Download as doc, pdf, or txt
Download as doc, pdf, or txt
You are on page 1of 476

Prolog

Antydedykacja:

Nie dla tych czytelników, którzy wierzą w UFO, parapsychologię lub

jakiekolwiek zjawiska irracjonalne.

Definicja konieczna dla zrozumienia dziwnej planety Deve:

CZARNA DZIURA - to w najprostszych słowach przestrzeń kulista

ograniczona „horyzontem” posiadająca ogromną gęstość i grawitację tak

dużą, że żaden rodzaj energii ani materii nie może jej opuścić. Obiekt ten

posiada zdolność pochłaniania każdej materii i energii, jaką napotka.

Masywne czarne dziury najczęściej można w sposób pośredni obserwować

w centrum galaktyk, jednakże fizyka przewiduje istnienie niezwykle małych

czarnych dziur o rozmiarach subatomowych. Teoretycznie miniaturową

czarną dziurę można obecnie wyprodukować w Wielkim Zderzaczu

Hadronów zbudowanym w ośrodku CERN znajdującym się pod Genewą w

Szwajcarii. Tak maleńka czarna dziura nie powinna zagrażać naszej

planecie, gdyż natychmiast po powstaniu, dzięki zjawiskom kwantowym –

wyparuje. Niewielu sceptyków uważa jednak, że należy wstrzymać

eksperymenty w CERN, gdyż nie zawsze obliczenia i przewidywania

naukowe sprawdzają się w praktyce i wyprodukowanie czarnej dziury może

oznaczać koniec istnienia naszej planety.

1
Wstęp:

Była zwyczajną planetą, jaką jest dzisiaj Ziemia, czy Mars. Kiedyś za

sprawą pomyłki fizyków, w jednym z akceleratorów cząstek

wyprodukowano maleńką czarną dziurę, która natychmiast powinna

wyparować w postaci czystej energii, ale tego nie uczyniła. Jak to czasem

bywa, teoria nie pokrywa się z praktyką. Wspomniana mała „cząstka

przestrzeni” połknęła przypadkiem o parę kwantów energii za dużo i

zaczęła swoje życie polegające na pochłanianiu wszelkiej materii, na którą

się natknęła. Czarna dziura nie jest cząstką, nie można jej położyć nawet

na najtrwalszej powierzchni, czy zatrzymać w pułapce magnetycznej. Jest

ona przestrzenią o szczególnych właściwościach i niezwykle olbrzymiej

masie własnej, dużo większej niż posiadają jądra atomów. Wzbogacona

energią opuściła samowolnie akcelerator cząstek, przenikając bez

najmniejszego oporu poprzez jego ściany, jakby poprzez próżnię i ruszyła w

kierunku wnętrza planety, pożerając każdą napotkaną cząsteczkę materii.

O tym katastrofalnym w skutkach zdarzeniu dowiedziano się dopiero po

wielu latach, kiedy geologowie zaobserwowali niezrozumiałe zjawiska

grawitacyjne, mające miejsce gdzieś we wnętrzu planety. Długo nikt nie

potrafił wyjaśnić ich przyczyny, dopiero wnikliwe analizy komputerowe

wskazały na możliwe źródło tych zjawisk. Wyniki ponawianych wielokrotnie

badań brzmiały jak wyrok śmierci.

Po paru stuleciach od tego zdarzenia Deve była już pustym wewnątrz,

jedynym w całym Wszechświecie takim dziwolągiem. Budowa planety

przypominała stary pusty orzech włoski, czy orzech kokosa. Nie zapadła się
2
pod wpływem grawitacji, ponieważ miała twardą i grubą skalną litosferę,

znacznie mocniejszą od naszej ziemskiej. Jedak każdego dnia i każdej nocy

spodziewano się śmierci planety. Taki stan rzeczy zmienił jej mieszkańców

nie do poznania. Każdego dnia czuli się jak więźniowie skazani na karę

śmierci beznadziejnie czekający na ułaskawienie. Panowała dekadencja.

Jedynie naukowcy podjęli wyścig z czasem, wciąż walcząc o życie chorej

planety.

W końcu rozwój technologii osiągnął wystarczająco wysoki poziom, aby

usunąć czarną dziurę z wnętrza planety poprzez wykorzystanie

bezwładności tego superciężkiego, ale maleńkiego w wymiarze obiektu.

Podobnie jak można wyrwać obrus ze stołu, na którym stoi misa z

owocami. Wystarczyło szybko poruszyć planetę w określonym kierunku,

aby opuszczająca ją czarna dziura udała się w kierunku dużego księżyca.

Inżynierowie skonstruowali monstrualne silniki na powierzchni, aby

rozpędzić Deve i pozbyć się czarnej dziury wykorzystując jej olbrzymią

masę, a więc bezwładność i bardzo mały rozmiar. Kiedy to uczyniono

przyszła kolej na stabilizację Deve posiadającej po tym fakcie mniejszą

grawitację i duże podciśnienie wielkiego - o rozmiarze naszego Marsa

wnętrza. Tam przepompowano całą atmosferę i oceany. Następnie

przesiedlono życie. Trzeba jeszcze wspomnieć, że przeprowadzka do

wnętrza była koniecznością wymuszoną skutkami procesu pozbawiania się

czarnej dziury. Skutkiem opisanych powyżej operacji rozpędzona planeta

opuściła na zawsze własny układ planetarny i przebyła kilkaset tysięcy lat

świetlnych, zanim dotarła w okolice Układu Słonecznego, gdzie ukończyła

swoją podróż. Na powierzchni wkrótce panowały ciemności, a temperatura

3
spadła tak bardzo, że nic nie mogłoby przeżyć w takich warunkach,

Pod grubą na trzy tysiące kilometrów skorupą w pustym wnętrzu planety

po jej wewnętrznej stronie rosły drzewa, biegały zwierzęta, zbierano plony i

stały miasta, istniał tam całkowicie samowystarczalny ekosystem. Gruba

skorupa planety była jak ciepła kołderka chroniąca swoich mieszkańców

przed utratą temperatury. Słaba grawitacja pływowa litosfery była jednak

wystarczająca dla stworzenia rozlewisk wodnych o wielkości oceanów,

ponad którymi unosiły się mgły i mżawki. Na kontynentach od tego

wilgotnego zielonego piekła wiecznych monsunów, mieszkańców planety

oddzielało szkło. I to nie tylko szkło kopuł pokrywających miasta, ale także

szkło szklanek ze słabym alkoholem, jedynym dopuszczalnym w niewielkich

dawkach „lekarstwem” antydepresyjnym.

Trwający bardzo długo exodus wyczerpał niemal zupełnie olbrzymie kiedyś

zasoby energetyczne napędu planety, umożliwiające niemrawe, ale

skuteczne manewrowanie tak olbrzymią masą.

Od niepamiętnych czasów Deve przemieszczała się tu, w Układzie

Słonecznym niemal bezwładnie, po ogromnej orbicie o kształcie wydłużonej

elipsy, stając się widoczna jedynie co kilka tysięcy lat, kiedy spotykała na

swej drodze inne planety, a wśród nich tę, o której marzyli Devianie -

Ziemię.

Kiedyś Ziemia i Deve zbliżyły się do siebie niebezpiecznie, nie przypadkiem,

lecz za sprawą przemyślnego działania. Mieszkańcy planety wierzyli, że ten

ryzykowny przelot nie powinien spowodować większych problemów.

Jedynym skutkiem może być kilkuminutowe wydłużenie czasu obiegu

4
napotkanej planety wokół Słońca w skali roku, co jednak, jak okazało się

później, nie miało zauważalnego wpływu na ziemskie życie czy nawet na

panujące tam warunki atmosferyczne.

Najwięcej obaw u Devian wzbudzała możliwość wystąpienia lokalnych

powodzi w ich własnej planecie. Spodziewano się przypływu wód

wewnętrznych oceanów wywołanych wzajemną grawitacją planet. Niewielki

przypływ miałby zaistnieć również na Ziemi. Zjawisko to nie powinno trwać

dłużej niż połowę ziemskiej doby. Pomimo zapewnień Systemu o pełnym

zabezpieczeniu śluz wewnątrz planety panowała nerwowa atmosfera.

Można było dostrzec zaniepokojenie zwierząt.

Nad bezpieczeństwem wciąż czuwała wszechobecna sieć kontrolna,

Globalna Ochrona Deve, zwana potocznie Systemem. Był to auto-

modyfikujący się program, zbudowany na bazie tysięcy lat doświadczeń.

Jakakolwiek ingerencja do wnętrza Systemu była niewykonalna dla nikogo.

To tak, jakby ktoś zamknął w sejfie bankowym skarb i wyrzucił wszystkie

klucze gdzieś w kosmos, a włamywacze, jeśli tacy szaleńcy w ogóle by się

znaleźli, dysponowaliby jedynie gołymi rękoma.

Przygotowania naukowe.

Przez dziesiątki lat inżynierowie medycyny genetycznej starali się

uporać z odpowiednią immunalizacją, czyli procesem opartym głównie o

serię szczepionek wykonanych z „inteligentnych” białek, bakterii i wirusów.

Stymulowały one stopniowo konieczne zmiany i procesy, w tym obronne, w

organizmach pionierów. Czyniono to po to, aby mogli żyć na Ziemi bez

ochronnego ubrania.

5
Pod kątem przedsięwzięcia opracowano jeszcze adoptyny, czyli drobne

aglomeraty chemiczne, wspomagające między innymi tolerancję ziemskich

białek, ale i zwiększające skuteczność procesu immunalizacji. Wszczepiane

podskórnie miały dozować „obce” substancje i szybko nauczyć organizmy

astronautów ich tolerowania, przyswajania lub odrzucania. Tak

przygotowany organizm powinien skutecznie zwalczać wirusy i bakterie, a

nawet przyswajać niektóre pokarmy pochodzenia ziemskiego.

Pomimo fizycznych, a nawet genetycznych podobieństw żywych

organizmów bytujących w obrębie obydwu planet, Ziemia wciąż była

zabójcza dla Devian, a adaptacja biologiczna była dla nauki planety mało

rozpoznanym zagadnieniem. Na tym polu dokonywano wciąż nowych i

zaskakujących odkryć. Laboratoria potrzebowały ogromnej ilości materiału

genetycznego, a prowadzenie badań w obrębie wnętrza Deve było

zabronione przez System z oczywistych powodów. Postanowiono

eksperymentować na Ziemi. Kilku inżynierów z pomocą Systemu stworzyło

pierwsze zdalne laboratorium wielkości rodzinnego pojazdu, sterowane

poprzez pośrednią antenę sferyczną montowaną gdzieś na lądzie na stałe.

Wkrótce to dzieło zaawansowanej techniki znalazło się na Ziemi.

Systematycznie wysyłano nowe kolonie „zwierząt laboratoryjnych” na jedną

z wysepek Pacyfiku, gdzie testowano wspomniane urządzenie, oraz

ściągano stamtąd materiał genetyczny do dalszych badań. Przeprowadzanie

eksperymentów na niespotykaną dotąd skalę komplikowała panująca na

Ziemi znacznie większa grawitacja, trudna do przezwyciężenia i zakłócająca

funkcje życiowe organizmów zwierząt przysłanych z Deve.

6
Eksperymenty prowadzano ze zmiennym szczęściem, lecz w końcu

osiągnięto zadowalające i powtarzalne rezultaty, a ich zwieńczeniem był

początek wprowadzenia w życie przygotowań grupy pionierów zdolnych do

przetrwania w ziemskim środowisku.

Pozostała jeszcze jedna niedogodność, z którą musieli zmierzyć się

ochotnicy. Okazało się bowiem, że ich własna skóra nie chroni dostatecznie

przed zarazkami i toksynami pochodzącymi ziemskiego. Konieczna więc

była dodatkowa izolacja ciała, zbudowana ze zmutowanych komórek ze

wzmocnionym układem obronnym. Taka nowa skóra będąca w sympiozie z

organizmem posiadała w sobie coś, co biologowie nazywają pamięcią

immunologiczną zapożyczoną od organizmów występujących na nowej

planecie. Miała także niewątpliwe zalety estetyczne i była zmienno-barwna i

wyjątkowo wrażliwa na dotyk. Poradzono sobie także z zabezpieczeniem

układu oddechowego i innymi problemami adaptacyjnymi. Z kolei bakterie,

te przywiezione przez Devian na Ziemię nie były groźne, nawet te

„inżynieryjne”, które transportowały aktywne substancje obronne do

określonych partii organizmu. Wykazały to wcześniej żmudne badania

przeprowadzone na jednej z wysp pacyfiku.

Po pierwszych sukcesach na polu genetyki dostosowawczej wysłano na

tą niepoznaną wciąż planetę kilka gatunków zwierząt lądowych.

Wprowadzono do ich organizmów najnowsze rozwiązania

biotechnologiczne, przystosowujące do życia w nowym otoczeniu oraz

zaszczepiono im cały konieczny, ziemski, symbiotyczny garnitur bakteryjny.

Zwierzęta mogły nawet trawić i przyswajać tamtejszy pokarm. Nie

stanowiły konkurencji dla miejscowych gatunków. Niektórym takim jak


7
munk udawało się przeżyć nawet kilkadziesiąt dni. Munk był jednym z

silniejszych zwierząt w Deve, choć nie był drapieżnikiem. Obserwowano go

szczególnie dokładnie, ponieważ jego organizm był genetycznie zbliżony do

organizmu Deviana. Jeden z munków stoczył walkę o życie z małym

stadkiem miejscowych wyjątkowo napastliwych stworzeń. Kiedy jedno z

tych zwierząt zostało pokonane, reszta pierzchła w zarośla. Zdyszany munk

triumfował wraz z całą społecznością devian obserwujących ten zaciekły

krwawy bój transmitowany poprzez nadajnik z wyspy. Chociaż deviańskie

zwierzęta żyły tam najwyżej parę tygodni, to taki wynik był zadowalający i

uzasadniał rozpoczęcie realizacji projektu En.

Kiedy zamknięto eksperymenty na Pacyfiku, wyspa została dokładnie

zniszczona, wymagała tego procedura bezpieczeństwa. Martwe ciała

wysłanych tam zwierząt stałyby się częścią łańcucha pokarmowego, chociaż

istniało znikome ryzyko nieprzewidzianych mutacji miejscowych gatunków.

Przyszła kolej na lądowanie pierwszego zaadaptowanego biologiczne

ochotnika i rozpoczęcie przygotowań do masowej ekspedycji.

Opisane powyżej w telegraficznym skrócie badania i eksperymenty zaczęły

się bardzo dawno i trwały wiele lat.

Przedsięwzięcie nie miało sobie równych w dziejach i nie było miejsca na

najmniejszą pomyłkę. Niektórzy naukowcy mówili, że może łatwiej byłoby

zmienić biologię całej planety, wprowadzając agresywne gatunki, zamiast

bawić się całe wieki w skomplikowane rozwiązania pionierskiej inżynierii

genetyki przystosowawczej.

8
Byli też ekstremiści, proponujący wyjałowienie całej nowej planety i

rozpoczęcie przesiedlania wszystkich gatunków z Deve. Ich głosy ucichły,

kiedy System wykonał różne symulacje takiego rozwiązania. Okazało się,

że stabilizacja starych gatunków mogłaby w nowych warunkach trwać

nawet tysiące lat. Ostatecznie zwyciężył zdrowy rozsądek i etyka Devian

nakazująca poszanowanie wszelkich form życia we wszechświecie.

9
Przygotowania pionierów do wyprawy

Od blisko roku przebywali w olbrzymiej jak miasto wirówce, zwiększającej

stopniowo obroty. Dzięki temu gigantycznemu urządzeniu powstawała siła

odśrodkowa „wciskająca” uczestników w jego ściany. Tak stymulowano

stopniowo grawitację ziemską na Deve i ochotnicy każdego dnia pozornie

byli coraz to ciężsi.

Wybrano ich blisko dwa tysiące. Większość z nich zrezygnowała po paru

miesiącach, nie wytrzymując fizycznie narastającego ciążenia. Często

zdarzały się omdlenia i wylewy krwi. Przekrwione nogi pokryte wypukłymi

żyłami swędziały niemiłosiernie, a wstawanie ochotnika z pozycji leżącej

lub siedzącej przypominało sztangistę próbującego uporać się ze zbyt

dużym ciężarem. Niektórzy z uczestników programu załamywali się

psychicznie. Posiłki były ohydne w smaku, ćwiczenia bardzo uciążliwe, a

materiał szkoleniowy zbyt obszerny i trudny. Doba w wirówce trwała tylko

dwadzieścia cztery godziny ziemskie, a nie trzydzieści dwie dewiańskie,

więc ciągle mieli kłopoty z zasypianiem i budzeniem się. Nie mieli czasu na

rozrywki i odpoczynek. Ciężka praca, ból fizyczny, tęsknota za bliskimi,

drażliwa atmosfera wewnątrz grupy, wojskowa dyscyplina i bolesne badania

połączone z ustawicznymi interwencjami chirurgicznymi nie sprzyjały

dobrym nastrojom.

Ed, zdeterminowany poczuciem obowiązku i pragnieniem wypełnienia misji,

chyba jako jedyny, mimo zaawansowanego wieku, znosił te przygotowania

bez okazywania emocji. Nikt nigdy nie dowiedział się o ukrywanych przez

10
starca niemiłosiernych bólach stawów i stóp, gdyż ani raz podczas pobytu w

urządzeniu nie zażądał środków przeciwbólowych, do których z racji wieku

miał pełne prawo. Pozostali narzekali, nie mogąc się pogodzić z cierpieniem

i znaczną utratą wzrostu. Na szczęście odporność na działanie dużej

grawitacji panującej przed wiekami na powierzchni macierzystej planety

była zapisana gdzieś głęboko w genach ochotników. Ich ciała wyraźnie się

skróciły, mięśnie powiększyły swoją objętość blisko dwukrotnie, żyły

nabrzmiały, a komora serca i płuca zaczęły rozpierać wątłą klatkę

piersiową. Powoli zaczęli przypominać swoich przodków, ale i również

ziemskie ssaki naczelne, oglądane od dawna za pośrednictwem sondy

umieszczonej na stacjonarnej orbicie niebieskiej planety. Oddychanie

„nowym” powietrzem, gdzie ilość tlenu w butlach noszonych na plecach nie

przekraczała dwudziestu jeden procent. W początkach było to bardzo

trudne, więc niektórzy uczestnicy ćwiczeń zrywali z twarzy maski już po

paru minutach.

Zdarzały się zapaści serca i wylewy. Rany goiły się trudno, a popękane na

nogach żyły wyglądały okropnie, dlatego do końca programu

adaptacyjnego przetrwała jedynie niewielka grupa naukowców; dwustu

dziesięciu Devian.

Już od wielu lat przed eksperymentem „En” z zapartym tchem słuchano

komentarzy i oglądano filmy z wypraw wciąż młodego pilota i badacza o

imieniu Voo. Spodziewano się ujrzenia różnych potworów i dziwacznych

roślin, jednak to, co zobaczyli na ekranach domowych kin, zaszokowało

Devian. Lekceważona teoria En Kora, starożytnego astrobiologa z epoki

języka pisanego, doczekała się wreszcie solidnych dowodów. Nie tylko

11
podstawowe budulce biologiczne takie jak struktura DNA czy białek okazały

się niemal identyczne, ale również ziemska fauna i flora przypominały

wizualnie te z Deve, sprzed serii nieszczęsnych wypadków, które zmieniły

prawie wszystko.

Może, jak twierdzili niektórzy, nasiona życia o nieznanym pochodzeniu

kształtowały drogi ewolucji w całym Wszechświecie w sposób, który z

punktu widzenia statystyki był niemal identyczny. A może nie ma innej

drogi ewolucji dla życia, tak jak nie ma innej fizyki czy chemii w różnych

zakątkach Wszechświata? En Kor najwyraźniej miał rację.

Po trzech latach, licząc według kalendarza ziemskiego, ustawicznych

szczepionek, badań medycznych i morderczych ćwiczeń nazywanych

„piekłem za życia”, przygotowani na wieczne wygnanie w nieznane, gotowi

na wszystko, zostali przewiezieni do wind.

Ich układ kostny i mięśnie były już na tyle silne, że mogli bez

wspomagania mechanicznego poruszać się po Ziemi, na którą ruszała ta

ogromna ekspedycja. Wszystko, jak przypuszczali, było dokładnie

przewidziane i obliczone.

Chyba celu zmniejszenia stresu, w czasie kiedy obszerne windy

przemieszczały się przez punkt zerowej grawitacji skorupy Deve, pionierzy

zabawiali się, odbijając się od ścian, sufitu i podłogi, wykorzystując

krótkotrwały stan nieważkości. Nikt nie ganił takiego zachowania, ponieważ

były to ich ostatnie chwile w macierzystej planecie.

Po kilku godzinach windy wyhamowały i otworzył się długi korytarz

wiodący do największego transportera o nazwie Atlan. Na powierzchni

12
planety grawitacja była nieco większa niż w wirówce, więc Devianie

obciążeni dużymi osobistymi plecakami wkrótce poczuli bolesne zmęczenie

nóg.

Grupa pod przewodnictwem Ory Saklas, oddanej nauce uczonej o twardym

charakterze, odpowiadała za genetykę. Nie bez powodu wybrano do tej

grupy najlepszych z najlepszych. To genetycy będą urzeczywistniać

marzenie i cel wszystkich Devian. Właściwie trudno było nadal nazywać

wspomnianą dziedzinę nauki genetyką, lecz robiono to ze względu na brak

odpowiednika w nowo obowiązującym słowniku dla określenia tej wąskiej

dziedziny. Uproszczony i zubożały język celowo obowiązywał od początku

eksperymentu. Próba stworzenia w nim bardziej precyzyjnej nazwy, na

przykład: „autoadaptonika mikrobiocybernetyczna”, nie miała już sensu.

Ed Fanuel, inteligentny Devianin, mocny ciałem i duchem, został przywódcą

całej ekspedycji. Wytypowany przez Falę i Radę Mędrców oraz

rekomendowany przez System, chociaż sam nie był genetykiem z zawodu,

nie miał wielkiej konkurencji na to stanowisko. Wszyscy dziwili się, jak ten

wiekowy osobnik przechodzi przez poszczególne etapy ciężkich nawet dla

młodych kandydatów przygotowań. Jego lekkie ciało trochę się skurczyło,

plecy zgarbiły, a kończyny zrobiły się jeszcze bardziej żylaste, nadając

staruszkowi niedewiański wygląd. Przebywając w wirówce przez ostatnie

trzy lata, studiował różne dyscypliny, w tym genetykę adaptacyjną i poznał

jej podstawy na tyle dobrze, by mógł ze świadomością zarządzać

realizowanym projektem. Wiedza Eda wspomagana była maleńką, nową,

biocybernetyczną przystawką, umieszczoną na jego czole. Jako jedyny nie


13
nosił kombinezonu, lecz długą, białą tunikę z niebrudzącego i bardzo

mocnego materiału. Takie odzienie wskazywało na przynależność do rady

starców, najbardziej prestiżowej i uprzywilejowanej grupy w planecie.

Głównym atutem Eda nie była stosunkowo wysoka inteligencja, lecz

mądrość. W wielu testach udowodnił, że potrafi odcinać się od emocji i

niezależnie od okoliczności chłodno analizować sytuację podejmując

słuszne decyzje.

Ziemia

Transporter ruszył. Siła ciążenia wbiła wszystkich w leżaki. Ziemia była

bardzo blisko, więc ich podróż miała trwać zaledwie kilkadziesiąt ziemskich

dni. Niektórzy zdecydowali się na sen mózgu, ciało w takim stadium jest

aktywne przez cały czas podróży, więc wstawali jak lunatycy, wykonując na

przyrządach przysiady i skłony, po czym wracali na swoje miejsca, wciąż

śpiąc. Nie chcieli przeżywać wszystkich niepokojów towarzyszących takim

lotom.

Nie była to pierwsza wyprawa na Ziemię, ale nigdy przedtem żadna z

wypraw nie była tak zmasowana. Największy transporter wykorzystano po

raz pierwszy. Jego wnętrze gościło dwustu dziesięciu naukowców, a

ładownie wypełnione były dziesiątkami tysięcy ton wszelkiego sprzętu,

chemii, materiałów biologicznych, zwierząt laboratoryjnych oraz całą linią

produkcyjną modyfikowanej żywności.

Szybko zbliżali się do celu podruży. Wybrane starannie miejsce lądowania


14
nazwali En na cześć wielkiego uczonego.

Transporter bezszelestnie zbliżał się do Ziemi. Wejście w atmosferę

stalowo-ceramicznego olbrzyma musiało być bardzo powolne, więc kiedy

ciszę przerwał huk silników hamujących, wielu członków wyprawy zacisnęło

kurczowo palce na oparciach leżaków. Kaskada spadochronów szarpała

statkiem, potem długotrwały odgłos otwartych hamujących silników

rotacyjnych powodujących wibrację rozbudził tych, którzy jeszcze spali.

Napięcie rysujące się na twarzach pozostałych, wpatrzonych w pokrywy

wciąż zasłaniające okna, uświadomiły im, że zaraz będą lądować. Po chwili

szum maszyn przerodził się w pisk bardzo szybko wirujących, płatowych

silników nóg transportera, trwający zaledwie kilkadziesiąt sekund. Coś

lekko szarpnęło statkiem i z głuchym odgłosem rozsunęły się

zabezpieczenia okien, wpuszczając do wnętrza pojazdu ciepłe i jasne

promienie słońca. Ponownie nastała cisza oznajmiająca koniec procesu

lądowania. Oświetlenie centralnej auli wypoczynkowej wzmocniło się i

zmieniło kolor na niebiesko-biały, tłumiąc przyjemne światło przenikające z

zewnątrz. Serca wszystkich pionierów biły bardzo szybko, a ich oczy były

szeroko otwarte.

Pojazd stał na Ziemi na swoich czterech pajęczych, ożebrowanych niczym

stalowe mosty łapach, które powoli zginały się jak kolana, obniżając

ogromny kadłub. Kilku młodszych podróżników wstało z leżaków, jednak

szybko odczuli skutki grawitacji. Wrócili na miejsca z zawrotami głowy i

ciemnością w oczach skutkiem odpływu krwi do niższych partii ciała. Tylko

jeden z nich pozostał na miejscu. Pochylając nisko głowę i naciskając

rękoma na żołądek, przetrzymał omdlenie. Potem z wyrazem triumfu na

15
twarzy powoli się wyprostował. Takie zachowanie spotkało się z

uszczypliwymi żartami kolegów i koleżanek w miejsce spodziewanych

wyrazów uznania.

Na razie nie powinni opuszczać transportera. Kwarantanna ma potrwać

około dwadzieścia nowych dni od momentu wykonania ostatnich szczepień i

badań. Pojazd można opuszczać wyjątkowo i tylko w trakach; sześciu

niewielkich wszędołazach.

Od tych wszystkich reguł mógł odstąpić jedynie pilot Voo, posiadający

zezwolenie na opuszczenie traka nawet natychmiast po wylądowaniu.

Przechodził już swoje „piekło za życia” wiele lat temu, także miał za sobą

udaną eksperymentalną immunalizację, która zdała egzamin podczas

wcześniejszych wizyt na Ziemi. To właśnie on będzie zbierał zarówno dla

siebie, jak i dla pozostałych członków załogi jakieś uzupełniające, lokalne

materiały biologiczne w celu wykonania końcowej serii odpowiednich

szczepionek i adoptynów. Ostatnie zmiany przeprowadzane w ich ciałach

będą nieodwracalne, a readaptacja organizmów do ponownego życia w

Deve nie będzie możliwa. Mieli oni pełną świadomość, że pozostaną na

nowej planecie na zawsze, bez prawa powrotu na Deve. Powrót byłby zbyt

niebezpieczny dla delikatnego ekosystemu wnętrza tamtej planety. Wbrew

wcześniejszym przypuszczeniom wcale nie czuli się jak wygnańcy z tego

powodu, wprost przeciwnie, narastało w nich bardzo szybko uczucie

przeżywania niespotykanej przygody. Wypełniali dziejową misję.

Voo

Dawniej Voo nie mógł się doczekać powrotu na Ziemię. Na Deve przebywał

16
ostatnie lata na zewnątrz jej skorupy, w odosobnieniu jak pustelnik. Miał

tam, można powiedzieć, wieczną kwarantannę, więc czuł się jak wygnaniec.

Spotykał w tamtych czasach jedynie techników z obsługi urządzeń. Nie były

to spotkania towarzyskie, gdyż skwaszeni serwisanci walczyli z bólem

powodowanym przytłaczającą grawitacją powierzchni Deve. Pragnęli

jedynie powrotu do domów po wykonaniu powierzonych zadań. Poza tym

Voo zawsze nosił ochronne ubranie podczas spotkań z nimi. Jeden z takich

kontaktów okazał się wyjątkowy.

Trwające w nieskończoność badania organizmu potęgowały depresję Voo i

chęć wyrwania się z izolatki. W odróżnieniu od innych nie był on

geniuszem, wprost przeciwnie, był jedynie silny, zdrowy i odporny

psychicznie. Niepokorna dusza, gęsta, rozczochrana czupryna, zbuntowany

wzrok i szeroka jak na Devianina szczęka, wszystko to oprawione w czarną

jak sadza skórę nadawały mu wizerunek indywidualisty. Wkrótce miał

odzyskać to, czego mu najbardziej brakowało, możliwości działania i

codziennych, bezpośrednich kontaktów z innymi członkami wyprawy. Jego

organizm był przystosowany dobrze do oddychania powietrzem. Voo czuł

się wyróżniony, a depresja, która go prześladowała, skończyła się w tej

sekundzie, w której przeszedł komory sterylizacyjne i stanął na Ziemi.

Po przylocie na Ziemię, kiedy po raz pierwszy opuścił swój wszędołaz,

wbrew zakazom zerwał z głowy hełm, ponieważ poruszane wentylowanym

powietrzem włosy wchodziły ciągle w pole widzenia i drażniły duże wypukłe

oczy, powodując łzawienie. Pierwszy głęboki oddech spowodował niewielki

zamęt w głowie, ale po chwili czuł się doskonale. Nikt nie widział jego

zachowania, więc zanim wszedł w pole widzenia kamery vsa, czyli video

17
scannera kontrolnego montowanego na dachu pojazdu, przytrzymał

czuprynę długimi palcami, założył ponownie hełm.

Przypomniał sobie, że kiedy pierwszy raz był na Ziemi i zaczął oddychać

tutejszym powietrzem, miał wtedy wrażenie, że się dusi. Nie mógł

dostosować tempa oddychania do zapotrzebowania organizmu na tlen.

Jedzenie czy picie w takiej sytuacji było nie lada sztuką. Nie mógł też spać.

Bał się, że umrze podczas snu, gdyż sądził, że nie uda się zachować

odpowiedniego tempa oddechu. Mięśnie klatki piersiowej bolały go przez

całe tygodnie. Okropne wspomnienia. Po powrotach na Deve, kiedy

przebywał w izolatce na jej powierzchni, przerobionej z więzienia Zaltana,

dostarczano mu tam powietrze niemal identyczne, jak to stanowiące

ziemską atmosferę.

Wtedy też specjalnie dla niego zbudowano na terenie przy izolatce sporą

wirówkę grawitacyjną. Na powierzchni Deve, gdzie i tak grawitacja była

dosyć duża, maszyna mogła być zbędna, ale miała pewną zaletę -

utrzymywała mięśnie Vo w dobrej formie. Dlatego właśnie on miał najlepiej

przygotowany organizm do życia w nowych warunkach.

Od czasu powrotu z pierwszej wyprawy myśl o rodzicach, których już nigdy

nie zobaczy, ciążyła mu najbardziej. Karierę kosmiczną zaczął już jako

dziecko, kiedy System wybrał go spośród innych dzieci, dlatego nie miał

łatwego dzieciństwa i rzadko przebywał z rodziną.

Chociaż nie znał osobiście swoich współtowarzyszy, był pewien, że każde

towarzystwo będzie lepsze od samotności. Wspominając, zaczął wczuwać

się w sytuację współtowarzyszy wyprawy.

18
Chociaż pionierzy trenowali od dawna oddychanie powietrzem o takim

samym składzie, jaki w atmosferze ziemskiej, to Voo był pewien, że

podobnie jak on kiedyś, właśnie z powodu odmiennego tempa oddechu,

będą cierpieli przez kilka tygodni, a może nawet miesięcy. Trening

oddychania to tylko trening. Zawsze go można przerwać w razie złego

samopoczucia. Takiej alternatywy nie ma tu na Ziemi, gdzie po kilku

tygodniach powinni obowiązkowo odstawić hełmy, więc musieli ostatecznie

nauczyć się kontrolować swój oddech, w przeciwnym razie, jak im ciągle

przypominano, długotrwałe niedotlenienie mózgu groziło nieodwracalnymi

zmianami. Początkowo wszyscy nosili na plecach lekkie urządzenie

ratunkowe nieustannie diagnozujące ich organizmy.

W razie wypadku, bądź złego samopoczucia umożliwiało ono transport

pacjenta do bazy nawet z odległości kilku kilometrów. Zasada działania

była prosta: rozpoznana choroba, czy zasłabnięcie, powodowało

automatyczne uruchomienie silnika odrzutowego metalowego plecaka,

który następnie na wysokości kilku metrów otwierał się, umożliwiając

rozwinięcie konstrukcji dwóch srebrzysto-białych skrzydeł lotni. Szumiący

jak wodospad wspomagany odrzutem cały ten latający mechanizm

ratunkowy również aplikował nieprzytomnemu pacjentowi zastrzyk z

mieszaniny środków uspokajających i stymulujących układ oddechowy. Voo

wiedział, że taka nowinka techniczna to nie lada pokusa dla młodych,

pełnych fantazji kolegów, zwłaszcza pilotów. Przypuszczał, że będą używać

to cudeńko dla frajdy, wbrew oficjalnym procedurom, potajemnie z dala od

obozu, gdzie nikt z przełożonych nie będzie mógł zobaczyć takich

wybryków. W tym nowym świecie wszystkie zakazy i nakazy nabierają

19
innego znaczenia. Nikt wcześniej nie mógł przetestować procedur, bo

właściwie nikt do końca nie był w stanie przewidzieć wszystkich zagrożeń i

właściwych na nie reakcji. Tak naprawdę będą musieli nauczyć się

wszystkiego poprzez własne doświadczenie. Po namyśle pilot uznał, że nie

ma sensu wspominać o przykrych dolegliwościach okresu adaptacyjnego,

przynajmniej nie w chwili, w której załoga z nieskrywaną ciekawością nadal

spoglądała przez niewielkie okna na ich nowy świat z pozoru taki sam, jaki

znali, a jednak inny. Nie chciał im psuć pierwszych wspaniałych wrażeń i

straszyć na zapas.

20
Początki

Voo zgłosił prośbę o zdjęcie hełmu, jednak Ed sprzeciwił się kategorycznie

tej prośbie, powołując się na procedurę. Pilot zrzucał więc hełm w

oddaleniu od pól widzenia vs-ów. Uważał, że ten zakaz w jego przypadku

jest zupełnie niedorzeczny. Skład gazów, którymi oddychał od lat, był

bardzo zbliżony do ziemskiego powietrza, ale i przypadkowe bakterie czy

wirusy również nie mogły mu zagrażać. Niewygodny hełm ograniczał

widoczność i ruchy głowy. Voo nie lubił takich przesadnych i bezsensownych

procedur, wymyślonych zapewne przez urzędników lub nadmiernie ostrożny

System mający zaprogramowane zawyżone normy bezpieczeństwa.

Zieleń półwyspu była oszałamiająco czysta. Naturalne światło słoneczne w

przeciwieństwie do sztucznego światła we wnętrzu ich macierzystej planety

potęgowało postrzeganie subtelnych odcieni barw i intensywności kolorów.

Obraz, który zobaczyły oczy pionierów, był tak szokujący, że stali z

otwartymi oczami czując, że oszukiwano ich całe życie, nie pokazując

realistycznych barw natury. W Deve wewnętrzne słońce miało dwa zadania:

pobudzało syntezę tamtejszego odpowiednika chlorofilu roślin i

prawidłowego metabolizmu zwierząt oraz ludzi. Umożliwiało również

poprawne widzenie. Z uwagi na konieczność utrzymania równowagi

termicznej i oszczędności energii, światło centralnego „słońca” pozbawione

było pewnych części widma, przypominało zimne oszczędne oświetlenie

półprzewodnikowe, barwą podobne do tego montowanego w trakach.

Nad bezpieczeństwem Voo i innych czuwał elektropsychomanipulator, czyli

21
epm emitujący fale elektromagnetyczne i dźwięki o odpowiednich

częstotliwościach. Dzięki odpowiednio dobranej kombinacji i sekwencji tych

fal miały one neutralizować nieprzewidziane zachowanie dzikich zwierząt

zbliżających się do Voo i zamieniać je w łagodne baranki, nie czyniąc im

żadnej szkody. Przymocowany do ramienia, z umieszczonym wysoko

kołowym dipolem anteny tak, aby emitowane promieniowanie omijało

głowę Vo i tak, aby cała ta konstrukcja nie przeszkadzała w zdejmowaniu i

zakładaniu hełmu. Z większej odległości metaliczna antena wyglądała jak

aureola unosząca się ponad głową. Emitowane fale tworzące przestrzenny

płaski dysk działały również na Devian będących w polu ich działania,

powodując dezorientację, złe postrzeganie i stan świadomości

przypominający lekkie zamroczenie alkoholowe pomieszane z

nieuzasadnioną niczym wesołością. Z tego powodu urządzenia nie

aktywowano w grupie, nawet dwuosobowej. Wyjątek od tej reguły

stanowiło poważne zagrożenie napaścią dzikich zwierząt.

Voo gromadził próbki, pobierając tkanki roślin i zwierząt. Pracował szybko i

systematycznie, wiedząc, że od wyników jego pracy zależy decyzja o

stałym opuszczeniu transportera. Prawdę mówiąc, motorem jego pośpiechu

w dużej mierze była chęć jak najszybszego pozbycia się dokuczliwej i

ciążącej coraz bardziej izolacji. Nie lubił używać traka, wolał poruszać się

na nogach, co było trochę ryzykowne, lecz umożliwiało szybszą adaptację

w nowym środowisku. Nie przeszkadzały mu bóle mięśni, przyzwyczaił się

do nich.

Prace Voo przebiegały sprawnie. Czasem, niosąc kasetę z próbkami,

pokonywał pieszo drogę pomiędzy swoim trakiem a transporterem, czuł na

22
sobie wzrok zniecierpliwionych czekaniem współtowarzyszy, spoglądających

na niego z zazdrością i zaciekawieniem z wysokości kilkunastu pięter.

W końcu po sześciu tygodniach od przylotu zapadła decyzja o opuszczeniu

Atlana. Wychodzili po trapie niepewnie i powoli delektując się każdą chwilą.

Cieszyli się jak dzieci, dotykając ziemi i dziwiąc się wszystkiemu. Mieli

wrażenie, że przebywają w cudownej krainie baśni. Wśród setek milionów

martwych planet tej części galaktyki odkryto zaledwie kilka planet życia,

jednak wśród nich Ziemia była prawdziwą perełką. Wbrew teoretycznej

statystyce podyktowanej logiką, każda planeta zaawansowanych form życia

jest jak przypadkowo znaleziony duży diament w piasku bezmiernej

pustyni. Pionierzy wiedzieli o tym i ta świadomość ich uskrzydlała.

Czar prysł szybko, kiedy zdjęli hełmy i ich oddechy gwałtownie

przyspieszyły. Po kilkunastu minutach poczuli ból klatki piersiowej

potęgowany dodatkowo obawą, czy ich organizmy zostały wystarczająco

dostosowane do życia tutaj. W ciągu dnia skupiali się głównie na kontroli

oddechu, natomiast w nocy niemal wszystkim, tak jak przewidywał Voo,

towarzyszył obsesyjny strach przed zaśnięciem. Zresztą prawie nikt nie

mógł spać, czując podekscytowanie z powodu bezpośredniego kontaktu z

niesamowitą ziemską przyrodą. Przeszkadzał im też hałas powodowany

przez nieustannie pracujące maszyny. Tylko kilku śmiałków odważyło się na

czujny sen bez zwiększonej ilości tlenu już w pierwszej dobie pobytu na

Ziemi. Pozostali używali respiratorów tlenowych, systematycznie

ograniczając czas ich działania każdej następnej nocy. Na szczęście obyło

się bez większych sensacji i już po paru tygodniach wszyscy z radością

czerpali świeże ziemskie powietrze pełną piersią. Wreszcie mogli rozpocząć

23
właściwe prace.

Lokalizacja bazy była starannie wybrana. Wysoka mierzeja wyrzeźbiona z

piasku wiatrem i falami morskimi odcięła powykręcany w kształcie zalew

szerokiej rzeki wąskim paskiem lądu. Przez tysiąclecia na tych

wypiętrzających się w górę piaskach kształtowanych w wysokie wydmy

powoli powstała życiodajna gleba, a gdzieniegdzie już rosły grupy dużych

drzew otoczonych szorstką trawa.

En, tak nazwano ten półwysep o powierzchni kilku kilometrów

kwadratowych, był połączony ze stałym lądem wąską i wysoką mierzeją. Za

szczytem półwyspu duża rzeka spokojnie wpadała szerokim na wiele

kilometrów korytem do oceanu, rzeźbiąc tam długie, prostopadłe piaskowe

molo, królestwo ptaków, zalewane przez fale tylko w czasie sztormu. Taka

lokalizacja obozu wydawała się doskonała na obóz ze względu na łatwość

odgrodzenia terenu od stałego lądu, przy zachowaniu możliwości szybkiej

ewakuacji. Dodatkowym atutem tego rejonu był łagodny klimat.

Wkrótce w najwęższym miejscu mierzeję przecięła cienka, ale mocna,

tytanowo-węglowa siatka, wysoka na kilka metrów. Blisko ogrodzenia, z

myślą o ewentualnej ewakuacji cennego sprzętu w razie powodzi

postawiono laboratorium i utwardzono parking dla traków. Szybko

zbudowano drogę, która zaczynała się przy transporterze i kończyła wysoko

na stałym lądzie, skąd poprzez jedyną bramę przywożono kamień, drewno

oraz urodzajną ziemię. W górze rzeki umieszczono radiowe czujniki stanu

wody. Zagrożenie było jednak znikome, co potwierdziły wnikliwe badania

gruntu wskazujące, że nie było tu powodzi przynajmniej od tysiąca lat. Na

wschód od obozu, po drugiej stronie delty, była szeroka, płaska, bagienna


24
równina, zalewana co roku w porze wiosennej wskutek zwiększonej ilości

opadów i topniejących gdzieś daleko w górach północy śniegów. Dzięki

olbrzymiej powierzchni dolina ta buforowała stan wody rzeki. Na wschodzie

zaczynała się mała wysoczyzna z wieloma łagodnymi wzgórzami,

urozmaiconymi wapiennymi skałami i wieloma jeziorami w obrębie pasa

nadbrzeża.

Zakończenie prac organizacyjnych wieńczyła kilkudniowa ekspedycja na

sąsiedni kontynent. Jej celem było poszukiwanie naczelnych ssaków oraz

zbieranie wszelkich materiałów genetycznych niezbędnych do rozpoczęcia

programu En. Dla zaspokojenia potrzeb laboratoriów na powierzchni Deve

zebrano na miejscu bardzo dużą ilość próbek z zapisem kodów

genetycznych wielu gatunków zwierząt i roślin. Następnie wystrzelono je

niewielką, ale niestety jedyną rakietą, która mogła dogonić oddalającą się

szybko planetę macierzystą. W taki sposób materiały miały dostać się do

jakiegoś bliżej nieokreślonego, zewnętrznego laboratorium statystyki i

kontroli integracji biologicznej, pracującego na powierzchni. Był to tak

naprawdę plan „B”, o którym tutaj nikt poza Edem nie wiedział. Również na

Deve jedynie mała grupka specjalistów, pracująca pod przykrywką innego

projektu, wiedziała o tym planie nazwanym wśród wtajemniczonych

„czarnym alarmem”.

Po tygodniu piloci wrócili do bazy z próbkami i kilkunastoma

szympansicami na pokładzie. Pomimo że istniało parę gatunków naczelnych

o wyższej inteligencji, bardziej zbliżonych wyglądem do Devian,

posługujących się narzędziami i rokujących rozwój społeczny, to po


25
wnikliwych badaniach wszystkie zespoły genetyków studiujące niezależnie

od siebie doszły do wniosku, że właśnie organizm szympansa jest

najbardziej stabilnym materiałem genetycznym dla stworzenia nowego

gatunku. Jednomyślnie zwyciężył ten ukształtowany przez miliony lat

mocny gatunek. To jego samice miały stać się żywymi inkubatorami

protoplastów nowej rasy. O ich wyborze zadecydowały duża odporność

psychiczna i fizyczna oraz determinacja, dzięki której osiągały dominację w

środowisku. Oczywiście należało wykonać kilka zmian w ich genotypie,

wykorzystując materiał pochodzący zarówno z Deve, jak i od innych

naczelnych. Nie eksperymentowano. Naukowcy znali bardzo przybliżone

wyniki swoich prac już przed ich rozpoczęciem dzięki setkom wirtualnych

symulacji. Musieli mieć pewność, że odniosą sukces. Małpy, odpowiednio

karmione, przebywały w sterylnych pomieszczeniach. Włożono nieco

wysiłku, aby oczyścić je ze wszystkich chorób, pasożytów i niekorzystnych

bakterii. Stworzono dla ich organizmów całkiem nowe mikro-środowisko. W

końcu wybrano dziesięć sztuk do dalszych badań. Resztę zabito, ale

zabezpieczono organy ich ciał na potrzeby ewentualnych przeszczepów,

manipulacji biotechnologicznych, czy analiz.

Szeroki zakres skomplikowanych prac przedłużał okres oczekiwania na

podjęcie decyzji o ostatecznej próbie. Osobniki obdarzone sztucznie

powiększoną inteligencją i zmienioną strukturą biochemiczną organizmu

musiały po skończeniu projektu być unicestwione z powodu tych zmian. Jak

przypuszczano, mogłyby one w sposób nieprzewidziany zakłócić równowagę

w swoim gatunku, a może nawet w ekosystemie kontynentu. Mogłyby też

zagrażać poprzez konkurencję nowo powstałemu gatunkowi, mającemu

26
kontynuować łańcuszek cywilizacyjny tej części galaktyki.

W czasie intensywnych prac, żyjąc w stanie nieustającego stresu i emocji,

badacze zaczęli zachowywać się bardziej „po ludzku”. Na półwyspie, gdzie

nie musieli już konfrontować swoich pomysłów z wszechwiedzącym

Systemem, mieli zróżnicowane opinie. Czasami zdarzała się ostra wymiana

zdań, a nawet kłótnia. Nigdy jednak nie ośmielono się tak zachowywać przy

Edzie. Był on surowy dla tej całej niespełna stuletniej grupki młodzieży, ale

tak jak troskliwy ojciec. Jako jedyny nosił długą, rzadką brodę, oprószoną

niebieskawą siwizną podkreślającą jego sędziwy wiek. Miał już siedemset

lat, mierząc czas w latach ziemskich, tym samym wzbudzał ogólny

szacunek.

27
Obwieszczenie

Minął pierwszy rok. Przez ten czas równolegle z badaniami prowadzono

rozbudowę bazy, aby stała się domem zarówno dla naukowców, jak i

przyszłego potomstwa szympansic. Obóz przerodził się w dobrze

zorganizowane miejsce dla prowadzenia dalszych badań i stopniowego

wcielania w życie dalekosiężnych projektów. Był to ciężki okres, ale nikt się

nie uskarżał i poza kilkoma drobnymi problemami zdrowotnymi wszystko

przebiegało zgodnie z planem.

Równolegle z czynnościami budowlanymi i badawczymi prowadzonymi

przez dwa odrębne zespoły, trwały prace nad wprowadzaniem nowych

standardów między innymi nowy podział czasu oraz systemem miar i wag,

uproszczono normy techniczne, natomiast z pewnych powodów

pozostawiono dwa systemy numeryczne, stary dziesiętny i zmodyfikowany

- dwunastkowy. Przykładem takiej modyfikacji był obecny podział czasu

podyktowany okresem obiegu Ziemi wokół Słońca i trwania tutejszej doby.

W przypadku miary długości za podstawę jednostki przyjęto jeden

przeciętny krok, krótszy obecnie od dawnego z powodu obniżenia wzrostu

naukowców. Wykonano wzorzec kroku i umieszczono go na skalnej

platformie parkowania transportera. Szerokość półwyspu mierząca tysiąc

takich kroków oznaczona była wbitymi w piaszczysty grunt tyczkami

stanowiła najdłuższą lądową jednostkę długości. Oprócz tego zaadoptowali

oni do warunków ziemskich i uprościli istniejący na Deve kodeks etyczny i

prawny. Wszystkie te zabiegi miały ułatwić organizację życia przyszłych

Ziemian.
28
Eda najbardziej interesowała praca właśnie tego zespołu, ponieważ sam

miał dużo pomysłów, które inspirowały tę grupę. Nie przepadał za

genetyką, poza tym naukowcy z grupy Ory zadzierali nosa, uważali się za

najważniejszych w tej misji. Chociaż byli uprzejmi w stosunku do innych, to

wyczuwało się ich zarozumiałość. Posiłki spożywali zawsze w swojej grupie,

między sobą opowiadali dowcipy i niechętnie dopuszczali innych do swojego

towarzystwa. Co prawda pracowali więcej niż pozostali, ale Ed uważał, że to

nie usprawiedliwia ich zachowań.

Z powodu intensywnej pracy wszystkich mieszkańców Enu miesiące mijały

bardzo szybko, zamieniając się w lata, aż w końcu pewnego dnia piątej

wiosny od lądowania na tablicy komunikatów umieszczonej na ścianie

głównego laboratorium można było zobaczyć i usłyszeć ilustrowane

oświadczenie genetyków:

„Jesteśmy gotowi na przyjęcie naszych pierwszych dzieci. Będzie to

para; samczyk i samiczka. Naszym zamiarem było upodobnienie, również

fizyczne, tych nowych istot do nas samych. Oto, co uzyskaliśmy: dorosłe

osobniki będą miały powyżej półtora metra wzrostu oraz, tak jak i my,

mało owłosioną skórę, wyprostowane ciało, blisko kilogramowy mózg,

podobną Devianom wrażliwość i inteligencję. Jednak specyficzny materiał

genetyczny szympansów i warunki panujące na planecie przypuszczalnie

nie pozwolą na wydłużenie czasu ich życia powyżej 120 lat ziemskich.

Jednocześnie z dumą podkreślamy, że udało się nam wygenerować w ich

mózgach zdolność do bardzo szybkiej nauki. Pierwsze pokolenie

laboratoryjnych dzieci będzie spożywało nasz zmodyfikowany pokarm,


29
mimo iż ich organizmy, jak przypuszczamy, będą już w znacznym stopniu

dostosowane do trawienia tutejszych białek i innych składników

pokarmowych. Nie chcemy jednak ryzykować niepotrzebnych komplikacji.

Tak więc pozostaną one z nami, dopóki nie skończymy pełnego procesu

adaptacji gatunku i nie potwierdzimy ich zdolności do posiadania własnych

biologicznych potomków o stabilnym genotypie. Przypuszczamy, że być

może drugie, a już na pewno trzecie pokolenie, urodzone naturalnie,

będzie zdolne do kolonizacji planety.”

W dalszym ciągu komunikatu nastąpił niespodziewany ukłon w stronę

innych mieszkańców obozu, co nieco zaskoczyło wszystkich, ale również

połechtało ich ego:

„W międzyczasie nasi koledzy- wybitni naukowcy innych dyscyplin

podejmują działania polegające na wyznaczeniu możliwie prostej i w miarę

szybkiej ścieżki rozwoju cywilizacyjnego, jako że nowa rasa w porównaniu

z istniejącą autochtoniczną konkurencją będzie niezdarna, po prostu mniej

sprawna fizycznie od większości spokrewnionych gatunków zwierząt i

znacznie bardziej narażona na niekorzystne oddziaływanie czynników

zewnętrznych środowiska naturalnego. Tak więc w porównaniu z

konkurencją będą wolniej biegać, gorzej wspinać się po drzewach, szybciej

marznąć, często zapadać na różne choroby, a ich delikatna, mało

owłosiona skóra będzie łatwo ulegała skaleczeniom. Te niedoskonałości

mają na celu ustawiczne stymulowanie ich twórczej inteligencji oraz pracy i

30
życia w stadzie, docelowo prowadząc do stworzenia cywilizacji, tak jak to

było kiedyś z naszym gatunkiem. Wkrótce przyjdzie czas na was koledzy,

na specjalistów od nauki, techniki, technologii i rozwoju . Z waszą pomocą

ich niczym nie skrępowane, chłonne umysły, zapanują nad otaczającym

światem i dalej będą go kształtować według własnej woli. Do tego czasu

prosimy o cierpliwość i obiecujemy, że zaraz po narodzinach pierwszych

egzemplarzy, każdego siódmego dnia tygodnia, będą one przekazywane na

potrzeby waszych badań i obserwacji.

Przewidywany czas potrzebny na ukończenie naszych zadań wynosi

czterdzieści cztery lata kalendarza ziemskiego. Ten przedział czasowy jest

niczym w porównaniu do tysiąca lat, które upłynęło od momentu

pojawienia się w tej okolicy galaktyki naszych siłowni planetarnych. One to

wykonały pierwszą pracę na tej zielonej planecie i skorygowały przy użyciu

lodowej planetoidy nachylenie osi Ziemi na podobieństwo starej Deve, aby

ukierunkować dalszy rozwój fauny i flory. Wtedy jeszcze nikt nie

przypuszczał, że adaptacja do życia na nowej planecie okaże się

stosunkowo łatwa choć czasochłonna. Jak widać, tak naprawdę projekt jest

bliski ukończenia i co najważniejsze wszystko wskazuje na to, że będzie to

pełen sukces”.

Grupka zebranych pod tablicą zaczęła wiwatować i entuzjastycznie

okazywać radość, klepiąc się po policzkach. Nikt spoza laboratorium nie

spodziewał się, że badania i testy są już na ukończeniu.

Czas biegł bardzo szybko. Ed wiedział, że ten pośpiech to wynik

młodzieńczej niecierpliwości naukowców. On jeden przypominał, że nie

można tak galopować, że to dziejowa misja, że ciąży na nich


31
odpowiedzialność setek pokoleń i że najmniejsze potknięcie może

spowodować trudne do naprawienia konsekwencje. Nie mógł jednak

spowolnić tych zapaleńców i nie był w stanie wszystkiego kontrolować.

Bojąc się nieprzewidzianych następstw, zaczął skrupulatnie spisywać

historię Wszechświata i cywilizacji opracowanym przez siebie, łatwym, jak

sądził, do rozszyfrowania pismem. Ciągle dręczyła go niepewność, czy

sposób, w jaki rejestruje i opisuje cały proces powstania tego

skomplikowanego układu przyczyn i skutków tworzonej przez nich

rzeczywistości, będzie wystarczająco zrozumiały dla przyszłych odbiorców.

Chciał ustrzec ich przed błędami, których Devianie nie potrafili uniknąć i

teraz szukają alternatywnych sposobów na przetrwanie gatunku poprzez

„quasi mutacje” z innym. Jednak kontynuował swoje dzieło, wiedząc, że

każda próba jest lepsza od żadnej. Rozmyślał często jak przechować swoją

księgę do momentu, kiedy nowi mieszkańcy Ziemi będą gotowi zrozumieć

jej przesłanie i wyciągnąć wnioski.

Marzył o cywilizacji bez wojen, przemocy, zniszczeń. Cywilizacji

dbającej o ekologię i żyjącej z wiarą w sercu. Stworzył przewodnik, w

którym umieścił nakazy i zakazy mające na celu łagodne przeprowadzenie

ludzi przez początkowe etapy rozwoju. Ta część miała być udostępniona w

początku samodzielnej drogi tworzonej społeczności. Była więc

rejestrowana prostym językiem, łatwo zrozumiałym dla wszystkich i

odwoływała się do norm i zasad, które wkrótce miały być wprowadzane w

życie na półwyspie. Bardziej skomplikowane treści, opracowane w oparciu o

prehistoryczne teksty, zapisywał zaszyfrowaną sekwencją czcionek tak

małych, że nie sposób było je dostrzec gołym okiem. I właśnie o to Edowi

32
chodziło. Chciał, żeby ta część jego dzieła była podziwiana i odczytana

przez nielicznych. Dla nich umieścił tekst nakazujący kontynuację i

powielanie rozpoczętej księgi. Poza tym zawierała ona sekretny przekaz,

który nie powinien dostać się w niepowołane ręce.

Do pisania, a raczej grawerowania, używał małego, mechanicznego plotera

diamentowego, który pierwotnie służył do oznaczania ceramicznych powłok

mikro przewodów elektrycznych. Ploter ten Ed pozycjonował do brzegów

strony, potem po prostu mówił w kierunku urządzenia, a treść jego słów

automatycznie zamieniała się na zaprojektowane wcześniej mikroskopowe

pismo. Urządzenie to pisało na sztywnej tytanowej folii, pociętej w

kwadratowe arkusze nieco większe od rozmiarów jego otwartej dłoni. Ed

bardzo dbał o estetykę księgi. Wiedział, że jedynie bardzo piękne i trwałe

przedmioty mogą być przechowywane przez wieki, dlatego okładka

pochodząca ze starego, pamiątkowego, rodzinnego albumu przywiezionego

z Vi była prawie niemal niezniszczalna i wykonana niezwykle starannie.

Sekretny przekaz rozpoczynała prośba o staranne i bezpieczne

przechowywanie księgi, a najlepiej wykonanie dla niej specjalnej skrzyni i

nadanie jej wartości sakralnej. To miało zapewnić szczególną pieczę nad nią

podczas zawieruch dziejowych towarzyszących ewolucji każdej nowej

cywilizacji.

33
Dzieciństwo

Wreszcie uzgodniono nazwę nowego gatunku. Przez kilka tygodni cała

załoga miała możliwość podawania własnych propozycji. Przeprowadzono

wiele rozmów i konsultacji, aby osiągnąć kompromis zadowalający

wszystkich. Ostatecznie zwyciężyła dość kontrowersyjna propozycja. Nowy

gatunek nazwano: człowiek, a w liczbie mnogiej: ludzie. Czyli identycznie

jak nazywali sami siebie Devianie.

Po siedmiu miesiącach od zapłodnienia komórek i wprowadzenia do macic

czterech szympansic, wybrano ostatecznie dwa płody. Kolejne dwa

zamrożono na potrzeby naukowych analiz. Urodziła się dziewczynka i

chłopiec. Dzieci były prześliczne i fizycznie bardziej przypominały te z Deve,

niż szympansy, z których DNA i białek powstały. Teraz nikt już nie

protestował przeciwko określaniu nowej rasy mianem ludzi. Devianie nie

mogli mieć potomstwa na tej nowej planecie, ponieważ pomimo

ogromnego rozwoju inżynierii genetycznej nie potrafiono stworzyć procesu

duplikowania sztucznie nadanych cech. Z obawy przed nadmiernym

utożsamianiem się, a być może nawet przywiązaniem do pierwszych, wciąż

niedoskonałych egzemplarzy ludzi, postanowiono, że do ciągłego kontaktu

z dziećmi mogli być dopuszczeni tylko bardzo mocni psychicznie i oddani

sprawie naukowcy. Miało to zapobiec niespodziewanym reakcjom członków

ekspedycji na zamiar uśmiercenia pierwszej pary wkrótce po osiągnięciu

przez nią dojrzałości biologicznej i dokonania procesu naturalnej prokreacji,

czyli po narodzinach ich dzieci bliźniaków lub trojaczków. Niewielkie szanse

na osiągnięcie dojrzałego wieku miało też to przewidywane potomstwo,


34
ponieważ planowano, że dopiero trzecie z kolei pokolenie będzie finalnym,

zdolnym do zaludnienia planety.

Wszyscy byli bardzo dumni z „potomstwa”, a raczej ze swojego

osiągnięcia naukowego i wbrew zaleceniom pod różnymi pretekstami

przychodzili do skrzydła laboratoryjnego, gdzie zainstalowano

prowizoryczny żłobek. Dzieciom nadano starodawne i możliwie krótkie

imiona deviańskie: dla chłopca Mad, a dla dziewczynki Li. Para była

biologicznie tak dobrana, aby nie zaistniały konflikty genów dla ich

teoretycznych potomków. Już jako malcy różnili się znacznie nawet samym

wyglądem. Mad, jak przystało na samca, miał być większy, mocny,

wzbudzający poczucie bezpieczeństwa samą swoją przyszłą posturą. Jego

ciemna skóra kontrastowała z niebieskimi oczami, a czarne, kręcone

włosy opadały miękko na ramiona. Dziewczynka dla odmiany była

drobniutką, jasną blondynką o porcelanowej cerze i oczach czarnych jak

węgielki.

Ed postanowił sam zająć się edukacją dzieci. Wzorce osobowe miała

dostarczyć im fanatycznie oddana nauce i pracy para młodych Devian, u

której zamieszkali tworząc wspólnie rodzinę. Ich dom znajdował się na

ogrodzonym terenie w bezpośredniej bliskości laboratorium, granicząc z

drugiej strony ze szkółką ogrodniczą, gdzie uszlachetniano miejscowe

odmiany drzew, krzewów, traw i jadalnych korzonków. Ta okolica była

najładniejszą częścią półwyspu. Rozciągał się stąd widok na całą zatokę i

urozmaicony teren. Słońce na północnym stoku nie operowało tak

intensywnie i nowy gatunek trawy był zawsze soczyście zielony. Z drugiej

strony teren był osłonięty od wiatru przez wzgórza na wschodzie i

35
zarośnięte wydmy mierzei od południa. Nieckę ogrodów i laboratorium

zamykała gęsta grupa wysokich drzew, za którą znajdowała się większość

obozu z powstającym parkiem technologicznym i rozległym, zielonym

osiedlem kopułowych domków, budowanych już częściowo z miejscowych

materiałów. Ten piękny, harmonijny krajobraz trochę szpecił ogromny

transporter wystający wiele pięter powyżej domów, a parkujący na sporym,

centralnym placu wyłożonym płaskimi blokami skalnymi, do którego

dochodziły promieniście wszystkie drogi. Tam też stały oprócz traków inne

maszyny.

Na Enie z każdym dniem było ładniej i żyło się coraz wygodniej.

Niektórzy narzekali na centralne umiejscowienie transportera, nawet chcieli

go przemalować czy jakoś osłonić lub wykopać dla niego zagłębienie, ale

nic nie mogli osiągnąć, ponieważ takich zmian zabraniały „wymogi

bezpieczeństwa”, ktoś dodał z przekąsem „kraju”, pokazując kolistym

ruchem mały półwysep. W końcu przyzwyczajono się do widoku zachodniej

części półwyspu i narzekania ustały. Trzeba pamiętać, że wewnątrz

transportera znajdowały się duplikaty wszystkich kluczowych urządzeń,

przechowywane tam na wypadek jakiejś nieprzewidzianej katastrofy. Tak

dalece przesadna ostrożność podyktowana była olbrzymim kosztem i

najwyższym priorytetem operacji En.

Prawie nikt nie opuszczał półwyspu, bo i po co. Wszystko, co im było

potrzebne, znajdowało się w zasięgu ręki. Jedynie Voo z kilkoma kolegami

lubił wyjeżdżać trakami w teren w poszukiwaniu miejsc odpowiednich do

utylizacji niewielkiej ilość śmieci pochodzących z laboratoriów bądź

złomowania niesprawnych urządzeń. W czasie tych eskapad kręcili filmy,

36
które nieodmiennie budziły zainteresowanie pozostałych w obozie. Nikt się

temu nie dziwił i nie protestował przeciwko częstym wyjazdom, bo wszyscy

chętnie oglądali te filmy pokazujące życie w różnych miejscach na Ziemi i w

okolicy obozu. Poza tym Voo nudził się szybko na półwyspie i często męczył

naukowców niekończącymi się pytaniami. Wynajdywali dla niego jakieś

„specjalne” zadania, aby się go tylko pozbyć z bazy, bo tylko przeszkadzał

w pracy.

Kiedy dzieci miały ponad dwa lata, pobrano od nich surowy materiał

genetyczny, który nieco zmodyfikowano i ponownie najlepsze zapłodnione

komórki wprowadzono do macic szympansich „matek”. Po kilku miesiącach

przyszły na świat następne dwie pary dzieci. Właściwie nie było żadnych

komplikacji czy niespodzianek, tyle że jedna z dwóch dziewczynek miała

odmienne źródło materiału genetycznego budowanego w całości na bazie

jednego dawcy, tkanek pobranych z Mada i genów „przerabianych” unikalną

metodą mającą zapobiec przyszłym wadom dziedziczenia. Ci nowo

narodzeni ludzie również byli uważani za pierwsze pokolenie.

Wszystkie sukcesy świadczyły o doskonałym doborze fachowców i dobrym

planie działań. Dzięki temu osiągnięcia na Enie nie miały znamion

eksperymentu, lecz przypominały rutynową i bardzo fachową pracę

ekspertów. Ed był dumny. Ta planeta była jak marzenie; nieskazitelnie

czysta i bardzo piękna, z dużym księżycem, odpowiednią atmosferą,

ochronnym polem magnetycznym, zaawansowanym biologicznie życiem,

odpowiednim wiekiem geologicznym i wieloma innymi bardzo specyficznymi

warunkami. Jej odkrywcy kiedyś powiedzieli: „dzisiaj trafiliśmy największą

wygraną w dziejach gier hazardowych”. Podziwiając krajobrazy planety, Ed

37
żałował, że nie ma tu przy nim jego ukochanej Ary. Praca i oddanie nauce

spowodowały, że wyrzekli się posiadania dzieci. Eda często nachodziły

myśli, że tak naprawdę nie ma z kim dzielić się swoimi radościami czy

wątpliwościami. Chciałby cieszyć się z nią, obserwując bawiących się w

ogrodzie małych, pięknych ludzi. Wierzył, że jej duch czasem patrzy na

niego i że jest z niego dumna.

38
Zakazany owoc

Minęło siedemnaście lat od kolonizacji półwyspu. Cała szóstka

przedstawicieli nowej rasy rosła i rozwijała się wspaniale, nieświadoma do

końca swego pochodzenia. Starsza para dzieci miała już po czternaście lat.

Przez cały ten czas traktowane jak największy skarb, z obawy przed

infekcjami, alergiami i zatruciami, nadal przebywały na „naukowej diecie”.

Spożywały specjalnie przygotowane, niezbyt smaczne pokarmy bez

zapachu, ale ponieważ nie znały innych smaków, nie narzekały.

Li była zadziwiająco piękną i bystrą dziewczynką. Z zainteresowaniem

obserwowała wszystko, co działo się wokół. Dziwiło ją, że niektóre rośliny,

a właściwie ich łodygi, kwiaty, owoce lub korzenie służą za pokarm

okolicznym zwierzętom. Nawet od czasu do czasu przychodziła jej do głowy

myśl, żeby skosztować taki pokarm. Pewnego razu zapytała dziadka, tak

nazywała Eda:

— dlaczego nie możemy jeść owoców z sadu, tak jak robią to małpy?

Szybko pożałowała swego pytania. Ten zawsze pogodny, dobrotliwy

staruszek nagle spochmurniał i zamiast wyjaśnić przyczynę,

zdecydowanym, groźnym głosem powiedział z naciskiem:

— nie ważcie się dotykać żadnych owoców, bo poniesiecie surową

karę —

Li jednak nie dawało spokoju pragnienie spróbowania innego pokarmu. Po

wyjściu staruszka spojrzała na Mada:

39
— Skoro jedzą to zwierzęta i nic im nie jest, cóż mogłoby nam się

stać? —

Sądziła, że owoce muszą być wyjątkowo smaczne, skoro małpy jedzą je z

takim apetytem.

— Dziadek nie wyjaśnił, dlaczego nie możemy jeść owoców, a wiesz

dlaczego? Ja wiem

— Wyjaśnienia nie ma, gdyby było, to by nam odpowiedział. Po

prostu, powiem ci Mad, owoców jest mało i są tylko dla głupich

szympansic —

Podjudzony tymi słowami chłopiec, niewiele myśląc, dostał się wkrótce do

ogrodu, gdzie naukowcy pieczołowicie pielęgnowali coraz to nowe krzewy i

drzewka owocowe na potrzeby przyszłych pokoleń. Nerwowo rozglądając

się, podbiegł do najładniejszej jabłoni, zerwał owoc nazywany przez Eda

jabłkiem. Z wypiekami na twarzy i przyspieszonym oddechem wrócił do

domu. Nikt go nie zauważył. Li i Mad patrzyli na owoc, nie mogli się

zdecydować na pierwszy kęs, wciąż mając w pamięci słowa Eda.

— A jeżeli on ma rację? — spytał Mad.

— gdyby to była trucizna dziadek powiedziałby nam o tym i nie

jadłyby tego szympansy. Nikt przecież nie hodowaliby trucizny, bo

i po co? —

odpowiedziała Li i ugryzła kawałek po czym długo żuła, mrucząc i przymykając

oczy dla podkreślenia cudowności smaku owocu. W końcu go połknęła. Mad

bał się trochę, że Li zachoruje, ale jeszcze bardziej bał się surowej kary.

40
Widząc, że Li ma się świetnie, w końcu postanowił sam spróbować jabłka.

— Jeśli ma nas spotkać jakaś kara, to niech spotka nas oboje -

pomyślał i przepołowił nadgryziony owoc.

Jego smak i zapach były inne od dotychczas poznanych. Delikatny, słodki i

kwaskowy zarazem. Wspaniały. Od tego czasu dzieci zaczęły podejrzewać

Eda, swoich rodziców i ich przyjaciół z laboratoriów o skąpstwo lub

ukrywanie jakiegoś sekretu. Coraz częściej wybierały się do ogrodu po

zakazane owoce, wtedy też miały okazję obserwować z bliska przeróżne,

dziwne stworzenia żyjące za ogrodzeniem. Dla niektórych zwierząt, między

innymi jaszczurek i węży, siatka ogrodzenia nie stanowiła przeszkody.

Pełzały czasem pod drzewa owocowe.

No i stało się. Pewnego dnia Ed zobaczył Mada jedzącego jabłko.

Natychmiast wygonił go z ogrodu i nakazał technikom podwyższenie

ogrodzenia.

Był rozczarowany brakiem posłuszeństwa swoich podopiecznych, które

mogło rzutować na końcowy obraz eksperymentu. Jednak najbardziej

obawiał się o ich życie, nie tylko z powodu zatrucia. Czasami węże lubiły

przebywać wśród konarów, gdyż w sadzie nie było epm-ów, między innymi

ze względu na pożyteczną pracę owadów zapylających kwiatostan.

W trakcie rozmowy Mad przyznał, że już od miesiąca on i Li podkradają

jabłka. Nie było wyjścia. Ed musiał powiadomić genetyków i poruszyć

sprawę podczas cotygodniowego zebrania. Po burzliwej dyskusji naczelny

genetyk Ora zdecydowała się na czasową izolację i obserwację pary.

41
Właściwie patrząc na to z drugiej strony, ta niesubordynacja mogła nieco

przyspieszyć całą procedurę dostosowania człowieka do warunków

ziemskich. Na razie pozostawała im tylko obserwacja ewentualnych

skutków niepohamowanej ciekawości dzieci.

Oczywiście konieczna była też obiecana kara dla zuchwalców, szczególnie

dlatego, że Li skłamała. Bogata wyobraźnia dziewczynki spytanej o powód,

dla którego jadła jabłka, podpowiedziała, że widziała węża jedzącego

dojrzałe jabłko z apetytem i bardzo mu pozazdrościła. Ustalono więc, że

dzieci muszą opuścić swój przydomowy ogród i zamknięto je na kilka dni

na terenie starego wybiegu dla małp przy pierwszym laboratorium.

W kilka tygodni po tych wydarzeniach wszyscy już byli przekonani, że

przyszedł najwyższy czas odpowiedzi na niekończące się pytania Li,

zaczynające się najczęściej od słowa „dlaczego”. Jak sądzono,dzieci były

wystarczająco rozumne, aby poznały historię swojego życia. Jednak z

oczywistych względów zdecydowanie nie wspomniano nic o tym, że za

parę lat, kiedy Mad i Li osiągną dojrzałość płciową i tym samym dokona się

w sposób naturalny kolejna korekta genowa, zostaną uśpieni, gdyż ich

zadanie zostanie wypełnione.

Po incydencie z jabłkami wszystko wróciło do normy. Opiekunowie

nauczeni doświadczeniem baczniej zwracali uwagę na to, gdzie i jak ich

pozostali podopieczni spędzają wolny czas. Właściwie przez pewien czas nie

odstępowano ich na krok. Tymczasem specjaliści opracowali specjalną dietę

przejściową dla dwójki winowajców. Tak naprawdę w obozie panowała

ukrywana przed dziećmi radość, ponieważ wyniki badania tolerancji

naturalnego pożywienia były wręcz doskonałe.


42
Pierwotnie planowano przejść na naturalny pokarm dopiero w drugim

pokoleniu, ale w takiej sytuacji genetycy uznali, że życie samo weryfikuje

plany i postanowili podążać za tymi zmianami. Teraz ta niesforna para była

karmiona stopniowo płodami Ziemi. Taki nagły przeskok z monotonnego,

bezsmakowego, bardzo zbilansowanego pod każdym względem pożywienia

do niezwykle bogatego w błonnik, białko, cukry i tłuszcze musiał wywołać w

pierwszej fazie problemy z trawieniem. Jednak ich organizmy zaskakująco

szybko adoptowały się do nowej diety. Postanowiono również wykorzystać

fakt, iż dojrzewali fizycznie i instynktownie zbliżali się do siebie coraz

bardziej. Zaprzestano więc podawania im środków obniżających potencję,

wyjaśniono, czym jest seks i wstyd. Była to pierwsza lekcja moralności.

Pozwalano im nadal być razem, jedynym warunkiem był zakaz chodzenia

nago, nawet w upalne dni. Dostali swoje pierwsze kombinezony, w których

czuli się jakby ich ktoś spętał. Nie ważyli się jednak na sprzeciw, wciąż

mając w pamięci nie tak dawną „wpadkę” z jabłkami.

Psychika obu gatunków była różna, dlatego brak doświadczenia w

wychowaniu ludzi ze strony naukowców skutkował coraz większą frustracją

dojrzewającej Li. Pewnego dnia zmęczeni bolesnymi badaniami,

postanowili, że w bliskiej przyszłości uciekną z Enu.

— Nie może być tam za ogrodzeniem tak źle. Skoro inne zwierzęta

mogą przeżyć i cieszyć się wolnością, to my też. Mam już dosyć

tych ciągłych badań i bólu — zwierzyła się Madowi dziewczynka i

wspomniała o Voo;

— On ciągle gdzieś wyjeżdża i wraca taki zadowolony –

43
mówiła.

Nie trzeba było długo czekać na odpowiedź Mada. Wdział piękną okolice z

wysokiego wzgórza za obozem, szeroką rzekę, kozice na skałach, długą

plażę, niekończące się lasy pełne unoszącego się nad nimi ptactwa. Zawsze

myślał o świecie na zewnątrz, gotów był zaryzykować życie, aby zaspokoić

swoją ciekawość i być wyłącznie z Li.

Staranna edukacja, którą otrzymywali, podpowiadała, że trzeba się do

takiej ucieczki dokładnie przygotować. Należało zabrać ze sobą podstawowe

narzędzia, lekarstwa i zapas jedzenia. Podczas przygotowań zaczęli udawać

posłuszeństwo, aby odwrócić uwagę Eda i innych. Po odbyciu kary

kwarantanny, a więc już po powrocie do domu i ogrodu, zachowywali się

wyjątkowo przyzwoicie. Byli traktowani inaczej niż pozostałe dwie młodsze

pary. Zaczęto odpowiadać na ich wszystkie pytania. Często przychodził Ed i

opowiadał im historię Deve oraz bliźniaczej planety Vi. Opowiadał i

wyjaśniał. Niestety wbrew zaleceniom programu i swoim intencjom Ed

podświadomie zaczął przywiązywać się do dzieci. Pokochał ich prawdziwie i

traktował jak swoje własne. Jedynie żal o incydent z jabłkami pozostał mu

w sercu. Często ze smutkiem myślał o konieczności uśpienia pierwszych

ludzi. Śmierć dziecka na Deve była jak najgorsza zbrodnia i zdarzała się

niezwykle rzadko.

Kiedyś przyszła mu do głowy szalona, nielogiczna myśl, żeby

przygotować ich do życia poza ośrodkiem, może i jakoś ocalić, więc pod

pretekstem przyszłych korzyści edukacyjnych nakazał budowę budynku

warsztatów szkolnych. Dzieci nabywały tam podstawowe umiejętności

praktyczne, budowały proste meble i drewniane zabawki. Poznawały sztukę


44
lepienia z gliny, przygotowanie i tkanie materiału z włókien pozyskanych z

trawy i występującej tam powszechnie konopi oraz wiele innych zajęć, w

których z przyjemnością brali udział inni Devianie. Wspólnie z kilkoma

technikami, bez wykorzystania robotów, wykonali nawet drewniano-

skórzaną, lekką łódź i pojazd dwukołowy. Dzieci uczyły się zasad

przetrwania w różnych warunkach, udzielania prostej pomocy medycznej i

innych pożytecznych rzeczy. Wrócono do doświadczeń z epoki pisma na

Deve i zaczęły powstawać pierwsze podręczniki oraz programy dla

przyszłych pokoleń studentów. Dzięki takim wspólnym kontaktom dzieci w

końcu zaczęły trochę rozumieć naukowy język Devian.

Dokonywano też pierwszych prób udomowienia miejscowych zwierząt.

Co prawda na terenie En żadne duże zwierzęta poza małpami nie miały

prawa przebywać, ale dwóch młodych genetyków przy pomocy Voo i jego

kolegów na polecenie Ory założyło niewielką zagrodę na wzgórzu kilka

kilometrów za obozem, gdzie często przetrzymywali zwierzęta celem ich

obserwacji i nawet dokonywali jakiś niewielkich korekt genetycznych,

mających ułatwić przyszłe zabiegi udomowienia zwierząt. Później

wypuszczali je na wolność. Kiedyś przywieźli malutkiego, dzikiego pieska

do Enu. Był on porzucony lub zagubiony i Ora wyjątkowo zgodziła się na

odkarmienie oraz zbadanie wychudzonego stworzenia, ale nakazała jego

izolację, odnalezienie stada i podrzucenie tam szczeniaka jak tylko „dojdzie

do siebie”. Miała w tym swój cel. Chciała przyjrzeć się dokładniej zapisowi

genetycznemu dziko żyjącego zwierzęcia pochodzącego z tych okolic i

wykorzystać tę wiedzę do udoskonalenia systemu immunologicznego małp

– matek.

45
W międzyczasie Li kilka razy dziennie nachodziła Orę z zapytaniem: „

— Czy mogę już zająć się maluchem? —

W końcu po przejrzeniu pierwszych wyników badań zwierzaka, Ora zgodziła

się pod warunkiem, że przystanie na to również Ed. Miała może nadzieję,

że Ed odmówi. Kiedy się zgodził, spojrzała na niego ze zdziwieniem, ale nie

oponowała. Szczeniak był bardzo zabawny, a Ed natychmiast skorzystał z

okazji i nauczał dzieci teorii hodowli zwierząt, doskonalenia gatunków i

metod oswajania i trenowania. Li była uszczęśliwiona. Pomimo jej

wrodzonego lenistwa przez dwa tygodnie wstawała wcześnie rano, biegła

do wybiegu szympansic, skąd brała jedzenie dla szczeniaka i szybko

zbiegała na dół do zabudowań w sadzie blisko zatoki, gdzie trzymano

pieska. Dochodził stamtąd jej szczęśliwy śmiech. Kiedy odnaleziono stado,

pozbawiono szczeniaka ludzkich zapachów, zamknięto w klatce i zaniesiono

do traka. Li stała za oknem laboratorium, patrząc na ostatnie chwile

zwierzęcia w obozie i zaczęła płakać.

— nawet mu nie nadałam imienia -

powiedziała kiedyś do Mada.

Mijały kolejne miesiące. Mad i Li ukończyli właśnie szesnaście lat. Byli

zajęci nauką i wytwarzaniem przedmiotów praktycznych, przydatnych

każdego dnia. Coraz częściej spędzali czas wspólnie z pozostałą czwórką

dzieci. Często też, wraz z Edem, wyjeżdżali trakiem na wycieczki na

wzgórze. Trak co prawda mieścił zaledwie cztery osoby z pilotem włącznie,

ale to Mad i Li najczęściej byli zabierani na przejażdżkę i dodatkowo któreś

z pozostałych dzieci w nagrodę lub w drodze losowania. Te wojaże,

46
wyczekiwane z niecierpliwością przez wszystkich, były coraz ciekawsze,

więc Mad i Li przestali rozmyślać o ucieczce aż do momentu, kiedy

dziewczynka przypadkowo usłyszała kłótnię dwóch bioprogramistów:

— Kiedy pobiorą od Li jajeczka, to będziesz robił z jej układem

odpornościowym, co ci się podoba, o ile zdążysz —

Wyobraźnia dziewczynki tworzyła najgorsze scenariusze. Przestraszyła się

bardzo, gdyż widziała niedawno przed tym dialogiem martwą małpę

przenoszoną z laboratorium do krematorium. To zdarzenie dolało oliwy do

ognia, a ponieważ plan ucieczki był już kiedyś opracowany w szczegółach,

postanowili uciec podczas zbliżającej się „nocy radości”.

47
444Ucieczka

Devianie mieli swoje święta. Zgodnie z nowym ziemskim kalendarzem

ustalono ich tutejsze daty. Młodzi naukowcy, którzy stanowili większość,

zadecydowali, że pierwszym świętem w roku będzie tradycyjnie

obchodzona w Deve „noc radości”. Teraz, poza kontrolą Systemu i wbrew

zakazowi, destylowali w pracowniach alkohol, oficjalnie przeznaczany do

taniej dezynfekcji. Ten prosty związek chemiczny znany jest chyba w całym

Wszechświecie i nie potrzeba żadnej adaptacji organizmu do jego

spożywania, do nielicznych wyjątków należały również cukry i witaminy. W

tym dniu najważniejszy był jednak dobry, czysty bimber. Obchodzili więc

swoje święto, a ciągły stres i nostalgia sprzyjały niewielkiemu nadużywaniu

trunku.

Wieczorem Mad i Li przedostali się do laboratorium. W korytarzu

usłyszeli szepty, to Ora tuliła się czule z jednym ze starszych techników.

Aby dostać się do wybiegu małp, trzeba było przejść obok tego

pomieszczenia. Mad wskazał gestem, że zamierza wrócić, ale Li zrobiła taką

minę, że wycofał się ze swoich zamiarów. Zbliżyli się do otwartych drzwi.

Mieli szczęście. W pobliżu nie było nikogo. Szybko przemknęli na druga

stronę. Li zauważyła na wózku trochę narzędzi medycznych i małe lusterko

dentystyczne. Zabrała je i przyłożyła do krawędzi drzwi, tak że w odbiciu

zobaczyła fragmenty pokoju. Odnalazła twarze Devian, niestety były

zwrócone w stronę drzwi. Pociągnęła Mada za kombinezon i wycofali się

parę metrów do tyłu.

48
— Patrzą w tę stronę — wyszeptała.

Mad spojrzał ponownie na drzwi i zobaczył metalową konstrukcje stropu

nad całym korytarzem ponad nimi. Na ożebrowaniu znajdowała się winda

transportowa poruszająca się w poziomie i gdzieniegdzie w pionie, ale

ponad nią było wystarczająco dużo miejsca, ażeby przeczołgać się na druga

stronę wzdłuż korytarza po ożebrowaniu. W tym samym czasie usłyszeli

inną wesołą parę zbliżającą się do budynku. Mad podsadził szybko Li na

rusztowaniu i zaraz za nią podciągnął się sprawnie do góry. Kilkadziesiąt

sekund później przechodziła pod nimi lekko podchmielona para laborantów.

Jak na złość zatrzymali się bardzo blisko, laborant przyciągnął do siebie

partnerkę, która powoli zaczęła unosić wzrok ku górze, gdzie znajdowali się

uciekinierzy. Na szczęście umieszczone poniżej konstrukcji windy lampy,

swoim oślepiającym punktowym światłem kamuflowały kryjówkę dzieci,

znajdującą się po drugiej stronie świetlnych punktów. Li, która nie

wiedziała o chroniącym ich, oślepiającym oczy techników oświetleniu,

zamarła, zagryzając wargi. Już myślała o usprawiedliwieniu i karze. W tym

momencie pierwsza para, Ora i jej partner, zaczęli się głośno śmiać.

Słysząc wybuch śmiechu laboranci z korytarza w jednej sekundzie odwrócili

głowy w stronę pokoju, z którego dobiegał i pospiesznie wycofali się do

wyjścia w poszukaniu innego odosobnionego miejsca. Mad wypuścił

wstrzymywane powietrze i zaczął przesuwać się powoli do przodu, Li za

nim. Konstrukcja była bardzo mocna, dlatego nie trzeszczała pod ciężarem

ich ciał. Przesuwali się prawie bezszelestnie. W pewnym momencie lewa

noga Li utknęła w trójkątnej konstrukcji. Dziewczynka po nieudanych

próbach oswobodzenia buta musiała go pozostawić, aby wyzwolić nogę. W

49
końcu oboje znaleźli się przy wejściu do strefy małp. Przedostali się na

platformę, będącą wybiegiem dziennym dla szympansic. Tam właśnie, za

olbrzymią moskitierą okalającą cały taras, cienka, tytanowa siatka

odgradzała przestrzeń pomiędzy obozem i wolnością. Li wkrótce odrzuciła

drugiego buta i od tej chwili poruszała się boso.

Małpy spały zamknięte w pomieszczeniach. Mad, posługując się

zabranym nożykiem chirurgicznym, przeciął siatkę ogrodzenia pod

zadaszeniem video scannera. Devianie nie przypuszczali, że ktokolwiek

może myśleć o ucieczce, a kamery, umieszczone tam kiedyś dla

nagrywania zachowań małp, były wyłączone. Już dawno nikt nie

obserwował zwierząt na platformie. Mad wiedział, że nawet gdyby któraś z

kamer vs była przypadkowo włączona, to nikt w tym momencie nie

sprawdza jej obrazu, a czujniki ruchu z powodu zwierząt również były

wyłączone.

— Widzisz, to najlepsze miejsce —

szepnął, przechodząc przez dziurę. Li nie widziała krawędzi siatki i przecięła

sobie skórę na przedramieniu, na szczęście rana była płytka.

Przeszli jeszcze kilkanaście metrów wzdłuż siatki, aby zabrać

przerzucony tam kilka godzin wcześniej worek z kocem i dużym,

wspaniałym nożem pionierskim oraz suchym pokarmem z zapasów traka w

wodoszczelnych woreczkach.

Nastała noc oświetlona silnym światłem pełni księżyca. Mad i Li nie znali

dobrze topografii terenu na zewnątrz obozu, ale widzieli często cały

półwysep ze wzgórza, gdzie Ed prowadził lekcje dla dzieci o planecie i gdzie

50
czasami przetrzymywano miejscowe zwierzęta. Te wspomnienia były dla

nich mapą i przewodnikiem. Umieli bardzo dobrze pływać, ponieważ

wielokrotnie robiono im badania w szklanym basenie w laboratorium, gdzie

taplali się całymi godzinami, więc nie mieli lęku przed wodą. Tym razem to

nie miało być jakieś tam pluskanie się. Chcieli przepłynąć całą zatokę,

mającą w wybranym miejscu ponad dwa kilometry. Droga brzegiem była

kilkukrotnie dłuższa. Taki wybór był ich zdaniem lepszy gdyż mieli większe

szanse na zmylenie pościgu. Weszli do spokojnej ciepłej wody i zaczęli

płynąć. Nie opuszczało ich szczęście, silna poświata księżyca pozwalała

zachować właściwy kierunek. Zbliżali się do drugiego brzegu. Tafla wody

była prawie gładka. Słabsza Li płynęła pierwsza rozkładając siły na długi

dystans, skaleczone przedramię szczypało. Pomimo obawy o własne życie

poczucie wolności dodawało im sił. Mad holował worek z kombinezon i

kocem. Worek z wolna zaczął przemakać i zanurzać się głębiej i coraz

bardziej ciążyć. Drugi brzeg był już niedaleko. Li opadała z sił. W końcu

prawie po godzinie dopłynęli do celu. Wysiłek okazał się jednak ogromny.

Szybki, głęboki oddech towarzyszył silnie kołatającemu sercu. Byli

wyczerpani. Li nie mogła ustać na nogach i położyła się z powrotem w

płytkiej wodzie, oddychając jak szalona. Mad w końcu wstał i podał

dziewczynie rękę. Po kilku minutach byli w stanie rozmawiać.

— Musimy wejść w głąb lądu, tam odpoczniemy, chodźmy tym

strumykiem, tu jest dno z piasku. Jeśli ktoś się już zorientował,

że nas nie ma, to zobaczą nasze ciała nawet w nocy. Chodź Li,

pospiesz się, ale uważaj na ostre kamyki pod stopami —

powiedział podnosząc prawą stopę i rozmasował szybko obolałe

51
miejsce.

— Przecież jest „noc radości”, a jutro nikt nie pracuje, będą spali

długo. I tak nigdy nie wiedzą, czy śpimy w domu, czy u Eda czy

też w szkole. Myślę, że jeszcze jutro się nie zorientują —

odpowiedziała Li stąpając w płytkiej wodzie ostrożnie

Resztę nocy przespali czujnym snem w wysokiej trawie.

Pierwszego dnia, czując ciągłe zmęczenie, wędrowali w górę rzeki,

korzystając z przecinek i ścieżek zwierzyny. Nie zdawali sobie sprawy z

niebezpieczeństw, które in grożą. Nie wiedzieli o życiu poza obozem prawie

nic. Nie wiedzieli jak polować, jak się bronić, jakie rośliny i owoce mogą być

jadalne. Nie mieli prawie żadnych szans na przeżycie. Mad był silny i

sprytny jak na człowieka, ale to było za mało. Marzyli o butach,

pozostawienie ich było niemądre. Po paru godzinach delikatna cera skóra

na twarzy i rękach były podrapane, stopy obolałe, poranione i pokąsane

przez owady, ale nadal brnęli do przodu ku wielkiej niewiadomej.

Zostało im niewiele jedzenia, wiedzieli też, że nie powinni pić wody z

rzeki, ale na szczęście od czasu do czasu natrafiali na niewielkie źródełka

czy też stróżki wpadające spod skarpy do rzeki. Tam woda była zimna i

smaczna.

W pewnym momencie Li krzyknęła z bólu. Jakieś niezauważone

stworzenie ukąsiło ją w nogę. Mad pamiętał z lekcji przetrwania, jak

reagować w takiej sytuacji. Natychmiast lekko naciął miejsce ukąszenia,

wyssał krew i wypluł ją, a rankę pokrył plasterkiem sztucznej skóry. Po

kilku minutach Li mogła iść dalej. To zdarzenie uzmysłowiło im, że mogli

52
zabrać ze sobą więcej sztucznej skóry i lekarstw, nawet kosztem jedzenia.

Zbliżał się już wieczór. Niebo nieprzyjemnie szarzało przy rzece. Przy

samej wodzie znaleźli stare, duże drzewo pozbawione kory i większości

gałęzi. Wysuszone miało wciąż jeszcze główne, sterczące konary, które na

wysokości trzech metrów nad ziemią tworzyły kształt rozłożystego fotela.

Postanowili dostać się tam i spędzić noc. Pień był wyjątkowo gładki, bez

żadnych wyrostków czy dziupli. Li wspięła się po ramionach Mada, chwyciła

konar, zaczepiła bolącą stopę o wgłębienie i w ten sposób znalazła się na

górze. Mad przyciągnął sporą, suchą gałąź i podał grubszy koniec Li, ta zaś

wsunęła zgrubienie gałęzi pomiędzy rozwidlenie w konarze. Chłopiec

szarpnął gałęzią, sprawdzając wytrzymałość zaczepu. Była mocno

zakotwiczona, więc chwycił ją pewnie dwoma rękami i sprytnie, bez

większego wysiłku, wspiął się na górę. Byli już bezpieczni na czas nocy.

Wciągnęli jeszcze do kryjówki przygotowane wcześniej gałęzie i worek z

resztką jedzenia. Chwilę krzątali się, aż wreszcie z tego co mieli stworzyli

wygodną nieckę okalającą całe ich ciała. Układając się do snu poczuli

zmęczenie i ból. Mad wyszeptał jedno zdanie:

— Nie bój się —

i wtuleni w siebie niemal natychmiast zasnęli.

Tymczasem w Enie zakończono poszukiwania. Wszyscy byli przekonani,

że para młokosów utonęła w zatoce, a ich ciała, dryfując z prądem,

spłynęły do morza. Jedna z grup poszukiwaczy znalazła odciski stóp na

brzegu rzeki, jednak nie znaleźli najmniejszego śladu na piasku po drugiej

stroniezatoki. Nie wiedzieli, że podążając za światłem księżyca, Mad i Li

53
przypłynęli do miejsca, w którym przez tysiące lat niewielki strumień

obniżył teren rzeźbiąc dwie piaskowo- kamienne mierzeje, wcinające się

kilka metrów w zatokę. Uciekinierzy, podążając tą drogą, weszli nocą w

głąb buszu. Rano zdezorientowani szli na północ, kierując się słońcem. Nie

szli jednak samym brzegiem, tylko wzdłuż niego, kilkadziesiąt metrów

głębiej w wysokim trawiasto krzaczastym buszu, niewielką ścieżką

pomiędzy licznymi skałkami wydeptaną i przetartą prawdopodobnie przez

antylopy, których było sporo w okolicy. Bali się wyjść na otwartą

przestrzeń, gdzie mogli być łatwo dostrzeżeni przez pościg. To właśnie

dlatego poszukiwacze nie mogli ich namierzyć nawet przyrządami

termograficznymi. Nikomu nie przyszło na myśl, że pierwsze,

eksperymentalne egzemplarze nowego gatunku pływają tak dobrze oraz że

będą w stanie kierować się logiką i sprytem w wyborze drogi ucieczki.

Naukowcom wydawało się, że wiedzą o nowych ludziach wszystko, że znają

ich reakcje i potrafią przewidzieć ich tok myślenia. Dlatego poszukiwania

ograniczono jedynie do najbardziej prawdopodobnych wariantów. A jednak

pomylono się.

To, co tych dwoje łączyło, to magia uczucia o którym nikt im nigdy nie

opowiadał. Mad mógł patrzyć godzinami na drobną i pogodną twarz Li, w

jej ciekawe, błyszczące i czarne jak węgielki oczy, na jej słodki uśmiech.

Ona odwzajemniała jego spojrzenie z miłością i zaufaniem.

Język, którym się posługiwali Devianie w komunikacji z dziećmi, był

przeróbka ich własnego języka. Z kilkudziesięciu tysięcy słów słownika

Deve wyrzucono sporą część słów. Pozostawiono jedynie te, były łatwe do

artykułowania przy nieco odmiennej budowie anatomicznej organów mowy

54
ludzi. Naukowcy mówili głosem nieco wyższym, o podobnym brzmieniu do

głosu Li. Mad, który przeszedł mutację, brzmiał dla nich śmiesznie, a

zdaniem Eda jego głos zdawał się wydobywać z jakiegoś dużego naczynia.

Nowy zasób słów umożliwiał w stopniu wystarczającym porozumiewanie

się pomiędzy gatunkami. Wszyscy mieszkańcy Enu mieli obowiązek

używania tylko tego języka, nawet w rozmowach pomiędzy sobą. Ed bardzo

przestrzegał tego nakazu, wprowadzając kary za jego łamanie. Cel był

oczywisty – dobra komunikacja każdego z pionierów z dziećmi.

Z czasem, gdy dzieci dorastały, same upraszczały i zmieniały pewne

słowa, które przyswajali szybko ich opiekunowie. Był to więc język, który

sam się kształtował przez kilkanaście lat. Brak w nim było słów

opisujących głębokie uczucia i doznania, istniało słowo „lubię”, ale jego

znaczenie miało inną barwę, opisującą raczej relacje pomiędzy

przyjaciółmi, więc nie można było wyrazić słowami prawdziwej miłości. Mad

i Li takich słów nie potrzebowali. Zastępowało je głębokie spojrzenie w

oczy, w których można odczytać prawie wszystko. Właśnie to uczucie było

chyba prawdziwą przyczyną ucieczki z Enu i powstrzymywało ich przed

powrotem.

Większość wiedzy nabytej przez lata edukacji okazywała się

bezużyteczna podczas tej eskapady. Pozostało jednak coś, co mogło w ich

obecnej sytuacji bardzo się przydać, to logiczne myślenie, zdolność analizy

otoczenia i znajdowania rozwiązań problemów. Choć nauczyli się

ostrożności i obserwacji zachowań zwierząt, to ich szanse przetrwania były

prawie żadne. W tym miejscu, oddalonym w linii prostej o zaledwie

dwadzieścia kilometrów na północ od Enu, spędzili dwa następne dni.

55
Wkrótce skończył im się zapas żywności, więc poszukiwali jakiś

owoców. Zebrali ich mało i byli nadal głodni. Okolica była licznie

zamieszkała przez zwierzynę, widzieli antylopy przechodzące przed świtem

pod ich drzewem, gdzie było zejście nad rzekę. Trzeciego dnia Mada

obudziła jakaś szamotanina. Otworzył oczy i zobaczył w półmroku świtu

młodą antylopę. Zaplątała nogę w zdradzieckie kłącza i próbując się

uwolnić potknęła się ponownie tuż pod drzewem. Nawet się nie

zastanawiał, decyzję podjął natychmiast i instynktownie. Wykorzystując

dogodną pozycję, w jakiej się znajdował, runął bezszelestnie i z desperacją

na antylopę, miał przy tym wiele szczęścia, więc powalił swoim ciałem

przerażone zwierzę na ziemię.

— I co dalej? — Szepnął do siebie.

Młoda i niewielka antylopa próbowała się wyrwać, ale nie miała

najmniejszych szans, zwierzę oddychało szybko i wkrótce opadło z sił.

— Li! — krzyknął Mad

— Li! — powtórzył

Po chwili dziewczyna z góry zobaczyła tę dziwaczną sytuację.

— Mad, co ty robisz? — zapytała

— Rzuć mi nóż z worka, szybko, proszę! —

odpowiedział

— Zwariowałeś, zostaw to zwierzę! — krzyknęła

— Rzuć mi nóż, nie przeżyjemy bez jedzenia —


56
zdecydowanie odpowiedział

Li oprzytomniała po tych słowach i zeskoczyła z drzewa z całym workiem,

wydobyła nóż z jego wnętrza i położyła na ziemi koło Mada, odwracając

jednak wzrok w kierunku skarpy. Nie chciała widzieć tego, co się stanie. Po

chwili było po wszystkim. Mad, siedząc na wielkim kamieniu w rzece,

ściągał skórę i patroszył wnętrzności antylopy. Teraz nauka Eda bardzo się

przydała.

— Teoria była jednak znacznie łatwiejsza —

pomyślał głośno Mad.444

Na niebie pojawiły się sępy, zwabione zapachem krwi. Mad ciął mięso na

cienkie, długie plastry, które podawał Li. Wnętrzności postanowił wrzucić do

rzeki. Widząc sępy, pomyślał, że zapach krwi może zwabić też inne

drapieżne zwierzęta, chociaż od lasu i zarośli dzieliła ich wysoka skarpa,

poza tym na takim terenie nie powinno być drapieżników. Mad powiedział

głośno i krótko

— Ostrożności nigdy nie za wiele —

Zebrali nawet do worka piasek z krwią i wsypali do rzeki. Ich brak

doświadczenia powodował przesadną ostrożność. Plastry mięsa nabite na

dwie tyczki suszyły się wysoko na drzewie w ciepłych promieniach słońca,

poruszając się na wietrze. Czyste powietrze przychodzące znad morza od

południa sprzyjało ich wysiłkom. Pomimo bliskości ludzi, w desperacji

spowodowanej głodem, jakiś mały ptak drapieżny przeleciał pod Li i porwał

jeden suszący się plaster mięsa. Mad zdawał sobie sprawę, że muszą

57
chronić zdobycz przed zwierzyną i owadami, wiedział też z doświadczenia i

nabytej wiedzy w En, że muszą zachować czystość, dlatego cienkie plastry

przed nabiciem na tyczki, ale i później, kiedy szklił się na nich tłuszcz,

płukali kilka razy w źródlanej stróżce. Próbowali posilić się świeżym

mięsem, jednak nie można było zjeść go dużo. Było słodkie i niesmaczne,

trudne do pogryzienia i przełknięcia. Zaspokoili jednak pierwszy głód. Po

paru godzinach plastry były już ciemne, sztywne i prawie całkiem suche,

ale wciąż pokryte cienka warstewką tłuszczu. Jeszcze jakiś inny, a może

nawet ten sam ptak, krążył blisko drzewa, ale Mad machał tyczką,

uniemożliwiając ponowną kradzież. Miejsce, w którym przebywali, nie było

zbyt bezpieczne. Sądzili, że prędzej czy później mogą przyjść drapieżniki.

Poza tym parę razy widzieli daleko na niebie transporter. Pamiętali

zwierzęta z filmów i wiedzieli, jak niebezpieczne mogą być dla ludzi.

Postanowili wyruszyć dalej w poszukiwaniu własnego Enu.

Po południu znaleźli dziką jabłoń. Większość małych jabłek opadła i

gniła pod drzewem, gdzie pożywiały się nimi węże i jaszczurki, których

wcześniejszą obecność i ucieczkę wskazywała jedynie poruszająca się

trawa. Jednak jeszcze sporo owoców zostało na wyższych gałęziach, gdzie

nie mogły dosięgnąć ich antylopy i gdzie trzeba było się wspiąć. Nazbierali

jabłek do worka i sporo zjedli już na miejscu. Były cierpkie i tak małe, że

trzeba było zjeść ich dużo, żeby się nasycić.

— Pamiętasz smak jabłek z ogrodu? — zapytała Li

— Tamte były pyszne, czy myślisz czasem o powrocie? -

odpowiedział Mad.

58
— Nie, nie myślę — odrzekła dziewczyna.

— A ja tak, gdyby coś ci się stało albo zabrakło jedzenia, to

musielibyśmy wrócić — powiedział z troską.

— Ja tylko tęsknię za dziadkiem i czasem myślę, że wolę tu umrzeć,

niż przebywać godzinami w laboratorium przypięta tymi

wszystkimi kablami. Nienawidzę ciągłych nakłuć igłami i tych

sond, które wkładali do mojego ciała — stwierdziła ze smutkiem

Li.

— Oni chcieli nam zrobić coś złego, wiem o tym. Słyszałam kiedyś,

jak Kanel kazał technikom zabić małpę, a potem widziałam jej

martwe ciało. Miała otwarty brzuch —

opowiadała z trwogą-

— to było okropne. Nie, ja tam nie wracam. Chcę być z tobą tutaj.

Nic nam się nie stanie. Ty jesteś bardzo silny, silniejszy nawet od

Voo —

Mad się uśmiechnął, przygarnął ją ramieniem do siebie. Szli tak dalej

wzdłuż rzeki, gdzie było wiele bardzo pięknie rzeźbionych przez naturę

wapiennych skał z otworami i półkami. Nie mogli wybrać jednak takiego

miejsca, gdzie można było zatrzymać się na dłużej.

Minął kolejny dzień. Zbliżali się do sporej grupy jeszcze wyższych,

wapiennych skał, pod którymi rzeka z powodu przewężenia i stromego

skalistego brzegu była porywista, ale dalej jedna jej odnoga skręcała na

wschód łagodnym łukiem, rozlewając się szeroko wokół niewielkiej wyspy.

59
W tym miejscu była płytka i tworzyła niewielkie, szumiące, kamienne

kaskady. Brodząc po kolana w wodzie, widzieli połyskujące srebrem ryby,

które razem z nurtem wpadły na tę płyciznę i zatrzymywały się w

zagłębieniach pod dużymi, wystającymi z wody kamieniami. Mad próbował

łapać je rękoma, jednak bezskutecznie. Mieli przy tym sporo zabawy.

Pomimo głodu i okaleczeń potrafili się cieszyć i śmiać. Li próbowała

zaganiać pojedyncze ryby na Mada. Raz prawie udało mu się złowić jedną,

ale ta wyślizgnęła się z gracją z jego dużych dłoni.

Zbliżało się powoli popołudnie, więc trzeba było do wieczora znaleźć

jakieś bezpieczne miejsce na nocleg. Myśleli o paru skałkach wystających z

wody, ale nie stanowiły one bezpiecznych miejsc, ponieważ były

wyeksponowane na widok od strony doliny. Wzdłuż brzegu rosło kilka

rozłożystych drzew, jednak mogliby być wypatrzeni przez transporter,

przebywając na nich. W końcu dostrzegli w górze półkę skalną z niszą oraz

widoczną w niej szczeliną. Mieli nadzieję, że szczelina ta okaże się

wejściem do jaskini, a przynajmniej będzie na tyle głęboka, by można się w

niej schronić. Próbowali się tam dostać, utknęli jednak przed dwumetrową,

pionową ścianą trudną do sforsowania. Mad nie poddawał się i przyciągnął

wysoki, przyniesiony tu z wodą i wyrzucony na brzeg, zbielały od słońca

pień, dość długi i na tyle rozgałęziony, aby umożliwić im wspinaczkę.

Sprawdził, czy konary są jeszcze mocne i wytrzymają ciężar ciała,

następnie odłamał niepotrzebne, wystające gałęzie i ustawił je tak, aby

mogły służyć jako drabina. W końcu wspięli się na półkę. Zapadał zmrok.

Przespali do rana bezpiecznie na rozgrzanej słońcem skale. Spali tym

razem na worku, a nie pod nim, ponieważ tam wysoko nie dokuczały im

60
moskity. Położyli obok siebie liściastą gałąź, próbując się zamaskować od

strony rzeki. Li obudziła się pierwsza i szarpnęła kilka razy ramię Mada:

— Zobacz, jak jesteśmy wysoko — szepnęła z przejęciem.

Młodziutki mężczyzna otworzył oczy, wychylił głowę poza gałąź i spojrzał w

dół trochę przestraszony wysokością. Leżeli tak przez chwilę w bezruchu w

ciepłych promieniach słońca, które nagle wyjrzało sponad wierzchołka

skały. Dopiero pragnienie zmusiło oboje do zejścia w dół i poszukania

strumyczka. Mad ocenił teren.

— Kiedyś musiało tu być morze —

powiedział, spoglądając na wyraźny odcisk dużej muszli na wapiennym

odłamku skalnym.

Podejście składało się z dwóch etapów. Pierwsza skała, będąca

podstawą, była rozległa i miała również trudne wejście, ale do pokonania

dla ludzi. Druga była niemal pionowa, a na wysokości kilkunastu metrów

wystawał płaski balkon, w głębi widniała szczelina. To, co czasami

towarzyszy odważnym, to szczęście. Mad i Li mieli go sporo. Półka skalna,

którą znaleźli, była prawdopodobnie jedynym miejscem w promieniu wielu

kilometrów, spełniającym wszelkie warunki bezpiecznego schronienia dla

człowieka. Wczoraj nie odważyli się wejść do środka, gdyż szybko zrobiło

się już ciemno i nie mogli nic dostrzec w jej wnętrzu. Dzisiaj postanowili

poznać dokładnie to miejsce. Być może, przypuszczali, pozostaną tu na

dłużej. Tak jak wcześniej sądzili, szczelina okazała się wejściem do

głębokiej na dwadzieścia metrów jaskini z sączącą się cienką strużką wody

w jednej ze ścian w głębi. Woda wyrzeźbiła i wypolerowała skałę od szczytu

61
aż do miejsca, gdzie zanikała, prawdopodobnie wpadała do innej

niewidocznej jaskini. Nie dostrzegli jednak ujścia wody do rzeki u podstawy

skał. Woda była zimna i smaczna, trzeba było jednak czekać dłuższą

chwilę, zanim napełniła przystawioną do ściany dłoń. Niewielkie wejście

zapewniało niską, ale w miarę stałą temperaturę w głębi. Kilka półek

wewnątrz nadawało się idealnie na miejsce do spania. Poza śladami

odchodów ptactwa i nietoperzy pokrywających całą skalną podłogę nie

widzieli obecności żadnych innych zwierząt. Podłoże było śliskie, zimne i

cuchnące, a odchody nietoperzy nieprzyjemnie przyklejały się do nóg.

Jaskinia miała kilka kominów prowadzących gdzieś ku górze. Pod jednym z

nich czuć było przeciąg i widać było niewielką smużkę światła, może dzięki

temu przy wyjściu było sucho i przyjemnie.

Mad przypuszczał, że skoro oni dostali się na tak wysoką półkę skalną,

wdrapując się po pniu drzewa, drapieżniki mogą użyć tej samej drogi.

Trochę przesadzał z ostrożnością, gdyż nie wiedział, że duże koty będące i

tak rzadkością w tych okolicach nie wejdą na drzewo, które chwieje się i nie

jest stabilnie osadzone w gruncie. Poza tym schodzenie okazało się jeszcze

bardziej ryzykowne. Potrzebne było im inne rozwiązanie. Obawiał się też,

że mogą spaść z tak dużej wysokości.

Mad, kiedy miał dziesięć lat, otrzymał pierwszą lekcję ostrożności.

Złamał nogę, spadając ze stromego, kopulastego zadaszenia w górze

obozu, gdzie lubił przesiadywać, obserwując ogrody Enu, ocean i zatokę. To

było bardzo bolesne. Wspominał to wydarzenie, ostrząc nożem koniec

dzidy. Kiedy skończył, ocenił najpierw swoją pracę, a potem rozejrzał się

wokół. Jego wzrok powędrował wysoko na skałę. Zaczął ponownie myśleć o

62
bezpiecznym wejściu na górę i o zagrodzeniu otworu do jaskini. Nie miał

pojęcia, jak zapewnić Li i sobie bezpieczeństwo i pożywienie. Zdawał sobie

teraz sprawę, że mieli szczęście, znajdując takie miejsce. W końcu spojrzał

na dzidę, najbardziej prosty kawałek drewna jaki znalazł. Zamierzał nim

polować na ryby.

Ryby chowały się w cieniu kamieni, poruszając nieznacznie ogonami. Z

góry ich ciała wyglądały jak ciemne, niewielkie przecinki. Rękoma nie

potrafił ich złapać, więc zaczął ciskać dzidą. Nigdy nie trafiał w cel. Złościło

go to coraz bardziej. Trenował na piasku swoją celność i wydawało mu się,

że jest doskonała. W końcu podszedł do wbitej w dno dzidy i zauważył, że

od tafli wody w dół jest ona przesunięta. Włożył rękę do wody - była jakby

połamana.

— Tak naprawdę woda mnie oszukuje — pomyślał

— tam gdzie celuję, nie ma ryby, jest nieco wyżej —

Zaczął ponownie polować, mierząc nieco powyżej podwodnego celu.

Ogromnie się ucieszył, kiedy po kolejnej próbie wyciągnął rybę trafioną w

sam środek ciała. Zaczął podskakiwać z radości i krzyczeć do Li, która

wlekła właśnie jakąś lianę z zarośli:

— Woda oszukuje, zobacz —

pokazał wbitą na dzidę, sporą rybę

— woda zakrzywia nasze widzenie —

Li nie rozumiała jego odkrycia, ciesząc się jedynie z upolowanej ryby.

63
Ignorowała jego słowa, ponieważ miała swoje własne pomysły, które

zaprzątały w tej chwili jej uwagę. Pokazała lianę i powiedziała

— będę teraz wszystko wciągała na górę tą lianą.

— Jest za sztywna — zauważył Mad.

— Na początek wystarczy — skomentowała.

Mad nie chciał, żeby Li, choć lekka i sprytna, sama wchodziła tak wysoko.

Wolał ją asekurować, trzymając ciężką kłodę drewna. Wciągali na górę

wszystko, co mogło się przydać. Przyzwyczajali się do jedzenia surowych

ryb. Mad myślał wciąż o powrocie, ale Li nawet nie chciała o tym słyszeć.

Znalazła w okolicy na wzgórzu kilka drzewek oliwnych. Owoce były już

dojrzałe i pożywne, choć nie za bardzo smaczne. Kiedyś, gdy się wspinała,

Mad, pomagając jej, zauważył, że z boku ściany skalnej znajduje się kilka

niewielkich występów i otworów. Pomyślał o ich pogłębieniu, aby można

było wchodzić bez używania pnia. Brakowało kilku otworów poniżej i

powyżej już istniejących, więc następnego poranka próbował wydrążyć je

nożem. Szybko jednak zrezygnował, rozumiejąc, iż prędzej zniszczy nóż niż

wydrąży choćby jeden otwór. Mad kochał ten nóż, nóż który był dziełem

sztuki wykonanym dla pionierów na Deve z najlepszego materiału. Chyba

nie był metalowy, bo w dotyku nie był zimny, ale za to ciężki jak z metalu.

Cały głęboko czarny o półmatowej powierzchni z cienkim pasemkiem

połyskującego ostrza, był wciąż tak ostry, że można było się nim golić.

Pomimo intensywnego używania prawie nie wykazywał śladów zużycia.

Rękojeść miał szarą i rzeźbioną pięknie w jakieś nieznane symbole. Kiedy

światło słońca padało na nią, jej szarość nabierała wielu subtelnych odcieni,

64
ukazując rzeźbę, zdającą się zmieniać kształt przy każdej zmianie położenia

noża. W tej rękojeści tkwił sekret, o którym Mad nie wiedział. Nóż miał

jeszcze jedną zaletę, był tak skonstruowany, że kiedy się nim rzucało, po

paru metrach lotu ustawiał się ostrzem do przodu, stanowiąc niebezpieczną

broń. Posiadanie takiego narzędzia dawało Madowi poczucie

bezpieczeństwa i dodawało pewności siebie, dlatego lubił ćwiczyć swą

celność, rzucając nim w szerokie pnie drzew.

Ten na wpół chłopiec, na wpół już mężczyzna dojrzewający z dnia na

dzień, teraz instynktownie szukał jakiegoś innego sposobu drążenia skały.

Przypomniał sobie, że podczas polowania na ryby parę razy nadepnął na

ostre kamienie na dnie rzeki. Poszedł tam i przyniósł jeden. Kamień ważył

sporo, ale miał odpowiedni kształt, był wygodny do trzymania i zakończony

ostrym klinem. Świetnie nadawał się do pogłębiania skalnych występów.

Mad zaczął pracę. Z uporem małego chłopca odłupywał z trudem malutkie,

wapienne odłamki skalne, aż do momentu, gdy palce ręki mogły łatwo

zaczepić się o brzeg nowo powstałego zagłębienia.

Następnego dnia był już w połowie drogi na górę. Li patrzyła na jego

pracę z niepokojem, bała się, że spadnie, więc prosiła Mada o zejście z

chybotającego się czasami pnia na płaską podstawę skalną, lecz ten jej nie

usłuchał. Kiedy poszedł napić się wody do jaskini, zeszła z nożem na niższą

półkę, gdzie rosło sporo krzaków. Zaczęła je wycinać i układać pod

miejscem, gdzie pracował Mad. Spojrzał pytająco na jej zachowanie,

uśmiechnął się, pokiwał głową i nic nie mówiąc powrócił do swojego

zajęcia. Li, tnąc krzaki, zauważyła, że zasłaniają one inną szczelinę skalną,

trochę ciaśniejszą u wlotu niż górne wejście. Nie wspomniała o tym,

65
ponieważ uznała to odkrycie za mało ważne.

— Jak masz już spaść, to na te gałęzie —

powiedziała z dołu i do popołudnia przyniosła ich tak dużo, że stos sięgał do

jej piersi. Potem przekładała je w poprzek trawami i gałązkami, aż

utworzyła zwartą budowlę. Mad się uśmiechał. Był zadowolony z

pomysłowości Li, chociaż na ogół nie lubił, kiedy używała jego noża, ale

tym razem nie miał nic przeciwko. W końcu specjalnie odpadł od ściany,

aby miękko wylądować na tej wielkiej stercie. Jakaś twardsza gałązka wbiła

mu się w pośladek. Nawet nie skrzywił twarzy. Przeturlał się do Li i

pocałował ją w głowę, przytulając jej drobne ciało. Była dumna ze swojej

konstrukcji.

— No widzisz, ja wcale nie jestem głupia —

zagadnęła, oczekując potwierdzenia swoich słów. Natychmiast je

otrzymała:

— Połóż jednak trochę więcej trawy na górę —

powiedział Mad, myśląc jeszcze o bolącym pośladku.

W pewnej chwili najpierw usłyszeli, a później zobaczyli lecący transporter.

Był tak wielki, że zasłaniał ćwierć nieba. Natychmiast uskoczyli za stos

gałęzi i przeczekali, aż się oddali.

Przez następne dni dalej uparcie pracowali, żywiąc się surowymi

rybami, jakimiś korzonkami, jagodami, oliwkami i dzikimi jabłkami. Pod

skałą powoli narastał śmietnik, najpierw przylatywały tu mewy, później nad

ranem zaczęły też pojawiać się niewielkie, dzikie psy szukające jakiejś
66
padliny. Nie odganiali ich, wiedzieli już dawno, że są tchórzliwe i nie

stanowią zagrożenia. Poza tym, jak słusznie przypuszczali, tam, gdzie są te

czujne stworzenia, nie ma groźnych drapieżników. Jeden z nich,

największy łakomczuch, przyzwyczaił się do widoku Mada spoglądającego z

góry. Czasem oczekiwał pod skałką, aż ten rzuci ości czy rybią głowę prosto

do pyska. Kiedy Mad lub Li schodzili na dół, trzymał jednak spory dystans

w obawie przed atakiem tych dziwnych małp. Reszta psów czmychała w

zarośla buszu.

Wkrótce systematycznie drążone w skale wgłębienia były na tyle duże,

że wchodziło w nie prawie pól stopy Mada. Można rzec, że tak powstały

pierwsze schody na Ziemi. Chociaż były nieregularne, znacznie ułatwiały

wspinaczkę do jaskini. Prawdopodobnie poza człowiekiem i małpami żadne

zwierzę nie byłoby zdolne ich użyć. Mad zużył chyba setki kamieni, aby

dokończyć swoje dzieło. Czasami, pracując do późna, widział iskry podczas

kucia, myślał wtedy o ogniu.

Ryb było pod dostatkiem. Mieli czystą, dobrą wodę, a Li nauczyła się

rozpoznawać rośliny i korzonki nadające się do jedzenia. Czasem jej

żołądek odchorowywał eksperymentalne smakowanie wszystkiego, co

wyglądało na jadalne. Raz zatruła się naprawdę mocno, próbując odrobinę

jagody rosnącej na okolicznych krzewach. Wymioty i wzdęcia męczyły ją

przez dwa dni. Chłopak zaczął się już martwić i rozmyślać o powrocie do

bazy. Kiedy na szczęście dolegliwości minęły wyraziła swoje ogromne

zdziwienie do Mada:

— Zupełnie nie rozumiem, dlaczego taki niewielki ptak zajada te

67
jagody z apetytem? -

Poznała dziką marchew, dziką kapustę i sporo różnych owoców, więc

odżywiali się coraz lepiej.

Uciekinierzy nie zdawali sobie sprawy z faktu, że to, że jeszcze żyją, w

dużej mierze zawdzięczają szczęściu oraz umiejętności szybkiego uczenia

się i korzystania z tej wiedzy. Podglądając szukające pokarmu zwierzęta,

obserwując przyrodę, uczyli się nowego życia. Pomimo że zbliżała się

chłodna pora deszczowa, ich szanse na przeżycie rosły wraz z nabytym

doświadczeniem. Nie była to pora deszczowa charakterystyczna dla

tropików, ale chłodny okres roku ze wzmożonymi opadami. Pamiętali, że

kilka lat temu spadł niewielki szybko topniejący śnieg, co niesłychanie

podnieciło naukowców, próbujących jak małe dzieci w wielkiej radości

oglądać jego płatki.

Uczucie tych dwojga była tak ogromne, że z pewnością nie mogliby żyć

bez siebie. Nie umieli tego nazwać, ale wiedzieli, że bliskość ich ciał

sprawia im dużą przyjemność. Tak jak poznawali otaczający ich świat, tak

odkrywali siebie nawzajem. Lubili się przytulać i delikatnie muskać ustami.

Li, śpiąc w ramionach Mada, czuła się bezpiecznie, a on instynktownie

chronił ją jak dziecko. Wiedział, że to na nim ciąży odpowiedzialność za ich

dwoje. Wkrótce okazało się, że jednak nie tylko na ich dwójce. W końcu

stało się to, co nigdy nie zaistniałoby w Enie, przynajmniej nie w tym

pokoleniu ludzi. Li spodziewała się dziecka, choć długo nie zdawała sobie z

tego sprawy. Właściwie nic nie wiedzieli o sferze erotycznej własnego życia

ani nawet życia zwierząt. Nikt z mieszkańców En nie widział potrzeby

uświadamiania nowych ludzi na temat prokreacji. Dzieci wiedziały tylko, że


68
dorosłe osobniki mają młode, ale o tym, skąd się one biorą i jak się nimi

opiekować, nie miały zielonego pojęcia. Ich przyszłe dzieci co prawda

miały urodzić się w Enie, ale w warunkach laboratoryjnych. Zapłodnione

nasieniem Mada jajeczko Li miało być umieszczone w łonie szympansicy.

Pobrany materiał miał być jeszcze modyfikowany, a szympansica

przygotowana hormonalnie na przyjęcie ludzkiego zarodka. Młodzi zaś po

tym zabiegu mieli mieć zahamowany popęd środkami farmakologicznymi,

aby nie doszło do nieprzewidzianych zdarzeń. Po udanym porodzie Mad i Li

już nie byliby potrzebni dla realizacji projektu, więc prawdopodobnie nigdy

nie zobaczyli by swoich dzieci.

Dziwił ich rosnący brzuch Li. Nigdy czegoś takiego nie widzieli. Mad

przypuszczał nawet, że Li znowu coś nowego zjadła i teraz choruje, lecz

brzuch zamiast z biegiem czasu maleć, nadal uparcie rósł. Dziewczyna

przypomniała sobie, jak kiedyś przeglądała u opiekunów hologramy i

szczególną uwagę zwróciła na szympansicę z dużym brzuchem. Pamiętała,

jak ją zdziwiło, że na kolejnych obrazach nie miała już tego brzucha, za to

przy jej szyi wisi uczepione młode podtrzymywane przegubem ręki.

Minęło prawie siedem miesięcy od ucieczki. Przyzwyczaili się do rybiej

diety, ale Mad ciągle myślał o ponownym upolowaniu gazeli. Czasami

widział zgrabne sylwetki tych zwierząt w oparach porannej mgły na

południe od jaskini. Były jednak tak ostrożne, że trudno było podejść do

nich na tyle blisko, aby trafić je dzidą. Poza tym prawdopodobnie płoszone

obecnością dzikich psów, przychodziły coraz rzadziej. Mad w końcu

wypatrzył miejsce, gdzie się przeniosły. Była to dość rozległa równina,

bardziej oddalona na południe. Tam chodziły do wodopoju i spokojnie

69
skubały zieloną trawkę. Mad zaczął myśleć o pułapce. Obserwował

zwierzęta i poznawał ich zwyczaje. W międzyczasie młode gazele już

wyrosły i stały się tak ostrożne jak dorosłe osobniki. Po pewnym czasie

zauważył, że każdego poranka idą do wodopoju tą samą drogą i w to samo

miejsce. W końcu zaobserwował jedną, która piła wodę zawsze w tym

samym miejscu, obok dużego drzewa, gdzie leżał spory głaz. Nocą po cichu

wchodził na to drzewo kilka razy, i chociaż oddychał bezgłośnie gazele były

tak płochliwe, że dawna sztuczka nie była możliwa do powtórzenia. Płoszył

je tylko, więc czasami nie przychodziły przez kilka kolejnych dni. W końcu

zaczął porządkować swoje myśli i rysować na piasku tamto drzewo oraz

kamień pod nim, potem patrzył na rysunek, stukając czubkiem ostrza noża

w twardą ziemię, aż w końcu coś wymyślił. Podszedł do drzewa, naciągnął

w dół jedną z gałęzi, a potem puścił ją swobodnie. Gałąź wystrzeliła w górę

i po kilku sekundach zamierała bez ruchu na swoim dawnym miejscu

upuszczając tylko kilka listków. Przyniósł liany. Przy pomocy traw i rybich

jelit, które nauczył się przerabiać, zawiązał lianę do gałęzi. Potem drugi jej

koniec przymocował do dużego kawałka mokrego korzenia, który z kolei

zakotwiczył pod wodą, pod kamieniem. W końcu wykonał szeroką na ponad

metr luźną pętlę z drugiej liany. Przymocował oba jej końce do korzenia

tak, aby po pociągnięciu mogła się zaciskać i umieścił ją na dnie,

przykrywając płaskimi kamykami. Wystarczyło wyrwać korzeń spod

kamienia i gałąź wystrzeliwała do góry jak z procy, wyrywając lianę z pętlą

z dna.

— no tak, ale jak wyrwać kołek na odległość? —

zapytał samego siebie

70
— przecież nie mogę tam nigdzie się ukryć, zwierzęta są zbyt czujne,

a jakby tak mieć tak długi sznur, żeby pociągnąć korzeń z dużej

odległości, tak długi, żeby nie spłoszyć sobą gazeli? —

myślał głośno.

W końcu połączył kilka lian w bardzo długi powróz, ułożył na nich płaskie

kamienie tak, aby liany nie wypływały z dna i aby nie unosił ich prąd.

Resztę dnia spędził na próbach. Chciał być pewien, że mechanizm zadziała.

W nocy ukrył się w niewielkiej kępie krzewów rosnących na małej wysepce

blisko brzegu. Czekał, aż gazele przyjdą. W końcu nadchodziły. Jedna jak

zwykle stanęła przednimi nogami w płytkiej wodzie, dokładnie w środku

pętli umieszczonej na na dnie rzeki.

— Teraz cię mam — szepnął.

Widział już w wyobraźni, jak liana strzela do góry, porywając zwierzę. Mad

gwałtownie pociągnął liany, ale nic się nie stało. Zanim się wyprostowały w

jedną linię musiał gwałtownie cofnąć się kila kroków do tyłu i upadł jak

długi czyniąc wielki i głośny plusk. Gazele, słysząc jakiś hałas, szybko

pierzchły, a on z goryczą myślał:

— Szarpnąłem za mocno albo liany rozmokły i dlatego puściły węzły

syknął przez zęby

Był zły na siebie, nawet nie czuł bólu głowy od uderzenia w dno brodu. Cały

dzień się nie odzywał, spał lub siedział na skale i nic nie robił. Li nie czuła

się dobrze z jego humorkami i próbowała go pocieszyć, on jednak nie był

71
tego dnia dla niej miły i powtarzał tylko jedno zdanie:

— zostaw mnie! —

Dopiero pod wieczór przystąpił do pracy. Przygotował się dokładniej.

Umocował korzeń słabiej, ryzykując, że może wypłynąć spod kamienia

uniesiony prądem. Przyszedł następny ranek. Wszystko było gotowe.

Gazele pojawiły się o zwykłej porze. Ta jedna jak na złość nie podchodziła

w tamto miejsce. Mad był wściekły. W pewnej chwili inny dorosły i wielki

osobnik stanął cały w płytkiej wodzie. Tym razem jednak tylne nogi

zwierzęcia znajdowały się dokładnie w obrębie pętli. Mad przyglądał się mu

i oceniał swoje szanse. Nie mógł się zdecydować

— Gazela jest za duża, wszystko pozrywa, ale stoi i czeka tam bez

ruchu, może to przeznaczenie, a w nosie, najwyżej spróbuję

innym razem jak się nie uda —

szepnął tak cicho, że usłyszał z trudem jedynie parę szeleszczących

zgłosek.

Postanowił w końcu spróbować. Tym razem pociągnął linę z połączonych

lian ostrożniej i powoli, aby wiązania nie puściły. Wydawało mu się, że nie

poradzi sobie z ciągnięciem tak długiej liany w dość silnym nurcie rzeki nie

hałasując. Był tak skupiony na tej czynności, iż z początku nie mógł pojąć,

czemu nagle przy brzegu dało się słyszeć straszną wrzawę. Gazele uciekały

w panice, każda w inną stronę. Przy wodopoju została tylko jedna. Co

prawda gałąź nie uniosła jej za sobą, ale zwierzę nie mogło utrzymać się na

nogach. W jednej chwili Mad pognał do niej, ślizgając się co chwilę na

kamieniach pokrywających dno. Wreszcie przerażony jej wielkością dopadł

72
ofiarę i rzucił się na nią z impetem całym ciężarem ciała. Na nieszczęście

upuścił nóż, który z pluskiem wpadł gdzieś do płytkiej wody, chyba pod

miotające się zwierzę uwięzione silną lianą i ciałem Mada. Wtedy już

wiedział, że to samiec i że nie będzie tak łatwo jak za pierwszym razem.

Zaczął on wierzgać nogami i wyrywać się z objęć chłopca. Gazela kopnęła

boleśnie Mada w żebra, odrzucając go do tyłu, lecz liana nie pozwalała jej

ustać. Mad nie dawał za wygraną i zgięty w pół rzucił się ponownie w

kierunku zdobyczy z zamiarem unieruchomienia jej przednich kończyn. W

tym momencie otrzymał kolejny cios prosto w twarz. Lekko zamroczony

słyszał chrzęst łamanej kości nosa, poczuł ból a zaraz potem ciepłe strużki

krwi cieknące mu po ustach i brodzie. Na szczęście Mad był duży, bardzo

silny i walczył mądrze. Nie wpadał w panikę, chociaż momentami nie

kontrolował sytuacji. Pętla zaciskała się na gazeli coraz mocniej, co mu

bardzo pomagało. Walka trwała dosyć długo, w końcu przeciwnicy opadli z

sił. Gazela zdążyła jeszcze boleśnie ugryźć udo wyrywając gruby kawałek

skóry. Li, słysząc zgiełk znad rzeki, zaczęła biec w tamtym kierunku,

trzymając w ręku jakiś długi drąg. Chciała ratować przyjaciela z opresji.

Kiedy dotarła do brzegu, Mad siedział okrakiem na dużej gazeli leżącej w

płytkiej wodzie zaróżowionej od krwi. Nie była to krew gazeli. Miał

zakrwawioną już nie tylko twarz, ale i szyję oraz piersi. Gdy Li podchodziła,

gazela zerwała się jeszcze ostatkiem sił, ale chłopak nie pozwolił się jej

podnieść. W końcu, sycząc z bólu i wściekłości, przesunął się bardziej na

grzbiet zwierzęcia. Szukając noża, wyciągnął spory kamień z dna i uderzył

nim dwa razy w potylicę, potem zanurzył jeszcze głowę zwierzęcia pod

wodę i czekał, aż ciało zdobyczy przestanie drżeć.

73
Z trudem wyciągnęli zwierzę na brzeg. Wstał, wyciągnął nóż z wody i

rzucił go na suche miejsce, potem podszedł do Li. Drżały mu ręce, a stanie

na nogach było dużym wysiłkiem. Starał się jednak zapanować nad swoim

ciałem. Li obejrzała ranę. Skóra nosa była przecięta, kość złamana,

dotknęła górnej wargi. Przednie zęby trochę się ruszały. Mad protestował

wzrokiem i nagle przewrócił się bez sił i nie mógł powstać. Li nie zważała

na to i zdecydowanym głosem kazała mu usiąść pod skałą. Potem przemyła

delikatnie bolące rany i szybkim ruchem nastawiła złamany nos. Mad ryknął

jak poranione zwierzę. Znowu popłynęła krew. Opuchlizna zmieniła twarz

mężczyzny. Nie zwracali na to jednak większej uwagi. Istotniejsze było

opatrzenie ran. Mad ciężko oddychał ustami, opierając lekko uniesioną

głowę o skałę. Dziewczyna zachowała się bardzo przytomnie. Moczonym i

pranym w źródlanej wodzie skrawkiem materiału z rękawa kombinezonu

siedząc okrakiem z dużym już brzuchem na nogach swojego bohatera

delikatnie przemywała rany, jednocześnie je schładzając. Potem bardzo

oszczędnie odkroiła kawałek sztucznej skóry i zakleiła główną część rany.

Mad cierpiał, ale nie było czasu na sentymenty, trzeba było dalej pracować.

Było coraz chłodniej, szczególnie nocami, skóra i mięso zwierzęcia były im

potrzebne. Podczas wciągania gazeli na górę jej ciężkie ciało kilka razy

zerwało się z pętli, więc wiązali ją ponownie i obmyślali skuteczny sposób

transportu. Myśleli nawet o przecięciu zwierzęcia na połowę. W końcu przy

jednej z następnych prób wciągnęli je w całości na górę, korzystając z

dźwigni i skonstruowanej z lian uprzęży.

Cały następny dzień pracowali, tym razem dokładnie ściągnęli skórę.

Mad był tak obolały, że przy każdym ruchu syczał lub postękiwał poruszając

74
się niezgrabnie. W czasie oprawiania zwierzęcia kilka dzikich psów żebrało

pod skałą. Z początku te wychudzone psy walczyły o każdy ochłap, potem,

kiedy się nasyciły, tylko od czasu do czasu warczały na siebie. Li rzucała

mniejsze kawałki swojemu ulubieńcowi, który nie miał szans w walce z

większymi samcami i z respektem trzymał dystans. W końcu Li rzuciła im

głowę gazeli. Po chwili psów i głowy już nie było. Oczyścili również długie

jelita, skręcając je w powróz rozwiesili w jaskini. Najwięcej problemów

stanowiła skóra zwierzęcia, pomimo że dokładnie ją oprawiali i długo

suszyli, stała się sztywna. Po tej pracy Mad spał dwa dni, a Li donosiła mu

wodę i przemywała rany.

Legowisko Mada i Li znajdowało się na półce skalnej wyłożonej sianem,

mchem i korą akacji. Postanowili je przykryć tą skórą. Wkrótce przybyła

druga, mniejsza, którą pozyskali trzy tygodnie później. Było im już ciepło.

Siedzieli na skale i przytulali się do siebie przykryci mniejszymi, twardymi

skórami. Mieli jedzenie, wodę i bezpieczne schronienie.

Zachowując podstawowe zasady higieny, których przestrzeganie

wpojono im na półwyspie, udawało się unikać chorób. Rany na twarzy

Mada goiły się szybko. Zostały jedynie malutkie szramy dodające mu

męskości.

Kiedyś Li zauważyła, że skóra gazel na ich legowisku, w miejscach,

gdzie długo leżała na wilgotnej korze z akacji, jest bardziej elastyczna i nie

pęka. Przyniosła więcej świeżej kory i zaczęła moczyć ją wodą i nacierać

nową skórę. Zabiegi te niszczyły jej dłonie, których jasna zazwyczaj skóra

ściemniała i wyschła. Za to skóry stawały się bardziej elastyczne. Li wciąż

nie była zadowolona, ponieważ skóra gazeli nadal była trochę twarda.
75
Próbowała więc użyć wszystkich dostępnych roślin i nawet łuski rybiej.

Pamiętała bardzo miękkie i przyjemne w dotyku futra z obozu i koniecznie

chciała chciała znaleźć sposób, aby takie wykonać. W końcu odkryła, że

kiedy pluje na powierzchnię i tłucze drewnianym tłuczkiem, skóra robi się

miękka i bardziej elastyczna.

Te zajęcia zabierały jej wiele czasu, ale nauczona cierpliwości w

dzieciństwie wielogodzinnymi, żmudnymi badaniami w laboratoriach, nie

narzekała tym bardziej, że efekty pracy były widoczne. Po dwóch

tygodniach skóra była miękka, miała ładniejszy zapach i przestała

pokrywać się tłuszczem. Li przykryła tak przygotowanym kawałkiem

siedzącego i robiącego nową włócznię Mada. Mad dotknął skóry i

uśmiechnął się, okazując zdziwienie:

— Jak to zrobiłaś? — zapytał.

— Mam swoje sposoby — odpowiedziała zadziornie.

Patrząc na zaradność dziewczyny, nikogo nie powinno dziwić, że za

kilkanaście następnych dni oboje mieli proste, ale ciepłe odzienie. Teraz Li

wszystkie prace wykonywała, szeroko kucając. Całkiem już duży brzuch

przeszkadzał jej i niepokoił oboje.

W końcu nadszedł dzień, w którym Li powiedziała:

— dotknij tutaj, tam się znowu coś rusza —

Ujęła dużą dłoń Mada i położyła na brzuchu

— twoje kiszki się ruszają — odpowiedział Mad.

76
No i wszystko jego zdaniem było już jasne.

Któregoś poranka obudziła się, szybko oddychając i wrzasnęła na

śpiącego Mada.

— Bardzo boli mnie brzuch — krzyczała szturchając śpiącego

mężczyznę.

Otworzył zaspane oczy, przysunął się do niej i masował po obolałym

brzuchu, jednak jego zabiegi nie pomagały. Li coraz bardziej cierpiała, bóle

przechodziły na nogi i plecy, czasami ustępowały nieznacznie, potem

narastały. W pewnym momencie Li zaczęła oddychać bardzo szybko. Mad

oprzytomniał całkiem i po chwili oboje z przerażeniem zobaczyli, jak po

skale spod nóg Li płynie woda. Mad znieruchomiał. Było zimno, więc

zarzucił jej na plecy kawałek miękkiego futra. Zrzuciła go z siebie,

oczekując od niego innej pomocy. Nie wiedząc, jak zareagować na skurcze i

co zrobić w takiej sytuacji, Li instynktownie przesunęła się na skraj półki,

oparła zgięte nogi o występ w skale i zaczęła rodzić. Mad zerwał się z

posłania, zarzucił na plecy skórę i zszedł niżej. Chodząc nerwowo, usiłował

jej pomóc, ale nie wiedział jak, więc usiadł obok Li, pochylił się nad jej

brzuchem i zaczął go masować, jednak kobieta odrzuciła jego dłoń. Wyła z

bólu i uderzyła pięścią w plecy Mada, kiedy próbował dotykać jej brzucha.

Mimo chłodu po napiętych mięśniach jej twarzy spływały strużki potu.

Rodziła. Czas trwania bólu wydawał się dla niej nieskończony. Siedziała pod

ostępem skalnym w kucki z nogami opartymi o klepisko i trzymała ręką to

coś, co z niej wychodziło. Trwało to długo, za długo. Maleńkie, martwe

ciałko w końcu wypadło z jej omdlałych rąk na skalną podłogę, połączone

77
nadal z jej wnętrzem pępowiną. Li była bardzo obolała i śmiertelnie

przerażona. Mad, widząc to wszystko, początkowo wpadł w panikę i nie

mógł zebrać myśli. Zerwał się na równe nogi i chodził bez sensu wokół,

patrząc przerażonymi oczyma na całe to zdarzenie. W pewnym momencie

uświadomił sobie, że życie Li może być zagrożone. Podszedł szybko i bez

namysłu postanowił rozłączyć jej organizm i z tym maleńkim ciałkiem

leżącym już na klepisku skalnym. Przeciął pępowinę nożem i podniósł

dziecko. Kiedy zobaczył je z bliska, jego zdziwienie było ogromne. Kucał tak

w milczeniu dobrą chwilę. Potem podniósł martwe dziecko, wstał i podszedł

do wyjścia, gdzie było bardzo jasno. Długo oglądał malutkie ciałko, dotykał

i obracał w dłoniach. Li leżała wykończona i obolała z zamkniętymi oczyma.

— Zobacz Li — powiedział, nie pamiętając o jej bólu i zmęczeniu

— zobacz — powiedział głośniej.

Li powoli otworzyła oczy i spojrzała nieprzytomnie na Mada, trzymającego

dziecko w dłoniach.

— to chyba mały człowiek — stwierdził

— to jest dziecko, twoje dziecko — i dodał ciszej

— ono nie żyje.

Potem wyszedł z nim z jaskini, zszedł na dół i wszedł głęboko w zimną

rzekę. Martwe ciałko cisnął daleko w główny nurt. Nie chciał, żeby psy i

inne zwierzęta go zjadły. Miał nadzieję, że z nurtem popłynie do morza,

gdzie spocznie w głębi wód. Potem wrócił i długo mył jaskinię. Li miała

gorączkę i nie chciała nic jeść, tylko piła. On przynosił jej wodę w

78
drewnianym naczyniu, przykrywał ją i często przytulał. Zaniepokojony

sytuacją znów zaczął myśleć o udaniu się do Enu po pomoc. Bał się sam

podjąć decyzję. To Li zawsze decydowała. Ten duży człowiek czuł się

bezradny, bo ona zabroniła mu opuszczać ich obóz, ona była już kobietą, a

nie dzieckiem, pragnęła być zdrowa, ponieważ chciała być ze swoim na

wpół chłopcem, na wpół mężczyzną ponosząc za to cenę niewygody, głodu,

cierpień, zimna i niepewności jutra. W końcu po paru godzinach gorączka

zaczęła ustępować. Li dużo spała. Po dwóch tygodniach czuła się już

zupełnie dobrze. Życie wróciło do normy. Poza katarem nic szczególnego

nie przytrafiło im się do końca łagodnej zimy.

Słońce coraz bardziej przygrzewało, nadchodziła wiosna. Mad

intensywnie pracował nad rozpaleniem ognia. Nie wyobrażał sobie

następnej zimy w takich warunkach. Nie dość, że ciągle było im zimno, to

jeszcze musieli żywić się surowym czy najwyżej suszonym mięsem.

Również z powodu zimna Li nie prała kombinezonów i skór, które teraz

zaczęły nieprzyjemnie pachnieć. Jedyne, co mogła zrobić, to wietrzyć je w

każdy słoneczny dzień, wieszając na długiej tyczce ponad półką skalną.

Znali oboje ogień, ale Mad nadal nie potrafił go wzniecić. Wiedział, że

powstaje pod wpływem wysokiej temperatury. Pamiętał iskierki wylatujące

spod kamieni przy wykuwaniu schodów, więc czasami pocierał i uderzał

różne rodzaje bryłek skalnych o siebie. Widząc snopy iskier, nie miał jednak

pojęcia, jak je zamienić w płomień. W końcu zaobserwował, że niektóre

kamienie, te żółtawo-szkliste dają przy uderzaniu o siebie więcej iskier niż

inne. Bawił się nimi w jaskini całymi godzinami, pokazując sztuczkę Li.

Kiedyś, gdy wykuwał z takiego kamienia coś, co mogło być młotkiem lub

79
siekierą, snop iskier ustawicznie padający na wysuszony mech i zestrugane

wióry suchego drewna spowodował, że mech zaczął się dymić i w końcu

tlić. Widząc to, Mad z jeszcze większą pasją uderzał kamień o kamień, aż z

kupki mchu i wiór uniósł się gęściejszy dym. Chociaż mech tlił się długo,

płomień się nie pojawił. Któregoś dnia chłopiec przyniósł do jaskini dużo

suchego mchu i więcej żółtych kamieni. We wznieceniu ognia pomógł wiatr,

który tego dnia wiał bardzo mocno i zmuszał ich do pozostania w jaskini.

Powiewy sięgały czasem głęboko do wnętrza. Płomień pojawił się

gwałtownie, więc w uciesze dorzucali patyczki i nawet siano z legowiska. Po

paru minutach dym dusił niemiłosiernie i musieli wyjść na półkę skalną, by

odetchnąć świeżym powietrzem. Ogień szybko zgasł. Już po godzinie wiatr

przewiał dym i mogli wrócić do środka. Jeszcze długo we wnętrzu

śmierdziało dymem, dlatego Li nie była zadowolona z tych eksperymentów,

ale Mad był w swoim żywiole i nie zwracał uwagi na jej utyskiwania.

— Ciągle się bawisz — mawiała, narzekając na jego zajęcia.

Wiedział już, że podmuch powietrza pomaga we wzniecaniu ognia, więc

powtarzał swoją sztuczkę poza jaskinią, dmuchając w tlący się mech.

Rozpalał ogień coraz sprawniej.

Którejś nocy usłyszeli jakiś skowyt. Nad ranem Mad zszedł do rzeki,

upolował dwie spore ryby i kiedy wracał do jaskini, coś zauważył. Pod dolną

półką leżał ich ulubiony pies. Z boku przy wyrwanej sierści widniała świeża

rana, na której siedziało kilka much. Pies żył, jego klatka piersiowa

poruszała się w szybkim i bardzo płytkim oddechu. Mad ostrożnie położył

rękę na sierści. Oglądał otwartą ranę z zaskorupiałą krwią i błyszczącym w

80
słońcu osoczem, zmieszanym z nadal sączącą się strużką świeżej krwi w

samym ognisku rany. Mniejsze pokąsania były wszędzie, na karku, na

tylnych nogach, jedna nawet na brzuchu.

Z bliska ten pies okazał się być suką. Podniosła z trudem łeb,

spoglądając bez protestów w oczy Mada. Ten wzrok był bardzo poddańczy,

Madowi zdawało się, że jej spojrzenie mówi: „Pomóż mi, albo mnie zabij”.

Wydawało mu się, że już umiera, więc wziął ją pod pachę i z trudem wspiął

się na górę na dolną półkę. Poprosił Li, żeby przyniosła dużo wody. Kobieta

za chwilę zeszła z niedawno sporządzonym, skórzanym bukłakiem na wodę

i sporą szmatką. Suka cichutko skamlała w czasie mycia rany, ale znosiła

wszystko cierpliwie bez protestu nie podnosząc łba. Po chwili zamienili się

rolami. Teraz Mad nosił wodę ze strumyka oddalonego od skałek o

pięćdziesiąt metrów na północ. Odrobina sztucznej skóry z trudem

pokrywała rozległą ranę. Był to ich przedostatni kawałek tego cennego

opatrunku. Po tym zabiegu wciągnęli z wielką uwagą drżącą sukę i ułożyli w

jaskini w zacisznym kącie.

Początkowo nie chciała pić z naczynia, więc Li co chwilę polewała jej

język cienkim strumykiem wody. Czasami poruszała szybko językiem,

rozchlapując wodę dookoła pyska. Nie wiedzieli, czy przeżyje. Leżała tak na

ich starej skórze z łani przez dwa dni. Dopiero trzeciego dnia zjadła trochę

ryby przyrządzonej na ognisku. Przenieśli ją na dolną półkę, robiąc tam

legowisko z siana. Suka kuśtykała powoli i coraz więcej jadła. Rana goiła

się dobrze, a po kilku dniach stworzenie wyraźnie się ożywiło. Kiedy znieśli

ją na dół, nie odstępowała wejścia na górę. Była jednak za ciężka, żeby

codziennie ją transportować na dolną półkę skalną, więc w niektóre dni

81
spała pod skałą. Już nigdy nie wracała do swojego stada, może została

odrzucona? Była suką, więc wydawało się to Madowi trochę dziwne, uczył

się o nieco innych zachowaniach ssaków żyjących w stadach. Przypuszczał,

że to zawsze samce są odrzucane, jednak co innego wskazywały jej rany,

będące prawdopodobnie wynikiem utarczek w stadzie. Mad sądził, że gdyby

walczyła z jakimś innym drapieżnikiem, na przykład z dużym kotem,

jakiego raz widział, to taka walka musiałaby skończyć się śmiercią suki. Tak

więc doszedł do wniosku, że była jednak odrzucona przez stado, a jej

instynkt kazał przyłączyć się do innego, czyli do Mada i Li.

Tak Mad znalazł towarzysza. Nauka tresury w obozie przydała się

bardzo. Wiedział, że nie można przekraczać pewnych granic, pozostawiając

zwierzęciu pole manewru, dając wybór i możliwość wycofania się. Wiedział

też, że pełne zaufanie przyjdzie z czasem i nie można tego momentu na

siłę przybliżać. Dzięki tej wiedzy dzikie zwierzę powoli przywiązywało się do

nowego przywódcy stada, pewnie tak właśnie postrzegała chłopca. Suka

ciągle łaziła za nim, trzymając coraz to mniejszy dystans, a on zwracał się

do niej jak do drugiego człowieka. Kiedy łowił ryby, wchodziła nieco w

płytki nurt i oczekiwała na mniejszą sztukę, czasami lecącą w powietrzu

pomiędzy ręką Mada a jej pyskiem. Zdawało mu się, że suka rozumie jego

słowa. Kiedy mówił do niej, przekrzywiała łeb i patrzyła z uwagą.

Reagowała nawet na przywołanie poprzez klaśnięcie w dłonie.

Pewnego razu Li krzyknęła do Mada:

— Spójrz w dół, koło naszej suki jest kilka psów, odpędź je —

Suka miała akurat cieczkę. Mad odganiał chude, dzikie, ale nieagresywne

82
psy długą tyczką, lecz po chwili wracały. To był instynkt, zaczęli to

rozumieć. Później postanowili ją jakoś wciągnąć na niższą skałę, gdzie było

wystarczająco wysoko, aby psy tam się nie dostały. W tym miejscu była ich

druga jaskinia z małym wejściem. Jej wysokie i całkiem obszerne mogące

pomieścić nawet trzydziestu stojących ludzi wnętrze mierzyło kilkanaście

metrów. Tam Mad zrobił suce legowisko. Musiał tylko wymyślić jakieś

podejście dla niej. Pamiętał, że wśród zebranego drewna pod północną

skałką leżał długi i w miarę prosty, ale co najważniejsze rozszczepiony

wzdłuż pień z przeżartym przez próchnicę rdzeniem. Pień miał kilkanaście

metrów długości, więc okazał się bardzo ciężki, może nawet ważył więcej

od samego Mada. Chłopak znał już wiele sposobów na transportowanie

różnych przedmiotów, więc dawał sobie radę nawet z tak ciężkimi

kawałkami drewna. Wkrótce z łatwością wydrążył spróchniały rdzeń,

zmieniając pień w długą, płytką, drewnianą rynnę, która miała służyć suce

za kładkę do wchodzenia na skałę. Nie wiedział, czy psina będzie potrafiła

wejść na górę, wdrapując się po tak długim pniu, ale postanowił

spróbować. Na górze część prowizorycznej kładki umieścił w zagłębieniu

skalnym, a dół wbił mocno w trawę i zabezpieczył kilkoma kamieniami.

Próbowali sukę zwabić jedzeniem, jednak nie pozwoliła się dotykać i

utrzymywała bezpieczny dystans, widząc ich zamiary. Bała się ogromnie

wspinania po wąskim, długim i stromym wyżłobieniu pnia.

Li postanowiła nauczyć sukę wspinania swoim sposobem. Przez cały

następny dzień nie dawała jej nic do jedzenia, aby zwierzę zgłodniało.

Przyrządzała rybie filety i podsuszała je na nagrzanej od słońca skale.

Widziała z góry wpatrzone w filety błagalne oczy zgłodniałej suki.

83
Następnego dnia w południe Li układała kawałki smakowitej ryby coraz to

wyżej i wyżej. Psina podchodziła, chwytała w pysk kawałek mięsa i

wycofywała się. Czasami ,tracąc przyczepność, ześlizgiwała się kilkadziesiąt

centymetrów zanim pazury zatrzymały ją w drodze na dół. Czynność tę

powtarzały dotąd, aż suka przekonała się, że spacer po takiej kładce to nic

nadzwyczajnego. Najpierw wdrapywała się powoli mniej więcej do jednej

trzeciej wysokości pnia, potem ruszała gwałtownie w górę, pokonując

resztę dystansu w parę sekund. Tego dnia za każde podejście i zejście

dostawała nagrodę.

Li zaczęła przywiązywać się do zwierzęcia. Wkrótce obie odkryły, że

drapanie i głaskanie jest fajną formą okazywania uczucia. Suka

odwzajemniała każdą pieszczotę machaniem ogona. Jadła czasem wprost z

ręki, powoli i delikatnie ujmując pokarm w zęby. Tak powstały wzajemne

więzy zaufania. Całymi dniami przebywała z nimi, nawet chodziła za

Madem na drugą stronę odnogi rzeki, na wyspę, odbijając się śmiesznie od

dna lub przepływając parę metrów pomiędzy kępami. Mad też polubił to

zwierzę, choć czasem mu przeszkadzała, zwłaszcza w trakcie polowania,

wtedy zostawiał ją na skale.

W środku lata zauważyli, że suce powiększył się brzuch tak jak kiedyś u

Li. Nadszedł moment, w którym zwierzę nauczyło człowieka sztuki

rodzenia. Przy małej jaskini, tam gdzie niedawno były krzaki, suka ułożyła

się na kupce wiórek drewna i zaczęła rodzić. Robiła to bez okazywania

zaniepokojenia, w obecności ludzi. Mad z Li patrzyli, jak powoli wysuwa się

malutkie zwierzątko i rozrywa resztki szarej, śliskiej błony. Całe mokre

czołga się z trudem do matki, która liże je tak długo, aż błona zniknie

84
zupełnie. W międzyczasie rodzi się drugi szczeniak, który także swoim

wyglądem bardziej przypomina łysego szczurka niż psa. Ten pierwszy jest

już przy sutce matki. Cud życia zadziwia ludzi.

Suka nie obawiała się o swoje małe, kiedy Li brała w ręce kolejne pieski

i przystawiała je do jej sutek. Urodziły się cztery szczeniaki, jeden z nich

nie przeżył pierwszego dnia. Było to wstrząsające dla Li i Mada, gdyż wciąż

mieli w pamięci tak bolesne i niedawne przecież własne doświadczenia. Li

szczególnie współczuła psiej mamie straty dziecka, nie zdając sobie do

końca sprawy, że jej życiem kieruje raczej instynkt samozachowawczy niż

uczucia. Suka zajęła się swoim pozostałym przy życiu potomstwem, nie

zwracając uwagi na martwe. W końcu dziewczyna pochowała małego pod

stertą kamieni nieopodal rzeki. Gdy wróciła, Mad powiedział, że potrzebują

ogrodzenia. Ustawił pień oraz parę dużych kamieni przy wlocie do jaskini,

aby go zagrodzić. W trakcie pracy wpadł na pomysł, jak wykonać parkan z

pali, ale bał się, że takie ogrodzenie może być widoczne z przelatującego

czasami nad ich siedliskiem transportera.

W dolnej jaskini, gdzie lubili teraz przebywać, słychać było płynącą

gdzieś wodę. Zaczęli nasłuchiwać, gdzie może przebiegać ten podziemny

strumyk. W końcu przy samej ziemi odnaleźli niewielki otwór przysypany

ziemią i kamieniami. Mad przyniósł swoje prymitywne narzędzia i usunął

kamienie z ziemią. Nie mógł się jednak przecisnąć przez otwór do nowo

odkrytej jaskini. Zrobiła to drobna Li. Potem przynieśli pochodnię i odkryli,

że jaskinia jest nawet dosyć długa, ma równe dno bez dziur, więc nie

musieli zabezpieczać tego nowego wejścia przed szczeniakami. Wnętrze

wyglądało na bezpieczne. Po ścianie sączyła się woda, wyznaczając drogę

85
w kształcie litery Y. Do cieku wychodzącego z pewnością z ich jaskini

dołączał się nowy, zwiększając chyba dwukrotnie ilość wody. Po powrocie

do górnej jaskini czuli zapach dymu z pochodni, jaskinie były więc jakoś

połączone ze sobą.

— Nadajmy jej imię — powiedziała kiedyś Li.

— Komu? — zapytał zajęty pracą Mad .

— A kogo znasz tutaj oprócz mnie?- zniecierpliwiła się Li.

— Sukę? -odparł z uśmiechem Mad.

— Jasne, że sukę. Będzie Siwa, bo jest siwa, dobrze?- zaproponowała.

— Siwa — powtórzył i wyraził zgodę.

Dni mijały szybko. Obserwacja zachowań psiej mamy i jej dzieci

pochłaniała ich niemal całkowicie. Maluchy rosły i zmieniały się każdego

dnia. Ponieważ robiły się coraz cięższe i bardziej samodzielne, musiały mieć

więcej miejsca do biegania. Za namową Li Mad wymienił stary kosz ich

prowizorycznej windy. Nowy, porządnie spleciony z witek przybrzeżnych

krzewów, nadawał się idealnie do transportu szczeniaków. Czasami wciągali

całą rodzinkę do jaskini na górze. Wieczorami Mad palił w skalnym kominie

niewielki ogień, a Li bawiła się z pieskami . Tak płynął czas. Życie było

coraz łatwiejsze i coraz częściej słychać było wesoły śmiech wydobywający

się z wnętrza jaskiń. Jednak nigdy nie rozniecali dużego ognia, wciąż bali

się, że mogą być zauważeni. Nie mieli ochoty porzucać jaskini i szukać

nowego domu, ten wydawał im się najlepszy.

86
Minęło parę tygodni, Mad przytulił się do siedzącej na skraju legowiska

Li i zauważył, że tak jak kiedyś ma chyba trochę większy brzuch. Li była

ponownie w ciąży.

87
Potop

Tego ranka suka co prawda zachowywała się bardzo niespokojnie, ale

pogoda była doskonała, nie było nawet wiatru. W końcu zaczęła szczekać

w kierunku wyjścia jaskini. Mad zaciekawiony zachowaniem psa wyszedł

na zewnątrz. Usłyszał huk. W mgnieniu oka bardzo przytomnie zdążył

ocenić sytuację i błyskawicznie wrzucić szczeniaki do worka. Wszyscy

zdążyli wydostać się na górę dosłownie w kilkanaście sekund.

— Skąd ona to wiedziała? — myślał zadziwiony.

Tymczasem Li zajęta pieczeniem ryb poczuła, jak zadrżała skała. Po

minucie słychać było jakiś długi, przerażający grzmot, jakby biło tysiące

piorunów, jeden po drugim. Zobaczyła Mada wraz z suką wbiegających do

środka. Zauważyła jeszcze ruszający się w ręku chłopca worek.

— Już was puszczam” — powiedział zdyszany.

Odwrócił się pospiesznie w stronę dziewczyny i powiedział, że w ich

kierunku pędzi wielka fala. Li z trudem go usłyszała, wybiegła na taras i to,

co zobaczyła, zdumiało ją ogromnie.

Potężna jak góra ściana wody dochodziła od południa od ujścia rzeki z

ogromną prędkością, pochłaniając wszystko, co napotkała. Po paru

sekundach czoło fali uderzyła w ich skałę ogłuszając takim hukiem, że nie

byli w stanie usłyszeć swoich krzyków. Skała drżała, bombardowana pod

wodą głazami i konarami drzew. Mieli wrażenie jakby Słońce się rozmyło w

miliardach kropelek wody i zgasło nagle absolutną ciemnością. Wydawało

88
się, że za chwilę skała pęknie. Siedzieli na najwyższej półce, suka stała na

naprężonych łapach z podkulonym ogonem i miała przerażone oczy. Li

wtuliła się w Mada trzymającego worek ze szczeniakami. Trafiła dłonią na

jego usta, które poruszały się, chyba modlił się do znanego tylko jemu

Boga. Skała wciąż drżała, a huk nie ustawał. Jedynie ich dłonie ściskały się

aż do bólu. Wydawało się, że nastąpił koniec świata, że to ich ostatnie

chwile. Powietrze zrobiło się gęste. Wilgoć utrudniała im oddychanie i nie

pozostawiła na nich suchej nitki. Woda ściekała po twarzach i kiedy

krzyczeli, dostawała się do ust. Była słona.

Li wrzeszczała jak opętana, próbując na oślep pozbyć się wplątanego w

jej długie włosy, spanikowanego nietoperza. W głębi jaskini cała ich kolonia

latała bezładnie, obijając się od ściany do ściany. Mad również walczył z

jednym. Nie czując bólu wyrwał go jednym szarpnięciem razem z kępką

włosów. Ona zebrała myśli i sięgnęła za plecy Mada, żeby wyjąć nóż z

pochwy. Nietoperz nie przestawał kaleczyć skórę jej głowy. Chwyciła

niewielkie stworzenie razem z włosami i odcięła je, ciskając w stronę

wyjścia. Było tak ciemno i głośno, że nie wiedzieli wzajemnie o swoich

kłopotach z nietoperzami. Najgorszy koszmar, kiedy wydawało się że każda

następna sekunda przyniesie śmierć trwał godzinę, może nawet krócej.

Skała przestała mocno drżeć, robiło się jaśniej i trochę ciszej, chociaż

tąpnięcia nadal było słychać i czuć pod nogami. Pierwsza nawałnica

przeszła, wyjrzeli na zewnątrz. W ciemnopomarańczowym świetle tej

apokalipsy woda nie szumiała lecz wyła i pędziła z hukiem z niebywałą

szybkością. To, co zobaczyli, odebrało im mowę na dobrą chwilę. Nie

myśleli o drobnych ranach na skórze, nawet ich nie czuli. Oboje dygotali,

89
podobnie jak przerażona suka. Nawet malutkie pieski wtuliły się w skałę i

przyjęły obronną postawę wobec tego czegoś, czego nie rozumiały psim

instynktem.

— Zobacz, płyną ogromne drzewa wyrwane z korzeniami —

krzyczała Li do uszu Mada i wreszcie jej krzyk był słyszalny.

— Co to było? Co się stało? — krzyczał Mad, ale nie spodziewał się

jakiejś sensownej odpowiedzi ze strony Li. Skąd niby miała to

wiedzieć?

— Nie wiem, ale bardzo się boję — odpowiedziała.

— Chyba najgorsze mamy już za sobą — wykrzyczał znowu Mad.

— Mam nadzieję, przynajmniej coś już widać.

— Gdzie są pieski? — spytał nerwowo.

— Stoją przy moich nogach

— Aaa, już je widzę – powiedział, odwracając głowę nieco do tyłu,

gdzie stała Li –

— nie podchodźcie, tu jest bardzo ślisko od błota.

Po chwili Mad wrócił do Li i psów.

Dopiero późnym popołudniem następnego dnia siła tego żywiołu

całkiem ustała. Poziom wody był nadal wysoki, ale nie było już rwącego

prądu. Potem wysoka woda przez godzinę czy dwie stała niemal w

miejscu. Było przerażająco cicho i intensywnie pomarańczowo. Po pewnym

90
czasie nurt zmienił kierunek, zaczął najpierw powoli, a później szybciej i

głośniej wracać z powrotem do oceanu, ciągnąc za sobą to, co najpierw

przyniósł. Woda była ciemnobrunatna i jej powierzchnia miała wygląd

mocno gotującej się zupy. W pewnym momencie Mad usłyszał metaliczne

dźwięki, obrócił wzrok w ich kierunku. Oczom jego ukazał się niesamowity

widok. Powracające masy wody unosiły ze sobą niczym zabawkę olbrzymi

transporter z Enu, a raczej to, co po nim pozostało- powyginane pancerne

blachy i powykręcaną konstrukcję odbijającą się czasami od dna i

zanurzającą się ponownie co parę sekund. Nagle zdał sobie sprawę, że tam

na południu wszyscy zginęli. Zrobiło mu się bardzo przykro, zamknął z

bólem oczy przełykając gorzką łzę.

Mad, Li i zwierzęta byli wciąż bardzo zdenerwowani i czuli się bezsilni.

Cały następny dzień i całą noc przesiedzieli w jaskini, wychodząc na taras

od czasu do czasu. Kolejnego dnia obudziły ich ptaki i słońce, tak jakby

wszystko było tylko snem. Li wyszła na taras pierwsza, zaraz wróciła i

dobudzała Mada swoimi relacjami:

— Mad, rzeka płynie spokojnie, ale wszystko się zmieniło. Nie ma

wyspy, jest pełno powalonych drzew, wszystko ma jeden szary

kolor, widzę martwe zwierzęta na odnodze — relacjonowała.

— Mad, wstawaj, jedno zdechłe zwierzę unoszone przez nurt jest

olbrzymie jak skała, jak transporter —

Mad podniósł się z legowiska, podszedł do tarasu. To, co zobaczył, nie

przypominało wczorajszego krajobrazu, nadal poziom wody był nieco

wyższy, no i kierunek nurtu rzeki wciąż był logiczny. Na odległość całych

91
kilometrów widać było pobojowisko.

— Gdzie ty widzisz jakieś zwierzę? — spytał.

— No tam — wskazywała ręką mgłę nad rzeką.

Nie zobaczył już zwłok zwierzęcia, o którym mówiła Li, sądził, ze nadal jest

w szoku i ma przywidzenia. Niskie opary nadal skracały dystans widzenia.

Nigdy przedtem nie widzieli tak odległego krajobrazu, ponieważ zawsze

korony starych, wielkich drzew na wyspie przesłaniały horyzont. Teraz tych

drzew nie było. Cała ziemia wokół nich cuchnęła błotem, a właściwie

szlamem. Pomimo wysokiego już i bardziej żółtego niż zazwyczaj słońca,

parująca woda nadawała szaremu krajobrazowi niesamowity nieziemski

wygląd. Obrócił głowę w stronę Li i dopiero teraz zauważył jej poszarpane,

nierówno ucięte włosy i podrapaną twarz.

— Jak ty wyglądasz? — spytał z udawaną powaga w głosie.

Ona dotknęła otwartą dłonią swoją głowę po stronie, gdzie wplątał się

nietoperz i stała tak chwilę, patrząc w oczy przyjacielowi, któremu kąciki

ust drżały od wstrzymywanego śmiechu. Widząc jego ukrywane niezdarnie

rozbawienie, odpowiedziała, cytując jedną z Devianek :

— Jestem kobietą, muszę się zmieniać, żeby się podobać —

Nagle oboje wybuchnęli śmiechem, którego nie mogli opanować. Śmiali się

tak długo, aż rozbolały ich brzuchy i żebra. Suka machała ogonem,

zadowolona poszczekiwała czasem, instynktownie i spontanicznie dzieliła z

nimi radość. Po tak długotrwałym stresie śmiech rozładował nieco napięcie.

Ostatecznie nie musieli się tak bardzo martwić teraz, kiedy było po

92
wszystkim.

Pracowitość Mada i zapobiegliwość Li przynosiły owoce. Zgromadzone

zapasy żywności i wody w zupełności wystarczą na kilka tygodni dla nich i

dla psiej rodziny. Nie będąc pewnymi, czy na dole jest już bezpiecznie,

postanowili spokojnie poczekać i na razie nie schodzić ze skały. Po kilku

dniach krajobraz zaczął z powrotem zaczął się zielenić. Spędzali teraz dużo

czasu ze sobą. Razem robili porządki w ich domu. Li obcięła włosy na

krótko. Wyglądała teraz bardziej zawadiacko, co nie umknęło uwadze jej

towarzysza.

93
Wycieczka na szczyt góry

Po ucieczce i domniemanej śmierci Mada i Li w Enie nieco zmieniono

zwyczaje. Zniesiono embargo na zakazaną wiedzę. Dzieci wychowywały się

razem. Uczono je wszystkiego, chcąc uniknąć poprzednich błędów. Ed

zabierał troje, czasem dwoje dzieci na długie wycieczki trakiem nad morze

lub na wysokie wzgórze, skąd obserwowali naturę i nakręcali filmy. Do Eda

przykleiło się przezwisko „dziadek” i młodsze dzieci, podążając za dorosłymi

mieszkańcami półwyspu, też go tak nazywały. Często opłakiwano

Mada i Li, dzieci razem z technikami siadały na brzegu zatoki i wspominały

ich wybryki. Nikomu nie przyszło do głowy, że tamta dwójka ma się całkiem

dobrze, żyjąc w odległości dwudziestu, a najwyżej czterdziestu kilometrów

na północ od Enu. Po ich ucieczce bardzo gruntownie prześledzono

wszystkie wyniki badań dotyczące tej dwójki. Przechowywane nadal w

chłodni geny pary uciekinierów okazały się na tyle dobrze zaprojektowane,

że Ora uznała ten sukces za szczęśliwy przypadek. Dalsze badania

wykazały potrzebę bardzo niewielkiej modyfikacji inżynieryjnej w

strukturach genetycznych. Więcej pracy mieli pozostali naukowcy

przygotowujący plany szybkiego rozwoju cywilizacyjnego. Wszyscy uczyli

się nowych zawodów wyspecjalizowanych dla potrzeb nowej rasy takich jak

nauczyciel, psycholog, ogrodnik, urbanista, architekt, kucharz, czy lekarz

bazujący na lekach pozyskiwanych w prosty sposób w środowisku

naturalnym. Ciekawie brzmiały nazwy: wdrożyciel nowych technologii

opartych na miejscowych surowcach czy koordynator międzyrasowy i

jeszcze wiele innych, równie interesujących.

94
Tego dnia dziadek znowu zabrał trójkę dzieci na wycieczkę, dwie

dziewczynki, czyli Ann i Yo oraz chłopca Zeo. Dzieci miały po trzynaście lat i

były trzy lata młodsi od Mada i Li. Zeo, wyjątkowo grzeczny i dobrze

ułożonym chłopiec, jako najmłodszy i ostatni w tym stadium artyfikalnej

ewolucji genetycznej był chyba najbardziej inteligentnym i pomysłowym

dzieciakiem w Enie. Dziewczyny patrzyły na niego z uznaniem, bardzo

zadowolone, że to właśnie jego dziadek wybrał na tę wycieczkę zamiast

nieznośnego i nadpobudliwego Leo.

Trak wspinał się coraz wyżej i wyżej, w środku było bardzo ciasno, za to

humor dopisywał wszystkim. Dziadek żył w ciągłym stresie, zwłaszcza po

wpadce z najstarszymi wychowankami i dla zabicia smutku pracował dużo.

Ponadto w każdej wolnej chwili pisał, nawet na wycieczki zabierał ze sobą

swoją księgę, właściwie nigdy się z nią nie rozstawał. Nigdy jednak nie

przyszło mu na myśl, aby zaniechać eskapad z dziećmi, bo tylko tak potrafił

na parę godzin pozbyć się stresu i zmęczenia psychicznego. Bardzo kochał

swoich podopiecznych, dlatego chciał nauczyć ich jak najwięcej, aby to

osiągnąć postanowił być wymagający i konsekwentny. Czuł potrzebę

wypełnienia swojej misji, poza tym miał świadomość, że jego życie powoli

gasło. W Deve mógłby przeżyć może jeszcze dwieście lat, ale tutaj, przy tej

grawitacji i ciężkim powietrzu ubogim w tlen szybko się męczył, dlatego

jego organizm był w nie najlepszej kondycji. Z powodu słabej fizycznej

kondycji nie nosił na plecach stosunkowo ciężkiego urządzenia

ratunkowego ale i nawet lekkiego epm-u. Obiecywał wszystkim

troszczącym się o jego zdrowie, że nie będzie się oddalał od wszędołaza.

Trak dotarł w końcu na najwyższy okoliczny punkt, stąd można było

95
podziwiać cały półwysep En, ocean i rzekę, a nawet odległe wzgórza za

niziną delty. Tego dnia ustawili statyw dla wideo scannera i zaczęli utrwalać

panoramę okolicy. Dziadek opowiadał o ziemskich zwierzętach, o których

wiedzę czerpał z maleńkich wideo robotów nadal jaszcze wędrujących

gdzieniegdzie po Ziemi i wysyłających filmy do satelity unoszącego się nad

równikiem w bliskiej odległości od Enu. Te filmy trafiały najpierw do

niewielkiego centrum naukowego, gdzie były analizowane, „cięte i

montowane”. Niestety satelita miał uszkodzony moduł mocy, więc sygnał

był coraz słabszy i filmy dochodziły coraz rzadziej. Były tak

„poszatkowane”, że czasem nie dało się z nich nic sklecić. Nauka dzieci nie

polegała jedynie na oglądaniu filmów, nawet jeśli były one dokumentalne.

Ed starannie przygotował nowy program nauczania. Doświadczony z

Madem i Li wiedział, że aby to, czego chce nauczyć innych, było skutecznie

zapamiętane, powinno być podane w ciekawy sposób. Stąd te wypady

wzbogacone w praktyczne działanie dokumentacyjne i żywa obserwacja

otaczającego świata.

Stali na wzgórzu nieopodal traka, przyglądając się pracy Zeo,

przygotowującego zmotoryzowany statyw pod specjalną kamerę. Nagle

twarz Any zmieniła się nie do poznania. Nic nie mówiąc, bo głos jakby

zapadł się w jej gardle, wskazała ręką w stronę morza. Wydusiła z siebie

jedno słowo: „tam!”. Wszyscy ze zdziwieniem spojrzeli w stronę, którą

wskazywała wyciągnięta ręka An.

— Ooo!— krzyknęli chórem.

Z nieba prosto w Ocean pędził ukosem duży, płonący bardzo jasnym

96
światłem meteoryt. Wydawał się im wielki jak mała planeta. W kilku

następnych sekundach uderzył w wodę i zniknął, tworząc grzyb

iluminującej żarem pary wodnej o temperaturze tysięcy stopni Celsjusza,

który "ugotował" bliską strefę impaktu. Podniesiona na setki metrów masa

wody wydawała się z początku prawie stać w miejscu i powiększając

wymiar jedynie na boki. Nic bardziej mylnego, z powodu bardzo dużej

odległości nie widzieli, jak ta fala, obniżając się powoli pędzi z niebywałą

prędkością prosto na nich. Zeo skierował w to miejsce obiektywy

zmontowanej kamery wideo scannera, i dopiero w celowniku zobaczył

potęgę żywiołu. Zaczął nagrywanie, nie zdając sobie sprawy, że już nigdy

nie obejrzy swojego dzieła na przestrzennym ani na żadnym innym

ekranie.

To, co już wszyscy zobaczyli kilka minut później, pozwoliło zrozumieć

nadchodzącą tragedię, która miała się wydarzyć wkrótce. Potężna fala

przesuwała się w kierunku lądu z ogromną szybkością. Co było dziwne,

wszystko to działo się nadal w promieniach słońca i w absolutnej ciszy,

którą przerywało ćwierkanie ptaków. Wiał łagodny wiatr. Milczenie przerwał

w końcu dziadek:

— En — powiedział tylko ten jeden wyraz, a w jego gło

sie wydawała się być zawarta cała historia Enu, Deve i Vi, przygotowania i

nadzieje. Cały sens jego życia. Nagle zadrżała ziemia i rozległ się ryk tak

głośny, że nie słyszeli własnych krzyków. Nagle Ed uświadomił sobie

ogromne niebezpieczeństwo – fala uderzeniowa!

— na ziemię! — wrzasnął ile miał sił w płucach

97
Dzieci usłyszały komendę i już leżąc oczekiwały najgorszego. Nagle fala

uderzeniowa wyrwała kilka drzew i krzaków, które przeleciały ponad

głowami dzieci i Eda. Wystająca skała ratowała im życie stanowiąc tarczę

dla śmigających drzew, kamieni, piasku i kropel wody mogących zedrzeć

skórę z twarzy. Po sekundzie podciśnienie spowodowało totalną głuchotę

uszu i ścisk w oczach. Przeczekali najgorsze leżąc. Chwilę później ostry

wiatr smagał ich słonym deszczem tak mocno, że powalił z powrotem na

ziemię jedną z dziewczynek nie potrafiącą utrzymać równowagi na śliskiej

od wody trawie. Przysłaniając rękoma oczy, nadal starali się spoglądać na

żywioł. Fala rosła w oczach, wydało się, że jest już tak duża, że pochłonie

nawet wysokie wzgórze, gdzie stali znieruchomieli, bezsilni i ogłuszeni.

Dotarła do brzegu i ugięła się z hukiem na wzgórzu. Jeszcze przez mgłę

rozpylonych kropel zobaczyli, jak na ich oczach w ciągu części sekundy

ginie En. Wszystko przepadło. Nikt nie miał tam na dole szans przeżycia,

nawet nie mieli czasu pomyśleć, że umierają. Fala przykryła En tak, jak

małego robaczka przykrywa fala morska.

— Ich śmierć była bardzo krótka i bezbolesna —

powiedział z bólem Ed, ściskając w dłoni prawie niezniszczalny, czarny

kryształ, przechowujący na wieczność raporty z najważniejszych wydarzeń

życia kolonii. Tym razem starzec nie nagrał jednak żadnego raportu, kiedy

spoglądając na dzieci rodziła mu się w głowie pewna myśl.

Stojąc w napierającym z dużą prędkością deszczu, przysłaniając oczy,

patrzyli na ten koszmar w milczeniu. Przemoczeni do suchej nitki podeszli

do siebie i mocno się przytulili. Pomimo że niewiele już było widać, a mokry

98
nagle świat nabrał pomarańczowego odcienia, nikt nie mógł oderwać

zahipnotyzowanego wzroku od żywiołu. Po chwili zrobiło się jeszcze

ciemniej i już nie widzieli kotłującej wody wdzierającej się w dolinę rzeki.

Fala dopiero tam zaczęła powoli wytracać swoją wysokość. Ciągle stali

przytuleni do siebie, zdruzgotani i bezradni. Do świadomości Eda nagle

dotarł nieprawdopodobny przebieg wydarzeń i uświadomił sobie swoją

nieoczekiwaną sytuacją. Histeria spowodowała chaotyczną walkę myśli. Był

sparaliżowany zupełnie, słysząc wokół tylko płacz i czując na swoich

kościstych plecach drżące ręce dziewcząt i na przegubie ręki kurczowy

uścisk przerażonego Zeo. Stał tak jak pomnik, zaciskając powieki niczym

skazaniec czujący oddech śmierci nie mógł nawet podnieść do góry głowy.

Tylko on im pozostał i to na krótko, to było ogromne zaskoczenie.

W końcu Yo zebrała się na odwagę i przerwała tą bezczynność grupy

pytaniem, na które przynajmniej w tej chwili nikt nie znał odpowiedzi:

— I co teraz? — spojrzała pytająco na Eda.

Starzec oprzytomniał szybko i odrzekł:

— Chodźmy spać, rano będziemy się zastanawiać —

Ułożyli się ciasno w traku, włączyli ogrzewanie. Nikt nie myślał o śnie,

lecz nikt też nie miał ochoty na rozmowę. Dziewczyny szlochały cichutko,

dziadek, pozbawiony lekarstw i specjalnego jedzenia miał wizję niechybnej

śmierci, tylko Zeo układał plan działania.

99
Uciekinierzy po powodzi

Mad w końcu zdecydował się działać. Od rana z zapałem odciągał kłody

do rzeki, czyścił dojście, osuwał kamienie i już w południe zaczął budować

zagrodę. Siły dodawała mu wściekłość na los. Bardzo żałował wszystkich na

En i po tym, co ujrzeli, był głęboko przekonany, że nikt tam nie przeżył.

Zauważył na boku sąsiedniej skały, na półce dwa młode kozły. Bały się

zeskoczyć, nie mogły też wspiąć się do góry.

— To cud, że w ogóle przeżyły ten kataklizm — pomyślał i zawołał Li.

— Zobacz tam — wskazał na półkę skalną.

— Mięsoooo — odpowiedziała Li.

Mad usiadł z ubawienia.

— Mięso, tak, tylko jak je zdobyć? Jak one się tam dostały?

Pomyślał, że musiały być zabrane przez powrotną falę, a co było jeszcze

zabawniejsze, na półce wysoko wisiało obalone drzewo, pozostawione w

tym miejscu przez wodę. Wyglądało to bardzo nienaturalnie.

— To dziwne, że się nie utopiły. Musiały wpaść do powracającej wody,

kiedy podmywała grunt i przebywać w niej krótko. Muszę się tam

jakoś dostać —

myślał głośno.

Wspinaczka z dołu okazała się niemożliwa. Skała była do pewnej

wysokości powleczona cienką warstewką brunatnej, suchej już gliny

100
zmieszanej z piaskiem, którego ziarenka połyskiwały w silnym słońcu.

Wyrastała ona z ziemi niemal pionowymi ścianami, wyglądając niczym

szklana góra, nie do zdobycia. Pomimo faktu, że była niższa od tej, na

której mieszkali, zejście czy nawet opuszczenie się na linie nie było

możliwe ze względu na odległość pomiędzy skałami. Chłopak rozglądnął się

wkoło i w końcu wypatrzył miejsce, w którym obydwie niemal się stykały ze

sobą.

Zaopatrzony w skórzaną, mocną linę, po półgodzinnym marszu był już

nad kozłami. Zawiązał jeden koniec liny wokół samotnie rosnącego tam

drzewa, a drugi zrzucił na dół i zaczął powoli i ostrożnie opuszczać. U góry

na kamiennej ścianie nie było gliny, więc szybkie schodzenie nie stanowiło

problemu. Widząc to, kozły podjęły desperacką próbę ucieczki. Jeden z tych

biedaków poślizgnął się na glinie, spadł i połamał sobie kończyny tak, że

nie mógł się podnieść, drugi bezskutecznie szukał drogi ucieczki. Li zeszła

do leżącego u podstawy skały beczącego zwierzęcia, wzięła spory kamień,

zamknęła oczy i z całej siły uderzyła w jego głowę. Potem raz jeszcze i

jeszcze raz.

— Przestań! — krzyknął z wysokości Mad, trzymając pod pachą

drugiego koziołka

— on już nie żyje — dodał.

Li przyciągnęła z trudem kozła pod wejście, Mad tymczasem związał

swojego drugą rzemienną liną i delikatnie spuścił na ziemię, które w czasie

transportu w dół często przebierało nogami i skręcało się aż do chwili kiedy

poczuło grunt pod nogami. Potem wspiął się z powrotem i zszedł po

101
skrępowane zwierzę.

Zapasów mieli wystarczająco dużo, mięsa im nie brakowało, postanowił

więc zatrzymać koziołka w zagrodzie małej jaskini dodając psom

współlokatora. Przerażone zwierzę puścili tam wolno, barykadując wyjście

sporządzoną na poczekaniu bambusową kratą. Suka ignorowała nowego

współlokatora, ale kiedy przypadkiem dystans do szczeniaków zmniejszył

się, pokazała zęby i ostrzegawczo zawarczała. Koziołek w lot zrozumiał

ostrzeżenie, zajął miejsce w głębi i więcej do nich się nie zbliżał.

Przez cały następny dzień młodzi ludzie rozbierali mięso z drugiego

kozła dopóki nie nastała ciemność. Rano Li kontynuowała pracę, dzieliła

mięso na mniejsze porcje, część przeznaczając do suszenia a część do

przyrządzenia na ogniu. Tymczasem Mad postanowił posprzątać wokół

nieco. Rozkładające się rośliny i zwierzęta zaczęły wydzielać nieprzyjemny

zapach. Używając nanoszonych przez wodę korzeni, krzaków i gałęzi,

rozniecił olbrzymie ognisko, aby spalić rozkładające się szczątki. Ciężki,

gęsty dym unosił się chyba setki metrów w górę. Mad wreszcie nie bał się

dorzucać coraz to więcej do ognia, gdyż był pewien, że nie zobaczy nad

sobą przelatującego transportera. Z jednej strony cieszył się, z drugiej

radość tę mąciła nutka niepokoju. Bezpowrotnie zniknęła bowiem

świadomość, że w ostateczności zawsze mogą wrócić do bazy. Teraz byli

skazani, jak sądzili, tylko na siebie.

102
Ed i dzieci

Ed i dzieci koczowali na górze, byli głodni i spragnieni, nie mogli znaleźć

wody zdatnej do picia. To, co było w traku, zostało już wypite i zjedzone.

Kostki cukru, wyglądające raczej jak cukierki, podzielono i każdy miał ich

kilkanaście w kieszeni kombinezonu. Trak nie miał w zbiorniku wiele

paliwa, a poszukiwania jakichkolwiek śladów Enu były bezskuteczne. Po

półwyspie pozostała mała, goła, siwo-brunatna wysepka otoczona od

północy równie bezbarwnymi, dryfującymi drzewami . Woda przerwała

mierzeję i zerwała dziesiątki metrów gruntu, zabierając ze sobą kilkuset

tonowe głazy wbite dawniej w krajobraz Enu. Każda zatoczka w delcie i

brzegi rzeki wypełnione były kłodami, ale i topografia całego terenu mocno

się zmieniła. Nie wiedzieli, co począć, byli przerażeni. Wszelkie plany, które

omawiali, wydawały się niemożliwe do wykonania, w ich umysłach panował

chaos spotęgowany bezgranicznym smutkiem.

Czwartego dnia od katastrofy zobaczyli coś, co bardzo ich zdziwiło. Na

niebie gdzieś na horyzoncie unosił się dym, chociaż nie było wcześniej

burzy. Dym się nie zmniejszał i nie powiększał, jego intensywność była taka

sama przez parę godzin, więc przypuszczali, że nie mógł to być pożar. Ed

sądził, że jakimś cudem ktoś z Enu jednak przeżył i dawał w ten sposób

znaki. Natychmiast zdecydowali się użyć resztki wodoru na dotarcie w to

miejsce. Ogrzewanie traka i suszenie mokrych kombinezonów przez tych

parę dni mocno nadwyrężyły zapasy paliwa, pozostało go już tak mało, że

automatyczny system sterowania odmówił lotu, do którego trak też był

przystosowany. Po dwóch godzinach jazdy w trudnym terenie zbiornik był


103
pusty. Na szczęście do miejsca, skąd unosił się dym, było już blisko. Dalej

szli pieszo. Młodzi pomagali dziadkowi. Mogli sobie wyobrazić jego trud,

słysząc ciężki, szybki oddech i krótkie słowa mówione w jego rytmie. „

— Czulibyśmy się podobnie, ważąc dwukrotnie więcej — głośno

pomyślała Yo.

To, co zobaczyli, zdziwiło ich tak, że zaniemówili. Tam w oddali nie

zobaczyli nikogo z En, jak przypuszczali, ale człowieka podobnego trochę

do nich, jednak również nieco odmiennego, wielkiego, ciemnoskórego, z

długimi, rozczochranymi włosami, ubranego w skórę. Osobnik ten uwijał się

przy ogniu, dorzucając jakieś kłody i patyki.

— Kto to jest ? — szepnęła An.

Pytanie było retoryczne, bo nikt przecież nie mógł na nie odpowiedzieć.

— Dlaczego on wygląda jak my? — kontynuowała

— czemu jest jak olbrzymia małpa?

— Czy to jakieś zwierzę? — tym razem usłyszeli pytanie Any.

— To chyba człowiek, ale jak to?

— To niemożliwe — słychać było ciche komentarze.

Szeptali do siebie, choć byli na tyle daleko, że to „coś” nie mogło ich

usłyszeć. Jednak cała ta sytuacja budziła w nich lęk czy raczej niepewność.

— Może tu był inny obóz z Deve? — pytał Eda Zeo

104
— nonsens, to wykluczone — odpowiedział Ed

— to na pewno jakieś lokalne zwierzę, którego nie wykryły żadne

sondy i kamery roboty —

po chwili dodał

— ależ to też niemożliwe —

— Nie mógł uwierzyć własnym oczom.

Choć Ed miał bardzo dobry wzrok, to nie mógł rozpoznać twarzy brudnego i

uwijającego się w dymie Mada. Siedzieli tak ukryci kilkadziesiąt metrów od

ogniska i bali się podejść. Istotnie, Mad był zawsze największym spośród

ludzi, a jeszcze sporo urósł. Wydał się olbrzymi w tej skórze. Podnosząc

wielkie kłody z taką łatwością, mógł wydawać się niebezpieczny. Ale kiedy

zawołał: „Li, przynieś mi trochę wody”, zdziwienie wszystkich sięgnęło

zenitu. Yo z wrażenia omdlała, jakby zobaczyła ducha. W pierwszym

odruchu wszyscy chcieli biec w stronę Mada. Ed pochamował gestem trójkę

młodych,

— Poczekajcie, pójdę sam, jeżeli pójdziemy wszyscy, możemy ich

przestraszyć — po chwili dodał

— zapomnieliście, że oni uciekli z Enu? Mad zawsze mnie lubił i

pozna mnie po tunice z daleka, oni też się nas nie spodziewają —

Powoli wyszedł zza sterty zmieszanych z ziemią kamieni i gałęzi. Szedł w

kierunku chłopca z jeszcze większym biciem serca niż podczas wędrówki

tutaj. W czasie marszu dodawał sobie odwagi szepcąc:

105
— przecież mnie pozna, niemożliwe, żeby odmówili nam pomocy —

Był całkiem blisko, gdy Mad znieruchomiał, wyglądało to, jak zatrzymana

na chwilę klatka filmu, ponieważ Ed też znieruchomiał, ale wkrótce ruszył

ponownie. Mad stał dalej znieruchomiały, aż w końcu krzyknął trochę ze

zdziwieniem, niepewnością i narastającą radością :

— Ed? Dziadku, to ty? —

W odpowiedzi usłyszał znajomy, lecz drżący ze wzruszenia głos:

— Witaj Mad —

Oboje ruszyli ku sobie prawie biegiem, o ile przyspieszony krok Eda można

tak nazwać i rzucili się sobie na szyję. Trwali tak w milczeniu przez chwilę,

w tym czasie trójka dzieci nie wytrzymała napięcia i wybiegła z ukrycia.

Mad zaczął płakać jak dziecko, a Ed trzymał go nadal w objęciach,

dygocząc ze wzruszenia. Zaszklony łzami obraz ukazał biegnących ku nim

towarzyszy dziadka.

— Czy ktoś oprócz was przeżył? — zapytał ledwo słyszalnym

głosem. Nikt nie odpowiedział, ale i nie musiał, wystarczyło

spojrzeć na ich opuszczające się głowy.

106
Nowe życie

— En przepadł. Widzieliśmy to ze wzgórza, tylko my byliśmy poza

terenem obozu —

Ed skinął ręką na stojącą trójkę, podeszli w pośpiechu i przylgnęli do Mada

— Wszyscy myśleli, że nie żyjecie — powiedział Zeo.

Potem zaraz pożałował, że zaczął rozmowę w ten sposób, więc dodał

szybko śmiesznym mutującym głosem:

— Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszymy, że was spotkaliśmy —

Z daleka, z tarasu Li oglądała zaniepokojona całe to zajście, lecz kiedy

zobaczyła jak się wzajemnie przytulają i witają, zaczęła narastać w jej

sercu radość. Była pewna, że nowi przybysze nie stanowią zagrożenia i

chyba sami mają wielki problem. Już po chwili wszyscy asekurowali dziadka

przy wspinaczce do jaskini. Ed miał wciąż mocne ręce, więc wspinał się

całkiem sprawnie pomimo swojego wieku i zmęczenia, z drugiej strony

cieszył się ze spotkania i okazywaną mu troską swoich podopiecznych, co

dodawało sił.

Pierwszy raz od czasu tych strasznych wydarzeń zjedli coś konkretnego i

mogli pić bez ograniczeń. Cały cukier, który pozostał, oddali Edowi. Sary

devianin nie mógł teraz spożywać niczego innego. Mad wyjaśniał i

opowiadał wszystkie przygody po ucieczce, a Ed prawił o poszukiwaniach i

o inteligentnych szympansach, które uciekły z Enu przez dziury w siatce i w

moskitierze zrobionej przez Mada. Wspominał również, że szympansice,

107
jeśli przeżyły katastrofę, mogą stanowić dla wszystkich zagrożenie.

— Genetycy wykonywali na samicach wiele doświadczeń, których

wyniki w przyszłości miały być wykorzystane dla waszej rasy w

różnych celach” — mówił

Nie powiedział im natomiast, że małpy maja zmienioną strukturę mózgu i

jakieś wykreowane sztucznie białka wszczepione w ich organizm, tak więc

mogą naruszyć równowagę ekologiczną na Ziemi. W końcu chciał jakoś

zamknąć temat, widząc, że chyba nikt już go nie słucha.

— liczymy, że nie powinno być szympansich samców w najbliższej

okolicy i że ta populacja prawdopodobnie nie będzie się dalej

rozrastała — dodał

— transporter przeszukiwał teren, ale bez powodzenia, nasze

urządzenia rozpoznawcze nie zawsze sprawdzały się na Ziemi,

popełniono wiele prostych błędów konstrukcyjnych, choć

wydawało się, że jesteśmy przygotowani na każdą ewentualność.

Jak widać, życie rządzi się własnymi prawami i lubi nas

zaskakiwać. Tak naprawdę tylko genetycy nie zawiedli —

Faktycznie nikt nie słuchał Eda. każdy był nadal podniecony spotkaniem.

Młodzi ciągle przeżywali chwilę obecną, nie myśląc póki co, co będzie za

rok, dwa czy nawet jutro. Po kilku dniach tej beztroskiej, młodzieńczej

radości, widząc wciąż zamyśloną, a może zatroskaną twarz Eda, zaczęli w

końcu podzielać jego niepokój i słuchać uważniej jego uwag.

Ed nie wiedział, na jak długo wystarczy mu sił i zdrowia, dlatego

108
pragnął jak najprędzej przekazać choć cząstkę swojej wiedzy ludziom, aby

ochronić ich w ten sposób przed niebezpieczeństwami. Poza tym chciał też

oddać pisaną przez siebie „księgę wiedzy” w odpowiednie ręce. Musiał się

spieszyć, gdyż cukru ubywało z każdym dniem, a jego brak oznaczał

głodową śmierć. Nie bał się śmierci, bał się tylko cierpienia głodu i

beznadziejnego oczekiwania na koniec. Marzył, żeby w tym dniu mieć

czarny kwiat z Deve.

Mad miał zgoła inny problem. Jako największy i najsilniejszy zaczął czuć

się odpowiedzialny za życie i bezpieczeństwo pozostałych. Myśli jego

dotyczyły jednak nieco innych aspektów przetrwania, może mniej

doniosłych, ale bardziej przyziemnych - upolować jak najwięcej i

zgromadzić wystarczające dla wszystkich zapasy żywności.

Li, nieco zaskoczona całą sytuacją, nie bardzo wiedziała, jak się w niej

odnaleźć. W jej głowie pojawiały się lęki wywołane niepewnością, co

będzie dalej. Powoli uświadamiała sobie odpowiedzialność, która zaciąży na

niej i na Madzie, kiedy odejdzie dziadek. Starała się jednak zorganizować

życie wewnątrz jaskini, w czym bardzo chciały jej pomóc młodsze

dziewczyny oczekujące poleceń.

Zeo, największy optymista, chodził wkoło i myślał, jak usprawnić

wejście i co zrobić, żeby dziadek mógł bez trudu schodzić i wchodzić do

jaskini. Nie dopuszczał do siebie myśli o gasnącym życiu Eda. Był mało

dojrzały emocjonalnie i rozentuzjazmowany życiem. Jego głowa pełna

najróżniejszych pomysłów, nie ogarniała prostych praw przyrody takich jak

życie i śmierć, zwłaszcza osób mu bliskich.

109
Ana też była dzieckiem i myślała o swojej przyjaźni z Yo i o tym, żeby ta

przyjaźń trwała wiecznie. Jej artystyczna dusza przerabiała świat po

swojemu i nadawała mu niespotykane kształty i kolory. Ana miała ogromną

zaletę, potrafiła podporządkować się. Była od innych zależna, ale czyjaś

dominacja wcale jej nie przeszkadzała.

Yo dojrzewała znacznie szybciej, ciągle była pod wrażeniem wydarzeń i

wielkiego dzikusa Mada, przy którym można było czuć się bezpiecznie. To,

co działo się w ciągu ostatnich dni, przerastało ją, nie potrafiła ogarnąć

myślą wszystkich wydarzeń, czuła się trochę jak dziecko osierocone przez

żywioł. Dzieci były skazane na szybkie dorastanie. Ten proces nie miał

wzorców, musieli sami je odkryć i zapamiętać dla następnych pokoleń.

Musieli poznać samych siebie, a okres dojrzewania fizycznego zmieniał

szybko chemię mózgu i ciała. Ed nie mógł ich poprowadzić, różnice

pomiędzy rasami były jednak zbyt duże, aby dobrze się rozumieć w

sytuacjach, które napotykali. Mógł jednak pomóc im zrozumieć, jak cenne

w życiu człowieka są uczciwość, poszanowanie, wiara i siła wzajemnego

wspierania się.

Następne dni zajmowała wzajemna edukacja. Mad uczył Zeo i Yo

polowania na ryby. Ana zajmowała się zwierzętami, kozłem i psiakami.

Kozioł już nie był taki dziki i nawet jadł z ręki podaną mu zieloną trawę.

Wszędzie słychać było rozmowy, tylko Ed zmęczony ostatnimi dniami

siedział na tarasie i grawerował ploterem, a właściwie mówił do tego

urządzenia swoim szybkim, nieco szeleszczącym językiem ostatnie wiersze

tekstu swojej księgi. Po raz pierwszy czynił to otwarcie na oczach

wszystkich. Nie miał już nic do ukrycia. Nie miał też wątpliwości, że ci, dla

110
których pisze księgę, są obok niego. Co jakiś czas robił sobie przerwę, nie

po to, by odpoczywać, ale ażby nauczać. Cenił każdą sekundę

upływającego czasu. Jego najwierniejszym studentem był Zeo, zadający

dużo pytań i oczekujący wyczerpujących odpowiedzi, które zresztą

otrzymywał. Pomiędzy dziadkiem a Zeo zrodziła się wielka przyjaźń.

Chłopiec z trudem, powoli godził się z myślą rychłego pożegnania Eda.

Oboje więc wkładali ogromny wysiłek, aby przepływ wiedzy był bardzo

skuteczny. Dziadek już nie wzbogacał swoich historii różnymi przykładami,

anegdotami i historyjkami, a Zeo słuchał w skupieniu, łapiąc każde słowo.

Starzec mówił:

— Pamiętaj Zeo, kiedy już odejdę, moją rolę przejmie księga. Śpij z

nią, trzymając ją blisko głowy. Kiedy będziesz gotowy, to księga

ujawni przed tobą sekretną część, tajemnice pisma. Księga jest

jak nieufny człowiek, dopiero otworzy swoje karty, gdy nabierze

zaufania do przyszłego jej posiadacza —

Dziadek kontynuował, obniżając głos i zwalniając tak, jakby ojciec

opowiadał dziecku straszną, tajemną historię:

— Ona zdradzi swoje tajemnice dopiero wtedy, kiedy uzna, że

czytelnik dojrzał do ich zrozumienia i że wiedza zawarta w

sekretnym zapisie nie będzie wykorzystana do czynienia zła. Te

tajemne karty nie otworzą się natychmiast — mówił w skupieniu

starzec

— wiedza z nich płynąca będzie dozowana powoli, porcjami jak

lekarstwo. To nie jest zwykłe pismo. Czcionki i znaki graficzne na

111
jej stronach zmieniają swoje znaczenie co kilka linijek, choć

wydaje się z pozoru, że język w całej księdze jest ten sam. Taki

zabieg uniemożliwia odszyfrowanie tekstu, chyba że czytelnik wie,

jak korzystać z coraz to nowego klucza podawanego przy

kolejnych zmianach znaczeniowych liter. Klucz nie jest on oparty

na żadnych regułach matematycznych, więc prawdopodobieństwo

odczytania treści przez niepowołane osoby jest znikome.

Przypuszczam, że znajdą się źli ludzie, którzy będą chcieli

odczytać i wykorzystać niecnie wszystkie sekrety na przykład dla

zabijania, czy zdobywania władzy nad innymi. Dla nich księga

będzie zamknięta, choćby mieli tysiące mędrców próbujących ją

odczytać. Myślę, że w przyszłości niektórzy ludzie obdarzeni

talentem, wyobraźnią i umiejący wznieść się ponad przeciętne

umysły zdołają wydrzeć z jej kart nieco tajemnic, ale spisując tę

wiedzę we własnych księgach, nie uda im się odtworzyć obrazu

prawdy, bo moja księga zwodzi takich pyszałków. Otwiera się

jedynie przed czystym sercem i otwartym umysłem, bo tylko taki

człowiek może zostać prawdziwym nauczycielem —

starzec zakończył wyjaśnienia i spojrzał na otwarte usta chłopca i oczy

nieruchomo wpatrzone w niego, zdradzające zdziwienie zmieszane z

niedowierzaniem i ciekawością. Potem podał mu mocne szkło

powiększające i pokazał miliony maleńkich znaczków. Wiedział, że Zeo

będzie nauczycielem, jego następcą i nadzieją na lepszy świat.

Któregoś dnia Ed nie miał już cukru. Zabrał skórę ze swojego posłania i

przeniósł się z trudem do dolnej jaskini, aby tam dokonać żywota. Wszyscy

112
zdali sobie sprawę, że to koniec jego życia. Zeo przyszedł do niego i

powiedział przez łzy:

— Dziadku, wiemy, że umierasz, to jest twoim zdaniem nieuniknione,

więc pozwól mi przynieść trochę białej ryby, żeby przynajmniej

spróbować...już bardziej nie umrzesz, a może ocalisz życie —

popatrzył proszącym, naiwnym wzrokiem w żółte oczy dziadka.

— To jest dla mojego organizmu obce białko, przyspieszy moją

śmierć — odpowiedział Ed

— ale może tak będzie lepiej, nie chcę długo umierać, przynieś mi tę

rybę i zaproś tu wszystkich, chcę się z nimi pożegnać -

Po chwili wszyscy byli przy posłaniu dziadka, a Zeo podał mu na liściu duży,

pieczony w ognisku rybi filet, białe mięso pozbawione ości. Ed rozpoczął

swój ostatni posiłek.

— Poprosiłem was tutaj, aby się z wami pożegnać — po chwili

przerwy zaczął mówić dalej

— dla Devian umieranie jest tylko drogą przez bramę, ponieważ

wierzymy w duszę i w naukę, która mówi, że nic nie przepada na

zawsze, zmienia tylko postać w służbie Wszechświata. Chcę, aby

wszystko odbyło się tak, jak w mojej ojczystej planecie. Gdy

skończę mówić, to pragnę, żeby wszyscy wyszli. Jutro spalicie

moje ciało na stosie przy rzece. Zeo, rano rozbierzesz mnie z

tuniki, to dobry materiał, niezwykle mocny, będzie wam

potrzebny —

113
dziewczyny zaczęły szlochać

— teraz powierzę sekret księgi wszystkim — powiedział

— Jest ona nie tylko zapisem moich myśli, ale także urządzeniem

cybernetycznym, działającym nieprzerwanie przez wiele tysięcy

lat, a może więcej. Proszę was, aby raz do roku kłaść ją na zmianę

pod wezgłowiem waszych legowisk, wtedy nad ranem powinniście

mieć sen - spotkanie ze mną. Księga ta zawiera wiele mądrości i

oprócz czytanych znaków ma w sobie zawarty inny zapis, którego

odczytanie umożliwi poranny sen. Zeo jako jedyny z was poznaje

tekst pisany będzie opiekunem księgi i będzie z niej czerpał

mądrość dla waszych dzieci. Skaner, którym grawerowałem karty,

utopiłem, tym samym skończyłem pisanie i moją wieloletnią

pracę. A teraz dwie ostatnie prośby do was: nie kłóćcie się, razem

macie większe szanse przeżycia, jeśli natomiast spotkacie

szympansy, te z laboratorium, zabijcie je i spalcie ich ciała, to jest

ważne —

Zamilkł na chwilę, aby jego prośby zapadły w pamięci słuchaczy, potem

podał wszystkim ręce i wyprosił ich grzecznie wzrokiem, pozwolił zostać

jedynie Zeo, trzymając wciąż jego rękę. Potem uroczyście podał mu księgę,

pochylając przed nią głowę, dotknął okładki najpierw czołem, potem ustami

i zaczął spożywać truciznę, czyli przyniesioną rybę. Po kilku chwilach Ed

dostał jakiś konwulsji, po czym zupełnie się uspokoił, zamknął oczy i już

bardzo słabym głosem rozkazał Zeo opuszczenie jaskini. Chłopiec spojrzał

jeszcze raz na łoże, starzec leżał całkowicie nieruchomo, a jego wzrok

114
utkwił w jednym punkcie sufitu. W oczach Zeo pojawiły się łzy, które

strużkami zaczęły spływać po policzkach. Odszedł. W jaskini zostały tylko

psy i kozioł.

Następnego dnia po nieprzespanej nocy Mad już o świcie układał suche

pnie i gałęzie w stos dla nieboszczyka blisko rzeki, dokładnie tak, jak go

dziadek w swoich ostatnich chwilach prosił. Po godzinie stos był gotowy.

Zawołał Zeo i poszli po zwłoki. Kiedy weszli do jaskini, musieli chwilę

postać, aby ich oczy przyzwyczaiły się do półmroku. Spojrzeli na legowisko,

ale dziadka tam nie było. Obeszli legowisko, zaczęli rozglądać się po

jaskini, ale na próżno.

— Może ożył, zebrał siły i poszedł się utopić, żeby oszczędzić nam

ceremonii palenia i płaczu —

powiedział Zeo.

— To do niego podobne — odpowiedział Mad.

Wyszli z jaskini i... zobaczyli w oddali Eda idącego dosyć energicznie jak na

jego możliwości w stronę stosu. Szybko zbiegli do niego i spojrzeli

pytająco. Patrzył tak chwilę na ich twarze i milczał. W pewnej chwili

uśmiechnął się szeroko, zatańczył w kółko, klasnął dłońmi w policzki,

uśmiechnął się i zapytał:

— Macie jeszcze więcej tej smacznej ryby? —

Chłopcy dalej patrzyli szeroko otwartymi oczami, nie

dowierzając temu, co widzą. Zeo nawet pocałował dziadka w jego

czteropalczastą dłoń.

115
Po kilku dniach dziadek całkiem odzyskał siły, ale nie ośmielił się

rozszerzać diety o inne pokarmy. W końcu przyznał:

— Nigdy nam w Deve nie powiedzieli, jak dalece nasze organizmy

zostały zaadaptowane do życia tutaj, może zrobili to celowo? No

tak, ta nadmierna ostrożność nie dopuszczała wkalkulowania

ryzyka w naukę. System stawiał na nieomylność i profesjonalizm,

tak był zaprogramowany -

Któregoś dnia w środku lata Ed i chłopcy postanowili przyholować traka.

Okazało się to niemożliwe. Trak nie był bardzo ciężki, ale nie posiadał kół,

ponieważ był czymś, co można nazwać krzyżówką poduszkowca na

gumowych gąsienicach z cichym helikopterem. Jego skomplikowany,

bezszelestny, wodorowy silnik, a właściwie specjalny pojemnik, zamieniał

całą energię chemiczną i termiczną w elektryczność, ta z kolei była

magazynowana w kondensatorach o małym rozmiarze i wielkiej pojemności

ładunku elektrycznego, następnie dozowana przez komputer do wszystkich

urządzeń napędowych. Dumą technologii Devian było osiąganie rekordów w

bezstratnej zamianie energii w pracę. Ich generatory wykazywały

minimalne straty mierzone w procentach od drugiego miejsca po przecinku.

Zimny, pracujący silnik, aż trudno sobie to wyobrazić, a jednak. Następnym

osiągnięciem tej cywilizacji była prostota rozwiązań i właśnie dlatego

chłopcy z dziadkiem mogli traka bez trudu rozebrać. Wszystkie elementy

okazały się łatwe w demontażu.

W przeciągu tygodnia poznosili pod jaskinię wiele kilogramów różnego

116
drobnego złomu, blach i kabli. Na miejscu pozostało tylko zwarte podwozie.

Zeo wreszcie mógł się wykazać jako uzdolniony konstruktor. Pierwszym

wykonanym urządzeniem była wygodna drabina, potem winda na korbę i

narzędzia: nóż, dzida, coś w stylu siekiery, co świetnie rozłupywało drzewo

i zwierzęce kości.

Życie powoli się układało. Pomagali sobie nawzajem, gromadzili zapasy

żywności, skompletowali apteczkę ziołową, w której nie zabrakło też

opatrunków, alkoholu destylowanego domowym sposobem. Miał on

przedziwną właściwość, mianowicie wbrew zasadom fizyki wyparowywał

raz szybciej raz wolniej. Bystry obserwator mógłby skojarzyć pojawiające

się wieczorami lekkie wypieki na twarzy Eda z szybszym parowaniem

alkoholu ze szklanej bańki przyniesionej z traka. Czuł się swobodnie i ufał

dzieciom był niekwestionowanym przywódcą, doskonałością w każdym

calu. Miał szacunek i posłuch u tych młodych ludzi, którzy dzięki niemu

mieli odwagę zmieniać otaczający ich świat i siebie samych szanując

prywatność swojego szefa.

Tym łatwiej przyszło mu przekonać wszystkich o konieczności

stworzenia szkoły i przestrzegania zasad, których byli współautorami.

Powstało nawet coś w rodzaju kodeksu dobrego Ziemianina.

Kodeks uczył, jak postępować, aby innym i sobie samemu nie wyrządzać

krzywdy, być uczynnym, pracowitym, hojnym, pomocnym i

prawdomównym. Dopuszczał jednak tak zwane dobre kłamstwo i

poświęcenie siebie dla innych. Pierwszym uznanym dobrym kłamstwem

była zmiana wersji historii ucieczki Mada i Li. Słowo „ucieczka” zastąpiono

„wygnaniem”, aby w przyszłości dzieci nie miały w rodzicach złego


117
przykładu.

Starzec wspomniał też o życiu w wierze. Tego słowa jednak nikt oprócz

samego Eda nie rozumiał, więc padał pytania. Ed zwlekał z odpowiedzią,

szukając odpowiednich słów i momentu. Chciał, aby jego słowa pozostały

im w pamięci na całe życie. Na pytania dotyczące wiary odpowiadał

zazwyczaj, że jeszcze nie czas,że jeszcze są za młodzi na wyjaśnienia. W

jego głowie powoli powstawał cały scenariusz. Spoglądając na rzekę,

obmyślał ceremonię mającą podkreślić i upamiętnić na przyszłe pokolenia

moment dojrzałego zrozumienia wiary.

Każdego wieczora palono ognisko na niższym poziomie, siadano wokoło

i każdy miał obowiązek powiedzieć coś od siebie. W ten sposób

niepostrzeżenie tworzyła się więź pomiędzy nimi. Wtedy to dzielono się

swoimi pomysłami, radzono się i ustalano działania na kolejny dzień czy

dni. Do ogniska wrzucano resztki jedzenia, aby wyrzucone nie gniły w

szczelinach skalnych i żeby nie przychodziły pod skałę dzikie psy. Kiedyś

Ana spytała:

— Po co wrzucacie jedzenie do ogniska? —

Zeo, który znał odpowiedź, odparł jednak w żartach:

— To ofiara dla duchów —

— Jakich duchów? — zapytała.

— Zabitych przez nas zwierząt i ich patrona — Mad podtrzymał żart,

który Ana w końcu

zrozumiała, uśmiechając się.


118
Ed zauważył, że dzieci podświadomie szukają metafizycznych doznań.

Nigdy jednak nie pozostawiał im złudzeń. Jako człowiek kierujący się

wyłącznie rozumem zawsze twierdził, że wszystko, co wydaje się być

niewytłumaczalne, każde dziwne zjawisko, da się wytłumaczyć, jeśli nie

teraz, to kiedyś w przyszłości.

W obozie dzieci były nauczone racjonalnego myślenia. Nie były skłonne

uwierzyć w duchy zwierząt, jednak Ed uznał ten żart za dobry przykład do

wykorzystania w nauczaniu przyszłych pokoleń ze względu na wyrobienie

higienicznych nawyków.

— To może być przykładem dobrego kłamstwa — powiedział

— wasze dzieci nie posłuchają tłumaczeń o higienie, bakteriach,

wirusach i innych skomplikowanych przyczynach chorób. Nabycie

pewnych nawyków jest bardzo ważne i podobny żart jak ten o

duchach zwierząt może być rozsądnie wykorzystany. Pamiętajcie

jednak jedno, nie przesadzajcie z bajkami. Prawdziwa wiara nie

może opierać się na gusłach, cudach, zastraszaniu karą, czy

zadawaniu sobie czy innym cierpienia — zakończył mówić i

spoglądając w ich młodziutkie, szczere twarze zrozumiał, ze nie

pojmują jego słów.

Wkrótce ponownie słychać było śmiechy. Ed zdawał sobie sprawę, że to

są jeszcze dzieci, że mają całe życie przed sobą. Nie chciał ich niepokoić

trudnościami, które na pewno spotkają na swej drodze. Wiedział, że obawa

o przyszłość i towarzysząca jej niepewność podcina skrzydła i w niczym nie

pomaga. Pozwolił więc cieszyć się im dniem dzisiejszym, sam czerpiąc

119
przyjemność z ich spontanicznej radości. Jednocześnie czując presję

odpowiedzialności za tych młodych, za ich przyszłe losy, starał się być

czujny i mieć szeroko otwarte oczy.

120
Wojna

Po miesiącu powrócili po całe podwozie traka, tym razem wyposażeni w

liny i skonstruowaną naprędce dwukółkę o długim dyszlu. Kiedy przyszli na

miejsce, nie mogli uwierzyć własnym oczom: traka nie było. Ponad

dwustukilogramowa konstrukcja dosłownie wyparowała. Konsternację

przerwał Mad, który oniemiały ze zdziwienia wskazywał palcem płytki

rowek w murawie, wiodący w górę w zarośla, a tam parę złamanych

gałązek. Uzbrojeni w włócznie i coś w rodzaju mieczy bardzo ostrożnie

zaczęli podążać tym śladem. W końcu ich uszom dał się słyszeć

przytłumiony, metaliczny dźwięk. Zwiększyli więc ostrożność i niemal

bezszelestnie zaczęli się zbliżać do jego źródła. Delikatnie rozchylili nieco

przerzedzające się w tym miejscu krzaki i ze zdumieniem zobaczyli, jak

kilka małpich samic rozmontowuje resztki traka. Najbardziej zaniepokoił ich

jednak widok kilku zawieszonych wysoko za pomocą lin, obdartych ze

skóry i chyba wypatroszonych młodych antylop. Wisiały one pomiędzy

ogromnymi gniazdami.

— Skąd małpy miały liny? Dlaczego jedzą mięso? — spytał pod

nosem z nutką niepokoju Zeo.

Nie liczył jednak na odpowiedź. Wszyscy zdali sobie sprawę z

niebezpieczeństwa, które im groziło.

Wiedzieli, że dopóki szympansy są zajęte pracą, mają szansę na

niespostrzeżone wycofanie się.

Zarówno zachowanie małp na polanie jak i sposób przetransportowania


121
ciężkiego traka były zagadkowe, co dawało ludziom sporo do myślenia.

Pojawił się niepokój, a Ed zasypywany był pytaniami w rodzaju:

— Czy sądzisz, że szympansice wiedzą o nas, czy one wiedzą o

naszej jaskini? Czy są groźne, co teraz powinniśmy zrobić? -

Ed nie chciał podać prawdziwej przyczyny, dla której powinni pozbyć się

małp, więc wyjaśnił to tak:

— Zdaniem genetyków z En małpy należało bezwzględnie

zlikwidować. Nie są tak inteligentne jak ludzie, ale znacznie

sprawniejsze i lepiej dostosowane do warunków środowiska,

dlatego mogłyby stworzyć dominującą populacje nie tylko na tym

kontynencie, ale nawet na całej Ziemi — wyjaśniał

— ich organizmy są odporniejsze na choroby, na zimno, na

niewygody. Są szybsze, sprytniejsze, zwinne i potrafią chronić się

skuteczną ucieczką na drzewa przed drapieżnikami. To jest

kierunek ich ewolucji — mówił cicho, ale dobitnie

— połączenie tych zalet z inteligencją spowodowałoby, że nie będą

miały konkurencji i szybko wyprą waszą rasę. Inteligencja ich

uległaby z czasem regresji, gdyż inwentyka będąca podstawą

rozwoju wszelkich cywilizacji nie będzie im potrzebna do przeżycia

w środowisku —

Po chwili przerwy podsumował:

— jednym słowem, aby stworzyć cywilizację trzeba być ofiarą losu —

uśmiechnął się

122
— mówiąc prościej, aby ewolucja rozwoju intelektu nie ulegała

regresji, muszą być czynniki stymulujące taki rozwój — teraz

spoważniał i kontynuował

— a jeszcze prościej rzecz ujmując, aby wymyślić ubranie, musisz

zmarznąć. Małpy stanowią zagrożenie dla waszego gatunku. Nie

tak wyobrażali sobie Devianie nową cywilizacje tej planety. Małpy

należy zabić — dodał z desperacją w głosie.

Był pełen obaw o przyszłe losy swoich podopiecznych. Nastała cisza. Ed

zagłębił się we wspomnieniach:

— Nigdy bym nie powiedział dzieciom, że one też miały być

unicestwione, że nie były końcowym produktem genetyków, że to

nie było jeszcze „to pokolenie”— pomyślał.

Zrobił na ten temat zapis w księdze, ale uczynił go nieczytelnym przez

cztery tysiące lat. Zebrał ponownie w myślach fakty:

— Wszyscy z En oprócz nich nie żyją. Cała dokumentacja badań

zaginęła bezpowrotnie. Nikt nigdy nie dowie się o wynikach badań,

a raporty zgodnie z ustaleniami o wolności pracy nad tym

projektem nie były wysyłane na Deve. Deve oddala się od Ziemi

na miliardy kilometrów. Kolejny raz planety spotkają się za tysiące

lat ziemskich, ale wtedy i tak będą daleko od siebie —

myślał dalej

— wszystkie dzieci są zdrowe, wspaniałe i inteligentne. Więc można

mieć nadzieję, że z tymi młodymi ludźmi istnieje duża szansa

123
zbudowania cywilizacji, z której jego rodacy byliby dumni —

Uśmiechając się w duchu, kontynuował rozważania

— szkoda, że nie można połączyć sił Devian i przyszłych Ziemian,

że Devianie praktycznie są już wymarłą cywilizacją. Ale kto wie,

może się odrodzimy kiedyś i wspólnie ruszymy kolonizować inne

galaktyki? Kto wie? — rozmarzył się na koniec.

Przygotowanie tej wyprawy było bardzo kosztowne i pracochłonne.

Deve miała zamieszkiwać niewielka grupka Devian, którzy dumnie będą

nosić miano strażników cywilizacji. Planeta po stratach ostatniej kolizji i

utracie energii nie mogła już wyżywić tak dużej populacji Devian i zwierząt,

dlatego wkrótce zamierzano wprowadzić program powolnej, stopniowej

zmiany genetycznej dla większości gatunków i hibernacji znacznej części

planety. Program miał stopniowo doprowadzić do powstania warunków

identycznych jakie panują na Ziemi. To mogło trwać tysiące lat. Dlatego

Deve otrzymała przesyłkę z Ziemi zawierającą wszelkie potrzebne geny i

białka.

Tymczasem Ed na nowej planecie miał określone zadania. Jednak nie

zawsze wypełniał je skrupulatnie, kierując się doświadczeniem i dobrem

tych, na których mu zależało. Jako dowódca Enu posiadał czarny kryształ,

służył do sporządzania raportów i słynął z trwałości zapisu, odporności na

erozję i wyjątkowej wytrzymałości fizycznej. Po namyśle nie zapisał w nim

raportu o potopie, bo zapis raz dokonany jest nieodwracalny. Miał na to

czas. Postanowił jedynie sporządzić raport, w którym nagrana miała zostać

wiadomość o tym, że eksperyment udał się w stu procentach, a nowa rasa

124
będzie godnym następcą naszej cywilizacji.

Wróciły wspomnienia chwil grozy, które towarzyszyły im podczas

katastrofy. To spowodowało chęć poznania jej przyczyn. Próbował teraz

uzmysłowić sobie, skąd się wziął tak duży meteoryt w bezpośredniej

bliskości Ziemi i dlaczego, do licha, nikt go wcześniej nie zauważył. Wtedy

przypomniał sobie, że kilka tysięcy lat temu, kiedy przybyli do tego układu

gwiezdnego w ślad za polem magnetycznym Deve, mogły, nawet z

kilkuletnim opóźnieniem w czasie, podążać drobne odłamki planetarne, lub

duże meteory złapane kiedyś w pole grawitacji planety. Aparatura w bazie

ulegała dość częstym awariom, a niektóre części zamienne musieli sami

wytwarzać, naprawa trwała czasem kilka tygodni. Jak przypuszczał, właśnie

w takim okresie pojawił się zapewne ten meteor. Teraz z perspektywy czasu

wydało mu się dziwne, że w noc poprzedzającą tragedię nie zwrócił uwagi

na rój drobnych meteorytów spalających się w atmosferze niczym

fajerwerki.

— No cóż, wciąż uczymy się na błędach — pomyślał z goryczą.

Jednego był pewien:

— tak bardzo nieprawdopodobna katastrofa nie może się powtórzyć,

przynajmniej nie w najbliższej przyszłości. Może za jakieś dwa,

trzy tysiące lat ziemskich — rozważał dalej

— tym bardziej, że już nigdy Deve nie będzie w bliskiej okolicy

Ziemi. Jej tor został ostatecznie zmieniony po ewakuacji —

Ed przerwał swoje rozmyślania w momencie, kiedy dochodzili do jaskiń, a

właściwie do obozu. Miejsce ich zamieszkania stawało się coraz lepiej

125
zagospodarowane i coraz łatwiej się tu żyło. Widząc to Ed pomyślał:

— Nie można ryzykować, małpy kiedyś zapewne zechcą się oddalić z

obecnego miejsca, więc należało działać szybko —

Chłopcy z Edem przygotowywali plany ataku i broń. Ustalali fakty:

— małp jest pięć, są inteligentne i szybsze od nas, należy działać

pewnie, bez zbędnego ryzyka. —

Ed i Mad rozmawiali godzinami o planie walki, ale Zeo, obwieszczając swoje

podporządkowanie względem wspólnych ustaleń, oddalił się od nich i

rozmyślał. W końcu któregoś dnia nieoczekiwanie zabrał głos:

— Może jestem najmłodszy, ale mam swoje zdanie i chcę powiedzieć,

co o tym wszystkim myślę —

Wszyscy widzieli, że wypowiedzenie dalszych słów musi kosztować go sporo

odwagi, ale kontynuował:

— Myślę, że nie musimy zabijać szympansic. Możemy małpy wyłapać

po jednej i uwięzić je tutaj, potem nauczyć je żyć razem z nami

Nastała cisza. W końcu Ed uniósł głowę i powiedział:

— Twój plan niesie za sobą zbyt duże ryzyko niepowodzenia. Niestety

nie ma innego wyjścia —

Zeo został przegłosowany nawet przez dziewczyny. Li była w ciąży i

pragnęła dla dziecka bezpieczeństwa, a ich życie i tak cały czas było

narażone na niebezpieczeństwo w tych prymitywnych warunkach, w jakich

126
przyszło im egzystować. Wiedzieli, że mogą liczyć tylko na siebie i że to, co

im pozostało, to nadzieja na lepszy świat, który sami muszą sobie

stworzyć. Tak więc wszystko zależy od nich samych. Świadomość ta

pogłębiała w młodych ludziach poczucie ciągłego zagrożenia i niepewności.

Byli dziećmi, nie mieli doświadczenia, wystarczającej wiedzy, lekarstw i

żadnej wprawy w walce. Sama inteligencja to zbyt mało. Bali się

ryzykować, ale wierzyli Edowi, że większym niebezpieczeństwem jest

bierne czekanie na to, co się wydarzy. Jeśli nawet wojna z małpami okaże

się błędem Eda, nauczy wszystkich świadomego i odważnego

podejmowania ważnych decyzji, nawet jeśli wiąże się to z ryzykiem

powodzenia. W nowych warunkach, poza swoją cywilizacją, bez przystawki

wiedzy, dziadek działał czasami irracjonalnie. Może przeceniał ich siły i

możliwości?

Zeo zaczął to wszystko powoli rozumieć, dlatego w końcu zgodził się z

argumentami większości i zaczął myśleć nad skuteczną bronią aby

zminimalizować zagrożenie. Płaty śmigłowe traka składały się z wielu

warstw sprasowanych ze sobą, bardzo elastycznych tworzyw i metali.

Chłopiec wsunął koniec jednego płata w szczelinę skalną i naginał go

całym ciężarem ciała, jednak płat zaledwie drgnął. Wtedy rozpoczął pracę

nad rozdzieleniem kolejnych warstw przekonany, że osobno będą łatwiejsze

do odkształcania. Po wielu godzinach upartej dłubaniny miał w ręku długą,

szeroką na dłoń listwę, którą tym razem potrafił z łatwością wygiąć. Ponad

dwumetrowy płaski pręt trzeba było przeciąć wzdłuż na połowę, ale okazało

się to niezwykle trudne.

Mad pomimo próśb nie pożyczył swojego noża. Chyba dobrze uczynił,

127
bo listwa była wykonana z podobnego tworzywa. Przekonał się o tym Zeo,

kiedy zniszczył dwie ciężkie, kamienne siekiery, a na listwie pokazał się

ledwie ślad zagłębienia. Dopiero blacha nagrzana w silnym płomieniu do

czerwoności zaczęła wtapiać się w nią powoli osłabiając środek. Później szło

już łatwiej. Do wieczora skończył pierwszy łuk. Jako cięciwy użył

powlekanej, stalowej, cienkiej żyłki z leżaka. Teraz wystarczyło wyciąć

metalowe sztywne druty z konstrukcji odgradzających poszczególne strefy

traka i już mieli strzały. Konstrukcje te składały się ze złożonych ze sobą,

wąskich klatek, które z łatwością można było przemontowywać. Jednak

wydobycie z niej pojedynczego drutu też nie było łatwe. Pierwsze dwa

podczas wycinania za pomocą kamiennych narzędzi uległy zniekształceniu i

nie nadawały się do użycia. Zeo nie dawał za wygraną i ponownie użył siły

płomieni. Udało mu się mocno podgrzać w ogniu jedną z komórek i

wreszcie po gwałtownym oziębieniu wodą podważeniu druty odskakiwały.

Nigdy wcześniej nie widział łuku. Ktoś w Enie opowiadał o starych

wojnach i o używanej kiedyś broni tego typu, więc kierując się tymi

opowieściami, skonstruował własną broń. Widząc kolejne, nieudane próby

strzelania, Mad poradził przyjacielowi, żeby nie marnował czasu. W końcu

machnął ręką i dał mu spokój. Zajął się swoją pracą. Po wielu nieudanych

próbach chłopiec zniechęcił się do pracy, ale myśl o konstrukcji łuku nie

dawała mu spokoju. Po dniu przygotowań, rutynowych polowań na ryby,

poprawiania ogrodzenia i uczestniczenia w życiu ich małego obozu Zeo

ponownie powrócił do eksperymentów z łukiem. Obserwując lot strzały,

pomyślał, że dobrze by było ustabilizować go tak, by strzała leciała dalej i

by nie nie zmieniała trajektorii. Poprosił Li o kilka ptasich piór z jej kolekcji,

128
a następnie koniec pręta spłaszczył ciężkim resorem na głazie i użył

cienkiego jak pajęczyna drucika z instalacji, którym przymocował piórka do

pręta. Napiął cięciwę i wystrzelił. Strzała leciała prawie prostym torem

zmuszona w końcu przez grawitację do upadku. Widział to Mad i

natychmiast zainteresował się łukiem. Zaczął pomagać młodemu

konstruktorowi i prace szły teraz o wiele sprawniej. Pod wieczór mieli wiele

strzał.

Wraz z pojawieniem się broni wzmocniła się ich wiara w zwycięstwo i z

zapałem trenowali strzelanie do starego pnia. Ku zaskoczeniu wszystkich

Ed okazał się najlepszym strzelcem. Jego mocne czteropalczaste dłonie

były jak stalowe trzymaki, a błona, może raczej ścięgno, spinająca w łokciu

przedramię z ramieniem, wzmacniała znacznie siłę naciągu cięciwy.

Starzec miał też doskonały wzrok dzięki wszczepionym adaptynom i

wewnętrznym soczewkom, które po przyciśnięciu skroni w pobliżu

oczodołów umożliwiały zmienne ogniskowanie gałki ocznej i rozpoznawanie

twarzy z odległości kilometra, a może więcej. Taki wewnętrzny zoom.

Opracował on własną technikę strzelania, która polegała na przyciskaniu

przez cięciwę skroni podczas jej napinania. Pewna ręka i doskonały wzrok

czyniły z niego mistrza nie do pokonania.

Dziadek dwa razy podchodził na bezpieczną odległość do ogrodu małp i

obserwował. Szedł powoli, często odpoczywając, więc te wypady zajmowały

mu całe dnie. Mimo wysiłku, jaki wkładał w te „pielgrzymki”, nie skarżył

się, wiedząc, że dobre rozeznanie to połowa sukcesu. Owocem wypadów

była makieta sporządzona z różnych przedmiotów na wydeptanej ziemi pod

skałą. Każdy szczegół był tam zamieszczony: rozkład drzew, gniazd i

129
miejsca przebywania szympansic. Pochylone nad nią do późnych godzin

wieczornych oświetlone czerwienią płomieni ogniska postacie chłopców i

Eda zdradzały pasję i zaangażowanie. Dochodzący stamtąd głosy Eda, a

następnie Mada wyjaśniały:

— Teoretycznie małpy mają nad nami liczebną przewagę i chociaż

samice są większe od ciebie Zeo, to wykazują się sprytem i

zwierzęcą sprawnością —

— Naszą siłą musi być zaskoczenie, dlatego od jutra powinniśmy

ćwiczyć bezszelestne chodzenie, a na moment ataku wybrać dzień,

kiedy wiatr będzie wiał od strony obozu małp —

Małp było pięć przeciwko chłopcom i starcowi.

Nadszedł dzień konfrontacji. Nie przeczuwające niczego szympansice

kręciły się po swoim terytorium, wykonując jakieś znane tylko sobie

czynności. Tymczasem trzej wojownicy skradali się po cichu w ich kierunku.

Będąc w odległości pozwalającej na celny strzał, dziadek napiął łuk, a

potem zwolnił cięciwę. Pierwsza strzała przecięła powietrze w jednej

sekundzie i wbiła się głęboko w pierś małpy. Ta zdołała jeszcze wskoczyć na

konar drzewa i wrzeszczała okropnie parę sekund. W następnej sekundzie

druga strzała ugodziła następną z małp. Pierwsza z szympansic runęła po

chwili na ziemię. Druga, biegnąc w stronę pozostałych, została ponownie

trafiona, tym razem w plecy. Zrobiła pół kroku, usiadła i przewróciła się.

Małpy były zdezorientowane, ponieważ nie dostrzegły wrogów. Zaczęły

biegać chaotycznie piszcząc jednocześnie. Jeszcze jedna strzała trafiła w

szyję następną małpę, ta wkrótce skonała. Najmniejsza z samic trafiona w

130
tyłek dostrzegła jedną z nadlatujących strzał i schowała się za drzewem.

Mad i Ed wypuszczali strzałę za strzałą, jedynie Zeo nie mógł puścić

napiętej cięciwy. Mad, dwa razy większy od szympansic, wyskoczył ze

swoim niby mieczem i pobiegł w stronę zranionej małpy. Kiedy dobiegł, ta

skoczyła na drzewo, ale nie utrzymała się gałęzi i spadła na ziemię. Mad

natychmiast ją dobił. Brakowało tylko ostatniej, piątej szympansicy. Nie

mogli jej znaleźć. Tymczasem z porozrzucanych wokół, wyschniętych

konarów zrobili spore ognisko i spalili w nim zwłoki.

Szukali ostatniej z nich aż do zmroku, w końcu w nocy zrezygnowali.

Używając pochodni, zawrócili do obozu. Rano powrócili i ponownie

sprawdzili obóz małp. Szukali choćby śladu ostatniej z nich, ale nic nie

znaleźli. Ed, mocno zaniepokojony tą sytuacją, chciał pozostać tam ze

swoim łukiem do rana następnego dnia, lecz chłopcy nie zgodzili się.

Przypuszczał, że małpa była trafiona strzałą i gdzieś sama skona, więc nie

upierał się.

131
Narodziny

Ostatniej małpy nie znaleziono. Wszyscy myśleli, że być może zraniona

i samotna, bez stada nie przeżyje, dlatego zapomniano o niej wkrótce,

oprócz Eda, który czasami poświęcał czas na poszukiwanie jakichkolwiek

śladów wokół dawnego obozowiska małp. Teraz uwagę wszystkich

zajmowała ważniejsza sprawa, Li będzie wkrótce rodziła. Ona sama czuła,

że nadchodzi ten moment. Mad był przygotowany na emocje towarzyszące

porodowi, lecz podniecenie rosło

Pewnego poranka zaczęło się to czego wszyscy oczekiwali.. Zeo uciekł

do zwierząt, po chwili przyszedł tam dziadek, gdzie wkrótce w milczeniu

oboje nerwowo pieścili spore już szczeniaki i sukę. Szczeniaki kąsały dłonie

swoimi kiełkami, ale klujący ból był niezauważalny. Tam na górze rodził się

człowiek. Było to dla nich duże przeżycie. Yo i Ana, najbardziej trzeźwe,

uwijały się sprytnie przy przygotowaniach, chociaż miały ledwie po

czternaście lat, ich instynkt działał bezbłędnie. Mad, pozornie mało

wrażliwy i trochę nieokrzesany dzikus zawsze kontrolujący sytuację,

poddany działaniu długotrwały stresu, nie reagował słysząc wciąż jęki i

krzyki Li. Zamienił się w bezradnego chłopca. Pomagając dziewczynom,

zaczął działać chaotycznie, więc Ana poprosiła go zdecydowanym głosem,

aby pozostawił im wolną rękę i wyszedł na taras. Ana sama się zdziwiła,

kiedy usłyszała ton własnego głosu i jego efekt na posłuszeństwo Mada,

który bez protestów wyszedł z jaskini i zszedł na dół do zagrody.

Po paru minutach chłopcy usłyszeli płacz dziecka, lecz stali posłusznie

132
pod skałą, czekając cierpliwie na pozwolenie powrotu do jaskini. Nie

doczekali się jednak do zmroku, gdyż poród wydłużał się.

Nad ranem Yo wyszła na taras i spokojnie powiedziała:

— Li urodziła bliźniaki, chłopca i dziewczynkę —

Stary Ed zatańczył w kółko, po raz pierwszy od wielu lat zauważył, że jego

oczy nabiegły ciężkimi łzami, kiedy Li przyniosła wiadomość o narodzonych

dzieciach. Pracowity dzień upłynął niczym chwila. Następną noc szczęśliwi

chłopcy i starzec spędzili w małej jaskini przy zagrodzie razem ze

zwierzętami. Kolejny poranek obudził wszystkich silnym słońcem i

niemowlęcym płaczem. Wszyscy byli zmęczeni ale szczęśliwi.

Po południu Ed odpoczywał i wspominał do Zeo:

— Devianie uważali narodziny za coś najważniejszego w życiu.

Populacja na Deve i na drugiej planecie Vi była utrzymywana na

tym samym poziomie, więc narodziny były na ogół związane z

odejściem kogoś do świata ksiąg. Długie życie nie było darem

natury, lecz wynikiem zaawansowanej inżynierii genetycznej.

Kiedyś w prehistorii, w epoce języka pisanego i domowych

komputerów, średnia długość wieku na planecie nie przekraczała

stu lat, czyli osiemdziesięciu lat ziemskich. Chorowaliśmy i baliśmy

się umierać. Poznaliśmy tajemnice chromosomów i umieliśmy

syntetyzować odpowiednie enzymy, ale zabiały nas choroby. Z

biegiem czasu nasze życie przedłużono skutecznie, ale pokazały

się nowe problemy. Organizmy były stare, ale młode, lub

odwrotnie. Życie pisało historię na twarzach i w spojrzeniach,

133
trudną do wymazania. Psychika nie nadążała za medycyną.

Starość przybrała nowe oblicze. Długiemu życiu towarzyszyła

depresja, której skutkiem były częste samobójstwa. Dopiero kiedy

skoncentrowano się na przedłużaniu okresu młodości, tego typu

problemy zaczęły przechodzić do historii. Przedłużony okres

obowiązkowego nauczania do osiemdziesięciu lat, późne życie

rodzinne, a co za tym idzie i późne porody, owocowały spełnionym

pragnieniem i szczęściem rodzicielskim — Ed zadumał się i po

chwili widząc zainteresowanie w oczach słuchaczy dalej

wspominał:

— Może z powodu bezpiecznego i tak długiego życia mieszkańcy

Deve i skolonizowanej Vi gardzili strachem przed umieraniem.

Przygotowywali się do tego momentu długo, a kiedy byli gotowi,

wypijali narkotyczną herbatkę zrobioną z czarnego kwiatu, potem

z uśmiechem zasypiali z księgą na piersi. Nikt nie widział

momentu zgonu, akt ten wypełniany był w samotności.

Pożegnawszy bliskich, stary Devianin udawał się do specjalnego

pomieszczenia i od tej chwili nikt go więcej nie oglądał. Jego ciało

było automatycznie transportowane i utylizowane dla celów

biologicznych, a w pomieszczeniu pozostawała jedynie księga,

którą przekazywano rodzinie. W czasach tak zaawansowanej

technologii słowo księga było symboliczne. Cały jej zapis, to

cienka, sztywna płytka ze stopu tytanu z wprasowanym kodem

molekularnym i elektronicznym urządzeniem przy lewym dłuższym

boku, które pełniło rolę termiczno-dyferencjalnego ogniwa, anteny

134
biofal i enkodera zapisu. Dzięki wykorzystaniu różnicy temperatur,

zamienianej na elektryczność, wszystko to mógło działać tysiąc lat

i więcej.

Regularnie co jakiś czas obchodzono na i wewnątrz Deve, oraz na Vi święto

zmarłych. W wigilię tego święta ojcowie rodzin przynosili do domów księgi

przodków i wkładano je dzieciom pod poduszkę. Cały drugi dzień

opowiadano o swoich snach, spotkaniach z przodkami i ich opowieściach. Ja

poznałem w ten sposób mojego pradziadka, prostego i jednocześnie bardzo

mądrego Vijanina ze skłonnościami do upiększania swoich opowieści. W

każde święto zmarłych, kiedy wkładałem księgę pradziadka pod poduszkę,

łączyłem się z nim we śnie. Spacerowali brzegiem rzeki ze snu i

rozmawialiśmy. Za każdym razem opowieści pradziadka o tych samych

zdarzeniach z jego życia były nieco odmienne, w moim dzieciństwie były

proste i wesołe, opowiadały o przygodach i bohaterach. Z upływem lat,

kiedy dojrzewałem, stawały się mniej beztroskie i zazwyczaj niosły jakieś

porad życiowe, zasady postępowania, normy i sekrety rodzinne. Kiedy po

raz ostatni spałem z księga pod poduszką, byłem już młodzieńcem, śniło

mi się pożegnanie z pradziadkiem. Pamiętam to do dziś. To było

pożegnanie z przyjacielem, prostym, pogodnym Vijaninem, pełnym wiary w

przyszłość cywilizacji – Od tamtej pory jego księgę otrzymywał mój młody

bratanek —

Ed zakończył patrząc głęboko w oczy wciąż zaciekawionym słuchaczom.

Dlaczego Ed tak się upierał, żeby zabić małpy? Poza konkurencją dla

ludzi i w efekcie regresją rozwoju cywilizacji był jeszcze inny powód. Otóż

na małpach tych wykonywano doświadczenia genetyczne drugiego stopnia,


135
wszczepiano im konstrukcje białkowe niemożliwe do wytworzenia poprzez

proces naturalnej ewolucji, która przecież nie mogła nigdy poprzez selekcję

naturalną wytworzyć na przykład koła z osią. Zabawa ze sztuczną ewolucją

zawsze jest niebezpieczna z powodu nieprzewidywalnych skutków. Ed

wiedział, że za kilka tysięcy lat mieszkańcy Deve korzystając z okazji

przelotu w tych okolicach układu Słonecznego będą odwiedzać Ziemię.

Jeżeli zauważą, że ewolucja przybrała nieodpowiedni kierunek, na Deve

mogą być podjęte bardzo drastyczne decyzje. Dlatego małpy należało zabić

i spalić. Przypuszczał nawet, choć w tym przypadku raczej nie miał racji i

później zmienił zdanie, że jeżeli ich mięso będzie zjedzone przez drapieżniki

czy zwierzęta padlinożerne, istnieje ryzyko, że zmiany genetyczne mogą

przejść na następne pokolenia. Słyszał coś o bakteriach transportujących

leki, żyjących w organizmie małp, które miały elektroniczne części.

Wiedział też, że zgodnie z ustaleniami o wolności pracy i zaufaniu nie miało

być żadnej komunikacji pomiędzy En a planetą. Naukowcy otrzymali wolną

rękę, a raporty z ich pracy miały być odczytane dopiero przy następnym

zbliżeniu planet. W związku z tym był pewien, że na Deve nikt nie ma

pojęcia o zatopieniu Enu. Zagłada była tak nieprzewidywalna, a ryzyko

uderzenia meteoru tak nikłe, że nawet System nie wziął pod uwagę tej

ewentualności. Jeżeli nawet spodziewano się jakiejś powodzi, to raczej ze

strony rzeki, a tam były umieszczone wcześniej czujniki alarmowe

wysokiego poziomu wody. En był świetnie przygotowany na szybką

ewakuację ośrodka do góry na bliskie wzgórza. Baza była w teorii

niezniszczalna.

Teraz Ed czuł się odpowiedzialny za rozwój cywilizacji na Ziemi. Wierzył,

136
że jak nigdy przedtem misja zaludnienia planety nowym gatunkiem jest

najważniejszym zadaniem jego życia, gotowy był nawet oddać własne, aby

misję wypełnić. Dla niego małpy były jedynie dziwnymi potworami z obcej

planety, które mogły pokrzyżować plany i zmienić kierunki ewolucji planety.

Głównym filarem ustroju politycznego na Deve i priorytetem systemu była

ekologia i odpowiedzialność za przyszłe pokolenia. Deve było jak skazany

na tułaczkę okręt szukający brzegu dla swoich pasażerów. Ten siwy mądry

starzec był teraz jedynym jego pasażerem, który dopłynął do swojego

brzegu i brał udział w najbardziej niezwykłej przygodzie w dziejach. Kiedy

została tylko jedna małpa, samotna w dżungli, był przekonany, że pomimo

wysokiej inteligencji nie ma prawa przeżyć, ale na wszelki wypadek

należało ją znaleźć i zabić.

137
Dom

Mijała zima. W trakcie rozmów pomiędzy sobą ludzie nadawali ich

obozowisku różne nazwy, w końcu Ed zaczął upominać wszystkich, aby

zdecydowali się na jedną. Li zaproponowała pierwsza krótkie słowo „dom”.

Nikt nie protestował i nikt nie dał przez chwilę żadnej innej propozycji, więc

przyjęto „dom”. Dlaczego „dom”? Spytano kiedyś Li. Wyjaśniła, że w Enie

słowo to oznaczało: „coś ważnego”, poza tym to słowo jest krótkie.

Nadano imiona bliźniakom, chłopca nazwano Al, a dziewczynkę Bet.

Zgodnie z zaleceniami z En należało w nowym języku tworzyć nazwy

krótkie, aby komunikacja była szybka, dlatego najważniejsze części zdania

były jednosylabowe. Może to śmiesznie zabrzmi, ale wypowiedzenie zdania:

„Mad, proszę cię, przygotuj wszystkim potrawę rybną na kolację” brzmiało

jakoś tak: „Mad, pi u du l fi fo sa” wypowiadane: „Mad'piudulfifosa”, albo

„Nie czekam na wszystkich, spieszę się” odpowiednio: „N we fo l ha”

wypowiadane płynnie „n'wefolha”.

Wszyscy się uczyli wzajemnie wymieniając doświadczeniami. Ed był dla

wszystkich jak ojciec i nauczyciel, który nie tylko uczył, ale pilnował

przestrzegania ustalonych zasad. Ta planeta dla Eda była życiowym

wyzwaniem, nigdy nie mógł przyzwyczaić się do otaczającej dziwnej

przyrody i czasami tęsknił za Deve. Poczucie wypełnianej misji dawało mu

dużo zadowolenia. Kochał ludzi tak jak kocha się najbliższą rodzinę. I co

było ważne dla niego - w sposób nieskrępowany mógł wprowadzać tutaj

wszystkie swoje zasady i pomysły.

138
Mad czasami był despotyczny i próbował rządzić młodszymi, ale tamci w

trójkę byli solidarni i w razie potrzeby zwracali się o pomoc do Eda. Mad

bardzo szanował Eda i nigdy nie ośmieliłby się mu przeciwstawić.

Dziewczynki, a właściwie już młode odpowiedzialne kobiety, instynktownie,

ale i również ze świadomą przyjemnością, zajmowały się bliźniakami.

Każdego tygodnia było chłodniej. Zimy w tej części świata są

stosunkowo ciepłe, lecz pewnego ranka było tak zimno, że spadł nawet

śnieg, który natychmiast po przylgnięciu do skały topił się. Wszyscy wtedy

wyszli na taras i obserwowali to dziwne zjawisko w powietrzu. Zeo oglądał

topniejący szybko płatek na dłoni i powiedział:

— Woda, to woda, bardzo dziwne —

Uczyli się szybko i wzbogacali własny, uproszczony system znaków dla

opisywania przedmiotów. Zaczęło się to dawno, kiedy Li była bardzo

przeziębiona i stracił głos. Pierwszym obrazkiem, który narysowała na

ścianie i który przetrwał tak do tego dnia, była ryba. Czasem dla

uproszczenia zapisu najczęściej używanych rzeczy i czynności, a nawet

całych zdań, tworzyli tylko jedną literę czy symbol. Wkrótce ściany jaskini

pokryły różne nieuporządkowane liczby i symbole. Ed jednak wiedział, że

muszą zapisywać dodatkowo przynajmniej całe sylaby, bo kiedy język

rozbuduje się, taki typ zapisu będzie niemożliwy do zapamiętania. Pracował

więc nad alfabetem, wsłuchując się w głoski wymawiane przez ludzi

począwszy od „a”. Poprzez proste linie i mocną podstawę litera „A” miała

symbolizować mężczyznę. Umieścił ją na pierwszym miejscu w swoim

alfabecie na cześć malutkiego Ala, no i Mada. Zaraz za A umieścił literkę B

139
symbolizującą dziewczynkę na cześć Bet i w literze tej zawarł dwa symbole

macierzyństwa. Chociaż jego alfabet był już dosyć nowoczesny i opisywał

niemal każde słowo, nikt nie chciał się uczyć pisać tych znaczków, więc

wkrótce zniechęcony odłożył nauczanie z myślą o dorastających dzieciach.

Nadal rysowano na ścianie ryby i inne zwierzęta, a wiadomości

zostawiano sobie nawzajem przy pomocy prostych symboli, używając

czasem kamyków czy patyczków. Ed jednak zamieścił alfabet w swojej

księdze na pierwszej stronie, jedynej przyjmującej jego słowa i

wykonującej wciąż zapis molekularny. Miał nadzieję, że komuś kiedyś

przyśni się jego ciąg liter. Pozostałe karty księgi nie były nigdy czynne dla

zapisu elektronicznego i od momentu pozbycia się plotera litograficznego

nie mógł nic zapisać na ich powierzchni.

Pomimo dyscypliny w Domu, zaczęła powoli narastać niechęć pomiędzy

młodszymi dziećmi a Madem. Mad uważał, że należą mu się lepsze kawałki

jedzenia, lepsze skóry i miejsce do spania, bo lepiej poluje i jest

najsilniejszy z nich. Poza tym przyglądał się czasem przemieniającym się w

kobiety An i Yo z pewnym zainteresowaniem. Zauważały to dziewczyny i

Zeo, ale nie ośmielili się zwrócić mu uwagę. Na nieszczęście Ed będący

przedstawicielem gatunku z innego świata z odmienną psychiką nic nie był

w stanie dostrzec.

Dopiero drobne zdarzenia uświadamiały go po czasie, ze w sferze emocji

działo się coś, co uszło jego uwadze. W pewnych kwestiach nie był w stanie

zrozumieć ludzi i uczył się ludzkiej psychiki z trudem.

Pewnego dnia, Mad wymijając się w przejściu z Yo wchodzącą do

140
środka, żartując rubasznie chwycił ją w pasie, przyciągnął do siebie i

obrócił jej ciało w kierunku jaskini po czym wyszedł. Widziała to Li, ale nie

zareagowała, podejrzewając, że to tylko żart. „ On jest mój” — pomyślała i

uznała swoją zazdrość za głupią. Kiedy zachowanie Mada powtórzyło się

kilka razy, postanowiła jednak przyglądać się temu. Nie była z tak blisko

Madem jak kiedyś, chociaż czasem spotykali się ukradkiem. Ona nadal

spała z dziećmi i była zbyt zmęczona, aby szukać okazji do częstych

spotkań ze swoim wielkoludem. Poza tym chyba była ponownie w ciąży.

Wnętrze jaskini zaczęło się powoli zmieniać dzięki pracowitości i

pomysłowości Zeo oraz skłonności do porządku Eda. Powstały pierwsze

meble i duży bambusowy kojec dla dzieci. Z komina skalnego pousuwano

kamienie i pozostałości po ptasich gniazdach, teraz więcej światła docierało

do głębszej części jaskini. W końcu Zeo wyłożył ściany komina

wypolerowanymi płytami z obudowy traka, co jeszcze wzmocniło

wpadające tam światło. Zrobił także duże lustro z wypolerowanej blachy

odbłyśnika termicznego. Chłopcy chcieli też wykonać piec w głębi jaskini,

przy innym kominie, ale Li zaprotestowała mając w pamięci ogniowe próby

Mada i długotrwałe wietrzenia jaskini. Nadal palono ogień w dawnym

miejscu, tuż przy wyjściu we wnęce skalnej wychodzącej szczeliną wysoko

ponad jaskinię.

Dziadek, Zeo i Li wspólnie próbowali przyspieszyć i ułatwić proces

zmiękczania skór tak, aby można było wykonać z nich wygodne ubrania.

Nie było to jednak łatwe, umieli już je garbować, za pomocą moczu i kory

akacji, ale skóra nadal była sztywna i ubrania z niej wykonane były raczej

jak zbroja. Metoda Li była zbyt pracochłonna, chociaż lepsza. Próbowali

141
użyć wszystkiego, co było pod ręką: różnych roślin, rybich wnętrzności a

nawet odchodów zwierzęcych. W efekcie ich wysiłków skóra ich produkcji z

dnia na dzień była coraz bardziej miękka.

Mad, najsprawniejszy myśliwy, przedkładający polowanie ponad inne

zajęcia najpierw z trudem tolerował zabawy tej trójki, stopniowo jednak

zaczął sam się w nie angażować i wnosić swoje pomysły. W końcu wykonali

zadaszenie nad tarasem jaskini, wiedzieli, że wkrótce przyjdzie pora

częstych opadów, więc się spieszyli. Nie było to łatwe, bo nie mieli do czego

umocować głównej belki, ale w końcu wybrali najbardziej pracochłonny

sposób, wykonali trzy podpory i powiększyli niewielki otwór w ścianie, w

którym umieścili ostatnią z podpór. Zadaszenie było tak solidne, że można

było po nim chodzić.

Pewnego dnia Zeo zmęczony pracą prymitywnymi narzędziami

postanowił wykonać piłę do cięcia desek. Pamiętał małe piły używane w

warsztatach i w pracowni laboratorium. Znał zasadę ich działania. Były to

piły obrotowe, niemożliwe do wykonania w tych warunkach. Miał też duży,

szeroki, zrobiony niedawno z jakiejś części traka miecz, ale zbyt ciężki

nawet dla Mada. Teraz przyszło mu do głowy, aby naciąć na nim zęby i

spróbować ciąć drzewo. Po kilku dniach żałował swojej decyzji, była to

najbardziej czasochłonna praca, jaką kiedykolwiek wykonywał, ale uparł

się, żeby ją dokończyć. Blacha miecza okazała się bardzo twarda i

wykonanie nacięć w postaci zębów okazało się niezwykle żmudnym i

monotonnym zajęciem. Z braku towarzystwa na dole próbował usadowić

się gdzieś w kącie w górnej jaskini, gdzie były zawsze dziewczyny i dzieci.

Li nie pozwalała im pracować w jaskini na górze.

142
— Zabieraj się na dół ze swoimi zabawkami, dzieci mogą się

pokaleczyć — powiedziała zdecydowanie

Posłusznie wycofał się i zszedł szybko. Potrafił pracować długo i

wykonywać żmudne czynności, ale tylko wtedy kiedy ktoś mu towarzyszył.

Pracując w samotności nie wiedział co robić z tysiącami odkrywczych myśli

przychodzących mu do głowy, dlatego pragnął towarzystwa. Przyszedł mu z

pomocą Ed, rozmawiając, bądź opowiadając ciekawe historie. W końcu po

tygodniu, a może dłużej, piła była skończona. Efekt był niezły, co wykazała

pierwsza próba, trzeba było jedynie poprawić uchwyty, bo jedna osoba nie

mogła ciąć takim ciężkim narzędziem.

Królestwem Eda i Zeo stawała się mała jaskinia na dole. Chłopiec coraz

częściej zostawał tam na noc razem z dziadkiem, musiał się tylko

przyzwyczaić do jego świszczącego oddechu i nocnego chrapania

związanego z większym zapotrzebowaniem na tlen jego mniejszych płuc.

Siwa także miała zwyczaj chrapania, ale Zeo zmęczony zajęciami na ogół

zasypiał tak szybko, że rzadko dźwięki te drażniły go. Malutkie psy im nie

przeszkadzały, czasami odganiali je nogą, więc szturchane po paru próbach

poszukiwania głasków odchodziły i znajdowały sobie inne zajęcie. Kozioł też

nie zawadzał, gdyż niedawno zmienił postać na wysuszony i uwędzony

kawał mięsa w wiszący w spiżarni koło komina. Z czasem pieski były coraz

to bardziej zdyscyplinowane, miej pętały się pomiędzy nogami i siadając,

spoglądały zainteresowane pracą, jakby coś z tego rozumiały. Patrzyły

swoimi ładnymi oczkami wiernie i z zaciekawieniem, utrzymując bezpieczny

dystans od dużego, wykonanego z dwóch potężnych pół-belek stołu. Siwa

była mądrą suką i pilnowała szczeniaki przykładnie, chociaż wciąż jeszcze

143
obgryzały jej nogi, uszy. W końcu chyba z litości nad Siwą Li przyniosła im

do obgryzania duże kości i od tego czasu większość dnia spędzały na

pastwieniu się nad tymi nowymi zabawkami.

Kiedy Zeo z Edem wykonywali bardziej niebezpieczną pracę, wyganiali

pieski z suką do przystającej jaskini lub na zewnątrz do zagrody. Zaczęli

ciąć pierwszy pień wzdłuż, piła nie była jeszcze taka, jak sobie życzyli, ale

po godzinie praca była skończona i pień był równo przecięty wzdłuż. Chcieli

wykonać pierwszą deskę na stół, ale dziadek był zdyszany i nie mógł ruszać

zbolałymi rękoma po tej pracy.

Mad często podglądał poczynania majsterkowiczów, lecz rzadko

oferował swoją pomoc. Polował wciąż i chociaż miał przy tym dużo

satysfakcji, jego coraz bardziej oziębłe kontakty z Li zamieniały go powoli w

ciągle niezadowolonego gbura. Zeo czasami obawiał się Mada i jego

humorków. Pamiętał z Enu pilota Voo, który miał podobny do Mada

charakter. Ciągle były z nim jakieś niewielkie kłopoty, ponieważ nie

stosował się do regulaminów i zasad panujących w obozie. Potem zaczął

nadużywać alkoholu, więc zaczęły się poważniejsze problemy. W końcu Ed z

Orą przekonali go, ze musi złagodzić swój temperament przy pomocy

lekarstw i terapii psychologicznej. Zeo, który pierwszy widział postępujące

zmiany charakteru Mada podzielił się tym spostrzeżeniem z dziadkiem

wyrażając swoje zaniepokojenie. Ed zawierzając spostrzeżeniom Zeo

próbował załagodzić sytuację, ale odnosiło to odwrotny skutek. Mad nie

chciał rozmawiać na swój temat, po prostu twierdził, że nic się nie dzieje,

że przesadzają i wychodził z jaskini. Często potrzebował asysty na

polowania, nie zabierał jednak już gadatliwego Zeo, tylko wysportowaną i

144
sprawniejszą Yo. Li początkowo patrzyła na ten fakt z pewnym niepokojem

i odrobiną zazdrości ale nie zauważyła niczego podejrzanego w zachowaniu

Mada w stosunku do Yo, więc dała sobie spokój. Teraz największą pomoc,

przyjaźń i wsparcie miała w An. Razem robiły wszystko i razem cieszyły się

dziećmi. Wzajemnie się czesały i opowiadały różne historie. Były

przyjaciółkami. Jedynie An uwierzyła w historię Li o wielkim jak skała

zwierzaku dryfującym w wodzie. Nawet Ed nie wierzył w tą historię. W

wykazie zwierząt z raportów naukowych nie znaleźli na Ziemi nic tak

wielkiego. Ed sądził, że pod wpływem szoku mogła zniekształcić w

wyobraźni obraz słonia lub nawet wieloryba zaciągniętego przez falę potopu

z oceanu. Co prawda niewiele wiedział o tych zwierzętach, ale kiedy

fotoroboty zrobiły kilka podwodnych zdjęć tych wielkich ssaków

wspominano o nich często w obozie, ponieważ na dawnej Deve kiedyś żyły

bardzo podobne stworzenia. Jej opis zwierzęcia był zupełnie odmienny - ani

słoń, ani wieloryb nie mieli długiej jak drzewo akacjowe szyi i ciała dużego

jak pół transportera. Komplet badań zwierząt w okolicy półwyspu En nie

wskazywał na istnienie takiego monstrum.

Wkrótce w dolnej jaskini powstał duży, piękny stół. Nawet Mad pomagał

w ozdabianiu jego wielkich nóg. Zeo chciał pożyczyć w tym celu jego

wspaniałego noża, ale Mad nigdy się z nim nie rozstawał, więc sam rzeźbił.

Ponownie nastała dobra atmosfera, może dlatego, że nadchodziło lato.

Poziom rzeki się obniżał i można było łatwiej polować na ryby. Kiedyś Mad i

Yo przyciągnęli na dwukółce bardzo dużą antylopę. Opowiadali, jak ją

podeszli i jak Yo jednym strzałem ją zabiła. Yo była z siebie bardzo dumna.

Słuchając jej opowieści, Ana stwierdziła z uśmiechem, że Yo powinna

145
urodzić się chłopakiem. Nikt nie zaprzeczył. Yo rzeczywiście sporo podrosła

i ciągłe polowania zmieniły jej sylwetkę na nieco atletyczną. Teraz tylko

uśmiechnęła się, przyjmując wypowiedź Any za komplement.

Na czas w jaskini powstała drewniana podłoga i drzwi, gdyż małe dzieci

zaczęły już chodzić. Teraz upadki nie były tak bolesne. Li miała już za mało

mleka w piersiach, więc Ana ucierała dla malców papki z mięsa i owoców.

Każdy też zauważył, że brzuch Li ponownie jest duży.

Nowa podłoga okazała się nieco kłopotliwa w sprzątaniu, bo okruchy i

malutkie resztki jedzenia wpadały w szpary i przychodziły do jaskini robaki,

więc Zeo z Madem rozebrali ją, a po wymyciu jaskini poprawili szczelność

desek. Teraz Ed skonstruował gwoździe, a właściwie przecinaczkę do drutu,

która była użyta w celu ich produkowania. Zapasy drutu były ograniczone,

więc Mad protestował, ponieważ z niego wykonywał strzały, a już kilka z

nich stracili bezpowrotnie. Widząc jednak nową podłogę, w końcu przestał

marudzić, szczególnie gdy Zeo z dziewczynami wygładzili jej powierzchnię

łamanymi kamieniami i piaskiem. Poza tym zmieniły się metody polowania,

coraz częściej Mad z Yo kopali wykonanym niedawno szpadlem

zamaskowane rowy, oraz wykonywali inne sprytne pułapki.

Yo rosła tak szybko, że poprosiła Zeo o zamianą kombinezonów.

Wydawało się, że luźny kombinezon chłopca będzie pasował na nią, ale po

przymiarce pił pod pachami i w kroku, więc była pierwszą dziewczyną, dla

której trzeba było uszyć nową kreację. Teraz, kiedy dzieci nie potrzebowały

tak dużo uwagi i były odgradzane od kuchni i wyjścia ruchomym

bambusowym płotkiem, dziewczyny siedząc przy nich szyły ubrania ze

skóry. Sfatygowane kombinezony miały być przerobione na bieliznę. Yo


146
była teraz nawet trochę wyższa od starszego Mada, chociaż ważyła może

połowę tego co on. Nikt nie mógł jej dogonić w biegach i dorównać w

sprawnym wspinaniu się na drzewa.

W dolnym tarasie było spore porośnięte mchem zagłębienie nieopodal

wyjścia z małej jaskini. Zeo pomyślał, że gdyby oczyścić je i uszczelnić

wąską szparę, można byłoby tam zbierać wodę i kąpać się w niej. Dla

dzieci byłby to raj. Zeo i Ed wybrali się w górę rzeki, gdzie widzieli kiedyś

czerwoną nieprzepuszczalną dla wody glinę nadającą się na wypełnienie

szpary. Kiedy podchodzili w górę, poczuli pod bosymi stopami drżenie ziemi

i usłyszeli odległy trzask łamanych gałęzi. Przykucnęli za zwałem piasku i

rozglądali się niepewnie. „Jak olbrzymie musi być zwierzę, robiące taki

hałas” pomyśleli równocześnie. Niczego jednak nie dostrzegli. W obozie

opowiedzieli o tym, co im się przytrafiło, Madowi. Ten po chwili wyznał, że

kiedyś widział antylopę rozszarpaną na pół z niebywałą siłą. Zdarzyło się to

raz, więc nie przywiązywał do tego uwagi, ale teraz i on zaczął się

zastanawiać, czy aby znają wszystkich mieszkańców okolicy.

Wkrótce powstał malutki basen. Strużka wody cieknąca w jaskini

napełniałaby go tygodniami, więc nosili wodę do basenu w skórzanych

pojemnikach. Jednak nie tyle dzieci upodobały sobie tam kąpiel, ile

dziewczyny, które siedziały w nagrzanej słońcem wodzie w każdej przerwie

pomiędzy zajęciami. Ed dbał o moralność w obozie, więc podczas gdy nagie

dziewczyny zażywały przyjemności w sadzawce, on siadał na skale i

uprzedzał je przed nadchodzącymi Zeo lub Madem.

Któregoś dnia Li zauważyła, że Yo również zaokrąglił się brzuch. Nie

była to nadwaga, tego była pewna. Narastająca wściekłość nie dawała Li


147
spokoju, więc któregoś dnia poszła za Madem i kiedy byli daleko od wzroku

innych zapytała wprost , co oznacza ten brzuch. Spuścił głowę i nic nie

odpowiadał. To wystarczyło. Złość w niej nagle tak narosła, że uderzyła go

z całej siły w twarz, a potem kolejny i następny. On dalej stał ze

spuszczoną głową i przyjmował policzki dopóki się nie zmęczyła. Nie padło

ani jedno słowo. W końcu odwróciła się i zakrywając twarz odeszła. Mad

poszedł do dolnej jaskini, zabrał skórę, nóż, łuk, strzały i udał się na

polowanie. Teraz on też potrzebował być sam, reakcja Li spowodowała, że

poczuł się jeszcze bardziej winny.

Li była tak wściekła, że miała ochotę udusić tych dwoje, ale kiedy przyszła

do jaskini zobaczyła Yo zajmującą się jej dziećmi i zrobiło jej się nagle żal

tej dziewczyny. Zagryzając wargi ze złości na Mada, podeszła do niej i

położyła rękę na jej głowie, potem powiedziała najspokojniej jak umiała:

„ Wiem o wszystkim, ale do ciebie nie mam żalu”. Yo spuściła wzrok i tak

obie trwały długą chwilę.

Potem Li wyszła z jaskini i siedziała na skale przez jakiś czas wpatrzona w

horyzont, dopiero płacz głodnych dzieci zmusił ją do powrotu.

Dotąd takie emocje nie były im znane. Nikt ich nie przygotowywał do

samodzielnego, dorosłego życia, co było całkowicie zrozumiałe, bo nawet

najzdolniejsi naukowcy z En nie potrafiłby tego robić. Dzieci, a teraz już

młodzi dorośli, uczyli sami się doświadczając wszystkiego na własnej

skórze, a uczuć, które nimi targały nie umieli nawet nazwać. Teraz Li miała

wrażenie, że cały jej świat się zawalił. Czuła się pokrzywdzona i zupełnie

nie wiedziała, co ma robić. Po nakarmieniu dzieci zaczęła płakać w ukryciu,

pragnąc schować swój ból przed światem. Żal i złość nie dawały jej
148
spokoju, dlatego w końcu nie mogąc dłużej znieść tego stanu i postanowiła

natychmiast porozmawiać z Edem. Zeszła na dół, gdzie Ed z Zeo wyprawiali

skóry. Przez chwilę zastanawiała się, jak oderwać Eda od pracy. W końcu

podeszła do nich i wprost powiedziała, że chce rozmawiać z Edem w cztery

oczy. Zeo z dużym wyczuciem, widząc zmienioną twarz Li, zabrał jedną ze

skór, nóż i naczynie z płynem. Wyszedł z jaskini.

Nie wiedziała, od czego zacząć. Z jednej strony była wściekła i

rozżalona, a z drugiej bardzo się wstydziła dzielenia swoimi uczuciami z

kimkolwiek. Patrząc w twarz starca swoimi szklistymi, szeroko otwartymi,

dużymi oczami wreszcie powiedziała: „

— On jest okropny -

Potok słów, który wcześniej przygotowała, nagle utknął w gardle i zaczęła

szlochać, przytulając się do Eda. On przycisnął jej głowę do swojej piersi i

cierpliwie czekał, aż dziewczyna się uspokoi i zacznie mówić.

— Yo też będzie miała dziecko... jego dziecko — jakoś nie potrafiła

wymówić imienia Mada, nagle stało się ono jakieś obce.

Długo milczała, właściwie to jedno zdanie opowiedziało Edowi o wszystkim,

co się wydarzyło. Długie polowania Mada i Yo, wzajemne spojrzenia i

uśmiechy, brak czasu dla dzieci i Li. Teraz w jego sercu narastało poczucie

winy. „

— Te dzieciaki żyją bez praw, etyki i moralności” — pomyślał, w

końcu powiedział:

— To moja wina, powinienem był was nauczyć, jak żyć, nie

149
krzywdząc drugiej osoby, wybacz mi, jestem głupcem. Na obu

planetach, na których była nasza cywilizacja, zawsze zdarzały się

takie dramaty -

nagle zamilkł, bo jego słowa niczego nie zmieniały w sytuacji zaistniałej

tutaj i teraz.

Pozbierał myśli, delikatnie oddalił głowę Li od swojej piersi, aby spojrzeć jej

prosto w oczy, w ten sposób chciał ją zachęcić do mówienia. Kiedy już

zaczęła, wstyd i żal nie pozwoliły jej patrzeć w oczy starca, więc ponownie

złożyła głowę na chłodnej piersi Eda i wtedy dopiero mówiła.

— Dlaczego on mi to zrobił, przecież on jest mój, dlaczego ona mu

na to pozwoliła, oszukali mnie oboje — zamilkła, słowa zawisły w

ciszy i w głowie starca

Li ponownie zaczęła płakać

— Ja nie mam takiego żalu do Yo, ona jest młodsza, a Mad jest

sprytny i cierpliwy, to on jej zawrócił w głowie, tak jak zrobił to ze

mną— mówiła przez łzy.

Nagle w wejściu do jaskini pojawił się Zeo. Ed zobaczył go kątem oka i

zrobił dłonią gest zakazujący wstępu do środka. Zeo natychmiast się

wycofał. Starzec z dziewczyną trwali tak jeszcze kilka minut, dopóki ona nie

przestała szlochać i żalić się przez łzy. Kiedy się uspokoiła Ed ponownie

delikatnie oddalił ją od siebie, aby wejrzeć jej w oczy i zaczął mówić

najczulszym głosem na jaki było go stać:

— To nie twoja wina” — przerwał i dopiero po minucie patrzenia w

150
oczy dziewczyny kontynuował.

— Jest was tu pięcioro, tylko pięcioro na całej ogromnej planecie,

gdzie są miliony zwierząt wielu gatunków. Pięcioro dorosłych i

dwoje dzieci, tylko dwoje dzieci. My, Devianie poświęciliśmy

tysiące lat i miliony godzin ciężkiej pracy, aby przekazać wam rolę

stworzenia inteligentnego społeczeństwa tutaj, na tej pięknej

planecie. Przyszłość tej planety leży w twoich rękach. Sama wiesz

jak nikłe mamy szanse na przeżycie, to cud, że do tej pory nikt z

nas nie zginął od choroby czy pożarty przez jakieś drapieżniki.

Jesteśmy zagrożonym gatunkiem na tej planecie, im jest was

więcej, tym jesteście silniejsi i bezpieczniejsi. Bezpieczniejsze

będą także twoje dzieci — po namyśle dodał

— Jak wiesz, na naszych planetach Deve i Vi mieliśmy jedno

przykazanie — nie krzywdź. Dotoczy to także nienarodzonych

jeszcze dzieci i dzieci ich dzieci, a więc przyszłych pokoleń.

— Wiem jak trudno poświęcić swoje uczucia i głęboko cię rozumiem,

kocham cię i chcę dzielić z tobą twój ból, chcę być powiernikiem i

nauczycielem, a także ojcem, którego nie stworzyła wam natura.

Dziękuję ci za zaufanie i za to że dzielisz się ze mną swoimi

kłopotami -

przerwał i oczekiwał na słowa Li, nie był pewien, czy go zrozumiała, czy nie

jest za wcześnie na takie wyjaśnienia.

— Mam mu wybaczyć i pozwolić, żeby był nadal z nią? Chyba nie

potrafię — oddaliła się i już w

151
wyjściu obróciła się. Popatrzyła w oczy Eda, jakby chciała powiedzieć, że

nic z tego nie rozumie.

Ed milczał, pragnął jedynie, by byli bezpieczni. Jeszcze nie wiedzieli o

przychodzącej do każdego człowieka kiedyś starości i potrzeby opieki ze

strony dzieci, ale i o odpowiedzialności wobec przyszłych pokoleń. Na

twarzy Eda ukazał się przyjazny uśmiech polegający na uniesieniu brwi ku

górze.

Na swojego następcę i przyszłego nauczyciela wybrał Zeo. To jego uczył

swoich mądrości. W niego wierzył. Ten młodzieniec nie potrafił jeszcze w

pełni zrozumieć życia dorosłych, jednak miał ogromną zaletę - pamiętał

nauki Eda bez względu na to, czy miały w danej chwili sens czy też nie.

Li wracając, była spokojniejsza i bardziej opanowana. Nie chciała

widzieć jeszcze Yo, potrzebowała przemyśleć docierające do niej powoli

słowa Eda, ale tam były jej dzieci. Wchodząc do jaskini, powiedziała głośno

opanowanym głosem:

— porozmawiałam z Edem, on jest bardzo mądry i zawsze będę

zwierzała mu się ze swoich problemów, on zawsze wie, co robić —

Podeszła do jednego z dzieci i zaczęła karmić je papką mięsną. Nagle Yo

zdjęła ze swoich kolan drugie dziecko, stawiając na drewnianej podłodze

pocałowała je w główkę, wstała i wyszła. Li była pewna, że Yo udała się do

jaskini na dole, co potwierdziło pojawienie się w wejściu Zeo z jakąś nową

zabawką dla dzieci. Coraz bardziej przechodził jej żal do tej dziewczyny,

więc uśmiechnęła się i pomyślała:


152
— A niech tam —

Przeważyło chyba zdanie Eda: „Czym was więcej, tym bardziej bezpieczne

są twoje dzieci”

Po godzinie dziewczyny były znowu razem, nic nie mówiły, ale można było

zauważyć wiele uprzejmych zachowań wobec siebie. W końcu Li podała

wodę do picia dla Yo, ich wzrok na chwilę się skrzyżował i na ich twarzach

pojawiła się próba uśmiechu.

Ana, pogodna i pracowita jak mróweczka, bawiła się z dziećmi lub

pracowała przy czyszczeniu ryb i mięsa, nie wtrącała się tylko dlatego, że

nie wiedziała, jak przyjaciółkom pomóc i nie była pewna o co chodzi w ich

odmiennym zachowaniu. Zdezorientowana, jednak wiedziała, że i tak

niczego nie zmieni, wobec tego postanowiła nie myśleć w ogóle i jeszcze

bardziej zaangażowała się w pracę.

Mad długo nie wracał. Kiedy zaczął zapadać zmrok, mieszkańcy Domu

zaczęli co jakiś czas wychodzić na taras i spoglądać w dal, oczekując jego

nadejścia. Ciemność zapadała szybko, a chłopca ciągle nie było. Zeo

podejrzewał, że może coś Madowi się stało i zaczął organizować wyprawę

ratunkową, przygotowując pochodnie, jednak jeszcze nikt się nie kwapił do

pomocy.

— O co tutaj chodzi? —

zapytał sam siebie, dziwiąc się jednocześnie spokojowi, który panował na

twarzach pozostałych. Tylko on i Ana nie zdawali sobie sprawy z tego, co

tak naprawdę kryło się za nagłym wyjściem Mada na polowanie. Zeo

153
pochłonięty był „ważnymi” sprawami, które odrywały go od rzeczywistości i

czasem wydawało się pozostałym, że żyje w innym świecie. Teraz jednak

widział odmianę w zachowaniu dziewcząt i martwiącego się Eda. Zaczął w

końcu kojarzyć te obserwacje z nieobecnością Mada i pasywnym

zachowaniem współmieszkańców w sprawie akcji ratunkowej. Wreszcie nie

wytrzymał i zapytał Eda wprost:

— Co się tutaj dzieje? Czemu jeszcze nie idziemy szukać Mada?

— Chodź do środka, muszę z tobą porozmawiać —

odparł Ed, kładąc dloń na ramieniu młodego przyjaciela.

Zbliżało się południe następnego dnia, kiedy zdecydowano się

zorganizować wyprawę poszukiwawczą. Li przeżywała prawdziwą huśtawkę

uczuć, teraz zaczęła się martwić o człowieka, którego jeszcze parę godzin

temu nienawidziła. Nadal go nienawidziła, ale inaczej. Teraz chciała go

pobić, zadać mu taki ból, aby zapamiętał go na całe życie, z drugiej strony

martwiła się o niego.

An została w obozie przy dzieciach. Przeniesiono na górę spore już

pieski i sukę, aby byli razem z dziewczyną. Ed, Zeo i Yo zabrali łuki i

skórzane plecaki z prowiantem, Li niosła trzy włócznie, jej ulubioną broń ,

którą wyjątkowo sprawnie się posługiwała. Na nogi założyli nowy

wynalazek Zeo – skórzane i wiązane buty. W czasie marszu chwalili ich

wygodę i zdolności Zeo, który pomrukiwał z zadowoleniu i zdradzał z

entuzjazmem plany dalszego ulepszenia obuwia.

Trochę przestraszeni nieobecnością Mada postanowili nie oddalać się od

154
siebie zbytnio i szli zwartą grupką. Wczesnym popołudniem powrócili do

obozu, aby po krótkim odpoczynku udać się w przeciwną stronę. Do

wieczora nie odnaleźli Mada, chociaż byli już we wszystkich miejscach,

gdzie najczęściej bywał. Rano wyruszyli ponownie na poszukiwania.

Wszystko na nic, chłopak przepadł jak kamień w wodę.

Mijały dni i nic się nie zmieniało. Teraz Li nienawidziła go wyłącznie z

tego powodu, że naraża ich na udrękę oczekiwania. Czuła, że nic złego mu

się nie przydarzyło i nie mogła zrozumieć, jak może narażać ich wszystkich,

a zwłaszcza dzieci. Przecież teraz, w razie niebezpieczeństwa są słabsi, a na

dodatek z powodu nieustających poszukiwań przestali uzupełniać zapasy

żywności. Wkrótce ich spiżarnia zaczęła świecić pustkami. Dbając przede

wszystkim o dzieci, sami zaczęli nie dojadać. Yo zaczęła polować razem z

Zeo, lecz ten nie miał talentu Mada, więc wkładali w polowania coraz więcej

wysiłku z nie najlepszym rezultatem. Nie używali łuków, bo nie mieli czym

strzelać. Brakowało prętów na stalowe strzały, natomiast te, które były już

gotowe, bądź pogubili, bądź zabrał ze sobą Mad. Poza tym jeden łuk z

kompletem strzał musiał zawsze zostawać w Domu.

Li i Ann polowały na ryby, lecz ryb wystarczało zaledwie dla Eda i dzieci.

Byli głodni i zmęczeni. Pierwszy raz od dłuższego czasu poczuli głód, nawet

psy przyzwyczajone do karmienia nie potrafiły sobie zapewnić pożywienia i

chudły w oczach. W takich chwilach Mad jawił się wszystkim jako

nieodpowiedzialny, zapatrzony w siebie młody człowiek, któremu nie zależy

na losach innych.

Pewnego dnia Yo z Zeo przyciągnęli dużą łanię. Po sutym obiedzie po

raz pierwszy od dwóch tygodni, od kiedy zniknął Mad, wszyscy leniwie


155
odpoczywali. Takie rozprężenie panowało do momentu, kiedy znów zaczął

zaglądać im w oczy głód. Teraz musieli polować znacznie dalej od domu, bo

zwierzyna przeniosła się spłoszona ich obecnością i ciągłym ruchem w

obozie. Polowania odbywały się tylko od świtu do zmroku. Do tego

wszystkiego Yo gorączkowała ukąszona w nogę przez węża. Wszystko

razem bardzo ich przytłaczało. Nie było już słychać śmiechu i wesołego

przekomarzania się. Każdy skoncentrowany był na zapewnieniu warunków

do przeżycia. Trzeba przyznać, że bardzo sobie pomagali w tych dniach i

robili wszystko, aby dzieci i Ed najmniej ucierpieli.

— Muszę nad czymś popracować — oznajmił któregoś dnia Zeo.

Postanowił ulepszyć łuk i strzały. Zajęło mu to więcej czasu, niż myślał,

ale nie krył swego zadowolenia z efektu. Pracował w tajemnicy i długo,

gdyż niewiele czasu mógł wygospodarować na tą pracę. W końcu oznajmił

wszystkim o próbie, którą zademonstruje następnego poranka. Aby

pokazać, na czym polega wyższość nowego sprzętu, ustawił pień w zasięgu

strzału, która nawet dla Mada byłby zbyt duży. Dziewczyny popatrzyły na

nową broń z niedowierzaniem. Mały łuk z korbą umieszczony na szczycie

poprzecznej deski. Strzały też były inne: dokładne, krótsze, równiejsze, z

dużym, ostrym grotem na czubku i z lotkami na drugim końcu. Zeo położył

szczyt łuku na ziemi, przydeptując wystający koniec nogą i przekładając

przez mocną cięciwę mały zaczep, kilkoma ruchami korby naciągał cięciwę.

W końcu Yo, przyglądając się tym zabiegom, nie wytrzymała i powiedziała:

— Musisz mieć bardzo cierpliwą łanię, żeby zaczekała na ciebie —

Wszyscy głośno się zaśmiali, ale czekali cierpliwie na koniec tego

156
eksperymentu. Nareszcie Zeo podniósł urządzenie do góry, przymierzył się i

wystrzelił. Strzała pomknęła tak szybko, że An wydała z siebie okrzyk

zachwytu. Po ułamku sekundy nikt oprócz Eda strzały już nie widział. Długo

szli w kierunku celu i w końcu dostrzegli ją wbitą w środek pnia.

— Nie do wiary — wykrzyknął Ed, a Yo poklepała Zeo z uznaniem,

jakby przepraszając za swój żart.

— Jak ty to zrobiłeś, że trafiłeś pień z tak ogromnej odległości? —

zapytała.

Pokazał jej metalowy celownik i z zapałem zabrał się za tłumaczenie.

Dwa dni później mieli już mięso. Spiżarnia powoli zaczęła się znowu

zapełniać. Ed stał się producentem strzał, a właściwie grotów, których

dokładne wykonanie pochłaniało najwięcej czasu.

Minęły dwa miesiące, brzuchy Li i Yo były już duże. Teraz mieszkańcy

Domu nie mieli silnego lidera i tą pozycję podzielili równo pomiędzy siebie.

Również An bardzo dorosła od zniknięcia Mada. Dzięki nowej i skutecznej

broni chodziła na polowania razem z Zeo. W miejscach, gdzie pojawiały się

łanie, wykonali na drzewach gniazda, gdzie mogli oczekiwać bezpiecznie i

niezauważani przez zwierzynę. Mieli mięsa pod dostatkiem, ale mięsna

dieta na dłuższą metę nie gwarantowała zdrowia gatunku. Wiedział o tym

Ed i dlatego próbował zwrócić ich uwagę na drzewa owocowe. Znał zasady

szczepienia drzewek, sam robił takie eksperymenty. Niestety hodowla

czegokolwiek wymagała niezwykłej staranności, czasu i przede wszystkim

cierpliwości, a do takiej pracy nikt jeszcze nie dorósł.

157
Tymczasem do obozu powrócił spokój. Coraz mniej mówiono o Madzie,

w końcu któregoś dnia Li wspomniała przy kolacji:

— Mad chyba nie żyje —

— My to od dawna wiedzieliśmy, powiedział Zeo, ale baliśmy się o

tym głośno powiedzieć. Mad nie miał szans, bez naszej pomocy i

schronienia. —

— Żadne z nas nie ma szans przeżyć samodzielnie, dlatego

powinniśmy się szanować i dbać o siebie nawzajem — powiedział

Ed i zapanowało milczenie.

Od kiedy zrobiło się chłodniej, dziadek nie czuł się za dobrze. W końcu

po wielu prośbach udało się namówić go na ubranie skórzanego serdaka

uszytego przez Li. Dzieci Li były coraz energiczniejsze, biegały po całej

jaskini, nie zważając na guzy i siniaki. Przeszkadzały wszystkim, więc

czasami na specjalnie dla nich skonstruowanych szelkach spuszczano je na

dół do Eda, żeby się nimi zajmował. Nawet psy czasem unikały ich

dokuczliwego towarzystwa, ale Ed kochał dzieci jak własne i może dlatego

zaczął szybciej powracać do zdrowia.

Pewnego dnia przy wspólnym posiłku w czasie rozmowy przepełnionej

żartami Ana powiedziała nieopatrznie coś, po czym wszyscy zamilknęli na

chwilę:

— Ja też chcę mieć własne dziecko —

Ciszę szybko przerwał Zeo, wychodząc jej na pomoc i zmieniając

momentalnie temat. Powiedział coś śmiesznego o dzieciach i jednym z

158
piesków, jednak jego wysiłki przerwał Ed:

— sądzę, że An ma rację, też powinna mieć dziecko —

An otworzyła ze zdziwienia szeroko usta, nie spodziewała się takiej reakcji

Eda. Ponownie nastało milczenie, słychać było jedynie szum wiatru i

dochodzące z daleka odgłosy wydawane przez jakiegoś ptaka. Wszyscy

oczekiwali na dalszy ciąg, ale Ed tylko powtórzył to, co raz powiedział:

— im dzieci jest więcej, tym bezpieczniej dla wszystkich i większe

szanse na przetrwania człowieka —

Od tego czasu Ana i Zeo zaczęli wracać później do obozu. Wszyscy

zauważyli, że wyraźnie się adorowali. Li i Yo uśmiechały się trzęsąc dużymi

brzuchami, ale i Ed nie ukrywał radości, podnosząc prawą lub lewą brew to

do jednego, to do drugiego.

Wkrótce dojrzewająca wiosna przyniosła cieplejsze dni, więcej słońca i

radości. Ana była w ciąży, a Li i Yo spodziewały się rychłego porodu. Suka

miała ponownie cieczkę, tym razem była bardzo pilnowana. Tylko dzikie psy

wyły nocami i nie dały spać nikomu. W końcu i ten problem się skończył.

Obóz z dnia na dzień dzięki zabiegom dziewcząt i pomysłom Zeo był coraz

to wygodniejszy. Ed pilnował przestrzegania zasad. Uczył wszystkich i co

najważniejsze czuł się nieźle pomimo ubogiej diety, którą wzbogacał

odrobiną cukru wypłukiwanego z wczesnych owoców. Mieli jakieś naczynia,

sztućce, narzędzia, ale najwspanialszym wynalazkiem okazała się prosta

kanalizacja. Tym razem popisał się dziadek, który zrobił cały projekt.

W końcu wieczorami Ed z Zeo, u którego już zaczął pojawiać się słaby

159
zarost, eksperymentowali z wykonaniem papieru i przędzy.

160
Rozmowa o buncie na Deve

Przyjaźń Eda z Zeo była związkiem jaki może łączyć dziadka i wnuka.

Dużo mądrości, spokoju, miłości i tolerancji, jednym słowem

wyrozumiałości ze strony starca i niepohamowanej ciekawości ze strony

chłopca. Spędzali z sobą mnóstwo czasu podczas wykonywania kolejnych

projektów. Młodzieńca fascynowały zwłaszcza historie związane z ich

przeszłością.

Czasami Zeo wręcz błagał o różne opowieści, legendy związane z dziejami

Deve.

Kiedyś przypomniał sobie jakąś rozmowę techników na półwyspie i spytał:

— Dziadku, co to była za historia z więzieniem na powierzchni Deve?

— Widzisz — podrapał się swoją czteropalczastą dłonią po rzadko

owłosionej, dużej głowie

— to było tak. Podróż Deve trwała bardzo, bardzo długo. Nie

wszyscy, którzy zostali wybrani do tej misji, doczekali się

przybycia planety w okolice Słońca. Załoga Deve składała się w

większości z wybranych starannie ochotników. Więc ci, którzy nie

zdecydowali się na podróż, lub nie przeszli testów musieli z

powrotem przesiedlić się na Vi. Wewnętrzne zarządzenie na Deve

mające na celu ograniczenie liczby kolejnych pokoleń,

przestrzegano jedynie przez kilkadziesiąt lat. Później życie toczyło

się własnym torem, a mieszkańcy naginali prawo, stwarzając tylko

161
pozory respektowania go. Stało się tak dlatego, że z biegiem lat

społeczność wewnątrz planety zmieniała się. Ci, którzy wyruszali

w podróż, wybrani spośród miliardów o niezwykłym potencjale

intelektualnym wymarli, a następne pokolenia okazały się zupełnie

przeciętne, więc w którymś z kolejnych pokoleń narosły problemy

społeczne. Przyszły czasy dekadenckie. Strach przed ewentualną

kolizją kosmiczną czy brak wiary w znalezieniu odpowiedniego

miejsca do życia, czyli wątpliwości dotyczące sensu tej wyprawy

powodowały frustracje mieszkańców. System nie mógł

kontrolować wszystkiego — jego priorytetem była ekologia i zakaz

wykonywania jakichkolwiek eksperymentów dotyczących nawet

najdrobniejszych zmian w planecie. Takie założenie było

teoretycznie słuszne, bo zmiany mogłyby owocować

nieprzewidywalnymi skutkami -

Ed przerwał, popił trochę wody, podszedł do przyjaciela, położył mu rękę na

ramieniu i wyprowadził na zewnątrz jaskini, pochylając się w przejściu. Był

piękny, cichy i ciepły dzień. Stanęli na brzegu półki skalnej, patrząc na

zachodzące powoli słońce i zataczające kręgi drapieżne ptaki nad

rozlewiskiem po drugiej stronie. Ed zaczął mówić ponownie:

— nie było łatwo kontrolować nowe pokolenie. Młodzi zdawali się nie

rozumieć ogromnego wysiłku ich rodziców i dziadów, którzy z

trudem budowali bezpieczeństwo planety. Kilka niewielkich awarii

z oświetleniem wnętrza planety nie pomagało w łagodzeniu

konfliktów. W końcu zaczęła się tworzyć silna grupa żądająca

wprowadzenia zmian w planecie. Chcieli wolności, chcieli tworzyć,

162
modernizować, projektować i przebudowywać. Rośli w siłę i trzeba

było coś z tym zrobić, bo mogli doprowadzić do zniszczenia

naszej . Deve była tworem sztucznym i baliśmy się, że naruszenie

delikatnego balansu w przyrodzie czy konstrukcji doprowadzi do

nieszczęścia. Dlatego właśnie wprowadzono stan wojenny.

Większość z liderów aresztowano w ciągu jednej godziny i

wprowadzono bardzo silne restrykcje. Kontrolowano wszystkich i

wszystko, nie było nawet miejsca na prywatne życie, dlatego ten

stan nie mógł trwać wiecznie. Rozwiązaniem była masowa terapia

buntowników.

— Jak to?- spytał Zeo

— leczono ich? Podawano im lekarstwa?

Ed spojrzał mu w oczy i odpowiedział:

— Nie. To była terapia genetyczna.

— Zmieniano ich, tak jak zrobiono nas?- zapytał chłopiec.

— Nie, nie tak samo, zaprojektowano szczepionkę zwaną

„szczepionką szczęścia”, niestety skutki uboczne przejawiały się w

obojętności, nieodpowiedzialności, ignorancji, w skrócie można

powiedzieć w głupocie. Terapia była niehumanitarna i

spowodowała skrajnie przeciwne opinii najbardziej uzdolnionych

naukowców. Gdyby to były terapie farmakologiczne, to może i

byłoby lepiej, a tak zmieniano tych młodych ludzi bezpowrotnie.

Jednak stało się coś, o czym nie wiedział ani System, ani

163
przywódcy planety. Powstała bardzo inteligentna opozycja.

Najpierw kilku wybitnych naukowców zmieniło formułę

genetycznych szczepionek, aby ratować swoje własne dzieci i

najinteligentniejszych młodych opozycjonistów. Powstałe

podziemie było to najlepiej zorganizowaną nielegalną organizacją

chyba w całych dziejach naszej cywilizacji. Nikt nie przypuszczał,

że szykuje się przewrót, jakiego nie można było sobie nawet

wyobrazić. Przez okres dwudziestu lat przygotowano rewolucję

mającą przemienić wnętrze planety w zupełnie niespotykany dotąd

twór. W ciągu jednej godziny chcieli zawładnąć planetą, a potem

zupełnie zmienić jej biologię. Ich tajna baza znajdowała się w

starych laboratoriach na zewnątrz planety. Tam powstały nowe

gatunki roślin i zwierząt, tam też robili doświadczenia na sobie

samych. To wszystko działo się w nie tak odległych czasach.

— Nikt nic nie podejrzewał? Przecież to niemożliwe - stwierdził Zeo.

— No właśnie nikt. Bardzo rzadko były jakieś zagadkowe przecieki

nie poparte konkretnymi dowodami, ale natychmiast je

dementowano i nadawano im znamiona tanich sensacji lub siania

niepotrzebnego zamętu wśród obywateli. Ci cwaniacy tak dobrali

kadrę obsługi „naziemnych” obserwatoriów, że nawet operatorka

urządzeń, czy mechanik transporterów byli wybitnymi

bioprogramistami. Oficjalnie zewnętrzne laboratoria miały

pracować nad doskonaleniem adoptynów. Ich pracy nikt nie

kontrolował, bo badania nad adoptynami wymagały doświadczeń

ze zwierzętami, dlatego były utajnione przed społeczeństwem ze

164
względów humanitarnych. Z tego samego powodu nie były

rejestrowane w Systemie, do którego miała bezpośredni dostęp

jedynie garstka wybitnych specjalistów z różnych dziedzin -

— Dzięki temu, że na powierzchni planety genetycy wykonywali

doświadczenia na zwierzętach, ale i na sobie samych, osiągnęli

szybko znakomite rezultaty. Udało im się wyprodukować maszyny

biologiczne. Bioprogramiści bawili się we wszechmogących i mogli

doprowadzić do katastrofy podobnie jak fizycy, którzy kilka tysięcy

lat wcześniej zniszczyli wnętrze planety. Najwybitniejszym i

najbardziej niebezpiecznym z nich był Zaltan, brat młodziutkiej

wtedy Ory. Słowo „zalta” oznacza liczbę cztery, jest to liczba

stabilności i niezmienności świata, ale dołożona do niej i obrócona

lustrzanie czwórka jest zaprzeczeniem tej symboliki. Normalnie

napisana liczba czterdzieści cztery to liczba powodzenia i nakazu

działania – symbol posłannictwa..

Maszyny biologiczne to było coś najbardziej wyrafinowanego, co z trudem

można ogarnąć wyobraźnią. To tak, jakby połączyć inteligentnego szczura z

komputerem i z robotem oraz wyposażyć toto w podręczne laboratorium,

mogące produkować rozmaite związki organiczne takie choćby jak

adoptyny. Lub tak, jakby jadowitego węża wyposażyć w dający się

programować zdalnie gruczoł produkujący jad o zmiennym składzie. Te ich

roboty mogły się rozmnażać, to było najbardziej przerażające! Nie znały

strachu i były całkowicie posłuszne jak maszyny. Zaltan razem ze swoimi

zaprzysięgłymi kolesiami robili doświadczenia nawet na własnych mózgach.

Chcieli kontrolować system i przejąć władzę, a następnie wprowadzić swój

165
własny nowy ekosystem. Jak twierdzili w czasie procesu, ich projekt był

bardzo dobry, zapewniał bezpieczniejszy i lepszy od istniejącego na Deve

balans biologiczny. Przejęcie władzy nie oznaczałoby wprowadzenia terroru,

mówili, że wprost przeciwnie, chcieli tylko ratować planetę i obdarować jej

mieszkańców prawdziwą wolnością. Tak czy inaczej, można powiedzieć, że

rebelia mogłaby się udać, ale to, że wpadli, zawdzięczają sobie samym.

Jeden z nich zaczął mieć wątpliwości natury moralnej, kiedy genetyczne

modyfikacje miały być przeprowadzone na wszystkich mieszkańcach

planety. Przestraszył się i zrobił poparte dowodami doniesienie na Zaltana i

swoich kolegów. Pewnego dnia zablokowano windy i kiedy na powierzchni

skończyła się żywość, Zaltan się poddał. To właśnie oni byli więźniami –

powiedział Ed.

— Ale mówiłeś kiedyś, że więzień był jeden- powiedział Zeo,

spoglądając pytająco na Eda.

— Tak, tylko Zaltan się nie skruszył i nie podpisał aktu lojalności. To

dla niego zbudowano specjalne więzienie. Nawet w czasie procesu

nie pokazywano publicznie jego obrony, gdyż mówił tak

przekonująco, że nawet doświadczeni sędziowie z rady starców i

powołani eksperci dawali się zwieść jego spektakularnym

argumentom. W końcu zapadł wyrok skazujący i wywieziono

Zaltana do jego więzienia. Po wielu latach przebywania w izolatce

w końcu oszalał. Wyszedł na otwartą przestrzeń bez kombinezona

i tam skonał. Nawet umierając, pokazał swoje genialne

umiejętności, mianowicie jego ciało zniknęło, wyparowało.

Wysłano na poszukiwanie ciała robota, który dzięki specjalnym

166
czujnikom znalazłby nawet martwą muchę, ale nie znalazł

naukowca — mówił dziadek.

— Co się mogło stać z jego ciałem?- pytał Zeo.

— Jest kilka teorii, ale najbardziej prawdopodobne jest, że wystrzelił

się w kosmos, chociaż niektórzy wolą dziwną teorię o samo-

zakopaniu się przed śmiercią, a nawet o anihilacji cząsteczkowej w

jednym z silników napędowych planety. Nie jest to takie ważne.

Potem krążyły legendy, powtarzane wieczorem niegrzecznym

dzieciom, ale przekorna młodzież uczyniła z tego niewątpliwego

geniusza swojego idola, tatuując sobie maleńki podwójny znaczek

symbolizujący jego imię na wewnętrznej części stopy. Nikt tego

nie potępiał, mieszkańcy już wiedzieli, że trochę wolności dobrze

robi dla zdrowia psychicznego młodzieży. Młodzi muszą się

wyszumieć — kończył z uśmiechem dziadek.

— A co z osiągnięciami naukowymi, ze szczurami i z tym wszystkim,

czego buntownicy dokonali?

— Wszystko, co materialne, zostało starannie zniszczone, a zapiski i

programy posiadające niewątpliwą wartość naukową zostały

zarchiwizowane gdzieś na powierzchni.

— A czy kiedyś wykorzystano te materiały?- zapytał Zeo.

— Nie wiem... tylko kilku naukowców miało do nich dostęp. Z tego,

co pamiętam, to Ora jako członek rodziny i wybitny genetyk miała

dostęp do materiałów dużo starszego i mało jej znanego osobiście

167
brata. Miała przeszukać tamte zapisy pod kątem wykorzystania w

projekcie En. To ona kiedyś, jeszcze jako młodziutka uczennica

usiłowała nakłonić Zaltana do podpisania aktu lojalności. Zaltan,

gdyby żył byłby teraz w moim wieku. Ora, młodsza o kilkaset lat

od brata i bardzo zdyscyplinowana była zupełnie inna. Jedyne co

ich niewątpliwie łączyło, to upartość i cierpliwość, cechy dobrego

naukowca, więc oboje byli twardzi i zdolni, szkoda że stali po

przeciwnych stronach.

— A co z tą młodzieżą uprawiającą kult Zaltana? - wtrącił Zeo

— czy nie buntowali się, czy nie było żadnych zamieszek?

— Ależ skąd, to nadmierna dyscyplina rodzi bunt, oni się wyszumieli i

szybko zapomnieli. Ja nawet widziałem wytatuowany znaczek,

bardzo przypominający obrócone plecami od siebie czwórki na

stopie Voo i kilku genetyków — śmiał się Ed

— wolność łagodzi obyczaje, teraz wy korzystacie z niej w

nieograniczony sposób, to dobrze —

168
Zagubienie

Mad oddalał się od obozu z palącymi od uderzeń Li policzkami.

Postanowił przeczekać w jednym z sobie tylko znanych ukryć, skąd

obserwował dawniej zwierzynę, na którą polował. Nawet Yo nie znała tego

miejsca. Miał tam wodę, więc mógł trochę pomieszkać, żywiąc się niewielką

ilością suszonego mięsa, które zawsze nosił w swojej torbie i kieszeni na

plecach.

Na drugi dzień w południe, gdzieś daleko na horyzoncie starego

rozlewiska nadal pozbawionego po powodzi drzew i wysokich krzaków,

dostrzegł jak przypuszczał, małpę. Długo przyglądał się sylwetce i był

coraz bardziej przekonany, że to szympansica.

— Jej sylwetka niedługo zginie w buszu — wyszeptał sam do siebie i

pędem ruszył w tamtą

stronę. Małpa zniknęła z oczu, kiedy był już na dole, ale wciąż pamiętał

kierunek jej marszu.

Po godzinie znalazł w końcu jej ślad, którym podążył. Przy wzgórzach rosły

gęste zarośla i trudno było się przedzierać dalej. Miał w ręku nóż, ostrożnie,

ale szybko szukał dalszych śladów. Gdzieniegdzie była przydeptana trawa,

zerwana pajęczyna czy złamana, sucha gałązka. Nasłuchując był

przekonany, że dzieli ich nie więcej jak półgodzinny dystans. To dzięki

Edowi, jeszcze na półwyspie nauczył się oceniać czas i odległość, teraz

nabyte umiejętności pomagały Madowi w tropieniu. Miał czas do wieczora i

przypuszczał, że do tego czasu wytropi małpę. W pewnej chwili trop się


169
urwał, co go zaniepokoiło. Znając jednak kierunek, pomyślał, że poruszając

się zgodnie z nim, ponowne odnajdzie trop. Droga wznosiła się powoli ku

górze, ale ciągle żadnych śladów nie było. W końcu po wielu godzinach

postanowił zawrócić, zły na siebie za niepotrzebnie podjęte ryzyko szukania

śladów, gdy liczył tylko na szczęście. Zaabsorbowany wypatrywaniem tropu

nie zważał na drogę, którą pokonał. Podniósłszy wreszcie głowę, poczuł się

zupełnie zdezorientowany. Zabłądził. Obserwacje terenu w taki

bezsłoneczny dzień nic nie dawały. Nie znał tej okolicy, więc postanowił

przedzierać się przed siebie tak długo, aż znajdzie jakieś bardziej przyjazne

miejsce. Tymczasem drzewa jakby przerzedzały się, lecz było już coraz

ciemniej. W końcu podążając jakimś wąwozem wszedł ponownie w

gęstwiny. Tutejszy las przerażał. Był inny. W końcu Mad trafił na ścieżkę

zwierzyny, lecz było już tak ciemno, że nie mógł dalej się poruszać. Znalazł

rozgałęzione drzewo i tuż przed całkowitym zmrokiem wspiął się na górę.

Trwało chwilę, nim ułożył sobie legowisko. Pracował jak ślepiec, macając i

tnąc gałęzie po omacku. Poczuł się zmęczony całym tym dniem, przywiązał

więc pas do gałęzi, położył się i natychmiast zasnął. W nocy słyszał łamanie

gałęzi i przerażające wycie.

— Co to jest?” -spytał przerażony samego siebie.

— Co to za zwierzę? Musi być olbrzymie - nagle przypomniał sobie,

jak Li mówiła o spływającym z powodzią martwym potworze

wielkim jak pół transportera - czyżby miała rację?

Odgłosy ustały. Ponownie ułożył się do snu, uznając, że zwierzę odeszło lub

również ułożyło się do snu. Gdy obudził się rankiem, wstąpiła w niego nowa

170
nadzieja i dobry humor. Nocne przeżycia odsunęły się na plan dalszy. Teraz

najważniejszy był powrót do obozu. Nie było to proste, bo ten dzień był

również bez słońca, które wskazywałoby kierunki, a innych sposobów na

określenie kierunku jeszcze nie znał. Zdał się więc na intuicję. Wyznaczył

sobie kierunek i nim podążał. Głód i pragnienie dawały już znać o sobie.

Zaczął żuć bardzo wysuszony, twardy kawałek mięsa, który znalazł na

samym dnie kieszeni. Teraz nie myślał o obozie, tylko szukał zagłębień w

terenie z nadzieją znalezienia tam strumienia. Minął następny dzień.

Pragnienie doskwierało mu coraz bardziej. Poranna rosa zbierana z dużych

liści i żucie łodyg w ciągu dnia nie mogły zaspokoić głodu ani pragnienia.

Nareszcie wieczorem natknął się na strużkę wody. Znalazł w jej okolicy

dogodne miejsce na nocleg i tu spędził następną noc. Świtem rozpoczął

wędrówkę wzdłuż strumyka, który pod wieczór zamienił się w płytką

rzeczkę. Okolica zaczęła być bardziej przyjazna, łatwiej się szło i miał

nadzieję w ciągu następnego dnia dojść do rzeki, a potem do domu.

Kolejny dzień rozpoczął śniadaniem złożonym z surowej ryby i chłodnej

wody. Poczuł się lepiej. Rzeczka wiła się meandrami, więc miał wrażenie, że

porusza się bardzo powoli, ale nie miał odwagi skrócić sobie drogi. Tu było

więcej zwierzyny. Wzrost i budowa odzianego w skóry Mada były

imponujące, więc nawet drapieżniki nie ryzykowały ataku na ten dziwny

gatunek, którego nie miały w tutejszym jadłospisie. Ale Mad od dwóch dni

miał wrażenie, jakby coś a może ktoś go śledził.

Poruszał się coraz szybciej w coraz to dogodniejszym terenie. W oddali

prześwitywało niebo.

171
— Rzeka albo rozlewisko — pomyślał.

Przyspieszył kroku. Doszedł do brzegu i szedł nim przekonany, że jest na

dużym zakolu. Po kilku godzinach marszu uświadomił sobie, że jest to

chyba lej dużego jeziora. Poruszał się dalej w przekonaniu, że to jezioro

łączy się jakoś z rzeką.

Wieczorem był po przeciwnej stronie i widział na horyzoncie cieniutki pasek

odległego, drugiego brzegu. Tu spędził kolejną noc. Rano poruszał się dalej,

w końcu jezioro zaczęło lejkowato się zwężać.

— Miałem rację – pomyślał -

— tu będzie ujście.

Zauważył niewielki prąd. To odkrycie dodawało sił i poprawiało humor. Miał

już serdecznie dosyć tej tygodniowej wędrówki. W końcu po południu

zobaczył przed sobą szerokie, czyste niebo.

— Teraz to na pewno rzeka — powiedział głośno do siebie.

Jadł jedynie ryby, nie miał czasu na polowanie i na zabawę z mięsem czy

na zbieranie wczesnych owoców, których było dużo, ale były w większości

niedojrzałe, drobne i najczęściej rosły wysoko. Spieszył się i pokonywał

duże dystanse. W końcu wierzchołki drzew ustąpiły i krzaki się przerzedziły,

ukazując horyzont.

— To nie była rzeka, to było morze – pomyślał

— szedłem na południe, więc muszę teraz iść brzegiem morza w lewo

172
postanowił odpocząć i wyruszyć w dalszą drogę następnego dnia.

Noc spędził w szałasie skleconym naprędce z wyrzuconych przez morze

kłód i rosnących nieopodal dużych liści jakichś nieznanych mu drzew.

Wejście zabezpieczył dużym klockiem i ułożył się do snu. Szum morza

uspokajał, tylko wiatr trochę przesypywał dokuczliwy piasek. Spał jak

dziecko. Tym razem obudziło go słońce.

— Mam szczęście – pomyślał.

Spróbował rozprostować kości. Nie mógł jednak tego zrobić, jakieś węzły

zaciskały się z tyłu na jego rękach i nogach.

— Co to jest? - krzyknął przerażony i jeszcze raz się szarpnął.

Zeo, tylko on coś takiego mógł wymyślić,

— Zeo! — krzyknął.

W końcu podciągnął nogi pod siebie, przechylił się i usiłował wstać,

rozwalając swoim ciałem całą lichą konstrukcję szałasu. Na łysym brzegu

ukazała się niewielka sylwetka szympansicy. Trzymała w ręku koniec

roślinnego mocno skręconego powrozu. Mad wydarł się całą piersią,

próbując ją przestraszyć. Nic nie wskórał. Małpa zaczęła ciągnąć powróz,

Mad się przewrócił i teraz powoli jego ciało rzeźbiło szeroki ślad na piasku.

Po chwili małpa się zmęczyła, ale podeszła do miotającego się Mada i

sprawdziła wiązania, po czym ciągnęła dalej. Taka zabawa trwała cały

dzień, oboje nic nie jedli, ale pod wieczór zdarzyło się coś zaskakującego.

Szympansica zniknęła na pół godziny, po czym powróciła z dużą surową

rybą. Przyciągnęła pod Mada duży pień, na którym położyła rybę. Z

173
kieszeni na plecach Mada wyciągnęła jego własny nóż, po czym odcięła

rybie łeb, wypatroszyła wnętrzności, przecięła ją wzdłuż i podała w usta

Madowi jedną połówkę. Kiedy protestował i chciał wyzwolić swoje ręce,

ujęła nóż za rączkę i przysunęła do ciała Mada. Mad był tym wszystkim

przerażony, więc zjadł rybę. Małpa okazała zadowolenie. Noc spędzili

ponownie na plaży, blisko siebie pomiędzy dwoma dużymi klockami łysych

pni.

Kiedy się obudził z czujnego snu, zauważył, że nie ma więzów na

nogach. Tylko ręce były ściśnięte mocnymi węzłami. Na chwilę wyszło

słońce, ale po kwadransie pogoda się zepsuła i niebo stawało się ponownie

szare. Leżał i próbował uwolnić ręce. Postanowił uciec. Wstał i zaczął biec.

Był od małpy większy i silniejszy, więc ciągnął ją za powróz po plaży,

starając kierować się zwierzę na leżące na plaży duże pnie drzew i tym

wyzwolić powróz z jej kurczowo zaciśniętych dłoni. W końcu sam się

przewrócił. Małpa była szybka, bardzo szybka. Po kilku sekundach siedziała

na Madzie z nożem w ręku i przyciskała jego ostrze do piersi swojego

więźnia. To, co się stało, odebrało na chwilę Madowi mowę i pomieszało

myśli. Usłyszał ludzkie słowa:

— Nie rób tego więcej -

To mówiła szympansica. Jej głos brzmiał śmiesznie i piskliwie. Nie

przesłyszał się i dalej oniemiały patrzył w oczy tego stworzenia. „

— Tak, kiedy uciekłyśmy, musiałyśmy jakoś mówić ze sobą. Tylko

jedno mówienie jaki zaczęłyśmy poznawać w obozie, to wasza

mowa, którą każdy naukowiec musiał mówić. Ich trudne naukowe

174
słowa nie potrafiłyśmy ich rozumieć. Robili z nami okropne rzeczy.

I wy też nas zabijaliście. Tak się nie robi!

Zdziwienie nie ustępowało z twarzy Mada, a nawet pogłębiało się.

Zaczął czuć się okropnie, jego świat teraz się wywracał. Małpa mówiła

językiem pięcioletniego dziecka, które usiłuje zrozumieć dorosły i

niesprawiedliwy świat. To było najgorsze. Poczuł litość i wyrzuty sumienia.

Minęła następna noc.

Mad nie mógł dobrze spać, obmyślał ucieczkę i bał się zemsty małpy. W

czasie plątaniny tych myśli zauważył coś, co wcześniej uszło jego uwadze.

Poranek był pogodny i słońce w końcu zaczęło grzać powierzchnię skóry.

Myślał:

— Skoro nie przekroczyłem nigdy rzeki, to znajduję się na jej

wschodnim brzegu. Morze było na południu, więc słusznie

skręciłem w lewo, idąc w kierunku ujścia rzeki. Dlaczego jednak

słońce teraz wschodzi na zachodzie?

Uniósł ramiona w geście zdziwienia. To była niepojęta zagadka. Nie

wiedział, czemu zawierzyć, logice czy słońcu. Nie wiedział, że nie jest nad

morzem, a na brzegu zamkniętego mierzeją, olbrzymiego, przybrzeżnego

jeziora. Przemieszczali się na zachód. Morze było zaledwie kilka kilometrów

na południe po drugiej stronie mierzei. Małpa przynosiła różne jedzenie,

którego nie znał Mad. Jeszcze kilka razy próbował wykorzystać swoją

przewagę fizyczną i uciekać lub powalić ciałem szympansicę, ta jednak była

znacznie sprawniejsza i szybsza od człowieka. Była mutantem, szybkim,

inteligentnym i lepiej przystosowanym do środowiska. To, co sobie powoli

175
uzmysłowił Mad, to fakt, że małpa nie szukała zemsty, ona nie znała tego

pojęcia. To było bardzo dziwne, ale dawało nadzieję przeżycia. Skazani

tylko na siebie rozmawiali teraz częściej, a chłopaka coraz bardziej

zaskakiwał tok jej rozumowania. W końcu spytał wprost:

— Dlaczego mnie więzisz?

— Bo chcę być z tobą”- odpowiedziała małpa

— Co?” — wrzasnął

— Ja nie mogę być samcem” — krzyknął

Małpa zaczęła skakać i piszczeć, rozbawiona robiła fikołki, aż w końcu

zatrzymała się przy Madzie i powiedziała:

— Jak mogłeś nawet tak pomyśleć, przecież ja jestem innym

gatunkiem — i dalej przewracała się rozbawiona.

Mad nic nie rozumiał, w końcu ona się zatrzymała, spojrzała mu w oczy jak

człowiek i wypiszczała:

— Ja chcę mieć przyjaciela, to ja urodziłam Yo, jestem jej mamą i

was lubię -

Tego już biedny Mad nie pojął zupełnie. Najpierw zabijają jej towarzyszki,

potem tropią uciekającą szympansicę, a teraz ona chce przyjaźni. Gdzie tu

jakiś sens? Im dłużej z nią przebywał, tym bardziej go zadziwiała. Jej

psychika pozwalała zabijać tylko wtedy, kiedy była głodna. Polowała w celu

przeżycia. Takie też były inne szympansice. Postępowanie człowieka uznały

za jego głupotę:

176
— Przecież ostatecznie zmienili zdanie i nas nie zjedli, tylko spalili

nasze zwłoki”— myślała

— Po co nas zabijali, skoro nas nie zjadali?

— Bo byli głupi.

Mad nawet nie próbował wyjaśniać czegokolwiek, bo to na niewiele by się

zdało. Nie umiała żyć inaczej niż w stadzie. Kierowana tym instynktem,

wymyśliła rozwiązanie i mówiła tak do Mada

— Skoro człowiek, czyli ty zostałeś wydalony ze swojego stada, to

musimy razem stworzyć nowe i niedługo cię o tym przekonam -

Przynosiła mu picie i jedzenie, ale nadal była nieufna sądząc, że głupie

ludzkie postępowanie wynika z jego niskiej inteligencji, obawiała się rozciąć

wiązania krępujące jego dłonie dopóki nie nauczy go właściwego logicznego

postępowania, a co chwilę sprawdzała ich wytrzymałość. Doszli w końcu do

miejsca, które musiała dobrze znać. Było tu mnóstwo szaro- różowych skał

o gładkich powierzchniach. Mad chciał za wszelką cenę wydostać się z

krępujących więzów i zaczął pertraktować z Małpą. Teraz dowiedział się

następnej dziwnej rzeczy — miała ona imię.

— Czi, jestem Czi”- powtórzyła.

W końcu, używając perswazji, wytłumaczył, że skoro mają trzymać się

razem, to musi go uwolnić. Nieustanne negocjacje pozwoliły lepiej poznać

charakter Czi, zaczął ją mimowolnie lubić. Pomimo obolałych rąk przestawał

być na nią zły, a jej dziecięce rozumowanie i troska o niego zaczęły go

intrygować. Następnego dnia rano obudził się bez więzów. Czi spała obok.

177
Nóż leżał na piasku pomiędzy nimi. W jednej chwili Mad złapał nóż i jego

ręka zamarła nad śpiącą Czi. Schował nóż i po cichu oddalił się od małpy,

idąc nadal na zachód. Za minutę małpa była koło niego.

— Miałam otwarte oczy i widziałam nóż. Pomyślałam, że skoro mam

być sama, to nie chcę już żyć, ale ty mnie nie zabiłeś, poza tym

już trochę nauczyłam ciebie mądrości

Mad się nie odzywał, a małpa szła przy nim. Szanując jego milczenie,

uznała, że właśnie nad czymś duma i nie należy mu przeszkadzać. Uznała,

że są już stadem i on jest przewodnikiem, wielkim i silnym, ale

niezdarnym. Będą się razem uzupełniać. Szli w milczeniu.

178
Przyjaciele

Posłuszeństwo Czi, jej imponująca sprawność, dziecięca psychika,

zarazem duża inteligencja i zaradność podobały się Madowi. Jednocześnie

samica okazywała mu szacunek, a brak agresji wzbudzały powoli zaufanie

do Czi, choć ciągle pamiętał słowa Eda. Był niemalże przekonany, że Ed się

mylił. Nie było samców, więc jak ten gatunek mógłby zagrażać

człowiekowi?

Nie miał wątpliwości — można jej ufać. Taka po prostu jest i szkoda, że Ed

tego nie wie.

Teren zaczął wznosić się wysoko. Szli jego północnym zboczem, więc

nie widzieli morza. Gdyby nad jeziorem nie unosiły się opary, zauważyliby z

tej wysokości jego przeciwny, oddalony o pięćdziesiąt kilometrów brzeg.

Jezioro nadal było dla niego morzem, a słońce? No cóż, może Ziemia

którejś nocy zaczęła się obracać w przeciwną stronę? Mad nie rozumiał

tylko jednego, wędrowali tak razem przez następny tydzień i nie doszli

jeszcze do rzeki?

Tymczasem jego głowę zajmował inny problem. Wymyślał plan, jak

ocalić Czi przed Edem.

— Przecież ona nigdy nie ucieknie, nie potrafi żyć poza stadem”-

myślał

— jest dobra, oddana i posłuszna. Także uczynna i wesoła. Dobrze

poluje i może być pomocna. Poza tym tu nie ma samców, żeby

179
znaleźć partnera musiałaby przepłynąć ocean.

Miejsce, do którego doszli, nadawało się świetnie na kilkudniowy

odpoczynek i planowanie ratowania Czi. Niewielkie jaskinie, źródełka, dużo

ryb i nowy zupełnie owoc; małe, smaczne banany.

Czi przynosiła je w dowolnej ilości, chociaż tutaj miała konkurencję -

niewielkie małpiatki, jedyne przedstawicielki spokrewnionego z nią gatunku

w tej części kontynentu. Przepłoszone dwoma nowymi osobnikami,

trzymały bezpieczny dystans. Mad pomyślał nawet, że można tu przenieść

obóz tym bardziej, że w pobliżu dostrzegł nieliczne antylopy i w większej

ilości kozły.

Urządzili małe obozowisko. Mad naprawił łuk i upolował młodego

kozła. Pokazał Czi sztukę wzniecania ognia. Czi cieszyła się jak dziecko,

łapiąc znikające iskry, lecz Mad ją ostrzegł przed skutkami takiej zabawy.

Posłuchała natychmiast. Gorące mięso smakowało. Resztę suszyli na

ciepłych za dnia skałach, a na noc wieszał wysoko na drzewie.

180
Strach

Nad ranem obudziło ich drżenie ziemi. Leżeli razem w niszy, ogrzewając

się nawzajem. Otworzyli oczy. Wysoko nad nimi na drzewie wisiał kawał

oprawionego kozła i trochę podsuszonych, cienkich płatów mięsa. Wtem,

nagle jakby znikąd ogromna stopa jakiegoś potwora o mało ich nie

zmiażdżyła, wbijając się w ziemię potężnym stąpnięciem zaledwie metr od

ich legowiska podrzuciła ich ciała razem ze stojącym obok głazem.

Olbrzymi łeb otworzył potężną paszczę i jednym kłapnięciem pożarł ich

kozła wiszącego przecież tak wysoko, ze tylko drapieżne ptaki mogły mu

zagrażać. Drżenie ziemi i trzaski gałęzi trwały sekundy. Nagle wszystko

ucichło gdzieś w oddali. Nie ma kozła i nie ma potwora, a z nieba nadal

spadają gałązki i liście. Jeszcze dobrą chwilę nie mogli się ruszyć

sparaliżowani strachem. Gdy emocje opadły, dwie głowy ostrożnie wychyliły

się ponad niewielką skałę. Potwora nie było, ale poruszające się

gdzieniegdzie czubki wysokich drzew i z rzadka odległe trzaski łamanych

gałęzi wskazywały kierunek, w którym się udał. Madowi głęboko w pamięci

zapadł ten okropny pysk. Widziana od dołu, otwierająca się, uzbrojona w

potężne kły paszcza nie pozwalała długo zebrać myśli. Dobrze zapamiętał

gładkie, jasnozielone, rogowate podgardle z wystającymi rurami i dziwnym,

wyraźnym, dużym znamieniem przypominającym dwie obrócone plecami

do siebie czwórki.

— Tam biegnie — pokazała Czi.

181
— Co to było? — zapytał Mad.

— Smok — odpowiedziała prosto i z dziecięcym przekonaniem, nie

dopuszczającym żadnych

wątpliwości co do nazwy zwierzęcia.

Po kilku dniach wyruszyli dalej w poszukiwaniu ujścia rzeki, ale tym

razem byli bardziej czujni. Dotarli do miejsca, gdzie jezioro się kończyło.

Taki widok z początkowo zupełnie zdezorientował Mada. Po krótkiej chwili

jednak zrozumiał, że do tej pory wcale nie poruszali się brzegiem morza,

stąd te dziwne kierunki wschodów i zachodów. Postanowili upewnić się i

wspiąć się na szczyt wzniesienia mierzei ciągnącej się nieomal przez cały

czas wzdłuż ich trasy. Czi nie bardzo rozumiała, o co Madowi chodzi, ale nie

ośmielała się dyskutować na temat jego planów. W takich sprawach nie

odzywała się, gdy nie była pytana.

Ze wzniesienia rozciągał się przepiękny widok na otwarte, błękitne

morze gdzieniegdzie muśnięte delikatną, białą grzywą fal. Mad był zły na

siebie ale i jednocześnie zachwycony pięknem krajobrazu.

182
183
Powrót.

Z powodu fatalnej pomyłki Mada byli aż o miesiąc drogi od obozu, ale

Mad szybko zdecydował się na powrót. Było coraz zimniej i czasami padały

deszcze. Z początku szli brzegiem morza, ale z powodu braku dostępu do

słodkiej wody i pożywienia powrócili na stary szlak po drugiej stronie

skarpy, gdzie w małych pieczarach mogli wygodnie i bezpieczne nocować.

Wędrowali co prawda wolniej ze względu na nierówności terenu, ale za to

mieli większe szanse na przeżycie w razie spotkania z potworem. Morska

plaża, którą szli wcześniej, bardziej ich eksponowała i nie było tam żadnych

wnęk, czy skałek do ukrycia się poza wyrzuconymi przez fale kłodami. Czi

podobnie jak Mad nigdy wcześniej nie widziała potwora, ale kilka razy go

słyszała. Oboje bardzo się bali. Mad po raz pierwszy w życiu czuł taki

strach. Wiedział, ze nie mają żadnych szans w ewentualnej potyczce z tym

zwierzęciem.

Pogarszająca się pogoda zwalniała marsz jeszcze bardziej i

powodowała, że czasami zatrzymywali się na dłużnej w jakiejś pieczarze

czy jaskini. Teraz umiejętność rozniecania ognia była nieoceniona. Tylko

dzięki temu nagrzane w ciągu dnia palącym się ogniskiem skały stawały się

w nocy przytulnym schroniskiem dla strudzonych wędrowców.

Kolejnego dnia zbliżyli się do końca wysoczyzny. Odtąd teren był otwarty,

lecz gorsza mocno wietrzna pogoda zwalniała ich marsz. Mad postanowił

zaczekać na lepszą pogodę, choćby do lata, tym bardziej że ziemia tej nocy

ponownie drżała, co wskazywało na bliskość potwora.

184
— Narobiłem już wiele złego w moim krótkim życiu — przyznał Mad

— nie będę nas narażał, zostajemy tutaj do lata — nie wiedział, ze

są bardzo niedaleko od ujścia

rzeki i miejsca, gdzie kiedyś był En.

Mada coś wstrzymywało przed powrotem. To nie tylko Czi, ale wstyd po

tym wszystkim, co się wydarzyło. Z jednej strony miał poczucie winy wobec

Li a jednocześnie chyba zakochał się w pięknej Yo, czuł się zagubiony.

Bardzo chciał wrócić, jednocześnie było w nim coś takiego, co hamowało go

przed podjęciem decyzji i każdy pretekst do odwleczenia powrotu był

dobry. Czi była pretekstem i wymówką, poza tym lubił tę małpę i często

rozmyślał nad tym, co zrobił wspólnie z przyjaciółmi innym małpom. Teraz

wydawało mu się, że to był ogromny błąd. Zabijając te stworzenia, mają

ręce splamione niewinną krwią. Z drugiej strony jeśli Ed miał rację, to

ocalili swoje dzieci i ludzkość od ryzyka zagłady. Czy szympansice mogły

spotkać samce? Czy były na tyle inteligentne, aby przejść cztery tysiące

kilometrów i odnaleźć swój gatunek? Czy instynkt pomógłby im odnaleźć

drogę? Czy mogły mieć potomstwo? Czy ich dzieci dzięki nabytym cechom

mogłyby stworzyć olbrzymią populację zagrażającą innym gatunkom? A

jeśli Ed miał rację? Czy Czi może stanowić zagrożenie? Czy można ją

uratować? Bolała go głowa od tego myślenia, ale rodził się w niej plan.

Dotarli do pięknej okolicy, bardzo skalistej z małymi polankami

porośniętymi trawami. Mad wpadł w końcu na pomysł, jak rozwiązać

niektóre problemy. Postanowił razem z Czi zbudować tutaj drugi obóz dla

wszystkich, taką kolonię na przyszłość. Było to to samo miejsce, którym się

185
już kiedyś zachwycił w czasie wędrówki na wschód. Wręcz idealne. Wysoko

i bezpiecznie z widokiem na dolinę, a po drugiej stronie srebrzyło się

morze. Kozły chodziły po skałach i można było do nich podejść znacznie

bliżej niż do antylop.

— To będzie moja niespodzianka dla wszystkich — pomyślał.

Las, w którym żerował smok, był daleko. Byli dosyć bezpieczni w tej

okolicy, ale strach kazał im szukać trudno dostępnego schronienia. Wkrótce

znaleźli odpowiednią skałę. Mad uparł się, że tam będzie ich obóz.

Ryzykując upadkiem z wysokości, postanowił zbadać to obiecujące miejsce.

Czi, chociaż zaniepokojona stromym, wysokim nawet jak dla sprawnego

szympansa podejściem, nie odzywała się i posłusznie wykonywała

polecenia. Okazała się specjalistką w skręcaniu powrozów. Wydawały się

doskonałe. Czi pokazała mu rosnącą w wodzie przy brzegu trawę, z której

robiła te grube sznury. Łodygi rozcierała do gołych włókien kawałkiem

drewna, skręcała w cienkie sznurki, z których to plotła powróz. Wszystkie

te czynności wykonywała z niebywałą wprawą.

— Skąd małpa mogła posiadać takie zdolności? — myślał

Wspólnie zaczęli przygotowywać sznurkową drabinę. Mad przynosił kawałki

zdrewniałych bambusów, a Czi cierpliwie zaplatała sznury, pozostawiając

otwory na szczeble. Przycięty równo kawałek bambusa wkładało się w

otwór i zaciskało go przez naciągnięcie sznura. Po tygodniu solidna drabina

była gotowa. Teraz pozostawało wciągnąć ją na górę, co okazało się dosyć

trudne. Była po prostu ciężka. Czi chciała upleść cieńszy sznur do

wciągnięcia drabiny, ale trwałoby to zbyt długo, więc Mad postanowił użyć

186
swojego sposobu. Metr po metrze podciągali drabinę do góry. Udało się,

chociaż ogromnym nakładem sił obojga. Teraz pozostało zgromadzić

zapasy. Zaczęli wnosić systematycznie opał i upolowane kozły. Dodatkowa

lina wspomagała transport.

W jaskini zrobili wędzarnię i doprowadzili wodę, która do tej pory,

sącząc się po skale, zasilała piękną kolonię puszystego, zielonego mchu.

Wystarczyło wykonać bambusową rynienkę, aby woda była w zasięgu ręki.

Tak też zrobili. Ponad zaadoptowaną do zamieszkania pieczarą znajdowała

się kolejna jaskinia, jeszcze bardziej niedostępna. Na razie zdecydowali się

mieszkać w niższej.

187
Nowi obywatele Ziemi

Dzień, w którym Yo zaczęła rodzić, był wyjątkowo słoneczny. Ed i Zeo

ponownie przeżywali ogromne zdenerwowanie w dolnej jaskini, a Anna i

ciężarna Li uwijały się sprytnie. Poród przebiegał bardzo sprawnie. Yo

bardzo cierpiała, ale wsparcie i doświadczenie Li okazały się bardzo cenne.

Po urodzeniu pierwszego dziecka dziewczyny odkryły, że to jeszcze nie

koniec porodu, za chwilę było drugie, a potem trzecie maleństwo. Dwóch

chłopców i najmniejsza dziewczynka. Nic dziwnego, że ciąże były mnogie,

był to wynik odpowiedniego przygotowania hormonalnego pierwszych ludzi.

Utrzymywana w jaskini wysoka higiena dawała dużą szansę utrzymania

dzieci przy życiu. Yo bardzo szybko odkryła w sobie całkiem nieznane

uczucie; miłość do tych małych, bezbronnych istotek, macierzyństwo.

Długo nie trzeba było czekać na poród Li, zaledwie dwa tygodnie. Li

również powiła trójkę dzieci. Musieli włożyć bardzo wiele wysiłku w

przygotowanie jaskini do nowych warunków. Praca i polowania zajmowały

tak wiele czasu, że dziadek z Zeo spali po kilka godzin i niewiele czasu

pozostało im na rozmowy. Potrzebne było mleko, natychmiast.

Dziewczyny dobrze się odżywiały, ale miały za mało pokarmu. Dzieci

były wieczne głodne. Li wpadła na pomysł, żeby zdobyć kozę lub nawet

dwie. Musiały to być kozy karmiące. Od kiedy Zeo splótł trójkątne kosze

wiklinowe do naganiania ryb na odnodze mieli w bród ryb. Ale skąd wziąć

kozę? Zeo i Ed wyruszyli na poszukiwanie na wzgórza, gdzie widywano

kozy. To był dobry czas, bo rodziły się młode kózki. Zabrali ze sobą broń i

188
przygotowane wcześniej rzemienne pętle. Nie mieli doświadczenia i bardzo

chcieli, aby był z nimi Mad. Najpierw szli na południe wzdłuż rzeki, później

na wschód w kierunku wzgórz. Dziadek zwalniał marsz, więc zanim

zobaczyli pierwsze kozy, minęło pięć dni. Teraz dzięki wzrokowi Eda odkryli

miejsca przebywania tych zwierząt. Podeszli blisko, bardzo ostrożnie. Dalej

wspinał się sam Zeo. Do kuszy miał przygotowaną specjalną strzałę w

kształcie litery T i niosącą w powietrzu dwa kamienie połączone mocnym

rzemieniem.

Wcześniej trenował takie strzelanie w okolicy obozu, gdzie oplątywał

strzałem gałęzie, więc czuł się dosyć pewnie. Przyczajony czekał, aż kozica

pasąca się nieopodal z maleńką kózką wystarczająco przybliży się w jego

stronę. Zaczekał, aż odległość będzie odpowiednia i wystrzelił z niewielkim

wyprzedzeniem w stronę przednich nóg zbiegającej w dół kozy. Pierwszy

strzał okazał się trafiony. Widzieli, jak kamienie w powietrzu wysunęły się

do przodu, lecąc najpierw szeroko, później wymijając się i ponownie

oddalając od siebie. O to właśnie chodziło. Sekundę później nogi kozicy

były splątane. Runęła ona w dół, turlając się prawie pod stopy dziadka. Ten

miał już pętlę na długiej tyczce, doleciał szybko, dysząc głośno z wysiłku,

po czym założył i zaciągnął pętlę na szyi kozicy, która zdołała się już

wyswobodzić z pętli, ale nie zdołała uciec. Zabrali też młode koźle.

Próbowali jeszcze trzykrotnie złapać kolejną kozę, niestety bez skutku.

Czas uciekał i trzeba było wracać do obozu. Ciągnięcie zdobyczy okazało się

sporym wysiłkiem, ale zwierzę po paru godzinach przestało się szamotać.

Po kilku dniach koza uspokoiła się, odzyskała mleko i Anna uczyła się ją

doić. Karmienie i opieka nad sześciorgiem nowych dzieci i dwójką starszych

189
okazało się ponad siły młodych matek, więc Anna nie szczędziła trudu, żeby

im pomóc, nawet sama chciała karmić swoją piersią, ale nic z tego nie

wyszło. Kiedy dowiedział się o tym Ed, śmiał się do rozpuku. Mężczyźni

uzupełnili zapasy i mogli teraz spędzać więcej czasu ze starszymi dziećmi

odciążając nieco mamusie. Biodra Any nieco się powiększyły i zaokrąglił się

jej brzuch.

— Jak ja sobie dam radę, gdy sama zacznę rodzić? — zapytała

wszystkich Ana podczas pośpiesznej kolacji

— a jeśli będę miała dziesięcioro dzieci? —

Znowu rozległ się śmiech:

— Nie martw się, Ana, nie będziesz miała aż tylu dzieci — chichotała

Yo

— a nawet jakbyś miała, to i tak ci pomożemy.

Na razie nie było potrzeby nadawania imion noworodkom, bo jedynie

spały, sikały, płakały i jadły.

Obie matki nie zważały na to, czyje maleństwo jest czyje. Były do siebie

podobne i karmiło się najpierw zawsze to, które było drobniejsze lub

bardziej od innych płakało. W utrzymaniu higieny i ciepła pomagały

wynalazki Zeo. W jaskini nigdy nie było nieprzyjemnego zapachu, nawet

muchy nie miały tu czego szukać. Suszone mięso było zabezpieczone, a

Zeo porobił szczelnie zamknięte wnęki skalne z desek i części

przyciągniętych kiedyś z traka. Na szczycie skał było sporo much, tam

destylowali alkohol, ale odległość od jaskiń była duża, więc nawet przy

190
bezwietrznej pogodzie nie wyczuwało się zapachu. Trochę kłopotu sprawiały

podrośnięte psy, które teraz towarzyszyły każdemu ruchowi dziadka i Zeo.

Nauczono je załatwiania własnych potrzeb z dala od obozowiska. Można

powiedzieć, że przyzwoitych, psich manier uczyła je Siwa. Schodzenie i

wchodzenie po drewnianej rynnie nie stanowiło już dla nich problemu. Od

kiedy Siwa uratowała przed powodzią siebie, szczeniaki i Mada, Li nigdy nie

narzekała na kłopoty z powodu psów. Ich czujność była potrzebna.

191
Mad i Czi odkrywają tajemnicę

Małpa i człowiek mieszkali już od kilku dni w nowej jaskini. Razem

stanowili niezwykle silną drużynę łowiecką. We dwoje mogliby wykarmić

chyba dwa tuziny ludzi. Prowizoryczna spiżarnia szybko się zapełniła i teraz

mieli sporo wolnego czasu.

Małpa nigdy nie była edukowana, stąd jej dziecięca naiwność. Mad miał

pełne ręce roboty jako nauczyciel, ale Czi była wdzięcznym studentem,

choć czasem męczącym, bo zadawała setki pytań. Na szczęście wiele z

nich było bardzo zabawnych, więc Mad trzymał się z ubawienia za brzuch,

ale Czi się nie obrażała. Po prostu ona nie potrafiła się obrażać. Nie

potrafiła też gniewać się, być humorzasta i prawie nie narzekała. Kiedyś

powiedział jej, że taka powinna być żona człowieka. Nie zrozumiała. Mając

wiele czasu do końca pory deszczowej, postanowili zbadać jaskinię ponad

nimi. Mad zauważył tam coś, co nie dawało mu spokoju. Była to chyba

najbardziej niedostępna jaskinia w okolicy. Razem z Czi obmyślali sposób

podejścia, w końcu doszli do wniosku, ze łatwiej będzie tam dotrzeć z góry.

Żeby dostać się na górę, trzeba było zejść zupełnie na dół i udać się inną

drogą, jednak powrót mógłby być znacznie łatwiejszy, gdyby tylko

umocować w górnej jaskini linę i po niej spuścić się do ich własnej. Taka

lina znacznie ułatwiłaby również ponowne wspięcie się w górę.

Czi spytała:

— Po co my tam właściwie wspinamy się? — Nie nalegała jednak na


192
odpowiedź, jej pytanie było wynikiem ciekawości, a nie protestu.

— Coś z niej wystaje. To nie daje mi spokoju, nie bardzo rozumiem,

jak natura mogła stworzyć taką równą formę — odpowiedział

Mad.

Czi chciała zejść pierwsza, była dużo lżejsza od Mada i o wiele sprytniejsza.

Zgodził się. Właściwie to nie było schodzenie, Mad ją spuszczał powoli do

jaskini. Kiedy już wyzwoliła się z liny, weszła do jaskini i zaczęła piszczeć:

— Mad, Mad, Mad, Mad!”

— Przestań i mów co się dzieje!

— Nie umiem tego opowiedzieć — krzyczała z dołu, jakby zobaczyła

najdziwniejszą rzecz w życiu.

Mad pospiesznie spuszczał się na dół, przez ten pośpiech na chwilę jego

nogi straciły kontakt ze skałą i zawisł w powietrzu, uderzając barkiem o

twardą, gładką powierzchnię. Zawył z bólu, ale po chwili jego noga znalazła

jakiś występ i mógł kontynuować schodzenie. Czi nadal coś tam

wykrzykiwała z głębi jaskini. Spuszczanie się po skale utrudniała broń

przewieszona przez plecy i duża lina przełożona przez szyję i ramię. Sam

nie wiedział po co to zabrał ze sobą. W końcu znalazł się przy wejściu do

jaskini. Kiedy po chwili jego oczy przyzwyczaiły się do półmroku był zdolny

zobaczyć wnętrze, z wrażenia zaniemówił.

193
194
Dzieciaki górą

Dzieci leżały w kilku zrobionych na wyrost kojcach, wyposażonych w

podłogę o zmiennej wysokości. Niemowlaki były wysoko, więc łatwo było je

zabierać do karmienia i utrzymywać higienę. Strumyczek skalny nie

nastarczał z ilością wody, więc gliniane naczynia były uzupełniane wodą

zbieraną ze strumienia.

Zapotrzebowanie na nią ustawicznie rosło, więc Zeo szukał jakiegoś

praktycznego rozwiązania. Li robiła mączkę rybną, suszyła filety rybne,

miażdżyła kamiennym wałkiem i suszyła ponownie na rozgrzanej

metalowej blasze. Nie dało się ich całkiem wysuszyć, bo zawierały

niewielką ilość tłuszczu, ale były tak rozdrobnione, że można było mieszać

tę gęstą papkę z kozim mlekiem, cukrem owocowym i podawać dzieciom.

Ana karmiła dzieci tymi papkami, więc wiecznie była posiusiana i

obrzygana, ale nie narzekała, wprost przeciwnie, zawsze się śmiała i groziła

tylko klapsami, wiedząc, że i tak nie rozumieją tego, co do nich mówi. Zeo

kiedyś przyniósł skórzane obrączki z proponowanymi imionami dla dzieci,

ale został szybciutko wygoniony. Na razie nadal nikt imion nie potrzebował,

a dzieci były wszystkich. Dziewczyny coraz bardziej się przyjaźniły, tworząc

taką babską, solidarną grupę. Praca przy dzieciach była zorganizowana jak

w zegarku, więc nie były już tak wyczerpane i nawet czasami mogły

wygospodarować chwilkę dla siebie.

Któregoś poranka psy ujadały jak szalone. Zeo wyszedł z jaskini

zobaczyć, co się dzieje i wpadł do niej z powrotem jak szalony. Złapał sukę

195
za pysk, żeby nie ujadała i patrzył szeroko otwartymi oczami na dziadka z

wysuniętą drugą ręką w stronę wejścia do jaskini i nie mógł wypowiedzieć

słowa. W tym samym czasie Ana również wyszła zaniepokojona ujadaniem

psów i również wbiegła z powrotem jak oparzona.

— Dzieci do końca, pchajcie kojce do końca jaskini! — krzyczała. —

Szybko, szybko! —

pospieszała, pchając kojec z trojaczkami w głąb jaskini. Dziewczyny nawet

nie pytały, o co chodzi. Zdecydowane żądanie Any natychmiast, bez

zbędnych pytań, wykonano.

196
Dziwna jaskinia

Mad nie mógł uwierzyć własnym oczom: wnętrze jaskini miało proste

ściany i sufit, nad idealnie gładką, ceramiczną podłogą wisiał ponad

podłogą szeroki wygodny fotel z również podwieszoną konsolą

manipulacyjną. Pod ścianami były stanowiska pracy, takie same jak dla

genetyków w laboratorium Enu, ale stało tam tylko jedno krzesło

przesuwane na szynie zamocowanej do sufitu wokół całego laboratorium.

Na podłodze nie stało nic. Wszystko, łącznie ze stołami, było podwieszone.

W końcu Mad przemówił:

— Laboratorium genetyczne dla jednej osoby?

Czi, patrząc na niego,kiwała głową. W głębi było jeszcze jedno wejście. Mad

ujął nóż za rękojeść, małpa wyciągnęła zza pleców Mada krótką włócznię i

wspierała przyjaciela. Złapał za klamkę i powoli, po cichutku otwierał drzwi.

Nagle we wnętrzu zaświeciło się elektryczne światło o naturalnej barwie.

Zamarli. Nikt jednak tam się nie poruszył, może też czekał na włamywaczy,

aby podjąć z nimi walkę. Mad kontynuował otwieranie drzwi przy pomocy

włóczni, którą zabrał z rąk Czi. Nadal nic, cisza. Napięcie rosło. W końcu

pchnął drzwi i wskoczył w desperacji do środka, a Czi za nim.

Nikogo nie zastali. Dwie duże metalowe klatki mogące pomieścić oboje,

wskazywały, że były tu wykonywane doświadczenia na zwierzętach. Kabina

prysznicowa przesłonięta szkłem, muszla klozetowa wbudowana w półkę i

duży przeszklony basem bez wody i żadnego zapachu wskazującego na

przebywanie zwierząt, ani nawet zapachu chemii sterylizacyjnej, którą

197
laboratoria na En były przesiąknięte na wylot. Podobnie jak w poprzednim,

większym pomieszczeniu wszystko było podwieszone i nic nie stało na

podłodze. Sufit świecił całą powierzchnią. Mad podszedł do kranu z wodą,

podniósł kurek, popłynęła gładkim strumieniem czysta woda. Zaglądali do

wszystkich szafek. Wbudowane w ściany zamrażarki wciąż działały

oświetlone od wewnątrz niebieskim, półprzewodnikowym światłem.

Wypełniały je setki, a może tysiące próbek.

— To znaczy, że to laboratorium działało — pomyślał.

To, co widział z dołu, to były maskujące, przesuwane drzwi, których

niewielka część wystawała ze skalnej ściany. Podeszli na zewnątrz do drzwi.

Przesuwały się płynnie idealnie wyważone na doskonałych łożyskach

liniowych, chociaż ważyły tony. Po zamknięciu ukazała się faktura

wykonana na wzór i w kolorze otaczającej skały.

— Gdyby drzwi były zamknięte, nigdy nie zobaczyłbym tej jaskini —

powiedział cicho Mad.

Wrócili do środka.

— Tu nikogo nie było od dawna — zauważyła Czi, ja mam bardzo

dobry węch i wywąchałabym obecność devianina, nawet po

miesiącu czasu - i zaraz spytała:

— Jak oni tu wchodzili? — Przypomniała sobie o urządzeniu

ratunkowym, które mogłoby być użyte setki razy bez uzupełniania

paliwa do tak krótkiego transportu z dołu. O tym samym pomyślał

Mad i powiedział:

198
— Plecak ratunkowy.

— Ale jak oni, on czy ona zbudowali to laboratorium?- spytała Czi,

spodziewając się, że lepiej wykształcony przyjaciel może znać

odpowiedź na to pytanie.

— Nie mam pojęcia — stwierdził Mad i zaraz podsumował głośno to,

co przyszło mu do głowy

— myślę, że naukowcy z En nie wiedzieli o tym laboratorium, bo po

co takie utrudnienia i maskowanie, przed kim? Sądzę, że

pracowała tu jedna osoba z En, sprzęt i wszystko inne jest

identyczne jak było na En, więc przypuszczam, że były to rzeczy

ukradzione stamtąd, chociaż czy taką kradzież można było ukryć?

Ktoś, kto tu pracował, musiał mieć pomocników. Jedna czy dwie

osoby nie byłyby w stanie zrobić tak skomplikowanej i

wyposażonej placówki badawczej —

— A ja przypuszczam — zaczęła mówić bardzo mądrym tonem Czi —

że od bardzo dawna nikt tu nie był, więc chyba nie żyje.

— Obyś miała rację Czi.

W poszukiwaniu odpowiedzi na te pytania dalej penetrowali szafki i

najgłębsze zakamarki. W końcu po kilku godzinach poszukiwań bez

większych rezultatów pomógł im niezwykły przypadek. Czi zainteresowała

się jedynym trójwymiarowym obrazem wiszącym na ścianie. Bardzo chciała

go obejrzeć. Była za niska, żeby go ściągnąć, więc podskoczyła, próbując

objąć ramy, aby poderwać obraz i w ten sposób go zdjąć. Dla sprytnej

199
małpy taka czynność to pestka. Obraz był przymocowany na stałe, więc

zaskoczona Czi sekundę na nim wisiała. W tym momencie ściana

przesunęła się, otwierając przejście do trzeciego pomieszczenia.

Weszli do środka. Piękne oświetlenie, obrazy na ścianach, nawet

tkaniny i łózko, lewitujące nisko ponad podłogą. Nie okazali

zainteresowania nim, gdyż podwieszone magnetycznie łóżko nie było

niczym dziwnym na półwyspie. Na przeciwległej ścianie zauważyli ekran dla

videoprojektora skaningowego, ale nie takiego domowego, lecz

przemysłowego, takiego jaki miały na wyposażeniu sale wykładowe,

pokazujące animacje procesów na przykład genetycznych. Wskazywały na

to zamocowane u sufitu trzy rotacyjne projektory lustrzane stanowiace

videoprojektor.

— Kto potrzebował mieć w sypialni taki projektor? — zapytał Mad,

który wiedział, że na tym typie

projektora nie można wyświetlić normalnych filmów czy innej rozrywki

video, na przykład gier.

— To interaktywny monitor dla vs'a, manipulatora lub komputera —

powiedział do Czi.

Na łóżku było jedyne urządzenie mogące wyjawić sekret mieszkańca

jaskini. Był to pilot ze slotami pamięci przekazujący dane do projektorów.

W slotach tkwiła jedna kostka. Czi była szybsza, ale natychmiast z

uprzejmym uśmiechem podała pilota Madowi, który odwzajemnił jej

grzeczność uśmiechem. Leżeli na łóżku i czekali na projekcję.

200
Atak

Przerażony Zeo nadal tkwił z otwartą buzia i drżąc próbował coś

powiedzieć, co przychodziło mu jednak z ogromnym trudem, więc Ed,

chcąc mu pomóc, zagadał wesoło:

— Co, diabła zobaczyłeś? —

Po chwili grobowym głosem i śmiertelnie poważnie Zeo odpowiedział:

— tak, to diabeł. — ujął dziadka za rękę i powoli, idąc nisko przy

ścianie, ciągnął go do wyjścia.

Nagle kilkadziesiąt centymetrów od wyciągniętej ręki Zeo kłapnęły większe

od całego wejścia potężne szczęki potwora. Czuć było jego nieprzyjemny i

gorący oddech. Rzucili się do tyłu, upadając na pośladki w głębi jaskini.

— To istotnie sam diabeł — potwierdził Ed.

Siedzieli tak przez chwilę, aż w jednej sekundzie nad ich głowami przesunął

się z ogromną prędkością i z trzaskiem pień wyrwanego z korzeniami

drzewa i wrócił z powrotem, znikając w wejściu. Wokół wznosił się dławiący

kurz rozpylonej uderzeniem ziemi z korzeni drzewa.

Gdyby stali na nogach z całą pewnością byliby teraz zmiażdżeni na

przeciwległej ścianie. Oboje rzucili w kierunku dziury wiodącej do bocznej

nawy, gdzie zazwyczaj nocowały zwierzęta. Wepchali z trudem kozę do

trzeciej jaskini, potem sukę i psy. W tym czasie pień uderzał w różne

miejsca przeciwległej do wejścia ściany wiele razy, ale z dala od nich. Na

201
samym końcu wgramolił się Ed. Tutaj byli na pewno bezpieczni. Nagle do

jaskini wdarł się silny płomień ognia.

— To nieprawdopodobne, pierwszy raz w życiu widzę zwierzę ziejące

ogniem, znam takie opowiadania z mojego dzieciństwa, ale żeby

coś takiego istniało w rzeczywistości? — Powiedział Ed.

Li słysząc przerażające hałasy na dole podeszła ostrożnie do wyjścia jaskini

i zobaczyła z góry, co wyprawia smok, obejmujący łapskami pień wielkiej

akacji i penetrujący dolną jaskinię z taką łatwością jak człowiek czyszczący

zęby wykałaczką. Nagle potwór dostrzegł Li. Jego wysiłki wspinaczki na

dolną półkę zdały się na niewiele. Był za duży, żeby stać tam i zaraz się

osuwał, ale zdołał sięgnąć gębą do wejścia i kłapnać paszczą prawie metr

przed płaczącymi i trzęsącymi się ze strachu dziewczynami. Próbował też

sięgać tam akacją, ale miał na tyle niedogodną pozycję, że spadał z

hukiem.

Spod pyska bestii nagle wystrzelił krótki i silny płomień ognia. Li

dojrzała kilka wystających tam metalowych rur pod dolną szczęką. Płomień

też chybił. Li z piskiem uciekła w głąb jaskini i stojąc na roztrzęsionych

nogach relacjonowała szybko przebieg wydarzeń wtulonym w ścianę

przyjaciółkom. Po godzinie ataków smok nagle zniknął.

— Co to było?- zapytała nadal przerażona Ana.

— Smok- odpowiedziała Yo, przypominając sobie bajki opowiadane

w dzieciństwie przez dziadka.

— Widziałam takiego samego po powodzi, jego zdechłe ciało

202
spływało rzeką w stronę morza — głośno szeptała Li

— trzeba sprawdzić, czy na dole wszyscy żyją — to mówiąc,

podeszła do wyjścia z jaskini na taką odległość, na jaką pozwalała

jej odwaga i krzyknęła, ile sił w gardle:

— Zeo, wszystko w porządku? — W odpowiedzi usłyszała odległy,

przytłumiony głos nie z zewnątrz, ale z komina skalnego:

— Tak, wszyscy żyjemy i jesteśmy w jaskini szczeniaków —

odpowiadał Zeo.

Teraz wszystkie trzy podeszły do zagłębienia komina, skąd dochodził głos

Zeo.

— Podejdź tu, gdzie nas słyszysz — powiedziała Li.

Zeo podszedł w pobliże strumienia, skąd dochodziły głosy dziewczyn i już

bez wysiłku mogli ze sobą rozmawiać.

— Co robimy? — spytała Yo.

Zeo przetarł spocone czoło i powiedział:

— Mamy sporo jedzenia i wodę, ale część prowiantu jest na górze, a

pozostała część na dole, no i na dole jest też koza, nie wiemy czy

toto powróci, może w nocy da nam spokój.

— Mleko potrzebne jest na górze, spróbuję iść po nie - powiedziała

Ana.

— Ani się waż — nagle odezwał się milczący do tej pory Ed

203
— nic nie wiemy o tym potworze, poza tym, że nie jest głupi, bo

chciał nas pozabijać pniem akacji, więc potrafi używać narzędzi

jak człowiek, zieje też ogniem, a przecież żadne zwierze nie jest

wyposażone przez naturę w taką broń. Może to jest biomaszyna?

Taka może być sterowana przez człowieka, mam na myśli

devianina. A może to jest jakiś gość z kosmosu? Nie wiemy nic,

więc na razie nic nie rób —

— Spróbujemy spuścić kosz z jedzeniem dla was, to stworzenie nie

jest takie mądre, przecież żyjemy, więc nie jest aż takie mądre —

powtórzyła Yo,

— spuszczam kosz z jedzeniem, dobrze?

Ponieważ nikt nie zaprotestował, poszła po wędzone ryby i mięso,

poukładała w koszu i przygotowała do spuszczenia. Zeo wyszedł z jaskini

szczeniaków, chociaż psy już były całkiem spore, to nazwa pozostała.

Podszedł ostrożnie do wyjścia. Smoka nie było, na górze słyszał szept Yo:

— Gotowe?

— Tak, spuszczaj szybciutko — odpowiedział.

Nagle skała zadrżała i zniknął kosz razem z liną.

Yo i Zeo wrzasnęli i uskoczyli do wnętrza. W minutę po tym zdarzeniu, pień

akacji znowu penetrował dolną jaskinię. Dziewczyny ponownie płakały, ale

zaczęły płakać też dzieci. Ana pierwsza otarła łzy i poleciała po

przygotowaną wcześniej papkę, a Yo i Li wzięły największe płaczki na

kolana do karmienia piersią. Byli nękani przez potwora kilka razy w ciągu

204
następnego dnia. Nie mieli żadnego pomysłu na obronę, stracili jedynie

trochę cennych strzał, robiąc smokowi raczej delikatną akupunkturę

zamiast jakiekolwiek krzywdy.

W końcu dziadek zainteresował się drogą, którą docierał głos z dołu do

góry i poprosił Anę o to, aby spróbowała wymacać jakiś otwór w okolicy

ujścia strużki wody. Ana wybrała twardy, cienki rzemień i szukała nim na

oślep. W końcu rzemień zaczął znikać w jednej z trzech dziur przy dolnym

kominie.

— Jest, jest! — krzyczał rozradowany Zeo.

Do rzemienia przywiązali kamień i Ana próbowała go wyciągnąć do góry,

jednak utkwił on w otworze i nie można go było przesunąć ani do dołu, ani

wciągnąć do góry.

Zeo przyniósł stalowy pręt i zaczął po omacku dźgać nim w dziury w

kominie, nie mógł ich jednak dosięgnąć ze względu na swój niezbyt wysoki

wzrost, w końcu Ed go wyręczył. Zeo rozebrał trójnóg i złożył ponownie w

jaskini szczeniaków. Teraz stanął na jego półeczce i mocno dźgał w skałę,

potem robili to oboje w nadziei, że przepchają kamień. Ana robiła to samo

przy pomocy długiego rusztu służącego do wędzenia i uderzała z góry.

Nagle posypały się drobne kamienie na twarze Eda i Zeo, lecz ci zamiast

narzekać na potłuczenia, wrzeszczeli ze szczęścia.

Otwór pomiędzy jaskiniami był duży, ale przez setki lat, a może dłużej

gromadził w sobie odłamki skalne, które w końcu go zaklinowały. Teraz

światło ognia z górnej jaskini wpadło na dół, a dziura okazała się tak duża,

że chyba dałoby się przepchać przez nią Siwą.

205
Przed nocą dzieci miały mleko, Ed na dole miał swoje ryby, a Zeo żuł

wędzone mięso. Jedynie koza miała zapas jedzenia na dwa, góra trzy dni.

Postanowili przetrzymać potwora i jakoś przeczekać. Do jaskini

szczeniaków przeniesiono wszystko, co się dało i próbowano jeszcze

powiększać otwór, jednak nie było w nim już żadnych luźnych kamieni, więc

praca szła bardzo opornie. Ana wyplatała z wikliny zabezpieczenie dziury

dla dzieci, przymierzała i poprawiała powstającą powoli kratownicę.

Cały czas obserwowali sytuację na zewnątrz, ale bestia się tak

przyczaiła, że nie można było zauważyć śladów jej obecności. Nie chcieli jej

prowokować, mając nadzieję, że głód zmusi ją do rezygnacji. W końcu,

kiedy zabrakło siana dla kozy, Li wyrzuciła największą jaką mieli wędzoną

rybę i długo ją obserwowali. Po godzinie przy rybie pojawiły się dwa dzikie

psy. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Smok musiał być daleko.

Teraz przeniesiono psy na górny taras i mieszkały na zewnątrz z

możliwością odwrotu do jaskini. Nikt nie polował, więc żywili się jedynie

rybami. Mięso wkrótce się skończyło. Nie przeszkadzało to Edowi, który

mięsa nie jadał, ale była to ulubiona potrawa Zeo. Skupiono wszystkie siły

na zrobieniu dużych zapasów trawy. Nie wiedzieli, jak długo koza będzie

jeszcze mleczna. Byli bardzo ostrożni, a bestia tak jak nagle się pojawiła,

tak i bez śladu zniknęła.

206
Nierozwiązana zagadka

Na ekranie pojawił się jedynie szum śnieżenia. Animacje były utajnione,

bądź przekaz zależny był od programu komputera. Niestety ani Mad, ani

Czi nie mieli pojęcia, jak się do tego zabrać. Wszelkie próby skończyły się

fiaskiem. Byli głodni, musieli wracać, zbliżała się noc.

Następne dni też nie przyniosły rozwiązania, dlatego zrezygnowali.

Pogoda była coraz ładniejsza, Mad myślał o powrocie i o rozmowie z Czi. W

końcu zdecydował się na rozpoczęcie narady.

— Chciałbym przekonać Eda, że nikomu nie zagrażasz. Wspominałem

o doświadczeniach, które na was robili, dlatego Ed obawiał się

waszej dominacji na Ziemi. Najbardziej bał się regresji inteligencji

— co to jest regresja inteligenci? — spojrzała z zaciekawieniem w

oczy Mada

— Jesteście bardzo sprawnymi zwierzętami i narzędzia nie są wam

potrzebne do przetrwania w środowisku, nie potrzebne są wam

liczby i skomplikowany język, a tylko potrzebne cechy utrwalają

się w następnych pokoleniach. Natura wybiera i utrwala takie

cechy gatunku, które umożliwiają przeżycie w środowisku. Czy to

rozumiesz? —

— Czy to oznacza, że moje wnuki byłyby głupie? - spytała

— Tak by było, ale geny i białka wszczepione wam spowodowałyby,


207
że wasz gatunek zdominowałby Ziemię w krótkim czasie, a wobec

walk o terytoria wyparte zostałyby cenne dla środowiska gatunki.

Kiedyś i dla was zabrakłoby żywności więc walki plemienne stały

by się codziennością. Szympans stałby się zły dla drugiego

szympansa, a szanse na rozwój cywilizacji byłby żadne —

— Ale ja nikomu nie zagrażam, przecież wiesz o tym — odparła

— Ciebie przekonałam? — spytała Czi, czekając na potwierdzenie.

— Tak, jesteś moim największym przyjacielem, zaraz po Li i Yo,

powiedział jakby trochę zażenowany własną szczerością.

— A może pójdziesz tam sam i porozmawiasz z Edem? Zapytała

— Tak, to najlepszy pomysł — odpowiedział z entuzjazmem.

Czi nie wiedziała, że on czekał, aby ta propozycja wyszła właśnie od niej.

Człowiek uczył się dyplomacji od małpy.

208
Powrót Mada

Kilka dni później Mad wyruszył w drogę. W jaskini cierpliwie i z

nadzieją oczekiwała na jego powrót Czi. Wędrował nieprzerwanie dwa dni,

śpiąc jedynie w czasie czarnej, krótkiej nocy. Trzeciego dnia zaszył się na

sporym drzewie i odpoczywał dłużej. Potem zmienił trasę i szedł nizinnym

terenem nad morze. Co prawda jego marsz był teraz szybszy, ale za to miał

problemy ze znalezieniem wody. Kiedy wspiął się na wzgórze, jego oczom

ukazała się rzeka i kawałek półwyspu, to, co pozostało po Enie. Zadumał

się chwilę widząc łysy półwysep, ale nie miał czasu na sentymenty. Był już

blisko, ruszył szybciej. Rozkładał siły tak, aby iść bez przystanków i dojść

przed zmrokiem. Kiedy zbliżał się do Domu, poczuł przyspieszone bicie

serca. Na dolnej półce skały ktoś stał. To była dyżurująca Ana.

Wypatrywała smoka, a przy jej nodze siedziała Siwa.

Kiedy Ana zobaczyła jego sylwetkę, w oniemieniu wytężyła wzrok, żeby

się upewnić, czy to na pewno Mad. Tak, to był on. Wspięła się szybko jak

małpka do górnej jaskini, wrzeszcząc na cała gardło:

— Mad żyje! Mad wrócił! —

Takiego wrzasku nikt nie mógł nie słyszeć, wszyscy wybiegli na półki

skalne. Słońce dotykało horyzontu, kiedy Mad wchodził po swoich schodach

do góry. Nie przypuszczał, że byli razem z Czi tak blisko obozu, może

niecałe sto kilometrów. Radość była ogromna. Ku zaskoczeniu Mada obie

jego kobiety wisiały mu na szyi i żadna z nich nie zamierzała go

policzkować. Wolał w ogóle nie wspominać tematu, który kiedyś ich

209
poróżnił.

— Choć szybko, zobacz swoje dzieci — mówiły gorączkowo na

przemian, jakby była to najważniejsza rzecz na świecie.

Kiedy zobaczył taką gromadę maleńkich ludzi nie mógł uwierzyć własnym

oczom. Dopiero potem dowiedział się o innych wydarzeniach.

Zamieszkał na dole. Po kilku dniach zabawy z dziećmi i radości, zaczął

zauważać ogrom obowiązku, jakiego wymagają jego potomkowie i coraz

częściej uciekał do jaskini na dole. Nikt nie miał do niego o to żalu.

Ed się cieszył, widząc, że Zeo i Mad zaczynają odnajdywać wspólny

język. Wszystkie rozmowy prowadzone między mieszkańcami sprowadzały

się teraz do wymyślania sposobów pozbycia się tego przerażającego

stworzenia, na którego myśl wszyscy, włącznie z dziadkiem, dostawali

gęsiej skórki. Jednak Madowi nie dawała spokoju jeszcze jedna sprawa.

Wreszcie zdobył się na odwagę i postanowił wreszcie ją załatwić. Poprosił

Eda o wspólne polowanie na antylopy. Dziewczyny nie chciały ich puścić,

protestowały, ale to się zdało na niewiele. Brodząc w wodzie, Mad

opowiadał całą historię przygody z Czi; jak go spętała, jak wędrowali

razem, o smoku, o jaskini. Kiedy mówił o smoku, Ed wtrącił:

— Mówiłeś, że smok miał znamię podobne do dwóch obróconych od

siebie czwórek na podgardlu, czy mógłbyś mi to znamię jeszcze

raz opisać? —

— Gdy wyjdziemy na piasek, to ci je narysuję —

Po chwili nakreślił dwie czwórki obrócone plecami od siebie

210
— Nie, to niemożliwe — z wielkim zdziwieniem powiedział Ed —

czy ktoś powiedział ci o Zaltanie? —

— Nie, nikt nigdy mi nie mówił o kimś takim, nie pamiętam —

odpowiedział.

Szli dalej brzegiem i przeszli na wysepkę, tam dziadek opowiadał całą

historię Zaltana. Potem oboje zastanawiali się, jakie może być rozwiązanie

tej przedziwnej historii, ale wszelkie możliwe scenariusze były tak

nieprawdopodobne, że postanowili jak najszybciej dostać się do jaskini w

poszukiwaniu odpowiedzi. Sprawa Czi wyglądała bardzo dobrze. Ed

wysłuchał uważnie Mada i razem rozważyli wszelkie możliwe zagrożenia ze

strony Czi. W końcu Ed dał się przekonać. Nadal jednak uważał zabicie

większości małp za posunięcie słuszne. Umówili się, że nigdy o tym już nie

będą wspominać. Ed sądził, że tajemnica, która może pomóc w pokonaniu

smoka, tkwi w jaskini w laboratorium. Postanowili dostać się tam jak

najszybciej

— Nie ma mowy, nigdzie nie pójdziecie! — krzyczała Li

— Nie możemy żyć w ciągłym strachu — odpowiadał Mad ,

— musimy jakoś pokonać tę bestię, bo inaczej ona pokona nas, wie

gdzie jesteśmy, widziała ludzi i będzie tu wracać — kontynuował.

— To walczmy z nią tutaj — wtrąciła Yo

— przynajmniej w górnej jaskini jesteśmy bezpieczni

211
— Nie mamy żadnych szans. Nie możemy siedzieć całe życie w

górnej jaskini. Widziałyście, jaki to olbrzym. Czym mamy walczyć?

— mówił Zeo, wspierając Mada.

— Inteligencją — wtrąciła Ana

— ale boję się, że jest ich dużo, to jest przecież gatunek, muszą się

rozmnażać. Jak mamy się zabezpieczyć? — Pytał Mad

— A może będziemy je karmić antylopami — obstawała za Aną Yo.

Ed uśmiechnął się swoimi śmiesznymi ustami podnosząc brwi powiedział:

— Chodzi właśnie o sposób walki, musimy bestię poznać, żeby

wiedzieć, jak z nią walczyć, dlatego ta wyprawa jest konieczna.

Będziemy bardzo ostrożni, poza tym wiem, co to za smok i jestem

przekonany, że jest tylko jeden, skoro Li widziała drugiego

martwego.

— Wiem — powiedział w podnieceniu Zeo.

Wszyscy przeczuwali, że wpadł na dobry pomysł, więc spojrzeli na niego i

słuchali.

— Zbudujemy dużą łódź, bestia nie będzie kojarzyć łodzi z

pokarmem, bo nie będziemy wychodzić na pokład. Sądzę, że jest

lądowym drapieżnikiem i nie atakuje w wodzie. Jeśli przystąpimy

do pracy wszyscy, to w dwa tygodnie łódź powstanie.

— Dobry pomysł, ale wydaje się nierealny. Gdzie mamy ją

budować? I z czego? — Pytał Ed.

212
— Zaraz wam wszystko narysuję i powiem, jak to zrobimy —

Zeo wkrótce zaczął rysować miękką kredą na dużej, gładkiej ścianie

skalnej, wyjaśniając konstrukcję, która tworzyła się na bieżąco. Każdą

wątpliwość wyjaśniali wspólnie przez kilka godzin.

Dzieci co chwilę przywoływały matki płaczem. W końcu przy ścianie

zostali sami mężczyźni. Zaczął powstawać realny projekt. Możliwości

realizacji, czas, materiały i narzędzia, którymi dysponowali, narzuciły

kompromis w wykonaniu łodzi. W międzyczasie mężczyźni zrobili pułapkę w

dolnej jaskini. Ogromny, zaostrzony pal skierowany ostrzem na zewnątrz

umocowany był z tyłu sznurem wychodzącym na zewnątrz jaskini i na jego

końcu zwisał olbrzymi głaz. Należało przeciąć siekierą zamocowanie

trzymające pal, aby ten z dużą siłą ugodził w pysk smoka. Wystarczyło w

odpowiednim miejscu umieścić przynętę i czekać. Tę pułapkę wykonali w

jeden dzień.

Łódź miała być bardzo wąska i długa. Na kamiennej plaży nieopodal

leżało kilka olbrzymich, prostych pni. Dobrali dwa niemal identyczne i

przycięli ich końce na długość piętnastu metrów. Pnie były nadal bardzo

ciężkie, więc pracowali na miejscu. Podnieśli je nieco w górę, podkładając

pod nie inne mniejsze. Teraz cięcie wzdłuż było wygodniejsze. Z każdego z

pni odcięli jedną trzecią grubości. Potem długo ciosali opływowy dziób na

jednym końcu każdego z dwóch pni. Kiedy skończyli, przeciągnęli je do

wody i umieścili na płyciźnie. Teraz wyrównali ich rozstaw i z pozostałych

po cięciu trzecich części pni wykonali poprzeczne połączenie, w ten sposób

powstał katamaran. Piła Zeo zdała egzamin, chociaż mięśnie bolały

213
niemiłosiernie. W podwoziu traka nadal tkwiła śruba napędowa do

pływania, powinno też być jakieś przeniesienie napędu na tę śrubę.

Udali się z narzędziami do wraka pojazdu. Na miejscu odkryli, że napęd

będzie wymagał jedynie niewielkich przeróbek. Bardzo się ucieszyli, bo

uprościło to ich pierwotny projekt. Zeo postanowił przerobić łódź na

znacznie lżejszą i wykonać dla niej pochylnię, ale dopiero po powrocie Mada

i Eda z wyprawy. Wkrótce zamocował napęd i wykonał pedały. Dwa

kompletne leżaki z traka stały się przyczyną sporu z dziewczynami, nie

chciały ich oddać. Ed wyjaśnił, że po powrocie zwrócą leżaki w stanie

nienaruszonym. Potem wykonali namiot, który miał maskować żeglarzy. Po

dwóch tygodniach zrobili pierwszą próbę. Łódź była za ciężka, rozpędzała

się powoli, ale rozpędzona nabierała szybkości i przy odrobinie wysiłku

płynęli w miarę szybko pod leniwy prąd szerokiej rzeki. Blisko obozu, gdzie

było przewężenie, nurt okazał się zbyt szybki i nie mogli dać sobie rady z

prądem, więc zostawili katamaran na płyciźnie kilometr niżej i poszli

porządnie wypocząć przed podróżą.

Wyruszyli. Dziadek, leżąc na leżaku, ciężko dyszał, kręcąc pedałami

napędu łodzi. Większość wysiłku przypadała na silniejszego Mada. Prąd

rzeki dodawał prędkości, więc bardzo szybko znaleźli się na morzu. Na

chwilę utknęli w piasku długiej mierzei, którą rzeka po powodzi mozolnie

odbudowywała. Teraz pokonywali fale, niezbyt wysokie o tej porze roku.

Noc spędzili na płyciźnie przy brzegu. Mieli jedzenie i zapas wody, więc nie

musieli opuszczać łodzi. Rano morze było bardziej niespokojne niż

poprzedniego dnia, ale po pokonaniu nadbrzeżnych, łamiących się fal,

popłynęli dalej od brzegu, gdzie jedynie bujało ich mocniej na boki. Po

214
południu tafla wody była prawie gładka, więc przemieszczali się ze stałą

prędkością. Wieczorem, kiedy ominęli duży cypel, pomagał im mocniejszy

wiatr w plecy i teraz dopiero wypróbowali postawienie niewielkiego żagla,

powstałego poprzez podniesienie namiotu o dziewięćdziesiąt stopni ku

górze. Mogli w końcu odpocząć. Korzystali z wiatru tak długo, jak się dało.

Płynęli dosyć szybko, dopiero w nocy wiatr ustał całkowicie. Rano, kiedy

Mad wyszedł z namiotu, zauważył, że przepłynęli podwójne wzgórze i są o

kilka kilometrów za daleko. Sądził wcześniej, że czeka ich jeszcze jeden

dzień rejsu, tymczasem musieli płynąć bardzo szybko poprzedniego

wieczora i dlatego trochę pogubił się w ocenie topografii terenu.

Wciągnęli łódź w stronę brzegu tak daleko, jak tylko potrafili. Zjedli

śniadanie w namiocie, przygotowali plecaki i ruszyli w górę na północny

zachód. Po kilku godzinach Mad stal na wysokiej skale, oceniając ich

położenie. Byli o pół godziny drogi od jaskiń. Radość narastała u Mada z

powodu rychłego spotkania Czi. Wiedział, że Ed wkrótce polubi tę

sympatyczną i naiwną małpę. Powoli schodzili do miejsca, gdzie nadal

musiała tkwić pierwsza lina.

Mad nie chciał robić niespodzianek, więc wykrzyknął głośno powitanie.

Niestety nikt nie odpowiedział, co go zaniepokoiło bardzo. Lina była na

miejscu, otaczała mały występ skalny. Wypróbował wytrzymałość

zaczepienia kilkoma szarpnięciami. Okazało się bardzo mocne. Pomimo

solidności liny zaczepił długi, cienki, ale mocny rzemień na występie,

asekurując w ten sposób schodzenie na dół. Później powoli schodził

dziadek. Podczas schodzenia powtarzał słowa: „Już nigdy, już nigdy”. Po

chwili był na dole. Mad zawołał w dół jeszcze raz. Kiedy nie doczekał się

215
odpowiedzi, weszli do laboratorium. Ed wszystko oglądał i kiwał z

niedowierzaniem głową. Z łatwością włączył pulpit manipulatora wiszącego

nad fotelem. Na ekranie wyświetliło się logo: odwrócone do siebie plecami

czwórki zawieszone w trójwymiarowej przestrzeni obrazu.

— Tak, to jest to! — krzyknął Mad — to ten znak —

Ed odwrócił wzrok ku Madowi i powiedział:

— On nie popełnił żadnego samobójstwa, on był wśród nas, ale jak to

jest możliwe? —

Niestety Ed nie przeszedł zabezpieczeń filmu i poza logo nie zobaczył

wiele. Oglądali laboratorium i otworzyli drzwi do pomieszczenia

mieszkalnego. Nagle Mad ujrzał tysiące gwiazd i zdał sobie sprawę, że

bezwolnie upada. Chwilę potem zobaczył nad sobą gębę Czi powtarzającej:

— Przepraszam, spałam, przepraszam, rzuciłam kamieniem, ktoś

wchodził, nie wiedziałam, myślałam, że to ci naukowcy powrócili,

przepraszam —

— Nic się nie stało — powiedział Mad i mimo bólu uśmiechnął się,

złapał w ramiona przyjaciółkę i poturlał się z nią po podłodze. Ed

stał nieruchomo i przyglądał się z lekkim zdziwieniem tym

ceremoniałom. Powstali szybko i Mad grzecznie przedstawił Czi,

mówiąc:

— To jest najmilsze stworzenie na świecie, a to jest najmądrzejszy

człowiek we Wszechświecie – wskazał Eda.

Mad i Czi zgodnie z panującym tutaj deviańskim zwyczajem grzecznie


216
poklepali się wzajemnie po policzkach, co oznaczało: „jestem twoim

przyjacielem”. Teraz nie było czasu na inne ceremonie, więc Ed przystąpił

do pracy. Przyjaciele przynosili mu jedzenie i picie. Ed manipulował przy

urządzeniach kilka dni. W końcu zrezygnowany powiedział:

— Niestety zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy.

Tymczasem Czi, która obserwowała jego pracę, usiadła przy pilocie i

powiedziała:

— Tak długo was nie było, więc sama kombinowałam, ale bałam się

do tej pory przyznać, bałam się waszego gniewu — powiedziała.

— I co odkryłaś? — spytał Mad.

— Zobaczcie sami —

Po chwili ujrzeli znajomy szum śnieżenia na ekranie - obraz, który

doprowadzał ich do białej gorączki, ale po kilkunastu sekundach wszystko

ucichło i na ekranie ukazało się ogromne, białe jajko i czyjeś ręce, niestety

obraz się nie poruszał dalej. Teraz pilota przejął Ed, zadając małpie

mnóstwo pytań. Po chwili Mad przyglądał się współpracy Eda z Czi z

niedowierzaniem. Czi mówiła o kombinacjach matematycznych, których

nigdy przecież się nie uczyła, mówiła naiwnym językiem małego dziecka,

opisującym nim bardzo zaawansowane funkcje.

— To jest niesamowite — szepnął Mad, ale jego szept nie był

słyszany przez zaangażowaną w pracę parę. Po godzinie, może

dwóch obraz ruszył do przodu.

217
Vo

Voo ćwiczył oddychanie w hangarze wypełnionym powietrzem

nazywanym tutaj ziemskim. Mieszanka azotu z tlenem. Jeden z techników

przebywających na zewnątrz skorupy spytał:

— Mogę spróbować, Voo?

— Spróbować czego?

— Oddychania tym powietrzem.

— Jak chcesz, ale nie chcę straszyć, nie jest to łatwe, tylko

dwadzieścia procent tlenu.

— Bardzo chcę spróbować — nalegał technik.

— Ok, twoje płuca, rób z nimi co chcesz.

Po chwili pozbawiona hełmu twarz technika zaczerwieniła się, a usta

łapczywie i szeroko łapały tlen.

— Miałeś racje, to nie łatwe — sapał technik.

— Jak ci na imię? — spytał Voo.

— Talzan — odparł tamten.

— Co to za imię? Pierwsze słyszę.

— To przezwisko, wszyscy tak mnie nazywają, a naprawdę na imię

nam Nazari.

218
— No tak, to stare imię deviańskie, nie lubisz go?- spytał Voo.

— No, nie lubię — odparł Talzan.

Voo pomyślał:

— Ja też bym nie lubił takiego dziecięcego imienia, brzmi jak nazwa

smoka z bajek. W porządku, będą cię nazywał Talzan, tak jak

lubisz. Nudzicie się tutaj ze mną, prawda?- zapytał Voo.

— O tak, grawitacja jest tu bardzo duża, ale zabawne jest pomyśleć,

że ci pod nami chodzą do góry nogami. Jak znosisz grawitację?

— Okropnie — odparł Voo, kładąc się na ogrzewanej podłodze.

— Ile jeszcze potrwają twoje przygotowania?

— Myślę, że około roku. Czy przydzielono was tutaj na cały ten

okres?

— Tak, musieliby trenować innych do tej cholernej grawitacji, a na to

nie mają czasu.

— No to miło, że będziemy razem, przynajmniej będę miał się do

kogo odezwać — powiedział Voo.

Po chwili Talzan spytał:

— Czy nie przeszkadza ci, ze będę ćwiczył oddychanie razem z tobą?

Nienawidzę chodzenia w hełmie.

— Wprost przeciwnie, stary — odpowiedział pilot

219
— przynajmniej ktoś zrozumie maje cierpienia.

Tak zaczęła się przyjaźń Zaltana z Voo. Kiedyś Voo wspomniał o Zaltanie,

nie zdając sobie sprawy, że właśnie do niego mówi:

— To był wspaniały facet. On jeden mógł zmienić nasze życie na

lepsze, ta cała grupa tchórzy zabiła takiego geniusza — po chwili

dodał

— podobno gdzieś tu się zakopał, właśnie w tej okolicy.

Ale im zrobił niespodziankę, nawet odszedł z klasą i nigdy go nie znaleźli.

Po kilku miesiącach przyjaźń Zaltana i Voo była na tyle głęboka, że można

było odkryć powoli sekret imienia Talzan.

— Czy gdyby był tu Zaltan, to nie bałbyś się ryzyka i pomógłbyś mu

w planach?

— Jasne — odpowiedział Voo

— Coś ci pokażę — po chwili zdjął miękkiego, treningowego buta i

powiedział

— widzisz, byłem Zaltaninem, szefem oddziału szkolnego, czasem

nam się oberwało, nie znam się na genetyce, ale moi zdolniejsi

koledzy śladem Zaltana i w podziwie jego pracy zostali wybitnymi

genetykami - opowiadał Voo.

Po miesiącu od tej rozmowy, trenując wspólnie, układali już plan, jak

przemycić Zaltana na Ziemię i jak zabezpieczyć go tam do czasu przybycia

jego kilku zapalczywych zwolenników wyselekcjonowanych wstępnie do

220
projektu En razem z grupą jego siostry.

Voo oddany całkowicie nowemu przyjacielowi przemycał z łatwością do

transportera wszystko, co mogło umożliwić jego przeżycie, a nawet pracę

na Ziemi. Geniusz Zaltana nie miał sobie równych. Był to jedyny naukowiec

potrafiący obejść i oszukać System, kierował Voo umiejętnie, coraz bardziej

przywiązywał go do siebie, wykorzystując jego słabości i naiwność. Voo był

wkrótce zapatrzony w niego jak w Boga, więc oddawał mu połowę swoich

szczepionek i adoptynów. Nie obawiał się o własne zapotrzebowanie na te

produkty, ponieważ Zaltan zapewniał go, że nic złego nie może się

wydarzyć. Pozostali technicy nie podejrzewali niczego, ponieważ sam Zaltan

poprzez Voo bardzo sprytnie wydawał wszelkie dyspozycje. Poza tym Zaltan

miał wszędzie swoich ludzi, lecz sekret jego konspiracji polegał na tym, że

o ile to było możliwe jeden zaltanin nie wiedział o drugim. Zbliżał się czas

rozpoczęcia lotu. Wybrany transporter nie był duży, za to był najszybszy ze

wszystkich. W kulminacyjnym momencie podróży przewyższał prędkością

ciężkie transportery nawet dziesięciokrotnie. Jego udźwig towarowy netto

wynosił tylko czterdzieści ton, czyli dziesięć procent jego masy własnej.

Wydawałoby się archaiczna techniczne, niska ładowność wymuszona była

zapotrzebowaniem na dużą ilość paliwa, dlatego nie zabierano zbędnego

balastu.

Jeszcze należało tylko przemycić Zaltana do środka i zabrać więcej

żywności, co okazało się łatwym zadaniem.

Większą trudność nastręczyło zaaranżowanie zniknięcia jednego z

techników obsługi, którym był właśnie Zaltan. Dlatego kilka dni przed

odlotem zaufany przyjaciel z wnętrza planety wysłał zapotrzebowanie na


221
pilny powrót jednego z techników. W windzie zamiast Zaltana podróżował

do wnętrza homo robot ucharakteryzowany na niego. Ludzie, którzy go

odebrali, członkowie kontroli bezpieczeństwa, nie dopuszczali do terminalu

nikogo z obcych, a potem szybko zniknęli w głębi portu wind. W czasie lotu

Voo zażądał od systemu zgodnej z procedurą prywatności, do czego miał

pełnej prawo, potwierdzone dodatkowo z Deve przez opinię psychologa. Lot

nie był kontrolowany. Po przybyciu na Ziemię Voo z powodu rzekomego

złego samopoczucia zgłosił potrzebę dodatkowego czasu na adaptację do

środowiska przed rozpoczęciem prac. Uzyskał dodatkowy tydzień. Cały ten

czas wykorzystali na przetransportowanie wszystkiego, co konieczne, do

niewielkiej jaskini, gdzie Zaltan mógł następne dwa lata pracować i

realizować swój projekt, mający pokrzyżować plany misji En i wykreować

świat genetycznych mutantów, zarówno zwierząt jak i roślin. Chciał w ten

sposób stworzyć dla siebie i swoich oddanych zwolenników królestwo

wolności twórczej. Traktował genetykę jak sztukę, w której wolność

tworzenia zezwala kreować dowolne potwory, zabójcze rośliny, bakterie,

zwierzęta, a sama natura zawsze pomoże ustabilizować dowolny

ekosystem. Przed wylotem z Ziemi Voo zgłosił nadmierne zużycie energii

przez silniki jego statku kosmicznego. Zażądano ponowienia odczytów

urządzeń kontrolnych. Wkrótce z Deve przyszła instrukcja: „Voo, pozbądź

się wszystkiego, co tylko możliwe i użyj czwartego programu lotu”.

Voo wyrzucił jeszcze pięć ton sprzętu, a nawet siedzenia i manipulatory.

Zerwał nawet ozdobne zasłony, obrazy i wyrzucił łóżko z małego

pomieszczenia wypoczynkowo- rekreacyjnego. Wyrzucał dosłownie

wszystko, nawet to, czego Zaltan nie potrzebował. Na Deve podano

222
komunikat: „Biedny Voo musi wracać czwartym programem lotu i cierpieć

całe dwa miesiące niewygodę i głód”. Voo pożegnał się z głębokim żalem ze

swoim idolem, rozłożył dłonie wskazujące po cztery palce i wypowiedzieli

równocześnie: „Zaltan zwycięży.” Tyle, że Zaltan, patrząc na plecy

oddalającego się Voo, wypowiedział przez zęby inne hasło: „Zemsta

Zaltana” , po czym splunął na ziemię i oddalił się w stronę skał.

223
Jaskinia Zaltana

Ed, Czi i Mad oglądali na ekranie narodziny pierwszego i drugiego

smoka.

— Na szczęście chyba zrobili tylko dwie bestie — powiedział Ed.

— Jedna nie żyje, więc musimy pokonać drugą. Jeszcze jedna

sprawa: kiedyś na Deve robotoszczury Zaltanian mogły się

rozmnażać, mam nadzieję, że tutaj jego smoki nie miały żadnego

potomstwa. Nie sądzę, aby był w stanie stworzyć coś takiego,

dysponując skromnym laboratorium.

— Skąd ten szaleniec mógł mieć materiał genetyczny takiego

potwora? — spytał Mad.

Ed pośpiesznie odpowiedział:

— Pamiętaj, ze technologia genetyczna na Deve jest bardzo

zaawansowana. Są dwie możliwości: pierwsza to ta, że na Ziemi

żyły kiedyś tak wielkie jaszczury i pozostawiły swój odcisk w

postaci zakonserwowanego łańcuszka DNA, a druga bardziej

wyrafinowana metoda - w DNA jest pełno śmieci, przeszukując

strukturę tej cząsteczki, można znaleźć ślady przodków, takie

pozostałości dziedziczenia. Porównując geny gołębia i jaszczurki,

można na nowo odkryć komplet pragenów ich wspólnego przodka.

Bazą naszych programów są tryliony symulacji i jesteśmy w stanie

zobaczyć na ekranie gotowe produkty takich manipulacji. Możemy

224
też stymulować pewne cechy, ale do tego nie wystarczą same

nasze narzędzia, do tego potrzeba genialnego umysłu i ogromnej

cierpliwości. To zawód dla wybranych. Ktoś kiedyś nazwał ich

pracę, mającą początki w starożytności, kiedy potrzebowaliśmy

nowych źródeł energii: „zabawą w Boga”. —

W pewnej chwili na filmie zobaczyli odbicie naukowca w lustrze. To była

stara, ale mocna twarz Zaltana, a właściwie jego skrzywiony lekko

uśmiech.

Powrót smoka

Zeo i Ana zakotwiczyły wiklinowy, trójkątny kosz pod wodą pomiędzy

dwoma kamieniami. Wystarczyło teraz razem z psami wbiec do rzeki i

brodzić w stronę kosza. Za chwilę był pełen ryb. Wybierali te największe, a

resztę wrzucali z powrotem do wody. Tak było codziennie. Psy dostawały

świeże ryby za swoją pracę, a dziewczyny gotowały i suszyły filety na

mączkę dla dzieci. Większe ryby były wędzone w wędzarni. Od niedawna

mieli urządzenie do otrzymywania soli z wody morskiej, a kuchnia

wzbogacała się o coraz to nowe przyprawy. W czasie poszukiwań nowych

przypraw byli bardzo ostrożni, podglądali zwierzęta i tak wzbogacali

kuchnię o nowe produkty. Li pamiętała swoje eksperymenty ze

smakowaniem różnych owoców. Kiedyś zatruła się bardzo odrobinką

małych, czarnych jagód rosnących niemal wszędzie na wysokich krzakach,

nawet na tych, które sterczały na zielonej kępie półki skalnej w pobliżu

225
wejścia do dolnej jaskini, dlatego też dziewczyny chciały je kiedyś wyciąć,

aby dzieci nie zatruły się.

Kończył się zapas mięsa. W obawie przed powrotem smoka nie

polowali. Zeo postanowił jednak zaryzykować. Ana nie chciała go puścić na

polowanie, chociaż przysięgał ostrożność. W końcu ustąpiła pod pewnym

warunkiem:

— Jak mnie weźmiesz ze sobą, to mogę się zgodzić — powiedziała.

Słysząc taki mały szantaż Zeo chciał się wycofać, ale po namyśle zmienił

zdanie. Postanowili, ze będą nadzwyczaj ostrożni. Wyruszyli w nocy, wspięli

się do niewielkiego zakola skalnego. Nad ranem przyszło kilka antylop.

Pierwszy strzał był śmiertelny. Dwie godziny potem wciągali zwierzę na

skałę. W tym momencie Siwa zaczęła ujadać.

Rzeką od północy zbliżał się szybko smok. Zauważył ludzi. Brodził w

coraz to płytszej wodzie, nabierając prędkości. Wszyscy wciągali łanię.

Zdążyli. W górnej jaskini byli bezpieczni. Bestia szalała. Była głodna.

Zwinne antylopy stanowiły trudny łup dla tak dużego drapieżnika, a zapach

krwi pozostawionej na skale pobudzał apetyt.

Zeo zablokował wejście najeżoną ostrymi kawałkami blach i prętów furtką z

pali. Przez dziury oglądali bestię szalejącą na dole. Smok ponownie

przyniósł w swoich krótkich, potężnych łapach powaloną akację i zaczął

penetrować dolną jaskinię. W pewnej chwili Ana zobaczyła, jak z impetem

wystrzelony przypadkowo pal- pułapka trafia smoka powyżej klatki

piersiowej. Zaskoczone zwierzę zawyło tak głośno, że o mało nie ogłuchli.

Właściwie to był pisk złożony z wielu dźwięków, ale tak przeraźliwy, że

226
wszyscy zamarli, a skulone psy zaczęły skomleć w przerażeniu.

Zwierz wydawał się nie zważać na ranę, jego skóra była tak gruba, że

zaledwie niewielka strużka krwi polała się z miejsca, gdzie wbił się

drewniany klin.

— Pal nie nabrał odpowiedniej prędkości — ocenił samokrytycznym

tonem Zeo.

— Rzućmy potworowi łeb łani, może odejdzie — powiedziała Ana.

— Oddajmy jej całą antylopę — odpowiedziała na propozycję Any Li.

— Jak chcecie to zrobić? Ja nie mam odwagi, żeby wypychać

antylopę z jaskini — powiedział Zeo.

Obawy chłopca były uzasadnione, bo bestia, chociaż nie utrzymała się na

dolnym tarasie dłużej niż kilkanaście sekund, podskakując niezdarnie

próbowała atakować zębami górną furtkę, która póki co skutecznie kuła w

pysk i odstraszała od ponowienia ataków. Ogień z pyska trwał krótko, więc

zaledwie osmolił drewno. Jedyne, co im pozostało, to czekanie. Siedzieli tak

przy dzieciach w bocznej nawie i od czasu do czasu ktoś podchodził do

furtki i sprawdzał zachowanie smoka. Nagle usłyszeli uderzenia o skałę.

Ana zobaczyła bestię rzucającą niezdarnie rzecznymi głazami w skałę.

— Wszyscy na bok — krzyknęła— bestia rzuca głazami.

Rozległy się krzyki trwogi, ale wszyscy cofnęli się głębiej. W pewnym

momencie ciężka furtka razem z ogromnym kamieniem wpadła płytko do

środka jaskini. Na szczęście nie było nikogo w pobliżu. Od czasu do czasu

227
było widać pysk bestii, podskakującej wysoko dzięki wspieraniu tylnych

kończyn o dolny taras. Taras był jednak na tyle wąski, że po każdym takim

skoku bestia, opadając, tłukła się o skały poniżej. Musiało to być bolesne,

bo wkrótce zaprzestała ponownych prób. Zeo zbliżył się do wyjścia.

Panowała długotrwała cisza.

— Wracaj, odejdź stamtąd, słyszysz? - błagała Ana.

— Nie martw się, jestem ostrożny — odpowiadał, poruszając się

przy ścianie

— siedzi na dole — komentował Zeo i wychylił się nieco dalej

— ależ jest wielka.

— Wracaj do środka — prosiła Ana.

— Dajmy jej łeb łani — ponowiła propozycję Li.

Milczenie oznaczało zgodę. Zeo wycofał się i za chwilę odcinał łeb z szyją i

kawałkiem tułowia. Pobudzona ponownie zapachem krwi bestia

zaatakowała, ale ponownie nie miała szans zatrzymać się na dolnym

tarasie i spadła z impetem. Zeo skorzystał z okazji i rzucił łeb na dól.

Patrząc ostrożnie, zobaczył, z jaką łatwością jest rozrywany ten kawał

antylopy przez mocne łapy i zęby smoka. Po kilkudziesięciu sekundach

bestia zlizywała ze szponów krew. Minęło kilka godzin. Trzeba było wydoić

kozę, dzieci miały mało mleka. Nie mieli już żadnego pomysłu obawiając

się,że skazani są na długie oczekiwanie. W pewnym momencie smok po

prostu wstał i sobie poszedł. Czekali jeszcze godzinę zanim Zeo zszedł do

228
dolnej jaskini, podał poprzez otwór na górę mleko i parę narzędzi. Za

chwilę zeszła za nim Li widząc, że coś robi przy furtce do jaskini, na dolnym

tarasie, wyminęła go idąc dalej. Złapał ją szybko za rękę.

— Co tu robisz, zwariowałaś ? — spytał z trwogą widząc dziewczynę

trzymającą kosz

— Ubezpieczaj mnie, idę po owoce z krzaków – powiedziała cichutko

— Wracaj natychmiast na górę, tam są twoje dzieci!

— Daj spokój, bestii nie ma tu teraz, a ja mam pomysł.

— Jaki pomysł? — spytał z zaciekawieniem rozglądając się uważnie

po okolicy

— Zatruję tymi jagodami łanię i rzucimy ją bestii — mówiła w

podnieceniu, idąc do krzaków.

— Zaczekaj, takie zrywanie potrwa długo, wiem, jak to zrobić

szybciej, pomogę ci.

Po chwili wrócił z jaskini z ostrym nożem i wielkim koszem służącym

zazwyczaj jako winda. Odcinali szybko tylko górne części krzaków, potem

wrzucali do kosza. Dziewczyny na górze obserwowały na zmianę teren.

Wkrótce kosz był zapełniony i Ana już na górze szybko go wypróżniała.

Napełniali kosz jeszcze kilka razy. W jaskini powstał dwumetrowy stos

krzaków. Całą noc pracowali przy słabym świetle płomienia ogniska.

Odcięte gałęzie układali na rozgrzanych kamieniach komina, gdzie wędzono

mięso. Do rana było tego bardzo dużo. Li nakłuwała głęboko łanię i

229
wpychała do środka podsuszoną masę jagodową. Byli bardzo zmęczeni, ale

już nad ranem posolone lekko mięso spuścili na rzemieniu na skałę poniżej

dolnego tarasu. Czekali.

— Nie przyjdzie — powiedziała w zwątpieniu Ana

— cała praca na darmo

Bestia nie przyszła, a mięso wieczorem zaczęły obsiadać muchy. Czuć już

było nieprzyjemny zapach. Trochę się dziwili, bo zapach nie zwabił dzikich

psów, więc może jednak bestia jest w pobliżu? W pewnej chwili, kiedy już

rozważali wyrzucenie nadpsutego mięsa do rzeki, rzemień pękł i wystrzelił

oswobodzony w górę. Natychmiast zerwali się podnieceni i milcząco

uśmiechali. Ana podniosła do góry zaciśnięte pięści, a Li miękko

podskoczyła. Chcieli zobaczyć, czy zwierzę oddaliło się już z łupem, ale było

zupełnie ciemno, kiedy w końcu odważyli się wychylić z jaskini.

230
W drodze powrotnej

Mad, Ed i Czi nosili systematycznie różne części z laboratorium na

katamaran. Pomimo że Ed rozszyfrował prawidłowo pochodzenie smoka, to

i tak nadal nie potrafił znaleźć żadnego sensownego sposobu na jego

pokonanie.

W powrocie do obozu przeszkadzał im wiatr, więc poruszali się przy

samym brzegu, brodząc i ciągnąc łódź z ciężkim ładunkiem. Tylko słabszy

Ed stał na katamaranie i popychał platformę, odpychając się tyczką od

dna. Dopiero za cyplem siedzieli już wszyscy w namiocie i pedałowali. Teraz

płynęli sprawniej i nie obawiali się ataku smoka. Byli daleko od brzegu. Tym

razem musieli włożyć więcej wysiłku, ale była ich trójka, więc Czi z Edem

mogli się zmieniać. Mad silniejszy od ich obojga razem wziętych pedałował

prawie cały czas, robiąc jedynie krótkie przerwy na zaspokojenie pragnienia

oraz rozprostowanie zesztywniałych przez jednakową pozycję ciała kości.

Wiatr był niekorzystny, dlatego najszybciej poruszali się przedpołudniem i

wieczorem, kiedy zanikał.

Wkrótce dopłynęli do ujścia rzeki, gdzie na piaskowym molo przespali

noc. Nad ranem znaleźli kawałki wyrzuconego drzewa, które posłużyły im

za tyczki do odpychania się od dna. Nie było już daleko, ale podróż pod

prąd była bardzo uciążliwa. Mad cierpiał na bóle mięśni, nie było ryb dla

Eda i kończyła się woda, dlatego postanowili odpocząć cały wieczór, spać

przy brzegu i ruszyć w dalszą,ale już krótką podróż nad ranem. Obudzili

się bardzo wcześnie i wyruszyli jeszcze o zmroku. Byli wypoczęci, więc

231
wzrastała radość z rychłego zobaczenia przyjaciół i dzieci. Po kilku

godzinach zbliżali się do celu, widząc znajomą wysoczyznę z pierwszymi

skałami. Słońce dopiero wschodziło i rysowało przepiękny krajobraz, złocąc

wierzchołki drzew i opary nad odległymi bagniskami na zachodzie.

Wschodni brzeg ze wzgórzami przesłaniającymi światło porannego słońca

nadal był mało widoczny, oświetlony jedynie granatowo purpurowym

niebem. Nagle w tym szarym mroku zobaczyli cielsko smoka.

— Szybko, do brzegu — komenderował Ed.

Włożyli cały wysiłek, więc katamaran dobijał do kamiennego brzegu

szybko, ale bestia zauważyła ruch i skierowała się w ich stronę.

— Trzeba było płynąć na drugą stronę! — wyrzucił z pomiędzy

szybkich oddechów niezadowolony ze swej decyzji Ed.

Teraz zdali sobie sprawę ze swojego położenia, musieli natychmiast znaleźć

schronienie. Niestety nie widzieli w pobliżu żadnych jaskiń.

— To moja wina, trzeba było płynąć na drugą stronę — wciąż myślał

Ed.

Bestia poruszała się jednak powoli, brodząc w wodzie i omijając wielkie

kamienie oraz skały na brzegu

— w takim terenie nie mogła biec szybciej – pomyśleli razem

Zyskiwali kolejne sekundy na znalezienie dogodnego miejsca schronienia.

Czi miała największe szanse ucieczki, jednak nie opuszczała przyjaciół,

pomagając Edowi wykazywała lojalność o której mówił Mad

232
— Tutaj — krzyknął chłopiec.

Zauważył pęknięty na pół olbrzymi głaz. Wcisnęli się w szeroką na niecałe

pół metra szczelinę pęknięcia i oczekiwali. Po chwili bestia była przy nich i

obwąchiwała głaz, który drżał od naporu cielska, lecz był tak ciężki, że

smok nie potrafił go skutecznie poruszyć. W szczelinie było tak ciasno, że

nie można było napiąć cięciwy kuszy.

— Zły wynalazek — powiedział Mad, próbując naciągnąć dźwignię.

Byli bezsilni. Po kilku minutach bestia zaczęła penetrować pęknięcie

drewnianym drągiem. Na szczęście zarówno szczelina jak i drąg nie były

proste, więc nie dosięgał ich ciał, jedynie wzmógł ich przerażenie i strach.

W pewnej chwili Ed powiedział:

— Żegnajcie, przyjaciele - i zaczął przesuwać się w stronę wyjścia.

Czi złapała go swobodną ręką mocno za tunikę i nie pozwoliła się ruszyć, w

drugiej ręce trzymała stalowy pręt służący do cumowania liny katamaranu.

— Straciłam już za dużo przyjaciół — powiedziała.

— Ależ, i tak zginiemy! — krzyczał Ed, szarpiąc się z małpą.

— No to idę z tobą — powiedziała Czi

— staniemy potworowi w gardle - oświadczyła, dzierżąc wysoko pręt.

— Nigdzie nie pójdziecie! — wrzasnął zdecydowanie Mad i trzymał

mocno ramię Czi.

Dopiero teraz zobaczył, że na plecach Czi jest rana. Nadal w niej tkwiła

233
spora drzazga odłupana z pnia, którym potwór usiłował penetrować

szczelinę.

Po chwili smok powrócił. Tym razem próbował rozewrzeć skałę długim

pniem. Drzewo pękło, skała ani drgnęła. Poczwara wskoczyła na głaz i jej

lepka i śmierdząca padliną ślina spływała po skale na ich plecy.

Czuli jej wstrętny i gorący oddech. Nagle nad ich głowami wybuchł ogień z

pyska bestii, ale popełniła błąd, gdyż szeroki płomień nie dotarł do

prześladowanych i odbity od skały z powrotem oparzył jej podgardle

powodując zapalenie jednego z gruczołów produkujących paliwo. Zawyła

rzucając się gardłem na piasek wygasiła płomienie. Ed stojący najbliżej

brzegu zauważył powyginane rury wylotu płomieni i czerwoną osmoloną

rozległą ranę na podgardlu.

— Smok chyba stracił stracił swoją ogniową moc — powiedział

poprzez drwiący śmiech dziadek

Po chwili bestii nie było.

— Ciekawe, co tym razem kombinuje — zastanawiał się głośno Mad.

Dziadek nadal próbował wyswobodzić się z czujnego uścisku Czi, ale nie

miał szans. Trudno było się wyrwać małpie w tak ciasnej szczelinie, więc

zrezygnował. Postanowił, że gdy smok teraz zaatakuje, to wykorzysta

okazję, wyrwie się i nakarmi go swoim deviańskim ciałem. Ten jednak

długo nie wracał. Było coraz to jaśniej. Mad wychylił się ze szczeliny.

— Jest dosyć daleko, siedzi w rzece i pije wodę, dziwnie się

zachowuje

234
— jak to dziwnie się zachowuje, co masz na myśli? — zapytał Ed

— chyba się chwieje. —

— Może źle stoi i dlatego się chwieje? Puść, Czi, chcę to zobaczyć. —

Ale Czi nie puszczała tuniki, lecz przesuwała się razem z dziadkiem ku

wyjściu. Ed wyjrzał, zobaczył to, co komentował przed chwilą Mad. Stwór

siedział chwiejnie na swoim wielkim zadzie i pił wciąż wodę. Jego olbrzymie

ciało wyglądało teraz jak ogromna, okrągła skała.

— Zmieńmy kryjówkę,szybko, tutaj, jak znajdzie odpowiedni pień

pozabija nas wkrótce jak much —

powiedział Mad.

Ruszyli biegiem w stronę obozu. Smok na razie ich nie spostrzegł. Czi

ciągnęła dziadka wbrew jego protestom i próbom oswobodzenia tuniki.

Scena ta w całym nieszczęsnym ich położeniu wyglądała komicznie. Małpa

ciągnąca ponad dwa razy wyższego, chudego starca, przebierającego

niezdarnie swoimi chudymi nogami. W pewnej chwili dziadek tak się

zaplątał, że runął na ziemię.

— Bardzo Cię przepraszam — mówiła grzecznie Czi, patrząc

wzrokiem wyrażającym szczerą przykrość

— ale ty chciałeś rzucić się na pożarcie, muszę cię pilnować —

Za chwilę Ed powstał, pokazując gestem dłoni, że nic się nie stało. Wyrwał

się i zaczął biec w stronę smoka, wrzeszcząc:

— Tu jestem, cholero, tutaj! Niech cię ziemia pochłonie! -

235
Nagle szybka małpa skokiem na kark powaliła dziadka na ziemię i

wrzasnęła piskliwie:

— Póki ja żyje, to ty też będziesz żył!

Było za późno, smok podążał w ich stronę, ale jakoś niezdarnie, pewnie

pewny swojego zwycięstwa nie spieszył się w polowaniu. Czi tym razem

pchała dziadka, opierając swe ręce na jego chudych pośladkach, Mad

ciągnął go za rękę, a za nimi, nie wiedzieć czemu, nadal niezbyt szybko

podążał smok. Zbliżył się niebezpiecznie. Nagle, kiedy miał ich już dopaść,

przewrócił się i chwilę leżał.

— Mamy szczęście, że ten teren jest tak bardzo nierówny —

pomyślał głośno Mad.

Byli już w miejscu, gdzie kiedyś spoczywały szczątki traka, ruszyli w

stronę lądu. Tam, jak pamiętali, było kilka skałek z grotami. Po chwili smok

był przy nich, ale rozbiegli się chowając pojedynczo za duże głazy. Stał tak

zdezorientowany, jakby nie mógł podjąć decyzji, od kogo zacząć swój

obiad. Potem powoli ruszył na głaz, za którym był Mad. Chłopak w

desperacji wczołgał się pod skałę i zaklinował się tam w ciasnej dziurze na

dobre. Widząc ruszającego ospale w stronę tamtej skały smoka, dziadek,

chcąc uratować Mada, powiedział po deviańsku:

— Zeżryj mnie, bestio — i wyszedł z kryjówki.

Usłyszała to Czi. Jednak tym razem przyjaciółka nie mogła go zatrzymać.

Zamknęła oczy dłońmi. Nie chciała widzieć tragicznej i bolesnej śmierci

nowego przyjaciela. Usłyszała tąpnięcie. Zrobiło się nagle bardzo cicho.

236
— Już po wszystkim — powiedziała do siebie poprzez łzy, ale tkwiła

nadal pod głazem. Było jej tak przykro, że płakała jak dziecko.

Mijały minuty. Podobnie jak Mad nadal leżała, oczekując odejścia

bestii. Nagle zamiast czucia drżącej ziemi, usłyszała głos Eda:

— Możecie już wyjść!

Zawołania tego nie słyszał Mad tkwiący pod głazem nieco oddalonym od

zajścia.

Czi przetarła oczy, a ujrzawszy coś bardzo niezwykłego, upuściła swój pręt

w trawę, przeszła dwa kroki, zachwiała się i nagle straciła z wrażenia

przytomność przewracając się na piasek i eksponując do słońca ranę wokół

zakrwawioną po wyciągnięciu drzazgi.

Małpa leżała, a dziadek stał na samej górze martwego wielkiego cielska,

unosząc w triumfie ręce.

Taki widok zobaczył wychodzący ze swojego ukrycia Mad. Otwarł usta i nie

mógł uwierzyć temu, co widzi. Oczami wyobraźni widział, jak Czi jest

połykana przez potwora, ale przed śmiercią szczęśliwym trafem wbija w

jego gardło pręt. Ed biegnie na pomoc. Smok zdechł i wypuszcza Czi ze

swojej paszczy, a Ed wdrapuje się na niego, żeby dokończyć dzieła.

— I czemu tak się cieszy, przecież straciliśmy biedną Czi? - szepnął

W końcu Mad głośno i triumfalnie krzyknął:

— Czi to bohaterka!

Małpa zerwała się na równe nogi, a teraz Mad, widząc to nagłe

237
zmartwychwstawanie, zemdlał niczym dziewczyna. Nadmiar wrażeń

powaliłby z nóg niejednego mężczyznę w takiej sytuacji i z takim poglądem

na bieg wydarzeń. Smok leżał zatruty jagodami Li, o czym nie wiedzieli

nasi zadziwieni przyjaciele. Ed spoglądał z góry na znamię w kształcie

odwróconych plecami do siebie czwórek i teraz odszyfrował ich prawdziwe

znaczenie . Wypowiedział po deviańsku: „Zemsta Zaltana”.

238
PIEŚŃ ŚWIATŁA

„Na ogół łatwiej daje się człowiek przekonać

racjom, do których sam doszedł, niż tym,

które nastręczyły się komuś innemu”

Blaise Pascal

239
Być może, po to żeby istniała jedna kropla,

trzeba stworzyć oceany?

autor

240
241
Słowa dokładnie nie przekażą prawdziwych relacji, ponieważ zdarzenia,

które usiłuję tu opisać, wykraczają poza znane obecnie doświadczenia i

wiedzę. To tak jakby uczonemu mnichowi z okresu średniowiecza pokazano

jeden dzień życia dzisiejszego Los Angeles , a następnie bez wyjaśnienia

zobaczonych zjawisk wysłano z powrotem do jego epoki celem opisania

wszystkiego, co doświadczył. Można tylko wyobrazić sobie, jak zabawnie

wyglądałaby treść takiej kroniki:

„Ci na wpół anioły, na wpół ludzie mają w domach jakoby czarodziejskie

szklane kule, jeno płaskie w kształcie, a w nich cuda zobaczyć można. Jak

za złamaniem pieczęci widziałem w nich różne światy za szybą , światy z

przeszłości i przyszłości, które można nawet cofać w czasie. Wojny i

okrucieństwa, zabawy i nieszczęścia, zwierzęta ogromne i dziewki ponętne

tam zobaczyć można. Widząc przeszłość i przyszłość, widziałem wichury i

tajfuny, trzęsienia ziemi i zabitych. Bestie stalowe pluły jadem i ogniem, a

inne fruwały po niebie, paląc ziemię i niszcząc wszystko. Widziałem zatrute

wody i zarazy okropne. Te pół anioły wiedzą o nas i sądzą nasze postępki

surowo. Przerażenie mnie ogarniało, ale i podziw dla mocy i czarów. Na ten

przykład malutkie skrzyneczki piękniejsze od naszych najpiękniejszych

skarbów ma każdy pół anioł w zapasku, a w nich uwięzione głosy

rozmawiają z tobą. Karety jeżdżą same pędzone magią, a każdy jest

bogaczem, bo karet są tysiące tysięcy. Niektóre z nich są wielkie jak

galeon i z szumem niezliczonych wód fruwają w powietrzu jak bestie,

szybsze od sokoła i kuli armatniej. Przewożą armię pół aniołów wyżej od

najwyższych gór. Największe z tych karet lśnią niczym trony ze spiżu na

niebie, unoszą się w zaświaty ku Słońcu. Spod ich nóg z hukiem jak grzmot

242
licznych armat ogień i dymy idą. Ci ludzie- pół anioły, choć wyglądają tak

samo jak my, to nie mogą być tacy jak my, bo znają magię potężną i mogą

zabijać niewidzialnymi żądłami na odległość. Ten świat jest jednak

zniewolony przykazami, a każdy z tych pół aniołów musi się do nich

porządkować. Czyści są ogromnie, pachną jak wonne kwiaty i chodzą w

bogatych ale skromnych szatach. Białogłowy są tak samo piękne jak i

zepsute. Są one równe mężom – na równi potężne. Człek tamten nie musi

nosić miecza dla ochrony, choć chowa skarby różne, bo nad porządkiem

czuwają czarni rycerze jeszcze mocniejsi i groźniejsi. Jeden czarny rycerz

pokonałby dziesięć tuzinów największych kawalerów Europy w pięć minut,

gdyż mają takie straszne żądła plujące ołowiem mogącym przebić każdą

zbroję. Ale oni czasem łagodni są jak baranki, a nawet szczerzą białe zęby

w uśmiechu i chcą pomagać każdemu choremu, staremu czy zagubionemu

wędrowcowi. Miasta tych pół ludzi, pół aniołów są wielkie i dziwne, bo

wszędzie są strumyki chłodnej i ciepłej wody otwierane w razie potrzeby, a

są ich miliony nawet w najwyższych komnatach niezliczonych zamków.

Biedni mieszkają w malutkich chałupach i mają tak mało ziemi, że nawet

zboża dla jednego człeka nie zasiejesz, ale bogaci mieszkają w zamkach

ogromnych, gdzie na wielkie wysokości mały pojazd na linie ich unosi po

naciśnięciu magicznego guzika. Ci biedniejsi spoza zamków mają jednak

jedzenia w bród i karety stalowe pędzące szybciej od charta i magiczne

kule do oglądania tysięcy światów i są w tych chałupkach bezpieczniejsi i

bogatsi od naszych panów, takie to bogactwa tam mają. W olbrzymich

miastach zgiełk panuje ogromny i pędzące jak oszalałe konie- karety

mogące zabić każdego, ale tego nie czynią, bo mają swoje drogi, na które

243
wchodzić nie można, a jak ktoś przez nieuwagę wpadnie pod karetę, to

inna kareta z piskiem na ratunek mu zmierza, a ich medycy maszynami i

czarodziejskimi miksturami z martwych ludzi z powrotem żywych uczynią.

Ale największe dziwy to latające myśli i słowa, zamiast poczty przemierzają

świat w sekundę i ci pół aniołowie słyszą swe głosy poprzez góry i morza, a

nikt inny tych głosów usłyszeć nie może. Muzyków tysiące mogą uwięzić w

puzderku mieszczącym się w dłoni, a grają ci muzykanci ogromnie dziwnie”

A jak opisałby nasz uczony mnich GPS pracujący w samochodzie lub

kartę graficzną komputera, jak poradziłby sobie z laptopem, internetem czy

lotami na księżyc?

Nie wyciągajmy jednak pochopnych wniosków, nie czeka nas nieudolnie

opisana podróż w daleką przyszłość czy w odległe rejony Wszechświata.

Wybierzemy się w zamierzchłą przeszłość, której nieliczne ślady odległego

w czasie, tragicznego upadku cywilizacyjnego zatarł największy wróg

pamięci: czas. Nie będzie to jednak kolejna Atlantyda czy wirtualny Matrix.

Czuję się tak jak wspomniany średniowieczny mnich, gdyż zrozumienie

tego, co miałem zaszczyt zobaczyć i usłyszeć, z całą pewnością przerasta

najpotężniejsze umysły naszych czasów, a co dopiero mój, ze skromną

wiedzą i przeciętną inteligencją.

Jak podjąć próbę pisania o rzeczach niezrozumiałych, jak zbliżyć

cywilizację tak odległą i jednocześnie tak bliską naszej, że aż trudno w to

samemu uwierzyć, jeżeli nawet system pojęć zawartych we współczesnym

języku nauki i pomysły używane przez obdarzonych wspaniałą wyobraźnią

pisarzy Science Fiction nie wychodzą poza ramy ograniczone dostępną nam

244
wiedzą?

Spróbuję jednak te niepojęte rzeczy, które zobaczyłem i usłyszałem

opisać najlepiej jak tylko potrafię, chociaż wiem, że nie sposób uniknąć

„profanacji świętości” podobnej tej, jakiej dopuszczali się pierwsi

archeologowie ery nowożytnej niszczący nieświadomie swoimi kilofami

wiele cennych zabytków i informacji o kulturach, których śladów

poszukiwali.

Nasuwa mi się jeszcze jedna refleksja. Być może powinienem zamieścić

ją na końcu książki, ale tam znajdą się treści wymagające pewnej wiedzy i

zaangażowania. Jak przypuszczam, wielu czytelników nie będzie miało

cierpliwości, aby przejść gładko ostatni, odrębny i trudny rozdział, więc tą

refleksją podzielę się teraz.

Oceniamy nas samych jako zaawansowaną technologicznie i kulturowo

cywilizację Ziemian, ale czyż nie przeżywamy podobnych rozterek do tych,

które znajdujemy wśród bohaterów Homera czy Sofoklesa? Czy cywilizacja

nas uszlachetniła? Przestaliśmy być głupi, nieodpowiedzialni, zazdrośni,

pazerni, samolubni czy mądrzy? Dlaczego wsadziłem mądrość do jednego

worka z wadami? Może dlatego, że często poczucie bezkrytycznej mądrości

tkwiące w nas samych czy uczonych i politykach bywa przyczyną zła. Z

pokorą musimy przyznać, że poza techniką i nauką nie zrobiliśmy wielkiego

kroku naprzód, a czyż jeszcze niedawno nie robiliśmy kroków wstecz,

używając genialnego równania E=MC2 do produkcji potężnej ludobójczej

broni? Ale nie martwmy się, jak przypuszczam i na taki rozwój przyjdzie

czas. Jesteśmy wszyscy nadal w cywilizacyjnym przedszkolu, dlatego nie

potrafimy spojrzeć z pokorą i docenić faktu, że nasze istnienie


245
zawdzięczamy niezwykłemu wybrykowi statystyki kosmosu. Mądrości

nabywa się bardzo powoli i uczymy się jej na własnych błędach. Marzymy o

Atlantydzie, ale czy ona nadejdzie? Nadejdą inne, jeszcze niepoznane i

nienarodzone marzenia.

246
Przygoda w Gdańsku

Miałem jedenaście, no... prawie dwanaście lat, jak dumnie

podkreślałem.

Niezapisana jeszcze, otwarta, niewielka księga leżała na parapecie małego

poddasza, a przez nierówne szkło zakurzonej trochę szyby padało silne

światło słońca na jej metalową kartkę. Właśnie wtedy susząca się na

sznurku pościel zaświeciła odbitym prostokątem światła, ukazując obraz z

nieregularną siateczką mieniącą się kolorami tęczy. Ta mozaika tysięcy

maleńkich przecinków pokrywających świetlną plamę zaciekawiła mnie.

Zbliżyłem się do parapetu i uważnie przyjrzałem się powierzchni z

pozoru czystej stronicy, którą niebawem zakleiłbym częścią mojej kolekcji

etykiet zapałczanych. Gołym okiem z bardzo bliska w intensywnym

słonecznym świetle wiosennego słońca widać było jedynie pajęczynkę

bardzo drobnych zarysowań metalu układających się w równoległe

kreseczki. Coś mnie tknęło, gdyż spostrzegłem, że obraz odbicia miał w

sobie jakiś geometryczny porządek. Postanowiłem to zbadać. Pobiegłem po

mocną lupę fotograficzną i spojrzałem na blaszkę kartki jeszcze raz.

Chociaż miałem dobry wzrok, a świetnej jakości optycznej lupa Zeissa

powiększała dziesięciokrotnie, z trudem dostrzegłem jakieś zapisane

pionowe linijki składające się z tysięcy znaczków przypominających

skrzyżowanie pisma klinowego z chińskimi literkami.To było fascynujące

przeżycie. Litery, chyba ze sto tysięcy na każdej stronie, były tak maleńkie i

zarazem tak równe, że szczególnie w tamtych, sześćdziesiątych latach

247
poprzedniego wieku, a może i dzisiaj, musiałyby zadziwić każdego.

Wkrótce zdobyłem ciężki szkolny mikroskop w wyniku wymiany za

kolekcję etykiet i niemieckiego bagnetu. Patrząc na pismo przez okular

mikroskopu, odkryłem, że każda z literek tego pisma była bardzo

precyzyjna. „ Tego nie byłby w stanie zrobić żaden człowiek, chyba że

pracował wiele lat pod jeszcze lepszym mikroskopem” – pomyślałem. W tej

samej chwili przypomniałem sobie opowieści o tajemniczych niemieckich

technologiach wojskowych i o szyfrujących maszynach. „A może jednak

człowiek? Może są tam zawarte jakieś wielkie tajemnice wojskowe?”-

powiedziałem do siebie. Po zgaszeniu światła w sypialni, leżąc już w łóżku z

moją księgą chowaną pod kołdrą, wyobrażałem sobie zawarte w niej opisy

planów tajnych broni naukowców Hitlera, wyniki badań nad antymaterią i

anty-grawitacją oraz inne pobudzające młodą wyobraźnię cuda znane z

popularnych w tamtych latach młodzieżowych książek.

Grzbiet i masywne, lekko wypukłe grube okładki księgi były wykonane z

jakiegoś twardego jak stal tworzywa zdającego się iluminować

akwamarynowym odcieniem zdobiącej je płaskorzeźby. Jej rysunek był

wyraźny w szczegółach, choć w dotyku nie można było wyczuć żadnych

ostrych brzegów. Całość miała powierzchnię przypominającą szaro-

niebiesko- zielony kamień rzeczny wygładzany piaskiem i wodą przez wieki.

Dzisiaj porównałbym to tworzywo do twardego poliwęglanu.

Kiedyś na księgę spadł odłamek cegły. Po oczyszczeniu czerwonego

pyłu mokrą szmatką nie zauważyłem nawet zadrapania. Innym razem,

przyznaję to bez dumy, usiłowałem wyskrobać czubkiem igły maleńkie

inicjały po wewnętrznej stronie okładki. Może i udałoby mi się w końcu to


248
jakoś zrobić, jednak w porę przyszła refleksja i zrezygnowałem z dalszych

wysiłków. W rogach okładek były osadzone niewielkie okucia z twardego

metalicznego stopu, nadal lśniące, jakby nietknięte śladem czasu. Grzbiet

był wypukły i pokryty kilkoma starannie i bogato ozdobionymi znakami,

myślę że symbole te musiały mieć duże znaczenie lub były tytułem.

Płaskorzeźba okładki przedstawiała szeroki pierścień otaczający drzewo. Po

obu stronach drzewa we wnętrzu pierścienia znajdowały się dwa słońca,

jednak jedno z nich, to po lewej stronie, miało promienie lekko pofalowane,

przypominające włosy antycznej Meduzy ilustrującej jedną ze znanych

antycznych waz.

Każda z czterdziestu czterech, cienka i lekka, a zarazem niezwykle

twarda blaszana kartka składała się tak precyzyjnie z następną, że po

zamknięciu niemal nie było widać żadnych występów, tylko gładki stalowy

blok. Dopiero po otworzeniu okładki strony lekko się przesunęły względem

siebie, tworząc schodki umożliwiające przekładanie ich palcami. Ostatnia z

kartek posiadała w głębi listwę, przy zamykaniu precyzyjnie wsuwającą się

w ciasny rowek w przedostatniej stronie okładki. Mistrzowska praca

introligatorska. Wiedziałem, jeżeli komukolwiek pokażę „moją” księgę, to

stracę ją na zawsze. Byłem przekonany, że nie było wokół mnie nikogo,

komu mógłbym zaufać. Utrzymywanie tajemnicy przez jedenastoletniego

chłopca graniczy z cudem i było chyba tak trudne jak śluby milczenia dla

zakonnika. Dodatkowo moja wybujała wyobraźnia podpowiadała mi, że

jeżeli są tam opisane szyframi jakieś głębokie sekrety technologii

wojskowej, to w przypadku gdyby ten przedmiot wpadł w ręce wywiadu,

nie tylko ja, ale i cała rodzina, miałaby straszne kłopoty. Milczałem, bo nie

249
wyobrażałem sobie wyrzucenia przepięknego woluminu, a nie chciałem

siebie i nikogo narażać na nieprzewidywalne w skutkach przykrości. Nie

przypuszczałem wtedy, że sekret księgi jest głęboko ukryty.

Burzliwe dzieje powojennej, odbudowującej się szybko z ogromnych

zniszczeń wojennych Polski, powodowały długoletnią migrację ludności

wewnątrz kraju. Dotyczyło to również mojej rodziny. W połowie lat

sześćdziesiątych zamieszkałem w Gdańsku z moim ojcem, jego nową

małżonką i jej synem z poprzedniego małżeństwa. W tamtych czasach,

mimo że minęło prawie dwadzieścia lat od zakończenia wojny, wyspa

pomiędzy Starą a Nową Motławą była nadal jedną rozległą ruiną z

wystającymi gdzieniegdzie nie do końca zburzonymi kilkoma kamienicami i

sterczącymi murami magazynów. Prawie wszystkie cegły z naszej okolicy

wywieziono do odbudowy pobliskiej starówki, dlatego powstał spory,

ogrodzony plac z nielicznymi betonowymi stropami piwnic, których

utwardzone i wyrównane już zejścia były zasypane gruzem i żwirem.

Ojciec zdobył w tych ruinach małe mieszkanie, w ocalałej połówce

kamienicy, jedynej wtedy budowli ulicy Spichrzowej, na Wyspie Spichrzów.

Na pozostałym obszarze wokół naszego budynku składowano żwir i inne

materiały budowlane, dlatego teren ten tworzył ogrodzone odludzie

pomimo lokalizacji w samym centrum miasta. W tym miejscu przed drugą

wojną światową stały spichrze, magazyny i gdzieniegdzie biurowe

kamienice kupców gdańskich. W swojej długiej historii Gdańsk był bogatym

i niezależnym miastem, portem łączącym Północ z Południem i Wschód z

Zachodem, a gród gdański kończył w starożytności bursztynowy szlak.


250
Odkrycia udokumentowane w Muzeum Ziemi w Gdańsku wskazują na

obecność człowieka w tych okolicach już w okresie kamienia łupanego.

Pod koniec drugiej wojny światowej wojska hitlerowskie opuszczały te

tereny w pośpiechu, a oficerowie czasami chowali i zakopywali zrabowane

łupy w miejscach stacjonowania. Mówiono o tym często. Czasami uczniowie

szkoły, do której uczęszczałem, przynosili znalezione różne stare

przedmioty, sprzedając je za parę groszy cwaniakom handlującym

antykami na jarmarkach. Sam znalazłem niemiecki bagnet w Stągwiach

Mlecznych kilkadziesiąt metrów od domu.

Kiedyś pracownik firmy budowlanej z parteru opowiedział mam plotkę,

że właśnie na Wyspie Spichrzów stacjonowała cząstka oddziału armii

Feldmarszałka Paulusa, której potajemnie udało się wyrwać z radzieckiego

pierścienia z jakimiś skarbami Wschodniej Europy. Ta opowieść pobudzała

wyobraźnię chłopców, także moją i mojego przyrodniego brata.

Wyobrażając sobie zacięte pod koniec wojny walki i ustawiczne

bombardowania, zrozumiałem, dlaczego miejsce naszego zamieszkania

było prawie zrównane z ziemią.

Z tyłu za naszą kamienicą pozostały resztki przystającej budowli, może

należące do tej samej kamienicy, a może będące częścią jakiejś innej.

Razem z moim przyrodnim bratem zaczęliśmy przebijać się do jednej z

piwnic poprzez ocalały strop podłogi w poszukiwaniu skarbów. Nie było to

bezpieczne, wszędzie sterczały druty, a ze szczątków murów mogły spadać

zmurszałe cegły. W czasie kopania nakrył nas portier i postraszył karą, po

czym doniósł o zajściu mojemu ojcu. Ciekawość była jednak silniejsza od

strachu. Marzyłem o skarbie jakby w głębokim przekonaniu, że on tam jest


251
i czeka na mnie. Po pewnym czasie sam kontynuowałem powiększanie

dziury w czasie, kiedy nie było pracowników składu kruszców, a rodzina

wyjeżdżała świeżo nabytym trabantem. Najczęściej pracowałem wieczorami

i w niedziele. Moja rodzina była ateistyczna, ale pielęgnowano głębokie

polskie tradycje, więc wysyłano mnie i przyrodniego brata na lekcje religii i

do kościoła na poranne niedzielne msze. W czasie każdej spowiedzi świętej

omijałem temat niedzielnej pracy, zamiast tego, w zastępstwie

przyznawałem się do grzechów niepopełnionych. Musiałem przecież

otrzymać sprawiedliwą pokutę i uczciwie wyrównać jakoś bilans ogólnej

ilości grzechów. Ksiądz był wyrozumiały i co podobało mi się najbardziej,

zadawał mądre, filozoficzne pokuty. Uznawałem tego kapłana za mędrca i

duchowego przyjaciela.

Od momentu kiedy przebiłem kilofem dziurkę do piwnicy, mój zapał

kopania i kucia znacznie wzrósł. Dziurę zasuwałem płytą chodnikową i dla

kamuflażu wysypywałem na nią trochę gruzu z piaskiem. Miejsce to było

rzadko odwiedzane przez kogokolwiek. Stała tam przy ścianie budynku

wielka, drewniana, pomalowana na czerwono skrzynia wypełniona piaskiem

z wiszącym ponad nią sprzętem przeciwpożarowym. Wykucie dziury

okazało się niezwykle trudne i czasochłonne. Dorosły, sprawny mężczyzna

zrobiłby to w kilka godzin, ale dla mnie były to dwa długie miesiące

wykorzystywania każdej nadarzającą się okazji do pracy. Musiałem ukrywać

zmęczenie i czyścić zakurzone spodnie i buty.

W końcu pewnej niedzieli byłem przez cały dzień sam. Otwór był spory i

mieścił moje drobne ciało, więc przecisnąłem się do tej piwnicy po

zaczepionej o powykrzywiane druty sznurkowej drabince samowolnie

252
pożyczonej z łodzi ojca. Zaświeciłem tanią latarkę zasilaną płaską,

popularną baterią. Pod miejscem wykuwania otworu była kopka gruzu,

ciemne ściany mocno pochłaniały światło, panował półmrok i trzeba było

wytężać wzrok, aby cokolwiek zobaczyć. Do dziś pamiętam panującą tam

wilgoć i zapach stęchlizny. Gdzieniegdzie posadzka była mokra. Po kilku

minutach mój wzrok przyzwyczaił się do mroku i zacząłem wśród gruzu w

świetle latarki dostrzegać coraz wyraźniej równo poukładane stare szafy i

szafki, jakieś duże kotły i drewniane ramy z długimi, metalowymi

grzebieniami, chyba służące kiedyś do tkania kilimów. Zauważyłem, że

strop był łukowaty i miałem sporo szczęścia, kując otwór niemalże przy

sklepieniu. Przejścia do innych pomieszczeń i schody na górę wydawały się

obszerne, jednak zasypane były gruzem.

Moją uwagę zwracał jedynie pewien masywnie wyglądający mebel,

ponieważ rzadko, jak sądziłem, spotyka się taki w piwnicy. W niepasującym

do otoczenia, starym, ładnym, rzeźbionym biurku, oświetlonym słabym

światłem padającym z otworu na górze, dostrzegłem inkrustowany blat.

Czułem podniecenie. Zacząłem przeszukiwać jego szuflady. Nie znalazłem

tam nic szczególnego poza drewnianymi ekierkami, ołówkami,

przedwojennymi niemieckimi czasopismami z ilustracjami kobiecych

strojów i skromnej bielizny. Pamiętam piękną, stylizowaną, gotycką

czcionkę i staranną grafikę czasopism. Największa z szuflad mieszcząca się

pod samym blatem okazała się płytsza niż przypuszczałem, więc po

wysunięciu omal nie upuściłem jej na posadzkę.

Zastanawiałem się, po co komu było potrzebne takie staromodne i

ciężkie biurko w piwnicy, pewnie z trudem tam przyniesione. Dzisiaj wiem,

253
że jego wartość była z pewnością duża. Stare gdańskie meble są znane i

cenione za styl i mistrzowskie wykonanie.

Z tego biurka i małej szafki postanowiłem zrobić sobie wejście do mojej

dziury, ponieważ bałem się nadal używać drabinki ojca i musiałem ją

wkrótce odnieść na łódź. Wystarczyło mebel przesunąć o jeden metr, aby

koniec blatu znalazł się pod wykutym otworem. Rozpocząłem pracę. Mebel

okazał się cięższy niż sądziłem. Do przesuwania biurka używałem

drewnianych ram z maszyny do tkania oraz krótkich wilgotnych desek,

które pękały szybko. Pomagałem sobie przyniesionym z zewnątrz

strażackim bosakiem. Spieszyłem się i nie szczędziłem sił. W końcu

napierany antyk trochę się przesunął, ale po chwili utknął ponownie w

miejscu. Jako podważającego lewara użyłem przyniesionej z zewnątrz

grubej deski. Kiedy wytężyłem całe swoje siły, biurko ruszyło wreszcie, ale

po chwili zatrzeszczała, a następnie rozeszła się nieco jego lewa skrzynia z

szufladami, upuszczając w efekcie jedną z nich na drugą.

Chcąc naprawić szkodę i ustawić koniec deski w lepszym punkcie

podłoża, pochyliłem się i właśnie zobaczyłem, że w podwójnych

deszczułkach pleców skrzyni ukazała się wąska szczelina. Coś tam zabieliło

się w świetle latarki. Serce zabiło mi mocniej. Czubkiem bosaka rozchyliłem

szeroko deszczułki. Już wyobrażałem sobie złoto czy biżuterię.

Skierowałem światło do wewnątrz, a następnie włożyłem tam dłoń.

Poczułem palcami jakąś ciężką skrzyneczkę. Kalecząc skórę przedramienia i

dłoni, wyciągnąłem przedmiot i położyłem na bardziej oświetlonej części

blatu biurka.

Popielato- żółta od starości i prawie rozpadająca się w rękach lniana


254
szmata kryła zawiniętą w nią niewielką, ale ciężką księgę. Wymiar jej

kwadratowego boku mieścił się w przedziale od piętnastu do osiemnastu

centymetrów, a wliczając grube okładki miała od pięciu do ośmiu

centymetrów grubości i ważyła z pewnością ponad kilogram. Ciesząc się

znaleziskiem, przypomniałem sobie nagle słowa nauczycielki ze szkoły

wypowiedziane kilka dni wcześniej: „Szukajcie, a znajdziecie”. W takim

momencie zabrzmiały w mojej pamięci bardzo dosłownie. Pamiętam ten

moment, jakby to było wczoraj.

Żyliśmy skromnie, ponieważ moja nowa rodzina gromadziła pieniądze

na zakup nowego mieszkania oszczędzaliśmy niemal na wszystkim.

Szybkie tempo życia i długie godziny pracy powodowały zmęczenie i

rozdrażnienie w całej rodzinie. Nie rozumiałem wciąż podenerwowanego

kierowaniem przedsiębiorstwa mojego ojca. Opowiadał tylko o swojej pracy

i wciąż wydawał komendy. Po przyjściu do domu nie potrafił oderwać

swojego umysłu od zawodowych problemów i manier. Może dlatego czułem

się zaniedbywany. Byłem też często karcony. Strach przed gniewem ojca

szybko nauczył mnie unikania okazji do konfrontacji, więc albo uczyłem się,

albo czytałem przy stole, albo też chowałem się w jakieś zakątki, gdzie coś

w milczeniu majstrowałem. Pochłaniałem dużo książek szczególnie o

tematyce przygodowej i starałem się imponować tak nabytą wiedzą,

budując świat marzeń, dalekich podróży i przygód. Próbowałem wciągać

innych w ten świat, co jeszcze pogarszało moją sytuację w szkole i w

otoczeniu, bo wtedy prawie nikogo z nastolatków nie obchodził Homer,

Verne czy Defoe.

Przy nietypowych zainteresowaniach, zmieniając często szkoły, nie

255
zdążyłem zawiązać żadnej zażyłej przyjaźni, co z pewnością pomogło w

utrzymaniu tajemnicy posiadania cennej księgi. Zacząłem zamykać się w

sobie, budując coraz bardziej niedostępny dla nikogo z zewnątrz świat. Nie

oznacza to, że byłem milczkiem, wprost przeciwnie, rozmawiałem chętnie i

byłem uprzejmy. Ta moja druga twarz stworzona dla świata zewnętrznego

była oddzielona wysokim murem od tej pierwszej, przepełnionej

marzeniami i wyobraźnią. W czasach westernów, agenta 007 i podboju

kosmosu romantyczna natura młodego człowieka była niemodna. A może

dzięki tej księdze wciąż gdzieś tam w głębi byłem sobą, ponieważ miałem

świadomość posiadania czegoś niezwykłego? Te wszystkie okoliczności

przyczyniły się do utrzymywania mojej tajemnicy przed światem. Nie było

to zresztą takie trudne w domu pełnym naturalnych skrytek i dziur. Trudniej

było ukryć mój skarb po przeprowadzce do niewielkiego mieszkania w

bloku na Przymorzu, gdzie na szczęście była piwnica ze sporym,

drewnianym pawlaczem, chowającym w sobie niepotrzebne tekturowe

walizki, ale i stare, ciężkie, lampowe radio Telefunkena, które stanowiło

świetną skrytkę. Przyszła era plastiku. W mieszkaniu grała plastikowa

„Szarotka”, więc piękny, przedwojenny, drewniany radioodbiornik z

zielonym oczkiem był niemodny. Drewniane krzesła zostały zastąpione

białymi, plastikowymi. Ciągle włączony, czerwony, plastikowy telewizor

odkrywał przed narodem tajniki hodowli świń, sukcesy budowy socjalizmu i

lądowanie na Księżycu.

Minęły trzy lata od mojego odkrycia na stryszku kamienicy przy ulicy

Spichrzowej w Gdańsku. Po przyjeździe do matki, do małego miasta na

256
Mazowszu, znalazłem dla mojego skarbu dobrą skrytkę w dziurze pod

wezgłowiem tapczanu na którym spałem. W okolicy montowania sprężyn

w skrzyni na pościel delikatnie przeciąłem żyletką materiał tapicerski. Tam

moja księga była całkiem bezpieczna. Z czasem płótno tapicerki trochę się

wyciągnęło i przybrudziło, więc dziura stała się bardziej widoczna. Żeby to

zamaskować, dopasowałem wąską, drewnianą listwę, przylegającą do

szyny sprężyn. Musiałem jednak umieścić identyczną listwę po drugiej

stronie, aby wszystko wyglądało jak część konstrukcji otwierania tapczanu.

Kiedyś, ale tylko raz, chciałem pokazać mamie mój skarb, lecz

przypomniałem sobie, że podczas mojego zamieszkiwania u ojca gdzieś

zagubiła mój klaser z niemieckimi znaczkami z okresu drugiej wojny

światowej. Pomyślałem, że ten sam los może spotkać księgę. Wycofałem

się z mojego zamiaru.

Po dzień dzisiejszy nie miałem pokus zdradzenia mojego sekretu

nikomu, tym bardziej że rodziła się powoli inna przyczyna utrzymania

tajemnicy.

Właśnie od momentu kiedy po raz pierwszy schowałem księgę w

tapczanie, miewałem coraz częściej długie, dziwne, poranne sny.

Początkowo były one koszmarnym chaosem bez treści. Czasami, ale bardzo

rzadko, jak błysk flesza, widziałem we śnie jakieś szczątki logicznego

obrazu. Przypuszczałem, że dzieje się ze mną coś niedobrego i że takich

snów raczej nikt zdrowy nie miewa. Były one niezrozumiałym,

przerażającym stanem plątaniny myśli bez sensu. Nie był to typowy,

257
logiczny koszmar przepełniony lękami. Raczej nieskończony labirynt bez

wejścia i wyjścia, ilustrowany przepływającymi, surrealistycznymi,

poszarpanymi obrazami i dźwiękami bez jakiegokolwiek porządku, jakby

ktoś puścił płytę eksperymentalnej muzyki wspak, dodając do niej jęki

cierpienia oraz odgłosy pracy maszyn. We wszystkim, co postrzegamy,

szukamy logiki i uzasadnienia, nawet w sytuacjach bardzo ryzykownych

wychodzimy naprzeciw niebezpieczeństwu, chcąc poznać i zrozumieć

wroga. Świat chaosu ze swoim brakiem logiki jest przerażający.

Bałem się zasypiać, a czasem specjalnie nie spałem do późnych godzin,

aby nad ranem z głębokiego snu wyrywał mnie mocny odgłos dzwonka

dużego rosyjskiego budzika, zapobiegając pojawieniu się porannego

koszmaru. Po kilku miesiącach takiej walki ze snem byłem coraz bardziej

zmęczony, miałem problemy z nauką i ze zdrowiem. W końcu poddałem

się, gdyż z jednej strony uczyłem się ignorować drażniący niepokój

towarzyszący tym snom, a z drugiej niezrozumiałe obrazy zaczynały

łagodnieć i nabierać czasem jakiegoś sensownego kształtu. Tak więc bardzo

powoli przyzwyczajałem się do porannych sennych mar, aż przyszedł

moment, kiedy zaczęły mnie intrygować.

Jak już wspominałem, nie jestem zbyt bystry, więc późno i zupełnie

przypadkowo skojarzyłem zależność moich snów oraz ich intensywność od

księgi, dokładniej mówiąc od odległości pomiędzy nią a moją głową.

Czasami chciałem przespać noc bez przygód, więc początkowo wystarczyło

ułożyć się do snu z nogami na wezgłowiu, ale ta metoda działała tylko

przez jakiś czas. Niestety byłem coraz bardziej wrażliwy na działanie księgi.

Po paru miesiącach sny te dosięgały mnie w oddaleniu od niej. Nie

258
uciekłem od nich, śpiąc w sąsiednim pokoju. Na szczęście powoli zaczęły

układać się w logiczną całość i stawały się coraz bardziej interesujące.

Mijały lata, po burzliwym okresie dorastania w końcu opuściły mnie

kompleksy i lęki dzieciństwa. W mieszkaniu wymieniliśmy prawie wszystkie

meble, ale solidny, wygodny tapczan ciągle pozostawał na miejscu. Miałem

tylko jeden, dosyć długi okres, kiedy ukrywałem księgę w mieszkaniu

moich dziadków we wnętrzu kopuły dużego powiększalnika fotograficznego.

Mieszkałem wtedy w internacie kilka kilometrów dalej. Wciąż głodni chłopcy

mieli w zwyczaju okradać nawzajem swoje szafki z jabłek czy ze słodyczy.

Co prawda nie kradli nigdy pieniędzy i wartościowych przedmiotów, ale nie

mogłem ryzykować. Pomimo faktu, że przez sześć dni tygodnia spałem

daleko od mojego skarbu, byłem już tak podatny na jego tajemniczy

wpływ, że sny czasem powracały, jakby znajdując mnie pomimo odległości.

Muszę wspomnieć o jednym - sny z biegiem czasu stały się tak wyraźne i

logiczne jak rzeczywistość po obudzeniu. Logika wydarzeń była już płynna i

wzbogacona doznaniami fizycznymi dla moich zmysłów takimi jak: zapach,

ostrość widzenia, dotyk, a nawet ból oraz bardzo realistyczny dźwięk.

Długo czułem się jak bohater powieści „Doktor Jekyll i pan Hyde”. Powoli

odkrywałem, że świat, w który wchodziłem każdego dnia nad ranem, nie

był tworem mojej wyobraźni. Ta przerażająca prawda znalazła

potwierdzenie w dowodach, których zażądałem od władcy moich snów.

Pomimo to nadal nie wykluczałem przypuszczenia, że te doskonałe dowody

są jednak złudne, że to jednak jakieś schizofreniczne rozdwojenie jaźni,

jakiś genialny kawałek mózgu włącza się tyko w określonych warunkach i

zwodzi mnie doskonale.

259
Mijały lata, skrytka u dziadków była bezpieczna. Babcia jak żandarm nie

pozwalała nikomu dotykać moich rzeczy. Mogłem studiować, podróżować i

poznawać różnych ludzi. Skarb był strzeżony aż do momentu, kiedy

wróciłem do swojego mieszkania na Mazowszu. Tapczanu już nie było, ale

za to przy drzwiach wyjściowych był licznik prądu, a pod nim szafka na

buty z ukrytą wnęką. To eksponowane miejsce dostępne dla każdego

stanowiło jednak najlepszą skrytkę w domu.

Kiedyś postanowiłem wyjechać z kraju, aby poznać świat. Nie mogłem

jednak księgi przemycić ze sobą. Wciąż na komunistycznych przejściach

granicznych bagaże były przeszukiwane przez celników wyjątkowo

skrupulatnie. Wiedząc o tym, musiałem schować ją w kraju bezpiecznie i

tak dobrze, aby przetrwała kilka lat do mojego powrotu.

W tych czasach w moim mieszkaniu zorganizowałem małe podręczne

laboratorium fotograficzne. Wywoływałem zdjęcia w robionych na

zamówienie pojemnikach ze stali nierdzewnej. Tanki te miały szczelne

pokrywy wykonane z tego samego materiału. Jeden z nich przerobiłem na

skrytkę, do środka wrzuciłem kilka woreczków z silikonowym granulatem

pochłaniającym wilgoć. Owinąłem księgę w lnianą ściereczkę kuchenną,

włożyłem do kilku kolejnych woreczków plastikowych i dokładnie

uszczelniając wieko silikonem, ciasno zamknąłem pojemnik. Następnego

dnia zawiozłem go w odludne miejsce i zakopałem w piasku tuż za

opuszczoną, zrujnowaną, drewnianą chatką w pobliżu brzegu jakiegoś

rozlewiska rzeki Wisły. Chatka ta miała być dla mnie punktem

topograficznym, wyznaczającym miejsce ukrycia skarbu. Kto zna wiosenne

wylewy tej rzeki i słyszał o tamtejszych zmieniających rzeźbę terenu

260
powodziach, pewnie domyśla się, jakie głupstwo zrobiłem i dlaczego

pojemnika nigdy nie odnalazłem.

Po sześciu latach wróciłem w to miejsce. Zamiast piaszczystego zakola

ujrzałem duże rozlewisko. Nie było już śladów chatki i zniknęły też

niewielkie wysepki, których dawniej było tam wiele, a i poziom wody był

wyższy z powodu spiętrzenia rzeki przez pobliską zaporę. Sądzę, że

pojemnik spoczywa gdzieś pod dnem blisko brzegu. Jeszcze tam wrócę

zaopatrzony w odpowiednie urządzenia. Będę szukał.

Podobnie jak moja rodzina byłem raczej sceptykiem, agnostykiem i

racjonalistą, lecz z dużym poszanowaniem tradycji religijnych i

narodowych. Moją religią jest lub raczej, prawdę mówiąc, były: nauka,

trzeźwy rozsądek i rachunek prawdopodobieństwa. Nie wierzę w UFO,

telepatię, lewitację, wróżby, przepowiednie, duchy i w nic, co nie jest

poparte starannymi, wielokrotnie potwierdzonymi badaniami. Większość

uznanych hipotez naukowych traktuję z minimalną rezerwą, gdyż uważam,

że wszystko jest możliwe.

Nawet dziedzina matematyki, którą jest statystyka, uznaje przypadek

bliski nieskończoności, dlatego nigdy nie jestem pewien swoich racji.

Szanuję odrębność kulturową, religię i poglądy prawie każdego człowieka,

wykluczając z grona szanowanych: zbrodniarzy, bandytów, sadystów i

każdego człowieka, który wyrządza krzywdę. Podziały społeczeństwa, w

tym na rasy, są dla mnie tak nonsensowne, że zaproponowałbym raczej

261
oryginalniejszą klasyfikację ludzi, na przykład w gramach ilości pigmentu

w skórze: „ Mój trzymiligramowy przyjaciel ożenił się z półmiligramową

dziewczyną” lub w ilości uśmiechów na dobę. Takie racjonalne podejście do

życia było przynajmniej z tej strony pozbawione uprzedzeń, demonów,

przesądów i lęków.

Jedyna rzecz, która nie znajdowała żadnego logicznego uzasadnienia, to

te aż do bólu wyraźne sny. W końcu pomimo ich powalającego z nóg

realizmu i ogromnej przepaści pomiędzy treścią mojego świata i świata ze

snów, przyjąłem hipotezę, że ten drugi to tylko przejaw nieznanej choroby

psychicznej, która raczej nie zagraża nikomu i można z nią żyć. Zdrowy

rozsądek nadal nie pozwalał mi uwierzyć w to, co rozpoczęło się na skraju

pewnej nocy i nabierało wyrazistości przez lata. W końcu postanowiłem tak

na wszelki wypadek przyjąć też drugą tezę zakładającą, że to wszystko, co

mnie spotyka, może być prawdą, a nie urojeniem mojej wyobraźni.

Wrócę na chwilę do końca lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, kiedy

moje sny zaczęły nabierać sensu. Nigdy nie uważałem się za bystrego czy

inteligentnego. Nietrudno było o taką samoocenę w tamtym ustroju

politycznym, mając mierne wyniki w nauce i pamiętając wciąż

niezadowolone spojrzenia rodziców czy opiekunów. Poza tym wielokrotnie

dałem się okpić niejednemu cwaniakowi, co też nie było budujące dla

pozytywnej samooceny. Jednak od momentu występowania tych snów

zacząłem czasami miewać dziwne przebłyski bardzo sprawnego myślenia,

tak jakby we mnie siedziała druga, kompletnie odmienna osoba, znacznie

bardziej inteligentna. Może i nic w tym nadzwyczajnego, jak się kiedyś

dowiedziałem, zdarzają się podobne przypadki i wielu ludzi potrafi osiągnąć

262
stan umysłu znany z angielskiej terminologii jako„ilumination”.

Nadzwyczajne jest tylko jedno, te przebłyski przychodziły tuż przed

obudzeniem w stanie pomiędzy snem a jawą. Większość z nas przesypia

ostatnie chwile nocy lub wlecze się do kuchni pijanym chodem, aby wstawić

wodę na kawę i oprzytomnieć. Czasami mój sen kończył się szybkim biciem

serca, bardzo przejrzystymi myślami, wizjami zapamiętanych

niesamowitych maszyn i dziwnych krajobrazów, ludzi o zawodach, które nie

istnieją nawet w literaturze fantastycznej oraz Eda - wysokiego, chudego,

starego jak świat osobnika rozmawiającego ze mną.

Czasami testowałem moich gości, podsuwając im księgę pod łóżko, ale

nic z tego, byłem widocznie „inny” poza jednym jedynym wyjątkiem.

Kiedyś po imieninach, na których był alkohol, kilka osób spało w naszym

mieszkaniu. Następnego poranka w czasie śniadania mój przyjaciel

opowiedział swój koszmar z demonem w roli głównej. Imię tego demona

było Ed. Było to dla mnie niepojęte, gdyż ja usłyszałem brzmienie tego

imienia po kilku miesiącach snów.

Pomimo tego jedynego przypadku, który uznałem w końcu za zwykły

zbieg okoliczności, zdrowy rozsądek nakazał mi zwrócić się o pomoc do

bliskiej znajomej - lekarki psychiatry, której zawdzięczałem już pomoc w

ratowaniu mojej pacyfistycznej duszy. Nie mogłem jej zdradzić zależności

pomiędzy snami, a moją księgą, ale w lekarskim wywiadzie, opisując

problem, zaznaczyłem, że takie sny miewam, kiedy śpię na rozkładanej

wersalce i nie zdarzają się one w innych miejscach. W ten sposób chciałem

urealnić opis. Po wywiadzie i wielu testach zlekceważyła mój problem z

uśmiechem. Mówiła: „Ja też miewam dziwne sny, szczególnie, gdy jeżdżę

263
na wieś do domu moich rodziców. Tak naprawdę to jeszcze niewiele wiemy

o zależności naszych snów od zewnętrznych warunków. Jesteś zupełnie

normalnym, młodym i zdrowym człowiekiem” zakończyła diagnozę z

uśmiechem.

Zadziwia mnie jednak fakt, że czasami na przestrzeni historii znajduję

ślady ludzi lub dzieła ludzkiej wyobraźni pozornie mające trochę wspólnego

z moją historią. Być może nie jestem jednak odosobniony w doświadczeniu

z księgą?

Dzięki odnalezieniu moich starych zapisków w domu dziadków, dobrej

pamięci i próbie połączenia niespójnych informacji oraz ich uaktualnienia z

dzisiejszymi czasami, czyli końcem XX wieku, ułożyłem z moich “snów”

spójną historię.

264
Opowieść Eda

Dedykacja

Dedykuję moją opowieść wam, wszystkim ludziom, których

pokochałem i z którymi spędziłem resztę mojego życia.

Psychika wszelkich stworzeń inteligentnych we Wszechświecie jest

bardzo podobna, kształtowana przez te same czynniki takie jak zagrożenia,

lęki, poczucie bezpieczeństwa, macierzyństwo, troska o gatunek i wiele,

wiele innych, dlatego wszędzie jest zło i dobro, miłość i nienawiść, mądrość

i głupota. Wszędzie przyczyną zła jest strach i jego dzieci - małe lęki.

Jesteśmy do siebie bardzo podobni. Opowiem wam o naszej odysei.

Wybaczcie, że będę czasami moralizował i powtarzał się, ale to przywara

wieku starczego. Obiecuję również, że będą chwile, z powodu których nie

odłożycie słuchania mojej opowieści na drugi dzień.

Historia naszej cywilizacji

Nasza stara planeta, Deve, zdawała się być jak twarz starca:

zniszczona, umierająca powoli i mądra. Kontrolowana była przez System -

globalną sieć zarządzania planety i jej wszelkich zasobów. Dwadzieścia

siedem tysięcy lat rozwoju techniki umożliwiło budowę maszyn kilku

poziomów. Od zamierzchłych czasów mieszkaniec planety nie pracował w

265
takim sensie jak zwykł pracować przeciętny człowiek na Ziemi, lecz

wyznaczał zadania do wykonania. Taka planeta dyrektorów. Podoba się

wam taka praca? Pewnie tak.

Trudno nawet opisać cały ten proces waszym obecnym językiem

technicznym. W uproszczeniu wyglądało to tak: wyobraźcie sobie, że

pojawił się jakiś globalny problem na planecie. System najpierw

przekazywał informacje, a następnie zbierał opinie prawie wszystkich

mieszkańców. Filtrował emocje i skrajności, potem analizował, wybierał

optymalne rozwiązania, a następnie przedstawiał wyniki w postaci

końcowego komunikatu. Innymi słowy - to tak, jakby społeczność

wszystkich waszych internautów wprowadziła swoje myśli do wspólnego

centrum analitycznego celem znalezienia najbardziej optymalnego

rozwiązania.

Nie zawsze większość musi mieć rację, w takim wypadku nietypowe

propozycje wracały na forum dyskusyjne wzmocnione argumentami

autorów i jeżeli jakiś pomysł był interesujący, zyskiwał zwolenników. Każdy

mieszkaniec planety posiadał określoną siłę głosowania mierzoną w

punktach. Jak sądzicie, czy świadomość niskiego ilorazu inteligencji mogła

budzić poczucie niskiej samooceny? Nie, ponieważ nikt nie mógł poznać

własnego IQ utrzymywanego w tajemnicy przez System, który przyznawał

siłę głosowania każdemu w zależności od takich czynników jak:

pomysłowość, skuteczność, prawidłowe ocenianie i przewidywanie

następstw. Niekoniecznie najbardziej inteligentne osobniki miewały

najwięcej punktów. Czasami bardziej liczył się zdrowy rozsądek i

pomysłowość.

266
Komunikat końcowy systemu przeznaczony był dla Fali, kilkutysięcznej

grupy „skutecznych”, żeby nie używać słowa: wybitnych mieszkańców,

która podejmowała ważne decyzje.

Przynależność do Fali też była utrzymywana w tajemnicy. Elitaryzm na

naszej planecie był uważany za formę dyskryminacji, więc, jak

przypuszczam, wiele z waszych oficjalnych organizacji byłoby uznane za

zorganizowane grupy o charakterze przestępczym.

Jedynie osoby wybitnie zasłużone mają zaszczyt posiadania

specjalnego tytułu przyznawanego corocznie przez Radę Starców w różnych

dziedzinach. Stopnie służbowe są używane w służbach porządkowych jak

nasza policja, wojsko oraz w szkolnictwie czy w strukturach medycznych.

Fala - organ ten jako zbiorowy prezydent planety był uzależniony

jeszcze od wspomnianej szanowanej Rady Starców, która to musiała

zatwierdzić każdą ustawę i projekt, zanim weszły w życie i mogły być

realizowane. Dzięki trwałości i wiecznemu samodoskonaleniu Systemu,

planeta wydawała się być bezpieczna. Jej pragmatyczni mieszkańcy, a nasi

przodkowie, nie dbali zbytnio o rozwój nauk czysto teoretycznych, dopóki

ich nie można było praktycznie wykorzystać. Te dziedziny rozwijały się

znacznie wolniej niż obecnie u was na Ziemi. I całe szczęście dla Deve,

ponieważ bez rozwoju potężnych, wysokoenergetycznych technologii

mielibyśmy tragedię.

Skąd się wzięły siłownie o mocy

umożliwiającej zmianę orbity księżyca?


267
Zaczęło się od zagrożenia planety dużymi meteorytami, a skończyło

na projekcie „Supernowa T.” Przed wiekami wystrzelone w dalszy kosmos

teleskopy projektu 3D i urządzenia przetwarzające powracające stamtąd

obrazy zaobserwowały niepokojąco duże, szybko gęstniejące skupisko

gazów w jednym ze żłobków gwiezdnych pobliskich rejonów galaktyki.

Obliczenia wykazały wysokie prawdopodobieństwo narodzin gwiazdy o

ogromnej masie, supernowej.

Energia światła emitowana przez nią byłaby tak olbrzymia, że przez

parę tygodni mielibyśmy na niebie obiekt kilka razy jaśniejszy od naszego

„słońca”. Temperatura powierzchni naszej planety mogłaby podnieść się

chwilowo od 20 do 30 stopni w skali Celsjusza i podgrzane oceany

wyzwoliłyby znajdujące się pod dnem źródła metanu, podwyższające

nieodwracalnie temperaturę planety o pięć stopni. Średni trwały wzrost

temperatury spowodowany wszystkimi zjawiskami o ok 10 – 12 stopni

zniszczyłby wszelkie życie na powierzchni planety.

Jedynym wyjściem wydawała się być tarcza-parasol odcinająca zgubne

promieniowanie termiczne supernowej. Skuteczne okazało się też

eksplozyjne rozpylanie monokryształów metali w górnych częściach

atmosfery z chwilą dotarcia zmasowanych neutrin wyprzedzających o

sekundy falę światła. Neutrinos eksplodują z głębi supernowej dlatego

docierają na sekundy wcześniej, zanim jej powierzchnia zapłonie falą

światła. Emisja światła jest zjawiskiem powierzchniowym, gdyż światło nie

przenika materii tak, jak czynią to neutrino. Wy nie widzicie światła Słońca

na Ziemi, widzicie światło samej powierzchni waszej gwiazdy będące


268
wynikiem przekazywania energii z jej wnętrza.

Deve w efekcie podjętych wysiłków przeżyła wybuch supernowej, ale

naszych działania okazały się niebezpieczne dla życia na planecie. Mieliśmy

ogromny kryzys przez wiele lat. W końcu nastały długie lata spokoju i

dalszego rozwoju mechaniki wielkich mocy. Ze względu na prewencję

podobnych katastrof tworzono maszyny tak potężne, że nie potraficie sobie

tego wyobrazić nawet w maleńkiej cząstce.

Nic nie może trwać wiecznie

i przychodzi kres wszystkiego.

Czyli co się wydarzyło 4000 lat później

Przez następne trzydzieści wieków po wybuchu supernowej, nie

licząc wysiłków powstrzymania naturalnych zmian klimatycznych i paru

incydentów ze zmianą torów kilku dużych meteorów, społeczność Deve żyła

wygodnie, bezpiecznie i ekologicznie na zjednoczonej planecie. Po

niebywałym rozwoju postępu technicznego i nauk biologicznych nadszedł w

końcu przyjazny czas dla nauk ściśle teoretycznych takich jak filozofia czy

na przykład w fizyce - poszukiwanie początków i przyczyn powstania

Wszechświata. W tamtych czasach nazwanych oświeceniem wiedza stała

się modna wszędzie, w każdym środowisku, była rozrywką i pasją. Niestety

wszystko, co najgorsze, zaczęło się właśnie wtedy, a po upływie kolejnych

wieków Deve była bardzo zagrożona. Od jej całkowitego samounicestwienia

269
ochroniła ją jedynie specyficzna budowa geologiczna. Mieszkańcy żyli w

ustawicznym strachu.

Kilka wieków wcześniej, w dobie rozkwitu oświecenia, naukowcy

przeprowadzali doświadczenia z materią i energią w dużym centrum

naukowym. Poszukując dowodów na poparcie swoich teorii, zwiększając

ustawicznie średnicę i moc akceleratorów harionowych, zderzali ze sobą

protony. Otrzymywali coraz to więcej i więcej cząstek, w tym, jak

przypuszczano na bazie obliczeń i symulacji komputerowych, “miniaturową”

czarną dziurę. Z teorii wynikało, że taki twór wyparuje w niezwykle krótkim

czasie - niemierzalnym ułamku sekundy. Wszystko wskazywało na to, że

tak się też stało. Ta domniemana, subatomowego rozmiaru cząstka

rzeczywiście zniknęła, jednak pojawiło się coś nielogicznego i

niepokojącego. Po dokonaniu jednego z doświadczeń niezwykle czułe

urządzenia pomiarowe wykazały niezerowy bilans energetyczny, co

zaprzeczało podstawowym prawom fizyki, a nawet tak zwanej granicy

„statystycznej tolerancji chaosu”. Energia nie może tak sobie zniknąć,

nawet tak nikła. Skala wielkości energii nie ma znaczenia, więc to tak,

jakby ktoś z bombą wszedł do ciasnego pomieszczenia i tam ją „odpalił”, a

po otwarciu drzwi do tego pomieszczenia okazało się, że temu osobnikowi

nie tylko nic się nie stało, ale do tego zmarzł. Szukano błędu w

obliczeniach. Doświadczenie powtórzono jeszcze kilka razy na przestrzeni

lat, przygotowując się coraz dokładniej, lecz nadal wyniki były podobne.

270
W czasie piątego z serii doświadczeń jeden z kontrowersyjnych fizyków

o nazwisku Neo dzięki poparciu mediów i polityków Fali uzyskał zgodę na

wykonanie dodatkowego pomiaru. Twierdził on, że obliczenia teoretyczne

nie są poprawne dla tych doświadczeń i czarna dziura, która wydostała się

poza akcelerator, jest odpowiedzialna za nieprawidłowy bilans

energetyczny.

„Z powodu niezwykle małego oddziaływania takich cząstek na otoczenie, na

ich hipotetycznym torze zamieszczę wiele czułych pułapek nowego typu,

mających wykazać i zarejestrować ślad ich przejścia poza akcelerator” -

wyjaśniał Neo na konferencji naukowej. Według jego teorii czarne dziury

poza warunkami doskonale pustej przestrzeni posiadają inną naturę, niż

wynika to z obliczeń i nie mogą tak sobie wyparować. Wykazał logicznie, że

w otoczeniu materii i energii są najbardziej trwałym tworem występującym

we Wszechświecie. Zdaniem Neo dzieje się tak dlatego, że na powierzchni

planety nie można stworzyć idealnej pustki energetycznej, która jest

warunkiem koniecznym dla anihilacji czarnej dziury. Jeżeli twór ten spotka

na swojej drodze w ciągu swojego ultrakrótkiego życia choćby jedną

cząstkę jakiejkolwiek formy materii, a przypuszczalnie nawet kwant energii,

to ją pochłonie, przedłużając swoją „teoretyczną” agonię. W takim wypadku

tutaj, na Deve, nie ma prawa wyparować i zmienia swoją postać na trwałą.

„Zaręczam, że tak się stało i na poparcie mojej teorii daję dostęp do

obliczeń dla każdego mieszkańca naszej planety” - przekonywał Neo. I

dalej wyjaśniał: „ Zgodnie z prawami grawitacji i prędkości nadanej w

akceleratorze można wyznaczyć hipotetyczny tor czarnych dziur. Jeżeli

miałyby one ogromną prędkość początkową przewyższającą znacznie G

271
(prędkość umożliwiająca ucieczkę z pola grawitacyjnego), mogłyby opuścić

planetę, przy czym świadomie podkreślam słowo „znacznie”. Jednak przy

niewielkiej energii kinetycznej podążyły w kierunku jej wnętrza, w takim

wypadku nie opuściły planety i będą pochłaniać jej materię”.

Dlaczego G musiała być przekroczona znacznie? Opisze to dalej

hipoteza innego naukowca, Avema: „ O spadającej prędkości rozpędzonego

wagonu toczącego się doskonale (bez żadnych oporów), do którego po

drodze dorzuca się węgiel”.

Pozytywny wynik tych badań zaskoczył naukowców. Nie udało się

utrzymać tajemnicy. Wkrótce wieści opuściły mury laboratoriów i

przeniknęły do mediów.

Cała planeta była w szoku. Tytuły medialne brzmiały: „Kto odpowie za

samobójstwo DEVE”, „Czarne dziury zjadają planetę”, „Umierająca Deve”,

„Ile mamy czasu?”.

Histerię podsycali hochsztaplerzy, sekty religijne, karierowicze i

nieodpowiedzialni naukowcy, tworząc różne wizje zagłady i jej daty. Nikt

nie słuchał wybitnych naukowców, ich autorytet był poważnie

nadszarpnięty popełnionym błędem, a racjonalne myślenie zastąpiły

paranaukowe manipulacje. We wszystkich grupach społecznych prawie nie

mówiono o niczym innym. Wiele republik przygotowywało dzieła sztuki i

zapisane osiągnięcia nauki do wystrzelenia w daleki kosmos, aby tam

przetrwały zagładę, dryfując jak butelki z listem rozbitków w oceanie

przestrzeni.

Przygotowywano również statki kosmiczne, w których jeszcze kilka

272
lat po zagładzie planety można by przeżyć. Dotychczasowe bazy

księżycowe zaczęto przebudowywać i gromadzić w ich pobliżu tlen oraz

wodę. Bazy mogły pomieścić kilka tysięcy przesiedleńców, ale nie były

samowystarczalne, gdyż w tamtym okresie nie posiadaliśmy odpowiedniej

technologii dla tworzenia mikro ekosystemów. Obawiano się, że w każdej

chwili może nastąpić zapadnięcie skorupy planety. Wzrosła przestępczość,

ilość samobójstw, brakowało alkoholu i używek z powodu nadmiernego

wzrostu ich spożycia.

Nadzieja

Przeważająca część społeczeństwa, żyjąc w ustawicznym zagrożeniu,

popadła w depresję, jednak było wielu, którzy się nie poddawali i których

ten stan dopingował do twórczego myślenia i intensywnej pracy.

W końcu pewnego dnia w jednej z lokalnych telewizji tematycznych

wystąpił młody wykładowca. Opracował on wraz ze swoimi studentami

ciekawy program. Takich audycji było wiele, ale ta była inna, gdyż

przedstawiona koncepcja była unikalna. Avem, tak brzmiało jego

nazwisko, twierdził, że planetę można uratować i zostało jeszcze sporo

czasu na taką akcję. Uczony ten zajmował się teorią niezwykle rzadkich,

małych, czarnych dziur powstających w kosmosie podczas gwałtownych

procesów pewnych zdarzeń kosmicznych. Na podstawie obserwacji

nielicznych kurczących się gwiazd policzył i opisał zachowanie czarnych

dziur przez nie pochłoniętych. W przypadku rzadkiego zjawiska połknięcia

273
czarnej dziury przez przypadkową gwiazdę proces kurczenia się gwiazdy

jest dosyć gwałtowny i trwa od kilkunastu do kilkudziesięciu lat od

momentu zapadnięcia się jej jądra. Zapadnięcie jądra pozbawia gwiazdę jej

nuklearnego pieca, a wiec doprowadza do procesu jej stygnięcia. W

przypadku planet o różnorakiej strukturze geologicznej przygoda z

mikroskopijną, czarną dziurą powinna wyglądać inaczej.

W mikroświecie relacje oddziaływań sił są odmienne, niżby wynikało to

ze szkolnej fizyki. Większość subatomowych czarnych dziur nie jest

szkodliwa i nie jest zatrzymywana przez pola grawitacyjne gwiazd, gdyż

poruszają się poprzez przestrzeń z olbrzymią prędkością. Te maleństwa

posiadają ogromny pęd, więc przenikają przez materię bez szkody dla niej.

Chociaż przelatują poprzez gwiazdy w ciągu kilku sekund, to wzrost ich

masy i spadek prędkości są niewystarczające, aby grawitacja gwiazdy je

zatrzymała. Dopiero po przejściu poprzez gęste rejony przestrzeni

nasycone materią i emisją promieniowania wytracają prędkość, zyskują

masę i stają się niebezpieczne dla życia napotkanych gwiazd.

Czasem po podróży zajmującej miliony lat poprzez centra galaktyk ich

prędkość spada na tyle, że mogą być zaabsorbowane przez przypadkowe

„pechowe” gwiazdy, gdzie następnie pożrą je od środka. W naszych

doświadczeniach z akceleratorem cząstek na Deve stworzyliśmy takie

bardzo pechowe zdarzenie.

Avem przedstawiał w środowiskach akademickich animację

komputerową, o której wkrótce, lotem błyskawicy, dowiedział się cały

tamtejszy świat. Audycję uczonego wyemitowały wszystkie główne stacje

medialne. Pokazany film ukazywał krok po kroku scenariusz zachowań


274
czarnych dziur we wnętrzu naszej planety.

Projekcja filmu Avema

Spokojny głos wypowiadał: „Czarna dziura bez względu na jej masę

zachowuje się wobec otoczenia zgodnie z podstawowymi zasadami fizyki, a

więc: po pierwsze (animacja w tym czasie pokazywała wielką przestrzenną

kulę symbolizującą Deve i czarne dziury jako malutkie czerwone punkciki

wykreślające żółte hipotetyczne tory swoich wędrówek w głąb planety) po

opuszczeniu akceleratora ta niezwykle mała cząstka (a raczej przestrzeń o

bardzo spójnym charakterze niepodlegająca wewnętrznej fizycznej

klasyfikacji) nie posiadała wystarczającej prędkości do opuszczenia planety

i zaczęła spadać w kierunku jej jądra zgodnie z grawitacją.” Głos opisujący

zjawisko był nadal ciepły i spokojny: „ Po drugie, nic jej nie zatrzyma, gdyż

bez oporów połyka materię, do której się zbliża. To tak jakby maleńka

próżnia szybko leciała w atmosferze i do niej z sykiem ciągle wpadało

powietrze, to porównanie będzie nam jeszcze potrzebne w innym miejscu

filmu.”

Teraz nastąpiło zbliżenie jednego z czerwonych punkcików. Zbliżenie

było tak duże, jakby pokazując cały układ słoneczny, zbliżono jedną z

planet, potem las i w końcu głowę mrówki. Tak ukazano czarną dziurę z jej

bliską okolicą. Zwolniono tempo, wyświetlano klatkę po klatce, głos dalej

wyjaśniał: „Po trzecie, mimo że początkowo spada w kierunku jądra bardzo

szybko, to czarna dziura i jej grawitacja jest tak mała, że wchłania jedynie

275
energię z jej najbliższego mikro otoczenia, poprzez które przechodzi. W

tym wczesnym stadium nie jest w stanie naruszyć wewnętrznej struktury

napotkanych atomów, przenikając przez nie jak neutrino, a wzrost jej

rozmiaru jest niezwykle powolny, pomimo postępowego wzrostu masy i jej

grawitacji. W końcu zaczyna naruszać strukturę atomów i w sposób

zauważalny połykać materię.”

Ponownie pokazano całą planetę, zaznaczając ciemną czerwienią jej

żelazne jądro, na które po chwili nastąpiło zbliżenie pokazujące ruch

czarnych dziur w jego wnętrzu. „Niestety wnętrze Deve będzie ustawicznie

dostarczać materii” - głos umilkł na chwilę. Pokazano teraz inną wersję

animacji ruchu czarnych dziur, bardziej przypominającą rysunek techniczny

i dalej głos wyjaśniał: „Zasada zachowania pędu w takim wypadku działa

następująco - teraz pokazano realną scenę z życia opisującą następujący

obrazek- wyobraźmy sobie rozpędzony wagon (odwołanie Eda do warunków

ziemskich), do którego cały czas stojący przy torach wytrenowani w celnym

rzucaniu pracownicy kolei dorzucają węgiel w czasie jego podróży, i co się

dzieje?” Po chwili filmu głos podsumował:” Wagon „nabiera na wadze” i

zaczyna zwalniać.” Teraz oczom telewidzów ukazały się obrazy wnętrza

planety z poruszającymi się czerwonymi punktami w różnych

scenariuszach. „ Przyjrzyjmy się zachowaniu czarnej dziury, zakładając

uproszczony jego schemat: „upuszczamy ją z dłoni”, więc podąża w

kierunku środka masy Deve.

Dzięki wzrostowi masy czarna dziura dojdzie jedynie mniej więcej do

połowy swojej drogi w kierunku przeciwnej powierzchni planety, tam

zawróci i ponownie jej droga do momentu następnego zwrotu będzie

276
krótsza. Po kilku tygodniach takiego wahania jak ciężarek na gumce będzie

czyniła niezauważalne straty, chociaż przybywa wciąż na masie/energii to

początkowo ma bardzo, ale to bardzo mały rozmiar- miliony razy mniejszy

od aberracji przestrzeni zwanej popularnie protonem. Jej amplituda ruchu

będzie coraz to mniejsza. Centrum jądra planety nie opuści nigdy, rosnąc i

czyniąc tam powolne spustoszenie. Taki jest scenariusz swobodnego

spadku jednej czarnej dziury - wyjaśniał ciepły głos- rzeczywistość jest

jednak trochę inna.

Dodając do tego scenariusza prędkość początkową, czarne dziury, które

nam się wymknęły, prawdopodobnie podążają do wnętrza planety po torze

łuku, a potem krążą wokół jądra coraz ciaśniejszą spiralą. W końcu będą

jak planety wirować wokół samych siebie, zmniejszając orbitę wraz ze

wzrostem masy, aż zespolą się w jeden obiekt. Zanim nastąpi zespolenie

pomimo spadku prędkości liniowej, będą jednak trochę zwiększały swoją

prędkość obrotową, tak jak tancerka na lodzie wykonująca piruet, tyle że

na tępych łyżwach (pamiętajmy o wagonie, do którego w czasie jazdy

dorzucaliśmy węgiel)” - tutaj pokazano deviańską tancerkę na lodzie

dojeżdżającą po łuku do środka lodowiska i zaczynającą szybko wirować,

ale z powodu tępych łyżew wirowanie ustało i zdziwiona upadła na pupę.

W tym momencie Ed wtrącił swoją dygresję: „Jak sądzę, lodowiska są

podobnie wykorzystywane przez inne cywilizacje Wszechświata, wynika to z

łatwo nasuwającego się na myśl wykorzystywania otoczenia, mamy też

żeglarstwo, narciarstwo i wiele innych podobnych waszym sportów i zabaw,

ale wrócę do słów Avema przekazanych w filmie:

„Nie możemy być optymistami, ponieważ w jądrze planety powstał


277
swoisty układ planetarny tych kilku czarnych dziur, które

wyprodukowaliśmy, a ustawiczne karmienie ich otaczającą wirującą materią

powoduje bardzo wolne znikanie wnętrza Deve.”

Teraz projekcja pokazała atmosferę Deve z pięknymi chmurami, a głos

wyjaśniał: „Dlaczego planeta wciąż jeszcze istnieje? Właśnie z powodu

swoistej mocnej budowy geologicznej jądra Deve i wciąż małego przyrostu

rozmiaru czarnej dziury. Wyobraźmy sobie maleńką kulkę poruszającą się

w naszej atmosferze. Ta kulka to wieczna próżnia, pędząc wchłania

powietrze, ale jest wciąż miniaturowej wielkości. Powietrze niby znika,

wpadając coraz to szybciej i ustawicznie do jej wnętrza, ale nie jesteśmy w

stanie tego zauważyć nawet po latach, bo ilość powietrza w atmosferze jest

olbrzymia, a latająca próżnia rośnie bardzo powoli. Rosnącą grawitację

można zastąpić zwiększeniem szybkości tej mini-próżni, więc przyrost jest

postępowy, ale nie tak szybki jakby się zdawało.

Innym porównaniem mogą być drzwi, przez które usiłuje się przedostać

kilka milionów ludzi. Ramy tych drzwi wycierane ubraniami powoli się

powiększają, ale wciąż olbrzymia większość czeka w kolejce. To mały

przyrost rozmiaru tego obiektu zapobiega zapadaniu się planety w krótkim

czasie. Drugim zjawiskiem zwalniającym proces jest podciśnienie

(wyssana próżnia) wokół czarnych dziur we wczesnym etapie ich życia

spowalniające bezpośredni kontakt z materią. Z czasem wzrastająca

grawitacja czarnej dziury wsysa coraz mocniej materię wnętrza jak

podkręcany wciąż odkurzacz. Grawitacja na jej teoretycznej powierzchni

jest nieprawdopodobnie olbrzymia.”

Pomimo zawiłości naukowych trójwymiarowa projekcja całego filmu


278
ukazała opisany scenariusz wystarczająco zrozumiale dla oglądających.

Potem pokazano zbliżenie na twarz Avema, uśmiechał się i krótko

powiedział: „Nie jest tak źle” i podsumował ostatnią scenę z projekcji

swoimi słowami: „ Szczególna budowa wnętrza naszej planety na nasze

szczęście spowalnia ostateczną zagładę. Jednym słowem mamy jeszcze

trochę czasu zanim ona nastąpi.”

Nadal kilku uczonych posiadających duży autorytet twierdziło, że

prędkość początkowa czarnych dziur w akceleratorze była na tyle duża, że

nie ma ich we wnętrzu planety, dopiero wyniki dokonanych doświadczeń

pokazały, że nie mieli racji.

Pod koniec swojego życia Avem i jego grupa wykonali raport nazwany

później jego imieniem.

Hiper technologia i projekt „Avem”

Nawet po kilkuset latach planeta nękana trzęsieniami nadal się nie

rozpadła. W przekroju wyglądała jak zamknięta, gruba skorupa orzecha

kokosowego. Powstał dziwny układ wzajemnych oddziaływań. Czarna

dziura przemieszczała się, podążając za torem, który wyznaczała jej

grawitacja. Nie mogła być dłużej w samym środku planety. Gdyby tam

była, to kłopot byłby mniejszy, ale pozostanie w tym idealnie

zrównoważonym punkcie nie jest możliwe w „żyjącej” planecie, którą

otaczają dwa księżyce, powodując mimośrodowe przemieszczanie się

centrum masy. Tak więc zawsze przemieszczała się tam, gdzie była sama
279
najsilniej przyciągana, ale nie było to już bardzo przerzedzone jądro

planety.

Jednocześnie poprzez lata obniżała się trochę temperatura

wnętrza, na szczęście dla planety.

Avem, zajmujący się całe swoje życie czarnymi dziurami, znalazł dla teorii

„pędzącego wagonu z węglem” w połączeniu z teorią zwalniającego czasu

proporcjonalnie do wzrostu natężenia pola grawitacyjnego jeszcze jedno

zadanie. Wyjaśniała ona, jak ewaluowały pierwotne masywne czarne

dziury, dlaczego bliżej nich orbitująca materia zwalnia (złożony proces) i

spada zamiast krążyć „wiecznie” w bezpiecznym dystansie, jak czynią to

planety wokół gwiazd po osiągnięciu stabilnej orbity. Innym jego dziełem

było opisanie roli miniaturowych czarnych dziur powracających w

„impasywnym” stadium życia Wszechświata, wyjaśniał Ed.

„Opowiem teraz o najbardziej szalonych latach naszej planety tego okresu”

– mówił Ed- „wracając do powierzchni Deve, wciąż myślano tam o

ratowaniu planety, jednakże większość społeczeństwa była bardziej

zainteresowana zupełnie nowym projektem o nazwie „Avem”. Tak, tak

właśnie uhonorowano uczonego, który do końca swojego życia chyba jako

jedyny wierzył, że nasza cywilizacja jest w stanie uporać się ze swoim

największym wrogiem. Za zgodą Systemu, Fala i Rada Starców nadal

przeznaczały poważne fundusze na ratowanie planety.

Było wiele pomysłów, wśród nich wyróżniały się dwa oryginalne

projekty pozbycia się czarnej dziury, oba wydawały się niedorzeczne, lecz

były chętnie dyskutowane na spotkaniach towarzyskich i czasami

280
ośmieszane w repertuarze komików. Jeden z teoretycznych projektów

mówił o przedłużeniu agonii planety poprzez utrzymanie czarnej dziury w

jej centrum. Rozwiązaniem miało być kontrolowane nastrzeliwanie materii.

Ponieważ ścisłe centrum masy planety to stan nieważkości dla każdego

znajdującego się tam obiektu, nawet gdyby pokonać niesłychane trudności

techniczne i jakoś nastrzelać materię, to utrzymanie tak masywnego

obiektu w punkcie równowagi grawitacyjnej byłoby równie trudne, jak

utrzymanie kulki łożyskowej na czubku igły i to nie tylko z powodu

księżyców Deve - mówili przeciwnicy tego pomysłu.

Pomimo ogromnych możliwości technicznych nie istniała technologia

umożliwiająca takie rozwiązanie.

Drugi z projektów był jeszcze bardziej szalony. Tylko z powodu

szaleństwa idei wciąż niezapomniany. Mówił, że w jednym regionie

geograficznym, na powierzchni planety można zbudować setki tysięcy

siłowni o tak dużych mocach, aby poruszyły bryłę planety, zmieniając jej

położenie. Ta część pomysłu była możliwa do wykonania, chociaż brzmi to

niedorzecznie – mówił Ed - ale wyobraźmy sobie zdziwienie przeniesionego

w czasie Ikara patrzącego na startującego Boeinga -tak dalece byliśmy

zaawansowani w giga napędach kosmicznych. Wykorzystując bezwładność

ogromnej masy czarnej dziury i jednocześnie milimetrowy jej rozmiar,

rozpędzona Deve mogłaby „wypluć” z siebie ten obiekt w stronę jednego ze

swoich księżyców ciągnionego przez grawitację planety. Tak jak wyrywa się

obrus spod misy z owocami. Misa pozostanie na stole, ponieważ posiada

dużą bezwładność. Wracając do tego pomysłu: czarna dziura teoretycznie

pozostawiłaby po sobie jedynie dziurkę do wnętrza planety, jednak w

281
praktyce pomimo nikłego rozmiaru jej ogromna grawitacja spowodowałaby

wielkie zniszczenia w rejonie przejścia. No i jeszcze jedna konsekwencja

takiego eksperymentu- nikt by nie przeżył - pamiętajmy, że wtedy ponad

1/4 masy planety została już pożarta.

Nawet gdyby udało się przemieścić skorupę Deve wobec czarnej dziury,

to co dalej? Co prawda, przez tysiące lat rozwijania technologii budowy

napędów nuklearnych i doświadczeń z przemieszczaniem sporych ciał

niebieskich, można było założyć, że w ciągu stosunkowo krótkiego czasu,

lecz ogromnym wysiłkiem, uda się zbudować takie zespoły napędowe. Nikt

nie przypuszczał, że planeta przeżyłaby eksperyment. Pomimo wielu

paradoksów System jednak zadziałał natychmiast, realizując budowę takich

siłowni, które mogły poruszyć planetę.

Deve była skazana na zagładę i każda sekunda mogła decydować o

uratowaniu naszej cywilizacji, dlatego System działał prewencyjnie,

wykonując nawet takie urządzenia, których szansa użycia byłaby niewielka.

Pomimo wsparcia potęgi obliczeniowej i skuteczności Systemu uczeni ze

zrezygnowaniem opuszczali ręce, lecz nikt nie okazywał swojej bezsilności

publicznie.

Po burzliwych debatach dotyczących domniemanej ilości materii

wyrwanej grawitacją przechodzącej przez skorupę Deve czarnej dziury,

jeden z komików sarkastycznie parafrazował uczonych: „Na powierzchni

planety powstałaby taka dziura, że wszystkie oceany wpłynęłyby wkrótce

do wnętrza, no i gdzie łowilibyśmy ryby?”

Dzięki temu szalonemu projektowi powstało wiele gier komputerowych

282
określanych potocznie wspólnym tytułem „ratowanie planety”. Gry te były

zajmujące i ewaluowały przez lata, zyskując poważną pozycję rynkową. Z

drugiej strony ich wartość edukacyjna była znaczna, więc rządy planety

popierały ten przemysł. Gracze w przestrzeni domowych displayów

budowali wirtualne tamy, specjalne miasta, gigantyczne kopuły lub kopalnie

dla przechowania atmosfery i inne dziwaczne poruszające wyobraźnię

rozwiązania. Skrystalizowało się kilka bardzo licznych grup młodych fanów

tych gier.

Po paru latach dzieciaki te dorosły i zaczęły zasilać uczelnie planety,

tworząc nowy narybek zwany potocznie „pokoleniem ratowników”. Nadal

byli wierni swoim grom, często wymieniali się archiwami i poglądami. Jeden

ze scenariuszy „ratowania planety” posunął się tak daleko, że ożywił i

uprawdopodobnił niegdyś śmieszny pomysł przesunięcia planety wobec

czarnych dziur. Wraz z niemalże eksplodującym rozwojem technologii

związanym z innym i nowym projektem o nazwie „Avem”, o którym już raz

wspomniałem, zaczęły powstawać realne możliwości przeprowadzenia

takiej operacji. Jak to możliwe? Najpierw opowiem o projekcie Avem” -

mówił Ed.

283
Projekty Avem i En -

czyli ewakuacja mieszkańców całej planety.

Do powstania projektu Avem wyznaczono grupę analityków. Wynik był

zaskakujący.

Tak jak obiecałem teraz będzie ciekawie „- chwalił się Ed i mówił ze

wzrastającym entuzjazmem

„Ogłoszenie zarysu projektu dla wielu Devian zakrawało na

niewyobrażalny nonsens. Po tysiącleciach trwania ewolucji technologicznej

System potrafił przewidzieć w pewnym zakresie dalszy postęp techniczny,

dlatego długofalowe projekty wyglądały początkowo niedorzecznie, ale z

czasem okazywały się możliwe do zrealizowania.

Zanim przejdę do opisu projektu, wspomnę o giga-technice, czyli o naszych

maszynach wielopoziomowych.

Wyobraźmy sobie następujący problem: trzeba wykonać koparkę, której

łyżka ma pojemność waszego miasta New York. Niemożliwe? Przeszkadza

paradoks masy? Ograniczona wytrzymałość metali czy kompozytów? Tak

się może wydawać, bo mówiąc „koparka”, widzimy pojazd na gąsienicach z

dużą łyżką. Nie chciałbym dalej zagłębiać się w szczegółach, więc podam

dwa proste przykłady z waszej planety: od wynalezienia koła do

wynalezienia samochodu minęło kilkanaście tysięcy lat, a od samochodu do

lądowania na księżycu już tylko dwieście, podobnie od liczydła do prostego

tranzystora i dalej do laptopa.

284
Technika na Ziemi nadal będzie się rozwijać w takim postępie.

Przypuszczalnie jeden w pełni uzbrojony współczesny wam lotniskowiec

skończyłby w parę tygodni i bez specjalnych strat rozpętaną na pół świata

drugą wojnę światową, od której to minęło zaledwie kilkadziesiąt lat. A czy

jeden żołnierz wyposażony po zęby - w karabin maszynowy i kilkadziesiąt

skrzyń pocisków nie zrównałby z ziemią imperium Chin-gis Hana? Technika

przerasta wyobraźnię, a właśnie teraz wchodzi u was na nowe tory.

Wzmocniona komputerami technologia zacznie zadziwiać coraz bardziej.

Potrzebujecie jedynie nowych rozwiązań politycznych na tej pięknej

planecie, aby jej nie zniszczyć” podkreślił z miną ojca karcącego dziecko

Ed.

„Tak więc niezwykła maszyna, której mocy nie potraficie sobie nawet

wyobrazić, mogła powstać w krótkim czasie. Jak to się działo?

Przyjmijmy, że na Ziemi powstał wspólny program zarządzania całego

przemysłu i wybiera on optymalną drogę dla wykonania jakiegoś zadania.

Już po godzinie od czasu “0” w górach zwiększano wydobycie rudy metali,

w pewne rejony zostały skierowane rudowęglowce, tankowce, drobnicowce.

W tym samym czasie tysiące fabryk otrzymują projekty podzespołów.

Szybko powstają maszyny do wykonywania maszyn, które z kolei mają

wykonać maszyny o niewyobrażalnych rozmiarach celem wykonania

jakiegoś trudnego zadania. Całe moce produkcyjne planety są

zoptymalizowane do realizacji określonej pracy. Taka optymalizacja nie jest

dzisiaj wam znana, ale takie rozwiązania nadejdą i powstaną inteligentne

centra przemysłowe, działające z niewielkim wkładem myśli człowieka.

Podobnie będzie w świecie mikrotechniki.


285
Dawno temu pewne funkcje myślenia powierzyliśmy neurokomputerom

i bardzo małym biomaszynom potrafiącym współdziałać symbiotycznie.

Tego typu przemysł jest również trudny do opisania waszym współczesnym

językiem. Spróbuję to przedstawić następująco: to nie jeden mikrob

wyposażony w logiczny program wykonuje zadanie, ale czyni to zespół

milionów oddzielnych i różnorakich jednostek, działający wspólnie jako

całość, takie mrowisko będące jednocześnie rozproszonym mózgiem. Taki

zespół decyzyjny i wykonawczy współpracujący z Systemem potrafi uczyć

się sam oraz wykorzystywać zasoby programowo-pamięciowe Systemu.

Jego specjalistycznej pracy nikt nie mógł zrozumieć w całości. Dzisiaj nie

macie na Ziemi specjalisty, który pojąłby każdą funkcję elektroniczną i

programową domowego komputera, co pewnie ogromnie zdziwiłoby

Leonarda Da Vinci, gdyż w jego czasach machinę wojenną czy też katedrę

projektował w całości jeden człowiek. Czy dzisiaj istnieje na Ziemi inżynier,

który ma na tyle ogromną wiedzę, że po przeniesieniu w renesans byłby w

stanie zbudować od podstaw komputer?

Wspomniane „mrowisko” czyli zespół decyzyjno-wykonawczy mógł

zmieniać swój skład biomaszynowy w zależności od potrzeb, więc zadania,

nad których rozwiązaniem i realizacją uczeni całej planety prawdopodobnie

spędziliby całe lata, wykonywał szybko i łatwo. Wybaczcie mi, dla

ułatwienia zrozumienia wiele rzeczy nieprzyzwoicie zmieniam, gdyż

dosłowne opisy wymagałyby stworzenia nowego języka. Pokażmy Talesowi

fabrykę Intela i poprośmy go o opis technologii w starożytnej grece.

Wbrew opiniom i kontrowersjom projekt Avem rozpoczął powoli swoje


286
wirtualne życie na „deskach projektantów”. Poważnym zadaniem było

przekształcenie starej Deve w olbrzymi pojazd kosmiczny i przeniesienie jej

o tysiące miliardów kilometrów w „zielony punkt”. Taka podróż

teoretycznie, z waszego punktu widzenia, ale również z punktu widzenia

przeciętnego mieszkańca Deve trwałaby miliony lat i to najbardziej

śmieszyło mieszkańców planety, dopóki nie wyjaśniono im pewnych

zagadnień naukowych.”

„Tutaj chyba Ed mocno przesadził”- pomyślałem z uśmiechem, ale

słuchałem go nadal, byłem ciekawy, jak z tego nonsensu wybrnie. Ed

kontynuował:

„ z podróżą ku odległym galaktykom jest trochę inaczej, niż wydaje się

współczesnym ziemskim uczonym. Zapomnijcie o tunelach w nad czy

podprzestrzeni i innych fantazjach. Popatrzcie na następujące fakty:

załóżmy że jesteś posiadaczem zwyczajnego motocykla z końca

dwudziestego wieku wyposażonego w skrzynię biegów o nieograniczonej

ilości przełożeń, tak, aby ciągle przyspieszać wykorzystując całą dostępną

moc silnika. Jedziesz po autostradzie kosmicznej bez oporów ku galaktyce

oddalonej o milion lat świetlnych. Twój motocykl przyspiesza cały czas, aż

do granic maksymalnej prędkości, czyli blisko prędkości światła. Istnieją

dwa punkty ważne dla ciebie - twój motocykl i cel podróży. Teraz zobaczmy

obliczenia uwzględniające realne przyspieszenie szybkiego motocykla XX

wieku. Po około godzinie przyspieszania jedziesz 36km/sek, a po ośmiu i

pół tysiąca godzin osiągasz prędkość światła, a więc tylko po 700 dniach, i

co się wtedy dzieje? Podróżując tak szybko twój cel nie znajduje się tak

daleko, jak wydawałoby się początkowo, ponieważ podróżując z prędkością

287
zbliżoną do prędkości światła, czas na twoim motocyklu zwalnia do zera,

powtórzę - zwalnia niemal do zera. Jedyne i najtrudniejsze do zdobycia

czego potrzebujesz to energii. Jedyne i najtrudniejsze, ale? Na szczęście

dzięki odstępstwom od popularnych teorii tej energii nie trzeba aż tak wiele

jak wynikałoby to z obliczeń, ponieważ zmienia się „punkt odniesienia”

Dla Ziemian i Devian podróżujesz milion lat, ale nie dla ciebie, jedno

uderzenie twojego serca dla nich trwa rok. Dystans się zmienia, zmienia

wymiar, twój kosmos się spłaszcza, jest bardzo bliski w kierunku, w którym

się udajesz. Osiągasz cel oddalony o tysiące lat świetlnych w 5 lat twojego

życia.

Czy to jest możliwe? Tak, najwięcej czasu zajmuje ci przyspieszanie i

hamowanie – 4 lata. Takie zwolnienie czasu wynika nie tylko z czystych

przekształceń matematycznych wzorów opisujących teorię względności z

„nielinearną” poprawką dla punktu odniesienia

Devianom, tym nie znającym tajników fizyki, tłumaczyliśmy to tak:

wystarczy przyjąć dowód, że prędkość światła jest nieprzekraczalna. Przy

takim założeniu ruch elektronów poruszającego się tak szybko przedmiotu

musi zwolnić, aby zachować regułę bariery prędkości. Zwolniony ruch

elektronów powoduje zwolnienie wszelkich procesów fizycznych i

chemicznych, włączając w to życie. Wytrzymałość organizmu człowieka na

przeciążenia podczas przyspieszania umożliwia nawet czterokrotne

skrócenie czasu takiej podróży. Czy to teoretyczne rozwiązanie możliwe

jest w praktyce? Z niewielką poprawką i zachowując odpowiednie warunki

oraz posiadając odpowiednie zasoby energii - absolutnie tak. W celu

udowodnienia tej tezy przeprowadzono doświadczenie.


288
Oprócz dowodów pochodzących z cyklotronów na Deve dodatkowo z

bardzo odległej planety naszego układu gwiezdnego wystrzelono otwartym

akceleratorem odrobinę izotopu pierwiastka o bardzo krótkim okresie

rozpadu, to tak jakby wystrzelono zegarek z sekundnikiem. Po

przechwyceniu przesyłki na Deve i porównaniu pomiaru

promieniotwórczości okazało się, że czas w podróży dla wnętrza tej dziwnej

przesyłki był niemal zamrożony.

289
Poznajemy projekt Avem

Dla prawie wszystkich Devian prezentacja projektu Avem wydała

się jeszcze większym żartem, niż szalona podróż kosmiczna, ponieważ

pokazywała w jego pierwszym etapie ewakuację całej planety. Każdy, kto

miał trochę oleju w głowie, wiedział natychmiast, że to niemożliwe. A

jednak...

Z uwagi na możliwe społeczne reperkusje System umożliwiał

utajnienie pewnych projektów. Devianie nienawidzili takich działań

Systemu, ale zawsze powoływano się na specjalny jego przywilej, na

bezpieczeństwo planety. Powstawał właśnie taki tajny projekt.

Po wielu latach pracy w głębokiej tajemnicy grupy wybitnych

specjalistów uzyskano zgodę na upublicznienie badań i zaprezentowano

mieszkańcom planety “film” pokazujący ideę tego projektu: sąsiednia

planeta, Vi, tego dnia gorąca jak piekło, z grubą atmosferą złożoną głównie

z dwutlenku węgla, pary wodnej, kwasu siarkowego i solnego przypominała

do złudzenia waszą ziemską sąsiadkę Wenus. Miałaby ona zostać w cieniu

tarczy (parasola) odcinającej promieniowanie tamtejszego “Słońca” przez

dziesiątki lat.

Stacjonarnie zawieszona, metaliczna, “lekka”, samo-reperująca się

tarcza wykonana z folii stopów aluminium o powierzchni stu dwudziestu

milionów kilometrów kwadratowych i wadze kilkudziesięciu milionów ton

miałaby być „zawieszona” na orbicie ponad planetą. W dzisiejszych czasach

na Ziemi taka ilość tego metalu musiałaby być produkowana przez co

290
najmniej cztery lata, a wyniesienie w kosmos takiej masy jest dla obecnych

możliwości waszej technologii kosmicznej niewykonalne.

Tarcza składająca się z niezależnych, podobnych plastrom miodu

segmentów usztywniających folię aluminiową o grubości około dwudziestu

tysięcy atomów miałaby w razie potrzeby zdolność dozowania światła,

podobnie jak ciepło jest dozowane przez termostat. Wszystko to po to, by

schłodzić planetę i zakończyć jak najszybciej naturalną ewolucję chemiczną

na jej powierzchni. Po odcięciu światła naszej gwiazdy Vi będąca do tej

pory w stadium termicznym wynikającym z ustawicznego efektu

cieplarnianego stygłaby bardzo szybko, a para wodna uległaby skropleniu.

Dodatkowo na powierzchnię biegunów planety miałyby być

sprowadzane z odległych rejonów naszego układu gwiezdnego olbrzymie

lodowe meteoryty, kruszone tuż przed upadkiem eksplozjami ładunków

termonuklearnych. Ich zadaniem byłoby wyrównanie poziomu wody,

wodoru i tlenu, ale i dodatkowe obniżanie temperatury. Przed upadkiem na

Vi miały mieć nadany taki tor lotu, aby zwiększyć rotację i skorygować

nachylenie osi planety.

Mówiono: „Najbardziej niewyobrażalny potop w dziejach, trwające wiele

lat lat deszcze spowodują powstanie oceanów”. Potem miałoby nastąpić

stadium naturalnej neutralizacji kwasów, powodując między innymi

zasolenie powstałych oceanów i zlikwidowanie agresywności chemicznej

zmieniającej się atmosfery.

Dopiero do następnego etapu pracy nad wzbogacaniem atmosfery

będzie zaprzężona inżynieria genetyczna. Powstaną warunki dla pewnych

291
form życia i bardzo przyspieszonej ewolucji. Absorbujące dwutlenek węgla,

„odporne chemicznie” bakterie i rośliny czy zwierzęta jednokomórkowe

rozpoczęłyby produkcję wciąż brakującej ilości tlenu i absorpcję nadmiaru

związków siarki. Jednocześnie te niestrudzone i olbrzymie w swojej masie

żywe organizmy stanowiłyby przyszły alternatywny rezerwuar surowców

dla przemysłu chemicznego przyszłej cywilizacji. Już po kilkudziesięciu

latach od początku tej ewolucji można byłoby budować pierwsze

hermetyczne kopułowe miasta-stacje dla naukowców.

Następne lata wytężonej pracy umożliwią kolonizację niewielkich

obszarów Vi.

Teraz opowiem wam o filmie pokazanym moim przodkom,

prezentującym drugą część projektu. Stara planeta Deve, jeśli nie zapadnie

się wcześniej, to po wysiedleniu jej mieszkańców będzie wykorzystana jako

statek międzygwiezdny w obszarze naszej galaktyki. Reaktory syntezy

nuklearnej pracujące na zewnątrz Deve, które do tej pory

wykorzystywaliśmy do wzmacniania skorupy planety, będą przemieszczone

na stabilny geologicznie kontynent Vasa, gdzie zostaną przekonstruowane

w fotonowe silniki „odrzutowe” gotowe do przemieszczania planety w

przestrzeni. Nie było u nas wtedy silnika o takiej mocy i wydajności.

Projektowane olbrzymy miały zamieniać masę w czysty strumień fotonowy

o niewyobrażalnej sile parcia. Moc towarzyszącego światła stopiłaby każdą

skałę, to mało powiedziane, stopiłaby masyw górski w sekundy. Deve

musiało pójść jeszcze dalej i wprowadzić w życie zimną technologię, czystą

emisję fotonową pozbawioną rozproszonego promieniowania termicznego i

jej zmasowanie do skali kosmicznej. Zimny strumień fotonowy był do

292
tamtej pory teorią z pogranicza fantazji. Pierwsze małe modele

doświadczalne potwierdziły przypuszczenia teoretyków, więc

zaprojektowano jeszcze lepsze silniki. Jedna tylko wyrzutnia miałaby

emitować energię parcia zimnych fotonów wielokrotnie większą od

całkowitej dookolnej siły parcia elektromagnetycznego naszej gwiazdy.

Potęga umysłu jest wielka i nieskrępowana. Rzeczywistość przekracza

bariery wyobraźni.

Tytuły krótkich klipó przerywających treść w filmie popularyzującym

projekt brzmiały: „Pewnego dnia Deve opuści nas, pozbywając się również

czarnych dziur”, „Wywlecze nasz koszmar poza układ gwiezdny siłą swojej

grawitacji”.

Zobaczyliśmy w filmie jak krok po kroku na powierzchni Deve wyrastają

w regularnych odstępach w formie plastrów miodu bardzo strome pasma

górskie budowane w większości z lodu. W tym celu można ściągnąć z orbity

odległej planety całe lodowe księżyce. Ich zadaniem powinno być

wzmocnienie skorupy i amortyzacja skutków ewentualnego zderzenia z

dużymi meteorytami, a także źródło tlenu dla wzbogacenia wewnętrznej

atmosfery.

Inna wersja, bardziej ekonomiczna, mówiła o ściąganiu meteorytów

lodowych dopiero w trakcie podroży, kiedy Deve będzie przechodziła przez

pas zawierający duże ilości takich obiektów. Część budulca w formie

przerobionej na odpowiednią energię fotonową przez siłownie atomowe

będzie odrzucana, ale wcześniej atmosfera i woda całej planety będą

wlewane do jej pustego wnętrza splądrowanego przez czarne dziury. Reszty

dokona technika. Wnętrze planety ma być tak skonstruowane, aby


293
równowaga biologiczna, termiczna, geologiczna i genetyczna stabilność

teoretycznie trwały tysiące lat.

Pokazano nawet ciekawie zaplanowane słońce wnętrza planety. Powoli

obracający się emiter jądrowy z zapasami surowca miałby dostarczać

niezbędnego prawie zimnego oświetlenia o cyklu dobowym. Deve powinna

mieć niewielkie straty termiczne istniejące pomimo doskonałej izolacji paru

tysięcy kilometrów lawy i skał jej skorupy. Film pokazywał schładzanie

powierzchni wnętrza.

Tak przygotowana planeta mogłaby przez tysiąclecia podróżować z

olbrzymią prędkością w kierunku bardzo odległej gwiazdy, gdzie można by

zacząć „zasiedlanie cywilizacyjne”. Film zakończył się pokazaniem

sielankowego życia wewnątrz: migawkami z czystych oceanów, zielenią gór,

złotymi łąkami, po których biegały podskakujące na parę metrów w górę

nasze deviańskie dzieci.

Słyszano o „zielonym punkcie” w tej okolicy galaktyki, więc Devianie w

czasie prezentacji natychmiast skojarzyli domniemany kierunek lotu

planety. Większość uczonych myślała jednak, że ten film to żart czy też

totalna pomyłka ich kolegów i Systemu, który projekt weryfikował. Nawet

nie zadawali sobie trudu przeanalizowania danych” - mówił ze rozżaleniem

Ed. „Z góry zakładali niepowodzenie i atakowali projektantów, zarzucając

im brak lub nadmiar wyobraźni.

Tak jak kiedyś niewielka liczba zwolenników drugiej części projektu

toczyła zacięte boje z przeciwnikami, którzy niezmiennie twierdzili:

„ Możemy spowodować ogromne straty, taka skorupa zapadnie się, nie

294
można przygotować wnętrza planety, nadal gorąca wewnętrzna część

skorupy planety jest gruba i nie można schłodzić takiej masy” . Mówili też,

że czarna dziura zniszczy wszystko, zanim przygotuje się planetę.

Teoretycznie potężna technologia Deve umożliwiała już wtedy zmianę orbit

całych planet, ale coś takiego? No i koszty? Jak to zniesiemy?

Protestowano.

Przez wiele lat trwały spory, zanim z czasem nowo pojawiające się

rozwiązania i technologie urealniły wykonanie obu części projektu. Podjęcie

decyzji trwało krótko, po czym pospiesznie wykonano tysiące

eksperymentów, łącznie z najkosztowniejszą w dziejach całej cywilizacji

operacją kilkumetrowej zmiany orbity odległej planety o masie większej niż

Deve. Geologowie w końcu przyznali, że niekonieczne jest wystudzenie

całej skorupy lecz jedynie kilkunastu kilometrów jej wewnętrznej

powierzchni, a utrzymanie niskiej temperatury jest jednak realne poprzez

zewnętrzne wymienniki ciepła.

295
Vi

Rada Starców, wydając pozytywną opinię, uzasadniała: „I tak planeta

umiera, mamy niewiele do stracenia. Obie części projektu „Avem” są ze

sobą powiązane technologicznie, więc zacznijmy mądrze adaptację do życia

planety Vi, a potem zobaczymy”.

Gromadzono środki, surowce i maszyny, przeszkolono inżynierów i

wszelkiej maści komputery. Rozpoczęto pracę przy pierwszej części

projektu. Pierwszy etap, obniżanie temperatury powierzchni planety Vi,

odbył się pomyślnie i szybciej, niż się spodziewano. Planeta pozbawiona

światła tamtejszego słońca stygła niesłychanie szybko. Bardzo skuteczne

dla zmian klimatycznych i stabilizacji chemicznej okazało się sprowadzenie

wielkich lodowych meteorów. Budowano tysiące maszyn i

międzyplanetarnych transporterów, nikt nie dbał o ekologię, czas był

najwyższym priorytetem. Nadszedł moment, w którym oznajmiono, że jeśli

nawet Deve zapadnie się wkrótce, to nasz księżyc może przechować kilka

tysięcy rodzin do czasu rozpoczęcia kolonizacji nowej planety. Rosła

nadzieja.

Oczy Devian były zwrócone ku spektakularnym sukcesom prac na Vi do

tego stopnia, że nie wspominano już tak często o równoległym projekcie,

który rozwijał się znacznie wolniej, jakby w cieniu. Poza grupą naukowców

bezpośrednio zatrudnionych przy ciągłej adaptacji Deve i zaangażowanym

w to przemysłem nie zauważano tam postępów. W międzyczasie powstały

pierwsze oszklone pracownie technologiczne na nowej planecie.

296
Siłownie nuklearne pracujące ustawicznie zwiększyły nieco rotację

planety, wyrzucając z ogromną prędkością „toksyczną materię”. Devianie

mogli obserwować ich pracę, a raczej towarzyszący efekt uboczny przez

mocne teleskopy domowe, gdyż wystrzeliwane, przerywane miejscami z

powodu ominięcia tarczy w dobowym cyklu, nieskończenie długie „nitki”

materii wydostawały się spod cienia parasola teoretycznie niewidzialnej

planety i lśniły w świetle słońca, ciągnąc się lekkim łukiem gdzieś w

nieskończoność. Było to bardzo spektakularne widowisko świadczące o sile

technologii naszej cywilizacji. Portem przeładunkowym i głównym

magazynem był większy księżyc Deve – Teralk. Był on również głównym

kandydatem do pełnienia funkcji przyszłego księżyca Vi, jednak przegrał w

konkurencji z jedną z planetoid z powodu rozmiaru i kosztów przesunięcia.

Po wielu latach prac przekonstruowano również sam parasol. Średnia

temperatura roczna na powierzchni Vi w okolicach jej równika spadła do

bliskiej zamarzania wody przy nieco większym ciśnieniu atmosferycznym,

niż panujące obecnie na powierzchni Ziemi. Teoretycznie było za zimno, ale

takie były też obliczenia kalorymetryczne.

Złożono część parasola i planetę zalało światło. Temperatura zaczęła z

wolna rosnąć. Rozpoczęła się budowa pierwszego miasta. Na dużej

wysoczyźnie nowo ukształtowanego kontynentu powstawały setki szklanych

kopuł. Chmury, uniemożliwiające obserwację powierzchni planety z

zewnątrz, zaczęły się z czasem przerzedzać, ukazując zarysy nowych

kontynentów i mórz w coraz mocniej dozowanym świetle. Planeta miała już

niebieski kolor. Na biegunach temperatura spadła bardzo znacznie w

przeciwieństwie do entuzjazmu, który wzrastał. Cieszyła każda nowa forma

297
życia, wychodząca poza szklane kopuły. Nie obyło się bez błędów

popełnianych z powodu pośpiechu, gdyż Deve w każdej chwili mogła

umrzeć wraz z jej mieszkańcami. Pośpiech był zrozumiały.

Czasami niekontrolowany rozwój jakiegoś gatunku zwierząt lub roślin,

wprowadzonego nieumiejętnie na Vi, zagrażał stabilności biologicznej

młodego ekosystemu i zmuszał do intensywnych prac w celu naprawienia

błędu. Przyspieszona ewolucja była bardzo trudna. Na niektórych wyspach

czy nawet na całych kontynentach powstawały coraz to nowe zmutowane

organizmy, jak ktoś powiedział „z prędkością światła”. Wiele lat trwało,

zanim stworzono prymitywny ekosystem mogący w końcu samodzielnie się

bronić bez ingerencji technologii, gotowy na przyjęcie roślin i zwierząt z

Deve. Postęp w rozwoju genetyki porównałbym do ewolucji waszej

elektroniki w ostatnich latach.

Pewnego dnia na stole jednego z laboratoriów pojawiło się pierwsze

pożywienie pochodzące spoza kopuł. Jeden z uczonych po zjedzeniu swojej

porcji przewrócił się na oczach milionów przerażonych telewidzów odległej

Deve, po chwili poderwał się z okrzykiem: „żartowałem!”. Ten nietaktowny,

głupi dowcip przeszedł jednak do historii w formie anegdoty. Powoli zaczęto

pracować poza kopułami bez kombinezonów ochronnych. Cała ewakuacja

trwająca tylko kilka lat odbyła się pomyślnie, nasilając się w okresie

zbliżenia planet do siebie. Olbrzymie transportery „stały” w

przestrzeni, podróżując pomiędzy planetami i ukazując się w początkach

nocy jako ułożone w linię lśniące gwiazdki nocnego nieba. Doświadczenia

nabyte przez tysiąclecia rozwoju cywilizacji miały stworzyć idealną planetę

szczęścia i dobrobytu. Obiecano sobie, że Vijanie nigdy nie popełnią błędów

298
Devian, dlatego nawet nazwa mieszkańców nowej planety została celowo

zmieniona, odcinając się od niesławnych dziejów odległej historii przodków.

Były to tak naprawdę działania propagandowe, mające na celu

podtrzymywanie entuzjazmu oraz zwrócenie uwagi na ekologię.

Nazwa dla planety Vi, zbiegiem okoliczności podobnie jak wasza Wenus,

została nadana w starożytności na cześć mitologicznej bogini miłości. I jak

sądzicie, czy nowe społeczeństwo było rzeczywiście lepsze od swoich

przodków? Moim zdaniem nic a nic. Zawsze tak jest- kiedy znikają jakieś

problemy, rodzą się nowe. Moi pradziadkowie byli już od dwóch pokoleń

Vijanami i za takich się zawsze uznawali, chociaż w młodym wieku

zdecydowali się zgłosić do ostatniej grupy przesiedleńczej. Dopiero moi

dziadkowie urodzili się we wnętrzu Deve w czasie podróży planety w

kierunku waszego Układu Słonecznego.

Kosmiczna odyseja

Chociaż co roku ogłaszano konkursy na nietypowe technologie,

programy i projekty związane z Deve, większość z moich przodków przez

lata jakby zapomniała o największym przedsięwzięciu w dziejach. Na

powietrzni prawie wyludnionej lub mówiąc dosłownie „wydevianionej” starej

planety pozostały głównie zdalnie sterowane fabryki, ogromne roboty,

siłownie i kilkaset tysięcy pracowników, głównie techników i naukowców.

Szybki transport pomiędzy planetami tak dalece ewaluował, że często

odwiedzano starą Deve. Turystyka międzyplanetarna stała się modna.

299
Opuszczone pola uprawne i zarosłe zdziczałą roślinnością góry stały się

rajem dla traperów, zwolenników sportów ekstremalnych i pierwotnych

polowań zabronionych na Vi. Zginęły ślady po budowlach, tamach

rzecznych, autostradach rurowych i portach, a nawet po największych

piramidach starożytności, tak, po piramidach. Co prawda były nieco inne,

ale podobne waszym - olbrzymie i proste w budowie. Również pełniły

funkcję grobowców w początkach naszej cywilizacji. Były też kilkakrotnie

restaurowane. Siła natury okazała się potężna, posprzątała po nas

wszystkie śmieci tak skutecznie, że ktoś odwiedzający nasz układ

planetarny nie przypuszczałby, że Deve była wcześniej zamieszkała przez

wysoce zurbanizowaną cywilizację.

Olbrzymie parki maszynowe pracowały z dala od tras turystycznych w

górach. Nad oceanem zachowały się trzy przemysłowe porty, a lądowy

transport tubowy ukryty był pod powierzchnią gruntu. W końcu bardzo

zintensyfikowano prace przygotowawcze i od tego czasu pracujący tam

naukowcy mieszkali w pobliżu olbrzymich transporterów kosmicznych,

gotowych zawsze do startu. Wkrótce ukończone siłownie były tak duże, że

dostrzegano je przez domowe teleskopy z Vi. Rozpoczęto pierwsze

eksperymentalne przesunięcia planety. Siłownie na dwóch kontynentach

pracowały przez kilka godzin. Urządzenia pomiarowe wykazały

niewielką zmianę toru i trzymetrowe przemieszczenie masy wnętrza z

dokładnością do kilkunastu centymetrów. Trzy metry? Tylko tyle? Tak, tylko

tyle wystarczyło, aby sprawdzić urządzenia i jednocześnie nie spowodować

katastrofy. Dzięki eksperymentowi komputer geologiczny po raz pierwszy

obliczył dokładnie masę czarnej dziury oraz wielkość i stan pustego wnętrza

300
planety. Oszacowano czas do implozji skorupy na sto dwadzieścia lat

ziemskich. Mieliśmy ogromne szczęście, te sto dwadzieścia lat to było

bardzo mało. Wykonywano potem jeszcze wiele szybkich prób i

eksperymentów mających na celu uzyskanie pewności tego największego z

przedsięwzięć technologicznych w historii.

301
„A jednak nie zapadła się”

Dopiero po upływie pół wieku szalonego tempa przygotowywań,

kiedy wybrano najbardziej korzystne miejsce przebicia dla czarnych dziur,

zapadła decyzja o uruchomieniu wszystkich siłowni i zmieniono orbitę

planety o pół miliona kilometrów, pozbywając się „mieszkańców” jej

wnętrza i nadając narodzonemu układowi rotację. Tak więc Deve zyskało

trzeci, tym razem teoretycznie niewidzialny księżyc o ogromnej masie. Nie

był to zupełnie niewidzialny obiekt, ponieważ wraz z nim z Deve z powodu

przyspieszenia i grawitacji czarnej dziury były „wyrwane” pewne ilości lawy,

wody, skał i nawet piasków pustyni. Pokaźna część tej materii wirowała,

wskazując środek swojej masy.

Dopiero teraz teorie Avema doczekały się realnej ewaluacji, gdyż

obserwując tę mikrogalaktykę, badano zachowanie materii i aberracje

przestrzeni wokół czarnej dziury. Katastrofalne żywioły zniszczyły życie na

planecie, ale udało się. Kilku ochotników przebywających wtedy w

specjalnej stacji wysoko w górach opowiadało o swoim przerażeniu w

czasie eksperymentu. Stacja ta była tysiące razy bardziej odporna na

wstrząsy i uszkodzenia mechaniczne od waszych schronów nuklearnych, ale

i tak istniała obawa, że się rozleci. Po skończeniu całego procesu i powrocie

na Vi ochotnicy opowiadali potem przed kamerami.

„Przyspieszenie wcisnęło nas w miękkie fotele umieszczone na

szynach jak wasz roller coaster, a droga hamowania foteli wynosiła kilkaset

metrów. Krzyczeliśmy z przerażenia, myśląc, że to ostatnie chwile naszego

302
życia. Kilka przedmiotów zbyt słabo przymocowanych do podłoża zostało

wyrwanych raptownym przyspieszeniem planety i przelatując w pobliżu

naszych głów, rozleciało się w drobny mak na kolumnach podtrzymujących

strop. Na monitorach foteli widzieliśmy, jak pękały góry, a skały latały w

powietrzu jak pociski. Potem traciliśmy obraz, gdyż pancerne obudowy

zewnętrznych kamer pękały jedne po drugich jak bańki mydlane.

Przesuwające się oceany przenosiły całe góry, a wiatry pędzące z

prędkością dźwięku wyrywały wszystko, co nie było dostatecznie związane

z gruntem, prasując powierzchnię planety. Większa część mocnych auto-

pilotażowych samolotów filmowych została wyrwana gdzieś w kosmos w

stronę czarnej dziury. Poprzez kontynenty przeszła góra wody, piasku i

skał o wysokości kilku kilometrów w szczycie.”

Te opowieści okazały się przesadzone, ale rzeczywiście, ogromna

większość gatunków zwierząt zginęła w ciągu sekundy. Reszta wkrótce

potem. Wyłączono siłownie. Jeden z przedstawicieli rady starców

wypowiedział słowa, które przeszły do historii: „A jednak nie zapadła się”.

Trzeba było się spieszyć, no może niekoniecznie trzeba, bo planeta już

nie była niszczona przez czarną dziurę i mogła tak egzystować miliony lat.

Jak przypuszczano, odbudowa biologiczna na jej powierzchni była możliwa

w pewnym zakresie, lecz dla realizacji ambitnego planu – zbędna.

Zmieniona orbita Deve nie była korzystna i stanowiła elipsę hiperboidalną o

zbyt zróżnicowanych perycentrum i apocentrum. Przeniesienie życia do

wnętrza pobudzało wyobraźnię tak dalece, że chyba nie było nikogo, kto

byłby przeciwko tak unikalnemu przedsięwzięciu.

Doświadczenia zniszczeń podczas przesuwania planety w przestrzeni


303
bardzo dokładnie analizowano i na ich bazie planowano rozwiązania

urbanistyczne, które miały wytrzymać etap przyspieszania prędkości w

podróży. Oceany początkowo powinny zajmować powierzchnię wnętrza

jednej półkuli, przedzielone szerokimi tamami wzgórz oraz wypełniać

wschodnią część kanału położonego wzdłuż całego równika. W czasie

podróży powinny przelewać się w sposób kontrolowany przez hamujące

kaskady i tamy. Depresja rotacyjna, ze wspomnianym kanałem w środku,

wykorzystana w stadium bezwładnego lotu miała mieć szerokość stu

kilkudziesięciu kilometrów i głębokość około trzynastu kilometrów.

Skorupa Deve pomimo sporej grubości nie zapewniała wystarczającej

siły przyciągania grawitacyjnego od wewnątrz. Oceany miały rozlewać się

powoli po wnętrzu skorupy, jednakże niewielka grawitacja, a zatem mała

masa własna wody, wiązałaby jej cząstki zbyt słabo. Aby nie panowały

wieczne mgły, ciśnienie wewnętrznej atmosfery powinno być utrzymane na

poziomie kilku atmosfer. Z kolei warunkiem utrzymania takiego ciśnienia

wnętrza była szczelność skorupy. Brakowało jeszcze jednego surowca,

mianowicie azotu, łatwiej było z produkcją tlenu. Sprowadzono i

rozkruszono w końcu kilka ciał niebieskich zawierających poza lodem sporo

azotu i rozpoczęto jego ekstraktację na wielką skalę. Obawy o utrzymanie

wystarczającej szczelności skorupy Deve okazały się później

nieuzasadnione, więc zapasy surowców do produkcji atmosfery spoczywały

na powierzchni planety niewykorzystane przez setki lat. Innym sposobem

na zwiększenie masy własnej wody było wykorzystanie siły odśrodkowej

rotującej planety, jednak rotacja nie była duża z innych powodów.

Vijanie osiągali około metr siedemdziesiąt wzrostu. Nowi Devianie

304
mogliby w drugim i trzecim pokoleniu być znacznie wyżsi od przodków z

powodu słabej grawitacji wnętrza planety. Symulacje pokazywały ponad

dwumetrowe, chude osobniki znacznie różniące się od Vijan nie tylko słabą

budową ciała, ale i odmienną fizjonomią twarzy.

W przeciwieństwie do Vijan, którzy mieli szarą barwę skóry, przyszli

mieszkańcy wnętrza Deve posiadali mniejszą ilość pigmentu w

jasnoróżowej skórze oraz popielatych włosach. Jasne oczy Devian były

przysłaniane bardziej uwydatnionymi powiekami, które niczym gadzie

zamykały się wertykalnie. Symulacje odbiegały od prawdy, o czym

przekonano się później. Opis ten dotyczył przeciętnych obywateli obu

planet, ale w populacjach występowały liczne wyjątki zaprzeczające

stereotypowi od albinosów po czarnych jak sadza „nigerozów”. Podobnie

miałoby być z roślinami i zwierzętami lądów wnętrza, gdyż zdecydowano

pozostawić wszystko naturze i nie dokonywać zmian genetycznych

korygujących nadmierny wzrost. Stabilizacja ekologiczna była

najważniejsza, a jak sądzono, nikt poza samą naturą nie zapewni jej w

większym stopniu.

Zaczęto przebijać pierwsze studnie do wnętrza planety gigantycznymi,

lodowymi meteorytami. Uderzały one cyklicznie w wybrane miejsca z tak

dużą prędkością, że w naturalnych warunkach naszego układu gwiezdnego

była ona niespotykana. Meteoryty wbite głęboko w lawę studziły ją i

wkrótce wyparowywały pogłębiając krater dla swoich następców. Z

zewnątrz widoczne były jedynie grzyby parowe unoszące się nad miejscami

przebijania.

Kiedy studnie były ukończone, otwierano tamy i wody oceanów


305
wdzierały się do wnętrza, zasysając pewną część pozostałej atmosfery.

Rozlewały się po wewnętrznej części jej skorupy, gotując się szybko w

niskim ciśnieniu i zajmując miejsce rzadkich gazów do tej pory

wypełniających wnętrze. Wreszcie po kilku latach ciśnienie wzrosło do

odpowiedniego poziomu. Przyszła kolej na wpompowanie atmosfery. Zimne

skroplone gazy tłoczono do wnętrza przez wiele lat. Pewne formy życia

odbudowane spontanicznie przez wiele lat po procesie pozbywania się

czarnej dziury, a występujące na powierzchni Deve, do reszty zamarły.

Wysoka temperatura pozostałych na powierzchni resztek wód będąca

wynikiem chłodzenia urządzeń, słabe światło odleglejszej teraz gwiazdy,

rzadka atmosfera, której większość była już przepompowywana do

wnętrza, trzęsienia „ziemi” oraz uwolniony metan – wszystko to

powodowało, że planeta stała się bardzo niegościnna.

Początkowo wewnątrz planety panowały mrok i warunki piekła. Po

upływie wieku wraz z ustawicznie polepszaną atmosferą i warunkami

fizycznymi powstawało parę śladowych, prymitywnych form biologicznych.

Najdłużej trwała biologizacja wnętrza Deve. Wykorzystano doświadczenia z

Vi. Nikt nie chciał popełnić błędu, więc pracowano powoli, wielokrotnie

sprawdzając rezultaty badań i wprowadzanych zmian. Na powierzchni

planety powstały liczne nowe laboratoria, typowe kosmiczne kolonie

technologiczne podobne tym z innych planet czy księżyców. Nie

marnowano środków i czasu na tworzenie mikro ekosystemu dla stacji

badawczych, więc transportery dostarczały naukowcom żywność z Vi. Nadal

pod skałami występowały zasoby słodkiej wody. Nie wszystko dało się

„wrzucić” do środka planety. Resztę pozostawiono dla przyszłych

306
eksploatacji.

Długo chłodne wielkie studnie pozostałe po miejscach spuszczania wód

oceanów uszczelniły się samoczynnie wraz z upływem czasu, a wykonanie

tam wind do wnętrza ciągnęło się w nieskończoność, ponieważ prace

wiertnicze wymagały skomplikowanego zabezpieczenia ścian i wykonania

systemu chłodzenia powstających szybów. Do konstrukcji ścian

wykorzystano ceramikę pozyskiwaną i przerabianą na miejscu. Po wielu

latach w szybach było coraz cieplej, więc miliony ton wody chłodziły

konstrukcje.

Proces biologizacji wnętrza również przebiegał powoli, ponieważ

trwające na ogromną skalę prace inżynieryjne wciąż zanieczyszczały wodę.

Do oczyszczania wykorzystywano agresywne mutujące się bakterie,

których nigdy nie stworzyłaby ewolucja, podobnie jak ewolucja nie mogła

stworzyć koła jako środka transportu na powierzchni Ziemi.

W wyniku połączenia specjalnych gatunków bakterii z mikro

urządzeniami powstały bakterie-maszyny, które zaprzężone do pracy

przyspieszały wykonanie planu, ale z ich powodu pojazdy poruszające się

pomiędzy planetami musiały przechodzić proces bardzo starannej

sterylizacji, aby nie zagrozić życiu na Vi.

Fascynacja wielu uczonych bioinżynierią genetyczną w połączeniu z

„elektronicznymi” implantami była ogromna, ponieważ nigdy nikt do

momentu realizacji tych projektów nie uzyskałby pozwolenia na tak daleką

ingerencję w życie biologiczne, gdyż nawet neurokomputery nie były nigdy

żywymi organizmami. Różnica pomiędzy wspomnianymi bakteriami a

307
stosowanymi powszechnie od tysiącleci bio-robotami była zasadnicza - te

pierwsze miały zdolność prokreacji i niestety mogły ewoluować w sposób

nieprzewidywalny.

Nauczyliśmy się jeszcze jednego fenomenu życia – stworzyliśmy super

robota, będącego dumą naszej cywilizacji. Poza inteligencją wyposażyliśmy

go jeszcze w psychikę: wyczuwał sytuację, pomagał w potrzebie, miał

„instynkt” samozachowawczy, dowcip, przeskakiwał ciągi logiczne wchodząc

w sferę myślenia abstrakcyjnego, a nawet posiadał swoiste i niewyuczone

poczucie piękna. Dyskutował i miał swoje zdanie.

Ta super maszyna nie posiadała jednego – świadomości. Świadomości

istnienia. Pomimo tych wszystkich funkcji nie wiedziała, że żyje.

Najbardziej zaawansowane programy typu „flexi” nie były w stanie

utworzyć takiej świadomości. Dotarło do nas jedno – świadomości istnienia

nie można wytworzyć. Nigdy. Nawet gdybyśmy zbudowali kiedyś całego

człowieka od podstaw nie posiadałby świadomości pozostając tylko

maszyną wykonującą wszystkie nasze funkcje. Super-maszyna. Było to dla

nas niepojęte. Pewnie nie zrozumiecie o czym piszę.

Ogromne trudności napotykane we wnętrzu Deve wymuszały

stosowanie nietypowych i radykalnych rozwiązań. Niestety po wiekach

fascynacje kreacją nieewolucyjną stworzyły szaleńców podobnych

Zaltanowi.

Windy ustawicznie kursowały pomiędzy skorupą zewnętrzną planety i

głębią powstałego oceanu. Przyspieszono studzenie wnętrza. Nowe

308
wymienniki ciepła - gigantyczne konstrukcje przypominające kaloryfery

umieszczone na biegunach były wciąż gorące. W ich wnętrzu przepływały

całe rzeki wody milionami hektolitrów. Kanały, którymi przez dziesiątki lat

płynęła na powierzchnię gorąca woda, a w temperaturze bliskiej punktowi

zamrażania wracała do wnętrza, wystudziły lokalnie lawę w promieniu wielu

kilometrów. Jednak spadek temperatury wnętrza był nadal niezauważalny.

Dopiero kiedy zdecydowano się na nową termonuklearną technologię z

wykorzystaniem rozprężonych gazów, temperatura wnętrza spadała

szybciej, jednak wzrosło nieco szkodliwe napromieniowanie. Chłodnice, w

których studziły się skompresowane gazy, miały wysoką temperaturę,

promieniowały ciemną czerwienią wyglądając z kosmosu jak plamki na

powierzchni planety.

Pewnego dnia w końcu doczekano się zainstalowania „nuklearnego

słońca” w centrum planety. Po paru miesiącach pierwszy pojazd z

naukowcem sfilmował rozświetlone wnętrze. Pomimo użycia specjalnych

dogłębnie skanujących kamer film niewiele pokazał, gdyż wszędzie unosiły

się gęste mgły i opary, jednak tak niewyraźny, tajemniczy obraz działał na

wyobraźnię oglądających. Każdy wypatrywał zarysów wnętrza i każdy

widział coś innego.

Długo można by opowiadać o tych wszystkich zmaganiach z niepokorną

naturą. Nie było tak łatwo jak kiedyś na powierzchni Vi, kiedy już po

kilkunastu latach od rozpoczęcia prac zastosowane nowe technologie

ukazały oczom Devian spektakularne sukcesy. W przypadku wnętrza

planety adaptacja stanowiła wyzwanie o niespotykanej skali trudności.

Zaistnienie życia biologicznego wymaga stworzenia wielu sprzyjających

309
czynników, znacznie większej ilości niż spodziewać się było można w

początkowych etapach projektu. Nikt nie miał doświadczenia. Nie było

wzorców. Tysiące eksperymentów dawało wciąż zaskakujące wyniki. Dla

naszej cywilizacji był to bardzo dobry okres prosperity. Każdy miał realne

zatrudnienie i wreszcie zapotrzebowanie na specjalistów przerastało

możliwości Vi. Cała planeta pracowała na najwyższych obrotach.

Trudności spiętrzały się, najważniejsze problemy stanowiły:

promieniowanie radioaktywne, uszczelnienie i utrzymanie nadciśnienia,

chemiczne oczyszczenie wciąż zanieczyszczanej wewnętrznej atmosfery,

niestabilność temperatury, niewielka grawitacja wewnętrznej litosfery

sprzyjająca geologicznym ruchom górotwórczym powodującym trzęsienia i

pękanie powierzchni wnętrza oraz ciągle psujące się, kosztowne maszyny

pracujące w ekstremalnych warunkach.

Minęło wiele setek lat, zanim zamieszkali tam pierwsi inżynierowie

instalujący park maszynowy z prawdziwego zdarzenia. Pomimo grubej i

stabilnej już litosfery panujące we wnętrzu warunki były nieznośne dla

pracowników, więc rotacja zatrudnionych trwała kilka dni. Wbrew

wypadkom, w tym kilku śmiertelnym, zachowywano ciągłość prac przez

stulecia. Najwięcej czasu poświęcono „giga-melioracji” planety. Budowano

tamy i zapory mające na celu buforować przepływy wód w czasie

przyspieszania i hamowania planety podczas podróży oraz nawadniania

przyszłych pól uprawnych. Słaba grawitacja wewnętrznej części skorupy

miałaby być wzmocniona ruchem wirowym planety jedynie w stadium

swobodnego lotu w kosmosie, lecz niezbyt szybkim, gdyż siła odśrodkowa

mogła spowodować naruszenie struktury geologicznej.

310
Czekano wieki na odpalenie i sprawdzenie skuteczności siłowni

nuklearnych, ponieważ próby z małymi modelami planety długo nie były

satysfakcjonujące. Nie chodziło o siłownie nuklearne, ale problem stanowiło

przyspieszenie i związane z nim ruchy wód oceanów poprzez tysiące tam i

śluz. Ustalono, że trzeba osiągnąć kilkaset bezusterkowych prób z

modelami, aby nadkładając tolerancję bezpieczeństwa, uzyskać zezwolenie

na rozpoczęcie prób z całą planetą. Dla was, Ziemian, tak odległe w czasie i

realizacji, trwające setki, a nawet tysiące lat projekty wydają się

niewyobrażalne, ale dla Vijan i Devian były chlebem powszednim.

W następnym wieku mijającym od ukończenia kanałów pierwsza grupa

wybrańców zamieszkała wnętrze planety w zamkniętych hermetycznie

stacjach naukowych i zakładała nowy System. Tym razem Deve stała się

małą kolonią Vi. Testy i stabilizacja ekosystemu miały trwać następne

kilkadziesiąt lat, a dopiero potem miała być podjęta decyzja o terminie

kosmicznego rejsu. Z góry było wiadomo, że Deve, choć będzie posiadać

stabilny ekosystem, to i tak jest skazana na zagładę w odległej przyszłości,

ponieważ jest tworem sztucznym. Oczyszczono wnętrze ze wszelkich

”sztucznych stworów genetycznych” używanych do prac przy adaptacji i

założono „normalną” florę bakteryjną. Później przyszedł czas na odporne

zwierzęta wielokomórkowe i tak po kolei, aż do bardzo wyrafinowanych

form roślinnych. Znajdujące się w stanie nieważkości słońce umiejscowione

w centrum masy było dziełem sztuki fizyków i inżynierii kosmicznej.

W końcu powietrze we wnętrzu było przystosowane do oddychania,

rosły pierwsze drzewa, w wodach żyły przywiezione i wyselekcjonowane

gatunki glonów, planktonu i ryb. Planeta nabierała „ludzkiej twarzy”. Nie

311
można byłoby sobie pozwolić na żadną nieprzewidywalną ewolucję bakterii

czy wirusów, dlatego były przechowywane po dwa zestawy kompletnych

zespołów „prokreacyjnych” wszystkich gatunków. Nie każda forma życia

jednak się przyjęła, więc wnętrze planety nie przypominało dawnej Deve,

Vi czy Ziemi. Urządzenia kontroli genetycznych czuwały nad zapobieganiem

i naprawianiem wszelkich zmian, lecz przyroda wygrała kolejną bitwę o

przetrwanie i nie nadążano za jej spontanicznym rozwojem. Konieczną

okazała się potrzeba ciągłej modyfikacji programów dla tych urządzeń.

Zaczęliśmy rozumieć drogi ewolucji. „

Podróż

„Nastał okres wielkiej emigracji ochotników z Vi. Wspominałem już

o tym, mówiąc o moich pradziadach. W początku drugiego tysiąclecia od

czasu zamieszkania planety przez pierwszych uczonych zbierano już plony

płodów rolnych i życie we wnętrzu toczyło się normalnie. Zapadła

oczekiwana od dawna decyzja o terminie opuszczenia naszego układu

planetarnego.

W podnieceniu dwa miliardy mieszkańców obu planet oczekiwały na

moment, w którym prezydent nowej Rady Starców Deve naciśnie czerwony

przycisk. Dla podkreślenia wzniosłości chwili wszyscy mieszkańcy sąsiedniej

Vi uklękli na kolana. Tam odliczanie wyznaczał dźwięk ogromnego

starodawnego bębna z okresu początków cywilizacji. Starzec widoczny na

ekranach nacisnął przycisk i podniósł obie ręce wysoko do góry i

312
wypowiedział jedno zdanie, które już raz przed tysiącleciami

zapoczątkowało zjednoczenie planety: „Bóg z nami”. Na Vi w tym czasie

wypuszczono w powietrze miliony gołębi i rozległa się wrzawa wiwatujących

w centrach miast tłumów. We wnętrzu Deve panowało podniecenie,

któremu towarzyszyła zarówno radość jak i trwoga.

Rozpoczęto podróż. Silniki termonuklearne pracowały latami. Deve

zmieniało położenie, poruszało się powoli, nie wytracając jednak

przyspieszenia. Planeta siłą grawitacji ciągnęła za sobą daleko poza układ

planetarny naszego słońca dwa księżyce i czarną dziurę otoczoną małym,

wirującym talerzem materii. Lot skierowano poprzecznie do płaszczyzny

orbitalnej księżyców.

Relacja reportera z Deve dla mieszkańców Vi brzmiała: „Podczas startu

byliśmy śmiertelnie przestraszeni, ale tylko trochę potrzęsło, powiało i

wkrótce był spokój”.

Przyspieszenie nie było duże, więc całe lata docierały jeszcze transporty

z osadnikami i sprzętem z Vi. Część uczonych przebywających w Deve na

kontraktach powróciła do rodzin na macierzystą planetę. Wkrótce dalsze

regularne loty olbrzymich jak Titanic transporterów nie były możliwe.

Jedynie szybkie rakiety kosmiczne były w stanie podróżować pomiędzy

planetami, jednak ich udźwig był niewielki i nie miały pasażerów na

pokładzie ze względu na bardzo duże przeciążenia przyspieszenia.

W końcu po upływie setki lat Deve stało się niedostrzegalne przez

domowe urządzenia optyczne z powierzchni Vi. Było najdalej wysuniętą

planetą układu. Po dwustu latach podróży przestały docierać regularnie

313
komunikaty i tylko najbardziej czułe urządzenia pracujące na orbicie Vi

mogły nadal „widzieć” prace siłowni atomowych. Czarna dziura razem z

księżycami wywleczona przez grawitację planety zginęła gdzieś w

kosmosie, a Deve zmieniło kurs na „zielony punkt” i nadal przyspieszało. W

końcu po kilkudziesięciu kolejnych latach nabrało już tak olbrzymiej

prędkości, że mogło wejść w spokojną strefę dryfowania. Planeta zaczęła

powoli wirować, a część wód przelewała się do środkowego kanału wzdłuż

równika. Życie wewnątrz, które przeniosło się wkrótce wzdłuż kanału,

przebiegało bez zakłóceń. Jedyne, czego przestrzegano, to zakaz zmian.

Deve posiadało system zabezpieczeń chroniący przed katastrofami

kosmicznymi. Sondy kosmiczne ruchome i stacjonarne ustawicznie

obserwujące lot, a będące częścią tego systemu, nazwano gatunkami

ptaków, w prostym porównaniu do waszych zwierząt- gołębie i albatrosy.

Gołębie jako straż przednia penetrowały niezwykle odległe rejony

przyszłego toru planety, po czym w wyjątkowych sytuacjach miały wysyłać

informację o zagrożeniu w postaci eksplozji gigantycznego impulsu

radiowego.

Właściwie prawie nigdy w czasie podroży planety nie wystąpiło poważne

zagrożenie. Kosmos jest niezwykle pusty, poza dryfującym,

wszechobecnym, bardzo rozrzedzonym wodorem wydmuchiwanym przez

gwiazdy galaktyk, który przyciągany grawitacją planety stworzył

niewidoczny ogon o długości milionów kilometrów. Deve powoli przestawała

rotować. Pospiesznie przesiedlano życie na wschodnią część planety i

rozpoczęto wieloletni etap hamowania. Oceany wnętrza też przepływały na

„wschód”. Dopiero przy samym końcu podróży można było spodziewać się

314
zagęszczenia komicznych gości. Były to niewielkie meteoryty pierwszego i

być może docelowego układu planetarnego dryfujące daleko od Deve.

Nastąpiła jakaś kolizja pod koniec podróży, jednak niewiele o niej wiem,

ponieważ informacje były utajone przez System i Radę Starców, a ja z

powodu nowych zajęć zostałem wykluczony już z Rady. Mieliśmy wtedy

niewielkie trzęsienie skorupy, zmiany pogodowe i kilka lokalnych powodzi.

Deve nie mogło być planetą docelową dla życia, jest jednak

przygotowane do kolonizacji każdej planety w strefie życia, nawet jeżeli nie

będzie warunków do przesiedlenia jej mieszkańców. Mieliśmy gotowe

programy genetyczne dla stworzenia takiego zmodyfikowanego własnego

gatunku, który mógłby zaludnić nową planetę. „Co z tego, że mój wnuczek

będzie miał krótkie nóżki i białą, brzydką skórę i tak go będę kochała” -

mówiła jedna z mieszkanek wnętrza Deve. „Nowa mutacja” nie polegała w

swoim celu jedynie na manipulacji DNA czy jakimkolwiek łączeniu

gatunków. Naszym celem była wytworzona na nasz wzór inteligencja i

psychika wykreowanego gatunku. Oczywiście marzyliśmy, aby nasi

następcy byli do nas podobni fizycznie, ale wygląd nie był priorytetem.

Kiedyś przed setkami milionów lat, a może jeszcze wcześniej, nie

wiadomo skąd wysyłano takie sondy - nasiona lub inaczej- genetyczne

przyspieszacze ewolucji. Sondy te szukały „planet życia” i robiły tam

niewielką rewolucję biologiczną, albo rozpoczynały cały proces bardziej

złożonego życia od podstaw, przyspieszając sztucznie ewolucję. To są tylko

niepotwierdzone niepodważalnymi solidnymi dowodami teorie, jednak

pewne przesłanki istnieją. Na jednej z planet odnaleziono małe kamienne

kapsuły z różnorakimi bakteriami i pożywkami, a nawet z małymi

315
prymitywnymi zwierzętami. Niektóre z nich po rozbiciu kamieni, ku

bezgranicznemu zdziwieniu zoologów ożywały. Wiek znaleziska był bardzo

trudny do oszacowania. Datowano go na co najmniej miliard lat, budząc

kontrowersje i niedowierzanie, ale wielu uczonych łącznie z Systemem

podeszło do sprawy sceptycznie, podejrzewając mistyfikację. Nie wiem, czy

kiedykolwiek takie „przesyłki” dotarły na Deve czy tu na Ziemię. Nie

omieszkam wstrzymać się od opinii na ten temat: uważam, że jeżeli to nie

mistyfikacja to to działania te były barbarzyńskie i niepotrzebne, a może

mające na celu przystosowanie systemów planetarnych dla ewentualnej

przyszłej kolonizacji jakiejś nieznanej nam prastarej cywilizacji. Ale to jest

moje osobiste zdanie.

W późniejszych czasach już wiedziano, że zaśmiecanie kosmosu

nasionami życia nie było konieczne, ponieważ droga ewolucji wszędzie jest

zaskakująco podobna i chociaż istnieją nieskończone kombinacje gatunków,

to podstawowe budulce powinny być podobne, a nawet, jak twierdził jeden

z starożytnych naukowców, niemalże takie same. On miał rację, dlatego

moim zdaniem słusznie postąpiliśmy, nazywając półwysep En jego

imieniem.

Deve przybyło w końcu do waszego Układu Słonecznego powleczone

cienką warstwą nabytej atmosfery wodorowej, którą wkrótce miało

zdmuchiwać Słońce swoim światłem. Ziemia była planetą obiecaną,

wcześniejsze przypuszczenia potwierdziły się. Pomimo istnienia miliardów

planet w naszej części galaktyki „błękitne perełki” są niezwykłym unikatem.

Już przed wiekami dotarły na Deve pierwsze zdjęcia analiz spektralnych

wysłane z wędrujących teleskopów, wystrzelonych w kosmos dziesiątki

316
tysięcy lat temu w stronę wyselekcjonowanych układów planetarnych.

Wasz układ planetarny nazywano „zielonym punktem” z powodu Ziemi i

obiecującej wiele Wenus. Informacje analiz spektralnych odczytano jako

bardzo niedokładne, a system przekazywania danych pomiędzy sondami

był niedoskonały z powodu kosmicznych odległości i czasu. Dlatego

mieliśmy mimo wszystko głębokie wątpliwości co do bardzo obiecującego

obrazu Ziemi.

Devianie, jak już wspominałem, myślą w kategoriach tysięcy lat. Wy,

Ziemianie, macie obsesje zagłady, my - przetrwania. Wy tworzycie

problemy, my problemy rozwiązujemy. To nie krytyka, a jedynie kolei

rzeczy. Historii nie da się przyspieszyć. Z dziecka nie uczynisz dorosłego

poprzez pouczenia, więc nie traktujcie moich słów jako pouczenie, lecz jako

lekcję z historii naszego narodu.

Po zjednoczeniu planety w starożytności wiele się zmieniło na

lepsze, uczyliśmy się tolerancji i troski o odległe pokolenia. W końcu kiedyś

wasza planeta też się zjednoczy i wykorzysta siłę swoich mieszkańców do

ratowania tego, co już zdążyli popsuć. Sami kiedyś doszliśmy do wniosku,

że nie jest to sprawiedliwe, żeby poczyniwszy taki postęp i dysponując

takimi zasobami jedni Devianie chorowali z przejedzenia, a drudzy umierali

z głodu. Najbardziej niesprawiedliwe było jednak poczucie zagrożenia

terroryzmem i wojnami. Jak to zwykle bywa, historię zmieniają „ludzie”.

Kiedyś pewien obywatel złożył pozew przeciwko kongresowi jednego z

państw do międzynarodowego trybunału Zjednoczonych Narodów Deve o

zakaz wolnego wjazdu do tego kraju. Nikt nie chciał tego pozwu uznać i

został on odrzucony. Pomógł przypadek. Wywiad telewizyjny, w którym


317
obywatel ten wezwał Devian do składania podobnych pozwów. Wkrótce

były ich miliony, a akcja tak się rozpowszechniła, że stała się najsilniejszym

globalnym ruchem tamtych czasów. Zaczęto poszukiwać rozwiązań i

znaleziono je. Po wprowadzeniu jednego zjednoczonego narodu Deve

zajęto się „korzystną” integracją kulturową. To te czasy przyniosły nowe

wartości, unifikację prawa, ustawę o poszanowaniu świata i jego

mieszkańców, prawo do indywidualizmu i wolności dla każdej inteligentnej

formy biologicznej. Zapomniałem jeszcze wspomnieć o żyjącym w naszych

oceanach inteligentnym gatunku zwierząt posiadającym nawet pewne

organizacje społeczne. Tolerancja poprzez poznanie – uczyliśmy się

wzajemnie o zwyczajach, kulturze i nawet religiach. Jak Devianie

pojmowali Boga? Czy wypada mi o tym mówić? Sądzę osobiście, że każda

rozmowa o Bogu prowadzona przez nie-kapłana nie ma sensu, bo nic nie

zmienia, a na ogół kończy się próbą manipulacji drugim devianinem.

Stare religie stanowiły tradycję i były bardzo szanowane tworząc ostoję dla

rodziny, moralności i prostej nauki proroków. Chodziliśmy do świątyń, aby

słuchać mądrości kapłanów i poczuć oczyszczenie duszy. Nie chciałbym na

ten temat za dużo mówić, powiem o przeszłości, potraktujcie więc moje

słowa jako lekcję z naszej mitologii.

Chyba każdy wyobrażał sobie głównego konstruktora niepojętego

Wszechświata trochę inaczej. Mówię o większości, a nie o wszystkich

mieszkańcach naszych planet. Religia stała się niezwykle mądra, kościoły

ewaluowały, zbliżały się do siebie ideologią i tolerancją tak dalece, że

powstała nowa religia miłości, wiedzy i tolerancji. Religia kapłanów

mądrych i bardzo wykształconych. Cale życie uczyli się pojmowania idei

318
Boga poprzez doskonalenie umysłu zgłębianiem tajemnic matematyki,

fizyki, biologii i filozofii. Poznawali świat bez bojaźni, z zaufaniem i wiarą.

Prawo Zenea opisywało zależność inteligencji i wiedzy od wiary. Prosta

funkcja paraboliczna oparta o badania statystyczne wskazywała, że

najwięcej ateistów było wśród devian o przeciętnej, lub nieco

ponadprzeciętnej inteligencji, natomiast liczba wierzących wzrastała wraz

ze spadkiem lub ze wzrostem iloczynu IQ. Gałąź po lewej nazywana była

drogą intuicji, a gałąź po prawej drogą wiedzy. Oczywiście były to badania

stare, z czasów języka pisanego. Wraz z przedłużeniem życia i wzrostem

wiedzy prawa strona gałęzi stanowiła prawie sto procent hiperboli.

Po kilku wiekach od zjednoczenia nasi przodkowie nauczyli się myśleć

sumarycznie, czerpali wiarę z nauki, rozumieli, że cały Wszechświat jest

jednym organizmem oraz formą istnienia maleńkiej cząstki - wodoru, który

jest uznany za największy cud Wszechświata.

Chciałbym pokazać wam przykład takiego myślenia: Nie ma czegoś

takiego jak elementarna cząsteczka w postaci, którą można zmierzyć,

sprawdzić jej twardość, obejrzeć. Kiedy byłem dzieckiem, zawsze

myślałem, że jądro atomowe to taka maleńka grudka składająca się z

protonów i neutronów. Dzisiaj jestem głęboko przekonany, że gdybyśmy

chcieli tą grudkę powiększyć miliony razy i wziąć do ręki, to nie byłoby tam

nic, co przypominałoby materię istniejącą wokół nas. Atom i jego elementy

to jedynie określona przestrzeń, która jest obszarem o bardzo szczególnych

właściwościach - zamknięte w przesuniętym czasie i w nieprecyzyjnych

wymiarach, posiadające „stopnie” - szczególne pole energetyczne, które u

swoich podstaw nie da się zdefiniować precyzyjnymi regułami zależności


319
matematycznych. Dopiero po opuszczeniu subatomowego wymiaru staje

się super-precyzyjną maszyną, w której nie ma miejsca na przypadek.

Wydawało by się, że najbardziej niepokorne dzieci wodoru – pierwiastki

promieniotwórcze wyłamują się z tej reguły, ale niepokorność okazała się

jedynie zewnętrznym obrazem ich subatomowego wnętrza.

Spójrzmy na siebie. Czym jesteśmy my? Tylko formą wodoru, a więc

szczególnym stanem energetycznym przestrzeni. Czy potrafisz tak spojrzeć

na siebie? Więcej na ten temat powiem później, na razie powróćmy na

ziemię, przepraszam, na Deve.

Deve dzisiaj

Nadal istnieje, jest tutaj, choć związana ze Słońcem siłą grawitacji

nigdy nie mogła być jedną z regularnych planet. Zakaz jakichkolwiek zmian

od momentu rozpoczęcia podróży, to coś, czego najbardziej nienawidzili jej

mieszkańcy. Właśnie z tego powodu był nawet kiedyś bunt w Deve. Nasza

planeta musi mieć bardzo olbrzymią orbitę, aby nie naruszyć stabilności

Układu Słonecznego. Jest prawie tak masywna jak Ziemia i trochę od niej

większa, chociaż grawitacja przyciągająca nas do gruntu wnętrza skorupy

jest dużo mniejsza. Wynika to z faktu, że wy chodzicie po powierzchni

zewnętrznej skorupy ziemskiej i przyciąga was cała masa Ziemi. Ale trochę

żartując spytam: pewnie nie zdajecie sobie sprawy, że jesteście przyciągani

trochę na boki, a czasem przyciąga was jeden bok silniej? To ciekawostka

należąca do tych, których się nie zauważa. Na przykład mieszkańca

320
Krakowa przyciągają nieznacznie Tatry, więc człowiek ten chodzi po rynku

swojego miasta trochę krzywo i o tym zupełnie nie wie. Ale bez obaw, nie

przewróci się, bo skrzywienie to jest tak małe, że niemożliwe do

zmierzenia. Bardziej wydłuża nas księżyc kiedy znajdzie się nad naszymi

głowami. Ale i to jest niemierzalne. Inną ciekawostką jest na przykład

Morskie Oko, którego powierzchnia jest bardziej płaska niż innych jezior na

kuli ziemskiej, gdyż otoczone jest masywnymi górami.

W czasie lotu rotacja, przyspieszenie czy hamowanie teoretycznie nieco

zmieniało ciężar naszych ciał. Poza tym część masy planety zużyły jako

paliwo silniki fotonowe, co również zmniejszyło grawitację. Przyspieszenie

lotu ze względu na konieczność kontrolowania przepływu zasobów wodnych

planety poprzez system tam i akwenów, przypominających pola ryżowe na

zboczach gór Azji, musiało być niewielkie i powodowało nieznaczne

przeciążenia.

Jeszcze zanim zbliżyliśmy się do waszego Układu Słonecznego

rozważano pomysł, aby stworzyć podwójny układ planetarny Marsa z Deve,

lecz niecierpliwość wywołująca pragnienie jak najszybszego dotarcia do

waszej planety spowodowała, że zdecydowano się wytracać prędkość

zbliżania jak najpóźniej i na hamowanie zużyto zbyt wiele zasobów energii.

Później katastrofa zniszczyła kilka siłowni i pomysł z Marsem okazał się

nierealny. Poza tym taka operacja trwałaby chyba setki lat. Były też inne

pomysły na przykład budowa olbrzymiego podziemnego miasta na Marsie,

a nawet na księżycu.

Deve dzisiaj ma po prostu inną trajektorię swojego obiegu wobec

Słońca i zbliża się do niego w bardzo odległych odstępach czasowych,


321
powodując niedostrzegalne perturbacje grawitacyjne w Układzie Słoneczny.

Już nigdy nie będzie się zbliżać na tak niewielką odległość, jak to było przy

operacji En. Przeloty skorygowano tak, aby przejście odbywało się poza

orbitą Jowisza.

Zresztą i tak Deve było traktowane jako laboratorium, którego

zadanie, stworzenie człowieka i cywilizacji, powiodło się. Przypuszczam, że

nadal raz na kilka tysiącleci Devianie dyskretnie czuwają nad

bezpieczeństwem Ziemi - przestrzegając jednocześnie surowych zasad

nieingerencji. Ale to tylko przypuszczenia, takie moje domysły i mogę być

w błędzie.

Mieszkańcy Deve żyli i żyją przeciętnie po tysiąc lat. Też mieli swoje

burzliwe dzieje, wzloty i upadki. Teraz te same istoty to mieszkańcy chyba

największego w całym Wszechświecie statku kosmicznego, pozbawione na

zawsze tych wzlotów i upadków. Ograniczona wolność zakazem zmian. Nie

mogą żyć wśród was na Ziemi. Ich organizmy są nadal inne, inna

grawitacja, inna biologia. Z poczuciem odrębności i skazania na zagładę

traktują was jak swoje dzieci. Ale czy na pewno nie ingerują? Słyszałem o

„czarnym alarmie”, chyba jedynym wyjątku w wypadku wysokiego

zagrożenia istnienia waszego gatunku, kiedy dopuszczalna jest ingerencja z

Deve. Zanim miałby nastąpić taki „czarny alarm”, powinien być wysłany

poseł-rozjemca mający pomóc w rozwiązaniu problemów planety. Nie

wiem, czy tak jest nadal, ale tak było, zanim opuściłem ojczyznę i

przeniosłem się na En. Nie chciałbym mówić więcej o czarnym alarmie, bo z

tego, co słyszałem, nie jest on niczym przyjemnym dla ludzkości, jest po

prostu zdecydowaną ingerencją i osądem ludzkich czynów, analizą waszych

322
błędów i grzechów przeciwko planecie i sobie samym, a nawet osądem

waszej historii. Podkreślam jednak, z tego, co wiem, to nie ma się czego

obawiać, bo takie rozwiązanie byłoby ostatecznością.

Czy może istnieć związek

pomiędzy cząsteczką wodoru

a uczuciami twojego psa do ciebie?

Chciałbym podkreślić techniki naszego myślenia, które to rozwinęły się

wraz z przedłużeniem życia. Mogliśmy poświęcać więcej czasu na naukę,

samodoskonalenie czy refleksje. Najprostszy system pojmowania zjawisk

to ich „szufladkowanie”. Ma on jednak swoje wady. Naszym zdaniem nie

należy dzielić zjawisk na fizyczne, chemiczne, biologiczne - taki podział

zamyka drogę do pojmowania świata jako jednego konsekwentnego ciągu

zdarzeń.

W połowie siedemnastego wieku wasz filozof Benedykt Spinoza

twierdził, że „Istnieje tylko jedna substancja, która stanowi podstawowy

budulec Wszechświata”. Myśl tę rozwijali wielokrotnie nasi filozofowie nie

znający przecież Spinozy, jak widzicie, nie jesteśmy więc aż tak różni od

siebie.

En Kor, jeden z astrobiologów, twierdził, że DNA czy białka są dokładnie

zaplanowane już w cząstce wodoru. Z wodoru powstają wszystkie

pierwiastki we wnętrzach gwiazd. Jednakże wodór nie jest takim budulcem

323
jak cegła. Z cegły można zbudować dowolny dom, a z wodoru powstaje Hel

a nie Nel. Dowolność jest zakazana.

Z wodoru powstają określone pierwiastki i ich określoność jest

absolutna w każdym punkcie kosmosu. Podobnie z tlenu i wodoru powstaje

woda, lub nadtlenek wodoru, tu też nie ma dowolności. A ponieważ tlen

jest formą wodoru – można wodę określić tak: H2(H+ex), gdzie ex jest

energią o ściśle określonej wartości. Tak można opisać każdy związek z

białkiem włącznie, gdzie Hn(Hm+ex), w tym wypadku n i m są określoną

liczbą, a ex podobnie jak e1 energią o bardzo wąskim przedziale wartości.

Więc Hn to wszystkie cząstki wodoru w białku, a (Hn+ex) to wszystkie

pozostałe pierwiastki. Na podstawie tego prostego wywodu En twierdził, że

na podobnej do Deve planecie muszą istnieć podobne formy życia. Różnice

pomiędzy tymi formami są określone bardzo dokładnie sumą zdarzeń

dodanych, czyli na przykład temperaturą, składem atmosfery, wiekiem

planety. Ostatecznie opisał Wszechświat jednym prostym równaniem:

H+e=const, przy czym H jest względne i można rozwinąć dalej o wartości

nadane (czas, pozycja i warunki położenia, etc.).

W sumie wodór jest formą przyjętą umownie, (gdyż sam jest także

produktem ewolucji energii, najprostszą kompletną cząstką), lecz stanowi

dobrą platformę do zrozumienia Wszechświata. Świat poniżej wodoru bywa

bardzo enigmatyczny, a powyżej bardzo matematyczny, tylko pozornie te

dwa światy czasem się przeplatają.

Większość współczesnych mu uczonych ignorowała te nonsensy i

mówiła raczej o dużej dowolności, o innych formach życia w dalekim

kosmosie, nawet o takich - opartych o krzem posiadający podobne


324
własności do węgla. Uważali, że wyprodukowanie DNA w naturze jest

przypadkowe i może zupełnie inaczej wyglądać jego odpowiednik w

odległych rejonach Wszechświata. Teoria Ena Kora upadła całkiem, kiedy

„wyprodukowano” w laboratoriach pierwsze odmienne białka i inne

nieznane do tamtej pory związki organiczne. Dopiero kiedy wykonano

analizy pierwszych form życia z bliskiego kosmosu, teoria Ena Kora

doczekała się swojego renesansu.

DNA zawiera instrukcję budowy żywego organizmu i występuje w

każdej komórce. Samo DNA nie wystarcza, aby „skonstruować” żywą

istotę, ten proces jest bardziej złożony, niżby się wydawało. Ten ciekawy

związek chemiczny jest jednym z etapów pomiędzy cząstką wodoru a

nami. DNA musiało powstać, bo taka jest natura rzeczy i tak ewoluuje

wodór. Istnieją niezliczone ilości białek, ale to warunki kształtują drogi ich

rozwoju, a nie przypadek.

325
Program Wszechświata

zawarty jest w cząsteczce wodoru?

To bardo, bardzo niewiarygodne, nawet niewyobrażalne, ale tak

jest rzeczywiście. Jedyna rzecz, która ogranicza zrozumienie szerokiego

ciągu zdarzeń pomiędzy prostą cząstką a złożonym organizmem, jakim jest

na przykład człowiek, to nasza psychika, a właściwie specyficzna cecha

ograniczająca wyobraźnię. Tą cechą jest „szufladkowanie” zdarzeń.

Zadajemy sobie pytanie: „Jak tak skomplikowany organizm, ze wszystkimi

niezwykle spektakularnymi procesami biologicznymi, może być

zaprogramowany w tak maleńkiej i prostej cząstce?” Odpowiadamy:

„NONSENS!”. Spróbuję waszą odpowiedź zanegować. Proszę na chwilę

otworzyć swoje umysły na przyjęcie tej pozornie niedorzecznej tezy, że w

każdej, zarazem w jednej cząsteczce wodoru, jest zawarty cały kompletny

program całego Wszechświata, oczywiście z człowiekiem włącznie.

Spróbujmy razem prześledzić ewolucję w bardzo telegraficznym skrócie:

cząstki wodoru zawieszone w przestrzeni kosmicznej przyciągają się,

tworząc gęste obłoki zwane mgławicami. Dzięki właściwości wodoru zwanej

grawitacją w takich skupiskach powstają nowe gwiazdy. Tak jest teraz i tak

powstały wszystkie gwiazdy Wszechświata. We wnętrzu gwiazd panuje

olbrzymie ciśnienie (konsekwencja grawitacji wodoru) i tak wysoka

temperatura (fizyczna własność cząstek wodoru), że czynniki te naruszają

niezwykle silną i stabilną konstrukcję cząstek, powodując syntezę ich jąder.

Powstaje nowy twór: pierwiastek hel. Można przyjąć, że powstanie helu

326
jest zawarte w wodorze? Oczywiście. A czy można określić to w ten sposób,

że w wyniku instrukcji zawartej w wodorze powstaje hel? Odpowiedź jest

również oczywista. Zgadzacie się ze mną?

Wynikiem reakcji syntezy wodoru jest hel plus ogromna energia

(wyzwolona z cząstek wodoru), która jest także konieczna, aby

spowodować dalszy wzrost ciśnienia i temperatury we wnętrzu gwiazdy, a

więc sprzyja dalszej syntezie cząstek wodoru, czy już helu.

Taką gwiazdą jest nasze słońce obdarowujące nas przez miliardy lat w:

bezwarunkowo konieczne dla rozwoju i utrzymania życia światło (emisja

elektromagnetycznej energii wodoru), temperaturę oraz grawitację

utrzymującą planety na orbitach. Grawitacja w każdej z cząstek wodoru

Słońca nie tylko trzyma tę gwiazdę w kupie, ale i utrzymuje planety w

odpowiednich odległościach. Ta odległość też jest niezbędnym warunkiem

do istnienia życia.

Czas, następna konieczna funkcja istnienia Wszechświata, jest również

zawarty w tej cząstce – drgająca (pulsująca) rozwinięta przestrzeń

wyznaczająca kierunek i szybkość upływu czasu w danym punkcie

przestrzeni.

Ale skąd wzięła się Ziemia i inne planety? Nie wszystkie gwiazdy są tak

małe jak Słońce. Bez tych innych, większych gwiazd nie byłoby nas. We

wnętrzach mgławic powstają dzięki grawitacji wspomagane parciem światła

osobliwe wyspy wodoru o niezwykłej gęstości. Tam właśnie grawitacja ma

pełne ręce roboty, „klejąc” twory czasami znacznie większe od naszej

gwiazdy. Takim szczególnym przykładem, w którym „urodzili się twoi i moi

327
przodkowie” i wszystko, co nas i was otacza, jest wnętrze gwiazdy

supernowa.

Ciśnienie i temperatura w takiej gwieździe są znacznie większe niż w

Słońcu.

Panujące tam warunki powodują, że z wodoru powstają wszelkie

pierwiastki. Wyzwalana energia z coraz to nowo powstających cząstek jest

w pewnej chwili już tak ogromna, że zaczyna przewyższać potężne siły

grawitacyjne, które mocno trzymały naszą gwiazdę w całości. Następuje

eksplozja rozrywająca gwiazdę, w trakcie której gwałtowna eskalacja

wzrostu temperatury i ciśnienia wnętrza wzmaga jeszcze szybkość procesu

syntezy pierwiastków, tworząc prawie całą tablicę Mendelejewa w bardzo

krótkim czasie. Procesowi temu towarzyszy niewyobrażalna emisja

promieniowania elektromagnetycznego - światła.

Eksplozja rozrywająca na pył gwiazdę powodując, że znaczna część

narodzonej materii zostaje wystrzelona w kosmos, gdzie w dalekiej

przyszłości siły grawitacji formują planety wokół innych gwiazd. Światło

eksplozji supernowej jest jasności setek miliardów słońc (supernowa

emituje często więcej światła niż cała galaktyka, w której się znajduje).

Światło to przez pewien czas uderza z impetem w okolicę gwiazdy

wypełnioną wodorem, nadając jego cząstkom ogromny pęd i spycha je jak

spychacz, powodując dogodne warunki dla powstania nowych gwiazd.

W młodym Wszechświecie stężenie gęstniejącego super obłoku wodoru,

z którego będzie budowany cały Wszechświat, jest bardzo duże. Supernowa

nie była zjawiskiem wyjątkowym jak w czasach dzisiejszych, lecz

328
powszechnym, bo tak gęsta mgławica i mały jej spin z całą pewnością

sprzyjały powstawaniu bardzo masywnych gwiazd. Natężenie

eksplodującego co chwilę światła było olbrzymie.

Parcie tego zmasowanego w początkach promieniowania rozpychało tę

super mgławicę wodorową, powodując warunki do powstania kolejnych

sferycznych zagęszczeń, w wyniku których powstały wszystkie galaktyki

ściągane silną grawitacją czarnych dziur będących z kolei pozostałością po

tych najcięższych gwiazdach.

Spójrz teraz na siebie, na swoje nogi, ręce, potem popatrz przez okno.

To wszystko, co widzisz, powstało w środku takiej czy innej gwiazdy. To

nadal jest wodór, a właściwie jego formy, z których zbudowana jest nasza

Ziemia i nasze organizmy.

Jeszcze raz powtórzę, bo zrozumienie tego procesu może być ogromnie

trudne: to wszystko, co widzisz wkoło i w lustrze to nadal wodór w

zmodyfikowanej formie. To działająca instrukcja zawarta już na początku

Wszechświata w tej najmniejszej z cząstek. Wodór posiada szczególne

własności fizyczne umożliwiające jego dalszą ewolucję. W tej najmniejszej

kompletnej cząsteczce zawarte są wszystkie informacje o całym naszym

świecie. Ta cząstka ma w sobie już wpisane szczególne właściwości

wszystkich pierwiastków i ich związków pomiędzy sobą, zwanych związkami

chemicznymi od prostych zasad i kwasów aż do białka i jego struktur

symbiotycznych z organizmami żywymi włącznie. Tam jest też cała paleta

praw fizyki i wszelkich zjawisk które znamy.

Tam w środku tego maleńkiego atomu jest już zawarty cały gotowy

329
program Wszechświata. W niej jest grawitacja, czas, wymiary, światło,

magnetyzm, zdolności tworzenia pierwiastków, elektryczność, temperatura

i wszystko inne z Microsoftem, dinozaurami, księżycem, twoim psem i Tobą

włącznie. Nie, nie posuwam się za daleko, twoje bijące serce i twój wzrok

czytający w tej chwili tekst z tej kartki papieru lub ekranu to bardzo

logiczna konsekwencja dokładnej instrukcji zawartej w wodorze.

Właśnie szczególne własności jednej z form wodoru - węgla,

umożliwiają powstanie związków organicznych. A woda? Spytajcie fizyków

zajmujących się jej właściwościami, jaki to nadzwyczajnie skomplikowany

związek chemiczny. O własnościach wody można napisać książkę, którą

będzie się czytać jak powieść sensacyjną, a to przecież tylko zwykłe H2O

lub inaczej H2(H+ex).

A co z naszą maleńką lokalną fizyką; z dźwiękiem, sprężystością i

twardością, ciągliwością metali, budową kryształów śniegu i diamentu,

elektrycznością statyczną, lepkością cieczy, stanem plazmy?

Tak, to też jest ta sama instrukcja. Nic nie jest dodawane „po drodze”,

nie ma w fizyce cudu uzupełniania już istniejącej instrukcji. Wszystko, co

się dzieje, jest jednym łańcuchem zdarzeń, konsekwencją określonych

właściwości najprostszej z cząsteczek.

Jak przypuszcza wielu fizyków - gdyby cząstka wodoru była „odmienna” o

milionową część procenta, nie byłoby naszego Wszechświata, czyli na

przykład: gdyby grawitacja zawarta w wodorze była o ułamek procenta

inna - nasz Wszechświat zapadłby się lub rozsypał.

330
„Tam” jest nawet czas i cały kosmos ze wszystkimi wymiarami,

pozornymi nieprawidłowościami i odstępstwami od reguł szkolnej fizyki. Ta

mała cząstka jest niewyobrażalnie doskonałym komputerem. Takiego

programu nie mogła stworzyć żadna cywilizacja, choćby mieli mózgi

wielkości planety. Ta malutka cząsteczka jest tak skonstruowana i

obliczona, że to ona jest największym niepojętym cudem.

Ludzie zajmujący się programami komputerowymi, którzy znają również

elektronikę, mają świadomość, że powiązanie jednego bita informacji z

najprostszą funkcją przepływu impulsu prądu w tranzystorze jest

podstawową funkcją komputera. Zmasowanie i ułożenie przepływu

miliardów takich impulsów w określonym porządku logicznym to

programowanie.

Różnica pomiędzy cząstką wodoru a komputerem jest jednak absolutna.

Bity informacji porządkuje się pewnymi regułami, podstawowymi językami.

Cały nowo powstały w ten sposób porządek posłusznego przepływy prądu

w procesorze nadbudowuje się ujętym w funkcje matematyczne systemem

operacyjnym, potem językami nadrzędnymi, skryptami, wymuszając

wykonywanie określonych procesów elektronicznych i

elektromagnetycznych w czasie. Tak powstają programy służące

człowiekowi w jego życiu.

Takie systemy jak komputer z jego funkcjami można rozbudowywać w

nieskończoność. Z wodorem jest odwrotnie, już w tej podstawowej cząstce

są zawarte wszystkie programy. One są gotowe. Już napisane i niezmienne.

Jest ich niemal nieskończenie wiele, bo nawet pan informatyk wykonujący

projekt dla swojej firmy jest wodorem. Siedzącym na wodorowym stołku


331
przyciąganym do ziemi wodorową grawitacją i stukającym wodorowymi

palcami w wodorową klawiaturę komputera będącego też wodorem, jest

realizacją programu zapisanego w tej małej cząsteczce w wodorowym

czasie. Jeden atom wodoru to cały Wszechświat, ponieważ każda jego

cząstka jest taka sama jak wszystkie inne. Doskonale taka sama.

Wielu z nas zastanawia się, kto zaprojektował tak nieprawdopodobną

cząstkę, której wewnętrzna instrukcja jest tak niemal nieskończenie

olbrzymia, nieskończenie precyzyjna i bezbłędna. Czy można to objąć

naszą wyobraźnią?”

332
Krótki opis cywilizacji Deve i Vi

Życie na Deve i Vi

Słuchając opowieści Eda, nabierałem coraz więcej szacunku i podziwu

dla jego mądrości, jednocześnie pocieszająca okazała się myśl, że nie

jesteśmy aż tak bardzo inni od nich i mamy ciekawe perspektywy przed

sobą, o ile nie zniszczymy wcześniej życia na Ziemi. Słuchając przykładów

z historii ewolucji języka, jaka nas czeka, nie wyobrażałem sobie, jak

bardzo może zmienić się język artykułowany. Zauważyłem, że w

porównaniu z Devianami komunikujemy się powoli i niedokładnie, a z

nieodpowiednio dobranych słów i niedokładności przekazu treści wynikają

konflikty.

Ed wyjaśnia to tak: „Mieszkaniec Vi używa języka pozbawionego emocji

i dokładnego w przekazie. Emocje są zarezerwowane dla rodziny i bliskich

przyjaciół. Tysiące lat doskonalenia języka umożliwiły fonetyczne

przekazywanie treści niemalże z prędkością myśli. Język pisany już

praktycznie nie istnieje, to znaczy uczymy się jego podstaw, tak jak wasze

dzieci uczą się kaligrafii. Zastąpił go język wideofoniczny, znacznie szybszy

i dokładniejszy.

Każdy mieszkaniec posiada implant „komputerowy” i może zamieniać

myśli na obrazy, a następnie przekazywać je partnerowi. Język fonetyczny

jest dodatkiem zwiększającym precyzję przekazu o emocje, chociaż

okazywanie emocji obcym jest niepoprawne politycznie. Myślę, że


333
niejednego Ziemianina rozbawiłoby obserwowanie naszego dialogu, kiedy

siedząc naprzeciw siebie z zamkniętymi oczyma, coś śmiesznie

postękujemy.

Nie wypada poruszać niektórych tematów związanych z naszym

najważniejszym przykazaniem. Przykłady tabu: nie mówi się o religii, gdyż

można urazić uczucia religijne innych (wyjątkiem są szkoły i badacze

tematu, historycy, teolodzy, pisarze i filozofowie w tym tacy, których

nazwalibyście na Ziemi kapłanami). Nie udziela się porad medycznych, bo

można zaszkodzić. No i nie mówi się o polityce, o płci, o wieku, o

sąsiadach, bo można kogoś rozdrażnić, no i nie narzeka się, aby nie

obarczać innych swoimi problemami. A więc o czym się mówi?.. To nie takie

łatwe. Mamy szkoły poprawnego mówienia i dzięki temu staramy się być

zrozumiali, interesujący i dowcipni, zachowując umiar w rozmowności.

Prywatność życia i poglądów jest niezwykle ceniona, tylko poprzez

indywidualizm można lepiej się rozwijać i być bardziej przydatnym w

społeczeństwie. Do osiągnięcia takiej dojrzałości potrzebne jest dłuższe

życie.

Kodeks etyczny podkreśla ideę - staraj się nie mówić i nie czynić

niczego, co mogłoby urazić inne stworzenie rozumne (wyjątek stanowią

lekarze i terapeuci oraz w pewnych przypadkach rodzice i nauczyciele). Ten

kodeks jest czasami łamany, dlatego istnieje arbitraż Systemu, gdzie

można otrzymać ostrzeżenie, pouczenie lub nawet karę polegającą na

przymusowym szkoleniu i egzaminie.

Czy my możemy się z wami komunikować? Tak, implant obrazowy nie

334
jest wszczepiony, jest obecnie urządzeniem zewnętrznym posiadającym

dużą, lecz ograniczoną wymiarem możliwość samouczenia się skuteczności

własnego przekazu. Czyli adaptacji do potrzeb nadawcy i odbiorcy. Mówiąc

jaśniej; mogę przykleić do twojego czoła przystawkę- implant i po chwili

porozumiemy się, pomimo że mówimy i myślimy odmiennie. To, co mówię,

jest oczywiście przenośnią, uproszczeniem. Do przystawki trzeba się

przyzwyczaić i „nastroić” przekaz wzajemnie z urządzeniem, co zajmuje

dużo czasu. Nie znam się na tym, ale domyślam się, że działa to w

przybliżeniu tak: przy pomocy kierunkowych (potocznie: soczewkowych) fal

elektromagnetycznych nerwy siatkówki naszego oka są delikatnie

drażnione, przekazując obraz do naszego mózgu. Sama soczewka oka nie

jest w ogóle wykorzystywana, zewnętrzny implant, który umieszcza się

nisko na czole pomiędzy oczami. Wygląda jak mały pieprzyk, czasem

ozdobny, jest nazywany „trzecim okiem”. Lokalizuje on położenie siatkówki

naszego oka, a następnie emituje trzema emiterami nierozproszone

mikrofale, stymulujące nasze pręciki i czopki na siatkówkach obu oczu. Nie

można poruszać gwałtownie gałkami oczu, ponieważ gubimy obraz, co jest

trudne i wymaga treningu. Dobrze zsynchronizowany obraz jest czysty,

trójwymiarowy i ostry. Przypomina się dzieciństwo i wyraźne nasycone

barwami obrazy, o których jakości dawno zapomnieliśmy. Tak małe

urządzenie wielkości guzika koszuli czerpie energię z różnicy temperatur

pomiędzy ciałem a otoczeniem i może magazynować ją przez kilka godzin.

Emisja biofal, których jeszcze dokładnie nie poznaliście, a które można

błędnie rozumieć jako telepatia, ma bardzo małe zapotrzebowanie

energetyczne. Biocybernetyka zaczęła rozwijać się gwałtownie od momentu

335
badań nad pamięcią mózgu, kiedy okazało się, że za zapamiętywanie jest

odpowiedzialna woda - jej „brudna elektrochemiczna” izotropia. Nie chemia

mózgu, nie zapis elektryczny, ale szczególne fizyczne właściwości fizyczne

wody dają jej zdolność do zapamiętywania naszych doświadczeń i myśli.

Jeszcze nieraz woda zadziwi waszych uczonych. Nad wodą można się długo

rozwodzić podobnie jak czyniłem to z wodorem, ale nie chcę was zanudzać.

Jak przypuszczam, będzie ona najważniejszym produktem technologicznym

następnego tysiąclecia na waszej planecie.

Devianie/Vijanie używają wielu skrótów i symboli. Co prawda mówimy

jednym językiem i dbamy o jego unifikację, ale jest tak dużo grup

zawodowych i tak bogaty język nauki, że czasami, kiedy specjaliści się

zagalopują w wyjaśnianiu czegoś, przestajemy ich rozumieć. Podobnie jak

cudzoziemcy nie rozumieją młodzieży innego kraju mówiącej swoim

slangiem. Jako jeden z Devian - mówi dalej Ed - jestem głęboko

przekonany, że wy, ludzie, jesteście tak samo inteligentni jak my i jedno,

czego wam jeszcze brakuje, to „optymalizacja” waszej inteligencji i

rozwinięcie nowej wartości - inteligencji zbiorowej. Przy okazji wspomnę z

pokorą, że my też mamy w naszym społeczeństwie nieodpowiedzialnych

głupków i popełniamy błędy.

Płeć:

Poza klasyfikacją biologiczną i prokreacją na Vi nie ma podziału płci,

tam płeć mózgu jest bardziej eksponowana. Nikt się nie wstydzi być sobą.

To największy dar, kiedy nie musimy żyć w lęku i ukrywać własnego ja. W

336
sensie kulturowym czy politycznym fizyczny podział płci jest zwyczajowo

zakazany. Wiele Devianek ma męskie imiona i odwrotnie. Rodzice nadają

dziecku imię zastępcze. Prawdziwe imię wybiera już prawie dorosły osobnik

sam dla siebie.

Prawie nie ma trendów, mody i kast organizacji elitarnych, wyjątek

stanowią grupy zainteresowań. Indywidualizm jest najcenniejszy. Każdy

jest dla siebie kreatorem mody, liderem i idolem. Tolerancja dla każdego.

Ubrania są wykonane z materiałów odzyskiwanych, natomiast bardzo

powszechny jest nudyzm, ponieważ łagodzi obyczaje, jest higieniczny i

stymuluje zdrowy tryb życia. Dzięki popularności nie ma już niezdrowego,

wzrokowego pożądania, jest natomiast podziw piękna ciała w sensie

estetycznym. Tak jak u was na ulicy Paryża czy Krakowa podziwiacie twarz,

nogi lub szyję pięknej kobiety bez pożądliwych skojarzeń. Tak jest wśród

nielicznych plemion afrykańskich, które uważacie za prymitywne.

Powszechność nagości stymuluje dbanie o sylwetkę i skórę, no i przede

wszystkim jest ekologiczna. Sfera erotyki przesunęła się w stronę sztuki

dotyku i słowa. Wstyd dotyczy raczej złego postępowania, niż własnego

ciała. Ktoś w prehistorii już powiedział: „Gdyby Bóg chciał, żeby zakrywać

swoje ciało ze wstydem, to dzieci nie rodziły by się nagie”.

Kuchnia na Vi:

Chyba tutaj zaczyna się prawdziwa sztuka, synteza smaków i

zapachów jest dla nas jak narkotyk. Kto tego raz zazna, nie może się

doczekać na więcej. Tu pojawia się problem obżarstwa. Nie takiego jednak

337
jak u Ziemian. Właściwie nasze jedzenie w formie pierwotnej jest

pozbawione smaku, a jeśli takowy posiada, to jest on chyba

neutralizowany, jak przypuszczam. Nasycanie smakiem i zapachem,

nadawanie odpowiedniej konsystencji i takich walorów jak na przykład

chrupkość czy też odpowiednia ciągliwość określonego składnika menu jest

naszą sztuką kulinarną.

Nasze jedzenie jest dobrze przyswajalne i dodawane są do niego

substytuty mające na celu utrzymanie dobrej kondycji systemu

trawiennego i ekologii planety. Co prawda niektórzy „żarłoholicy” lub

zaangażowani w pracę naukowcy wybierają drogę iniekcyjną i nie

spożywają drogą doustną pokarmów poza napojami, ale większość z nas

utrzymuje kontrolę nad nałogiem jedzenia i jesteśmy tradycjonalistami pod

tym względem.

Mamy coś w rodzaju waszych restauracji, gdzie uprawiamy nałóg

obżarstwa smakowego. Jemy godzinami niskokaloryczne substytuty

jedzenia, do których są dodawane bajeczne smaki i zapachy, słuchając przy

tym muzyki czy wymieniając myśli.

Lubimy rozmawiać o jedzeniu, odkrywać nowe smaki i zapachy,

popisywać się sztuką kulinarną, dlatego jest na Vi niepisany zakaz

publikowania jakichkolwiek receptur. Jedzenie musi zawsze być produktem

twórczym. Nałóg jedzenia często jest leczony, kiedy przekracza przyzwoite

normy i może zagrażać zdrowiu. Alkohol? Jak najbardziej, tutaj chyba cały

Wszechświat ma podobny „problem”.

338
Muzyka:

Tego wasz system nerwowy nie jest w stanie znieść, ponieważ

słyszymy wyższy zakres dźwięków, więc sądzę, że byłyby to dla was „piski”.

Dopiero tutaj widać, czy też raczej słychać, jak czasem jesteśmy bardzo

różni od was. Jedyne, co nas łączy, to miłość do rytmów. Nie jestem

muzykalny, więc tego nie potrafię dokładniej opisać. Kończę ten temat.

Film:

Nie można nazwać go filmem czy grą. To jakby dzieciom ze

średniowiecza wyświetlić waszego „ Harrego Pottera” lub „Gwiezdne

Wojny”. Opiszę to tak: emocje dochodzą do zenitu, jesteśmy w środku

wydarzeń, od nas zależy, jak akcja filmu będzie się rozwijała, zabawa ta nie

ma żadnych ograniczeń, dlatego nasz organizm w czasie seansu jest

diagnozowany przez przystawkę medyczną, tak na wszelki wypadek,

abyśmy nie zapędzili się za daleko w podkręcaniu emocji. Dla was wiele

wątków może być niepojętych, niezrozumiałych.

To, co was śmieszy, może być dla nas naiwne i na odwrót: to, co jest

dla nas przerażające, bywa naiwne dla was, ale jak sam zauważyłem,

mamy jednak więcej wspólnego ze sobą. Przepyszną zabawą są filmy

psychoterapeutyczne. Przypominają sny, w których lewitujemy lub

szybujemy, obrazy najpiękniejszych zachodów słońc i przepięknych

galaktyk, krajobrazów nieznanych i zapierających dech w piersiach. To

wszystko wzbogacone muzyką jak z nieba, dotykiem wiatru i delikatnymi

zapachami. Ziemianie mogliby zachwycić się takim filmem i zadać pytanie,

339
jak to jest możliwe, że mamy tak podobne poczucie piękna.

Odpowiedziałbym takimi słowami: „To nie my, to twoja wyobraźnia

stworzyła ten film”. Czyli sen? Niezupełnie - do snu potrzebne jest uśpienie.

Sen przysłania emocje i doznania mgłą.

Ekonomia i ustrój i ekologia

Nie ma pieniędzy, kart płatniczych, sklepów i banków. Pieniądze

przeszkadzały w prawidłowym rozwoju planety, nadprodukcja dóbr tworzyła

góry śmieci, wyścig za pieniądzem powodował nadmierne zużywanie

energii oraz biedę w wielu rejonach, pomimo że przemysł i rolnictwo były w

stanie łatwo zaspokoić potrzeby wszystkich mieszkańców planety. Pieniądze

stały się stryczkiem na szyję planety. W końcu przyszedł wielki kryzys.

System finansowy był szarpany i łatany. Ratowany przez rządy i wielkie

korporacje konał powoli, aż w końcu przyszedł czas na potrzebę nowych

rozwiązań. Pojawił się nowy, śmiesznie brzmiący termin: globalna

„ergoekonomia”. Niektórzy bali się, że jest zagrożeniem wolności, że

odbierze dorobek ich życia lub że mogą być wprowadzone nadmierne

podatki czy inne obciążenia. Tymczasem zaprojektowano System. Miał on

być rozwiązanie doraźnym, gdyż początkowo budził wiele kontrowersji. To

nie człowiek decydował, a system, który optymalizował produkcję i

transport, likwidował każdą niepotrzebną stratę. Migracja Devian w obrębie

miast zmniejszyła się wielokrotnie. Zaczęliśmy pracować w domach,

zmniejszała się również systematycznie produkcja odpadów. Powstał

pierwszy park maszyn i surowców oraz parki energetyczne. Planeta zaczęła

być na powrót zielona.


340
Nowa ekonomia nie była doskonała, ale weszła na drogę

nieustającej ewolucji dzięki cechom otwartej koncepcji. Po tysiącu lat obraz

planety zmienił się nie do poznania.

System dba o nasze podstawowe potrzeby, ekologia jest najważniejsza. Nie

ma już pieniędzy w żadnej znanej wam formie. Ta niehigieniczna fizycznie i

psychicznie forma wymiany dóbr kiedyś istniała, powodując zawiść, pychę,

nadmierną, niszczącą planetę konsumpcję i segregację Devian. Ten

wynalazek jest eksponowany na równi ze śmiercionośną bronią i pojazdami

paliwożernymi w Muzeum Złej Sławy. Teraz widzicie, że nawet historia

wynalazków naszej planety jest podobna do waszej.

Wracając do zniesienia pieniędzy - nie, to nie żadna forma komunizmu.

Komunizm też przeżyliśmy i jego różne formy powracały, ale zawsze ten

ustrój doprowadzał do ograniczenia wolności i wypaczeń. W Deve czy Vi

istnieje inny system motywacyjny, stymulujący rozwój jednostki i

społeczeństwa, ale tam też nadal można być bankrutem. Nasze talenty i

praca są wynagradzana kredytem. A więc kapitalizm? Też nie, nie ma na

przykład dziedziczenia, nasze dziedzictwo to dobra opieka nad własnymi

dziećmi i młodzieżą. Najlepsi są nagradzani, ale każdy ma takie same

szanse na starcie życia. Idealny ustrój? Powiem wam w tajemnicy o opinii

większości Vijan: oni tak nie sądzą, uważają, że nadal mają za mało

wolności, że ustrój jest „policyjny”, ale do narzekania dodają słowa, że

przynajmniej jest bezpiecznie.

Korupcja lub protekcjonizm? Może i są, ale tak niedostrzegalne i

marginalne, że nie można ich zauważyć, przynajmniej ja nie spotkałem się

z takimi zjawiskami nigdy.


341
Zawsze są tacy, którzy szukają sensacji, tak więc mamy też teorie

spiskowe, rewolucyjne i inne, ale jak się okazało, najlepszą bronią przed

wszelkimi teoriami jest powszechna wiedza.

Edukacja

Narzucona przez system, zoptymalizowana pod względem potrzeb

planety. Tu nie ma wyboru, to twoje zdolności decydują o tobie, chyba, że

praca jest frustrująca, nudna, nieciekawa, wtedy niezadowolony osobnik

może starać się o zmianę zawodu czy przedmiotu studiów. System poprzez

tysiące lat samodoskonalenia jest prawie nieomylny, więc rzadko zdarzają

się frustraci. Edukacja jest długotrwała i wieloetapowa, psychika i rozum są

kształtowane indywidualnie dla każdego młodego Vijana. To tak, jakby

każdy student na Ziemi miał indywidualny program nauczania dostosowany

do jego zdolności i możliwości przyswajania wiedzy. Poza niezbędną

edukacją mającą na celu wykształcenie pożytecznego dla planety

obywatela istnieje druga forma nauki- to poznawanie dla czystej

przyjemności i rozwijania talentów. Wiedza sama w sobie posiada wysoki

prestiż, ale dopiero w połączeniu z umiejętnością jej wykorzystania budzi

prawdziwy podziw. Proces nauczania jest tak zorganizowany, aby nikt nie

czuł się dyskryminowany, czyli stanowi „system schodów” polegający na

stymulowaniu rozwoju indywidualnych zdolności. Nadal mamy nauczycieli.

To bardzo zaszczytna pozycja, a także najlepiej „płatna”, więc jak można

się domyślić, to elita naszej planety. System jako nauczyciel nie sprawdził

się, to tylko komputer pozbawiony własnych emocji, dlatego kontakt z

innymi studentami i nauczycielem jest konieczny dla prawidłowego rozwoju


342
każdego młodego Vijanina.

Prawo

Obowiązuje prawo przodków. Prawa się już od dawna nie zmienia, jest

stare, wypróbowane i oparte na jednej zasadzie: nie czyń krzywdy.

Konflikty rozwiązuje System, wyszukując precedensów i na ich podstawie

wydaje rozstrzygnięcie, jednak ponad systemem jest jeszcze Rada

Starców, której decyzja nie podlega odwołaniu. Tak zdecydowany arbitraż

upraszcza życie i odstrasza od konfliktów.

W zamierzchłych czasach Deve były tak jak na waszej planecie

wyniszczające wojny. Ewolucja broni też przypominała ziemską: najpierw

zabijano się maczugami, potem mieczami, szpadami, strzałami z karabinów

i bronią nuklearną. Przyszły w końcu czasy elektroniki, a coraz to

wymyślniejsze urządzenia miały wyeliminować cywilne ofiary. Wykonywano

śmiercionośne zabawki, między innymi helikoptery wielkości kilkunastu

centymetrów zaopatrzone w tysiące biologicznych mikronabojów i

programy filtrujące wroga. Każde z tych urządzeń było kosztownym

dziełem technologii wojennej. Dzisiaj na szczęście straszą w Muzeum Złej

Sławy.

W końcu, jak żartują nauczyciele historii, kiedyś zabito wszystkich

wrogów, otwarto granice, zrównano prawa, zakazano organizacji

zbiorowych o charakterze separatystycznym, a konflikty zaczęto

rozwiązywać zdecydowanie i nakazowo.

343
Kultura i sztuka

Na Vi nie ma wyraźnych kanonów sztuki. Można to zobrazować w

przełożeniu na wasz język słowami: „Zamieszkały na samotnej wyspie,

wybitny artysta jest wart funta kłaków...Sztuka zaczyna się dopiero u

odbiorcy, dlatego nikt nie ma prawa definiować, co jest sztuką, a co nie.

Przysłowiowe "jelenie na rykowisku" mogą u wielu odbiorców powodować

emocje i doznania wspanialsze niż "Guernica" waszego genialnego artysty -

Pablo Picasso”. Czy oznacza to regresję prawdziwiej wartościowej sztuki?

Nie, uczymy estetyki, rozumienia barwy i kompozycji, rozwijamy

wrażliwość na piękno oraz artystyczny warsztat twórczy. Rozwijamy

twórczą wyobraźnię, kładąc nacisk na oryginalność, jednak pozostawiając

każdemu indywidualną wolność osądu.

Teraz powiem o czymś, co wywoła z pewnością wasze oburzenie. Co

jakiś czas cały dorobek artystyczny planety jest niszczony. No, nie do

końca. Po prostu jest archiwizowany i przenoszony na odległą planetę

układu. Dorobek cywilizacji po wielu tysiącach lat tworzenia jest tak

olbrzymi, że nie można już prawie nic skomponować lub napisać, nie

popełniając plagiatu. Pojawiają się nurty będące jedynie poszukiwaniem

oryginalności na siłę. Aby utrzymać świeżość i radość tworzenia, cywilizacja

oczyszcza się z całego dorobku kulturowego. Obrazy, filmy, kompozycje są

„niszczone”, prawa autorskie przepadają i powstaje kilkuletni zakaz

tworzenia czegokolwiek, potem pewnego dnia roku o północy zaczyna się

wielki wyścig. Każdy pisze, maluje, komponuje, co chce. Jeśli jakieś utwory

są podobne do siebie, to prawa do nich zostają upublicznione, więc kto się

rzucił na skopiowanie z pamięci tamtejszego Beethovena, musi pamiętać,

344
że ma małe szanse zarobienia kredytu.

Niszczenie dorobku cywilizacji - barbarzyństwo? Pamiętajcie, że

cywilizacja ta jest tysiąc razy starsza od waszej. Nie osądzajcie nas zbyt

pochopnie, wasza cywilizacja jest jeszcze w pieluszkach i kiedyś stanie

twarzą w twarz wobec zupełnie nieznanych problemów. Nie znaczy to, że

jesteśmy już inni, powiadam wam, że nawet milion lat rozwoju nie zmienia

istot myślących aż tak bardzo, jak można byłoby sobie to wyobrazić.

Przyjrzyjmy się starożytnym Grekom na waszej planecie. Czy brak

komputerów ujmował im ludzkiego oblicza? Czy rzeczywiście zrobiliśmy aż

taki wielki postęp w sztuce czy w logicznym myśleniu? Może jedyne, co nas

różni to możliwość odpowiedzi na więcej pytań.

Rolnictwo i przemysł

Cały „przemysł” Vi jest w kilku zamkniętych parkach maszynowych. Nikt

z obywateli nie ma tam tam fizycznego dostępu. Tam są jedynie maszyny

obsługujące maszyny. Podobnie było wcześniej na Deve. Park maszynowy

czy też przemysłowy, obie nazwy w tłumaczeniu są poprawne, jest

odizolowany szczelnie od środowiska. Tak więc powstające zanieczyszczenia

są likwidowane na miejscu, śmieci utylizowane, a energia odzyskiwana. Nie

jest to stuprocentowo wydajny układ, ale straty i odpady nieprzerabiane są

i tak milion razy mniejsze niż na waszej planecie dzisiaj. Optymalne

umieszczenie tych parków w kilku miejscach planety umożliwiło ich dobrą

izolację od zewnętrznego środowiska i zmniejszyło koszty transportu.

Trochę powiem o nowej Deve, w której wnętrzu spędziłem większość

345
życia: energia, jakiej wolno tam używać, to energia elektryczna.

Temperatura w planecie jest zmienna i kontrolowana. System celowo

utrzymuje zmiany temperatur dla prawidłowej wegetacji roślin, a także aby

hartować organizmy Devian i naszych zwierząt. W rolnictwie nie używamy

maszyn, plony są obfite, bo mamy wydajne i odporne na choroby gatunki

roślin. Używamy odpowiednika kosy, zwierząt podobnych do waszych koni i

nowoczesnego „konnego” pługa. Każdy młody Devianin musi odsłużyć

minimum pięćset godzin, pracując na roli.

Tego typu praca uczy szacunku do natury i utrzymuje nas w dobrej

kondycji fizycznej. Całe zbiory wędrują do parku maszynowego, gdzie

następuje przeróbka żywności na pasze i pożywienie. Nadmiar jest zawsze

wywożony na zewnątrz planety, gdzie na niewielkiej głębokości znajdują się

magazyny. W tak niskiej temperaturze i jałowym środowisku żywność

można przechowywać teoretycznie przez setki lat. Vijanie prawie nie

produkują śmieci, nie ma opakowań i ubrań poza różnorakimi

kombinezonami ochronnymi, a przedmioty, które się zestarzały, są

przerabiane, gdyż zawsze wykonane są z materiałów odnawialnych.

Na powierzchni planety znajdują się syntetyzatory homilu, płynu o

prawie 100% przyswajalności przez organizm, zawierającego wodę i

wszelkie środki odżywcze oraz minerały i witaminy. Odpowiednio dozowany

nie obciąża wątroby, nerek i reszty układu trawiennego. Jest to pokarm

przeznaczony dla kosmonautów.

Na dużej płaskiej płycie skalnej skorupy Deve stoją cztery duże

transportery, w których kilkadziesiąt osób możne przeżyć nawet sto lat. A

w krótkich rejsach trwających do kilku tygodni pojazd może zabrać nawet


346
dwa tysiące pasażerów i ogromną ilość towaru. Taki Titanic przestworzy

międzyplanetarnych. Szczytem naszej technologii jest wnętrze dużego

transportera z zamkniętym układem ekologicznym, zapleczem medycznym

i samo-naprawczym systemem mechaniczno- elektronicznym. Modułowa

konstrukcja jest szybko przebudowywana w zależności od przeznaczenia

misji. Transportery posiadające urządzenia nieustannej autokontroli testują

wszystkie własne części, programy i procesy.

Każda najmniejsza nieprawidłowość jest natychmiast naprawiana,

części są produkowane lub regenerowane w parku maszynowym i później

wymieniane. Jakość materiałów jest najwyższa, więc rzadko zdarza się

produkcja nowych części. W transporterach istnieje również hibernowany

mikroświat - specjalne bakterie, wirusy i grzyby, które po aktywacji

regenerują i utrzymują na stałym poziomie równowagę biologiczną

wewnątrz w czasie podróży lub kwarantanny. „Żywią” się one wszystkimi

produktami przemiany materii pasażerów transportera. Ten mikroświat jest

najwspanialszym tworem technologii genetycznej drugiego stopnia i w

związku z tym jest on szczelnie odizolowany od otoczenia. Jakikolwiek

„przeciek” mógłby spowodować zagrożenie dla życia pasażerów, dlatego

system wymiany produktów biologicznych polega na wielu stopniach

sterylizacji homilu, wody i każdego gazu, na przykład tlenu produkowanego

przez mikroświat. W razie poważnej katastrofy transportera mikroświat jest

unicestwiany dokumentnie w jednej sekundzie w dwóch etapach: pierwszy

to katapultowanie kapsuły, w której on egzystuje, a drugi to eksplozja

sterylizacyjna wewnątrz tej kapsuły.

Wnętrze planety było tak zaprogramowane, że prawie nigdy w dziejach

347
podróży nie zdarzyła się ewakuacja do transporterów, poza dwoma

wyjątkami, gdy były wykorzystywane jako cela dla demonicznego genetyka

Zaltana i jako miejsce kwarantanny kosmonauty Vo.

Na powierzchni planety znajdują się też duże hangary, budynki

laboratoriów, magazyny i drugi zapasowy park maszynowy oddalony o kila

tysięcy kilometrów od pierwszego.

Problem śmieci

Jeden z problemów nękających społeczeństwo Deve w starożytności był

nadmiar śmieci. Zanim go rozwiązano, wprowadzono w życie projekt

załatwiający sprawę częściowo. Nałożono bardzo wysokie opłaty na

trucicieli. Ogromne korporacje były zmuszone same do rozwiązania

problemu. Z ich strony padła propozycja: wynajmiemy dużą wyspę, gdzie

będzie największe wysypisko. Zbudujemy tam miasto i damy pracę ludziom

z najbiedniejszych regionów planety. Tam wdrożymy wspólnie technologię

odzyskiwania surowców. Rządy w zamian za to obniżą nam kary za każdą

ilość odzyskanego surowca. Projekt wprowadzono w życie z zyskiem dla

całej planety. Wkrótce cała planeta miała jedno miejsce utylizacji. Jak się

później okazało, było to nasienie pierwszego parku przemysłowego

(nazywanego przez nas parkiem maszynowym).

Medycyna

Można zaryzykować twierdzenie, że nikt młody lub nawet w dojrzałym

348
wieku nie miał prawa umrzeć z powodu choroby. Również wypadki ze

skutkiem śmiertelnym zdarzały się niezwykle rzadko. Tak dobrą statystykę

zawdzięczaliśmy raczej prewencji niż naszej medycynie. Nie znaczy to, że

poziom leczenia był niski, wprost przeciwnie. Proces leczenia pacjenta nie

jest wspomagany chemicznymi produktami przemysłu farmaceutycznego,

gdyż nie używamy od dawna antybiotyków, zastąpiły je syntetyczne

antyciała. Od każdego mieszkańca planety pobiera się wycinki tkanek,

które są utrzymywane przy życiu w specjalnych bibliotekach genetycznych.

Na bazie tych tkanek produkuje się specyficzne antyciała i przesyła

choremu. Kiedyś katar trwał siedem dni, tyle czasu potrzebował

organizm na zorganizowanie skutecznej obrony, dzisiaj wszelkie objawy

przeziębienia, czy grypy leczy się od ręki, czyli natychmiast. Medycyna

biologii, mawiamy: „Niepotrzebny jest pacjent, wystarczy nam kilka

zamrożonych wycinków jego tkanek”.

Natomiast astronauci byli i nadal są wyposażeni w kosztowny,

zewnętrzny, programowo kontrolowany biosystem immunologiczny,

chroniący ich ciała przed jakąkolwiek chorobą w sposób tak szybki, że

organizm nawet nie zdąży zareagować zmianą samopoczucia pacjenta.

Każdy z nich posiada zaawansowaną przystawkę nieustannej diagnostyki

wbudowana w kombinezon siłowy.

Nie było też przemocy fizycznej ani psychicznej, nawet w formach

marginalnych. Inna jeszcze przystawka „podstawowej diagnostyki” noszona

obowiązkowo przez każdego obywatela była w stanie kontrolować poziom

hormonów w czasie wzburzenia i natychmiast zapobiegać agresji.

Pozytywne „wzburzenie hormonalne” lub inaczej mówiąc silne, pozytywne

349
emocje wywołane na przykład współzawodnictwem sportowym,

oglądaniem filmu, czy emocjonalnym zaangażowaniem zawodowym, były

jakoś filtrowane i dopuszczane przez przystawkę.

Medycyna diagnostyczna zalicza się w Deve i na Vi do tak zwanej

miękkiej technologii. Po setkach lat zaśmiecania planety wytworami

„twardej technologii” czyli opartej o krzemową elektronikę i chemię

nieorganiczną najpierw, poza nielicznymi wyjątkami, zabroniono wytwarzać

elektroniczne przedmioty codziennego użytku. Podobny los wkrótce spotkał

tworzywa sztuczne i w końcu biżuterię. Ozdoby, meble i wiele innych

przedmiotów zaczęto produkować ręcznie z naturalnych surowców. Wraz z

odkryciem pamięci biologicznych i niezwykłych właściwości wody miękka

technologia elektroniczna zaczęła dominować. Na przegubie dłoni mieliśmy

komputery wyglądem przypominające bransoletę z kolorowej, twardej

gumy. Od tamtych czasów nasz świat opanowała wszechobecna

bezpieczna inżynieria genetyczna, obwarowana regułami i zakazami.

Zakazy te mają swoje źródło w historii, kiedy zaprojektowano i wykonano

pierwsze mikroorganizmy biologiczne drugiego stopnia. Po kilkuset

groźnych w skutkach wypadkach planetę opanowała histeria strachu.

Dziennikarze panikowali, tytuły w brukowych videoboxach ostrzegały

uczonych: „Wasze mikropotworki zjedzą planetę” lub „Nie możecie

bakteriom wkładać w tyłek silników, to niemoralne!”.

Naukowcy uspokajali, że wszystko jest pod kontrolą, jednak pod

wpływem nacisków społecznych dalsze ryzykowne badania przeniesiono do

baz na Ramisie, następnej planecie naszego układu planetarnego bardzo

przypominającej tutejszego Marsa.

350
Mieszkańcy planety

Jak już wspomniałem, drogi ewolucji biologicznej we Wszechświecie są

nadzwyczaj do siebie podobne. Nie oznacza to, że Vijanie czy ich rośliny i

zwierzęta są podobne fizycznie do ziemskich, chociaż niezaprzeczalnie

można dostrzec wiele podobieństw. Istnieje ogromna ilość organów

pełniących takie same funkcje: żołądek, nerki, mózg, usta, ręce, płetwy,

głowy, para oczu. Można długo wymieniać, ale wizualnie nasz świat jest

trochę inny, choć nie aż tak inny, jakby mogła podpowiadać wyobraźnia o

kosmitach. Rzeczywiste podobieństwo bardzo zaskoczy dopiero

mikrobiologa czy genetyka.

Jak więc mogę opisać siebie samego, czyli mieszkańca tej dziwnej

antyplanety, który jest również dalece inny od waszych wyobrażeń

domniemanych kosmitów przybyłych w UFO? Z dystansu jestem podobny

do was, może wyższy i znacznie szczuplejszy. Sądzę, że wcale nie będzie

przesadą twierdzenie, że stworzyliśmy was na obraz i podobieństwo nas

samych. Wyraźnie mówię słowo „obraz”, podkreślając podobieństwo

wizualne: wszystkie organy wewnętrzne, układ krwionośny, dwie ręce, dwie

nogi, głowa... długo by wymieniać, to jest ten obraz.

Spróbuję nas opisać jeszcze inaczej: podobnie jak większość zwierząt

posiadamy głowę. Para oczu daje nam możliwość oceny dystansu (tutaj

drogi ewolucji eliminowały inne rozwiązania u stworzeń na podobnym

szczeblu rozwoju), jesteśmy dwunożni, ale możemy jak wy w dzieciństwie

poruszać się na wszystkich kończynach, bo mamy nieco dłuższe ręce, nikt

351
jednak tego nie robi, ponieważ nie jest to efektywne. Widocznie chodzenie

na tylnych kończynach sprzyja rozwojowi inteligencji. Jesteśmy mało

owłosieni. Nie mamy pojedynczych zębów, nasze zęby są zrośnięte ze sobą

chrząstką tego samego koloru, więc nie widać przestrzeni pomiędzy.

Wizualnie - jeden długi ząb u góry, jeden na dole. Kiedy nasze dziecko się

rozwija, żuchwa osiąga szybko dorosłe rozmiary, pojedyncze zęby są

zrośnięte bardziej miękką chrząstką, potem ta chrząstka ulega

stwardnieniu. Mamy też problemy z zębami jak wy, szczególnie po

ukończeniu 100 - 150 lat, więc sadzimy nowe. Dzięki genetyce, a ściślej

ochronie enzymatycznej chromosomów żyjemy do tysiąca lat. Sami

uznaliśmy, że dalsze przedłużanie żywota nie ma sensu i jest nieetyczne,

oraz zagrażałoby utrzymaniu rasy. Zmiany w organizmie spowodowane

innymi czynnikami niż starzenie są w tak długim życiu olbrzymie.

Utrzymanie długo wyglądającego młodo seniora jest trudne i kosztowne.

Starzy Devianie tracą pasję życia. Śmierć jest lekka, nigdy nie kojarzy się z

cierpieniem, raczej z zasypianiem, a zwłoki są grzebane (utylizowane

biologicznie) lub palone w specjalnym piecu podobnie jak i na Ziemi.

To, co pozostaje po każdym z nas, to kwadratowy arkusz, a właściwie

dwa zespolone ze sobą, cienkie, tytanowo-ceramiczne blaszki, pomiędzy

którymi na powierzchni ceramicznej folii jest wprowadzony molekularny

zapis informacji zostawionych przez zmarłego Vijana, jego dorobek, opinie,

wspomnienia.

Ta metalowa kartka, to planetarny nagrobek cmentarny, chyba jedyny

materiał na planecie, który się archiwizuje, wszystko inne podlega

recyklingowi. Na grzbiecie w pogrubionym pasku znajduje się termobateria

352
i wciąż udoskonalana, bardzo zaawansowana nawet naszym zdaniem

elektronika nadawczo- odbiorcza z inteligentnym translatorem.

Zapis jest tak wymyślony, aby w pewnych warunkach można było

wykonać symulację dialogu z osobą zmarłą, a więc można zadać dowolne

pytanie i uzyskać pełną emocji i charakterystyczną odpowiedź zmarłego.

„Telepatyczny” - (przywołuję to słowo dla uproszczenia zrozumienia) -

dwukierunkowy kontakt z zapisem księgi powoduje powstanie wrażenia

dialogu i postrzegania wyraźnych obrazowych złudzeń sennych. Nie jest to

taka telepatia, o jakiej mawia się na Ziemi, tego typu emisja elektroniczna

nazywa się na Deve i na Vi bioprojekcją i jest technologią doskonaloną

przez tysiąclecia. Inną zaletą tego znakomitego urządzenia jest

poszukiwanie płaszczyzny kontaktu z odbiorcą, przy wykorzystaniu jego

najbardziej czułych biofal, jego własnej logiki, emocji i doświadczenia. Na

bazie wiedzy o odbiorcy uczy się i programuje. Stąd wiem tak dużo na

temat waszej cywilizacji dnia dzisiejszego, ale to nie moja wiedza, to wasza

baza wiedzy potrzebna do dobrej komunikacji pomiędzy nami.

Trudno mi opisywać technologię, której tu w ogóle nie ma, ale

porównam to z DNA. Ta cząstka zawiera jedynie instrukcję dla białek, jak

budować organizm, z samego DNA nie można stworzyć organizmu. Także

przystawka, podobnie jak ta cząstka, jest instrukcją, w jaki sposób zapis

informacji zawartej w księdze ma być odczytany. Następnie ucząc się

odbiorcy, „pisze” program będący wspólnym językiem. Czyli jak mawiali jej

twórcy: „będzie nawet szczekał z psem po psiemu” - zaśmiał się Ed ze

swojego dowcipu i kontynuował.

„Jak to możliwe, że natura nie potrafiła wykorzystać i rozwinąć


353
telepatii? Podobnie jak koło nie zostało wytworzone przez naturę. Przecież

mózg emituje fale, więc co stało na przeszkodzie? Wyobraź sobie, co by

było, gdyby ktoś mógł czytać twoje myśli. Ewolucja chroni gatunek mocą

eliminacji. Taki typ konkurencji byłby szkodliwy dla rozwoju gatunku.

Organizmy same wybrały inny rodzaj komunikacji – wzrok, słuch, dotyk itp.

Mózg potrafi doskonale schować swoje tajemnice. Prawdę mówiąc, używam

wielokrotnie słowa „ewolucja”, a i to pojęcie wymaga nowego spojrzenia,

zupełnie nowej definicji o czym kiedyś opowiem, ale teraz wracam do

tematu.

Każdy ma inny mózg, więc myśli inaczej, postrzega inaczej i nawet

kiedy emituje fale, to nie mogą być one czytelne. Powstaje coś w rodzaju

szumu informacji niemożliwego do odczytania. Tak rozumowaliśmy zawsze.

Jednak obserwacja zachowania niektórych gatunków zwierząt budziła

pewne wątpliwości co do takiego rozumowania.

Przed wielkim zjednoczeniem armie narodów na Deve poszukiwały

różnych sposobów na rozszyfrowanie siatek terrorystycznych i

przeznaczano spore finanse na badania farmaceutyczne, biologiczne i

elektroniczne, mające zwiększyć skuteczność i szybkość humanitarnych

przesłuchań pojmanych terrorystów. Pozytywne wyniki badań szybko

wcielano w życie. Pewne środki farmakologiczne wspomagające „telepatię”

dawały obiecujące rezultaty, ale ta droga kończyła się ślepym zaułkiem,

doprowadziła jednak do poznania odpowiedzi na dosyć ważne pytanie - fale

telepatyczne odbieramy nieco lepiej w stanie bezstresowym, zupełnie bez

wysiłku i w lekkim śnie. Kiedy się koncentrujemy, tracimy komunikację,

ponieważ wyostrzamy zmysły takie jak słuch, wzrok, dotyk. Drugą drogą

354
poszukiwań była elektroniczna analiza komputerowa. To ona pokazała

badaczom, że każdy ma swój własny charakterystyczny szum „radiowy” i

jedyne pozytywne wyniki czytania wzmocnionych fal dały testy na

bliźniakach. Okazało się, że telepatia jest możliwa, ale w bardzo

szczególnych warunkach i potrzebuje jakiegoś klucza do jej uruchomienia.

W tych czasach narodziło się nowe i bardziej niebezpieczne pokolenie

terrorystów. Mieli wiedzę i broń biologiczną, umieli świetnie zmylić

przesłuchujących, siejąc świadomie lub nawet nieświadomie dezinformację.

Spokój planety był zagrożony, więc naukowcy dostali jeszcze większe

środki finansowe i zielone światło dla wolności badań i eksperymentów.

Społeczeństwo i politycy naciskali. Badano tysiące ochotników, zbierano

ogromne ilości materiałów do analiz. W końcu komputery zaczęły radzić

sobie z czyszczeniem szumu. Elektroniczne urządzenia wzmocnione

wysiłkiem wyszkolonych analityków- psychologów i środkami

farmaceutycznymi czytały z coraz to lepszym rezultatem myśli bandytów.

Później ktoś wpadł na pomysł, aby podobnie jak czynili terroryści, użyć

dezinformacji w celu rozbicia band terrorystycznych. Tak powstały pierwsze

nadajniki potrafiące dostosować swój „język” przekazu do indywidualnego

osobnika. Inaczej mówiąc, potrafiły się uczyć „rozmawiać w jego języku”.

Kilkanaście lat wcześniej takie urządzenia byłyby uznane za wytwór

wyobraźni twórców gatunku science fiction. Pomimo ogromnych postępów i

miniaturyzacji tych urządzeń nigdy nie osiągnięto zadowalającego przekazu

telepatycznego w stanie pełnego rozbudzenia, więc badania poszły w innym

kierunku. Naukowców i przemysł rozrywkowy zainteresowało oko i

punktowa emisja siatkówkowa, jednakże emitery telepatyczne były

355
wykorzystywane dla urozmaicenia procesu uczenia się oraz jako tradycyjna

technologia w księgach zmarłych. Z tych powodów nadal rozwijano tą

technologię.

Prawda o odbiorcach przekazu jest tu na Ziemi trochę inna niż w Deve.

Człowiek i ziemskie zwierzęta mają bardzo słabe i nieczytelne pole

przekazu. Powstaje taki szum, z którego zrozumieniem przystawka nie

może się uporać. Tylko nieliczni ludzie w stadium pełnego relaksu,

wypoczęci , ale jeszcze nie w pełni rozbudzeni mogą być aktywnymi

nadawcami i odbiorcami przekazu, ale proces rozpoczęcia komunikacji

wymaga wiele trudu i czasu.

Do grona dobrych komunikatorów dla przystawki można było zaliczyć

Zeo, jego dzieci i wnuki oraz jedno z dzieci An. Przeprogramowaniem

przystawki i jej humanizacją zajmował się jeden z uczonych tu na En, robił

to również dla tej z mojej księgi, na moją prośbę. My, jak już mówiłem,

mamy jeszcze inne techniki ułatwiające porozumiewanie się, ale rozmowa z

kartą zmarłych była tradycją naszego dorocznego Święta Zmarłych.

Co roku od dzieciństwa przynosiłem do domu księgę któregoś z moich

przodków i rozmawiałem. Oto przykład takiego trochę naiwnego dialogu,

jaki zapamiętałem ze swojego dzieciństwa:

-Prapradziadku, czy babcia była pierwszą osobą, którą pocałowałeś?

Chrząknięcie, chwila zastanowienia i słyszymy odpowiedź:

- Jakby to powiedzieć (słychać zawstydzenie w głosie) - babcia nie była

moją pierwszą żoną.

356
Zapis karty zmarłych ma swoje ograniczenia, pierwsze kontakty bywają

trudne i raczej przypominają abstrakcyjne sny, a nawet koszmary senne,

ale ten stan się zmienia i wzajemna komunikacja staje się coraz bardziej

przejrzysta. Na powierzchni arkusza karty zmarłych czasem znajdowało się

naparowane warstewką szlachetnego metalu zdjęcie zmarłego lub ulubiona

grafika. Kiedyś robiono eksperymenty z holograficznymi portretami, jednak

nie znaleziono odpowiedniej technologii, która umożliwiłaby zachowanie

trwałości takiego zdjęcia przez tysiące lat. Tak czy inaczej wewnętrzny

zapis molekularny mogący przechować duże ilości zdjęć mógł teoretycznie

przetrwać „wieczność”. Zanim staruszek lub staruszka opuścili ten świat

ostatnie lata życia przeznaczali na kształtowanie swojej księgi i uzupełniane

bieżącym stanem wiedzy z Systemu, tak aby urealnić kontakt wizerunkiem

swoich czasów. Karta razem z zasilaniem i modułem nadawczo-odbiorczym

była całkowicie hermetyczna, odporna na działanie czasu, dosyć wysoką

temperaturę i średnio agresywne środowisko chemiczne. Nie znaczy to, że

była niezniszczalna, wprost przeciwnie, mocne dłonie mogły ją złamać bez

użycia narzędzi, ale nikt tego nie robił.

Rozmowy ze zmarłymi były niezwykle popularne w środowiskach

akademickich, naukowych i artystycznych. Ponieważ rozmowa taka może

wyłącznie wystąpić w stadium półsnu czy tez inaczej snu lekkiego, czasami

cała sala wykładowa drzemała po zażyciu niewinnych pigułek nasennych.

Wtedy drogą „telepatyczną” następowała komunikacja z jednym z

osobników będącym przewodnikiem rozmowy. Przystawka nie umiała zbyt

dobrze odbierać myśli wszystkich studentów jednocześnie, ale mogła dosyć

skutecznie nadawać”, kontynuował Ed, który przecież sam zapisywał

357
informacje nie na jednej, ale na wielu kartach i to w dwojaki sposób,

wykorzystując plotter piszący pismem jego własnego pomysłu, a

prawdopodobnie przed śmiercią zapisał molekularnie całą swoja wiedzę

oraz nadal kartom księgi swój osobisty charakter.

Osoba, która potrafiła się komunikować z księgą w czasie snu, mogła

zadawać dowolne pytania i otrzymywać na nie odpowiedzi. Nie można tego

całego procesu nazwać komunikacją werbalną, lecz można go śmiało

określić komunikacją emocjonalno-wizualną. Zadałem sobie wiele trudu,

aby tylko odpowiednie osoby mogły kiedyś odczytać tajemnice nauki i

zrobić z nich pożytek. Gdyby zawarte tam informacje dostały się w

niepowołane ręce, mogłyby być wykorzystane przeciwko ludzkości,

podobnie jak to się stało z równaniem E=mc2, które przyczyniło się do

konstrukcji broni nuklearnej. Aby temu zapobiec użyłem specjalnych

zabezpieczeń. Dopiero po wymianie dużej ilości informacji i nabraniu

zaufania do odbiorcy otwiera się klucz do zrozumienia pisma

hieroglificznego księgi. Telepatyczna część mojej księgi jest tylko

bezpiecznym wstępem do najważniejszej części, księgi tajemnic. Posiadając

jej wiedzę zły i uzdolniony człowiek mógłby łatwo zapanować nad waszym

światem.”

Tajne zapisy

Opowiadanie Eda pochodzi z zagubionej księgi, więc jest jedynie moją

relacją „z drugiej ręki”, a właściwie „relacją z drugich ust”. Niestety nie

miałem okazji odczytać wiele z samego zapisu. Nigdy nie miałem

358
wystarczającej ilości czasu i cierpliwości na studiowanie treści kart, a klucz

dostawałem zaledwie kilka miesięcy przed zakopaniem księgi w piaskach

brzegu rzeki Wisły. Poza tym moja skromna wiedza, z której korzystałem

podczas komunikacji, stanowiła poważną barierę i wymagała uzupełniania,

gdyż nie rozumiałem wielu zagadnień. Jedną z przyczyn mojego wyjazdu z

ubogiego kraju było zebranie odpowiedniej ilości środków materialnych na

długie wakacje celem studiowania księgi. Teraz bardzo żałuję mojej decyzji,

boję się, że straciłem życiową szansę, gdyż po wielu latach zaczynam

rozumieć głębiej znaczenie tej namiastki wiedzy, którą miałem zaszczyt

odczytać z zapisu.

Mogę jeszcze powiedzieć, że po otrzymaniu klucza proces czytania

treści jest łatwy i wspomagany dialogiem z zapisu telepatycznego, chociaż

pojawia się poważna trudność: po pełnym i całkowitym rozbudzeniu

tracimy zdolność czytania, a w czasie snu nie możemy łatwo manipulować

palcami i czytać przez lupę. Ten paradoks rozwiązuje stan transu o

podobnej etiologii do lunatykowania. Z czasem przychodzi samoistnie

wydłużenie trwania takiego granicznego stadium pomiędzy snem a jawą.

Zrozumienie pisma księgi przychodzi łatwo, nie wiadomo skąd. Na tym

właśnie polega klucz działający jak hipnoza, jakby ktoś inny wszedł do

ciebie i dał zdolność rozumienia bez konieczności nauczania. Ukryty geniusz

ludzkiego umysłu jest wyzwalany jakby za pomocą czarodziejskiej różdżki.

Jednak zrozumienie zapisu bez równoczesnego dialogu z Edem jest chyba

niemożliwe. Wciąż potrzebne są jego cierpliwe wyjaśnienia wszystkich

trudnych problemów. Być może wybitny specjalista czy uczony nie

musiałby z tych wyjaśnień korzystać, ale mówię o tym, czego sam

359
doświadczałem.

Miałem szesnaście lat, kiedy zdołałem pojąć parę zdań z pierwszej

strony. Księga, podobnie jak w niektórych starożytnych przekazach,

zaczyna się od powstania Wszechświata. W szkole nie przykładałem się do

nauki, więc nie rozumiałem podstaw fizyki, nie mówiąc o naukowych

teoriach. Moi nauczyciele fizyki chyba sami jej nie rozumieli, lub nie

potrafili przekazać swojej wiedzy. W tamtych czasach trudno było o

dobrych pedagogów, chociaż ta opinia może być dla nielicznych wyjątków

krzywdząca, więc ich przepraszam. Aby zrozumieć niektóre pojęcia,

pospiesznie czytałem artykuły prasowe, a nawet nudne podręczniki

szkolne. Wkładałem w to wiele trudu i nieraz rezygnowałem nie potrafiąc

zrozumieć jakiś zależności matematycznych. Niewiele tego było w lokalnej

bibliotece w naszym języku, ale zawsze coś tam znalazłem, na ogól

tłumaczenia radzieckich książek popularno-naukowych z lat od

trzydziestych do sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Wszystkie były o

podobnej treści.

Po kilku latach zacząłem pobieżnie rozumieć zapis znacznej części

pierwszej strony. Byłem podniecony i niecierpliwy. W latach

siedemdziesiątych ubiegłego stulecia chciałem napisać krótkie opowiadanie

fantastyczno-naukowe do lokalnego tygodnika, w którym zamierzałem

niewinnie przemycić Teorię Emisyjnej Ekspansji Kosmosu. Poprosiłem Eda o

wyjaśnienia kilku kwestii zwierzając się ze swoich zamierzeń. Usłyszałem

wtedy kategoryczny nakaz: „Jeszcze nie jesteś gotowy, jeszcze nie czas.

Chciałbym cię ostrzec i prosić, abyś przemilczał początek mojej księgi i nie

zdradzał sekretów, które wkrótce poznasz. Zrób to dla własnego dobra, bo

360
jeszcze nie czas na taką wiedzę. Wkraczasz na niebezpieczną drogę”

Prosząc o wyjaśnienie usłyszałem długą, ale moim zdaniem

interesującą odpowiedź:

„Powiem to twoim językiem: nauka opiera się o świadectwa, a wiara o

intuicję, objawienie i tradycję. Wasze systemy religijne – islam, judaizm i

chrześcijaństwo wywodzą się z tych samych korzeni. W swojej historii

rozbiły się te główne religie na wiele jeszcze innych odłamów, czasami

różniących się bardzo nieznacznie. Dzisiaj przekazywane są w rodzinie w

formie tradycji. Dzieci nie mają szans osobiście spytać Boga, która z tych

„wiar” jest prawdziwa, więc zadają to pytanie rodzicom i dziadkom.

Tradycja przez długie lata wzmacnia wiarę i opiekunowie dzieci, chociaż

sami nigdy ze swoim Bogiem również nie rozmawiali, odpowiadają bez

wahania: „nasza wiara jest prawdziwa”. Kiedy te dzieci dorastają, bronią

tradycji tak mocno, że potrafią zabić drugiego człowieka wierzącego w

„trochę innego” Boga lub nawet wyznawcę niewiele różniącego się

obrządku tej samej religii.

Podobnie jest z nauką. Siła argumentacji Ptolemeusza, opisującego

matematycznie ruch ciał niebieskich na sferycznym niebie, oddziaływała

bardzo długo i urosła w tradycję, w końcu dzięki wsparciu religii stała się

niepodważalnym dogmatem. Urosła w siłę, więc ci, którzy ośmielili się w

sposób logiczny obalić światopogląd tego matematyka i astronoma, mieli

poważne problemy. Niektórzy z nich byli wyklęci, czy więzieni, a jeden z

nich został spalony żywcem na stosie.

Źle się dzieje, kiedy jakiś naukowy światopogląd zaczyna być tradycją.

361
Musisz zrozumieć ludzkie oblicze takiej kolei rzeczy. Niektórzy z uczonych

poświęcili całe życie w poszukiwaniu uzasadnienia swoich teorii. Otrzymują

na badania wsparcie finansowe, czy moralne (zgodność z naukami

kościoła), a niektórzy, nawet jeśli mają wątpliwości, nie chcą nic zmieniać.

Ludzie boją się zmian i boją się czasami konfrontacji z przytłaczającą

większością. Chociaż naukowcy należą do awangardy w poszukiwaniu

prawdy, są bardzo ostrożni, gdy w grę wchodzi negacja powszechnie

przyjętych poglądów. Jednak gdy spytasz każdego z nich o motywy ich

działań, odpowiadają: „Poszukujemy obiektywnej prawdy”.

Obawiam się, że na przykład „Big Bang” jako teoria obowiązująca na

Ziemi już tak długo zaczyna żyć jako tradycja i jako taka broni się

potężnym argumentem: „nie mogą być w błędzie wszyscy”. Tym razem

„Kopernik” miałby jeszcze silniejszego przeciwnika. Myślę, że nawet gdyby

ktoś odważył się zaprzeczyć tej teorii, to musiałby wesprzeć się

wykazaniem braku sensu dla bardzo wielu teorii i obliczeń wspomagających

Big Bang. Jest niewielu geniuszy potrafiących objąć umysłem cały szereg

analiz, obserwacji, obliczeń. Taki ktoś musi posiadać ogromny autorytet i

kilka dyplomów w różnych dyscyplinach (matematyka, astrofizyka, fizyka

ogólna, fizyka kwantowa, filozofia). Musiałby mieć silne wsparcie w kilku

liczących się ośrodkach naukowych, posiadać bogaty dorobek w dziedzinie

publikacji tematycznych, a jednocześnie potrafić sprawnie analizować

wszelkie możliwe interpretacje modeli kosmologicznych (w skali wielkiego

kosmosu, teorii relatywistycznej, fizyki newtonowskiej, geometrii

nieeuklidesowej i „kwantowej ewolucji energii i cząstek”). Dobrze byłoby,

żeby dodatkowo posiadał wpływowych przyjaciół, odwagę, determinację

362
oraz odpowiednie środki finansowe. Taki ktoś nie istnieje, ale gdyby taki

tytan wiedzy, posiadający odmienne poglądy, nagle się objawił, to miałby

do wykonania niezwykle trudne zadanie. Większość znakomitych

matematyków czy fizyków przyjmuje z dużą dozą zaufania wyniki badań i

dowodów wykazanych przez ich kolegów. Zagadnienie początku

Wszechświata tak bardzo się rozrosło, że jego pełna analiza nie może być

pracą dla jednej osoby, więc w oparciu o bazę wspólnej wiedzy specjaliści

różnych dziedzin starają się zunifikować swoje badania.

Kiedyś Albert Einstein chciał podjąć takie wyzwanie w pojedynkę,

poszukując samotnie teorii dobrze opisującej Wszechświat, ale w efekcie

zmarnował bezowocnie ostatnie lata swojego cennego życia. Czasami

nauka robi psikusa i ukazuje świadectwa mogące zburzyć wiele lat pracy

tysięcy uczonych. Wtedy naukowcy mówią: „Na razie nie potrafimy

wyjaśnić przyczyn takiego a takiego zjawiska” i szybko szukają teorii

wspomagającej dotychczasowe osiągnięcia.

Niezoptymalizowana nauka, przesiąknięta emocjami i wsparta

najsilniejszymi intelektami planety to siła i żywioł wielkiej mocy, dlatego

proponuję ci wycofanie się z twoich zamiarów, bo nie masz szans na

opisanie przedstawionych w księdze tajemnic poglądów w sposób

efektywny”.

Odpowiedziałem, że nie, nie obawiam się spalenia na stosie, że to już

nie te czasy, na co Ed kontynuował swoje wyjaśnienia:

„Natura ludzka się nie zmienia, zmienia się jedynie jej twarz. U nas po

tysiącach lat rozwoju cywilizacji jest podobnie. Nie jesteśmy w głębi duszy

363
nic a nic odmienni od was, więc jeszcze raz przestrzegam cię i radzę

zaniechać przedstawiania teorii, która nie nakarmi głodnych i nie odzieje

ubogich. Możesz zmienić wiele naszymi wynalazkami. Opowiedz, jak można

inaczej oszczędzać energię, zarób pieniądze, ale daj spokój nauce.

Pozostaw radość odkrywania innym, niech to trwa wieki, to ich pasja.

Założę się, że twoje ewentualne opowiadania zawierająca tajemnice księgi

spotkają się z gradem krytyki, więc nie życzę ci powodzenia w takim

zamierzeniu.”

Ja z kolei założę się, że gdybym dzisiaj miał dostęp do księgi

otrzymałbym podobne porady od Eda.

Z powodu szacunku do starca i ślepej wiary w jego słowa postanowiłem

zachować tą bardziej niebezpieczną wiedzę dla siebie samego.

Postanowiłem jednak złamać zakaz Eda tam, gdzie nie widzę żadnego

niebezpieczeństwa. Tym terytorium fizyki jest z pewnością kosmologia,

dlatego spróbuję odtworzyć fragmenty rozmowy sprzed wielu lat w sposób

możliwie dokładny:

Mówiłem do Eda: „Big Bang” ma bardzo mocne świadectwa: model

dynamicznego Wszechświata wynikający z Ogólnej Teorii Względności, a

przeprowadzony matematycznie już w 1927 roku przez Georges Lemaitre,

czyli jeszcze w latach poprzedzających odkryte przez Hubble dowody na

rozszerzanie się Wszechświata potwierdzające ten model. Analiza

spektralnego obrazu światła odległych galaktyk doprowadziła do

sformułowania prawa Hubble'a i wniosku, że rozszerzający się Wszechświat

powstał nagle w nieskończenie małym punkcie. Zadano ostateczny cios

teoriom stacjonarnym, potwierdzając logikę Wielkiej Teorii odkrywając

364
niedawno (Penzias i Woodrow Wilson) promieniowanie reliktowe

pozostałego po jednym z etapów Big Bangu, no i w końcu odkryciami i

obliczeniami fizyków kwantowych. Przecież to wszystko jest tak oczywiste,

że nie może być inaczej. Ed odpowiedział tak:

„Skoro już rozpoczęliśmy ten temat, to muszę odpowiedzieć twoimi

słowami i pojęciami. Nie będzie to łatwe, ale już teraz mogę wykazać

sprawę tradycji, o której wspominałem i zadam pytanie, na które oboje

znamy odpowiedź: „Czy prześledziłeś matematyczny dowód Georges

Lemaître? Czy poznałeś podstawy i obliczenia wykazujące zachowanie

energii i cząstek w układach chaotycznych?”. Zrozumienie prawa Hubbla i

podstawowych pryncypiów Teorii Względności tu nie wystarcza. To, co

prezentujesz, to wiara i tradycja. Zawierzasz innym. Postaram się pokazać

ci, czym jest logiczna konsekwencja wydarzeń, bez konieczności

zawierzania zawiłym matematycznym wywodom. Poza tym twoje ostatnie

zdanie nie mówi nikomu nic, ani laikom, ani uczonym. Zarówno jedni jak i

drudzy wymagają ładnego opisu problemu. Ponieważ laików jest więcej, to

pozwól, że ujmę wszystko w ten sposób:

Pryzmat, jest to „trójkątna” bryła szkła. Lubią go dzieci, bo zamienia

białe światło w kolorową tęczę. Dzieci i nie tylko one lubią również lunety i

teleskopy, bo mogą oglądać księżyc i planety, a nawet mogą zobaczyć

pierścienie wokół jednej z planet przez zwykłą, ale mocną domową lunetę.

Te urządzenia są lubiane również przez wykształconych dorosłych, którzy

mogą dzięki nim oglądać i badać kosmos. Gdyby dzieci bardzo uważnie

przyjrzały się kolorowej tęczy, czyli widmu światła wychodzącemu z

pryzmatu, zobaczyłyby, że ono nie jest ciągłe, jak się wydaje na pierwszy

365
rzut oka, lecz składa się z wyraźnych kolorowych prążków. Uczeni

zaobserwowali, że na podstawie tych prążków mogą dowiedzieć się, z

jakich pierwiastków zbudowane jest Słońce, bo na podstawie ziemskich

doświadczeń są w stanie odczytać je z widma. Skoro można zrobić to ze

Słońcem, to może i z gwiazdami? Tak pomyśleli i podstawili pryzmat

(spektrometr) pod wielki teleskop. Wtedy dowiedzieli się, że inne gwiazdy

zbudowane są podobnie jak nasze Słońce i składają się w głównej mierze z

wodoru.

Jeden z uczonych zauważył, obserwując dalekie galaktyki, że coś

dziwnego dzieje się z ich widmem. Ich widmo jest przesunięte wyraźnie w

kierunku czerwieni, a czarne prążki o których pisałem są przesunięte. Ten

naukowiec zaczął oglądać więcej i więcej galaktyk i zauważył, że im

galaktyka wydaje się być bardziej oddalona, tym większe jest przesunięcie

widma, o którym wspominałem. Pewnie podrapał się po głowie i zaczął

myśleć o przyczynie takiego zjawiska. Edwin Hubble, tak nazywał się ten

uczony przypomniał sobie lekcję fizyki o dźwięku i o innym uczonym

mieszkającym blisko lasu, którego dom stał nieopodal torów kolejowych.

Tamten uczony często przyglądał się przejeżdżającej lokomotywie, która

gwiżdżąc, ostrzegała zwierzęta w lesie często przechodzące przez tory.

Christian Andreas Doppler, zauważył, że gwizd lokomotywy

dojeżdżającej do niego ma wysoki dźwięk, ale po minięciu punktu, w

którym akurat znajdował się naukowiec, dźwięk zamieniał się w niższy.

Podrapał się po głowie i zrozumiał, dlaczego tak się dzieje: dźwięk jest falą

i kiedy instrument wytwarzający go zaczyna uciekać od obserwatora, to ta

fala się rozciąga w powietrzu jak harmonia. A gdy się rozciągnie, to jest

366
dłuższa, a jak jest dłuższa, to brzmi niżej.

Słuchając tej drażniącej mnie opowieści przeznaczonej niewątpliwie dla

dzieci spytałem w przekorze: „kiedy słuchasz koncertu, dźwięk piszczałki

jest zagęszczony, a kontrabasu rozrzedzony. Ale gdyby jedna osoba, grając

na kontrabasie, bardzo szybko pędziła w stronę słuchacza, a ktoś inny

uciekałby bardzo szybko w przeciwną stronę, piszcząc na piszczałce, to

dźwięki tych instrumentów mogłyby brzmieć dla słuchacza nawet

odwrotnie?”

Twarz Eda ukazała wtedy sympatyczny uśmiech, pokazując popielatego,

szerokiego na całe usta zęba, słabo kontrastującego z jasnoróżową pokrytą

piegami twarzą i siwą, rzadką bródką.

„Teoretycznie masz rację, ale musieliby poruszać się prawie tak szybko

jak samolot odrzutowy. Na podstawie tych świadectw Doppler sformułował

prawo o rozchodzeniu się dźwięków, a dzięki temu uczeni udowodniali, że

prawo to dotyczy wszystkich fal łącznie z falami światła. Tak więc światło

uciekającej gwiazdy co prawda nie może piszczeć niższym dźwiękiem, ale

jej widmo może ulec przesunięciu, czyli fala światła rozciągnie się podobnie

jak dźwięk odjeżdżającego pociągu, a rozciągnięta fala jest bardziej

czerwona.” Spytałem: „wystarczyło pod lunetę podstawić pryzmat?

Odpowiedział: „Tak, pod teleskop.

Jakie Hubble wyciągnął wnioski? Wszechświat rozszerza się, a więc

kiedyś musiał rozpocząć to rozszerzanie. Taki proces nie może powstać tak

sobie, musi być dostarczona jakaś siła dla rozpoczęcia takiego zjawiska.

Doszedł do wniosku, że Wszechświat musiał wybuchnąć z ogromną siłą.

367
Uczeni pospiesznie zaczęli liczyć wartość tej siły, poszukiwać procesów

fizycznych zezwalających na takie zjawisko i odtworzyć wszystkie

wydarzenia. Tak samo płytko, ale posługując się głębokimi świadectwami i

obliczeniami, myśleliśmy kiedyś i my. Nie mieliśmy innych alternatyw

poza obowiązującą wcześniej teorią stacjonarnego kosmosu. I tak Teoria

Wybuchu była wtedy wielkim postępem nauki. Jednak ciągle powstawały

nowe wątpliwości. Wszechświat dostarczał coraz to nowych, niewielkich

dowodów zaprzeczających teorii Big Bang. Okazało się, że rozszerza się w

przyspieszeniu. Zamiast przeanalizować zjawisko, szukaliśmy przyczyn.

Odpowiedzi wydawały się dostarczać tezy rodem z science fiction,

tłumaczące dewiacje kosmosu: o ciemnej materii i jeszcze bardziej

fantazyjna o ciemnej energii.

Jednak w aulach uczelnianych bezkrytycznie rozentuzjazmowani młodzi

studenci zadawali czasem naiwne pytania: „Skoro teraz przyspiesza, to

kiedyś był coraz wolniejszy, a przecież to zaprzecza waszej teorii o

wybuchu”. Zakładając Wielki Wybuch zaczynający się w jednym punkcie

oraz powstałe w jego skutek równomierne rozłożenie materii wewnątrz jego

przestrzeni, trzeba rozważyć, jak można pogodzić te dwa stany. Jedyne

wytłumaczenie to, że zewnętrzne części Wszechświata musiały oddalać się

najszybciej, a każde podążające za nimi wolniej, następne wolniej,

następne jeszcze wolniej i tak dalej... Im bliżej środka, tym wolniej

Wszechświat wybuchał? Czyli galaktyki powstałe blisko tego punktu

musiałyby „wybuchać inaczej”? A Wielki Wybuch, zachowując podstawowe

prawa fizyki i zapełniając wnętrze Wszechświata materią, musiałby trwać

miliardy lat? Gdyby Wielki Wybuch był rzeczywiście fizycznym wybuchem w

368
prostej przestrzeni, to Wszechświat (dystrybucja materii) miałby kształt

sfery, a nie równo wypełnionej kuli, tak jak pozostała po wybuchu

supernowej sferycznie odepchnięta materia i tak jak rozkład gazu po

wybuchu nitrogliceryny w próżni. Odpowiedź na te wątpliwości przyszła od

strony fizyków kwantowych. Jednak nadal powstawały nowe, niektóre z

nich naiwne inne niepoprawnie sformowane:

Mówiąc o klasycznej teorii Wielkiego wybuchu muszą paść pytania: w

jaki sposób „Big Bang” przeskoczył etap „czarnej dziury”, skoro nic jej nie

może opuścić? A dlaczego uformowały się galaktyki (pęd oddalających się

od siebie z prędkością światła cząstek wodoru nie zezwalał na działanie

formujące gwiazdy, a co dopiero galaktyki)? Inflacja kosmologiczna nie

odpowiada na inne pytania: biorąc ponownie pod uwagę wiek i wymiar

kosmosu - skoro Wszechświat rozszerzał się szybciej od prędkości światła,

to światło z jego krawędzi nie ma prawa nigdy do nas dotrzeć utkwi w

jednym pasie, tworząc sferę? Nawet gdyby jakoś dotarło. To nie może nam

ukazywać dojrzałych galaktyk sprzed 14 miliardów lat. A skoro ekspansja

kiedyś była wolniejsza (Wszechświat waszym zdaniem przyspiesza), to

dlaczego Wszechświat mający niecałe czternaście miliardów lat oceniacie

dzisiaj na 150 miliardów lat średnicy? Jaka ciemna materia przyciąga

cudem uformowane galaktyki i kiedy skończy to przyciąganie, czyli kiedy

się z nią zderzy? Jak to jest możliwe, że galaktyki przechodzą przez siebie

nawzajem? Jak to możliwe, że zajmując tą samą okolicę mają różne

prędkości? Co zdecydowało o momencie początku, jeżeli nawet nie istniał

czas? Dlaczego w powiększającym się ustawicznie Wszechświecie

powiększa się jedynie pusta przestrzeń, a nie powiększa się przestrzeń

369
zawierająca galaktyki, pomiędzy gwiazdami i planetami lub wcześniej

pomiędzy cząstkami wodoru? Niektórzy ośmielali się mówić wręcz: „Za

dużo tu paradoksów”

Rzeczywiście- ilość paradoksów wynikających z obserwacji

Wszechświata wzrastała szybko. Nadal wielu uczonych pracowało „owczym

pędem”, nie przyjmując tych faktów lub nie potrafiąc nadążyć za

wyjaśnianiem coraz to nowych pytań i wątpliwości. W końcu ktoś

powiedział: „Zacznijmy wszystko od początku”. To zdanie było od dawna

ukrytym oczekiwaniem niektórych uczonych. Ktoś inny zaproponował:

„ Zapomnijmy o Wielkim Wybuchu i przeanalizujmy warunki konieczne do

powstania galaktyk, czyli największej zagadki zaprzeczającej tej teorii”.

Wybrani przez System ze względu na ich zdolności analityczne, skłonność

do sceptycyzmu naukowego i odwagę wybitni specjaliści otrzymali zadanie

domowe. Mieli wspólnie przygotować symulację najbardziej korzystnych

warunków dla powstania galaktyk, wyczyścić swoje umysły i zawierzyć

komuterom”.

370
Film „Pieśń Światła”

Ed opowiadał dalej: „Pokaz przygotowany był się z ogromnym

rozmachem, jakby to nie było seminarium, a rozdanie nagród filmowych.

Po miesiącach pracy z uzdolnionym animatorem, wynajęto salę sportów i

wyświetlono ponad areną przestrzenny film będący wspólnym

osiągnięciem. Przed projekcją wspomniana garstka uczonych była

niezwykle podniecona, jednocześnie nie chcieli odpowiadać na żadne

pytania zaproszonych dziennikarzy, a nawet swoich kolegów. Zbywali

wszystkich jednym zdaniem: „Zaczekajcie na seminarium”. Coś szeptali

między sobą i byli dziwnie podekscytowani. Projekcja miała być

wspomagana wyjaśnieniami jednego z nich, który ubrał się przedziwnie -

w strój klauna, budząc zdziwienie większości i niesmak wśród starszych

członków szanownej Akademii Kosmosu. Ktoś nawet zażądał okazania

szacunku Akademii i wyproszenie tego uczonego z auli projekcyjnej. Po

kilku wyjaśnieniach i prośbie kolegów o tolerancję dla dziwaka rozpoczęto

projekcję.

Obraz projektorów zapełnił salę gęstymi, ciemnymi obłokami. Ta

mroczna mgła bardzo powoli gęstniała. Ktoś zniecierpliwiony zagwizdał z

dezaprobatą, ktoś inny zabuczał cichym głosem: „nuuudy”. Nagle w środku

tych obłoków zaświecił silnym światłem maleńki punkcik i projekcja została

zatrzymana. Punkcik jak gwiazdka raził oczy i gdzieś z sali rozległ się głos

lektora, tego dziwaka ubranego śmiesznie. Tym razem nikt nie widział go w

ciemności, ale słyszeli jego niski, głęboki i bardzo opanowany głos brzmiący

tak, jakby opowiadał tajemniczą legendę małym dzieciom: „Oto

Wszechświat wypełniony wodorem... Ten Wszechświat gęstnieje... Tak,

371
dobrze słyszycie, dryfujący wodór ściągany siłami grawitacji gęstnieje...

Powstaje chaotycznie gęstniejący, ciemny żłobek gwiezdny – jeden

olbrzymi obłok wodoru. To cały dawny Wszechświat. On nie wybucha, on

przybył i gęstnieje bardzo powoli, zgadzam się z krzykaczem z sali to

nuuudy. To rzeczywiście trwa setki miliardów lat i możemy to udowodnić,

ale teraz uważajcie moi kochani. Temperatura tego gazu z powodu

zagęszczenia powoli i nieznacznie wzrasta.

Na sali słychać było gwar. Chyba ten sam krzykacz powiedział: „Przecież

to nie ma sensu, takiego Wszechświata nie ma, po co wasze wysiłki i

marnowanie naszego czasu?” Lektor przeczekał w milczeniu, a kiedy

nastała cisza, kontynuował: „Też sądziliśmy, że nasza praca nie ma

sensu i chcieliśmy nasze zadanie domowe w tym momencie rozpocząć od

nowa, jednak coś nas wstrzymywało i posłuszni procedurze

kontynuowaliśmy symulację komputera do końca, gdyż nic innego nie

przychodziło nam do głowy. Animator pracujący z nami był laikiem, więc

musieliśmy mu wyjaśniać każdy proces. Wybór inteligentnego grafika i jego

ekipy, nie mających pojęcia o kosmologii, nie był przypadkową decyzją. W

efekcie po kilku dniach pokazał sporządzony na bazie naszych zaleceń i

panujących sił fizyki następny etap animacji. Przedstawiona nam projekcja

spowodowała, że zakończyliśmy tamten dzień w barze alkoholowym. Oto,

co zobaczyliśmy”.

Rozległy się szepty, więc lektor powiedział zdecydowanie: „Proszę o

cierpliwość i uwagę”. Ruszył ponownie przestrzenny film i głos lektora

opowiadał niezmiennie, utrzymując to samo tajemnicze brzmienie: „W

centrum tego ultrawielkiego, czarnego obłoku wodorowego wypełniającego

372
nasz Wszechświat musiały lawinowo zacząć powstawać gwiazdy, masywne

gwiazdy. Za chwilę zobaczycie, czemu akurat masywne (zbliżenie pokazało

centrum i zapalające się maleńkie punkciki). W tak dużej gęstości gaz nie

miał żadnych zawirowań wymuszonych grawitacją, po prostu cząstki

podążały ku sobie, dlatego tworzyły się warunki do powstawania bardzo

masywnych gwiazd. To nie był zwykły żłobek gwiezdny, ale gęstniejący

niezwykle powoli siłami grawitacji cały Wszechświat bez spinu! Gęstniał ku

środkowi”. Prędkość zagęszczania nalała wraz z kwadratem odległości od

centrum masy. Była w przewadze znikoma.

Sekundnik zegara wewnątrz przestrzennego ekranu poruszał się w

zakresie pierwszego miliarda lat. Obraz pokazał okolicę powstawania

masywnych gwiazd, tam gdzie obłok miał największą gęstość i widzowie

zobaczyli w zbliżeniu pierwszą wybuchającą hiper/supernową

rozświetlającą obłoki. Nagle zapanowało milczenie, lektor też milczał.

Silne światło supernowej spychało otaczający cieplejszy teraz gaz w

przeciwną stronę, powodując zagęszczenie tego gazu na sferze wokół

gwiazdy. To światło przebijając zagęszczone okolice rozchodziło się

wszędzie powoli w kierunku brzegów Wszechświata, prąc swoją siłą na

wszystkie napotkane cząstki, które zaczęły zwalniać po otrzymaniu

kolejnych porcji światła z innych takich gwiazd. Im dalej, tym siły grawitacji

były słabsze, bardzo słabe. Światło tak sobie wędrowało, a film pokazał

ponownie okolicę pierwszej gwiazdy. W tak zagęszczanym sferycznie wokół

gwiazdy gazie zaczęły jaśnieć tysiące nowych punktów, w tym wiele

istniejących przez sekundę czasu projekcji, rozbłyskujących supernowych.

Ich światło nagle zaczęło rozpychać gaz w ich okolicy, parło uderzeniami

373
sfer na wszelkie napotkane dryfujące cząstki gazu, dodając im wartości

pędu (popęd) i wędrując dalej w ponownie w cały wodorowy Wszechświat.

Coraz to nowsza wędrująca sfera światła przemieszczała się ku brzegom

wielkiego obłoku. Chociaż słabnąc, cały czas dodawała pędu (popędu)

cząstkom wodoru. Grawitacja przegrała.

Zegar cofnął się nieco. W centrum gwiazdy o tak małym spinie często

zderzały się, lub tworzyły bardzo ciasne wirujące podwójne układy. Wokół

powstałych sfer, pęczniejących siłą parcia światła i posiadających dodany

wciąż pęd, skutkujący coraz to szybszym oddalaniem się od pierwszej

grupy gwiazd w rozszerzającym się ciągle szybciej gęstym centrum,

powstawały następne sferyczne zagęszczenia tworzące warunki do

powstania kolejnych miliardów gwiazd. Wraz z ustawicznym docieraniem

błysków światła do wszystkich cząstek, Wszechświat zmienił kierunek. Tam

gdzie sformowały się już pierwsze galaktyki, a więc materia o dużej

gęstości i małej powierzchni (gwiazdy i planety) prące światło nie mogło już

wiele zrobić, więc nadana początkowo niewielka prędkość oddalania się od

centrum pozostała.

Rozpoczęła się przyspieszająca ekspansja wodorowego Wszechświata

powodowana wiecznie dodawanym światłem. Nowe skupiska

zagęszczającego się spontanicznie wodoru tworzyły prawie płaskie wyspy

na ściankach ogromnych baniek wypartej materii. Wewnątrz baniek tam

gdzie można spodziewać się pierwszych (kulistych) galaktyk nie było już

gwiazd ze zrozumiałej przyczyny – spinu tam pozostał ich ślad – niezwykle

masywne czarne dziury. Czarne galaktyki z niewielką ilością gwiazd

neutronowych mogą jeszcze istnieć, ale jeśli są, to znalezienie ich będzie

374
trudne. Mroczne sarkofagi przeszłości – przyczyna spinu i zachowania

dzisiejszych młodych wiekiem galaktyk rozświetlających niebo.

Co teraz łatwo zauważyć analiza efektu parcia światła i działania

grawitacji ukazywała coś przypominającego gąbkę z pustkami pośrodku.

Cienkie jak żyletka galaktyki powstawały na ścianach baniek rozepchanego

wodoru. Czym dalej od centrum, tym nowo powstałe „stare” galaktyki

„masywnych gwiazd” ciągle dodawały prędkości rozchodzącemu się

wodorowi. Wszechświat rozszerzał się jak punkty na rozciąganej gumie, im

dalej, tym szybciej. Nagle wszyscy zrozumieli, dlaczego kosmologowie

poszli tamtego wieczora na wódkę.

Łańcuchowa reakcja niezwykle masywnego zjawiska zaczęła się

przemieszczać we wszystkie strony w sposób spontaniczny. Zobaczono

formujące się klasyczne galaktyki i galaktyki kuliste w miejscach

przecinania się dwóch lub trzech „bąbli Wszechświata”, tam gdzie spin był

odmienny.

Wewnątrz, w miejscu gdzie była najbardziej masowa eksplozja

pierwszych gwiazd, powstawała ogromna pustka, największa z kulistych

pustek wymiecionych światłem. Ale Wszechświat nie rozwijał się idealnie

równomiernie. Niektóre z baniek wyprzedzały inne, więc niektóre z

galaktyk należące do baniek sąsiednich miały inną prędkość, nieliczne

zaczęły przechodzić przez siebie!

Na sali dał się słyszeć odgłos zdziwienia, jakby nagle zobaczyli cud.

Ponowna projekcja, ale ponad ich głowami, w przestrzeni, pokazywała

wciąż dalej i dalej prące światło, nawet na dalekie, słabo związane

375
grawitacją rejony odwracało powoli kierunek ruchu tych cząstek. Nie tylko

eksplodujące światłem gwiazdy przyczyniały się do ekspansji, również

regularne ciagle emitowane światło miliardów „grzecznych” jak nasze

Słońce gwiazd, pomnożone przez miliardy galaktyk i miliardy lat parło

nawet do samych brzegów Wszechświata, jednak tam było za rzadko dla

powstania galaktyk (po latach poprawka do teorii wykazała możliwość

formowania się galaktyk również w najdalszych rejonach). Ale słabiutkie

światło wciąż parło wypierając większość gazu poza sferę sprzyjającą

formacji.

Tak, większość uciekającego gazu nie miała szans uformowania

galaktyk, tworząc olbrzymią sferyczną tarczę wokół Wszechświata dla

emitującej z wnętrza energii i zamykała swoją „czernią” młody

Wszechświat. Odezwał się głos lektora: „Przeliczyliśmy całkowitą energię

parcia światła na podstawie obserwacji otoczenia supernowych i po

przemnożeniu przez miliardy lat, masę barionowej materii. Ten bardzo

uproszczony rachunek można zobrazować tak...” Rozpoczęła się trzecia z

kolei projekcja tego samego procesu uproszczona i wspomagana barwami.

Nagle salę opanował taki błysk, że wszyscy na sekundę oślepli.

Przerwano projekcję i przybliżono obraz do centrum wydarzeń.

Ponownie przez salę przeleciał głos podziwu. Projekcja teraz była szybka i

powtarzała się od początku. Na wciąż powiększających się, ale

gęstniejących i coraz bardziej cienkich sferach powstawały tym razem

błyskawicznie te same galaktyki. Powstawały na ściankach baniek tam,

gdzie światło i grawitacja pozwalały na taki proces. Pierwsze dziwaczne w

wyglądzie ciężkie galaktyki kuliste gasły. Moc parcia światła rozdmuchiwała

376
otoczenie, lecz jedynie to gazowe. Podobnie jak wiatr skutecznie porusza

żaglowce, a nie porusza pancernika.

Oczom widzów ukazywała się ogromna, rosnąca w przyspieszeniu wieka

gąbka o ściankach cienkich jak sieć pajęcza.

Światło czyściło okolice galaktyk. Wszechświat zaczął się starzeć,

galaktyki umierały ku środkowi i w końcu Wszechświat zgasł. W sali

zapanowała całkowita ciemność. Lektor powiedział: „też myśleliśmy że to

już koniec, ale komputery kontynuowały pracę, przy siedzeniach macie

państwo okulary termowizyjne, proszę je założyć” ktoś krzyknął „po co, nie

mogliście przesunąć widma, żeby nie używać okularów”, padła odpowiedź

„mogliśmy, ale tak będzie naturalniej, projektory potrafią wyświetlić obraz

termiczny, więc dlaczego nie?”

Tym razem Wszechświat składał się z maleńkich czarnych dziur

zawieszonych w czerwonej przestrzeni niezwykle rzadkiego błądzącego

wodoru. Czerwień przestrzeni zanikała w pobliży czarnych dziur. Pokazano

termometr i zegar wskazujący miliardy lat. Wszechświat gasł, a

spodziewana temperatura wynikająca z entropii spadała poniżej swojego

poziomu. Czarne dziury połykały poprzez tysiące miliardów lat

promieniowanie termiczne. Kiedy zapanowała ciemność lektor zapytał

„chcecie wiedzieć co się teraz tam dzieje?” ktoś z sali odpowiedział

„parują!”

„tak, parują i znikają oddając swoją masę przestrzeni, a wielka sfera

wodorowa odległa poza zasięg entropia-czas powoli się zapada. A teraz

jeszcze szybsza projekcja!” Widoczny tym razem otwarty wewnątrz obłok

377
zapadał się powoli tworząc nowy Wszechświat, momentu pierwszego

rozbłysku światła w ciągu pół sekundy stworzył Wszechświat i w

następnych kilku sekundach Wszechświat zmarł zapanowała ciemność” Po

minucie ciemności rozległy się ciche gwary na sali.” Tak, Wszechświat

stygnie” odezwał się lektor „i musielibyśmy tu czekać milion lat, żeby

zobaczyć ponownie kilku sekundowy błysk życia naszego jasnego

Wszechświata”

Projekcja się skończyła. Aulę zalało światło i zapanowała taka wrzawa

od zadawanych pytań, że nikt nikogo długo nie mógł usłyszeć. W końcu

ktoś obdarowany potężnym głosem wrzasnął: „Cisza!”. Po chwili zgiełk

trochę ucichł, ten sam głos powiedział: „Czy możecie wyświetlić to jeszcze

raz?”. Brak protestów oznaczał aprobatę tej propozycji.

Projekcją wyświetlano jeszcze kilka razy, zatrzymując i wyjaśniając

wątpliwości. Odkrywano nowy świat. Powstawała wspólna teoria

podbudowywana coraz to nowymi argumentami różnych specjalistów.

Większość wątpliwości dotyczyła energii światła, nie można było objąć

wyobraźnią tak nikłej siły, chociaż mnożono ją miliardy razy i dodawano

miliardy lat do rachunku. Każdy z uczonych wiedział o tym, jak światło

odchyla ogony komet przelatujących w pobliżu gwiazdy. To trochę

pomagało ogarniać wyobraźnią całokształt wydarzeń. Ogromne liczby, zbyt

duże dla wyobraźni, upraszczano, tworząc modele Wszechświata o bardzo

krótkim istnieniu.

Do parcia światła dokładano parcie całego widma promieniowania

elektromagnetycznego oraz klej grawitacyjny wystrzelanych w eksplozjach

gwiazd cząstek i rozproszonego pyłu planetarnego. Uproszczone modele


378
wreszcie zachowywały proporcje oddziaływań sił. Zaczęto rozumieć wiele

enigmatycznych zjawisk, na które dotychczasowe teorie nie znajdowały

odpowiedzi.

Obradowano tak długo, że zaniepokojone rodziny uczonych próbowały

komunikować się z nimi. Obrady na prośbę organizatorów odizolowano od

świata zewnętrznego. Dziennikarzom odebrano wszelkie nadajniki i mogli

jedynie sporządzać nagrania na miejscu. Powstawały nowe teorie,

symulowano przeróżne scenariusze wydarzeń, a także wiele razy

podejrzewano twórców filmu o manipulacje.

Wreszcie zdano sobie sprawę, że Wszechświat, posiadając różnicę w

prędkości różnych rejonów, wcale nie musi nadal przyspieszać, a to co

zaobserwowaliśmy jest już historią napisaną światłem znacznie wcześniej

(zobacz esej o kulkach). Teraz zrozumiano, jak powstały masywne czarne

dziury, wielkie pustki, dlaczego galaktyki mogły przez siebie przechodzić i

mieć różne prędkości. Ewolucja galaktyk wydawała się łatwiejsza w

zrozumieniu.

Wielki Wybuch w swoim założeniu zabraniał przechodzenia

galaktyk przez siebie, teraz takie zjawisko było statystyczną koniecznością.

Ale co z wiekiem Wszechświata? Wyjaśniono to później” powiedział Ed.

„Nikt wtedy nie nakładał jeszcze faktora czasu na rosnącą przestrzeń. Nikt

nie wiedział o malejącej entropii zewnętrznego pierścienia (sfery) i

samoistnym formowaniu się cząstek w super zimnym, martwym kosmosie.

Jeszcze nie studiowano takiej przestrzeni. Nikt też nie wiedział, że galaktyki

umierają i nie wszystkie z nich mogą dostarczyć wiedzy o czasie początku,

a już na pewno nie gwiazdy drogi mlecznej.


379
Nikt nie wiedział o tym, że w każdym punkcie kosmosu czas płynie

odmiennie i Wszechświat nie ma wieku. Te odkrycia przyszły niebawem,

układając logiczny łańcuszek wydarzeń. Najsilniejszym argumentem

przeciwko nowej teorii była skończona ilości kombinacji we wciąż

umierającym i odradzającym się Wszechświecie. Taki Wszechświat bez

względu na liczbę kombinacji nawet bliską nieskończoności, jednak

zapewnia powtarzalność istnień i staje się maszyną. Dopiero później

odkryto ponownie nieskończoność.”

Komentarze Devian

Rozważania, o których piszę poniżej, były i są w historii Deve

ważnym etapem, dzisiaj stanowią klasykę w nauczaniu filozofii. Ateiści

argumentowali, że Wszechświat cykliczny wyklucza sens istnienia Boga,

gdyż jest maszyną istniejącą bez końca i nie ma punktu stworzenia. Ale

podkreślali, że konsekwencją istnienia cyklicznego modelu jest jego

statystyczna powtarzalność i tylko w takim przypadku uzyskujemy funkcję

bezpieczeństwa istnienia takiego świata, gdyż nieprzewidywalność jest

niebezpieczna. Teologowie odpowiadali, że bez Boga istnienie

Wszechświata nie jest możliwe i nie ma sensu, ponieważ istnienie najpierw

wymaga zaistnienia. Dyskusje adwersarzy trwały w nieskończoność.

Dzisiaj, kiedy po tysiącleciu opadły emocje i poglądy przetarły się

uważamy, że powyższe argumenty były podyktowane raczej tradycyjnym

pojmowaniem Wszechświata i Boga.

380
Piękną przenośnią opisał swoim wnukom historię Wszechświata jeden z

uczonych:

ujął to w takie proste słowa:

„na początku było niebo, a z niego wyłoniły się najprostsze pierwiastki –

wodór. Panował chaos i ciemność ponad bezmiarem wodoru. Później siły

natury zrodziły światłość pierwszych gwiazd. Chaos ciemnego wodoru

zaczął się porządkować światłem oddzielając ciemne wielkie pustki nieba

rozświetlonymi galaktykami. Tam powstały gwiazdy i planety. Na jednej z

nich na Deve panowała nadal ciemność, gdyż było tak ciepło, że cała woda

w postaci gęstych chmur zasłaniała światło nieba. Dopiero kiedy Deve

stygła wody nieba skropliły się tworząc oceany i wtedy powstało życie,

proste zielone rośliny. Niebo stało się widoczne i światło gwiazd docierało

na Deve. Tak można powiedzieć - siły natury oddzieliły wody na niebie od

wód na ziemi i tak wyłonił się suchy ląd, a potem powstały zwierzęta i w

końcu pierwsi Devianie.

Jeden z naszych teologów i filozofów powiedział wielkie słowa:

„Panowie uczeni i koledzy teologowie: nie mamy prawa interpretować

dzieła boga, ponieważ nie widzieliśmy dzieła stworzenia osobiście, a gdyby

nawet, to ludzkie ułomne słowa nigdy nie będą w stanie opisać

nieskończonej mądrości stwórcy. Żaden opis naszym ograniczonym

językiem nie odda doskonałości, dlatego nie czyńmy tego z szacunku do

wielkości dzieła którego jesteśmy udziałem. Nie ogarniemy wyobraźnią: jak

z niczego można było stworzyć coś tak niepojętego jak czas, umieścić w

nim coś co nazywamy wymiarem i ten wymiar rozwinąć w całą przestrzeń,

381
czyż to już nie wystarczy, aby paść na kolana i milczeć?”

Nasza Teoria Dowolności przewiduje, że „nasz obecny” Wszechświat

może być unikalny, jedyny w swoim rodzaju i niepodobny do żadnej z

odradzających się wersji czy cyklów, a cykliczność nie oznacza

nieskończonego ciągu czasu.

Piękno wiecznego tworzenia takich dzieł doskonałej sztuki jak zapisany

w atomie wodoru porządek całego Wszechświata (zawierający pierwiastki,

czas, wymiary, grawitację, wszelaką energię, pole z jego fizyką, życie

gwiazd, galaktyk, zwierzęta, rośliny Ziemi, Deve, Vi i milionów innych

planet) stanowi o doskonałości stwórcy.

Z Teorii Dowolności wynika następująca konkluzja: kto powiedział, że

musi istnieć jedno rozwiązanie dla Wszechświata? Jedna wersja fizyki w

następnych odradzających się Wszechświatach, gdzie cząstka wodoru może

zawierać odmienny zapis informacji różniący się od naszego ułamkiem

„nieskończoności”? Wasi naukowcy będą wkrótce na tropie Teorii

Dowolności, ślady jej już dostarcza wciąż ewoluująca fizyka kwantowa.

Później wraz z Teorią Dowolności wrócił do łask model nieskończonego

Wszechświata, kiedy badano wirtualnie zewnętrzną sferę naszego

Wszechświata i jego fizycznej izolacji od innych. Wraz z nowymi

interesującymi tezami znikały paradoksy nieskończoności związane z

prawami fizyki, na przykład rozchodzeniem się światła czy działaniem

grawitacji. Jednak ukazał się inny konieczny, z pozoru paradoksalny

warunek: nieskończoność przestrzeni i jej „dziwna” geometria.

382
Obliczenia dostarczały coraz to nowych sensacji, nasza „era światła”, w

której żyjemy, trwała zaledwie ułamek promila całego cyklu życia naszego

lokalnego Wszechświata. W świetle nowych odkryć „Wieki Wszechświat”

mógł być nieskończony czy jak ktoś tam wymyślił „prawie nieskończony” i

dla nas jednocześnie ciemny, zachowując dynamikę cykliczności takich

wysp jak nasz lokalny świat. Człowiek stopniowo tracił swoją wyjątkowość,

ale coraz częściej „klękano na kolana” w podziwie doskonałości istnienia.

Kiedyś sądziliśmy, że poza wyspą, na której mieszkaliśmy, nie było innych

lądów na Deve, a gwiazdy i Słońce pracowały w służbie dla Devianina.

Później odkryliśmy inne lądy, potem planety, później okazało się, że „nasze

słońce” jest tysiące razy większe od Deve. Odkrywaliśmy, że inne gwiazdy

też są „słońcami”, później przyszedł czas na galaktykę z miliardami gwiazd,

na miliardy galaktyk, aż w końcu pojęcie wyjątkowości naszego

Wszechświata zaczęło znikać. Izolacja rozciągała się coraz dalej poza nasz

malutki świat w wiele wymiarów.

Dzisiaj,” mówi Ed „- aby zbudować mały dom dla ziemskiej rodziny,

potrzebne są różne materiały: cegła, cement, wapno, piasek, drut stalowy,

drewno gwoździe, rury PCV i wiele innych.

Około dwa tysiące pozycji różnego asortymentu.

Piramida egipska - kamień, jedna pozycja.

My nie podziwiamy przeciętnego domu z jego złożonością, to widok

powszechny. Podziwiamy piramidę. To doskonałe dzieło architektów.

Olbrzymia, funkcjonalna budowla z pomieszczeniami wnętrza, precyzyjnie

obliczonymi korytarzami wentylacyjnymi. To tylko (pocięty i poukładany)

383
kamień. Można by powiedzieć - on ma w sobie zawarte „talenty” konieczne

do podziwiania piramidy. Jest twardy, trwały, łupliwy, nierozpuszczalny w

wodzie, odporny czas, na korozję i inne czynniki zewnętrzne, możliwy do

transportu, dostępny w postaci złóż skalnych niezbyt oddalonych od placu

budowy. Ale tak naprawdę w obu przypadkach budulec jest jeden – wodór.

Wodór posiada szczególne własności fizyczne umożliwiające jego dalszą

ewolucję. Program ewolucji tego pierwiastka zapisany w jego cząstce

posiada niemal nieskończenie wiele informacji.

Wodór nie jest początkiem drogi, też jest produktem powstałym w procesie

ewolucji energii w przestrzeni i czasie, jest jednak kompletnym produktem,

dlatego można go uznać za podstawowy budulec Wszechświata. Należy

jeszcze dodać coś tej cząstce, co może być trudne w zrozumieniu – ta

doskonała cząstka posiada w sobie coś najbardziej genialnego –

nieprzewidywalny element chaosu”

Prawo entropii

Ed kontynuował rozważania na temat prawa entropii, czyli rozpraszania

się energii:

„Gdyby Wszechświat był zamknięty tak jak wnętrze pieca, to prędzej

czy później w każdym jego punkcie będzie taka sama temperatura. Stanie

się tak dlatego, że zawsze ciała o temperaturze wyższej przekazują ciepło

ciałom o temperaturze niższej. Wydaje się, że prawo to jest oczywiste dla

każdego układu zamkniętego, jednak tak nie jest.

384
Wyobraźcie sobie doskonały stół bilardowy, na którym nie ma tarcia, a

odbijające się od siebie kule zachowują sto procent energii kinetycznej. To

zamknięty Wszechświat i zachowanie się w nim temperatury dla całej

materii. Nawet po milionach zderzeń prędkość sumaryczna, a więc energia

kinetyczna wszystkich bill, pozostanie taka sama. Ale co się stanie, jeżeli

ten stół bilardowy miałby jeden otwór? Odpowiedź jest oczywista: na stole

będzie coraz mniej kul, a więc część całkowitej energii kinetycznej układu

zacznie spadać. Prędzej czy później wszystkie bile wpadną do dziury.

Odpowiednikiem otworu w stole bilardowym w kosmosie jest każda

czarna dziura, która pochłania nie tylko materię, ale każde promieniowanie

elektromagnetyczne, które na nią padnie, a więc promieniowanie

podczerwone, a ściślej termiczne, również. Czarna dziura to nie bank, nie

„oddaje” nic z powrotem (chociaż o pewnym wyjątku, zachowaniu

informacji, powiem później). Czarna dziura nie oddaje temperatury, a

przypadkowe odkrycie parowania tego tworu jest prawdziwe, lecz czasami

mylnie interpretowane przez waszych uczonych.

Wniosek - Wszechświat wystygnie. Opisane zjawisko powoduje malejącą

entropię Wszechświata. Czas tego procesu nie ma znaczenia. Prawo

entropii przestaje obowiązywać”.

385
Dlaczego materia musi wyparować

Współczesna wasza nauka o grawitacji mówi o promieniowaniu

grawitacyjnym. Posiadacie coraz więcej „dowodów” na takie zjawisko i

jeżeli rzeczywiście każda cząstka posiada masę, to emituje takie

promieniowanie.

Wyobraźmy sobie jedyną cząstkę zawieszoną w otwartym, pustym,

zimnym kosmosie. Ma jakąś temperaturę, ale kiedyś w końcu wyemituje ją

do zera, bo musi stygnąć. Ale czy wyemituje kiedyś całe promieniowanie

grawitacyjne? Nie? Niestety tak. Czy w takiej sytuacji przestanie mieć

masę?

Jeśli jakiekolwiek promieniowanie jest emitowane, musi mieć źródło tej

emisji. Emisja musi pobierać energię ze źródła, nie istnieje perpetuum

mobile. Każda cząstka musi korzystać z zasobów energetycznych zawartych

w sobie dla procesu emitowania jakiegokolwiek promieniowania:

grawitacyjnego, termicznego czy elektromagnetycznego. Musi i koniec.

Co się dzieje z ciałami emitującymi jakąkolwiek energię? Tracą masę,

ponieważ bilans energii i masy musi być zachowany. Tracą masę, bo ją

wypromieniowują, tak jak wasze Słońce traci masę w każdej sekundzie

swojego życia poprzez emisję światła. Co się stanie z taką samotną

teoretyczną cząstką? Dopóki posiada masę, emituje energię aż do końca,

kiedy wyparuje całkowicie – zniknie. Pozostanie po niej dryfująca energia,

specjalny stan grawitacji.

Co będzie produktem takiej emisji? Cień.


386
Wielkość cząstki i jej masa nie mają znaczenia.

Mogą to być dwie cząstki, a może być ich znacznie więcej (cały nasz

Wszechświat).

Taką cząstką jest również każda czarna dziura, która, jak już

opowiadałem, stanie się przyczyną malejącej entropii Wszechświata, który

to kiedyś osiągnie temperaturę zera bezwzględnego.

Tak zimna materia straciła swoje zasoby termiczne

(elektromagnetyczne) poza jednym ostatnim – grawitacją.

Czas tego procesu nie ma znaczenia wystarczy powiedzieć słowo

KIEDYŚ, wyparuje.

Z matematyki wiemy, że każdy skończony zbiór możemy uznać za

całość. Podążając za tym rozumowaniem, czy zbiór czarnych dziur można

uznać za całość?

Oczywiście.

- Wniosek: Wszechświat (materia) wyparuje, pozostawiając po sobie

energię. Będzie jak docierające do nas światło gwiazd, które dawno zgasły”

- powiedział Ed.

Więc Wszechświat wyparuje? - spytałem - „Nie, nie Wszechświat, ale

materia.

Pozostanie cień masy, która kiedyś istniała. Tak, podobnie jak światło

docierające do nas po milionach lat z eksplozji gwiazd supernova

zawierające w sobie cząstkę masy tej gwiazdy. Dociera do nas też światło

gwiazd, które dawno wygasły, część ich masy, która istnieje w formie

387
rozchodzącej się po Wszechświecie sfery światła

Czy podobnie jest z grawitacją? Pewnie spytasz? Dlaczego emisji

promieniowania grawitacyjnego miałyby dotyczyć inne reguły? Dotychczas

nie znamy wyjątków od zasady zachowania masy i energii, nie znamy też

perpetuum mobile.

Każda zmiana może być odwracalna (oczywiście musimy stworzyć

odpowiednie warunki do odwrócenia każdego procesu) A, czy energia może

zamienić się z powrotem w materię? Tak i przypuszczam, że odpowiedź tą

znają wasi fizycy, zajmujący się fizyką kwantową. Nikt nie wie, jak

dokładnie się to dzieje, ale doświadczenia z wysokimi energiami wykazały,

że energia może zamienić się w materię barionową.

Wynika to również z przekształceń równania E = mc2. Łamię w tym miejscu

regułę, którą założyliśmy wspólnie, że nie użyję równań ani symboli, ale to

równanie stało się niemal symbolem, więc pozwól na ten wyjątek.

Kiedyś ktoś na Ziemi chciał otrzymać ślady budulca życia w warunkach

laboratoryjnych. W dużej, szklanej bańce zamknął gazy i cząsteczki

istniejące na Ziemi zanim pojawiło się życie. Po długim okresie działania

łuku elektrycznego mającego stymulować wyładowania atmosferyczne,

znaleziono kilka cząstek aminokwasów mających dowodzić, że życie mogło

powstać spontanicznie. Później okazało się, że to doświadczenie nie

spełniało podstawowych warunków technicznych i było bezwartościowe z

punktu widzenia nauki, poza tym pomiędzy aminokwasami a podstawową

formą życia istnieje ogromna przepaść. Ponowne próby także nie przyniosły

spodziewanych rezultatów.

388
Przeprowadzaliśmy podobne eksperymenty na Deve, tyle że dotyczące

poszukiwania drogi powrotnej pomiędzy energią a cząstką. Ciągle

podważano rezultaty doświadczeń z interferencją impulsów emisji

elektromagnetycznej o ogromnym potencjale dodatkowo w silnym polu

magnetycznym. Dopiero kiedy przenieśliśmy się z tymi doświadczeniami w

kosmos, kiedy nie było fizycznych wpływów grawitacji Deve, nasz

eksperyment spełniał podstawowe warunki techniczne.. Poprzez

interferencję masywnej emisji promieniowania elektromagnetycznego

zaczęliśmy w końcu otrzymywać cząstki dowodzące słuszności założenia.

Wszechświat poprzez ewolucję cząstek może się odrodzić w formie

„rozproszonego wodoru”.

I tak zaczyna się początek. Czas tych procesów nie ma znaczenia. Jak

już opowiadałem, być może „życie materii” naszego Wszechświata to tylko

błysk sekundy w porównaniu z formowaniem się całego cyklu jego życia-

podsumował Ed.

Innym pośrednim dowodem takiego procesu jest następujący przykład:

Co się dzieje z fotonami, które zdmuchują gaz ogona komety? Część ich

energii kinetycznej jest przekazywana cząstkom gazu, fotony nie odbijają

się jak bile na stole bilardowym. Gaz otrzymuje masę również w formie

dodanej energii kinetycznej i chociaż jej wartość jest znikoma, to liczy się

fakt.

Światło jest energią i jak widać na powyższym przykładzie, zamienia się w

masę.

Kiedyś powracająca masa będzie tworzyła olbrzymie skupisko wciąż

389
zagęszczającej się jednej giga-mgławicy.

Dzisiaj wiemy, że ten proces wygląda nieco inaczej, ale powyższe

uproszczenie można uznać za poprawne.”

Tego dnia, kiedy właśnie po raz pierwszy otrzymałem klucz dostępu do

księgi, nie mogłem spać, myśląc o tym, jak mało wiem i jak bardzo ta

księga musi się „naginać”, abym zrozumiał takie zagadnienia przy moim

stanie wiedzy. „Ale frajdę miałby wybitny uczony, mając klucz dostępu” - z

taką myślą rozbudziłem się ze stanu letargu i rozpocząłem zajęcia dnia

codziennego.

Następnego poranka po przebudzeniu otwarłem księgę, patrząc przez

lupę na dalsze znaczki. Powoli ogarniała mnie senność i popadłem w letarg.

Znaczki zamieniały się w słowa, nie potrzebowałem już lupy,

sfotografowałem wcześniej wzrokiem następny akapit i pozostał on w mojej

pamięci, zamieniając się w obraz na siatkówce oka.

Potem poprzez ten obraz ujrzałem uśmiech Eda i poczułem ogromną

świeżość mojego przeciętnego umysłu. Ponownie byłem w stanie rozumieć

staruszka.

Rozmowa z Edem o paradoksie

dwóch planet, czyli intuicja Newtona

(uaktualnioną wersję opisywanego problemy czytelnik znajdzie w eseju o

dwóch planetach)

390
Ed kiedyś powiedział:

— Załóżmy, że we Wszechświecie istnieją tylko dwie planety i te

planety krążą nawzajem wokół siebie. Jak myślisz, co powoduje,

że te planety nie spadną na siebie? –

— Siła odśrodkowa i grawitacja według Newtona lub zakrzywienie

czasoprzestrzeni powodowane masą? – spytałem z niepewnością

w głosie.

— A skąd wiemy, że te planety rzeczywiście krążą wokół siebie?

— Tylko dwie? – zapytałem zaciekawiony.

— Tylko dwie – odpowiedział.

— Chyba nie możemy tego wiedzieć, czy krążą wokół siebie –

odpowiedziałem, ale zaraz przyszło mi na myśl zakrzywienie

czasoprzestrzeni.

— Tak – powiedziałem w końcu.

— Nieprawda – odpowiedział.

— Nie rozumiem... Nie spadną na siebie, bo nie pozwoli na

zakrzywiona ich masą czasoprzestrzeń? –

— Posłuchaj uważnie- przerwał mi Ed

— jeżeli puścisz swobodnie dwa magnesy na siebie, to najkrótszą

drogą podążą ku sobie (nawet jeśli nadasz im prędkość i tor


391
niezgodny z kierunkiem swobodnego spadku, to i tak spadną na

siebie). Podobnie musi stać się z dwoma planetami. Zakrzywienie

przestrzeni w przypadku takich samych planet jest identyczne i

znosi się. Nawet teoria względności nie poradzi sobie, mówiąc o

samej czasoprzestrzeni, ponieważ dodatkowo potrzebny jest spin.

Czyli po prostu w każdej poznanej fizyce (czy to będzie fizyka

Newtonowska, Einsteina czy jakakolwiek inna) te dwie planety

muszą spaść na siebie, ponieważ fizyka w każdym punkcie

przestrzeni jest taka sama, co zapewnia symetryczne rozłożenie

oddziaływania sił czy zakrzywienia pola. Mówiąc najprostszym

językiem, nic nie mówi nam o tym, czy te dwie planety krążą

wokół siebie. Oddziałują na siebie identycznie w każdej fizyce i

geometrii przestrzeni i dlatego muszą na siebie spaść.

— Nie rozumiem – odrzekłem.

— Skoro nie rozumiesz, to wyjaśnię inaczej. Chociaż nie jest to do

końca poprawne twierdzenie, to nie materia determinuje

przestrzeń, tylko przestrzeń materię, dlatego nie spadają, gdyby

było odwrotnie, to mamy problem ze spinem.

— Dalej nie rozumiem.

— Materia jest szczególną formą przestrzeni. Wyobraź sobie to

obrazowo: są jedynie dwa (teoria zezwala na zniesienie ich

wymiaru i charakteru pola) punkty przestrzeni posiadające masę i

działają na tę przestrzeń symetrycznie. Czyli jednakowo w każdym

kierunku. Jeżeli nie ma czegoś, co zmienia ich symetrię, symetrię

392
ich ugiętej przestrzeni, to spadną na siebie, nawet geometria

nieeuklidesowa nie złamie symetrii.

— To jest dla mnie za trudne – powiedziałem.

— W takim razie zostaw to myślenie innym, a moje słowa uznaj za

aksjomat dla uproszczenia toku rozumowania tego o czym chcę

dalej opowiedzieć.

Chyba jest zdenerwowany- pomyślałem- ta księga to naprawdę dzieło

sztuki, skoro potrafi się tak wkurzyć.

Ed kontynuował:

— To, co determinuje utrzymywanie planet na orbitach, to

przestrzeń. Patrzymy teraz na teorię względności inaczej, dodajmy

do niej jedynie poprawkę – asymetryczne zakrzywienie

przestrzeni. Można powiedzieć o przestrzeni przewrotnie, że każda

cząstka jest wielkości Wszechświata, ponieważ jest tylko jej formą

i sobą oddziałuje na cały Wszechświat, tworząc też przestrzeń.

Żeby uzasadnić jeszcze inaczej przestrzeń, można powiedzieć, że „nicość”

nie może istnieć, bo nie może być ośrodkiem komunikacyjnym dla żadnej

informacji. Najprostszy przykład to przenoszenie fal – nicość jest murem,

przez który nic nie może przemieścić się, ponieważ nicość przerywa

komunikację. Komunikacja jest warunkiem bezwzględnym, to znaczy, że

każdy punkt przestrzeni musi „widzieć” każdy inny. Informacja zostaje

przerwana nicością. Co może jeszcze dowodzić takiej przestrzeni?

Rozważanie z dwoma planetami i bezwzględną przestrzenią determinującą

393
ich ruch wokół siebie może doprowadzić do następnych pytań. Taka

przestrzeń jest niezależna. Jak więc może być ona zgodna z teorią

względności? Jak najbardziej może, ale zamieniamy naszą rozmowę w

niekończącą się dysputę – powiedział Ed.

— No tak, ale staram się sobie wyobrazić taką przestrzeń i wiesz, co

widzę? Im dalej, tym szybciej oddalające się planety i galaktyki

bardziej płaskie. Planety jak placki? - zaśmiałem się.

— Prawie masz rację. Gdyby istniała stała geometria przestrzeni, to

tak by to wyglądało. Zakładając ruch całego naszego układu

słonecznego w przestrzeni, też jesteśmy trochę spłaszczeni

(skrzywieni). Model izotropowy ładnie opisuje przestrzeń, ale nie

pasuje do rzeczywistego obrazu dystrybucji materii Wszechświata

i do paradoksu dwóch planet. To, co dobrze opisuje Wszechświat w

konfrontacji z rzeczywistym jego obrazem, to symetria przestrzeni

z przesuniętym czasem dla jej dynamicznej materii. W

uproszczeniu: każda sfera przestrzeni posiada inny czas lub

jeszcze prościej: każdy punkt przestrzeni to inny czas. Także nasz

księżyc powinien być odrobinę przesunięty wobec zakrzywionej

grawitacją przestrzeni. Innymi słowy: księżyc musi być odrobinę

dalej/bliżej niż wynika to z obliczeń. Inaczej groziłaby nam

katastrofa „paradoksu dwóch planet”. Wniosek z przykładu z

dwoma planetami dowodzi, że przestrzeń jest bezwzględna

(zdeterminowana) - gdyby tak nie było, to te „dwie planety”

spadłyby na siebie. Przestrzeń nie może być symetryczna w

każdym jej punkcie. – Ed przerwał dla złapania oddechu i po

394
chwili kontynuował –

— Trochę mi trudno mówić do ciebie, ale jeszcze chcę podjąć temat

przestrzeni nieco inaczej: wykładowcy, mówiąc o teorii „Big Bang”,

zaczynają od słów: „Wszechświat rozpoczął wybuch od punktu

mniejszego od pojedynczego atomu”. To jest właśnie

automatyczne powtarzanie za kimś, kto raz tak powiedział. Nikt

tych słów nie analizuje, a są one poważnym błędem. Wymiar jest

determinowany punktem odniesienia. Nie możesz być na zewnątrz

Wszechświata, który jeszcze nie istnieje. A jeżeli jesteś wewnątrz,

to też nie masz punktu odniesienia dla wymiaru. Twój

Wszechświat może się zmieniać, wybuchać, gotować, ale

wszystkie te czynności muszą się wykonać wewnątrz. Bo co jest

na zewnątrz? Nie może być nic, bo wymiary i czas dopiero się

rodzą. Nikt nie jest w stanie obalić następującego twierdzenia:

„nasz Wszechświat ma zawsze ten sam wymiar, a tylko procesy w

jego wnętrzu zmieniają się, materia się kurczy, rozszerza”. Wymiar

wymaga zewnętrznego obserwatora i wzorca. Poza tym dla

omawianej teorii musi istnieć przyczyna opisanego nią procesu.

Nie jest naukowym twierdzenie „po prostu w pewnej chwili

powstał czas, przestrzeń i materia”. W nauce nie powinno używać

się słów „po prostu”. Ale przez chwilę będę adwokatem tej teorii i

powiem tak: w pewnej chwili w pewnym miejscu już istniejącej i

posiadającej wymiary kompletnej przestrzeni powstała materia w

wyniku wybuchu. Już takie podejście powoduje mniej kłopotów,

ale dowodzi symetrii przestrzeni.(więc spadną na siebie) –

395
uśmiechnął się i mówił dalej

— Przestrzeń jest całością, nawet promieniowanie

elektromagnetyczne nie przemieszcza się linearnie. Pojawia się w

punkcie przestrzeni, potem znika i pojawia się odrobinę dalej. To

nie światło wędruje, to pobudzona drgająca przestrzeń

przemieszcza się. Podpowiem jeszcze , że linearna przestrzeń nie

może posiadać wymiaru ani czasu, jest nonsensowna, ponieważ

tworzy pojęcie nieskończonej małości lub sugeruje, że pomiędzy

jej dwoma różnymi punktami jest nieskończenie daleko.

Przestrzeń jest jak schody - możesz je pokonać, robiąc kroki, ale

nie możesz wjechać na nie rolkami. (Aby energia przechodziła

skokowo z punktu do punktu, musi przejść na chwilę do

podprzestrzeni - zniknąć). W naszych wymiarach trzy plus jeden

niemożliwy jest żaden ruch, gdyż pomiędzy poszczególnymi

stopniami przestrzeni występuje paradoksalna nicość. Wrócę do

tego typu rozważań i wkrótce, mam nadzieję, przekonam Cię, że

nie ma w ogóle materii, jest ona jedynie przestrzenią o

zmienionej geometrii – „ lokalnie przesuniętą w czasie (napiętą

czasem)”.

— To są jakieś bajki – wykrzyknąłem – dowód na nieistnienie eteru

wykazał w sposób prosty tą „nicość”, której zaprzeczasz –

powiedziałem.

— Dobrze – odpowiedział-

— nie będę się sprzeczał, znam ten dowód i mogę wykazać błędne

396
jego założenia. Ale teraz tylko na chwilę przyjmijmy, że materia

nie istnieje, a istnieją jedynie „skrzywione” lub „zdeformowane

czasem” formy przestrzeni - czyli jej aberracja, którą nazywamy

materią. Co prawda materia zmienia przestrzeń, ale nie chcę

komplikować, bo nie skończymy rozmowy nigdy, więc pozostawmy

tę tezę i popatrzmy na materię z odmiennego punktu widzenia-

naukowej estetyki. Myślenie, że istnieje jakakolwiek „maleńka

grudka” przypominającą na przykład kulkę, jest głęboko błędne i

podyktowane naszymi doświadczeniami empirycznymi. Widzimy

piasek zbudowany z kryształków kwarcu, a każdy ten kryształek

możemy podzielić na tysiące mniejszych - to nasze doświadczenie

i tak postrzegamy materię. Gdybyśmy jednak mieli zdolność

zmniejszania się w nieskończoność, tak aby na własne oczy

obejrzeć wnętrze atomu (protony, neutrony, krążące elektrony), to

nie zobaczylibyśmy tam niestety nic. To tak, jak byśmy chcieli

zobaczyć pole magnetyczne magnesu. Tam jest tylko czysta

przestrzeń podobna w pewnym sensie do pola magnetycznego,

zamknięta w kilku wymiarach, czysta energia i nic więcej. A wiesz,

dlaczego tak jest? Ponieważ nie ma powodu, aby przenieś nasze

doświadczenie wynikające z obserwacji podwórka na wyobrażenie

o budowie atomu tylko dlatego, że posiada on masę, a na przykład

kamień, będący zbiorem atomów, posiada twardość i inne cechy

fizyczne. To, co naprawdę istnieje w formie, którą opisujemy jako

materia, to tylko naruszenie przestrzeni czasem. Funkcja

przesunięcia czasu w trójwymiarowej przestrzeni powoduje

397
rozwinięcie jej na inne wymiary*, co z kolei decyduje o zaistnieniu

fenomenu zwanego matrią-energią. Materia jest tylko

uporządkowanym skutkiem tej funkcji. Mam jednak nadzieję, że

twoja wyobraźnia nie zacznie tworzyć takich pojąć jak równoległe

światy, tunele i tym podobne. Nie wiem, czy ci to wykazałem, ale

przestrzeń jest warunkiem do zaistnienia czegokolwiek, jest

nadrzędna. Zakrzywienie czasoprzestrzeni, którym jest sama

materia, rozciąga się poza nią w nieskończoność. Jednym ze

skutków zakrzywienia jest grawitacja. Wykonaliśmy kiedyś

doświadczenie, którego wynik, mam nadzieję, poprowadzi do

zrozumienia przyszłości energetycznego stanu Wszechświata.

Dotyczyło ono rozchodzenia się światła. Wielu |Devian pytało, czy

światło rozchodzące się ze źródła we wszystkich kierunkach może

dotrzeć do każdego punktu Wszechświata. Ściślej, czy światło

może dzielić się w nieskończoność. Czy światło iskierki z ogniska

dotrze do każdego punktu przestrzeni Wszechświata?

Zdrowy rozsądek mówił, że jest to niemożliwe, bo jeżeli foton posiadałby

choćby śladową masę, to iskierka musiałaby ważyć miliony ton, aby

wyprodukować taką ilość fotonów. Taka iskierka zagotowałaby Deve w

sekundę. A to, że foton posiada masę masę wynika z przekazywania energii

kinetycznej, jest dowiedzione odsłonecznym odchyleniem ogonów komet.

Co więc dzieje się ze światłem? Otóż wysłalibyśmy w kosmos dwie

równoległe i bardzo zbliżone do siebie wiązki światła laserów. Zgodnie z

założeniem, że foton posiada masę, musi też posiadać choćby nikłą

grawitację. Może te wiązki kiedyś uległyby zespoleniu w jedną?

398
— Jeżeli foton posiada masę – spytałem - to fotony światła naszej

gwiazdy przez miliardy lat będą na siebie oddziaływać

grawitacyjnie? Ale promieniowanie światła jest idealnie takie samo

w każdym kierunku – powiedziałem.

Ed wyjaśnia:

— Ponownie dzięki asymetrii przestrzeni i oddziaływaniu grawitacji,

nawet tej bardzo odległej, przestrzeń jest pofalowana. To wyboista

droga dla światła. Można snuć różne przypuszczenia. Chyba

niemożliwe jest do wykazania doświadczalnie „parowanie” fotonu,

za czym mogłoby iść obniżenie jego energii kinetycznej. Jest

niemal pewne, że skutkiem tego procesu następuje przesunięcie

widma światła ku czerwieni, ale nie aż takie, aby zaprzeczyło

rozszerzaniu się materii barionowej we Wszechświecie. To są

nasze spekulacje. Za mało wiem na ten temat i pewnie nikt z

Devian też nie zna zadowalającego wyjaśnienia.

Wykonaliśmy doświadczenie z dwoma maserami wysyłającymi równoległe

wiązki światła na bardzo dużą odległość. Dystans ten powielony był

lustrami. Co zrobiliśmy aby uniknąć błędów luster, niedokładności

urządzeń?

Pulsujące dwa masery pracowały w pewnym przesunięciu fazowym czasu

emisji światła wobec siebie, w taki sposób, że co trzeci błysk pokrywał się

w czasie. Pomiar był wykonywany długo z oddalonej poza granice naszego

układu gwiezdnego sondy. Wynik doświadczenia ukazał, że wiązki światła

wypuszczone bardzo blisko siebie i w tym samym czasie nie trafiały w ten

399
sam statystyczny punkt, co wiązka wędrującą samotnie. Zapis na

fotoelemencie wykazał, że wiązki równoległe przyciągały się. Technicznie

doświadczenie było niezwykle trudne do przeprowadzenia ze względu na

nikłe wartości sił wzajemnego oddziaływania i wymagało bardzo długiego

czasu dla pomiarów statystycznych. Z powodu grawitacji i drgań planet

musieliśmy zainstalować nadajnik/odbiornik i lustra na krańcach naszego

układu gwiezdnego na sondach pozycjonowanych wobec siebie.

Pozycjonowanie trwało lata. Badanie było przeprowadzone statystycznie,

uśredniając wyniki wielu pomiarów. Światło maserów było

monochromatyczne, czyli posiadało jeden kolor, miało więc bardzo

określoną długość fali. Jeden z uczonych zaproponował, żeby wykonać coś

w rodzaju pułapki luster w przestrzeni, gdzie wiązka odbijałaby się latami,

jednak nawet najlepiej wypolerowane powierzchnie luster nie są w stanie

sprostać warunkom doświadczenia ze względu na absorpcję energii i

niemożność otrzymania idealnej gładzi powierzchni. –

Przerwałem Edowi, bo nie mogłem za nim nadążyć, a od dłuższego czasu

chodziło mi po głowie pytanie o stół bilardowy, które uczepiło się mojej

głowy jak rzep psiego ogona. Musi mi to wyjaśnić.

— Ed, skąd wiesz o stole bilardowym? Nie sądzę, że graliście w

bilarda na Vi czy na Deve...

— Oczywiście, że nie – odpowiedział

— to twoje doświadczenie. Ja jestem jedynie zapisem Eda, prowadzę

ciebie torem jego myślenia, ale korzystam z twoich zasobów

wiedzy. Niewielkiej wiedzy, dlatego muszę się trochę napracować.

400
Jak inaczej wyobrażasz sobie komunikację między nami?

Wracając do stołu bilardowego, mamy podobną grę w Deve, ale

przestrzenną. Kule w stanie bliskim nieważkości odbijają się od sześciu

ścian i wpadają w jeden otwór. Kolory oznaczają ilość punktów

przypisanych danej kuli. Czym mniejsza kula, tym mniej posiada punktów.

Kule znajdujące się w ciągłym ruchu trudno trafić jednym uderzeniem

drążka poprzez niewielki otwór w ciągu przynależnego graczowi czasu, więc

o wygranej często decyduje szczęście. Ale mamy też mistrzów gry.

— To wszystko jest zdumiewające – skomentowałem i zapytałem.

— Czy możemy wrócić do tematu? I czy mogę zadać następne

pytanie?

— Już je zadałeś. Pytasz, czy tak jak materia, światło też wyparuje?

Światło także wyparuje, rozmyje się w przestrzeni. Jego natężenie

nie może maleć w nieskończoność, zabrania tego stała Plancka.

Wyparuje tak jak i każda materia, nadając przestrzeni potencjał

(formę energii nie posiadającej zdolności samodzielnego

rozchodzenia się), ale jak już mówiłem, nie ma „perpetuum

mobile” - z zachowaniem wartości enegrii.

Słońce traci w każdej sekundzie cząstkę swojej masy. Właściwie to nie

traci, a wysyła w postaci światła. Światło jako energia jest formą masy.

Nasze doświadczenia wykazały, że nie ma stałej formy we Wszechświecie –

Prawo Płynności. Brzmi ono następująco: „Nie ma we Wszechświecie żadnej

stabilnej formy istnienia”. Wydaje się naiwne, ale jeden z czynników –

dyferencjał przebiegu czasu nadaje mu głębszy charakter. "panta rei"

401
— Zaraz, mam jedno pytanie – powiedziałem- jak to możliwe, że

potężne teleskopy widzą tak odległe zakątki Wszechświata i tak

słabe ich światło?

− Nawet chaotycznie zakłócone światło może być z powrotem

naprawione. Robi to potężne zwierciadło paraboliczne, skupiając

porozbijane czy połączone promieniowanie. Dopiero liczniki

pułapek fotonowych skierowane precyzyjnie w jeden niezbyt jasny

punkt bardzo odległej przestrzeni wykażą słuszność naszej tezy.

Zmienne śnieżenie sensorów CCD z ciemnych obrazów

powierzchni gładkich również potwierdza tezę.

− Na zakończenie powiem jeszcze coś ważnego: dzięki zrozumieniu

asymetrycznej geometrii widzimy Wszechświat inaczej i możemy

zaryzykować stwierdzenie: kiedy przestaną już działać nadane

kiedyś siły „rozszerzające” Wszechświat, ten z powrotem zacznie

się kurczyć. Naszym zdaniem ten proces już trwa choć obserwacja

wskazuje coś wręcz odwrotnego.

Ed prosił w swojej księdze, aby nazywać go człowiekiem. Mówił:

„ Kiedy nadawaliśmy nazwę waszemu gatunkowi, zdecydowaliśmy się na

wybór początkowo budzący wielkie kontrowersje wśród mieszkańców En.

Nadaliśmy wam nazwę naszego gatunku - człowiek. Wkrótce nikt nie miał

wątpliwości, że postąpiliśmy słusznie. Dzisiaj, kiedy umieram, pragnę, aby

wszyscy Ziemianie nazywali mnie człowiekiem, jakkolwiek w różnych

językach brzmi to słowo”.

402
KONIEC

U W A G I do tekstu: Pustynie Kosmosu i Dwie Planety

Niewiele wiemy o czarnych dziurach, ponieważ możemy obserwować je

pośrednio. Wyprodukowanie czarnej dziury w akceleratorze cząstek wydaje

się prawie niemożliwe, gdyż znacznie bardziej ekstremalne warunki

występują w trakcie wybuchu supernowej, gdzie skutki są nam znane z

obserwacji. Przypuszczam, że wiemy jednak zbyt mało o tych tworach, by

ryzykować takie eksperymenty, choćby prawdopodobieństwo czarnego

scenariusza opisanego w mojej książce byłoby znikome.

Przyrost rozmiaru czarnej dziury jest niewielki, ale przyrost jej masy

403
jest postępowy. Nie jest możliwe, aby czarna dziura o tak olbrzymiej masie

= 1/4 planety przy kilkumilimetrowym rozmiarze egzystowała setki lat we

wnętrzu Deve. Problem tworzy potężna grawitacja narastająca z czasem,

która wyrywałaby wszelkie skały czy wysysała lawę w promieniu

kilometrów i planeta szybko przestałaby istnieć. Jedyna rzecz

powstrzymująca szybkość tego procesu to paradoks lejka – mała

powierzchnia horyzontu i potężne siły wewnątrz cząsteczkowe zabraniające

szybkiego dostępu dla dużej ilości materii w pobliże horyzontu małej

rozmiarem czarnej dziury, gdzie są załamywane. Prawdopodobnie część

energii pochodząca: z syntezy jąder etc. opuszcza bliską okolicę horyzontu

tworząc ciśnienie również utrudniające dostęp dla materii. Duże czarne

dziury mogą w tym przypadku zachowywać się inaczej, (proporcja nie

może być stosowana) Moje optymistyczne szacunki mogą być błędne, ale

uwzględniając wszelkie czynniki szacuję, że czas agonii książkowej Deve,

czy Ziemi (do kolapsu skorupy) trwałby blisko milion godzin. Długi czas

agonii Deve potrzebny był w książce na urealnienie czasu przygotowań dla

ratowania tamtejszej cywilizacji. Można spekulować szukając sposobu na

przedłużenie życia planety Deve np.: poprzez zwiększanie rotacji planety

wokół własnej osi, dzięki czemu czarna dziura nabierając masy będzie się

przemieszczać po określonym „bardziej bezpiecznym” torze. Przypuszczam,

że zniszczenie życia Ziemi trwałoby kilkadziesiąt lat, ale porozrywana

grawitacją planeta mogłaby stworzyć swoistą galaktykę wirującej długo

materii.

404
405
ESEJE

406
407
Wstęp

Moja książka przeznaczona jest głównie dla młodzieży, ale opisane w

niej hipotezy, a w szczególności „Pustynie Kosmosu” dedykowane są

naukowcom. Mam nadzieję, że poprzez przygodową fabułę, i proste opisy

zjawisk z dziedziny fizyki i astronomii treść stała się bardziej atrakcyjna.

Teoria Wielkiego Wybuchu „Big Bang” w celu wyjaśnienia wielu

fizycznych paradoksów musiała być uzupełniona innymi teoriami których

zwieńczeniem jest Inflacja Kosmologiczna wyjaśniająca problem horyzontu

czy uzupełniony o zaburzenia gęstości model Model FLRW (od nazwisk

twórców). Pozostałe modele, których jest wiele, są właściwie interpretacją i

uzupełnieniem powyższych.

Obie główne teorie w ciągu ostatnich lat tracą na swej sile dowodowej,

podczas gdy przedstawiona nielicznym Teoria Pustynie Kosmosu (Teoria

Emisyjna) przeciwnie, zyskuje potwierdzenie słuszności w nowych

obserwacjach kosmosu. Nie jest ona kolejną hipoteza czy manipulacją

faktami. Nie jest też jednym z wielu możliwych odmian modeli opartego o

Big Bang Wszechświata spełniający szereg warunków, ale poparty

logicznymi uzasadnieniami całkowicie odmienny pogląd, który zrodził kilka

zazębiających się nowych teorii.

W pierwszym skromnym wydaniu tej książki składam podziękowania za

zachętę do opisania moich poglądów polskiemu fizykowi doświadczalnemu,

jedynemu z dwóch naukowców, którzy poznali moją Teorię Emisyjną. Nie

spieszyłem się zbytnio aż do teraz. Nie przypuszczałem, że mogę mieć

rację, gdyż teoria jest prosta i wydaje się być zbyt oczywista, by nikt

408
przedtem nie podążał podobnym tokiem myślenia. Uwierzyłem trochę w

siebie kiedy w podobnie oczywisty sposób wyjaśniłem zagadkę

wyprzedzenia neutrino w ciągu sekund od usłyszenia o tym paradoksie. Po

prostu pewne zagadkowe procesy widzę obrazowo w przestrzeni i są dla

mnie oczywiste, na przykład: (jeżeli neutrino jest produkowane w czasie

eksplozji supernowej, to piekło tej eksplozji musi zaczynać się w jej

jądrze?. Jedno co wiem o neutrino, to że przechodzą przez materię

swobodnie, czego nie czyni na przykład światło, które jest emitowane przez

powierzchnię ciał – stąd wyprzedzenie). Minęło dziesięć lat, lecz w końcu

pospiesznie i bez koniecznych konsultacji, ryzykując opisałem moje

poglądy. Pośpiech wynika z powodów osobistych.

409
Zabawa w kulki i rozszerzający się w przyspieszeniu Wszechświat

esej dedykowany Saulowi Perlmutterowi z „Supernova Cosmology Project”

Kiedy dzisiaj obserwujemy zachowanie odległych galaktyk, to na

podstawie pomiarów widma supernowych typ la możemy ulec złudzeniu że

oddalają się w przyspieszeniu. „Supernova Cosmology Project”

Analiza światła tych eksplodujących „światłem” gwiazd wcale nie musi

dowodzić, że Wszechświat oddala się w przyspieszeniu, lecz jedynie, że

różnice prędkości wzrastają wraz z dystansem.

A cz to nie jest to samo??? Nie. Wyjaśniam:

Proszę zauważyć, że podobnie jak rozszerzanie się Wszechświata wcale nie

dowodzi, że zaczęło się w jednym punkcie (Teoria Emisyjna), tak i teraz

różnica prędkości wcale nie dowodzi, że mamy do czynienia z obecnym

przyspieszeniem.

Przyczyna przyspieszenia mogła istnieć, ale nie musi istnieć nadal, gdyż to

co widzimy może być konsekwencją wydarzeń z przeszłości.

Zróbmy następujące doświadczenie: w równych odstępach czasu spuśćmy

metalowe polerowane kulki jedna po drugiej ze szczytu górki. Każdy już

wie, że będą się oddalać od siebie w przyspieszeniu. Czyli kulka numer 1

będzie w tej samej sekundzie pomiaru poruszała się szybciej niż kulka

numer 2, a ta szybciej niż kulka o numerze 3 i tak dalej.

Nagle górka się zapada i powstaje równina, kulki toczą się dalej.

410
My nic nie wiemy o zapadnięciu się górki, gdyż podczas eksperymentu

panuje całkowita ciemność.

Kulki są identyczne, więc odbiją identyczną ilość światła. Nagle zapalamy

tylko na sekundę światło całego sufitu, dzięki temu każda z kulek otrzyma

identyczną porcję światła.

Jedynie w ciągu tej sekundy mieliśmy szansę dokonać pomiaru odbitego

światła dochodzącego do nas od kilku kulek.

Na podstawie przesunięcia widma światła ku czerwieni mierzymy prędkość

oddalania poszczególnych kulek i porównujemy go z siłą luminancji tego

światła (której wartość na powierzchni każdej kulki jest jednakowa).

(W skali kosmosu taki pomiar jest wykonalny w praktyce dzięki gwiazdom

Supernowa typ Ia).

Pomiar mówi: układ się rozszerza, ale coś się nie zgadza.

Czym dalej tym szybciej. Wyciągamy pochopny wniosek:

„Świat kulek rozszerza się w przyspieszeniu” i następny:

„coś musi kulki przyciągać z zewnątrz”.

Ponieważ nie widzimy nic co byłoby przyczyną tego przyspieszenia (nasza

górka, której już nie ma) szukamy wyjaśnień dalej:

„tam musi być jakiś wielki czarny magnes” ale obliczenia dalej się nie

zgadzają, więc dodajemy do magnesu „niewidzialną energię”

Wszystkie te spekulacje są fałszywe.

Podobny dowód można przeprowadzić dla Teorii Wielkiego Wybuchu, gdzie

411
niestety jedyną „spekulacją” dla rozszerzania się Wszechświata został

przyjęty pochopnie wspólny punkt wyjścia dla oddalających się galaktyk.

Proszę zauważyć różnice odległości kulek i dystrybucji materii

Wszechświata, pomyśleć chwilę. (nie wyciągając tym razem wniosków zbyt

szybko - bez poznania przyczyn i procesu ewolucji opisanych w treści

książki)

412
Jak powstały planety i gwiazdy.

Wczesny Wszechświat stanowił równomiernie gęstniejący jeden wielki obłok

gazowy. Tym gazem był wodór. Siły grawitacji zaczęły formować

gdzieniegdzie skupiska o większej gęstości. Tam grawitacja zaczęła kleić

gwiazdy.

We wnętrzu formującej się z obłoku wodoru masywnej gwiazdy

supernowa, pod wpływem ogromnej temperatury i ciśnienia, w jej jądrze

zapoczątkowana jest nagle reakcja syntezy pierwiastków cięższych od helu,

produkując niewyobrażalnie wielką energię. Następuje wybuch rozrywający

gwiazdę. Jednak dopiero podczas samego wybuchu reakcja syntezy

atomów narasta do niewyobrażalnych rozmiarów potęgując zjawisko i

dlatego duża część olbrzymiej masy gwiazdy zamienia się na różne

pierwiastki. Każda garstka materii wnętrza gwiazdy wytwarza więcej

energii niż cały arsenał jądrowy wszystkich krajów świata. Eksplozja rozbija

cząstki supernowej na pył molekularny wystrzelony olbrzymią energią w

przestrzeń. Ale nie cały - pozostała część masy znajduje się w pułapce

ogromnego ciśnienia i jest ściskana się ku wnętrzu formując niewielką

rozmiarem gwiazdę neutronową. (Inne rodzaje gwiazd jeszcze bardziej

masywnych mogą tworzyć tam czarne dziury). Pył i gaz posiadają bardzo,

bardzo dużą, nadaną eksplozją prędkość, a więc i energię kinetyczną (pęd).

Tworzą one oddalające się mgławice pyłowe, i mieszając się z dalekim

otoczeniem gwiazdy (gdzie oddają mu część pędu) również nadal

oddalające się mgławice pyłowo-gazowe. Pomaga im w tym prąca emisja

światła o natężeniu setki tysięcy milionów razy większym niż nasze Słońce.

Gdyby wszystkie planety naszego układu Słonecznego zamienić w drobny

413
pył i poddać działaniu strumienia takiego światła to nie tylko wyparowałby

w sekundę, ale zostałby wymieciony z ogromną prędkością poza galaktykę.

W mgławicach pyłowych otaczających eksplodujące gwiazdy kształtują się

zalążki przyszłych planet, a w gazowych – gwiazd. Mgławice pyłowe

towarzyszą mgławicom wodorowym, ale niekoniecznie. Mogą zajmować

swoje własne miejsce, na co wskazuje proces fizyczny ewolucji otoczenia

po wybuchu supernowej. W początkowym stadium powstawania

Wszechświata ogromna mgławica wodorowa zagęszczała się słabymi siłami

własnej grawitacji, dosyć równomiernie ku środkowi swojej masy. Tak jak

powstają kryształy w roztworze nasyconym solą, tak powstawały

miejscowe zagęszczenia, najpierw w obrębie centrum tej olbrzymiej

mgławicy. Sprzyjały one masowemu powstawaniu gwiazd ciężkich. W

dzisiejszym kosmosie wybuch supernowej zdarza się rzadko, ponieważ

obecnie mgławice wodorowe (żłobki gwiezdne) są archaiczną pozostałością,

gdyż Wszechświat, tak jak roztwór utracił z czasem swoje nasycenie.

414
415
Teoria Pustynie Kosmosu (z 1998 – 2000r)

wersja angielska w tłumaczeniu autora znajduje się na końcu rozdziału

Za charakterystyczną dystrybucję postrzeganej materii barionowej

we Wszechświecie, za określony rozkład w kosmosie galaktyk, ich

grup, oraz pustek pomiędzy nimi odpowiedzialne jest w głównej

mierze parcie światła* emitowanego przez pierwsze i kolejne

gwiazdy*, a skutkiem tego procesu jest ekspansja Wszechświata i

jej pozorne przyspieszenie.

Andrzej Wojciech Dworaczek

*tutaj, przez parcie światła należy rozumieć skutki ciśnienia emisji całego

promieniowania elektromagnetycznego każdego typu gwiazdy emisyjnej we

wszystkich etapach jej ewolucji na jej otoczenie.

Użyłem słowa: w głównej mierze, gdyż nie należy zapominać o pomocniczej

roli grawitacji oraz erupcji rozbitej wybuchem na pył materii wystrzelonej

wskutek ewolucji niektórych typów gwiazd.

Miliony błysków potężnego światła, każdy z nich trwający parę tygodni

wędruje sferami poprzez kosmos przez miliardy lat prąc otaczający wodór

przesuwają się w dalekie rejony. Faktem jest, że parcie takiego światła

maleje z czasem, ale zjawisko powiela się wraz z narodzinami setek

miliardów regularnych gwiazd i milionów „supernowych”(w następstwie

nagłego zapadania się takiej gwiazdy pod wpływem własnej grawitacji

następuje eksplozja spowodowana gwałtownymi procesami syntezy

jądrowej odrzucona z dużymi prędkościami większości masy).

Niewyobrażalnie wielka energia emisyjna gwiazdy napierająca na


416
otaczające ją gazy stanowi coś w rodzaju kleju grawitacyjnego tworząc

dogodne warunki dla powstania młodych gwiazd. Gwiazd supernowych

musiało być niesłychanie dużo w zapadającym się bardzo powoli i

gęstniejącym wodorowym Wszechświecie. Rola parcia światła poznana już

była dawno i dowiedziona przy wyjaśnieniu wielu zjawisk - np:

odsłonecznego kierunku warkocza komet. Do powstania pierwszych gwiazd

musiało dojść w sposób identyczny jak dzieje się to obecnie w "żłobkach

gwiezdnych", gdzie obserwowane obecnie przez nas pustki wokół młodych

gwiazd posiadają mniejsze wymiary z uwagi na odmienną budowę

otoczenia (na przykład: hamującą rolę zagęszczonego gazu i pyłu, który nie

był tak gęsty w pierwotnej mgławicy).

Czy obie teorię mogą współistnieć?

Teoria inflacji - jej popularny model opisuje powstawanie zalążków

gwiazd i galaktyk przed etapem „rozprężonego kosmosu”, potwierdzonego

przez wyniki badań COBE. Taki wniosek nie może pozostać bez rozsądnej

analizy zjawiska ewolucji gwiazdy.

Zupełnie niezrozumiałe jest dla mnie hipotetyczne powstanie gwiazd i

galaktyk we wcześniejszym etapie opisanym poprzez tą teorie. Wiele

innych obserwowanych zjawisk nie znajduje logicznej przyczyny. Inflacja

kosmologiczna, czy Wielki Wybuch zupełnie nie są potrzebne w

uzasadnieniu przyczyny oddalania się galaktyk. Pomijając te uwagi

rozważmy następujący scenariusz:

Idealistyczne modele teorii inflacji najchętniej przewidują możliwość

równomiernego rozkładu cząsteczek wodoru we Wszechświecie. Przyjmijmy

417
zatem, że wcześniej nie było żadnych gwiazd i galaktyk, a rozkład cząstek

był tak równomierny jak to przyjmuje najprostszy model. Taki idealny

rozkład cząsteczek w tym okresie musiał być kiedyś zaburzony przez

lokalne aberracje grawitacyjne, to znaczy: dryfujące cząsteczki nie mogły

wiecznie utrzymywać równych odległości pomiędzy sobą.

Utrzymanie cząstek w takiej pułapce grawitacyjnej w długim okresie

czasu jest niemożliwe, gdyż najmniejsze przesunięcie jednej tylko cząstki

burzy lokalnie całą taką idealną strukturę. Powstałe w ten sposób

zagęszczenia cząstek były przyczyną powstania skupisk, pierwotnych

mgławic i w konsekwencji narodzin pierwszych gwiazd, a następnie dalszej

ewolucji kosmosu. Proszę zwrócić uwagę na mapę rozkładu promieniowania

wtórnego, która moim zdaniem bez wątpienia ukazuje powstawanie

zagęszczeń cząstek i miejsc rozrzedzonych , świadczą o tym izotermy.

Skutkiem emisji światła - co obserwujemy dzisiaj w żłobkach gwiezdnych, -

wokół młodych gwiazd powstają puste sfery pozbawione całkowicie

cząsteczek, a kumulacja zepchniętych gazów powoduje sprzyjające warunki

do powstania nowych gwiazd. Opisany powyżej proces powinien zbudować

Wszechświat o takiej, jak obecna dystrybucji materii (rozkładzie

przestrzennym), a finalnym produktem tego procesu powinny być właśnie

pozbawione materii, puste obszary kuliste, które nazwałem "Pustyniami

Kosmosu". Tylko po co nam jest wtedy potrzebna teoria Inflacji? Skoro

przyczyna gęstniejącego pierwotnego obłoku, a następnie ekspansji

przestrzeni wokół młodych galaktyk może być wyjaśniona prościej.

418
Proces ekspansji emisyjno-cząsteczkowej towarzyszącej narodzinom

pierwszej gwiazdy musiał rozpocząć się lokalnie. Rozpisanie wektorów

prędkości dla dalszych wymuszonych tym początkowym procesem

ekspansji wyjaśnia przyspieszenie w czasie, co widać na animacji (tekst ten

był kopiowany z mojej strony internetowej http://republika.pl/awed1 z

roku 2000, aż do 2002, gdzie animowany GIF pokazywał rozwój wydarzeń

w skali lokalnej). Wniosek musi być tylko jeden: Wszechświat powinien

rozszerzać się coraz szybciej.

Wiary w słuszność mojej teorii potwierdzają wyniki badań grupy Saula

Perlmuttera, opisujące obserwację przyspieszenia tempa ekspansji

Wszechświata.(czytaj esej i kulkach i zapadającej się górce)

Rozważając lokalne rozkłady sił w tak gęstych skupiskach materii jak układ

planetarny, lub galaktyka, skutek parcia światła jest zaniedbywany. Jest to

fakt zrozumiały z dwóch przyczyn: gwiazdy i planety znajdują się pod

wpływem bardzo silnych wiązań grawitacyjnych, a stosunek pola

powierzchni form materii wystawionej na oddziaływanie promieniowania

elektromagnetycznego do jej masy jest znikomy. Gdyby żagiel na łodzi

zwinąć w kulkę wielkości główki szpilki, to nawet huragan nie poruszyłby

skutecznie takiej łodzi (pomijając kadłub). Warunki w skalach wielkiego

kosmosu są jednak zupełnie inne: grawitacja może być pominięta - po

prostu działa na pierwotną statystyczną cząstkę wodoru ze wszystkich

stron niemal równomiernie. Grawitacja grała drugoplanową rolę w

kształtowaniu klasterów galaktyk. Szacunki sił wskazują, że światło grało

419
pierwsze skrzypce, co można wykazać matematycznie, nawet przyjmując

spory margines błędu. Jeżeli wolno dryfujące cząstki podległy

zrównoważonej sile grawitacji, to przyłożona dowolna siła (nawet parcie

słabego światła) nada im pęd o określonej wartości, a wielkość tej siły nie

musi być znaczna, gdyż wartość pędu wzrasta przez miliony i miliardy lat -

„dziecko jest w stanie poruszyć lokomotywę gdy zaniedbamy tarcie”. Gdyby

to dziecko pchające lokomotywę przyłożyło stałą i nawet bardzo niewielką

siłę (100gram/100 ton) powodującą z wolna narastający pęd w funkcji

czasu (popęd), to osiągnięta prędkość po dziewięciu tysiącach latach

byłaby bliska prędkości światła. Niewiarygodne. Dziewięć tysięcy lat wobec

blisko (trzystu, czy czterystu*) miliardów lat życia naszego emisyjnego

Wszechświata to tak jak błysk 1/100 sekundy wobec doby. * - mój

swobodny szacunek dla naszego „punktu” przestrzeni wynikający z wielu

złożonych czynników.

Ślady najstarszych galaktyk zatarł czas, pozostały po nich bardzo masywne

czarne dziury, których obserwacja jest utrudniona i jedynie pewne

aberracje światła galaktyk mogą ukazać ich obecność, a ilość takich zjawisk

(o bardzo wąskim kącie obserwacji) może uruchomić rachunek statystyczny

dowodzący, że zamierzchły Wszechświat stanowi odpowiedź na wiele

zagadek: jak szacunki masy kosmosu, odstępstwa w obserwacji zjawisk w

galaktykach. Nasza i okoliczne galaktyki prawdopodobnie są młode, dlatego

szacowanie wieku Wszechświata na podstawie obserwacji gwiazd wydaje

się być nieodpowiednie.

420
Skutki emisji energetycznej supernowej - mgławica Kraba. Po zaledwie

tysiącu lat od jej wybuchu odrzucone cząstki rozciągają się na przestrzeni 6

lat świetlnych. Mgławica wokół posiada szacunkową masę 4,6 mas Słońca i

oddala się nadal od centrum z wolna malejącą prędkością 1500km/s,

hamowana grawitacją i gazem otoczenia.

Powyższa ilustracja opisuje proces rozwoju prędkości dla formujących się

skupisk materii z których uformowały się galaktyki we wczesnym stadium

Wszechświata wykazując przyczynę obserwowanej obecnie „ekspansji i jej

pozornego* przyspieszenia ”

Dla ułatwienia zrozumienia rysunek pokazuje jedynie pojedyncze gwiazdy

rodzące się w coraz to nowych sferach gęstniejącego i oddalającego się za

sprawą parcia światła gazu. Prędkości od 0m/s do 12m/s+++ mają jedynie

wyjaśniać przyczynę przyspieszenia i nie są realnym obliczeniem) Jak

widzimy - powstanie galaktyk, ich skupisk, ich dynamikę w tym

obserwowane przyspieszenie i red-shift nie wymagają czarnej materii,

energii, Wielkiego Wybuchu czy Inflacji Kosmologicznej.

421
Artykuł autora,który ukazał się na stronie

http://www.devel1.prv.pl w 2000 roku.

„Kosmos fascynuje. Tak dużo pytań, na które nie potrafi odpowiedzieć w

sposób satysfakcjonujący współczesna nauka może powodować szereg

spekulacji. Kosmologowie Wszechświata przyjmują różne postawy wobec

zagadek jego powstania. Szereg teorii pojawia się, ulega modyfikacji i

czasami znika, a fakty dostarczane przez coraz to wymyślniejsze

urządzenia badawcze zaskakują i czasem pozornie przeczą zdrowemu

rozsądkowi, tworząc coraz gęstsze sito dla tych teorii. Kosmologowie mówią

o budowaniu "modeli kosmologicznych". Rozumieją przez to tworzenie

uproszczonego, matematycznego opisu struktury i historii Wszechświata,

który uchwyciłby jego główne własności. Taki model nie może zawierać

wszystkich szczegółów jego budowy. "Modele kosmologiczne opisują

Wszechświat tak, jakby był on całkowicie gładkim oceanem materii z której

jest zbudowany. Grupowanie materii w gwiazdy i galaktyki jest całkowicie

zaniedbywane. Odstępstwa od całkowitej jednorodności są rozpatrywane

dopiero wtedy, gdy są badane bardziej szczegółowe kwestie, takie jak

pochodzenie gwiazd i galaktyk. Takie podejście daje zdaniem kosmologów

zdumiewająco dobre rezultaty. Na drodze obserwacji można znaleźć pewne

parametry Wszechświata, takie jak konkretna gęstość czy temperatura.

Jeżeli jakiś model dopuszcza takie parametry, można o nim powiedzieć że

dobrze opisuje realny Wszechświat.

Jak już wiemy materia we Wszechświecie, (galaktyki i ich skupiska) nie jest

422
rozłożona równomiernie. Budowa Wszechświata przypomina bardzo rzadka

gąbkę, lub pianę mydlana z wielkich baniek. Absolutna większość to

sferyczne pustki pozbawione całkowicie materii. Galaktyki i ich skupiska

znajdują się pomiędzy tymi bańkami stanowiąc jakby ich ścianki. Kiedyś

wykorzystując badanie widma światła galaktyk i ich skupisk uczeni

wykonali taka mapę. Oto ona:

Plaska mapa pustek kosmosu i skupisk materii sporządzona na podstawie

analizy docierającego do nas światła.(jesteśmy w środku) a mapa pokazuje

płaski wycinek przestrzeni podobny do tego jaki „rysują” radary. Na tej

mapie wykonanej przez M. Geller i J. Hurrę znajduje się niemal 10 000

galaktyk (jasne punkty na powyższej ilustracji). *Mapa ta to kątowy

wycinek. Pomiędzy galaktykami i ich skupiskami znajdują się zagadkowe

pustki. Rozmiary tych pustek przekraczają czasami 100 milionów lat

świetlnych! Uzasadnienie ich powstania opisuje teoria Pustynie Kosmosu.

Mapa jest interpretacją graficzną wykonaną przez autora w celu

otrzymania czytelnego obrazu w małym formacie obrazka Rzeczywisty

wymiar statystycznej galaktyki (reprezentowany przez białe punkciki na

mapie) byłby tak maleńki, żeby go dostrzec mapa musiałaby mieć format

stadionu, a i tak potrzebowalibyśmy dobrą lupę, czym dalej tym mniejsze.

Mapa pokazała, że Wszechświat jest zbudowany w fascynujący sposób.

Skupiska galaktyk oddzielone są od siebie olbrzymimi obszarami całkowicie

pozbawionymi materii. Fascynujące jest to, że kształt tych pustek jest

kulisty. Do czasu tego odkrycia naukowcy spodziewali się zupełnie innego

obrazu dystrybucji materii w kosmosie. Dlaczego Wszechświat uformował

się w taki właśnie sposób? Jedną z najpopularniejszych prób wyjaśnienia

423
tego zjawiska jest teoria strun kosmicznych, która jest jednocześnie bardzo

zawiłym kompromisem dla pogodzenia poznanych wam zjawisk z dziedziny

mechaniki kwantowej i astrofizyki.

Podobnie jak mgławice zwane dzisiaj żłobkami gwiezdnymi, kiedyś

Wszechświat wypełniony był wodorem. Jego struktura bardzo długo i

bardzo powoli zagęszczała się ku środkowi grawitacją każdej swojej cząstki.

W końcu gdzieś w centrum tego gazowego Wszechświata za przyczyną

grawitacji musiała powstać pierwsza gwiazda. Tak wolny ruch cząstek

powodował i duża gęstość gazu (zobacz COBE), że ta i pierwsze gwiazdy

dzięki bardzo sprzyjającym warunkom były bardzo ciężkie. Rozpoczęły one

wypychać energią swojego światła dryfujący wodór od siebie, tak jak nasze

Słońce spycha od siebie pyłowo-wodorowe warkocze komet. Tak jak młode

gwiazdy w żłobkach gwiezdnych rozpierają światłem swoje wodorowe

otoczenie. Zestawienie obrazu dystrybucji materii w żłobkach gwiezdnych

jest podobne, co ukazuje ilustracja poniżej:

Ogon komety jest zawsze zwrócony w kierunku przeciwnym do tarczy

słonecznej skutkiem parcia światła.

Z drugiej strony siła grawitacji komety usiłuje utrzymać otaczające ją gazy

i pyły.

Układ Słoneczny posiada bardzo niską gęstość dryfującego wodoru ,

ponieważ został on "wymieciony" skutkiem parcia światła Słońca. Ziemia

również powoli traci atmosferę, tak jak kiedyś stracił ją Mars. A więc

podczas swojej wędrówki w pobliżu Słońca komety tracą pewną część

424
swojego gazowego ogona, jednak w dalekiej drodze poza układem

planetarnym, dzięki grawitacji częściowo regenerują otoczkę gazowo-

pyłową dryfującym niezwykle rozrzedzonym gazem pochodzącym z

naszego Układu Słonecznego, bądź dryfującym swobodnie w kosmosie.

Wytłumaczenie takiej regeneracji wydaje się być proste: po wielu

zbliżeniach się komety „x” do naszej gwiazdy już nie powinna ona posiadać

żadnej atmosfery gazowej (części wodorowej ogonka), gdyż ta byłaby

dawno wymieciona przez parcie światła naszej gwiazdy. Obserwacja

obrzeży galaktyk i gazów znajdujących się poza głównym dyskiem pewnych

typów galaktyk, też może nasuwać przypuszczenia o pewnej ilości gazu

wolno dryfującego w kosmosie. Dodatkowym źródłem gazu opuszczającego

nasz układ słoneczny i inne są nie tylko wymiatane światłem górne części

atmosfery planet, korona samego Słońca, ale i „wyrwane: lokalną

dynamiką gazów cząstki, jak również sublimacja lodu oraz metanu

pochodzącego z pasów planetoid. Komety mają sporo czasu na takie

regeneracje.

Wokół pierwszej powstałej gwiazdy w wielkim obłoku wodorowym wkrótce

powstają warunki do narodzin następnych nowych gwiazd. Nadana

światłem pierwszej gwiazdy cząstkom wodorowego otoczenia energia (pęd)

nie zanika, więc obłoki wodoru z nowo narodzonymi wewnątrz gwiazdami

wciąż oddalają się. Ale i te oddalające się nowe gwiazdy zaczynają siłą

parcia swojego światła działają również odpychająco na otoczenie (lecz na

to gazowe – wyjaśniałem to przykładem żagla łodzi rozpostartego i

zwiniętego w kulkę). Powstają ponownie zagęszczenia i rodzi się następna

generacja gwiazd. Te najnowsze gwiazdy oddalają od tych które zepchnęły

425
swoim „wiatrem” wodór okolicy przyspieszając narodziny tych nowych

które z tego powodu oddalają się jeszcze szybciej przejmując prędkość

otoczenia gazowego z którego powstają. Pęd nigdy nie zanika bez

przyczyny, trwa w nieskończoność i wzrasta wraz z parciem światła, chociaż

jest wciąż dzielony i przekazywany.

Wspólne światło wszystkich tak powstałych gwiazd spycha cały

wodór do którego dotrze, nawet w końcu ten z krańców Wszechświata

emisyjnego. Każda młodsza generacja oddala się szybciej i szybciej w

stosunku

Coraz to nowe odkrycia w kosmosie poprzez kilkanaście lat coraz

bardziej potwierdzają moje przekonanie, że dotychczasowe teorie

kosmologiczne nie mają sensu, gdyż procesy we wczesnym Wszechświecie

wyglądały zgoła inaczej niż opisuje to oficjalna nauka na chwilę obecną.

Przez szereg lat chciałem pogodzić Inflację Kosmologiczną jako przyczynę

super-obłoku wodorowego. Czas i przemyślenia przynosiły wręcz

rewolucyjne wnioski, których się bardzo bałem – Inflacja Kosmologiczna

już nie była potrzebna jako przyczyna ekspansji Wszechświata.

Bardzo trudno wyobrazić sobie można warunki panujące zanim nastąpiła

masowa emisja światła. W grę wchodziła nie tylko przestrzeń ale i czas. Z

jednej strony gdzieś w centrum powstawały pierwsze gwiazdy, a z drugiej

gaz odległych rejonów nadal gęstniał nie otrzymując żadnej informacji

(jeszcze tam nie docierało silne promieniowanie elektromagnetyczne).

Dopiero kiedy oszacowałem rozmiar takiego obłoku uświadomiłem sobie, że

„stanem krytycznym” musiała być gęstość odpowiadająca 3K. Tak więc

426
rozmiar ówczesnego Wszechświata nie był imponujący, jednak na tule duży

aby zaistniał shift wydarzeń w czasie.

Ówczesny Wszechświat był jak las nękany suszami – wystarczyła iskra,

aby stanął w płomieniach. Nie tylko z powodu małego „spinu” gazu

powstawały masowo gwiazdy superciężkie, ale z powodu tej gęstości. Ta

gęstość była lokalnie już zaburzana grawitacją w wielu punktach. Musiało

tak być. Nie jest nawet wykluczone, że zapłon powstał w kilku rejonach

niemal równocześnie – nie jest to jednak w tej chwili istotne. Dzisiejsze

gwałtowne wydarzenia w kosmosie to jak mały dymek z niedopalonych

kępek trawy w lesie strawionym pożarem. Miliardy oddalających się w

przyspieszeniu galaktyk są niemym, ale jasnym świadkiem tych wydarzeń.

Jestem niemal pewien, że Wszechświat jest znacznie starszy, niżby

wskazywały na to fakty na podstawie których dziś szacujemy jego wiek.

427
Teoria Parowania Wszechświata:

Oziębiona do zera absolutnego samotna cząstka musi wyparować

ponieważ wciąż emituje promieniowanie grawitacyjne. Emituje kosztem

swojej masy*. Masa zero eliminuje cząstkę**.

Andrzej Wojciech Dworaczek

Teoria Malejącej Entropii

W rzeczywistym Wszechświecie prawo entropii jest złamane i nie może być

spełnione. Przyczyną są czarne dziury, które pochłaniają każdy rodzaj

promieniowania padającego bezpośrednio na nie łącznie z

promieniowaniem termicznym.***

Andrzej Wojciech Dworacze

* i innych zasobów energetycznych takich jak ładunek, temperatura itp.

** Masa i ilość nie mają znaczenia, dlatego Wszechświat zachowujący

Teorię Malejącej Entropii wyparuje zamieniając się (kiedyś) w formę

czystej energii.

***Skutek tego procesu opisuje Teoria Parowania Wszechświata i

fragment drugiego tomu książki dotyczący doskonałego stołu bilardowego z

jedną dziurą.

428
Notka:

Skutki. Oba te prawa rysują nam nowy obraz „pobarionowego”

Wszechświata i jego dalszej ewolucji, którego skutkiem powinny być

narodziny materii u jej podstaw, a następnie uformowanie wielkiego obłoku

wodorowego z którego ponownie powstanie Wszechświat taki jak widzimy

dzisiaj. Opis tego procesu będzie zawarty w osobnej książce.

429
Esej - Rozszerzająca się przestrzeń (07.2009)

Bardzo często jako przyczynę nadspodziewanego rozmiaru Wszechświata

podaje się rozszerzającą się w każdym punkcie przestrzeń. (Inflacja

kosmologiczna).obecne obserwacje wskazują. że Wszechświat ma wiek ok

14 miliardów lat i ma ok 158 miliardów lat świetlnych średnicy. Teoria

inflacji kosmologicznej wyjaśnia co prawda ten paradoks poprzez rozwój

przestrzeni, ale nie odpowiada na jedno pytanie: w jaki sposób

otrzymujemy INFORMACJĘ w postaci obserwowanych już "dorosłych"

galaktyk oddalonych o 13 miliardów lat świetlnych. Nie ma znaczenia, jak

rozwijała się przestrzeń, to wszystko można sobie wyobrazić i takie modele

można obliczyć, ale informacja wyruszyła i dotarła do nas. Przebyła ona

poinflacyjną przestrzeń. Gotową i ukształtowaną, ponieważ ukazują to

rzeczywiste obrazy odległego kosmosu! Każda próba z wyjaśnieniem tego

paradoksu poprzez geometrię przestrzeni nie ma sensu - przestrzeń może

być nawet bardzo "pokręcona" - fakt jest faktem - Informacja dotarła wraz

ze światłem ukazującym już po-inflacyjny świat, a więc wędrowała 13

miliardów lat w po-inflacyjnej przestrzeni.

22go kwietnia 2009 satelita NASA Swift odnotowała rozbłysk gamma

(gamma-ray burst: GRB) pochodzącego z zapadającej się i eksplodującej

ogromną energią gwiazdy oddalonej o 13.1 miliarda lat świetlnych. Czyli

rozbłysk ten podróżował do nas ponad 13 miliardów lat, a zdarzenie to

miało miejsce w punkcie oddalonym od Ziemi też 13 miliardów lat temu.

Ziemia nie znajduje się na „brzegu Wszechświata”, gdyż proste obserwacje

odległych grup galaktycznych zaprzeczają takiemu przypuszczeniu? Tego

jednak nie wiemy, ale tak możemy sobie założyć pomijając współczesne

430
teorie geometrii przestrzeni i Teorię Inflacji (zakładając, że nic nie wiemy

na ten temat). Manipulując cyframi w bardzo uproszczony sposób (13mld

podróż energii + 13 mld historii dalszego rozszerzania się Wszechświata to

razem 26 mld + przypuszczalne 26 mld w drugą stronę Wszechświata

zakładając prostą symetrię i geometrię) można przyjąć, że Wszechświat ma

rozmiar ponad 50 mld średnicy.

Szacunkowe pomiary dokonywane przez naukowców analizujących

Wilkinson Microwave Anisotropy Probe (W Map) wynoszą ok 156 miliardów

lat (uzupełnienie: nowe szacunki z września 2009 to ok 15.8 miliarda lat,

jeżeli chodzi o wiek, oraz 180 miliardów lat świetlnych rozpiętości), a więc

znacznie więcej niż wynikałoby z naszych uproszczonych manipulacji.

Obecne obliczenia wieku Wszechświata to 13,5 do 14 mld lat.

Ponownie zadajemy sobie pytanie: jak to się stało, że obiekty skrajne

znajdujące się po przeciwnych stronach Wszechświata w ciągu 14 mld lat

zdołały się oddalić od siebie o 156 mld lat?

Zakładając, że prędkość światła jest nieprzekraczalna nie mogły oddalić

się od siebie więcej niż 14 mld lat?

Jak więc pogodzić rozmiar Wszechświata z jego wiekiem i z zakazem

przekraczania prędkości światła? Oczywiście inflacja kosmologiczna

wyjaśnia paradoks rozmiaru, ale nie wyjaśnia jednej rzeczy: informacji.

Gdyby rzeczywiście Wszechświat miał taki rozmiar, to nie moglibyśmy tego

wiedzieć. Odległe galaktyki dają o sobie znać, są dojrzałe i my widzimy ich

dojrzały świat, „poinflacyjny” świat. Nie możemy jednak zobaczyć takiego

świata, bo informacja stamtąd nie dotarłaby do nas lub ukazywałaby nam

431
inny świat (przedinflacyjny).

Zagadkowa „informacja” która do nas dociera w

„poinflacyjnym”ukształtowanym Wszechświecie, niesiona jest poprzez

promieniowanie elektromagnetyczna klasycznej fizyki ukazując wszędzie

podobny nam klasyczny Wszechświat. Czy to nie jest paradoks?

432
Eter? I dziwna geometria przestrzeni.

Czyli chyba najbardziej kontrowersyjny z esejów.

W tym eseju opisane są przemyślenia dotyczące budowy samej przestrzeni

kosmicznej. Jest to znany temat i wyjaśniany wielokrotnie, proszę jednak

prześledzić prosty tok rozumowania.

Nie podoba mi się koncepcja pustej przestrzeni będącej nicością z

następujących powodów:

Poprzez nicość nic nie może przejść, ponieważ nie da się wymiarować, (bo

jest nieskończenie wielka w każdym nawet najmniejszym odcinku).

Każda fala wymaga ośrodka dla przemieszczania się.

Nicość nie może posiadać ładunku.

Nicość zabrania komunikacji. (doskonale taki sam upływ czasu dla obiektów

nie zmieniających dystansu pomiędzy sobą, zmiany dynamiki obiektów

odczytywane bezbłędnie poprzez odległe otoczenie i tysiące innych

przykładów) Zakrzywienie przestrzeni? Nie – komunikacja.

Zenon z Etei opisał paradoks ruchu – dychotomię:

Jeżeli biegniesz z punktu A do punktu B, to musisz najpierw pokonać

połowę tego dystansu, potem połowę połowy następnie połowę tego co

pozostało i następną połowę i tak w nieskończoność masz zawsze jakąś

tam połowę połowy do przebycia. Ponieważ każdy z tych odcinków posiada


433
realny wymiar i jest ich nieskończenie wiele, to nigdy nie dobiegniesz do

celu ponieważ każda liczba większa od „0” mnożona przez nieskończoność

daje nam nieskończoność.

Tak więc poprzez nicość nie można się przemieścić, ponieważ nicość jest

doskonała i można ją dzielić w nieskończoność (odpowiedź na dowody

matematyczne wyjaśniające paradoks Zenona)

Według praw fizyki kwantowej nie można dzielić odcinków przestrzeni w

nieskończoność, ponieważ zabrania tego długość Plancka.

Po nałożeniu długości Plancka na paradoks Zenona przestaje on być

paradoksem gdyż w świecie rzeczywistym nie można dzielić odcinków w

nieskończoność.

Wyobraźmy sobie taką przestrzeń poszatkowaną „długością Plancka”. W

trakcie wyciągania wniosków zaczynamy rozumieć jak przemieszcza się fala

światła, ale i jak przemieszcza się materia. Poruszająca się materia u

swoich podstaw przeskakuje z punktu do punktu, nawet nie przeskakuje,

ale znika i pojawia się nieco dalej – (każda materia – wielki proton oraz

elektron i super małe neutrino). Długość Plancka wspólnie z lokalną

czasoprzestrzenią ograniczają prędkość przemieszczania się fali

elektromagnetycznej, czy prędkość „skaczących” po swoich orbitach

elektronów.

Dynamiczny kosmos z poruszającymi się szybko galaktykami zmienia

swój obraz w zależności od punktu obserwacji. Obserwator może zadać

pytanie – czy wszędzie panują takie same „prawa fizyki”, czy długość

Plancka może zmieniać się w pędzącym z prędkością pod-świetlną

434
obiekcie? Odpowiedź na to pytanie podpowiada Ogólna Teoria Względności.

Obserwator ulega złudzeniu, jego obserwacje nie są prawdziwe gdyż nie

ma czegoś takiego jak uniwersalny punkt obserwacji.

Materia i energia powstają na skutek aberracji czasu w przestrzeni

subatomowej. Materia jest „skręceniem” czasu, który także musi posiadać

swój najkrótszy odcinek pulsu, aby nie zginąć w paradoksie Zenona z Etei.

Każde lokalne oddziaływanie nawet to w wymiarze Plancka rozciąga się

skutkiem na cały Wszechświat, dlatego każda cząstka jest rozmiaru

Wszechświata, więc po odjęciu materii przestrzeń przestaje istnieć. Tak

rozumiem przestrzeń. Krótka konkluzja: przestrzeń to „materia”.

Wraz ze spadkiem natężenia pola grawitacyjnego zmienia się "prędkość

czasu", a i zaistniałe w przestrzeni „inne pola” zawsze zniekształcają

idealny obraz tej sfery.

Można przypuszczań że każdy rotujący realny obiekt zbudowany z materii

posiada wokół siebie sferę w którym prędkość linii pola magnetycznego

obracającego się razem z obiektem powinna osiągnąć w pewnej odległości

„relatywną” prędkość światła. Jednakże opisanie tej sfery nie jest proste.

Tam grawitacja ulega załamaniu. To powoduje anomalia grawitacyjne. W

przyszłości zamierzam opisać dokładniej proces wyjaśniający dlaczego

pomiędzy odległymi galaktykami grawitacja może nie istnieć w ogóle i

dlaczego materia w pobliżu czarnych dziur prędkość liniowa gwiazd zwalnia,

oraz dynamikę martwego zimnego kosmosu przyszłości. Dziwna przestrzeń

435
Wyjaśniając paradoksy obrazu i rozmiaru Wszechświata naukowcy

odpowiadają: przestrzeń rozszerza się w każdym punkcie i geometria

przestrzeni jest nieeuklidesowa.

Jak można wyobrazić sobie geometrię takiej przestrzeni? Czy dobrym

przykładem może byś powierzchnia pompowanej piłki? Czy przekonujące

może być stwierdzenie, że przestrzeń rozszerza się w każdym punkcie,

więc jest możliwe osiągnięcie takiego paradoksalnego wymiaru ?

Nie trzeba być naukowcem, aby otrzymać patent na wątpliwości i prawo do

analizy procesu dowodowego hipotez. Nie chcąc powielać argumentów

podawanych przez innych skupię się na moich własnych.

Nie można twierdzić, że Wszechświat rozwija się przestrzenią, gdyż taka

zabroniłaby powstawaniu gwiazd (taka przestrzeń musiałaby rozwijać się w

każdym swoim punkcie (też we wnętrzu każdej galaktyki i w naszym

układzie planetarnym, więc i we wczesnym stadium, kiedy cząsteczki

dryfującego wodoru z którego wówczas składał się Wszechświat miały słabe

i wielokierunkowe wzajemne oddziaływania grawitacyjne). Te maleńkie siły

grawitacji nie byłyby w stanie pokleić oddalających się dość szybko cząstek

nakazanych rozszerzającą się przestrzenią.

Czasoprzestrzeń Einsteina wykazuje zachowanie symetrii zdarzeń (opis

w „dwóch planetach”) i z tego powodu paradoks pozostaje paradoksem

nakazując informacji (grawitacja) przekraczanie prędkości światła. Dopiero

geometria asymetryczna może jakoś wyjaśnić opisywany paradoks.

436
Geometria Euklidesa może być opisana trójwymiarową przestrzenią

x,y,z lub płaszczyzną (każde dwa punkty na płaszczyźnie (lub w

przestrzeni) można połączyć prostym odcinkiem którego długość będzie

najkrótszą drogą pomiędzy tymi punktami).

Zakrzywienie czasoprzestrzeni dowodzi, że wprowadzenie masy i czasu

dla przestrzeni idealnej (Euklidesa) zabrania rozpatrywania zjawisk na jej

bazie. Prostym przykładem opisującym relatywność przestrzeni był film z

początku XX wieku ilustrujący zachowanie się wiązki światła wpadającej

prostopadle do windy przez jej okno: wyobraźmy sobie windę stojącą w

przestrzeni. Posiada ona dwa bardzo maleńkie okna po przeciwnej stronie.

Jak wiemy światło rozchodzi się w liniach prostych (najkrótszą drogą).

Jeżeli więc do windy wpadnie wiązka światła przez jedno z okien przejdzie

przez windę i wyleci drugim oknem. Nagle winda szybko rusza. Światło

które wpadło do okna wędruje do drugiego z okien przez pewien czas w jej

wnętrzu, ale winda ten czas wykorzystuje na ruch w dół więc okno drugie

przesunie się w dół razem z windą, więc wiązka światła nie opuści windy i

padnie powyżej drugiego okna. Gdyby wykreślić tor tego światła, to będzie

on łukiem, tymczasem wszelkie obserwacje światła na Ziemi wykazują, że

rozchodzi się ono w linii prostej i zawsze posiada stałą prędkość.

Wyjaśnieniem tego zjawiska jest zakrzywiona czasem przestrzeń, którą

opisuje geometria nieeuklidesowa, a jej przykładem może być geometria

eliptyczna (na opisującej ją powierzchni piłki zaznaczamy trzy punkty i

wykreślamy odcinki łączące te punkty. Powstaje trójkąt. Suma kątów w

trójkącie sferycznym jest zawsze większa od 180°)

Przypuszczam, że dla zobrazowania zjawisk i opisania przestrzeni

437
minimalną ilością wymiarów dla teorii Wielkiego Wybuchu dopiero

geometria „paraboidalna” ze swoją asymetrią (tylko jedna oś symetrii

uproszczonego modelu) może jakoś tłumaczyć paradoks wieku i rozmiaru

Wszechświata (nie dotyczy Teorii Inflacji).

Co jednak nakazuje geometria hiperboliczna według moich przemyśleń

(nie dotyczy zmodyfikowanej Teorii Inflacji rozwiązującej ten problem na

bazie fizyki kwantowej i matematyki)?

• określa i opisuje przestrzeń poprzez asymetrię można wyznaczyć

jej środek- punkt szczególny

• dla obserwatora któremu wydaje się że przebywa w klasycznej

przestrzeni” widząc ją „normalnie”w każdym punkcie przestrzeni

czas „biegnie inaczej czym dalej od hipotetycznego środka, tym

wolniej

• w każdym punkcie przestrzeni jest odmienna gęstość materii

(rozmiar/masa)

• w każdym punkcie przestrzeni obowiązują (pozornie) odmienne

„wartości fizyki: np.: inna jest masa właściwa pierwiastków,

odmienna „grawitacja właściwa”, prędkość rozchodzenia się fal

elektromagnetycznych(w stosunku do dowolnego innego punktu

odniesienia)

• ale, dla obserwatora w każdym punkcie przestrzeni Wszechświat

wygląda tak samo


438
• w związku z shiftem czasu wiek Wszechświata jest relatywny i

niemożliwy do określenia

Przestrzeń jest dynamiczna ponieważ ekspansja materii w przestrzeni, jej

ruch wyznacza charakter przestrzeni.

Serfujący na zboczu fali surfer ma wrażenie, że ciągle spada w dół

utrzymując się jednak w tej samej odległości od środka Ziemi. Obserwator

powie: „surfera pcha masa wody” tymczasem to jest też złudzenie, bo

woda się nie przemieszcza. Podróżujący na grzbiecie fali światła podróżny

będzie przemierzał inny Wszechświat, bardzo gęsty. Dla niego

obserwowane galaktyki będą rotowały z niebywałą prędkością. Jego fizyka

wynikająca z obserwacji jest inna, jego ogromna masa mówi: galaktyki tak

szybko rotują, bo również mają wielką masę. Te obserwacje będą

prawdziwe tylko dla niego

Sądzę, że powyżej opisane rozważania dotyczące wieku i rozmiaru

Wszechświata są możliwe, ale nie są zgodne z prawdą. Wydaje mi się, że

tworzenie teorii należy opierać o obserwacje, a nie odwrotnie. Zbyt szybko i

emocjonalnie wyciągnięto wnioski z obserwacji Hubbla, jednocześnie

marnowano wiele czasu i energii broniąc nieudolnie nieewoluujących teorii

stacjonarnych wzmacniając tym samym argumenty Big Bangu. Potrzebny

439
był pomysł na znalezienie jeszcze innej przyczyny rozszerzania się

Wszechświata. Pomysł oparty o wnikliwą analizę dostarczanych przez

teleskopy zdjęć zjawisk będących miniaturową wersją wczesnego kosmosu.

Takie zjawiska to na przykład okolice młodych gwiazd w żłobkach

gwiezdnych, gdzie wyparty światłem wodór tworzy warunki do powstania

nowych gwiazd. Sądzę, że Wszechświat z naszego punktu pomiaru czasu

jest znacznie, znacznie starszy niż przypuszczamy (galaktyki na pewno

ustawicznie umierają, a nasza może należeć do galaktyk młodych, tego nie

wiemy na pewno) dlatego nie można szacować wieku Wszechświata na

podstawie lokalnych obserwacji gwiazd starych naszej galaktyki). Prędkość

początkowa nigdy nie istniała ponieważ na początku, w czasie trwania

zmasowanej eksplozji emisji energii elektromagnetycznej”(początkowo

formowała się duża ilość gwiazd masywnych czemu sprzyjał mały lub

prawie zerowy „spin” gęstniejącego wodoru) nadal jeszcze powracały młode

cząstki wodoru formujące super-obłok. Mówiąc inaczej: Wszechświat nadal

gęstniał siłą grawitacji, zanim masywne światło docierające do tych cząstek

odwróciło ten proces.

Zapożyczyłem słowo „spin” z fizyki kwantowej:„zerowy spin”, gdyż nie

mam pomysłu dla lepszego opisu słownego swobodnego grawitacyjnego

spadku cząstek wodoru ku sobie. Od momentu chaotycznie

ekspandującego światłem światła, cząstki wodoru otrzymywały zwrot pędu

w różnych kierunkach, czyli „niezerowy spin”mogący kształtować galaktyki,

nadać im kierunki i prędkości.

Przestrzeń jest pofalowana czasem, ale powinna posiadać środek

symetrii zdarzeń (położony gdzieś blisko środka ciężkości, lub

440
historycznego centrum zdarzeń) W oddalających się galaktykach czas

biegnie wolniej, a spontaniczne dojrzewanie Wszechświata ukazuje nam

obraz który widzimy obecnie z naszego punktu obserwacji.

Jest prawdopodobne, że duża, może przeważająca większość, ale bardzo

rzadkiego wodoru nie miała szans brania udziału w kształtowaniu galaktyk.

Prawie niezwiązane grawitacyjnie cząstki parte światłem całego naszego

lokalnego Wszechświata odwróciły kierunek podróży i wciąż bardzo powoli

budują ogromną sferę będąc zalążkami nowych środków symetrii zdarzeń.

Może wkrótce, za jakieś tysiąc miliardów lat, kiedy już dawni światło

naszego Wszechświata zostanie wyłączone, gdzieś na boku tego czarnego

olbrzyma wodorowego zrodzi się zupełnie nowiutki Wszechświat? Być może

„ciemny” czas życia tego całego olbrzymiego tworu jest jak 1:1,000,000 w

porównaniu z emisyjnym błyskiem który nazywamy naszym

Wszechświatem?

441
Esej o dwóch planetach 2008

Dlaczego planety mogą krążyć wokół siebie i nie spadają na siebie?

Tak, wydaje się że odpowiedź jest prosta, a pytanie banalne.

Przyjrzyjmy się jeszcze raz całemu problemowi:

Wyobraźmy sobie uproszczony model kosmosu składający się jedynie z

dwóch identycznych planet krążących wokół siebie (wokół środka swojej

masy).

Skąd wiemy, że one rzeczywiście krążą wokół siebie? Ponieważ je

obserwujemy?

Nie, obserwator to już trzeci punkt determinujący kierunki ruchu planet.

Wprawdzie obserwator nic nie zmienia, ale tworzy złudzenie mające wpływ

na tok naszego myślenia.

Dzięki obserwatorowi możemy określić przestrzeń w sposób następujący:

„gdyby te planety spadały swobodnie na siebie to zderzyły by się, ale mają

nadany pęd i lecą nie wprost na siebie, lecz mijają się, więc efektem

będzie orbitowanie jednej wokół drugiej” – nic bardziej łudzącego, gdyż po

wyeliminowaniu obserwatora dwie planety zawsze dążą ku sobie w linii

prostej, a identyczna ich masa zapewnia doskonałą symetrię geometryczną

zdarzeń. (również dla geometrii nieeuklidesowej w kazdej izotropowej

przestrzeni) Więc planety wpadną na siebie? Złudność naszego myślenia

wykaże obserwator, poruszający się identycznie jak jedna z planet (czyli

zawsze jest na linii prostej wspólnie z planetami)?


442
Wtedy planety już nie krążą, ale spadają, zgadza się?

Wytężmy swoją wyobraźnię jeszcze bardziej i spróbujmy sobie wyobrazić,

że obserwujemy planety z chaotycznie poruszającego się punktu w

przestrzeni. Jak wtedy muszą zachować się planety? Raz będą spadać na

siebie, innym razem krążyć szybciej?

Po co to wszystko opisuję?

Ktoś powie, że zakrzywienie czasoprzestrzeni przynależne masie

determinuje ruch takich planet.

Jest to odpowiedź również złudna, dla uproszczenia rozumowania

wystarczy określić, że planety posiadają identyczną masę i wymiar, a

obserwator znajduje się w samym środku jednej z planet (są szklane dla

ułatwienia wyobrażenia).

Więc posiadają identyczne zakrzywienie czasoprzestrzeni i w idealnej

przestrzeni lub każdej przestrzeni izotropowej muszą na siebie spaść.

Nie będę dalej się rozpisywał, ale dzięki doskonałej symetrii zachowanej w

tym modelu planety muszą na siebie spaść!

Ale.

Wszechświat to nie dwie planety więc powyższe rozważania nie mają

sensu.

Jednak i to twierdzenie nie jest poprawne, gdyż wprowadzenie wymiaru dla

planety lub wprowadzenie trzeciej, czwartej planety, a nawet zmiana mas

w opisanym wyżej układzie ruchu nic nie zmienia, jedynie komplikuje opis

dowodowy zjawiska. Opis wymiaru planet nie ma znaczenia, ponieważ

443
teoretycznie można je zmniejszyć (ścisnąć) do dowolnie małego rozmiaru.

Co mogłoby spowodować zmianę zachowanie planet i pozwolić na

spełnienie logicznej poprawności dynamiki układu - cyt:„posiadają

określony pęd i nadany kierunek więc nie spadają wprost na siebie, lecz

przelatując obok siebie z odpowiednią prędkością wejdą wzajemnie w

zakrzywienia swojej czasoprzestrzeni uniemożliwiające ucieczkę lub

zderzenie - czego konsekwencją będzie ich ruch orbitalny”?

Odpowiedź brzmi: Zdeterminowana ((określona wymiarami) wcześniej)

przestrzeń. Bez niej każdy ruch planet wobec siebie będzie przebiegał w

linii prostej (lub w każdej geometrii nieeuklidesowej umożliwiającej

izotropię, po torach przeciwnie zakrzywionych znoszących się wzajemnie)

Czy wracamy do pojęcia Eteru? Nie, nie.

Ale?

Zdeterminowana czy też wymiarowana zdarzeniami przestrzeń wygląda

tak, że można w niej określić każdy punkt.

Co może przestrzeni nadać taki charakter? Odpowiedź to: Historia.

Punkt wyjścia z którego eksplodował Wszechświat, (np. teoria Big Bang),

albo raczej punkt stanowiący np. środek masy Wszechświata (patrz Teoria

Pustynie Kosmosu), albo (sama materia rozumiana jako całość -

zdefiniowana jako punkt o wymiarze zewnętrznym zawsze 0 - późniejsze

wnioski autora) nadaje przestrzeni wymiar będący punktem odniesienia

zdarzeń. Czy tak proste rozumowanie traci na wartości dowodowej


444
ponieważ wydaje się być naiwne wobec złożonych wielo-przestrzennych

modeli kosmologicznych?

We wspomnianym powyżej punkcie przestrzeni (która się rozszerza, a

więc cofając czas do początku formowania się „materii” taki punkt powinien

istnieć zawsze) determinującym jej fizyczny środek umieścimy prawdziwy

zegar, to czy będzie on tykał takim samym rytmem jak zegary znajdujące

się w innych miejscach dynamicznej w końcu przestrzeni?

„Sądzę, że nie” odpowiadam. (uwaga: gdyby to przestrzeń rozszerzała

się z taką prędkością jaka wynika z wieku Wszechświata i jego obecnego

rozmiaru, to wraz z przestrzenią oddalała by się każda materia od siebie, a

nawet ulegałaby zmianie wewnątrz swoich struktur subatomowych (atom,

bez względu na model, nie jest wyjątkiem i jest również wypełniony

wewnątrz przestrzenią)). Taka prędkość rozchodzenia się przestrzeni nie

zezwalałaby na działanie grawitacji formujące galaktyki we wczesnym

etapie. Dryfujące (dość swobodnie – grawitacja działała ze wszystkich stron

na statystyczną cząstkę i lokalnie była niezwykle słaba z powodu odległości

międzycząsteczkowej - po ostatnim etapie inflacyjnym) cząsteczki wodoru

oddalały by się od siebie wraz z eksplodującą przestrzenią z prędkością nie

zezwalającą na działanie grawitacji. Tak więc przestrzeń pęczniejąca w

takim tempie rozerwałaby wielki obłok wodorowy formujący gwiazdy.

Porozrzucane we Wszechświecie zegary nie będą tykały w tym samym

tempie. Dlaczego? (znamy odpowiedź Einsteina, ale posłuchajmy innej, czy

trochę naiwnej?)

Otóż: oddalające się od zegara umieszczonego w środku (układ

445
odniesienia) inne zegary zbudowane są z tej samej fizycznej materii.

Materia składa się atomów będących formą dynamiczną, a więc również

z elektronów krążących wokół ich jąder. (Elektrony - model Bohra) nie

mogą poruszać się szybciej niż prędkość światła i ich rotacja (drgania lub

inne zachowania bez względu na model atomu (na przykład opisane

poprzez wynik z równania Heisenberga, czy Teorii Strun Hawkinga) w tych

samych warunkach fizycznych jest nakazana fundamentalnymi prawami

fizyki).

Tak więc posiadające już prędkość oddalania zegary nie mogą tykać w

tym samym rytmie w jakim czyni to zegar środka, gdyż ruch elektronów

(model Bohra) po sferze wokół jądra ten zgodny z kierunkiem oddalania

musi być zwolniony, natomiast każdy zgodny z przeciwnym kierunkiem nie

musi być przyspieszony (nie może poruszać się szybciej niż prędkość

światła, tak więc (nie nadrobi utraconej prędkości i symetria jest

zachwiana). Sumaryczna prędkość elektronów w oddalającym się zegarze

jest wolniejsza, niż w zegarze środka, więc ruch jego mechanizmów też

jest wolniejszy. Prawda, że Ogólna Teoria Względności bardziej elegancko

tłumaczy zwolnienie czasu dla poruszających się obiektów?

Krążące wokół siebie planety w niezdeterminowanej przestrzeni muszą

na siebie spaść.

Jednak kiedy przestrzeń jest wcześniej określona nadrzędnym

wymiarem, to w każdym jej punkcie czas płynie odmiennie (wyjątkiem są

446
powierzchnie sfer wokół „środka”, które będą nam potrzebne do dalszych

opisów korygujących ruch względny materii w przestrzeni)

Efektem tego shiftu czasu jest zburzenie opisanego modelu dwóch

zawsze spadających na siebie planet poprzez wprowadzenie

zdeterminowanej przestrzeni. Przy istniejącym punkcie przestrzeni

określającym czas bezwzględny - planety muszą krążyć wokół siebie,

jednak tylko w określonych warunkach będzie spełnione „swobodne lub

wymuszone spadanie wprost na siebie”. Sądzę, że silne zakrzywienie

czasoprzestrzeni lokalnie dominuje tak znacznie, że prawie uniemożliwia

proces dowodowy powyższych rozważań w oparciu o pomiary.

Dzięki zróżnicowaniu czasu można zrozumieć dlaczego Wszechświat jest

większy niż wynika to z obserwacji i z teorii Big Bang jednocześnie

zachowując warunki dla procesu ewolucji galaktyk.

Dla obywateli bardzo odległych galaktyk Wszechświat powinien być

młodszy (lub starszy). Również dla różnych obserwatorów rozmieszczonych

w różnych zakątkach Wszechświata Wszechświat ma zupełnie inny obraz

(nie tylko wiek). Taki Wszechświat jest anizotropowy. Nasze obserwacje

dystrybucji gęstości lokalnych i obliczenia wieku Wszechświata nie mają

sensu.

Co się stanie kiedy na zdeterminowaną przestrzeń nałożymy lokalną

czasoprzestrzeń? Jeżeli opisane założenia są poprawne, to nasz księżyc nie

znajduje się dokładnie tam gdzie znajdować się powinien „dotychczas”, ale

447
odrobinkę obok:).

448
Moje przemyślenia znalezione w archiwum.

Dwie planety – napisane chyba w końcu roku 1995

Wyobraźmy sobie Wszechświat składający się z dwóch identycznych planet

już krążących wokół siebie. W warunkach pustej przestrzeni - „nicości

absolutnej”dwie planety zawsze spadłyby na siebie z powodu symetrii

oddziaływań. W każdym innym przypadku zaistnieje coś co można nazwać

przynależnym punktowi przestrzeni x,y,z „spinem asymetrycznym (opis

roboczy)”. Czym on jest i jak powstaje? Nakazany „spin asymetryczny” to

różnica czasu dla dwóch różnych punktów czasoprzestrzeni Wszechświata

(z pominięciem nałożonych silnych oddziaływań lokalnych). Każdy punkt

przestrzeni jest „zmodulowany” nie tylko lokalnie, ale również globalnie.

Dlaczego w takim razie dwie planety o takiej samej masie mogą krążyć

wokół siebie i paradoks nie działa (nie spadną na siebie)? Ponieważ w

każdym punkcie istnieje już „skrzywiona” grawitacją przestrzeń (również

lokalnie przez np: planety i gwiazdę).

Paradoks dwóch planet jest najprostszym modelem, możemy go nazwać

paradoksem trzech, czterech... planet. Dotyczy całej materii i przestrzeni

Wszechświata.

W szczególnych warunkach przecież dwie planety spadną na siebie.

Czy istnieje we Wszechświecie punkt o „zerowej kinetyce”?

Tak, to środek jego masy. Ile lat ma Wszechświat?

Dla każdego punktu przestrzeni (sfery czasu) Wszechświat ma różny wiek.

Czy w takim razie światło docierające do nas z jednego kierunku

449
zdeterminowanej przestrzeni może docierać do nas szybciej, kiedy się

poruszamy w takiej przestrzeni? Nie, przestrzeń nie posiada „gęstości, czy

budowy strukturalnej” nie jest ona niezależna, ale jej geometria wymiarów

jest inna dla każdego punktu, kształtowaną czasem, materią i energią.

Każdy atom jest wielkości Wszechświata, ponieważ oddziaływa na każdy

jego punkt, więc przestrzeń jest Ciągiem Dalszym Materii i posiada jej

konsekwencje, więc może mieć ładunek a nawet masę.

Z powyższego założenia wynika, że każda materia (i energia) tworzą

przestrzeń im przynależną.

Domniemam, że bez materii i energii przestrzeń nie istnieje.

Wszechświat jest dynamiczną całością, jest „atomem” i każdy twór

obserwowalny czy niemożliwy do zaobserwowania należy do niego tworząc

lokalną aberracją przestrzeni ze skutkiem na każdy jego punkt. Wewnątrz

Wszechświata nie ma dwóch identycznych punktów przestrzeni nigdzie

poza jednym punktem nie istnieje symetria doskonała.

450
Rozważania na temat paradoksu koła zdarzeń.

Na ile prawdopodobne może być powstanie naszej planety ponownie

zakładając, że teoria o cyklicznym Wszechświecie byłaby prawdziwa?

Przyjmując, że życie naszego wielkiego Wszechświata jest procesem

powtarzalnym musimy zgodzić się z następującym rozumowaniem:

Wszystko jest kwestią matematyki i rachunku prawdopodobieństwa,

który na wpisaną powtarzalność zjawisk jako regułę (w fizyce klasycznej).

Może to jest przerażające, ale dla takiej fizyki Bóg w kości nie gra,

ponieważ zakres zjawisk we Wszechświecie jest ograniczony liczbą

kombinacji, więc reguła rachunku prawdopodobieństwa nakazuje wniosek:

istnieliśmy już miliony razy i miliony razy będziemy istnieć. Ale czy na

pewno?

Tak to wyglądałoby do czasu zaistnienia mechaniki kwantowej. Zasada

nieoznaczoności zmienia spojrzenie na doskonałą powtarzalność procesów

mechaniki kosmosu, a więc „doskonałej” cykliczności życia Wszechświata. Z

drugiej strony Teoria Chaosu stanowi inspirację do głębokich przemyśleń

filozoficznych nad rzeczywistością. Na przykład rozpady atomów

pierwiastków promieniotwórczych podlegają jedynie prawidłowościom

statystycznym, wbrew przekonaniom Alberta Einsteina (nie podlegają

„kwantyfikacji” u podłoża zjawisk).

Mówiąc prościej: u podstaw w każdej drobinie na Ziemi i we

Wszechświecie zachodzą pewne nieprzewidywalne zachowania oddziałując

sobą na otoczenie decyduje o tym czy się urodzisz dokładnie taki sam i czy

będziesz czytał tą książkę. Każde drgnienie wczesnego kosmosu

451
decydowało o precyzyjnym obrazie galaktyk w dowolnym rejonie

Wszechświata, a początki formowania się Drogi Mlecznej decydowały o

obrazie gwiazdy Słońce w naszym rejonie galaktyki. Jeden milionowy

ułamek sekundy i jedna przypadkowa sub cząstka zmienia historię burząc

możliwość absolutną powtarzalność cykli Wszechświata - zasada

nieoznaczoności mechaniki kwantowej. Efekt Motyla.

Jednak statystyka stanowczo mówi, że powstanie doskonale

identycznego Wszechświata jest możliwe. Nawet nieprzewidywalność

zdarzeń da się opisać statystyką. Fakt, że urodzisz się po raz kolejny jest

szansą tak nikłą, że opisanie prawdopodobieństwa twoich kolejnych

narodzin jakąś liczbą jest niemożliwy, gdyż nie stworzono matematycznego

opisu dla tak niewyobrażalnej liczby. Choćbyś klepał potęgi i silnie do końca

twojego życia nie zbliżyłbyś się do takiego opisu o milimetr w skali

kosmosu. (Zasada nieoznaczoności zapobiega paradoksowi powtarzalności

cyklów Wszechświata).

Jeżeli nawet uprzesz się, że taka liczba istnieje, to jest jeszcze coś co

burzy twoją logikę:

Rozumowanie w kategoriach rachunku prawdopodobieństwa może

okazać się nonsensowne, gdyż widząc jakim Wszechświat jest

skomplikowanym tworem, może byłoby naiwnością przypuszczenie, że te

same zasady obowiązują w każdym jego cyklu. Można przyjąć, że ilość

kombinacji rozciąga się w nieskończoność poprzez jakąś niepoznaną i

niepoznawalną „wartość „dodaną lub zmienną”, choćby była ona nikła.

Sądzę, że Bóg gra w kości, gdyż niepowtarzalność ciągu zdarzeń wydaje się

być najbardziej interesująca.


452
Moja konkluzja jest jeszcze inna:

Nie można opisywać wydarzeń poza empirycznych, (rzeczy które są

niemożliwe dla empirycznego poznania), gdyż taki opis nie ma sensu,

dotyczy to również powyższej dywagacji na temat powtarzalności cyklu

życia Wszechświata i Boga grającego w kości.

453
Podsumowanie:

Teoria Parowania Wszechświata (rok 2002)

Oziębiona do zera absolutnego samotna cząstka musi wyparować

ponieważ emituje nadal promieniowanie grawitacyjne*

Andrzej Wojciech Dworaczek

*Musi robić to kosztem samej siebie, swojej masy i swoich zasobów

energetycznych. Masa cząstki i ilość cząstek nie mają znaczenia, dlatego

Wszechświat zachowujący Teorię Malejącej Entropii wyparuje zamieniając

się w formę czystej energii.

454
Teoria Malejącej Entropii( rok 1998)

W realnym Wszechświecie prawo entropii jest złamane przez

czarne dziury, które pochłaniają każdy rodzaj promieniowania

elektromagnetycznego padającego bezpośrednio na nią łącznie z

promieniowaniem termicznym. *

Andrzej Wojciech Dworaczek

*Wszechświat osiągnie temperaturę 0K. Skutek tego procesu opisuje

Hipoteza Parowania Wszechświata, a czas tego procesu nie ma znaczenia.

455
Teoria Pustynie Kosmosu (1998)

Za charakterystyczną dystrybucję postrzeganej materii

barionowej we Wszechświecie, za określony rozkład w kosmosie

galaktyk, ich grup, oraz pustek pomiędzy nimi odpowiedzialne jest

w głównej mierze* parcie światła emitowanego przez pierwsze i

kolejne gwiazdy, a skutkiem tego procesu jest ekspansja

Wszechświata i jej pozorne obecnie przyspieszenie*.

Andrzej Wojciech Dworaczek

Przez parcie światła należy rozumieć skutki ciśnienia emisji całego

promieniowania elektromagnetycznego, każdego typu gwiazdy we

wszystkich etapach jej ewolucji, na jej bliskie i odległe otoczenie. Użyłem

słowa: *w głównej mierze, gdyż nie należy zapominać o pomocniczej roli

grawitacji oraz energii kinetycznej rozbitej na pył materii i wystrzelonej

wskutek erupcji niektórych typów gwiazd.

English version from 2002:

Theory of Cosmic Deserts

The characteristic distribution of observable matter in the universe

and acceleration of expansion of the universe is the result of stars'

radiation pressure.

456
This process has begun just after first stars were formed from

archaic giant hydrogen nebulae devoid of any other matter

(galaxies, stars, planets or even dust)

Andrzej Dworaczek

457
Wszechświat nie ma wieku i inne refleksje

Dla każdego punktu przestrzeni (sfery czasu) Wszechświat ma różny wiek.

Czy w takim razie światło docierające do nas z jednego kierunku

zdeterminowanej przestrzeni może docierać do nas szybciej, kiedy się

poruszamy w takiej przestrzeni? Nie, przestrzeń nie posiada „gęstości, czy

budowy strukturalnej” nie jest ona niezależna, ale jej geometria wymiarów

jest inna dla każdego punktu, kształtowana czasem , materią i energią.

( tym również konsekwencją historii zdarzeń) Każdy atom jest wielkości

Wszechświata, ponieważ oddziaływa na każdy jego punkt, więc przestrzeń

jest Ciągiem Dalszym Materii i posiada jej konsekwencje, więc może mieć

ładunek a nawet masę.

Z powyższego założenia wynika, że każda materia (i energia) tworzą

przestrzeń im przynależną. Domniemam, że bez materii i energii przestrzeń

nie istnieje.

Wszechświat jest dynamiczną całością, jest „atomem” i każdy twór

obserwowalny czy niemożliwy do zaobserwowania należy do niego tworząc

lokalną aberracją przestrzeni ze skutkiem na każdy jego punkt. Wewnątrz

Wszechświata nie ma dwóch identycznych punktów przestrzeni „nigdzie”

nie istnieje symetria doskonała.

Zasada nieoznaczoności zapobiega paradoksowi powtarzalności cyklów

Wszechświata.

Wyjaśnienie paradoksu nad-świetlnej prędkości cząstek neutrino (rok

2000):Cząsteczki neutrino po wybuchu supernowej docierają do nas

wcześniej od światła, - masowa emisja cząstek neutrino rozpoczyna się w

458
głębi supernowej, gdzie proces wybuchu ma swoje ognisko - dlatego

cząstki przechodzące swobodnie przez materię opuszczają gwiazdę na

sekundy wcześniej, zanim jej powierzchnia wybuchnie falą światła.

Myśląc o tym wszystkim ogarnęła mnie pokora wobec niedoskonałości

człowieka i naszej głupiej pychy mającej źródło w poznaniu - nasunęła mi

się taka refleksja:

Niepodważalny dowód na istnienie Boga: ISTNIENIE.

Przyczyn tego zjawiska nie pozna nigdy nauka, tego jestem pewien.

459
English version Theory of Cosmic Deserts from: 10.10.2002 by

author:

Few years ago, American scientists started a project to measure the

distances to thousands galaxies and in the process, a slice of our nearby

universe showing matter distribution in the space. Their map showed, that

the cosmos is arranged in a most intriguing way. Galactic clusters are

separated by great distances mostly devout of matter. The intriguing part

is that the shape of this empty space appears to be spherical. Until this

time scientists have expected to see a much different picture of the

universe. Why did our universe form this way? One of the most popular

explanations of this distribution is the Cosmic String Theory, which tries to

reconcile knowledge found in quantum mechanics and astrophysics.

I am certain that the distribution of matter in our universe might have

followed a different path and invite you to follow my train of thought, which

lead me to a different conclusion, and finally to will end up conceiving our

universe in a unique way.

Introduction:

The cosmos fascinates. Many questions, to which the modern science is

unable to provide satisfactory answers, unleashes an avalanche of

speculations. Astrophysicists takes a different stance when it comes to

460
creation of our universe. During a time of examination an array of theories

arises, changes with time, and then disappears. The scientific evidence

provided by ever evolving instruments surprise and at times undermine

common sense, further disproving those initial theories. Astrophysicists

often speak of creating “Cosmological Models”. This is most commonly

understood as development of a simplified mathematical model that

defines the history and structure of the universe; thus capturing its

general properties. This type of a model can not explain all the

characteristics of our universe. “Cosmological Models define universe as

though it was a flat sea of matter from which cosmos was built. In those

theories gathering of matter into stars and galaxies is completely ignored.

The separation from homogeneous distribution is examined only when

more detailed questions arise, i.e. origin of stars and galaxies. Still, this

approach, according to astrophysicists, gives surprisingly accurate results.”

During observations it is possible to find certain parameters of the

universe, such as, density of matter in the universe and temperature. If a

model allows for such parameters it can be considered a good description

of the real universe.

On the above (redshift survey) map, created by M. Galler and J. Hurre,

there are nearly 10 000 galaxies ( the dark spots on the above

illustration ). This map is a slice of the universe, scrutinized line by line

and added to the model using observed red shift in accordance with

Hubble's law. The first slice of the sky compiled in 1986 showed a

completely different picture from the one expected by scientists. The

461
results of further studies support this unusual result. Universe is a sponge

with gigantic bubbles filled with empty space separated by a delicate

network of spider webs made up of galaxies and galaxy groups.

The enigmatic spaces between galaxies and their groups are easily penciled

using circles or ellipses. Some of these ellipses exceed 100 million light

years in size.

Let us imagine a following case:

In accordance with assumptions, a universe at its birth in expands (or, and

become dense) without interruptions. From this follows a uniform

distribution of matter (hydrogen) , the temperature of which rich 3K due to

decompression (or rather rise high ~ 3K due to compression – (A More

Accurate Description is in Polish). There were no groups of matter such as

stars or galaxies. Let us assume that this is the case the average distance

between particles statistically about is equal. Thanks to a balance between

gravity and expansion we have achieved some kind of Stable State. In

other words, we are left with an unaltered universe; one that does not

resemble the picture seen today. This state would be beloved by

cosmologists, because it is very predictable. Regardless of uniform

distribution of hydrogen particles in the space, even small movements will

cause the formation of local Concentrations due to loss of fragile

gravitational balance. Such concentrations will lead with no doubt to

formation of first star(s). Similar formations are now observable in stellar

462
nurseries where emitted energy sweeps out its surroundings of particles,

however the local quantities of stellar gas cannot produce a lot of massive

stars. The resulting of such concentrations would lead to heavy star

formations, heavy enough to cause nuclear burning. This sweeping

process is accompanied by velocity of further concentrations, that give way

to formation of (moving away) stars and some irregular distribution of

surrounding matter. Similar occurrences accompanied the formation of the

first starts in our universe. However, the physical conditions of the

primordial clouds were different (see the text below). Therefore, prior to

formation of contiguous concentrations of (like currently observable stellar

clouds) particles that were under the influence of strong and massive

radiation pressure had the ability to travel much greater cosmic distances

(together with pressure of radiation of old and new stars shaping slowly

our expanding and accelerating world and sweeping huge voids between

thin clusters of new galaxies).

Theory of Cosmic Deserts

The characteristic distribution of observable matter in the universe

and acceleration of expansion of the universe is the result of stars'

radiation pressure*.

(Andrzej Dworaczek)

*This process has begun just after first stars were formed from

archaic giant dens hydrogen nebulae devoid of any other matter

(galaxies, stars, planets or even dust)

463
In this context the light pressure is understood to be the effect of all

electromagnetic radiation of a star upon its environment throughout all the

stages of a stars evolution. I used the term “for the most part”, as it is

important to keep in mind that the minor role played by gravity and

eruption of matter during explosion of a certain type of heavy stars,

however it is not significant. I believe that the main role in creating the

Cosmic Desert was played by the another phenomenon. In the early stages

of universe evolution, (due to very slow growing of hydrogen gas density)

there most likely existed an environment more akin to formation of

massive stars and commonly, massive galaxies in the early universe. For

this type of starts there is a Wolf-Rayet stadium (eg. supernovas all types)

which, beside producing a huge luminosity and a correspondingly large

radiation pressure force on the surrounding gas, states that matter thrown

at great speeds would act as sort of a gravitational glue to the surrounding

particles increasing the intensity of this phenomenon.

The role of light pressure (radiation pressure) has been recognized some

time ago. It is a proven tool in explaining many observed phenomena i.e.

directions of comet tails. The creation of first stars must have occurred

identically to the way stars are currently born in observed today stellar

nurseries, however, the particles' density of early universe were statistically

different. The definite propertie of condensing gas is the reason for smaller

currently observed vacancies surrounding young stars in the stellar clouds.

Light's pressure work in stellar nursery is some related to the early stage

of the universe.

464
It is difficult for me to reconcile the theoretical existence of stars and

galaxies in a much earlier stage universe development. Ideal models of

universe expansion happily predict even distribution of hydrogen particles

in the universe. Thus, lets assume that at the beginning there were no

stars and galaxies.

The distribution was even, as it is assumed in the simplest model.

Such a distribution must sooner or later would lead to gravitational

aberrations; meaning that drifting particles were unable to maintain equal

distances between each other. In other words: maintaining a balance

between particles for a prolonged period of time is very unlikely as even

the slightest change will disrupt this balance. Created in this way, particle

groups gave rise to first concentrations, interior denser stellar clouds and

thus creation of first (rather very heavy) starts, as well as, further

evolution of the universe. Please take notice of the remitted radiation

distribution. In my opinion and without question, it shows the creation of

the first particle concentrations and their vacancies (additionally attested

on the above figure by isotherms).

The effect to light emissions pressure, observable today in the stellar

nurseries, surrounding young stars is the empty volumes devoid of any

particles. Sphere of gasses and some matter constantly moving away from

a star provides a supporting environment for birth of new stars (witch are

moving away as well) – this story is repeating. The process described

465
above should create a universe with matter distributed in the manner in

which it is currently observed.

Additionally, a final point of this processes should concern the

empty spherical or elliptical areas of space (voids) named in my theory -

Cosmic Deserts.

A different phenomenon accompanying previously described process is the

“re-expanding” matter with acceleration.

Let us assume that before (described above) expansion of the universe, it

achieved a balanced state, or Would Rather began to contract. So, the

gravity equaled the velocity given to particles in the primary stage

(assuming the theory of expansion is compliant with currently available

data - if such ever happened). As the process of emission-particle

expansion (i.e. light venturing further into space) accompanying the birth

of first star must have begun locally, the examination of force vectors for

changes in time must show acceleration of expansion. There is only one

conclusion: universe should expand at ever increasing speed.

The strongest proof of my theory and courage to talk about it was provided

to me through the published results of experiments conducted by Samuel

Perlmutter group confirming the acceleration of universe expansion.

Often, when examining forces working in a dense particle fields, such as

planets or galaxies, photonic (radiation) pressure is ignored. This omission

is understood due to following reason: stars and planes are subject to

immense gravitational fields. The effect of photonic pressure is minuscule

466
when compared with the shear mass of those solar bodies (Radiation

pressure is inconsequential for large bodies, but it can have a significant

effect on small particles) . The conditions perceived at planetary scale can

be thought of completely differently. The effect of gravity can be set aside

as it acts almost equally, regardless of direction, on every particle. If such

drifting particles effected by balanced force as gravity then a general force

applied to a particle will result in increased velocity. The amount of change

is not relevant here; a child may move a train engine if friction is removed.

If this child kept applying that small force for billion of years this train

would achieve unimaginable velocity. A excellent example of concept is the

Crab nebula where the influence of radiation pressure, millions of years

after the explosion of a supernova, is clearly visible. After merely thousand

years from its explosion, the discarded particles span an area of six light

years. After estimation of mass was completed, it was concluded that

some particles were from exploded star. The remaining particles were

gases surrounding that star.

The illustration on previous page shows the speed development in the early

universe (speed numbers on the bottom of picture from 0m/s to 12m/s++

+ are only examples (not actual speed) - I used them to make the

acceleration steps of expansion process caused by light pressure easy to

understand.

Please read my book “Druga Planeta” to find updated and

some more accurate information.

467
Some Impressions

“Never be afraid to try something new. Remember, amateurs built the ark.

Professionals built the Titanic.”

Unknown author

“Only when we are no longer afraid do, we begin to live.”

Dorothy Thompson

“The greatest barrier to success is the fear of failure.”

Sven Goran Eriksson

And My courageous respond to these questions were:

Do we really need a “Big Bang” or Cosmological Inflation to

understand the Universe? Can we understand the orgin and

character of the „Dark Matter” and nonsense of a Dark Energy?

468
469
Bibliografia:

Michał Heller - „Kosmologia kwantowa”, ISBN: 83-7255-054-9

Wydawca: Prószyński i S-ka, 2001

Paul Davies, J.R. Brown - „Superstrings: A Theory of Everything?”, ISBN-

10: 052143775X,

ISBN-13: 978-0521437752

Wydawca: Cambridge University Press, 1992

Paul Davies - „The Last Three Minutes” ISBN: 978-0-465-03851-0

Wydawca: Weidenfeld & Nicolson, 1994

Stephen W. Hawking - „A Brief History of Time” ISBN: 9780553380163

Wydawca: Bantam Doubleday Dell Books, 1998

Trinh Xuan Thuan - „Ukryta melodia” ISBN 83-7150-333-4

Wydawca: Zysk i S-ka Wydawnictwo SC, 1988

Andrew Liddle - „Wprowadzenie do kosmologii współczesnej” ISBN: 83-

7255-114-6

Wydawca: Prószyński i S-ka, 2000

James D. Watson i Andrew Berry - „DNA. Tajemnica życia” ISBN: 83-

85458-93-X

470
Wydawca: Wydawnictwo CiS, WAB, 2005

Radosław Tyrała: - „Dwa bieguny ewolucjonizmu. Nauka i religia w

poznawczym wyścigu zbrojeń” ISBN: 978-83-60490-29-7

Wydawca: Nomos 2007

John Gribbin, Martin Rees - "Kosmiczne zbiegi okolicznośći" ISBN: 83-

86859-05-9

Wydawca: Cyklady, 1996

Hubert Reeves - „Najpiękniejsza Historia Świata” ISBN: 83-86859-16-4

Wydawca: Cyklady, 1996

Carl Sagan - „Cosmos” ISBN: 0345-33135-4

Ballantine Books, 1983

Peter Atkins „Kraina Pierwiastków” ISBN: 83-85458-56-5

Wydawca: CIS 1996

Paul Davies - „Ostatnie Trzy Minuty” ISBN: 83-85458-50-6, ISBN: 83-

85611-29-0

Wydawca: CIS, 1995

Ernst Cassirer - „Studium z teorii poznania” ISBN: 83-89637-64-2

Wydawca: Antyk - Marek Derewiecki, 2006

471
Pallen M.J., Matzke, N.J - "The Origin of Spiecies to the origin of bacterial

flagella” Nature Reviews Microbiology, AOP 5 września 2006

Artykuł PDF – źródło: Internet -

http://home.planet.nl/~gkorthof/pdf/Pallen_Matzke.pdf

Lenartowicz Piotr, Koszteyn Jolanta, - „Wprowadzenie do zagadnień

filozoficznych”,, ISBN 83-88209-04-3 Wydawnictwo: WAM, 2004.

Symposium No. 227,2005 International Astronomical Union „Radiation

pressure in massive star formation” Mark R. Krumholz , Richard I. Klein

and Christopher F. McKee Physics Department, University of California,

Berkeley

472
Spis Treści

Alchemicy życia ….................................................................. 1

Pieśń światła ….....................................................................175

Eseje......................................................................................293

Bibliografia ….......................................................................343

473
474
Aby Pana model działał, przy dzisiejszym promieniu sfery wypełnionej

475
masą barionową t.j. ok.13.7 Gyr, dzisiejsza temperatura Wszechświata

powinna być ok. 80 razy wyższa.

Myślałem o tym również długo. Podpowiedzi dostarczył mi


prof. Rudnicki kosmolog z UJ. Otóż - miliardy lat ustawicznej
absorpcji promieniowania termicznego przez czarne dziury i
rozprężenie materii barionowej we wszechświecie "prawo
malejącej entropii" zezwala na poprawność utrzymania niskiej
temperatury dla mojego modelu.

www.drugaplaneta.com

476

You might also like