Download as rtf, pdf, or txt
Download as rtf, pdf, or txt
You are on page 1of 101

Bram Stoker

Dracula

Rozdział 1 - Notatnik Jonathana Harkera (zapis stenograficzny)


3 maja, Bystrzyca
Pierwszego maja o godz. 20:30 opuściłem Monachium i wczesnym rankiem przybyłem do
Wiednia. Pociąg miał godzinne opóźnienie. Z Wiednia pojechałem do Budapesztu. Tam,
wykorzystując krótki postój, zwiedziłem okolice dworca. Wszystko, co ujrzałem, świadczyło,
iż posuwam się w kierunku wschodnich obrzeży Europy. Po przebyciu mostu nad Dunajem,
znalazłem się nagle w otoczeniu licznych śladów niedawnego zaboru tureckiego. Przed
zmrokiem nasz pociąg zatrzymał się na całonocny postój w mieście Kluż. Postanowiłem
spędzić noc w hotelu „Royal”. Na kolację zamówiłem paprykarz z drobiu. To pyszna potrawa
(muszę zdobyć dla Miny przepis), z tym, iż później trudno ugasić pragnienie. Kelner pouczył
mnie, że danie ma nazwę „paprika hendl”. Tę narodową potrawę można spotkać wzdłuż
Karpat wszędzie. Oj! jak bardzo przydawała mi się znajomość niemieckiego; mogłem się jako
tako porozumiewać z obsługą hotelu.
Jeszcze będąc w Londynie odwiedziłem Muzeum Brytyjskie, gdzie przestudiowałem
wszystkie znajdujące się tam książki i mapy dotyczące Transylwanii; zakładałem bowiem, iż
podczas spotkania z tamtejszym szlachcicem przydadzą mi się chociażby podstawowe
wiadomości o jego ojczyźnie. Dowiedziałem się, że cel mojej podróży znajduje się na
pograniczu Transylwanii, Mołdawii i Bukowiny, w samym sercu Karpat - w jednym z
najdzikszych i najmniej znanych zakątków Europy. Nie natrafiłem jednakże na żadną mapę,
ani na żadną książkę, ani w ogóle nic, co by mi pomogło bliżej zlokalizować zamek hrabiego
Draculi. Dowiedziałem się tylko tyle, iż miasto Bystrzyca (w pisowni oryginalnej „Bistrica”),
które hrabia Dracula podaje jako ostatnią pocztę, znane jest szeroko i daleko.
W tym miejscu pragnę zanotować kilka uwag, które odświeżą pamięć, gdy będę Minie
opowiadać o mojej podróży.
W skład mieszkańców Transylwanii wchodzą przedstawiciele czterech różnych narodów: na
południu żyją Sasi i zmieszani z nimi Wołosi, którzy są potomkami Draków; na zachodzie
Węgrzy, a na wschodzie Sekele. Udaję się do tych ostatnich, którzy twierdzą o sobie, iż są
potomkami Attyli i Hunów. Myślę, że jest w tym trochę prawdy, albowiem kiedy w
jedenastym wieku ziemie te zdobyli Madziarzy - zastali tu Hunów. Czytałem gdzieś, że w tej
karpackiej podkowie przetrwały wszystkie przesądy, jakie wymyślono od początku świata.
Jeżeli to prawda, moja podróż zapowiada się ciekawie. (Muszę o to wszystko wypytać
hrabiego.).
Pomimo wygodnego łoża nie wyspałem się dobrze. Miałem dziwne, męczące sny, a poza tym
pod moim oknem wyło jakieś paskudne psisko. Na dodatek miałem po paprykarzu nieustanne
pragnienie: wypiłem cały dzban wody i wciąż chciało mi się pić. Zasnąłem dopiero nad
ranem. Na śniadanie znów był paprykarz, jakaś kukurydziana kasza zwana „mamaliga”,
bakłażan faszerowany mielonym mięsem, czyli „impletata” (i na to wziąć receptę!). Musiałem
się spieszyć, ponieważ pociąg
miał odchodzić o ósmej. Miał... Na stacji byłem już o wpół do ósmej, lecz jeszcze godzinę
przesiedziałem w wagonie, zanim ruszyliśmy w dalszą drogę. Zdaje się, że im dalej na
wschód, tym gorzej z punktualnością pociągów. Jak w takim razie muszą kursować w
Chinach? Przez cały dzień oglądałem cudowne krajobrazy. Mijaliśmy miasteczka i wsie,
niektóre z nich jakby przylepione do stromych zboczy, na wysokich wzgórzach widniały
zamki i pałace, twierdze i prastare warownie, przejeżdżaliśmy nad rzekami i bystrymi
potokami, które - sądząc po podmytych brzegach - często wylewają. Na stacjach można było
obserwować grupy ludzi w bardzo kolorowych strojach. Niektórzy wyglądali zupełnie jak nas
chłopi, albo jak ci, których widziałem we Francji i w Niemczech: mieli na sobie krótkie
szuby, okrągłe kapelusze i własnoręcznie załatane spodnie, wyglądali bardzo oryginalnie.
Kobiety, z większej odległości, mogły się nawet podobać, ale z bliska uwidaczniał się ich
brak elegancji i jakaś niemrawość w ruchach. Miały długie, białe rękawy, szerokie fartuchy z
mnóstwem kolorowych wstążek, fruwających na wietrze jak spódnica baleriny. Wśród tłumu
wyróżniali się Słowacy, którzy przedstawiali się bardziej barbarzyńsko niż cała reszta: nosili
duże, pasterskie kapelusze, szerokachne, zwisające luźno i brudne jak nieszczęście spodnie,
białe, lniane koszule i masywne, na pięść szerokie pasy, nabijane mosiężnymi ćwiekami. Na
nogach wysokie buciory z cholewami, zaś włosy i wąsy mieli długie i czarne, zawsze w
okropnym nieładzie. Na scenie można by ich wziąć za bandę wschodnich zbójców, ale ja
wyczuwałem, iż są raczej nieszkodliwi i że brak im bojowości.
Ściemniało się, kiedy dotarliśmy do Bystrzycy, ciekawego, historycznego miasta. Bystrzyca
leży właściwie tuż nad granicą - przez przełęcz Borsza (tutaj piszą: Borsa) można stąd
przedostać się bezpośrednio do Bukowiny. W mieście do dziś widać liczne ślady burzliwej
przeszłości. Przed pół wiekiem szalało tu kilka dużych pożarów. Na początku siedemnastego
stulecia, podczas oblężenia,
życie straciło tu trzynaście tysięcy osób, przy czym pewna liczba mieszkańców zginęła
wskutek głodu i chorób.
Zgodnie z instrukcją hrabiego skierowałem się do zajazdu „Golden Krone”. Ku mojemu
zadowoleniu zajazd był przyzwoicie wiekowy: pragnąłem przecież poznać jak najwięcej
tutejszych osobliwości. Jeśli o to chodzi, pewnie się nie zawiodę. Gdy tylko zbliżyłem się do
wejścia, wyszła mi na spotkanie starsza kobieta, odziana w ludowy strój chłopski: białą, luźną
kieckę i długą, podwójną zapaskę, z przodu i z tyłu ciasno przylegającą do ciała.
- Czy pan raczy być Anglikiem? - zapytała, wykonując komiczną figurę, mającą być chyba
reweransem.
- Tak - odpowiedziałem - odwzajemniając ukłon. Nazywam się Jonathan Harker.
Gospodyni uśmiechnęła się do mnie, odwróciła się do stojącego w progu mężczyzny i w
jakimś niezrozumiałym języku wydała mu krótkie polecenie. Chłopina zniknął w środku i po
chwili wrócił, wręczając mi list:

„Drogi przyjacielu!
Witam w Karpatach. Nie mogę się pana doczekać. Proszę się dobrze wyspać. Jutro o trzeciej
odchodzi dyliżans do Bukowiny, ma pan w nim zarezerwowane miejsce. Na przełęczy Borsza
będzie na pana oczekiwał mój kocz, który przywiezie pana do mnie. Ufam, iż miał pan dobrą
podróż z Londynu i że spodoba się panu moja ojczyzna.
Z przyjacielskim pozdrowieniem
Dracula”

4 maja
Dowiedziałem się, że mąż gospodyni otrzymał od hrabiego list, a w nim polecenie, żeby mi w
dyliżansie zapewnił najlepsze miejsce, lecz gdy zacząłem wypytywać o szczegóły, człowiek
ten przejawiał niezrozumiałą wprost powściągliwość i udawał, iż wcale nie rozumie mojego
niemieckiego. Byłem zdumiony, albowiem przedtem rozumiał doskonale, poprawnie
odpowiadając na wszystkie moje pytania. Spojrzał bojaźliwie na swoją żonę, ową starszą
kobietę, która mnie powitała. Wymamrotał tylko, że razem z listem otrzymał pieniądze i że
niczego więcej nie wie. Następnie zapytałem, czy zna hrabiego Draculę i czy mógłby mi
opisać jego zamek. Wtedy oboje się przeżegnali, oświadczając, że o zamku nic im nie
wiadomo i zwyczajnie odmówili rozmowy na ten temat. Wkrótce
musiałem udać się w dalszą drogę, nie miałem więc czasu wypytać kogoś jeszcze. W każdym
razie zachowanie gospodarzy oddziaływało na mnie dziwnie przygnębiająco.
Zanim wyszedłem, starsza pani wpadła do mojego pokoju, zwracając się do mnie niemal
histerycznie:
- Czy koniecznie musi pan tam jechać? Mój Boże, młodzieńcze, czy to naprawdę konieczne?!
Była tak zdenerwowana, iż od razu plątała swój mierny niemiecki z jakimś innym,
niezrozumiałym dla mnie językiem. Chcąc wiedzieć o czym gada, musiałem jej przerywać
pytaniami. Kiedy jej wyjaśniłem, że moja wizyta w zamku ma charakter zawodowy, klasnęła
w dłonie i zapytała troskliwie:
- A czy pan wie, jaki dziś dzień?
Odpowiedziałem, że czwarty maja. Kiwnęła potakująco głową.
- Jutro będzie świętego Jerzego. Czy pan się orientuje, że dzisiejszej nocy, gdy zegar wybije
północ, świat opanują wszelkie złe moce? Czy pan w ogóle wie, dokąd jedzie i do kogo?
Bez wątpienia bardzo się o mnie martwiła. Próbowałem ją uspokoić, ale bez skutku. W końcu
padła przede mną na kolana, prosząc w imię wszystkich świętych, bym nigdzie się nie
wybierał, żebym zaczekał chociaż dwa dni. Sytuacja była po trosze komiczna, a ja czułem się
zażenowany. Nie mogłem przecież dopuścić, żeby coś przeszkodziło w wykonaniu mojej
misji. Przybrałem poważną minę i oświadczyłem, że moja sprawa wymaga natychmiastowego
załatwienia, i dlatego muszę do zamku udać się bezzwłocznie. Kobieta, widząc moją
zdecydowaną postawę, wstała z podłogi, zdjęła ze swojej szyi krzyżyk i zawiesiła mi go na
piersi. Nie bardzo wiedziałem jak się zachować, ponieważ, jako członek Kościoła
Anglikańskiego, uważałem wszystkie dewocjonalia za bałwochwalstwo - ale nie mogłem
obrazić tak szczerze przejętej moim losem kobiety, działała w jak najlepszej wierze! Myślę,
że zauważyła moje wątpliwości, gdyż powiedziała: „Na pamięć pańskiej matki” - i z tymi
słowami wyszła.
Notuję to zdarzenie czekając na dyliżans, który oczywiście się spóźnia. Krzyżyk wciąż wisi
na mojej szyi. Nie wiem, czy tylko z powodu wyrażonych przez starszą panią obaw, jakoś
nielekki mi na duszy. Nadjeżdża dyliżans.
5 maja, w zamku
Poranna, siwa mgiełka opadła, nad horyzontem pojawiło się słońce. Nie czuję się senny, a
ponieważ mogę spać jak długo zechcę, będę pisał do chwili, dopóki nie zmorzy mnie sen.
Muszę zanotować wiele dziwnych rzeczy. Zacznę od mojego wyjazdu z Bystrzycy.
Po obfitym śniadaniu, na które składała się specjalność tamtejszej kuchni, potrawa zwana
„zbójecką”, a przypominającą londyńską koninę przyrządzoną specjalnie dla kotów, wsiadłem
w dyliżans. Woźnica jeszcze przez chwilę rozmawiał z właścicielką zajazdu. Co chwila
zerkali w moją stronę, wkoło nich zebrało się kilka osób i wszyscy bez wyjątku kierowali ku
mnie litościwe spojrzenia. A zatem, z niewiadomych przyczyn, dyskutowano o mnie.
Niektóre słowa często się powtarzały, ale nie rozumiałem ich znaczenia. Sięgnąłem po
zabrany z Londynu słownik, odnalazłem angielskie odpowiedniki i dech mi zaparło.
Stwierdziłem bowiem, że ludzie ci mielą językami takie paskudztwa, jak diabeł, piekło,
strzyga, wilkołak. Te dwa ostatnie terminy oznaczają mniej więcej to samo - upiora czy
wampira. (Muszę o to wypytać hrabiego.).
Kiedy wreszcie mieliśmy ruszyć, tłum przed zajazdem był już dość spory. Wówczas nastąpiło
w nim dziwne poruszenie, wszyscy się żegnali znakiem krzyża i wysuwali w moim kierunku
dwa palce. Zwróciłem się do jednego z współpasażerów o wyjaśnienie tego symbolu, lecz nie
chciał o tym rozmawiać. Dopiero kiedy powiedziałem, iż jestem Anglikiem, przełknął ślinę i
bąknął półgębkiem, że
ludzie wypowiadają zaklęcie przeciwko złym duchom. Nie była to dla mnie przyjemna
informacja. Przecież udaję się do obcego kraju, gdzie mam mieć do czynienia z nieznanym mi
bliżej człowiekiem - a wszyscy dookoła okazują mi wprost wzruszające współczucie z
oznakami sympatii. Nie wiedziałem, co o tym wszystkim sądzić. Jeszcze raz zerknąłem w
stronę zebranych przez zajazdem
postaci. Wszyscy żarliwie kreślili znak Krzyża i wypowiadali swoje zaklęcia.
Zajazd zniknął za zakrętem, woźnica - którego szerokie płócienne spodnie, zwane tu gaciami,
zasłaniały cały przód kozła - teraz strzelił z bata, a czterokonny zaprzęg ruszył z kopyta,
unosząc mnie ku przeznaczeniu.
Droga była wyboista, pędziliśmy z diablim pośpiechem. Widocznie woźnica chciał jak
najprędzej dotrzeć do przełęczy Borsza. Po prawej i po lewej ciągnęły się urocze pagórki, za
które powoli chowało się popołudniowe słońce. Na horyzoncie bieliły się malownicze,
zaśnieżone szczyty. Tu i tam srebrzyły się górskie wodospady. Od czasu do czasu mijaliśmy
grupki Czechów i Słowaków. Odziani byli w barwne stroje ludowe i prawie wszyscy - co
stwierdziłem z prawdziwą przykrością - byli garbaci. Wzdłuż drogi stało wiele krzyży, na
widok każdego z nich pasażerowie żegnali się z powagą. Przy kapliczkach Męki Pańskiej
klęczeli wieśniacy, tak pogrążeni w żarliwych modlitwach, iż nie zwracali na nas
najmniejszej uwagi. Mijaliśmy wozy drabiniaste - zwykłe chłopskie wozy o podługowatym
szkielecie. Siedzieli na nich ludzie w barwnych kożuchach. Mężczyźni mieli zarzucone na
plecy długie jak lanca ciupagi. Wieczór był chłodny. W gęstniejącej szarości mgła opadała na
dęby, buki, sosny. Z jasną jeszcze zachodnią połacią nieba dziwnie kontrastowały ciemne
chmury o poczwarnych kształtach. Doliny zaczęły tonąć w ciemnościach, w Karpaty
wkraczała noc. Droga stawała się miejscami tak stroma, że konie tylko z największym
wysiłkiem posuwały się do przodu. Chciałem, zanim ściemni się na dobre, zejść z kocza, by
ulżyć zziajanym koniom i trochę rozprostować kości, ale woźnica nie chciał o tym nawet
słyszeć.
- Proszę tego nie robić - zawołał do mnie z kozła. - Pełno tu wałęsających się wściekłych
psów! - Następnie, niby żartem, ponieważ odwrócił się od pasażerów, wymuszając na ich
twarzach aprobujący uśmiech, dodał: - Zanim się pan dzisiaj położy, będzie miał przygód
po dziurki w nosie!
Zatrzymaliśmy się tylko raz, i to na krótko, by woźnica mógł zapalić latarnie. Po zapadnięciu
nocy wśród pasażerów zapanował niepokój. Nieustannie ponaglali woźnicę, który i tak
wyciskał z koni siódme poty, strzelał z bata i pokrzykiwał wściekle. Hen przed nami błysnęło
jakieś zielone światełko i prawie natychmiast zgasło. Niepokój pasażerów wzrastał z każdą
chwilą. Dyliżans - w szalonym pędzie - kołysał się na boki niczym łódka miotana sztormem.
Musiałem mocno trzymać się uchwytu, by nie wypaść na zewnątrz. Droga przez chwilę
prowadziła równiną i wtedy wydawało się, że lecimy ponad nią. Nagle, z obu stron, wyrosły
wysokie góry. Wjechaliśmy w przełęcz Borsza. Kilku pasażerów zaczęło mi wręczać
dziwaczne prezenty. Robili to z taką powagą, że bez słowa przyjmowałem wszystko, co i
dawali. Tym bardziej, że obdarowywali mnie w dobrej wierze, z przyjaznym słowem i tym
dwupalcowym symbolem, jakim żegnano mnie przed zajazdem w Bystrzycy. Wszyscy, razem
z woźnicą, rozglądali się bojaźliwie naokoło, jakby w tym ciemnościach można było
cokolwiek wypatrzyć. Wpijali wytężony wzrok w czarną knieję, a kiedy ich zapytałem o
źródło tego niesamowitego zatrwożenia, unikali odpowiedzi.
W ponurych nastrojach wjechaliśmy w przełęcz. Gdzieś tutaj powinien na mnie czekać kocz
hrabiego Draculi. Od teraz i ja zacząłem się wpatrywać w ciemność, spodziewając się w
każdej chwili zobaczyć światło lamp zapowiedzianego powozu. Czas mijał, a żadnego kocza
jak nie było, tak nie było. Podróżni odetchnęli z ulgą. Sprawiali wrażenie, jakby cieszył ich
taki właśnie stan rzeczy i jakby mój zawód był źródłem ich radości. Woźnica spojrzał na
zegarek, odwrócił się do moich współtowarzyszy i powiedział przytłumionym głosem:
- Jesteśmy o godzinę za wcześnie - po czym zwrócił się do mnie po niemiecku: Nikt tu na
pana nie czeka, nie ma żadnego powozu. Najlepiej pan zrobi, jeżeli pojedzie z nami do
Bukowiny i wróci tu jutro, albo pojutrze. Lepiej pojutrze.
Ledwie skończył, konie niespodziewanie zadrżały i zaczęły się płoszyć. W tej samej chwili
usłyszeliśmy zbliżający się turkot kół. Pasażerów ogarnęła trwoga, zaczęli kreślić znak krzyża
i - w tym dziwnym języku - odmawiać modlitwy, czy może zaklęcia, nie wiem. Nie wiedzieć
jak dopędził nas czterokonny zaprzęg, zrównał się z nami, wyprzedził i ostro zahamował. Był
to kocz. Od razu odgadłem, że będę miał ostatnią przesiadkę na mojej trasie z Londynu. W
świetle latarń zauważyłem, że konie w tamtym zaprzęgu są czarne jak węgiel. Powoził nimi
wysoki mężczyzna z długą brodą, którego twarzy, ukrytej pod szerokim kapeluszem, nie
można było dostrzec. Zauważyłem tylko błysk jego oczu, które - w bladym świetle kilku lamp
- miały jakby czerwonawy odcień. Przybysz odwrócił się w stronę naszego woźnicy, wołając:
- Dzisiaj przyjechałeś grubo przed czasem, przyjacielu!
- Temu Anglikowi bardzo się śpieszy - odrzekł woźnica, wskazując mnie końcem bata.
- I dlatego chciałeś go odstawić do Bukowiny? - warknął nieznajomy. - Mnie, bracie nie
oszukasz! Wiem wszystko, a konie mam szybkie - roześmiał się i latarnie oświetliły jego
usta o grubych, jasnoczerwonych wargach, zza których na moment błysnęły ostre i białe
jak kość słoniowa zęby. Jeden z moich współpasażerów wyszeptał fragment z „Leonory”
Bürgera:
- Tylko śmierć ściga się z wiatrem...
Nieznajomy to chyba usłyszał, bowiem podniósł wzrok na recytującego mężczyznę i
uśmiechnął się szyderczo. Pasażer odwrócił głowę, przeżegnał się i podniósł w górę dwa
palce.
- Podajcie mi bagaże tego pana - zawołał rozkazująco tajemniczy przybysz, na co wszyscy
moi towarzysze podróży zareagowali bardzo żywo, pomagając mi ochoczo przełożyć
walizy do drugiego powozu. Ponieważ kocz niemalże dotykał boku naszego dyliżansu,
mógłbym bez trudu przejść z jednego powozu do drugiego nie dotykając ziemi, lecz
nieznajomy wychylił się z kozła, złapał mnie w pół, uniósł w górę jak piórko i miękko
posadził w swoim koczu. Potem potrząsnął lejcami, konie zawróciły i skierowały się w
ciemną przełęcz. Obejrzałem się za siebie: pasażerowie, jeszcze widoczni w blasku latarń,
wciąż żegnali się trwożliwie. Woźnica strzelił z bata i dyliżans wyruszył w dalszą drogę do
Bukowiny.
Poczułem się nagle bardzo senny. Drżałem na całym ciele, nie mogłem się uspokoić, słowem
bałem się. Nieznajomy zarzucił mi na plecy płaszcz, na kolana położył ciepły pled i czysto po
niemiecku powiedział:
- Noc jest chłodna, mein Herr, a hrabia polecił, żebym pana przywiózł nie tylko całego, ale i
zdrowego. Gdyby miał pan ochotę, to pod siedzeniem jest flaszka śliwowicy.
Zrobiło mi się niedobrze. Gdybym miał jakąkolwiek inną możliwość, chętnie bym
zrezygnował z tej nocnej przejażdżki. Kocz przez chwilę jechał na wprost, potem nawrócił i
znów popędził przed siebie. Zdawało mi się, że już drugi raz przemierzamy ten sam odcinek
drogi. Kiedy minęliśmy powtórnie zapamiętany przeze mnie uprzednio charakterystyczny
punkt, byłem tego pewien. Miałem ochotę zapytać, co znaczy ten manewr, lecz bałem się
otworzyć usta. Zakładałem zresztą, że ów nieznajomy i tak moje uwagi puści mimo uszu.
Przy świetle zapałki spojrzałem na zegarek: za parę minut północ. Przeszył mnie dreszcz.
Ostatnie wydarzenia nie pozwoliły mi ani na chwilę zapomnieć o przesądach, związanych z tą
nocną godziną.
Gdzieś w oddali, pewnie w jakiejś chłopskiej zagrodzie, zaszczekał pies. Zaszczekał raz
jeszcze i przeraźliwie zawył, jakby się bał. Na to odezwały się inne psy i po chwili wściekłe
ujadanie i jego tysiąckrotne echo wypełniło całą przełęcz. Konie zarżały, szarpnęły i stanęły
dęba, ale nieznajomy szybko je uspokoił. Zaczęły biec równo, chociaż nieustannie strzygły
uszami i nerwowo prychały. Potem gdzieś w okolicy zawyły wilki, co w jednakowym stopniu
wystraszyło i konie, i mnie - chciałem wyskoczyć z kocza i pobiec w nieznane. Całkiem
oszalałem konie rżały ze strachu i każdy z nich szarpał w inną stronę. Nieznajomy z
najwyższym trudem zatrzymał powóz, zszedł z kozła, poklepywał konie po szyjach i coś do
nich mówił. Uspokoiły się na tyle, że mogliśmy jechać dalej, niemniej bez przerwy drżały jak
w febrze. Pędziliśmy teraz jak z wiatrem w zawody i niedługo osiągnęliśmy przeciwną stronę
przełęczy, gdzie konie ostro skręciły w prawo, w boczną, o wiele węższą, leśną ścieżkę.
Pochylone nad dróżką drzewa łączyły się koronami, tworząc jakby długi, ciemny tunel. Z obu
stron jeżyły się strome skały, a za nimi wyrastały wysokie szczyty. Ochłodziło się jeszcze
bardziej. Wysoko nad konarami zahuczał ostry wiatr i zaczął padać śnieg. Dochodziło nas
jeszcze słabnące ujadanie psów, za to wzmocniło się wycie wilków; wydawało mi się, że te
bestie otaczają nas z wszystkich stron. Konie - a mnie także - znów ogarnął paniczny strach.
Tajemniczy stangret zdawał się być niewzruszony. Rozglądał się tylko na prawo i lewo, jakby
czegoś szukał.
Nagle z lewej strony błysnął płomyczek. Stangret dostrzegł go także. Ostro zatrzymał
zaprzęg, zeskoczył z kozła i wtopił się w mrok. Czułem się bezsilny, wycie wilków było
coraz bliższe. Zanim zdążyłem ocenić swoje tragiczne położenie, z ciemności wynurzył się
mój towarzysz, wskoczył na kozioł i kontynuowaliśmy podróż. Zatrzymywaliśmy się
kilkakrotnie, tam, gdzie tylko zabłysło światełko. Raz płomyczek błysnął tuż przy drodze,
wówczas pomimo ciemności, mogłem śledzić poczynania mojego przewodnika. Pobiegł tam,
gdzie pojawił się ów płomyczek i ułożył w tym miejscu z kamieni coś na kształt piramidki.
Na nic się to zdało, blady płomyk hasał nadal, co mnie wielce zdziwiło. Pędziliśmy dalej,
wycie wilków dochodziło już z wszystkich stron. Wydawało mi się, iż kręcimy się w kółko.
Kolejne światełko, i kolejny postój. Tym razem nieznajomy zapuścił się o wiele dalej. Konie
znów zaczęły rżeć i parskać, a nawet wierzgać kopytami. Nie rozumiałem, co je tak
zaniepokoiło, gdyż od jakiegoś już czasu nie słychać było wilków. Nagle, zza czarnych
chmur, wyszedł księżyc, zalewając okolicę bladą poświatą. To, co ujrzałem, ścięło mi krew w
żyłach. Kocz otoczony był przez sforę wilków. Szczerzyły zęby, wywalały czerwone jęzory, a
na wygiętych grzbietach jeżyła się gęsta sierść. Na widok tego milczącego stada omalże nie
postradałem zmysłów.
Jak na komendę bestie zaczęły wyć do księżyca. Oddając się wiecznemu rytuałowi, nie
zwracały uwagi ani na mnie, ani na szalejące konie. Wilków było tak dużo, że otaczały kocz
gęstym kołem. O ucieczce nie było zatem mowy, żaden desperat nie przedostałby się przez
ich oblężenie.
Krzycząc, wzywałem nieznanego. Potem waliłem pięścią w bok kocza, myśląc, że tym wilki
odstraszę i umożliwię woźnicy powrót do bryki. Wtem usłyszałem jego głos. Zobaczyłem go
stojącego na drodze i machającego długą ręką. Coś wołał, jakby wydawał rozkazy. To
niewiarygodne, ale wilki od razu się uspokoiły! W tej samej chwili księżyc znów zasłoniły
chmury i zapanowała okropna ciemność. A gdy znów się wynurzył, stangret wdrapywał się na
kozioł, a po wilkach ani śladu! Wszystko to zrobiło na mnie tak niesamowite wrażenie, że
bałem się odezwać, bałem się poruszyć. Strach unieruchomił mnie jak kaftan bezpieczeństwa
i zamurował mi usta. Księżyc znów zniknął na chmurami, a droga zdawała się nie mieć
końca. Ścieżka wiła się coraz to wyżej i wyżej. W końcu konie stanęły na drodze.
Stwierdziłem, że znaleźliśmy się na dziedzińcu dużego, częściowo zburzonego zamku.
Wszystkie okna były ciemne, nigdzie nie zauważyłem ani jednego promyka światła. Na wpół
rozwalone mury obronne ciemniały wysoko na tle jaśniejszego skrawka nieba, na kształt
grzebienia z powyłamywanymi zębami.
Rozdział 2 - Notatnik Jonathana Harkera (ciąg dalszy)
5 maja
Musiałem się zdrzemnąć, bowiem wcale nie zauważyłem kiedy wjechaliśmy do zamku. W
mroku podwórze wydawało mi się być o wiele większe, niż w rzeczywistości było. Za dnia
jeszcze go nie widziałem.
Kocz zatrzymał się, nieznajomy zeskoczył z kozła i pomógł mi wysiąść. Raz jeszcze
doznałem jego niezwykłej siły. Palce woźnicy miały uchwyt stalowego imadła, aż dziw, że
nie zmiażdżył mi ramion. Następnie wyładował moje bagaże i ustawił je przed masywną,
obitą różnym żelastwem i obsadzoną w kamiennym obramowaniu bramą. Pomimo
panującego mroku zauważyłem wyciosane w kamieniu jakieś symbole, nadgryzione zębem
czasu i erozją, wywołaną zapewne surowym klimatem. Nieznajomy wrócił na miejsce
woźnicy, szarpnął lejcami, konie ruszyły i bryka zniknęła w jakimś ciemnym otworze.
Stałem przed bramą jak przykuty, nie wiedząc co robić. Nie widziałem żadnego dzwonka, ani
kołatki; nawet gdybym zawołał, mój głos nie byłby w stanie przeniknąć przez ponure mury i
ciemne otwory okienne. Wydawało mi się, że stoję już wieki całe i znów opadły mnie
wątpliwości i strach. Gdzież to się znalazłem? Do jakich ludzi przybyłem? Jakaż przygoda
stała się moim udziałem? Czyżby i to miało należeć do zwykłych obowiązków adwokata,
który otrzymał zlecenie pośredniczenia w kupnie pewnej londyńskiej nieruchomości na rzecz
nieznajomego obcokrajowca? Adwokat! Mina nie byłaby zachwycona. Adwokat! No
właśnie... Tuż przed wyjazdem z Londynu otrzymałem wiadomość, że mój egzamin końcowy
oceniany został pozytywnie, a zatem zostałem pełnoprawnym adwokatem!
Przecierałem oczy i szczypałem się w policzek, by ostatecznie stwierdzić, czy nie śnię.
Wszystko to wydawało mi się być senną marą i wciąż miałem nadzieję, że nagle obudzę się w
swoim pokoju, do którego przez okno wpadają pierwsze promienie porannego słońca. Ale ani
moje ciało, ani oczy nie kłamały. Naprawdę nie śniłem i naprawdę znajdowałem się w
Karpatach. Nie pozostało mi nic
innego oprócz uzbrojenia się w cierpliwość i czekania, co ranek przyniesie.
Nagle moje myśli zostały przerwane... Zza bramy dały się słyszeć ciężkie kroki, w szparze
zabłysło światełko, zabrzęczały łańcuchy, zazgrzytały ciężkie zasuwy. W od dawna nie
używanym zamku zaskrzypiał klucz i brama się uchyliła.
Za progiem stał wysoki starzec z długą siwą brodą, od stóp do głów odziany na czarno. W
ręku trzymał staroświecką latarnię bez żadnych osłonek, tak że drgający w przeciągu otwarty
płomyk rzucał na ściany kamiennego korytarza dziwaczne cienie. Starzec eleganckim ruchem
ręki zaprosił mnie do środka, po czym poprawną, lecz nieco dziwnie akcentowaną
angielszczyzną rzekł:
- Witam pana w moim domu! Proszę dalej!
Nie wyszedł do mnie. Stał w półmroku jak posąg jakby w swoim powitalnym geście nagle
skamieniał. Ledwie przekroczyłem próg, podał mi rękę. Była trupio zimna, lodowata. Uścisk
miał tak silny, że aż przeszył mnie ból. Powtórzył raz jeszcze:
- Witam pana w moim domu! Proszę dalej! I proszę przynieść mi okruch szczęścia, które z
panem tu wkracza.
Jego stalowe palce przypominały mi woźnicę, którego twarzy ani razu dobrze nie widziałem.
Przez chwilę uległem wrażeniu, że mam do czynienia z tym samym człowiekiem. Zapytałem
grzecznie:
- Czy pan hrabia Dracula?
Skinął głową na znak, że tak jest.
- Hrabia Dracula. I serdecznie witam w moim domu, panie Harker. Proszę wejść, noc mamy
chłodną, a pan pewnie głodny i zmęczony.
Odstawił latarnię na kamienną półkę, wyszedł przed bramę i zanim zdążyłem mu w tym
przeszkodzić, wniósł moje bagaże do środka. Na moje protesty odpowiedział dobrodusznie:
- O, nie mój panie. Pan raczy być moim gościem. Jest późno i nie mam pod ręką służby. A
zatem proszę przyjąć moją osobistą pomoc.
Podniósł moje walizy jak gdyby nic nie ważyły. Polecił jak gdyby nic nie ważyły. Polecił mi
iść za sobą wzdłuż długiego, kamiennego korytarza. Na jego końcu otworzył ciężkie drzwi.
Ujrzałem jasną komnatę z rozpalonym kominkiem i nakrytym stołem. Widok ten prawdziwie
mnie ucieszył. Hrabia odstawił bagaże, przeszedł przez całą komnatę i otworzył drugie drzwi,
prowadzące do sąsiedniego,
ośmiokątnego pokoiku, chyba pozbawionego okien, oświetlonego tylko jedną latarnią. Dał mi
znak ręką, żebym podszedł. Z przyjemnością stwierdziłem, że to sypialnia, dobrze ogrzana
własnym kominkiem.
Hrabia przeprosił mnie na chwilę, ale zanim zamknął za sobą drzwi, odwrócił się w moim
kierunku mówiąc:
- Proszę się rozgościć. Po tak długiej podróży musi się pan odświeżyć i odpocząć. Mam
nadzieję, że znajdzie tu pan wszystko, co mu potrzeba. Wieczerza czeka obok w komnacie.
Światło, ciepło i wyszukane maniery hrabiego rozwiały uprzednie moje wątpliwości i
towarzyszący mi nieustannie strach. Kiedy już otrząsnąłem się z pierwszych, mocno
mieszanych uczuć, uświadomiłem sobie jak bardzo jestem głodny. Pośpiesznie dokończyłem
toaletę i wkroczyłem do przyległej do mej sypialni komnaty.
Kolacja już stała na stole. Mój gospodarz, opierając się plecami o surową obudowę okazałego
kominka, jakby od niechcenia wskazał ręką w kierunku nakrytego stołu:
- Pan łaskawie zajmie miejsce i naje się do syta. Proszę wybaczyć, nie zasiądę z panem
razem, jestem bowiem po sutym obiedzie i z zasady nie wieczerzam.
Podałem mu opieczętowany list, który mu przywiozłem od pana Hawkinsa. Złamał pieczęcie
i czytał z powagą. Kiedy skończył, uśmiechnął się do mnie zachęcająco, bym i ja zapoznał się
z treścią tego pisma. Jeden akapit połechtał mnie w sposób szczególny:
„Niestety, ale ostatnie ataki mojego chronicznego artretyzmu uniemożliwiają mi
podróżowanie, lecz na szczęście mam pod ręką bardzo zdolnego zastępcę, którego wysyłam
w moim imieniu. To człowiek ze wszech miar godny zaufania. Tego młodziana rozpiera
energia, posiada ogromny talent, doskonałe maniery i umiejętność dotrzymywania danego
słowa. Jest przy tym dyskretny i kiedy trzeba potrafi milczeć jak grób - sam go
wykształciłem. Na pewno wykona wszystkie pana polecenia”.
Hrabia podszedł do stołu i zdjął pokrywę z dużego srebrnego półmiska. Pieczone kurczęta!
Wbrew temu co zostało napisane w liście o moich manierach, rzuciłem się na jadło z zapałem
wygłodniałego wilka. Po kurczętach kosztowałem wybornego sera, pysznej sałatki, zapijając
wszystko wspaniałym, starym tokajem. Podczas gdy z przyjemnością popełniałem grzech
obżarstwa, hrabia wypytywał mnie o szczegóły podróży, a ja - kawałek po kawałku -
odpowiadałem mu wszystkie swoje przygody i spostrzeżenia.
Kiedy zaspokoiłem głód, hrabia zaprosił mnie bliżej kominka.
Usiedliśmy w staroświeckich, lecz bardzo wygodnych fotelach. Zaproponował mi cygaro,
usprawiedliwiając się jednocześnie, że on sam nie pali. Wreszcie miałem okazję przyjrzeć mu
się bliżej. Stwierdziłem, że hrabia ma bardzo ciekawą fizjonomię. Jego twarz jest pociągła,
noc cienki z wysoko wzniesioną nasadą i wydatnymi nozdrzami, czoło znaczne, a włosy -
poza skroniami - raczej gęste. Podobnie gęste miał i brwi, niemalże łączące się nad nosem.
Usta - o ile były widoczne spod bujnych wąsów - miał przeważnie zaciśnięte, jak u
osobników bezwzględnych; jaśniały w nich białe, anormalnie ostre zęby, ba, niektóre z nich
nawet wystawały zza warg, warg nienaturalnie czerwonych. Uszy zaś blade, spiczaste. Brodę
miał szeroką i mocną, policzki raczej chude. Najbardziej
rzucała się w oczy jego niezwykła bladość. Do tego momentu widziałem dłonie hrabiego
tylko z wierzchu - tak jak trzymał je na kolanach. W świetle kominka wydawały się białe i
delikatne, ale kiedy przyjrzałem im się nieco bliżej, zauważyłem, że w rzeczywistości są one
szorstkie, szerokie, o chudych palcach. A co najdziwniejsze - wnętrza obu dłoni miał
porośnięte włosami. Wrażenie wywierały także jego długie i ostre paznokcie. Kiedy pochylał
się ku mnie i dotykał mnie ręką odczuwałem odrazę, połączoną z nieprzyjemnym
mrowieniem. W dodatku ten jego niezdrowy, cuchnący chuch, przyprawiał mnie o mdłości,
czego nie potrafiłem przed nim ukryć, chociaż bardzo się starałem. Hrabia w trakcie rozmowy
musiał to zauważyć, ponieważ w pewnej chwili uśmiechnął się gorzko i wycofał się na swój
fotel po drugiej stronie kominka. Przez jakiś czas w milczeniu patrzyliśmy na płomienie.
Kiedy zerknąłem w kierunku okna zobaczyłem, że już świta. Otaczała nas cisza, na dworze
panował błogi spokój. Nagle, gdzieś w dolinie, odezwały się wilki. W oczach hrabiego
pojawił się błysk.
- Słyszy pan? To dzieci nocy. Co za cudowna muzyka!
Zauważył moją niewyraźną minę, bo dodał:
- No tak. Wy, ludzie z miasta, nigdy nie zgłębicie duszy myśliwego.
Znów zapadła cisza. Hrabia uniósł się z fotela i rzekł:
- No, pan pewnie zmęczony. Łóżko przygotowane, może się pan położyć, kiedy tylko zechce.
Ja pojawię się dopiero po południu. Życzę przyjemnych snów! - rzucił na pożegnanie i
uprzejmie otworzył przede mną drzwi do ośmiokątnej sypialni...
Co krok to niespodzianka, wątpliwości, obawy. Przychodzą mi do głowy przedziwne myśli,
których nie ważę się nawet wypowiedzieć.
7 maja
To drugi już ranek. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny tylko odpoczywałem. Spałem
długo, bardzo długo, aż obudziłem się w sposób naturalny, rześki i wspaniale wypoczęty.
Wykonawszy poranną toaletę ubrałem się i zajrzałem do sąsiedniej komnaty, w której jadłem
kolację. Z przyjemnością stwierdziłem, że śniadanie już na mnie czeka. Dzbanek z kawą stał
na kominku, żeby nie wystygła zanim wstanę. Na stole leżał bilecik z następującym tekstem:
„Musiałem wyjść. Proszę na mnie nie czekać. D”.
Usiadłem do śniadania, a kiedy zaspokoiłem głód chciałem zadzwonić na służbę, lecz nigdzie
nie znalazłem dzwonka. Pomyślałem, że w zamku istnieją jednak pewne mankamenty, które -
w porównaniu z ogromnym bogactwem naokoło - sprawiają wrażenie niefortunnego błędu w
sztuce. Sztućce, wykonane ze szczerego złota, muszą przedstawiać ogromną wartość.
Zasłony, tapicerka mebli i baldachim nad moim łóżkiem - to najdroższe i najpiękniejsze
tkaniny, których ceny nawet sobie nie wyobrażam; chociaż liczą sobie kilka stuleci,
wyglądają na nowe. Coś podobnego widziałem kiedyś w Hampton Court, ale tam wszystko
było zużyte, obszarpane, przeżarte przez nieprzeliczone generacje moli. Ani w komnacie, ani
w sypialni nie było lustra. Nie było go nawet w wyposażeniu stolika toaletowego, więc chcąc
się golić, musiałem wygrzebać z walizy małe, podręczne lusterko. Jak dotąd, nie dostrzegłem
ani jednego lokaja, czy innego służącego, a dookoła zamku - oprócz okresowego wycia
wilków - panowała nieustanna, cmentarna cisza. Wstałem od stołu i postanowiłem rozejrzeć
się za czymś do czytania, ponieważ nie chciałem zwiedzać posiadłości bez uprzedniej na to
zgody mojego gospodarza. Sądziłem, że biblioteka powinna się znajdować gdzieś w rejonie
głównego korytarza, to znaczy niedaleko mojej kwatery. Wyszedłem więc z komnaty,
badawczym wzrokiem omiotłem cały korytarz i przystąpiłem do sprawdzenia, co znajduje się
za poszczególnymi drzwiami. Niczego się nie dowiedziałem, bo wszystkie były zamknięte na
głucho. Wszystkie, z wyjątkiem tych ostatnich, w samym końcu niezbyt jasnego korytarza. Te
były lekko uchylone, jakby w zapraszającym geście. Kiedy je otworzyłem szerzej ujrzałem
wspaniałe regały pełne woluminów. Trafiłem do zamkowej biblioteki. W życiu nie widziałem
tak wspaniałych zbiorów! Istny raj dla każdego bibliofila. Mnie najbardziej ucieszyła duża
kolekcja angielskich książek. Pośrodku sali stał duży stół, zawalony różnymi angielskimi
czasopismami i gazetami, wszystkie niestety starszej daty. Leżało tu także kilkanaście książek
dotyczących różnych dziedzin - historii, geografii, polityki, ekonomii, geologii, prawa -
wszystkie odnosiły się do Anglii, życia tego kraju, jego obyczajów i tradycji. Dostrzegłem tu
także materiały informacyjne, jak: książkę adresową, wykaz szlachciców, protokoły z
posiedzeń parlamentu, Almanach Whitakera, katalogi wojskowe i morskie, ba, nawet bliski
mojemu sercu Kodeks Praw.
Zanim na dobre zanurzyłem się w lekturze do sali bezszelestnie wkroczył hrabia Dracula.
Pozdrowił mnie serdecznie, po czym wyraził nadzieję, że wyspałem się dobrze.
- To dobrze, że pan tu trafił. Na pewno wiele z tych książek pana zainteresuje. Te oto -
wskazał na kilka woluminów - to moi długoletni przyjaciele. Od czasu, kiedy
zdecydowałem się przenieść do Londynu, sprawiają mi wiele przyjemności. To właśnie za
ich pośrednictwem zapoznaję się z waszym
wielkim krajem, a poznać Anglię znaczy pokochać ją. Marzę z spacerze po ruchliwych
ulicach Londynu, bardzo pragnę znaleźć się w tym wirze ludzkiej codzienności, chcę
uczestniczyć w życiu tego miasta, w jego wzlotach, upadkach, przemianach i w tym
wszystkim, co sprawia, że jest ono takie, jakie jest. lecz uwaga! Wasz język znam li tylko z
tych oto książek. Pan, przyjacielu, musi mnie
nauczyć biegłego władania waszym językiem.
- Ależ pana angielski jest doskonały - odrzekłem.
- Dziękuję za miły komplement, przyjacielu, ale obawiam się, że jestem dopiero w połowie
drogi. Znam gramatykę i wiele słówek, lecz nie umiem się posługiwać żywym językiem.
- Słowo honoru - oponowałem - że mówi pan bezbłędnie.
- Ależ nie - sprzeciwiał się hrabia uparcie. - Gdybym w ten sposób, jak obecnie, odezwał się
w Londynie, to każde dziecko pozna od razu, żem obcokrajowiec. A to mnie nie zadawala.
Tutaj jestem szlachcicem, bojarem; lud mnie tu zna i wie, żem ich pan, ale u was
obcokrajowiec nic nie znaczy. Nie znają go, a więc i nie szanują. Zadowolony będę wtedy,
kiedy będę mówił jak wszyscy; żeby mnie nikt nie zaczepiał, żebym - kiedy tylko otworzę
usta - nie dostrzegł uśmieszków i wytykania cudzoziemskiego pochodzenia. Pan przybył
do mnie nie tylko jako przedstawiciel mojego przyjaciela Petera Hawkinsa z Exeteru, nie
tylko w charakterze adwokata, który ma udzielić wyczerpujących informacji dotyczących
mojej nowej posiadłości w Londynie. Jestem przekonany, że zechce pan przez jakiś czas tu
wypocząć, a ja podczas naszych rozmów spróbuję sobie przyswoić również poprawny
akcent angielski. Będę wdzięczny za zwracanie mi uwagi na każdy błąd lingwistyczny.
Przykro mi z powodu mojej dzisiejszej dłuższej nieobecności, ale wierzę, że stać pana na
wybaczenie człowiekowi
mającemu tak wiele nie cierpiących zwłoki obowiązków.
Zapewniłem go, że może na mnie liczyć i poprosiłem o zgodę na korzystanie z jego
biblioteki.
- Ależ to oczywiste - odrzekł i dodał: - Wolno się panu poruszać po całym zamku, z
wyjątkiem tych pomieszczeń, które są zamknięte. Mam ku temu ważne powody i sądzę, że
gdyby pan rozpatrywał całą rzecz z mojego punktu widzenia, przyznałby mi pan rację.
Odpowiedziałem, że w pełni rozumiem jego polecenie, które zapewne wynika z troski o moje
bezpieczeństwo. Hrabia chrząknął i kontynuował:
- Jesteśmy w Transylwanii, a Transylwania to nie Anglia. Panują tu inne zwyczaje, zasady.
Rozumiem, że wiele rzeczy może tu pana zaskoczyć, a nawet wprowadzić w zdumienie.
Dotychczasowe doświadczenia zapewne wystarczająco przekonały pana, że można tu
napotkać wiele dziennych zjawisk i sytuacji.
Tak gawędziliśmy. Kiedy już stało się dla mnie oczywiste, że hrabia rozmawia ze mną z
samej tylko potrzeby konwersacji, zacząłem go wypytywać o wszystko, czego dotychczas
byłem świadkiem. Wtedy zmieniał temat, bądź umiejętnie kierował rozmowę na inne tory,
niekiedy udawał, że nie rozumie, czasem odpowiadał mniej więcej szczerze na zadane
pytania. Wreszcie odważyłem się skierować rozmowę na dziwne zjawiska, jakie towarzyszyły
mojej nocnej podróży do zamku. Zapytałem na przykład o te blade ogniki, które tak bardzo
zainteresowały mojego przewodnika. Hrabia wyjaśnił, że według pradawnych podań raz w
roku, nocą, kiedy złe moce obejmują nie ograniczoną władzę, blade płomyki ukazują się
wszędzie tam, gdzie zakopano jakiś skarb. W okolicach, przez które przejeżdżaliście owej
nocy - wyjaśnił ochoczo - ukryto wiele skarbów. Kraina ta była świadkiem stuletnich walk
między Wołochami, Sasami i Turkami. Trudno było by panu znaleźć tu skrawek ziemi, który
nie byłby przesiąknięty ludzką krwią - wszystko jedno, czy miejscowych patriotów, czy też
najeźdźców. Kiedy wtargnęli tu Austriacy i Węgrzy, miejscowa ludność - mężczyźni, kobiety,
starcy i dzieci - czatowała na nich w skałach nad przełęczami, aby spuszczać na najeźdźców
lawiny kamieni. Wróg - w przypadku zwycięstwa - niewiele miał korzyści, bowiem wszystko,
co przedstawiało jakąkolwiek wartość, zostało pieczołowicie ukryte - zakopane. Płomyki
zdradzają te miejsca. Wystarczy mieć oczy otwarte - podkreślił - i wyszczerzył wystające
zębiska, po czym dodał z przekonaniem.
- Okoliczni chłopi, to w zasadzie tchórze i durnie. Ogniki ukazują się tylko raz w roku. I tej
właśnie nocy nikt nie wystawia nosa z chałupy. Nawet gdyby ten czy ów zobaczył blady
płomyk i tak by nie wiedział, co należy robić. Zaś nazajutrz nikt w to samo miejsce nie
trafi. Idę o zakład, że pan nie potrafi odnaleźć miejsc, gdzie widział pan hasające płomyki.
- To prawda, panie hrabio - przyznałem szczerze. - Pojęcia nie mam, gdzie powinienem ich
szukać.
- A widzi pan - pokiwał głową hrabia, po czym zmienił temat: - Może mi pan opowiedzieć
coś o Londynie i o zakupionym domu?
- Ależ oczywiście, panie hrabio - odpowiedziałem ochoczo. - Przyniosę tylko z mojego
pokoju odpowiednie dokumenty.
Podczas, gdy kompletowałem w mojej sypialni akta, z sąsiedniej komnaty dochodził brzęk
porcelany i srebra. Gdy wróciłem stół w komnacie był już uprzątnięty, a nad nim paliła się
naftowa lampa. Biblioteka została także dobrze oświetlona; hrabia leżał na kanapie i
studiował podręcznik angielskiego Bredshawa. Po moim wejściu wstał i sprzątnął ze stołu
wszystkie książki, czasopisma i gazety. Pochyliliśmy się nad planami, szkicami, umowami i
kolumnami cyfr. Hrabiego interesowały najdrobniejsze szczegóły, więc zadawał mi mnóstwo
pytań. Widocznie już wcześniej przestudiował wiele spraw, wiedział bowiem o swoim
nowym nabytku i jego okolicy więcej niż ja. Na wyrazy mojego uznania odpowiedział
rzeczowo:
- Bo tak właśnie trzeba. Kiedy już znajdę się w Londynie nie będzie komu prowadzić mnie za
rękę. Mój przyjaciel Harker, przepraszam, Jonathan Harker, będzie już w Exeterze,
odległym o ładne kilka mil i najprawdopodobniej mojemu kolejnemu przyjacielowi,
Peterowi Hawkinsowi, zleci zupełnie inne dokumenty prawne. Takie już życie!
Omówiliśmy kolejno wszystkie problemy, wynikające z kupna domu w Purfleet. Kiedy hrabia
wreszcie podpisał umowę kupna i dołączył do niej swój osobisty list do pana Hawkinsa,
zapytał mnie, w jaki sposób udało mi się znaleźć dla niego tak odpowiedni dom. Odczytałem
mu zatem swoje notatki, sporządzone jeszcze w Londynie, i które tutaj załączam:
„W Purfleet, przy jednej z bocznych uliczek, zauważyłem na ogrodzeniu pewnego domu
tabliczkę, że obiekt jest na sprzedaż. Dom otaczał starodawny wysoki mur, od dawna nie
naprawiany. Okucia ciężkiej, dębowej bramy zżarte były przez rdzę. Posiadłość ta nazywa się
Corfax, co jest niewątpliwie przekręconą wersją dawnej nazwy Quatre Face. Dom ma
bowiem cztery alkierze, zwrócone dokładnie w cztery geograficzne strony świata. Posiadłość
zajmuje teren o powierzchni ośmiu hektarów. W ogrodzie rośnie wiele drzew, które
miejscami sprawiają przygnębiające wrażenie, a głęboki staw, czy jeziorko zasila jakiś
strumyk. Sam dom jest stosunkowo obszerny, o średniowiecznej architekturze. Jedno
skrzydło - z grubo ciosanego kamienia z zakratowanymi oknami - przypomina
fragment umocnionej baszty. Przy nim znajduje się stara kapliczka. Nie miałem kluczy, więc
nie byłem w środku budowli, ale sfotografowałem ją ze wszystkich stron. W sąsiedztwie
znajduje się zaledwie kilka domów, a największy z nich został niedawno przebudowany na
prywatny szpital psychiatryczny.”
- Z pańskiej posiadłości zakład ten nie jest widoczny - dodałem na zakończenie. - Czy pan
hrabia chce o coś zapytać?
- Na razie nie - odpowiedział hrabia z nutką zadowolenia w głosie. - Cieszę się, że dom jest
wiekowy i taki duży. Pochodzę ze starego rodu i gdybym nie mieszkał w historycznych
murach, byłaby to moja śmierć. Rad jestem, że znajduje się tam także kaplica. My,
transylwańscy szlachcice, nie godzimy się z myślą, że nasze kości mogłyby leżeć pospołu
z prochami zwykłych śmiertelników. Nie jestem już młody. Nie pociągają mnie hulanki,
ani zabawy, czy inne swawole, nie tęsknię za słońcem, nie potrzeba mi ani blasku, ani
światła. A mojego serca, któremu już tęskno do krainy umarłych, już nic nie jest w stanie
pocieszyć. Kocham szarość, mrok i ciemność nocy, lubię być sam, a za
najodpowiedniejsze towarzystwo uznaję własne myśli.
Nagle hrabia rzekł, że musi jeszcze coś załatwić, ukłonił się i wyszedł. Postanowiłem, że
podczas jego nieobecności przejrzę niektóre z jego częstych lektur. Pierwszy wpadł mi w oko
atlas, otwarty oczywiście w tym miejscu, gdzie zamieszczona była mapa Anglii. Od razu
zauważyłem naniesione ma mapę trzy kółeczka: jedno zakreślało miejsce nowej posiadłości
hrabiego Draculi na wschodnim obrzeżu Londynu; pozostałe dwa lokalizowały Exeter i port
Whitby na wybrzeżu yorkshirskim.
Hrabia wrócił mniej więcej po godzinie.
- Hej! - zawołał do progu. - Jeszcze pan szpera w tych książkach? Przecież nie może pan tak
bez przerwy pracować. Proszę za mną. Właśnie mi oznajmiono, że wieczerza na stole.
W znajomej jadalni znów czekały na mnie wspaniałe dania. Hrabia i tym razem wymówił się
od kolacji, powiedział, że już jadł poza domem. Przysiadł się tylko do stołu i podczas gdy
jadłem zadawał mi mnóstwo pytań. Po kolacji przypalił mi cygaro, usiedliśmy przy kominku
wdając się w wielogodzinną rozmowę. Po uprzednim długim odpoczynku nie czułem się
senny. Odczuwałem tylko chłód, jaki ogarnia człowieka nad ranem. Nagle gdzieś w pobliżu
zapiał kogut, hrabia żwawo uniósł się z fotela i zawołał:
- Ojej, znów mamy ranek! Przepraszam, że nie daję panu spać! Ale pan tak ciekawie
opowiada o swoim kraju, że nawet nie zauważyłem, jak czas szybko mija.
Kurtuazyjnie zapewniłem hrabiego, że cała przyjemność po mojej stronie, on zaś złożył mi
uprzejmy ukłon i wyszedł. Udałem się do swojej sypialni. Rozsunąłem ciężką kotarę
zasłaniającą jedyne okno, którego poprzednio nie zauważyłem. Nie zobaczyłem przez nie
niczego ciekawego. Wychodziło na podwórze. Niebo już nie było takie ciemne. Lada chwila
zacznie świtać. Zaciągnąłem kotarę z powrotem i usiadłem nad swoim notatnikiem.
8 maja
Z początku miałem obawy, że opisuję wszystko zbyt rozwlekle, ale teraz doceniam notowanie
wszelkich szczegółów. Coś mi się tu nie widzi - czuję się jak nagi w pokrzywach. Najchętniej
i ja najszybciej chciałbym znajdować się daleko stąd. A może wcale nie powinienem tu
przyjeżdżać? Skonstatowałem, że wyczerpują mnie te dziwne nocne rozmowy. Gdybym
chociaż mógł zmieniać partnerów... ale rozmawiać wyłącznie z hrabią? Obawiam się, że
hrabia - poza mną - jest w całym
zamku jedyną żywą istotą.
Spałem tylko kilka godzin. Kiedy wstałem zawiesiłem przy oknie swoje podręczne
zwierciadełko i przystąpiłem do golenia. Nagle poczułem na ramieniu rękę hrabiego i
usłyszałem jego kordialne „Dzień dobry!”. Byłem kompletnie zaskoczony, bo w lusterku,
które przecież odbijało całe wnętrze pokoju za moimi plecami, nie zauważyłem Draculi.
Odwzajemniłem jego pozdrowienie i szybko raz
jeszcze spojrzałem w lusterko, by się upewnić co do mojego pierwszego spostrzeżenia.
Rzeczywiście! Nie mogłem się mylić. Tym razem także nie było widać postaci hrabiego,
chociaż stał wyprostowany tuż za moimi pochylonymi plecami! Widziałem w lusterku cały
pokój, ale bez hrabiego. Zdumiałem się bezgranicznie, uczułem mdłości, jakie towarzyszyły
mi zawsze, kiedy tylko hrabia Dracula znajdował się zbyt blisko. Ręka mi zadrżała, zaciąłem
się. Cienki strumyczek krwi spływał mi po policzku, zatrzymując się na brodzie. Złożyłem
brzytwę i rozglądałem się za jakimś tamponikiem. Kiedy hrabia ujrzał moją zakrwawioną
twarz, w jego oczach pojawiły się dziwne błyskawice, a jego prawa ręka wystrzeliła w
kierunku mojego gardła. Zrobiłem unik. Dłoń hrabiego natrafiła na wiszący na mojej szyi
krzyżyk. W tym momencie nastąpiła w hrabim gwałtowna przemiana - ręka się cofnęła, oczy
złagodniały, a ja - całkowicie osłupiały - nie bardzo mogłem uwierzyć w to, co przed chwilą
zaszło.
- Niechże pan będzie ostrożny - odezwał się hrabia z naciskiem. Trzeba uważać, jeżeli już się
pan skaleczy. W tych stronach jest to o wiele niebezpieczniejsze, niż pan myśli - pouczał
mnie dalej. - A wszystko za przyczyną tego oto idiotycznego przedmiotu! Tego nędznego
wymysłu ludzkiej próżności. Precz z nim!
Hrabia otworzył okno i jednym błyskawicznym ruchem swojej straszliwej ręki wyrzucił
lusterko. Potem wyszedł bez słowa pożegnania. Utrata lusterka, które na kamiennym
podwórzu roztrzaskało się na tysiące kawałków, stało się dla mnie wielce przykre. Na
szczęście koperta mojego zegarka i dno miseczki do golenia wykonane są z doskonale
wypolerowanego metalu. W przeciwnym razie miałbym trudności z goleniem.
Kiedy wszedłem do jadalni śniadanie stało na stole, ale hrabiego w jadalni nie było. Jadłem
więc w samotności. Właściwie dotychczas jeszcze nie widziałem, by hrabia cokolwiek jadł
lub pił. Po posiłku udałem się na zwiedzanie zamku. Wszedłem po stromych schodach na
wyższe piętro, gdzie znalazłem jedną komnatę zwróconą na południe. Widok z jej okien był
przecudowny, nie mogłem się napatrzeć. Zamek stoi nad straszną przepaścią. Gdybym przez
okno wyrzucił kamień, to leciałby on w dół trzysta metrów i jeszcze by nie osiągnął dna.
Gdzie okiem sięgnąć wszędzie strzelały w niebo wierzchołki drzew, zaś tam, gdzie ich nie
było, rysowały się głębokie wąwozy o stromych zboczach. Gdzieniegdzie błyszczały wąskie
nitki bystrych górskich potoków.
Nie będę dalej opisywał uroków przyrody. Kontynuowałem penetrację wnętrz zamku. Drzwi,
drzwi same drzwi - i wszystkie pozamykane, wszystkie zaryglowane. Nie znalazłem żadnego
wyjścia na zewnątrz.
Jakby zamek był więzieniem, a ja w nim więźniem!
Rozdział 3 - Notatnik Jonathana Harkera (ciąg dalszy)
Kiedy stwierdziłem, że jestem więźniem, wpadłem w szał. Biegałem schodami w górę i w
dół, szarpałem się z klamkami, dobijając się do każdych drzwi, wychylałem się przez każde
dostępne mi okno, aż w końcu stwierdziłem, że jestem bezsilny. Czułem się jak szczur w
pułapce. Potem usiadłem w milczeniu, zastanawiając się, co dalej, jak powinienem
postępować, co mam robić? Wciąż myślę o tym samym, ciągle analizując swoją nieciekawą
sytuację. Jak dotąd nic rozsądnego nie przychodzi mi do głowy. Wiem tylko jedno: w żadnym
przypadku nie mogę zdradzić się przed hrabią ze swoimi podejrzeniami. On dobrze wie, że
mnie tu uwięził i pewnie ma ku temu sobie znane powody. Gdybym na ten temat coś mu
napomknął, pewnie by mnie próbował uspokoić nowymi bajeczkami. Na razie muszę
zachować w tajemnicy swoje odkrycie, nie zdradzać się ze swoimi obawami i mieć
oczy szeroko otwarte. Albo moje podejrzenia są fałszywe, albo znajduję się rzeczywiście w
beznadziejnej sytuacji. Jeżeli prawdą jego to drugie, będę musiał wytężyć wszystkie swoje
siły, by w miarę cało wyjść z opresji.
Usłyszałem zgrzyt dużej bramy i zaraz się domyśliłem, że hrabia wrócił. Nie przyszedł od
razu do biblioteki, tak więc na palcach skradałem się do mojej kwatery. Przez uchylone drzwi
zobaczyłem, jak hrabia zaściela moje łóżko. To potwierdziło moje wcześniejsze
przypuszczenia, że w zamku nie ma żadnej służby. Ostatnim dowodem na to był fakt - co
również teraz spostrzegłem - że hrabia sam
nakrywa do stołu. Tak jest! Wszystkie czynności porządkowe wykonywał osobiście pan i
władca tego ponurego zamczyska.
Zadrżałem na myśl, że skoro nikogo innego tu nie ma, to koczem, którym tu przybyłem,
musiał powozić także sam hrabia. Myśl ta napawa mnie zgrozą, bo znaczyło to, że Dracula
jednym gestem ręki panował nad sforą wilków! Ludzie z Bystrzycy, jak również moi
towarzysze podróży z dyliżansu, przejawiali jakieś szczególne obawy o mnie. Dawali mi
krzyżyki, czosnek, dzikie róże, olchowe kołki. Niechaj Bóg ma w opiece tę dobrą kobiecinę,
która zawiesiła mi na szyi krzyżyk! Zawsze, kiedy go dotykam, czuję wewnętrzne
uspokojenie i napływ nowych sił. Może dziś wieczorem uda mi się w jakiś sposób skłonić
hrabiego, by mi opowiedział cokolwiek o sobie. Muszę podejść go ostrożnie, aby nie
wzbudzić podejrzeń.
Północ
Odbyłem z hrabią długą rozmowę. Wypytywałem go o dzieje Transylwanii. Temat bardzo go
ożywił. Kiedy opowiadał o dawnych czasach, o ludziach, a szczególnie o wojnach, sprawiał
wrażenie bezpośredniego uczestnika tamtych wydarzeń. Wyjaśnił mi, że bojar dumę ze swojej
ojczyzny i dumę ze swojego rodu utożsamia z własną dumą, sławę swoich przodków z własną
sławą, ich losy z własnym losem. Gdy tylko napomknął o sobie i ojczyźnie, od razu używał
liczby mnogiej, niczym król. Chciałbym zapisać jego opowieść jak najdokładniej. Niczym w
iluzjonie przewijały się przede mną obrazy z historii tutejszego regionu. Hrabiego niezwykle
poruszyła własna opowieść. Długimi krokami przemierzał komnatę wzdłuż i wszerz, szarpał
swoje bujne wąsy, brał w rękę różne przedmioty, ściskając je w mocnych dłoniach, jak gdyby
chciał je rozgnieść.
- My, Szeklerzy, mamy się czym chwalić; w naszych żyłach płynie krew dzielnych narodów,
które walczyły jak lwy w imię przyszłego losu tej ziemi. To właśnie tu, do tygla narodów
europejskich, mężny szczep wniósł walecznego ducha, daje go mu do kołyski przez Thora
i Wodyna. Na terenach europejskich, azjatyckich i afrykańskich wojownicy postępowali z
takim okrucieństwem, że wszystkie narody uważały ich za stada wilkołaków. A kiedy
waleczny ten lud dotarł w te strony, zastał tu Hunów. Hunowie także przewalali się przez
kontynent jak burza - wymierające narody twierdziły, że w żyłach Hunów płynie krew
starych czarownic, wypędzonych ze Scytii, gdzie parzyły się z diabłami. Nonsens! Który
bowiem diabeł, albo która czarownica, posiada tak potężną moc jak Attyla, praojciec
naszego ludu!
Hrabia machnął ręką i kontynuował z zapałem:
- A zatem, czy można się dziwić, że waleczność jest podstawową cechą naszej natury? Gdy
do naszych granic zbliżali się Madziarzy, Lombardczycy, Awarowie, Bułgarzy albo Turcy,
pędziliśmy ich z powrotem. Nawet Arpad ze swoimi legionami nie przeszedł przez nasze
tereny. Pokonaliśmy wielu najeźdźców. Zwycięzcy Madziarzy przez wieki całe uznawali
Szeklerów za swoich krewnych, a nawet powierzali nam strzeżenie granic z Turcją. Gdy
tylko rozlegał się głos trąbki polowej, jako pierwsi stawaliśmy pod królewskim
sztandarem. A wtedy, kiedy i Wołosi, i Węgrzy cofnęli się przed półksiężycem, jeden z
naszych ziomków ze swoimi oddziałami śmiało przekroczył Dunaj, bijąc Turków na ich
własnym terenie. Wódz ten nazywał się Dracula! To właśnie Dracula ustawicznie
zagrzewał rodaków do walki, a ci - również w czasach późniejszych - wciąż od nowa
formowali szyki, przeprawiali się przez wielką rzekę i tłukli się z Turkiem. Ile razy
Draculę stamtąd wyganiano, on uparcie wracał. Wracał i wtedy, kiedy wybito mu
wszystkich wojowników i tylko on jeden uszedł z życiem. Wracał, bo wiedział, że tylko on
może odnieść zwycięstwo. Po bitwie pod Mohaczem wojownicy z rodu Draculów nie
ulegli, walczyli dalej, ponieważ nasz duch nie znosi niewoli. My, Szeklerzy, możemy się
poszczycić tak chwalebną historią, o jakiej ani Habsburgom, ani Romanowom, nawet się
nie śni. Czasy wojenne skończyły się. Nastąpił pokój haniebny. Krew teraz jest bardzo
cenna, a sława narodów wielkich duchów wydaje się być bajką.
Tak rozprawiał. Tymczasem zaczęło świtać. Wtedy dopiero poszliśmy się położyć. (Notatnik
ten niejednemu kojarzył się będzie z „Arabskimi Nocami”; tam i tu wszystko przerywa pianie
koguta).
12 maja
Zacznę od faktów - gołych, suchych faktów. Wczoraj wieczorem hrabia Dracula wszedł do
mojej komnaty z dużym pakietem pytań na tematy prawnicze. Musiałem więc spędzić cały
dzień nad książkami, jak gdybym powtarzał niedawny egzamin na fakultecie. W pytaniach
hrabiego zawarty był pewien charakterystyczny rys, dlatego przedstawię dokładniej przebieg
rozmowy.
Najpierw hrabia zapytał, czy w Anglii można mieć dwóch albo i więcej przedstawicieli
prawnych? Odpowiedziałem, że każdy może wynająć chociażby tuzin prawników, ale że w
zupełności wystarczy, jeżeli w sprawę zaangażuje się jeden adwokat. Gdyby człowiek zbyt
często zmieniał swoich przedstawicieli, działałby na własną szkodę. Hrabia zdawał się
rozumieć mój punkt widzenia i zadał następujące pytanie: czy gdyby powierzyć jednemu
adwokatowi finansowanie, a drugiemu przeprawę statkiem morskim, wynikną z tego jakieś
praktyczne problemy? Prosiłem o bliższe wyjaśnienie. Wtedy hrabia powiedział:
- Podam panu taki przykład: nasz wspólny przyjaciel, pan Peter Hawkins, który mieszka
daleko od Londynu, w cieniu katedry exeterskiej, kupi dla mnie - za pośrednictwem
pańskiej szanownej osoby - dom w Londynie. W porządku. Pragnę jednak w tym miejscu
zaznaczyć w sposób jak najbardziej szczery, że dlatego nie obrałem sobie przedstawiciela
spośród londyńczyków, by moje życzenie nie kolidowało z jakimś lokalnym interesem;
człowiek stale mieszkający w Londynie mógłby mieć na względzie interes swój, albo
swoich przyjaciół. Dlatego zdecydowałem się na takiego adwokata, który będzie bronił
mojego interesu. A teraz, na przykład, gdybym chciał przeprawić jakiś towar powiedzmy
do Newcastle, Durham, Harwich, albo Dover - czy nie byłoby prościej, gdybym do tej
sprawy wynajął adwokata bezpośrednio w odpowiednim porcie?
Przyznałem, że tak być może, lecz dodałem, że prawnicy i tak najczęściej pracują systemem
agencji i jakikolwiek adwokat, poprzez przekazanie mu odpowiednich instrukcji, spełni każde
życzenie swojego klienta.
- Rozumiem - odrzekł hrabia. - Ale gdybym tam miał swojego adwokata, mógłbym mu
wydawać polecenia osobiście, prawda?
- Oczywiście - przytaknąłem. - W tej sposób często postępują handlowcy, którzy niechętnie
składają wszystkie swoje interesy na barki jednemu adwokatowi.
- Wspaniale! - zawołał hrabia i obsypał mnie pytaniami o formalności uwiązane z wysyłką
towarów i ewentualne trudności, których, których - jeśli się je przewidzi - można ich
uniknąć.
Wyjaśniłem mu wszystko najlepiej jak umiałem. Przy tej okazji zauważyłem, że z hrabiego
byłby całkiem niezły adwokat, myślał bowiem o każdym, najdrobniejszym szczególe. Jak na
człowieka, który nigdy nie był w Anglii i nie miał kontaktu z prawem, jego wiadomości były
zadziwiająco szerokie. Na zakończenie podparłem swoje wywody odpowiednią literaturą.
Kiedy skończyłem hrabia zmienił temat rozmowy.
- Czy pan już napisał list do naszego przyjaciela, Petera Hawkinsa, lub kogokolwiek innego? -
zapytał troskliwie.
Z przykrością mu wyznałem, że jeszcze nie, ponieważ nie widzę sposobu wysłania stąd
korespondencji.
- To niechże pan nie czeka, młody przyjacielu - rzekł, kładąc mi rękę na ramieniu. - Proszę
napisać do pana Hawkinsa i do kogo pan tylko zechce. Proszę łaskawie zawiadomić
adresatów swoich listów, że zostaje pan u mnie jeszcze przez miesiąc.
- Aż tak długo? - zdziwiłem się, a serce moje wypełnił niepokój.
- Takie jest moje życzenie, a pan nie może mi odmówić. Jako przedstawiciel mojego
przyjaciela, a pańskiego pracodawcy, przyjął pan na siebie obowiązek spełnienia
wszystkich moich życzeń i poleceń. Z pewnością nie wymagam od pana więcej niż on,
nieprawdaż?
Nie pozostawało mi nic innego, prócz biernego przytaknięcia. Istotnie, wykonywałem
przecież zadanie, powierzone mi przez pana Hawkinsa. Pilnowałem zatem jego interesu, a nie
swojego. Co więcej, upiorny wzrok hrabiego Draculi i całe jego zachowanie nie pozwalały mi
ani na chwilę zapomnieć, że jestem tu w charakterze więźnia, którego zdanie zupełnie się nie
liczy.
Hrabia potraktował moją uległość jako swoje zwycięstwo i kontynuował głosem nie
znoszącym sprzeciwu:
- Muszę prosić, młody przyjacielu, żeby pan w swoich listach poruszał li tylko sprawy
służbowe. Pańskich przyjaciół wystarczająco ucieszy ogólne zdanie, że powodzi mu się
dobrze i zapowiedź rychłego powrotu do domu.
Podał mi trzy kartki papieru listowego i trzy koperty. Zauważyłem jego znaczący uśmiech,
którym dawał mi do zrozumienia, że powinienem uważać na każde słowo, ponieważ i tak
moje listy przeczyta. Postanowiłem napisać do pana Hawkinsa list czysto służbowy, zaś
prywatny dopiero przy nadarzającej się po temu okazji, w tajemnicy. Wtedy spróbuję tak
samo dyskretnie napisać i do Miny,
ale stenograficznie, co hrabiego z pewnością wyprowadzi z równowagi. Zabrałem się więc do
korespondencji. Po napisaniu dwu suchych listów zaczytałem się w jakiejś książce, czekając
aż hrabia skończy swoje. Skreślił on kilka krótkich listów, czerpiąc do nich dane z książek
leżących na stole. Gdy skończył moje listy dołączył do swoich, schował przybory do pisania i
wyszedł. Nachyliłem się
nad stołem, chcąc zobaczyć, do kogo hrabia pisze. Nie odczuwałem przy tym najmniejszych
wyrzutów sumienia. W zaistniałej sytuacji musiałem ratować się w każdy możliwy sposób.
Pierwszy list był adresowany do niejakiego Samuela F. Billingtona w Whitby, Crescent nr 7;
drugi do pana Lautnera, w Warnie; trzeci do firmy Coutts i spółka, w Londynie; czwarty
przeznaczony był dla banku Klopstock i Billrauth w Budapeszcie. Drugi i czwarty nie były
zapieczętowane. Już miałem w nie zajrzeć kiedy zauważyłem, że drzwi się uchylają. Szybko
przyjąłem poprzednią pozycję i udawałem, że czytam. Hrabia wszedł do biblioteki z jeszcze
jednym listem w ręku. Sięgnął po koperty, nakleił na nie znaczki i zwrócił się do mnie ze
słowami:
- Ufam, że mi pan wybaczy, jeśli się oddalę - ale dziś wieczorem mam jeszcze sporo
obowiązków. Z pewnością niczego specjalnego pan nie potrzebuje.
Stojąc już w drzwiach zawahał się, po czym powiedział z naciskiem:
- Muszę pana ostrzec, i to bardzo poważnie, pod żadnym pozorem proszę nie kłaść się do snu
w innej części zamku. Jest to prastara posiadłość, różne rzeczy tu się działy, mogłyby pana
prześladować, powiedzmy, złe sny. proszę pamiętać o przestrodze i mieć się na baczności!
Gdy poczuje się pan senny, proszę udać się do swojej sypialni. Tylko tam może pan
spokojnie i bezpiecznie odpocząć. W przeciwnym razie, no cóż - wykonał gest, jakby
umywał ręce.
Zrozumiałem go dobrze; czy jednak jakiś sen mógłby być straszniejszy od tych okropnych,
ponurych i tajemniczych sideł, które na mnie zastawiono, i w które - czułem to - oplatały
mnie coraz silniej.

Później
Po odejściu hrabiego udałem się do swojej sypialni. Zawiesiłem nad łóżkiem krzyż - sądzę, że
uchroni mnie przed koszmarnymi snami. Po chwili wyszedłem z mojej izby i udałem się
kamiennymi schodami do okien skierowanych na południe. Chociaż lasy na horyzoncie były
dla mnie obecnie niedostępne, jednak ich widok stanowił dla mnie namiastkę wolności, w
porównaniu z zacienionym ponurym podwórzem. Ogromnie pragnąłem kilku łyków świeżego
powietrza. Czułem, jak bardzo wyczerpują mnie nocne rozmowy. Działają mi na nerwy. Boję
się własnego cienia, ulegam rozmaitym urojeniom, miewam halucynacje. Mam nieodparte
wrażenie, że znajduję się w zaklętym zamku, dosłownie i w przenośni.
Wychyliłem się z okna aż do pasa. Cała okolica widoczna była jak za dnia. Zauroczony
oglądałem skąpaną w poświacie księżyca scenerię. Nagle zauważyłem, piętro niżej, z lewej
strony, gdzie prawdopodobnie ma swoje pokoje hrabia, że coś się poruszyło.
Zobaczyłem wystającą z okna głowę.
Nie widziałem twarzy, ale kształt szyi i znajome ruchy nie budziły żadnych wątpliwości: to
musiał być on. Ogarnęła mnie zgroza: przez okno wypełzła cała postać i - głową w dół, w
pelerynie przypominającej wielkie, czarne skrzydła - opuszczała się po murze w głęboką
otchłań.
Z początku nie wierzyłem własnym oczom. Przez chwilę myślałem, że uległem dziwnemu
złudzeniu optycznemu, wywołanemu w bladej poświacie księżyca grą świateł i cieni. Im
dłużej się jednak przypatrywałem, tym nabierałem mocniejszego przekonania, że nie mogę się
mylić. Wytężonym wzrokiem dostrzegałem bardzo wyraźnie, jak szponiaste palce czepiają się
każdego wystającego kawałka muru, jak wbijają się w liczne szpary po odpadniętym tynku.
Hrabia Dracula, niczym wielka jaszczurka, osuwał się coraz to niżej.
Na Boga! Cóż za człowiek, cóż to za stworzenie o ludzkich kształtach!
Ogarnął mnie okropny lęk; rosło potworne przerażenie - doznawałem paraliżującej myśli, iż
nie ma dla mnie ratunku.
Jestem osaczony przez zło, które boję się nawet nazwać...
15 maja
Ponownie widziałem hrabiego Draculę wychodzącego przez okno i pełzającego po
kamiennych murach zamku niby wielka jaszczurka. Opuścił się on kilkadziesiąt metrów w dół
i zniknął w jakiejś dziurze, czy oknie. Odległość od mojego punktu obserwacyjnego była zbyt
duża, a kąt zbyt ostry, bym mógł zobaczyć cokolwiek więcej. Widziałem natomiast, że na
pewno wyszedł z zamku i że oto nadarzyła mi się okazja na dokładniejszą niż do tej pory
penetrację ponurej budowli...
Wróciłem do swojej komnaty po latarnię i wyruszyłem na obchód, szarpiąc się po drodze z
kolejnymi drzwiami. Tak jak przypuszczałem, wszystkie były pozamykane, a zamki przy nich
stosunkowo nowe. Zszedłem kamiennymi schodami do głównego hallu na parterze.
Stwierdziłem, że ciężkie łańcuchy można z łatwością zdjąć, aliści brama pozostała zamknięta.
Klucz do bramy - pomyślałem - znajduje się prawdopodobnie w komnacie hrabiego; trzeba
będzie sprawdzić. Obszedłem wszystkie dostępne klatki schodowe i korytarze, mocując się z
każdymi drzwiami. Wreszcie natrafiłem na jedne, które pod naporem moich barków ustąpiły.
Nie były bowiem zamknięte na klucz, nieco tylko opadły na starych zawiasach i dlatego przy
otwieraniu stawiały duży opór. Okna komnaty wychodziły na zachód i na południe. Za nimi,
po obu stronach, ciemniały urwiska przerażająco strome i głębokie niczym piekielne
otchłanie. Przez trapezowate szybki okienne przenikało miękkie światło księżyca - oświetlało
wyraźnie zakurzone, dosyć współczesne meble. Latarnia nie była tu właściwie konieczna, ale
cieszyłem się, że ją mam, gdyż bałem si otaczających mnie zewsząd ciemnych czeluści.
Ponura obecność murów zamczyska wywoływała w moim mózgu tak niemiłe skojarzenia, iż
stygło mi serce, a nerwy odmawiały posłuszeństwa. Wyjątkowo w tej komnacie czułem się
lepiej. Moją sypialnię, bibliotekę i jadalnię przez częstą w nich bytność hrabiego, bez reszty
znienawidziłem.
Usiadłem przy dębowym stoliczku, nad którym - kiedyś tam - pewnie pochylała się jakaś
piękność, w zadumaniu i z wypiekami na policzkach układając z serca płynące liściki
miłosne. Ja natomiast rozłożyłem się tu ze swoim notatnikiem i próbuję stenograficznie
zapisać, co wydarzyło się od chwili, kiedy otworzyłem go po raz ostatni.
Mamy dziewiętnasty wiek. Lecz - jeśli zmysły mnie nie mylą, a rozum nie zawodzi - dawne
stulecia tu i ówdzie utrzymują swoje władanie, a nasza współczesność jeszcze długo nie
będzie w stanie im go odebrać.
16 maja, rano

Niech Bóg mnie zachowa przy zdrowych zmysłach!


Moja jedyna nadzieja w tym, że mimo wszystko zdołam zachować niczym nie zmącony
umysł (jeżeli dotąd nie jestem wariatem!) - w przeciwnym razie już nic mi nie pomoże.
Jestem przekonany, że ze wszystkich otaczających mnie potworności, najmniej obawiam się
hrabiego Draculi. Jak to możliwe? Otóż na nim mogę jako tako polegać, dopóty, dopóki służę
jego zamiarom. Mój Boże! Muszę za wszelką cenę kierować się rozsądkiem; innej drogi nie
ma, gdyż naprawdę jestem bliski szaleństwa. Wiele rzeczy, które - jak dotąd - wprowadzały
mnie li tylko w zdumienie, zaczyna mi się jawić w zupełnie innym świetle. Przekonałem się,
że hrabia, udzielając mi ostrzeżenia, miał po stokroć rację!
Wczoraj, gdy zakończyłem notatki i z zadowoleniem chowałem do kieszeni brulion i
przybory do pisania, opanowała mnie okropna senność. Wprawdzie pamiętałem dokładnie
dziwne ostrzeżenie hrabiego, ale postanowiłem je zlekceważyć. Sama myśl o buncie
sprawiała mi przyjemność, a dokonanie - rozkosz. Dlaczego miałbym wracać do swojej
sypialni, skoro zupełnie dobrze mogę się wyspać tu, w tej komnacie, w której zapewne
przesiadywały i pośpiewywały dawne mieszkanki zamku, gdzie samotne żony tęskniły do
swoich mężów, wezwanych w pole przez bezwzględnego boga wojny.
Położyłem się na zakurzonej kanapie i powoli zasypiałem. Chciałbym wierzyć, że zasnąłem
na dobre, że wszystko należało do złego snu, ale mam uzasadnione obawy, że co nastąpiło
działo się na jawie i rzeczywiście miało miejsce.
Opiszę to:
W półśnie odniosłem nagle dziwne wrażenie, że nie jestem sam, chociaż w komnacie niby nic
się nie zmieniło: na podłodze pokrytej grubą warstwą wieloletniego kurzu odznaczały się
tylko moje ślady, oświetlone blaskiem księżyca. Odruchowo podniosłem wzrok nieco wyżej
i... zobaczyłem stojące nad moją kanapą trzy młode kobiety - sądząc po strojach -
szlachcianki. W pierwszej chwili myślałem, że śnię, ponieważ - chociaż blask księżyca był
bardzo jasny - ich ciała nie rzucały żadnego cienia. Wpatrując się we mnie szeptały coś
między sobą. Dwie z nich miały długie, kruczoczarne włosy, orle nosy, jak hrabia i duże oczy
czerwonawo połyskujące w blasku księżyca. Trzecia była blondynką o oczach lśniących
niczym jasne szafiry. Wszystkie trzy szczerzyły do mnie błyszczące, białe i ostre zęby. Zęby
niczym perły jaśniały zza pełnych, rubinowych warg, rozchylonych w jak gdyby namiętnym
półuśmiechu. Ogarnęła mnie śmiertelna zgroza, ale jednocześnie i dziwne pragnienie - ba,
dzika żądza! Chryste Panie! Przecież ja pragnąłem, żeby mnie tymi rubinowymi,
pożądliwymi ustami całowały! Wiem, że nie powinienem tych słów zapisywać, ponieważ
któregoś dnia mój notatnik pewnie wpadnie w ręce Miny i to moje wyznanie sprawi jej ból -
ale taka jest prawda. Kobiety znów zaczęły między sobą coś szeptać, po czym wybuchnęły
srebrzystym śmiechem, brzmiał on jednakowoż zimno, trupio. Blondynka kokieteryjnie
przeczyła ruchem głowy, podczas gdy pozostałe dwie niewiasty usilnie ją do czegoś
namawiały. W końcu jedna z nich zawołała zachęcająco:- No, idź! Jesteś pierwsza, masz
prawo zacząć, a my będziemy po tobie.
Druga czarnulka zachichotała:
- Jest młody i silny. Wystarczy mu całusów dla nas wszystkich.
Leżałem bez ruchu. Nie mogłem wydobyć z siebie głosu, by zapytać kim są i skąd się wzięły?
Przeszywałem je wzrokiem, czując ogarniającą mnie falę gorąca, błogiego preludium do
oczekującej mnie niepohamowanej rozkoszy. Blondynka pochyliła się nad moją twarzą,
czułem jej oddech. Bałem się szerzej otworzyć powieki, ale i bez tego widziałem wszystko.
Blondyna uklękła, wprost połykając mnie oczami. Emanujące z nich pożądanie wzbudziły we
mnie naprzemian rozkosz i odrazę. Zbliżyła usta do mojej twarzy, oblizując wargi niczym
zwierzę. Na ustach i na języku perliła się gęsta, spieniona ślina. Pochylała swoją twarz coraz
niżej, bliżej... swoich ust nie kierowała jednak ku moim, lecz zbliżała je coraz bardziej do
szyi! Poczułem jej gorący oddech, raptem ostre zęby dotknęły mojej tętnicy szyjnej.
Zacisnąłem powieki i z walącym jak młot sercem czekałem, co będzie dalej... Ogarnęło mnie
trudne do określenia uczucie... I w tym momencie stanął nade mną hrabia. Nie posiadał się ze
złości, wściekle wykrzywiał twarz, a jego oczy miotały błyskawice. Zobaczyłem, jak jedną
ręką chwycił blondynkę za delikatny kark, drugą podniósł ją na nogi i cisnął w kąt. Potem
zabrał się do obu czarnul, odrzucając je na boki. Wykonał przy tym gest, którego użył
odpędzając wilki. W jego oczach pojawiły się czerwone błyski, gdy surowo karcił nieznane
mi kobiety:
- Zabroniłem wam go dotykać! Zabroniłem wam nawet na niego spojrzeć! Wy jędze
przeklęte! Precz, co, jazda stąd! Ten człowiek należy do mnie! Jeszcze raz was przyłapię, a
zobaczycie, co z wami zrobię, niewdzięcznice!
Blondynka uśmiechnęła się bezczelnie i zawołała:
- Tyś nigdy nie kochał! Tyś nigdy nie kochał!
Dołączyły do niej dwie pozostałe i śmiejąc się upiornie zgłaszały jakieś pretensje. Był to istny
sabat czarownic.
Wtedy hrabia Dracula złożył im straszną, złowróżbną dla mnie obietnicę:
- Przyrzekam, że kiedy nim się nasycę, pozwolę wam zacałować go na śmierć. A teraz precz!
Już was tu nie ma! Muszę go obudzić!
- A na dzisiejszy wieczór nic nie dostaniemy? - zapytała jedna. Wskazała na leżący na
podłodze wór, w którym się coś poruszało. Hrabia skinął głową przyzwalająco. Kobieta
jednym susem doskoczyła do worka i zajrzała do jego wnętrza. Jeżeli słuch mnie nie mylił
usłyszałem słabe szlochanie, jakby na wpół uduszonego dziecka. Pozostałe dwie zjawy
doskoczyły do tej pierwszej i chichocząc grzebały w worku. Nagle wszystkie trzy
zniknęły, a razem z nimi tajemniczy wór. Dziwne, ale w tamtej części komnaty nie było
żadnych drzwi, a przecież obok mnie przechodziły! Jakby po prostu rozpłynęły się w
świetle księżyca. Moje nerwy nie wytrzymały. Zemdlałem...

Rozdział 4 - Notatnik Jonathana Harkera (ciąg dalszy)


Obudziłem się w swoim łóżku. Jeżeli nie śniłem, to moich przenosin mógł dokonać tylko
hrabia. Szukałem dowodów tego, ale wyniki nie były jednoznaczne. Znalazłem kilka mało
istotnych faktów: inaczej niż zwykle ułożone ubranie, nie nakręcony zegarek, chociaż przed
snem zawsze go nakręcałem. Takie drobnostki mogły równie dobrze świadczyć o moim
roztargnieniu. Muszę zatem zaczekać na potwierdzenie prawdy o ubiegłej nocy. Jeżeli
przyjąć, iż przeniósł mnie tu, a następnie rozebrał do snu hrabia, całe szczęście, że nie ma on
w zwyczaju grzebać ludziom po kieszeniach. Bo gdyby znalazł mój notatnik, z pewnością by
mi go zarekwirował, a może i zniszczył. Sypialnia którą zajmowałem, dotąd pełna strachu,
teraz wydawała się być bezpiecznym azylem - cóż bowiem może być straszniejsze od zjaw,
chcących z człowieka wyssać krew.
18 maja
Poszedłem obejrzeć ową zagadkową komnatę za dnia, by ostatecznie rozszyfrować dręczącą
mnie zagadkę. Lecz nic z tego nie wyszło, gdyż drzwi były zamknięte na klucz. Obawiam się
jednak, że to nie był sen. Postanowiłem dostosować swoje postępowanie do zaistniałej
sytuacji i działać zgodnie z instynktem samozachowawczym.
19 maja

Jestem w klatce!
Wczoraj wieczorem hrabia poprosił mnie uprzejmie, żebym napisał trzy listy: w jednym mam
zawiadomić, że swoje zadanie już wykonałem i wkrótce wracam do domu; w drugim mam
podać, że już opuściłem zamek i dotarłem do Bystrzycy; w trzecim mam donieść o wyjeździe
z Transylwanii w kierunku Londynu. Moja odmowa nie miałaby sensu - narażać się na gniew
hrabiego i wzbudzać jego podejrzenia, jakżeż dla mnie niebezpieczne. Przecież hrabia
Dracula musi być świadom tego, iż wiem wystarczająco dużo, by go zdemaskować - zapewne
już obmyśla sposób zadania mi śmierci. Jedyną szansą jest gra na zwłokę i spokojne szukanie
możliwości wydostania się z opresji. A nuż nadarzy się okazja wydostania się z jego
szponów.
Kiedy przytaknąłem skinieniem głowy, hrabia wyjaśnił mi sens swojej prośby: w okolicy
niewiele jest urzędów pocztowych, ponadto działają opieszale, tymczasem on, udzielając mi
gościny, nie może dopuścić, aby z braku wieści ode mnie, moich bliskich dręczył jakikolwiek
niepokój. Dodał jeszcze, że moje listy złoży w Bystrzycy i zadba o to, żeby odsyłano zawsze
ten aktualny.
Udawałem zrozumienie dla jego troski, zagadnąłem tylko, jak te listy datować. Hrabia
zastanowił się i rzekł:
- Pierwszy powinien nosić datę dwunastego czerwca, drugi dziewiętnastego, a trzeci
dwudziestego dziewiątego.
Dowiedziałem się zatem, ile mi życia pozostało. Boże! Miej mnie w swojej opiece!
28 maja
Sądziłem, że wreszcie nadarzyła mi się okazja do wysłania sekretnych listów. Do zamku
przybyła grupa Cyganów. W tej części świata żyje ich wielu, na Węgrzech i w Transylwanii
kilkadziesiąt tysięcy, albo i więcej. Prawie wszyscy oni lawirują na pograniczu prawa, albo i
poza nim. Cyganie zwykle trzymają się jakiegoś bogatego szlachcica lub bojara, a niektórzy
nawet przywłaszczają sobie
jego nazwisko. Odważni bywają tylko w dużej grupie. Są bezbożni, tkwią po uszy w
przesądach, między sobą rozmawiają wyłącznie własnym językiem.
Postanowiłem skorzystać z ich wizyty i wysłać w świat prawdziwą informację o moim
położeniu. Błyskawicznie napisałem dwa listy: do Miny stenograficznie, natomiast do pana
Hawkinsa normalnie, lecz tylko tyle, żeby się skontaktował z Miną. Opisując Minie swoją
sytuację unikałem dramatycznych szczegółów, które by ją śmiertelnie przeraziły. Gdyby
nawet hrabia te listy przechwycił, nic z nich by nie zrozumiał!
Podszedłem do okna i próbowałem nawiązać z Cyganami bliższy kontakt. Zauważyli mnie,
zdjęli kapelusze, kłaniali się i wykonywali w moim kierunku jakieś gesty, których znaczenia
nie rozumiałem tak samo, jak ich języka. Rzuciłem przez zakratowane okno kilka monet, w
ślad za nimi poszybowały oba listy. Rozpaczliwie gestykulując dawałem Cyganom do
zrozumienia, żeby oddali listy na pocztę. Wyglądający na przywódcę zgrabnie złapał je w
locie, przycisnął do serca, wykonał ukłon, po czym schował oba listy pod czapkę.
Więcej uczynić nie mogłem. Potem udałem się do biblioteki i zająłem się czytaniem.
Po pewnym czasie pojawił się hrabia. Usiadł przy mnie, wyjął z kieszeni oba moje listy i
powiedział znacząco:
- Odebrałem Cyganom te oto listy. Nie mam pojęcia, jak weszli w ich posiadanie. Proszę
spojrzeć, jeden jest pisany przez pana, a zaadresowany do mojego przyjaciela, Petera
Hawkinsa. Ten drugi zaś - hrabia przybrał marsową minę, a gdy spoglądał na
stenograficzne znaki oczy iskrzyły mu się nienawistnym błyskiem - ten jest jakimś
paskudztwem. Ufam, że ten rebus nas nie dotyczy, inaczej trzeba by to uznać za nadużycie
przyjaźni i gościnności.
Z zimną krwią stenogram wraz z kopertą przysunął do płomienia lampy, zaczekał aż papier
zamienił się w popiół, a potem kontynuował:
- List do pana Hawkinsa oczywiście wyślę, ponieważ pańska korespondencja jest dla mnie -
tu głośno przełknął ślinę - świętą. Proszę tylko o wybaczenie, w roztargnieniu rozerwałem
kopertę. Proszę inną, czystą, niechaj pan wypisze adres.
Zrobiłem, o co prosił i list mu zwróciłem. Gdy wychodził, przekręcił klucz w zamku.
Opadłem na kanapę i zasnąłem.
Po około dwóch godzinach obudziło mnie wejście hrabiego. Odnosił się do mnie bardzo
uprzejmie, ze zrozumieniem pokiwał głową i powiedział troskliwie:
- Zmordowany pan jest przyjacielu. Proszę iść do siebie, położyć się i dobrze wyspać. Dziś
wieczorem nie będę mógł panu towarzyszyć, gdyż mam wiele zajęć.
Udałem się do swojej sypialni. To dziwne, ale tej nocy nic mi się nie śniło. Nawet rozpacz
trafia niekiedy na martwą falę.
31 maja
Rano, ledwie otworzyłem oczy, wpadłem na pomysł, by zawsze nosić w kieszeni kilka kopert
i papier listowy. Tak na wszelki wypadek, gdyby nadarzyła się jakaś okazja do wysłania
nielegalnej wiadomości. Czekała mnie nowa niespodzianka! Z walizy podróżnej zniknęły
wszystkie papiery - nawet notatki z rozkładu jazdy pociągów. Musiałem na chwilę przysiąść,
by zebrać myśli. Potem dokładnie przejrzałem swoje bagaże oraz szafę, w której miałem
złożoną odzież. Ubranie, w którym przyjechałem, płaszcz i peleryna także zniknęły bez śladu.
Widocznie hrabia knuje jakiś diabelski plan...
17 czerwca
Słońce stało już wysoko, gdy obudziło mnie trzaskanie z batów i tętent kopyt. Rzuciłem się
ku oknu i zobaczyłem wjeżdżające na dziedziniec dwa duże wozy drabiniaste, każdy
zaprzężony w ósemkę rosłych koni pociągowych. Obok zaprzęgów uwijali się Słowacy w
szerokich kapeluszach, brudnych kożuchach, w wysokich butach z cholewami, przepasani
charakterystycznymi rzemieniami,
nabijanymi mosiężnymi ćwiekami. Wozacy pokrzykiwali i okładali konie długimi batami.
Oto szansa jedna na tysiąc!
Dopadłem drzwi, chcąc zbiec na dół i uciec przez otwartą bramę. Nie doceniłem jednak
przebiegłości hrabiego. Przewidział on i taką okoliczność. Byłem zamknięty na klucz.
Wróciłem do okna i zacząłem do tych ludzi rozpaczliwie krzyczeć. Patrzyli na mnie
zdumieni, potem adresowali w moim kierunku jakieś znaki, gesty. Wtem wynurzył się skądś
znajomy mi już przywódca Cyganów, coś do Słowaków zagadał i wszyscy gromko się
roześmiali. Od tej chwili moje nawoływania nie robiły na nich żadnego wrażenia, przestali
mnie dostrzegać i zajmowali się swoją robotą. Zdejmowali z wozów duże skrzynie, mające z
obu stron uchwyty z grubych sznurów. Sądząc po odgłosach skrzynie były puste. Składali je
pod murem. Gdy skończyli Cygan wręczył im kilka srebrnych monet - splunęli na nie - na
szczęście, i zaraz wskoczyli na wozy. Po chwili trzask batów ucichł gdzieś w dolinie.
24 czerwca, nad ranem
Wczoraj wieczorem hrabia pożegnał mnie wcześniej niż zwykle i udał się do siebie.
Odczekałem chwilę, po czym pobiegłem krętymi schodami do „mojego” okna, wychodzącego
na południe. Spodziewałem się zobaczyć coś nowego, ponieważ ostatnio działy się w zamku
dziwne rzeczy i panował ożywiony ruch. Cyganie jeździli w tę i z powrotem, od czasu do
czasu dobiegał mnie stukot czekanów i pobrzękiwanie szpadli. Zdaje się, że następowało
urzeczywistnianie jakiegoś diabelskiego planu.
Już od pół godziny stałem w oknie, lecz w moim polu widzenia nie działo się nic
nadzwyczajnego. W końcu jednak w oknie hrabiego coś się poruszyło. Po chwili wynurzyła
się z niego postać mojego ciemiężyciela. Jakie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem, że
hrabia ma na sobie moje ubranie, w którym tu przybyłem. Przez plecy miał przewieszony ów
straszliwy wór, o który pamiętnej
nocy szarpały się trzy koszmarne kobiety. Mój klient - pomyślałem z wisielczym humorem -
niewątpliwie udaje się na łów, i to jeszcze w moim ubraniu. A zatem przygotował następną
chytrą sztuczkę: chce stworzyć dowody, że widziano mnie tu i ówdzie, w miejscowościach
wymienionych w listach, jakie napisałem pod przymusem. Ach więc po to ta cała maskarada -
dla stworzenia odpowiednich
pozorów. Co gorsza - myślałem - jeżeli hrabia Dracula zrobi jakieś świństwo, okoliczni
mieszkańcy gotowi przypisać to mnie!
Ogarnia mnie dreszcz kiedy myślę, ile zła zdolny jest wywołać Dracula, podczas gdy siedzę
jak więzień i w przeciwieństwie do prawdziwego przestępcy nie korzystam z ochrony, jaką
daje prawo.
Byłem zdecydowany tkwić w oknie aż do powrotu hrabiego. Pogrążyłem się w myślach i
czekałem. Z nagła zobaczyłem na tle nieba wirujący i połyskujący w świetle księżyca obłok
drobnego pyłku. Obok lśnił wszystkimi kolorami tęczy, unosił się i opadał, rozdzielał się na
kilka mniejszych części, to znów łączył się w całość. Urzekające zjawisko. Napawało mnie
jakimś wewnętrznym spokojem, wprowadzało w pogodny nastrój. Usadowiłem się w oknie
jak najwygodniej i z przyjemnością obserwowałem niecodzienne harce światła.
Raptem, gdzieś z doliny, odezwało się przeciągłe, żałosne psie wycie. Przeszył mnie dreszcz.
Wycie wzmagało się, sprawiało moim uszom wprost fizyczny ból, wwiercało się w mózg,
podczas gdy - zależnie od jego intonacji i intensywności - obłok dziwnego pyłu zdawał się
poruszać w takt psiego koncertu, tańcząc to wolniej, to szybciej, zmieniając swoją długość,
szerokość, wysokość i tworząc cudaczne konfiguracje. Czułem się jak zahipnotyzowany.
Wtem obłok rozdzielił się na trzy kawałki, a każdy z nich z wolna przybierał kształt jednej z
owych kobiecych zjaw, którym - wcześniej czy później, zgodnie z wolą hrabiego - mam
zostać rzucony na pożarcie. Krzyknąłem i rzuciłem się do ucieczki. Lotem błyskawicy
pokonałem i rzuciłem się do ucieczki. Lotem błyskawicy pokonałem odległość dzielącą mnie
od bezpiecznego zacisza mojej sypialni. Tu nie docierało światło księżyca, tylko płomień
lampy tańczył wesoło, rzucając na ściany miękkie cienie.
Minęły dwie godziny, gdy usłyszałem dochodzący od strony komnaty hrabiego dziki zgiełk,
jakieś popiskiwania i śmiechy, oraz - o zgrozo - cienkie, przenikające do szpiku kości,
dziecięce kwilenie. Po chwili wszystko ucichło. Z walącym jak dzwon sercem rzuciłem się do
drzwi... Zamknięte od zewnątrz! O Boże, znów byłem li tylko więźniem! Bezsilnie usiadłem
na łóżku, chowając rozpaloną
twarz w chłodnych dłoniach.
Z odrętwienia wyrwał mnie dochodzący od strony podwórza rozpaczliwy krzyk. Podszedłem
do zakratowanego okna i zobaczyłem stojącą przed bramą wieśniaczkę. Była cała
roztrzęsiona. Jedną rękę trzymała na sercu, jakby ją skrajnie wyczerpał długi bieg. Gdy
zobaczyła moją twarz zawołała błagalnie, ale i groźnie:
- Potworze! Oddaj moje dziecko!
Rzuciła się na kolana, uniosła ręce w górę i wciąż powtarzała jedno i to samo:
- Potworze! Oddaj moje dziecko!
Wyrywała sobie włosy z głowy, pięściami waliła się w piersi, bliska postradania zmysłów.
Słyszałem uderzenia gołych pięści w mocną bramę. Serce mi pękało, ale nic nie mogłem
zrobić.
Wysoko, skądś z wieży, zabrzmiał donośnie metalowy, ostry głos hrabiego. Ze wszystkich
stron - jakby w odpowiedzi - odezwały się wilki. W mgnieniu oka zaroiło się od bestii na
przedmurzu zamku. Przystanęły na chwilę, zawyły, potem rzuciły się ku bramie i... głos
wieśniaczki umilkł. Umilkł na wieki. Niebawem wilki merdając ogonami i oblizując długimi
jęzorami zakrwawione pyski, odchodziły gdzieś w niezbadaną dal.
Nawet nie pożałowałem nieszczęsnej kobiety. Dobrze wiedziałem, co spotkało jej dziecinę.
Może to i lepiej, że zginęła, zanim dowiedziała się prawdy.
Co stanie się ze mną? Co robić? Jak tu wymknąć się z okropnej niewoli nocy, ciemności i
zgrozy?
25 czerwca, rano
Nikt, kto nie został poddany podobnym do moich nocnym torturom, nie zrozumie nigdy,
jakim błogosławieństwem jest ranek. Ledwie się rozwidniło, opadł ze mnie wszystek strach.
To tak, jak gdyby moje obawy i trwogi utkane zostały ze szronu, który topnieje już w
pierwszych promieniach porannego słońca.
Muszę się wreszcie zdecydować na jakiś czyn. Dwa z moich upozorowanych przez hrabiego
listów, mających niewątpliwie zadanie zatarcia po mnie wszelkich śladów, być może już
wysłano. Nie mogę się bez przerwy wyłącznie zadręczać. Muszę coś przedsięwziąć!
Niebezpieczeństwo i strach czyhają na mnie zawsze w nocy. Za białego dnia nie widziałem
hrabiego ani razu. Być może śpi, gdy inni czuwają, być może czuwa, gdy inni śpią. Gdyby tak
dostać się do jego komnaty! Ale ona jest bez przerwy zamknięta. Wstęp wzbroniony - i
kwita... A gdyby zdobyć się na odwagę i zastosować jego karkołomny sposób wychodzenia
na spacer? Jeżeli on może łazić po murach, to może i mnie się uda... Pewnie, że to szalony
pomysł, ale innej drogi nie widzę. Muszę wejść do jego pokoju przez okno! W najgorszym
wypadku runę w dół i stracę życie, które i tak wisi na włosku.
Jeżeli mi się nie uda, to żegnaj, Mino!
Żegnajcie wszyscy.
Tego samego dnia, później
Podjąłem ową próbę, a teraz - dzięki Bogu - znów siedzę w bezpiecznym zaciszu swojej
sypialni. Muszę opisać każdy szczegół mej próby.
Z okna wychodzącego na południe opuściłem się na wąski kamienny gzyms, który po tej
stronie biegł wzdłuż całego muru.
Zdjąłem buty i, dosłownie przyklejony do ściany, rozpocząłem desperacką wędrówkę. Tylko
raz spojrzałem w dół, by się przekonać, czy aby na pewno wytrzymam ten okropny widok
niesamowitej głębi pode mną. Od razu przeszła mi chęć spojrzenia w otchłań po raz drugi.
Dobrze zapamiętałem, którędy powinienem się posuwać i jaką odległość muszę pokonać,
żeby znaleźć się przy oknie, przez
które w sposób tak niecodzienny opuszczał zamek hrabia Dracula. Nie odczuwałem zawrotów
głowy - byłem tylko mocno podekscytowany. po kilku próbach, ciągnących się w jak
wieczność, osiągnąłem obramowanie upragnionego okna. Nacisnąłem rany - jedno skrzydło
otworzyło się do wewnątrz, a ja - z duszą na ramieniu i nogami naprzód - wsunąłem się do
pokoju. Był ponury, wyposażony raczej skąpo, jak wszystkie izby od strony południowej;
gdzie spojrzeć ścieliły się grube warstwy kurzu.
Szukałem klucza, ale nigdzie go nie znalazłem. W jednym kącie spostrzegłem kupkę złota -
rzymskie, angielskie, austriackie, węgierskie i tureckie monety, każda z nich miała
przynajmniej ze trzysta lat. Zauważyłem tu także złote łańcuszki i stare klejnoty, wysadzane
drogimi kamieniami. W pobliżu jednego z narożników odkryłem okazałe drzwi. A ponieważ
nigdzie nie znalazłem klucza do bramy głównej, który stanowił przedmiot moich poszukiwań,
postanowiłem odważnie brnąć dalej, w nadziei znalezienia jakiegoś innego wyjścia.
Nacisnąłem klamkę. Drzwi były otwarte. Za nimi znajdował się mroczny, kamienny korytarz,
prowadzący do krętych schodów. Schodząc w dół ostrożnie stawiałem stopy, bowiem mrok
rozjaśniały li tylko skąpe promienie światła dziennego, wpadające przez szczeliny w murze.
Pod schodami znajdował się tajemniczy korytarz na kształt tunelu. Wydobywał się stamtąd
nieznośny, trupi zapach, pomieszany z zapachem świeżo spulchnionej ziemi. W miarę jak
posuwałem się korytarzem zapach stawał się coraz bardziej intensywny, bardziej
przygnębiający, przyprawiający o mdłości. W końcu natknąłem się na masywne, lecz lekko
uchylone drzwi, i znalazłem się w starej, na wpół rozwalonej kaplicy, która najwidoczniej
spełniała funkcję krypty. Dach jej świecił dziurami, a ziemia była wszędzie świeżo
przekopana. Część ziemi znajdowała się w dużych, drewnianych skrzyniach, przywiezionych
przez Słowaków. W pobliżu nie było nikogo, więc dokładnie zbadałem każdą piędź ziemi. W
dwóch miejscach krypty odnalazłem zejścia do podziemi. Zszedłem do katakumb. W
pierwszej i drugiej wnęce znalazłem tylko jakieś poniewierające się stare trumny i kupę
kurzu, natomiast w trzeciej... Tu stało chyba z pięćdziesiąt trumien i różnych skrzyń. W jednej
z nich leżał hrabia Dracula! Trudno określić, czy leży martwy, czy tylko śpi. Jego oczy były
otwarte, kamienne, ale nie trupio szklane; jego twarz - pomimo kredowej bladości -
emanowała życiem, a jego usta jak zawsze rysowały się ostrą czerwienią. Tyle, że wcale się
nie poruszał, nie oddychał, jak gdyby zatrzymało mu się serce. Nachyliłem się, chcąc odkryć
jakikolwiek znak życia, lecz daremnie. Tuż obok skrzyni, w której spoczywał hrabia, leżało
przedziurawione jej wieko.
Przyszło mi do głowy, że klucz do bramy hrabia może mieć przy sobie. Ledwie jednak
zacząłem przeszukiwać jego kieszenie zatrzymałem się pod wpływem nienawistnego
spojrzenia, jakim przeszył mnie Dracula. Wolałem wycofać się w pośpiechu. Wróciłem tą
samą drogą, którą tu dotarłem. Zdyszany rzuciłem się na łóżko i intensywnie myślałem...
29 czerwca
Dzień dzisiejszy nosi datę trzeciego i ostatniego z moich upozorowanych listów. Hrabia
dostosowuje się do dat niebywale aktualnie, bowiem raz jeszcze widziałem go wychodzącego,
czy raczej wypełzającego w moim ubraniu. Zawsze wtedy, kiedy widzę Draculę
ześlizgującego się po murze, marzę o strzelbie, albo o innej śmiercionośnej broni, dzięki
której mógłbym usunąć go z tego świata. Obawiam się jednak, że żadna ludzka broń na nic
się tu nie zda.
Kiedy hrabia opuści zamek, ja - zrezygnowawszy z wyglądania przez południowe okno -
zaszyłem się w bibliotece. Czytając czułem jak kleją mi się oczy, nie wiedzieć kiedy
zasnąłem. Obudził mnie dopiero hrabia. Położył mi rękę na ramieniu, a kiedy otworzyłem
oczy, oświadczył:
- Jutro musimy się rozstać, przyjacielu. Pan wróci do swojej ukochanej Anglii, a ja do swojej
pracy. Chyba już nigdy się nie zobaczymy. Pański list wysłałem. Jutro nie będzie mnie w
zamku, ale wszystko przygotowałem. Rano przyjdzie kilku Słowaków i Cyganów, mają tu
coś do zrobienia. Po ich odejściu mój kocz odstawi pana na przełęcz Borsza. Tam się pan
przesiądzie do dyliżansu z Bukowiny do Bystrzycy. Może to z mojej strony zbytni
optymizm, ale ufam, że jeszcze kiedyś będę miał okazję gościć pana na zamku Draculów.
Nie bardzo mu dowierzałem. Chcąc się przekonać o szczerości jego słów, zapytałem:
- Czy nie mógłbym wyjechać jeszcze dziś wieczorem?
- Nie ma na miejscu ani woźnicy, ani kocza, mój drogi.
- Mogę iść nawet piechotą, hrabio, byle zaraz - powiedziałem możliwie przekonująco.
Uśmiechnął się tak, jak gdyby znów knuł coś podłego.
- A pański bagaż?
- To nic pilnego - odrzekłem spokojnie. - Za parę dni przyślę po niego umyślnego.
Hrabia wstał i powiedział pojednawczo:
- Wy, Anglicy, macie przysłowie, które i mnie jest bliskie, my, bojarzy, często kierujemy się
jego duchem: „Przychodzącego powitaj, odchodzącego ponaglaj”. Pan raczy pójść za mną,
drogi przyjacielu. Wiem, jak cenny jest pański czas. Proszę za mną.Wziąłem w rękę lampę
i z powagą schodził do głównego holu. W pół drogi się zatrzymał, odwrócił się do mnie i
powiedział:
- Słyszy pan?
Gdzieś w pobliży wyły wilki. Te bestie reagują na jego uniesioną w górę dłoń, jak orkiestra
na batutę dyrygenta. Umilkły tak nagle, jak nagle się odezwały. Doszliśmy do głównej bramy.
Hrabia zdjął żelazne zasuwy, odpiął ciężkie łańcuchy i uchylił bramę.
Ku mojemu zaskoczeniu, brama nie była zamknięta. Szybko zrobiłem pierwszy krok ku
wolności i jeszcze szybciej - cofnąłem się z powrotem. Za bramą czekało bowiem na mnie
mnóstwo rozwartych paszcz i łap uzbrojonych w potężne pazury, iskrzące ślepia wilków i
najeżone grzbiety świadczyły o ich gotowości do ataku i wieczornej uczty. Zrozumiałem, że
każda walka z hrabią jest z góry przegrana. A on stał jak posąg i przyglądał mi się
beznamiętnie. Wiedział, jaką podejmę decyzję.
- Proszę zamknąć bramę! - zawołałem, chowając się za plecami hrabiego. Bałem się, by nie
rzucił mnie wilkom na pożarcie... I to na moje własne życzenie! - Wolę zaczekać do rana!
Hrabia zatrzasnął uchylone skrzydło bramy, założył zasuwy i łańcuchy. W milczeniu
wracaliśmy na górę. Udałem się bezpośrednio do mojej sypialni. Właśnie miałem się położyć,
gdy usłyszałem pod moimi drzwiami jakieś głosy. Jeden z nich należał do hrabiego:
- Odejdźcie stąd! Wróćcie do siebie! Wasz czas jeszcze nie nadszedł. Cierpliwości. Jutro
wieczorem. Jutro wieczorem będzie należał do was!
Rozległ się upiorny śmiech. Doprowadzony do wściekłości szarpnąłem klamką i ostro
otworzyłem drzwi. Za nimi stały trzy znajome, straszne kobiety. Z ich oczu biła namiętność,
oblizywały wargi. Rzuciłem im w twarz jakieś wulgarne przekleństwo, wiedźmy się
roześmiały i rozpłynęły w powietrzu. Pozostałą po nich lekką mgiełkę wchłonął kamienny
mur. Okropność! I jak tu walczyć z monstrualnymi mieszkańcami strasznego zamku, kiedy
dosłownie przepływają między palcami...
Powróciłem do swojego łóżka i padłem przy nim na kolana. Pozostał mi tylko jeden dzień.
A zatem jutro...
30 czerwca, rano
Być może pisane teraz słowa będą ostatnim zapisem w moim notatniku.
Spałem aż do świtu. Pianie kogutów dodało mi pewności siebie. Otworzyłem drzwi i
zbiegłem w dół, do głównego lochu. Wieczorem zauważyłem, że brama nie była zamknięta;
może uda mi się uciec. Ręce mi drżały, kiedy zdejmowałem łańcuchy i wyjmowałem z
uchwytów potężne zasuwy. Lecz brama ani drgnęła. Wpadłem w czarną rozpacz. Muszę
odnaleźć klucz. Wiedziałem, gdzie należy go szukać, ale to wymagało powtórzenia
karkołomnej eskapady. Nawet gdyby mnie hrabia podczas
tej próby przyłapał i zabił, to śmierć nie może być gorsza od tej ciągłej niepewności i
nieustannego strachu.
Do komnaty hrabiego przedostałem się tak samo, jak poprzednim razem. I tym razem nikogo
w niej nie było. W kącie leżało kilka garści złota, ale klucza nie znalazłem nigdzie! Krętymi
schodami zszedłem do kaplicy. Domyślałem się, gdzie znajdę poszukiwanego potwora.
Skrzynia znajdowała się w tym samym miejscu, tuż przy ścianie. Wieko leżało na niej luźno,
wystawało z niego kilka gwoździ, które wystarczyło li tylko zatłuc. Wiedziałem, że chcąc
znaleźć klucz, muszę przeszukać całe ciało. Uniosłem pokrywę i oparłem ją o ścianę. Widok
wnętrza skrzyni wstrząsnął mną do głębi. Leżący w niej hrabia Dracula jakby odmłodniał,
siwizna sczerniała, lica miał pełne, a skórę różową. Na wargach i na brodzie widniały krople
skrzepłej krwi. Leżał bez ruchu, jak nasycona pijawka. Z ogromnym wstrętem pochyliłem się
nad nim i przeszukałem jego kieszenie. Klucza nie znalazłem. Kiedy mój wzrok ponownie
padł na jego twarz, hrabia zdawał się uśmiechać. Byłem wściekły. To tego potwora mam
sprowadzić do Londynu? Żeby wyczyniał tam być może jeszcze
gorsze rzeczy... O, nie! Pochwyciłem leżącą obok łopatę, chcąc wymierzyć mu cios prosto w
jego ohydną, zakrwawioną gębę... w tej samej chwili głowa hrabiego odwróciła się w moją
stronę, a jego oczy wpiły się we mnie nienawistnym spojrzeniem. Łopata zahaczyła o wiszącą
na gwoździu pelerynę, a ta, spadając na skrzynię, nakryła całą postać hrabiego. Morderczy
cios minął celu.
W tej samej chwili usłyszałem nawoływania Cyganów i Słowaków, których przybycie hrabia
wczoraj wieczorem zapowiedział. Wybiegłem z kaplicy, stanowiącej noclegownię, a raczej
przytułek dzienny dla grzesznego ciała Draculi, pokonałem kręte schody i schowałem się w
komnacie znienawidzonego gospodarza. Mój plan był prosty. W chwili, kiedy przybysze
otworzą bramę, wyskoczę z ukrycia, kilkoma susami pokonam podwórze, wypadnę za bramę
i tyle mnie tu będą widzieli!
Czekałem, aż usłyszę zgrzyt klucza w zamku masywnej bramy.
Teraz!
Pomknąłem jak strzała do głównego holu i w chwili gdy dopadałem drzwi prowadzących na
podwórze, z drugiej strony zgrzytnęła zasuwa! Mój plan diabli wzięli. Znów byłem
uwięziony.
Mój los chyba się dopełnił.
Gdy piszę te słowa na dole panuje duży ruch. Ludzie wynoszą skrzynie z ziemią. Słyszę
stukot młotków. Zabijają skrzynie gwoździami. Zgrzyt bram, trzask batów, turkot kół ciężko
obładowanych wozów. Odjechali...
I znów jestem w zamku sam, nie licząc tych trzech przeklętych upiorzyc. Teraz już muszę
podjąć desperacką próbę pokonania murów. Jeżeli się uda, dobiegnę do najbliższego pociągu.
Pode mną zieje głęboka przepaść. Jeżeli w nią runę, to zginę przynajmniej jak człowiek. Na
wszelki wypadek żegnam cię, ukochana Mino, żegnam wszystkich?
Wyruszam...
Rozdział 5 - List panny Miny Murray do panny Lucy Westenry
19 maja

Kochana Lucy!
Przepraszam za długie milczenie, miałam ostatnio zbyt wiele zajęć. Moja praca w szkole nie
pozwala mi nawet marzyć o tym, żeby Cię w najbliższym czasie odwiedzić u was nad
morzem, pójść z Tobą na spacer i porozmawiać tak od serca o tym wszystkim, o czym zwykle
nie opowiada się ludziom postronnym. Ostatnio wiele się uczę, ponieważ stenografuję. Gdy
się pobierzemy, będę mogła prowadzić dokumentację stenograficzną i pisać na maszynie.
Właśnie otrzymałam od Jonathana dość skąpą wiadomość z Transylwanii. Pisze tylko tyle, że
ma się dobrze, prowadzi dziennik, oczywiście stenograficznie, i że mniej więcej za tydzień
powinien wracać. Wiesz, Lucy, ja też mam zamiar zacząć prowadzić osobisty dziennik, to dla
wprawy. Będę starała się zanotować wszystko, co dzieje się wokół mnie: to poprawia
zdolność zapamiętywania i interpretowania wydarzeń i rozmów - no i bardzo przyda się w
mojej przyszłej współpracy z Jonathanem. Boże, jakie on zwiedza ciekawe kraje! Kto wie,
może kiedyś mnie do nich zabierze.
Twoja Mina
PS. Napisz, co u ciebie. Wiesz, ostatnio słyszałam coś o Tobie i jakimś przystojnym,
kędzierzawym dżentelmenie...!!!
List Lucy Westenry do Miny Murray
Chatham Street, środa

Droga Mino!
To prawda, że nie pisujemy do siebie zbyt często, ale - przynajmniej u mnie - nie dzieje się
nic specjalnie ciekawego. Okolica jest dość przyjemna, chodzę na wystawy, często spaceruję
po parku i jeżdżę konno. Jeżeli zaś chodzi o tego „kędzierzawego dżentelmena”, to
przypuszczam, że masz na myśli pana Holmwooda, który towarzyszył mi na ostatnim
koncercie. Ktoś sieje jakieś plotki. Ten dżentelmen, owszem, bywa u nas, godzinami
rozmawia z moją mamą, mają wiele wspólnych te-matów.
Niedawno poznałam pewnego mężczyznę, który pasowałby do Ciebie jak ulał - gdybyś nie
była zaręczona. Wyobraź sobie, że mając dopiero 29 lat już kieruje dużym zakładem dla
umysłowo chorych. Zostałam mu przedstawiona dzięki panu Holmwoodowi. Od czasu do
czasu przychodzą do nas razem, niekiedy zaś osobno. Podziwiam jego opanowanie,
bezpośredniość w zachowaniu i ogromną wiedzę lekarską. Jest zamożny, pochodzi z dobrej
rodziny. Niekiedy odnoszę wrażenie, jakoby potrafił odczytywać ludzkie myśli.
Podejrzewam, że próbował zajrzeć i w moją duszę, ale ja jestem twardy orzech do zgryzienia.
O miejscowej modzie niewiele mogę Ci powiedzieć - stroje mnie nigdy zanadto nie
interesowały. Nawet Artur mówi, że modę wymyślono dla ogłupienia ludzi. No, i już się
zdradziłam! Słuchaj, Mina, zawsze byłyśmy wobec siebie szczere, to i teraz powiem Ci z ręka
na sercu - zakochałam się w Arturze. Rumienię się, gdy piszę te słowa. Odnoszę wrażenie, że
on także mnie kocha, chociaż mi tego jeszcze nie powiedział. Mój Boże, Mina, jak ja
strasznie go kocham! Módl się za moje szczęście.
Lucy
PS. Wieżę, że to zostanie tylko między nami Lucy. Do zobaczenia. Porozmawiamy o tym
kiedyś przy kominku.

L.

List Lucy Westenry do Miny Murray


24 maja

Droga Mino!
Bardzo dziękuję za twój list. Cieszę się, że mnie rozumiesz.
Jeżeli to prawda, że nieszczęścia chodzą parami, to muszę powiedzieć, że szczęście, jakie
mnie spotkało, pojawiło się w trzech osobach - jak Trójca Święta. We wrześniu będę miała
dwadzieścia lat i do dnia dzisiejszego jeszcze nikt nie poprosił mnie o rękę. A dziś, w ciągu
jednego dnia, otrzymałam aż trzy oferty matrymonialne! To niesamowite, prawda? Zaraz Ci
wszystko opiszę, ufając, że zostanie to między nami.
Pierwszy kawaler przyszedł przed południem. Już ci wspominałam o lekarzu z zakładu
psychiatrycznego, Johnie Sewardzie. Na ogół pan doktor jest zawsze opanowany, ale tym
razem zdradzał wyjątkowe objawy roztargnienia. O mały włos usiadłby na swoim cylindrze,
czego zrównoważeni mężczyźni raczej nie robią. Długo nie wiedział, od czego zacząć,
nerwowo bawił się lancetem, aż się
przestraszyłam. Wreszcie zaczął mówić o tym, jak bardzo mnie kocha i jaki byłby szczęśliwy,
gdybym zechciała połączyć się z nim na ślubnym kobiercu. Kiedy zobaczył, że płaczę,
przepraszał za swoją śmiałość, obwiniał siebie za brak taktu, żałował, iż przedtem nie zapytał,
czy moje serce jest wolne. Potem mnie zapewniał, że w każdej sytuacji mogę być pewna jego
przyjaźni i szczerego oddania, i że z całego serca życzy mi szczęścia. Płakałam jak małe
dziecko, że musiałam dać kosza tak wspaniałemu człowiekowi, którego lubię jak mało kogo, i
o którym wiem, że kocha mnie całym sercem. Muszę na chwilę przerwać. Jest mi ciężko na
sercu, chociaż jestem taka szczęśliwa.

Wieczór
Był u mnie Artur, co pokrzepiło mi i duszę, i serce. Teraz - już spokojniejsza - opowiem Ci,
co było dalej.
Drugi kawaler przyszedł po obiedzie. Miły chłopiec, z Teksasu. Ten Amerykanin wcale nie
wygląda na takiego, który przewędrował pół świata i przeżył niezliczone przygody. Pan
Quincey P. Morris - bo o nim mowa - usiadł przy mnie, ujął moją dłoń w swoje dłonie i
oświadczył mi się w taki sposób: „Panno Lucy, nie chcę pani radzić, lecz ten, kto długo
wybiera, w końcu przebierze. Co pani
na to, żebyśmy nasze głowy wsadzili w jedno, wspólne chomąto?”
Tryskał humorem, czuł się swobodnie, niczym w jakimś salonie w Texas City. Ułatwiło mi to
w znacznym stopniu odrzucenie już drugiej w tym dniu oferty. Z równą wesołością
odpowiedziałam mu, że jeszcze nie jestem na tyle poskromiona, by bez oporu pakować głowę
w jarzmo. Na to on zalał mnie istnym wodospadem wyznań i oświadczeń, obnażając przede
mną całe serce i całą duszę. Nie
pozwalał sobie przerywać, tak więc musiałam go przekrzyczeć, że pokochałabym go nawet
od razu, gdybym nie nosiła w sercu innego, który o tym zdaje się nie wiedzieć, albo udaje
ślepego, bo jeszcze mi się nie oświadczył.
Nie pomyśl, Mina, że jestem kokietką, ale byłam przez chwilę naprawdę dumna, iż dwóch
panów jeden po drugim, tego samego dnia wyznało mi swoją miłość! Ale posłuchaj dalej.
Pan Quincey także zapewniał mnie o swojej dozgonnej przyjaźni, po czym dodał:
- Moja droga, dzielna dziewczyno. Przyjmuję pani odmowę z podniesioną przyłbicą, lecz jeśli
ten pani ulubieniec nie doceni swojego szczęścia, to będzie miał ze mną do czynienia,
chyba że otworzą mu się oczy. Dobry przyjaciel trafia się rzadziej, niż kochanek. W
każdym bądź razie przyjaźń jest szlachetniejsza, bo pozbawiona samolubstwa. Da mi pani
buziaka na pożegnanie? Będzie mnie ochraniał w ciemności. Jeszcze pani wolno, ponieważ
ów kochanek - a musi być on człowiekiem szlachetnym, inaczej nie zasłużyłby na pani
uczucie - dotąd nie wpadł na pomysł, by się oświadczyć.
Widząc, że posmutniał, dałam mu kilka strzelających jak furmański bicz całusów.
Uśmiechnął się, uścisnął mi dłoń, sięgnął po swój kapelusz i wyszedł bez słowa. Wiem, że nie
ma do mnie żalu.
To stuprocentowy dżentelmen, Mino. Czuję się strasznie rozbita. Jestem roztrzęsiona i znów
mam łzy w oczach. Nie mogę pisać dalej, wybacz.
Twoja Lucy
PS. Chyba nie muszę Ci mówić, kim był ten trzeci. Zanim zdążyłam otworzyć usta, objął
mnie i całował namiętnie. Jaka jestem szczęśliwa i zupełnie nie wiem, czym na to zasłużyłam.

Dziennik dr. Stewarda


25 maja
Nie mam apetytu, nie mogę spać, a zatem nagram coś na swoim fonografie. Wczorajsza
odmowa panny Lucy wywołała we mnie uczucie próżni, jakby już nic na tym świecie nie
miało dla mnie znaczenia. Jedynym lekarstwem na takie stany psychiczne jest praca. Wiedząc
o tym, udałem się do moich pacjentów. Jeden z nich interesuje mnie szczególnie. Ma on dość
osobliwy sposób myślenia i znacznie różni się od zwykłych wariatów. Muszę go w końcu
rozgryźć. Zadaję mu coraz to mniej przyjemne pytania. Przyznaję, iż traktuję go surowiej niż
innych. Jak gdybym świadomie utrzymywał go na pograniczu szaleństwa, czego w
kontaktach z innymi pacjentami unikam jak diabeł święconej wody.
R. M. Renfield, aetat. 59: sangwinik, bardzo silny fizycznie, chorobliwa pobudliwość; okresy
nieokreśloną ideé fixe. Prawdopodobnie niebezpieczny dla otoczenia, jeżeli chwilowo nie jest
egoistą. Egoistów cechuje ostrożność, która im i ich przeciwnikom stwarza jakby tarczę
ochronną. Kiedy dla człowieka główną sprawą staje się własne ja, wtedy siła odśrodkowa
wyrównuje się z siłą dośrodkową, bodźce wewnętrzne z bodźcami zewnętrznymi; jeżeli zaś
główną sprawą jest coś innego, to łagodność takiego osobnika może być dziełem przypadku.

List Quinceya P. Morrisa do szanownego Artura Holmwooda


25 maja
Drogi Arturze,
pewnie sobie przypominasz nasze pogawędki przy ognisku na prerii; jak opatrywaliśmy sobie
nasze rany po dramatycznym przybiciu do brzegu na Markizach; jak popijaliśmy nad
brzegiem jeziora Titicaca w Andach. Przed nami jeszcze wiele przygód, wiele ran i wiele
toastów. Czy moglibyśmy się spotkać jutro wieczorem przy moim ognisku? Proszę Cię bez
skrupułów, gdyż wiem, że pewna dama udaje się jutro na jakiś wieczorek towarzyski, a ty
będziesz wolny. Przyjdzie także nasz dawny przyjaciel, z którym zapoznaliśmy się w Korei -
John Seward. Powspominamy stare, dobre czasy i wzniesiemy kilka toastów na zdrowie
najszczęśliwszego człowieka na świecie, który potrafił zaskarbić sobie to najszlachetniejsze
serce, jakie Bóg kiedykolwiek stworzył. Obiecuję, że będziesz się czuł jak u siebie w domu, a
jeżeli wypijesz więcej, niż możesz, osobiście zaniosę Cię do łóżka. Przyjdź!
Twój
Quincey P. Morris

Telegram Artura Holmwooda do Quinceya P. Morrisa


26 maja

PRZYJADĘ STOP MAM DLA WAS INTERESUJĄCE WIADOMOŚCI


STOP ARTUR

Rozdział 6 - Notatnik Miny Murray


24 czerwca, Whitby
Przyjechałam do Lucy. Oczekiwała na stacji i zawiozła mnie do ich domu w dzielnicy
Crescent. Podoba mi się tu. Rzeka Esk płynie tu w głębokie, poszerzającej się w stronę morza
dolinie. Jej brzegi spina monumentalny most, wsparty na wysokich filarach. Cała dolina kipi
zielenią. Starą część miasta charakteryzują czerwone dachy, a nad nimi, na wzniesieniu,
sterczą ku niebu ruiny opactwa whitbyskiego, splądrowanego kiedyś przez Duńczyków. To tu
właśnie rozgrywa się fragment „Marmionu”. Krąży legenda, że w tych ruinach pojawia się
biała pani. Między opactwem a miastem stoi jeszcze jeden kościół - farny. Otacza go duży
cmentarz z mnóstwem nagrobków. Sądzę, iż jest to najbardziej malowniczy zakątek Whitby.
A że usytuowany jest on na wzgórzu, można z niego doskonale obserwować całe miasto, port,
zatokę i dobrze stąd widoczny przylądek Kettleness. Cmentarz sięga aż do samego skraju
urwiska nad portem. Kiedyś część stromego zbocza urwiska obsunęła się tak, że kilkanaście
grobów runęło do morza. Po przeciwległej stronie prowadzi w dół do miasta żwirowa alejka,
wijąca się wśród co okazalszych pomników. Cmentarz jest dobrze utrzymany, wzdłuż alejek i
ścieżek ustawiono wiele ławek, więc spełnia również funkcję parku, chętnie odwiedzanego
przez mieszkańców miasta. Wiem, że będę przychodzić tu często. Można tu poczytać i
popracować nad swoim notatnikiem. W tej chwili mam na kolanach otwartą książkę, robię
różne zapiski i tak trochę z ciekawości podsłuchuję siedzących obok trzech gadatliwych
staruszków. Pewnie nie mają nic do roboty, ponieważ wysiadują w tym samym miejscu
codziennie i snują swoje opowieści.
Z mojej ulubionej ławki widzę cały port i daleko w morze wysunięty przylądek, a na jego
czubku, zbudowaną na kamiennym nabrzeżu, latarnię morską. Druga latarnia usytuowana jest
na końcu kamiennego mola. Obie razem wytyczają wejście do portu, już na otwartym morzu,
wystaje niebezpieczna dla żeglugi skała, oznaczona dużymi pławami, które podczas złej
pogody kołyszą się i dzwonią ostrzegawczo. Powiadają, że gdy statek zabłądzi, to całe morze
jakby się rozdzwaniało. Muszę o to zapytać sąsiada z ławki obok. On powinien coś wiedzieć.
Ten dziadek wygląda dość komicznie. Jest w wieku Matuzalema, twarz ma kanciastą i
pomarszczoną jak kora drzewa. Podobno ma blisko sto lat i służył w grenlandzkiej flotylli
rybackiej w czasach bitwy pod Waterloo. Pewnie to jakiś sceptyk, bo kiedy go zapytałem o te
dzwony i o białą panią z opactwa, odpowiedział mi sucho:
- Ja bym sobie takimi głupstwami głowy nie zawracał, panienko. Takie bzdury tylko
denerwują. Nie twierdzę, że coś podobnego nie istnieje i nigdy nie miało miejsca, ale
odkąd żyję, z czymś takim się nie spotkałem. Za tego rodzaju sensacjami mogą się uganiać
włóczykije, albo zawodowi podróżnicy - ale tak nobliwej panience nawet nie przystoi.
Szczury lądowe z Yorku albo z Leeds, którzy przez całe życie jedzą solone śledzie i
wędzone szproty, żłopią herbatę i kupują tani bursztyn, gotowi uwierzyć w każdy nonsens.
Tym bardziej, że i gazety pełne są podobnych idiotyzmów.
Uważam go za ciekawego człowieka, dlatego poprosiłam, żeby mi opowiedział o dawnych
wyprawach na wieloryby. Lecz wtedy na wieży kościoła wybiła szósta, staruszek wolno
podniósł się z ławki i powiedział:
- Czas na mnie, panienko. Muszę podnieść kotwicę. Moja wnuczka nie lubi, kiedy herbata
stygnie. A ja długo dryfuję do domu, mija cała wieczność. No, i już mi w brzuchu burczy.
Pokuśtykał w stronę schodów, ciekawie uzupełniających okoliczną scenerię. Biegną one od
ulicy aż do samego kościoła. Są ich setki. Zaokrąglone zębem czasu, szerokie i niskie, tak, że
można by po nich bez trudu wjeżdżać konno. Dawno temu pewnie miały jakiś związek z
opactwem.
Chyba i ja już pójdę do domu. Lucy i jej matka wybrały się gdzieś z wizytą; może niedługo
wrócą.
1 lipca
Dzisiaj, razem z Lucy, wybrałyśmy się na wzgórze, by pogawędzić z moim przyjacielem -
staruszkiem i jego dwoma kompanami, którzy - tak mi się wydaje - uważają go za swojego
lidera. Nie wiem kim był kiedyś, ale do dziś wykazuje cechy przywódcze. Nie lubi sprzeciwu,
wszystko ma w pogardzie. Gdy w dysputach ze swoimi towarzyszami brakuje mu
argumentów, próbuje ich przekrzyczeć i zastraszyć, a kiedy oni milkną, uważa ich milczenie
za aprobatę dla swoich poglądów.
Lucy wyglądała ślicznie w swojej białej, batystowej sukni. Odkąd tu ze mną przychodzi ma
ładne, różowe policzki. Zauważyłam, że staruszkowie już od pewnego czasu jakby na nas
czekali i zawsze chętnie się do nas przysiadają. Lucy traktuje ich bardzo serdecznie, a oni
odpłacają jej swoim szacunkiem. Jej urokowi uległ nawet mój staruszek i nigdy się z nią nie
sprzecza. Znów spróbowałam wyciągnąć z niego coś z dawnych czasów, jakieś legendy czy
dziwne wydarzenia, lecz i tym razem nie wypuścił steru z ręki i popłynął własnym kursem.
Powiedział:
Wszystko to bujdy do straszenia małych dzieci i starych histeryczek. Te bzdury wymyślili
kaznodzieje i policjanci, żeby utrzymać ludzi w ryzach. Kiedy słyszę takie wymysły, biorą
mnie diabli. Wszystkie te nonsensy i oczywiste blagi trafiają na szpalty gazet, rozgłasza się je
z ambony, a nawet bywają wykuwane na płytach nagrobkowych. Proszę spojrzeć naokoło,
wszędzie panienka przeczyta: „Tu spoczywa ciało...”, albo: „Na wieczną pamiątkę...” - a
przecież co najmniej w połowie tych grobów nie ma żadnego ciała. Czy panienka potrafi
sobie wyobrazić ten bałagan, gdy w dniu Sądu Ostatecznego zlecą się tu wszyscy w całunach,
aby zabrać swoje nagrobki, którymi będą chcieli udokumentować swoje nieskazitelne życie
na ziemi. Na miłość Boską, przecież niektórzy tych kamieni nie utrzymają - po tak długim
pobycie na dnie morza ich palce muszą stać się cholernie śliskie!
Staruszek wykazywał samozadowolenie z wrażenia, jakie na nas zrobiła jego wypowiedź.
Wykorzystałem to i próbowałem pobudzić go do wyrażenia głębszych refleksji.
- Potrafi pan żartować, panie Swales. Ale dlaczego robiono by tu pustogroby? Po co stawiałby
kto fałszywe nagrobki?
- O, Boże! Pewnie, że niektóre są prawdziwe, ale w większości chodzi o oszustwo, zwykły
kamuflaż. Proszę przeczytać na przykład ten napis - wskazał palcem na jedną z
kamiennych płyt.
Podeszłam do nagrobka i przeczytałam epitafium:
Tu leży kapitan żeglugi, Edward Spencelagh, lat 30, zamordowany przez piratów na
wybrzeżu Andros, w kwietniu 1854 roku”.
Kiedy wróciłam na naszą ławeczkę, pan Swales kontynuował:
- Chciałbym wiedzieć, kto go tu przywiózł! Zamordowany gdzieś na dalekiej wyspie Andros i
pani chce wierzyć, że leży tu pod tym kamieniem? Mógłbym wymienić dobrą kopę ludzi,
których kości spoczywają gdzieś w rejonie Grenlandii - pokazał na północ - albo tam,
gdzie topielców zawlokły prądy morskie. Niechże się pani rozejrzy. Młode oczy lepiej
odczytają te kłamliwe napisy. O, proszę: „Braithwaite Lowrey”. Znałem jego ojca. Ten
zginął w roku 1777 na Lively w pobliżu Grenlandii; albo Andrew Woodhouse - utopił się
w tym samym rejonie w rok później; albo John Rawlings - utonął w Zatoce Fińskiej w
roku pięćdziesiątym. Czy wszyscy ci faceci przybiegną na dźwięk trąby do Whitby?
Powstanie piekielne zamieszanie, powiadam pani.
- Tak do końca, to nie ma pan racji - powiedziałam - ponieważ wychodzi pan z założenia, że
ci nieszczęśnicy, albo ich dusze, nie obejdą się w dzień ostateczny bez swoich nagrobków.
Czy naprawdę jest pan przekonany, że będą im koniecznie potrzebne?- To po co one są? -
No, proszę mi powiedzieć, panienko!
- Uważam, że ze względu na krewnych.
- Ze względu na krewnych? - odrzekł z dużą pogardą. - A co by ci krewni powiedzieli, gdyby
do nich dotarło, że na tych pomnikach wypisano kłamstwa? - wskazał na płytę u naszych
stóp. Właśnie przy tym grobie stała nasza ławka.
- Przeczytajcie która, co napisano na płycie?
Lucy, siedząca najbliżej, pochyliła się i głośno odczytała napis:
- „Na pamiątkę Georgey'a Canona, który zginął śmiercią tragiczną w dniu 29 czerwca 1873
roku. Spadł ze skały koło Kettleness. Odpoczywa oczekując zmartwychwstania. Ten
pomnik zbudowała swojemu ukochanemu synowi pogrążona w smutku matka. Był on
jedynym synem swojej matki - wdowy”.
Lucy skończyła czytać, po czym odwróciła się do pana Swalesa:
- Nie widzę w tym nic śmiesznego.
- Nic śmiesznego? Cha, cha, cha! Bo panienka nie może tego wiedzieć... Ta „pogrążona w
smutku matka”, to straszna jędza, nienawidziła syna, ponieważ George Canon był
zwykłym łotrem, oczywistym wyrzutkiem. I on jej nienawidził. W końcu jednak popełnił
samobójstwo, żeby mamuśka mogła wykorzystać jego polisę na życie. Niby spadł ze
skały! A co do zmartwychwstania, na własne uszy słyszałem jak mówił, że chce pójść do
piekła, ponieważ jego mama, stara dewotka, pewnie trafi do nieba, a on nie chciałby się z
nią spotkać. Tak więc, czy ten nagrobek to nie łgarstwo?
- Dlaczego pan nam to opowiedział? - zapytała Lucy. - To moje ulubione miejsce i nagle się
dowiaduję, że siadam nad mogiłą samobójcy.
- Nie szkodzi, śliczna panienko. George pewnie się cieszy, że mu tak piękna kobieta siada na
kolanach. Nie trzeba się tym przejmować. Ja sam przesiaduję w tym miejscu już od
dwudziestu lat i - jak pani widzi - nic mi się nie stało. - Wstał i powlókł się do domu.
Pozostałyśmy tam jeszcze przez chwilę. Lucy opowiadała mi o Arturze i o ich przyszłym
małżeństwie. Posmutniałam, ponieważ już od miesiąca nie mam żadnej wiadomości od
Jonathana.

Tego samego dnia


Wróciłam tu, ponieważ mi smutno. Dziś także nie otrzymałam listu. Mam nadzieję, że
Jonathana nie spotkało nic przykrego. Właśnie wybiła dziewiąta. Patrzę na światła
poszczególnych ulic i lampy wzdłuż rzeki Esk. Po lewej częściowo zasłania widok czarny
dach starego domu sąsiadującego z opactwem. Gdzieś z tyłu, na wzgórzach, pobekują owce i
jagnięta, po brukowanej drodze dzwonią końskie podkowy. Na molo kapela wygrywa
walczyka, a kawałek dalej, na nabrzeżu, odbywa się zgromadzenie Armii Zbawienia. Kapele
nawzajem siebie nie słyszą, ale ja ze swojego miejsca widzę i słyszę obie.
Któż wie, gdzie jest w tej chwili Jonathan i czy o mnie myśli? Pragnę, żeby już był przy mnie.
Dziennik dr. Sewarda
5 czerwca
Przypadek Renfielda staje się coraz ciekawszy. Pacjent ma bardzo rozwinięte niektóre cechy
jak: egoizm, małomówność, konsekwencja w dążeniu do upatrzonego celu. Chciałbym znać
jego za-miary. Jak gdyby zgodnie z jakimś planem, którego założeń nie mogę się dopatrzyć.
Przejawia zamiłowanie do zwierząt, chociaż i tu dochodzi u niego do nieoczekiwanych zmian
w nastrojach do
tego stopnia, iż można by go posądzić o sadyzm. Ma anormalne upodobania. Teraz zajmuje
się łapaniem much. Ma ich już tyle, że muszę mu tego zabronić. Zwróciłem mu na to uwagę i
- ku mojemu zdumieniu - wcale go to nie rozgniewało. Przyjął moje perswazje z powagą,
zastanowił się i powiedział:
- Czy mogę jeszcze tylko przez trzy dni? Potem się ich pozbędę.
Oczywiście, że się zgodziłem. Muszę go bacznie obserwować.
18 czerwca
Obecnie zainteresował się pająkami. Trzyma w pudełku już kilkanaście większych okazów.
Karmi je muchami, których w ten sposób szybko ubywa, chociaż połowę tej paszy zużywa
jako przynętę.
1 lipca
Pająki rozpleniły mu się tak, jak za poprzednio muchy, więc dziś kategorycznie zażądałem,
by się ich pozbył. Bardzo posmutniał, zrobiło mi się go żal i sformułowałem moje ultimatum
nieco łagodniej, prosząc go uprzejmie, żeby wyzbył się przynajmniej niektórych. Przyjął to z
radością. Nagle do pokoju wleciała duża, tłusta mucha - ścierwica. Renfield złapał ją w locie,
przez sekundę trzymał ją w palcach i zanim zdążyłem mu w tym przeszkodzić - włożył ją do
ust i zjadł. Złajałem go za to porządnie, lecz on mnie spokojnie przekonywał, że to wyborny i
zdrowy delikates, że to jest życie, które daje życie. Muszę uważać, w jaki sposób będzie
chciał zlikwidować pająki. Prawdopodobnie chodzi tu o przemyślane działanie, ponieważ bez
przerwy coś notuje w swoim zeszyciku. Całe strony zapisuje kolumnami cyfr, jak gdyby
opracowywał jakieś rozliczenie.
8 lipca
W jego szaleństw jest pewna metoda. Przez kilka dni mojego pacjenta świadomie unikałem,
by lepiej i ostrzej zauważyć, czy dochodzi u niego do stałych lub okresowych zmian, a jeśli
tak, to do jakich. Stwierdziłem tylko jedną zmianę: pożegnał się z niektórymi swoimi
ulubieńcami, znajdując sobie w ich miejsce innych. Udało mu się złapać wróbla i już go
właściwie oswoił. Jego metody treserskie są bardzo proste, albowiem pająków wydatnie
ubywa.
19 lipca
Mój przyjaciel ma już istny rezerwat wróbli i much, natomiast pająki zniknęły właściwie
wszystkie. Gdy podczas rutynowego obchodu wstąpiłem do jego pokoju, wybiegł
naprzeciwko i oświadczył, że bardzo mnie prosi o małego kociaka.
- Panie doktorze - błagał żarliwie - nie żądam chyba za wiele, tylko małego, pulchnego
kociaka, którego mógłbym głaskać, uczyć i karmić... i karmić, i karmić!
Na taką prośbę nie miałem z góry przygotowanej odpowiedzi. Jego zwierzyniec wzbogacał
się o nowe gatunki i było mi całkowicie obojętne, czy podobny los, jaki spotkał muchy i
pająki, czeka stadko oswojonych wróbli. Dałem mu do zrozumienia, iż uczynię wszystko co
w mojej mocy i tak z czystej ciekawości zapytałem, czy nie wolałby kota, zamiast małego
kociaka.
- Jasne, że wolałbym dużego kota - zawołał radośnie. - Lecz nie byłem pewny, czy pan doktor
się zgodzi. Prosząc o kocię, miałem więcej szans, nieprawdaż?
Pokiwałem głową i uprzedziłem Renfielda, że prawdopodobnie tego kota nie dostanie do ręki,
ale że poczynię odpowiednie kroki. Zachmurzył się i spojrzał na mnie tak, jakby ostrzegał
przed swoim gniewem. Sądzę, że ten maniak byłby zdolny nawet do popełnienia mordu. Będę
odwlekał spełnienie tego życzenia i obserwował jego reakcję. Muszę wiedzieć, co ten wariat
zamierza.

Godz. 22.20
Odwiedziłem go raz jeszcze. Siedział zadumany w kącie pokoju, a kiedy mnie zobaczył,
rzucił się na kolana i błagał o kota; podobno od tego zależy jego zbawienie. Powiedziałem, że
chyba nic z tego, więc usiadł z powrotem w kącie i obgryzał paznokcie.
20 lipca
Zajrzałem do Renfielda wczesnym rankiem, jeszcze przed obchodem starszego pielęgniarza.
Pacjent był już na nogach i podśpiewując sobie, sypał na parapet okna cukier - pewnie znów
będzie łapać muchy. Zwróciłem uwagę, że nigdzie nie ma jego wróbli. Kiedy o nie
zapytałem, nawet na mnie nie spojrzał i tylko zamamrotał pod nosem, że wszystkie
wyfrunęły. Po pokoju rozsianych było kilka ptasich piór, a na poduszce widniała plamka
krwi. Bez słowa opuściłem jego pokój, kierując się prosto do dyżurnego pielęgniarza.
Wydałem mu polecenie, żeby mnie natychmiast zawiadomił, gdyby z Renfieldem działo się
coś niezwykłego.
Godz. 11.00
Właśnie otrzymałem od pielęgniarza wiadomość, że Renfieldowi zrobiło się niedobrze i
zwymiotował kupę pierza.
- Jestem przekonany - ekscytował się pielęgniarz - że ten imbecyl pożarł te ptaki - i to na
surowo!
Godz. 23.00
Dziś wieczorem zaaplikowałem Renfieldowi silny środek nasenny, żebym mógł zabrać mu
jego zeszyt i dokładnie go przestudiować. Moja teoria znalazła potwierdzenie. Chodzi o
maniaka ze skłonnościami do mordowania wszystkiego, co żywe, opanowanego dziką żądzą
krwi. Muszę wymyślić zupełnie nowy termin dla określenia jego przypadku. Chyba go nazwę
maniakiem zoofa-gicznym. Karmił pająka muchami, ptaki pająkami, a potem chciał kota, z
kolei karmiłby ptakami. A
następnie...?

Notatnik Miny Murray


26 lipca
Ogarnia mnie coraz większy niepokój. Może przyniesie mi ulgę przelanie swego żalu na
kartki notatnika. Martwię się o Lucy i o Jonathana. Mój ukochany już od dłuższego czasu nie
daje żadnych oznak życia, co wpędza mnie w rozpacz. Dopiero wczoraj pan Hawkins, zawsze
mi wielce przychylny, przekazał na mój adres skąpą wiadomość od Jonathana. Była to
zaledwie jedna linijka, pisana na zamku Draculi. Wynika z niej, że Jonathan wybiera się do
domu. Co się dzieje? Jonathan, mistrz barwnych opisów, pełnych najdrobniejszych
szczegółów - nagle zdobywa się zaledwie na kilka słów, mieszczących się w jednej linijce
tekstu! To i się w głowie nie mieści!
Kłopoty sprawia mi także Lucy. Od kilku dni występuje u niej nawrót dawnego, przykrego
zwyczaju - chodzenia podczas snu. Zawiadomiłam o tym jej matkę. Uzgodniłyśmy, że
będziemy na noc zamykać na klucz drzwi od naszego pokoju. Lady Westenra jest przekonana,
iż lunatycy spacerują nocą po dachach i na krawędziach niebezpiecznych urwisk. W razie
nagłego przebudzenia mogą runąć na dół. Bardzo ją to martwi, albowiem na to samo
schorzenie cierpiał jej zmarły mąż. Ojciec Lucy wstawał w nocy z łóżka - oczywiście
nieświadomie - ubierał się i, jeżeli mu w tym nikt nie przeszkodził, wychodził z domu.
Lucy tej jesieni wychodzi za mąż. Bez przerwy mówi tylko o tym, jak się wystroi do ślubu i
jak urządzi dom. Doskonale ją rozumiem, ponieważ myślę o tym samym. Tyle, że my z
Jonathanem rozpoczniemy nowe życie bardzo skromne, licząc się z każdym pensem. Wkrótce
powinien odwiedzić nas pan Holmwood, jedyny syn lorda Goldalminga. Lord ostatnio
choruje, więc Artur zwleka z przyjazdem do czasu, gdy stan zdrowia jego ojca na to pozwoli.
Lucy chce zaprowadzić Artura na naszą ławkę na cmentarzu i pokazać mu te wspaniałe
widoki. Uważam, że jej lunatyzm ma jakiś związek z tęsknotą za Arturem. Z chwilą jego
przyjazdu, dolegliwość ta powinna minąć bez śladu.
27 lipca
Od Jonathana ani słowa. Jestem zrozpaczona. Dlaczego nie daje znać o sobie? Lucy już
wstaje co noc. Budzą mnie jej kroki. Całe szczęście, że jest ciepło. Mogłaby się przeziębić.
Tęsknota i częste budzenie odbija się na moim zdrowiu. Mam złe samopoczucie - jestem
wciąż rozdrażniona, cierpię na bezsenność. Dzięki Bogu, że Lucy nic innego nie dolega.
Widzę jak jej przykro z powodu odwlekającego się przyjazdu Artura. Jego ojcu znów się
pogorszyło. Lucy jednak trzyma się dzielnie, policzki ma różowe, wygląda bardzo zdrowo.
Żeby tak dalej.
3 sierpnia
Minął jeden tydzień, a Jonathan przepadł jak kamień w wodę. Od pana Hawkinsa także
żadnej wiadomości. Mam nadzieję, że ten dobry człowiek nie zaniemógł. Doniósłby mi o
tym.
Kolejny raz patrzę na tę ostatnią wiadomość od Jonathana, na tę jedną jedyną linijkę,
przysparzającą mi tyle zmartwień. Niby pismo jest jego, ale jakby nie on to pisał.
Lucy co noc próbuje otworzyć drzwi, a kiedy stwierdza, że są zamknięte, chodzi po pokoju i
szuka klucza.
6 sierpnia
Następne trzy dni - i żadnej wiadomości. Boże, w jakim ja żyję napięciu! Dokąd pójść, do
kogo się zwrócić, gdzie szukać ulgi? Jonathan jakby zapadł się pod ziemię. Muszę uzbroić się
w cierpliwość.
Lucy coraz bardziej nerwowa. Przeżyłyśmy okropną noc. Rybacy mówią, że nadchodzi
sztorm. Muszę się od nich nauczyć czytania zjawisk atmosferycznych i innych objawów w
przyrodzie, świadczących o zmianie pogody. Dzisiejszy dzień jest szary, słońce chowa się za
gęstymi chmurami, mgła przesłania Kettleness. Wszystko jest szare - oprócz zielonej trawy,
lśniącej niby szmaragd. Szare są
urwiska i morze. Kutry rybackie pośpiesznie wracają do zacisznej przystani. Miota nimi
wysoka fala.
Znienacka nadszedł pan Swales. Bez ceregieli, zresztą jak zawsze, przysiadł się do mnie i
powiada:
- Czemu to dzisiaj taka smutna? Widzę, że tymi głupimi historyjkami o zmarłych porządnie
panienkę wystraszyłem. Stary człowiek nie lubi myśleć o rzeczach ostatecznych. Żeby
dodać odwagi samemu sobie, mówi o nich czasem dość lekceważąco. Nie, nie boję się
śmierci, ale jeszcze mi nie pilno na tamten świat. Lecz czuję, że moje dni już są policzone.
Mam prawie setkę, to i przyszłość przede mną żadna. Kostucha już na mnie ostrzy swoją
kosę. Jeżeli przyjdzie po mnie chociażby tej nocy, bez oporu poddam się jej woli. Przecież
życie, to nieustannej czekanie, a jedyne, na czym można polegać, to śmierć. Być może
nadchodzi z tym wiatrem znad morza, który zresztą sprawia wrażenie posłańca
nieszczęścia, cierpienia i śmierci. Proszę spojrzeć! - zawołał przeraźliwym głosem. - Na
tym wietrze jedzie kostucha! Czuję ją. Boże, dodaj mi się, bym ją przyjął godnie.
Stary człowiek obnażył głowę, splótł dłonie i poruszał wargami w cichej modlitwie. Po chwili
wstał z ławki, uścisnął im dłoń, żegnał się ze mną dłużej i serdeczniej niż zwykle, jak czynią
to ludzie wypływający w daleki rejs, spojrzał mi w oczy, po raz pierwszy uśmiechnął się do
mnie i powoli odkuśtykał w kierunku długich, kamiennych schodów.
Jego zachowanie wywarło na mnie ogromne wrażenie i tylko pogłębiło mój smutek. Chyba
rozumiem, jak czują się żony marynarzy.
Z zadumy wyrwało mnie dopiero pojawienie się tuż przy mnie dozorcy cmentarza. Przystanął
za moją ławką i przez lornetkę obserwował jakiś obiekt na otwartym morzu. Zapytałam go, co
to za statek. Wzruszył ramionami i odpowiedział:
- Sam chciałbym wiedzieć. Sądząc po kształtach wygląda na rosyjski szkuner - ale jakoś
dziwnie manewruje. Jakby nie wiedział, co dalej. Pewnie się tam zastanawiają, czy zdążą
przed sztormem wejść do portu, czy lepiej przeczekać burzę na otwartych wodach.
Bardziej na północ morze bywa spokojniejsze. Niech pani sama spojrzy. Prawda, że
wygląda jak bez sternika? Zmienia kierunek zależnie od wiatru. Zaraz się ściemni. Rano
będziemy mądrzejsi.

Rozdział 7 - Wycinek z Daily Telegraph, 8 sierpnia (wklejony w notatnik Miny Murray)

Whitby - Od naszego stałego korespondenta


Właśnie przeżyliśmy jeden z największych i najostrzejszych sztormów, jakie kiedykolwiek
miały miejsce w tym rejonie. Od dłuższego czasu panowała upalna pogoda, co w sierpniu nie
bywa rzadkością. Sobota była przepiękna, parowiec „Emma” i „Scarbrough” wykonywały
rejsy spacerowe wzdłuż wybrzeża, w Whitby panował ożywiony ruch turystyczny. Lecz od
południa zaczęły się pojawiać na północno-zachodnim widnokręgu wąskie, ciemne chmury.
Kapitanat portu ostrzegł wszystkie statki i kutry rybackie. Większość kapitanów i szyprów
schroniła na czas sztormu swoje statki i łajby za bezpiecznym falochronem portu. Pod
wieczór wiatr całkowicie ucichł, nastąpiła przysłowiowa cisza przed burzą. Na morzu
migotało tylko kilka światełek zapóźnionych barek. Zaobserwowano jednak nieznany
szkuner, który pod pełnymi żaglami szedł w kierunku zachodnim. Szalona odwaga lub
niewiedza jego oficerów, to główny temat rozmów zgromadzonych na nabrzeżu
obserwatorów. Straż portowa sygnalizowała załodze szkunera, by przynajmniej zwinęła kilka
żagli.
Na krótko przed dziesiątą zapanowała cisza, iż wyraźnie słychać było beczenie owiec i
szczekanie psów, a kapela na molo, co nieco fałszując, zakłócała błogą ciszę milczącej natury.
Po północy, hen nad morzem, nagle zagrzmiało. Nadeszła burza. W oka mgnienia spokojne
dotąd morze rozbujało się, coraz większe fale wściekle uderzały o falochron, białe grzbiety
potężnych bałwanów zalewały plażę, a światła obu latarń morskich z trudem przebijały się
przez gęstą mgiełkę milionów cząsteczek rozpryśniętych fal. Zerwał się potężny wiatr, który
przewracał nawet najsilniejszych mężczyzn. Strażnicy przepędzali z nabrzeża licznie
zgromadzonych gapiów, nie zdających sobie sprawy z grożącego im niebezpieczeństwa.
Wichura gnała w stronę lądu ogromne kłęby gęstej mgły o upiornych kształtach, a każdy
człowiek, nawet o znikomym stopniu wyobraźni, mógł je kojarzyć z duszami topielców. Nad
morzem szalały błyskawice, którym towarzyszyły potworne grzmoty.
Dyżurny oficer kapitanatu portu zapalił dodatkowy reflektor, by ostatnie kutry trafiły w
stosunkowo wąskie wejście do portu, nie rozbijając się na falochronach. W pewnej chwili
mgła nieco się rozpłynęła i wtedy światło reflektora wyłowiło na morzu sylwetkę szkunera,
który wzbudził tyle sensacji już wieczorem. Obserwatorzy nie omgli zrozumieć, dlaczego
szkuner ma w tak trudnej sytuacji rozwinięte wszystkie żagle. Przecież to istne samobójstwo!
Pomiędzy szkunerem a portem znajdowała się owa skała, na której rozbiło się już wiele
statków. Jeżeli wiatr nie zmieni kierunku, to kapitan tajemniczego szkunera nie ma żadnych
szans dotarcia do portu. Szkuner szedł wzdłuż wybrzeża w tak szalonym tempie, jakby pędził
prosto do piekła. Zrazu znów wszystko zginęło w gęstej mgle, a światło reflektora zatrzymało
się nieruchomo na wystającej z morza skale. Wszyscy obserwatorzy wstrzymali oddech,
oczekując nieuchronnego zderzenia szkunera z ową śmiertelnie niebezpieczną przeszkodą. -
Lecz - mirabile dictum - szkuner bezpiecznie wszedł do portu. Reflektor omiótł jego pokład
i... wszystkich świadków wydarzenia zmroziło! Cóż za koszmarny widok. Do koła sterowego
przywiązane było martwe ciało sternika! Jego głowa kiwała się zależnie od przechyłów
statku. Poza tym trupem na pokładzie nie było nikogo. Zdziwienie potęgował
niewytłumaczalny fakt, że szkuner - sterowany martwą ręką - trafił do portu. Wszystko
rozegrało się o wiele szybciej, niż trwa napisanie tych słów. Szkuner nie zatrzymał się przy
kotwicowisku, w szalonym pędzie przemknął przez cały port, wbijając się w wydmę przy
południowo-wschodnim końcu mola, w punkcie położonym bezpośrednio pod Wschodnim
Urwiskiem. Miejsce to zwie się od niepamiętnych czasów Tate Hill Pier.
Wszyscy oniemieli na widok potwornego wypadku. Zderzenie było ostre - kilka masztów
złamało się jak zapałka. Nagle na pokładzie pojawił się rosły pies, nabrał rozpędu, zeskoczył
an piaszczysty brzeg i pobiegł w kierunku zbocza, na którym usytuowany jest cmentarz.
Pochłonęła go ciemność.
W tym czasie na Tate Hill Pier nie było żywej duszy. Wszyscy gapie zgromadzeni byli na
wzgórzu. Strażnik pełniący służbę we wschodniej części ortu, pierwszy wszedł na pokład
rozbitego szkunera. Oficer dyżurny skierował światło reflektora tak, by oświetlić możliwie
cały statek. Widać było, jak strażnik pochylił się nad martwym sternikiem i z obrzydzeniem
odwrócił głowę. Coś go przeraziło. Wywołało to ogromne zainteresowanie całej publiczności.
Wszyscy rozbiegli się w kierunku szkunera. Lecz strażnicy i policja zdążyli już otoczyć
rozbitą łajbę gęstym kordonem. Mnie, dziennikarza, jednak przepuszczono. Przekonałem się
na własne oczy, że martwy marynarz jest rzeczywiście przywiązany do koła sterowego.
Nieszczęśnik miał wokół obu nadgarstków owinięty różaniec. Lina, którą był przywiązany,
wskutek gwałtownego uderzenia wpiła mu się w ciało aż do kości. Pośpiesznie wezwany
lekarz, doktor J. M. Caffyn, po wstępnej obdukcji zwłok, stwierdził, że ten człowiek nie żyje
już od dwóch dni. W kieszeni spodni miał zakorkowaną butelkę, w której znajdował się
zwitek zapisanego papieru. Stwierdzono, iż jest to dodatek do dziennika pokładowego. Ciało
przewieziono do kostnicy. Zostanie wykonana sądowa sekcja zwłok.
W następnym numerze podam więcej szczegółów. Był to pierwszy statek-widmo.
(Whitby - 9 sierpnia)
Wczorajsze wejście do portu opuszczonego statku, i to podczas potwornej burzy, wciąż jest
żywo komentowane. Stwierdzono, że jest to rosyjski szkuner „Demeter”, nieduży ładunek -
kilka drewnianych skrzyń wypełnionych ziemią. Przesyłka jest zaadresowana na nazwisko
miejscowego adwokata, pana S. F. Billingtona, Crescent nr 7. Pan Billington dziś rano wszedł
na pokład i oficjalnie przejął przesyłkę. Zgodnie z przepisami statek formalnie przejął rosyjski
konsul, regulując opłaty portowe.
Duże zainteresowanie wzbudza tajemniczy pies, który wyskoczył ze statku. Kilku członków
Towarzystwa Ochrony Zwierząt, bardzo popularnego w Whitby, pragnie psa przygarnąć.
Lecz jak dotąd nikt go jeszcze nie znalazł. Zdaje się, że zwierzę opuściło miasto. Być może,
wystraszone stworzenie schowało się gdzieś w zaroślach na bagnach. Słychać także obawy, iż
pies może być niebezpieczny. Dziś rano znaleziono w pobliżu Tate Hill Pier dużego doga,
należącego do miejscowego węglarza. Prawdopodobnie został napadnięty przez jakąś dziką
bestię. Miał rozszarpaną całą szyję i rozerwany brzuch. Mogły tego dokonać tylko duże, silne
i ostre szpony.
Później inspektor z ministerstwa handlu udzielił mi swojej łaskawej zgody na zapoznanie się
z dziennikiem pokładowym. Z wyjątkiem ostatnich trzech dni zawiera wszystkie potrzebne
dane. O wiele więcej interesujących szczegółów przynosi jednak ów zwitek, znaleziony w
butelce. Ponieważ sprawa nie stanowi tajemnicy, przedkładam czytelnikom te dokumenty tak,
jak mi je przetłumaczył i
podyktował pracownik rosyjskiego konsulatu.

Dziennik pokładowy statku „Demeter”

Rejs z Warny do Whitby


Niniejszego zapisu dokonuję w dniu 18 lipca. Jestem świadkiem dziwnych wydarzeń i muszę
je wobec tego jak najdokładniej opisywać do samego zakończenia rejsu.
6 lipca załadowano na statek skrzynie z ziemią. W południe podnieśliśmy żagle. Wiatr był
świeży, wschodni. Załogę stanowiło pięciu majtków, dwóch oficerów, kucharz i ja - kapitan.
11 lipca nad ranem przeszliśmy przez Bosfor. Na pokład weszli tureccy celnicy. Dostali
bakszysz i wszystko jest w porządku. Od godz. 16.00 wyruszyliśmy w dalszą drogę.
12 lipca przechodziliśmy przez Dardanele. Znów celnicy, bakszysz i po kontroli. Już po
ciemku mijamy archipelag.
13 lipca załogę opanował dziwny niepokój. Ci ludzie nie płyną ze mną po raz pierwszy.
Nawet oficer nie wie, co ich tak niepokoi. Zamiast odpowiadać, podnoszą oczy ku niebu i
żegnają się. Oficerowi puściły nerwy i zbeształ jednego z marynarzy. Myślałem, że to
wywoła ostry spór, ale nic się nie stało.
16 lipca oficer mi zameldował, że brakuje jednego członka załogi - Piotrowskiego. Nie
potrafię sobie tego wytłumaczyć. Piotrowski miał wczoraj wachtę. Zmienił go Abramow, lecz
Piotrowski już nie zajął swojej koi. Niepokój załogi wzrasta. Wszyscy mówią, że spełniły się
ich najgorsze oczekiwania. Oficer traci cierpliwość. Coś wisi w powietrzu.
Wczoraj, 17 lipca
Marynarz Olgaren wszedł do mojej kabiny i zameldował, że na statku jest jakiś obcy
człowiek. Stojąc na wachcie, dojrzał spod daszka wachtówki wysokiego, chudego chłopa, nie
przypominającego sylwetką nikogo z członków załogi. Ostrożnie go obserwował, ale zanim
cichaczem zakradł się na dziób, by przyjrzeć się nieznajomemu z bliska, chłopisko jakby się
rozpłynęło w powietrzu. Wachtowy sprawdził wszystkie otwory do ładowni. Były
pozamykane. Ogarnął go zabobonny strach. Obawiam się wybuchu paniki. By do niej nie
dopuścić, dzisiaj osobiście zbadam cały statek.
Zwołałem załogę i nakazałem przeszukanie całego szkunera, ponieważ - jak tłumaczyłem -
niektórym wydaje się, że mamy na pokładzie czarnego pasażera. Pierwszy oficer był
oburzony. Jego zdaniem nie powinienem ulegać tak wątpliwym domysłom, gdyż osłabia to
morale załogi. Oświadczył, że w przeszukiwaniu nie weźmie udziału, woląc zostać przy
sterze. Rozdałem ludziom lampy i udaliśmy się pod pokład. Przeszukaliśmy każdy kąt, ale po
obcym ani śladu. W samej ładowni były tylko skrzynie z ziemią, ani tu nie było gdzie się
ukryć. Po tej skrupulatnej penetracji załoga odetchnęła z ulgą i znów sumiennie wykonywała
swoje obowiązki. Pierwszy oficer oczami miotał błyskawice, lecz nie powiedział ani słowa.
22 lipca
Od trzech dni panuje zła pogoda. Marynarze, zajęci żaglami, nie mają czasu na strach. Znów
są weseli, pogodni, dobrze ze sobą współpracują. Udzieliłem im pochwały. Przeszliśmy przez
Cieśninę Gibraltarską. Wszystko jest w porządku.
24 lipca
Nad naszym statkiem jakby zawisła jakaś klątwa. Straciliśmy już jednego marynarza:
wchodzimy w Zatokę Biskajską, pogoda uparcie utrzymuje się w granicach znaczenia
żargonowego określenia „psiej” i... zniknął następny majtek. Tak samo jak ten pierwszy - nie
powrócił po wachcie do swojej koi. Marynarze, ogarnięci strachem, żądają, by wyznaczyć
wachtę po dwóch. Oficer jest wściekły.
28 lipca
Już czwarty dzień przeżywamy istne piekło. Jakbyśmy wpadli w jakiś zaklęty krąg
nieustannych sztormów. Nikt nie może zmrużyć oka. Wszyscy są wyczerpani. Już sam nie
wiem, według jakich zasad wyznaczać ludzi na wachty. Drugi oficer dobrowolnie przejmuje
ster i pełni wachty. Wiatr zdaje się ustawać; morze jeszcze się kotłuje, ale statek wyraźnie
mniej kołysze.
29 lipca
Następna tragedia! Dzisiejszej nocy wachtę pełnił jeden marynarz, ponieważ z powodu
zmęczenia załogi nie mogłem wystawić dwóch jednocześnie. A rano stwierdziliśmy brak
sternika. Dokładnie przeszukiwanie łajby nic nie dało. Drugi oficer zniknął bez śladu, a
załogę znów opanowała panika. Po naradzie z pierwszym oficerem postanowiłem wydać
ludziom broń.
30 lipca
To już ostatnia noc. Cieszy nas, że wreszcie zbliżamy się do Anglii. Pogoda znów się
poprawiła, możemy płynąć pod pełnymi żaglami. Mogłem sobie pozwolić na kilka godzin
snu. Spałem jak suseł, gdy - z niemałym trudem - obudził mnie oficer. Miał dla mnie bardzo
przykry meldunek: brakuje wachtowego i sternika. Obaj przepadli jak kamień w wodę. Cała
robota spadła teraz na mnie, na oficera i dwóch marynarzy.
1 sierpnia
Już drugi dzień płyniemy w gęstej mgle. Nie spotkaliśmy żadnego statku. Jest nas za mało, by
sprawnie prowadzić nasz szkuner. Nie możemy zredukować żagli, gdyż nie bylibyśmy w
stanie ich podnieść. Zmierzamy do pewnej zguby. Zaistniała sytuacja najbardziej drażni
oficera. Jego twarda natura nie może pogodzić się z zaistniałymi faktami. Pozostałych dwóch
marynarzy zupełnie flegmatycznie, bez szemrania i cierpliwie wykonuje rozkazy,
przygotowani na najgorsze. Oficer jest Rumunem, reszta, to Rosjanie.
2 sierpnia, północ
Z krótkiego snu wyrwał mnie krzyk. W gęstej mgle nic nie było widać. Pobiegłem do oficera.
On też usłyszał ten krzyk, obszedł cały pokład, lecz nigdzie nie znalazł wachtowego. A zatem
zginął jeszcze jeden majtek. Oficer twierdzi, że właśnie przeszliśmy przez Cieśninę Dover.
Jakby na potwierdzenie jego słów mgła uniosła się nieco, a my ujrzeliśmy North Foreland.
3 sierpnia
Koło północy chciałem zamienić przy sterze jednego już marynarza. Sterówka była pusta!
Wiatr wiał równo, lecz mimo to obawiałem się zostawić ster bez opieki. Krzykiem wezwałem
oficera. Wybiegł na pokład w samej tylko bieliźnie, a wyraz jego twarzy świadczył o tym, jak
bliski jest utraty zmysłów. Podszedł do mnie i - jakby się bał, że go kto usłyszy - szepnął mi
na ucho:
- On rzeczywiście jest na statku. Późnym wieczorem, gdy stałem na wachcie, zauważyłem
wysokiego, chudego i bardzo bladego człowieka. Stał on na pokładzie przy samym dziobie
i jakby coś oglądał. Podszedłem go od tyłu i wbiłem mu w plecy nóż. Lecz ostrze przeszło
przez niego jak przez mgłę - tu wyjął zza pazuchy groźny sztylet, szaleńczo prujący
powietrze. - Znajdę ja drania! Pewnie
ukrywa się w jednej z tych skrzyń. Zaraz wszystkie pootwieram. Niech pan łaskawie
pozostanie przy sterze - położył palec na ustach i zszedł pod pokład.
Zaczęło mocno wiać i nie mogłem opuścić steru. Widziałem, jak oficer wyszedł z latarnią i
skrzynią narzędzi, a następni zniknął w ładowni. Niewątpliwie oszalał, pomieszały mu się
zmysły, a zatem nie ma sensu odwodzić go od zamiaru. Wiele szkody ładunkowi nie
wyrządzi; według listy przewozowej skrzynie zawierają tylko glinę. Stoję przy sterze i
jednocześnie piszę te słowa. Muszę tu tkwić dopóty, dopóki mgła nieco się podniesie. Wtedy
spróbuję doprowadzić szkuner do najbliższego portu...
Tracę wszelką nadzieję. Wierzyłem, że praca fizyczna w ładowni uspokoi oficera na tyle, że
będzie on mógł być dalej moją prawą ręką, ale stało się zupełnie odwrotnie. Z ładowni
odezwał się niesamowity, mrożący krew w żyłach krzyk pełen grozy. Po chwili pierwszy
oficer dosłownie wyleciał z ładowni niczym kula armatnia, blady, śmiertelnie przerażony i -
kompletnie oszalały - krzyczał wniebogłosy:
- Ratujcie mnie! Pomocy! Jest tam! Widziałem go! Niech go pan zniszczy, zanim będzie za
późno. Jedyny ratunek w morzu, kapitanie! Innego wyjścia nie ma!
Wykrzyczał to wszystko z furią ciężkiego wariata i zanim mogłem coś powiedzieć -
przeskoczył poręcz i rzucił się w morze.
Chyba wreszcie zrozumiałem. To właśnie on, zwariowawszy, pozbywał się swoich kolegów i
podwładnych z załogi, wyrzucał ich za burtę, a teraz sam podążył ich śladem. Boże! Jak ja się
wytłumaczę przed Izbą Morską? Wracam sam, a wypłynęło nas tylu. Kto mi uwierzy, że
wchodziły tu w grę siły nadprzyrodzone, kiedy nie będę miał ani jednego świadka? Jako
kapitan - jestem skończony... Lecz, żeby stanąć przed sądem Izby Morskiej, muszę dobić do
jakiegoś portu. Czy zdołam? Bóg wie...
4 sierpnia
Mgła jest tak gęsta, że można by wbić w nią siekierę. Nie mam odwagi zejść pod pokład, boję
się również opuścić ster. Czuwałem całą noc i sam GO zobaczyłem. Niech Bóg mi wybaczy,
ale oficer miał rację, rzucając się za burtę. Zawsze to lepiej zginąć normalnie, śmiercią
marynarza. Tylko że ja jestem kapitanem. Kapitanowi nie wypada porzucić swojego statku.
Jest jedna możliwość: opuścić statek jako ostatni. Jest wszakże jeszcze inna możliwość;
uważam, że bardziej honorowa: pójść na dno razem ze swoją łajbą. Postanowiłem przyjąć
takie rozwiązanie, jakie uważam w tej sytuacji za stosowne. A ponieważ nie będę już mógł
pisać - przekazuję ostatnią informację: przywiązuję się liną do koła sterowego, biorę w dłonie
to, czego ON nie odważy się dotknąć. Niech się stanie, co ma się stać. Skoro nie mogę
uratować życia, staram się ratować przynajmniej honor kapitana i własną duszę. Siły mnie
opuszczają, zbliża się noc. Jeżeli mój szkuner roztrzaska się, to czy ktoś odnajdzie tę butelkę?
Jeżeli tak, może uwierzy. Boże! Ty jeden znasz całą prawdę. A wy - ludzie - spróbujcie
zrozumieć nieszczęsną duszę starego wilka morskiego, który do ostatniego tchnienia próbuje
wykonywać swoje obowiązki zgodnie z Kodeksem Morskim...
Tyle zapiski. Cała sprawa jest wciąż otwarta. Nie ma komu dać świadectwo. Nie ma jak
udowodnić, czy chodzi o wypadek, czy o zbrodnię.
Ludzie uznają kapitana za bohatera. Miasto chce wyprawić uroczysty pogrzeb. Z tego, co
wiem, kondukt żałobny ma wytyczoną następującą marszrutę: trumnę ze zwłokami kapitana
przewiozą kawałek rzeką Esk, następnie starsi miasta i kapitanowie przeniosą ją na ramionach
na wzgórze po niezliczonych schodach i złożą do grobu na cmentarzu w pobliżu opactwa.
Wybrano miejsce, z którego rozpościera się przepiękny widok na miasto, port i otwarte
morze. O udział w uroczystościach żałobnych były niemalże przetargi. O niesienie trumny
ubiegają się wszyscy właściciele barek, kutrów i frachtowców oraz co zacniejsci obywatele
portowego miasta Whitby. Pogrzeb odbędzie się jutro. Może na tym skończy się jeszcze jedna
z niewyjaśnionych morskich tajemnic.

Notatnik Miny Murray


8 sierpnia
Lucy przez całą noc spała bardzo niespokojnie. Była okropna burza, w kominach aż huczało,
grzmoty przypominały salwy armatnie. Lucy dwa razy wstała i ubrała się. Na szczęście była
bardzo czujna. Budziłam się, rozbierałam ją i kładłam z powrotem do łóżka, a ta biedaczka o
tym nie wiedziała.
Pomimo to, wstałyśmy dość wcześnie i poszłyśmy do portu, by - gnane zwykłą kobiecą
ciekawością - same zobaczyć, czy nocna burza spowodowała jakieś większe spustoszenie na
kotwicowisku przy nabrzeżu i na przyległych do portu plażach. Przedtem widziałam wiele
marynistycznych obrazów - i łagodnych i dramatycznych - a tu mam okazję do konfrontacji
sztuki z rzeczywistością.
Zainteresowania Lucy w dużej mierze zgodne są z moimi. W porcie było już wielu ludzi,
albowiem mieszkańcy kortowego miasta i turyści interesują się - jakby tu powiedzieć -
„krajobrazem po burzy”, chociaż i jedni, i drudzy, z całkowicie innych powodów. Było już
spokojniej, wiatr ustał, lecz fala była wciąż wysoka, grzebienie bałwanów białe jak śnieg,
przypominały plamę na ciemnym piwie. Cieszę
się, że Jonathan nie przeżył wczorajszej nocy na morzu, lecz na lądzie. Chociaż - licho wie,
gdzie on ją przeżył. Ani znaku życia. Jonathanie! Gdzie jesteś? Jak ci się powodzi? Wracajże,
kochany! Martwię się o Ciebie i nie wiem, co robić. Czy w ogóle mogę cokolwiek zrobić dla
Ciebie? Kompletna beznadzieja...
Jonathanie!!!
10 sierpnia
Pogrzeb biednego kapitana był wzruszający. Wzięły w nim udział wszystkie statki
przebywające w porcie. Trumnę nieśli - od Tate Hill Pier aż do grobu w cmentarnym parku -
sami kapitanowie żeglugi wielkiej. Razem z Lucy przyglądaliśmy się całej ceremonii z naszej
ławki, obok której zresztą został pochowany. Lucy była tym wszystkich bardzo przejęta.
Prześladuje mnie wciąż jedna myśl, że - czego jestem pewna - Lucy miewa złe sny. Co
więcej, podejrzewam, że coś z nią nie jest w porządku. Że z nią, lub w niej, dzieje się coś
dziwnego.
Dziś rano znaleziono przy naszej ławce starego pana Swalesa. Nie żył. Miał złamany kark, a
jego pośmiertna twarz wyrażała bezgraniczną zgrozę. Jego oczy - jak mówili świadkowie -
pełne były strachu, a zawsze mi się wydawało, że strach jest ostatnim uczuciem, o które by
można go podejrzewać. Biedny staruszek! Wiem przecież, że przewidywał swoją rychłą
śmierć. Sam mi o tym mówił, a Lucy o tym wiedziała. Dziewczynę wzrusza każda
drobnostka. Jeden z kolegów pana Swalesa zawsze przychodził ze swoim pieskiem. Podczas
pogrzebu był z nim także. Piesek był łagodny i jeszcze nie słyszałem, żeby szczekał lub na
kogoś warczał. Jakże więc byłam zdziwiona, gdy podczas ceremonii pogrzebowej ów piesek
odbiegł na bok, usiadł i żałośnie wył i poszczekiwał. Jego pan próbował go przywołać i
uspokoić - lecz nic z tego. Pies jakby oszalał. Jeżył sierść, wył w zapamiętaniu i szczekał na
trumnę. Starszy pan siłą przyciągnął go z powrotem do naszej ławki. Piesek dotknął nosem
nagrobka u naszych stóp i zaczął się trząść jak w agonii. Głaskałam go, wiedząc, że mnie lubi,
ale i to niewiele pomogło. Lucy, która też znała i lubiła tego pieska, nawet go nie dotknęła,
patrząc na niego inaczej niż zwykle, w jej wzroku było coś przerażającego i - muszę tak
powiedzieć - lubieżnego. Obawiam się, że ten pies przyśni jej się dzisiejszej nocy. Dlatego
postanowiłam Lucy przed snem nieco zmęczyć, aplikując jej dłuższy spacer wzdłuż
klifowego wybrzeża.

Rozdział 8 - Notatnik Miny Murray

Tego samego dnia, godz. 23.00


Jestem bardzo zmęczona. Gdybym prowadzenie swojego dziennika nie uważała za swój
obowiązek, nawet bym go dziś wieczór nie otworzyła. Spacer był długi. Lucy jakby
odzyskała dobre samopoczucie. Nie opodal latarni morskiej napotkałyśmy kilka krów. Trochę
nas wystraszyły. Wstąpiłyśmy na herbatę do starej, istniejącej tu od niepamięci herbaciarni.
Lucy była już zmęczona.
Postanowiliśmy iść spać. W domu zastałyśmy młodego kapitana, którego matka Lucy
zaprosiła na kolację. Myślę, że biskup powinien zająć się wychowywaniem młodych
kapłanów, by ci wychodzili natychmiast po zobaczeniu dwóch śpiących panienek.
Lucy już śpi, oddycha równomiernie, policzki ma czerwone. Wierzę, że najgorsze już minęło
i że przestaną ją prześladować złe sny. Do pełnego szczęścia brakuje mi tylko wiadomości od
Jonathana.
11 sierpnia, godz 3.00
Znów otwieram swój notatnik. Trudno będzie mi zasnąć ponownie, mogę więc pisać.
Przeżyłyśmy okropną przygodę. Przebudziłam się, mając dziwne uczucie, że jestem w pokoju
sama. Podeszłam do łóżka Lucy i stwierdziłam, że łoże jest puste. Nie było jej w pokoju.
Drzwi były zamknięte, lecz nie na klucz, chociaż byłam pewna, że wieczorem przekręciłam
klucz w zamku. Sprawdziłam, co Lucy na siebie włożyła. Jeżeli tylko szlafrok - będzie w
domu. Jeżeli suknię - wyszła na zewnątrz. Lecz w szafie wisiał i szlafrok, wisiały też jej
wszystkie sukienki.
„Bogu dzięki” - pomyślałam. „Nie może być daleko, ponieważ ma na sobie tylko nocną
koszulę” - pomyślałam. Zbiegłam na dół, do pokoju gościnnego. Nikogo! Potem zajrzałam do
wszystkich pokoi. Lucy nie było w domu. Sprawdziłam drzwi wyjściowe. Otwarte. Potem
furtkę do ulicy - również nie zamknięta!
Przestraszyłam się, albowiem Lucy musiała wyjść na miasto tak jak była - tylko w nocnej
koszuli! Wskoczyłam szybciutko w wełnianą kurtkę i wybiegłam na poszukiwanie Lucy.
Dokąd mogła pójść?! Na wieży wybiła właśnie pierwsza w nocy i nigdzie ani żywej duszy.
Pobiegłam wzdłuż North Treeace - po kimś w białej koszuli ani śladu, potem biegłam wzdłuż
klifowego pobrzeża - znów nikogo! Wtedy wpadłam na myśl, czy Lucy może poszła do
naszej ławki na cmentarzu, gdzie tak bardzo lubiła ze mną przesiadywać. Właśnie na chwilę
wyszedł zza chmur srebrny księżyc, a w jego blasku dojrzałam białą postać na wzgórzu. To
musiała być tylko Lucy. Zdawało mi się, że nie była sama. Tuż przy niej widniała jeszcze
jedna sylwetka, a z tej odległości trudno mi było określić jej charakter. Może człowiek, może
zwierzę? Księżyc znów znikł za chmurą, a ja pobiegłam w znajomym kierunku. W mig, jak
nigdy przedtem, pokonałam te liczne schody, biegnąc prosto do naszej ławki. Tylko tam
spodziewałam się odnaleźć Lucy, zanim ktoś obcy ją dojrzy i sprawa jej lunatyzmu przestanie
być tajemnicą. Pokonując już ostatnie stopnie, znów dojrzałam białą sylwetkę. „Lucy, Lucy” -
krzyknęłam i towarzyszący jej cień podniósł się i jakby rozpłynął. Zastałam Lucy na naszej
ławce. Siedziała nieruchomo, a jej głowa oparta była o brzeg ławki. Spała... Usta miała lekko
rozchylone i cicho jęczała. W śnie podniosła rękę, kładąc dłoń na szyi. Cała się trzęsła, jakby
z zimna. Otuliłam ją swoją kurtką. Żeby jej było bardziej ciepło, zapięłam jej agrafką golf
przy szyi. Pewnie ją ukłułam, ponieważ przyłożyła dłoń do szyi i lekko westchnęła.
Próbowałam ją delikatnie obudzić, wkładając na jej stopy swoje trzewiki. Wreszcie otworzyła
oczy, ale wcale nie była zdziwiona tym, że mnie widzi. Prawdą jest i to, że nie miała
świadomości, gdzie się znajduje. Prowadziłam ją do domu. Po drodze specjalnie weszłam w
gęste błoto, żeby przypadkowy przechodzień nie zauważył, że jestem bosa.
Na szczęście, nikt nas nie spotkał. Tylko raz mijał nas jakiś nietrzeźwy przechodzień.
Przystanęłyśmy w bramie, zanim nie przeszedł. Chodziło mi przede wszystkim o dobre imię
Lucy. W domu odmówiłyśmy modlitwę i położyłyśmy się spać. Postanowiłam, że o tej
przygodzie nie powiem jej matce. Starsza pani mogłaby przeżyć duży wstrząs. Zamknęłam
drzwi na klucz, a ten przywiązałam sobie do nadgarstka. Nad morzem już świtało. Lucy
zasnęła twardo.

Tego samego dnia, po południu


Lucy spała jak niemowlę, jej nocna wycieczka zdawała się nie pozostawiać żadnego śladu.
Wręcz odwrotnie - wyglądała zdrowiej niż zwykle. Było mi bardzo przykro, że ją ukłułam. Że
ją skaleczyłam agrafką w szyję... Miała bowiem na gardle widoczny ślad ukłucia, a na nocnej
koszuli widniała kropelka zastygłej krwi. Próbowałam się jej wytłumaczyć, ale ona - śmiejąc
się - powiedziała, że to nic takiego. Całe szczęście, że to nakłucie jest nieduże i żadnego śladu
nie powinno po nim pozostać. W każdym razie nie będzie najmniejszej blizny.
Tego samego dnia, noc
Przeżyłyśmy szczęśliwy dzień. Powietrze było czyste, słońce jasne, wiał świeży wiaterek.
Kolację zjadłyśmy w lasku Mulgraw, dokąd odstawiła nas swoim koczem lady Westenra.
Starsza pani bardzo lubi, że wszędzie chodzimy z Lucy razem. Mówi, że moje towarzystwo
wpływa na Lucy pozytywnie. Ja jednak odczuwam dotkliwie brak Jonathana. Spać poszłyśmy
dość wcześnie. Dzisiaj Lucy powinna być spokojna. Lecz na wszelki wypadek przywiązałam
sobie klucz do nadgarstka. Tej nocy chyba nic się nie przytrafi.
12 sierpnia
Przeliczyłam się, ponieważ Lucy dwa razy w nocy wstawała, chcąc wyjść na zewnątrz. Była
jakby bardzo niezadowolona, kiedy nie mogła odnaleźć klucza. Obudziła się wcześnie,
położyła się obok mnie w moim łóżku i opowiadała mi o Arturze. Powiedziałam jej, jak
bardzo martwię się o Jonathana. Zaczęła mnie pocieszać. Nawet jej się poniekąd udało.
Jestem spokojniejsza.
13 sierpnia
Dzień przebiegł dość spokojnie, ale ja i tak położyłam się z kluczem przywiązanym do
nadgarstka. W nocy coś mnie obudziło. Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam Lucy siedzącą
na łóżku - i oczywiście śpiącą - zapatrzoną w okno. Wstałam cichutko, podeszłam i
odsłoniłam kotarę. Noc była jasna, księżyc lśnił jak nowa pensówka. Za oknem krążył duży
nietoperz. Dwa razy lekko musnął skrzydłem szybę, ale kiedy mnie zobaczył przestraszył się i
odleciał ponad portem w kierunku opactwa. Lucy znów się położyła i do rana spała spokojnie.
14 sierpnia
Cały dzień spędziłam na Wschodnim Urwisku. Lucy kocha to miejsce. Tylko z trudem udaje
mi się namówić ją do powrotu na obiad, podwieczorek, czy kolację. Dziś po południu rzuciła
dziwną uwagę. Właśnie wracałyśmy do domu, kiedy już na końcu schodów zatrzymała się, by
jeszcze raz spojrzeć na tę cudowną scenerię nadmorskiego wieczoru. Słońce powoli chowało
się za Kettleness; na Wschodnie Urwisko i na stare opactwo padały czerwone już promienie
zachodzącego słońca i cała okolica tonęła w różowej poświacie. W milczeniu napawałyśmy
się wspaniałym widokiem, kiedy Lucy, ni to do mnie, ni to do siebie, zaszeptała:
- Znów te czerwone oczy. Takie same.
Powiedziała to całkiem bez związku. Ukradkiem spojrzałam w jej twarz i zauważyłam, że
Lucy znajduje się jakby w półśnie. Nic jej na to nie odpowiedziałam, tylko powiodłam
wzrokiem w ślad za jej spojrzeniem. Lucy patrzyła w kierunku naszej ławki, na której teraz
siedziała samotna postać,
wysoka i chuda, z oczyma - zdawało się - całkiem czerwonymi. Tłumaczyłam Lucy, że ma tu
miejsce tylko zwykłe złudzenie optyczne, wywołane czerwonawą poświatą zachodzącego
słońca, ale ona jakby mnie nie słuchała. Chyba myślała o tej straszliwej nocy, a ja
postanowiłam nigdy jej o tym zdarzeniu nie przypominać. Po chwili byłyśmy już w domu.
Lucy dokuczał ból głowy, więc położyła się wcześnie. Ja, myśląc nieustannie o Jonathanie,
wyszłam jeszcze na przechadzkę wzdłuż klifowego pobrzeża. Księżyc był w pełni,
widoczność była jak za dnia. Spojrzałam w kierunku naszego okna i zobaczyłam Lucy,
wychylającą się na zewnątrz. Myśląc, że już mnie wygląda, pomachałam jej ręką, ale ona nie
reagowała na moje gesty. Wówczas księżyc wyraźnie oświetlił nasze okno, a ja dokładnie
zobaczyłam, że Lucy ma głowę opartą o framugę i śpi jak zaklęta. Przy niej siedziało coś, co
przypominało wielkiego ptaka. Bałam się, że Lucy gotowa się przeziębić, więc co sił
pobiegłam do domu. Kiedy wstępowałam do naszego pokoju, Lucy - wciąż we śnie - kładła
się właśnie z powrotem do łóżka, trzymając się dłonią za gardło. Nie budziłam jej.
Sprawdziłam tylko, czy okna i drzwi są dobrze zamknięte. Lucy śpi jak niemowlę, ale wydaje
się bledsza niż zwykle. Pewnie bardzo tęskni za Arturem.

15 Sierpnia
Wstałam później, niż zwykle. Lucy też spała, dopóki nie wezwano nas na śniadanie. Podczas
posiłku otrzymałyśmy miłą wiadomość. Ojcu Artura znacznie się poprawiło i obaj pragną, by
ślub odbył się jak najwcześniej. Matka Lucy także bardzo się z tego cieszy, ale wszyscy,
oprócz niej, wiemy, że nieboga ma dni policzone. Lekarz powiedział mi wcześniej w
zaufaniu, że serce starszej pani wytrzyma jeszcze zaledwie kilka miesięcy. Wszystko zależy
od spokoju. To dobrze, że nic jej nie wspominałam o tej dziwnej i strasznej nocy. Wierzę, że
ślub córki przedłuży matce życie.
17 sierpnia
Przez dwa dni nie otwierałam swojego dziennika. Nad naszym szczęściem jakby uniósł się
cień bezlitosnego przeznaczenia. Jonathana jak nie pisał, tak nie pisze. Nie potrafię sobie
wytłumaczyć stanu Lucy. Z każdym dniem traci kolor, jest senna, dusi się. Co noc śpię z
kluczem na nadgarstku, a Lucy wciąż wstaje, ubiera się i wysiaduje przy otwartym oknie.
Wczorajszej nocy zastałam ją wychyloną z okna, budziłam ją, a ona sprawiała wrażenie
zemdlonej. Kiedy się wreszcie ocknęła, była jakby nieprzytomna i cichutko płakała.
Zapytałam, jak to się dzieje, że wciąż chodzi do okna, ale ona tylko pokręciła głową i
odwróciła się w drugą stronę. Ślad na jej gardle po moim nieszczęśliwym ukłuciu agrafką nie
chce się goić. Co gorsza, zdaje się powiększać. Jeżeli nie zagoi się w ciągu
najbliższych dni, wezwę lekarza.
Pismo kancelarii adwokackiej Samuel F. Billington i syn, Whitby, do panów Cartera,
Patersona i spółki w Londynie
17 sierpnia
Szanowni Panowie,
za pośrednictwem Wielkiej Kolei Północnej odesłaliśmy Wam przesyłkę, którą należy
dostarczyć ze stacji King Cross do posiadłości Carfax w Purfleet. Budynek jest obecnie nie
zamieszkany, lecz w załączeniu przesyłamy klucz z dokładnym oznaczeniem.
Przesyłka składa się z pięćdziesięciu skrzyń, które prosimy złożyć łaskawie w tej części
domu, która oznaczona jest na załączonym szkicu literą „A”. Wasz przedstawiciel znajdzie to
miejsce bez trudu, jest to bowiem stara kapliczka, należąca do posiadłości. Przesyłka odjeżdża
dziś wieczorem o godz. 21:30, na Kings Cross powinna być jutro o 16:30. Bylibyśmy
wdzięczni, gdyby Wasz przedstawiciel czekał na przesyłkę z podstawionymi wozami, by
przetransportować skrzynie na miejsce przeznaczenia. Jeżeli zaś chodzi o opłatę transportu,
przesyłamy zaliczkę w wysokości 10 funtów, której przyjęcie prosimy łaskawie potwierdzić.
Gdyby opłata była niższa, prosimy o łaskawe zwrócenie nadwyżki. Jeżeli zaś koszty byłyby
wyższe, różnicę uregulujemy od ręki. Po złożeniu skrzyń, klucze prosimy zostawić w
głównym holu. Jesteśmy przekonani, że nie wykroczymy poza ramy przyjętej kurtuazji
handlowej, jeżeli zwrócimy Waszą łaskawą uwagę na fakt, że przesyłka jest pilna.
Z wyrazami najwyższego szacunku, oddani Wam szczerze i zawsze gotowi do współpracy
Samuel F. Billington i syn
Pismo panów Cartera, Patersona i spółka, Londyn, do kancelarii adwokackiej Bellington i
syn, Whitby
21 sierpnia
Drodzy Panowie,
potwierdzamy otrzymanie sumy 10 funtów i według załączonego rachunku zwracamy Wam
kwotę 1 funta, 17 szylingów i 9 pensów. Przesyłkę dostarczyliśmy dokładnie według
Waszych wskazań, a klucze zostawiliśmy w holu głównym.
Z wyrazami szacunku oddani Wam
Carter, Peterson i spółka

Notatnik Miny Murray


18 sierpnia
Stan zdrowia Lucy poprawia się. Całą noc przespała spokojni, ani razu nie wstawała. Jej
policzki zbyt często jednak bywają blade, jak u człowieka, który cierpi na anemię. Ostatnio
miewa przebłyski dobrego humoru. Napomknęła nawet o owej nocy, ujmując to w słowach:
- Przynajmniej bosymi stopami nie narobiłam za wiele hałasu i nie obudziłam tych
nieboszczyków.
Zapytałam, czy wtedy coś jej się śniło.
- Coś niecoś. Lecz wszystko w tym śnie było takie realne. Czułam ogromną wewnętrzną
potrzebę pójścia na naszą ławkę. Nie wiem dlaczego. Pamiętam, jak szłam ulicami i przez
most. Gdy zbliżałam się do schodów, słyszałam wycie psów. Przypominam sobie coś
wysokiego, czarnego o czerwonych oczach. Wydawało mi się, jakbym się zanurzała w
głębokiej, zielonkawej wodzie. W uszach mi huczało. Nagle wszystko się rozpłynęło,
czułam, jak moja dusza opuszcza ciało i wiruje w powietrzu. Cudowne, błogie bycie - nie
bycie przerwało mi coś w rodzaju gwałtownego trzęsienia ziemi. Myślałam, że pod naszą
ławką uaktywnił się wulkan, ale to tylko ty próbowałaś mnie delikatnie obudzić.
Jej dziwna reakcja dała mi wiele do myślenia. Postanowiłam unikać tego tematu jak ognia.
Rześki wiatr znów zaczerwienił policzki Lucy. Spędziłyśmy przyjemny wieczór.
List siostry Agaty ze szpitala św. Józefa i Panny Marii, Budapeszt, do panny Wilhelminy
Murray
12 sierpnia
Droga Pani,
piszę na prośbę pana Jonathana Harkera, który nie ma jeszcze na tyle sił, by pisać samemu,
chociaż - chwała Jezusowi Chrystusowi, św. Józefowi i Pannie Marii - czuje się znacznie
lepiej. Pan Jonathan leży u nas już szósty dzień na ciężkie zapalenie opon mózgowych. Prosił
o przekazanie pani serdecznych pozdrowień. Jednocześnie piszę i do pana Petera Hawkinsa z
Exeteru, któremu przekazuje ukłony i zapewnienie, że powierzone mu zadanie wykonał
zgodnie ze zleceniem. Panu Jonathanowi jest ogromnie przykro, że spóźnia się do domu, lecz
jego stan zdrowia wymaga jeszcze kilkutygodniowego pobytu w naszym sanktuarium.
Dopiero po wyzdrowieniu pozwolimy mu na kontynuowanie podróży. Pacjent prosił, by panią
zawiadomić, iż nie ma przy sobie odpowiedniej gotówki, a bardzo chciałby za swój pobyt
zapłacić, by - jak sam powiedział - nie okradać tych, którzy bardzo potrzebują naszej
bezpłatnej pomocy.
Proszę przyjąć wyrazy mojego szczerego szacunku i życzenia wszelkiej pomyślności.
Siostra Agata
PS. Mój pacjent właśnie zasnął, dlatego ośmielam się otworzyć ten list i dopisać kilka słów od
siebie. Dużo mi o Pani opowiadał i wiem, że macie zamiar wkrótce się pobrać. Niech dobry
Bóg Wam błogosławi. Nasz doktor powiedział, że Jonathan przeżył ogromny szok - w sanie
delirium okropnie bluźnił, ale ja wiem, że było to majaczenie w stanie kompletnej
nieświadomości - nieustannie mówił o wilkach, truciźnie, o krwi, o demonach i duchach, i
takich rzeczach, które boję się nawet wymienić. Niech Pani, na miłość Boską, w przyszłości
nie dopuszcza, by wpadał w podobny stan psychiczny; należy oszczędzać mu sytuacji
wstrząsowych i zbyt wielkich emocji. Choroba ta bowiem pozostawia w psychice człowieka
długotrwałe ślady. Nie mogliśmy do Pani napisać wcześniej, ponieważ niczego nie
wiedzieliśmy o tym człowieku. Przyprowadzono go do nas prosto z pociągu, a zawiadowca
stacji twierdził, że człowiek ten wbiegł na dworzec, wpadł do kasy i krzyczał, żeby mu dać
bilet do domu. Kiedy stwierdzono, że jest Anglikiem, wydano mu bilet do najodleglejszej
stacji kolei kalusenbrigskiej. Zapewniam Panią, że jest u nas pod dobrą opieką. Swoim miłym
zachowaniem pozyskał serca nas wszystkich. Powodzi mu się dobrze i za kilka tygodni stanie
na nogach. Modlę się do Boga, do św. Józefa i do Panny Marii, prosząc o szczęśliwe dni dla
Was obojga.
Dziennik dr. Sewarda
U Renfielda, wczoraj w nocy, nastąpiła dziwna i nieoczekiwana zmiana. Około ósmej zaczął
się denerwować i pociągał nosem jak pies, który coś zwietrzył. Pielęgniarz zwrócił na to
uwagę i wiedząc, że ten przypadek mnie interesuje, starał się sprowokować pacjenta do
rozmowy. Renfield zwykle słucha pielęgniarza, odnosząc się do niego uprzejmie, ale tym
razem zupełnie go zlekceważył. Powiedział buńczucznie:
- Z panem nie mam o czym rozmawiać. Nie zasługuje pan na rozmowę ze mną. Mistrz
nadchodzi.
Pielęgniarz uważa, że Renfield popadł w fanatyzm religijny. Musimy bardzo uważać,
albowiem silne chłopisko, opanowane przez fanatyzm religijny, jest ogromnym zagrożeniem
dla otoczenia, odkąd wykazuje manię zabijania. O dziewiątej odwiedziłem go osobiście.
Zachowywał się wobec mnie tak samo, jak względem pielęgniarza. Jeszcze trochę i nabierze
przekonania, że jest Bogiem.
W ciągu następnej pół godziny nerwowość Renfielda jakby wzrastała. Obserwowałem go z
ukrycia. Nagle w jego oczach pojawiła się niepewność, jakże charakterystyczna dla
szaleńców, opanowanych przez ideé fixe. Złagodniał jak baranek, pełen rezygnacji usiadł na
brzegu łóżka i patrzył w jeden punkt. Chciałem się dowiedzieć, czy ta apatia nie jest li tylko
udawana, czy nie powiela metody stosowanej przez symulantów, a więc próbowałem go
naciągnąć na rozmowę o jego ulubieńcach. Temat ten zawsze podejmował z wyraźnym
ożywieniem. Długo milczał, a potem warknął:
- Do diabła z tym paskudztwem! To mnie nic nie obchodzi!
- Co takiego? - zawołałem. Już pana nie obchodzą pająki? (Na pewno zajął się pająkami, a
jego zeszyt znów zapełniają kolumny cyfr).
- Druhny oczekują nadejścia panny młodej, wypatrując jej błagalnym wzrokiem -
odpowiedział zagadkowo. Lecz gdy panna młoda nadchodzi, spełnione oczekiwanie
sprawia druhnom zawód.
Więcej nie powiedział ani słowa, siedział nieruchomo na łóżku i patrzył w jeden punkt.
Zażyłem chloral, ów nowoczesny środek nasenny, rzucający człowieka w objęcia Morfeusza -
i położyłem się spać. Zegar wybijał drugą, kiedy obudził mnie pielęgniarz, zawiadamiając, że
Renfield uciekł. Szybko wskoczyłem w to, co miałem pod ręką i pobiegłem na dół. Mój
pacjent jest na tyle niebezpieczny, iż nie może przybywać na wolności. Pielęgniarz
opowiedział mi pośpiesznie, że jakieś dwadzieścia minut temu zaglądał przez wizjer (zwany
judaszem) do pokoju Renfielda, ale ten wydawał się spać spokojnie. Przed chwilą natomiast,
kiedy przechodził koło jego drzwi, usłyszał brzęk szkła. Szybko wszedł do pokoju i zobaczył,
jak pacjent wyskakuje przez okno. spojrzał tylko, w jakim kierunku ten wariat podąża, potem
czym prędzej mnie obudził. Podążaliśmy śladem uciekiniera. Rychło ujrzeliśmy białą postać,
przesadzającą wysoki mur, oddzielający naszą placówkę od opuszczonej posiadłości.
Powiedziałem pielęgniarzowi, żeby szybko sprowadził jeszcze ze trzech czy czterech ludzi,
sam przystawiłem do muru drabinę i przeszedłem na drugą stronę. Znów dojrzałem postać
Renfielda. Śledziłem go aż do odległego krańca budowli. Renfield zatrzymał się przy
dębowych drzwiach, prowadzących do kaplicy. Przylgnął do nich całym ciałem.
Najwidoczniej z kimś rozmawiał. Nie zrozumiałem ani słowa, ale bałem się zbliżyć, by
pacjenta nie przestraszyć; prawdopodobnie znów uciekł. Gonić wariata to gorsze, niż gonić
rój pszczół. Renfield wcale nie zwracał uwagi na otoczenie. Kiedy dołączyli do mnie
pomocnicy i otoczyliśmy pacjenta, podszedłem wtedy bliżej i usłyszałem jak Renfield mówi:
- Przyszedłem wykonać Twoje rozkazy, Mistrzu. Jestem Twoim niewolnikiem i wiem, że
szczodrze mnie wynagrodzisz za wierną służbę. Już od dawna czczę Ciebie. Wreszcie
jesteś w pobliżu. Rozkazuj! Wiem, że mnie wynagrodzisz.
A więc Renfield to egoista. Bez przerwy myśli tylko o własnej korzyści.
Kiedy się na niego rzuciliśmy bronił się jak tygrys. Zaskoczyła mnie jego ogromna siła.
Dotąd nie widziałem jeszcze żadnego wariata w tak dzikim paroksyzmie. Całe szczęście, że
jego siłę i przewrotność odkryliśmy na czas.
Odezwał się dopiero wtedy, kiedy spętaliśmy go kaftanem bezpieczeństwa i zamknęli w
pokoju o miękkich, wytapicerowanych ścianach.
- Będę cierpliwy, Mistrzu - powiedział. - Wiem, żeś przyszedł.

Rozdział 9 - List Miny Harker do Lucy Westenry


Budapeszt, 24 stycznia
Droga Lucy!
Wiem, jak niecierpliwie oczekujesz wiadomości o tym, co wydarzyło się od czasu naszego
pożegnania na dworcu w Whitby. Szczęśliwie dotarłam do Hull, gdzie wsiadłam na statek do
Hamburga. Stamtąd pojechałam pociągiem do Budapesztu.
Jonathana zastałam bardzo wymizerowanego. Jest jeszcze bardzo słaby i jakby niczego nie
pamiętał. Przeżył jakiś okropny wstrząs, więc nawet nie chcę, żeby sobie przypominał, co
właściwie spowodowało to, że znalazł się o krok od śmierci. Siostra Agata mówi, iż Jonathan
majaczył o strasznych rzeczach, ale ona nigdy mi tego nie powtórzy, ponieważ - jak twierdzi -
majaczenie chorego stanowi bożą tajemnicę, a ona musi respektować zasady swojego
powołania. Następnego
dnia, kiedy widziała, jak bardzo wszystko to mnie martwi, dodała:
- Mogę pani ujawnić tylko tyle, iż nie dopuścił się niczego takiego, co przyszła żona mogłaby
mieć za złe przyszłemu mężowi. Cały czas o pani myśli, a nawet przez sen wymawia jej
imię. Przeraziły go rzeczy, o których zwykły śmiertelnik nie ma pojęcia.
Ta dobra kobieta chyba myślała, że jestem o Jonathana zazdrosna. Ależ ja ufam mu
bezgranicznie, chociaż muszę przyznać, że poczułam się szczęśliwa, dowiadując, iż
przyczyną złego stanu Jonathana nie była kobieta.
Dziś rano, jak zwykle, siedziałam przy jego łóżku. Kiedy się przebudził poprosił mnie, żeby
mu podać jego marynarkę, bo musi coś wyjąć z kieszeni. Wyjął z niej notatnik. Pomyślałam,
że właśnie w nim można by znaleźć klucz do obecnego złego stanu zdrowia Jonathana. Być
może wyczuł moje myśli, bowiem kazał mi powyglądać przez okno, ponieważ chce być przez
chwilę sam. Wkrótce znów mnie przywołał i powiedział:
- Wilhelmino - a ja od razu wiedziałam, że mówi śmiertelnie poważnie, ponieważ nigdy nie
zwracał się do mnie pełnym imieniem - wiesz dobrze, że między małżonkami powinno
panować absolutne zaufanie. Nie powinny nas dzielić żadne tajemnice. Przeżyłem okropny
wstrząs, a kiedy myślę o tym, co mi się przydarzyło, w głowie mi się kręci i sam już nie
wiem, czy to prawda, czy tylko
wymysł chorego mózgu. Miałem przecież zapalenie opon mózgowych i bliski byłem
szaleństwa. Być może niewiele się różnię od zwykłego wariata. Moja tajemnica ukryta jest w
tym oto notatniku, a ja nie mam ochoty jej poznać. Zabierz go, proszę, a jeśli chcesz
przeczytaj, ale nigdy przy mnie nie wspominaj o jego treści. Chyba, że jakiś ważny powód
zmusi mnie do powrotu ku tym złowrogim stronicom, które zapisałem przy zdrowych i przy
chorych zmysłach.
Mówienie wyraźnie go męczyło. Schowałam mu notatnik pod poduszkę. Zaraz też poprosiłam
siostrę Agatę, by porozmawiała z ordynarotem, żeby zezwolił na udzielenie mi w szpitalu
ślubu z Jonathanem, i to jeszcze dzisiaj po południu.
Siostra Agata wróciła z wiadomością, że już posłano po angielskiego duchownego. Za
godzinę będziemy małżeństwem...
Chwila ta, jak szybko przyszła, tak i minęła. Jonathan, wsparty na poduszkach, zdecydowanie
i głośno wypowiedział swoje sakramentalne „TAK”. A ja, mając od szczęścia ściśnięte
gardło, ledwie wydałam głos. Gdy pastor i siostrzyczki opuścili salę, wyjęłam spod poduszki
Jonathana jego notatnik, owinęłam go w biały papier i przewiązałam jasną wstążeczką,
zapieczętowałam węzeł i na pieczęci odcisnęłam swoją ślubną obrączkę. Pocałowałam
pieczęć i pokazałam paczuszkę swojemu mężowi. Mój Boże, Lucy! Po raz pierwszy używam
określenia „mojemu mężowi”. Przyrzekłam mu, że bez bardzo ważnego powodu pieczęci tej
nie złamię. Milcząc uścisnął mi dłoń.
Cóż jeszcze, Moja Droga, mogę napisać? Jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie. Daj Ci
Boże, żebyś i Ty była taka szczęśliwa. Kończę ponieważ Jonathan już się budzi.
Kochająca Cię
Mina Harker

List Lucy Westenry do Miny Harker


Whitby, 30 sierpnia
Droga Mino,
proszę przyjąć najserdeczniejsze pozdrowienia i milion całusów. Chciałabym, żebyście czym
prędzej wrócili. Musicie trochę pomieszkać u nas. Tutejsze powietrze pomoże Jonathanowi
stanąć na nogach. Mnie wyraźnie się poprawiło. Mam dobry apetyt, kipię życiem, śpię
spokojnie. Somnambulizm chyba już minął, Artur mówi, że przybieram na wadze. Aha,
zapomniałam Ci powiedzieć, że Artur jest u nas. Chodzimy razem na długie przechadzki,
jeździmy konna, wiosłujemy, gramy w tenisa i wędkujemy. Coraz bardziej go kocham. A on
powiada, że kocha mnie jeszcze bardziej. Znów mnie woła. Na razie tyle.
Twoja Lucy
PS. Pozdrowienia od mamy. Czuje się nieco lepiej. I jeszcze jedno: ślub mamy 28 września.
Dziennik dr. Sewarda
20 sierpnia
Renfield ostatnio zachowuje się tak spokojnie, iż niekiedy sprawia wrażenie normalnego.
Jeszcze tydzień po swoim ataku przejawiał agresję, ale pewnej nocy, podczas pełni księżyca,
nagle się uspokoił. Pielęgniarz mówi, że od tego czasu pacjent nieustannie powtarza: „Już
czekam. Już czekam”.
Poszedłem go obejrzeć. Jeszcze wciąż był w kaftanie bezpieczeństwa i przebywał w pokoju o
wytapicerowanych ścianach. Mętne dotąd spojrzenie zastąpił wzrok pełen służalczej pokory.
Kazałem uwolnić go z kaftana. Pielęgniarze przez chwilę byli niezdecydowani, ale w końcu
wykonali moje polecenie. Pacjent zauważył ich zawahanie, a gdy zbliżył się do mnie,
powiedział:
- Zdaje się ci gamonie myślą, że mógłbym panu wyrządzić krzywdę. Pan sobie wyobraża? Ja
- i zrobić panu krzywdę. Głupcy!
Miło mi, że i chory umysł odróżnia mnie od pozostałych. Lecz i tak nie rozumiem go do
końca. Czyżby chciał dać mi do zrozumienia, że mamy jakieś wspólne interesy i dlatego
musimy trzymać razem? Nie udało mi się z niego niczego wyciągnąć. Proponowałem mu
kociaka i dorodną kocicę, lecz nie wykazał zainteresowania.
- Kicham na koty - powiedział z powagą. - Muszę teraz dużo myśleć i czekać, czekać.
Poszedłem do siebie. Rano pielęgniarz zameldował, że Renfield aż do świtu zachowywał się
normalnie, lecz potem opanował go niepokój i znów nawiedziła go agresja, następnie miotały
nim spazmy, które go na tyle wyczerpały, że padł nieprzytomny.
To samo powtarzało się przez trzy następne doby - w ciągu dnia pacjent był agresywny, a od
wschodu księżyca do wschodu słońca zupełnie spokojny. Należy to rozwikłać. Widocznie
działa na niego coś zewnętrznego, mające ograniczone w czasie działanie. Wymyślę jakiś
fortel. Niedawno uciekł bez naszej pomocy; dziś w nocy musi uciec przy naszym
współudziale. Stworzymy mu po prostu okazję i będziemy go śledzić.
23 sierpnia
Zawsze stanie się to, czego się najmniej spodziewamy. Kiedy nasz ptaszek stwierdził, że jego
klatka jest otwarta - nie wyfrunął. Nasz wysiłek poszedł na marne. Nabrałem tylko
przekonania, że jego „normalność” ma głębsze korzenie. Wydałem pielęgniarzom
dyspozycję, by nocą dawano pacjentowi więcej swobody. Pragnąłem temu nieborakowi ulżyć
przynajmniej w chwilach, gdy jego świadomość jest w stanie fakt ten odebrać. No i co?
Właśnie po mnie przysłano, bo pacjent znów uciekł.
Później
Przeżyłem następną nocną przygodę. Renfield chytrze zaczekał do rozpoczęcia nocnego
obchodu, sprytnie wyminął otwierającego drzwi pielęgniarza i popędził przez korytarz.
Nakazałem pielęgniarzom, by go śledzili. Raz jeszcze musieliśmy wejść na teren opuszczonej
posiadłości w sąsiedztwie. Pacjenta zastaliśmy znów przy drzwiach starej kapliczki. Gdy
mnie spostrzegł, wpadł we
wściekłość i rzucił się na mnie. Kiedyśmy go krępowali, stało się coś wyjątkowego. Renfield
na chwilę podwoił swoje siły, by nagle całkowicie spokornieć. Instynktownie się obejrzałem,
lecz niczego specjalnego nie zauważyłem. Podążyłem za wzrokiem pacjenta. Renfield
wpatrywał się w gwieździste niebo. Nagle dostrzegłem dużego nietoperza. Trzepotał
skrzydłami niczym jaka zjawa, oddalając się w kierunku zachodnim. Nietoperze zwykle
zataczają mniejsze czy większe koła, lecz ten leciał prosto jak strzała, jakby do upatrzonego
celu.
Pacjent szybko się uspokoił i po chwili rzekł:
- Nie musicie mnie wiązać, pójdę z wami jak baranek.
Do zakładu wróciliśmy bez żadnych komplikacji. Tej dziwnej nocy jednak długo nie
zapomnę. Z pokoju Renfielda powiało czymś złowieszczym...
Dziennik Lucy Westenry
Hillingham, 24 sierpnia
Postanowiłam naśladować Minę i wszystko sobie notować. Gdy wreszcie znów się spotkamy,
będzie temat do rozmowy. Chciałabym, żeby już tu była. Wczorajszej nocy męczyły mnie
podobne sny, jakie miewałam w Whitby. Wynika to - być może - ze zmiany powietrza.
Dokucza mi jakiś bliżej nie określony strach, jestem słaba, ciągle zmęczona. Artura bardzo
mój wygląd martwi. Może powinien dzisiejszej nocy spać w pokoju mamy.
25 sierpnia
Znów zła noc. Mama nie przystała na moją propozycję. Sama czuje się źle. Bałam się zasnąć i
przez cały czas jakiś nawet udanie walczyłam ze snem, lecz o północy z lekkiej drzemki
wyrwało mnie delikatne skrobanie, czy stukanie w okno. Więcej nie pamiętam, a zatem
musiałam zasnąć. Miałam ciężkie sny, ale nie mogę sobie przypomnieć ich treści. Rano
byłam słaba jak mucha. Twarz mam trupio bladą, coś mnie boli na szyi. Pewnie coś stało się z
moimi płucami, gdyż nie mogę swobodnie oddychać. Muszę wziąć się w garść, ponieważ
wkrótce ma przyjechać Artur i gotów się mnie przestraszyć.
List Artura Holmwooda do dr. Sewarda
Hotel „Albermarle”, 31 sierpnia
Drogi Jack,
pragnę prosić Cię o przysługę. Lucy zachorowała; trudno powiedzieć, czy chodzi tu o
konkretną chorobę, ale wygląda coraz gorzej i bardzo źle się czuje. O przyczyny boję się
zapytać tak samo Lucy, jak i jej matkę. Starszej pani nie wolno się denerwować. Sama mi
wyznała, że jej serce już długo nie wytrzyma, o czym Lucy nic nie wie. Zaproponowałam
ukochanej, żeby poddała się badaniom, o których przeprowadzenie zwrócę się do Ciebie. Na
początku nie chciała - wiesz dlaczego, stary - ale w końcu ją przekonałem. To pewne, nie
jesteś tym zachwycony, lecz ufam, że mi nie odmówisz. Przyjdź jutro o drugiej do Hillingham
na obiad, żeby pani Westenry czegoś nie podejrzewała. Po obiedzie zostawię was z Lucy
samych, a wrócę dopiero na podwieczorek. Boję się i bardzo pragnę porozmawiać z Tobą w
cztery oczy. Nie możesz zawieść!
Telegram Artura Holmwooda do Sewarda
MUSZĘ WRACAĆ DO DOMU STOP OJCU SIĘ POGORSZYŁO STOP JESZCZE DZIŚ
WIECZOREM NAPISZ DO RINGU STOP ALBO ZATELEFONUJ STOP
List dr. Sewarda do Artura Holmwooda
2 września
Drogi Przyjacielu,
jeżeli chodzi o zdrowie panny Westenry, muszę Cię poinformować, że nie chodzi tu - moim
zdaniem - ani o zaburzenia funkcji głównych organów, ani o żadną ze znanych mi chorób.
Jednakże przyznać muszę, że jej wygląd i mnie się nie podoba. Od tego czasu, kiedy
widziałem ją po raz ostatni, bardzo się zmieniła. Co prawda nie mogłem jej zbadać tak
dokładnie, jak sztuka lekarska tego wymaga - nasza przyjaźń stanowi pewną barierę, której
nie odważyłem się przekroczyć. Na razie opiszę Ci wszystko po kolei, żebyś mógł wyciągnąć
własne wnioski. Jednocześnie coś Ci zaproponuję.
Kiedy przyszedłem do Hillingham, panna Westenra udawała wesołość. Przyjąłem, że robiła
tak ze względu na swoją matkę. Dostroiłem się więc do jej gry i razem udało nam się
stworzyć przy stole miły nastrój. Po obiedzie starsza pani udała się na poobiednią drzemkę, a
ja wykroczyłem za panną Lucy do jej buduaru. Ledwie zamknęliśmy za sobą drzwi panna
Lucy opadła na fotel i zanurzyła twarz w dłoniach. Udawany humor prysnął jak bańka
mydlana. Postawiłem jej kilka pytań. Nie patrząc na mnie odpowiedziała:- Pan sobie nie
wyobraża, jak bardzo brzydzę się sobą. I jak tu opowiadać o swoich kłopotach?
Nadmieniłem coś o dyskrecji lekarskiej i o tym, jak bardzo martwisz się o nią. Zawołała bez
namysłu:
Proszę Arturowi powiedzieć, że nie chodzi tu o mnie, ale o niego.
Twierdzę, że Lucy cierpi na niedokrwistość, chociaż nie stwierdziłem zwykłych symptomów.
Przez przypadek udało mi się zbadać jej krew. Przeciąg wybił szybę w oknie, a panna Lucy
skaleczyła się lekko w palec. Zabrałem odłamek szkła ze śladem jej krwi i w swoim
laboratorium przeprowadziłem analizę. Wynik wskazuje na to, że panna Lucy jest fizycznie
zupełnie zdrowa. Ponieważ wszystko musi mieć swoją przyczynę, źródła dolegliwości Twojej
narzeczonej należałoby doszukiwać się - to tylko moja hipoteza - w sferach psychicznych.
Narzeka na trudności z oddychaniem i ma ciężki, letargiczny sen. Śnią jej się koszmary, ale
rano nic z nich nie pamięta. Podobno w dzieciństwie cierpiała na somnambulizm, czy coś
zbliżonego. W każdym razie chodziła w śnie, a przypadłość ta nawiedziła
ją ponownie niedawno w Whitby. Pewnej nocy zawędrowała we śnie aż na Wschodnie
Urwisko, gdzie znalazła ją panna Murray. Podobno ostatnio jej lunatyzm minął i żadne nocne
wycieczki już się nie zdarzają. Mimo to dręczą mnie jednak liczne wątpliwości, dlatego
uznałem za wskazane napisać do Amsterdamu, do mojego byłego profesora Van Helsinga,
który jest chyba największym autorytetem na świecie w dziedzinie zagadkowych chorób.
Poprosiłem go o przyjazd, a skoro Ty deklarowałeś pokrycie wszelkich wydatków -
wspomniałem mu o Tobie i Twoich związkach z panną Westenrą. Pan Helsing może
wydawać się despotą, ale to tylko dlatego, iż jest mocno przekonany o słuszności swoich
poglądów. Jest filozofem, metafizykiem, jednym z najbardziej postępowych naukowców.
Cechują go: stalowe nerwy, zimna krew, zdecydowanie w działaniu, opanowanie,
umiejętność współżycia z otoczeniem, no i szlachetne serce. Wspominam o tym wszystkim
dlatego, żebyś zrozumiał moje bezgraniczne zaufanie do tego człowieka. Jutro spotykam się z
panną Lucy raz jeszcze, ale na mieście, by jej matka czegoś się nie domyśliła, widując mnie u
nich zbyt często.
Oddany Ci
John Seward

List prof. dr. Abrahama Helsinga do dr. Sewarda


2 września
Drogi przyjacielu!
Otrzymałem twój list i niezwłocznie wybieram się do Ciebie. Proszę powiedzieć swojemu
przyjacielowi, że dla człowieka, który - ryzykując własne życie - wyssał mi z rany truciznę,
zrobię wszystko. To samo odnosi się do przyjaciela mojego przyjaciela. Proszę zarezerwować
mi pokój w hotelu „Great Eastern”, żebym był w pobliżu. Tę damę proszę przygotować do
badania na jutrzejsze popołudnie, ponieważ wieczorem muszę wracać. Jeżeli będzie taka
potrzeba, po kilku dniach powrócę raz jeszcze i pozostanę dłużej.
Do zobaczenia, kolego.
Van Helsing
List dr. Sewarda do Artura Holmwooda
3 września
Drogi Arturze,
Profesor Van Helsing przyjechał w południe, a już wieczorem mógł odjechać z powrotem, tak
się bowiem szczęśliwie złożyło, że matka Lucy była na obiedzie poza domem, a zatem Van
Helsing mógł pacjentkę dokładnie zbadać. Mnie - oczywiście - przy tym nie było. No i
obawiam się, że przypadek wielce go zaniepokoił. Kiedy mu opowiedziałam o naszej
przyjaźni i o tym, jakie masz do mnie w tej sprawie zaufanie, odrzekł:
- Powiedz mu wszystko, co o tym myślisz. Nawet swoje przypuszczenia. Wcale nie żartuję.
Mówię to ze śmiertelną powagą.
Zapytałem, co chce przez to powiedzieć, ponieważ profesor rzadko mówi zagadkami. Lecz
nie udzielił mi żadnych wyjaśnień. Znam go. Takim bywa tylko wtedy, kiedy o czymś usilnie
myśli. A jeśli on myśli głęboko - to sprawa na pewno nie należy do tuzinkowych. Bardzo mu
zależy na znalezieniu właściwej diagnozy i jestem święcie przekonany, że ratowanie zdrowia
Lucy uznał za swój pierwszoplanowy obowiązek. Obaj możemy być pewni, Arturze, że w
odpowiedniej chwili profesor wszystko nam wyjaśni.
A teraz co do przebiegu naszej wizyty: Lucy zdawała się być w lepszej kondycji. Już nie
wyglądała tak mizernie, oddech miała dość równy. Wobec profesora zachowywała się bardzo
miło, serdecznie i było widać, iż dokłada wszelkich starań, by czuł się On jak u siebie w
domu. Owszem, obaj zauważyliśmy, ile ją to kosztuje. Van Helsing to doskonały psycholog.
Na początku rozmawiał o wszystkim, tylko nie o nas, ani o żadnych chorobach. Dopiero
wtedy, kiedy wprowadził pannę Lucy w doskonały - jak na jej stan - nastrój, poprowadził
rozmowę w interesującym nas, a zwłaszcza jego, kierunku:
- Miła panno - zaczął ciepło - cieszę się niezmiernie, iż mogę poznać tak cudowną
dziewczynę. Słyszałem od doktora Sewarda, że ma panienka trudności z pozbyciem się
bladości na swoich policzkach. To młokos, nie zna się na urodzie, ale jeśli chcemy policzki
mieć czerwone, bardzo proszę, żadna w tym sztuka.
W tym miejscu rzucił mi spojrzenie, które tak dobrze pamiętam jeszcze z jego wykładów i
kontynuował:
- Jak on może coś wiedzieć o młodych damach, skoro całymi dniami przebywa tylko ze
swoimi wariatami. Nie powiem, to także praca trudna i odpowiedzialna. Jest on młody i na
widok ślicznej panny traci głowę. Nie ma ani żony ani córki, brakuje mu więc
doświadczenia. Jest na to rada. Trzeba go wysłać do ogrodu na papierosa, a my tymczasem
pogadamy sobie w cztery oczy.
Zrozumiałem sugestię i wycofałem się z pokoju. Po dłuższej chwili profesor zawołał mnie
przez okno. Minę miał bardzo poważną.
- Zbadałem ją dość dokładnie - westchnął ciężko - lecz nie stwierdziłem żadnego schorzenia.
Zgadzam się z tobą, iż ostatnio straciła wiele krwi. A jednak to nie anemia. Muszę jeszcze
zadać kilka pytań jej służącej, ale chyba wiem, co mi odpowie. Nie ma skutku bez
przyczyny, a więc musimy dojść do sedna sprawy. Przemyślę to. Proszę mnie codziennie
informować telegraficznie, a jaktylko zajdzie potrzeba, przyjadę ponownie.
To wszystko, czego się od niego dowiedziałem. Mam nadzieję, iż Twojemu ojcu zdrowie się
poprawiło. To straszne, jeśli na raz chorują dwie ukochane osoby. Jeżeli Cię telegraficznie
zawezwę, wiedz o tym, że będziesz musiał przyjechać.
Nie martw się na zapas.
John Seward

Dziennik dr. Sewarda


4 września
Mój zoofagiczny## pacjent znów miał atak, i to w dość nietypowym czasie. Wczoraj, na
krótko przed południem, zaczął przejawiać oznaki niepokoju. Pielęgniarz spostrzegł znajome
symptomy i wezwał posiłki. Ludzie przybiegli w ostatniej chwili, bowiem wraz z wybiciem
dwunastej agresja pacjenta wzrosła do tego stopnia, iż trudno go było utrzymać. Po pięciu
minutach uspokoił się i popadł w melancholię, w której tkwi do teraz. Według relacji
pielęgniarza pacjent wydawał w paroksyzmie straszne okrzyki, którymi wystraszył resztę
pacjentów. Jest po wizytacji, a pacjent siedzi w kącie, strojąc marsowe miny.
Później
Następna zmiana. O piątej poszedłem skontrolować stan pacjenta. Ku mojemu zdziwieniu
kipiał szczęściem, będąc zadowolony jak dawniej. Znów łapał muchy, połykał je, a liczbę
złowionych okazów odnotowywał gwoździem na drzwiach, w szparze między obiciami.
Ledwie mnie spostrzegł podbiegł z przeprosinami. Następnie błagał o powrót do swojego
pokoju, gdyż koniecznie musi mieć dostęp do swojego zeszytu. Udzieliłem zezwolenia i już
jest u siebie. Sypie na parapet cukier. W ten sposób złowił całą chmarę much. Już ich nie
zjada, lecz jak dawniej umieszcza w pudełku. I znów łapie po kątach pająki. Podjąłem próbę
wciągnięcia go w rozmowę, by dowiedzieć się o powodach jego niedawnego zachowania, ale
nic z tego nie wyszło. przez chwilę patrzył przed siebie, następnie powiedział bardziej do
siebie niż do mnie:
#Zoofagia - ¿ywienie siê zwierzêtami; miêso¿ernoœæ.
- Znów go nie ma! Przepadł! Opuścił mnie. Jeżeli sam się do tego nie zabiorę, to nie ma
nadziei.
Potem odwrócił się ku mnie i zapytał:
- Panie doktorze, czy mógłbym prosić o jeszcze jedną porcję cukru? Może mi się przydać.
- A muchom?
- Muchom też. Muchy lubią cukier, a ja lubię muchy.
No i kto tu mówi, że wariaci nie mają swojego rozumu? Kazałem mu przynieść podwójną
porcję cukru, a kiedy odchodziłem, wyglądał na najszczęśliwszego człowieka na świecie.
Północ
I jeszcze jedna zmiana. Właśnie wracałem od panny Westenry. Zatrzymałem się przy bramie
zakładu, by jeszcze przez chwilę popatrzeć na cudowny zachód słońca. Wtem usłyszałem
jego krzyk. Ponieważ okno pokoju Renfielda wychodzi właśnie na tę stronę, słyszałem go
jeszcze wyraźniej niż rano. W chili, kiedy wchodziłem do pokoju mojego niesfornego
pacjenta, słońce całkowicie schowało się za horyzontem. Renfield umilkł i całkowicie bez sił
padł na podłogę. Po kilku minutach sam się podniósł, rozglądając się wokół siebie, jakby się
nic nie stało. Byłem ciekaw, co teraz zrobi. Podszedł do okna i zmiótł z parapetu wszystek
pozostały tam cukier. Następnie sięgnął po swoje pudełko z muchami, wytrzepał jego
zawartość za okno, zamknął okiennice i usiadł na brzegu łóżka.
Zapytałem go, czy już nie będzie łapać much.
- Nie! - warknął gniewnie. - Mam tego świństwa po dziurki w nosie.
Nie rozumiem dlaczego jego paroksyzm nawiedza go właśnie w południe i podczas zachodu
słońca. Czyżby słońce, tak samo jak księżyc, miała na niektórych ludzi zgubne działanie?
Zobaczymy.
Telegram dr. Sewarda do Van Helsinga
4 września
PACJENTKA CZUJE SIĘ LEPIEJ STOP
Telegram dr. Sewarda do Van Helsinga
5 września

STAN PACJENTKI ZNACZNIE SIĘ POPRAWIŁ STOP MA APETYT STOP SYPIA


SPOKOJNIE STOP JEST W DOBRYM NASTROJU STOP NA JEJ POLICZKI POWRACA
KOLOR STOP
Telegram dr. Sewarda do Van Helsinga
6 września
OKROPNA ZMIANA STOP PROSZĘ PRZYJECHAĆ ZARAZ STOP DO HOLMWOODA
WYŚLĘ TELEGRAM AŻ PO PAŃSKIM PRZYJEŹDZIE STOP
Rozdział 10 - List dr. Sewarda do Artura Holmwooda
6 września
Drogi Arturze,
nie mam dla Ciebie dobrych wiadomości. Dzisiejszego ranka u panny Lucy nastąpiło coś w
rodzaju nawrotu zaburzeń. Ma to tylko jedną dobrą stronę: starsza pani Westenra zwróciła się
do mnie o radę. Skorzystałem zatem z okazji i powiedziałem jej, że właśnie oczekuję wizyty
mojego byłego profesora, dużej klasy specjalisty, Van Helsinga z Amsterdamu, i że razem
zajmiemy się jej córką. A zatem od teraz możesz spokojnie wchodzić do ich domu. Dotknęło
nas nieszczęście, przyjacielu, ale ufam, iż wszystko dobrze się skończy. Jeżeli zaistnieje
potrzeba wezwę Cię bezzwłocznie.
Twój
John Seward

Dziennik dr. Sewarda


7 września
Powitałem Van Helsinga na Liverpool Street. Jego pierwsze pytanie brzmiało:
- Czy zawiadomiłeś już naszego przyjaciela, jej narzeczonego?
- Jeszcze nie - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. - Chciałem się najpierw naradzić z panem
profesorem. Dałem mu tylko znać, że panna Lucy nie czuje się dobrze i że pan do niej
przyjedzie. Dodałem także, iż będę z nim w kontakcie i że go ewentualnie wezwę.
- To dobrze, kolego - rzekł z aprobatą Van Helsing. - Lepiej żeby jeszcze nie wiedział. Może
nawet nie będzie potrzeby, żeby informować go o szczegółach. Daj Bóg, by tak było.
Później ci wytłumaczę.
- Dlaczego nie teraz? Gdybym znał całą prawdę, może wtedy razem wcześniej doszlibyśmy
do konkretnych wniosków.
Profesor milczał przez chwilę, po czym rzekł z powagą:
- Drogi kolego. Zawsze byłeś uważnym studentem, każdy przypadek szczegółowo
opisywałeś. Wierzę, że notowanie weszło ci w krew. Dlatego proszę z zapisywanie
każdego szczegółu, gdyż jesteśmy świadkami niezwykłego wydarzenia. Uczymy się na
błędach, nie zaś na powodzeniach.
Po drodze opowiadałem mu o stanie Lucy i o objawach, które były tym razem wyraźniejsze,
niż ostatnio. Van Helsing spoważniał, ale milczał. Niósł dużą torbę lekarską z różnymi
instrumentami i mnóstwem lekarstw.
W Hillingham przywitała nas pani Westenra. Była wielce przejęta. Od razu wprowadziła nas
do pokoju Lucy. Ostatnio widziałem ją wczoraj i uznałem jej stan za alarmujący. Lecz to, co
ujrzeliśmy z profesorem dzisiaj, napawało zgrozą! Lucy byłą potwornie blada, jej wargi i
dziąsła były niemalże białe jak śnieg, kości policzkowe wyraźnie jej wystawały, oddychała
ciężko, a jej twarz przepełniona była bólem. Van Helsing stanął jak wryty, ściągnął brwi i
szybko skinął głową, żebym z nim wyszedł za drzwi.
- Mój Boże! - powiedział podekscytowany. - Coś strasznego. Nie wolno stracić ani sekundy.
Straciła tyle krwi, że w każdej chwili może ustać akcja serca. Tu potrzebna jest
natychmiastowa transfuzja. Kto będzie dawcą? Ty, czy ja?
- Jestem młodszy i silniejszy, panie profesorze.
- To proszę się szybko przygotować. Mam w torbie wszystko, co do tego potrzeba. Szybko!
Nagle dało się słyszeć energiczne kołatanie do drzwi. Służąca zbiegła na dół, otworzyła, a do
holu wbiegł Artur, wołając w progu:
- Przyjacielu, tak się bałem! Ojcu się cokolwiek poprawiło, więc od razu przyjechałem. A to
chyba doktor Van Helsing, nieprawdaż? Jestem panu niezmiernie wdzięczny, że zechciał
pan przyjechać profesorze.
Van Helsing jednym spojrzeniem ocenił nową sytuację. Widząc młodego, silnego mężczyznę,
rzucił prosto z mostu:
- Zjawił się pan w ostatniej chwili, kochany. Stan Lucy jest więcej niż zły. Musi jej pan
pomóc. Teraz wszystko zależy od pana!
- A co mogę uczynić? - zapytał Artur, opadając na fotel. - Moje życie należy do niej.
Oddałbym jej ostatnią kroplę krwi.
- Nie żądam aż tyle, ale chętnie trzymam pana za słowo.
- A zatem, cóż powinienem zrobić?
- Pannie Lucy właśnie potrzeba jest krew. Jeżeli jej nie dostanie - umrze. Musimy wykonać
transfuzję. Musimy przelać nieco krwi z żył pełnych w żyły puste. Pan do tego nadaje się
najbardziej. Już mieliśmy skorzystać z uprzejmości obecnego tu Johna, który chętnie się
zgodził, lecz pan ma do tego większe prawo, czy tak?
Artur rzucił nam dziękczynne spojrzenie i pośpiesznie zawijał rękaw koszuli.
- Wspaniały chłopiec - mruknął Van Helsing. Jeszcze będzie pan szczęśliwy, iż własną krwią
uratował swoją miłość. A teraz do roboty, ale starszej pani o całej sprawie ani słowa.
Chodźmy!
W trójkę weszliśmy do pokoju Lucy. Usłyszała nas i lekko odwróciła głowę w naszą stronę,
ale nie była w stanie wypowiedzieć jednej zgłoski. Jej siły znajdowały się u kresu. Profesor
rozłożył na stoliku swoje instrumenty i przystąpił do przygotowywania narkozy. Uwinął się z
tym bardzo szybko, podszedł do Lucy, podał jej „Morfeusza”, mówiąc łagodnie:
- Lekarstwo, proszę panienki. Trzeba grzecznie wypić, o tak, zaraz panienka poczuje się
lepiej, przyrzekam.
Kiedy Lucy zasnęła, Van Helsing powiedział:
- Pan Artur jest młodym, silnym i zdrowym mężczyzną. Jego krwi nie trzeba będzie filtrować.
Do roboty, panowie!
Już podczas przebiegu transfuzji widać było, jak pannie Lucy powraca róż na policzki. Za to
Artur bladł, ale z jego oczu i wyrazu całej twarzy tryskała jedna wielka radość. Profesor z
kamienną miną patrzył na zegarek, zerkając od czasu do czasu to na pannę Lucy, to zaś na
Artura. Wreszcie wyszeptał:
- Wystarczy. Proszę się przez chwilę nie ruszać. John, opatrz dawcę, ja zajmę się panną Lucy.
Dopiero wtedy spostrzegłem, jak Artur osłabł. Profesor poprawił panience poduszki, a kiedy
układał ją wygodniej, na jej szyi obsunęła się aksamitna chusteczka, odsłaniając dwie małe,
czerwone ranki. Artur wcale tego nie zauważył, lecz Van Helsing westchnął głęboko. Potem
odwrócił się ku mnie i rzekł:
- Proszę odprowadzić tego młodzieńca na dół, dać mu szklankę porto, coś dobrego do
jedzenia i niech się na chwilę położy. Musi odzyskać tyle, ile ofiarował ukochanej. Tu
zostać nie może.
Odprowadziłem Artura i wróciłem do profesora na górę. Lucy spała spokojnie, oddychała
nieregularnie. W nogach jej łóżka siedział Van Helsing i obserwował ją w skupieniu.
Czerwone ranki znów zakrywała aksamitna chusteczka.
- Co pan sądzi o tym skaleczeniu na gardle? - zapytałem profesora, starając się mówić jak
najciszej.
- A kolega? - odpowiedział pytaniem na pytanie.
- Jeszcze się temu dokładnie nie przyjrzałem - odrzekłem zgodnie z prawdą, i delikatnie
odchyliłem chusteczkę na jej szyi. Tuż przy tętnicy widniały dwie małe ranki, jakby
ukłucia. Pomyślałem, że może to jest przyczyna tak znacznego ubytku krwi. Zaraz jednak
od tej hipotezy odstąpiłem, gdyż na pościeli nie było nawet śladu krwawienia.
- No i? - zagadnął mnie Van Helsing.
- Szczerze mówiąc - odpowiedziałem - nie bardzo wiem, co o tym sądzić.
Profesor wstał.
- Jeszcze dziś wieczorem muszę wrócić do Amsterdamu - rzekł głosem nie znoszącym
sprzeciwu. - Mam tam potrzebne rekwizyty i odnośną literaturę. Będziesz przy pannie
Lucy czuwać przez całą noc?
- Czy nie lepiej wezwać pielęgniarkę?
- Najlepszymi pielęgniarzami jesteśmy my dwaj. Nie wolno ci ani na chwilę zmrużyć oka.
Wrócę tak szybko, jak tylko będę mógł. A potem zaczniemy.
- Zaczniemy? Na Boga, co zaczniemy?
- Ciszej, proszę. Zobaczymy. Nie zapominaj, proszę, że powierzyłem pacjentkę twojej opiece.
Jeżeli coś się wydarzy, nie zaznasz spokoju do końca życia. Żegnam cię.
Dziennik dr. Sewarda - ciąg dalszy
8 września
Całą noc siedziałem przy Lucy. Środek nasenny działał aż do zmroku. Obudziła się sama.
Wyglądała jak niegdyś, pełna życia i dobrego nastroju. Poprzednie wyczerpanie pozostawiło
jednak na jej twarzy pewne ślady. Musiałem wyjaśnić matce Lucy, iż zgodnie z zaleceniem
profesora muszę i tej nocy czuwać przy jej córce aż do rana. Pani Westenra starała się mnie
odwieść od tego postanowienia, podkreślając zupełnie dobre samopoczucie córki. Nie dałem
się jednak przekonać. Usadowiłem się na swoim stanowisku i udawałem, że nie dostrzegam
wdzięcznych spojrzeń panny Lucy. Morzył ją sen, ale ona wyraźnie się przed nim broniła.
Zapytałem dlaczego to robi?
- Gdyby pan był na moim miejscu... Gdyby dla pana sen znaczył okropność...
- Okropność? Jak to? Co panienka chce przez to powiedzieć?
- Nie wiem. Boże drogi! Naprawdę nie wiem. To straszne, ale siły opuszczają mnie właśnie
zawsze podczas snu - nawet myśleć o tym się boję!
- Panno Lucy, dzisiejszej nocy możesz wypoczywać spokojnie. Przyrzekam, że w razie
jakichś oznak męczącego snu, zaraz panienkę obudzę.
- Na pewno? Obudzi mnie pan, doktorze? W takim razie mogę spać spokojnie - powiedziała z
ulgą i po chwili już nie wiedziała o bożym świecie.
Przez całą noc nie spuściłem z niej oka. Lucy nawet się nie poruszyła, spała głębokim,
przywracającym siłę i zdrowie snem. Usta miała lekko rozchylone, jej pierś unosiła się i
opadała regularnie. Uśmiechała się nawet, to znaczy, że sny miała spokojne.
Wczesnym rankiem przyszła służąca. Oddałem Lucy pod jej opiekę i pośpieszyłem do
zakładu, ponieważ przez te dwa ostatnie noce dyżury u panny Lucy zaniedbałem poniekąd
własne obowiązki. Wysłałem krótkie telegramy: jeden do Van Helsinga, a drugi do Artura.
Informowałem ich o doskonałych wynikach przeprowadzonej transfuzji. Przez cały dzień
miałem wiele zajęć, tak że dopiero wieczorem mogłem zapytać o mojego zoofaga. Raport,
jaki otrzymałem w jego sprawie, był zadowalający. Renfield zachowywał się ponoć spokojnie
i dniem, i nocą. Przy kolacji otrzymałem telegram z Amsterdamu. Profesor życzy sobie, bym i
dzisiejszą noc spędził przy łóżku Lucy. On zaś wsiada w nocny pociąg i rano będzie w
Londynie.
9 września
Do Hillingham przyszedłem zmęczony jak koń. Przez dwie ostatnie noce oka nie zmrużyłem.
Zaczęła mnie ogarniać apatia - oznaka przepracowania mózgu. Lucy jeszcze nie spała, a jej
nastrój był wyjątkowo dobry. Witając się ze mną, omiotła mnie wzrokiem od stóp do głów,
zajrzała głęboko w oczy, po czym stwierdziła z przekąsem:
- Dzisiejszej nocy nie wolno panu czuwać przy moim łóżku. Jest pan kompletnie wyczerpany.
Za to ja czuję się wyśmienicie. Może to ja właśnie powinnam w rewanżu czuwać dziś przy
panu?
Nie byłem w nastroju do żartów, by się z nią przekomarzać. Do kolacji - ku mojemu
zadowoleniu - podano wyśmienite porto, które znakomicie mnie pokrzepiło. Potem Lucy
zaprowadziła mnie do pokoju przylegającego do jej sypialni, wskazała leżankę i udzieliła mi
przyjacielskiej rady:
- Pan zostaje tutaj. Drzwi do mnie zostaną otwarte, a gdybym czegoś potrzebowała -
zawołam.
Musiałem się zgodzić, ba! nawet - przy mojej kondycji - bardzo mi to odpowiadało. Z całej
mojej garderoby zdjąłem li tylko buty, wyciągnąłem się na kozetce - i zasnąłem snem
sprawiedliwego...
10 września
Nagle poczułem, że ktoś dotyka mojego czoła. Otworzyłem oczy i zobaczyłem pochylonego
nade mną profesora.
- Jak się ma nasza pacjentka?
- W momencie naszego rozstania czuła się całkiem nieźle - odpowiedziałem, wskakując
pośpiesznie w buty.
Wkroczyliśmy do sypialni Lucy. Podczas gdy ja poszedłem rozsunąć kotary, profesor na
plecach podszedł do łóżka panny. Pokój został zalany porannym słońcem. Van Helsing
pochylił się na pacjentką i... jego „Gott im Himmel!” - nie wymagało żadnych wyjaśnień.
Lucy leżała zemdlona! Była bardziej blada niż kiedykolwiek. Nawet wargi miała niemalże
białe, a jej zęby zdawały się wychodzić z dziąseł.
- Prędzej, brandy! - wykrzyknął Van Helsing.
Pobiegłem do jadalni i wróciłem z butelką. Profesor zwilżył alkoholem usta Lucy, masował
jej dłonie, nadgarstki i klatkę piersiową w okolicy serca. Potem zbadaliśmy jej puls. Sytuacja
była krytyczna, lecz nie beznadziejna.
- Jeszcze nie jest za późno, kolego! - zawołał profesor. A ponieważ nie ma pod ręką Artura,
musisz ty podarować jej nieco krwi. Szybko!
Van Helsing przygotował instrumenty, a ponieważ Lucy była nieprzytomna, nie trzeba było
zastosować opium. Transfuzja przebiegała sprawnie, lecz w pewnej chwili - w miarę jak
policzki Lucy nabierały rumieńców - dziewczyna zaczęła się budzić. Wtedy profesor
wstrzyknął jej, przygotowanego na wszelki wypadek „Morfeusza”. Lucy znieruchomiała, a
my już bez przeszkód dokończyliśmy zabieg.
- Teraz proszę zjeść obfite śniadanie i napić się wina - powiedział mój mistrz z wyraźną ulgą.
- Lucy oddycha regularnie, ja przy niej jeszcze posiedzę, a ty musisz wypocząć. Potem
wróć. I jeszcze jedno: o tej transfuzji nikomu ani słowa. Artur mógłby być zazdrosny, albo
co? Jasne?
Jak zawsze i tym razem posłuchałem go bez słowa sprzeciwu. Po posiłku wyciągnąłem się na
kanapie i usilnie myślałem o tym, jaka mogła być przyczyna nawrotu dolegliwości Lucy. To
nie do pomyślenia, by człowiek utracił tyle krwi - i nigdzie nie powstał ślad po obfitym
krwawieniu. Przyłapałem się na tym, że coraz częściej kojarzę jej stan z małymi rankami na
szyi.
Lucy spała spokojnie i twardo, a kiedy się obudziła, była różowiutka jak noworodek, chociaż
o wiele słabsza, niż wczoraj. Van Helsing okazywał widoczne zadowolenie z jej stanu, co
podkreślił udając się na spacer. Przed wyjściem zapytał o najbliższą pocztę, ponieważ
potrzebuje wysłać telegram.
Lucy rozmawiała ze mną o różnych sprawach i wcale nie była świadoma tego, co przed
chwilą miało tu miejsce. Odwiedziła nas jej matka, która także niczego nie zauważyła. Starsza
pani zwróciła mi tylko uwagę, bym się bardziej oszczędzał, bo w oczach blednę!
- Powinien się pan ożenić - dodała, a po tym słowach Lucy jakby się lekko zarumieniła,
położyła porozumiewawczo palec na wargach i opadła na poduszkę.
Chyba po godzinie wrócił Van Helsing. Uprzedził mnie, że od teraz będziemy czuwać przy
pannie Lucy na zmianę, ponieważ wytrzymałość ludzkiego organizmu jest ograniczona, a
ryzyko zbyt wielkie. Dodał, iż całą sprawę musimy trzymać w tajemnicy, gdyż istnieją po
temu ważkie powody.
- Kolego, proszę naprawdę nie lekceważyć nawet tych najbardziej fantastycznych domysłów -
powiedział na pożegnanie profesor i zwolnił mnie do domu.
W holu na dole zatrzymały mnie dwie służące. Prosiły by załatwić im u „tego obcego pana”
zgodę na opiekowanie swojej chlebodawczyni. Wróciłem do mojego zakładu, odwiedziłem
pacjentów i z zadowoleniem stwierdziłem, że wszystko jest w porządku.
11 września
Kiedy po południu wróciłem do Hillingham, zastałem Van Helsinga w doskonałym nastroju.
Profesor otrzymał właśnie dużą paczkę z zagranicy. Na stole leżał spory bukiet białych
kwiatów.
- Te kwiaty są dla pani - powiedział, wręczając bukiet pannie Lucy.
- Dla mnie? - Jak to, panie profesorze? Za co?
- Nie za co, ale na co, słodka panno. Nie wręczam tych kwiatów li tylko ku obopólnej
przyjemności. To lekarstwo.
Na twarzy Lucy odmalowało się zakłopotanie.
- Proszę się nie obawiać - uspokoił dziewczynę Van Helsing. - Nie mam zamiaru sporządzać
jakiegoś wstrętnego naparu. Może panna spokojnie wyprostować swój pomarszczony
nosek. Jest to lekarstwo, jakiego świat nie widział! Rozłożymy je na oknie, zrobimy ładny
wianuszek na szyję panienki, a wszystko po to, by panna Lucy mogła spać spokojnie. Te
kwiaty mają podobne właściwości co lotos - powodują, że człowiek zanurza się w bycie-
niebycie, przynoszą ulgę, a między nimi śpi się na wszystkie cztery boki.
Lucy zanurzyła nosek w bukiecie i roześmiała się serdecznie.
- Doskonały z pana żartowniś, panie doktorze! To przecież zwyczajny czosnek!
Van Helsing powoli uniósł się z fotela, mówiąc ze śmiertelną powagą:
- Ja nigdy nie żartuję, panno Lucy. Wszystko co robię, ma swój sens. Proszę się ze mną nie
przekomarzać. Jeżeli już nie ze względu na siebie, to ze względu na innych.
Zauważywszy, że Lucy ściągnęła brwi, dodał już łagodniej:
- Proszę się niczego nie obawiać, gdyż działam wyłącznie w pani interesie. Te kwiaty mogą
się okazać wielce pomocne w naszej terapii. Muszę je pozostawić w pani pokoju. Uwinę
wieniec i zawieszę go na szyi panienki. Ale nikomu o tym ani mru mru. Nie możemy
prowokować pytań ciekawskich osób. Kolega pomoże mi przystroić pokój tym czosnkiem.
Nadszedł on aż z Haarlemu, od mojego przyjaciela Vanderpoola. Wczoraj wysłałem
telegram, a dziś już mamy przesyłkę. A teraz, do dzieła!
Profesor najpierw uszczelnił okno i zawiesił na jego ramie kilka kwiatów. Potem
porozmieszczał kwiaty czosnku wszędzie tam, gdzie były jakiekolwiek szpary, zarówno przy
drzwiach, jak też przy kominku. Zacząłem pytać, czy wygania złe duchy?
- Może i tak - burknął autorytet światowej sztuki medycznej, następnie spoczął w fotelu i
zaczął wić wianek.
Kiedy Lucy już się przyszykowała do spania, Van Helsing zawiesił jej ów wieniec na szyi i
powiedział:
- Przez całą noc nie wolno go zdejmować. Nie wolno także do samego rana otwierać okna lub
drzwi, nawet gdyby było panience nie wiem jak duszno.
- Obiecuję - odrzekła Lucy z powagą.
Wsadziłem profesora do mojej bryczki i powiozłem go do hotelu. Po drodze cieszyliśmy się
obaj, iż wreszcie można będzie odespać zarwane ostatnio noce. Umówiliśmy się na spotkanie
wczesnym rankiem, by się czym prędzej przekonać, jak działają owe niekonwencjonalne
lekarstwa.
Stary doktor był pewny siebie, lecz mnie krążyły po głowie liczne wątpliwości. Jak także
byłem do wczoraj pewny siebie - i wiadomo, czym to się skończyło. Ogarnęła mnie zgroza,
kiedy pomyślałem, że takie imperatywy jak: na pewno, zawsze, nigdy - mało są praktyczne w
życiu codziennym.
Rozdział 11 - Dziennik Lucy Westenry
12 września
Wszyscy są wobec mnie bardzo mili. Także Van Helsing. Któż wie, dlaczego tak bardzo mu
zależy na tych kwiatach! Zdaje się, że jednak ma rację. Odczułam bowiem znaczną ulgę,
przestałam się bać samotności. Z tym wieńcem na szyi czuję się jak Ofelia. Nigdy nie lubiłam
czosnku. Lecz dzisiejszej nocy pachnie mi rozkosznie. Jego woń wypełnia sypialnię jakimś
spokojem. Chyba już zmaga mnie sen. Dobranoc wszystkim...
Dziennik dr. Sewarda
13 września
Wstąpiłem do hotelu „Berkley”. Van Helsing był już gotów, a przed hotelem czekał kocz.
Profesor, jak zwykle, zabrał ze sobą swoją torbę, z którą ostatnio nie może się rozstać.
Do Hillingham przybyliśmy o ósmej. Był śliczny, słoneczny ranek, w powietrzu wyczuwało
się nadchodzącą jesień. Liście mieniły się wszystkimi kolorami, chociaż jeszcze nie opadły.
Na progu domu spotkaliśmy panią Westenrę. Zawsze wstawała wcześnie. Przywitała nas
serdecznie, po czym powiedziała:
- Mam dla was, panowie, dobrą nowinę! Lucy czuje się lepiej. Zajrzałem do jej pokoju. Śpi
jak suseł.
Profesor uśmiechnął się i zatarł dłonie.
- Aha! - zawołał tonem pogromcy golfowego mistrza Anglii. - A jednak udało mi się postawić
właściwą diagnozę! I znaleźć właściwe lekarstwo!
- Niechże pan nie będzie taki nieskromny - przerwała mu pani Westenra. - To, że córka czuje
się lepiej jest po części i moją zasługą.
- Niewątpliwie, madame - przytaknął stary dżentelmen. - Można wiedzieć, jak pani dochodzi
to tak wspaniałych wyników?
- Serce matki, panie profesorze, to najlepszy podręcznik medycyny. Zajrzałam w nocy do
córki, wiadomo, boję się o nią, ale spała tak twardo, że wcale mnie nie usłyszała. W
pokoju było strasznie duszno, pełno porozrzucanych śmierdzących kwiatów wydzielało
potworny zapach, a nawet wkoło jej szyi miała to paskudne zielsko. Jakże można spać w
takim smrodzie? Lucy gotowa się udusić. Powyrzucałam te śmiecie i otworzyłam okno, by
przewietrzyć. Świeże powietrze dobrze jej zrobiło. Pewnie was ucieszy jej widok.
Pożegnała nas i udała się do swego buduaru. Spojrzałem na profesora. Był siny jak trup. W
obecności lady starał się opanować, ale kiedy zostaliśmy sami, całkowicie się załamał.
Pociągnął mnie za sobą do przedpokoju, opadł na fotel i dosłownie zajęczał:
- Mój Boże! Za co ta dziewczyna tak cierpi? Matka chcąc dobrze, wystawiła córkę na
śmiertelne niebezpieczeństwo. To straszne, że lady nie może o niczym wiedzieć, ale przy
stanie jej serca, mogłoby ją to zabić. A teraz, szybko do Lucy!
Tym razem jej kredowobiała twarz wcale nas nie zaskoczyła. Van Helsing, z ogromnym
żalem, wyszeptał:
- Tego właśnie mogłem się spodziewać. Dzisiaj dam krew ja, ty już jesteś zanadto
wyczerpany. Prędzej do roboty!
Jeszcze jedna transfuzja, jeszcze jedna narkoza. I znów powrót różowego koloru na jej
policzki. I znów regularny oddech. Van Helsing zszedł na dół, by nieco wypocząć.
Spotkawszy po drodze panią Westenrę, wytłumaczył jej, że bez konsultacji z nim nie wolno w
pokoju Lucy niczego ruszać. Te kwiaty były lecznicze, a wąchanie ich zapachu jest
elementem kuracji. Gdy powrócił, postanowił, że następne dwie noce sam będzie czuwał przy
Lucy, a jeśli zajdzie potrzeba, przyśle po mnie.
Po godzinie panna Lucy odzyskała świadomość. Była świeża i wesoła, jakby nigdy nic. Co to
wszystko może znaczyć? Obawiam się, czy aby długotrwałe przebywanie wśród chorych
umysłowo, nie padło mi na mózg.
Dziennik Lucy Westenry
17 września
Cztery spokojne dnie i noce. Ponownie czuję się silna. Jak gdybym dopiero co obudziła się z
koszmarnego snu; patrzę na cudowne słońce i oddycham świeżym, porannym powietrzem. Z
niejasnych wspomnień wyłaniają mi się godziny męczącego oczekiwania i strachu, godziny
ciemności bez najmniejszego promyka nadziei oraz godziny powrotu do życia, gdy czułam się
jak nurek, walczący z niesamowitym ciśnieniem wody. Odkąd czuwa przy mnie Van Helsing
wszystkie złe sny gdzieś odeszły. Jakby ustał reszcie ten łoskot na szybach i zamilkł ów
odległy głos - nadchodzący nie wiadomo skąd - i każący mi robić to, czego wcale nie
pamiętam. Już nie boję się zasypiać. A nawet polubiłam czosnek. Codziennie nadchodzi
paczka z Haarlemu. Dziś wieczorem profesor odjeżdża na jeden dzień do Amsterdamu.
Opiekun już mi niepotrzebny. Czuję się tak dobrze, że spokojnie mogę być sama. Wczorajszej
nocy Van Helsing dwa razy przysnął na swoim krzesełku i nic mi się nie stało, spałam sobie
dalej, chociaż o szyby coś stukało. Może gałęzie, może nietoperz?
Pall Mall Gazette, 18 września
Wilk - uciekinier
Niebezpieczna przygoda naszego reportera
Thomas Bider, pracownik ogrodu zoologicznego, jest dozorcą w sektorze, w którym
eksponowane są m. in. wilki. Mieszka w niskiej chatce, tuż za pawilonem słoni. Państwo
Bider przyjęli mnie w porze tradycyjnej herbaty. Kiedy już sprzątnięto ze stołu, dozorca
przypalił sobie fajeczkę i powiedział:
- Teraz, mój panie, można pytać o wszystko, co pana interesuje. Przepraszam, że przed
lunchem nie byłem zbyt rozmowny. Widzi pan, łaskawco, ja na przykład i wilkom i
hienom daję najpierw pożreć, a dopiero potem z nimi konwersuję.
- W jaki sposób, na Boga, pan to czyni? - zapytałem zaciekawiony, gdyż trudno mi było sobie
wyobrazić dialog pomiędzy człowiekiem i dzikimi bestiami.
- A wie pan, głaskam je po łbach, drapię za uszami, albo coś w tym rodzaju... Postępuję
zupełnie jak z ludźmi. Zaraz od progu zarzucił mnie pan tysiącem pytań. To i nic
dziwnego, że trochę na pana warczałem. Natomiast teraz, kiedy już pojadłem i popiłem,
może mnie pan drapać za uchem i wypytywać, o co pan chce. Jeżeli się nie mylę, chodzi o
tego wilka, co nam uciekł.
- Nie myli się pan. Chodzi mi dokładnie o to, co pan, jako doświadczona i kompetentna
osoba, myśli o ucieczce dzikiego zwierzęcia.
- No, dobrze, jaśnie panie. Tego wilka nazwaliśmy Bójkarz. Pochodzi z Norwegii i
zakupiliśmy go cztery lata temu. Zawsze zachowywał się spokojnie, był bardzo
przyzwoitym podopiecznym, nigdy nam nie sprawiał kłopotu. Tym większe było nasze
zaskoczenie, że uciekł właśnie Bójkarz. Powinien pan się orientować, że wilkom nie
można udać więcej niż kobietom. Tak jakoś w dwie godziny po karmieniu zauważyłem, że
z Bójkarzem coś nie tak. Był rozdrażniony. Ponieważ mam i inne obowiązki, więc
poszedłem do małpiarni i tam akurat usłyszałem głośne warczenie, a następnie wycie
wilków. Pobiegłem do nich. Bójkarz rzucał się na kratę i szarpał ją zębami. O tej porze
bywa już tylko niewielu zwiedzających. Przy jego klatce stał tylko jeden człowiek -
wysoki i bardzo chudy chłop, miał krzywy nos, posiwiałą brodę i, o dziwo, czerwone oczy.
Od razu mi się łobuz nie spodobał, bo to pewnie on rozdrażnił moje wilczki, najbardziej
irytując Bójkarza. Dłonią, wbitą w białą rękawiczkę, wskazał na zwierzęta i powiedział do
mnie tak:
- Panie dozorco, te wilki coś denerwuje.
- Chyba pan - odpaliłem ze złością, bo nie znoszę takich mądrali. Chłop wcale się nie obraził,
wyszczerzył tylko białe, ostre zębiska w bezczelnym uśmieszku i odparł:
- Nie byłbym dla nich zbyt smaczną przekąską, proszę pana.
- A to się pan mylisz - palnąłem prosto z mostu i dalej mu wyjaśniać, że takie wilki lubią po
obiedzie schrupać jeszcze parę kości, by sobie oczyścić paszczę, a patrząc na takiego
chudzielca pewnie nabierają apetytu... Dobrze mu powiedziałem, no nie? Zwierzęta,
widząc, że tego gościa nie walę po pysku, uspokoiły się i pochowały po kątach, a Bójkarz,
pan sobie wyobraża nadstawił ucho do podrapania. Wie bestia, że tak delikatnie jak ja nie
pieści go nikt. Wtedy ten cholerny drab także wsadził swoją tykowatą łapę za kraty i dalej
drapać wilka - chlubę królestwa Norwegii - po karku.
- Ostrożnie! - zawołałem ostrzegawczo. - Bójkarz jest ostry!
- Nie szkodzi! - uśmiechnął się chudzielec kpiąco. - Znam się na wilkach.
Całkowicie mnie tym zastrzelił, proszę jaśnie pana, ponieważ człowiek, który także zajmuje
się wilkami, nie może nie być moim przyjacielem. Uchyliłem zatem kapelusza i zapytałem
już grzecznie:
- Pan zapewne też pracuje w Zoo?
- Nie, panie dozorco - odrzekł. - W Zoo nie, ale chowałem wilki dla własnej przyjemności - i
sądzę, że ku ich także.
Tak powiedział, ukłonił mi się, łaskawco, i odszedł.
Stary cwaniak, Bójkarz, patrzył za nim, dopóki typ nie zniknął a zakrętem, potem zamruczał i
polazł do kąta. Wieczorem, jak tylko wzeszedł księżyc, wilki, ma się rozumieć zaczęły wyć.
Noc była spokojna, łaskawco, cicha, tylko gdzieś od strony Park Road jakiś człowiek
nawoływał swojego psa. Ze dwa razy wyszedłem na obchód, by się przekonać, że wszystko
jest - jak zwykle, u mnie, jaśnie panie łaskawco - w stuprocentowym, a nawet ponad,
porządku. Nawet wilki już były spokojne i przestały wyć. Następny obchód zrobiłem - ja tak
zawsze chodzę, łaskawco - o północy. Wtedy trzeba było widzieć moją gębę: wytrzeszczyłem
gały, bo w klatce Bójkarza wyłamane zostało kilka prętów, a po zwierzęciu ani śladu. I tyle,
jaśnie panie łaskawco. W tej sprawie więcej nic mi nie wiadomo.
- Czy ktoś może zauważył Bójkarza po jego ucieczce?
- W tym czasie, łaskawco, wracał z knajpy pewien ogrodnik. Podobno widział on dużego,
siwego psa, jak przeskakuje żywopłot. Lecz nie przykładamy do jego świadectwa zbyt
dużej wagi, ponieważ ogrodnik nikomu, nawet swojej starej, o tym nie wspomniał, a ze
swoją relacją wyskoczył dopiero, kiedy rzecz cała przestała być tajemnicą, proszę
łaskawcy. Chyba, ma się rozumieć, za dużo wypił.
- Panie Bider, mógłby się pan pokusić o wyjaśnienie, dlaczego Bójkarz uciekł?
- Myślę, że tak - odpowiedział z podejrzaną skromnością, drapiąc się w brodę. - Pewnie
zapragnął wydostać się z klatki na wolność.
- Nie mam ochoty na żarty, panie Bider - rzekłem surowo. Wiedząc jednak, jak rozwiązać mu
język, dodałem łagodniej: - Powiedzmy, ze te pół funta, które dostał pan na początku
naszej rozmowy, już pan odpracował. Druga połówka czeka w mojej kieszeni i
zapewniam, tęskni do tej pierwszej.
- Prawdę powiedziałem, łaskawco. Wcale z pana nie kpię. Natura ciągnie wilka do lasu,
powiadają - w tym przypadku trudno coś konkretnego ustalić. Zwierzę zbyt długo
przebywało w niewygodnej dla niego niewoli. Sądzę, że Bójkarz gdzieś się ukrył.
Ogrodnik twierdził jakoby zwierzę galopowało na północ, szybciej niż koń. Temu nie
można wierzyć, jaśnie panie łaskawco, ponieważ wilki, tak samo jak psy, galopować nie
mogą. To nie mieści się w ich naturze. Wilki są groźne tylko w bajkach, albo w dużej
sforze. W rzeczywistości wilk jest dość gapowatym stworzeniem, ani w połowie tak
odważnym i mądrym jak pies, proszę jak łaskawcy, a już bez porównania mniej od niego
walecznym. Wiem to na sto procent, a nawet i ponad. Bójkarz, ma się rozumieć, właściwie
nigdy się nie bił, gdyż sam nie musiał się o nic starać, a co dopiero walczyć.
Prawdopodobnie ukrył się gdzieś w parku, trzęsie się jak osika i łamie sobie łeb tym, kto
mu da jakie śniadanie. Albo też wlazł był do jakiejś piwnicy, leży na kupie węgla i duma o
swojej pragmatycznej wolności. Oho! łaskawco, już widzę tę służącą, jak wpada do
piwnicy z kubełkiem, a tu coś na nią łypie zielonym ślepiem! Tu nie ma, jaśnie panie,
niczego do śmiechu, go jeżeli Bójkarz nie dostanie niczego na ząb, to będzie zmuszony
sam coś upolować. Być może napadnie na rzeźnika i ogołoci mu wędzarnię albo na niańkę,
która - ratując własną skórę - porzuci na pastwę Bójkarza wózek razem z dzidziusiem. Tak
do wygląda, łaskawco.
Właśnie podawałem dozorcy obiecane drugie pół funta, kiedy coś wskoczyło na zewnętrzny
parapet okna. Twarz pana Bildera wydłużyła się co najmniej dwukrotnie.
- A niechże mnie licho! - krzyknął radośnie. - Bójkarz!
Podbiegł do drzwi, otwierając je na oścież. Jakby wcale nie słyszał moich, pełnych grozy
protestów. Kto słyszał, by wpuszczać do mieszkania dziką bestię! Lecz państwo Biderowie
witali Bójkarza niczym pieska pokojowego, on zaś, merdając ogonem, sprawiał wrażenie
wilka w bajce o Czerwonym Kapturku udającego babcię.
Cała scena miała coś z tragikomedii. Wilka, który przez pół dnia trzymał w szachu cały
Londyn i wymiótł z ulic wszystkie dzieci... jakby się kajał, a Biderowie witali go niczym syna
marnotrawnego. Poczciwy dozorca obejrzał podopiecznego ze wszystkich stron, pogłaskał go
pieszczotliwie i powiedział z troską:
- Wiedziałem, że ta wycieczka nie wyjdzie mu na zdrowie. Cały łeb ma pokaleczony
odłamkami szkła. Musiał przełazić przez jakiś mur. Że też ludziom nie wstyd rozkładać na
murach rozbite flaszki. Chodź no, malutki. Dobry wilczek, dobry!
Zaprowadził Bójkarza do klatki, rzucił mu kawał mięsa i poszedł złożyć raport. Pożegnałem
się pośpiesznie i pobiegłem do redakcji, bym mógł was - Drodzy Czytelnicy - natychmiast
poinformować o szczęśliwym zakończeniu niecodziennego wydarzenia w naszym ogrodzie
zoologicznym.
Dziennik dr. Sewarda
17 września
Po kolacji postanowiłem trochę poczytać. Nawał innych obowiązków i częste wizyty w
Hillingham nie zostawiły mi czasu na studiowanie fachowej lektury. I tym razem nic z
mojego zamiaru nie wyszło. Drzwi gabinetu rozwarły się z hukiem, a do pokoju wbiegł
Renfield. Tego jeszcze nie było, żeby pacjent wtargnął do pokoju dyrektora. Co gorsza, był
on uzbrojony w nóż kuchenny i z groźną miną sunął prosto na mnie. Widząc, że jego zamiary
są jednoznaczne, osłoniłem się odręcznym stolikiem. Moja obrona okazała się na tyle
skuteczna, że odniosłem li tylko lekkie obrażenia - skaleczenie ramienia, ale za to obficie
krwawiące. Po zadaniu mi rany pacjent opadł na ziemię jak ścięty. Myślałem, że zemdlał. Na
dywanie zaległa tymczasem spora plama krwi. Wbiegli pielęgniarze. Pochyliliśmy się nad
Renfieldem, by go związać i wtedy zobaczyliśmy coś okropnego. Pacjent, będąc całkowicie
przytomny, poczym pies zlizywał z dywanu krew. Bez trudu założyliśmy mu kaftan
bezpieczeństwa, gdyż wcale z nami nie walczył. Oblizywał tylko czerwone od mojej krwi
usta i powtarzał: - Krew, to życie! Krew, to życie!
Telegram Van Helsinga do Sewarda
17 września
PROSZĘ PRZYJŚĆ DZIŚ WIECZOREM DO HILLINGHAM STOP KWIATY MUSZĄ
BYĆ NA MIEJSCU STOP TO BARDZO WAŻNE STOP ZARAZ PO TWOIM PRZYJŚCIU
MUSZĘ SIĘ Z TOBĄ ZOBACZYĆ STOP
Dziennik dr. Sewarda
18 września
Niezwłocznie udaję się na stację. Telegram Van Helsinga został mi doręczony z
dwudziestoczterogodzinnym opóźnieniem i bardzo mnie przestraszył. Przez to opóźnienie
straciłem całą noc, a dotychczasowe gorzkie doświadczenia nauczyły mnie, jak wiele może
się wydarzyć w ciągu zaledwie jednej nocy. Być może nic się nie stało, ale licho przecież nie
śpi. Czułem unoszące się nad nami bezlitosne przeznaczenie, które niweczy wszystkie
wysiłki. Zabieram ten wałem z sobą i dokończę zapisu na fonografie panny Lucy.
Oświadczenie Lucy Westenry
17 września, wieczorem
Pragnę oświadczyć, co następuje: relacja ta jest - na miarę moich możliwości fizycznych i
psychicznych - wiernym opisem tego wszystkiego, co miało miejsce dzisiejszego wieczora.
Czuję się śmiertelnie zmęczona, ale wiem, że muszę złożyć świadectwo prawdzie,
chociażbym miała przez to umrzeć.
Wieczorem skontrolowałam, czy kwiaty znajdują się wszędzie tam, gdzie porozmieszczał je
Van Helsing, założyłam na szyję swój czosnkowy wieniec i położyłam się do łóżka. Z
zaśnięciem nie miałam kłopotu.
Obudził mnie trzepot skrzydeł o szyby okienne. Prześladuje mnie on od czasu moich
lunatycznych dolegliwości w Whitby, a konkretnie od pamiętnej wyprawy na wzgórze
cmentarne. Nie odczuwałam strachu, jednak muszę przyznać, że zapragnęłam nagle, by w
sąsiednim pokoju znajdował się teraz doktor Seward, którego mogłabym w każdej chwili
zawołać. Przecież Van Helsing zapewniał mnie przed swoim wyjazdem, że doktor na pewno
przyjedzie wieczorem, wysłano do niego telegram.
Próbowałam od nowa zasnąć, ale daremnie - znów zaczął krążyć mi po głowie lęk przed
przykrymi snami. Postanowiłam zatem czuwać, chociaż oczy mi się kleiły. Nie chciałam
zostać sama, dlatego otworzyłam drzwi i zawołałam: jest tam kto?
Nikt mi nie odpowiedział. Natomiast na zewnątrz, zza okna, odezwało się czyjeś wycie.
Podeszłam do okna. Zobaczyłam dużego nietoperza, który skrzydłami uderzał o szybę.
Wróciłam do łóżka, lecz niepokój nie pozwalał mi zasnąć. Przepełniły mnie bliżej
nieokreślone podejrzenia. Po chwili weszła mama.
- Jak się czujesz, kochanie? Usłyszałam, że chodzisz po pokoju. Potrzebujesz czegoś? -
zagadnęła z troską i usiadła w nogach mojego łóżka.
Przez chwilę gawędziliśmy sobie o tym i o owym, gdy znów odezwało się szuranie po szybie.
Mama zadrżała i zawołała: „Co to się dzieje?”
Ledwie zdążyłam ją uspokoić, gdzieś z krzaków odezwało się wycie i w następnej chwili na
podłogę posypało się rozbite szkło. Wiatr uniósł kotarę, a my zobaczyłyśmy w potłuczonym
oknie wyszczerzoną paszczę szarego wilka. Mama krzyknęła z przerażenia, opadła na łóżko, a
przewracając się zahaczyła ręką o mój wieniec, kwiaty spadły pod łóżko. Jeszcze raz uniosła
się, drżącą ręką wskazała na wilka, w gardle jej dziwnie zacharczało i bezwładnie upadła na
mnie. Przez rozbite okno wdzierały się do pokoju miliardy drobnych punkcików, wirujących
niczym trąba powietrzna. Nie mogłam się ruszyć, gdyż martwiejące ciało mamy całkowicie
mnie unieruchomiło. Wtedy musiałam na krótko zemdleć. Gdy się ocknęłam usłyszałam
ujadające i wyjące psy całej okolicy. Ten hałas obudził nasze służące. Rozległ się tupot.
Przypisy:
001. Słynna w historii bitwa, w toku której wojska sułtana Sulejmana II zadały
druzgoczącą klęskę armii Ludwika II. Na polu walki zginęło około dwudziestu tysięcy
Węgrów. Bitwa ta przesądziła o upadku politycznym Węgier (przyp. wydawnictwa).

You might also like