Professional Documents
Culture Documents
Bram Stoker - Dracula
Bram Stoker - Dracula
Dracula
„Drogi przyjacielu!
Witam w Karpatach. Nie mogę się pana doczekać. Proszę się dobrze wyspać. Jutro o trzeciej
odchodzi dyliżans do Bukowiny, ma pan w nim zarezerwowane miejsce. Na przełęczy Borsza
będzie na pana oczekiwał mój kocz, który przywiezie pana do mnie. Ufam, iż miał pan dobrą
podróż z Londynu i że spodoba się panu moja ojczyzna.
Z przyjacielskim pozdrowieniem
Dracula”
4 maja
Dowiedziałem się, że mąż gospodyni otrzymał od hrabiego list, a w nim polecenie, żeby mi w
dyliżansie zapewnił najlepsze miejsce, lecz gdy zacząłem wypytywać o szczegóły, człowiek
ten przejawiał niezrozumiałą wprost powściągliwość i udawał, iż wcale nie rozumie mojego
niemieckiego. Byłem zdumiony, albowiem przedtem rozumiał doskonale, poprawnie
odpowiadając na wszystkie moje pytania. Spojrzał bojaźliwie na swoją żonę, ową starszą
kobietę, która mnie powitała. Wymamrotał tylko, że razem z listem otrzymał pieniądze i że
niczego więcej nie wie. Następnie zapytałem, czy zna hrabiego Draculę i czy mógłby mi
opisać jego zamek. Wtedy oboje się przeżegnali, oświadczając, że o zamku nic im nie
wiadomo i zwyczajnie odmówili rozmowy na ten temat. Wkrótce
musiałem udać się w dalszą drogę, nie miałem więc czasu wypytać kogoś jeszcze. W każdym
razie zachowanie gospodarzy oddziaływało na mnie dziwnie przygnębiająco.
Zanim wyszedłem, starsza pani wpadła do mojego pokoju, zwracając się do mnie niemal
histerycznie:
- Czy koniecznie musi pan tam jechać? Mój Boże, młodzieńcze, czy to naprawdę konieczne?!
Była tak zdenerwowana, iż od razu plątała swój mierny niemiecki z jakimś innym,
niezrozumiałym dla mnie językiem. Chcąc wiedzieć o czym gada, musiałem jej przerywać
pytaniami. Kiedy jej wyjaśniłem, że moja wizyta w zamku ma charakter zawodowy, klasnęła
w dłonie i zapytała troskliwie:
- A czy pan wie, jaki dziś dzień?
Odpowiedziałem, że czwarty maja. Kiwnęła potakująco głową.
- Jutro będzie świętego Jerzego. Czy pan się orientuje, że dzisiejszej nocy, gdy zegar wybije
północ, świat opanują wszelkie złe moce? Czy pan w ogóle wie, dokąd jedzie i do kogo?
Bez wątpienia bardzo się o mnie martwiła. Próbowałem ją uspokoić, ale bez skutku. W końcu
padła przede mną na kolana, prosząc w imię wszystkich świętych, bym nigdzie się nie
wybierał, żebym zaczekał chociaż dwa dni. Sytuacja była po trosze komiczna, a ja czułem się
zażenowany. Nie mogłem przecież dopuścić, żeby coś przeszkodziło w wykonaniu mojej
misji. Przybrałem poważną minę i oświadczyłem, że moja sprawa wymaga natychmiastowego
załatwienia, i dlatego muszę do zamku udać się bezzwłocznie. Kobieta, widząc moją
zdecydowaną postawę, wstała z podłogi, zdjęła ze swojej szyi krzyżyk i zawiesiła mi go na
piersi. Nie bardzo wiedziałem jak się zachować, ponieważ, jako członek Kościoła
Anglikańskiego, uważałem wszystkie dewocjonalia za bałwochwalstwo - ale nie mogłem
obrazić tak szczerze przejętej moim losem kobiety, działała w jak najlepszej wierze! Myślę,
że zauważyła moje wątpliwości, gdyż powiedziała: „Na pamięć pańskiej matki” - i z tymi
słowami wyszła.
Notuję to zdarzenie czekając na dyliżans, który oczywiście się spóźnia. Krzyżyk wciąż wisi
na mojej szyi. Nie wiem, czy tylko z powodu wyrażonych przez starszą panią obaw, jakoś
nielekki mi na duszy. Nadjeżdża dyliżans.
5 maja, w zamku
Poranna, siwa mgiełka opadła, nad horyzontem pojawiło się słońce. Nie czuję się senny, a
ponieważ mogę spać jak długo zechcę, będę pisał do chwili, dopóki nie zmorzy mnie sen.
Muszę zanotować wiele dziwnych rzeczy. Zacznę od mojego wyjazdu z Bystrzycy.
Po obfitym śniadaniu, na które składała się specjalność tamtejszej kuchni, potrawa zwana
„zbójecką”, a przypominającą londyńską koninę przyrządzoną specjalnie dla kotów, wsiadłem
w dyliżans. Woźnica jeszcze przez chwilę rozmawiał z właścicielką zajazdu. Co chwila
zerkali w moją stronę, wkoło nich zebrało się kilka osób i wszyscy bez wyjątku kierowali ku
mnie litościwe spojrzenia. A zatem, z niewiadomych przyczyn, dyskutowano o mnie.
Niektóre słowa często się powtarzały, ale nie rozumiałem ich znaczenia. Sięgnąłem po
zabrany z Londynu słownik, odnalazłem angielskie odpowiedniki i dech mi zaparło.
Stwierdziłem bowiem, że ludzie ci mielą językami takie paskudztwa, jak diabeł, piekło,
strzyga, wilkołak. Te dwa ostatnie terminy oznaczają mniej więcej to samo - upiora czy
wampira. (Muszę o to wypytać hrabiego.).
Kiedy wreszcie mieliśmy ruszyć, tłum przed zajazdem był już dość spory. Wówczas nastąpiło
w nim dziwne poruszenie, wszyscy się żegnali znakiem krzyża i wysuwali w moim kierunku
dwa palce. Zwróciłem się do jednego z współpasażerów o wyjaśnienie tego symbolu, lecz nie
chciał o tym rozmawiać. Dopiero kiedy powiedziałem, iż jestem Anglikiem, przełknął ślinę i
bąknął półgębkiem, że
ludzie wypowiadają zaklęcie przeciwko złym duchom. Nie była to dla mnie przyjemna
informacja. Przecież udaję się do obcego kraju, gdzie mam mieć do czynienia z nieznanym mi
bliżej człowiekiem - a wszyscy dookoła okazują mi wprost wzruszające współczucie z
oznakami sympatii. Nie wiedziałem, co o tym wszystkim sądzić. Jeszcze raz zerknąłem w
stronę zebranych przez zajazdem
postaci. Wszyscy żarliwie kreślili znak Krzyża i wypowiadali swoje zaklęcia.
Zajazd zniknął za zakrętem, woźnica - którego szerokie płócienne spodnie, zwane tu gaciami,
zasłaniały cały przód kozła - teraz strzelił z bata, a czterokonny zaprzęg ruszył z kopyta,
unosząc mnie ku przeznaczeniu.
Droga była wyboista, pędziliśmy z diablim pośpiechem. Widocznie woźnica chciał jak
najprędzej dotrzeć do przełęczy Borsza. Po prawej i po lewej ciągnęły się urocze pagórki, za
które powoli chowało się popołudniowe słońce. Na horyzoncie bieliły się malownicze,
zaśnieżone szczyty. Tu i tam srebrzyły się górskie wodospady. Od czasu do czasu mijaliśmy
grupki Czechów i Słowaków. Odziani byli w barwne stroje ludowe i prawie wszyscy - co
stwierdziłem z prawdziwą przykrością - byli garbaci. Wzdłuż drogi stało wiele krzyży, na
widok każdego z nich pasażerowie żegnali się z powagą. Przy kapliczkach Męki Pańskiej
klęczeli wieśniacy, tak pogrążeni w żarliwych modlitwach, iż nie zwracali na nas
najmniejszej uwagi. Mijaliśmy wozy drabiniaste - zwykłe chłopskie wozy o podługowatym
szkielecie. Siedzieli na nich ludzie w barwnych kożuchach. Mężczyźni mieli zarzucone na
plecy długie jak lanca ciupagi. Wieczór był chłodny. W gęstniejącej szarości mgła opadała na
dęby, buki, sosny. Z jasną jeszcze zachodnią połacią nieba dziwnie kontrastowały ciemne
chmury o poczwarnych kształtach. Doliny zaczęły tonąć w ciemnościach, w Karpaty
wkraczała noc. Droga stawała się miejscami tak stroma, że konie tylko z największym
wysiłkiem posuwały się do przodu. Chciałem, zanim ściemni się na dobre, zejść z kocza, by
ulżyć zziajanym koniom i trochę rozprostować kości, ale woźnica nie chciał o tym nawet
słyszeć.
- Proszę tego nie robić - zawołał do mnie z kozła. - Pełno tu wałęsających się wściekłych
psów! - Następnie, niby żartem, ponieważ odwrócił się od pasażerów, wymuszając na ich
twarzach aprobujący uśmiech, dodał: - Zanim się pan dzisiaj położy, będzie miał przygód
po dziurki w nosie!
Zatrzymaliśmy się tylko raz, i to na krótko, by woźnica mógł zapalić latarnie. Po zapadnięciu
nocy wśród pasażerów zapanował niepokój. Nieustannie ponaglali woźnicę, który i tak
wyciskał z koni siódme poty, strzelał z bata i pokrzykiwał wściekle. Hen przed nami błysnęło
jakieś zielone światełko i prawie natychmiast zgasło. Niepokój pasażerów wzrastał z każdą
chwilą. Dyliżans - w szalonym pędzie - kołysał się na boki niczym łódka miotana sztormem.
Musiałem mocno trzymać się uchwytu, by nie wypaść na zewnątrz. Droga przez chwilę
prowadziła równiną i wtedy wydawało się, że lecimy ponad nią. Nagle, z obu stron, wyrosły
wysokie góry. Wjechaliśmy w przełęcz Borsza. Kilku pasażerów zaczęło mi wręczać
dziwaczne prezenty. Robili to z taką powagą, że bez słowa przyjmowałem wszystko, co i
dawali. Tym bardziej, że obdarowywali mnie w dobrej wierze, z przyjaznym słowem i tym
dwupalcowym symbolem, jakim żegnano mnie przed zajazdem w Bystrzycy. Wszyscy, razem
z woźnicą, rozglądali się bojaźliwie naokoło, jakby w tym ciemnościach można było
cokolwiek wypatrzyć. Wpijali wytężony wzrok w czarną knieję, a kiedy ich zapytałem o
źródło tego niesamowitego zatrwożenia, unikali odpowiedzi.
W ponurych nastrojach wjechaliśmy w przełęcz. Gdzieś tutaj powinien na mnie czekać kocz
hrabiego Draculi. Od teraz i ja zacząłem się wpatrywać w ciemność, spodziewając się w
każdej chwili zobaczyć światło lamp zapowiedzianego powozu. Czas mijał, a żadnego kocza
jak nie było, tak nie było. Podróżni odetchnęli z ulgą. Sprawiali wrażenie, jakby cieszył ich
taki właśnie stan rzeczy i jakby mój zawód był źródłem ich radości. Woźnica spojrzał na
zegarek, odwrócił się do moich współtowarzyszy i powiedział przytłumionym głosem:
- Jesteśmy o godzinę za wcześnie - po czym zwrócił się do mnie po niemiecku: Nikt tu na
pana nie czeka, nie ma żadnego powozu. Najlepiej pan zrobi, jeżeli pojedzie z nami do
Bukowiny i wróci tu jutro, albo pojutrze. Lepiej pojutrze.
Ledwie skończył, konie niespodziewanie zadrżały i zaczęły się płoszyć. W tej samej chwili
usłyszeliśmy zbliżający się turkot kół. Pasażerów ogarnęła trwoga, zaczęli kreślić znak krzyża
i - w tym dziwnym języku - odmawiać modlitwy, czy może zaklęcia, nie wiem. Nie wiedzieć
jak dopędził nas czterokonny zaprzęg, zrównał się z nami, wyprzedził i ostro zahamował. Był
to kocz. Od razu odgadłem, że będę miał ostatnią przesiadkę na mojej trasie z Londynu. W
świetle latarń zauważyłem, że konie w tamtym zaprzęgu są czarne jak węgiel. Powoził nimi
wysoki mężczyzna z długą brodą, którego twarzy, ukrytej pod szerokim kapeluszem, nie
można było dostrzec. Zauważyłem tylko błysk jego oczu, które - w bladym świetle kilku lamp
- miały jakby czerwonawy odcień. Przybysz odwrócił się w stronę naszego woźnicy, wołając:
- Dzisiaj przyjechałeś grubo przed czasem, przyjacielu!
- Temu Anglikowi bardzo się śpieszy - odrzekł woźnica, wskazując mnie końcem bata.
- I dlatego chciałeś go odstawić do Bukowiny? - warknął nieznajomy. - Mnie, bracie nie
oszukasz! Wiem wszystko, a konie mam szybkie - roześmiał się i latarnie oświetliły jego
usta o grubych, jasnoczerwonych wargach, zza których na moment błysnęły ostre i białe
jak kość słoniowa zęby. Jeden z moich współpasażerów wyszeptał fragment z „Leonory”
Bürgera:
- Tylko śmierć ściga się z wiatrem...
Nieznajomy to chyba usłyszał, bowiem podniósł wzrok na recytującego mężczyznę i
uśmiechnął się szyderczo. Pasażer odwrócił głowę, przeżegnał się i podniósł w górę dwa
palce.
- Podajcie mi bagaże tego pana - zawołał rozkazująco tajemniczy przybysz, na co wszyscy
moi towarzysze podróży zareagowali bardzo żywo, pomagając mi ochoczo przełożyć
walizy do drugiego powozu. Ponieważ kocz niemalże dotykał boku naszego dyliżansu,
mógłbym bez trudu przejść z jednego powozu do drugiego nie dotykając ziemi, lecz
nieznajomy wychylił się z kozła, złapał mnie w pół, uniósł w górę jak piórko i miękko
posadził w swoim koczu. Potem potrząsnął lejcami, konie zawróciły i skierowały się w
ciemną przełęcz. Obejrzałem się za siebie: pasażerowie, jeszcze widoczni w blasku latarń,
wciąż żegnali się trwożliwie. Woźnica strzelił z bata i dyliżans wyruszył w dalszą drogę do
Bukowiny.
Poczułem się nagle bardzo senny. Drżałem na całym ciele, nie mogłem się uspokoić, słowem
bałem się. Nieznajomy zarzucił mi na plecy płaszcz, na kolana położył ciepły pled i czysto po
niemiecku powiedział:
- Noc jest chłodna, mein Herr, a hrabia polecił, żebym pana przywiózł nie tylko całego, ale i
zdrowego. Gdyby miał pan ochotę, to pod siedzeniem jest flaszka śliwowicy.
Zrobiło mi się niedobrze. Gdybym miał jakąkolwiek inną możliwość, chętnie bym
zrezygnował z tej nocnej przejażdżki. Kocz przez chwilę jechał na wprost, potem nawrócił i
znów popędził przed siebie. Zdawało mi się, że już drugi raz przemierzamy ten sam odcinek
drogi. Kiedy minęliśmy powtórnie zapamiętany przeze mnie uprzednio charakterystyczny
punkt, byłem tego pewien. Miałem ochotę zapytać, co znaczy ten manewr, lecz bałem się
otworzyć usta. Zakładałem zresztą, że ów nieznajomy i tak moje uwagi puści mimo uszu.
Przy świetle zapałki spojrzałem na zegarek: za parę minut północ. Przeszył mnie dreszcz.
Ostatnie wydarzenia nie pozwoliły mi ani na chwilę zapomnieć o przesądach, związanych z tą
nocną godziną.
Gdzieś w oddali, pewnie w jakiejś chłopskiej zagrodzie, zaszczekał pies. Zaszczekał raz
jeszcze i przeraźliwie zawył, jakby się bał. Na to odezwały się inne psy i po chwili wściekłe
ujadanie i jego tysiąckrotne echo wypełniło całą przełęcz. Konie zarżały, szarpnęły i stanęły
dęba, ale nieznajomy szybko je uspokoił. Zaczęły biec równo, chociaż nieustannie strzygły
uszami i nerwowo prychały. Potem gdzieś w okolicy zawyły wilki, co w jednakowym stopniu
wystraszyło i konie, i mnie - chciałem wyskoczyć z kocza i pobiec w nieznane. Całkiem
oszalałem konie rżały ze strachu i każdy z nich szarpał w inną stronę. Nieznajomy z
najwyższym trudem zatrzymał powóz, zszedł z kozła, poklepywał konie po szyjach i coś do
nich mówił. Uspokoiły się na tyle, że mogliśmy jechać dalej, niemniej bez przerwy drżały jak
w febrze. Pędziliśmy teraz jak z wiatrem w zawody i niedługo osiągnęliśmy przeciwną stronę
przełęczy, gdzie konie ostro skręciły w prawo, w boczną, o wiele węższą, leśną ścieżkę.
Pochylone nad dróżką drzewa łączyły się koronami, tworząc jakby długi, ciemny tunel. Z obu
stron jeżyły się strome skały, a za nimi wyrastały wysokie szczyty. Ochłodziło się jeszcze
bardziej. Wysoko nad konarami zahuczał ostry wiatr i zaczął padać śnieg. Dochodziło nas
jeszcze słabnące ujadanie psów, za to wzmocniło się wycie wilków; wydawało mi się, że te
bestie otaczają nas z wszystkich stron. Konie - a mnie także - znów ogarnął paniczny strach.
Tajemniczy stangret zdawał się być niewzruszony. Rozglądał się tylko na prawo i lewo, jakby
czegoś szukał.
Nagle z lewej strony błysnął płomyczek. Stangret dostrzegł go także. Ostro zatrzymał
zaprzęg, zeskoczył z kozła i wtopił się w mrok. Czułem się bezsilny, wycie wilków było
coraz bliższe. Zanim zdążyłem ocenić swoje tragiczne położenie, z ciemności wynurzył się
mój towarzysz, wskoczył na kozioł i kontynuowaliśmy podróż. Zatrzymywaliśmy się
kilkakrotnie, tam, gdzie tylko zabłysło światełko. Raz płomyczek błysnął tuż przy drodze,
wówczas pomimo ciemności, mogłem śledzić poczynania mojego przewodnika. Pobiegł tam,
gdzie pojawił się ów płomyczek i ułożył w tym miejscu z kamieni coś na kształt piramidki.
Na nic się to zdało, blady płomyk hasał nadal, co mnie wielce zdziwiło. Pędziliśmy dalej,
wycie wilków dochodziło już z wszystkich stron. Wydawało mi się, iż kręcimy się w kółko.
Kolejne światełko, i kolejny postój. Tym razem nieznajomy zapuścił się o wiele dalej. Konie
znów zaczęły rżeć i parskać, a nawet wierzgać kopytami. Nie rozumiałem, co je tak
zaniepokoiło, gdyż od jakiegoś już czasu nie słychać było wilków. Nagle, zza czarnych
chmur, wyszedł księżyc, zalewając okolicę bladą poświatą. To, co ujrzałem, ścięło mi krew w
żyłach. Kocz otoczony był przez sforę wilków. Szczerzyły zęby, wywalały czerwone jęzory, a
na wygiętych grzbietach jeżyła się gęsta sierść. Na widok tego milczącego stada omalże nie
postradałem zmysłów.
Jak na komendę bestie zaczęły wyć do księżyca. Oddając się wiecznemu rytuałowi, nie
zwracały uwagi ani na mnie, ani na szalejące konie. Wilków było tak dużo, że otaczały kocz
gęstym kołem. O ucieczce nie było zatem mowy, żaden desperat nie przedostałby się przez
ich oblężenie.
Krzycząc, wzywałem nieznanego. Potem waliłem pięścią w bok kocza, myśląc, że tym wilki
odstraszę i umożliwię woźnicy powrót do bryki. Wtem usłyszałem jego głos. Zobaczyłem go
stojącego na drodze i machającego długą ręką. Coś wołał, jakby wydawał rozkazy. To
niewiarygodne, ale wilki od razu się uspokoiły! W tej samej chwili księżyc znów zasłoniły
chmury i zapanowała okropna ciemność. A gdy znów się wynurzył, stangret wdrapywał się na
kozioł, a po wilkach ani śladu! Wszystko to zrobiło na mnie tak niesamowite wrażenie, że
bałem się odezwać, bałem się poruszyć. Strach unieruchomił mnie jak kaftan bezpieczeństwa
i zamurował mi usta. Księżyc znów zniknął na chmurami, a droga zdawała się nie mieć
końca. Ścieżka wiła się coraz to wyżej i wyżej. W końcu konie stanęły na drodze.
Stwierdziłem, że znaleźliśmy się na dziedzińcu dużego, częściowo zburzonego zamku.
Wszystkie okna były ciemne, nigdzie nie zauważyłem ani jednego promyka światła. Na wpół
rozwalone mury obronne ciemniały wysoko na tle jaśniejszego skrawka nieba, na kształt
grzebienia z powyłamywanymi zębami.
Rozdział 2 - Notatnik Jonathana Harkera (ciąg dalszy)
5 maja
Musiałem się zdrzemnąć, bowiem wcale nie zauważyłem kiedy wjechaliśmy do zamku. W
mroku podwórze wydawało mi się być o wiele większe, niż w rzeczywistości było. Za dnia
jeszcze go nie widziałem.
Kocz zatrzymał się, nieznajomy zeskoczył z kozła i pomógł mi wysiąść. Raz jeszcze
doznałem jego niezwykłej siły. Palce woźnicy miały uchwyt stalowego imadła, aż dziw, że
nie zmiażdżył mi ramion. Następnie wyładował moje bagaże i ustawił je przed masywną,
obitą różnym żelastwem i obsadzoną w kamiennym obramowaniu bramą. Pomimo
panującego mroku zauważyłem wyciosane w kamieniu jakieś symbole, nadgryzione zębem
czasu i erozją, wywołaną zapewne surowym klimatem. Nieznajomy wrócił na miejsce
woźnicy, szarpnął lejcami, konie ruszyły i bryka zniknęła w jakimś ciemnym otworze.
Stałem przed bramą jak przykuty, nie wiedząc co robić. Nie widziałem żadnego dzwonka, ani
kołatki; nawet gdybym zawołał, mój głos nie byłby w stanie przeniknąć przez ponure mury i
ciemne otwory okienne. Wydawało mi się, że stoję już wieki całe i znów opadły mnie
wątpliwości i strach. Gdzież to się znalazłem? Do jakich ludzi przybyłem? Jakaż przygoda
stała się moim udziałem? Czyżby i to miało należeć do zwykłych obowiązków adwokata,
który otrzymał zlecenie pośredniczenia w kupnie pewnej londyńskiej nieruchomości na rzecz
nieznajomego obcokrajowca? Adwokat! Mina nie byłaby zachwycona. Adwokat! No
właśnie... Tuż przed wyjazdem z Londynu otrzymałem wiadomość, że mój egzamin końcowy
oceniany został pozytywnie, a zatem zostałem pełnoprawnym adwokatem!
Przecierałem oczy i szczypałem się w policzek, by ostatecznie stwierdzić, czy nie śnię.
Wszystko to wydawało mi się być senną marą i wciąż miałem nadzieję, że nagle obudzę się w
swoim pokoju, do którego przez okno wpadają pierwsze promienie porannego słońca. Ale ani
moje ciało, ani oczy nie kłamały. Naprawdę nie śniłem i naprawdę znajdowałem się w
Karpatach. Nie pozostało mi nic
innego oprócz uzbrojenia się w cierpliwość i czekania, co ranek przyniesie.
Nagle moje myśli zostały przerwane... Zza bramy dały się słyszeć ciężkie kroki, w szparze
zabłysło światełko, zabrzęczały łańcuchy, zazgrzytały ciężkie zasuwy. W od dawna nie
używanym zamku zaskrzypiał klucz i brama się uchyliła.
Za progiem stał wysoki starzec z długą siwą brodą, od stóp do głów odziany na czarno. W
ręku trzymał staroświecką latarnię bez żadnych osłonek, tak że drgający w przeciągu otwarty
płomyk rzucał na ściany kamiennego korytarza dziwaczne cienie. Starzec eleganckim ruchem
ręki zaprosił mnie do środka, po czym poprawną, lecz nieco dziwnie akcentowaną
angielszczyzną rzekł:
- Witam pana w moim domu! Proszę dalej!
Nie wyszedł do mnie. Stał w półmroku jak posąg jakby w swoim powitalnym geście nagle
skamieniał. Ledwie przekroczyłem próg, podał mi rękę. Była trupio zimna, lodowata. Uścisk
miał tak silny, że aż przeszył mnie ból. Powtórzył raz jeszcze:
- Witam pana w moim domu! Proszę dalej! I proszę przynieść mi okruch szczęścia, które z
panem tu wkracza.
Jego stalowe palce przypominały mi woźnicę, którego twarzy ani razu dobrze nie widziałem.
Przez chwilę uległem wrażeniu, że mam do czynienia z tym samym człowiekiem. Zapytałem
grzecznie:
- Czy pan hrabia Dracula?
Skinął głową na znak, że tak jest.
- Hrabia Dracula. I serdecznie witam w moim domu, panie Harker. Proszę wejść, noc mamy
chłodną, a pan pewnie głodny i zmęczony.
Odstawił latarnię na kamienną półkę, wyszedł przed bramę i zanim zdążyłem mu w tym
przeszkodzić, wniósł moje bagaże do środka. Na moje protesty odpowiedział dobrodusznie:
- O, nie mój panie. Pan raczy być moim gościem. Jest późno i nie mam pod ręką służby. A
zatem proszę przyjąć moją osobistą pomoc.
Podniósł moje walizy jak gdyby nic nie ważyły. Polecił jak gdyby nic nie ważyły. Polecił mi
iść za sobą wzdłuż długiego, kamiennego korytarza. Na jego końcu otworzył ciężkie drzwi.
Ujrzałem jasną komnatę z rozpalonym kominkiem i nakrytym stołem. Widok ten prawdziwie
mnie ucieszył. Hrabia odstawił bagaże, przeszedł przez całą komnatę i otworzył drugie drzwi,
prowadzące do sąsiedniego,
ośmiokątnego pokoiku, chyba pozbawionego okien, oświetlonego tylko jedną latarnią. Dał mi
znak ręką, żebym podszedł. Z przyjemnością stwierdziłem, że to sypialnia, dobrze ogrzana
własnym kominkiem.
Hrabia przeprosił mnie na chwilę, ale zanim zamknął za sobą drzwi, odwrócił się w moim
kierunku mówiąc:
- Proszę się rozgościć. Po tak długiej podróży musi się pan odświeżyć i odpocząć. Mam
nadzieję, że znajdzie tu pan wszystko, co mu potrzeba. Wieczerza czeka obok w komnacie.
Światło, ciepło i wyszukane maniery hrabiego rozwiały uprzednie moje wątpliwości i
towarzyszący mi nieustannie strach. Kiedy już otrząsnąłem się z pierwszych, mocno
mieszanych uczuć, uświadomiłem sobie jak bardzo jestem głodny. Pośpiesznie dokończyłem
toaletę i wkroczyłem do przyległej do mej sypialni komnaty.
Kolacja już stała na stole. Mój gospodarz, opierając się plecami o surową obudowę okazałego
kominka, jakby od niechcenia wskazał ręką w kierunku nakrytego stołu:
- Pan łaskawie zajmie miejsce i naje się do syta. Proszę wybaczyć, nie zasiądę z panem
razem, jestem bowiem po sutym obiedzie i z zasady nie wieczerzam.
Podałem mu opieczętowany list, który mu przywiozłem od pana Hawkinsa. Złamał pieczęcie
i czytał z powagą. Kiedy skończył, uśmiechnął się do mnie zachęcająco, bym i ja zapoznał się
z treścią tego pisma. Jeden akapit połechtał mnie w sposób szczególny:
„Niestety, ale ostatnie ataki mojego chronicznego artretyzmu uniemożliwiają mi
podróżowanie, lecz na szczęście mam pod ręką bardzo zdolnego zastępcę, którego wysyłam
w moim imieniu. To człowiek ze wszech miar godny zaufania. Tego młodziana rozpiera
energia, posiada ogromny talent, doskonałe maniery i umiejętność dotrzymywania danego
słowa. Jest przy tym dyskretny i kiedy trzeba potrafi milczeć jak grób - sam go
wykształciłem. Na pewno wykona wszystkie pana polecenia”.
Hrabia podszedł do stołu i zdjął pokrywę z dużego srebrnego półmiska. Pieczone kurczęta!
Wbrew temu co zostało napisane w liście o moich manierach, rzuciłem się na jadło z zapałem
wygłodniałego wilka. Po kurczętach kosztowałem wybornego sera, pysznej sałatki, zapijając
wszystko wspaniałym, starym tokajem. Podczas gdy z przyjemnością popełniałem grzech
obżarstwa, hrabia wypytywał mnie o szczegóły podróży, a ja - kawałek po kawałku -
odpowiadałem mu wszystkie swoje przygody i spostrzeżenia.
Kiedy zaspokoiłem głód, hrabia zaprosił mnie bliżej kominka.
Usiedliśmy w staroświeckich, lecz bardzo wygodnych fotelach. Zaproponował mi cygaro,
usprawiedliwiając się jednocześnie, że on sam nie pali. Wreszcie miałem okazję przyjrzeć mu
się bliżej. Stwierdziłem, że hrabia ma bardzo ciekawą fizjonomię. Jego twarz jest pociągła,
noc cienki z wysoko wzniesioną nasadą i wydatnymi nozdrzami, czoło znaczne, a włosy -
poza skroniami - raczej gęste. Podobnie gęste miał i brwi, niemalże łączące się nad nosem.
Usta - o ile były widoczne spod bujnych wąsów - miał przeważnie zaciśnięte, jak u
osobników bezwzględnych; jaśniały w nich białe, anormalnie ostre zęby, ba, niektóre z nich
nawet wystawały zza warg, warg nienaturalnie czerwonych. Uszy zaś blade, spiczaste. Brodę
miał szeroką i mocną, policzki raczej chude. Najbardziej
rzucała się w oczy jego niezwykła bladość. Do tego momentu widziałem dłonie hrabiego
tylko z wierzchu - tak jak trzymał je na kolanach. W świetle kominka wydawały się białe i
delikatne, ale kiedy przyjrzałem im się nieco bliżej, zauważyłem, że w rzeczywistości są one
szorstkie, szerokie, o chudych palcach. A co najdziwniejsze - wnętrza obu dłoni miał
porośnięte włosami. Wrażenie wywierały także jego długie i ostre paznokcie. Kiedy pochylał
się ku mnie i dotykał mnie ręką odczuwałem odrazę, połączoną z nieprzyjemnym
mrowieniem. W dodatku ten jego niezdrowy, cuchnący chuch, przyprawiał mnie o mdłości,
czego nie potrafiłem przed nim ukryć, chociaż bardzo się starałem. Hrabia w trakcie rozmowy
musiał to zauważyć, ponieważ w pewnej chwili uśmiechnął się gorzko i wycofał się na swój
fotel po drugiej stronie kominka. Przez jakiś czas w milczeniu patrzyliśmy na płomienie.
Kiedy zerknąłem w kierunku okna zobaczyłem, że już świta. Otaczała nas cisza, na dworze
panował błogi spokój. Nagle, gdzieś w dolinie, odezwały się wilki. W oczach hrabiego
pojawił się błysk.
- Słyszy pan? To dzieci nocy. Co za cudowna muzyka!
Zauważył moją niewyraźną minę, bo dodał:
- No tak. Wy, ludzie z miasta, nigdy nie zgłębicie duszy myśliwego.
Znów zapadła cisza. Hrabia uniósł się z fotela i rzekł:
- No, pan pewnie zmęczony. Łóżko przygotowane, może się pan położyć, kiedy tylko zechce.
Ja pojawię się dopiero po południu. Życzę przyjemnych snów! - rzucił na pożegnanie i
uprzejmie otworzył przede mną drzwi do ośmiokątnej sypialni...
Co krok to niespodzianka, wątpliwości, obawy. Przychodzą mi do głowy przedziwne myśli,
których nie ważę się nawet wypowiedzieć.
7 maja
To drugi już ranek. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny tylko odpoczywałem. Spałem
długo, bardzo długo, aż obudziłem się w sposób naturalny, rześki i wspaniale wypoczęty.
Wykonawszy poranną toaletę ubrałem się i zajrzałem do sąsiedniej komnaty, w której jadłem
kolację. Z przyjemnością stwierdziłem, że śniadanie już na mnie czeka. Dzbanek z kawą stał
na kominku, żeby nie wystygła zanim wstanę. Na stole leżał bilecik z następującym tekstem:
„Musiałem wyjść. Proszę na mnie nie czekać. D”.
Usiadłem do śniadania, a kiedy zaspokoiłem głód chciałem zadzwonić na służbę, lecz nigdzie
nie znalazłem dzwonka. Pomyślałem, że w zamku istnieją jednak pewne mankamenty, które -
w porównaniu z ogromnym bogactwem naokoło - sprawiają wrażenie niefortunnego błędu w
sztuce. Sztućce, wykonane ze szczerego złota, muszą przedstawiać ogromną wartość.
Zasłony, tapicerka mebli i baldachim nad moim łóżkiem - to najdroższe i najpiękniejsze
tkaniny, których ceny nawet sobie nie wyobrażam; chociaż liczą sobie kilka stuleci,
wyglądają na nowe. Coś podobnego widziałem kiedyś w Hampton Court, ale tam wszystko
było zużyte, obszarpane, przeżarte przez nieprzeliczone generacje moli. Ani w komnacie, ani
w sypialni nie było lustra. Nie było go nawet w wyposażeniu stolika toaletowego, więc chcąc
się golić, musiałem wygrzebać z walizy małe, podręczne lusterko. Jak dotąd, nie dostrzegłem
ani jednego lokaja, czy innego służącego, a dookoła zamku - oprócz okresowego wycia
wilków - panowała nieustanna, cmentarna cisza. Wstałem od stołu i postanowiłem rozejrzeć
się za czymś do czytania, ponieważ nie chciałem zwiedzać posiadłości bez uprzedniej na to
zgody mojego gospodarza. Sądziłem, że biblioteka powinna się znajdować gdzieś w rejonie
głównego korytarza, to znaczy niedaleko mojej kwatery. Wyszedłem więc z komnaty,
badawczym wzrokiem omiotłem cały korytarz i przystąpiłem do sprawdzenia, co znajduje się
za poszczególnymi drzwiami. Niczego się nie dowiedziałem, bo wszystkie były zamknięte na
głucho. Wszystkie, z wyjątkiem tych ostatnich, w samym końcu niezbyt jasnego korytarza. Te
były lekko uchylone, jakby w zapraszającym geście. Kiedy je otworzyłem szerzej ujrzałem
wspaniałe regały pełne woluminów. Trafiłem do zamkowej biblioteki. W życiu nie widziałem
tak wspaniałych zbiorów! Istny raj dla każdego bibliofila. Mnie najbardziej ucieszyła duża
kolekcja angielskich książek. Pośrodku sali stał duży stół, zawalony różnymi angielskimi
czasopismami i gazetami, wszystkie niestety starszej daty. Leżało tu także kilkanaście książek
dotyczących różnych dziedzin - historii, geografii, polityki, ekonomii, geologii, prawa -
wszystkie odnosiły się do Anglii, życia tego kraju, jego obyczajów i tradycji. Dostrzegłem tu
także materiały informacyjne, jak: książkę adresową, wykaz szlachciców, protokoły z
posiedzeń parlamentu, Almanach Whitakera, katalogi wojskowe i morskie, ba, nawet bliski
mojemu sercu Kodeks Praw.
Zanim na dobre zanurzyłem się w lekturze do sali bezszelestnie wkroczył hrabia Dracula.
Pozdrowił mnie serdecznie, po czym wyraził nadzieję, że wyspałem się dobrze.
- To dobrze, że pan tu trafił. Na pewno wiele z tych książek pana zainteresuje. Te oto -
wskazał na kilka woluminów - to moi długoletni przyjaciele. Od czasu, kiedy
zdecydowałem się przenieść do Londynu, sprawiają mi wiele przyjemności. To właśnie za
ich pośrednictwem zapoznaję się z waszym
wielkim krajem, a poznać Anglię znaczy pokochać ją. Marzę z spacerze po ruchliwych
ulicach Londynu, bardzo pragnę znaleźć się w tym wirze ludzkiej codzienności, chcę
uczestniczyć w życiu tego miasta, w jego wzlotach, upadkach, przemianach i w tym
wszystkim, co sprawia, że jest ono takie, jakie jest. lecz uwaga! Wasz język znam li tylko z
tych oto książek. Pan, przyjacielu, musi mnie
nauczyć biegłego władania waszym językiem.
- Ależ pana angielski jest doskonały - odrzekłem.
- Dziękuję za miły komplement, przyjacielu, ale obawiam się, że jestem dopiero w połowie
drogi. Znam gramatykę i wiele słówek, lecz nie umiem się posługiwać żywym językiem.
- Słowo honoru - oponowałem - że mówi pan bezbłędnie.
- Ależ nie - sprzeciwiał się hrabia uparcie. - Gdybym w ten sposób, jak obecnie, odezwał się
w Londynie, to każde dziecko pozna od razu, żem obcokrajowiec. A to mnie nie zadawala.
Tutaj jestem szlachcicem, bojarem; lud mnie tu zna i wie, żem ich pan, ale u was
obcokrajowiec nic nie znaczy. Nie znają go, a więc i nie szanują. Zadowolony będę wtedy,
kiedy będę mówił jak wszyscy; żeby mnie nikt nie zaczepiał, żebym - kiedy tylko otworzę
usta - nie dostrzegł uśmieszków i wytykania cudzoziemskiego pochodzenia. Pan przybył
do mnie nie tylko jako przedstawiciel mojego przyjaciela Petera Hawkinsa z Exeteru, nie
tylko w charakterze adwokata, który ma udzielić wyczerpujących informacji dotyczących
mojej nowej posiadłości w Londynie. Jestem przekonany, że zechce pan przez jakiś czas tu
wypocząć, a ja podczas naszych rozmów spróbuję sobie przyswoić również poprawny
akcent angielski. Będę wdzięczny za zwracanie mi uwagi na każdy błąd lingwistyczny.
Przykro mi z powodu mojej dzisiejszej dłuższej nieobecności, ale wierzę, że stać pana na
wybaczenie człowiekowi
mającemu tak wiele nie cierpiących zwłoki obowiązków.
Zapewniłem go, że może na mnie liczyć i poprosiłem o zgodę na korzystanie z jego
biblioteki.
- Ależ to oczywiste - odrzekł i dodał: - Wolno się panu poruszać po całym zamku, z
wyjątkiem tych pomieszczeń, które są zamknięte. Mam ku temu ważne powody i sądzę, że
gdyby pan rozpatrywał całą rzecz z mojego punktu widzenia, przyznałby mi pan rację.
Odpowiedziałem, że w pełni rozumiem jego polecenie, które zapewne wynika z troski o moje
bezpieczeństwo. Hrabia chrząknął i kontynuował:
- Jesteśmy w Transylwanii, a Transylwania to nie Anglia. Panują tu inne zwyczaje, zasady.
Rozumiem, że wiele rzeczy może tu pana zaskoczyć, a nawet wprowadzić w zdumienie.
Dotychczasowe doświadczenia zapewne wystarczająco przekonały pana, że można tu
napotkać wiele dziennych zjawisk i sytuacji.
Tak gawędziliśmy. Kiedy już stało się dla mnie oczywiste, że hrabia rozmawia ze mną z
samej tylko potrzeby konwersacji, zacząłem go wypytywać o wszystko, czego dotychczas
byłem świadkiem. Wtedy zmieniał temat, bądź umiejętnie kierował rozmowę na inne tory,
niekiedy udawał, że nie rozumie, czasem odpowiadał mniej więcej szczerze na zadane
pytania. Wreszcie odważyłem się skierować rozmowę na dziwne zjawiska, jakie towarzyszyły
mojej nocnej podróży do zamku. Zapytałem na przykład o te blade ogniki, które tak bardzo
zainteresowały mojego przewodnika. Hrabia wyjaśnił, że według pradawnych podań raz w
roku, nocą, kiedy złe moce obejmują nie ograniczoną władzę, blade płomyki ukazują się
wszędzie tam, gdzie zakopano jakiś skarb. W okolicach, przez które przejeżdżaliście owej
nocy - wyjaśnił ochoczo - ukryto wiele skarbów. Kraina ta była świadkiem stuletnich walk
między Wołochami, Sasami i Turkami. Trudno było by panu znaleźć tu skrawek ziemi, który
nie byłby przesiąknięty ludzką krwią - wszystko jedno, czy miejscowych patriotów, czy też
najeźdźców. Kiedy wtargnęli tu Austriacy i Węgrzy, miejscowa ludność - mężczyźni, kobiety,
starcy i dzieci - czatowała na nich w skałach nad przełęczami, aby spuszczać na najeźdźców
lawiny kamieni. Wróg - w przypadku zwycięstwa - niewiele miał korzyści, bowiem wszystko,
co przedstawiało jakąkolwiek wartość, zostało pieczołowicie ukryte - zakopane. Płomyki
zdradzają te miejsca. Wystarczy mieć oczy otwarte - podkreślił - i wyszczerzył wystające
zębiska, po czym dodał z przekonaniem.
- Okoliczni chłopi, to w zasadzie tchórze i durnie. Ogniki ukazują się tylko raz w roku. I tej
właśnie nocy nikt nie wystawia nosa z chałupy. Nawet gdyby ten czy ów zobaczył blady
płomyk i tak by nie wiedział, co należy robić. Zaś nazajutrz nikt w to samo miejsce nie
trafi. Idę o zakład, że pan nie potrafi odnaleźć miejsc, gdzie widział pan hasające płomyki.
- To prawda, panie hrabio - przyznałem szczerze. - Pojęcia nie mam, gdzie powinienem ich
szukać.
- A widzi pan - pokiwał głową hrabia, po czym zmienił temat: - Może mi pan opowiedzieć
coś o Londynie i o zakupionym domu?
- Ależ oczywiście, panie hrabio - odpowiedziałem ochoczo. - Przyniosę tylko z mojego
pokoju odpowiednie dokumenty.
Podczas, gdy kompletowałem w mojej sypialni akta, z sąsiedniej komnaty dochodził brzęk
porcelany i srebra. Gdy wróciłem stół w komnacie był już uprzątnięty, a nad nim paliła się
naftowa lampa. Biblioteka została także dobrze oświetlona; hrabia leżał na kanapie i
studiował podręcznik angielskiego Bredshawa. Po moim wejściu wstał i sprzątnął ze stołu
wszystkie książki, czasopisma i gazety. Pochyliliśmy się nad planami, szkicami, umowami i
kolumnami cyfr. Hrabiego interesowały najdrobniejsze szczegóły, więc zadawał mi mnóstwo
pytań. Widocznie już wcześniej przestudiował wiele spraw, wiedział bowiem o swoim
nowym nabytku i jego okolicy więcej niż ja. Na wyrazy mojego uznania odpowiedział
rzeczowo:
- Bo tak właśnie trzeba. Kiedy już znajdę się w Londynie nie będzie komu prowadzić mnie za
rękę. Mój przyjaciel Harker, przepraszam, Jonathan Harker, będzie już w Exeterze,
odległym o ładne kilka mil i najprawdopodobniej mojemu kolejnemu przyjacielowi,
Peterowi Hawkinsowi, zleci zupełnie inne dokumenty prawne. Takie już życie!
Omówiliśmy kolejno wszystkie problemy, wynikające z kupna domu w Purfleet. Kiedy hrabia
wreszcie podpisał umowę kupna i dołączył do niej swój osobisty list do pana Hawkinsa,
zapytał mnie, w jaki sposób udało mi się znaleźć dla niego tak odpowiedni dom. Odczytałem
mu zatem swoje notatki, sporządzone jeszcze w Londynie, i które tutaj załączam:
„W Purfleet, przy jednej z bocznych uliczek, zauważyłem na ogrodzeniu pewnego domu
tabliczkę, że obiekt jest na sprzedaż. Dom otaczał starodawny wysoki mur, od dawna nie
naprawiany. Okucia ciężkiej, dębowej bramy zżarte były przez rdzę. Posiadłość ta nazywa się
Corfax, co jest niewątpliwie przekręconą wersją dawnej nazwy Quatre Face. Dom ma
bowiem cztery alkierze, zwrócone dokładnie w cztery geograficzne strony świata. Posiadłość
zajmuje teren o powierzchni ośmiu hektarów. W ogrodzie rośnie wiele drzew, które
miejscami sprawiają przygnębiające wrażenie, a głęboki staw, czy jeziorko zasila jakiś
strumyk. Sam dom jest stosunkowo obszerny, o średniowiecznej architekturze. Jedno
skrzydło - z grubo ciosanego kamienia z zakratowanymi oknami - przypomina
fragment umocnionej baszty. Przy nim znajduje się stara kapliczka. Nie miałem kluczy, więc
nie byłem w środku budowli, ale sfotografowałem ją ze wszystkich stron. W sąsiedztwie
znajduje się zaledwie kilka domów, a największy z nich został niedawno przebudowany na
prywatny szpital psychiatryczny.”
- Z pańskiej posiadłości zakład ten nie jest widoczny - dodałem na zakończenie. - Czy pan
hrabia chce o coś zapytać?
- Na razie nie - odpowiedział hrabia z nutką zadowolenia w głosie. - Cieszę się, że dom jest
wiekowy i taki duży. Pochodzę ze starego rodu i gdybym nie mieszkał w historycznych
murach, byłaby to moja śmierć. Rad jestem, że znajduje się tam także kaplica. My,
transylwańscy szlachcice, nie godzimy się z myślą, że nasze kości mogłyby leżeć pospołu
z prochami zwykłych śmiertelników. Nie jestem już młody. Nie pociągają mnie hulanki,
ani zabawy, czy inne swawole, nie tęsknię za słońcem, nie potrzeba mi ani blasku, ani
światła. A mojego serca, któremu już tęskno do krainy umarłych, już nic nie jest w stanie
pocieszyć. Kocham szarość, mrok i ciemność nocy, lubię być sam, a za
najodpowiedniejsze towarzystwo uznaję własne myśli.
Nagle hrabia rzekł, że musi jeszcze coś załatwić, ukłonił się i wyszedł. Postanowiłem, że
podczas jego nieobecności przejrzę niektóre z jego częstych lektur. Pierwszy wpadł mi w oko
atlas, otwarty oczywiście w tym miejscu, gdzie zamieszczona była mapa Anglii. Od razu
zauważyłem naniesione ma mapę trzy kółeczka: jedno zakreślało miejsce nowej posiadłości
hrabiego Draculi na wschodnim obrzeżu Londynu; pozostałe dwa lokalizowały Exeter i port
Whitby na wybrzeżu yorkshirskim.
Hrabia wrócił mniej więcej po godzinie.
- Hej! - zawołał do progu. - Jeszcze pan szpera w tych książkach? Przecież nie może pan tak
bez przerwy pracować. Proszę za mną. Właśnie mi oznajmiono, że wieczerza na stole.
W znajomej jadalni znów czekały na mnie wspaniałe dania. Hrabia i tym razem wymówił się
od kolacji, powiedział, że już jadł poza domem. Przysiadł się tylko do stołu i podczas gdy
jadłem zadawał mi mnóstwo pytań. Po kolacji przypalił mi cygaro, usiedliśmy przy kominku
wdając się w wielogodzinną rozmowę. Po uprzednim długim odpoczynku nie czułem się
senny. Odczuwałem tylko chłód, jaki ogarnia człowieka nad ranem. Nagle gdzieś w pobliżu
zapiał kogut, hrabia żwawo uniósł się z fotela i zawołał:
- Ojej, znów mamy ranek! Przepraszam, że nie daję panu spać! Ale pan tak ciekawie
opowiada o swoim kraju, że nawet nie zauważyłem, jak czas szybko mija.
Kurtuazyjnie zapewniłem hrabiego, że cała przyjemność po mojej stronie, on zaś złożył mi
uprzejmy ukłon i wyszedł. Udałem się do swojej sypialni. Rozsunąłem ciężką kotarę
zasłaniającą jedyne okno, którego poprzednio nie zauważyłem. Nie zobaczyłem przez nie
niczego ciekawego. Wychodziło na podwórze. Niebo już nie było takie ciemne. Lada chwila
zacznie świtać. Zaciągnąłem kotarę z powrotem i usiadłem nad swoim notatnikiem.
8 maja
Z początku miałem obawy, że opisuję wszystko zbyt rozwlekle, ale teraz doceniam notowanie
wszelkich szczegółów. Coś mi się tu nie widzi - czuję się jak nagi w pokrzywach. Najchętniej
i ja najszybciej chciałbym znajdować się daleko stąd. A może wcale nie powinienem tu
przyjeżdżać? Skonstatowałem, że wyczerpują mnie te dziwne nocne rozmowy. Gdybym
chociaż mógł zmieniać partnerów... ale rozmawiać wyłącznie z hrabią? Obawiam się, że
hrabia - poza mną - jest w całym
zamku jedyną żywą istotą.
Spałem tylko kilka godzin. Kiedy wstałem zawiesiłem przy oknie swoje podręczne
zwierciadełko i przystąpiłem do golenia. Nagle poczułem na ramieniu rękę hrabiego i
usłyszałem jego kordialne „Dzień dobry!”. Byłem kompletnie zaskoczony, bo w lusterku,
które przecież odbijało całe wnętrze pokoju za moimi plecami, nie zauważyłem Draculi.
Odwzajemniłem jego pozdrowienie i szybko raz
jeszcze spojrzałem w lusterko, by się upewnić co do mojego pierwszego spostrzeżenia.
Rzeczywiście! Nie mogłem się mylić. Tym razem także nie było widać postaci hrabiego,
chociaż stał wyprostowany tuż za moimi pochylonymi plecami! Widziałem w lusterku cały
pokój, ale bez hrabiego. Zdumiałem się bezgranicznie, uczułem mdłości, jakie towarzyszyły
mi zawsze, kiedy tylko hrabia Dracula znajdował się zbyt blisko. Ręka mi zadrżała, zaciąłem
się. Cienki strumyczek krwi spływał mi po policzku, zatrzymując się na brodzie. Złożyłem
brzytwę i rozglądałem się za jakimś tamponikiem. Kiedy hrabia ujrzał moją zakrwawioną
twarz, w jego oczach pojawiły się dziwne błyskawice, a jego prawa ręka wystrzeliła w
kierunku mojego gardła. Zrobiłem unik. Dłoń hrabiego natrafiła na wiszący na mojej szyi
krzyżyk. W tym momencie nastąpiła w hrabim gwałtowna przemiana - ręka się cofnęła, oczy
złagodniały, a ja - całkowicie osłupiały - nie bardzo mogłem uwierzyć w to, co przed chwilą
zaszło.
- Niechże pan będzie ostrożny - odezwał się hrabia z naciskiem. Trzeba uważać, jeżeli już się
pan skaleczy. W tych stronach jest to o wiele niebezpieczniejsze, niż pan myśli - pouczał
mnie dalej. - A wszystko za przyczyną tego oto idiotycznego przedmiotu! Tego nędznego
wymysłu ludzkiej próżności. Precz z nim!
Hrabia otworzył okno i jednym błyskawicznym ruchem swojej straszliwej ręki wyrzucił
lusterko. Potem wyszedł bez słowa pożegnania. Utrata lusterka, które na kamiennym
podwórzu roztrzaskało się na tysiące kawałków, stało się dla mnie wielce przykre. Na
szczęście koperta mojego zegarka i dno miseczki do golenia wykonane są z doskonale
wypolerowanego metalu. W przeciwnym razie miałbym trudności z goleniem.
Kiedy wszedłem do jadalni śniadanie stało na stole, ale hrabiego w jadalni nie było. Jadłem
więc w samotności. Właściwie dotychczas jeszcze nie widziałem, by hrabia cokolwiek jadł
lub pił. Po posiłku udałem się na zwiedzanie zamku. Wszedłem po stromych schodach na
wyższe piętro, gdzie znalazłem jedną komnatę zwróconą na południe. Widok z jej okien był
przecudowny, nie mogłem się napatrzeć. Zamek stoi nad straszną przepaścią. Gdybym przez
okno wyrzucił kamień, to leciałby on w dół trzysta metrów i jeszcze by nie osiągnął dna.
Gdzie okiem sięgnąć wszędzie strzelały w niebo wierzchołki drzew, zaś tam, gdzie ich nie
było, rysowały się głębokie wąwozy o stromych zboczach. Gdzieniegdzie błyszczały wąskie
nitki bystrych górskich potoków.
Nie będę dalej opisywał uroków przyrody. Kontynuowałem penetrację wnętrz zamku. Drzwi,
drzwi same drzwi - i wszystkie pozamykane, wszystkie zaryglowane. Nie znalazłem żadnego
wyjścia na zewnątrz.
Jakby zamek był więzieniem, a ja w nim więźniem!
Rozdział 3 - Notatnik Jonathana Harkera (ciąg dalszy)
Kiedy stwierdziłem, że jestem więźniem, wpadłem w szał. Biegałem schodami w górę i w
dół, szarpałem się z klamkami, dobijając się do każdych drzwi, wychylałem się przez każde
dostępne mi okno, aż w końcu stwierdziłem, że jestem bezsilny. Czułem się jak szczur w
pułapce. Potem usiadłem w milczeniu, zastanawiając się, co dalej, jak powinienem
postępować, co mam robić? Wciąż myślę o tym samym, ciągle analizując swoją nieciekawą
sytuację. Jak dotąd nic rozsądnego nie przychodzi mi do głowy. Wiem tylko jedno: w żadnym
przypadku nie mogę zdradzić się przed hrabią ze swoimi podejrzeniami. On dobrze wie, że
mnie tu uwięził i pewnie ma ku temu sobie znane powody. Gdybym na ten temat coś mu
napomknął, pewnie by mnie próbował uspokoić nowymi bajeczkami. Na razie muszę
zachować w tajemnicy swoje odkrycie, nie zdradzać się ze swoimi obawami i mieć
oczy szeroko otwarte. Albo moje podejrzenia są fałszywe, albo znajduję się rzeczywiście w
beznadziejnej sytuacji. Jeżeli prawdą jego to drugie, będę musiał wytężyć wszystkie swoje
siły, by w miarę cało wyjść z opresji.
Usłyszałem zgrzyt dużej bramy i zaraz się domyśliłem, że hrabia wrócił. Nie przyszedł od
razu do biblioteki, tak więc na palcach skradałem się do mojej kwatery. Przez uchylone drzwi
zobaczyłem, jak hrabia zaściela moje łóżko. To potwierdziło moje wcześniejsze
przypuszczenia, że w zamku nie ma żadnej służby. Ostatnim dowodem na to był fakt - co
również teraz spostrzegłem - że hrabia sam
nakrywa do stołu. Tak jest! Wszystkie czynności porządkowe wykonywał osobiście pan i
władca tego ponurego zamczyska.
Zadrżałem na myśl, że skoro nikogo innego tu nie ma, to koczem, którym tu przybyłem,
musiał powozić także sam hrabia. Myśl ta napawa mnie zgrozą, bo znaczyło to, że Dracula
jednym gestem ręki panował nad sforą wilków! Ludzie z Bystrzycy, jak również moi
towarzysze podróży z dyliżansu, przejawiali jakieś szczególne obawy o mnie. Dawali mi
krzyżyki, czosnek, dzikie róże, olchowe kołki. Niechaj Bóg ma w opiece tę dobrą kobiecinę,
która zawiesiła mi na szyi krzyżyk! Zawsze, kiedy go dotykam, czuję wewnętrzne
uspokojenie i napływ nowych sił. Może dziś wieczorem uda mi się w jakiś sposób skłonić
hrabiego, by mi opowiedział cokolwiek o sobie. Muszę podejść go ostrożnie, aby nie
wzbudzić podejrzeń.
Północ
Odbyłem z hrabią długą rozmowę. Wypytywałem go o dzieje Transylwanii. Temat bardzo go
ożywił. Kiedy opowiadał o dawnych czasach, o ludziach, a szczególnie o wojnach, sprawiał
wrażenie bezpośredniego uczestnika tamtych wydarzeń. Wyjaśnił mi, że bojar dumę ze swojej
ojczyzny i dumę ze swojego rodu utożsamia z własną dumą, sławę swoich przodków z własną
sławą, ich losy z własnym losem. Gdy tylko napomknął o sobie i ojczyźnie, od razu używał
liczby mnogiej, niczym król. Chciałbym zapisać jego opowieść jak najdokładniej. Niczym w
iluzjonie przewijały się przede mną obrazy z historii tutejszego regionu. Hrabiego niezwykle
poruszyła własna opowieść. Długimi krokami przemierzał komnatę wzdłuż i wszerz, szarpał
swoje bujne wąsy, brał w rękę różne przedmioty, ściskając je w mocnych dłoniach, jak gdyby
chciał je rozgnieść.
- My, Szeklerzy, mamy się czym chwalić; w naszych żyłach płynie krew dzielnych narodów,
które walczyły jak lwy w imię przyszłego losu tej ziemi. To właśnie tu, do tygla narodów
europejskich, mężny szczep wniósł walecznego ducha, daje go mu do kołyski przez Thora
i Wodyna. Na terenach europejskich, azjatyckich i afrykańskich wojownicy postępowali z
takim okrucieństwem, że wszystkie narody uważały ich za stada wilkołaków. A kiedy
waleczny ten lud dotarł w te strony, zastał tu Hunów. Hunowie także przewalali się przez
kontynent jak burza - wymierające narody twierdziły, że w żyłach Hunów płynie krew
starych czarownic, wypędzonych ze Scytii, gdzie parzyły się z diabłami. Nonsens! Który
bowiem diabeł, albo która czarownica, posiada tak potężną moc jak Attyla, praojciec
naszego ludu!
Hrabia machnął ręką i kontynuował z zapałem:
- A zatem, czy można się dziwić, że waleczność jest podstawową cechą naszej natury? Gdy
do naszych granic zbliżali się Madziarzy, Lombardczycy, Awarowie, Bułgarzy albo Turcy,
pędziliśmy ich z powrotem. Nawet Arpad ze swoimi legionami nie przeszedł przez nasze
tereny. Pokonaliśmy wielu najeźdźców. Zwycięzcy Madziarzy przez wieki całe uznawali
Szeklerów za swoich krewnych, a nawet powierzali nam strzeżenie granic z Turcją. Gdy
tylko rozlegał się głos trąbki polowej, jako pierwsi stawaliśmy pod królewskim
sztandarem. A wtedy, kiedy i Wołosi, i Węgrzy cofnęli się przed półksiężycem, jeden z
naszych ziomków ze swoimi oddziałami śmiało przekroczył Dunaj, bijąc Turków na ich
własnym terenie. Wódz ten nazywał się Dracula! To właśnie Dracula ustawicznie
zagrzewał rodaków do walki, a ci - również w czasach późniejszych - wciąż od nowa
formowali szyki, przeprawiali się przez wielką rzekę i tłukli się z Turkiem. Ile razy
Draculę stamtąd wyganiano, on uparcie wracał. Wracał i wtedy, kiedy wybito mu
wszystkich wojowników i tylko on jeden uszedł z życiem. Wracał, bo wiedział, że tylko on
może odnieść zwycięstwo. Po bitwie pod Mohaczem wojownicy z rodu Draculów nie
ulegli, walczyli dalej, ponieważ nasz duch nie znosi niewoli. My, Szeklerzy, możemy się
poszczycić tak chwalebną historią, o jakiej ani Habsburgom, ani Romanowom, nawet się
nie śni. Czasy wojenne skończyły się. Nastąpił pokój haniebny. Krew teraz jest bardzo
cenna, a sława narodów wielkich duchów wydaje się być bajką.
Tak rozprawiał. Tymczasem zaczęło świtać. Wtedy dopiero poszliśmy się położyć. (Notatnik
ten niejednemu kojarzył się będzie z „Arabskimi Nocami”; tam i tu wszystko przerywa pianie
koguta).
12 maja
Zacznę od faktów - gołych, suchych faktów. Wczoraj wieczorem hrabia Dracula wszedł do
mojej komnaty z dużym pakietem pytań na tematy prawnicze. Musiałem więc spędzić cały
dzień nad książkami, jak gdybym powtarzał niedawny egzamin na fakultecie. W pytaniach
hrabiego zawarty był pewien charakterystyczny rys, dlatego przedstawię dokładniej przebieg
rozmowy.
Najpierw hrabia zapytał, czy w Anglii można mieć dwóch albo i więcej przedstawicieli
prawnych? Odpowiedziałem, że każdy może wynająć chociażby tuzin prawników, ale że w
zupełności wystarczy, jeżeli w sprawę zaangażuje się jeden adwokat. Gdyby człowiek zbyt
często zmieniał swoich przedstawicieli, działałby na własną szkodę. Hrabia zdawał się
rozumieć mój punkt widzenia i zadał następujące pytanie: czy gdyby powierzyć jednemu
adwokatowi finansowanie, a drugiemu przeprawę statkiem morskim, wynikną z tego jakieś
praktyczne problemy? Prosiłem o bliższe wyjaśnienie. Wtedy hrabia powiedział:
- Podam panu taki przykład: nasz wspólny przyjaciel, pan Peter Hawkins, który mieszka
daleko od Londynu, w cieniu katedry exeterskiej, kupi dla mnie - za pośrednictwem
pańskiej szanownej osoby - dom w Londynie. W porządku. Pragnę jednak w tym miejscu
zaznaczyć w sposób jak najbardziej szczery, że dlatego nie obrałem sobie przedstawiciela
spośród londyńczyków, by moje życzenie nie kolidowało z jakimś lokalnym interesem;
człowiek stale mieszkający w Londynie mógłby mieć na względzie interes swój, albo
swoich przyjaciół. Dlatego zdecydowałem się na takiego adwokata, który będzie bronił
mojego interesu. A teraz, na przykład, gdybym chciał przeprawić jakiś towar powiedzmy
do Newcastle, Durham, Harwich, albo Dover - czy nie byłoby prościej, gdybym do tej
sprawy wynajął adwokata bezpośrednio w odpowiednim porcie?
Przyznałem, że tak być może, lecz dodałem, że prawnicy i tak najczęściej pracują systemem
agencji i jakikolwiek adwokat, poprzez przekazanie mu odpowiednich instrukcji, spełni każde
życzenie swojego klienta.
- Rozumiem - odrzekł hrabia. - Ale gdybym tam miał swojego adwokata, mógłbym mu
wydawać polecenia osobiście, prawda?
- Oczywiście - przytaknąłem. - W tej sposób często postępują handlowcy, którzy niechętnie
składają wszystkie swoje interesy na barki jednemu adwokatowi.
- Wspaniale! - zawołał hrabia i obsypał mnie pytaniami o formalności uwiązane z wysyłką
towarów i ewentualne trudności, których, których - jeśli się je przewidzi - można ich
uniknąć.
Wyjaśniłem mu wszystko najlepiej jak umiałem. Przy tej okazji zauważyłem, że z hrabiego
byłby całkiem niezły adwokat, myślał bowiem o każdym, najdrobniejszym szczególe. Jak na
człowieka, który nigdy nie był w Anglii i nie miał kontaktu z prawem, jego wiadomości były
zadziwiająco szerokie. Na zakończenie podparłem swoje wywody odpowiednią literaturą.
Kiedy skończyłem hrabia zmienił temat rozmowy.
- Czy pan już napisał list do naszego przyjaciela, Petera Hawkinsa, lub kogokolwiek innego? -
zapytał troskliwie.
Z przykrością mu wyznałem, że jeszcze nie, ponieważ nie widzę sposobu wysłania stąd
korespondencji.
- To niechże pan nie czeka, młody przyjacielu - rzekł, kładąc mi rękę na ramieniu. - Proszę
napisać do pana Hawkinsa i do kogo pan tylko zechce. Proszę łaskawie zawiadomić
adresatów swoich listów, że zostaje pan u mnie jeszcze przez miesiąc.
- Aż tak długo? - zdziwiłem się, a serce moje wypełnił niepokój.
- Takie jest moje życzenie, a pan nie może mi odmówić. Jako przedstawiciel mojego
przyjaciela, a pańskiego pracodawcy, przyjął pan na siebie obowiązek spełnienia
wszystkich moich życzeń i poleceń. Z pewnością nie wymagam od pana więcej niż on,
nieprawdaż?
Nie pozostawało mi nic innego, prócz biernego przytaknięcia. Istotnie, wykonywałem
przecież zadanie, powierzone mi przez pana Hawkinsa. Pilnowałem zatem jego interesu, a nie
swojego. Co więcej, upiorny wzrok hrabiego Draculi i całe jego zachowanie nie pozwalały mi
ani na chwilę zapomnieć, że jestem tu w charakterze więźnia, którego zdanie zupełnie się nie
liczy.
Hrabia potraktował moją uległość jako swoje zwycięstwo i kontynuował głosem nie
znoszącym sprzeciwu:
- Muszę prosić, młody przyjacielu, żeby pan w swoich listach poruszał li tylko sprawy
służbowe. Pańskich przyjaciół wystarczająco ucieszy ogólne zdanie, że powodzi mu się
dobrze i zapowiedź rychłego powrotu do domu.
Podał mi trzy kartki papieru listowego i trzy koperty. Zauważyłem jego znaczący uśmiech,
którym dawał mi do zrozumienia, że powinienem uważać na każde słowo, ponieważ i tak
moje listy przeczyta. Postanowiłem napisać do pana Hawkinsa list czysto służbowy, zaś
prywatny dopiero przy nadarzającej się po temu okazji, w tajemnicy. Wtedy spróbuję tak
samo dyskretnie napisać i do Miny,
ale stenograficznie, co hrabiego z pewnością wyprowadzi z równowagi. Zabrałem się więc do
korespondencji. Po napisaniu dwu suchych listów zaczytałem się w jakiejś książce, czekając
aż hrabia skończy swoje. Skreślił on kilka krótkich listów, czerpiąc do nich dane z książek
leżących na stole. Gdy skończył moje listy dołączył do swoich, schował przybory do pisania i
wyszedł. Nachyliłem się
nad stołem, chcąc zobaczyć, do kogo hrabia pisze. Nie odczuwałem przy tym najmniejszych
wyrzutów sumienia. W zaistniałej sytuacji musiałem ratować się w każdy możliwy sposób.
Pierwszy list był adresowany do niejakiego Samuela F. Billingtona w Whitby, Crescent nr 7;
drugi do pana Lautnera, w Warnie; trzeci do firmy Coutts i spółka, w Londynie; czwarty
przeznaczony był dla banku Klopstock i Billrauth w Budapeszcie. Drugi i czwarty nie były
zapieczętowane. Już miałem w nie zajrzeć kiedy zauważyłem, że drzwi się uchylają. Szybko
przyjąłem poprzednią pozycję i udawałem, że czytam. Hrabia wszedł do biblioteki z jeszcze
jednym listem w ręku. Sięgnął po koperty, nakleił na nie znaczki i zwrócił się do mnie ze
słowami:
- Ufam, że mi pan wybaczy, jeśli się oddalę - ale dziś wieczorem mam jeszcze sporo
obowiązków. Z pewnością niczego specjalnego pan nie potrzebuje.
Stojąc już w drzwiach zawahał się, po czym powiedział z naciskiem:
- Muszę pana ostrzec, i to bardzo poważnie, pod żadnym pozorem proszę nie kłaść się do snu
w innej części zamku. Jest to prastara posiadłość, różne rzeczy tu się działy, mogłyby pana
prześladować, powiedzmy, złe sny. proszę pamiętać o przestrodze i mieć się na baczności!
Gdy poczuje się pan senny, proszę udać się do swojej sypialni. Tylko tam może pan
spokojnie i bezpiecznie odpocząć. W przeciwnym razie, no cóż - wykonał gest, jakby
umywał ręce.
Zrozumiałem go dobrze; czy jednak jakiś sen mógłby być straszniejszy od tych okropnych,
ponurych i tajemniczych sideł, które na mnie zastawiono, i w które - czułem to - oplatały
mnie coraz silniej.
Później
Po odejściu hrabiego udałem się do swojej sypialni. Zawiesiłem nad łóżkiem krzyż - sądzę, że
uchroni mnie przed koszmarnymi snami. Po chwili wyszedłem z mojej izby i udałem się
kamiennymi schodami do okien skierowanych na południe. Chociaż lasy na horyzoncie były
dla mnie obecnie niedostępne, jednak ich widok stanowił dla mnie namiastkę wolności, w
porównaniu z zacienionym ponurym podwórzem. Ogromnie pragnąłem kilku łyków świeżego
powietrza. Czułem, jak bardzo wyczerpują mnie nocne rozmowy. Działają mi na nerwy. Boję
się własnego cienia, ulegam rozmaitym urojeniom, miewam halucynacje. Mam nieodparte
wrażenie, że znajduję się w zaklętym zamku, dosłownie i w przenośni.
Wychyliłem się z okna aż do pasa. Cała okolica widoczna była jak za dnia. Zauroczony
oglądałem skąpaną w poświacie księżyca scenerię. Nagle zauważyłem, piętro niżej, z lewej
strony, gdzie prawdopodobnie ma swoje pokoje hrabia, że coś się poruszyło.
Zobaczyłem wystającą z okna głowę.
Nie widziałem twarzy, ale kształt szyi i znajome ruchy nie budziły żadnych wątpliwości: to
musiał być on. Ogarnęła mnie zgroza: przez okno wypełzła cała postać i - głową w dół, w
pelerynie przypominającej wielkie, czarne skrzydła - opuszczała się po murze w głęboką
otchłań.
Z początku nie wierzyłem własnym oczom. Przez chwilę myślałem, że uległem dziwnemu
złudzeniu optycznemu, wywołanemu w bladej poświacie księżyca grą świateł i cieni. Im
dłużej się jednak przypatrywałem, tym nabierałem mocniejszego przekonania, że nie mogę się
mylić. Wytężonym wzrokiem dostrzegałem bardzo wyraźnie, jak szponiaste palce czepiają się
każdego wystającego kawałka muru, jak wbijają się w liczne szpary po odpadniętym tynku.
Hrabia Dracula, niczym wielka jaszczurka, osuwał się coraz to niżej.
Na Boga! Cóż za człowiek, cóż to za stworzenie o ludzkich kształtach!
Ogarnął mnie okropny lęk; rosło potworne przerażenie - doznawałem paraliżującej myśli, iż
nie ma dla mnie ratunku.
Jestem osaczony przez zło, które boję się nawet nazwać...
15 maja
Ponownie widziałem hrabiego Draculę wychodzącego przez okno i pełzającego po
kamiennych murach zamku niby wielka jaszczurka. Opuścił się on kilkadziesiąt metrów w dół
i zniknął w jakiejś dziurze, czy oknie. Odległość od mojego punktu obserwacyjnego była zbyt
duża, a kąt zbyt ostry, bym mógł zobaczyć cokolwiek więcej. Widziałem natomiast, że na
pewno wyszedł z zamku i że oto nadarzyła mi się okazja na dokładniejszą niż do tej pory
penetrację ponurej budowli...
Wróciłem do swojej komnaty po latarnię i wyruszyłem na obchód, szarpiąc się po drodze z
kolejnymi drzwiami. Tak jak przypuszczałem, wszystkie były pozamykane, a zamki przy nich
stosunkowo nowe. Zszedłem kamiennymi schodami do głównego hallu na parterze.
Stwierdziłem, że ciężkie łańcuchy można z łatwością zdjąć, aliści brama pozostała zamknięta.
Klucz do bramy - pomyślałem - znajduje się prawdopodobnie w komnacie hrabiego; trzeba
będzie sprawdzić. Obszedłem wszystkie dostępne klatki schodowe i korytarze, mocując się z
każdymi drzwiami. Wreszcie natrafiłem na jedne, które pod naporem moich barków ustąpiły.
Nie były bowiem zamknięte na klucz, nieco tylko opadły na starych zawiasach i dlatego przy
otwieraniu stawiały duży opór. Okna komnaty wychodziły na zachód i na południe. Za nimi,
po obu stronach, ciemniały urwiska przerażająco strome i głębokie niczym piekielne
otchłanie. Przez trapezowate szybki okienne przenikało miękkie światło księżyca - oświetlało
wyraźnie zakurzone, dosyć współczesne meble. Latarnia nie była tu właściwie konieczna, ale
cieszyłem się, że ją mam, gdyż bałem si otaczających mnie zewsząd ciemnych czeluści.
Ponura obecność murów zamczyska wywoływała w moim mózgu tak niemiłe skojarzenia, iż
stygło mi serce, a nerwy odmawiały posłuszeństwa. Wyjątkowo w tej komnacie czułem się
lepiej. Moją sypialnię, bibliotekę i jadalnię przez częstą w nich bytność hrabiego, bez reszty
znienawidziłem.
Usiadłem przy dębowym stoliczku, nad którym - kiedyś tam - pewnie pochylała się jakaś
piękność, w zadumaniu i z wypiekami na policzkach układając z serca płynące liściki
miłosne. Ja natomiast rozłożyłem się tu ze swoim notatnikiem i próbuję stenograficznie
zapisać, co wydarzyło się od chwili, kiedy otworzyłem go po raz ostatni.
Mamy dziewiętnasty wiek. Lecz - jeśli zmysły mnie nie mylą, a rozum nie zawodzi - dawne
stulecia tu i ówdzie utrzymują swoje władanie, a nasza współczesność jeszcze długo nie
będzie w stanie im go odebrać.
16 maja, rano
Jestem w klatce!
Wczoraj wieczorem hrabia poprosił mnie uprzejmie, żebym napisał trzy listy: w jednym mam
zawiadomić, że swoje zadanie już wykonałem i wkrótce wracam do domu; w drugim mam
podać, że już opuściłem zamek i dotarłem do Bystrzycy; w trzecim mam donieść o wyjeździe
z Transylwanii w kierunku Londynu. Moja odmowa nie miałaby sensu - narażać się na gniew
hrabiego i wzbudzać jego podejrzenia, jakżeż dla mnie niebezpieczne. Przecież hrabia
Dracula musi być świadom tego, iż wiem wystarczająco dużo, by go zdemaskować - zapewne
już obmyśla sposób zadania mi śmierci. Jedyną szansą jest gra na zwłokę i spokojne szukanie
możliwości wydostania się z opresji. A nuż nadarzy się okazja wydostania się z jego
szponów.
Kiedy przytaknąłem skinieniem głowy, hrabia wyjaśnił mi sens swojej prośby: w okolicy
niewiele jest urzędów pocztowych, ponadto działają opieszale, tymczasem on, udzielając mi
gościny, nie może dopuścić, aby z braku wieści ode mnie, moich bliskich dręczył jakikolwiek
niepokój. Dodał jeszcze, że moje listy złoży w Bystrzycy i zadba o to, żeby odsyłano zawsze
ten aktualny.
Udawałem zrozumienie dla jego troski, zagadnąłem tylko, jak te listy datować. Hrabia
zastanowił się i rzekł:
- Pierwszy powinien nosić datę dwunastego czerwca, drugi dziewiętnastego, a trzeci
dwudziestego dziewiątego.
Dowiedziałem się zatem, ile mi życia pozostało. Boże! Miej mnie w swojej opiece!
28 maja
Sądziłem, że wreszcie nadarzyła mi się okazja do wysłania sekretnych listów. Do zamku
przybyła grupa Cyganów. W tej części świata żyje ich wielu, na Węgrzech i w Transylwanii
kilkadziesiąt tysięcy, albo i więcej. Prawie wszyscy oni lawirują na pograniczu prawa, albo i
poza nim. Cyganie zwykle trzymają się jakiegoś bogatego szlachcica lub bojara, a niektórzy
nawet przywłaszczają sobie
jego nazwisko. Odważni bywają tylko w dużej grupie. Są bezbożni, tkwią po uszy w
przesądach, między sobą rozmawiają wyłącznie własnym językiem.
Postanowiłem skorzystać z ich wizyty i wysłać w świat prawdziwą informację o moim
położeniu. Błyskawicznie napisałem dwa listy: do Miny stenograficznie, natomiast do pana
Hawkinsa normalnie, lecz tylko tyle, żeby się skontaktował z Miną. Opisując Minie swoją
sytuację unikałem dramatycznych szczegółów, które by ją śmiertelnie przeraziły. Gdyby
nawet hrabia te listy przechwycił, nic z nich by nie zrozumiał!
Podszedłem do okna i próbowałem nawiązać z Cyganami bliższy kontakt. Zauważyli mnie,
zdjęli kapelusze, kłaniali się i wykonywali w moim kierunku jakieś gesty, których znaczenia
nie rozumiałem tak samo, jak ich języka. Rzuciłem przez zakratowane okno kilka monet, w
ślad za nimi poszybowały oba listy. Rozpaczliwie gestykulując dawałem Cyganom do
zrozumienia, żeby oddali listy na pocztę. Wyglądający na przywódcę zgrabnie złapał je w
locie, przycisnął do serca, wykonał ukłon, po czym schował oba listy pod czapkę.
Więcej uczynić nie mogłem. Potem udałem się do biblioteki i zająłem się czytaniem.
Po pewnym czasie pojawił się hrabia. Usiadł przy mnie, wyjął z kieszeni oba moje listy i
powiedział znacząco:
- Odebrałem Cyganom te oto listy. Nie mam pojęcia, jak weszli w ich posiadanie. Proszę
spojrzeć, jeden jest pisany przez pana, a zaadresowany do mojego przyjaciela, Petera
Hawkinsa. Ten drugi zaś - hrabia przybrał marsową minę, a gdy spoglądał na
stenograficzne znaki oczy iskrzyły mu się nienawistnym błyskiem - ten jest jakimś
paskudztwem. Ufam, że ten rebus nas nie dotyczy, inaczej trzeba by to uznać za nadużycie
przyjaźni i gościnności.
Z zimną krwią stenogram wraz z kopertą przysunął do płomienia lampy, zaczekał aż papier
zamienił się w popiół, a potem kontynuował:
- List do pana Hawkinsa oczywiście wyślę, ponieważ pańska korespondencja jest dla mnie -
tu głośno przełknął ślinę - świętą. Proszę tylko o wybaczenie, w roztargnieniu rozerwałem
kopertę. Proszę inną, czystą, niechaj pan wypisze adres.
Zrobiłem, o co prosił i list mu zwróciłem. Gdy wychodził, przekręcił klucz w zamku.
Opadłem na kanapę i zasnąłem.
Po około dwóch godzinach obudziło mnie wejście hrabiego. Odnosił się do mnie bardzo
uprzejmie, ze zrozumieniem pokiwał głową i powiedział troskliwie:
- Zmordowany pan jest przyjacielu. Proszę iść do siebie, położyć się i dobrze wyspać. Dziś
wieczorem nie będę mógł panu towarzyszyć, gdyż mam wiele zajęć.
Udałem się do swojej sypialni. To dziwne, ale tej nocy nic mi się nie śniło. Nawet rozpacz
trafia niekiedy na martwą falę.
31 maja
Rano, ledwie otworzyłem oczy, wpadłem na pomysł, by zawsze nosić w kieszeni kilka kopert
i papier listowy. Tak na wszelki wypadek, gdyby nadarzyła się jakaś okazja do wysłania
nielegalnej wiadomości. Czekała mnie nowa niespodzianka! Z walizy podróżnej zniknęły
wszystkie papiery - nawet notatki z rozkładu jazdy pociągów. Musiałem na chwilę przysiąść,
by zebrać myśli. Potem dokładnie przejrzałem swoje bagaże oraz szafę, w której miałem
złożoną odzież. Ubranie, w którym przyjechałem, płaszcz i peleryna także zniknęły bez śladu.
Widocznie hrabia knuje jakiś diabelski plan...
17 czerwca
Słońce stało już wysoko, gdy obudziło mnie trzaskanie z batów i tętent kopyt. Rzuciłem się
ku oknu i zobaczyłem wjeżdżające na dziedziniec dwa duże wozy drabiniaste, każdy
zaprzężony w ósemkę rosłych koni pociągowych. Obok zaprzęgów uwijali się Słowacy w
szerokich kapeluszach, brudnych kożuchach, w wysokich butach z cholewami, przepasani
charakterystycznymi rzemieniami,
nabijanymi mosiężnymi ćwiekami. Wozacy pokrzykiwali i okładali konie długimi batami.
Oto szansa jedna na tysiąc!
Dopadłem drzwi, chcąc zbiec na dół i uciec przez otwartą bramę. Nie doceniłem jednak
przebiegłości hrabiego. Przewidział on i taką okoliczność. Byłem zamknięty na klucz.
Wróciłem do okna i zacząłem do tych ludzi rozpaczliwie krzyczeć. Patrzyli na mnie
zdumieni, potem adresowali w moim kierunku jakieś znaki, gesty. Wtem wynurzył się skądś
znajomy mi już przywódca Cyganów, coś do Słowaków zagadał i wszyscy gromko się
roześmiali. Od tej chwili moje nawoływania nie robiły na nich żadnego wrażenia, przestali
mnie dostrzegać i zajmowali się swoją robotą. Zdejmowali z wozów duże skrzynie, mające z
obu stron uchwyty z grubych sznurów. Sądząc po odgłosach skrzynie były puste. Składali je
pod murem. Gdy skończyli Cygan wręczył im kilka srebrnych monet - splunęli na nie - na
szczęście, i zaraz wskoczyli na wozy. Po chwili trzask batów ucichł gdzieś w dolinie.
24 czerwca, nad ranem
Wczoraj wieczorem hrabia pożegnał mnie wcześniej niż zwykle i udał się do siebie.
Odczekałem chwilę, po czym pobiegłem krętymi schodami do „mojego” okna, wychodzącego
na południe. Spodziewałem się zobaczyć coś nowego, ponieważ ostatnio działy się w zamku
dziwne rzeczy i panował ożywiony ruch. Cyganie jeździli w tę i z powrotem, od czasu do
czasu dobiegał mnie stukot czekanów i pobrzękiwanie szpadli. Zdaje się, że następowało
urzeczywistnianie jakiegoś diabelskiego planu.
Już od pół godziny stałem w oknie, lecz w moim polu widzenia nie działo się nic
nadzwyczajnego. W końcu jednak w oknie hrabiego coś się poruszyło. Po chwili wynurzyła
się z niego postać mojego ciemiężyciela. Jakie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem, że
hrabia ma na sobie moje ubranie, w którym tu przybyłem. Przez plecy miał przewieszony ów
straszliwy wór, o który pamiętnej
nocy szarpały się trzy koszmarne kobiety. Mój klient - pomyślałem z wisielczym humorem -
niewątpliwie udaje się na łów, i to jeszcze w moim ubraniu. A zatem przygotował następną
chytrą sztuczkę: chce stworzyć dowody, że widziano mnie tu i ówdzie, w miejscowościach
wymienionych w listach, jakie napisałem pod przymusem. Ach więc po to ta cała maskarada -
dla stworzenia odpowiednich
pozorów. Co gorsza - myślałem - jeżeli hrabia Dracula zrobi jakieś świństwo, okoliczni
mieszkańcy gotowi przypisać to mnie!
Ogarnia mnie dreszcz kiedy myślę, ile zła zdolny jest wywołać Dracula, podczas gdy siedzę
jak więzień i w przeciwieństwie do prawdziwego przestępcy nie korzystam z ochrony, jaką
daje prawo.
Byłem zdecydowany tkwić w oknie aż do powrotu hrabiego. Pogrążyłem się w myślach i
czekałem. Z nagła zobaczyłem na tle nieba wirujący i połyskujący w świetle księżyca obłok
drobnego pyłku. Obok lśnił wszystkimi kolorami tęczy, unosił się i opadał, rozdzielał się na
kilka mniejszych części, to znów łączył się w całość. Urzekające zjawisko. Napawało mnie
jakimś wewnętrznym spokojem, wprowadzało w pogodny nastrój. Usadowiłem się w oknie
jak najwygodniej i z przyjemnością obserwowałem niecodzienne harce światła.
Raptem, gdzieś z doliny, odezwało się przeciągłe, żałosne psie wycie. Przeszył mnie dreszcz.
Wycie wzmagało się, sprawiało moim uszom wprost fizyczny ból, wwiercało się w mózg,
podczas gdy - zależnie od jego intonacji i intensywności - obłok dziwnego pyłu zdawał się
poruszać w takt psiego koncertu, tańcząc to wolniej, to szybciej, zmieniając swoją długość,
szerokość, wysokość i tworząc cudaczne konfiguracje. Czułem się jak zahipnotyzowany.
Wtem obłok rozdzielił się na trzy kawałki, a każdy z nich z wolna przybierał kształt jednej z
owych kobiecych zjaw, którym - wcześniej czy później, zgodnie z wolą hrabiego - mam
zostać rzucony na pożarcie. Krzyknąłem i rzuciłem się do ucieczki. Lotem błyskawicy
pokonałem i rzuciłem się do ucieczki. Lotem błyskawicy pokonałem odległość dzielącą mnie
od bezpiecznego zacisza mojej sypialni. Tu nie docierało światło księżyca, tylko płomień
lampy tańczył wesoło, rzucając na ściany miękkie cienie.
Minęły dwie godziny, gdy usłyszałem dochodzący od strony komnaty hrabiego dziki zgiełk,
jakieś popiskiwania i śmiechy, oraz - o zgrozo - cienkie, przenikające do szpiku kości,
dziecięce kwilenie. Po chwili wszystko ucichło. Z walącym jak dzwon sercem rzuciłem się do
drzwi... Zamknięte od zewnątrz! O Boże, znów byłem li tylko więźniem! Bezsilnie usiadłem
na łóżku, chowając rozpaloną
twarz w chłodnych dłoniach.
Z odrętwienia wyrwał mnie dochodzący od strony podwórza rozpaczliwy krzyk. Podszedłem
do zakratowanego okna i zobaczyłem stojącą przed bramą wieśniaczkę. Była cała
roztrzęsiona. Jedną rękę trzymała na sercu, jakby ją skrajnie wyczerpał długi bieg. Gdy
zobaczyła moją twarz zawołała błagalnie, ale i groźnie:
- Potworze! Oddaj moje dziecko!
Rzuciła się na kolana, uniosła ręce w górę i wciąż powtarzała jedno i to samo:
- Potworze! Oddaj moje dziecko!
Wyrywała sobie włosy z głowy, pięściami waliła się w piersi, bliska postradania zmysłów.
Słyszałem uderzenia gołych pięści w mocną bramę. Serce mi pękało, ale nic nie mogłem
zrobić.
Wysoko, skądś z wieży, zabrzmiał donośnie metalowy, ostry głos hrabiego. Ze wszystkich
stron - jakby w odpowiedzi - odezwały się wilki. W mgnieniu oka zaroiło się od bestii na
przedmurzu zamku. Przystanęły na chwilę, zawyły, potem rzuciły się ku bramie i... głos
wieśniaczki umilkł. Umilkł na wieki. Niebawem wilki merdając ogonami i oblizując długimi
jęzorami zakrwawione pyski, odchodziły gdzieś w niezbadaną dal.
Nawet nie pożałowałem nieszczęsnej kobiety. Dobrze wiedziałem, co spotkało jej dziecinę.
Może to i lepiej, że zginęła, zanim dowiedziała się prawdy.
Co stanie się ze mną? Co robić? Jak tu wymknąć się z okropnej niewoli nocy, ciemności i
zgrozy?
25 czerwca, rano
Nikt, kto nie został poddany podobnym do moich nocnym torturom, nie zrozumie nigdy,
jakim błogosławieństwem jest ranek. Ledwie się rozwidniło, opadł ze mnie wszystek strach.
To tak, jak gdyby moje obawy i trwogi utkane zostały ze szronu, który topnieje już w
pierwszych promieniach porannego słońca.
Muszę się wreszcie zdecydować na jakiś czyn. Dwa z moich upozorowanych przez hrabiego
listów, mających niewątpliwie zadanie zatarcia po mnie wszelkich śladów, być może już
wysłano. Nie mogę się bez przerwy wyłącznie zadręczać. Muszę coś przedsięwziąć!
Niebezpieczeństwo i strach czyhają na mnie zawsze w nocy. Za białego dnia nie widziałem
hrabiego ani razu. Być może śpi, gdy inni czuwają, być może czuwa, gdy inni śpią. Gdyby tak
dostać się do jego komnaty! Ale ona jest bez przerwy zamknięta. Wstęp wzbroniony - i
kwita... A gdyby zdobyć się na odwagę i zastosować jego karkołomny sposób wychodzenia
na spacer? Jeżeli on może łazić po murach, to może i mnie się uda... Pewnie, że to szalony
pomysł, ale innej drogi nie widzę. Muszę wejść do jego pokoju przez okno! W najgorszym
wypadku runę w dół i stracę życie, które i tak wisi na włosku.
Jeżeli mi się nie uda, to żegnaj, Mino!
Żegnajcie wszyscy.
Tego samego dnia, później
Podjąłem ową próbę, a teraz - dzięki Bogu - znów siedzę w bezpiecznym zaciszu swojej
sypialni. Muszę opisać każdy szczegół mej próby.
Z okna wychodzącego na południe opuściłem się na wąski kamienny gzyms, który po tej
stronie biegł wzdłuż całego muru.
Zdjąłem buty i, dosłownie przyklejony do ściany, rozpocząłem desperacką wędrówkę. Tylko
raz spojrzałem w dół, by się przekonać, czy aby na pewno wytrzymam ten okropny widok
niesamowitej głębi pode mną. Od razu przeszła mi chęć spojrzenia w otchłań po raz drugi.
Dobrze zapamiętałem, którędy powinienem się posuwać i jaką odległość muszę pokonać,
żeby znaleźć się przy oknie, przez
które w sposób tak niecodzienny opuszczał zamek hrabia Dracula. Nie odczuwałem zawrotów
głowy - byłem tylko mocno podekscytowany. po kilku próbach, ciągnących się w jak
wieczność, osiągnąłem obramowanie upragnionego okna. Nacisnąłem rany - jedno skrzydło
otworzyło się do wewnątrz, a ja - z duszą na ramieniu i nogami naprzód - wsunąłem się do
pokoju. Był ponury, wyposażony raczej skąpo, jak wszystkie izby od strony południowej;
gdzie spojrzeć ścieliły się grube warstwy kurzu.
Szukałem klucza, ale nigdzie go nie znalazłem. W jednym kącie spostrzegłem kupkę złota -
rzymskie, angielskie, austriackie, węgierskie i tureckie monety, każda z nich miała
przynajmniej ze trzysta lat. Zauważyłem tu także złote łańcuszki i stare klejnoty, wysadzane
drogimi kamieniami. W pobliżu jednego z narożników odkryłem okazałe drzwi. A ponieważ
nigdzie nie znalazłem klucza do bramy głównej, który stanowił przedmiot moich poszukiwań,
postanowiłem odważnie brnąć dalej, w nadziei znalezienia jakiegoś innego wyjścia.
Nacisnąłem klamkę. Drzwi były otwarte. Za nimi znajdował się mroczny, kamienny korytarz,
prowadzący do krętych schodów. Schodząc w dół ostrożnie stawiałem stopy, bowiem mrok
rozjaśniały li tylko skąpe promienie światła dziennego, wpadające przez szczeliny w murze.
Pod schodami znajdował się tajemniczy korytarz na kształt tunelu. Wydobywał się stamtąd
nieznośny, trupi zapach, pomieszany z zapachem świeżo spulchnionej ziemi. W miarę jak
posuwałem się korytarzem zapach stawał się coraz bardziej intensywny, bardziej
przygnębiający, przyprawiający o mdłości. W końcu natknąłem się na masywne, lecz lekko
uchylone drzwi, i znalazłem się w starej, na wpół rozwalonej kaplicy, która najwidoczniej
spełniała funkcję krypty. Dach jej świecił dziurami, a ziemia była wszędzie świeżo
przekopana. Część ziemi znajdowała się w dużych, drewnianych skrzyniach, przywiezionych
przez Słowaków. W pobliżu nie było nikogo, więc dokładnie zbadałem każdą piędź ziemi. W
dwóch miejscach krypty odnalazłem zejścia do podziemi. Zszedłem do katakumb. W
pierwszej i drugiej wnęce znalazłem tylko jakieś poniewierające się stare trumny i kupę
kurzu, natomiast w trzeciej... Tu stało chyba z pięćdziesiąt trumien i różnych skrzyń. W jednej
z nich leżał hrabia Dracula! Trudno określić, czy leży martwy, czy tylko śpi. Jego oczy były
otwarte, kamienne, ale nie trupio szklane; jego twarz - pomimo kredowej bladości -
emanowała życiem, a jego usta jak zawsze rysowały się ostrą czerwienią. Tyle, że wcale się
nie poruszał, nie oddychał, jak gdyby zatrzymało mu się serce. Nachyliłem się, chcąc odkryć
jakikolwiek znak życia, lecz daremnie. Tuż obok skrzyni, w której spoczywał hrabia, leżało
przedziurawione jej wieko.
Przyszło mi do głowy, że klucz do bramy hrabia może mieć przy sobie. Ledwie jednak
zacząłem przeszukiwać jego kieszenie zatrzymałem się pod wpływem nienawistnego
spojrzenia, jakim przeszył mnie Dracula. Wolałem wycofać się w pośpiechu. Wróciłem tą
samą drogą, którą tu dotarłem. Zdyszany rzuciłem się na łóżko i intensywnie myślałem...
29 czerwca
Dzień dzisiejszy nosi datę trzeciego i ostatniego z moich upozorowanych listów. Hrabia
dostosowuje się do dat niebywale aktualnie, bowiem raz jeszcze widziałem go wychodzącego,
czy raczej wypełzającego w moim ubraniu. Zawsze wtedy, kiedy widzę Draculę
ześlizgującego się po murze, marzę o strzelbie, albo o innej śmiercionośnej broni, dzięki
której mógłbym usunąć go z tego świata. Obawiam się jednak, że żadna ludzka broń na nic
się tu nie zda.
Kiedy hrabia opuści zamek, ja - zrezygnowawszy z wyglądania przez południowe okno -
zaszyłem się w bibliotece. Czytając czułem jak kleją mi się oczy, nie wiedzieć kiedy
zasnąłem. Obudził mnie dopiero hrabia. Położył mi rękę na ramieniu, a kiedy otworzyłem
oczy, oświadczył:
- Jutro musimy się rozstać, przyjacielu. Pan wróci do swojej ukochanej Anglii, a ja do swojej
pracy. Chyba już nigdy się nie zobaczymy. Pański list wysłałem. Jutro nie będzie mnie w
zamku, ale wszystko przygotowałem. Rano przyjdzie kilku Słowaków i Cyganów, mają tu
coś do zrobienia. Po ich odejściu mój kocz odstawi pana na przełęcz Borsza. Tam się pan
przesiądzie do dyliżansu z Bukowiny do Bystrzycy. Może to z mojej strony zbytni
optymizm, ale ufam, że jeszcze kiedyś będę miał okazję gościć pana na zamku Draculów.
Nie bardzo mu dowierzałem. Chcąc się przekonać o szczerości jego słów, zapytałem:
- Czy nie mógłbym wyjechać jeszcze dziś wieczorem?
- Nie ma na miejscu ani woźnicy, ani kocza, mój drogi.
- Mogę iść nawet piechotą, hrabio, byle zaraz - powiedziałem możliwie przekonująco.
Uśmiechnął się tak, jak gdyby znów knuł coś podłego.
- A pański bagaż?
- To nic pilnego - odrzekłem spokojnie. - Za parę dni przyślę po niego umyślnego.
Hrabia wstał i powiedział pojednawczo:
- Wy, Anglicy, macie przysłowie, które i mnie jest bliskie, my, bojarzy, często kierujemy się
jego duchem: „Przychodzącego powitaj, odchodzącego ponaglaj”. Pan raczy pójść za mną,
drogi przyjacielu. Wiem, jak cenny jest pański czas. Proszę za mną.Wziąłem w rękę lampę
i z powagą schodził do głównego holu. W pół drogi się zatrzymał, odwrócił się do mnie i
powiedział:
- Słyszy pan?
Gdzieś w pobliży wyły wilki. Te bestie reagują na jego uniesioną w górę dłoń, jak orkiestra
na batutę dyrygenta. Umilkły tak nagle, jak nagle się odezwały. Doszliśmy do głównej bramy.
Hrabia zdjął żelazne zasuwy, odpiął ciężkie łańcuchy i uchylił bramę.
Ku mojemu zaskoczeniu, brama nie była zamknięta. Szybko zrobiłem pierwszy krok ku
wolności i jeszcze szybciej - cofnąłem się z powrotem. Za bramą czekało bowiem na mnie
mnóstwo rozwartych paszcz i łap uzbrojonych w potężne pazury, iskrzące ślepia wilków i
najeżone grzbiety świadczyły o ich gotowości do ataku i wieczornej uczty. Zrozumiałem, że
każda walka z hrabią jest z góry przegrana. A on stał jak posąg i przyglądał mi się
beznamiętnie. Wiedział, jaką podejmę decyzję.
- Proszę zamknąć bramę! - zawołałem, chowając się za plecami hrabiego. Bałem się, by nie
rzucił mnie wilkom na pożarcie... I to na moje własne życzenie! - Wolę zaczekać do rana!
Hrabia zatrzasnął uchylone skrzydło bramy, założył zasuwy i łańcuchy. W milczeniu
wracaliśmy na górę. Udałem się bezpośrednio do mojej sypialni. Właśnie miałem się położyć,
gdy usłyszałem pod moimi drzwiami jakieś głosy. Jeden z nich należał do hrabiego:
- Odejdźcie stąd! Wróćcie do siebie! Wasz czas jeszcze nie nadszedł. Cierpliwości. Jutro
wieczorem. Jutro wieczorem będzie należał do was!
Rozległ się upiorny śmiech. Doprowadzony do wściekłości szarpnąłem klamką i ostro
otworzyłem drzwi. Za nimi stały trzy znajome, straszne kobiety. Z ich oczu biła namiętność,
oblizywały wargi. Rzuciłem im w twarz jakieś wulgarne przekleństwo, wiedźmy się
roześmiały i rozpłynęły w powietrzu. Pozostałą po nich lekką mgiełkę wchłonął kamienny
mur. Okropność! I jak tu walczyć z monstrualnymi mieszkańcami strasznego zamku, kiedy
dosłownie przepływają między palcami...
Powróciłem do swojego łóżka i padłem przy nim na kolana. Pozostał mi tylko jeden dzień.
A zatem jutro...
30 czerwca, rano
Być może pisane teraz słowa będą ostatnim zapisem w moim notatniku.
Spałem aż do świtu. Pianie kogutów dodało mi pewności siebie. Otworzyłem drzwi i
zbiegłem w dół, do głównego lochu. Wieczorem zauważyłem, że brama nie była zamknięta;
może uda mi się uciec. Ręce mi drżały, kiedy zdejmowałem łańcuchy i wyjmowałem z
uchwytów potężne zasuwy. Lecz brama ani drgnęła. Wpadłem w czarną rozpacz. Muszę
odnaleźć klucz. Wiedziałem, gdzie należy go szukać, ale to wymagało powtórzenia
karkołomnej eskapady. Nawet gdyby mnie hrabia podczas
tej próby przyłapał i zabił, to śmierć nie może być gorsza od tej ciągłej niepewności i
nieustannego strachu.
Do komnaty hrabiego przedostałem się tak samo, jak poprzednim razem. I tym razem nikogo
w niej nie było. W kącie leżało kilka garści złota, ale klucza nie znalazłem nigdzie! Krętymi
schodami zszedłem do kaplicy. Domyślałem się, gdzie znajdę poszukiwanego potwora.
Skrzynia znajdowała się w tym samym miejscu, tuż przy ścianie. Wieko leżało na niej luźno,
wystawało z niego kilka gwoździ, które wystarczyło li tylko zatłuc. Wiedziałem, że chcąc
znaleźć klucz, muszę przeszukać całe ciało. Uniosłem pokrywę i oparłem ją o ścianę. Widok
wnętrza skrzyni wstrząsnął mną do głębi. Leżący w niej hrabia Dracula jakby odmłodniał,
siwizna sczerniała, lica miał pełne, a skórę różową. Na wargach i na brodzie widniały krople
skrzepłej krwi. Leżał bez ruchu, jak nasycona pijawka. Z ogromnym wstrętem pochyliłem się
nad nim i przeszukałem jego kieszenie. Klucza nie znalazłem. Kiedy mój wzrok ponownie
padł na jego twarz, hrabia zdawał się uśmiechać. Byłem wściekły. To tego potwora mam
sprowadzić do Londynu? Żeby wyczyniał tam być może jeszcze
gorsze rzeczy... O, nie! Pochwyciłem leżącą obok łopatę, chcąc wymierzyć mu cios prosto w
jego ohydną, zakrwawioną gębę... w tej samej chwili głowa hrabiego odwróciła się w moją
stronę, a jego oczy wpiły się we mnie nienawistnym spojrzeniem. Łopata zahaczyła o wiszącą
na gwoździu pelerynę, a ta, spadając na skrzynię, nakryła całą postać hrabiego. Morderczy
cios minął celu.
W tej samej chwili usłyszałem nawoływania Cyganów i Słowaków, których przybycie hrabia
wczoraj wieczorem zapowiedział. Wybiegłem z kaplicy, stanowiącej noclegownię, a raczej
przytułek dzienny dla grzesznego ciała Draculi, pokonałem kręte schody i schowałem się w
komnacie znienawidzonego gospodarza. Mój plan był prosty. W chwili, kiedy przybysze
otworzą bramę, wyskoczę z ukrycia, kilkoma susami pokonam podwórze, wypadnę za bramę
i tyle mnie tu będą widzieli!
Czekałem, aż usłyszę zgrzyt klucza w zamku masywnej bramy.
Teraz!
Pomknąłem jak strzała do głównego holu i w chwili gdy dopadałem drzwi prowadzących na
podwórze, z drugiej strony zgrzytnęła zasuwa! Mój plan diabli wzięli. Znów byłem
uwięziony.
Mój los chyba się dopełnił.
Gdy piszę te słowa na dole panuje duży ruch. Ludzie wynoszą skrzynie z ziemią. Słyszę
stukot młotków. Zabijają skrzynie gwoździami. Zgrzyt bram, trzask batów, turkot kół ciężko
obładowanych wozów. Odjechali...
I znów jestem w zamku sam, nie licząc tych trzech przeklętych upiorzyc. Teraz już muszę
podjąć desperacką próbę pokonania murów. Jeżeli się uda, dobiegnę do najbliższego pociągu.
Pode mną zieje głęboka przepaść. Jeżeli w nią runę, to zginę przynajmniej jak człowiek. Na
wszelki wypadek żegnam cię, ukochana Mino, żegnam wszystkich?
Wyruszam...
Rozdział 5 - List panny Miny Murray do panny Lucy Westenry
19 maja
Kochana Lucy!
Przepraszam za długie milczenie, miałam ostatnio zbyt wiele zajęć. Moja praca w szkole nie
pozwala mi nawet marzyć o tym, żeby Cię w najbliższym czasie odwiedzić u was nad
morzem, pójść z Tobą na spacer i porozmawiać tak od serca o tym wszystkim, o czym zwykle
nie opowiada się ludziom postronnym. Ostatnio wiele się uczę, ponieważ stenografuję. Gdy
się pobierzemy, będę mogła prowadzić dokumentację stenograficzną i pisać na maszynie.
Właśnie otrzymałam od Jonathana dość skąpą wiadomość z Transylwanii. Pisze tylko tyle, że
ma się dobrze, prowadzi dziennik, oczywiście stenograficznie, i że mniej więcej za tydzień
powinien wracać. Wiesz, Lucy, ja też mam zamiar zacząć prowadzić osobisty dziennik, to dla
wprawy. Będę starała się zanotować wszystko, co dzieje się wokół mnie: to poprawia
zdolność zapamiętywania i interpretowania wydarzeń i rozmów - no i bardzo przyda się w
mojej przyszłej współpracy z Jonathanem. Boże, jakie on zwiedza ciekawe kraje! Kto wie,
może kiedyś mnie do nich zabierze.
Twoja Mina
PS. Napisz, co u ciebie. Wiesz, ostatnio słyszałam coś o Tobie i jakimś przystojnym,
kędzierzawym dżentelmenie...!!!
List Lucy Westenry do Miny Murray
Chatham Street, środa
Droga Mino!
To prawda, że nie pisujemy do siebie zbyt często, ale - przynajmniej u mnie - nie dzieje się
nic specjalnie ciekawego. Okolica jest dość przyjemna, chodzę na wystawy, często spaceruję
po parku i jeżdżę konno. Jeżeli zaś chodzi o tego „kędzierzawego dżentelmena”, to
przypuszczam, że masz na myśli pana Holmwooda, który towarzyszył mi na ostatnim
koncercie. Ktoś sieje jakieś plotki. Ten dżentelmen, owszem, bywa u nas, godzinami
rozmawia z moją mamą, mają wiele wspólnych te-matów.
Niedawno poznałam pewnego mężczyznę, który pasowałby do Ciebie jak ulał - gdybyś nie
była zaręczona. Wyobraź sobie, że mając dopiero 29 lat już kieruje dużym zakładem dla
umysłowo chorych. Zostałam mu przedstawiona dzięki panu Holmwoodowi. Od czasu do
czasu przychodzą do nas razem, niekiedy zaś osobno. Podziwiam jego opanowanie,
bezpośredniość w zachowaniu i ogromną wiedzę lekarską. Jest zamożny, pochodzi z dobrej
rodziny. Niekiedy odnoszę wrażenie, jakoby potrafił odczytywać ludzkie myśli.
Podejrzewam, że próbował zajrzeć i w moją duszę, ale ja jestem twardy orzech do zgryzienia.
O miejscowej modzie niewiele mogę Ci powiedzieć - stroje mnie nigdy zanadto nie
interesowały. Nawet Artur mówi, że modę wymyślono dla ogłupienia ludzi. No, i już się
zdradziłam! Słuchaj, Mina, zawsze byłyśmy wobec siebie szczere, to i teraz powiem Ci z ręka
na sercu - zakochałam się w Arturze. Rumienię się, gdy piszę te słowa. Odnoszę wrażenie, że
on także mnie kocha, chociaż mi tego jeszcze nie powiedział. Mój Boże, Mina, jak ja
strasznie go kocham! Módl się za moje szczęście.
Lucy
PS. Wieżę, że to zostanie tylko między nami Lucy. Do zobaczenia. Porozmawiamy o tym
kiedyś przy kominku.
L.
Droga Mino!
Bardzo dziękuję za twój list. Cieszę się, że mnie rozumiesz.
Jeżeli to prawda, że nieszczęścia chodzą parami, to muszę powiedzieć, że szczęście, jakie
mnie spotkało, pojawiło się w trzech osobach - jak Trójca Święta. We wrześniu będę miała
dwadzieścia lat i do dnia dzisiejszego jeszcze nikt nie poprosił mnie o rękę. A dziś, w ciągu
jednego dnia, otrzymałam aż trzy oferty matrymonialne! To niesamowite, prawda? Zaraz Ci
wszystko opiszę, ufając, że zostanie to między nami.
Pierwszy kawaler przyszedł przed południem. Już ci wspominałam o lekarzu z zakładu
psychiatrycznego, Johnie Sewardzie. Na ogół pan doktor jest zawsze opanowany, ale tym
razem zdradzał wyjątkowe objawy roztargnienia. O mały włos usiadłby na swoim cylindrze,
czego zrównoważeni mężczyźni raczej nie robią. Długo nie wiedział, od czego zacząć,
nerwowo bawił się lancetem, aż się
przestraszyłam. Wreszcie zaczął mówić o tym, jak bardzo mnie kocha i jaki byłby szczęśliwy,
gdybym zechciała połączyć się z nim na ślubnym kobiercu. Kiedy zobaczył, że płaczę,
przepraszał za swoją śmiałość, obwiniał siebie za brak taktu, żałował, iż przedtem nie zapytał,
czy moje serce jest wolne. Potem mnie zapewniał, że w każdej sytuacji mogę być pewna jego
przyjaźni i szczerego oddania, i że z całego serca życzy mi szczęścia. Płakałam jak małe
dziecko, że musiałam dać kosza tak wspaniałemu człowiekowi, którego lubię jak mało kogo, i
o którym wiem, że kocha mnie całym sercem. Muszę na chwilę przerwać. Jest mi ciężko na
sercu, chociaż jestem taka szczęśliwa.
Wieczór
Był u mnie Artur, co pokrzepiło mi i duszę, i serce. Teraz - już spokojniejsza - opowiem Ci,
co było dalej.
Drugi kawaler przyszedł po obiedzie. Miły chłopiec, z Teksasu. Ten Amerykanin wcale nie
wygląda na takiego, który przewędrował pół świata i przeżył niezliczone przygody. Pan
Quincey P. Morris - bo o nim mowa - usiadł przy mnie, ujął moją dłoń w swoje dłonie i
oświadczył mi się w taki sposób: „Panno Lucy, nie chcę pani radzić, lecz ten, kto długo
wybiera, w końcu przebierze. Co pani
na to, żebyśmy nasze głowy wsadzili w jedno, wspólne chomąto?”
Tryskał humorem, czuł się swobodnie, niczym w jakimś salonie w Texas City. Ułatwiło mi to
w znacznym stopniu odrzucenie już drugiej w tym dniu oferty. Z równą wesołością
odpowiedziałam mu, że jeszcze nie jestem na tyle poskromiona, by bez oporu pakować głowę
w jarzmo. Na to on zalał mnie istnym wodospadem wyznań i oświadczeń, obnażając przede
mną całe serce i całą duszę. Nie
pozwalał sobie przerywać, tak więc musiałam go przekrzyczeć, że pokochałabym go nawet
od razu, gdybym nie nosiła w sercu innego, który o tym zdaje się nie wiedzieć, albo udaje
ślepego, bo jeszcze mi się nie oświadczył.
Nie pomyśl, Mina, że jestem kokietką, ale byłam przez chwilę naprawdę dumna, iż dwóch
panów jeden po drugim, tego samego dnia wyznało mi swoją miłość! Ale posłuchaj dalej.
Pan Quincey także zapewniał mnie o swojej dozgonnej przyjaźni, po czym dodał:
- Moja droga, dzielna dziewczyno. Przyjmuję pani odmowę z podniesioną przyłbicą, lecz jeśli
ten pani ulubieniec nie doceni swojego szczęścia, to będzie miał ze mną do czynienia,
chyba że otworzą mu się oczy. Dobry przyjaciel trafia się rzadziej, niż kochanek. W
każdym bądź razie przyjaźń jest szlachetniejsza, bo pozbawiona samolubstwa. Da mi pani
buziaka na pożegnanie? Będzie mnie ochraniał w ciemności. Jeszcze pani wolno, ponieważ
ów kochanek - a musi być on człowiekiem szlachetnym, inaczej nie zasłużyłby na pani
uczucie - dotąd nie wpadł na pomysł, by się oświadczyć.
Widząc, że posmutniał, dałam mu kilka strzelających jak furmański bicz całusów.
Uśmiechnął się, uścisnął mi dłoń, sięgnął po swój kapelusz i wyszedł bez słowa. Wiem, że nie
ma do mnie żalu.
To stuprocentowy dżentelmen, Mino. Czuję się strasznie rozbita. Jestem roztrzęsiona i znów
mam łzy w oczach. Nie mogę pisać dalej, wybacz.
Twoja Lucy
PS. Chyba nie muszę Ci mówić, kim był ten trzeci. Zanim zdążyłam otworzyć usta, objął
mnie i całował namiętnie. Jaka jestem szczęśliwa i zupełnie nie wiem, czym na to zasłużyłam.
Godz. 22.20
Odwiedziłem go raz jeszcze. Siedział zadumany w kącie pokoju, a kiedy mnie zobaczył,
rzucił się na kolana i błagał o kota; podobno od tego zależy jego zbawienie. Powiedziałem, że
chyba nic z tego, więc usiadł z powrotem w kącie i obgryzał paznokcie.
20 lipca
Zajrzałem do Renfielda wczesnym rankiem, jeszcze przed obchodem starszego pielęgniarza.
Pacjent był już na nogach i podśpiewując sobie, sypał na parapet okna cukier - pewnie znów
będzie łapać muchy. Zwróciłem uwagę, że nigdzie nie ma jego wróbli. Kiedy o nie
zapytałem, nawet na mnie nie spojrzał i tylko zamamrotał pod nosem, że wszystkie
wyfrunęły. Po pokoju rozsianych było kilka ptasich piór, a na poduszce widniała plamka
krwi. Bez słowa opuściłem jego pokój, kierując się prosto do dyżurnego pielęgniarza.
Wydałem mu polecenie, żeby mnie natychmiast zawiadomił, gdyby z Renfieldem działo się
coś niezwykłego.
Godz. 11.00
Właśnie otrzymałem od pielęgniarza wiadomość, że Renfieldowi zrobiło się niedobrze i
zwymiotował kupę pierza.
- Jestem przekonany - ekscytował się pielęgniarz - że ten imbecyl pożarł te ptaki - i to na
surowo!
Godz. 23.00
Dziś wieczorem zaaplikowałem Renfieldowi silny środek nasenny, żebym mógł zabrać mu
jego zeszyt i dokładnie go przestudiować. Moja teoria znalazła potwierdzenie. Chodzi o
maniaka ze skłonnościami do mordowania wszystkiego, co żywe, opanowanego dziką żądzą
krwi. Muszę wymyślić zupełnie nowy termin dla określenia jego przypadku. Chyba go nazwę
maniakiem zoofa-gicznym. Karmił pająka muchami, ptaki pająkami, a potem chciał kota, z
kolei karmiłby ptakami. A
następnie...?
15 Sierpnia
Wstałam później, niż zwykle. Lucy też spała, dopóki nie wezwano nas na śniadanie. Podczas
posiłku otrzymałyśmy miłą wiadomość. Ojcu Artura znacznie się poprawiło i obaj pragną, by
ślub odbył się jak najwcześniej. Matka Lucy także bardzo się z tego cieszy, ale wszyscy,
oprócz niej, wiemy, że nieboga ma dni policzone. Lekarz powiedział mi wcześniej w
zaufaniu, że serce starszej pani wytrzyma jeszcze zaledwie kilka miesięcy. Wszystko zależy
od spokoju. To dobrze, że nic jej nie wspominałam o tej dziwnej i strasznej nocy. Wierzę, że
ślub córki przedłuży matce życie.
17 sierpnia
Przez dwa dni nie otwierałam swojego dziennika. Nad naszym szczęściem jakby uniósł się
cień bezlitosnego przeznaczenia. Jonathana jak nie pisał, tak nie pisze. Nie potrafię sobie
wytłumaczyć stanu Lucy. Z każdym dniem traci kolor, jest senna, dusi się. Co noc śpię z
kluczem na nadgarstku, a Lucy wciąż wstaje, ubiera się i wysiaduje przy otwartym oknie.
Wczorajszej nocy zastałam ją wychyloną z okna, budziłam ją, a ona sprawiała wrażenie
zemdlonej. Kiedy się wreszcie ocknęła, była jakby nieprzytomna i cichutko płakała.
Zapytałam, jak to się dzieje, że wciąż chodzi do okna, ale ona tylko pokręciła głową i
odwróciła się w drugą stronę. Ślad na jej gardle po moim nieszczęśliwym ukłuciu agrafką nie
chce się goić. Co gorsza, zdaje się powiększać. Jeżeli nie zagoi się w ciągu
najbliższych dni, wezwę lekarza.
Pismo kancelarii adwokackiej Samuel F. Billington i syn, Whitby, do panów Cartera,
Patersona i spółki w Londynie
17 sierpnia
Szanowni Panowie,
za pośrednictwem Wielkiej Kolei Północnej odesłaliśmy Wam przesyłkę, którą należy
dostarczyć ze stacji King Cross do posiadłości Carfax w Purfleet. Budynek jest obecnie nie
zamieszkany, lecz w załączeniu przesyłamy klucz z dokładnym oznaczeniem.
Przesyłka składa się z pięćdziesięciu skrzyń, które prosimy złożyć łaskawie w tej części
domu, która oznaczona jest na załączonym szkicu literą „A”. Wasz przedstawiciel znajdzie to
miejsce bez trudu, jest to bowiem stara kapliczka, należąca do posiadłości. Przesyłka odjeżdża
dziś wieczorem o godz. 21:30, na Kings Cross powinna być jutro o 16:30. Bylibyśmy
wdzięczni, gdyby Wasz przedstawiciel czekał na przesyłkę z podstawionymi wozami, by
przetransportować skrzynie na miejsce przeznaczenia. Jeżeli zaś chodzi o opłatę transportu,
przesyłamy zaliczkę w wysokości 10 funtów, której przyjęcie prosimy łaskawie potwierdzić.
Gdyby opłata była niższa, prosimy o łaskawe zwrócenie nadwyżki. Jeżeli zaś koszty byłyby
wyższe, różnicę uregulujemy od ręki. Po złożeniu skrzyń, klucze prosimy zostawić w
głównym holu. Jesteśmy przekonani, że nie wykroczymy poza ramy przyjętej kurtuazji
handlowej, jeżeli zwrócimy Waszą łaskawą uwagę na fakt, że przesyłka jest pilna.
Z wyrazami najwyższego szacunku, oddani Wam szczerze i zawsze gotowi do współpracy
Samuel F. Billington i syn
Pismo panów Cartera, Patersona i spółka, Londyn, do kancelarii adwokackiej Bellington i
syn, Whitby
21 sierpnia
Drodzy Panowie,
potwierdzamy otrzymanie sumy 10 funtów i według załączonego rachunku zwracamy Wam
kwotę 1 funta, 17 szylingów i 9 pensów. Przesyłkę dostarczyliśmy dokładnie według
Waszych wskazań, a klucze zostawiliśmy w holu głównym.
Z wyrazami szacunku oddani Wam
Carter, Peterson i spółka