Professional Documents
Culture Documents
Wiktor Zin Piękno Nie Dostrzegane
Wiktor Zin Piękno Nie Dostrzegane
Wiktor Zin Piękno Nie Dostrzegane
Arkady 1970
Wstęp lub kilka słów zamiast niego. Przed dwoma laty rozpocząłem w telewizji krakowskiej cykl
audycji poświęconych architekturze, krajobrazowi oraz problemom, które wiążą się tak czy inaczej
ze sztuką i pięknem.
Stanąłem przed obiektywem kamery z kawałjtiem węgla i kredy, rysując wszystko to, czego
nie potrafiłem wyrazić słowami i odwrotnie: mówiłem o tym, czego nie da się narysować nawet wtedy,
jeśli ma się dużą wprawę.
Tę wprawę zdobyłem rysując od dziecka. Obserwowałem naturę może trochę inaczej niż czynią
to inni. Pochłaniałem ją ołówkiem i pędzlem. Nie po to, by tworzyć obrazy, lecz dla samego przeżycia
czegoś; co zawsze było nieskończenie logiczne i piękne. I może właśnie na tej kanwie podpatrywania
architektury świata, istniejącej w chmurach, drzewach czy rozległych łanach pól, zrodziło się jakieś
swoiste wyczulenie na to, czego inni nie dostrzegają lub dostrzec nie chcą.
Moje audycje w telewizji - a wnet będzie ich ponad setka - cieszą się dziwną, niepojętą dla
mnie popularnością. Wiem o tym, otrzymując wiele listów. Muszę przyznać, że to bardzo przyjemne
uczucie, gdy ludzie z różnych rejonów Polski, a nawet spoza jej granic piszą, że nie opuścili ani jednej
z tych stu pogadanek.
Problematyka gawęd była nader różna, mówiłem o nadbużańskich łąkach i o wnętrzu piramidy
Cheopsa; rysowałem Partenon i małe modrzewiowe kościółki. Wspólnie z telewidzami zastanawiali-
śmy się nad geniuszem Michała Anioła i nad zagadką prymitywnej sztuki Afryki.
Prawie we wszystkich listach od telewidzów, młodych i starych, zjawia się niezmiennie py-
tanie: "Jak przygotowuje pan te pogadanki?" Spróbuję na to odpowiedzieć teraz.
Zwykłe wykłady dla studentów obmyślam zawsze starannie i precyzyjnie, ale stanąwszy przed
zapełnioną salą zapominam z reguły o wypunktowanych problemach i mówię zupełnie inaczej, tak
jak wymaga tego chwila. Potwornie boję się obojętności na twarzach słuchaczy. Przeraża mnie nuda,
która nieraz jest stałym gościem sal wykładowych. Staram się zawsze zająć swych słuchaczy bez reszty,
skupić ich myśli na tym, o czym mówię i co rysuję. Tak wygląda sprawa wykładów w Politechnice Kra-
kowskiej. Kamera telewizyjna ze swymi ciemnymi, błyszczącymi oczyma obiektywów początkowo prze-
«
raziła mnie. Była nieodgadniona. Była i pozostaje nadal. Człowiek stojąc przed nią nie ma sprawdzia-
nu, czy to co mówi jest ciekawe, dobrze powiedziane, czy podoba się tym, którzy spoglądają właśnie
na ekrany swych telewizorów.
Brak bezpośredniej więzi wykładowcy ze słuchaczami jest niekiedy straszny. Łagodzą to później
otrzymane listy. Gdybym miał czas, odpisywałbym regularnie na każdą przesyłkę, na każdą kartkę.
Ale jest to niemożliwe, bo liczba listów jest naprawdę wielka.
Telewidzowie zawsze pytali, czy kiedykolwiek moje gawędy i rysunki zostaną wydane w for-
mie drukowanej. Przyznam się, że pertraktowałem z wieloma wydawnictwami, które wyraziły goto-
wość umieszczenia tej pozycji w swych planach edytorskich. Zamierzałem początkowo opracować
cykl audycji z udziałem Redaktora Czesława Kruszelnickiego, współtwórcy audycji telewizyjnych.
Okazało się jednak, że moje teksty mają bardzo osobisty charakter, roją się od wspomnień, od dziw-
nych refleksji na temat sztuki i ludzi. Nie bardzo dało się to powiązać z dwoma nazwiskami. Poza
tym zjawiła się trudność zasadnicza. Podczas audycji telewidzowie oglądają tworzenie się rysunku
poparte komentarzem. Kamera pozwala prześledzić nie tylko formowanie się ilustracji,- ale również
całego problemu, któremu ilustracja służy. Może właśnie owa zgodność w narastaniu narracji i obra-
zu trzyma w napięciu entuzjastów tego programu.
W formie książkowej te walory niestety odpadają. Cóż więc pozostaje? Ktoś odpowie: tekst
i wykończony rysunek. To tylko pozornie jest takie proste.
Pomiędzy wykładem czy prelekcją wygłaszaną a późniejszą jej formą drukowaną istnieje zawsze
ciu^^ cijoLano albo wit^cz przcpaói.. i^icpiawu^ ^^ vvy5Ł«iiwZj pizcpibuc dowomy tekst z tiiśmy
magnetofonowej, zaopatrzyć go w przecinki i oddać do druku.
Sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana, bo drukowane słowo rządzi się innymi regułami.
Podobnie jest z rysunkami. Te węglowe, nerwowe szkice, nawet jeśli pod względem plastycznym czy-
nią wrażenie świeżości, to bez jednoczesnych wyjaśnień stają się niezrozumiałe i mało przydatne.
Przeczuwałem jednak istnienie tych trudności, rozmawiając z przedstawicielami przychylnych
mi różnych wydawnictw. Nie bardzo wiedziałem, czy mam im dostarczyć ilustracje zaopatrzone lapi-
darnymi wyjaśnieniami, czy jakiś rozbudowany tekst bogaciej ilustrowany. A poza tym, od czego tu
właściwie żacząć? Problemy architektury są tak rozległe, czasem bardzo trudne i skomplikowane.
W swoich audycjach starałem się używać słów prostych, unikając fachowych określeń i definicji. Ale
jak postąpić w wypadku pisania książki? Komu ma ona właściwie służyć? A może napisać ją tak, by
stała się zbiorową odpowiedzią na wszystkie przysłane mi listy ? Górnicy ze śląskich kopalni prosili, by
napisać i narysować im jakąś leśną opowieść. Pracownicy stoczni szczecińskiej chwalili moją pogadankę
o „słomianej architekturze". Gdzieś z siedleckiego szpitala nadszedł list w sprawie wierzb. No cóż,
spróbuję... Spróbuję zacząć od zwrócenia uwagi na piękno zazwyczaj nie dostrzegane.
Muszę wyznać Czytelnikom, że przy swoich rozlicznych zajęciach nie bardzo mam czas na
owo „Piórkiem i węglem" i to zarówno w telewizyjnej, jak i książkowej formie. Praca przed kamerami
pociąga jednak jak hazard, budzi w człowieku jakieś nieokreślone tęsknoty za teatrem, za prawdziwą
sztuką, której na co dzień brak. Poświęciłem ostatnie wakacje i napisałem pierwszy tom gawęd skła-
dających się na powyższy cykl.
Nie wiem, czy zastosowana forma literacka jest tu szczęśliwa, czy typ ilustracji najtrafniej
dobrany. Robiłem wszystko, by przenieść telewizyjne rozmowy na karty książki, nie zatracając przy
tym ich charakteru. Czy mi się to udało — ocenią Czytelnicy. Boję się tej oceny! Zadanie naprawdę
nie było łatwe. Przez cały czas pracy nie wiedziałem, czy piszę o rzeczach bardzo ciekawych, czy
bardzo nudnych. Czy robię to dobrze, czy źle. Pocieszam się jedynie, że jeśli zaatakują mnie literaci,
powiem zgodnie z prawda: na pisaniu się nie znam. Nikt niedv mnie teeo nie uczvł. Teśli natomiast
będą krytykowali mnie plastycy, wyjaśnię, że nie jestem ani malarzem, ani grafikiem. A architekci?
Ci i tak zawsze mnie krytykują — do tego zdążyłem się już przyzwyczaić.
Oddaję więc Czytelnikom pierwszą część wydawnictwa. Poświęcona jest ona naszemu kraj-
obrazowi, a właściwie pewnym tylko jego odmianom. Nie zawsze dostrzegamy te wartości, które ota-
czają nas, na które spoglądamy, które sumują się na obraz i nastrój środowiska, w jakim żyjemy. Wie-
dząc o tym, tę pierwszą część swego opracowania zatytułowałem: Piękno nie dostrzegane. Jeśli zyska
ona uznanie Czytelników, przedłożę następne części.
/ /
lichych można zobaczyć wspierające się o siebie zaledwie trzy chude snopki,
tworzące małe kopczyki. A bywa i tam niekiedy rok urodzaju, gdy snopy są tak
pełne, że przypominają pękate wsiowe bukiety. Wtedy i półkopki są opasłe i dumne.
Zawsze interesowało mnie, jakie względy decydują o tym, który typ ukła-
dania snopów zastosują żniwiarze. Chciałem dociec, czy wiąże się to z rodzajem
zboża, czy z jakimiś nieznanymi bliżej powodami? Należało zapytać o to tych,
którzy snopy układają - ludzi w słomianych kapeluszach, o ogorzałych twarzach
i wielkich, spracowanych dłoniach. Dowiedziałem się, że z owsa nie układa się
dużych kopie, bo i słoma nie zawsze do tego sposobna i potrzeby nie ma, a pszenicę
ustawiać można dziesiątkami, mendlami albo półkopkami, jak kto woli. Od wyli-
czenia to zależy i od zwyczaju.
- A dlaczego - pytałem - ułożyliście tamte snopy inaczej, a te inaczej,
chociaż zboże w obydwu wypadkach jest to samo?
Rolnik spojrzał z wyrzutem.
- A pan to we wszystkim taki ciekawy? Przecież nudne byłyby pola, gdyby
jednakowo wszystkie snopy ustawić, a tak, spójrz pan tylko, ile tu piękna... Tamte
półkopki pod lasem są jak toczone i polewane dzbanki, a te przy drodze przypomi-
nają dzwony.
V ? ' ^W -
c /
W oczach żniwiarza zjawił się wyraz, który określić można jakimś zachwy-
tem. Więc nawet i te nieuchwytne i niewymierne sprawy decydują o charakterze
żniwnego krajobrazu? Z tego widać, że tak.
Poszczególne kłosy i wiotkie źdźbła słomy wiązane w snopy i układane
w kopice są więc tworzywem całego krajobrazu zamkniętego rozległym horyzontem.
Pola stanowią teraz jakby barwne tło dla nich.
A później skrzypiące furmanki wiozą snopy do Stodół. Jedzie czasem taki
wóz obładowany zbożem, ciągną go małe, spracowane koniki. Wysoko na snopach
siedzi woźnica. Droga jest wąska, pochyła, po bokach wyboista. Z tyłu zjawia się
samochód. Jedzie szybko i trąbi, jak by nie potrafił zwolnić i ostrożnie wyprze-
dzić. Wóz kołysze się, snopy zaczepiają o gałęzie przydrożnych drzew. Umęczone
konie skręcają, by ustąpić miejsca nowoczesnej technice.
Kiedyś widziałem, jak szykowny samochód, w którym jechał jakiś elegant
ze swą dziewczyną, zatrzymał się tuż za furmanką. Miejski człowiek rzucił wtedy
do wiejskiego człowieka:
- Ej, ty chamie, jak jedziesz, czyś głuchy?
Wiejski człowiek był zmęczony i nawet nie dosłyszał obelgi. A może prze-
raziły go błyszczące, chromowane ozdoby samochodu? Nie wiem. Wiem tylko,
że ogarnęło mnie wówczas uczucie smutku i wstydu.
Te pękate wozy wyładowane zbożem zatrzymują się niekiedy w szczerym
polu, w miejscach wyniosłych i suchych. Czasem stają tuż przy zabudowaniach,
nie wjeżdżając jednak do stodół. Ludzie rozładowują je i budują ze snopków zbo-
żowe sterty. To już są monumentalne gmachy naszych pól. Bywają okrągłe,
„w cyrkiel stawiane", trafiają się owalne i prostokątne. Jedne z nich przypominają
baniaste hełmy dawnych rycerzy, a inne - biskupie infuły. Kształty te podykto-
wane zostały celowością, chęcią jak największej ochrony przed wilgocią, a nawet
przed słońcem pełnych jeszcze, zaledwie „otrzęsionych" kłosów.
Słomiane kształty i sylwety stert są nierozerwalnie związane z naszym
jesiennym pejzażem.
Zachwycali się nimi Chełmoński i Fałat. Malowali je ze zrozumieniem ich
monumentalnych form.
Czasem pola są już zaorane. Blade, jesienne słońce oświetla smutny, ocze-
kujący zimny świat. Wtedy przy stertach zajwiają się ludzie i rozpoczyna się
młocka. Czynność niemal rytualna, wymagająca dużej wiedzy i wprawy. Dawniej
młócono zboże cepami, później zaczęto używać maszyn. Ziarno zsypywano do
worków i sąsieków. Część jego miała wyżywić ludzi, część przeznaczano na na-
sienie, „by uzyskać plon stokrotny".
Świat jednak zmienia się nieprawdopodobnie. Kiedyś zapytałem starego
wieśniaka z okolic Tarnowa, jak też za jego młodości, przed siedemdziesięciu laty,
wyglądała młocka? Odpowiedział tak:
- Młóciliśmy najczęściej wtedy, gdy pola stały już puste i innej roboty nie
było, pod koniec listopada albo w grudniu. Szło się od jednej wsi do drugiej, od
chaty do chaty. Chcąc coś zarobić,należało głośno krzyczeć; „do młocki, do młocki"
- wtedy zwracał człowiek na siebie uwagę. Z domu wychodziliśmy o czwartej rano,
kiedy była jeszcze noc. Każdy niósł na plecach swój cep zawinięty w konopny
worek. Ten cep wyglądał trochę jak karabin w pokrowcu; po tym poznawano
młocków. Naimowano nas na dniówkę, a bywało czasem, że godziliśmy się za
pracę „od sterty do trzeciej próby kłosa".
Przerwałem mu:
- A cóż to znaczy ta trzecia próba kłosa ?
Stary uśmiechnął się i odpowiedział:
- A to - mój panie, był taki sposób na młocków. Nasza zapłata brała
w łeb, gdy właściciel w dowolnie wybranym kłosie znalazł więcej niż jedno ziarno.
Właśnie to nazywało się próbą kłosa. Niekiedy godziliśmy się aż na trzy takie
próby.
- Dziwne zwyczaje! A powiedzcie, ile zarabialiście?
Chłopina machnął ręką.
- Przynosiliśmy do domu trochę ziarna w worku i to wszystko. Czasem
braliśmy słomę. Zły był wtedy los tych, którzy nie posiadali własnej ziemi.
Ale zbiory nie ograniczały się tylko do ziarna. W gospodarstwie nie należało
trwonić niczego, ani słomy, ani nawet plewy. Wszystko było potrzebne i przydatne,
jak się to mawiało - „do hodowli i budowli". Szczególnie wymłócone cepami
snopki stawały się cennym materiałem budowlanym o znakomitym wprost zna-
czeniu w naszej wiejskiej architekturze. Ale to będzie tematem następnej gawędy
- o strzechach.
I jeszcze jedno. Zbliża się czas, gdy na polach nie będzie już zbożowych
półkopków. Są kraje, w których od lat ich nie ma. Spytacie dlaczego?
Odpowiedź należy osłodzić wierszem. Wszyscy wiedzą, że:
„Trzeba z żywymi naprzód iść
Po życie sięgać nowe..."
Dziś sierp i kosa coraz rzadziej są w użyciu. Starą żniwiarkę wnet będziemy
oglądać w muzeach rolnictwa. Nowoczesne maszyny ścinają zboże, młócą je i zsy-
pują do podstawionych worków, prasując jednocześnie słomę w regularne sześciany.
Pojęcia: snopek, powrósło, półkopki staną się wnet wielkim archaizmem. To, co
w człowieku nazywa się mózgiem, aprobuje ten stan rzeczy. Ale to, co leży w sferze
uczucia, nieśmiało protestuje. Jakże będzie wówczas wyglądał nasz krajobraz
żniwny? Czy to w ogóle możliwe, by znikły z naszych pól misterne, pełne charakte-
ru budowle układane ze snopów? Przecież świat zubożeje o niepowtarzalne kształty,
czasem tak wielkie i wspaniałe, że można by je nazwać słomianymi katedrami.
Strzechy, czyli słomianej opowieści część druga
Tylko czy ktoś zastanowił się, jakie są sposoby pozwalające tak misternie
ułożyć słomę na wielkim, stromym dachu, by pomimo śniegów i wiatrów stanowiła
ona wodoszczelne pokrycie? Przeczuwałem, że jest to cała wiedza i kiedyś, widząc
odartą ze strzechy stodołę, stanąłem przy niej ze szkicownikiem chcąc podpatrzyć
mistrzów, którzy poszywali dach. V(fłaśnie tam poznałem ciekawego człowieka,
dla którego słoma nie miała żadnych tajemnic. Umiał wyplatać z niej warkocze,
maty i słomianki, a nade wszystko poznał tajemnicę poszywania strzech. Usiedli-
śmy. Ja słuchałem, a on opowiadał:
- Pan może sądzisz, że wykonanie dobrego, słomianego dachu to prosta
zupełnie sprawa? Gospodarze w tej wsi myślą podobnie i nawet sami próbują
strzechy łatać, ale partaczą robotę. Bo słoma lubi pewną i wprawną rękę.
Przerwałem mu prosząc, by zechciał opowiedzieć wszystko, co wie o naro-
dzinach strzechy. Zgodził się. Wtedy właśnie wysłuchałem ciekawego wykładu
i dobrze się stało, bo następnego roku mistrz zmarł. Spadł biedak z dachu, ale nie
na miękką słomę, tylko na widły leżące w stodole.
W czasie tamtej rozmowy powiedział mi, że najbardziej sposobna na strze-
chę jest słoma żytnia, ale tylko z żyta ozimego, bo ta ma większą moc i nie kruszy
się. Żyto na strzechę trzeba specjalnie starannie młócić, tak bv w kłosach nie po-
zostało ani jedno ziarno.
- To jest zrozumiałe - wtrąciłem. Szkoda marnować żyta.
- Nie o to idzie mój panie - przerwał mi. Musisz pan wiedzieć, że gdy
w kłosach pozostanie ziarno, wtedy wrony szukając w zimie karmy zniszczą całą
strzechę, powyciągają dziobami źdźbła, poluzują powrósła, a wiatr dokończy dzieła
zniszczenia. To jest ważne w naszym zawodzie.
Byłem niecierpliwy i spytałem:
- A od czego zaczynacie poszywanie dachu ?
Mój rozmówca podszedł do dzikiej gruszy, w cieniu której leżała długa,
dorodna słoma. Ujął sporą jej przygarść odwracając źdźbła, tak że połowa kłosów
znalazła się z jednej, a połowa z drugiej strony.
- To jest słoma zwilżona, bardziej elastyczna, dopiero to nadaje się do
skręcenia powrósła. «
Wnet też w jego rękach znalazło się mocne wiązadło przypominające złotą
linę.
- To czynność pierwsza. Teraz trzeba uformować zgrabny snopek.
Stary zadziwiająco wprawnym ruchem uchwycił potrzebną ilość słomy,
przytrzymał ją kolanem, a później związał powrósłem, chowając jego końce po-
między źdźbła słomy.
- Czy to już wszystko?
- Nie, to dopiero początek, teraz rozpocznie się robota trudniejsza. Nasze
wiązadło musi wytrzymać próbę. *
Podeszliśmy do drzwi stodoły, gdzie przybity był dziwny przyrząd, zwany
„widelcem". Tworzyła go wypolerowana od częstego używania grabowa deska
z podłużnym, wąskim wycięciem w środku. Rzeczywiście podobne to było do
widelca. Mistrz słomy założył w wycięcie przygotowany snopek, przedzielony na
dwie połowy, po czym przekręcił jedną jego część. Powrósło uformowało teraz
ósemkę, a snopek stał się bliźniakiem złożonym z dwóch równych części, ale ści-
śniętych tak, że trudno było wyciągnąć zeń bodaj jedną słomkę.
- A co dalej ?
- Resztę wykonuje się już na dachu. Z każdego bliźniaka trzeba ująć garść
słomy i skręcić nowe „powrósełko", które przewinięte przez szczeblinę dachowego
wiązania potrafi mocno zespolić konstrukcję z pokryciem. Snopek układa się przy
snopku idąc od okapu ku górze i tak powstaje strzecha. Ale naroża wykonuje się
inaczej. Właściwie od nich należy pracę rozpocząć. Te „kiciaki", przypominające
gąsiory w dachówce, można wykonać już z pszennej słomy — nawet to ładnie
wygląda, gdy głowacze są złote, a cała strzecha bardziej srebrna.
Stary przymrużył oczy, spoglądając na sąsiedni dach. Wieś była wielka,
liczyła kilkadziesiąt chat, a wszystkie miały słomiane dachy...
- Głowacze trzeba wiązać mocno i umiejętnie, bo od tego foremność i trwa-
łość całej strzechy zależy. Natomiast do powstania kalenicy potrzebne są snopki
umoczone w glinie. Układa się je raz. w prawą, raz w lewą stronę. Dobrze też jest
wzmocnić je drewnianymi kluczy nami albo korzeniami perzu.
Wybaczcie ten drobiazgowy opis powstawania strzechy. Na usprawiedli-
wienie mogę tylko podać, że na tym jednym sposobie nie kończy się słomiana
wiedza budowlana. W niektórych regionach Polski stosowane są sposoby nieco
inne, chociaż równie przemyślne. Snopki układa się tam kłosem do góry. Zdarza
się nawet, że w strzechach wystrzygane bywają ornamenty, ale to już pozostawmy
uczonym rozprawom i pracom etnografów. Jedno jest pewne. Dobrze wykonana
strzecha zupełnie nie przecieka i potrafi niekiedy przez pięćdziesiąt lat służyć
człowiekowi. Jej trwałość przewyższa nawet możliwości gontów.
Stoję właśnie we wnętrzu pakownej stodoły, dach opiera się tu na kilku
mocnych, wkopanych w ziemię słupach. Każdy z nich zakończony jest naturalnym
rozwidleniem. Są to sochy, na których ułożono okrągły i nawet niezbyt równy
sosnowy pień, zwany ślemieniem. Dopiero na tym rusztowaniu opierają się drew-
niane kluczyny, formujące połacie dachu. Są one stężone łatami, tworzącymi
mocne, ażurowe kraty. W starych stodołach cała ta konstrukcja była stężona i po-
wiązana kołkami bez użycia jednego gwoździa.
Znamienne jest to, że domy biskupińskie, te sprzed dwu i pół tysiąca lat,
miały dachy niemal identyczne. Oglądamy więc strzechę od strony wewnętrznej.
Złote powrósła regularnie orzewimia sie przez szczeble łacenia. Głowv snopków
tworzą wyrównany rytm. Strzecha nawet stąd wygląda pięknie, a na dodatek...
kto wie, może właśnie tak mocowano do łat pęki trzciny na dachach biskupińskich
domostw. Niektóre rozwiązania konstrukcyjne są w ludowym budownictwie za-
dziwiająco trwałe. I właśnie tu, w stodole, rysując dachowe wiązania, przypomnia-
łem sobie opis pewnego wydarzenia. Pod taką strzechą znalazł kiedyś schronienie
pan Zagłoba, pojmany przez Bohuna. Przywiązano go do własnej szabli i tak skrę-
powanego zamknięto w chlewie. Pan Zagłoba potrafił jednak uwolnić się z pęt.
Wlazł nawet na stryszek swego więzienia, a tam „...zbliżywszy się do dachu począł
z lekka rozrywać i unosić poszycie, aby sobie prospectus na świat otworzyćW pięk-
nym opisie sienkiewiczowskim jeden człowiek potrafił obronić się przed wieloma
mołojcami, którzy zdobywali strych chlewu, tracąc przy tym życie. Później przez
dziurę w dachu zobaczył pan Zagłoba nadciągającą odsiecz i powiedział swoje
słynne: „ Wolnym jest.99 *
Takie historie jak ta zjawiają się jednak tylko w filmach i powieściach.
R7ec7vwistość ma zazwvczai kształty inne i smak innv.
Pamiętam pewną historię ze strzechą i ukrywającym się pod nią partyzan-
tem. Chłopak, o którym mówię, był chytry i słynął z zadziwiających forteli, a po-
nieważ nie rozstawał się z Trylogią, przyjął pseudonim „Zagłoba".
Otóż leżał ów Zagłoba na stryszku chlewika w ojcowskiej zagrodzie i starał
się wydobrzeć po postrzale otrzymanym w nogę. Kiedy już rana zasklepiła się,
zaczął złazić na dół, kręcić się po podwórku, zachodzić do chaty. Ufał sąsiadom,
widząc w nich jedynie przyjaciół i dobrych Polaków. Noce spędzał jednak nadal
na swoim stryszku. Miał tam legowisko i uczyniony przez siebie otwór pomiędzy
snopkami strzechy. Mógł przezeń widzieć własne podwórko, drogę do miasta,
a nawet las. Któregoś ranka na tej właśnie drodze zjawili się Niemcy. Zagłoba,
ufny we własne fortele, chciał przedostać się do sąsiedniej stodoły, a później sko-
czyć pomiędzy krzaki i uciekać do lasu. Ale tu zobaczył innych Niemców, idących
właśnie z tamtej strony. Postanowił więc zeskoczyć na podwórko i schronić się
w pokrzywach za płotem sąsiada. Wtedy jednak zobaczył zieloną, poddartą czapkę
gestapowca tuż przy dachu chlewu. Poznał, że na ucieczkę było za późno. Przywarł
więc do swego otworu w dachu i patrzył. Tymczasem żandarmi wyprowadzili
z domu ojca i matkę, ustawili ich pod ścianą. Ten w okrągłej zielonej czapce usiadł
na pniaku do rąbania drzewa i pytał :*
- Powiedzcie no, matka, gdzie schowaliście tego bandytę? Nie chcecie
gadać, dobrze... my poczekamy. A może wy, ojciec, jesteście mądrzejsi i powiecie,
gdzie on teraz siedzi? Milczycie pboje? W takim razie niech on sam, ten wasz syn,
mówi za siebie.
Niemiec wstał i krzyknął:
- Hej ty partyzant, bandyta! Posłuchaj uważnie! Jeśli za trzy minuty nie
wyjdziesz z ukrycia, wtedy zobaczysz śmierć swoich starych. Zaraz pokaże się,
kto tu kogo więcej kocha: czy wy jego, czy on was.
Skończył, odpiął kaburę pistoletu i spojrzał na zegarek. Zrobiło się bardzo
cicho.
Zagłoba, słysząc to, mocniej ścisnął rękojeść swego wisa. Spojrzał na stoją-
cych w bramie żandarmów, później na wiotką postać matki i przygarbionego ojca.
Myśli jedna za drugą przelatywały mu przez głowę. Najpierw chciał zastrzelić
Niemca, później siebie. W końcu przeraził się, że minęły już dwie minuty. Wtedy
właśnie podjął decyzję. Rzucił najpierw pistolet, a później sam zsunął się ze swego
legowiska. Wnet stanęło przy nim kilku żandarmów i w tym właśnie momencie po-
słyszał dwa strzały. Zagłoba poderwał się i zobaczył zakrwawione ciała rodziców.
Chwycił więc za gardło jednego z Niemców i zaczął dusić go z jakąś nadludzką
siłą, której istnienia w sobie nawet nie podejrzewał.
Później poczuł przy skroni zimne dotknięcie, może usłyszał jeszcze huk
wystrzału. Jego oczy zasnuła nagle czerwona mgła. Upadł na słomę. Ten w okrągłej
czapce darł się, żeby partyzanta brać żywcem. Zagłoba jednak był już poza wszel-
kimi ludzkimi sprawami i prawami.
Przypomniałem sobie ten epizod, patrząc na strzechę pokrytą zielonymi
kępami mchu. Był to właśnie nędzny, zachowany do dziś chlewik Zagłoby. Wspom-
nienia mają niekiedy cierpki smak. W ścianach starej chaty, która przetrwała
wojnę, muszą tkwić niemieckie kule, ale czy wiedzą o tym dwie umorusane dziew-
czynki, bawiące się na przyzbie?
Gdyby tak zebrać wszystkie wojenne przygody, okazałoby się, że słomiane
dachy odegrały w nich niepoślednią rolę; powstałby może cały tom opowiadań.
Choćby taka opowieść o karabinach wplecionych powrósłami w poszycie dachowe
albo o arsenale partyzanckim w pewnej stodole, którą podpalili Niemcy, a która
zaczęła strzelać jak cały pluton wojska. Stanowczo strzechy są nie tylko piękne,
ale i zasłużone dla naszej historii. Nawet ci, którzy nienawidzą słomy, muszą to
obiektywnie przyznać. Powróćmy jednak do problemów związanych z krajobra-
zem.
Wygląd słomianych dachów uzależniony jest od pory roku tak bardzo, że
można mówić o jakimś „strzechowym kalendarzu".
W zimie, gdy pola i ogrody przykrywa gruba warstwa śniegu, strzechy są
mało widoczne, ale ich kształty rysują się spod białej powłoki, tworząc cudowną
architekturę miękko modelowanych zaklęśnięć i wypukłości. Gdy zaświeci słońce,
a śnieg zalśni tysiącami migocących iskier, gdy zjawią się błękitne cienie, wtedy
w pryzmach zimowych dachów odnajdujemy prawdziwe bogactwo doskonałych
kształtów, a każdy snopek znajomej strzechy, chociaż przykryty śniegiem, ujawni
swe istnienie. Czasem śnieg sięga do okapów chat i stodół, dachy wznoszą się
wówczas jak nierówne pagórki na białej pustyni i tylko smugi dymu świaczą, że
tam, wewnątrz tych nikłych wyniosłości, żyją ludzie. Niebo jest w zimie przeważ-
nie szare, na jego tle stoją nagie drzewa, a na nich - zamiast liści - siedzą czarne,
zmarznięte wrony. W taki dzień zazwyczaj ogarnia człowieka tęsknota za wiosną
i słońcem. Smutne, zimowe dni są krótkie, słońce ledwie pokaże się, wnet zachodzi,
świt brata się z wczesnym mrokiem. Noc jest przeraźliwie długa. Niekiedy w taką
noc coś zaczyna targać gałęziami drzew. Wrony kraczą wtedy, szyby w oknach
drżą, a od pól nadlatuje południowy wiatr, niosący ze sobą odwilż i niepokój.
Zdarza się, że rankiem mróz traci swoją moc, śnieg szarzeje, wróble i sikorki
zaczynają głosić zbliżanie się weselszych dni. Przez jedną noc strzechy straciły
j>wa p>i>zii4 bici i miękkie kształty. W południe zc stromizny dachu 7n czyna ście-
kać woda. Gdzieś w okolicy komina pojawiają się wtedy ciemne, sterczące źdźbła
słomy, a później tworzą się słomiane łysiny. Gdy dzieje się to w połowie stycznia,
wiejscy ludzie z bojaźnią patrzą na niebo, wiedząc że zima będzie jeszcze długa
i surowa, ale gdy śnieg topić się zacznie pod koniec lutego... wówczas wszystko
jest możliwe - nawet wczesna wiosna. W marcu słońce ujawni swą moc, pokona
zimę i to właśnie najwcześniej na strzechach. Ciemne plamy słomy każdego dnia
będą się powiększały. Wyjrzą spod śniegu narożne snopki i sękate kluczyny, które
ujmowały kalenicę. Tylko na stodole śnieg z uporem będzie oblepiał bocianie gniaz-
do, ale w końcu i ono wyschnie oczekując na powrót swych gospodarzy. Przy oka-
pach słomianych dachów zjawią się wtedy srebrne i długie sople lodu, nieosiągalne
marzenie wiejskich maluchów. Aż kiedyś przyjdzie taki dzień, w którym strzecha
zacznie schnąć i parować już bez odrobiny śniegu. W tym czasie rzeki będą jeszcze
ścięte lodem, a w wiejskich opłotkach pozostaną grube płaty śniegu. To nic, że
wieczorami powróci tęgi mróz. Strzechy przystrojone już będą w wiosenną szatę.
Koloryt słomianych dachów jest zadziwiający, zaraz po zimie są one ciemne
i ziemistozielone, a gdy wyschną, nabierają szczególnej barwy, jakiejś specyficznej
szarości, w której wyczuć można i kobalt, i karmin. Stanie człowiek wiosną i patrzy
na błękitne niebo, po którym płyną strzępiaste obłoki. W dole stoją rzędem stodo-
ły, ich strome dachy mienią się barwami ciepłych tonów brązowych i złotych.
Wystarczy podejść kilka kroków dalej, a już kolory zmieniają się. Strzechy są pra-
wie fioletowe, trochę jaśniejsze od zaoranej ziemi, ale właśnie obłok przysłonił
słońce i dachy zadziwiły nas głęboką, oliwkową zielenią. Może ktoś mi nie uwierzy,
ale zdarza się, że strzechy w całej wsi są błękitne jak niebo. Żeby to zobaczyć, na-
leży spojrzeć na nie zaraz po deszczu, kiedy słoma jest mokra. Wtedy jak zwierciad-
ło odbijają niebo, kradnąc jego kolor. Wczesną wiosną, gdy drzewa jeszcze nie
rozwinęły swych pąków, a gospodynie nie zdążyły pobielić chat, gdy ledwie za-
zieleniła się trawa nad mokradłami, strzechy niepokoją nas najbardziej. Na ich
pozornie bezbarwnych połaciach można oglądać całą orgię barw: zielonych mchów,
złotych wiechci, rdzawych i czerwonych plam.
W marcu przylatują bociany. Te ptaki są tak związane ze strzechami, jak
strzechy z naszym krajobrazem. Słomiane dachy pokrywa czasem srebrny szron
rannych przymrozków, mokradła ścięte są lodem, ale jeśli powróciły bociany,
jeśli już klekocą na dachu - znak, że powróciła wiosna.
Słomiane dachy opierają się teraz wiosennym wichrom, które mierzwią
słomę, targają snopkami, wyrywają słabiej umocowane kępy poszycia. W tym czasie
gospodarze pilnie oglądają swe strzechy, a tam, gdzie potrzeba, poprawiają je,
łatając wiązkami świeżej, złotej słomy. Taka wyreperowana strzecha przypomina
uczesanie modnej damv która opuściła właśnie ^ahinet frvzierski i dumna jest
z tlenionych loczków, zdobiących tu i ówdzie jej ciemne włosy.
Później przychodzą ciepłe dni, świat pełen jest barw, głosów i zapachów.
Każdy dzień jest dłuższy od poprzedniego. Wszystko rośnie, kwitnie, składa hołd
słońcu. W tym czasie strzechy toną w kępach zieleni krzewów i drzew. Aż trudno
uwierzyć, że to te same słomiane dachy, które zimą pokrywał śnieg. Gęste nawisy
gałęzi rzucają na słomiane dachy błękitne, ruchome cienie. Czy to te same drzewa,
na których siedziały nastroszone wrony? Jakże odmienny jest nastrój lata i zimy.
Często słyszy się, że ludzie narzekają na nasz klimat, nieprzyjazny człowiekowi.
Zazdrościmy Grekom ich ciepłego morza, Hiszpanom ich słońca. Być może,
kiedyś uczeni potrafią dokonać takich zmian, że i u nas będą tylko ciepłe, słoneczne
dni. Na samą myśl ogarnia nas uczucie błogości, ale równocześnie rodzi się bunt.
Jakże to, więc nie byłoby zimy? Śniegu, szarego nieba? Niech uczeni pozostawią
nasz klimat "w spokoju, musi być taki właśńie, jaki jest - z jesiennymi szarugami
i mroźnymi zimami. Ten klimat wrósł już w nasze natury, jest częścią nas wszy-
stkich i musi taki pozostać.
Tymczasem wiosna zamienia się w lato, rolnicy wczesnym świtem wy-
jeżdżają w pole. Wieś wyludnia się, pozostają w niej ludzie starzy i dzieci. Nagrzane
słońcem strzechy wypiętrzają się z łanów kwitnących maków, modrego lnu, dojrze-
wającego zboża. Jest parno. Nawet igrające na krzakach jaśminu muchy ujawniają
jakiś niepokój. Ludzie spoglądają na niebo i gałęzie drzew, które pomimo pogody
zaczynają się chwiać. Nad wiejską drogą unoszą się tumany rudego kurzu, który
osiada na liściach malw i słoneczników. Są to znaki nadciągającej burzy. To nic,
że na razie słońce świeci, że nie ma chmur, ale bydło na pastwisku ryczy inaczej
niż zwykle. Żeby chociaż bociany powróciły na gniazdo, żeby jaskółki przyleciały
pod strzechę. Bo jeśli - nie daj Boże - ptaki nie powrócą na czas grzmotów i bły-
skawic, będzie to znakiem, że chatę strawi ogień spadający z nieba. Ptaki przeczują
to zawsze.
Cóż my, ludzie z miasta, wiemy o letnich burzach i o strachu, który im
zawsze towarzyszy? Mieszkamy w murowanych domach jak w fortecach. Najgło-
śniejsze grzmoty, najbardziej zajadłe porywy wiatru niewiele nas obchodzą, ale
dla człowieka ze wsi, z tej starej, krytej słomą wsi, każda burza była przeżyciem.
Wczujcie się, proszę, w sytuację mieszkańców drewnianej chaty, nad którą piętrzy-
ła się pryzma słomianego dachu, z lewej i prawej strony przylegały do niej dachy
sąsiadów. Od podwórza stały stogi wyschłej słomy i olbrzymie stodoły pospinane
ze sobą strzechami, jak długi pociąg złożony z kilkudziesięciu wagonów. W chacie
i w budynkach gospodarczych mieścił się cały majątek mieszkańców wsi. Domowe
sprzęty, pościel, czasem zeear przekazywany z oica na syna. Trochę gotowizny
w kuferku i notarialne akty potwierdzające prawo do ziemi. Gdy niebo nabrzmie-
wało chmurami, gdy przewalał się po nim pierwszy grzmot, wszystko to stawało
się zagrożone. Burza na wsi była zawsze wielkim przeżyciem zarówno dla młodych,
jak i starych. Nic więc dziwnego, że starano się różnymi sposobami odpędzić
chmury od słomianych strzech. Były nawet prastare, wypróbowane modlitwy,
które odmawiano w tym celu. Lecz pioruny nie dały się poskromić nawet słowom
starych modlitw. „Ogień niebieski" upodobał sobie właśnie strzechy. Nawet
wówczas, gdy wprowadzono piorunochrony. Kapryśne błyskawice potrafiły omi-
jać je, wybierając - nie wiedzieć dlaczego - strzechy. Bywało, że piorun uderzył
w stodołę, zabił chłopa, który skrył się przed deszczem, że spłonęła cała wieś,
wszystkie domy, stajnie, obory. Trudno więc dziwić się, że gdy tylko nadciągały
chmury, gdy pierwszy raz zagrzmiało, pozostali we wsi domownicy nie tylko
modlili się, lecz również pakowali w węzełki najcenniejszy dobytek. Śmieszne to
się wyda, ale tylko dla tych, którzy nie widzieli, jak szybko rozprzestrzenia się
ogień w drewnianym, krytym strzechą domu. Po kilku sekundach zamienia się on
w gorejącą pochodnię. Plonie zgromadzone na strychu siano czy wysuszone
strączki fasoli, łamią się cienkie krokwie, a dach - rozsiewając roje iskier - pada,
co uniemożliwia już wejście do środka. Ludzi ogarnia wówczas przerażenie i nie
myślą o ratowaniu domu płonącego, lecz tych, które stoją obok i wnet zapalą się
również. W powietrzu latają płonące wiechcie słomy i czerniejąca watra; mają
one moc przenoszenia ognia na inne, czasem bardzo odległe zabudowania. Wiatr
rozdmuchuje płomienie i sprawia, że nawet zwilżone wodą strzechy zapalają się
z trzaskiem. Pierwsze krople deszczu padają już zazwyczaj na dymiące zgliszcza.
Zresztą czy do podpalenia wysuszonej strzechy potrzeba aż błyskawic ? Wystarczy-
ła iskra z komina, zapałka w ręku dziecka, wystarczyło jedno nieopatrzne przechy-
lenie lampy lub świecy, by całą wieś zamienić w jedno wielkie pogorzelisko. Słoma
jest materiałem nadzwyczaj łatwopalnym i wszystkie jej zalety nie potrafią wyrów-
nać tej jednej wady. Aż trudno zrozumieć, dlaczego przez setki lat, po każdym
pożarze, ludzie" odbudowywali swoje domy, kryjąc je znów strzechą i ustawiając
tak samo jak poprzednio - jeden tuż przy drugim.
A przecież mimo to można znaleźć w naszych wsiach domy kryte słomą,
które liczą ponad dwieście lat, a może jeszcze więcej.
Rysuję właśnie taką nędzną chałupinkę, w której mieszka stuletnia sta-
ruszka. Właściwie liczy sobie 98 lat, ale mniejsza o tę znikomą różnicę. Ważne jest
to, że ma jeszcze doskonałą pamięć i powiada, że pamięta swą babkę, która urodziła
się też w tej chacie. Opowiada, że dawniej cała wieś należała do dziedzica, a dziś -
podobno - dziedziców już nie ma. Staruszka uśmiecha się, żuje coś bezzębnymi
dziąsłami, a ja, profesor architektury polskiej, spoglądam na nią i jej chatę z jakąś
dziwną bo jaźnią. Dom jest jednoizbowy, z wąską sionką zaledwie, o rzucie zbliżo-
nym do kwadratu. Zrębowe ściany przykrywa czterospadowy dach kryty poczer-
niałą strzechą, na której rosną małe brzózki samosiejki.
Rysuję tę chatę jakby była relikwią. Ileż to burz, piorunów i błyskawic
przewaliło się nad jej strzechą. Ileż trudnych dni przeżyła ta stara kobiecina, która
mieszka tu samotnie. Coś tam gotuje w starym piecu, każdego dnia i każdej nocy
oczekując śmierci.
Ale i lato ze swymi urokami i burzami kończy się. Z pól zwieziono już zbo-
że, z łąk drugi pokos siana. Wiejskie zagrody zgromadziły wszystkie plony ziemi.
Stoją więc oparte o ściany stodół wysokie badyle wysuszonych konopi, leżą pod
wielkimi okapami pęki rzepaku i całe snopki makówek,, z których wnet zostanie
wysypane makowe nasienie. Tuż pod óŁrzccIiaiiii wiszą feston> ciężkich liści ty-
toniu. Schną one i najpierw stają się zielone, później złote, a w końcu czerwono-
miedziane. Jest to czas dostatku, czas ociekający wszystkimi kolorami, jakie od-
różnić potrafią ludzkie oczy.
W tym barwnym otoczeniu, pośród złotych stert słomy, kwitnącej jarzębi-
ny, i strzechy wyglądają inaczej niż w lecie. Są jakieś ciemniejsze i smutniejsze.
W końcu pokrywa je zwyczajna, stara słoma, która zdążyła wyrudzieć i zszarzeć.
Pod koniec października barwy jesieni gasną. Po polach snują się mgły i dymy
pastuszych ognisk, zza ich błękitnych i srebrnych firanek majaczą strome sylwety
słomianych dachów, oczekujących na pierwsze przymrozki i pierwszy śnieg. Jest
jednak w naszym kalendarzu pewien okres, który poprzedza jesienny smutek,
dni będące ostatnim uśmiechem odchodzącego lata. Nad polami i łąkami unoszą
się wtedy pasemka przędzy pajęczej, od dawien dawna zwane babim latem. Niebo
jest już blade, złocą się liście topól, a na każdym zeschłym badylu ostu rozwieszone
są białe, zwiewne nici, które wiatr porywa i niesie gdzieś hen daleko, w zamgloną
dal. W takie dni, pachnące dymem i dojrzałymi jabłkami, można zobaczyć strzechy
pokryte babim latem, tak że z oddali wydają się jak oszronione. W ciepły słoneczny
dzień wygląda to niesamowicie. Wtedy też zdarza się, że na mokradłach rozzłocą
się kaczeńce, pomiędzy którymi zobaczymy poważnie kroczącego bociana. Bywa,
że i jabłoń zakwitnie.
Nie sądźcie jednak, że to czary, że wiosna wróciła. Bocian samotnik ze
złamanym skrzydłem nie odleciał do ciepłych krajów, a kwiaty uległy pokusie /
i pod wpływem słonecznego ciepła przekroczyły nakazy natury. Złudny jesj czas
babiego lata i niekiedy dzień jeden wystarczy, by krajobraz odmienić na szary,
zamoknięty i chłodny. Późna jesień jest smutna, ludzie oczekują zimy, wspomina-
jąc słońce. W listopadzie po święcie zmarłych zmienia się bardzo charakter naszych
wsi i przysiółków. Bielone ściany chat giną wówczas poza słomianymi osłonami
zagat. W niektórych wsiach zimowe zabezpieczenie domostw wykonywali wszyscy /
gospodarze równocześnie. Było to jakby przywitanie zimy. Święty Marcin, który
przyjeżdżał zazwyczaj na białym koniu (mowa o pierwszym śniegu), zastawał
wieś przygotowaną, okrytą szczelnie słomianymi otulinami. Stare porzekadło nie
darmo mówiło: „Po świętym Marcinie chałupa pod zagatą zginieZnamienne jest
to, że każda chata już w trakcie budowy została pomyślana tak, aby bez większych
trudów można było obudować ją zimową zagatą. Istniały więc w wystających pod
okapem zakończeniach belek specjalnie uformowane nacięcia lub powbijane kołki,
poza które zakładano żerdzie podtrzymujące zagatę. Wystarczyło teraz wkopać
w ziemię kilka słupków, oprzeć o nie koszowe plecionki lub deski, a powsfąłą tak
przestrzeń wypeimc słomą. Zagata oyia juz wyKonana, a ściany ocieplone, spoza
słomianych osłon przezierały tylko małe szybki uszczelnionych pakułami okien.
Domy zmieniły swe oblicze zupełnie. Nie miały teraz okapów, a słomiana strzecha
wiązała się bezpośrednio ze ścianami. Zagaty zakrywały nawet jaskółcze gniazda,
ale te zawsze były chronione, przynosiły bowiem chacie szczęście. Teraz cała ludzka
siedziba od komina po podwalinę była słomiana. W tym czasie owijano też słomą
owocowe drzewa, otulano słomianymi matami ule.
„...Stały więc w sadach chochoły, brogi, sterty i stogi
a wszystko było złote słomiane i jakieś swojskie
...i bardzo kochane "
A kiedy spadł pierwszy śnieg i pobielił strzechy, wtedy zaczynała się zima,
a historia powtarzała się od nowa. I taki jest udział słomianych dachów w polskim
kalendarzu i pejzażu. ,
Ze zrozumiałych względów zabronione jest obecnie poszywanie dachów
słomą. Wieś modernizuje się i wnet strzechy bezpowrotnie zginą z naszego kraj-
obrazu; będzie je można oglądać tylko w muzeach i skansenach.
Przewiduję nawet około roku 2000 możliwość takiego zdarzenia.
Pewien dziadunio, zwiedzając wraz ze swym wnuczkiem Muzeum Etnogra-
ficzne, wskaże mu strzechę i powie:
- A ja, drogi chłopcze, pamiętam czasy, gdy całe wsie kryte były takimi
właśnie dachami.
Na co, być może, wnuczek odpowie:
- Dziadku, nie koloryzuj i nie opowiadaj, że kiedyś kryto domy wiejskie
zwyczajną słomą.
Ogrody
Usiadłem pod dziką gruszą ze swymi przyborami, które dziś były mało
przydatne. Czymże są: pióro, tusz i biały papier, gdy nagrzane powietrze wibruje
zacierając kontury przedmiotów. Świat spowity jest kolorową mgiełką o jasnym,
błękitnym tonie; sprawia ona, że barwne plamy krajobrazu przenikają się wzajem-
nie i układają w nadzwyczajne gamy, jak na obrazie Tycjana.
Biedni są ludzie ślepi, którym nie dane jest widzenie słonecznej jasności,
ale niewiele bogatsi są ci, którzy widząc światło nie dostrzegają potężnego oddzia-
ływania kolorów. Bo ślepi, z którymi rozmawiałem, mimo swej ułomności odczu-
wają świat jako coś bardzo kolorowego.
Siedzę więc pod dziką gruszą i podziwiam naturę, a właściwie oddaję się
lenistwu. Czas płynie wraz z obłokami. A może by chociaż opisać to, co człowiek
widzi? Tam, w górze, stoją stodoły jedna obok drugiej, ale wśród drzew widoczne
są tylko nierówne zarysy ich dachów.
Tuż za nimi biorą początek ogrody. Wyglądają jak mieniące się wstęgi
w barwnym ludowym stroju. Długie zagony opadają ku podmokłym łąkom i tam
giną posrou wysoKicn, zieionycn traw.
Każdej zagrodzie odpowiadał jeden łan ograniczony miedzami, które roz-
dzielały sąsiadów. Te wąskie, wijące się pomiędzy poletkami ścieżyny były i są
święte i nie godziło się ich tykać ani pługiem, ani łopatą. Istniały tu od lat i były
starsze od domów i stodół.
Ludzie z miasta, a szczególnie ci młodzi, nie bardzo wiedzą, jak wygląda
prawdziwa miedza. Trzeba więc im o niej opowiedzieć:
Dawna myśliwska pieśń mówi o pewnym zającu: „Siedzi sobie zając pod
miedzą, a myśliwi o nim nie wiedząWiele w tych słowach prawdy i bystrej ob-
serwacji.
Każdą bowiem miedzę, mimo że jest nietykalna, rokrocznie podorują
pługi, wybierając spod niej skiby ziemi. Każdą miedzę porastają trawy i polne
kwiaty, które wychylając się aa boki tworzą naturalne nawisy i baldachimy, ujmu-
jące miedzę z obydwu stron. Pod nimi nie tylko zając mógł znaleźć bezpieczne
schronienie.
W czasie ostatniej wojny niejeden ścigany przez wroga partyzant właśnie
miedzy zawdzięcza swe ocalenie i życie.
Najbezpieczniejsze schronienie dawały miedze ogrodowe, przy których
rosły konopie. Tutaj nawet psy policyjne gubiły trop.
Warto przypomnieć, co pisze o miedzach i konopiach wielki obserwator
natury, Adam Mickiewicz:
„...Grzędy rozcięte miedzą; na każdym przykopie
Stoją jakby na straży w szeregach konopie,
Cyprysy jarzyn ; ciche, proste i zielone
Ich liście i woń służą grzędom za obronę
Bo przez ich liście nie śmie przecisnąć się żmij a y
A ich woń gąsienice i owad zabija..."
Dziwne to, ale po tylu latach każda gospodyni - nawet ta, która nigdy nie
czytała „Pana Tadeusza" - ustawia na straży swych grzęd wysmukłe łodygi ko-
nopi, które podkreślając rozplanowanie ogródków, chronią je przed szkodnikami.
To właśnie szeregi konopi sprawiają, że poszczególne grzędy ogrodów
wyodrębniają się, tworząc dziwną szachownicę, w której wykorzystany jest każdy
skrawek ziemi.
Przymrużam oczy i przypominam sobie jakieś odległe obrazy. Wtedy też fa-
lowało powietrze parne i rozgrzane. Z nieba ściekał ukrop. Siedziałem nad brzegiem
świętej rzeki Nil i patrzyłem na ruiny świątyni sprzed kilku tysięcy lat. Później
szukałem cienia pod skarlałym drzewkiem kolczastej akacji. Kończył się właśnie
luty, w Polsce szalały jeszcze śnieżyce, a tu, w Luksorze, temperatura dochodziła
do czterdziestu stopni. Granica żyznego kraju i pustyni była wyraźnie widoczna.
Pustynia jest czymś martwym i strasznym, ale tam, dokąd doprowadzono wodę,
krzewi się bujne życie. Ogrody egipskie są barwne i kolorowe, tworzą je drobne
poletka niekiedy nie większe od przeciętnej izby. Na jednych rosną ogórki, na
innych trzcina cukrowa. Na pewno nie uwierzycie mi, ale potężne pióropusze
palm, gąszcz bananowych krzewów czy pomarańczowe gaje - wszystko to traci
w Egipcie urok przy ogórku, który zaczyna swym wyglądem i zapachem przypo-
minać Ojczyznę. Dziwnym tworem jest człowiek. Wtedy w Egipcie tak bardzo
tęskniłem do samotnej, dzikiej gruszy i do naszych ogrodów, a teraz, zamknąwszy
oczy, przypominam sobie i przywołuję z zakamarków pamięci wygląd tamtego
afrykańskiego krajobrazu. Zamykam oczy... tak, można przecież niekiedy prze-
żywać naturę mając oczy zamknięte, wtedy potężnieją skojarzenia z przeszłością
i specjalnego znaczenia nabieraia wrażenia słuchowe i wechowe.
Spróbujmy dokonać tego eksperymentu. Miedza stanie się naszym prze-
wodnikiem, a dzika grusza miejscem startu. A zatem rozpoczynamy podróż bez
światła i kolorów. Pod powiekami wirują żółte i fioletowe kręgi. Pod nogami kła-
dzie się wysuszona w słońcu trawa chrzęszcząc i szeleszcząc. Jakże to, czy polne
koniki wcześniej nie koncertowały? Zastanawiająca jest ta pieśń wielogłosowa,
która rodzi się tuż nad ziemią, później ucieka w przestrzeń, ale zaraz zjawia się
inna melodia, o innym rytmie - ta jakby usiłowała złowić poprzednią. To cały
rozbudowany chorał na cześć słońca, a może tylko miłosne wyznania kochanków.
Ileż tych niepozornych, skaczących świerszczy uczestniczy w tym muzykowaniu -
niepodobna tego określić nawet w przybliżeniu. Ale oto ucho łowi jakieś inne
dźwięki, które snują się subtelnie, stanowiąc jakby tło dla pieśni skrzeczków.
Słyszycie zapewne ten syczący szum i szelest. To ciepły wiatr, przenikając pomię-
dzy smukłe i wiotkie źdźbła ttraw, rodzi taką właśnie muzykę.
Kto wie, czy Noskowski, pisząc swój poemat symfoniczny Step, nie pod-
słuchał tej zadziwiającej melodii. A teraz posłuchajcie - gdzieś daleko we wsi
jest kuźnia i właśnie wraz z powiewem wiatru nadleciał dźwięk młota uderzającego
0 kowadło. Czujemy, że wokół nas tętni życie; świadczą o tym wszystkie odgłosy:
1 brzęczenie much, i turkot wozu, który dał o sobie znać dopiero wówczas, gdy
znalazł się na drewnianym moście.
Ale wraz z dźwiękami dochodzą do nas wrażenia inne, które poprzednio
w kolorowym świecie o wiele mniej znaczyły.
Z jakąż przyjemnością wciągamy w nozdrza woń skoszonego gdzieś siana.
Jeszcze dwa, trzy kroki i zapach zmienia się. Coś wysokiego muska nas
w twarz. Zaraz - czym to pachnie? Napięta uwaga, jakieś odległe wspomnienia.
Pod zamkniętymi powiekami zjawia się obraz z odległego dzieciństwa, nabiera
ostrości, ą później nagle ginie, jakby zabity tym właśnie dziwnym zapachem. Czy
nigdy nie doznaliście tego uczucia? Czasem wejdzie człowiek do obcego domu,
w którym zapastowano podłogę. Pachnie terpentyna, ale równocześnie ktoś prasuje
czystą bieliznę i jej zapach łączy się z tamtym, a może na dodatek będą smażyły
się jeszcze poziomkowe konfitury? Jeśli tak - to wejdziesz do obcego domu i sta-
niesz w drzwiach niemy i bardzo rozczulony, bo nagle zjawi się przed oczyma
własny dom i własna mama; chociaż wszystko, co zobaczysz, bidzie inne, ale
zapach odnowi w cudowny sposób to, co bezpowrotnie odeszło.
Nie! Nie bawmy się dłużej w ślepców. Teraz należy otworzyć oczy
by tym mocniej docenić potęgę światła i kolorów. Wrażenia słuchowe i węchowe
niech zejdą na plan dalszy. ^
Znaleźliśmy się w ogrodzie, stoimy pośród rozległego łanu kopru. Jego
Kwiaty są zołte, a icn Konstrukcja przypomina otwarte parasoiKi. Kazaa ioctyga
rośliny na pewnej wysokości rozwidla się w pęk cieńszych łodyżek, które jak druty
parasola podtrzymują kwiatostany układające się w wypukłą powłokę. Niby nie
ma w tym niczego szczególnego, ale przecież jeden taki badyl kopru można by
nazwać pomnikiem celowości natury i szczytem myśli konstrukcyjnej. Kiedy to
człowiek wznieść potrafi budowlę, w której średnica elastycznej podpory w sto-
sunku do wysokości i obciążenia uzyska bodaj zbliżone do łodygi kopru wartości?
Dziwne to, ale mając zamknięte oczy, nie potrafiliśmy z miejsca określić
rodzaju zapachu, chociaż jest on taki specyficzny. Koper potrafi pobudzić apetyt,
a równocześnie nasycić głód.
Moi przyjaciele Cyganie, z którymi włóczyłem się pewnego lata po lasach
i wygonach, uważali, że smutne byłoby życie, gdyby nie koper i koprowa zupa. Ta
roślina służy i do jedzenia i do leczenia. c
Ponoć bez niej nie byłoby kiszonych ogórków, a gdyby nawet - to nie
miałyby one swego wybornego smaku.
Właśnie tuż przy koprze zjawił się zagon ogórków. Ale trudno je teraz
odnaleźć, są zielone i kryją się pod liśćmi o szlachetnym rysunku, których piękno
odkrył już gotyk. Inaczej jest w jesieni; wtedy opasłe, pękate ogórki żółkną, a na-
wet przybierają kolor pomarańczowy. Leżą wówczas na wygrzanej ziemi pospinane
splotami schnących łodyg. Ogrodnicy nazywają je „nasiennikami". Wiejskie dzieci
właśnie z takich ogórków wykonują łodzie, które żeglują później po rozlewiskach
i kałużach zupełnie nie przeciekając.
Zbratanie ogórków z koprem musiało nastąpić przed wieloma wiekami;
polscy archeolodzy odnaleźli nasiona ogórków w głębokich warstwach kulturowych,
sięgających wczesnego średniowiecza. Wtedy jeszcze nie było ich w Cesarstwie
Niemieckim. Tam zjawiają się później wraz ze słowiańską nazwą. Łatwo przecież
w niemieckim „die Gurke" dopatrzyć się naszego zielonego ogórka.
Wspomniałem o Egipcie; bywało, że i tam podano do obiadu pokrojone
ogórki z sałatą i oliwą. I wtedy właśnie myślało się i marzyło o kwaskowym smaku
naszych małosolnych. Niestety, pod piramidami nie ma tego specjału. Mówiono
mi, że brak tam dobrotliwych bakterii, że egipskie ogórki są oporne, a w ogóle
to kiszonych ogórków nikt by tu nie docenił. Ale to już nieprawda! Siedząc na
tarasie hotelu „Kleopatra" w Kairze przypomniałem sobie pewnego Sudańczyka,
który w Polsce studiował architekturę. Któregoś dnia przyszedł zdawać u mnie
egzamin. Po oficjalnej części rozmowy zapytałem go, jakie też wspomnienia wy-
wiezie z Polski, co mu się najbardziej u nas podobało. Odpowiedział szybko, bez
zastanowienia, z wielką pewnością w głosie:
- Panie mój! Najbardziej podobają mi się ogórki!
- Jakie? - zapytałem zdziwiony.
Sudańczyk oblizał się i kończył:
- Marynowane w słojach są udane, korniszony rozkoszne, pikle potrafią
być wspaniałe, ale to wszystko jest niczym - tu skrzywił się, pokazując znikomość
rzeczy przemijających - to wszystko jest niczym przy ogórkach kiszonych w beczce.
Ja kocham te ogórki!
To był głos jego duszy.
Ale powróćmy do naszych ogrodów przypominających barwne wstęgi.
Sucha ziemia ma kolor szarofioletowy, stanowi ona tło dla zielonych liści
jarzyn, wielobarwnych kwiatów i pełzających pomiędzy nimi błękitnych cieni, bez
których świat byłby na pewno o połowę uboższy.
Tuż obok rosną buraki, ich wywinięte liście to prawdziwe dzieła kolory-
styczne. Nie są one zielone, lecz przepojone kraplakiem, czasem błyszczą jak ru-
biny, to znów zadziwiają ciemnym fioletem.
Wielki Wyczółkowski nie bez słuszności mawiał swoim uczniom: , Jeśli
chcecie nauczyć się mieszania farb, usiądźcie, proszę, z paletą pośród zagonu buraków
- tych ćwikłowych - wtedy każdy z was pozna, ile jest naprawdę wart".
Zagon buraków w istocie przypomina bogaty dywan, na którym misternie
splecione są nici zielone i czerwone. Czasem z ciemniejszego tła jaskrawo odcina
się na nim ornament tkany karbowanymi liśćmi chrzanu. Symbioza chrzanu
i buraków, z której ćwikła się rodzi, bierze zatem swój początek już tu, na ogro-
dowej grzędzie.
A czy jest ktoś pomiędzy nami, kto przy najbujniejszej fantazji potrafi
wyobrazić sobie wielkanocną szynkę bez ćwikły, a wigilijną kolację bez czerwonego
barszczu? Nie! Nie masz w Polsce nikogo takiego.
A kiedyś - o czym może nie wszyscy wiedza - właśnie buraki były pod-
stawą wyżywienia najbiedniejszych, przywiązanych do ziemi ludzi.
Pewien Francuz, który w XVIII wieku zwiedzał Polskę, pozostawił w swoich
notatkach z podróży dużo ciekawych wiadomości o pozycji chłopów, ich zwycza-
jach, a nade wszystko... ich nędzy. Pisze on: „Obserwowałem przez parę dni cieśli,
gdyż przypuszczałem, że są lepiej odżywiani ze względu na wyższy zarobek. Każdy
z nich miał garnek gorącej wody z sokiem ze sfermentowanych buraków, w płynie
tym maczali chleb za każdym kęsem".
Poczciwy Francuz nie wiedział, że ci biedni ludzie zaspokajali głód barsz-
czem, który w owych czasach stanowił całą okrasę i urozmaicenie chłopskiego
pożywienia tak w dzień powszedni, jak i świąteczny.
Zdaję sobie sprawę z tego, że wielu czytających to ludzi nie uwierzy mi,
ale w XX wieku, w okresie międzywojennym, przytoczony powyżej opis był wciąż
aktualny. Właściciele wielkich posiadłości ziemskich zdążyli przesiąść się z karet
do mercedesów, a ich fornale jak dawniej maczali swój chleb powszedni w barszczu.
I znów zmiana kolorytu: o krok zaledwie dalej, za miedzą, sterczy las
ciemnozielonych pędów. Jedne z nich są proste, a inne fantazyjnie powyginane.
Każdy zakończony jest białą kulą. To pole cebulowe. Właśnie tak kwitnie i takie
owoce wydaje królowa jarzyn. Już w ubiegłym roku rosła w ogrodzie, ale wtedy
była zaledwie małą cebulką, jej główki, zwane „dymką", zimowały później na
strychu chaty. Dopiero wiosną wysadzone na grzędy po raz drugi urosły i przeisto-
czyły się w prawdziwą cebulę.
Ale jak to jest naprawdę z tym zimowaniem na strychu? Należałoby spytać
kogoś kompetentnego...
Pomiędzy tyczkami fasoli stoi pochylona babina, coś tam wyrywa z grzęd,
coś chowa w wielkiej kieszeni błękitnego fartucha. Najpierw trzeba przywitać się,
zapytać o zdrowie i o urodzaj, a dopiero później można mówić o cebuli. Gdyby
zmienić ten porządek - rozmowa się nie uda. Kobiecina prostuje plecy i słucha
zdziwiona. Czego też od niej chcą?
- Nie wie pan dlaczego mała cebula nazywa się dymką ? A zaraz później
dodaje:
- Niby skąd macie o tym wiedzieć, wy w mieście. Z cebulą to jest cała
historia: ta rosnąca na tej grzędzie to „siewka". Nawet udała się. Gdy nadejdzie
jej czas, osuszy się ją, a później wydymi w piecu.
- A po cóż ją dymić?
Stara ogrodniczka uśmiecha się:
- Przecie po to, żeby bąków nie dostała na drugi rok, takich jak te: okrągłe
i białe.
- Ale to bardzo ładne.
- Ładne, ale niepotrzebne. Dobrze wydymiona cebula musi rosnąć w dół,
a nie w górę.
I tak przekonaliśmy się, że i ogrody mają swoje tajemnice. Ileż to tysięcy
dorodnych cebul wyrosło na tym polu. Trudno zliczyć. A przecież był czas, gdy
ludzie za jedną cebulową główkę oddaliby całe posiadane złoto i brylanty. Zapy-
tacie kiedy i gdzie to było ?
Cofnijmy się do czasów ostatniej wojny, gdy dymiły kominy Oświęcimia
i innych obozów zagłady. Tam, za drutami, cebulę uważano niemal za symbol
życia. Ktoś, kto posiadał trzy cebule, był potentatem; jego szanse na przetrwanie
koszmarnych dni niepomiernie wzrastały. Za jedną cebulę można było kupić
spokój, a może nawet życie.
Kiedyś, przed laty, uczył mnie sam mistrz Xawery Dunikowski. Mieszkał
w Krakowie ulicy Karmelickiej. Miai tani piacuwmę maiai bKą, uo w tym
czasie zapałał miłością do farb i pędzli.
Otóż pewnego zimowego dnia przyszedłem do niego z teką rysunków.
Profesor otworzył mi, a później, zatrzasnąwszy zamczyste drzwi, odszedł bez słowa.
Pozostałem w przedpokoju sam, nie wiedząc co dalej czynić. Dunikowski był ni-
skiego wzrostu, na głowie nosił dziwny czepek okolony różową falbanką. Moją
wizytą nie przejął się, malował dalej. Spoza sztalugi i wielkich rulonów papieru
widziałem tylko jego głowę. Dziś był wyraźnie podenerwowany. Przed nim na
niewielkim stoliku leżały błyszczące główki cebuli i jakaś pusta, ciemna butelka.
Usiadłem na kolorowym zydlu i chcąc rozpocząć rozmowę powiedziałem:
- Jak widzę, mistrz maluje dziś martwą naturę.
Na to Dunikowski:
- Ty pewnie myślisz, że zawsze i niezmjennie będę tylko ludzi tworzył?
A zaraz później szukając zaczepki:
- Słuchaj ty młodzieniec! Na pewno sądzisz, że namalowanie cebuli jest
sprawą łatwą i zwyczajną. A w ogóle czy ty smarkaczu wiesz, co to jest cebula?
- Wiem — odparłem.
- G... wiesz! - krzyknął Dunikowski. Poderwał się ze swego stołka, chwy-
cił największą cebulę i podsuwając mi do ust, powtarzał głosem nie znoszącym
sprzeciwu:
- Pocałuj ją! Jeszcze raz. Mocniej i z uczuciem.
- Dlaczegóżby nie! Całowanie cebuli nie jest grzechem.
To uspokoiło mistrza, usiadł spocony i powiedział:
- Ty kochany nie byłeś w obozie i dlatego nie domyślasz się nawet i nigdy
już nie będziesz wiedział, czym naprawdę jest cebula.
A później wypinając pierś dodał:
- Ja, jak Boga kocham, zaprojektuję kiedyś cebuli granitowy pomnik.
Po tej wizycie trzy dni krok w krok snuł się za mną zapach cebuli.
Teraz z większym respektem przyglądamy się zielonym cebulowym łody-
gom, przypominając, że nawet piramidy mają z nimi coś wspólnego. Ludzie,
którzy je budowali, w trakcie swej niewolniczej pracy przejedli wielohektarowe
pola cebuli i czosnku. Te rośliny żywiły ich, leczyły i uodporniały przeciw choro-
bom. Zatem już przed tyloma tysiącami lat znano nieprzeciętne zalety osłoniętych
czerwonymi łuskami cebulowych główek oraz jej rurkowatych pędów. Może to
właśnie piramidy są kamiennymi pomnikami cebuli?
Świat idzie naprzód, nie buduje się dziś piramid, ale ostatnie statystyki
międzynarodowej organizacji wyżywienia wykazują zaskakujący wzrost spożycia
ceoun na caiym świecie.
Obawiam się, że tego opowiadania nie przyjmie żadna redakcja, choćby
dlatego, że nie ma w nim ciągłości. Sąsiadują tu ze sobą wspomnienia, refleksje,
fakty i subiektywne doznania.
A czy w opadających ku rzece ogrodach można zauważyć jakąś zamierzoną
ciągłość? Nie wiem. Jedno jest pewne, że obserwując skąpane w słońcu rośliny,
powoli oddajemy się osobliwemu nastrojowi spokoju, a może nieznanej dotychczas
przyjemności. Ileż piękna można tu odnaleźć, ile różnorodnych kształtów i form
posiadają oglądane z bliska warzywa. Oto na tyczki pnie się fasola - jej liście mają
sercowaty kształt, a łodygi skręcają się jak zielone węże. Obok, w równych rząd-
kach, rośnie bób o strączkach pełnych i błyszczących jakby pokrytych emalią.
Selery sąsiadują z -marchwią, cebula z sałatą. Jest i kalarepa, i rzodkiew.
Rosną zielone łany ziemniakęw kwitnących biało i fioletowo.
Jedne rośliny pną się ku górze, inne pełzają po ziemi. Niektóre z nich są
wysmukłe i wiotkie, a inne krępe i mocne. Jedne ujawniają dążność do bratania
się z otoczeniem, a są i takie, które poza sobą nie widzą świata. Spójrzcie, proszę,
na zagon kapusty: przypomina malachitowy sfalowany aksamit albo zmarszczoną
powiewem wiatru wodę. Liście kapusty są mięsiste i użylone, podobne do spraco-
wanych dłoni podtrzymujących zmęczoną głowę.
Pozwólcie, że raz jeszcze skorzystam z mickiewiczowskiego opisu ogrodu:
„...Tu kapusta, sędziwe schylając łysiny,
Siedzi i zda się dumać o losach jarzyny;
Tam, plącząc strąki w marchwi zielonej warkoczu,
Wysmukły bób obraca na nią tysiąc oczu;
Owdzie podnosi złotą kitę kukuruza;
Gdzieniegdzie otyłego widać brzuch harbuza,
Który od swej łodygi aż w daleką stronę
Wtoczył się jak gość między buraki czerwone
Trudno o lepszy, bardziej plastyczny i bardziej barwny opis. Jakąż olbrzy-
mią pamięć wzrokową musiał mieć poeta, a może... może pisał to z natury, tak jak
malarz, który maluje czasem swe drobne studia, służące mu później do pracy nad
wielkim obrazem. Rzeczywiście łyse kapuściane głowy są jakby zadumane, ale
ten niewielki zagon, na którym rosną, to cały atlas barokowego snycerstwa, z jego
dynamiką i ekspresją zaskakujących widza form. Nie ma dwóch liści podobnych
do siebie, nie ma dwóch główek takich samych.
Ej, podstawo bigosu! Twoje piękno równe jest smakowi. Winą człowieka
jest, że smak przedkłada ponad piękno, bo gdyby było inaczej, powstałby atlas
kapuścianego piękna.
Krocząc miedzą, nie wiedzieć kiedy doszliśmy do zabudowań. Stąd, z góry,
panorama ogrodów jest jeszcze inna. Widzimy świat przetkany złotem i purpurą,
słońce skryło się już za kępami wierzb i wiklin, zbliża się wieczór. Teraz każda na-
stępna minuta ujawni się zmianą kolorytu. Popatrzcie, proszę, na słoneczniki.
Tak jak one nie potrafi lśnić nawet wypolerowane złoto. Błyszczą liście roślin
i dojrzewające makówki. Srebrzą się i połyskują kapuściane głowy. Tam w dole
żarzy się płomieniem łąka. To rdzawe kwiaty szczawiu, podświetlone zachodzącym
słońcem, ujawniają swą wielotysięczną obecność. Nagrzane powietrze faluje.
Mieszają się zapachy kopru, cebuli, konopi.
Te pochyłe grzędy to przecież olbrzymie zasobniki witamin, prawdziwe
rezerwaty zdrowia. Człowiek bardzo późno dowiedział się o tym, co dają mu bu-
raki, cebula, kapusta, a mimo to spożywał je. Tp, co powiem, trącić może herezją,
ale kto wie, czy matka-natura nie ustawiła nam w wymyślny i chytry sposób zmy-
słu smaku? Lubimy to, co cierpkie, gorzkawe i specyficznie pachnące. Później
okazuje się, że korzenie, liście lub nasiona spożywanych od tysiącleci przez czło-
wieka roślin, właśnie cierpkich i gorzkich, dosłownie naładowane są tymi związka-
mi, bez których fizjolodzy nie potrafią wyobrazić sobie życia.
Tymczasem słońce skryło się za horyzontem, od rzeki wiatr przyniósł
trochę chłodu i wilgoci. Impresjoniści nie darmo podziwiali „kalejdoskopową"
zmienność świata. Kolory wnet przygasły, zatarły się szczegóły. W zamian za
to tym lepiej widoczne są wielkie różnorodne plamy zieleni, tworzące zgraną,
barwną kompozycję.
0 poważnych sprawach można rozmyślać niekoniecznie na gruzach
Akropolu.
Stoimy na grzędzie jednego z wielu ogrodów. Wnet zapadnie noc. Polne
koniki zmieniły już swą pieśń. Znad łąk wracają bociany.
1 właśnie wtedy zrodzić się może w człowieku chęć odpowiedzi na trapiące
ludzkość całą od wieków pytanie: czym jest właściwie ten czas, który mija? Na
pewno inną wartość ma on dla komara, inną dla człowieka, a zupełnie odmienną
dla księżyca. Jeszcze kilkanaście dni temu kwitły białe i czerwone maki, a dziś na
sztywnych badylach sterczą już makówki. Tak niedawno na zoranych niwach
ledwie zieleniła się kapusta, a już jutro zaczną wycinać jej twarde, błyszczące
głowy.
Dzień wczorajszy zetknął się i zbratał z jutrzejszym. A gdzie jest teraźniej-
szość, czas teraźniejszy i aktualny? Istniał przed chwilą, ale odszedł, bo zbliża
się noc.
Natura lubuje się w kontrastach. Teraz jest ciepło, a później będzie mróz.
Teraz świat jest barwny do przesytu, a później spowije go biel. Teraz przytłacza
oczy różnorodność •form liści, kwiatów, owoców. A później ucieszy nas suchy
badyl ostu sterczący pośród śniegu. Smutne są ogrody w zimie. Bezbarwne, bez-
wonne i ciche. Jeśli wtedy staniecie na miedzy, pamiętajcie, że po każdej najdłuż-
szej i najmroźniejszej zimie następuje jednak wiosna.
Wierzbowe wspominki