Professional Documents
Culture Documents
Ditfurth Hoimar Von - Duch Nie Spadł Z Nieba
Ditfurth Hoimar Von - Duch Nie Spadł Z Nieba
pl
PRZEDRUK
HOlMAR VON DITFURTH
DUCH NIE SPADŁ Z NIEBA
(Der Geist fiel nicht vom Himmel. Die Evolution unseres Bewustseins / wyd. orygin.: 1976)
Dzieci wszechświata
Na początku był wodór
Nie tylko z tego świata jesteśmy
Pozwólcie nam zasadzić jabłonkę
Dziedzictwo czlowieka z neandertalu
SPIS TREŚCI:
Wstęp
Szczebel pierwszy: FUNDAMENT BIOLOGICZNY
1. Jednokomórkowce jako sondy mózgowe
2. Biologiczne pradecyzje
3. "Paleontologia duszy"
4. Bezświadomie i bezpiecznie
5. Zapowiedź tego, co miało nadejść
Szczebel drugi: PROGRAMY DLA ŚWIATA ZEWNĘTRZNEGO
6. Kariera pewnego błędu
7. Wyścig zmysłów
8. Od odbiornika światła do narządu widzenia
9. Oczy, które nie widzą
10. Odziedziczone doświadczenia
11. Hierarchia od dołu do góry
12. Świat mieści się w mózgu
13. Świat z perspektywy międzymózgowia
14. Wymarsz
15. Mózg nabiera plastyczności
Szczebel trzeci: U PROGU ROZUMU
16. Mapa funkcji psychicznych
17. Problem "niemych okolic"
18. Anachroniczna kooperacja
19. Wielkie złudzenie
20. Z musu czynić cnotę
21. Rzeczywisty świat człowieka
Ilustracje (wkładka)
Przypisy
Spis Treści / Dalej
WSTĘP
2. Biologiczne pradecyzje
Dzieło odgraniczenia
Ewolucja jest jedynym w swoim rodzaju łańcuchem wydarzeń cudownych i godnych podziwu.
Żadnego z niezliczonych szczebli, z jakich się składa, nie można zrozumieć ani nawet sobie wyobrazić
bez wszystkich szczebli poprzedzających. Pomimo to pragnę teraz wybrać dwa tylko skoki rozwojowe
z bardzo wczesnego okresu ewolucji, ponieważ przyjrzenie się im pomoże nam zrozumieć, w jaki
sposób rozwój biologiczny mógł wyłonić zjawiska psychiczne.
W przypadku tych dwóch skoków w rozwoju nie chodzi bynajmniej o bezpośrednie korzenie naszej
świadomości. Wobec ciągłego charakteru ewolucji można by wszak to samo powiedzieć o każdym
innym dowolnie wybranym momencie poprzedzającym jej pojawienie się. Jednakże te dwa zjawiska,
którymi będziemy się bliżej zajmować w kolejnych dwóch rozdziałach, reprezentują mimo wszystko –
gdy spoglądamy wstecz – coś w rodzaju punktów zwrotnych.
Może nie jest wcale kwestią przypadku, że w obu tych punktach – bardzo od siebie odległych w
czasie – ewolucja stała wobec zadania, które, każde na swój sposób, trzeba by nazwać
paradoksalnym. Pewne jest jednak, że to właśnie kompromisy wymuszone przez paradoksalność
owych sytuacji zadecydowały o szczególnym kierunku interesującego nas tutaj odcinka jej przebiegu.
Pierwsza decyzja zapadła w chwili powstawania samego życia. Zgodnie z tym, co obecnie
wiadomo o przejściu od ewolucji chemicznej do biologicznej, pierwsza forma życia, pierwszy organizm
żyjący na Ziemi musiał być jakimś rodzajem "prakomórki". Przez długi czas w roli tej chętnie widziano
wirusy, ale jest to pogląd, który musimy odrzucić, ponieważ spośród dwóch podstawowych wydolności
twórczych dla "życia" wirusy posiadają tylko jedną: potrafią wprawdzie magazynować własny plan
budowy, ale nie mają aparatury potrzebnej do praktycznego zastosowania tego planu, a więc do
rozmnażania się; zdane są zatem na istnienie żywych komórek.
Można przyjąć z dużym prawdopodobieństwem, że pierwszym typem organizmu na tej Ziemi była
prymitywna prakomórka. A zatem komórka na pewno jeszcze nieobficie wyposażona w
wyspecjalizowane organelle, typowe dla komórki wyższej. Prawdopodobnie nie było także jeszcze
jądra komórkowego. Jednakże taka prakomórka musiała już we wnętrzu swej protoplazmy zawierać
cząsteczkę kwasu rybonukleinowego; w niej zmagazynowany był plan jej budowy, a także pewne
enzymy, które potrafiły w praktyce Wykonywać zalecenia tego planu. Przede wszystkim zaś "wnętrze"
tej prakomórki musiało być odcięte od "świata zewnętrznego" jakąś wyraźną granicą.
Warunkiem przetrwania tej pierwszej komórki było odgraniczenie przebiegających w jej wnętrzu
uporządkowanych procesów chemicznych (dzięki którym mogła regenerować swoją strukturę i z
których pobierała energię) od chaotycznych, całkowicie nie uporządkowanych fizycznych i
chemicznych procesów nieożywionego otoczenia. Tylko taki czysty podział pomiędzy tym, co było
"wewnątrz", a tym, co działo się na "zewnątrz", stwarzał dla niej szansę zachowania dopiero co
mozolnie zdobytego wewnętrznego porządku.
Cząsteczki wyposażone w cechy umożliwiające magazynowanie planu budowy i jego odtwarzanie,
enzymy służące wykonaniu zaleceń tego planu, aminokwasy i białka jako kamyki budulcowe –
wszystko to mogło było powstać abiotycznie, bez obecności żywych komórek. Pierwszy krok życia
polegał zapewne na połączeniu tych wszystkich elementów we wnętrzu jakiejś otoczki, która osłaniała
zachodzące między nimi procesy krążenia przez oddzielenie ich od przypadkowej samowoli procesów
chemicznych i fizycznych przebiegających w nieożywionym świecie zewnętrznym.
Pierwszym krokiem życia był akt usamodzielnienia, oderwania się od otoczenia, które tym samym
obiektywnie stawało się światem zewnętrznym. Pierwszym krokiem było więc dzieło odgraniczenia.
Żywe układy stają się małymi oazami porządku, rozproszonymi w środowisku w znacznym stopniu –
chociaż niecałkowicie – nie uporządkowanym. Muszą one wyodrębniać się od tego środowiska, jeżeli
mają zachować ów porządek funkcjonalny, dzięki któremu stają się układem żywym.
Tymczasem ten nieomal oczywisty warunek w sposób pozornie paradoksalny pozostaje w
sprzeczności z całkowicie przeciwstawną koniecznością utrzymywania nieprzerwanego połączenia ze
światem zewnętrznym. Ten przeciwstawny postulat, absolutny i nieubłagany, wynika z pewnego prawa
fizycznego, a mianowicie zasady wzrostu entropii. W uproszczonej formie zasada ta głosi, że w
układzie zamkniętym wszystkie różnice energetyczne mają tendencję do wyrównywania się, aż do
momentu zaniku wszelkich gradientów.
Prawo to dotyczy wszystkich układów; dotyczy zarówno całego świata, Ziemi, jak i poszczególnej
komórki. Historia Ziemi i wszystkiego, co się na niej mieści, tylko dlatego jeszcze po 5 miliardach lat
nie stanęła w miejscu, że Ziemia właśnie nie jest układem zamkniętym. Jak wiadomo, nasze ziemskie
środowisko jest "otwarte" dla Słońca, które w takim powiązaniu należy traktować jako potężny
kosmiczny reaktor atomowy stale napromieniowujący Ziemię potężnymi ilościami energii. Tak długo,
jak żyje Słońce – i tylko od tego czasu – na Ziemi wytwarzane są wciąż nowe zasoby energii,
niezbędne dla wszystkich procesów rozgrywających się na powierzchni ziemskiej.
Dopiero kosmos jako całość – zgodnie z obecnym stanem wiedzy – stanowi układ zamknięty. Toteż
– tak dzisiaj sądzimy – kiedyś w dalekiej przyszłości nadejdzie jego kres. Co prawda w przyszłości, jak
na nasze mierniki, niewyobrażalnie odległej. Im większy bowiem jest układ, tym oczywiście dłuższego
czasu wymaga wyrównanie się występujących w nim różnic poziomów energii.
Tymczasem powracamy do komórki. Otóż komórka, która by się całkowicie odgrodziła od swego
środowiska, w bardzo krótkim czasie już by nie żyła. Własny zapas "potencjału energetycznego" nie
utrzymałby jej przez dłuższy czas. Chociażby z przyczyn energetycznych nieodzowne jest więc, aby
komórka pozostawała "otwarta" dla świata zewnętrznego, tj. jedynego miejsca, skąd może dopływać
potrzebna jej energia.
Przymusowi odgraniczenia się przeciwstawia się więc z drugiej strony równie nieunikniona
konieczność otwarcia się wobec świata zewnętrznego. Jaki może istnieć kompromis wobec tych
sprzecznych z sobą wymagań? Odpowiedź jest prosta: rozwiązaniem może być wyłącznie wyraźnie
"kwalifikowane" połączenie ze światem zewnętrznym, połączenie o charakterze selektywnym,
wybiórczym. Niezbędne substancje czy też konieczna ilość energii muszą znaleźć dostęp do wnętrza
komórki. A jednocześnie nie uporządkowane fluktuacje nieożywionego otoczenia nie mogą wpływać, a
tym bardziej przenosić się na procesy biochemiczne w jej wnętrzu. Wyrażając to inaczej: komórka
musi znaleźć jakiś sposób na "rozróżnianie" pomiędzy rozmaitymi właściwościami środowiska.
Czynniki zewnętrzne – zarówno materialne, jak i energetyczne – muszą zostać wyrugowane, z
wyjątkiem tych nielicznych substancji czy form energii, które komórce są potrzebne do przeżycia.
Takie są w każdym razie wymagania. Im lepiej będą spełnione, tym większa szansa życia danej
komórki.
Dla laika wszystko to brzmi paradoksalnie, dla fachowca biologa sytuacja taka jest rzeczą
powszednią. Tymczasem wydalibyśmy błędną ocenę, gdybyśmy zlekceważyli opinię laika. Zadanie
jest istotnie paradoksalne. Ale bez rozwiązania go życie nie jest możliwe – a to z wymienionych już
przyczyn natury chemicznej i fizycznej. Ewolucja znalazła odpowiedni kompromis i zadanie
rozwiązała; gdyby nie to, nie byłoby komórek, a więc nie byłoby życia na Ziemi. To tylko
przyzwyczajenie nabyte przez codzienne" stykanie się' z żyjącymi organizmami każe zwykle biologom
zapominać o tej głębokiej sprzeczności tkwiącej w sytuacji wyjściowej z okresu początków życia.
Kompromis polega na utworzeniu półprzepuszczalnej błony jako otoczki komórkowej. Termin
"półprzepuszczalny" bardzo niedoskonale oddaje zdumiewającą zdolność tej cieniutkiej błonki. Owe
błony odgraniczające – a występują one do tej pory w każdej żywej tkance, bo przecież zadanie po
dziś dzień pozostaje aktualne – bynajmniej nie dokonują wyboru tylko z punktu widzenia ilościowego.
Jest to jak gdyby utworzony z cząsteczek mur graniczny, którego rola jest znacznie donioślejsza, niż
gdyby to był filtr czy siatka.
Mechaniczne sita służą wyłącznie wychwytywaniu materialnych okruchów o określonych
rozmiarach i przepuszczaniu wszystkich okruchów drobniejszych. Ale tak prymitywna segregacja na
dwie różne klasy wielkości w żadnym razie nie może uczynić zadość wymaganiom żywej komórki. Do
swego rozwoju potrzebuje ona wielu różnorakich cząsteczek o bardzo rozmaitej wielkości, a
jednocześnie zdana jest na to, aby wiele innych cząsteczek pozostało "na zewnątrz", cząsteczek
zarówno większych, jak i mniejszych, a także wiele takich, których rozmiar jest identyczny z innymi
substancjami potrzebnymi jej we wnętrzu.
Biologiczna błona graniczna bez trudu osiąga ten cel. Wyboru dokonuje nie według wielkości
cząstek, lecz według ich rodzaju, przesiewa więc według kryteriów jakościowych. Jest to niewątpliwie
zdumiewająca, cudowna wprost zdolność, którą zresztą dzisiaj potrafimy nawet w znacznej mierze
wyjaśnić. Molekularna siatka błony segreguje rozmaite przybywające cząsteczki według ich
właściwości elektrycznych, a nawet w zależności od ich struktury. Od dłuższego czasu potrafimy
nawet sztucznie wytwarzać tego rodzaju półprzepuszczalne błony o jakościowo zróżnicowanych
właściwościach filtracyjnych.
To z kolei nie jest aż tak bardzo zaskakujące, jak by się mogło w pierwszej chwili zdawać, skoro
przecież biologicznie czynne błony graniczne, dzięki którym pierwsze prakomórki odgraniczyły się pół-
przepuszczalnie od swego otoczenia, musiały również powstać w sposób abiotyczny. A znaczy to, że
powstawanie tego rodzaju odgradzających błon czy warstw w odpowiednich okolicznościach
następuje nawet spontanicznie z przyczyn chemicznych bądź fizycznych, po prostu na zasadzie
określonych właściwości materii. W chwili swych narodzin życie dysponowało wyłącznie takim
budulcem, który warunek ten spełniał.
W tym miejscu możemy już zakończyć te ogólne rozważania biologiczne. Wyliczyliśmy wszystkie
punkty istotne dla rozwinięcia naszej myśli przewodniej. Warto zauważyć, że najwidoczniej nie
jesteśmy w stanie opisywać pierwszych kroków życia na tej planecie bez sformułowań, jakie
zazwyczaj bywają zastrzeżone dla świadomych, umyślnych decyzji, a więc dla funkcji psychicznych.
Od pierwszej chwili swego istnienia żywe układy musiały posiadać umiejętność rozróżniania
rozmaitych właściwości środowiska. Zdolne do życia były tylko tak długo i w takiej mierze, w jakiej
potrafiły rozpoznawać czynniki otoczenia, od których były zależne dla utrzymania swej przemiany
materii. Musiały wreszcie w jakiś sposób wybierać owe czynniki (na przykład wielkie cząsteczki
dostarczające energię, takie jak cukier czy białka) spośród wielkiej liczby wszystkich pozostałych
cząsteczek, które były dla nich bezużyteczne, a nawet niebezpieczne (ponieważ jako "trucizny"
wykolejały chemicznie ich przemianę materii).
"Od pierwszej chwili swego istnienia" oczywiście nie znaczy wcale, że wszystkie powstałe w tym
wczesnym okresie prakomórki zdolność taką wykazywały. Przeciwnie, wszystko, co wiemy o ewolucji,
pozwala sądzić, że dotyczyło to tylko znikomej mniejszości. Ale te nieliczne przypadki wyjątkowe były
jedynymi, jakie przetrwały. Nie ulega żadnej wątpliwości, że ewolucja jest jednym wielkim łańcuchem
nieprawdopodobnych wydarzeń. Niemniej toczyła się ona nieustannie, ponieważ na każdym
poszczególnym etapie to, co nieprawdopodobne, stawało się regułą – tylko "przypadkowo pasujący
szczęśliwy przypadek" mógł przetrwać.
W każdym razie faktem jest, że zdolność do poradzenia sobie z odgraniczonym od organizmu
światem zewnętrznym i związana z nią zdolność do rozróżniania, rozpoznawania i wybierania
rozmaitych właściwości tego zewnętrznego świata stanowią pierwotne funkcje biologiczne, bez
których życie w znanej nam formie byłoby nie do pomyślenia. Jestem głęboko przekonany, że
wyrażona w takim sformułowaniu analogia do psychicznych zdolności rozróżniania, rozpoznawania i
wybierania na pewno nie jest przypadkowa.
Z pewnością mamy skłonność do oceny sytuacji z naszego własnego i współczesnego punktu
widzenia. Jest to naturalne, ale wcale nie takie oczywiste. W dalszym ciągu niniejszych rozważań
zrozumiemy, że również ta psychiczna tendencja rozpatrywania wszelkich problemów z
egocentrycznej perspektywy własnego stanowiska jest wynikiem naszej "natury", to znaczy
biologicznych dziejów, które nas zrodziły. W chwili gdy chcemy obiektywnie coś wiedzieć o jakimś
zjawisku (to znaczy właśnie niezależnie od własnego punktu widzenia), musimy spróbować uwolnić
się od tej wrodzonej nam perspektywy.
Stąd w omawianym przypadku musimy wystrzegać się przyjęcia po prostu za pewnik, że jedynie
przyczyny zewnętrzne przesądzają o tym, iż potrafimy opisywać wspomniane podstawowe funkcje
biologiczne używając wymienionych wyżej pojęć. Błędem byłoby sądzić, że jest to wyłącznie wynik
tego, iż nasz współczesny język innymi pojęciami nie rozporządza, wobec czego używamy ich jak
gdyby porównawczo również do opisu procesów biologicznych. Błędem byłoby uważać, że między
tymi pojęciami a obiektywnymi zdarzeniami, o jakich mówimy, nie ma żadnego wewnętrznego
związku.
W rzeczywistości jest wręcz odwrotnie. Język nasz (a istotne jest, że dotyczy to nie tylko
niemieckiego, ale wszystkich języków, jakimi mówi się na Ziemi) zawiera pojęcia takie, jak
"rozróżniać", "rozpoznawać" i "wybierać" właśnie dlatego, że nam wszystkim są wrodzone
odpowiednie kategorie myślenia. To zaś z kolei wynika stąd, że kategorie te od początku określały
stosunek pomiędzy organizmem żyjącym a jego środowiskiem. Innymi słowy: już wiele miliardów lat
przed pojawieniem się zjawisk psychicznych, miliardy lat przed ową chwilą, gdy powstała pierwsza
komórka nerwowa, zostało przesądzone, że stosunek pomiędzy jednostką żyjącą a jej otoczeniem
będzie określany w tych trzech kategoriach. Znaczenie, które pojęciom tym dzisiaj przypisujemy,
przesłoniło fakt, że określone nimi powiązania mają pierwotnie charakter biologiczny. Wszystko, co
działo się potem, nosiło ich piętno, mówiąc ściśle – było ich skutkiem.
Kto pojmuje dzieje przyrody jako pewien realny proces, którego rozwój ciągnie się od początku
świata, ten od razu zrozumie, że inaczej być nie może. Ale siła przyzwyczajenia jest tak potężna, a
spojrzenie na świat z jedynej obiektywnie słusznej, a mianowicie historycznej i genetycznej
perspektywy wciąż tak mało rozpowszechnione, że chcę spróbować raz jeszcze przedstawić ten
związek na dwóch nieco bardziej konkretnych przykładach, pomimo że w tym celu muszę wybiec w
przód i zahaczyć o etapy, którymi w naszych rozważaniach dokładnie zajmiemy się znacznie później.
Jak najmniej świata zewnętrznego
Przy omawianiu podstawowych warunków egzystencji komórki natrafiliśmy przede wszystkim na
konieczność odgraniczenia się od świata zewnętrznego. Dopiero w drugiej kolejności okazało się, że
odgraniczenie to nie mogło być całkowite. W końcowym rezultacie pojawił się postulat, aby wszystkim
cechom świata zewnętrznego uniemożliwić przenikanie do wnętrza komórki, z wyjątkiem tych
nielicznych czynników, które były jej potrzebne jako budulec bądź dawca energii.
Charakterystyczna dla kompromisu stała się więc w opisanej sytuacji tendencja dopuszczania tylko
niezbędnego minimum czynników zewnętrznych. "Jak najmniej świata zewnętrznego: tylko tyle, ile
koniecznie potrzeba" – tak można mniej więcej sformułować zasadę, pod której rządami prakomórki
otwarły rozdział życia w historii Ziemi.
Takie sformułowanie od razu znacznie lepiej nam uzmysławia, że owa reguła pierwszej godziny w
zasadzie nie przestała obowiązywać i w dalszym biegu historii, że wszędzie pozostawiła swoje ślady.
Można by powiedzieć, że ustaliła pewne ramy, które określały rozwój jeszcze znacznie później, także
wówczas gdy w grę już nie wchodziły podstawowe założenia biologiczne, lecz zdobycie nowego
poziomu, a mianowicie wymiaru psychicznego.
W dalszych rozdziałach książki zobaczymy, jak z dzisiejszej perspektywy niewiarygodnie mała jest
liczba tych cech środowiska, które w ogóle "docierają" do prymitywnego pierwotnego organizmu. Na
kilku reprezentatywnych przykładach – reprezentatywnych przede wszystkim dla dzisiejszego
ludzkiego sposobu "przeżywania" – wykażemy, z jakim mozołem i jak opieszale powiększała się w
toku ewolucji liczba cech świata zewnętrznego dopuszczanych do siebie przez osobnika. Postęp ten
posuwał się bardzo małymi krokami i zawsze pod naciskiem aktualnej potrzeby biologicznej, a więc
dokonywał się na rzecz bezpośrednio występującej korzyści. Zobaczymy także, jak owo swoiste
środowisko organizmu niższego, składające się zrazu ze śmiesznie małej liczby bodźców, z czasem
stawało się coraz bogatsze i barwniejsze, a jednocześnie coraz bardziej samoistne i obiektywne – aż
do fazy przeżywanego przez nas środowiska, które w sposób tak oczywisty uważamy po prostu za
"ten" świat i które identyfikujemy z obiektywną rzeczywistością.
Wystarczy już ta bardzo zwięzła antycypacja, abyśmy patrząc z filogenetycznej perspektywy
odczuli, że stawianie takiego znaku równości świadczy o bezgranicznym przecenianiu własnej roli.
Niewątpliwie nasz ludzki świat przeżywania jest najbogatszym i najbardziej wszechogarniającym
"światem", jaki istnieje na Ziemi. Niewątpliwie także zawiera on elementy obiektywne, a więc takie
miejsca, w których – co prawda w sposób nie dający się dokładnie opisać – zdaje się pokrywać z
obiektywną rzeczywistością, odgadywaną poza tłem zjawisk naszego zwykłego środowiska.
W przeciwnym razie z trudem moglibyśmy wyjaśnić fakt, że potrafimy w ogóle uprawiać nauki
przyrodnicze. Bądź co bądź uosabiamy już taki szczebel rozwoju, na jakim możliwe są sprawdzalne
wypowiedzi o obiektywnych cechach świata, niezależnych od doświadczeń naszych zmysłów, a nawet
przekraczających ten horyzont. Jeżeli jednak postawę naszą kształtuje wewnętrzne przeświadczenie,
że szczyt tego, co możliwe, i zarazem kres ewolucji został osiągnięty właśnie w nas, to ulegamy
złudzeniu. Teraźniejszość, w jakiej żyjemy, nie jest niczym innym jak dowolnie wyrwaną przez
przypadkowy moment naszej egzystencji chwilą rozwoju, który będzie się dalej ciągnął poza nami. Nie
ma żadnego powodu pozwalającego sądzić, że akurat taki mózg, jakim dziś dysponujemy,
reprezentuje stan rozwoju umożliwiający mu wchłonięcie całego świata wraz z wszystkimi jego
właściwościami jako najpierwszemu z wszystkich zaistniałych do tej pory w ewolucji mózgów. Przecież
właśnie nasza nauka, a więc nasza zdolność zapytywania o obiektywne cechy tego świata, podsuwa-
wyraźnie dowód przeciwny. Wszędzie tam bowiem, gdzie staramy się aż do dna zbadać to, co
postrzegamy, natrafiamy na powiązania, które giną nam z oczu i gubią się w tym, co niepostrzegalne i
już niewyobrażalne.
Odkrywamy, że podstawowymi składnikami materii są cząstki elementarne, których nie możemy
uznać ani wyłącznie za korpuskuły, ani wyłącznie za kwanty energii. A – w kierunku niejako
przeciwnym – przy pytaniach o budowę i granice wszechświata otrzymujemy odpowiedź, że
wszechświat ten reprezentuje przestrzeń w niczym niepodobną do naszego wyobrażenia o
trójwymiarowej przestrzeni.
Nie musimy zresztą wcale posuwać się aż tak daleko. W naszym środowisku codziennym
posługujemy się nieustannie takimi właściwościami świata, które w naszym zmysłowym postrzeganiu
w ogóle nie istnieją. Posługujemy się energią elektryczną, pozwalamy się prześwietlać promieniami
rentgenowskimi i dawno już nie dziwimy się wcale, że dociera do nas radio i telewizja za pomocą "fal",
dla których poza formułkami matematycznymi dobraliśmy tylko jakiś dowolny termin.
Niektóre zwierzęta słyszą ultradźwięki, inne widzą barwy, które dla nas nie istnieją, krótko mówiąc,
wiemy, że do świata przynależy mnóstwo cech, które są dla nas nieuchwytne bądź niewyobrażalne.
Wiemy to z całą pewnością, ponieważ w niektórych wypadkach możemy pośrednio wnioskować o
istnieniu tych cech. Ale nawet nam się nie śni, jak wielka jest ich łączna liczba, jak wielka jest
przestrzeń zajmowana przez świat poza granicami naszego horyzontu postrzegania i wyobrażeń.
Wystarczy pomyśleć o tym, jak znikomy jest udział "widzialnego światła" w całym widmie fal
elektromagnetycznych, aby na tym przykładzie angażującym tylko jeden z naszych zmysłów odczytać,
że to, co przeżywamy jako rzeczywistość, jest tylko wycinkiem świata.
Słynny angielski fizjolog zajmujący się percepcją, Richard L. Gregory, w toku podobnych rozważań
stwierdza krótko i dobitnie: "Na dobrą sprawę jesteśmy właściwie ślepi". I tak rzeczywiście jest, tylko
nigdy się nad tym nie zastanawiamy. Nasz aparat percepcyjny podobny jest do odbiornika radiowego
ustawionego niezmiennie i z dużą dokładnością na określoną długość fal, podczas gdy powietrze
wokół nas jest przepełnione nieprzebranym mnóstwem różnych programów. Najbardziej wybujała
ludzka fantazja nie wymyśli tego, jak świat by dla nas wyglądał, gdybyśmy potrafili odbierać te
wszystkie programy. Od takiej możliwości jesteśmy odcięci równie beznadziejnie jak owad odcięty jest
od wszelkiej szansy wyobrażenia sobie, w jaki sposób człowiek przeżywa świat. Także przyczyna tej
niemożności jest w obu przypadkach ta sama.
Nie ma żadnej wątpliwości – zasada "jak najmniej świata zewnętrznego: tylko tyle, ile koniecznie
potrzeba", wycisnęła swoje piętno na ewolucji. Obowiązuje ona całe potomstwo prakomórki, a więc i
nas samych. Oczywiście horyzont uchwytnych cech środowiska z biegiem czasu stał się coraz
szerszy. Ale w zasadzie także dla naszego aparatu percepcji dostępne są tylko takie właściwości
świata zewnętrznego, które potrzebne są nam jako żywym organizmom na osiągniętym do tej pory
szczeblu rozwoju. Mózg nasz przecież pierwotnie nie jest narządem do rozumienia świata, lecz
narządem służącym przetrwaniu.
Siła przyciągania tego, co strawne
Można podać jeszcze inne przykłady w sposób ewidentny związane z ową wczesną chwilą historii
życia, od której oddzielił nas tak niewyobrażalnie długi przedział czasu; to tylko codzienne nawyki i
przyzwyczajenie sprawiają, że związek ten nie jest dla nas oczywisty. Jednym z tych przykładów jest
nasz sposób przeżywania zmysłu smaku. W kwartecie wrażeń słodkie, kwaśne, gorzkie i słone
przetrwał w naszej świadomości jeden z tych śladów pozostawionych przez biologiczne warunki z
początków życia na Ziemi. Jednocześnie właśnie zmysł smaku dostarcza szczególnie
przekonywającego i konkretnego przykładu na biologiczne pochodzenie psychicznej zdolności
wybierania.
Aby się przekonać, że tak jest w istocie, wystarczy zastanowić się nad zdumiewającą i zrazu, zda
się, niewytłumaczalną zbieżnością pomiędzy przeżywanym przez nas smakowym wartościowaniem
substancji, której skosztowaliśmy, a jej znaczeniem biologicznym. Zaczyna się od tego, że wyłącznie
substancje rozpuszczalne w wodzie mogą w ogóle mieć jakiś smak. Ale też tylko materiały
rozpuszczalne mają znaczenie biologiczne dla przemiany materii, przebiegającej w wodnym
środowisku naszego ciała. Zatem tylko tego rodzaju substancje mogą być dla nas szkodliwe bądź
przydatne.
Wyjaśnienie tego tak praktycznego związku jest dosyć oczywiste. Samo to, że receptory zmysłowe
języka postrzegają jakąś substancję, jest już identyczne z jej "ingerencją" w chemiczny układ naszego
ciała. Wprawdzie procesy zachodzące przy jej kontakcie z brodawkami smakowymi są jeszcze w
znacznej mierze nie znane, ale pewne jest jedno: podrażnienie tych odbiorników naszego zmysłu
smaku następuje przez oddziaływanie chemiczne (a nie, jak na przykład w przypadku receptorów
zmysłu dotyku, przez mechaniczne działanie).
Wobec tego nie ma nic dziwnego w zjawisku, że odczuwać można smak tylko takich substancji,
które są rozpuszczalne, a więc które mogą wpływać na chemiczne procesy na powierzchni naszego
ciała – w danym przypadku na śluzówkę języka. Dziwna natomiast staje się sprawa, gdy sobie
uzmysłowimy, że niewątpliwa atrakcyjność kategorii smakowej "słodkie" ze zdumiewającą
bezbłędnością ogranicza się do tych substancji, które trzeba uznać za najważniejsze jako
biologicznych dostarczycieli energii: chemicznych cukrów (częściowo nawet o zupełnie różnej
strukturze), ponadto pewnych alkoholi i aminokwasów.
Prawdą jest, że octan ołowiu, chloroform, sole berylowe i inne związki chemiczne, których to nie
dotyczy, mają także smak "słodki". Należy do nich również "środek słodzący" – sacharyna.
Niemożność odróżniania przez nasz zmysł smaku owych chemicznych związków nie mających
kalorycznego znaczenia, a niejednokrotnie nawet szkodliwych, od cukrów, wydaje się jednak
wybaczalna, jeśli uwzględnimy, że owe związki nie występują w warunkach naturalnych. Zresztą, jak
wiadomo, gdy chodzi o sacharynę, we współczesnych warunkach cywilizacyjnego nadmiaru kalorii
wykorzystujemy ów brak umiejętności do ściśle określonych celów. A na to, że i w tym przypadku
rozróżnienie w zasadzie jest możliwe, wskazuje przykład pszczół. W przeciwieństwie do człowieka
pszczół nie można oszukać tym sztucznym środkiem słodzącym, pod względem chemicznym
niepodobnym do cukru prawdziwego. Dla nich sacharyna jest całkowicie niepociągająca.
Owa zbieżność pomiędzy "dobrym" smakiem a biologiczną przydatnością cząsteczki cukru już nie
jest wcale tak banalna, zaś dla interesującego nas tematu jest nadzwyczaj pouczająca. Gdy do
rozważań naszych wciągniemy dalsze trzy kategorie smakowe, wydaje się, że niewątpliwie musi kryć
się za tym jakieś prawidło biologiczne. Znamienne jest, że w odniesieniu do tamtych smaków
podstawowych można powiedzieć to samo, co mówiliśmy o smaku "słodkim". Wprawdzie "słone"
samo w sobie, a tym bardziej w formie stężonej, nie jest smakiem przyjemnym, ale składnik ten jest
niemal nieodzowny jako przyprawa, czego dowodem doświadczenia w okresach głodu. W takich
skrajnych sytuacjach okazywało się, że sól kuchenna, bez znaczenia jako dawca energii, w opinii
ludzkiej uzyskiwała rangę nie niższą od klasycznych podstawowych środków żywnościowych.
Chemiczna niezawodność (specyficzność) naszego zmysłu smaku jest w tym wypadku jeszcze
większa aniżeli w odniesieniu do cukru. Istnieje tylko jeden jedyny związek, który ma smak czysto
słony i dlatego nazywamy go "solą kuchenną" – to chlorek sodowy. Od dłuższego czasu chemicy
próbują odkryć bądź wytworzyć związek, który mógłby zastąpić sól kuchenną w taki sam sposób, jak
sacharyna zastępuje cukier. Ku zmartwieniu wielu ludzi zdanych na dietę bezsolną do tej pory nie
udało się osiągnąć tego w stopniu całkowicie zadowalającym. Wyraźnej potrzebie słonego składnika
smakowego obiektywnie odpowiada więc niezbędność sodu (stanowiącego tylko jedną połowę
cząsteczki soli kuchennej) dla każdego żyjącego organizmu. Podczas gdy cukier (szczególnie w
postaci cukru gronowego, czyli glukozy) jest wprawdzie najważniejszym, ale bynajmniej nie jedynym
dostarczycielem energii, sód jest absolutnie niezastąpiony. Nie musimy się tutaj szczegółowo
zajmować jego nadzwyczaj skomplikowaną rolą związaną ze składem płynu we wnętrzu komórki i ze
stanem elektrycznym błony komórkowej. Ważne jest tylko stwierdzenie, że żadna komórka nie może
istnieć bez sodu nawet przez krótki czas i że wrodzone nam zapotrzebowanie na sól kuchenną
gwarantuje nam, iż do tego nie dojdzie.1
Podobnie, aczkolwiek przy zastosowaniu znaku przeciwnego, wygląda sprawa obu pozostałych
kategorii smakowych.2 Niechęć do rzeczy gorzkich jest o tyle znamienna, że duża liczba trujących
substancji naturalnych, szczególnie alkaloidy znajdujące się w roślinach, ma smak gorzki. Nowsze
badania przemawiają nawet za tym, że w większości przypadków im smak jest bardziej gorzki, tym
bardziej substancja jest dla nas trująca.
Mniej uchwytne są okoliczności towarzyszące smakowi kwaśnemu. Stężone kwasy są wprawdzie
bezsprzecznie żrące i trujące, ale nie występują w warunkach naturalnych. Natomiast rozcieńczone
kwasy organiczne, jak wiadomo, mogą być nawet odświeżające (sok cytrynowy). Niemniej można
uznać za regułę, że jadalne owoce i jagody mają niemiły kwaśny smak, dopóki są niedojrzałe i
niestrawne, i że smak ich zamienia się w słodki, z chwilą gdy stają się strawne.
Niepodobna zaprzeczyć, że wszystkie te zbieżności są nadzwyczaj celowe. To, że strawne
pożywienie ma dobry smak, że niezbędny pokarm jest zdecydowanie atrakcyjny, i to, że – odwrotnie –
potencjalnie szkodliwe rośliny smakują gorzko bądź kwaśno (w każdym razie w warunkach
naturalnych), jest wyrazem pewnej potrzebnej do orientacji pomocy biologicznej, która
prawdopodobnie w przeszłości była niezbędna do życia. Współcześni fizjolodzy żywienia ujawnili
między innymi, jak bardzo złożone musi być nasze pożywienie, jeśli mamy pozostać zdrowi. Czy więc
człowiek mógłby w ogóle się odżywiać w czasach, gdy nie było takich specjalistów, gdyby nie ulegał
pewnym wrodzonym skłonnościom – sterowanym przede wszystkim przez "smak" – które pozwalały
mu "instynktowo" znajdować przydatny dla niego pokarm?
Nie musimy chyba już szerzej omawiać, jak bardzo celowe jest takie zestrojenie osobnika z jego
środowiskiem. Interesuje nas natomiast powstanie takich zbieżności. Komu zawdzięczamy to
szczęśliwe zrządzenie losu? Naturalnie – nikomu, pytanie bowiem zostało postawione fałszywie
(zresztą znowu, zgodnie ze starym zwyczajem, "antropocentrycznie", bo z naszego obecnego punktu
widzenia). Dopatrując się tutaj jakiegoś szczęśliwego zrządzenia, musielibyśmy sądzić, jakoby zrazu
istniał człowiek całkowicie gotowy, taki, jakim jest dzisiaj, ze swym zamiłowaniem do tego, co słodkie, i
odrazą do kwasów.
Kto tak podchodzi do sprawy, w następnej chwili staje przed nierozwiązalną zagadką, a mianowicie
zastanawia się, co doprowadziło do tego, że biochemiczny proces dojrzewania jabłka mógł się tak
celowo dostosować do danej z góry skali naszego zmysłu smaku. Na szczęście nie musimy się
męczyć nad takim pytaniem bez odpowiedzi.
Glukoza i inne cukry były oczywiście już od dawna niezbędnymi dostarczycielami energii, zanim
istniały wyżej rozwinięte komórki, nie mówiąc już o żyjących istotach wyższych. Sód, a tym samym
zwany przez nas solą kuchenną chlorek sodowy, był niezbędny do prawidłowego funkcjonowania
błony komórkowej już w owym czasie, gdy jedynymi przedstawicielami życia na Ziemi były pierwsze
prymitywne jednokomórkowce. Innymi słowy: oczywiście to nie jabłko się przystosowało, lecz
człowiek. Z góry dana była nie zmysłowa wydolność ludzkiego języka, lecz podaż środowiska, z której,
podobnie jak każda inna istota żyjąca, musieliśmy wybierać.
Krótko mówiąc, skala wartościowania naszego zmysłu smaku jest pośrednim wynikiem przymusu
wybierania, który rządził już pierwszą udaną prakomórką. Spośród oferowanych przez środowisko
cząsteczek wolno jej było wchłonąć tylko te, które były jej bezwzględnie potrzebne.
A ponieważ wszystkie komórki istniejące obecnie na Ziemi, a więc także komórki naszego ciała, są
potomkami owej prakomórki, która po raz pierwszy zadanie to rozwiązała, wybór wówczas dokonany
obowiązuje do dnia dzisiejszego. Wyrażając się ściśle, powiemy, że "smak" jako wyraz wybiórczego
związku z otoczeniem był pierwotnie funkcją nie psychiczną, lecz biologiczną.
Rzecz to niewątpliwie cudowna, ale absolutnie niezagadkowa, że później, po niewiarygodnie
długim czasie, gdy rozwinęła się "świadomość", jako "przyjemne" odzwierciedlało się w niej to, co
przedtem przez miliardy lat było właściwe i strawne. Zresztą dowód na to, że smak jest funkcją
biologiczną (a nie tylko ma taką funkcję), że funkcjonuje z zasady także wówczas, gdy nie towarzyszy
mu żadne przeżycie psychiczne, znajdujemy w pewnej rzadko występującej anomalii.
Niemiecki psychiatra Gamper przed kilkudziesięciu laty badał dziecko, które urodziło się bez półkul
mózgowych. Człowiek dotknięty tą ciężką wadą rozwojową, określaną przez naukowców jako
bezmózgowie (anencephalia) – wolno chyba powiedzieć: na szczęście – nie żyje długo. Nawet przy
najstaranniejszej opiece udaje się dzieci takie utrzymać przy życiu tylko przez kilka tygodni, najwyżej
miesięcy, ponieważ upośledzone bywają również odcinki pnia mózgu odpowiedzialne za wymienione
już niezbędne do życia funkcje ciała.
Otóż gdy Gamper małym kłębkiem waty nasączonym roztworem cukru skrapiał ostrożnie język
badanego dziecka – natychmiastową reakcją były odgłosy zadowolenia i ruchy połykowe. Gdy to
samo próbował z roztworem gorzkim – skutkiem były obronne odruchy warg i języka. Więc nawet u
takiego dziecka, które z całą pewnością nie miało części mózgu potrzebnych do świadomego
przeżywania, obiektywne substancje smakowe odruchowo wywoływały te same tendencje do
przyjmowania bądź też odrzucania, które odbijają się normalnie w naszym przeżywaniu.
W przypadku smaku zatem instancją działającą nie jest świadome ego. Akcja przebiega na
poziomie o wiele bardziej elementarnym, archaicznym. To, co przy tym pojawia się w naszej
świadomości, jest tylko odblaskiem biologicznego zdarzenia. Tak jak gdybyśmy po prostu nie mogli
uniknąć przeżywania tego, co się rozgrywa w naszym ciele. Skoro tylko organizm dysponuje
świadomością, wszystkie funkcje, na jakich polega jego biologiczna egzystencja, nieodzownie muszą
się w tej świadomości odbijać.
Gdy w tych funkcjach wyraża się jakieś stanowisko zajęte wobec określonych cech środowiska,
wówczas to nastawienie pojawia się w świadomości w postaci odpowiedniej kategorii uczuć. To
właśnie jest przyczyną, że nie władamy swobodnie naszymi uczuciami, że nie możemy im
rozkazywać. Potrafimy się "opanować", przeciwstawiając się ich zniewalającemu wpływowi. Ale nie
mamy swobodnego wyboru, aby na przykład kategorię smakową "gorzkie" odczuwać jako przyjemną
albo smak słodki jako odrażający. Znak na skali wartościowania leży poza zasięgiem naszego wpływu.
W chwili, w której zrodziła się świadomość, decyzja już była podjęta od niepamiętnych czasów.
Jesteśmy w pewnym stopniu biologicznymi "oportunistami", którzy nauczyli się zamieniać mus w
cnotę: "słodkie" jest dla nas wyłącznie dlatego miłym przeżyciem smakowym, że cukier jest nam
biologicznie niezbędny.
To, co powiedzieliśmy o tych podstawowych uczuciach cielesnych związanych ze smakiem,
dotyczy również wszystkich innych wzruszeń emocjonalnych. "Uczucie" jest zawsze odblaskiem
jakiejś z zasady autonomicznej funkcji biologicznej przebiegającej samodzielnie poza obszarem
poziomu psychicznego. Odnotujmy to sobie na razie w formie hasła; stanie się ono zrozumiałe dopiero
w trakcie omawiania drugiego szczebla, to jest wtedy, gdy ustalimy coś na temat samego poziomu
psychicznego. Prawdę mówiąc, wzmiankując już tutaj o "uczuciu" znowu znacznie wyprzedziliśmy tok
wydarzeń.
Ale wyprzedzenie takie było nieuniknione. Przypomnijmy, że chodziło nam o to, aby na obrazowym
przykładzie udowodnić, jak dalekosiężne – w dosłownym znaczeniu tego słowa – były owe decyzje,
które w sprawie kierunku dalszego rozwoju zapadły już w chwili powstania pierwszej komórki.
Zjawisko przeżywania smaku okazało się szczególnie przydatne dla naszej argumentacji. Jednakże
zanim będziemy dalej snuli ten wątek, musimy powrócić do opisu podstaw biologicznych, z których
wywodzi się rozwój zjawisk psychicznych.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
3. "Paleontologia duszy"
Pouczający zestaw
Stawiamy nadal to samo pytanie: jak to się dzieje, że funkcje wegetatywne i psychiczne są
zlokalizowane w jednym narządzie, to jest w naszym mózgu? Wszystkie inne organy naszego ciała są
najwyraźniej wyspecjalizowane w ograniczonej liczbie funkcji: wątroba odtruwa krew napływającą z
przewodu pokarmowego, magazynuje cząsteczki odżywcze i wytwarza enzymy oraz soki trawienne
potrzebne do obróbki pokarmów. Złożona struktura nerek służy wyłącznie oczyszczaniu krwi z
produktów rozkładu przemiany materii. To samo^ odnosi się do funkcji płuc, serca czy śledziony.
Czym wobec tego należy tłumaczyć, że akurat najbardziej złożony i najwyżej rozwinięty spośród
naszych narządów pod tym względem zdaje się tak całkowicie wypadać z tych ram? Jaki to związek
kryje się za osobliwym faktem, że ten sam mózg, dzięki któremu potrafimy snuć logiczne rozważania,
jest jednocześnie odpowiedzialny za regulację ciśnienia krwi czy na przykład za utrzymanie
temperatury ciała?
Znaleźliśmy już odpowiedź połowiczną, chociaż bez dodatkowych wyjaśnień nie jest ona zbyt
przekonująca. Na razie wiemy, że funkcje wegetatywne i zjawiska psychiczne nie są tak całkowicie,
albo lepiej, nie są raz na zawsze tak całkowicie od siebie oddzielone, jak nam się zwykle wydaje.
Przed właściwym człowiekowi, tzn. dostosowanym do długości jego życia statycznym sposobem
rozumowania otwiera się tutaj przepaść.
Nie zauważamy żadnego związku pomiędzy fizycznymi i chemicznymi procesami wymiany
przebiegającymi przy błonie komórkowej a psychicznymi zdolnościami do poznawania i rozróżniania,
z chwilą gdy rozpatrujemy te dwa zjawiska osobno, ograniczając się do obserwacji ich dzisiejszego
kształtu. Ale takie przekonanie musiało ulec zmianie, kiedy tylko przyjęliśmy perspektywę historyczno-
genetyczną. Zrazu mogłoby się jeszcze zdawać, że podobieństwo między wybiórczym stosunkiem
komórki do jej otoczenia a psychicznymi kategoriami rozróżniania czy rozpoznawania ogranicza się do
warstwy językowej. Jak gdyby w grę wchodziła wyłącznie analogia zewnętrzna.
Tymczasem dygresja w dziedzinę przeżywania smaku pouczyła nas, że wcale tak nie jest.
Natknęliśmy się tam na pierwszy przykład tego, że funkcje wegetatywne w ciągu długich okresów
rozwoju bardzo łatwo mogą nabrać charakteru psychicznego i że w toku takiego procesu utrzymują się
podstawowe kategorie formalne: między selektywnym faworyzowaniem związków sodu przez żywą
komórkę a naszą potrzebą słonego składnika smakowego w spożywanych potrawach istnieje coś
więcej aniżeli tylko zewnętrzne powiązanie. Oba zjawiska są ze sobą połączone nieprzerwanym
procesem ewolucyjnym.1
W dalszych rozdziałach tej książki spróbuję odtworzyć prawdopodobny bieg tego procesu
rozwojowego i opisać, jak zbudowane jest powiązanie między tymi dwoma poziomami, to znaczy, jaka
konkretna droga rozwoju doprowadziła od jednego do drugiego poziomu. Rekonstrukcja tej drogi jest
przecież istotną treścią mojej opowieści. W tym miejscu ważne jest tylko, abyśmy zapamiętali, że
wegetatywne funkcje i zjawiska psychiczne, jakkolwiek nam, przyzwyczajonym do określonego
sposobu patrzenia, mogą się wydawać odmienne w swej istocie, nie w każdym przypadku występują
obok siebie bez żadnego wzajemnego powiązania. Gdy do zagadnienia podejdziemy ze stanowiska
filogenetycznego, okazuje się, że w pewnych przypadkach dzieli je nie ich istota, lecz czas ich rozwoju
(co prawda jak na nasze pojęcia ta odległość w czasie wydaje się ogromna).
A jeżeli tak jest naprawdę, to czy nasze pytanie wyjściowe nie kryje w sobie pełnej odpowiedzi?
Jeżeli zjawiska wegetatywne i psychiczne w pewnych przypadkach oddzielone są od siebie tylko
odstępem w czasie, czy nie moglibyśmy ich fizycznej bliskości w naszym mózgu traktować jako
wskazówki, że związek filogenetyczny jest w zasadzie możliwy? A jeżeli taki związek jest w ogóle
możliwy – dygresja o przeżywaniu smaku to przecież potwierdziła – wydaje się, że warto go odszukać.
Skoro istnieje, to chyba najrozsądniej będzie założyć sobie, że nasz centralny układ nerwowy,
podobnie jak narządy naszego ciała, wbrew wszelkim pozorom również wyspecjalizował się w
zamkniętym kręgu funkcji.
Za punkt wyjściowy dalszych dociekań przyjmiemy zatem owo połączenie wegetatywnych i
psychicznych funkcji w naszym mózgu, które jeszcze przed chwilą wydawało się tak dowolne. Właśnie
fakt, że regulacja ciśnienia krwi czy też temperatury ciała dokonuje się w tym samym narządzie, który
jednocześnie stanowi biologiczne podłoże naszej zdolności do wyciągania logicznych wniosków –
posłuży za podstawę hipotezy, że oba te poziomy funkcyjne są od siebie oddzielone tylko czasem
przebiegu procesów filogenetycznych.
Mówiąc prościej: z takiego punktu widzenia budowa i swoisty zestaw naszego mózgu wyraźnie
wskazują na to, że w toku ewolucji zjawiska psychiczne musiały się rozwinąć z funkcji wegetatywnych.
Trzy położone jedna nad drugą części, na jakie można podzielić nasz mózg pod względem funkcji
(zob. il. 1 po s. 96), odpowiadałyby wówczas trzem decydującym szczeblom, po których ewolucja
pokonała odstęp pomiędzy poziomem biologicznym a psychologicznym. Równie dobrze można
powiedzieć, że te trzy części mózgu – dolny pień mózgu, międzymózgowie i półkule mózgowe – są
tymi trzema narządami, które sobie ewolucja kolejno wytworzyła, by wykorzystać możliwości
zwiększenia szans przetrwania osobnika, możliwości oferowane na każdym z osiąganych szczebli.
Dla uniknięcia pewnego bardzo prawdopodobnego nieporozumienia pragnę podkreślić, że nigdy, w
żadnym momencie ewolucji, wymiar psychiczny nie był "celem" poszczególnych następujących po
sobie kroków. Nie było nikogo, kto mógłby mierzyć do celu. Możliwość wymiaru psychicznego była nie
do przewidzenia. Ewolucja nie jest jakąś działającą osobą; przebiega bezświadomie i nie steruje się
sama. A jeżeli mimo to nie doprowadza do chaosu, jest to wyłącznie skutek struktury materii i jej
cudownych możliwości rozwojowych.
Nie mogę tutaj rozszerzać tego tematu. Nie mogę w każdej książce powtarzać od nowa wszystkich
potrzebnych założeń. Muszę więc znowu osoby zainteresowane szczegółowym uzasadnienieniem
odesłać do mojej poprzedniej książki.2
Żywe skamieniałości
Mówiliśmy więc, że w mózgu naszym położone są jeden nad drugim trzy "narządy cząstkowe"
odpowiadające trzem różnym szczeblom na drodze do świadomości. Ich względna samodzielność, ich
funkcjonalne osobliwości, o których jeszcze będzie mowa szczegółowo, a nawet pewne – jakkolwiek
nieostre – anatomiczne odgraniczenie pozwalają uznać je za rodzaj skamieniałości pozostawionych
przez ewolucję. Porównanie to nie jest tak kulawe, jak by się mogło zdawać. Podobnie jak w
przypadku paleontologii, dyscypliny wiedzy poświęconej wykrywaniu i badaniu prehistorycznych
śladów życia (skamieniałości), w mózgu naszym każda warstwa położona jest na drugiej – to, co
nowsze zawsze na tym, co starsze.
Pień mózgu -jak gdyby najniższa, a tym samym najstarsza warstwa osadowa – liczy sobie, biorąc z
grubsza, mniej więcej 1,5 miliarda lat. Z przyczyn, z którymi zapoznamy się w następnym rozdziale,
data ta przypada w okresie pojawienia się pierwszej żywej istoty wielokomórkowej.
Jak tego dowodzi wiele istniejących obecnie organizmów prymitywnych, można w gruncie rzeczy
wyżyć na tej Ziemi jako wielokomórkowiec z samym tylko pniem mózgowym. Wyposażenie to jest
absolutnie wystarczające dla bezpieczeństwa czysto biologicznej egzystencji. Zresztą znamienne jest,
że analogiczne twierdzenie można wysunąć w odniesieniu do każdego dowolnie obranego szczebla
ewolucji. Nie znamy żadnej przyczyny, dla której ewolucja nie stanęła w miejscu już na znacznie
wcześniejszym etapie, na przykład po powstaniu gwiazd i galaktyk, czemu nie zadowoliła się
zrodzeniem kosmicznego porządku na firmamencie gwiazd stałych.
Nie wiadomo, dlaczego zawsze wszystko szło naprzód, dlaczego każdy szczebel rozwoju musiał
służyć zawsze tylko jako stopień do następnego kroku. Wiemy jedynie, że tak było, i to bez wyjątku.
Tak więc pień mózgu również nie był kresem rozwoju. Nad nim powstało międzymózgowie. Po
szczeblu wegetatywnego bezpieczeństwa nastał szczebel programów skierowanych na zewnątrz, na
świat zewnętrzny. Wiek tego nowego nabytku, tej drugiej części mózgu w "paleontologicznym
nawarstwieniu" naszego centralnego układu nerwowego, szacuje się na najwyżej l miliard lat. Podaję
tu naturalnie tylko rzędy wielkości. Liczby absolutne wahają się w szerokiej skali w zależności od tego,
jaki się przyjmie stan rozwoju – początki czy też pełną dojrzałość.
Ale i na tym się nie skończyło. Przed mniej więcej 500 milionami lat postawiony został ostatni – jak
do tej pory – krok: nad w pełni już rozwiniętym międzymózgowiem pojawiły się nowe, zrazu tylko
pączkowate, koncentracje komórek nerwowych. Były one pierwszym zaczątkiem wykształcenia się
najwyższej i najmłodszej części mózgu zwanej kresomózgowiem, a więc półkul mózgowych. Tym
samym został osiągnięty szczebel, który w tym miejscu można scharakteryzować tymczasowo takimi
pojęciami, jak świadomość, indywidualna umiejętność uczenia się i postrzeganie obiektywnego świata
zewnętrznego.
Nie chodzi zresztą tutaj tylko o faktycznie najwyższy szczebel, lecz o taki, który wydaje się non
plus ultra, ponieważ ani o milimetr nie potrafimy wybiec myślą poza jego zasięg. Po tym wszystkim,
cośmy przedtem powiedzieli, rozumie się chyba samo przez się, że z tej niemożności nie należy
wyciągać żadnych wniosków o realnej przyszłości ewolucji. Przypuszczenie, że nasze półkule
mózgowe stanowią końcowy punkt dotychczasowych dziejów, jest tak fantastycznie
nieprawdopodobne, iż śmiało możemy uznać ten przez nas osiągnięty poziom za przejściowy.
Niemniej jesteśmy pierwszymi żyjącymi na tej planecie istotami zdolnymi do tego rodzaju relatywizacji
własnej roli. Ale co nastąpi po szczeblu świadomości, pozostanie na zawsze ukryte przed
świadomością.
Wobec chronologicznego uwarstwienia naszego mózgu i "kopalnego" charakteru starszych jego
części położonych poniżej półkul mózgowych, słusznie chyba określam to, co zamierzam przedstawić
w tej książce, jako rodzaj "paleontologii duszy". Oprócz już wymienionej paraleli, a więc zgodnego z
wiekiem nawarstwienia, ujawnia się tutaj jeszcze jedna zbieżność. Z przestrzennego układu znalezisk
paleontolog wysnuwa wnioski o następstwie w czasie. Dzięki temu może on interpretować różnice
występujące między różnymi skamieniałościami jako wyrywkowe próbki spoistego rozwoju oraz
odpowiednio rekonstruować istniejące między nimi luki.
Jest to dokładnie metoda, jaką pragnę zastosować. Regulacja wegetatywna, programy zachowania
zawarte w międzymózgowiu oraz umożliwione przez półkule mózgowe postrzeganie obiektywnego
świata zewnętrznego znaczą następujące po sobie szczeble jednej i tej samej linii rozwojowej.
Wprawdzie na pierwszy rzut oka istniejące między nimi różnice wydają się zasadnicze, jednakże fakt,
że wszystkie te funkcje odnajdujemy na tym samym "terenie znalezisk owym", tj. właśnie w naszym
mózgu, zlokalizowane w bezpośrednim sąsiedztwie w takim porządku, jaki odpowiada następstwu w
czasie, uprawnia nas do próby zrekonstruowania etapów rozwoju i wypełnienia luk między owymi
funkcjami.
Mamy więc odpowiedź na pytanie, czym można wytłumaczyć, że regulacja wegetatywna i zdolność
do postrzegania świata zewnętrznego czy też inne wydolności świadomego myślenia są połączone w
tym samym narządzie. Odpowiedź wydaje się zadowalająca dlatego, że dzięki niej nabieramy
wewnętrznej pewności, iż nie chybimy celu, gdy w następnym rozdziale zajmiemy się nieco dokładniej
funkcją pnia mózgu. Mówiąc inaczej, możemy być spokojni, że będziemy mieli istotnie do czynienia z
pierwszym krokiem na drodze do świadomości, jeśli zadamy sobie teraz pytanie, co za potrzeba
biologiczna kazała powstać najstarszej części naszego mózgu, jaką jest jego pień.
Na zakończenie jeszcze pewna uwaga w sprawie pojęcia "paleontologia duszy". Podobnie jak
wszystkie metafory, ono ma również swoje granice. Przy wszystkich zbieżnościach nie wolno pominąć
pewnej zasadniczej różnicy: na obszarze, po którym się poruszamy, wszystkie skamieniałości jeszcze
żyją. Bez względu na swój prastary wiek, pień mózgu pełni nadal owe elementarne funkcje, których
opanowanie stanowiło pierwszy szczebel interesującego nas tutaj rozwoju. To samo dotyczy
międzymózgowia. Jednakże funkcje tych dwóch części mózgu odzwierciedlają dawno już minione
warunki, jakim podlegało życie w chwili ich powstania. Mózg nasz składa się zatem z części o bardzo
różnym wieku. Jest on narządem o anachronicznym zestawie. W drugiej połowie tej książki będzie
jeszcze mowa o skutkach tej tak często pomijanej okoliczności. Spośród wszystkich bowiem
argumentów, które można przytoczyć na uzasadnienie wielu bezsprzecznie nieracjonalnych zachowań
człowieka, ten jest na pewno najważniejszy.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
4. Bezświadomie i bezpiecznie
Myszołowy i pisklęta
Przed 25 laty słynny holenderski zoolog Nikolaas Tinbergen przeprowadził doświadczenie,
pozornie bardzo proste. Wyciął z grubej czarnej tektury krzyż i skrócił jedno z jego ramion. Następnie
umocował całość na długim sznurze.
Tę kartonową figurę Tinbergen za pomocą sznura i dwóch bloczków umieścił nad małym
ogrodzonym trawnikiem w taki sposób, że mógł ją z ukrycia posuwać do przodu i w tył na wysokości
około 3 metrów. Po zakończeniu tych przygotowań wpuścił do małego wybiegu indycze pisklęta.
Gdy po kilku minutach ptaki przyzwyczaiły się do nowego miejsca pobytu i zaczęły gorliwie
poszukiwać pokarmu, uczony ze swej kryjówki powoli przesunął nad nimi czarny krzyż. Pisklęta, skoro
tylko ujrzały w górze czarną sylwetkę, zaprzestały grzebania w trawie i popiskując bojaźliwie i głośno,
rozpierzchły się na wszystkie strony szukając osłony pod małymi krzakami. Tinbergen z zadowoleniem
zarejestrował typową "reakcję na wroga atakującego z powietrza" – reakcję ucieczki.
Po półgodzinie zwierzęta już całkiem zapomniały o strachu. Obserwator uruchomił ponownie
korbkę poruszającą sznur i znowu na indyczym niebie pojawił się złowieszczy krzyż, ale tym razem w
odwrotnym "kierunku lotu". I – dziwna rzecz – okazało się, że przy takim powtórzeniu żadnej paniki nie
było. Pisklęta wprawdzie od razu zauważały niezwykły obiekt, przechylały główki, przez jakiś czas
uważnie go obserwując. Ale potem nie zwracały nań już żadnej uwagi i powróciły do poszukiwania
pokarmu. Badacz w swojej kryjówce znowu był bardzo zadowolony; jako doświadczony obserwator
zwierząt przewidział bowiem taki właśnie rezultat.
Oczywiście o różnicy reakcji nie decydowała zmiana kierunku lotu obiektu. Tinbergen mógł to łatwo
udowodnić przez odwrotne zmontowanie swego asymetrycznego krzyża i powtórzenie doświadczenia.
Żadnego znaczenia dla zachowania się piskląt nie miało to, czy krzyż przelatywał nad nimi od lewej,
czy też od prawej strony. Miarodajny był inny szczegół: panika wybuchała zawsze wtedy, gdy krótsze
ramię krzyża było położone w kierunku jego rzekomego lotu, to znaczy "do przodu". Natomiast gdy ten
uproszczony twór przesuwał się nad głowami piskląt z wysuniętym ku przodowi dłuższym ramieniem –
zwierzęta nie wzruszały się tym w ogóle. Tinbergenowi udało się niewątpliwie zbudować "atrapę" tak
bardzo uproszczoną, że można było na tej podstawie wyciągnąć" wnioski co" do bodźca, który w
normalnych warunkach był odpowiedzialny za wyzwalanie reakcji ucieczki w sytuacji upozorowanej
doświadczeniem. Odpowiedź na pytanie o charakter tego bodźca była teraz prosta: układ "krótki
koniec na przodzie" wyzwalał ucieczkę, a układ "długi koniec w kierunku lotu" absolutnie nie wzbudzał
żadnego niepokoju u zwierząt.
Znaczenie tego rezultatu dla doświadczonego zoologa było oczywiste. Laik również zrozumie je
natychmiast, gdy będzie mógł przyjrzeć się zestawionym sylwetkom niektórych spośród rodzimych
dużych ptaków w locie.
Z porównania wynika zdumiewająco prosta możliwość podziału, na którą zapewne niewielu ludzi
wpadłoby samodzielnie, ale którą najwidoczniej pisklęta systematycznie wykorzystywały. Nie wiadomo
z jakich przyczyn, ale faktem jest, że spośród występujących u nas dużych ptaków – a tylko one
stanowią potencjalne niebezpieczeństwo wszystkie te, które mają długie szyje, są całkowicie
niegroźne, podczas gdy nasze rodzime ptaki drapieżne mają bez wyjątku szyje krótkie. Jeśli się to
wie, nietrudno zgadnąć, dlaczego pisklęta uciekają przed sylwetką "z krótką szyją" i dlaczego ten sam
kształt, ale lecący w przeciwnym kierunku, jest im obojętny.
Nie podlega żadnej dyskusji, że reakcja taka jest celowa. Ale w jaki sposób powstaje? Skąd
pisklęta wiedzą, że krótka szyja oznacza niebezpieczeństwo – i przeciwnie? Sam Tinbergen po
niezliczonych powtórkach eksperymentu doszedł wreszcie do głębokiego przekonania, że w grę musi
wchodzić reakcja wrodzona. Liczni koledzy po fachu, którzy naśladowali owo szybko rozsławione
doświadczenie, byli tego samego zdania.
Tłumaczono więc, że obraz lotu drapieżnego ptaka musi być pisklętom wrodzony, że widok
charakterystycznej sylwetki wyzwala reakcję ucieczki samoczynnie, podobnie jak odpowiedni bodziec
działa na określony odruch. Niemniej nawet dla etologa koncepcja "obrazu", a więc pewnego obrysu
jako rodzaju wrodzonego wspomnienia w mózgu, nie była łatwa do przełknięcia. Ale zdawało się, że
obserwacje nie dopuszczają żadnej innej interpretacji.
Na górze: użyta przez Tmbergena atrapa, poniżej: typowe sylwetki rodzimych dużych ptaków w
locie. Różnicującą cechą, rejestrowaną przez badane pisklęta, jest najwidoczniej "długa szyja"
względnie "krótka szyja" poszczególnych ptaków
Dołożono ogromnych starań dla skontrolowania tej niezwykłej tezy. Pisklęta hodowano sztucznie i
trzymano je w ścisłej izolacji od zwierząt dorosłych, wykluczając tym samym możliwość, aby mogły się
w jakiś sposób czegokolwiek nauczyć od swych starszych współplemieńców. Upewniono się w toku
nieprzerwanych obserwacji, prowadzonych przez całą dobę, że indyczątka nie miały żadnej okazji
przekonania się z własnego doświadczenia o niebezpieczeństwie "latających obiektów z krótką szyją".
Pomimo tych wszystkich zabiegów pisklęta wiedziały, co robić, nawet w jeden lub dwa dni od wyklucia
się.
Pomimo tych wszystkich trudów w 10 lat później okazało się, że owo wyjaśnienie, uważane do tej
pory za bezsporne, było błędne. Tak zdumiewająco celowe zachowanie się piskląt powstaje zupełnie
inaczej, niż sądzono. Nie ma tutaj żadnego dziedzicznego przekazywania "obrazu" – a więc tego
procesu, który genetycy biorący udział w omawianych badaniach i tak nie bardzo mogli sobie
konkretnie wyobrazić. Dla ochrony piskląt przyroda obrała zupełnie inną drogę. Mechanizmy, którymi
się posługiwała, były o wiele prostsze, a w efekcie końcowym tym bardziej podziwu godne w swojej
zdumiewającej prostocie.
Rzecz wyszła na jaw, gdy inny etolog, Wolfgang Schleidt, podówczas jeszcze współpracujący z
Konradem Lorenzem, pewnego dnia zaprezentował swoim zaskoczonym kolegom po fachu pisklęta,
które z głośnym kwileniem przerażenia rzucały się do ucieczki na widok każdej atrapy "z długą szyją".
Przeniesione z laboratorium do wolnego wybiegu, uciekały w panicznym strachu przed każdą
przelatującą kaczką, a jednocześnie nie zwracały w ogóle uwagi na krążącego nad nimi myszołowa.
Gdy się je pozostawiało na wolności, owo nienormalne zachowanie nie trwało dłużej jak dzień lub
dwa. Potem zachowywały się jak normalne pisklęta.
Już samo to tak odmienne zachowanie demonstrowanych przez Schleidta piskląt było sprzeczne z
przeważającym dotąd poglądem o wrodzonej naturze reakcji ucieczki na widok określonych sylwetek
latających. Młody uczony także powtarzał doświadczenie Tinbergena, ale w odróżnieniu od swoich
poprzedników postarał się o to, aby jego zwierzęta doświadczalne były bardzo ściśle odizolowane nie
tylko od starszych współplemieńców, lecz w ogóle od wszelkich naturalnych bodźców, które mogłyby
wpłynąć na ich zachowanie. Ponieważ przed rozpoczęciem doświadczeń kontrolnych nie można było
przewidzieć, jakie bodźce mogą tutaj grać rolę, Schleidt swoje obiekty odciął radykalnie od ich
naturalnego otoczenia. Doświadczenie przeprowadzał w dużym pomieszczeniu pozbawionym okien i
przy sztucznym świetle.
Pisklęta wykluły się i chowały w tej sztucznej wylęgarni, i tam pozostawały do zakończenia
eksperymentów. W tych warunkach Schleidt najpierw stwierdził, że naprawdę niedoświadczone,
świeżo wyklute pisklęta uciekają po prostu przed wszystkim, co się nad nimi ("na niebie") porusza:
przed okrągłymi czarnymi tarczami tak samo jak przed atrapami w kształcie krzyża, niezależnie od
tego, czy atrapy te mają krótkie czy długie końce i w którym kierunku są one skierowane. Różnice w
zachowaniu pojawiały się – i to natychmiast – tylko wtedy, gdy rozmaicie wyglądające atrapy
pokazywano pisklętom ze zróżnicowaną częstością. Zwierzęta miały więc najwyraźniej znakomitą
pamięć optyczną i nadzwyczaj szybko przyzwyczajały się do częściej pokazywanych im atrap.
Tym samym tajemnica doświadczenia Tinbergena została wyjaśniona. Schleidt zrobił to w
następujący sposób: przez kilka dni prezentował swoim pisklętom słynną krzyżową atrapę posuwając
ją tylko w jednym kierunku, a mianowicie krótkim końcem do przodu. To wystarczało, aby zwierzęta
całkowicie przyzwyczaić do takiego "obrazu lotu". Po krótkim czasie nie reagowały one już w ogóle na
taki pokaz. I przeciwnie, tak wytresowane zwierzęta za każdym razem rzucały się w panice do
ucieczki, gdy pokazywano im niezwykły dla nich widok atrapy poruszającej się w kierunku "długi
koniec ku przodowi". Nie tylko to: gdy się te pisklęta przenosiło do wolnej przestrzeni, w panikę
wprawiał je widok każdej przelatującej kaczki, dopóki po jednym lub dwóch dniach nie przyzwyczaiły
się do częstości przebywania tych ptaków w ich otoczeniu.
Wada jest medalem o dwóch stronach
W przyrodzie wszystko bez wyjątku jest genialne. Niemniej tutaj właśnie natrafiamy na jeden z tych
przypadków, wobec których każdy, kto jest nawet obyty z niejednym cudem, musi poddać się
głębokiemu zdziwieniu i zapytać, czy to nie czary. Nie będziemy mówić o czarach. Ale sposób, w jaki
przyroda potrafiła tutaj z musu uczynić cnotę i najprostszymi środkami rozwiązać niezwykle zawikłany
biologiczny problem – doprawdy usprawiedliwia najwyższe zdumienie.
"Z musu uczynić cnotę": mechanizm, na którym u świeżo wyklutych piskląt zasadza się
zaskakująca zdolność do odróżniania niebezpiecznych obiektów latających od nieszkodliwych, nie jest
niczym innym jak skromnym procesem przyzwyczajenia (habituacji). Ale jako zjawisko biologiczne
przyzwyczajenie zdaje się w pierwszej chwili tylko wadą, pewną wadliwością funkcji, tkwiącą w
układzie nerwowym.
Nietrudno sobie wyobrazić, jak na poziomie zwykłej rejestracji bodźców powstaje przyzwyczajenie.
Przecież receptor, a więc znajdujący się w jakimś miejscu organizmu "czujnik pomiarowy" przyjmujący
bodźce, składa się również z komórek czy części komórek. On zatem także ma swoją przemianę
materii, syntetyzuje białko i zużywa energię. Gdy rejestruje wejście swoistego bodźca kluczowego i
przekazuje odpowiedni meldunek dalej, do związanego z tym bodźcem ośrodka, przemieniając go w
sygnał elektryczny – wykonuje pewną pracę. Zużywa więc dodatkowo glukozę ATP 1 i inne źródła
energii. A ponieważ zapasy tych substancji nie są dowolnie wielkie, receptor pracę swoją będzie
wykonywał już tylko niedoskonale, a w końcu nawet w ogóle, jeżeli w ciągu krótkiego okresu trafiać
będzie do niego raz po raz ten sam bodziec.
Wynik jest nam wszystkim znany z codziennego doświadczenia. Przecież po jakimś czasie nie
zauważamy już nieprzyjemnego zapachu w pokoju. Szybko przyzwyczajamy się do nienormalnego
zabarwienia twarzy ludzkiej w kolorowym oświetleniu – na przykład w barze czy na zabawie
karnawałowej. A kto dokładnie obserwuje siebie samego, zna także następujące zjawisko: zdarza się
nieraz, gdy dłużej siedzimy lub leżymy nieruchomo, że tracimy rozeznanie co do pozycji którejś z
biernie spoczywających części ciała, na przykład ustawienia palca czy położenia nogi. W takich
chwilach poruszamy całkiem automatycznie daną kończyną i natychmiast orientacja powraca.
Oznacza to, że w takim przypadku przejściowo ustała informacja zmysłu dotyku i zmysłu ruchu w
skórze i mięśniach. Nasz bezruch doprowadził do monotonii sytuacji bodźcowej, identycznej w ciągu
pewnego odcinka czasu. A identyczna sytuacja bodźcowa pociąga za sobą przyzwyczajenie:
informacje receptorów dotyku w skórze zanikły. Wystarcza leciutki ruch – wywołał on wszak mnogość
świeżych bodźców, aby natychmiast na nowo pobudzić przepływ informacji.
Wszystko to razem w pierwszej chwili robi jednoznacznie wrażenie wady, jakiejś negatywnej
właściwości swoiście biologicznych układów informacyjnych. Przecież – dla przykładu – techniczne
systemy łączności nie słabną w ten sposób. Z obiektywnego punktu widzenia przyzwyczajenie stanowi
całkowicie nieuchronną cechę układów biologicznych. Tym bardziej zdumiewające i pouczające jest
więc odkrycie, że przyroda potrafiła przeobrazić na swoją korzyść tę konieczną, "immanentną" wadę
układu.
Jest to znowu objaw charakteryzujący ewolucję. Może ona zawsze pracować tylko na tym
materiale, którym w danej chwili dysponuje. Musi go przyjąć z wszystkimi wadami, ograniczeniami i
brakami, taki, jaki jest. Wszystkie jej wynalazki są rezultatem kompromisów, pośród których działa,
kompromisów pomiędzy warunkami wyjściowymi mającymi tego rodzaju błędy, a biologicznymi
potrzebami, które stara się zaspokoić. Podobnie jak wszystkie istoty żyjące, jesteśmy tym, czym
jesteśmy, nie jako rezultat jakiegoś z góry powziętego planu, lecz w wyniku ustawicznej korektury
błędów, dokonywanej zawsze dopiero ex post.
Jednakże w ewolucji – oto kolejna z podstawowych różnic w zestawieniu z wszystkimi procesami
technicznymi – błędów nigdy nie koryguje się przez zarzucenie dotychczasowej drogi i rozwinięcie
nowej metody. Możliwość taka nie może wchodzić w rachubę z przyczyn czysto logicznych –
wymagałoby to założenia, że istnieje jakiś z góry ustalony cel, co spośród wielu nadarzających się
możliwości pozwala wybrać taką, która byłaby mniej wadliwa z punktu widzenia tegoż celu.
Tymczasem rozwój biologiczny takich celów nie zna.
Strategia ewolucji
W toku ewolucji pewne rzeczy stawiane są na głowie, w każdym razie z naszego punktu widzenia.
W ciągu biologicznego rozwoju nie usuwa się błędów i ograniczeń przez wytępienie ich, lecz przez
próbę "uczynienia z musu – cnoty". Tutaj więc to nie założona z góry droga wyznacza metodę, lecz
metoda wynikająca z osobliwości istniejących funkcji toruje dalszą drogę. Tam, gdzie się to nie udaje,
próba zostaje zarzucona. W praktyce znaczy to, że dany gatunek wymiera.
Nam, zrodzonym z rozwoju pracującego według tych zasad, nie przystoi metody tej krytykować. Jej
to przecież zawdzięczamy swobodę planowania naszych świadomych poczynań za pomocą innych
strategii, które wydają się nam bardziej elastyczne i wymagają mniej czasu. A poza tym musimy
przecież ze szczerym podziwem odnieść się do fantastycznego wręcz bogactwa pomysłów, którymi
ewolucja żongluje właśnie dzięki swej metodzie, w oczach naszych tak ślepej i gwałtownej.
O tym, jak wspaniale może funkcjonować ta dziwaczna metoda korektury błędów, pouczają nas
badania nad bliższymi okolicznościami związanymi z habituacją danego bodźca. Wykazują one, że
funkcja owej wady, wynikającej z osobliwości układów biologicznych, wady, której przyczyny znajdują
się jak gdyby w sferze fizycznej i chemicznej, dawno już została w toku ewolucji zmieniona w służącą
wszystkim organizmom podstawową pomoc w orientacji.
Wystarczy zastanowić się nad tym, czym właściwie jest bodziec w rzeczywistości tego świata. Nie
jest przecież tak, jak niesłusznie dawniej sądzili nawet fizjolodzy, że po prostu każde pochodzące z
zewnątrz oddziaływanie na organizm jest rejestrowane jako bodziec i powoduje jakąś odpowiedź.
Gdyby tak było, życie w znanej nam formie nie mogłoby powstać. W takich warunkach świat byłby
tylko jednym wielkim huraganowym ogniem bodźców.
Tymczasem życie bynajmniej nie jest ustawicznym reagowaniem na taki chaos. Z biologicznego
punktu widzenia życiem jest między innymi zdolność do budowania – pośród nie podlegających
regułom statystyki procesów świata nieorganicznego – pewnego porządku utrzymującego się –
choćby przejściowo – samodzielnie. A porządek ten jest trwającą w czasie widomą formą i funkcją,
zharmonizowaną i zamkniętą w sobie jednością akcji i reakcji.
Utrzymanie takiego stanu wymaga układu odniesienia, jak gdyby punktu zerowego, według którego
można by się orientować w nieustającym przepływie wydarzeń zewnętrznych. Tam, gdzie zmiany te
wydają się nie oparte na żadnych prawidłach, taki punkt zerowy jako mocną i niezawodną podporę
uzyskać można tylko w jeden sposób: w postaci średniej wartości, czyli statystycznej przeciętnej.
Porządek można wymusić na chaosie tylko podstępem. Trzeba udawać, że wszelka zmiana nie
podlegająca regułom statystyki w ogóle nie istnieje, i rejestrować, i zauważać tylko to, co odbiega od
owego sztucznego punktu zerowego przeciętnych wydarzeń.
A to właśnie osiąga zjawisko habituacji! Na całkowicie elementarnym poziomie i jako wynik
nieuchronnych procesów przemiany materii habituacją dba o to, aby przeważająca większość
oddziaływań na organizm, spowodowanych daną sytuacją środowiska, "znikła" w swej roli bodźca.
Oddziaływania te, właśnie dlatego, że się przez tak długi czas utrzymują w stanie nie zmienionym, nie
są już w czasie swego trwania rejestrowane. Habituacją je eliminuje.
W roli bodźców oddziałujących pozostaje tylko ściśle określony asortyment spośród wszystkich
czynników pochodzących ze środowiska, a mianowicie te, które jako nowe zmieniają dotychczasową
sytuację. Każda chwila przeżywana przez organizm oznacza, że potrafił przystosować się optymalnie
do takich warunków środowiska, jakie panują w danej chwili. W interesie utrzymania tego niezbędnego
do życia przystosowania wystarczy więc rejestrować tylko zmiany w opanowanej już pod względem
funkcjonalnym sytuacji, po to aby je włączyć do owego przystosowania. Mówiąc prościej: skuteczne
bodźce rekrutują się nie z aktualnego stanu świata, lecz z jego zmian.
Dowodem tego, jak znakomicie udało się ewolucji przeobrazić w pomocne w orientacji kryterium
wyboru czynnik przyzwyczajenia, który pierwotnie występuje na poziomie zwykłej rejestracji bodźców
jako wada uwarunkowana całością układu, jest to, że później dokładała wszelkich starań, aby zasadę
tę utrzymać. W okresie dalszego rozwoju, gdy już od dawna habituacją była możliwa do uniknięcia,
ona utrzymywała się nadal jako pomoc służąca osobnikowi w orientacji. Ewolucja rozwinęła nawet w
najwyższym stopniu złożone mechanizmy regulacyjne tylko po to, aby sztucznie wywoływać efekt,
który na wyższym poziomie już nie chciał pojawiać się samorzutnie w wyniku wyczerpania się aparatu.
Jednym z najbardziej sugestywnych tego przykładów jest nasze postrzeganie barw. Newton
pierwszy swoim słynnym doświadczeniem z pryzmatami wykazał, że "białe" nie jest identyczne z
brakiem wszelkich kolorów. Jest właśnie wręcz przeciwnie. Kategorię "białe" postrzegamy zawsze
wtedy, gdy jakiś przedmiot w tym samym stopniu odbija promienie wszystkich długości fal zawartych w
widmie widzialnego światła. Dzięki swemu pryzmatowi Newton rozłożył to białe światło na barwy tęczy
i tym samym udowodnił, że to, co odczuwamy jako białe, jest mieszaniną tych barw. "Biel" w
przyrodzie w rzeczywistości w ogóle nie istnieje. W świecie naszym występują różnorodne rozkłady
długości fal widzialnego światła; gdy rozkład tych częstotliwości jest jednorodny, odnosimy wrażenie
"bieli". Częstotliwości te są najbardziej równomiernie rozdzielone w świetle słonecznym. Ponieważ
Słońce jest naturalnym źródłem światła, w którym widzimy świat, oczy i ośrodki wzrokowe w mózgu
ustanowiły występującą w Słońcu mieszaninę jako punkt poniekąd zerowy. Z pozycji statystycznej
normę stanowi najczęściej napotykane oświetlenie, a jest nim – jeszcze obecnie – oświetlenie
słoneczne. Ze wszech miar celowe jest więc, aby tylko przypadki odchylenia od tej normy
interpretować jako "barwne".
Tu także obowiązuje stara zasada ustalenia przeciętnego przypadku jako punktu zerowego. I tu
również odbywa się to tak, że właściwość, o którą chodzi – w tym wypadku więc kolor tego, co
widzimy – zostaje jak gdyby anulowana, gdy zachodzi przypadek przeciętny. Wówczas odczuwamy
właściwość bezbarwności – "białe". Nie musimy chyba uzasadniać, że przy zagadnieniu postrzegania
barw w grę wchodzi już automatyczny skutek zwykłego przyzwyczajenia w pierwotnym znaczeniu, na
przykład skutek wyczerpania się receptorów barwy w siatkówce naszych oczu. Fizjologowie zmysłów
mają wszelkie podstawy przypuszczać, że powstanie neutralnego pod względem barwy wrażenia
"białe" w zmieniających się warunkach oświetlenia jest rezultatem nadzwyczaj złożonych procesów
przeliczeniowych zachodzących w rozmaitych ośrodkach mózgu i w siatkówce.
Istnieje na to wiele dalszych przykładów i dowodów. Jak kunsztownie zasada rozwinęła się w ciągu
milionów lat, wykazuje inne doświadczenie, pochodzące również od Schleidta. Gdy wprawia się indyki
w stan alarmu i przerażenia, używając stale tego samego czystego tonu, to oczywiście bardzo prędko
przyzwyczajają się one do niego. Zwierzęta reagują coraz słabiej na niezmienny bodziec, a wreszcie
w ogóle przestają reagować. Gdy się potem powtarza ten sam ton, ale znacznie ciszej, alarmuje on
zwierzęta od nowa z taką siłą, jak na początku.
Doświadczenie to jest ważne dlatego, że wykazuje w sposób możliwie najprostszy, iż w takich
przypadkach przyzwyczajenie nie może mieć nic wspólnego z wyczerpaniem czy zmęczeniem.
Obiektywnie i fizycznie słabszy bodziec wyzwala w opisanej sytuacji silniejszą reakcję tylko z tego
powodu, że jest nowy, że sygnalizuje zmianę dotychczasowej sytuacji. Habituacja jest więc tu już
definitywnie wyswobodzona od piętna negatywności i – przez fantastyczny wręcz obrót w przeciwnym
kierunku – oddana w służbę orientacji w środowisku.
I na to mamy odpowiedniki w naszym własnym przeżywaniu. My również możemy przestraszyć się
nie tylko wtedy, kiedy niespodziewanie rozlegnie się głośny huk. Alarmującym sygnałem może stać się
też sytuacja nowa, ale obiektywnie biorąc, uboższa w bodźce aniżeli poprzednia, do której byliśmy
przyzwyczajeni. Dotyczy to na przykład zapadającej znienacka ciszy. To, że nagłe ustanie nie
zauważanych przedtem hałasów w otoczeniu działa alarmująco, że może to zwiększyć nasze
wewnętrzne napięcie, jest znane reżyserom dobrych filmów kryminalnych i bywa przez nich
świadomie, lecz i powściągliwie wykorzystywane.
Całość jest czymś w rodzaju zadziwiającego awansu pewnego biologicznego zjawiska
wyczerpania, pewnego błędu, który w toku swej ewolucyjnej kariery został wreszcie wysunięty na
pozycję rewolucyjnego, nowatorskiego mechanizmu orientacji. Do tej pory komórki organizmu dzięki
szczególnym właściwościom swojej błony dokonywały wyboru spośród elementów środowiska.
Dopuszczały do swego wnętrza takie cząsteczki i formy energii, jakie były potrzebne do podtrzymania
pracy przemiany materii.
Teraz pojawia się nowa forma wyboru, znacznie przekraczająca dotychczasowe możliwości.
Podstawowe biologiczne zjawisko habituacji wychwytuje spośród właściwości środowiska te, które
zapowiadają zmianę. Jest to postęp niemały. Po raz pierwszy do wnętrza komórek przenoszą się nie
materia ani energia, lecz informacje o zdarzeniach rozgrywających się poza błoną odgraniczającą
organizm. Opisane doświadczenie Tinbergena wykazało nam, w jak celowy i kunsztowny sposób
osobnik zostaje włączony do porządku utworzonego przez jego żyjące środowisko za pomocą
mechanizmu informacyjnego, którego pochodzenie jest tak proste.
Do tematu tego doświadczenia musimy teraz dorzucić jeszcze jedną uwagę końcową. Jak to się
właściwie stało, że pisklęta Tinbergena nie zareagowały ucieczką na atrapę z długą szyją? I to już tak
rychło po wykluciu, że doświadczony etolog uległ błędnemu mniemaniu, jakoby ta sylwetka była
zwierzętom znana w sposób wrodzony?
Przy obecnym stanie wiedzy odpowiedź jest bardzo prosta. Tinbergen odizolował rzeczywiście
"swoje pisklęta od kontaktów ze współplemieńcami, ale na terenie, na którym przeprowadzał swoje
doświadczenia, roiło się od kaczek i gęsi, a było ich tyle, że zwierzęta doświadczalne z pewnością
miały okazję bardzo szybkiego przyzwyczajenia się do ich widoku, także w locie. A to już wystarczyło.
Pisklęta bowiem nie reagują wcale -jak zakładali mylnie pierwsi obserwatorzy – według kryteriów
"nieszkodliwy" i "niebezpieczny". Jedyną informacją, jaka sterowała ich zachowaniem, była przeciętna
częstość występowania bodźca.
To, że ta czysto ilościowa informacja wystarcza, aby w warunkach naturalnych powstało u pisklęcia
w czasie niewiele dłuższym jak 24 godziny po wykluciu się celowe biologicznie sensowne zachowanie
– możliwe jest tylko po spełnieniu innego ilościowego warunku, który ma zupełnie inne przyczyny.
Zdolność do przyzwyczajenia, w naszym konkretnym przypadku, tylko wtedy może doprowadzić "do
biologicznie celowego rezultatu, kiedy myszołowy występują rzadziej od kaczek.
Nie jest to konieczność przyrodnicza. A może jednak? Podaż pożywienia roślinnego jest znacznie
obfitsza aniżeli mięsa. Roślinożercy mogą się zatem rozmnażać do stopnia bardzo znacznego
zagęszczenia populacji, zanim odczują braki żywnościowe. Myszołowy, przeciwnie, jako mięsożerne
potrzebują obszernego rewiru łowieckiego, żeby się nasycić. Siłą rzeczy więc występują rzadziej. I
oczywiście organizmowi zbudowanemu z mięsa zagrażać mogą tylko mięsożercy.
Czy tym samym koło się rzeczywiście szczelnie zamknęło? Tak się zdaje. Ale nie powinniśmy być
tu nazbyt pewni. Gdy zastanawiamy się nad tym, co spośród takich powiązań między osobnikiem a
jego środowiskiem uznać musimy za banalne, a co za zdumiewające, zawsze wydajemy sąd z pozycji
stronniczej, bez żadnej szansy wyważenia stopnia naszych uprzedzeń. Podwaliny naszej zdolności
rozróżniania zostały bowiem ongiś położone przez ewolucję za pomocą tych samych mechanizmów
co ten, nad którego powstaniem teraz się tutaj głowimy.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
7. Wyścig zmysłów
Schemat przedniego końca eugleny z korzonkiem wici i plamką oczną. Wić w ciele
jednokomórkowca umieszczona jest w małym lejku. Zaciemnienie zgrubienia dolnego końca wici
przez ziarna pigmentowe plamki ocznej powoduje zmianę uderzenia wici, a tym samym kierunku
płynięcia drobnego organizmu.
Prawo do takiego poglądu czerpię jednakże z dwóch niesłychanie interesujących odkryć. Przy
użyciu analizy spektralnej stopniowo udało się w ubiegłych latach w kilku europejskich i
amerykańskich laboratoriach nieco bliżej rozszyfrować chemiczną naturę plamki ocznej eugleny. Nie
ma wprawdzie jeszcze ostatecznej diagnozy chemicznej, tak utrudnionej drobnym rozmiarem obiektu,
niemniej uzyskane dotąd wyniki (widma absorpcyjne) pozwalają przypuszczać, że czerwona barwa
plamki wywołana jest pigmentem z grupy tzw. karotenoidów.
A to jest rzeczywiście odkrycie sensacyjne. Spośród wszystkich niezliczonych związków, którym
można by przypisać zdolność rzucania cienia – a przecież niczego więcej się od eugleny nie wymaga
– trafiono akurat na ten złożony łańcuch węglowodoru. Taki wynik jest sensacyjny dlatego, że do tej
właśnie grupy należą wszystkie pigmenty widzenia zwierząt wyższych, także purpura wzrokowa w
siatkówce naszych oczu. Jej czerwona barwa i barwa plamki ocznej eugleny mają tę samą chemiczną
przyczynę! Trudno o bardziej frapujący dowód związku historycznego pomiędzy tymi dwoma
biegunami rozwoju.
Istnieje jeszcze druga wskazówka. Szczegółowe badania prowadzone przy użyciu mikroskopu
elektronowego nad światłoczułymi komórkami ludzkiej siatkówki – pręcikami i czopkami – wykazały
strukturę, której osobliwości nie dopuszczają właściwie innego wniosku niż ten, że owe wysoko
wyspecjalizowane komórki wzrokowe muszą pochodzić od komórek wiciowych. Tego zaś do tej pory
nikt nie był w stanie zrozumieć. Co prawda biologowie dosyć mieli powodów do podziwiania zdolności
wynalazczych i fantazji, z jaką na każdym kroku ewolucja przebudowywała zastany materiał,
wykorzystując go do nowych celów. Gdy cel tego wymagał, z pęcherzy pławnych powstawały płuca, a
z otworów skrzelowych – przewody słuchowe. Ale w tych i wszystkich innych znanych przypadkach
wiadomo było przynajmniej, w jaki sposób i pod działaniem jakich zewnętrznych okoliczności
następowała taka zmiana funkcji. Natomiast wydawało się prawie nie do pojęcia, co mogło wici, to
znaczy organelli komórkowej służącej mechanicznemu poruszaniu się, a więc w pewnym stopniu –
kończynie, wyznaczyć rolę zaczątku komórki zmysłowej – i to akurat komórki wzroku!
Zdaje się, jakoby euglena pozwalała rozwiązać również tę zagadkę. Miejscem wrażliwym na
światło jest u niej nie plamka oczna, lecz koniec korzonka wici. Na tym prymitywnym szczeblu nie jest
to na pewno jeszcze właściwy receptor światła, lecz właśnie tylko motorycz-na część napędowa dla
wici wystającej z powierzchni komórki. Ale najwidoczniej aktywność i rodzaj przemian chemicznych
owej części napędowej podlegają wpływom kolejnego następowania po sobie jasności i ciemności.
Euglena używa tego wpływu tylko do automatycznego sterowania swego napędu, orientującego się
według światła. Któż mógł przypuszczać, że na tym etapie rozwoju, na którym znajduje się ów mały
organizm, tyle możliwości tkwi w prostym współdziałaniu rzucającego cień pigmentu z chemiczną
podatnością na wpływ światła? Tymczasem ewolucja trzymała się bezbłędnie raz już dokonanego
wynalazku. Plamka oczna eugleny i ludzka purpura wzrokowa składają się z tego samego materiału. A
pręciki i czopki ludzkiej siatkówki strukturą swoją przypominają dziś jeszcze wici eugleny. Ich korzonki
były pierwszą na światło wrażliwą organellą, jaką posłużyła się ewolucja do budowy aparatu orientacji
świetlnej.
Jak zobaczymy w dalszym ciągu naszych rozważań, wrażliwa na światło cząstka oraz pigment
rzucający cień – to elementy, z których zbudować można narząd wzroku. Samo światło absolutnie nie
wystarcza. Każdy, kto przypatrywał się pracy kowala, wie dobrze, że rozżarzony kawał żelaza może w
ostrym ogniu paleniska stać się niewidoczny. Przedmioty stają się widoczne dopiero przez kontrast.
Nie bez powodu więc wnętrze naszego oka jest zaciemnione zbitymi warstwami pigmentu. Gdyby w
oczach nie było ciemno, nie moglibyśmy niczego widzieć.
Zresztą także rośliny wyższe nie zrezygnowały całkowicie ze stosowania tej zasady. Wiadomo, że
większość roślin posiada zdolność zwracania liści i łodyg ku światłu. Pozostają więc przywarte do
miejsca, ale części ich ciała zachowują się fototropijnie dodatnio. U niektórych roślin występuje także
fototropizm ujemny. Dotyczy to na przykład korzeni, dzięki czemu dostają się one do ziemi nawet przy
niekorzystnym położeniu kiełkującego nasiona.
Szczególnie wyrafinowane zdają się pewne rośliny wykazujące fototropizm zmienny. Istnieją więc
bluszczopodobne rośliny pnące, które w czasie kwitnienia reagują na światło pozytywnie, a po
dojrzeniu nasiona – ujemnie. Wynik jest niezwykle skuteczny: łodygi, na których rozwijają się nasiona,
skręcają się ku ścianie i dosłownie składają je w szparach czy wnękach muru, a więc w miejscach,
gdzie istnieją szansę zaczepienia się.
Pracujący w Pasadenie laureat Nagrody Nobla Max Delbriick od ponad dziesięciu lat bada także
inne zdolności reagowania roślin na bodźce zewnętrzne; przedmiotem jego prac jest prymitywny
jednokomórkowy grzyb o nazwie Phocomyces. Delbruck wykrył, że jego obiekt doświadczalny w
swych reakcjach na światło używa już czegoś w rodzaju efektu soczewki. Odkrył jeszcze inną rzecz,
szczególnie interesującą w związku z naszym tematem.
Phocomyces do swoich reakcji ruchowych orientujących się według światła wykorzystuje tylko
ściśle ograniczony wycinek widma. Tylko światło niebieskie zmusza mały grzyb do zmian w procesie
wzrostu. Na światło czerwone Phocomyces jest, jak dosłownie pisze Delbruck, "całkowicie ślepy".
Grzyb naszego uczonego ujawnia w tym pokrewieństwo z roślinami. One także posługują się
rozmaitymi długościami fal do swych rozmaitych kontaktów ze światłem. Źródłem energii dla roślin są
przede wszystkim długofalowe częstotliwości, a więc takie, na jakie Phocomyces jest ślepy; w tym
zakresie widma, przeważnie w zakresie światła czerwonego, ale również w małym odcinku żółtego,
światło jest właściwą dla roślin formą energii, ich materiałem pędnym. Światło w tym zakresie fal
utrzymuje w biegu fotosyntezę. Natomiast ruchowe reakcje fototropijne, a wiec zorientowane według
światła, wywołane są przez inne krótkofalowe części widma.
Wydaje mi się, że jest to niezwykle przekonujące potwierdzenie tak szczegółowo omówionej w
poprzednim rozdziale biologicznej zasady, która głosi, że biologiczne znaczenie bodźca dla stanu
fizycznego i rola jego jako ewentualnego źródła informacji o świecie zewnętrznym wzajemnie się
wykluczają. Jak nieuchronna jest ta konieczność wyboru, wykazuje owo zróżnicowanie upodobania do
rozmaitych długości fal świetlnych w zależności od funkcji, o którą chodzi. Można by powiedzieć, że
rośliny tylko dzięki temu, że dla uzyskiwania energii ograniczyły się do pewnej części widma, potrafiły
wygospodarować sobie jeszcze inny zakres fal świetlnych, z którego mogą korzystać do reakcji
orientujących.
Historia powstania oka
Rośliny nie doszły do niczego więcej jak tylko do reakcji ruchowych. Jakie są możliwości zawarte w
kombinacji światłoczułego elementu z rzucającą cień strukturą, okazało się dopiero wówczas, gdy tymi
kamykami budulcowymi zaczęła grać ewolucja zwierząt. Nie musimy sobie wiele łamać głowy nad
tym, w jaki sposób podstawowe wyposażenie dostało się z królestwa roślin, w którym zostało
wynalezione, do królestwa zwierząt. W tych wczesnych czasach wszechwładnego panowania
jednokomórkowca przynależność do tego czy innego królestwa była jeszcze nie ustalona, a nawet
zmienna. Nie tylko poszczególne gatunki, ale nawet pojedyncze osobniki oscylowały na pograniczu
między tymi królestwami.1 Rozpowszechnienie wynalazku było tylko sprawą czasu.
A od chwili gdy się to stało, ciąg dalszy następował jak gdyby raz za razem. Pierwszym krokiem
mógł być bezładny rozsiew światłoczułych komórek na całej powierzchni ciała prymitywnych
wielokomórkowców. Naocznym przykładem tego jest po dzień dzisiejszy dżdżownica. Wykazuje ona
zresztą jeszcze dwie ciekawe osobliwości, pozytywną i negatywną, którymi warto się zająć.
Negatywna osobliwość polega na tym, że u tego prymitywnego robaka jedna połowa tak łatwo
osiągniętego przez rośliny sukcesu przepadła – mam na myśli nagromadzenie ziarenek pigmentu
rzucających cień. Rozsiane w skórze dżdżownicy komórki zmysłu światła są jak gdyby nagie. Jako
wielokomórkowiec i bądź co bądź już posiadacz drabinkowego układu nerwowego, zwierzę to może
sobie pozwolić na takie uproszczenie. Wyrównuje mu to z naddatkiem druga osobliwość. Gdy
dokładniej zbadamy rozrzut komórek zmysłu światła w skórze dżdżownicy, stwierdzimy, że nie jest tak
chaotyczny, jak się w pierwszej chwili zdawało. Komórki te są najgęściej nagromadzone w przednim
krańcu robaka, a jest ich wyraźnie mniej na krańcu tylnym, najmniej zaś w środkowych rejonach ciała.
A więc rozrzut przystosował się już do sposobu poruszania się tego prymitywnego organizmu.
Dżdżownicy takie urządzenie wystarcza do przetrwania, komórki bowiem służą jej jedynie do omijania
światła. Temu robakowi, który nie reprezentuje wiele ponad kawałek jelita zdolnego do pełzania, na
wolnej powierzchni zagrażają nie tylko pożeracze, lecz także śmierć przez wysuszenie.
Skupienie komórek zmysłowych na przednim krańcu przygotowało następny wielki krok
ewolucyjny. Nie trzeba chyba uzasadniać, że w tym miejscu najpotrzebniejsze są receptory bodźców
pochodzących ze świata zewnętrznego. Fakt, że komórki odbiorcze zgromadziły się tutaj, sprzyjał
połączeniu się ich w przyszłości.
Zanim do tego doszło, na jednej z linii rozwoju, która widocznie musiała ominąć dżdżownice, od
nowa został wprowadzony pigment. Teraz już układ w całości wyglądał mniej więcej tak, jak to obecnie
widujemy u niektórych płazińców (zob. rysunek). Plamki oczne występują u nich już tylko w rejonie
głowy i są w zasadzie zbudowane tak jak u eugleny. Ale budowa została zdecydowanie udoskonalona,
odpowiednio do większych możliwości konstrukcyjnych, jakimi rozporządza wielokomórkowiec.
Najważniejsza korzyść wynikająca z takiej komórki zmysłu świetlnego, umiejscowionej na jednym
końcu w pigmentowej otoczce, związana jest z tym, że komórkę taką światło może dosięgnąć tylko od
jednej strony, tej, która nie jest osłonięta pigmentem. Gdy zatem więcej tego rodzaju komórek jest
umieszczonych symetrycznie z prawej i lewej na przednim krańcu i ze sobą sprzężonych,
niepotrzebne z zupełnie oczywistych przyczyn stają się wszelkie drogi okrężne przy nastawianiu się
na źródło światła – co u eugleny było jeszcze nie do uniknięcia.
To tak wyraźnie ulepszone stadium niesie w sobie znowu przyczyny kolejnego kroku. Jasne jest, że
tak wysoko wyspecjalizowane komórki jak receptory światła są bardziej podatne na skaleczenie i
trudniejsze do zastąpienia niż na przykład komórki skórne. Ponadto takie komórki zmysłowe nie mogą
bez naruszenia swej sprawności po prostu w celu ochrony powlec się odporną powierzchnią.
Jednocześnie nie ulega wątpliwości, że owe komórki wprawdzie są najpilniej potrzebne w części
przedniej, ale zarazem tam są najbardziej narażone na uszkodzenia. Przy poruszaniu się właśnie w
tym miejscu raz po raz muszą następować zderzenia ze światem zewnętrznym.
Jakie jest wyjście? Znowu wystarczy rzut oka na wyżej rozwinięty gatunek zwierząt, aby zobaczyć,
co się dalej działo. Problem został rozwiązany przez to, że wrażliwe na światło komórki skupiły się, a
miejsce powierzchni, na której się nagromadziły, zapadło się (do tego i dalszych ustępów zob. rys. na
s. 110). Nie zakłóciło to w niczym funkcji, a mechaniczne skaleczenia stawały się tym rzadsze, im
głębiej obniżało się dno powstającego kielicha ocznego.
Okazało się zresztą, że funkcja nie tylko nie doznała żadnego uszczerbku, ale nawet na tym
zyskała. Nikt tego nie mógł przewidzieć i nie było nikogo, kto mógłby takim wynikiem celowo sterować.
Dla ewolucji charakterystyczne jest to, że musi dawać sobie radę bez żadnego planu budowy. Właśnie
historia rozwoju zmysłu światła dostarcza szczególnie pouczających i dobitnych przykładów na to, jak
wspaniale ewolucja potrafi radzić sobie bez planu.
Schemat rozwoju oka. Odkrycie historii powstania złożonego oka kręgowca dostarcza jednego z
najbardziej przekonujących dowodów na doniosłość Darwinowskiej nauki o ewolucji. Szczegóły w
tekście.
Mamy prawo mówić o nowym typie oka przede wszystkim dlatego, że owo oko jamowe, a więc
rezultat bezszczeblowej kontynuacji rozwoju istniejących już tendencji, jest w swej funkcji pewną
nowością, która pojawia się bez fazy przejściowej. Stopniowa przemiana ilościowa formy doprowadziła
w tym wypadku do jakościowego skoku, jakim było całkowicie nowatorskie potraktowanie światła: tutaj
po raz pierwszy świat zewnętrzny rzeczywiście, w dosłownym znaczeniu zostaje odbity.
Prawa fizyki – o których ewolucja przecież nic wiedzieć nie mogła – spowodowały, że w kulistym,
zaciemnionym przez warstwę pigmentu wgłębieniu powstały warunki ciemni optycznej. Mały otwór na
przedniej stronie selekcjonował z padającego światła takie wiązki promieni, które rzutowały na tylną
ścianę widniejące przed oczyma jasne i ciemne miejsca otoczenia, nie zmieniając przy tym ich układu.
Jakkolwiek skok od aparatu odczucia światła do funkcji odbijania jest zdumiewający – któż byłby go
mógł przewidzieć? – wydaje się, że ewolucja znowu, tym razem nieodwołalnie, zapędziła się w ślepy
zaułek. Właściwości ciemni optycznej bowiem, a tym samym i oka jamowego, zawierają w sobie
nierozwiązalny dylemat. Odbicia, które formuje tak zbudowane oko, są albo tylko nieostrymi
schematami, albo są tak ciemne, że ledwo rozpoznawalne.
Każdy może sam sprawdzić, jaka jest tego przyczyna. Zasada oka jamowego jest tak prosta, że
wystarczy wziąć kawałek tektury i zrobić z niego kostkę. Gdy tylną ściankę zastąpimy kalką imitującą
matową szybę, a w ścianie przedniej wytniemy mały otwór, ciemnia optyczna już działa. A teraz mamy
do wyboru: jeżeli chcemy mieć obraz dostatecznie jasny, musimy powiększyć otwór, przez który pada
światło. Ale wtedy obraz na matowej szybie zaciera się, staje się nieostry i nieczytelny. Można temu
zaradzić. Otóż im bardziej zmniejszamy otwór, tym ostrzejszy staje się rzutowany obraz. Jednakże na
długo przedtem, nim ostrość będzie zadowalająca, osiągnięty zostaje taki moment, w którym przez
bardzo już teraz maleńki otwór wpada tak mało światła, że obraz jest prawie nie do rozpoznania.
Przed takim właśnie dylematem stanęła przyroda po wynalezieniu oka jamowego. Wydawało się,
że genialny i zaskakujący wynalazek odbijającego oka, który był wynikiem zrodzonego z zupełnie
innych przyczyn rozwoju skupiska światłoczułych komórek na przednim krańcu ciała, zatrzyma się w
samym zaczątku. Jak oko mogło kiedykolwiek uciec od paradoksu sprzecznych ze sobą wymagań
jasności i dostatecznej ostrości obrazu? Jeżeli pamiętamy jeszcze prawa optyki, wiemy, że
rozwiązaniem jest wprowadzenie soczewki. Wtedy otwór może być dostatecznie duży, żeby obraz był
silnie oświetlony, a pomimo to – ostry. Ale ewolucja przecież fizykiem nie jest.
I znowu znalazło się jedyne możliwe wyjście, aczkolwiek wcale nie w odpowiedzi na ten konkretny
problem. Oko jamowe, wyhodowane dzięki korzyści, jaką daje udoskonalenie widzenia kierunkowego,
unicestwiło bowiem pierwotny cel wgłębienia kielicha ocznego, którym było zmniejszenie groźby
uszkodzenia. Tak korzystne" dla poprawy funkcji zwężenie otworu wpadania światła coraz częściej
prowadziło do zatkania otworu przez obce ciała. Łodzik wiele mógłby nam o tym powiedzieć.
Z tego czysto zewnętrznego, właściwie całkowicie mechanicznego powodu, selekcja zaczęła teraz
wyróżniać mutanty, u których otwór oka jamowego był zamykany przez skórę ciała wyrastającą poza
jego brzeg. Naturalnie tylko wtedy, gdy była to skórka bardzo cienka i zawierająca mało pigmentu, tak
że mogła nadal przepuszczać światło.
Pomimo to funkcja oka jamowego musiała w tym czasie przejściowo ulec zakłóceniu. Trudno sobie
wyobrazić, aby takie skórne zamknięcie w swym stadium początkowym nie zmniejszało efektu ciemni
optycznej. Ale pogorszenie się funkcji było widocznie wyrównywane ochroną tak dotąd narażonego
oka. Korzyści osiągane przez posiadaczy "zamkniętego" oka jamowego musiały nawet przeważać od
początku, w przeciwnym razie ciąg rozwoju byłby się niewątpliwie urwał w tym miejscu.
Tymczasem ewolucja dzięki temu ponownie zrobiła krok do przodu dzięki przyjęciu rozwiązania nie
mającego właściwie nic wspólnego z problemem. Gdy zamykająca skórna pokrywka była już faktem,
indywidualne warianty i mutacje z jednej strony, a ukierunkowująca siła selekcji z drugiej – znowu
wyłącznie w służbie udoskonalenia funkcji – znalazły okazję do dalszego rozwinięcia tej pokrywki w
soczewkę, dzięki czemu warunki działania oka nie były już tak paradoksalne.
Otóż i dotarliśmy do typu oka, w które sami jesteśmy wyposażeni. Wydaje się zatem, że temat ten
możemy zamknąć. Ale byłoby to przedwczesne. Przecież tym, co nas przede wszystkim interesuje,
nie jest wcale ewolucja anatomiczna, a więc historia powstania narządu. Snuliśmy tę nić z zupełnie
innych powodów: oko jest dobrym przykładem, ponieważ pod każdym względem łatwiej na nim pojąć
konkretny rezultat rozwoju. Przez swoje bezsporne powiązanie formy z funkcją ów rezultat rozwoju
przekazuje nam jakieś pierwsze informacje o wydolności, której ten narząd służy.
A więc jednym z powodów tego, że nakreśliliśmy tutaj historię jego powstania, jest chęć
uprzystępnienia pewnego trudnego zagadnienia, pomimo że dla naszej myśli przewodniej ważniejszy
jest rozwój funkcji. Rozważania nad powstawaniem oka były potrzebne, abyśmy mogli się przekonać,
jak zdumiewająco nikły w tej historii jest udział tego, co nazywamy widzeniem.
Od czasu plamki ocznej eugleny do naszego optycznego przeżywania świata upłynęły co najmniej
3 miliardy lat. Z tego ogromnie długiego okresu ponad 2,5 miliarda lat zajęło powstanie pierwszego
oka soczewkowego, bliskiego naszemu. Jednakże prymitywne jeszcze wykształcenie półkul
mózgowych jego pierwszych posiadaczy z pewnością nie dopuszczało do widzenia w sensie takim,
jak to dzisiaj rozumiemy. Twierdzę, że takie przeżywanie świata, o jakim myślimy w związku ze
słowem "widzieć", zostało spełnione na Ziemi dopiero jakieś 30 milionów lat temu.
Najwyżej więc jedna dziesiąta, a prawdopodobnie nawet tylko jedna setna czasu, który upłynął
podczas tak bogatej w zdarzenia i tak rewolucyjnej ewolucji od plamki ocznej jednokomórkowca aż do
naszego narządu widzenia, miała cokolwiek do czynienia z tym, co określamy jako widzenie. 2 Wobec
tego powstaje pytanie, do czego stworzone zostały oczy, jeżeli widzenie wcale nie było ich pierwotnym
celem funkcyjnym.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
Świat a rzeczywistość
Na omawianym poziomie rozwoju mózg jest raczej wszystkim innym niż zwierciadłem; można by
go na przykład nazwać hipotezą o świecie,1 z projektem rzeczywistości otaczającej istotę żywą,
projektem, który stał się ciałem. Jest on siecią połączeń nerwowych, w której w postaci możliwych
sposobów zachowania antycypowane jest to, czego będzie żądać konfrontacja ze światem
zewnętrznym.
Różne są tego następstwa. Po pierwsze, taki repertuar siłą rzeczy musi być bardzo ograniczony.
Liczba programów zachowań, które mogą być magazynowane w międzymózgowiu, jest nie tylko
skończona, ale nawet stosunkowo niewielka. Ponieważ programy występują w formie fizycznych
połączeń między komórkami, liczy się po prostu ich objętość. Określona ilość tkanki nerwowej zawiera
tylko ograniczoną liczbę komórek nerwowych jako "elementów połączeń", co chyba łatwo zrozumieć.
Pociąga to za sobą konsekwencje w najwyższym stopniu znaczące. Skoro bowiem na poziomie
międzymózgowia stosunek pomiędzy osobnikiem a światem zewnętrznym tworzy się jeszcze
wyłącznie z tego rodzaju ustalonych programów, to stąd wynika, że rzeczywistość "istoty
międzymózgowiowej" reprezentuje tylko stosunkowo maleńki wycinek obiektywnie istniejących
realiów.
Użyłem tutaj celowo słowa "rzeczywistość" zamiast "środowisko", stosowanego zwykle w tym
powiązaniu od czasu Jakoba von Uexkulla2. Słowo "rzeczywistość" etymologicznie, na podstawie
pokrewieństwa rdzenia, wyraźnie wskazuje na to, o co mi tutaj chodzi: "rzeczywistość" osobnika jest
całością wszelkich bodźców, wpływów i czynników, które ze świata zewnętrznego oddziałują na niego
[pokrewieństwo etymologiczne, o którym autor mówi, jest nieprzetłumaczalne: po niemiecku
Wirklichkeit znaczy rzeczywistość, a wirken – oddziaływać, (przyp. tłum.)] przez to, że je rejestruje za
pomocą swoistych receptorów (narządów zmysłów).
Rozpoznanie, że ta rzeczywistość w każdym przypadku musi być ciaśniejsza czy też uboższa
aniżeli świat, w którym się dana istota obiektywnie znajduje, nie jest dla nas niczym nowym. Na
samym początku tej książki stwierdziliśmy przecież, że już pierwsza żywa komórka z przyczyn
samozachowawczych zredukowała do niezbędnego minimum swój kontakt ze światem zewnętrznym,
choć dopiero co od niego się oddzieliła.
"Możliwie jak najmniej świata zewnętrznego" – reguła ta zgodnie z biologiczną zasadą zachowania
gatunku przez miliardy lat wyciskała swoje piętno na dalszym rozwoju. Skutki jej, nieodwracalne,
mogą się nam na poziomie międzymózgowia wydawać wyrazem zubożenia szans. Gdy wreszcie
udało się jednostce po nieskończenie długim – w naszym odczuciu – czasie przenieść rozgrywkę z
własnej powierzchni w świat zewnętrzny, nagle pożądana wydawałaby się rezygnacja z zasady
niezbędnego minimum.
Powstały zmysły zdalne pozwalające na obcowanie z większego dystansu z wpływami
zewnętrznymi. Istnieją już nie tylko bodźce identyczne z konkretną ingerencją, na którą z konieczności
biologicznej trzeba natychmiast reagować. Rzeczywistość zawiera obecnie także sygnały
zapowiadające z góry przyszłe kontakty fizyczne. To pozwala zyskać na czasie. Otwiera się możliwość
wyboru, wyważonej decyzji co do tego, czy nadchodzącemu spotkaniu należy stawić czoło, czy też
zejść mu z drogi.
Ale wszystko to pozostaje nie wykorzystane. Możliwości, które się wyłoniły nieprzewidzianie, a na
pewno niechcący – któż mógłby ich chcieć? – nasuwają nam myśl, że bardziej swobodne obcowanie
ze światem zewnętrznym, przekraczające ciasne granice tego, co biologicznie absolutnie konieczne,
byłoby teraz dozwolone, a może nawet wskazane.
Nic podobnego się nie dzieje. Żadna z tych możliwości nie jest wykorzystywana. Międzymózgowie
żyje jeszcze pod rządami praw przeszłości. Przez rozwój zmysłów zdalnych i trwale programowanych
sposobów zachowania dokonało ono ogromnego wyczynu uwolnienia osobnika od nacisku
bezpośredniej konfrontacji biologicznej z jego środowiskiem. Jednakże, podobnie jak na
wcześniejszych szczeblach rozwoju, do wyczerpania zrodzonych stąd możliwości potrzebny jest nowy
krok naprzód, nowa odpowiedź ewolucji. Ale w tym miejscu jesteśmy jeszcze od takiej odpowiedzi
oddaleni o 500 milionów lat.
Nie wolno jednak nie dostrzegać tego, że na' owej 'długiej drodze od jednokomórkowca do
posiadacza międzymózgowia rozmiary horyzontu subiektywnej rzeczywistości potężnie się
rozszerzyły. Podziwu godny jest dar wynalazczości, z jaką ewolucja potrafiła wyciągnąć maksimum
informacji z owego przez prakomórkę tak niemiłosiernie zredukowanego zestawu "dopuszczalnych"
właściwości środowiska. Jednym z najbardziej zdumiewających przykładów był ów zaskakujący zwrot,
dzięki któremu światło słoneczne, przez pewne prakomórki włączone pierwotnie w ich "rzeczywistość"
z przyczyn energetycznych, zostało wykorzystane jako ośrodek orientacji kierunkowej, a na dalszym
etapie posłużyło do odzwierciedlenia środowiska.
Ale i w innym zakresie treść rzeczywistości stawała się coraz bogatsza w miarę pojawiania się
wyższego planu budowy i rozwoju możliwości zachowań. Chciałbym, abyśmy sobie na pewnym
przykładzie uzmysłowili rozpiętość wariantów występujących w tej dziedzinie u zwierząt niższych i
wyższych. Przypadek rzeczywistości prawie niewiarygodnie ubogiej opisał swego czasu sam klasyk
Jakob von Uexkull. Jako przykład posłużył mu kleszcz. Jest to ów krwiopijny roztocz, znany z niemiłej
strony wszystkim właścicielom psów, a także hodowcom kur.
Przebieg życia kleszcza jest dosyć skomplikowany i pełen ryzyka, aczkolwiek zwierzę to jest
optymalnie chronione przed zagrażającymi mu niebezpieczeństwami przez odpowiedni repertuar
zachowań. Zapłodniona samiczka musi się nassać do syta krwi organizmu ciepło-krwistego, ponieważ
tylko wtedy jej komórki jajowe dojrzewają. Sposób, w jaki ten konieczny dla gatunku cel zostaje
osiągnięty, jednocześnie zdumiewa i poucza.
Zrazu drobne zwierzątko wdrapuje się na krzak i zatrzymuje na czubku małej gałęzi. Drogę swą
odnajduje dzięki światłu. Nie ma wprawdzie oczu, tylko rozproszone skórne receptory światła – ale to
wystarcza. Po dojściu kleszcza na miejsce rusza program: czekać. Przerwać może go tylko jeden
jedyny sygnał: zapach kwasu masłowego, który wytwarzają gruczoły potowe organizmu
ciepłokrwistego.
Kleszcz musi więc umieć wyczekać dopóty, dopóki przypadek pozwoli przejść ciepłokrwistemu
zwierzęciu dokładnie pod miejscem jego czatów – tak aby roztocz mógł spaść na sierść zwierzęcia.
Kleszcze w takiej sytuacji potrafią czekać co najmniej 18 lat, a może nawet o wiele dłużej, bo to
naukowcy nie przedłużali swoich obserwacji ponad 18 lat. Przez cały ten okres roztocz pozostaje
absolutnie nieruchomy. Nie pobiera żadnego pokarmu. Spośród niezliczonych wydarzeń i bodźców
zewnętrznych żadne nie docierają ani nie oddziałują na niego.
Dopiero kiedy zapach kwasu masłowego dosięgnie kleszcza ("niczym sygnał świetlny w
ciemnościach", jak pisze Uexkull), budzi się on z odrętwienia i błyskawicznie spada. W następnej
chwili, gdy odczuje ciepło, wymacuje w skórze ciepłokrwistego zwierzęcia wolne od sierści miejsce, w
które wwierca swój ryjek. Jego życiowe zadanie spełniło się. W jakiś czas potem odpada, składa jaja i
ginie.
"Cały bogaty świat otaczający kleszcza kurczy się i zmienia w mizerny twór" (von Uexkull), właśnie
w ową "rzeczywistość" roztocza, obejmującą przez długi przecież okres co najwyżej wrażenie "jasno",
bodziec zapachowy kwasu masłowego, odczucie "ciepło" i wrażenie dotykowe wolnego od sierści
miejsca na skórze, a więc rzeczywistość, która właściwie przez cały ten czas jest prawie "pusta".
Nie muszę chyba równie szczegółowo uzasadniać, że rzeczywistość zwierząt wyższych, a więc
świat przeżywany na przykład przez ptaka czy psa, jest w swym zestawie nieporównywalnie bogatsza
i barwniejsza. Natomiast z pewnością wymaga uzasadnienia stwierdzenie, że rzeczywistość owych
zwierząt jest jednak zawsze o wiele uboższa od świata, który przeżywa człowiek. Pod tym względem
wszyscy w naszych naiwnych wyobrażeniach wychodzimy z całkowicie błędnych założeń.
Rzeczywistość danego gatunku zwierzęcia przybliża się co prawda do przeżywanego przez nas
świata w takim samym stopniu, w jakim wzrasta jego pokrewieństwo z nami. Jest to powód, dla
którego łatwiej nam jest zaprzyjaźnić się z psem aniżeli z ptakiem, z chomikiem niż z jaszczurką. Ale
rzeczywistości rozmaitych gatunków nie pokrywają się nigdy ze sobą. Także u psa i małpy
człekokształtnej większość przez nas postrzeganych właściwości świata znajduje się poza horyzontem
ich rzeczywistości.
A to, co ze świata bywa "postrzegane", pojawia się w przeżywaniu kury czy niższego ssaka inaczej
aniżeli to, co nam jest znane – i w sposób, którego sobie już nie potrafimy poprawnie wyobrazić. Jak
mało zwierzęca rzeczywistość jest podobna do tego, co sobie o niej wyobrażamy, wykazały tzw.
doświadczenia z atrapami przeprowadzane przez etolo-gów (zob. il. 4 po s. 96).
Samiec rudzika, gdy jest w nastroju godowym, swoje tokowanie kieruje bez wahania do pęczka
czerwonych piór przymocowanych byle jak do drutu, nie zwracając żadnej uwagi na siedzącą obok
młodą samiczkę, która jeszcze nie ma czerwonego upierzenia na piersiach! W tej samej sytuacji
samiec ciernika próbuje zwabić do miejsca składania ikry pokraczną atrapę samicy, ignorując
całkowicie jedyny do tego celu odpowiedni oryginał. Męski osobnik motyla dostojki lata aż do stanu
wyczerpania za obracającym się walcem tylko dlatego, że pasiasty wzór atrapy naśladuje zmianę
jasnych i ciemnych odcieni, która występuje, gdy fruwająca samica trzepoce skrzydłami. W naszych
oczach, "w naszym świecie", kopia ta jest wyjątkowo marna. Jednakże motylowi dostojce w jego
rzeczywistości wydaje się bardziej atrakcyjna od oryginału – widocznie dlatego że wysyła decydujący
"sygnał kluczowy" w postaci czystszej i dobitniejszej, niż to czyni samiczka. Urządzenie w kształcie
walca reprezentuje superatrapę.3
Prowokujące doświadczenia
Nie dostrzeganą przez nas zwykle przepaść, która oddziela od siebie "rzeczywistości", czyli światy
przeżywania rozmaitych gatunków, można ujawnić także metodą przeciwną, tj. przez pozbawienie
oryginału jego decydującego sygnału kluczowego – a więc czynnika wyzwalającego, jak mówią
etolodzy – i czekanie na to, co się będzie działo. Jeśli eksperymentatorowi rzeczywiście się uda
przechwycić taki czynnik wyzwalający, z reguły staje się świadkiem prawdziwej katastrofy. Kto
świadom jest znaczenia takiego postępowania, nie będzie zaskoczony. W wyniku bowiem
eksperymentalnej ingerencji rzeczywistość zwierzęcia doświadczalnego przestaje się "zgadzać".
Podamy odpowiedni przykład: indyczka mająca pod sobą swoje świeżo wyklute pisklęta jest – z
biologicznie zrozumiałych przyczyn szczególnie skłonna do napaści. W języku etologów oznacza to,
że w opisanej sytuacji próg agresywnego zachowania jest u niej mocno obniżony. Wszystko, co zbliża
się do gniazda, bywa atakowane wściekłymi uderzeniami dzioba. Nie dotyczy to jednak pisklęcia,
które z jakichkolwiek przyczyn – choćby dlatego, że eksperymentator je wyjął – znalazło się poza
gniazdem i w pewnym momencie z głośnym piskiem podąża z powrotem do ciepłej kryjówki pod
matczyne pióra. Samica uspokajającym nawoływaniem skierowuje je ku sobie, aby je potem przy
pomocy ruchów głowy i dzioba ostrożnie wsunąć pod swoje pierze.
Zdawałoby się, że nie ma nad to nic naturalniejszego – że nie ma sytuacji, która wymagałaby mniej
wyjaśnień niż ta. Czyż nie jest samo przez się zrozumiałe, że indyczka przywabia swoje pisklę, kiedy
się przed nią znajdzie, zamiast je atakować? A tymczasem tak argumentując zapomnieliśmy znowu o
owym – przyznaję, że niełatwym – wysiłku ku abstrakcji, którego musieliśmy dokonać w związku ze
zjawiskiem "widzenia" u zwierząt. W tym wypadku powinniśmy również pamiętać o możliwości, że to,
co indyczka widzi, w niczym nie przypomina tego, co w tej sytuacji postrzegamy sami.
Jak bardzo nieufność byłaby tutaj na miejscu, wykazują pewne doświadczenia zaprojektowane i
przeprowadzone przez uczonych, którzy z racji swego zawodu żyją takimi abstrakcjami. Skoro od
dawna było wiadomo, że głos pisklęcia w okolicznościach towarzyszących wysiadywaniu stanowi
decydujący sygnał kluczowy, Wolfgang Schleidt, uczeń Lorenza, ułożył dwa bardzo proste
doświadczenia. Wynik obu był dramatyczny.
W pierwszym przypadku uniemożliwił on indyczce usłyszenie głosu pisklęcia po prostu przez to, że
starannie zakleił jej uszy. Następnie pozostawił jej dość czasu na to, aby się uspokoiła, po czym
ponowił próbę, to znaczy pozwolił głośno kwilącemu pisklęciu zbliżać się do gniazda. Doszło wówczas
do katastrofy: w ciągu paru sekund nieszczęsne zwierzątko zostało przez własną matkę zatłuczone na
śmierć kilku silnymi uderzeniami dzioba.
Nieomal bardziej jeszcze groteskowy – w każdym razie w świetle naszych uprzedzeń – wydaje się
wynik drugiego doświadczenia Schleidta. Tym razem za pomocą ukrytego urządzenia przybliżał on do
gniazda wypchaną łasicę, w której brzuchu umieszczony został maleńki głośnik. Z brzucha atrapy
wydobywało się więc, dzięki taśmie magnetofonowej, głośne i żałosne popiskiwanie osamotnionego
indyczątka.
Wyglądało wprawdzie na to, że wariant ten wydaje się matce trochę niesamowity. Obserwowano
wyraźnie, jak dwa różne programy zachowań wikłały się w sprzeczności: "opieka nad potomstwem" i
"o-brona gniazda". Uderzenia dziobem wystąpiły i tutaj, ale hamowane, jak gdyby niezdecydowane, i
kończyły się uderzeniami w pustkę. W końcu indyczka, chociaż z wyraźnymi oznakami niepewności i
podenerwowania, pozwoliła bez oporu podsunąć sobie do gniazda – na jej szczęście wypchanego! –
śmiertelnego wroga. Kluczowy sygnał akustyczny, który dla zwierzęcia oznacza właśnie pisklę, potrafił
się przebić.
Na każdego, kto przeżył owe doświadczenia – Schleidt zademonstrował mi kiedyś wariant z łasicą
– lub ma dosyć fantazji, aby je sobie dostatecznie realistycznie wyobrazić, działają one jak szok,
jednakże po zastanowieniu stwierdza się, że jest to szok zbawienny. Wprawdzie załamuje się wiele
romantycznych złudzeń co do życia wewnętrznego zwierząt, idyllicznych wyobrażeń o podobnym do
naszych uczuć stosunku pomiędzy zwierzęcą matką a pisklęciem, a także wyobrażeń heroicznych o
"bohaterstwie", z jakim indyczka broni swoich piskląt przed wrogiem.
Niezliczone doświadczenia tego rodzaju wykazują, jak całkowicie chybione w stosunku do
rzeczywistości zwierzęcia są te i inne rozpowszechnione wyobrażenia o zwierzęcym przeżywaniu
środowiska. Jednakże to, co uczeni doświadczeniami takimi niszczą, to tylko złudzenia. Kto potrafi się
od nich uwolnić, o tyle, o ile jest to w ogóle możliwe, ten odkryje inne, bardziej uzasadnione powody
do zdumienia i podziwu.
Dopiero po uwolnieniu się od rozpowszechnionych i prawdopodobnie niezniszczalnych złudzeń
uczłowieczania życia wewnętrznego zwierząt pojawia się możliwość obcowania z nimi (czy wręcz
nawiązania rodzaju więzi partnerskiej z niektórymi spośród nich, jak z psami czy małpami
człekokształtnymi), obcowania przeżywanego zupełnie bezpośrednio jako wyraz pokrewieństwa, które
pozwala nawet – przynajmniej częściowo – przerzucić most nad przepaścią rozwartą między
rozmaitymi rzeczywistościami.
Ale jak właściwie wygląda owa rzeczywistość zwierzęcia, jeśli jest tak całkowicie odmienna od
naszej? Mówiąc skromniej i w nawiązaniu do naszej myśli przewodniej: jak jest ukształtowana
rzeczywistość "istoty międzymózgowiowej", jak wygląda świat z perspektywy między-mózgowia?4
Ponieważ nie możemy się przenieść do głowy ptaka czy ryby i – co jeszcze bardziej przeszkadza
rozumieniu problemu – nie możemy także wyśliznąć się z własnej głowy, nie potrafimy na to pytanie
dać odpowiedzi tak konkretnej, jak się tego domaga nasza ciekawość. A jednak w innych dziedzinach
nauce udało się nieco poszerzyć horyzont przeżywanej przez nas rzeczywistości.
Tak więc za pomocą potężnych akceleratorów potrafimy badać subatomowe cząstki materii.
Posługujemy się falami elektromagnetycznymi i wielu innymi właściwościami obiektywnych realiów,
które pierwotnie nie należały do rzeczywistości naszego świata. Podobnie etolo-dzy ujawnili kilka
odpowiedzi na pytanie o treść rzeczywistości międzymózgowiowej – rzeczywistości otwartej przed
tymi istotami ziemskimi, które w jakieś 2,5 miliarda lat po rozpoczęciu ewolucji biologicznej wspięły się
na szczebel międzymózgowia. Jaka była ta rzeczywistość i jaka jest po dzień dzisiejszy dla wszystkich
organizmów, które tego szczebla w zasadzie nie przekroczyły, wywnioskować można również z
doświadczeń z atrapami. Trzeba tylko wiedzieć, czego szukać w osiągniętych rezultatach. Etolodzy
całymi latami musieli zbierać wynik po wyniku, aż z obfitości szczegółów wyłoniło się to, co istotne.
Rekonstrukcja archaicznego świata
Z perspektywy międzymózgowia świat nie wykazuje żadnego podobieństwa do tego, co
przeżywamy jako nasze zwykłe środowisko. Jest to świat, w którym występują właściwości i prawidła
dla nas już obce, świat, z którego wyrośliśmy już od kilkuset milionów lat tak dalece, że po wejściu w
niego wydawałby się nam upiorny. Tymczasem organizm międzymózgowiowy jest w nim bezpieczny i
osłonięty. Jest to jego świat. Natomiast posiadacz półkul mózgowych rzeczywistość tę odczuwałby
jako koszmar.
Jest to coś więcej aniżeli czysta metafora. Z przyczyn już kilkakrotnie przytaczanych nasze
międzymózgowie jeszcze ciągle jest w pełni czynne. Świat naszych biologicznych przodków tkwi więc
w naszych głowach w postaci żyjącej skamieniałości. Normalnie panuje nad nim nadrzędna instancja
półkul mózgowych, chociaż nie jest on nigdy całkowicie stłumiony. Jednakże istnieją przypadki, kiedy
biologiczna katastrofa spycha współczesnego człowieka do tej archaicznej rzeczywistości. Zobaczymy
potem, że pewne formy chorób psychicznych, na przykład to, co psychiatrzy nazywaną
schizofrenicznym urojeniem odnoszenia, w ten sposób właśnie można najwiarygodniej wyjaśnić.
Ale na razie daleko do tego. W tym miejscu musimy się nawet wystrzegać, aby poziom rozwoju
międzymózgowia rozpatrywać z perspektywy półkul mózgowych. Właśnie przeciwny punkt widzenia
jest nam teraz potrzebny. Do osiągniętego w tym stadium szczebla zmierzać musimy od strony
przeszłości, od momentu początków rozwoju. Tylko bowiem z takiej perspektywy możemy uzmysłowić
sobie niebywały wprost postęp, jaki szczebel ten reprezentuje w ewolucji.
Świat międzymózgowia nie jest już prymitywną rzeczywistością bodźców fizycznych i chemicznych.
Istota żyjąca zorganizowana jeszcze czysto wegetatywnie jest niechybnie poddana – dosłownie – na
złą i dobrą dolę tym właśnie czynnikom środowiska, od których z przyczyn biologicznych nie może się
odgrodzić.
Międzymózgowie wyraźnie nacisk ten zmniejsza. Rzeczywistość nie składa się już z konkretnych
bodźców. Zmysły zdalne otwierają drogę sygnałom ze świata zewnętrznego. A sygnały te mają dla
organizmu charakter swoistych czynników wyzwalających, które uruchamiają znajdujące się w
pogotowiu programy zachowań. Przynależny do świata zewnętrznego czynnik wyzwalający i
zmagazynowany w organizmie program są do siebie dostosowane. Ewolucja tak je wzajemnie
zestroiła, że pasują jak klucz do zamka.
Jeden jedyny, i tylko ten czynnik wyzwalający (który zresztą może nieraz składać się z kombinacji
dwóch czy trzech sygnałów) uruchamia jeden ściśle określony, i tylko ten sposób zachowania. I
odwrotnie – każdy poszczególny program z całości repertuaru staje się aktywny tylko wtedy, gdy jego
swoisty czynnik wyzwalający oddziałuje na organizm.5
Gdyby opis ten wyczerpywał już całą sytuację, byłaby to dla organizmu sytuacja iście piekielna.
Przy permanentnej w zasadzie obecności w środowisku wszystkich skutecznych czynników
wyzwalających wszystkie znajdujące się w pogotowiu sposoby zachowań mogłyby się w każdej chwili
aktywować w organizmie i nieprzerwanie spierać o prymat. Musimy sobie zatem przypomnieć to, co
na s. 142 powiedzieliśmy już o wewnętrznej gotowości do wyzwalania pewnych reakcji: że dla
rozmaitych programów reakcji istnieją rozmaite i w różnym sensie zmienne progi wyzwalania, które
warunkują priorytet zachowania.
Dla zrozumienia stosunku między organizmem a światem zewnętrznym na tym szczeblu nie wolno
także zapominać o tym, że progi te nie są regulowane tylko wewnętrznymi procesami zachodzącymi w
samym organizmie. A więc nie tylko tym – aby podać przykład najprostszy – że, dajmy na to, możność
wyzwalania się zachowania pokarmowego jest ułatwiona, gdy zakłóceniu ulega kaloryczny bilans
przemiany materii, tzn. zmniejsza się ilość zmagazynowanych w tkankach rezerw pożywienia. Progi,
które w środowisku decydują o rozpoczęciu oddziaływania potencjalnych czynników wyzwalających,
są bowiem z kolei zależne od określonych czynników środowiskowych.
Na s. 146 uzasadniliśmy to bardziej szczegółowo na podstawie przykładu więzi pomiędzy światłem
a seksualnością. Światło okazało się jednym z licznych zapewne – w tym prawdopodobnie wielu
dzisiaj jeszcze nie znanych – ośrodków, które wiążą organizm z jego środowiskiem w dziedzinie
pewnej zupełnie elementarnej zależności występującej znacznie poniżej poziomu bodźca i reakcji.
Inny przykład tego powiązania stanowić może tzw. rytm okołodobowy, a więc 24-godzinna
periodyczność, której – zda się – poddane są wszystkie czynności fizjologiczne u wszystkich pod tym
względem przebadanych organizmów.
Ów 24-godzinny rytm jest człowiekowi wrodzony, podobnie jak wszystkim innym ziemskim istotom
żyjącym, z jednokomórkowcem włącznie. Odzwierciedla on naturalnie ów rytm," w jakim w związku z
obrotem Ziemi dzień z nocą przeplatają się na naszej planecie. To kolejne następowanie po sobie
jasności i mroku ustala także równomierny rytm pomiędzy wewnętrzną biologiczną periodycznością
organizmu a zewnętrznym przebiegiem dnia i nocy. Nie dopuszcza ono do tego, aby stały się wobec
siebie asynchroniczne, aby "zegar wewnętrzny" odchylił się od rytmu dni i nocy. Można udowodnić
doświadczalnie, że ów wskaźnik rytmu dnia i nocy oddziałuje na organizm przez oczy, które przy tej
okazji raz jeszcze ujawniają swój charakter narządu wynalezionego pierwotnie nie po to, by widzieć.
Wynikiem tych zależności jest fakt, że procesy fizjologiczne naszego ciała dostrojone są
funkcjonalnie do periodycznych zmian warunków środowiska. Wyrażając to samo konkretnie i prosto,
możemy powiedzieć, że na przykład rankiem nie bywamy biernie wyrywani ze snu przez Słońce, ale
że nasza gotowość do obudzenia się ze snu i wschód Słońca są ze sobą zharmonizowane. W każdym
razie taki jest pierwotny sens tej ewolucyjnej zdobyczy, przy czym trzeba przyznać, że od pewnego
czasu zaczęliśmy drastycznie ingerować w te harmonijne zależności środowiskowe poczynaniami
naszej cywilizacji.
Jeśli chodzi o podany przykład, stało się to przede wszystkim przez wynalezienie sztucznego
oświetlenia. Na pewno nie najbłahszej przyczyny tak rozpowszechnionej dzisiaj bezsenności
dopatrywać się można w tym, że pewien liczący sobie miliony lat rytm endogenny, zdany w swym
funkcjonowaniu na sygnał środowiskowy dokładnej 24-godzinnej zmiany jasności i mroku, wobec
elektryfikacji naszych domów nie znajduje już dla siebie odpowiednika w naszym środowisku. Z tego
punktu widzenia może nie jest przypadkiem, że żarówka elektryczna i tabletka nasenna zostały
wynalezione przez to samo pokolenie.
Wszystkie osobliwości, jakie wymieniłem, odnajdujemy w doświadczeniach przeprowadzanych
przez etologów z atrapami. Samiec rudzika nie zwraca uwagi na młodocianą samicę ptaka. Sygnałem
wyzwalającym zachowanie tokowe jest dla niego kombinacja "pierzastości" z kolorem czerwonym.
Niezdarna atrapa druciana łącząca obie cechy znakomicie spełnia zadanie czynnika wyzwalającego.
W tym przypadku współplemieniec takiego skutku nie wywołuje.
Ale to jeszcze nie wszystko: rudzik musi być w nastroju tokowym. Niezbędnym założeniem jest
jego wewnętrzna gotowość. Próg położony powyżej możliwości wyzwalania zachowania tokowego
musi zostać obniżony, jeśli kombinacja cech stworzona przez atrapę ma nabrać charakteru sygnału.
Od wewnętrznej gotowości, od nastroju zwierzęcia zależy to, czy pewne właściwości środowiska będą
skuteczne.
Ta wewnętrzna gotowość jest z kolei, jak już wyjaśnialiśmy szczegółowo, zależna od pory roku.
Sygnał zmiany długości dnia odpowiednio do pory roku steruje progiem seksualnego programu
zachowania. Tak więc w końcu jednak środowisko decyduje o tym, czy pewne cechy świata
zewnętrznego stają się dla zwierzęcia sygnałami (czynnikami wyzwalającymi), a więc czy oddziałują
na jego zachowanie! A nie znaczy to nic innego jak to, że środowisko za pośrednictwem nastroju
zwierzęcia każdorazowo decyduje, które spośród cech środowiskowych należą do rzeczywistości
zwierzęcia, a które – nie.
Przede wszystkim właśnie owa osobliwość jest tym, co zupełnie zasadniczo oddziela
rzeczywistość międzymózgowia od sposobu, w jaki my przeżywamy świat. Wydaje mi się, że jest to
osobliwość charakterystyczna dla świata przeżyć zwierzęcych. A dotyczy to również wszystkich
zwierząt wyższych. U nich także rozwój i dojrzałość mózgu nie osiągnęły jeszcze takiego stopnia,
który przyznawałby najmłodszej jego części jednoznaczną funkcjonalną dominację nad
międzymózgowiem.
Z naszej perspektywy najłatwiej jest opisać osobliwość, którą napotkaliśmy tutaj, w ten sposób, że
rzeczywistość na szczeblu rozwoju międzymózgowia nie jest jeszcze rzeczywistością stałą. Oto
różnica decydująca. Nasze środowisko istnieje i składa się z obiektywnie danych przedmiotów.
Obiekty naszego środowiska możemy zauważać bądź pomijać, w każdym razie są one w sposób
zupełnie bezsporny obecne niezależnie od stopnia naszego zainteresowania nimi.
Rzecz wygląda zupełnie inaczej na tym szczeblu rozwoju mózgu, którym się teraz zajmujemy.
Różnica jest tak podstawowa, że w pierwszej chwili trudno w nią uwierzyć. Świat przedmiotów
istniejących niezależnie od nas samych jest dla nas tak oczywisty, że nie zauważamy, iż taki stan
rzeczy jest uprawomocniony jedynie naszym przyzwyczajeniem. W toku fizjologicznego eksperymentu
z dziedziny zachowania możemy przekonać się na własne oczy, że samica ciernika niezależnie od
swej obiektywnej obecności wyłania się w rzeczywistości samca tylko i dopiero wtedy, gdy spełnione
są dwa dodatkowe warunki, z których przynajmniej jeden – wewnętrzna gotowość samca ciernika do
rejestrowania jakiegokolwiek seksualnego czynnika wyzwalającego – ma charakter na wskroś
subiektywny.
Potencjalny partner seksualny pojawia się więc albo też nie pojawia w rzeczywistości takiego
zwierzęcia w zależności od czynników subiektywnych, toteż można dosłownie powiedzieć, że znika,
skoro tylko przeminie seksualne spotkanie, które jako czynność końcowa, jak mawiają etolodzy,
redukuje napięcie popędowe. Tym" samym znika także nastrój, który obniżał swoiste progi. Zabrakło
bowiem już jednego z decydujących warunków tego, aby seksualne sygnały stały się skuteczne, tzn.
mogły stać się składnikiem rzeczywistości zwierzęcia.
Nie jest wykluczone, że współplemieniec istniejący nadal obiektywnie pojawi się w następnej chwili
w innej formie: jako rywal do pokarmu, jako konkurent do rewiru, czy też w jakimkolwiek innym
powiązaniu. Z perspektywy zwierzęcia, którego rzeczywistość tutaj rozpatrujemy, trudno zatem mówić
o identyczności tego partnera, dla nas obiektywnie zawsze niezmiennego.
Owo znikanie i pojawianie się, owe bieżące przemiany obiektywnie niezmiennego – w każdym
razie z naszego punktu widzenia – współplemieńca czy przedmiotu w środowisku w zależności od
własnego nastroju czy kontekstu, od dziedziny zachowania, w obrębie której spotkanie następuje,
możliwe jest przecież tylko dlatego, że w tym świecie wszystko, co się przytrafia, reprezentowane jest
jeszcze tylko pośrednio – tylko przez cechy wymienne.
Eksperymenty Schleidta wykazują, jak wielka jest między nami różnica również pod tym względem.
Rezultaty wspomnianych doświadczeń szokują nas dlatego, że na poziomie międzymózgowia po
prostu jeszcze nie ma czegoś takiego jak przedmioty czy rzeczy postrzegane, obiektywnie istniejące i
zachowujące swoją identyczność. Zamiast tego występują kombinacje cech.
Co prawda odgrywają one – jak gdyby według zasady pars pro toto – tę samą rolę co w naszym
środowisku obiekty. Reprezentują te obiekty zresztą całkiem konkretnie w tym sensie, że są z nimi
sczepione, skoro stanowią części czy też cząstkowe właściwości naszego świata.
Ale żadna z tych cech ani żadna z tworzonych przez nie kombinacji nie jest stała. Pojawiają się w
rzeczywistym świecie zwierzęcia i znikają, a to nie tylko jako skutek przybycia i odejścia nosiciela
cechy w obiektywnym środowisku, ale również jako skutek ustawicznie zmieniających się gotowości
wewnętrznych czy też nastrojów podmiotu. A dla niego wraz z cechą zmienia się także znaczenie
sygnału. Na poziomie międzymózgowia zmiany kombinacji cech nie bywają interpretowane jako
zmiany rzeczy z zasady identycznych, lecz jako pozbawiona form przejściowych zmiana pomiędzy
różnymi znaczeniami.
Dlatego też pisklęciu na nic się nie zda jego "pierzastość", jego kontury, wielkość i wszystkie inne
cechy, które dla nas stanowią o jego wyglądzie, z chwilą gdy zostało przez eksperymentatora
pozbawione jedynej cechy, dzięki której może być zidentyfikowane w rzeczywistości indyczego świata
jako obiekt programu zachowania "opieka nad potomstwem". Gdy brak jest tego jednego kluczowego
sygnału, znaczenie pisklęcia zmienia się w sposób zgubny na "obce", a w opisanej sytuacji jest
odbierane jako wrogie, czyli niebezpieczne. Z tego samego powodu motyl dostojka aż do wyczerpania
sił fruwa za pasiastym obracającym się walcem. Robi to tylko dlatego, że nie jest to dla niego
obracający się walec, lecz nosiciel kluczowego sygnału – sygnału, który swą wyrazistością i
jednoznacznością zdecydowanie przekracza wszelkie możliwości ewolucji, zmuszonej do
kompromisów w interesie uczynienia swych stworzeń jak najmniej widzialnymi.
Reguły pradziejów
Przy wszystkich próbach rekonstrukcji tej tak obcej dla nas rzeczywistości, w jakiej żyją znacznie
prostsze od nas organizmy, przy próbach uzmysłowienia sobie przynajmniej pośrednio jej całej
osobliwości, na naszą zdolność rozumienia znowu czyha stare niebezpieczeństwo: że będziemy
sprawy osądzać z perspektywy własnego stanowiska. Właściwa ocena tego, co odkryjemy, nie będzie
możliwa, gdy na wszystko będziemy patrzeć wyłącznie z punktu widzenia braku. Jakkolwiek metafora
Uexkulla o "kurczeniu się w mizerny twór" niewątpliwie jest obrazowa, jest ona także jednostronna.
Stosunek do świata, otwierający się na szczeblu międzymózgowia, moglibyśmy bowiem uznać za
"mizerny" tylko wówczas, gdyby był rezultatem redukcji tego stosunku, który sami reprezentujemy. A to
postawiłoby całą sprawę na głowie. Rzeczywistość międzymózgowia nie jest produktem zubożenia
naszego ludzkiego poziomu świadomości, lecz jej prekursorem. Jest fundamentem położonym przez
historię przyrody, na którym spoczywa nasze przeżywanie świata. Nie jest skutkiem skarłowacenia
tego, co nazywamy postrzeganiem, lecz jego historycznym zaczątkiem.
Gdy się w taki sposób spojrzy na bieg wydarzeń, rozumie się nagle, jak bardzo to osiągnięcie
ewolucji było rewolucyjne: udoskonalony potomek owej prakomórki, która mogła się biologicznie
"usamodzielnić" wobec swego nieożywionego środowiska, na wyższym poziomie zaczyna do owego
środowiska także nabierać dystansu. Na miejscu biologicznie ważnych bodźców pojawiają się sygnały,
a zamiast fizjologicznych reakcji przemiany materii – coraz bardziej złożone, skierowane na świat
zewnętrzny programy zachowań.
Trzeba przyznać, że owo nabranie dystansu, usamodzielnienie na tym wyższym poziomie, nie jest
jeszcze całkowicie udane. Rozdział między podmiotem a przedmiotem jeszcze się w pełni nie
dokonał. Obecność bądź nieobecność określonego sygnału czy też innej skutecznie działającej
właściwości środowiska zależy ciągle od stanu samego podmiotu, od jego nastroju, który z kolei
związany jest z pewnymi warunkami środowiska, na przykład z długością dnia odpowiednią dla pory
roku – wszystko razem tworzy zamknięty krąg. Organizm jest wciąż częścią środowiska, z którego się
wyłonił w ciągu niewyobrażalnie długiego procesu ewolucji – nadal stanowią jedność.
Ale linia, wzdłuż której w przyszłości nastąpi rozdział, jest już widoczna. Przynajmniej dla nas,
retrospektywnie, ponieważ wiemy, do czego to wszystko w końcu doprowadziło. W oku organizmu
istnieje już odbicie obiektywnego świata. Pojawiło się w trakcie rozwoju narządu zmysłu światła w
gruncie rzeczy z fizycznego przypadku czy też z konieczności. W każdym razie na pewno nie z
biologicznej celowości. Przeciwnie, ona właśnie w układzie nerwowym organizmu doprowadziła nawet
do powstania złożonego urządzenia przeliczeniowego służącego jedynie do tłumienia tego "obrazu".
Biologicznie celowe jest bowiem zachowanie oka wyłącznie do rozpoznawania zmian jasności i
ciemności, ruchów w środowisku oraz innych podobnych elementarnych sygnałów. Uchwycenie ich
jest nadal właściwą, jedyną ważną biologicznie funkcją oka.
Na uwagę naszą zasługuje jeszcze trzecia, nie mniej ważna osobliwość stosunku do środowiska,
występująca na tym szczeblu. Ona również określa pewną podstawową i w skutki brzemienną różnicę
w porównaniu do naszego sposobu przeżywania świata. Sprowadza się ona do tego, że w obrazie
rzeczywistości "istoty międzymózgowiowej" nie pojawiają się żadne elementy pozbawione znaczenia
(wniosek taki można było pośrednio wyprowadzić z opisanych przez nas doświadczeń).
Właściwie wynika to już z samej definicji, którą nadaliśmy słowu "rzeczywistość". Jakkolwiek często
używamy go w naszych rozważaniach, pojawia się ono przecież w pewnym specyficznym znaczeniu i
na tym polega jego użyteczność dla nas. Sygnał, cecha czy też czynnik wyzwalający należą bowiem
tylko wtedy do rzeczywistości zwierzęcia, gdy w jakiś sposób oddziałują na nie – na jego wewnętrzny
nastrój czy zachowanie.6 W przeciwnym razie, jak już mówiliśmy, w ogóle nie pojawiają się w tej
rzeczywistości – co jest zgodne z naszą definicją.
Świat międzymózgowia charakteryzuje się więc także tym, że jest światem, w którym nie istnieje
nic, co byłoby nieważne dla podmiotu. Wszystko w tej rzeczywistości wyłania się przez to, że
oddziałuje na organizm. Stąd każda cząstka, każda treść tej rzeczywistości jest absolutnie bez reszty
ześrodkowana na podmiocie. Można taki stan rzeczy ująć w ten sposób, że świat międzymózgowia
jest perspektywicznie ustawiony na przeżywający podmiot.
Jest to dlatego szczególnie interesujące, że taka charakterystyka archaicznej struktury świata jest
nam znowu znana z własnego doświadczenia. Niemiecki psychiatra Rudolf Bilz, który temu zjawisku
nadał fachowy termin "centryzm podmiotowy", słusznie w tym powiązaniu wskazuje na psa, który w
czasie burzy skowycząc kuli się pod kanapą, ponieważ mniema, że burza jest jego osobistym
wrogiem. Małe dziecko odczuwa podobnie, gdy z tego samego powodu zaczyna płakać przy głośnej
kłótni w sąsiednim pokoju. Stać się dorosłym znaczy między innymi także nauczyć się, że większość
tego, co się dzieje wokoło, nie obchodzi nas i jest dla nas nieważna.
Zdolność do przechodzenia w tłoku ulicznym obok morza twarzy, które pozostają nam obojętne i
na które nie zwracamy uwagi, ponieważ są nam nie znane – oto dalsza osobliwość, stanowiąca
podstawową różnicę między przeżywaniem świata na naszym szczeblu a przeżywaniem go na
szczeblu międzymózgowia. W tym momencie nie możemy jeszcze w pełni zrozumieć, że za tą
zdolnością kryje się rewolucyjna przemiana i nadzwyczajne osiągnięcie. Możemy tylko stwierdzić, że
różnica między stosunkiem do środowiska na obu tych etapach rozwoju także w tym względzie jest
radykalna.
Tym samym w zasadzie zakończyliśmy opis rzeczywistości międzymózgowia. Zanim zajmiemy się
zagadnieniem, jakie mogły w niej istnieć zadatki i możliwości dla kolejnego kroku ewolucji sięgającego
poza tę fazę, musimy jeszcze krótko wspomnieć o pewnym nieobcym nam wszystkim doznaniu
psychicznym. Jest ono ważne przede wszystkim dlatego, że stanowi pierwszy dowód na to, iż wcale
nie jesteśmy dzisiaj tak całkowicie oddzieleni od owej archaicznej rzeczywistości, którą obszernie
opisaliśmy.
Myślę o naszych doznaniach w czasie marzeń sennych. Porównując przeżycia doświadczane
przez człowieka w snach z osobliwościami charakteryzującymi archaiczny świat międzymózgowia,
każdy musi dostrzec zbieżność między nimi. Osobom i rzeczom wyłaniającym się w rzeczywistości
snów także brakuje tej obiektywnej stałości, którą na jawie odczuwamy jako oczywistą.
Dopóki śnimy, nie dziwi nas ani trochę, że osoby w jednej chwili zmieniają swoją tożsamość, że
dobrze nam znane postaci stapiają się ze sobą albo przeobrażają nagle w obcych ludzi. Także
przedmioty i sceneria snów w żadnym razie nie są stałe.
A czyż typową cechą tego świata marzeń sennych nie jest także to, że wszystko, co się dzieje, do
nas się odnosi i na nas jest wycelowane? Że w każdej chwili z całą pewnością czujemy, iż pojazd na
dalekim horyzoncie albo nieznany człowiek w oknie obcego domu weźmie udział w tym, co nas w
następnej chwili spotka? Znaczenie tej partycypacji będzie już to pozytywne, już to negatywne, ale
zawsze jakieś, nigdy zupełnie obojętne czy nieważne.
Nie wątpię ani chwili, że takie podobieństwa z pewnością nie są przypadkowe. Łatwo wytłumaczyć,
jak powstają. Przysłowie powiada: "Myszy tańcują, gdy kota w domu nie czują". To, co tańcuje w
naszych snach, to międzymózgowie. Gdy we śnie wygasa nasza świadomość, ono uwalnia się
przejściowo od dominacji półkul mózgowych i demonstruje nam, jak bardzo myliliśmy się uważając je
za "zwierciadło". Międzymózgowie ukazuje nam bowiem świat, którego jest odbiciem, do którego
zostało dostosowane przez ewolucję w ciągu niezmiernie długiego czasu. Okazuje się jedynie, że
świat ten nie jest naszym dzisiejszym światem, lecz jego archaicznym szczeblem wstępnym.
Rzeczy i osoby występujące w naszych snach pochodzą oczywiście od optycznych wspomnień
naszej świadomości na jawie, są jak gdyby pobrane z rekwizytorni półkul mózgowych. Natomiast
reguły gry, prawa rządzące przebiegiem wydarzeń – pochodzą z innego świata. Ze świata, który
znajduje się w niewyobrażalnie dla nas dalekiej przeszłości. Czy wymaga wyjaśnienia fakt, że w snach
tak często ogarnia nas lęk? Jakżeż moglibyśmy się czuć "jak w domu" w rzeczywistości, która od
milionów lat już nie jest nasza?
Sen ma w sobie coś ze skoku w czasie. Gdy półkule mózgowe śpią, cofa on naszą psyche realnie i
bezpośrednio do owej epoki, przez którą przejść musieli nasi protoplasci, wspiąwszy się na szczebel
międzymózgowia. Cała tajemnica tej możliwości, niewątpliwie w najwyższym stopniu godnej podziwu,
polega na wielokrotnie już podkreślanym tutaj fakcie, że ta część naszego mózgu reprezentuje żyjącą
skamieniałość w każdym tego słowa znaczeniu.7
Ale niechaj nas nie wprowadza w błąd to, że owa rzeczywistość senna wydaje się tak obca, a
często wprost niesamowita. Wyrośliśmy już z tego archaicznego świata, nie ulega to żadnej
wątpliwości. Jeżeli go przeżywamy, przeżywamy go jako coś obcego. Ale gdy patrzymy na sprawę
bezstronnie, bez uprzedzeń, do jakich skłania nas nasza obecna sytuacja, musimy przyznać, że
istnieją także pozytywne strony takiego przyporządkowania.
Organizm, który osiągnął ten archaiczny szczebel, jest bowiem także sam w sobie doskonały.
Wszystkie dzieła ewolucji są właściwie cudem, na każdym szczeblu i w każdym czasie. Żadne jej
stworzenie nie jest ani niekompletne, ani wadliwe, nawet w porównaniu do jego filogenetycznie wyżej
rozwiniętych potomków. Jeżeli pomimo to istnieje i możliwy jest dalszy rozwój na wyższych
poziomach, jest to – w każdym razie dla naszego rozumienia – paradoks tych dziejów.
"Istota międzymózgowiowa" w świecie swoim jest więc bezpieczna i osłonięta w sposób dla nas już
nieosiągalny. Dzieje się to bowiem z tak nie kwestionowaną oczywistością, w takiej harmonii, jaka
nam, posiadaczom półkul mózgowych, zmuszanym wciąż do podejmowania decyzji i narażania się w
każdej chwili na popełnianie- omyłek – musi zdawać się iście niebiańska.
Przymus podejmowania indywidualnej decyzji, możliwość popełnienia błędu – wszystko to nie
istnieje w rzeczywistości międzymózgowiowej. Ptak wędrowny, którego przy określonej długości dnia
ogarnia popęd migracji i który, sterowany wyłącznie widokiem gwiaździstego nieba,8 podąża na
południe na zimowisko, nie zna wątpliwości i mylić się nie może.
Jedność utworzona przez osobnika i jego środowisko jest tak doskonała na owym szczeblu, że
ponownie rodzi się pytanie, dlaczego na tym nie stanęło. Dlaczego ewolucja po wszystkich
potwornościach, jakie wydarzyły się od początku "big bangu", nie zaznała wreszcie spokoju. Jak
należy rozumieć fakt, że doszło do następnego kroku, pomimo że to, co zostało osiągnięte, wydaje się
tak doskonałe. Mity odpowiadają na to pytanie w ten sposób, że zdolność poznania, korzystania z
indywidualnej swobody w obcowaniu ze środowiskiem i związane z tym ryzyko błądzenia i
dopuszczania się winy – były tym, co wygnało nas z owego raju jednomyślności z pozostałą przyrodą.
Ten przekaz należy – moim zdaniem – do najdobitniejszych przykładów znaczenia mitologicznych
wypowiedzi jako źródła pozanaukowego poznania. Dzisiaj, gdy minęły tysiące lat od sformułowania tej
odpowiedzi, zaczynamy odkrywać, że właśnie dokładnie tak było.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
14. Wymarsz
Granice bezpieczeństwa
Przed mniej więcej 600-800 milionami lat – wyraźnej granicy dotąd nie ustalono – pierwsze
organizmy zaczęły opuszczać rajskie bezpieczeństwo osiągniętego do tej pory szczebla rozwoju, aby
wymaszerować ku nowym, nieznanym wymiarom. Chcąc dowiedzieć się, jak do tego doszło,
należałoby zadać dwa pytania. Pierwsze – o to, dlaczego ewolucja podjęła ten ponowny wysiłek. A
więc pytanie o to, jaka to wada, jaka luka w arsenale ważnych dla przetrwania właściwości mogła
występować u istoty związanej ze swym środowiskiem instynktami. Ewolucja przecież atakuje tylko
tam, gdzie istnieje szansa udoskonalenia czegoś.
Drugie dotyczyłoby konkretnej drogi, na jaką rozwój wkroczył, kiedy wzniósł się ponad szczebel
międzymózgowia. To, że w przyrodzie istnieje miejsce na wprowadzenie udoskonaleń, nie jest wcale
jednoznaczne ze znalezieniem jakiegoś rozwiązania. Musimy więc pytać się nie tylko o przyczynę,
lecz także o możliwości, jakimi ewolucja rozporządzała w chwili podjęcia kolejnego skoku.
Zacznijmy od punktu pierwszego: na czym polegała wada, która sprowokowała dalszy rozwój, co
było ową słabą stroną "istoty międzymózgowiowej", dopiero co określonej jako niebiańska? Jakie to
zagrożenie było dosyć wielkie, aby uzasadnić ryzyko nowego początku?
Nietrudno znaleźć odpowiedź. Brzmi to zrazu paradoksalnie, ale zagrożenie organizmu
związanego ze swym środowiskiem wrodzonymi programami zachowań (instynktami) sprowadza się
właśnie do tych programów – które przecież tak zachwycają jako podłoże jego bezpieczeństwa i
ochrony! Otóż jest ono nieuniknioną konsekwencją faktu, że na tym szczeblu zachowanie nie opiera
się jeszcze na indywidualnych doświadczeniach.
Korzyść, jaka płynie z owych programów zachowań polega na tym, że na wszystkie potrzeby i
zadania można reagować według recepty wypróbowanej pod względem przydatności nie tylko przez
jednostkę, lecz przez niezliczonych członków setek i tysięcy pokoleń danego gatunku. Śmiertelne
niebezpieczeństwo tkwiące jednocześnie w tejże sytuacji wynika stąd, że owe tak niezwykle starannie
sprawdzone recepty stają się bezwartościowe, z chwilą gdy zmieniają się warunki środowiska, do
których zostały tak pieczołowicie i z takim nakładem czasu dopasowane.
Istnieje wiele dramatycznych czasami przykładów obrazujących podwójne oblicze owego dzieła
instynktu, jakim jest przyporządkowanie środowisku. Dla zobrazowania istoty problemu podamy tutaj
kilka spośród tych przykładów.
Pierwszy dotyczy pewnego gatunku żółwi morskich żyjących w południowym Pacyfiku. Zwierzęta te
składają jaja na plażach w odległości 20, 30, najwyżej 50 metrów od brzegu. Samice wygrzebują
swoimi niezgrabnymi łapami płytkie doły, składają w nich jaja, przysypują piaskiem i powracają do
wody.
Jest to także czynność instynktowa, nawet dosyć złożona. Po zniesieniu jaj samice nie troszczą się
już więcej o potomstwo. Żadna z nich nigdy nie widziała wyklucia się małego żółwia ze złożonego
przez siebie jaja. Pomimo to działają tak, jak gdyby wiedziały, co będzie się działo za kilka tygodni, jak
gdyby potrafiły przewidzieć, co w tej sytuacji jest potrzebne, jaja składają bowiem w miejscu, gdzie
piasek już nie jest wilgotny, lecz suchy i ogrzany przez Słońce. Wybrane miejsce znajduje się
jednocześnie na tyle blisko od strefy przyboju, aby żółwie dziecko nie miało zbyt wielkich trudności z
dostaniem się do wody bezpośrednio po wykluciu.
Samice naturalnie tego wszystkiego nie wiedzą. Steruje nimi instynkt, wrodzony program
zachowania, który – jak już szczegółowo uzasadnialiśmy – należy traktować jako odzwierciedlenie
doświadczeń zdobytych nie przez osobnika, lecz przez jego gatunek. Ale to nie wyczerpuje przykładu,
który nam tutaj ma służyć pomocą. Staje się on dopiero ciekawy, gdy przyjrzymy się temu, co się
dzieje z małymi żółwiami, skoro, wygrzane przez ciepły piasek i tylko na siebie zdane, wyklują się z jaj.
Scena jest dramatyczna. Otrząsnąwszy się z piasku, zwierzątka bezzwłocznie i zdecydowanie
wymaszerowują ku strefie przyboju. Dążą bez wahania w kierunku wody, której nigdy przecież nie
widziały, bardzo się przy tym spiesząc. Pośpiech ten ma słuszną przyczynę, jakkolwiek młode żółwie,
które dopiero kilka minut temu ujrzały światło dzienne, z braku własnych doświadczeń także znać jej
nie mogą. W powietrzu nad nimi bowiem gromadzą się nieprzebrane chmary mew, zwabione
ruchliwym mrowiem żółwi.
Po chwili obserwacji i krążenia pierwsza mewa opada wreszcie lotem nurkowym i potężnym
dziobem zabija pierwszą ofiarę, przerywając jej szybki marsz od miejsca wylęgu do zbawczej wody.
Kilka minut później cała plaża pełna jest skrzeczących i trzepoczących mew spierających się o
bezbronne żółwiątka. Tylko ich kłótliwość powoduje, że w ogólnym zamieszaniu przynajmniej mała
część potencjalnych ofiar mimo wszystko osiąga wodę i może się uratować.
To prawda, że młode żółwie zaraz po wykluciu świadome celu dążą ku wodzie, jak gdyby wiedziały,
gdzie przynależą, chociaż nikt im tego nie powiedział. Ta strona medalu budzi w nas niemal uczucie
tęsknoty za ową utraconą harmonią, ową jednomyślnością z naturą, rodem – zda się – z raju. Ale kto
raz zastanowił się nad przebiegiem całego zjawiska, powtarzającego się rokrocznie, nigdy już nie
zapomni o odwrotnej stronie instynktownego bezpieczeństwa.
Rozpoczynająca się nieomal natychmiast bitwa mew powinna wystarczyć, aby wyleczyć nas z tego
rodzaju nostalgicznych nastrojów. Katastrofa jest bowiem również bezpośrednim skutkiem tego, że
cała scena rozgrywa się wyłącznie na podłożu doświadczeń "wrodzonych.
Można pokusić się o hipotezę, że żółwie przyzwyczaiły się do składania jaj na lądzie w bardzo
dawnej epoce, kiedy ich gatunek nie miał tam jeszcze żadnych poważnych wrogów. Ptaki istnieją od
najwyżej 150 milionów lat, wiek żółwi wynosi prawie dwa razy tyle. Selekcja faworyzowała tę ich
tendencję, pozwalającą przetrwać potomstwu samic, które właśnie tak postępowały.
Po pewnym, jak na nasze mierniki bardzo długim czasie gatunek składał się więc już tylko z takich
zwierząt, jakie na podstawie genetycznej predyspozycji były zaprogramowane na składanie jaj w
suchym piasku w określonej odległości od morskiego brzegu. Jest to jedyna metoda, dzięki której
gatunek może się uczyć, przy czym ofiarą padają wszystkie osobniki genetycznie nie pasujące do
szablonu wytyczonego przez selekcję dla danego przypadku.
Innego sposobu nie ma, skoro na tym etapie żaden osobnik nie jest jeszcze w stanie sam
zdobywać doświadczenia, uczyć się: nie umie zmieniać swojego zachowania w wyniku nabytych
doświadczeń. Z pokolenia na pokolenie przetrwać mogą tylko uprzywilejowani, a więc ci, którzy dzięki
przypadkowi pasującej mutacji nieco bardziej od przeciętnej zbliżeni są do wymagań selekcji, do jej
schematu prób. Na skutek tego stopniowo przesuwa się sama przeciętna, aż w końcu powstaje
gatunek wyposażony w nowe właściwości. A to znaczy, że gatunek taki nauczył się czegoś nowego.
Najwidoczniej żółwie nie potrafiły dotąd dokonać tego po raz drugi. Zagrożenie potomstwa przez
nieprzewidziane pojawienie się mew na terenie wprost idealnie do tej pory nadającym się do składania
jaj stanowi zmianę warunków środowiska; po dziś dzień nie zauważono żadnych śladów
przystosowania się do tej zmiany. A ponieważ nie ma takiego żółwia, który by z powtarzającej się
rokrocznie klęski umiał nauczyć się czegoś i odpowiednio zmienić swoje zachowanie, rzeź będzie
trwała nadal.
Podobne przykłady są rzadkie. Nic dziwnego, przecież zwykle brak przystosowania do zmiany
żywotnych warunków środowiska kończy się wymieraniem danego gatunku. Tym samym owe
odstraszające przykłady w krótkim czasie znikają z powierzchni Ziemi. W przypadku żółwi wydaje się,
że tylko szczęśliwy zbieg okoliczności spowodował, iż wskutek braku rozsądku u mew pozostająca
przy życiu liczba osobników jeszcze wystarcza do zapewnienia trwania gatunku.
Mewy przecież także nie są zdolne do nauczenia się czegokolwiek. Ogarnięte popędowym
instynktem łowieckim i wskutek również wrodzonej im zazdrości o pokarm, nie potrafią zrezygnować z
długotrwałych kłótni i optymalnie wykorzystać nagle występującego jego nadmiaru. Tak więc
niebezpieczeństwo wynikające ze sztywności zachowania instynktowego zostaje zmniejszone przez
ten sam brak u przeciwnika.
Kolejny przykład odsłania odwrotną stronę instynktowego bezpieczeństwa w sposób jeszcze
bardziej groteskowy, a dzięki temu bardziej uchwytny; chodzi tutaj o historycznie zupełnie świeży
przypadek, który obserwować można będzie tylko przez stosunkowo krótki czas, nie daje się on
bowiem pogodzić z przetrwaniem gatunku.
Opisałem już raz tę historię w jednej z wcześniejszych moich książek, 1 ale w innym powiązaniu.
Teraz chcę do niej powrócić, gdyż jest wyjątkowo pouczająca. Na treść jej składa się niezwykły los,
jaki przypadł w udziale pewnemu rodowi dzikich gęsi odkrytych przez radzieckich zoologów na Syberii.
Przed chwilą mówiliśmy o bezpieczeństwie i pewności, z jaką ptaki wędrowne wyruszają w drogę w
związku ze zmianą pory roku. Gęsi z Barabińskiego Stepu na Syberii pozwalają nam poznać granice
tego bezpieczeństwa.
Otóż każdej jesieni wyruszają one na południe do swego odległego o 3 500 kilometrów zimowiska
– wyruszają o dwa tygodnie za wcześnie i chociaż jest to dla nich zgubne, nie istnieje na Ziemi siła
zdolna je od tego powstrzymać. Katastrofę sprowadza sygnał, iż długość dnia (czyli okres dostępności
światła dziennego) spadła poniżej pewnej dolnej granicy, co wyzwala popęd wędrowczy u tych
zwierząt. Niestety, sygnał ten nadchodzi zanim gęsi zakończą swój okres pierzenia. Gdy nadchodzi
"rozkaz", pióra ich jeszcze nie odrosły dostatecznie, aby gęsi mogły latać.
Gęsi nie mają wyboru: nie istnieje przecież żadna możliwość sprzeciwu wobec instynktowego
rozkazu, dopóki nie ma odpowiednio rozwiniętych półkul mózgowych. Wyruszają zatem, a że lecieć
nie" mogą, puszczają się w drogę piechotą. Każdej więc jesieni armia złożona z kilkudziesięciu tysięcy
gęsi wali przez step, dążąc zdecydowanie na południe do celu odległego o wiele tysięcy kilometrów.
Trudy drogi i ataki drapieżników przez dwa tygodnie dziesiątkują kolumnę – której udaje się oddalić od
miejsca wymarszu nie więcej niż o 160 kilometrów – aż wreszcie po upływie tego czasu pióra są już
dostatecznie wyrośnięte. Te osobniki, które przeżyły morderczy wysiłek, mogą teraz unieść się w
powietrze i bez trudu odbyć resztę trasy w sposób właściwy ptakom wędrownym.
Prawdopodobnie ingerencja cywilizacji w teren (może wykonanie wielkiego projektu regulacji rzek)
wygnała przed kilku dziesiątkami lat dzikie gęsi z ich przyrodzonych kwater letnich. Nową ojczyznę
znalazły dopiero kilkaset kilometrów dalej na południe. Tymczasem to przeniesienie gniazdowiska
miało fatalny skutek, o którym gęś nic nie mogła wiedzieć. Tam, bardziej na południe, sygnał
wyzwalający popęd wędrowczy już się nie zgadza. Krytyczna długość dnia na nowym terenie
najwidoczniej nadchodzi zbyt wcześnie.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby gęsi mogły poczekać tylko 14 dni. A to właśnie nie jest możliwe.
"Bezpieczeństwo" na szczeblu instynktowym, owo zabezpieczenie przez sposoby zachowania
otrzymane w spadku już przy urodzeniu, wyklucza możliwość zrewidowania zachowania na podstawie
indywidualnych doświadczeń, mówiąc krócej: nauczenia się czegoś. Stąd też nie ma żadnej
wątpliwości, że ów ród gęsi w najbliższym już czasie przestanie istnieć.
Z całą wyrazistością ujawniają się tutaj granice instynktowego bezpieczeństwa. Odwrotna strona
tego medalu to niezdolność uczenia się. Sedno instynktu, wyrażone w niezawodnej recepcie na
powtarzające się zadania, zakłada absolutny stereotyp tych zadań. Tymczasem także w przyrodzie
ożywionej skrajny konserwatyzm prowadzi do klęski, w chwili gdy zmieniają się wymagania.
Na zakończenie jeszcze jeden, już ostatni, szczególnie obrazowy i stosunkowo niegroźny przykład,
pochodzący od Karola Darwina.
Opisał go w dzienniku prowadzonym w czasie swej słynnej podróży dookoła świata na statku
"Beagle", gdy jako zupełnie młody, 22-letni człowiek prowadził obserwacje, z których potem wywiódł
swą rewolucyjną naukę o pochodzeniu gatunków. W tym wypadku chodzi o opis dziwacznego
zachowania pewnego gatunku ptaków żyjących w Ameryce Południowej, zwanych przez tubylców
casarita.
Zwierzęta te kopią w gliniastych zboczach sztolnie mające do dwóch metrów długości, a w ich
końcach składają i wysiadują jaja. Ale program instynktów nie uwzględnia przecież żadnych
krótkoterminowych zmian środowiska. W przypadku casarity dotyczy to stosunkowo cienkich murów z
gliny, służących tubylcom tamtych okolic do grodzenia swych gruntów. Ptaki wkopują się więc także w
ściany tych murów i oczywiście po wygrzebaniu 30 czy 40 centymetrów gliny znajdują się już po
drugiej stronie muru na wolnym powietrzu. Casarita niczego się nie uczy z tego doświadczenia. W
czasie pobytu Darwina widywano więc mury podziurawione przez te ptaki dosłownie jak sito.
Darwin pisze o tym w dzienniku: "Przekonałem się o dość ciekawej rzeczy, a mianowicie, że nie
potrafią zupełnie nauczyć się oceniania grubości, bo choć bezustannie przelatywały ponad niskim
murem, ciągle go na próżno przewiercały, uważając, że to świetna ścianka do wykopania gniazda".
Casarita nie nauczy się tego nigdy. Podobnie jak jeż nigdy nie pojmie, że kolce nie chronią go
przed kołami samochodu równie niezawodnie jak przed wszystkimi innymi niebezpieczeństwami, z
którymi gatunek jego dzięki kolcom dawał sobie radę przez miliony lat. Pstrągi nadal będą chwytać
metalową błyszczkę, a kukułcze dzieci za tysiąc lat będą jeszcze niezmordowanie chowane przez
przybranych rodziców, których własne potomstwo zostało przez intruzów zgładzone.
Wszystkie te przykłady, chociażby przez to, że możemy je jeszcze obserwować, są w gruncie
rzeczy niegroźne. Wszelkie koszty poniosły przede wszystkim te niezliczone gatunki, które w ciągu
długiej historii życia na Ziemi wyginęły, ponieważ członkowie ich nie byli zdolni przystosować się do
krótkoterminowych zmian środowiska na drodze indywidualnie nabytych doświadczeń.
Przeciwieństwa, które się nie wykluczają
Łatwo zrozumieć, jak bardzo było w zasadzie pożądane, aby sztywne wzorce wrodzonych
doświadczeń dały się przełamać i dostosować do aktualnych wymagań rozwoju. Ale to dopiero
cząstkowa odpowiedź na pytanie, w jaki sposób ewolucja wzniosła się ponad szczebel
międzymózgowia. Jakimi to możliwościami przyswojenia organizmom – wytresowanym przecież w
ciągu niewyobrażalnie długich okresów czasu tak, by całkowicie wierzyły gotowym, wrodzonym
programom zachowań – dysponowała ewolucja?
Naukowcy zrazu podejrzewali, że albo rozpatrywanie takich możliwości zapędzi ich w ślepy zaułek,
albo że odkryją jakiś sensacyjny punkt zwrotny, który zmienił dotychczasowy kurs ewolucji o 180
stopni. Były to niepokojące przypuszczenia, ponieważ wiedzieli, że ewolucja w każdej chwili zdana jest
na kontynuację przy użyciu tego, co jest. Przejście od przystosowania przez instynkty do zdolności
indywidualnego uczenia się było dla naukowców-ewolucjonistów jeszcze do niedawna prawie
całkowicie nie wyjaśnioną fazą filogenezy – w każdym razie w swych istotnych punktach.
Tak było do chwili, w której dokonali sensacyjnego i naprawdę zdumiewającego odkrycia, że
doświadczenia wrodzone i nabyte wcale się wzajemnie tak radykalnie nie wykluczają, jak cały świat
sądził do tej pory. Najwyraźniej był to znowu jeden z owych przypadków – bardzo częstych właśnie w
dziedzinie biologii – kiedy pod wpływem psychologicznych uprzedzeń podchodzi się do problemu po
prostu od niewłaściwej strony. Znowu rozumowano zbyt sztywno w kategoriach alternatyw, problem
stawiano wyłącznie z perspektywy "albo – albo", gdy tymczasem w przyrodzie ożywionej rozwój
posuwa się właśnie przez współdziałanie pewnych tendencji, które – według reguł naszej logiki –
wzajemnie się wykluczają.
Badacze w końcu stwierdzili, że dotyczy to również związku między instynktem a zdolnością
uczenia się. Skoro już raz wpadli na ten pomysł, mnożyć się zaczęły wypadki, w których udawało się
udowodnić doświadczalnie, że pewne zdolności, mimo że niewątpliwie wrodzone, zdane są na
procesy uczenia, aby się mogły urzeczywistnić. Ponieważ brzmi to zrazu całkowicie paradoksalnie,
musimy na podstawie opisu kilku tego rodzaju badań uzmysłowić sobie, co to znaczy w praktyce.
Pierwszym i najtrudniejszym zadaniem etologa jest uchwycenie, które objawy zachowań
zwierzęcia są wrodzone, a które wyuczone; robi to na przykład przez naśladowanie dorosłych
współplemieńców badanego osobnika. Klasyczną próbą służącą wyjaśnieniu tego problemu jest
eksperyment, który można by nazwać "doświadczeniem Kas-para Hausera". Podobnie jak rzecz się
jakoby miała z owym tajemniczym znajdą, od którego imienia nazwano eksperyment, oddziela się
zwierzęta doświadczalne możliwie zaraz po urodzeniu od współplemieńców i hoduje w izolacji. Sens
całej procedury jest oczywisty: charakterystyczne dla gatunku sposoby zachowania, jakie zwierzę
wykazuje w takich warunkach, muszą być wrodzone. To, co się umie bez nauczenia się, może być
przekazane tylko genetycznie.
Taką metodą bardzo szybko udowodniono, że wrodzony jest na przykład typowy śpiew wielu
gatunków ptaków. Gajówki, czyli piegże, wyklute w wylęgarce i wychowane w dźwiękoszczelnym
pomieszczeniu, gdy dorosły, wydawały wszystkie 25 wołań typowych dla swego gatunku, a ponadto
jeszcze 3 nie mniej charakterystyczne, związane ze sobą śpiewy. Jest to niewątpliwie zaskakujący
przykład tego, co może być dziedzicznie magazynowane. W tym wypadku: poprawny w czasie
przebieg stymulacji wszystkich narządów uczestniczących w wytwarzaniu dźwięków.
Podobne doświadczenia przeprowadzono z kurami domowymi i grubodziobami. Kiedy natomiast
sprawdzono to samo zjawisko u zięb pospolitych, natrafiono na pewną drobną osobliwość, która
okazała się nadzwyczaj interesująca. Dźwiękoszczelnie wychowane zięby wprawdzie także uderzają
w śpiew, pod względem liczby zgłosek i długości normalny, ale śpiewowi temu brakuje
rozczłonkowania na 3 strofy, charakterystycznego dla zięb wyrosłych w warunkach naturalnych. A więc
podziału tego trzeba się nauczyć.
Nie jest to jeszcze nic szczególnego. Prawdziwie interesujące stały się owe badania, dopiero gdy
angielski zoolog W.H. Thorpe wpadł na pomysł, aby wychowanym przez siebie ziębom podać lekcję,
której uczyłyby się w warunkach naturalnych, pomieszaną z "fałszywymi" wzorami. Odtwarzał więc
tym zwierzętom doświadczalnym taśmy magnetofonowe, z których jedna zawierała poprawny śpiew
zięby, a pozostałe – podobne śpiewy spokrewnionych gatunków ptasich.
Powtarzał tę czynność codziennie po kilka razy i zięby istotnie nauczyły się śpiewać z taśmy. I to
jeszcze nic dziwnego. Ciekawe dopiero było, że w owych doświadczeniach ptaki zawsze z bezbłędną
pewnością wybierały sobie prawdziwy śpiew zięby i tylko ten służył im za wzór. Całkowicie ignorowały
pozostałe przykłady.
Tym samym zostało udowodnione jakieś skrzyżowanie instynktu ze zdolnością uczenia się, dotąd
zupełnie nie znane. Nie można wyniku eksperymentu interpretować inaczej niż tym, że ziębom
wrodzona jest zdolność nauczenia się czegoś ściśle określonego. Do wrodzonych im programów, do
zdolności przekazanych im genetycznie przez gatunek należy to, że reagują procesem uczenia się na
podawany im typowy śpiew zięb. Wrodzona jest więc zdolność indywidualnego magazynowania tego
właśnie śpiewu jako jedynego spośród wszystkich innych możliwych zjawisk akustycznych.
Od tego czasu ta zdumiewająca wrodzona zdolność do selektywnego uczenia się została
udowodniona i bezspornie stwierdzona u wielu różnych gatunków w odniesieniu do zupełnie różnych
sprawności. Najbardziej skomplikowanego i zadziwiającego przykładu dostarczyło doświadczenie z
młodą małpką – rezusem, któremu amerykański zoolog G.P. Sackett stworzył warunki pozwalające na
dokonywanie własnego wyboru spośród oferowanych jej kolorowych przeźroczy.
Było to doświadczenie typu "Kaspar Hauser". Małpkę oddzielono od matki zaraz po urodzeniu i
chowano w specjalnej klatce, w całkowitej izolacji od współplemieńców. Podobnie do wielu innych
zwierząt rezus w dzieciństwie jest ogromnie ciekawy wszystkiego i żądny wciąż nowych wrażeń.
Eksperymentator zaspokoił tę potrzebę zwierzęcia w sposób starannie obmyślany. W klatce umieścił
cztery guziki: posługując się nimi małpie dziecko mogło rzucać cztery różne przeźrocza na ścianę
swego domostwa.
Naciśnięcie pierwszego guzika wywoływało obraz grożącego jej samca małpy. Guzik numer 2
powodował ukazanie się obrazu małego rezusa, numer 3 – neutralnie zachowującego się
współplemieńca, wreszcie po naciśnięciu guzika numer 4 pojawiał się krajobraz. Zwierzęciu
pozwolono do woli naciskać guziki, toteż korzystało ono z tego bardzo chętnie, aby się jakoś rozerwać
w swym monotonnym bytowaniu w klatce. Aparatura rejestracyjna notowała dokładnie częstość i czas
korzystania z poszczególnych guzików, wiadomo było więc, jakie obrazy małpka obdarza szczególnym
zamiłowaniem.
Krzywe częstości rejestrujące wynik doświadczenia miały niezwykle charakterystyczny przebieg. W
pierwszych tygodniach życia zwierzę, które przecież nie mogło zebrać żadnych doświadczeń
życiowych poza własną klatką, nie wyróżniało szczególnie takiego czy innego obrazu. Wszystkie
cztery guziki były równie często w użyciu. Należało więc sądzić, że żaden z obrazów nie budził w
małpie jakichś szczególnych emocji.
Zmieniło się to dosyć nagle po upływie 2,5 miesiąca od urodzenia. Otóż teraz małpa już prawie w
ogóle nie korzystała z pierwszego guzika. Szukając nadal rozrywki w częstym oglądaniu pozostałych
trzech obrazów, unikała odtąd widoku grożącego jej współplemieńca. W rzadkich, wyjątkowych
wypadkach, kiedy jednak patrzyła na to przeźrocze, obserwowano wyraźnie, że teraz raptem się go
boi. Ale trwało to dokładnie tylko 3 miesiące, po czym obraz groźnego samca najwidoczniej już nie był
straszny dla małpki. W każdym razie posługiwała się odtąd, jak poprzednio, równie często i beztrosko
wszystkimi czterema guzikami.
Rezultat doświadczenia jest dlatego tak rewelacyjny, że etolodzy stwierdzili, iż dokładnie w okresie
między 2,5 a 5,5 miesiąca po urodzeniu rezus musi uczyć się przystosowania do socjalnego porządku
małpiej społeczności, a właściwie – mówiąc ściślej – tylko w tej fazie może się tego nauczyć. Jeżeli
moment ten w rozwoju młodego zwierzęcia nie zostanie wykorzystany, na przykład przez izolację
trwającą do 6 miesięcy, małpa do końca życia pozostaje outsiderem niezdolnym do włączenia się w
społeczeństwo małpiego stada.
Przyczyną zaś jest to, że taka małpa już nie potrafi rozpoznać struktury stada, ponieważ nie wie, co
oznacza gest grożenia, którym hierarchicznie wyższe zwierzę sygnalizuje jej swoją nadrzędną
pozycję. Podczas gdy normalnie sam gest grożenia wystarczy do regulowania kolejności przy
żerowaniu, do rozdziału miejsc sypialnych i innych skomplikowanych procesów wewnątrz grupy,
zwierzę, które jest ślepe na taki sygnał, wplątuje się nieustannie w zupełnie konkretne niesnaski. Trwa
to dopóty, dopóki nieszczęsne stworzenie wreszcie nie zrezygnuje z wszelkich dalszych prób
nawiązania kontaktu z grupą.
Wszystko to było już wiadome przed przeprowadzeniem doświadczenia. Wiedziano także, że
młody rezus musi w wymienionym okresie nauczyć się na drodze konkretnych doświadczeń sensu
gestów grożenia, które zresztą mogą ograniczać się do lekkiego zaznaczenia wyrazu mimicznego.
Sądzono zatem, że rozumienie tego społecznie tak ważnego sygnału jest oczywiście wynikiem
uczenia się. Szczegółowo opisane przez nas doświadczenie dowodzi, że sprawa nie jest wcale tak
prosta.
Wykazuje bowiem, że młoda małpka w pewnym ściśle ograniczonym okresie rozwoju na podstawie
wrodzonego doświadczenia nagle rozumie znaczenie gestu grożenia. Jednakże dalsze losy
eksperymentalnego zwierzęcia świadczą równie jednoznacznie o tym, że owo wrodzone rozumienie
wymaga jak gdyby potwierdzenia przez konkretny proces uczenia się, po to aby zachowanie mogło
być przystosowane do warunków życia w grupie.
Taka wzajemna zależność sprawności wrodzonych od nabytych, i odwrotnie, jest sprzeczna z
wszystkimi wyobrażeniami, jakie nie tylko laicy, ale także jeszcze większość uczonych, zwykli kojarzyć
z istotą owej pary przeciwieństw. Zakorzeniona w nas tendencja do myślenia w kategoriach "albo –
albo" każe nam zawsze zakładać, że cecha wrodzona jest niezależna od wszelkich wpływów
zewnętrznych, natomiast to, czego organizm potrafi się nauczyć, jest niemal całkowicie zależne od
woli i wyboru.
Wystarczy przypomnieć sobie, z jaką to zawziętą jednostronnością aż do tej pory zwalczają się w
różnych dziedzinach teoretycy środowiska z teoretykami predyspozycji. Podczas gdy jedni są święcie
przekonani, że człowiek jest przede wszystkim wytworem czynników środowiska, którymi w zasadzie
można dowolnie manipulować – czy to przez wpływy wychowawcze, czy też przez zmianę warunków
ekonomicznych – ich przeciwnicy są fatalistami i z taką samą jednostronnością reprezentują pogląd,
że predyspozycja człowieka jest jego ostatecznym, wrodzonym i nieuniknionym losem.
Cały problem polega na tym, że obie strony mogą powołać się na konkretne dowody wspierające
ich stanowisko. A ponieważ dla obu w grę wchodzi rzecz niemała, bo losy ludzkości,zawsze czyha
pokusa, aby za konieczny warunek wszelkiego zbawienia uznać przynajmniej teoretyczne, a w razie
potrzeby także realne zniszczenie swego przeciwnika. A tymczasem nowoczesne badania nad
mózgiem mogłyby nas może pouczyć, że antynomia, na którą powołują się wrogie sobie strony, wcale
nie jest tak absolutna, jak się wydaje. Może dylemat wcale nie jest aż tak bez wyjścia, może rację
mają obaj uczestnicy sporu – mimo że w naszym wyobrażeniu to paradoks.
Badania, o których mowa, sugerują, że chyba jednak warto pomyśleć nad taką możliwością.
Przypomnijmy, że największy postęp fizyki w naszym stuleciu został umożliwiony przez odkrycie
Alberta Einsteina, iż realny świat w swym najgłębszym wnętrzu spojony jest prawami niedostępnymi
już dla naszej wyobraźni. Kto wie, czy w tej sytuacji nie pomoże nam rozważenie takiej możliwości
tam, gdzie obiektem badań nie jest kosmos, lecz my sami.
Powróćmy do pytania wyjściowego tego rozdziału. Dotyczyło ono czynników, którymi mogła
rozporządzać ewolucja, gdy się okazało, że wyposażenie organizmów w zdolność do indywidualnego
nabywania doświadczeń, a więc do uczenia się, stanowi o postępie. Odpowiedź, która się nasunęła,
jest zaskakująco prosta. Sprowadza się bowiem do tego, że istoty, które osiągnęły
międzymózgowiowy szczebel rozwoju, w zasadzie dawno już taką zdolność posiadały – chociaż
jeszcze w swoiście ograniczonym sensie.
Owo ograniczenie, w zestawieniu z tym, co my rozumiemy pod pojęciem "uczyć się", jest
wielostronne. Lekcja, której na tym szczeblu rozwoju można się nauczyć, nie jest jeszcze zależna od
woli czy wyboru. Przeciwnie, są to ściśle swoiste elementy, jak gdyby pojedyncze cząstkowe człony,
które przez procesy uczenia się muszą zostać wpasowane do skądinąd ściśle wrodzonego łańcucha
instynktów.
Dalsza różnica polega na ograniczeniu w czasie. W tym zacieśnieniu przez instynktowe
zachowanie swoista zdolność nauczenia się czegoś określonego występuje widocznie tylko
przejściowo, w fazie rozwoju ujętej w dość ścisłe klamry czasowe, a potem zanika. W przypadku
niewykorzystania owej fazy wrażliwej, zaległości nigdy już nadrobić nie można.
Łatwo zrozumieć sens biologiczny tego ograniczenia w czasie. Na tym szczeblu rozwoju na plan
pierwszy zdecydowanie wysuwa się jeszcze problem zapewnienia bezpieczeństwa przez możliwie
stałe programy zachowań. Jeżeli więc nawet uzupełnienie cząstkowych elementów tych programów
procesami uczenia się jest niezbędne, słuszne się wydaje natychmiastowe wyeliminowanie skutku
tych procesów, skoro tylko brakujący element został już opanowany. W przeciwnym razie zagrożona
byłaby natychmiast trwałość nabytku, a tym samym także niezmienna stabilność programu, o którą na
tym etapie wciąż jeszcze przede wszystkim chodzi.
Z tym wymaganiem związana jest trzecia różnica: nieodwracalność wyuczonego członu
instynktowego. Podczas gdy w naszym doświadczeniu do zjawiska uczenia się należy zapominanie
bądź – ujmując rzecz od drugiej strony – podczas gdy u nas zapamiętywanie nauczonego materiału
stanowi szczególną sprawność – po zakończeniu fazy wrażliwej nic nie jest w stanie do końca życia
naruszyć elementu instynktowego nabytego przez doświadczenie. Właśnie ta osobliwość
spowodowała, że tak późno dopiero odkryto, iż w układzie czynności instynktowych występują
elementy nabyte, po nabyciu bowiem nie różnią się już niczym od wrodzonych części programu. 2
Będziemy jeszcze mówić o tym, jak rozstrzygające dla rozwoju naszej własnej osobowości bywają w
pewnych okolicznościach skutki tej osobliwej cechy.
Wpajanie "podążania w ślad" jako zjawisko kluczowe
Wszystkie te kryteria najłatwiej przestudiować na tak zwanym wpajaniu (imprinting) czynności
podążania w ślad, jednym z najważniejszych spośród wszystkich odkryć dokonanych przez etologów.
Datuje się ono już od 1935 r., odkrywcą jego jest Konrad Lorenz. Dzisiaj, po latach, okazuje się, że
stanowi jak gdyby podstawowy model interesującego nas tutaj zjawiska: skrzyżowania doświadczeń
wrodzonych z nabytymi.
Jako ostatni już przykład musimy teraz opisać pewien stan rzeczy, zwany przez etologów
wpajaniem, przede wszystkim dlatego że dzięki niemu najprędzej znajdziemy odpowiedź na pytanie,
które dotąd pomijałem milczeniem: pytanie, do czego właściwie potrzebne było uzupełnienie
doświadczeń wrodzonych indywidualnie wyuczonymi elementami cząstkowymi.
W pierwszej chwili wydaje się przecież zupełnie niezrozumiałe, dlaczego ewolucja, która potrafiła
ulokować w podłożu dziedzicznym tak zdumiewająco skomplikowane i szczegółowe sposoby
zachowania, nagle w kilku szczegółach odeszła od tej wypróbowanej i tak skutecznej metody.
Dlaczego rozwinęła dodatkowo nową, nadzwyczaj złożoną zasadę, tj. wrodzoną zdolność uczenia się
czegoś ściśle określonego – zamiast wkroczyć na o wiele prostszą chyba drogę magazynowania w
genomie, a więc w podłożu dziedzicznym, także tego, czego tam jeszcze brakowało.
Zjawisko wpajania otworzy nam oczy na przyczynę, dla której nie było to biologicznie możliwe.
Jednocześnie podchodzimy tutaj do miejsca stanowiącego jeden z decydujących punktów zwrotnych
całego rozwoju, którym się w naszej książce zajmujemy. Owa przyczyna, która w przypadku wpajania
podążania w ślad zmusiła ewolucję do uzupełnienia wrodzonych elementów zachowania wyuczonymi
członami cząstkowymi, reprezentuje – moim zdaniem – jeden z decydujących szczebli, po których
rozwój wzniósł się ponad poziom międzymózgowia.
Wyjaśnimy sobie najpierw samo zjawisko: otóż gęsie pisklę dopiero co wyklute z jaja – to samo
dotyczy wielu innych, może nawet wszystkich innych zagniazdowników – w ciągu kilku minut "wpaja"
sobie pierwszy ruchomy obiekt, który przed sobą ujrzy, i od tej chwili podąża za nim nieomylnie krok w
krok. W warunkach naturalnych takie wpajanie podążania w ślad jest dlatego niezwykle celowe, że
normalnie nowo wyklute pisklę natyka się na własną matkę.
Sztuczna ingerencja uczonego może nieomal dowolnie przekształcać tę prawidłowość. Rezultatem
jej bywają zdumiewające, nieraz groteskowe wręcz "efekty "wpajania": jeżeli pierwszym obiektem
ukazującym się pisklęciu po wykluciu jest drewniane pudełko, które eksperymentator ciągnie za sobą
na sznurku, pisklę będzie chodziło za tym martwym obiektem równie wytrwale, jak gdyby to była jego
matka. Gdy natomiast pierwszym optycznym wrażeniem jest człowiek – udowodniono, że wtedy także
wystarcza zaledwie kilka minut – zostaje on nieomylnie zaakceptowany w roli "matki" (czyli
współplemieńca).
Słynny zoolog Karl von Frisch opisał przypadek swego młodszego kolegi, który w taki sposób
"wpoił" siebie czapli. Zwierzę broniło go potem przed każdym zbliżającym się obcym człowiekiem. Gdy
dorosło, zalecało się do niego i razem z nim budowało gniazdo, przy czym naukowiec musiał
przynosić gałęzie i podawać je ptakowi, który wykorzystywał je do budowy. Skoro tylko dzieło zostało
zakończone, czapla usiłowała niedwuznacznie nakłonić swego ludzkiego partnera, aby zasiadł z nią w
gnieździe, "jednakże na tym etapie – jak lakonicznie stwierdza Karl von Frisch – wzajemny stosunek
osiągnął granice tego, co było możliwe".
Udokumentowana tą historyjką ostateczność i nieodwracalność efektu wpajania ma swoje głębokie
przyczyny w warunkach naturalnych. Zagniazdownik, który na wolnym terenie zgubi swoją matkę bądź
(gdy dorośnie) "zapomni", jak wygląda jego współplemieniec – jest stracony. Także ostre ograniczenie
wrażliwej fazy – w przypadku kaczątka kończy się ona najpóźniej w 24 godziny po wykluciu – ma swój
sens biologiczny. Tylko w pierwszych godzinach życia prawdopodobieństwo, że obiektem
wyzwalającym wpajanie będzie własna matka, jest dostatecznie wielkie. Każde przedłużenie tej fazy
mogłoby wywołać podobnie groteskowe skutki jak te, które za sobą pociąga sztuczna ingerencja
eksperymentatora. Wszystkie okoliczności są już chyba dosyć przejrzyste, żeby ujawnić powody, dla
których ewolucja tutaj nagle zaczęła uzależniać sukces pewnej reakcji wrodzonej – reakcji podążania
w ślad – od efektu uczenia się. Funkcja tego efektu uczenia się polega na "znaniu" własnej matki. Przy
czym "znać" należy bezwzględnie w tym wypadku rozumieć także w pierwotnym znaczeniu tego
słowa, obejmującym pojęcie uznawania.
Gdy się pomyśli, jaki to rodzaj decyzji tutaj zapada przez wpajanie, rozumie się natychmiast,
dlaczego w tym szczególnym przypadku samo doświadczenie wrodzone absolutnie nie mogło
wystarczyć ewolucji. Zadaniem wpajania podążania w ślad jest stworzenie dostatecznie stabilnego
stosunku pomiędzy młodym zwierzęciem a jego matką, z którą po raz pierwszy styka się po wykluciu.
To zaś określa szczególność owego stosunku do zupełnie konkretnej, w swej indywidualności jedynej,
żywej istoty. Tymczasem – jak już wyjaśnialiśmy szczegółowo – instynkty, a więc doświadczenia
wrodzone, są skrojone na miarę typowych, regularnie powtarzających się zadań (spotkań, sytuacji). Z
natury swej są przystosowaniami do przypadków uogólnionych. Tym samym per se nie są w stanie
ujmować indywidualnych przypadków szczególnych.
Na tym szczeblu zyskuje się ponadto nieocenione wprost korzyści. Dzięki temu, że w
rzeczywistości międzymózgowia przedmioty i istoty żyjące są zredukowane do możliwie prostych
("mizernych") kombinacji cech, stają się do siebie podobne i w zasadzie wymienialne. To dopiero
tworzy w ogóle ich przydatność jako czynników wyzwalających ograniczoną liczbę zachowań.
Rudzik daje się nabrać na czerwony pęk piór dlatego, że niemożliwe było zmagazynowanie w jego
międzymózgowiu wszystkich samic rudzika, jakie mógłby kiedykolwiek w życiu spotkać. Niemożliwe
nie tylko z przyczyn ilościowych, lecz przede wszystkim dlatego, że antycypowanie indywidualnego
wyglądu jest samo w sobie logicznie sprzeczne.
Futrzana faktura i ruch pełzania przy ziemi – oto cechy, które dla wysiadującego ptaka są
identyczne z wrogiem naziemnym. Niezwykła ekonomia – a tym samym odpowiednio wysoki stopień
bezpieczeństwa – tkwią w tym, że taka uogólniająca kombinacja obejmuje właśnie n i e tylko
konkretne, określone osobniki, lecz wszystkie łasice, lisy i tchórze tego świata. Zresztą pośrednim
dowodem tego, jak bezbłędnie owa zasada funkcjonuje, jest także fakt, że aby ją w ogóle odkryć,
trzeba było dopiero sztucznej ingerencji eksperymentu w warunki naturalne.
Ale wszystkie te korzyści obracają się wniwecz, gdy zadanie jest wręcz przeciwne: gdy jako cechy
ujmować wypada nie to, co wspólne wielkiej liczbie organizmów, lecz to, co szczególne dla
konkretnego osobnika.
W tej sytuacji ewolucja obrała jedyną drogę, jaka stała otworem. U najwyżej rozwiniętych istot
żyjących – u skazanych na opiekę nad potomstwem zagniazdowników – do tego programu zachowań,
który zawierał bardzo archaiczną funkcję podążania w ślad, włączone zostało jako rewolucyjna
nowość "puste miejsce". Możemy nawet podać, w jakim miejscu programu to nastąpiło. Stało się to
zapewne w tej części sieci nerwowej w międzymózgowiu, której szczególny wzór tworzył dotąd
wrodzony mechanizm wyzwalający, czyli – w języku etologów – WMW. WMW jest czymś w rodzaju
zapłonu dla przynależnego do niego programu. Rodzajem czujnika zdolnego rozpoznać swoisty
sygnał środowiska (sygnał, który jako czynnik wyzwalający reprezentuje "klucz") i po jego nadejściu
uruchomić program. W przypadku reakcji podążania w ślad zamiast tego czujnika musiał zostać
wbudowany – mówiąc obrazowo – rodzaj woskowanej tabliczki. Co prawda tabliczki o bardzo
szczególnych właściwościach. Aby pozostać przy tym obrazowym przykładzie: tabliczka jest tak
zrobiona, że forma daje się odcisnąć na niej tylko jeden raz, po czym tabliczka zastyga i zachowuje
odcisk po wsze czasy. Ale przez to sama tabliczka staje się WMW, który odtąd zawsze uruchamia
program, z chwilą gdy wzorzec odcisku zjawia się jako czynnik wyzwalający – ale też tylko wówczas.
W taki sposób ewolucja rozwiązała zadanie pozornie samo w sobie sprzeczne: udało jej się
rozwinąć wrodzony program, który uruchamiany jest nie w stosunku do całej grupy nosicieli cech, lecz
wobec konkretnego osobnika jako jedyny czynnik wyzwalający. Aby to zadanie rozwiązać, ewolucja
została zmuszona do wynalezienia procesu uczenia się – w formie wyżej opisanej, bardzo jeszcze
ograniczonej.
Ten krok, wymuszony przez biologiczną konieczność, przygotowuje podstawowy zwrot w
stosunkach pomiędzy organizmem a jego środowiskiem. O ile dotąd organizm miał wyłącznie do
czynienia z niewyraźnymi schematami wymienialnych nosicieli cech, wobec których występował
uzbrojony w podobnie ponadindywidualne standardowe programy, o tyle teraz zostaje skonfrontowany
z nowym doświadczeniem. Naprzeciw niego staje po raz pierwszy osobnik w swej identyczności
jedyny, a jest nim własna matka.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
Najwyżej 1 % informacji odbieranych przez nasze zmysły przekazywany jest dalej do mózgu.
Zestawienie ukazuje odpowiednie oceny teoretyków informacji. I tak np. dla około 200 milionów bitów
(podstawowa jednostka informacji), odbieranych w każdej sekundzie przez nasze oczy, nerwy
wzrokowe dysponują tylko l milionem włókien przewodzących. Zdolność odbiorcza innych zmysłów
jest jeszcze setki lub tysiące razy mniejsza. A więc z rezultatu opracowania wszystkich informacji
przez 10 miliardów komórek nerwowych półkul mózgowych w końcu tylko 10 bitów na sekundę
dociera do naszej świadomości.
Wiadomość zatem, która w końcu trafia do ośrodka wzrokowego w międzymózgowiu, do ciała
kolankowatego, nie jest już obiektywna. Jest ona wyborem spośród bardzo wielu informacji, które
trafiły do siatkówek, niezwykle ograniczonym i dokonanym według rozmaitych kryteriów. Nie tylko to:
ów wybór jest ponadto opracowany przez struktury przetwarzającej go tkanki nerwowej zgodnie z
ustalonymi, danymi z góry wymogami.
W naturalnych warunkach tego nie zauważamy. Jakże mielibyśmy sami na siebie patrzeć przez
ramię? Ale w pewnych sztucznie wytworzonych sytuacjach optycznych możemy czasami stwierdzić
pośrednio, jak wiele w procesie widzenia bywa nam niezauważalnie imputowane. Należy do tego
większość owych zjawisk, które określamy jako złudzenia optyczne. Na sąsiedniej stronie znajdujemy
przykłady ilustrujące to zjawisko. Jest ono wyrazem tendencji do tego, aby przez przesadne
podkreślanie różnic jasności w miejscach granicznych w polu widzenia uwydatniać kontury
szczególnie wyraźnie i jaskrawo.
A że jest to niezwykle sensowna pod względem biologicznym metoda przetwarzania wrażeń
wzrokowych – nie wymaga chyba specjalnego uzasadnienia.
Ważne i godne uwagi jest to, że w naturalnych warunkach nie zauważamy takich i podobnych
efektów przeliczeniowych nie dlatego, iżby w tych warunkach nie miały oddziaływać. Wręcz
przeciwnie. Należy założyć, że owe efekty, które możemy sobie wyjątkowo unaocznić jako złudzenia
optyczne, stanowią zdecydowaną mniejszość przypadków. Fakt, że w trakcie widzenia nie odbieramy
jako szczególnej osobliwości ani tych efektów, ani wielu innych, o których jeszcze w ogóle nie mamy
żadnego pojęcia, wytłumaczyć można wyłącznie tym, że wynik tej pracy przeliczeniowej trwale i
nierozłącznie tkwi w zwyczajnym dla nas widoku, jakim jest w naszych oczach świat.
Takie proste rozumowanie samo już dostarcza jednoznacznej wskazówki co do tego, że z
pewnością widzimy ten świat nie takim, jaki jest. Z drugiej strony nie mamy najmniejszej nawet
możliwości wyobrażenia sobie, jak wyglądałby świat, który by prezentował się naszemu mózgowi bez
opracowania dokonanego samodzielnie przez nasze wzrokowe narządy postrzegania. Gdy się dobrze
zastanowimy, samo pytanie o taką możliwość będziemy musieli uznać za bezsensowne. Przecież w
tej samej chwili, w której zapytujemy o wygląd świata, już rozumiemy przez to stosunek optyczny do
naszego środowiska, a istnieje on wszak wyłącznie w znanej nam formie.
Dwa przykłady "kontrastów jednoczesnych": wydaje się, jakby w miejscu przecięcia się białych linii
znajdowały się szare punkty. Szary pierścień górnej figury na tle czarnego pola wygląda jaśniej aniżeli
na polu białym. Efekt jest wyraźniejszy, gdy się na pierścień położy ołówek czy też nitkę, wzdłuż
czarno-białej granicy.
Ale chwilowo pozostawmy tę myśl. Zajmujące nas tutaj zagadnienie wiąże się z faktem, że
wszystko przemawia za bieżącym zacieśnieniem, koncentracją, zagęszczeniem, jakkolwiek
chcielibyśmy to nazwać – informacji zmysłowych przekazywanych z oka do mózgu. Dotyczy to zresztą
wszystkich innych narządów zmysłów, a także wszystkich informacji przybywających z ciała do
międzymózgowia szlakami nerwowymi rdzenia kręgowego.
Jednakże w chwili gdy dotarły one do międzymózgowia, tendencja odwraca się: nad
międzymózgowiem znajduje się "sklepienie" potężnej w porównaniu do niego masy półkul
mózgowych, których część aktywna, a więc około 10 miliardów komórek nerwowych koncentruje się w
korze grubości tylko 3-4 milimetrów, podczas gdy pozostała ich masa składa się z doprowadzających i
odprowadzających dróg przewodzenia. Kora półkul mózgowych, ta najmłodsza część mózgu o
charakterze najbardziej "postępowym", przykrywa od góry w formie półkuli międzymózgowie i
pozostałe odcinki archaicznego pnia mózgu. Chciałoby się rzecz sprowadzić do porównania z
wklęsłym zwierciadłem o kształcie parabolicznym, w którego ognisku znajduje się międzymózgowie.
Niczym promienie wychodzą z niego we wszystkich kierunkach szlaki docierające do wszystkich
punktów kory.
Co należy sądzić o takim przebiegu dróg informacji w mózgu? Wydaje mi się, że konwergencja,
czyli zagęszczenie dróg, obserwowane na obszarze od obwodu – od zewnątrz – ku międzymózgowiu,
stanowi anatomiczne odzwierciedlenie strategii, która rządziła rozwojem centralnego układu
nerwowego do momentu osiągnięcia szczebla międzymózgowia. Rozpatrywaliśmy ją tak szczegółowo
w poprzednich częściach niniejszej książki, że teraz powinno wystarczyć kilka haseł dla zaznaczenia
tych paraleli.
Będzie to zredukowanie występującej w środowisku obfitości zjawisk do możliwie ograniczonej
liczby sytuacji standardowych, którym odpowiada taka sama liczba całkowicie wykończonych
programów reakcji w stanie pogotowia oraz ogólniające znakowanie wszystkich przynależnych do
każdej z tych sytuacji obiektów i partnerów przez minimum cech, których układ reprezentuje dany
obiekt czy danego partnera według zasady pars pro toto. Indywidualne, charakterystyczne osobliwości
bywają przy tym konsekwentnie' zatajane. To znaczy konkretnie, że zostają eliminowane dzięki prawie
nie znanym nam, ale na pewno niezwykle skomplikowanym procesom przetwarzania. Skutkiem
pożądanym ze względu na niezawodność programów instynktowych jest wymienialność wszystkich
indywidualnych partnerów i konkretnych obiektów tego samego typu.
Strategia ta dobiega kresu w chwili zakończenia rozwoju międzymózgowia. Wydaje się, jakoby
wyczerpały się tkwiące w niej możliwości udoskonalenia stosunku między organizmem a jego
środowiskiem. Dalszy rozwój podkłada dźwignię w zupełnie innym miejscu. Teraz, gdy fizyczna
egzystencja zdaje się optymalnie zapewniona przez uwieńczenie dzieła międzymózgowiem, ewolucja
z nieomylnością lunatyka nawiązuje do jedynego punktu, jaki daje szansę wyjścia poza to, co zostało
dotąd osiągnięte: do pustego miejsca, owej grupy komórek nerwowych, którą można stosunkowo
swobodnie dysponować, a która dzięki szczególnym warunkom znalazła się w międzymózgowiu przy
reakcji podążania w ślad występującej u zagniazdowników.
Rezultatem – po upływie kilkuset milionów lat – była kora mózgowa. Odśrodkowe, jak gdyby
eksplozywne rozpraszanie się szlaków prowadzących od międzymózgowia do tej najwyższej części
mózgu odzwierciedla nowe zadanie, które od tej pory będzie dyktowało rozwój. Teraz, kiedy odbijanie
świata stało się możliwe, dalsze zagęszczanie wpływających informacji nie miałoby już żadnego
sensu. "Odzwierciedlać świat" nie znaczy przecież nic innego, jak w miarę możności oddawać go
takim, jaki jest. Bez własnych dodatków, bez procesów przetwarzania, które w jakiś sposób zmieniają
perspektywy w celu uzyskania korzyści biologicznych. Odbijać świat to móc go objąć we wszystkich
jego osobliwościach, z wszelkimi indywidualnymi szczegółami, może nawet pojawiającymi się tylko
jeden raz.
Ale w tym celu mózg musi być pusty. Tak pusty jak zwierciadło, dopóki nic w nim się nie odbija.
Kora mózgowa po raz pierwszy w długiej historii rozwoju mózgu warunek ten spełnia – przynajmniej w
zalążku. W porównaniu do efektów drażnienia obserwowanych przy badaniach międzymózgowia, nie
ma nic nudniejszego niż analiza wyników doświadczeń elektrycznego drażnienia kory mózgowej.2
Tak więc – na przykład – podczas takich badań końcowy człon palca porusza się w takt włączania i
wyłączania bodźca; pacjent opowiada o błyskach światła, gdy w trakcie badania elektroda drażni korę
wzrokową; drgają mu pewne mięśnie, pojawia się uczucie łaskotania skóry i jakichś miejsc ciała w
zależności od punktu drażnienia kory. To z reguły już wszystko. Nic, co można by porównać do
odgrywanych niby na scenie, skomplikowanych przebiegów czynności, na jakie natrafiano przy
drażnieniu międzymózgowia.
Przyczyna tej różnicy jest jasna. W półkulach mózgowych nie ma zmagazynowanych programów
ani żadnych doświadczeń a priori. W tej części mózgu nie antycypuje się świata za pomocą
standardowych doświadczeń gatunku. Bardzo duża część kory stanowi po prostu wyłącznie puste
miejsce w mózgu, ogromną "tabliczkę woskowaną", gotową do przyjęcia odbicia świata. Nagle teraz,
dopiero teraz, ów obraz, który przed tak dawnymi czasy przypadkowo powstał na dnie oka – do tej
pory uboczny, żeby nie powiedzieć, uciążliwy produkt zestawu wzrokowych informacji – staje się
przydatny, więcej, staje się motorem dalszego postępu!
Udoskonalenie tej zasady wyraża się nie tylko w potężnym rozroście tej nowej części mózgu. U
człowieka półkule mózgowe wynoszą nie mniej niż % łącznej masy centralnego układu nerwowego.
Nowa strategia rozwija się także pod względem funkcjonalnym. Za decydujący postęp w tym zakresie
należy uważać możność nieograniczonego powtarzania nowych wciąż wrażeń, które mogą się
bieżąco odbijać w korze mózgowej.
Wydarzenia zewnętrzne są reprodukowane w korze mózgowej nie tylko jeden jedyny raz, jak w
przypadku wpajania, lecz w nieustającej przemianie – wszelkie przeobrażenia są wierne oddawane. Z
drugiej strony dobrze wiemy, że mózg nasz nie może nadążyć za każdym możliwym tempem
przebiegów. Niewidoczność kuli wystrzelonej z pistoletu stanowi jeden z tego przykładów.
Ta niemożność jest skutkiem fizycznej, materialnej natury naszego mózgu. Jest przypomnieniem
tego, że nasze myśli i wrażenia, jakkolwiek same bezcielesne, w jakiś nieprzenikniony dla nas sposób
niesione są jednak przez procesy materialne rozgrywające się we wnętrzu mózgu. W końcu są to
procesy molekularne wewnątrz komórek mózgowych, przebiegające wprawdzie z ogromną, ale nie
nieskończenie wielką szybkością. Tym bardziej dotyczy to nieustannie zmieniających się połączeń
między rozmaitymi komórkami nerwowymi poprzez odległości jeszcze większe, a tym samym
wymagające jeszcze więcej czasu.
Jasne jest, że narząd o takich właściwościach i obarczony zadaniem tak radykalnie różniącym się
od wszystkiego, co działo się do tej pory, nie odnosiłby już żadnych korzyści z dalszego zagęszczania
wchodzących informacji. Po szczeblu integracji przychodzi szczebel analizy. W tym celu dane, którymi
można dysponować, zostają przez korę mózgową porozmieszczane możliwie daleko od siebie,
rozprzestrzenione na możliwie szerokiej powierzchni – jak gdyby do oglądania przez potężną lupę;
znowu nasuwa się metafora powiększającego wklęsłego zwierciadła.
Skoro powierzchnia ta – a więc nasza kora mózgowa – ze swym łącznym obszarem około 250000
milimetrów kwadratowych i grubością 3-4 milimetrów składa się z mniej więcej 10 miliardów komórek
nerwowych, znaczy to, że w eksploatacji każdej poszczególnej informacji cząstkowej uczestniczy
możliwie duża liczba komórek. Obecnie nie da się już określić typowej sytuacji na podstawie
nielicznych tylko charakterystycznych sygnałów; nie wystarcza to już, by uruchomić standardową
odpowiedź przewidzianą do opanowania tej sytuacji. Teraz z każdej najdrobniejszej informacji
wyciągać trzeba jak najwięcej szczegółów.
Ośrodki kory mózgowej
Chociaż kora mózgowa jest pusta niczym wypolerowane do czysta zwierciadło – i to w tym samym
celu – nie jest ona pozbawiona struktury. Porównanie ze zwierciadłem było nam dotąd pomocne do
uchwycenia ważnej i podstawowej różnicy występującej między budową i rolą międzymózgowia a
budową i rolą kory mózgowej. Trwanie przy tym porównaniu utrudniłoby jednak zrozumienie
pozostałych zagadnień związanych z korą mózgową. Dla zrozumienia jej funkcji ważne jest bowiem
uchwycenie faktu, że owa zewnętrzna powłoka naszego mózgu – w odróżnieniu od zwierciadła – nie
w każdym punkcie jest jednakowo ukształtowana.
W pofałdowanym dywanie kory mózgowej istnieją pewne obszary o zróżnicowanej specjalizacji.
Nie każdy z nich w równej mierze nadaje się do opracowania dowolnie wybranej informacji. Okazuje
się, że pewne pola są wyspecjalizowane w obchodzeniu się z pewnymi szczególnymi informacjami.
Dotyczy to również stosunkowo małej części kory mózgowej, w której – czego dotychczas nie
powiedzieliśmy wyraźnie – nie następuje odbiór napływających informacji, lecz powstają impulsy
sterujące, niejako rozkazy przekazywane do określonych grup mięśni.
Te wyspecjalizowane obszary kory mózgowej są to owe dawno już znane, słynne ośrodki, w
których – mówiąc językiem starszego pokolenia badaczy mózgu – zlokalizowane są określone
sprawności czy też zdolności. Pobieżnie wspominaliśmy już o drugim ośrodku wzrokowym, położonym
w korze potylicznej, zwanym zwykle krótko korą wzrokową, który gra nadrzędną rolę w stosunku do
pierwszego, znajdującego się w ciele kolankowatym w międzymózgowiu. Istnieją ponadto ośrodki
służące umiejętności mówienia i słyszenia, zdolności poruszania się poszczególnych części ciała i
jeszcze kilku innym, częściowo o wiele bardziej skomplikowanym funkcjom psychicznym.
Nie potrzebuję tutaj wymieniać szczegółowo wszystkich tych ośrodków, które dzisiaj są już
opisywane w każdej większej encyklopedii. Wystarczy pokazać je na il. 3 po s. 96. Aby uniknąć
nieporozumień: ani jednego z tych ośrodków nie można rozpoznać w prawdziwej korze mózgowej,
żaden z nich nie odznacza się jakąkolwiek widzialną cechą czy osobliwością (por. il. 11 po s. 208).
Znamy je tylko z wyników doświadczeń, prowadzonych cierpliwie przez dziesiątki lat, oraz na
podstawie analizy objawów u ofiar wypadków i wojen.
Nadzwyczaj ciekawe jest rozdzielenie tych obszarów wyspecjalizowanych w przetwarzaniu
określonych informacji. I w tym wypadku wystarczy, byśmy jako podstawę przyjęli ów aspekt
genetyczno-historyczny, którego trzymamy się w tej książce. Kora naturalnie także nie była od razu
całkowicie gotowa. Oczywiście i ona jest obserwowalnym obecnie w pewnej postaci rezultatem
procesu rozwojowego, którego czas trwania ocenia się na jakieś 500 milionów lat. A znaczy to między
innymi, że zapewne nie wszystkie występujące w niej teraz ośrodki istniały od samego początku.
Dotyczy to przede wszystkim tych obszarów, które wyspecjalizowane są w stosunkowo wysoko
rozwiniętych, zatem pod względem historycznym młodych, "typowo ludzkich" funkcjach.
Gdy się z takiego punktu widzenia przypatrzymy pokazanej na il. 3 "mapie" naszych duchowych
sprawności, natrafimy na kilka interesujących powiązań. Przede wszystkim z grubsza występuje
podział całej kory mózgowej na dwie części, jeżeli za kryterium podziału przyjmiemy to, czy
poszczególne ośrodki służą analizie wchodzących meldunków, czy też wysyłaniu rozkazów na obwód
ciała. Jak widać na ilustracji, w takim aspekcie przednia część kory reprezentuje coś w rodzaju
nadajnika, większa zaś część tylna – odbiornik.
Granica przebiega wzdłuż dwu podłużnych obszarów: właściwego dla unerwienia mięśni
szkieletowych (ruchy dowolne, z przodu, na il. 3 w kolorze pomarańczowym) oraz właściwego dla
dokładnego lokalizowania bodźców dotykowych (strefa czuciowa ciała, z tyłu, w kolorze liliowym). W
obu obszarach kory "odzwierciedlone" jest całe ciało, ale do góry nogami. To znaczy, że elektryczne
drażnienie od góry – od okolic sklepienia czaszki – wyzwala ruchy mięśni (czy też wrażenia czuciowe)
w odpowiedniej nodze.
Gdy się prowadzi powoli elektrodę w kierunku skroni, a więc w dół, efekty drażnienia występują
kolejno w podudziu, w udzie, w pośladkach, na brzuchu itd., aż przy dojściu do dolnego krańca
danego ośrodka wyzwala się ruchy lub, jeśli drażnieniu podlega tylny obszar, wrażenia dotykowe w
obrębie warg, języka, nosa czy też skóry na czole. W tym obszarze kory reprezentowana jest więc
cała powierzchnia ciała, punkt za punktem. Można sobie zatem pozwolić na żart wykreślenia konturów
ciała ludzkiego reprezentowanego w tym obszarze kory przez przedstawienie jej lokalnych
kompetencji.
W korze mózgowej różne części naszego ciała są reprezentowane przez bardzo różne
powierzchnie w zależności od precyzji regulacji, jakiej wymagają. Stąd rysunek w skali odpowiednich
obszarów kory mózgowej daje zupełnie niezwykły obraz.
Otrzymujemy rysunek tzw. "człowieczka korowego" (zob. szkic poniżej). Jego dziwaczny wygląd
wynika stąd, że w korze mózgowej reprezentacja naszego ciała nie podlega żadnym regułom odbicia
czy jakiejkolwiek estetyki, lecz prawidłom biologicznym, mówiąc ściślej: technicznym potrzebom
regulacji. Nie działają tu więc żadne prawa projekcji wzrokowej, ale wyłącznie potrzeba precyzji
sterowania związanego z daną funkcją.
Gdy zechcemy to wyrazić w formie uproszczonej, powiemy, że ręce, wargi i język jako narzędzia
manipulacji i mowy, podobnie jak nogi, których ruchy i meldunki zwrotne ważne są dla utrzymania
chwiejnej równowagi pionowo kroczącej istoty dwunożnej, wymagają znacznie bardziej
zróżnicowanego sterowania lub – gdy chodzi o meldunki zwrotne – znacznie bardziej drobiazgowej
oceny niż na przykład tułów czy ramiona. Dlatego do sterowania tymi częściami ciała włączonych jest
przeciętnie znacznie więcej komórek kory mózgowej kosztem innych rejonów ciała, którymi można
sterować mniejszym nakładem. Stąd udział kory mózgowej dla każdego obszaru ciała jest
odpowiednio większy lub mniejszy.
To, że ośrodki motoryczny i czuciowy bezpośrednio ze sobą sąsiadują, jest pod względem
filogenetycznym całkowicie zrozumiałe. Oba mogły rozwinąć się w obecnej złożonej postaci tylko ręka
w rękę, w ścisłej funkcjonalnej równowadze. Każdy, kto kiedyś próbował chodzić nogą, która mocno
"zasnęła", dobrze wie, że skoordynowany przebieg czynności nie jest możliwy bez stałego czuciowego
"meldunku zwrotnego" o danej pozycji poruszanej kończyny. Jedno bez drugiego nie działa.
Oczywiste jest również to, że ruchowy ośrodek mowy (jako pierwszy z tych ośrodków odkrył go
swego czasu Paul Broca), graniczy bezpośrednio z polem kory mózgowej służącym do złożonego
sterowania ruchami warg i języka. Ciekawe jest jednak, że ośrodek ten nie jest identyczny z ruchowym
rejonem sterującym tymi częściami ciała. Z okoliczności tej można wysnuć wniosek, że mowa jest
czymś więcej niż samą tylko zdolnością poruszania wargami, językiem i mięśniami krtani w sposób
umyślny i celowy, a słuszność takiego wniosku dostatecznie potwierdzi nam obserwacja pierwszej
lepszej małpiej klatki w ogrodzie zoologicznym.
Charakterystyczne jest ponadto sąsiedztwo tego ośrodka od strony przedniej. Okazuje się bowiem,
że zdolność uzewnętrzniania w formie dźwiękowych symboli obiektów obecnych i – co o wiele
ważniejsze! – nieobecnych, a nawet abstrakcyjnych pojęć i logicznych powiązań, a tym samym
możność zakomunikowania ich w ten sposób – bo przecież funkcja sterowana przez ruchowy ośrodek
mowy nie jest niczym innym – uzależniona jest w tym obszarze od roli najbardziej ku przodowi
położonej części kory mózgowej, tzw. płatów czołowych. Niebawem zajmiemy się ich zupełnie
niezwykłą pozycją. W tym miejscu tylko przypomnimy, że jedynie u człowieka są one w taki sposób
wykształcone i że jedynie u niego występuje prawdziwa mowa artykułowana w sensie wyżej
zdefiniowanym.
Z punktu widzenia filogenezy zrozumiałe jest także sąsiadowanie poszczególnych funkcji
odbiorczych w tylnych odcinkach kory mózgowej. To, że ośrodek słuchu graniczy z czuciowym
rejonem głowy, przypomina nam filogenetyczne pokrewieństwo między czuciowym narządem ucha
wewnętrznego a pozostałą skórą. Zmysł słuchu – jak mówiliśmy – jest potomkiem wrażliwej na dotyk
skóry, potomkiem, który "zrobił karierę". Nic dziwnego, że bliskość pokrewieństwa filogenetycznego
pociąga za sobą przestrzenną bliskość między reprezentacją obu narządów w centralnym układzie
nerwowym.
Zupełnie to samo odnosi się do stosunku między strefą czuciową w zakręcie zaśrodkowym kory
(na il. 3 kolor liliowy) a korą wzrokową (na il. 3 oznaczoną barwą jasnoniebieską). W pierwszej chwili
trudno będzie może uwierzyć w prawdziwe pokrewieństwo pomiędzy widzeniem a wrażeniami
zmysłowymi przekazywanymi dzięki wrażliwości skóry. Na mały stopień tego pokrewieństwa wskazuje
choćby ich położenie na dwóch przeciwległych krańcach odbiorczej części kory.
Jednakże nie można mu całkowicie zaprzeczyć. Wystarczy przypomnieć sobie przeszłość obu tych
funkcji i to, że pierwotnie zmysł wzroku obok zmysłu dotyku i innych funkcji zmysłowych jakoby także
był rozproszonym zmysłem skórnym. Działo się to co prawda tak niewyobrażalnie dawno temu, że to
wspólne pochodzenie trudno jest już rozpoznać i że strefa czuciowa i ośrodek wzrokowy w korze
mózgowej mogły odsunąć się od siebie aż na występującą dziś odległość.
Odbywało się to z ową powolnością charakterystyczną dla wszelkiego postępu ewolucji. Każde
powiększenie się powierzchni kory mózgowej o odcinek, który moglibyśmy zauważyć gołym okiem,
trwało zawsze kilka milionów lat. W ciągu więc odpowiednio długich okresów czasu kora wzrokowa z
wolna oddalała się od kory czuciowej. W miarę jak się to działo, pomiędzy oboma coraz bardziej
odsuniętymi od siebie ośrodkami tworzyła się nowa tkanka korowa, miliony, wreszcie ponad miliard
komórek kory mózgowej, których przedtem nie było.
W końcu powstał w ten sposób nowy obszar kory, wolny dla nowych, nie znanych dotąd funkcji. Dla
jakich to aktywności przeznaczony był ten obszar? Jakie inne, do tego okresu w historii Ziemi nie
istniejące rodzaje działań umożliwić miał nowy ośrodek?
Bez specjalnych badań nie znaleźlibyśmy na to żadnej odpowiedzi nawet po uwzględnieniu, że ta
nowa sprawność powinna być także związana zarówno z sąsiadującą korą czuciową, jak z graniczącą
z nią z drugiej strony korą wzrokową. Tutaj przecież znowu trzeba założyć takie pokrewieństwo, skoro
oba dawne ośrodki graniczą z nowym obszarem, któremu dopiero przez odsuwanie się od siebie w
ogóle pozwoliły powstać. Także w mózgu nowe nie powstaje z niczego.
Powstawanie liczby
Jak należy sobie przedstawić funkcję psychiczną, której rodzicami są wrażliwość na własne ciało i
zdolność widzenia tego ciała oraz środowiska, w jakim się ono znajduje? Jaka to nowatorska
sprawność mogłaby być wynikiem owocnego stopienia się tak niejednorodnych zdolności? Znamy
odpowiedź na to pytanie, ale znamy ją tylko dlatego, że pozycja nasza w rozwoju pozwala na
retrospektywne spojrzenie na sprawę. Stąd wiemy, że wraz z powstaniem płata ciemieniowego
(zaznaczonego na il. 3 kolorem brązowym) na świat przyszły liczba i liczenie.
Ale nawet patrząc retrospektywnie wynik ten nie jest tak od razu zrozumiały bez pewnych
dodatkowych wyjaśnień. A owe dodatkowe informacje biorą się – jak często bywa przy badaniach nad
mózgiem – z diagnozowania pacjentów, których płat ciemieniowy uległ uszkodzeniu przez uraz bądź
przez nowotwór mózgu. Badacze w takich przypadkach natrafiają zawsze na pewną bardzo dziwną
kombinację zakłóceń.
Pacjenci z typowym zespołem objawów płata ciemieniowego – psychiatrzy nazywają go zespołem
Gerstmanna od nazwiska lekarza, który pierwszy go opisał – cierpią z powodu utraty funkcji, które
zrazu wydają się nie mieć ze sobą nic wspólnego. Mają więc trudności w odróżnianiu strony prawej od
lewej, mieszają im się palce własnych rąk, gdy każe im się je wymieniać i pokazywać – na przykład
mylą palec wskazujący z serdecznym – i nie potrafią już liczyć w pamięci bądź liczą błędnie.
Jeśli przyjrzeć się bliżej tym objawom, okazuje się, że owe uszkodzenia albo raczej zakłócenia
sprawności mają jednak ze sobą coś wspólnego. Są one wszystkie w jakiś sposób związane z
przeżywaniem przestrzeni, z tym, co określamy jako wyobraźnia przestrzenna. Wiemy przecież
doskonale, że powstała ona filogenetycznie z odczuwania własnego ciała, ze świadomego
przeżywania wzajemnego położenia odcinków ciała i zmian tego położenia w związku z
wykonywanymi ruchami. Stąd zrozumiałe staje się ojcostwo sfery czucia somatycznego wobec nowej
funkcji przeżywania przestrzeni.
Ale coś jeszcze może sobie rościć podobne prawo do przeżywania tej przestrzeni jako ośrodka
mojej własnej aktywności ruchowej: mianowicie postrzeganie mojej pozycji w stosunku do
przedmiotów świata zewnętrznego i postrzeganie zmian w tym świecie wywołanych moimi ruchami. To
powiązanie czyni zdolność wzrokowego postrzegania, a więc korę wzrokową, drugim legalnym
rodzicem nowej funkcji.
Przestrzeń, która tym samym pojawia się w świadomości, w rezultacie – chociaż prawdopodobnie
nie od samego początku – zorientowana jest w trzech kierunkach ("wymiarach"). Dwa z nich są
jednoznacznie ustalone, na podłożu i tak istniejącego w tym momencie filogenezy wyposażenia
organizmu. Pion określony jest oddziaływaniem siły ciężkości, podobnie jak kierunki "w górę" i "w dół".
Równie jednoznacznie "z przodu" i "z tyłu" wynikają z kierunku mego własnego ruchu. Dotąd więc
problemów nie ma.
Ale przy orientacji w ostatnim wymiarze nie pomagają ani geofizyczne warunki, ani własna budowa
ciała. Ani obie połowy naszego ciała, ani zwrócone doń połowy świata zewnętrznego nie dają się
indywidualnie określić przez pary przeciwieństw równie jednoznaczne jak pojęcia: "w górę – w dół" i "z
przodu – z tyłu". Prawa i lewa strona własnego ciała, podobnie jak prawa i lewa w świecie
zewnętrznym są symetryczne jak w zwierciadlanym odbiciu, a tym samym w zasadzie jako kierunki
dowolnie wymienialne.
Określenia: "prawa – lewa", nie odnoszą się więc – a jest to czynnik decydujący – tak jak pierwsze
dwie wymienione pary pojęć do obiektywnie istniejących i jednoznacznie różniących się od siebie cech
szczególnych obu stron. Są one raczej dodatkiem do podmiotu przeżywającego przestrzeń. Są –
wyrażając to samo inaczej – własnym dziełem tego podmiotu, który sobie w ten sposób
podporządkowuje przestrzeń. Dopiero ten akt samowoli definitywnie dzieli przestrzeń w sposób
umożliwiający świadomą orientację.
Nie jest to bynajmniej czysta spekulacja. Przeciwnie, to zwykła empi-ria. Pewności, że tak właśnie
jest, nabieramy stąd, że zdolność rozróżniania strony prawej i lewej związana jest z istnieniem
sprawnego czynnościowo płata ciemieniowego. Kiedy pacjenci dotknięci w pełni wykształconym
zespołem Gerstmanna mają pokazać u innych prawą albo lewą rękę, dają czasami prawidłowe
odpowiedzi, ale tylko czysto przypadkowo. U siebie często potrafią wskazać bezbłędnie właściwą rękę
na podstawie ruchowego przyzwyczajenia. Ale spoglądając na zegarek mają wielkie trudności w
ustaleniu, czy duża wskazówka znajduje się tuż przed czy tuż po pełnej godzinie lub połowie godziny.
A już na pewno nie są w stanie zorientować się w rzeczywistości na podstawie planu miasta.
Otóż wydaje się, że przestrzeń, podzielona przez samowolny akt subiektywnego rozróżnienia
strony prawej i lewej, stanowi jednocześnie założenie umiejętności liczenia. Można by to wytłumaczyć
tym, iż ów podział dopiero umożliwia konkretne zlokalizowanie, a tym samym nadanie indywidualnej
tożsamości powtarzającym się elementom, które przedtem są wzajemnie wymienialne i pozwalają
tylko na stwierdzenie: "dużo". Wydaje się, że dopiero z tą chwilą każdy z nich staje się określonym
rozpoznawalnym elementem, który można zatem nacechować liczbą, a więc nadać mu jedyną w
swoim rodzaju pozycję w układzie całości, wyodrębniając go spośród masy pozostałych elementów.
Jakkolwiek by było, poruszający jest widok pacjenta z uszkodzonym płatem ciemieniowym, który
bezradnie manipuluje własnymi rękoma, gdy się go prosi o pokazanie określonego palca – na
przykład prawego palca serdecznego – naturalnie po zdjęciu wszelkich obrączek i innych znaków
mogących służyć jako ściągaczka. Pacjent stracił zdolność identyfikowania podobnych do siebie
elementów za pomocą ich układu w przestrzeni. Ciekawe jest, że wiąże się z tym niezdolność do
posługiwania się liczbami, a więc rachowania.
A czy jest to rzeczywiście tak zaskakujące? Czy szeregi liczbowe nie składają się również z
podobnych elementów, rozlokowanych w stosunku do siebie według jakiegoś określonego porządku w
przestrzeni? Z pewnością nie jest to tylko wygodnictwo i szukanie łatwizny, jeśli pierwszoklasista przy
nauce rachunków pomaga sobie własnymi palcami, zanim nauczy się posługiwać liczbami
wyobrażonymi. Trudności pacjentów z zespołem Gerstmanna uświadamiają nam, że dziecko w ten
sposób odtwarza pewien rozwój, który zapewne w historycznej rzeczywistości ewolucji przebiegał
bardzo podobnie.
Zresztą istnienie związku między przestrzenią a liczbą zwykle można psychologicznie udowodnić
także u dorosłego, a to za pomocą tzw. drzewa liczb. Tym niezbyt szczęśliwym terminem
psychologowie określili fakt, że większość ludzi wiąże szeregi liczbowe z wyobrażeniami
przestrzennymi. Wielu sobie tego nie uświadamia. Ale zapytani nieraz ze zdziwieniem przyznają, że
ich to także dotyczy.
"Od 1 do 12 wyobrażam sobie to mniej więcej tak jak w zegarze. Potem to wzrasta ukośnie w górę,
a przy 100 znajduje się stopień." Albo: "Gdy mam od 1000 odjąć jakąś liczbę, na przykład 127,
wyobrażam sobie, że stoję przy 1000 i patrzę wstecz do 900, a stamtąd potem odejmuję jeszcze 27."
Takie i tym podobne wypowiedzi są charakterystyczne. Są one dającym się dziś jeszcze udowodnić
wynikiem filogenetycznego pokrewieństwa pomiędzy wyobrażeniami przestrzeni i liczby.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
O pochodzeniu myślenia
Duch nasz nie spadł z nieba w całkowicie gotowej postaci. Znać to po nim. Gdy nasz mózg przed
mniej więcej – powiedzmy – milionem lat zaczął się powoli budzić do świadomości samego siebie,
wiek jego wynosił co najmniej l miliard lat. Gdy odbicie świata zewnętrznego wyłoniło się po raz
pierwszy w przeżywaniu podmiotu, wszystkie decyzje, od których zależał wygląd tego obrazu, dawno
już zapadły.
W grę wchodziły zawsze decyzje natury biologicznej. Żadna z nich nie zapadała przecież po to,
aby organizmowi dostarczyć możliwie obiektywnych informacji o jego środowisku. Każdy krok służył
jednemu tylko celowi, a było nim wzmożenie szansy przetrwania. W związku z tym wyjaśnienia
wymaga fakt, że w czasach według skali ewolucyjnej najnowszych z owego rozwoju rodzi się mimo
wszystko tendencja do coraz pełniejszego i bardziej przedmiotowego poznawania świata
zewnętrznego. Podobnie trzeba się również zastanowić nad pewnym pytaniem związanym z
prehistorią naszego aparatu postrzegania, a mianowicie: w jakim stopniu odbicie wykazuje
podobieństwo do oryginału, jak dalece rzeczywistość, jaką przeżywamy, odpowiada istniejącemu
światu?
Na wstępie do tych rozważań pragnę przytoczyć ostatni już, szczególnie wyrazisty przykład, który
dowodzi, że postęp ewolucji był całkowicie nie zamierzony. Przykład jest zaczerpnięty z historii
rozwoju naszego postrzegania wzrokowego. Jak się okaże, nie został dobrany przypadkowo.
Historyczne powiązanie tego najbardziej przedmiotowego z naszych zmysłów zdalnych ze zjawiskiem,
które nazywamy myśleniem abstrakcyjnym, jest ściślejsze, aniżeli się na ogół sądzi.
Rozwojowym krokiem ewolucji, który dostarcza tego przykładu, jest przejście od jednoocznego
widzenia ruchu do obuocznego postrzegania przestrzeni. W toku ewolucji drugi typ postrzegania
rozwinął się z pierwszego. Stereoskopowe postrzeganie przestrzeni jest sprawnością doskonalszą,
czego nie muszę chyba uzasadniać.
Pytanie o przyczynę, która spowodowała, że rozwój wyszedł poza archaiczne jednooczne
widzenie, stanowi szkolny przykład pytania o zasadę wszelkiej ewolucji. Co zainicjowało powolną
wędrówkę oczu z pozycji bocznej do położenia frontalnego w czaszce? Skutkiem jej było nałożenie się
pól widzenia obydwojga oczu, a więc podstawowe założenie widzenia stereoskopowego. Jednakże to
osiągnięcie było dopiero końcowym wynikiem dokonującej się przemiany, toteż – zgodnie z logiką –
zanim się pojawiło, nie mogło stanowić jej przyczyny.
Jakiż więc był powód, że oczy naszych jeszcze przedczłowieczych przodków ruszyły w długą,
ciągnącą się przez tysiące pokoleń drogę w czaszce? Na czym mogła polegać korzyść
przemieszczenia się oczu tak dalece do przodu, że ich pola widzenia coraz bardziej się na siebie
nakładały? Aby oddziaływać jako przyczyna, korzyść ta musiała od pierwszej chwili być odczuwalna.
Więcej jeszcze, musiała być dosyć wielka, aby zrekompensować stratę poniesioną wskutek tego,
że siłą rzeczy przy tej wędrówce oczu coraz większa tylna strefa dawnego pola widzenia wymykała się
spod kontroli wzroku. Pamiętajmy ustawicznie, że na tym szczeblu rozwoju oczy jeszcze nie służą
widzeniu, że nie są jeszcze narządem odbijającym, lecz optycznymi detektorami ruchu. Nie ulega
żadnej wątpliwości, że takiemu zadaniu optymalnie odpowiadał horyzont okólny pola widzenia typu
archaicznego. Dla jakiego zysku organizm z tej korzyści zrezygnował?
Jeszcze bardzo niedawno było to jedno z owych pytań rzekomo bez odpowiedzi, a więc cieszących
się wielką popularnością wśród przeciwników myśli ewolucyjnej, nie wymarłych jeszcze w kręgu ludzi
wykształconych. Jednakże od 1972 r. nie mogli się już posługiwać tym argumentem. W roku tym
bowiem angielski uczony John Fremlin opublikował przekonujące wyjaśnienie: coraz większe
nakładanie się pól widzenia obydwojga oczu – na zasadzie praw fizyki – pozwoliło na mniej więcej
dziesięciokrotne zwiększenie ich wrażliwości na światło. Jasne jest, że musiały z tego wyniknąć
decydujące korzyści dla przetrwania istot żywych aktywnych w nocy.
Wspominaliśmy już na s. 124, że światłoczułość naszych oczu jest tak wielka, że już 20-70
kwantów światła wyzwala subiektywne odczucie jasności. A tym samym wrażliwość oczu mieści się
już – używając terminologii z dziedziny informatyki – w obrębie poziomu szumów. Cóż to znaczy?
Gdy w zupełnej ciemności zamyka się oczy, pole widzenia wcale nie jest całkiem czarne. Widzi się
bowiem jak gdyby matowy rysunek świetlny podobny do obłoku, falujący tu i tam, nieustannie
zmieniający swój kształt. Powstaje on z przyczyn wewnętrznych, mających swe źródło w siatkówce.
Powyżej absolutnego punktu zerowego temperatury także w nie oświetlonej siatkówce muszą
nieuchronnie przebiegać minimalne zjawiska elektryczne i molekularne. Powstają one tam w zasadzie
z tych samych powodów, z jakich w włączonym głośniku słyszymy wyraźny szum, .gdy radioodbiornik
nie jest nastawiony na żadną stację. Głośnik wprawdzie szumi zawsze, ale gdy złapiemy jakąś stację,
już tego z reguły nie słyszymy, ponieważ impulsy pochodzące z nadajnika rozgłośni położone są
powyżej poziomu szumów.
Owo słabe odczucie światła, które postrzegamy w całkowitej ciemności, nie jest niczym innym jak
"optycznym szumem" naszych siatkówek. Teraz rozumiemy już, że to fizyczne zjawisko
światłoczułości naszych oczu ustanawia pewną ostateczną granicę. Wrażenia świetlne mogą być
rejestrowane, to znaczy kwalifikowane jako informacje pochodzące z całą pewnością ze świata
zewnętrznego, tylko dopóty, dopóki mogą być jednoznacznie oddzielone od "szumu własnego"
siatkówek.
A przypadek taki następuje zawsze wtedy, gdy wchodzący bodziec świetlny położony jest powyżej
poziomu "szumów optycznych". To znaczy, gdy energia jego jest wyraźnie większa od energii własnej
aktywności siatkówki. Ale gdy się ma dwoje oczu, wówczas istnieje jeszcze inna, o wiele bardziej
wyrafinowana możliwość oddzielania od siebie wewnętrznych i zewnętrznych pobudzeń: jest nią
porównywanie. Otóż według Johna Fremlina właśnie ta możliwość była przyczyną, że ewolucja
uprzywilejowała nakładanie się pola widzenia obydwojga oczu.
Wyjaśnienie to wydaje się przekonywające. Zjawiska szumów, czy to w technice, czy w ożywionej
przyrodzie, stanowią szkolne przykłady zjawisk statystycznie nieregularnych. Wzorce światła, które
możemy widzieć dzięki własnej aktywności siatkówek, mają charakter całkowicie przypadkowy i
nieregularny. Są zatem zawsze odmienne w każdej siatkówce. Ale naturalnie sprawa wygląda
odwrotnie w przypadku bodźca pochodzącego z zewnątrz. Każdy bodziec świetlny prawdziwie
przynależny do świata zewnętrznego bywa rejestrowany w obu siatkówkach w tej samej chwili i w tym
samym miejscu, gdy pochodzi ze wspólnej dla obu oczu części pola widzenia.
Wobec tego mózg musi tylko porównać ze sobą informacje przybywające od obojga oczu i
odrzucić wszystkie meldunki nie potwierdzone przez obie strony. Zasada ta pozwala na
identyfikowanie obiektywnych bodźców świetlnych nawet wtedy, gdy są tak słabe, że już nie odcinają
się swoją energią od poziomu szumów. Nie musimy chyba szczególnie podkreślać, że słówko "tylko",
użyte w przedostatnim zdaniu, zakłada istnienie w siatkówkach i w ośrodkach wzrokowych naszego
mózgu podziwu godnej aparatury przeliczeniowej, zresztą dotąd w swej złożoności całkowicie nie
zbadanej.
Poważny argument na korzyść słuszności wyjaśnienia Fremlina znajdziemy w sferze obyczajów
gatunków blisko spokrewnionych ze sobą. Tak więc u większości ptaków oczy umieszczone są w
głowie bocznie. Ale na przykład u sów, które na zdobywanie łupu wyruszają w nocy, oczy znajdują się
w twarzy frontalnie, co w naszym odczuciu nadaje owym ptakom przysłowiowy "mądry wygląd"!
Podobne różnice ustawienia oczu występują pomiędzy rozmaitymi gatunkami wielkich ssaków: u
aktywnych w dzień roślinożerców przeważa pozycja boczna, u aktywnych w nocy łowców, dla których
maksymalna wrażliwość na światło jest ważniejsza od zachowania pola widzenia z tyłu, obserwujemy
ustawienie frontalne.1
Skoro więc w ten sposób – z całkowicie odmiennych przyczyn! – doszło do tego, że obydwoje oczu
ogarniało ten sam wycinek świata zewnętrznego, ewolucji nadarzyła się okazja przebadania powstałej
sytuacji w aspekcie nowych możliwości. Rezultatem było wynalezienie stereoskopowego postrzegania
przestrzeni, bezpośredniego plastycznego widzenia. I znowu z musu powstała cnota. Tym razem
wada polegała na nieuniknionym braku ostrości, na podwójnych konturach, które wykazywało
uzyskane obuoczne odbicie świata.
Ponieważ obydwoje oczu patrzeć mogło na jakiś punkt w środowisku tylko pod kątami mało
różniącymi się od siebie, odpowiednimi do rozstawu oczu, odbicia tego samego wycinka pola widzenia
rzucone na obie siatkówki nie były nigdy całkowicie identyczne. Brak ten pierwotnie nie miał
znaczenia, ponieważ z początku sam obraz nie był przecież wcale ważny. A gdy o wiele później
ewolucja zaczęła się nim posługiwać, dokonała zdumiewającego zwrotu, zmieniając tę pozornie
fatalną wadę nieuniknionego braku ostrości podwójnego obrazu w nieocenioną korzyść
bezpośredniego postrzegania głębi przestrzeni i kształtu.
Skoro w ten sposób podmiot nabył już bezpośredniego doświadczenia przestrzennego, ewolucja
mogła postawić kolejny rewolucyjny i całkowicie nieprzewidziany krok. Teraz posłużyła się
wewnętrznymi procesami poprzedzającymi realną czynność w tej zewnętrznej przestrzeni. Przez
oderwanie zamiaru działania od konkretnego wykonania pozwoliła na powstanie w świadomości
podmiotu przestrzeni wewnętrznej, przestrzeni wyobraźni, w której czynność w postaci czystego
wyobrażenia mogła być sprawdzana w aspekcie wynikających z niej konsekwencji, zanim
konsekwencje te realnie nastąpiły.
Owa wewnętrzna przestrzeń wyobraźni jest źródłem wszelkiego myślenia. Tę krótko tutaj przez
nas naszkicowaną drogę rozwoju, prowadzącą od najprostszych ruchowych odruchów orientacyjnych
aż do zdolności rozumnego działania w przestrzeni wyobraźni, opisał już Konrad Lorenz w 1943 r. w
jednej ze swoich najbardziej błyskotliwych publikacji.2 Chociaż nasza wiedza o konkretnym
historycznym przebiegu jest siłą rzeczy szczególnie niepełna tutaj, gdzie w grę wchodzi powstanie i
najwyższe osiągnięcie naszej psychiki, trudno już wątpić w prawdziwość tej drogi rozwojowej.
Na takie pochodzenie naszej zdolności myślenia – od przeżywania przestrzeni naszych
biologicznych praprzodków – wskazuje także fakt, że do dnia dzisiejszego do opisu procesów
myślowych posługujemy się obrazami i pojęciami zaczerpniętymi z wymiarów przestrzennych, tak jak
gdyby to była rzecz sama przez się zrozumiała. Stawiamy więc jakieś zagadnienie pomimo jego
abstrakcyjnego charakteru, roztrząsamy je, rozpatrujemy ze wszystkich stron, aby uzyskać lepsze
spojrzenie, lepiej je uchwycić i wreszcie objąć. Są to niezatarte ślady pozostawione w naszym języku
przez opisany rozwój, język zaś nie jest przecież niczym innym jak wyrazem naszego myślenia.
Jakżeż więc wobec takich warunków i okoliczności, jedynych, jakie towarzyszą postępowi ewolucji,
wytłumaczyć można ów pozornie celowy rozwój zmierzający do przekazania i udoskonalenia
znajomości świata? Mówiąc inaczej, jak to jest możliwe, że proces posłuszny biologicznemu
przystosowaniu się do środowiska pociąga za sobą coraz głębsze – jak się zdaje – obiektywne
poznanie tegoż środowiska?
Jak dalece prawdziwe jest nasze postrzeganie?
Pytanie to stawia nas wobec klasycznego, podstawowego problemu teorii poznania: jak należy
tłumaczyć to, że struktury naszego myślenia i funkcje naszego aparatu postrzegania są tak
ukształtowane, iż o zewnętrznym świecie potrafimy wyrażać się sensownie, to jest bez sprzeczności,
oraz tak, że wypowiedzi nasze dają się zastosować w praktyce? Zgodnie z logiką tej książki
sformułowałem oczywiście to pytanie w nawiązaniu do procesu ewolucji. I teraz okazuje się, że dla
owego problemu, który w filozofii klasycznej zdawał się nie do rozwiązania, stosunkowo prostej
odpowiedzi w naturalny sposób dostarcza filogeneza.
Filozofia klasyczna musiała zagadnienie to rozpatrywać w świetle aktualnej sytuacji człowieka. W
tych warunkach pytanie oczywiście pozostało bez odpowiedzi. Kto nie wiedział nic o procesie ewolucji,
odkrywanym stopniowo w ciągu ostatnich stu lat, ten – świadomie bądź nieświadomie – za punkt
wyjścia przyjmował pewne wyobrażenie, które określiłbym jako "model kulisowy" ludzkiego bytu.
W takim rozumieniu bowiem człowiek, jedyny w swoim rodzaju, staje wobec pozostałego świata –
przyrody, Ziemi oraz innych istot żywych – jak gdyby na scenie, na którą został wprowadzony z
zewnątrz, i na tle kulis jej krajobrazu odgrywa przedstawienie swojej najbardziej własnej egzystencji. A
wówczas istotnie wydaje się niezrozumiałe, dlaczego konstrukcja sceny miałaby być skrojona
odpowiednio do skali przyniesionej przez podmiot z zewnątrz. Z takiej perspektywy rzeczywiście na
cud (albo też na złudę!) musi wyglądać to, że idee działającego wykazują strukturę pasującą do
obiektywnych właściwości kulis.
Od kiedy odkryliśmy ewolucję, sytuacja zdaje się mniej zagadkowa. Na tle historii rozwoju naszej
zdolności poznania tajemnica zaczyna się nieco przerzedzać. Kiedy wiemy, że człowiek nie został
"wstawiony" w przyrodę jako całkowicie obca istota, lecz wywodzi się z niej samej – część problemu
nagle się ulatnia. Z perspektywy rozważań ewolucyjnych idea i rzeczywistość, struktura naszego
aparatu postrzegania i właściwości środowiska przystają do siebie z tych samych przyczyn, dla
których skrzydło ptaka jest dostosowane do właściwości powietrza, a nasz układ szkieletowy – do
warunków stworzonych przez ziemską siłę ciężkości.
Nie wolno zapominać, że proces poznawania środowiska jest o wiele starszy od zjawiska, które
obecnie wiążemy z tym pojęciem w sensie o wiele ściślejszym i znacznie bardziej swoistym. Każda
żywa istota, która w toku ewolucji swego gatunku przystosowuje jakąkolwiek fizyczną cechę do
określonych warunków środowiska, reaguje takim przystosowaniem na pewną od tegoż środowiska
pochodzącą informację. Każde przystosowanie biologiczne jest aktem poznania (Konrad Lorenz).
Dotyczy to również tego szczebla rozwoju, na którym tylko gatunek jest w stanie się uczyć. Dotyczy
wszystkich wyników procesu ewolucyjnego, a zatem nie tylko fizycznych cech i sprawności, ale
również funkcji, które nazywamy psychicznymi. Stąd właśnie te same przyczyny, które zrodziły nasze
cechy fizyczne, dostosowały nasze narządy postrzegania i struktury myślenia do obiektywnych danych
realnie otaczającego nas świata.
Oczywiście, że cel był podobny. W jednym, jak i w drugim przypadku przystosowanie służyło
zwiększeniu szansy przetrwania. Cząsteczka hemoglobiny tyłko dlatego jest prawie optymalnym
przenośnikiem tlenu, że wyhodowanie przez ewolucję tej szczególnej sprawności w ciągu kilkuset
milionów lat, krok za krokiem, mogło udoskonalić wydolność życiową istot oddychających tlenem.
Zupełnie to samo odnosi się do drogi rozwojowej prowadzącej od receptora światła do oka. Aparat
postrzegania, który by dostarczał fałszywych informacji o środowisku, w tym samym stopniu nie daje
się pogodzić z przetrwaniem co nieodpowiedni enzym czy wadliwie zbudowana zastawka sercowa.
"Małpa nie postrzegająca dość realistycznie gałęzi, na którą skakała, była w krótkim czasie małpą
martwą", a co za tym idzie, nie stała się praprzodkiem istniejących dzisiaj naczelnych.3
Tak więc pytanie o przyczynę zgodności między naszym rozumem a światem, pytanie, które
poruszało wszystkich teoretyków poznania od Platona począwszy, a na Kancie skończywszy, dzięki
odkryciom ewolucji otrzymało zadowalającą odpowiedź ze strony przyrodników. Jednakże odpowiedź
ta wyjaśnia jeden tylko, aczkolwiek niewątpliwie podstawowy, aspekt problemu poznania. Brak nam
natomiast prawie zupełnie rozeznania, w jakim stopniu to, co postrzegamy, możemy uważać za
prawdziwe. Stajemy bowiem przed zagadnieniem o wiele trudniejszym do rozwikłania: jak daleko
sięga owa zgodność, której istnienie i przyczyny zaakceptowaliśmy przed chwilą z takim
zadowoleniem?
Informacje, jakie o swoim środowisku otrzymuje mrówka, są także obiektywnie prawdziwe. Gdyby
tak nie było, gatunek jej, o tyle starszy od naszego rodu, dawno już byłby wymarł. U tego owada
zatem podobnie jak u wszystkich innych istot żywych – również występuje zgodność między własną
zdolnością postrzegania a pewnymi cechami środowiska. Mrówka odbiera swymi narządami zmysłów
informacje o realnie istniejących właściwościach świata. A pomimo to mamy prawo sądzić, że o
świecie wie ona tyle co nic. Nie chodzi zatem wyłącznie o sam fakt zgodności, lecz także o szerokość
horyzontu, w którego zasięgu zgodność ta występuje.
Jak rzecz ma się z nami? Z faktem, że nasz świat także nie jest w całości obiektywny, zetknęliśmy
się już przy rozpatrywaniu naszego emocjonalnego stosunku do świata, tworzonego przez nastroje.
Ale był to dość archaiczny rodzaj tego stosunku, wykazujący jeszcze wyraźne ślady współdziałania
międzymózgowia. Tymczasem teraz mówimy o naszym poznawczym stosunku do świata, a więc o
takim sposobie przeżywania go, w którym pośredniczą zmysły wyższe. W grę wchodzą tu te spośród
narządów postrzegania, których informacje są opracowywane w korze półkul mózgowych. Czy obraz
przekazywany nam przez te narządy odpowiada oryginałowi pod względem rodzaju i rozmiaru?
O tym z pewnością – pomimo wszelkiego postępu – mowy być nie może. Sytuacja nasza jest
jeszcze o wiele bardziej ograniczona, aniżeli każe nam wierzyć nasze naiwne doświadczenie. Nawet z
poziomu półkul mózgowych bardzo daleko nam jeszcze do przeżywania obiektywnego świata lub
inaczej, do przeżywania świata takim, jaki jest. To, co widzialne dla naszych oczu, nie jest jeszcze
pomimo wszelkich pozorów światem jako takim, lecz tworem o cechach przeważnie subiektywnych:
jest naszą ludzką rzeczywistością.
Przywodzi to znowu na myśl położenie Mojżesza. Półkule mózgowe na obecnym szczeblu rozwoju
mogą nam umożliwić wyłącznie wgląd w naszą sytuację. Jesteśmy pierwszymi i jedynymi istotami na
tej planecie, które wiedzą, że jakiś realny, obiektywny świat musi istnieć. Świat, którego właściwości
występują niezależnie od nas samych: świat sam w sobie, mówiąc językiem teoretyków poznania.
Poza nieustannie przesuwającą się granicę poznania rozum nasz może wejrzeć tylko na tyle, by
pojąć, że w żaden sposób nie jesteśmy w stanie poznać tego obiektywnego świata.
Najwyższy stopień naszego rozumienia pozwala na rozpoznanie, że żyjemy jeszcze w
rzeczywistości subiektywnej, na której piętno swoje bardziej wyciska rodzaj i liczba naszych zmysłów
aniżeli obiektywne, niezależnie od nas występujące właściwości realnego świata. Gdy porównujemy
stan naszego poznania ze stanem poznania kleszcza opisanego przez Uexkulla (por. s. 163), postęp
wydaje się fantastyczny ponad wszelką miarę. Ale rozpatrywany pryncypialnie kurczy się i traci
wszelkie znaczenie, gdy przypominamy sobie wszystkie ograniczenia, którymi obwarowane zostało
także nasze przeżywanie świata.
Zaczyna się od tego, że nasze możliwości dowiadywania się czegoś o świecie powstały pod
wpływem czynników biologicznych. Raz jeszcze powtarzam: mózg nasz jest narządem rozwiniętym
przez ewolucję nie w celu poznawania świata, lecz w celu przetrwania. Podobnie funkcje naszych
narządów postrzegania zrodziły się tylko w jedynym aspekcie ułatwienia nam przeżycia w naszym
aktualnym środowisku.
Prawa rządzące tymi dziejami nie mogły nie pozostawić śladów. To one sprawiły, że nasze
postrzeganie, nasz ogląd świata można nazwać prawdziwym, ale ograniczonym do obszaru, którego
poznanie jest absolutnie niezbędne do przeżycia. Nie ma w ewolucji takiej racji, która mogłaby
uzasadnić wysiłek jakiegoś dalszego rozwoju przekraczającego to wymaganie! To zaś jest prawdziwą
przyczyną faktu, że dane, które przyjmujemy do wiadomości, i nasze wyobrażenia pasują wyłącznie
do przeciętnych rzędów wielkości i miar, z jakimi mamy do czynienia w przeżywanym przez nas
codziennie środowisku. To tłumaczy także, dlaczego świat, gdy tylko próbujemy wyjść poza te ramy,
natychmiast zaczyna gubić się dla nas w niewyobrażalności.
Wystarczy podnieść wzrok przykuty na co dzień do zwykłego otoczenia i spojrzeć na
rozgwieżdżone niebo. Wystarczy więc mały ruch głową i oto mamy przed sobą przestrzeń
wszechświata, przestrzeń, której ani nieograniczoności, ani tym bardziej skończoności wyobrazić
sobie nie umiemy. Przed naszymi oczami – a zastanówmy się dobrze, co to znaczy! – roztacza się
coś, co wymyka się doświadczeniu. Nieskończoność kosmosu, której nie potrafimy sobie wyobrazić,
nie mówiąc już o jej pojęciu.
Z pewnością niemałą część owej fascynacji, jakiej od wieków ulegał człowiek na widok gwiezdnego
nieba, przypisać należy owemu – przez obserwatora świadomie lub nieświadomie przeżywanemu –
spotkaniu z nierozwiązalnym dla nas paradoksem. Z drugiej strony, trudno byłoby o bardziej
drastyczny przykład ograniczenia i niepoprawnego nieuctwa cechującego nasze naiwne
samorozumienie jak fakt, że potrzebowaliśmy tysięcy lat, zanim przeszedłszy okrężną drogę niezwykle
skomplikowanych dowodzeń zaczęliśmy pojmować, że przestrzeń naszych wyobrażeń nie jest
identyczna z przestrzenią realnego świata, mimo że od chwili, gdy przeszliśmy do pozycji pionowej,
wznosimy ku niej głowę.
W podobnej sytuacji znajdujemy się, gdy spoglądamy "w dół", gdy zaczynamy się interesować
warunkami panującymi we wnętrzu atomu. Także tam, w dziedzinie subatomowej, gdzie mamy do
czynienia z wielkościami i skalą równie dalekimi od świata naszych doświadczeń jak odległe są od
niego wielkości i skala wszechświata – zaakceptowane przez nas prawa rozumienia i logiki już nie
obowiązują. Tam kwant światła okazuje się raz falą, raz cząstką, przy czym zależy to wyłącznie od
metody obserwacji. Tam materia sama przemienia się w bezcielesną energię – i odwrotnie.
Podobnego doświadczenia dostarcza nam prędkość, znacznie większa aniżeli prędkość przedmiotów i
istot żywych, z którymi stykamy się w codziennym świecie. Tam zmienia się – a można to
doświadczalnie udowodnić – prędkość upływu czasu dla obiektu znajdującego się w ruchu.
Aby zrozumieć, jakie to wszystko ma znaczenie dla toku naszego rozumowania, nie wolno w
żadnym razie przeoczyć jednego: naturalnie, że przestrzeń, która mnie otacza w pokoju, jest – jako
pewien wycinek – identyczna z realną przestrzenią wszechświata. Naturalnie, że jej także dotyczy
właściwość "zakrzywienia", odkryta przez naukę dopiero w przestrzeniach o wymiarze kosmicznym.
Bez wątpienia podstawowe właściwości materii, przeżywane i postrzegane codziennie, opierają się na
tych właśnie warunkach w obszarze subatomowym, które są niedostępne naszej wyobraźni. Równie
niewątpliwe jest to, że każdy ruch przy każdej prędkości, czy to jazda rowerem, czy nawet marsz,
zmienia upływ czasu. Jednakże w sytuacjach codziennych efekty są bardzo nieznaczne. Są tak małe,
że mogły pozostać nie uwzględnione bez zagrożenia szansy przetrwania. Właśnie dlatego dla nas są
niezauważalne!
Ewolucja nie miała żadnego powodu do zadania sobie trudu, aby te właściwości przestrzeni,
materii i czasu stały się dla nas postrzegalne. W przeciętnych warunkach naszego codziennego
doświadczenia nie pojawiają się one w takim wymiarze, który czyniłby je dla nas biologicznie ważnymi.
Nasze szansę przeżycia są niezależne od tego, czy potrafimy sobie wyobrazić prawdziwą strukturę
wszechświata albo realnie panujące warunki w jądrze atomu – czy nie. Żadna hipoteza nie musi być
dokładniejsza, aniżeli tego wymaga zadanie, do którego rozwiązania ma służyć. Nasz mózg i nasz
aparat postrzegania s ą hipotezami o świecie. Zadaniem, które mają rozwiązać, jest zapewnienie
naszej biologicznej egzystencji. Do tej pory udało im się to optymalnie, czego dowodem, że ludzkość
przetrwała do dziś dnia. Więcej się nie wymaga.
Żadna hipoteza nie zawiera niczego poza wystarczającym opisem zjawiska, które ma wyjaśnić.
Obowiązuje to również w odniesieniu do naszego mózgu i do struktury aparatu postrzegania. Stąd
odbicie świata, które nam mózg udostępnia, jest wprawdzie podobne do oryginału, ale z pewnością
nie jest z nim identyczne. Z wzorcem swym pokrywa się w tych wszystkich miejscach, których
"uchwycenie" jest niezbędne do życia. We wszystkich innych zawodzi nas.4
U granic poznania
Istnieje jeszcze wiele innych dowodów, prowadzących równie skutecznie do tego samego wniosku.
Na najważniejsze spośród nich natrafiamy przy rozpatrywaniu granic naszej zdolności uczenia się.
Stwierdziliśmy przecież, że najważniejsza różnica pomiędzy szczeblem międzymózgowia a szczeblem
półkul mózgowych polega na osiągnięciu umiejętności indywidualnego uczenia się. Podczas gdy
"istota międzymózgowiowa" walczy o byt dzięki doświadczeniom nabytym nie przez nią samą, lecz
przez swój gatunek, organizm rozwinięty do poziomu półkul mózgowych uzyskuje zdolność do
zbierania własnych, indywidualnych doświadczeń.
W ostatnim rozdziale mówiliśmy szczegółowo o tym, że swoboda ta nie jest absolutna. Także na
najwyższym szczeblu ewolucji zachowaniem sterują jeszcze założone z góry sądy,, przeżywane w
postaci własnych nastrojów, oraz odpowiadające im, pozornie obiektywne, znaczenia świata.
Jednakże do tej pory zakładaliśmy milcząco, że osiągnięta na podstawie własnego doświadczenia
swoboda w obchodzeniu się ze światem występuje przynajmniej na poziomie najwyższym – na
obszarze przekazywanego przez półkule mózgowe postrzegania. Czas już powiedzieć, jakie
ograniczenia wciąż jeszcze obowiązują i tutaj.
Ewolucja jest procesem realnym, przebiegającym w czasie. Byłoby to znowu wyrazem
atropocentrycznej naiwności, gdybyśmy wierzyli, że proces ten zatrzymał się akurat dzisiaj, w naszej
teraźniejszości, że właśnie w człowieku osiągnął swój szczyt, swój punkt końcowy. I to po okresie
liczącym sobie od początku świata co najmniej 13 miliardów lat, które nie miałyby służyć niczemu
innemu jak zrodzeniu nas i naszej teraźniejszości.
Tak sformułowana myśl sprowadza się sama ad absurdum. My również będziemy w gruncie rzeczy
tylko neandertalczykami dla naszych biologicznych potomków. Poznać to po nas, między innymi po
naszym aparacie postrzegania. Jego zdolność do odbijania całej różnorakości świata ogranicza się
bowiem do pewnych ram, które na szczeblu rozwoju reprezentowanym przez nas jeszcze wciąż są
ustanawiane przez doświadczenia, których nie zebraliśmy sami.
Przejawów tych ograniczeń jest wiele. Po pierwsze świadczy o nich niezwykle ograniczona liczba
modalności zmysłowych, a więc furtek otwartych dla naszego postrzegania. Po drugie – struktura
aparatu odbierającego napływające informacje, a wreszcie organizacja kory mózgowej, w której
informacje te są przetwarzane.
W sprawie pierwszego ograniczenia wypowiem się krótko. Od początku podkreślałem w tej
książce, że założeniem powstania życia było odcięcie się od środowiska, że więc wewnętrzny
porządek ożywionej struktury może utrzymać się wobec relatywnego braku porządku świata
zewnętrznego tylko w ściśle określonych warunkach. Należy do nich ograniczenie dopuszczanych
przez organizm właściwości środowiska do biologicznie absolutnie niezbędnego minimum. Użyliśmy
formułki: "Jak najmniej świata zewnętrznego".
Wynikiem owej decyzji, od której upłynęło już ponad 4 miliardy lat, są furtki naszego postrzegania,
otwarte dla informacji dopływających ze świata. Możemy je dzisiaj wyliczyć na palcach jednej ręki:
wzrok, słuch, smak, powonienie i dotyk; właściwie jest to już wszystko, ponieważ odczuwania na
przykład bólu czy łaskotania nie można uznać za takowe ze względu na ich w znacznej mierze
kondycyjny charakter.
Jednakże ograniczenie nie sprowadza się tylko do liczby. Także w obrębie poszczególnych
modalności zdolność odbiorcza właściwych receptorów znajduje się znacznie poniżej tego, co jest
obiektywnie możliwe. Najdobitniej występuje to właśnie w przypadku najbardziej rozwiniętego spośród
naszych zmysłów – postrzegania wzrokowego. Wycinek częstotliwości elektromagnetycznego pasma
fal, który możemy postrzegać jako światło widzialne, jest stosunkowo mały.
Co prawda ostatnio nauczyliśmy się posługiwać także innymi wycinkami tego widma dla uzyskania
informacji o świecie zewnętrznym. Ale dostępne jest to tylko pośrednio, przy użyciu technicznych
środków pomocniczych opartych na naukach przyrodniczych. Przykładem są radioastronomiczne
anteny odbiorcze, kamery rejestrujące promieniowanie cieplne oraz promienie rentgenowskie
stosowane w medycynie do ogólnych badań materiału. Gdy porównamy rozmiar tego, co obiektywnie
byłoby możliwe, z naszą naturalną zdolnością postrzegania, musimy przytaknąć twierdzeniu
angielskiego fizjologa Gregory'ego, że "jesteśmy na dobrą sprawę niemal ślepi".
Kolejnym zadaniem jest opracowanie odebranych informacji. Jest ono wynikiem wrodzonych
osobliwości strukturalnych sieci nerwowych w siatkówce i ośrodkach wzrokowych międzymózgowia i
kory mózgowej. To, co nasze oczy odbierają, jest opracowywane i przekazywane w nadzwyczaj
skomplikowany sposób. Ilustracja poniżej dostarcza bardzo typowego przykładu.
To opracowanie przebiega także według zasady umożliwienia nam orientacji w świecie
zewnętrznym dla zwiększenia naszej szansy przeżycia. Celowi temu podporządkowana jest
obiektywność informacji. Złudzenia optyczne i tzw. zjawiska postaci oraz okazałości (Pragnanz)
pozwalają nam w pewnych wyjątkowych przypadkach przeniknąć triki, którymi się wodzi nas na pasku.
Nasz aparat wzrokowy każe nam bezspornie przetłumaczyć te dwuwymiarową figurę składającą
się z kwadratów i równoległoboków jako perspektywicznie prezentowaną kostkę, której układ głębi
stale się zmienia, ponieważ szkic nie zawiera dostatecznych informacji przestrzennych: raz wydaje
się, że strona przednia jest po lewej na dole, raz po prawej na górze.
Ale któż to nas wodzi na pasku? Najwidoczniej instancja ponadindywidualna, jaką jest nasz
gatunek. Sposób opracowywania danych wbudowany w nasz aparat postrzegania jest – chyba nie
trzeba tego raz jeszcze uzasadniać – wynikiem powstałego w toku filogenezy przystosowania do
wymagań świata zewnętrznego. Tym samym również funkcja naszych narządów postrzegania wyrasta
z doświadczenia nabytego przez nasz gatunek w ciągu dziejów. Mówiąc ściślej: nasze narządy
postrzegania s ą tym doświadczeniem.
Stąd, zanim po raz pierwszy otworzymy oczy, decyzja o tym, co będziemy widzieć, już zapadła, a
więc postacie i kontrasty, kontury i ruchy, głębie przestrzeni i barwy. To jest nam wrodzone. Wyprzedza
nasze doświadczenie indywidualne, w grę bowiem wchodzą, mówiąc znowu językiem teoretyków
poznania, doświadczenia a priori. Nie wolno przy tym zapominać, że w tym samym stopniu ustalone
jest to, czego nigdy widzieć nie będziemy: promieniowanie nadfioletowe i cieplne, ruchy powyżej – i
poniżej! – pewnych granic prędkości i niewątpliwie jeszcze wiele innych cech przynależnych do
realnego świata, o których nigdy nie będziemy wiedzieli.
Z pewnością te ograniczenia są nam wielce pomocne. Niechaj przekona nas o tym jeszcze jeden
frapujący przykład: widmo fal elektromagnetycznych sięga nieprzerwanie od fal o długości wielu
kilometrów (fale radiowe) do fal, których długość wynosi już tylko bilionowy ułamek milimetra
(promieniowanie kosmiczne). W takich granicach różnica między falami o długości 500 bądź 700
milionowych milimetra, występująca w zasięgu obiektywnej rzeczywistości świata, jest dosłownie
znikoma. Inaczej rzecz się ma w naszym subiektywnym postrzeganiu: oczom naszym ta sama różnica
wydaje się zasadnicza, diametralna. Przeżywamy bowiem wymienione długości fal jako barwy
dopełniające – zieloną i czerwoną. Tutaj więc nasz aparat postrzegania, niczym super-mikroskop,
powiększa ową obiektywnie minimalną różnicę do nieprześcignionego, jedynego w swoim rodzaju
kontrastu na usługi naszego przeżywania kolorów. Nie ma żadnej wątpliwości, że taki wrodzony
mechanizm powiększania kontrastów ułatwia nam orientację. Ale dzieje się to równie niewątpliwie
kosztem obiektywności odbicia.
Jest wykluczone, żebyśmy potrafili ocenić wielkość udziału owych tylko pozornie obiektywnych
właściwości świata, które naprawdę są jedynie dodatkowym wytworem naszego mózgu. Musimy w
każdym razie założyć, że jest ich o wiele więcej aniżeli udało się dotąd odkryć dzięki przypadkowi czy
też w wyniku badań naukowych. Z pewnością taki sposób pracy naszych narządów postrzegania
rzutuje na ogólną ważność tego, co za sprawą tych narządów przeżywamy. Odczulibyśmy to zupełnie
konkretnie, gdybyśmy kiedyś stanęli przed koniecznością porozumienia się z jakąś pozaziemską
inteligencją w sprawie treści naszego świata.
Taka istota byłaby przecież rezultatem jakiegoś zupełnie inaczej przebiegającego rozwoju
historycznego, służącego przystosowaniu do środowiska całkowicie odmiennego w swych
podstawowych cechach. Wskutek tego trudności w porozumieniu się byłyby ogromne. Może
moglibyśmy sensownie dyskutować o problemach algebraicznych, może fakty z zakresu fizyki i chemii
mogłyby także stanowić wspólny temat. Ale w chwili poruszenia sprawy "wyglądu" naszej
rzeczywistości między rozmówcami stanąłby mur nie do przebycia. Wytłumaczenie takiemu obcemu
przybyszowi barw czy postaci, estetycznego działania pewnych proporcji, a cóż dopiero urody
ludzkiego ciała byłoby równie bezcelowe jak opisywanie niewidomemu od urodzenia atmosfery
jakiegoś dzieła malarskiego.
Trzecie, równie zasadnicze zastrzeżenie co do identyczności naszej rzeczywistości z realnym
światem, wywodzi się ze stanu rozwoju naszych półkul mózgowych. W tym miejscu pragnę
przypomnieć to, co mówiliśmy o sposobie, w jaki na świat przyszła liczba. Liczba czy też liczenie
rzeczy tego świata stały się – przynajmniej dla nas – właściwościami naszej rzeczywistości nie
dlatego, aby w świecie nastąpiła jakaś zmiana, która by je wytworzyła. Zmiany dokonują się w nas
samych, mówiąc ściślej, w naszej korze mózgowej.
W miarę powolnego powiększania się tej najmłodszej i najbardziej "postępowej" części mózgu
doszło w końcu do tego, że zakręt zaśrodkowy (kora czuciowa) i kora wzrokowa zaczęły się oddalać
od siebie. Z wolna powstawał między nimi nowy obszar kory, obszar komórek nerwowych mogący
służyć nowym celom. Jak uzasadniłem szczegółowo na s. 230-232, dzięki tym komórkom uzyskaliśmy
zdolność identyfikowania pojawiających się w naszym przeżywaniu obiektów świata zewnętrznego na
podstawie ich zależności przestrzennych. Dało to początek szeregom liczb naturalnych oraz
rozróżnianiu strony lewej i prawej.
Od razu zrozumiemy, jakie zastrzeżenia co do wiarygodności naszego przeżywania świata dadzą
się wysnuć z tego ewolucyjnego epizodu, jeśli choć przez chwilę pomyślimy o tym, co by było, gdyby
taki sam krok ewolucji jeszcze się kiedyś powtórzył. Wprawdzie nie jesteśmy w stanie nawet
przewidzieć, jakimi nowymi zdolnościami zostaliby obdarzeni nasi potomkowie przez pojawienie się
nowego obszaru kory mózgowej, ale wolno z całą pewnością założyć, że przy takim poszerzeniu
swojej "odbijającej" sprawności mózg skonfrontowany ze światem nie natrafiłby na pustkę.
Nowej, niewyobrażalnej zdolności mózgu objawiłaby się niewątpliwie nowa i dla nas równie
niewyobrażalna właściwość świata. I tak by było przy każdym dowolnie częstym powtórzeniu takiego
kroku.
Tym samym retrospektywnie każdy tego rodzaju krok stanowiłby argument przeciwko kompletności
obrazu świata obecnie udostępnionego nam przez mózg, a mogłoby się to w zasadzie dowolnie
powtarzać aż po jakąś nieograniczoną przyszłość ewolucyjną.
Zastrzeżenie w końcu sprowadza się więc do podważenia poglądu, jakoby ewolucja akurat w
naszej teraźniejszości i na reprezentowanym przez nas szczeblu rozwoju zatrzymała się i dotarła do
takiego punktu końcowego, poza którym jakikolwiek dalszy rozwój nie jest możliwy. W tym
rozumowaniu musimy więc także wyzbyć się archaicznego wyobrażenia, jakoby cała dotychczasowa
historia nas miała tylko na celu.
Jest to tak ważne, że zasługuje na powtórzenie: czystym urojeniem wynikającym z egocentryzmu
byłoby, gdybyśmy nie potrafili takiego wyobrażenia narzucającego się naszemu naiwnemu oglądowi
zdemaskować jako złudzenia perspektywicznego. Myśl, jakoby mózg ze swą historią, toczącą się
przez setki milionów lat, osiągnął właśnie w nas swój najwyższy możliwy stan rozwoju – jest
absurdalna. Rozważania nad ewolucją wprost zmuszają do utwierdzenia się w przekonaniu, że mózg
nasz z całą pewnością jeszcze nie wzniósł się do owego (możliwe, że po wsze czasy nieosiągalnego)
poziomu, na jakim jego zdolność pojmowania byłaby wystarczająca do uchwycenia sumy wszystkich
właściwości realnego świata.
Jakkolwiek operowalibyśmy naszymi argumentami, wynik jest zawsze jednakowy: to, co znajduje
się na żywo przed naszymi oczami, na pewno nie jest światem jako takim. Jest tylko jego odbiciem. W
świetle przyczyn i filogenetycznych warunków powstawania tego odbicia wszelkie wątpliwości co do
jego zgodności z oryginałem są usprawiedliwione. Przeżywana przez nas rzeczywistość jest w takim
stopniu uzależniona od właściwości naszych narządów postrzegania i struktury myślenia, że wolno
chyba powiedzieć, iż jest tworem naszego mózgu. Przy czym mózg nasz rzeczywistości tej nie
wytwarza swobodnie, leczx – zgodnie ze wszystkim, co wiemy – w rozgrywce z realnym światem,
który pozostaje ukryty poza fasadą naszej rzeczywistości.
Nasza sytuacja
Na koniec pozostało jeszcze pytanie, co należy sądzić o posiadaczu mózgu, który z racji swoich
ewolucyjnych dziejów oraz aktualnego stanu rozwoju podlega takim warunkom i ograniczeniom? W
książce tej cały czas była mowa o naszej świadomości. A więc jak powinniśmy widzieć samych siebie?
Jedno jest pewne: historia, którą tutaj usiłowałem zrekonstruować, pozwala nie tylko wyrobić sobie
pogląd o drodze, która w ewolucji biologicznej doprowadziła do powstania naszej świadomości, lecz
dostarcza również dowodu na to, że nie jesteśmy istotami racjonalnymi.
Nie widzę żadnej możliwości uniknięcia takiego wniosku. To przecież tylko odwrotna strona tego
wszystkiego, co powiedzieliśmy dotychczas. I w tym wypadku treść rzeczywistości odpowiada treści
przeżywającego ją podmiotu. Naszej rzeczywistości (uznanej wprawdzie w toku wywodów już za
przedmiotową, ale wciąż jeszcze bardzo subiektywną) odpowiada świadomość, która nie jest
bynajmniej niezależna i nie pozostaje do świata wyłącznie w stosunku racjonalnym, co więcej –
racjonalność nie jest tego stosunku cechą dominującą. Dopóki nie dokonało się jeszcze pełne
oderwanie podmiotu od przeżywanego świata, brakuje dystansu, który stanowi założenie takiej
niezależności.
Nieważne jest, czy pomyślimy teraz o wyraźnych śladach udziału międzymózgowia w naszym
przeżywaniu i postępowaniu, czy też o niezaprzeczalnych oznakach uzależnienia naszej
rzeczywistości od struktur naszego postrzegania – jedno i drugie to tylko dwie strony tego samego
medalu. Nasza rzeczywistość nie jest identyczna ze światem realnym, my zaś nie jesteśmy identyczni
z homo sapiens, o którym śnili filozofowie epoki Oświecenia.
Jesteśmy jedyną ziemską formą życia, jaka potrafi zrozumieć warunki swojej egzystencji. To
umożliwia nam poznanie, że anachroniczna budowa naszego mózgu stanowi barierę dla naszej
racjonalności. Wiemy, że rozum nasz i uczynki powinny być zbieżne, ale w tej samej chwili odkrywamy
przyczyny, które uniemożliwiają nam nieograniczony posłuch dla rozumu. Najwyższą osiągalną dla
nas swobodą jest uzmysłowienie sobie tej sprzeczności.
Jak zawsze, tak i w tym wypadku rozwianie złudzeń staje się pomocne. Kto uważa człowieka za
istotę racjonalną i jednocześnie doświadcza tego, że człowiek wcale racjonalnie nie postępuje, będzie
szukał przyczyn rozbieżności. Ale kto nie chce już słuchać o grzechu pierworodnym, a nie słyszał nic o
filogenetycznym podłożu naszego jestestwa, łatwo doszuka się przyczyn zachęcających do
wyciągania wątpliwych wniosków.
Dopóki nie znane nam są biologiczne ramy ograniczające naszą zdolność poznania, dopóty grozi
nam, że przyczyn tego bezspornego ograniczenia poszukiwać będziemy w niewłaściwym miejscu. Jak
wykazuje doświadczenie, najbardziej popularnym wyjaśnieniem są takie motywy, jak upór i zła wola.
Tymczasem właśnie stąd wywodzi się owa mentalność skłonna do przezwyciężania własnej
bezsilności ucieczką w hipotezę sabotażu, kiedy jakiś w teorii gładko przebiegający plan znowu nie
doprowadza do oczekiwanego wyniku w ludzkich realiach społecznych.
Nawet Kościół nie uchronił się od tego niebezpieczeństwa. Jak wiadomo, niejednokrotnie w
przeszłości ulegał pokusie powstrzymania sabotażu swego dzieła – sabotażu najwidoczniej
uprawianego przez diabła – za każdą cenę, nawet za cenę fizycznego wyniszczania ludzi, którzy
wbrew wszelkim pouczeniom nie chcieli być prawowierni.
Te straszliwe manowce myśli są na szczęście już sprawą przeszłości. Co prawda dzisiaj jeszcze
pokutują resztki owego sposobu myślenia, chociażby w postaci nadal stosowanej i przez Kościół
uprawomocnianej praktyki egzorcyzmów. Takie praktyki bowiem są możliwe tylko tam, gdzie istnieje
wiara w całkowicie nieograniczoną swobodę decyzji człowieka. Tylko tam konkretne przekonanie, że w
jakimś przypadku swoboda ta nie jest wykorzystywana, może doprowadzić do hipotezy o istnieniu
szatana, którego szukać trzeba poza danym osobnikiem i który jest jakoby właściwą przyczyną jego
niewłaściwego zachowania.
Jeżeli takie wypadki mogą występować u źródła, czyż można się dziwić, że ta sama hipoteza zdaje
się stanowić regułę we wszystkich światowych doktrynach zbawienia? Że zawsze, gdy w realnym
życiu nie pojawia się bezbłędnie zaplanowany wynik, orędownikom ich jako jedyne wytłumaczenie
narzuca się myśl o konkretnym przeciwniku. Wprawdzie nie występuje on wtedy pod postacią diabła,
lecz sabotażysty. Ten zaś podobnie staje na przeszkodzie tak wielkiej sprawie jak szczęście ludzkości.
Wykryć go i zniszczyć jest zatem nie tylko słuszne – to wręcz obowiązek moralny. W tym
sekularyzowanym wariancie skutki zastosowania tej tezy są również okrutne.
Przerażające jest właśnie to, że kiedy władcy społeczeństw rządzonych autorytarnie najdotkliwsze
nawet środki ucisku uzasadniają troską o dobro powierzonych im ludzi, nie zawsze są obłudni.
Słusznie Hólderlin powiadał, że nic pewniej nie zmienia Ziemi w piekło jak usiłowania człowieka, aby z
niej uczynić swe niebo. Nikt tak nie pomnaża zła tego świata jak ci, którzy wierzą w możliwość
całkowitego wytępienia go. Kto bowiem sądzi, że na problemy trapiące nasze społeczeństwo ma w
ręku niezawodną receptę, teoretycznie nawet najbardziej uzasadnioną i przekonywającą, ten
przyjmuje założenie, które w stosunku do człowieka się nie sprawdza.
Racjonalne koncepcje globalne są zaadresowane do istoty, której na tej planecie nie ma: do
człowieka działającego z racjonalną swobodą i nieograniczoną odpowiedzialnością za swoje
postępowanie. Skutki tych recept w efekcie końcowym mogą być zatem tylko nieludzkie. Jest coś
dziwnego w tym, że wszędzie, gdzie chodzi o indywidualnego, konkretnego człowieka, skłonni
jesteśmy do wszelkich ustępstw na rzecz naszej prawdziwej natury. W dziedzinie prawa, medycyny
praktycznej, w psychologii za samo przez się zrozumiałe uważamy precyzyjne i drobiazgowe wręcz
stopniowanie odpowiedzialności karnej i zdolności rozeznania czynu w stosunku do różnych
indywidualności ludzkich. Lekarz, który nie uwzględniałby realnego istnienia nierozsądnych motywacji i
obecności irracjonalnych lęków, uchodziłby za partacza.
Gdy jednak zmieniamy perspektywę i przechodzimy od jednostki do globalnych koncepcji
społeczeństwa, kultury czy cywilizacji, zachowujemy się aż nazbyt często tak, jakbyśmy nic nie
wiedzieli o naszej prawdziwej naturze. Od dwustu lat teza o suwerenności ludzkiego rozumu
traktowana jest przez zbyt wielu jako niepodważalny dogmat zamiast jako pożądany cel, który trzeba
dopiero osiągnąć. Raz po raz powstają teorie o porządku ludzkiego społeczeństwa i jego dalszym
rozwoju, teorie, w których nie ma miejsca na jakąkolwiek myśl o naszej prawdziwej naturze. Wygląda
na to, że wielu sądzi, iż wystarczy przekształcić tylko społeczeństwo, ponieważ ludzie, z których się
składa, są już całkowicie gotowi i doskonali.
Chciałbym być dobrze zrozumiany: rozważania te bynajmniej nie mają na celu obrony jakiegoś
biernego poddania się istniejącym stosunkom. Nikt nie zaprzeczy, że wolność i sprawiedliwość
odniosły korzyści z próby ustanowienia rozumu najwyższą instancją kierującą działaniem społecznym.
Jednocześnie jednak każdy przyzna, że w tej dziedzinie większa część pracy jest jeszcze ciągle do
zrobienia.
Trzeba ostrzec dzisiaj przed przecenianiem tego, co wydaje się możliwe dzięki tej "instancji
kierującej", jaką jest ludzki rozum. Ostrzec przed nazbyt rozpowszechnionym przekonaniem, że
możliwe jest racjonalne rozwiązanie wszystkich problemów ludzkiej społeczności. Kto czyni z niego
hasło swojej społecznej działalności, ten przyjmuje jako założenie pewien obraz człowieka nie
odpowiadający niestety rzeczywistości. Zadaje gwałt ludzkiej naturze, a tym samym tworzy sytuację,
która prędzej czy później zmusi go do zadania gwałtu także konkretnym ludziom.
Postawione nam zadanie jest naprawdę o wiele bardziej złożone, niż sądzimy w swojej
niecierpliwości. Realną walkę ze złem tkwiącym w ludzkim społeczeństwie prowadzić można tylko z
pełnym zrozumieniem tego, że całkowite wytępienie niektórych elementów zła jest niemożliwe,
ponieważ nie są niczym innym jak wyrazem niedoskonałości naszej natury. Poznanie tej
niedoskonałości i pogodzenie się z nią jest najwyższym osiągnięciem, do jakiego nasz rozum dorasta.
Tylko to może nas uchronić przed kontynuowaniem gwałtów zadawanych człowiekowi za pomocą
ideologii, które go przerastają lub nie odpowiadają jego naturze.
Jeszcze jedna, ostatnia już myśl. Kończąc tę książkę nie możemy pominąć milczeniem pytania,
skąd się bierze duch, o którego powolnym wyłanianiu się w wymiarze materii mówiliśmy tak obszernie.
Musimy postawić pytanie, jak to było możliwe, że materia w ciągu swego ewolucyjnego rozkwitania
wytworzyła w końcu osobniki, które mają swój udział w wymiarze duchowym; musimy się zastanowić,
czy nasze zdolności pamiętania, postrzegania oraz nasza świadomość są także wyłącznie atrybutami
owej materii rozwijającej się do coraz wyższego stopnia organizacji, czy też sięgają poza nią.
Pytania te znacznie przekraczają wszystko, co człowiek jest zdolny ogarnąć swoją wiedzą. Ale to,
co zostało powiedziane w tej książce, powinno było umocnić w nas przekonaniu, że świat nie kończy
się tam, gdzie kres ma nasza wiedza. Na tej granicy pozwólmy sobie więc na ostatni jeszcze domysł.
Mózg nie wynalazł myślenia – stwierdziliśmy to na samym początku – podobnie jak nogi nie
wynalazły chodzenia ani oczy widzenia. Nogi były odpowiedzią ewolucji na potrzebę poruszania się na
stałym gruncie. Oczy były reakcją ewolucji na fakt, że powierzchnia ziemska przepełniona jest
promieniowaniem odbijanym przez przedmioty. Dopiero to umożliwiło ewolucji rozwinięcie narządów,
które do orientacji mogły posługiwać się tym promieniowaniem.
Z tego punktu widzenia więc oczy stają się dowodem istnienia Słońca. Tak jak nogi są dowodem
istnienia gruntu stałego, a skrzydła – istnienia powietrza. Wolno więc przypuszczać, że mózg nasz jest
dowodem realnej egzystencji wymiaru duchowego, niezależnego od poziomu materialnego.
Gdy myśl tę będziemy snuli dalej, natrafimy na najbardziej chyba podstawowe spośród wszystkich
naszych antropocentrycznych złudzeń: jest nim doprawdy niedorzeczne wyobrażenie, jakoby zjawisko
ducha pojawiło się na tym świecie dopiero wraz z nami, jakoby wszechświat musiał radzić sobie bez
ducha, w czasie gdy nas nie było.
Właśnie odwrócony obraz zdaje się być znacznie bliższy prawdziwego stanu rzeczy: duch nie
dlatego istnieje na świecie, że mamy mózg. Przeciwnie, ewolucja dlatego tylko mogła wytworzyć nasz
mózg i świadomość, że realne istnienie tego, co określamy mianem ducha, umożliwiło jej powołanie w
naszych głowach narządu dysponującego zdolnością połączenia materialnego wymiaru z tym
wymiarem duchowym.
Wstecz / Spis Treści / Dalej
Ilustracje (wkładka)
1. Mózg ludzki, narysowany przejrzyście, aby udostępnić widok wewnętrznej budowy lego
najbardziej złożonego spośród narządów.
Niewątpliwie największy udział przypada półkulom mózgowym, które wynoszą nie mniej niż 7/8
łącznej masy naszego centralnego układu nerwowego i na których silnie pofałdowana kora skupia
około 10-15 miliardów komórek nerwowych na powierzchni 250000 milimetrów kwadratowych. Ta
najmłodsza i najwyżej zorganizowana część mózgu tworzy fizyczne, materialne podłoże naszego
świadomego przeżywania. Poniżej, dzisiaj już całkowicie zasłonięte przez półkule mózgowe, położone
jest międzymózgowie, którego części narysowane są w kolorze żółtym (ośrodki sterujące wrodzonymi
procesami ruchowymi) i jasnoniebieskim (ośrodki służące przetwarzaniu informacji ze świata
zewnętrznego). Do międzymózgowia należy jeszcze gruczoł przysadki mózgowej (niebieska),
położonej pomiędzy dwoma kikutami przeciętych nerwów wzrokowych (zielone) – jest to narząd
nadrzędny sterujący gospodarką hormonalną naszego ustroju. Ta znacznie starsza część mózgu
stanowi materialne podłoże wszystkich wrodzonych ("instynktowych") sposobów zachowania się, w
tym również naszych uczuć i popędów.
Czarna strzałka wskazuje na archaiczny "pierwotny ośrodek wzrokowy" (zob. s. 124-125). Jeszcze
dawniejszy jest pień mózgu (zielony i jasnoczerwony) tworzący połączenie z rdzeniem kręgowym,
właściwy nie dla zjawisk psychicznych, lecz dla sterowania niezbędnymi do życia funkcjami przemiany
materii.
Historia powstania i wynikająca z niej wielowarstwowa budowa mózgu składają się na to, że nasze
przeżywanie i postępowanie znajdują się pod kierunkiem i wpływem nie tylko kory mózgowej służącej
funkcjom rozumowym, lecz jednocześnie podlegają także aktywności niżej położonych archaicznych
części mózgu. Śledzenie skutków tej "anachronicznej współpracy" pomiędzy częściami mózgu o
różnym wieku, skutków rzutujących na to, jak przeżywamy świat – stanowi jedno z kluczowych
zagadnień-tej książki. Tzw. móżdżek (brązowy), położony pod potylicą, o charakterystycznej drobno
pofałdowanej powierzchni, nie ma nic wspólnego z funkcjami psychicznymi. Stanowi on centralny
ośrodek sterowniczy i przeliczeniowy wszystkich procesów ruchowych.
2. Pionowy przekrój poprowadzony dokładnie w płaszczyźnie strzałkowej oddziela prawą połowę
mózgu od lewej, uwalniając widok międzymózgowia, zabarwionego tutaj jasno-niebiesko. W nim
zmagazynowane są stare, liczące sobie miliony lat doświadczenia, które, dziedziczone, wpływają na
nasze myślenie i zachowania bez naszego współdziałania i z reguły w sposób dla nas niezauważalny.
Ponieważ na ludziach nie można prowadzić eksperymentów, lokalizacja pewnych sposobów
zachowania w naszym międzymózgowiu jest naturalnie wciąż jeszcze mało znana. Pewnych
wskazówek dostarczają jednak obserwacje prowadzone w trakcie operacji oraz zaburzenia przy
niektórych schorzeniach mózgu. Wiadomo więc na przykład, że przy drażnieniu miejsca oznaczonego
czerwoną kropką pojawiają się gwałtowne stany lękowe. Miejsce zaznaczone kolorem
ciemnoniebieskim wyzwala napęd ruchowy, podczas gdy przeciwnie – punkt brązowy tłumi silę
popędową. W miejscu zaznaczonym na czarno zdaje się zlokalizowany ośrodek wyzwalania głodu, a
komórki położone w granicach zielono zabarwionego obszaru prawdopodobnie sterują rytmem snu i
czuwania. Można z całą pewnością założyć, że także wrodzone składniki naszego zachowania
seksualnego, podobnie jak inne popędy, reprezentowane są pod postacią odziedziczonych i
ustalonych "wzorców połączeń" w określonych miejscach międzymózgowia. Jednakże dokładna ich
lokalizacja nie jest do tej pory ostatecznie wyznaczona z przyczyn, o których mówiliśmy powyżej.
3. Na tym rysunku lewej półkuli mózgowej tzw. ośrodki, a więc części kory odpowiedzialne za
określone funkcje, zostały zaznaczone różnymi kolorami. Żaden z tych ośrodków nie jest widoczny na
naturalnej powierzchni mózgu (zob. ii. 11 po s. 208), odkryto je dopiero po trwających dziesiątki lat
badaniach i pracach porównawczych, przede wszystkim w zestawieniu ze skutkami zlokalizowanych
uszkodzeń.
Mniej więcej pośrodku przebiega pionowo od dołu ku górze pas oznaczony kolorem
pomarańczowym – jest to okolica ruchowa, skąd odbywa się sterowanie wszystkimi dowolnymi
ruchami mięśni. Z przodu na dole graniczy z nią jednostronnie tylko położony (u praworęcznych w
lewej półkuli mózgu) ruchowy ośrodek mowy (czerwony). Równolegle do okolicy ruchowej i nieco dalej
do tyłu przebiega kora czuciowa (liliowa), która rejestruje wszystkie odczucia naszego ciała. W okolicy
potylicznej położony jest ośrodek wzrokowy (niebieski), odpowiedzialny za naszą zdolność widzenia.
Obszar kory położony między korą czuciową a wzrokową (brązowy) jest odpowiedzialny za orientację
przestrzenną, rozróżnianie prawej i lewej strony oraz umiejętność liczenia. Powstanie tych funkcji ma
szczególnie interesującą historie, dokładnie opowiedzianą w tekście. W płacie skroniowym położony
jest ośrodek słuchowy (pośrodku, na dole, fioletowy), którego funkcja pozwala nie tylko na
przeżywanie wszelkich szmerów i dźwięków, lecz także na rozumienie mowy.
Zabarwiony na ilustracji na zielono płat czołowy obejmuje najmłodszą część kory, rozwiniętą do
takich rozmiarów tylko u człowieka (zob. ii. 12 po s. 208). Przez wiele dziesiątków lat historii badań
mózgu wielce zagadkowe zdawało się, że akurat ta część kory jest w znacznym stopniu "niema", że
więc uszkodzenie jej czy też drażnienie w większości przypadków nie wywołuje żadnych
zauważalnych skutków. Prawdopodobne rozwiązanie tej zagadki dają dopiero rozważania
filogenetyczne nad mózgiem i jego funkcjami.
4. Tzw. doświadczenia z atrapami, dzięki którym biolodzy badają wrodzone sposoby zachowania u
zwierząt, wykazują jednocześnie, że większość zwierząt zupełnie inaczej widzi i przeżywa świat niż
my. Barwna tablica przedstawia trzy przykłady. Na samej górze zgodny z naturą obraz samiczki
ciernika, poniżej prymitywna imitacja, w której szczególnie podkreślony jest brzuch zawierający ikrę.
Gdy samcowi ciernika pokazuje się obie atrapy, w każdym przypadku jako obiekt zalotów wybiera on
tę, która w naszym pojęciu wykazuje mniejsze podobieństwo do oryginału.
Także w obu kolejnych przypadkach marna naszym zdaniem kopia zyskuje więcej uznania aniżeli
ta, która jest wierniejszym oddaniem oryginału: pośrodku, z lewej, wypchany rudzik, któremu jednak,
ponieważ jest młody, brakuje czerwonej plamy na piersiach, po prawej zwykły pęk czerwonych piór.
Na dole po lewej: samiczka motyla dostojki; samiec jej gatunku woli obracający się walec po
prawej, na nim bowiem zmiana jasnych i ciemnych pól w szczególnie wyrazistej formie wywołuje efekt
naprzemiennego występowania jasności i ciemności, który w naturalnych warunkach powodowany jest
trzepotaniem skrzydeł samiczki.
5. Toczek, pierwsza wielokomórkowa jednostka w historii życia ziemskiego. Mała, gołym okiem
zaledwie widoczna kuleczka składa się z kilku tysięcy komórek glonu, których wici wystają na
zewnątrz ze wspólnej galaretowatej otoczki. Toczek jest prawdziwym osobnikiem o tyle, że połączenie
komórek jest tutaj – w odróżnieniu od jeszcze bardziej prymitywnych kolonii komórkowych – już tak
ścisłe, że żadna z komórek nie może istnieć poza obrębem kulistego zespołu. Jednocześnie pojawia
się zaczątek zróżnicowania komórek w podziale pracy. U toczka już nie każda komórka potrafi
wszystko równie dobrze wykonać. Komórki położone w przednim końcu – toczek płynie zawsze w tym
samym kierunku! – mają na przykład szczególnie dobrze wykształcone plamki oczne, a do
rozmnażania się przez podział zdolne są tylko ściśle określone inne komórki, tworzące we wnętrzu
kule potomne, wyraźnie widoczne na mikrofotografii. (Fot.: Ludwig Kies, Hamburg)
6. Mikrofotografia hodowli tkankowej astrocytów pochodzących z mózgu ludzkiego. W tym
wypadku jest to tkanka guza mózgu, do tej pory bowiem daty się utrzymać przy życiu i rozrastały w
laboratorium tylko mózgowe tkanki nowotworowe. Widoczna na zdjęciu trójwymiarowa plątanina
pozwala sobie wyrobić pogląd o złożoności tej sieci nerwowej, mieszczącej się w naszej głowie w
bardzo ciasnej przestrzeni. (Fot.: G. Kersting, Bonn)
7. Wyizolowana komórka nerwowa w wielotysięcznym powiększeniu (podobnie jak w przypadku ii.
5 po s. 208 obraz plastyczny sporządzony przez rastrowy mikroskop elektronowy). Po prawej na
górze: ciało komórkowe z początkowym odcinkiem neurytu przekazującego impulsy z komórki, na
dole: rozgałęziające się dendryty, które odbierają impulsy innych komórek. (Fot.: Lennart Nilsson, [w:]
Unser Korper – neu gesehen, Herder Freiburg 1976)
8. Komórki nerwowe służą nie tylko "myśleniu". Tego, że funkcja poszczególnych komórek nic
jeszcze nie ma wspólnego z procesami psychicznymi, dowodzi nadzwyczaj obrazowo móżdżek (zob.
także ii. l po s. 96). Dopiero "układ połączeń", rodzaj współdziałania poszczególnych komórek,
decyduje o funkcji narządu. Ilustracja ukazuje typową komórkę móżdżku, którą ekspert wprawdzie
zidentyfikuje, ale która w swej budowie nie różni się w zasadzie od innych komórek nerwowych. (Fot.:
Lennart Nilsson, [w:] Unser Korper – neu gesehen, Herder, Freiburg 1976)
9. Stułbia, czyli hydra, jest prototypem pierwotnego wielokomórkowca z wyraźnie już zaznaczonym
podziałem pracy między poszczególnymi elementami, jakimi są komórki. W zależności od specjalizacji
ich funkcji są one bardzo różnie wykształcone. Odpowiednio wielostronne są także zależne od
łańcuchów odruchowych możliwości działań i zachowań tego organizmu liczącego sobie zaledwie
kilka milimetrów. Analiza sprawności stułbi umożliwiła w ostatnich latach po raz pierwszy wgląd w
powstanie elementarnych sposobów zachowania. (Fot.: Hans Schneider, Landau)
10. Populacja eugleny. Ten drobny jednokomórkowiec o długości około 0,1 mm jest wbrew
pozorom komórką roślinną. Na przednim krańcu, w miejscu korzonka wici (zob. szkic na s. 155),
wyraźnie widać czerwoną plamkę oczną. Pewne szczegóły struktury komórek naszej siatkówki i
chemicznej budowy purpury wzrokowej w pręcikach siatkówki wskazują dziś jeszcze na to, że i nasze
oczy są kontynuacją rozwoju tej już przez jednokomórkowce wynalezionej zasady. (Fot.: Ludwig Kies,
Hamburg)
11. Wycinek kory mózgowej człowieka. Zdjęcie pozwala rozpoznać w tej najmłodszej części mózgu
silne ukształtowanie zakrętów i bruzd, które są wynikiem jej potężnego rozrostu w ciągu ostatnich
milionów lat. Ukazany na ilustracji wycinek może zawierać około miliarda komórek nerwowych,
spośród których każda połączona jest z kilku tysiącami komórek sąsiadujących. (Fot.: Lennart Nilsson,
[w:] Unser Korper – neu eesehen Herder, Freiburg 1976)
12. Porównanie między mózgami gatunków na różnym szczeblu rozwoju dostarcza nam dzisiaj
jeszcze wskazówek co do drogi rozwojowej, jaką przebył nasz własny mózg. Neurofizjologiczne i
etologiczne badania mózgów i zwierząt na różnych poziomach ewolucji pozwalają ponadto na
formułowanie wniosków co do historii powstania określonych funkcji.
Schemat wykazuje na kilku przykładach (od góry: żaby, psa, szympansa, człowieka) powolne
powstawanie kory mózgowej na podłożu starszych, występujących także jeszcze u człowieka części
mózgu.
Wstecz / Spis Treści
Przypisy
Notka: autor miejscami odwołuje się w swej pracy do konkretnych stronnic książki, ale jest to układ
zgodny z wydaniem oryginalnym, nie zaś bieżącym polskim.
Wstęp
1 Tego, kto interesuje się szczegółami, muszę odesłać do mojej książki Na początku był wodór, w
której obszernie i z uwzględnieniem najważniejszych naukowych odkryć i argumentów przedstawiłem
cały proces rozwoju materii od wodoru – materii prapoczątku – do powstania na Ziemi żywych istot
wyższych.
Rozdział 1
1 Wystarczy pamiętać o tym, że śmierć zakażonego pacjenta pociąga za sobą nieuchronnie
również śmierć mikroorganizmów, które spowodowały zakażenie, aby zrozumieć, że taki przebieg
“spotkania" jest biologicznie niekorzystny także z perspektywy zarazka; z punktu widzenia ewolucji
należy to więc traktować jako objaw jeszcze niezupełnie udanego przystosowania.
2 Reichardt przy określaniu prawidłowego stosunku ciężaru półkul mózgowych do ciężaru pnia
mózgu posługiwał się badaniami mózgów zmarłych pacjentów chorych na schizofrenię. Schizofrenia
przebiega bez anatomicznie uchwytnych zmian w mózgu, szczególnie bez "zaniku mózgu", a więc
zmniejszania się jego ciężaru jako rezultatu uszkodzenia tkanki mózgowej.
Rozdział 2
1 Fakt, że wielu ludzi musi z konieczności stosować dietę bezsolną, nie jest wcale sprzeczny z
twierdzeniem o absolutnej niezbędności soli kuchennej jako składnika naszego pożywienia. Nawet
"bezsolną dieta" bowiem zawiera jeszcze dostateczne ilości chlorku sodowego jako naturalnego
składnika samych środków spożywczych.
2 Istnieją rzeczywiście tylko te cztery kategorie smakowe: słodkie, kwaśne, gorzkie i słone. Smak
"ostry" powstaje przez podrażnienie komórek zmysłu bólu. Duża różnorakość naszych przeżyć
smakowych jest wynikiem mieszaniny tych czterech kategorii podstawowych oraz znacznego
współudziału zmysłu powonienia.
Rozdział 3
1 Świadomie mówię tutaj stale o pewnych funkcjach, upodobaniach czy też zjawiskach, a nie o
narządach zmysłów, połączeniach nerwowych czy ośrodkach mózgu. Przy tej okazji znowu widać
wyraźnie, jak bardzo mylące w rozważaniach filogenetycznych może być przyjęcie za punkt wyjściowy
aparatu (czyli narządu) zamiast funkcji (czyli potrzeby biologicznej). Kto za podstawę rozważań bierze
ludzki mózg w jego dzisiejszej formie, temu trudno będzie dojrzeć powiązania omawiane w tekście.
Przecież do odbioru stopnia stężenia jonów w wewnętrznym środowisku naszego ciała służą inne
receptory w mózgu, a inne w śluzówce języka. Oczywiste jest także, że obszary mózgu, na których
wyzwalane jest przeżywanie "przyjemności" przy zetknięciu brodawek smakowych języka z
cząsteczkami cukru, nie są identyczne z partiami mózgu odpowiedzialnymi za opisane przez nas
reakcje ruchowe mlaskania i połykania czy odpluwania. Ale tutaj również obowiązuje zasada, że
biologiczna potrzeba wytwarza narząd, a nie przeciwnie. Stąd "wybiórcze" procesy w błonie
komórkowej i przyjemność słodkiego smaku stanowią tylko różne formy, w których objawia się ten sam
mechanizm biologiczny (realizowany przez rozmaite struktury powstałe stopniowo w toku ewolucji).
2 Na początku był Wodór
Rozdział 4
1 Skąd to wszystko wiemy? Odpowiedź jest prosta: obecnie istnieją jeszcze organizmy
reprezentujące t? formę przejściową. Prymitywny wielokomórkowiec, o jakim mowa w tekście,
składający się tylko z szesnastu komórek i będący jeszcze na wpół kolonią, żyje dzisiaj w postaci
glonu pandorina. Na szczęście dla paleontologów, których zadanie bez tego byłoby jeszcze
trudniejsze, w ewolucji nie jest tak, że każdy postęp czy też każdy nowy twór wymazuje wszystkie
dotychczasowe typy organizmów. W takim razie bowiem nie istniałyby dzisiaj już ani
jednokomórkowce, ani zwierzęta niższe. Fakt przetrwania tych wszystkich istot żyjących, jak gdyby
beznadziejnie podporządkowanych najwyżej rozwiniętym formom najnowszym, podkreśla znowu owo
obowiązujące z zasady zamknięcie w sobie, któremu podlegał każdy z minionych etapów
rozwojowych. Każdy z tych szczebli sam w sobie jest całkowicie skończony. W obliczu tego faktu
tajemnica stałego postępu ewolucji wydaje się jeszcze głębsza.
2 Istnieją już pewne badania wykazujące, że taka droga powstawania jest biologicznie możliwa.
Wiadomo dzisiaj na przykład, że niektóre produkty odpadowe przemiany materii w mięśniach
(pochodne adenozyny) rozszerzają naczynia wieńcowe. Ponieważ poprawa ukrwienia mięśnia
sercowego w przypadku podwyższonej ogólnej aktywności mięśni jest sensowna i potrzebna z punktu
widzenia biologicznego, wydaje się, że w tym wypadku mamy do czynienia z takim powiązaniem, o
jakim mowa w tekście.
3 "Osobnik" oznacza to, co niepodzielne. Pierwsze wielokomórkowce, jeszcze zorganizowane w
postaci kolonii, stały się prawdziwymi osobnikami wskutek tego, że komórki, z których się składały,
specjalizowały się coraz bardziej swoiście w podziale pracy. Na tej drodze bardzo szybko został
osiągnięty moment, kiedy komórki były już tak wysoko wyspecjalizowane, że żadna z nich nie była
zdolna do życia o własnych siłach poza organizmem, co jest bez trudu dostępne dla nie
wyspecjalizowanych członów kolonii komórek.
Rozdział 5
1 Uber die Wahrheit der Abstammungslehre, "Naturwissenschaft und Medizin" 1964, 1, s. 5.
Rozdział 6
1 ATP jest używanym w nauce potocznie skrótem nazwy kwasu adenozynotrójfosforowego,
związku chemicznego, który się łatwo rozkłada, przy czym wyzwala się stosunkowo dużo energii.
Wszystkie żywe komórki magazynują więc otrzymywaną z pokarmu energię przeważnie przez
syntetyzowanie ATP, aby następnie w razie potrzeby móc tę cząsteczkę ponownie rozłożyć.
Rozdział 7
1 W tym miejscu powinniśmy sobie przypomnieć historię powstania hormonów i charakter
końcowych produktów przemiany materii pierwszych protohormonów. W toku każdej czynności
komórki wytwarzane są produkty przemiany materii, a szczególny ich skład stanowi jak gdyby
"odbicie" swoistej działalności komórkowej, w wyniku której powstały. Jest to absolutnie nieuniknione.
Jednakże tym samym taki "odpad komórkowy" reprezentuje w każdym wypadku coś w rodzaju
sygnału informującego o przebiegu ściśle określonej funkcji komórki. Z podobną sytuacją mamy
najwyraźniej do czynienia, jeśli chodzi o powstanie pierwszych funkcji postrzegania: bezwzględnie
każde oddziaływanie świata zewnętrznego w organizmie wywołuje określoną zmianę jego stanu.
Można ją z zasady traktować zarówno jako wynik tego oddziaływania, jak i jako wskazówkę co do
określonej właściwości świata zewnętrznego. Wyjaśnienie tego janusowego oblicza nie jest wcale
takie trudne. Każdy przyczyna ma swój skutek, a każdy skutek oczywiście zawiera w sobie informacje
o przyczynie. Niemniej jest to naprawdę rzecz fascynująca, z jaką niebywałą zdolnością
przystosowawczą i wynalazczością ewolucja w biologicznych realiach wykorzystała tę logiczną
oczywistość – w zależności od aktualnych warunków i w interesie przetrwania swoich stworzeń.
2 Dobrze jest uświadomić sobie, że "biologiczna nagłość" jest przecież pojęciem względnym. Musi
ono być definiowane odrębnie dla każdego gatunku. Właściwość środowiska, która dla pewnego
organizmu ma wręcz egzystencjalne znaczenie biologiczne, dla innego może nie odgrywać w ogóle
żadnej znaczniejszej roli. W naszym przykładzie będzie to różnica roli, jaką światło odgrywa w życiu
roślin i naszym własnym. Stąd także i możliwości wykorzystania takiej czy innej modalności jako
źródła informacji o świecie zewnętrznym (jako "okienka postrzegania") są z zasady i z góry
nieporównywalne między istotami rozmaitych gatunków. Prowadzi to do przypuszczenia, że sposób, w
jaki istoty żyjące różnych gatunków przeżywają świat, jest o wiele bardziej różnorodny i obcy naszemu
wyobrażeniu, aniżeli sądzimy pod wpływem naszej codziennej percepcji stałego i pozornie
obiektywnego świata zewnętrznego.
3 Z drugiej strony jednakże właśnie naukowe badania nad zmysłem wzroku wykazały, że i jemu nie
udało się całkowicie oderwać od biologicznej przeszłości. I u nas wzrok spełnia ściśle określoną
biologiczną funkcję wegetatywną. Szczegóły – w dalszym ciągu tekstu.
4 Tematu tego dotyczy również najnowsze odkrycie fizjologów, że charakterystyczne dla mowy
jakiegoś człowieka widmo akustyczne najwyraźniej identyfikujemy według jego tonów wysokich. Do
rozpoznania określonego głosu użyte są więc najwyższe częstotliwości. Dzieje się to zresztą zupełnie
automatycznie, bez świadomego współdziałania, w formie – jeszcze w detalach zupełnie nieznanego
– przebiegającego w mózgu samodzielnego "przeliczania". Długo trwało, zanim fakt ten w ogóle został
odkryty.
Owo rozpoznanie szczególnego znaczenia wysokich częstotliwości dla identyfikacji głosu
prawdopodobnie tłumaczy również znane od dawna zjawisko, którego przyczyna do tej pory była
całkowicie niejasna. Chodzi mi tutaj o "efekt party" (zebrania towarzyskiego). Terminem tym określa
się bardzo typowy ubytek wydolności słuchu u starszych ludzi. Polega on na wzmagającej się utracie
akustycznej "zdolności nastawiania" w sytuacji ogólnego pomieszania głosów (a więc na przykład na
zebraniu towarzyskim). Większość ludzi, którzy przekroczyli pięćdziesiątkę, zna skutki tego z
własnego doświadczenia. Podczas gdy za młodu nie mieli żadnych trudności w porozumiewaniu się w
większej grupie, nagle już im się to nie udaje. Pomimo że wcale nie cierpią na osłabienie słuchu, głos
ich rozmówcy zanika w akustycznym chaosie ogólnej rozmowy. Przy badaniu lekarskim z reguły
stwierdza się w takim przypadku typowy dla rozpoczynającego się starczego osłabienia słuchu zanik
zdolności słyszenia najwyższych częstotliwości. Widocznie używamy tych częstotliwości nie tylko, jak
wspominaliśmy, do identyfikacji określonego głosu, lecz prawdopodobnie – w jakiś sposób i równie
nieświadomie – także po to, aby wy filtrować ten głos z ogólnej akustycznej "mieszaniny fal".
Rozdział 8
1 I na to również natrafiamy jeszcze dzisiaj. Znowu euglena stanowi tu szczególnie wyrazisty
przykład. Gdy hodowlę jej komórek przechowuje się w ciemności, sprzeniewierza się ona swej jeszcze
nie całkiem zobowiązującej specjalizacji w roli rośliny. Rośliny, których rola jest definitywnie ustalona,
nie wytrzymałyby tego przez dłuższy czas. Ale nie euglena. Gdy się na niej dokonuje takiego
eksperymentu, chloroplasty, w których przebiega fotosynteza, uwsteczniają się, a w niczym nie
uszkodzone komórki przechodzą na zwierzęcy (cudzożywny, heterotroficzny) sposób odżywiania,
pokrywając swoje zapotrzebowanie na energię życiową przez pożeranie bakterii i innego materiału
organicznego.
2 Naturalnie można wdać się tutaj w obszerną dyskusję nad tym, co należy rozumieć przez
"widzenie", i w zależności od jej wyniku zakładać zupełnie inne okresy czasu. Ale byłby to tylko spór o
słowa. Zresztą nie upieram się przy żadnych liczbach, których dokładne określenie nie byłoby w tym
przypadku ani możliwe, ani istotne. Ważny jest tylko fakt, że pomiędzy tym, co nazywamy widzeniem,
a funkcjami, które wchodziły w grę w ciągu przeważającej części ewolucji narządów zmysłu światła,
zachodzi podstawowa różnica.
Rozdział 9
1 Owo fizjologiczne drżenie oczu ze swą częstotliwością około 50/s i kątem odchylenia najwyżej l
min – jest nazbyt szybkie i nazbyt delikatne, aby je dojrzeć bez zastosowania szczególnej techniki
obserwacyjnej. Nie ma ono nic wspólnego z wyraźnie widocznym, o wiele silniejszym drżeniem oczu
(tzw. oczopląsem), które występuje w pewnych stanach chorobowych, ale czasem także jako niewinna
wrodzona anomalia.
2 Przyznaję chętnie, że jest to znowu bardzo daleko idące uproszczenie. Mówiąc ściślej,
należałoby przy wyjaśnieniu zjawiska za podstawę przyjąć pola recepcji reagujące przeważnie na
zmiany w czasie. Pola te zostały w ostatnich latach wykryte również w siatkówce ssaków. Będziemy o
tym jeszcze mówić w nieco odmiennym powiązaniu.
3 W toku doświadczeń na zwierzętach udało się niedawno udowodnić, że także ten położony w
międzymózgowiu "pierwotny" ośrodek wzrokowy u posiadacza półkul mózgowych nadal funkcjonuje.
Co prawda małpy, którym zniszczono korę wzrokową półkul mózgowych – a zatem "wtórny" ośrodek
wzrokowy – zachowywały się samorzutnie tak, jak gdyby były zupełnie ślepe. Jednakże w ciągu
systematycznej tresury pokarmowej udało się doprowadzić je do tego, że śledziły wzrokiem
wprowadzone w ruch przedmioty. Nauczyły się nawet omijać większe przeszkody. Weryfikacja
anatomo-patologiczna, przeprowadzona pod mikroskopem, wykazała bezspornie, że te funkcje
wzrokowe mogły być wykonywane tylko przez archaiczny ośrodek wzrokowy ciała kolankowatego we
wzgórzu. W żadnym przypadku jednak nie udało się doprowadzić zwierząt doświadczalnych do tego,
aby rozpoznawały przedmioty i odróżniały je od innych obiektów, nawet wtedy gdy przedmioty te były
im w zasadzie znane z codziennego użytku.
Rozdział 10
1 Zwierzęta doświadczalne nie mogą relacjonować swoich przeżyć. Dane otrzymujemy tylko w tych
wyjątkowo rzadkich przypadkach, w których w związku z operacją nadarza się okazja drażnienia
określonych obszarów mózgu u człowieka. Ponieważ mózg nie jest wrażliwy na ból, zabiegi takie
przeprowadza się zwykle w znieczuleniu miejscowym, pacjenci mogą więc świadomie przeżywać takie
wewnętrzne efekty drażnienia i potem o nich opowiedzieć. Niejednokrotnie prowadzi to do
zaskakujących wyników. Czytamy na przykład protokóły, zgodnie z którymi pacjenci przeżywali efekt
drażnienia – notabene w obszarze pnia mózgu! – w formie uczucia szczęścia, które po operacji
opisywali jako najintensywniejsze szczęście, jakiego kiedykolwiek w życiu doznali. Jeden z pacjentów
gorąco zapewniał później swego chirurga, że dzień operacji mózgu, pomimo wszystkich związanych z
tym lęków i przykrości, był z tego powodu najpiękniejszym dniem ze wszystkich, jakie sobie może
przypomnieć.
2 Powyższe oraz wiele innych doświadczeń wykazały, że to, co obserwujemy, gdy młode ptaki w
ciągu kilku dni wykonują pierwsze bezradne podskoki na brzegu gniazda, przechodzą przez fazę
niepewnego trzepotania i osiągają fazę prawdziwego lotu, w rzeczywistości nie ma nic wspólnego z
uczeniem się. Zewnętrznie widoczny postęp w takich i porównywalnych przypadkach nie jest – jak
udowodniono – skutkiem zbierania indywidualnych doświadczeń według zasady: próba, błąd, sukces
– lecz po prostu wynikiem faktu, że w pewnej fazie po wykluciu struktury mózgu, w których
doświadczenie "jak się lata" jest utrwalone dziedzicznie, dojrzewają anatomicznie, a tym samym i
funkcjonalnie. To samo dotyczy zresztą także małego dziecka, które uczy się chodzić. U niego też
naprawdę nie może być mowy o uczeniu się. Dwunożny chód człowieka jest również wrodzonym
programem właściwym gatunkowi. Nasza zdolność chodzenia jest doświadczeniem wrodzonym.
Nabywamy więc tej umiejętności – wbrew pozorom – nie przez indywidualne uczenie się, lecz przez
ostateczne dojrzewanie po narodzeniu tych części naszego pnia mózgu, w których program ten jest
zmagazynowany.
3 Kogo interesują szczegóły współczesnych badań biochemicznych nad pamięcią, tego odsyłam
do następujących opracowań: G.F. Domagh, H.P. Zippel, Biochemie der Gedachtnisspeicherung,
"Naturwissenschaften", 1970, 57 i 152; G. Ungar, Molecular coding of Information in the nerwus
system, "Naturwissenschaften", 1972, 50 i 85.
Rozdział 11
1 Jest to oczywiście przenośnia, jeżeli tutaj i w innych miejscach tekstu mówimy o "istocie
międzymózgowiowej" albo też w innej formie wyrażamy się tak, jak gdyby istniała wyraźna granica
między trzema fazami rozwoju (wegetatywny pień mózgu, międzymózgowie, półkule mózgowe) i
według niej dzielimy nasz opis. W rzeczywistości przyrodniczej występują wszelkie możliwe stany
przejściowe między tymi fazami, a tylko w wyjątkowych wypadkach – organizmy, których układ
nerwowy jest naprawdę ograniczony tylko do pnia mózgu bądź do kombinacji: pień mózgu –
międzymózgowie. Uwzględnienie form przejściowych (które przeważają w rzeczywistości)
zaciemniłoby bardzo naszą relację i znacznie utrudniło zrozumienie. Wobec tego idealnie typowa, a
więc uogólniająca przenośnia, operująca trzema teoretycznie od siebie odgraniczonymi szczeblami,
jest w tym wypadku metodą dopuszczalną, tym bardziej, że stosuje się ją także w badaniach
naukowych.
2 Nawiązując do treści ostatniego ustępu tej książki wskażemy na bardzo zwyczajny, ale zabawny
przykład z dziedziny zachowania dziecięcego, na -który zwrócił uwagę niemiecki psychiatra Rudolf
Bilz. Kto pod tym kątem obserwuje dzieci, stwierdza raz po raz, że program zachowania: odżywianie
się i program: chodzenie (dwunożny chód jest również programem ruchowego zachowania,
zmagazynowanym poniżej kory mózgowej), mogą sobie wzajemnie przeszkadzać. Dziecko, gdy w
drodze powrotnej z przedszkola czy też przy innej okazji zaczyna pojadać kawałek chleba, często
nagle staje. Kto obserwuje dłużej, nieraz zauważy, że sekwencja: odgryźć – stanąć i przeżuwać – iść
dalej, powtarza się potem kilkakrotnie. Wydaje się, jakoby obniżenie progu dla jednego repertuaru
zachowań relatywnie podwyższało próg dla drugiego repertuaru. W późniejszym wieku nie występuje
to już tak wyraźnie, ponieważ z biegiem czasu ujawniają się silniej pewne przyzwyczajenia i tresura
stosowana przez środowisko. Jednakże ten, kto umie się sam obserwować, także u siebie zauważy
tendencję przystawania na chwilę w czasie spaceru, aby móc w spokoju ugryźć kawałek kanapki!
3 W tej świeżej jeszcze pod względem naukowym dziedzinie upewniono się na przykład co do
sterowania stadiami przeobrażenia owadów. Także aktywność migracyjna ptaków wędrownych
okazała się zależna od długości dnia. Zależny od bodźców świetlnych jest także cykl rozrodczy
pstrągów oraz rytm dnia i nocy u wielu (może nawet wszystkich) zwierząt wyższych.
W większości przypadków światło (często światło tylko o pewnej określonej długości fal)
wywołujące takie i prawdopodobnie jeszcze wiele innych reakcji biologicznych odbierane jest przez
oczy. U niektórych gatunków natomiast (u ryb, żab, jaszczurek) występuje jeszcze dodatkowo tzw.
narząd ciemieniowy, czyli oko ciemieniowe. Jest to pojedyncze, zwykle bardzo małe i prymitywne oko
w sklepieniu czaszki. Stanowi ono, podobnie jak prawdziwe oczy, wysuniętą część międzymózgowia i
przekazuje bodźce świetlne do gruczołów wewnątrzwydzielniczych, przede wszystkim do przysadki
mózgowej. Porównanie między gatunkami na różnym szczeblu rozwoju pozwala domniemywać, że
ten – ku niebu skierowany! – odbiornik światła uwstecznił się w takim samym stopniu, w jakim
zwierzęta wyższe w dalszym procesie opanowały światło jako ośrodek postrzegania wzrokowego. Z
chwilą gdy ta funkcja zaczyna przeważać, oko, sztywno skierowane w górę, naturalnie przestaje już
mierzyć we właściwym kierunku i staje się niepotrzebne. Nowe, ustawione poziomo oczy mają z
pewnością taką samą prehistorię – zostały one tylko w późniejszych fazach rozwoju uprzywilejowane
przez ewolucję ze względu na swoją obecnie już korzystniejszą pozycję w czaszce – mogą zatem
nadał równie dobrze podtrzymywać bardziej archaiczne funkcje przekazywania i wegetatywnego
przetwarzania bodźców świetlnych. Funkcje te występują jeszcze ciągle w naszych oczach, co można
udowodnić (zob. w dalszym tekście).
Nasi przedludzcy przodkowie prawdopodobnie mieli również takie "trzecie oko" położone w
sklepieniu czaszki. Jaką ono mogło pełnić funkcję i jak jest ona spokrewniona z przysadką mózgową,
w którą przemieniło się oko ciemieniowe, opisałem szczegółowo w mojej książce Na początku był
wodór.
Rozdział 12
1 Z drugiej strony, wolno nam przy obecnym stanie naszej wiedzy przyjąć, że pozostając w zgodzie
z zasadą optymalnego przystosowania, kogut w żadnym razie nie jest bez reszty zdeterminowany
przez środowisko swoiste dla jego gatunku. Można więc na przykład domyślać się, że pozaziemscy
badacze, którzy przecież oprócz posiadania koguta nie mieliby żadnych informacji o Ziemi, nie
otrzymaliby zadowalającej odpowiedzi na pytanie o przyczynę konkretnego ubarwienia zwierzęcia.
Badania mogłyby jeszcze wykazać, że deseń powierzchni ciała ma znaczenie dla stosunków z
współplemieńcami. Ale dlaczego deseń ten w swych barwach i obrysie jest właśnie taki, a nie inny, nie
dałoby się wyjaśnić, gdyż te konkretne szczegóły w obrębie określonych ram na przykład ich
przydatności do funkcji sygnalizacyjnej – są w pewnym stopniu dowolne. Mogłyby być także zupełnie
inne.
O ile nam wiadomo, żadna istota żyjąca nie jest przyczynowo czy też biologicznie na wskroś
zdeterminowana. Ale naturalnie nie mamy co do tego całkowitej pewności.
Rozdział 13
1 Korzystam tutaj ze sformułowania Karla R. Poppera, który w swoich publikacjach niejednokrotnie
wyrażał myśl, że nasze narządy zmysłów nie odkrywają świata, lecz są hipotezami o tym świecie,
weryfikowanymi każdorazowo przez akt postrzegania.
2 W swojej wydanej w 1909 r. w Berlinie słynnej książce Umwelt und Innenwelt der Tiere
hamburski biolog J. von Uexkull po raz pierwszy zebrał w formie naukowej argumenty na to, że
środowisko, z jakim związane jest zwierzę niższe, jest o wiele uboższe pod względem cech i
właściwości od obiektywnie otaczającej je rzeczywistości. Wywody jego są nadal aktualne i
interesujące, nawet jeśli dzisiaj nie można już akceptować wszystkich jego racji, a szczególnie
wszystkich elementów wysuwanych przez niego teorii. Używana przez tego autora para pojęć:
środowisko i obiektywna rzeczywistość również – z najróżniejszych powodów, m.in. ze względu na ich
znaczenie w języku potocznym – nie nadaje się już do jednoznacznego ujmowania różnicy, o jaką tu
chodzi.
3 W zestawieniu z tendencją i zdolnością ewolucji do optymalizacji wydaje się trudne do
zrozumienia, dlaczego tak naiwnie przez ludzi zbudowane atrapy są* skuteczniejsze od naturalnego
sygnału. Ale przecież – tak jak w każdej prawdziwej optymalizacji – ewolucja uwzględnia nie tylko
jeden jedyny aspekt. Skuteczność sygnału jest nieomal zawsze jednoznaczna z jego wyrazistością.
Tymczasem maksymalnie podkreślona wyrazistość narażałaby jednocześnie organizm wysyłający
na maksymalne niebezpieczeństwo, ponieważ mógłby tym łatwiej być odkryty przez swoich wrogów.
Etolodzy sądzą więc, że to jest przyczyna, dla której występujące w przyrodzie sygnały z reguły nie
zostały rozwinięte do najwyższych możliwości oddziaływania. Są one raczej wyrazem kompromisu
pomiędzy skutecznością oddziaływania na współplemieńca a niezauważalnością dla wroga gatunku.
Jeżeli tak jest, łatwo zrozumieć, że atrapy, w przypadku gdy udało się zidentyfikować "bodziec
kluczowy", mogą być doprowadzone do wyższego stopnia skuteczności niż ich biologiczne wzorce.
Przy tej okazji przypominamy fakt, że tam, gdzie w dziedzinie kontaktów między ludźmi przeważają
jeszcze dzisiaj stosunki instynktowe (a więc stosunki określane w swej istocie przez zmienną grę
wrodzonego zachowania i swoistych sygnałów wyzwalających je), superatrapy bywają również
stosowane z dużą skutecznością. Aby podać jeden tylko przykład, wystarczy przypomnieć
wypróbowaną skuteczność masowych sygnałów seksualnych w dziedzinie reklamy. Kto propaguje
palenie cygar przez rozpowszechnianie obrazów półnagich dziewcząt, może spotkać się z zarzutem,
że argumentuje nieracjonalnie, jedno bowiem nic nie ma wspólnego z drugim. Psycholog reklamy nie
będzie się przejmować takim zarzutem. Nie ma on bowiem wcale zamiaru przemawiać racjonalnie do
tych, którzy oglądają plakaty. Chodzi mu wyłącznie o to, aby zwrócić uwagę potencjalnych palaczy
cygar na ogłoszenie przez sygnał działający na instynktowe podłoże. A powiązanie takie bezwzględnie
istnieje; jedno z drugim ma z pewnością tyle wspólnego, że przecież cygara palą prawie wyłącznie
mężczyźni.
Kto pragnie krytykować tego rodzaju praktyki, musi zaatakować je od całkiem innej strony. Może na
przykład zwrócić uwagę na analogię pomiędzy taką metodą reklamy a postępowaniem biologa, który
wabi samce pewnego gatunku motyli specyficzną substancją seksualnej przynęty (feromonem), aby
móc potem nad nimi przeprowadzać jakieś doświadczenie. Na tle tej zbieżności krytyk mógłby więc
postawić pytanie, czy jest rzeczą pożądaną, a nawet czy jest w ogóle do przyjęcia w społeczeństwie
starającym się o możliwie racjonalne, rozsądne stosunki między swymi członkami, aby pewne grupy
ludzkie w imię własnych interesów wykorzystywały bliźnich przez odwoływanie się do instynktownych
sposobów zachowania.
Z punktu widzenia przyrodniczego oba przypadki, zarówno reklamy, jak i metody łowcy motyli,
można zresztą interpretować jako "drapieżniczą mimikrę": w obu przypadkach bowiem u członków
pewnego gatunku wywoływane są popędy wyzwalane przez swoiste sygnały, a posługuje się nimi
ktoś, kto pragnie osiągnąć cel zupełnie inny aniżeli ten, który odpowiada znaczeniu tych sygnałów w
warunkach naturalnych.
4 Zob. przyp. 1, rozdz. 11.
5 Dla znawcy: oczywiście, że w takim uogólnieniu jest to znowu "abstrakcja typowa dla ideału". W
świecie realnym bezwzględnie istnieją programy popędowe, które wskutek postępującego – z
przyczyn wewnętrznych – obniżania się progu, w końcu, w formie tzw. pracy na jałowym biegu,
przebiegają spontanicznie, tzn. bez przynależnego czynnika wyzwalającego. Wiadomo także, że w
pewnych okolicznościach czynnik wyzwalający może pośrednio uruchamiać "nieodpowiednią" reakcję
instynktową (w postaci "czynności przerzutowej"). Jednakże tutaj zależy nam na regule, nie na
wyjątkach.
6 Zob. przyp. tłum. na s. 161. [pokrewieństwo etymologiczne, o którym autor mówi, jest
nieprzetłumaczalne: po niemiecku Wirklichkeit znaczy rzeczywistość, a wirken – oddziaływać, (przyp.
tłum.)]
7 Nawet najstraszliwszy koszmar senny prędko przemija. Niestety tak nie jest w wypadku owej
choroby psychicznej zwanej przez psychiatrów schizofrenią. Musimy tutaj krótko omówić to
zaburzenie psychiczne, ponieważ osobliwość jego symptomatologii wskazuje na to, że jest ono
prawdopodobnie także skutkiem zakłócenia normalnego porządku hierarchii w naszym układzie
nerwowym. Można więc w chorobie tej dopatrywać się analogii do zjawiska marzeń sennych, a jest to
możliwość od dawna już dyskutowana wśród psychiatrów w związku z pewnymi cechami
charakterystycznymi schizofrenicznego przeżywania, wykazującymi podobieństwo do snów.
Najpierw uwaga wstępna: schizofrenia tyle ma wspólnego z "rozszczepieniem jaźni" (albo z
"obłędem rozszczepienia") co galaktyka (droga mleczna) z nabiałem – to znaczy w ogóle nic.
Konieczne jest, aby to tutaj tak dobitnie wyrazić, ponieważ wielu wykształconych laików z oczywistych
przyczyn sądzi, że przetłumaczenie obcojęzycznej medycznej nazwy choroby jest jak gdyby
skróconym opisem jej obrazu. Tymczasem nic podobnego. Termin "schizofrenia" został ukuty na
początku XX w. na podstawie pewnej już dawno przestarzałej teorii psychologicznej. Należy go więc
uważać wyłącznie za relikt historii, podobnie jak astronomiczny termin fachowy galaktyka, który
wywodzi się od greckiego słowa oznaczającego mleko, przy czym to dosłowne tłumaczenie nie daje
żadnego pojęcia o prawdziwej naturze takiego układu "drogi mlecznej".
Sednem schizofrenicznych zaburzeń jest zupełnie inny rodzaj odchylenia od normy aniżeli ten,
który sugeruje nazwa. Mówiliśmy już w tekście o urojeniach ksobnych. Jakkolwiek zaburzenia, które
psychiatra ujmuje nadrzędnym pojęciem: schizofrenia, są wielorakie, a zewnętrznie nawet częściowo
ze sobą sprzeczne, wspólne jest im swoiste, bardzo charakterystyczne zakłócenie stosunku do
otoczenia. Jedni pacjenci miewają halucynacje, inni – nie. Jedni są niespokojni i podnieceni, inni,
przeciwnie, zastygają w niemym osłupieniu. Ale zawsze, gdy udaje się czegoś od nich dowiedzieć o
tym, co przeżywają, okazuje się, że świat nabrał zupełnie nowego znaczenia, przedziwnie
zmienionego.
Charakterystyczne jest, że pacjentom bardzo trudno opisać tę zmianę, jest ona bowiem
niewidoczna. Wszystko wygląda tak jak przedtem, a jednak zmieniło się w jakiś bardzo niesamowity
sposób. Przybrało znaczenie odmienne, nieuchwytne, ale celujące bezpośrednio w pacjenta. Nagle
wszystko zdaje się mu zagrażać, wszystko się do niego odnosi: samolot na dalekim niebie, na wpół
otwarte skrzydło okienne, przypadkowy gest przechodnia na ulicy. Zwłaszcza w początkach choroby
pacjenci opisują z wszystkimi szczegółami tego rodzaju zupełnie nieważne zdarzenia, wstrząśnięci i
pełni lęku, co jest wyraźnie sprzeczne z absolutną (dla nas!) błahością treści ich relacji. Owa tak
trudna do opisania zmiana, w którą człowiek zdrowy właściwie nie może się wczuć, dotyczy także
twarzy bliźnich. Pojawiają się one jako maski, których prawdziwego wyrazu pacjent nagle nie rozumie.
Obce twarze nabierają raptem znaczenia, stają się pozornie znane, obcy ludzie chcą choremu coś
przekazać za pomocą znaków mimicznych, a on nie może ich rozszyfrować, co doprowadza go do
rozpaczy. W końcu nie ma już niczego, co nie byłoby aluzją do pacjenta, co nie byłoby w niego
wycelowane, co by w jakiś (zwykle zagrażający) sposób nie miało jego "na myśli". Nie jest to miejsce,
w którym możemy temat ten rozwinąć. Ale to, co powiedzieliśmy, powinno wystarczyć do zrozumienia,
dlaczego tak uporczywie nasuwa się myśl, że pewnego dnia mogłoby się okazać, iż zaburzenia
schizofreniczne są skutkiem nieprawidłowej dominacji wpływów pochodzących z międzymózgowia,
analogicznie do okoliczności naszych marzeń sennych. W przypadku snów odwrócenie władających
naszym mózgiem struktur czynnościowych jest normalne o tyle, że periodycznie ogarniająca nas
bezświadomość snu jest rzeczą normalną. Część mózgu, która -jak półkule mózgowe w czasie snu –
przejściowo nie wykorzystuje przynależnej jej dominacji, odstępuje poszerzone pole działania
podporządkowanym, starszym odcinkom układu nerwowego.
Nie jest wykluczone, że podobnie się dzieje w przypadku schizofrenii, tyle tylko, że odwrócenie
hierarchii w mózgu pacjenta nie jest wywołane snem, lecz występuje na jawie jako wynik nie znanych
nam dotąd procesów. Wydaje mi się, że to, co pacjenci przeżywają i relacjonują, jest dokładnym
opisem sytuacji, która musiałaby powstać, gdyby posiadacz półkul mózgowych został przeniesiony
wstecz do archaicznego świata między-mózgowia: brak jakichkolwiek treści, które byłyby nieważne,
takie uszeregowanie perspektywiczne, w jakim wszystko wydaje się skierowane na przeżywającego,
zaburzenie rozpoznawania tożsamości bliźnich wyrażające się zarówno pozorną znajomością obcych
twarzy, jak i nierozumieniem maski i mimiki bliskich. Mówiąc ogólnie: wyłanianie się archaicznych i
magicznych form stosunku do świata, tak często opisywane przez różnych obserwatorów bez związku
z jakąkolwiek teorią.
Trudno w zasadzie zaprzeczyć, że możliwość takiego zakłócenia hierarchii istnieje, skoro nawet w
normalnych warunkach iniędzymózgowie wywiera wpływ na półkule mózgowe, a w pewnych skrajnych
sytuacjach (na przykład w stanie bardzo silnego afektu, gdy mówimy, że ktoś "wpadł w panikę")
występować może przejściowa dominacja niższych formacji mózgu. Nie wymaga uzasadnienia, że
człowiek współczesny, dotknięty nieszczęściem schizofrenii, zepchnięty w archaiczny świat swoich
ewolucyjnych praprzodków, nie może się w nim czuć jak u siebie. Człowiek, którego spotkał taki los,
wyposażony w zdolność poznania i przeżywania, egzystencjalnie siedziałby na wszystkich stołkach
jednocześnie. W pierwszych stadiach choroby (zanim pojawią się procesy pewnej adaptacji, nigdy w
pełni udane próby przetworzenia nowej sytuacji i przystosowania się do niej) pacjenci opisują często
to, czego doznają, jako koniec świata. Wydaje mi się, że ta metafora oddaje stan faktyczny z podziwu
godną precyzją.
8 Nowe badania przemawiają za tym, iż specjalizacja oka ptasiego w wykrywaniu ruchów
posunięta jest tak daleko, że i dla tych zwierząt Gwiazda Polarna zajmuje szczególną pozycję na
nocnym niebie: rozpoznają w niej jedyną gwiazdę, jaka nie uczestniczy w pozornym obrocie sklepienia
niebieskiego i posługują się nią do orientacji kierunkowej.
Rozdział 14
1 Dzieci wszechświata
2 Musimy tutaj przypomnieć, że w rozdziale Myszołowy i pisklęta mówiliśmy szczegółowo o
jeszcze bardziej elementarnej formie nabywania indywidualnych doświadczeń. Chodziło tam o
możliwość zdobycia doświadczeń w postaci habituacji, a więc jako wtórnego wyniku zupełnie
podstawowego procesu fizjologicznego. Wydaje się słuszne przedstawienie sobie rozwoju zdolności
uczenia się jako kolejności następujących etapów: habituacja – wpojenie (zob. dalsze ustępy tekstu) –
prawdziwe uczenie się (w sensie zdolności nabywania nieswoistych treści).
Rozdział 15
1 Zob. roz. 10, przyp. 3).
2 Znakomite ujęcie aktualnych wiadomości w tej dziedzinie znajdujemy w książce Erwina Lauscha
Mutter, wo bist du? (1974). Jak bardzo odmienny był jeszcze niedawno sąd uczonych o tych
problemach, w tym nawet wybitnych uczonych, niechaj pokaże szczególnie jaskrawy przykład. Sam
Konrad Lorenz w swojej wydanej po raz pierwszy w 1950 r. rozprawie Ganzheit md Teil in der
tierischen und menschlichen Gesellschaft pisał dosłownie: "To, co psychopatologia określa jako
zubożenie uczuciowe czy też niezdolność do wartościowania, ma niewątpliwie podłoże genetyczne."
(Gesammelte Abhandlungen, 1965, s. 192). Dzisiaj wiemy, że właśnie tego typu społeczne cechy
osobowości należą do charakterystycznych późnych szkód, które po sobie często pozostawia brak
możliwości nawiązania indywidualnej więzi w decydującej fazie rozwoju. Nie pozbawione jest pewnej
pikanterii, że zacytowana wypowiedź pochodzi akurat od tego człowieka, który swego czasu (w 1935
r.) odkrył zjawisko wpajania.
Lorenz został zresztą niedawno zaatakowany, m.in. także z powodu tego cytatu, przez
Schmidbauera w wartej przeczytania książce pod tytułem Biologie und Ideologie (1973). W tym
punkcie zarzut był z pewnością uzasadniony. Jednakże Schmidbauer powinien był może zaznaczyć,
że twierdzenie Lorenza pochodzi z czasu, w którym nie były jeszcze znane wyniki prac Christy Meves
i innych.
3 Należy tutaj oddać sprawiedliwość psychoanalizie i przyznać jej bezsporną zasługę wysunięcia
po raz pierwszy twierdzenia, że przeżycia wczesnego dzieciństwa mają decydujący wpływ na rozwój
osobowości. Ale jednocześnie trzeba także powiedzieć, że mimo ogromnych wysiłków nie udało jej się
dotąd przedstawić tkwiących u źródła czynników oraz zasad ich działania – nie zdołała swoim
przypuszczeniom nadać formy, która nie mogłaby przez naukę zostać zakwestionowana. Ponadto
psychoanaliza krytycznym obserwatorom nie dostarczyła do tej pory dowodu na dalsze swoje
twierdzenie – że potrafi właściwą sobie metodą, tj. przez przywoływanie wspomnień, uświadamianie
sobie szkodliwych wpływów, a następnie racjonalne ich przepracowanie, anulować w późniejszym
życiu owe ujemne skutki doświadczeń wczesnego dzieciństwa.
4 Wiele istotnych wskazówek przemawia za tym, że do dziedziny ludzkich zachowań, formowanych
w sposób decydujący i trwały przez podobne wpajaniu efekty uczenia się, należy sfera seksualna. W
licznych przypadkach udowodniono u zwierząt, przede wszystkim u ptaków, możliwość
nieodwracalnego wpajania ukierunkowanego na określonych partnerów seksualnych, także obcego
gatunku. Szczególne znaczenie należy przypisać doświadczeniom ucznia Lorenza, F. Schulza, który
kaczorowi przez wpajanie wycelowane na męskich współplemieńców nadał nieodwracalne cechy
homoseksualizmu. Większość fachowców skłania się obecnie ku poglądowi, że także przy powstaniu
ludzkiego homoseksualizmu w grę wchodzić mogą podobne czynniki środowiskowe. Nasze prawo
karne taką możliwość uwzględnia obwarowując karą jedynie stosunki homoseksualne z nieletnimi,
podczas gdy takie same kontakty między dorosłymi w zasadzie nie są karane. Trzeba przy tym
przyznać, że nie mamy dotąd dostatecznie pewnych wiadomości ani o czynnikach, które
powodowałyby odpowiednie wpajanie u człowieka, ani o okresie rozwoju (swoistej fazie wrażliwej)
decydującym dla ich oddziaływania.
Rozdział 16
1 Oto jeden tylko przykład trików, którymi posługuje się przyroda w tej dziedzinie: przenoszenie
wielu rozmaitych wartości barw następuje w obrębie tzw. ciała kolankowatego, prawdopodobnie przez
to samo włókno nerwowe, w taki sposób, że impulsy sygnalizujące rozmaite odcienie barw
przesunięte są w czasie o ułamki setnych sekundy. Przy tym pierwsza przybywająca seria impulsów
informuje o intensywności na przykład czerwiem, następna – o odcieniach błękitu, a trzecia o
nasileniach jasności w zielonym zakresie widma.
2 Fakt, że operacje mózgu odbywają się z reguły ze znieczuleniem miejscowym (zob. roz. 10
przypis 1), pozwala neurochirurgom przez elektryczne drażnienie odsłoniętych części mózgu określać
z dużą precyzją (na podstawie występujących wskutek tego czy też przez pacjenta relacjonowanych
efektów drażnienia), jakie mają przed sobą ośrodki czy też drogi mózgowe (niewidoczne gołym
okiem). Także badania rannych w czasie obu wojen światowych, którzy doznali uszkodzeń mózgu,
pozwoliły zgromadzić poważny materiał obserwacyjny. Kora mózgowa jest obecnie najdokładniej
przebadaną częścią ludzkiego mózgu.
Rozdział 17
1 W wyglądzie kory mózgowej ludzi występują co prawda drobne różnice. Wprawdzie zakręty i
bruzdy powierzchni mózgu w zasadzie się powtarzają (co pozwala anatomom nadawać im ustalone
nazwy), ale w jednym przypadku jakaś bruzda bywa nieco dłuższa, jakiś zakręt nieco szerszy lub też
krótszy niż w innym – bez jakiegokolwiek zauważalnego powiązania ze stopniem inteligencji czy
szczególnymi zdolnościami porównywanych osób. Jednakże różnice te nie dotyczą "ośrodków"
wykrytych przez doświadczalne drażnienia. Niezależnie od rasy, wielkości ciała, inteligencji czy
zdolności znajdują się one u wszystkich ludzi w tych samych miejscach kory i mają takie same
powierzchnie.
Nadarza się tu okazja do poruszenia pewnego problemu, który często budzi zainteresowanie
żądnych wiedzy laików: czy jest możliwe, aby ludzie zupełnie odmiennie przeżywali pewne uczucia
czy wrażenia zmysłowe? Na bardzo prostym przykładzie: czy jest możliwe, aby ktoś kolor "zielony"
przeżywał tak, jak inny widzi "czerwony"? Ponieważ barwa stanowi przeżycie czysto subiektywne
(obiektywnie istnieją tylko elektromagnetyczne drgania o rozmaitych częstotliwościach), z punktu
widzenia logiki nie można takiej możliwości całkowicie wykluczyć.
Pomimo to wydaje mi się pewne, że istnienie poważniejszych różnic jest tutaj mato
prawdopodobne. W każdym razie nie jest to problem, który byłby wart głębszego rozpamiętywania.
Przyczyną jest po prostu występująca u wszystkich ludzi niemal całkowita genetyczna identyczność
wszystkich struktur mózgu miarodajnych dla subiektywnego doświadczenia. Mówiąc prościej:
wszystkie istniejące obecnie mózgi są wynikiem stale powtarzającej się z pokolenia na pokolenie
genetycznej niezliczonej replikacji tego samego "modelu". Wobec tego można z dużą pewnością
twierdzić, że znając jeden z nich (własny) wie się jednocześnie, jak funkcjonują inne. Naturalnie nie
dotyczy to sprawności opartych na procesach uczenia się (jak np. znajomość języków), nie dotyczy
osobistych rysów rozwoju osobowości ani też kulturowych różnic w wartościowaniu itp., odnosi się
natomiast do tego rodzaju elementarnych zdolności jak postrzeganie barw.
2 Podam tutaj jeden tylko, ale bardzo dobitny przykład tego stosunku, który uznać można za
regułę. Zależność anatomicznej struktury od funkcji (zależność odwrotna nie wymaga uzasadnienia)
sięga, jak wiadomo, tak daleko, że narządy nie używane ulegają uwstecznieniu. Nie dziwi to w
przypadku bezczynnego, nie trenowanego mięśnia. Ale zdaje się, że jest to w ogóle powszechne
prawidło biologiczne, dotyczące na przykład także funkcji oczu. Odkryto kilka przypadków, w których
gady i ryby ze znanych gatunków zostały przez geologiczną katastrofę przemieszczone do wód
jaskiniowych. Tam potrafiły utrzymać się jako odizolowane populacje przez tysiące lat w całkowitych
ciemnościach. Zwierzęta te są obecnie pod każdym względem zupełnie normalne, z jednym
znamiennym wyjątkiem: u wszystkich oczy uległy uwstecznieniu do rudymentarnych narządów
szczątkowych, niezdolnych do pełnienia swoich funkcji. U odmieńca jaskiniowego na przykład są one
przesłonięte skórą.
Rozdział 18
1 Z perspektywy biologicznej stosunkowo łatwo jest odpowiedzieć na pytanie o obszar "swobody"
naszego zachowania. Jest on najwyraźniej zacieśniony granicami, które można określić i których
możemy doświadczyć: nie potrafimy być głodni, zmęczeni lub w dobrym humorze, wtedy gdy chcemy.
Tymczasem nasza wydolność, siła decyzji i bogactwo pomysłów są zależne od tych życiowych stanów
– na które bezpośrednio wpływać nie możemy. Z drugiej strony jednak, z pewnością nie jesteśmy
także absolutnie skrępowani, jak wykazują właśnie nieustanne wahania rozpiętości (a także
rozmiarów) naszej swobody działania. Gdyby bowiem tak było, wówczas zła kondycja (choroba,
niedożywienie, silne wyczerpanie) nie mogłaby wyraźnie uszczuplać naszej swobody, ponieważ
utracić można tylko coś, co się posiadało.
2 Wymienimy tutaj pokrótce jeszcze jeden spośród wielu możliwych przykładów, ponieważ obecnie
jest chyba szczególnie aktualny. Wydaje się, że nasz popęd pokarmowy także jest sterowany przez
międzymózgowie według archaicznych prawideł. Fakt, że dzisiaj tak wielu ludzi -jak się mówi
obrazowo i całkiem słusznie – walczy z nadwagą, trudno równie przekonywająco wyjaśnić inaczej.
Powiązanie to można sobie wyobrazić jako sprzężenie zwrotne za pomocą termostatu, takie jak to
stosowane choćby w centralnym ogrzewaniu. Ciepło ogrzewanych pomieszczeń (ilość kalorii, którą
ogrzewanie przenosi do mieszkania) zależy od nastawienia termostatu. Gdy temperatura w
pomieszczeniu spada poniżej wartości zadanej nastawionej na tym aparacie sterowniczym, palnik
włącza się automatycznie dla uruchomienia produkcji ciepła.
Otóż wydaje się, jakoby mieszczący się w naszym międzymózgowiu "termostat", ów regulacyjny
ośrodek nerwowy, który nadzoruje bilans kaloryczny naszego ciała, nastawiony był na nieco zbyt
wysoką wartość. Program "popęd pokarmowy", powodujący nową dostawę kalorii (przeżywany przez
nas jako głód), włącza się zbyt wcześnie, a mianowicie wtedy, gdy – patrząc obiektywnie – w ciele
zmagazynowane są jeszcze dostateczne zapasy energii. To zaś jest pierwszą i bardzo prostą
przyczyną, że tyle wśród nas jest dzisiaj grubasów.
Gdy na to powiązanie spojrzymy na tle rozdźwięku pomiędzy półkulami mózgowymi a
międzymózgowiem, o jakim mowa w tym miejscu tekstu, natrafimy znowu na skutki różnicy wieku
między tymi częściami mózgu. Dlaczego ów "termostat kaloryczny" u tylu ludzi nastawiony jest za
wysoko? Prawdopodobnie dlatego, że międzymózgowie, które jak wiemy, nie może się niczego
nauczyć, przechowało do tej pory taką wartość, jaka była celowa w epoce, kiedy została ustalona, a
właściwie mówiąc ściśle – jaka była wówczas niezbędnym warunkiem przetrwania.
Łatwo chyba zrozumieć, że w czasach, kiedy zaopatrzenie się w żywność było równoznaczne z
długotrwałym i mozolnym polowaniem, kiedy nie wynaleziono jeszcze przechowywania jadła, popęd
pokarmowy musiał być wyzwalany wtedy, gdy jeszcze występowały dostateczne rezerwy energii,
pozwalające podołać trudnemu procesowi pozyskania pokarmu. Ale i odwrotnie, nietrudno pojąć skutki
tego mechanizmu, jeżeli taka regulacja nadal obowiązuje w środowisku, w którym wystarczy kilka
kroków do lodówki, aby zapewnić sobie pożywienie.
Rozdział 19
1 Musimy tutaj krótko poruszyć tę sprawę, ponieważ powoduje ona stałe zamieszanie nawet w
kręgu ludzi wykształconych. "Instynkt" i "instynktowy" są to terminy o wyraźnie określonym, ściśle
zdefiniowanym znaczeniu. Zawsze tam, gdzie występują w nauce, mowa jest o wrodzonych
doświadczeniach, o odziedziczonych programach zachowań. Działanie "instynktu" oznacza więc
wyzwolenie takiego programu przez swoiste czynniki wyzwalające wraz z wszelkimi kryteriami
związanymi z tym automatycznym procesem, kryteriami, które opisaliśmy tak szczegółowo. Ciągłe
nieporozumienia są nieuniknione, gdy się nie przestrzega skrupulatnie tej definicji i mówi o
"instynktowym" zachowaniu czy sądach także wtedy, gdy się ma na myśli intuicyjne reakcje czy sądy.
Jedno z drugim nie ma żadnego bezpośredniego związku.
Rozdział 20
1 Muszę tu naturalnie zaraz dodać: jedyny świat, w jakim możemy istnieć. W żaden sposób nie
możemy opuścić naszej rzeczywistości – nawet przy użyciu utopijnego wehikułu czasu, który
umożliwiłby nam podróż w przyszłość. Przyczyną jest to, że rzeczywistość owa jest zjawiskiem
subiektywnym, a nie czymś istniejącym obiektywnie, na przykład rozwijającym się niezależnie od nas.
Więcej na ten temat powiem w ostatnich rozdziałach.
2 Regulacja przez sprzężenie zwrotne występuje nie tylko w organizmach żywych, lecz w bardzo
wielu dziedzinach przyrody ożywionej, a także w technice. Liczba przykładów jest niemal dowolnie
wielka. Jednakże we wszystkich przypadkach zasada jest ta sama, stąd omawiane w tekście
osobliwości odnoszą się zarówno do technicznych, jak i do biologicznych układów.
3 Czterotygodniowy cykl miesiączkowy dowodzi, że istnieją biologiczne oscylacje o znacznie
większej długości fal. Być może występują także oscylacje o jeszcze mniejszej częstotliwości.
Niektórzy uczeni sądzą, że długookresowe rytmy biologiczne mogą stanowić podłoże regulacji
czasowej wzrastania, dojrzewania płciowego i starzenia się. W takim razie w przypadku człowieka
najdłuższa możliwa fala oscylacji biologicznej byłaby zbieżna z naszym genetycznie ustalonym
trwaniem życia. Wszystkie te zagadnienia są do tej pory właściwie jeszcze nie zbadane.
4 Pośrednia wskazówka co do istnienia takiego czasowego porządku wewnętrznego wynika z
pewnego dosyć powszechnego doświadczenia naszej epoki technicznej. Przy lotach w kierunku
wschód – zachód (lub przeciwnie) współczesnymi samolotami przenosimy się tak szybko w inne strefy
czasowe (na tereny z odmiennym czasem miejscowym), że nasz "zegar wewnętrzny" potrzebuje kilku
dni na ponowne nawiązanie kontaktu z dzienno-nocną periodycznością nowego miejsca pobytu,
odbiegającą od tej, która obowiązuje w miejscu odlotu. W okresie przestawiania się większość ludzi
czuje się mniej lub bardziej źle; najczęstszymi i najbardziej zrozumiałymi objawami bywają
bezsenność w nocy i zmęczenie w dzień. Ale często występują ponadto zaburzenia w trawieniu,
skłonność do nadmiernego pocenia się, uczucie osłabienia, złe nastroje i inne formy ogólnego złego
samopoczucia fizycznego. Znamienne jest, że takie objawy często trwają jeszcze kilka dni po
przywróceniu normalnego rytmu snu, zgodnego z czasem miejscowym. W tych przypadkach więc
najwidoczniej długofalowy 24-godzinny rytm snu i czuwania pod wpływem zewnętrznej periodyczności
dnia i nocy nowego otoczenia przejmuje w roli wskaźnika czasu kierowanie procesem przestawiania
się. Pozostałe zaś krótkofalowe funkcje idą za nim, mniej lub bardziej kulejąc. W czasie przestawiania
się dochodzi zatem do pewnej desynchronizacji, do rozpadu normalnie występującej wewnętrznej
struktury czasowej. Fizjolodzy domyślają się, że wymienione formy złego samopoczucia reprezentują
przeżywanie tych przejściowych wegetatywnych asynchronizmów.
5 Najbardziej przekonującym dowodem tego, że nastroje nasze mogą ulegać wpływom "od
wewnątrz", z wegetatywnego podłoża, jest działanie euforyzujących narkotyków. Pokusa zażywania
tego rodzaju substancji polega właśnie na tym, że obiecują one najbardziej bezpośredni i najłatwiejszy
dostęp do intensywnego uczucia szczęścia. To co następuje, porównać można do elektrycznego
zwarcia, które jak wiemy, może czasami zniszczyć delikatną instalację. Los narkomanów jest skutkiem
uszkodzenia przez brutalne działanie narkotyku delikatnej struktury wegetatywnej wiążącej człowieka
ze środowiskiem.
6 W stanach chorobowych może się zdarzyć, że owa zdolność oscylacji nastrojów zamiera.
Rezultatem takiego zaburzenia jest to, co psychiatra nazywa chorobą psychiczną. Jeżeli nastrój
zastyga na dolnym biegunie – mamy do czynienia z fenotypem chorobliwej, endogennej depresji; w
przeciwnym przypadku rezultatem będzie mania.
Rozdział 21
1 John Fremlin, How stereoscopic vision evolved, "New Scientist", 5.10.1972, s. 26.
2 Konrad Lorenz, Die angeborenen Formen móglicher Erfahrung, "Zeitschrift fur Tier-psychologie",
t. V, 1943, s. 235-409.
3 To stwierdzenie amerykańskiego badacza ewolucji Georgea Gaylorda Simpsona zaczerpnąłem
ze znakomitej książki Ewlutionare Erkenntnistheorie Gerharda Vollmera (Stuttgart 1975), którą
polecam każdemu, kto się interesuje poważniej opisaną tu problematyką i jej historycznym podłożem.
4 Gdyby świat naszego codziennego doświadczenia rzeczywiście był tak idealnie zgodny z
obiektywnymi realiami świata "samego w sobie", jak to sugeruje nasze naiwne przeżywanie świata,
nie potrzebowalibyśmy nauk przyrodniczych. Wysiłek umysłowy, którego dokonujemy używając tego
pojęcia, nie jest niczym innym jak reakcją człowieka na poznanie, że to, co widzi, nie pokrywa się z
rzeczywistością. Gdy głębiej wnikniemy w tę sytuację, przestaniemy się dziwić, że świat poza ciasnymi
ramami naszego spojrzenia wymyka się zdolności naszej wyobraźni. Dziwne jest raczej, że krocząc
pośrednią drogą nauki, udaje nam się wyjść poza te ramy i wniknąć w obszar rzeczywistości. Co
prawda jest to możliwe tylko dzięki protezom abstrakcyjnych nieobrazowych formuł i symboli. Fachowy
język uczonych zrodził się z potrzeby opisywania powiązań występujących poza dziedziną naszego
codziennego doświadczenia, powiązań, dla których opisu nasz język, zrodzony z tych codziennych
doświadczeń, nie dysponuje odpowiednimi pojęciami ani składnią. Jednakże sprawdzalne wyniki na
końcu łańcuchów formuł dowodzą, że w ten sposób przybliżamy się do obiektywnych właściwości
świata, które inaczej byłyby dla nas nie do pojęcia. Przykładem jest chociażby możliwość wyzwolenia
wybuchu atomowego, którym materię przekształcamy w energię.