Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 166

Szalone życie Aleksandra Stawiskiego

Eduard Bass
Eduard Bass i literatura popularna

E. Bass, podobnie jak Kareł Polaček, należy w latach międzywojennych do kręgu literackiego braci
Čapków. Z Polačkiem oraz Josefem i Karelem Čapkiem łączą go podobne poglądy i zainteresowania,
a także praca w redagowanym wspólnie popularnym dzienniku „Lidové noviny”, uwieoczona
objęciem przez autora Klubu jedenastu stanowiska redaktora naczelnego.

Doświadczenia dziennikarskie odegrały zresztą poważną rolę w kształtowaniu pisarskiego oblicza


całej czwórki. Za przykładem dziewiętnastowiecznego klasyka dziennikarstwa i literatury Jana
Nerudy, wszyscy czterej prozaicy wprowadzają do swych utworów różnorakie style współczesnej
czeszczyzny, chętnie sięgają po gatunki pograniczne, a nawet tworzą opowiadania i powieści
„dziennikarskie” - w rodzaju Čapkowskiej Fabryki absolutu, czy Inwazji jaszczurów. Charakterystyczna
jest dla nich ponadto reporterska ciekawośd świata, odkrywanie niezwykłości zdarzeo i rzeczy
powszednich, czy wreszcie zainteresowanie „małym czeskim człowiekiem”. Za pomocą tego typu
walorów pragną pozyskad szersze rzesze odbiorców. Chcąc byd przez nie czytani, budzą ciekawośd lub
bawią. Ale nawet gdy piszą humoreski, starają się zachowad świeżośd spojrzenia. Jeśli zaś już
wybierają ujęcie konwencjonalne, to jako ci, którzy nad nim bez reszty panują.

Wskazane rysy odnajdziemy bez trudu w bogatym dorobku Bassa obejmującym twórczośd
kabaretową, utwory ogłaszane w czasopismach satyrycznych, felietony, reportaże, opowiadania,
powieści... Nie znaczy to, oczywiście, że twórczośd interesującego nas pisarza podporządkowana jest
bez reszty założeniom grupowym. Specyficzne są chodby jej związki z kabaretem, szczególne miejsce
zajmuje w niej problematyka praska czy gatunek zwany w Czechach „rozhláskiem”. Jest to m.in.
efektem tego, że Bass w nieco inny sposób niż Čapkowie wkracza do literatury.

Jeśli młodych Čapków fascynuje sztuka ekspresjonistyczna i kubistyczna, to Bass daje się poznad jako
twórca kabaretowy. Jego nazwisko - a ściślej, używany odtąd pseudonim, gdyż właściwie nazywał się
Eduard Schmidt - odnajdziemy już w r. 1910 w programie pierwszego czeskiego kabaretu „Pod Białym
Łabędziem”. Ta przygoda dwudziestodwuletniego młodzieoca zadecyduje o kierunku dalszej jego
kariery. Dotychczas bowiem przygotowywał się on do przejęcia niewielkiej firmy ojca, produkującej
wyroby szczotkarskie. W celu podniesienia swych kwalifikacji zawodowych odbył nawet podróż do
Monachium i Szwajcarii. Bardziej od branży szczotkarskiej zaczął go tam jednak pociągad kabaret.
Kiedy na dodatek firma zakooczyła przedwcześnie żywot, niedoszły kapitalista poddaje się całkowicie
swej nowej pasji: najpierw jako konferansjer i wykonawca, a potem również twórca repertuaru
kabaretowego. Dzieje się to w okresie, gdy fala satyry w literaturze czeskiej osiąga swoje apogeum.
Powstają kolejne, coraz bardziej ambitne czasopisma satyryczne, a znakomite satyry pisują Viktor
Dyk, František Gellner, Jaroslav Hašek i inni.

Współpraca z kabaretem czyni z Bassa pełnoprawnego członka praskiej bohemy artystycznej. Wraz
z nią odwiedza on często np. knajpę „Montmartre” w domu „U Trzech Dzikusów”, znaną ze śmiałych
malowideł erotycznych parodiujących kubizm oraz z występów popularnych aktorów kabaretowych
m.in. późniejszego prozaika A. E. Longena i jego żony, Haška z czwórką ówczesnych przyjaciół czy J.
Červenego. I właśnie znajomośd z Červenym okaże się dla Bassa najważniejsza, dzięki niej bowiem
znajdzie się wśród twórców legendarnego czeskiego kabaretu literackiego „Czerwona siódemka”
(Červená sedma).
„Czerwona siódemka” była pierwotnie nazwą grupy studentów z Hradca Kralovej, którym przewodził
Červeny. Występowali oni w różnych kabaretach, w tym i w „Rokoku” na Placu Wacława,
prowadzonym od 1916 r. przez Bassa. Zaś w październiku 1918 r. otworzyli własną scenę w praskim
hotelu „Central”, zapraszając oczywiście do współpracy Bassa, który już zyskał sławę mistrza parodii,
skeczu i kupletu. Oprócz niego z kabaretem współpracowali Longen, Dyk, późniejszy słynny komik V.
Burian i inni. W pierwszym okresie swego istnienia „Czerwona siódemka” celowała w satyrze
antyaustriackiej. Następnie) zaś skupiła uwagę na czeskim drobnomieszczaostwie, demagogii partii
politycznych, pustosłowiu mów parlamentarnych itp. Odnoszone na tym polu sukcesy pozwoliły
nawet Červenemu utworzyd filię praskiej sceny w Brnie.1

Piosenki, skecze, humoreski, parodie i pamflety otwierają przed Bassem łamy czasopism satyrycznych
i to tak dalece, że kiedy 1917 zaczynają wychodzid czterostronicowe „Letáky” (leták - ulotka), Bass
wypełnia je niemal w całości sam. Gdy zaś w rok później ukazuje się „Šibeničky” (šibenička -
szubieniczka), redaguje najpierw ich dział literacki, a wkrótce potem zostaje wydawcą i redaktorem
odpowiedzialnym tego najbardziej znaczącego w swoim czasie pisma, górującego nawet nad
satyrycznym tygodnikiem braci Čapków „Nebojsa” (w którym publikuje też K. Polaček).
Współzawodnictwo z Čapkami ustąpi jednak niebawem miejsca współpracy, gdy przyszli przyjaciele
spotkają się w redakcji „Lidových novin”.

Literackim plonem dotychczasowych doświadczeo stają się pierwsze zbiory prozy Bassa, m.in.
Przypadek numer 128 i inne historyjki (1921). Prozę tę cechuje żywa akcja, częsta obecnośd puenty,
duża doza humoru oraz umiejętnośd ukazywania od wewnątrz różnorodnych środowisk społecznych.
Szczególną też maestrię wykazuje autor w kształtowaniu materii językowej utworów i jej
stylistycznym zróżnicowaniu.

W r. 1920 Bass decyduje się zostad redaktorem „Lidovych novin” i przechodzi kolejno przez każdy
z ich działów. Uważa bowiem, iż dobry dziennikarz musi potrafid wszystko: napisad o sprawach
lokalnych i polityce światowej, zrecenzowad książkę i omówid przedstawienie teatralne,
skomentowad mecz piłkarski i wyścigi konne. Wszystko to robi z pasją, poszerzając nieustannie swoją
wiedzę o coraz to nowe dziedziny. Jeden z bliskich współpracowników napisze później: „Miał
naprawdę dużą wiedzę, czytał, co popadło, nasze dzienniki i czasopisma zagraniczne; wiele uwagi
poświęcał też literaturze fachowej. Kochał encyklopedie i naprawdę je czytał, znał się na nich i myślę,
że były największą dumą jego obszernej prywatnej biblioteki, zajmującej kilka pokoi wielkiego
mieszkania. Równocześnie był to człowiek bardzo systematyczny, który utrzymywał tę bibliotekę
w doskonałym porządku, miał ją dokładnie skatalogowaną, a przy tym nieustannie robił z lektur
notatki i miał je tak samo dokładnie posegregowane.”2

Oprócz walki z dyletantyzmem i dążenia do wszechstronności, Bass podejmuje również próby


uatrakcyjnienia gazety i podniesienia jej poziomu. Jednym z takich słynnych pomysłów było
wprowadzenie nowej formy publicystycznej, tzw. „rozhláska”, czyli wierszowanego (oraz
ilustrowanego) komentarza wydarzeo politycznych, społecznych, kulturalnych itp. W swej pierwotnej
postaci był to jeden z punktów programu, wymyślony dla potrzeb „Czerwonej siódemki”. Rysunki
kreślił wówczas Josef Lada, a Bass komentował je wierszem. Pomysł odżył w „Lidovych novinach”
z dn. 6.2.1926 r. Było to akurat w Tygodniu Radiofonii, więc nowemu zjawisku nadano nazwę

1
J. Červený: Červená sedma. Praha 1951.
2
O. Mrkvička: Eduard Bass - rozhláskář. W: Dilo Eduarda Basse. Svazek trëti. Rozhlásky. Praha 1957, s. 361.
utworzoną od słowa „rozhlas” - radio. Odtąd „rozhlásek”, ilustrowany przez E. Milléna lub O.
Mrkvičkę, będzie pojawiad się na pierwszej stronie każdego sobotniego wydania gazety aż do r. 1942,
gdy autor będzie zmuszony odejśd z redakcji. Później formę tę podejmą pisarze młodsi, m.in. Jan Drda
czy Josef Kainar. Okazała się ona bowiem dla czytelników atrakcyjna. Jak wspominają ówcześni
czytelnicy, bardzo często od niej właśnie rozpoczynano lekturę popularnych „Lidovek”3.

Chociaż sam Bass uważał się przede wszystkim za dziennikarza, leżało mu na sercu również to, co
oferował odbiorcom dział literacki jego gazety. Podobnie jak K. Čapek sądził, że sztuka powinna
reagowad na potrzeby czytelnicze. Nie w ten sposób jednak, by obniżad poziom, lecz znajdując nowe
źródła inspiracji. Čapek za takie źródła uważał kronikę sądową, film, powieśd brukową itp. Bassa
natomiast zaintrygują możliwości tematyki sportowej. Tak narodzi się niezwykle popularny i wkrótce
sfilmowany Klub jedenastu, noszący podtytuł Opowieść dla chłopców małych i dużych. „Lidové
noviny” drukują go w odcinkach od marca do grudnia 1922 r. Jest to pełna humoru proza, której
bohaterowie - jedenastu synów starego Kłapacza - założywszy drużynę piłkarską sięgają w zawrotnym
tempie po coraz to nowe laury sportowe, z mistrzostwem świata włącznie. Liczne wydania czeskie
oraz dwa wydania u nas wskazują, że mimo upływu lat Klub jedenastu nie traci czytelniczych sympatii.
Satyra, reportaż sportowy i baśo stopiły się bowiem u Bassa w nową jakośd, dając początek jednej
z odmian powieści „dziennikarskiej”. W latach trzydziestych sięgnie po nią K. Polaček. Przy okazji
warto wspomnied, że Kłapacz Bassa też posiadał literackiego poprzednika. Rok wcześniej ukazała się
przecież powieśd K. Červinki z postacią noszącą identyczne nazwisko: Juliusz Kłapacz, apostata.
Wybór takiego samego znaczącego nazwiska, i również umieszczenie go przez Bassa w tytule
(oryginał nosi nazwę Klapzubova jedenáctka), zapowiada po prostu parodystyczny charakter utworu.

Ciekawy przykład posłużenia się przez Bassa nowym gatunkiem stanowią również Włóczęgi praskiego
reportera (1929), będące czeskim odpowiednikiem praskich reportaży Egona Erwina Kischa. Tak się
zresztą złożyło, iż właśnie w r. 1929 w odpowiedzi na ankietę Marii Majerovej, Kisch formułuje swoje
głośne credo: Powieśd? Nie, reportaż! Wyznaje w nim m.in.: „Wierzę, że kiedyś ludzie nie będą chcieli
czytad nic innego o świecie niż prawdę. Powieśd psychologiczna? Nie. Reportaż. Prawdziwy, odważny,
szeroko zakrojony reportaż ma przyszłośd.”4 Bass zna „szalonego reportera” jeszcze z czasów
wspólnych występów w „Montmartre”. W dużym też stopniu podziela wiarę w przyszłośd reportażu.
Chod nie jest tak drapieżnym obserwatorem jak Kisch, podobnie przemierza praskie ulice i portretuje
typy ludowe, notuje ich wypowiedzi, utrwala folklor miejski, snuje rozważania o zanikających
zawodach i zmieniającej się architekturze. W ten sposób odkrywa dla siebie i dla czytelnika egzotykę
codzienności. Interesuje go ona nawet wtedy, gdy w związku z olimpiadą uda się do Holandii.

Dociekliwośd i niechęd do zatrzymywania się na powierzchni zjawisk, prowadzą Bassa w kierunku


reportażu popularnonaukowego, zwłaszcza przybliżającego życie różnych znanych postaci
z przeszłości. Pod piórem reportera zaczynają one ujawniad pokrewieostwo ze zwykłymi
śmiertelnikami. Ten bowiem nad ujęcie hagiograficzne przedkłada prezentację faktów. Nie stroni
także od anegdoty. Ukoronowaniem tego typu prozy stanie się reportaż historyczny Lektura o roku
1848 (1940), przedstawiający genezę burzliwych wydarzeo okresu Wiosny Ludów w Pradze.

Inną pociągającą Bassa odmianę reportażu prezentuje oddawana do rąk czytelnika książka. Jest to
z kolei reportaż kryminalny. Pozornie jedynym jego walorem jest temat, który można zaoferowad

3
Por. tamże, s. 361.
4
Cytuję za: D. Hamšik, A. Kusák: Egon Erwin Kisch. Warszawa 1966, s. 104.
masowemu odbiorcy. Jednakże autor stawia przed sobą ambitniejsze zadanie. Rekonstruując w
Szalonym życiu Aleksandra Stawiskiego (1935) biografię słynnego francuskiego oszusta lat
międzywojennych, próbuje zarazem pokazad mechanizmy, którym zawdzięcza ona swą barwnośd.
Powtarza zatem pytanie: „jak to wszystko mogło się zdarzyd”? Jakie cechy psychiczne
predysponowały „bohatera” do jego roli? Dlaczego służby bezpieczeostwa nie potrafiły
unieszkodliwid aferzysty przed popełnieniem najpoważniejszych przestępstw? Głównym terenem
działalności Stawiskiego jest demokratyczna Francja. Odpowiedzi na postawione pytania rzucają
wtedy światło na pewne słabości demokracji. Ujawniając te słabości i pokazując jak dzięki nim „rośnie
i pracuje nowoczesny pirat” reporter ostrzega: „Demokracja zasadza się na zaufaniu do ludzi, ale
ponieważ nie wszyscy ludzie są ze złota, to zaufanie to musi byd uzupełnione brakiem zaufania do
każdego kłamstwa, każdego oszustwa, każdego mamienia. A więc przede wszystkim brakiem zaufania
do demagogów. Stawiski, kłamca i oszust od dziecka, był w całym swoim działaniu przede wszystkim
demagogiem. A demagogia to podstawa wszystkich niebezpieczeostw demokracji.”

Czytając Szalone życie dostrzegamy, iż autor korzystając z ustalonych w czasie procesu faktów, nie
ogranicza się tylko do ich przekazania w określonym porządku. Stara się również zapełniad istniejące
luki, dotwarzad nieznane szczegóły, wymyślad istotne dla pełniejszej charakterystyki postaci dialogi.
Słowem stojąc na gruncie prawdy uruchamiad to, co Kisch nazywał „logiczną fantazją”5 W ten sposób
dziennikarz przywołuje na pomoc prozaika. I nie dzieje się to bez powodu, jako że Bass wcale nie
pożegnał się z prozą fabularną. Dążąc do zachowania swoistej równowagi, znowu do niej wróci
i napisze najlepsze swoje dzieła. Będzie to obszerna powieśd Cyrk Humberto (1941) oraz tom
opowiadao o kompozycji ramowej Przyjęcie u hrabiego d'Ascensons Létardais (1942).

Cyrk Humberto, którego akcja rozgrywa się w latach 1862 do 1925, jest rodzajem sagi rodzinnej,
obejmującej dzieje trzech pokoleo. Jej główny bohater Wacław Karas, jako dziecko biednego chłopa
trafia do budy cyrkowej, stopniowo doskonali swoje umiejętności, odnosi sukcesy i uzyskawszy rękę
córki dyrektora doprowadza cyrk do stanu świetności. Jednakże później na skutek niepowodzeo
Humberto ulega likwidacji. Dopiero wnuczka Karasa, wyrastając na tancerkę o światowej sławie,
odradza tradycje rodzinne w formie „variétés”. Takie krzepiące rozwiązanie fabularne, zrozumiałe
w latach wojny, nie jest jednak w powieści najważniejsze. Uznanie bowiem przyniosło jej niezwykle
przekonywające pokazanie cyrku od strony jego kulis i ciężkiej codziennej pracy. Nawet polski
recenzent, który na początku lat pięddziesiątych oceniał surowo walory ideowe utworu i poddawał
w wątpliwośd potrzebę jego wydania, zmuszony był przyznad, że „książka Bassa jest prawdziwą
encyklopedią umiejętności cyrkowych. Znajdziemy tu obszerne studia poświęcone arkanom sztuki
jeździeckiej, akrobatyki, tresury dzikich zwierząt itp. Znajdujemy tu m.in. rewelacyjne niemal
informacje, dotyczące życia i zwyczajów tresowanych bestii. Któż by uwierzył, że niespodziewane
wtargnięcie wiewiórki do klatki lwów zdolne jest wywoład popłoch wśród królów pustyni albo że
słonie-olbrzymy najbardziej boją się... myszy.”6

Wrażenie autentyzmu powieści było tak duże, że autor zaczął otrzymywad listy z pytaniami, jak długo
żył w cyrku i jacy artyści cyrkowi stanowili prototypy jego postaci. Odpowiadając na nie
w przedmowie do wydanego następnie tomu opowiadao, Bass wyjaśniał, iż nie wszystko, co
w literaturze wywołuje wrażenie prawdy, musi byd kopią konkretnej rzeczywistości, bo gdyby tak
było, niewiele zostało by miejsca dla ludzkiego marzenia. Aby uniknąd podejrzenia, że kopiował

5
Por. tamże, s. 111-114.
6
B. Dudzioski: Powieść o ludziach cyrku. W: „Nowa Kultura” R. 1952, nr 8, s. 7.
rzeczywistośd w Przyjęciu u hrabiego d'Ascensons Létardais poinformował też od razu, że pisząc je
korzystał z materiałów, jakie mu pozostały z ostatniej powieści oraz że w dwu wypadkach przerobił
teksty starsze, wyjęte z tomu Sześć dziewczyn Williamsona (1930).

Ujawniona w powyższy sposób „literackośd” Przyjęcia czytelna jest zresztą również z jego kompozycji.
Składa się ono wszak z szeregu monologów, które wypowiadają zaproszeni przez hrabiego artyści:
król strzelców, mistrz wagi ciężkiej, cyrkowy błazen i inni. Mimo to, a może właśnie dlatego -
konstrukcja opowiadao jest znacznie bardziej precyzyjna i konsekwentna niż w Cyrku Humberto.
Sama zaś antynomia prawdy i marzenia została rozwinięta w koocowym Posłaniu mędrkującego
ekscentryka. Ponieważ zmarły w 1946 r. Bass niczego już nie ogłosił drukiem, Posłowie to stało się
jego ostatnim słowem. Brzmi ono następująco:

„Jesteśmy ludzie śmiertelni, ale nasze marzenia i zmyślenia przeciwstawiają się kosie kostuchy. Są
legendy, które przetrwają rody i narody. Każde dziecko w pewnym momencie życia przekonuje się
o ich nieprawdziwości i każde też przechowuje je czule, pieczołowicie dla swych potomków. Bowiem
ludzie domagają się prawdy, a kochają marzenie, poszukują kamienia probierczego rzeczywistości, ale
uwielbiają mgliste wizje. A ten, co opowiada, miesza prawdę i zmyślenie, marzenie zmienia
w rzeczywistośd, daje żywe ciało i kształt żywy tęsknotom. A ponieważ razem z każdym zachodem
słooca ginie jakaś stara prawda, a z każdym jego wschodem rodzi się nowa, ponieważ każda noc
gwiaździsta rozrzuca po niebie nasiona przyszłych tęsknot i marzeo, ponieważ pociecha bez prawdy
jest daremna, a prawda jest gorzka bez pociechy, którą daje nadzieja, dlatego udzielony został
ludziom dar opowiadania, gdyż tylko dzięki jemu jedynemu można dotrzed do tego dalekiego,
jaśniejącego punktu, gdzie w koocu zetkną się wieczne równoleżniki - prawda i marzenie.
Dobranoc.”7

Józef Zarek

7
Cytuję w przekładzie Z. Hierowskiego
„Sto milionów!... dwieście milionów!... trzysta milionów! piędset milionów straty!”

„Tak. Pół miliarda. Ale nikt już nie będzie w stanie stwierdzid, ile stracono ponad tę sumę.”

Błyskawicznie, jak w szalonej licytacji potężniały w doniesieniach prasowych sumy strat, które
z powodu Sergieja Aleksandra Stawiskiego poniosły w ciągu kilku lat tysiące łatwowiernych ludzi
i namiętnych spekulantów; Stawiski dzięki temu rzucał milionami, żył w przepychu i luksusie, który
musiał olśnid każdego, kto się z nim zetknął. W ciągu jednego tygodnia między Bożym Narodzeniem a
Nowym Rokiem runęła piramida sztucznie spiętrzonych machinacji: mężczyzna, który miał zamiar
obsypad swoich przyjaciół wspaniałymi prezentami noworocznymi, opuścił hotel Claridge w roli
wygnaoca, walczącego o uratowanie bodaj życia. Szósty zmysł podpowiedział mu, że to niewielkie
potknięcie finansowe, które dotknęło jego spekulacje na południu Francji, podkopało kamieo
węgielny skomplikowanych kombinacji i że za parę godzin zawali się wszystko. Uratowad życie, nie
dad się złapad - najnaturalniejszy instynkt drapieżnika doszedł do głosu u tego wspaniałego
rutyniarza, który jeszcze w przeddzieo Wigilii potrafił spokojnym uśmiechem rozwiad w obecności
komisarza policji wszystkie podejrzenia.

Czyż nie był osobistością, o której w wyższych sferach Paryża mówiono tylko z podziwem
i zachwytem? Czyż paryska policja nie wiedziała, że ten Sasza Alexandre, jak w tym czasie wynikało
z jego dokumentów, jest znanym przemysłowcem i wielkodusznym finansistą, który otwiera drzwi do
zawrotnych karier i zarobków, codziennie kontaktuje się z ministrami, finansuje wybory do rad
nadzorczych, wprowadza posłów, senatorów, znanych prawników i emerytowanych generałów,
bogacz, którego towarzyskie wpływy i koneksje mają większą wartośd niż finanse? Czyż komisarz
policji, który podpisuje wezwanie na przesłuchanie, nie wie, że o wyznaczonej godzinie spotka się
z osobistością, która ma w rękach prasę, zarządza teatrami, utrzymuje stajnię wyścigową, potrafi grad
o miliony w bakarata i manipuluje wszystkimi dźwigniami towarzyskiego życia metropolii? Takiemu
człowiekowi mały policyjny urzędnik może niemal przepraszająco oznajmid, że dostał jakieś
ostrzeżenie, jakoby pewne nowe spółki, które pan Alexandre reklamuje, nie mają, jak się wydaje,
solidnych podstaw. Ale kiedy pan Alexandre spokojnie wyjaśni, że na razie zupełnie poniechał myśli
o półmiliardowej pożyczce, jakby nie była niczego warta, może odejśd jak wszechmocny magnat,
odprowadzany uprzejmymi ukłonami.

A przecież w innym wydziale tej samej paryskiej policji przez kilka lat gromadzono akta, które fatalnie
obciążały tę wspaniałą osobistośd. Jest tu przede wszystkim proces w sprawie niewąskich oszustw,
dziewiętnaście razy odraczany, jest mnóstwo notatek o podejrzanych i obciążających okolicznościach,
są informacje o odbytych w przeszłości karach. Ale z ludźmi, którzy mają kontakty, policja musi
postępowad dyskretnie; a jeżeli dany wydział zechce zdobyd informacje „na górze”, nieznane ręce
mieszają się do czynności urzędowych i akta są odkładane bez rozpatrzenia.

Członkami tej samej policji są agenci i inspektorzy, którzy z przymrużeniem oka czuwają nad
bezpieczeostwem ministra udającego się z wizytą do pana Alexandre'a. A kiedy na progu pojawi się
minister i pan Alexandre, to przymrużone oko otwiera się szeroko na wspomnienie bójki, jaka
rozpętała się przy aresztowaniu tego człowieka na jakimś przyjęciu: jest to również ten sam facet,
który kiedyś uciekł wprost z sali rozpraw.

Jak to się stało, że poszczególne wydziały jednej i tej samej paryskiej służby bezpieczeostwa nie
potrafiły połączyd i zebrad swoich informacji i unieszkodliwid oszusta, zanim przeprowadził swoje
najpoważniejsze akcje? O technicznej stronie tych organizacyjnych braków myśleli wtedy francuscy
politycy, ale społeczeostwo francuskie nie zadowoliło się wyłącznie administracyjnymi problemami
i stawiało cały szereg pytao ciężkiego kalibru. Stawiski zdołał przed koocem roku zniknąd z Paryża, ale
przed pościgiem, który za nim zorganizowano w czasie, gdy rozsypały się wszystkie protekcyjki,
uratowała go śmierd w białych Alpach. A moralna lawina, która zsuwała się od schroniska w
Chamonix, wywoływała tam na dole oskarżenie za oskarżeniem, obwinienie za obwinieniem. Rządy
chwiały się i padały, sejmem wstrząsały burze, w kuluarach politycy wyzywali się na pojedynki,
w pałacu sprawiedliwości słynni adwokaci kłócili się i obrażali, na paryskich ulicach dochodziło do
rozpaczliwych bójek, które w pewnym momencie wyglądały na koniec reżimu, na melodię
rewolucyjnej karmanioli śpiewano „Stawiski au Pantheon...”, gazety całego świata dzieo po dniu
wypełnione były sensacyjnymi odkryciami - zewsząd wyskakiwały te ciężkie, złe i jątrzące pytania,
zaczynające się od słów: „Jak to się mogło stad, że...”

Dla francuskiej demokracji są to pytania oczyszczające. Bod naprawdę trzeba zbadad i przekonad się,
jak to się mogło stad, że kiedy administracja paostwowa i prawo stykały się ze sprawami Stawiskiego,
to okazywało się, jak napisał Henri Beraud, że „dozorcy przestawali pilnowad, inspektorzy prowadzid
inspekcje, kontrolerzy kontrolowad, sędziowie sądzid”. Również i inne demokracje mogą odnaleźd
w historii Sergieja Stawiskiego takie wydarzenia, które naruszają bieg administracji i sprawiedliwości.
I inne narody mogą z tego życiorysu wyciągnąd nauki, do czego prowadzi niepowstrzymana żądza
pieniędzy, sławy, władzy i blichtru oraz jakie indywidua potrafią żerowad na tej najpodlejszej
z ludzkich namiętności. Swoisty geniusz Stawiskiego polegał zapewne na tym, że potrafił on na zimno
rozeznad i ocenid siłę ludzkich słabości, by jej potem używad z korzyścią dla siebie. Nie ma
wątpliwości, że posiadał wszelkie zalety towarzyskie. Był uroczy i czarujący, szczodrze rozdawał
i wielkodusznie pomagał, spojrzeniem swych wielkich oczu potrafił tak zafascynowad najpiękniejsze
kobiety, że szalały za nim i traciły głowy; ale za tym wszystkim krył się niedostępny, nieprzenikniony
chłód drapieżnika, który jedynie szacuje swoją ofiarę. Początkowo żerował prymitywnie - na miłości
szaleoczo zakochanych kobiet. Potem doszedł do wyrafinowanego wykorzystywania namiętności
i słabości mężczyzn. Siedzenie tego rozwoju, od pierwszych kradzieży i pierwszego pasożytnictwa
w miłosnych aferach aż po gigantyczne oszustwa w pełnym blasku najwyższych sfer i pozornie
szczęśliwego życia, ma na celu ukazanie społeczeostwu, jak może się rozwijad i „pracowad”
nowoczesny pirat.
Bel Alexandre se présente

Nic nie przybliży nam bardziej metod i praktyk Stawiskiego niż wspomnienie tego, jak to w dniach
swojej największej chwały udawał się na obiad lub kolację. Wybierał zawsze w tym celu jeden
z wielkich paryskich hoteli, których restauracje, salony, bary i halle wypełnia wielki monde,
arystokracja, milionerzy francuscy i zagraniczni, obecni i byli ministrowie i politycy, bo to było
towarzystwo, które chciał mied razem, żeby je w całości olśnid. Pod hotel zajeżdżał dwoma lub trzema
samochodami, bo nigdy nie jechał sam. Szoferzy w takich centrach znali jego wspaniały zielony
samochód hispano-suiza, a widząc, jak zajeżdża cicho przed hotel, wołali do siebie: „Piękny
Aleksander jedzie”.

Warto było również widzied jego przyjazd. Byle szewc, byle masztalerz - wszyscy rzucali się do
drzwiczek auta, otwierali szklane drzwi hotelu, ustawiali się w szatni. Między członkami
wygalonowanego, pochylonego w głębokim ukłonie personelu przechodziła pierwsza smukła
pięknośd, pani Aleksandrowa, za nią pan Aleksander, otoczony z prawa i lewa nie mniej eleganckimi
damami, za nimi dwóch, trzech jego przyjaciół. Damy to olśniewające piękności, a ich toalety to
mistrzowskie dzieła wyszukanego smaku. W takiej aureoli wkraczał Stawiski do sali. Reżyserka nigdy
nie zawiodła. Zawsze w sali cichły rozmowy i wszyscy obecni spoglądali na towarzystwo, które z takim
dostojeostwem, a jednocześnie z takim wdziękiem, stawało na progu.

- Kto to jest? Kto to przyszedł? - sypały się pytania od stołu do stołu i stare markizy, bogaci
przemysłowcy, rutynowani politycy, uwodzicielskie aktorki, magnaci finansjery dowiadywali się jak
czegoś zupełnie oczywistego, że to jest pan Aleksander.

Ta odpowiedź, w ten sposób, z takim efektem i właśnie temu towarzystwu zakodowana w pamięci,
miała dla Sergieja Stawiskiego wartośd milionów. Bod któż mógł wiedzied, ilu wielkich ludzi w tej
właśnie chwili zapragnęło zapoznad się z nim i jego wspaniałym orszakiem, któż mógł wiedzied, ile
wpływowych osobistości pozyskał właśnie dzięki temu entrée, a kiedy pewnego razu zetknie się
z nimi przy swoich kombinacjach, będzie mied przygotowany życzliwy grunt. I Piękny Aleksander
starał się podtrzymad pierwsze wrażenie. Z koneserstwem starego smakosza układał obiadowe menu
i zamawiał wina, a kiedy luksusowa uczta miała się ku koocowi, rzucał na podany mu rachunek
nonszalanckim gestem jeden wielki banknot. I ten gest załatwiał wszystko. Piękny Aleksander nigdy
nie przyjmował od kelnerów reszty. Co zostawało, dwieście czy piędset franków, należało do obsługi;
Piękny Aleksander nie będzie się przecież zajmował takimi drobnostkami.

Wieczorem towarzystwo mogło zapragnąd usiąśd na chwilę na wysokich barowych stołkach. Proszę
bardzo, Aleksander też szedł, a barman od razu wiedział, że od tej chwili wszystko, co ktokolwiek przy
barze wypije, pójdzie na rachunek Pięknego Aleksandra. W Biarritz, dokąd Aleksander jeździł
w ostatnich latach, mali pikolacy, którzy w niemym zachwycie i z wybałuszonymi oczami śledzili każdy
jego gest, wymyślili mu między sobą żartobliwe przezwisko. Nazywali go pan Tout-ça, ponieważ tak
mówił, płacąc rachunek za wszystkich.

Takie postępowanie przynosiło owoce. W hotelu Claridge, w którym Stawiski w koocu zamieszkał,
zajmując na stałe pięd pokojów na piątym piętrze za 750 franków dziennie, przyjmował wizyty dwa
razy dziennie. Byli to ludzie z najwyższych sfer, a bywało, że mały niedoświadczony groom
zakłopotany przychodził do portiera z pytaniem:
- Jest tu jakiś minister i chce mówid z jakimś panem - na co portier bez wahania rozkazywał: - Zawieź
go na piąte piętro.

Czy sam Sergiej Aleksander Stawiski to osobistośd olśniewająca? Bez wątpienia w towarzystwie i dla
towarzystwa był naprawdę interesującym człowiekiem. Zawsze elegancko, nienagannie ubrany.
Twarz frapująca. Najbardziej jednak oddziaływały jego oczy i ręce. Wielkie, spokojne czarne oczy
miały w cieniu rzęs ten szczególny wyraz, który ludzie znający pochodzenie Stawiskiego określali jako
ujmujący wdzięk słowiaoskiej melancholii. Ręce miał również niezwykle piękne, smukłe i wąskie, ze
szczupłymi, ruchliwymi palcami. Palce wielkiego muzyka lub wielkiego karciarza, powiedział o nich
ktoś, kto wiedział, jak mylące są pozory. Stawiski miał jeszcze jedną zaletę - niezwykłe melodyjny,
przyjemny głos, brzmiący z dziwną słodyczą. Wielki rutyniarz zdawał sobie sprawę z tej zalety i w
odróżnieniu od zwyczajnych pleciug gospodarzył nią bardzo oszczędnie. Całe jego zachowanie
w dostojnym towarzystwie cechował chłód i wstrzemięźliwośd, mało mówił, uważnie jednak
wszystkiego słuchał, a kiedy już przemówił, potrafił posługiwad się głosem jak instrumentem
muzycznym. Jeżeli jednak wpadł w zapał, kiedy chodziło o sprawy, na których mu zależało, to potrafił
mówid z wielkim temperamentem i jego uwodzicielski głos i wygląd pokonywały krytycznych
przeciwników. Dystyngowaną wstrzemięźliwośd przejawiał zresztą i w jedzeniu: jadł bardzo niewiele
i to lekkie potrawy, nigdy nie pił więcej alkoholu niż potrzebował po posiłku lub przy okazji spotkania
towarzyskiego, nigdy nie palił. Jedynie od czasu do czasu łamał te surowe zasady, których szczególnie
pilnowała pani Stawiska: wtedy, gdy z najbliższymi przyjaciółmi znalazł się w jakimś nocnym lokalu
z rosyjską kuchnią i obsługą. Wtedy folgował obżarstwu i pijaostwu - dziwny to sposób wyrażania
tęsknoty za pierwszą ojczyzną.

W czasach największej jego chwały trzeba go było widzied, jak stał w hallu hotelu Claridge, w którym
mieszkał. Pisarz Józef Kessel zanotował takie oto wspomnienie o nim: „Opiera się w kolumnę obok
windy, która porusza się między kondygnacjami. Ostre światło żyrandola miesza się ze złotawym
oświetleniem sąsiedniej witrynki i rozjaśnia ciemną, matową cerę Stawiskiego. Głowę nosi prosto,
uniesioną do góry, całe ciało jest wyprężone, żeby nie stracid ani centymetra wzrostu. Z twarzy nie
znikał mu uśmiech, uśmiech tak dobrze wystudiowany, że ciągle igra na ustach, ukazując regularne,
drobne zęby. Głos spokojny, zwycięski. Już z oddali woła swoich znajomych. Otacza go powszechny
szacunek i oddanie służby, groomów, portierów, sekretarzy. Odnosi się wrażenie, że nawet mury
hotelu mu sprzyjają. Aleksander jest tu u siebie. Można to wyczud z jego niewymuszonych,
gościnnych gestów, z jego protekcjonalnego tonu, z jego „imperatorskiej łaskawości”.

Taki poziom zewnętrznej doskonałości wypracował sobie ten aferzysta, który miał zresztą jakieś tam
wykształcenie. Dyskretna, a przecież hojna szczodrośd pana Aleksandra była obliczona na efekt, jak
zresztą wszystko inne. Jego entuzjastyczni wielbiciele wśród kelnerów Claridge'u, Majestiku i innych
pierwszorzędnych hoteli byliby zdziwieni, gdyby któregoś dnia zobaczyli swojego dostojnego pana
Aleksandra z jakimś niepozornym agentem przy skromnym obiadku w małej gospodzie, odliczającego
starannie przy płaceniu dziesięcioprocentowy napiwek. A jeszcze bardziej dziwili się chyba znani
barmani z roku 1933, kiedy w pierwszym tygodniu 1934 r. dowiedzieli się, że ten ich niezależny
mecenas przed około dziesięciu laty potrafił ograbid ze wszystkich oszczędności właśnie barmana.
Trudna młodość - dziennik André Gide'a - pierwsze oszustwa -
pierwsze związki z teatrem

Pięknemu Aleksandrowi nie brakowało wykształcenia. I faktycznie, istnieje literat światowej sławy,
który mógłby potwierdzid, że młody Stawiski był jego szkolnym kolegą. To poeta, dramaturg
i rysownik Jean Cocteau, który uczęszczał do tego samego co Stawiski słynnego liceum Condorcet w
Paryżu. W tym czasie Stawiski nie był jeszcze Francuzem. Urodził się 20 stycznia 1886 roku w
Słobodce pod Kijowem, która była właściwie przedmieściem Kijowa, oddzielonym od miasta
Dniestrem. Mieszkają tam w większości żydowskie rodziny. Słobodkę pamiętają dobrze i czescy
legioniści, ponieważ stamtąd Niemcy atakowali Kijów po zamarznięciu Dniestru. Ojciec Aleksandra,
Emanuel Stawiski, był dentystą, któremu powodziło się nieszczególnie. Marzył o wyjeździe do Paryża.

Przybył tam z żoną Donią i małym Saszą jako zrujnowany emigrant, żył przez jakiś czas w ciemnych,
norach brudnych średniowiecznych uliczek za paryskim ratuszem, ale potem stopniowo urządził się
w zamożnej paryskiej dzielnicy, na rue de la Bienfaisance, i był zadowolony z powoli, lecz stale
wzrastającego dobrobytu rodziny. Sergiej Aleksander miał również zgodnie z życzeniem rodziców
zostad lekarzem, dlatego posłano go do liceum, które cieszyło się zasłużoną renomą. Ale synalek nie
robił postępów, synalek był najbardziej dzikim i nieposkromionym temperamentem całej klasy
i starzy doświadczeni pedagodzy byli zupełnie bezradni wobec jego skłonności do bójek
i przedwczesnego cwaniactwa. Tym bardziej że zakochani w nim bez pamięci rodzice nie byli w stanie
szkole pomóc. Wręcz przeciwnie: Sasza był obsypywany smakołykami i w odróżnieniu od innych
chłopców miał zawsze w kieszeni parę sous, z którymi mógł w wolnej chwili rzucid się w wir jakiejś
paryskiej przygody. I w tej mierze rodzice zostawiali mu wolną rękę, ba, nawet byli zadowoleni z jego
odwagi i przedsiębiorczości. Trzeba to uznad za niebezpieczną lekkomyślnośd obojga zacnych ludzi.
Ich Sergiej Aleksander nie miał jeszcze szesnastu lat, kiedy w swoich wieczornych włóczęgach uległ
kobiecym zalotom i rzucił się w te przygody jak w każde inne. W domu kłamał i wierzono mu,
a tymczasem młody szlifibruk zdobywał na paryskich ulicach doświadczenie za doświadczeniem, po
roku potrafił już z niewiarygodnym wprost cynizmem określid kobiece wdzięki. Po dwóch latach
wiedział jeszcze więcej: zrozumiał, że mężczyzna nie musi się uganiad za kobietami, o ile potrafi
znaleźd sposób na to, żeby właśnie kobiety za nim szalały.

Zaczęło się to od dziwnej przygody. Młody Sergiej Aleksander spotkał na ulicy nieznajomą bogatą
damę, w którą wpatrywał się tak spragnionym spojrzeniem uwodziciela, że nieznajoma cała drżąca
podeszła do niego i szepnęła, żeby udał się za nią. Na następnej ulicy wynajęła dorożkę i odwiozła
Sergieja do siebie. Nie koniec na tym: na drugi dzieo zabrała go do Deauville, a kilka dni tego
czarownego porwania pokazało Sergiejowi cyniczne możliwości życia. Zobaczył błyszczący przepych
modnego kurortu ze wszystkimi korzyściami dolce farniente w hotelach i restauracjach, na plaży
eleganckich mężczyzn krążących wytrwale wokół pięknych kobiet i uwodzicielskie piękności wabiące
dostojnych gości, widział, jak się używa życia i sam go mógł zakosztowad - a to wszystko jedynie
dlatego, że ta pani, aktualnie jego kochanka, zwariowała na jego punkcie.

Wizja dobrobytu w Deauville nigdy nie zatarła się w jego pamięci. Wrócił po tygodniu do
zrozpaczonej rodziny, wykręcił się kolejnym kłamstwem, że nadarzył mu się niespodziewanie wyjazd
do przyjaciela na prowincję i wszystko było w porządku. Ale zgubiony syn i po odnalezieniu był
faktycznie zgubiony. Miłosna przygoda Sergieja Aleksandra była tym ostatnim czynnikiem, który
sprowadził go ostatecznie z przygotowanej dlao przez starzejącego się ojca drogi.

Do tego okresu nawiązuje jeden literacki dokument, co do którego nie ma wprawdzie dowodów, że
dotyczył Stawiskiego, który jednak podaje fakty dziwnie zbieżne z jego historią. André Gide, którego
w młodości podniecała uroda chłopięcych efebów, ma w swoim dzienniku taki oto passus, datowany
na rok 1902:

„Spotkałem Aleksandra S. na bulwarach. W dziewiętnastym roku życia jest tylko trochę mniej
urodziwy niż w piętnastym. Może najwyżej stracił tę bladośd, tę miękkośd rysów, która powodowała,
że uważałem go początkowo za Hiszpana.

Aleksander opowiadał o swoim minionym lecie, o swoim sezonie w Trouville i w Hawrze. Codziennie
rano pływał parowcem do Trouville i chodził grad. Ach! - opowiadał - przeżyłem tam piękne dni!
Żyłem jak książę...”

Aleksander szuka nowej pracy, a tymczasem robi po trosze wszystko. Twierdzi, że jest pod całkowitą
ochroną policji i bez przerwy rozprawia o swoich wybrykach.”

Czy to był naprawdę Stawiski? Jedynie mała różnica wieku nie pasuje do historii naszego oszusta, ale
w tym się mógł wielki pisarz mylid. Poza tym wszystko się zgadza - od imienia aż po świadectwo
wielkich młodzieoczych wybryków.

Sergiej Aleksander nie potrafił już myśled o nauce. Przez jakiś czas jeszcze udawał, że się uczy,
podczas gdy już wtedy spędzał noce w knajpach i kabaretach, otaczając się stopniowo zgrają
lekkomyślnych łobuzów i szlifibruków, którzy szybko wyczuli w nim przywódcę. Był jednym z nich, ale
zawsze umiał zdobyd pieniądze. Wiedzieli, skąd one pochodzą: od zalotnych damulek, ale i od
małych, naiwnych śpiewaczek kawiarnianych, którym cwany Sasza umiał zakręcid w głowie i z zimną
krwią odebrad tych parę franków, pozostałych w torebce po przehulanej nocy. Raz dzięki jednej
z takich przypadkowych nocnych przygód o mało nie zrobił kariery: spotkał się z towarzystwem, które
zarządzało teatrem Folies-Marigny. Młody Stawiski tak oczarował panów i damy, że na wiadomośd, iż
jest bez pracy, zaproponowali mu przyzwoitą posadę urzędnika w dyrekcji teatru. Miał tam byd czymś
w rodzaju administratora dla personelu. Sprytny młodzieniec zaczął pracę na początku sezonu, ale
przedstawił się imieniem i nazwiskiem swojego dziadka - Abraham Stawiski. Wiedział, co robi; po
miesiącu już go wyrzucono, ponieważ zdefraudował kaucje niższego personelu i tylko fałszywe dane
osobowe były przyczyną tego, że za to sprzeniewierzenie został ujęty i osadzony dopiero w roku
1912. Tymczasem jednak prowadził nieprzerwanie hulaszcze życie wraz ze swoim towarzystwem z
Montmartre'u. Ale gdy nadeszły chude dni, kiedy los nie zesłał im żadnej ofiary do oskubania, to i tak
stoicki spokój Saszy pozwolił mu utrzymad przywództwo grupy. Ku zaskoczeniu wszystkich wyjął
z kieszeni marynarki pergamin, w którym po rozpakowaniu zalśniło czyste złoto. Cyniczni kompani
zanieśli je do handlarza i spieniężyli, nie pytając nawet o pochodzenie kruszcu. Tego zresztą i tak się
niebawem dowiedzieli, bo kiedyś ich Sasza zamiast okruchów złota przyniósł kawał sztucznej szczęki,
z której musieli wyłamad złote koronki.

Ojciec stwierdził dośd późno, kto mu okrada jego laboratorium dentystyczne. Był to dla niego cios, ale
miłośd do jedynego syna zniosła nawet taką klęskę. Wybaczył swojemu Saszy wszystko, pogodził się
nawet z rozwianymi marzeniami o synu lekarzu i pozwolił sobie wmówid, że sprytny Sergiej
Aleksander usiłuje właśnie prowadzid intratne interesy, którymi miał w koocu rodziców zadziwid.
Przyjęli to wyjaśnienie jak pociechę i nawet obiecali pomoc. Sergiej Aleksander wygrał swoją walkę
o uniknięcie kary. Ojciec pochwalił plan otwarcia biura handlowego, ucieszył się nawet, kiedy syn
napomknął o żeniaczce, i częśd rodzinnego majątku w postaci pomocy ojcowskiej na nową drogę
życia została postawiona do dyspozycji młodego oszusta. Z tej pierwszej potyczki można jednak
wysnud jeden charakterystyczny motyw: kradzieże już dokonane chciał zatrzed przez nowy, intratny
interes. To stało się później myślą przewodnią, która prowadziła go do coraz potężniejszych
kombinacji. Normalnie interesy rozszerza się poprzez oszczędności i zyski. Sergiej Stawiski miał inną
siłę napędową: swoje własne oszustwa i przestępstwa.
Montmartre wabi - pierwsze małżeństwo - Stawiski piosenkarzem -
Armande Sever - wielbiciel z Batawii - koniec małżeństwa

Sergiej Aleksander po definitywnym odejściu ze szkoły urządził sobie przy pomocy ojca biuro. Było to
jedno obskurne pomieszczenie na rue Caumartin w 9 arrondissement między Operą a kościołem de la
Madeleine. Jeden koniec ulicy prowadził na wielkie bulwary, drugi ku rue de Clichy, skąd już blisko na
słynny plac Pigalle i do podnóża Montmartre. Były to jednocześnie dwa rejony, na których
koncentrowała się „praca” młodego Stawiskiego w tych latach. Nie znane są bliższe szczegóły na jej
temat i chyba nie warto ich dociekad. Paczka Aleksandra pojawiała się bowiem w tym czasie
w kafejkach i knajpach okolicy bramy St.Denis, a te rejony przy skrzyżowaniu wielkich bulwarów
miały w policyjnej topografii Paryża sprzed I wojny szczególne znaczenie. Tam spotykali się podejrzani
osobnicy, którzy utrzymywali się z dostarczania dziewcząt do domów publicznych. Knajpa, w której
gościli najczęściej, nosiła nazwę Petit Pot; właśnie tej nazwy użył Stawiski przy jednej, o wiele lat
późniejszej, próbie utworzenia biura pośrednictwa.

Z okolic St. Denis pole działania Stawiskiego przesuwało się stopniowo wyżej, na Montmartre. Nie
trzeba dociekad czemu. Nocne życie po prostu gnało go w okolice placu Pigalle, gdzie wówczas
otwierano jeden lokal rozrywkowy za drugim. Był to okres szczytowej sławy Paryża, eldorado
wszystkich światowców. To prawda, że pierwsze słynne tancerki chahut postarzały się od czasów
swojej dawnej świetności, ale skrzydła Moulin Rouge płonęły czerwonymi żarówkami, biała piana
koronkowych halek jeszcze falowała przy tradycyjnym kankanie, a w takt cichnących melodii
„Wesołej wdówki” wpadały pierwsze rytmy cakewalka i matchichy, zapowiedzi nowego zalewu
cudzoziemszczyzny. W tej gorączkowej bieganinie rozrzutnych przybyszów i natrętnych kobiet,
w natłoku reklam i prześciganiu się przedsiębiorczych spekulantów, cyniczny młodzian w rodzaju
Aleksandra miał nieograniczone możliwości jako przewodnik i naganiacz, jako rozjemca i obrooca,
jako towarzysz i jako partner - w sumie wspaniały szlifibruk, który znał się na wszystkim, co mogło
przynieśd pieniądze. Za prowizję przyprowadzał naiwnych do różnych lokali i pomagał ich oskubad, za
pieniądze stawał się impresariem małych piosenkarek i tancerek, jeśli nadarzyła się okazja, grał
znaczonymi kartami i żadne moralne skrupuły nie odwiodły go nigdy od możliwości zdobycia
pieniędzy. Przy swojej ruchliwości i otrzaskaniu miał ich w tym czasie już dosyd, więc tam, gdzie nie
znali wszystkich jego „zawodów”, mógł występowad w roli człowieka bardzo dobrze sytuowanego lub
przynajmniej beztroskiego syna bardzo szczodrego ojca.

W takiej sytuacji dwudziestoczteroletni Stawiski poznał sympatyczną Armande Sever. Wydawało mu


się, że użył już dośd pustego i niespokojnego życia. Chciałby mied jakiś dom, w którym mógłby
wreszcie odpocząd. Armande Sever, jasnowłose delikatne stworzenie, w jego oczach stanowiła
gwarancję takiego domowego zacisza. Jednakże ona miała przyjaciela, młodego holenderskiego
kupca, który był w niej podobno bardzo zakochany. Ale to Stawiskiemu nie przeszkadzało. Zabawił się
z Armande i młodziutka sprzedawczyni straciła głowę. Holendrowi posłała do Amsterdamu
pożegnalny list i Stawiski został jej mężem.

Bóg jednak wie, jakie męki piekielne musiała przeżywad młoda dziewczyna, kiedy stopniowo zaczęła
pojmowad, kim jest jej mąż. Aleksander najpierw twierdził, że będzie artystą kabaretowym. I
rzeczywiście chodził do podrzędnego nauczyciela śpiewu, który mu wbił do głowy kuplety, mające
stanowid jego debiut w Sal Wagram. Rezultat był opłakany. Ten sprytny życiowy komediant, z zimną
krwią przyjmujący wszystkie sytuacje, na scenie stał się ofiarą potwornej tremy, nie był w stanie się
poruszad, a próba śpiewu utonęła w burzy pisku, wrzasku i tupania pełnej temperamentu
publiczności. Pomysł z lekką i przyjemną karierą sceniczną został zatem pogrzebany, ale Stawiski i z
tych doświadczeo potrafił coś wycisnąd. Wkręcił się w tym czasie za kulisy lokali rozrywkowych pod
Montmartre jako pomagier do wszystkiego. Raz był sekretarzem dyrektora kabaretu, raz
reprezentantem przedsiębiorcy, raz artystycznym doradcą właścicielki kawiarni, która chciała
organizowad koncerty, kiedy indziej znowu był w kontakcie z agencjami, które organizowały wycieczki
na prowincję. W sumie to nic nie znaczyło, dawało jednak Stawiskiemu jakąś pozycję, jakiś tytuł,
jakieś widoki. Pod względem moralnym jego stosunek do świata się nie zmienił, może tylko odrobinę
bardziej dbał o prezencję. I oczywiście dostosował do tego swoje zarobki.

W roku 1911 przebywał przez kilka dni w Nantes. Prezentował się tam tak okazale, a w tamtejszym
towarzystwie hojnością stworzył pozory takiej zamożności, że nie miał trudności z kupnem za 12 500
franków samochodu, który przypadkiem był na sprzedaż. Wyłożył na to dwa tysiące franków, na
resztę wystawił krótkoterminowe weksle. Po czym odjechał i następnego dnia sprzedał samochód
powiatowemu lekarzowi w Sable d'Ollon za osiem tysięcy franków w gotówce. Po trzech miesiącach
policja zaczęła oczywiście działad, bo weksle bogatego pana dyrektora nie zostały zapłacone. Ale do
sądu skarga nie dotarła - interweniował doktor Stawiski-ojciec i zapłaciwszy różnicę, wyciągnął syna
z tarapatów.

Sergiej Aleksander był wtedy żonaty, miał swoje biuro „do wszystkiego”, miał od czasu do czasu
rozmaite tytuły sekretarzy i dyrektorów, chod wyłącznie w pokątnych lokalach rozrywkowych, miał
niezliczoną ilośd znajomych w nocnym Paryżu i Paryżu półświatka, ale to wszystko razem składało się
na egzystencję aferzysty, który ciągle balansował jak na linie nad przepaścią kryminału. Potrafił
z zimnym okrucieostwem zdobywad pieniądze na różne sposoby, ale to jeszcze nie znaczy, że miał ich
wystarczającą ilośd. Wręcz przeciwnie, młode małżeostwo poznało dni straszliwej nędzy, kiedy Sergiej
Aleksander stracił z kaprysu fortuny wszystko, co przedtem z ludzi wyciągnął, nie złowiwszy w porę
nowej ofiary. Były czasy, kiedy i zmęczony kłopotami ojciec odmówił zasiłku, który mógł utonąd
w bezdennej nocy Montmartre. W takie dni Sergiej Aleksander ryzykował wszystko i uciekał się do
oszustw. Kilka razy udało mu się ujśd bezkarnie, dopiero pod koniec roku 1911 wpadł po raz pierwszy:
zapłacił długi czekiem bez pokrycia. I w tym przypadku miał nadzieję, że zdąży zdobyd pieniądze
i załatwid wszystko, zanim sprawa wyjdzie na jaw. Ale ojciec, który nie tak dawno zapłacił za inne jego
oszustwo osiemset franków, tym razem odmówił pomocy, oskarżenie wniesiono szybciej niż
Aleksander przypuszczał i 16 lutego 1912 roku Stawiski został po raz pierwszy skazany za oszustwo na
czternaście dni aresztu i 25 franków grzywny.

Jego młoda żona przeżyła szok. Stało się to, czego obawiała się od roku widząc, w jaki sposób
Aleksander zdobywa środki na życie. W tych dniach rozpaczy spotkała się znowu ze swoim byłym
holenderskim adoratorem. Okazało się, że młody człowiek kochał uroczą pannę Sever bardziej niż
przypuszczała, lekkomyślnie rezygnując z niego dla pięknych oczu Sergieja Aleksandra. Wstrząśnięty
piekłem, w jakim żyła jego kochanka, przysiągł jej pomoc i wyzwolenie. Teraz nie był w stanie wiele
zdziaład, ponieważ jego patrycjuszowska rodzina, urażona w swoich niezłomnych purytaoskich
zasadach już wtedy, kiedy nadmienił o pragnieniu ożenku z paryską dziewczyną, zagroziła, że się go
całkowicie wyrzeknie. Ale młody mynheer był opętany ideą uwolnienia swojej miłości i w tym celu
skłonny był zrobid wszystko: pojechad do kolonii, zacząd życie na własne konto, po załatwieniu
rozwodu pojechad razem z Armande gdzieś na południe, na Jawę, do Batawii lub gdziekolwiek.
Ciekawe, jak w ramach przestępczego życia Stawiskiego nawarstwiają się różne wątki powieściowe.
Miłosna afera, wyglądająca jak łzawe powieścidło, została naprawdę sfinalizowana. Armande musiała
jednak kilka lat poczekad, zanim Holender mógł dotrzymad obietnicy. Została tymczasem matką
córeczki, ale romantyczny kochanek zapewnił ją, że weźmie dziewczynkę ze sobą. Wreszcie pewnego
dnia rzeczywiście przyjechał i zaczął załatwiad rozwód. Sergiej Aleksander od dawna wiedział, że jego
małżeostwo to fikcja, ale nie przejmował się tym, co stanie się z jego żoną. Lecz teraz pojawił się
cudzoziemiec i chciał się z nią ożenid. Sergiej Aleksander nagle odkrył u siebie rodzinne uczucia: jego
żona, jego dziecko!

Przypływ uczud nie był wszak przesadny i bardzo szybko zmienił się zgodnie ze wszystkimi dotychczas
stosowanymi przez Aleksandra metodami w brutalne pytanie: ile? Ile pan zapłaci za żonę, ile za
dziecko, ile za zrujnowane małżeostwo. Z chłodnym cynizmem dyktował Aleksander sumy. Holender
się bronił, Armande prosiła. Sergiej Aleksander upierał się przy swoim, aż wycisnął z Holendra, ile się
dało. Interes był dla niego skooczony. Zgarnął pieniądze, niedbale pożegnał się z córeczką i zniknął.
Po kilku miesiącach paryska policja otrzymała z Batawii skargę na Aleksandra Stawiskiego o szantaż.
W tym czasie już dobrze wiedziano, kto to jest. Ale jego wyjaśnienia były tak gładkie, stosunek
Holendra do jego żony tak niedwuznaczny, historia tak niejasna a Batawia tak daleko, że oskarżenie
zostało odłożone ad acta.

Tymczasem jednak przyszła wojna. Zastała go w Belgii, dokąd uciekł po kilku większych oszustwach w
Paryżu. Ogólna mobilizacja zmieniła jego plany. W roku 1900 jego ojciec przyjął obywatelstwo
francuskie, więc dwudziestoośmioletni Stawiski musiał się zgłosid do armii. Dnia 7 sierpnia 1914
wstąpił do 19 eskadry zmotoryzowanej - a 9 stycznia 1915 roku został jako niezdolny do służby
zwolniony. Rutynowany oszust i na tym się znał. W dodatku dostał zaświadczenie, że walczył na
froncie, chod prochu nawet nie powąchał, a kiedy później parlament zdecydował, że frontowym
wiarusom należy wymazad z rejestru karnego wszystkie przewinienia z młodości, zgłosił się i Stawiski
i razem z tą amnestią przekreślił swoją kolejną karę, którą odsiedział już jako cywil. Wróciwszy
z wojska zdecydował, że musi wreszcie zacząd robid coś porządnego. Nie uszły jego uwagi różne,
spowodowane przez wojnę finansowe kombinacje drobnych ciułaczy na tyłach. Znalazł sobie
wspólnika, który się na tym znał. Był to jakiś Charles Amouroux. Posadził go w swoim dawnym biurze
na rue Caumartin i z zimną krwią zarejestrował je jako Towarzystwo Bankowe Amouroux i Sp. Już
w maju 1915 roku znalazł się w sądzie, ponieważ zdefraudował czek podpisany przez jednego ze
swoich klientów. Karę odsiedział, grzywnę zapłacił, a po wspomnianej amnestii był czysty jak łza. Nie
byłoby to oczywiście możliwe, gdyby już wtedy nie kupował przychylności określonych urzędów
policyjnych donosicielskimi usługami. Człowiek, który za piętnaście lat będzie gościł ministrów,
przeszedł, jak widad, w kryminalnej karierze naprawdę wszystko.
Jeanne Bloch i Jeanne Darcy - zabity lotnik - Cadet-Roussel - kochanek
szantażysta - kokaina i heroina - śmierć Jeanne Darcy

Młode lata Aleksandra Stawiskiego w czasie pierwszej wojny światowej to życie pełne zakrętów. Raz
toczyło się w jednym kierunku, by w tym samym czasie tuż obok płynąd pod prąd. Daleko jeszcze było
do rozwodu z pierwszą żoną, kiedy Stawiski niezależnie od innych tak zwanych miłosnych epizodów
zaczął dramatyczny rozdział, którego bohaterką była śpiewaczka Jeanne Bloch.

Rozdział - a to przecież znowu cała powieśd. Ponadto los bywa kapryśny. Historia ta zyskała po latach
emocjonujące qui pro quo, ponieważ kiedy w okresie finału sprawy Stawiskiego opinia publiczna
dowiedziała się, że miał on wtedy romans ze śpiewaczką Jeanne Bloch, zaskoczyło to wszystkich
pamiętających szczęśliwe przedwojenne lata. Jeanne Bloch była przecież w okresie rozkwitu café-
chantant bardzo znaną, bardzo popularną postacią. Śpiewaczka i humorystka ludowego typu,
dowcipna i pyskata, a przede wszystkim w odróżnieniu od swoich koleżanek tłuściutka jak pączek,
prawdziwa reprezentantka charakternych kumoszek z targu z ich nie znającym wstydu dowcipem
i niewyparzonym ozorem. Jeanne Bloch musiała byd obecna na wszystkich narodowych
uroczystościach paryskich, na wszystkich imprezach dobroczynnych, na wszystkich zabawach aktorów
i śpiewaków jako typowa postad bawiącego się Paryża. Ale Jeanne Bloch, która przez całe lata
występowała w Scalę i Cigale, ciągle przecież tyła, obrastała tłuszczem do niesamowitych rozmiarów,
więc w łatach, których dotyczył romans ze Stawiskim, jej tusza musiała byd już monstrualna. A jej
wiek? Ale najważniejsze jest to, że poczciwa, dowcipna i prostolinijna Jeanne Bloch mogłaby,
o zgrozo, na stare lata paśd ofiarą szantażysty i pasożyta!

To zamieszanie trwało kilka dni, zanim się wyjaśniło, że życiową drogę Stawiskiego przecięła inna
fascynująca osobowośd występująca pod fałszywym nazwiskiem. Słynna Jeanne Bloch zmarła bowiem
14 sierpnia 1916 roku, a pamiątkowe nekrologi uległy zatarciu w ludzkiej pamięci z powodu
wstrząsających przeżyd wojennych. Osoba, której przeznaczeniem było odegrad tragiczną rolę w życiu
Stawiskiego zrządzeniem losu była również śpiewaczką kabaretową i również nazywała się Jeanne
Bloch. Ale dla potrzeb sceny i kariery artystycznej wybrała sobie - pewnie ze względu na swoją
imienniczkę - pseudonim Jeanne Darcy. Panna Bloch, o wiele młodsza od swojej popularnej
poprzedniczki, była szczupłą, wysoką, jasnowłosą Żydówką. Do kabaretu dostała się przed wojną i w
tym środowisku szybko poznała Stawiskiego. Jeanne Darcy podchodziła do swojej sztuki bardzo
poważnie i marzyła o wielkich sukcesach. Wiedziała oczywiście, że droga do nich nie jest łatwa, jeżeli
braknie pomocników. To właśnie Stawiski nagle wzbudził jej zainteresowanie, kiedy po jej pierwszym
występie rzucił się ku niej z entuzjastycznymi wyrazami zachwytu i przysiągł, że się nią zajmie
i otworzy jej drogę do największych scen. To były słowa, które olśniły ambitną Jeanne Darcy. Przyjęła
menażerstwo Sergieja Aleksandra i szybko podporządkowała się całkowicie jego twardo
i niemiłosiernie dyktowanym warunkom. W czym jednak miało źródło jego zainteresowanie
dziewczyną, która bynajmniej nie przejawiała olśniewającego talentu?

Rozwiązanie tkwi w systemie, według którego wybierał swoje ofiary. Kobiety, z którymi nawiązywał
dłuższy romans, miały zazwyczaj przyjaciela. Takie właśnie preferował ten cyniczny oszust. Jego
zainteresowanie koncentrowało się na pieniądzach; dostawszy się w miłosne układy, gdzie sytuacje
się powtarzały, miał kilka szans naraz. Przede wszystkim nieszczęsna ofiara miała większe możliwości
zdobywania pieniędzy na jego potrzeby. Poza tym jednocześnie była z reguły w kłopotliwej
i dwuznacznej sytuacji, co potrafił cynicznie wykorzystad. A wreszcie można było szantażowad i tego
drugiego mężczyznę. System Stawiskiego opierał się wówczas na podobnej kalkulacji i to pozwoliło
mu zapanowad nad Jeanne Darcy.

Ta wrażliwa blondynka miała bardzo poważny i trwały romans z oficerem lotnictwa armii francuskiej,
który pochodził z bardzo bogatej rodziny i mógł swojej przyjaciółce zapewnid przyzwoite dochody
oraz obsypywad ją okazjonalnie prezentami. Stawiski przyssał się zatem do tego pewnego źródła
dochodów i nieszczęsna Jeanne Darcy była wykorzystywana z bezwzględnym okrucieostwem. Kiedy
Stawiski został na początku wojny zmobilizowany, było to dla nieszczęsnej śpiewaczki wybawieniem.
Wyzwoliła się z jego szponów, którym daremnie przeciwstawiała słabnącą wolę.

Ale gra nie była skooczona. Po kilku miesiącach Stawiski wrócił z wojska do cywila. I w tym czasie
miało miejsce zdarzenie, które zmieniło epizod Jeanne Darcy w całą powieśd: jej przyjaciel oficer
został w powietrznej bitwie zestrzelony przez niemieckiego lotnika. Kiedy otwarto jego testament,
okazało się, że cały swój wielki majątek zapisał kochance.

Jeanne Darcy przywdziała grubą żałobę, ale nie chodziło tu wyłącznie o zewnętrzne oznaki żalu. Był to
dla niej wielki wstrząs. Nie była już najmłodsza i wiedziała, że w karierze artystycznej nie czeka jej
sława, o jakiej kiedyś marzyła. Mogła teraz żyd na uboczu, w cichej melancholii, niemal jak wojenna
wdowa. Lecz w ten nastrój smutku i rezygnacji wpadł Aleksander Stawiski. Jeanne Darcy chod w
żałobie - ale była milionerką. Stawiski zwietrzył wielką okazję. Z uniżonością, której nauczyło go życie,
wtargnął w zagubienie tej kobiety i powoli, ostrożnie zaczął ją mamid nowymi nadziejami.

Uległa całkowicie jego diabelskim wpływom i wynik nie mógł byd inny od osiągniętego. Pan Faralicq,
były szef sądu paryskiej policji, przytoczył na ten temat znamienne wspomnienie:

„Było to jakoś w połowie wojny, kiedy w moim gabinecie na nabrzeżu des Orfévres zjawiła się
załamana dama, która prosiła mnie o ochronę przed szantażystą. Była to Jeanne Darcy i od niej
właśnie po raz pierwszy usłyszałem nazwisko Stawiskiego. Opowieśd nieszczęsnej kobiety była
pouczająca dla moralnej oceny tego pana. Chodziło o wyłudzone pieniądze i o klejnoty wyłudzone lub
ukradzione. Nieszczęsna płakała, ale odniosłem wrażenie, że bardziej ją dręczy wzgardzona
i zawiedziona miłośd niż strata materialna. Stawiskiego jednak przy tej okazji nie poznałem, ponieważ
nie zareagował na wezwania, sądząc widocznie, że nie ma sensu zaprzątad sobie głowy takimi
drobiazgami.”

Okazało się, że Stawiski kalkulował poprawnie, bo Jeanne Darcy przyszła po kilku dniach i odwołała
całe oskarżenie. Ta historia nie była niestety jedyną, ponieważ Jeanne Darcy przychodziła jeszcze kilka
razy do różnych komisariatów prosząc o ochronę, ale w koocu zawsze odwoływała swoje zeznania.
Dopiero w roku 1921, a zatem po dośd długim współżyciu, wniosła skargę, która spowodowała
wszczęcie procesu. 9 lutego Aleksander Stawiski został skazany za defraudację na trzynaście miesięcy
więzienia, 1000 franków grzywny i 15 000 franków na rzecz poszkodowanej oskarżycielki Jeanne
Darcy. Kary jednak Stawiski nie odsiedział, grzywny i odszkodowania nie zapłacił, ponieważ jego
obrooca Charles Leboucq, poseł z okręgu Sekwany - nawiasem mówiąc, pierwszy poseł, który bronił
Stawiskiego - interweniował tak zręcznie, że Jeanne Darcy znowu zrezygnowała z oskarżenia
i zmieniła swoje zeznania. Podczas nowego procesu 6 maja 1921 roku Stawiski został uniewinniony
i zwolniony.
Ale cóż znaczyło tych piętnaście tysięcy franków wobec kawału, który Stawiski spłatał naiwnej
kochance! Wykorzystując resztki jej artystycznych ambicji zmusił ją do tego, że po wojnie za 145 000
franków kupiła i postawiła na nogi kabaret Cadet-Roussel, mianując Stawiskiego jego dyrektorem.
Lokal cieszył się umiarkowaną popularnością. Występował tam jako śpiewak Victor Vallier, a zaczynał
- po raz pierwszy w Paryżu - obiecujący komik Pol Rab; obok solowych popisów odgrywano i małe
sceny typu rewiowego. Stawiski-dyrektor przychodził jednak przeważnie dopiero w nocy, by
przeliczyd kasę i zgarnąd pieniądze. Jeżeli zjawił się już wieczorem, to naturalnie dochodziło do
awantury między nieszczęsną parą. Jeanne Darcy Stawiskiego równie namiętnie kochała, jak
i wściekle nienawidziła w chwilach przebłysku świadomości. Zupełnie jakby po tragicznej śmierci
swojego szlachetnego i bohaterskiego wielbiciela straciła cały swój rozsądek i siły moralne rzucając
się jak straceniec wprost do piekła swojej drugiej miłości. Może to jej żydowska natura i psychiczna
skłonnośd do skrajności spowodowały, że szła wprost od jednego bieguna do przeciwnego. Faktem
jest, że jej zazdrośd w Cadet-Roussel nosiła wszelkie znamiona histerii. Wystarczyło, że jakaś kobieta
z widowni zapatrzyła się bardziej znacząco na „patrona”, a już Jeanne Darcy robiła mu awanturę, nie
kooczącą się bynajmniej na słowach. Aleksander Stawiski, Piękny Aleksander, który za parę lat będzie
gościł ministrów, odpowiadał jak doświadczony alfons: policzkami.

Cadet-Roussel przyniósł mu zresztą jeszcze jedną profesję. Do tego czasu dał się już poznad jako nic
niewart szlifibruk, złodziej, oszust, fałszerz czeków, szantażysta, szuler, alfons i pomocnik alfonsa,
bumelant; czy istnieje jeszcze jakieś ludzkie przestępstwo, w którym mógłby się odznaczyd? Otóż
istnieje i właśnie po wojnie się rozpowszechniło: środki odurzające. Cadet-Roussel za dyrekcji
Stawiskiego był jednym z najbardziej popularnych punktów sprzedaży kokainy. Twierdzi się, że Sergiej
Aleksander był jednym z pierwszych, którzy zaczęli do kokainy dodawad heroinę; a pewnie i nie
ostatnim z tych, którzy tę skutecznie działającą mieszankę fałszowali talkiem.

Ale największego figla spłatał Stawiski nieszczęsnej właścicielce wtedy, kiedy ich kabaretowi zaczęło
się źle powodzid.

Jako zarządzający lokalem ogłosił, że trzeba codziennie odkładad na czynsz, żeby zapewnid sobie
bezpieczne doczekanie lepszych czasów. Dzienny czynsz za te pomieszczenia wynosił 300 franków,
które Aleksander Stawiski kazał sobie codziennie wypłacad i które rzekomo odkładał na czynsz. Jeżeli
nie było tylu pieniędzy w kasie, to Jeanne Darcy musiała tę kwotę wyłożyd z własnych zasobów. W
tym punkcie był niewzruszony. Jakie uniki i zwody stosował z drugiej strony - nie wiadomo. Wiadomo
jedynie, że tę grę prowadził przez dwa lata i że po dwóch latach właściciel domu złożył na Jeanne
Darcy, właścicielkę lokalu, skargę o niezapłacenie czynszu za ten okres i że Jeanne Darcy, okradziona
i zrujnowana, została po prostu wyrzucona na bruk. Przez sprzeniewierzenie czynszu Stawiski ukradł
jej ponad dwieście tysięcy franków, pozostałe natomiast szkody, które spowodował w ciągu siedmiu
lat wspólnego życia przez szantaż, okradanie, oszustwa i wyłudzenie wszystkich klejnotów
i oszczędności, oceniała ona sama na osiemset tysięcy franków.

Co się stało z Jeanne Darcy? Jej życie nie ułożyło się szczęśliwie. Cadet-Roussel nie był jedynie
miejscem spotkao dystyngowanych cudzoziemców, Cadet-Roussel był przede wszystkim meliną
pseudoeleganckich aferzystów z paryskiego marginesu. Tu zawiązywały się wszystkie dotychczasowe
mętne znajomości Stawiskiego, tu umocniły się nowe stałe przyjaźnie. A kiedy dojdziemy do szczytu
towarzyskiej kariery Sergiej a Aleksandra i poznamy jego sekretne kontakty z szulerami,
z wyranżerowanymi zawodowymi bokserami, z drobnymi oszustami i najodważniejszymi
gangsterami, to stwierdzimy, że źródło tych znajomości najczęściej tkwiło w nocnych hulankach w
Cadet-Roussel. Tu przecież bywał George Teurreur, który po latach został gorylem sekretarza
Aleksandra, Romagnina, tu chadzał regularnie szlachetnie urodzony i moralnie zepsuty baron Gaétan
l'Herbon de Lussac, który poza grą w karty i wisielczym bukmacherstwem bawił się w przywódcę
marsylskich gangsterów i w kwietniu 1934 został zamknięty z powodu podejrzenia o zamordowanie
radcy sądowego Princa.

Ten zdemoralizowany szlachcic z Monaco bywał codziennym gościem Stawiskiego i Jeanne Darcy. A
kiedy się tak nieszczęśliwie rozstała ze Stawiskim, zaopiekował się nią baron Lussac. Wyzwoliwszy się
od szantażysty, padła ofiarą gangstera. I w tym „małżeostwie” była wystawiana na próbę nerwów
i często usiłowała odmienid swój los i wyzwolid się z tyranii gangstera. Zbyt wiele jednak wiedziała
o kulisach działalności obu przestępczych grup, Stawiskiego i de Lussaka. Nie mogła znaleźd się na
wolności. Kiedy nie chciała w to uwierzyd, de Lussac wyrzucił ją z samochodu w Pirenejach i wyszła
z tego z ciężkimi obrażeniami. A kiedy wyzdrowiała, zabiło ją na paryskiej ulicy nieznane auto, które
po przejechaniu jej zniknęło bez śladu.
Czy Stawiski był uwodzicielem?- tragedia młodej hrabianki - śmierć
Winifred Hunt

Wzruszająca historia Jeanne Darcy wywołuje mimo woli pytanie: czy Stawiski rzeczywiście był takim
uwodzicielem i demonem, a jeżeli tak, to czym właściwie tak na kobiety działał?

Analizując niezliczone meandry i zakręty jego powikłanego życia, na każdym etapie znajdujemy
dowód na to, że odpowiedź na pierwsze pytanie musi byd twierdząca.

Weźmy na przykład taką przemilczaną i mało znaną historię z policyjnej kroniki miasta Nancy.
Stawiski, który używał różnych przydomków i pseudonimów jak na przykład Alex, Georges Sacha,
Victor Boitel, Serge Alexandre, Doisy de Monty i innych, to akurat miasto zaszczycił w roli i pod
nazwiskiem markiza de Fragellieur. Mając pewien kapitał zakładowy i zaopatrując się w dodatkowy
metodą pokątnych pożyczek, potrafił dystyngowanym wyglądem i nienagannymi manierami
zapewnid sobie dostęp do najlepszego towarzystwa tego miasta. W ten sposób dotarł i do rodziny
hrabiego d’A. i zaczął się zalecad do jego młodziutkiej córki, zaręczonej z młodym przemysłowcem.
Wkrótce stało się jasne, że młodziutka hrabianka straciła głowę dla domniemanego markiza. Jej
narzeczony szalał z zazdrości, a gwałtownie rozbudzona nienawiśd spowodowała, iż począł śledzid
każdy krok pana de Fragellieur. Zwykły brak zaufania musiał wkrótce i bez wielkiego wysiłku
doprowadzid zazdrosnego rywala do stwierdzeo, które stawiały nieznanego markiza w mocno
podejrzanym świetle. Pewnego dnia policja miejska otrzymała donos informujący, że rzekomy
szlachcic jest oszustem. Pan de Fragellieur został zatrzymany, a po krótkim przesłuchaniu
aresztowany. Nie było wątpliwości, że jest to Aleksander Stawiski, hochsztapler. Ale dla nieszczęsnej,
zakochanej w nim hrabianki to odkrycie było szokiem. Wymogła na prefekcie zezwolenie na
odwiedziny u aresztowanego. A kiedy Stawiski przyznał się jej cynicznie, że wszystko było oszustwem,
hrabianka d'A, dziecko rodu, który legitymował się szlachectwem od wczesnego średniowiecza,
zastrzeliła się ze wstydu i rozpaczy. Igraszką losu ta właśnie tragedia nieobliczalnej dziewczyny
uwolniła jej demona od zasłużonej kary: przerażona rodzina pragnąc za wszelką cenę uniknąd
skandalu, zrobiła wszystko, żeby tragedię młodej hrabianki wyjaśnid w inny sposób, a nikczemnego
oszusta usunąd z miasta nawet za cenę zapłacenia wszystkich wyrządzonych przez niego szkód
i odwołania oskarżenia o oszustwo.

Inna historia pochodzi z późniejszego okresu, z wiosny 1926 roku, a więc na krótko przed głośnym
aresztowaniem całej bandy Stawiskiego w Marły. Stawiski przyjechał na odpoczynek do Biarritz po
wielkiej serii oszustw w Paryżu. Już wtedy występował w roli wielkiego finansisty z rzucającą się
w oczy okazałością, a odważna gra w kasynie utwierdzała całe towarzystwo w przeświadczeniu, że to
człowiek z dużym kapitałem. Poznał tam bogatego Amerykanina pana Hunta, któremu zaczął kreślid
wielki plan utworzenia w całej Ameryce sieci instytucji bankowych i wyciągania z tego korzyści
materialnych. Mr Hunt był bardzo zainteresowany tym pomysłem, który genialnie podpowiadał
możliwości spekulacyjnego oddziaływania na przemysł. W celu dokładnego omówienia tych spraw
zapraszał sympatycznego Francuza na dłuższe wycieczki swoim prywatnym jachtem. Honory pani
domu pełniła tam Winifred Hunt, córka Amerykanina. Sergiej Aleksander Stawiski, który wówczas
występował w roli wolnego młodego mężczyzny bez żadnych zobowiązao, umacniał swoje szanse
również poprzez flirt z Winifred, która szybko zaczęła tracid dla niego głowę. Księżycowe noce na
luksusowym jachcie, wesołe zabawy podczas przypływu, długie spacery po uzdrowiskowej plaży,
intymne chwile w salach dancingowych - cała ta upojna atmosfera wielkiej miłosnej przygody została
nagle rozbita jak uderzeniem pioruna: Stawiskiego przyłapano na grze znaczonymi kartami.

Mr Hunt przyjął tę wiadomośd przeklinając z cicha przyjemności, jakie czekają uczciwego


amerykaoskiego maklera w tym kraju eleganckich darmozjadów. Ale też nie chciał mied nic
wspólnego z żadnym skandalem. Przede wszystkim zapłacił za swojego przyjaciela sumę, na jaką
kasyno czuło się oszukane; potem kazał natychmiast spakowad walizki i najbliższym ekspresem
wyjechał z córką do Cannes. Incydent wyglądał na zakooczony, chod wcale tak nie było. Zaledwie
ulokowali się w hotelu, Winifred Hunt zamówiła rozmowę międzymiastową z Biarritz, z hotelem,
w którym mieszkał Stawiski. Z kim rozmawiała, tego pracownicy hotelu w Cannes nie wiedzieli:
według ich słów rozmowa trwała trzydzieści minut. Później znaleziono Winifred Hunt w jej pokoju
otrutą weronalem.

Sergiej Aleksander Stawiski najwyraźniej umiał oczarowywad kobiety różnymi metodami: okrutnie
i szorstko jak Jeanne Darcy, subtelnie i elegancko jak Winifred Hunt. Potrafił szantażowad, ale potrafił
również byd szarmancki. A jego szarmanteria przejawiała się czasem zaskakującymi gestami. Czyż
w paryskiej prasie nie pojawiała się uparcie nigdy nie zdementowana wiadomośd, że w jednym
z byłych gabinetów zasiadał minister, którego żona zupełnie bezwstydnie nosiła pierścieo z brylantem
wartości równego miliona franków, który to pierścieo podarował jej pan Aleksander tak po prostu jak
bukiet goździków?

Wyprzedzamy za bardzo historię; trzeba wrócid do czasów, w których dobiegał kooca epizod Jeanne
Darcy.
Opowiadanie oszusta Rochette'a - kombinacje z czynszem -
interwencja pana z baretką - przy martwej matce - panna Mineno,
Demetrios Popovici i oszukany barman - żona dla Gustave'a Tissiera

Wrócimy zatem na ulicę Caumartin. Jedną z zadziwiających arabesek, które towarzyszą epickiemu
nurtowi losów Stawiskiego, jest trwanie przy pewnych, powiedzmy, motywach. Na rue Caumartin był
zespół budynków liceum Condorcet, do którego uczęszczał Stawiski. Na rue Caumartin znalazł swoje
pierwsze przedwojenne biuro pośrednictwa. Na rue Caumartin pod numerem 10 otworzył podczas
wojny wraz z Charles Amouroux ów „bank”, który tak niesławnie skooczył. Na rue Caumartin był
również kabaret Cadet-Roussel, gdzie Stawiski tak podstępnie zrujnował nieszczęsną Jeanne Darcy.
Ale będąc już raz na stanowisku, nie zadowolił się wyłącznie oszukiwaniem swojej wzbogaconej
towarzyszki. Informacji o bezczelnych oszustwach, a jednocześnie o sekretnej opiece władz dostarczył
tygodnik „Candide”. Ta właśnie gazeta wpadła na pomysł, żeby zapytad o sprawę Stawiskiego trzech
największych aferzystów ostatnich lat: bankiera Rochette, oskarżonego, jak wiadomo, o wielkie
transakcje finansowe podejrzanego charakteru, który skooczył śmiercią samobójczą na sali sądowej,
nie mniej znanego Oustrika, a wreszcie dobrze znaną, niesławnej pamięci madame Hanau.

Dwoje ostatnich nie znało Stawiskiego z bezpośrednich kontaktów, natomiast pan Rochette,
doskonale obeznany z rozmaitymi pokątnymi historyjkami, znał Stawiskiego. Oto co opowiedział na
podstawie swoich wspomnieo:

- Przed laty mój przyjaciel, powiedzmy Paul Dupont, szukał lokalu na działalnośd handlową. Szukał
poprzez ogłoszenia i przez jedno z nich trafił na rue Caumartin. Tam przyjął go Aleksander Stawiski.
Wtedy był to przystojny człowiek z uczciwą, przyzwoitą twarzą. Wyjaśnił Paulowi Dupont, że jest
właścicielem domu i że sam kieruje znajdującym się na parterze lokalem o nazwie Cadet-Roussel.
Paul Dupont zapytał o cenę wynajmu.

- Trzydzieści sześd tysięcy franków - powiedział Stawiski. - Trzeba jednak zapłacid za trzy lata z góry, to
znaczy złożyd przy podpisaniu umowy sto osiem tysięcy franków.

To zostało uzgodnione. Ale przypadek zrządził, że już następnego dnia Paul Dupont spotkał się
z prawdziwym właścicielem domu.

- Stawiski! - krzyknął ten człowiek, kiedy mój przyjaciel opowiadał mu swoją historię. - Pewnie że go
znam! To mój lokator i już od dwóch lat nie płaci czynszu.

Paul Dupont poprosił zatem komisarza policji z rue d’Amboise, żeby mu dał do dyspozycji dwóch
detektywów, którzy mieli za zadanie aresztowad Stawiskiego przy podpisywaniu umowy. Kiedy
Stawiski przyszedł, Paul Dupont przeprosił, że może teraz zapłacid w formie zaliczki tylko trzy tysiące
franków i kazał sobie wystawid pokwitowanie, na którym Stawiski podpisał się jako właściciel domu.
Wtedy przyjaciel zawołał detektywów i kazał zaskoczonego Stawiskiego odprowadzid na policję.

- Dobrze pan to wykalkulował - śmiał się komisarz. - Oszustwo jest udowodnione. A pan, chłopcze,
pójdzie do aresztu.

Facet podniósł prosząco oczy.


- Mam chorą matkę, a to ją bardzo zdenerwuje. Proszę mi pozwolid do niej zadzwonid.

Pozwolił, żeby Stawiski zatelefonował z kabiny, która była w sąsiednim pomieszczeniu. Po dziesięciu
minutach zjawił się bardzo elegancki pan, Oficer Legii Honorowej, który życzył sobie mówid
z komisarzem. A po chwili komisarz wrócił do kancelarii mocno zakłopotany.

- Proszę pana, czy pan podtrzymuje oskarżenie? - zwrócił się do Paula Duponta.

- Naturalnie - brzmiała zdziwiona odpowiedź.

- Ja bym na pana miejscu odwołał... Oszustwo nie jest tak zupełnie jasno udowodnione... No, ale
jeżeli pan się upiera, to zaznaczę na wszelki wypadek, że pan zapłacił te trzy tysiące franków... Ale
pana Stawiskiego wypuszczę tymczasem na wolnośd...

Po czternastu dniach Paul Dupont został wezwany do sędziego śledczego. Ten dosłownie rzucił się na
niego:

- Co ma znaczyd to oskarżenie, do jasnej cholery? Niech no pan będzie tak uprzejmy, zrobi mi
przyjemnośd i natychmiast je odwoła. Pana opowiadanie o oszustwie jest zupełnie niewiarygodne.
Człowiek, który tak jak pan, nazywa siebie handlowcem, nie może się przecież tak dad złapad. Jest pan
handlowcem, czy naiwniakiem? Daję panu czterdzieści osiem godzin do namysłu w sprawie
wycofania oskarżenia. Ale ostrzegam pana, że jeżeli będzie się pan przy nim upierał, to nie będzie
panu łatwo je udowodnid I

Obawiając się nieprzyjemności przerażony Paul Dupont wycofał oskarżenie. Ale chodziło mu jeszcze
o te zapłacone trzy tysiące franków. W sądzie odmówiono mu zwrotu. Pokwitowanie było w aktach.
Paul Dupont daremnie domagał się dostępu do tego dokumentu. Akta z kancelarii sędziego śledczego
zniknęły w tajemniczy sposób. I razem z nimi zginęły trzy inne dokumenty, zawierające dowody na
sfałszowanie przez Stawiskiego czeków.

Można by pomyśled, że pan Rochette miał wszelkie podstawy do oczerniania wymiaru


sprawiedliwości własnego kraju; jednakże i tak nie miał żadnego interesu w tym, żeby się
niepotrzebnie dodatkowo zajmowad sądownictwem, gdyż jego własny proces nie był jeszcze
zakooczony. Cała historia Stawiskiego pokazuje zresztą francuski niedbały stosunek do interwencji
społeczeostwa w tak drastycznym świetle, że stała się przyczyną upadku nie tylko jednego ministra,
ale całego rządu. Nie można zatem odrzucad opowiadania Rochette'a jako nieprawdopodobnego -
stanowi ono raczej uzupełnienie całego wołającego o pomstę do nieba obrazu obyczajów owych
czasów na jednym tylko odcinku.

Epizod, w którym Stawiski ogłaszał w gazetach wynajem lokali w domu, który do niego nie należał,
można uzupełnid jeszcze jednym szczegółem. W momencie, kiedy prosił komisarza o pozwolenie na
rozmowę z chorą matką, ta od roku już nie żyła. Umarła w roku 1920 na raka, zakooczywszy życie
w hospicjum szarytek. Kiedy wspominano wszystkie afery Stawiskiego, opowiedziano i taką:
trzydziestoczteroletni Sergiej Aleksander został wprowadzony do pokoju, w którym leżała jego
martwa matka, Donia Stawiska. Był bardzo wzruszony, a kiedy mu siostra przełożona powiedziała, że
zmarła na raka, rozpłakał się i powiedział przełożonej, że to straszna tragedia, bo on jest lekarzem
i jest właśnie na tropie leku, którym będzie można raka całkowicie wyleczyd i że chod robił wszystko
co możliwe, to jednak z powodu braku środków wynalazek będzie spóźniony - matki nie zdołał
uratowad. Przełożona była podobno tą tkliwą historią tak wzruszona, że zaraz zaczęła się starad
o zdobycie dla młodego, sympatycznego uczonego jakichś stu tysięcy franków na dokooczenie jego
badao.

Szczerze mówiąc, to kłamstwo nad trupem własnej matki jest przypadkiem tak cynicznym, że trzeba
się odnieśd do niego z dystansem. O Stawiskim opowiadano przecież tyle i do jego osoby przylgnęły
opowieści zgoła anegdotyczne. Nie można jednak całkiem odmówid prawdy tej historii - świadczyłaby
ona o tym, że Stawiski był wprost zarażony bakcylem oszukiwania i że ta jego cecha, przejawiająca się
rzeczywiście w okolicznościach najbardziej niewiarygodnych, z zupełnie niezrozumiałym źródłem
inspiracji, miała naprawdę charakter dewiacji psychicznej.

Bezwzględne rządy w Cadet-Roussel i bezwstydna eksploatacja wszystkiego wokół, dały Aleksandrowi


Stawiskiemu możliwośd manipulowania większymi środkami. Lata młodzieoczego obijania się już
także przeminęły: w trzydziestym piątym roku życia hulaka zaczął nabierad rozumu. Do tego czasu
zdążył stracid i przehulad setki tysięcy franków w wymyślnych rozrywkach z paniami i panami nie
zyskując w zamian nic ponad drogo opłacone wspomnienia o łatwych zdobyczach i zabawach. Teraz
nadszedł czas, kiedy Stawiski zaczął poważnie myśled o jakichś spokojniejszych i solidniejszych
podstawach egzystencji. Tej solidności nie pojmował bynajmniej w sensie materialnym: w dalszym
ciągu był skłonny stosowad szalbierstwa i uniki. Dotychczas operował w podejrzanym środowisku
nocnego Paryża i prowadził życie raczej pokątne. Teraz natomiast czuł już potrzebę odegrania jakiejś
ważniejszej roli wykorzystania swoich zdolności oszustwa w sferze, która byłaby dla niego bardziej
rentowna. Było to naturalnie związane z nową historią miłosną. Do swojego nowego domu po
burzliwym rozstaniu z Jeanne Darcy sprowadził oddaną towarzyszkę w osobie panny Mineno, która
w zadziwiający sposób umiała znosid jego kaprysy i szalone pomysły. Panna Mineno, której
prawdziwe nazwisko brzmiało Matylda Sabatier, to zupełnie nowa kartka w miłosnym rejestrze
Pięknego Aleksandra; gdyby próbowad znaleźd dla niej jakieś określenie, to najłatwiej byłoby ją
nazwad posłuszną przyjaciółką. Faktycznie bowiem panna Mineno służyła władczemu kochankowi
niemal bez sprzeciwu, troszczyła się o dom, gospodarowała oszczędnie w czasie kłopotów
finansowych, urodą i dobrymi manierami zyskiwała mu w towarzystwie sławę uczciwego małżonka,
który po całodziennej harówce idzie przykładnie z żoną trochę się rozerwad. Ogólnie rzecz biorąc nie
była to zła spekulacja dla człowieka, który do tej pory żył w atmosferze nerwowego hazardu bez
prawa i przeciw prawu i którego ambicje sięgały teraz wyżej. Panna Mineno odegrała wielką rolę
w przeobrażeniu Stawiskiego w działacza innego typu. Nie stało się to rzecz jasna nagle; ona również
nieraz stawała twarzą w twarz kłopotliwym sytuacjom, kiedy jej Aleksander po raz któryś z kolei
dopomógł sobie, jak wiele razy przedtem, metodą najgłupszego oszustwa.

Jako przykład niech posłuży jedna z takich historii. Pewnego wieczoru w jakimś barze na Montmartre
pojawili się dwaj eleganccy, rozbawieni panowie z bardzo piękną panią: pan Sergiej Aleksander
Stawiski i jego przyjaciel Demetrios Popovici, Rumun, oraz kochanka Rumuna. Zamówili szampana,
a ponieważ pili już wcześniej, pan Popovici trochę sobie podchmielił. Jego kochanka była
zdenerwowana, bała się, żeby Demetrios w nocy nie narozrabiał. Mógłby stracid wszystko, co miał
przy sobie. A nie było tego mało: studolarowy banknot, a wówczas dolar stał wysoko. Barman słuchał
tych rozmów i wcale się nie zdziwił, kiedy usłyszał, że ten drugi pan, spokojny i trzeźwy, radził damie,
żeby przy płaceniu rachunku zamiast drobnych, poprosiła barmana o czek. Pani się zgodziła, a pan
Stawiski sam poszedł do barmana załatwid sprawę. Zdenerwowana dama opisała stan swojego
przyjaciela i poprosiła barmana, żeby jej pomógł mądrze zabezpieczyd pieniądze Rumuna. Barman,
który był świadkiem wszystkiego od początku, chętnie zgodził się wyświadczyd tę przysługę.
Rachunek opiewał na taką kwotę, że z setki dolarów zostało sześdset franków - dlaczegóż więc nie
przysłużyd się tak dobrym klientom? Barman wyciągnął swoją książeczkę czekową i wypisał odcinek
na sześdset franków. W tym momencie dama przejawiła instynktowną ostrożnośd, która cechuje
w kwestiach finansowych wszystkie Francuzki.

- Mam nadzieję - nadmieniła z uśmiechem - że ma pan w banku pokrycie?

- Pięddziesięciokrotne, madame - uśmiechnął się uprzejmie barman - proszę spojrzed na ostatni wpis:
mam tu 48 000 franków.

Pani wesoło przeprosiła, barman wesoło złożył książeczkę i pomógł towarzystwu wpakowad pijanego
Popovici do auta.

No a na drugi dzieo... na drugi dzieo zatelefonowano do niego z banku, gdzie chciano się przezornie
upewnid, czy rzeczywiście ma zamiar wypłacid co do ostatniego franka cały swój wkład na czek, który
został właśnie przedłożony w kasie. Barman nic nie rozumiał, ale bank go zapewnił, że właśnie
otrzymał czek na 48 000 franków.

Przezornośd banku się opłaciła: podczas gdy posiadacz czeku czekał na formalne załatwienie wypłaty,
w banku pojawili się detektywi, którzy faceta zgarnęli. W komisariacie stwierdzono, że był to
Demetrios Popovici, zupełnie rześki i trzeźwy, bez śladu kaca. Energiczne śledztwo policji nie mogło
minąd się z celem: wkrótce został aresztowany również Stawiski i obaj stanęli przed sądem.

Obydwaj nie przyznali się do winy i w żaden sposób nie umieli wyjaśnid, jak to się stało, że czek na
sześdset franków został przez noc „umyty” i przepisany właśnie na możliwie maksymalną kwotę, do
której się barman poprzedniego wieczoru przyznał. Trzeba było znaleźd jako świadka tę ich
towarzyszkę. Obaj oświadczyli, że nic o niej nie wiedzą, a policja jej również nie znalazła. A kiedy
postępowanie sądowe się przeciągnęło, sędzia stwierdził, że sfałszowany czek, złożony w aktach jako
corpus delicti, nagle zniknął - incydent, jaki się czasem w procesach Stawiskiego zdarzał. Policjanci,
którzy byli wtedy w sądzie jako świadkowie opowiadali, że upierający się przy swojej niewinności
Stawiski był tym faktem wzburzony i zdenerwowany i sam aż nazbyt gorliwie starał się czek znaleźd.
Ciągle proponował, gdzie należy szukad i kogo przesłuchad, w koocu wprost oskarżył policję
o zaaranżowanie wszystkiego w celu wsadzenia go do więzienia. Po kilku gwałtownych awanturach
i dzikich pogróżkach Stawiskiego, proces zakooczył się bardzo łagodnym wyrokiem: Stawiski został
uwolniony, a Popovici otrzymał niewielką karę więzienia.

Takie to były afery, w jakie wpadał w tym czasie jeszcze niejako z marszu. Panna Mineno okazała przy
nich angielską pobłażliwośd, cierpliwośd i oddanie. Stawiski czuł, że z nią nie może postępowad jak
z tyloma innymi. I faktycznie, kiedy nadeszła chwila rozstania, Stawiski zabezpieczył swoją kochankę.
Znalazł dla niej jednego ze swoich najbardziej oddanych ludzi i kazał mu zabrad panną Mineno do
siebie. Mężczyzna ten był nawiasem mówiąc żonaty, ale Stawiski w niektórych swoich
przedsięwzięciach nie znosił odmowy. Zmusił go do rozejścia się z żoną i założenia nowego domu
z panną Mineno. Nie wyszedł na tym źle: Stawiski dbał o to, żeby tej parze wiodło się dobrze, a panna
Mineno była stworzeniem tak oddanym, że sztucznie zmontowane stadło żyło przez całe lata
zupełnie szczęśliwie. Pozostaje jeszcze dodad, kim był ów mężczyzna. Ten najwierniejszy i najbardziej
oddany człowiek Pięknego Aleksandra przyszedł do niego pierwotnie z wynalazkiem nowego
wiatraka, by już na dobre ugrzęznąd w szajce. Nazywał się Tissier, Gustave Tissier - a jest to ten sam
Gustave Tissier, którego Stawiski w koocu mianował dyrektorem lombardu miasta Bayonne. Żył tam
tak porządnie i przykładnie, że dopiero kiedy został aresztowany, zaskoczeni mieszkaocy Bayonne
dowiedzieli się, że cicha pani Tissier, którą znali, nie jest jego prawowitą małżonką, tylko panną
Mineno. I jeszcze jako uzupełnienie portretu tej epizodycznej pary i jej niewiarygodnego wprost
oddania mistrzowi oszustw: ostatnią rzeczą, którą Tissier zrobił przed odejściem do więzienia, było
polecenie pseudomałżonce, aby oddała pewną paczuszkę Aleksandrowi. Panna Mineno nie mogła
jednak tego wykonad, ponieważ w Bayonne panowało wzburzenie wymierzone przeciwko jej osobie.
Nie miała odwagi wyjechad ani wyjśd, mogła się również w każdej chwili spodziewad rewizji.
Powierzyła zatem paczuszkę osobie trzeciej, żeby ta posłała ją panu Aleksandrowi do hotelu Claridge
w Paryżu. Tymczasem jednak i to nazwisko dostało się do gazet, zaufana panny Mineno przestraszyła
się i oddała paczuszkę sędziemu śledczemu. Otworzono . ją: zawierała najcenniejsze i największe
klejnoty z zestawu Stawiskiego w Bayonne. Wierna para Tissier i Mineno chciała mu to posład w celu
ułatwienia ucieczki.
Mr. André Himmel i jego szkoła - Matryskop -Chez Elle - eksport-
import-kryminał - Franko-American Cinéma Corporation - „mówiona
gazeta” - P’tit Pot

W okresie, kiedy tysiące ludzi wzbogaciło się za pomocą najrozmaitszych spekulacji na gospodarczych
następstwach wojny, w tych złotych czasach dostawców i pośredników, kiedy miliardy paostwowych
pieniędzy wędrowały w szalonym taocu z kieszeni podatników do kas tych, którzy umieli wykorzystad
koniunkturę - Aleksander Stawiski trzymał się na powierzchni tylko dzięki szantażom i oszustwom.
Nie potrafił wkręcid się do żadnego z niezliczonych interesów, polegających na dostawie materiałów
wojskowych, ani do żadnej wielkiej spekulacji, obliczonej na odbudowę zniszczeo, chod jedno i drugie
stanowiło okazję, której chwytało się mnóstwo podobnych do Stawiskiego aferzystów. Nadszedł
moment, kiedy Sergiej Aleksander miał już dosyd burzliwych niepokojów swego dotychczasowego
życia i zaczął się rozglądad za środkami, które zapewniłyby mu spokojne życie w inny sposób. O
uczciwej karierze oczywiście nie myślał, wchodziła w rachubę tylko jako pogodny finał w przypadku,
gdyby wszystko szczęśliwie się powiodło. Czuł jednak potrzebę dokonania czegoś większego, jakiegoś
przedsięwzięcia w wielkim stylu, które raz a dobrze wyrwałoby go z dotychczasowej huśtawki między
nadmiarem pieniędzy a nędzą. Jak coś takiego namotad, było jak na razie dla tego młodego oszusta
zagadką. Aż nagle pojawił się przed nim jakby z nieba ten właściwy człowiek; i w dodatku nazywał się
Himmel8. Mister Himmel bowiem, żeby już powiedzied wszystko do kooca, był stuprocentowym
Amerykaninem. To znaczy Amerykaninem, którego kolebka nie znajdowała się daleko od rodzinnej
Słobodki Stawiskiego: kiedy Mr. Himmel znalazł się pod lupą policji śledczej, to zwięzłe Himmel
rozrosło się do pierwotnego galicyjskiego Himmelfarb.

Nie wiadomo, kiedy i gdzie spotkali się ci dwaj, ale wiadomo, że poczuli do siebie ogromną sympatię,
a Stawiski zaczął od tego czasu zaniedbywad kontakty z dawnymi kompanami z zakamarków okolicy
Montmartre i stałe przebywał z Mr. Himmelem. André Himmel, mały, przysadzisty, z włosami,
których rasowej kędzierzawości nie był w stanie ukryd, z oczami pod gęstymi brwiami pozornie
apatycznymi, z amerykaoskim upodobaniem do wielkich cygar, których ssanie pomaga jednocześnie
utrzymad na wodzy mięśnie twarzy nawet przy zdenerwowaniu, był dla Aleksandra Stawiskiego
objawieniem. Nie przepłynął przecież z powrotem oceanu dla niczego innego, jak tylko dla jakiejś
gigantycznej spekulacji, którą miał nadzieję wyniuchad w powojennym Paryżu. Górował nad
Stawiskim żądzą pieniędzy pod tym względem, że wiedział, jak je zdobyd. Kiedy siedzieli razem nad
aperitifem przy barze lub na tarasach kawiaro, Himmel nie przestawał dwiczyd swojego paryskiego
źrebaka w wyższej szkole spekulacji.

- Mon vieux, to prawda, że na bulwarach walają się setki tysięcy - ale czyż mam biegad od świtu
i wyciągad je ludziom z kieszeni po piątaku? Na ulicach są setki tysięcy, ale w bankach miliardy. To
poruszyd, my dear, wyciągnąd z rezerw i osiodład - to byłby dopiero ten prawdziwy taniec! I poleci,
poleci, tylko trzeba mied coś na początek. Cokolwiek, co będzie wyglądało na czysty interes.
Cokolwiek, czym się wzbudza zaufanie i zainteresowanie. Niech mi pan umożliwi otwarcie pierwszego
interesu, a ja już resztę załatwię. Stworzymy spółkę handlową. Z dwudziestoma tysiącami w kieszeni
sklecimy spółkę, która będzie miała akcji za milion. Wie pan, co to znaczy - mied akcje? Człowieku,
dziesięd akcji jakiegokolwiek bluffu, to wspaniały prezent. Nie ma takiego, chodby

8
Himmel - niem. niebo
i najdostojniejszego senatora, który by ich z podziękowaniem nie schował do sejfu w nadziei, że
otrzyma dywidendę. Dywidenda, my dear, to najczarowniejsze słowo naszych czasów. Dywidenda
i tantiemy. Za nadzieją na kilka kwitków na tantiemy wlezie panu do rady nadzorczej nawet
emerytowany generalny prokurator Francji. A takich ludzi musimy, rzecz jasna, mied w radzie
nadzorczej - oni się będą martwid, żeby się człowiekowi nic nie przytrafiło. Możliwe, że ta pierwsza
spekulacja nie będzie jeszcze tą właściwą. Do spółki do spraw wykorzystania kanałów, senatorzy
raczej by się nam nie pchali. Ale jeżeli będę miał akcje jednej spółki, to dlaczego nie miałbym przy ich
pomocy założyd innej? Za milion akcji, jeżeli je dam jako swój wkład, będę przecież musiał założyd
spółkę z dziesięciomilionowym kapitałem. Jeżeli stamtąd wezmę za pięd milionów powietrza, to
znaczy moich akcji, to muszę przy ich pomocy wyczarowad inną spółkę z trzydziestoma,
pięddziesięcioma milionami, a to już musi wszystkich oślepid. Tylko mied od czego zacząd. I wybrad
sobie coś nowoczesnego, co ludzi akurat zaczyna interesowad: nowy wynalazek, nowe odkrycie,
nową modę - ludzie zawsze będą przekonani, że to ma ogromną przyszłośd.

Sergiej Aleksander Stawiski był pojętnym uczniem: po kilku tygodniach przyszedł i oświadczył, że
miałby artykuł na inaugurację produkcji i masowego handlu.

- Co to jest? - zapytał chłodno Mr. Himmel.

- Matryskop - odpowiedział monsieur Stawiski.

- To brzmi dobrze. Po ile się to sprzedaje?

- Czterysta franków sztuka.

- Koszty produkcji?

- Dwanaście franków.

- Well. Moglibyśmy zawiązad spółkę z kapitałem akcyjnym na początek 500 000 franków w tysiącu
akcji po piędset franków. Mam nadzieję, że to można wyprodukowad bez fabryki?

- Tak, w byle warsztacie.

- No to wyglądamy tak: warsztat na przedmieściu, biuro w centrum miasta, wielka firma,


reprezentacja - na to będzie potrzeba ze 20 000 franków. Ma pan tyle?

- Nie mam, ale zdobędę.

- Well. Te akcje damy później jako wkład do wielkiej spółki importowo-eksportowej czegoś, co nam
jeszcze przyjdzie do głowy: film, radio - takie tam rzeczy. Ja się tym zajmę. Więc jak, spółka? Zrobię
pana dyrektorem.

Mons. Stawiski i Mr. Himmel uścisnęli sobie ręce. Stawiski zobowiązał się kupid patent, zdobyd
pieniądze, znaleźd lokal. Pan Himmel miał załatwid resztę.

- Dobra - skooczył Amerykanin historyczną umowę. - Ale co to właściwie jest ten pana matry...
matry... jak się to nazywa... co to jest?7

- Matryskop to przyrząd, którym można podobno z absolutną pewnością stwierdzid ciążę.


- Fiuuu... - gwizdnął Mr. Himmel. - Saszka, masz talent. Z ciebie coś będzie, chłopie.

André Himmel-Himmelfarb, aferzysta amerykaoskiego typu i formatu, wtajemniczył Sergieja


Aleksandra Stawiskiego w arkana namiętnego i coraz bardziej rozszerzanego „grynderstwa”,
w którym później Stawiski wykazał absolutne mistrzostwo. Na początku przedsięwzięcia uważnego
i utalentowanego ucznia nie miały naturalnie wielkiego rozmachu, ale nauczyciel natychmiast pokazał
mu w praktyce, co można wycisnąd nawet z tak skromnych podstaw.

Przy pomocy i współudziale Himmel a Stawiski zaczął zatem produkowad ten kuriozalny matryskop,
najwyraźniej fałszywy przyrząd do stwierdzania ciąży. Do tego doszły jeszcze jakieś środki
odchudzające, jedno i drugie zgodne z duchem czasu, jak zalecał w swoich radach i instrukcjach
Himmel. W ten sposób Stawiski stworzył pierwszą spółkę udziałowców z piękną i dowcipnie
dwuznaczną nazwą Chez Elle, którą trudno dokładnie przetłumaczyd. Znaczy to „u niej”, ale również
„u siebie”, jeśli chodzi o osobą rodzaju żeoskiego; przede wszystkim jest to zwrot, którego używa pani
domu na określenie, że jest w domu, w swoim otoczeniu. Zaznaczenie damskiej intymności zostało tu
uchwycone bardzo szczęśliwie, jako że Stawiski poświęcał w ogóle szczególną uwagę doborowi nazw
i haseł.

Ale ta spółka była jedynie trampoliną, od której się obaj spekulanci odbili, aby skoczyd na równe nogi
do innej spółki, i to właśnie w ten sposób, jak to Himmel Stawiskiemu tłumaczył. Pierwsza z nich była
mętna i szybko skrachowała: Société d'importation et exportation, Towarzystwo Importu i Eksportu
czegokolwiek i skądkolwiek; jedna z niezliczonych spekulacyjnych instytucji, które powojenni
macherzy sami w międzynarodowym żargonie ogólnoświatowym cynicznie przezywali Eksport-
Import-Kryminał. Więc założyli na rue Cambron Compagnie Industrielle Transcontinentale, która
miała 175 000 franków kapitału, ale na czele rady nadzorczej Stawiskiego. W tym momencie rozeszły
się drogi obu aferzystów. Nie zgodzili się przy podziale zysku i Stawiski oskarżył Himmelfarba
o zagarnięcie pieniędzy. O tym, jak bardzo potrafili wyolbrzymiad swoje sprawy, świadczy fakt, że sąd
uznał pretensje Stawiskiego i skazał Amerykanina na wypłacenie Stawiskiemu z rocznej współpracy
ośmiuset tysięcy franków. Jest to kwota, która wskazuje na to, że w tym czasie nie można już było
patrzyd na Stawiskiego jak na drobnego oszusta - wyrósł po prostu na kapitalistę.

Trzeba jednak powiedzied, że nauczyciel zrobił jeszcze większe postępy niż uczeo. Mr. Himmel na
podstawie akcji ze spółki importowej założył towarzystwo przedsięwzięd filmowych, do którego mógł
już angażowad konkretne osoby z dobrze brzmiącymi nazwiskami. Stąd zmierzał już wprost do
wytkniętego celu. Z pewnością siebie wielkiego amerykaoskiego znawcy przemysłu filmowego
roztaczał przed poszczególnymi francuskimi przedsiębiorstwami bajeczne perspektywy, które stałyby
się ich udziałem, gdyby się połączyli w jeden oszczędny i niekonkurencyjny trust, który panując nad
ogromnym, lecz łatwym do zdobycia kapitałem przejąłby pod swoje scentralizowane kierownictwo
największe kina w Paryżu i w wielkich miastach, zapewnił sobie wyłączny monopol na produkcję
najbardziej kasowych filmów, dyktował warunki filmowym gwiazdom i reżyserom, panował nad
kasami pożyczkowymi i za ich pośrednictwem sterował całą kinematograficzną produkcją Europy. To
przecież nie tylko interes handlowy, to interes Francji, wielka propaganda jej ducha, jej kultury, jej
sztuki; paostwo musi poprzed tak potężny i pozytywny element produkcji, musi z wdzięcznością uznad
jej nieocenione, usługi, a tę wdzięcznośd powinno przejawid niezbędnymi zobowiązaniami. Ale nie
tylko to. Mr. Himmel ręczył za to, że jeżeli działalnośd tej wielkiej francuskiej organizacji okaże się
udana, to wykorzysta swoje zakulisowe kontakty w Ameryce i spowoduje, że amerykaoscy filmowi
potentaci przyłączą się do francuskich w celu lepszego wykorzystania sytuacji, wszechmocny złoty
dolar przypłynie milionami do Francji, aby podnieśd i umocnid chwiejny frank - po cóż dłużej
opowiadad: nauczyciel i mistrz Stawiskiego doprowadził do tego, że nagle w Paryżu i w Chicago
powstał filmowy trust Franco-American Cinéma Corporation z akcyjnym kapitałem półtora miliarda
franków i mnóstwem znakomitych osobistości życia publicznego na czele. Kiedy doszło do krachu i
Himmel został aresztowany, wszyscy zaplątani w tę aferę starali się przede wszystkim zapobiec
towarzyskiemu skandalowi. Postępowanie sądowe przeciągało się i odkładało, a kiedy wreszcie 27
lipca 1928 roku Himmel został skazany przez XI sąd karny na roboty przymusowe, to obliczono, że
przez kilka miesięcy oszukał ufnych udziałowców na 1 600 000 franków. I afera została nieledwie
zapomniana. Cała ta gigantyczna konstrukcja, oparta na fingowaniu kapitału zakładowego
i przyciąganiu dźwięcznych i znanych nazwisk do sfery przestępstwa stałą się podstawowym, niemal
szkolnym założeniem późniejszej działalności Stawiskiego. Tymczasem jednak w tych pierwszych
latach powinien dziękowad losowi, że niecierpliwy Himmel odsunął się od niego i swoją wielką
spekulację przeprowadził sam. Stawiski został w tym okresie wierny przeczuciu, że więcej szczęścia
dadzą mu przedsięwzięcia mniej naciągane i ryzykowne. Z drugiej strony jednak korzystał bardzo
sprytnie z nauk i przykładu Himmela. Himmel wierzył w film jako obiekt nieograniczonego
perspektywicznego rozwoju, natomiast Stawiski zwrócił swoją uwagę na radio.

Dziennikarz Maurice Privat wpadł na pomysł włączenia do programu radiowego emitowanego


z wieży Eiffla barwnego i efektownego numeru „mówiona gazeta”. Tym pomysłem podzielił się ze
swoim przyjacielem Charles Brouilhetem. Był to człowiek o wielu talentach, z mnóstwem znajomych;
wspólnie opracowali pomysł Privata i uzyskali nao koncesję. Podstawową częścią „mówionej gazety”
miały byd oczywiście ogłoszenia; zadaniem Brouilheta było zapewnienie tego dochodowego źródła.
W tych czasach Paryż był oblepiony plakatami firmy P’tit Pot. Reklama tak rzucała się w oczy i była tak
zręczna, że Brouilhet doszedł do wniosku, iż tam właśnie znajdzie odpowiednich ludzi. Wypytując
o właściciela stwierdził, że jest to pan Sergiej Aleksander Stawiski. On bowiem w tym samym lokalu
na rue Taitbout 64, gdzie mieściła się jego spółka eksportowo-importowa, utworzył nową spółkę,
nazwaną bardzo popularnie P’tit Pot, co znaczy garnuszek, ale w gwarach występuje w rozmaitych
znaczeniach i różnych przysłowiach. Stawiskiemu przypomniało ono lokal o tej samej nazwie,
w którym spędził kawałek życia wśród szlifibruków z marginesu.

Jego P’tit Pot był przedsiębiorstwem o dośd dużym zasięgu, produkującym i sprzedającym konserwy
oraz buliony. Cichym wspólnikiem była wielka paryska firma artykułów spożywczych; mądra i sprytna
reklama miała uczynid nowe produkty najpowszechniejszym towarem konsumpcyjnym. Sukcesu
jednak nie osiągnięto i mimo olbrzymiej propagandy spółka po jakimś czasie upadła. Brouilhet
zaproponował zatem szefowi P’tit Pot udział w „mówionej gazecie”. Stawiskiemu pomysł się
spodobał i wstąpił razem ze swoim przyjacielem i pomocnikiem Henri Hayotte'em do spółki
Brouilheta i Privata na takiej zasadzie, że Stawiski i Hayotte za określony ryczałt mieli prawo
zamieszczad w „mówionej gazecie” ogłoszenia reklamowe, o ile je poprzez swoich agentów zdobędą.

Była to wtedy nowośd, a kalkulacja nie była błędna; kto dziś słucha francuskiego radia, ten wie, że
poszczególne jego programy wypełnione są reklamami wszelkiego rodzaju. Wówczas jednak
radiofonii europejskiej daleko było do owego o kilka lat późniejszego rozmachu. Stacji nadawczych
było w kraju stosunkowo niewiele, a handlowcom i producentom taka reklama nie wydawała się
wystarczająco dochodowa. Stawiski również przez pierwsze lata tracił. Wierzył jednak w przyszłośd
tego interesu. Ale kiedy w trzy lata później on i Hayotte zostali aresztowani i osadzeni w więzieniu za
milionowe oszustwa, co bardzo poruszyło opinię publiczną, dział ogłoszeo „mówionej gazety”
skrachował, a obaj założyciele zerwali umowę ze Stawiskim i Hayotte'em, co sąd zatwierdził. W ten
sposób Stawiski stracił ostatecznie zyski z pierwszych inwestycji.

Ta sprawa miała zresztą humorystyczny epilog. Kiedy trochę później rodzina Stawiskiego wezwała
uczonego psychiatrę, aby zbadał jego stan psychiczny, Stawiski oświadczył mu podczas rozmowy, że
został niesamowicie okradziony przez wieżę Eiffla. Czcigodny lekarz słuchał bardzo uważnie -
groteskowe stwierdzenie, że wieża Eiffla okradła Stawiskiego, stanowiło dla niego najwyraźniejszy
dowód na to, że Stawiski jest absolutnym idiotą.
Henri Hayotte - próba otwarcia kasyna - oszust wśród wieśniaków -
fałszywe banknoty - bakarat - przegrana 10 milionów

Ów Henri Hayotte, którego tu widzimy po raz pierwszy związanego z losami Stawiskiego, był swoistą
zagadką: co w nim Stawiski widział? Kiedy się poznali, Hayotte był przeciętnym młodym człowiekiem,
w dodatku zadłużonym. Przez wszystkie późniejsze lata widzieliśmy go przy boku wielkiego oszusta
i nie wyróżnił się niczym poza oddaniem. Nie był ani dowcipny, ani przemyślny, jego słowa były puste
i miałkie, w sumie można go scharakteryzowad jako słabeusza; i ta przyczepka bez znaczenia była
przez Stawiskiego wprost hołubiona, jemu wielki Aleksander pozwalał na zachcianki, które
kosztowały miliony, i patrzył z pobłażaniem, jak Henri marnuje wszystko, za co się weźmie. W klice,
którą sobie stworzył Stawiski, każdy miał jakąś specjalnośd, od przedmiejskich alfonsów, gotowych na
rozkaz zabid kogokolwiek, aż po przekupnych adwokatów i skorumpowanych lekarzy; tylko Hayotte
był absolutnym zerem i sympatia, którą go Stawiski darzył, wyglądała na zakochanie.

Henri Hayotte słyszał o nieczystych metodach młodego Stawiskiego już w domu, ponieważ jego ojciec
znał starego Stawiskiego i wiedział, co się z jego synem dzieje. Henri nie słuchał historyjek o
Aleksandrze jak opowieści odstraszających. Wręcz przeciwnie, kiedy w latach bisurmaoskiej młodości
znalazł się lekkomyślnie w długach, widział w Stawiskim jedyny ratunek. Kiedy już nie wiedział, co
dalej, przyszedł po prostu do biura na rue Taitbout, gdzie Stawiski zajmował się różnymi transakcjami,
i poprosił o pożyczkę na weksel. Zjawił się w złym momencie, Stawiski był na dnie i bez pieniędzy. Ale
młodzika nie odprawił, nawiązał z nim serdeczny kontakt i obiecał mu, że się nim zajmie. Po kilku już
dniach mianował go urzędnikiem, a potem dyrektorem spółki P’tit Pot i Hayotte stał się jego stałym
kompanem. Przylgnął do oszusta z wielkim podziwem jak do przywódcy i nauczyciela i szybko został
wtajemniczony we wszystkie arkana hochsztaplerki i karcianych oszustw.

Chinon to małe uzdrowisko z wodami siarkowymi w Touraine; tam właśnie pojawił się w roku 1922
Aleksander Stawiski z Henri Hayotte'em i jego ojcem i zaczął pertraktacje w sprawie, która przez całe
życie leżała mu na sercu: otwarcia uzdrowiskowego kasyna, w którym można by było grad hazardowo
bez obawy przed prawem. Wysiłki Stawiskiego spaliły na panewce, ponieważ mieszkaocy Chinon nie
życzyli sobie, żeby ich lecznicze źródła zmieniły się w źródło występku. Tymczasem jednak obaj
panowie Hayotte poświęcili się spekulacji innego typu: objeżdżali wsie Touraine i podając się za
przedstawicieli nie istniejącego paryskiego banku wyłudzali z wiejskich oszczędności paostwowe
papiery wartościowe, obligacje pożyczki narodowej i obrony narodowej, dając za to głupim i chciwym
wieśniakom weksle na większe sumy, weksle rzecz jasna fałszywe i bezwartościowe. Cała akcja była
całkowicie w stylu oszustw Stawiskiego, tym niemniej kiedy władze dobrały się do tego, zamknęły
tylko obu panów Hayotte i pięciu ich pomagierów, podczas gdy Stawiski pozostał nietknięty. W
procesie, do którego doszło w roku 1924, stary Hayotte został skazany na osiem miesięcy więzienia,
a młody Hayotte uniewinniony. Zbawczą pomoc adwokata zapewnił mu Aleksander Stawiski.

Ten epizod wskazuje jedynie na to, jak silne były już wówczas związki między oboma osobnikami.
Hayotte stał się adiutantem Stawiskiego we wszystkich jego dziwnych przedsięwzięciach. Stawiski
prowadził już podwójne, nawet potrójne życie. Wszystkie liczne próby zorganizowania większej czy
mniejszej spółki handlowej, którymi charakteryzował się okres trzech, czterech lat życia Stawiskiego
po spotkaniu André Himmelfarba, nie były w stanie pokryd podejrzanymi zyskami jego coraz
większych wymagao. Wielkopaoski tryb życia obiecującego przemysłowca, handlowca i finansisty nie
zatarł jego wrodzonych skłonności do oszustw wszelkiego rodzaju, jeżeli tylko widział w nich nadzieję
szybkiego i pewnego zarobku. Tu zaczęło się owo podwójne życie - na zewnątrz towarzyski blichtr,
wewnątrz przestępcza niemoralnośd - razem tworzyły coraz bardziej niewiarygodny obraz jego osoby.
W celu wyjaśnienia sprawek, jakie miał na sumieniu wspaniałomyślny menażer matryskopu, Chez
Elle, P’tit Pot, Import- -Eksport, SIMA i innych przedsięwzięd, musimy na chwilę wrócid do
opowiadania szefa policji śledczej Faralicqa.

- Pewnego dnia - opowiadał pan Faralicq - przyprowadzono do mnie dwóch dżentelmenów, którzy
usiłowali wymienid w jednym z banków fałszywe angielskie banknoty, kilka tych pięknych papierów,
które w swoim doskonałym angielskim typie pisma zawierają całą szlachetną prostotę
i nieskazitelnośd bankowości po tamtej stronie Kanału. Z obu złapanych osobników bardzo łatwo
udało się wyciągnąd, że te pieniądze dostali od Stawiskiego, który kazał im je ostrożnie wymienid.
Stawiski został natychmiast aresztowany i musiał się przyznad, że im dał te banknoty. Twierdził
jednak, że je dostał w Berlinie od takich to a takich ludzi. Gorliwie powtarzał, że nie wiedział, iż są
fałszywe. To stwierdzenie było wszakże w dziwnej sprzeczności z faktem, że do wymiany banknotów
użył pośredników. Został zatem formalnie aresztowany i odesłany do aresztu śledczego. Z polecenia
sędziego wszczęto śledztwo również w Berlinie. Jednakże zamiast konkretnych szczegółów, których
się spodziewaliśmy, dotarły z Berlina informacje bardzo niedokładne i nieokreślone. Pochodzenie
falsyfikatów nie zostało zatem jasno ustalone, ale mimo to Stawiski i dwaj jego pomagierzy stanęli
przed sądem. Proszę sobie zatem wyobrazid moje zdziwienie, kiedy usłyszałem, że inspektor, który
prowadził postępowanie w tej sprawie, oznajmił przed sądem, że według niego Stawiski działał
w dobrej wierze i że mógł uważad falsyfikaty za oryginały.

Na podstawie tego zeznania Stawiski został uwolniony, chod był zapewne głównym winowajcą, a ci
dwaj to tylko jego marionetki. Przyznaję, że tego dnia miałem wiele gorzkich myśli. Ale co mogłem
zrobid? Gdybym zaatakował tego urzędnika, odpowiedziałby mi zapewne, że musiał działad zgodnie
ze swoim sumieniem, a ja musiałbym milczed. A zresztą od wyroku uniewinniającego nie było już
odwołania.

To było jedno oblicze Aleksandra Stawiskiego w tym czasie. Drugie, związane z wielkim gestem,
przejawiało się w działalności jego spółek handlowych. A oba razem tworzyły jeszcze trzeci typ,
którego do tej pory nie poznaliśmy, bo, należy do późniejszego wizerunku Pięknego Aleksandra. Nie
był to ani Sergiej Aleksander z pokątnych afer paryskich, ani Mons. Aleksander Stawiski z wielkich
konferencji fabrykantów i finansistów, ale zupełnie inny, beztroski Sasza Aleksander, który pojawił się
w wielkich francuskich kurortach nadmorskich jako nienaganny dżentelmen i zaczął byd znany na
całym wybrzeżu od Cannes aż do Deauville jako największy gracz i zdeklarowany hazardzista.
Wszystkie wielkoświatowe kasyna tych ośrodków wyzysku zaczęły go poznawad jako swojego stałego
gościa. Nie trzeba się długo domyślad faktu, iż dyrektorzy tych sal gry, a szczególnie inspektorzy
policji, przydzieleni do sal gry w kasynach, szybko uświadomili sobie przy swoim niezawodnym
węchu, jakim to ptaszkiem jest Sasza Aleksander. Ale dopóki nie mogli go złapad na oszustwie
i dopóki zachowywał się nienagannie, pozwalali mu grad. Zresztą, czyż właściciele kasyn mogli mied
jakiś interes w usunięciu gracza, którego uczestnictwo oznaczało zawsze wzrost zysku o zawrotne
sumy? Zarejestrujmy zatem z tej nowej działalności Stawiskiego przynajmniej tę jedną przygodę,
która wprawdzie na jakiś czas ograniczyła jego działalnośd, ale pokazała go jako drapieżnika ze
szponami, jakich nikt się nawet nie domyślał.
Dnia 13 marca 1925 roku w kasynie w Biarritz trwała wielka gra. Był tu baron Empain, a to oznaczało,
że stawki przekroczą sto tysięcy. Tuż przed północą doszło do gwałtownej awantury między baronem
a grającą z nim damą. Inspektor policji Baudeloque, któremu nie podobało się narastające
zdenerwowanie podczas gry, w której udział brał również Sasza Stawiski i jego przyjaciel Hayotte,
zgasił w sali światło na znak, że na dzisiaj gry skooczone. Dyrektor sali gry Perret musiał się
podporządkowad interwencji urzędowego autorytetu. Ponieważ jednak widział, że towarzystwo pali
się do dalszej gry i że można by tu osiągnąd wielkie obroty, rzucił propozycję, żeby grający przenieśli
się do pobliskiego Saint-Jean-de-Luz, gdzie można by kontynuowad grę w Pergole. Wszyscy obecni
wyrazili zgodę. Perret zatelefonował do kierownictwa kasyna w Saint-Jean-de-Luz, żeby
przygotowano w Pergole karty, przekąski i szampana i po niespełna pół godzinie wszyscy siedzieli już
wokół stołu i grali w chemin de fer. Jest to odmiana bakarata, przy której przekazuje się stopniowo
bank sąsiadowi. Głównymi graczami byli baron Empain, miss Falk, fabrykant papierosów Craven
Baron, Stawiski i Hayotte. Kiedy o piątej rano zakooczono grę, w banku było 380 000 franków.
Stawiski wygrał dziesięd milionów, coś tam wygrał Hayotte, coś pomniejsi uczestnicy, miss Falk
straciła cztery miliony, baron Empain przegrał siedem milionów, z czego cztery zapłacił, a na trzy dał
słowo honoru; fabrykant Baron przegrał ponad dwa miliony, które głównie zagarnął Hayotte. Przy
płaceniu baron Empain wszczął kłótnię ze Stawiskim i oskarżył go, że oszukuje. Wybuchł skandal,
który dyrekcja kasyna zatuszowała w ten sposób, że Stawiskiemu na przyszłośd wzbroniono wstępu
do kasyna w Saint-Jean-de-Luz.

Zakaz wstępu nie został naturalnie wyegzekwowany, ale powinno nas interesowad to, skąd Stawiski
brał w tym czasie środki, by móc grad o takie kwoty.
Kradzież worków pocztowych na pokładzie „Valdivii” - Robert
Nebucco i Marcel Benda - fałszywy ślub z Węgierką – SIMA

Działania Stawiskiego były w tym czasie wielorakie, musimy jednak przyznad, że niewiele o nich
wiemy. Przypadkiem bowiem ujawnił kiedyś poseł Henriot, że Stawiski odgrywał decydującą rolę
w przestępstwie, które w swoim czasie wywołało duże poruszenie i nie zostało do kooca zbadane.
Było to systematyczne, zakrojone na wielką skalę okradanie pocztowych worków na parowcu
oceanicznym „Valdivia”.

O świcie dnia 12 września 1923 roku marsylski zamiatacz Babstracchi znalazł na nabrzeżu portowym
paczkę; kiedy ją otworzył, zobaczył, że zawiera papiery wartościowe na sumę mniej więcej
sześddziesięciu tysięcy franków. Z niesłychaną jak na tę historię uczciwością poszedł oddad znalezioną
paczkę policji. Śledztwo wykazało, że papiery te stanowią częśd wielkiej przesyłki papierów
wartościowych, wysłanych pocztą z Paryża do Ameryki Południowej. Ogółem było ich na sumę
ośmiuset tysięcy franków i wszystkie po drodze zaginęły.

Zagadką dla władz był fakt ich obecności na nabrzeżu marsylskim. Przesyłki pocztowe do Ameryki
Południowej wędrują z Francji przez Bordeaux, skąd zabiera je parowiec pocztowy, to znaczy
parowiec kontrolowany przez urząd pocztowy, który przesyłki pieczętuje, pilnuje ich i przekazuje po
dopłynięciu do portu właściwym osobom. Jeżeli przesyłka ekspresowa nie zdąży na to połączenie w
Bordeaux, to wówczas poczta ekspediuje ją do któregoś z portów portugalskich lub hiszpaoskich,
gdzie może jeszcze złapad jakiś statek pocztowy. Tu jednak przesyłka pojawiła się w Marsylii!

Dopiero po długim śledztwie stwierdzono, że pewne przesyłki z papierami wartościowymi były z


Paryża dziwnym zrządzeniem losu ekspediowane w taki sposób, by nie zdążyły na parowiec w
Bordeaux i wbrew zwyczajowi były odsyłane do Marsylii w celu przesłania przez Atlantyk na parowcu
„Valdivia”, który należał do marsylskiego armatora. „Valdivia” była jednak zwykłym statkiem
pasażersko-towarowym, przesyłki przewożone na jej pokładzie nie były pod żadną urzędową
kontrolą, składano je po prostu w magazynie, od którego klucz miał drugi oficer. Nikt z wysyłających
nie miał pojęcia o takim „zabezpieczeniu”. W roku 1923 po drodze do Ameryki Południowej przesyłki
zaczęły ginąd. Trwało to rzecz jasna całe tygodnie, zanim paryskie banki dowiedziały się od
argentyoskich, że przesyłka nie dotarła. Kiedy zażądały śledztwa, statek był już znowu na oceanie
i trzeba było czekad kolejne tygodnie, aż wróci. Dopiero później wyśledzono, że drogocenna poczta
została wysłana do Marsylii na „Valdivię”, która w tym czasie znowu była na pełnym morzu, więc
śledztwo utknęło w martwym punkcie. Dzięki takim wyrafinowanym unikom oraz tajemniczym i nigdy
nie wykrytym konszachtom między kilkoma nieuczciwymi urzędnikami w Paryżu i Bordeaux kradzieże
zostały odkryte tak późno, że śledztwo było właściwie daremne.

Po długotrwałym szperaniu został odkryty jeszcze jeden handlarz, niejaki Lovisi. Odkrycie dośd
znaczące, bod ten facet był bratem drugiego oficera z „Valdivii”, tego, który opiekował się
magazynem. Aresztowany Lovisi wydostał się na wolnośd dzięki temu, że sypnął czterech członków
załogi, którzy rzekomo byli winowajcami. Ta czwórka została jednak uprzedzona i kiedy policja
przyszła po nich do Marsylii, zniknęli jakby się ziemia pod nimi zapadła.

Śledztwo trwało dalej, ponieważ 21 lutego 1924 roku dokonano nowej kradzieży worków pocztowych
na „Valdivii”. Paryska policja stwierdziła, że tym razem pewną częśd skradzionych papierów
sprzedawali dwaj ludzie, których nazwiska w kontekście tego oszustwa brzmiały bardziej naturalnie:
Levinski i Nebucco. Policja poszła tym śladem i wyszperała, że chodzi o ludzi ze spółki, której szefem
był Aleksander Stawiski. On jednak zaprzeczył wszystkiemu i pozostał na wolności.

Tymczasem o wiele później, w roku 1925, antwerpski bankier Boschaerts zgłosił belgijskiej policji, że
jakiś nieznajomy zaproponował mu kupno większej ilości argentyoskich obligacji, które, sądząc po
numerach, pochodzą z kradzieży na „Valdivii”. To było w grudniu, a na początku 1926 roku
podejrzany handlarz został aresztowany. Nazywał się Marcel Benda i twierdził, że obligacje dostał od
swojego przyjaciela Sergieja Stawiskiego, który polecił mu je w Belgii sprzedad. Benda domagał się
kategorycznie przekazania go sądowi paryskiemu; twierdził, że wie o kradzieżach na „Valdivii” takie
rzeczy, że go żaden francuski sędzia nie skarze. Belgijskie władze nie zgodziły się jednak i Marcel
Benda został skazany.

Na krótko przedtem, 25 października 1925 roku, paryska policja znalazła nowych dwadzieścia
obligacji z kradzieży na „Valdivii”. Złożyła je w banku na swoim koncie Compagnie fonciére; kiedy
policja pytała o pochodzenie tych obligacji, powiedziano jej, że jeden z klientów spółki, pan Serge
Stawiski dał te papiery w zastaw. Kiedy nie wywiązał się z płatności, spółka obligacje sprzedała.
Policja wezwała zatem wreszcie Stawiskiego, aby wyjaśnił, skąd ma te papiery. Bardzo pewny siebie
Stawiski hardo oznajmił, że dał mu je jego przyjaciel Robert Nebucco. Policja wypuściła zatem
Stawiskiego i zaczęła szukad tego drugiego; po długotrwałym szperaniu odkryli, że Robert Nebucco
nazywa się właściwie Marcel Benda i że odsiaduje właśnie karę w Belgii. Sprawa skooczyła się
kompromisowo: Benda w Belgii twierdził, że dostał te papiery od Stawiskiego, a Stawiski twierdził w
Paryżu, że dostał je od Bendy.

To francuskim władzom wystarczyło do zamknięcia sprawy.

W tym czasie Stawiski zajmował się bardzo aktywnie działalnością założycielską. Wspomnieliśmy już,
że na ulicy Cambon 21 założył Société industrielle transcontinentale, która to spółka miała się
zajmowad zagadkowym handlem z krajami środkowej i wschodniej Europy. Stawiski wpadł na ten
pomysł podczas swojej pierwszej podróży na te tereny. Trudno stwierdzid, czego szukał podczas
ówczesnej wycieczki na tereny naddunajskie i na Bałkany. Nie wyjaśniona pozostaje również sprawa,
czy z tą podróżą ma jakiś związek twierdzenie pewnej obywatelki węgierskiej, która z fotografii
w gazetach rozpoznała w Stawiskim mężczyznę, za którego wyszła w czasie zgodnym z ową podróżą
na Węgry. Poznała wówczas człowieka, który przedstawił się jej jako Franciszek Aleksander Hantos,
niemiecki inżynier. Kiedy za niego wyszła, narobił mnóstwo machlojek, wysłał do niej kilka listów
z różnych miejsc za granicą, a wreszcie z Paryża. Czy to rzeczywiście był Stawiski, jak uporczywie
twierdziła oszukana dama, czy też nie? Kto to dziś rozsądzi?

Wszystkie krótkotrwałe przedsięwzięcia tego okresu przerosło kolejne i jak na razie największe dzieło
Stawiskiego - SIMA, to znaczy Société d'installations mécaniques et agricoles. Wówczas to Stawiski po
raz pierwszy dostrzegł wielkie gospodarcze problemy swoich czasów i zamierzał je sprytnie
wykorzystad. Działo się to w czasach wielkiej odbudowy ziem zniszczonych przez wojnę. Z reparacji
wojennych duże kwoty szły na odbudowę miast i wsi. Budowało się od nowa zburzone kamienice
i spalone majątki; w rolnictwie natomiast wiązało się z tym dążenie do tego, aby nowe siedziby
rolników były urządzone jak najnowocześniej i zaopatrzone we wszystko, co usprawni francuską
produkcję rolną. Studiowano gorliwie i pod każdym kątem amerykaoski sposób gospodarowania
z mnóstwem wspaniałych technicznych urządzeo, ministerstwa i urzędy specjalistyczne polecały
wieśniakom dostosowanie się do nowych czasów. Silos był najpopularniejszym hasłem, przejętym
z amerykaoskiej praktyki. Silos po hiszpaosku znaczy spichlerz; w wydaniu północnoamerykaoskim
były to znakomicie uproszczone konstrukcje, przeważnie wielkie stojące walce z dźwigami i spustami,
zdolne pochłonąd i przechowad setki wagonów zboża. Można je było zbudowad i w mniejszych
rozmiarach; i w sytuacji, kiedy wszędzie mówiło się, pisało i wykładało o wzorowych amerykaoskich
silosach, pojawiła się SIMA z ofertą dostarczenia tych cudownych, czarodziejskich, modnych silosów
we wszystkich wielkościach, i to nie tylko na zboże, ale i na paszę dla bydła. A poza tym jeszcze
oferowała znakomite chłodziarki Phébor do przechowywania produkcji zwierzęcej oraz rozmaite inne
urządzenia, potrzebne w nowoczesnym gospodarstwie wiejskim.

Na bulwarze du Montparnasse 75 pysznił się reklamowy szyld tej nowej spółki, która zalewała całą
Francję swoją propagandą, szukając rynku zbytu szczególnie na jej zniszczonych północnowschodnich
rubieżach. Reklama była potężna i swojsko brzmiąca. I tak na przykład Stawiski wydał plakat, który
polecał firmę SIMA w formie dziesięciorga przykazao:

1. W SIM-ie silosy zamówisz i otrzymasz, jak chciałeś;


2. paszę w silosie przechowasz, by bydło sadła nabrało;
3. imieniem bożym nie szastaj, gdy pasza nagle ci zgnije;
4. możesz nakarmid bydło dzisiaj, z silosu paszę wyciągając;
5. w silosie zboże łacno złożysz, przechowasz, gdy ceny zbyt małe;
6. ze szponów handlarzy się wyzwolisz, z silosem czekając wytrwale;
7. w Pheborze możesz wieprze składad, by mięso było świeże stale;
8. a córce w posagu darowad dojarki, co są doskonałe;
9. niech zginie znój twój w domu, w polu, bo służą wózki duże i małe;
10. w niedzielę, Dzieo Paoski, przyjacielu, odpocznij w błogości niebywałej.

SIMA miała początkowo sukcesy i dzięki temu przetrwała wstrząs spowodowany aresztowaniem
i osądzeniem Stawiskiego w 1926 roku. Później jednak jej działalnośd handlowa stanęła znowu pod
znakiem zapytania. Musiała się przenieśd na plac St. George 28 tylko dlatego, żeby połączyd się z inną,
później założoną spółką Stawiskiego, Compagnie foncière.
Piękna modelka - kochanek z Argentyny - letni pałacyk Edmonda
Rostanda - porwanie dziecka - Moro mściciel

Pole działalności Stawiskiego rozrastało się na wszystkie strony. Oszust odgrywał wielokrotnie rolę
fabrykanta, przedsiębiorcy, maklera giełdowego, utrzymując jednocześnie dobre stosunki
z przestępczym marginesem i kierując, wymyślając i inspirując jego mętne przedsięwzięcia. Pieniądze
zaczęły przepływad przez jego ręce w niesłychanych ilościach. Stawiskiemu były one potrzebne,
ponieważ w tym czasie spotkał Arlette Simon i to spotkanie zaważyło na całym jego dalszym życiu.

Arlette Simon przeżyła we wczesnej młodości tragiczne rozbicie rodziny. Jej ojciec padł na froncie,
a matka uciekła z kochankiem nie troszcząc się o los opuszczonego dziecka. Arlette została
praktykantką w jednym z wielkich domów mody na avenue de l'Opéra. Chude, brzydkie kaczątko po
trzech latach wyrosło nagle na szczupłą, pociągającą blondynkę. Zrobili z niej modelkę. Przebierając
się w różne stroje Arlette wykazała szczególny talent do odgrywania roli eleganckiej, dystyngowanej
damy. Mężczyźni natychmiast zwietrzyli w pięknej, uwodzicielskiej kobiecie łatwą zdobycz. Po wielu
flirtach, które rozwiały się tak lekko, jak powstały, pojawił się mężczyzna, który wyglądał poważniej
i mógł młodej modelce zawrócid w głowie: mężczyzna zamożny i elegancki, cudzoziemiec dośd
egzotyczny, według jednych Argentyoczyk, według innych Kolumbijczyk - monsieur Moro. Arlette
Simon została jego kochanką. 8 kwietnia 1922 roku urodził im się synek. Moro rzecz jasna nie myślał
o żeniaczce ze swoją paryską metresą, a i Arlette, która wzrosła w sferze, gdzie związki tego typu
i nieślubne dzieci były przyjmowane z lekkim sercem jako rzecz zwykła i najbardziej naturalna, nie
chciała niczego poza zapewnieniem dziecku przyszłości. Moro był człowiekiem przyzwoitym
i niewykluczone, że mocno przyciśnięty, zgodziłby się na ślub. Ale tymczasem u boku Arlette pojawił
się człowiek, noszący znamiona poważnego, ba, nawet zwycięskiego rywala: Sergiej Aleksander
Stawiski. Argentyoczyk szalał z zazdrości, ale jego namiętne wybuchy nie były w stanie przezwyciężyd
zagadkowego czaru Sergieja Aleksandra, który zaczął coraz bardziej opanowywad serce Arlette.
Daremnie Moro udowadniał jej, że wpada w zależnośd od mocno podejrzanego osobnika i że on ma
o jego życiu różne informacje. Arlette w konkubinacie z cudzoziemcem Moro przywykła do lekkiego,
beztroskiego życia, ale aferzysta Stawiski otwierał przed nią tak olśniewające perspektywy, o jakich
śnią szwaczki i modelki wielkich miast jak o wielkiej wygranej.

Arlette Simon poszłaby za Stawiskim bez zwłoki, ale było przecież dziecko, które chciała jakoś
zabezpieczyd. Dla Moro natomiast los dziecka był tą nitką, która wiązała go z Arlette. Dwa i pół roku
trwał ten dogasający romans, aż wreszcie Moro dał się zmiękczyd, uznał formalnie dziecko za swoje
i zobowiązał się zająd jego wychowaniem. Ale w tym okresie Arlette już opuściła Argentyoczyka
i związała się ze Stawiskim; w tym związku czekały na nią wspaniałe toalety, auta, hotele, nadmorskie
uzdrowiska, uczty, kasyna, ale i uczestnictwo w kradzieżach, i rozpaczliwe ucieczki przed
sprawiedliwością.

Moro, o dziwo, nie zapomniał tak łatwo, jak by się mogło zdawad, o swojej paryskiej przygodzie
miłosnej. Kochał Arlette widocznie bardziej niż ona sama sądziła i dlatego tak wytrwale
i nieprzerwanie ścigał nienawiścią jej uwodziciela. Zgodnie z prawem rodzicielskim spotykał się stale z
Arlette, żeby jej opowiadad o dziecku, ale również i po to, żeby ją nastawiad przeciwko Stawiskiemu.
Los chciał, że w pewnym okresie ich drogi zbliżyły się tak dalece, że dawało to mnóstwo okazji do
kontaktów. Moro bowiem osiadł w Biarritz, a Aleksander Stawiski, powtarzający swoje łupieżcze
wyprawy do wielkich uzdrowisk nadmorskich, często tam w późniejszych latach bywał. Moro dosiadał
się do ich stołu i zjawiał się w ich towarzystwie, kiedy mu się tylko taka okazja nadarzyła. Stawiski,
grając w tym czasie rolę wspaniałego dżentelmena, nie mógł zachowywad się wrogo wobec
człowieka, który przychodził opowiadad jego żonie o losach jej dziecka. Ale na z trudem ukrywaną
nienawiśd pana Moro odpowiadał chłodną wrogością. Rozmyślając ciągle o tym, jak pozbyd się tego
przeciwnika, którego Arlette w żaden sposób nie mogła odprawid, doszedł któregoś dnia do
logicznego wniosku, że jedynym punktem zaczepienia dla Moro jest ten nieślubny synek. Gdyby nie
było dziecka, Moro nie miałby u nich czego szukad.

Gdyby nie było dziecka...

Był to zbrodniczy pomysł, który zrodził się w mózgu takiego łotra, jakim był Aleksander Stawiski!

Dla Stawiskiego nie było tajemnicą, gdzie wychowuje się dziecko Moro i Arlette Simon. Mieszkało w
Cambo, niedaleko Bayonne, i zaczęło już zgodnie z życzeniem ojca chodzid do tamtejszego liceum.
Było to już w; roku 1932, kiedy Stawiski występował pod nazwiskiem Sasza Aleksander i otaczał go
nimb wszechmocnego magnata finansjery. O jego ówczesnych gigantycznych operacjach finansowych
opowiemy później; teraz ważny jest fakt, że ogromna większośd jego operacji ukierunkowana była na
południowo-zachodni kąt Francji, na Biarritz, Saint-Jean-de-Luz i Bayonne i że właśnie tutaj, gdzie był
mu najbardziej potrzebny nimb i sława milionera, jak cieo chodził za nim Argentyoczyk Moro,
odstawiony kochanek pani Stawiskiej, pełen zapiekłej nienawiści do Stawiskiego, w dodatku człowiek,
który znał jego przeszłośd i wiedział, że Sasza Aleksander to fałszywe nazwisko. Gdyby zniknął syn
pana Moro, Argentyoczyk nie miałby po co zjawiad się u Stawiskich - to była kalkulacja, do której
dojrzał podły Aleksander. Kalkulacja bez perspektyw, ale dla Stawiskiego decydująca.

Kiedy przed dziesięciu laty synek Moro miał byd chrzczony, Argentyoczyk znalazł dla niego ojca
chrzestnego wśród swoich rodaków w szerszym tego słowa znaczeniu, bo Brazylijczyka señora Souza-
Costę. A kiedy później zdecydował, że sam będzie dbał o wychowanie dziecka, poprosił tegoż ojca
chrzestnego i jego żonę, żeby zostali opiekunami małego. Paostwo Souza-Costa przyjęli tę
propozycję, ponieważ gwarantowała im regularny dochód. To brazylijskie małżeostwo stanowiło
dziwną parę. Włóczyli się po Francji i spekulowali zawsze z nadzieją na kopalnię złota i właściwie
zawsze bez gotówki. I tak na przykład kupili dom w Cambo, sympatycznej nadbrzeżnej osadzie koło
Bayonne, która powoli przekształcała się w ulubione letnisko bogatych Paryżan. Obiekt, który
paostwo Souza-Costa zdobyli kosztem wszystkich swoich środków, otaczał nimb sławy; była to willa
Edmonda Rostanda, luksusowy, ale trochę już zaniedbany przybytek, który zbudował sobie w Cambo
autor „Cyrana”, „Orlątka” i „Koguta”. Swego czasu francuskie czasopisma ilustrowane pełne były
zdjęd tego sławnego zakątka i niezmiernie dużo było entuzjastycznych wielbicieli poety, którzy
przyjeżdżali z sąsiednich słynnych uzdrowisk, by oglądad miejsca, w których Rostand żył i tworzył.
Señor Souza-Costa zdawał sobie sprawę z tej magii przyciągania i chciał zamienid willę w luksusowy
uzdrowiskowy pensjonat, połączyd z prywatnym kąpieliskiem i na różne sposoby jeszcze go ulepszyd.
Na to wszystko nie mieli już paostwo Souza-Costa ani centyma. Obijali się zupełnie bezczynnie po
wspaniałych wnętrzach i po ogrodzie, zawzięcie czyhając na jakąkolwiek możliwośd zarobku. O tym,
jak im się powodziło, świadczy fakt, że nie wzdragali się pobierad opłaty w wysokości jednego franka
od cudzoziemców, którzy chcieli zobaczyd mieszkanie Rostanda i że te franki stanowiły niekiedy cały
ich dochód poza sumą, którą Argentyoczyk Moro posyłał na utrzymanie synka, wzrastającego
w dziwnym otoczeniu luksusu i nędzy, wspaniałości i sknerstwa, literackiej sławy i geszefciarskich
sporów.

Pewnego dnia w lipcu 1932 roku odwiedził paostwa Souza-Costa dostojny gośd, wielmożny pan Sasza
Aleksander, o którym wiedzieli, że jest mężem matki ich wychowanka; przyjechał w potężnym
hispano-suiza i przedstawiwszy się, zaczął małżonkom opowiadad, że byd może będzie potrzebował
ich usług w wielkiej finansowej transakcji, którą ma zamiar przeprowadzid w Ameryce Południowej.
Señor Souza-Costa, który rozpaczliwie uchwycił się tej nadziei, do kooca nie mógł pojąd, co właściwie
knuje pan Aleksander. Aleksander wyrażał się niejasno, robił jakieś aluzje, obiecywał nęcące zyski
i udziały, ale najwyraźniej bardziej niż te plany interesowała go willa i jej urządzenie. Paostwo Souza-
Costa bardzo chętnie oprowadzili dostojnego gościa po całym budynku, pokazali mu wszystkie
pomieszczenia, schody i korytarze, na jego prośbę zaprowadzili również do pokoju, w którym
mieszkał ich mały podopieczny. Jego zainteresowanie wnętrzem budynku, rozplanowaniem
i połączeniem pomieszczeo zaskoczyło ich, ale myśleli, że zapewne mają przed sobą również
poważnego reflektanta na kupno willi. Ale pan Aleksander tego nie potwierdził. Kiedy wszystko
dokładnie obejrzał, podziękował i odjechał obiecując, że wróci za jakiś czas.

Po trzech dniach mały Moro został porwany z willi Rostanda i zniknął bez śladu.

Jego ojciec napadł w Biarritz na Saszę Aleksandra, że to on porwał jego syna. Ale Piękny Sasza, mając
doskonałe alibi, uniósł się strasznym gniewem i zaczął mu grozid z taką nienawiścią, że Moro
opamiętał się i zniknął na zawsze z otoczenia pani Stawiskiej.

Stało się to, czego sobie Stawiski dla własnego spokoju życzył. Ale nie liczył się ze straszliwym
pragnieniem zemsty, które wzbudził w rozgoryczonym Argentyoczyku. Poszukiwania strażników w
Cambo i okolicy były daremne. Nie znaleźli ani śladu dziecka, ani porywacza. Ale w Biarritz,
Saint-Jean-de-Luz, Bayonne i wszystkich okolicznych uzdrowiskach od tego czasu po śladach Pięknego
Aleksandra wytrwale deptał Moro-mściciel, który wszędzie rozsiewał oskarżenie, że ten wielki
finansista to w rzeczywistości oszust Stawiski, na którego w Paryżu czeka kara kilku lat więzienia za
kradzieże, defraudacje i oszustwa. Jeżeli w rok później, i to w momencie największej prosperity,
zawaliła się w Bayonne potężna spekulacja Stawiskiego, to w dużym stopniu przyczynił się do tego
Moro-mściciel, który zasiał w kraju ziarno podejrzeo i w momentach rozdrażnienia wykrzykiwał we
wszystkich kawiarniach Bayonne:

- Aleksander to Stawiski, a Stawiski to największy przestępca stulecia!


Jean Galmot, wielki konkwistador - jego burzliwe życie - gujańskie
plantacje - ojciec Murzynów - milioner na bruku - Arlette i Stawiski -
przygotowania do rewolty w koloniach - fundusz 800 000 franków

Moro nie był jedynym rywalem Stawiskiego. Kiedy uroda Arlette rozkwitła, a wielkopaoski tryb życia
Stawiskiego stworzył jej wygodne warunki, spotkali się z człowiekiem, który rozegrał jeden
z najbardziej dramatycznych epizodów tej opowieści. Odnotowaliśmy już wyznanie pisarza Kessela, że
Aleksander, zwykle znakomicie panujący nad sobą, rozluźniał się zadziwiająco w rosyjskim
środowisku. Na początku 1933 roku Kessel spotkawszy Aleksandra umówił się z nim na wypad do
Rosjan, do Poisson d'Or. Aleksander był tym razem sam. Arlette była z dziedmi w Saint Moritz. I
Aleksander zaczął pid wódkę bez opamiętania, aż mu poszła do głowy. Z całkowicie odmienionym,
niezwykłym wyrazem twarzy zwrócił się do swojego współbiesiadnika:

- Jak ci się podoba nazwisko Stawiski?

Keseel, który od dawna przeczuwał, że za powierzchownym blichtrem pana Aleksandra kryje się
wielka, niezwykła tajemnica, zrozumiał, że nadeszła godzina spowiedzi. Odpowiedział pytaniem:

- Czy to twoje nazwisko?

- Możliwe.

- A Aleksander to imię?

- Nie przejmuj się tym.

Aleksander pił dalej w ponurym milczeniu i nagle zaczął:

- Z Arlette ożeniłem się w więzieniu. Odsiedziałem w ulu osiemnaście miesięcy. Ja bym tego łobuza za
to zarżnął!

- Kogo? - zapytał Kessel zaskoczony, że ten dżentelmen o nienagannych manierach posługuje się
więzienną grypserą.

- Galmota, tego hycla Galmota!

Kessel nawet nie przeczuwał, jak dramatyczną historię przypadkiem rozgrzebał. Oczywiście wiedział,
kim był Galmot. Była to przecież jedna z najbardziej interesujących postaci francuskiego życia, dla
pisarza niezwykle inspirująca, postaci, która zapisała się również w literaturze. Galmot napisał
przecież dwie bardzo ciekawe powieści, a sam był wzorem dla bohatera powieści Blaise Cendrarsa
„Rum”.

Kim był Galmot? Powiedzmy to słowami Cendrarsa: „Jean Galmot, guwerner, handlarz meblami,
właściciel kolektury, współpracownik policji z zamiłowania, prywatny detektyw, agent kontrwywiadu,
korespondent, reporter, eseista, felietonista, badacz, geograf w służbach kolonii, przedsiębiorca,
poszukiwacz skarbów, górnik w kopalni złota, drwal w dżunglach, rębacz drzewa różanego,
hebanowego, mahoniowego, palisandrowego, najemnik na plantacjach, zbieracz kauczuku, łowca,
dziennikarz, kupczyk, pomocnik, urzędas, kupiec, handlowiec, dyrektor biura pośrednictwa,
bezwzględny spekulant, importer, dostawca, przemysłowiec, członek trustu, stoczniowiec, armator
żeglugi parowej, właściciel linii lotniczej, finansista, wielokrotny milioner, poseł Gujany,
projektodawca loterii paostwowej, mecenas, kapitalista, dobroczyoca, więzieo śledczy, pisarz, autor
dwóch pięknych książek, Quelle étrange histoire i Un mort vivait parmi nous, ten Jean Galmot,
uczciwy Gaskooczyk, przedsiębiorczy, wyzywający, ironiczny, pogardliwy i czuły, aferzysta z bożej
łaski, człowiek czynu, a jednocześnie introwertyk urodził się 1 czerwca 1879 w Montparier w
Dordogne.”

Był synem nauczyciela, uczył się wybornie, co roku dostawał nagrody, ale nagle przerwał naukę. „Zew
życia”, mówił po prostu Cendrars.

Młody Galmot zaczął od tego, że się ożenił z miłości. Po kilku próbach znalezienia jakiejś posady
osiadł w redakcji „Petit Niçois”. Ten niespokojny duch, któremu wysoka renta pozwalała korzystad
z uroków życia na Riwierze, był jednakże swoistym typem dziennikarza. Raz miał opisad wojnę
kwiatową w Nicei. Spał wszakże do piątej po południu i przegapił uroczystośd. Tym niemniej przybiegł
do redakcji ze wspaniałym opisem wydarzenia. Miał jednak pecha, bo w Nicei do południa padało
i uroczystośd została odłożona o tydzieo. Innym razem usłyszał narzekanie szefa redakcji na to, że w
Nicei nic się nie dzieje i że ludzie przestają kupowad gazety. Galmot natychmiast dostarczył straszną
wiadomośd o bezczelnym napadzie na dwóch cudzoziemców na peryferiach miasta; rabusie uciekli
w góry. Przypadek wywołał wielkie poruszenie. Przez trzy tygodnie strażnicy w górach trwali w stanie
pogotowia, a ze wszystkich wiosek i miasteczek docierały do obywateli informacje na temat, kiedy
i gdzie widziano uciekających rabusiów. A cały napad w ogóle nie miał miejsca. Galmot go wymyślił,
żeby ucieszyd szefa. I wreszcie trzecie: zobowiązał się napisad dla gazety powieśd Czerwona reduta.
Napisał ją, ale tylko dzięki temu, że go zamknęli w redakcji i nie wypuścili, dopóki nie oddał rękopisu.

Jego teściem był były amerykaoski konsul w Petersburgu. Doprowadzał go do pasji sposób, w jaki
Galmot gospodarzył pieniędzmi. Miał w Gujanie jakieś przedsiębiorstwa, którymi się nie zajmował.
Była tam między innymi opuszczona i zaniedbana kopalnia złota. Jeżeli Galmot pragnie złota, to niech
sobie tam jedzie. Galmot nie protestował. Popłynął do tej kolonii karnej, o której morderczym
klimacie można było przeczytad wyłącznie budzące grozę informacje. Rozejrzał się po stolicy Cayenne
i zapuścił się w niedostępny interior. Uniezależniwszy się od teścia zaczął przeżywad wielką przygodę
zgodnie ze swoimi upodobaniami. Na rozpalonych słoocem plantacjach, w mroku tropikalnych
dżungli, w moczarach na brzegu bagnistych rzek zaczął Galmot nowe, urozmaicone życie dosłownie
od dna. Trzy dni trwająca febra złamała człowieka, który namiętnie poszukiwał w życiu prawdziwego
hazardu. Przez siedem lat o Galmocie słuch zaginął, utonął we wszystkich okropieostwach
morderczego gujaoskiego interioru. W siódmym roku wyszedł z niego jak zwycięzca. Miał nie tylko
złoto w rękach ale i nieskooczoną ilośd nici, które prowadziły do złota. Założył destylarnie eterycznych
esencji roślin tropikalnych, gromadził kauczuk, kazał hurtowo produkowad rum. W starym kraju
wybuchła wojna. Galmot zorganizował ogromne dostawy wszystkiego, założył magazyny w Gujanie
i we Francji, filie jego firmy wyrosły na całym świecie, na Champs-Elysées należał do niego wielki
pałac z napisem „Etablissements Galmot”. Wielokrotny milioner nie stracił nic z tych pięknych cech,
którymi go los obdarzył. Pozostał przede wszystkim pełen miłości do życia we wszystkich jego
przejawach. Jego miliony miały mu zawsze i wszędzie tylko służyd. Kupował we Francji stare
szlacheckie zamki, wypełniając je jako mecenas dziełami sztuki. W tym samym okresie Murzyni i
Mulaci całej Gujany darzyli go uwielbieniem należnym księciu. Czarni wioślarze na mętnych rzekach
interioru śpiewali przy pracy pieśni w dziwnym języku, z których można było zrozumied tylko refren
„Papa Galmot”. A w każdej kreolskiej kuchni w dżungli czy na plantacji była odświętna filiżanka do
kawy ozdobiona złoconym napisem „Vive Galmot”. Przeciwko bajkowemu awansowi kolonialnego
konkwistadora zaczęli naturalnie występowad pojedynczy przeciwnicy, którzy złączyli się
w przestępczy związek. Galmot się tylko śmiał. Panował dumnie nad wszystkim, nad swoimi
interesami i nad swoim bogactwem. W liście z tego okresu do swojego przyjaciela pisał: „Życie
w marzeniach, które unosi się nad życiem materialnym, jest dopiero tym prawdziwym życiem. Nasza
egzystencja istnieje tylko dla niego i tylko w nim znajdujemy szczęście. Ci, którzy znają to wewnętrzne
życie, są panami świata. Ci, którzy nic o nim nie wiedzą, nie różnią się od niewolników i zwierząt.
Przyjacielu, taką egzystencję trzeba przeżywad intensywnie, bo reszta nic nie jest warta.”

Z takim wzniosłym duchowym posłannictwem wymowny przedsiębiorca piął się coraz wyżej
i zdawało się, że nic mu nie może zagrozid. W roku 1921 zgłosił w Gujanie swoją kandydaturę na posła
do parlamentu i został wybrany jako triumfator w wyniku jednej burzliwej demonstracji wszystkich
mieszkaoców kolonii. Galmot był i tak w tym kraju rzeczywistym władcą. Kupował wszystkie zbiory,
wywoził je do francuskich magazynów, załatwiał na to pieniądze od spółki banków prowincjonalnych
i dzidki tym kredytom poszerzał handlowe interesy w Gujanie. Potężne magazyny pełne towarów,
rumu, cukru, kauczuku i drzewa czekały na regularną sezonową podwyżkę cen. Pewnego dnia jednak
wydarzyło się nieszczęście: na światowych rynkach ceny spadły katastrofalnie, zaniepokojone banki
kredytowe zażądały zwrotu swoich pieniędzy. Galmot uratował się za pomocą transakcji, które grupa
jego wrogów określiła jako szalbiercze. W parlamencie zaatakowano go i chociaż Galmot mimo ataku
malarii potrafił przeciwnikom wspaniale odpowiedzied, to jednak wysoka izba poleciła
przeprowadzenie dochodzenia. Galmot zbiegł do Londynu i zapewnił sobie tam kredyty w wysokości
pięciu milionów, którym to kredytem mógłby zaspokoid roszczenia swoich banków i uratowad
magazyny, których wartośd ocenił na 21 milionów. Ale jego przeciwnicy, konkurencyjni
przemysłowcy, importerzy i dostawcy obserwowali to pociągnięcie i natychmiast zrobili wszystko, by
mu zaszkodzid. Kiedy Galmot przedłożył w Paryżu londyoski czek, odpowiedziano mu w banku
chłodno, że czek jest nieważny, ponieważ londyoski bank odwołał wypłatę. W tej samej chwili
podszedł do Galmota komisarz policji, by go aresztowad za oszustwo.

Dopiero w roku 1923 Galmot opuścił areszt śledczy - jako żebrak i wyrzutek społeczeostwa.

Jean Galmot, smukły Gaskooczyk z włosami jak heban, z głosem dźwięcznym i słodkim znalazł się po
wyjściu z więzienia w strasznej sytuacji: stumilionowy majątek rozpłynął się jak mgła, dla znajomych
był czarną owcą, został na bruku bez centyma, trzęsła nim malaria - a tam za morzem czekała
dziewicza ziemia, pełna niewiarygodnych bogactw i niezamierzonych możliwości, o których wiedział
i które były dla niego niedostępne; był to jego prawdziwy kraj, bo on jeden umiał w nim dostrzec coś
więcej niż tylko mordercze siedlisko kolonii karnej i do niego również lgnęli tam wszyscy tubylcy, biali
i kolorowi, wzywając go do powrotu z sympatią i wiernością aż nieprawdopodobną. Los doświadczył
go w pełni, ale Jean Galmot nie poddał się i nie załamał. Jego niezniszczalna energia życiowa przyjęła
to tylko jako zmianę w grze i chciwie czekała na jakąś okazję. A jego zadziwiająca wzniosłośd ducha
uczyła, że i w stanie poniżenia można smakowad uroki świata i przekształcad je w duchowe bogactwo.
Niezwyciężony konkwistador i niepoprawny poeta żył ciągle jak rozbitek, który w podrzędnych
hotelikach Montmartre snuł plany powrotu do gujaoskiego raju i odkucia się na wszystkich,
przeciwnikach, rządzie i tej ziemi ojczystej, która nie wie, co posiada w Ameryce Południowej.
I w trakcie poszukiwao pierwszych punktów oparcia w celu podjęcia nowej wyprawy do Gujany
Galmot poznał Aleksandra Stawiskiego. Starym oddanym przyjacielem Galmota był Charles Brouilhet,
ten sam Brouilhet, który prowadził „mówioną gazetę” w radiu i przekazał dział ogłoszeo Stawiskiemu.
Na górnej platformie wieży Eiffla obaj awanturnicy spotkali się w czasie transmisji u Brouilheta.
Wysoko ponad kamiennym morzem Paryża zaprzyjaźnili się i tego samego wieczoru Stawiski
przedstawił nowego przyjaciela Arlette. Jean Galmot, Gaskooczyk z Gujany, był zachwycony jej kruchą
urodą. Nie miał zwyczaju tracid głowy dla kobiety. Sam mawiał z uśmiechem, że widział, co trzeba
i przeżył, co trzeba. Lata tropikalnych przygód i lata niezmiernego bogactwa dały mu więcej przeżyd,
niż dane było zwykłym śmiertelnikom. Ale o ile potrafił byd twardy i cyniczny z mężczyznami, o tyle
zachował niezwykłą delikatnośd w stosunku do kobiet. Arlette Simon była dla niego objawieniem. W
czasie głodnych nocy zaczął pisad nowele, które były poetyckim hołdem dla jej uroku. Jednakże
Arlette ofiarowała mu wyłącznie serdeczną przyjaźo - zawładnął nią absolutnie inny zdobywca,
bardziej okrutny i cyniczny, który potrafił bezczelniej zapanowad nad takim typem kobiet niż rycerski
awanturnik z Gujany. W towarzystwie pięknej Arlette spotykał się zatem Jean Galmot z Aleksandrem
Stawiskim oraz jego przyjaciółmi i współpracownikami. Jego konkwistadorski charakter przeżywał
szczególne rozterki: z jednej strony widział przestępczą szajkę najcięższego kalibru, jakby stworzoną
jednak do tego, żeby jemu, wyrzutkowi, pomóc w jego kolonialnym odwecie; z drugiej strony była
dziewczyna, której niewinna twarz mocno go wzruszała i którą widział staczającą się na margines
moralny. Galmot, kolonialny Galmot, nie miał wielkich skrupułów przy wyborze środków do zdobycia
na nowo władzy i do zemsty; to, co mu zrobili jego przeciwnicy, to przecież również było draostwo;
pod tym względem nie miał zamiaru odrzucad nieczystej pomocy, którą mu proponował Stawiski. Ale
Arlette nie mogła byd splamiona ani kroplą z tego bagna. Więc Galmot zdecydował się na
skomplikowaną rozgrywkę; będzie ze Stawiskim tak długo, aż z jego pomocą przeprowadzi atak na
Gujanę; a potem wyrwie Arlette z jego szponów za wszelką cenę.

Tak zaczęła się podjazdowa robota obu silnych przywódców. Większe i mniejsze łobuzy słuchały jak
oczarowane o wspaniałych, barwnych perspektywach złotej przyszłości, jakie roztaczał przed nimi
człowiek, który opuścił więzienie nie złamany. Zafascynowani nalegali na przyłączenie się do niego.
Podzielali jego pogardę dla francuskich kół rządowych. I częściowo pod wpływem jego daru wymowy,
częściowo z ich wyobraźni powstał w bandzie dalekosiężny plan: opanowad z Galmotem całą Gujanę
i stworzyd tam własne paostwo, swoje paostwo, swoje własne Eldorado. Kraj, którego sama nazwa
wzbudza w każdym przerażenie, może się stad ich wygraną!

Czy to rzeczywiście zupełnie niemożliwe? Debatowali o tym bez kooca, a Galmot porwany swoimi
pragnieniami opowiadał: statek z Francji przypływa tam raz na trzy tygodnie. Wszyscy mieszkaocy go
popierają. Dwudziestu zręcznych mężczyzn wystarczy, by opanowad po odpłynięciu statku stację
radiową i otworzyd bramy więzienia. Wobec sześciu tysięcy uzbrojonych skazaoców garnizon będzie
bezsilny. Działa twierdzy są w stanie odeprzed atak okrętów wojennych; a jeżeli Francja zechce
walczyd w interiorze, to dopiero zobaczy, co znaczy Galmot w swojej Gujanie!

Wszyscy byli zachwyceni tą największą przygodą swojego życia. Trzeba tylko pieniędzy, pieniędzy,
pieniędzy! Stawiski zaczął zatem swoją akcję. W tym czasie jego najcenniejszym pomocnikiem był
fałszerz papierów wartościowych i agenci, którzy umieli je spieniężyd. Cała międzynarodowa paczka
stanęła pod bronią. Zaczęło się od wielkiego fałszerstwa obligacji Obrony Narodowej.
Wyprodukowano ich już za miliony, kiedy wreszcie policja wyśledziła sprawę i aresztowała głównego
fałszerza Henri Poulera. Ten dobry kompan Stawiskiego został na wiosnę 1926 roku skazany na pięd
lat robót przymusowych. „Pierwszy, który jedzie do Gujany”, dowcipkowali Ramagnino, Niemen i
Hainneaux, bokserska trójka bandy. Ale Stawiski traktował swoje zobowiązania inaczej i za pomocą
swoich kontaktów z adwokatami spowodował zamianę kary na zwykły areszt w Melun. Czysty zysk
z całego oszustwa wyniósł ponad 800 000 franków. Stawiski przekazał je Galmotowi, żeby nimi
zarządzał na konto przyszłych celów. A banda zaczęła nową serię oszustw z czekami, lecz tu już policja
była pewna, że organizatorem akcji jest Stawiski.
Banda Stawiskiego działa - kradzieże i oszustwa w bankach - Popovici
i Smilovici - ucieczka z sądu - śmierć ojca - minister sprawiedliwości
pomaga Stawiskiemu - kryjówka w Marly - Galmot donosicielem

Jesteśmy u progu roku 1926. Pewnego dnia przybiegł na policję bankier Labbé i zeznał, że skradziono
mu obligacje na kwotę 863 890,70 franków. Policja wszczęła śledztwo, ale zanim doszła do
pierwszych ustaleo, bankier de Laforcade zgłosił jej, że jego urzędnicy Pourcelle i Loiseau od jesieni
sprzeniewierzyli papiery wartościowe na kwotę 3 359 166 franków. Obaj zostali aresztowani.
Pourcelle zeznał, że organizował kradzieże i że go do tego namawiała kobieta, której nie potrafił
niczego odmówid. Ta kobieta nazywała się Ivonne Marel i była kochanką jakiegoś Sigranda. Policja
ruszyła tym tropem. Znalazła mieszkanie Ivonne Marel: Ivonne Marel leżała tam w łóżku martwa,
otruta. Znaleziono mieszkanie Sigranda. Sigrand zniknął. Śledztwo trwało. Ustalono, że ów Sigrand był
handlowcem w Ameryce Południowej, gdzie reprezentował jakieś mocno podejrzane interesy
cieszących się złą sławą niemieckich bankierów braci Barmatt. Jako ich pracownik przyjechał do
Paryża i skontaktował się z pokątnym finansistą Stawiskim. Policja zaczęła zatem znowu naciskad na
Pourcella, który zeznał, że częśd zysku dał Sigrandowi, częśd Stawiskiemu, który całą akcją dyrygował.
Również kradzieże u Labbé'go były organizowane przez Stawiskiego. Częśd papierów Stawiski
przekazał przez Pourcella człowiekowi, który nazywał się Paul Comby. Ten Comby był synem
najstarszego paryskiego adwokata, podawał się za pisarza, w rzeczywistości zajmował się pokątnym
handlem, grał na wyścigach i dwa razy był skazany za pomniejsze przestępstwa. Comby przejął od
Pourcella obligacje na 519 365 franków, obiecał, że „zrobi wszystko, co trzeba”, żeby je dobrze
ulokowad, potem sprzedał je bankierom Pruvostowi i Gatifaitowi, ale Pourcellowi dał tylko 400 000
franków. Ponieważ jednak jego sprawa związana była z wciąż odkładanym procesem Stawiskiego,
Paul Comby został skazany na dwa lata więzienia dopiero w marcu 1934 roku, czyli po ośmiu latach.
Pourcelle, który w międzyczasie zmarł, w testamencie przebaczył mu, że go tak oszukał.

W tym samym czasie, kiedy u wspomnianych dwóch bankierów ujawniono kradzieże, dokonane przez
szajkę Stawiskiego, wykryto również w dwóch instytucjach oszustwa z fałszywymi czekami. Banque
spéciale de crédit stracił 1 102 540,70 franków, Banque nationale de crédit 1 571 024,48 franków.
Policyjni eksperci nie mogli się mylid - falsyfikaty pochodziły z najlepszego warsztatu, jaki w Paryżu
założyło kilku rumuoskich łobuzów. Ci awanturnicy byli śledzeni i inspektorom udało się wkrótce
dopaśd 38-letniego Rumuna Aleksandra Smilovici, pomocnika znanego nam już fałszerza Popovici.
Policja aresztowała Smilovici na ulicy Taitbout i w pierwszej chwili nawet nie zorientowała się, że
wyszedł z domu, w którym były biura dwóch spółek handlowych Stawiskiego. Ale kiedy dostała się do
warsztatu falsyfikatów Smilovici'ego, miała już w ręku doskonałe dowody rzeczowe. Odkryła tu
przede wszystkim świetnie zorganizowaną produkcję najrozmaitszych falsyfikatów. Smilovici miał
akurat na warsztacie jeden fałszywy czek na dwa tysiące franków, a drugi na pięddziesiąt tysięcy. Poza
tym okazało się, że produkował fałszywe paszporty i dowody dla całej szajki. Najważniejszym
znaleziskiem był jednak spis osób, z którymi związany był Smilovici. Na podstawie tego spisu nikt nie
mógł mied wątpliwości, że Smilovici pracował dla Aleksandra Stawiskiego i zaopatrywał całą jego
szajkę w fałszywe dokumenty.

Jednym z pierwszych aresztowanych był rodak Smilovici'ego, Sylvain Zweiffel, który przyznał się, że
podpisał sfałszowany czek na 600 000 franków. Namówił go do tego podobno Stawiski, a adwokat
Stawiskiego Gaulier go ponod zapewnił, że Stawiskiemu może całkowicie ufad. Dostał za oszustwo
cztery lata - on i Comby byli jedynymi skazanymi, ponieważ pozostali członkowie szajki Stawiskiego
jakoś się wykręcili, przede wszystkim dzięki różnym mętnym powiązaniom, które pomogły i
Stawiskiemu.

Zeznania Pourcella i notatki Smilovici'ego otwarły policji drogę do kolejnych aresztowao. Po


Pourcellu, Loiseau, Smilovicim, Zweifflu aresztowany został Comby, pomocnik Stawiskiego Schmitt,
aresztowany Hayotte, aresztowana Arlette Simon i wreszcie sam Aleksander Stawiski.

To były główne postacie odważnej szajki. Sędzia Decante nie wahał się zatem przeprowadzid
pierwszego przesłuchania, po którym poszczególni aresztowani mieli byd przekazani do aresztu
śledczego. Na Aleksandra Stawiskiego przyszła kolej o godzinie jedenastej. Po pół godzinie sędzia
wiedział już wystarczająco dużo, by podpisad nakaz uwięzienia. Wyjął odpowiedni formularz i bez
słowa go wypełnił. Stawiski przyglądał mu się i wiedział, co to znaczy. W tym momencie...

W tym momencie musimy się przenieśd w sfery o wiele wyższe: do Ministerstwa Sprawiedliwości.
Właśnie tego dnia rano szef działu spraw osobowych podsunął panu ministrowi do podpisu
dokument, który w życiu sędziów miał znaczenie przeogromne: propozycja awansów i nominacji dla
wielu sędziów. Minister podpisał i dokument powędrował z powrotem do działu, który miał na jego
podstawie przygotowad odpowiednie dekrety. I właśnie o jedenastej trzydzieści jeden z pracujących
nad tym urzędników stwierdził, że został awansowany również jego stary przyjaciel sędzia Decante.

- O, do diabła, Decante - powiedział do siebie ten dobry człowiek. - Muszę do niego natychmiast
zatelefonowad, niech się ucieszy.

I zadzwonił. Zatelefonował właśnie w tym momencie, kiedy Decante wypełniał nakaz uwięzienia
Stawiskiego.

- Pan sędzia ma iśd do telefonu, to ministerstwo - szepnął mu do ucha woźny sądowy, który cicho
wszedł za barierę. Sędzia Decante nie lubił, kiedy mu przeszkadzano, ale ministerstwo to
ministerstwo. Przez ostrożnośd schował podpisany nakaz uwięzienia do szuflady i poszedł do
gabinetu odebrad telefon.

Po pięciu minutach wrócił rozpromieniony i zadowolony, ale uśmiech zniknął mu z twarzy: sala
sądowa była pusta. Nie było ani komisarza policji, ani detektywa, ani oskarżonego Stawiskiego. Sędzia
Decante zadzwonił na woźnego. Woźny nie przyszedł.

Zaniepokojony sędzia Decante wyszedł na korytarz, ale tam zauważył jedynie zamieszanie i popłoch.
Wreszcie zjawił się woźny, blady i zdenerwowany, i powiedział, co się stało:

W tym momencie, kiedy sędzia Decante poszedł odebrad telefon, Stawiskiemu zrobiło się niedobrze.
Obaj policjanci odprowadzili go do ubikacji i stanęli przed drzwiami. Kiedy po chwili zajrzeli do środka,
stwierdzili, że Stawiski uciekł.

Groteskowy epizod z ucieczką wprost z sali sądowej miał wszakże dla zmiennych losów Aleksandra
Stawiskiego niespodziewanie tragiczny wydźwięk. Policja rzuciła się naturalnie na wszystkie ślady,
które pomogłyby jej wykryd miejsce pobytu Stawiskiego. Arlette Simon, która po pierwszym
przesłuchaniu została zwolniona, przepadła podobnie jak i Stawiski. Można było przypuszczad, że
zbiegli kochankowie zwrócą się o pomoc do starego ojca Stawiskiego, który tymczasem zarzucił
praktykę lekarską. Doktor Emanuel Stawiski został wezwany na policję, gdzie dowiedział się, że
wszystkie jego nadzieje sprowadzenia syna na uczciwą drogę okazały się płonne. Wiadomośd
o nowym oszustwie na cztery miliony była dla sześddziesięcioośmioletniego starca strasznym ciosem.
O miejscu pobytu swojego syna nic nie umiał policji powiedzied. Miał jednak przeczucie. Jeżeli dla
Aleksandra Paryż był niepewny, to istniało miejsce, w którym mógł się przez moment czud
bezpiecznie. W Montigny-sur-Loing Stawiscy mieli krewnych. Mieszkał tam szwagier ojca Bernstein
i jego zięd Ticles, obaj bardzo przychylni Aleksandrowi Stawiskiemu, mimo że starali się mu
wyperswadowad bałaganiarski tryb życia, Emanuel Stawiski mógł przypuszczad, że tam schronił się
w pierwszym odruchu jego syn. Zdecydował się odszukad go tam sam. Pojechał zatem do Montigny,
ale im bliżej spokojnego domu swoich krewnych się znajdował, tym większe ogarniało go
zdenerwowanie z powodu haoby i poniżenia własnej rodziny. Nie miał siły iśd prosto z dworca do
Bernsteinów. Ruszył w ciemnościach na ślepo, wzdłuż torów. Ludzie znaleźli go rano sztywnego,
z przestrzeloną głową.

Zniknął Stawiski, zniknęła Arlette Simon, zniknął Hayotte. Daremne były wszystkie wysiłki policji: po
wielkim herszcie bandy i jego najbliższych kompanach nie było ani śladu. To nie znaczy, że odeszli
z tego świata, wręcz przeciwnie, bardzo starannie pilnowali swoich spraw. W marcu 1926 roku
bankier Labbé złożył skargę bezpośrednio na Stawiskiego, przyłączyły się do niej pozostałe
poszkodowane banki. U sędziego Decante'a zjawił się adwokat Gaulier i pokazał pełnomocnictwo na
podjęcie się obrony Stawiskiego, którego miejsce pobytu nie było mu znane. Ten młody adwokat już
podczas wojny był prawą ręką Stawiskiego nie tylko przed sądem. Wspomnieliśmy już o tym, że
zachęcał Zweiffla do oszustwa: pod innym względem był to również prawnik na usługach oszusta.
Afera, która teraz spadła na jego klienta, miała bardzo poważny charakter: mogła oznaczad koniec
wszelkiej działalności. Stawiski to zrozumiał i dlatego był skłonny do bardziej wspaniałomyślnych
gestów. Już wcześniej, kiedy miał do czynienia z sądami, parę razy pomógł mu fakt, że poszkodowani
wycofali skargę; obecnie zdecydował się poświęcid wszystko, żeby skłonid okradzionych do
przebaczenia, a z drugiej strony uruchomid wszystkie siły, żeby sędzia i poseł wycofali oskarżenie.
Gaulier był pod tym względem nieocenionym pomocnikiem. On właśnie zwrócił uwagę Stawiskiemu,
że na to musi mied absolutną bombę w obronie, a on tę bombę znalazł: był nią adwokat René
Renoult, poseł. I nie tylko poseł: przed kwartałem René Renoult był jeszcze ministrem
sprawiedliwości i każdy sędzia w Paryżu wiedział, że tylko patrzed, a będzie nim znowu. Sam Gaulier
nie odważył się zaproponowad temu półbożkowi wymiaru sprawiedliwości interwencji w sprawie tak
brudnej i śmierdzącej. Ale znał aplikanta i wspólnika Renoulta, niejakiego Caena, i jemu zwierzył się
ze swoich planów. Ułatwieniem było zaproponowanie Caenowi mandatu poselskiego, to go
zachęciło, skwapliwie zgodził się na pośredniczenie u sławnego, ponownie wybranego ministra
sprawiedliwości. A ten były i przyszły strażnik pieczęci, jak nazywa się we Francji ministrów
sprawiedliwości, kazał sobie w maju 1926 roku zapłacid pięddziesiąt tysięcy franków i zobowiązał się,
że spróbuje wycofad oskarżenie przeciwko oszustowi i hersztowi złodziei, w tym czasie również
zbiegowi.

René Renoult zaczął zatem rozmowy z poszkodowanymi stronami, żeby wycofały oskarżenia.
Hayotte, który jako jedyny wyszedł z ukrycia i jako pełnomocnik Stawiskiego uzgodnił z byłym
ministrem warunki, powiedział mu, do czego jest skłonny Stawiski: wynagrodzi wszystko płacąc
miesięcznie 250 000 franków aż do wyrównania szkód. Takimi środkami Stawiski wtedy dysponował.
Renoult nie zadowolił się jednak takim rozwiązaniem: z całą pompą i dostojeostwem zjawił się
u sędziego Decante'a, ze świadomością swoich ogromnych możliwości i wpływów odwiedził posła
Prouharama i interweniował u nich, żeby wstrzymali postępowanie przeciwko jego klientowi
Aleksandrowi Stawiskiemu. Obydwaj stróże sprawiedliwości odmówili ministrowi tej przysługi.
Strażnik pieczęci odszedł z kwitkiem. Jego zabiegi nie powiodły się również w innym punkcie. Banque
nationale de crédit wyśledził bowiem prywatnie, że Stawiski ma niemal w całości pieniądze
z oszustwa i kradzieży, zażądał zatem, żeby przede wszystkim zapłacił z góry przynajmniej połowę
szkody. Stawiski zawiadomił z ukrycia, że nie może, a wówczas bank podtrzymał oskarżenie.
Czcigodny minister sprawiedliwości nie przedstawiał dla Stawiskiego żadnej wartości. Zagarnąwszy
pięddziesiąt tysięcy za trzy interwencje skooczył swoją misję. Po ośmiu latach został w Pałacu
Sprawiedliwości wygwizdany i opluty, a kiedy bronił swojej obrażonej ministerialnej godności przed
śledczą komisją parlamentu, wygrzebali tam jego interwencje u sędziego i posła w taki sposób, że
zhaobiony musiał usunąd się ź życia publicznego i adwokatury. Sceptyczną uwagę wygłosił wtedy
świadek, poseł Prouharam: „Cóż chcecie, panowie, dopóki nie zabroni się byłym ministrom
wykonywania zawodu adwokata, będziemy ciągle mieli do czynienia z podobnymi przypadkami.”

Podczas gdy ów, pożal się Boże, strażnik starał się wyrwad przestępcę z rąk sprawiedliwości, sytuacja
w rzeczywistości wyglądała tak, że sprawiedliwośd go w rękach nie miała. Mijał tydzieo za tygodniem,
a rozpaczliwe poszukiwania policji okazywały się daremne. Stawiski, jego kochanka i jego przyjaciel
przepadli bez śladu, a ich wtajemniczeni kompani milczeli jak zaklęci. Upłynęły już prawie trzy
miesiące, a policja i sądy były bezradne. Tracili już nadzieję, kiedy brygadierowi policji Gripoix udało
się nakłonid jednego z oskarżonych do zdrady. Był to Sylvain Zweiffel, który wprawdzie nie wiedział
o miejscu pobytu Stawiskiego, ale znał pewne tajemnice szajki, które mogły naprowadzid policję na
trop.

- Znajdźcie gujaoskiego Galmota - zdradził detektywowi Zweiffel - i zmuście go do mówienia. Galmot


kocha Arlette i jest powiązany ze Stawiskim. Galmot zarządza pewnymi funduszami grupy,
przeznaczonymi na jakieś przedsięwzięcia w Gujanie. Jeżeli już wszyscy tam nie wyjechali, to muszą
byd tutaj w stałym kontakcie. Galmot nie może żyd bez Arlette. Jeżeli jest tutaj, to na pewno
znajdziecie go w piwiarni na place du Châtelet. Chodzi tam codziennie. A gdyby nie chciał mówid,
przypomnijcie mu obligacje Obrony Narodowej. W tym szwindlu też maczał palce i pieniądze z tej
akcji są u niego. Jest tego osiemset tysięcy.

Brygadier Gripoix zawiadomił natychmiast komisarza Pachota i udali się zaraz na plac Châtelet. Tak,
pan Galmot tu zachodzi, właśnie tu był i dopiero co wyszedł. Dokąd stąd chodzi? No, zwykle chodzi na
spacer po pustym nabrzeżu Sekwany. Policja tam pognała. I rzeczywiście - dostrzegli sylwetkę
zdobywcy kolonii, który tutaj nad mętnymi wodami Sekwany marzył o nowej wyprawie za morze.
Gripoix zbliżył się do niego i ruszył jego śladem. Galmot jednak wyczuł, że jest obserwowany. W
opustoszałym zakątku zrobił nagły zwrot i zderzył się z Gripoix.

- Psiakrew, człowieku, nie igraj ze mną. Nie lubię szpiclowania. Rozbiję ci makówkę, jak nie będziesz
uważał.

Gripoix wiedział, że musi działad energicznie.


- Dobra, Galmot, ale uważaj: albo mi powiesz, gdzie jest Stawiski, albo cię zamknę za te osiemset
tysięcy.

Galmot stał i obserwował Gripoix. W głowie kłębiły mu się wielkie decyzje. Czas się wypełnił. Albo
zostad w kotle, do którego stopniowo wpadną pozostali, albo się uratowad - i tym samym wyzwolid
Arlette. Niezwykłe podniecenie owładnęło Gaskooczyka. Wydało mu się, że to jest sposób
wyzwolenia się od Stawiskiego i nowa droga naprzód. W zdenerwowaniu zdradził Stawiskiego jednym
niezwykłym zdaniem:

- Dobra. Za trzy doby będziecie go mieli.

Gujaoski Galmot powiedział to tak władczo, że brygadier i komisarz wycofali się. Wielki konkwistador
dotrzymuje przecież słowa.

Galmot wiedział, gdzie jest Stawiski. Obaj kompani byli w stałym kontakcie, a i sama Arlette stanowiła
więzy, z których Galmot nie mógł się wyzwolid. Uciekłszy przed sądem Stawiski przygotował sobie
w jednej ze swoich kancelarii bezpieczną kryjówkę. Wynajął urządzoną willę w Marly-le-Roi, rue
Madame, i tego samego dnia pojechał tam z Arlette samochodem. Zamieszkał tam jako bogaty
handlowiec, który chce sobie na wiosnę trochę wypocząd. Hayotte został w Paryżu, ale opuścił swoje
mieszkanie i siedział incognito w podrzędnym hotelu. Hayotte był pierwszym łącznikiem w Paryżu,
Galmot drugim. Galmot zjawiał się dwa, trzy razy w tygodniu jako oczekiwany gośd i zostawał u
Stawiskich na noc. Mieli o czym rozmawiad ze Stawiskim; zagrożenie dochodzeniem skłoniło oszusta
do zaakceptowania gujaoskich planów Galmota w przypadku, jeżeli nie uda się uniknąd procesu.
Spokojnie i bardzo szczegółowo przygotowali ten plan, którego realizacja wydawała się nieunikniona.
Stawiski i Arlette mieli wyjechad z fałszywymi paszportami do Bordeaux i stąd odpłynąd do Gujany.
Galmot miał zostad jeszcze przez jakiś czas z Hayotte'em w Paryżu, zgromadzid na podstawie różnych
akcji szajki maksymalną ilośd pieniędzy i następnie przyjechad z kilkoma pomocnikami za Stawiskim.
Po pewnym czasie mieli rozpocząd powstanie, opanowad kolonię i ogłosid jej niepodległośd.

Teraz wszystko było już przygotowane. Tego dnia, kiedy Gripoix znalazł Galmota, zdobywca pojechał
po raz ostatni do Marly i po raz ostatni tam przenocował. Miał przyjechad za trzy dni znowu, na
uroczystą kolację pożegnalną dla przyjaciół, po której Stawiscy mieli w nocy wyjechad. Zaproszono
dwanaście osób. Galmot obiecał się również, chociaż wiedział, że nie przyjdzie. Tego dnia upływały
trzy doby. Galmot wezwał telefonicznie komisarza Pachota do kawiarni. A kiedy ten przyszedł,
podyktował mu adres Stawiskiego w Marły, opisał willę i powiedział, kto tam tego wieczoru będzie.

Cały oddział detektywów pojechał wieczorem 26 lipca 1926 reku do Marly. W ciemności otoczyli
z pomocą miejscowej policji willę z oświetlonymi wszystkimi oknami na parterze.

Upewniwszy się, że towarzystwo wewnątrz jest właśnie w trakcie najlepszej zabawy, policjanci
wtargnęli do willi i z rewolwerami w dłoniach wpadli do jadalni. Zaskoczone towarzystwo dam we
wspaniałych toaletach wieczorowych i panów w czarnych strojach zerwało się z krzeseł. Rzut oka
wystarczył komisarzowi Pachotowi do stwierdzenia, że Stawiskiego w jadalni nie ma. Natychmiast
rzucił się z dwoma detektywami w stronę korytarza i miał szczęście: w umywalni dopadł Stawiskiego,
który właśnie próbował otworzyd okno i uciec. Widząc, że to daremne, spokojnie podał detektywom
ręce, by po raz pierwszy w życiu dotknęły kajdanek. Ale kiedy go zakuwali, z zaciśniętych ust posypały
się nagle przekleostwa:
- To Galmot mnie sprzedał! Bandyta! Szpicel! Dlatego nie przyjechał! A ja mu tak ufałem! Zrobiłem
z niego kasjera! Ale ta bestia zobaczy, co to znaczy pokrzyżowad Stawiskiemu plany!

Towarzystwo, którego beztroska uczta została tak brutalnie przerwana, nie było wielkie, ale
doborowe. U szczytu stołu siedziała Arlette Simon, piękna blondynka w długiej różowej toalecie, obok
niej siedział wierny przyjaciel Henri Hayotte. Poza tym był tu Paul Comby, dziennikarz Anquetil, dalej
właściciel kancelarii arbitrażowej, bardzo przydatny wspólnik interesów Stawiskiego i wreszcie
mężczyzna, na którego policjanci się nie rzucili, tylko poprosili o podniesienie rąk do góry. Rozpoznali
w nim bowiem pana Niemczyskiego, Polaka, który cztery lata temu pod pseudonimem Niemen
wywalczył w Paryżu mistrzostwo Europy w boksie w wadze średniej. Poza tym obecne były jeszcze
cztery młode damy, których tożsamości z francuską galanterią nie ujawniono.

Okazało się, że kolacja, którą wydawali Stawiski i jego przyjaciółka, była rzeczywiście kolacją
pożegnalną. Podczas rewizji pomieszczeo policja znalazła w przedpokoju kilka walizek, w których
zapakowane były niezbędne rzeczy Stawiskiego i jego kochanki. Po północy miał przyjechad
samochód i awanturnicza para byłaby wyjechała. Paszporty mieli gotowe i wszystko było
przygotowane. Rzadko policja zjawiała się tak w porę, jak tym razem.

Policja naturalnie interesowała się głównie tym, gdzie są ukradzione miliony.

- Ach - powiedział Stawiski - tu macie wszystko, co z nich zostało.

I podał komisarzowi piętnaście banknotów tysiącfrankowych.

Na drugi dzieo rano, o wpół do siódmej ktoś wściekle zadzwonił do drzwi adwokata Gauliera.
Adwokat nie chciał przyjąd natrętnego gościa o tak niezwykłej porze, ale ten nie pozwolił się
odprawid.

- Niech pan otworzy, panie doktorze. Jestem Jean Galmot i przynoszę ważną wiadomośd.

Adwokat otworzył. Galmot blady i niewyspany wpadł do środka.

- Niech się pan szybko ubierze i pędzi do sądu. Stawiski został dziś w nocy aresztowany i Arlette
również. Niech pan natychmiast interweniuje, żeby Arlette nie dostała się do więzienia. Ona musi iśd
do szpitala, rozumie pan, do szpitala! Ta biedaczka zostanie przecież lada dzieo matką!
Galmot zdradza - dziwne wybory w Gujanie - Stawiski ślubuje zemstę -
śmierć Galmota

Arlette Simon-Stawiska twierdziła, że nie wiedziała, że to Galmot wydał ich policja. Została
rzeczywiście odesłana do szpitala i tam pierwszym gościem przy jej łóżku był Galmot. Przyniósł jej
kosz kwiatów i potem już codziennie obsypywał ją kwiatami. Zgodnie z jej wyjaśnieniami robił
również wszystko, żeby wyciągnąd z więzienia Hayotte'a, za którego żądano kaucji w wysokości
200 000 franków. Galmot przejawiał wyraźną ochotę do pomocy z zewnątrz komukolwiek z bandy
chyba dlatego, żeby mied w oczach grupy i jej przywódców jakieś zasługi i jednocześnie zabezpieczyd
się przed zemstą głównego herszta. Na los Stawiskiego pozostał obojętny. Kiedy w drugim dniu
pobytu w więzieniu było już wiadomo, że Stawiski mógłby wyjśd na wolnośd za kaucją 30 000
franków, Arlette zaraz napisała do Bordeaux, do Galmota, żeby podjął tę sumę ze wspólnych
pieniędzy. Galmot nie odpowiedział. Arlette powierzyła zatem to zadanie doktorowi Vachet,
lekarzowi, który już wcześniej leczył Stawiskiego, znał większośd jego przyjaciół, w tym i Galmota.
Vachet pojechał po te trzydzieści tysięcy do Bordeaux. Galmot jednak ukrył się przed nim, a pani
Galmot miała polecenie nikomu nic nie wydawad. Dopiero teraz Arlette Simon zrozumiała, jaką rolę
odgrywał jej niegdysiejszy wielbiciel. Galmot pojął, że Arlette jest absolutnie oddana Stawiskiemu
i nie chce go opuścid w nieszczęściu. Sprawy w Gujanie domagały się rozstrzygnięcia, więc Galmot
ukradł fundusze szajki złożone u Stawiskiego i odjechał do ziemi swoich marzeo, kpiąc pogardliwie
z wiadomości, które do niego docierały, jakoby Stawiski w więzieniu szalał i nie myślał o niczym
innym, tylko o wydostaniu się na wolnośd i zemście.
Dopowiedzmy historię Galmota. Fakty były następujące: w grudniu 1923 Galmot został skazany na
rok więzienia - z zawieszeniem do czasu rozpatrzenia apelacji. Sąd Apelacyjny potwierdził wyrok.
Wybory dodatkowe za cofnięty mandat odbywały się w Gujanie w roku 1924 i wybrany został
kandydat rządowy Eugen Lautier, chociaż większośd głosów otrzymał nieobecny Galmot. W roku
1928 powtórzono wybory. Galmot wiedział, że nie może zostad wybrany i że jego kandydatura nie ma
znaczenia dla władz. Mimo to pojechał do Gujany z pieniędzmi ukradzionymi Stawiskiemu. Został
przyjęty entuzjastycznie. Zalecił mieszkaocom, żeby głosowali na jego przyjaciela Georges'a
Anquetila. Ów Anquetil, dziennikarz, należał do szerokiego kręgu kompanów Stawiskiego, był
gościem w Marly w dniu aresztowania, a obecnie odsiadywał karę za jakieś pomniejsze oszustwa.
Anquetil do Gujany nie pojechał, przekazał wszystko Galmotowi. Agitacja przedwyborcza była
gigantyczna. Korupcja, fałszowanie list, kradzieże urn, fałszowanie wyników, głosów martwych
wyborców - to były metody Lautiera. Tłumy wierne Galmotowi odpowiadały na to demonstracjami,
linczami, morderstwami, rozbijaniem domostw i grabieżami. Rezultat: wybrany został Eugen Lautier.
W odpowiedzi na to wybuchła rewolucja. Miejskie władze Cayenne jak jeden mąż wystąpiły
przeciwko rządowi. Gubernator zlikwidował magistrat miasta, do portu wpłynęły okręty wojenne, na
brzeg wysadzono afrykaoskie oddziały wojskowe. Mimo to mieszkaocy wymusili dodatkowe wybory.
Wybrany został Georges Anquetil. Ale francuski parlament nie uznał drugich, wymuszonych wyborów
i obstawał przy tym, że stanowisko posła zajmie Lautier. Zmęczony nerwowymi zmaganiami
i dotknięty odnowieniem starej choroby wątroby Galmot chciał wyjechad do swojego ukochanego
interioru i odpocząd.

Tuż przedtem dostał znowu ostrzeżenie. Charles Brouilhet napisał mu, że Stawiski jest na wolności
i znów ma władzę. Otrzymał od niego list, w którym powtarza się groźba zemsty, która dosięgnie go
nawet za morzem. Galmot śmiał się z tego. Na dzieo przed wyjazdem poczuł się źle. Odwieziono go
do szpitala św. Józefa. A on, który widział śmierd tylu ludzi i sam walczył ze śmiercią, tym razem nie
miał złudzeo: jego wierna, ale głupia kucharka Adrienne podała mu zatrutą zupę. Jest to historia
typowo gujaoska: czarna Adrienne kochała swojego pana. Wymusiła na nim przysięgę, że zabierze ją
ze sobą do Europy. A ponieważ chciała sobie zapewnid jego przychylnośd, szukała rady, jaki
czarodziejski miłosny napój ma mu przygotowad. I złapała się w zdalnie sterowaną pułapkę: nasypała
panu do zupy arszeniku. Umierając 6 sierpnia 1928 roku na rękach arcybiskupa Delavala Jean Galmot
wykrzyknął w ostatnich konwulsjach: - Ach, ten nieszczęśnik! Jednak mnie dopadł! Eminencjo,
zostałem otruty!

Arcybiskup zgłosił to zwierzenie w formie skargi. Władze zarządziły sekcję. W mieście wybuchły
rozruchy, w czasie których zginęło siedem osób. Kiedy wnętrzności zamordowanego przekazano do
ekspertyzy chemicznej, okazało się, że serce Jeana Galmota zostało ukradzione.

I jednocześnie zginął rękopis jego nowej książki Podwójne życie, w której zawarł jako memento dla
syna opis swoich ostatnich przygód i swojej współpracy z Aleksandrem Stawiskim.

Morderstwo było wówczas w Cayenne powszechnie przypisywane ludziom z obozu Lautiera.


Czternastu podejrzanych ujęto i zawieziono do Europy, by ich postawid przed sądem. Bretooska ława
przysięgłych w St. Naziéres uwolniła ich od winy, ponieważ nie można im było niczego udowodnid.
Dopiero po sześciu latach w komisji parlamentarnej odkryto fragment w trzech czwartych spalonego
listu, w którym Stawiski zapowiadał swoją zemstę.

I tak skooczyła się historia dwóch królewskich tygrysów dżungli, jednej tropikalnej, drugiej paryskiej,
którzy na wspólnych łowach spotkali jedną kobietę. Blaise Cendrars, który zachował wszystkie
pamiątki po swoim powieściowym bohaterze, miał również melancholijny list, w którym Jean Galmot
przed śmiercią pisał:

„Zaczynad życie na nowo? Nigdy... ale... to prawda... pewnego dnia... przyszła kobieta... i dla niej
chciałem zacząd życie na nowo. Czy istnieje taki mężczyzna, który spotkawszy tę kobietę nie wszedłby
z radosnym szlochem na ciernistą drogę, po której ja szedłem?”
Stawiski ojcem - Arlette walczy - Paul Boncour - zjawia się Romagnino
- poseł obrońcą - Stawiski wychodzi na wolność

Twierdzenie Galmota owego ranka, kiedy to jak burza wpadł po aresztowaniu w Marly do adwokata
Gauliera, było słuszne. Krótko po osadzeniu Stawiskiego w więzieniu kazał go przyprowadzid do siebie
sędzia Decante.

- Tym razem nie będę pana przesłuchiwał, panie Stawiski. Mam dla pana coś innego. Jeżeli się nie
mylę... - i sędzia Decante otworzył drzwi gabinetu, przez które weszła pielęgniarka - przynieśli panu
syna. Panna Simon została wczoraj matką.

Stawiski nie po raz pierwszy przeżywał radości ojcostwa. Dawno, dawno temu, na wiele lat przed
pierwszą wojną, przehulane noce dwudziestolatka zaowocowały przelotnym romansem i Sergiej
Aleksander został ojcem dziewczynki Georgette Micheline. Wówczas przyjął ten dopust boży
z młodzieoczym cynizmem. Dziewczynka wyrosła pod opieką matki w młodą pięknośd, ale Stawiski
nie interesował się jej losem częściej niż musiał. Sam przed sobą usprawiedliwiał się lekceważącym
stwierdzeniem, że jeden Bóg wie, czy to w ogóle jego dziecko, wiedział jednak doskonale, że sam
siebie okłamuje. Tym razem mimo wrodzonego cynizmu poczuł ogromne wzruszenie: zapewne miał
na to wpływ cały dziwny splot okoliczności, szczęśliwe wzloty do luksusu i upadki z towarzyskich
szczytów, osiągnięte po raz pierwszy w towarzystwie Arlette Simon, jej ochoczy i odważny
współudział w niezgodnych z prawem poczynaniach kochanka i jej wierne trwanie przy nim podczas
ucieczki i krachu za więziennymi kratkami. Stawiski nie miał jeszcze takiej kochanki, która
towarzyszyłaby mu w każdej sytuacji życiowej, przy wszystkich potknięciach i nieszczęściach.

Ale i Arlette przeżywała swoje drugie macierzyostwo nie bez głębokich wstrząsów. Stawiski był w jej
oczach odważnym bohaterem i awanturniczym rycerzem. Zastrzeżenia typu moralnego dawno już
zagłuszyła świadomośd, że wszystko, za co się bierze, robi właściwie dla niej i dla jej dobra. Arlette
stała przy nim nie tylko dlatego, że otwierał przed nią życie w zbytku, stała przy nim pełna podziwu,
porwana jego ryzykownymi igraszkami, płonąca pragnieniem współuczestnictwa. Ich związek mógł
się oczywiście rozpaśd, ale teraz było jeszcze dziecko. Wierzyła, że to wytworzy między nimi silne
więzi. Jednocześnie czuła, że te więzi staną się nienaruszalne, jeżeli udowodni Sergejowi, że potrafi
byd dla niego wspólniczką. On był odcięty od świata, ona cieszyła się w szpitalu pewną swobodą.
Jeżeli teraz okaże się wzorową partnerką, to nic nie będzie w stanie oderwad go od niej i jej dziecka.
Dla własnej przyszłości zatem i dla swojego dziecka zaczęła z godną podziwu energią i sprytem
wykorzystywad sztucznie przedłużany okres połogu z korzyścią dla Stawiskiego.

Arlette zrobiła przegląd wszystkich przyjaciół swoich i swojej rodziny rozważając, kto z nich, gdzie i w
jaki sposób mógłby jej pomóc. Ze wspomnieo lat dziecinnych przypłynął obraz czcigodnego adwokata
i polityka, który podczas wojny przyjaźnił się z jej ojcem i który już niejednokrotnie pomógł jej
w najtrudniejszych latach ojcowską radą. Nosił nazwisko dźwięczne i znakomite: Paul Boncour.
Wysłała do niego rozpaczliwy list. Pan poseł przypomniał sobie uroczą młodą dziewczynę, która po
śmierci jego przyjaciela znalazła się w tarapatach. Paul Boncour był człowiekiem gołębiego serca.
Pojechał do szpitala i ze wzruszeniem wysłuchał lamentów i przysiągł swojej byłej podopiecznej,
która mimo swego nieszczęścia z niemowlęciem przy piersi wyglądała niewymownie rozczulająco.
Paul Boncour odwiedził sędziego Decante'a i rozmawiał z nim o losie nieszczęsnej dziewczyny. Sędzia
Decante nie był z kamienia; fakt, że było tu małe nieślubne stworzonko, które zobaczyło światło
dzienne przez więzienne kraty, wzbudził w nim cieplejsze uczucia dla tej gangsterskiej pary. Arlette
robiła w dodatku tak godne, wzruszające wrażenie, zachowywała się w swoim nieszczęściu tak
szlachetnie, że można było przyjąd, iż znalazła się w tej żałosnej sytuacji albo przez nieświadomośd,
albo pod naciskiem. A zatem... kiedy dwaj Paryżanie w pewnym wieku rozmawiają o nieszczęśliwej,
ślicznej dziewczynie... bez urazy... ale czyż mogło się to skooczyd inaczej niż przymrużeniem oka obu
panów, przypominaniem historii, które sami widzieli lub przeżyli.. krótko mówiąc, prawo nie może
przecież byd bezlitosne... w tym wypadku należy, wypada, trzeba byd człowiekiem!

I sędzia Decante rozstrzygnął problem raczej jako mądry znawca ludzi niż surowy interpretator
prawa. Po pierwsze postarał się o to, żeby Aleksander Stawiski pojął pannę Arlette Simon za
prawowitą małżonkę i zdjął z niej piętno panny z nieślubnym dzieckiem. Ślub odbył się w więzieniu
i każdy, kto chod trochę zna się na stosunkach międzyludzkich zrozumie, że dzięki temu wydarzeniu
Stawiski zaskarbił sobie ogromną sympatię dozorców i wyższych funkcjonariuszy więziennych. Potem
przychylnie nastawiony sędzia zdecydował, że pani Stawiskiej nie trzeba przenosid ze szpitala do
więzienia, ponieważ nie ma powodu przypuszczad, że mogłaby uciec ze swoim oseskiem. Zostanie
zatem wypuszczona na wolnośd, a odpowiadad będzie z wolnej stopy.

Arlette tylko na to czekała. Jak tylko wyszła za bramę, natychmiast zaczęła mobilizowad wszelkie
możliwe siły, żeby uratowad swojego męża. Najgorsze było to, że podstawowy fundusz rezerwowy
przepadł w rękach Galmota. Były potrzebne duże pieniądze na adwokatów i ich interwencje. Trzeba
było za pomocą łapówek zapewnid sobie kontakt z więźniem.

Trzeba było podpierad jego skargi na stan zdrowia staraniami o odpowiednie zaświadczenia lekarskie.
Stawiski na przykład wymusił wizytę dentysty Poitrina i natychmiast w gabinecie Poitrina zjawił się
pośrednik, który zaproponował przyzwoitą sumę za przekazanie pewnych informacji. Poitrin
odmówił, inni nie. W lipcu 1927 zdobyto zaświadczenie lekarskie stwierdzające, że Stawiskiego męczą
wymioty, cierpi na zapalenie pęcherza moczowego i wyrostka robaczkowego. Adwokaci mieli nowy
punkt oparcia dla swoich interwencji. To wszystko kosztowało, kosztowało, kosztowało. Na szczęście
pozostały dwie spółki, którymi Stawiski rządził niepodzielnie: P’tit Pot i SIMA. Szczęśliwy traf chciał, że
właśnie w owym roku 1926 Hayotte poznał młodego człowieka, bardzo zdolnego handlowca
o chwiejnym, ale wiernym charakterze. Nazywał się on Romagnino. Drobny, szczupły, wątły
młodzieniec miał za sobą służbę wojskową w koloniach i bogaty pakiet doświadczeo z paryskiego
marginesu. Od młodzieoczych lat fanatycznie uwielbiał boks i znał osobiście sławy paryskiego ringu. A
ponieważ wśród zawodowych bokserów bywają często - szczególnie jako rezerwowi - indywidua
z bardzo podejrzaną przeszłością, więc Romagnino znał mnóstwo mętnych typów, których żargon
opanował do perfekcji. Był w dodatku kompanem tak wesołym i koleżeoskim, że każdy z nich gotów
był iśd za nim na śmierd i życie. Romagnino mimo swojej wątłej postawy, był znakomitym bokserem
i potrafił zadawad straszliwe ciosy, dzięki czemu miał do dyspozycji całą zgraję oddanych zabijaków.
Zachowywał się jednak ogromnie elegancko. Jedno jego oko było lekko wybałuszone, co przy
pierwszym kontakcie zaskakiwało, ale Romagnino potrafił tę wadę maskowad nienagannym, pełnym
uroku zachowaniem. Stawiski również wyczuł, że jest to nadzwyczajny współpracownik. Mianował go
zatem dyrektorem P’tit Pot i Romagnino rzeczywiście kierował tym przedsiębiorstwem znakomicie.
Kiedy dowiedział się, że jego szef wylądował w więzieniu, pilnował interesów niezwykle sumiennie
i wymusił w zastępstwie Stawiskiego kierowanie spółką SIMA. Rok dobrej koniunktury przyniósł
wystarczająco dużo, żeby poprzed akcją pani Stawiskiej, która zresztą potrafiła swoim urokiem
doprowadzid do tego, że Romagnino stał się raczej jej oddanym niewolnikiem, niż wiernym
urzędnikiem jej męża. Główną ich troską byli adwokaci, znakomici, obrotni, a przede wszystkim
wpływowi. Dotarli do adwokata-ministra René Renoulta i jego znakomitego kolegi André Hesse'a. Był
to człowiek, jakiego potrzebowała pani Stawiska: czołowy reprezentant palestry, poseł
i wicemarszałek parlamentu. Hesse podjął się obrony przy założeniu, że Stawiski, jak twierdziła jego
żona, ma zaburzenia psychiczne. Trudno powiedzied, że w tej roli popełnił jakieś błędy jako polityk.
Również Paul Boncour, który pierwszy i ostatni raz interweniował w sprawie Arlette, nie rzucił na
szalę swoich -wpływów politycznych, ale czyż można twierdzid, że te wpływy i tak nie podziałają na
inne osoby? Kto może z obiektywną pewnością stwierdzid, że zawodowa gorliwośd adwokata nie jest
w takich przypadkach przyjmowana przez sędziego, lekarzy sądowych i ekspertów ze świadomością,
że to mówi nie tylko adwokat, ale i znany polityk, który ma kontakty z najwyższymi władzami? Kto
mógłby to powiedzied szczególnie we Francji, gdzie niemal każde postępowanie opiera się na
przyjacielskich umowach, usługach, protekcjach, osobistych wpływach i uprzejmościach?

A fakty są następujące:

1. na zlecenie ministra Hesse, Stawiski został zbadany przez urzędowego lekarza i eksperta
sądowego i zalecono wypuszczenie go warunkowo na wolnośd;
2. 22 grudnia 1927 roku wyrokiem sądu zwolniono Stawiskiego z więzienia za kaucją 50 000
franków, podczas gdy Hayotte został wypuszczony o wiele wcześniej i uniewinniony;
3. 28 grudnia tego samego roku 1927 kaucja została złożona i Stawiski znalazł się na wolności,
to znaczy: został warunkowo zwolniony, by odpowiadad z wolnej stopy;
4. wypuszczenie na takich warunkach według francuskiego kodeksu karnego oznacza, iż
zwolniony w ten sposób „należy do swojego sędziego” i nie może byd aresztowany inaczej niż
na rozkaz tego sędziego lub na żądanie posła i że policji nie wolno go aresztowad, bo
naruszyłoby to § 114 kk;
5. pięciu sędziów, którzy zmieniali się na stanowisku przewodniczącego przez lata,
dziewiętnaście razy wyznaczało Stawiskiemu termin procesu, na który ten nigdy się nie
stawił, proces zawsze ze względu na jego stan zdrowia odraczano, a dwudziesty zamknięto,
ponieważ oskarżony był już martwy;
6. minister René Hesse, poseł i wicemarszałek parlamentu, w czasie kiedy wybuchła afera
Stawiskiego, został napadnięty w parlamencie i jego kuluarach, na korytarzach Pałacu
Sprawiedliwości opluty przez młodych adwokatów i zbity, jego togę podarto i spalono, został
wyzwany na pojedynek, w koocu złożył dymisję z funkcji wicemarszałka i wyjechał incognito z
Paryża.
Nowe życie, stare pragnienia - na usługach policji - handel klejnotami
etablissements Alex - oszustwo z broszką - ograbione
przedsiębiorstwo

Przyczyna powodzenia zaskakującej i pozornie niewiarygodnej ucieczki Stawiskiego przed


sprawiedliwością w roku 1928 i w latach następnych nie tkwiła wyłącznie w specyfice francuskiego
prawa: żaden z bankierów, których Stawiski wraz ze swoją szajką ograbił z milionów, wcale nie marzył
o tym, żeby tego oszusta wpakowad, powiedzmy, na galery, bo wówczas ze swoich milionów nie
zobaczyłby ani centyma. Wszyscy w międzyczasie poinformowali się dokładnie, kim jest Stawiski, do
czego jest zdolny - i wszyscy byli zgodni co do tego, że ten facet, jak tylko znajdzie się na wolności,
zacznie znowu obracad milionami. Jak je zdobędzie i skąd je weźmie było w ich rachubach sprawą bez
znaczenia; byli przede wszystkim przekonani, że ta ogromna suma, którą im ukradł, nie zniknęła
i musi kiedyś wypłynąd; krótko mówiąc, zwolnienie Stawiskiego oznaczało dla nich nadzieję
odzyskania swoich milionów, natomiast skazanie go odpowiednio do jego przewiny byłoby
jednoznaczne z utratą wszelkiej nadziei na to, że te duże pieniądze kiedyś do nich wrócą. Interes
poszkodowanych stron odegrał niemałą rolę w postępowaniu wymiaru sprawiedliwości ze Stawiskim.
Jest to kolejny paradoks jego życia - cała grupa oskarżycieli stawała właściwie na drodze
sprawiedliwości w obronie oskarżonego. Nic dziwnego zatem, że sędziowie z tak lekkim sercem
odraczali proces, a adwokaci poszkodowanych gorliwie im sekundowali.

Sam Stawiski wyszedł z więzienia bardzo zmieniony.Miał tam czas na rozmyślania i uświadomił sobie
wszystkie błędy, jakich się dopuścił. Poza tym wyszedł z więzienia żonaty i tym razem czuł, że jego
żona ma nad nim pewną przewagę. Pokonała go wiernością i ofiarnością, zachwyciła energią
i sprytem; zaczynał wierzyd, że z taką kobietą u boku mógłby dokonad cudów. Musiał jednak za
wszelką cenę zacząd inaczej. Nowe życie!

Nowe życie nie oznaczało jednak dla niego wyboistej drogi uczciwości i wyrzeczeo. Wręcz przeciwnie
- miał w głowie mnóstwo wspaniałych, odważnych spekulacji, ale wiedział teraz, że musi się za nie
wziąd zupełnie inaczej. Przede wszystkim nie podpaśd władzom! Mied zawsze dośd czasu na to, żeby
z każdej kombinacji wyciągnąd tyle, ile się da. Mied oko u policji, sędziów, prokuratorów, mied ręce
tak długie, żeby dosięgnęły i do ministerialnych gabinetów, przez te gabinety ratowad zagrożone
pozycje. Jak to wszystko osiągnąd? Nie wiedział jeszcze tego w szczegółach, bo nie mógł wiedzied
z góry, gdzie i jakie kontakty mu się nawiną i po której stronie dzięki nim się znajdzie. Ale przekonał
się w ciężkich chwilach, ile może słówko człowieka, który ma władzę, i był zdecydowany zapewnid
sobie takie poparcie. Zaczął od tego najbliższego: jak tylko wyszedł z więzienia, udał się na policję,
żeby podziękowad komisarzowi i inspektorom za przyzwoite i ludzkie traktowanie. Ci policyjni
urzędnicy nie pamiętali takiego przypadku, nic więc dziwnego że z wrodzoną francuską serdecznością
wdali się w wesołą, profesjonalną pogawędkę ze zdobyczą, która im się tymczasem wymknęła. Ta
rozmowa pozwoliła Stawiskiemu wysondowad, co mogłoby zainteresowad pracowników służby
bezpieczeostwa. Ostateczny rezultat był taki, że Stawiski, który już przed laty nie miał żadnych
skrupułów, pomagając policji różnymi informacjami o swoich znajomych, wyszedł tym razem
z komisariatu jako godny zaufania facet, na którego pomoc policja może liczyd.

W poczuciu bezpieczeostwa przed natrętnym wścibstwem i nieprzyjemnymi interwencjami na


samym początku nowego etapu swojego życia zaczął Stawiski przygotowywad kombinacje, które
wymyślił w ciszy więziennej celi. Obie spółki, które kiedyś założył, istniały jeszcze i mogły stanowid
punkt wyjścia do nowych przedsięwzięd. Obecnie jednak nie myślał już o konserwach i maszynach
gospodarskich, jak w okresie powojennym. W powietrzu wisiało coś o wiele bardziej interesującego
i obiecującego. Francja bowiem w tym czasie przeżyła niezwykły dla niej wstrząs, który w tym kraju
ciułaczy wywołał niebywałą panikę; francuski frank stracił na pewien czas stabilnośd, przeżywał
wahania kursu, a czasem bardzo odczuwalnie spadał. Ludzie wzburzeni tymi wahaniami i powszechną
niepewnością, gorączkowo starali się pozbyd pieniędzy i ulokowad swoje mienie w czymś, co
wydawało im się pewniejsze. Tysiące bogaczy wpadało w manię kupowania klejnotów i inwestowania
milionów w te migotliwe skarby, które pozornie nie traciły na wartości i zawsze można je było łatwo
przenieśd. Handel klejnotami rozrósł się do niebywałych rozmiarów. Największe obroty osiągnął
w kurortach, gdzie poza normalnym kręgiem międzynarodowej klienteli wytworzył się nowy nurt:
interesy z tymi, którzy nie kupowali, ale zmuszeni byli sprzedawad. To właśnie strach przed
nagromadzeniem gotówki i stratami z racji różnicy kursów spowodował, że ludzie przywozili jako
rezerwę klejnoty, które następnie w kurortach odsprzedawali. Jaką cenę za nie dostawali, to już inna
sprawa. Znawcy interesów Stawiskiego twierdzili, że ludzie będący w potrzebie otrzymywali mniej
więcej jedną ósmą rzeczywistej wartości. A w pobliżu wielkich kasyn gry zawsze było dużo ludzi,
którzy na podróż do domu musieli szybko sprzedad klejnoty.

To wszystko przeczuł Stawiski dzięki swojej znajomości środowiska kurortów i kasyn i na tej
„gorączce” klejnotów zbudował swój pierwszy plan. Etablissements Alex nazywała się jego nowa
spółka, którą założył dla tych właśnie celów. Wspólnikami byli: on, przyjaciel Hayotte, ojciec
Hayotte'a i pan de Chevert. Ten „szlachcic” nazywał się w rzeczywistości Saunois i był jednym
z najsprytniejszych członków szajki Stawiskiego. Komisarz Bayard skorzystał raz z donosicielskiej
oferty Stawiskiego. W Brukseli zostały skradzione jakieś papiery wartościowe, istniało podejrzenie, że
złodzieje będą je sprzedawad nielegalnie w Paryżu. Bayard polecił Stawiskiemu zwrócid uwagę na tę
sprawę, a Stawiski powierzył to zadanie Saunois. Ten rzeczywiście wyniuchał na giełdzie, że papiery
pojawiły się w obiegu i zgodnie z poleceniem swego szefa zgłosił to komisarzowi Bayardowi. Był to
jeden z wyczynów, dzięki którym Stawiski przyjął go na wspólnika firmy Alex. Przedsiębiorstwo, które
nie miało zamiaru ograniczad się do uczciwego handlu klejnotami, wydawało im się niepewne: przez
ostrożnośd przybrali więc pseudonimy. Stawiski nadał sobie nazwisko Boitel i na nie wynajął
rezerwowe mieszkanie-kryjówkę na rue Laborde. Saunois przezwał się Chevert, a po jakimś czasie
pasował się na de Chevert, żeby to lepiej brzmiało.

Jedynym faktycznym znawcą handlu klejnotami w firmie Alex był Samuel Cohen Starszy, który przez
całe swoje życie handlował diamentami i miał dobre kontakty ze starymi szlifierniami w Amsterdamie
oraz miejsce na aukcji diamentów w Amsterdamie i Antwerpii. Ów Cohen miał za zadanie jeździd
z polecenia Stawiskiego do Belgii i Holandii, żeby kupowad drogie kamienie, ewentualnie również
sprzedawad klejnoty we Francji.

Handel klejnotami był jednak tylko pierwszym zadaniem spółki Alex; w jej statucie widniało poza tym,
że może się zajmowad „kupnem i sprzedażą wszystkich surowców, wszystkich towarów
jakiegokolwiek typu i pochodzenia, prowadzid wszelkie transakcje handlowe, finansowe,
przemysłowe, zajmowad się ruchomościami i nieruchomościami”. Jak widad, Stawiski otwierał sobie
furtką do każdej spekulacji i każdego przedsięwzięcia, do którego nadarzyłaby mu się okazja. I to
wszystko z zakładowym kapitałem spółki Alex, który na milionowe interesy z klejnotami wynosił -
175 000 franków.
Ale jaki tam Stawiski? Od momentu, kiedy Sergiej Aleksander Stawiski dogadał się po przyjacielsku
z policją, pogrzebana została cała szpetna przeszłośd związana z tym nazwiskiem. Nazwisko Stawiski
pojawiało się może raz na pół roku w wezwaniach na rozprawę, na którą oskarżony nie stawiał się
z powodu choroby i którą odraczano. Poza tym na świecie istniał tylko pan Sasza Aleksander - nowe
życie, nowy człowiek, nowe nazwisko. I kto widział migotliwe sklepy firmy Alex w Cannes, w Biarritz,
w Touquet i w tych samych miejscowościach widział, jak pan Sasza Aleksander, Piękny Aleksander
ucztuje, gra i żyje, ten wiedział, że Alex i Aleksander to jedno i to samo i guzik go obchodziły
pomówienia cudzoziemca a la Moro, że Alex to wprawdzie Aleksander ale Aleksander to Stawiski.

Widzimy zatem pana Saszę Aleksandra na czele mocno rozgałęzionej i znakomicie prosperującej firmy
Alex. Krążyło wówczas mnóstwo historyjek o metodach, które on osobiście wprowadził do tego
starego jak świat rzemiosła. Zacytujmy bodaj jedną, która zawiera pewien trick, chod to nie Sasza
Aleksander był jego wynalazcą. Tak opisywał to swego czasu paryski „Intran”:

Aleksander odwiedził w prowincjonalnym mieście jubilera i kupił od niego broszkę za 100 000
franków. Nie targował się, zapłacił, zażądał najwytwomiejszej szkatułki na klejnot, a w koocu po
pewnym wahaniu powiedział jubilerowi w zaufaniu:

- Proszę wygrawerowad na kasetce takie oto inicjały. To prezent dla jednej mojej przyjaciółki.
Chciałbym, żeby szkatułka była warta klejnotu.

Dostarczono mu zatem klejnot w kasetce z inicjałami jego kochanki, ale wkrótce Aleksander przybiegł
do jubilera w stanie skrajnego zdenerwowania i wyrzucił z siebie:

- Ładna historia... żona... Ale nie mogę panu tego opowiedzied. Krótko mówiąc, musi mi pan zdobyd
identyczną broszkę i identyczną szkatułkę.

- To, niestety, niemożliwe - odpowiedział jubiler. - Ja nie mam takich kamieni.

- To nieważne. Musi je pan znaleźd, zdobyd, odszukad! Niech pan szuka, zapłacę każdą sumę! Niech
się pan nie waha przed żadnymi wydatkami!

- Och - pokiwał głową jubiler - to będzie trudna sprawa i będzie to o wiele droższe. Ta broszka to był
zakup okazyjny.

- Powtarzam panu, na cenie mi nie zależy - stwierdził Aleksander - tylko szybko, szybko, szybko!

Po kilku dniach przyszedł do jubilera handlarz i zaproponował mu drogie kamienie. Jubiler obejrzał je
i z radością odkrył wśród nich diamenty, które wyglądały właśnie tak jak te, z których zrobiona była
sprzedana Aleksandrowi broszka. Jubiler wybrał zatem cały komplet i zapytał o cenę. Handlarz żądał
dwieście tysięcy franków. Jubiler zatelefonował do Stawiskiego.

- Zastrzegłem sobie dobę do namysłu. Mogę panu dostarczyd identyczną broszkę, ale będzie
kosztowad dwieście pięddziesiąt tysięcy franków!

Odpowiedź była krótka i rozkazująca:

- Kupid!
Jubiler zapłacił za diamenty, kazał zrobid kasetkę i broszkę. Po dwóch dniach dostał depeszę: „praca
zbyteczna, okazja przepadła, klientka zmarła.”

Krótko mówiąc, Aleksander kupił za sto tysięcy broszkę, a za dwieście tysięcy sprzedał diamenty z niej
temu samemu jubilerowi.

Powiedzmy sobie szczerze, że ta historyjka z paryskiej popołudniówki jest bardziej podobna do


któregoś z amerykaoskich opowiadao O'Henry'ego niż do spraw, które rozgrywają się w handlu
klejnotami. Ale są i inne triki, na których się Stawiski znał, a także przygody, zachowane w suchych,
urzędowych raportach. Możemy przytoczyd taką sprawdzoną historię z kroniki policyjnej w Cannes
z roku 1929.

Jak już wspomnieliśmy, firma Alex miała w Cannes swoją jubilerską filię. Kierował nią ojciec naszego
Hayotte'a, Emil Hayotte, a księgowym był tam pan de Chevert-Saunois. W nocy na 5 marca 1929 roku
przedsiębiorstwo zostało okradzione. Złodziej zdobył kluczyk od sejfu, zgarnął 230 000 franków
w gotówce oraz klejnoty za 2 800 000 franków i zniknął bez śladu. Ponieważ na drugi dzieo okazało
się jednocześnie, że zniknął i pierwszy ekspedient firmy Aleksander Smilovici, więc jego oskarżono
o kradzież, ale niestety nigdy go nie znaleziono. Firma Alex była ubezpieczona na wypadek kradzieży
na wysoką sumę i instytucja ubezpieczeniowa po zakooczonym śledztwie wypłaciła spółce Alex
równowartośd straty.

Dopiero później, kiedy wyszły na jaw wszystkie oszustwa Aleksandra Stawiskiego, ludzie w Cannes
przypomnieli sobie tę historię i przypomnieli ją również gazetom z pytaniem, czy i ta kradzież nie
została sfingowana ze szkodą dla instytucji ubezpieczeniowej. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że
do dziś nikomu nie przyszło do głowy, że ów zbiegły Smilovici to jeden z tych rumuoskich huncwotów,
którzy jeszcze przed trzema laty pracowali ze złodziejską szajką Stawiskiego w Paryżu. Pytanie, czy
milionowa kradzież w Cannes była sfingowana, w świetle tych faktów przestaje byd pytaniem.

Ale wtedy nikt nie wątpił w to, że szacowna firma Etablissements Alex pod numerem 55 na bulwarze
Malesherbes to znakomite, solidne przedsiębiorstwo, a Sasza Aleksander podtrzymywał swoim
zachowaniem to mniemanie. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że:

1. miał do dyspozycji jeszcze ukrytą częśd pieniędzy z wcześniejszych przestępstw;


2. że stale jeszcze potrafił zdobywad większe sumy pieniędzy metodami podobnymi do wyżej
wymienionych;
3. że z szerokim gestem manipulował akcjami swoich pomniejszych spółek;
4. że handel drogimi kamieniami i klejnotami i tak się wtedy opłacał;
5. że poza gotówką i gwarancjami potrafił dzięki nienagannym manierom i renomie firmy
uzyskiwad kredyty od dostawców;

- to w tym wszystkim razem możemy znaleźd wytłumaczenie faktu, że oszust ten w dwa lata po
warunkowym wypuszczeniu z aresztu śledczego obracał klejnotami o wartości kilkudziesięciu
milionów franków. To leżało w jego planach: nie bawid się zbyt tanim towarem, od którego zaczynał
w P’tit Pot, tylko obracad wielkimi sumami, milionami, których stały obieg umożliwiał życie na
zupełnie innym poziomie.

Zdarzały się oczywiście i takie momenty, kiedy trzeba było na gwałt zdobyd pieniądze, by
niepostrzeżenie usunąd klin, który dostał się w tryby rozpędzonej machiny. Ale stary Cohen
uświadomił Aleksandra, w jaki sposób radzą sobie jubilerzy w takich sytuacjach: od czego są na
świecie lombardy? Towar o milionowej wartości Aleksander miał, chodziło tylko o to, żeby znaleźd
lombard dośd bogaty i obrotny, który mógłby mu na jego zastaw natychmiast ten milion wypłacid. I
tak razem z Etablissements Alex otwarła się przed Stawiskim droga do współpracy z lombardami,
droga, o której początkowo nie myślał, ale która w koocu doprowadziła go do największych w jego
karierze oszustw. Zanim jednak do tego dojdziemy, musimy zobaczyd, jak tymczasem rozwijał swoją
działalnośd i w innych dziedzinach i jak ten zwolniony warunkowo więzieo porastał w piórka również
na niwie towarzyskiej.
Compagnie foncière - Stawiski w otoczeniu dostojników - generał
Bardi de Fourtou - gubernator Północnej Albanii - Aleksander Wielki i
Aleksander II - zięć generała - Stawiski & Stawiski - stumilionowa
pożyczka

Mądre szachrajskie rady, których kiedyś oszust Himmel udzielał oszustowi Stawiskiemu, padły na
urodzajną glebę. Trwało to wprawdzie kilka lat, ale jeżeli weźmiemy pod uwagę, że jego nowa kariera
zaczęła się od dna celi więziennej dopiero na Nowy Rok 1928, to musimy podziwiad niewiarygodne
tempo jego drapieżnego pięcia się w górę. Bo oto już 15 kwietnia 1929 roku zwołał
w pomieszczeniach spółki SIMA założycielskie zebranie nowej instytucji o pięknej i dźwięcznej nazwie
Compagnie foncière d'entreprises et travaux publics - Spółka Parcelacyjna dla Instytucji Robót
Publicznych. Ale nie chodzi tu o nazwę, tylko przede wszystkim o udziałowców. Spółka, jak zaraz
zobaczymy, była całkowicie w rękach Stawiskiego, ale do jej rady nadzorczej ten wielki oszust -
w szesnaście miesięcy po opuszczeniu więzienia - wprowadził szereg znanych osób.

Na prezesa spółki wybrany został pan Hudelo, były prefekt policji, Komandor Legii Honorowej. Jego
zastępcą został generał Albert Bardi de Fourtou, Oficer Legii Honorowej, a radcą prawnym generała
był Camille Chautemps, późniejszy premier, który skrachował właśnie przez aferę Stawiskiego. W
radzie nadzorczej znaleźli się poza tym: Alfred Wurtz, były inspektor generalny Ministerstwa
Finansów, Komandor Legii Honorowej, Enrique Dorn y de Alsua, były minister pełnomocny Republiki
Ekwadoru w Paryżu, Wielki Oficer Legii Honorowej, Emil Blanchard, dyrektor urzędów rolniczych
w departamencie Seine-et-Oise, Oficer Legii Honorowej, Pierre Linerés, prefekt honorowy, Komandor
Legii Honorowej, Victor Dargent, mer Romainville i sędzia pokoju, Léon Georges Cachard, bankier
i wielu innych, niemal wszyscy z baretką Legii. Wśród nich bynajmniej nie na ostatnim miejscu znalazł
się szlachcic Edouard de Cazenave, który był równocześnie głównym księgowym spółki, facet bez
grosza w pełni utrzymywany przez Stawiskiego, który mimo to zakupił niewiarygodne ilości akcji -
zapewne za pieniądze lub na rachunek Stawiskiego. Dopowiedzmy liczby: de Cazenave dostawał 2500
franków miesięcznie, majątku nie posiadał, a zakupił 19 800 z dwudziestu tysięcy akcji.

W jaki sposób awanturnik w rodzaju Stawiskiego zdołał pozyskad udział takich osobistości? Żądza
władzy i chęd zysku były tymi dwiema czarodziejskimi dźwigniami; do tego należy dodad wielkopaoski
styl Aleksandra i demagogiczne wykłady o wspaniałych perspektywach spółki. I wreszcie sprytnie
postarał się i o to, żeby zaraz na początku mied jakąś przynętę. Jedną z nich był egzotyczny
ekwadorski dyplomata, starzec bez pieniędzy, ale przyjmowany w najlepszym towarzystwie; przy
innej okazji powiemy, jak bardzo Stawiski miał w garści tego operetkowego dyplomatę Enrique Dorn
y de Alsua. Drugą błyszczką był ów generał Bardi de Fourtou. Kiedy sprawa Stawiskiego pękła,
premier Chautemps ujął się w parlamencie za swoim klientem, który podobno miał za sobą chlubną
karierę wojskową i jedynie z powodu nieznajomości ludzi i układów dał się namówid na udział
w podejrzanych spółkach. Pan Chautemps pełnił swego czasu przy nim funkcję radcy prawnego
podobno tylko po to, żeby go uchronid przed stratami, powstałymi w wyniku tego pochopnego
udziału.

Zostawmy żołnierzowi jego honor. Bardi de Fourtou poszedł w roku 1914 na front jako szef 4 eskadry
strzelców afrykaoskich, został awansowany na podpułkownika, następnie pułkownika i cztery razy
otrzymał pochwałę za męstwo. Potem wysłano go do Skadaru jako dowódcę wojsk sprzymierzonych
i mianowano gubernatorem północnej Albanii. Po wojnie dostał nominacją na szefa sprzymierzeoczej
komisji kontroli w Bułgarii, otrzymał rangą generała i wrócił do Francji w roku 1922. Prezydent
Millerand mianował go dowódcą 4 lekkiej brygady w Rambouillet, ale po roku Bardi de Fourtou był
już rezerwistą.

Zostawmy żołnierzowi jego honor. Ale w kwestii tego niewinnego udziału w oszukaoczych
przedsięwzięciach wypadałoby coś dorzucid. Z mowy pana Chautemps wynikało bowiem, że generał
wpadł w ręce Stawiskiego z powodu nieznajomości życia cywilnego i dlatego musiał byd pod ochroną
pana Chautemps. Tak jednak nie było, biedny generał już przed trzema laty zaplątał się w sprawy
dwóch innych spółek finansowych, które działały niezgodnie z prawem i ich prezesów postawiono
przed sądem. Wówczas Bardi de Fourtou został skazany na grzywnę 3000 franków i zobligowany do
wyrównania szkód, drugi urzędnik natomiast dostał osiem miesięcy więzienia. Mimo tych żałosnych
doświadczeo z nikczemnymi cywilami pan generał wpadł po raz drugi w ręce Stawiskiego, gdy tylko
zapachniała mu funkcja radcy. Ale to nie tylko to - już po śmierci Stawiskiego wybuchła mniejsza
wprawdzie, ale równie klarowna sprawa innego oszusta finansowego, który jak na ironię nazywał się
Georges Aleksander (w gazetach pisali o nim Aleksander II, Stawiski był natomiast nazywany
Aleksandrem Wielkim), a w rachunkach i wykazach tego oszusta figurowało, że wypłacił
wspomnianemu Bardi de Fourtou ogółem 670 000 franków. A to nie wskazywałoby na naiwnośd
w kwestiach finansowych.

Wydaje się jednak, że Sergiej Aleksander trzymał w szachu swojego generała również i z innych
powodów. W roku 1927, niedługo po założeniu wielkiej firmy jubilerskiej Stawiskiego, przyjechał do
Lorientu jakiś pan Cachard, który osiedlił się tam jako przedstawiciel Etablissements Alex i zajmował
się kupnem i sprzedażą drogich kamieni, chod innymi interesami też nie gardził. Po niespełna dwóch
latach pan Cachard zniknął, zostawiając po sobie mnóstwo intryg i nie zapłaconych pożyczek; tylko
jeden bank - Narodowy Bank w Morbihan - poniósł stratę 100 000 franków. Ów pan Cachard został
później ujęty i skazany na więzienie. Cała ta historia byłaby dla nas bez znaczenia, gdyby nie wyszło
na jaw, że ten czcigodny przedstawiciel firmy Alex był zięciem generała Bardi de Fourtou. Nie trzeba
długo myśled, by stwierdzid, że Stawiski nie zatrudniał go jako reprezentanta firmy wyłącznie dla jego
pięknych oczu i że jeżeli głosił potem w Loriencie, że jego firma też poniosła straty, to przyjął to
niespodziewane manko z lekkim sercem. Bardziej prawdopodobne jest bowiem, że generalskiego
zięcia doprowadził do zguby, by po pierwszym fałszywym kroku mied teścia w garści.

Bardi wykazał się niestety absolutną nieznajomością cywilów obu płci. Nie tylko wytrwał w
Compagnie foncière mimo żałosnych wyników jej działalności, ale nawet upodobał sobie jej lokal
i zaprzyjaźnił się serdecznie z przydzielonym sobie urzędnikiem. Tak serdecznie, że przez długi czas
widywano pana generała w kawiarence na rue St. Georges z tym urzędnikiem i jego kochanką,
zatopionych w przyjacielskiej rozmowie. Szczególnie panienka miała na pana generała wyraźny
wpływ; jest to interesujące jedynie dlatego, że ten urzędnik był jednym z najbardziej oddanych
wspólników Stawiskiego. Lucien Voix, podejrzany typ, pomagał Stawiskiemu przy ucieczce w Alpy
francuskie w owym fatalnym grudniu, a Lucienne Alméras, jego kochanka, była ze Stawiskim niemal
do ostatniej chwili życia w jego kryjówce.

Byli to najbliżsi przyjaciele byłego gubernatora północnej Albanii. Później ten kolonialny bohater
i bałkaoski dostojnik został wykluczony z armii francuskiej. Nie tylko bowiem udowodniono mu udział
w różnych spekulacjach - ba, zaprezentował się również jako zwykły łobuz. Pobił na ulicy fotografa
inwalidę, który fotografował go podczas opuszczania sądu. Obrona pana Chautemps była zatem
jedną z jego najmniej udanych mów.

Spółka parcelacyjna powstała, jak powiedzieliśmy, w kwietniu 1929 z kapitałem zakładowym


2 500 000 franków. Miała lokal w tym samym budynku co Etablissements Alex, przedsiębiorstwo
jubilerskie Stawiskiego, i SIMA, starsza spółka Stawiskiego, służąca do interesów wszelkiego typu.
Zaledwie powstała spółka parcelacyjna, a już Stawiski zwołał zebranie rady nadzorczej, która na jego
propozycję postanowiła, że obie spółki, Compagnie foncière i SIMA, będą ściśle ze sobą
współpracowad. Główny wszakże ich cel był inny: na podstawie zainteresowania okazanego spółce
parcelacyjnej, Stawiski przeforsował zwiększenie jej kapitału do dziesięciu milionów franków; to
podwyższenie dokumentował tym, że przeniósł tu jako dalszy wkład swoje akcje ze spółki SIMA. Ich
wartośd w tym czasie budziła duże zastrzeżenia, ale dziwna fuzja stała się faktem. Pierwsze walne
zebranie spółki parcelacyjnej uchwaliło, że generalnym reprezentantem i dyrektorem wszystkich akcji
zostanie sam pan Sergiej Aleksander. Trzeba to właściwie zrozumied: do tej pory Stawiski trzymał się
na uboczu. On założył spółkę, dał jej tak znakomitą radę nadzorczą, że władze nie mogły zgłaszad
żadnych pretensji, kapitał też nie był aż taki wielki, żeby wzbudzad podejrzenia. Kiedy to się udało, to
bez centyma wkładu, a przecież formalnie bez zarzutu, podwyższył kapitał zakładowy do dziesięciu
milionów, czyli sumy, która już coś znaczyła. W tym samym momencie kazał sobie przekazad wszelkie
pełnomocnictwa i decydował o interesach spółki zupełnie sam, chod na zewnątrz widziało się tylko
tych prefektów, oficerów i dostojników, którymi firmę otoczył.

Co było zatem zadaniem tej spółki? Dla władz program rysował się przede wszystkim jako pomoc dla
budownictwa w postaci dogodnych zaliczek; członkowie spółki widzieli jednak przed sobą wspaniałe,
ale i niekiedy zupełnie zwariowane programy. I tak na przykład generał Bardi de Fourtou przyszedł
z propozycją, żeby spółka kupiła parcele za murami miasta Perpignan, a następnie wymusiła prawo
zburzenia średniowiecznych baszt i zrównania z ziemią wałów obronnych. Na sprzedaży parcel
połączonych z miastem można by zarobid miliony. Stawiski zgodził się na to bez gadania i pozwolił
staremu naiwniakowi molestowad władze, żeby pozwoliły zburzyd to, co stanowiło o charakterze
Perpignan. Serge Aleksander myślał na razie o innych sprawach. Spółka parcelacyjna powinna przede
wszystkim zacząd działad za granicą. Miał na myśli Belgię, Luksemburg i Hiszpanię i zaczął pracowad
nad zorganizowaniem filii, które mogłyby zmobilizowad kapitały tych krajów, do których dołączyłby
na prawach pierwszeostwa kapitał macierzystej spółki, który składał się, jak wiemy, w większości
z bezwartościowych papierów Stawiskiego. Powiemy jeszcze później, jak rozgrywały się te
marginesowe, zagraniczne spekulacje Stawiskiego; poza tym Aleksander planował również zamach na
potężne rezerwy finansowe Francji.

We wrześniu 1929 roku jego Compagnie foncière, spółka parcelacyjna, rozpisała pożyczkę publiczną
na ni mniej, ni więcej tylko równe sto milionów franków. Te pieniądze miały byd uzyskane ze
stopniowej sprzedaży 200 000 obligacji po 500 franków. Było to zatem przedsiębiorstwo niemal
paostwowe, w którym każdy konduktor mógł złożyd swoje oszczędności. Tym bardziej że wspaniale
się reklamująca spółka obiecywała siedmioprocentowy zysk, a poza tym gwarantowała
w prospektach, że spółka Confiance, co znaczy zaufanie - Stawiski bardzo dbał o sugestywne nazwy -
w każdej chwili odkupi te obligacje z powrotem. Oddajmy sprawiedliwośd Francji: wiadomo, że pewni
obserwatorzy policyjni, komisarz Pachot, brygadier Gripoix, komisarz Cheron, od pierwszej chwili
zwracali uwagę Ministerstwa Finansów na podejrzane kombinacje w spółkach, za którymi
najwyraźniej stał Stawiski. Minister finansów Paul Reynaud zarządził nawet śledztwo, ale wynik tych
wszystkich poszukiwao odleżał się w ministerstwie dwa lata, zanim sporządzono przeciwko spółce
parcelacyjnej akt oskarżenia i to zarówno o oszustwo, jak i o przekroczenie przepisów o wydawaniu
obligacji. Wcześniej jednak były pewne zakulisowe naciski na czołowych akcjonariuszy, którzy ze
strachu przed władzami wstrzymali dalszą sprzedaż obligacji, a Stawiskiemu odebrali jego
nieograniczone pełnomocnictwo do kierowania spółką. Jako jej założyciel został oczywiście
w przedsiębiorstwie i kazał sobie na jego adres posyład korespondencję.

W ten sposób cicha interwencja urzędów finansowych uratowała francuskim ciułaczom wielkie sumy.
Pożyczka była przecież tak nęcąca i Sergiej Aleksander reklamował ją tak sprytnie, że w ciągu kilku
tygodni, zanim wmieszały się w to władze, sprzedano obligacji za trzydzieści milionów franków.
Wszystkie te pieniądze zainkasował Stawiski. Naturalnie przepadły i ta wielka suma stanowi jedną ze
szkód, które poniosło francuskie społeczeostwo w wyniku kilkuletniej działalności Stawiskiego.

Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że z tych trzydziestu milionów potrafił jednym eleganckim
cięciem odkroid całą połowę. Kiedy bowiem zobaczył strumieo pieniędzy płynący do Compagnie
foncière, postanowił, że ponieważ ta spółka zawdzięcza swój rozkwit spółce SIMA, która przecież
pomnożyła jej kapitał, to teraz tę macierzyoską opiekę należy z córczyną wdzięcznością odpłacid.
SIMA - to znaczy Stawiski - ogłosiła, że teraz ona zwiększy swój kapitał o całe piętnaście milionów
franków, a Compagnie foncière - to znaczy Stawiski - zdecydowała, że ten kapitał w niej złoży. I za
niecały rok w obecności wielu dostojnych członków rady nadzorczej dowcipny prestidigitator Stawiski
za bezwartościowe papiery swojej bankrutującej spółki stał się nieograniczonym władcą ich spółki,
a w dodatku zdmuchnął im jednym gestem piętnaście milionów, które w gotówce przekazał do kas
swojej firmy SIMA.

Komisja sądowa, która po śmierci Stawiskiego miała spisad jego majątek, przejrzała wszystkie jego
potężne, obracające setkami milionów instytucje i w ciągu kilku godzin znalazła w spółce SIMA
czternaście franków, w Compagnie foncière więcej, bo czternaście franków pięddziesiąt centymów.
Poza tym rozbite, połamane sprzęty biurowe, kilka zniszczonych maszyn do pisania i niedostępną
kasę bez klucza. Kiedy sędzia Demay kazał ją otworzyd palnikiem, znalazł w niej 470 akcji hiszpaoskiej
cementowni w Bilbao po 40 franków i jeszcze kilka obligacji, w sumie za mniej więcej 20 000 franków.
To było wszystko, co zostawił Stawiski z tych trzydziestu milionów.
Kierunek: lombardy - dyrektor Desbrosses i mer Turbat - szmaragdy z
Etiopii - fikcyjna filia - pałac sportu w Cannes - na dzień przed ręką
sprawiedliwości

Zostawiliśmy jubilerską historię Serge Aleksandra, czyli jego Etablissements Alex w okresie, kiedy
firma zaczynała mied kłopoty i kiedy stary Sam Cohen poradził Stawiskiemu, żeby poszukał pomocy
w lombardach. Stawiskiemu wystarczył sam pomysł do zbudowania na jego kanwie całej szachrajskiej
kampanii.

Przede wszystkim natychmiast przyszło mu do głowy, że gdyby miał dobre układy z lombardem, to
pod dobry zastaw mógłby dostad więcej niż połowę ceny szacunkowej, jak to się zwykle praktykuje.
Gdyby jednak miał bardzo dobre układy, to mógłby dostad niezłą pożyczkę i na niedobry zastaw;
a gdyby miał znakomite układy, mógłby taki lombard popierad i odwrotnie. Chodziło zatem o jedno:
znaleźd odpowiednią instytucję. Wiemy już, że połowę swego ryzykanckiego życia Stawiski spędził na
południu Francji, między Cannes a Biarritz, pilnując swoich jubilerskich interesów, a głównie grając
namiętnie w nadmorskich kasynach w bakarata. Szukał zatem jakiegoś punktu między Paryżem
a południem i wybór jego padł na Orlean.

Lombardy we Francji to poważne instytucje miejskie. Orlean miał również swój lombard i Stwiskiemu
chodziło obecnie o to, żeby znaleźd w jego zarządzie zaprzyjaźnionych sprzymierzeoców. Kilka
krótkich wizyt w mieście i pierwsze znajomości przyniosły spodziewane owoce. Przede wszystkim
zaprzyjaźnił się z pracownikiem lombardu, którego przy swoich talentach towarzyskich zupełnie
oczarował. Ten człowieczek, który pracując dla swojego miasta prowadził życie skromne i pełne
wyrzeczeo, został zupełnie przez Stawiskiego pozyskany za cenę co najmniej dziwną: za koszyk ostryg
i leśny róg, który pan Aleksander kupił i podarował temu miłośnikowi instrumentów dętych. Przy
pomocy tego urzędnika Stawiski osiągnął tyle, że zaprzyjaźnił się z dyrektorem lombardu Fernandem
Desbrosses, który wkrótce zaczął niezwykle pozytywnie oceniad plany wielkich interesów, jakie pan
Aleksander przed nim roztaczał. W celu pełnego ich rozwinięcia trzeba było jeszcze pozyskad mera
miasta. Pan Eugén Turbat, mer Orleanu, był ogrodnikiem, hodowcą róż. Stawiskiemu nie było trudno
wejśd z nim w kontakt: poszedł do niego zamówid róże do swojej will!, porozmawiał sobie z nim
o jego różanych plantacjach i tak się dogadali, że pan Aleksander zaprosił mera na obiad. A potem
rozmawiali już o wszystkim, również o finansach miasta, pan Aleksander, wielki paryski finansista
sypał interesującymi radami, które miały pomóc miastu dojśd do pieniędzy, a w koocu wysunął
propozycję, żeby wspólnymi siłami wyciągnąd większe fundusze z miejskiego lombardu. Pan Turbat,
początkowo zachwycony, w tym punkcie jednak się przestraszył, ponieważ spekulowanie zastawami
przekraczało granice jego uczciwości. Nie chciał o tym w ogóle rozmawiad i chociaż Serge Aleksander
zapewniał go, że plany, które chce mu zaproponowad, są absolutnie legalne, to jednak mer
oświadczył, że o tym musiałaby zadecydowad cała rada miasta, a rada miasta nie życzy sobie żadnych
naciąganych transakcji z zastawami.

Stawiski musiał się zatem pogodzid z tym, że „znakomitych układów” z orleaoskim lombardem nie
osiągnął i że nie będzie mógł przeprowadzid tutaj swojej wielkiej kombinacji lombardowej. Tym
niemniej pozycja, którą zdobył pozyskawszy dyrektora i rzeczoznawcę, była taka silna, że chciał
wykorzystad bodaj to. Panowie szybko się przekonali, że słowa Serge Aleksandra nie były płonne.
Dnia 27 czerwca 1929 roku Aleksander przywiózł do ich instytucji walizkę, której zawartośd po
otwarciu rozbłysła. Było w niej kilkaset szmaragdów pierwszorzędnej jakości. Urzędnicy ocenili je na
dwadzieścia do trzydziestu milionów franków. Jak długo firma istniała, nie miała jeszcze takiego
zastawu, a sami urzędnicy nigdy nie widzieli takiego skarbu.

- Są to szmaragdy ze skarbca koronnego pewnego obalonego władcy - wyjaśniał pan Aleksander,


a urzędnicy rozumieli, że tylko w ten sposób można dojśd do bogactwa. W rzeczywistości nie chodziło
wprawdzie o skarbiec koronny, ale pochodzenie szmaragdów jest swoją drogą ciekawe: Stawiski kupił
je od pewnego dyplomaty etiopskiego. W Orleanie zgodzili się pożyczyd na nie 10 400 000 franków.
Aleksander nawet nie chciał gotówki, której lombard nigdy w takiej ilości nie miał. Wystarczyły mu
listy zastawne, stos potwierdzeo na mniejsze kwoty, które lombard zobowiązał się przy
przedstawieniu listu wypłacid. Można sobie wyobrazid, że Aleksander odwdzięczył się przyzwoicie za
szybkie przeprowadzenie operacji i że cały personel był od tej chwili absolutnie oddany
wszechmocnemu magnatowi. Szczególnie, że Aleksander wykupił klejnoty w terminie.

Kiedy przyszedł po raz drugi z tym samym zastawem, operacja trwała o wiele krócej. Kiedy przyszedł
po raz trzeci, niemal już nie spojrzeli na jego królewskie szmaragdy. Tak więc orleaoski lombard
wypłacił mu podczas tego roku w sumie 29 604 640 franków, które otrzymał z powrotem, a interesy -
ciągle z tą samą kupą szmaragdów - toczyły się dalej. Tyle że pan Aleksander nalegał na wypłacenie
coraz większej kwoty, aż wreszcie osiągnął to, że wycenili mu zastaw na 30 milionów i wypłacili
połowę. On jedyny wiedział, że w tym czasie to już od dawna nie były te szmaragdy, które w zeszłym
roku tak dokładnie oglądali. Przede wszystkim stwierdzono, że cały ostatni zastaw ważył 728 karatów,
a zatem wartośd tego zielonego skarbu była znacznie zawyżona. Komisarz Pachot był w dodatku
przekonany, że to już w ogóle nie były szmaragdy, tylko imitacje i że prawdziwe klejnoty Stawiski
ukrył gdzie indziej.

Tymczasem jednak gigantyczny wzrost obrotów w lombardzie orleaoskim wzbudził pewne


podejrzenia. Stawiski początkowo zadowalał się listami zastawnymi, ale potem, kiedy opanował już
zarząd lombardu, żądał gotówki. Dyrektor poprosił zatem radę miejską, żeby ze względu na
spodziewane zyski zezwoliła mu na limit obrotów do 23 milionów. Zacni ojcowie miasta przerazili się
jednak tej kwoty i wydali zezwolenie na dwanaście milionów. Tę kwotę dyrektor Desbrosses pod
naciskiem Stawiskiego przekroczył. Rozwój wydarzeo doprowadziłby Orlean do ruiny, gdyby nie fakt,
że ogromne obroty, osiągane przez lombard, wzbudziły popłoch w Związku Samorządnych
Lombardów.

Impuls przyszedł z innej strony. Stawiski nie zadowolił się „normalnymi” interesami z lombardem w
Orleanie. Jak tylko pokumał się z dyrektorem Desbrosses, zapragnął wykorzystad tę sytuację jeszcze
intensywniej. Miał, jak wiemy, sklep firmy Alex w Cannes. I nagle przy nim pojawiła się w roku 1929
filia miejskiego lombardu orleaoskiego i poprzez intensywną kampanię reklamową zwracała uwagę
mieszkaoców na swoją działalnośd. Niewielka agenda lombardu w Cannes była związana z miejskim
lombardem w sąsiedniej Nicei. Dyrektor tej firmy Edouard Médicin zauważył owe ogłoszenia i zaczął
się wywiadywad ostrożnie, o co tu chodzi. I stwierdził, że istotnie wbrew wszelkim przepisom, które
ograniczają działalnośd lombardów do jednego okręgu, w Cannes została otwarta filia firmy
z odległego Orleanu, że pożycza pieniądze pod zastaw i że jej dyrektorem jest jakiś pan de Chevert.
Nazwisko tego urzędnika nie było Médicinowi znane, chociaż jako wieloletni pracownik centrali
francuskich lombardów znał niemal wszystkich szefów wszystkich instytucji. Nam wszakże jest znane,
ponieważ ów pan de Chevert z Cannes to ten sam pan de Chevert, który był jednym ze wspólników-
założycieli jubilerskiej firmy Alex. Stawiski łatwo przeforsował przez skorumpowanego dyrektora
przyjęcie Sanois-Cheverta na komisarza i oddelegowanie go na stanowisko szefa w filii w Cannes. Jej
uczciwa działalnośd nie mogła mied żadnego znaczenia, ale w planach Stawiskiego stanowiła ważną
flankę: w bezpośrednim sąsiedztwie firmy Alex, w której byli trzej ludzie z jego szajki, znalazła się
teraz filia lombardu, którą miał już również w garści, tak więc oszukaocze zastawianie klejnotów
prawdziwych i podrabianych, lub po prostu fałszywych, mogło się dokonywad niemal z ręki do ręki. A
ponadto Stawiski był tu stałym gościem aż za często, występował jako Serge Aleksander i to bardzo
okazale, grał o setki tysięcy i starał się zapuścid korzenie w Cannes również jako wielki przedsiębiorca.
Przy wszystkich tych, od podstaw niepewnych, ryzykownych i niebezpiecznych kombinacjach wielką
podporą był dla niego fakt, że miał w mieście w tajemnicy przed innymi dwie firmy z oddanymi
ludźmi, którzy zapewniali mu rezerwy, umożliwiali dyskretny udział w innych, nieczystych
spekulacjach i byli jednocześnie jego wywiadem i ochroną. Ta sytuacja doskonale obnaża tajemnicę
pewności działao Stawiskiego oraz fakt, że przy złożonych operacjach miał się zawsze na baczności.
Organizował swoje kombinacje na wielką skalę.

O tych wszystkich powiązaniach uczciwy dyrektor prowincjonalnego lombardu nie mógł mied pojęcia;
rozdrażnił go fakt, że wbrew wszelkim przepisom orleaoska koza wlazła w jego kapustę, dlatego też
wystosował do dyrekcji orleaoskiej ostry protest. Otrzymał go jednak Desbrosses, dyrektor lombardu
i sprzymierzeniec Stawiskiego, który odpowiedział dośd hardo. Ale Médicin się nie poddał; przekazał
sprawę władzom, które na podstawie ogólnych przepisów dotyczących organizowania filii kazały
interes zamknąd i odesład pana de Chevert do centrali orleaoskiej. Ta sytuacja posłużyła następnie
Médicinowi za pretekst, żeby na zjeździe pracowników lombardów zaprotestowad przeciwko
posunięciom firmy orleaoskiej i zaproponowad wykluczenie jej ze Związku. Jeżeli mówimy o Cannes,
to wypadałoby przytoczyd jeszcze jedną sprawę. Stawiski miał i inne projekty. W Cannes zawiązała się
spółka, która chciała kosztem trzydziestu milionów franków wybudowad luksusowy Palais des Sports.
Budowę rozpoczęto, ale zabrakło pieniędzy.

Wówczas jako przysłowiowa deska ratunku pojawił się pan Serge Aleksander. Pozyskawszy sobie
dyrektora prac przygotowawczych zawarł z pierwotną spółką umowę, że utworzy nową spółkę, która
pałac razem z pierwszym komitetem wykooczy, a w zamian on dostanie Pałac Sportu w dzierżawę na
trzydzieści lat za dwa miliony rocznie. Spółka finansistów Stawiskiego zjawiła się natychmiast
w komplecie: pan Hayotte i pan Tissier, jej reprezentanci, byli członkami jego szajki. Stawiskiemu nie
chodziło oczywiście o żadne sporty, pałac miał dla niego sens tylko dlatego, że miał zamiar urządzid
w nim kasyno gry, o które zabiegał, gdzie się tylko dało. Ponieważ jednak kasyn w tym rejonie było za
dużo, więc dotychczasowi właściciele potrafili zmobilizowad wszystkie wpływy i osiągnęli tyle, że
władze mimo wysiłku Stawiskiego odmówiły zgody na nową koncesję. Stawiski naturalnie przestał się
interesowad pałacem, na którego budowę wyasygnował tymczasem pięddziesiąt tysięcy franków.
Inwestorzy Pałacu Sportu nie mieli mu z czego tych pieniędzy oddad, więc je Stawiski po prostu
stracił.

Ale tymi drobiazgami nie mógł się zajmowad, ponieważ w Orleanie palił mu się grunt pod nogami.
Propozycja Edouarda Médicina, by wykluczyd lombard orleaoski ze Związku, była sygnałem
ostrzegawczym. Miasto poprosiło Ministerstwo Finansów o kontrolę i jednocześnie zabroniło
dalszych interesów z Aleksandrem. Minister Flandin wysłał kontrolera, który uznał zastawy firmy za
tak podejrzane, że zaproponował ministerstwu wszczęcie śledztwa. Wydarzenia toczyły się tak
szybko, że wtajemniczeni ludzie w Orleanie byli przekonani, iż Serge Aleksander zostanie wkrótce
aresztowany za oszustwo.

I w tym krytycznym momencie, na dwa dni przed przyjazdem sędziego śledczego, diabelski
Aleksander pojawił się w Orleanie i z olimpijskim spokojem wypłacił osłupiałym urzędnikom
piętnaście milionów franków, które tutaj pożyczył, odebrał zastaw i po przyjacielskiej pogawędce
odjechał. Dosłownie o kilka godzin ubiegł sprawiedliwośd, która tutaj by go dosięgła i powstrzymała
wszystkie jego dalsze kombinacje. A te zbawcze piętnaście milionów franków - toż to były te same
pieniądze, które, Jak powiedzieliśmy w poprzednim rozdziale, wypłacił z milionów, które przełożył
czasowo z kieszeni ciułaczy do Compagnie foncière. Zaczęło się wielkie wybijanie klina klinem.
Willa la Forêt - awans towarzyski - zaległy czynsz - gramy va banque -
legitymacja policji

Dziesiątki i setki milionów cudzych pieniędzy zaczęły przepływad przez ręce wielkiego hochsztaplera.
A jak wyglądało w tym czasie jego życie prywatne, jak dostosował się do szybko postępujących zmian,
które z dnia na dzieo nadawały inny kształt całemu stylowi życia niegdysiejszego szantażysty,
pasożytującego na kobietach?

Na to pytanie możemy dad autentyczną odpowiedź. W lipcu 1929 roku Stawiski wynajął dla swojej
rodziny willę pod Vaucresson; w tym małym środowisku ich życie było dośd dokładnie obserwowane
przez wszystkich sąsiadów. Lipiec 1929 - to właśnie okres, kiedy zaczęły się jego spekulacyjne
poczynania na wielką skalę. W tym czasie ulokował w lombardzie orleaoskim szmaragdy za trzydzieści
milionów, w tym czasie był już niepodzielnym władcą w Compagnie foncière i przygotowywał w niej
ową stumilionową pożyczkę, za którą po półtora roku wszyscy czcigodni, wyorderowani członkowie
rady nadzorczej z generałem Bardi de Fourtou na czele zostali skazani na grzywny po dwa tysiące
franków.

W tym czasie widziano pana Serge Aleksandra w Vaucresson w roli wprawdzie zamożnego, ale wcale
nie szastającego pieniędzmi handlowca czy finansisty. Na podstawie ogłoszenia zwrócił się do agencji
pośrednictwa mieszkaniowego Le Bossę w Vaucresson i z zaproponowanych mu willi wybrał jedną,
która nazywała się La Forêt. Po jego śmierci długo opowiadano © tym, jaka to była luksusowa
siedziba, ukryta w tajemniczym gąszczu wielkiego starego parku. Cała ta megalomaoska romantyka
mijała się z prawdą.

La Forêt to spokojna, solidna francuska willa, zbudowana bez szczególnych ambicji


architektonicznych w stylu podobnym do tego, który za czasów naszych przodków nazwany był
„szwajcarskim”, chod ze stylu prawdziwych szwajcarskich górskich posiadłości niewiele mu już
pozostało. Ta rodzinna willa nie odznaczała się nawet szczególnym komfortem wnętrz i nie mogła
gościd rodziny ze zbyt dużą liczbą krewnych. Oprócz urządzonej na modłę bretooską jadalni na
parterze były jeszcze dwa saloniki przyjemnie ozdobione wesołymi tapetami oraz bawialnia; nad tym,
na pierwszym piętrze było kilka sypialni. Poza tym były tu jeszcze trzy pokoiki dla służby,
przybudówka dla ogrodnika, garaż, psiarnia i kurnik. A dookoła wspaniały, rozległy, bujny ogród,
niezbyt zadbany, raczej rodzaj parku angielskiego, czego nie należy mylid z dźwięcznym mianem
określającym bogate, czarowne zakątki siedzib szlacheckich.

To wszystko z pięknymi, eleganckimi meblami w pokojach wynajął Serge Aleksander za 22 000


franków rocznie, zyskując tym samym spokojne schronienie, w którym żona jego mogła bez burz
oczekiwad nowego radosnego wydarzenia, którego się spodziewała. Do tego czasu Stawiscy mieli
tylko urodzonego w więziennym szpitalu syna Klaudiusza, tu, w La Forêt, urodziła im się córeczka
Micheline.

Właścicielkami willi były dwie siostry, z których jedna uzgadniała kilkakrotnie z nowym lokatorem
przeprowadzenie pewnych ulepszeo. Prosił na przykład o zezwolenie na wybudowanie garażu na
drugi samochód.
- Pan Aleksander - mówiła ta dama - był mężczyzną bardzo eleganckim, bardzo starannie ubranym,
dobrze pamiętam, jak mu było do twarzy w jasnoszarym garniturze. Co za krój! Aleksander zawsze
wyglądał tak, jakby właśnie wyszedł od fryzjera - włosy miał gładko uczesane, był napudrowany
i wyperfumowany. Typ ludzi, których najbardziej nienawidzę. Co innego pani Stawiska: subtelna,
wysoka, piękna, bardzo elegancka i to dyskretnie elegancka. Przeważnie chodziła ubrana na czarno,
tylko z jednym lub dwoma klejnotami, ale cennymi. Nie mogę zwłaszcza zapomnied jej wspaniałej
bransoletki i diamentowej zapinki. Zachowywała się bardzo powściągliwie, z dużą rezerwą, ale nie
hardo, krótko mówiąc, sympatyczna pani, ani śladu awanturnicy, wręcz przeciwnie, wyglądała jak
prawdziwa dama.

Mieszkanka przeciwległej willi, pani Trembley, patrzyła jednak przez sąsiedzki płot bardziej
krytycznie. - Z początku - snuła swoje wspomnienia - było u nich dośd skromnie. O służbie nie było
mowy. Ale jednego dnia wszystko u nich nagle się zmieniło. Pojawiły się dwie pokojówki, kucharka,
szofer, mamka i codziennie zbierało się towarzystwo. Wiadomo, w tym zakątku auto to rzadkośd, a tu
nagle co wieczór zaczęły się pojawiad całe orszaki luksusowych samochodów, z których wysiadali
eleganccy goście. Służyd u Stawiskich w tym czasie nie było rozkoszą. Piękna pani Aleksandrowa była
dośd kłótliwa, a jej willa była często dla służby tylko domem przejściowym. Służący i służące stale się
zmieniali, a wielu z nich nigdy nawet nie widziało pana, który przebywał w domu krótko, będąc stale
w podróży. Potwierdziła to również druga sąsiadka:

- Jego się prawie nie widziało. Wiadomo było, że jeździ w interesach i że ma bardzo dobre stosunki
z ludźmi z najwyższych sfer. Na nią tu mówili „piękna lalka”. Trzymała się na uboczu. Ale w sumie
robili wrażenie bardzo uczciwych i byliby od nas dostali wszystko, o co by tylko poprosili.

Dziś willa La Forêt pod Vaucresson jest opustoszała i cicha. Jakiś czas mieszkał tam jeden francuski
fabrykant, przedtem wynajmował ją amerykanin, jakiś Daxon, ale żaden z nich nie potrafił obudzid
w niej takiego życia jak Serge Aleksander w czasach, gdy był u szczytu swojej kariery. Jego rodzina
mieszkała tu przez trzy lata, wyjeżdżając oczywiście na zimę do Paryża, a w sezonie preferując
nadmorskie kurorty. Trzy lata nagłego awansu towarzyskiego i powodzenia w spekulacjach, co
w praktyce oznaczało taniec milionów, o którym sąsiedzi nie mieli pojęcia. Tym taocem dyrygował
Stawiski z kancelarii swoich spółek, a potem z mieszkania, które Odziedziczył po ojcu na rue de la
Renaissance i które utrzymywał za sześd tysięcy franków rocznie, każąc sobie tu posyład
korespondencję na nazwisko Stawiski, podczas gdy gdzie indziej występował jako pan Aleksander.

Wródmy jednak do życia w willi pod Vaucresson i posłuchajmy, co na temat ostatnich doświadczeo ze
Stawiskim powiedziała redaktorce „Vu” jej właścicielka:

„W roku 1932 nasi eleganccy lokatorzy oznajmili nam, że nie odnowią umowy. Powiedziałyśmy sobie
z siostrą: cóż, kryzys. Aleksandrowi pewnie nie wiedzie się w interesach, zaproponujemy mu obniżkę
czynszu... Zaproponowad obniżkę kilku tysięcy franków człowiekowi, który miał w tym czasie
w rękach piędset milionów, to, przyzna pani, komiczne. Ale skąd miałyśmy o tym wiedzied?

Poszłam zatem do La Forêt, żeby zabrad kilka fotografii i posład je do biura pośrednictwa, co
ułatwiłoby ponowny wynajem. Przyjęła mnie ubrana na czarno bardzo dostojna bona: Pani jest
z dziedmi w Paryżu, powiedziała. A pan wyjechał. Ale proszę wejśd.
Kiedy weszłam na schody, pierwszy stopieo zachybotał mi pod stopą. Pani kazała tu umieścid na noc
dzwonki alarmowe, wyjaśniła mi bona, bała się złodziei. Wtedy się zdziwiłam. Złodzieje - to przecież
niemożliwe. Dzisiaj się już temu nie dziwię. Złodzieje - to możliwe. Pani Stawiska wiedziała, że
możliwe...

Przed domem leżały w nieładzie dziecinne zabawki, małe auto, lalka. W salonie Aleksandrowie
dostawili dwa fotele, rozłożyli na meblach koronki, mieli tam srebrny kielich. Dom był zaciszny,
spokojny, wszystko tchnęło szczęściem.”

Jedną z kobiet, które uległy czarowi Pięknego Aleksandra, była zacna pani Le Bassé, właścicielka biura
pośrednictwa w Vaucresson, która namówiła Aleksandra na naszą willę. Kiedy o nim mówiła, miała
sam zachwyt w oczach. Tak ją oczarował, że zupełnie zapomniała upomnied się o ostatnią ratę
czynszu!

Moja siostra zauważyła to dopiero po wyjeździe naszych wspaniałych lokatorów. Napisała zatem do
Aleksandra, żeby mu przypomnied błąd biura pośrednictwa. List wrócił z adnotacją „adresat
nieznany”. Pan Stawiski umieścił zatem w umowie o najem nie tylko fałszywe nazwisko, ale i fałszywy
adres! Po długim poszukiwaniu trafiłyśmy wreszcie na ślad i siostra posłała mu tym razem list
polecony.

Ale jak jej Stawiski odpowiedział! Uczciwy człowiek, oskarżony o sprzeniewierzenie, nie znalazłby
takiego tonu obrażonej niewinności - był to długi list, pisany drobnym pismem, elegancki, na papierze
był nadruk hotelu Claridge i dopisany ręcznie adres: 28, Place Saint-Georges.

„Madame - pisał - wróciwszy z podróży zastałem pani list - nie musiał byd poleconym, żeby mnie
znaleźd - z 24 ub. miesiąca”. A na koocu było to zdanie, które mógłby sobie oprawid w ramy, zdanie,
które powinno się znaleźd w podręczniku oszusta doskonałego: „O ile nie mam w zwyczaju płacid dwa
razy, to przynajmniej mam zwyczaj płacid za to, za co mam zapłacid - o ile mam zapłacid”. Nie, to nie
był człowiek, który by za coś zapłacił dwa razy. I grając na zwłokę nie zapłacił nam ani razu.

Siostra, zdziwiona tą odpowiedzią, napisała do niego naiwnie: „Uznał pan za niewłaściwe, że


wysłałam list polecony. Nie chciałam pana urazid - jestem jak najdalsza od tego - ale ponieważ nie
znalazłam Pana nazwiska w książce telefonicznej, w prefekturze Paoskie nazwisko nie widniało pod
adresem 31, rue St. Georges, jak Pan podał w umowie, więc był to jedyny sposób ubezpieczenia listu
na wypadek niemożliwości doręczenia. Ja i moja siostra prosimy o wybaczenie nam tego błędu...”

Ona go jeszcze przepraszała, że domagała się tego, co był jej winien, ona, niewinna!

Ale nasz miły Aleksander nie wzruszył się nawet tym gestem dobrego serca. Nie dał już znaku życia.
Zmęczone tym sporem powierzyłyśmy dochodzenie naszych pretensji specjaliście. A on napisał
z przenikliwością jasnowidza: „Obawiam się, że będą Panie miały dużo kłopotów, zanim odzyskają
swoje pieniądze”.

To było 23 grudnia, tego samego dnia, kiedy Stawiski już wiedział, że cała jego spekulacja się zawaliła
i kiedy szykował się do ucieczki za granicę.
W tym samym czasie, kiedy ukradł tym poczciwym duszom kilka tysięcy, potrafił również rzucad
milionami. Jeden restaurator z ulicy des Volontaires wspominał długo, jak mu wtedy Stawiski
proponował pięd milionów, jeżeli otworzy wielką restaurację na Champs-Elysèes. A był to restaurator
znany wśród smakoszy zarówno z powodu kuchni, jak i doboru win. Aleksander sprowadzał do niego
swoje towarzystwo na kolacyjki, a jeżeli życzył sobie przy stole parawanu, to maitre d'hôtel wiedział,
że przyjdą ludzie z najwyższych kręgów władzy.

- Był u mnie jeszcze dwudziestego grudnia - opowiadał ten człowiek. - Przyszedł z żoną i jeszcze jedną
damą. Jak zawsze dystyngowany. Bardzo elegancki, ale bez ani jednego klejnotu. Pytałem go, czy ten
kryzys wreszcie się skooczy. Mówił: Jeśli o mnie chodzi, to zrobię wszystko, żeby już było po nim.

Musimy zatem zerknąd, co też takiego robił Stawiski, żeby zlikwidowad światowy kryzys. Klejnotów
nosid nie mógł, ponieważ, jak wiemy, miał je w lombardach.

Podczas gdy spokojni sąsiedzi w Vaucresson z zainteresowaniem i przychylnością obserwowali


wzrastający dobrobyt rodziny pana Aleksandra, Stawiski tymczasem rozwijał gorączkową działalnośd
we wszystkich kierunkach. Jego wielkie kombinacje polegające na zakładaniu i łączeniu spółek
akcyjnych nie zdołały wyczerpad jego energii. Wręcz przeciwnie - im dalej, tym namiętniej szukał
okazji do wyładowania bujnego temperamentu, który rozsadzał tego człowieka, pozornie
wstrzemięźliwego i opanowanego.

Ze zdwojoną drapieżnością rzucił się na gry hazardowe. Słynne kąpieliska francuskie miały kasyna,
w których grało się przede wszystkim w bakarata o stawki sięgające niekiedy milionów. Kasyna te
były wynajmowane przedsiębiorcom, którzy poza kapitałem mogli się wykazad obyciem w wielkim
świecie i znajomością światka oszustów, musieli byd w dobrej komitywie z policją i posiadad talenty
towarzyskie. Byli przecież pod policyjnym dozorem, ponieważ policja utrzymywała w kasynach swoje
służby specjalne, a komisarze policji mieli prawo w każdej chwili ogłosid koniec gry, jeżeli zauważyli,
że jej przebieg miał podejrzany charakter lub że mogła się skooczyd dla graczy katastrofą. Z drugiej
zaś strony dyrektorzy kasyn nie prowadzili tych interesów na własny rachunek, ponieważ raczej nie
byłoby ich na to stad. Przeważnie reprezentowali tylko grupę finansistów, którzy z reguły tworzyli
jakąś spółkę handlową. Główny dochód tych dzierżawców stanowiły z jednej strony niemałe rachunki
gości, z drugiej zaś zysk ze stawek, który stosownie do wysokości wkładów mógł osiągad ogromne
kwoty. Wspomnieliśmy już o majątku, który przepadł na korzyśd zarządców kasyna podczas jednej
nocy, kiedy Stawiski spotkał się przy kartach z baronem Empainem, jednym z najbardziej namiętnych
graczy świata. Odpowiadały temu również czyste zyski kasyn, którymi dzierżawcy musieli się wykazad.
I tak w roku 1933, uważanym za najgorszy na przestrzeni wielu lat we wszystkich nadmorskich
kurortach Francji, kasyno w Le Touquet osiągnęło czysty zysk 14 330 000 franków, kasyno w Enghien
12 643 000, Deauville 9 052 000, Vichy 8 700 000, Casino Minicipale w Nicei 8 600 000, Casino de
Promenade w Nicei 8 528 000, Palais Mediteraine w Nicei 5 990 000, a Casino de Promenade w
Cannes, regularnie odwiedzane przez Stawiskiego, 7 530 000 franków. Nic więc dziwnego, że sprytni
dyrektorzy i dzierżawcy tych kasyn potrafili zarobid dla siebie miliony i że nie było dla nich milszego
gościa niż dżentelmen à la Sacha Alexandre, którego przybycie oznaczało zawsze wysokie stawki.

Ci dzierżawcy kasyn to w większości postacie niemal powieściowe: włoscy bracia Battista, którzy mieli
udziały w kasynach w Nicei i w Algierze, Grecy Zographos i Heliopoulos, którzy trzymali bank w
Cannes, ale poza tym mieli stajnię wyścigową i przyjmowali w Paryżu zakłady na wszystko, na co
bogaci ludzie chcieli stawiad. Nad nimi wszystkimi górował monsieur André w Deauville, wielki
aranżer wszelkich rozrywek wielkiego świata, facecik, który zaczynał marnie, miał w Paryżu nocne
lokale, ale w dziesiątkę trafił w Cannes i w Deauville, gdzie zbudował i prowadził hotele, obiekty
sportowe, restauracje i bary, angażował Mistinguette i Chevaliera i w ogóle zachowywał się jak lord
wśród lordów. Ten pan André mógłby napisad o Pięknym Aleksandrze i jego towarzystwie całe tomy -
ale czyż mógł spotwarzad swojego najlepszego klienta?

Tym kasynowym bankierom nie zawsze jednak Stawiski przynosił szczęście. Pan Zographos na
przykład dobrze pamiętał ten dzieo roku 1931, kiedy trzymał w Cannes bank, a Serge Aleksander był
jego przeciwnikiem. Chodziło tylko o trzy partie, ale w pierwszej Aleksander wygrał 200 000 franków,
w drugiej 260 000 franków, a w trzeciej 320 000 franków. Po czterech godzinach komisarz policji
Weill stwierdził, że trzy karty z tych, którymi grano, były znaczone. Dyrekcja kasyna zażądała, żeby
nadkomisarz Montabre zbadał tę sprawę. Montabre doszedł do wniosku, że mógł to byd jedynie
Sasza Aleksander. Pan Zographos jednak stwierdził, że winni są raczej jego dwaj urzędnicy, którzy
trzymali bank przy innych stołach. Policja natomiast zabroniła grad Aleksandrowi, który jednak
spokojnie robił to dalej.

Nie pierwszy raz wówczas Stawiski zlekceważył z zimną krwią policyjny zakaz. W innych miejscach i w
innym okresie miał w ogóle zabroniony wstęp do kasyna, ale po krótkim czasie Serge Aleksander
pokazał przy wejściu legitymację, przed którą wszyscy urzędnicy z szacunkiem ustąpili. Był to żelazny
list sȗreté générale, wszechwładnej francuskiej policji politycznej.

Jak go zdobył? Odpowiedź na to pytanie wzbudziła potem wielkie zgorszenie francuskiej opinii
publicznej, ale był to jedynie rezultat ogromnej francuskiej lekkomyślności w sprawach urzędowych.
Pan Ducloux, wyższy urzędnik sȗreté générale, sam tak o tym opowiadał:

- To nieprawda, że Stawiski miał jakąś legitymację inspektora służby bezpieczeostwa lub jakikolwiek
urzędowy certyfikat wystawiony legalnie. Sprawa wyglądała jak następuje: kiedy pod koniec roku
1927 został wypuszczony z więzienia, złożył wizytę wszystkim inspektorom policji, z którymi w tym
okresie miał do czynienia, i podziękował im za przyzwoite potraktowanie jego żony i w zamian
zaproponował swoje usługi. Do tej współpracy rzeczywiście doszło. Nie była szczególnie znacząca, ale
pewne efekty przyniosła. Pewnego dnia zdarzyło się jednak, że Stawiski został zatrzymany na włoskiej
granicy przy Mentonie i przesiedział 24 godziny pod kluczem, ponieważ władze zapomniały
o pewnych posunięciach administracyjnych i list gooczy na jego nazwisko był jeszcze ważny. Polecił
zatelefonowad do nas i myśmy ten błąd naprawili. Ale po tej przygodzie poprosił jednego z moich
komisarzy - Bayarda, żeby mu dał jakieś pisemne zaświadczenie, które by go chroniło przed
podobnymi pomyłkami, dopóki jego sprawa nie zostanie wyjaśniona sądownie. Ów komisarz wypisał
mu żądane zaświadczenie na kartce z notesu, która miała jednak nadruk sȗreté générale. Stawiski to
wykorzystał, żeby wymóc dostęp do kasyn, na razie wzbroniony. Kiedy dowiedzieliśmy się o tym
przed dwoma laty, to pokwitowanie zostało mu odebrane.

Drobne wyjaśnienie wysokiego urzędnika: Stawiski na usługach policji, list gooczy zapomniano
odwoład, ale dano mu za to potwierdzenie, przed którym ustępowali wszyscy inspektorzy i komisarze.
Najlepszy dowód na to, że najpotężniejszym sprzymierzeocem wielkiego oszusta była lekkomyślnośd,
ufnośd i niedbała praca pewnych francuskich urzędów.
Zakątek w Biarritz - tenor Piet - tort z Bordeaux - mer Irrigoyen - mer
Garat - listy zastawne - założenie lombardu w Bayonne

Ze wszystkich ośrodków uzdrowiskowych, po których Serge Aleksander wytrwale krążył, najbardziej


wpadły mu w oko te, które stanowią perłę południowo-zachodniego zakątka Francji: Biarritz i
Saint-Jean-de-Luz. Pociągały go z kilku powodów. Przede wszystkim dlatego, że były stosunkowo
najbardziej na uboczu wielkiego kurortowego światka, a życie w nich nie było jeszcze
zaprogramowane na bezwzględne obdzieranie gości - w najbardziej wyrafinowanych formach - jak
w wielkopaoskich ośrodkach Riwiery lub „paryskiego” Wybrzeża. Poza tym w pobliżu była granica
hiszpaoska, za nią kurorty i porty - dogodny punkt dla awanturnika, który stale musiał się mied na
baczności przed policją.

W rok po wyjściu z celi więziennej Serge Aleksander zaczął byd stałym gościem w tych kąpieliskach
i najwyraźniej tutaj skoncentrował swoją działalnośd. Zaczął ją w Biarritz od założenia małej filii firmy
jubilerskiej Alex, która tutaj ze względu na miejscowych obywateli sprzedawała również taoszą
biżuterię. Ale ten interes był dla Stawiskiego tylko punktem oparcia, który umożliwiał pokazanie
miejscowemu towarzystwu i zarządowi kąpieliska, do czego zdolny jest ten Serge Aleksander.
Wkrótce było go wszędzie pełno i wszędzie o nim mówiono. Kobiety za nim szalały, a damy
z najwyższych sfer marzyły o tym, żeby dostad się do jego towarzystwa. Układny, grzeczny i niebywale
szczodry odnosił sukces za sukcesem. Jego żona pojawiła się na wiosnę 1930 w nowym wozie
hispano-suiza, 32 KM, osiem cylindrów, dyskretna zieleo zgrabnej karoserii - wszystko to było atutem
w konkursie elegancji, który piękna madame Aleksander wygrała.

Tu również pojawili się w tym olśniewającym towarzystwie pierwsi politycy, a Serge Aleksander
rozwijał wielką sztukę patronackiej gościny, by spełnid każdą zachciankę swoich nowych przyjaciół. Na
przykład w Biarritz pojawiła się pewna popularna postad: pan Piet. Pan Piet był najpierw sprzedawcą
win, ale już dawno przestał jeździd po hotelach i gospodach i czarowad właścicieli, żeby zapełnili
piwnice winem z jego firm. Pan Piet śpiewał porywającym tenorem, lekko wznoszącym się aż do
wysokiego C; a ponieważ pan Piet był Francuzem i to Francuzem z południa, toteż nie skąpił
szarmanckich piosenek, śpiewając je z werwą i ogniem. Był zatem pan Piet wielką lokalną atrakcją,
musiał byd na wszystkich uroczystościach, akademiach i zabawach w Biarritz, był mile widzianym
gościem w każdym towarzystwie, gdzie damy były zachwycone jego eleganckimi umizgami. Również
damy z towarzystwa Saszy Aleksandra marzyły o tym, żeby im pan Piet śpiewał do uszka. Nic
łatwiejszego: Sasza Aleksander posłał bilet wizytowy i kawiarniany truwer Biarritz stał się dworskim
uzupełnieniem orszaku i znakomicie żył na koszt swego magnata.

Poznajemy i inny przykład sposobów, którymi Stawiski zachwycał swoich gości. Zaprosił w południe
paryskiego posła z małżonką na przyjacielską kolację. Gadatliwa paniusia nie ukrywała radości. Tyle
już słyszała o wspaniałych ucztach Aleksandra. Czym ich zaskoczy? Szkoda, że nie są w Bordeaux: tam
robią najlepsze torty na świecie - życie by dała za specjał pewnego cukiernika stamtąd. Ale o tym nie
ma nawet co marzyd, Bordeaux jest daleko, piędset kilometrów stąd. Ale cała reszta i tak będzie
warta zachodu.

No i nadszedł wieczór, Sasza Aleksander naznaczył początek kolacji na godzinę dziesiątą, uczta była
wspaniała, pojawiały się coraz to nowe dania - aż nagle otwarły się drzwi i lokaj skierował się prosto
do owej paryskiej paniusi, niosąc ten niedostępny tort z Bordeaux. Sasza Aleksander nie wahał się
pognad szofera drogim samochodem piędset kilometrów tam, piędset z powrotem, żeby kupid
u właściwego cukiernika właściwy tort.

Były to posunięcia, którym żadna kobieta nie mogła się oprzed. A ilu jest mężczyzn we Francji, którzy
również nie oniemieliby z zachwytu na widok takiego gestu lub przynajmniej nie wyczuliby, że oto
stoi przed nimi człowiek posiadający środki i możliwości zgoła niezwyczajne?

Stawiski bynajmniej nie odgrywał tej imponującej i budzącej zachwyt roli wyłącznie dla własnej
satysfakcji. Każdy jego gest był obliczony na konkretny efekt, każde z jego niewielu słów miało jakiś
cel. Również ta wspaniała komedia, którą odgrywał w Biarritz i Saint-Jean-de-Luz miała jakiś cel.
Przede wszystkim miał zamiar wynająd dwa wielkie kasyna. Wiedział aż nazbyt dobrze ze swoich
bogatych doświadczeo, jakim źródłem dochodów mogą się one stad w rękach obrotnego człowieka -
a cóż dopiero, kiedy bank będzie trzymał facet, który dodatkowo ma to niewiarygodne szczęście
w kartach, dzięki któremu przez całe lata mógł ciągle wygrywad? Stanowiłoby to wspaniałą rezerwę
na okres chwilowego braku pieniędzy, który mimo swoich interesów czasem jednak odczuwał.

Ale w okresie, kiedy Sasza Aleksander zamierzał skooczyd z hulaszczym życiem uzdrowiskowego
gościa i zająd się realnie zarobkowaniem, natrafił na przeszkody, do których nie był przyzwyczajony.
Przede wszystkim był tu señor Moro, niegdysiejszy kochanek i uwodziciel jego żony.

I była tu jeszcze jedna potężna postad: poseł Irrigoyen, mer miasta Biarritz, stary Bask, który pilnował
swojej pirenejskiej ojczyzny i nie dał się żadnym blichtrem oślepid na tyle, by nie móc patrzyd na
kosztowne ptaszki zlatujące się na jego plażę z twardą trzeźwością swego prastarego plemienia.
Południowoamerykaoski mściciel jeszcze nie zaczął burzyd legendy Pięknego Saszy, a mer Irrigoyen
już zbierał informacje o różnych przedsięwzięciach Aleksandra. Słyszał o jego jubilerskich firmach i o
rezerwach w lombardzie orleaoskim; słyszał o wielkich stawkach i niewiarygodnym szczęściu, ale
słyszał również o jakichś zakazach wstępu. Kazał sobie dostarczyd książkę protegowanych gości
kasyna i znalazł tam nazwisko Serge'a Aleksandra w spisie B, zawierającym listę osób, na których
najwyższym władzom zależy z racji bezpieczeostwa paostwowego.

„Szpieg”, syknął stary Bask; a kiedy wkrótce potem usłyszał, że Serge Aleksander umieścił w którejś
instytucji znaczną częśd pożyczki bułgarskiej, propagowanej we Francji przez ludzi podejrzanych o to,
że są na usługach Niemiec, Irrigoyen warknął: „Więc szpieg i dla przeciwnej strony” - i sprawę
olśniewającego nababa uznał za załatwioną. Oba kasyna otrzymała spółka holenderska.

Serge Aleksander nie stracił oskomy na Biarritz. Jego orleaoskie interesy nie mogły długo trwad,
trzeba było się postarad o lombard, który trzymałby mocno w garści. Udał się zatem z interwencją do
Irrigoyena. Wyłożył mu, jakie zyski traci miejscowośd dlatego, że nie ma własnego lombardu i nie
wykorzystuje faktu, iż uzdrowiskowi goście i milionerzy z Hiszpanii potrzebują często pilnej pomocy.
Stary Bask pozostał nieugięty i odmówił.

Trwał przy swoim i po raz trzeci, kiedy mu doniesiono, że na jubilerskiej firmie Alex pokazała się druga
tabliczka: Filia miejskiego lombardu w Bayonne. Na jego rozkaz tablica została urzędowo usunięta
i zabroniono tego typu działalności w mieście. Daremnie naciskał na mera jego kolega z Bayonne,
Garat, daremnie składał mu wizyty inspektor Ministerstwa Handlu, Constantin i tłumaczył, jak bardzo
użyteczny będzie dla miejscowości taki lombardzik. Twardy Bask tylko warczał, mruczał i wreszcie
ogłosił ostateczną decyzję: „Aleksander może sobie grad w kasynie tak wysoko jak chce, o ile go tam
wpuszczą. Ale jeśli chodzi o jego przedsiębiorstwa, to najlepiej będzie, jak zabierze swoje zabawki
i pójdzie gdzie indziej”.

Irrigoyen udowodnił, że nie każdy kraj musi paśd ofiarą pasożytów, jeżeli uczciwi ludzie będą go
bronid i nie dadzą się złapad na lep powierzchownej pozłoty.

Po tej awanturze Aleksander rzeczywiście zniknął z Biarritz jako przedsiębiorca. Skoncentrował się na
Bayonne. Ale nie udał się tam z Biarritz sam. Pan Piet, ten słodki tenorek pan Piet, pojechał razem
z nim i został na jego życzenie kontrolerem lombardu miejskiego. Bez jego podpisu żaden list
zastawny nie był ważny. Pan Piet jednak nie uginał się ani pod nawałem pracy, ani odpowiedzialności.
Przychodził zawsze w poniedziałek, podpisywał dyrektorowi Tissierowi tyle blankietów, ile ten mu
podsunął, a następnie mógł się przez siedem dni umizgad do dam z Bayonne i beztrosko śpiewad.

O ile wszystkie akcje Stawiskiego w Biarritz skooczyły się niepowodzeniem, to jednak jedną dużą
rzecz stamtąd wyniósł: serdeczną przyjaźo z Józefem Garatem, merem miasta Bayonne. To miasto
leżało bardzo blisko Biarritz i hiszpaoskich granic, mogło zatem w strategicznych planach Stawiskiego
odegrad identyczną rolę. Przede wszystkim jednak tutaj Stawiski mógł zacząd od podstaw, wplątując
w swoje kombinacje bezpośrednio mera miasta.

Twierdzono, że Stawiski i Garat znali się już przed pierwszą wojną i że małżonki obu były
przyjaciółkami. Pewne jest wszakże, że pobyt w Biarritz umocnił przyjaźo obu rodzin i że Garat był
absolutnie zachwycony, kiedy Stawiski nakreślił mu genialny plan zapewnienia miastu - w tym
oczywiście i projektodawcom - silnego i stale rosnącego źródła dochodów. Dowcip polegał nie tylko
na zwykłym założeniu lombardu, ale i na tym, co może miejski lombard zgodnie z francuskimi
przepisami robid: sam zaopatrywad się w pieniądze poprzez sprzedaż listów zastawnych, których
gwarancję tworzyła wartośd zastawionego towaru.

Operacja była bardzo prosta: lombard pożyczał jedynie połowę wartości szacunkowej (oczywiście
zaniżonej), druga połowa wartości szacunkowej pozostawała niby zamrożona i w sumie stanowiła
pokaźną wartośd skumulowaną w zastawionym towarze. W celu jej wykorzystania lombard mógł
wystawiad asygnaty, płatne przy okazaniu, posiadające na podstawie gwarancji zastawów swoją
wartośd. Gdyby znalazły się instytucje chętne do złożenia u nich swoich nadwyżek, to lombard, a od
niego miasto, będzie mogło dostad na niski procent znaczne kwoty w celu podreperowania swojej
gospodarki. Ustawodawcom nie przyszło do głowy, że jakaś miejska instytucja mogłaby sztucznie
powiększad swoje zastawy i w ślad za tym wydawad nadmierną ilośd listów. Ustawodawcy to nie
przyszło do głowy, ale Stawiski ze swoim niezaprzeczalnym geniuszem na ten pomysł wpadł. On sam
oczywiście nie miał żadnego interesu w tym, żeby tą drogą zapewniad miastu kredyty; ale gdyby miał
władzę nad pracownikami lombardu i merem miasta, to mógłby z łatwością użyd pieniędzy za listy na
własne potrzeby, a miastu zostawid tylko zysk z tej części, która wynikałaby z normalnych obrotów
lombardu, lub dogadad się z nimi w ten sposób, że postawiłby do ich dyspozycji różnicę między niskim
procentem z zysków z listów, a wyższym z innej pożyczki. Ten sposób myślenia prowadzi do bardzo
uproszczonego wniosku: ja ci dam w zastaw klejnoty za tyle i tyle milionów, jeżeli zapłacisz mi za nie
częściowo w gotówce, a częściowo w listach zastawnych. Ja sobie te listy sprzedam, lombard zarobi
na moich opłatach, a tobie dam przyzwoitą prowizję z tego, co zarobię na uzyskanym w ten sposób
kredycie; i zarobimy obaj.

Ten wykład zachęcił Józefa Garata; wydawało mu się, że naprawdę nic się tu nie może przydarzyd,
skoro lombard będzie miał ciągle pod kluczem zastaw milionowej wartości. Jak dalece była to wiara,
naiwna wprawdzie, ale prawdziwa wiara, a jak dalece był świadomy, że chodzi o szachrajstwo, o tym
już zdecydował proces sądowy pana Garata. Możliwe, że początkowo widział wszystko w różowych
barwach, a potem już tylko przymykał oczy, żeby nie widzied spraw takimi, jakimi w rzeczywistości
były. Jego uparte odrzucanie wszystkich ostrzeżeo było okolicznością znacznie go obciążającą; na
poparcie swoich racji mógł naturalnie przytoczyd, że i kontroler Ministerstwa Handlu, Constantin, na
publicznym bankiecie wychwalał wzorowe prowadzenie firmy i polecał jej listy zastawne jako
znakomite bony oszczędnościowe.

Można jednak z całą pewnością stwierdzid, że nie tylko wielkopaoski styl Stawiskiego, nie tylko jego
mamiące propozycje, które tak wielu ludzi wciągnęły w jego spekulacje, nie tylko czar i urok pani
Aleksandrowej działały na nieszczęsnego mera; zdecydowały chyba diabelskie podszepty Stawiskiego,
że jest to sposób na zdobycie odpowiednich funduszy na zbliżające się wybory oraz przyśpieszenie
wspaniałej kariery politycznej pana mera. Ambicja tego radykalnego socjalisty została już kiedyś
dotkliwie zraniona. W roku 1926, kiedy Herriot formował swój gabinet, kazał obudzid w nocy Garata
i wezwał go do siebie. Wreszcie będę ministrem, westchnął poseł i pognał do Herriota, gdzie się
dowiedział, że ten wziął do swojego gabinetu - akurat rywala Garata z Dolnych Pirenejów,
Champentiera de Ribes.

Była to gorzka pigułka, jeszcze bardziej gorzka w domu, bo pani Garat rozgłosiła wszem i wobec, że
jest panią ministrową - wszędzie spotykali się teraz z kpinami i ciętymi francuskimi dowcipami.

Obiecad takiemu politykowi władzę, obiecad wyborcze i prasowe fundusze!- to mogło podziaład
najsilniej. Tym bardziej że Stawiski przemawiał wtedy jako radykalny socjalista z przekonania.

Tak więc Józef Garat podporządkował się absolutnie planom, które mu nakreślił Serge Aleksander.
Dnia 28 września 1930 roku złożył radzie miasta Bayonne propozycję założenia lombardu, rada po
przestudiowaniu jej uchwaliła ten wniosek 30 października, uchwała została odesłana do
ministerstwa, które zatwierdziło plan i statut. Dnia 27 stycznia 1931 roku ukazał się dekret rządowy,
który zezwalał na otwarcie lombardu, w kwietniu rada miasta zatwierdziła statut, a 16 maja mer
Garat oznajmił, że mer Orleanu zaproponował mu na stanowisko dyrektora urzędnika tutejszego
lombardu, G. Tissiera, którego również polecało Ministerstwo Handlu jako zupełnie samodzielnego
i absolutnie kompetentnego pracownika.

To już było kłamstwo - Tissier był dobrze nam znanym agentem Stawiskiego, a sprawy, na których się
znał, to były sprawy zlecane przez Stawiskiego. Jeżeli polecał go ktoś z Orleanu, to nie był z pewnością
mer Turbot, tylko dyrektor tamtejszego lombardu Desbrosses, zręcznie i na pełne obroty pracujący
dla Stawiskiego.

Fernand Desbrosses dostarczył również nowemu lombardowi pierwszy kapitał obrotowy 200 000
franków, obiecany Garatowi przez Serge'a Aleksandra, ale zdobyty przez jego orleaoskiego
podwładnego. Zasady działania lombardu w Bayonne były proste:

Plan i statut dostarczył Stawiski.


Dyrektorem, księgowym, kasjerem i zarządcą w jednej osobie był Tissier, agent Stawiskiego, mąż jego
byłej kochanki.

Ekspertem od wyceny był Samuel Cohen młodszy, wspólnik Stawiskiego, syn Cohena z firmy Alex.

Kontrolerem był pan Piet, tenor z Biarritz, utrzymywany przez Stawiskiego.

Doradcą, obroocą i pierwszym pomocnikiem był Desbrosses, marionetka Stawiskiego.

Najwyższym władcą i reprezentantem firmy na zewnątrz był mer Garat, zupełnie zaplątany w sidła
Stawiskiego.

I tak lombard w Bayonne stał się faktem. Stawiski miał wreszcie to, czego tak długo szukał w miastach
południa.
Pierwsze listy zastawne w Bayonne - firma ubezpieczeniowa
„Zaufanie”- Guébin - hurtowa produkcja listów zastawnych - łapówki
dla inspektora - kłopoty Stawiskiego - daremne ostrzeżenia

Założenie lombardu w Bayonne dla własnych celów udało się Stawiskiemu niemal w ostatniej chwili.
Zaczął działad w maju, a w lipcu wybuchła afera Desbrosses'a w lombardzie orleaoskim. Z jednej
strony przyczyniła się do tego energiczna interwencja centrali lombardów przeciwko podejrzanym
interesom orleaoskim, z drugiej zaś kontrola inspektora Ardanta z Ministerstwa Finansów, który
stwierdził, że handel z firmą Alex ma charakter, jak się wyraził w raporcie, po prostu „okultystyczny”.
Dyrektor Desbrosses dostał dymisję, ale Stawiski natychmiast mianował go dyrektorem swoich
spółek na place St. Georges, a później kasjerem teatru Empire. To leżało w zasadach Pięknego
Aleksandra, że żadnego ze swoich pomocników nie opuszczał i wszystkim zapewniał dalszą
egzystencję. W tym zatem tkwiło źródło niewiarygodnego zżycia jego bandy, która została mu wierna
aż do grobu.

Desbrosses'owi musiał byd szczególnie wdzięczny. To on właśnie ułatwił mu pierwszy etap


szmaragdowych spekulacji dzięki kredytowi na kwotę trzech milionów franków w Orleanie, on zadbał
o kapitał obrotowy dla Bayonne, on wreszcie pierwszy postarał się o ulokowanie listów zastawnych.
Ta pierwsza historyczna seria czterech listów z Bayonne opiewała na cztery miliony franków,
a podpisał ją Dorn y de Alsua, ekwadorski dyplomata, opłacany przez Stawiskiego członek rady
nadzorczej Compagnie foncière. Za pośrednictwem Desbrosses'a przejął ją w Paryżu Guébin, dyrektor
firmy ubezpieczeniowej La Confiance, który ulokował listy w banku Sociéte générale de crédit
industriel et commercial.

W ten sposób zawiązał się nowy łaocuch machinacji Stawiskiego. Tego pana Guébina już znamy; jego
La Confiance - zaufanie - pojawiła się nam w rozdziale o spółce parcelacyjnej Stawiskiego. Kiedy ta
spółka rozpisała pożyczkę na sto milionów franków, obiecywała, że za obligacje będzie można
w dowolnym terminie podjąd w Confiance pieniądze. Ta firma ubezpieczeniowa składała się
właściwie z trzech samodzielnie pracujących instytucji: jedna ubezpieczała na życie, druga przeciw
gradobiciu, trzecia natomiast, Confiance foncière, zajmowała się operacjami finansowymi wszelkiego
rodzaju. Guébin był dyrektorem wszystkich trzech instytucji, ale ze Stawiskim współpracował pod
szyldem owej Confiance foncière. W jego rękach znajdowała się zatem znaczna częśd gotówki
Stawiskiego, jego zadaniem było zaopatrywanie Stawiskiego w pieniądze. Z jednej strony zapewniał je
dzięki temu, że jego instytucja stanowiła gwarancję pożyczki spółki parcelacyjnej, z drugiej zaś starał
się bezpośrednio o to, żeby listy lombardu w Bayonne zamieniały się w gotówkę; poza tym jeszcze
załatwiał Stawiskiemu kredyty w inny sposób, kontaktując go z instytucjami bankowymi i polecając go
w nich. I tak na przykład we wrześniu 1930 roku wprowadził go do Crédit anversois, gdzie otwarto
Stawiskiemu rachunek na niemal dziesięd milionów franków; jednakże informacje, uzyskane przez
kierownictwo tej instytucji o nowym kliencie nie były pozytywne i Stawiskiemu już w październiku
odmówiono kredytu. Następnie Guébin wprowadził go do Crédit lyonnais, głównie jednak do
wspomnianego już Crédit industriel et commercial, gdzie od roku 1931 skupiły się wpłaty i wypłaty
z części sprzedanych listów z Bayonne.

Ta spółka z Bayonne z biegiem czasu rozwinęła się w najprymitywniejszy, niewyobrażalny wręcz


szwindel. Guébin pisał do Tissiera, za ile milionów potrzebne mu są listy, a Tissier mu je po prostu
wysyłał. Nie zwracając uwagi na stan gwarancji i możliwości lombardu fabrykowano hurtowo listy
uwzględniając jedynie to, jaką ilośd Stawiski i jego pomocnicy będą mogli ulokowad w Paryżu i na
prowincji. Początkowo istotnie w celu zaspokojenia raczej ciekawości niż spokoju sumienia władz
Bayonne, Stawiski przeniósł tam coś ze swoich zastawów orleaoskich, ale jak tylko zobaczył, że
aparat, który skonstruował, działa bez zarzutu, zaczął operowad listami na wielką skalą. Kontroler
Piet, tenor, podpisywał odpowiednie blankiety in blanco, na zapas, a dyrektor Tissier wypełniał je
w ciągu tygodnia dowolnymi kwotami. Listy miały wprawdzie odcinek, talon, który zostawał
w pakiecie, w jaki związane były blankiety zawsze po kilka. Na tych talonach Tissier miał wpisywad dla
kontroli podstawowe dane listu. Nic łatwiejszego: pisał tam drobne, stufrankowe i tysiącfrankowe
kwoty, podczas gdy listy opiewały na setki tysięcy i miliony. Kiedy nadchodził termin wypłaty listu
i ktoś domagał się realizacji, Stawiski kazał przez Guébina zmobilizowad odpowiednią gotówką, którą
wypłacano, ale nieważny list Tissier wymieniał na nowy, który znowu lokowano gdzie indziej.

Jak długo mógł trwad ten szwindel? Z pewnością, nie wiecznie. Dlatego też Stawiski zaczął się
natychmiast rozglądad za czymś pewniejszym. Chodziło mu przy tym o dwie sprawy:

1. jak za pomocą tego sztucznego zalewu pieniędzy zacząd nową spekulację, która zdołałaby
powstrzymad ciągle rosnącą lawinę listów zastawnych i wyrównad oszukaocze deficyty lombardu
w taki sposób, żeby wszyscy wyszli z tej afery bezkarnie;
2. jak się zabezpieczyd na okres przed rozpoczęciem nowej spekulacji, żeby udało się ulokowad jak
najwięcej listów, ale spokojnie, bez odmów i zwracania pieniędzy.

Te dwie niezbędne sprawy posadziły Aleksandra Stawiskiego na najbardziej zwariowanej karuzeli


przeróżnych machinacji, które rozrosły się do nieprawdopodobnych rozmiarów.

Lombard w Bayonne Stawiski traktował po prostu jak swoją firmę, o której sprawach sam decydował.
Wiedział z doświadczeo orleaoskich, że centrala lombardów surowo kontroluje działalnośd swoich
członków, dlatego po prostu zabronił swojej firmie w Bayonne wstępowania do tej organizacji. Jego
stosunek do firmy i niewiarygodną dbałośd o każdy drobiazg jeszcze wyraźniej widad z takiej oto
przygody: jak tylko lombard został otwarty, Stawiski przyjechał tam samochodem, obejrzał wszystko i
nakazał Tissierowi ubrad pracowników w uniformy urzędników miejskich, a nad wejściem powiesid
herb Bayonne. Tak bardzo dbał o wystrój zewnętrzny i jego wymowę, a Tissier wiernie wykonał
rozkazy patrona. Miejscowa policja mogłaby byd dla niego niebezpieczna, gdyby przypadkiem zaczęła
coś podejrzewad i mieszad się w jego sprawy.

Tissier dostał zatem polecenie obserwowania tych ludzi i wciągnięcia w aferę przynajmniej jednego
z nich. I to mu się udało. Inspektor policji Antoine Vincent Digoin znalazł się w potrzebie
i wszechwładny dyrektor lombardu ochoczo pospieszył mu z pomocą. Na bezwartościową bazarową
figurkę pożyczył mu trzy tysiące franków i w ten sposób zapewnił sobie dalszy punkt oparcia
bezpośrednio na policji. Digoin okazał się zresztą bardziej elastyczny, niż sam Tissier mógł
przypuszczad. Po różnych próbach zbliżenia, policjant oddał się całkowicie na usługi oszustów,
wreszcie zrezygnował z pracy w policji i pracował dla Stawiskiego nie tylko jako agent, ale i jako
detektyw, który pilnował, żeby szachrajskie machinacje nie zostały w mieście niczym zakłócone.
W celu przybliżenia ich istoty musimy wyrobid sobie jakieś wyobrażenie o tym, jaką agendę mógł
mied taki zwykły prowincjonalny lombard. Największy lombard w Nicei osiągał roczny obrót
osiemnaście milionów, w Lyonie trzy i pół miliona, w Bordeaux półtora miliona franków. Ta kwota
obejmowała całośd interesów - a tymczasem lombard w Bayonne dostał od ministerstwa zezwolenie
na wydanie samych listów zastawnych za 32 miliony, mer Garat natomiast na własne ryzyko pozwolił
podwyższyd tę kwotę do 50 milionów, ale wartośd rzeczywiście wydanych listów wynosiła według
wstępnych szacunków 258 milionów. Ponad dwierd miliona wyciągnął Stawiski ze wszelkich
możliwych instytucji na papiery podpisane przez jego zbira Tissiera i tenora Pieta. Według wstępnych
ustaleo listy za 130 milionów zostały ulokowane w funduszach rezerwowych wielkich firm
ubezpieczeniowych paostwowych i prywatnych. Paostwo i wielcy biznesmeni równie ślepo łapali się
na lep wielkiego oszusta. Guébin, dyrektor trzech firm ubezpieczeniowych, miał rzecz jasna dzięki
swoim wpływom i znajomościom największy udział. Przecież tylko w jednej z nich, w Confiance,
znalazły się listy zastawne za trzydzieści milionów; poza tym firmy Avenir familiale miały listy za
trzynaście milionów, druga Confiance za dziesięd milionów, France mutualiste za osiem milionów,
Urbain za siedem milionów itd. Przebieg wydarzeo wykazał, jakimi „czarami” osiągnęli oszuści ten
niewiarygodny sukces; tymczasem jednak nieodparcie nasuwa się pytanie, jak machinacje na taką
skalę mogły się odbywad niepostrzeżenie i jak to się stało, że przez trzy lata nikt nic nie podejrzewał.

Nie jest to właściwe pytanie, jako że w Paryżu było kilku zaniepokojonych komisarzy i inspektorów
policji, którzy znali Stawiskiego już w okresie, kiedy to wypłynęły w mocno podejrzanym świetle
lombardowe interesy firmy Alex w Orleanie. Mer Orleanu Turbat w długim liście ostrzegał mera
Garata przed Stawiskim; Garat podziękował za cenne informacje, ale trzymał się swego. W lutym
1932 Turbat posłał do Bayonne orleaoskiego komisarza Freyssarda, który na jego życzenie badał
przeszłośd Serge'a Aleksandra i znalazł w niej niepokojące sprawy. Freyssard przekazał najważniejsze
informacje komisarzowi Guibertowi, który natychmiast udał się do mera. Znalazł go w kawiarni,
w towarzystwie, a nie chcąc przeszkadzad w rozmowie, napisał mu na kartce z notesu ostrzeżenie, iż
właśnie się dowiedział, że Aleksander to oszust Stawiski. Pan Garat na kartkę nie zareagował, a kiedy
mu to później wytykano, oznajmił z godnością, że mer miasta nie może przyjmowad do wiadomości
donosu, który nie miał formy urzędowej. A po tym wydarzeniu Garat chwalił w roku 1932 w radzie
miasta znakomitą działalnośd lombardu i jeszcze w roku 1933 bronił się przed kontrolą i odsuwał ją
wszystkimi możliwymi metodami. Zastrzeżenia pod adresem tej działalności tymczasem się mnożyły.
W lipcu 1933 roku w „Journal de bourse” ukazał się długi ostrzegawczy artykuł, w którym wyłożono,
jakimi cechami powinien się charakteryzowad list zastawny lombardu, żeby był ważny, i oznajmiono,
że listom z Bayonne tych cech brakuje. Ponadto wyliczono wprost, że według wykazów urzędowych
w roku 1932 w Bayonne, wydano listy za 24 miliony, jednakże w kilku większych firmach paryskich
redakcja odkryła listy za 78 milionów; poza tym lombard ma chyba kłopoty, ponieważ już obiecuje
siedmioprocentowy zysk, byle tylko listy ulokowad. Artykuł zaczynał się i kooczył pytaniem, czy Francji
nie czeka przypadkiem „afera Bayonne”.

Na to prorocze pytanie nie było w tym okresie żadnego odzewu. Stawiski miał już nie tylko swoją
zgraję przestępców, oszustów i pomagierów, miał już całą mafię znakomitych i wpływowych
osobistości, których zadaniem było dławienie i gaszenie przenoszącego się pożaru we wszystkich
punktach. Na osiągnięcie tak niebywałych koneksji miał niewątpliwie wpływ światowy styl życia
Stawiskiego, niezmierny zasięg oddziaływania jego firm, do których wciągał wszystkich napotkanych
znaczących ludzi jedynie po to, żeby stale rosła liczba tych, którym osobiście musiało zależed na tym,
żeby afera nie pękła.
Belgijska kampania - parcelacja pod Antwerpią - spółka na spółce -
stumilionowa pożyczka - senator i minister Petitjean - luksemburskie
grabieże - spekulacja na giełdzie

Stawiski ruszył zatem gorączkowo do ataku. Przypomnijmy, czym w tym czasie dysponował: miał
przede wszystkim kredyt w lombardzie orleaoskim, który zastąpił całkowicie sobie
podporządkowanym lombardem w Bayonne; miał w Paryżu jubilerską spółkę Alex, która miała prawo
robid interesy różnego typu i miała filie w kilku wielkich kąpieliskach; miał spółkę SIMA, która
produkowała, kupowała i sprzedawała maszyny i urządzenia, szczególnie dla rolnictwa i gospodarstw
domowych; miał spółkę parcelacyjną z radą nadzorczą pełną dźwięcznych nazwisk i z prawem
podejmowania najrozmaitszych przedsięwzięd. I wreszcie miał przyjaciela Guébina, dyrektora trzech
firm ubezpieczeniowych Confiance, gdzie Stawiski czuł się tak swojsko, że w jednej z nich urządził
sobie nawet swoją własną kancelarię, z której mógł dyrygowad operacjami finansowymi. Na tej bazie
rozpoczął zatem Stawiski złożone i często trudne do pojęcia w szczegółach nowe kombinacje. Przede
wszystkim przypuścił szturm na najbliższych sąsiadów, na Belgię i Luksemburg.

Najpierw próbował oszustw w Belgii na własną odpowiedzialnośd. Zaczął działad w Brukseli i


Antwerpii pod nazwiskiem Boitel, tym samym, którym firmował spółkę Alex. W związku z Alexem
próbował drobniejszych oszustw z klejnotami, ale zostały one szybko wykryte przez ostrożnych
sprzedawców drogich kamieni i Boitel musiał pośpiesznie zniknąd z Brukseli. Belgijska policja
poszukiwała go nadaremnie.

Drugi raz zaatakował Belgię w bardziej wyrafinowany sposób. Pod Antwerpią był wielki majątek
ziemski Westmael, który w roku 1929 kupił jakiś Albéric de Fraipont. Majątek był obciążony
hipotekami, ale pan de Fraipont wierzył, że zarobi, jeżeli go podzieli na willowe parcele. W tym celu
trzeba było oczywiście uporządkowad teren, wybudowad drogi, założyd wodociągi. De Fraipont szukał
kapitału. Pojawił się pewien Nicole, skazany później za oszustwa na dziewięd lat, i zaproponował mu
pomoc finansową paryskiej Compagnie foncière. Właściciel majątku przyjechał do Paryża, zasięgnął
informacji i usłyszał, że na czele tej spółki stoją same znakomite osobistości. Uspokojony de Fraipont
przystąpił do rozmów w antwerpskiej kancelarii Nicole'a. W imieniu Compagnie foncière na rozmowy
stawili się: Cachard, zięd generała Bardi de Fourtou, adwokat i poseł Bonnaure, adwokat Guiboud-
Ribaud, adwokat Gaulier. Zgodnie ze sprawdzoną praktyką Stawiskiego, zaczęli natychmiast zakładad
w Belgii przedsiębiorcze spółki. Spółka, która miała się zająd parcelacją majątku, została nazwana La
Campine. Finansowana miała byd z jednej strony przez nowo utworzoną Société belge immobiliere,
z drugiej przez luksemburski twór Stawiskiego Société luxembourgeoise de depóts. Z nich kazał
Stawiski utworzyd specjalną spółkę Standart foncier belge co zostało ukoronowane jeszcze jedną
spółką Trust foncier belge d'enterprises générales de travaux publics, która miała nazwę tak długą
i dźwięczną, jak Stawiski lubił i która stanowiła odpowiednik jego paryskiej Compagnie foncière.
Kapitał zakładowy tych spółek został utworzony z akcji paryskich spółek Stawiskiego i listów
zastawnych z Bayonne, których mógł naturalnie dostarczad w dowolnej ilości.

Trust foncier belge uchwalił 7 listopada 1930 podwyższenie kapitału zakładowego do sumy
dwudziestu milionów franków. Z tym kapitałem na papierze Trust rozpisał pożyczkę publiczną na 100
milionów franków w obligacjach 6,5 procentowych - zatem ta sama metoda, jak w Compagnie
foncière w Paryżu.
Obligacje podpisywał Cachard, Dargent i Dorn y Alsua. Kiedy belgijskie władze zauważyły podejrzany
charakter tej instytucji, zawiesiły działalnośd Trustu, ale do tego czasu sprzedano już obligacji za
1 800 000 franków. Tutaj również Stawiski zdołał przyciągnąd do rady nadzorczej głośne nazwiska.
Dyrektorem d/s prawnych i doradcą został senator Petitjean, były i przyszły minister, wpływowy
belgijski polityk, czcigodny starszy pan, który skooczył życie w haobie, ponieważ udowodniono, że był
opłacany regularnie przez oszusta Stawiskiego nawet wtedy, kiedy pełnił funkcję ministra. Kiedy
policja zaczęła wnikad w działalnośd Trustu, dyrektor Nicole został aresztowany, Trust postanowiono
zlikwidowad, a likwidatorem został Petitjean. Udało mu się odkupid wydane obligacje za trzysta
tysięcy franków, tak więc Stawiski, główny finansista, zarobił na czysto 1 300 000 franków. Poza tym
jednak po przedłożeniu wszystkich obligacji uzyskano skonfiskowaną gwarancję obligacji
paostwowych w wysokości 670 000 franków. Ale Petitjean potrafił również korzystnie sprzedad
parcele, które Trust już na spekulacji kupił; czysty zysk z nich wyniósł 1 300 000 franków. Ostatecznie
więc Stawiski zarobił przy pomocy senatora Petitjeana na zastopowanej przez władze spekulacji,
a belgijscy kupcy obligacji i właściciel majątku ponieśli stratę.

Ale to jeszcze nie koniec kombinacji w sąsiedztwie Francji. W czasie kiedy Trust prosperował
znakomicie, Stawiski chciał podeprzed jego zakusy na kieszenie belgijskich ciułaczy jakimś wielkim
bankiem w Brukseli. Rozmowy w tej sprawie prowadził w jego imieniu paryski adwokat Guiboud-
Ribaud. On również towarzyszył Stawiskiemu w podróży do Holandii, gdzie w Hadze zabiegali o wielką
handlową fuzję ze spółką Geldenhuis, co się jednak nie udało, ponieważ ostrożni Holendrzy zdobyli
o panu Serge Aleksandrze informacje trochę lepsze niż jego francuscy rodacy. Nie udało się również
Stawiskiemu z bankiem brukselskim, ponieważ w tym czasie policja już zaczęła w jego belgijskich
przedsiębiorstwach wietrzyd szwindel. Tym niemniej ten bankowy epizod jest interesujący o tyle, że
partnerami z drugiej strony mieli byd Niemcy, i to właśnie ci bracia Barmatt, których zaufany człowiek
Sigrand przed laty pracował już ze Stawiskim.

Powiecie, że tyle niepowodzeo i tyle sądowych potyczek przy każdym przedsięwzięciu mogłoby
nikczemnego spekulanta zrazid do dalszej działalności w danym kraju. Ale Stawiski był z innej gliny.
Jedna z jego spółek, Société belge immobolière istniała jeszcze po jego śmierci. Odcięła się od niego
i nawet wystąpiła w Paryżu z oskarżeniem przeciwko macierzystej Compagnie foncière, dowodząc
przed sądem, że poniosła straty z powodu fałszywych listów zastawnych. W maju 1933 roku złożyła w
Paryżu formalną skargę na Stawiskiego, ale paryski prokurator wzdragał się przed przyjęciem do
wiadomości zagranicznego donosu.

Dopiero później oskarżenie stało się faktem.

Ale w tym czasie, kiedy wszystko się paliło, Stawiski jeszcze raz przypuścił szturm na belgijskie
pieniądze. Założył wówczas swoją Caisse autonome: w jej imieniu zjawił się w Brukseli pośrednik,
który zaproponował Ministerstwu Obrony, że ta spółka przeprowadzi w Belgii nakładem 500
milionów wielkie roboty fortyfikacyjne.

Luksemburg to mały kraj, ale Stawiski i nim nie pogardził. Wręcz przeciwnie, udowodnił, co potrafi
wielki oszust nawet w małym kraju. O ile nie miał wielkich nadziei na drenowanie kieszeni nielicznych
mieszkaoców, o tyle liczył na to, że łatwiej mu będzie założyd tu spółki handlowe, które dzięki samej
obecności w jakimś rejestrze mogłyby stanowid punkt oparcia dla akcji w najbliższym sąsiedztwie.
W tym momencie musimy wrócid do jego paryskiego tworu - SIM-y. Wśród produktów
reklamowanych przez wierszowane dziesięcioro przykazao były również chłodziarki Phébor. Ta nazwa
była zbyt piękna na to, żeby ją Stawiski miał zostawid i ukrywad pod firmą SIMA. Już w roku 1928
założył w Luksemburgu spółkę akcyjną Phébor, zajmującą się produkcją i sprzedażą tych właśnie
wyrobów, a na czele rady nadzorczej zgodnie ze sprawdzonymi receptami Stawiskiego pojawiła się
postad o dźwięcznym nazwisku - pan Couroux de Sauzay. Ten szlachcic był czymś, co Francuzi
z uśmiechem nazywają „dekoracyjny starzec”: nic się bez niego nie obejdzie, wszędzie go pełno,
a samo jego nazwisko działa jak list polecający. Jedną taką marionetkę już u Stawiskiego poznaliśmy,
był to ów kuriozalny dyplomata Republiki Ekwadoru Dorn y Alsua. A że Stawiski wiedział, dlaczego
pracuje z tymi starymi szlachcicami, widad i z tego, że w luksemburskiej spółce Phébor ten
południowoamerykaoski dyplomata był również. A obok niego wszędobylski Hayotte, nieoceniona
prawa ręka Stawiskiego. Jeśli chodzi o pana de Sauzay, to najciekawsze jest to, że naprawdę nazywał
się Courroux, bez szlacheckiego przydomka.

Ale towarzystwo poznało go w pełnej glorii arystokratycznej wzniosłości. W tej roli dostał się również
do rady nadzorczej firmy kredytowej, która dzięki pobłażliwości praw Księstwa mogła przyjąd nazwę
Crédit nationale de Louxembourg. Nazywała się tak aż do czasu, kiedy dyrektor naczelny André
Delemer został aresztowany, a Crédit nationale rozpadł się w gruzy. Ta luksemburska afera nie
zaszkodziła bynajmniej przesławnemu panu de Sauzay. Nie zaszkodziło mu również dodatkowe
odkrycie, że między obciążającymi czekami Stawiskiego był jeden z 23 lipca 1932 roku z wypłatą na
rzecz Courroux sumy 150 000 franków. Przeciwko tej plamie na honorze bronił się oświadczeniem, że
była to rata długu 200 000 franków, które to pieniądze on osobiście pożyczył merowi Bayonne,
Józefowi Garat. Oświadczenie to złożył Courroux de Sauzay w czasie, kiedy Garat już od dawna
siedział, nie można było zatem stwierdzid, jakie to interesujące związki istniały między luksemburskim
arystokratą a socjalistą z Bayonne. Jasne jest jednak, że gwiazdy lewicy i prawicy krążyły wokół złotej
osi, która na jednym koocu nazywała się Serge Aleksander, a na drugim Stawiski.

Ów jednakże wcale nie dążył wyłącznie do zamrożenia luksemburskich kapitałów za pomocą


chłodziarek Phébor. W identyczny sposób jak poprzednio założył na północno-wschodnich granicach
filie swojej spółki parcelacyjnej, z których jedna, Société luxembourgeoise de reports et dépôts, brała
udział w pokątnych spekulacjach w Belgii.

I aby skooczyd już o tych kuriozalnych związkach wielkiego oszusta z tymi krajami, dodajmy, że dwa
z pięciu posiadanych u schyłku kariery samochodów Stawiskiego miały rejestrację belgijską, i to
specjalne numery, które przydziela się cudzoziemcom czasowo zamieszkałym w Belgii. A ponieważ
wiadomo nam, że Piękny Aleksander, pan Boitel, pan Stawiski byli ścigani i poszukiwani przez
belgijską policję, to ten drobiazg jest ślicznym dowodem na to, że Stawiski mógł się śmiad w nos
wszystkim władzom.

W czasie, kiedy Stawiski tak się zaangażował w najbliższym sąsiedztwie Francji, nie zaniedbywał
bynajmniej swoich paryskich interesów. Zaczął w dodatku spekulowad na giełdzie. Nie oparł się tej
pokusie, jak tylko wszedł w kontakt z ludźmi, którzy mieli różne informacje. Dla hazardzisty był to
wabik zbyt silny. Był jednak na tyle ostrożny, że nie prowadził tych interesów pod własnym
nazwiskiem.
Zaczął pod znanym nam nazwiskiem Boitel w banku Joordana. Ostrożny bankier nie miał jednak
zaufania do tego konta i poprosił niemiłego klienta, żeby zapłacił swój rachunek, a kiedy do tego
doszło, zerwał z nim wszelkie kontakty.

Potem Stawiski zaczął spekulowad na funtach angielskich i na cukrze. Pośrednikiem w tej akcji był
księgowy z SIM-y i Compagnie foncière Henri Depardon, jeden z wiernych pomocników swego pana.
Ten urzędniczyna, który wszedł w kontakt ze Stawiskim na podstawie ogłoszenia w Information,
świadczył mu znakomite usługi konspiracyjne. Otworzył sobie na własne nazwisko konto w banku
Amar i spekulował - wykonując rzecz jasna tylko rozkazy Stawiskiego - na funtach angielskich. Później
zaczął na równie wielką skalę maklerskie interesy z komisaryczną firmą Bodenheimera. Następnie
spekulował zbożem i bawełną u zarządcy Simpéra na avenue de l'Opéra. Depardon był zawsze tylko
podstawioną figurą, ale każda z tych firm musiała traktowad go z szacunkiem, bo ryzykował wielkie
sumy. Częśd z nich widad na czekach, które Depardon dostawał na ten cel od Stawiskiego. W roku
1932 wyglądało to następująco: 470 000, 230 000, 500 000, 250 000, 350 000, 700 000, 200 000,
500 000, i trzy razy po 300 000 franków - piękne kwoty, wypłacane jedynie na pokrycie różnicy strat.
Tylko u Simpéra Stawiski stracił trzy i pół miliona franków, z czego dwa miliony zapłacił fałszywymi
listami zastawnymi lombardu w Bayonne. Ale manipulacje z Depardonem temu hazardziście nie
wystarczyły.

W roku 1933 kazał Guébinowi znowu spekulowad za niego u Joordana na funtach i dolarach. Guébin
wszedł tam zatem na jego polecenie z sumą 600 000 franków. Kiedy Stawiski się zastrzelił, konto
wykazywało niedobór osiemdziesiąt tysięcy franków, które Guébin musiał za swojego partnera
zapłacid. Ogólne straty Stawiskiego na tych interesach ocenia się na szesnaście milionów franków. Jak
widad, nie zawsze miał tak niesłychane szczęście. Można się też domyślad, że musiał pieniądze
zdobywad także gdzie indziej.
Zaczyna się korupcja w polityce - Gaston Bonnaure - triumwirat w
Biarritz - na horyzoncie wybory - przeciwko Briandowi - Węgry nęcą -
poseł Boyer - wycieczka do Pesztu

Stawiski zaczął przeczuwad, że spekulacje na większą skalę mógłby przeprowadzad tylko poprzez
politykę, polityczne kontakty i polityczne wpływy. W tej dziedzinie otwierał się przed nim cały
wachlarz koneksji najróżniejszych rodzajów: niekiedy były to zupełnie normalne interesy - przecież
i posłowie mają jakieś zawody. Niekiedy nieostrożni reprezentanci narodu stają się niewinną ofiarą
cynicznego oszusta, bywa, że mu nieświadomie służą, ale czasami są to koneksje, których nie można
w żaden sposób usprawiedliwid i wytłumaczyd inaczej jak tylko zwykłą korupcją, która w rezultacie
prowadzi do korupcji pośredniej, do niewyczuwalnych wpływów osobistych i towarzyskich.

W splot spekulacji i polityki nie uda nam się wniknąd, jeżeli nie uchwycimy się na początek czerwonej
nitki losów jednej osobistości. Jest nią Gaston Bonnaure, adwokat i poseł, ambitny polityk, który
związał swoje wzniosłe cele z zamierzeniami Aleksandra Stawiskiego, pomagał mu, a sam był
jednocześnie przez niego windowany w górę i popychany do przodu.

Gaston Bonnaure pochodził z Puy-en-Velay. Chodził tam do gimnazjum konwentu Marii Panny i był
w tym okresie tak pobożny że stał się ulubionym ministrantem swojego proboszcza. Ze studiów
prawniczych w Paryżu wrócił w rodzinne strony na praktykę adwokacką jako gorliwy radykalny
socjalista. Zaczął tworzyd organizacje młodzieżowe i wkrótce został prezesem Związku Młodzieży
Laickiej i Republikaoskiej, której to funkcji pozbawiono go dopiero po aresztowaniu. Dla własnych
celów politycznych starał się założyd dwa razy w swoim rodzinnym mieście dziennik, a raz tygodnik,
ale próby te okazały się nieudane, a ostatnia z nich skooczyła się podczas wojny nieprzyjemnym
konfliktem z drukarnią. Na wojnę poszedł Bonnaure jako porucznik, ale ponieważ cierpiał na rozedmę
płuc, dostał -na całe cztery lata służbowy przydział do St. Etienne i frontu nie widział. W swoim
środowisku był szanowany jako bardzo zręczny adwokat. Szczególnie ceniono jego spryt w sprawach
majątkowych i handlowych. Mimo tej popularności Bonnaure zdecydował się po wojnie przenieśd
swoją praktykę do Paryża. Tam, w wielkim centrum politycznym, miał nadzieję szybciej osiągnąd
sukcesy publiczne. Faktem jest jednak, że ten spodziewany awans nie przyszedł zbyt szybko, ale trafił
na zupełnie inny impuls, kiedy w roku 1929 w gronie jego klientów po jawiły się spółki SIMA i
Compagnie foncière, to znaczy, kiedy został radcą prawnym Stawiskiego. Ten wtajemniczał go
stopniowo w swoje spekulacje i powierzał reprezentowanie swoich interesów; Bonnaure sam się
przyznał, że był okres, kiedy reprezentował Stawiskiego w chyba pięddziesięciu przedsięwzięciach
i spekulacjach. Było nie do pomyślenia, żeby adwokat, który stale zajmował się sprawami pana
Aleksandra, nie odkrył przypadkiem jego prawdziwego oblicza. I rzeczywiście Bonnaure wkrótce
odkrył, że Aleksander to właściwie Stawiski i że jego konto nie jest czyste. Stawiski był jednak na taką
sytuację przygotowany. Bonnaure nie był jedynym z jego przyjaciół, który odkrył przynajmniej
fragment jego przeszłości, a Stawiski miał już przygotowaną dobrze obmyśloną historyjkę -
w szorstkich słowach przyznawał się, że siedział tyle i tyle miesięcy w więzieniu. Zmieniał tylko trochę
szczegóły i przyczyny, żeby nie stracid nagle całej sympatii słuchacza; a kiedy dzięki temu szczeremu
wyznaniu przyjaźo raczej umocnił niż stracił, szybko starał się o to, żeby człowieka, który poznał
fragment, zobowiązad do milczenia w pozostałych sprawach.
Z tej metody skorzystał również w kontaktach z Bonnaure'em i wydaje się, że obaj spekulanci doszli
do wniosku, iż będzie lepiej, kiedy ten drugi też będzie zaplątany; będzie posłuszniejszy
i użyteczniejszy. Stawiski bardzo sobie cenił prawno-handlowe talenty Bonnaure'a i jego możliwości
polityczne. Bonnaure natomiast widział w Stawiskim to, czego mu najbardziej brakowało do
zwycięskiej kariery: dostateczny kapitał. Albowiem do wygrania w polityce nie wystarczał jedynie
oratorski talent i dobre znajomości, do tego według jego chłodnej oceny potrzeba było jeszcze
funduszy. Tego zaś Bonnaure nie posiadał, ledwie przepychając się przez życie i politykę.

Związek obu mężczyzn stał się faktem w środowisku, które odgrywało w tym czasie dla Stawiskiego
największą rolę: w Biarritz. Tam spotkali się w tym samym sezonie Stawiski, Bonnaure i Garat. Ich
żony zaprzyjaźniły się serdecznie, a mężowie tymczasem snuli wielkie plany polityczne i gospodarcze.
I w tych właśnie rozmowach utwierdziło się przekonanie Stawiskiego, że trzeba się zabrad do rzeczy
poprzez politykę. On, któremu cała polityka była programowo obojętna i który mógł korumpowad
zarówno lewicę, jak i prawicę, zdecydował na podstawie tej podwójnej przyjaźni, że swoje przyszłe
spekulacje przeprowadzi przy poparciu radykalnych socjalistów.

Beztroskie, słoneczne tygodnie na jasnej plaży w Biarritz - a ileż było dramatyzmu na tym pierwszym
etapie wspólnoty tragicznego tria! Z jednej strony dwaj towarzysze, lekko już siwiejący po wielu
latach politycznej bieganiny, przemówieo, obozowania, rozjazdów, pisania i organizowania, jeden
pogrążony w sprawach samorządu, drugi zakładający organizacje młodzieżowe, obaj pomagający
ciągle innym, sami trwoniący wszystkie swoje oszczędności na zakładanie gazet i interesy, które się
nie liczą, ponieważ koszty kiedyś się zwrócą; a z drugiej strony z nimi, odzianymi w wyświechtane
spodnie i pocerowane koszule siedzi ten trzeci, dziwny i tajemniczy, zachwycający i nienaganny, on,
który ma w rękach wszystko to, czego im brakuje do ostatecznego sukcesu! Jego przeszłośd jest
prawdę mówiąc mętna, ale spójrzcie tylko na jego stalowe spojrzenie, które mówi: Wszystko dobre,
co się dobrze kooczy. Czy nie wiecie, jakich środków użyli wasi szczęśliwi rywale? Nie słyszeliście
nigdy o prostytucji żon dla kariery męża? Co za bagno ta wasza polityka I Ale wszystko zostaje
wybaczone, jeżeli człowiek zwycięży. Dlaczego odrzucad środki, które prowadzą do celu? Ja
rzeczywiście prowadzę spekulacje, które nie są zupełnie fair. Ale to tylko środek zaradczy w trudnym
momencie - jak tylko uda mi się osiągnąd ten podstawowy cel, będę mógł naprawid wszystkie
wątpliwe kwestie, odrobid, wyrównad. I to jest już blisko. Wy również stoicie przed koniecznością
decyzji. Kiedy będą wybory?

Diabeł z milionami w ręku nie mógł wypowiedzied słów bardziej demonicznych. Obaj przyjaciele
wiedzą, że to naprawdę ich dziejowy moment: albo zaczną kampanię ze środkami dostatecznie
wielkimi, żeby móc wygrad, albo zostaną do kooca życia na bocznym torze. Tu jest człowiek, który
może im te miliony dad. Wiadomo, że zrobi to taktownie, dyskretnie, bezpiecznie. Można mu
absolutnie wierzyd, ma każdą sprawę przemyślaną, pracuje tak dokładnie. A kiedy któregoś dnia
będzie mandat, ministerialny fotel, sława i władza - jakże łatwo zatrze się ślady wszystkiego, co w tej
chwili wydaje się dla krytycznego sumienia podejrzane I

I dwie głowy ambitnych malkontentów skłaniają się ku głowie oszusta, żeby sekretnie pogadad
o wszystkich możliwościach tej zwycięskiej kampanii.

Lata niezaspokojonych ambicji zostawiają na aktywnym polityku głębokie ślady. Nawet jeżeli
postępuje lojalnie w stosunku do kierownictwa swojej partii, to przecież w duchu buntuje się,
krytykuje, staje się opozycjonistą. Ach, ci mędrkowie, stale tylko przyklaskują władzy, ja bym nie dał
sobą tak pomiatad. A jeżeli nie można zbyt wiele ryzykowad w polityce wewnętrznej, to
w zagranicznej należałoby odrzucid wszelkie przestarzałe tradycje i zbyteczne względy i iśd z duchem
czasu!

Gaston Bonnaure, gorączkowo walczący o mandatowy sukces, również nie uniknął etapu ewolucji.
Wszyscy byli olśnieni Briandem i jego koncepcją - czyż nie jest naszą powinnością, nas odsuwanych -
popieranie tego drugiego obozu, dla którego Briand się nie liczy? On tylko ciągle jedno: Mała Ententa.
A Wiedeo, a Węgrzy? Czyż nie byłoby rozsądniej zacząd od tego drugiego kooca, odrzucid przesądy
i uporządkowad sprawy europejskie w odmienny sposób?

I Gaston Bonnaure, adwokat paryskiego sądu apelacyjnego, zaczął się zajmowad Europą Środkową od
tego drugiego kooca. Podczas długich rozmów wtajemniczał przyjaciela Aleksandra w swoje plany.
Aleksander wiedział o Węgrzech tylko jedno: że jest to kraj, w którym fałszowano francuskie franki.
Kraj zatem godzien tego, żeby się nim zajmował Sergiej Stawiski. W paostwie, w którym możliwa była
taka historia, będzie można znaleźd chętnych i do innych spekulacji. Pan Aleksander pochwalił
zainteresowanie przyjaciela sprawami węgierskimi i sam również zaczął się nimi zajmowad. Patrzcie
na przykład, jak Węgrzy zabiegają o wpływowe znajomości w Paryżu, ile milionów wyrzucają stale na
własną propagandę! Czyż ten żywy strumieo pieniędzy ma zostad nie zauważony i nie wykorzystany?
Zdobyd węgierskie miliony, dołączyd je do własnych - cóż by to była za potęga finansowa! Ale
ponadto można byłoby zmontowad ową najważniejszą, gigantyczną spekulację, o której Stawiski
ciągle myślał, bo stumilionowe zyski z niej zatkałyby wszystkie pachnące kryminałem luki jego
dotychczasowych przedsięwzięd. Na przykład, co to za ogromne sumy, którymi operuje się w Hadze
w imieniu niezadowolonych węgierskich optantów? Stawiski jeszcze nie rozumiał, o co tu chodzi, ale
wiedział, że w grę wchodzą miliardy. A to jest z pewnością kąsek dla niego, powinien go ująd w swoje
ręce i wyzwolid czarodziejski strumieo złota, który gdzieś na świecie istnieje i któremu trzeba
pozwolid płynąd.

Taki był tok rozumowania, który doprowadził do decyzji wyjazdu do Pesztu Bonnaure'a i Aleksandra.
We wrześniu 1931 Bonnaure złożył w paryskim MSZ prośbę o listy polecające dla ambasady w
Peszcie. Miał tam ponod kilku klientów, z którymi musiał się naradzid i będzie zapewne potrzebował
rad i znajomości legacji. Prośba została poparta listami polecającymi posłów Victora Boreta i
Edmonda Boyera. Ten Edmond Boyer, poseł - już były - z Maine et Loire, pracował od kilku lat ze
Stawiskim. Był przedsiębiorcą budowlanym, ale łapał, co popadło. Kupował i sprzedawał parcele,
bawił się w przewoźnika w kraju i za granicą, spekulował i pośredniczył. Interesował się budową dróg
i to przywiodło go do SIM-y i Stawiskiego. Boyer zakupił sto akcji SIM-y i został przez Stawiskiego
„wybrany” do rady nadzorczej. Ostrożnemu Boyerowi wydawało się to ze względu na jego mandat
niebezpieczne, zrezygnował zatem, ale przez rok i tak figurował w rejestrze jako członek rady
nadzorczej. Stawiski bardzo zabiegał o jego przychylnośd. Dowiedziawszy się, że Boyer ma parcele w
Biarritz, natychmiast zaproponował mu odkupienie. Spryciarz Boyer zostawił sobie ten spekulacyjny
majątek, natomiast zaoferował Stawiskiemu kupno niemal dwóch milionów m2 wolnych parcel,
należących do dwóch spółdzielni rolniczych i winiarskich, a znajdujących się w jego okręgu
wyborczym. Stawiski chciał sobie Boyera zjednad, kupił więc te bezwartościowe tereny dla
Compagnie foncière. Sam Boyer jako udziałowiec i urzędnik spółdzielni wiele na tym nie zarobił, ale
dla jego prowincjonalnych wyborców był to prezent. Stawiski w zamian korzystał z mandatu
i wpływów Boyera. Wizytówki, listy polecające i wizyty Boyera były pierwszymi palami, które Stawiski
wbijał w nowy dla niego grunt polityki. Boyer umożliwił mu zapoznanie się z orleaoskim merem
Turbatem, któremu gorąco Stawiskiego polecił. Boyer wprowadził go do kręgów polityków paryskich,
zapoznał z Boretem i innymi i interweniował u władz w jego sprawach.

Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie mogło zareagowad zupełnie odmownie na sprawę


zarekomendowania dwóch posłów, szczególnie że nie było żadnych wyjątkowych zastrzeżeo co do
Bonnaure'a. Mimo to jednak stary spryciarz Briand nie podpisał listów polecających, tylko przekazał
tę sprawę sekretarzowi Gilbertowi Peycelonowi; ten zaś napisał rekomendację niemal niedbale, to
znaczy załatwił ją gładkim frazesem, który samą swoją formą dawał ambasadorowi do zrozumienia,
że chodzi tu o akt, na którym ministerstwu w ogóle nie zależy i że wydaje to tylko przez kurtuazją i ze
względów towarzyskich. W jakiś czas potem ministerstwo otrzymało od swojego ambasadora
depeszą, w której pisano, że adwokat Bonnaure razem ze swoim towarzyszem poczyna sobie w
Wiedniu co najmniej dziwnie i co ma znaczyd ta rekomendacja. Ministerstwo natychmiast
odpowiedziało ambasadorowi, że śledzi bieg wydarzeo, więc niech dalej kontroluje działania tych
panów i niech zwróci uwagę na styl pisma polecającego. Kiedy afera wybuchła i cały reżim stał się
przedmiotem gwałtownych ataków ze strony opozycji, jeden z nich uderzył również w MSZ za
udzielenie zgody na wyprawę Bonnaure'a. Śledztwo wykazało, że ministerstwo było w tej sprawie
ostrożne i zrobiło jedynie to, do czego zmusiła je zwykła we Francji praktyka interwencyjna.

Stawiski podczas tej podróży zrozumiał, jak nieograniczone są możliwości spekulanta. Pojechał do
Pesztu z zamiarem rozejrzenia się za możliwością zarobku u Węgrów i zupełnie przypadkiem natrafił
na najcenniejsze źródło szybkiego wzbogacenia się: na naftę. Kiedy bowiem rozpadło się paostwo
padyszacha, sułtaoska rodzina postarała się o uratowanie najcenniejszych majątków. Wśród nich było
wyłączne prawo tureckiego sułtana do pól naftowych w Mosulu. Na gwałt utworzono zatem w
Ameryce syndykat do celów eksploatacji na tym terenie, noszący nazwę The Abdul Hamid Estates
Incorporated. Członkowie sułtaoskiej rodziny mieli w nim udział sześddziesiąt milionów dolarów.
Jeden z synów Abdula Hamida, książę Abdul Kadir, otrzymał 3 700 000 dolarów, które ulokował
w paostwowym banku węgierskim w Peszcie. O tym dowiedział się tam Stawiski przypadkiem. Pola
naftowe - były to dla niego czarodziejskie słowa, obiecujące niesłychane spekulacyjne kombinacje.
Stawiski znalazł drogę do byłego księcia i zasypał go lukratywnymi propozycjami. Daremnie jednak,
książę bardziej wierzył w swój udział niż w obietnice przymilnego aferzysty. Dla Stawiskiego jednak
i ta nieudana próba była potwierdzeniem faktu, że wszędzie można znaleźd coś wielkiego.

Wyprawa Stawiskiego i Bonnaure'a z całym orszakiem osób towarzyszących była czymś


monumentalnym. Jedna jedyna panienka, zaangażowana na tę wyprawę w celu oddziaływania na
magnatów, dostała honorarium sto tysięcy franków, a koszty Stawiskiego i jego asysty ocenia się na
trzysta tysięcy franków. Kolacje, które Stawiski wydawał na cześd nowych przyjaciół, były imponujące.
Sam dbał o fantastyczne menu, sam doglądał dekoracji sali, a kiedy wydawała mu się niezbyt
wspaniała, sam posyłał samochód do kwiaciarni, żeby za własne pieniądze zapełnid komnatę
kwiatami. Cyganie, którzy przygrywali przy uczcie i byli przyzwyczajeni do hulaszczych gestów
węgierskiej szlachty, opowiadali, że nie pamiętają tak wielkopaoskiej szczodrości. Pod tym względem
zatem Stawiski i Bonnaure byli przyjmowani z niebywałym entuzjazmem. Węgierskim specom od
propagandy wpadli w ręce najwyraźniej wpływowi przedstawiciele Francji, i to Francji socjalistycznej,
do której węgierska propaganda jak dotąd nie mogła przeniknąd. Teatralnie poruszający się orator
Bonnaure cytował tylko nazwiska swoich przyjaciół, a Węgrzy wiedzieli, że są to najbardziej
wpływowi politycy. A umiarkowany, powściągliwy Stawiski nie musiał nawet wiele mówid, bo każdy w
Peszcie i tak wiedział, że jest to działacz wielkiego formatu i to z nieodgadnionymi środkami. Wszyscy
politycy w Peszcie podskoczyli z radości i rzucili się paryskiemu oszustowi na szyję.
Patron przeprowadza wybory - kolonialna historia Alberta
Dubarry'ego - uczczenie zwycięstwa - dwa bankiety - fatalna fotografia

Nad wszystkimi kłopotami, które spadły na Stawiskiego na wiosnę 1932 roku, dominował jeden:
wybory do sejmu. Nadchodził moment, w którym miał spłacid swojemu największemu wspólnikowi
przyjacielski dług i w którym dzięki politycznemu zwycięstwu swoich przyjaciół mógł sobie
w wyjątkowy sposób zabezpieczyd ciągle niepewną egzystencję.

Stawiski, który nie zdradził żadnego ze swoich małych pomagierów, został wierny tej zasadzie i tym
razem, dając dowody zachwycającej wszystkich wspaniałomyślności. Chociaż jego interesy
i spekulacje nie przebiegały najlepiej, to jednak zmobilizował jakiś tam rezerwowy kapitał, by
postawid go do dyspozycji swojego wspólnika. Jego samochody były gotowe do usług i jazdy. Jego
gościnnośd była nastawiona na przyjęcie każdej wpływowej osobistości i czarowanie jej na wszelkie
sposoby. Jego nieliczni współpracownicy, podstawione marionetki, urzędnicy i osoby w jakikolwiek
sposób zależne otrzymały polecenie agitowania. Wszyscy to czuli: patron przeprowadza wybory. I
wszyscy widzieli, że bitwa skupiła się w trzecim paryskim arrondissement, gdzie z ramienia partii
radykalnych socjalistów kandydował Gaston Bonnaure. Tutaj wydawał swoją lokalną gazetę „Paris-
Troisième”, którą za pieniądze Stawiskiego redagował jego sekretarz Ory. Na wygranie bitwy to
jednak za mało. Stawiski nie szczędził kosztów. Jego uwaga, sterowana przez Bonnaure'a, padła na
„Volonté”. Był to dziennik założony przed siedmiu laty, ale zręcznie prowadzony, posiadający nakład
coś około 40 000 egzemplarzy. Właścicielem była niby spółka akcyjna, w rzeczywistości jednak
niepodzielnym władcą gazety był jej założyciel Albert Dubarry.

Albert Dubarry był Gaskooczykiem. Urodził się 19 maja 1873 roku w Isle-en-Jourdain jako syn byłego
profesora uniwersytetu. Łatwośd pisania łączyła się u niego od wczesnej młodości z pragnieniem
łatwego życia, a jego gaskooski temperament gładko przeskoczył rozterki natury moralnej
i towarzyskiej, które trapiły go z powodu własnej, nieuregulowanej sytuacji. Przyjechał do Paryża
studiowad prawo, ale bardziej pociągały go gazety. Pisał do szeregu dzienników, tygodników
i magazynów, wydatnie pomagał w kampanii wyborczej kandydatem, którzy dobrze płacili, ale całej
tej ożywionej działalności! - uzupełnionej przez autorstwo efemerycznej próby dramatycznej w
Theatre Cluny - towarzyszył taki bałagan w kwestiach finansowych, że nie można go tłumaczyd nawet
beztroską bohemy. Kupno na raty mebli i sprzedanie ich za rogiem, ucieczka z mieszkania z nie
zapłaconym czynszem, zniknięcie z zaliczkami i długami - takich sprawek było w tym czasie
w rejestrze policji całe mnóstwo. Dopełnieniem tego wszystkiego był pochodzący z tego okresu
własnoręcznie pisany list, który został później opublikowany: „Ja, niżej podpisany, oznajmiam, że
jutro wieczorem zapłacę panu M. Sauzay 35 franków, pozostałych z sumy tysiąca stu franków,
ukradzionej mu w jego mieszkaniu na rue Rivoli”.

Dla tego typu talentów Francja ma jeden wielki przytułek: kolonie. Na ich potężnych terytoriach,
zarządzanych przy francuskiej lekkomyślności i urzędniczym wygodnictwie o wiele gorzej niż kolonie
angielskie, jest mnóstwo możliwości do zrobienia szalonych karier wszelkiego rodzaju. Kolonie służą
przeważnie do tego, żeby zaspokoid nieposkromiony głód pieniędzy tych, którzy w kraju ojczystym
nie potrafią tego pragnienia pogodzid z europejskim porządkiem; to właśnie z kolonii wraca do Francji
owa zaraza, gonitwa za złotem bez skrupułów i względów moralnych. Nie tylko w rynsztokach
metropolii, ale i w najwyższych sferach działa wiele takich jednostek, których nienaganne formy
towarzyskie i godna szacunku pozycja z trudem ukrywają drapieżny charakter, stwardniały
w młodości i nawykły do swobodnego życia w koloniach.

Również młody Dubarry, zamknąwszy sobie swoimi wybrykami stopniowo dostęp do redakcji, uciekł
się do tego azylu. Przez protekcję załatwił sobie przyjęcie do zarządu kolonii, gdzie został 30 maja
1902 roku zatrudniony jako sekretarz generalny drugiej klasy. W listopadzie natomiast odpłynął na
afrykaoskie wybrzeże francuskiego Somali. Pełnił tam jakąś misję w Diré-Donah i odbył kilka podróży
po interiorze. Skooczyły się one postępowaniem dyscyplinarnym i rozkazem dla gubernatora, żeby
natychmiast wysłał kogoś do interioru w celu naprawienia paskudnego rezultatu tych wypraw.
Później miało miejsce kilka większych kradzieży w zarządzie kolonii. Dubarry był o nie tak bardzo
podejrzany, że gubernator domagał się jego przeniesienia. Przyjechał zatem na Gwadelupę, i to
akurat w czasie, kiedy przygotowywano tam w roku 1905 wybory powszechne. Podczas nich doszło
do potężnych awantur: ratusz ograbiono, strażników rozpędzono, kilku urzędników postrzelono.
Gubernator kolonii oskarżył Dubarry'ego, że to on był głównym inspiratorem zamieszek i zażądał od
paryskiego ministerstwa, żeby go zabrało. Dziki Gaskooczyk miał się zatem ponownie zaokrętowad.
Tym razem miał byd wysłany do Gujany w Ameryce, ale ciesząca się złą sławą kolonia karna
i związane z nią zamysły jego przełożonych wydały mu się podejrzane. Opierał się i protestował,
wreszcie wyjechał. Ale po paru tygodniach został z Ameryki odwołany do Paryża: toczyło się tam
przeciwko niemu postępowanie dyscyplinarne. Dubarry próbował pozyskad ochronę Edgara
Combesa, za którym kiedyś agitował, ale zebrane przeciwko niemu dowody były mocno obciążające:
sprzeniewierzenie cła, wyłudzanie pożyczek od podwładnych, itp. Nawet w ten sposób zarząd kolonii
nie zdołał się pozbyd niewygodnego, chod protegowanego urzędnika. Skooczyło się na naganie
i upomnieniach. Za karę został w kwietniu 1908 roku wysłany na Martynikę. Już w listopadzie
gubernator domagał się przeniesienia go: „D. to cyniczny politykier, który zawsze i wszędzie przyłączy
się do każdego, kto mu zapewni korzyści”. Pojechał zatem Dubarry na wyspę Reunion, lecz stamtąd
musieli go odwoład do centrali. Potem nastąpił okres ostatnich prób: zachodnia Afryka i Dahomej.
Wszakże i z tych najbardziej dzikich zakątków musiano go odwoład. Nie było już niemal kolonii, do
której można by go było posład. Po kolejnym postępowaniu dyscyplinarnym ministerstwo zostawiło
go na posadzie w centrali, żeby był na widoku. Czterdziestoletni Dubarry urządził się zatem w Paryżu
tak, jakby to była kolonia. Podczas wojny minister Maginot musiał go zwolnid.

Dubarry założył defetystyczny dziennik „Carnet de la semaine”. A poza tym dorabiał sobie na różnych
sekretarskich posadkach w teatrach i prywatnych firmach. Jego „sztuka życia” dojrzała. Niegdysiejsze
brutalne sposoby zdobywania pieniędzy zostały dawno zarzucone, przedwojenna przeszłośd
w koloniach zapomniana i w Paryżu nieznana. Paryż odkrył nowego Dubarry'ego, kompana
o nieodpartym uroku, błyskotliwego oratora, wesołego i dowcipnego gawędziarza. Znał się na
ludziach i znał się na władzy, wszędzie gładko docierał, z każdym się dogadał, każdemu potrafił
ochoczo wyświadczyd przysługę. Z tego Gaskooczyka w wieku pięddziesięciu lat zrobił się facet do
zakochania: znał niemal wszystkich, od ludzi z ulicy aż po ministrów, najwyraźniej tryskał energią
i miał doświadczenia, z których grzech byłoby nie skorzystad. Tak więc Dubarry spotykał się wszędzie
z przyjacielskim poparciem, kiedy zamierzał założyd własny dziennik. „Volonté” pojawiła się na
paryskich ulicach w 1924 roku, a stary Gaskooczyk za każdego reżimu z najmilszym uśmiechem
czerpał ze wszystkich prasowych i propagandowych funduszy w każdym z ministerstw. Gabinety
ministrów i członków rządu otwierały się przed nim, by zdradzid sekrety, z których on, zewnętrznie
bojownik lewicy, umiał znakomicie korzystad. On również przynosił swoim przyjaciołom na
świeczniku mnóstwo pożytecznych wiadomości i informacji, za które mógł sobie ich owinąd dookoła
palca.

Jak widad, idealny facet do dmuchania w żagle oszusta Stawiskiego. Ci dwaj musieli się odnaleźd, ci
dwaj musieli się sprząc. Grunt dla nich był przygotowany.

Pięddziesięcioletni Dubarry został też natychmiast przez Stawiskiego rozszyfrowany i oceniony. I


Guébin dostał rozkaz na; całą serię listów zastawnych z Bayonne. Tissier je wypełnił, Guébin ulokował
i dwa miliony franków w ratach po sto tysięcy powędrowały do kas „Volonté”, która pełną parą
ruszyła do kampanii na rzecz kolegi Bonnaure'a w trzecim arrondissement Sekwany. Jego sytuacja
nie była łatwa, miał stanąd w szranki z dotychczasowym posłem Puechem, przedstawicielem
republikaoskiej lewicy, który tutaj czuł się bardzo pewnie. Dla uzyskania większości potrzeba było
7517 głosów. W okręgu była dużo komunistów. Wyborczy sztab Bonnaure'a zaplanował podkopanie
pozycji Puecha. Zaczęli zatem kandydowad jednocześnie dwaj niezależni republikanie, żeby zabrad
częśd głosów dotychczasowej większości.

Dnia 1 maja odbyły się wybory. Borinaure nie wygrał, ale osiągnął sukces: z 4492 głosami znalazł się z
Puechem w drugiej turze. Nastąpił zwariowany tydzieo ostatecznej kampanii, temperatura nastrojów
wzrosła również z powodu morderczego zamachu, jakiego dokonał na prezydenta republiki Rosjanin
Gorgulov. Dnia 5 maja w trzecim arrondissement zaczęło się główne natarcie: wielkie zebranie,
któremu przewodniczył późniejszy premier Chautemps. Na dole pod trybuną stał w pierwszym
rzędzie Stawiski i chłodno obserwował bieg zdarzeo.

Dnia 8 maja odbyła się druga tura i Bonnaure zwyciężył dotychczasowego posła różnicą siedmiuset
głosów. Radośd w partii, która przecież poniosła wiele strat: tym większe uznanie dla wydatnej
pomocy, z jaką pospieszył pan Aleksander, tym większa wdzięcznośd dla niego, tym większe
zobowiązania.

Camille Chautemps wydał na cześd zwycięskiego kandydata uroczysty bankiet. Wśród gości
honorowych był, oczywiście, pan Aleksander.

W jaki sposób zatroszczył się najpierw o wybranego przyjaciela? To również jest charakterystyczne:
Stawiski sprawił mu ubranie. Według Stawiskiego ten adwokacina nie mógł zrobid kariery
w ubraniach, w których biegał na zebrania socjalistów i do redakcji gazet. W nowej roli powinien
występowad w ubraniu od pierwszorzędnego krawca. Stawiski zaprowadził go zatem do własnego
i wystarczy zacytowad, co na ten temat powiedział sam krawiec Lachaise:

„Wówczas, po wyborach, przyszedł do mnie pan Aleksander z panem Bonnaure'em. Lachaise,


powiedział do mnie, przyprowadziłem panu klienta, jest to świeżo wybrany poseł, trzeba z niego
zrobid eleganckiego mężczyznę. I kładąc rękę na sztuce sukna zwrócił się do pana Bonnaure'a:
Uszyjesz sobie marynarkę z tego materiału, potem jeszcze jedną taką i jedną taką, i jeszcze smoking
i frak. I garnitur podróżny. Pan Bonnaure zakłopotany, oponował: Ależ nie, to za dużo, ja tyle nie
potrzebuję. Ty się na tym nie znasz, odpowiedział pan Aleksander, wybrali cię, ale nie staniesz się
kimś, dopóki nie będziesz ubrany. To są bardzo piękne angielskie materiały; musisz mied garnitury ze
wszystkich. A teraz jeszcze wybierzemy na płaszcz. I tak się stało, że dostarczyłem panu Bonnaure'owi
ubrao za piętnaście tysięcy franków. Aleks zapłacił mi pięd tysięcy franków, a pan Bonnaure resztę
w kilku ratach. Od tego czasu go nie widziałem, on nie był taki, jak Stawiski, do którego chodziłem
dwa, trzy razy w tygodniu pokazywad nowe materiały, przymierzad nowe ubrania. Przyjmował mnie
rano, kiedy opracowywał swój program na cały dzieo. Często słyszałem wszystkie jego rozmowy
telefoniczne, mój Boże, to były nazwiska!”

Odnotujmy przy tej okazji jeszcze jeden bankiet, w którym wziął udział pan Aleksander i którego
efekty były w pewnym sensie fatalne. Na wiosnę 1933 roku uroczy szef „Volonté” Albert Dubarry
obchodzi sześddziesiąte urodziny. Oto co o tym napisała nazajutrz sama „Volonté”:

„»La Volonté« to dziennik, w którym istnieje »patron«. Oto dlaczego obiad, podczas którego
obchodziliśmy wczoraj urodziny Alberta Dubarry'ego stał się, powiadam wam, uroczystością
rodzinną... Obiad w salonach hotelu Continentalu wydawał Myr-Chaouat, a pan Velain, dyrektor
hotelu, poświęcił mu tyle starao, że uczta stała się dziełem mistrzowskim. Potrawy były znakomite,
a obsługa doskonała. Ale my mielibyśmy radosny nastrój i o suchym pysku. Pozwólcie, że powtórzę:
stanowiliśmy jedną wielką rodzinę... jedną rodzinę, rozumiecie? Byli tam wszyscy. Przy stole, gdzie na
honorowym miejscu siedzieli paostwo Dubarry, zgromadzili się: pan Victor Margueritte z małżonką,
pan Georges Pioch, doktor Vachet, pan Pierre Bonardi, pan Serge Aleksander, pan Hayotte, pan
Romagnino, pan Robenne z »Carnet de la semaine«, gdzie znowu pojawiają się jego barwne artykuły,
pan Guiboud-Ribaud, pan Jean Luchaire i czołowi współpracownicy gazety. Parlament reprezentował
na tej rodzinnej uroczystości politycznego dziennika tylko pan Gaston Bonnaure, poseł z trzeciego
arrondissement... Wzruszenie zaciera wspomnienia - a Dubarry tak nas wzruszył! Łaocuch
przemówieo zamknął elegancki toast pana Serge'a Aleksandra”.

Rzeczywiście, cała rodzina w komplecie: Stawiski, jego stary kumpel Hayotte, jego wierny totumfacki
Romagnino, jego wielki nowy współpracownik Bonnaure, ich adwokat-naganiacz Guiboud-Ribaud,
o którym wkrótce powiemy więcej, ich zaufany lekarski pomagier doktor Vachet, zadziorny
dziennikarski kopijnik Dubarry. Wszyscy oni, zanim upłynął rok i dzieo, znaleźli się za kratkami. Z
wyjątkiem Stawiskiego. Ale byli tam jeszcze i inni, których ostrożny reporter objął szerokim pojęciem
„czołowych współpracowników gazety”. Nastrój był tak dobry, że towarzystwo wyszło na taras
Continentalu i pozwoliło się sfotografowad w kilku grupach. Fotografie takie bywają niekiedy
ciekawe, a Stawiski zawsze zwracał uwagę na to, z kim i jak jest fotografowany. Z tej uroczystości
zabrał fotografię, której starannie pilnował. Kiedy już w grudniu nie był pewien swoich losów, posłał
to zdjęcie na przechowanie Bonnaure'owi. Bonnaure również znał jego wartośd i złożył je
u wspomnianego Guiboud-Ribauda. Ale gdy po jakimś czasie czynności śledcze osaczyły i tę
znakomitośd, ów przez ostrożnośd złożył zdjęcie u swojego adwokata pana Pinganauda. Ten z kolei
wyciął woltę w adwokaturze raczej nie praktykowaną. Guiboud-Ribaud został aresztowany, a sędzia
śledczy Ordonneau energicznie poszukiwał jego przyjaciół, by sprawdzid, czy nie ma u nich klejnotów,
które zniknęły z majątku Stawiskiego. Podejrzenie padło również na Pinganauda. Wezwany na
przesłuchanie przysięgał, że niczego takiego w domu nie ma. Sędzia groził mu rewizją w domu,
Pinganaud protestował. A ponieważ przesłuchanie przeciągnęło się do dziewiątej wieczór i sędzia był
zdecydowany posład rano do adwokata detektywów, Pinganaud zaproponował mu praktykę zupełnie
nową w postępowaniu sądowym: zaprosił pana sędziego i jego pomocników do złożenia natychmiast
przyjacielskiej wizyty w jego kancelarii, gdzie miał im jako przyjaciołom prywatnie pokazad całe
dossier swojego klienta Guiboud-Ribauda. żeby się prywatnie przekonali, że niczego tam nie ma
i odstąpili od formalnych czynności. Sędzia, o dziwo, przyjął tę propozycję, całe towarzystwo
wyruszyło dwoma samochodami do kancelarii adwokata, gdzie wypili aperitif i zajrzeli do szufladki,
w której były rzeczy Guiboud-Ribauda. I na dnie odkryli fotografię, która sędziego bardzo
zainteresowała. Zdjęcie zostało z innymi rzeczami w szufladzie - była to przecież prywatna wizyta! -
ale sędzia natychmiast rano zgłosił władzom, co widział: zdjęcie z uczty Dubarry'ego, na którym był
uśmiechnięty oszust Aleksander Stawiski, trzymający pod ramię uśmiechniętego pana. Tym
rozradowanym kompanem oszusta był pan Cazenavette, prezes pierwszego oddziału paryskiego sądu
apelacyjnego.

W dwie godziny po służbowej informacji sędziego śledczego Cazenavette został w marcu 1934 roku
zdjęty z urzędu. Musieli go internowad w sanatorium, ponieważ sypał nieobliczalnymi pogróżkami.
Dzięki temu jednak odkryta została jedna z niezliczonych nici, które bezpiecznie prowadziły
Stawiskiego nad brzegiem ziejących przepaści karzącej sprawiedliwości.
Lokowanie listów zastawnych - list ministra jako okólnik - wyprawa
do Madrytu - zbyt długa uczta

Wybory zostały wygrane, tak jak sobie Stawiski życzył, jego ludzie dostali się na te stanowiska, na
których byli mu potrzebni. I od tego momentu jego działalnośd nasiliła się tak dalece, że trudno było
ogarnąd wszystkie jego przedsięwzięcia i próby oraz uchwycid bardzo skomplikowane związki między
nimi.

Pierwszą troską stało się pobudzenie zainteresowania listami zastawnymi z Bayonne. Spółka Stawiski-
Garat-Guébin miała w ręku wszelkie możliwości wyprodukowania takich listów zastawnych
w dowolnej ilości. Chodziło tylko o to, gdzie i jak je ulokowad, ponieważ sprzymierzeni oszuści ciągle
potrzebowali pieniędzy. Guébin upychał je po różnych firmach ubezpieczeniowych, na które miał
wpływ. To jednak było za mało, potrzebowali o wiele, wiele więcej. Znaleźli znakomite wsparcie:
jedna ustawa z roku 1930 polecała firmom ubezpieczeo społecznych, żeby swoje fundusze
rezerwowe lokowały w pożyczkach udzielanych przedsiębiorstwom użyteczności publicznej, jeszcze
starsza ustawa określała miejskie lombardy jako takie właśnie przedsiębiorstwa służące
społeczeostwu; chodziło zatem jedynie o wymuszenie od zaprzyjaźnionego rządu, żeby wywarł
odpowiedni nacisk na firmy ubezpieczeniowe z korzyścią dla listów zastawnych z Bayonne.

Do dzieła wziął się najpierw Garat, zaprzyjaźniony z ministrem robót publicznych i opieki społecznej
Dalimierem.

Napisał do niego zaraz po wyborach obszerny list na temat znaczenia i możliwości listów zastawnych
i zaproponował, że mu wszystko szczegółowo wyjaśni osobiście. No dobrze, Dalimier nie miał nic
przeciwko temu, żeby wysłuchad żalów starego przyjaciela. Zobaczymy, co się da zrobid. A kiedy się
spotkali, Dalimier powiedział, że byłby skłonny zrobid coś dla lombardu, gdyby inne ministerstwo,
którego sprawa dotyczy, to znaczy Ministerstwo Handlu, zachęciło go do tego. Trzeba, jak wiadomo,
zabezpieczyd sobie tyły. A w Ministerstwie Handlu siedział przecież kolega, Jullien Durand, do niego
można będzie znaleźd drogę.

Znaleźli, czy nie znaleźli? Pewni świadkowie uparcie twierdzili, że Jullien Durand w tym czasie jadł
obiad ze Stawiskim, co dla tego ostatniego było najmilszą formą nadania biegu jakiejś sprawie. Jullien
Durand uparcie twierdził, że nigdy nie spotkał się ze Stawiskim. Ale 14 czerwca 1932 roku Garat
przysłał mu list z prośbą, żeby polecił Ministerstwu Robót Publicznych działanie na rzecz listów
zastawnych. Tego samego dnia Garat napisał do Dalimiera, że pisał do Duranda, i załączył kopię tej
prośby. Już po 48 godzinach Ministerstwo Robót Publicznych wystosowało urzędowy dokument,
w którym wskazywano na to, że należałoby zaapelowad do firm ubezpieczeniowych, aby częśd swoich
funduszy lokowały w listach zastawnych ze względu na ich absolutną gwarancję, i przypominano, że
liczni posłowie wytykali w swoich zażaleniach, iż firmy ubezpieczeniowe przejawiają zbyt małe
zainteresowanie samorządnymi lombardami. Było to 16 czerwca, a już 20 czerwca Ministerstwo
Handlu przesłało ministrowi robót publicznych nowe przypomnienie, zalecając ponownie akcję na
rzecz lombardów jako ogólnie użyteczną. 25 czerwca minister robót publicznych przekazał generalnej
dyrekcji firm ubezpieczeniowych notę z przypomnieniem, że Ministerstwu Handlu na tej sprawie
zależy.
Dyrektor Centrali Firm Ubezpieczeo Społecznych Tissot odpowiedział 1 lipca, że ubezpieczalnie znają
ten stary przepis i że ulokowały już w listach zastawnych ponad 100 milionów franków. W praktyce
oznaczało to koniec akcji Garata i Stawiskiego. Nie poddali się jednak i na jesieni zaczęli kolejne
natarcie, wysławszy teraz do boju człowieka, który w historii tej afery zasłużył sobie na miano
najwspanialszego interwencjonisty: Alberta Dubarry'ego, szefa „Volonté”. Dubarry wyłożył zatem
Dalimierowi we wrześniu 1932 roku przekonująco i z wdziękiem, że przecież mógłby coś zrobid
wyłącznie dla instytucji Garata. Trzeba tu przypomnied, że lombard w Bayonne nie miał prawa
zgodnie z przykazaniem Stawiskiego wstępowad do organizacji miejskich lombardów, ponieważ tam
ostro, wszystko kontrolowano; podpierając się tym Dubarry dowodził, że minister powinien
przedsięwziąd jakąś akcję dla poparcia tej firmy, która jako nie zrzeszona jest ponod pomijana.
Dalimier wzbraniał się i wskazywał na to, że autonomiczny zarząd ubezpieczalni opiera się takim
interwencjom. Cwany Dubarry znalazł jednak wybieg, czy raczej udał, że znalazł to, co już wymyślono
na naradach szajki: żeby minister zgodnie ze swoimi powinnościami kazał załatwid tę sprawę
samodzielnie w zarządzie funduszy socjalnych, z drugiej zaś strony, żeby przekazał mianowanemu
dyrektorowi lombardu w Bayonne swoje wyjaśnienie, iż ten lombard jest uprawniony do lokowania
swoich listów zastawnych w firmach ubezpieczeniowych. I podczas gdy zarząd firm
ubezpieczeniowych radził przez tygodnie i miesiące, jak ten przypadek rozwiązad rzeczowo
i formalnie, dyrektor lombardu w Bayonne dostał urzędowe pismo Ministerstwa Robót Publicznych,
datowane 23 września, a zatytułowane „panie dyrektorze”, w którym stylem urzędowym
stwierdzono, co następuje:

1. że § 31, ustęp I, 2a ustawy z 30 kwietnia 1930 określa, iż firmy ubezpieczeniowe mogą


lokowad swoje fundusze w pożyczkach dla instytucji użyteczności publicznej;
2. że lombardy zgodnie z takimi to a takimi przepisami i decyzjami Sądu Najwyższego zostały
uznane za instytucje użyteczności publicznej, ich listy zastawne mogą byd zatem
przyjmowane przez ubezpieczalnie;
3. że ubezpieczalnie mają oczywiście wolną rękę co do sposobów lokowania swoich rezerw;
4. że miejski lombard w Bayonne przy emisji listów powinien sam zwrócid się bezpośrednio do
ubezpieczalni;
5. ponieważ „zalety tak pewnej lokaty kapitału są niepodważalne, nie wątpię, że zarządy firm
ubezpieczeniowych przyjmą przychylnie takie oferty”.

Podpisał minister Dalimier.

Przy pewnych założeniach to pismo nie było niczym innym, jak tylko uprzejmym wyjaśnieniem
dyrektorowi jednej firmy jego potencjalnych możliwości Ale jeżeli się nie wie, że jest to odpowiedź
i dla kogo, jeżeli się opuści nagłówek „panie dyrektorze” i podpis „minister” - to zrobi się z tego list
polecający, który równie dobrze mógłby byd adresowany do dyrektora ubezpieczalni. I ten znakomity
trik banda Stawiskiego przeprowadziła: kazała ten list do Tissiera powielid jako okólnik ministerstwa
do wszystkich dyrektorów ubezpieczalni i natychmiast zaczęła u nich interweniowad w sprawie
weksli.

Tymczasem urzędowe rozmowy w Centralnym Zarządzie Ubezpieczalni przeciągały się i skooczyły


stwierdzeniem, że nie można wywierad nacisku na poszczególne firmy i że lombard w Bayonne może
sam składad oferty. Dalimier zawiadomił o tym Dubarry'ego listem, w którym tytułował go znowu per
„panie dyrektorze”, a nie jak kiedyś „drogi przyjacielu”. Ten właściwie odmowny list został jednak
znowu napisany tak, że agenci Stawiskiego mogli sobie sporządzid odpis i pokazywad go dyrektorom
ubezpieczalni jako nowy list polecający.

W rękach bandy te dwa listy stanowiły potężną broo, dzięki której można było ulokowad listy
zastawne za dziesiątki milionów. Z ministerialnego punktu widzenia czynności urzędowe zostały
przeprowadzone bez zarzutu i skooczyły się dla Stawiskiego niepomyślnie. Czy to była gra? Czy może
unik? Czy ministrowie padli ofiarą nieostrożności i ufności? Opinia publiczna, wzburzona
informacjami o skorumpowanym otoczeniu Stawiskiego nie miała cierpliwości na chłodne rozważanie
szczegółów. Zmiotła Dalimiera, zmiotła Durranda, zmiotła cały gabinet. Jej rozgoryczenie spadło jak
gilotyna na cały rząd. Tak zawsze kooczy każdy reżim, który pozwala korupcji kwitnąd we wszystkich
formach, nawet w mniej krzyczących.

Na wiosnę, a więc już w czasie, kiedy Stawiski tak dbał o reklamę listów swojego lombardu, próbował
równocześnie zupełnie innych spekulacji.

Hiszpania przeżywała wielkie przemiany republikaoskie, a wśród palących problemów, którymi


interesowało się społeczeostwo, na pierwszym miejscu znalazła się reforma rolna. Ogromne
latyfundia szlacheckich rodów miały byd im odebrane i rozdzielone między tysiące bezrolnych,
dotychczas żyjących z łaski paoskich gruntów. Przydział gruntu miał oznaczad również nową
kolonizację terytorium, na którym bezkresne obszary były bezludnym pustkowiem. Te niezwykłe
przemiany społeczne wymagały rzecz jasna ogromnego wkładu kapitału. Ludzie, którzy dostaną grunt
pod uprawę, będą potrzebowad przede wszystkim znacznych i korzystnych kredytów: muszą postawid
odpowiednie budynki, muszą się zaopatrzyd w maszyny, urządzenia, bydło, ziarno siewne, muszą jakiś
czas poczekad, zanim ziemia zacznie zwracad w plonach to, co się w nią zainwestowało. To wszystko
zauważył bystry Gustave Bonnaure, a Stawiskiemu nie trzeba było długo tłumaczyd, że w tych
okolicznościach w interesie nowego reżimu będzie leżało założenie w Madrycie banku agrarnego,
który finansowałby za pomocą środków międzynarodowych te wszystkie przedsięwzięcia.

Wielki bank pod patronatem paostwa, z możliwością ogromnej emisji - to był jedynie pomniejszy
wariant szczytowych planów Stawiskiego. Stosunki hiszpaoskie śledził nieustannie, przecież swoje
firmy jubilerskie i lombardy skupiał w pobliżu granic hiszpaoskich, ponieważ liczył na rentowne
interesy z hiszpaoskimi uciekinierami. Złapał zatem propozycję Bonnaure’a oburącz i natychmiast
starał się ją wprowadzid w czyn.

Rok wcześniej Stawiski zaznajomił się w Saint-Jean-de-Luz z wielkim madryckim bogaczem. Był to pan
Salcedo Délgado, młody właściciel wielkiego majątku, który całe swoje życie mógł spędzad
w madryckich klubach, w modnych wilegiaturach w hiszpaoskich górach, we francuskich kurortach
i paryskich hotelach, zabawiając się wszędzie przede wszystkim hazardową grą. Był to bardzo
elegancki młodzian o światowych manierach, chudy i kruchy, z cerą mieniącą się szarością i zielenią.
Luksusowe życie w najlepszym towarzystwie pochłonęło oczywiście znaczną częśd majątku tego
pożeracza życia. Mimo to zostało mu jeszcze wystarczająco dużo, żeby trybem życia i rozrzutnością
zaimponowad panu Aleksandrowi, który odczuwał gorącą sympatię do ludzi, którzy żyli tak samo jak
on, ale mieli na to.
Z przypadkowej znajomości przy partii bakarata rozwinęła się potem gorąca przyjaźo, której zażyłośd
była jednak przerywana licznymi wojażami obu hazardzistów. Tym niemniej od czasu do czasu
spotykali się w kasynach, domach gry i klubach Riwiery, Biarritz i Paryża, a kilka czeków na nazwisko
Délgado, które odnaleziono w spadku po oszuście, wykazywało w przybliżeniu, jakie kwoty czasem
Stawiski do Délgada przegrywał. Z drugiej zaś strony Délgado był absolutnie zachwycony panem
Aleksandrem i jego uroczym towarzystwem. Nie domyślając się kulis tego luksusowego życia był
przekonany, że spotkał kwiat francuskiej burżuazji.

Kiedy Bonnaure roztoczył przed Stawiskim bankowe plany madryckie, ten natychmiast przypomniał
sobie owego Hiszpana. Délgado został zawiadomiony i Stawiski z Bonnaure'm pojechali do Madrytu.
Była to znowu cała wyprawa jak ongiś do Pesztu. Na czele orszaku stał tym razem Jego Ekscelencja
Dorn y de Alsua, poseł Republiki Ekwadoru, ze wszystkich pomagierów Stawiskiego zaiste
najdogodniejsza figura do sypania piasku w oczy. Z całą grupą Stawiski wylądował zatem
w najlepszym hotelu i zaczął przy pomocy Délgada nawiązywad kontakty. Politycy, finansiści,
urzędnicy ministerstw słuchali bardzo uważnie propozycji, które dla Hiszpanii rzeczywiście miały
znaczenie.

Rozmowy powoli wykrystalizowały się w konkretny pian: założyd wielki bank, który miał poprzed
reformy rolne i akcje kolonizacyjne, bank, który jednocześnie miałby na uwadze przemysł i handel.
Podstawowy kapitał miał wynosid piędset milionów peset, z czego trzysta milionów peset
dostarczyłaby grupa Stawiskiego z Francji, pozostałych dwieście milionów zdobyto by na krajowym
rynku w Hiszpanii. Na czele banku stanąłby jako jego prezes ekscelencja Dorn y de Alsua.

Kiedy te podstawowe sprawy zostały uzgodnione, debatowano wstępnie o statucie banku i o składzie
rady nadzorczej, co każdej instytucji bardzo pomaga na starcie: im więcej członków rady, tym więcej
osób, które chciałyby natychmiast pobierad tantiemy. I wreszcie można było zaprosid wszystkich
zainteresowanych do najelegantszej restauracji blisko Puerta del Sol na wspaniały obiad, po którym
przeczytano uczestnikom wszystkie propozycje. Bank miał się nazywad Banco popular agrario para la
industria y del comercio. Kapitał zakładowy jak wyżej, statut przedstawiono do zatwierdzenia,
pierwsza rada nadzorcza będzie się składad z takich to a takich osób. Wszystko zostało przyjęte
z wielkim entuzjazmem, brakowało tylko notariusza, który by to spisał i poświadczył. Stawiski i
Bonnaure byli zachwyceni sukcesem. Jeszcze im się nie zdarzyło, żeby tak szybko osiągnęli tak ważny
cel. Emisja 300 milionów peset musiała wnieśd na ich konta bankowe tyle pieniędzy, że łatwo
zatkaliby nimi wszystkie dziury w gospodarce w Bayonne, a jednocześnie zyskaliby czas na dalsze
spekulacje. Nie mówiąc już o tym, że we Francji wypłacaliby dobre francuskie franki, a hiszpaoski
bank zapełniliby papierami wartościowymi w rodzaju akcji Compagnie foncière, SIM-y, a głównie
listów z Bayonne.

Na nieszczęście w Hiszpanii ma się zawsze na wszystko dośd czasu, a jeżeli się ucztuje, to jakaś tam
godzinka nikomu nie robi różnicy. I tak przyjacielski obiad założycieli przeciągnął się na hulankach aż
do wieczora i Stawiski uległ nastrojowi.

Zapomniał o swoich zasadach dyskretnego przemilczania i zaczął swoich nowych współpracowników


informowad o ogromnych przedsięwzięciach, jakie miał na warsztacie: spekulacje w Belgii, we Francji,
w Luksemburgu, przede wszystkim jednak dalekosiężna kampania z węgierskimi optantami, a w
międzyczasie to i owo o manipulacjach z lombardem w Bayonne. Hiszpanie zachowują jednak
chłodny umysł nawet przy piciu, a ten właśnie szczegół zepsuł im wspaniały obraz wszechmocnego
finansisty. Co to za magnat, który obraca miliardami, a przy tym bazuje na małym lombardzie
w mieście powiatowym? Kilka krótkich rozmów szeptem pod koniec biesiady wystarczyło, by przed
rozejściem się zrekapitulowad wszystkie ustalenia i dołączyd do nich jeszcze propozycję, żeby
szanowni inspiratorzy całego planu przy podpisywaniu umowy złożyli jednocześnie u notariusza
pięddziesiąt milionów peset jako zaliczkę na tych trzysta. Stawiski naturalnie odważnie przytaknął.
Kiedy jednak doszło do podpisu, zaproponował, że sumę tę złoży w listach zastawnych lombardu w
Bayonne. Ostrożni Hiszpanie odmówili. Chcieli zobaczyd gotówkę. Serge Aleksander obiecał zatem, że
dostarczy pieniądze w ciągu kilku dni, umowę natomiast podpisze potem Dorn y de Alsua.

I rozeszli się w przyjaźni, by się już więcej nie zobaczyd. Drużyna Stawiskiego wyjechała w pełnej
glorii, ale Stawiski wiedział, że przegrał wielką stawkę. Do podpisania umowy nie doszło, nawet
rachunek u notariusza na pięd tysięcy peset nie został zapłacony.
Ambasador Republiki Ekwadoru - stajnia wyścigowa - trener i dżokej -
szef policji Chiappe - spadek po Mistinguette - klika z Frolic's

Jego Ekscelencja Enrique Dorn y de Alsua, „pełnomocny” minister Republiki Ekwadoru, był w bandzie
Stawiskiego postacią wyjątkową. Ten stary szlachcic, jak wspominał go Józef Kessel, robił wrażenie
kogoś wręcz niepokojąco kruchego. Siwe włosy troskliwie przylizane, wąsy czarownie cieniutkie,
skóra niemal przezroczysta, pierś wąska, nieruchoma, ubiór wyrafinowanie elegancki - wszystko to
w jakiś sposób nakazywało dyskretną opiekę nad nim. Było w nim coś niewyrażalnie ulotnego, coś
z mumii, ale kiedy zdradził mi swój wiek, przekroczyło to najśmielsze moje wyobrażenia: miał ponad
siedemdziesiąt lat. Do kolacji Dorn y de Alsua wypijał pięd do sześciu koktajli, nie gardził wielkimi
porcjami mięsa z rusztu i szlachetnymi winami, zamawiał likiery i nigdy nic nawet nie drgnęło w jego
bladych oczach, w rysach twarzy, w słodkiej modulacji głosu. Mówił o miłości w sposób naukowy,
z pozycji człowieka, który często oddawał się jej rozkoszom,mówił o swojej południowo-
amerykaoskiej ojczyźnie, o trzydziestoletniej służbie dyplomatycznej, robił również aluzje do swoich
stajni.

Ten egzotyczny Oficer Legii Honorowej, którego podpis jako reprezentanta paostwa sprzymierzonego
błyszczy na Traktacie Wersalskim obok podpisów wielkich mężów stanu całego świata, nie był tylko
podstawionym pajacem oszusta Stawiskiego w jego radach nadzorczych i przy niesławnej kampanii
w republikaoskim Madrycie. Dorn y de Alsua krył również inne sprawki Serge'a Aleksandra i jego
wspólników, przede wszystkim namiętnośd do wyścigów. Nie mogli bowiem byd namiętnymi
graczami, nie będąc równocześnie zapalonymi entuzjastami toru wyścigowego - i nie mogliby tak
uparcie wspinad się po drabinie społecznej), gdyby nie pragnęli również tego, co dopiero potwierdza
pozycję naprawdę wielkopaoską: własnej stajni wyścigowej.

Możliwe, że sam Stawiski nie doprowadziłby tej pasji do skrajności. Był jednak namiętnym graczem,
nie opuścił żadnych wyścigów, a zatem jego najwierniejsi kompani Hayotte i Romagnino nie musieli
się specjalnie wysilad, żeby go namówid na ryzykowne przedsięwzięcia w hippice. Posiadanie stajni
wyścigowej oznaczało przecież dostęp do najbardziej elitarnych klubów, a na zawodach prawo
zasiadania w miejscach zarezerwowanych dla śmietanki towarzyskiej. Co za okazja do zawarcia
nowych znajomości i pozyskania potężnych wpływów! Jednakże wszystkie osobiste starania Serge'a
Aleksandra, Hayotte'a i Romagnina o przyjęcie do klubu wyścigowego rozbijały się o ścisłą elitarnośd
tego kółka i nieubłagany balotaż, który nie jedną, ale od razu kilkoma czarnymi gałkami odrzucał
wszystkie próby rekomendacji nieznanych dżentelmenów. Skoro nie udało się w ten sposób, banda
oszustów przeprowadziła sprawę inaczej: Dorn y de Alsua, rycerz bez plamy i skazy, wziął ich pod
swoją opiekę i użyczył ich przedsiębiorstwu swoich wyścigowych barw, czerwonej i żółtej.

Banda wprowadziła swój wielkopaoski kaprys w życie dośd szykownie: wypożyczyli z prawem
pierwokupu roczne źrebaki ze stajni Maurice'a Rothschilda i powierzyli je doświadczonemu trenerowi
Rochowi Filippiemu w celu przygotowania do wyścigów. Specjalizowali się tylko w wyścigach
torowych bez przeszkód i trzeba powiedzied, że mieli sporo szczęścia. Ich koo Le Grand Cyrus wygrał
Prix hocquart i zajął dobrą lokatę w Grand prix de Paris, Generalissime biegł kilka razy po zwycięstwo.
Dla Stawiskiego najważniejsze jednak było to, że jako właściciel konia mógł teraz w nienagannym
żakiecie i cylindrze na głowie wchodzid na trybuny i ściągad na siebie uwagę tysięcy ludzi
z towarzystwa, bo on też był kimś. Hayotte i Romagnino nie gardzili wprawdzie również takim
zewnętrznym blichtrem i wiedzieli, jakie z tego płyną korzyści, ale ich hochsztaplerstwo zabarwione
było autentyczną żyłką sportową: kochali konie, kochali zapach stajni i jako atleci i bokserzy z męską
bezpośredniością kumali się z trenerem i dżokejami. Trener taki jak Roch Filippi, to nie byle kto, to
przedsiębiorca, który nieraz był zamożniejszy niż niejeden „pan”, któremu służył. Romagnino potrafił
się znakomicie dogadywad z ludźmi tego pokroju. Nie był to prymitywny przestępca, ale przede
wszystkim cwany paryski łobuziak, przywykły do tego, że raz na wozie, raz pod wozem, życiowy gracz
we wszystkim, czy to chodziło o stanowiska, kobiety, karty lub konie. Sprytny i przebiegły, ale
równocześnie serdeczny, prosty i bezpośredni; miał taką naturę, która pozwalała mu rozmawiad jak
równy z równym ze wszystkimi - od szlifibruków z marginesu Montmartre’u aż po najjaśniejsze
gwiazdy oficjalnego nieboskłonu Paryża. Razem z Hayotte'em kupił sobie serce Rocha Filippiego,
ogromną sympatią darzył ich również dżokej Léonard Pratt. A kiedy w roku 1933 przedsiębiorstwa
Stawiskiego waliły się jedno po drugim i patron nie miał już pieniędzy na zabawy swoich drogich
„sekretarzy”, Filippi za własne pieniądze żywił, przygotowywał i siodłał ich roczniaki, a Pratt potrafił
szarpad się przez cały sezon w Ostendzie, by tylko co niedzielę pojechad pod ich czerwono-żółtymi
barwami po nadzieję na zwycięstwo oraz nagrodę. Dżokej Pratt dopłacił do swoich panów
czterdzieści tysięcy franków z własnej kieszeni i musiał się w koocu zadowolid tym, że mu Gilbert, jak
po koleżeosku nazywał Romagnina, dał raz za kulisami Empire'u czek Stawiskiego na 15 800 franków.
A Roch Filippi, który nie wzdragał się transportowad stajni Hayotte'a z jednych zawodów na drugie,
wyłożył za niego ponad milion franków, z których nie dostał od zbankrutowanego spekulanta nic.
Dopiero kiedy Hayotte pozwolił Filippiemu sprzedad konie, trener dostał à conto tego długu niecałą
jedną czwartą: sprawdzone i dobrze utrzymane roczniaki kupił bukmacher Héliopoulos za 225 000
franków.

Ten bogaty Grek i wielki spekulant we wszelkich grach hazardowych, który zaczął kiedyś swoją karierę
jako pracownik Maxime'a, nie pojawił się na scenie Aleksandra jako przypadkowy deus ex machina.
Atmosfera wyścigów jest rzecz jasna przesiąknięta szachrajstwami i intrygami bukmacherów, a szajka
Stawiskiego jako banda hazardzistów starała się trzymad swoją rękę w ich rękawie. Podniet było
więcej niż tylko pragnienie wygranej. Czyż to nie partnerem pana Héliopoulosa był jego rodak pan
Zographos i czyż to nie przyjacielem obydwu był wielki i wszechwładny bóg Paryża, nadprefekt policji
pan Chiappe? Czyż pani Chiappe nie była namiętną wielbicielką wyścigów i czy nie kiełkowała tutaj
nadzieja, że Serge Aleksander alias Stawiski będzie mógł wejśd w kontakt z dostojnikiem, od którego
mrugnięcia zależał cały jego los? Pan Chiappe, Korsykanin, był wszakże ostrożny. Mijał Pięknego
Aleksandra jak powietrze - widział i nie widział, słyszał i nie słyszał, znał i nie znał. Patrząc poprzez to
zero, jakim był w jego oczach ten były alfons, szantażysta, szuler i wszechstronny oszust, widział za
nim coraz to większe zastępy poważnych znakomitości, posłów, senatorów, ministrów, wysokich
urzędników paostwowych, dyplomatów, finansistów i różnych ludzi z towarzystwa, zlatujących się do
tego płomyczka spekulacji. Widzący i nie widzący, wiedzący i nie wiedzący prefekt paryskiej policji
doskonale rozumiał, jaką partię rozgrywał ten awanturnik, który ze swojego apartamentu w Claridge
mógł zostad błyskawicznie wtrącony do najbardziej zapluskwionego więzienia; przypadkiem była to
partia, której należało pozwolid, się rozwijad. Bod funkcja paryskiego prefekta jest godnością bardzo
wysoką i znaczącą, ale nie jest to funkcja samodzielna. Poza nią, a często przy użyciu jeszcze
potężniejszych sił pracuje sȗreté générale, policja polityczna z własnymi władzami i w bezpośrednim
związku z ministerstwem spraw wewnętrznych; a jeszcze wyżej jest polityczny reżim, który też
rozgrywa swoją partię, a pan Chiappe, Korsykanin, lubił mied na wszelki wypadek wszystkie cztery asy
w ręku. Dlatego też od czasu do czasu wędrowało od niego „na górę” niezbyt znaczące ostrzeżenie
przed człowiekiem, który nazywał się Aleksander. A ponieważ każde takie ostrzeżenie pozostawało
bez odpowiedzi i bez dalszych pytao, pan Chiappe obserwował i milczał. Pewnego dnia zacznie się
szalony taniec; do tego dnia pan Chiappe musi zachowad rezerwę. I dlatego chłodno odmawiał, kiedy
Stawiski poprzez swoje znajomości usiłował najwyraźniej doprowadzid do spotkania z prefektem. A
kiedy niezwyciężony interwencjonista Albert Dubarry z „Volonté” zaatakował w lutym 1933 roku sam
i bezpośrednio Chiappe'a, by przyjął jego przyjaciela Aleksandra, prefekt policji wyczuł, że będzie
trudno odmówid przyjacielowi wszystkich ministrów.

Przyjął jednak Stawiskiego w swoim biurze bardzo chłodno i z wynikającym ze swej funkcji
dystansem. Wysłuchał prośby Aleksandra stojąc i po dwóch minutach pożegnał go równie chłodno.
Co z tego, że Aleksander potem opowiadał żonie i wszystkim znajomym, że tego dnia miał
konferencję z Chiappe'em i że to fantastyczny facet - prefekt miał na ten temat swoje notatki i czekał
na skandal.

Bukmacherzy, którzy stanowili dopełnienie wyścigowego życia Stawiskiego i jego kompanów, mieli
dla tej bandy znaczenie również i dlatego, że stawianie na konie jest wszędzie związane ze światem
bakarata i ruletki, więc wszyscy gracze i sprzedawcy typów na wyścigach prowadzą swoje drugie życie
w uzdrowiskowych kasynach i prywatnych klubach, zastępujących w Paryżu z policyjnym
zezwoleniem domy gry. Najpopularniejszy z tych klubów nazywał się nieprzypadkowo Cercle
hippique, chod bardziej znany był pod starszą nazwą lokalu Frolic's.

Na rogu Boulevard des Italiens i rue de Grammont, tuż naprzeciwko pałacu Crédit lyonnais otwarła
w dniach swojej największej sławy słynna Mistinguette nocny dancing. Nazwała go Frolic's ze względu
na angielsko-amerykaoską klientelę, ponieważ frolic's znaczy po angielsku figlarny, swawolny.
Luksusowy lokal prosperował przez jakiś czas znakomicie, potem mimo wysiłków popularnej
założycielki stracił atrakcyjnośd i w roku 1924 musiał byd zamknięty. W tym czasie wydzierżawił go dla
swoich celów Cercle hippique et sportif, klub szczególnego rodzaju. Pierwotnie było to koleżeoskie
zgromadzenie zamożnych przemysłowców i handlowców, jednakże wspólne zamiłowanie do
zakładów i gier skłoniło ich do tego, że przekształcili się w klub, który wymusił koncesję na salę gry
i urządził się jako samodzielna instytucja w byłym teatrze magicznym Roberta Houdina. Zbierało się
tam nieliczne towarzystwo i dopiero, kiedy budynek został sprzedany i Cercle musiał się
przeprowadzid do elegantszych pomieszczeo po Mistinguette, klientela trochę się poprawiła. Nigdy
jednak nie osiągnęła poziomu doskonałości. Ze świata interesów przychodzili tu raczej pokątni
handlarze, maklerzy giełdowi i spekulanci wszelkiego rodzaju, „hippique” reprezentowali
bukmacherzy, pośrednicy przy obstawianiu koni, kryminaliści i podobne indywidua, „sportif”
natomiast oznaczało wielbicieli i propagatorów brutalnych sportów, przede wszystkim boksu. Nie
można się zatem dziwid, że jednego dnia na przykład pokłócił się tu właściciel domu publicznego
Henryk zwany Małe Nóżki ze swoim partnerem w grze i kompanem Franciszkiem, którego nazywano
Cé-Cé. Małe Nóżki wyciągnął rewolwer i wypalił w kierunku Cé-Cé cztery kule, których ten uniknął
właściwie cudem. Lub inna sprawa: od początku jako współzarządzający był tu zatrudniony Michael
Querico, zwany Michał Parówka. W czasie jednej zabawy sylwestrowej pokłócił się z bokserem Bosco.
Bosco rąbnął go w szczękę i Michał Parówka padł martwy. Mimo takich epizodów Cercle hippique
miał również klientelę z najwyższych sfer; byli politycy, byli ministrowie, których niezmiernie
pociągała pseudoelegancka atmosfera hazardu i półświatka. Raz, w roku 1926, policja kazała zamknąd
lokal, ponieważ kontrola z Ministerstwa Finansów wykryła liczne pomyłki finansowe, oszustwa przy
wystawianiu rachunków i defraudację wysokich opłat. Przedsiębiorcy potrafili jednak poruszyd tyle
wpływowych znajomości, że po dwóch miesiącach odzyskali prawo do gry.

Dostąp do Frolic's nie był jednak łatwy dla wszystkich. Był to klub, zamknięte towarzystwo, a wejśd
mógł tylko ten, kto pokazał portierowi odznakę lub został wprowadzony przez starego członka klubu.
Lecz kto tego nie posiadał, a robił wrażenie niezłego naiwniaka, mógł byd bez problemów
w sekretariacie przy wejściu przyjęty na członka. Na karcie zgłoszenia stawiano starszą datę - według
statutu zgłoszenie powinno byd przez jakiś czas wywieszone - a miejsce dla „kuma” pozostawiano
puste, nazwisko protektora wpisywano później. Cercle miał komitet z prezesem i opłacanych
„komisarzy gier”, którzy pilnowali uczciwości rozgrywek i porządku we wszystkich salach. W
rzeczywistości był to jednak klub, w którym poszczególni komisarze byli współwłaścicielami i mieli
udział w zysku. Chociaż formalnie członkostwo było ograniczone, to jednak właściciele mieli agentów,
którzy w Paryżu i na prowincji zachęcali do odwiedzin klubu i werbowali członków, w ten sposób
przedsiębiorcy dbali o stały dopływ naiwniaków do oskubania.

Na czele Frolic's stał od początku prezes Reiser, duszą interesu był jednak komisarz Eugène Tribout,
który prowadził Cercle już w magicznym teatrze Houdina i znał się na wszystkich potrzebnych w tym
rzemiośle sztuczkach. Tribout nie ograniczał się jedynie do działalności w Frolic's. Zabawiał się
również pełnieniem roli bukmachera i przyjmował stawki na konie swoich przyjaciół Stawiskiego i
Hayotte'a. Przede wszystkim jednak udzielał się w domach gry. Miał przez jakiś czas nocny lokal
rozrywkowy z salami gry Pergola w Saint-Jean-de-Luz i prowadził kółka karciarskie w tym uzdrowisku
oraz w sąsiednim Biarritz. Na spółkę z pewnym Rocąuebertem, który był prezesem Cercle anglais w
Paryżu, otworzył luksusowe sale gry na Champs-Elysées pod nazwą Cercle international. Pomagał mu
tutaj inny „komisarz” z Frolic's Fernand Schmidt, którego znamy już z wcześniejszych opowiadao. Był
to kompan Hayotte'a, który przedstawił go Stawiskiemu. Wspaniała znajomośd, bod Schmidt został
bardzo szybko aresztowany za udział w owych oszustwach bankowych, które doprowadziły do
znanych aresztowao w Marly i do procesu, który się nigdy nie odbył. Schmidt był również kolegą
owego Rumuna Smilovici, mistrza w fałszowaniu czeków, a zatem stanowił znakomite uzupełnienie
przestępczej szajki Stawiskiego. Stawiski, jak już mówiliśmy, dbał troskliwie o losy wszystkich swoich
przyjaciół, polecił więc też Schmidta, któremu udało się uniknąd aresztowania Triboutowi i zapewnił
sobie w ten sposób w Frolic's następnego wiernego sprzymierzeoca i pomocnika.

Trzecim „komisarzem” w Frolic's był pięddziesięciopięcioletni Adrien Cerf. Reiser, Tribout i Cerf
mieszkali na avenue de Clichy w jednym domu, gdzie każdy z nich zajmował jedno piętro -
charakterystyczna wskazówka, z jak zamożnymi „komisarzami” mamy do czynienia. Cały Frolic's stał
się punktem jakby ogniskującym wszelkie akcje Stawiskiego. On sam nie pokazywał się tam zbyt
często, ale jego paczka zbierała się tu regularnie, pozyskując spośród pozostałych członków klubu
przypadkowych lub stałych pomocników zarówno w wyższych, jak i niższych sferach. Wiele
zaskakujących wyczynów Stawiskiego było możliwe tylko dlatego, że miał do dyspozycji szereg ludzi
z wyższych sfer i z marginesu, nad którymi to ludźmi Hayotte, Romagnino, Schmidt i Tribout panowali
zgodnie z jego życzeniem niemal bez ograniczeo. Sam Stawiski trzymał się na uboczu, ale liczne jego
rozmowy telefoniczne z urzędnikami Cercle wskazywały na jego zainteresowanie bywalcami tej
dziupli i na to, jak dalece ich wykorzystywał. Były i inne dowody znaczących kontaktów. Przy nazwisku
Tribout figurowały w rejestrach organów kontrolnych sumy przekraczające siedem milionów, sam
Cerf dostał od Hayotte'a czek na milion franków. Później twierdził, że były to z jednej strony wpłaty
Stawiskiego à conto długów z przegranych w Saint-Jean-de-Luz, z drugiej wkład do powstającego
właśnie syndykatu Stawiski-Hayotte-Tribout-Reser-Cerf, który miał uzyskad koncesję na kasyno ,w
Saint-Jean-de-Luz i w Vichy.

A zatem Stawiski nie odszedł od pomysłu zawodowego zajmowania się kasynami. Mówiliśmy już
o tym, że grał hazardowo i że ze względu na podejrzane metody gry zakazywano mu wstępu do
kasyn, oraz o tym, w jaki sposób on ten zakaz omijał posługując się cudownym certyfikatem tajnej
policji, który nieopatrznie wydał mu komisarz policji Bayard. Po jakimś czasie stracił ten glejt.
Oskarżenia z poszczególnych kasyn były tak głośne, że Bayard musiał Stawiskiemu to potwierdzenie
odebrad. Tym goręcej więc starał się o odwołanie zakazu gry. Na wszystkie jego prośby i wszystkie
interwencja jego przyjaciół odpowiedzialni komisarze w Paryżu reagowali odmownie. Stawiski jednak
dotarł aż tak wysoko, że wreszcie i minister spraw wewnętrznych w gabinecie Tardieu, Mahieu,
zapytał dyrektora sȗreté générale, czy nie można by ponownie udzielid panu Aleksandrowi
zezwolenia. Pytanie było rozpaczliwe i dyrektor Jullien chyba domyślił się, że ministrem, należącym
do obozu prawicy, miotają sprzeczne uczucia: wola poddania się jakimś naciskom i jednocześnie
obawa przed fałszywym krokiem. Jullien zaproponował zatem kompromis: minister spraw
wewnętrznych podpisze amnestię dla Aleksandra, ale Jullien schowa ją do szuflady i da Aleksandrowi
zależnie od okoliczności. Mahieu odetchnął i podpisał. Cieszył się, że wilk syty i koza cała. Ale nie
wziął pod uwagę polityki. Po kilku dniach gabinet Tardieu upadł, razem z ministrem spraw
wewnętrznych odszedł i szef sȗreté, a jego następca uważał za swój obowiązek wprowadzid
natychmiast w czyn to, co znalazł jako spadek w szufladzie Julliena.

I tak polityczny kryzys przyniósł nieoczekiwanie Stawiskiemu pozwolenie na grę, z którego rzecz jasna
skorzystał, a kiedy cała afera stała się przedmiotem ataków na lewicę socjalistyczną, to okazało się, że
jeden z najbardziej podejrzanych przywilejów oszust otrzymał od członka gabinetu prawicowego.
Obligacje optantów - konferencja w Stresie - Stawiski kupuje operetkę
- teatr Empire, jego wzlot i upadek

Chod próby spekulacyjne Stawiskiego były w tym czasie różne i chociaż przybywało ich w zawrotnym
tempie, to przecież podstawą wszystkiego był plan węgierski, realizowany gorliwie z Bonnaure'em
i pozostałymi wspólnikami. Byłoby na czasie wyjaśnid, na czym ten plan bazował.

Traktat pokojowy z Trianon nie rozwiązywał bezpośrednio i wyraźnie problemu odszkodowania dla
tych obywateli byłej Monarchii Austro-Węgierskiej, którzy zdecydowali się na obywatelstwo
węgierskie, natomiast ich majątki ziemskie znalazły się w granicach innych paostw. Ponieważ zaś
z niektórych paragrafów traktatu pokojowego wynikało, że sprzymierzeocy zastrzegli sobie prawo
rozwiązania pewnych sporów majątkowych, gdyby to uznali za stosowne, węgierscy wielcy
posiadacze ziemscy rozpoczęli potężną międzynarodową kampanię na rzecz wypłacenia im
odszkodowania za straty wynikłe z nowego podziału terytorialnego paostw ościennych. Zbyteczne
byłoby omawianie tu długotrwałego rozwoju tej akcji. Paostwa sprzymierzone uznały w zasadzie
pretensje węgierskie, kwestię wypłaty reparacji załatwiły ostatecznie propozycją ustanowienia dwóch
funduszy międzynarodowych; jednego na wypłaty odszkodowao z tytułu straty majątku ziemskiego,
drugiego na wypłaty z tytułu innych strat majątkowych. Na te fundusze Węgrzy mieli płacid reparacje
w kwocie trzynastu milionów złotych koron rocznie, na te fundusze przeznaczono również zysk
z innych wschodnich reparacji, dobrowolne datki wielkich mocarstw i odszkodowania z parcelacji
w paostwach Małej Ententy, w praktyce jednak tylko w Jugosławii i Rumunii, ponieważ
Czechosłowacja porozumiała się osobno z właścicielami gruntów. Fundusze te miały byd gromadzone
w Międzynarodowym Banku w Bazylei przez 37 lat, by po tym okresie osiągnąd wysokośd: fundusz A -
213 milionów złotych koron, fundusz B - 100 milionów. Z tych pieniędzy optanci dostaliby
odszkodowanie zgodnie z tym, jak wielki majątek stracili za granicami Węgier. To z kolei stwierdzid
miały komisje ekspertów szwajcarskich, na temat pretensji finansowych wypowiadad się miały
natomiast mieszane zespoły sądowe w Hadze. Fundusze zostały ustanowione w roku 1930,
a ponieważ Węgrzy z powodu dziesięcioletniego moratorium nie płacili przez ten czas reparacji, w
Bazylei zgromadzono do tej pory zaledwie 4 800 000 złotych koron, a dalsze wpłaty nie napływały.

Mimo, iż stan funduszy był na razie nie zachęcający, a odszkodowania miały byd wypłacone dopiero
w latach sześddziesiątych, to jednak Węgrzy rozwinęli na Zachodzie wielką kampanię, by móc
wydawad obligacje na odszkodowania i już teraz je sprzedawad. Tak więc na początku roku 1932
rozpoczęły się poważne rozmowy ze szwajcarskimi finansistami, którzy byli skłonni odkupid prawa
węgierskich latyfundystów. Kiedy jednak zasięgnęli informacji w Paryżu, stwierdzili, że ta spekulacja
jest bardzo niepewna i odstąpili od niej. W roku 1933 tą samą sprawą zainteresował się londyoski
Midland Bank, kazał sobie jednak zrobid analizę zagadnienia przez francuskiego eksperta prawnego
Steega. Z jego opinii wynikało również, że nie ma tu żadnych gwarancji prawnych. W umowie
o odszkodowania dla optantów nie było mowy o sposobach zmuszania umawiających się stron do
płacenia. Węgry były w takiej sytuacji finansowej, że nie dałyby nic na reparacje, Czechosłowacja
załatwiła to bezpośrednio, Jugosławia i Rumunia uchylały się od opłat, nie było również
międzynarodowych gwarancji finansowych. W takich okolicznościach nie można było pretensji
optantów uznad za pewną podstawą do normalnych, uczciwych interesów. Tak więc i angielska próba
spieniężenia tych pretensji upadła. Jeżeli chcemy otwarcie powiedzied o szansach akcji optantów, to
trzeba przyznad, że były to pretensje w zasadzie uznawane w stosunkach międzynarodowych. Ale te
pretensje należało najpierw określid w cyfrach zgodnie z opinią ekspertów, później powinien je uznad
Międzynarodowy Trybunał w Hadze, a później trzeba by było czekad 37 lat, żeby otrzymad z funduszu
A i B takie odszkodowanie, jakie na dane pretensje przypadało ze zgromadzonych tam pieniędzy. Jak
się te pieniądze gromadziły i jakie były gwarancje - widzieliśmy wcześniej. I to właśnie był grunt, na
„bazie którego Stawiski i Bonnaure chcieli wycisnąd z francuskich oszczędności pół miliarda franków.
Plan był bardzo prosty: skupid węgierskie obligacje taniej, ale za gotówkę, potem wymusid na banku
w Bazylei przyzwoite sumy i na tej różnicy zarobid ewentualnie miliardy. Pierwsze zakupy Stawiski i
Bonnaure musieli rzecz jasna finansowad ze środków, jakie mieli do dyspozycji, to znaczy
z pokrętnych manipulacji z listami zastawnymi lombardu w Bayonne oraz kapitałami i kredytami,
które miał Stawiski w swoich podejrzanych spółkach. Dopiero wtedy, kiedy zgromadzili wystarczającą
ilośd tych „węgierskich obligacji”, mogli zaryzykowad wielką pożyczkę narodową, której obligacje
pokryłyby z kolei te zakupy. Faktem jest jednak, że „węgierskie obligacje”, czy też „obligacje
optantów” nigdy nie istniały, były fikcją stworzoną przez Stawiskiego i Bonnaure'a; kupowali w
Peszcie tylko prawa pojedynczych właścicieli majątków do przyszłych odszkodowao.

Węgrzy jednak przyjęli tę propozycję z wielką radością. Przede wszystkim zrozumieli, że człowiek,
który chce taką akcję przeprowadzid we Francji, musi tam rozkręcid ogromną propagandę
madziarofilską i prowadzid ją przez kilka lat w prasie, teatrze i środowisku polityków. Gdy przekonali
się, jakimi środkami dysponuje Stawiski i jakie są jego i Bonnaure’a kontakty polityczne i towarzyskie,
stwierdzili, że są to dla nich właściwi ludzie. I tak sprawa węgierska dzięki spekulacji samych Węgrów
znalazła się w rękach największego oszusta owych czasów i skooczyła się niebywałym skandalem.

Z drugiej strony węgierscy posiadacze ziemscy wiedzieli aż za dobrze, że mają małe szanse na wypłatą
odszkodowao, więc każdy, kto proponował im pieniądze, był mile widziany. Pod tym względem
należałoby wszystkie te miliony, które Stawiski dostarczył na Węgry, uważad za zysk tych, którzy je
zainkasowali, a za stratę spekulantów. Stawiski spekulował jednak pieniędzmi francuskich firm
ubezpieczeniowych, a zatem to fundusze rezerwowe tych instytucji szły do kieszeni węgierskich
posiadaczy ziemskich.

I jeszcze jedna sprawa: pierwszym warunkiem wszystkich pretensji było prawidłowe oszacowanie
straconego majątku. Szacunku tego dokonywali eksperci szwajcarscy, tam zatem skoncentrowały się
wszystkie węgierskie starania. Ale i Stawiski był – przynajmniej w początkowym okresie -
zainteresowany tym, by węgierskie majątki, stanowiące podstawę do odszkodowao, szacowad na
ogromne kwoty: to mogło olśnid nieufnych Francuzów i zachęcid ich do spekulacji. Tak więc interesy
Węgrów i interesy Stawiskiego skupiły się w Szwajcarii, by tam osiągnąd jak najwyższą ocenę
zabranych gruntów. Dokonano tego metodami zgoła niesłychanymi. Nie wiadomo do tej pory, w jaki
sposób działali tam Stawiski i Bonnaure, pewne jest jednak, że to było głównym celem ich pobytu w
Szwajcarii.

Jesienią 1932 roku uwaga optantów skupiła się na konferencji w Stresie. Wierzono, że tam, na brzegu
północno-włoskiego jeziora, zapadnie jakaś decyzja. Poza delegacjami oficjalnymi zjechali tam
również reprezentanci wszystkich zainteresowanych spekulacją węgierską, żeby zasięgnąd informacji
na miejscu, ewentualnie także natychmiast interweniowad. Na czele francuskiej delegacji stał
minister finansów Georges Bonnet. Pewnego dnia pojawił się przed nim w Stresie klubowy kolega,
poseł Bonnaure i oznajmił, że przyjechał do Stresy, by zdobyd pewne informacje i dlatego chciałby
z ministrem zjeśd obiad. Georges Bonnet zgodził się bardzo chętnie. W atmosferze
międzynarodowych konferencji znane osobistości nigdy nie mają obiadów i kolacji dla siebie, każdy
posiłek zmienia się od razu w konferencję bardziej poufnego charakteru. Większe lub mniejsze grupy
zasiadają przy wspólnym stole i ponownie, chod już poufnie omawiają problemy dnia. Zatem minister
Bonnet oraz jego paryski gośd i kolega również jedli obiad w większym towarzystwie. Kiedy po
półtora roku afera Stawiskiego pękła, jedno z głównych oskarżeo brzmiało: minister finansów
Georges Bonnet jadł ze Stawiskim obiad. Minister gościł Stawiskiego w Stresie!

Bonnet zaprzeczał temu oskarżeniu. Byłem, mówił, w Stresie co najmniej sześddziesiąt razy na
obiadach i kolacjach, a przy stole było zawsze ze dwadzieścia osób. Większości z nich nie znałem.
Możliwe, że w towarzystwie Bonnaure'a był Stawiski. Ale ja nie pamiętam, żeby jakiś pan Aleksander
został mi przedstawiony. To możliwe, ale ja nic o nim nie wiedziałem, nie zwróciłem na niego uwagi
i natychmiast o nim zapomniałem.

Odpowiedzią na ten wykład był okrzyk niedowierzania. A przecież, o ile nie ulegliśmy psychozie, która
opanowała francuską prasę i opinię publiczną, i znamy bodaj trochę zamieszanie towarzyszące
wielkim konferencjom, to musimy wypowiedź Bonneta uznad za bardzo prawdopodobną,
szczególnie, że nic nie wiadomo o tym, by w ramach swojego resortu szedł w jakiś sposób
Stawiskiemu na rękę. Stawiski naturalnie rozgłaszał bardzo gorliwie, że w Stresie jadł obiad
z ministrem finansów - ale to przecież była jego stała taktyka i właśnie z takich opowieści ciągnął
zyski. Podczas gdy Francuzi całymi tygodniami roztrząsali sprawę, czy minister spotkał się z oszustem,
czy nie spotkał, chod ta okolicznośd w odniesieniu do jej następstw nie miała znaczenia, zapomniano
o właściwym przedmiocie owej konferencji. Na obradach nawet nie stanął problem obligacji
optantów, a to było dla Stawiskiego najważniejsze. Gdyby tam bowiem zaczęto o tej sprawie
rozmawiad rzeczowo, to bardzo szybko by się okazało, że cała węgierska spekulacja za bardzo buja
w obłokach, a Stawiski musiałby się wziąd za inne oszustwa. Jeżeli jednak Bonnaure, a razem z nim
zapewne i Stawiski, z rozmów przy obiedzie dowiedzieli się, że do rozważania pretensji optantów
w ogóle nie dojdzie, mogli się jedynie ucieszyd, że zostanie im jeszcze dużo czasu na okłamanie opinii
publicznej i przygotowanie gruntu pod swoją wielką grę. Wzięli się zatem z rozmachem za jedno
i drugie.

Zobowiązania, które Stawiski wziął na siebie w Peszcie, były niecodzienne i musiały Węgrów
przekonad, że dzięki tej znajomości upolowali niezwykłą okazję. Oto na przykład w hotelu Gellert przy
aperitifie spotkał się pan Aleksander z panem Bekeffim i dowiedział się od niego, że jest to autor
libretta do najnowszej operetki węgierskiej. Pan Bekeffi pochwalił się sukcesami, jakie odnosi jego
„Katinka” i jaką popularnością cieszą się melodie, które do niej skomponował jego przyjaciel Lajtaj.
Czy pan Aleksander, przy swoich rozległych koneksjach, nie wiedziałby, jak tę sztuczkę pokazad w
Paryżu? - Ależ to bardzo proste: wynajmiemy jakikolwiek teatr... myślę, że Empire jest wolny...
i wystawimy tę paoską „Katinkę”, a Paryż będzie zachwycony. Niech pan jutro do mnie wpadnie,
podpiszemy umowę.

I tak między dwoma kieliszkami likieru Stawiski zobowiązał się do przedsięwzięcia, które potem
kosztowało go miliony. Teatr Empire był wtedy rzeczywiście wolny. Jego budynek na avenue Wagram
miał za sobą sławną przeszłośd jako teatr varietes. Podczas pierwszej wojny występował tam Maurice
Chevalier, po wojnie inne gwiazdy. Ostatnimi dyrektorami byli tam Dufrenne i Varna. Oscar Dufrenne
był prezesem Związku Dyrektorów Teatrów, ale jego nazwisko zaczęło się pojawiad w gazetach
dopiero wtedy, kiedy został na ulicy zastrzelony z nieznanych przyczyn przez nieznanego osobnika.
Osierocone varietés, należące do firmy kinematograficznej Pathe zostało przebudowane. Rozległa
widownia na trzy tysiące miejsc została zmniejszona o jedną trzecią na rzecz wygody i luksusu, scenę
zmodernizowano, by móc na niej wystawiad sztuki z bogatą dekoracją.

W tej sytuacji przejął teatr Stawiski. Znowu założył spółkę. Wystarczyło złożyd, czy raczej tylko
zadeklarowad sto tysięcy franków, i powstała spółka Société nouvelle d'exploitation théâtrale, której
jedynym zarządcą był Hayotte. Ten nieinteligentny, bezbarwny i umysłowo dośd ociężały cieo
Aleksandra został również dyrektorem. Kiedy w drugim sezonie Empire’owi groziła ruina, Stawiski
rzucił od niechcenia do jednego z przyjaciół: „Hayotte znowu stracił w Empire trzy miliony. Mówiłem
mu, żeby wystawił »Damę od Maxima«, ale on się uparł, że musi dad coś nowego. Cóż robid, muszę to
za niego zapłacid. Zresztą artyści też muszą z czegoś żyd”.

Otwarcie Empire'u było jednym z największych paryskich wydarzeo towarzyskich. O to dbali przede
wszystkim Węgrzy przy pomocy niezliczonych znajomości. Poza tym patriotyczny interes
w propagowaniu Empire'u mieli także Austriacy. Stawiski bowiem przy okazji wizyty w Peszcie zajrzał
i do Wiednia, by zobaczyd, co można by tam zdziaład. Kontakty finansowe, które tam nawiązał
z kilkoma bankami, załamały się jednak, kiedy ostrożni finansiści zasięgnęli w Paryżu informacji o
Stawiskim. I o dziwo, dowiedzieli się natychmiast tego, do czego władze francuskie nie mogły przez
lata dotrzed: że jest to wielokrotnie karany oszust. Stawiskiemu pozostały w Wiedniu jedynie
kontakty z pokątnymi maklerami. Przy okazji jednak odkrył tam gwiazdę dla Empire'u: w operetce
„Kwiat Hawajów” widział w Theater an der Wien śpiewaczkę Ritę George, która zachwyciła go urodą,
elegancją, sztuką aktorską, a wreszcie i tym, że w ostatnim akcie śpiewała francuską piosenkę
z doskonałym akcentem. Kazał natychmiast zebrad o niej wszelkie informacje. I bardzo go
zainteresowała wiadomośd, że urocza diva utrzymuje przyjacielskie stosunki z ludźmi ze sfery
wielkiego przemysłu cukierniczego austriackiego i czechosłowackiego. Dla zwariowanego spekulanta,
który nie gardził również cukrem, była to wiadomośd, którą sobie zakodował w pamięci. Po powrocie
do Paryża kazał kierownikowi artystycznemu Empire'u Brigonowi pozyskad dla „Katinki” Ritą George.
A on to załatwił przez agenta Leonidova. Nie była to jedyna kosztowna inwestycja na rzecz
węgierskiej operetki. Stawiski i Hayotte nie szczędzili ofiar w celu osiągnięcia upragnionego sukcesu.
Angażowali, co się dało i kogo się tylko dało, byle mętną akcję wypełnid jakoś atrakcjami. Miała byd
cygaoska kapela? Zgoda, Hayotte zaangażował najdroższy zespół Cyganów, który do tej pory grał
w luksusowym nocnym lokalu rosyjskich emigrantów Poisson d'Or. Doradzili mu trzydzieści girls na
scenę. Hayotte przyjął ich sto - i to jakich! W przeddzieo premiery Stawiski kazał na próbę iluminowad
teatr. Foyer wydało mu się trochę za ciemne. W ciągu nocy postawiono w nim słupy świetlne
owinięte roślinami pnącymi. Na dwie godziny przed premierą zaczął padad deszcz. Natychmiast
zainstalowano nad chodnikiem ogromny baldachim, który pozwolił widzom przejśd z aut do teatru
suchą nogą. A na uroczystej premierze każda dama została obdarowana ogromnym bukietem
najdroższych kwiatów, których zapach unosił się w całym teatrze. Dwieście tysięcy franków kosztował
podobno Stawiskiego ten kwiatowy prezent - ale o Empire mówiło się w całym Paryżu jak o cudzie.

Tego właśnie Stawiski pragnął. Empire miał byd przecież dla niego czymś w rodzaju modnego salonu,
gdzie będzie się gromadzid tak bardzo mu potrzebna śmietanka towarzyska. I pod tym względem
Empire nie był dla niego nieudaną spekulacją. Poza usługami dla Węgrów zyskał tu dla siebie punkt,
który wabił cały Paryż i w którym on dysponował wszystkim. W luksusowych zakątkach lóż,
w interesujących kulisach, w eleganckim barku teatralnym - wszędzie miał możliwośd porozmawiania
z różnymi ważnymi osobistościami bez przeszkód i bez zwracania uwagi. A ile tysięcy wyższych
i niższych urzędników czuło się zaszczyconymi i zobligowanymi, jeżeli od czasu do czasu dostali za
darmo bilet do modnego teatru? Czyż nie napomknął o tym w swoim zeznaniu ów komisarz tajnej
policji paostwowej Colombani, kiedy opowiadał komisji parlamentarnej: - Pewnego wieczoru
poszedłem zajrzed do Empire'u. Podszedłem do kasy, a tam stał sekretarz teatru Romagnino. - Pan
Cołombani? - zapytał, a gdy potwierdziłem, powiedział tylko: - Pan będzie łaskaw wejśd!

Tak, Romagnino do wszystkich pełnionych dotychczas funkcji dołączył jeszcze stanowisko sekretarza
teatru, ponieważ tu skoncentrowała się i działała cała ścisła paczka Stawiskiego, od Hayotte'a aż po
Dubarry'ego. Wiedzieli dobrze, że teatr ten stanowi w ich rękach potężną broo korupcyjną i byli tu
stale w pogotowiu, żeby nie przegapid żadnej okazji.

Wystawiona z wielkim wysiłkiem i przy nakładzie ogromnych kosztów „Katinka” odniosła prawdziwy
sukces. Po niej Hayotte wprowadził na scenę operetkę „Kwiaty za dwa sous”. Ale chociaż w niej
również występowała Rita George, operetka nie chwyciła i dzieo po dniu przynosiła straty. Po
bożenarodzeniowej ucieczce Stawiskiego rozwiały się wszystkie nadzieje. Hayotte był bez pieniędzy,
nie miał na gaże i pensje, ale jako człowiek wychowany na paryskim bruku potrafił odsunąd katastrofę
jeszcze na kilka dni: wszechmocny dyrektor i przedsiębiorca, przez którego palce przeciekły setki
milionów, jadał w koocu obiady ze swoim personelem pomocniczym i maszynistami w pobliskiej
traktierni i dzięki temu gestowi jeszcze w ostatniej chwili zapewnił sobie serdeczne współczucie
pracowników również w momencie bankructwa. Ale po Nowym Roku nie można już było opierad się
losowi. Société nouvelle d'exploitation théâtrale ogłosiła 4 stycznia upadłośd. Sto pięddziesiąt osób
z personelu technicznego i pomocniczego znalazło się na bruku. Artyści stracili gaże grudniowe
i styczniowe. Władze Związku Artystów zajęły się likwidacją, żeby uratowad swoich członków. Firma
Pathé darowała im dzienny czynsz 2500 franków, a z kilku przedstawieo na parties zyskali jeszcze
5000 franków, więc czterdziestoosobowy balet Max Rivers Girls mógł mimo straty gaży przynajmniej
wyjechad do Londynu.

Taki był koniec wspaniałego teatralnego przedsięwzięcia Aleksandra.


Film „Papryka” - tygodnik „Garnuszek” -osiemnaście milionów za
dziennik lewicowa „Volonté”, prawicowa „Liberté” - Guiboud-Ribaud -
dziwne urzędowanie

Oszust Stawiski nie siał propagandy węgierskiej wyłącznie za pomocą wspaniałych przedstawieo
teatralnych. Służył węgierskiej sprawie jak tylko mógł. Również poprzez film. Rozpropagowana na
całą Europę komedia filmowa „Papryka” ze smukłonogą węgierską tancerką Ireną de Zitahi była
finansowana przez Stawiskiego. Jego udział krył się pod firmą SIC, Société internationale de cinéma,
mieszczącą się na rue Montaigne.

Jednakże całe zainteresowanie propagatora musiało się skupiad na codziennej prasie. Gazety, gazety,
gazety - to dopiero oznacza wpływ na opinię publiczną. Przy tej okazji mógł Stawiski z uśmiechem
wspominad swoje pierwsze próby założenia czasopisma. Było to mniej więcej przed dziesięciu laty,
wtedy, kiedy założył spółkę P’tit Pot, czyli „Garnuszek”, spółkę, która miała spowodowad większe
spożycie konserw we Francji, rzecz jasna konserw z fabryk, z którymi współpracował Stawiski.
Chodziło mu o to, żeby hasło P’tit Pot stało się popularne, wymyślił więc, że zamiast zamieszczania
kosztownych ogłoszeo w prasie, zacznie wydawad własny tygodnik, w którym opowiadania, aktualne
komentarze i powieści będą się przeplatad z reklamą własnych instytucji. Tygodnik został rzecz jasna
nazwany również „Garnuszek”, co nie było złą nazwą. Na rue La Fayette został wynajęty pokoik -
w nim stół i trzy krzesła tworzyły redakcję. Pisarze i współpracownicy zgłosili się na pierwszy apel i
„Garnuszek” zaczął się ukazywad. Nakład miał od pierwszej chwili ogromny i rozchodził się
błyskawicznie z tej prostej przyczyny, że rozdawano go na ulicach za darmo. Gorzej się wiodło
współpracownikom, którzy za swoją pracę nie dostawali nic. Kiedy zaczęli domagad się honorariów,
zaproponowano im konserwy; a kiedy podnieśli krzyk, że potrzebują pieniędzy, Stawiski
odpowiedział: - Możecie mied forsy jak lodu. Weźcie kilka naszych wzorów i zabawcie się w agentów.

W ten sposób upadł tygodnik „P’tit Pot”: wydawca był, nakład był, czytelnicy byli, nie było
współpracowników.

A teraz zobaczmy, w jaki sposób Stawiski wziął się za prasę w dziesięd lat później. Józef Kessel, pisarz,
redaktor wielu dzienników i tygodników, zapoznał się przypadkowo z panem Aleksandrem. Nie miał
pojęcia, kto to jest, i nawet specjalnie nie dostrzegał go w towarzystwie. Ów nieznajomy mężczyzna
poklepał go kiedyś znienacka po ramieniu: - Musimy sobie razem porozmawiad o gazetach. Kiedy
moglibyśmy się spotkad? - Spotkanie zostało umówione, Kessel jednak musiał wyjechad z Paryża
i przez uprzejmośd posłał na nie brata Jerzego, który redagował niektóre tygodniki. Kiedy wrócił, był
ogromnie zaskoczony dowiedziawszy się od brata, że ten nieznajomy proponuje im osiemnaście
milionów franków na założenie dziennika. Nie chodziło podobno nawet o wielkie koszty, ale
o wpływy.

Bracia Kessel odrzucili tę ponętną ofertę, bo w rzeczywistości wielki dziennik wymagał o wiele
większych nakładów finansowych. Aleksander wysłuchał ich zastrzeżeo, podziękował i nie nalegał.
Zrozumiał, że ich celem jest raczej tygodnik ilustrowany. „Gdybyście chcieli coś takiego założyd,
przyjdźcie do mnie. Jakieś sto, dwieście tysięcy franków będę miał zawsze do waszej dyspozycji.”
Pieniądze najwyraźniej nie miały dla niego znaczenia. Kiedy po jakimś czasie Józef Kessel doszedł do
wniosku, że będzie mógł założyd własną gazetę i przyszedł do Aleksandra, „mecenas” przywołał
Romagnina: „Podpisz Kesselowi czek na 75 000 franków za mnie i na 25 000 za siebie. Ale oba na
twoje nazwisko - taki drobiazg dla mnie nie ma znaczenia”.

W tym czasie Stawiski już pertraktował w sprawie „Volonté” i nadmienił Kesselowi, że będzie miał
wkrótce do dyspozycji dziennik. Oczywiście lewicowy, bo Aleksander współpracował z tymi ludźmi.
Ale nie trzymał z nimi, wręcz przeciwnie, miałby wielką ochotę poznad raczej prawicowych
dziennikarzy. I wtedy Józef Kessel zaproponował, że przedstawi mu swojego przyjaciela Camille
Aymarda. Aleksander zgodził się chętnie i jeszcze zanim opanował radykalnie lewicową „Volonté”
zasiadł w restauracji Larue'a razem z prezesem i redaktorem naczelnym zdecydowanie prawicowej
„Liberté”, gazety należącej do André Tardieu, atakowanego wściekle przez cały obóz lewicowy.
Camille Aymard - który później opuścił „Liberté” - twierdził, że pięddziesiąt tysięcy franków, które
według znalezionych czeków przyjął od Stawiskiego, stanowiło zapłatę za różne opracowane dla
niego projekty prospektów, nie dotyczyło natomiast akcji politycznych. Tym niemniej kontakty
czołowego działacza z obozu Tardieu z oszustem były w tej aferze pierwszym dowodem na to, że
Stawiski nie pracował tylko z jednym obozem i że nie można tej afery łączyd z prymitywnymi tarciami
partyjnymi.

Bardziej kompromitujący niż te pięddziesiąt tysięcy był czek na trzysta tysięcy franków, na którym
nazwisko okaziciela było nieczytelne. Odczytywano je jako C. A. Tardi..., a gazety spekulowały, czy nie
należy tego uzupełnid na Tardieu. Potem wywnioskowano, że był to chyba Tardif i czek dotyczył
tapicerskiej firmy Tardif et Sorer, która urządzała Stawiskiemu jego nowy dom. Stawiski bowiem
w okresie przeprowadzania swoich wielkich spekulacji doszedł do wniosku, że nie może stale
mieszkad z rodziną na prowincji i po dłuższym namyśle kupił dla siebie pałac na rue Berri, między
Champs-Elysées a bulwarem Haussmanna. Kiedy już go luksusowo urządził, stwierdził, że w jego stale
jeszcze niepewnej sytuacji życiowej dogodniej będzie mieszkad w hotelu. Wybrał więc Claridge,
a dom na rue Berri wynajął senatorowi Cornudet.

Firma Tardif et Sorer dawała zatem jedną możliwośd interpretacji czeku; gorsze jest jednak to, że pani
Stawiska nie była w stanie odczytad fotokopii tego czeku, natomiast na oryginale odczytała tę
mazaninę natychmiast jako Aymard. Sędzia wezwał również sekretarza Stawiskiego, Romagnina. Ten
wzruszył ramionami i stwierdził: - Jeśli chodzi o Aymarda, to jemu płacono zawsze w gotówce, z rączki
do rączki.

Kontakty Stawiskiego z Dubarry'm i jego „Volonté” zaczęły się wiosną 1932 roku. Zostały umocnione
wielką kampanią wyborczą i zwycięstwem G. Bonnaure'a w paryskim arrondissement i coraz bardziej
się zacieśniały. Widzieliśmy, jak Dubarry w lecie i we wrześniu interweniował u poszczególnych
ministrów na rzecz listów zastawnych z Bayonne, nie należy również zapominad, że nie tylko Stawiski
był tą akcją zainteresowany. Dodajmy również mera-posła Garata, a w Paryżu przede wszystkim
Guébina, dyrektora kilku firm ubezpieczeniowych, który lokował fałszywe listy zastawne, opiewające
na miliony. W jego żywotnym interesie leżało zarówno ułatwienie tej akcji poprzez urzędowe
poparcie, jak i zapewnienie jej jakiejś ochrony prasowej w przypadku nieprzewidzianych ataków na
jej oszukaoczy charakter. Również Stawiski, kiedy mawiał o swoich grynderskich planach
w dziennikarstwie, czynił pewne aluzje: - Tu są jacyś wielcy asekuranci, którzy chcą wziąd w tym
udział, cała grupa firm ubezpieczeniowych... potrzebują reklamy...

Wielcy asekuranci, ta cała grupa firm ubezpieczeniowych, to był po prostu Guébin, kompan i wspólnik
Stawiskiego. Pozyskanie dziennika leżało w interesach całej dowodzonej przez Stawiskiego grupy
oszustów. Dziennik zapewniłby im obronę, w nim mogliby propagowad swoje plany, dziennik w ich
rękach mógłby im zupełnie jak teatr dad możliwośd przedstawienia rozmaitych nowych, łatwych akcji
korupcyjnych. W złożonej organizacji redakcji i administracji mógł się ukryd szereg ważnych
pomagierów. Pod płaszczykiem tytułu redaktora-specjalisty można by było pozyskad do współpracy
wysokich urzędników, a współpraca taka miałaby dla Stawiskiego sens, gdyby miał do tych ludzi
dostęp i mógł mied na nich wpływ. A z redakcji prowadziły nici do wszystkich warstw. Czyż sekretarz
redakcji Décize nie miał syna - inspektora policji w sȗreté générale? Czyż współpracownikiem redakcji
nie był Pierre Bonardi, urzędnik prefektury policji i osobisty przyjaciel Chiappe'a?

Ile milionów wydusił z tych interesów od wiosny do jesieni cwany kolonialny szantażysta Dubarry,
pozostanie już chyba na zawsze tajemnicą. W naszej opowieści musimy się zadowolid faktem, że 1
listopada 1932 roku oszust Stawiski reprezentowany przez skorumpowanego posła Bonnaure'a
przejął od starego szubrawca Dubarry’ego jego ideowy dziennik „Volonté” i mianował jego
sekretarzem generalnym adwokata Guiboud-Ribauda. Do lwów i tygrysów dołączył szakal.

Adwokat Pierre Guiboud-Ribaud miał dopiero trzydzieści lat, ale jego praktyka prawnicza była
doprawdy bardzo bogata w wydarzenia. Nagłe zapalenie wyrostka robaczkowego dotknęło go akurat
w tych dniach, kiedy miał zeznawad przed sądem jako świadek w sprawie swojego pośrednictwa
w aferze cieszącej się złą sławą firmy Aeropostale. My spotkaliśmy się z jego nazwiskiem przy okazji
mętnych interesów belgijskich, holenderskich i niemieckich, które usiłował prowadzid Stawiski.
Stawiski mianował go radcą prawnym Compagnie foncière i Guiboud-Ribaud mógł wykorzystywad
swoją przedsiębiorczośd i dar wymowy w rozmaitych złożonych kombinacjach grynderskich, które
Stawiski rozwijał w Belgii i Luksemburgu, a do których Guiboud-Ribaud wplątał również alians
z bankiem braci Barmatt. Wiemy, że zagraniczne spekulacje rozbiły się o czujnośd brukselskiej policji;
reprezentowanie Compagnie foncière w Paryżu Stawiski musiał powierzyd swojemu
najwierniejszemu wspólnikowi Bonnaure'owi. Guiboud-Ribaud został zatem zatrudniony w „Volonté”
jako zaufany Stawiskiego, rządził tam nagrodami i honorariami i gorliwie nawiązywał kontakty
polityczne. Miał je już wcześniej, będąc pomocnikiem Stawiskiego na przykład przy pertraktacjach
z murzyoskim posłem Diagno w sprawie dostaw do kolonii agregatów chłodniczych firmy SIMA.

W „Volonté” ambitny młody człowiek mógł byd wykorzystany i w inny sposób, ogólnie rzecz biorąc
miał jednak pecha; poseł Bonnaure, którego żądza władzy wzrastała po każdym sukcesie, chciał sam
panowad na tym stanowisku, wygryzł więc Guiboud-Ribauda z posady sekretarza generalnego, tak
samo jak wcześniej pozbawił go funkcji w Compagnie foncière. Nie był to jednak akt wrogi, młody
adwokat pozostał w „Volonté”, jedynie nie wolno mu już było dysponowad pieniędzmi. Ale szajka
miała w związku z nim jeszcze inne plany. Potrzebowała w Ministerstwie Finansów kolejnego punktu
oparcia. Zatem kiedy w lutym 1933 roku ministrem finansów został Bonnet, Dubarry i Bonnaure
rozpoczęli starania zmierzające do usadzenia go właśnie tam na urzędniczej posadce. Wydał kiedyś
książkę o gospodarce narodowej i kwestiach finansowych, był więc znawcą i specjalistą. Minister
bronił się brakiem etatu, kiedy jednak do interwencji dołączył się prawicowiec Camille Aymard z
„Liberté”, Bonnet wyraził zgodę na zatrudnienie Guiboud-Ribauda na stanowisku urzędnika do
specjalnych poruczeo.

7 lutego minister podpisał pismo, następnego dnia decyzja miała się ukazad w dzienniku urzędowym.
Kiedy jednak minister opuścił gabinet, to w kupionej właśnie gazecie wieczornej przeczytał, że „znany
obrotny adwokat i pisarz Guiboud-Ribaud otrzymał od pana ministra finansów Bonneta specjalne
zadania”. Ta szybkośd w reklamowaniu własnej osoby Georges’a Bonneta, mówiąc potocznie,
wkurzyła. Wrócił do ministerstwa, zarządził, że nominację tego pana należy w dzienniku urzędowym
odwoład, wezwał szefa kadr i oświadczył mu, że odwołuje przyjęcie Guiboud-Ribauda. I to dało
początek jednej z najbardziej groteskowych komedii we francuskiej administracji, które odkryła
dopiero afera: minister nie przeprowadził przyjęcia nowego urzędnika, ale urzędnik przyszedł
i urzędował. Faktem jest, że bystry Guiboud-Ribaud natychmiast po obietnicy ministra poszedł do
wydziału, do którego miał byd przydzielony, kazał sobie wyznaczyd pokój i zaczął pracowad: napisał
podanie o przydzielenie trafiki dla swojej matki.

Jego bezpośrednim przełożonym w ministerstwie był pan Maspetiol. Młody adwokat wiedział już
wcześniej, że to on nim będzie i dlatego w imieniu „Volonté” poprosił pana Maspetiola, żeby dla nich
od czasu do czasu napisał jakiś artykuł. Pan Maspetiol pisał, pan Guiboud-Ribaud płacił - czyż można
się dziwid, że pan Maspetiol przyjął nowego urzędnika bardzo przyjaźnie, a wiedząc o interwencjach
w jego sprawie uwierzył, że został przyjęty, a zatem zaplanował mu urzędowanie zgodnie z jego wolą.
Z drugiej zaś strony w prezydium ministerstwa sądzono, że skoro nie wydano aktu nominacji, to nic
się nie stało. Szefowi kadr nawet nie przyszło do głowy informowad pana Maspetiola. Guiboud-
Ribaud chodził zatem przez osiem miesięcy do ministerstwa, dwa razy pomógł Maspetiolowi
zredagowad jakąś informację, a poza tym nie robił nic, tylko pilnował rozwoju spraw Stawiskiego,
informował swojego wspólnika o nastrojach w poszczególnych urzędach, awizował
niebezpieczeostwo i działał w kierunku jego zażegnania. Przy okazji oczywiście pod szyldem władzy
załatwił sobie i inne sprawy, nie tylko trafikę dla mamusi. A minister finansów i prezydium
ministerstwa byli przekonani, że tego człowieka w ogóle nie zatrudnili.

Czy naprawdę byli przekonani? Znalazł się tu jeden niejasny punkt: brat ministra Bonneta był obroocą
w sprawie firmy Aeropostale i w jego interesie leżało, żeby Guiboud-Ribaud nie wystąpił w roli
świadka. Człowiek ten twierdził, że minister zaprosił go na przyjacielską rozmowę i nadmienił mu jako
swojemu pracownikowi, że cieszyłby się, gdyby przed rozprawą zachorował. Bonnet z oburzeniem
zaprzeczał tym informacjom. Ale faktem jest, że sprytny Guiboud-Ribaud rzeczywiście „zachorował”.
A zatem, która strona wykazała więcej wyrafinowania przy interpretowaniu dawnych wydarzeo?

Tak czy inaczej, wydarzenie to wyjaśnia, co jest oparciem dla ludzi pokroju Stawiskiego: wzrost
osobistych wpływów, niejasne decyzje, przyjacielskie usługi, przymykanie oczu na małe zło w nadziei,
że zniknie i nie przerodzi się w większe. Demokracja jest jednak zbudowana na zaufaniu ludzi do
swojego reprezentanta i ta podstawa powinna byd stale kontrolowana. Demokracja, która wyrzeknie
się stałej, ostrej kontroli, zmierza do upadku. Korupcja czyha wszędzie i zawsze, a bez kontroli
rozpleni się jak kanianka.
Szantażyści i pasożyty - „Dobra Wojna” - milion za milczenie - „Dziób i
Szpony” - założenie gazety „Midi” - nowe spółki wydawnicze - śmierć
dyrektora Blancharda - Pierre Curral - partia nie do wygrania

Poseł bywa niekiedy droższy niż kobieta - mawiał Stawiski po obliczeniu kosztów niektórych
znajomości. Nie można jednak powiedzied, że wszechogarniająca, zagadkowa władza Sergieja
Aleksandra mogła powstad bez zawiści, wrogów, szantażystów i pasożytów. Przytoczmy jeden
przypadek, który miał miejsce po majowych wyborach roku 1932, a który wiąże się z nazwiskiem
pana Sartori.

Pan Sartori to dziennikarz, ale dziennikarz szczególny. W roku 1921 założył w Tours mały tygodnik,
który nazwał „Bonne guerre” - „Dobra Wojna”. Pierwszym, z którym Sartori zaczął walczyd, był
radykalny socjalista Camille Chautemps, ten sam którego panowanie w ministerstwie załamało się
właśnie pod ciężarem Afery. Wówczas, przed trzynastu laty, Sartori wściekle zaatakował
Chautempsa, ciskał w niego różnymi oskarżeniami i ukuł dla niego przezwisko Kamil Mętny. Po
zwycięstwie kartelu wyborczego w roku 1924 na Sartoriego zwaliły się procesy prasowe, które go
zupełnie zrujnowały. Ale nie poddał się, wręcz przeciwnie, zamierzał teraz „ruszyd na Paryż”. A zatem
przede wszystkim opracował cały numer poświęcony Chautempsowi, który wówczas został ministrem
spraw wewnętrznych. Tajna policja doniosła jednak o tych przygotowaniach do Paryża, a kiedy
„Bonne guerre” wyszła, cały nakład 20 000 został skonfiskowany na dworcu. Sartori znalazł zatem
potajemnie drukarnię w Paryżu i przygotował tam nowe wydanie. Ale był dobrze pilnowany i nowy
numer zajęto już podczas ekspedycji. Wściekły Sartori odmówił drukarzom zapłaty: „Napiszcie do
Kamila, niech wam za to zapłaci” z tymi słowami zwrócił drukarzowi rachunek. Ministerstwo Spraw
Wewnętrznych rzeczywiście zapłaciło rachunek, ale obiecało Sartoriemu, że go nie spuści z oka. Na to
Sartori odpowiedział wielkimi plakatami, w których ogłaszał, że „Bonne guerre” przekształci się
w dziennik. - Będzie to dziennik - proklamuje ten dziennikarz - w którym będę mówid prawdę i tylko
prawdę. A jeżeli tu czy tam coś przemilczę, to czytelnicy mi wybaczą: trzeba żyd.

Do wydawania dziennika jednak nie doszło. Kamil Mętny zarzucił swojego przeciwnika tyloma
oskarżeniami, i to tak umotywowanymi, że Sartori cisnął wszystko i uciekł do Belgii. Emigracja
ostudziła tę gorącą głowę: wrócił za jakiś czas pogodzony ze swoim Kamilem i nawet chętny do
przyjacielskich usług. Nie oznaczało to jednak pogodzenia się Sartoriego z całym reżimem. Po
wznowieniu „Dobrej Wojny” zaczął znowu uderzad na ślepo. Poważne traktowanie jego opozycyjnego
radykalizmu byłoby przejawem przesadnego szacunku dla agresora, który potrafił milczed, kiedy się
to opłacało. Wydaje się jednak, że jakieś próby tego typu nie powiodły mu się u Stawiskiego,
ponieważ 24 maja, a zatem w dwa tygodnie po wyborach, ukazała się „Bonne guerre” z wielkim
tytułem na pierwszej stronie:

DO UCZCIWYCH LUDZII
SERGE ALEKSANDER,
ZAMIESZKAŁY W HOTELU CLARIDGE
NUMERY POKOJÓW 501, 502, 503,
NAZYWA SIĘ STAWISKI
I JEST SĄDZONY ZA OSZUSTWA
W 13 SĄDZIE KARNYM
Do tego dołączony był artykuł pod tytułem „Oszust Stawiski aresztowany w Marly”, w którym
szczegółowo opisano znane nam już aresztowanie Stawiskiego, Hayotte'a i panny Simon. Ten numer
„Bonne guerre” został rozesłany za darmo wszystkim posłom i senatorom, merom większych miast
i prefektom policji.

Jednocześnie wszakże inna gazeta, „Pays”, odkryła również, że Piękny Aleksander mógłby byd
znakomitym obiektem ataków. I rozpoczęła przeciwko niemu całą brukową kampanię, w której Obie
gazety uzupełniały się i popierały. Już w następnym tygodniu wszyscy Paryżanie mogli znowu czytad
wydrukowany wielkimi literami tytuł:

ZWOLNIONY Z WIĘZIENIA STAWISKI,


ZWANY SERGE ALEKSANDER
KONTYNUUJE ZNOWU
SWOJE SZACHRAJSTWA.
KIEDY ZAMKNĄ
TEGO BANDYTĘ?
Dla każdego innego taki atak, chodby i bezpodstawny, oznaczałby koniec. Serge Aleksander zachował
jednak spokój i przedsięwziął pewne kroki. Tylko kronika policyjna następnych dni odnotowała, że
wydawca gazety „Pays” został poprzedniej nocy napadnięty na ulicy przez trzech nieznanych
osobników i podczas kłótni zabity.

Pan Sartori wyciągnął z tego faktu mądrą przestrogę. Kampanię powstrzymano. Ale nie na zawsze.
Wśród czeków, znalezionych po śmierci Stawiskiego, był jeden, na którym widniało:

p. Sartori 1500 franków.

Przyznajmy, że to chuda rata na życie za milczenie w sprawie tak grubej. I nie można się dziwid, że
w rok później zaczęły się między Stawiskim i Sartorim nowe pertraktacje. Pan Sartori oznajmił panu
Stawiskiemu, że ma zamiar wydrukowad serię artykułów „o największym gangsterze Paryża i jego
bandzie”, ale że mógłby zastopowad ten serial za okrągły milion franków. Taniocha!

Stawiski zaprosił Sartoriego na spotkanie na ulicy Blanche. Tam jednak nie czekał Stawiski, ale jego
sekretarz Romagnino i jego totumfacki Pigaglio.

- Zapewne pan Sartori? - zaczął rozmowę Romagnino. A kiedy Sartori potwierdził, otrzymał wspaniały
prosty w szczękę, cios, który świadczył o tym, że Romagnina trenował były mistrz Europy Niemen.
Sartori próbował się bronid, ale został sprany na kwaśne jabłko. Kiedy zmęczenie obu stron przerwało
bójkę, Sartori odkrył w ręce okutą stalą gumową pałkę.

- Wyrwałem ją Romagninowi! - oświadczył Sartori sędziemu śledczemu.

- Nonsens, on to wyciągnął z kieszeni na Romagnina - oświadczyli Romagnino i Pigaglio.

Jak było naprawdę, trudno orzec; Sartori złożył na obu skargę u sędziego Fourgery, nie doczekała się
ona jednak rozpatrzenia. Trzecią skargę natomiast sędzia Fourgery załatwił. Była to skarga
Stawiskiego na Sartoriego o szantaż. Pan Sartori został uwolniony, ponieważ strona oskarżająca ze
względu na samobójstwo nie stawiła się na pierwszą rozprawę.
Inny dziennikarski atak na Stawiskiego i jego sprawki pojawił się na jesieni 1932 roku. Satyryczny
tygodnik „Bec et ongles” („Dziób i Szpony”) zaczął publikowad drobne aluzyjki pod tytułem „Moja
ciotunia z Bayonne”. Ma tante - moja ciocia - mówią Francuzi o lombardzie. To poufałe przezwisko
wyjaśnia, że historyjki, które pojawiały się w „Bec et ongles”, nie były wcale tak niewinne, jakby się
mogło na pierwszy rzut oka wydawad, w rzeczywistości sugerowały dośd wyraźnie, że w lombardzie
mera Garata dzieją się szachrajstwa. Właścicielem i redaktorem gazety był młody Mulat Pierre Darius,
który do niedawna redagował paryską rubrykę w „Volonté” i chyba tam właśnie trafił na ślad swoich
późniejszych informacji. Mer Garat złożył na niego skargę w celu powstrzymania tych ataków. Skarga
nie była nigdy rozpatrywana, ponieważ Darius wstrzymał druk historyjek, a Garat skargę odwołał. Nie
stało się tak jednak dlatego, że Darius przestraszył się sądu: tak bojaźliwy nie był. Ale w sprawę
wkroczył Stawiski i sytuacja natychmiast się zmieniła: za piętnaście tysięcy franków miesięcznie, które
Stawiski zobowiązał się płacid Dariusowi, miał „Dziób i Szpony” na swoje usługi i ludzie oszusta mogli
zarzucad Paryż dowcipem i satyrą.

I ten pomysł Stawiski rozwijał na wielką skalę. Chciał mied w rękach całą serię bulwarowych
tygodników i za ich pomocą wpływad na opinię publiczną. Był tu na przykład Paul Levy, który
wydawał tygodniki „Rempart” i „Aux écoutes”. Wśród czeków, znalezionych po śmierci Stawiskiego,
były dwa dośd pokaźne, wystawione właśnie dla tego pana Levy'ego: dostał raz 100 000 franków,
a raz 200 000 - obok kilku mniejszych po 25 000. Następnie Stawiski podporządkował sobie „Cri du
jour” i tygodnik „D'Artagnan” - w ten sposób urósł pod jego patronatem cały koncern instytucji
prasowych, za pomocą których mógł świadczyd przysługi politykom i sprawiad im kłopoty, ponieważ
w tych gazetach nie skąpiono plotek na temat ujawnionych skandali. Mógł również za pomocą
dowcipu i ironii komentowad politykę zagraniczną Francji i pozyskiwad sympatię czytelników dla
Węgrów.

Ze wszystkich tych gazet największe usługi oddała mu ta, która pierwotnie występowała przeciwko
niemu najostrzej. Pierre Darius zrozumiał najlepiej, do jakiej studni się dostał. I zaraz zaczął czerpad
więcej niż owych piętnaście tysięcy miesięcznie. Stawiski zwierzył mu się, że akurat „nie jest przy
gotowiźnie” i że byłoby mu miło, gdyby Darius przyjął zapłatę w listach zastawnych Bayonne, które
przecież łatwo sprzedad. Darius przyjął ofertę i natychmiast stał się jednym z najobrotniejszych
agentów Bayonne. Bezczelny i cyniczny mieszaniec nie cofnął się przed żadną możliwością i potrafił
bardzo natrętnie egzekwowad ulokowanie listów zastawnych. I tak na przykład dotarł do ministra
rolnictwa Queille'go i poprosił go o informacje, na jakich warunkach Paostwowa Instytucja Kredytowa
Rolnictwa mogłaby przyjąd do swoich funduszy rezerwowych listy zastawne. Queille mu wyjaśnił, że
instytucja ta posiada autonomię i że nie można na nią wywierad żadnego nacisku. Tym niemniej sam
fakt, że minister z nim rozmawiał, wystarczył młodemu oszustowi, by udad się do instytucji
kredytowej i domagad się od jej dyrektora Monteta odkupienia listów za dwadzieścia milionów.
Montet po naradzie ze swoim księgowym Boé'em odmówił. Ów Boé był jednocześnie prezesem rady
nadzorczej firmy ubezpieczeniowej France mutualiste. W rezultacie Darius zaczął naciskad na
Boé'ego, żeby ten kupił dla France mutualiste listy za dwadzieścia milionów. Boé jednak również
odmówił, pertraktacje się przeciągały, Pierre Darius zaczął pokazywad dziób i szpony: jego „Bec et
ongles” zaczęła drukowad zastraszające enuncjacje na temat gospodarki w France mutualiste,
a numery, w których ukazywały się te groźne informacje, były rozdawane za darmo urzędnikom
i klientom przy wejściu do instytucji. Drugorzędną wydaje się tragikomiczna rzeczywistośd, że Darius
miał rację: prezes Boé, który tak namiętnie bronił swojej instytucji przed szkodą z zewnątrz, nie
dostrzegł w porę, że ma szkodnika wewnątrz. Kilku urzędników, cieszących się jego pełnym
zaufaniem, dokonywało tam oszustw i defraudacji. Kiedy ich sprawa wyszła na jaw, Boé stwierdził, że
te łobuzy kupiły nielegalnie od Dariusa listy zastawne Bayonne za co najmniej siedem milionów.

Boś nie był jednak jedynym, którego Darius przechytrzył. Od połowy roku 1933 Francja była zalana
listami Stawiskiego, nowe lokowano z największymi trudnościami, jednakże trzeba było coś robid,
ponieważ lokowanie listów stanowiło główne źródło dochodów. Wówczas Pierre Darius
zaproponował Stawiskiemu ulokowanie listów za dwadzieścia milionów za granicą. Dostał całą walizę
listów i pojechał do Berlina. Dla cwanego wyjadacza nie stanowiło żadnej trudności przekonanie
pewnych ludzi o znaczeniu, jakie dla hitlerowskich Niemiec będzie miało posiadanie w Paryżu o jedną
gazetę więcej dla własnej propagandy. Kupili od niego listy, wypłacili dwadzieścia milionów. Kiedy to
oświadczył Stawiskiemu, ten ze zwykłą zwięzłością handlowca podsumował:

- Trzydzieści procent prowizji dla pana. Proszę sobie zostawid sześd milionów, a czternaście dad mnie.

- Nie dam - odwarknął Darius, który już wiedział, że dni chwały patrona dobiegają kooca. - Pana listy
są fałszywe. Jeżeli nie jest pan zadowolony, proszę złożyd skargę.

I Pierre Darius założył swoją ostatnią gazetę „Midi”, która płynęła na fali niemieckiej propagandy.
Wściekły Stawiski próbował opanowad „Midi” przez wprowadzenie do redakcji swoich ludzi, ale
przebiegły Darius wymigał się od tego. Tak skooczył się alians „fotela Dariusza i tronu Aleksandra”, jak
to dowcipnie nazwał człowiek z „Dziobu i Szponów”.

Koncerny prasowe tak się Stawiskiemu mnożyły i rozrastały, że kierowanie nimi nie mogło byd
wyłącznie improwizacją. Zgodnie ze swoją starą receptą stworzył więc dla nich specjalną spółkę
i zgodnie ze swoimi upodobaniami dał jej długaśną i napuszoną nazwę Société anonyme parisienne
d'impression et d'edition nouvelle de la Seine tylko dlatego, żeby pierwsze litery dały znaczące
łacioskie słowo: SAPIENS

Sapiens znaczy mądry, a mądrośd tego urządzenia polegała widocznie na tym, że Stawiski mógł się
znowu stad niewidzialnym i że miał jeszcze jedną spółkę, w której mógł rozdzielad miejsca w radzie
nadzorczej. Jednym z prezesów był dyrektor służby rolnej dla okręgu Seine et Oise w Ministerstwie
Rolnictwa, Emil Blanchard, stary kompan posła Bonnaure'a. Przez niego zapoznał się ze Stawiskim, a
Stawiski oczywiście natychmiast wyczuł, do czego może mu byd przydatny wysoki urzędnik
ministerialny Dlatego zaproponował mu członkostwo rady nadzorczej w SIM-ie, później również w
Compagnie foncière. Tutaj Blanchard dostawał tylko za obecnośd 1500 franków miesięcznie, a kiedyś
okazjonalnie dostał dwadzieścia akcji po sto franków. U schyłku roku 1932 Bonnaure poinformował
go o tym, że powstaje SAPIENS. Blanchard miał wejśd do rady nadzorczej. Blanchard nie miał jednak
akcji, dostał zatem od Stawiskiego czek na 100 000 franków i kupił za to 1000 akcji po sto franków.
Była to jedna dziesiąta całego kapitału, ponieważ SAPIENS dysponował funduszem w wysokości
jednego miliona franków. Zakupione akcje Blanchard scedował na Bonnaure'a z wyjątkiem
pięddziesięciu, które zostawił sobie. Poza tym zarabiał jeszcze redagowaniem raz w tygodniu jednej
strony dla rolników w „Volonté”, za co dostawał tygodniowo piędset franków. Jest to jeden
z niezliczonych przykładów na to, jak Stawiski i Bonnaure potrafili korumpowad za pomocą prasy.
Błancharda jednak to dorabianie sobie kosztowało życie. Kiedy afera wybuchła, został zdjęty
z urzędu, a sędzia śledczy udowodnił mu zależnośd od Stawiskiego i stałe z nim kontakty. Blanchard
wpadł w depresję. Opuściwszy dom błąkał się po okolicy Paryża, aż wieczorem dotarł do lasu w
Fontainebleau, gdzie połknął przygotowaną truciznę oraz poderżnął sobie gardło. Obie próby
samobójcze nie były śmiertelne, ale Blanchard, który w zdenerwowaniu rozebrał się, leżał na deszczu,
padającym wówczas przez całą noc. Zapalenie płuc dokooczyło dzieła zapoczątkowanego przez
rozpacz.

SAPIENS powstał formalnie 25 grudnia 1932 roku. Jego głównym zadaniem było finansowanie
„Volonté” jako politycznej trybuny bandy, a zatem na czele spółki stanął poseł Bonnaure, czynności
handlowych natomiast w imieniu Stawiskiego pilnował adwokat Guiboud-Ribaud. W lipcu 1933 roku
Stawiski był już w takich tarapatach w związku ze sprzedażą listów zastawnych i innymi spekulacjami,
że nie był w stanie znikąd zdobyd pieniędzy dla „Volonté”, a stary Dubarry po miesiącach dobrobytu
zdany był znowu wyłącznie na rządowe subwencje. Mawiał, że znowu ma wolne ręce. SAPIENS
skrachował 19 sierpnia 1933 roku.

Nie była to jednak jedyna stworzona w tym okresie przez Stawiskiego pseudodziennikarska spółka.
SAPIENS musiał się zająd finansowaniem „Volonté”, kiedy jednak Stawiski zakupił czy też pozyskał
łapówkami inne tygodniki, odłączył ich działalnośd od SAPIENS i utworzył spółkę pod nazwą Société
anonyme de publicité et d'editions générales której pierwsze litery dawały skrót nie mniej dźwięczny:
SAPEG. Kierownictwo powierzono obrotnemu i wszechstronnemu Romagninowi. Spółka ta,
mieszcząca się na rue Volney, zajmowała się tygodnikami i działami ogłoszeo. Również tygodniki były
finansowane w ten sposób, że SAPEG dzierżawił od nich za wysokie miesięczne ryczałty całośd
ogłoszeo, które potem sprzedawał. Dzięki interesom z ogłoszeniami Stawiski pozyskał jeszcze jednego
wspólnika, który ze względu na swoją pozycję miał dla niego niemałą wartośd. Był to dyrektor działu
ogłoszeo w „Intransigeant” Pierre Curral. „Intran” - jak nazywano tę gazetę w Paryżu - to
popołudniówka na wysokim poziomie. To, że Curral był przez całe lata w jej zarządzie, świadczyło
tylko o jego dobrej sławie i znakomitych kontaktach. Do spółki Stawiskiego przyciągnął go Fernand
Schmidt, urzędnik w Frolic's i dawny wspólnik Aleksandra. Później Curral kontaktował się ze
Stawiskim codziennie, ponieważ obaj mieszkali w tym samym hotelu Claridge na Champs-Elysées.
Curral miał z „Intranem” umowę, która pozwalała mu prowadzid również inne interesy na własne
konto i on z tego prawa korzystał. Zachwycony bezgranicznie Pięknym Aleksandrem oraz jego
wspaniałą ruchliwością i energią został jego nieocenionym doradcą i pomocnikiem. Kiedy w teatrze
Empire przygotowywano operetkę „Katinka”, kampania reklamowa, na którą Stawiski przeznaczył
800 000 franków, została powierzona Curralowi. Z tych pieniędzy, które Curral w imieniu teatru
Empire wydał właściwie z własnej kieszeni, otrzymał potem już tylko połowę; zapłacił 400 000
franków za swój podziw dla oszusta.

Stawiski nie wykorzystywał Currala wyłącznie do takich usług. Szef działu ogłoszeo w „Intranie” miał
dużo znajomych i dlatego mógł się walnie przyczynid do akcji lokowania listów zastawnych. Curral był
na przykład udziałowcem kilku lokalnych gazet sabaudzkich, w radach nadzorczych których zasiadał
razem z nim genewski handlowiec Augustę Fournier, człowiek zajmujący się wszelkiego rodzaju
spekulacjami. Curral przywiózł go w lipcu 1933 roku do Paryża i przy dobrym obiedzie zapoznał ze
Stawiskim. Fournier był absolutnie zachwycony zarówno wyglądem i manierami pana Aleksandra, jak
i jego finansowym geniuszem. Był natychmiast gotów do współpracy przy lokowaniu listów
zastawnych i dzięki swoim kontaktom już nazajutrz sprzedał list za milion franków. Taki pomocnik
w tym czasie był wspaniałym odkryciem, Stawiski zatem upychał Fournierowi listy aż nazbyt gorliwie.
Za jego pośrednictwem udało mu się nadgryźd fundusze rezerwowe instytucji, do których w inny
sposób nie mógł dotrzed, a złoty strumieo płynął stamtąd nieprzerwanie.

Na wypadek interwencji w sprawie listów zastawnych Stawiski miał dla każdego reflektanta
przygotowane całe dossier, w którym były składane wszystkie dokumenty mogące zastraszyd
finansistę. Była tam kopia owego listu ministra Daladiera, który robił wrażenie urzędowej
rekomendacji lombardu, listy polecające posłów, oceny ekspertów, wyjątki z pism urzędowych, o ile
ich fałszywa interpretacja mogła wyjśd całej akcji na korzyśd. Imponująca baza dla retoryki agenta, a
Fournier potrafił ją znakomicie wykorzystad. Mimo to po wyczerpaniu bezpośrednich kontaktów
zaczął u schyłku lata napotykad trudności. Bankier Lyonnet na avenue Kléber przyjął na przykład list
na 520 000 franków, płatny 1 lipca 1934 roku, ale wypłacił zao tylko 75 000, obiecując resztę
w terminie spłaty. Stawiski jednak potrzebował pieniędzy natychmiast. Fournier, żeby nie stracid
prowizji, wypłacił mu z własnej kieszeni 420 000 franków. Jego zarobek wyniósł 23 000 franków,
prowizja była zatem pięcioprocentowa. W dwa miesiące później banda Stawiskiego sprzedawała listy
za każdą cenę, z prowizją trzydziestu do czterdziestu procent, aby tylko wyciągnąd z nich jakiekolwiek
pieniądze; wtedy już cały wspaniały gmach spekulacji Stawiskiego walił się ze wszystkich stron.

Nawet Fournier pod koniec swojego łatwego zarobkowania zaczął węszyd niebezpieczeostwo.
Próbował w Genewie ulokowad list na 3 300 000 franków. Paryski bank kredytowy w Genewie
odmówił przyjęcia listu, chociaż Fournier był pewien tego interesu w swoim kraju. Nie pozostało więc
nic innego, jak tylko zwrócid list Romagninowi, który czuwał nad tym, żeby falsyfikaty z Bayonne nie
wędrowały po świecie. Po jakimś czasie Fournier dowiedział się przyczyny braku zaufania genewskiej
instytucji: uważała ona listy za fałszywe. Pojechał do Paryża i w tym samym hotelu Wagram, gdzie już
tyle razy sympatycznie rozmawiał ze Stawiskim przy obiedzie lub kolacji, cisnął mu w twarz, że
oszukuje. Znakomicie panujący nad sobą Aleksander pierwszy raz stracił równowagę i odrzucając to
oskarżenie sypnął przekleostwami. Rozstali się w gniewie, Aleksander nie miał już sił, żeby się
przemóc i znowu wszystko szczęśliwie załagodzid. Był to okres, kiedy czuł, że musi coś zrobid, żeby źle
nie skooczyd; wiedział przy tym, że w tej decydującej rozgrywce swojego życia stoi na przegranych
pozycjach.
Interesy z optantami - Caisse Autonome - Twierdza dostojników -
Suzanne Avril - bój o ministra - rozpisanie pożyczki na pół miliarda -
Hayotte w opałach - lombardy znowu prosperują

Pokątne interesy z fałszowanymi listami zastawnymi lombardu w Bayonne dostarczyły Stawiskiemu


ogromnych środków, ale na dłuższą metę nie mógł na nie liczyd. Wręcz przeciwnie, im dłużej czerpał
z tego źródła, tym groźniejsza stawała się jego sytuacja. Kiedy załamały się jego próby spekulacji w
Belgii i Hiszpanii, musiał skoncentrowad wszystkie wysiłki na Węgrzech, żeby znaleźd ratunek
w obligacjach optantów i móc za to spłacid listy z Bayonne. Jego kumpel Bonnaure jeździł zatem
wytrwale na Węgry i jako poseł, polityk, adwokat i reprezentant wielkiego finansisty Aleksandra
kupował tam prawa poszczególnych optantów do przyszłych odszkodowao za stracone majątki.

Zgodnie z rozkazami Stawiskiego starał się kupowad te prawa bezpośrednio i definitywnie. Wielu
optantów było tak szczęśliwych z powodu jakiejś nadziei na pieniądze, że natychmiast zgadzało się na
tę ofertę. Inni byli jednak ostrożniejsi, zgłaszali się do notariusza doktora Lukacsa i załatwiali swoje
sprawy tylko za jego pośrednictwem. Doktor Lukacs zmusił następnie Bonnaure'a do przyjęcia
klauzuli, że w przypadku niedotrzymania zobowiązania, prawa wracają do poprzednich posiadaczy. Ci
optanci wyszli na tym lepiej: coś tam dostali, a ich prawa nie przepadły. Tymczasem owa pierwsza
grupa musiała długo zabiegad o zakulisowe interwencje, by odzyskad swoje prawa, które zniknęły
w sejfach Bonnaure'a i Stawiskiego.

Pretensje optantów do przyszłych, odszkodowao były w latach 1932 i 1933 oprocentowane


w wysokości sześd do siedmiu od sta wartości straconych majątków. Z tego procentu Stawiski był
skłonny wypłacid jedną dziesiątą do jednej piątej natychmiast, a resztę wówczas, kiedy
Międzynarodowy Bank w Bazylei wypłaci całe przyznane odszkodowanie. Tylko niektórym optantom
Stawiski przyznał inne warunki, lepsze, najwyraźniej po to, żeby ich zachęcid. I tak hrabia Eugen
Karacsonyi i Julius Karolyi, były premier, dostali z tych siedmiu procent całe dziewięd dziesiątych.
Karacsonyi przyjął zatem od Stawiskiego 2 400 000 pengö, Karolyi 700 000. Licząc w dragą stronę
oznaczało to, że całkowite pretensje Karacsonyi'ego wynosiły około 38 milionów pengö, a Stawiski go
kupił za 2 660 000, z czego 260 000 pengö pozostał dłużny. Gorsze warunki Stawiski stawiał tym,
którzy pertraktowali sami, bez notariusza. Dla przybliżenia sensu tej spekulacji można przytoczyd
następujący przykład: pretensje optantów na majątki wartości 10 milionów pengö oceniano w tym
czasie na 600 do 700 000, a Stawiski wypłacił za nie 60 000 do 70 000 pengö.

Wypłaty te przeprowadzał przez peszteoski bank Béla Hoffmann & Co, z którego reprezentantami
spotykał się w Szwajcarii, ostatni raz w listopadzie 1933 roku. Wypłaty przelewano z Banque de Paris
et de Pays-Bas na rachunki Société des banques Suisses, która z kolei przelała weksle na rachunek
Beli Hoffmanna. Na wypłaty udało się Stawiskiemu uruchomid niektóre „zamrożone” kapitały
francuskie, przeważnie jednak dostarczał do Pesztu obligacje i renty o dobrej wartości
międzynarodowej. Ogólnie wypłaty przeprowadzone przez niego na Węgrzech szacuje się na 30
milionów franków; pieniądze te Węgrzy na Stawiskim zarobili, ponieważ i ci, którzy odstąpili swoje
prawa bez zastrzeżeo, z pewnością na drodze dyplomatycznej osiągnęli ponowne ich uznanie.

Zakup pretensji optantów to była jednak tylko pierwsza częśd spekulacji Aleksandra. Drugą,
ważniejszą, był problem ponownej ich sprzedaży, lub kwestia, jak za nadzieję na dogodną sprzedaż,
zdobyd przy ich pomocy pieniądze. Temu drugiemu celowi miała w jego planach służyd nowa wielka
spółka Caisse autonome de reglements et des grands travaux internationaux, niezależna instytucja
kredytowa dla płatności i wielkich prac międzynarodowych. Ta Caisse autonome miała wypuścid
500 000 obligacji po 1000 franków, zgromadziłaby zatem pół miliarda kapitału. Te pół miliarda
Stawiski miał zamiar w całości lub częściowo schrupad, a w zamian dad społeczeostwu swoje
„pretensje” na Węgrzech. Niech sobie potem z tym fuksem radzi, jak umie! Jeżeli wezmą w tym
udział znane i wpływowe osobistości, to na pewno będą się starad, żeby naród francuski odzyskał
swoje pieniądze.

Dlatego też ważne były przede wszystkim owe osobistości, które powinny się znaleźd wśród
czołowych założycieli. Temu poświęcał Stawiski wiele czasu i energii i można powiedzied, że osiągnął
sukces. Prezes Joseph de Fontenay, ambasador Francji, Prezydent Międzynarodowej Unii
Dyplomatycznej, Komandor Legii Honorowej, odznaczony krzyżem wojennym. Zastępca prezesa
François Ceccaldi, honorowy prefekt, Oficer Legii Honorowej. Drugi zastępca prezesa Robert
Petitjean, senator belgijski, były minister, odznaczony Wielkim Krzyżem Orange-Nassau, Wielkim
Krzyżem Świętego Sawy. Członkowie rady nadzorczej Eugène de Guichen, sekretarz ambasady,
członek-korespondent Akademii Nauk Politycznych w Nowym Yorku i Akademii w Madrycie i
Bukareszcie, Kawaler Legii Honorowej; Henri Rossignol, członek rad nadzorczych wielu spółek, Oficer
Legii Honorowej, odznaczony krzyżem wojennym; Gérard West, kiedyś wicepremier, Kawaler Legii
Honorowej. Z tą twierdzą tytułów, godności i odznaczeo niewidzialny Stawiski przygotowywał swoją
akcję. Nie było to proste. W celu pozyskania takiego zarządu musiał rozwinąd sztukę niemal
prestidigitatorską i naciskad ukryte dźwignie kontaktów towarzyskich. Z grona tych osobistości
jedynie Petitjean był już wcześniej pod jego władzą. Pozostałe osobistości to nowe nabytki
w szeregach bezwolnych pomocników Aleksandra. Pozyskad ich nie oznaczało przekonad tylko ich,
trzeba było zapewnid sobie rekomendację w stu innych punktach, gdzie oni z kolei zasięgali
informacji. Od wiosny 1933 roku Aleksander był w pogotowiu, żeby wzmocnid swoją pozycję, gdzie
się tylko dało. Zaczęło się to interwencjami Dubarry'ego u Chiappe'a, a skooczyło gorliwą kampanią
wszystkich zaprzyjaźnionych i uzależnionych posłów, senatorów, urzędników ministerialnych,
dziennikarzy i adwokatów, którzy wszędzie na wielką skalę bronili interesów Stawiskiego i polecali
jego machinacje. Nie da się prześledzid szczegółowo całej tej potężnej agitacji; wspomnijmy
przynajmniej o jednym jej odgałęzieniu.

Stawiski, chod oddany niezmiernie swojej żonie, miał od roku 1932 kochankę, panią Suzanne Avril,
ognistą pięknośd o wesołym i wybuchowym temperamencie, kobietę nadzwyczaj mądrą i sprytną,
którą zachwyciły genialne plany Aleksandra i książęca szczodrośd. Poznali się w roku 1932 w Cannes,
gdzie pełna temperamentu Suzanne przegrała w kasynie wszystkie swoje pieniądze i byłaby zupełnie
skooczona, gdyby Piękny Aleksander, do tego momentu jej nie znany, nie położył przed nią na stole
kilkudziesięciu tysięcy. Od tego czasu zaczął się ich związek, do którego Suzanne wniosła Stawiskiemu
drugi biegun kobiecości: była dla niego namiętnie oddaną przyjaciółką, tylko jej jednej mógł się
zwierzyd ze swoich sekretnych obaw i lęków, tylko ona jedna swoim wrodzonym dowcipem pomagała
mu przezwyciężad liczne trudności i przeszkody. Kolacje w jej mieszkaniu na rue Assomption lub w
Chez Père Jean na rue de Volontaire, czy wycieczki do Montigny, gdzie jedli kolację w Vin Rouge, były
dla Stawiskiego momentem wytchnienia, bo wtedy mógł zrzucid z siebie bez obaw wszystkie kłopoty,
a żywotna Suzanne dodawała mu nowych sił i wiary. Panią Arlette otaczał nimb niezmiernej
dystynkcji, pani Suzanne natomiast prowadziła z nim interesy i stała się jego nieocenioną agentką,
szczególnie w ministerstwach. Miała tam mnóstwo znajomych na różnych stanowiskach, którzy nie
mogli się oprzed jej wesołym i uroczym interwencjom. Jednym z nich był Gaston Hulin, adwokat,
poseł z Vienne, stary przyjaciel posła Alberta, który w roku 1932 został ministrem obrony. Albert
odnowił przyjaźo i wziął Hulina do ministerstwa jako podsekretarza stanu. I tam właśnie przyszła do
niego w czasie wakacji 1933 roku pani Suzanne Avril z poufnym poselstwem, że Aleksander miałby
ochotę poznad ministra Alberta. Hulin ze śmiechem postawił warunek, że ona musi przy tym byd. I tak
26 września 1933 roku doszło do kolacyjki w przytulnym saloniku Cafè de Paris. Pani Suzanne
pojechała samochodem Stawiskiego do parlamentu po Hulina, przywiozła go do Claridge'u do
Stawiskiego, tam się dogadali i Hulin pojechał tym samym samochodem po ministra. Kolację jedli we
czwórkę: minister obrony, jego podsekretarz, oszust Stawiski i jego kochanka. Stawiski skorzystał
z okazji i bardzo szczegółowo wyłożył ministrowi, że ma w ręku najlepszy środek przeciwko
bezrobociu: założenie wielkiej spółki do spraw robót publicznych - był to ciągle ten płaszczyk
węgierskiej spekulacji - która pożyczałaby pieniądze miejscowościom i organizacjom publicznym na
niski procent i wydawałaby obligacje gwarantowane zobowiązaniami międzynarodowymi, to znaczy
węgierskimi listami. Oczywiście najważniejsze jest to, że firmy ubezpieczeniowe wszelkiego rodzaju
powinny przyjmowad te obligacje i lokowad w nich swoje rezerwy - była to zatem taka sama operacja
jak z listami z Bayonne^

Wszystko było przygotowane na pełne pozyskanie ministra Alberta: porywające przemówienie


Aleksandra, wyraźnie podkreślające potrzebę realizacji planów, poparcie Hulina, piękna pani Suzanne
i sympatyczny nastrój wykwintnej kolacji. I o ile przedtem obserwowaliśmy tyle mrocznych zjawisk
w kontaktach Stawiskiego z postaciami wielkiej polityki, to tutaj widzimy zaskakujące in plus
przeciwieostwo: mimo swojego uwodzicielskiego kunsztu Aleksander nic u Alberta nie uzyskał.
Minister zebrał informacje i na konferencji w Vichy oznajmił Hulinowi, że widzi pewne trudności.
Hulin pojechał natychmiast do Paryża, do Stawiskiego. Ten wiedział, że Albert natrafi na przeszkody
i miał już przygotowane atuty. W prezydium ministerstwa zasiadał znakomity ekspert, prawnik Paul
Vinson. Od niego Stawiski wyciągnął wielką prawniczą analizę praw optantów z konkluzją, że mogą
one z czystym sumieniem byd użyte jako gwarancje wielkiej pożyczki narodowej. Tę dobrą opinię
Stawiski posłał ministrowi Albertowi z adnotacją, że dzięki takiemu autorytetowi będzie absolutnie
kryty. W rezultacie jednak Paul Vinson został odesłany na emeryturę, a ministrowie wymieniali
poglądy, że nowa spółka Stawiskiego to instytucja mocno podejrzana.

A zatem po długich przygotowaniach Caisse autonome ukonstytuowała się 13 października 1933 roku
i już w tydzieo później, 21 października, postanowiła rozpisad pożyczkę powszechną w wysokości 500
milionów. Własny majątek spółki w tym momencie wynosił dwadzieścia dwa tysiące franków, a na
urządzenie lokalu i pierwsze wydatki organizacyjne zbierano dopiero pieniądze wśród założycieli. Tym
niemniej Caisse autonome wypłacała już po 750 franków za udział w jednym posiedzeniu rady
nadzorczej. W deklaracji na temat pożyczki nie było wzmianki o listach optantów. Spółka głosiła, że
jej celem jest udostępnianie samorządom miejskim i miastom w koloniach nisko oprocentowanych
kredytów na wielkie roboty inwestycyjne, szczególnie na budowę wodociągów, elektrowni i na
asenizację. Samorządy miejskie miały za otrzymaną pożyczkę wydad kwity płatne po wielu latach
Ubezpieczalnie i zakłady ubezpieczeo społecznych będą zobowiązane do przyjmowania obligacji lub
kwitów samorządu jako pewnego rodzaju bonu lokacyjnego i lokowania w nich częściowo swoich
funduszy rezerwowych. W ten sposób spółka będzie mogła mobilizowad dalsze fundusze na kolejne
pożyczki. Pożyczka spółki w wysokości 500 milionów będzie gwarantowana zobowiązaniami
międzynarodowymi w wysokości 700 milionów, uznanymi na podstawie Traktatu Wersalskiego przez
wszystkie paostwa-sygnatariuszy, wśród których jest Francja, Anglia i Włochy.

W tym oto dumnym zdaniu kryją się listy optantów; fantastyczne zyski z nich oceniał zatem Stawiski
na 700 milionów franków, ale nie powiedziawszy, o co chodzi, ukrywał się za dźwięcznymi frazesami
„międzynarodowe zobowiązania”, „paostwa-sygnatariusze”, „Francja, Anglia, Włochy”. Obligacje były
emitowane po 965 franków, zysk z każdej wynosił tylko 5.5%, natomiast przy wykupieniu wierzyciel
miał otrzymad premią 400 franków, a zatem za 965 franków obiecywano mu 1400. Wykup ich miał
się rozpocząd dopiero po dziesięciu latach - Stawiski już potrzebował czasu na złapanie oddechu - i to
na zasadzie losowania, umorzenie miało trwad aż do roku 1966.

Jeszcze przed ukonstytuowaniem się spółki, Stawiski złożył oficjalną wizytę w MSZ. Ministrem był
wówczas Paul Boncour, ale Stawiski go nie zastał, przyjął go tylko sekretarz generalny Léger. Stawiski
wyjaśnił mu, jak wielką sprawę przygotowuje, na czele przedsięwzięcia stoją politycy i dyplomaci -
i poprosił o moralne poparcie. Léger zreferował to ministrowi. W tym czasie zwrócił się do Boncoura
były generalny sekretarz marokaoski Duvernoy z pytaniem, czy minister nie mógłby mu pomóc
w dostaniu się do rady nadzorczej Paostwowego Banku Marokaoskiego. Tego minister uczynid nie
mógł, w rozmowach na ten temat Léger zwrócił jednak uwagę na nową spółkę Caisse autonome,
w której byd może Duvernoy mógłby znaleźd intratną posadę. Rozmowa skooczyła się uzgodnieniem,
że obaj, Duvernoy i Léger, będą jeszcze zasięgad informacji na temat nowej spółki. Informacje były złe
- Lèger odkrył, że cała akcja ma się opierad na listach optantów. Spekulacje Aleksandra razem z nimi
obserwowało od początku bardzo nieufnie Ministerstwo Spraw Zagranicznych i już w maju 1933 roku,
kiedy dowiedziało się, że Aleksander robi hurtowe zakupy, poinformowało Ministerstwo Finansów, że
tu chyba chodzi o szwindel. Ministerstwo Finansów zostało jednak ostrzeżone i z innej strony:
minister Albert jeszcze zanim spotkał się ze Stawiskim, został z grubsza doinformowany przez
zaufanego Aleksandra, posła Hulina, i pytał w Ministerstwie Finansów, jak należy traktowad listy
optantów. Dnia 7 sierpnia dostał od ministra finansów Bonneta odpowiedź, że plan Aleksandra nie
jest jeszcze jasny, ale listy optantów mają charakter spekulacyjny i że nie należy ich polecad
ubezpieczalniom. Podobną analizą Georges Bonnet przekazał również Ministerstwu Sprawiedliwości,
żeby zwróciło uwagę na tę sprawę.

Widad zatem, że mimo szaleoczej kampanii paryskiej prasy, żaden z ministrów gabinetu Daladiera nie
był zakłopotany koneksjami Stawiskiego, i nie dał się pozyskad dla jego sprawy. Nawet ów François
Albert, który jako jedyny za sprawą Suzanne Avril i swojego zaufanego Hulina wszedł w osobisty
kontakt ze Stawiskim, nie zrobił nic poza zebraniem informacji o sprawie i odmówieniem poparcia.
Zatęchłe nory, które udzielały pomocy Stawiskiemu, nie znajdowały się w najwyższych sferach, tylko
w ich pobliżu. I chociaż Paul Boncour, Georges Bonnet i François Albert uzgodnili, że sprawa nie jest
czysta i poinformowali o tym ministra sprawiedliwości, to jednak władze nie interweniowały w porę.
Błędem ministrów natomiast było to, że nie dopilnowali realizacji swojej decyzji. Klasyczny dowód na
to mamy z października. Kiedy Stawiski wyczuł, że władze robią trudności, polecił prezesowi rady
nadzorczej, ambasadorowi de Fontenay, żeby napisał list do Ministerstwa Robót Publicznych
z informacją na temat Caisse autonome i jednocześnie z prośbą o poparcie. Prośba ta została 8
listopada załatwiona w ministerstwie odmownie - ale decyzji panu de Fontenay nie doręczono. Klika
Stawiskiego pracowała w urzędach za plecami swoich ministrów bardzo precyzyjnie, z poparciem
wszystkich sił pomocniczych, które Stawiski potrafił zmobilizowad, posiłkowana radami adwokatów,
utrzymywana przez dziennikarskie kontakty i ochraniana przez interwencje posłów i senatorów,
z których większośd nie miała pojęcia, w jak wielkiej historii odgrywa rolę pajaców. Przy indolentnym
działaniu ministerstw każdy akt prędzej czy później wpadał w ręce któregoś z ludzi Aleksandra, by
jedynie przez zwykłe przetrzymanie go wyświadczyd sprawie przysługę. Mimo to akcja z Caisse
autonome najwyraźniej utykała. Ministerstwo Spraw Zagranicznych ostrzegało znajomych
dostojników w radzie nadzorczej przed uczestnictwem w tym przedsięwzięciu, a ponieważ większośd
z nich, to nie były takie marionetki, z jakimi Stawiski działał w poprzednich spółkach, to i trudności
narastały również i z tej strony.

Spekulacje Stawiskiego z węgierskimi obligacjami i z Caisse autonome przeciągały się i ta zwłoka


zmuszała go do kontynuowania manipulacji z fałszowanymi listami zastawnymi lombardu w Bayonne,
i to w takim stopniu, że zdołał wyczerpad niemal wszystkie możliwości. Instytucje, do których jego
agenci byli w stanie w jakikolwiek sposób dotrzed, nagromadziły tych listów już tyle, że wywoływało
to w nich raczej strach niż zadowolenie. Już w lecie 29 lipca 1933 roku „Journal de la bourse”
odnotował, że lombard w Bayonne wykazuje w swoich bilansach wydanie listów za 24 miliony, ale
z bilansów kilku wielkich instytucji paryskich wynika, że mają one w swoich aktywach tych listów za
78 milionów. Stawiski miał jeszcze dośd wpływów i władzy, by zapobiec pojawieniu się tego
niebezpiecznego ostrzeżenia w pozostałych gazetach, tym niemniej wiele osób zostało ostrzeżonych
i listy z Bayonne cieszyły się coraz gorszą sławą.

Cała wieloosobowa szajka Stawiskiego i wszystkie jego instytucje utrzymywały się niemal wyłącznie
ze sprzedaży zadrukowanego papieru, który działał jak fetysz. Ale im mniejszy był jego czar, tym
cieoszy był strumieo gotówki i hojny Aleksander zaczął niektórych swoich starych kompanów
zostawiad własnemu losowi.

Pierwszym z nich był jego najstarszy kumpel pasożyt, nic nie znaczący Hayotte. Na jesieni 1933 roku
Stawiski skooczył z mecenasowaniem i kazał Hayotte'owi gospodarzyd swoimi funduszami
i inwestycjami na własną rękę. Hayotte nie miał żyłki do interesów i nie umiał odkryd nowych źródeł
gotówki. Już jesienią brakło mu na gaże i chciał zdobyd pieniądze na drodze za bardzo wydeptanej:
pojechał do Orleanu i zaproponował lombardowi miejskiemu wszystkie swoje prywatne kosztowności
i antyki, które zdobył w czasie długotrwałej działalności w Etablissements Alex i przy „mecenasie”
Stawiskim.

Lombard w Orleanie, w którym Stawiski zaczął na podstawie układu z dyrektorem Desbrosses swoją
szachrajską działalnośd zastawną, dostał od ostrożnego mera Turbata surowy zakaz prowadzenia
jakichkolwiek interesów z panem Aleksandrem i jego naganiaczami. Hayotte jednak wówczas zdołał
się jakoś uwolnid od piętna kontaktów z Aleksandrem i już w roku 1930 zastawił znowu w Orleanie
starą broszkę z miniaturami Napoleona III i cesarzowej Eugenii. Klejnot ten, którego wartośd 50 000
franków uznali również nowi szefowie lombardu, Hayotte zastawił w ich składzie na całe lata,
odnawiając stale udzieloną mu nao pożyczkę. Teraz pojawił się tam z szesnastoma klejnotami
o wielkiej wartości jubilerskiej. Były to naszyjniki, broszki, szlifowane szmaragdy i brylantowe
łaocuchy z warsztatów firmy Alex. Eksperci lombardu oszacowali je na 400 000 franków i zgodzili się
pożyczyd 200 000, o ile dostaną jeszcze jako gwarancję czek na tę sumę. Hayotte wyraził zgodę, ale
dyrektor Maingourd odkrył, że czek nie ma pokrycia, i odmówił. Hayotte przyjechał zatem ponownie
i przywiózł kolejną kolekcję klejnotów, w większości były to brylanty w platynie podjęte z zastawu w
Bayonne. Dyrektor Maingourd i ekspert Farault odnieśli wrażenie, że Hayotte naprawdę dysponuje
większym majątkiem, zrealizowali zatem tę pierwszą transakcję i wypłacili mu 200 000 franków. Była
to fatalna dla nich pobłażliwośd: po pięciu miesiącach zostali aresztowani, ponieważ zgodnie ze
stanem sprawy i zakazem Turbata nie wolno im było prowadzid z Hayotte'em żadnych interesów.

Gorzej jednak działo się w głównym ośrodku działalności Stawiskiego, w lombardzie w Bayonne. Na
jesieni 1933 roku zaistniała tam taka sytuacja, że Stawiski nie miał już pieniędzy na procenty dla
zastawów, którym kooczył się termin. Stawiski nie zastawiał tych rzeczy sam i nie były one złożone na
jego nazwisko. Największą ich częśd zastawił skorumpowany komisarz policji Digoin. Inne zastawy
przywieźli do Bayonne różni agenci Stawiskiego, Klejnoty zastawione do września 1933 roku złożyli
tam trzej paryscy jubilerzy Voix, Hatot i Schmidt. Przynajmniej tak się przedstawili w Bayonne. W
rzeczywistości Voix był posługaczem biurowym w spółce Stawiskiego na placu St. Georges, Fernand
Gdmond Schmidt był wprawdzie kiedyś jubilerem i handlarzem antykami, ale dawno to zarzucił. W
roku 1926 dał się poznad zarówno jako członek szajki Stawiskiego, jak i jako „komisarz” w karcianej
melinie Frolic's. Hatot był przyjacielem obydwu i Stawiskiego, gościem domów gry oraz człowiekiem
do najrozmaitszych poruczeo; dla uzupełnienia jego charakterystyki wystarczy chyba fakt, że był
rzeźnikiem, a swego czasu i pogromcą dzikich zwierząt. Tacy ludzie mieli w bandzie Stawiskiego swoje
miejsce i swoje zadania. Trójka ta zadeklarowała zatem, że nie ma pieniędzy na podtrzymanie
zastawu i że powinien iśd na licytację. Wraz i nimi przyjechał jednak adwokat Raphael Petit, sekretarz
posła Bonnaure'a, a także wspólnik Stawiskiego, który udał się z interwencją do sędziego mającego
przeprowadzid licytację. Wytłumaczył mu, że zastaw, który ma iśd na licytację, jest zbyt drogocenny i
że ci trzej uczciwi handlowcy zostaliby okrutnie poszkodowani, gdyby postąpiono z nimi po drakoosku
tylko dlatego, że przy trwającym kryzysie gospodarczym nie mają dośd pieniędzy na to, żeby
podtrzymad warunki pożyczki. Sędzia dał się zmiękczyd tymi prośbami i pozwolił, by zastaw został
w lombardzie jeszcze przez kwartał.

Niebezpieczeostwo zostało na chwilę zażegnane, tym niemniej kłopoty finansowe, w jakich znalazł się
Stawiski, wskazywały wyraźnie, że jego sytuacja jest coraz bardziej ponura i że sprawa przybiera zły
obrót. Ratunku spodziewał się ze strony Caisse autonome. Tymczasem jednak władze były coraz
bardziej nieufne i po wielokrotnym zbadaniu sprawy zaleciły rządowi przeanalizowanie interesów tej
spółki i uczynienie wszystkiego, żeby francuscy obywatele nie zostali poszkodowani.
Plan zajęć Stawiskiego - budzi się w nim Rosjanin - opowieść szofera -
kombinacje z samochodami - doktor Vachet - zaświadczenia lekarskie
- ocena Schermanna - Stawiski ma macki wszędzie

Działalnośd, którą Stawiski rozwijał w latach 1931-1933, miała zupełnie niewiarygodne rozmiary
i ciągle jeszcze się rozrastała. Wszystkie przedsięwzięcia, o których do tej pory „była mowa, tworzyły
jedynie nieznaczną częśd jego wprost szaleoczej gonitwy za pieniędzmi - ale również za aktywnością.
Jakby się w nim ocknął wcielony diabeł energii, impulsywności, przedsiębiorczości i ryzyka; nie
pominął ani jednej okazji do działania, niezależnie od tego, czy na tym zarobił, czy stracił, nie umknęła
mu żadna znajomośd ani kontakt, które mogły byd przydatne natychmiast lub w przyszłości.
Wszystkie swoje liczne, złożone i różnorodne spekulacje ewidencjonował stale z łatwością i zapałem
doprawdy genialnym. Jego życie było ciągłym pasmem stresów, ale Stawiski przezwyciężał ich
następstwa i do ostatniej chwili potrafił stad wśród licznych niebezpieczeostw z beztroską człowieka,
który jest tak bogaty, że chyba poświęca się wyłącznie obowiązkom towarzyskim.

Przede wszystkim mało sypiał. Jak wielcy żołnierze miał organizm tak wytrenowany, że od biedy
wystarczyła mu niewygodna drzemka dla nabrania nowych sił. W Paryżu wstawał zawsze o siódmej
niezależnie od tego, o której wrócił. W przedpokoju czekał już bokser Niemen, stary kompan
Romagnina z czasów służby w afrykaoskim wojsku kolonialnym, były mistrz Europy w boksie,
a obecnie „profesor wychowania fizycznego”. Codziennie dwiczył ze Stawiskim pół godziny i dostawał
za to takie wynagrodzenie, że już więcej klientów nie potrzebował. Tym bardziej że miał zapewnione
przyjemne spędzenie wieczorów w Empire, gdzie z kolei Romagnino i Hayotte przyjmowali go jako
przyjaciela domu i swojego stałego gościa. Intensywne dwiczenia poranne, masaż, kąpiel, śniadanie -
i o godzinie ósmej pan Aleksander zasiadał już w Claridge'u przy telefonie, żeby załatwid wszystkie
interwencje, wysłuchad raportów, wydad rozkazy. O godzinie dziewiątej z reguły wszystkie istotne
dyspozycje dotyczące jego interesów miał już na dany dzieo załatwione i był przygotowany na wizyty.
Po godzinie dziesiątej wyjeżdżał załatwiad interwencje osobiste oraz jeździł na wizyty i konferencje.
Na obiedzie bywał w domu rzadko: była to dla niego raczej okazja do przeprowadzenia jakiejś
drażliwej czy delikatnej części interesów, zapraszał wtedy do swojego stołu w Café de Paris, Chez
Jean, Chez Larue, Chez Carton znane osobistości. Po południu pracował w kancelarii swoich spółek na
placu St. Georges. Pomieszczenie to wypełniało stadko sekretarek, a wszystkie były pięknościami co
się zowie. Politycy, urzędnicy paostwowi, wysoko postawione osobistości, wszyscy, którzy tu do pana
Aleksandra przychodzili, byli już na wstępie przyjemnie nastawieni widokiem ponętnych młodych
kobiet, które ich przyjmowały i w najbardziej uroczej formie starały się skrócid chwile oczekiwania. To
również należało do wyrafinowanego planu Aleksandra, planu inscenizacji i reżyserii.

Wieczory zawsze spędzał w towarzystwie, bywał w teatrach, kinach czy kabaretach. Jadł przy tym
bardzo wstrzemięźliwie, a od alkoholu stronił zupełnie świadomie. Nad tym szczególnie czuwała pani
Stawiska, która stale pilnowała, co Aleksander zamawia i z reguły samym spojrzeniem potrafiła
powstrzymad jego zdarzające się pragnienie obfitszego picia. Bywało, że musiała interweniowad,
wtedy mawiała: „Już dośd, Sergiuszu, wiesz przecież, że jak pijesz więcej, to pleciesz głupstwa”. To
wystarczyło, żeby Aleksander natychmiast wrócił do wody mineralnej. Wiedział o swojej słabości
i wiedział również, że to, co po większym piciu mówił, to nie były głupstwa, tylko bardzo
niebezpieczna gadanina o prawdziwej przeszłości i teraźniejszości. A jego prawdziwe życie miało
przecież taki charakter, że musiał ciągle mied się na baczności i nigdy nie dopuścid, żeby ktoś zajrzał za
kulisy jego egzystencji. Przypominanie mu o tym było cichym zadaniem Arlette Stawiskiej. Tylko
w jednym środowisku Stawiski ulegał słabości i nie umiał utrzymad się w ryzach: w towarzystwie na
którymś z luksusowych rosyjskich dancingów. I chociaż Aleksander od małego wyrastał w Paryżu
i nigdy świadomie nie zdradził swojego pochodzenia, to jednak w środowisku rosyjskiej emigracji
zachowywał się inaczej. Wstrzemięźliwy Aleksander pochłaniał niezliczone ilości rosyjskich ciasteczek,
nie żałował sobie rosyjskich dao, nie gardził również alkoholem i upijał się, jeżeli nie było z nim
Arlette.

Rosyjskie pochodzenie Aleksandra przejawiało się i w cichych sympatiach dla emigrantów, które
okazywał dyskretnie, ale stale. Jego ulubionym szoferem osobistym był Rosjanin Evżen Borczy
Mielników, syn wysokiego oficera carskiego, zięd oficera z carskiego sztabu generalnego. Borczy
Mielników wśliznął się w życie Stawiskiego inaczej niż ludzie ze spółki. Oto co opowiadał o szalonym
tempie życia, któremu towarzyszył pozorny spokój zewnętrzny:

„Ten człowiek mnie niemal wykooczył. Przez trzy lata przejeździłem z nim ponad trzysta tysięcy
kilometrów. Zajeździliśmy dziewięd najsilniejszych wozów. Nie miałem wolnego dnia, nie miałem
wolnej godziny. W każdej minucie musiałem byd gotów do drogi. Pan Aleksander jeździł z Paryża do
Bayonne, do Ostendy, do Biarritz, do Pesztu, tak jak inni jeździli do opery czy na Champs-Elysées. Był
ciągle w ruchu, w nieustannej gorączce. Zaoszczędzenie dwóch minut czasu znaczyło dla niego tyle,
co zarobienie gotówki. Jeżeli wreszcie gdzieś przystanęliśmy, to zlecał mi mnóstwo spraw do
załatwienia. Jeżeli mi jeszcze trochę czasu zostało, to mogłem spad - na fotelu, za kierownicą. Ale
nigdy nie trwało to długo. Naprawdę spad mogłem tylko podczas tych nocy, które spędzał
w kasynach, w Biarritz, w Saint-Jean-de-Luz lub w Cannes. O świcie ruszaliśmy znowu i to
z maksymalną prędkością. Pan Aleksander opierał głowę o poduszki wozu i spał aż do Paryża. Tam
dawał mi dwie, trzy godziny luzu. Ale potem znowu musiałem byd gotów, żeby go zawieźd do którejś
z jego ulubionych restauracji, gdzie zawsze czekało na niego kilku panów. Po obiedzie jechaliśmy
znowu. Zdarzało się, że gdzieś na wiejskiej szosie kazał zatrzymad, żeby lepiej słyszed, i kontynuował
rozmowę ze swoim gościem. Wiedziałem, jak ma się zachowad porządny szofer: wysiadałem
i szedłem do tyłu obejrzed samochód. Parę razy mi się zdarzyło, że przy czyszczeniu wozu po takiej
konferencji znajdowałem między poduszkami zapomniany banknot tysiąc - frankowy. Zwróciłem go
panu Aleksandrowi, a on się tylko uśmiechnął. Kiedy indziej znowu zostawił mnie nagle w środku
Paryża, zawołał taksówkę, a mnie tylko powiedział, gdzie mam potem na niego czekad. I przyjeżdżał
tam znowu w innej taksówce. W sezonie jeździliśmy niemal codziennie na wyścigi. Zupełnie
wykooczył mnie nerwowo. Zaraźliwa była ta jego gorączka, to jego przeklęte tempo. A poza tym:
płacił dobrze. I bez gadania. Co dwa tygodnie regulował należności. Sama benzyna kosztowała
miesięcznie kilkadziesiąt tysięcy franków. Raz na miesiąc musiałem go zawieźd na cmentarz Père-
Lachaise, gdzie był pochowany jego ojciec, którego podobno on sam pchnął do samobójstwa. Kazał
mi czekad przed wejściem, przy głównej alei. Wracał szybko bardzo wzruszony. Poza tym wiem, że
uwielbiał swoje dzieci. Posyłał mnie na przykład, żebym kupił cały samochód zabawek dla małego
Klaudiusza i przyglądał się potem jego radości z prawdziwą tkliwością. Ale prawie natychmiast twarz
jego przybierała ponownie kamienny wyraz. Naprzód, jedziemy. I już byliśmy w samochodzie!”
Również drugi szofer, Barbou, wspominał tempo Stawiskiego, chociaż Barbou nie mógł się mierzyd z
Mielnikowem, który raz wytrzymał za kierownicą 48 godzin. W czasach swojej świetności Stawiski
miał pięd samochodów, na własne nazwisko, na nazwisko swojej żony i na niektóre swoje spółki. Był
to czarno- -zielony marmont-28 KM, mniejszy niebieski marmont-20 KM, który miał rejestrację
belgijską, następnie żółto-niebieski buick- -17 KM, zielony hispano-46 KM i ośmiocylindrowy delage,
w którym pani Stawiska wygrała konkurs elegancji w Cannes.

Samochody Stawiski zmieniał jak rękawiczki. Ów wspaniały hispano na przykład, który kosztował
250 000 franków, został przywieziony z Hiszpanii tylko na jakiś czas i jeździł po Francji bez cła. Gdy
zbliżał się termin, w którym Stawiski miał zapłacid 80 000 cła, znalazł w Barcelonie kupca, wezwał
Mielnikowa i wysłał go samochodem wprost z Paryża do Barcelony. To było w czerwcu 1932 roku,
w lipcu kupił już nowe hispano.

Auta, szoferzy, urzędnicy, politycy, ministrowie - wszystko to miało w chłodnych oczach Stawiskiego
wyłącznie cenę jego sukcesu i powodzenia. I za tym pędził szaleoczo i uparcie tym uporczywiej, im
bardziej wyślizgiwał mu się wygrany los.

Obserwując krętą drogę kariery Stawiskiego na wielu wirażach można było spotykad uśmiechniętą,
dobroduszną twarz opasłego mieszczucha, który pojawiał się zawsze, kiedy Aleksandrowi było źle. Był
to doktor nauk medycznych Pierre Vachet. Doktor Vachet to osobliwa postad. Na tabliczce na
drzwiach mienił się neurologiem i psychiatrą, lepiej jednak pasowało do niego określenie
„specjalista”. Specjalista w tym sensie, że normalną praktykę lekarską zostawił kolegom, lekarską
wiedzę uczonym, sam zaś wyspecjalizował się w czymś, co trudno było nazwad. Jego specjalnością
było pocieszanie nieszczęśliwych kobiet. Doktor Vachet nie był ani piękny, ani uwodzicielski, ani
elegancki. Małe oczka mrugały między opasłymi policzkami, pokaźny brzuch wypinał się pod klatką
piersiową, krótkie, tłuste ręce poruszały się niezręcznie. Ale to wszystko razem z dobrze
wytrenowanym uśmiechem robiło wrażenie spokoju, zdrowia, wielkiej pewności, godnej zaufania
równowagi psychicznej - było to zatem coś, co chętnie przyjmie jako oparcie i obronę kobieca dusza,
rozdarta i udręczona własnymi problemami i bezradnością. I właśnie dla takich nieszczęsnych pao
doktor Vachet urządzał co sobotę po południu wspólny seans w sali wykładowej na rue de Rocher,
gdzie po ojcowsku prawił im, że „życie nie jest takie złe, jak się wydaje”, że trzeba „umied się
urządzid”, „umied postępowad z ludźmi” i że „wszystko będzie dobrze”. Z ręką na sercu,
z zapewnieniem dobroci na ustach, doktor Vachet był tu obiektem entuzjastycznego podziwu
i bezgranicznej przychylności ogromnej rzeszy cierpiętnic ze wszystkich warstw społecznych. Kiedy
seans się kooczył, Pierre Vachet schodził na dół i sprzedawał słuchaczkom płyty. Gramofonowe płyty.
Płyty, które odtwarzały jego wytrwałe zapewnienia: że nie jest z panią tak źle, że będzie lepiej, że już
jest lepiej, sama pani czuje, że już jest lepiej, widzi pani, że już jest lepiej, jest o wiele lepiej, jest pani
zdrowa, młoda, piękna, kochana, ma pani sukcesy, podoba się pani, co bolało, to minie, to już minęło,
widzi pani, że już minęło, sama pani to czuje. No cóż, Coué9 nie żyje, a doktor Vachet robi to samo na
swój sposób.

9
Coué Emile, francuski psychoterapeuta, od 1982 do 1910 r. aptekarz, zajmował się od 1901 roku
hipnotyzmem i sugestią Stworzył własny system psychoterapeutyczny, na podstawie którego praktykował od
1910 roku w Nancy. System ten polega na tym, że siłą wyobraźni, przez autosugestię, z wykluczeniem woli ma
się wpływad na czynniki chorobotwórcze.
I ten oto specjalista został domowym lekarzem Stawiskich. Jeżeli w pierwszym okresie afery tu i tam
pojawiło się jego nazwisko, dodawano komentarz: to był lekarz rodziny, leczył dzieciaczki, dlatego tak
często u nich bywał. Pierre Vachet jednak przychodził już wtedy, kiedy dzieciaczków jeszcze nie było.
Przyciągnął go bodaj w 1925 roku Hayotte, a doktorowi Vachet tak się to niebezpieczne środowisko
bandy spodobało, że został medycznym doradcą wszystkich, Stawiskiego, Arlette, Galmota,
Romagnina i innych. Kiedy policja poszukiwała po całym Paryżu Aleksandra Stawiskiego, doktor
Vachet spokojnie jeździł do niego do willi w Marly; kiedy Arlette Stawiska przygotowywała obronę
wszystkich aresztowanych, specjalista Vachet wydatnie jej przy tym pomagał.

Doktor Vachet twierdził, że Stawiski bardzo potrzebował jego opieki lekarskiej: - W roku 1925
Stawiski był chronicznie chory. Prowadziłem go kolejno do wszystkich sławnych paryskich
psychiatrów. Cierpiał na zaburzenia psychiczne i manię prześladowczą.

Szafowało się wówczas zaświadczeniami lekarskimi. Sylvain Zweiffel twierdził i chciał dowieśd tego na
drodze sądowej, że doktor Vachet wystawił Stawiskiemu zaświadczenie lekarskie o zaburzeniach
psychicznych znacznie później i to bez daty, a adwokat Gaulier je schował, żeby się nim posłużyd
w wypadku próby aresztowani. I rzeczywiście, wzmożoną opieką lekarską otaczano Stawiskiego
zawsze w okresie, kiedy działał tak ryzykownie, że szło często o skórę. Tak było na przykład w roku
1932. Wtedy doktor Vachet zaprowadził go do psychiatry. Był to doktor Augustę Marie ze szpitala św.
Anny, siedemdziesięcioletni starzec, który zbadał Stawiskiego i kazał go zamknąd pod nadzorem
w górskim sanatorium. Sam tak o tym opowiadał: - Pan Aleksander wykazywał oznaki pomieszania
zmysłów: skarżył mi się, że okradła go wieża Eiffla i chwalił się, że opracował projekt zlikwidowania
kryzysu światowego. Francja podobno opływa w pieniądze, tylko trzeba umied wyciągnąd je z rezerw
i pooczoch. Niestety podobno władze nie chcą przyjąd jego projektów. Jasny przypadek megalomanii
– i nie muszę chyba dodawad, na jakim podłożu.

Wiadomo, co skrywało się za tym dziwnym stwierdzeniem o wieży Eiffla, które staruszek Marie
przyjął jako wypowiedź wariata. A jeżeli chodzi o drugie stwierdzenie, to nie można wątpid, że
Stawiski umiałby wyciągnąd całe złoto z rezerw bankowych i pooczoch ciułaczy. Zycie Stawiskiego
było tak zwariowane, że kiedy mówił prawdę, to psychiatrzy uważali go za wariata. Jest jednak
prawdą, że wszystkie gorączkowe przedsięwzięcia i ogromny spekulacyjny nacisk na kredyty
i milionowe operacje przetworzyły się w mózgu ciągle gdzieś kogoś przekonującego Stawiskiego
w niejasną i poplątaną teorię, że jest to droga wyjścia z kryzysu. W latach 1932-1933 był to temat
wzbudzający najwięcej uwagi i tego ludzie najchętniej słuchali. A Stawiski dołączył do tego swoje
czyste i mętne spekulacje i podlał sosem zbawczego posłannictwa. Zamknąd w odosobnieniu, jak
ordynował doktor Marie, jednak się nie dał, ale zabrał rodzinę do Saint Moritz i zostawił ją tam na
kilka zimowych tygodni. Mieszkali w górskim sanatorium i Stawiski mógł powiedzied, że usłuchał
starego psychiatry.

Po roku psychiatra zjawił się jednak u niego znowu. We wrześniu 1933 roku sytuacja była już bardzo
groźna, doktor Pierre Vachet wezwał zatem ponownie doktora Marie. Zbadali swojego pacjenta
i uzgodnili, że jego słowa o finansowej sanacji Francji są właściwie euforią. Stawiski był już w roku
1909 leczony na syfilis, a w roku 1920 doktor Rabut stwierdził poprzez badanie krwi, że wyleczony nie
został. Szczegółowe badanie doktora Marie doprowadziło do konkluzji: Paraliż, który przed kilkoma
miesiącami groził Stawiskiemu, wydaje się byd powstrzymany przez intensywne leczenie (sulforol
i vivatol). Doktor Marie dodał, że radzi ponowny pobyt w sanatorium, ponieważ obsesje Aleksandra
dotyczące transakcji pieniężnych mogą mu zaszkodzid.

Doktor Pierre Vachet oczywiście nie powiedział stareokiemu koledze, że już zaszkodziły.
Zaświadczenie zostało na wszelki wypadek doręczone obroocy - a doktor Marie sądził, że nie postawił
na nim daty.

Mamy w aktach Stawiskiego zanotowaną jeszcze jedną opinię, na tyle ciekawą, że warto ją
przytoczyd. Paryski tygodnik „Vu” przesłał razem z innymi rękopisami dwie linijki z listu Aleksandra do
wiedeoskiego grafologa i jasnowidza Schermanna. Jest to tylko ciekawostka, ale warto przeczytad, co
Schermann dostrzegł w rękopisie człowieka, którego nie znał:

„Człowiek wyjątkowo obrotny i prężny w życiu jak na scenie. Ma talent aktorski. Zdolny zmienid wyraz
twarzy stosownie do sytuacji. Zachwyca ludzi darem wymowy i kuglarstwem w sprawach
handlowych. Potrafi zafascynowad tak dalece, że ludzie jak zahipnotyzowani muszą robid wszystko, co
on chce. Kiedy uda mu się pozyskad ludzi dla swojej sprawy, oplątuje ich tak gęstą siecią, że szamocą
się w niej jak złapane ofiary nie mogąc się wyswobodzid. Poza tym ma nadzwyczajny talent
organizacyjny. Każdy pomysł, który mu wpadnie do głowy lub który mu ktoś podsunie, przemyśli,
przeanalizuje, a jak tylko zdecyduje się wprowadzid go w czyn, natychmiast znajdzie ludzi
potrzebnych do tego, żeby go w tym przedsięwzięciu popierali. Ma poza tym znakomite kontakty
i potrafi je eksponowad w celu pozyskania nowych.

Wie, że może go czekad katastrofa i ma koszmarne sny. Ale ponieważ liczy się z nieszczęściem i nie
może już chłodno i precyzyjnie myśled o próbie uratowania się ze splotu zbyt zagmatwanych
interesów, rzuca się na oślep w nowe spekulacje i jak omamiony przyjmuje wszystko, co mu kto
zaproponuje. Jak tylko porwą go nowe plany, działa szaleoczo, z pasją i walczy aż do zwycięstwa.
Rzuca się w wir interesów ryzykując najodważniejsze spekulacje.”

Jest to dobry wizerunek jednej strony charakteru Stawiskiego i jego metod działania. Po tym
wszystkim, co już opowiedzieliśmy o jego rozgałęzionej działalności, musimy przyznad, że w ostatnim
roku życia widzieliśmy go lub ślad jego uczestnictwa w tylu różnych przedsięwzięciach, że trudno
będzie komukolwiek szczegółowo wykryd wszystko, czym się w szalonej spekulacyjnej gonitwie
zajmował i czego przynajmniej przez jakiś czas próbował. Oto tylko niektóre fakty:

Emil Paulet, dyrektor Eldorado w Nicei, a przedtem dyrektor kasyna w Saint-Jean-de-Luz, zdobył od
jednego chemika patent na produkcję plastyku umożliwiającego bardzo tani wyrób odlewów. Paulet
znał Stawiskiego jako zamożnego przedsiębiorcę, zaproponował mu zatem udział. Stawiski
propozycję przyjął i założył razem z Pauletem spółkę, która miała laboratoria w Paryżu i Nicei.

Bonnaure wydawał w Paryżu za pieniądze Stawiskiego gazetę „Paris-Troisième”. Jej szef, Ory,
interesował się lotnictwem i przeniósł się później jako sekretarz do gabinetu ministra lotnictwa Pierre
Cotta. Stawiskiego żywo pociągało lotnictwo. Niektórzy politycy zeznawali przed komisją
parlamentarną, że myślał o mistrzostwach Voisina. W rzeczywistości jednak ulokował się w fabryce
samolotów Weymanna. Tam jego głównym pomocnikiem był ów młody Hiszpan Délgado, który
wspierał Stawiskiego w madryckich operacjach. Guiboud-Ribaud, adwokat i wspólnik Stawiskiego,
zeznał, że Stawiski kilka razy interweniował u Pierre Cotta w sprawie rządowych dostaw dla spółki
Weymanna. Popierał go przy tym podobno Ory i rzecznik prasowy ministerstwa Chassagne. Pierre
Cott zeznał przed komisją parlamentarną, że Chassagne nigdy nie interweniował i że Weymann dostał
ostatnie zamówienie jeszcze przed rozpoczęciem przez niego pracy. Ale minister nazwał przy tym
fabrykę wymownie: przedsiębiorstwo Weymanna, finansowane przez Stawiskiego.

Angielska fabryka samochodów Talbot miała w Paryżu filię z własną linią produkcyjną. Od roku 1931
domagała się dostaw dla Ministerstwa Obrony Narodowej, ale nigdy nie została ujęta w rejestrze
firm, uczestniczących w przetargu. W marcu 1933 roku, kiedy ministrem obrony narodowej został
Albert, a podsekretarzem stanu Gaston Hulin, pojawił się w ministerstwie Stawiski i poprosił
o informacje, dlaczego firma jest pomijana. Wyjaśniono mu powód: w radzie nadzorczej byli sami
cudzoziemcy. Stawiski podziękował, a w maju oświadczył, ze rada nadzorcza fabryki Talbot ma już
większośd francuską. Dalsze interwencje podejmował potem opłacany przez niego pomagier generał
Bardi de Fourtou.

Ów Bardi de Fourtou i Guiboud-Ribaud, agenci Stawiskiego, na krótko przedtem prosili czołową


osobistośd spółki Lorsar - stalowni Saary, o przyjęcie do rady nadzorczej z udziałem założycielskim.
Obiecywali zdobyd gwarancje u wysoko postawionych osobistości na to, że stal nie zostanie obłożona
żadnym nowym podatkiem. Próba do kooca nie wyjaśniona, ale z pewnością inspirowana przez
Stawiskiego. Jeszcze mniej jasne są jakieś wielkie akcje zalesiania i akcje budowlane, które prowadziły
spółki Stawiskiego. Następna byłaby parcelacyjno- -budowlana spekulacja na square Henri-Paté,
w której Stawiski maczał palce. Pisarz Józef Kessel wspominał, że Stawiski opowiadał mu o głównych
źródłach swoich dochodów: spekulacjach zbożowych, przedsiębiorstwach w Europie Środkowej
i dostawach broni. Gazety szwajcarskie, które po śmierci Stawiskiego badały ślady jego działalności
w tym kraju, oświadczyły, że Stawiski przebywał niedawno w Neuchâtel, gdzie potajemnie
pertraktował w sprawie dostaw amunicji do Chin, ale później sprzedał rządowi szwajcarskiemu
pewien typ działa morskiego, przekształconego w działo górskie. Nadbrygadier paryskiej policji
Loublie zeznał, że Stawiski złożył kiedyś u niego donos na osobą trzecią, z którą organizował jakieś
dostawy do Rosji i której dał czek na 250 000 franków za to, że dostawa nie będzie obłożona cłem.
Chyba z tym właśnie związana była jego odbyta w 1932 roku podróż do krajów nadbałtyckich,
o której zresztą nic nam nie wiadomo. Scotland Yard w Londynie wykrył, że Stawiski często jeździł do
tej metropolii i przebywał tam pod różnymi pseudonimami.

Czy można w ogóle ogarnąd to wszystko i jeszcze całe mnóstwo innych, o wiele mniej konkretnych
przedsięwzięd, przy których pojawiało się nazwisko Stawiskiego? Nic dziwnego, że prasa zachodnia
uległa psychozie i łączyła postad tego aferzysty ze wszystkimi zagadkowymi sprawami minionych lat,
ze wszystkimi międzynarodowymi oszustwami od Kreugera poczynając? Uniknęliśmy tych domysłów
i spekulacji, ograniczając się w miarę możliwości do faktów, zeznao świadków oraz dokumentów. Ale
mimo starao o trzeźwy sąd i nieufne przyjmowanie wszystkich wymysłów, rzeczywistośd zaskakuje
nas ironicznymi dowodami na to, że Stawiski i tak był wszechstronny. Pamięta się na przykład krach
Francusko-Rumuoskiego Banku, którego dyrektor - defraudant Danowski uciekł z Francji. Oto nagle
w parlamentarnej komisji śledczej zaczęto mówid o Francusko-Rumuoskim Banku, poseł Frot musiał
tam zeznawad, co robił kiedyś jako dyrektor d/s prawnych tego banku i w tok jego zeznao wpadł
nagle przewodniczący komisji:
- Bank Francusko-Rumuoski powstał na bazie dziedzictwa po skrachowanym Banku de Poitou. Czy
wiadomo panu, że Bank de Poitou założył Cachard, który był wspólnikiem Stawiskiego i że pierwszym
animatorem i aktywnym propagatorem Banku Francusko-Rumuoskiego był Stawiski?

To stwierdzenie dowodzi, że Stawiski prawie we wszystkim maczał palce.


Poborca podatkowy Sadron odkrywa oszustwa - Proust-Valois -
Tissier grozi - Romagnino wywozi kosztowności do Londynu - Stawiski
w kłopotach - przyznanie się Tissiera - narada sztabu - Galmot wzywa

„Stawiski, powiedział ekspert sądowy Verlaguet, kiedy skontrolował rachunki i gospodarkę lombardu
w Bayonne, był mistrzem w swoim fachu. W czasie całej swojej kariery nie spotkałem się z kimś tak
»frapującym«, jeżeli wolno mi, jako ekspertowi, użyd tego słowa. Monumentalne szalbierstwo w
Bayonne, którego nitki skupiały się w jego ręku, odznaczało się genialną prostotą w ogólnej koncepcji,
diablą zręcznością w szczegółach i zaskakująco odważnym wykonawstwem. Mistrzowskim
pociągnięciem było to, że do oszukaoczych celów wybrał instytucję publiczną, w której przy pewnych
środkach ostrożności mógł czud się swobodniej niż w prywatnej.

Tak, a jednak te wszystkie środki ostrożności okazały się zawodne - jeden czujny urzędnik we
władzach paostwowych wystarczył, by cała doskonała konstrukcja Aleksandra rozsypała się w pył.

Tym urzędnikiem był zwykły poborca podatkowy w Bayonne, pan Sadron. Wśród czeków, które
otrzymał na pokrycie zaległych podatków, odkrył na jesieni 1933 roku jeden podpisany nazwiskiem
Proust (Valois), wydany przez lombard i opiewający na sumę 2 300 000 franków. Wysokośd kwoty
zaskoczyła Sadrona.

Kim był Proust-Valois? Gorączkowo później tego dociekano. Nie ma wątpliwości, że był to Louis
Proust, poseł z Indre et-Loire, mieszkający w Paryżu na rue Valois. Jakie kontakty miał ten radykał z
Aleksandrem Stawiskim? Pan Proust gorliwie zapewniał, że nie miał żadnych. Później, że niemal
żadnych. Interesował się jedynie urządzeniami chłodniczymi, które produkowała SIMA, j o tym
rozmawiał z Aleksandrem, ale żadnych interesów z nim nie prowadził. Kiedy jednak został
aresztowany Guiboud-Ribaud i w zeznaniach wymienił również Prousta w liczbie polityków, z którymi
on i Stawiski mieli kontakty, pamięd posła uległa poprawie: Stawiski przedstawił mu w roku bodaj
1931 adwokata Guiboud-Ribauda, który bardzo mu się spodobał. Pertraktował w sprawie dostaw
chłodziarek do kolonii. Guiboud-Ribaud przedstawił mu niemieckiego bankiera Juliusza Barmatta.
Proust spotkał się z nim w Antwerpii, a potem na prośbę Guiboud-Ribauda kilkakrotnie
interweniował u władz w sprawie udzielenia Barmattowi prawa pobytu we Francji. Jeszcze później
Proust przypomniał sobie, że jadł obiad ze Stawiskim u Guiboud-iRibauda i że raz się z nim spotkał w
Tours, gdzie Stawiski go pytał, czy nie zna kogoś z fabryki samolotów Voisina. A potem tygodnik
Dariusa „Bec et ongles” zaczął napadad na Prousta, więc Proust poprosił Stawiskiego
o powstrzymanie tej kampanii. I nic więcej. Później znaleziono w aktach, że Proust interweniował w
Ministerstwie Handlu w sprawie awansu owego Constantina, który miał nadzór nad gospodarką
lombardu w Bayonne. Jeszcze później sędzia Brach znalazł list, w którym poseł Proust posłał panu
Aleksandrowi dwa bilety na uroczyste otwarcie wystawy kolonialnej w Vincennes i przekazywał
wyrazy szacunku pani Aleksandrowej. Proust odpowiedział, że były to przysługi bez znaczenia.

Wówczas sąd udowodnił na podstawie zeznao personelu hotelowego, że Proust bardzo często
telefonował do Aleksandra.
Proust oświadczył, że zaszła pomyłka: telefonował do hotelu Claridge, to prawda, ale podobno
zawsze szukał jedynie doktora Serge'a Voronowa, słynnego preparatora małpich gruczołów, i jego
brata Aleksandra, a nie Serge'a Aleksandra, czyli Stawiskiego.

No dobrze - a te czeki?

Pan Proust z rue Valois obejrzał czeki wystawione na nazwisko Proust (Valois), wśród nich i ten na
2 300 000, ale po dłuższym namyśle mógł o nich powiedzied tylko tyle, że każdy z nich był wypisany
innym atramentem.

Tak, ale pan Proust w grudniu 1931 roku prowadził kampanię wyborczą swojej partii - czyżby zatem
te miliony były wkładem Stawiskiego na fundusz wyborczy?

Tego Proust nie mógł stwierdzid, finansami zajmował się jego pierwszy zastępca, który niestety już
nie żyje.

Nagle jednak pojawił się pięddziesięcioletni Emil Schenaerts, posługacz i inkasent w spółce
Stawiskiego Compagnie foncière i zeznał, że Stawiski i Romagnino bardzo często posyłali go do pana
Prousta na rue Valois z listami, których objętośd nierzadko przypominała paczki banknotów.

Pan Proust z oburzeniem zaprzeczył.

Schenaerts zauważył: - Ależ przecież raz chodziło o taką sumę, że za usługę dał mi pan swoją książkę o
Wyspach Kanaryjskichl

Pan Proust: - To prawda, że napisałem książkę o swojej podróży na Wyspy Kanaryjskie i możliwe, że
posłałem ją Aleksandrowi.

Ale Schenaerts udowodnił, że książkę ma on, więc chodził do Prousta, czemu ten z kolei zaprzeczał. W
tym okresie paryskie gazety zadrukowały wiele kolumn pełnymi oburzenia sprostowaniami
i energicznymi zaprzeczeniami pana Prousta. Nie zmieniło to jednak faktu, że czek na 2 300 000
franków istniał i na jesieni 1933 roku skooczył swoją wędrówkę w teczce urzędnika skarbowego
Sadrona.

Urząd podatkowy w Bayonne dostawał z lombardu miesięczne zestawienie obrotów. Z zestawieo


tych nie wynikało, żeby lombard mógł wydad czek na tak wielką sumę; jednocześnie jednak były
opracowywane tak ogólnikowo, że nie można było na ich podstawie ocenid jakości poszczególnych
interesów. Sadron nie zraził się tym. Zasłaniając się niejasnością tych zestawieo zaczął szperad
w księgach lombardu. Była to długa i męcząca praca. Pierwsze, co zobaczył w kancelarii to kwit
podpisany in blanco.

Wystarczył do pobudzenia jego podejrzliwości. Potem zaczął odkrywad, że nie zgadzają się numery
kwitów z numerami w zestawieniach. Nabrał pewności, że trafił na ślad wielkiego szachrajstwa.
Dyrektor Tissier był zaniepokojony. Sadron dowiedział się, że Tissier podjął dwieście tysięcy franków.
Hiszpaoska granica była blisko. Sadron poufnie poinformował władze pograniczne, że grozi
niebezpieczeostwo ucieczki. Przy kolejnej kontroli starł się z Tissierem. Dyrektor lombardu
odpowiedział wzgardliwą pogróżką: „Niech pan da spokój, przestrzegał Sadrona, nie wie pan, w co się
pan pcha. Rozbije pan na tym łeb”. Sadron kontynuował jednak kontrolę. Tissier próbował ucieczki,
ale został zawrócony z granicy. Pojawił się w kancelarii jak gdyby nigdy nic, a po dwóch dniach
ponowił próbę. Znowu na próżno. W sumie Tissier próbował cztery razy uciec do Hiszpanii, ale mu się
to nie udało. I wreszcie doszło do ostatecznego przesłuchania: Sadron mając w ręku dowody
oszustwa natarł na Tissiera w cztery oczy. Tissier przez chwilę wydawał się zmiażdżony, ale
natychmiast przeszedł do kontrataku.

„Chce mnie pan aresztowad? - krzyczał na Sadrona. - Wie pan, o co chodzi? Wie pan, kto za tym
stoi?”

Uczciwy Sadron, również zdenerwowany, pominął te pytania, ale Tissier zaczął wykrzykiwad nazwiska
członków rady nadzorczej, dostojników, posłów, senatorów, wysokich urzędników, ministrów..., aż
przerażony Sadron zatkał uszy, żeby nie słyszed takich bluźnierstw.

Groźby Tissiera nie pomogły. Sadron odszedł i napisał do sądu donos w sprawie sprzeniewierzenia
i oszukaoczych machinacji w lombardzie miasta Bayonne.

Stawiski wiedział, że jego sprawy uległy znacznemu pogorszeniu w momencie, kiedy rząd nie
zaakceptował jego planów z węgierskimi opcjami. W tym czasie podjął już pierwsze środki
ostrożności: Henri Cohen i Tissier, bezpośredni „władcy” lombardu w Bayonne, mieli mu wydad
siedem skrzynek z najcenniejszymi klejnotami, a Romagnino, najobrotniejszy członek szajki, został
z nimi wysłany do Londynu, żeby je zastawid. Jego bagaż był zbyt cenny na to, żeby z nim podróżował
sam. Trzydziestodziewięcioletni Georges Maurice Hainaux, którego w półświatku nazywano Jurek
Postrach lub według przedwcześnie posiwiałych włosów Jurek Siwy, były bokser, były właściciel domu
publicznego w Clermont-Ferrand, został osobistym strażnikiem Romagnina, podobnie jak bokser
Niemen czuwał nad bezpieczeostwem osobistym Stawiskiego. W tym czasie Romagnino rozwiódł się
ze swoją żoną, która otworzyła dom mody. Przyczyną rozwodu była urocza blondynka Celia Nono,
tancerka baletu Max Rivers Girls, który występował w Emipre. Romagnino przeprowadził się do
hotelu De Chartres na rue de Dome, a sąsiedni pokój wynajął jego strażnik Jurek Postrach. Ci dwaj
pojechali zatem do Londynu z milionowym zastawem w klejnotach zdmuchniętych z lombardu w
Bayonne i Romagnino załatwił ulokowanie ich w prywatnym lombardzie firmy Sutton.

Stawiski ciągle jeszcze nie tracił nadziei, że jego wspaniała Caisse autonome się jakoś przebije.
Władze jednak sprzeciwiły się funkcjonowaniu tej niebezpiecznej instytucji. Osoby urzędowe będące
w spółce Aleksandra zostały poproszone o wycofanie się z niej. Ambasador de Fontenay złożył
u władz memoriał w sprawie spółki, ale jego obroocze pismo zostało odrzucone. Na pierwszym etapie
propagandy pożyczkowej ukazał się akt zabraniający prowadzenia tej akcji. Tuż przed Bożym
Narodzeniem Stawiski został wezwany na policję, gdzie mu powiedziano, że żadne transakcje
z węgierskimi opcjami nie będą tolerowane. Aleksander z uprzejmym uśmiechem zapewnił policję, że
odstąpił od tego pomysłu i powstrzymał propagowanie pożyczki.

Uśmiechał się, kiedy to mówił, ale był to uśmiech wymuszony. W rzeczywistości bowiem czuł, że nie
udało mu się główne posunięcie i że teraz wystarczy tylko drobiazg, żeby się wszystko zawaliło.
Przede wszystkim brakowało mu pieniędzy. Listów zastawnych z Bayonne nikt już nie chciał. Stawiski
w koocu proponował je za jedną trzecią nominalnej wartości, ale i tak nie było chętnych. W pewnym
momencie musiał posład do lombardu w Bayonne klejnot, na którego zastaw pożyczyli mu tam
dwadzieścia tysięcy franków. W takich kłopotach znalazł się niedawny hazardzista. A w dodatku
przychodziły niepokojące wiadomości od Tissiera i Garata z Bayonne. Po pierwsze, zaczęły się piętrzyd
wypłaty, ponieważ upływał termin płatności wielu z pierwszych sfałszowanych listów, po drugie,
władze zaczęły podejrzliwie węszyd w księgach.

Najbardziej dramatyczny był tydzieo przed Bożym Narodzeniem. Z rozmowy na policji Stawiski
wyczuł, że dotychczasowa swoboda i bezkarnośd mają się ku koocowi. Jednocześnie doszło do
katastrofalnego zwrotu: Tissier został aresztowany w Bayonne. Stawiski jeszcze wierzył, że to nie
oznacza jego kooca. Przecież Tissier był jednym z najwierniejszych i najbardziej oddanych mu ludzi. W
chwili, gdy go aresztowano, przesłał swojej kochance paczuszkę, żeby ją przekazała Stawiskiemu. Były
to ostatnie cenne zastawy o wartości 7 milionów, które Tissier w ostatniej chwili podjął i chciał ocalid
dla patrona. Taki sługa nie zdradzi, taki towarzysz nie będzie sypad.

I wtedy nadeszła właściwa katastrofa. 23 grudnia mer Garat przekazał telefonicznie dla Claridge'u
krótką, lecz złowieszczą wiadomośd: Tissier przyznał się w areszcie sędziemu i obciążył całą
odpowiedzialnością Garata. Stawiski nie miał wątpliwości, że to przyznanie się umożliwi wkrótce
sądowi rozszyfrowanie całej organizacji w Bayonne. Blady i zdenerwowany wszedł do pokoju pani
Stawiskiej: „Będę musiał pojechad do Bayonne, tam się wali”. Ale potem wezwał na naradę
Hayotte'a. Dyrektor Empire'u, który sam był na krawędzi bankructwa, nie widział innej rady, jak tylko
oddanie się w ręce władz i przyznanie się do wszystkiego. Stawiski odrzucał możliwośd takiego kooca.
Wezwał telefonicznie Garata i namawiał go, żeby przez swoje zeznania wyciągnął Tissiera. Garat,
który lepiej znał sytuację, odmówił. Był zdecydowany bronid własnej skóry i pozwolid Tissierowi
zginąd. Stawiski po raz pierwszy był bezradny. Przezwyciężył zdenerwowanie. Trzeba było przede
wszystkim spokojnie sprawdzid, jak sprawy stoją i co im z tego powodu i z której strony grozi.
Telefonicznie wezwał więc na obiad swoich najwierniejszych: niech przyjdzie Suzanne Avril, która ma
tak bystry umysł i tyle żywotności, niech przyjdzie Romagnino, który najlepiej zna się na różnych
sytuacjach i nigdy jeszcze nie pozwolił położyd się na łopatki, niech przyjdzie Guiboud-Ribaud,
znakomity znawca prawa i wszystkich jego kruczków, niech stwierdzą co grozi Stawiskiemu w takiej
czy innej sytuacji.

Ten dziwny obiad, ostatni obiad w towarzystwie Pięknego Aleksandra, zaczął się w napiętej
atmosferze. Przy czarnej kawie Guiboud-Ribaud kazał sobie szczegółowo opisad sytuację prawną
Stawiskiego: oskarżenie o oszustwa, do tej pory odraczane dziewiętnaście razy, spekulacje
z krajowymi i zagranicznymi spółkami i instytucjami, które teraz mogą się nagle zawalid, szalone
machinacje w lombardzie i stumilionowe szkody, które przyniósł niezliczonym firmom
ubezpieczeniowym i finansowym. Aleksander Stawiski się spowiadał, Guiboud-Ribaud robił notatki. I
prawnik w koocu sucho i rzeczowo ogłosił werdykt:

- W najlepszym wypadku dwadzieścia lat przymusowych robót w kolonii karnej w Gujanie!

- Gujana I - podskoczył Stawiski i jego współbiesiadnicy zobaczyli, że pobladł jak trup, oczy omal nie
wyszły mu z orbit, roztrzęsła się broda. Patrzył gdzieś w przestrzeo, na jakieś straszliwe widmo zza
grobu, które wzywało go pod tym mianem.

- Gujana! - szepnął Stawiski po raz drugi i jedynie Romagnino wiedział, co wiązało się z tą nazwą:
historia Jeana Galmota.

Stawiski nagle zaczął płakad i szlochad, a Suzanne Avril daremnie starała się go uspokoid.
- Gujana! Nie wezmą mnie tam! Nie pojadę tam! Do Gujany nie!

Opanował atak histerycznego płaczu i oznajmił stanowczo:

- Ucieknę im za granicę. Gdziekolwiek. Gdyby mnie mieli złapad i odesład tam, do Galmota, zastrzelę
się w ich obecności.
Przygotowania do ucieczki - ukryte dokumenty - zastępca prokuratora
generalnego - pani Stawiska opuszcza Claridge - nakaz aresztowania -
René Pigaglio - ucieczka w Alpy - fatalny błąd ortograficzny -
wspólnicy na wygnaniu

Jak tylko Stawiski otrząsnął się z pierwszego szoku nerwowego, natychmiast zaczął przygotowania do
zniknięcia. Nie myślał o tym teraz po raz pierwszy. Już od dawna przecież wiedział, że balansuje na
krawędzi przepaści i przewidywał różne możliwości. Na przykład przed miesiącem jego trener i goryl,
bokser Niemen wspomniał, że musi iśd na policję wznowid swój paszport. Stawiski natychmiast
zaproponował, że mu to załatwi. Niemen dał mu swój paszport i przestał się tym interesowad. Teraz,
23 grudnia, Stawiski odebrał na policji dwa wznowione paszporty. Jeden swój, drugi Niemczyoskiego;
w tym drugim była fotografia Aleksandra.

Następnie należało zdobyd jakieś pieniądze. Ta kwestia jest najsłabiej wyjaśniona. Władze długo
przypuszczały, że Stawiski dopiero wtedy kazał sprzedad owe kosztowności, które kiedyś stanowiły
osławiony zastaw w Bayonne. Po długotrwałym śledztwie stwierdzono jednak, że Romagnino zastawił
je w Londynie już we wrześniu. Wydaje się zatem, że w tę sobotę przed Bożym Narodzeniem Stawiski
sprzedał w Paryżu tylko jakąś resztkę klejnotów, która już nigdy nie została odnaleziona.

Romagnino przypomniał Stawiskiemu jedną ważną kwestię: zużyte książeczki czekowe. Na talonach
wydanych czeków były przecież adnotacje, dla kogo były czeki przeznaczone, a to ma swoje
znaczenie. Stawiski oznajmił, że talony w większości spalił, a to, co miał, dał Romagninowi, który
z kolei złożył je u swojego powiernika i goryla Hainneaux. Stawiski znalazł jeszcze jakieś talony
i dokumenty, które oddał adwokatowi Guiboud-Ribaudowi. Ten również nie zostawił ich u siebie. Coś
tam złożył u swojego przyjaciela Leona Migeona, który pisywał do gazet pod nazwiskiem de
Chattancourt, a obecnie zajmował się kinematografią; jedna z jego kochanek doniosła policji, że
przechowuje jakieś dokumenty Stawiskiego i sędzia je tam rzeczywiście znalazł. Inną częśd złożył
Guiboud-Ribaud gdzie indziej. Sąd podejrzewał kilku zaprzyjaźnionych adwokatów, że mu w tym
pomagali. Jeden z przesłuchiwanych, Raymond Hubert, po przesłuchaniu rzucił się 8 marca do
Sekwany. Jeden dokument - fotografia Cazanavette'a - został znaleziony u adwokata Pinganauda.

Trzecim miejscem, w którym ukryto częśd „spadku” po Stawiskim, była kancelaria adwokata Georges
Gauliera. Był to najstarszy obrooca Stawiskiego i komisarz policji Pachot mawiał o nim, że to nie jest
adwokat, tylko przechowalnia złodziei. Ów Gaulier zaczął swoją karierę w Paryżu od tego, że w roku
1920 poślubił o wiele starszą i ciężko chorą, ale bogatą damę, która wkrótce zmarła i zapisała mu cały
majątek. Gaulier bronił Stawiskiego po aresztowaniu w roku 1926 i potrafił mu zapewnid innych
obrooców o dźwięcznych nazwiskach w rodzaju senatora Hesse, którzy mogli wykorzystywad swoje
wpływy u władz. To Gaulier zdobywał i zdobył ogromne sumy na kaucje za ówczesnych więźniów:
dwieście tysięcy za Hayotte'a i pięddziesiąt tysięcy za Stawiskiego. Gaulier znał również Galmota
i wiedział o większości machinacji Stawiskiego. Kiedy Stawiski został zwolniony, Gaulier pożyczał mu
klucz od swojej adwokackiej kancelarii, żeby Stawiski mógł w wypadku największego zagrożenia ukryd
się w miejscu zupełnie bezpiecznym. Policja była przekonana, że Gaulier maczał palce w kradzieży
największego tomu akt Stawiskiego, z którego zniknęło 1208 różnych dokumentów sądowych. Kiedy
w marcu 1934 roku przeprowadzono rewizję w kancelarii Gauliera, ów obrooca wyciągnął jakiś list
i podał go sędziemu:

„Jeżeli szukacie czegoś dotyczącego Stawiskiego, to to mogłoby was zainteresowad. To jest list, który
Stawiski uważał za szczególnie ważny i dlatego schował go u mnie”. List był rzeczywiście sensacją. Na
papierze listowym hotelu Claridge ktoś pisał do Stawiskiego per „Drogi panie i wielki przyjacielu”,
żeby Stawiski przez wiadomą osobę interweniował u ministra Dalimiera na jego korzyśd. A owym
petentem oszusta Stawiskiego był Henri Hurlaux, zastępca prokuratora generalnego w sądzie
apelacyjnym w Paryżu. Śledztwo wykazało, że list był prawdziwy. Pani Hurlaux i Arlette Simon były
koleżankami szkolnymi, obie rodziny utrzymywały kontakty. Hurlaux, który mógł z urzędu pomagad
Stawiskiemu w niezliczonych sprawach, w czterdziestym piątym roku życia osiągnął szczyt kariery -
dzięki interwencjom. List, który nieostrożnie napisał do Stawiskiego nie mogąc się na niego w hotelu
doczekad, był pisany w roku 1933, w czerwcu. W listopadzie Hurlaux został przydzielony do ministra
Dalimiera, w grudniu natomiast mianowany zastępcą prokuratora generalnego. Po odkryciu listu
został oczywiście dekretem prezydenta republiki natychmiast odwołany. W zapewnienia Gauliera, że
ten list to wszystko, co posiada, sędzia nie uwierzył. Kolejne rewizje wykazały, że Gaulier ukrył jeszcze
dwieście pięddziesiąt czekowych talonów w pokoiku swojej służącej na facjatce.

Hotel Claridge opuścił Stawiski zaraz owej soboty 23 grudnia, ale ze swoją żoną spotkał się jeszcze
w niedzielę. W poniedziałek pani Stawiska zwolniła pokojówkę, zapłaciła za hotel i kazała wywieźd
większośd swojego bagażu. We wtorek przed południem przyjechał samochód, który zabrał oboje
dzieci z guwernantką, po południu wyjechała sama pani Stawiska z resztą bagażu. W tym momencie
zniknął ostatni ślad bytności jakiegoś Serge'a Aleksandra w Paryżu. Dopiero 6 stycznia po długich
poszukiwaniach policja odkryła, że pani Stawiska mieszka na czwartym piętrze narożnego domu przy
rue d'Obligado, gdzie wynajęła na panieoskie nazwisko Arlette Simon pięciopokojowe mieszkanie za
1500 franków miesięcznie.

Tymczasem śledztwo w Bayonne stało się wielką sensacją. Wszystkie wielkie dzienniki wysłały tam
podczas Bożego Narodzenia swoich korespondentów, żeby opisali tę wielką aferę. Mer Garat i poseł
Bonnaure z oburzeniem zaprzeczali twierdzeniom o własnym udziale w sprawie i winie, ale nowe
szczegóły obciążały ich codziennie coraz bardziej. Postad Stawiskiego wyszła z półcienia i zaskakujące
podwójne życie oszusta i finansisty rozbudzało stale zainteresowanie opinii publicznej. Policja
stwierdziła, że paostwo Stawiscy zniknęli z hotelu Claridge. Gazety pełne były domysłów na temat
miejsca pobytu oszusta. Jedni sądzili, że już zapewne płynie do Meksyku lub Wenezueli, inni
twierdzili, że uciekł do Grecji, w której nie obowiązywała ustawa o deportowaniu przestępców.

Dnia 28 grudnia sędzia d'Uhault z Bayonne wydał okólny, telegraficzny nakaz aresztowania,
adresowany do wszystkich posterunków policyjnych, władz portowych, wszystkich władz
pogranicznej straży, wszystkich francuskich statków na morzu: że gdziekolwiek byłby złapany
i odkryty Serge Aleksander Stawiski alias Serge Aleksander lub Sasza Aleksander, ma zostad
aresztowany i dostarczony do okręgowego sądu w Bayonne.

Po Stawiskim ślad jednak zaginął. Wszelkich informacji i donosów policja otrzymała całe mnóstwo,
przeważnie jednak były to płody rozbudzonej wyobraźni. Spośród kilku ważniejszych informacji
komisarz policji Ducloux poświęcił więcej uwagi jednej, chociaż nie wynikało z niej niemalże nic.
Opowiadał mu bowiem jego przyjaciel, były prefekt, że jego córka ma we francuskich Alpach w Servoz
willę. Jej sąsiadem jest tam jakiś pan Pigaglio z dziennika „Volonté”. I tenże. Pigaglio w czasie Bożego
Narodzenia nalegał, żeby wynajęła swoją willę jakiemuś jego znajomemu. W tej sprawie nic właściwie
nie było, ale właśnie dlatego, że informacja była tak niejasna, sędzia Ducloux osądził, że to może byd
przypadkowo bardziej szczęśliwy traf niż te wszystkie niezwykle dokładne informacje na temat, gdzie
i kiedy z pewnością Stawiskiego widziano. Wysiał zatem do Servoz komisarza Chevaliera i dwóch,
inspektorów, a sam zaczął w Paryżu zdobywad informacje na temat Pigaglia z „Volonté”. Szybko
dowiedział się, że był to jeden z członków szajki. Na Nowy Rok ujęto go w Paryżu. Pigaglio zaprzeczył,
jakoby Stawiski przebywał w Servoz. A kiedy policja natarła, na niego bardzo ostro, odburknął
aluzyjnie:

- Róbcie, co chcecie, ja patrona nie zdradzę. W Servoz go nie ma, ale jeżeli chcecie wiedzied, znajduje
się w odległości trzydziestu kilometrów od Chamonix. Więcej nie powiem.

Kim był René Pigaglio? Człowiek odkryty przez Stawiskiego w „Volonté”, zadziwiająco mu oddany.
Pigaglio mówił o sobie „technik drukarski” i pod tą dźwięczną, nowoczesną i szczęśliwie nieokreśloną
nazwę podciągał wszystko, czym się do tej pory zajmował w prasie: pisaninę drobnego urzędnika,
nadzór nad ekspedycją, rachunki prenumeratorów, akwizycję ogłoszeniową, propagowanie gazety,
kontrolę sprzedaży i reklamy. Kiedyś pracował w propagandzie dla Ministerstwa Zdrowia i dostawał
za to zasiłki 22 000, 12 000, 16 000 franków rocznie. Dla koncernu Stawiskiego odkrył go Bonnaure,
który polecił go Dubarry'emu do „Volonté”. Kiedy jednak ten dziennik wymknął się Stawiskiemu z rąk,
Pigaglio poszedł za patronem, w którym widział swoją szczęśliwą gwiazdę. Został potem
administratorem nowej spółki SAPEG. Prywatne życie Pigaglia było bardzo nieuporządkowane. Miał
żonę i dwoje dzieci, z którymi mieszkał na rue Jean-Webert, rodzina jednak tonęła w długach, a
Pigaglio, który miał samochód, był przez większą częśd tygodnia poza domem i nie przejmował się
kłopotami, swojej żony. Najbardziej natrętnym wierzycielom proponował na spłatę długów listy
zastawne lombardu w Bayonne - ich sprzedaż była najwyraźniej najważniejszą czynnością Pigaglia na
służbie u Stawiskiego. Planował wszakże i inne przedsięwzięcia, na przykład letnie i zimowe wczasy w
Servoz w Alpach Francuskich. Był zakochany w tym regionie, do którego sprowadzał gości poprzez
pośrednictwo w wynajmowaniu willi i letnisk. Między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem był w
Servoz sam i jeździł na nartach.

Tym razem też wybrał się tam na Boże Narodzenie. Wir przygotowao przerwał w sobotę 23 grudnia
telefon Stawiskiego: „Jedzie pan jutro do Servoz? Weźmie mnie pan ze sobą? - Pigaglio oczywiście
wyraził zgodę, chociaż wiedział, że wszechwładny Aleksander nie prosiłby o „podwiezienie”, gdyby
nie miał jakichś szczególnych, naglących powodów. Spotkali się w niedzielę i Pigaglio został
wtajemniczony w sprawę. Stawiskiemu chodziło o to, żeby zniknąd z Paryża i w jakiejś kryjówce przy
granicy przeczekad rozwój sytuacji w następnych dniach. Gdyby rozwinęła się niepomyślnie, chciał
przejśd przez granicę do Szwajcarii i zatrzed za sobą ślady. Stawiski nie wierzył, że afera pęknie.
Szacował w obecności Pigaglia, że straty z Bayonne wynoszą około 280 milionów, ale w sprawę jest
zamieszanych tylu ludzi, że rząd nie dopuści do procesu. Gdyby jednak Stawiski nie mógł się już
pokazad w Paryżu, to wyjedzie do Wenezueli.

Pigaglio zgodził się na wszystko. Późnym wieczorem wyjechali z Paryża i przenocowali w


Fontainebleau. W poniedziałek ruszyli w kierunku Alp, ale ponieważ drogi Były nieprzejezdne, dotarli
tylko do Laroche, gdzie zostawili auto w garażu, pojechali pociągiem do Culoz i tam przenocowali. We
wtorek znaleźli się w Servoz. Willa des Vallons, którą wynajął Pigaglio, rozczarowała ich: centralne
ogrzewanie było zepsute, więc uciekinier i jego obrooca marzli. Pigaglio poszedł zatem pertraktowad
do swojej sąsiadki pani Dusseis i wynajął od niej willę des Argentieres. Ulokowali się w niej i wypełnili
karty meldunkowe: Jeden: René Pigaglio, dyrektor z Paryża. Stawiski: Raphael Petit, adwokat sądu
apelacyjnego w Paryżu. Nie był to byle jaki pseudonim; Raphael Petit istniał, był to sekretarz
Bonnaure'a i Stawiski czasami tego nazwiska używał. Na adwokata wyglądał, był to zatem dobry
pomysł. Ale jedno się na Stawiskim zemściło: że w szkole nie uczył się porządnie ortografii. Po
francusku słowo appel (apelacyjny) pisze się z dwoma p i jednym i. I kiedy w kilka dni później policja
dostała rozkaz sprawdzenia meldunków wszystkich nowych gości w tym okręgu, kartka z nazwiskiem
Raphael Petit została ze względu na ten błąd ortograficzny wyciągnięta na wierzch jako nadzwyczaj
podejrzana.

Na razie więc Pigaglio ulokował swojego podopiecznego i wrócił do Paryża sprawdzid, jak wygląda
sytuacja i przywieźd oprócz informacji również pieniądze. Mógł po powrocie powiedzied Stawiskiemu,
że Claridge został na szczęście opuszczony, pani Stawiska ulokowana w nie rzucającym się w oczy
mieszkaniu, główni pomagierzy w dobrym nastroju z wyjątkiem Garata, wokół którego zaciska się
coraz groźniej pętla śledcza. Bonnaure z pompą wyjechał na święta na południe. Stawiski chciwie
chłonął te wiadomości. W jego mózgu kłębiły się jednak różne pomysły i posunięcia obronne. Było
absolutnie konieczne, żeby Pigaglio pojechał po raz drugi do Paryża jako kurier. Wyruszył tam 30
grudnia i wpadł wprost w ręce policji. Gdyby go aresztowano, Stawiski z pewnością umknąłby
w popłochu. Zadowolili się zatem tym, co im Pigaglio napomknął i puścili go w nadziei, że po jego
śladach dotrą do Stawiskiego.

Tymczasem przyjaciele wielkiego oszusta stwierdzili, że nie jest dobrze zostawiad patrona
w samotności, skazanego na jednego niestałego towarzysza. W szeregach najwierniejszych
pomocników zdecydowano, że poślą mu do Servoz towarzystwo. Do tego celu wybrany został Henri
Voix i jego kochanka Lucette Alméras. Voix pochodził z Dijon. Podczas wojny zdezerterował i został za
to skazany w 1919 roku przez sąd wojskowy na cztery lata przymusowych robót. Po kilku miesiącach
jednak zbiegł z wojskowej twierdzy i został złapany przez paryską policję dopiero w roku 1920 - na
kradzieży miedzi. Włamał się w nocy z jednym pomocnikiem do składu miedzi i został przychwycony
w momencie, kiedy odwoził łup na dwukołowym wózku. Żył wtedy pod nazwiskiem Aimé Henri
Cormier. Za ową grabież dostał dwa lata więzienia. Kiedy odsiedział karę, spotkał się z ludźmi
Stawiskiego i został przyjęty do spółki SIMA jako pomocnik kancelaryjny. Jego żona początkowo
cieszyła się, że znowu wszedł na uczciwą drogę, ale szybko zrozumiała, że takie zatrudnienie w SIM-ie
to podejrzana sprawa. Voix często całymi dniami nie zjawiał się w domu i tłumaczył to podróżami
w interesach. Miewał także więcej pieniędzy niż wynikało to z jego pensji i zaczął się ubierad tak
elegancko, że nawet nie odpowiadało to jego pozycji. O tym, jaki charakter miało jego zatrudnienie
i skąd się brały jego dochody, opowie mała historyjka. W roku 1929 zjawił się u bogatego piekarza w
Calais człowiek, który przedstawił się jako reprezentant wielkiej paryskiej firmy artykułów
spożywczych i zaproponował, że jego przedsiębiorstwo za pewną kwotę odstąpi mu prawo wypieku
swoich szczególnie dobrych biszkoptów według własnej receptury. Piekarz poprosił o czas do
namysłu. Potem przyjechał do Calais drugi reprezentant firmy Henri Voix, który zręczną retoryką
zmusił piekarza do podpisania umowy i weksla na dziewięd tysięcy franków. Weksel piekarz musiał po
trzech miesiącach wykupid, ale umowa tymczasem okazała się bluffem: umawiającej się firmy w
Paryżu po prostu nie było.
Henri przy tym niepewnym i ryzykanckim życiu tryskał radością, był dowcipny i wygadany, miał stale
ochotę do gry w karty lub bilard, chętnie rzucał miedziaki do gier automatycznych w kawiarniach.
Jego uczciwa żona miała z nim z powodu tych upodobao ustawiczne kłopoty, ale nie wytrzymała,
kiedy dowiedziała się, że Voix utrzymuje kochankę. Rozwiodła się z nim i Voix przeprowadził się do
Lucette Alméras. Ta piękna 27-letnia brunetka była początkowo modelką w wielkim salonie mody
przy Chaussé-d'Antin, w 21 roku życia została matką nieślubnego dziecka, potem pracowała jako
ekspedientka u „Weroniki”, a kiedy poznała Voix, ten załatwił jej posadę stenotypistki w spółce SIMA.
Była modelka chyba źle sobie radziła ze stenografią i maszyną do pisania, ale w SIM-ie nawet tego
specjalnie nie wymagano. Najważniejsze było to, że Lucette codziennie przesiadywała godzinami
w kawiarni z owym generałem Bardi de Fourtou, który był opłacany przez Stawiskiego, urzędował w
SIM-ie i odgrywał w tej spółce rolę wyorderowanego naganiacza.

Ten oto Voix i ta Lucette zostali zatem wybrani na towarzyszy Stawiskiego na wygnaniu. Dnia 30
grudnia on i jego kochanka zapakowali rzeczy, dostali zadanie dostarczenia Stawiskiemu dwóch waliz
i wyjechali do Servoz. Minęli się po drodze z Pigagliem, który właśnie wyjechał do Paryża. Voix
wprawdzie przed wyjazdem oznajmił Stawiskiemu telefonicznie, że do niego przyjedzie, ale Pigaglia
już wtedy nie było, więc nie wiedział nic o tej wizycie. Kiedy wrócił w góry, był zaskoczony, ujrzawszy
tam Voix i jego kochankę. Ale przyjął to jako przyjemną odmianę: mogli przynajmniej od tej pory
w czasie nudnych wieczorów w willi des Argentieres grad we czwórkę w chemin de fer.
Ucieczka do Chamonix - Vieux Logis - oczekiwanie końca - policja na
tropie - oszukani reporterzy - podejrzana akcja - wystrzał z rewolweru
- Stawiski przewieziony do szpitala - śmierć i upadek

31 grudnia Pigaglio wrócił do kryjówki Stawiskiego, do Servoz, i przywiózł niepokojące wiadomości.


Nalegał, żeby Stawiski przeniósł się do Chamonix: Servoz nie jest bezpieczny, jak mu się wydaje, a w
Chamonix znajdzie się bliżej granicy. Stawiski uległ tym naciskom. Jego energia zniknęła i zaczął się
poddawad nastrojom: raz miał nadzieję, że wszystko dobrze się skooczy i zacznie jeszcze raz od nowa,
kiedy indziej znowu wpadał w melancholię i mówił o żałosnym koocu, by zaraz potem ulegad atakom
wściekłości i przysięgad, że go żywego nie dostaną. A przy tym stale, w każdej chwili był w napięciu
i czuwał, czy już nie zbliża się strażnik lub komisarz.

Jak tylko Stawiski zezwolił na przeprowadzkę, Pigaglio natychmiast wyjechał do Chamonix - to blisko.
Jeszcze w ten sam sylwestrowy wieczór odszukał tam jubilera Chatou, który miał kilka willi do
wynajęcia. Jedną z nich, Vieux Logis, Pigaglio potrzebowałby natychmiast dla młodych małżonków
w podróży poślubnej. Natychmiast, to znaczy jutro, w Nowy Rok, w południe. Pan Chatou złapał się za
głowę. Tak szybko nie zdoła przygotowad willi. Ale Pigaglio chciał zapłacid przyzwoity czynsz za cały
miesiąc, więc pan Chatou uległ: paostwo mogą przyjechad. Pigaglio jeszcze wieczorem wrócił do
Servoz i nazajutrz po południu rzeczywiście przyjechali do Vieux Logis młodzi małżonkowie, którzy
przedstawili się panu Chatou jako paostwo Fargeas: Był to oczywiście Henri Voix z Lucette Alméras;
ten podstęp pozwolił im również przywieźd do Chamonix cały bagaż Stawiskiego.

Aleksander sam przyszedł dopiero w nocy. Szedł pieszo z Servoz prowadzony przez Pigaglia, który
znał tu każdą ścieżkę. Dla Stawiskiego został przygotowany narożny pokój z widokiem na Mont Blanc.
Urządzenie całej willi było przytulne, chod proste. Jeżeli mówimy o willi, to może to wywoład błędne
wrażenie luksusu. Vieux Logis był w rzeczywistości niskim, górskim domkiem w szwajcarskim stylu.
„Paradny” pokój Stawiskiego również miał sufit ukośny jak mansarda. Plan domu był prosty: ze
środka głównej ściany wchodziło się do jadalni, która miała trzy okna i kominek; za ścianą
z kominkiem była kuchnia i inne pomieszczenia; na prawo i na lewo od tego środkowego traktu
znajdowały się po dwa pokoje. Te po lewej stronie zajmowali Voix i Lucette, te po prawej Stawiski i
Pigaglio. Tyle tylko, że Pigaglio natychmiast wyjechał do Paryża i Stawiski nie miał bezpośredniego
sąsiada. W pokoju, który miał wymiary 3,5X3,64 było łóżko z nocną szafką, szafa, bieliźniarka,
umywalnia i kaloryfer; poza tym było tu troje drzwi: do jadalni, do sąsiedniego pokoju i na taras, który
zajmował całą szerokośd domu.

W tej izdebce, wylepionej papierowymi tapetami, Stawiski żył w zupełnej izolacji. Voix nie miał prawa
do niego wejśd, o ile go pan nie wezwał. Jeżeli Stawiski odczuwał potrzebę kontaktów towarzyskich,
to szedł do jadalni i oboje pseudomałżonkowie musieli z nim grad bez kooca w chemin de fer. Na
powietrze wychodził tylko w nocy, a jego późne wyjścia i powroty wzbudziły zainteresowanie
sąsiadów, którzy na tym pustkowiu byli przyzwyczajeni do głębokiej nocnej ciszy. Zasypiał dopiero
o siódmej rano, a w południe nie mógł się doczekad gazet, w których śledził rozwój afery. Pojawiały
się już w nich fotografie jego żony oraz dzieci. Wyciął je i przybił na ścianie. W swoim zamknięciu
ulegał psychozie ściganego; był stale w złym humorze, a pani Lucette, która gotowała dla wszystkich
i sama prowadziła gospodarstwo, nie była w stanie go rozweselid, mimo że była z natury beztroska.
Schudł, miał zapadnięte policzki, a jego zły wygląd podkreślał fakt, że się nie golił, żeby za pomocą
zarostu zmienid twarz. Lucette Alméras, której nic nie było w stanie wyprowadzid z równowagi, traciła
w tym ponurym otoczeniu swój beztroski nastrój j wieczorem, jak tylko mogła, uciekała z willi do
miasta, żeby na jedynym miejscowym dancingu znaleźd trochę rozrywki.

Dni w Vieux Logis upływały w napiętej atmosferze, a komisarz Charpentier, inspektorzy Le Gall i
Girard zgodnie z aluzją Pigaglia przeczesywali cały teren wzdłuż doliny Arvy miejsce przy miejscu,
jedną willę po drugiej. Czy Pigaglio przemówił po Nowym Roku po raz drugi? Czy pomógł coś fatalny
błąd ortograficzny Stawiskiego w karcie meldunkowej z Servoz? Trudno powiedzied, chod role Pigaglia
i Voix budzą pewne podejrzenie ze względu na dziwne przypadki. Pewne jest, że w niedzielę 7
stycznia policjanci pojawili się w Servoz. Le Gall był tu już w sobotę. Girard spotkał się przelotnie z
Pigagliem, kiedy ten znowu przyjechał z Paryża do Servoz i natychmiast wrócił. Policjanci trafili tu na
ślad Stawiskiego i wiedzieli już, że chyba jest gdzieś pod Chamonix. Ich raporty spowodowały, że
w niedzielę cała zgraja reporterów przygnała z Paryża do Servoz, a stąd do Chamonix.

W tej stolicy sportów zimowych Charpentier zaczął pracowad w poniedziałek rano. Dziennikarze nie
odstępowali go na krok. Żeby się ich pozbyd, zaprosił ich na wpół do drugiej do restauracji i obiecał
tam opowiedzied o wszystkich nowych odkryciach. Czekali chciwie na jego wypowiedź. Przebiegły
komisarz zaczął od skromnej spowiedzi: pędzi już od trzech dni po fałszywych śladach i dopiero teraz
się o tym przekonał. Niech panowie z prasy będą tak łaskawi i nie robią mu z powodu tej pomyłki
wstydu. Powie im tymczasem, gdzie ofiara jest naprawdę: w Mégève; on sam tam pojedzie, jak tylko
będzie mógł uzgodnid szczegóły z paryską centralą.

Cóż to za radosna wiadomośd dla reporterów! Pognali natychmiast do samochodów - do Mégève!


Zarezerwowad hotel, zapewnid łącznośd i telefon, zapoznad się z terenem, zanim jeszcze przyjedzie
policja!

A kiedy dziennikarze opuścili Chamonix, komisarz Charpentier wezwał czterech policjantów, sam
natomiast udał się do jubilera Chatou, któremu pokazał fotografię Voix.

„Tak, to mój lokator pan Fargeas” - powiedział Chatou. Lecz zanim dowiedział się, o co właściwie
chodzi, został w imieniu prawa wezwany, aby zaprowadził komisarza do Vieux Logis. Było niewiele po
drugiej, Chatou opuścił sklep. On, Charpentier, Le Gall i czterech policjantów ruszyli w górę do Vieux
Logis.

W tym samym momencie Henri Voix i Lucette Alméras opuścili Stawiskiego i udali się na dół do
miasta na zakupy. Długo targowali się o odbiornik radiowy, długo spacerowali kupując i jedząc, aż
wreszcie po zmroku wrócili. Przed Vieux Logis zastąpił im drogę inspektor policji:

„Pan Henri Voix?”

„Tak” - odpowiedział ten, który zameldował się jako Frageas.

„Dobra” - odpowiedział bardziej poufałym, profesjonalnym tonem inspektor. „To chodź zobaczyd.
Twój kumpel nie żyje”.
To, co wydarzyło się w ów poniedziałek 8 stycznia w górskim domku Vieux Logis, tworzy łaocuch
okoliczności, które od pierwszej chwili wzbudziły podejrzenie, że Stawiski nie zabił się sam, tylko, jak
pisały gazety francuskie, „popełniono mu samobójstwo”. Ujęcie wielkiego oszusta zostało
rzeczywiście przeprowadzone bardzo dziwnie.

Komisarz Charpentier nie powiedział właścicielowi domu wyraźnie, o co chodzi, wręcz przeciwnie,
udawał, że przyszedł aresztowad Voix. Kiedy jednak policjanci i strażnicy ruszyli pod górę w kierunku
domku, spotkali Voix z Lucette i pozwolili im przejśd. Na górze Charpentier polecił strażnikom, żeby
pilnowali ze wszystkich czterech stron ogrodu. Do środka wszedł on, inspektor Le Gall i właściciel
domu Chatou. Zupełnie nie wiadomo, co w tym czasie robił inspektor Girard. Zniknął po południu, nie
poszedł z wyprawą na górę, nie brał udziału w rewizji, ale pojawił się nagle, kiedy stali już nad
leżącym ciałem Stawiskiego.

Było wpół do trzeciej, kiedy obaj policjanci dotarli do willi. Wszystkie wejścia do niej były zamknięte,
wszystkie żelazne żaluzje spuszczone, tylko z jednej strony było okno otwarte na oścież mimo
dziesięciostopniowego mrozu. O dziwo, było to okno właśnie od pokoju Voix. Komisarz polecił
jubilerowi wejśd i otworzyd im drzwi. Okna tych górskich domków są niewielkie i umieszczone wysoko
nad podłogą, ale Voix - i to kolejna dziwna sprawa - zupełnie bez powodu przyciągnął łóżko pod okno,
więc Chatou mógł wejśd zupełnie wygodnie. Otworzył od wewnątrz drzwi i pol:cjanci weszli. Zgodnie
z poleceniem Charpentiera mieli udawad przyszłych lokatorów, którzy chcieli obejrzed willę. Ten
fortel przy pierwszym wtargnięciu był konieczny, ponieważ mogli się spodziewad, że Stawiski będzie
strzelad. Ale co w środku? Od razu stwierdzili, że pokój w prawym przednim rogu jest zamknięty,
pozostałe natomiast otwarte. Policjanci przez półtorej godziny „oglądali” z właścicielem mieszkanie -
trzy pokoje i jadalnię - półtorej godziny chodzili po tych czterech pomieszczeniach w tę i we w tę
i pertraktowali o wynajem. Czy był to strach przed atakiem lub obroną napadniętego? Chcieli
złapanego zmusid do jakiejś akcji? Chatou opowiadał, że walili w zamknięte drzwi i wołali, żeby
nieznajomy wewnątrz otworzył. Ale nic tam nawet nie drgnęło.

O godzinie czwartej Charpentier oznajmił, że musi zatelefonowad do Paryża po instrukcje. Zostawił


inspektora z jubilerem w jadalni i poszedł do sąsiedniej willi, skąd zatelefonował. Właściciele willi
słyszeli rozmowę i twierdzili, że komisarz niczego nie meldował, tylko przyjmował pytania i rozkazy,
na które odpowiadał tak i nie. Po 25 minutach wrócił do Vieux Logis, gdzie głośno oznajmił, że ma
rozkaz wyważyd drzwi. Stawiski musiał to słyszed. Wtedy Charpentier zapukał znowu do drzwi
i zawołał: „Kto tam jest? Proszę otworzyd”! -W tym momencie wewnątrz padł strzał.

Chatou przerażony, że strzelają do nich, wybiegł do ogrodu.

Charpentier i Le Gall nie próbowali jednak wyważyd drzwi z jadalni, tylko wybiegli na frontowy taras,
gdzie Charpentier rozbił szybę i otworzył okno do pokoju Stawiskiego. Kiedy wpadli do środka,
Stawiski podobno leżał na podłodze przed łóżkiem, głowę opierał o kaloryfer, w lewej ręce miał
rewolwer, krwawił z dwóch ran na głowie. Kula przeszła przez obie skronie, uderzyła w ścianę i spadła
pod łóżko. Stawiski słabo oddychał i drgała mu ręka. Dlatego Le Gall wyciągnął mu z niej rewolwer
i cisnął go pod łóżko.

Ponieważ człowiek nie był martwy, trzeba było wezwad lekarza lub postarad się o transport do
szpitala. Komisarz sam wydawał rozkazy: przede wszystkim znaleźd w mieście fotografa, żeby zrobił
zdjęcia w pokoju. Do przyjazdu fotografa nie wolno niczego ruszad. Potem w sprawie sanitarki: ma
byd przygotowana, ale niech nie przyjeżdża wcześniej, dopóki nie zostanie ponownie wezwana.
Potem do Paryża - meldunek. Potem po lekarza. Kiedy przyszedł lekarz, Stawiski był nieprzytomny.
Ponieważ bano się, żeby ranny nie poparzył się o kaloryfer, przesunięto ciało troszkę niżej. Tak
zostało sfotografowane ze wszystkich stron. W tym czasie był już w willi inspektor Girard. O szóstej
wieczorem Stawiski został przewieziony do szpitala, o pierwszej po północy operowany, o trzeciej
zmarł.

W tym czasie było już mnóstwo plotek, jakoby Stawiski nie zabił się sam, tylko zrobiła to policja, żeby
pozbyd się niebezpiecznego świadka i szybciej zatuszowad aferę. A wiadomości, które przyniosły
następne dni, tylko te podejrzenia umacniały. Przede wszystkim ujawniono pewne współdziałanie
między policją a Pigagliem i Voix. Potem stwierdzono niezrozumiały brak zdecydowania Charpentiera
w domu schwytanego, niewiarygodny brak logiki w działaniu policji, niezwykłą dbałośd
o fotograficzne alibi i temu podobne. Podniesiono również i takie kwestie, jak to, że Stawiski nie mógł
do siebie strzelad tak, jak rzekomo strzelał i że nie mógł upaśd tak, jak upadł. Zebrało się całe
mnóstwo podejrzanych okoliczności i podejrzliwych opinii. Przeciwstawia się temu stanowcze
orzeczenie wszystkich lekarzy, którzy Stawiskiego opatrzyli lub widzieli martwego: to było
samobójstwo. To samo stwierdzili eksperci sądowi przy sekcji.

To, co zostało po Stawiskim w Vieux Logis, otrzymał sędzia śledczy d'Ulhault w dwóch skrzyniach.
Kiedy otworzył je 18 stycznia, owionęła go ciężka woo perfum. W skrzyniach było kilka ubrao, jedna
koszula, dwie piżamy, piętnaście krawatów, platynowy zegarek, dwa swetry, sportowy ubiór zimowy,
kożuszek ze skór bizona, cztery książki, przybory toaletowe, kilka listów, browning. W gotówce 35,50
franków.

Trzy z listów przeznaczone były dla żony i dzieci. Były złożone w osobnej kopercie, na którą zwrócił
uwagę Voix, jak tylko wrócił do Vieux Logis. Tam miało byd podobno wyjaśnienie wszystkiego.
Natychmiast rozdmuchano jako wielką sensację, że Stawiski zostawił testament. W rzeczywistości
były to trzy obszerne listy pożegnalne, pełne sentymentalnych wspomnieo, podziękowao i żalu. W
liście do swojej żony pisał:

„Dlaczego odchodzę? Dla Ciebie i Twoich dzieci. Niech zachowają wspomnienie o tatusiu. To, co mnie
czekało, oddaliło by mnie od Ciebie i od nich na lata, jeżeli nie na zawsze. Lepiej zatem, żebyś była
wolna i żebym ja nie stawał na przeszkodzie ich wychowaniu i ich przyszłości.

Chciałbym zostawid Cię w lepszych warunkach materialnych, ale Ty jesteś dzielna; możesz sobie
urządzid jakiś mały interes, który da Ci utrzymanie i możliwośd godnego wychowania dzieci. Gdy
pomyślę o tym, że miałem tyle pieniędzy, a teraz zostawiam Cię w nędzy, to jest to jeszcze jeden
powód więcej, żebym zniknął”.
Kulisy szalonego życia Stawiskiego - historia jego dzieciństwa -
wewnętrzne przyczyny sukcesów - pułapki demokracji

Jeżeli cofniemy się wstecz od koocowej tragedii wielkiego oszusta i spojrzymy na całą jego historię, to
ze zdwojoną siłą nasunie się pytanie, które pojawiło się już tyle razy przy opowiadaniu jego dziejów:
jak to wszystko mogło się zdarzyd?

Odpowiedzi na nie muszą byd dwie: jedna będzie dotyczyd osoby, która wszystkie te niewiarygodne
przygody przeżyła i w przeważającej większości sama je stwarzała,- druga odpowiedź musi wziąd pod
uwagę przyczyny wewnętrzne, które umożliwiały i popierały tak długą działalnośd sprytnego
szalbierza.

W tej pierwszej sprawie przytaczaliśmy już w naszej opowieści wiele psychologicznych dowodów,
najważniejszy dokument znaleziono jednak dopiero wtedy, kiedy nasza opowieśd zbliżała się już do
kooca. W tym okresie rozpowszechniły się pogłoski, że żyje w Paryżu stareoki lekarz, który leczył
Aleksandra Stawiskiego jako młodzika, i że wie on o takich sprawach, które są dla oceny jego
charakteru najważniejsze. Ów lekarz został odnaleziony i po pierwszych pojedynczo publikowanych
opiniach i skąpych wspomnieniach doszło do obszernej relacji, którą opublikował w tygodniku „Vu”
Imre Gyoma:

„Około roku 1900 - opowiadał lekarz - miałem gabinet w dzielnicy Marbeuf. Pewnego dnia przyszedł
do mnie czterdziestoletni mężczyzna i oznajmił, że dostał mój adres od aptekarza z sąsiedztwa. Był to
polski dentysta niedawno przybyły do Francji.

Wyglądał bardzo uczciwie, a to, co opowiadał mi o nędzy swojej rodziny, głęboko mnie wzruszyło.
Zaproponowałem mu jakiś zasiłek pieniężny. Odmówił. - Proszę wybaczyd - powiedział - nie jestem
żebrakiem.

Dopiero po jego wyjściu spojrzałem na wizytówkę: nazywał się Emanuel Stawiski.

Obiecałem, że mu pomogę, i dotrzymałem obietnicy. Poleciłem jego gabinet dentystyczny wszystkim


moim klientom. Większośd z nich jednak po paru dniach przyszła mówiąc: - Panie doktorze, pan
chyba nie zna człowieka, którego nam pan polecił. On nie ma niemal zupełnie wyposażenia, nie
trzyma się elementarnych zasad higieny, a zawód swój zna bardzo powierzchownie.

Zmieszany udałem się sam do Stawiskiego. Niestety, moi pacjenci mieli rację. - Tak - odpowiedział1
Stawiski - w gabinecie brakuje mi jeszcze wielu rzeczy, ale mam ogromne kłopoty z rodziną
i pieniędzmi i niewiele czasu zostaje mi dla mojego zawodu. Przede wszystkim martwi mnie stan
zdrowia mojego syna. Ja go panu kiedyś przyprowadzę. Och, gdyby go pan mógł wyleczyd!

Tę wizytę wkrótce złożył. Przyszedł po kilku dniach z dzieckiem może siedmioletnim, chudym,
anemicznym i wystraszonym. Zewnętrznie nie było widad żadnej wady fizycznej, ale ojciec twierdził,
że chłopcu brakuje żywotności, zainteresowania nie tylko szkołą, ale i zabawą. Trzy razy pytałem go,
jak się nazywa, a on trzy razy przecząco pokręcił głową i odpowiadał. - Nie wiem. - Dopiero na
zachętę ojca zdecydował się w koocu powiedzied: - Nazywam się Sasza Stawiski.
Kiedy przez kilka dni badałem go i obserwowałem, stwierdziłem w koocu, że cierpi na polipy w nosie i
że niezbędna jest operacja. Wyjaśniłem ojcu, że jest to zabieg niebezpieczny dla życia, ale jeżeli się
uda, to po kilku tygodniach nie pozna chłopca, tak się zmieni psychicznie i fizycznie. Sam
zaprowadziłem małego Saszę do kliniki Jeana Laurenta. Wyjaśniłem temu mojemu przyjacielowi
sytuację Stawiskiego i Laurent przeprowadził operację bezpłatnie. Rezultat w pełni potwierdził moją
diagnozę: chłopiec był nie do poznania, cieszył się kwitnącym zdrowiem i miał rumiane policzki.

Myślałem, że rodzina jest teraz szczęśliwa. Ale po roku Emanuel Stawiski pojawił się u mnie
ponownie.

- Panie doktorze, jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Sasza jest niby zdrów, ale tylko
wtedy, kiedy idzie do szkoły. Jeżeli nie, to rano znika, a kiedy wieczorem wraca, ma w kieszeniach
pełno najróżniejszych rzeczy, które chowa w piwnicy lub na strychu. Pewnego dnia odkryłem jego
kryjówkę i nie mam wątpliwości co do pochodzenia tych przedmiotów. Jeden z nich, porcelanowy
wazon, należał do naszych sąsiadów, niklowy zegarek do consierge'a, krawat do jednego z naszych
przyjaciół...

- Chce pan zatem powiedzied...

- Panie doktorze, to straszne, ale po operacji mój syn został złodziejem!

Proszę sobie wyobrazid moje zaskoczenie! Usilnie prosiłem Emanuela Stawiskiego, żeby mi
przyprowadził chłopca.

Dziewięcioletni chłopak, którego przez rok nie widziałem, zaskoczył mnie swoją niezwykłą
inteligencją. Mówił, dyskutował, odpowiadał na moje pytania jak dwudziestoletni lub jeszcze starszy
mężczyzna. Miałem wrażenie, że mam przed sobą niezwykłą osobowośd. Był to bez wątpienia
patologiczny przypadek. Zdecydowałem się obserwowad go przez dłuższy czas i rozejrzed się również
w środowisku, w którym żył. Opinia, jaką się tam cieszył, była wiele mówiąca. Sasza Stawiski był
jednocześnie uwielbianym ideałem i postrachem dzieci w swojej dzielnicy. Bił je i terroryzował, ale
jednocześnie umożliwiał im przygody, które budziły w nich dumę i radośd. Dzisiaj powiedzielibyśmy:
prawdziwy herszt bandy.

Po analizie psychologicznej, którą przygotowałem podczas miesięcznej obserwacji, moja opinia była
gotowa:

1. Sasza Stawiski jest kleptomanem,


2. przejawia cechy patologicznego kłamcy,
3. cierpi na megalomanię.

Jego ojciec prosił mnie usilnie, żebym ocalił jego syna i przywrócił mu równowagę moralną, którą
traci. Znałem jedyny środek uczynienia z Saszy uczciwego człowieka: oddanie go do zakładu
poprawczego. Miałem znajomego dyrektora takiej instytucji i zaproponowałem ojcu, że z nim
pomówię. Odmówił.

- Nie ma mowy! Wolę umrzed!

Potem już go nie widziałem, zjawił się u mnie dopiero po dłuższym czasie.
- Panie doktorze, powodzi mi się, dzięki Bogu, bardzo dobrze. Mam o wiele większą klientelę niż
potrzebuję. Zarabiam dużo pieniędzy... a wie pan, komu winien jestem wdzięcznośd za cały ten
sukces i wszystkie interesy? Mojemu synowi Saszy! Ten chłopak ma cudowną właściwośd
zjednywania sobie ludzi. Zapoznaje się z mieszkaocami naszej dzielnicy, porywa ich swoim darem
wymowy, poleca im mój gabinet, ba, nawet osobiście ich do mnie przyprowadza. Jemu zawdzięczam
cztery piąte mojej klienteli i byłbym najszczęśliwszym człowiekiem i najdumniejszym ojcem, gdyby...

- Gdyby?

- Gdyby chorobliwe złodziejstwo mojego dziecka nie przybierało na sile. Żyję w absolutnym piekle.

Przypomniałem mu znowu o zakładzie poprawczym. Zamiast odpowiedzi podał mi rękę i odszedł.

Długi czas po spotkaniu myślałem o tym zagadkowym człowieku oraz jego synku złodzieju
i naganiaczu, o tym niemal chorobliwym oddaniu, jakie cechuje ludzi Wschodu w stosunku do
wszystkiego, co dotyczy ich rodziny, żony, syna, brata. Od tego czasu ich nie widziałem, ani ojca, ani
syna. Wyprowadzili się z mojej dzielnicy, a ja coraz rzadziej ich wspominałem.”

Tak wygląda opowieśd lekarza o dziecinnych latach Aleksandra Stawiskiego. Jego karierę i jego los
widad tu jak na dłoni.

A teraz przyjrzyjmy się warunkom zewnętrznym, które umożliwiały lub wprost wspierały rozległą
działalnośd Stawiskiego.

Przede wszystkim Francja mimo niewątpliwego postępu była krajem konserwatywnym, który
niechętnie rozstawał się z odziedziczonymi tradycjami. I to było złe w administracji paostwowej, która
w swojej organizacji nosiła ślady różnych reform z minionych epok; były to jednak w większości
reformy częściowe, przykrawane do starego pnia. To komplikowało pewne dziedziny działalności
paostwowej aż do absurdu. Najwyraźniej widad to we francuskich służbach bezpieczeostwa.
Podstawa organizacji policji i straży wywodzi się z czasów napoleooskich, ale każdy następny reżim
wprowadzał jakieś nowości, nie dbając jednak o kompleksową modernizację. W rezultacie służba
bezpieczeostwa we Francji była niezmiernie rozproszona. Istniała samodzielnie pracująca policja
paryska i samodzielnie zorganizowane służby w reszcie kraju, tak zwane sȗreté générale,
podporządkowane Ministerstwu Spraw Wewnętrznych. Ale owa sȗreté générale z upływem czasu
przeniknęła i do sfery działania policji paryskiej i pracowała obok niej na własny rachunek. A
ponieważ sądy bardzo potrzebowały pomocy policji przy wyłapywaniu przestępców, przy rewizjach
i aresztowaniach, to i wytworzyła się specjalna organizacja policji śledczej, która pracowała
samodzielnie. Poszczególne resorty, finanse, roboty publiczne i handel przeforsowały z czasem
ustanowienie specjalnych grup policyjnych dla ochrony ich interesów, na przykład policję dworcową,
kontrolną służbę fiskalną, policję pilnującą kasyn. Doszło do tak groteskowych sytuacji, że na
paryskim dworcu dyżur w budynku należał do jednej policji, służba na peronie do drugiej, a nad
bezpieczeostwem w pociągu czuwała trzecia, i każda z nich miała samodzielne władze. Pomiędzy
poszczególnymi grupami nie było współdziałania, wręcz przeciwnie - zazdrośd, a nawet szkodzenie;
w ten sposób powstała sytuacja, dzięki której Stawiski przemykał się nie zatrzymany, ponieważ jeden
resort nie wiedział nic o pracy drugiego, materiał dowodowy skupiał się w jednych rękach, a kiedy
paryska policja domyślała się, że jest przetrzymywany w sȗreté générale, to złośliwie czekała, aż ci
drudzy się potkną. Do tak rozproszonej i rozczłonkowanej służby bezpieczeostwa Stawiski i jego
protektorzy mogli łatwo przenikad i zabezpieczad sobie na poszczególnych odcinkach pobłażliwą
ochronę. Pierwszą obroną społeczeostwa przed przestępcami jest dobrze, logicznie, konkretnie
i oszczędnie zorganizowana administracja paostwowa; jeżeli w jakimś punkcie jej praca będzie
skomplikowana i nieprzemyślana, to powstaną luki, które sprzyjają łobuzom. Paostwo, które nie dba
o rytmiczną i dobrą pracę swojej administracji i o jej automatyczną kontrolę i które w porę nie
dostosuje jej do nowych warunków i doświadczeo, popada w niewolę korupcji.

Drugi warunek sukcesu Stawiskiego jest typowo francuski: lekki sposób traktowania interwencji przez
władzę. Francuzi są narodem towarzyskim, uprzejmym i usłużnym. Sympatia, z jaką zaprzyjaźnieni
ludzie świadczą sobie przysługi, nadaje ich kontaktom uroczą formę. Niezliczone ilości karier powstają
na bazie przysług i przyjacielskiej pomocy - w ten sposób rangę systemu zdobył u nich
interwencjonizm. Rekomendacja, wizyta, zapoznanie się, zaprzyjaźnienie, rewanż - to są bardzo
żywotne siły motoryczne w społeczeostwie francuskim, które wyrządzają wiele złego zawsze wtedy,
kiedy używad ich zacznie człowiek nieuczciwy. Wyzbyd się ich Francuzi chyba nie potrafią, ponieważ
za bardzo leżą w ich charakterze. Są jednocześnie tak zakorzenione i tak powszechne, że neutralizują
się nawzajem i tracą szkodliwośd. A i pewna lekkomyślnośd, która również leży w naturze Francuzów,
paraliżuje w znacznym stopniu szkodliwe następstwa interwencyjnego występku. Ale biada, jeśli do
tego systemu dostanie się szkodnik, który nie jest Francuzem; dostrzeże natychmiast wszystkie
możliwości awansu i korzyści. Wykorzysta je zupełnie inaczej, szczególnie jeśli oczami cudzoziemca
pojmie i inne słabości natury Francuzów. Francuzi, a szczególnie Paryżanie, tęsknią za blichtrem
towarzyskim, kochają odznaczenia, tytuły, godności, lubią żyd okazale i marzą o tym, żeby mied dośd
pieniędzy na taki styl życia. Kto to o nich wie i dodatkowo daje im na to nadzieję, ten uderza w ich
najczulszy punkt. Połowa sukcesów Aleksandra Stawiskiego polegała na tym, że jako cudzoziemiec
lepiej widział te słabostki i umiał je wykorzystad. Dawał ludziom z towarzystwa nadzieję na łatwe
dochody oraz honorowe posady w radach nadzorczych i osobistości o dźwięcznych nazwiskach leciały
za tym świetlikiem jak muchy do miodu. A ich towarzyskie wpływy otwierały przed planami
spekulanta wszystkie drzwi. Do tego dochodziło jeszcze powojenne przetasowanie społeczeostwa,
awans klas do tej pory odsuwanych, przyjmowanie przez socjalistów stylu życia burżuazji, co wiązało
się z koniecznością posiadania pieniędzy.

Są jeszcze i inne elementy. Z jednej strony jest to zamiłowanie Francuzów do rentierstwa, czyli
spekulacji na zyskownych wkładach, z drugiej zaś nieznany gdzie indziej wpływ kolonii. Dopóki
kolonie nie były samodzielnie zorganizowanymi i niezależnymi paostwami, dopóki były to tylko
dominia, na które patrzono jak na rezerwy przyszłego bogacenia się, dopóty ich rozległe terytoria
musiały byd miejscem grasowania awanturników, spekulantów i ludzkich hien, ludzi, którzy potem
przywozili stąd do kraju ojczystego całą okrutną niemoralnośd swojego bezwzględnego żerowania.
Historia Stawiskiego jest w całości historią czysto paryską, a mimo to zauważyliśmy w niej
bezpośredni udział awanturników z kolonii i ludzi skądinąd uczciwych, których zaślepiło kolonialne
bogacenie się. A pośredni wpływ kolonii to przecież owa spotęgowana gonitwa za pieniędzmi
i łatwośd, z jaką ludzie przekraczali granice zakreślone przez prawo.

Chciwośd pieniędzy, chciwośd sukcesu, chciwośd towarzyskiego awansu, a z drugiej strony


nieuporządkowana, nie kontrolowana, łatwo ulegająca administracja - to dwa główne elementy,
które wykorzystał Stawiski i które wykorzystały przed nim dziesiątki wielkich awanturników. Byłoby
nieporozumieniem sądzid, że tylko Francja jest wystawiona na to niebezpieczeostwo. Gigantyczne
oszustwa i korupcyjne skandale miały miejsce po I wojnie światowej w każdym kraju. W Niemczech
był proces za procesem, Ameryka i Anglia dostarczyły identycznego materiału, na północy Europy
niesławnie zapisał się Kreuger; we Francji dodatkowo każda afera tego typu była szeroko
komentowana, a brudna bielizna prana publicznie. Nie zapominajmy jednak, że w aferze
Stawioskiego widzieliśmy nieprzekupnych polityków, nieubłaganych merów, nieugiętych urzędników
a na oporze drobnego prowincjonalnego urzędniczyny załamała się ogromna kampania Stawiskiego
z całą gigantyczną protekcją i stumilionowymi funduszami. Jeżeli społeczeostwo i obywatele
jakiegokolwiek paostwa chcą się zabezpieczyd przed taką masową grabieżą, to muszą uczynid
wszystko, żeby utwierdzid w narodzie wiarę w uczciwośd i zahartowad szczególnie swoich urzędników
do walki z łapownictwem i korupcją. A nad wszystkim powinno czuwad oko kontroli społecznej.
Demokracja zasadza się na zaufaniu do ludzi, ale ponieważ nie wszyscy ludzie są ze złota, to zaufanie
to musi byd uzupełnione brakiem zaufania do każdego kłamstwa, każdego oszustwa, każdego
mamienia. A więc przede wszystkim brakiem zaufania do demagogów. Stawiski, kłamca i oszust od
dziecka, był w całym swoim działaniu przede wszystkim demagogiem. A demagogia to podstawa
wszystkich niebezpieczeostw demokracji.
Ilustracje
Spis treści
Eduard Bass i literatura popularna .......................................................................................................... 3
Bel Alexandre se présente ..................................................................................................................... 10
Trudna młodośd - dziennik André Gide'a - pierwsze oszustwa - pierwsze związki z teatrem ............... 12
Montmartre wabi - pierwsze małżeostwo - Stawiski piosenkarzem - Armande Sever - wielbiciel z
Batawii - koniec małżeostwa ................................................................................................................. 15
Jeanne Bloch i Jeanne Darcy - zabity lotnik - Cadet-Roussel - kochanek szantażysta - kokaina i heroina
- śmierd Jeanne Darcy............................................................................................................................ 18
Czy Stawiski był uwodzicielem?- tragedia młodej hrabianki - śmierd Winifred Hunt ........................... 22
Opowiadanie oszusta Rochette'a - kombinacje z czynszem - interwencja pana z baretką - przy
martwej matce - panna Mineno, Demetrios Popovici i oszukany barman - żona dla Gustave'a Tissiera
............................................................................................................................................................... 24
Mr. André Himmel i jego szkoła - Matryskop -Chez Elle - eksport-import-kryminał - Franko-American
Cinéma Corporation - „mówiona gazeta” - P’tit Pot ............................................................................. 29
Henri Hayotte - próba otwarcia kasyna - oszust wśród wieśniaków - fałszywe banknoty - bakarat -
przegrana 10 milionów .......................................................................................................................... 34
Kradzież worków pocztowych na pokładzie „Valdivii” - Robert Nebucco i Marcel Benda - fałszywy ślub
z Węgierką – SIMA................................................................................................................................. 37
Piękna modelka - kochanek z Argentyny - letni pałacyk Edmonda Rostanda - porwanie dziecka - Moro
mściciel .................................................................................................................................................. 40
Jean Galmot, wielki konkwistador - jego burzliwe życie - gujaoskie plantacje - ojciec Murzynów -
milioner na bruku - Arlette i Stawiski - przygotowania do rewolty w koloniach - fundusz 800 000
franków ................................................................................................................................................. 43
Banda Stawiskiego działa - kradzieże i oszustwa w bankach - Popovici i Smilovici - ucieczka z sądu -
śmierd ojca - minister sprawiedliwości pomaga Stawiskiemu - kryjówka w Marly - Galmot
donosicielem ......................................................................................................................................... 48
Galmot zdradza - dziwne wybory w Gujanie - Stawiski ślubuje zemstę - śmierd Galmota ................... 54
Stawiski ojcem - Arlette walczy - Paul Boncour - zjawia się Romagnino - poseł obroocą - Stawiski
wychodzi na wolnośd............................................................................................................................. 56
Nowe życie, stare pragnienia - na usługach policji - handel klejnotami etablissements Alex - oszustwo
z broszką - ograbione przedsiębiorstwo ................................................................................................ 59
Compagnie foncière - Stawiski w otoczeniu dostojników - generał Bardi de Fourtou - gubernator
Północnej Albanii - Aleksander Wielki i Aleksander II - zięd generała - Stawiski & Stawiski -
stumilionowa pożyczka ......................................................................................................................... 64
Kierunek: lombardy - dyrektor Desbrosses i mer Turbat - szmaragdy z Etiopii - fikcyjna filia - pałac
sportu w Cannes - na dzieo przed ręką sprawiedliwości....................................................................... 68
Willa la Forêt - awans towarzyski - zaległy czynsz - gramy va banque - legitymacja policji .................. 72
Zakątek w Biarritz - tenor Piet - tort z Bordeaux - mer Irrigoyen - mer Garat - listy zastawne -
założenie lombardu w Bayonne ............................................................................................................ 78
Pierwsze listy zastawne w Bayonne - firma ubezpieczeniowa „Zaufanie”- Guébin - hurtowa produkcja
listów zastawnych - łapówki dla inspektora - kłopoty Stawiskiego - daremne ostrzeżenia.................. 83
Belgijska kampania - parcelacja pod Antwerpią - spółka na spółce - stumilionowa pożyczka - senator
i minister Petitjean - luksemburskie grabieże - spekulacja na giełdzie ................................................. 87
Zaczyna się korupcja w polityce - Gaston Bonnaure - triumwirat w Biarritz - na horyzoncie wybory -
przeciwko Briandowi - Węgry nęcą - poseł Boyer - wycieczka do Pesztu ............................................. 91
Patron przeprowadza wybory - kolonialna historia Alberta Dubarry'ego - uczczenie zwycięstwa - dwa
bankiety - fatalna fotografia .................................................................................................................. 96
Lokowanie listów zastawnych - list ministra jako okólnik - wyprawa do Madrytu - zbyt długa uczta 101
Ambasador Republiki Ekwadoru - stajnia wyścigowa - trener i dżokej - szef policji Chiappe - spadek po
Mistinguette - klika z Frolic's ............................................................................................................... 106
Obligacje optantów - konferencja w Stresie - Stawiski kupuje operetkę - teatr Empire, jego wzlot
i upadek ............................................................................................................................................... 111
Film „Papryka” - tygodnik „Garnuszek” -osiemnaście milionów za dziennik lewicowa „Volonté”,
prawicowa „Liberté” - Guiboud-Ribaud - dziwne urzędowanie .......................................................... 116
Szantażyści i pasożyty - „Dobra Wojna” - milion za milczenie - „Dziób i Szpony” - założenie gazety
„Midi” - nowe spółki wydawnicze - śmierd dyrektora Blancharda - Pierre Curral - partia nie do
wygrania .............................................................................................................................................. 120
Interesy z optantami - Caisse Autonome - Twierdza dostojników - Suzanne Avril - bój o ministra -
rozpisanie pożyczki na pół miliarda - Hayotte w opałach - lombardy znowu prosperują ................... 126
Plan zajęd Stawiskiego - budzi się w nim Rosjanin - opowieśd szofera - kombinacje z samochodami -
doktor Vachet - zaświadczenia lekarskie - ocena Schermanna - Stawiski ma macki wszędzie ........... 132
Poborca podatkowy Sadron odkrywa oszustwa - Proust-Valois - Tissier grozi - Romagnino wywozi
kosztowności do Londynu - Stawiski w kłopotach - przyznanie się Tissiera - narada sztabu - Galmot
wzywa .................................................................................................................................................. 139
Przygotowania do ucieczki - ukryte dokumenty - zastępca prokuratora generalnego - pani Stawiska
opuszcza Claridge - nakaz aresztowania - René Pigaglio - ucieczka w Alpy - fatalny błąd ortograficzny -
wspólnicy na wygnaniu ....................................................................................................................... 144
Ucieczka do Chamonix - Vieux Logis - oczekiwanie kooca - policja na tropie - oszukani reporterzy -
podejrzana akcja - wystrzał z rewolweru - Stawiski przewieziony do szpitala - śmierd i upadek ....... 149
Kulisy szalonego życia Stawiskiego - historia jego dzieciostwa - wewnętrzne przyczyny sukcesów -
pułapki demokracji .............................................................................................................................. 153
Ilustracje .............................................................................................................................................. 158
Z języka czeskiego przełożyła Anna Jolanta Bluszcz Wstępem opatrzył Józef Zarek
Wydawnictwo „Śląsk” Katowice
Tytuł oryginału Divoký żivot Alexandia Staviského Koncepcja graficzna serii: Andrzej Czeczot i Stanisław Kluska
Projekt okładki i ilustracji: Stanisław Kluska i Romuald Dziurosz
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Śląsk” Katowice 1986
ISBN 83-216-0573-7
Redaktor Wiesława Fornelska
Redaktor techniczny Zbigniew Laszek
Korektor Bronisława Gębska
Symbol 32499/L. Wydanie I. Nakład 20 000+300 egz.
Ark. wyd. 14,3. Ark. druk. 17,25. Papier offset, mat. kl. III. 80 g.
Druk ukooczono w czerwcu 1986 r.
Zam. nr 1088-K-85. K-12
Cieszyoska Drukarnia Wydawnicza
Cieszyn, ul. Pokoju 1
Cena zł 320,-

You might also like