Wiktor Zin Piękno Nie Dostrzegane

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 117

Wiktor Zin Jfc Piórkiem i węglem

PIĘKNO NIE DOSTRZEGANE

Arkady 1970
Wstęp lub kilka słów zamiast niego. Przed dwoma laty rozpocząłem w telewizji krakowskiej cykl
audycji poświęconych architekturze, krajobrazowi oraz problemom, które wiążą się tak czy inaczej
ze sztuką i pięknem.
Stanąłem przed obiektywem kamery z kawałjtiem węgla i kredy, rysując wszystko to, czego
nie potrafiłem wyrazić słowami i odwrotnie: mówiłem o tym, czego nie da się narysować nawet wtedy,
jeśli ma się dużą wprawę.
Tę wprawę zdobyłem rysując od dziecka. Obserwowałem naturę może trochę inaczej niż czynią
to inni. Pochłaniałem ją ołówkiem i pędzlem. Nie po to, by tworzyć obrazy, lecz dla samego przeżycia
czegoś; co zawsze było nieskończenie logiczne i piękne. I może właśnie na tej kanwie podpatrywania
architektury świata, istniejącej w chmurach, drzewach czy rozległych łanach pól, zrodziło się jakieś
swoiste wyczulenie na to, czego inni nie dostrzegają lub dostrzec nie chcą.
Moje audycje w telewizji - a wnet będzie ich ponad setka - cieszą się dziwną, niepojętą dla
mnie popularnością. Wiem o tym, otrzymując wiele listów. Muszę przyznać, że to bardzo przyjemne
uczucie, gdy ludzie z różnych rejonów Polski, a nawet spoza jej granic piszą, że nie opuścili ani jednej
z tych stu pogadanek.
Problematyka gawęd była nader różna, mówiłem o nadbużańskich łąkach i o wnętrzu piramidy
Cheopsa; rysowałem Partenon i małe modrzewiowe kościółki. Wspólnie z telewidzami zastanawiali-
śmy się nad geniuszem Michała Anioła i nad zagadką prymitywnej sztuki Afryki.
Prawie we wszystkich listach od telewidzów, młodych i starych, zjawia się niezmiennie py-
tanie: "Jak przygotowuje pan te pogadanki?" Spróbuję na to odpowiedzieć teraz.
Zwykłe wykłady dla studentów obmyślam zawsze starannie i precyzyjnie, ale stanąwszy przed
zapełnioną salą zapominam z reguły o wypunktowanych problemach i mówię zupełnie inaczej, tak
jak wymaga tego chwila. Potwornie boję się obojętności na twarzach słuchaczy. Przeraża mnie nuda,
która nieraz jest stałym gościem sal wykładowych. Staram się zawsze zająć swych słuchaczy bez reszty,
skupić ich myśli na tym, o czym mówię i co rysuję. Tak wygląda sprawa wykładów w Politechnice Kra-
kowskiej. Kamera telewizyjna ze swymi ciemnymi, błyszczącymi oczyma obiektywów początkowo prze-

«
raziła mnie. Była nieodgadniona. Była i pozostaje nadal. Człowiek stojąc przed nią nie ma sprawdzia-
nu, czy to co mówi jest ciekawe, dobrze powiedziane, czy podoba się tym, którzy spoglądają właśnie
na ekrany swych telewizorów.
Brak bezpośredniej więzi wykładowcy ze słuchaczami jest niekiedy straszny. Łagodzą to później
otrzymane listy. Gdybym miał czas, odpisywałbym regularnie na każdą przesyłkę, na każdą kartkę.
Ale jest to niemożliwe, bo liczba listów jest naprawdę wielka.
Telewidzowie zawsze pytali, czy kiedykolwiek moje gawędy i rysunki zostaną wydane w for-
mie drukowanej. Przyznam się, że pertraktowałem z wieloma wydawnictwami, które wyraziły goto-
wość umieszczenia tej pozycji w swych planach edytorskich. Zamierzałem początkowo opracować
cykl audycji z udziałem Redaktora Czesława Kruszelnickiego, współtwórcy audycji telewizyjnych.
Okazało się jednak, że moje teksty mają bardzo osobisty charakter, roją się od wspomnień, od dziw-
nych refleksji na temat sztuki i ludzi. Nie bardzo dało się to powiązać z dwoma nazwiskami. Poza
tym zjawiła się trudność zasadnicza. Podczas audycji telewidzowie oglądają tworzenie się rysunku
poparte komentarzem. Kamera pozwala prześledzić nie tylko formowanie się ilustracji,- ale również
całego problemu, któremu ilustracja służy. Może właśnie owa zgodność w narastaniu narracji i obra-
zu trzyma w napięciu entuzjastów tego programu.
W formie książkowej te walory niestety odpadają. Cóż więc pozostaje? Ktoś odpowie: tekst
i wykończony rysunek. To tylko pozornie jest takie proste.
Pomiędzy wykładem czy prelekcją wygłaszaną a późniejszą jej formą drukowaną istnieje zawsze
ciu^^ cijoLano albo wit^cz przcpaói.. i^icpiawu^ ^^ vvy5Ł«iiwZj pizcpibuc dowomy tekst z tiiśmy
magnetofonowej, zaopatrzyć go w przecinki i oddać do druku.
Sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana, bo drukowane słowo rządzi się innymi regułami.
Podobnie jest z rysunkami. Te węglowe, nerwowe szkice, nawet jeśli pod względem plastycznym czy-
nią wrażenie świeżości, to bez jednoczesnych wyjaśnień stają się niezrozumiałe i mało przydatne.
Przeczuwałem jednak istnienie tych trudności, rozmawiając z przedstawicielami przychylnych
mi różnych wydawnictw. Nie bardzo wiedziałem, czy mam im dostarczyć ilustracje zaopatrzone lapi-
darnymi wyjaśnieniami, czy jakiś rozbudowany tekst bogaciej ilustrowany. A poza tym, od czego tu
właściwie żacząć? Problemy architektury są tak rozległe, czasem bardzo trudne i skomplikowane.
W swoich audycjach starałem się używać słów prostych, unikając fachowych określeń i definicji. Ale
jak postąpić w wypadku pisania książki? Komu ma ona właściwie służyć? A może napisać ją tak, by
stała się zbiorową odpowiedzią na wszystkie przysłane mi listy ? Górnicy ze śląskich kopalni prosili, by
napisać i narysować im jakąś leśną opowieść. Pracownicy stoczni szczecińskiej chwalili moją pogadankę
o „słomianej architekturze". Gdzieś z siedleckiego szpitala nadszedł list w sprawie wierzb. No cóż,
spróbuję... Spróbuję zacząć od zwrócenia uwagi na piękno zazwyczaj nie dostrzegane.
Muszę wyznać Czytelnikom, że przy swoich rozlicznych zajęciach nie bardzo mam czas na
owo „Piórkiem i węglem" i to zarówno w telewizyjnej, jak i książkowej formie. Praca przed kamerami
pociąga jednak jak hazard, budzi w człowieku jakieś nieokreślone tęsknoty za teatrem, za prawdziwą
sztuką, której na co dzień brak. Poświęciłem ostatnie wakacje i napisałem pierwszy tom gawęd skła-
dających się na powyższy cykl.
Nie wiem, czy zastosowana forma literacka jest tu szczęśliwa, czy typ ilustracji najtrafniej
dobrany. Robiłem wszystko, by przenieść telewizyjne rozmowy na karty książki, nie zatracając przy
tym ich charakteru. Czy mi się to udało — ocenią Czytelnicy. Boję się tej oceny! Zadanie naprawdę
nie było łatwe. Przez cały czas pracy nie wiedziałem, czy piszę o rzeczach bardzo ciekawych, czy
bardzo nudnych. Czy robię to dobrze, czy źle. Pocieszam się jedynie, że jeśli zaatakują mnie literaci,
powiem zgodnie z prawda: na pisaniu się nie znam. Nikt niedv mnie teeo nie uczvł. Teśli natomiast
będą krytykowali mnie plastycy, wyjaśnię, że nie jestem ani malarzem, ani grafikiem. A architekci?
Ci i tak zawsze mnie krytykują — do tego zdążyłem się już przyzwyczaić.
Oddaję więc Czytelnikom pierwszą część wydawnictwa. Poświęcona jest ona naszemu kraj-
obrazowi, a właściwie pewnym tylko jego odmianom. Nie zawsze dostrzegamy te wartości, które ota-
czają nas, na które spoglądamy, które sumują się na obraz i nastrój środowiska, w jakim żyjemy. Wie-
dząc o tym, tę pierwszą część swego opracowania zatytułowałem: Piękno nie dostrzegane. Jeśli zyska
ona uznanie Czytelników, przedłożę następne części.

Hrubieszów-Romanów - Wakacje 1968.


Wspomnienia z płaskiego krajobrazu

Zbliżenie do otaczającej nas natury rozpoczniemy od poznania najbardziej


- zdawałoby się - nieskomplikowanego i ubogiego krajobrazu równin. Niebo
dotyka tu ziemi, tworzącej płaskie, monotonne kolisko horyzontu. Jest prześwie-
tlone i jasne, płyną po nim białe obłoki, a czasem ciemne chmury. Ich kształty
zmieniają się i tworzą olbrzymie, ruchome kompozycje o zaskakujących barwach
i efektach światłocieniowych. Ziemia jest ciemna, pocięta łanami pól i koleinami
dróg zwężających się i ginących w zamglonej dali. Czasem zjawi się pomiędzy
łąkami wąska struga rzeki, a nad nią pochylone wierzby. Na miedzach stoją sa-
motne grusze. W krajobrazie tym nie odnajdziemy ani gór, ani wypiętrzonych
starodawnych ruin. Mimo to jest on swoiście piękny, posiada osobliwy nastrój
spokoju i powagi.
Tylko jak szukać tego piękna po tych bezkresnych rozłogach?
Sądzę, że na to pytanie dał najpełniejszą, bo kolorową odpowiedź Józef
Chełmoński, malując swój słynny Zmierzch. Jest na nim przedstawiony płaski
krajobraz i bezchmurne niebo. I niczego więcej nie ma na tym obrazie. A właści-
wie jesi juz wszystko - gasnący azien, zapacn poi i skrzypienie wozu, który gdzieś
daleko wtopił się w mrok polnej drogi. Zjawia się nawet nadzieja pogodnej nocy,
o której mówi jasno świecący punkcik jutrzenki. Płaski krajobraz przemówił bar-
wą, przestrzennością i niepowtarzalną poezją.
Może więc warto przyjrzeć się mu dokładniej? Może posiada on jakąś
własną architekturę?
Trudno mówić o wszystkich odmianach równinnego pejzażu jednocześnie.
Wybierzemy więc pewien jego typ, choćby skrawek łąki porośnięty trawami i kę-
pami wiklinowych zarośli. Tylko pozornie niecelowe jest opisywanie krajobrazu,
w którym nic szczególnego się nie dzieje, a który poza kępami wiklin nie ma in-
nych atrakcyjnych elementów. A może nie mamy daru obserwacji? Jest przecież
jeszcze ścieżka biegnąca przez trawy, ziemia na niej popękała jak skóra na starych,
znoszonych butach. Gdzieś środku łąki rośnie kilka głowiastych wierzb, a nieco
dalej stoi samotnie stóg zeszłorocznego siana. To już naprawdę wszystko, bo nie
da się wyliczyć miliona różnorodnych traw sztywnych i wiotkich, wysmukłych
i niskich. A poza trawami już nic tu nie rośnie.
Trapi mnie zawsze pewna myśl, czy człowiek w obserwacji świata nie sięga
za szybko po mikroskop? Za jego pomocą chce on obedrzeć naturę z wszystkich
tajemnic. Jest to na pewno prawidłowe - człowiekowi udaje się to działanie nad-
zwyczajnie - ale powstaje paradoksalna sytuacja: niewidzialny gołym okiem świat
jest poznany i opisany lepiej niż ten oglądany na co dzień. Może to dobrze, a może
źle? Nie wiem. Z pewnością jednak, gdybyśmy nauczyli się bardziej dokładnie
patrzeć, można by nawet na naszej łące, bez żadnych przyrządów, zobaczyć jeszcze
wiele szczegółów. Istnieją one, chociaż nie narzucają się. Natura bowiem nie znosi
krzyku i gadatliwości, przemawia szeptem, formułując zdania zadziwiająco zwię-
złe. Ludzie, przyzwyczajeni do głośnej rozmowy, nie słyszą tego szeptu, a szkoda,
bo wie^e tracą.
Stoimy pośród nieokreślonej mnogości roślin. Nawet ścieżka zagubiła się
w plątaninie traw, ziół, mchów i chwastów. Polne koniki trenują swe dalekie skoki,
gdzieś nad wikliną smętnie kwili czajka. Podmuch ciepłego wiatru czesze trawy,
które stają się błękitne, bo odbijają kolor sierpniowego nieba. Gdyby tak wkupić
się w ten wciąż tajemniczy i nie poznany do końca świat. Gdyby zrozumieć mu-
zykę świerszczy, szelest traw, brzęczenie opasłych trzmieli! Niestety, jest to nie-
osiągalne. Mamy swoje miejsce w hierarchii istot żywych. Inne stworzenia możemy
zaledwie podziwiać lub... zabijać.
Horyzont nie jest jednak geometrycznie prostą linią. Tworzy go sina smuż-
ka lasu odległego o kilkanaście kilometrów. Las od pewnego miejsca przybliża
się nieco, staje się ciemniejszy. Tworzący go zarys jest tu bardziej zróżnicowany.
A oto obserwujemy następny stopień zbliżenia: tu już widoczne stają się kształty
poszczególnych drzew. Na skraju poręby oddzielają się od ciemnego pasma dwie
plamy. Właśnie tak rysują drzewa dzieci, dodając im kreski mające symbolizować
pnie. Z tej odległości inne drzewa zatracają swe cechy indywidualne - przypomi-
nają wojsko karne i posłuszne, ustawione w zwartym szeregu. Wyróżniają się tylko
dowódcy.
A jeszcze bliżej - przed drzewami - rosną krzewy tarniny i głogów. Gdy-
byśmy patrzyli na nie w maju, kiedy tarnina kwitnie, przypomniałyby nam roz-
winiętą wstęgę, która swą bielą oddzieliła las od podmokłych łąk. W sierpniu
krzewy są srebrzyście zielone. Na kolczastych gałęziach zjawiły się już cierpkie
jagody. Ale jakże mówić o pejzażu bez pokłonienia się panu wszelkiego życia —
Słońcu? Właśnie chmury ułożyły się w formę wielkiego okna, przez które słońce
oświetla zaledwie skrawek krajobrazu. Teraz głogi, tarniny, a nawet karłowate
wierzby zaczynają ociekać roztopionym srebrem; jednocześnie las staje się gra-
natowy, prawie czarny. Przy takim oświetleniu łatwiei można wniknąć w istotę
rowninnego pejzażu. Okazuje się, że jest on nieznacznie sfalowany, że mimo wszy-
stko to jakaś monumentalna rzeźba. Światło słoneczne wydobywa głębię po-
szczególnych planów, przełamując pozornie istniejącą monotonię. Kępy wikliny
tworzą nawarstwiające się strefy, jakby teatralne kulisy. W miarę, jak przybliżamy
się do nich, ujawniają coraz więcej szczegółów, nasycają-się treścią. Te najdalsze
są zaledwie plamkami szarej zieleni, bliższe - to już swoista architektura obłych
form, wyrastających z gładkiego podłoża. Czasem krzewy są zadziwiająco regu-
larne i przypominają kopuły kaplic i meczetów. Najbliższe szeleszczą już liśćmi,
rozbrzmiewają śpiewem ptaków i rechotem żab, które w ich gąszczu znalazły
bezpieczne schronienie przed długimi bocianimi dziobami. Natura stworzyła
nieskończoną mnogość form, ale jakby na dodatek swej hojności sprawiła, że każ-
dy kształt uwikłany jest w czas i przestrzeń, że nigdy nie zobaczymy go dwa razy
tak samo. «
Na niebie zjawił się tymczasem biały obłok przypominający sylwetę mia-
sta z Tysiąca i Jednej Nocy. Od ciemnego błękitu odbijają zarysy potężnych, na-
jeżonych krenelażem baszt, baniastych kopuł i smukłych minaretów. Wzgórze,
na którym wzniesiono te świetliste budowle, ma kolor perłowy. Jego zbocza po-
rastają gęste, niespotykane na ziemi drzewa. Jest nawet droga prowadząca do
bramy, w której pojawiła się plamka bladoniebieskiego koloru. Takiego, jaki wy-
czarować umiał w swych małych obrazkach nasz Stanisławski. Wspaniały obraz
tylko przez chwilę wzbogacał niebo. Później dziwny obłok wydłużył się i zmienił
w pasmo zwyczajnych chmur płynących nad lasem.
Ale oto stajemy w swTej wędrówce zadziwieni dostrzeżoną zmianą otocze-
nia. Kiedyś przed laty kopano tutaj torf. Dawne wyrobiska zdążyły zarosnąć trawą.
Na ich dnie gromadziła się wilgoć, a niekiedy, gdy dłużej padały deszcze, stała
żółta woda. Tutaj zjawiła się inna już roślinność: szarozielone trzciny, kępy ocze-
retów i wiotkiej, kędzierzawej trawy, przypominającej modnie ułożone płowe
loki we fryzurze eleganckiej damy. Jeśli kogoś pasjonują istniejące w przyrodzie
związki pomiędzy przyczyną i skutkiem, niech spojrzy na to „potorfowe" zagłę-
bienie terenu. Błyszczy w nim zwierciadło wody nie większe od podłogi jednej
izby. I to jest właśnie przyczyną. A skutek objawił się w odrębności gatunków,
których nikt tu nie siał, nikt nie sadził, a które mimo to istnieją, pełne zadziwia-
jących różnic.
Liście trzcin przypominają trójkątne sztylety. Podobieństwo jest niemal
dosłowne. Wystarczy nieopatrznie dotknąć zielonej klingi, by zranić rękę. Na
krawędzi każdego liścia osadzone są krzemienne drobiny, przypominające zębatą
piłę. Trzcinowe liście są więc groźne. Tylko w jakim celu mają to urządzenie,
ten niepotrzebny dodatek? Pytałem o to kilku botaników - dawali mi odpowiedzi
mętne i wykrętne. Doradzali, bym nie doszukiwał się ukrytych celów we wszy-
stkich dziełach przyrody. Uwierzyłem. Ale pewien pastuch spod Tyszowiec
wyjaśnił, że "krowy kiedy świerzbią ich języki i gardła, jedzą te ostre liście doznając
dziwnej ulgi". Na pewno o takie wytłumaczenie ostrych krawędzi trzcinowych
liści nie pokusił się jeszcze nikt. Trzciny stanowczo nie są zwyczajną rośliną.
Szumią i szeleszczą, kłaniają się dwornie, a później godzinami potrafią opowiadać
nieznane wodne i błotne ballady. Są również w stanie zmienić równinny krajobraz
na zupełnie inny. Oto na pierwszym planie stoi zbita ściana wysmukłych trzcino-
wych łodyg, zakończonych wiotkimi kitkami i ciężkimi maczugami. Ostre liście
łączą się i plączą. Jedne schną, a inne zadziwiają chłodną zielenią. Pomiędzy tym
lasem wiotkich a mocnych łodyg czai się zielony mrok i tajemnicza głębia. Trzciny
przysłoniły łąki i las, przerwały poziomą linię horyzontu. W tym ujęciu stały się
jakąś dominantą krajobrazu. I jak tu teraz mówić o kompozycyjnych szablonach?
Świat ma różnorodne oblicza, a jest ich tyle, ile par oczu obserwuje go i podziwia.
I na pewno - gdyby zorganizować plebiscyt dla grupy złożonej z pięćdziesięciu
lub stu ludzi - znajdą si€ pomiędzy nimi tacy, którzy będą zachwycali się morzem
lub górami, ale trafi się również kilku, dla których właśnie ten płaski krajobraz
będzie ideałem. Muszę przyznać, że i ja będę pomiędzy nimi.
Mówiliśmy przed chwilą o kępach i pasmach wiklinowych zarośli; czy
można czegoś jeszcze dopatrzeć się w tych poziomych „przegrodach krajobrazu"?
Owszem, tak! Pierwsze krzewy widoczne są najdokładniej, inne zakrywa srebrna
mgiełka, która zmienia koloryt liści, zacierając ich kontury. Zaobserwowane zja-
wisko polega na tym, że otaczająca nas atmosfera w pewnym sensie przegradza
i dzieli elementy krajobrazu od siebie. Tylko pozornie powietrze nie wpływa na
jakość odbieranych w r a ż e ń wzrokowych; właściwie porządkuje je i pomaga w okreś-
leniu głębi obrazu i wzajemnycn odległości pomiędzy przedmiotami, istnieje
nawet w malarstwie odrębna dziedzina wiedzy, zajmująca się szczegółowo poru-
szaną problematyką; nazywa się ona „perspektywą powietrzną".
Zdarzają się niekiedy stany pogody, kiedy powietrze traci swą normalną
przezroczystość. Czaseifl wiatr niesie olbrzymie tumany kurzu, spoza których
świat wydaje się gorący i upiorny. Bywa, że nad polami staje mgła, a niekiedy
snują się sine dymy pastuszych ognisk. Przypomnijmy sobie jesienne przed-
południe. W naturze panuje cisza. Bociany dawno już odleciały. Nad kolczastymi
badylami ostu falują pasemka „babiego lata". Trzciny nad torfowiskiem mają
teraz kolor rudy. Wikliny pociemniały. Na wierzbach pozostało niewiele złotych
liści. Smutno. Blado świecące słońce szybko kryje się za horyzontem. Zapada je-
sienny, chłodny mrok. I właśnie wtedy możemy być świadkami cudownego zja-
wiska przyrody. Ponad łąkami zjawiają się srebrzyste opary, układają się w długie
pasma, tworząc bajeczne pomosty i tarasy. Mgła zasnuwa świat cienką, srebrną
przędzą, która stopniowo gęstnieje, oblepia wiklinowe zarośla, krzewy tarniny.
Później wkracza do lasu, zdobywa nieboskłon. I nagle świat staje się inny od wi-
Hzianefro na co HzieiS Ze srebrzvstei bieli wvłaniaia sie zatarte ks7tfałtv stogu,
wierzb i krzewów, ale tylko tych najbliższych. Tuż za nimi ledwie majaczą jakieś
formy, trudne do pojęcia i rozeznania. Przestały mieć znaczenie drogi i ścieżki.
Przy nogach ścieli się mokra trawa. Niebo i ziemia zawarły przymierze skierowane
przeciwko człowiekowi. Ludzie nienawidzą mgły. Radio przestrzega przed nią
kierowców. Podczas mgły nawet furmani nie odważą się zaprzęgać koni, bo o nie-
szczęście nietrudno, gdy dalej dyszla nie widać. Byli jednak i tacy, którzy z utę-
sknieniem czekali na pojawienie się mgły. Opowiadał mi jeden z bliskich przyja-
ciół Fałata, że mistrz przyjeżdżał do niego jesienią, chcąc „zapolować na krajobraz".
Prosił, by budzono go rano, ale tylko wtedy, gdy będzie mgła. Dziwiło to wszy-
stkich. Świat jakby w mleku skąpany, a ten ubiera się z wielkim pośpiechem, że to
niby mgła zrzednie lub ucieknie. Okrywa się grubym kaftanem, bierze farby pod
pachę i idzie w pole, w tę biel wilgotną. Z tych rannych wypraw wracał zazwyczaj
wściekły, nie przynosząc żadnego obrazka. Dopiero później odnajdywano po-
między skibami zoranej ziemi zmięty i wyrzucony papier, na którym rozlewały
się jakieś błękitne i zielone plamy. Był to dowód porażki wielkiego artysty.
Mgła bowiem, pomimo że zasłania świat, ma swoją głębię i swoje kolory-
styczne, trudne do podpatrzenia tajemnice. Mgły jesienne trwają długo i są smut-
ne; mgły letnie bywają kolorowe, wibrujące wieloma barwami. Po kilku godzi-
nach ten wyjątkowy stan natury ginie i znów widzimy rozległy, pełen błękitnych
dali krajobraz.
Naszą wyprawę należałoby właściwie kończyć. Oddaliliśmy się znacznie
od polnej drogi, od ścieżek. Dywan traw wchłonął nas, parawany wiklinowych
zarośli odgrodziły od świata. Jest coś urzekającego w samotnym zbrataniu czło-
wieka z otaczającą go naturą. Może to wskutek dotlenienia organizmu, a może
wewnętrznego uspokojenia nawiedzają nas wtedy takie bezinteresowne, ciekawe
myśli: jak też wyglądał ten krajobraz przed stu laty? Odpowiedź może być dość
ścisła.
W sąsiedniej wiosce żyje jeszcze i siaduje przed kuźnią otoczony dziećmi
dziewięćdziesięciosześcioletni kowal o dziwnie jasnym umyśle. Powiada on, że
od jego młodości nic się na łąkach nie zmieniło. Tylko wtedy więcej było bocianów.
A gdyby tak cofnąć się o pięćset lat wstecz? Wówczas też rosły tu trawy, wikliny
i wierzby. Może jedynie wody rzeki bardziej wylewały wiosną i może więcej bo-
rów czerniło się na horyzoncie. Jeśli tak, to nasza łąka jest jednocześnie zabyt-
kiem, rezerwatem pierwotnego oblicza ziemi. Zastanawiamy się nad tym: czyżby
współczesny człowiek niczego tu - jak dotąd - nie zmienił, nie dodał? Te obszary
nie są przecie bezpańskimi nieużytkami. Dwa razy do roku zmieniają one swój
charakter. Dzieje się to wówczas, kiedy zjawią się tu kosiarze. Gdy przejdą, bujne
trawy położą się pokotem, a nad łąkami zawiśnie upojna woń siana - synteza za-
pachu wszystkich kwiatów i ziół. Wnet też łąki pokryją się równo ustawionymi
kopicami, które, jak bogate guzy przy zielonym kontuszu, będą lśniły w słońcu
blaskiem starego złota. Dwa razy do roku odbywa się koszenie trawy, czyli sia-
nokosy, ale wiejscy ludzie nie lubią takich mało precyzyjnych określeń. Według
nich sianokosami można nazwać te pierwsze - czerwcowe; później bowiem ścina
się „potraw" albo „hotawę". Siano z drugiego pokosu jest mniej wartościowe,
bardzo często składane bywa na podmokłych łąkach i dopiero zimą zwożone zostaje
do zagród. Ale trzeba je nawet na łące odpowiednio zabezpieczyć i przechować.
W tym celu należy wybudować zmyślne pomosty wzniesione nad podmokłym
terenem. W środku każdego musi znaleźć się „król" — wysoka pionowa żerdź
wkopana w ziemię, która podtrzymywać będzie gmach z wysuszonej trawy. Stogi
siana inne są od słomianych, przypominają średniowieczne hełmy albo kopuły
mauretańskich świątyń. Niekiedy pokryta nimi łąka przywodzi na myśl stary
sztych, na którym wyobrażono namioty wojska przygotowanego do oblężenia
wielkiej twierdzy.
Trudno wprost uwierzyć, że te okrągłe, smukłe lub przysadziste gmachy
wzniesiono z wiotkich traw, które tak niedawno pieszczone były podmuchami
letniego wiatru. Bardzo piękne są te zielone stogi i bardzo zespolone z równinnym
pejzażem.
A może jednak nasz plaski krajobraz ma Jakiś powab?
Postanawiamy w przyszłym roku jeszcze raz przyjechać tu i bodaj przez
kilka dni kluczyć samotnie pomiędzy wiklinami. To jest postanowienie mocne.
Ale następnego roku na łąkach nie odnajdziemy już ani wierzb, ani wiklin, ani
trzcin opowiadających błotne ballady. Równinne rozłogi przecięto głębokimi ro-
wami. Dawne torfowiska zasypano, pozostała zaorana, ledwie zieleniejąca płasz-
czyzna. Gdy ujrzycie to, poczujecie żal, jakby za kimś bliskim. Wtedy zapytacie:
czy to było konieczne? Jaka ma być odpowiedź? Niektóre równania w matematyce
dają dwa prawidłowe, chociaż różne rozwiązania. Zapewne w tym wypadku rzecz
wygląda podobnie. Może takie tłumaczenie jest najrozsądniejsze.
A gdyby tak spytać wiejskiego człowieka? Jeśli ja tak bardzo żałuję poro-
śniętej wiklinami łąki, to jakże boleśnie on musiał odczuć jej brak? Spotykam oto
starszego już mężczyznę i czując w nim sojusznika, zaczynam rozmowę:
- Szkoda naszej łąki, wiklin i wierzb, szkoda.
A on patrzy na mnie zdziwiony, a później mówi:
- Panie szanowny, przecie pan mądrze wygląda, nie wolno takich rzeczy
mówić. Prawdziwa łąka zjawi się tu dopiero w przyszłym roku. Dobrze, że w końcu
zmeliorowali te nieużytki. Kwaśne to było i mało wydajne, a co się trzeba było
w tym błocie ubabrać, na własnych plecach trawy nanosić.
Przerywam mu:
- Nieprawda! Te tereny były bardzo piękne!
Chłop macha ręką i odwracając się odchodzi. Dopiero po chwili zatrzy-
muje się i mówi:
- Ale mięso to wy tam w mieście lubicie.
Cóż mogłem odpowiedzieć. Są w przyrodzie dziwne zależności i łań-
cuchowe powiązania. Łąka jest jednym z ogniw planowej gospodarki. Jeśli tak,
to równanie, o którym mówiłem, ma tylko jedno prawidłowe rozwiązanie.
Słomiana opowieść

Krajobraz, o którym chciałem opowiedzieć, łączy się ściśle z człowiekiem


i jego gospodarką. Na pewno istnieje on już wiele tysięcy lat i może nawet - tak jak
dziś nas - zachwycał kiedyś innych ludzi.
Bo krajobraz, tak jak cała ludzkość, ma swoją historię. Są w niej odrębne
rozdziały, a niekiedy nawet zjawiają się ważne fakty, które w zdumiewający spo-
sób wpływają na jego kształtowanie się. Gdyby ktoś chciał napisać dzieło "Historia
krajobrazu", musiałby rozpocząć swą pracę od przedstawienia natury takiej, jaką
była, gdy ludzie nie ujawnili jeszcze mocy swego działania. Krajobraz tego czasu
można by nazwać pierwotnym.
Istniały wówczas wielkie obszary leśne, rozciągały się bezkresne rozłogi
stepowe. Rzeki rozlewały swe wody w bagna i niedostępne mokradła. Nie było
jeszcze ani wsi, ani miast. Nie było dróg, łączących je ze sobą, ani nawet ornych
pól. Do pewnych zjawisk i obrazów świata jesteśmy tak przyzwyczajeni, że trudno
nam uwierzyć, że był czas, kiedy nie istniały. A jednak z całą pewnością kiedyś,
przed milionami lat, na ziemi nie rosły krzewy, drzewa i trawy. Dopiero później
zjawiły ć>ię i lasy pizcpa&uic, i loMiAiy-uziwauia, i zwierzęta potworne, jaKDy
mniej udane studia natury. Człowiek wyszedł z leśnych mroków późno, świat
był już wtedy stary, ale gdy tylko ten owłosiony stwór stanął na dwu nogach,
gdy zawarł przymierze z ogniem, wnet rozpoczęła się nowa era bezkompromisowej
walki z tajemnicami przyrody.
Może kiedyś, któregoś nieznanego dnia, genialnego dnia, gdy człowiek
był głodny, zwrócił uwagę na trawę, która zakończona ciężkim kłosem chwiała
się na wietrze. Było wtedy upalne lato, na wygrzanej ziemi leżało rozsypane na-
sienie nieznanej rośliny. Zerwał je swymi niezgrabnymi palcami i zjadłszy, poczuł
dziwne uczucie sytości. Kto wie, może właśnie tak wyglądał dzień zbratania się
ludzkości z chlebem.
Od tego czasu ogień coraz częściej niszczył lasy, popieliska karczowano,
zamieniając je na zbożowe goletka. Bez chleba ludzie nie potrafili już żyć.
Wybaczcie te dziwaczne refleksje, ale gdy widzi się szachownicę pól i usta-
wione na niej tysiące, miliony półkopków i stert, człowieka mogą ogarnąć różne
myśli.
Są żniwa, w tym czasie krajobraz przypomina wielkie pole bitwy i to w uję-
ciu dawnego mistrza, który chciał na jednym obrazie pokazać wszystkich żołnierzy.
Na polach stoją w zwartym szyku kolumny i szeregi słomianego wojska. Przypo-
minają pułki gotowe do walki. Inne oddziały rozrzucone są po niwach i zagonach,
stoją bez ruchu, jakby oczekując komendy pozwalającej na atakowanie wroga.
W tej armii są i zabici - to zżęte snopy, leżące pokotem na wielohektarowych prze-
strzeniach. Jak okiem sięgnąć, ściąga wciąż nowe wojsko. Na każdym skrawku
ziemi mrowią się snopy ustawione w szeregach, falangach, tatarskich półksięży-
cach. Wielotysięczna armia kroczy ku zwycięstwu.
Niedoskonałe są batalistyczne porównania, zwłaszcza wówczas, gdy nie
ma potrzeby ich stosowania. W tym jednak wypadku jesteśmy bliscy prawdy.
Na tych rozległych polach prowadzona była walka z głodem, a każdy kłos brze-
mienny ziarnem jest świadectwem zwycięstwa człowieka. Ileż potrzeba ziaren,
kłosów, snopów, by uzyskać jeden kilogram mąki? Ile trzeba tych kilogramów,
by w ciągu jednego dnia wyżywić bodaj tvlko mieszkańców Warszawy, a prze-
cież w Polsce jest tyle miast, miasteczek i wsi. Każdego dnia na wiosnę i w jesieni,
w zimie i teraz w lecie ludzie będą spożywali chleb, który wydała ziemia w zamian
za ofiarną ludzką pracę.
Opisywany krajobraz łączy zatem piękno z wielką celowością. Można po-
wiedzieć, że jego wyraz plastyczny odzwierciedla ludzką zapobiegliwość i troskę
o stworzenie warunków życia. Świadomość tego przyczynia się do stworzenia
owego specyficznego i niepowtarzalnego pejzażu, w którym złoty kolor miesza
się z zapachem zboża. '
Każdy obiekt architektoniczny składa się z konkretnych elementów, zbu-
dowany jest z określonego materiału. Podobnie jest z krajobrazem. W naszym
żniwnym pejzażu dominują wąsate kłosy i słoma.
Chciałbym właśnie zająć się tym tworzywem. Jak zobaczymy, jest ono ma-
lownicze, ciekawe i w naszych warunkach wciąż jeszcze dość ważne.
Jest zatem lipiec, falujące łany zboża dojrzały. Na polach uwijają się lu-
dzie, konie i wielkie maszvnv. Słońce nrażv. a o1br7vmie. rozległe łany zbóż falują
jak morze. Ale wnet rozpoczynają swe dzieło kosy i sierpy. Skrzydła żniwiarek
zachłannymi ruchami zagarniają zboże, a wielkie maszyny, przypominające śred-
niowieczne beluardy, żarłocznie wchłaniają w swe zębate trzewia kłosy i słomę.
W polu pracują mężczyźni i kobiety. Są tu od rana do późnej nocy. Ileż
teraz na tych rozległych niwach życia i odgłosów, dźwięków i nawoływań. Praca
żniwiarzy ma w sobie rytm i kto jej nie obserwował, nie potrafi jej pojąć. Obszary
pól są niezmierzone, a zasięg ludzkich rąk uzbrojonych w sierp lub kosę bardzo
mały, zadziwiająco mały.
Kiedyś, gdy maszyn jeszcze nie było, należało wypracować metodę oszczę-
dzania własnych sił, by starczyło ich na długo.
Każdy ruch coś znaczył i do czegoś prowadził. Każde przechylenie ciała
było przemyślane. Jedna czynność wypływała z drugiej. Syn uczył się tego od
ojca, ojciec od dziada. Ta praca była melodią i całą muzyką.
Godzinami, popełniając grzech lenistwa, mogłem patrzeć na nieomylne
ruchy żniwiarz}'. "Ryłem pomiędzy nimi jak twór z innej planety, który pełen
podziwu obliczał: ile należy uczynić ruchów sierpem, by narodziła się wiązka
zboża? Ile potrzeba źdźbeł słomy, by wcześniej powstało powrósło? Ile czasu
trwa uformowanie jednego dorodnego snopka? I dalej: ile należy wykonać kro-
ków, by tę czynność powtórzyć, by snop drugi i dziesiąty liczył tyle samo kłosów, %.
co pierwszy. A potem: ile trzeba związać snopów, by rozprostować umęczone plecy.
Słońce wznosiło się coraz wyżej, pot zalewał oczy żniwiarzy, ostre ścier-
nisko raniło ich bose, chociaż stwardniałe stopy.
Tak wyglądał czas żniw i wyczerpująca praca żniwiarzy. Ktoś może po-
wiedzieć: to było dawniej, dziś człowiek mniej pracuje - wyręczają go maszyny.
Nie o to jednak chodzi. Można i dziś zobaczyć chłopów pracujących kosami i ko-
biety żnące zboże sierpem. Niby nie ma zmian, a jednak są i to wielkie. Świat
przestał być wielkim koncentracyjnym obozem, w którym pracowali ludzie po-
ganiani batem. Ci żniwiarze, o których pisałem, koszą teraz własne zboże i wiążą
własne snopy.
A jak było kiedyś, niech opowie poeta polskiego renesansu, Szymon Szy-
monowicz, który jedną ze swych boskich sielanek poświęcił żeńcom. Rozmawiają
ze sobą dwie pracujące w polu wiejskie dziewczyny Oluchna i Pietrucha.
Oluchna : Już południe przychodzi, a my jeszcze żniemy,
Czy tego chce urzędnik, że tu pomdlejemy ?
Głodnemu jako żywo, syty nie wygodzi,
On nad nami z maczugą pokrzykując chodzi,
A nie wie jako ciężko z sierpem po zagonie
Ciągnąc się. Oraczowi insza, insza wronie;
Chociaj i oracz chodzi za pługiem i wrona,
Insza sierp w ręce, insza maczuga toczona.
Pietrucha : Nie gadaj głosem, aby nie usłyszał tego
A bo nie widzisz bicza za pasem u niego ?
Prędko nas nim namaca; zły frymark - za słowa
Bicz na grzbiecie, a jam nań nie barzo gotowa.
Lepiej złego nie drażnić; ja go abo chwalę,
Abo mu pochłebuję i tak grzbiet mam w cale.
I teraz mu zaśpiewam, acz mi nie wesoło
Niesmaczno idą pieśni, gdy się poci czoło.
Jeśli taka scena znalazła się w wierszu, to na pewno bicie i poganianie
ludzi, przywiązanych do ziemi i uważanych tylko za siłę roboczą, było w tych
czasach powszechne.
Od czasów Szymonowicza nastąpiły więc doniosłe zmiany. Wprawdzie
słońce praży tak jak dawniej, ale ekonomi z biczami zginęli bezpowrotnie. Chłopi
pracują na własnej ziemi i dla siebie.
Powróćmy jednak do krajobrazu. Zżęte zboże jest zbyt cenne, by nawet
teraz, przed zwiezieniem go do stodół i brogów, mogło tak bezładnie leżeć na
ściernisku. W nocy może spaść deszcz lub zjawić się wichura. Trzeba więc powią-
zane snopy zabezpieczyć, trzeba umożliwić złotym kłosom, by dalej dojrzewały
już po oddzieleniu ich od korzeni. Trzeba ochronić je przed szkodnikami, tymi
żyjącymi w ziemi i tymi uskrzydlonymi. A poza tym należy zobaczyć, jaki też plon
dała ziemia-matka, czym odwdzięczyła się za wielomiesięczne starania. Rolnicy
poznają to po liczbie snopów zżętych na każdym zagonie, ułatwiają więc sobie
liczenie. Z pojedynczych snopów układają wspaniałe struktury. Czasem zwą je
półkopkami, czasem mendlami, w zależności od liczby ustawionych snopów.
W niektórych dzielnicach Polski system sześćdziesiętny zastąpiono dziesiętnym.
• Tam na polach zjawiają się tylko dziesiątki i dwudziestki, z nich urastają już nie
kopy, a setki i tysiące.
* Te snopkowe budowle mają też swoje inne nazwy, które wywodzą się
zapewne od jakiegoś podobieństwa do ludzi. Czasem żniwiarze zwą je „babami",
czasem „lalkami".
Pewien stary rolnik spod Łowicza, z którym rozmawiałem o żniwach,
opowiadał mi, że kiedyś za dawnych czasów, gdy żył jeszcze jego dziadek, półkopki
nazywano „magdami". Nazwa ta jednak wyszła z użycia, bo gniewało to kobiety;
w tym czasie imię Magdalena było w wielkiej modzie.
Złote kopice misternie ułożone ze snopków mogą być różne. Na pewno
posiadają jakiś własny styl, a styl ten - jak każdy - wypływa z konstrukcji.
Ustawione pionowo obok siebie snopy tworzą charakterystyczne stożki o wypuk-
łych ścianach. Jeśli pogoda jest niepewna, a zboże przez kilka dni ma pozostać
na polu. sa one nakrvwane ie<invm ^nonem odwróconym kłosami do dołu. Ten
snopek pełni rolę dachu i sprawia, że zbożowe budowle zyskują charakterystyczną
sylwetę. Czasem, gdy jest wiatr i srebrzą się zgięte wierzchołki topól, kopice, a wła-
ściwie ich słomiane daszki pochylają się i wtedy łudząco przypominają klęczących,
rozmodlonych mnichów albo służalczych dworaków, zgiętych w pokornym, ni-
skim ukłonie.
W innym stylu są kopice układane na tozyż, z zachowaniem wszelkich
prawideł wiązania snopa ze snopem. Od zewnątrz widoczne są tylko równo przy-
cięte źdźbła słomy, kłosy natomiast znajdują się wewnątrz tego układu. Gdy całość
przykryje dach wieńczący tę krzyżową strukturę, utworzony również ze snopka, -
wtedy narodzi się kształt taki swojski i polski, że człowiek odczuwa żal i pyta sa-
mego siebie: dlaczego te słomiane budowle tylko przez kilka dni wzbogacają nasze
pola i dlaczego trzeba czekać aż cały rok, by znów pojawiły się i znów znikły?
Kiedyś, gdy będziecie pośród żniwnych łanów, zwróćcie, proszę, uwagę
na koloryt pejzażu: gorący, płomienny i złoty. Zboże oczekujące żniwiarzy ma
kolor trudny do określenia, można porównać je do starego złota, które błyśnie
czasem w zakurzonym, starym ołtarzu, ujawniając czerwony podkład, na którym
zostało położone. Ścierniska są też złote, ale już inaczej. Mienią się i wibrują
błękitami nieuchwytnych cieni i refleksów nieba, które w czasie żniw jest rozgrza-
ne, niekiedy herbaciane, jakby zestrojone z kolorytem ziemi. Snopy i półkopki
błyszczą złotem polerowanym, a niekiedy przypominają jasne włosy dziewczyny
rozdzielone na cienkie pasma lub otaczające głowę błyszczącą aureolą. A kto chciał-
by przeżyć wrażenie niecodzienne i niezatarte, niech koniecznie zjawi się na polach
żniwnych wtedy, gdy zachodzące słońce zakryją pasma chmur. Niebo najpierw
poszarzeje, a później stanie się ciemne, granatowe. Może zdarzyć się, że zagrzmi
wówczas, że mocny podmuch gorącego wiatru pochyli półkopki i rozrzuci snopy.
Może nawet spadnie kilka wielkich kropli deszczu, ale później gdzieś przez otwór
pomiędzy chmurami błyśnie słońce i wtedy... zobaczycie krajobraz zaczarowany.
Na tle nieba, podobnego do ciemnej aksamitnej draperii, zjawią się rozsypa-
ne na złotogłowiu klejnoty, ociekające płynnym złotem i srebrem. Błysną rubiny
i zaiskrzą się brylanty. A może to właśnie tak wyglądały biblijne widzenia? Oczy,
nie przyzwyczajone do nadmiernego blasku, domagają się wypoczynku, powieki
opadają. Za chwilę wszystko szarzeje i gaśnie. W mózgu pozostaje jedynie nie-
zapomniane wrażenie, którego nie sposób oddać ani farbą, ani słowem.
Nudne stałoby się wyliczanie dalszych odmian zbożowych półkopków,
jest ich jeszcze dużo. Czasem żniwiarze układają snopy skośnie i wtedy przypomi-
nają one monstrualnie wielki kłos. Tak dzieje się na polach żyznych, a na gruntach

/ /
lichych można zobaczyć wspierające się o siebie zaledwie trzy chude snopki,
tworzące małe kopczyki. A bywa i tam niekiedy rok urodzaju, gdy snopy są tak
pełne, że przypominają pękate wsiowe bukiety. Wtedy i półkopki są opasłe i dumne.
Zawsze interesowało mnie, jakie względy decydują o tym, który typ ukła-
dania snopów zastosują żniwiarze. Chciałem dociec, czy wiąże się to z rodzajem
zboża, czy z jakimiś nieznanymi bliżej powodami? Należało zapytać o to tych,
którzy snopy układają - ludzi w słomianych kapeluszach, o ogorzałych twarzach
i wielkich, spracowanych dłoniach. Dowiedziałem się, że z owsa nie układa się
dużych kopie, bo i słoma nie zawsze do tego sposobna i potrzeby nie ma, a pszenicę
ustawiać można dziesiątkami, mendlami albo półkopkami, jak kto woli. Od wyli-
czenia to zależy i od zwyczaju.
- A dlaczego - pytałem - ułożyliście tamte snopy inaczej, a te inaczej,
chociaż zboże w obydwu wypadkach jest to samo?
Rolnik spojrzał z wyrzutem.
- A pan to we wszystkim taki ciekawy? Przecież nudne byłyby pola, gdyby
jednakowo wszystkie snopy ustawić, a tak, spójrz pan tylko, ile tu piękna... Tamte
półkopki pod lasem są jak toczone i polewane dzbanki, a te przy drodze przypomi-
nają dzwony.

V ? ' ^W -

c /
W oczach żniwiarza zjawił się wyraz, który określić można jakimś zachwy-
tem. Więc nawet i te nieuchwytne i niewymierne sprawy decydują o charakterze
żniwnego krajobrazu? Z tego widać, że tak.
Poszczególne kłosy i wiotkie źdźbła słomy wiązane w snopy i układane
w kopice są więc tworzywem całego krajobrazu zamkniętego rozległym horyzontem.
Pola stanowią teraz jakby barwne tło dla nich.
A później skrzypiące furmanki wiozą snopy do Stodół. Jedzie czasem taki
wóz obładowany zbożem, ciągną go małe, spracowane koniki. Wysoko na snopach
siedzi woźnica. Droga jest wąska, pochyła, po bokach wyboista. Z tyłu zjawia się
samochód. Jedzie szybko i trąbi, jak by nie potrafił zwolnić i ostrożnie wyprze-
dzić. Wóz kołysze się, snopy zaczepiają o gałęzie przydrożnych drzew. Umęczone
konie skręcają, by ustąpić miejsca nowoczesnej technice.
Kiedyś widziałem, jak szykowny samochód, w którym jechał jakiś elegant
ze swą dziewczyną, zatrzymał się tuż za furmanką. Miejski człowiek rzucił wtedy
do wiejskiego człowieka:
- Ej, ty chamie, jak jedziesz, czyś głuchy?
Wiejski człowiek był zmęczony i nawet nie dosłyszał obelgi. A może prze-
raziły go błyszczące, chromowane ozdoby samochodu? Nie wiem. Wiem tylko,
że ogarnęło mnie wówczas uczucie smutku i wstydu.
Te pękate wozy wyładowane zbożem zatrzymują się niekiedy w szczerym
polu, w miejscach wyniosłych i suchych. Czasem stają tuż przy zabudowaniach,
nie wjeżdżając jednak do stodół. Ludzie rozładowują je i budują ze snopków zbo-
żowe sterty. To już są monumentalne gmachy naszych pól. Bywają okrągłe,
„w cyrkiel stawiane", trafiają się owalne i prostokątne. Jedne z nich przypominają
baniaste hełmy dawnych rycerzy, a inne - biskupie infuły. Kształty te podykto-
wane zostały celowością, chęcią jak największej ochrony przed wilgocią, a nawet
przed słońcem pełnych jeszcze, zaledwie „otrzęsionych" kłosów.
Słomiane kształty i sylwety stert są nierozerwalnie związane z naszym
jesiennym pejzażem.
Zachwycali się nimi Chełmoński i Fałat. Malowali je ze zrozumieniem ich
monumentalnych form.
Czasem pola są już zaorane. Blade, jesienne słońce oświetla smutny, ocze-
kujący zimny świat. Wtedy przy stertach zajwiają się ludzie i rozpoczyna się
młocka. Czynność niemal rytualna, wymagająca dużej wiedzy i wprawy. Dawniej
młócono zboże cepami, później zaczęto używać maszyn. Ziarno zsypywano do
worków i sąsieków. Część jego miała wyżywić ludzi, część przeznaczano na na-
sienie, „by uzyskać plon stokrotny".
Świat jednak zmienia się nieprawdopodobnie. Kiedyś zapytałem starego
wieśniaka z okolic Tarnowa, jak też za jego młodości, przed siedemdziesięciu laty,
wyglądała młocka? Odpowiedział tak:
- Młóciliśmy najczęściej wtedy, gdy pola stały już puste i innej roboty nie
było, pod koniec listopada albo w grudniu. Szło się od jednej wsi do drugiej, od
chaty do chaty. Chcąc coś zarobić,należało głośno krzyczeć; „do młocki, do młocki"
- wtedy zwracał człowiek na siebie uwagę. Z domu wychodziliśmy o czwartej rano,
kiedy była jeszcze noc. Każdy niósł na plecach swój cep zawinięty w konopny
worek. Ten cep wyglądał trochę jak karabin w pokrowcu; po tym poznawano
młocków. Naimowano nas na dniówkę, a bywało czasem, że godziliśmy się za
pracę „od sterty do trzeciej próby kłosa".
Przerwałem mu:
- A cóż to znaczy ta trzecia próba kłosa ?
Stary uśmiechnął się i odpowiedział:
- A to - mój panie, był taki sposób na młocków. Nasza zapłata brała
w łeb, gdy właściciel w dowolnie wybranym kłosie znalazł więcej niż jedno ziarno.
Właśnie to nazywało się próbą kłosa. Niekiedy godziliśmy się aż na trzy takie
próby.
- Dziwne zwyczaje! A powiedzcie, ile zarabialiście?
Chłopina machnął ręką.
- Przynosiliśmy do domu trochę ziarna w worku i to wszystko. Czasem
braliśmy słomę. Zły był wtedy los tych, którzy nie posiadali własnej ziemi.
Ale zbiory nie ograniczały się tylko do ziarna. W gospodarstwie nie należało
trwonić niczego, ani słomy, ani nawet plewy. Wszystko było potrzebne i przydatne,
jak się to mawiało - „do hodowli i budowli". Szczególnie wymłócone cepami
snopki stawały się cennym materiałem budowlanym o znakomitym wprost zna-
czeniu w naszej wiejskiej architekturze. Ale to będzie tematem następnej gawędy
- o strzechach.
I jeszcze jedno. Zbliża się czas, gdy na polach nie będzie już zbożowych
półkopków. Są kraje, w których od lat ich nie ma. Spytacie dlaczego?
Odpowiedź należy osłodzić wierszem. Wszyscy wiedzą, że:
„Trzeba z żywymi naprzód iść
Po życie sięgać nowe..."
Dziś sierp i kosa coraz rzadziej są w użyciu. Starą żniwiarkę wnet będziemy
oglądać w muzeach rolnictwa. Nowoczesne maszyny ścinają zboże, młócą je i zsy-
pują do podstawionych worków, prasując jednocześnie słomę w regularne sześciany.
Pojęcia: snopek, powrósło, półkopki staną się wnet wielkim archaizmem. To, co
w człowieku nazywa się mózgiem, aprobuje ten stan rzeczy. Ale to, co leży w sferze
uczucia, nieśmiało protestuje. Jakże będzie wówczas wyglądał nasz krajobraz
żniwny? Czy to w ogóle możliwe, by znikły z naszych pól misterne, pełne charakte-
ru budowle układane ze snopów? Przecież świat zubożeje o niepowtarzalne kształty,
czasem tak wielkie i wspaniałe, że można by je nazwać słomianymi katedrami.
Strzechy, czyli słomianej opowieści część druga

Wymłócony cepem snopek niekiedy zadziwiająco awansował. Garść słomy


dziś wprawdzie jest, ale jutro może być w piec wrzucona; gdy jednak słomę tę
użyto do poszycia dachu - bywało, że i pięćdziesiąt lat na tym dachu przetrwała.
Słomiane dachy to nie był głupi wynalazek, zwłaszcza wówczas, gdy o ogniotrwałe
materiały nie było łatwo.
Dziś strzecha jest symbolem zacofania; był czas, gdy uważano ją za przy-
kład postępu, ale jak to było z tą strzechą naprawdę?
Najmniejsze słomiane dachy wykonywano z jednego zaledwie snopka
żytniej słomy. Przykrywały one ule drążone w świerkowych pniach. Niewiele już
zachowało się takich pszczelich domów, a szkoda, bo wyglądały wspaniale. Trzeba
wyobrazić sobie owocowy sad, w którym rosną stare, pokrzywione jabłonie. Pod
nimi tańczą na murawie ciemnozielone cienie liści i gałęzi. Panuje tu przesycony
chłodem mrok. Pomiędzy drzewami stoją dumne i wyniosłe pnie, brzęczące pszcze-
lim rozgwarem. Każdy przykryty jest słomianym daszkiem. Pnie pomazano żółtą
gliną i może dlatego przypominają one barokowe, pękate kolumny, zagruntowane
^cłfKJ pod Hfftcenfe Patrzy na nie czlowick i wzujw, ic p^zczde domy mają jakiem
potężne korzenie, które tkwią nie tylko w ogrodowej ziemi, lecz równie głęboko
w słowiańszczyźnie. Słomiana strzecha chroni ten dziwny ul przed deszczem
i śniegiem. Snopek jest specjalnie mocno związany powrósłami. Na jego szczycie
powstała nawet foremna głowa, zwana niekiedy „lalką". To zwieńczenie często
mazano gliną, a nawet przykrywano polewanym garnkiem. Wtedy zwykły ul upo-
dabniał się do kapliczki.
Wspaniałą pasiekę, utworzoną z takich właśnie uli, odnalazłem przed paroma
laty pod Tarnobrzegiem. Słomiane daszki uli były tu swoiście uformowane. Na
szczycie każdego znajdowała się kształtna głowa, która powstała w ten sposób,
że w słomę wstawiono dwa drewniane osmolone kołki tworzące oczy. Pod nimi
zjawiły się rozwarte usta jako przecięcie kilkunastu źdźbeł słomy. Dziwnie wy-
glądały te strzępiaste i głowiaste dachy. Stary^właściciel pasieki wyjaśnił, że są to
„pszczele farmazony", które bronią ul od wszelkich złych przypadków, mrozów
i „pszczołojadów".
Inne nieco dachy zjawiają się na ulach wykonanych z pni leżących. Są to
zapewne nieco późniejsze ule, nazywane kłodami. Te nawiązują już swą formą
do siedzib ludzkich i może właśnie dlatego mają daszki żywo przypominające
strzechy na chatach i stodołach.
Leżąca kłoda pszczela miała zawsze małe, miniaturowe wiązanie dachowe,
do którego powrósłami mocowano słomiane pokrycie. Gdybyśmy nawet pó kilku
dniach słoty unieśli źdźbła słomy przykrywającej pszczeli dom, okazałoby się, że
górna strona kłody będzie zupełnie sucha, jakby w ogóle nie padało. Słoma bowiem,
umiejętnie użyta, jest zdecydowanie złym przewodnikiem wilgoci i zimna. To są
jej kolosalne zalety. Pszczelarze wiedzieli o tym i dlatego właśnie od dawien dawna
zabezpieczali ule słomą nie tylko przed deszczem, lecz również przed zimowymi
chłodami.
Większe i już bezpośrednio ludziom służące strzechy odnajdziemy w bro-
gach. Gdy jesienią ponad zaoranymi polami ciągną ciemne, poszarpane chmury,
wtedy rozpieszczone bogactwem lata oczy zaczynają szukać czegoś, co niezmien-
nie od lat zjawia się na pustych niwach i jest niemal symbolem naszej jesieni.
Powstają wówczas całe urbanistyczne układy złotych, słomianych stogów, a po-
między nimi, niczym ważne akcenty wysokościowe, stoją oparte na czterech słu-
pach namiotowe słomiane daszki. Przykrywają one nie wymłócone zboże, a czasem
pachnące siano. Mimo swej prostoty brogi urządzone są chytrze - ich dachy można
dowolnie podnosić i opuszczać. W jesieni strzechy brogów wzniesione są wysoko
i świadcza o udanvch żniwach, na wiosnę opadają. Zachował się pewien opis
francuskiego podróżnika z XVIII wieku, który świadczy, że w tym czasie budowa-
no w Polsce brogi jeszcze bardziej wymyślne niż obecnie. Pisze więc pan Vantrin:
„...Kłosy wiąże się w stożkowe łub walcowe snopy, dach ze słomy, który broni je
przed deszczem i śniegiem, wspiera się na czterech żerdziach. Widziałem te dachy,
które się podnosi i opuszcza za pomocą kołowrotu, aby móc w miarę potrzeby wybrać
snopki. Ta metoda wydaje mi się lepsza niż zamykanie zboża w stodole, gdzie świe-
żość kłosów, zielone chwasty zawarte w snopach, brak powietrza powodują fermenta-
cję, która psuje słomę i ziarno..."
Całą Polskę zjeździłem w poszukiwaniu brogu z kołowrotem, ale nie odna-
lazłem go. Dopiero stary fornal, dawny pracownik pewnego dworu na Kielecczyź-
nie, powiedział mi, że był u nich kiedyś bróg posiadający koło jak studnia; gdy
obracało się nim, słomiany dach unosił się ku górze. Wiejska dzieciarnia prowadziła
przy tym brogu nieustanne zabawy i harce. Jak wyglądało to urządzenie, mój
rozmówca nie potrafił powiedzieć. Pamiętał tylko, że „...dwa ze słupów miały
drewniane zębce".
Prawdziwie wielkie i piękne strzechy pokrywały dachy stodół, spichrzy
i domów. Zresztą, wyłączając kuźnie i kościoły, nie było chyba w naszych wsiach,
a nawet miasteczkach budowli, których nie poszywano by słomą.
Znane są przykłady nawet zamożnych dworów, mających słomiane dachy.
Strzechy zjawiały się na karczmach i zajazdach, młynach wodnych i wiatrakach.
W tym powszechnym stosowaniu słomy zdarzały się niekiedy zaskakujące
zestawienia. W końcu XVIII wieku, kiedy ogarnął Polskę powszechny kult dla
form klasycznych lub udających, że są klasycznymi, można było zobaczyć wykona-
ne yv świerkowym lub modrzewiowym drewnie fryzy, architrawy i gzymsy. Te
klasyczne elementy ociekały żywicą i bawiły oczy otworami po wypadłych sękach.
Ale szczytem wszystkiego było to, że antyczną simę pokrywała właśnie polska
strzecha. Jeden z moich rysunków przedstawia zachowany do dnia dzisiejszego
budynek, w którym strzecha z antykiem tak właśnie muszą się pogodzić. Słomiane
dachy jakim* zaprzeczeniem suchych iorm geometrycznych, me ma ćwoch
strzech podobnych. Ich sylwety, rysujące się na tle nieba, mają w sobie tyle ro-
dzimych pierwiastków, że mimo woli przypominają się słowa naszego poety Kon-
dratowicza, malujące wieczór pośród takich właśnie wyniosłych słomianych da-
chów:
„...Księżyc zza chmury przyświeca mgławo,
Gdzieś tam ogniska błyszczą o milę>
A tutaj sterczą w lewo i w prawo
Drzew i chat wiejskich czarne profile "
Słomiana strzecha, jak każde doskonałe dzieło architektoniczne, ma wspa-
niały detal, niezrównaną fakturę i zadziwiający koloryt. Jest ona cudownie zgrana
z otaczającym krajobrazem. Ośmielam się nazwać strzechę pomnikiem prostoty,
logiki i swojskiego piękna. t
\

Tylko czy ktoś zastanowił się, jakie są sposoby pozwalające tak misternie
ułożyć słomę na wielkim, stromym dachu, by pomimo śniegów i wiatrów stanowiła
ona wodoszczelne pokrycie? Przeczuwałem, że jest to cała wiedza i kiedyś, widząc
odartą ze strzechy stodołę, stanąłem przy niej ze szkicownikiem chcąc podpatrzyć
mistrzów, którzy poszywali dach. V(fłaśnie tam poznałem ciekawego człowieka,
dla którego słoma nie miała żadnych tajemnic. Umiał wyplatać z niej warkocze,
maty i słomianki, a nade wszystko poznał tajemnicę poszywania strzech. Usiedli-
śmy. Ja słuchałem, a on opowiadał:
- Pan może sądzisz, że wykonanie dobrego, słomianego dachu to prosta
zupełnie sprawa? Gospodarze w tej wsi myślą podobnie i nawet sami próbują
strzechy łatać, ale partaczą robotę. Bo słoma lubi pewną i wprawną rękę.
Przerwałem mu prosząc, by zechciał opowiedzieć wszystko, co wie o naro-
dzinach strzechy. Zgodził się. Wtedy właśnie wysłuchałem ciekawego wykładu
i dobrze się stało, bo następnego roku mistrz zmarł. Spadł biedak z dachu, ale nie
na miękką słomę, tylko na widły leżące w stodole.
W czasie tamtej rozmowy powiedział mi, że najbardziej sposobna na strze-
chę jest słoma żytnia, ale tylko z żyta ozimego, bo ta ma większą moc i nie kruszy
się. Żyto na strzechę trzeba specjalnie starannie młócić, tak bv w kłosach nie po-
zostało ani jedno ziarno.
- To jest zrozumiałe - wtrąciłem. Szkoda marnować żyta.
- Nie o to idzie mój panie - przerwał mi. Musisz pan wiedzieć, że gdy
w kłosach pozostanie ziarno, wtedy wrony szukając w zimie karmy zniszczą całą
strzechę, powyciągają dziobami źdźbła, poluzują powrósła, a wiatr dokończy dzieła
zniszczenia. To jest ważne w naszym zawodzie.
Byłem niecierpliwy i spytałem:
- A od czego zaczynacie poszywanie dachu ?
Mój rozmówca podszedł do dzikiej gruszy, w cieniu której leżała długa,
dorodna słoma. Ujął sporą jej przygarść odwracając źdźbła, tak że połowa kłosów
znalazła się z jednej, a połowa z drugiej strony.
- To jest słoma zwilżona, bardziej elastyczna, dopiero to nadaje się do
skręcenia powrósła. «
Wnet też w jego rękach znalazło się mocne wiązadło przypominające złotą
linę.
- To czynność pierwsza. Teraz trzeba uformować zgrabny snopek.
Stary zadziwiająco wprawnym ruchem uchwycił potrzebną ilość słomy,
przytrzymał ją kolanem, a później związał powrósłem, chowając jego końce po-
między źdźbła słomy.
- Czy to już wszystko?
- Nie, to dopiero początek, teraz rozpocznie się robota trudniejsza. Nasze
wiązadło musi wytrzymać próbę. *
Podeszliśmy do drzwi stodoły, gdzie przybity był dziwny przyrząd, zwany
„widelcem". Tworzyła go wypolerowana od częstego używania grabowa deska
z podłużnym, wąskim wycięciem w środku. Rzeczywiście podobne to było do
widelca. Mistrz słomy założył w wycięcie przygotowany snopek, przedzielony na
dwie połowy, po czym przekręcił jedną jego część. Powrósło uformowało teraz
ósemkę, a snopek stał się bliźniakiem złożonym z dwóch równych części, ale ści-
śniętych tak, że trudno było wyciągnąć zeń bodaj jedną słomkę.
- A co dalej ?
- Resztę wykonuje się już na dachu. Z każdego bliźniaka trzeba ująć garść
słomy i skręcić nowe „powrósełko", które przewinięte przez szczeblinę dachowego
wiązania potrafi mocno zespolić konstrukcję z pokryciem. Snopek układa się przy
snopku idąc od okapu ku górze i tak powstaje strzecha. Ale naroża wykonuje się
inaczej. Właściwie od nich należy pracę rozpocząć. Te „kiciaki", przypominające
gąsiory w dachówce, można wykonać już z pszennej słomy — nawet to ładnie
wygląda, gdy głowacze są złote, a cała strzecha bardziej srebrna.
Stary przymrużył oczy, spoglądając na sąsiedni dach. Wieś była wielka,
liczyła kilkadziesiąt chat, a wszystkie miały słomiane dachy...
- Głowacze trzeba wiązać mocno i umiejętnie, bo od tego foremność i trwa-
łość całej strzechy zależy. Natomiast do powstania kalenicy potrzebne są snopki
umoczone w glinie. Układa się je raz. w prawą, raz w lewą stronę. Dobrze też jest
wzmocnić je drewnianymi kluczy nami albo korzeniami perzu.
Wybaczcie ten drobiazgowy opis powstawania strzechy. Na usprawiedli-
wienie mogę tylko podać, że na tym jednym sposobie nie kończy się słomiana
wiedza budowlana. W niektórych regionach Polski stosowane są sposoby nieco
inne, chociaż równie przemyślne. Snopki układa się tam kłosem do góry. Zdarza
się nawet, że w strzechach wystrzygane bywają ornamenty, ale to już pozostawmy
uczonym rozprawom i pracom etnografów. Jedno jest pewne. Dobrze wykonana
strzecha zupełnie nie przecieka i potrafi niekiedy przez pięćdziesiąt lat służyć
człowiekowi. Jej trwałość przewyższa nawet możliwości gontów.
Stoję właśnie we wnętrzu pakownej stodoły, dach opiera się tu na kilku
mocnych, wkopanych w ziemię słupach. Każdy z nich zakończony jest naturalnym
rozwidleniem. Są to sochy, na których ułożono okrągły i nawet niezbyt równy
sosnowy pień, zwany ślemieniem. Dopiero na tym rusztowaniu opierają się drew-
niane kluczyny, formujące połacie dachu. Są one stężone łatami, tworzącymi
mocne, ażurowe kraty. W starych stodołach cała ta konstrukcja była stężona i po-
wiązana kołkami bez użycia jednego gwoździa.
Znamienne jest to, że domy biskupińskie, te sprzed dwu i pół tysiąca lat,
miały dachy niemal identyczne. Oglądamy więc strzechę od strony wewnętrznej.
Złote powrósła regularnie orzewimia sie przez szczeble łacenia. Głowv snopków
tworzą wyrównany rytm. Strzecha nawet stąd wygląda pięknie, a na dodatek...
kto wie, może właśnie tak mocowano do łat pęki trzciny na dachach biskupińskich
domostw. Niektóre rozwiązania konstrukcyjne są w ludowym budownictwie za-
dziwiająco trwałe. I właśnie tu, w stodole, rysując dachowe wiązania, przypomnia-
łem sobie opis pewnego wydarzenia. Pod taką strzechą znalazł kiedyś schronienie
pan Zagłoba, pojmany przez Bohuna. Przywiązano go do własnej szabli i tak skrę-
powanego zamknięto w chlewie. Pan Zagłoba potrafił jednak uwolnić się z pęt.
Wlazł nawet na stryszek swego więzienia, a tam „...zbliżywszy się do dachu począł
z lekka rozrywać i unosić poszycie, aby sobie prospectus na świat otworzyćW pięk-
nym opisie sienkiewiczowskim jeden człowiek potrafił obronić się przed wieloma
mołojcami, którzy zdobywali strych chlewu, tracąc przy tym życie. Później przez
dziurę w dachu zobaczył pan Zagłoba nadciągającą odsiecz i powiedział swoje
słynne: „ Wolnym jest.99 *
Takie historie jak ta zjawiają się jednak tylko w filmach i powieściach.
R7ec7vwistość ma zazwvczai kształty inne i smak innv.
Pamiętam pewną historię ze strzechą i ukrywającym się pod nią partyzan-
tem. Chłopak, o którym mówię, był chytry i słynął z zadziwiających forteli, a po-
nieważ nie rozstawał się z Trylogią, przyjął pseudonim „Zagłoba".
Otóż leżał ów Zagłoba na stryszku chlewika w ojcowskiej zagrodzie i starał
się wydobrzeć po postrzale otrzymanym w nogę. Kiedy już rana zasklepiła się,
zaczął złazić na dół, kręcić się po podwórku, zachodzić do chaty. Ufał sąsiadom,
widząc w nich jedynie przyjaciół i dobrych Polaków. Noce spędzał jednak nadal
na swoim stryszku. Miał tam legowisko i uczyniony przez siebie otwór pomiędzy
snopkami strzechy. Mógł przezeń widzieć własne podwórko, drogę do miasta,
a nawet las. Któregoś ranka na tej właśnie drodze zjawili się Niemcy. Zagłoba,
ufny we własne fortele, chciał przedostać się do sąsiedniej stodoły, a później sko-
czyć pomiędzy krzaki i uciekać do lasu. Ale tu zobaczył innych Niemców, idących
właśnie z tamtej strony. Postanowił więc zeskoczyć na podwórko i schronić się
w pokrzywach za płotem sąsiada. Wtedy jednak zobaczył zieloną, poddartą czapkę
gestapowca tuż przy dachu chlewu. Poznał, że na ucieczkę było za późno. Przywarł
więc do swego otworu w dachu i patrzył. Tymczasem żandarmi wyprowadzili
z domu ojca i matkę, ustawili ich pod ścianą. Ten w okrągłej zielonej czapce usiadł
na pniaku do rąbania drzewa i pytał :*
- Powiedzcie no, matka, gdzie schowaliście tego bandytę? Nie chcecie
gadać, dobrze... my poczekamy. A może wy, ojciec, jesteście mądrzejsi i powiecie,
gdzie on teraz siedzi? Milczycie pboje? W takim razie niech on sam, ten wasz syn,
mówi za siebie.
Niemiec wstał i krzyknął:
- Hej ty partyzant, bandyta! Posłuchaj uważnie! Jeśli za trzy minuty nie
wyjdziesz z ukrycia, wtedy zobaczysz śmierć swoich starych. Zaraz pokaże się,
kto tu kogo więcej kocha: czy wy jego, czy on was.
Skończył, odpiął kaburę pistoletu i spojrzał na zegarek. Zrobiło się bardzo
cicho.
Zagłoba, słysząc to, mocniej ścisnął rękojeść swego wisa. Spojrzał na stoją-
cych w bramie żandarmów, później na wiotką postać matki i przygarbionego ojca.
Myśli jedna za drugą przelatywały mu przez głowę. Najpierw chciał zastrzelić
Niemca, później siebie. W końcu przeraził się, że minęły już dwie minuty. Wtedy
właśnie podjął decyzję. Rzucił najpierw pistolet, a później sam zsunął się ze swego
legowiska. Wnet stanęło przy nim kilku żandarmów i w tym właśnie momencie po-
słyszał dwa strzały. Zagłoba poderwał się i zobaczył zakrwawione ciała rodziców.
Chwycił więc za gardło jednego z Niemców i zaczął dusić go z jakąś nadludzką
siłą, której istnienia w sobie nawet nie podejrzewał.
Później poczuł przy skroni zimne dotknięcie, może usłyszał jeszcze huk
wystrzału. Jego oczy zasnuła nagle czerwona mgła. Upadł na słomę. Ten w okrągłej
czapce darł się, żeby partyzanta brać żywcem. Zagłoba jednak był już poza wszel-
kimi ludzkimi sprawami i prawami.
Przypomniałem sobie ten epizod, patrząc na strzechę pokrytą zielonymi
kępami mchu. Był to właśnie nędzny, zachowany do dziś chlewik Zagłoby. Wspom-
nienia mają niekiedy cierpki smak. W ścianach starej chaty, która przetrwała
wojnę, muszą tkwić niemieckie kule, ale czy wiedzą o tym dwie umorusane dziew-
czynki, bawiące się na przyzbie?
Gdyby tak zebrać wszystkie wojenne przygody, okazałoby się, że słomiane
dachy odegrały w nich niepoślednią rolę; powstałby może cały tom opowiadań.
Choćby taka opowieść o karabinach wplecionych powrósłami w poszycie dachowe
albo o arsenale partyzanckim w pewnej stodole, którą podpalili Niemcy, a która
zaczęła strzelać jak cały pluton wojska. Stanowczo strzechy są nie tylko piękne,
ale i zasłużone dla naszej historii. Nawet ci, którzy nienawidzą słomy, muszą to
obiektywnie przyznać. Powróćmy jednak do problemów związanych z krajobra-
zem.
Wygląd słomianych dachów uzależniony jest od pory roku tak bardzo, że
można mówić o jakimś „strzechowym kalendarzu".
W zimie, gdy pola i ogrody przykrywa gruba warstwa śniegu, strzechy są
mało widoczne, ale ich kształty rysują się spod białej powłoki, tworząc cudowną
architekturę miękko modelowanych zaklęśnięć i wypukłości. Gdy zaświeci słońce,
a śnieg zalśni tysiącami migocących iskier, gdy zjawią się błękitne cienie, wtedy
w pryzmach zimowych dachów odnajdujemy prawdziwe bogactwo doskonałych
kształtów, a każdy snopek znajomej strzechy, chociaż przykryty śniegiem, ujawni
swe istnienie. Czasem śnieg sięga do okapów chat i stodół, dachy wznoszą się
wówczas jak nierówne pagórki na białej pustyni i tylko smugi dymu świaczą, że
tam, wewnątrz tych nikłych wyniosłości, żyją ludzie. Niebo jest w zimie przeważ-
nie szare, na jego tle stoją nagie drzewa, a na nich - zamiast liści - siedzą czarne,
zmarznięte wrony. W taki dzień zazwyczaj ogarnia człowieka tęsknota za wiosną
i słońcem. Smutne, zimowe dni są krótkie, słońce ledwie pokaże się, wnet zachodzi,
świt brata się z wczesnym mrokiem. Noc jest przeraźliwie długa. Niekiedy w taką
noc coś zaczyna targać gałęziami drzew. Wrony kraczą wtedy, szyby w oknach
drżą, a od pól nadlatuje południowy wiatr, niosący ze sobą odwilż i niepokój.
Zdarza się, że rankiem mróz traci swoją moc, śnieg szarzeje, wróble i sikorki
zaczynają głosić zbliżanie się weselszych dni. Przez jedną noc strzechy straciły
j>wa p>i>zii4 bici i miękkie kształty. W południe zc stromizny dachu 7n czyna ście-
kać woda. Gdzieś w okolicy komina pojawiają się wtedy ciemne, sterczące źdźbła
słomy, a później tworzą się słomiane łysiny. Gdy dzieje się to w połowie stycznia,
wiejscy ludzie z bojaźnią patrzą na niebo, wiedząc że zima będzie jeszcze długa
i surowa, ale gdy śnieg topić się zacznie pod koniec lutego... wówczas wszystko
jest możliwe - nawet wczesna wiosna. W marcu słońce ujawni swą moc, pokona
zimę i to właśnie najwcześniej na strzechach. Ciemne plamy słomy każdego dnia
będą się powiększały. Wyjrzą spod śniegu narożne snopki i sękate kluczyny, które
ujmowały kalenicę. Tylko na stodole śnieg z uporem będzie oblepiał bocianie gniaz-
do, ale w końcu i ono wyschnie oczekując na powrót swych gospodarzy. Przy oka-
pach słomianych dachów zjawią się wtedy srebrne i długie sople lodu, nieosiągalne
marzenie wiejskich maluchów. Aż kiedyś przyjdzie taki dzień, w którym strzecha
zacznie schnąć i parować już bez odrobiny śniegu. W tym czasie rzeki będą jeszcze
ścięte lodem, a w wiejskich opłotkach pozostaną grube płaty śniegu. To nic, że
wieczorami powróci tęgi mróz. Strzechy przystrojone już będą w wiosenną szatę.
Koloryt słomianych dachów jest zadziwiający, zaraz po zimie są one ciemne
i ziemistozielone, a gdy wyschną, nabierają szczególnej barwy, jakiejś specyficznej
szarości, w której wyczuć można i kobalt, i karmin. Stanie człowiek wiosną i patrzy
na błękitne niebo, po którym płyną strzępiaste obłoki. W dole stoją rzędem stodo-
ły, ich strome dachy mienią się barwami ciepłych tonów brązowych i złotych.
Wystarczy podejść kilka kroków dalej, a już kolory zmieniają się. Strzechy są pra-
wie fioletowe, trochę jaśniejsze od zaoranej ziemi, ale właśnie obłok przysłonił
słońce i dachy zadziwiły nas głęboką, oliwkową zielenią. Może ktoś mi nie uwierzy,
ale zdarza się, że strzechy w całej wsi są błękitne jak niebo. Żeby to zobaczyć, na-
leży spojrzeć na nie zaraz po deszczu, kiedy słoma jest mokra. Wtedy jak zwierciad-
ło odbijają niebo, kradnąc jego kolor. Wczesną wiosną, gdy drzewa jeszcze nie
rozwinęły swych pąków, a gospodynie nie zdążyły pobielić chat, gdy ledwie za-
zieleniła się trawa nad mokradłami, strzechy niepokoją nas najbardziej. Na ich
pozornie bezbarwnych połaciach można oglądać całą orgię barw: zielonych mchów,
złotych wiechci, rdzawych i czerwonych plam.
W marcu przylatują bociany. Te ptaki są tak związane ze strzechami, jak
strzechy z naszym krajobrazem. Słomiane dachy pokrywa czasem srebrny szron
rannych przymrozków, mokradła ścięte są lodem, ale jeśli powróciły bociany,
jeśli już klekocą na dachu - znak, że powróciła wiosna.
Słomiane dachy opierają się teraz wiosennym wichrom, które mierzwią
słomę, targają snopkami, wyrywają słabiej umocowane kępy poszycia. W tym czasie
gospodarze pilnie oglądają swe strzechy, a tam, gdzie potrzeba, poprawiają je,
łatając wiązkami świeżej, złotej słomy. Taka wyreperowana strzecha przypomina
uczesanie modnej damv która opuściła właśnie ^ahinet frvzierski i dumna jest
z tlenionych loczków, zdobiących tu i ówdzie jej ciemne włosy.
Później przychodzą ciepłe dni, świat pełen jest barw, głosów i zapachów.
Każdy dzień jest dłuższy od poprzedniego. Wszystko rośnie, kwitnie, składa hołd
słońcu. W tym czasie strzechy toną w kępach zieleni krzewów i drzew. Aż trudno
uwierzyć, że to te same słomiane dachy, które zimą pokrywał śnieg. Gęste nawisy
gałęzi rzucają na słomiane dachy błękitne, ruchome cienie. Czy to te same drzewa,
na których siedziały nastroszone wrony? Jakże odmienny jest nastrój lata i zimy.
Często słyszy się, że ludzie narzekają na nasz klimat, nieprzyjazny człowiekowi.
Zazdrościmy Grekom ich ciepłego morza, Hiszpanom ich słońca. Być może,
kiedyś uczeni potrafią dokonać takich zmian, że i u nas będą tylko ciepłe, słoneczne
dni. Na samą myśl ogarnia nas uczucie błogości, ale równocześnie rodzi się bunt.
Jakże to, więc nie byłoby zimy? Śniegu, szarego nieba? Niech uczeni pozostawią
nasz klimat "w spokoju, musi być taki właśńie, jaki jest - z jesiennymi szarugami
i mroźnymi zimami. Ten klimat wrósł już w nasze natury, jest częścią nas wszy-
stkich i musi taki pozostać.
Tymczasem wiosna zamienia się w lato, rolnicy wczesnym świtem wy-
jeżdżają w pole. Wieś wyludnia się, pozostają w niej ludzie starzy i dzieci. Nagrzane
słońcem strzechy wypiętrzają się z łanów kwitnących maków, modrego lnu, dojrze-
wającego zboża. Jest parno. Nawet igrające na krzakach jaśminu muchy ujawniają
jakiś niepokój. Ludzie spoglądają na niebo i gałęzie drzew, które pomimo pogody
zaczynają się chwiać. Nad wiejską drogą unoszą się tumany rudego kurzu, który
osiada na liściach malw i słoneczników. Są to znaki nadciągającej burzy. To nic,
że na razie słońce świeci, że nie ma chmur, ale bydło na pastwisku ryczy inaczej
niż zwykle. Żeby chociaż bociany powróciły na gniazdo, żeby jaskółki przyleciały
pod strzechę. Bo jeśli - nie daj Boże - ptaki nie powrócą na czas grzmotów i bły-
skawic, będzie to znakiem, że chatę strawi ogień spadający z nieba. Ptaki przeczują
to zawsze.
Cóż my, ludzie z miasta, wiemy o letnich burzach i o strachu, który im
zawsze towarzyszy? Mieszkamy w murowanych domach jak w fortecach. Najgło-
śniejsze grzmoty, najbardziej zajadłe porywy wiatru niewiele nas obchodzą, ale
dla człowieka ze wsi, z tej starej, krytej słomą wsi, każda burza była przeżyciem.
Wczujcie się, proszę, w sytuację mieszkańców drewnianej chaty, nad którą piętrzy-
ła się pryzma słomianego dachu, z lewej i prawej strony przylegały do niej dachy
sąsiadów. Od podwórza stały stogi wyschłej słomy i olbrzymie stodoły pospinane
ze sobą strzechami, jak długi pociąg złożony z kilkudziesięciu wagonów. W chacie
i w budynkach gospodarczych mieścił się cały majątek mieszkańców wsi. Domowe
sprzęty, pościel, czasem zeear przekazywany z oica na syna. Trochę gotowizny
w kuferku i notarialne akty potwierdzające prawo do ziemi. Gdy niebo nabrzmie-
wało chmurami, gdy przewalał się po nim pierwszy grzmot, wszystko to stawało
się zagrożone. Burza na wsi była zawsze wielkim przeżyciem zarówno dla młodych,
jak i starych. Nic więc dziwnego, że starano się różnymi sposobami odpędzić
chmury od słomianych strzech. Były nawet prastare, wypróbowane modlitwy,
które odmawiano w tym celu. Lecz pioruny nie dały się poskromić nawet słowom
starych modlitw. „Ogień niebieski" upodobał sobie właśnie strzechy. Nawet
wówczas, gdy wprowadzono piorunochrony. Kapryśne błyskawice potrafiły omi-
jać je, wybierając - nie wiedzieć dlaczego - strzechy. Bywało, że piorun uderzył
w stodołę, zabił chłopa, który skrył się przed deszczem, że spłonęła cała wieś,
wszystkie domy, stajnie, obory. Trudno więc dziwić się, że gdy tylko nadciągały
chmury, gdy pierwszy raz zagrzmiało, pozostali we wsi domownicy nie tylko
modlili się, lecz również pakowali w węzełki najcenniejszy dobytek. Śmieszne to
się wyda, ale tylko dla tych, którzy nie widzieli, jak szybko rozprzestrzenia się
ogień w drewnianym, krytym strzechą domu. Po kilku sekundach zamienia się on
w gorejącą pochodnię. Plonie zgromadzone na strychu siano czy wysuszone
strączki fasoli, łamią się cienkie krokwie, a dach - rozsiewając roje iskier - pada,
co uniemożliwia już wejście do środka. Ludzi ogarnia wówczas przerażenie i nie
myślą o ratowaniu domu płonącego, lecz tych, które stoją obok i wnet zapalą się
również. W powietrzu latają płonące wiechcie słomy i czerniejąca watra; mają
one moc przenoszenia ognia na inne, czasem bardzo odległe zabudowania. Wiatr
rozdmuchuje płomienie i sprawia, że nawet zwilżone wodą strzechy zapalają się
z trzaskiem. Pierwsze krople deszczu padają już zazwyczaj na dymiące zgliszcza.
Zresztą czy do podpalenia wysuszonej strzechy potrzeba aż błyskawic ? Wystarczy-
ła iskra z komina, zapałka w ręku dziecka, wystarczyło jedno nieopatrzne przechy-
lenie lampy lub świecy, by całą wieś zamienić w jedno wielkie pogorzelisko. Słoma
jest materiałem nadzwyczaj łatwopalnym i wszystkie jej zalety nie potrafią wyrów-
nać tej jednej wady. Aż trudno zrozumieć, dlaczego przez setki lat, po każdym
pożarze, ludzie" odbudowywali swoje domy, kryjąc je znów strzechą i ustawiając
tak samo jak poprzednio - jeden tuż przy drugim.
A przecież mimo to można znaleźć w naszych wsiach domy kryte słomą,
które liczą ponad dwieście lat, a może jeszcze więcej.
Rysuję właśnie taką nędzną chałupinkę, w której mieszka stuletnia sta-
ruszka. Właściwie liczy sobie 98 lat, ale mniejsza o tę znikomą różnicę. Ważne jest
to, że ma jeszcze doskonałą pamięć i powiada, że pamięta swą babkę, która urodziła
się też w tej chacie. Opowiada, że dawniej cała wieś należała do dziedzica, a dziś -
podobno - dziedziców już nie ma. Staruszka uśmiecha się, żuje coś bezzębnymi
dziąsłami, a ja, profesor architektury polskiej, spoglądam na nią i jej chatę z jakąś
dziwną bo jaźnią. Dom jest jednoizbowy, z wąską sionką zaledwie, o rzucie zbliżo-
nym do kwadratu. Zrębowe ściany przykrywa czterospadowy dach kryty poczer-
niałą strzechą, na której rosną małe brzózki samosiejki.
Rysuję tę chatę jakby była relikwią. Ileż to burz, piorunów i błyskawic
przewaliło się nad jej strzechą. Ileż trudnych dni przeżyła ta stara kobiecina, która
mieszka tu samotnie. Coś tam gotuje w starym piecu, każdego dnia i każdej nocy
oczekując śmierci.
Ale i lato ze swymi urokami i burzami kończy się. Z pól zwieziono już zbo-
że, z łąk drugi pokos siana. Wiejskie zagrody zgromadziły wszystkie plony ziemi.
Stoją więc oparte o ściany stodół wysokie badyle wysuszonych konopi, leżą pod
wielkimi okapami pęki rzepaku i całe snopki makówek,, z których wnet zostanie
wysypane makowe nasienie. Tuż pod óŁrzccIiaiiii wiszą feston> ciężkich liści ty-
toniu. Schną one i najpierw stają się zielone, później złote, a w końcu czerwono-
miedziane. Jest to czas dostatku, czas ociekający wszystkimi kolorami, jakie od-
różnić potrafią ludzkie oczy.
W tym barwnym otoczeniu, pośród złotych stert słomy, kwitnącej jarzębi-
ny, i strzechy wyglądają inaczej niż w lecie. Są jakieś ciemniejsze i smutniejsze.
W końcu pokrywa je zwyczajna, stara słoma, która zdążyła wyrudzieć i zszarzeć.
Pod koniec października barwy jesieni gasną. Po polach snują się mgły i dymy
pastuszych ognisk, zza ich błękitnych i srebrnych firanek majaczą strome sylwety
słomianych dachów, oczekujących na pierwsze przymrozki i pierwszy śnieg. Jest
jednak w naszym kalendarzu pewien okres, który poprzedza jesienny smutek,
dni będące ostatnim uśmiechem odchodzącego lata. Nad polami i łąkami unoszą
się wtedy pasemka przędzy pajęczej, od dawien dawna zwane babim latem. Niebo
jest już blade, złocą się liście topól, a na każdym zeschłym badylu ostu rozwieszone
są białe, zwiewne nici, które wiatr porywa i niesie gdzieś hen daleko, w zamgloną
dal. W takie dni, pachnące dymem i dojrzałymi jabłkami, można zobaczyć strzechy
pokryte babim latem, tak że z oddali wydają się jak oszronione. W ciepły słoneczny
dzień wygląda to niesamowicie. Wtedy też zdarza się, że na mokradłach rozzłocą
się kaczeńce, pomiędzy którymi zobaczymy poważnie kroczącego bociana. Bywa,
że i jabłoń zakwitnie.
Nie sądźcie jednak, że to czary, że wiosna wróciła. Bocian samotnik ze
złamanym skrzydłem nie odleciał do ciepłych krajów, a kwiaty uległy pokusie /
i pod wpływem słonecznego ciepła przekroczyły nakazy natury. Złudny jesj czas
babiego lata i niekiedy dzień jeden wystarczy, by krajobraz odmienić na szary,
zamoknięty i chłodny. Późna jesień jest smutna, ludzie oczekują zimy, wspomina-
jąc słońce. W listopadzie po święcie zmarłych zmienia się bardzo charakter naszych
wsi i przysiółków. Bielone ściany chat giną wówczas poza słomianymi osłonami
zagat. W niektórych wsiach zimowe zabezpieczenie domostw wykonywali wszyscy /
gospodarze równocześnie. Było to jakby przywitanie zimy. Święty Marcin, który
przyjeżdżał zazwyczaj na białym koniu (mowa o pierwszym śniegu), zastawał
wieś przygotowaną, okrytą szczelnie słomianymi otulinami. Stare porzekadło nie
darmo mówiło: „Po świętym Marcinie chałupa pod zagatą zginieZnamienne jest
to, że każda chata już w trakcie budowy została pomyślana tak, aby bez większych
trudów można było obudować ją zimową zagatą. Istniały więc w wystających pod
okapem zakończeniach belek specjalnie uformowane nacięcia lub powbijane kołki,
poza które zakładano żerdzie podtrzymujące zagatę. Wystarczyło teraz wkopać
w ziemię kilka słupków, oprzeć o nie koszowe plecionki lub deski, a powsfąłą tak
przestrzeń wypeimc słomą. Zagata oyia juz wyKonana, a ściany ocieplone, spoza
słomianych osłon przezierały tylko małe szybki uszczelnionych pakułami okien.
Domy zmieniły swe oblicze zupełnie. Nie miały teraz okapów, a słomiana strzecha
wiązała się bezpośrednio ze ścianami. Zagaty zakrywały nawet jaskółcze gniazda,
ale te zawsze były chronione, przynosiły bowiem chacie szczęście. Teraz cała ludzka
siedziba od komina po podwalinę była słomiana. W tym czasie owijano też słomą
owocowe drzewa, otulano słomianymi matami ule.
„...Stały więc w sadach chochoły, brogi, sterty i stogi
a wszystko było złote słomiane i jakieś swojskie
...i bardzo kochane "
A kiedy spadł pierwszy śnieg i pobielił strzechy, wtedy zaczynała się zima,
a historia powtarzała się od nowa. I taki jest udział słomianych dachów w polskim
kalendarzu i pejzażu. ,
Ze zrozumiałych względów zabronione jest obecnie poszywanie dachów
słomą. Wieś modernizuje się i wnet strzechy bezpowrotnie zginą z naszego kraj-
obrazu; będzie je można oglądać tylko w muzeach i skansenach.
Przewiduję nawet około roku 2000 możliwość takiego zdarzenia.
Pewien dziadunio, zwiedzając wraz ze swym wnuczkiem Muzeum Etnogra-
ficzne, wskaże mu strzechę i powie:
- A ja, drogi chłopcze, pamiętam czasy, gdy całe wsie kryte były takimi
właśnie dachami.
Na co, być może, wnuczek odpowie:
- Dziadku, nie koloryzuj i nie opowiadaj, że kiedyś kryto domy wiejskie
zwyczajną słomą.
Ogrody

Usiadłem pod dziką gruszą ze swymi przyborami, które dziś były mało
przydatne. Czymże są: pióro, tusz i biały papier, gdy nagrzane powietrze wibruje
zacierając kontury przedmiotów. Świat spowity jest kolorową mgiełką o jasnym,
błękitnym tonie; sprawia ona, że barwne plamy krajobrazu przenikają się wzajem-
nie i układają w nadzwyczajne gamy, jak na obrazie Tycjana.
Biedni są ludzie ślepi, którym nie dane jest widzenie słonecznej jasności,
ale niewiele bogatsi są ci, którzy widząc światło nie dostrzegają potężnego oddzia-
ływania kolorów. Bo ślepi, z którymi rozmawiałem, mimo swej ułomności odczu-
wają świat jako coś bardzo kolorowego.
Siedzę więc pod dziką gruszą i podziwiam naturę, a właściwie oddaję się
lenistwu. Czas płynie wraz z obłokami. A może by chociaż opisać to, co człowiek
widzi? Tam, w górze, stoją stodoły jedna obok drugiej, ale wśród drzew widoczne
są tylko nierówne zarysy ich dachów.
Tuż za nimi biorą początek ogrody. Wyglądają jak mieniące się wstęgi
w barwnym ludowym stroju. Długie zagony opadają ku podmokłym łąkom i tam
giną posrou wysoKicn, zieionycn traw.
Każdej zagrodzie odpowiadał jeden łan ograniczony miedzami, które roz-
dzielały sąsiadów. Te wąskie, wijące się pomiędzy poletkami ścieżyny były i są
święte i nie godziło się ich tykać ani pługiem, ani łopatą. Istniały tu od lat i były
starsze od domów i stodół.
Ludzie z miasta, a szczególnie ci młodzi, nie bardzo wiedzą, jak wygląda
prawdziwa miedza. Trzeba więc im o niej opowiedzieć:
Dawna myśliwska pieśń mówi o pewnym zającu: „Siedzi sobie zając pod
miedzą, a myśliwi o nim nie wiedząWiele w tych słowach prawdy i bystrej ob-
serwacji.
Każdą bowiem miedzę, mimo że jest nietykalna, rokrocznie podorują
pługi, wybierając spod niej skiby ziemi. Każdą miedzę porastają trawy i polne
kwiaty, które wychylając się aa boki tworzą naturalne nawisy i baldachimy, ujmu-
jące miedzę z obydwu stron. Pod nimi nie tylko zając mógł znaleźć bezpieczne
schronienie.
W czasie ostatniej wojny niejeden ścigany przez wroga partyzant właśnie
miedzy zawdzięcza swe ocalenie i życie.
Najbezpieczniejsze schronienie dawały miedze ogrodowe, przy których
rosły konopie. Tutaj nawet psy policyjne gubiły trop.
Warto przypomnieć, co pisze o miedzach i konopiach wielki obserwator
natury, Adam Mickiewicz:
„...Grzędy rozcięte miedzą; na każdym przykopie
Stoją jakby na straży w szeregach konopie,
Cyprysy jarzyn ; ciche, proste i zielone
Ich liście i woń służą grzędom za obronę
Bo przez ich liście nie śmie przecisnąć się żmij a y
A ich woń gąsienice i owad zabija..."
Dziwne to, ale po tylu latach każda gospodyni - nawet ta, która nigdy nie
czytała „Pana Tadeusza" - ustawia na straży swych grzęd wysmukłe łodygi ko-
nopi, które podkreślając rozplanowanie ogródków, chronią je przed szkodnikami.
To właśnie szeregi konopi sprawiają, że poszczególne grzędy ogrodów
wyodrębniają się, tworząc dziwną szachownicę, w której wykorzystany jest każdy
skrawek ziemi.
Przymrużam oczy i przypominam sobie jakieś odległe obrazy. Wtedy też fa-
lowało powietrze parne i rozgrzane. Z nieba ściekał ukrop. Siedziałem nad brzegiem
świętej rzeki Nil i patrzyłem na ruiny świątyni sprzed kilku tysięcy lat. Później
szukałem cienia pod skarlałym drzewkiem kolczastej akacji. Kończył się właśnie
luty, w Polsce szalały jeszcze śnieżyce, a tu, w Luksorze, temperatura dochodziła
do czterdziestu stopni. Granica żyznego kraju i pustyni była wyraźnie widoczna.
Pustynia jest czymś martwym i strasznym, ale tam, dokąd doprowadzono wodę,
krzewi się bujne życie. Ogrody egipskie są barwne i kolorowe, tworzą je drobne
poletka niekiedy nie większe od przeciętnej izby. Na jednych rosną ogórki, na
innych trzcina cukrowa. Na pewno nie uwierzycie mi, ale potężne pióropusze
palm, gąszcz bananowych krzewów czy pomarańczowe gaje - wszystko to traci
w Egipcie urok przy ogórku, który zaczyna swym wyglądem i zapachem przypo-
minać Ojczyznę. Dziwnym tworem jest człowiek. Wtedy w Egipcie tak bardzo
tęskniłem do samotnej, dzikiej gruszy i do naszych ogrodów, a teraz, zamknąwszy
oczy, przypominam sobie i przywołuję z zakamarków pamięci wygląd tamtego
afrykańskiego krajobrazu. Zamykam oczy... tak, można przecież niekiedy prze-
żywać naturę mając oczy zamknięte, wtedy potężnieją skojarzenia z przeszłością
i specjalnego znaczenia nabieraia wrażenia słuchowe i wechowe.
Spróbujmy dokonać tego eksperymentu. Miedza stanie się naszym prze-
wodnikiem, a dzika grusza miejscem startu. A zatem rozpoczynamy podróż bez
światła i kolorów. Pod powiekami wirują żółte i fioletowe kręgi. Pod nogami kła-
dzie się wysuszona w słońcu trawa chrzęszcząc i szeleszcząc. Jakże to, czy polne
koniki wcześniej nie koncertowały? Zastanawiająca jest ta pieśń wielogłosowa,
która rodzi się tuż nad ziemią, później ucieka w przestrzeń, ale zaraz zjawia się
inna melodia, o innym rytmie - ta jakby usiłowała złowić poprzednią. To cały
rozbudowany chorał na cześć słońca, a może tylko miłosne wyznania kochanków.
Ileż tych niepozornych, skaczących świerszczy uczestniczy w tym muzykowaniu -
niepodobna tego określić nawet w przybliżeniu. Ale oto ucho łowi jakieś inne
dźwięki, które snują się subtelnie, stanowiąc jakby tło dla pieśni skrzeczków.
Słyszycie zapewne ten syczący szum i szelest. To ciepły wiatr, przenikając pomię-
dzy smukłe i wiotkie źdźbła ttraw, rodzi taką właśnie muzykę.
Kto wie, czy Noskowski, pisząc swój poemat symfoniczny Step, nie pod-
słuchał tej zadziwiającej melodii. A teraz posłuchajcie - gdzieś daleko we wsi
jest kuźnia i właśnie wraz z powiewem wiatru nadleciał dźwięk młota uderzającego
0 kowadło. Czujemy, że wokół nas tętni życie; świadczą o tym wszystkie odgłosy:
1 brzęczenie much, i turkot wozu, który dał o sobie znać dopiero wówczas, gdy
znalazł się na drewnianym moście.
Ale wraz z dźwiękami dochodzą do nas wrażenia inne, które poprzednio
w kolorowym świecie o wiele mniej znaczyły.
Z jakąż przyjemnością wciągamy w nozdrza woń skoszonego gdzieś siana.
Jeszcze dwa, trzy kroki i zapach zmienia się. Coś wysokiego muska nas
w twarz. Zaraz - czym to pachnie? Napięta uwaga, jakieś odległe wspomnienia.
Pod zamkniętymi powiekami zjawia się obraz z odległego dzieciństwa, nabiera
ostrości, ą później nagle ginie, jakby zabity tym właśnie dziwnym zapachem. Czy
nigdy nie doznaliście tego uczucia? Czasem wejdzie człowiek do obcego domu,
w którym zapastowano podłogę. Pachnie terpentyna, ale równocześnie ktoś prasuje
czystą bieliznę i jej zapach łączy się z tamtym, a może na dodatek będą smażyły
się jeszcze poziomkowe konfitury? Jeśli tak - to wejdziesz do obcego domu i sta-
niesz w drzwiach niemy i bardzo rozczulony, bo nagle zjawi się przed oczyma
własny dom i własna mama; chociaż wszystko, co zobaczysz, bidzie inne, ale
zapach odnowi w cudowny sposób to, co bezpowrotnie odeszło.
Nie! Nie bawmy się dłużej w ślepców. Teraz należy otworzyć oczy
by tym mocniej docenić potęgę światła i kolorów. Wrażenia słuchowe i węchowe
niech zejdą na plan dalszy. ^
Znaleźliśmy się w ogrodzie, stoimy pośród rozległego łanu kopru. Jego
Kwiaty są zołte, a icn Konstrukcja przypomina otwarte parasoiKi. Kazaa ioctyga
rośliny na pewnej wysokości rozwidla się w pęk cieńszych łodyżek, które jak druty
parasola podtrzymują kwiatostany układające się w wypukłą powłokę. Niby nie
ma w tym niczego szczególnego, ale przecież jeden taki badyl kopru można by
nazwać pomnikiem celowości natury i szczytem myśli konstrukcyjnej. Kiedy to
człowiek wznieść potrafi budowlę, w której średnica elastycznej podpory w sto-
sunku do wysokości i obciążenia uzyska bodaj zbliżone do łodygi kopru wartości?
Dziwne to, ale mając zamknięte oczy, nie potrafiliśmy z miejsca określić
rodzaju zapachu, chociaż jest on taki specyficzny. Koper potrafi pobudzić apetyt,
a równocześnie nasycić głód.
Moi przyjaciele Cyganie, z którymi włóczyłem się pewnego lata po lasach
i wygonach, uważali, że smutne byłoby życie, gdyby nie koper i koprowa zupa. Ta
roślina służy i do jedzenia i do leczenia. c
Ponoć bez niej nie byłoby kiszonych ogórków, a gdyby nawet - to nie
miałyby one swego wybornego smaku.
Właśnie tuż przy koprze zjawił się zagon ogórków. Ale trudno je teraz
odnaleźć, są zielone i kryją się pod liśćmi o szlachetnym rysunku, których piękno
odkrył już gotyk. Inaczej jest w jesieni; wtedy opasłe, pękate ogórki żółkną, a na-
wet przybierają kolor pomarańczowy. Leżą wówczas na wygrzanej ziemi pospinane
splotami schnących łodyg. Ogrodnicy nazywają je „nasiennikami". Wiejskie dzieci
właśnie z takich ogórków wykonują łodzie, które żeglują później po rozlewiskach
i kałużach zupełnie nie przeciekając.
Zbratanie ogórków z koprem musiało nastąpić przed wieloma wiekami;
polscy archeolodzy odnaleźli nasiona ogórków w głębokich warstwach kulturowych,
sięgających wczesnego średniowiecza. Wtedy jeszcze nie było ich w Cesarstwie
Niemieckim. Tam zjawiają się później wraz ze słowiańską nazwą. Łatwo przecież
w niemieckim „die Gurke" dopatrzyć się naszego zielonego ogórka.
Wspomniałem o Egipcie; bywało, że i tam podano do obiadu pokrojone
ogórki z sałatą i oliwą. I wtedy właśnie myślało się i marzyło o kwaskowym smaku
naszych małosolnych. Niestety, pod piramidami nie ma tego specjału. Mówiono
mi, że brak tam dobrotliwych bakterii, że egipskie ogórki są oporne, a w ogóle
to kiszonych ogórków nikt by tu nie docenił. Ale to już nieprawda! Siedząc na
tarasie hotelu „Kleopatra" w Kairze przypomniałem sobie pewnego Sudańczyka,
który w Polsce studiował architekturę. Któregoś dnia przyszedł zdawać u mnie
egzamin. Po oficjalnej części rozmowy zapytałem go, jakie też wspomnienia wy-
wiezie z Polski, co mu się najbardziej u nas podobało. Odpowiedział szybko, bez
zastanowienia, z wielką pewnością w głosie:
- Panie mój! Najbardziej podobają mi się ogórki!
- Jakie? - zapytałem zdziwiony.
Sudańczyk oblizał się i kończył:
- Marynowane w słojach są udane, korniszony rozkoszne, pikle potrafią
być wspaniałe, ale to wszystko jest niczym - tu skrzywił się, pokazując znikomość
rzeczy przemijających - to wszystko jest niczym przy ogórkach kiszonych w beczce.
Ja kocham te ogórki!
To był głos jego duszy.
Ale powróćmy do naszych ogrodów przypominających barwne wstęgi.
Sucha ziemia ma kolor szarofioletowy, stanowi ona tło dla zielonych liści
jarzyn, wielobarwnych kwiatów i pełzających pomiędzy nimi błękitnych cieni, bez
których świat byłby na pewno o połowę uboższy.
Tuż obok rosną buraki, ich wywinięte liście to prawdziwe dzieła kolory-
styczne. Nie są one zielone, lecz przepojone kraplakiem, czasem błyszczą jak ru-
biny, to znów zadziwiają ciemnym fioletem.
Wielki Wyczółkowski nie bez słuszności mawiał swoim uczniom: , Jeśli
chcecie nauczyć się mieszania farb, usiądźcie, proszę, z paletą pośród zagonu buraków
- tych ćwikłowych - wtedy każdy z was pozna, ile jest naprawdę wart".
Zagon buraków w istocie przypomina bogaty dywan, na którym misternie
splecione są nici zielone i czerwone. Czasem z ciemniejszego tła jaskrawo odcina
się na nim ornament tkany karbowanymi liśćmi chrzanu. Symbioza chrzanu
i buraków, z której ćwikła się rodzi, bierze zatem swój początek już tu, na ogro-
dowej grzędzie.
A czy jest ktoś pomiędzy nami, kto przy najbujniejszej fantazji potrafi
wyobrazić sobie wielkanocną szynkę bez ćwikły, a wigilijną kolację bez czerwonego
barszczu? Nie! Nie masz w Polsce nikogo takiego.
A kiedyś - o czym może nie wszyscy wiedza - właśnie buraki były pod-
stawą wyżywienia najbiedniejszych, przywiązanych do ziemi ludzi.
Pewien Francuz, który w XVIII wieku zwiedzał Polskę, pozostawił w swoich
notatkach z podróży dużo ciekawych wiadomości o pozycji chłopów, ich zwycza-
jach, a nade wszystko... ich nędzy. Pisze on: „Obserwowałem przez parę dni cieśli,
gdyż przypuszczałem, że są lepiej odżywiani ze względu na wyższy zarobek. Każdy
z nich miał garnek gorącej wody z sokiem ze sfermentowanych buraków, w płynie
tym maczali chleb za każdym kęsem".
Poczciwy Francuz nie wiedział, że ci biedni ludzie zaspokajali głód barsz-
czem, który w owych czasach stanowił całą okrasę i urozmaicenie chłopskiego
pożywienia tak w dzień powszedni, jak i świąteczny.
Zdaję sobie sprawę z tego, że wielu czytających to ludzi nie uwierzy mi,
ale w XX wieku, w okresie międzywojennym, przytoczony powyżej opis był wciąż
aktualny. Właściciele wielkich posiadłości ziemskich zdążyli przesiąść się z karet
do mercedesów, a ich fornale jak dawniej maczali swój chleb powszedni w barszczu.
I znów zmiana kolorytu: o krok zaledwie dalej, za miedzą, sterczy las
ciemnozielonych pędów. Jedne z nich są proste, a inne fantazyjnie powyginane.
Każdy zakończony jest białą kulą. To pole cebulowe. Właśnie tak kwitnie i takie
owoce wydaje królowa jarzyn. Już w ubiegłym roku rosła w ogrodzie, ale wtedy
była zaledwie małą cebulką, jej główki, zwane „dymką", zimowały później na
strychu chaty. Dopiero wiosną wysadzone na grzędy po raz drugi urosły i przeisto-
czyły się w prawdziwą cebulę.
Ale jak to jest naprawdę z tym zimowaniem na strychu? Należałoby spytać
kogoś kompetentnego...
Pomiędzy tyczkami fasoli stoi pochylona babina, coś tam wyrywa z grzęd,
coś chowa w wielkiej kieszeni błękitnego fartucha. Najpierw trzeba przywitać się,
zapytać o zdrowie i o urodzaj, a dopiero później można mówić o cebuli. Gdyby
zmienić ten porządek - rozmowa się nie uda. Kobiecina prostuje plecy i słucha
zdziwiona. Czego też od niej chcą?
- Nie wie pan dlaczego mała cebula nazywa się dymką ? A zaraz później
dodaje:
- Niby skąd macie o tym wiedzieć, wy w mieście. Z cebulą to jest cała
historia: ta rosnąca na tej grzędzie to „siewka". Nawet udała się. Gdy nadejdzie
jej czas, osuszy się ją, a później wydymi w piecu.
- A po cóż ją dymić?
Stara ogrodniczka uśmiecha się:
- Przecie po to, żeby bąków nie dostała na drugi rok, takich jak te: okrągłe
i białe.
- Ale to bardzo ładne.
- Ładne, ale niepotrzebne. Dobrze wydymiona cebula musi rosnąć w dół,
a nie w górę.
I tak przekonaliśmy się, że i ogrody mają swoje tajemnice. Ileż to tysięcy
dorodnych cebul wyrosło na tym polu. Trudno zliczyć. A przecież był czas, gdy
ludzie za jedną cebulową główkę oddaliby całe posiadane złoto i brylanty. Zapy-
tacie kiedy i gdzie to było ?
Cofnijmy się do czasów ostatniej wojny, gdy dymiły kominy Oświęcimia
i innych obozów zagłady. Tam, za drutami, cebulę uważano niemal za symbol
życia. Ktoś, kto posiadał trzy cebule, był potentatem; jego szanse na przetrwanie
koszmarnych dni niepomiernie wzrastały. Za jedną cebulę można było kupić
spokój, a może nawet życie.
Kiedyś, przed laty, uczył mnie sam mistrz Xawery Dunikowski. Mieszkał
w Krakowie ulicy Karmelickiej. Miai tani piacuwmę maiai bKą, uo w tym
czasie zapałał miłością do farb i pędzli.
Otóż pewnego zimowego dnia przyszedłem do niego z teką rysunków.
Profesor otworzył mi, a później, zatrzasnąwszy zamczyste drzwi, odszedł bez słowa.
Pozostałem w przedpokoju sam, nie wiedząc co dalej czynić. Dunikowski był ni-
skiego wzrostu, na głowie nosił dziwny czepek okolony różową falbanką. Moją
wizytą nie przejął się, malował dalej. Spoza sztalugi i wielkich rulonów papieru
widziałem tylko jego głowę. Dziś był wyraźnie podenerwowany. Przed nim na
niewielkim stoliku leżały błyszczące główki cebuli i jakaś pusta, ciemna butelka.
Usiadłem na kolorowym zydlu i chcąc rozpocząć rozmowę powiedziałem:
- Jak widzę, mistrz maluje dziś martwą naturę.
Na to Dunikowski:
- Ty pewnie myślisz, że zawsze i niezmjennie będę tylko ludzi tworzył?
A zaraz później szukając zaczepki:
- Słuchaj ty młodzieniec! Na pewno sądzisz, że namalowanie cebuli jest
sprawą łatwą i zwyczajną. A w ogóle czy ty smarkaczu wiesz, co to jest cebula?
- Wiem — odparłem.
- G... wiesz! - krzyknął Dunikowski. Poderwał się ze swego stołka, chwy-
cił największą cebulę i podsuwając mi do ust, powtarzał głosem nie znoszącym
sprzeciwu:
- Pocałuj ją! Jeszcze raz. Mocniej i z uczuciem.
- Dlaczegóżby nie! Całowanie cebuli nie jest grzechem.
To uspokoiło mistrza, usiadł spocony i powiedział:
- Ty kochany nie byłeś w obozie i dlatego nie domyślasz się nawet i nigdy
już nie będziesz wiedział, czym naprawdę jest cebula.
A później wypinając pierś dodał:
- Ja, jak Boga kocham, zaprojektuję kiedyś cebuli granitowy pomnik.
Po tej wizycie trzy dni krok w krok snuł się za mną zapach cebuli.
Teraz z większym respektem przyglądamy się zielonym cebulowym łody-
gom, przypominając, że nawet piramidy mają z nimi coś wspólnego. Ludzie,
którzy je budowali, w trakcie swej niewolniczej pracy przejedli wielohektarowe
pola cebuli i czosnku. Te rośliny żywiły ich, leczyły i uodporniały przeciw choro-
bom. Zatem już przed tyloma tysiącami lat znano nieprzeciętne zalety osłoniętych
czerwonymi łuskami cebulowych główek oraz jej rurkowatych pędów. Może to
właśnie piramidy są kamiennymi pomnikami cebuli?
Świat idzie naprzód, nie buduje się dziś piramid, ale ostatnie statystyki
międzynarodowej organizacji wyżywienia wykazują zaskakujący wzrost spożycia
ceoun na caiym świecie.
Obawiam się, że tego opowiadania nie przyjmie żadna redakcja, choćby
dlatego, że nie ma w nim ciągłości. Sąsiadują tu ze sobą wspomnienia, refleksje,
fakty i subiektywne doznania.
A czy w opadających ku rzece ogrodach można zauważyć jakąś zamierzoną
ciągłość? Nie wiem. Jedno jest pewne, że obserwując skąpane w słońcu rośliny,
powoli oddajemy się osobliwemu nastrojowi spokoju, a może nieznanej dotychczas
przyjemności. Ileż piękna można tu odnaleźć, ile różnorodnych kształtów i form
posiadają oglądane z bliska warzywa. Oto na tyczki pnie się fasola - jej liście mają
sercowaty kształt, a łodygi skręcają się jak zielone węże. Obok, w równych rząd-
kach, rośnie bób o strączkach pełnych i błyszczących jakby pokrytych emalią.
Selery sąsiadują z -marchwią, cebula z sałatą. Jest i kalarepa, i rzodkiew.
Rosną zielone łany ziemniakęw kwitnących biało i fioletowo.
Jedne rośliny pną się ku górze, inne pełzają po ziemi. Niektóre z nich są
wysmukłe i wiotkie, a inne krępe i mocne. Jedne ujawniają dążność do bratania
się z otoczeniem, a są i takie, które poza sobą nie widzą świata. Spójrzcie, proszę,
na zagon kapusty: przypomina malachitowy sfalowany aksamit albo zmarszczoną
powiewem wiatru wodę. Liście kapusty są mięsiste i użylone, podobne do spraco-
wanych dłoni podtrzymujących zmęczoną głowę.
Pozwólcie, że raz jeszcze skorzystam z mickiewiczowskiego opisu ogrodu:
„...Tu kapusta, sędziwe schylając łysiny,
Siedzi i zda się dumać o losach jarzyny;
Tam, plącząc strąki w marchwi zielonej warkoczu,
Wysmukły bób obraca na nią tysiąc oczu;
Owdzie podnosi złotą kitę kukuruza;
Gdzieniegdzie otyłego widać brzuch harbuza,
Który od swej łodygi aż w daleką stronę
Wtoczył się jak gość między buraki czerwone
Trudno o lepszy, bardziej plastyczny i bardziej barwny opis. Jakąż olbrzy-
mią pamięć wzrokową musiał mieć poeta, a może... może pisał to z natury, tak jak
malarz, który maluje czasem swe drobne studia, służące mu później do pracy nad
wielkim obrazem. Rzeczywiście łyse kapuściane głowy są jakby zadumane, ale
ten niewielki zagon, na którym rosną, to cały atlas barokowego snycerstwa, z jego
dynamiką i ekspresją zaskakujących widza form. Nie ma dwóch liści podobnych
do siebie, nie ma dwóch główek takich samych.
Ej, podstawo bigosu! Twoje piękno równe jest smakowi. Winą człowieka
jest, że smak przedkłada ponad piękno, bo gdyby było inaczej, powstałby atlas
kapuścianego piękna.
Krocząc miedzą, nie wiedzieć kiedy doszliśmy do zabudowań. Stąd, z góry,
panorama ogrodów jest jeszcze inna. Widzimy świat przetkany złotem i purpurą,
słońce skryło się już za kępami wierzb i wiklin, zbliża się wieczór. Teraz każda na-
stępna minuta ujawni się zmianą kolorytu. Popatrzcie, proszę, na słoneczniki.
Tak jak one nie potrafi lśnić nawet wypolerowane złoto. Błyszczą liście roślin
i dojrzewające makówki. Srebrzą się i połyskują kapuściane głowy. Tam w dole
żarzy się płomieniem łąka. To rdzawe kwiaty szczawiu, podświetlone zachodzącym
słońcem, ujawniają swą wielotysięczną obecność. Nagrzane powietrze faluje.
Mieszają się zapachy kopru, cebuli, konopi.
Te pochyłe grzędy to przecież olbrzymie zasobniki witamin, prawdziwe
rezerwaty zdrowia. Człowiek bardzo późno dowiedział się o tym, co dają mu bu-
raki, cebula, kapusta, a mimo to spożywał je. Tp, co powiem, trącić może herezją,
ale kto wie, czy matka-natura nie ustawiła nam w wymyślny i chytry sposób zmy-
słu smaku? Lubimy to, co cierpkie, gorzkawe i specyficznie pachnące. Później
okazuje się, że korzenie, liście lub nasiona spożywanych od tysiącleci przez czło-
wieka roślin, właśnie cierpkich i gorzkich, dosłownie naładowane są tymi związka-
mi, bez których fizjolodzy nie potrafią wyobrazić sobie życia.
Tymczasem słońce skryło się za horyzontem, od rzeki wiatr przyniósł
trochę chłodu i wilgoci. Impresjoniści nie darmo podziwiali „kalejdoskopową"
zmienność świata. Kolory wnet przygasły, zatarły się szczegóły. W zamian za
to tym lepiej widoczne są wielkie różnorodne plamy zieleni, tworzące zgraną,
barwną kompozycję.
0 poważnych sprawach można rozmyślać niekoniecznie na gruzach
Akropolu.
Stoimy na grzędzie jednego z wielu ogrodów. Wnet zapadnie noc. Polne
koniki zmieniły już swą pieśń. Znad łąk wracają bociany.
1 właśnie wtedy zrodzić się może w człowieku chęć odpowiedzi na trapiące
ludzkość całą od wieków pytanie: czym jest właściwie ten czas, który mija? Na
pewno inną wartość ma on dla komara, inną dla człowieka, a zupełnie odmienną
dla księżyca. Jeszcze kilkanaście dni temu kwitły białe i czerwone maki, a dziś na
sztywnych badylach sterczą już makówki. Tak niedawno na zoranych niwach
ledwie zieleniła się kapusta, a już jutro zaczną wycinać jej twarde, błyszczące
głowy.
Dzień wczorajszy zetknął się i zbratał z jutrzejszym. A gdzie jest teraźniej-
szość, czas teraźniejszy i aktualny? Istniał przed chwilą, ale odszedł, bo zbliża
się noc.
Natura lubuje się w kontrastach. Teraz jest ciepło, a później będzie mróz.
Teraz świat jest barwny do przesytu, a później spowije go biel. Teraz przytłacza
oczy różnorodność •form liści, kwiatów, owoców. A później ucieszy nas suchy
badyl ostu sterczący pośród śniegu. Smutne są ogrody w zimie. Bezbarwne, bez-
wonne i ciche. Jeśli wtedy staniecie na miedzy, pamiętajcie, że po każdej najdłuż-
szej i najmroźniejszej zimie następuje jednak wiosna.
Wierzbowe wspominki

O wierzbie można by napisać całą monografię, tak zadziwiająco mocno


powiązana jest ona zarówno z naszym krajobrazem, jak i zwyczajami ludu, które
kształtowały się na przestrzeni wielu wieków.
Znamienne jest to, że w przeciwieństwie do dębu, sosny czy grabu, z wierz-
bowego drewna niewielki jest pożytek. W myśl dawnego porzekadła „drewno
wierzbowe - było - ani do pieca, ani do budowyPoza tym wierzba nie rodziła
owoców, a owe „gruszki na wierzbie" stały się z czasem symbolem niemożliwych
do spełnienia przyrzeczeń i obietnic. Pomimo to, my Polacy, mamy do wierzb
jakiś niezwykły sentyment. Może dlatego, że właśnie one jako jedne z pierwszych
rozwijają wiosną swe pąki i bazie, świadcząc tym samym o zakończeniu zimy.
A może przez to, że z zielonych wierzbowych gałęzi można było strugać fujarki,
które potrafiły wyśpiewać nieziszczalne niegdyś pragnienia prostego ludu o szczę-
ściu i miłości. A może widziano i podziwiano w wierzbie jakąś szczególną siłę
witalną? Wystarczyło odrąbać od pnia prosty konar, zaciosać go, wbić w podmokłą
ziemie. bv wzrastać zaczęło nowe drzewo, ale to tak szybko, że niemal ludzkie
oczy to widziały. Stanowczo wierzba jest drzewem szczególnym i całkiem nie-
przeciętnym.
Zapytajcie, proszę, starych, bardzo starych ludzi i to wszystkich regio-
nach Polski, gdzie najchętniej lubią kryć się polne i łąkowe diabły. Odpowiedzą
wam jednogłośnie, że w spróchniałych wierzbach. Zapytajcie, gdzie w czasie
pełni księżyca spotykają się duchy zmarłych kochanków. Na pewno otrzymacie
wyjaśnienie, że pod wierzbami.
Niegdyś musiało istnieć wiele legend i podań związanych z wierzbami
rosnącymi nad rzekami i groblami. Być może, którąś z takich właśnie opowieści
wykorzystał poeta Szymon Szymonowicz. W jednej z jego sielanek odzwierciedla
się w równej mierze podziw dla antycznego świata mitów, które zaludniły świat
nimfami i satyrami, jak również dla piękna polskiego krajobrazu. W krajobrazie
tym wierzby mają znaczenie dominujące. Szymonowicz sprowadza mitologiczne
postacie do swej ojczyzny, nad płaskie brzegi leniwie płynących rzek, na rozległe,
podmokłe łąki porośnięte wierzbami.
Oto polska rodzima nimfa, zwracając się w poemacie bezpośrednio do
wierzbowych drzew, mówi:
„...Stoicie równym rzędem, jeszcze maluchnymi
Rączkami żem ja tu z was gałązki łamała,
A z nich długie piszczałki sobie wykręcała
I wy wierzby byłyście kiedyś boginiami,
Teraz wód pilnujecie, stojąc nad brzegami,
Żaby tylko koło was wrzaskliwie dukają,
Abo chłopięta raków pod wami szukają
Stały więc wierzby nad mokradłami i miały liście na poły białe, na poły
zielone. Szymonowicz ściąga nad polską rzekę samą Pallas Atenę. To ona zamie-
niła płoche nimfy w drzewa. Czuć w tym jednak jakieś słowiańskie motywy i wiel-
kie umiłowanie otaczającego pejzażu, a równocześnie chęć wytłumaczenia, dla-
czego wierzby są właśnie takie, jakip są, a nie inne. Mówi więc grecka bogini
mądrości:
„...Nie godne ani dawać owocu żadnego,
Nie godne ani miewać liścia ozdobnego
I kwiat wasz niech podobny leci pajęczynie,
I z ćjfzewa niech nie będzie robione naczynie
I ledwie między dr zewy bądźcie policzone,
Ale żeście w muzyce były nauczone
Niechaj w was moje dary nie giną doszczęta,
Niechaj z was sobie kręcą piszczałki chłopięta
I pierwsze na nich biorą do piosnek ćwiczenia..."
Po tych wyjaśnieniach z większą uwagą spoglądamy na wierzby rosnące
nad brzegami naszych rzek oraz na te stojące na łąkach i przy drogach. Niektóre
z nich są dziwne, bo z grubego, skręconego pnia wyrasta najpierw maczuga wielka
i sękata, a dopiero później niemal jednakowej grubości gałęzie, które tworzą kuliste
pęki listowia. Jak powstają te drzewa? Przecież to nie jest kształt i forma związana
z gatunkiem. Kiedyś prezentowałem nasz kraj grupie egipskich architektów. Foto-
grafowali namiętnie nasze wierzby głowiaste. Sądzę, że widzieli w tych drzewach
to, co ja w palmach, zwiedzając Egipt. Po tej wizycie postanowiłem sprawę wierzb
przebadać.
Każdej wiosny, gdy cofną się szeroko rozlane wody rzek i mokradeł, rol-
nicy obcinają wierzbom gałęzie. Każdej jesieni na wierzbowych pniach zjawiają
się nowe gałęzie, jeszcze gęściejsze. Ciekawiło mnie zawsze, po co chłopi kaleczą
te drzewa, jeśli odrąbanych części nawet nie wykorzystują. Kiedyś zapytałem o to
pewnego rolnika pod Terespolem. Gospodarz był starej daty, uznawał odpowiedzi
długie i wyczerpujące. Po namyśle zaczął więc mówić tak:
- Tamtego roku dość wcześnie wypadła Wielkanoc, a trzeba panu wiedzieć,
że przed świętami w gospodarstwie dużo jest roboty. Po zimie należy dom oporzą-
dzić, zagatę rozgrodzić i obejście posprzątać. Nawet można już zacząć gnój w pole
wywozić. W końcu marca dzień jest dłuższy i człowiek zdąży się dobrze napraco-
wać. Było to w Wielki Piątek. Wszyscy zbierali się do kościoła, a i ja przyjechałem
z pola, wyprzęgnąłem konia, czując wewnętrzne zadowolenie. Mimo swoich sie-
demdziesięciu lat tego dnia t sporo zdziałałem. Wymyłem się i chciałem zacząć
świętować, ale właśnie wtedv Drzvoomniałem sobie o wierzbach; Toż ia im tego
roku nie obciąłem gałęzi. Trzeba było na nowo zaprzęgać i jechać w pole nad ba-
gienko.
Tu moja cierpliwość skończyła się.
- Ale zlitujcie się gospodarzu - przerwałem - powiedzcie, po co obcinacie
im te gałęzie?
Przez chwilę stary rolnik patrzył na mnie zakłopotany, a później uśmiech-
nął się i rzekł:
- Dziwny z pana człowiek. A po cóż się wąsy przystrzyga? Chyba po to,
żeby nie rosły za długie. Z wierzbami jest tak samo. A przy tym one to bardzo
lubią.
I właśnie te przystrzygane wierzby, o kształtach przypominających senne
widziadła, stały się niemal symbolem równinnego pejzażu Mazowsza, Podlasia
i Lubelszczyzny. «
Obserwujemy kilka wierzb rosnących na łące. Pierwsza jest pochyła. Jej
pień pokrywa pomarszczona kora, układająca się w misterny ornament. W górnej
części drzewa widoczny jest trójkątny otwór, przez który przeziera niebo. Pień
następnej wierzby jest rozłupany i skręcony jak plecy człowieka, który stojąc
w miejscu chce koniecznie zobaczyć, co się dzieje poza nim. Trzecie drzewo
przypomina młot wbity cienkim trzonkiem w ziemię. Nad wszystkimi pysznią się
gęste pióropusze liści.
Niekiedy wielokilometrowa droga obsadzona jest z obu stron tymi głowia-
stymi drzewami. Wyobraźmy sobie, że zima kończy się, a ciepły marcowy wiatr
marszczy wiosenne rozlewiska. Na polnej drodze, pooranej koleinami, tańczą
fiołkowe cienie wierzbowych gałęzi. Teraz najlepiej można zauważyć, że niektóre
z nich są zielone, a inne mają jaskrawy złotopomarańczowy kolor. Zależy to od
gatunku wierzb. W każdym razie, zanim na łąkach zjawi się świeża zielona ruń
i zanim zakwitną złote zagony kaczeńców, bezlistne jeszcze gałęzie wierzb, zadzi-
wiająco barwne i piękne, znakomicie wzbogacają koloryt wczesnowiosennego
pejzażu, a wierzbowe bazie stają się ozdobą naszych domów.
Kiedyś, przed kilkunastu laty, taka właśnie polna i wierzbowa droga pro-
wadziła na rozległe pola podkrakowskiej wsi Mogiły.
Każdej wiosny chłopi przystrzygali wierzby, starając się, by rosły foremne
tak samo jak za czasów ich ojców i dziadów. Lubiłem tu przyjeżdżać szczególnie
wówczas, gdy świat budził się z zimowego letargu, gdy na błękitnym niebie można
było zobaczyć parę jaskrawożółtych motyli albo klucz powracających bocianów.
Droga była jednym wielkim pasmem błota, niektóre wierzby „moczyły swe nogi"
w zimneń szarei wodzie. W taki przezroczysty dzień można było posłyszeć skow-
ronka i zobaczyć chłopski wóz zaprzężony w kosmate koniki. Wóz przechylał się,
brzęczał żelaziwem i jechał hen daleko, gdzie droga ginęła. Wtedy przypominały
się kompozycje Brandta i Kossaka. Nawet błoto w tym wiosennym oświetleniu sta-
wało się substancją barwną, pełną tajemniczych błysków i refleksów. Ale to było
kilkanaście lat temu.
Dziś już nikt nie potrafi powiedzieć, skąd i dokąd prowadziła wierzbowa
droga. Nie ma jej. W tym miejscu zjawiły się wielokondygnacyjne bloki i wielo-
pasmowe arterie.
Ubiegłej wiosny pojechałem do Nowej Huty. Był pierwszy wiosenny dzień
i wszystko człowieka cieszyło, i wszystko było łatwiejsze niż wtedy, gdy niebo jest
szare i smutne. Zadziwiające jest to miasto ponad stutysięczne, które powstało
z niczego. Na rozległych polach wytyczono place i ulice, wzniesiono domy i szkoły.
Bywało tak, że chłopi na jednym końcu łąki kosili trawę, a robotnicy na drugim
zakładali fundamenty nowych gmachów. Kiedy indziej przerwano budowę drogi,
by pozwolić na zżęcie żyta. Gdzieś właśnie tutaj, pomiędzy tymi nowoczesnymi
sklepami i domami, wiła się moja wierzbowa, obłocona dróżka. Pośród innych
wierzb rosła jedna zadziwiająco piękna, taka roztańczona, wygięta, naprawdę przy-
pominająca urodziwą pannę. Ale cóż, stare drzewa nikogo nie obchodziły. Któregoś
dnia przyjechał olbrzymi traktor, powyrywał je z korzeniami, poprzewracał,
zmiażdżył, bo przeszkadzały. I to jest zupełnie normalne, jakżeby inaczej mogły
powstać nowoczesne proste ulice, przystanki autobusowe, rozległe, porośnięte
różami trawniki.
Pewnego dnia zaproszono mnie na wykład do Liceum Budowlanego w No-
wej Hucie. Jest to jedna ze szkół Tysiąclecia, nowoczesna, pomyślana z wielkim
rozmachem. Po spotkaniu z młodzieżą i obejrzeniu pracowni i gabinetów, groma-
dzonych skrzętnie pamiątek, pochwał i wyróżnień pokazano mi największą oso-
bliwość szkoły - „ich wierzbę". Tuż przy szklanej ścianie rosła wierzba prawdziwa,
głowiasta i roztańczona. Każdej wiosny przystrzygano jej gałęzie. Uczniowie
dbali o swoje drzewo. Patrzę na uformowanie szkolnego budynku, na niewielką
podwyższoną platformę ujętą z dwu stron ścianami - widzę, jak bardzo utrudnił
sobie zadanie projektant tego budynku chcąc uratować wierzbę; dla niego to drzewo
stało się głównym elementem kompozycji. Więc jednak więcej jest u nas ludzi,
którzy doceniają wierzbowe piękno.
Uczniowie widząc moje zdziwienie, a może nawet rozczulenie, nie omie-
szkali powiedzieć, że kiedyś, gdy szkoły tu jeszcze nie było, biegła tędy polna
droga wysadzona takimi właśnie starymi wierzbami. Wykarczowano je, pozosta-
wiając na pamiątkę jedną „ich wierzbę", która naturalnie nie jest takim zwykłym
drzewem, lecz siedzibą KilKu diaoeiKow nieuKow.
Pamiętać jednak należy, że są wierzby inne, którym nikt i nigdy nie obcina
konarów i gałęzi. Te rosną niekiedy w parkach, na cmentarzach, a czasem nad
brzegami rzek, tuż nad wodą. Bywa i tak, że wierzby tworzą z dwóch stron rzeki
zbite zielone ściany, gęste i nieprzeniknione. Niekiedy ich gałęzie potrafią nawet
utworzyć misterne sklepienie. Wtedy tworzą się ponad wodą tajemnicze ocienione
uroczyska, w których szemrzą i pluszczą fale rzeki.
Te subtelne odgłosy mieszają się z szelestem wierzbowych liści. Przypomi-
nają one swym wykrojem liście lauru. Są miękkie, porośnięte od spodu drobnymi
włoskami. Gdy taki liść upadnie na gładką toń, na wodzie pojawiają się srebrne
kręgi. Będą duże, coraz większe, rozchodząc się zakołyszą odbitymi w wodzie
obłokami. Po chwili wszystko powróci do poprzedniego stanu. Woda będzie
lśniąca jak lustro i nawet bystry obserwator natury nie potrafi odróżnić, gdzie
jest granica pomiędzy wierzbą żywą i rosnącą a jej odbitym w wodzie wizerunkiem.
Stojąc w wierzbowych zaroślach możemy zobaczyć lecącą tuż nad wodą
jaskółkę albo zimorodka. Możemy usłyszeć trudny do naśladowania świst żółtej
wilgi, która specjalnie upodobała sobie giętkie, wierzbowe gałęzie i najczęściej na
nich właśnie siaduje. Stanowczo wierzby w sposób pierwszorzędny przyczyniają
się do tworzenia zakątków krajobrazowych o wręcz znakomitych walorach. Może
nawet za ich sprawą powstają jakieś szczególne mikrośrodowiska?
Drzewa jednak starzeją się tak samo jak ludzie. Znałem pewną bardzo
starą wierzbę o korze pomarszczonej i zadziwiająco wykrzywionych konarach.
W jesieni, gdy opadły z niej liście, przypominała ludzką postać, która wzniósłszy
ramiona zdawała się lamentować po jakiejś wielkiej stracie.
W tej wierzbie, dziuplastej i spróchniałej, mieszkała sowa obdarzona ta-
lentem cichego lotu i głośnego pohukiwania. Wierzba stała w naszym ogrodzie,
nic więc dziwnego, że z największym zainteresowaniem od najmłodszych lat za-
glądałem w ciemną czeluść jej dziupli, chcąc zgłębić tkwiące tam tajemnice.
Drzewo przetrwało dwie wojny światowe, tuż przy jego korzeniach kopali okopy
Austriacy, Rosjanie, a później Polacy. Wiatry i burze targały wierzbowymi gałę-
ziami, czasem którąś obłamały, ale pokryty grubą korą pień nie poddawał się,
mimo że jego wnętrze zalegały już tylko płaty próchna.
Zastanawiające, ale natura uznaje jakieś przedziwne wyrównanie wartości.
To prawda, że wierzba, o której mówię, miała coraz mniej liści, że stawała się
każdego roku drzewem coraz bardziej obumarłym. Jednak w zamian za to w jej
przepastnej dziupli zjawiła się jakaś nowa, zupełnie szczególna strefa piękna.
Czy w ogóle można szukać piękna w wierzbowej dziupli? Myślę, że tak!
Wy siarczy bpojizec na jej oki oj. Przypomina nieco gotycką arkadę ostrołuczną,
śmiało zarysowaną, ale w dolnej części jest asymetryczna i dziwnie fantazyjna.
Jeśli przymrużymy oczy, to oglądane formy ułożą się tak specjalnie i tak szczegól-
nie, że zamiast dziupli zobaczymy bramę prowadzącą do warownego zamku.
Płat zielonego mchu do złudzenia przypomina zwodzony most. Przez dwie po-
dłużne szczeliny przeciągnięto nawet łańcuchy. U góry wyraźnie widać groźną,
żelazną bronę, która wnet opadnie i zamknie dostęp do zaczarowanego świata.
Ale właśnie zaświeciło słońce. Złote drzazgi próchna przybrały kształty baszt
zwieńczonych stromymi dachami. Na potężnych murach zarysowały się ciągi
wąskich strzelnic i tajemniczych okienek. Chciałoby się po owym zielonym, omsza-
łym moście wejść do tego dziwnego kraju, do zagadkowych komnat i korytarzy,
poznać ich tajemnice i zagadki. Wystarczy jednak uczynić bodaj jeden krok do
przodu lub do tyłu i już złuda pryska, nie ma ąjii zamku, ani baszt. Tylko wielki
trzmiel napełnia dziuplę głośnym brzęczeniem swych skrzydeł. Jaka szkoda, że
obraz zapodział się tak nagle i bezpowrotnie.
Ale oto znów butwiejące drzewo o gąbczastej i porowatej strukturze w cu-
downy sposób przemieniło się w kształty jeszcze bardziej subtelne. Wyraźnie
widać wydatny nos, zmarszczone czoło i jakieś szydercze oczy. Głowa wychyla się
spoza firanek pajęczyn. Jakże to jest, czy naprawdę w każdej wierzbie koniecznie
musi przemieszkiwać diabeł? Wiem, że zaraz zniknie, ale na razie jeszcze uśmiecha
się, jakby chciał zacząć rozmowę. ^
Czy nigdy nie interesowało was to, że patrząc na obłoki, na drzewa, ba -
nawet na oruaną ścianę - widzicie nagie tajemnicze miasta, a czasem cale sceny
rodzajowe.
Nasza spróchniała wierzba nie jest więc czymś nadzwyczajnym. Tuż obok
niej rośnie inna. Stoi nad samym brzegiem rzeki, pomiędzy trzcinami i szuwarami.
Tamtej wiosny, gdy poziom wody podniósł się, a ostre kry raniły wierzbowy pień,
osunął się nagle do wezbranych fal płat rozmiękłego brzegu, odsłaniając tajemniczy
świat fantastycznych kształtów, których poprzedniego dnia nikt jeszcze nie oglą-
dał. Żylaste korzenie wiły się giętkimi liniami, tworząc misterne węzły i zadziwia-
jące sploty. Wpatrując się w te formy, można dostrzec już nie pojedynczą głowę,
a całe batalistyczne kompozycje. Ludzi gniewnych, rozjuszonych, powyginanych,
trwających w napięciu lub targanych śmiertelnymi konwulsjami. Skąd właściwie
rodzą się te kształty, czy istnieją pomiędzy korzeniami realnie, czy powołała je do
życia nasza fantazja? A może,tych dziwnych tworów odnajdziemy w wierzbowym
królestwie tym więcej, im większą posiadamy zdolność do łatwego snucia wy-
obrażeń ?
Tego nie wiem! Natomiast wiem, że opisałem Państwu dziuplę wierzby
konkretnej, rosnącej w Hrubieszowie nad brzegiem rzeki Huczwy. Nachylam się
właśnie i raz jeszcze rysuję tajemnicze wnętrze starego drzewa, przypominając so-
bie słowa mego dziadka. Opowiadał mi o pewnym rejencie dziwaku, który letnie
poranki spędzał tak jak i ja przy tym właśnie drzewie. Mówił coś do niego, śmiał
się, a później pisał. Ten rejent mieszkał u nas - to było dawno, przed pięćdziesię-
ciu laty - nazywał się Bolesław Leśmian i on to napisał kiedyś:
yy...Niewidzialnych istot tłumy
Sąsiadują z nami wszędzie
I kto kogo ujrzy pierwej
I kto komu duchem będzie?
Błąkają się między nami
I po nocyy i o świcie -
I nie wiedzą, że to właśnie
Jest wzajemność i współżycie "
Płoty

Osobliwa jest rola nowoczesnych dróg w krajobrazie. Można bez przesady


powiedzieć, że to one właśnie nasycają pejzaż elementami współczesności. Rzecz
nie dotyczy jedynie wąskiego pasemka betonu czy asfaltu, po którym mkną samo-
chody. Nowoczesna arteria jest jakimś nie poznanym do końca katalizatorem,
przyspieszającym postęp. Przy niej zjawiają się murowane domy, zaczyna rozwi-
jać się wielka produkcja warzyw przeznaczona dla środowisk miejskich. Ludzie
bardziej pomysłowi i obrotni zakładają tu zagraniczną modą kawiarenki i domy
noclegowe dla turystów. Są to objawy na pewno normalne i prawidłowe. Szkoda
jedynie, że właśnie przy tych nowoczesnych szlakach szybciej niż gdzie indziej
niszczone są w brutalny i bezmyślny sposób te wartości, które sumują się na od-
rębność naszej kultury.
Proces stopniowego znikania zabytkowych elementów naszego krajobrazu
jest zjawiskiem ogólnym, ale udowodnione jest, że w sąsiedztwie dróg, gdzie
kontakty środowiska miejskiego i wiejskiego są ułatwione, wyniszczenie krajobrazu
postępuje znacznie szybciej i bardziej żywiołowo. A przecież powinno być wręcz
odwrotnie, iiez zysKaiaby na airaKcyjnosci uroga, która poliaii pokazać piękno
ludowego budownictwa, starych drzew czy nie zdewastowanego pejzażu. Jak
dotąd, nie ma jeszcze specjalnych rozporządzeń, które w sposób przemyślany
chroniłyby obrzeża naszych dróg. I może dlatego przy asfaltowej arterii niewiele
już można zobaczyć. Jeśli więc ktoś chce zapoznać się z dawnymi domami, sto-
dołami, jeśli chce zbliżyć się do prawdziwego piękna, które odchodzi, winien
zjechać z gładkiego traktu na boczną, mniej uczęszczaną i zazwyczaj bardziej
wyboistą drogę. Tam nowoczesność nie zdążyła jeszcze rozprawić się z dniem
wczorajszym.
W tym miejscu czuję jednak potrzebę złożenia pewnych wyjaśnień, które
ułatwią wzajemne zrozumienie. Chodzi o to, czy człowiek, który sam posługuje
się autem, wykorzystuje dobrodziejstwo nowoczesnych dróg i pasjonuje się tele-
wizją, ma prawo żądać, aby, inni mieszkali w chatach krytych strzechami - ba,
posługiwali się drabiniastym wozem toczącym się po błotnych koleinach - tylko
dlatego, że to pięknie i romantycznie wygląda. Świat nie jest przecież teatrem,
w którym zgromadzeni są widzowie i aktorzy. Możemy być jednym lub drugim,
ale wszyscy bez wyjątku. Wiem, że ktoś czytając to, mógł pomyśleć: doradza pan
zjechać na boczną drogę, przestrzegając przed jej wybojami? Są to rady automo-
bilisty. Równocześnie zachęca pan do podziwiania tego, co w swym rozwoju nie
osiągnęło jeszcze szczebla ani asfaltu, ani auta, ani telewizora. A gdzież konsekwen-
cja? Odpowiedź będzie taka: cóż poradzę na to, że odczuwam piękno czasów,
które minęły? Wiem z nauki historii i własnych obserwacji, że dla wiejskich ludzi
tamte czasy były ciężkie, niekiedy upiorne. Ale wiem też, że właśnie wtedy po-
wstawały zręby odrębności kultury naszej wsi. Wtedy - przed wiekami - formowało
się wspaniałe budownictwo ludowe, powstawały stroje, pieśni,' zwyczaje, które
dziś urzekają nas swym czarem i powabem. Nie nawołuję przecież do tego, by
chłopi mieszkali nadal w lepiankach poszytych strzechami. Przeciwnie - jako
architekt chciałbym, aby każdy wiejski dom miał łazienkę i telewizor. Ale równo-
cześnie chciałbym, aby wszystko to, ęo zgromadziła przeszłość, można było utrwa-
lić, a nawet zachować. Wskazuję więc cenę tych wartości, które raptem wszelką
wartość utraciły.
Po tych wyjaśnieniach doradzam nawet posiadaczom wspaniałych samo-
chodów zjechanie na pewien czas' z gładkiego asfaltu. Odwiedźcie, proszę, boczne,
czasem nawet obłocone drogi. Tam można jeszcze zetknąć się z przeszłością
twarzą w twarz, bez pośrednictwa muzeum i bez szkła osłaniającego eksponaty.
Na pewno za rok, dwa i tam niewiele będzie do oglądania. Na razie jednak zoba-
czycie chaty stojące jedna obok drugiej. Zobaczycie słomiane dachy, wychylające
się spoza zieleni. Chałupy utworzą szeroką, wiejską ulicę, ograniczoną z obu stron
płotami, poza którymi zjawią się niewielkie, pełne kwiatów ogródki.
Te wiejskie płoty i opłotki godne są, by poświęcić im nieco więcej uwagi.
Zazwyczaj nie dostrzegamy ich, chociaż istnieją. A dzieje się tak dlatego, że tworzą
one całość przedziwnie zgraną z innymi elementami krajobrazu. Ale niech tylko
płotu zabraknie, niech zamiast niego zjawi się ogrodzenie żelazne, wnet odczujemy
to jako zgrzyt, który przełamał jakąś zestrojoną całość. Rzecz dotyczy zatem nie
tylko płotu, ale i harmonii. Płot jest jednym z tworzących ją elementów. Pomiędzy
miękko rysującymi się strzechami, bielonymi ścianami chałup, pomiędzy drzewa-
mi, krzewami i kwiatami istnieją ścisłe związki. Te składowe części obrazu wiążą
sie ze soba skala, kształtem i kolorem. Test też oomiedzv nimi mieisce na zwvkłv
wiejski płot, wykonany z tych samych materiałów, tymi samymi sposobami, co
chaty i stodoły. Jeśli w otoczeniu tej słomiano-drewnianej architektury zjawi się
beton i stalowa siatka z nieodłącznie towarzyszącymi im idealnie poziomymi
i idealnie pionowymi liniami, wtedy zginie - bo zginąć musi - najbardziej urze-
kająca w oglądanym krajobrazie jedność stylowa.
Przy okazji płotu mimo woli poruszyliśmy zagadnienie dotyczące niemal
podstaw estetyki. Dowodzi to, że i płoty coś znaczą, chociaż ich „anatomia" jest
zadziwiająco nieskomplikowana.
Aby powstał płot, należy wkopać w ziemię słupy, połączyć je ryglami, do
których następnie przybija się sztachety. Ale nawet przy tej prostocie ileż zjawia
się możliwości odmiennego kształtowania wyglądu płotów.
Bywały parkany wyniosłe, o sztachetach ostrych jak palisady. Te otaczały
zazwyczaj owocowe sady i "magazyny, zazdrośnie chroniąc ich tajemnic. Są też
inne płoty, o sztachetach bliźniaczo do siebie podobnych, nawet odstępy pomiędzy
deskami równe są w nich jak minuty. Takie parkany nie mają w sobie nic szcze-
gólnego. Nas obchodzą płoty inne, te wiejskie, pełne fantazji i polotu, będące
zaprzeczeniem nudy. Mają one również słupy, rygle i sztachety. Ale nikt nie bu-
dował Ich z materiału kupionego w tartaku. Leżał gdzieś pod stodołą pień zwalonej
przez wiatr czereśni. Ociosano go i zamieniono na dwa słupki. Były deski wysłu-
żone, jeszcze ze starej obórki. Był złamany dyszel i stare kołki z brogu. Z tego ma-
teriału tworzono przedziwną osnowę. Już ona była dziełem pomysłowości i swoi-
stej inżynierii. Sztachety wykonywano z wszystkiego, co drewniane: z kołków
wierzbowych, łupanych drzazg, dartych pni. Takie sztachety musiały być figlarne
i chytre. Nic też dziwnego, że czasem pochylają się ku sobie, jakby chciały obmó-
wić przechodnia. To znów udają, że są na siebie obrażone. Czasem spoglądają
złośliwie, oczyma z wypadłych sęków, a rozmawiają jedynie ze srokami, które na-
miętnie lubią właśnie na nich siadywać i plotkować. Pomiędzy wiejskimi sztache-
tami brak jest równości, zdarzają się kołki olbrzymy, które spoglądają na pozostałą
rodzinę z góry. Ich duma wywodzi się stąd, że właśnie na nich gospodyni wiesza
dnem do góry polewane garnki, które lśnią w słońcu wszystkimi kolorami tęczy.
Od takiego ustrojonego glinianymi naczyniami płotu to już trudno oczy oderwać.
Przed Wielkanocą, w czasie bielenia chat, kobiety nie zapominają również
o płocie. Malują go bodaj ostatkiem rzadkiej kredy, a że sztachety po zimie porasta
zielony mech, rozmazuje się on pod pędzlem, łączy z kredą i daje zielonkawy ko-
lor. Deszcz wprawdzie szybko spłukuje tę pobiałę, ale mimo to płoty zachowują
swój własny, niepowtarzalny kolor. W niektórych wsiach malowano tylko czubki
sztachet. Wtedy nawet w lecie wyglądały one jakby przybrane w śniegowe czapy.
Tylko co właściwie grodziły te płoty? Dziwne się to wyda, ale w naszych
wsiach i miasteczkach bardziej łączyły one poszczególne domy niż je oddzielały.
Chaty stały blisko siebie. Podwórza były najczęściej otoczone przez gospodarskie
budynki, zadaszenia i komórki. Jeśli zjawiło się jakieś ogrodzenie, to zazwyczaj
z samych rygli złożone, żeby tylko zwierzęta z obejścia nie wyszły, a sąsiad z są-
siadem mogli pogwarzyć, wsparci z obydwu stron o tę symboliczną niemal gra-
nicę. Płot zjawiał się dopiero od strony ulicy. Tam też była i brama z zasuwą,
często przykryta daszkiem, a niekiedy nawet furtka, którą posługiwano się, gdy
brama była zamknięta. Bramę ustawiano niekiedy w licu frontowej ściany domu,
wtedy na płot niewiele już było miejsca, bowiem szerokość domu i wjazdu równały
się niemal szerokości całej parceli. Inaczej było wtedy, gdy pomiędzy chatą i drogą
zjawiał się ogródek. W tym wypadku płoty nabierały specjalnego znaczenia. Pod-
kreślały niejednokrotnie perspektywę długiej wiejskiej drogi, wprowadzając do
krajobrazu ład i porządek. Mimo że nie były ani zbyt wysokie, ani zbyt mocne,
dawały mieszkańcom poczucie bezpieczeństwa. Przypominam sobie pewna oku-
pacyjną historię. Działo się to na Lubelszczyźnie, w okolicach Zamościa. Graso-
wały tu wówczas bandy ukraińskich nacjonalistów, którzy wspierani przez Niem-
ców niszczyli wszystko, co polskie. Każdej nocy niebo czerwieniło się łunami,
słychać było odgłosy strzałów. Każdego ranka przywożono do miasteczka kilka-
naście trumien, w których leżeli zabici. Pamiętam jedną rozmodloną polską wieś,
która oczekiwała nadejścia „riezunow", przygotowując się jednocześnie do trud-
nej obrony. Podczas gdy młodzi myśleli o sposobach najskuteczniejszego odparcia
wroga, pewien stary chłopina w granatowej maciejówce na głowie zaczął popra-
wiać swój płot. Patrzono na niego z politowaniem, pytając starego:
- Cóż to Macieju, chcecie płot rychtować, żeby dać płomieniom więcej
strawy? Lepiej pomódlcie się do Przemienienia Pańskiego.
Stary, prostując gwoździe na przydrożnym kamieniu, wzruszył tylko ra-
mionami. «
- Modlitwa sobie - rzeki - a płot sobie. W nocy jakoś opacznie i straszno
z tymi dziurami. Licho wie, kto od drogi przyjść do chaty może.
A płot był ledwie do pasa i opierał się o swe spróchniałe słupy. Ale już tam
stary miał swoją rację, bo istnieje jakieś psychologiczne działanie tej lichej nawet
przegrody, stawianej od strony drogi.. Jeden z moich rysunków przedstawia ten
właśnie płot, który wtedy poprawiony przez starego dziadka dotrwał do naszych
czasów.
Czy zauważyliście, że wiejski parkan nigdy nie stoi na gołej ziemi i nigdy
nie stoi samotnie? Zawsze obrastają go przeróżne chwasty i zioła. Są pomiędzy
nimi nawet takie, które jak pijane trzymają się płotu. Gdzie indziej wyrwano by
je z korzeniami, a tu rosną, korzystając jakby z przemożnej opieki. Choćby taka
pokrzywa, która całymi kępkami potrafi usadowić się przy sztachetach, wysuwając
spomiędzy nich jadowite liście. Albo inne badylaste, baldaszkowate ziele przypo-
minające koper, to znów błękitnie kwitnący podróżnik - a to już nie byle jaka le-
karska roślina.
Podróżnik przypomina mi zawsze czasy dzieciństwa, kiedy wspólnie z ro-
dzicami odbywałem długie spacery. Jakoś mocno utkwiły mi one w pamięci.
Często odwiedzaliśmy wówczas pewną wieś, po której dziś nawet nie po-
został ślad. Wszystko tu było stare: i chaty, i drzewa, i ludzie. Stąd przynoszono
nam każdego ranka mleko, a jesienią przywożono jabłka i ziemniaki. W jednej
z bielonych chat mieszkała staruszka, zwana „Babką Prasią". Było to zdrobnienie
imienia Prakseda, ale mało kto o tym wiedział. Babka zajmowała się zbieraniem
szczawiu i suszeniem ziół. Umiała poza tym „odczyniać uroki" i odpędzać gradowe
chmury. Tezyka polskiego Prasia nie znała. Jak większość starych ludzi tej wsi
posługiwała się przedziwnym narzeczem, w którym mieszały się elementy staro-
polskie, ukraińskie, a nawet tatarskie. Była to mowa „chachłacka", którą dzięki
Prasi i ja trochę poznałem. Dla tej starej kobiety pojęcie narodowości nie istniało.
Ona była „tutejszą", unitką z dziada pradziada, i to jej wystarczało. Babka Prasia
do złudzenia przypominała Jaruchę ze Starej Baśni Kraszewskiego i może właśnie
dlatego tak bardzo chciałem ją poznać. Starowina siadywała najchętniej pod pło-
tem swej chaty, pomiędzy łopuchami i błękitnymi kwiatami podróżnika, który
miał kolor jej bladych oczu.
Ten podróżnik przyczynił się do naszego poznania. Zerwałem kiedyś jeden
kwiat, a babka - wskazując go chudym palcem - powiedziała: „to Petrowyje
batohy". Znaczyło to w jej języku, że badyle podróżnika nazywają się „Piotro-
wymi batogami". Podszedłem wtedy do płotu i zerwałem z jej ogródka inny
kwiat. t
- A ten jak się nazywa?
- „To je nosik Boharodyci".
Popatrzyłem uważniej na niewielki kwiatek o aksamitnych, bordowych
płatkach otaczających jasnożółtą rurkę kwiatową, w której tkwił słupek z dwoma
ciemnymi znamionami. Nosek Matki Bożej - Bogurodzicy? Dziwna nazwa. Póź-
niej pokazywałem babce różne rośliny, a ona wymieniała szybko ich nazwy. Wy-
konałem wtedy cały atlas kwiatów, zapisując ich określenia, ale w czasie wojny
gdzieś to zaginęło. Pamiętam tylko, że mój zeszyt z rysunkami i zasuszonymi
kwiatami roił się od nieprawdopodobnych nazw, choćby takich, jak „pysa światoho
Kiryły", co oznacza ni mniej ni więcej tylko „gębę Świętego Cyryla", czy „soba-
czyj chwist", czyli „psi ogon". Stara zielarka znała doskonale cudowną moc ziół.
Za jej płotem rosły zielska dziwaczne. Kredyś wskazała mi niepokaźną roślinę,
grożąc jednocześnie złożoną w kułak ręką: „A toho ne ruch - sochrani Bih - to
je błekot. W tamtomu liti kowalowyje dity nażerły sia toho, taj po stynach chodyły,
a potim pomerły". Wiele lat później dowiedziałem się, że roślina blekotem zwana
jest rzeczywiście nie lada trucizną i kowalowe dzieci, gdy się jej „nażarły", mogły
rzeczywiście łazić po ścianach, a później poumierać.
Przedziwne były niegdyś nazwy kwiatów. Inne obowiązywały pośród pro-
stego ludu, inne we dworach. W każdej dzielnicy Polski stosowano określenia
własne, niejednokrotnie zapewne bardzo stare. Dziś trudno już zorientować się
w tej gmatwaninie. Wiele mniej znanych nazw zaginęło bezpowrotnie. A szkoda.
Otoczone płotami ogródki przy chatach tworzą cały odrębny rozdział w księ-
dze wiejskiego pejzażu. Był czas, gdy w oczach wiejskiego ludu były one jakimś
koncentratem kolorowego piękna i prawdziwa kopalnia motvwów Zaobserwowane
tu kształty i kolory zjawiały się później na skrzyniach, malowanych wozach i w kun-
sztownych wycinankach. Ileż uczonych dzieł napisano o dworskich ogrodach
i parkach, ale nikt nie zajął się dotychczas historią ogródków, tych przylepionych
do chałup skrawków ziemi, którą uprawiano nie dla zysku, a dla samej tylko ra-
dości. We dworze były palmiarnie, hodowano tam zamorskie dziwodrzewa i dziwo-
krzewy. Przy chatach natomiast rosły i kwitły malwy. Malwy białe, różowe, czer-
wone. Wysokie, smukłe, wybujałe ponad brodate okapy dachu. Gdy tak stały
oparte o płot, wyglądały jak wiejskie wystrojone panny. Nie wiem, czy może coś
bardziej symbolizować piękno starej, polskiej wsi niż te właśnie kwiaty jakby
z bibułki zwijane, no i płoty, za którymi to wszystko się działo. Nie sądźcie czasem,
że wiejskie ogródki zakładane były bez planu. Zjawiały się tam klomby nie większe
od dna balii i ścieżki na stopę szerokie. Na środku poletka pysznił się zazwyczaj
krzak róży, ale takiej wiejskiej, o której pisze Tuwim, sławiąc polskie kwiaty:
..Bez dąsów. Dąsów i Dur Durv,
Nie zadzierają głów do góry ;
Jak porzucone narzeczone,
Trzymają główki opuszczone,
A oczy wznoszą - i tak trwają,
I spoglądając - przepraszają.
Owe z cieplarni emigrantki,
S z tamowych biedne familiantki,
Nie są wyniosłe, ni zawistne,
Lecz dobroduszne, drobnolistne,
Gęste i niskie, krasne, kraśne..."
Przy ścianie stały zazwyczaj lilie. Miały liście gęste i wyłożone, ich kwiaty
już w maju zdobiły ogródek ceglastymi kielichami i brudziły żółtym pyłkiem te
nosy, które doszukiwały się w nich zapachu. Od strony północnej, by nie bronić
dostępu dla słońca, rósł blady i szybko przekwitający bez. W niektórych wsiach
sadzono kalinę albo jaśmin. Niewiele było miejsca w tym ogródku, ale od wcze-
snej wiosny coś się tam złociło, czerwieniło, zadziwiało błękitem. Kwitły pry-
mulki, narcyzy i ulubione różowe serduszka. Później, w środku lata, pojawiały
się nagietki i ciężkie ciemnoczerwone kity dzikiego prosa. Na dobór kwiatów
miała wpływ moda i zmieniające się upodobania. Astry zaczęto sadzić przed wiej-
skimi chatami stosunkowo niedawno; gladiole - zwane mieczykami - niemal
w ostatnim czasie, przy czym jeszcze dziś nazywa się je „miejskimi" lub „pańskimi"
kwiatami. Kolorowe, wielkie dalie, które teraz pysznią się niemal przed każdą
chatą, też były kwiatami na wsi nie znanymi. Natomiast pewien rodzaj georginii,
której kwiaty przypominają choinkowe zabawki^ już od dawna zdobił wiejskie
ogrody. Te georginie były ulubionymi kwiatami wsi, zwłaszcza wtedy, gdy miały
płatki „rabe" - białoczerwone.
Pamiętam, jak przed trzydziestu laty w każdy niedzielny poranek ciągnęły
do mego miasteczka, Hrubieszowa, długie korowody ludzi. Szli do kościoła i cerkwi
na nabożeństwo. Wtedy nie było jeszcze pomiędzy nimi nienawiści i różnic. Szli
boso, kobiety i mężczyźni, i dopiero tuż pod miastem wkładali buty. Kawalerowie
- po tym można było ich poznać - nieśli kwiaty. Każdy wyrostek trzymał w ręku
jeden tylko kwiat - ciemną georginię. Przed kościołem lub cerkwią oddawali je
swym dziewczynom, a dopiero te składały otrzymane bukiety na ołtarzu. Był to
taki stary i już wtedy szczątkowy zwyczaj. Raz do roku spieszący do kościoła tłum
był wyjątkowo barwny. Kobiety szły z olbrzymimi bukietami. Wszystko, co wy-
rosło na polach, w sadach i ogrodach niesiono do poświęcenia. Dumą każdej go-
spodyni było pokazać się z najpiękniejszymi kwiatami. Działo się to w Święto
Matki Boskiej Zielnej, wypadające piętnastego sierpnia. Po tym dniu w wiejskich
ogródkach pozostawały jedynie jesienne kwiaty, które na Zaduszki wożono na
cmentarz. Muszę przeprosić za tę ogrodniczą dygresję. Po prostu płoty wiążą się
z ogródkami, właśnie dlatego poświęciłem im nieco miejsca. A poza tym tej wiosny
stwierdziłem, że wiejskie ogródki gdzieś zginęły. Przed chatami rośnie trawa
i chwasty. Spytałem o kwiaty. Ktoś odpowiedział mi, że nie ma teraz czasu na
takie dodatki. A szkoda, bo dzięki kwiatom człowiek staje się lepszy niż jest.
Wróćmy jednak do płotów. Mają one przeróżne odmiany, a my, jak dotąd,
zajęliśmy się tylko jedną. Istniały niegdyś płoty plecione z łozy; przypominały
one ścianki olbrzymiego kosza, miały kolor czasem zielony, a niekiedy złoty. Przy
nich - nie wiedzieć dlaczego - rozrastały się zawsze krzaki „wilczej jagody". Te
plot} potrafiły płatać gospodarzom nie lada "figle. Przygotuje chłop wierzbowe
kołki, zaostrzy je i wbije w ziemię w równych odstępach. Później połączy pleciofljp^
starając się, żeby całość wypadła gładko i misternie. A tu po kilku słonecznych
dniach na wierzbowych palach zjawiają się drobne listeczki. Znak to pewny, że
nie opuściło ich wierzbowe życie, które wcześniej czy później płot rozsadzi. Dla-
^ tego używano tu częściej kołków brzozowych i grabowych, które nie miały daru
zapuszczania korzeni. Dziś nie odnajdzie się już wielu płotów plecionych z poziomo
układanych gałązek. A były one naprawdę piękne. Przez szpary pomiędzy ple-
cionką przeświecało słońce, tworząc zadziwiająco piękny ornament, który po raz
drugi zaznaczał się świetlistymi smugami na ciemnej drodze lub zielonej pochyło-
ści rowu. Na tych płotach gospodynie już w lutym wieszały bieliznę. Wyniesie
kobieta uprane koszule lub ścierki i rozwiesi je na płocie, a mokre szmaty „zdębie-
ją", to znaczy zamarzną, ale w południe uprana bielizna będzie sucha. W lutym
słońce już wysoko na niebie. Nie bez słuszności stare ludowe przysłowie mówi:
„Na dzień świętej Agaty - wyschną na plocie szmaty
Pewną odmianą plecionych płotów są płoty wykonane z łupanych, cienkich
i sprężystych desek, zakładanych pomiędzy trzy rygle. Taki płot powstaje bez
użycia jednego gwoździa. Rygle ze słupami łączyło się tu za pomocą drewnianych
kołków, a napięte jak łuki sztachety trzymały się już same. Na południu Polski
jeszcze dziś spotkać można całe ukryte pomiędzy lasami wsie, w których występują
jedynie takie chytrze przemyślane parkany. Zastanawiające jest, do jak różnorod-
nych celów używano niegdyś w budownictwie drewna. Zachowały się stodoły,
w których nawet zawiasy wielkich i ciężkich wrót wykonane są z drewna. Nic więc
dziwnego, że w najstarszych płotach bramy i bramki wykonane były z drewna,
łącznie z zamkami i zawiasami, świadcząc o pomysłowości naszych cieśli. Nic nie
mówię tu o płotach góralskich, ale to tylko dlatego, że wspaniałe budownictwo
Podhala omówione zostanie wraz z płotami w odrębnym rozdziale.
Na zakończenie wspomnieć jeszcze wypada o innych, mniej przeciętnych
płotach. Otaczają one stare kościółki-i cmentarze. Zazwyczaj są wyższe i bardziej
masywne od przeciętnych, a niekiedy zadziwiająco stare. Architekci zajmują się
zabytkowymi budowlami, odtwarzają ich dzieje. Historycy odczytują zatarte na-
pisy na pomnikach. Ale czy ktoś zwrócił uwagę na płot? A w ogóle - czy jest jakiś
sposób określenia wieku zwykłego płotu? Niektórzy ludzie na pewno myślą tak:
dawno, dawno temu mogły być budowane płoty inne, bardziej stylowe, ale prze-
padły bez wieści. O dzisiejszych to i pisać nie ma potrzeby, takie to zwykłe i po-
spolite. Nie zawsze prawda tak właśnie wygląda.
Jest pewien cmentarz na Kielecczyźnie, na którym pochowani są żołnierze
z powstania styczniowego. Groby ich otacza szacunek i troskliwa opieka. Zawsze
w lecie można zobaczyć leżące na mogiłach wiązanki białych romanów i czerwo-
nych maków. Cmentarz jest stary, otacza go drewniany płot. Gdy słońce oświetli
jego sztachety z boku, zwyczajne deski upodabniają się do złotych strun harfy.
Rygle tego płotu wyrastają z pni olbrzymich lip. Znaczy to, że kiedyś przybito
je do młodych jeszcze drzewek, a później lipowe pnie rozrastając się otoczyły płot
swą żywą substancją, stwarzając nierozerwalnie zespoloną całość ogrodzenia
i drzewa. Lipy są wiekowe, potężne i szumiące, starsze 'od grobów. Na pewno
pamiętają one powstanie nie tylko styczniowe, ale i listopadowe, a może nawet
czasy kościuszkowskie. Płot jest przecież rówieśnikiem tych drzew. W dziwne
zabytki - jak widać - obfituje Polska. Zrównano z ziemią nasze miasta, przez kraj
maszerowały obce wojska, a stary, cmentarny płot wszystko przetrwał. Żeby tylko
jakiś ksiądz-gorliwiec nie zechciał wyciąć tych lip i ogrodzić cmentarza stalową
siatką.
Jeśli kiedyś będziecie podziwiali piękne, zabytkowe wsie, kościółki, za-
pomniane cmentarze - zwróćcie, proszę, uwagę i na płoty. To właściwie nic spe-
cjalnego, ale i one czasem mogą się podobać.
Krajobraz ociekający żywicą

Krajobraz potrafi być bardzo różny, ma wiele odmian i w różnorodny spo-


sób na nas oddziałuje. Słyszy się czasem, że pejzaż gór jest wesoły, urozmaicony,
równiny są smutne i apatyczne. Wielu ludzi - nie bez słuszności - ma na ten temat
własne zdanie. Zazwyczaj ogranicza się ono do oceny poznanych atrakcyjnych
terenów wypraw i wędrówek wczasowych. W naszym zrozumieniu krajobraz to
pojęcie szersze, obejmujące nie tylko piękno nadmorskich piasków czy górskich
szlaków, lecz również brak piękna w otoczeniu śląskich kopalń, dymiących hałd
czy pozbawionych zieleni osiedli. Zwykle w odniesieniu do krajobrazu, jak mó-
wimy czasem - pejzażu, stosujemy wycinkowe, bo tylko estetyczne kryteria
wartościowania. Przymiotniki: piękny, brzydki, smutny, wesoły stają się mierni-
kiem oceny.
A gdyby tak dokonać innego podziału i zamiast „piękny" powiedzieć
„zdrowy" lub „niezdrowy", „szkodliwy"?
Szkodliwy krajobraz? Czujemy w tym zestawieniu jakiś brak logiki. Może
wiec należałoby zrezygnować z określenia „krajobraz'* i zastąpić go innym, takim,
które obejmowałoby nie tylko dostrzegalne elementy otoczenia, jak lasy, pola,
fabryki, ale pozwalałoby ponadto zająć się czystym powietrzem i zatrutą chemika-
liami wodą. Rozszerzając tak problematykę, należy posłużyć się pojęciem „śro-
dowiska".
Znane jest ono od dawna, ale dopiero w ostanich latach nabrało pełnej
wagi i znaczenia. Tym mianem określamy już nie tylko typ otaczającej nas przy-
rody, ale również wszystkie zjawiska w niej zachodzące. Czasem przyjazne życiu,
a niekiedy wrogie.
Nie zawsze zdajemy sobie w pełni sprawę, jak ważne są związki środowiska
z jednostką czy grupą społeczną. Od właściwego ich ustawienia zależy w dużej
mierze fizyczne i psychiczne zdrowie ludzi oraz ich wzajemne stosunki: rodzenie
się konfliktów, możliwość opanowania wybujałych temperamentów czy ujarzmie-
nie drzemiących w każdym tzłowieku instynktów.
Współczesne życie wiąże coraz szersze masy ludzkie z tym środowiskiem,
w którym zwycięsko wypowiedziała się technika. Potrafiła ona ujarzmić najgroź-
niejsze siły przyrody - już nie ogień, wiatr i wodę, lecz energię stężonych gazów,
rozbitych atomów i światła, któremu kazano ciąć stalowe płyty. Człowiek wydziera
ziemi jej bogactwa, z bezpostaciowych brył rudy tworzy maszyny, które potrafią
produkować inne, większe. A te z kolei władne są powołać do życia pokolenie
stalowych gigantów. Przy ich rozmiarach najzdolniejszy konstruktor jest drobną
istotą o wadze i wielkości przeciętnej śruby.
Tak jak w średniowieczu wznoszono olbrzymie katedry, które stały się
wyrazem tamtych czasów, tak w naszym wieku powstają świątynie przemysłu -
gigantyczne zespoły budowli o architekturze dziwnej, trudnej do zrozumienia,
groźnej w swym wyrazie, czasem pięknej w swej grozie. Niemal współcześnie z nami
powstał krajobraz i środowisko wielkiego przemysłu. Zamiast drzew zjawiają się
w nim kominy i wieże. Zamiast zielonych pagórków wypiętrzają się hałdy żużlu
i olbrzymie popieliska. Rzeki płyną w obetonowanych łożyskach, tocząc wodę
tłustą i zatrutą.
W niektórych krajach jeszcze wczoraj budowano fabryki pośród pól i lasów.
Dziś pomiędzy obiektami przemysłowymi pozostały już tylko drobne skrawki
wyniszczonej zieleni. Tereny uprzemysłowione rozprzestrzeniają się w zastrasza-
jącym tempie. Ich wzrostu nie potrafią przewidzieć najśmielsi planiści. Fabryka
rodzi fabrykę. Maszyna maszynę. A co przyniesie przyszłość?
Wokół hut, kopalń i siłowni zjawia się szum, trzask, skowyt, kłęby dymu
i woń złych gazów. Z ciemnych czeluści i gardzieli pieców sypią się iskry, a czasem
cieknie roztopione do bieli żelazo. Tutaj każda kropla wody zamienia się w parę,
każda nieuwaga w... śmierć.
W środowisku tym jest miejsce jedynie dla stali, betonu i dla... człowieka.
Musi on pracować pośród tych wyjących i zgrzytających kolosów, on nadaje im
rytm i czuwa, by w szaleńczym pędzie nie unicestwiły swego stalowego bytu.
Nawet najbardziej zapaleni czciciele przemysłu i jego rozwoju muszą przy-
znać, że środowisko to obce jest człowiekowi nawet biologicznie. Wiele milionów lat
trwający rozwój ludzkiej osobowości przebiegał w otoczeniu innym. Może dla-
tego mamy w sobie tyle tęsknoty do czegoś, co jest zaprzeczeniem stali, betonu
i hałasu. W najbliższej przyszłości przemysł będzie rozwijał się nadal. Geolodzy
odnajdą dalsze bogactwa ziemi. Powstaną nowe kopalnie, fabryki i jeszcze potęż-
niejsze siłownie. Każdy z tych zakładów, którego dziś jeszcze nie ma, a jutro już
będzie, przyczyni się do przekształcenia środowiska na gorsze, mniej człowiekowi
przyjazne. Pamiętajmy, że zmiany te nie ogranicz&ją się jedynie do obszaru okre-
ślonego ogrodzeniem fabryki, lecz obejmują tereny sąsiednie. Bo granice szkodli-
wego działania środowisk wielkiego przemysłu wielokrotnie przerastają przezna-
czone dla nich rejony.
Od lat zmieniamy naturę i od lat nieustannie korzystamy z jej zasobów.
Ale ostanio działanie to zostało niepomiernie zwielokrotnione, w wielu wypadkach
stało się rabunkiem. Na Wschodzie i Zachodzie coraz częściej dają się słyszeć
głosy wzywające ludzi do rozwagi i opamiętania: Skutki rabunkowej gospodarki
zasobami przyrody mogą być tragiczne i mieć nieprzewidziany koniec, ale jedno
jest pewne: zawsze będą one wymierzone głównie przeciw człowiekowi.
Doszliśmy do momentu, kiedy należałoby stworzyć „żelazną rezerwę"
zasobów natury, których nie miałby prawa tknąć nikt. Cywilizacja techniczna
będzie rozwijała się, będą powstawały wielotysięczne skupiska ludzkie, ale powo-
łaniu do życia każdego następnego obszaru przemysłowego powinno towarzy-
szyć zachowanie innego, którego współczesność nie zdążyła jeszcze pozbawić
pierwotnego, naturalnego charakteru. Takie działanie nie jest podyktowane ani
nadmiernym romantyzmem, ani umiłowaniem przeszłości. Wypływa ono z prze-
słanek czysto racjonalnych i naukowych. Wiele dziedzin wiedzy, uzupełniając się
wzajemnie, postuluje zachowanie proporcji pomiędzy środowiskami przyjaznymi
i wrogimi człowiekowi.
iedynie harmonia pomiędzy nimi może zapewnić ludziom warunki dal-
szego istnienia na planecie, którą nazywamy Ziemią.
I tak od rozważań o pięknie krajobrazu doszliśmy do wytyczenia barier,
których nie wolno człowiekowi bezkarnie przekraczać, mimo że posiadł on energię
atomową, a nawet pokusił się o podbój kosmosu.
Ktoś może powiedzieć, że wiele w tym przesady. Ten, kto tak właśnie po-
myśli, niech przyjrzy się samemu sobie. Już dawno filozofowie orzekli, że pozna-
nie samego siebie jest kluczem do zrozumienia wielu spraw świata. Jesteście cza-
sem zmęczeni? Czujecie może jakieś osłabienie nie tylko ciała, lecz i odporności
psychicznej? Czujecie lęk, że nagle może się to wszystko skończyć chorobą lub
śmiercią? Nie możecie patrzyć na telefon? Przerażają was zatłoczone ulice i inni
śnieszacv sie ludzie? Do czeeo wówrzas tęsknicie?
Do samotności, spokoju i wypoczynku, którego nie da wam - bo dać nie
może - zadymiona kawiarnia. Idziecie do parku, gdzie są strzyżone aleje, a tam co
drugi przechodzień niesie wyjące, nie większe od dłoni radio i wtedy... jawi się
wam przed oczyma natura taka, jaką była dawniej, przed tysiącem lat. Jaką opisał
Kraszewski, tak rozpoczynając swoją Starą Baśń: „Poranek wiosenny świtał nad
czarną lasów ławą otaczającą widnokrąg dokoła. W powietrzu czuć było woń liści
i traw młodych, zlanych rosą, świeżo w ciągu kilku takich poranków z nabrzmiałych
pączków rozwitych. Nad strumieniami wezbranymi jeszcze resztką wiosennej powodzi
złociły się łotocie jak bogate szycie na zielonym kobiercu. Wschód słońca poprzedzała
uroczysta cisza..."
Współczesny człowiek odsunięty od natury zbliżył się do niej w swych
pragnieniach i marzeniach. W niej znajduje najpełniejszy wypoczynek i odpręże-
f
nie, z niej czerpie zapał do nowych wysiłków.
Tak iest na pewno, ale chcąc zdobyć potwierdzenie tej tezy, rozpocząłem
rozmowy z wieloma ludźmi, górnikami, hutnikami. Pytałem tych, którzy budują
okręty i domy, a nawet tych, którzy kierują całymi resortami. Mówiąc o odpoczyn-
ku wszyscy niezmiennie wyrażali chęć ucieczki bodaj na kilka dni w bajkowy świat
spokoju, gdzie nie spotka się znajomych twarzy, znajomych dźwięków i zapachów.
Dla jednych takim zaczarowanym światem był oszroniony smrekowy las w górach,
dla innych sosnowy las porastający nadmorskie wydmy. Byli tacy, którzy tęsknili
do podmokłego lasu olchowego i do potężnego boru, który gdzieś tam na Mazurach
dochodzi do samego brzegu jeziora. Upodobania były różne, ale niezmiennie
powtarzał się w nich las.
Jechałem kiedyś z Katowic do Krakowa. W przedziale naprzeciw mnie
siedzieli dwaj górnicy. W rogu przy oknie drzemał starszy pan, który i na rozma-
wiających i na mnie, milczącego, spojrzał kilka razy dość paskudnie. Nadarzyła
się nowa okazja zapytania tych nieznanych ludzi z naprzeciwka, co sądzą o wła-
snym wypoczynku. Zaczęliśmy rozmawiać. Najpierw o kopalni, później o różach,
które od lat hodują. W końcu, gdy poznaliśmy się lepiej, zapytałem:
- Jak też panowie wyobrażają sobie idealny wypoczynek? Co chcielibyście
widzieć wokół siebie, by odczuć zupełny spokój ? Taki raj na ziemi.
Czuję wielki szacunek dla pełnej poświęcenia pracy górników, uważam
ich za ludzi, którzy za swą pracę pod ziemią winni być specjalnie nagradzani
słońcem i dlatego bardzo byłem ciekaw odpowiedzi. Na twarzach moich rozmów-
ców odnalazłem skupienie. Później jeden z nich mówił, a drugi z pełnym przeko-
naniem przytakiwał. Chcielibyśmy znaleźć się w lesie, w którym rosną grube,
wiekowe dęby i sosny. W którym nikt nie przycina gałęzi i nie sprząta zeschłych
liści. W takim lesie znajdują się grzyby i jagody, nie będzie natomiast ludzi i hała-
su. Dowiedziałem się, że pobytu w klubie nie uważają za pełny wypoczynek.
- Dlaczego?
- Bo tam jeden lubi muzykę, inny śpiew, a w ogóle w ciasnocie pod dachem
nie da się wypocząć.
Wtedy do rozmowy wtrącił się ten osobnik spod okna. Jego twarz wciąż
była zagniewana. Zwrócił się do górników z prawdziwym wyrzutem, jak też mo-
gą las mieszany stawiać wyżej ponad brzozowy, urok którego jest niepowtarzalny.
Po tym zdarzeniu doszedłem do przekonania, że w wyobrażeniu przeciętne-
go Polaka biblijny raj musiał być lasem, nie ogrodem.
Ale tu przypomina mi się pewna smutna historia... o brzozowym lesie.
To było w Egipcie, w Heliopolis. Zebraliśmy się w gronie polskich przyjaciół
zgrupowanych w Polskiej Misji Archeologicznej profesora Michałowskiego.
Rozmowy o starożytnej architekturze nie kleiły się jakoś. Całe towarzy-
stwo oczekiwało na przyjazd jeszcze jednego 'gościa, który przed chwilą zatelefo-
nował, że już wyjeżdża z Kairu i za chwilę będzie pośród nas.
Koledzy, którzy przebywali w Egipcie od dłuższego już czasu, znali się
doskonale i byli złączeni więzami prawdziwej przyjaźni. Ja zjawiłem się pomiędzy
nimi jako człowiek nowy.
Po pewnym czasie do mrocznej komnaty, w której siedzieliśmy, wszedł
przystojny, młody i roześmiany pan, który z tamtymi przywitał się dość zdawkowo,
natomiast ze mną jakoś czule i wylewnie.
- Bo widzi pan - rzekł - znamy się z telewizji, oglądałem kilka pańskich
audycji i teraz mam jakieś dziwne wrażenie, że jestem bliżej Polski.
Było mi trochę głupio, bo nie wiedziałem, czy szydzi, czy mówi prawdę.
Ale wnet wszystko wyjaśniło się. Pan Janusz był tu polskim korespondentem
i potwornie tęsknił za Ojczyzną.
Dopiero któregoś dnia słuchając telewizyjnego dziennika dowiedziałem się,
że daleko w Kairze zmarł nagle nasz korespondent, Janusz Weyroh - zmarł, nie
zobaczywszy już brzozowego lasu. Tę smutną opowieść przytoczyłem po to, by
wszystkim nie doceniającym piękna i potęgi rodzinnego krajobrazu przypomnieć,
że życie z dala od niego staje się niekiedy prawdziwą torturą.
Ale wróćmy do naszej leśnej opowieści. Czym właściwie jest las? Czy tylko
zbiorowiskiem drzew, czy też czymś więcej? Stare przysłowie mówi: „Zobaczył
wiele drzew blisko siebie, ale lasu nie dostrzegłBo las, to jednak nie tylko gęsto
rosnące drzewa. To właśnie odrębne środowisko, z którego wyszliśmy i za którym
świadomie lub podświadomie tęsknimy.
Jak tworzył się, jak wyrastał? A któż to wie na pewno? Stare drzewa waliły
się, w ich miejsce wyrastały inne.
„Dąb, włożywszy pięć wieków na swój kark garbaty
Wspiera sięy jak na grobów połamanych słupach,
Na dębów, przodków swoich, skamieniałych trupach..."
Tak widział obraz lasu Adam Mickiewicz, ale przecież miało to jakiś po-
czątek. Może najpierw z wiatrem przyleciały najlżejsze nasiona, może później
ptaki i zwierzęta przyniosły inne. Może na podłożu żyznym i w miarę wilgotnym
rośliny zaczęły wzrastać i mężnieć. Lasu na razie nie było. Dopiero kiedy gałęzie
zasklepiły się, kiedy w pędzie ku słońcu zwyciężyły osobniki najsilniejsze, wytwo-
rzył się taki krąg zależności, że jedno zjawisko zaczęło wpływać na drugie coraz
bardziej pogłębiając odrębność środowiska. Konary gęsto rosnących drzew ufor-
mowały zasłonę, przez którą promienie słońca nie docierały już do wnętrza lasu.
Było tu chłodniej i panował mrok. Ziemia gromadziła więcej wilgoci. Każdego roku
opadały liście, które gnijąc użyźniały ja Wnet te? ^iawiły sie rośliny dostosowane
do tych nowych warunków. Miękkie mchy okryły podłoże lasu powłoką, która
jeszcze skuteczniej chroniła je przed utratą wilgoci. W przestrzeni pomiędzy
pniami drzew zjawiły się krzewy, tworząc leśne poszycie. Podziwiać należy mądrość
natury, która na tej samej przestrzeni pozwoliła żyć i rozmnażać się mchom i wiel-
kim dębom. Pomiędzy tymi skrajnymi biegunami skali zjawia się nieskończona
mnogość gatunków, z których każdy ma inną wielkość, inną formę, odrębny za-
pach, a nawet niepowtarzalny roślinny życiorys.
Właśnie wszystko to: korzenie, pnie, gałęzie, łodygi, pąki, kwiaty i nasiona
współżyjących ze sobą roślin - tworzy las.
Każdy wie, że rośliny pod wpływem światła pochłaniają z otaczającego
powietrza dwutlenek węgla, oddając w zamian tlen. Każdy też wie, że zwierzęta
i człowiek wchłaniają życiodajny tlen, wydalając ze swego organizmu dwutlenek
Usiedliśmy w sąsiednim pokoju. Wielki wentylator obracał się i chłodził
rozgrzane powietrze, a ja opowiadałem mu o górach, topniejących właśnie w Polsce
śniegach i rzekach, po których wnet zaczną płynąć lodowe kry.
Zapytał wtedy:
- Czy byłeś już w palmowym lesie? Zobacz, jaki on głuchy, jaki potwornie
martwy, jak mało w nim cieni, kwiatów i krzewów. Palmowy'gaj przeraża mnie,
bo gdy go widzę - czuję, że chyba już nigdy w życiu nie zobaczę prawdziwego
brzozowego lasu.
Obiecałem wówczas, że wyślę mu do Egiptu mój rysunek. Miałem nawet
na myśli ten reprodukowany obok. Niestety, po powrocie do kraju musiałem zająć
się dziesiątkami czynności, co sprawiło, że zapomniałem o obietnicy.
Dopiero któregoś dnia słuchając telewizyjnego dziennika dowiedziałem się,
że daleko w Kairze zmarł nagle nasz korespondent, Janusz Weyroh - zmarł, nie
zobaczywszy już brzozowego lasu. Tę smutną opowieść przytoczyłem po to, by
wszystkim nie doceniającym piękna i potęgi rodzinnego krajobrazu przypomnieć,
że życie z dala od niego staje się niekiedy prawdziwą torturą.
Ale wróćmy do naszej leśnej opowieści. Czym właściwie jest las? Czy tylko
zbiorowiskiem drzew, czy też czymś więcej? Stare przysłowie mówi: „Zobaczył
wiełe drzew blisko siebie, ale lasu nie dostrzegłBo las, to jednak nie tylko gęsto
rosnące drzewa. To właśnie odrębne środowisko, z którego wyszliśmy i za którym
świadomie lub podświadomie tęsknimy.
Jak tworzył się, jak wyrastał? A któż to wie na pewno? Stare drzewa waliły
się, w ich miejsce wyrastały inne.
„Dąb, włożywszy pięć wieków na swój kark garbaty
Wspiera się, jak na grobów połamanych słupach,
Na dębów, przodków swoich, skamieniałych trupach..."
Tak widział obraz lasu Adam Mickiewicz, ale przecież miało to jakiś po-
czątek. Może najpierw z wiatrem przyleciały najlżejsze nasiona, może później
ptaki i zwierzęta przyniosły inne. Może na podłożu żyznym i w miarę wilgotnym
rośliny zaczęły wzrastać i mężnieć. Lasu na razie nie było. Dopiero kiedy gałęzie
zasklepiły się, kiedy w pędzie ku słońcu zwyciężyły osobniki najsilniejsze, wytwo-
rzył się taki krąg zależności, że jedno zjawisko zaczęło wpływać na drugie coraz
bardziej pogłębiając odrębność środowiska. Konary gęsto rosnących drzew ufor-
mowały zasłonę, przez którą promienie słońca nie docierały już do wnętrza lasu.
Było tu chłodniej i panował mrok. Ziemia gromadziła więcej wilgoci. Każdego roku
upadały ii&cie, które gnijąc użyźniały Wnet leż zjawiły bię rośliny dostosowane
do tych nowych warunków. Miękkie mchy okryły podłoże lasu powłoką, która
jeszcze skuteczniej chroniła je przed utratą wilgoci. W przestrzeni pomiędzy
pniami drzew zjawiły się krzewy, tworząc leśne poszycie. Podziwiać należy mądrość
natury, która na tej samej przestrzeni pozwoliła żyć i rozmnażać się mchom i wiel-
kim dębom. Pomiędzy tymi skrajnymi biegunami skali zjawia się nieskończona
mnogość gatunków, z których każdy ma inną wielkość, inną formę, odrębny za-
pach, a nawet niepowtarzalny roślinny życiorys.
Właśnie wszystko to: korzenie, pnie, gałęzie, łodygi, pąki, kwiaty i nasiona
współżyjących ze sobą roślin - tworzy las.
Każdy wie, że rośliny pod wpływem światła pochłaniają z otaczającego
powietrza dwutlenek węgla, oddając w zamian tlen. Każdy też wie, że zwierzęta
i człowiek wchłaniają życiodajny tlen, wydalając ze swego organizmu dwutlenek
węgla. Sprzężenie zadziwiające, korzyści obopólne, koncepcja genialna. Byle
trawka, najdrobniejszy zielony chwast urasta do rangi urządzenia, które w jakiś
sposób przyczynia się do stworzenia warunków naszej egzystencji.
Jak potężny musi być zatem w działaniu las będący zespołem tysięcy drzew
olbrzymów, milionów krzewów, niezliczonej ilości ziół i kwiatów. Hektar lasu to
prawdziwy rezerwat czystego powietrza i kombinat, który potrafi je produkować,
to taka wielka, naturalna tlenownia. Nie mówiąc już o tym, że ruchome zasłony
liści, poza tą „wielką chemią", stanowią naturalne filtry zatrzymujące wszystkie
pyty.
Każda roślina czerpie wilgoć z podłoża. Woda jest niezbędnie potrzebna
jej do życia, ale woda paruje. Ten ubytek stale jest przez roślinę uzupełniany.
Wielkie drzewa można porównać do wspaniale skonstruowanych pomp. W obiegu
wody, jaki obserwujemy w przyrodzie, lasy spełniają rolę tak wielką, że wytrze-
bienie ich pociągnęło za sobą nieodwracalne zmiany klimatu na znacznych obsza-
rach naszej planety.
Ale dość mówić o lesie - bez lasu.
Widzimy go czasem na horyzoncie jako błękitną smużkę. Niekiedy zjawia
się za oknem wagonu, oglądamy go na ekranie lub w teatrze. Poznać las, to znaczy
poznać jego głębię, zanurzyć się w nim jak w wodzie. Tylko wtedy można pojąć
piękno jego architektury i zrozumieć, o czym szumią drzewa.
Zachwycamy się sławnymi dziełami architektury, w których linie pionowe
równoważą się z poziomymi, a każda część w sposób mądry i przemyślany pod-
porządkowana jest całości. Kamienne świątynie i pałace ucieleśniają Piękno, któ-
rego źródła tkwią w geometrii i harmonii, na jaką stać kamień.
Gdy widzę fronton Purtenonu, odczuwam niezmienny respekt ula ludzi,
którzy zadecydowali, że jego wszystkie kolumny mają być jednakowe, a odstępy
między nimi równe, nawet za cenę pozornego przełamania tej zasady.
Zawsze, gdy jestem w lesie, składam hołd naturze ża to, że drzewa są tak
niepowtarzalnie różne, że stoją w grupkach większych i mniejszych, że są inne od
kamiennych kolumn. W lesie panuje idealna harmonia form, chociaż przy pniu
prostym zjawia się drugi - pochyły. Przy szumiącym kolosie rośnie drzewo cien-
kie, bezgłośnie poruszające drobnymi liśćmi. Jest tu pozorny chaos wyobrażający
się w splątanych gałęziach i korzeniach. Ale to złuda! Mimo wszystko panuje tu
jakiś ład trudny czasem do rozszyfrowania. A może w ogóle chaos jest jakąś wyż-
szą, nie poznaną jeszcze formą porządku?
Zestawianie dzieł natury z tworami ludzkiego talentu z naukowego punktu
widzenia jest mało uzasadnione. Są to bowiem dzieła ryeporównywalne.
Ale poza naukowym widzeniem zjawisk jest jeszcze inne. Wejdźcie do lasu,
a przypomni on wam olbrzymią budowlę, wielki pałac o tysiącu okien i portali.
Znajdą się w nim zielone amfilady, prowadzące do rozległych sal i galerii nasyco-
nych światłem słońca lub księżyca. Zobaczycie długie korytarze wykładane złotem
spadłych liści. Ten zaczarowany gmach liczy setki kolumn zaprojektowanych we-
dług reguł nie poznanych jeszcze przez człowieka, według stylów, które jeszcze nie
nastąpiły. Znajdziecie więc wysłane zielonymi kobiercami mchu niewielkie kom-
natki utworzone przez chropowate pnie blisko siebie rosnących sosen. Przytulnie
tu i cicho. Leszczynowe krzewy utworzyły ściany i ażurowe sklepienia. Można
położyć się i patrzyć przez nie na wyższe i jeszcze wspanialsze kondygnacje pałacu.
Gałęzie wielkich drzew chwieją się majestatycznie i powoli. Inaczej wygląda ten
ruch u sosen, inaczej u dębów czy brzóz. Drzewa mają też swój temperament
i swój charakter. Leży człowiek i patrzy w niebo. Po chwili ogarnia go podziw.
Każdy z tych ruchomych liści - hen, tam wysoko, połączony jest żywymi komórka-
mi z podłożem. Do każdego dochodzą życiodajne soki, każdy z nich oddycha.
Rozwinęły się z pąków pewnej kwietniowej nocy, gdy spadł pierwszy ciepły deszcz.
Później cieszyły się latem, były bliższe obłoków, chmur i błyskawic niż m y -
ludzie. Któregoś listopadowego dnia po pierwszym przymrozku pożółkną i opadną.
Ktoś kiedyś powiedział: obumieranie jest symbolem życia. I to jest wielka prawda,
tylko że trudna do zrozumienia. Dlatego powróćmy lepiej do architektury naszego
zielonego pałacu.
Są w lesie komnaty przestronne i wielkie, o kształcie owalnym lub wielo-
bocznym, niełatwym do określenia. Nie ma w nich okien, a światło sączy się wiel-
kim opajonem w górze pomiędzy liśćmi. Wchodzimy do wnętrza, błyszczy po-
sadzka usłana bujnymi paprociami. Ściany są bogate. Olśniewająco białe kolumny
ustawiono na nieco ciemniejszych postumentach, ich przedziwne głowice „po-
mysłowe i brzozowe" podtrzymują wspaniałe, chociaż zwiewne sklepienie. Po-
między kolumnami rozpięto seledynowe obicia, które mienią się i połyskują zło-
tymi cętkami. A może to zwierciadła odbijające przeciwległe ściany sali? Gdzieś
w zawiłym belkowaniu gwiżdżą kosy i wilgi. Tapicer-dzięcioł kończy właśnie
przybijanie drogocennych draperii. Jakże bezsilny jest człowiek w stosunku do
tego koncertu piękna. Chciałby przekazać >c innym, ale wie, ze brzozy zazdrośnie
strzegą swej bieli, a namalowane wypadają najczęściej bardzo banalnie i nie...
pięknie.
Tymczasem cisza leśna skończyła się, gdzieś górą pod czubkami drzew
słychać szelest, później szum, który przeistacza się w zajmujące opowiadanie:
- Człowieku, który błądzisz tam na dole z papierem i ołówkiem, musisz
wiedzieć, że las to coś więcej niż pałac o tysiącu komnat.
- A czymże on jest?
- Weź swój ołówek i zapisz, a jeśli potrafisz - powiedz innym. Las jest
ojczyzną owadów, ptaków i zwierząt. Mają tu swoje legowiska, nory i gniazda,
mają bezpieczne schronienie w dziuplach, załomach kory, pomiędzy korzeniami.
A czy zapomniałeś o czasach, gdy las był ojczyzną ludzi kochających wolność?
Zapisz poza tym, że las jest siedliskiem zdrowia j spokoju. Tu, gdzie jesteś, do-
chodzi czasem warkot motorów jadących drogą, ale przejdź przez polanę i udaj się
pomiędzy sosny. Tam nie posłyszysz już żadnych odgłosów, które będą cię drażni-
ły. W takiej zupełnej ciszy, otoczony szumem drzew i zapachem żywicy, zaczniesz
myśleć powoli i rozważnie, co nie zawsze czynisz. Wnet też poznasz śmieszność
swega postępowania, w którym odnajdziesz przerost ambicji, nadmierną pobudli-
wość, nieuzasadniony gniew ku innym. Czy wiesz, co by się stało, gdybyś teraz
spotkał największego ze swych przeciwników? Podalibyście sobie ręce i spacerowali
dalej razem.
- A wiesz dlaczego?
- Dlatego, że las jest ojczyzną prawdziwej zgodności natury. Owszem,
toczy się tu walka, ale wszyscy przestrzegają raz przyjętych zasad. To tylko wy -
ludzie - od tych zasad odeszliście, a szkoda!
I znów szumią drzewa. Dzięcioły wystukują swoje tajemnicze, zakodowane
sygnały /Las szumi, szeleszczą liście. Wśród zielonych, bujnych paproci zjawiła się
nagle płowa sarna.
To była ciekawa lekcja. Szkoda tylko, że wysłuchałem jej sam. Gdyby tak
spotkać innych ludzi i powtórzyć im słowa lasu. Muszą mi uwierzyć, gdy im o tym
napiszę. Spotkałem innych ludzi. Siedzieli na powalonych pniach dębów i sosen.
Jedli obiad, a obok leżały piły i topory. W powietrzu czuć było cierpki zapach
więdnącej zieleni. Nie istniał już las, zamieniono go na wielki cmentarz drzew.
Nie było szumu gałęzi, brzęczenia owadów, nie było śpiewu ptaków. Na zmiętej
trawie poniewierały się małe gniazda zrzucone z jakiejś odrąbanej gałęzi. Gdzie
więc podziała się ojczyzna spokoju i zdrowia? Gdzie podział się zielony pałac?
Każdego roku wycinamy wielohektarowe połacie lasu. Umniejszamy kapitał
zasobów natury, gromadzony przez setki lat. Lasów jcsi coraz mniej. W unię
spokojnego sumienia trwa wprawdzie akcja dolesiania kraju, ale przecież trudno
mówić tu o istnieniu równowagi. Zanim leśne szkółki przeistoczą się w starodrzew,
musi upłynąć wiele lat. Młody las przy rozwoju współczesnej techniki bardziej
narażony jest na zniszczenie. Jedno jest pewne. Na podstawie zwyczajnych wyli-
czeń można określić bezbłędnie, że jeżeli trzebienie lasów odbywać się będzie
w obecnym tempie, zanim młode dęby wyrosną - starych już nie będzie.
Panuje obecnie dziwna sytuacja. Wszyscy zgadzamy się ze słynnym, za-
dziwiająco trafnym sloganem głoszącym, że „Lasy są bogactwem naroduPrzy tej
jednomyślności są tacy, którzy bogactwo to widzą w drewnie, deskach, żywicy
i dewizach. Są jednak i inni, bardziej przewidujący, dla których potęga lasu i jego
bezcenna wartość tkwi w specyfice środowiska niezastąpionego w błogosławionym
działaniu dla człowieka, właśnie w dobie żywiołowego rozwoju przemysłu.
Polonez starej pozytywki

Miałem wtedy dziesięć lat i namiętnie czytałem powieści Kraszewskiego,


w których roiło się od opisów starych dworów i pałaców. Niestety, prawdziwego
dworu nigdy nie widziałem. W naszym miasteczku były wprawdzie domy z ganka-
mi i filarkami, ale nie o dom mi chodziło, lecz o dwór ze spichrzem, stajniami,
starym parkiem. Chciałem poza tym zobaczyć prawdziwego dziedzica - jak to
się wówczas mówiło - obywatela. Ze swych pragnień zwierzyłem się dziadkowi;
ten uznał spełnienie ich za możliwe i nie nastręczające większych trudności.
Najbliższy dwór znajdował się w odległości zaledwie trzech kilometrów od miasta.
Siedział tam na arendzie pewien zubożały pan, dziadka znajomy. Obiecał on po-
kazać mi wszystkie dworskie osobliwości, chociaż - jak twierdził dziadek - nie-
wiele było tam do oglądania, bo majątek już dawno skapcaniał. Taki był początek
jednego z największych przeżyć mojej młodości. Polegało ono jedynie na tym, że
zobaczyłem po raz pierwszy w życiu stary dwór otoczony parkiem i poznałem
stuletniego furmana. Sądzę, że ta lipcowa wycieczka - datę pamiętam, bo był
wtedy odpust w naszym miasteczku - w jakiejś mierze zadecydowała o moich
zainteresowaniach, a może nawet ukierunkowała dalsze życie.
Dworek był kiedyś własnością Staszica, a wcześniej należał do Zamoyskich.
Przetrwał pierwszą wojnę światową, a ile lat naprawdę liczył, Bóg raczy wiedzieć.
Pamiętam polną drogę pomiędzy dojrzewającymi łanami pszenicy. Na
horyzoncie odcinała się od bezchmurnego nieba ciemna, prawie granatowa kępa
drzew z dwoma olbrzymami w środku. Były to wiekowe topole postrzelane przez
pioruny, a mimo to potężne jak pylony egipskiej świątyni, tyle że żywe i szumiące.
Wąska dróżka ginęła pomiędzy ich pniami. Z jednej i drugiej strony tej gigantycz-
nej bramy rosły żylaste graby. Może kiedyś tworzyły strzyżony żywopłot, a później
posplatały swe konary tworząc gęstą, trudną do przebycia ścianę, podszytą u spo-
du gęstymi kolczastymi krzewami. Wszystko tu było inne niż w naszym ogrodzie,
jakieś większe, bardziej masywne, a przez to piękniejsze. Poza tym czuć było
niemal namacalnie lata, które* przeszły, zanim drzewa te zdążyły aż tak wyrosnąć.
Na jednej z topól wisiała drewniana kapliczka, a nad nią daszek z blachy wycina-
nej w misterne ząbki, przeżarte rdzą. Ten daszek wrósł w topolową korę. Weszli-
śmy do środka grabowego okołu. Panował tu zielony mrok, chłód i niespotykana
gdzie indziej cisza. Po tylu latach pamiętam wszystko i mogę odtworzyć kolejność
nawarstwiających się wrażeń oraz najdrobniejsze szczegóły oglądanych wówczas
widoków.
Był tam gazon okrągły i wypukły jak talerz. Tylko od strony ścieżki urzą-
dzono na nim grządki. Kwitły tu: maciejka, nasturcja, goździki, ale nie te sprze-
dawane w kwiaciarniach na sztuki, ale dzikie, rosnące całymi kępami. Ponad nimi
unosił się rój białych, ruchliwych motyli. Całe wnętrze gazonu porastała wysoka,
ruda trawa, której kosmyki kładły się na ciemną ziemię jak źle zaczesane włosy.
W samym środku stała olbrzymia tuja, przykrywająca ciemnozielonym kołpakiem
prawie całe kolisko gazonu. Gdzieś spomiędzy wielu jej pni wyszedł nam na spotka-
nie wielki, czarny pies. Przesunął się pomiędzy trawami, ziewnął, po czym uznaw-
szy, że ma do czynienia z przyjaciółmi, zaczął merdać ogonem i oczekiwać karesów.
Dwór stal poza gazonem i poza barwną ścianą biało-czerwonych malw,
wysokich jak cyprysy. Był długi, zapadnięty w ziemię i miał wszystko, oprócz
kominów, zadziwiająco małe. *
Patrzyłem na ten stary, bielony dom jak na relikwię. To był dwór prawdzi-
wy, jakby żywcem wyjęty z kart przeczytanych książek. Miał dach kryty starymi
gontami, teóre tu i tam przetkano wiechciami słomy. Na dachu piętrzyły się owe
wielkie k a l i n y i jakieś tajemnicze półokrągłe okienka. A w ogóle to dach - jak
mi się wcjwczas zdawało - był ponad miarę skrojony, bo wystawał za bardzo przed
ściany. CKodziło tu po prostu o wielki, staropolski okap. Ganek znajdował się
w środku! podpierały go dwie bielone i sękate kolumny, wykonane z okorowanych
świerkowych pni. Po każdej jego stjonie znajdowały się po trzy okna o szybkach
małych i nierównych.
Pamiętam też główne drzwi. Pochodziły zapewne z innego, może nawet
starszego budynku. Były masywne, nabijane żelaznymi gwoździami, których
łebki układały się w wielką literę M. Prawie cały ganek zasłaniały nawisy dzikiego
wina, które oplatało okna i kolumny. Chwytliwe witki rośliny dosięgały nawet
szczytu ganku, gdzie znajdowała się żelazna chorągiewka z wyciętą datą. Niestety,
cyfry - poza jedną - były już nieczytelne.
Wprowadzono mnie do zaczarowanego świata, w którym książkowe opisy
przeistoczyły się w trójwymiarową rzeczywistość.
W tej otoczonej grabami pustelni zetknąłem się ze światem, którego gdzie
indziej już nie było.
Na prawo od dworu stał poczerniały śpichrz z drewnianymi gankami, na
których suszyły się właśnie wielkie płachty z grubego, lnianego płótna. Z drugiej
strony, spoza krzewów bzu wyłaniał się długi, wygięty dach stajni czy obory.
Chciałem właśnie iść w tamtym kierunku, gdy drzwi dworu uchyliły się i stanęła
w nich stara, zasuszona kobieta. Była to ciotka dzierżawcy majątku. Pomimo
prawdziwego upału miała narzucony na plecy biały, szydełkowy szal, który odci-
nał się ażurowym ornamentem od czarnej sukni i przypominał żałobny ornat.
Dziwiłem się, dlaczego dziadek wyjaśnił starej pani prawdziwy cel naszej wizyty,
ale może właśnie dzięki temu dziedziczka zaczęła patrzeć na mnie przychylnie,
a nawet przyjaźnie.
Zaskakujące jest stopniowanie wrażeń, których doznajemy w życiu. Ileż
oglądałem później pięknych komnat, sal, galerii w kraju i za granicą. Ale to wszy-
stko jakoś zbladło i zatarło się. Tamtych doznań nie potrafiły zatrzeć lata. Sądzę,
że stopniowanie wrażeń, umiejętne ich dawkowanie posiada dla młodej, czułej
psychiki kolosalne znaczenie. Kto wie, czy pedagodzy kiedyś w przyszłości nie
dojdą do przekonania, że koniecznę jest pomiędzy poszczególnymi bodźcami,
trafiającymi do mózgu, pozostawienie jakiegoś odpowiednio dobranego czasu
przeznaczonego na asymilację i utrwalenie poznanych zjawisk i obrazów.
Dziadek poszedł wtedy nad staw, a ja zaproszony zostałem do długiej sieni,
w której był prawdziwy kominek z osmolonym okapem - pierwszy jaki w życiu
widziałem. Przy nim stały pękate worki mąki i kaszy. W wydrążonych nieckach
położono sita i przetaki. W głębi sieni, poza otwartymi drzwiami, zielenił się prze-
sycony słońcem park.
Penetrowałem wzrokiem ściany tej bajecznej izby chcąc odnaleźć husarskie
pancerze, sokoła uwiązanego na drążku albo bodaj starożytne portrety. Nie było
tego. Na wielkich gwoździach wisiały tu końskie chomąta, na drążku zwoje suchej
kiełbasy. Zamiast obrazów odnalazłem na suficie jedynie fantastyczne ornamenty
zacieków. Mimo to owa podłużna sień tchnęła majestatem i powagą. Dziwne to
może, ale ludzie niewykształceni w sprawach architektury potrafią niekiedy nad-
zwyczaj precyzyjnie reagować na piękno. Są tacy, którzy jakoś intuicyjnie wy-
czuwają, gdzie kończy się szara przeciętność, a zaczyna dzieło sztuki.
Na pewno i ja w ten właśnie sposób określiłem granice tamtego piękna,
których po latach nie odważę się tknąć.
Stara pani szła przede mną; zauważyłem, że ma chude, pomarszczone
pięty. Ja kroczyłem za nią dziwiąc się wszystkiemu. Weszliśmy do izby, w której
stał długi, wsparty na krzyżakach stół. Brzęczały tu roje much, a belkowy sufit
uginał się od nadmiernego dźwigania. W tym pokoju zobaczyłem przedziwny
okrągły piec zwieńczony porcelanowym wazonem. Podłoga skrzypiała, liście malw
muskały okna. Następny pokój należał do właścicielki dworu. Był piękny, przesy-
cony seledynowym światłem oraz szumem i szelestem parkowych drzew. Pachniało
tu miętą i macierzanką. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że właśnie teraz zna-
lazłem się w samym sercu dworu.
Staruszka posadziła mnie na krześle o wygiętych nogach i kazała chwilę
na siebie czekać. Zostałem sam z tajemniczymi odgłosami domu, z jego niepowta-
rzalnym zapachem i pięknem trudnym do podrobienia. Wszystko było w tej izbie
zaskakujące: i podłoga układana w gwiazdy, i komoda, na której pod szklanym
kloszem stał krucyfiks z perłowej masy, i pijawki wijące się w słoju, i wyblakły
portret Naczelnika Kościuszki, i dziwna kaseta na stole, która przypominała
trumnę, tyle że była krótka i kwadratowa.
W każdej epoce odnaleźć można co najmniej dwa rodzaje mieszkań: pier-
wsze - urządzone nowocześnie, według reguł panującej mody, oraz drugie -
podporządkowane gustom, które już przebrzmiały. Ludzkie upodobania zmienia-
ją się stosunkowo szybko, ich motorem są czasem wynalazki, a niekiedy kaprys.
Dzieje się tak, że to, co wczoraj było szczytem nowoczesności, jutro staje się prze-
żytkiem. Tutaj tkwi praprzyczyna wynoszenia na strychy mebli, które raptem
straciły sens swego istnienia i zaczęły przeszkadzać. Ale są mieszkania takie, do
których żadna moda nie ma przystępu, gdzie najdrobniejszy sprzęt jest pamiątką.
Bywało niekiedy, że rodzice obdarowywali swą córkę tym, co sami kiedyś otrzymali
od swoich rodziców. Bywało, że każdy sprzęt miał swoją wielowiekową historię.
Myślę o tym przypominając sobie odległe czasy.
Stara pani przyniosła mi wtedy kawałek sernika, który zacząłem jeść, by
poznać, jaki też smak ma dworskie ciasto. Czułem się głupio, ponieważ ona nazy-
wała mnie „panem dobrodziejem", a ja, chcąc być grzecznym, zwracając się do
niej używałem zwrotu „pani obywatelko". Jeszcze dziś słyszę jak mówi:
- Owóż, jeżeli pan dobrodziej chce coś cennego zobaczyć, to tylko w tym
pokoju, bo zachowałam u siebie parę wartościowych sprzętów. Choćby ta komoda
wykładana orzechem - służyła już mojej prababce.
Popatrzyłem z uznaniem na mebel i spytałem:
- Czy pamięta ona Powstanie Styczniowe ?
- Stara pafii wzruszyła ramionami:
- Styczniowe Powstanie to doskonale pamięta nasz Iwaś, a ta komoda -
panie dobrodzieju - pochodzi z czasów króla Stasia, a może nawet jest starsza.
Babka opowiadała, że w trzeciej szufladzie pod obrusami przechowywała pudełko
z puklami jasnych włosów Frycusia. To był jedyny brat mojej matki, który zmarł
zaraziwszy się ospą.
- A co pani dziedziczka chowa w tej dziwnej skrzyneczce ?
Pytanie wyrecytowałem szybko, chociaż wiedziałem, że ciekawość za-
przecza dobremu wychowaniu.
- A to - panie dobrodzieju - skrzynka niezwykła. To „areszton" wygry-
wający melodie.
Za chwilę zobaczyłem obracający się metalowy krążek, spod którego pły-
nęły tony powiązane w melodię poloneza.
Nie można, niestety, opisać wszystkich przeżyć. Niekiedy są one zbyt
osobiste. Jedno jest pewne, że muzyka potrafi niekiedy zadrwić z czasu.
Po trzydziestu latach zjawiłem się kiedyś w Collegium Maius u profesora
Karola Estreichera. Mój przyjaciel zapragnął nagle pochwalić się swym nowym
nabytkiem. Podszedł do politurowanej skrzynki i uruchomił pozytywkę, która
zaczęła grać starego poloneza. Właśnie tego sprzed wielu lat. I wtedy, nie wiedząc
jak i kiedy, znalazłem się w starym, dawno już nie istniejącym dworku, poczułem
zapach mięty i macierzanki. Poza oknem zobaczyłem wielką tuję i malwy. I nie
wiem, co by było dalej, bo mój gospodarz chwycił mnie za ramię i zawołał: Cóż
ty wyczyniasz, czego płaczesz jak bóbr? Czyś nigdy nie słyszał pozytywki?
Zakończenie

Park był stary i wielki, zajmował powierzchnię wielu hektarów. Na pewno


kiedyś, przed wieloma laty, istniały tu strzyżone trawniki i kolorowe klomby. Dziś
pozostały jedynie drzewa, które znaczą pierwotne rozplanowanie parkowej archi-
tektury. Ile mają lat? Trudno powiedzieć, pewne jest, że przed wiekami wyglą-
dały tak samo. Tworzą długie i gęste aleje, które mają w sobie coś z gotyckich
sklepionych krużganków. Rosną tu lipy, graby, olbrzymie jodły i modrzewie,
tworzą regularne czworoboki i ciemnozielone ściany. Niektóre lipy pochyliły się
ku wnętrzu alei i przypominają kolumny grożące upadkiem. Ale jest to złudzenie;
potężne korzenie podtrzymują grube pnie, wiążąc je z podłożem nierozerwalnie
i dając drzewom niepojętą moc trwania. Stare graby wyglądają inaczej. Ich gładką
korę porasta zielony mech. Próżno byś szukał dwóch drzew bodaj trochę po-
dobnych. Jedne wyglądają jak muskularne, spracowane ciała, inne upodabniają
się do sennych widziadeł, niekiedy strasznych, to znów wesołych. Można było
spacerować aleją i rysować te nieprawdopodobnie pomysłowe, zadziwiające kształ-
ty. Wykonane rysunki trzeba nazwać „grabowymi portretami".
Była właśnie jesień. W alei leżała gruba warstwa opadłych złotych i czerwo-
nych liści, które szeleściły pod nogami. Ten szelest był niepowtarzalny, przenikli-
wy, jesienny i cmentarny. Blade słońce oświetlało konary i gałęzie nagich drzew,
na których siedziały nastroszone wrony. W naturze panowała cisza. Wiatr zjawił
się nagle bez żadnej zapowiedzi. Najpierw jego podmuch potężny i chłodny zerwał
te liście, którymi były jeszcze przystrojone drzewa, później rozwiał i rozsypał te
leżące już na ziemi. W końcu z jękiem i skowytem targnął ciemnozieloną ścianą
prastarych jodeł i modrzewi-gigantów. Ciężkie i czarne nawisy gałęzi ugięły się,
zafalowały, później przywarły jedna do drugiej, a pomiędzy rozłożonymi ramiona-
mi jodeł dało się słyszeć przenikliwe syczenie, skrzypienie i ów szum, który ukła-
dał się w dziwną i mocarną pieśń. Była w niej zawziętość jesiennego wiatru i jakaś
świadomość jodłowej i modrzewiowej potęgi. Po cóż dużo mówić: stanąłem na-
przeciw piękna potężnego. *To już nie płoty i nie strzechy na chlewikach, i nie
zapadnięty w ziemię dworek, lecz pomniki natury, przed którymi każdy musi
pochylić głowę. Takie piękno potężne można zobaczyć w naszych Tatrach, istnieje
ono w Puszczy Białowieskiej pomiędzy tysiącletnimi dębami. Zjawia się pośród
morskich fal i tajemniczych ruin. Nawet park w Romanowie, w którym wychował
się Józef Ignacy Kraszewski, należy już do sfery owego piękna potężnego, o któ-
rym - jeśli zechcecie - napiszę w następnym tomie.
Spis rzeczy

Wstęp lub kilka słów zamiast niego • 5


Wspomnienia z płaskiego krajobrazu • 9
Słomiana opowieść • 21
Strzechy, czyli słomianej opowieści część druga • 34
Ogrody • 55
Wierzbowe wspominki • 68
Płoty • 79
Krajobraz ociekający żywicą • 93
Polonez starej pozytywki • 109
Zakończenie 117

You might also like