Professional Documents
Culture Documents
Brown Dan - Cyfrowa Twierdza
Brown Dan - Cyfrowa Twierdza
DIGITAL FORTRESS
ISBN: 978-83-7999-307-9
E-wydanie 2015
Dedykacja
Podziękowania
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Rozdział 55
Rozdział 56
Rozdział 57
Rozdział 58
Rozdział 59
Rozdział 60
Rozdział 61
Rozdział 62
Rozdział 63
Rozdział 64
Rozdział 65
Rozdział 66
Rozdział 67
Rozdział 68
Rozdział 69
Rozdział 70
Rozdział 71
Rozdział 72
Rozdział 73
Rozdział 74
Rozdział 75
Rozdział 76
Rozdział 77
Rozdział 78
Rozdział 79
Rozdział 80
Rozdział 81
Rozdział 82
Rozdział 83
Rozdział 84
Rozdział 85
Rozdział 86
Rozdział 87
Rozdział 88
Rozdział 89
Rozdział 90
Rozdział 91
Rozdział 92
Rozdział 93
Rozdział 94
Rozdział 95
Rozdział 96
Rozdział 97
Rozdział 98
Rozdział 99
Rozdział 100
Rozdział 101
Rozdział 102
Rozdział 103
Rozdział 104
Rozdział 105
Rozdział 106
Rozdział 107
Rozdział 108
Rozdział 109
Rozdział 110
Rozdział 111
Rozdział 112
Rozdział 113
Rozdział 114
Rozdział 115
Rozdział 116
Rozdział 117
Rozdział 118
Rozdział 119
Rozdział 120
Rozdział 121
Rozdział 122
Rozdział 123
Rozdział 124
Rozdział 125
Rozdział 126
Rozdział 127
Rozdział 128
Epilog
Rodzicom…
moim mentorom i bohaterom
Wyrazy wdzięczności zechcą przyjąć: moi redaktorzy w St. Martin’s Press – Thomas Dunne
i wyjątkowo utalentowana Melissa Jacobs; moi nowojorscy agenci George Wieser, Olga Wieser
i Jake Elwell oraz wszyscy, którzy przeczytali rękopis i podzielili się uwagami na jego temat.
Specjalne podziękowania należą się mojej żonie Blythe za entuzjazm i cierpliwość.
Dziękuję także dwóm byłym kryptografom NSA, którzy choć anonimowi, wnieśli nieoceniony
wkład w pracę nad tekstem. Bez wymiany maili z nimi ta książka by nie powstała.
Więcej na: www.ebook4all.pl
Prolog
Plaza de España
Sewilla, Hiszpania
11.00
Ponoć w chwili śmierci wszystko staje się jasne; Ensei Tankado wiedział teraz, że to prawda.
Kiedy opadł na ziemię, z bólu łapiąc się za pierś, zrozumiał swój przerażający błąd.
Zgromadzili się nad nim jacyś ludzie usiłujący mu pomóc. Ale Tankado nie chciał pomocy –
było już na nią za późno.
Drżąc, uniósł lewe ramię i rozprostował palce. Patrz cie n a m oją dłoń ! Twarze wokół tylko się
gapiły. Ale nikt go nie rozumiał.
Na palcu nosił grawerowany złoty sygnet. Przez chwilę ornament lśnił w andaluzyjskim
słońcu. Ensei Tankado wiedział, że to ostatnie światło, jakie dane mu jest widzieć.
Rozdział 1
Znajdowali się w swoim ulubionym pensjonacie nieopodal Parku Narodowego Great Smoky
Mountains. David stał nad nią uśmiechnięty.
– Co ty na to, ślicznotko, że chcę się z tobą ożenić?
Zerkając na niego spod baldachimu nad ich łóżkiem, wiedziała, że jest tym jedynym. Na
wieki. Gdy spojrzała w jego intensywnie zielone oczy, gdzieś w oddali rozległo się przeraźliwe
dzwonienie, które zaczęło go od niej oddalać. Wyciągnęła ręce, ale chwyciła tylko powietrze.
To dzwonek telefonu przerwał sen Susan Fletcher. Wydała stłumiony okrzyk, usiadła na łóżku
i po omacku odnalazła słuchawkę.
– Halo?
– Susan? Mówi David. Obudziłem cię?
Uśmiechnęła się, opadając na łóżko.
– Właśnie mi się śniłeś. Przyjedź, to się zabawimy.
Roześmiał się.
– Jest jeszcze ciemno.
– Tym bardziej przyjeżdżaj. Zdążymy się potem przespać przed wyjazdem.
David westchnął z frustracją.
– Właśnie dlatego dzwonię. Chodzi o nasz wyjazd. Muszę go przełożyć.
W jednej chwili Susan otrząsnęła się ze snu.
– Co?
– Przepraszam. Muszę wyjechać. Wrócę jutro. Możemy wyruszyć zaraz potem. Zostaną nam
jeszcze dwa dni.
– Ale ja już zrobiłam rezerwację – powiedziała z urazą. – Mamy nasz dawny pokój w Stone
Manor.
– Wiem, ale…
– Dzisiejszy wieczór miał być wyjątkowy, żeby uczcić nasze sześć miesięcy. Pamiętasz chyba,
że jesteśmy zaręczeni, prawda?
– Posłuchaj, Susan… – Westchnął. – Naprawdę nie mogę się wdawać w takie dyskusje. Czeka
na mnie samochód. Zadzwonię do ciebie z samolotu i wszystko ci wyjaśnię.
– Z samolotu? – powtórzyła. – Co się dzieje? Niby dlaczego uniwersytet…
– To nie ma nic wspólnego z uniwersytetem. Później zadzwonię i wszystko ci wyjaśnię.
– David! – krzyknęła. – Co się…
Ale było za późno. David odłożył słuchawkę.
Susan Fletcher przez wiele godzin nie mogła zasnąć w oczekiwaniu na jego wyjaśnienia.
Dzwonek telefonu już się jednak nie odezwał.
Po południu przygnębiona Susan weszła do wanny. Zanurzyła się w pienistej wodzie, próbując
zapomnieć i o pensjonacie Stone Manor, i o Parku Narodowym Smoky Mount ains. Dokąd on
pojechał? – zastanawiała się. – Dlacz ego n ie z adz w on ił?
Stopniowo woda z gorącej robiła się letnia, a w końcu zimna. Właśnie miała wychodzić
z wanny, kiedy słuchawkę telefonu ożywiło brzęczenie. Susan skoczyła na równe nogi. Kiedy
sięgała po aparat, który zostawiła na umywalce, rozchlapała wodę na podłodze.
– David?
– Mówi Strathmore – powiedział głos po drugiej stronie linii telefonicznej.
Susan osunęła się do wody.
– Och! – Nie potrafiła ukryć rozczarowania. – Dzień dobry, panie komandorze.
– Liczyła pani na telefon od młodszego mężczyzny? – zapytał, tłumiąc chichot.
– Nie, panie komandorze – odpowiedziała z zakłopotaniem. – Mam nadzieję, że to nie
zabrzmiało…
– Oczywiście, że zabrzmiało. – Zaśmiał się. – David Becker to dobry człowiek. Postaraj się go
nie stracić.
– Postaram się, panie komandorze.
Nagle głos komandora spoważniał.
– Niech pani posłucha, Susan, dzwonię, ponieważ potrzebuję pani tutaj. Migiem.
Próbowała się skupić.
– Jest sobota, panie komandorze. Zwykle nie…
– Wiem – powiedział spokojnie. – To nadzwyczajna sytuacja.
Susan usiadła prosto. Nadz w ycz ajn a sytuacja? Nigdy nie słyszała tych słów z ust komandora
Strathmore’a. Nadz w ycz ajn a sytuacja? W W ydz iale Kryptologii? Nie potrafiła sobie tego
wyobrazić.
– Tak jest, panie komandorze. – Zrobiła krótką pauzę. – Przyjadę jak najszybciej.
– Albo nawet jeszcze prędzej. – Strathmore odłożył słuchawkę.
Choć się owinęła ręcznikiem, woda kapała na ubrania starannie złożone poprzedniego dnia:
krótkie spodnie i sweter na chłodne górskie wieczory oraz nową bieliznę, którą kupiła na noce.
Przygnębiona poszła do szafy po czystą bluzkę i spódnicę. Nadz w ycz ajn a sytuacja?
U kryptologów ?
Schodząc po schodach, zastanawiała się, co złego może jej jeszcze przynieść ten dzień.
Niebawem miała się przekonać.
Rozdział 2
Trzydzieści tysięcy stóp nad całkowicie spokojnym oceanem David Becker żałośnie się gapił
w małe owalne okno learjeta sześćdziesiąt. Powiedziano mu, że posiadanie telefonu na
pokładzie jest zakazane, nie mógł więc zatelefonować do Susan.
– Co ja tu robię? – mruczał do siebie. Ale odpowiedź była prosta: są ludzie, którym po prostu
się nie odmawia.
– Panie Becker – zatrzeszczał głośnik. – Za pół godziny lądujemy.
Becker skinął ponuro w stronę źródła głosu. Zaciągnął roletę i próbował się zdrzemnąć. Ale
mógł myśleć tylko o Susan.
Rozdział 3
Volvo Susan powoli wjechało w cień trzymetrowego płotu zwieńczonego drutem kolczastym, by
tam się zatrzymać. Młody wartownik położył dłoń na dachu auta.
– Identyfikator proszę.
Susan wykonała polecenie, nastawiając się na zwykłe półminutowe oczekiwanie.
Funkcjonariusz przeciągnął jej identyfikator przez skaner. W końcu powiedział:
– Dziękuję, pani Fletcher. – Dał niezauważalny sygnał i brama wjazdowa stanęła otworem.
Pół mili dalej Susan powtórzyła całą procedurę przed równie imponującym ogrodzeniem
elektrycznym. Jesz cz e dokładn iej, pan ow ie… Prz ecież prz ejeż dż ałam tędy tylko m ilion raz y.
Kiedy zwolniła przed ostatnim punktem kontrolnym, krępy wartownik z karabinkiem
maszynowym i dwoma psami bojowymi zerknął na tablicę rejestracyjną jej auta i machnął ręką,
żeby jechała dalej. Po pokonaniu dwustu pięćdziesięciu metrów wzdłuż Canine Road skręciła na
parking pracowniczy C. Niew iarygodn e – pomyślała. – Dw adz ieścia sz eść tysięcy pracow n ików
i dw un astom iliardow y budż et, a w w eeken d n ie radz ą sobie bez e m n ie! Dodała gazu, żeby
wjechać na swoje miejsce parkingowe, i wyłączyła silnik.
Za ozdobionym roślinami tarasem weszła do głównego budynku, minęła dwa kolejne punkty
kontrolne, by wreszcie dotrzeć do pozbawionego okien tunelu, który prowadził do nowego
skrzydła. Tam na jej drodze znalazła się kabina z cyfrowym identyfikatorem głosu.
Wartownik zachwycał się postacią Susan, gdy przemierzała betonowy korytarz. Zauważył, że jej
intensywnie orzechowe oczy patrzyły dzisiaj nieobecnym spojrzeniem, choć jej policzki rumieniły
się świeżością, a kasztanowe włosy do ramion wyglądały jak prosto spod suszarki. Ciągnął się za
nią delikatny zapach pudru dla dzieci firmy Johnson’s. Oczy mężczyzny przebiegły w dół jej
smukłej sylwetki – na białą bluzkę i ledwie widoczny pod nią stanik, na sięgającą kolan
szarozieloną spódnicę i wreszcie na jej nogi. Nogi Susan Fletcher…
Aż trudn o uw ierz yć, ż e porusz a się n a n ich in teligen cja o iloraz ie sto siedem dz iesiąt! –
pomyślał. Długo się za nią gapił. W końcu pokręcił głową, gdy zniknęła w oddali.
Susan doszła do końca tunelu, gdzie znajdowały się obrotowe drzwi przypominające wejście do
skarbca. Wypisany wielkimi literami napis głosił: WYDZIAŁ KRYPTOLOGII.
Wzdychając, wyciągnęła rękę do umieszczonej w niewielkim wgłębieniu klawiatury
numerycznej, żeby wprowadzić swój pięciocyfrowy PIN. Kilka sekund później dwunastotonowa
stalowa płyta zaczęła się obracać. Susan próbowała się skupić, ale jej myśli wracały do niego.
David Becker. Jedyny mężczyzna, którego pokochała. Jako najmłodszy pracownik
Georgetown University z tytułem profesorskim oraz wybitny językoznawca, w środowisku
akademickim był prawdziwą znakomitością. Dzięki wrodzonej pamięci ejdetycznej i miłości do
językoznawstwa opanował sześć języków azjatyckich, a także hiszpański, francuski i włoski. Na
prowadzonych przez niego wykładach z etymologii i językoznawstwa ogólnego zawsze
brakowało miejsc siedzących, niezmiennie też zasypywano go gradem pytań, na które
odpowiadał jeszcze długo po planowanym zakończeniu zajęć. Mówił autorytatywnie
i z entuzjazmem, najwyraźniej obojętny na rozkochane spojrzenia zafascynowanych nim
studentek.
Becker miał ciemną karnację, młody jak na trzydziestopięciolatka wygląd, ostrozielone oczy
i równie ostry dowcip. Jego wyraźnie zarysowany podbródek i jędrna twarz kojarzyły się Susan
z rzeźbą w marmurze. Przy wzroście dobrze ponad metr osiemdziesiąt biegał po polu do squa-
sha szybciej, niż mógł to sobie wyobrazić którykolwiek z jego kolegów. Pokonawszy przeciwnika
z kretesem, chłodził się, polewając gęstą czarną czuprynę wodą z kranu, po czym, jeszcze
ociekający, fundował rywalowi koktajl owocowy i bajgla.
Jak wszyscy młodzi profesorowie, na uniwersytecie David pobierał raczej skromną pensję. Od
czasu do czasu, kiedy musiał odnowić członkostwo w klubie squasha albo zmienić naciąg w starej
rakiecie Dunlopa, dorabiał tłumaczeniami dla agend rządowych w Waszyngtonie i okolicach.
W związku z jednym z takich zleceń poznał Susan.
Pewnego rześkiego poranka podczas jesiennej przerwy międzysemestralnej Becker wrócił do
trzypokojowego służbowego mieszkania i zauważył migającą diodę na automatycznej
sekretarce. Odtwarzając nagranie, wlał w siebie litr soku pomarańczowego. Wiadomość
przypominała wiele poprzednich: jakaś agencja rządowa chciała go zatrudnić jako konsultanta na
kilka godzin jeszcze tego samego dnia. Tyle tylko, że Becker nigdy o tej agencji nie słyszał.
– Nazywają się Agencja Bezpieczeństwa Narodowego – informował Becker, telefonując do
kolegów w poszukiwaniu informacji.
Za każdym razem jednak reakcja była taka sama:
– Chodzi ci o Radę Bezpieczeństwa Narodowego?
Becker ponownie odsłuchał wiadomość.
– Nie. Wyraźnie powiedzieli „Agencja”.
– Nigdy o nich nie słyszałem.
Becker sprawdził spis instytucji rządowych i nie znalazł w nim instytucji o takiej nazwie.
Zaintrygowany skontaktował się telefonicznie ze starym kolegą od squasha, byłym analitykiem
politycznym obecnie zatrudnionym jako kwerendarz w Bibliotece Kongresu. David był
zaskoczony jego wyjaśnieniami.
Agencja Bezpieczeństwa Narodowego nie tylko istniała, ale też uchodziła za jedną
z najbardziej wpływowych agend rządowych na świecie. Zbierała globalny wywiad elektroniczny
i od ponad pół wieku chroniła tajne informacje rządu Stanów Zjednoczonych. Mimo to tylko trzy
procent Amerykanów było świadomych jej istnienia.
– Skrót NSA oznacza na pewno „Nieźle Schowana Agencja” – żartował jego kolega.
Z mieszaniną obawy i ciekawości Becker przyjął ofertę tajemniczej agencji. Samochodem
pokonał trzydzieści siedem mil do jej dyskretnie usytuowanej siedziby zajmującej trzydzieści
sześć hektarów lesistych wzgórz Fort Meade w stanie Maryland. Po przejściu przez niekończące
się posterunki kontrolne i otrzymaniu ważnego sześć godzin holograficznego identyfikatora dla
gości został ode skortowany do luksusowo urządzonego centrum badawczego, gdzie miał spędzić
popołudnie, udzielając, jak mu powiedziano, ślepego wsparcia pracownikom Wydziału Kryptologii
– elitarnej grupie matematycznych geniuszy znanych jako łamacze kodów.
Przez pierwszą godzinę kryptografowie zachowywali się tak, jakby nie zauważyli przybycia
Beckera. Pochyleni nad olbrzymim stołem porozumiewali się językiem, którego Becker nigdy nie
słyszał. Mówili o szyfrach strumieniowych, generatorach liczb pseudolosowych bez powtórzeń,
wariantach plecakowych, protokołach wiedzy zerowej i punktach jednostkowych. Becker
obserwował ich zdezorientowany. Gryzmolili symbole na papierze milimetrowym, ślęczeli nad
wydrukami komputerowymi i nieustannie odnosili się do bezładnej mieszaniny cyfr i liter
wyświetlanych za pomocą projektora.
JHDJA3JKHDHMADO/ERTWTJLW+JGJ328
5JHALSFNHKHHHFAF0HHDFGAF/FJ37WE
OHI93450S9DJFD2H/HHRTYFHLF89303
95JSPJF2J0890IHJ98YHFI080EWRT03
JOJR845H0ROQ+JT0EU4TQEFQE//OUJW
08UY0IH0934JTPWFIAJER09QU4JR9GU
IVJP$DUW4H95PE8RTUGVJW3P4E/IKKC
MFFUERHFGV0Q394IKJRMG+UNHVS9OER
IRK/0956Y7U0POIKI0JP9F8760QWERQI
Wreszcie jeden z mężczyzn wyjaśnił to, czego Becker już się zaczął domyślać. Wyświetlany
tekst był zakodowanym przekazem, czyli szyfrogramem, w którym odpowiednio pogrupowane
litery i cyfry kodowały słowa wiadomości. Kryptografowie mieli za zadanie go przestudiować
i odczytać zawarty w nim przekaz, tak zwany tekst jawny. NSA zdecydowała się wezwać
Beckera, ponieważ tekst jawny był w standardowym języku mandaryńskim: Becker miał
tłumaczyć z chińskiego znaki, które odczytają kryptografowie.
Przez dwie godziny tłumaczył niekończący się ciąg znaków mandaryńskiego. Na każdy
kolejny przekład jednak kryptografowie tylko z desperacją kręcili głowami. Najwyraźniej tekst
nie miał dla nich sensu. Chcąc się okazać pomocnym, Becker wskazał na fakt, że wszystkie
pokazywane mu znaki mają jedną wspólną cechę, a mianowicie są także logogramami kanji.
Gwar w pomieszczeniu ucichł w jednej chwili. Mężczyzna nadzorujący pracę pozostałych –
tyczkowaty nałogowy palacz nazwiskiem Morante – zwrócił się do Beckera z niedowierzaniem:
– Chce pan powiedzieć, że te znaki mają wiele znaczeń?
Becker skinął głową. Wyjaśnił, że kanji to pismo japońskie oparte na zmodyfikowanych
znakach chińskich. Dotychczas tłumaczył z mandaryńskiego, ponieważ o to właśnie go prosili.
– Jezu Chryste! – Morante zakasłał. – Spróbujmy kanji.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko stało się jasne.
Kryptografowie byli pod wrażeniem, nadal jednak kazali Beckerowi pracować nad ciągami
znaków wyjętymi z kontekstu.
– To dla twojego dobra – zapewnił go Morante. – W ten sposób nie będziesz wiedział, co
tłumaczysz.
Becker wybuchnął śmiechem. Dopiero po chwili zauważył, że nie śmieje się nikt inny.
Gdy szyfr został wreszcie złamany, Becker nie miał pojęcia, jakie mroczne sekrety pomógł
odkryć, ale jedno było pewne: w NSA bardzo poważnie traktowano łamanie szyfrów, bo do jego
kieszeni trafił czek na kwotę przewyższającą to, co na uniwersytecie zarabiał w miesiąc.
Wychodząc, znów musiał pokonać serię punktów kontrolnych w głównym korytarzu. Przy
jednym z nich zatrzymał go wartownik, który właśnie odwieszał słuchawkę telefonu.
– Proszę chwilę zaczekać, panie Becker.
– Co się stało? – Becker nie przypuszczał, że wizyta potrwa tak długo. Nie chciał się spóźnić na
cosobotni popołudniowy mecz squasha.
Wartownik wzruszył ramionami.
– Szefowa kryptologii chce zamienić z panem słowo. Już tu idzie.
– Kobieta? – Becker się uśmiechnął. Dotychczas nie zauważył w NSA ani jednej kobiety.
– Czy to panu przeszkadza? – zapytał kobiecy głos za jego plecami.
Odwrócił się i natychmiast poczuł rumieńce na twarzy. Zerknął na identyfikator przyczepiony
do bluzki. Stanowisko kierownika Wydziału Kryptologii rzeczywiście zajmowała kobieta, do tego
bardzo ładna.
– Nie – wybąkał. – Ja tylko…
– Susan Fletcher. – Uśmiechnęła się, wyciągając smukłą dłoń.
Becker ją uścisnął.
– David Becker.
– Moje gratulacje, panie Becker. Słyszałam, że świetnie się pan dzisiaj spisał. Czy mogę
z panem przez chwilę porozmawiać?
Zawahał się.
– Prawdę mówiąc, trochę się śpieszę.
Miał nadzieję, że nie postępuje głupio, odtrącając propozycję przedstawicielki najpotężniejszej
agencji wywiadowczej na świecie, ale mecz zaczynał się za czterdzieści pięć minut, a on musiał
przecież dbać o swoją reputację: David Becker ani razu się nie spóźnił na squasha… na wykład,
owszem, ale nigdy na squasha.
– Będę się streszczać – obiecała z uśmiechem Susan Fletcher. – Tędy proszę.
Dziesięć minut później Becker siedział w kantynie, delektując się sosem biszkoptowym
i sokiem żurawinowym w towarzystwie pięknej szefowej Wydziału Kryptologii NSA Susan
Fletcher. Szybko stało się dla niego jasne, że wysoka pozycja trzydziestoośmiolatki w strukturze
Agencji nie była przypadkiem – kobieta należała do najbłyskotliwszych, jakie poznał. Kiedy
rozmawiali o szyfrach i ich łamaniu, Becker musiał mocno się starać, żeby dotrzymać jej pola, co
było dla niego doświadczeniem nowym i ekscytującym.
Godzinę później, kiedy Becker nieodwołalnie przegapił squasha, a Susan ostentacyjnie
zignorowała trzy wezwania na pagerze, obydwoje wprost musieli się roześmiać. Oto bowiem
mimo wysoce analitycznych umysłów, najprawdopodobniej odpornych na nieracjonalne
zauroczenia, siedzieli pogrążeni w dyskusji o morfologii i generatorach liczb pseudolosowych,
czując się jak para nastolatków: wszystko wydawało się fajerwerkiem.
Susan nawet nie poruszyła sprawy będącej powodem jej spotkania z Davidem Beckerem:
chciała mu zaproponować próbny etat w sekcji azjatyckiej Wydziału Kryptologii, ale entuzjazm,
z jakim młody profesor mówił o dydaktyce, kazał przypuszczać, że za nic nie zostawi
uniwersytetu. Susan postanowiła nie zatruwać atmosfery sprawami służbowymi. Znów poczuła
się jak uczennica; nic nie mogło popsuć tego nastroju – i nic go nie popsuło.
Znajomość rozwijała się powoli i romantycznie: chwile wykradzione z napiętego terminarza,
długie spacery po kampusie Georgetown, od czasu do czasu cappuccino późnym wieczorem
u Merluttiego, rzadziej jakiś wspólny wykład albo koncert. Susan często wybuchała śmiechem,
choć wcześniej nie przypuszczała, że to możliwe. Miała wrażenie, że David potrafi obrócić
w żart dosłownie wszystko. Po intensywnych obowiązkach zawodowych w NSA spotkania te były
dla niej prawdziwym wytchnieniem.
Pewnego chłodnego jesiennego popołudnia siedzieli na trybunach, obserwując, jak Rutgersi
spuszczają cięgi drużynie futbolowej Georgetown.
– Jak się nazywał ten sport, który uprawiasz? – przekomarzała się Susan. – Kałasz?
Becker jęknął.
– Ten sport nazywa się squash.
Spojrzała na niego tępym wzrokiem.
– Ale jest bardzo podobny do kałasza – wyjaśnił. – Tylko gra się na mniejszym boisku.
Odepchnęła go.
Lewy skrzydłowy drużyny Georgetown wykopał piłkę z rogu poza linię boiska i tłum zaczął
buczeć. Obrońcy pośpiesznie wracali pod własne pole karne.
– A ty? – zapytał Becker. – Uprawiasz jakiś sport?
– Jestem nie do pobicia na bieżni treningowej.
Becker się wzdrygnął.
– Wolę sporty, w których chodzi o rywalizację.
Susan odpowiedziała uśmiechem.
– Zawsze prześcigamy oczekiwania innych, prawda?
Obrońca Georgetown zablokował podanie i na trybunach rozległ się gromki aplauz. Susan
pochyliła się, żeby szepnąć mu do ucha:
– Doktor.
Odwrócił się i spojrzał na nią zdezorientowany.
– Doktor – powtórzyła głośniej. – Powiedz pierwsze, to ci przychodzi do głowy.
Becker nie wydawał się przekonany.
– Skojarzenia słowne?
– Standardowa procedura w NSA. Muszę przecież wiedzieć, z kim się zadaję. – Spojrzała na
niego stanowczo. – Doktor.
Becker wzruszył ramionami.
– Seuss.
Susan zmarszczyła brwi.
– No dobrze, spróbujmy tego… kuchnia.
Nie zawahał się.
– Sypialnia.
Susan uniosła brwi z fałszywą skromnością.
– Ciekawe, co powiesz na to: kat.
– Gut – odpalił Becker.
– Gut?
– Tak. Katgut. Baranie jelita używane w naciągu najlepszych rakiet do squasha.
– Brzmi uroczo – jęknęła.
– Twoja diagnoza? – zapytał Becker.
Zamyśliła się.
– Jesteś dziecinnym, niezaspokojonym seksualnie maniakalnym entuzjastą gry w squasha.
Becker wzruszył ramionami.
– Jak dla mnie brzmi nieźle.
Ciągnęło się to tak tygodniami. Nad deserem w całodobowych restauracjach Becker zadawał
niezliczone pytania.
Gdzie się nauczyła matematyki?
Jak trafiła do NSA?
Skąd się wziął jej wielki urok?
Czerwieniąc się, Susan przyznała, że rozkwitła późno, a ponieważ do dwudziestego roku życia
była tyczkowata i niezdarna oraz nosiła aparat na zębach, to ciotka Clara stwierdziła kiedyś, że
za przeciętną urodę Bóg przeprosił Susan, dając jej nieprzeciętny mózg. Prz edw cz esn e
prz eprosin y, pomyślał Becker.
Susan wyjaśniła, że jej zainteresowanie kryptologią zaczęło się jeszcze w gimnazjum.
Przewodniczący kółka komputerowego, wysoki ósmoklasista nazwiskiem Frank Gutman, napisał
do niej list miłosny, który zakodował szyfrem liczbowym. Susan błagała go, żeby jej wyjawił
treść listu, ale on kokieteryjnie odmówił. Wróciła więc do domu i do późna w noc siedziała
z latarką pod kołdrą, dopóki nie odkryła, na czym polega sekret: każda liczba zastępowała jakąś
literę. Skrupulatnie rozkodowywała wiadomość, z zachwytem obserwując, jak pozornie
przypadkowe cyfry magicznie zamieniają się w piękną poezję. Nie miała cienia wątpliwości, że
się zakochała – w szyfrach i kryptologii, które staną się jej życiem.
Niemal dwadzieścia lat później, po uzyskaniu magisterium z matematyki na Uniwersytecie
Johnsa Hopkinsa i badaniach nad teorią liczb, które prowadziła jako stypendystka MIT, złożyła
pracę doktorską pod tytułem „Metody kryptograficzne, protokoły i algorytmy do zastosowania
ręcznego”. Najwyraźniej promotor nie był jedynym jej czytelnikiem, ponieważ niedługo potem
odebrała telefon, a potem bilet lotniczy od NSA.
Wszyscy zainteresowani wiedzieli, że NSA zatrudnia najlepsze kryptologiczne umysły pod
słońcem. Każdej wiosny, kiedy firmy sektora prywatnego rzucały się na najlepszych
absolwentów, oferując nieprzyzwoicie wysokie pensje oraz prawo kupna akcji po niższej cenie,
ludzie NSA uważnie się temu przyglądali, dokonywali własnej selekcji, po czym wkraczali,
podwajając proponowane absolwentom stawki. Dla NSA nie było rzeczy nie do kupienia. Drżąc
z niecierpliwości, Susan wylądowała na lotnisku Waszyngton-Dulles, a tam czekał już na nią
kierowca, który zawiózł ją do Fort Meade.
Tamtego roku taki sam telefon jak ona odebrało jeszcze czterdzieści jeden osób. Jako
dwudziestoośmiolatka Susan była wśród nich najmłodsza. Była też jedyną kobietą. Pobyt w Fort
Meade okazał się raczej wydarzeniem z kategorii public relations i okazją do zebrania informacji
niż nieformalną sesją. W następnym tygodniu Susan i jeszcze sześciu kandydatów zaproszono do
ponownych odwiedzin. Wróciła nie bez wahania. Tym razem na miejscu grupę natychmiast
rozdzielono. Wszystkich zbadano wariografem, wypytano o przeszłość, poddano testom
grafologicznym oraz całymi godzinami podczas rejestrowanych rozmów indagowano
o wszystko, z orientacją seksualną i łóżkowymi upodobaniami włącznie. Kiedy zapytano ją, czy
uprawiałaby seks ze zwierzęciem, omal nie wyszła, jakoś jednak wytrwała, podtrzymywana
nadzieją na pracę nad najnowocześniejszymi teoriami szyfrowania, wejście do Zamku Zagadek,
które oznaczało członkostwo w najtajniejszym klubie świata: Agencji Bezpieczeństwa
Narodowego.
Becker słuchał całkowicie zaabsorbowany.
– Naprawdę cię pytali, czy uprawiałabyś seks ze zwierzęciem?
Susan wzruszyła ramionami.
– To element rutynowego sprawdzenia.
– Skoro tak mówisz… – Becker opanował uśmieszek. – Co im odpowiedziałaś?
Kopnęła go pod stołem.
– Powiedziałam, że nie. – Po chwili dodała: – I do wczorajszej nocy to była prawda.
David jawił się jej niemalże jako ideał. Susan znalazła w nim tylko jedną wadę: nalegał, że to on
zapłaci rachunek, ilekroć wychodzili gdzieś razem. Z przykrością patrzyła, jak David wydaje
równowartość swoich całodziennych zarobków na kolację dla nich dwojga, on jednak pozostawał
niewzruszony. Susan nauczyła się nie protestować, bardzo jej to jednak przeszkadzało. Zarabiam
w ięcej, n iż potrafię w ydać, to ja pow in n am z a n as płacić, myślała.
Jeśli jednak nie liczyć tego staromodnego poczucia rycerskości, David naprawdę był ideałem:
nie dość, że wrażliwy, inteligentny i zabawny, to jeszcze autentycznie zainteresowany jej pracą.
Podczas wycieczek do Instytutu Smithsona, na przejażdżkach rowerowych i nad spaghetti w jej
kuchni David zasypywał ją pytaniami. Susan zaspokajała jego ciekawość, o ile nie wymagało to
naruszenia klauzuli tajności, przekazując mu podstawowe informacje o funkcjonowaniu Agencji
Bezpieczeństwa Narodowego. Słuchał jej z zapartym tchem.
Powołana do życia na mocy decyzji, którą prezydent Truman podpisał 4 listopada 1952 roku
minutę po północy, przez niemal pięćdziesiąt lat Agencja Bezpieczeństwa Narodowego
pozostawała najtajniejszą instytucją wywiadowczą na świecie. Siedmiostronicowy akt
założycielski zwięźle określał zadania: zapewniać bezpieczeństwo systemu łączności rządu
Stanów Zjednoczonych oraz przechwytywać wiadomości nadawane i odbierane przez inne
państwa.
Nad dachem głównego budynku operacyjnego NSA góruje ponad pięćset anten, wśród nich
dwie kopuły radarów wyglądające jak gigantyczne piłki golfowe. Sam budynek też jest olbrzymi
– ponad dziewięćdziesiąt tysięcy metrów kwadratowych, a więc ponad dwa razy więcej niż
w siedzibie CIA. Wewnątrz położono prawie dwa i pół tysiąca kilometrów kabli, a w ścianach
zamiast okien zamontowano szklane panele o powierzchni niemal siedmiu i pół tysiąca metrów
kwadratowych.
Susan opowiedziała Davidowi o wydziale rekonesansu globalnego, tak zwanym COMINT,
dysponującym niewyobrażalną liczbą stanowisk nasłuchu, satelitów, szpiegów i podsłuchów
rozmieszczonych na całym świecie. Co dzień tysiące przechwyconych dzięki nim wiadomości
trafiają do analityków NSA, którzy je rozszyfrowują. Pracownicy CIA i FBI oraz doradcy rządu
Stanów Zjednoczonych do spraw polityki zagranicznej podejmują decyzje na podstawie
informacji wywiadowczych przekazanych im przez NSA.
Becker słuchał jak zaczarowany.
– A łamanie szyfrów? Jaka jest twoja rola?
Susan wyjaśniła mu, że przechwytywane wiadomości wysyłane są nie tylko przez rządy
wrogich państw, ale też organizacje terrorystyczne i niebezpieczne grupy religijne często
działające na terytorium Stanów Zjednoczonych. Są zwykle zaszyfrowane, na wypadek gdyby
trafiły w niepowołane ręce, co zresztą zwykle się dzieje dzięki pracy COMINT. Do jej zakresu
obowiązków jako kryptologa należy analiza i ręczne łamanie tych szyfrów oraz dostarczanie
NSA odszyfrowanych wiadomości. Nie powiedziała mu jednak wszystkiego.
Susan czuła wyrzuty sumienia, że okłamuje swojego nowego kochanka, ale nie miała wyboru.
Jeszcze kilka lat temu jej słowa nie mijałyby się z prawdą, od tamtego czasu jednak w NSA
zaszły wielkie zmiany. Świat kryptografii przeszedł rewolucję. Nowe obowiązki Susan były tajne
nawet dla niektórych przedstawicieli najwyższych szczebli władzy.
– Szyfry – mruknął wyraźnie zafascynowany. – Skąd wiesz, od czego zacząć? Chodzi mi o to,
jak je łamiesz.
Susan zareagowała uśmiechem.
– Kto jak kto, ale ty powinieneś wiedzieć. To podobne do nauki języka obcego. Najpierw tekst
się wydaje niezrozumiałym bełkotem, ale kiedy poznasz reguły definiujące strukturę
wypowiedzi, zaczynasz z tego bełkotu wydobywać znaczenie.
Becker z zaciekawieniem kiwał głową. Chciał wiedzieć więcej.
Używając serwetek od Merluttiego i programów koncertowych zamiast tablicy, Susan
poprowadziła dla czarującego pedagoga minikurs kryptologiczny. Zaczęła od kwadratu Juliusza
Cezara.
Juliusz Cezar zapoczątkował historię kryptografii. Gdy jego posłańcy zaczęli wpadać
w zasadzki zastawiane przez wrogów w celu przejęcia tajnych rozkazów, Cezar obmyślił prosty
sposób zabezpieczania wiadomości, dzięki któremu po zapisaniu wyglądały one na bezsensowny
ciąg liter. Ale tylko wyglądały. Liczba liter każdej wiadomości była kwadratem liczby naturalnej
– szesnaście, dwadzieścia pięć, trzydzieści sześć i tak dalej – a jej wybór zależał od tego, jak
długą wiadomość Cezar chciał przekazać. Oficerowie wiedzieli, że po odebraniu takiego rozkazu
muszą wpisać jego tekst w kwadrat o określonej długości boku, a następnie odczytać kolumny od
góry do dołu. Ukryta informacja ukazywała się jak za dotknięciem różdżki.
Z czasem pomysł Cezara przechwycili inni, modyfikując sposób zapisywania tajnego tekstu
tak, by utrudnić złamanie szyfru. Apogeum sztuki szyfrowania bez pomocy komputerów
przypadło na lata drugiej wojny światowej. Niemcy skonstruowali zagadkową maszynę o nazwie
Enigma. Przypominała maszynę do pisania uzupełnioną o wymyślny mechanizm z trzema
osadzonymi na wspólnej osi wirnikami. Po uderzeniu w klawisz wirniki obracały się w określony
sposób, co powodowało przekształcenie tekstu jawnego w ciąg pozornie bezsensownych grup
liter. Taką wiadomość można było odczytać tylko przy użyciu Enigmy skalibrowanej w taki sam
sposób jak maszyna użyta do jej szyfrowania.
Becker słuchał jak zaczarowany. Nauczyciel zamienił się w ucznia.
Pewnego wieczoru podczas wystawianego w auli uniwersyteckiej przedstawienia Dz iadka do
orz echów Susan dała Davidowi pierwszy prosty szyfr do złamania. Przez cały antrakt siedział
z piórem w ręku, głowiąc się nad dwudziestodziewięcioliterową wiadomością.
IDRSDLRYBYDRKHVZYDBHDONYMZKZL
Wreszcie, gdy na widowni gasły już światła przed drugim aktem, David rozwiązał zagadkę.
Susan po prostu zastąpiła każdą literę jej poprzedniczką w alfabecie, pomijając diakrytyzowane.
Żeby rozszyfrować wiadomość, wystarczyło przesunąć litery o jedną do przodu. I zamienia się
w J, D w E i tak dalej. Szybko podstawił pozostałe litery. Nigdy by nie przypuszczał, że pięć
wyrazów tak bardzo go uraduje:
JESTEM SZCZESLIWA ZE CIE POZNALAM
IZ SDY
Becker śmiał się sam z siebie: miał trzydzieści pięć lat, a myślał o Susan z drżeniem serca, jakby
był młokosem. Żadna kobieta nie pociągała go tak mocno jak ona. Delikatne europejskie rysy jej
twarzy z łagodnymi złocistobrązowymi oczami przywodziły mu na myśl reklamę kosmetyków
Estée Lauder. Jeśli jako nastolatka Susan była tyczkowata i niezgrabna, to od tamtego czasu jej
ciało bardzo się zmieniło: zrobiło się smukłe i zgrabne, z pełnymi, jędrnymi piersiami oraz
idealnie płaskim brzuchem. David często żartował, że nigdy przedtem nie spotkał modelki
bielizny posiadającej doktorat z matematyki stosowanej i teorii liczb. Mijały kolejne miesiące;
obydwoje zaczęli podejrzewać, że znaleźli coś na całe życie.
Byli ze sobą prawie dwa lata, kiedy David zaproponował jej małżeństwo. Oświadczył się
zupełnie niespodziewanie, podczas weekendowej wycieczki w Smoky Mountains. Leżeli pod
baldachimem wielkiego łóżka w pensjonacie Stone Manor. Nie dał jej pierścionka. Po prostu
powiedział, co mu przyszło do głowy. I to właśnie w nim uwielbiała – zawsze działał tak
spontanicznie. Pocałowała go długo i mocno. Wziął ją w ramiona i zsunął z niej nocną koszulę.
– Zakładam, że to oznacza zgodę – szepnął i do rana kochali się przed kominkiem.
Od tamtego magicznego wieczoru minęło pół roku. Wkrótce potem David niespodziewanie
awansował na dziekana wydziału języków nowożytnych, a stosunki między nimi zaczęły się
psuć.
Więcej na: www.ebook4all.pl
Rozdział 4
Pisk brzęczyka przy wejściu do Wydziału wyrwał Susan z melancholijnych rozmyślań. Obrotowe
drzwi minęły już pozycję pełnego otwarcia, zostało jej więc tylko pięć sekund, zanim skrzydło się
zamknie, wykonując pełny obrót. Zebrała myśli i przekroczyła próg. Komputer odnotował jej
wejście.
Można powiedzieć, że praktycznie mieszkała w Wydziale Kryptologii od ukończenia jego
budowy przed trzema laty, za każdym razem jednak wchodziła tam z zapartym tchem. Główne
pomieszczenie stanowił olbrzymi okrąg o wysokości pięciu pięter. Zwieńczająca tę wielką halę
przeźroczysta kopuła w najwyższym punkcie wznosiła się na wysokość prawie czterdziestu
metrów nad podłogą. Dzięki wtopionej w pleksiglas siatce z włókna węglowego konstrukcja
kopuły była odporna na falę uderzeniową po wybuchu bomby o sile dwóch megaton, a promienie
słońca przenikające przez dach malowały na ścianach delikatną koronkę ciemnych linii.
W powietrzu wirowały drobinki kurzu uwięzione w szerokich spiralach przez potężny system
dejonizacyjny.
Mocno pochylone przy sklepieniu ściany pomieszczenia na wysokości oczu robiły się już prawie
pionowe. Stopniowo traciły też przejrzystość, by tuż nad podłogą przejść w całkowicie
nieprzezierną czerń, której lśniący bezmiar połyskiwał niesamowicie, wywołując niepokojące
wrażenie, że podłoga jest przeźroczysta. Czarny lód.
Pośrodku podłogi, niczym wierzchołek gigantycznej torpedy, wystawało urządzenie, dla
którego zbudowano olbrzymią kopułę. Lśniący czarny kształt strzelał w powietrze
siedmiometrowym łukiem, by znów zejść pod podłogę. Gładki czarny garb wyglądał jak
olbrzymia orka, która wyskoczyła nad powierzchnię gdzieś na wodach Arktyki.
To był TRANSLATOR, najdroższy komputer na świecie – maszyna, której istnieniu NSA
uporczywie zaprzeczała.
Podobnie jak góra lodowa TRANSLATOR skrywał dziewięćdziesiąt procent swojej masy pod
powierzchnią. Jego sekret zamknięty był w ceramicznym silosie schodzącym na głębokość
sześciu pięter. Przypominający rakietę kadłub oplatał labirynt kabli i pomostów, po których
chodziło się przy akompaniamencie syku freonowej instalacji chłodzącej. Umieszczone na samym
dnie silosu generatory brzęczały nieustannie, a niska częstotliwość odgłosu ich pracy roznosiła się
upiornym pomrukiem po całym budynku.
TRANSLATOR, jak wszystkie wielkie osiągnięcia techniki, był dzieckiem konieczności. W latach
osiemdziesiątych dwudziestego wieku nastąpiła rewolucja telekomunikacyjna, która całkowicie
zmieniła zasady rozpoznania wywiadowczego: powszechny stał się dostęp do Internetu i nastała
era poczty elektronicznej.
Pospolici przestępcy, terroryści i szpiedzy, od dawna nękani podsłuchami telefonicznymi,
skwapliwie skorzystali z nowego środka komunikacji o zasięgu światowym. Poczta elektroniczna
oferowała bezpieczeństwo tradycyjnych listów i szybkość telefonu. Ponieważ wiadomości
przesyłane są przez podziemne światłowody, a nie drogą radiową, nikt nie może ich
przechwycić. Tak przynajmniej sądzono.
Tymczasem przejęcie wiadomości przekazywanych w Internecie było dziecinną igraszką dla
specjalistów z NSA. Wbrew opinii większości użytkowników Internet wcale się nie zaczął wraz
z upowszechnieniem komputerów osobistych. Powstał trzydzieści lat wcześniej, kiedy
Departament Obrony stworzył ogromną sieć komputerową, żeby zapewnić bezpieczną łączność
rządową na wypadek wojny nuklearnej. Oczami i uszami NSA stali się więc starzy spece od
Internetu. Wszyscy ci, którzy pocztę elektroniczną wykorzystywali do prowadzenia nielegalnych
interesów, szybko się zorientowali, że ich poczynania nie są takie anonimowe, jak sądzili. FBI,
DEA, IRS, a także inne agendy rządu Stanów Zjednoczonych powołane do walki
z przestępczością, dzięki pomocy przebiegłych hakerów z NSA z satysfakcją odnotowały
ogromny wzrost liczby aresztowanych i skazanych.
Oczywiście jak tylko użytkownicy komputerów odkryli, że władze amerykańskie mają dostęp
do listów przesyłanych drogą elektroniczną, na całym świecie podniosły się okrzyki oburzenia.
Brak prywatności niepokoił nawet tych, którzy prowadzili korespondencję internetową wyłącznie
dla celów towarzyskich. Co bardziej rzutcy programiści z różnych zakątków globu zaczęli szukać
sposobów na zabezpieczenie listów elektronicznych. I znaleźli, tworząc kryptografię klucza
publicznego.
Szyfrowanie z użyciem klucza publicznego jest pomysłem równie prostym co genialnym.
Opiera się o łatwe w użyciu oprogramowanie komputera domowego, które szyfruje wiadomość
elektroniczną tak, że jej tekst staje się całkowicie niezrozumiały. Po napisaniu listu każdy
użytkownik może skorzystać z tego oprogramowania, a przechwycenie zaszyfrowanej nim
wiadomości nic nie da, ponieważ na ekranie wyświetli się ona jako nieczytelny bełkot.
Wiadomość zaszyfrowaną przy użyciu klucza publicznego można odczytać tylko po
wprowadzeniu klucza deszyfrującego, nazywanego też kluczem prywatnym, który działa
podobnie jak numer PIN w bankomatach, ale na ogół jest dłuższy i o wiele bardziej
skomplikowany. Klucz prywatny zawiera wszystkie informacje niezbędne, aby algorytm
szyfrujący wykonał operacje matematyczne prowadzące do odtworzenia oryginalnej
wiadomości.
Użytkownicy poczty elektronicznej znowu poczuli się bezpiecznie. Nawet jeśli wiadomość
została przechwycona, mogli ją odczytać tylko ci, którzy posiadali klucz prywatny.
Dla NSA natomiast konsekwencje okazały się bolesne. Agencja nie zajmowała się już
szyframi podstawieniowymi, które można złamać przy użyciu ołówka i papieru milimetrowego.
Teraz jej specjaliści musieli stawić czoło komputerowym funkcjom haszującym, które
wykorzystują teorię chaosu i szyfry wieloalfabetowe do zamiany tekstu jawnego w losową
sekwencję znaków. Ich sytuacja wydawała się więc beznadziejna.
Początkowo klucze deszyfrujące były raczej krótkie i komputery NSA potrafiły je „odgadnąć”.
Jeśli na przykład klucz deszyfrujący składał się z dziesięciu znaków, komputer programowano
tak, żeby po kolei sprawdzał wszystkie możliwości między 0000000000 a 9999999999
i znalezienie właściwej kolejności cyfr stawało się tylko kwestią czasu. Tę metodę prób i błędów
określa się mianem brute force, czyli ataku na siłę. Wymaga on czasu, ale daje gwarancję
znalezienia klucza.
Kiedy wieść o skuteczności ataku brute force się rozeszła, użytkownicy Internetu zaczęli
stosować coraz dłuższe klucze deszyfrujące. Czas potrzebny komputerowi do odgadnięcia
właściwej kombinacji wydłużał się z tygodni do miesięcy, a później jeszcze bardziej.
W latach dziewięćdziesiątych klucze deszyfrujące składały się już z ponad pięćdziesięciu
elementów i wykorzystywały znaki wybrane spośród wszystkich dwustu pięćdziesięciu sześciu
symboli kodu ASCII złożonego z liter, cyfr oraz znaków przestankowych i specjalnych. Liczba
możliwych kombinacji oscylowała w okolicy 10120 – jedynka i sto dwadzieścia zer. Odgadnięcie
klucza deszyfrującego stało się równie prawdopodobne jak odnalezienie konkretnego ziarenka
piasku na plaży o długości pięciu kilometrów. Szacowano, że skuteczny atak brute force na szyfr
oparty o klucz sześćdziesięcioczterobitowy, przeprowadzony przy użyciu najszybszej maszyny
NSA – ściśle tajnego superkomputera Cray/Josephson II – potrwałby około dziewiętnastu lat.
Zanim więc komputer znalazłby klucz i złamał szyfr, treść wiadomości już dawno byłaby
nieaktualna.
Stojąc wobec groźby utraty zdolności do prowadzenia wywiadu elektronicznego, NSA
przygotowała ściśle tajną dyrektywę, którą zatwierdził prezydent Stanów Zjednoczonych, dając
Agencji fundusze federalne oraz pełną swobodę działania. Przy takich możliwościach NSA
podjęła się niemożliwego: postanowiono skonstruować pierwszy w świecie uniwersalny
komputer do kryptoanalizy.
Choć wielu inżynierów twierdziło, że komputer do łamania szyfrów to mrzonka, NSA
pozostała wierna swojej zasadzie: nic nie jest niemożliwe – co najwyżej zajmuje tylko trochę
więcej czasu.
Po upływie pięciu lat, podczas których przepracowano pół miliona roboczogodzin i wydano
miliard dziewięćset milionów dolarów, NSA ponownie udowodniła słuszność swojej dewizy.
Ostatni z trzech milionów procesorów nie większych niż znaczek pocztowy został ręcznie
przylutowany, ukończono programowanie i zespawano ceramiczną osłonę. Narodził się
TRANSLATOR.
Tajna konstrukcja TRANSLATORA stanowiła wynik wysiłku wieloosobowego zespołu, ale
żaden z pracujących nad nią ludzi nie znał jej w całości. Podstawowa zasada działania maszyny
była jednak prosta: im więcej rąk, tym praca lżejsza.
Trzy miliony procesorów działało równolegle, z oszałamiającą prędkością sprawdzając kolejne
permutacje. Twórcy TRANSLATORA mieli nadzieję, że nawet szyfry wykorzystujące klucze
o niewyobrażalnie dużej liczbie znaków nie oprą się metodycznemu działaniu i mocy
obliczeniowej najszybszego superkomputera. Warte prawie dwa miliardy dolarów arcydzieło
informatyki wykorzystywało nie tylko przetwarzanie równoległe, ale też kilka ściśle tajnych
metod analizy tekstu jawnego ułatwiającej wykrycie klucza deszyfrującego. Działanie
oszałamiającej liczby procesorów dodatkowo wspierały możliwości otwierające się dzięki
najnowszym osiągnięciom w badaniach nad komputerami kwantowymi – nowo powstałą
technologią, która pozwala przechowywać dane nie w postaci binarnej, lecz jako bieżący stan
kwantowy układu stanowiącego komputer.
Chwila prawdy nadeszła w pewien wietrzny czwartkowy poranek w listopadzie. Pierwsza
prawdziwa próba. Chociaż nikt nie był pewien co do szybkości działania TRANSLATORA, wszyscy
zgadzali się w jednym: równoległe działanie wszystkich procesorów da maszynie wielką moc
obliczeniową. Pytanie brzmiało tylko, jak wielką.
Odpowiedź otrzymano po dwunastu minutach. Garstka obecnych zamilkła ze zdumienia,
kiedy drukarka obudziła się do życia, żeby przenieść na papier tekst jawny – złamany szyfr.
TRANSLATOR potrzebował nieco ponad dwunastu minut, żeby znaleźć klucz o długości
sześćdziesięciu czterech znaków, podczas gdy najszybszemu dotychczas komputerowi NSA
zajęłoby to dwanaście lat. TRANSLATOR był więc prawie milion razy szybszy.
To był prawdziwy triumf Biura Organizacji Produkcji, które nadzorował zastępca dyrektora
NSA do spraw operacyjnych komandor Trevor J. Strathmore. TRANSLATOR okazał się sukcesem.
Aby utrzymać go w tajemnicy, komandor Strathmore natychmiast zaaranżował przeciek mający
rozpowszechnić informację, że poniósł klęskę, a Wydział Kryptologii próbuje jeszcze jakoś
uratować projekt, który pochłonął dwa miliardy dolarów. Tylko ścisła elita znała prawdę:
TRANSLATOR łamał setki szyfrów dziennie.
Gdy plotka się rozeszła, wszyscy uznali, że szyfrowane wiadomości są bezpieczne, skoro
nawet wszechpotężna NSA nie jest w stanie ich złamać, i sekrety zaczęły napływać lawinowo.
Baronowie narkotykowi, terroryści oraz różnej maści malwersanci szybko przerzucili się na
szyfrowane listy elektroniczne, bo dzięki temu nie musieli się obawiać, że pewnego dnia staną
przed sądem, by razem z przysięgłymi wysłuchać dawno zapomnianej rozmowy telefonicznej,
którą zarejestrował satelita NSA. Doskonale przecież wiedzieli, że telefony komórkowe są
podsłuchiwane.
Zbieranie informacji wywiadowczych nigdy nie było łatwiejsze. Przechwytywane przez NSA
wiadomości wczytywano do TRANSLATORA jako kompletnie niezrozumiały bełkot, by po kilku
minutach otrzymać wydruk tekst u jawnego. Koniec z sekretami.
Aby podtrzymać legendę o własnej niekompetencji, NSA zaciekle lobbowała przeciwko
produkcji i sprzedaży oprogramowania szyfrującego. Przedstawiciele Agencji utrzymywali, że
takie programy utrudniają im pracę oraz godzą w wymiar sprawiedliwości, uniemożliwiając
chwytanie i sądzenie przestępców. Z kolei zdaniem obrońców swobód obywatelskich NSA
w ogóle nie powinna czytać korespondencji elektronicznej, dlatego rozpaczliwe poczynania
Agencji przyjmowali oni z radością. Programy szyfrujące sprzedawały się nadal. Agencja
Bezpieczeństwa Narodowego przegrała bitwę – dokładnie tak, jak planowała. Globalna
społeczność użytkowników Internetu została wyprowadzona w pole… albo przynamniej tak się
wydawało.
Rozdział 5
– Nikogo nie ma? – zastanawiała się Susan, przemierzając pustą salę pod kopułą. A podobn o
m am y n adz w ycz ajn ą sytuację.
Większość wydziałów NSA pracuje z pełną obsadą także w dni wolne od pracy, ale
u kryptografów w soboty na ogół panował spokój. Zajmujący się łamaniem szyfrów matematycy
są z natury znerwicowanymi pracoholikami, wprowadzono więc niepisaną zasadę, że soboty
robią sobie wolne, chyba że się wydarzy coś nadzwyczajnego. Specjaliści od kryptoanalizy
stanowią towar zbyt cenny i władze NSA nie chciały ryzykować, że Agencja ich straci wskutek
wypalenia zawodowego.
Susan minęła TRANSLATORA z lewej strony. Pomruk zamontowanych sześć pięter niżej
generatorów wydał jej się dziwnie złowieszczy. Nigdy nie lubiła zostawać w Wydziale po
godzinach. Miała wrażenie, że siedzi sama w klatce z jakąś wielką futurystyczną bestią.
Przyśpieszyła kroku, kierując się do gabinetu komandora.
Na zajmowany przez Strathmore’a gabinet mówiono Akwarium, ponieważ miał szklane
ściany i tak właśnie wyglądał przy rozsuniętych zasłonach. Znajdował się na szczycie wysokiego
podestu ze schodami, w tylnej części głównej hali. Pokonując kolejne poziomy metalowych
schodów, Susan patrzyła w górę na grube dębowe drzwi gabinetu komandora, na których
widniało godło agencji: amerykański orzeł ściskający w szponach wielki klucz. Za tymi drzwiami
rezydował jeden z najpotężniejszych ludzi, jakich znała.
Komandor Strathmore, pięćdziesięciosześcioletni zastępca dyrektora Agencji do spraw
operacyjnych, był dla Susan jak ojciec. To on przyjmował ją do pracy i to dzięki niemu czuła się
w NSA jak w domu. Gdy przed dziesięcioma laty rozpoczynała swoją karierę, Strathmore
kierował działem, do którego trafiali na szkolenie wszyscy nowi kryptolodzy – oprócz niej sami
mężczyźni. Strathmore nigdy nie tolerował zjawiska fali, ale jedyną kobietę w swoim zespole
otoczył szczególną opieką. Ilekroć oskarżano go o to, że ją faworyzuje, bronił się, mówiąc
prawdę: Susan Fletcher jest najzdolniejszym młodym kryptologiem w całej jego karierze,
dlatego nie zamierza jej stracić z powodu molestowania seksualnego. Jeden ze starszych
kryptologów był jednak na tyle głupi i postanowił przetestować stanowczość komandora.
Któregoś ranka w pierwszym roku pracy Susan zaszła do pokoju nowych kryptologów po
jakieś papiery. Wychodząc, zauważyła swoje zdjęcie na tablicy ogłoszeń. Omal nie zemdlała ze
wstydu. Zdjęcie przedstawiało ją w samych majtkach rozpartą na łóżku.
Okazało się później, że jeden z kryptologów zeskanował zdjęcie z pisma pornograficznego,
a następnie cyfrowo domontował twarz Susan.
Na nieszczęście dla niego komandor Strathmore uznał, że fotomontaż nie jest ani trochę
zabawny. Dwie godziny później pracownicy otrzymali pamiętny komunikat:
Od tamtego dnia nikt już z nią nie zadzierał. Susan Fletcher została pupilką komandora
Strathmore’a.
Strathmore zdobył szacunek nie tylko wśród młodych kryptologów. Na początku kariery
wojskowej wyróżnił się w oczach swoich przełożonych, proponując kilka nieszablonowych, ale
naprawdę skutecznych operacji wywiadowczych. Szybko awansował na kolejne stopnie, dając się
poznać jako bystry obserwator, który potrafi chłodno i precyzyjnie analizować nawet najbardziej
skomplikowane sytuacje. Jak nikt inny radził sobie z moralnymi dylematami towarzyszącymi
działaniom NSA i bez skrupułów działał w interesie dobra wspólnego.
Nikt nie wątpił, że Strathmore kocha swój kraj. Komandor cieszył się opinią patrioty
i wizjonera, przyzwoitego człowieka w świecie kłamstw.
Już kiedy Susan pracowała w agencji, Strathmore awansował z szefa wydziału na drugie
w hierarchii stanowisko zastępcy dyrektora NSA. Tylko jeden człowiek stał wyżej od niego –
dyrektor Leland Fontaine, mityczny władca Zamku Zagadek, który nigdy się nie pokazywał,
czasem przemawiał do podwładnych i wzbudzał powszechny strach. Fontaine i Strathmore
rzadko się ze sobą zgadzali, a ich spotkania przypominały starcie tytanów. Font aine był
prawdziwym gigantem, ale Strathmore wcale się tym nie przejmował. W rozmowach
z dyrektorem bronił swoich racji z rezerwą wytrawnego boksera. Nawet prezydent Stanów
Zjednoczonych nie ośmielał się atakować Fontaine’a w taki sposób. Aby to robić, trzeba było albo
cieszyć się nietykalnością w świecie polityki, albo – tak jak Strathm ore – być na świat polityki
całkowicie obojętnym.
Susan dotarła do szczytu schodów. Zanim zdążyła zastukać, usłyszała brzęczyk elektronicznego
zamka. Drzwi stanęły otworem i komandor zaprosił ją gestem do środka.
– Dziękuję, że przyszłaś, Susan. Jestem twoim dłużnikiem.
– To przecież nic wielkiego – uśmiechnęła się, siadając naprzeciwko jego biurka.
Strathmore był szczupłym, ale muskularnym mężczyzną o łagodnych rysach twarzy
maskujących nieco bezwzględność i nieugięty perfekcjonizm. Jego szare oczy zwykle patrzyły
z dyskrecją i pewnością siebie nabytą przez wiele lat doświadczenia, dziś jednak wzrok
komandora był niespokojny i błędny.
– Nie wygląda pan kwitnąco – zauważyła Susan.
– Bywałem w lepszej formie – westchnął Strathmore.
T rudn o z aprz ecz yć, pomyślała.
I rzeczywiście, nigdy nie widziała komandora w tak kiepskim stanie. Jego rzadkie siwe włosy
były potargane, a czoło lśniło od kropelek potu, choć w gabinecie działała klimatyzacja. Siedział
przy nowoczesnym biurku z dwiema wbudowanymi klawiaturami numerycznymi i monitorem.
Na blacie piętrzyły się wydruki komputerowe, a całość wyglądała tak, jakby pośrodku tego
oddzielonego zasłonami od reszty świata gabinetu zamontowano kokpit ze statku kosmitów.
– Ciężki tydzień? – zapytała.
Strathmore wzruszył ramionami.
– Tydzień jak tydzień. Znowu siedzi mi na głowie EFF w związku z prywatnością
i naruszeniem praw cyfrowych.
Susan zachichotała. Electronic Frontier Foundation to zainspirowana przez globalną koalicję
użytkowników komputerów organizacja pozarządowa wspierająca swobody obywatelskie,
w tym zwłaszcza wolność słowa w sieci, oraz nagłaśniająca problemy i zagrożenia wynikające
z życia w elektronicznym świecie. Jej działacze niestrudzenie potępiają „orwellowskie
scenariusze podsłuchiwania obywateli przez agendy rządowe”, szczególnie piętnując NSA. EFF
była solą w oku Strathmore’owi.
– Żadna nowość – stwierdziła. – To chyba nie jest ta nadzwyczajna sytuacja, dla której
wyciągnął mnie pan z wanny?
Przez chwilę Strathmore z roztargnieniem bawił się trackballem zamontowanym w blacie
biurka. Potem spojrzał Susan prosto w oczy.
– Ile najdłużej TRANSLATOR pracował nad złamaniem szyfru?
Tym pytaniem całkowicie ją zaskoczył. Wydało jej się bezsensowne. I po to m n ie tu w ez w ał?
– Hmm… – zawahała się. – Kilka miesięcy temu COMINT przechwycił wiadomość, której
złamanie zajęło około godziny, ale miała absurdalnie długi klucz. Dziesięć tysięcy znaków, jeśli
dobrze pamiętam.
– Godzinę, powiadasz? – burknął Strathmore. – A testy krawędziowe, które ostatnio
przeprowadzaliśmy?
Susan wzruszyła ramionami.
– Diagnostyka musi potrwać dłużej.
– Ile dłużej?
Susan nie miała pojęcia, do czego Strathmore zmierza.
– W marcu testowałam algorytm z kluczem o długości miliona bitów. Niedozwolone
zapętlenia, automaty komórkowe i inne różności. Ale TRANSLATOR sobie poradził.
– Ile czasu potrzebował?
– Trzy godziny.
Strathmore uniósł brwi.
– Trzy godziny? Tak długo?
Susan zrobiła urażoną minę. Przez ostatnie trzy lata zajmowała się ulepszaniem
najtajniejszego komputera na świecie. To ona napisała większość programów, dzięki którym
TRANSLATOR był taki szybki. Klucz liczący milion bitów był raczej mało realistycznym
scenariuszem.
– No dobrze – podjął Strathmore. – Czyli nawet w ekstremalnej sytuacji kod nie spędził
w TRANSLATORZE dłużej niż trzy godziny?
Susan skinęła głową.
– Tak, mniej więcej.
Strathmore zamilkł na chwilę, jakby się obawiał, że powie coś, czego będzie później żałował.
Wreszcie podniósł wzrok.
– TRANSLATOR trafił na coś… – urwał.
Susan czekała.
– Pracuje więcej niż trzy godziny? – spytała w końcu.
Strathmore potaknął.
Susan nie wydawała się poruszona.
– Jakiś nowy test diagnostyczny? Przysłali coś z wydziału zabezpieczenia systemów?
Strathmore pokręcił głową.
– To zewnętrzny plik.
Przez chwilę Susan czekała na jakąś pointę. Na próżno.
– Plik z zewnątrz? Chyba pan żartuje!
– Chciałbym. Wczytałem go wczoraj około jedenastej trzydzieści. TRANSLATOR do tej pory
go nie złamał.
Susan opadła szczęka. Popatrzyła na zegarek i przeniosła wzrok na komandora.
– Nie złamał? Przez piętnaście godzin?
Strathmore pochylił się do przodu i przekręcił monitor w stronę Susan. Pośrodku czarnego
ekranu migało niewielkie żółte okienko:
Podczas drugiej wojny światowej Ensei Tankado nie było jeszcze na świecie, bardzo wiele jednak
o niej wiedział. Zbierał na ten temat wszystkie informacje, szczególnie zaś interesował go jej
końcowy akord – wybuch, w którym życie straciło sto tysięcy jego rodaków.
Hiroszima, kwadrans po ósmej rano szóstego sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego
piątego roku: potworny akt zniszczenia. Bezsensowna demonstracja siły podjęta przez państwo,
które i tak już wygrało tę wojnę. Z tym wszystkim Tankado się pogodził, nie umiał jednak
zaakceptować faktu, że bomba atomowa odebrała mu możliwość poznania matki, która zmarła,
wydając go na świat – wskutek komplikacji wywołanych napromieniowaniem doznanym wiele
lat wcześniej.
W tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku, zanim urodził się Ensei, jego matka,
podobnie jak wiele jej koleżanek, pojechała do Hiroszimy pracować jako ochotniczka w ośrodku
dla poparzonych. To tam stała się jedną z hibakusha, czyli ludzi dotkniętych eksplozją.
Dziewiętnaście lat później, gdy jako trzydziestosześciolatka leżała na stole porodowym
z krwawieniem wewnętrznym, wiedziała, że umrze. Nie miała natomiast pojęcia, że śmierć
oszczędziła jej jeszcze jednego koszmaru: jej pierworodny syn przyszedł na świat
zdeformowany.
Ojciec Ensei nigdy nie zobaczył swojego syna. Śmierć żony była dla niego szokiem,
a wiadomość o niepełnosprawnym dziecku, które zdaniem pielęgniarek nie miało szans przeżyć
do rana, wstrząsnęła nim jeszcze bardziej. Wyszedł ze szpitala i nigdy już nie wrócił. Ensei
Tankado trafił do rodziny zastępczej.
Co noc Tankado ściskał w zniekształconych palcach lalkę darum a i wpatrując się w nią,
przysięgał zemstę – zemstę na kraju, który ukradł mu matkę i spowodował, że ojciec porzucił go
ze wstydu. Nie mógł wtedy wiedzieć, co szykuje dla niego przeznaczenie.
W lutym tego roku, w którym Ensei kończył dwanaście lat, do domu jego przybranych
rodziców zastukał przedstawiciel firmy komputerowej z propozycją, żeby wychowywany przez
nich kaleka przystąpił do grupy testującej nową klawiaturę komputerową dla dzieci
upośledzonych. Opiekunowie się zgodzili.
Chociaż Ensei nigdy nie widział komputera, zdawał się instynktownie wiedzieć, jak go
używać. Komputer otworzył przed nim światy, których istnienia nawet nie podejrzewał. Stał się
całym jego życiem. Niedługo potem chłopak zaczął zarabiać, prowadząc kursy komputerowe,
a w końcu zdobył stypendium na Uniwersytecie Doshisha. Zaczął być znany w całym Tokio jako
fugusha kisai, czyli kaleki geniusz.
Z czasem Tankado dowiedział się o Pearl Harbor oraz japońskich zbrodniach wojennych. Jego
nienawiść do Ameryki stopniowo gasła. Został żarliwym wyznawcą buddyzmu. Zapomniał
o złożonej w dzieciństwie przysiędze zemsty; droga do oświecenia prowadzi przez wybaczenie.
Przed ukończeniem dwudziestego roku życia Ensei Tankado stał się postacią kultową
w światku programistów. Kiedy firma IBM zaproponowała mu legalną pracę w Stanach
Zjednoczonych, Tankado skorzystał z okazji. Po trzech latach odszedł z IBM, zamieszkał
w Nowym Jorku i zaczął pisać własne programy. Wykorzystał falę zainteresowania szyframi
z kluczem publicznym. Algorytmy przyniosły mu fortunę.
Podobnie jak inni autorzy najlepszych algorytmów szyfrujących Tankado znalazł się w kręgu
zainteresowania NSA. Dostrzegł ironię tej sytuacji: oto dostał propozycję pracy od jednej
z najważniejszych agend rządowych kraju, któremu kiedyś poprzysiągł zemstę. Zgodził się na
rozmowę kwalifikacyjną. Jeśli miał jeszcze jakieś wątpliwości, to rozwiała je rozmowa
z komandorem Strathmore’em. Otwarcie i szczerze mówili o przeszłości Tankado, jego
ewentualnej wrogości wobec Stanów Zjednoczonych oraz planach na przyszłość. Tankado poddał
się testowi poligraficznemu, po czym przeszedł pięciotygodniowe badania psychologiczne. Wynik
był pozytywny: nienawiść ustąpiła wobec miłości do Buddy. Cztery miesiące później Ensei
Tankado rozpoczął pracę w Wydziale Kryptologii Agencji Bezpieczeństwa Narodowego.
Mimo olbrzymiej pensji przyjeżdżał do pracy na starym motorowerze i samotnie jadał przy
swoim biurku przygotowany w domu lunch, podczas gdy reszta zespołu wędrowała do kantyny
na pyszne żeberka i podawaną na zimno zupę z porów. Cieszył się szacunkiem kolegów. Był
wybitnie zdolnym i twórczym programistą, a przy tym uczciwym, uprzejmym i spokojnym
człowiekiem o nieposzlakowanym charakterze. Prawość i etyka zawodowa miały dla niego
kapitalne znaczenie. Właśnie dlatego wszyscy byli tak wstrząśnięci, kiedy wyrzucono go z NSA,
a następnie deportowano.
Podobnie jak reszta zatrudnionych w wydziale kryptologów Tankado był przekonany, że jeśli
prace nad TRANSLATOREM przyniosą sukces, to zaszyfrowana korespondencja będzie
odczytywana tylko za zgodą Departamentu Sprawiedliwości. NSA miała zostać potraktowana
analogicznie do FBI, które może założyć podsłuch telefoniczny wyłącznie za zgodą sądu
federalnego. Przyjęto założenie, że oprogramowanie deszyfrujące TRANSLATORA będzie
zabezpieczone hasłem przechowywanym w Rezerwie Federalnej i Departamencie
Sprawiedliwości, aby zapobiec przechwytywaniu korespondencji praworządnych obywateli
korzystających z Internetu na całym świecie.
Gdy jednak przyszło do instalacji tego zabezpieczenia, pracownikom Wydziału oznajmiono, że
nastąpiła zmiana planów. Ze względu na pośpiech niezbędny często w antyterrorystycznych
działaniach NSA, TRANSLATOR został uznany za zwyczajne narzędzie deszyfrujące, co
oznaczało, że Agencja będzie swobodnie decydowała o jego użytkowaniu.
Ensei Tankado był oburzony, takie postawienie sprawy oznaczało bowiem, że NSA może
przeczytać każdy list, w dodatku bez wiedzy nadawcy i odbiorcy. Strathmore próbował
przekonać Tankado, że TRANSLATOR służy do ochrony porządku publicznego, ale bezskutecznie.
Japończyk uparcie twierdził, że to poważne pogwałcenie praw człowieka. Natychmiast złożył
wymówienie, a kilka godzin później naruszył tajemnicę służbową, usiłując się skontaktować
z przedstawicielami Electronic Frontier Foundation. Tankado zamierzał zelektryzować świat
wiadomością, że zdradziecki rząd Stanów Zjednoczonych skonstruował tajną maszynę groźną
dla użytkowników komputerów na całym świecie. Szefostwo NSA nie miało wyboru. Musiało go
powstrzymać.
Aresztowaniu i deportacji Tankado, szeroko dyskutowanych na forach internetowych,
towarzyszyła oszczercza kampania. Wbrew życzeniu Strathmore’a służby odpowiedzialne za
bezpieczeństwo NSA, obawiając się, że internauci uwierzą słowom Tankado o istnieniu
TRANSLATORA, rozpuszczały pogłoski rujnujące jego wiarygodność. Tankado został wyrzutkiem.
Nikt nie ufał kalece oskarżonemu o szpiegostwo, zwłaszcza że próbował kupić sobie wolność
absurdalnymi historiami o posiadanej przez rząd Stanów Zjednoczonych maszynie zdolnej
złamać każdy kod.
Najdziwniejsze było jednak to, że Tankado doskonale wszystko rozumiał. Wiedział, że padł
ofiarą działania wywiadu, ale nie okazywał gniewu ani złości, tylko determinację. Zanim ochrona
wyprowadziła go z budynku, Tankado po raz ostatni zwrócił się do Strathmore’a.
– Wszyscy mamy prawo do zachowania tajemnicy – powiedział z mrożącym krew w żyłach
spokojem. – Zamierzam dopilnować, żebyśmy mogli z niego korzystać.
Rozdział 7
Susan myślała gorączkowo. En sei T an kado n apisał program , który tw orz y sz yfry odporn e n a
łam an ie! Nie potrafiła się skupić.
– Cyfrowa Twierdza – powiedział Strathmore. – Tak nazwał swoje dzieło. Jego program to
w istocie wyrafinowana broń skierowana w nas. Jeśli trafi na rynek, to pierwszy lepszy
trzecioklasista zaszyfruje wiadomość tak, że nie zdołamy jej odczytać. To będzie koniec
wywiadu elektronicznego.
Susan była jednak jak najdalsza od rozważania politycznych konsekwencji powstania Cyfrowej
Twierdzy. Nadal nie potrafiła się pogodzić z myślą o jej istnieniu. Przez całe życie zajmowała się
szyframi. Zdobyte doświadczenie kazało jej sądzić, że czegoś takiego stworzyć się nie da.
Zasada Bergofsky’ego: każ dy sz yfr m oż n a z łam ać! Czuła się jak ateista postawiony twarzą
w twarz z Bogiem.
– Rozpowszechnienie tego kodu oznacza koniec kryptoanalizy – wyszeptała.
– Mamy teraz większe problemy – odrzekł Strathmore.
– Może po prostu go kupimy? Wiem, że Tankado nas nienawidzi, ale jeśli zaoferujemy mu
kilka milionów… Może to go przekona, żeby nie rozpowszechniał swojego programu?
Strathmore wybuchnął śmiechem.
– Kilka milionów? Czy wiesz, ile warty jest taki program? Każdy rząd na świecie zapłaci grube
pieniądze. Wyobrażasz sobie złożenie prezydentowi meldunku, że nadal możemy śledzić
elektroniczną korespondencję Irakijczyków, ale nie umiemy jej odczytać? Tu nie chodzi o nas.
NSA obsługuje całą służbę wywiadowczą: NSA, CIA, DEA będą ślepe i głuche. Przestaniemy
śledzić poczynania karteli narkotykowych. Na lodzie zostaną urzędy skarbowe, bo korporacje
zaczną przesyłać sobie pieniądze, nie pozostawiając żadnych śladów. Zapanuje kompletny chaos.
– EFF będzie miała używanie – dodała Susan blada jak ściana.
– W EFF nie mają zielonego pojęcia, czym się zajmujemy – odparł Strathmore
z obrzydzeniem. – Gdyby wiedzieli, ilu atakom terrorystycznym zapobiegliśmy dzięki
umiejętności łamania szyfrów, to zmieniliby swoją śpiewkę.
Susan była tego samego zdania, ale dostrzegała też realia: EFF nigdy się nie dowie, jak ważny
jest TRANSLATOR. Superkomputer pomógł udaremnić dziesiątki ataków terrorystycznych, ale
informacja o tym była ściśle tajna i nigdy nie mogła ujrzeć światła dziennego. Z prostego
powodu. Rząd Stanów Zjednoczonych nie mógł sobie pozwolić na masową histerię wywołaną
ujawnieniem prawdy. Nikt nie mógł przewidzieć, jak amerykańska opinia publiczna zareaguje na
wiadomość, że w ciągu ostatniego roku o mały włos nie doszło do nuklearnego ataku
fundamentalistycznych grup na terenie kraju, i to dwukrotnie.
Ale wybuch nuklearny nie był jedynym zagrożeniem. Zaledwie przed miesiącem
TRANSLATOR udaremnił jeden z najprzebieglejszych ataków terrorystycznych w historii. Pewna
organizacja antyrządowa wymyśliła plan, któremu nadała kryptonim „Las Sherwood”. Chcieli
odebrać bogatym i dać biednym, a celem stała się nowojorska giełda. W ciągu sześciu dni
członkowie grupy umieścili w budynkach sąsiadujących z giełdą dwadzieścia siedem urządzeń
generujących silne pole magnetyczne. Równoczesne uruchomienie starannie rozmieszczonych
bomb doprowadziłoby do zniszczenia wszystkich mediów elektronicznych w budynku giełdy:
zatarciu uległyby dane przechowywane na dyskach twardych komputerów, w pamięci ROM oraz
magnetycznych nośnikach kopii zapasowych włącznie z dyskietkami. Informacja o tym, co do
kogo należy, zniknęłaby bezpowrotnie.
Ponieważ do przeprowadzenia ataku konieczne było dokładne zsynchronizowanie
detonatorów, połączono je z wykorzystaniem Internetu. Podczas trwającego dwa dni odliczania
wewnętrzne zegary urządzeń wymieniły zaszyfrowane dane dotyczące synchronizacji. NSA
wychwyciła pakiety jako niestandardowe, początkowo jednak specjaliści je zignorowali, uznając
za nieszkodliwy bełkot. Dopiero kiedy TRANSLATOR odszyfrował ich treść, analitycy
natychmiast spostrzegli zagrożenie. Rozmieszczone przez anarchistów urządzenia namierzono
i usunięto dokładnie trzy godziny przed zaplanowanym wybuchem.
Susan wiedziała, że bez TRANSLATORA agencja byłaby bezradna wobec korzystających
z zaawansowanej elektroniki terrorystów. Spojrzała na monitor. TRANSLATOR nadal pracował.
Ponad piętnaście godzin! Ale nawet gdyby właśnie złamał szyfr, to i tak Agencja byłaby niemal
sparaliżowana. W ciągu doby łamaliby niecałe dwa szyfry. Dotychczasowe tempo wynosiło sto
pięćdziesiąt na dobę, a i tak powstawały zaległości.
Technik z wydziału zabezpieczenia systemów Phil Chartrukian nie zamierzał spędzić w Wydziale
Kryptologii więcej niż kilka minut: chciał tylko zabrać papiery, o których zapomniał poprzedniego
dnia. Tak się jednak nie stało. Gdy minął halę pod olbrzymią kopułą i wszedł do pomieszczenia
monitoringu, od razu wiedział, że coś jest nie w porządku. Pomieszczenie było puste, a terminal
nieprzerwanie monitorujący parametry pracy TRANSLATORA wyłączony.
– Jest tu kto? – krzyknął Chartrukian.
Żadnej odpowiedzi. W pomieszczeniu panował nienaganny porządek, jakby od wielu godzin
nikogo w nim nie było.
Chartrukian miał zaledwie dwadzieścia trzy lata i w Agencji pracował od niedawna, ale był
dobrze przeszkolony i znał zasady: w Wydziale Kryptologii technik wydziału zabezpieczenia
systemów powinien pełnić dyżur zawsze, zwłaszcza w soboty, kiedy kryptolodzy mieli wolne.
Natychmiast włączył monitor, po czym podszedł do wiszącej na ścianie tablicy informacyjnej.
– Kto ma dzisiaj dyżur? – zapytał na głos, przeglądając listę nazwisk. Z grafiku wynikało, że
pełnił go dzisiaj niedawno zatrudniony chłopak nazwiskiem Seidenberg. Powinien był zacząć
podwójny dyżur o północy. Chartrukian rozejrzał się po pustym pomieszczeniu i zmarszczył
brwi. – Gdzie on jest, do cholery?
Czekając, aż monitor zastartuje, Chartrukian się zastanawiał, czy Strathmore wie, że w stacji
monitoringu nie ma nikogo. Po drodze zauważył, że zasłony w gabinecie komandora są
zaciągnięte, jak niemal zawsze w soboty. Strathmore pilnował, żeby kryptolodzy brali wolne,
sam jednak pracował trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku.
Jedno Chartrukian wiedział na pewno: jeśli Strathmore się dowie, że nie ma nikogo na
dyżurze w monitoringu, to ten biedny nowicjusz z hukiem wyleci na bruk. Chartrukian zerknął
na telefon, zastanawiając się, czy powinien zadzwonić do nieobecnego kolegi, żeby ratować mu
skórę. W wydziale zabezpieczenia panowała niepisana zasada, że technicy wzajemnie się kryją.
Kryptolodzy uznawali się za wielkich panów, ich natomiast traktowali jak obywateli drugiej
kategorii. Chociaż technicy toczyli z kryptologami wojnę, to dla nikogo nie było tajemnicą, że
właśnie ci ostatni trzęsą całym tym wielomiliardowym przedsięwzięciem, a pracowników
wydziału zabezpieczenia tolerują tylko dlatego, że ktoś musi przecież konserwować ich drogie
zabawki.
Chartrukian podjął decyzję. Sięgnął do telefonu, ale słuchawka zawisła w powietrzu, nie
docierając do ucha, kiedy stojący przed nim monitor obudził się do życia. Chartrukian nie mógł
oderwać wzroku od tego, co zobaczył na ekranie. Powoli, niczym na filmie puszczanym
w zwolnionym tempie, odłożył słuchawkę i stał, gapiąc się z otwartymi ustami.
Przez osiem miesięcy pracy w wydziale zabezpieczenia systemów Phil Chartrukian nigdy nie
widział, żeby na dwóch pierwszych pozycjach licznika czasu pracy TRANSLATORA widniało co
innego niż dwa zera. Dziś po raz pierwszy to się zmieniło.
– Ensei Tankado nie żyje? – Susan poczuła mdłości. – Kazał go pan zabić? Przecież sam pan
mówił, że…
– Nie tknęliśmy go nawet palcem – zapewnił ją Strathm ore. – Umarł na atak serca.
Wiadomość otrzymałem dzisiaj rano. Komputer COMINT wychwycił nazwisko Tankado
w raporcie sewilskiej policji, przeglądając dane Interpolu.
– Atak serca? – W głosie Susan brzmiało powątpiewanie. – Przecież miał tylko trzydzieści lat.
– Trzydzieści dwa – poprawił ją Strathmore. – I wrodzoną wadę serca.
– Nigdy o tym nie słyszałam.
– Wykryli ją nasi lekarze podczas rutynowych badań. A Tankado nie miał czym się chwalić.
Susan nie mogła uwierzyć, że śmierć Japończyka akurat w tym momencie była całkowicie
przypadkowa. Taki zbieg okoliczności byłby zbyt dogodny dla Agencji.
– I ta wada go zabiła? Tak po prostu?
Strathmore wzruszył ramionami.
– Słabe serce… dodaj do tego hiszpańskie upały i stres w związku z szantażowaniem NSA…
Susan milczała przez chwilę. Nawet w takiej sytuacji poczuła żal z powodu śmierci tak bardzo
zdolnego kolegi. Jej smutne myśli przerwał ponury głos Strathmore’a.
– Chyba tylko jedno jest dla nas dobre w całej tej koszmarnej historii: Tankado podróżował
sam. Istnieje więc szansa, że wspólnik jeszcze nie wie o jego śmierci. Hiszpańskie władze
twierdzą, że zachowają tę informację w tajemnicy jak najdłużej. My dowiedzieliśmy się tylko
dlatego, że ludzie w COMINT mają łeb na karku. – Strathm ore uważnie przyjrzał się Susan. –
Muszę dotrzeć do tego wspólnika, zanim on dotrze do informacji o śmierci Tankado. Po to cię tu
wezwałem. Musisz mi pomóc.
Susan nie bardzo rozumiała. Wydawało jej się, że skoro Ensei Tankado umarł w samą porę, to
problem przestał istnieć.
– Panie komandorze, skoro Hiszpanie twierdzą, że Tankado umarł z przyczyn naturalnych, to
sprawy nie ma. Partner Tankado będzie wiedział, że Agencja nie ponosi odpowiedzialności za
jego śmierć.
– Nie ponosi odpowiedzialności? – Strathmore zrobił wielkie oczy. – Facet szantażuje NSA,
klika dni później zostaje znaleziony martwy i my nie ponosimy żadnej odpowiedzialności?
Stawiam każde pieniądze, że tajemniczy przyjaciel Tankado nie oceni sytuacji w taki sposób.
Cokolwiek naprawdę się stało, jego śmierć obciąża nas jak jasna cholera! Mogliśmy go otruć albo
kazać sfałszować wyniki sekcji zwłok. – Strathmore zrobił pauzę. – Co pomyślałaś, kiedy ci
powiedziałem, że Tankado nie żyje?
Zmarszczyła brwi.
– Że zginął na zlecenie NSA.
– Sama widzisz! Skoro NSA potrafi umieścić satelity szpiegowskie Rhyolite na
geosynchronicznej orbicie nad Bliskim Wschodem, to śmiało można zakładać, że dysponuje
wystarczającymi środkami, żeby przekupić kilku hiszpańskich policjantów.
Trudno było się z tym nie zgodzić. Susan wypuściła powietrze. En sei T an kado n ie ż yje. W in a
z a to spadn ie n a NS A.
– Zdołamy na czas znaleźć jego partnera?
– Tak myślę. Mamy dobry trop. Tankado kilka razy publicznie podkreślał, że pracuje
w tandemie. Chciał chyba odstraszyć tych wszystkich, którzy planowaliby się go pozbyć albo na
przykład wykraść klucz. Zagroził, że jeśli ktokolwiek zagra nieczysto, to klucz zostanie
opublikowany, a wtedy firmy software’owe będą musiały konkurować z jego darmowym
oprogramowaniem szyfrującym.
– Sprytne – pochwaliła Susan.
Strathmore kontynuował.
– Jego tajemniczy wspólnik nazywa się Nowy Dakota.
– Nowy Dakota? To chyba jakiś pseudonim.
– Z pewnością, ale na wszelki wypadek poszperałem trochę w sieci. Nie spodziewałem się
wiele znaleźć, jednak trafiłem na adres mailowy. – Na chwilę przerwał. – Nie miałem wielkich
nadziei, że skrzynka należy do osoby, której szukamy, ale sprawdziłem jej zawartość. Wyobraź
sobie, jak wielki szok przeżyłem, kiedy się okazało, że pełno tam wiadomości od Ensei Tankado.
– Strathmore uniósł brwi. – Niemal wszystkie dotyczyły Cyfrowej Twierdzy i planowanego
szantażu wobec NSA.
Susan posłała rozmówcy sceptyczne spojrzenie. Nie mogła uwierzyć, że tak łatwo dał się
wywieść w pole.
– Panie komandorze – westchnęła. – Tankado doskonale wie, że NSA przechwytuje
wiadomości z sieci. Nigdy nie użyłby e-maila do przekazywania tajnych wiadomości! To
podpucha. Ensei Tankado wymyślił tego całego Dakotę specjalnie dla pana. Przewidział, że
przeszuka pan sieć, dlatego wysyłał w mailach tylko te informacje, które chciał panu podsunąć.
Nowy Dakota to fałszywy trop.
– Twoje przeczucia byłyby słuszne, gdyby nie kilka drobiazgów – odparł Strathmore. –
Wpisanie do wyszukiwarki słów „Nowy Dakota” nic nie dało, zacząłem więc modyfikować
kryteria wyszukiwania. Skrzynkę mailową znalazłem po wpisaniu do wyszukiwarki
„NDAKOTA”.
Susan pokręciła głową.
– Szukanie permutacji to standardowa procedura. Tankado wiedział, że zacznie pan
sprawdzać różne warianty i w końcu pan trafi akurat na ten. Powiedziałabym, że NDAKOTA to
raczej oczywista zmiana.
– Możliwe – odrzekł Strathmore, pisząc coś na kartce, którą następnie podał Susan. – Ale
spójrz na to.
Susan odczytała kartkę. W jednej chwili tok rozumowania komandora stał się dla niej jasny.
Na kartce widniał adres e-mail:
N_DAKOTA@ARA.ANON.ORG
Jej uwagę przykuły trzy litery w nazwie domeny pocztowej: ARA. Oznaczały one, że
skrzynka mieści się na znanym serwerze anonimizującym American Remailers Anonymous.
Serwery anonimizujące stały się popularne wśród tych użytkowników Internetu, którzy nie
chcą, żeby ich zident yfikowano. Za drobną opłatą ich właściciele chronią prywatność swoich
klientów, przyjmując rolę pośrednika. Anonimowy adres można porównać do skrytki pocztowej,
ponieważ dzięki niemu użytkownik odbiera i wysyła korespondencję, nie ujawniając swojego
adresu IP ani żadnych innych danych. Serwer anonimizujący oferuje aliasy, pod którymi
przyjmuje korespondencję, by następnie przekazać ją pod prawdziwy adres klienta. Umowa
o przekazywaniu poczty elektronicznej zobowiązuje usługodawcę do bezwzględnego zachowania
w tajemnicy tożsamości oraz lokalizacji użytkownika.
– To żaden dowód, ale wygląda podejrzanie.
Susan skinęła głową. Zaczęła się przekonywać do teorii komandora.
– Innymi słowy twierdzi pan, że Tankado nie przejmował się tym, czy ktokolwiek zacznie
szukać Nowego Dakoty, bo jego tożsamość i adres są chronione przez remailera?
– Właśnie tak.
Susan zaczęła się zastanawiać.
– ARA obsługuje głównie klientów ze Stanów Zjednoczonych. Sądzi pan, że Nowy Dakota
mieszka gdzieś w kraju?
Strathmore wzruszył ramionami.
– Niewykluczone. Wybierając amerykańskiego partnera, Tankado umieszczał obydwa klucze
w dwóch odległych od siebie miejscach na ziemi. To rozsądne posunięcie.
Susan rozważyła słowa komandora. Była pewna, że Tankado powierzyłby klucz tyko komuś
z najbliższych przyjaciół. Jeśli dobrze pamiętała, Ensei Tankado nie miał wielu bliskich przyjaciół
w Stanach Zjednoczonych.
– Nowy Dakota – powiedziała przeciągle. Kryptologiczny nawyk kazał jej szukać możliwych
znaczeń tego pseudonimu. – Co nasz tajemniczy korespondent pisał w wiadomościach do
Tankado?
– Nie mam pojęcia. COMINT przechwycił tylko maile wychodzące ze skrzynki Tankado.
Mamy adres, nic więcej.
Susan znów się zamyśliła.
– Może jednak to wabik.
Strathmore uniósł brwi.
– Jak to?
– Tankado mógł wysyłać fikcyjne maile na lipne konto w nadziei, że je wywęszymy. Może
chciał, żebyśmy tak właśnie myśleli: że czuje się bezpieczny, bo chroni go serwer anonimizujący.
Dzięki temu nie musiałby ryzykować, powierzając klucz komuś obcemu. Mógłby działać sam.
Strathmore zachichotał. Tym przypuszczeniem Susan mu zaimponowała.
– Pomysł owszem, sprytny, ale jest jeden drobiazg. Tankado nie korzystał z komputera
domowego. Ze służbowego też nie. E-maile do Dakoty wysyłał z domeny Doshisha. Widocznie
udało mu się zachować konto na uczelni, ale utrzymywał je w tajemnicy. Było naprawdę
świetnie schowane. Odkryłem je tylko przez przypadek. – Strathmore zamilkł na chwilę. –
Gdyby więc Tankado chciał, żebyśmy wywęszyli tę korespondencję, to dlaczego wysyłał maile
z tego akurat konta?
Susan myślała na głos.
– Może korzystał z tajnego konta właśnie po to, żebyśmy nie zwietrzyli podpuchy? Mógł
przecież schować je na tyle płytko, żeby mieć pewność, że się pan na nie natknie i dojdzie do
wniosku, że to był przypadek. To by go uwiarygodniło.
Strathmore znów zachichotał.
– Powinnaś dorabiać jako agent operacyjny. To całkiem prawdopodobna teoria. Ale niestety
Tankado dostaje odpowiedź na każdy wysłany mail. Tankado pisze, a jego partner odpowiada.
Susan zmarszczyła brwi.
– No dobrze. Mówi pan więc, że Nowy Dakota naprawdę istnieje?
– Obawiam się, że tak. Dlatego musimy go znaleźć. I to dyskretnie. Jeśli się zorientuje, że
depczemy mu po piętach, będzie po wszystkim.
Susan nie miała już wątpliwości, po co Strathmore ją wezwał.
– Niech zgadnę – powiedziała. – Chce pan, żebym powęszyła w bazie danych ARA i znalazła
prawdziwy adres Nowego Dakoty?
Strathmore posłał jej cierpki uśmiech.
– Czyta pani w moich myślach, pani Fletcher.
Prowadzenia dyskretnych poszukiwań w Internecie nie można było powierzyć nikomu
lepszemu niż Susan Fletcher. Przed rokiem pewien wysoki urzędnik Białego Domu otrzymywał
maile z pogróżkami za pośrednictwem anonimowego serwera. NSA została poproszona
o namierzenie tego osobnika. Agencja miała wystarczającą siłę przebicia, żeby zażądać od
właściciela serwera anonimizującego dokładnych danych, wybrała jednak subtelniejszą metodę.
Susan napisała program, który działał jak koń trojański, ale dawał się ukryć w treści maila.
Następnie wysłała mail pod aliasowy adres na serwerze anonimizującym, a firma remailingowa,
robiąc dokładnie to, do czego zobowiązała się w umowie z użytkownikiem, przesłała wiadomość
pod jego prawdziwy adres. Tam program Susan zapisał adres IP i wysłał go do NSA, po czym
uległ autodestrukcji, nie pozostawiając po sobie żadnych śladów. Od tamtego czasu serwery
anonimizujące były dla NSA tylko drobną niedogodnością.
– Znajdziesz go? – zapytał Strathmore.
– Oczywiście! Dlaczego wezwał mnie pan dopiero teraz?
– Prawdę mówiąc… – zmarszczył brwi – wcale nie zamierzałem cię wzywać. Nie chciałem
wtajemniczać w sprawę nikogo innego. Próbowałem sam namierzyć komputer Dakoty, ale
napisałaś ten swój cholerny program w języku hybrydowym, którego nie znam i nie mogłem go
odpalić. Zwracał nonsensowne dane. W końcu musiałem przełknąć gorzką pigułkę i wezwać
ciebie.
Susan zachichotała. Strathmore potrafił świetnie programować, ale jego repertuar ograniczał
się do algorytmów szyfrujących; z pisaniem mniej wyszukanych „świeckich” programów było już
znacznie gorzej. Zresztą Susan napisała swój program w nowym języku LIMBO, było więc
zrozumiałe, że Strathmore miał kłopoty.
– Zajmę się tym – obiecała z uśmiechem, odwracając się do wyjścia. – Będę przy swoim
komputerze.
– Możesz określić, ile to potrwa?
Zawahała się.
– Hm, to zależy, jak szybko ARA zrobi remailing. Jeśli Dakota mieszka w Stanach, to używa
pewnie czegoś takiego jak AOL albo Compuserve. Sprawdzę numer karty kredytowej
i najpóźniej za godzinę będę miała adres, pod który wysyłają mu wyciągi. Jeśli korzysta
z komputera na jakiejś uczelni albo w jakiejś firmie, namierzenie go potrwa trochę dłużej. –
Uśmiechnęła się niepewnie. – Reszta będzie należała do pana.
Susan wiedziała, że „reszta” oznacza grupę uderzeniową NSA, która najpierw odetnie dopływ
prądu do domu Dakoty, a potem wparuje tam przez okna z bronią obezwładniającą. Chłopcy
będą pewnie przekonani, że chodzi o narkotyki. Strathmore osobiście przeszuka lokal i znajdzie
sześćdziesięcioczteroznakowy klucz deszyfrujący. Potem go zniszczy, żeby Cyfrowa Twierdza
marniała w Internecie, bo nikt nie zdoła jej otworzyć.
– Tylko działaj ostrożnie – napomniał ją Strathm ore. – Jeśli Nowy Dakota zorientuje się, że
go szukamy, to wpadnie w panikę i zniknie razem z kodem, zanim zdążę wysłać tam naszych
ludzi.
– Nie musi pan się obawiać – uspokajała go Susan. – Program ulegnie autodestrukcji, jak tylko
przechwyci dane. Bez śladów. Dakota nawet się nie zorientuje.
Komandor ze znużeniem skinął głową.
– Dziękuję.
Susan obdarzyła go uśmiechem. Zawsze się zastanawiała, jak Strathmore’owi udaje się
zachować spokój w obliczu największych klęsk. Była przekonana, że właśnie ta umiejętność
zdecydowała o jego karierze i wyniosła go na najwyższe szczeble władzy.
Zmierzając do drzwi, Susan wsłuchiwała się w dudniące generatory TRANSLATORA. Nie
mogła się pogodzić z myślą, że istnieje szyfr, którego ten kolos nie potrafi złamać. Modliła się,
żeby znaleźli Nowego Dakotę na czas.
– Jeśli się pośpieszysz, to jeszcze dziś wieczorem wyruszysz w góry – rzucił za nią komandor.
Susan stanęła jak wryta. Była pewna, że ani razu nie wspomniała Strathmore’owi
o weekendzie w Smoky Mount ains. Odwróciła się gwałtownie. Cz y NS A podsłuchuje m ój telefon ?
Strathmore uśmiechnął się z miną winowajcy.
– David powiedział mi dziś rano o waszej wycieczce. Mówił, że nieźle się wściekniesz, jeśli
spróbuje ją odwołać.
Susan stała kompletnie zdezorientowana.
– Rozmawiał pan z Davidem dzisiaj rano?
– Oczywiście – odpowiedział Strathmore wyraźnie zdziwiony reakcją Susan. – Musiałem
przecież podać mu instrukcje.
– Jakie instrukcje? – zdziwiła się.
– Wyjazdowe. Posłałem Davida do Hiszpanii.
Rozdział 11
Hiszpania. Posłałem Davida do H isz pan ii. Słowa komandora poruszyły ją do żywego.
– David jest w Hiszpanii? – pytała z niedowierzaniem. – Posłał go pan do Hiszpanii? – W jej
głosie zabrzmiała złość. – Po co?
Strathmore oniemiał. Najwyraźniej nie przywykł, żeby ktokolwiek podnosił na niego głos,
nawet szefowa Wydziału Kryptologii. Obrzucił Susan speszonym wzrokiem. Naprężyła mięśnie
niczym broniąca swoich młodych tygrysica.
– Przecież z nim rozmawiałaś, prawda? – powiedział w końcu. – Niczego ci nie powiedział?
Susan była zbyt wzburzona, żeby odpowiedzieć. H isz pan ia? W ięc to dlatego David odw ołał
w yciecz kę w góry?
– Wezwałem go na rozmowę dziś rano. Wspomniał, że zatelefonuje do ciebie przed
wyjazdem. Przepraszam. Sądziłem, że…
– Niby po co wysłał pan Davida do Hiszpanii?
Strathmore milczał przez chwilę, po czym spojrzał na nią, jakby pytała o coś całkiem
oczywistego.
– Żeby przechwycił drugi klucz deszyfrujący.
– Jaki drugi klucz?
– Egzemplarz Tankado.
Susan była zdezorientowana.
– O czym pan mówi?
Strathmore westchnął.
– Tankado na pewno miał przy sobie klucz deszyfrujący, kiedy umierał. Nie mogłem przecież
pozwolić, żeby klucz poniewierał się po kostnicy w Sewilli.
– I dlatego wysłał pan tam Davida Beckera? – Susan całkiem już się pogubiła. Wyjaśnienia
komandora brzmiały absurdalnie. – David nie jest nawet pańskim pracownikiem!
Strathmore nie krył zaskoczenia. Nigdy wcześniej nikt się w taki sposób nie odzywał do
zastępcy dyrektora Agencji Bezpieczeństwa Narodowego.
– Właśnie to mną kierowało. – Strathmore usiłował zachować spokój. – Potrzebowałem
kogoś…
Tygrysica zerwała się z uwięzi.
– Ma pan na każde zawołanie dwadzieścia tysięcy pracowników! Jakim prawem posyła pan
tam mojego narzeczonego?
– Potrzebowałem kuriera, cywila, kogoś zupełnie niezwiązanego ze służbami. Gdybym
wykorzystał kanały służbowe, to ktoś mógłby się o tym dowiedzieć, a wtedy…
– I David Becker jest jedynym cywilem, którego pan zna?
– Nie! David Becker nie jest jedynym cywilem, którego znam. Ale dziś rano o szóstej
wszystko działo się bardzo szybko. David zna hiszpański, jest inteligentny, ufam mu i uznałem,
że mogę mu wyświadczyć przysługę.
– Przysługę? – wycedziła Susan. – Wysłanie go do Hiszpanii ma być przysługą?
– Owszem. Płacę mu dziesięć tysięcy dolarów za dzień pracy. Odbierze rzeczy Tankado
i przyleci z powrotem do kraju. Moim zdaniem to przysługa.
Susan umilkła. Nareszcie zrozumiała. Chodziło o pieniądze.
Powędrowała myślami do dnia, kiedy rektor Uniwersytetu Georgetown zaproponował
Davidowi awans na stanowisko dziekana, ostrzegając go przy tym, że ze znaczącą podwyżką
zarobków wiąże się zmniejszenie liczby wykładów oraz znaczna ilość papierkowej roboty. Susan
chciała wtedy krzyknąć: David, nie rób tego! Będziesz nieszczęśliwy! Mamy naprawdę dużo
pieniędzy, nieważne, które z nas je zarabia. Nie chciała jednak niczego mu narzucać. W końcu
poparła jego decyzję o przyjęciu awansu. Kiedy tamtej nocy zasypiali, bardzo chciała się cieszyć
razem z nim, ale coś jej mówiło, że to zła decyzja. Miała rację, jak się okazało, choć oczywiście
nie mogła wtedy przypuszczać, do czego doprowadzi.
– Zapłacił mu pan dziesięć tysięcy dolarów? – parsknęła. – To brudna sztuczka.
Strathmore gotował się ze złości.
– Sztuczka? To nie była żadna sztuczka, do jasnej cholery! Nie wspominałem o pieniądzach.
Poprosiłem go o przysługę. Zgodził się pojechać.
– Oczywiście, że się zgodził! Jest pan moim szefem. Zastępcą dyrektora NSA. Nie mógł
odmówić.
– Racja, nie mógł – warknął Strathmore. – I właśnie dlatego do niego zadzwoniłem. Nie
mogłem sobie pozwolić na luksus…
– Czy dyrektor wie, że się pan posłużył cywilem?
– Susan! – Strathmore tracił już cierpliwość. – Dyrektor nic nie wie o tej sprawie. Nie został
o niej powiadomiony.
Susan nie wierzyła własnym uszom. Patrzyła na swojego szefa, ale widziała kogoś zupełnie
obcego. Strathmore najpierw wysłał jej narzeczonego, nauczyciela z zawodu, na tajną misję
NSA, a potem nie powiadomił dyrektora Agencji o najpoważniejszym kryzysie w jej historii.
– Leland Fontaine nie został powiadomiony?
Strathmore dotarł do granic swojej wytrzymałości. Wybuchnął.
– Posłuchaj, Susan! Wezwałem cię tutaj, bo potrzebuję sojusznika, a nie inkwizytora! Dziś rano
miałem tu istne piekło. Plik Tankado wczytałem wczoraj w nocy, po czym godzinami modliłem
się nad drukarką, żeby TRANSLATOR wreszcie go złamał. O świcie schowałem dumę do kieszeni
i zatelefonowałem do dyrektora. Możesz sobie wyobrazić, jak bardzo się cieszyłem na tę
rozmowę. Dzień dobry, panie dyrektorze. Przykro mi, że pana budzę. Po co dzwonię? Właśnie
się okazało, że miejsce TRANSLATORA jest w muzeum techniki. Dlaczego? Och, z powodu
algorytmu o stopniu zaawansowania, do którego nasi wspaniali, jakże świetnie opłacani
kryptolodzy nie potrafiliby się nawet zbliżyć.
Strathmore walnął pięścią w biurko. Susan stała jak skamieniała. Nie pisnęła nawet słowa.
Przez dziesięć lat tylko kilka razy widziała, jak Strathmore traci panowanie nad sobą, ale
w rozmowie z nią nie zachował się tak nigdy.
Dziesięć sekund później obydwoje nadal milczeli. Strathm ore opadł na fotel. Susan słyszała,
jak jego oddech powoli się uspokaja. Kiedy komandor się odezwał, mówił z niesamowitym
spokojem i opanowaniem:
– Niestety okazało się, że dyrektor przebywa w Ameryce Południowej na spotkaniu
z prezydentem Kolumbii. Ponieważ tam nie miałby żadnych możliwości działania, stanąłem
przed wyborem: zażądać, żeby przerwał spotkanie i natychmiast wrócił, albo zająć się tym sam.
– Strathmore zamilkł na długą chwilę, po czym podniósł wzrok i kontynuował cieplejszym
tonem. – Przepraszam, Susan. Jestem przepracowany. Cała ta sytuacja to istny koszmar.
Zrozumiałe, że się martwisz o Davida. Nie chciałem, żebyś w taki sposób się dowiedziała o jego
wyjeździe. Sądziłem, że ci powiedział.
Susan poczuła wyrzuty sumienia.
– Zareagowałam zbyt ostro. Przepraszam. David istotnie nadaje się do tej misji.
Strathmore z roztargnieniem skinął głową.
– Wróci dziś wieczorem.
Susan pomyślała o wszystkim, przez co komandor musi przechodzić: stres związany
z nadzorowaniem pracy TRANSLATORA, niekończące się spotkania, długie godziny pracy.
Słyszała plotki, że żona zostawia go po trzydziestu latach małżeństwa. A teraz jeszcze Cyfrowa
Twierdza. Biedny facet musi sam walczyć z zagrożeniem, jakiego nie było dotąd w historii
NSA. Nic dziwnego, że dotarł na skraj załamania.
– Mimo wszystko w tych okolicznościach powinien pan chyba zatelefonować do dyrektora –
stwierdziła.
Strathmore pokręcił głową, strząsając na biurko kroplę potu.
– Nie będę narażał bezpieczeństwa dyrektora ani ryzykował przecieku, kontaktując się z nim
w sprawie poważnego kryzysu, z którym w tej chwili nie może nic zrobić.
Susan wiedziała, że Strathmore ma rację. Nawet w tak trudnych chwilach komandor
zachowywał trzeźwość umysłu.
– Myślał pan, żeby powiadomić prezydenta?
Strathmore skinął potakująco głową.
– Owszem. Ale uznałem, że tego nie zrobię.
Tyle sama by zgadła. W nagłych sytuacjach kierownictwo NSA miało prawo działać bez zgody
najwyższych władz. Żadna inna instytucja wywiadowcza nie cieszyła się taką niezależnością
w strukturach państwowych. Strathm ore często korzystał z tego prawa: wolał czynić swoje cuda
w samotności.
– To naprawdę zbyt poważny problem, żeby go pan rozwiązywał całkiem sam –
przekonywała. – Musi pan kogoś do siebie dopuścić.
– Cyfrowa Twierdza ma bardzo poważne konsekwencje dla przyszłości tej Agencji. Nie mogę
się kontaktować z prezydentem za plecami dyrektora. Znaleźliśmy się w kryzysowej sytuacji,
staram się więc ją opanować. – Spojrzał na nią zamyślonym wzrokiem. – W końcu jestem
zastępcą dyrektora do spraw operacyjnych. – Po jego twarzy przebiegł zmęczony uśmiech. –
Poza tym nie jestem całkiem sam. W mojej drużynie gra Susan Fletcher.
W jednej chwili Susan uświadomiła sobie, za co tak bardzo szanuje Trevora Strathmore’a.
Przez dziesięć lat, w dobrych i złych chwilach, zawsze wskazywał jej drogę. Stanowczy.
Niezłomny. Zdumiewało ją jego poświęcenie, niewzruszona wierność zasadom, ojczyźnie
i ideałom. Niech się dzieje, co chce, komandor Trevor Strathmore jest dla niej wzorem
i kompasem w świecie niemożliwych decyzji.
– Bo jesteś w mojej drużynie, prawda? – zapytał.
Uśmiechnęła się.
– Tak, panie komandorze. Na sto procent.
– To dobrze. Weźmy się do pracy.
Rozdział 12
David Becker bywał wcześniej na pogrzebach i nieraz oglądał ludzkie zwłoki, ale ten widok robił
szczególne wrażenie. Nie było to starannie przygotowane do pogrzebu ciało złożone
w wyściełanej jedwabiem trumnie. Te zwłoki leżały nagie, rzucone bezceremonialnie na
aluminiowy stół. Oczy zmarłego nie zdążyły jeszcze się zasnuć martwą pustką, tylko
wpatrywały się w sufit upiornym spojrzeniem, w którym zastygły przerażenie i żal.
– ¿Dón de están sus efectos?– zapytał Becker płynnym kastylijskim. – Gdzie są jego rzeczy?
– Allí – odpowiedział porucznik z żółtymi zębami, wskazując na stertę ubrań i rzeczy
osobistych.
– ¿Es todo? To wszystko?
– S í.
Na prośbę Beckera porucznik poszedł po jakieś kartonowe pudło. Formalnie rzecz biorąc,
w sobotnie popołudnie sewilska kostnica była zamknięta. Młody porucznik nie wpuściłby Beckera,
gdyby nie osobiste polecenie szefa sewilskiej Guardia Civil – za wizytą Amerykanina musieli się
kryć bardzo wpływowi ludzie.
Becker rzucił okiem na skromny dobytek zmarłego. Paszport, portfel i okulary wsunięto do
jednego buta. Na stercie leżał też mały worek marynarski, który gwardziści zabrali
z hotelowego pokoju. Becker otrzymał jasne instrukcje: niczego nie przeglądać, niczego nie
czytać, wszystkie rzeczy przywieźć do kraju – co do jednej.
Becker zmarszczył czoło. Po co NS A ta sterta śm ieci?
Porucznik wrócił z małym pudłem i Becker zaczął zbierać rzeczy zmarłego.
Młody gwardzista szturchnął palcem nogę nieboszczyka.
– ¿Quien es? Kto to?
– Nie mam pojęcia.
– Wygląda na Chińczyka.
Chyba Japoń cz yka, pomyślał Becker.
– Biedaczysko. Atak serca, tak?
Becker z roztargnieniem skinął głową.
– Tak mi powiedziano.
Porucznik westchnął, współczująco kręcąc głową.
– Słońce w Sewilli bywa okrutne. Niech pan na siebie uważa.
– Dziękuję – odparł Becker. – Ale zaraz wracam do domu.
Gwardzista spojrzał ze zdziwieniem.
– Przecież dopiero pan przyjechał!
– Tak, ale człowiek, który zapłacił za moją podróż, czeka na te rzeczy.
Porucznik miał minę, jaką może zrobić tylko obrażony Hiszpan.
– Nie zamierza pan zostać w Sewilli? Zrezygnuje pan z tych wspaniałych doznań?
– Byłem tu wiele lat temu. To piękne miasto. Chętnie bym został.
– Widział pan więc Giraldę?
Becker skinął głową. Nie wszedł co prawda na starą mauretańską wieżę, ale ją oglądał.
– A Alcazar?
Znów kiwnął głową, przypominając sobie koncert Paco de Lucíi: flamenco pod gwiazdami na
dziedzińcu piętnastowiecznej fortecy. Żałował, że wtedy jeszcze nie znał Susan.
– No i oczywiście mamy jeszcze Krzysztofa Kolumba – gwardzista promieniał dumą. – Jest
pochowany w naszej katedrze.
Becker podniósł wzrok.
– Naprawdę? Sądziłem, że Kolumba pochowano na Dominikanie.
– Skądże znowu! Kto rozpuszcza te plotki? Ciało Kolumba spoczywa tutaj, w Hiszpanii. Nie
uczyli pana tego na studiach?
Becker wzruszył ramionami.
– Widać ten wykład opuściłem.
– Kościół w Hiszpanii jest bardzo dumny z posiadania jego relikwii.
Kościół w H isz pan ii. Becker wiedział, że w Hiszpanii istnieje tylko jeden Kościół,
rzymskokatolicki. Katolicyzm jest tu silniejszy niż w Watykanie.
– Ale nie mamy całego ciała – dodał porucznik. – S olo el escroto.
Becker przerwał układanie rzeczy w kartonowym pudle i spojrzał na młodego gwardzistę.
S olo el escroto? Ledwie powstrzymał uśmiech.
– Tylko mosznę?
Porucznik z dumą skinął głową.
– Tak. Po śmierci wielcy ludzie zostają kanonizowani, a ich szczątki Kościół rozsyła do różnych
katedr, żeby każdy mógł się cieszyć chwałą świętych.
– I wam przypadła… – Becker stłumił śmiech.
– Oye! To naprawdę istotna część ciała – zapewniał porucznik. – Nie dostaliśmy żebra czy nogi
jak kościoły w Galicji. Naprawdę powinien pan zostać i obejrzeć tę relikwię.
Becker uprzejmie skinął głową.
– Może zajrzę, wyjeżdżając z miasta.
– Mala suerte – westchnął gwardzista. – Ma pan pecha. Katedra jest zamknięta aż do porannej
mszy.
– Może więc innym razem – uśmiechnął się Becker, podnosząc pudło. – Powinienem już iść.
Samolot czeka. – Jeszcze raz uważnie się rozejrzał.
– Potrzebuje pan transportu na lotnisko? – zapytał porucznik. – Przed budynkiem stoi mój
motocykl.
– Nie, dziękuję. Pojadę taksówką. – Jeszcze na studiach Becker przejechał się na motocyklu
i omal nie stracił życia. Nie zamierzał nigdy więcej wsiadać na żaden jednoślad, bez względu na
to, kto go poprowadzi.
– Jak pan chce – stwierdził porucznik, ruszając w stronę drzwi. – Zgaszę światło.
Becker wsunął pudło pod pachę. W sz ystko w z iąłem ? Ostatni raz obrzucił wzrokiem nagie
zwłoki zwrócone twarzą do lamp jarzeniowych pod sufitem. Zmarły nie miał już nic do ukrycia.
Uwagę Beckera zwróciła dziwnie zdeformowana dłoń nieboszczyka. Przez chwilę uważnie się jej
przyglądał.
Porucznik wyłączył światło i pomieszczenie zasnuła ciemność.
– Chwileczkę! – krzyknął do niego Becker. – Niech pan jeszcze włączy światło.
Jarzeniówki ponownie rozbłysły.
Becker odstawił pudło na podłogę i podszedł do metalowego stołu. Pochylił się, mrużąc oczy
nad lewą dłonią nieboszczyka.
Gwardzista podążył oczami za wzrokiem gościa.
– Okropne, prawda?
Ale to nie deformacja przykuła uwagę Beckera. Dostrzegł coś innego. Odwrócił się do
porucznika.
– Jest pan pewien, że tam leżały wszystkie rzeczy zmarłego?
Gwardzista skinął głową.
– Tak, wszystkie.
Becker stał przez chwilę z dłońmi na biodrach. Potem sięgnął po pudełko, zaniósł je do blatu
i wysypał zawartość. Starannie, sztuka po sztuce, przeszukał wszystkie ubrania. Potem opróżnił
buty i potrząsał nimi, jakby chciał usunąć drobny kamyk.
– Jakiś problem? – zapytał porucznik.
– Taak – potwierdził Becker. – Czegoś nam tu brakuje.
Rozdział 13
Tokugen Numataka stał przy oknie swojego luksusowo urządzonego gabinetu, wpatrując się
w linię budynków górujących nad Tokio. Współpracownicy i rywale mówili o nim akuta sam e –
śmiercionośny rekin. Przez trzy dziesięciolecia prześcignął konkurencyjne firmy w całej Japonii,
posługując się sprytem, podstępem i pieniędzmi. Teraz stanął o krok od pozycji potentata także
na rynkach światowych.
Zamierzał ubić interes życia, dzięki któremu należąca do niego korporacja Numatech stanie
się Microsoftem przyszłości. Krew w jego żyłach krążyła szybciej, poganiana adrenaliną.
Prowadzenie interesów przypomina wojnę – a wojna jest ekscytująca.
Chociaż jeszcze przed trzema dniami Tokugen Numataka podejrzliwie traktował przekazaną
mu telefonicznie informację, teraz wiedział, że jest prawdziwa. Otrzymał błogosławieństwo
m youri – pomyślności. Bogowie wybrali właśnie jego.
Becker wpatrywał się w nagie zwłoki. Nawet wiele godzin po śmierci na twarzy Azjaty widać
było różowawe ślady świeżej opalenizny. Reszta ciała była bladożółta – z wyjątkiem
purpurowych sińców na klatce piersiowej w okolicy serca.
Pew n ie po resuscytacji, pomyślał Becker. S z koda, ż e się n ie pow iodła.
Uważnie obejrzał dłonie zmarłego. Becker nigdy wcześniej nie widział czegoś podobnego.
Jedna i druga miały tylko trzy palce, które na dodatek były zdeformowane i krzywe. Jednak to
nie ich szpetota tak bardzo zainteresowała Beckera.
– Coś takiego! – wykrzyknął porucznik z drugiego końca pomieszczenia. – To Japończyk, a nie
Chińczyk!
Becker odwrócił głowę. Gwardzista kartkował paszport zmarłego.
– Niech pan raczej tego nie robi – poprosił Becker. Nicz ego n ie prz eglądać, n icz ego n ie cz ytać.
– Ensei Tankado… data urodzenia styczeń…
– Proszę odłożyć ten paszport – przerwał mu Becker spokojnym głosem.
Porucznik wpatrywał się w dokument jeszcze przez chwilę, po czym rzucił go na stertę rzeczy
zmarłego.
– Ten facet miał wizę trzeciej klasy. Mógł przebywać tu całymi latami.
Becker użył długopisu, żeby przesunąć dłoń zmarłego.
– Może tu mieszkał.
– Nie. Przekroczył granicę w zeszłym tygodniu.
– Może chciał się przeprowadzić – rzucił Becker szorstko.
– Może. Ale miał pecha. Udar słoneczny i atak serca już po tygodniu. Biedaczysko.
Becker zignorował tę uwagę i wrócił do swoich oględzin.
– Jest pan pewien, że zmarły nie nosił żadnej biżuterii w chwili śmierci?
Porucznik spojrzał zdziwiony.
– Biżuterii?
– Tak. Proszę spojrzeć na to.
Gwardzista podszedł bliżej.
Skóra na lewej dłoni Tankado miała ślady opalenizny wszędzie z wyjątkiem wąskiego paska
wokół najmniejszego palca.
Becker wskazał na blady ślad.
– W tym miejscu nie ma opalenizny. Wygląda na to, że nosił obrączkę.
Porucznik miał zaskoczoną minę.
– Obrączkę? – zapytał z zakłopotaniem. Przyjrzał się z bliska dłoni zmarłego, po czym się
zarumienił. – Mój Boże! – wyjąkał. – Więc ta historia była prawdziwa?
Beckera ogarnęło złe przeczucie.
– Słucham?
Gwardzista pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Wspomniałbym o tym wcześniej, ale uznałem, że ten śmieszny facet jest szurnięty.
Beckerowi nie było do śmiechu.
– Jaki facet?
– Ten, który wezwał pomoc. Jakiś kanadyjski turysta. Mówił o jakimś pierścieniu. A właściwie
bełkotał najgorszym hiszpańskim, jaki kiedykolwiek słyszałem.
– Twierdził, że pan Tankado miał jakiś pierścień?
Gwardzista skinął głową. Wyciągnął papierosa z paczki, zerknął na tabliczkę z napisem NO
FUMAR i zapalił, łamiąc zakaz.
– Chyba powinienem był coś z tym zrobić, ale ten facet naprawdę robił wrażenie świra.
Becker zmarszczył brwi. W jego uszach zabrzmiało polecenie, które wydał mu Strathmore.
Chcę m ieć w sz ystko, co En sei T an kado m iał prz y sobie. W sz ystko. Niech pan n icz ego n ie
prz eocz y. Naw et n ajm n iejsz ego skraw ka papieru!
– Gdzie jest teraz ten pierścień?
Gwardzista zaciągnął się głęboko dymem.
– To długa historia.
Coś mówiło Beckerowi, że to nie będzie dobra wiadomość.
– Nie szkodzi, niech pan opowiada – zachęcił.
Rozdział 15
Susan Fletcher siedziała przy swoim komputerze w węźle numer trzy. Pomieszczenie to
zajmowali kryptolodzy. Od wielkiej hali pod kopułą oddzielała je wypukła dźwiękoszczelna
szyba przepuszczająca światło tylko w jedną stronę, tak że z węzła widać było wszystko na
zewnątrz, a z hali kryptologów zobaczyć się nie dało.
W tylnej części obszernego węzła numer trzy znajdowało się dwanaście stanowisk
komputerowych ustawionych w koło. Pierścieniowe rozmieszczenie miało sprzyjać wymianie
opinii oraz przypominać kryptologom, że tworzą zespół – niczym rycerze okrągłego stołu.
W węźle numer trzy sekrety były źle widziane.
Na węzeł numer trzy mówiono powszechnie Kojec, być może dlatego, że jego wystrój daleki
był od sterylności reszty pomieszczeń Wydziału Kryptologii. Kojec miał się kojarzyć z domem:
miękkie dywany, wysokiej jakości sprzęt stereofoniczny, dobrze zaopatrzona lodówka, mała
kuchenka, na ścianie obręcz z siatką do koszykówki. Agencja hołdowała filozofii, że skoro się
wydało miliardy dolarów na komputer do łamania szyfrów, to trzeba skusić najlepszych
z najlepszych, żeby z niego korzystali.
Susan zsunęła płaskie pantofle od Salvatorego Ferragama i z lubością zanurzyła palce stóp
w miękkim dywanie. Dobrze opłacanych pracowników państwowych namawiano, żeby się nie
obnosili z bogactwem. Susan raczej nie miała z tym problemu – najzupełniej wystarczało jej
dwupoziomowe mieszkanie, sedan volvo i skromna garderoba. Ale buty stanowiły wyjątek.
Nawet na studiach kupowała sobie najlepsze.
„Za cholerę nie dotrzesz do gwiazd, jeśli bolą cię stopy” – mawiała jej ciotka. – „A gdy już się
znajdziesz tam, dokąd zmierzasz, to musisz wyglądać naprawdę świetnie!”
Susan pozwoliła sobie na luksus rozprostowania kości, po czym siadła do pracy. Otworzyła
swój program szpiegowski, żeby go najpierw skonfigurować. Spojrzała na adres otrzymany od
Strathmore’a.
N_DAKOTA@ARA.ANON.ORG
Mężczyzna kryjący się pod pseudonimem Nowy Dakota miał anonimową skrzynkę, ale Susan
dobrze wiedziała, że już niedługo pozostanie on bezimienny. Stworzony przez nią program
przeniknie przez filtry ARA, dotrze do Nowego Dakoty i stamtąd wyśle wiadomość zawierającą
adres IP komputera, którym mężczyzna się posługuje.
Jeśli wszystko pójdzie dobrze, Tropiciel szybko namierzy Nowego Dakotę i Strathmore zdoła
skonfiskować klucz deszyfrujący. Wtedy zostanie jeszcze David. Gdy odnajdzie klucz
przechowywany przez Tankado, obydwa egzemplarze zostaną zniszczone i mała bomba
kalekiego Japończyka będzie unieszkodliwiona, jak śmiercionośny ładunek po usunięciu
detonatora.
Dla pewności Susan ponownie sprawdziła adres zapisany na leżącej przed nią kartce, po czym
wprowadziła go w odpowiednie pole. Zachichotała, przypominając sobie o trudnościach, które
napotkał Strathmore, usiłując uruchomić Tropiciela. Z rejestru zdarzeń wynikało, że komandor
robił to dwukrotnie, za każdym razem otrzymując w odpowiedzi adres Tankado. Popełniał
dziecinny błąd, najprawdopodobniej mylnie wpisując dane, przez co program szukał
niewłaściwego adresu, zwracając numer IP komputera Tankado.
Susan skończyła konfigurację, zamknęła wiadomość i umieściła ją w kolejce do wysłania.
Nacisnęła ENTER. Komputer odpowiedział sygnałem dźwiękowym.
WIADOMOŚĆ WYSŁANA
David Becker stanął na rozpalonych słońcem taflach Plaza de España. Wiekowy sewilski ratusz
El Ayuntamiento wyłonił się zza wierzchołków drzew na liczącym ponad tysiąc metrów
kwadratowych rynku ozdobionym białymi i niebieskimi płytkami azulejo. Arabskie wieżyczki
i łukowata fasada sprawiają wrażenie, jakby budynek wznoszono jako pałac, a nie siedzibę władz
miejskich. Bywał sceną zamachów stanu, pożarów i publicznych egzekucji, ale większość
turystów zwiedza go, ponieważ według broszur turystycznych to właśnie tutaj znajdowała się
główna kwatera wojsk angielskich przedstawiona w filmie Law ren ce z Arabii. Plan zdjęciowy
w Hiszpanii kosztował wytwórnię Columbia Pictures mniej niż wyjazd do Egiptu,
a mauretańskie akcenty w architekturze Sewilli wystarczyły, żeby kinomani poczuli się jak
w Kairze.
Becker przestawił zegarek na miejscowy czas: 21.10 – według tutejszych standardów jeszcze
popołudnie. Prawdziwy Hiszpan nie siada do obiadu przed zachodem słońca, a leniwe
andaluzyjskie słońce rzadko przestaje się wylegiwać na niebie przed dwudziestą drugą.
Mimo wczesnowieczornego upału Becker przemierzał park szybkim krokiem. Strathmore
brzmiał tym razem o wiele bardziej nagląco niż rano. Jego rozkazy nie zostawiały wiele miejsca
na interpretację: odszukaj Kanadyjczyka i zrób wszystko, co się okaże konieczne, żeby zdobyć
pierścień.
Becker zastanawiał się, dlaczego pierścień z wygrawerowanym tekstem jest taki ważny.
Strathmore tego nie wyjaśnił, a Becker nie wypytywał. NSA – nawet słowa, absolutnie!
Klinika znajdowała się po drugiej stronie avenida Isabela Católica, była widoczna z daleka dzięki
wymalowanemu na dachu czerwonemu krzyżowi w białym kole. To tam porucznik gwardii
zostawił Kanadyjczyka, ale po tylu godzinach pacjent ze złamanym nadgarstkiem i potłuczoną
głową na pewno został już opatrzony, a następnie wypisany do domu. Becker miał jednak
nadzieję, że uzyska jakąś informację o miejscu pobytu chorego – nazwę hotelu albo przynajmniej
numer telefonu, pod którym można go zastać. Przy odrobinie szczęścia zdoła odnaleźć
Kanadyjczyka i odzyskać pierścień, po czym wróci do domu bez dalszych komplikacji.
Podczas rozmowy Strathmore powiedział:
– Jeśli będzie trzeba, proszę odkupić pierścień. Ma pan dziesięć tysięcy dolarów w gotówce.
Oddam pieniądze, kiedy pan wróci.
– Nie trzeba – odpowiedział Becker. I tak zamierzał zwrócić otrzymane pieniądze. Nie
przyjechał do Hiszpanii dla zysku. Zrobił to ze względu na Susan. Komandor Trevor Strathmore
był jej opiekunem i mentorem. Susan wiele mu zawdzięczała, a jednodniowy wyjazd nie
wymagał przecież wiele wysiłku.
Niestety tego ranka nie wszystko się potoczyło tak, jak Becker sobie zaplanował. Chciał
zatelefonować do Susan z pokładu samolotu i wszystko jej wyjaśnić. Zastanawiał się też, czy nie
kazać pilotowi skontaktować się przez radio ze Strathmore’em, żeby to on przekazał jej
wiadomość, uznał jednak, że nie wypada zawracać głowy zastępcy dyrektora Agencji własnymi
problemami sercowymi.
Becker trzykrotnie próbował – najpierw ze szwankującego telefonu na pokładzie samolotu,
potem z automatu telefonicznego na lotnisku, a wreszcie z aparatu w kostnicy. Susan nie było
w domu. David zastanawiał się, dokąd mogła pójść. Nie nagrał żadnej wiadomości. To, co chciał
powiedzieć, nie nadawało się do nagrania na automatycznej sekretarce.
Dochodząc do ulicy, zauważył budkę telefoniczną przy wejściu do parku. Podbiegł, chwycił
słuchawkę i wsunął do otworu kartę telefoniczną. Musiał odczekać długą chwilę, żeby uzyskać
połączenie. W końcu rozległ się sygnał.
Bądź w dom u, prosz ę!
Po pięciu dzwonkach usłyszał jej głos:
– Dzień dobry, tu Susan Flether. Niestety nie ma mnie w domu. Proszę zostawić wiadomość,
a na pewno…
Wysłuchał nagrania do końca. G dz ie on a się podz iew a? Na pewno się wściekła. A może
pojechała do Stone Manor bez niego? W słuchawce rozbrzmiał pisk.
– Cześć. Mówi David. – Zawiesił głos, nie wiedząc, co powiedzieć. W automatycznych
sekretarkach nie znosił także tego, że po chwili milczenia zwykle się wyłączają, uznając, że
rozmowa została zakończona. – Przepraszam, że nie dzwoniłem – odezwał się w samą porę.
Nie był pewien, czy może ją o wszystkim informować. Uznał, że lepiej nie. – Zadzwoń do
komandora Strathmore’a. On ci wszystko wyjaśni. – Serce waliło mu jak szalone. T o absurd,
pomyślał. – Kocham cię – dodał szybko i odłożył słuchawkę.
Poczekał, aż przejadą samochody na avenida Borbolla. Myślał o tym, że Susan z pewnością
obawia się najgorszego: przecież on zawsze dzwoni, jeśli obieca.
Wszedł na czteropasmową jezdnię.
– Tylko tam i z powrotem – szepnął do siebie. – Tam i z powrotem.
Był zbyt pogrążony w rozmyślaniach, żeby dostrzec mężczyznę w drucianych okularach, który
obserwował go z przeciwległej strony ulicy.
Rozdział 18
Stojąc przy olbrzymim oknie na szczycie jednego z tokijskich wieżowców, Numataka wciągnął
głęboko w płuca dym cygara i uśmiechnął się do siebie. Nie mógł uwierzyć swojemu szczęściu.
Ponownie rozmawiał z tajemniczym Amerykaninem i jeśli wszystko poszło zgodnie z planem, to
Ensei Tankado został już wyeliminowany, a będący w jego posiadaniu klucz trafił w ręce kogoś
innego.
Cóż za ironia, rozmyślał Numataka, że odebrany Ensei Tankado klucz deszyfrujący trafi
właśnie do niego. Tokugen Numataka poznał Tankado przed wielu laty. Widzieli się raz, kiedy
młody programista tuż po skończeniu studiów zawitał do Numatech Corporation
w poszukiwaniu pracy. Nie ulegało kwestii, że Tankado jest błyskotliwy, ale w tamtych czasach
liczyło się też coś innego. Chociaż Japonia powoli się zmieniała, Numataka hołdował zasadom
starej szkoły – żył zgodnie z kodeksem m en boko, nakazującym zachowywać honor i twarz. Nie
mogło być mowy o tolerowaniu jakiejkolwiek niedoskonałości. Gdyby zatrudnił kalekę, okryłby
wstydem swoją firmę. Résumé Tankado cisnął do kosza, ledwie rzucając na nie okiem.
Numataka ponownie zerknął na zegarek. Nowy Dakota spóźniał się z telefonem. Numataka
poczuł lekkie zdenerwowanie. Miał nadzieję, że nie stało się nic złego.
Jeśli klucz deszyfrujący był naprawdę taki skuteczny, to otworzy mu drogę do stworzenia
najbardziej poszukiwanego produktu ery komputerowej: całkowicie odpornego na złamanie
algorytmu szyfrującego. Umieści algorytm w odpowiednio zabezpieczonej kości VLSI i zacznie ją
sprzedawać producentom komputerów na całym świecie, rządom, przemysłowi, a może nawet
w szarej strefie, choćby terrorystom.
Numataka znów się do siebie uśmiechnął. Wyglądało na to, że siedem bóstw powodzenia
shichigosan po raz kolejny obdarzyło go łaską. Lada moment Numatech Corporation przejmie
kontrolę nad jedynym egzemplarzem niezniszczalnego algorytmu. Dwadzieścia milionów
dolarów to dużo pieniędzy, ale kupując za tę kwotę Cyfrową Twierdzę, mógł twierdzić, że
dokonał napadu stulecia.
Rozdział 19
– A jeśli tego pierścienia szuka ktoś jeszcze? – zapytała Susan ogarnięta nagłym niepokojem. –
Czy wtedy David byłby w niebezpieczeństwie?
Strathmore pokręcił głową.
– Nikt inny nie wie o istnieniu tego pierścienia. Posłałem tam Davida, ponieważ chciałem,
żeby tak zostało. Nauczycielami hiszpańskiego służby zazwyczaj się nie interesują.
– On jest profesorem – poprawiła Susan i natychmiast tego pożałowała. Czasem miała
wrażenie, że w oczach Strathmore’a David nie jest dla niej odpowiednią partią, że uczelniany
wykładowca to dla niej zbyt mało. – Panie komandorze – podjęła – skoro dziś rano instruował
pan Davida przez telefon w samochodzie, to ktoś mógł przecież przechwycić sygnał…
– Jedna szansa na milion – przerwał jej Strathmore uspokajającym tonem. – Podsłuchujący
musiałby się znajdować w bezpośrednim sąsiedztwie i wiedzieć, czego ma słuchać. – Położył dłoń
na jej ramieniu. – Nie posłałbym tam przecież Davida, gdybym sądził, że wyjazd jest
niebezpieczny. – Uśmiechnął się. – Zaufaj mi. Jeden sygnał zwiastujący niebezpieczeństwo,
a posyłam tam zawodowców.
Po słowach komandora rozległo się głośne walenie w szybę oddzielającą węzeł numer 3 od
głównej hali. Susan i Strathmore odwrócili się zaskoczeni.
Phil Chartrukian z wydziału zabezpieczenia systemów wściekle walił w drzwi, przyciskając
czoło do szyby, jakby chciał przebić wzrokiem nieprzezierną taflę. Krzyczał coś przy tym
z podnieceniem, ale jego słowa tłumiło szkło dźwiękoszczelnej konstrukcji. Wyglądał, jakby
przed chwilą zobaczył ducha.
– Do jasnej cholery! – warknął Strathmore. – Co tu robi Chartrukian? Nie ma dziś dyżuru.
– Zdaje się, że zapowiada kłopoty – stwierdziła Susan. – Chyba odczytał czas pracy
TRANSLATORA.
– Szlag by to trafił! – syknął Strathmore. – Osobiście rozmawiałem z technikiem, który miał
mieć dzisiaj dyżur, i kazałem mu, żeby nie przychodził.
Susan nawet się nie zdziwiła. Dyżuru przedstawiciela wydziału zabezpieczenia systemów
raczej się nie odwoływało, ale najwyraźniej Strathmore nie chciał dziś żadnego towarzystwa.
A już najmniej był mu potrzebny jakiś spanikowany technik z zabezpieczenia, który mógłby
potem coś wypaplać o Cyfrowej Twierdzy.
– Przerwijmy pracę TRANSLATORA – zaproponowała Susan. – Zresetuje się odczyt czasu
pracy, a Philowi powiemy, że coś mu się przywidziało.
Strathmore rozważył jej propozycję, po czym pokręcił głową.
– Jeszcze nie teraz. TRANSLATOR prowadzi atak brute force od piętnastu godzin. Chcę, żeby
pracował pełne dwadzieścia cztery. Dla pewności.
Susan rozumiała jego tok myślenia. Cyfrowa Twierdza po raz pierwszy w historii
wykorzystała zmienny tekst jawny. Może Tankado coś przeoczył, a wtedy jest szansa, że
TRANSLATOR złamie algorytm po dwudziestu czterech godzinach. Choć Susan w to wątpiła.
– TRANSLATOR będzie pracował dalej – postanowił Strathmore. – Muszę mieć pewność, że
tego algorytmu rzeczywiście nie da się złamać.
Chartrukian nie przerywał łomotania w szybę.
– Powiem mu, że nic złego się nie dzieje. Wspieraj mnie – zwrócił się do niej Strathmore.
Komandor wziął głęboki wdech i podszedł do drzwi. Aktywowany naciskiem na płytę
w podłodze mechanizm z sykiem rozsunął szklane skrzydła.
Chartrukian dosłownie wpadł do środka.
– Panie komandorze… przepraszam, że panu przeszkadzam, ale odczyt czasu pracy…
Zapuściłem program antywirusowy i…
– Hola, hola, Phil – przerwał mu komandor życzliwym głosem, kładąc dłoń na jego ramieniu. –
Powoli. Co się stało?
Spokojny ton Strathmore’a nie pozwalał choćby przypuszczać, że cały jego świat właśnie się
wali. Komandor odsunął się nieco w bok i gestem zaprosił Chartrukiana do świętego węzła
numer trzy. Technik niepewnie przekroczył próg pomieszczenia, niczym dobrze ułożony pies
robiący coś, czego wcześniej mu zakazywano.
Wyraz zakłopotania na twarzy chłopaka wyraźnie pokazywał, że Chartrukian nigdy wcześniej
nie widział tego pomieszczenia. Natychmiast zapomniał o przyczynie swojej paniki. Rozglądał
się po luksusowym wnętrzu, wodził wzrokiem po dogodnie ustawionych komputerach, kanapach,
półkach z książkami skąpanymi w delikatnym świetle. Gdy jego wzrok natrafił na samą królową
Fletcher panującą nad Wydziałem Kryptologii, Chartrukian natychmiast odwrócił głowę. Susan
cholernie go onieśmielała. Jej umysł pracował na innych obrotach. Była niepokojąco piękna i w jej
obecności zawsze brakowało mu języka w gębie. Skromne zachowanie Susan tylko pogarszało
ten stan.
– Więc? Co się stało, Phil? – zapytał ponownie Strathmore, otwierając lodówkę. – Napijesz się
czegoś?
– Nie… nie… dziękuję, panie komandorze. – Chłopak nie mógł wykrztusić z siebie słowa. Nie
był pewien, czy naprawdę jest tu mile widziany. – Chyba jest jakiś problem z TRANSLATOREM,
panie komandorze.
Strathmore zamknął drzwi lodówki i spojrzał na Chartrukiana od niechcenia.
– Masz na myśli licznik czasu pracy?
Chartrukian wyraźnie się zdziwił.
– To pan go widział, panie komandorze?
– Oczywiście. Wskazuje mniej więcej szesnaście godzin, jeśli się nie mylę.
Chartrukian był wstrząśnięty.
– Tak, panie komandorze, około szesnastu godzin. Ale to nie wszystko, panie komandorze.
Uruchomiłem skaner antywirusowy i sprawa wygląda podejrzanie.
– Naprawdę? – Strathmore zachowywał się, jakby go ta wiadomość nie obeszła. – Co
podejrzanego znalazłeś?
Susan z podziwem obserwowała zachowanie komandora.
– TRANSLATOR pracuje nad czymś bardzo zaawansowanym – wyjąkał Chartrukian. – Nigdy
wcześniej filtry nie wychwyciły czegoś podobnego. Obawiam się, że TRANSLATOR mógł złapać
wirusa.
– Wirusa? – Strathmore stłumił protekcjonalny uśmieszek. – Twoja troska jest godna
pochwały, Phil, naprawdę. W rzeczywistości jednak przeprowadzamy z panią Fletcher nową
diagnostykę na bardzo zaawansowanym poziomie. Uprzedziłbym cię o tym, ale nie wiedziałem,
że masz dzisiaj dyżur.
Chłopak bronił się najlepiej jak umiał.
– Zamieniłem się z nowym kolegą. Wziąłem za niego weekendową zmianę.
Oczy Strathmore’a nagle się zwęziły.
– To dziwne, bo wczoraj wieczorem osobiście wydałem mu polecenie, żeby nie przychodził do
pracy. Nie wspomniał o żadnej zamianie.
Chartrukian poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła. Zapadła pełna napięcia cisza.
– No cóż – westchnął w końcu Strathmore. – Wygląda to na jakieś niefortunne
nieporozumienie. – Oparł dłoń na ramieniu technika i poprowadził go w stronę drzwi. – Dobra
wiadomość jest taka, że nie musisz zostawać. Pani Fletcher i ja zamierzamy posiedzieć dziś
dłużej. Sami wszystkiego dopilnujemy. Czyli masz wolny weekend.
Chartrukian się zawahał.
– Panie komandorze, naprawdę uważam, że powinniśmy sprawdzić…
– Phil – przerwał mu Strathmore bardziej stanowczo. – TRANSLATOR jest w najlepszym
porządku. Nic dziwnego, że program antywirusowy znalazł nietypowe pliki, skoro myśmy je
wgrali. A teraz już… – Strathmore zawiesił głos. Chartrukian zrozumiał: jego czas się skończył.
La Clínica de Salud Pública mieściła się w dawnej szkole podstawowej i zupełnie nie wyglądała na
szpital. Długi parterowy budynek miał wielkie okna, a na dziedzińcu pozostawiono zardzewiałą
huśtawkę. Becker wszedł do środka po kruszejących schodach.
W środku było mroczno i hałaśliwie. Poczekalnię stanowił rząd składanych metalowych krzeseł
stojących wzdłuż całej długości wąskiego korytarza. Na koźle do piłowania drewna umieszczono
kawałek kartonu z napisem OFICINA obok strzałki wskazującej kierunek przejścia.
Becker ruszył słabo oświetlonym korytarzem. Czuł się jak na planie hollywoodzkiego horroru.
Cuchnęło moczem. Na ostatnim odcinku korytarza przepaliły się żarówki, widać więc było tylko
sylwetki siedzących ludzi. Zakrwawiona kobieta… dwoje zapłakanych młodych ludzi… modląca
się dziewczynka… Na samym końcu po lewej znajdowały się uchylone drzwi. Becker zajrzał do
środka. Zobaczył puste pomieszczenie, w którym stara pomarszczona kobieta na leżance
usiłowała skorzystać z basenu.
Cudow n ie! Zamknął drzwi. G dz ie jest rejestracja, do jasn ej cholery?
Zza węgła dochodziły jakieś hałasy. Becker poszedł w tamtym kierunku. Zobaczył drzwi
z półprzeźroczystą szybą, za którymi ktoś się awanturował podniesionym głosem. Becker
z ociąganiem uchylił drzwi. Rejestracja. Groza. Tego właśnie się obawiał.
Wszyscy w liczącej mniej więcej dziesięć osób kolejce przepychali się i mówili podniesionym
głosem. Hiszpania nie słynie z dobrej organizacji pracy i Becker wiedział, że na informację
o Kanadyjczyku może równie dobrze czekać do rana. Ataki niezadowolonych pacjentów
odpierała tylko jedna rejestratorka. Becker stanął w progu, przez chwilę rozważając, jakie ma
możliwości. Był lepszy sposób.
– Con perm iso! – krzyknął sanitariusz. Obok przetoczyło się łóżko na kółkach.
Becker uskoczył na bok, zdążył jednak krzyknąć za sanitariuszem:
– ¿Dón de está el teléfon o?
Nie zwalniając kroku, mężczyzna machnął ręką w stronę podwójnych drzwi, po czym zniknął
za rogiem. Becker poszedł we wskazanym kierunku.
Znalazł się w olbrzymim pomieszczeniu – dawnej sali gimnastycznej. Bladozielona podłoga
wydawała się falować w świetle buczących świetlówek. Pod koszem wysoko na ścianie smętnie
zwisała siatka. Na bezładnie porozstawianych niskich łóżkach leżało kilkunastu pacjentów.
W przeciwległym rogu znajdował się stary wrzutowy aparat telefoniczny. Becker miał nadzieję,
że działa. Idąc w tamtym kierunku, Becker grzebał w kieszeni. Znalazł drobne, które wydał mu
taksówkarz. Akurat na dwie rozmowy lokalne. Uśmiechnął się uprzejmie do wychodzącej
pielęgniarki i podszedł do aparatu. Podniósł słuchawkę i zadzwoił do informacji. Kilka minut
później miał już numer telefonu rejestracji.
W każdym chyba kraju sprawdza się jedna zasada: nikt nie znosi dzwoniącego telefonu.
Nieważne, ilu pacjentów czeka w kolejce, rejestratorka rzuci wszystko i podniesie słuchawkę.
Becker wystukał na klawiaturze sześciocyfrowy numer. Za chwilę zgłosi się rejestracja.
Niemożliwe, żeby tego dnia do kliniki przybył więcej niż jeden Kanadyjczyk ze złamanym
nadgarstkiem i wstrząsem mózgu, dokumentacja powinna więc być ława do odszukania. Becker
liczył się z tym, że rejestratorka nie zechce podać danych pacjenta obcemu człowiekowi przez
telefon, miał jednak plan.
W słuchawce rozległ się sygnał. Becker zgadywał, że wystarczy pięć dzwonków. Czekał
dziewiętnaście.
– La Clínica de Salud Pública – warknęła rejestratorka.
Becker odezwał się po hiszpańsku z silnym francuskim akcentem.
– Mówi David Becker z ambasady kanadyjskiej. Dziś rano przewieziono do państwa kliniki
obywatela Kanady. Chciałbym uzyskać jego dane, żeby ambasada mogła zapłacić za udzieloną
mu pomoc.
– Dobrze – odparła kobieta. – Prześlę je do ambasady w poniedziałek.
– Chodzi o to, żebyśmy je otrzymali teraz – naciskał Becker.
– Niemożliwe – odpowiedziała opryskliwie. – Jesteśmy zajęci.
Becker przybrał bardzo oficjalny ton.
– To pilna sprawa. Mężczyzna złamał nadgarstek i doznał urazu głowy. Trafił do państwa dziś
rano, jego dokumenty pewnie więc leżą gdzieś na wierzchu.
Becker mówił teraz z silniejszym niż początkowo obcym akcentem. Jego hiszpański był dla
rozmówczyni zrozumiały, ale z pewnością męczący i irytujący. Becker liczył na to, że w ten
sposób przełamie opór kobiety.
Zamiast jednak ustąpić, Hiszpanka posłała mu kilka ostrych słów o zadzierających nosa
mieszkańcach Ameryki Północnej, po czym się rozłączyła.
Becker zmarszczył czoło i odłożył słuchawkę. Klapa. Perspektywa kilku godzin w kolejce nie
nastrajała optymistycznie. Czas ucieka – Kanadyjczyk mógł już się znajdować praktycznie
wszędzie. Może postanowił wracać do Kanady. Może zechce sprzedać pierścień. Becker nie mógł
sobie pozwolić na czekanie. Z odnowioną determinacją sięgnął po słuchawkę i wystukał ten sam
numer. Oparł się o ścianę, przyciskając słuchawkę do ucha. Czekał, wodząc wzrokiem po sali.
Jeden sygnał… drugi sygnał… trzeci…
Poczuł raptowny przypływ adrenaliny.
Z impetem rzucił słuchawkę na widełki i gwałtownie się odwrócił. Oniemiały patrzył przed
siebie. Na jednym z niskich łóżek dokładnie naprzeciwko niego wsparty o stertę nie najnowszych
poduszek leżał starszy mężczyzna z czyściutkim białym gipsem na prawym nadgarstku.
Rozdział 21
David Becker podszedł do łóżka. Starszy mężczyzna spał. Na jego prawym nadgarstku bielił się
gips. Miał sześćdziesiąt kilka, może siedemdziesiąt lat. Starannie zaczesane na bok śnieżnobiałe
włosy odsłaniały fioletowy siniak, który się ciągnął od środka czoła aż do prawego oka.
Niegroź n y upadek? – pomyślał Becker, przypominając sobie relację porucznika. Na palcach
mężczyzny nie dostrzegł złotego pierścienia. Pochylił się, żeby dotknąć ramienia śpiącego
mężczyzny.
– Proszę pana! – lekko nim potrząsnął. – Proszę pana!
Starszy mężczyzna się nie poruszył.
Becker spróbował jeszcze raz.
– Proszę pana!
Mężczyzna drgnął.
– Qu’est-ce… quelle heure est… – Powoli otworzył oczy, skupiając wzrok na Beckerze. Jego
twarz wykrzywił grymas niezadowolenia. – Qu’est-ce-que vous voulez ?
T ak, pomyślał Becker, fran cuski z kan adyjskim akcen tem !
– Poświęci mi pan chwilę? – zapytał z uśmiechem.
Choć Becker doskonale znał francuski, postanowił poprowadzić rozmowę po angielsku,
zakładając, że ten język Kanadyjczyk zna słabiej. Ponieważ przekonanie całkowicie obcego
człowieka, żeby się pozbył złotego pierścienia, było zadaniem niełatwym, Becker chciał
wykorzystać każdą możliwą przewagę.
Dopiero po dłuższej chwili starszy mężczyzna uprzytomnił sobie, gdzie jest. Rozejrzał się
dookoła, po czym podniósł rękę, żeby długimi palcami pogładzić wątłe siwe wąsy.
– Czego pan chce? – zapytał trochę nosowym głosem.
– Muszę zadać panu kilka pytań – stwierdził Becker, przesadnie wyraźnie wypowiadając
słowa, jakby się zwracał do głuchego.
Mężczyzna spojrzał gniewnie, robiąc dziwną minę.
– No dobrze, o co chodzi?
Becker zmarszczył brwi. Angielszczyzna Kanadyjczyka była nienaganna.
– Przepraszam, że pana niepokoję – zaczął, pozbywając się protekcjonalnego tonu. – Czy
przypadkiem nie był pan dzisiaj na Plaza de España?
Stary zmrużył oczy.
– Jest pan z ratusza?
– Nie, widzi pan…
– Czyli Biuro Turystyki?
– Nie. Jestem…
– Proszę posłuchać, wiem, po co pan przyszedł. – Kanadyjczyk usiłował się podnieść. – Nie dam
się zastraszyć! Powiedziałem to już raz i mogę powtarzać jeszcze tysiąc razy: Pierre Cloucharde
opisuje świat tak, jak go postrzega. Korporacyjne przewodniki mogą sobie to i owo zamiatać pod
dywan w zamian za darmowy ubaw na mieście, ale „Montreal Timesa” nie można przekupić!
Odmawiam!
– Chyba jednak źle mnie pan rozu…
– Merde alors! Dokonale pana rozumiem. – Pogroził Beckerowi kościstym palcem, a jego głos
niósł się po wielkiej sali. – Nie jest pan pierwszy. Tych samych sztuczek próbowali ludzie
z Moulin Rouge, Brown’s Palace i Gofigno w Lagos. A co poszło do druku? Prawda! Nigdy nie
jadłem gorszej polędwicy Wellington! Nigdy nie widziałem takiej brudnej wanny! A po takiej
kamienistej plaży chodziłem pierwszy raz w życiu! Moi czytelnicy nie oczekują ode mnie niczego
innego tylko prawdy, proszę pana.
Pacjenci na sąsiednich łóżkach zaczęli siadać, chcąc sprawdzić, co się dzieje. Becker rozejrzał
się nerwowo. Jeszcze tego mu było trzeba, żeby go teraz stąd wyrzuciła jakaś pielęgniarka.
Cloucharde dalej się wściekał.
– Jeszcze ta żałosna karykatura policjanta! Kogo wy tutaj zatrudniacie? Kazał mi wsiąść na
swój motocykl, i niech pan sam zobaczy, jak ja teraz wyglądam! – Uniósł zagipsowaną dłoń. –
Kto napisze teraz mój felieton?
– Niech pan…
– Podróżuję od czterdziestu trzech lat i nigdy nie widziałem czegoś tak koszmarnego! Niech
pan tylko popatrzy, jak to miejsce wygląda. Powinien pan wiedzieć, że mój felieton jest
drukowany w ponad…
– Proszę posłuchać! – Becker uniósł obydwie dłonie, próbując ogłosić rozejm. – Nie chodzi mi
o pański felieton! Pracuję w konsulacie kanadyjskim. Przyszedłem sprawdzić, czy otrzymał pan
należytą opiekę.
Nagle w dawnej sali gimnastycznej zapadła głucha cisza. Stary dziennikarz obrzucił swojego
gościa podejrzliwym wzrokiem.
Becker kontynuował niemal szeptem.
– Chcę się dowiedzieć, czy czegoś pan nie potrzebuje.
Fiolki valium n a prz ykład.
Po długiej pauzie Kanadyjczyk przemówił znacznie łagodniejszym głosem.
– Z konsulatu?
Becker skinął głową.
– Nie chodzi więc o mój felieton?
– Nie, proszę pana, nie o felieton.
W jednej chwili Pierre Cloucharde stracił całą werwę. Powoli opadł na stertę poduszek, jakby
się załamał.
– Sądziłem, że przysłali pana z ratusza… żeby pan mnie prze… – Zawiesił głos, po czym
podniósł oczy na Beckera. – Skoro nie w sprawie felietonu, to dlaczego pan tu jest?
Dobre pytanie, pomyślał Becker, wyobrażając sobie stoki Smoky Mountains.
– Och, to zwyczajna dyplomatyczna przysługa, raczej nieformalna.
Dziennikarz zrobił zdziwioną minę.
– Nieformalna dyplomatyczna przysługa?
– Owszem. Człowiek o pańskiej pozycji z pewnością zdaje sobie sprawę, że rząd kanadyjski
nie ustaje w wysiłkach, żeby chronić swoich obywateli przed wszelkimi niedogodnościami,
których mogą doświadczyć w… jak by to ująć… w mniej cywilizowanych krajach.
Cienkie usta Cloucharde’a wykrzywił znaczący uśmieszek.
– Ależ oczywiście… To bardzo miłe.
– Bo przecież jest pan obywatelem kanadyjskim?
– Oczywiście, że jestem. Jakiż ze mnie głupiec! Proszę mi wybaczyć. W moim zawodzie
często się spotykam z propozycjami, które… Sam pan rozumie.
– Zapewniam pana, że rozumiem. Za popularność płaci się czasem wysoką cenę.
– Otóż to – przytaknął Cloucharde z ciężkim westchnieniem niczym męczennik, który wbrew
własnej woli musi znosić uwielbienie mas. – Niech pan tylko spojrzy na to ohydne miejsce. –
Powiódł wzrokiem po kuriozalnym wnętrzu. – To jakaś kpina! A jeszcze zatrzymali mnie tutaj
na noc.
Becker rozejrzał się dookoła.
– To rzeczywiście okropne. Przepraszam, że dotarłem dopiero teraz.
Cloucharde był wyraźnie zmieszany.
– Nie wiedziałem nawet, że pan się pojawi.
Becker zmienił temat.
– Guz na czole wygląda groźnie. Bardzo boli?
– Taką zapłaciłem cenę za bycie dobrym samarytaninem. Spadłem z motocykla. Głowa nawet
mnie nie boli, za to ręka bardzo. Głupi gwardzista! Jak on mógł kogoś w moim wieku posadzić na
siodełko? Karygodne!
– Potrzebuje pan czegoś?
– Bo ja wiem? – Cloucharde zastanawiał się przez chwilę, wyraźnie zadowolony, że ktoś się
o niego troszczy. Pokręcił głową. – Może jeszcze jedną poduszkę, jeśli to dla pana nie kłopot.
– Ależ skąd!
Becker wziął poduszkę z sąsiedniego łóżka i pomógł Cloucharde’owi wygodnie się ułożyć.
Dziennikarz westchnął z zadowoleniem.
– Teraz jest o wiele lepiej. Dziękuję panu.
– Pas du tout – odrzekł Becker.
– No proszę! – uśmiechnął się ciepło Cloucharde. – Więc jednak mówi pan językiem
cywilizowanego świata?
– Niestety nie potrafię powiedzieć wiele więcej – skłamał Becker, udając zakłopotanie.
– Nie szkodzi – stwierdził dziennikarz z dumą. – Piszę też dla prasy w Stanach
Zjednoczonych. Świetnie władam angielskim.
– Miałem okazję się przekonać – uśmiechnął się Becker, siadając na krawędzi łóżka. – Jeśli
wolno zapytać, panie Cloucharde, dlaczego pan, człowiek o takiej pozycji, szukał pomocy
medycznej w takim właśnie miejscu? W Sewilli są przecież znacznie lepsze szpitale.
Cloucharde znów się rozgniewał.
– Ten cały policjant najpierw zrzucił mnie z motocykla, a potem zostawił na ulicy
krwawiącego jak zarzynane prosię. Nie miałem wyboru.
– Nie zaproponował panu przewiezienia do lepszego szpitala?
– Miałem gdzieś jechać na tym jego motorze? Nie, dziękuję!
– Co właściwie się stało dziś rano?
– Wszystko powiedziałem temu gwardziście.
– Już z nim rozmawiałem i…
– Mam nadzieję, że udzielił mu pan reprymendy – wpadł mu w słowo Cloucharde.
Becker skinął głową.
– Najsurowszej. Ale na słowach się nie skończy.
– Mam nadzieję.
– Monsieur Cloucharde – uśmiechnął się Becker, sięgając po długopis do kieszeni marynarki. –
Chciałbym złożyć oficjalną skargę do władz miasta. Czy zechce mi pan w tym pomóc? Relacja
człowieka o pańskiej reputacji będzie bardzo cennym dowodem.
Kanadyjczyk wyraźnie się ożywił na myśl o tym, że ktoś go zacytuje.
– Oczywiście, z największą przyjemnością.
Becker wyjął mały notatnik i spojrzał na rozmówcę.
– Zacznijmy więc od dzisiejszego poranka. Proszę mi opowiedzieć o tym zajściu.
Cloucharde westchnął.
– Bardzo przykra sytuacja, bardzo. Ten biedny Azjata nagle się zwalił na ziemię. Próbowałem
mu pomóc, ale na próżno.
– Reanimował go pan?
Kanadyjczyk zrobił zawstydzoną minę.
– Niestety nie potrafię. Wezwałem pogotowie.
Becker przypomniał sobie niebieskawe plamy na piersi Tankado.
– Czyli reanimację prowadzili ratownicy medyczni?
– Na Boga, nie! – zaśmiał się Cloucharde. – Nie smaga się batem martwego konia. Biedak
zmarł, zanim zdążyła przyjechać karetka. Stwierdzili tylko zgon i zabrali ciało, zostawiając mnie
z tym okropnym policjantem.
Dz iw n e, pomyślał Becker, zastanawiając się, skąd się wziął ten siniak. Porzucił jednak tę myśl,
skupiając się na prowadzonej rozmowie.
– A ten pierścień? – zapytał celowo niedbałym tonem.
– To porucznik powiedział panu o pierścieniu? – zdziwił się Cloucharde.
– Tak, powiedział.
Kanadyjczyk był szczerze zdumiony.
– Naprawdę? Sądziłem, że mi nie uwierzył. Był taki nieuprzejmy… jakby myślał, że kłamię.
Ale oczywiście mówiłem prawdę. Szczycę się tym, że mojej wiarygodności sprawdzać nie trzeba.
– Co się stało z tym pierścieniem? – naciskał Becker.
Cloucharde zdawał się go nie słyszeć. Szklistymi oczami patrzył w dal.
– Przedziwny był ten pierścień, słowo daję. Miał wygrawerowane litery w jakimś języku,
którego nigdy nie widziałem.
– Może to było pismo japońskie? – podrzucił Becker.
– Na pewno nie.
– To znaczy, że dokładnie obejrzał pan ten napis?
– Wielki Boże, oczywiście! Kiedy klęknąłem, chcąc udzielić mu pomocy, omal nie wetknął mi
palca do oka. Chciał dać mi ten pierścień. Naprawdę dziwny gest, powiedziałbym nawet, że
przerażający. Miał okropne dłonie.
– To wtedy wziął pan od niego pierścień?
Cloucharde zrobił wielkie oczy.
– A więc to powiedział panu ten policjant? Że wziąłem pierścień?
Becker poruszył się niespokojnie.
– Wiedziałem, że mnie nie słucha! – wybuchnął Cloucharde. – Tak właśnie rodzi się plotka!
Mówiłem mu, że Japończyk oddał swój pierścień, ale nie mnie. Nie ma mowy, żebym wziął
cokolwiek od umierającego! Na samą myśl robi mi się niedobrze!
To mogło oznaczać tylko kolejne komplikacje.
– Czyli nie ma pan tego pierścienia?
– Wielkie nieba, nie!
Becker poczuł nieprzyjemny skurcz w żołądku.
– Kto więc go wziął?
Cloucharde spojrzał na Beckera z oburzeniem.
– Ten Niemiec! To on zabrał pierścień.
Becker miał wrażenie, że podłoga usuwa się spod jego stóp.
– Niemiec? Jaki Niemiec?
– Z parku. Przecież mówiłem o nim policjantowi. Ja nie przyjąłem pierścienia, ale ta
faszystowska świnia owszem!
Becker odłożył długopis i notatnik. Żarty się skończyły, zaczęły się schody.
– A więc pierścień ma teraz jakiś Niemiec.
– Właśnie tak.
– Dokąd ten Niemiec się udał?
– Nie mam pojęcia. Pobiegłem zatelefonować na policję. Kiedy wróciłem na miejsce, już go
nie było.
– Wie pan, kto to w ogóle był?
– Jakiś turysta.
– Jest pan pewien?
– Całe życie zajmuję się turystami – burknął Cloucharde. – Rozpoznaję ich na kilometr.
Przechadzał się po parku z kobietą.
– A więc nie był sam.
Cloucharde skinął głową.
– Z kobietą do towarzystwa. Mon Dieu, była piękna! Ruda.
– Kobieta do towarzystwa? Ma pan na myśli prostytutkę? – upewniał się Becker.
– Tak, jeśli się pan upiera przy tym wulgarnym słowie – skrzywił się Kanadyjczyk.
– Ale gwardzista nawet słowem nie wspomniał o…
– Oczywiście, że nie! Nie powiedziałem mu o niej. – Cloucharde lekceważąco machnął ręką. –
Kobiety do towarzystwa ściga się tutaj jak pospolitych złodziei, a przecież one nie robią nic
złego.
Becker nie mógł wyjść z osłupienia.
– Czy na miejscu zdarzenia był ktoś jeszcze?
– Nie, tylko my troje. Było gorąco.
– Jest pan pewien, że to prostytutka?
– Najzupełniej. Takiemu mężczyźnie nie towarzyszyłaby piękna kobieta, chyba że jej dobrze
zapłacił. Mon Dieu! On był tłusty, potwornie tłusty! Obleśny, gruby i pyskaty Niemiec. –
Cloucharde skrzywił się, zmieniając pozycję na łóżku, zignorował jednak ból i kontynuował: –
Istny potwór, ważył dobrze ponad sto kilo! A tę biedną kobietę ściskał tak, jakby się bał, że mu
ucieknie. Swoją drogą wcale bym się nie zdziwił, gdyby chciała uciekać. Naprawdę! Nie dość, że
ją obmacywał tymi swoimi łapami, to jeszcze się chełpił, że ma ją na cały weekend za trzysta
dolarów! Powinien paść trupem zamiast tego biednego Azjaty.
Cloucharde przerwał, żeby zaczerpnąć powietrza. Becker skorzystał z okazji.
– Wie pan może, jak ten Niemiec się nazywa?
Cloucharde zastanawiał się przez chwilę, po czym pokręcił głową.
– Nie mam pojęcia – powiedział. Skrzywił się z bólu i powoli opadł na poduszki.
Becker westchnął. Pierścień właśnie zniknął mu sprzed nosa. Komandora z pewnością to nie
ucieszy.
Cloucharde przetarł czoło. Emocjonalna wypowiedź go wyczerpała. Nagle zaczął wyglądać
naprawdę marnie.
Becker spróbował inaczej.
– Panie Cloucharde, chciałbym pozyskać zeznania także od tego Niemca i towarzyszącej mu
kobiety. Potrafi pan powiedzieć, gdzie się zatrzymali?
Kanadyjczyk zamknął oczy, wyraźnie słabnąc. Jego oddech zrobił się płytki.
– Każda informacja może się okazać cenna – naciskał Becker. – Może zapamiętał pan imię tej
kobiety.
Zapanowała długa cisza.
Cloucharde ucisnął palcami prawą skroń. Zrobił się bardzo blady.
– Nie… chyba jednak nie… – odparł drżącym głosem.
Becker pochylił się ku niemu.
– Dobrze się pan czuje?
Kanadyjczyk lekko skinął głową.
– Nic mi nie jest… tylko trochę… Wszystko przez te emocje…
– Proszę się zastanowić – nalegał Becker cichym głosem. – To naprawdę ważne.
Twarz Cloucharde’a wykrzywił grymas bólu.
– Nie mogę sobie przypomnieć, jak on ją nazywał…
– Jak miała na imię?
– Naprawdę nie pamiętam.
Cloucharde coraz szybciej tracił siły.
– Proszę się postarać – zachęcał go Becker. – Dokumenty konsularne należy sporządzać jak
najstaranniej. To ważne. Muszę potwierdzić pańską relację ich zeznaniami. Zależy mi na każdej
informacji, która pomoże ich odnaleźć.
Ale Cloucharde go nie słuchał.
– Przykro mi… może jutro – odrzekł, ocierając czoło prześcieradłem.
– To naprawdę ważne, żeby pan sobie przypomniał jej imię teraz, panie Cloucharde.
Becker uświadomił sobie, że mówi za głośno. Pacjenci na sąsiednich łóżkach ciągle im się
przyglądali. W podwójnych drzwiach na przeciwległym końcu sali stanęła pielęgniarka. Niemal
natychmiast ruszyła w ich stronę szybkim krokiem.
– Niech pan sobie przypomni cokolwiek! – prosił Becker natarczywie.
– On mówił do niej…
Becker lekko potrząsnął Cloucharde’em, starając się go oprzytomnić.
Kanadyjczyk na chwilę otworzył oczy.
– Jak? Jak do niej mówił?
Zostań , starusz ku!
– Kro…
Powieki Cloucharde’a znów opadły. Pielęgniarka była coraz bliżej.
– Niech pan dokończy – nie ustępował Becker.
– Mówił do niej… – powtórzył Cloucharde ledwie słyszalnym głosem.
Pielęgniarce zostało do przejścia już tylko kilka kroków. Wściekłym głosem krzyczała coś po
hiszpańsku, ale Becker jej nie słyszał. Wpił wzrok w usta Kanadyjczyka. Ostatni raz potrząsnął
ramieniem Cloucharde’a, kiedy pielęgniarka stanęła tuż obok.
Szarpnęła Beckera za rękę, zmuszając go, żeby się podniósł. W tej samej chwili Cloucharde
rozchylił wargi. Wypowiedział tylko jedno słowo, które zabrzmiało jak cichutkie westchnienie.
– Kropelka…
Pielęgniarka odciągnęła intruza od łóżka Cloucharde’a.
Kropelka? – dziwił się Becker. – Co to z a im ię, do jasn ej cholery?
Wyrwał się pielęgniarce i raz jeszcze zwrócił się do Cloucharde’a:
– Kropelka? Jest pan pewien?
Ale Pierre Cloucharde zapadł już w głęboki sen.
Rozdział 23
Susan siedziała samotnie w luksusowym wnętrzu węzła numer trzy. Czekając, aż wysłany przed
chwilą program szpiegowski przyśle wiadomość zwrotną, popijała mrożoną herbatę ziołową
z cytryną.
Jako szefowa zajmowała stanowisko komputerowe z najlepszym widokiem. Zza swojego
biurka mogła obserwować wszystkich swoich kolegów, a przez szklaną ścianę zerkać na główną
halę Wydziału Kryptologii, w której znajdował się TRANSLATOR.
Susan spojrzała na zegar. Czekała już niemal godzinę. Widocznie American Remailers
Anonymous nie śpieszyło się z przekazywaniem wiadomości do skrzynki Nowego Dakoty.
Westchnęła ciężko. Mimo wysiłków nie potrafiła zapomnieć o porannej rozmowie z Davidem.
W jej głowie wciąż rozbrzmiewały słowa, które podczas niej wypowiedziała. Była dla niego zbyt
surowa. Modliła się, żeby bezpiecznie wrócił z Hiszpanii.
Jej myśli przerwał odgłos odsuwającej się z sykiem szklanej tafli drzwi. Podniosła wzrok i aż
jęknęła. Na progu stał kryptolog Greg Hale.
Greg Hale był wysokim muskularnym blondynem z wyraźnym dołkiem na podbródku i lekką
nadwagą. Przesadnie się stroił i zawsze robił wokół siebie wiele hałasu. Koledzy mówili na niego
Halit – od nazwy minerału. Hale uważał, że przezwisko oznacza rzadki kamień szlachetny
i otrzymał je ze względu na swój niedościgniony intelekt oraz twarde jak kamień mięśnie. Gdyby
wybujałe ego pozwoliło mu zajrzeć do encyklopedii, odkryłby, że halit to nic innego jak sól
kamienna, która się osadza, gdy wyparuje woda morska.
Jak wszyscy kryptografowie zatrudnieni w NSA, Hale świetnie zarabiał. Trudno mu jednak
było zachować ten fakt w tajemnicy. Jeździł lotusem z panoramicznym dachem oraz ryczącym
subwooferem. Hale był okropnym gadżeciarzem i jego samochód stanowił dobitne
potwierdzenie tego faktu: pozycję auta wskazywał GPS, drzwi otwierały się na komendę
głosową, przed radarem policyjnym kierowcę chronił pięciopunktowy system zagłuszania
sygnału, a stały kontakt ze światem zapewniał mu telefon z funkcją faksu. Napis na
indywidualnej tablicy rejestracyjnej brzmiał MEGABAJT – podświetlała go fioletowa neonówka.
Ze środowiska drobnych przestępców, w którym dorastał, wyrwał go Korpus Piechoty
Morskiej. W nim właśnie nauczył się wiele o komputerach. Został jednym z najlepszych
programistów w historii marines, jego kariera wojskowa zapowiadała się więc wspaniale.
Niestety szczęście opuściło go dwa dni przed zakończeniem trzeciej tury służby. Podczas pijackiej
awantury przypadkowo zabił kolegę. Koreańska sztuka walki taekwondo okazała się
śmiercionośną bronią. Hale został natychmiast wydalony ze służby wojskowej.
Po odbyciu krótkiej kary więzienia Halit zaczął szukać pracy w sektorze prywatnym jako
programista. Nie krył swojej przeszłości, a przyszłych chlebodawców kusił, obiecując, że swoją
wartość udowodni im za darmo, ponieważ przez pierwszy miesiąc nie chce pobierać żadnego
wynagrodzenia. Nie czekał więc długo na ofertę, a gdy przez pierwszy miesiąc pokazał, ile jest
wart, pracodawcy robili wiele, żeby go zatrzymać.
Z czasem jego wiedza o komputerach i Internecie jeszcze wzrosła. Zyskał internetowych
znajomych na całym świecie. Wymieniał z nimi e-maile, ale też nie stronił od podejrzanych
forów internetowych i czatów. Dwukrotnie wyleciał z pracy za wysyłanie zdjęć pornograficznych
ze służbowego komputera.
– Co ty tu robisz? – zdziwił się Hale, stojąc w drzwiach i gapiąc się na Susan. Najwidoczniej
oczekiwał, że będzie miał cały Kojec tylko dla siebie.
Susan zmusiła się, żeby zachować spokój.
– Jest sobota, Greg. Mogłabym zapytać cię o to samo – odrzekła, nie mając żadnych
wątpliwości, co Hale robi w Wydziale. Był nieuleczalnym komputerowym nałogowcem.
Doskonale wiedział o zakazie pracy w sobotę, łamał go jednak i przychodził do Kojca, żeby
testować programy, nad którymi pracował: tak potężnych komputerów nie znalazłby poza NSA.
– Chciałem tylko przepisać kilka linijek w moim programie i sprawdzić pocztę – stwierdził
Hale, patrząc na nią z zaciekawieniem. – Jak ty zamierzasz odpowiedzieć na to samo pytanie?
– Nie zamierzam – odpaliła.
Hale ze zdziwieniem uniósł jedną brew.
– Chyba się nie wstydzisz? Przecież w tym pokoju nie mamy przed sobą żadnych tajemnic,
prawda? Jeden za wszystkich i wszyscy za jednego.
Susan wypiła łyk herbaty, ignorując go zupełnie. Hale wzruszył ramionami i wszedł do środka.
Jak zawsze najpierw skierował się do kuchni. Tym razem po drodze nie omieszkał ciężko
westchnąć i zerknąć na jej kolana. Nie odrywając wzroku od swojej klawiatury, Susan cofnęła
wyprostowane nogi. Hale uśmiechnął się znacząco.
Susan przywykła do jego natrętnych zalotów. Gdy od czasu do czasu proponował sprawdzić,
czy mają kompatybilny hardware, dostawała mdłości. Duma nie pozwalała jej donieść
Strathmore’owi o zachowaniu Hale’a; o wiele prościej było je ignorować.
Hale szarpnięciem otworzył ażurowe drzwiczki spiżarni, następnie sięgnął do lodówki po
plastikowy pojemnik z tofu i wpakował sobie do ust kilka miękkich białych kostek. Po chwili oparł
się o kuchenkę i wygładził najpierw swoje szare spodnie Bellvienne, a potem starannie
wykrochmaloną koszulę.
– Długo tu będziesz? – zapytał.
– Całą noc – odpowiedziała beznamiętnie.
– Mmm – zagruchał z pełnymi ustami. – Kameralna sobota w Kojcu, tylko we dwoje!
– We troje – poprawiła go Susan. – Komandor Strathmore jest u siebie. Lepiej stąd zniknij,
zanim cię zauważy.
Hale wzruszył ramionami.
– Skoro nie ma nic przeciwko temu, że ty tu siedzisz… Chyba naprawdę lubi twoje
towarzystwo.
Susan zmusiła się do milczenia.
Hale zachichotał pod nosem. Odstawił plastikowe pudełko z tofu, żeby wziąć butelkę oliwy
z oliwek i pociągnął z niej kilka łyków. Twierdził, że oliwa z oliwek oczyszcza mu jelita.
Maniakalnie dbał o swoje zdrowie. Także kolegom z pracy nieustannie wciskał sok marchwiowy
– albo opowieści na temat oczyszczających właściwości lewatywy.
Odstawił butelkę z oliwą i ruszył do swojego komputera, przechodząc tuż obok Susan. Nawet
z dość znacznej odległości wyczuła zapach jego wody kolońskiej. Zmarszczyła nos.
– Niezłe perfumy, Greg. Wylałeś na siebie całą butelkę?
Hale włączył swój komputer.
– Specjalnie dla ciebie, najmilsza.
Kiedy tak siedział, czekając, aż system się uruchomi, przyszła jej do głowy niepokojąca myśl.
Co jeśli Hale otworzy program monitorujący pracę TRANSLATORA? Nie miał żadnego powodu,
żeby to zrobić, i dobrze o tym wiedziała. Ale zdawała sobie też sprawę, że Hale na pewno się
nie nabierze na raczej kiepską historyjkę o teście diagnostycznym, który zaangażował
TRANSLATORA na szesnaście godzin. Będzie dociekał prawdy, a Susan nie sądziła, by mógł ją
poznać. Nie ufała Gregowi Hale’owi. Jej zdaniem nie nadawał się do pracy w NSA i sprzeciwiała
się jego zatrudnieniu, ale Agencja nie miała wyboru. Hale był wynikiem minimalizowania
skutków kryzysu.
Kryzysu po fiasku operacji SKIPJACK.
Przed czterema laty, chcąc stworzyć jeden powszechnie obowiązujący szyfr z kluczem
publicznym, Kongres zlecił najlepszym matematykom z NSA napisanie nowego superalgorytmu.
Planowano wprowadzić regulacje prawne, na mocy których nowy algorytm miał się stać
krajowym standardem, co usunęłoby problemy wynikające ze stosowania niekompatybilnych
rozwiązań przez instytucje w całym kraju.
Pomysł włączenia NSA do działań mających ulepszyć system szyfrowania z kluczem
publicznym można by porównać do zatrudnienia skazańca przy produkcji trumny, w której ma
być pochowany. TRANSLATOR jeszcze wtedy nie istniał, a projektowany algorytm z pewnością
zachęciłby do powszechnego stosowania szyfrów, co znacznie utrudniłoby pracę Agencji.
Działacze EFF doskonale rozumieli ten konflikt interesów, dlatego rozgłaszali wszem wobec,
że NSA stworzy tylko taki algorytm, który będzie potrafiła złamać. Aby rozwiać te obawy,
Kongres ogłosił, że po zakończeniu prac Agencja udostępni nowy algorytm, żeby matematycy
z całego świata mogli potwierdzić jego jakość.
Ekipa kryptologów NSA pod kierownictwem komandora Strathmore’a z ociąganiem
przystąpiła do pracy. Nowy algorytm otrzymał nazwę SKIPJACK i zgodnie z obietnicą Kongresu
został udostępniony. Matematycy ze wszystkich zakątków świata najpierw poddali go testom,
a później zgodnym chórem stwierdzili, że jest bez zarzutu i spełnia normy nowego standardu.
Jednak trzy dni przed planowanym w Kongresie głosowaniem, które było już tylko formalnością,
młody programista z Bell Laboratories nazwiskiem Greg Hale wprawił cały świat w osłupienie,
ogłaszając, że znalazł w algorytmie SKIPJ ACK ukryte wejście.
Furtkę otwierało kilka linijek instrukcji, które komandor Strathmore schował tak przebiegle,
że nikt ich nie zauważył – oprócz Grega Hale’a. Działanie instrukcji Strathmore’a sprowadzało
się do tego, że każdy tekst zaszyfrowany przy użyciu SKIPJACKA można było odczytać po
zastosowaniu tajnego hasła znanego tylko NSA. Niewiele brakowało, a dzięki Strathmore’owi
amerykański standard szyfrowania stałby się największym wyczynem szpiegowskim w historii
NSA: Agencja zyskałaby możliwość odczytania każdego tekstu zaszyfrowanego przez dowolną
instytucję na terenie Stanów Zjednoczonych.
W branży zawrzało. Działacze EFF rzucili się na tę sprawę jak sępy na padlinę, nie
zostawiając na Kongresie suchej nitki oraz uznając NSA za największe zagrożenie dla wolnego
świata od czasów Hitlera. Pomysł wprowadzenia standardu szyfrowania upadł.
Nikt się nie zdziwił, że dwa dni później NSA zatrudniła Grega Hale’a. Strathmore uznał, że
lepiej mieć go we własnej drużynie, niż pozwolić mu grać dla przeciwnika.
Komandor stawił czoło wszystkim oskarżeniom, zażarcie broniąc swoich racji przed
Kongresem. Argumentował, że nadmierna ochrona prywatności obróci się przeciwko
społeczeństwu, że ktoś musi kontrolować obywateli, a NSA łamie szyfry w imię zachowania
pokoju. Naturalnie organizacje pokroju EFF miały odmienne zdanie, a Strathmore stał się ich
największym wrogiem.
Więcej na: www.ebook4all.pl
Rozdział 24
David Becker stał w budce telefonicznej naprzeciwko La Clínica de Salud Pública. Chwilę
wcześniej został wyproszony przez pielęgniarkę za zakłócanie spokoju pacjentowi numer sto
cztery, panu Cloucharde’owi.
Sytuacja skomplikowała się bardziej, niż przewidywał. Drobna przysługa dla Strathmore’a,
jaką miało być odebranie czyichś rzeczy osobistych, zamieniła się w pogoń za tajemniczym
pierścieniem.
Powiadomił już Strathmore’a o niemieckim turyście. Komandor źle przyjął tę wiadomość.
Najpierw zażądał szczegółów, a potem zamilkł na długą chwilę.
– Musisz wiedzieć, Davidzie – odezwał się w końcu poważnym głosem – że odnalezienie tego
pierścienia to sprawa wagi państwowej. Zostawiam ją w twoich rękach. Nie zawiedź mnie –
dodał i odłożył słuchawkę.
David westchnął. Sięgnął po zniszczoną książkę telefoniczną i zaczął przeglądać ogłoszenia
przedsiębiorstw i instytucji zamieszczone w Guía Telefónica.
– No to jedźmy z tym koksem! – mruknął pod nosem.
Na żółtych stronach znalazł tylko trzy agencje towarzyskie. Informacje miał bardzo skąpe:
wiedział tylko, że Niemiec kupił sobie towarzystwo rudowłosej dziewczyny. Na szczęście
w Hiszpanii to rzadki typ urody. Na wpół przytomny Cloucharde twierdził, że Niemiec nazywał
ją Kropelką. Becker skrzywił się sceptycznie. To ma być imię? Raczej się nie kojarzy z piękną
kobietą. A już na pewno nie w katolickim kraju. Cloucharde musiał jednak majaczyć.
Becker wybrał pierwszy numer.
Becker wyszedł z budki telefonicznej i stanął na skrzyżowaniu calle Salado i avenida Asunción.
Mimo dużego ruchu na ulicach w powietrzu unosił się słodki zapach sewilskich pomarańczy.
Zapadał zmierzch – nadchodziła najbardziej romantyczna pora dnia. Becker pomyślał o Susan.
Potem przez głowę przebiegły mu słowa Strathmore’a: Nie z aw iedź m n ie. Becker opadł żałośnie
na ławkę, zastanawiając się nad następnym ruchem.
Co ma teraz robić?
Rozdział 25
Godziny odwiedzin pacjentów La Clínica de Salud Pública już się zakończyły. Światła w dawnej
sali gimnastycznej zgasły. Pierre Cloucharde leżał pogrążony we śnie. Nie widział więc
pochylającej się nad nim postaci. Ani ukradzionej igły, która błysnęła w ciemności, zanim się
zatopiła w wenflonie tkwiącym tuż nad jego nadgarstkiem. Strzykawka zawierała trzydzieści
mililitrów niebieskawej cieczy. Popchnięty energicznym ruchem kciuka tłoczek pod dużym
ciśnieniem wepchnął do żyły niebieskawy płyn ukradziony z wózka sprzątaczki.
Cloucharde ocknął się tylko na kilka sekund. Wrzasnąłby z bólu, gdyby silna dłoń nie zakryła
jego ust. Jakiś potworny ciężar przycisnął go do łóżka. Piekący ból wędrował w górę jego
ramienia. Nieznośne pieczenie przeniosło się pod pachę, potem do klatki piersiowej, a chwilę
później w jego mózgu ból rozprysnął się milionem kawałków szkła. Cloucharde zobaczył jeszcze
błysk jasnego światła, a potem nie widział już nic.
Morderca rozluźnił uścisk, wyprostował się i w ciemności zerknął na kartę pacjenta wiszącą na
poręczy łóżka jego ofiary. Następnie cicho wyszedł na zewnątrz.
Już na ulicy mężczyzna w drucianych okularach sięgnął do paska spodni po niewielkie
urządzenie wielkości karty kredytowej – prototyp nowego komputera Monocle opracowanego
przez Marynarkę Wojenną Stanów Zjednoczonych z myślą o technikach pokładowych, którzy
muszą notować stan naładowania akumulatorów znajdujących się w bardzo ciasnych
pomieszczeniach łodzi podwodnych. Dzięki najnowszym osiągnięciom nanotechnologii maleńki
komputer mieścił także modem GSM. Przeźroczysty ciekłokrystaliczny wyświetlacz był
zamontowany w lewym szkle zwyczajnych okularów. Monocle zapoczątkował nową epokę
w historii komputerów osobistych: użytkownik obserwował świat wokół siebie dosłownie przez
pryzmat danych w swoim komputerze.
Prawdziwym przełomem technologii Monocle był jednak nie ciekłokrystaliczny wyświetlacz,
lecz sposób przesyłu danych wejściowych. Użytkownik wprowadzał polecenia opuszkami palców,
łącząc przymocowane do nich styki w odpowiedniej kolejności – według systemu
przypominającego stenotypię sądową. Odebrane znaki komputer przekładał następnie na
tradycyjny zapis.
Zabójca dotknął małego przycisku i lewe szkło jego okularów obudziło się do życia. Trzymając
ręce dyskretnie wzdłuż ciała, zaczął szybko stykać palce niemal niezauważalnymi ruchami. Na
soczewce pojawił się napis:
WIADOMOŚĆ WYSŁANA
Rozdział 26
Siedząc na ławce przed lecznicą, Becker rozmyślał nad dalszymi działaniami. Telefony do agencji
towarzyskich nic nie dały. Komandor, obawiając się rozmów przez niezabezpieczony telefon,
polecił mu, żeby się kontaktował dopiero wtedy, kiedy odnajdzie pierścień. Becker mógłby się
skontaktować z miejscową policją, która miała zapewne informacje na temat rudowłosej
prostytutki, ale polecenie Strathmore’a było jasne: Jesteś n iew idz ialn y. I n ikt n ie m oż e się
dow iedz ieć o istn ien iu tego pierścien ia.
Może powinien powęszyć w narkotykowym półświatku dzielnicy Triana? Albo sprawdzić, czy
w którejś z restauracji nie stołuje się jakiś otyły Niemiec? Każdy kolejny pomysł wydawał mu się
stratą czasu.
Wciąż wracały do niego słowa Strathmore’a: Odn alez ien ie tego pierścien ia to spraw a w agi
pań stw ow ej. Zostaw iam ją w tw oich rękach.
Becker nie mógł się pozbyć wrażenia, że umknęło mu coś bardzo ważnego, jednak nie potrafił
sobie uzmysłowić co. Jestem n aucz ycielem , a n ie agen tem tajn ych służ b! Zaczynał się
zastanawiać, dlaczego Strathmore nie wyznaczył do tego zadania profesjonalisty.
Wstał z ławki. Bez celu szedł calle Delicias, patrząc przed siebie w zamyśleniu. Kamienie
brukowanej nawierzchni chodnika zaczęły się zlewać. Szybko zapadał zmierzch.
Kropelka.
To absurdalne imię nie dawało mu spokoju. Kropelka. Przypomniał sobie nadskakującą
uprzejmość señora Roldána z agencji Escortes Belén. I jego słowa: Mam y tylko dw ie rudow łose
dz iew cz yn y, In m aculadę i Rocío… Rocío… Rocío…
Becker stanął jak wryty. Nagle doznał olśnienia. I ja się uw aż am z a jęz ykoz n aw cę? Nie mógł
uwierzyć, że wcześniej na to nie wpadł.
Rocío to jedno z najpopularniejszych żeńskich imion w Hiszpanii. Niesie skojarzenia
najodpowiedniejsze dla katolickiej dziewczyny: czystość, dziewictwo, naturalne piękno. A kojarzy
się tak ze względu na swoje dosłowne znaczenie: kropelka rosy!
Znów zabrzmiał mu w uszach głos starego Kanadyjczyka. Kropelka. Zapewne dziewczyna
przetłumaczyła swoje imię klientowi, który nie znał hiszpańskiego. Dlatego Niemiec tak się do
niej zwracał. Podniecony Becker poszedł szybkim krokiem do najbliższej budki telefonicznej.
Po drugiej stronie ulicy ruszył jego śladem mężczyzna w drucianych okularach, starając się nie
stracić go z oczu.
Rozdział 27
Cienie na podłodze hali pod szklaną kopułą wydłużały się i bledły rozpraszane automatycznym
oświetleniem. Susan nadal czekała na wiadomość wygenerowaną przez jej program szpiegowski.
Tropiciel potrzebował więcej czasu, niż się spodziewała.
Jej myśli nieustannie błądziły – tęskniła za Davidem i chciała, żeby Greg Hale wreszcie
poszedł do domu. Hale nie zamierzał wprawdzie wyjść, ale przynajmniej siedział cicho przed
swoim komputerem, całkowicie czymś zaabsorbowany. Susan było wszystko jedno czym, byle
tylko nie próbował sprawdzać parametrów pracy TRANSLATORA. Z pewnością jeszcze tego nie
zrobił – szesnaście godzin na liczniku czasu pracy musiałoby wywołać okrzyk zdumienia.
Susan piła trzecią filiżankę herbaty, kiedy wreszcie to się stało: w głośniku jej komputera
zabrzmiało pojedyncze piśnięcie. Poczuła przyśpieszone bicie serca. Na monitorze pulsowała
ikona w kształcie koperty, sygnalizująca nadejście nowej wiadomości. E-mail. Susan zerknęła
ukradkiem na Hale’a. Był pochłonięty pracą. Wstrzymała oddech i dwukrotnie kliknęła pulsującą
ikonę.
– Zaraz się przekonamy, kim jesteś, panie Nowy Dakota – szepnęła do siebie.
Wiadomość zawierała tylko jedną linijkę tekstu. Susan przeczytała ją raz, a potem jeszcze
jeden.
Po drugiej stronie Kojca Hale stłumił chichot. Susan spojrzała na dane nadawcy.
GHALE@CRYPTO.NSA.GOV
Señor Roldán siedział za swoim biurkiem w agencji Escortes Belén wyjątkowo zadowolony
z siebie: doskonale sobie poradził z tą żałosną pułapką, w którą po raz kolejny usiłowała go
złapać Gwardia. Telefon od faceta, który z udawanym niemieckim akcentem prosił o dziewczynę
na noc, na pewno był policyjną prowokacją. Co wymyślą następnym razem?
Telefon na jego biurku głośno się rozdzwonił. Señor Roldán pewnym gestem sięgnął po
słuchawkę.
– Buen as n oches, Escortes Belén .
– Buean as n oches – z prędkością błyskawicy odpowiedział mu męski głos. Jego właściciel
mówił trochę nosowo, jakby był przeziębiony. – Dodzwoniłem się do hotelu?
– Nie, proszę pana. To agencja towarzyska. Jaki numer pan wybrał? – Señor Roldán nie
zamierzał dać się nabrać na kolejne sztuczki.
– Trzydzieści cztery, sześćdziesiąt dwa, dziesięć.
Roldán zmarszczył brwi. Głos rozmówcy wydawał mu się znajomy. Nie był pewien, gdzie
mówią z takim akcentem. Może w Burgos?
– Połączył się pan właśnie z tym numerem – stwierdził ostrożnie Roldán. – Ale to agencja
towarzyska.
W słuchawce zapadła cisza.
– Ach tak. Przepraszam za pomyłkę. Mam ten numer zapisany na kartce. Myślałem, że to
hotel. Przyjechałem z Burgos. Jeszcze raz przepraszam. Życzę dobrej…
– Espére! Niech pan zaczeka! – Señor Roldán nie mógł się powstrzymać, odezwała się w nim
natura sprzedawcy. Czy to mógł być ktoś z polecenia? Nowy klient z północy kraju? Roldán nie
zamierzał dopuścić, by zbytnia podejrzliwość pozbawiła go potencjalnych zysków. – Przyjacielu –
rzucił do słuchawki. – Tak mi się właśnie zdawało, że rozpoznaję akcent z Burgos. Sam pochodzę
z Walencji. Co pana sprowadza do Sewilli?
– Sprzedaję biżuterię. Perły z Majorki.
– Majóricas! No proszę! Pewnie dużo pan podróżuje.
– Owszem – odparł mężczyzna i zakasłał.
– Odwiedza pan Sewillę służbowo? – naciskał Roldán. Policjant nie rozmawiałby w taki sposób.
To był klient, w dodatku przez duże K. – Niech zgadnę, nasz numer dostał pan od kolegi, który
polecał panu nasze usługi, mam rację?
Mężczyzna odpowiedział z wyraźnym zażenowaniem.
– Nie, proszę pana, nic podobnego.
– Niech pan nie będzie taki nieśmiały, señor! Jesteśmy legalną agencją, nie ma się więc czego
wstydzić. Piękne dziewczęta, towarzystwo przy posiłku, nic więcej. Kto dał panu numer
telefonu? Może to nasz stały klient? Wtedy zaproponuję panu specjalną stawkę.
– Ależ nikt mi nie dawał tego numeru. – Głos zdradzał poirytowanie mężczyzny. – Znalazłem
go razem z paszportem. Próbuję tylko odnaleźć jego właściciela.
Roldán stracił cały zapał. To jednak nie był potencjalny klient.
– Znalazł pan nasz numer?
– Tak. Znalazłem dziś w parku paszport. A w środku pański numer zapisany na skrawku
papieru. Pomyślałem, że może to hotel, w którym się zatrzymał ten mężczyzna. Miałem
nadzieję, że będę mógł zwrócić mu paszport. Mój błąd. Zajadę na policję po drodze do…
– Perdón . – Roldán przerwał nerwowo. – Czy mogę zasugerować lepsze rozwiązanie? –
Roldán słynął z dyskrecji, a wizyty w komisariatach zwykle zamieniały jego klientów w byłych
klientów. – Skoro właściciel paszportu miał nasz numer telefonu, to jest zapewne naszym
klientem. Być może zaoszczędzę panu wycieczki na policję.
Mężczyzna się zawahał.
– No nie wiem… Chyba jednak powinienem…
– Niech pan nie działa pochopnie, przyjacielu. Ze wstydem przyznaję, że tutejsza policja nie
jest tak skuteczna jak u was, na północy. Upłynie pewnie wiele dni, zanim ten mężczyzna
odzyska swój paszport. Jeśli poda mi pan jego nazwisko, na pewno się postaram, żeby paszport
wrócił do niego natychmiast.
– W sumie racja… To nikomu nie zaszkodzi. – W słuchawce rozległ się szelest przewracanych
kartek, a po chwili znów męski głos. – To niemieckie nazwisko. Nie bardzo wiem, jak je
wymówić… Gusta… Gustafson? – Nic to Roldánowi nie powiedziało, ale miał klientów z całego
świata. Nigdy nie podawali prawdziwych nazwisk.
– Jak wygląda ten mężczyzna? Może rozpoznam po opisie.
– Hm, jest bardzo otyły, naprawdę bardzo.
Roldán natychmiast się zorientował, o kogo chodzi. Doskonale pamiętał otyłą twarz
mężczyzny, z którym poszła Rocío. To dziwne, pomyślał, że jednego wieczoru odebrał dwa
telefony dotyczące tego Niemca.
– Pan Gustafson? – Roldán zmusił się do śmiechu. – Oczywiście, że go znam! Jeśli przyniesie
mi pan ten paszport, to na pewno mu go oddam.
– Nie mam samochodu. Może pan do mnie podejdzie? Jestem w centrum.
– Widzi pan, nie mogę odejść od telefonu – wykręcał się Roldán. – Ale to naprawdę niedaleko,
jeśli…
– Przepraszam, ale jest trochę za późno na spacery. Tuż obok mam komisariat. Zostawię tam
paszport. Kiedy pan spotka pana Gustafsona, proszę mu o tym powiedzieć.
– Nie, nie – krzyknął Roldán. – Naprawdę nie ma potrzeby, żeby mieszać do tego policję. Jest
pan w centrum, prawda? Zna pan hotel Alfonso XIII? Jeden z najlepszych w mieście.
– Znam – odparł mężczyzna. – To niedaleko stąd.
– Doskonale! Pan Gustafson właśnie tam się zatrzymał. I pewnie właśnie teraz tam jest.
Mężczyzna się zawahał.
– Rozumiem. Cóż, chyba dam radę tam dotrzeć.
– Świetnie! Pan Gustafson powinien jeść teraz kolację w towarzystwie jednej z naszych
dziewcząt. Mieli się spotkać w restauracji. – Roldán wiedział, że o tej porze zapewne wylądowali
już w łóżku, ale wolał nie urazić najwyraźniej wrażliwego rozmówcy. – Proszę zostawić paszport
u recepcjonisty. Ma na imię Manuel. Proszę się powołać na mnie i powiedzieć mu, żeby
przekazał paszport Rocío. To z nią spotyka się dzisiaj pan Gustafson. Dziewczyna dopilnuje, żeby
paszport wrócił do właściciela. Proszę też wsunąć do środka kartkę z pańskim nazwiskiem
i adresem, być może pan Gustafson prześle panu podziękowanie.
– To rzeczywiście świetny pomysł. Alfonso XIII. Już tam idę. Dziękuję panu za pomoc.
Nie mogąc ochłonąć po starciu z Gregiem, Susan gapiła się w szklaną ścianę węzła numer trzy.
Wielka przestrzeń pod szklaną kopułą świeciła pustkami. Greg Hale znów zamilkł pochłonięty
pracą. Susan wolałaby, żeby sobie poszedł.
Zastanawiała się, czy powinna powiadomić Strathmore’a. Komandor mógłby po prostu
wyrzucić Grega, w końcu była sobota. Z drugiej strony Susan dobrze wiedziała, że gdyby Greg
został wyproszony, to natychmiast nabrałby podejrzeń i zacząłby obdzwaniać kolegów, żeby
sprawdzić, czy coś wiedzą. Uznała więc, że lepiej będzie, jeśli pozwoli Gregowi zostać: prędzej
czy później sam wyjdzie.
Algorytm , którego n ie da się z łam ać. Westchnęła, wracając myślami do Cyfrowej Twierdzy.
Nie mogła uwierzyć, że taki algorytm w ogóle powstał, ale przecież dowód na to miała przed
oczami. TRANSLATOR najwyraźniej nie potrafił sobie z Cyfrową Twierdzą poradzić.
Pomyślała, że Strathmore przechodzi tę ciężką próbę z wielką godnością, robiąc to, co
konieczne, i zachowując zupełny spokój w obliczu tak wielkiej katastrofy.
Pod pewnymi względami Strathmore przypominał jej Davida. Obydwaj byli inteligentni,
nieustępliwi i pełni poświęcenia. Czasem miała wrażenie, że Strathmore nie poradziłby sobie
bez niej, ponieważ jej bezgraniczna miłość do kryptologii dawała mu emocjonalne wsparcie;
dzięki niej Strathmore mógł się oderwać od zawirowań świata polityki oraz przypomnieć sobie,
że on także zaczynał od łamania szyfrów. Susan również miała w nim oparcie – dawał jej azyl
w świecie żądnych władzy mężczyzn, troszczył się o jej karierę, chronił ją i – jak często żartował
– urzeczywistniał wszystkie jej marzenia. Było w tym trochę prawdy. Przecież to komandor
sprowadził do Agencji Davida Beckera tamtego pamiętnego popołudnia. Jej myśli natychmiast
skupiły się na ukochanym, a oczy instynktownie powędrowały do podwieszonej pod blatem
biurka półki na klawiaturę, do której przykleiła taśmą wycięty fragment faksu.
Wycinek znajdował się tam od siedmiu miesięcy. Wtedy to David przysłał jej faks zawierający
szyfr, którego jeszcze nie zdołała złamać. Przeczytała go po raz tysięczny.
Przysłał jej ten faks po drobnej sprzeczce. Od kilku miesięcy prosiła go, żeby wyjaśnił, co to
znaczy, on jednak odmawiał. Bez wosku. To był swoisty rewanż. Susan wprowadzała Davida
w arkana kryptografii, szyfrując w prosty sposób wszystkie wiadomości, które do niego pisała –
od wykazu zakupów po listy miłosne. Z czasem David całkiem nieźle opanował sztukę
szyfrowania, a wtedy postanowił odpłacić jej pięknym za nadobne: wszystkie listy do niej
podpisywał tak samo: „Bez wosku, David”. Zebrała już tych listów ponad dwadzieścia.
Prosiła go, wręcz błagała, żeby ujawnił ukryte znaczenie tych dwóch słów, on jednak tylko się
uśmiechał, odpowiadając: „Przecież zajmujesz się łamaniem szyfrów”.
Szefowa kryptologów NSA próbowała wszystkiego: podstawień, przesunięć, a nawet
anagramów. Korzystając ze specjalnej aplikacji, sprawdziła, jakie słowa da się ułożyć z takiego
zestawu liter. Uzyskała kilkadziesiąt możliwości, od „obsuwek” i „obuszek” po „ze”, „we” i „ew”.
Okazało się jednak, że żadne z tych słów nie tworzą jakiegoś spójnego komunikatu.
Najwyraźniej więc nie tylko Ensei Tankado potrafił stworzyć szyfr, którego nie da się złamać.
Jej rozmyślania przerwał syk pneumatycznych drzwi. Na progu stanął Strathmore.
– Jak tam, Susan, masz już coś? – Komandor zauważył Grega i zamilkł na chwilę. – Dobry
wieczór, panie Hale. – Zmarszczył brwi, a jego oczy zamieniły się w szparki. – Czemuż
zawdzięczamy pańskie towarzystwo w ten sobotni wieczór?
Hale uśmiechnął się niewinnie.
– Ja tylko się przykładam do pracy.
– Ach tak. – Strathmore chrząknął, jakby się zastanawiając, co powinien zrobić. Po chwili
najwyraźniej zdecydował, że nie warto robić Hale’owi kłopotów. Spokojnie odwrócił się do Susan:
– Panno Fletcher, czy możemy zamienić kilka słów? Na zewnątrz.
– Oczywiście, panie komandorze – odparła niepewnie Susan, zerkając niespokojnie na Grega. –
Już idę.
Kilkoma szybkimi stuknięciami w klawisze zablokowała ekran monitora. Połączone w sieć
komputery w węźle trzecim pozostawały włączone przez całą dobę, dlatego każdy z nich był
chroniony programem ScreenLock, który blokował ekran monitora oraz dostęp do dysków
twardych. Susan wprowadziła pięcioznakowe hasło i ekran jej komputera zgasł. Miała pewność,
że pozostanie czarny, dopóki nie uruchomi go, wpisując hasło.
Wsunęła na nogi pantofle i w ślad za komandorem wyszła do głównej hali.
TROPICIEL SZUKA…
NA PEWNO?
PROGRAM ZATRZYMANY
Jak się okazało, hotel Alfonso XIII był niewielki, szczycił się czterema gwiazdkami, a stał przy
Puerta de Jerez za masywnym żelaznym ogrodzeniem i krzakami bzów. David wszedł po
marmurowych schodach. Jak tylko stanął przed drzwiami, te same się otworzyły i boy hotelowy
wprowadził go do środka.
– Baggage, señ or? Pomogę wnieść.
– Nie, dziękuję. Chcę porozmawiać z recepcjonistą.
Boy zrobił obrażoną minę, jakby coś w ich dwusekundowym kontakcie go nie
usatysfakcjonowało.
– Pour aquí, señ or.
Zaprowadził Beckera do holu, wskazał recepcjonistę i natychmiast się oddalił.
Mały hol był elegancki i ładnie urządzony. Złoty wiek Hiszpanii dawno minął, ale w połowie
siedemnastego stulecia ten mały kraj władał całym światem. Wystrój wnętrza z dumą
nawiązywał do tamtych czasów: zbroje, sztychy o tematyce wojennej oraz gabloty ze złotem
przywiezionym z Nowego Świata. Za kontuarem z tabliczką CONSERJE stał szczupły zadbany
mężczyzna z uśmiechem tak nadskakująco uprzejmym, jakby przez całe życie czekał tylko na
to, żeby obsłużyć Beckera.
– En qué puedo servirle, señ or? W czym mogę panu pomóc? – zapytał z egzaltacją, mierząc
Beckera wzrokiem od stóp do głów.
Becker odpowiedział po hiszpańsku.
– Chcę porozmawiać z Manuelem.
Uśmiech na opalonej twarzy recepcjonisty jeszcze się poszerzył.
– S í, sí, señ or. To ja. Czego pan sobie życzy?
– Señor Roldán z agencji Escortes Belén powiedział, że pan…
Recepcjonista uciszył Beckera gestem dłoni, po czym nerwowo rozejrzał się dookoła.
– Może podejdzie pan tutaj? – zaproponował, prowadząc Beckera do końca kontuaru. –
Doskonale – stwierdził szeptem. – W czym mogę panu pomóc?
Becker także zniżył głos.
– Muszę porozmawiać z jedną z jego dziewczyn, która jest tutaj na kolacji, o ile mi wiadomo.
Ma na imię Rocío.
Recepcjonista westchnął z podziwem.
– Aaach, Rocío! Piękne stworzenie.
– Muszę z nią natychmiast porozmawiać.
– Ależ señor, ona jest teraz z klientem!
Becker przepraszająco skinął głową.
– To bardzo pilne. – S praw a w agi pań stw ow ej.
Recepcjonista pokręcił głową.
– Niemożliwe. Jeśli zostawi pan…
– To zajmie tylko chwilkę. Czy znajdę ją w restauracji?
Recepcjonista znów pokręcił głową.
– Nasza restauracja zakończyła pracę pół godziny temu. Obawiam się, że Rocío i jej gość udali
się już na spoczynek. Jeśli zostawi pan wiadomość, to przekażę jej jutro rano – odparł, gestem
dłoni wskazując za siebie na przegródki z numerami pokoi.
– Gdybym mógł zajść na chwilę do jej pokoju, to…
– Niestety nie – uciął recepcjonista, tracąc dotychczasową uprzejmość. – Nasz hotel ściśle
przestrzega procedur związanych z prywatnością naszych klientów.
Becker nie zamierzał czekać dziesięć godzin, aż tłusty Niemiec i prostytutka zwloką się na dół
na śniadanie.
– Rozumiem – powiedział. – Przepraszam za kłopot. – Odwrócił się i ruszył prosto do
stojącego w holu sekretarzyka z czereśniowego drewna, który zauważył już wcześniej. Przy
żaluzjowym zamknięciu leżało sporo pocztówek przedstawiających hotel Alfonso XIII, a także
papeteria z jego emblematem. Becker wsunął czystą kartkę do koperty, którą następnie zakleił
i zaadresował, pisząc tylko jedno słowo:
ROCĺO.
Potem wrócił do recepcjonisty.
– Przepraszam, że znów zawracam panu głowę – powiedział, z zakłopotaniem podchodząc do
kontuaru. – Wiem, że robię z siebie wariata, ale miałem nadzieję, że osobiście powiem Rocío,
jak bardzo było mi z nią dobrze. Niestety wyjeżdżam jeszcze dzisiaj. Może więc jednak
przekaże jej pan moją wiadomość – dodał, kładąc na kontuarze kopertę.
Recepcjonista spojrzał na nią, smutno wzdychając. Jesz cz e jeden bez n adz iejn ie z akochan y
heteryk. Cóż z a m arn otraw stw o! Podniósł wzrok, uśmiechając się do Beckera.
– Ależ oczywiście, panie…
– Buisán – odparł Becker. – Miguel Buisán.
– Dopilnuję, żeby Rocío otrzymała pańską wiadomość, panie Buisán.
– Dziękuję. – Becker odwzajemnił uśmiech i ruszył do wyjścia.
Recepcjonista najpierw dyskretnie spojrzał na tyłek Beckera, a później wziął kopertę i sięgnął
do numerowanych przegródek znajdujących się na ścianie za jego plecami. Dokładnie w chwili,
kiedy wsuwał kopertę do jednej z nich, Becker odwrócił się, żeby zadać jeszcze jedno pytanie.
– Gdzie złapię taksówkę?
Recepcjonista odsunął się od ściany z przegródkami i odpowiedział. Ale Becker nie zwracał
uwagi na jego słowa. Podstęp się udał: ręka młodego Hiszpana właśnie opuszczała przegródkę,
pod którą widniał numer trzysta jeden.
Becker podziękował recepcjoniście i powoli odszedł, rozglądając się w poszukiwaniu windy.
T ylko tam i z pow rotem , powtórzył w myślach.
Rozdział 31
Susan wróciła do węzła numer trzy. Po rozmowie ze Strathm ore’em znów zaczęła się niepokoić
o bezpieczeństwo Davida. Wyobraźnia podsuwała jej najgorsze scenariusze.
– Czego chciał Strathmore? – krzyknął Hale znad klawiatury swojego komputera. – Umyślił
sobie romantyczny wieczór tylko we dwoje ze swoją naczelną kryptolog?
Susan zignorowała jego słowa i usiadła przed swoim komputerem. Wstukała hasło i monitor
obudził się do życia. Otwarte okno Tropiciela zawierało informację, że program nie odebrał
jeszcze informacji z lokalizacją komputera Nowego Dakoty.
Jasna cholera, pomyślała Susan. Dlaczego to trwa tak długo?
– Wydajesz się zdenerwowana – stwierdził Hale niewinnym głosem. – Jakieś problemy
z diagnostyką?
– Nic poważnego – odpowiedziała. Ale wcale nie była tego pewna. Tropiciel miał bardzo duże
opóźnienie. Przyszło jej do głowy, że być może popełniła jakiś błąd podczas programowania.
Zaczęła przeglądać linijka po linijce instrukcje w Limbo, szukając czegoś, co mogłoby opóźnić
działanie programu.
Hale obserwował ją zadowolony z siebie.
– A właśnie, dawno chciałem cię o to spytać – podjął niezrażony. – Co sądzisz o niedającym się
złamać algorytmie Ensei Tankado?
Susan poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła. Oderwała wzrok od monitora.
– Szyfr, którego nie da się złamać? – Opanowała zdenerwowanie. – Ach tak! Coś na ten temat
czytałam.
– Raczej niewiarygodna historia.
– Taak – rzuciła Susan, próbując odgadnąć, dlaczego Hale poruszył ten temat akurat teraz. –
W każdym razie ja tego nie kupuję. Wszyscy wiedzą, że odporny na złamanie szyfr jest
matematycznie niemożliwy.
Hale się uśmiechnął.
– Tak, tak. Zasada Bergofsky’ego.
– I zdrowy rozsądek – dodała cierpko.
– Kto wie! – Hale teatralnie westchnął. – Są rzeczy na niebie i na ziemi, o których się
filozofom nie śniło.
– Co takiego?
– To Szekspir – wyjaśnił Hale. – Hamlet.
– Dużo czytałeś w więzieniu?
Hale zachichotał.
– Mówmy poważnie, Susan. Myślałaś kiedyś, że to jednak możliwe? Że Tankado naprawdę
napisał szyfr, którego się nie da złamać?
Susan coraz bardziej się niepokoiła przebiegiem tej rozmowy.
– Nam się nie udało.
– Może Tankado jest lepszy od nas.
– Może – przytaknęła i wzruszyła ramionami, udając brak zainteresowania.
– Pisaliśmy ze sobą przez chwilę – powiedział Hale od niechcenia. – Tankado i ja. Wiedziałaś
o tym?
Susan spojrzała na niego, próbując ukryć zaskoczenie.
– Naprawdę?
– Tak. Odezwał się do mnie, kiedy ujawniłem sprawę SKIPJACKA. Napisał, że jesteśmy
braćmi w globalnej walce o cyfrową prywatność.
Susan z ledwością ukrywała niedowierzanie. H ale utrz ym uje pryw atn e kon takty z T an kan do!
Udała obojętność.
– Pogratulował mi, że znalazłem furtkę, którą nazwał zamachem na prywatność ludzi na
całym świecie – ciągnął Hale. – Musisz przyznać, Susan, że to był niezły kant. Kontrola nad
korespondencją z całego świata? Jeśli chcesz znać moje zdanie, to Strathmore słusznie dostał za
to po łapach.
– Posłuchaj, Greg – burknęła Susan, próbując zapanować nad gniewem. – Furtka była po to,
żeby NSA mogła monitorować korespondencję, która zagraża bezpieczeństwu tego kraju.
– Czyżby? – Hale westchnął niewinnie. – Śledzenie zwykłych obywateli to tylko produkt
uboczny?
– Nie śledzimy zwykłych obywateli i dobrze o tym wiesz. FBI ma prawo zakładać podsłuchy,
ale to nie znaczy, że agenci kontrolują każdy telefon, prawda?
– Bo brakuje im ludzi.
Susan zignorowała tę uwagę.
– Rząd ma prawo zbierać informacje, kto zagraża wspólnemu dobru.
– Jezu Chryste! – jęknął Hale. – Gadasz, jakby Strathmore zrobił ci pranie mózgu. Doskonale
wiesz, że FBI nie może podsłuchiwać, kogo chce. Muszą wystąpić o zgodę. Algorytm z ukrytym
wejściem pozwoliłby NSA śledzić wszystkich bez wyjątku.
– Owszem, bo powinniśmy mieć takie prawo – stwierdziła Susan ostrym tonem. – Gdybyś nie
odkrył ukrytego wejścia w naszym algorytmie, to mielibyśmy dostęp do każdego
zaszyfrowanego tekstu, a nie tylko do tego, co zdoła złamać TRANSLATOR.
– Gdyby nie ja, zrobiłby to ktoś inny – dowodził Hale. – Prawdę mówiąc, ocaliłem wam dupę.
Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby sprawa się wydała po wprowadzeniu algorytmu do użycia?
– A tak mamy na głowie paranoików z EFF, którzy twierdzą, że umieszczamy furtkę
w każdym naszym kodzie – odparowała Susan.
Hale uśmiechnął się zadowolony z siebie.
– A nie umieszczamy?
Susan zmierzyła go lodowatym wzrokiem.
– Już się nie wkurzaj – rzucił pojednawczo. – Teraz to i tak tylko teoretyczna dyskusja.
Stworzyliście TRANSLATORA, macie więc natychmiastowy dostęp do informacji. Teraz możecie
odczytywać wszystko, co wam się podoba, nie prosząc nikogo o zgodę. Wygraliście.
– Chyba raczej „wygraliśmy” – poprawiła go Susan. – O ile mi wiadomo, ty też pracujesz
w NSA.
– Już niedługo – zaszczebiotał Hale.
– Nie obiecuj!
– Mówię poważnie. Niebawem stąd odejdę.
– Pozostanę nieutulona w żalu.
Susan złapała się na tym, że najchętniej przeklęłaby Grega za wszystko, co poszło nie tak.
Chciała go zwymyślać za Cyfrową Twierdzę, za kłopoty z Davidem, za niedoszły wyjazd w góry.
Ale przecież to nie on ponosił za to winę. Jego jedynym grzechem był odrażający sposób bycia.
Susan musiała się wznieść ponad to. Jako główny kryptolog miała obowiązek dbać o przyjazną,
spokojną atmosferę i uczyć, a nie strofować innych. Hale był młody i naiwny.
Susan spojrzała na niego. Jakie to frustrujące, pomyślała. Facet tak bardzo utalentowany,
jeden z lepszych w jej wydziale, nie potrafi pojąć wagi tego, co robi NSA.
– Posłuchaj, Greg – zaczęła spokojnym, opanowanym głosem. – Mam dziś trudny dzień. Ale
naprawdę martwi mnie fakt, że traktujesz NSA tak, jakbyśmy byli jakimiś elektronicznymi
podglądaczami. Agencja powstała w jednym celu, żeby dbać o bezpieczeństwo narodowe. Żeby
się pozbyć z sadu zgniłych jabłek, trzeba od czasu do czasu potrząsnąć wszystkimi drzewami.
Myślę, że większość obywateli chętnie zrezygnuje z nieograniczonego prawa do prywatności,
jeśli dzięki temu bandyci nie będą mogli działać bezkarnie.
Hale się nie odezwał.
– Prędzej czy później ludzie będą musieli komuś zaufać – dowodziła Susan. – W sieci jest wiele
dobrego, ale też nie brakuje rzeczy złych. Ktoś musi nad tym wszystkim zapanować, oddzielić
dobro od zła. Na tym polega nasza praca. Taki mamy obowiązek. Czy nam się to podoba czy nie,
demokrację od anarchii dzieli cienka granica. NSA tej granicy strzeże.
Hale w zamyśleniu pokiwał głową.
– Quis custodiet ipsos custodes?
Susan spojrzała zaintrygowana.
– Cytat z S atyr Juwenalisa – wyjaśnił Hale. – Kto pilnować będzie samych strażników?
– Nie rozumiem – wyznała Susan. – Kto pilnować będzie samych strażników?
– Tak. Skoro my jesteśmy strażnikami społeczeństwa, to kto ma być naszym strażnikiem?
Kto dopilnuje, żebyśmy się nie stali zagrożeniem?
Susan skinęła głową, nie wiedząc, co mu na to odpowiedzieć.
Hale się uśmiechnął.
– Tak właśnie Tankado podpisywał swoje maile. To było jego ulubione powiedzenie.
Rozdział 32
David Becker stał w korytarzu przed pokojem numer trzysta jeden. Wiedział, że gdzieś za tymi
misternie zdobionymi drzwiami znajduje się pierścień. S praw a w agi pań stw ow ej.
Ktoś był w środku. Becker słyszał stłumioną rozmowę. Zastukał do drzwi. Odezwał się głos
z silnym niemieckim akcentem.
– Ja?
Becker milczał.
– Ja?
Drzwi uchyliły się i przez szparę wyjrzała okrągła twarz o germańskich rysach.
Becker uśmiechnął się uprzejmie. Nie znał nazwiska tego człowieka.
– Deutcher, ja? – zapytał Becker. – Jest pan Niemcem?
Mężczyzna odpowiedział niepewnym skinieniem głowy.
Becker kontynuował nienaganną niemczyzną…
– Czy mogę chwilę z panem porozmawiać?
Mężczyzna wyraźnie się wahał.
– W as w illst du? Czego pan chce?
Becker poniewczasie zrozumiał, że powinien był opracować jakiś plan, zanim bezczelnie
zastukał do drzwi kompletnie obcego człowieka. Starannie dobierał słowa.
– Ma pan coś, czego potrzebuję.
Wybór okazał się niewłaściwy. Oczy Niemca zwęziły się do szparek.
– Ein Rin g – wyjaśnił Becker. – Du hast ein en Rin g. Ma pan pewien pierścień.
– Proszę odejść – warknął Niemiec, zamykając drzwi. Bez namysłu Becker zablokował je
stopą. Natychmiast tego pożałował.
Niemiec zrobił wielkie oczy.
– W as tust du? – wykrzyknął zdumiony. – Co pan wyprawia?
Becker czuł, że sytuacja zaczyna go przerastać. Rozejrzał się nerwowo po korytarzu.
Wyrzucono go już dzisiaj z kliniki. Nie miał zamiaru wylecieć też z hotelu.
– Nim m dein en Fuß w eg! – wrzasnął Niemiec. – Proszę zabrać stopę!
Becker zerknął na pulchne palce mężczyzny. Żadnego pierścienia. Jestem tak blisko, pomyślał.
– Ein Rin g – powtórzył na głos, ale drzwi się zatrzasnęły.
Przez długą chwilę David Becker stał w luksusowo urządzonym korytarzu. Obok niego na ścianie
wisiała replika obrazu Salvadora Dalego.
– Surrealizm świetnie pasuje do sytuacji – mruknął pod nosem Becker. Czuł się, jakby utknął
w jakimś absurdalnym śnie. Tego ranka obudził się we własnym łóżku, ale dziwacznym
zrządzeniem losu wylądował w Hiszpanii i właśnie dobija się do drzwi pokoju hotelowego obcego
faceta w pogoni za jakimś magicznym pierścieniem.
Stanowczy głos Strathmore’a wyrwał go z tych rozważań: Zrób w sz ystko, co się okaż e
kon iecz n e, ż eby z dobyć pierścień !
Becker wziął głęboki wdech, wypierając z pamięci te słowa. Chciał wrócić do domu. Znów
spojrzał na drzwi oznaczone numerem trzysta jeden. Jego bilet powrotny znajdował się tuż za
nimi: musiał go tylko zdobyć.
Powoli wypuścił powietrze. Potem zdecydowanym krokiem podszedł do rzeźbionych drzwi
i głośno zapukał. Nadszedł czas, żeby zagrać ostrzej.
Niemiec uchylił drzwi, ale nie zdążył nawet zaprotestować. Becker machnął mu przed oczami
legitymacją członka klubu squasha i warknął „Polizei!”, po czym wepchnął się do środka i zapalił
światło. Zdumiony grubas odwrócił się zaskoczony, mrużąc oczy.
– W as m achst…
– Cisza! – Becker przerzucił się na angielski. – Sprowadził pan do pokoju prostytutkę? –
zapytał, rozglądając się dookoła. W życiu nie widział takiego komfortu w pokoju hotelowym:
róże, szampan, olbrzymie łoże z baldachimem. Rocío nigdzie nie dostrzegł. Łazienka była
zamknięta.
– Prostituiert? – Niemiec zerknął niepewnie na drzwi do łazienki. Był większy, niż go sobie
wyobraził Becker. Jego owłosiona klatka piersiowa zaczynała się tuż pod potrójnym
podbródkiem i opadała do olbrzymiego brzucha. Pasek białego szlafroka frotowego
z emblematem hotelu ledwie się wokół niego owijał.
Becker rzucił zaskoczonemu olbrzymowi swoje najsurowsze spojrzenie.
– Jak się pan nazywa?
Przez okrągłą twarz Niemca przebiegł wyraz paniki.
– W as w illst du? Czego pan chce?
– Pracuję w jednostce Guardia Civil zajmującej się turystami. Czy sprowadził pan do pokoju
prostytutkę?
Niemiec znów zerknął nerwowo na drzwi do łazienki. Zawahał się.
– Ja – przyznał w końcu.
– Czy wie pan, że hiszpańskie prawo tego zabrania?
– Nein – skłamał Niemiec. – Nie wiedziałem. Natychmiast ją odeślę.
– Obawiam się, że jest już na to za późno – stwierdził Becker autorytatywnie. Od niechcenia
przeszedł się po pokoju. – Mam dla pana propozycję.
– Ein Vorschlag? – wysapał Niemiec. – Propozycję?
– Tak. Mogę zabrać pana teraz na komisariat… – Becker zrobił teatralną pauzę i z trzaskiem
wyłamał sobie palce.
– Albo? – zapytał Niemiec, ze strachu robiąc wielkie oczy.
– Albo się dogadamy.
– Jak moglibyśmy się dogadać? – Niemiec słyszał niejedną historię o korupcji w hiszpańskiej
policji.
– Ma pan coś, czego potrzebuję – odparł Becker.
– Ależ oczywiście! – wykrzyknął wylewnie Niemiec, zmuszając się do uśmiechu. Niemal
natychmiast podszedł do leżącego na stoliku nocnym portfela. – Ile?
Becker wykrzywił usta w udawanym oburzeniu.
– Próbuje pan przekupić funkcjonariusza na służbie? – wrzasnął.
– Skądże! Oczywiście, że nie. Pomyślałem tylko, że… – Powoli odłożył portfel. – Ja… ja tylko…
– Był kompletnie wytrącony z równowagi. Gwałtownie przysiadł na krawędzi łóżka i załamał
ręce. Masywny stelaż aż jęknął pod jego ciężarem. – Przepraszam.
Becker wyjął różę z bukietu w wazonie pod ścianą, powąchał ją i upuścił na podłogę, po czym
gwałtownie się odwrócił.
– Co pan wie o dzisiejszym morderstwie?
Niemiec zbladł.
– Morderstwie?
– Tak. Tego Azjaty dziś rano w parku. To było morderstwo. Erm ordun g. – Becker uwielbiał
brzmienie niemieckiego słowa określającego zabójstwo: mroziło krew w żyłach.
– On został…
– Tak.
– Ale… to niemożliwe – wykrztusił Niemiec. – Byłem tam przecież. Ten człowiek zmarł na
atak serca. Nie słyszałem żadnych strzałów. Nie widziałem krwi.
Becker protekcjonalnie pokiwał głową.
– Nie wszystko jest tym, na co wygląda.
Niemiec pobladł jeszcze bardziej.
Becker uśmiechnął się w duchu. Kłamstwo pozwoliło mu osiągnąć zamierzony cel. Niemiec
zaczął się obficie pocić.
– Cze… czego pa… pan chce? – wyjąkał. – Ja nic nie wiem.
Becker zaczął chodzić tam i z powrotem.
– Ofiara miała na palcu złoty pierścień. Muszę go mieć.
– Ale ja go nie mam.
Becker westchnął z politowaniem, wskazując na drzwi do łazienki.
– A Rocío? Kropelka?
Mężczyzna spurpurowiał.
– Zna pan Kropelkę? – Otarł pot z mięsistego czoła, mocząc rękaw frotowego szlafroka. Już
miał coś dodać, kiedy otworzyły się drzwi łazienki.
Obydwaj spojrzeli w tamtą stronę.
W drzwiach stała Rocío Eva Granada. Zjawiskowo piękna. Długie rozpuszczone rude włosy,
idealna iberyjska skóra, ciemnobrązowe oczy, wysokie gładkie czoło. Miała na sobie biały
szlafrok z frotté, taki sam jak jej towarzysz, przewiązany paskiem nad rozłożystymi biodrami,
lekko rozchylony pod szyją, by nieco odkryć opalone piersi. Uosobienie pewności siebie.
Wkroczyła do pokoju.
– W czym mogę panu pomóc? – zapytała gardłową angielszczyzną.
Becker nawet nie mrugnął, patrząc na olśniewającą kobietę naprzeciwko niego.
– Potrzebuję pierścienia – powiedział lodowato.
– Kim pan jest? – zapytała.
Becker przeszedł na hiszpański.
– Guardia Civil – odparł z andaluzyjskim akcentem.
Zaśmiała się.
– Niemożliwe – stwierdziła, także po hiszpańsku.
Becker poczuł, jak wokół jego szyi zaciska się pętla. Rocío była z pewnością znacznie twardsza
niż jej klient.
– Niemożliwe? – powtórzył, zachowując zupełny spokój. – Może się przejedziemy do
centrum, żeby to udowodnić?
Uśmiechnęła się z wyższością.
– Nie obawiaj się, nie zamierzam wprawiać cię w zakłopotanie, przyjmując tę propozycję.
Kim jesteś?
Becker trzymał się swojej wersji.
– Pracuję dla sewilskiej policji.
Kobieta zbliżyła się do niego z groźną miną.
– Znam wszystkich policjantów w tym mieście. To moi najlepsi klienci.
Becker poczuł, jak Rocío przeszywa go spojrzeniem. Postanowił zmienić taktykę.
– Pracuję dla wydziału zajmującego się turystami. Oddaj mi pierścień albo będę musiał cię ze
sobą zabrać na komisariat, a tam…
– A tam co? – zapytała, unosząc brwi w udawanym zaciekawieniu.
Becker zamilkł. Sytuacja go przerosła. Plan spalił na panewce. Dlacz ego n ie dała się n abrać?
Podeszła trochę bliżej.
– Nie wiem, kim jesteś ani czego chcesz, ale jeśli natychmiast się stąd nie wyniesiesz,
zadzwonię po ochronę, a chwilę potem prawdziwi gwardziści aresztują cię za udawanie
policjanta.
Becker wiedział, że Strathmore wyciągnąłby go z aresztu w kilka minut, ale komandor
bardziej niż wyraźnie dał mu do zrozumienia, że ma postępować dyskretnie. Konflikt z policją
nie wchodził więc w rachubę.
Rocío zatrzymała się kilkadziesiąt centymetrów od niego, rzucając gniewne spojrzenia.
– No dobrze – westchnął Becker przegranym głosem. Zrezygnował z andaluzyjskiego
akcentu. – Nie pracuję dla sewilskiej policji. Przysłała mnie tutaj amerykańska agenda rządowa.
To na jej polecenie mam odnaleźć ten pierścień. Więcej ujawnić nie mogę. Mam upoważnienie,
żeby go od ciebie odkupić.
Zapadła długa cisza.
Rocío pozwoliła, żeby jego wyjaśnienie wybrzmiało do końca, zanim rozchyliła wargi
w przebiegłym uśmieszku.
– Czyli jednak można, prawda? – Usiadła na krześle i skrzyżowała nogi. – Ile może pan
zapłacić?
Becker stłumił westchnienie ulgi. Od razu przeszedł do rzeczy.
– Dam pani siedemset pięćdziesiąty tysięcy peset. Pięć tysięcy dolarów – zaoferował. Była to
połowa kwoty, którą miał przy sobie, ale i tak dziesięć razy więcej, niż złoty pierścień mógł być
warty.
Kobieta podniosła brwi.
– To dużo pieniędzy – stwierdziła.
– Owszem, dużo – przytaknął Becker. – Dobijemy targu?
Rocío pokręciła głową.
– Żałuję, ale nie mogę się zgodzić.
– Milion peset? – podbił stawkę. – Więcej nie mam.
– Proszę, proszę – uśmiechnęła się. – Czyli jednak Amerykanie nie potrafią się targować. Nie
przetrwalibyście nawet jednego dnia na naszym rynku.
– Płacę od ręki. Gotówką.
Znów pokręciła głową.
– Nie mogę.
– Niby dlaczego? – obruszył się Becker.
– Bo nie mam tego pierścienia – odpowiedziała przepraszającym głosem. – Już go
sprzedałam.
Rozdział 33
Tokugen Numataka wyjrzał przez okno, po czym zaczął krążyć po gabinecie jak uwięzione
zwierzę. Nowy Dakota się nie odezwał. Cholern i Am erykan ie! Zaw sz e m ieli problem y
z pun ktualn ością!
Zatelefonowałby do tego całego Dakoty, ale nie znał numeru. Numataka nienawidził takich
sytuacji, kiedy to jego partner, a nie on, decydował o przebiegu załatwianej sprawy.
Już na początku Numataka brał pod uwagę możliwość, że telefony od Nowego Dakoty to
oszustwo, za którym kryje się któryś z japońskich konkurentów chcący zrobić z niego idiotę.
Teraz tamte wątpliwości wróciły. Numataka uznał, że musi zdobyć więcej informacji.
Jak burza wypadł ze swojego gabinetu i skręcił w lewo, do głównego holu. Pracownicy kłaniali
mu się z szacunkiem, gdy ich mijał. Numataka zbyt dobrze znał życie, żeby pomyśleć, że to
przejaw sympatii: etykieta nakazuje, żeby pracownicy zawsze pozdrawiali swoich przełożonych,
nawet tych najbardziej bezwzględnych. Skierował się prosto do centrali telefonicznej. Wszystkie
połączenia łączyła jedna telefonistka, korzystając z centralki Corenco 2000 obsługującej
dwanaście linii. Kobieta była zajęta, ale podniosła się z miejsca i pozdrowiła go ukłonem, kiedy
wszedł.
– Proszę usiąść – warknął.
Wykonała polecenie.
– Za kwadrans piąta rozmawiałem na prywatnej linii. Może mi pani powiedzieć, skąd
telefonowano? – Numataka łajał się w duchu za to, że nie ustalił numeru wcześniej.
Telefonistka nerwowo przełknęła ślinę.
– Ta centralka nie pozwala na identyfikację numeru, panie prezesie. Ale mogę się
skontaktować z przedsiębiorstwem telekomunikacyjnym. Oni na pewno to sprawdzą.
Numataka nie miał wątpliwości, że tak będzie. Z nadejściem ery cyfrowej prywatność odeszła
do lamusa: teraz zbiera się wszystkie dane. Firmy telekomunikacyjne dokładnie wiedzą, kto
z kim i jak długo rozmawiał.
– Niech pani to zrobi – polecił. – I proszę mnie powiadomić o rezultatach.
Rozdział 34
Susan siedziała sama w węźle numer trzy, czekając na wynik pracy Tropiciela. Hale postanowił
się przewietrzyć, za co była mu niezmiernie wdzięczna. Ale samotność nie przyniosła jej
wytchnienia. Nieustannie się zastanawiała, co naprawdę łączyło Tankado i Hale’a.
– Kto pilnować będzie samych strażników? – powiedziała na głos. Quis custodiet ipsos
custodes. Łacińskie słowa wciąż dźwięczały jej w głowie. Wypchnęła je z umysłu.
Jej myśli powędrowały do Davida. Miała nadzieję, że dobrze sobie radzi. Nadal było jej trudno
uwierzyć, że pojechał do Hiszpanii. Im szybciej odnajdą klucz i zakończą całą sprawę, tym lepiej.
Susan straciła rachubę czasu. Nie miała pojęcia, jak długo już czeka na rezultaty pracy
Tropiciela. Dwie godziny? Trzy? Przebiegła wzrokiem po pustej hali za szklaną ścianą. Bardzo
chciała, żeby jej komputer wreszcie pisnął, ale panującej ciszy nie przerywał żaden dźwięk. Pod
sufitem włączyły się świetlówki. Susan wiedziała, że czasu zostało coraz mniej.
Rzuciła okiem na otwarte okno programu.
– No, dawaj – mruknęła. – Dość już miałeś czasu. – Sięgnęła po myszkę. Kilkoma kliknięciami
otworzyła okno właściwości programu. – Właściwie to ile czasu już pracujesz?
Licznik czasu pracy – cyfrowy zegar, tak samo jak w przypadku TRANSLATORA, wyświetlał
liczbę godzin i minut, które upłynęły od rozpoczęcia pracy programu. Susan zobaczyła jednak
zupełnie coś innego. I widok ten zmroził jej krew w żyłach.
PROGRAM ZATRZYMANY
BŁĄD NR 22
Poczuła przypływ nadziei. To była dobra wiadomość. Skoro system sam znalazł błąd, to jej
Tropiciel działał poprawnie. Jego praca została nagle zatrzymana z powodu jakiegoś błędu, który
zapewne już się nie powtórzy.
Błąd numer dwadzieścia dwa. Susan przeszukiwała pamięć, usiłując ustalić, co oznacza tak
zakodowana usterka. Na jej sprzęcie niedociągnięcia techniczne zdarzały się tak rzadko, że nie
musiała tych kodów zapamiętywać.
Sięgnęła do podręcznika, żeby odnaleźć listę błędów.
BŁĄD NR 22
Zmarszczyła brwi i wróciła do podręcznika. To, co w nim widziała, nie miało najmniejszego
sensu.
– Na polecenie operatora?
Susan nie mogła tego pojąć. Przecież nie wpisała żadnej takiej komendy, a przynajmniej nie
świadomie. Może przypadkiem wcisnęła niewłaściwą kombinację klawiszy.
– Niemożliwe! – mruknęła. Z opisu wynikało, że polecenie zakończenia pracy wprowadzono
niespełna dwadzieścia minut wcześniej. Była pewna, że przez ostatnie dwadzieścia minut
wystukała na klawiaturze tylko hasło, którym odblokowała komputer. Przypuszczenie, że
pięcioznakowy kod został przez komputer zinterpretowany jako polecenie zakończenia
programu byłoby absurdalne.
Wiedząc, że to tylko strata czasu, zablokowała i zaraz potem odblokowała komputer,
wpisując swoje hasło, żeby sprawdzić, czy blokada działa poprawnie. Oczywiście działała.
– Skąd w takim razie program wziął polecenie zakończenia pracy? – wykrzyknęła ze złością.
Skrzywiła się z niezadowoleniem i zamknęła okno blokady komputera. Zanim jednak
zniknęło ono z ekranu, zauważyła coś dziwnego. Ponownie więc uruchomiła program i zaczęła
przeglądać historię. To nie miało sensu. Wychodząc z Kojca, zablokowała monitor i system to
odnotował. Tutaj wszystko się zgadzało, ale kolejne wpisy wyglądały już bardzo dziwnie.
Odblokowanie nastąpiło po niecałej minucie. Susan nie miała wątpliwości, że rozmawiała
z komandorem znacznie dłużej niż minutę. Przewinęła tekst. Kolejne zapisy wprawiły ją
w zdumienie. Po kolejnych trzech minutach znów nastąpiło zablokowanie i odblokowanie
komputera, z czego jasno wynikało, że ktoś uruchomił jej komputer, kiedy przebywała na
zewnątrz.
– Niemożliwe – wykrztusiła. Jedynym podejrzanym był Greg Hale, a była całkiem pewna, że
nigdy nie dawała mu swojego hasła. Jak przystało na kryptologa, hasło oparła na
alfanumerycznych znakach i nigdy go nie zapisywała. Hale nie mógł przypadkowo wystukać
właściwej sekwencji: liczba możliwych kombinacji wynosiła trzydzieści sześć do piątej potęgi,
czyli ponad sześćdziesiąt milionów.
Ale rejestr nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Jakimś cudem Hale uruchomił jej komputer,
kiedy była na zewnątrz, i zakończył pracę Tropiciela.
Pytanie „jak” szybko ustąpiło miejsca innemu: po co? Hale nie miał powodu, żeby się
włamywać do jej komputera. Nie wiedział nawet, że Susan uruchomiła Tropiciela. Zresztą gdyby
wiedział, rozmyślała, to dlaczego miałby przeszkadzać jej w odnalezieniu jakiegoś faceta
o pseudonimie Nowy Dakota?
W jej głowie powstawały kolejne pytania bez odpowiedzi.
– Najpierw to, co najważniejsze – powiedziała głośno. Gregiem się zajmie za chwilę.
Ponownie wpisała dane do swojego programu szpiegowskiego i wcisnęła klawisz
ENTER. Komputer pisnął.
TROPICIEL WYSŁANY
Wiedziała, że na rezultat poczeka kilka godzin. Zaklęła, zastanawiając się, jakim cudem Hale
zdobył jej hasło i dlaczego zainteresował się jej Tropicielem.
Wstała z miejsca i poszła prosto do komputera Grega. Ekran był ciemny, widziała jednak, że
Hale nie zablokował komputera: w rogach monitora pulsowało ledwie widoczne światło. Jej
koledzy rzadko blokowali swoje komputery, chyba że przed wyjściem do domu. Opuszczając
Kojec na krócej, przyciemniali tylko monitor, co w powszechnie znanym kodeksie honorowym
oznaczało, że nie należy korzystać z ich komputera.
Susan sięgnęła do monitora.
– Pieprzyć kodeks honorowy – mruknęła. – Co on kombinuje, do jasnej cholery?
Zerknęła przez szklaną ścianę na pustą halę główną, po czym przekręciła potencjometr. Ekran
się rozjaśnił, ale niestety był zupełnie pusty. Susan zmarszczyła brwi. Z wahaniem uruchomiła
wyszukiwarkę i wpisała:
SZUKAJ: „TROPICIEL”
To był strzał na oślep, ale jeśli na komputerze Grega znajdowały się jakiekolwiek odniesienia
do jej programu, to w ten sposób musiały zostać znalezione. Chwilę później w oknie
wyszukiwania pojawił się komunikat:
Wynik wyszukiwania się odświeżył. Zobaczyła kilka zupełnie nieszkodliwych zapisów: nic, co
sugerowałoby, że Hale trzyma na dysku kod dostępu do jej komputera.
Głośno westchnęła. Zobacz m y, z których program ów dz isiaj korz ystał. Sprawdziła ostatnio
uruchamiane aplikacje. Z listy wynikało, że tuż przed wyjściem korzystał z programu
pocztowego. Przeszukała więc dysk twardy i w końcu znalazła odpowiedni folder ukryty jako
podkatalog. Otworzyła go i na ekranie pojawiły się kolejne foldery. Najwyraźniej Hale miał kilka
tożsamości na różnych kontach pocztowych. Z pewnym zdziwieniem odkryła, że jedno z nich jest
na anonimowym serwerze. Otworzyła je, znalazła jakąś starą wiadomość przychodzącą
i kliknęła, żeby ją odczytać.
Aż wstrzymała oddech. Tekst wiadomości brzmiał następująco:
Rozdział 37
Na dole w hotelu Becker zaszedł do baru. Barman o urodzie karła położył przed nim serwetkę.
– Qué bebe Usted? Czego się pan napije?
– Nie będę pił, dziękuję – odparł Becker. – Chcę tylko się dowiedzieć, czy macie tu jakieś kluby
dla punków.
Barman zmierzył go zdziwionym wzrokiem.
– Kluby dla punków?
– Tak. Czy w mieście jest jakieś miejsce, w którym się zbierają?
– No le sé, señ or. Nie wiem. W każdym razie na pewno nie w naszym hotelu – uśmiechnął się.
– Może jednak drinka?
Becker miał ochotę mu przyłożyć. Nic nie szło tak, jak sobie zaplanował.
– ¿Quiere Vd. algo? – powtórzył barman. – ¿Fin o? ¿Jerez ?
W tle sączyła się cicho muzyka poważna. Czwarty koncert brandenburski, pomyślał Becker.
W zeszłym roku słuchał go w wykonaniu Academy of St. Martin in the Fields podczas koncertu na
uniwersytecie, na który wybrali się z Susan. Nagle poczuł, jak bardzo chciałby mieć ją teraz przy
sobie. Powiew chłodnego powietrza z klimatyzatora przypomniał mu, jaka temperatura panuje
na zewnątrz. Wyobraził sobie ociekające potem i narkotykami ulice Triany, które będzie
przemierzał w poszukiwaniu jakiejś punkówki w podkoszulku o barwach brytyjskiej flagi. Znów
pomyślał o Susan.
– Zum o de arán do – usłyszał swój własny głos. – Sok żurawinowy.
Barmian zrobił zdumioną minę.
– S olo? – upewniał się. Sok żurawinowy jest w Hiszpanii popularny, ale mało kto słyszał, żeby
pić go bez dodatku alkoholu.
– S í – przytaknął Becker. – S olo.
– ¿Echo un poco de S m irn off? – naciskał barman. – Może jednak z odrobiną wódki?
– No, gracias.
– ¿G ratis? – namawiał. – Na koszt firmy?
Próbując przezwyciężyć pulsujący ból w skroniach, Becker znów wyobraził sobie brudne ulice
Triany, duszne upalne powietrze i czekającą go długą noc. Co m i tam !
– S í, écham e un poco de vodka.
Z wyraźną ulgą barman zabrał się za przygotowanie drinka.
Becker rozejrzał się po eleganckim wnętrzu, zastanawiając się, czy to nie sen. Wszystko
byłoby bardziej sensowne niż prawda. Jestem n aucz ycielem akadem ickim n a tajn ej m isji.
Barman teatralnym gestem postawił przed nim szklankę.
– A su gusto, señ or. Sok żurawinowy z odrobiną wódki.
Becker podziękował. Wypił łyk i się zakrztusił. T o m a być odrobin a?
Rozdział 38
Pokój trzysta jeden. Rocío Eva Granada stanęła nago przed lustrem w łazience. Nadszedł
moment, którego się lękała przez cały dzień. Niemiec już na nią czekał. Nigdy dotychczas nie
poszła do łóżka z tak potężnym mężczyzną.
Niechętnie sięgnęła do wiaderka po kostkę lodu i potarła nią sutki. Szybko stwardniały. Na
tym polegał jej talent: umiała sprawić, że mężczyźni jej pożądali. A potem chcieli do niej wracać.
Przesunęła dłońmi po swoim opalonym jędrnym ciele, mając nadzieję, że wytrzyma w takiej
formie jeszcze kolejne cztery, może pięć lat, do czasu aż zarobi dość, żeby przejść na emeryturę.
Señor Roldán zabierał większość tego, co dostawała, ale bez niego musiałaby dołączyć do
dziewczyn podrywających pijaków w Trianie. Tutaj klienci przynajmniej mieli pieniądze. Nigdy
jej nie bili i łatwo było ich zadowolić. Wsunęła na siebie bieliznę, wzięła głęboki oddech
i otworzyła drzwi łazienki.
Gdy weszła do pokoju, Niemiec aż wybałuszył oczy. Była w czarnym negliżu. Jej kasztanowa
skóra lśniła w miękkim świetle, a jej sutki stały na baczność pod koronkowym biustonoszem.
– Kom m doch hierher – rzucił niecierpliwie, po czym zdjął szlafrok i przekręcił się na plecy.
Rocío zmusiła się do uśmiechu i podeszła do łóżka. Zmierzyła wzrokiem ogromnego Niemca.
Zachichotała z ulgą, widząc maleńki członek między jego nogami.
Chwycił ją i niecierpliwie zerwał z niej bieliznę. Jego tłuste palce obmacywały każdy
centymetr kwadratowy jej ciała. Rzuciła się na niego, jęcząc i wijąc się w udawanej ekstazie.
Kiedy ją obrócił i zaczął się na niej kłaść, pomyślała, że ją zgniecie. Gwałtownie łapała powietrze,
przyduszana jego miękkim jak kit podbródkiem. Modliła się, żeby skończył jak najszybciej.
– S í! S í! – jęczała między jednym a drugim pchnięciem. Wpiła paznokcie w skórę na jego
plecach, żeby go zachęcić.
Przez jej głowę przebiegały luźne myśli – twarze niezliczonych mężczyzn, których
zaspokajała; sufity, na które się gapiła w ciemności całymi godzinami; marzenia o własnych
dzieciach…
Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, ciało Niemca wygięło się w łuk, zesztywniało i niemal
natychmiast opadło na nią. To już? – pomyślała z zaskoczeniem i ulgą.
Spróbowała się spod niego wysunąć.
– Kochanie – szepnęła chropawym głosem. – Pozwól mi na sobie usiąść.
Ale on ani drgnął.
Spróbowała zepchnąć z siebie jego masywne ramiona.
– Kochanie, nie mogę oddychać! – Poczuła zawroty głowy. Miała wrażenie, że pękają jej
żebra. – ¡Despiértate! – Instynktownie chwyciła go za włosy. Ockn ij się w resz cie!
Dopiero po chwili poczuła na palcach lepki płyn, który spomiędzy jego włosów spływał na jej
policzki i do ust. Miał słony smak. Gwałtownie się szarpnęła. Nagle jakiś snop światła wydobył
z ciemności wykrzywioną twarz Niemca. Rana postrzałowa na jego skroni tryskała krwią.
Chciała krzyknąć, ale w płucach zabrakło jej powietrza. Trup ją przygniatał. Oszalała ze strachu
sięgnęła w kierunku dochodzącego od strony korytarza światła. Zobaczyła dłoń. Pistolet
z tłumikiem. Krótki błysk. A potem już nic.
Rozdział 40
Przed wejściem do węzła numer trzy Chartrukian desperacko próbował przekonać Hale’a, że są
jakieś problemy z TRANSLATOREM. Susan przebiegła obok nich, mając w głowie tylko jedną
myśl: znaleźć Strathmore’a.
Spanikowany technik zdążył chwycić ją za ramię.
– Pani Fletcher! Złapaliśmy wirusa. Jestem pewien. Musi pani…
Susan wyrwała się i rzuciła mu gniewne spojrzenie.
– Zdaje się, że komandor Strathmore kazał panu iść do domu.
– Proszę sprawdzić parametry! Licznik czasu pracy pokazuje osiemnaście…
– Komandor Strathmore kazał panu iść do domu!
– Jebać Strathmore’a! – wrzasnął tak głośno, że jego słowa odbiły się echem pod wielką
kopułą.
Nad ich głowami huknął niski bas.
– Panie Chartrukian?
Cała trójka zamarła. Strathmore stał przy poręczy na podeście przed wejściem do swojego
gabinetu wysoko nad ich głowami.
Przez chwilę jedynym dźwiękiem w olbrzymiej hali był niejednostajny pomruk generatorów
pod ich stopami. Susan desperacko próbowała chwycić spojrzenie Strathmore’a. Kom an dorz e!
H ale to Now y Dakota!
Ale Strathmore skupił się na młodym techniku. Schodząc po schodach, nawet nie mrugnął
powieką, wbijając w niego wzrok. Przeciął wielką halę, zbliżył się do nich i zatrzymał tuż przed
roztrzęsionym chłopakiem.
– Co pan powiedział?
– Panie komandorze – wybąkał Chartrukian. – Są poważne kłopoty z TRANSLATOREM.
– Komandorze – wtrąciła się Susan. – Chciałabym…
Strathmore zbył jej prośbę gestem dłoni, nie odrywając wzroku od młodego technika.
– Dostaliśmy zarażony plik – dokończył Chartrukian. – Jestem tego pewien, panie
komandorze.
Twarz Strathmore’a poczerwieniała.
– Panie Chartrukian, już o tym rozmawialiśmy. W systemie TRANSLATORA nie ma żadnego
zawirusowanego pliku!
– Owszem, jest – pisnął technik. – I jeśli wirus przedostanie się do głównego banku danych,
to…
– Gdzie, do cholery, jest ten zainfekowany plik! – ryczał Strathmore. – Niech mi pan go
pokaże!
Chartrukian się zawahał.
– Nie potrafię wskazać tego pliku.
– Oczywiście, że nie! Bo taki plik nie istnieje.
Susan spróbowała jeszcze raz.
– Panie komandorze, muszę…
Strathmore znów ją uciszył pełnym złości gestem.
Susan nerwowo zerknęła na Hale’a. Sprawiał wrażenie zadowolonego z siebie i całkowicie
obojętnego. To ma sens, pomyślała. Hale nie martwi się wirusem, bo doskonale wie, czym
TRANSLATOR zajmuje się od tylu godzin.
Chartrukian nie ustępował.
– Ale zainfekowany plik istnieje, panie komandorze. Musiał się jakoś prześlizgnąć przez
ścieżkę zdrowia.
Strathmore aż się gotował ze złości.
– Skoro przeszedł ścieżkę zdrowia, to skąd pan wie o jego istnieniu, do jasnej cholery?
Chartrukian nagle nabrał większej pewności siebie.
– Łańcuchy mutacyjne, panie komandorze. Przeprowadziłem pełną analizę i próbka wykazała
łańcuchy mutacyjne!
Dopiero teraz Susan zrozumiała, dlaczego młody technik tak bardzo się przejął. Łańcuchy
mutacyjne! Tym mianem określano sekwencje programistyczne, które niszczą dane
w wyjątkowo wymyślny sposób. Często spotyka się je w wirusach, zwłaszcza tych operujących
w dużych blokach danych. W odróżnieniu od Chartrukiana Susan wiedziała jednak po lekturze
maila Tankado, że wykryte przez technika łańcuchy są nieszkodliwe – stanowią po prostu część
Cyfrowej Twierdzy.
Technik z działu zabezpieczenia systemu kontynuował:
– Kiedy zobaczyłem te łańcuchy, panie komandorze, pomyślałem, że ścieżka zdrowia
zawiodła. Ale potem wykonałem jeszcze kilka testów i… – niepewnie zawiesił głos. – Ustaliłem,
że ścieżkę zdrowia pominięto celowo.
Po tym stwierdzeniu zapadła głucha cisza. Twarz Strathm ore’a jeszcze bardziej
spurpurowiała. Nie było wątpliwości, kogo oskarżał Chartrukian. Komputer Strathmore’a jako
jedyny miał uprawnienia do omijania filtrów ścieżki zdrowia.
Kiedy w końcu Strathmore się odezwał, jego głos był zimny jak lód.
– Nic panu do tego, panie Chartrukian, ale wyjaśnię. To ja pominąłem ścieżkę zdrowia. –
Nerwom komandora niewiele brakowało do stanu wrzenia. – Jak już panu mówiłem,
przeprowadzam bardzo zaawansowaną diagnostykę. Łańcuchy mutacyjne, które znalazł pan
w systemie TRANSLATORA, są częścią tej diagnostyki. Trafiły do systemu, ponieważ ja je tam
umieściłem. Filtry ścieżki zdrowia uniemożliwiły mi wgranie plików, więc je pominąłem. –
Strathmore ostro patrzył na Chartrukiana spomiędzy znużonych powiek. – Czy chciałby pan
zadać jeszcze jakieś pytania, zanim pan stąd wyjdzie?
W jednej chwili Susan zrozumiała wszystko. Kiedy Strathmore wgrywał do systemu ściągnięty
z sieci algorytm Cyfrowej Twierdzy, łańcuchy mutacyjne zostały zablokowane. Chcąc za wszelką
cenę sprawdzić, czy szyfr Tankado można złamać, komandor postanowił ominąć ścieżkę
zdrowia.
W normalnych warunkach taka decyzja była nie do pomyślenia. Ale w tej konkretnej sytuacji
niebezpieczeństwa dla TRANSLATORA nie było. Komandor świetnie przecież wiedział, czym jest
Cyfrowa Twierdza i skąd się wzięła.
– Z całym szacunkiem, panie komandorze – naciskał Chartrukian. – Nigdy nie słyszałem
o diagnostyce wykorzystującej łańcuchy…
– Panie komandorze – zaczęła Susan po raz trzeci, nie chcąc czekać ani chwili dłużej. –
Naprawdę muszę…
Tym razem przerwał jej ostry dzwonek telefonu komórkowego szefa. Komandor sięgnął po
aparat.
– Co znowu? – warknął. Potem już tylko milczał, słuchając rozmówcy.
Susan na chwilę zapomniała o Hale’u. Modliła się, żeby rozmówcą był David. Pow iedz m i, ż e
n ic m u n ie jest. Pow iedz , ż e odn alaz ł pierścień ! Ale Strathmore złapał jej spojrzenie i zmarszczył
brwi. To nie był David.
Susan poczuła, że jej oddech się skraca. Chciała tylko mieć pewność, że mężczyzna, którego
kocha, jest bezpieczny. Wiedziała, że Strathmore niepokoi się ze zgoła innych powodów: jeśli
David sobie nie poradzi, to komandor będzie musiał wysłać wsparcie. Do gry wejdą agenci NSA,
a tego wolał uniknąć.
– Panie komandorze – nalegał Chartrukian. – Naprawdę uważam, że powinniśmy sprawdzić…
– Poczekaj – rzucił do telefonu Strathmore. Zakrył mikrofon i zmierzył młodego technika
wściekłym spojrzeniem. – Ta rozmowa jest skończona, panie Chartrukian – wycedził. – Ma pan
opuścić pomieszczenia Wydziału Kryptologii. Natychmiast! To jest rozkaz.
Chartrukian stał oniemiały.
– Ależ panie komandorze, łańcuchy muta…
– Wykonać! – ryknął na cały głos Strathmore.
Chartrukian przez chwilę wpatrywał się w niego oniemiały, po czym ruszył do dyżurki działu
zabezpieczenia systemu.
Komandor odwrócił głowę i zmierzył Hale’a zdziwionym wzrokiem. Susan domyślała się
powodów tego zdumienia. Przez cały czas Hale stał spokojnie – zbyt spokojnie. Doskonale
wiedział, że nie istnieje diagnostyka z wykorzystaniem łańcuchów mutacyjnych, a już na pewno
nie taka, która zajęłaby TRANSLATORA na osiemnaście godzin. A mimo to nie odezwał się ani
słowem. Zdawał się nie dostrzegać całej tej awantury. Strathmore musiał się zastanawiać
dlaczego. Susan znała odpowiedź na to pytanie.
– Komandorze – powiedziała z naciskiem. – Muszę z panem porozmawiać, ponieważ…
– Za chwilę – uciął, nie odrywając wzroku od Hale’a. – Najpierw muszę załatwić ten telefon –
dodał, po czym odwrócił się na pięcie i poszedł w stronę gabinetu.
Susan otworzyła usta, ale słowa uwięzły jej w gardle. H ale to Now y Dakota! Stała sztywno,
nie mogąc złapać oddechu. Poczuła na sobie wzrok Hale’a. Odwróciła głowę. Hale odsunął się
nieco na bok, gestem wskazując drzwi do Kojca.
– Ty pierwsza, Sue.
Rozdział 41
Trzy piętra niżej David Becker zapłacił rachunek i wyszedł do holu ze szklanką w ręku. Udał
się na taras, żeby złapać trochę świeżego powietrza. T am i z pow rotem . Sprawy nie ułożyły się
tak, jak oczekiwał. Musiał podjąć decyzję. Czy powinien zrezygnować z poszukiwań i wrócić na
lotnisko? S praw a w agi pań stw ow ej. Zaklął pod nosem. Skoro tak, to dlaczego przysłali tutaj
belfra?
Jak tylko zyskał pewność, że barman go nie widzi, wylał resztę drinka do donicy z jaśminem.
Od wódki kręciło mu się w głowie. Susan nazywała go czasem najbardziej ekonomicznym
pijakiem na świecie. Napełnił kryształową szklankę wodą z kranu i wypił duży łyk.
Przeciągnął się kilka razy, żeby odpędzić znużenie, które zaczynało go ogarniać. Potem
odstawił szklankę i wrócił do holu.
Kiedy mijał windę, drzwi kabiny nagle się otworzyły. Wewnątrz stał jakiś mężczyzna. Becker
dostrzegł tylko okulary w drucianej oprawie, ponieważ mężczyzna przystawił do twarzy
chusteczkę, żeby wytrzeć nos. Becker uśmiechnął się uprzejmie i ruszył dalej… w parną sewilską
noc.
Rozdział 42
Susan chodziła tam i z powrotem jak oszalała. Nie mogła sobie darować, że nie zdemaskowała
Hale’a, kiedy miała okazję.
Hale siedział przy swoim komputerze.
– Stres to zabójca, Sue. Może chcesz pogadać o tym, co cię gnębi?
Susan zmusiła się, żeby usiąść. Zdawało jej się, że Strathm ore powinien już dawno zakończyć
rozmowę telefoniczną i przyjść do niej. Ale nie przyszedł. Spróbowała się uspokoić. Spojrzała na
ekran swojego monitora. Tropiciel jeszcze pracował – już po raz drugi. Teraz jednak nie było to
już takie ważne. Znała adres, który się znajdzie w wiadomości zwrotnej:
GHALE@CRYPTO.nsa.gov.
Zerknęła do góry na gabinet Strathmore’a. Wiedziała, że nie może dłużej czekać. Musi
przerwać telefoniczną rozmowę komandora. Podniosła się i ruszyła do drzwi.
Hale wyraźnie się zaniepokoił. Musiał zauważyć dziwne zachowanie Susan. Podniósł się
i dobiegł do drzwi szybciej niż ona. Stanął w przejściu, rozkładając ręce, żeby zagrodzić jej drogę.
– Powiedz mi, co się tu dzieje – zażądał. – Bo coś się dzieje na pewno. O co chodzi?
– Wypuść mnie – zażądała najspokojniej jak potrafiła, czując narastające zagrożenie.
– Najpierw odpowiedz na moje pytanie – naciskał. – Strathmore wyrzucił Chartrukiana
z roboty za to, że chłopak robił, co do niego należy. Co się dzieje z TRANSLATOREM? Żadna
diagnostyka nie zajmuje osiemnastu godzin. To bzdura i doskonale o tym wiesz. Powiedz mi,
o co tu chodzi.
Susan zmrużyła oczy. Już ty w iesz o co!
– Odsuń się, Greg – zażądała. – Muszę iść do łazienki.
Hale głupio się uśmiechnął. Odczekał chwilę, po czym zszedł jej z drogi.
– Przepraszam, Sue. Tylko flirtowałem.
Susan minęła go bez słowa i opuściła Kojec. Ciągle czuła na sobie świdrujący wzrok Hale’a. Nie
miała więc wyboru: musiała się skierować w stronę łazienki. Do komandora dotrze więc nieco
później. Greg Hale nie może nabrać żadnych podejrzeń.
Rozdział 43
Energiczny czterdziestopięciolatek Chad Brinkerhoff dobrze się trzymał, dobrze się ubierał i był
dobrze poinformowany. Na jego letnim garniturze, podobnie zresztą jak na opalonej skórze,
próżno by szukać choćby jednej zmarszczki, a co dopiero śladów zużycia. Włosy miał gęste,
piaskowe – ale przede wszystkim jego własne. Za to błękit jego oczu stawał się nieco głębszy
dzięki cudownej mocy barwionych soczewek kontaktowych. Brinkerhoff zlustrował wyłożone
drewnem ściany. Wyżej w NSA już nie awansuje. Urzędował na dziewiątym piętrze,
w Mahoniowym Skrzydle. Jego gabinet sąsiadował z dyrektorskimi. Nosił numer 9A197.
W sobotnie popołudnie Mahoniowe Skrzydło świeciło pustkami – jego lokatorzy dawno już
wyszli, żeby się oddać rozrywkom zarezerwowanym dla wielkich tego świata. Brinkerhoff
zawsze marzył o prawdziwej karierze i samodzielnym stanowisku, tak się jednak złożyło, że
skończył jako osobisty asystent: stanął do politycznego wyścigu szczurów i zapędził się w ślepy
zaułek. Słabym pocieszeniem był fakt, że asystował najpotężniejszemu człowiekowi
w amerykańskim wywiadzie. Brinkerhoff skończył z wyróżnieniem studia na Andover
i Williams, a mimo to wylądował w takim miejscu. Nie miał żadnej realnej władzy, praktycznie
się nie liczył. W sile wieku przyszło mu prowadzić cudzy kalendarz.
Funkcja osobistego asystenta dyrektora dawała oczywiście pewne korzyści. Brinkerhoff miał
komfortowy gabinet w dyrektorskim skrzydle, pełen dostęp do wszystkich wydziałów NSA
i nawet dysponował niejakim autorytetem ze względu na towarzystwo, z którym się zadawał.
W końcu prowadził sprawy na najwyższych szczeblach władzy. W głębi ducha wiedział, że urodził
się właśnie po to, żeby zostać asystentem – dość bystry, żeby robić notatki, wystarczająco
przystojny, żeby prowadzić konferencje prasowe, i dostatecznie leniwy, żeby na tym właśnie
poprzestać.
Przesadnie słodki dźwięk zegara ogłosił koniec kolejnego dnia jego żałosnej egzystencji. Szlag
by trafił, pomyślał. Co ja tu robię w sobotę o piątej po południu?
– Chad? – W drzwiach jego gabinetu stanęła kobieta.
Brinkerhoff podniósł wzrok. Zobaczył Midge Milken, która w zespole Fontaine’a zajmowała
się bezpieczeństwem wewnętrznym. Mimo sześćdziesięciu lat i lekkiej nadwagi, ku wielkiemu
zaskoczeniu Brinkerhoffa, była całkiem atrakcyjna. Trzykrotna rozwódka i niepoprawna
flirciarka, krążyła między sześcioma gabinetami w Mahoniowym Skrzydle z wyzywającą
pewnością siebie. Była bystra, miała niesłychaną intuicję, siedziała w pracy nawet o najbardziej
nieludzkich porach i ponoć znała takie sekrety NSA, o których nie miał pojęcia sam Bóg.
Cholera, pomyślał Brinkerhoff, taksując wzrokiem kształty pod szarą sukienką z kaszmiru.
Albo ja się starz eję, albo on a z acz yn a w yglądać coraz m łodz iej.
– Tygodniowe raporty. – Uśmiechnęła się, machając plikiem papierów niczym wachlarzem. –
Musisz sprawdzić, czy cyferki się zgadzają.
Brinkerhoff spojrzał znacząco na jej figurę.
– Wygląda na to, że wymiary masz w porządku. Przynajmniej z tej odległości.
– Daj spokój, Chad – roześmiała się. – Mogłabym być twoją matką.
Nie m usisz m i o tym prz ypom in ać, pomyślał.
Midge podeszła do jego biurka.
– Ja już wychodzę, a dyrektor chce dostać zestawienie zaraz po powrocie z Ameryki
Południowej. To oznacza blady świt w poniedziałek. – Rzuciła papiery na blat.
– Czy ja jestem księgowym?
– Nie, kochanie, kontrolerem ruchu. Myślałam, że o tym wiesz.
– Dlaczego w takim razie liczę słupki?
Zmierzwiła dłonią jego włosy.
– Chciałeś większej odpowiedzialności, to masz.
Spojrzał na nią smutnymi oczami.
– I tak już nie mam życia prywatnego, Midge.
Postukała palcem w stertę papierów.
– To jest twoje życie, Chadzie Brinkerhoff. – Spojrzała na niego z góry, po czym zmiękła. –
Mogę coś dla ciebie zrobić, zanim wyjdę?
Spojrzał na nią błagalnie, przechylając głowę na boki.
– Zesztywniały mi ramiona.
Midge nie chwyciła przynęty.
– Weź aspirynę.
Wyraźnie się nadąsał.
– Żadnego masażu ramion?
Pokręciła głową.
– „Cosmopolitan” twierdzi, że dwie trzecie przypadków masażu ramion kończy się seksem.
– W naszym przypadku nigdy tak nie jest – stwierdził, robiąc oburzoną minę.
– No właśnie. – Puściła do niego oko. – Na tym polega problem.
– Ależ Midge…
– Dobranoc, Chad – ucięła, ruszając do drzwi.
– Wychodzisz?
– Wiesz, że bym została – odparła, zatrzymując się w progu. – Ale mam jeszcze resztki
dumy. Nie zamierzam grać drugich skrzypiec, zwłaszcza w duecie z jakąś nastolatką.
– Moja żona wcale nie jest nastolatką – bronił się Brinkerhoff. – Ona tylko tak się zachowuje.
Midge rzuciła mu zaskoczone spojrzenie.
– Nie mówiłam o twojej żonie. – Niewinnie zatrzepotała powiekami. – Chodziło mi raczej
o Carmen – dodała, wymawiając żeńskie imię z portorykańskim akcentem.
Głos Brinkerhoffa lekko się załamał.
– O kim?
– O Carmen. Tej z kantyny.
Brinkerhoff poczuł, że się czerwieni. Dwudziestosiedmioletnia Carmen Huerta pracowała
w kantynie jako cukierniczka. Spędził z nią wiele przyjemnych chwil w magazynie, sądził jednak,
że to był ich sekret.
Mrugnęła szelmowsko.
– Pamiętaj, Chad. Wielki Brat wie wszystko.
W ielki Brat?
Brinkerhoff z niedowierzaniem przełknął ślinę.
W ielki Brat obserw uje też m agaz yn y?
Wielkim Bratem, albo po prostu Bratem, Midge nazywała system Centrex 333 zainstalowany
w małym pomieszczeniu przy głównym holu prowadzącym do gabinetów dyrekcji. Przetwarzał
dane ze stu czterdziestu ośmiu kamer monitoringu, trzystu dziewięćdziesięciu dziewięciu par
elektronicznych drzwi, trzystu siedemdziesięciu siedmiu podsłuchów telefonicznych oraz dwustu
dwunastu innych podsłuchów zainstalowanych w różnych częściach kompleksu NSA.
Dyrekcja Agencji na własnej skórze się przekonała, że dwadzieścia sześć tysięcy pracowników
to nie tylko wielki atut, ale też olbrzymia odpowiedzialność. W całej historii firmy wszystkie
poważne przypadki naruszenia bezpieczeństwa czy tajemnicy wynikały z zagrożeń
wewnętrznych. Midge miała więc za zadanie obserwować wszystko, co się działo w murach
NSA… najwyraźniej włącznie z tym wszystkim, do czego doszło w magazynie kantyny.
Brinkerhoff zamierzał się bronić, ale Midge już wychodziła.
– I trzymaj ręce nad biurkiem – krzyknęła przez ramię. – Żadnych świństw po moim wyjściu!
Pamiętaj, że te ściany mają oczy.
Brinkerhoff siedział, słuchając, jak stukot jej szpilek cichnie w korytarzu. Mógł przynajmniej
mieć pewność, że Midge nikomu nic nie powie. Ona także popełniała różne nieostrożności –
zdarzało się jej masować nie tylko ramiona i kark.
Powędrował myślami do Carmen. Przypomniał sobie jej gibkie ciało, ciemne uda i radio na
cały regulator grające gorącą salsę. Uśmiechnął się. Moż e w padn ę n a jakąś prz ekąskę, kiedy się
obrobię.
Sięgnął po pierwszą kartkę.
KRYPTOLOGIA – PRODUKCJA/WYDATKI
Jego nastrój natychmiast się poprawił. Midge dała mu łatwe zadanie. Rozliczenie akurat tego
wydziału to zawsze bułka z masłem. Teoretycznie powinien sprawdzić wszystko, ale dyrektor
pytał zawsze tylko o jedno: UKD, czyli uśredniony koszt deszyfracji. Wskaźnik ten wyrażał
szacowany koszt pracy TRANSLATORA niezbędnej do złamania jednego szyfru. Jeśli UKD nie
przekraczał tysiąca dolarów, Fontaine nie protestował. Po tysiącu od sz tuki – zachichotał
Brinkerhoff. – Na to idą pien iądz e podatn ika.
Kiedy przeglądał kolejne pozycje wydruku, przez jego głowę przewijały się obrazy Carmen
Huerty posypującej cukrem pudrem swoją skórę, którą uprzednio posmarowała miodem.
Trzydzieści sekund później właściwie już kończył. Koszty kryptologów były idealne, jak zwykle
zresztą.
Zanim jednak przeszedł do kolejnego raportu, coś przykuło jego uwagę. Na samym dole
ostatniej strony zestawienia kosztów Wydziału Kryptologii widniała niewiarygodnie wielka
kwota. Tak wielka, że jej zapis zachodził na sąsiednią kolumnę, zakłócając schludny wydruk.
Brinkerhoff nie mógł wyjść ze zdziwienia.
Dz iew ięć dz iew iątek? – Wziął głęboki wdech. – Miliard dolarów ? Obrazy Carmen Huerty
zniknęły. S z yfr z a m iliard dolarów ?
Przez chwilę Brinkerhoff siedział jak sparaliżowany. Potem w przypływie paniki wybiegł na
korytarz.
– Midge! Wracaj natychmiast!
Rozdział 44
Chartrukian oblewał się potem, próbując zdecydować, czy ma iść do domu. Kłopoty
z TRANSLATOREM oznaczały też kłopoty z bazą danych. Lekkomyślność Strathmore’a była
zdumiewająca.
Wszyscy wiedzieli, że TRANSLATOR jest nierozerwalnie związany z centralną bazą danych.
Każdy nowy szyfr był po złamaniu wysyłany ponadczterystametrowym światłowodem do bazy
danych NSA, gdzie bezpiecznie go przechowywano. Traktowana jak największa świętość baza
miała niewiele zewnętrznych źródeł danych – TRANSLATOR był jednym z nich. Filtry na ścieżce
zdrowia broniły system przed potencjalnym zagrożeniem z zewnątrz. A Strathmore je ominął.
Chartrukian słyszał bicie swojego serca. Jakiś plik utkn ął w T RANS LAT ORZE n a osiem n aście
godz in ! Myśl o wirusie komputerowym, który przenika do superkomputera, a stamtąd do
systemu NSA, była dla niego nie do zniesienia.
– Muszę to zgłosić! – wykrzyknął.
Wiedział, że w takiej sprawie właściwy jest tylko jeden człowiek: wyjątkowo impulsywny szef
wydziału zabezpieczenia systemu, ważący ze dwieście kilogramów informatyczny guru,
projektant i twórca ścieżki zdrowia, którego wszyscy nazywali Jabbą. Dla pracowników NSA stał
się półbogiem przemierzającym korytarze Agencji w celu gaszenia informatycznych pożarów –
przeklinał przy tym głupotę nieudolnych i niedoinformowanych. Chartrukian wiedział, że jak
tylko Jabba usłyszy o tym, że Strathmore pominął ścieżkę zdrowia, rozpęta się prawdziwe
piekło. T rudn o, pomyślał. Praca to praca. Sięgnął po słuchawkę i wybrał numer alarmowego
telefonu komórkowego, którego Jabba nigdy nie wyłączał.
Rozdział 45
David Becker włóczył się bez celu po avenida del Cid, próbując zebrać myśli. Na bruku pod jego
stopami tańczyły wyblakłe cienie. Wódka jeszcze nie wyparowała. Jego życie zdawało się tracić
wyrazistość. Wrócił myślami do Susan, zastanawiając się, dlaczego nie odebrała jeszcze nagranej
przez niego wiadomości.
Na przystanku z piskiem hamulców zatrzymał się autobus. Becker podniósł wzrok. Drzwi
pojazdu właśnie się otwierały, ale nikt nie wysiadł. Silnik dieslowski zawył głośniej, zwiększając
obroty, ale zanim kierowca zdążył się włączyć do ruchu, troje nastolatków wypadło z baru na
ulicę, wrzeszcząc i machając rękami. Silnik znów trochę ścichł i dzieciaki dogoniły autobus.
Becker obserwował całe zajście z odległości kilkudziesięciu metrów, nie wierząc własnym
oczom. Nagle odzyskał ostrość wzroku, wiedział jednak, że nie może widzieć tego, co widzi.
Szansa była jedna na milion.
Mam halucyn acje. Drzwi autobusu ponownie się otworzyły, młodzi ludzie zaczęli wskakiwać
do środka. Becker zobaczył to samo. Tym razem był pewien. Lampa uliczna świeciła
dostatecznie jasno.
Pasażerowie znaleźli się w środku i silnik autobusu znów wszedł na obroty. Becker puścił się
pędem przed siebie, wciąż mając w pamięci ten dziwaczny widok: czarna szminka, jaskrawe
cienie do powiek i włosy… sterczące sztywno do góry trzy szpice: czerwony, biały i niebieski.
Gdy autobus zaczął się toczyć, Becker wbiegł za nim na jezdnię, wdychając kłęby spalin.
– Espera! – wrzasnął na całe gardło.
Jego stopy w lekkich mokasynach zdawały się szybować nad ulicą. Ale brakowało mu
zwinności, którą mógł się poszczycić, grając w squasha. Z trudem utrzymywał równowagę,
a jego mózg z ledwością nadążał za stopami. Przeklinał barmana i swoje zmęczenie po
transatlantyckiej podróży.
Wysłużony autobus należał chyba do najstarszych w Sewilli. Na szczęście dla Beckera
kierowca musiał długo się mozolić na pierwszym biegu. Becker był więc coraz bliżej. Wiedział, że
musi dobiec, zanim kierowca wrzuci dwójkę.
Podwójna rura wydechowa wypluła gęsty kłąb spalin. Kierowca szykował się, żeby zmienić
bieg. Becker zmusił się do większego wysiłku. Zrównał się z tylnym zderzakiem i odbił w prawo.
Teraz biegł obok autobusu. Już widział tylne drzwi – szeroko otwarte, jak we wszystkich
sewilskich autobusach: najtańsza klimatyzacja.
Becker skupił wzrok na otwartych drzwiach, nie zwracając uwagi na piekący ból nóg. Obok
miał oponę, wysoką do ramienia, z sekundy na sekundę szumiącą tym głośniej, im szybciej się
obracała. Przyśpieszył jeszcze bardziej, sięgając do poręczy. Dłoń chwyciła jednak powietrze
i omal nie stracił równowagi. Pobiegł jeszcze trochę szybciej. Pod autobusem zgrzytnęło
sprzęgło.
Zm ien ia bieg. Nie dam rady.
Gdy jednak przed zmianą przełożenia koła zębate na chwilę się rozłączyły, autobus nieco
zwolnił. Becker gwałtownie rzucił się do przodu. Kierowca puścił sprzęgło dokładnie w chwili, gdy
palce Beckera owinęły się wokół poręczy. Szarpnięcie omal nie wyrwało mu ramienia ze stawu
i po chwili z impetem wylądował na stopniu pojazdu.
David Becker upadł na podłogę autobusu. Chodnik pędził z zawrotną prędkością tuż przed jego
oczami. Całkiem już wytrzeźwiał. Bolały go nogi i ramię. Spróbował wstać, ale się zachwiał.
Wyprostował się i złapał równowagę, po czym ruszył w głąb mrocznego autobusu. W tłumie
sylwetek kilka rzędów siedzeń przed sobą dostrzegł trzy sterczące szpice.
Cz erw on y, biały i n iebieski. W ięc jedn ak!
Oczami wyobraźni zobaczył pierścień oraz czekający na lotnisku samolot, który zawiezie go
do Susan.
Gdy Becker podszedł trochę bliżej, zastanawiając się, jak zacząć rozmowę z dziewczyną,
autobus minął uliczną latarnię, która na chwilę oświetliła twarz punkówki.
Becker patrzył na nią z przerażeniem: spod makijażu sterczała szczecina gęstego zarostu. To
nie była dziewczyna tylko młody mężczyzna. W górnej wardze miał srebrny kolczyk, a pod
skórzaną kurtką nie nosił koszuli.
– Czego, kurwa, chcesz? – zapytał. Mówił z nowojorskim akcentem. Odnosząc wrażenie, że
wszystko wokół niego dzieje się w zwolnionym tempie, zdezorientowany Becker rozejrzał się po
wnętrzu autobusu. Wszyscy pasażerowie gapili się na niego. Wszyscy byli punkami. Przynajmniej
połowa z nich miała czerwono-biało-niebieskie włosy.
– S ién tate! – wrzasnął kierowca.
Becker był zbyt oszołomiony, żeby go posłuchać.
– S ién tate! – mężczyzna powtórzył jeszcze głośniej. – Siadaj!
Becker odruchowo odwrócił się do rozwścieczonej twarzy we wstecznym lusterku. Ale zrobił
to zbyt późno.
Kierowca nadepnął na hamulec. Becker poczuł, jak przesuwa się ciężar jego ciała. Sięgnął do
poręczy, ale chybił. Przez chwilę David Becker unosił się w powietrzu. Potem wylądował na
twardej zapiaszczonej podłodze.
Na avenida del Cid mężczyzna w drucianych okularach wychynął z cienia, patrząc za
odjeżdżającym autobusem. David Becker uciekł? Nie na długo. Wskoczył do autobusu linii
cieszącej się nie najlepszą sławą.
Nietrudno zgadnąć, dokąd dowiezie go autobus numer dwadzieścia siedem.
Rozdział 46
Phil Chartrukian z wściekłością rzucił słuchawkę na widełki. Numer Jabby był zajęty. Jabba nie
korzystał z wprowadzonej niedawno usługi oczekiwania na rozmowę, uważając, że firma AT&T
chce dzięki niej zwiększyć swoje zyski. Wiedząc, że proste zdanie „Abonent prowadzi rozmowę,
proszę pozostać na linii” przynosi operatorom telefonicznym miliony dolarów rocznie, Jabba
odmawiał korzystania z tej usługi. Był to też jednak jego cichy protest przeciwko narzuceniu mu
przez Agencję obowiązku noszenia przy sobie telefonu alarmowego przez dwadzieścia cztery
godziny na dobę.
Chartrukian odwrócił głowę, zerkając na opustoszałą halę główną. Pomruk generatorów pod
podłogą robił się głośniejszy z minuty na minutę. Chartrukian miał wrażenie, że goni go czas.
Wiedział, że powinien wyjść, ale dudnienie pod stopami sprawiało, że motto wszystkich
pracowników wydziału zabezpieczenia systemu brzmiało w jego uszach jak mantra: najpierw
działaj, potem wyjaśniaj.
W świecie komputerowego bezpieczeństwa stawki są bardzo wysokie, a o losie systemu
często decydują minuty. Rzadko wystarcza czasu, żeby objaśnić stosowaną procedurę przed jej
uruchomieniem. Specjalistom od zabezpieczenia systemów płaci się za wielką wiedzę, ale też za
instynkt.
Najpierw dz iałaj. Potem w yjaśn iaj. Chartrukian wiedział, co powinien zrobić. Był także
pewien, że kiedy opadnie kurz, zostanie w Agencji okrzyknięty bohaterem. Albo zasili szeregi
bezrobotnych.
Wykorzystywany do łamania szyfrów superkomputer był zawirusowany – tego młody technik
był pewien. Mógł więc podjąć tylko jedną decyzję: wyłączyć go.
Chartrukian wiedział, że można to zrobić tylko na dwa sposoby. Pierwszym było
wprowadzenie odpowiedniej komendy na specjalnym terminalu zamkniętym w gabinecie
komandora – to nie wchodziło w rachubę. Pozostawał więc tylko drugi sposób: skorzystanie
z manualnego wyłącznika znajdującego się na jednym z poziomów pod podłogą głównej hali
Wydziału Kryptologii.
Chartrukian przełknął ślinę. Nienawidził tych podziemnych korytarzy. Zszedł tam tylko raz,
podczas szkolenia. Niekończący się labirynt pomostów i rur z freonem wyglądał jak ze świata
kosmitów. I jeszcze ta czterdziestopięciometrowa studnia, na której dnie znajdowały się
dudniące generatory!
Było to chyba ostatnie miejsce, gdzie chciałby się znaleźć – a Strathmore ostatnim
człowiekiem, któremu chciałby się postawić – ale obowiązek to obowiązek. Jutro m i z a to
podz iękują – pomyślał, zastanawiając się, czy rzeczywiście tak się stanie.
Biorąc głęboki oddech, otworzył metalową szafkę swojego szefa. Na półce zawalonej
zdemontowanymi częściami komputerowymi, za koncentratorem i testerem sieci LAN, stał
kubek absolwentów Stanfordu. Chartrukian sięgnął właśnie tam i po chwili trzymał w dłoni klucz
Medeco.
– To zdumiewające, czego eksperci od bezpieczeństwa nie wiedzą o bezpieczeństwie –
mruknął pod nosem.
Rozdział 47
Pięć minut później autobus podskakiwał na nieoświetlonej podmiejskiej drodze. Becker odwrócił
się do siedzącego za nim punka.
– Długo jeszcze? – zapytał.
Chłopak kiwnął głową.
– Kilka kilometrów.
– Dokąd jedziemy?
Chłopak szeroko się uśmiechnął.
– Jak to, nie wiesz?
Becker wzruszył ramionami.
Młody punk wybuchnął histerycznym śmiechem.
– Niezłe jaja! Na pewno ci się tam spodoba.
Rozdział 50
Phil Chartrukian stał nad białym napisem widniejącym na podłodze głównej hali Wydziału
Kryptologii kilka metrów od kadłuba TRANSLATORA.
Greg Hale stał za szybą w węźle numer trzy. Obserwował, jak Phil Chartrukian schodzi po
drabinie pod podłogę głównej hali. Przez chwilę miał wrażenie, że głowa technika oderwała się
od tułowia i została na podłodze. Potem jednak czupryna młodego technika zniknęła.
– Ma facet jaja – mruknął Hale. Wiedział, dokąd Chartrukian się wybiera. Awaryjne
wyłączenie TRANSLATORA było logiczną konsekwencją założenia, że superkomputer jest
zawirusowany. Z kolei konsekwencją takiego posunięcia było to, że za jakieś dziesięć minut
w hali pod kopułą pojawi się cała zgraja ludzi z wydziału zabezpieczenia systemu. Wszystkie
działania awaryjne uruchamiały alarm na głównej tablicy rozdzielczej. Na sprawdzanie
wszystkich procedur i zabezpieczeń przez ludzi spoza Wydziału Kryptologii Hale nie mógł sobie
pozwolić. Opuścił więc Kojec i podszedł do otwartej klapy w podłodze. Musiał powstrzymać
Chartrukiana.
Rozdział 51
Jabba wyglądał jak gigantyczna kijanka. Podobnie jak filmowy Hutt, od którego się wzięło jego
przezwisko, był łysy i sferoidalny. Jako anioł stróż wszystkich systemów komputerowych
w Agencji Jabba wędrował od wydziału do wydziału, ciągle coś poprawiając i lutując. Dawał
w ten sposób świadectwo swojemu głębokiemu przekonaniu, że lepiej zapobiegać niż leczyć. Za
jego rządów żaden komputer NSA nie złapał wirusa, i Jabba robił wszystko, żeby tak zostało.
Swoją główną kwaterę Jabba urządził przy stanowisku komputerowym w podziemiach
Agencji, z którego roztaczał się widok na supertajną bazę danych. To tam ewentualny wirus
wyrządziłby największe szkody i tam Jabba spędzał większość swojego czasu. W tej chwili
jednak siedział w całodobowej kantynie nad calzone z pepperoni. Właśnie się zabierał za trzecią
porcję, kiedy zadzwonił jego telefon komórkowy.
– Co tam? – zapytał z pełnymi ustami.
– Mówi Midge – zagruchał słodki głosik.
– Królowa danych! – wykrzyknął do słuchawki. Od zawsze miał słabość do Midge Milken. Była
bystra, ale też była jedyną kobietą w całym jego życiu, która chciała z nim flirtować. – Jak się
miewasz, do diabła?
– Nie narzekam.
Jabba otarł usta.
– Jesteś w firmie?
– Tak.
– Może zjesz ze mną calzone?
– Bardzo bym chciała, Jabba, ale muszę się troszczyć o biodra.
– Swoje biodra zostaw mnie – zarżał. – Wiesz, że jestem bardzo troskliwy.
– Znowu świntuszysz?
– Nie masz nawet pojęcia jak bardzo!
– Cieszę się, że cię złapałam w firmie – zmieniła temat. – Potrzebuję rady.
Wypił duży łyk Dr Peppera.
– Strzelaj!
– Może to nic wielkiego, ale mój raport pokazuje coś dziwnego w Wydziale Kryptologii.
Miałam nadzieję, że ty jakoś mi to wyjaśnisz.
– Co konkretnie znalazłaś? – Wypił kolejny łyk.
– Według raportu TRANSLATOR pracuje nad jednym plikiem od osiemnastu godzin i jeszcze
go nie złamał.
Jabba parsknął, zalewając napojem swój talerz.
– Co takiego?
– Jak byś to wytłumaczył?
Otarł calzone serwetką.
– Co to za raport?
– Cotygodniowe zestawienie kosztów. – W kilku słowach wyjaśniła, co odkryli
z Brinkerhoffem.
– Dzwoniliście do Strathmore’a?
– Tak. Zapewnił, że wszystko jest w porządku, a TRANSLATOR działa jak zwykle na pełnych
obrotach. Twierdził, że nasze dane są błędne.
Jabba zmarszczył swoje cebulowate czoło.
– To w czym problem? Masz błąd w raporcie. – Midge nie odpowiedziała. Jabba zrozumiał, co
Midge chce mu przekazać. – Uważasz, że w raporcie nie ma żadnego błędu?
– Otóż to.
– Czyli twoim zdaniem Strathmore kłamie?
– Nie to chcę powiedzieć – stwierdziła dyplomatycznie, wiedząc, że porusza się po grząskim
gruncie. – Chodzi o to, że w moje dane nigdy się nie wkradł żaden błąd. Dlatego chciałam poznać
twoją opinię.
– Ech – westchnął Jabba. – Przykro mi, że akurat ja muszę ci to powiedzieć, ale wygląda na
to, że twoje dane się zwarzyły.
– Tak sądzisz?
– Gotów byłbym się założyć. – Jabba odgryzł spory kęs rozmoczonego calzone i mówił
z pełnymi ustami. – Dotychczasowy rekord czasu pracy TRANSLATORA nad jednym plikiem
wynosi trzy godziny, przy czym wtedy chodziło o pełną diagnostykę z testami granicznymi
włącznie. Na osiemnaście godzin mógłby go zająć jedynie wirus. Innej możliwości nie widzę.
– Wirus?
– Tak. Jakiś cykl nadmiarowy. Coś, co dostało się do procesorów, stworzyło tam pętlę
i dosłownie je zapchało.
– Zaraz, zaraz – nie ustępowała Midge. – Strathmore siedzi w pracy od trzydziestu sześciu
godzin. Czy to możliwe, że walczy z jakimś wirusem?
Jabba wybuchnął śmiechem.
– Strathmore nie wychodzi z roboty od półtorej doby? Pewnie żona go z domu wygoniła.
Podobno już spakowała jego ciuchy.
Midge się zamyśliła. Ona też o tym słyszała. Przyszło jej do głowy, że może jednak szuka
dziury w całym.
– Posłuchaj, Midge – wydyszał Jabba, sięgając po kolejną puszkę Dr Peppera. – Gdyby
Strathmore wykrył w swojej zabawce wirusa, to zadzwoniłby do mnie. To bystry facet, ale
gówno się zna na wirusach. TRANSLATOR to jego oczko w głowie. Przy najmniejszych oznakach
jakichkolwiek kłopotów wszcząłby alarm, a w tej firmie alarm systemowy oznacza telefon do
mnie. – Z głośnym cmoknięciem Jabba wciągnął do ust kawałek sera mozzarella. – Poza tym nie
ma mowy, żeby TRANSLATOR mógł złapać wirusa. Ścieżka zdrowia to najlepszy zestaw filtrów,
jaki kiedykolwiek stworzyłem. Nic się nie prześlizgnie.
Po długiej chwili milczenia Midge westchnęła.
– Coś jeszcze przychodzi ci w związku z tym do głowy?
– Tylko jedno. Dane ci się zwarzyły.
– To już mówiłeś.
– Owszem, mówiłem.
Nachmurzyła się.
– Ty w każdym razie nie zauważyłeś niczego podejrzanego?
Jabba zaśmiał się chrapliwie.
– Posłuchaj, Midge. Ja też uważam, że Strathmore spieprzył sprawę, wstawiając tylną furtkę
do SKIPJACKA. Ale życie toczy się dalej. Daj sobie spokój. – W słuchawce zapadła cisza i Jabba
zrozumiał, że się posunął trochę za daleko. – Przepraszam, Midge. Wiem, ile cię tamta sprawa
kosztowała. Strathmore postąpił źle. Wiem, co o nim sądzisz.
– To nie ma nic wspólnego z tamtą sprawą – odparła stanowczo.
Akurat, pomyślał Jabba.
– Wiesz przecież, Midge, że Strathmore ani mnie ziębi, ani grzeje. Jest egoistycznym
dupkiem, jak każdy kryptograf. Oni zawsze chcą wszystko na wczoraj i uważają, że łamiąc
każdy kolejny szyfr, zbawiają świat.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Jabba westchnął.
– Chcę przez to powiedzieć, że Strathmore jest takim samym świrem jak oni wszyscy. Ale
wiem też, że TRANSLATORA kocha bardziej niż swoją własną żonę. Gdyby był jakikolwiek
problem, to na pewno zadzwoniłby do mnie.
Przez długą chwilę Midge się nie odzywała. Wreszcie ciężko westchnęła.
– Czyżby jednak zwarzyły mi się dane?
Jabba zachichotał.
– Czyżbym słyszał echo?
Ona także się zaśmiała.
– Wystaw mi zlecenie, Midge. W poniedziałek rano wpadnę sprawdzić twój komputer.
A tymczasem spadaj stąd, do jasnej cholery. Jest sobota wieczór. Wyjdź gdzieś, wyrwij sobie
jakiegoś chłopa, albo coś w ten deseń.
Znów westchnęła.
– Próbuję, Jabba. Możesz mi wierzyć, że próbuję.
Rozdział 52
Klub Embrujo, czyli „Czarownik”, mieścił się przy końcowym przystanku autobusu linii
dwadzieścia siedem. Jego wygląd kojarzył się raczej z fortecą niż z nocnym lokalem, ponieważ
ze wszystkich stron otaczał go wysoki ceglany mur, który otynkowano zaprawą z kawałkami
porozbijanych butelek po piwie. Było to raczej okrutne zabezpieczenie: każdy, kto spróbowałby
nielegalnie przeniknąć do środka, zostawiłby za sobą ślady krwi.
Jeszcze w autobusie Becker przyznał sam przed sobą, że poniósł klęskę. Doszedł do wniosku,
że powinien zatelefonować do Strathmore’a i przekazać mu złe wiadomości. Sytuacja była
beznadziejna i dalsze próby nie miały sensu. Zrobił wszystko co się dało, może więc wracać do
domu.
Teraz jednak, patrząc na tłum gości tłoczących się przed wejściem do klubu, Becker nie był
wcale taki pewien, czy sumienie pozwoliłoby mu zaprzestać poszukiwań. Nigdy przedtem nie
widział tak wielkiego zgromadzenia punków. Przed jego oczami kłębiły się czerwone, białe
i niebieskie fryzury.
Becker westchnął, rozważając możliwe warianty. Ponownie zmierzył wzrokiem tłum przed
wejściem i wzruszył ramionami. Dokąd in dz iej m ogłaby pójść w sobotn i w iecz ór? Przeklinając
ten uśmiech losu, wysiadł z autobusu.
Do klubu Embrujo wchodziło się przez wąski kamienny korytarz. Jak tylko Becker się w nim
znalazł, porwała go fala rozochoconych gości.
– Zejdź mi z drogi, cioto! – usłyszał, poczuł w boku czyjś łokieć, a zaraz potem przecisnęła się
obok niego ludzka poduszka na szpilki.
– Niezły śledź – pochwalił ktoś inny, szarpiąc za jego krawat.
– Chcesz się jebać? – zapytała nastolatka wyglądająca jak postać ze Ś w itu ż yw ych trupów .
Ciemny korytarz wychodził na wielką betonową salę, w której śmierdziało alkoholem
i potem. Przed jego oczami roztoczyła się surrealistyczna scena: górska grota, w której setki
ludzkich ciał poruszały się jak jedno. Wszyscy podskakiwali z rękami wzdłuż boków, zacięcie
kiwając głowami, które wyglądały jak zwiędłe makówki rozchybotane na sztywnych łodygach.
Co chwila jakiś szaleniec skakał ze sceny, po czym tłum przerzucał sobie nad głowami jego ciało
niczym piłkę plażową. W pulsującym świetle lamp stroboskopowych wszystko to wyglądało jak
scena z niemego kina.
Stojące przy przeciwległej ścianie głośniki wielkości sporych furgonetek dudniły tak głośno, że
nawet najzagorzalsi tancerze nie mogli się do nich zbliżyć bardziej niż na kilka metrów. Od
potężnych basów wszystko aż się trzęsło.
Becker zatkał sobie uszy i obserwował tańczący tłum. Ludzie tłoczyli się tak gęsto, że nie
mógł dojrzeć, w co byli ubrani. Nigdzie jednak nie zauważył niczego, co choć odlegle skojarzyłoby
mu się z brytyjską flagą. Nie miał wątpliwości, że jeśli wmiesza się w ten tłum, to go zadepczą.
Tuż obok niego ktoś zaczął wymiotować.
Cudow n ie! – jęknął pod nosem. Odsunął się i poszedł przed siebie wzdłuż zabazgranej
sprayem ściany.
Olbrzymia sala kończyła się wąskim lustrzanym tunelem prowadzącym na patio upstrzone
stołami i krzesłami. Także tutaj tłoczyło się mnóstwo punków, ale i tak Becker miał wrażenie,
jakby się przed nim otworzyły wrota do krainy Shangri-La: zobaczył nad sobą letnie niebo,
a hałaśliwa muzyka przycichła.
Ignorując zdziwione spojrzenia, Becker wmieszał się w tłum. Poluzował krawat i opadł na
krzesło przy pierwszym wolnym stoliku. Zdawało mu się, że od porannego telefonu
Strathmore’a upłynęły całe wieki.
Zdjął ze stołu puste butelki po piwie i oparł głowę na rękach. T ylko n a kilka m in ut, pomyślał.
Osiem kilometrów dalej mężczyzna w drucianych okularach siedział na tylnym fotelu fiata
pędzącego polną drogą.
– Embrujo – mruknął, przypominając taksówkarzowi, dokąd ma jechać.
Kierowca skinął tylko głową, we wstecznym lusterku obserwując dziwnego pasażera, który
mu się trafił.
– Embrujo – mruknął do siebie. – Co noc to większe dziwadła.
Rozdział 53
Tokugen Numataka leżał nagi na stole do masażu w swoim gabinecie na najwyższym piętrze
firmowego biurowca. Osobista masażystka zdążyła już rozluźnić jego spięte mięśnie karku.
Teraz ugniatała pięściami mięsiste fałdy wokół łopatek, powoli zbliżając się do ręcznika
narzuconego na pośladki. Po chwili jej dłonie zsunęły się pod ręcznik. Numataka nawet tego nie
zauważył. Myślami był gdzie indziej. Czekał, aż zadzwoni telefon na jego prywatnej linii. Ale
aparat milczał.
Rozległo się pukanie do drzwi.
– Wejść! – krzyknął Numataka.
Masażystka szybko wysunęła dłonie spod ręcznika.
Do gabinetu weszła telefonistka.
– Szanowny panie prezesie – zaczęła, składając mu ukłon.
– Mów – rzucił tylko.
Telefonistka skłoniła się po raz kolejny.
– Porozumiałam się z firmą telekomunikacyjną. Dzwoniono do pana z kraju o numerze
kierunkowym zero zero jeden, czyli ze Stanów Zjednoczonych.
Numataka skinął głową. To była dobra wiadomość.
– Skąd dokładnie? – zapytał.
– Jeszcze to ustalają, panie prezesie.
– Doskonale. Poinformuj mnie, jak się dowiesz czegoś więcej.
Telefonistka ukłoniła się i wyszła.
Numataka poczuł, jak się rozluźniają jego mięśnie. Numer kierunkowy zero zero jeden.
Naprawdę doskonała wiadomość!
Więcej na: www.ebook4all.pl
Rozdział 54
Susan Fletcher krążyła niecierpliwie po łazience, powoli odliczając do pięćdziesięciu. W głowie jej
dudniło. Jeszcze chwilę, powiedziała sobie. Hale to Nowy Dakota!
Zastanawiała się, co Hale teraz zrobi. Upubliczni klucz? Czy zwycięży chciwość i będzie
próbował sprzedać algorytm? Miała już dość czekania. Musiała porozmawiać ze Strathmore’em
natychmiast.
Ostrożnie uchyliła drzwi łazienki, zerkając na szklaną ścianę po przeciwległej stronie hali.
Przez nieprzezierną szybę nie mogła dostrzec, czy Hale nadal ją obserwuje. Będzie musiała
szybko przejść do gabinetu komandora. Oczywiście nie za szybko – nie mogła dać Hale’owi
żadnych powodów do podejrzeń. Właśnie miała otworzyć szerzej drzwi i wyjść, kiedy coś
usłyszała. Były to męskie głosy.
Dochodziły z otworu wentylacyjnego tuż nad podłogą. Puściła drzwi i podeszła do kratki. Tępy
pomruk generatorów tłumił słowa. Rozmowa brzmiała tak, jakby się toczyła na którymś
z podziemnych podestów przy obudowie TRANSLATORA. Jeden z rozmówców mówił ostrym,
zdenerwowanym głosem. Brzmiał jak Phil Chartrukian.
– Jak mógłbym to udowodnić?
Odgłosy sprzeczki się nasiliły.
– Mamy wirusa!
Rozmowa przeszła w krzyk.
– Musimy zadzwonić po Jabbę!
Wywiązała się szamotanina.
– Puść mnie!
Rozległ się przeraźliwy wrzask. Jakby przeciągłe wycie torturowanego zwierzęcia. Susan
zamarła z uchem przy kratce. Wrzask umilkł równie niespodziewanie, jak się zaczął.
Zapanowała cisza.
Po krótkiej chwili, niczym w scenie rodem z kiepskiej popołudniówki, światło w łazience
zaczęło przygasać. Zapanowały egipskie ciemności.
Rozdział 55
Midge Milken z gniewną miną weszła do sali konferencyjnej naprzeciwko jej gabinetu. Oprócz
jedenastometrowego mahoniowego stołu ozdobionego godłem NSA intarsjowanym z czarnej
wiśni i orzecha znajdowały się w niej trzy akwarele Marion Pike, paproć bostońska, marmurowy
blat kuchenny ze zlewozmywakiem i oczywiście niezbędny dystrybutor wody Sparklett.
Popijając wodę, patrzyła w okno. Światło księżyca przesączające się przez otwarte żaluzje
igrało na lśniącym blacie stołu. Zawsze uważała, że to pomieszczenie o wiele bardziej by się
nadawało dla Fontaine’a niż jego obecny gabinet od frontu. Zamiast parkingu widziałby z okna
budynki Agencji, w tym imponującą kopułę Wydziału Kryptologii górującą nad drzewami na
ponadhektarowej działce położonej nieco z boku. Kopułę celowo umieszczono za naturalną
barierą wysokich klonów i z większości pomieszczeń na terenie Agencji trudno ją było dostrzec.
Ale widok z Mahoniowego Skrzydła był naprawdę wspaniały. Stąd Fontaine mógłby patrzeć na
swoje włości niczym król – zdaniem Midge oczywiście. On był innego zdania. Kiedy mu
zasugerowała, żeby się tu przeniósł, odpowiedział krótko: „Gabinet tylko od frontu!”. Fontaine
nie należał do ludzi, którzy wycofywaliby się na tyły.
Midge podciągnęła żaluzje, żeby spojrzeć na wzgórza. Wzdychając z żalem, przeniosła wzrok
na budynek kryptologii. Lubiła oglądać tę wielką szklaną kopułę lśniącą dzień i noc niczym
olbrzymia latarnia morska. Ten widok przynosił jej ukojenie. Dziś jednak ukojenia nie zaznała.
Jej wzrok utkwił w ciemności. Przyciskając twarz do szyby, poczuła, jak ogarnia ją dzika
dziecinna panika. Na zalesionej działce panowała zupełna ciemność. Kopuła Wydziału Kryptologii
zniknęła!
Rozdział 57
W łazience nie było ani jednego okna, Susan Fletcher znalazła się więc w ciemności absolutnej.
Przez chwilę stała nieruchomo, próbując zyskać jakąkolwiek orientację, doskonale zdając sobie
sprawę z paniki, która ogarniała ją coraz silniej. Miała wrażenie, że przerażający krzyk, który
słyszała przed chwilą, nadal wisi w powietrzu. Chociaż próbowała nad sobą zapanować, strach
wziął górę.
Machając bezładnie rękami, poruszała się po omacku wzdłuż kabin i umywalek.
Zdezorientowana obracała się wokół własnej osi z rękami przed sobą, usiłując odtworzyć rozkład
pomieszczenia. Potknęła się o kosz na śmiecie i wylądowała pod wyłożoną kafelkami ścianą. Idąc
wzdłuż niej, znalazła wyjście. Po omacku sięgnęła do klamki. Otworzyła drzwi i wypadła na
zewnątrz.
Tam po raz drugi zamarła ze zdziwienia.
Główna hala Wydziału Kryptologii wyglądała zupełnie inaczej niż jeszcze chwilę przedtem.
TRANSLATOR stał się szarym zarysem na tle słabego światła zmierzchu, które sączyło się do
środka przez szklaną kopułę. Wszystkie lampy zgasły. Zniknęło nawet zielonkawe podświetlenie
klawiatury elektronicznych zamków przy drzwiach.
Powoli oczy Susan przywykły do ciemności, a wtedy zauważyła, że słabe czerwonawe światło
wydobywa się przez otwartą klapę w podłodze. Ruszyła w tamtym kierunku. W powietrzu
poczuła słaby zapach ozonu.
Dotarła do klapy i zajrzała pod podłogę. W czerwonawym świetle kłębiły się kosmyki mgły
dobywającej się z otworów wentylacyjnych freonowego układu chłodzącego. Intensywniejsze niż
zwykle dudnienie generatorów świadczyło o tym, że maszyna pracowała na zasilaniu
awaryjnym. Przez mgłę zauważyła, że na platformie pod podłogą stoi Strathmore. Opierał się
o barierkę, zaglądając w mrok dudniącego szybu.
– Komandorze!
Żadnej reakcji.
Susan stanęła na drabinie. Poczuła powiew gorąca pod spódnicą. Szczeble drabiny były śliskie
od skroplonej pary. Zeszła na kratownicę pomostu.
– Panie komandorze?
Strathmore nawet się nie odwrócił. Tępo wpatrywał się w czarną czeluść pod nogami,
z twarzą wyrażającą wielki szok. Jakby był w transie. Susan także wyjrzała za barierkę. Przez
chwilę widziała tylko kosmyki mgły. Potem dostrzegła ludzką postać. Leżała sześć pięter niżej.
Pojawiła się na krótko między kłębami pary. Po chwili znów stała się widoczna. Ręce i nogi były
dziwacznie powykręcane. Wiele metrów niżej, na stalowych klemach generatora leżały
miejscami zwęglone zwłoki Phila Chartrukiana. Prawdopodobnie po upadku jego ciało
spowodowało zwarcie w układzie zasilania.
Bardziej jednak od martwego Chartrukiana przeraził ją widok kogoś innego. W połowie drogi
na sam dół dostrzegła muskularną sylwetkę, której nie sposób było nie rozpoznać. To był Greg
Hale.
Rozdział 58
– Megan należy do mojego kolegi Eduarda! – wrzeszczał na Beckera młody punk. – Trzymaj się
od niej z daleka!
– Gdzie ona jest? – Serce Beckera waliło jak oszalałe.
– Wypierdalaj!
– To poważna sprawa! – Becker chwycił chłopaka za rękaw. – Ona ma pierścień, który należy
do mnie. Dobrze jej za ten pierścień zapłacę.
Dubelt stanął jak wryty, a po chwili zaczął się histerycznie śmiać.
– Chcesz powiedzieć, że ten gówniany kawałek złota jest twój?
Becker wybałuszył oczy.
– Widziałeś go?
Dubelt skinął głową z fałszywą skromnością.
– Gdzie on teraz jest? – niecierpliwił się Becker.
– Nie mam pojęcia – zachichotał punk. – Megan próbowała go komuś opchnąć.
– Sprzedała go?
– Nie martw się, człowieku, nic jej z tego nie wyszło. Masz parszywy gust, jeśli chodzi
o biżuterię.
– Jesteś pewien, że nikt go nie kupił?
– Jaja sobie robisz? Za czterysta zielonych? Dawałem jej pięćdziesiąt, ale chciała więcej.
Zbierała na bilet lotniczy.
Becker poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy.
– Dokąd?
– Do tego swojego jebanego Connecticut – odburknął Dubelt. – Eddie chodzi jak struty.
– Do Connecticut?
– Kurwa, mówiłem przecież. Tęskni za uroczym domkiem mamusi i tatusia na
przedmieściach. Nie podobał jej się pokój, który tu miała u jakiejś hiszpańskiej rodziny.
Domownicy się do niej dostawiali. I nie miała ciepłej wody.
Becker poczuł, jak coś ściska go w gardle.
– Kiedy wylatuje?
Punk podniósł wzrok.
– Kiedy? – Zaśmiał się. – Już dawno leci. Pojechała na lotnisko kilka godzin temu. Na pewno
znalazła kupca na ten twój pierścionek. Musiał się trafić jakiś bogaty turysta. Wzięła kasę, kupiła
bilet last minute i poleciała.
Becker poczuł mdłości. T o chyba jakiś pon ury ż art? Przez chwilę stał w milczeniu.
– Jak ona się nazywa?
Chłopak wzruszył tylko ramionami.
– Którym samolotem chciała lecieć?
– Nie wiem. Mówiła coś o blantolocie.
– Blantolocie?
– Tak. Sewilla, Madryt, La Guardia. Tylko w weekendy wieczorem. Tak się mówi, bo bilet jest
tani, latają prawie sami studenci, siadają z tyłu i palą zioło.
– Cudownie – mruknął Becker, przeczesując palcami włosy. – O której wylatuje?
– Punkt druga w nocy co sobota. O tej porze jest już gdzieś nad Atlantykiem.
Becker spojrzał na zegarek. Pierwsza czterdzieści pięć.
– Mówiłeś o drugiej? – upewniał się zdezorientowany.
Punk potwierdził skinieniem głowy, po czym się zaśmiał.
– Wygląda na to, że spierdoliłeś sprawę, stary!
Becker z wściekłością wskazał na zegarek.
– Ale jest dopiero za kwadrans druga!
Chłopak zerknął z zakłopotaniem.
– Ale jaja! – zaśmiał się głośno. – Zwykle jestem taki nawalony dopiero po czwartej!
– Jak najszybciej dojechać na lotnisko?
– Taksówką. Postój masz przed wejściem.
Becker wyjął z kieszeni banknot tysiącpesetowy i wcisnął chłopakowi do ręki.
– Dzięki – krzyknął za nim punk. – Jak zobaczysz Megan, to ją pozdrów ode mnie.
Ale Beckera już nie było. Dubelt westchnął i chwiejnym krokiem poszedł w stronę parkietu.
Był zbyt pijany, żeby zauważyć mężczyznę w drucianych okularach, który ruszył za nim.
Becker przystanął przed budynkiem. Na postoju nie było ani jednej taksówki. Podbiegł do
krępego ochroniarza.
– Taxi! – krzyknął
Ochroniarz pokręcił głową.
– Dem asiado tem pran o. Za wcześnie.
Za w cz eśn ie? Becker zaklął pod nosem. Jest druga n ad ran em !
– Pídam e un o! Wezwij jakąś!
Mężczyzna sięgnął do kieszeni po radiotelefon. Powiedział coś do mikrofonu i się rozłączył.
– Vein te m in utos – poinformował.
– Dwadzieścia minut?! – jęknął Becker. – Y el autobus?
Ochroniarz wzruszył ramionami.
– Za czterdzieści pięć minut.
Becker podniósł ręce. Cudow n ie!
Za jego plecami rozległ się dźwięk małego silnika. Brzmiał jak odgłos piły mechanicznej.
Becker odwrócił głowę. Na parking przed klubem wjeżdżał stary skuter Vespa 250. Potężnie
zbudowany chłopak z przystrojoną łańcuchami dziewczyną. Łopocząca na wietrze spódnica
odsłaniała jej całe uda, ona jednak zdawała się tego nie zauważać. Becker podbiegł do nich
szybko. Nie w ierz ę, ż e to robię! Prz ecież n ien aw idz ę jedn ośladów !
– Zapłacę dziesięć tysięcy peset za podwiezienie na lotnisko! – krzyknął do kierowcy.
Chłopak zignorował go i wyłączył silnik.
– Dwadzieścia tysięcy! – podbił cenę Becker. – Muszę się dostać na lotnisko.
Chłopak podniósł zdziwiony wzrok.
– S cusi?
Włoch!
– Aeropórto! Per favore. S ulla Vespa. Ven ti m ille pesete!
Chłopak spojrzał na rozwalający się skuter i wybuchnął śmiechem.
– Ven ti m ille pesete? La Vespa?
– Cin quan ta m ille! Pięćdziesiąt tysięcy! – zaproponował Becker. Była to mniej więcej
równowartość czterystu dolarów.
Włoch zaśmiał się z powątpiewaniem.
– Dov’é la plata? Gdzie są pieniądze?
Becker wyjął z kieszeni pięć banknotów po dziesięć tysięcy. Włoch przeniósł wzrok z gotówki
na swoją dziewczynę. Ta chwyciła banknoty i wsunęła je sobie pod bluzkę.
– G raz ie – rozpromienił się Włoch. Rzucił Beckerowi kluczyki do swojej vespy, po czym wziął
dziewczynę za rękę i obydwoje ze śmiechem pobiegli do klubu.
– Aspetta! – krzyknął za nimi Becker. – Poczekaj! Chciałem tylko, żebyś mnie podwiózł!
Rozdział 59
Susan chwyciła dłoń komandora, który pomógł jej opuścić właz i wrócić do głównej hali. Widok
zwłok Phila Chartrukiana leżących na generatorze wrył jej się w pamięć. A myśl o tym, że Hale
czaił się gdzieś w trzewiach TRANSLATORA, przyprawiała ją o zawroty głowy. Nie dało się
zaprzeczyć faktom: Hale zepchnął Chartrukiana.
Susan ruszyła niepewnym krokiem w stronę wyjścia – drzwi, przez które przeszła przed
kilkoma godzinami. Gorączkowe próby wprowadzenia kodu na nieoświetlonej klawiaturze
zamka elektronicznego spełzły na niczym. Ciężkie wrota nawet nie drgnęły. Wydział Kryptologii
zamienił się w więzienie. Szklaną kopułę wzniesiono sto metrów od budynku Agencji i prowadził
do niej stamtąd tylko jeden korytarz. A ponieważ kryptologia miała osobne zasilanie, to technik
dyżurujący przy głównej tablicy rozdzielczej pewnie nie miał pojęcia, że się coś wydarzyło.
– Wysiadły generatory – stwierdził Strathmore, stając obok niej. – Działa tylko zasilanie
awaryjne.
Zasilanie awaryjne zostało zaprojektowane w taki sposób, że TRANSLATOR wraz z układem
chłodzącym miał pierwszeństwo przed wszystkimi innymi systemami, włącznie z oświetleniem
i drzwiami. Dzięki temu nieprzewidziany pobór energii elektrycznej nie mógł zakłócić pracy
superkomputera, a sam TRANSLATOR nigdy nie tracił freonowego układu chłodzenia. Bez niego
temperatura wytwarzana przez trzy miliony procesorów w zamkniętym pomieszczeniu
niebezpiecznie by wzrosła, co groziło zapłonem krzemowych kości i pożarem, którego skutków
nikt nie chciał nawet sobie wyobrażać.
Susan usilnie próbowała odzyskać panowanie nad sobą. W jej myślach wciąż majaczył obraz
zwłok młodego technika rozpostartych na generatorach. Raz jeszcze spróbowała otworzyć
drzwi. Znowu nic.
– Niech pan przerwie pracę komputera! – zażądała. Zakończenie poszukiwania klucza do
Cyfrowej Twierdzy wyłączyłoby obwody TRANSLATORA, a uzyskana w ten sposób rezerwa
energii uruchomiłaby obwód drzwi.
– Nie wpadaj w panikę, Susan – uspokajał ją komandor. Położył dłoń na jej ramieniu. Ten
dotyk wyrwał ją z otępienia. W jednej chwili przypomniała sobie, dlaczego chciała z nim
porozmawiać. Raptownie się odwróciła.
– Panie komandorze, Greg Hale to Nowy Dakota!
W ciemności zapanowała cisza, która zdawała się nie mieć końca. Wreszcie Strathmore
zareagował. W jego głosie nie było słychać szoku, raczej zakłopotanie.
– O czym ty mówisz?
– Hale… – wyszeptała Susan. – To on jest Nowym Dakotą.
Znów zapadła cisza. Strathmore rozważał słowa Susan.
– To jego namierzył Tropiciel? – zapytał zdezorientowany.
– Tropiciel jeszcze nie przesłał wiadomości. Hale przerwał pracę programu!
Susan opowiedziała, jak odkryła, że Hale zakończył działanie Tropiciela, i jak się dostała do
skrzynki mailowej Grega. Po raz trzeci nastąpiła długa cisza. Strathmore pokręcił głową
z niedowierzaniem.
– Niemożliwe, żeby Greg Hale był zabezpieczeniem Tankado. To absurdalne! Tankado nigdy
by mu nie zaufał!
– Panie komandorze, Hale już raz nas zatopił, ujawniając tylną furtkę. Tankado mu wierzył.
Strathmore stał, najwyraźniej nie potrafiąc znaleźć właściwych słów.
– Niech pan przerwie pracę TRANSLATORA – przekonywała go Susan. – Mamy Nowego
Dakotę. Proszę wezwać ochronę. Niech go stąd wyprowadzą.
Strathmore podniósł rękę, dając jej do zrozumienia, że chce się jeszcze zastanowić.
Susan zerkała nerwowo w kierunku włazu. Samego wejścia pod podłogę nie było widać,
ponieważ znajdowało się z drugiej strony obudowy TRANSLATORA, ale czerwona poświata
rozlewała się po błyszczących czarnych płytkach jak żar. Niech pan w ez w ie ochron ę, kom an dorz e!
Niech pan w yłącz y T RANS LAT ORA i n as stąd w ydostan ie!
Nagle Strathmore poderwał się do działania.
– Idź za mną! – rozkazał, sprężystym krokiem ruszając w kierunku włazu.
– Panie komandorze! Hale jest niebezpieczny. Przecież…
Ale Strathmore zniknął w ciemności. Susan pośpiesznie ruszyła za nim. Komandor okrążył
TRANSLATORA i stanął nad otwartym włazem. Przez otwór ciągle wydobywała się para.
Strathmore zerknął do środka, potem rozejrzał się po pustej hali, a następnie się pochylił.
Chwycił i podniósł ciężką płytę, a gdy ją puścił, opadła z ogłuszającym hukiem, zatrzaskując właz.
Nowy Dakota został schwytany w pułapkę.
Strathmore uklęknął, założył motylkową nakrętkę i mocno ją docisnął. Teraz nikt nie zdołałby
podnieść klapy od spodu.
Ani Strathmore, ani Susan nie usłyszeli cichych kroków zmierzających ostrożnie w kierunku
węzła numer trzy.
Rozdział 60
Dubelt szedł przez wyłożony lustrami korytarz prowadzący z patio na parkiet. Kiedy się
zatrzymał, chcąc popatrzeć na agrafkę w swoim nosie, poczuł nagle, że ktoś za nim stoi. Chciał
się odwrócić, ale było już za późno. Twarde jak stal ramiona przycisnęły jego twarz do zimnej
tafli.
Chłopak zaczął się szarpać.
– Eduardo, to ty? – Poczuł, że jakaś dłoń wyciąga mu z kieszeni portfel, po czym znów ktoś
silnie naparł na jego plecy. – Przestań się wygłupiać, Eddie – krzyknął. – Jakiś facet wypytywał
o Megan.
Napastnik nie rozluźnił uścisku.
– Daj spokój, Eddie! – poprosił ponownie, kiedy jednak podniósł wzrok, zobaczył w lustrze, że
postać za nim to wcale nie jest Eduardo.
Twarz mężczyzny była pokryta dziobami po ospie i bliznami. Dwoje pozbawionych życia oczu
skrywających się za okularami w drucianych oprawkach wyglądało jak węgielki. Mężczyzna
pochylił głowę, przystawiając wargi do ucha Dubelta.
– Adóde fué? Dokąd on poszedł? – zapytał dziwnym, zdławionym głosem, zniekształcając
słowa.
– Lo… lotnisko. Aeropuerto – wyjąkał Dubelt.
– Aeropuerto? – upewniał się mężczyzna, ciemnymi oczami uważnie obserwując usta
chłopaka.
Punk skinął głową.
– T en ía el an illo? Miał pierścień?
Przerażony chłopak pokręcił głową.
– Nie.
– Viste el an illo? Widziałeś ten pierścień?
Dubelt milczał. Która odpowiedź była właściwa?
– Viste el an illo? – powtórzył stłumiony głos.
Młody punk skinął potakująco głową, mając nadzieję, że prawda popłaci. Kilka sekund później
osunął się na podłogę ze złamanym karkiem.
Rozdział 61
Jabba leżał na plecach wsunięty do połowy w obudowę komputera klasy mainframe. W ustach
trzymał latarkę kieszonkową, w ręku lutownicę, a na brzuchu oparł wielki rysunek techniczny.
Przed chwilą skończył zakładać nowy tłumik na uszkodzonej płycie głównej, kiedy jego telefon
komórkowy obudził się do życia.
– Cholera jasna! – zaklął, po omacku szukając aparatu w plątaninie kabli. – Jabba, słucham.
– Mówi Midge.
Poweselał.
– Dwa razy tego samego wieczoru? Ludzie zaczną plotkować!
– Są jakieś problemy na kryptologii – oznajmiła zdenerwowanym głosem.
Jabba zmarszczył brwi.
– Przecież już to przerabialiśmy.
– Chodzi o zasilanie.
– Nie jestem elektrykiem. Zadzwoń do działu technicznego.
– Kopuła zgasła.
– Masz przywidzenia. Idź do domu.
– Tam jest całkiem ciemno!
Jabba westchnął i odłożył latarkę.
– Posłuchaj, Midge. Przede wszystkim tam jest zasilanie awaryjne, nigdy więc nie może tam
być całkiem ciemno. Po drugie, zdaje się, że teraz Strathmore orientuje się w sytuacji znacznie
lepiej ode mnie. Dlaczego nie dzwonisz do niego?
– Ponieważ to ma coś wspólnego z nim. Strathmore coś ukrywa.
Jabba przewrócił oczami.
– Midge, skarbie, tkwię po pachy między kablami, ale jeśli chcesz mnie wyciągnąć na randkę,
to się z nich wyplączę. W każdej innej sprawie dzwoń do działu technicznego.
– Sprawa jest poważna, Jabba. Czuję to.
On a to cz uje? Jabba nie miał wątpliwości, że Midge popadła w paranoję.
– Jeśli Strathmore się nie martwi, to ja też nie – odparł.
– Pod kopułą panuje absolutna ciemność, do cholery!
– Może Strathmore obserwuje gwiazdy.
– Proszę cię, Jabba. Ja naprawdę nie żartuję.
– Dobrze, już, dobrze – mruknął, opierając się na łokciu. – Może było jakieś spięcie
w generatorze. Jak tylko tu skończę, to zajdę na kryptologię i…
– A zasilanie awaryjne? – dopytywała się Midge. – Jeśli siadł generator, to dlaczego się nie
włączyło zasilanie awaryjne?
– Nie wiem. Może TRANSLATOR zużywa całą energię, jeśli jest włączony.
– Dlaczego więc on go nie wyłącza? Może to wirus. Wcześniej wspomniałeś coś o wirusie.
– Do jasnej cholery! – wybuchnął Jabba. – Mówiłem ci, że na kryptologii nie ma żadnego
wirusa. To zakrawa na paranoję, Midge.
W słuchawce zapanowała cisza.
– Kurczę, Midge – jęknął Jabba skruszony. – Zaraz ci wszystko wyjaśnię – dodał ze ściśniętym
gardłem. – Przede wszystkim na ścieżce zdrowia mamy filtry, przez które nie przecisnąłby się
żaden wirus. Po drugie, jeśli nastąpiła awaria zasilania, to musi ona mieć związek
z hardware’em. Wirusy nie odcinają dopływu prądu, tylko atakują programy i dane. Nie wiem, co
się dzieje w Wydziale Kryptologii, ale to na pewno nie jest żaden wirus.
Znowu cisza.
– Jesteś tam, Midge?
Odpowiedziała lodowatym tonem.
– Ja tylko wykonuję swoje obowiązki, Jabba, i mam prawo oczekiwać, że nikt nie będzie się
na mnie za to wydzierał. Kiedy telefonuję z pytaniem, dlaczego obiekt zbudowany kosztem
kilku milionów dolarów pogrążył się w ciemności, to oczekuję profesjonalnej odpowiedzi.
– Rozumiem.
– Wystarczy proste tak lub nie. Czy to możliwe, że ta sytuacja w Wydziale Kryptologii ma
związek z wirusem komputerowym?
– Tłumaczyłem ci przecież, Midge…
– Tak czy nie? Czy TRANSLATOR mógł złapać wirusa?
Jabba westchnął.
– Nie, Midge, to zupełnie niemożliwe.
– Dziękuję.
Zmusił się do uśmiechu, próbując rozładować napięcie.
– Chyba że Strathmore sam wrzucił wirusa, pomijając moje filtry – zażartował.
W słuchawce znów zapadła głucha cisza. Gdy Midge odezwała się ponownie, w jej głosie
pobrzmiewało pełne grozy napięcie.
– To Strathmore może pomijać filtry na ścieżce zdrowia?
– To był żart, Midge – westchnął Jabba, wiedział jednak, że jest już za późno.
Rozdział 62
Becker miał wrażenie, że stara vespa ledwie się toczy po drodze prowadzącej do sewilskiego
lotniska. Zaciskał dłonie na kierownicy tak mocno, że zbielały mu kostki. Jego zegarek
pokazywał, że właśnie minęła druga.
Podjechał pod same drzwi głównego terminalu i zeskoczył z siodełka, zanim skuter całkiem
się zatrzymał. Vespa przewróciła się na ziemię i z charkotem zgasła. Becker przebiegł przez
obrotowe drzwi. Nogi miał jak z waty. Nigdy więcej, przysięgał sobie w duchu.
W środku paliło się jaskrawe światło. Jeśli nie liczyć pracownika obsługi polerującego podłogę,
w wielkiej hali nie było nikogo. Po przeciwległej stronie pracownica Iberia Airlines zamykała
stanowisko odprawy pasażerów. Becker uznał, że to zły znak.
Podbiegł do kobiety.
– El vuelo a los Estados Un idos?
Atrakcyjna Andaluzyjka podniosła wzrok i uśmiechnęła się przepraszająco.
– Acaba de salir. Właśnie odleciał.
Jej słowa wisiały przez chwilę w powietrzu.
S póź n iłem się. Becker zwiesił głowę.
– Czy w samolocie były jakieś wolne miejsca?
– Mnóstwo – uśmiechnęła się kobieta. – Odleciał prawie pusty. Ale na lot o ósmej rano też
jeszcze…
– Muszę wiedzieć, czy tym samolotem odleciała moja znajoma. Planowała kupić bilet bez
rezerwacji miejsca.
Kobieta zmarszczyła czoło.
– Przykro mi, proszę pana. Dzisiaj odprawiło się kilkoro takich pasażerów, ale nie udzielamy
informacji o naszych klientach, ponieważ…
– To bardzo ważne – wpadł jej w słowo. – Muszę się dowiedzieć, czy zdążyła na ten lot, tylko
tyle.
Kobieta skinęła głową współczująco.
– Kłótnia kochanków?
Becker zamilkł na chwilę, po czym rzucił jej zażenowany uśmiech.
– Aż tak się to rzuca w oczy? – zapytał.
Puściła do niego oczko.
– Jak ona się nazywa.
– Megan – rzucił smutnym tonem.
Andaluzyjka się uśmiechnęła.
– A czy pańska znajoma ma jakieś nazwisko?
Becker powoli wypuścił powietrze. Na pew n o, ale ja go n ie z n am !
– Widzi pani, to skomplikowana sytuacja. Ale skoro samolot odleciał prawie pusty, to może…
– Bez nazwiska naprawdę nie mogę…
– Była tu pani przez całą noc? – przerwał jej Becker, wpadając na pewien pomysł.
Kobieta skinęła głową.
– Mam dyżur od siódmej do siódmej.
– Może więc ją pani widziała. To młoda dziewczyna. Ma piętnaście, może szesnaście lat. Jej
włosy… – Becker zrozumiał swój błąd, zanim dokończył zdanie.
Oczy Andaluzyjki zwęziły się w szparki.
– Pańska ukochana ma piętnaście lat?
– To nie tak – jęknął Becker. – Widzi pani… – S z lag by trafił! – Proszę mi pomóc, to naprawdę
ważna sprawa.
– Przykro mi, nie mogę panu pomóc – odpowiedziała lodowato.
– Zdaję sobie sprawę, jak to brzmi, ale…
– Dobranoc panu.
Kobieta zatrzasnęła metalową kratę i zniknęła na zapleczu.
Becker jęknął, patrząc w sufit. Świetnie ci poszło, Davidzie. Wprost rewelacyjnie! Omiótł
wzrokiem halę. Nikogo. Czyli udało jej się sprzedać pierścień i poleciała do domu. Podszedł do
pracownika obsługi.
– H as visto a un a n iñ a? – zapytał, usiłując przekrzyczeć hałas maszyny. – Widział pan
dziewczynę?
Mężczyzna sięgnął do przycisku i silnik zamarł.
– Co?
– Un a n iñ a? – powtórzył Becker. – Pelo rojo, az ul, y blan co. Czerwone, białe i niebieskie
włosy?
Mężczyzna się zaśmiał.
– Qué fea. Brzmi okropnie. – Pokręcił głową i wrócił do pracy.
David Becker stał pośrodku pustej hali, zastanawiając się, co zrobić. Wieczór i noc okazały się
komedią omyłek. Po raz kolejny przypomniał sobie słowa Strathmore’a: „Nie dzwoń, dopóki nie
odnajdziesz pierścienia”. David poczuł przemożne zmęczenie. Jeśli Megan sprzedała pierścień
i wsiadła do samolotu, to teraz nie da się określić, w czyje ręce trafił.
Becker zamknął oczy, próbując się skupić. Jaki pow in ien być m ój n astępn y ruch? Uznał, że na
to pytanie odpowie sobie później. Teraz musiał iść do toalety: dłużej z tym zwlekać już nie mógł.
Rozdział 64
Susan stała samotnie w półmroku. Czekało ją proste zadanie: przeszukać komputer Hale’a,
znaleźć przechowywany tam klucz do algorytmu, a następnie usunąć całą korespondencję
między Gregiem a Tankado. Po Cyfrowej Twierdzy nie mógł pozostać nawet ślad.
Znów zaczęły ją dręczyć obawy przed otwarciem Cyfrowej Twierdzy. Pomyślała, że nie warto
kusić losu. Jak dotąd szczęście im sprzyjało. Jakimś cudem nie tylko znaleźli Nowego Dakotę, ale
też udało im się go uwięzić. Zostawał jeszcze tylko David: musi odnaleźć drugi klucz. Susan
miała nadzieję, że dobrze mu to idzie.
Posuwając się powoli w głąb Kojca, próbowała się uspokoić. Choć przecież tak dobrze znała to
pomieszczenie, czuła się nieswojo. Po ciemku węzeł numer trzy wyglądał zupełnie inaczej. Ale
było jeszcze coś. Zawahała się, patrząc na unieruchomione drzwi. Nie miała drogi ucieczki. Tylko
dwadzieścia minut, pomyślała.
Przy komputerze Hale’a poczuła woń piżma. Z pewnością nie był to zapach typowy dla tego
pomieszczenia. Zastanawiała się, czy dejonizator też się wyłączył. Piżmowy zapach wydał się jej
dziwnie znajomy. Ogarnął ją niepokój. Wyobraziła sobie Grega zamkniętego pod podłogą
w olbrzymiej dusznej celi. Cz yż by H ale coś podpalił? Zerknęła na otwory wentylacyjne,
pociągając nosem. Ale zapach zdawał się dochodzić gdzieś z bliska.
Spojrzała na ażurowe drzwiczki do kuchni. W tym momencie uprzytomniła sobie, co to za
zapach: woda kolońska i pot!
Instynktownie odskoczyła, nieprzygotowana na taki widok. Przez otwory w wahadłowych
drzwiczkach gapiło się na nią dwoje oczu. Potrzebowała tylko chwili, żeby zrozumieć
przerażającą prawdę. Greg Hale nie został zamknięty pod podłogą, tylko się ukrywał w węźle
numer trzy! Musiał się wymknąć, zanim Strathmore zatrzasnął pokrywę. I miał dość siły, żeby
samemu rozsunąć drzwi.
Susan słyszała kiedyś, że prawdziwe przerażenie potrafi paraliżować. Teraz się przekonała,
że to mit. W ułamku sekundy jej mózg ogarnął sytuację. Po omacku zaczęła się cofać, mając
w głowie tylko jedną myśl: ucieczka.
W tej samej chwili usłyszała za plecami potworny huk. Hale, który siedział cicho na kuchence,
wyprostował obydwie nogi niczym taran. Ażurowe drzwi wyskoczyły z zawiasów. Hale wpadł do
Kojca jak burza i wielkimi krokami zbliżał się do niej.
Susan przewróciła za sobą lampę, mając nadzieję, że Hale się potknie. On jednak bez wysiłku
przeskoczył nad przeszkodą. Był coraz bliżej.
Kiedy jego prawe ramię objęło ją w talii, poczuła, jakby uderzyła w stalowy pręt. Jęknęła
z bólu, tracąc dech. Jej klatkę piersiową uciskał naprężony biceps.
Silnie się szarpnęła. Uderzyła w coś łokciem. Hale rozluźnił uścisk, chwytając się za nos. Po
chwili upadł na kolana, chowając twarz w dłoniach.
– Kurwa mać! – wrzasnął z bólu.
Susan rzuciła się do drzwi, bezskutecznie się modląc, żeby akurat w tym momencie
Strathmore przywrócił zasilanie. Niestety na próżno waliła pięścią w szklaną taflę.
Rzucił się na nią z zakrwawionym nosem. W tej samej chwili znów poczuła na sobie jego ręce:
jedna ściskała ją silnie w pasie, druga na wysokości piersi. Odciągnął ją od drzwi.
Krzyknęła, wyciągając rękę w daremnej próbie powstrzymania go.
Ciągnął ją z powrotem w głąb Kojca. Czuła, jak klamra jego paska wrzyna się w jej plecy.
Hale okazał się niewiarygodnie silny. Wlókł ją po dywanie. Spadły jej buty. Jednym płynnym
ruchem podniósł ją, a następnie rzucił na podłogę obok swojego komputera.
Wylądowała na plecach. Zadarta spódnica odsłaniała uda. Miała też rozpięty górny guzik
bluzki i w niebieskawym świetle widać było jej falujące piersi. Susan z przerażeniem patrzyła,
jak Hale siada na niej okrakiem, przygważdżając ją do podłogi. Nie potrafiła określić wyrazu
jego oczu. Widziała w nich strach? Czy może wściekłość? Jego wzrok wbił się w jej ciało.
Ogarnęła ją panika.
Hale siedział sztywno na jej biodrach, przeszywając ją lodowatym wzrokiem. Przypomniała
sobie wszystko, czego kiedykolwiek się uczyła na temat samoobrony. Próbowała walczyć, ale
ciało odmówiło jej posłuszeństwa. Miała zdrętwiałe nogi. Zamknęła oczy.
Pan ie Boż e, prosz ę. Nie!
Rozdział 65
W końcu Midge się uspokoi, powtarzał sobie, przeglądając pozostałe raporty. Nie mógł przecież
wpuścić jej do gabinetu dyrektora tylko dlatego, że dostała paranoi.
Zaczął właśnie sprawdzać raport na temat awarii w rządowym systemie łączności, kiedy
usłyszał jakieś podniecone głosy dobiegające z sąsiedniego pomieszczenia. Odłożył wydruk
i podszedł do drzwi swojego gabinetu.
Korytarz był ciemny, tylko z gabinetu Midge przez uchylone drzwi wydobywał się wąski snop
szarawego światła. Głosy nie cichły.
– Midge?
Żadnej reakcji.
Przez ciemny korytarz podszedł do jej gabinetu. Dobiegające stamtąd dźwięki wydały mu się
znajome. Otworzył drzwi. W środku nikogo nie było. Krzesło Midge także stało puste. Dźwięk
dochodził z góry. Brinkerhoff spojrzał na monitory i zrobiło mu się słabo. Wszystkie dwanaście
ekranów wyświetlało ten sam obraz – baletowe widowisko wystawione przez jakiegoś
perwersyjnego choreografa. Brinkerhoff oparł się o poręcz krzesła Midge i patrzył ze zgrozą.
– Chad? – usłyszał za plecami.
Odwrócił się, wysilając wzrok w ciemności. Midge stała po drugiej stronie korytarza przy
głównej recepcji tuż przed drzwiami dyrektora, z wyciągniętą ręką.
– Klucz, Chad.
Brinkerhoff poczerwieniał. Znów się odwrócił przodem do monitorów. Próbował jakoś je
zablokować, ale daremnie. Na wszystkich ekranach jęczał z rozkoszy, niecierpliwie pieszcząc
posmarowane miodem drobne piersi Carmen Huerty.
Rozdział 66
Becker przeszedł przez halę do toalet. Niestety drzwi z tabliczką CABALLEROS były
zastawione pomarańczowym słupkiem oraz wózkiem pełnym detergentów i mopów. Zerknął na
sąsiednie wejście. DAMAS. Podszedł i głośno zastukał.
– H ola? – krzyknął, uchylając trochę drzwi. – Con perm iso?
Cisza.
Wszedł do środka.
Łazienka wyglądała jak większość publicznych toalet w Hiszpanii: idealny kwadrat, białe
płytki, jedna świetlówka pod sufitem, jedna kabina i jeden pisuar. Nieważne, czy pisuar
w damskiej toalecie na cokolwiek się przyda – instalując go, wykonawca unikał kosztu
dobudowania drugiej kabiny.
Becker z obrzydzeniem się rozejrzał. Pomieszczenie było obrzydliwie brudne. Zatkaną
umywalkę wypełniała mętna brązowa woda. Wszędzie poniewierały się zużyte ręczniki
papierowe, a na podłodze stała kałuża wody. Starą elektryczną suszarkę do rąk pokrywały smugi
zielonkawego brudu.
Becker stanął przed lustrem i westchnął. Oczy, które zazwyczaj patrzyły na świat z wielką
przenikliwością, teraz wydały mu się dziwnie otępiałe. Jak długo już tu jestem ? – zastanawiał się,
ale nie potrafił policzyć. Z profesorskiego nawyku poprawił krawat. Potem odwrócił się do
pisuaru.
Stojąc przed nim, zaczął się zastanawiać, czy Susan wróciła już do domu. Dokąd m ogła pójść?
W ybrała się w góry bez e m n ie?
– Ejże! – odezwał się za jego plecami rozzłoszczony kobiecy głos.
Becker aż podskoczył
– Ja… ja… – wyjąkał, pośpiesznie zapinając rozporek. – Przepraszam…
Kiedy się odwrócił, zobaczył przed sobą dziewczynę, która właśnie weszła do środka: młodą
i elegancką, jakby wprost z okładki czasopisma „Seventeen”. Miała na sobie spodnie w szkocką
kratę i białą bluzkę bez rękawów. W ręku trzymała czerwony worek marynarski. Była
nienagannie uczesana.
– Przepraszam – powtórzył Becker, po omacku zapinając pasek od spodni. – Męska była…
Zresztą nieważne. Już wychodzę.
– Pierdolony zboczeniec!
Przekleństwo w jej ustach wydawało się całkiem nie na miejscu, jakby z kryształowej karafki
popłynęły pomyje. Becker uważniej się jej przyjrzał. Dostrzegł, że nie jest tak wytworna, jak
początkowo mu się zdawało. Miała zapuchnięte, przekrwione oczy i wyraźną opuchliznę na
prawym przedramieniu. Pod zaczerwienionym naskórkiem rozlewał się siniak.
Chryste, pomyślał, dożylne narkotyki. Kto by przypuszczał?
– Wynocha! – wrzasnęła. – Wynoś się stąd natychmiast!
Na chwilę Becker zapomniał o złotym pierścieniu, o Agencji i wszystkim innym. Ogarnęło go
współczucie dla tej dziewczyny. Jej rodzice zapewne wysłali ją tutaj w ramach jakiegoś
szkolnego programu wymiany, zaopatrując w kartę VISA, a ona wylądowała w tej obskurnej
toalecie, po nocy wstrzykując sobie narkotyki.
– Dobrze się czujesz? – zapytał, powoli się cofając.
– Nic mi nie jest – odpowiedziała wyniośle. – Niech pan już wyjdzie.
Becker odwrócił się do drzwi. Rzucił jeszcze okiem na jej opuchnięte przedramię. Nic nie
możesz zrobić, powiedział sobie w duchu. Zostaw ją w spokoju.
– Natychmiast! – wrzasnęła.
Becker skinął głową. Wychodząc, posłał jej smutny uśmiech.
– Uważaj na siebie!
Rozdział 67
– Susan? – Hale dyszał jej prosto w twarz. Siedział na niej okrakiem, całym ciężarem
przygniatając jej biodra. Kość ogonowa boleśnie wpijała jej się w miednicę. Z jego nosa
skapywała na nią krew. Ledwo powstrzymała wymioty. Starała się go od siebie odepchnąć.
Nic nie czuła. Cz y on m n ie dotyka? Potrzebowała dłuższej chwili, żeby sobie uświadomić, że
Hale zapina górny guzik jej bluzki i zakrywa jej uda.
– Susan! – Z trudem łapał oddech. – Musisz mnie stąd wyprowadzić.
Patrzyła oszołomiona. To nie miało sensu!
– Musisz mi pomóc! Strathmore zabił Chartrukiana. Na własne oczy to widziałem!
Jego słowa dotarły do niej po kolejnej chwili. S trathm ore z abił Chartrukian a? Najwidoczniej
Hale nie miał pojęcia, że Susan widziała go w podziemiu.
– Strathmore wie, że go widziałem. – Hale splunął. – Mnie także zabije!
Gdyby Susan nie była sparaliżowana ze strachu, roześmiałaby mu się w twarz. Typowa
mentalność byłego marine! Dziel i rządź, wymyślaj kłamstwa, żeby swoich wrogów obracać
jednego przeciwko drugiemu.
– Mówię prawdę! – krzyknął. Musimy wezwać pomoc! Obydwojgu nam zagraża
niebezpieczeństwo!
Nie uwierzyła ani jednemu jego słowu.
Muskularne nogi Hale’a zdrętwiały, więc podniósł się nieco, żeby dać im trochę odpocząć.
Otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, nie dostał jednak takiej szansy.
Gdy ciało Hale’a się uniosło, Susan odzyskała swobodę działania. Zanim zdążyła pomyśleć, co
robi, gwałtownie ugięła nogę w kolanie, uderzając z całej siły. Poczuła, jak rzepka miażdży jego
krocze.
Hale zawył z bólu i zrobił się bezwładny. Opadł w bok na podłogę, trzymając dłonie w kroczu.
Susan wygrzebała się spod napastnika i kulejąc, ruszyła w stronę drzwi. Wiedziała, że nie ma
dość siły, żeby je otworzyć.
Podjęła decyzję w ułamku sekundy. Stanęła przy długim stole z kloniny i wbiła nogi w podłogę.
Na szczęście stół był na kółkach. Ruszyła w stronę szklanej ściany, pchając stół przed sobą.
Solidne kółka dobrze się toczyły. W połowie długości węzła numer trzy biegła już z pełną
prędkością.
Kilkadziesiąt centymetrów przed szklaną ścianą jeszcze raz silnie popchnęła blat. Uskoczyła
na bok, zasłaniając oczy. Rozległ się przeraźliwy huk i ściana eksplodowała odłamkami szkła. Po
chwili w węźle numer trzy słychać było wszystko, co się dzieje w wielkiej hali – po raz pierwszy,
odkąd go zbudowano.
Susan podniosła wzrok. Przez dziurę w szklanej ścianie zobaczyła stół. Nadal się toczył. Po
chwili zniknął w ciemności, wirując wokół własnej osi.
Wsunęła na nogi swoje mocno już sfatygowane pantofle, rzuciła ostatnie spojrzenie
w kierunku wijącego się na podłodze Grega Hale’a i stąpając po morzu rozbitego szkła, wyszła
z Kojca.
Rozdział 68
– I co, można było? – zapytała Midge z szyderczym uśmieszkiem, kiedy Brinkerhoff wręczał jej
klucz do gabinetu Fontaine’a.
Brinkerhoff miał nietęgą minę.
– Usunę zapis, zanim wyjdę – obiecała. – Chyba że ty i twoja żona chcielibyście włączyć ten
film do rodzinnych archiwów.
– Zabieraj ten cholerny wydruk – warknął. – A potem się stąd wynoś!
– S í, señ or – zaszczebiotała z wyraźnym portorykańskim akcentem. Puściła do niego oczko
i ruszyła w kierunku podwójnych drzwi.
Prywatny gabinet Lelanda Fontaine’a w niczym nie przypominał reszty dyrektorskiego piętra.
Nie było w nim obrazów, wyściełanych foteli, fikusów ani starych zegarów. Urządzony był za to
wyjątkowo funkcjonalnie. Biurko ze szklanym blatem i czarny skórzany fotel umieszczono
dokładnie naprzeciwko olbrzymiego panoramicznego okna. W rogu stały trzy szafki na
dokumenty, a obok nich mały stolik z dzbankiem do kawy. Księżyc wspiął się już wysoko nad
Fort Meade. Jego delikatne światło podkreślało jeszcze surowość wnętrza.
Co ja wyprawiam, do jasnej cholery, zastanawiał się Brinkerhoff.
Midge podeszła do drukarki i zgarnęła kartki. Mrużyła oczy w półmroku.
– Nie mogę nic odczytać – narzekała. – Włącz światło.
– Przeczytasz na zewnątrz. Chodźmy już.
Ale Midge miała zbyt wielki ubaw. Drażniąc się z Brinkerhoffem, podeszła do okna
i przechyliła wydruk, żeby lepiej widzieć.
– Midge…
Ona jednak czytała dalej.
Stojący w drzwiach Brinkerhoff nerwowo przestępował z nogi na nogę.
– Przestań się wygłupiać, Midge… To prywatny gabinet dyrektora.
– Musi gdzieś tu być – mruknęła pod nosem Midge, przeglądając wydruk. – Strathmore
pominął ścieżkę zdrowia, jestem tego pewna! – Podeszła jeszcze bliżej okna.
Brinkerhoff zaczął się pocić. Midge nie przerywała lektury.
Po kilku chwilach zrobiła głęboki wdech.
– Wiedziałam! Strathmore to zrobił! Naprawdę to zrobił! Idiota! – Energicznie pomachała
kartką. – Pominął filtry. Sam zobacz!
Przez chwilę Brinkerhoff stał oniemiały, po czym podbiegł do okna. Stanął obok Midge, która
pokazała mu wydruk.
Brinkerhoff nie wierzył własnym oczom.
– Do jasnej…
Wydruk obejmował trzydzieści sześć plików wczytanych ostatnio do TRANSLATORA. Przy
każdym z nich widniał czterocyfrowy kod potwierdzający wstępne skanowanie. Ale przy
ostatniej pozycji kodu nie było, widniała za to adnotacja: POMINIĘTO.
Jez u! Midge z n ow u trafiła w dz iesiątkę, pomyślał Brinkerhoff.
– Co za idiota! – syknęła z wściekłością Midge. – Zobacz tutaj. Filtry dwukrotnie odrzuciły ten
plik z powodu łańcuchów mutacyjnych! A jednak go wczytał. Co on sobie wyobraża, do jasnej
cholery?
Brinkerhoff miał nogi jak z waty. Zastanawiał się, dlaczego Midge zawsze musi mieć rację.
Żadne z nich nie zauważyło sylwetki, która się odbiła w szybie. W otwartych drzwiach gabinetu
stanęła masywna postać.
– Jeezu! – wydusił z siebie Brinkerhoff. – Myślisz, że mamy wirusa?
Midge westchnęła.
– To nie może być nic innego.
– Owszem, może to na przykład być nie wasza sprawa – zahuczał za ich plecami niski głos.
Midge walnęła głową w szybę. Brinkerhoff przewrócił fotel przy biurku i podbiegł w stronę
drzwi z wyciągniętą dłonią. Natychmiast rozpoznał, kto w nich stoi.
– Pan dyrektor! – Brinkerhoff z trudem łapał powietrze. – Witamy w domu, panie dyrektorze.
Olbrzymi mężczyzna zignorował jego powitanie.
– My… myślałem – wyjąkał, cofając dłoń – że jest pan w Ameryce Południowej.
Leland Fontaine zmierzył swojego asystenta wzrokiem, który mógłby chyba zabić.
– Owszem… Ale już wróciłem.
Rozdział 69
David Becker stał pośrodku opustoszałego terminalu, czując, że uginają się pod nim kolana.
Patrzył na stojącą przed nim dziewczynę, wiedząc, że jego poszukiwania się zakończyły. Umyła
włosy i zmieniła ubranie – być może w nadziei, że z takim wyglądem ma większe szanse, żeby
sprzedać pierścień – ale nie wsiadła na pokład samolotu do Nowego Jorku.
Becker z całych sił próbował zachować spokój. Jego zwariowana podróż właśnie dobiegała
końca. Zerknął na palce dziewczyny. Żadnej biżuterii. Przeniósł wzrok na jej worek marynarski.
Na pew n o jest tam – pomyślał. – Musi tam być!
Uśmiechnął się, z trudem panując nad swoim podnieceniem.
– Teraz ja się obawiam, że głupio zabrzmię – oznajmił. – Ale wydaje mi się, że masz coś,
czego szukam.
– Och, tak! – odparła zaniepokojona.
Becker wyjął z kieszeni portfel.
– Oczywiście gotów jestem ci za to zapłacić – dodał, porządkując banknoty w przegródce.
Obserwując go, Megan jęknęła cicho, najwidoczniej źle rozumiejąc jego intencje. Rzuciła
przerażone spojrzenie w kierunku obrotowych drzwi, szacując odległość. Wynosiła niespełna
pięćdziesiąt metrów.
– Mogę ci dać dość pieniędzy, żeby wystarczyło na bilet do domu, jeśli…
– Proszę nie kończyć – rzuciła mu wymuszony uśmiech. – I bez tego doskonale wiem, o co
panu chodzi.
Schyliła się i zaczęła szukać czegoś po omacku w swoim worku. Becker poczuł przypływ
nadziei. A w ięc n ie sprz edała pierścien ia! – pomyślał. – Ma go prz y sobie! Nie miał pojęcia, skąd
u diabła wiedziała, o co mu chodzi, ale był zbyt zmęczony, żeby się tym przejąć. Wszystkie
mięśnie jego ciała się rozluźniły. Wyobraził sobie, jak wręcza pierścień promieniejącemu
zastępcy dyrektora NSA. Potem on i Susan położą się pod olbrzymim baldachimem łóżka
w Stone Manor, żeby nadrobić stracony czas.
Wreszcie dziewczyna znalazła to, czego szukała: pojemniczek z gazem pieprzowym,
bezpiecznym dla środowiska odpowiednikiem gazu łzawiącego wykonanym z mieszanki esencji
papryk cayenne i chili. Podniosła się jednym płynnym ruchem, jednocześnie kierując strumień
gazu prosto w oczy Beckera. Następnie chwyciła swój worek marynarski i pobiegła do drzwi.
Kiedy się obejrzała, David Becker wił się z bólu na podłodze, zakrywając twarz dłońmi.
Rozdział 71
Tokugen Numataka zapalił czwarte cygaro, chodząc tam i z powrotem. Sięgnął po słuchawkę
i zadzwonił do swojej centrali telefonicznej.
– Są już jakieś wiadomości? – zapytał, zanim kobieta zdążyła się odezwać.
– Jeszcze nie, panie prezesie. Ustalenie numeru trwa dłużej, niż się spodziewali. To było
połączenie z telefonu komórkowego.
Telefon komórkowy, rozmyślał Numataka. To by się zgadzało. Na szczęście dla Japonii
Amerykanie mają niezaspokojony apetyt na gadżety elektroniczne.
– Wiemy, że dzwonił ktoś z obszaru o prefiksie dwieście dwa. Ale numeru jeszcze nie znamy.
– Dwieście dwa? Gdzie to jest? – G dz ie n a olbrz ym im terytorium S tan ów Zjedn ocz on ych
m oż e się ukryw ać ten tajem n icz y Now y Dakota?
– Gdzieś niedaleko Waszyngtonu w Dystrykcie Kolumbii, panie prezesie.
Numataka uniósł brwi.
– Zadzwoń do mnie, jak tylko dostaniesz ten numer!
Rozdział 72
Susan Fletcher szła w kierunku podestu prowadzącego do gabinetu Strathmore’a, potykając się
w ciemności. Biuro komandora było na terenie zamkniętego wydziału najbardziej odległym od
Hale’a miejscem, jakie przychodziło jej do głowy.
Dotarła wreszcie na samą górę. Drzwi na szczycie schodów stały otworem, ponieważ zamek
elektroniczny stał się bezużyteczny po awarii zasilania. Wparowała do środka.
– Komandorze? – Jedynym oświetleniem całego wnętrza były monitory komputerowe. –
Panie komandorze! – krzyknęła ponownie. – Panie komandorze!
Dopiero teraz przypomniała sobie, że komandor jest na dole w dyżurce laboratorium
zabezpieczenia systemów. Zaczęła krążyć po pustym gabinecie, wciąż ogarnięta paniką po
starciu z Hale’em. Musiała natychmiast się wydostać z zamkniętego wydziału. Spojrzała na
monitory świecące jasno na biurku szefa. Sięgnęła do klawiatury. W yłącz yć T RANS LAT ORA!
Zadanie było bardzo proste, gdy już się znalazła przy komputerze posiadającym odpowiednie
uprawnienia. W wierszu poleceń wpisała komendę:
ZAMKNIJ SYSTEM
David Becker czuł się, jakby ktoś oblał mu twarz terpentyną i podpalił. Przeturlał się na bok po
podłodze i spomiędzy zapuchniętych powiek spojrzał na zmierzającą do drzwi dziewczynę. Była
w połowie drogi. Przerażona biegła krótkimi susami, ciągnąc za sobą po podłodze swój worek
marynarski. Becker spróbował się podnieść z podłogi, ale nie zdołał. Piekący ból niemal całkiem
go obezwładnił. On a n ie m oż e m i uciec!
Chciał za nią krzyknąć, ale w płucach zamiast powietrza miał nieznośny ból.
– Nie! – wykrztusił, ale dźwięk ledwie opuścił jego usta.
Becker wiedział, że dziewczyna zniknie na zawsze, jeśli tylko przekroczy te drzwi. Ponownie
spróbował krzyknąć, za bardzo jednak piekło go w gardle.
Dziewczyna prawie dobiegła do obrotowych drzwi. Becker zdołał się podnieść, z trudem łapiąc
powietrze, i niepewnym krokiem ruszył za nią. Dziewczyna stała już między dwoma szklanymi
skrzydłami, wciągając za sobą worek marynarski. Dwadzieścia metrów dalej Becker próbował ją
dogonić na chwiejnych nogach, niemal całkiem oślepiony.
– Poczekaj – wołał, gwałtownie łapiąc powietrze. – Poczekaj!
Dziewczyna z wściekłością popchnęła drzwi – ruszyły z miejsca, po czym nagle się
zatrzymały. Przerażona blondynka odwróciła się gwałtownie. Worek marynarski zaklinował
skrzydło. Przyklęknęła i z całych sił próbowała go wyrwać.
Becker utkwił spuchnięte oczy w wystającym z obrotowych drzwi kawałku nylonu. Widział
tylko mały kawałek czerwonego materiału. Rzucił się ku niemu z wyciągniętymi rękami.
Kiedy upadał, jego dłonie znalazły się ledwie kilka centymetrów od drzwi. W tej samej chwili
jednak czerwony nylonowy róg zniknął, a jego palce chwyciły powietrze. Drzwi się obróciły
i dziewczyna zniknęła na ulicy razem z czerwoną torbą.
– Megan! – zawył Becker, upadając na podłogę. W oczach czuł rozżarzone do białości malutkie
igiełki. Przestał widzieć cokolwiek i ogarnęła go kolejna fala nudności. Usłyszał jeszcze tylko swój
własny głos. Megan !
David Becker nie miał pojęcia, jak długo przeleżał na podłodze, zanim zaczął sobie uświadamiać,
że ciche buczenie nad głową to odgłos świetlówek. Poza tym panowała cisza. W tej ciszy rozległ
się głos. Ktoś go wołał. Cały świat był pokrzywiony, zupełnie rozmyty. Zn ów ten głos! Otworzył
oczy. Kilkanaście metrów przed nim stała jakaś postać.
– Proszę pana?
Becker rozpoznał głos. Ta sama dziewczyna. Stała przy drugim wejściu, przyciskając do piersi
worek marynarski. Wyglądała na bardziej wystraszoną niż poprzednio.
– Proszę pana! – mówiła drżącym głosem. – Nie powiedziałam panu przecież, jak mam na
imię. Skąd pan je zna?
Rozdział 74
Fontaine westchnął i skrył twarz w dłoniach. Jego czarne oczy same się zamykały. Miał za sobą
długą i niespodziewaną podróż. Ostatni miesiąc wypełniało mu niecierpliwe oczekiwanie. W NSA
działy się rzeczy, które miały odmienić historię. Jak na ironię, dyrektor Leland Fontaine
dowiedział się o nich przypadkiem.
Trzy miesiące temu Fontaine’a doszły słuchy, że żona Strathmore’a zamierza od niego odejść.
Docierały też do dyrektora informacje, że Strathmore pracuje niemal bez wytchnienia i zdaje się
nie wytrzymywać tej presji. Mimo różnicy zdań między nimi w wielu kwestiach Fontaine
zawsze darzył swojego zastępcę najwyższym szacunkiem. Strathmore był błyskotliwym
człowiekiem, może nawet najlepszym, jakiego ta Agencja kiedykolwiek miała. Ale od czasu
fiaska z ukrytym wejściem w SKIPJACKU jego zastępca funkcjonował w wielkim stresie. Bardzo
to Fontaine’a niepokoiło: Strathmore wiele dla agencji znaczył, a Fontaine musiał dbać o dobro
NSA.
Dyrektor uznał więc, że ktoś musi kontrolować Strathm ore’a i dbać, żeby wszystko robił na
sto procent. Zadanie to nie należało jednak do łatwych. Strathmore był dumny i miał wielką
władzę, Fontaine musiał więc znaleźć sposób, żeby sprawdzać swojego zastępcę, nie podważając
ani jego pewności siebie, ani autorytetu.
Z szacunku dla Strathmore’a postanowił, że będzie to robił osobiście. Na jego komputerze
kazał zainstalować program szpiegujący, dzięki któremu znał korespondencję komandora i mógł
obserwować także inne jego poczynania. W ten sposób zyskiwał pewność, że odpowiednio
wcześnie dostrzeże oznaki nadchodzącego kryzysu. Zamiast jednak takich oznak zauważył
posunięcia świadczące o tym, że komandor przygotowuje akcję wywiadowczą, o jakiej świat
jeszcze nie słyszał. Nic dziwnego, że Strathmore przesiadywał ciągle w pracy. Gdyby mu się
udało wprowadzić w życie ten plan, z olbrzymią nawiązką wyrównałby straty poniesione przez
fiasko operacji SKIPJACK.
Fontaine doszedł zatem do wniosku, że jego zastępca wykonuje swoje obowiązki na sto
dziesięć procent, a w swoich działaniach jest tak samo przebiegły, inteligentny i patriotyczny jak
zawsze. Najlepszym, co Leland Fontaine mógł w tej sytuacji zrobić, było trzymać się z daleka
i pozwolić komandorowi czynić cuda. Strathmore opracował plan, w który Fontaine wcale nie
zamierzał ingerować.
Rozdział 75
Strathmore wyszedł ze swojego gabinetu na platformę przed drzwiami. Susan trzymała się tuż
za nim, zastanawiając się, czy Hale jest jeszcze w węźle numer trzy.
Światło monitorów na biurku Strathmore’a rzucało upiorne cienie na stalową kratownicę
podestu. Susan stanęła jeszcze trochę bliżej komandora.
Gdy się odsunęli od drzwi, poblask monitorów przestał być widoczny i ogarnęła ich ciemność.
Jedynym oświetleniem wielkiej hali Wydziału Kryptologii były gwiazdy oraz delikatna łuna zza
rozbitej ściany Kojca.
Strathmore powoli szedł naprzód, szukając po omacku miejsca, gdzie zaczynały się wąskie
schody. Przełożył berettę do lewej dłoni, żeby prawą chwycić poręcz. Doszedł do wniosku, że
lewą ręką strzela tak samo źle jak prawą, a utraty równowagi ryzykować nie mógł. Upadek
z tych akurat schodów mógł grozić trwałym kalectwem, a w marzeniach Strathmore’a
o emeryturze nie było miejsca na wózek inwalidzki.
Oślepiona ciemnością Susan schodziła, trzymając rękę na ramieniu Strathmore’a. Nawet
z odległości kilkudziesięciu centymetrów nie widziała zarysu jego sylwetki. Po wejściu na każdy
kolejny metalowy stopień przesuwała stopę do przodu, żeby znaleźć jego krawędź.
Zaczęła mieć wątpliwości, czy powinna ryzykować wizytę w węźle numer trzy dla zdobycia
klucza do Cyfrowej Twierdzy. Komandor zapewniał, że Hale nie odważy się ich tknąć, ale Susan
nie była tego taka pewna. Hale znalazł się w rozpaczliwej sytuacji. Miał niewielki wybór – uciec
albo trafić do więzienia.
Coś jej mówiło, że powinni poczekać, aż zadzwoni David i dostarczy im klucz, nie było jednak
pewności, że uda mu się go odnaleźć. Zastanawiała się, co zabiera mu tak wiele czasu. Stłumiła
swoje obawy i szła dalej.
Strathmore zachowywał się bardzo cicho: lepiej niepotrzebnie nie alarmować Hale’a. Gdy
znaleźli się prawie na samym dole, Strathmore zwolnił, szukając stopą ostatniego stopnia. Zaraz
potem obcas jego mokasyna stuknął o kafelki na podłodze. Susan poczuła napinające się mięśnie
na ramieniu. Weszli do strefy niebezpiecznej. Hale mógł być wszędzie.
W sporej odległości, teraz ukryty za obudową TRANSLATORA, znajdował się cel ich wędrówki
– węzeł numer trzy. Susan się modliła, żeby Hale wciąż tam był, żeby nadal leżał na podłodze,
wyjąc z bólu jak wściekłe bydlę, bo na miano człowieka nie zasługiwał.
Strathmore puścił barierkę i przełożył pistolet z powrotem do prawej ręki. Bez słowa ruszył
w ciemność. Susan mocno się trzymała ramienia komandora. Inaczej musiałaby się głośno
odezwać, żeby nawiązać z nim kontakt, a wtedy Hale mógłby ich usłyszeć. Względnie
bezpieczne schody znalazły się daleko z tyłu. Susan przypomniała sobie dziecięce zabawy
w berka kucanego: niestety teraz nie mogła kucnąć, żeby uniknąć złapania.
TRANSLATOR był jedyną wyspą na wielkim czarnym morzu. Co kilka kroków Strathmore
zatrzymywał się i nasłuchiwał z pistoletem gotowym do strzału. Jedynym dźwiękiem był cichy
pomruk dochodzący spod podłogi. Susan chciała zaciągnąć go z powrotem na górę, jak najszybciej
wrócić do bezpiecznego gabinetu. Zdawało jej się, że wszędzie w ciemności widzi twarze.
Gdy pokonali dobrą połowę drogi, ciemność przeszył głośny pisk, który zdawał się dochodzić
gdzieś z góry. Strathm ore gwałtownie się obrócił, strącając z ramienia dłoń Susan. Przerażona
wyciągnęła rękę, szukając go na oślep. Ale komandor zniknął. Teraz miała wokół siebie tylko
ciemną pustkę. Chwiejnym krokiem ruszyła przed siebie.
Pisk nie ustawał. Rozlegał się gdzieś blisko. Susan obróciła się w ciemności. Zaszeleściło czyjeś
ubranie i zapadła cisza. Susan zamarła. Chwilę później, niczym zjawa w najgorszym śnie
z czasów dzieciństwa, tuż przed nią pojawiła się upiornie zielona twarz o ostrych rysach
zdeformowanych padającym od dołu cieniem. Susan gwałtownie odskoczyła. Chciała się rzucić do
ucieczki, ale zjawa chwyciła ją za ramię.
– Nie ruszaj się! – rozkazała.
Przez chwilę Susan miała wrażenie, że widzi rozpalone oczy Hale’a. Ale głos na pewno nie
należał do niego. I dotyk wydawał się za delikatny. To był Strathmore. Od dołu oświetlał go
niewielki przedmiot, który właśnie wyjął z kieszeni. Całe napięcie zniknęło i Susan poczuła, że
znów oddycha. Trzymany przez Strathmore’a przedmiot miał wyświetlacz ciekłokrystaliczny,
który rzucał to przerażające zielonkawe światło.
– Jasny szlag! – zakląd Strathmore pod nosem. – Mój nowy pager. – Z obrzydzeniem
wpatrywał się w leżące na dłoni maleńkie urządzenie. Zapomniał je wyciszyć. Jak na ironię, kupił
ten pager za własne pieniądze w trosce o swoją anonimowość: nikt lepiej od Strathmore’a nie
wiedział, jak starannie NSA obserwuje swoich, a cyfrowe wiadomości, które wysyłał za jego
pośrednictwem, chciał zachować dla siebie.
Susan rozejrzała się niespokojnie. Jeśli Hale nie usłyszał ich dotychczas, to teraz z pewnością
już wiedział, że nadchodzą.
Strathmore wdusił kilka przycisków i odczytał wiadomość. Jęknął cicho. Kolejne złe wieści,
tym razem z Hiszpanii, ale nie od Davida. Becker nie był jedynym, którego Strathmore wysłał
do Sewilli.
Jabba pocił się z wysiłku pod plątaniną przewodów. Nadal leżał na plecach z latarką w zębach.
Przyzwyczaił się do pracy w weekendy: życie w NSA toczyło się wtedy znacznie wolniej, co
oznaczało możliwość konserwacji sprzętu. Z wyjątkową ostrożnością przesuwał rozgrzaną do
czerwoności lutownicę w labiryncie wiszących nad jego głową kabli. Przypalenie izolacji
oznaczałoby katastrofę.
Jesz cz e kilka cen tym etrów , pomyślał. Naprawa zajmowała więcej czasu, niż przypuszczał.
Ostry dzwonek telefonu rozległ się akurat w chwili, kiedy przystawił czubek lutownicy do
ostatniego kawałka cyny. Jabba drgnął zaskoczony, gwałtownie poruszył ręką i kropla
roztopionego metalu skapnęła na jego ramię.
– Kurwa mać! – Upuścił lutownicę i omal nie połknął latarki. – Kurwa jego mać!
Wściekle potarł stygnącą kroplę. Stoczyła się, zostawiając imponujący obrzęk. Część, którą
próbował przylutować, odpadła, uderzając go w głowę.
– Szlag by to trafił!
Dzwonek rozległ się ponownie. Jabba zignorował połączenie.
– Midge! – gderał pod nosem. Do jasn ej cholery! Na kryptologii w sz ystko jest w porz ądku!
Telefon odezwał się znowu. Jabba wrócił do pracy. Minutę później nowy element znalazł się na
miejscu, a telefon nie przestawał dzwonić. Na litość boską, Midge! Daruj sobie w koń cu!
Dzwonek brzęczał jeszcze przez piętnaście sekund, po czym wreszcie ucichł. Jabba odetchnął
z ulgą.
Minutę później nad jego głową zatrzeszczał głośnik interkomu: „Kierownik działu
bezpieczeństwa systemów proszony jest o kontakt z centralą telefoniczną w celu odebrania
wiadomości”.
Jabba z niedowierzaniem przewrócił oczami. Cz y on a n igdy n ie odpuści? Zignorował
wezwanie.
Rozdział 79
Becker zapuchniętymi oczami poszukał budki telefonicznej. Miał doskonały nastrój – mimo
piekącego bólu twarzy i lekkich mdłości. Nareszcie było po wszystkim. Mógł wracać do domu. Na
jego palcu znajdował się pierścień, którego poszukiwał niczym rycerze Graala. Podniósł dłoń do
światła i mrużąc oczy, oglądał złotą zdobycz. Nie potrafił skupić wzroku na tyle, by odczytać
napis na pierścieniu. Wydawało mu się, że pierwszy wyraz zaczyna się od Q, O albo zera. Nie
potrafił określić. Chociaż bardzo bolały go oczy, spróbował odczytać kolejne symbole, nie
składały się jednak w żadną sensowną całość. I to m a być spraw a w agi pań stw ow ej?
Becker wszedł do budki i podniósł słuchawkę. Zanim skończył wybierać numer kierunkowy,
usłyszał komunikat: „T odos los circuitos están ocupados. Proszę się rozłączyć i spróbować
później”. Zapomniał, że w Hiszpanii łatwiej chyba wygrać w ruletkę niż uzyskać połączenie
międzynarodowe: trzeba mieć dużo szczęścia i spróbować w odpowiednim czasie. Zatelefonuje
ponownie za kilka minut.
Becker próbował ignorować słabnące pieczenie pod powiekami. Megan mówiła, że pocieranie
powiek tylko pogorszy sprawę. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak mogłoby być jeszcze gorzej.
Zniecierpliwiony wybrał numer raz jeszcze. Znowu zajęty kierunkowy. Becker nie mógł czekać
dłużej – tak bardzo piekły go oczy, że postanowił przemyć je wodą. Strathmore będzie musiał
poczekać kilka minut. Oślepiony bólem udał się w stronę łazienek.
Przed wejściem do męskiej toalety jak przez mgłę zobaczył ten sam co poprzednio wózek,
podszedł więc do drzwi z tabliczką DAMES. Wydało mu się, że ze środka dochodzą jakieś
dźwięki. Zapukał.
– H ola?
Cisza.
Może Megan, pomyślał. Do odlotu zostało jej pięć godzin i wspominała, że zamierza tak
długo szorować rękę, dopóki całkiem jej nie doczyści.
– Megan? – zawołał. Znów zapukał. Nie dostał żadnej odpowiedzi. Popchnął więc drzwi
i wszedł do środka. – Jest tu kto? – Szedł dalej. Łazienka wydawała się pusta. Wzruszył
ramionami i stanął przed lustrem.
Umywalka nadal była potwornie brudna, ale przynajmniej z kranu pociekła zimna woda.
Przepłukał oczy. Czuł, jak od chłodu cierpnie mu skóra. Ból zaczął ustępować i mgła przed
oczami stopniowo zelżała. Becker przejrzał się w lustrze. Wyglądał, jakby płakał od wielu dni.
Otarł twarz rękawem marynarki. Nagle doznał olśnienia. Przez całe to zamieszanie
kompletnie zapomniał, gdzie jest. A był przecież na lotnisku! Gdzieś na końcu asfaltu, w jednym
z prywatnych hangarów na sewilskim lotnisku czekał learjet, który miał go odwieźć do domu!
Pilot powiedział wyraźnie: „Mam rozkaz czekać tutaj na pański powrót”.
Aż trudno uwierzyć, pomyślał Becker, że po całym tym szaleństwie znalazłem się w miejscu,
od którego wszystko się zaczęło. Na co cz ekam ? Zaśmiał się w głos. Pilot n a pew n o m oż e
pow iadom ić S trathm ore’a prz ez radio.
Wciąż się śmiejąc do siebie, Becker spojrzał w lustro i poprawił krawat. Już miał wychodzić,
gdy coś zwróciło jego uwagę. Odwrócił się. Spod uchylonych drzwi kabiny wystawał kawałek
czerwonego materiału wyglądający jak znajomy worek marynarski.
– Megan? – zawołał. Żadnej odpowiedzi. – Megan?
Podszedł i głośno zastukał w boczną ścianę kabiny. Cisza. Lekko popchnął uchylone drzwi.
Otworzyły się.
Becker ledwie powstrzymał okrzyk przerażenia. Megan siedziała na sedesie z oczami
zwróconymi do góry. Krew ściekająca z dziury pośrodku czoła zalewała jej twarz.
– O Jezu! – jęknął wstrząśnięty.
– Está m uerta – wychrypiał gdzieś z tyłu upiornie nieludzki głos. – Jest martwa.
Becker miał wrażenie, że to wszystko mu się śni. Odwrócił się.
– Señor Becker? – zapytał upiorny głos.
Oszołomiony Becker przyglądał się mężczyźnie wchodzącemu do łazienki. Wydał mu się
dziwnie znajomy.
– S oy Hulohot – przedstawił się tym samym głosem. – Jestem Hulohot. – Zniekształcone
słowa zdawały się dobywać z jego brzucha. Wyciągnął rękę. – El an illo. Pierścień.
Becker patrzył w osłupieniu.
Mężczyzna sięgnął do kieszeni i wyciągnął rewolwer. Wymierzył go w głowę Beckera.
– El an illo.
Becker zaczął nagle myśleć z klarownością, jakiej nie doświadczył nigdy w życiu. Jakby
kierowane podświadomym instynktem przetrwania, naprężyły się wszystkie mięśnie jego ciała.
Rzucił się w bok dokładnie w chwili, kiedy rewolwer wystrzelił. Becker wylądował na zwłokach
Megan. Pocisk wbił się w ścianę tuż nad nim.
– Mierda! – zaklął Hulohot. Jakim cudem Becker uniknął kuli? Zabójca ruszył do przodu.
Becker zdołał się podnieść. Usłyszał kroki. Oddech. Potem szczęk odwodzonego kurka
rewolweru.
– Adiós – wyszeptał mężczyzna, rzucając się do przodu jak pantera i wsuwając lufę broni do
wnętrza kabiny. Huknął strzał.
W tej samej chwili w powietrzu coś się zaczerwieniło. Ale nie krew. Coś innego. Jakiś
przedmiot pojawił się jakby znikąd. Wyleciał znad krawędzi kabiny i spadł na zabójcę, uderzając
go w pierś, przez co rewolwer wypalił ułamek sekundy za wcześnie. To był worek marynarski
Megan.
Becker wypadł z kabiny. Walnął ramieniem w pierś napastnika, przygniatając go do ściany.
Rozległ się głośny trzask kości. Pękło lustro. Rewolwer pofrunął w powietrze. Obydwaj
mężczyźni upadli na podłogę. Becker natychmiast się podniósł i pobiegł do wyjścia. Hulohot
sięgnął po rewolwer, przekręcił się i strzelił. Kula wybiła dziurę w drzwiach łazienki.
Olbrzymia przestrzeń pustego terminalu rozciągnęła się przed Beckerem niczym nieprzebyta
pustynia. Nigdy by nie podejrzewał, że jego nogi potrafią biec tak szybko.
Kiedy ślizgiem dopadał obrotowych drzwi, za jego plecami rozległ się huk wystrzału. Szklany
panel przed nim wybuchnął fontanną odłamków. Becker popchnął ramieniem framugę i skrzydło
się obróciło. Chwilę później Becker wypadł na chodnik.
Przed budynkiem stała taksówka.
– Déjam e en trar! – wrzasnął Becker, stukając w zamknięte drzwi. – Wpuść mnie!
Kierowca odmówił. Klient w drucianych okularach kazał mu zaczekać. Becker odwrócił głowę.
Zobaczył, jak Hulohot pędzi przez halę z rewolwerem w ręku. Potem wzrok Beckera padł na
leżący obok skuter. Już jestem m artw y.
Hulohot wypadł przez obrotowe drzwi akurat na czas, żeby zobaczyć, jak Becker kopie nożny
rozrusznik. Uśmiechnął się i podniósł rewolwer.
S san ie! Becker sięgnął do dźwigni pod zbiornikiem paliwa. Spróbował uruchomić skuter
z kopniaka. Silnik zakasłał i zgasł.
– El an illo – metaliczny głos dobiegał gdzieś z bliska.
Becker podniósł wzrok. Zobaczył wylot lufy i obracający się bębenek. Raz jeszcze kopnął
rozrusznik.
Pocisk chybił celu, ponieważ mały skuter obudził się wreszcie do życia i ruszył naprzód. Becker
z całych sił trzymał kierownicę, kiedy koła podskakiwały na trawiastym nasypie. Skręcił za róg
budynku i wjechał na pas startowy.
Rozwścieczony Hulohot pobiegł do taksówki. Chwilę później jej kierowca leżał przerażony na
krawężniku, obserwując, jak jego auto z piskiem opon odjeżdża w tumanach kurzu.
Rozdział 82
Kiedy oszołomiony Greg Hale zaczął sobie w pełni zdawać sprawę z konsekwencji rozmowy
telefonicznej komandora z wojskową ochroną budynku, ogarnęła go fala paniki. Zaraz tu będz ie
oddz iał specjaln y! Susan spróbowała mu się wyślizgnąć. Hale błyskawicznie oprzytomniał, złapał
ją w pasie i przyciągnął do siebie.
– Puść mnie! – Jej krzyk odbił się echem w pustej hali.
Hale zaczął gorączkowo analizować sytuację. Ruch komandora zupełnie go zaskoczył.
S trathm ore z adz w on ił po ochron ę! Pośw ięcił Cyfrow ą T w ierdz ę!
Hale nigdy by nie przypuszczał, że Strathmore wypuści z rąk taką okazję. Ukryte wejście było
dla Agencji niepowtarzalną szansą.
Pod wpływem paniki umysł płatał Hale’owi różne figle. Gdziekolwiek spojrzał, widział lufę
beretty Strathmore’a. Zaczął się obracać, trzymając Susan blisko przy sobie, żeby utrudnić
komandorowi strzał. Powodowany strachem ciągnął ją w kierunku schodów. Za kilka minut
rozbłysną światła, otworzą się drzwi i do środka wpadnie grupa antyterrorystów.
– To boli! – wykrztusiła Susan, Z trudem łapała oddech, potykając się w trakcie desperackich
piruetów swojego prześladowcy.
Hale zastanawiał się, czy jej nie puścić i nie rzucić się pędem do windy. Ale to byłoby
samobójstwo. Nie znał hasła. Dodatkowo poza murami NSA nie miał najmniejszej szansy bez
zakładnika: natychmiast byłby trupem. Nawet swoim lotusem nie zdołałby uciec przed
agencyjnymi helikopterami. T ylko S usan pow strz ym a S trathm ore’a prz ed roz w alen iem m n ie
jakim ś pociskiem n a środku jez dn i!
– Uspokój się! – wykrzyknął, ciągnąc ją w kierunku schodów. – Chodź ze mną. Przysięgam, że
cię nie skrzywdzę!
Przytrzymując wyrywającą się Susan, zdał sobie sprawę ze swoich kolejnych kłopotów. Nawet
gdyby zdołał jakoś uruchomić windę w gabinecie komandora i wepchnąć do niej swojego jeńca,
Susan z pewnością nie przestałaby się bronić przed opuszczeniem budynku. Hale doskonale
wiedział, że winda Strathmore’a zatrzymuje się tylko raz, przy podziemnej autostradzie, jak
nazywano tajny labirynt tuneli dojazdowych, którymi w tajemnicy poruszali się ci najważniejsi.
Hale nie zamierzał wylądować w podziemnych korytarzach ze stawiającą opór zakładniczką.
Byłaby to śmiertelna pułapka. Nawet gdyby się stamtąd wydostał, to jak przeprowadziłby Susan
przez parking? Przecież nie miał broni. Jak prowadziłby auto?
Odpowiedzi na te pytania udzielił mu głos jednego z wykładowców, który uczył go strategii
wojskowej podczas służby w marines:
Odw ołaj się do prz em ocy, a będz iesz m iał w roga. Zaapeluj do um ysłu, a z yskasz sojusz n ika.
– Susan – usłyszał swój własny głos Hale. – Strathmore to zabójca! Tutaj grozi ci
niebezpieczeństwo.
Susan jakby go nie słyszała. Hale zdawał sobie sprawę z faktu, że to absurdalna próba:
Strathmore nigdy by nie skrzywdził Susan i ona dobrze o tym wiedziała.
Hale wytężał wzrok, usiłując dostrzec w ciemnościach, gdzie się skrył komandor. Strathmore
nagle zamilkł, co tylko spotęgowało panikę Hale’a. Czuł, że ma coraz mniej czasu: w każdej
chwili mogli się pojawić antyterroryści.
W przypływie energii Hale oplótł ramionami talię Susan i wciągnął ją na schody. Zaparła się
obcasami o pierwszy stopień, ale jej opór był daremny. Hale miał dużo więcej siły.
Ostrożnie wchodził po schodach tyłem, ciągnąc Susan za sobą. Łatwiej byłoby mu ją popychać,
ale podest na górze przez szklaną ścianę oświetlały monitory w gabinecie, gdyby więc Susan szła
pierwsza, Strathmore miałby czysty strzał. A tak Susan była jego żywą tarczą i nie musiał się
obawiać ataku z dołu.
Mniej więcej w jednej trzeciej wysokości schodów Hale wyczuł jakiś ruch na dole. S trathm ore
prz ystępuje do dz iałan ia!
– Nawet o tym nie myśl, komandorze! – syknął wściekle. – Postrzelisz ją, a nie mnie.
Hale czekał. Ale znów zapanowała cisza. Uważnie nasłuchiwał. Nic się nie wydarzyło. Może
więc miał zwidy? Nieważne! Strathmore nie sięgnie po broń, wiedząc, że Susan jest na linii
strzału.
Nagle jednak wydarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego. Na podeście za jego plecami
rozległ się głuchy odgłos. Hale przystanął, czując szalejącą adrenalinę. Czy Strathmore wspiął się
na górę? Instynkt podpowiadał mu, że komandor jest pod schodami. Ale po chwili znów usłyszał
taki sam odgłos, tylko nieco głośniejszy. Ktoś stąpał po platformie!
Przerażony Hale zrozumiał swój błąd. S trathm ore jest n a podeście z a m n ą! W każ dej chw ili
m oż e strz elić m i w plecy! Desperackim gestem obrócił Susan tak, żeby stanęła między nim
a gabinetem, po czym zaczął się cofać na dół.
Gdy stanął na ostatnim stopniu, zadarł głowę, z przerażeniem obserwując podest.
– Cofnij się albo skręcę jej…
Nie dokończył. Rękojeść beretty ze świstem przecięła powietrze tuż za jego plecami, trafiając
go prosto w głowę.
Hale zaczął się bezwładnie osuwać na podłogę. Susan natychmiast skorzystała z okazji, żeby
się wyrwać. Zdezorientowana wpadła prosto w objęcia Strathmore’a, który błyskawicznie
odwrócił ją twarzą do siebie, przytulając jej rozedrgane ciało.
– Już dobrze, to ja – uspokajał ją łagodnie. – Już wszystko dobrze!
Susan drżała.
– Kom… komandorze – dyszała, nie bardzo jeszcze zdając sobie sprawę, co się stało. –
Myślałam… myślałam, że jest pan na górze… Słyszałam…
– Uspokój się – wyszeptał. – Usłyszałaś, jak na platformie lądują moje pantofle.
Uśmiechnęła się przez łzy. Komandor właśnie ocalił jej życie. Stojąc obok niego w ciemności,
doznała olbrzymiej ulgi. Jednak nie bez domieszki poczucia winy. Była na tyle głupia, że wpadła
w łapy Hale’a. Gdyby do tego nie dopuściła, Hale nie mógłby jej wykorzystać w rozgrywce
z komandorem i ochroniarze nie szykowaliby się teraz do ataku. Susan rozumiała, jak wielką
cenę zapłacił Strathmore za jej ocalenie.
– Przepraszam – powiedziała.
– Za co?
– Pańskie plany względem Cyfrowej Twierdzy legły w gruzach.
Strathmore pokręcił głową.
– Bynajmniej!
– Ale przecież ochrona będzie tu lada moment. Nie wystarczy nam czasu, żeby…
– Ochrona się nie zjawi. Mamy tyle czasu, ile chcemy.
Susan nie rozumiała.
– Jak to nie? Przecież dzwonił pan…
Strathmore zachichotał.
– Tylko udawałem, że dzwonię. Stara sztuczka.
Rozdział 83
Vespa była niewątpliwie najmniejszym pojazdem, jaki mknął po pasie startowym sewilskiego
lotniska. Po rozwinięciu maksymalnej prędkości osiemdziesięciu kilometrów na godzinę dźwięk
jej silnika przypominał raczej wycie piły łańcuchowej niż warkot motocykla. Niestety przy tej
prędkości nie mogła się wznieść w powietrze.
W lusterku Becker dostrzegł, że taksówka wpada na pas startowy niespełna czterysta metrów
za nim i zaczyna się szybko zbliżać. Spojrzał do przodu. Na tle nocnego nieba, mniej więcej
osiemset metrów przed nim majaczyły kontury trzech hangarów. Próbował określić, czy na
takim dystansie taksówka zdąży go wyprzedzić. Susan na pewno wykonałaby niezbędne
obliczenia w dwie sekundy. Nagle Becker poczuł strach, jakiego nigdy dotąd nie doznał.
Pochylił głowę i dodał tyle gazu, ile było możliwe. Szybciej mała vespa jechać już nie mogła.
Auto za jego plecami pędziło ze sto pięćdziesiąt na godzinę. Dwa razy szybciej niż on! Obrzucił
wzrokiem trzy budynki w oddali. Ś rodkow y. T am stoi jego learjet! Huknął strzał.
Kula zaryła się w asfalcie kilka metrów przed nim. Becker odwrócił głowę. Zabójca znowu
celował, wychylając głowę przez okno. Becker gwałtownie skręcił. Lusterko rozprysnęło się na
kawałki. Siła uderzenia szarpnęła kierownicą. Becker nisko się pochylił. Chyba tylko Bóg m oż e
m n ie uratow ać.
Asfalt z przodu robił się coraz jaśniejszy. Przednie światła taksówki rzucały na niego upiorne
cienie. Znów padł strzał. Pocisk odskoczył od ramy skutera. Becker zmuszał się, żeby gwałtownie
nie skręcić. Dojadę do tego han garu! Zastanawiał się, czy pilot learjeta ich widzi. Cz y m a broń ?
Cz y z dąż y otw orz yć drz w i kabin y? Spojrzał w głąb oświetlonego hangaru i zrozumiał, że to
tylko teoretyczne pytania. Learjeta nigdzie nie było. Zmrużył obolałe oczy, mając nadzieję, że
go zawodzą. Ale nie. Hangar był pusty. O Boż e! Co się stało z sam olotem ?
Gdy obydwa pojazdy wpadły do otwartego hangaru, Becker rozpaczliwie szukał jakiejś drogi
ucieczki. Nie znalazł. Wykonana z blachy falistej tylna ściana budynku nie miała ani drzwi, ani
okien. Taksówka zrównała się z jego skuterem i Becker odwrócił głowę akurat w chwili, kiedy
Hulohot podnosił rewolwer do strzału.
Instynkt kazał Beckerowi nacisnąć na hamulce. Ale skuter nie zareagował. Podłogę hangaru
pokrywały plamy oleju. Vespa wpadła w poślizg.
Obok rozległ się ogłuszający pisk, kiedy zadziałały hamulce taksówki, a jej łyse opony
oderwały się od śliskiej podłogi. Auto zawirowało w chmurze dymu palonych opon ledwie kilka
centymetrów od rozpędzonej vespy.
Teraz obydwaj kierowcy stracili panowanie nad pojazdami i pędzili prosto na ścianę hangaru,
jeden obok drugiego. Becker desperacko naciskał hamulce, ale koła straciły przyczepność, jakby
jechał na lodzie. Ściana z blachy falistej zbliżała się coraz szybciej. Taksówka ślizgała się tuż
obok. Becker napiął mięśnie, gotując się do uderzenia.
Usłyszał ogłuszający łomot i zgrzyt metalu. Ale nie poczuł bólu. Nagle znalazł się pod gołym
niebem, a jego vespa podskakiwała na olbrzymim trawniku. Taksówka wciąż pędziła obok niego,
pchając przed sobą wybrzuszony jak żagiel olbrzymi arkusz blachy falistej, który nagle się
oderwał i poszybował nad głową Beckera.
Z bijącym gwałtownie sercem Becker dodał gazu i popędził w mrok.
Rozdział 84
Jabba westchnął z zadowoleniem, kończąc pracę. Wyłączył lutownicę, odłożył latarkę i przez
chwilę leżał po ciemku wewnątrz obudowy komputera. Był skonany. Bolał go kark. Takie
naprawy zawsze trzeba wykonywać w nieznośnej ciasnocie, zwłaszcza jeśli się jest człowiekiem
o jego gabarytach.
A komputery stają się coraz mniejsze, rozmyślał.
Jak tylko zamknął oczy na krótką chwilę zasłużonego odpoczynku, ktoś zaczął go ciągnąć za
nogę.
– Jabba! Wyłaź stamtąd natychmiast! – wrzasnął kobiecy głos.
No to m n ie Midge dopadła! Jęknął głośno.
– Wyłaź natychmiast, słyszysz?
Niechętnie zaczął się wysuwać.
– Na litość boską, Midge! Mówiłem ci, że… – Ale to nie była Midge. Jabba patrzył zaskoczony.
– Soshi?
Ważąca niecałe czterdzieści kilogramów Soshi Kuta była chodzącym wulkanem energii. Ta
błyskotliwa absolwentka MIT pełniła funkcję asystentki Jabby i jego prawej ręki. Często
zostawała z nim w pracy do późna i jako jedyna z całego wydziału zabezpieczenia systemów
zupełnie się go nie bała. Rzuciła mu gniewne spojrzenie.
– Dlaczego, do jasnej cholery, nie odbierasz moich telefonów? Ani nie reagujesz na moje
wiadomości?
– Więc to ty? – wykrztusił Jabba. – Myślałem, że to…
– Nieważne. Coś dziwnego zaczyna się dziać w głównej bazie danych.
Jabba zerknął na zegarek.
– Dziwnego? – Ogarnął go niepokój. – Możesz to jakoś sprecyzować?
Dwie minuty później Jabba pędził korytarzem prowadzącym do głównej bazy danych NSA.
Rozdział 85
Greg Hale leżał bezwładnie na podłodze w węźle numer trzy. Strathmore i Susan właśnie go
tam dowlekli, po czym ręce i nogi związali mu dwunastożyłowym kablem od drukarki laserowej.
Susan wciąż nie mogła się nadziwić, jak sprawnie Strathm ore uporał się z całą sytuację. T ylko
udaw ał, ż e dokądś telefon uje! Dokonał wręcz cudu. Nie tylko pojmał Hale’a i ocalił Susan, ale też
zyskał czas niezbędny do przepisania kodu Cyfrowej Twierdzy.
Susan niepewnie zerkała na związanego kryptografa. Ciężko, ale oddychał. Strathmore
dziwnie wyglądał, siedząc na kanapie z berettą na kolanach. Skupiła się ponownie na
wyszukiwaniu losowego ciągu znaków w komputerze Hale’a.
Już czwarta próba zakończyła się fiaskiem.
– Nadal nic – westchnęła. – Chyba będziemy musieli poczekać, aż David odnajdzie ten
pierścień.
Strathmore spojrzał na nią wzrokiem pełnym dezaprobaty.
– Jeśli Davidowi się nie uda i klucz Tankado wpadnie w niewłaściwe ręce…
Strathmore nie musiał kończyć. Susan doskonale rozumiała, co by się stało. Dopóki plik
z Cyfrową Twierdzą wisi w Internecie, klucz, który miał Tankado, jest bardzo niebezpieczny.
– Kiedy dokonamy zamiany, może sobie krążyć dowolna liczba kluczy – dodał komandor. –
Im więcej, tym weselej. – Gestem polecił jej, żeby kontynuowała kwerendę. – Ale do tego
momentu ścigamy się z czasem.
Susan otworzyła usta, żeby przyznać mu rację, ale jej słowa zagłuszył potworny ryk. Ciszę
przerwały syreny alarmowe. Susan i Strathmore popatrzyli na siebie z zaskoczeniem.
– Co się dzieje? – wrzasnęła Susan, starając się wpasować w przerwę między dobiegającymi
spod podłogi rykami.
– TRANSLATOR! – Strathmore miał zmartwioną minę. – Przegrzał się! Może Hale miał rację,
że awaryjne zasilanie pompuje mniej freonu.
– A bezpiecznik?
Strathmore zastanawiał się przez chwilę, po czym wrzasnął:
– Musiało być spięcie. – Żółte światło alarmowe pulsujące w głównej hali raz po raz
przykrywało jego twarz cieniem.
– Lepiej niech pan wyłączy ręcznie – poradziła Susan.
Strathmore skinął głową. Nie wiadomo, co by się stało, gdyby któryś z trzech milionów
krzemowych procesorów zapalił się od zbyt wysokiej temperatury. Strathmore musiał iść na
górę, bo tylko ze swojego komputera mógł przerwać pracę TRANSLATORA nad Cyfrową
Twierdzą, a lepiej, żeby zdążył, zanim ktokolwiek w budynku zauważy, że się pojawił jakiś
problem, i postanowi interweniować.
Strathmore spojrzał na nieprzytomnego wciąż Hale’a. Położył berettę przy klawiaturze
komputera Susan i ryknął, przekrzykując syrenę:
– Zaraz wracam! – Gdy przeszedł przez dziurę, którą wybiła w szklanej ścianie węzła numer
trzy, krzyknął jeszcze przez ramię: – I znajdź mi ten klucz!
N_DAKOTA=ET@DOSHISHA.EDU
– ET? – mruknęła Susan pod nosem, czując zawroty głowy. – Ensei Tankado jest Nowym
Dakotą?
To było nie do pomyślenia. Jeśli dane się zgadzały, to Tankado i jego partner to ta sama osoba.
W głowie Susan nagle zapanował chaos. Dlacz ego S trathm ore jesz cz e n ie w yłącz ył tej cholern ej
syren y?
Hale wił się na podłodze, próbując dostrzec Susan.
– No i co przysłał? Powiedz mi!
Susan zignorowała i jego, i panujący wokół chaos. En sei T an kado to Now y Dakota…
Próbowała poskładać elementy tej układanki. Skoro Tankado był Nowym Dakotą, to wysyłał
te maile sam do siebie, co znaczyło, że Nowy Dakota nie istnieje. Tankado nie miał partnera.
– Nowy Dakota jest fikcją – powiedziała do siebie. – Zasłoną dymną… Odbiciem w lustrze.
To było naprawdę genialne posunięcie. Strathmore widział tylko połowę boiska tenisowego.
Ponieważ piłka wracała, komandor zakładał, że po drugiej stronie siatki też ktoś stoi, gdy
tymczasem ona odbijała się od ściany. Tankado grał sam ze sobą. Pisał mail wychwalający zalety
Cyfrowej Twierdzy, po czym wysyłał go do siebie. Pisał listy, przekazywał je na serwer
anonimizujący, a serwer po kilku godzinach odsyłał je pod ten sam adres.
Nagle wszystko stało się oczywiste. Tankado chciał, żeby komandor przechwytywał jego
wiadomości. Co więcej, pisał je specjalnie dla niego. Tworząc fikcyjnego partnera, Ensei Tankado
zapewniał sobie polisę bez konieczności dzielenia się kluczem z kimkolwiek. Oczywiście dla
uwiarygodnienia tej farsy Tankado założył swojemu fikcyjnemu partnerowi sekretne konto
pocztowe… na tyle sekretne, żeby rozwiać wszelkie podejrzenia, że to tylko hucpa. Tankado był
swoim własnym partnerem. Nowy Dakota nie istnieje. Tankado urządził teatr jednego aktora.
T eatr jedn ego aktora.
Nagle przyszła jej do głowy porażająca myśl. Prz ecież T an kado m ógł w ykorz ystać sw oją
fałsz yw ą korespon den cję, ż eby prz ekon ać S trathm ore’a do cz egokolw iek!
Przypomniała sobie swoją pierwszą reakcję na rewelacje komandora o niemożliwym do
złamania algorytmie. Przysięgłaby, że to niemożliwe. Na myśl o potencjalnych konsekwencjach
sprytnego manewru Japończyka Susan poczuła skurcz w żołądku. Jaki mieli dowód, że Tankado
naprawdę stworzył Cyfrową Twierdzę? Tylko przechwałki w pisanych przez niego mailach.
I oczywiście… TRANSLATORA. Komputer pracował bez przerwy już od prawie dwudziestu
godzin! Susan wiedziała, że istnieją programy, które mogłyby zająć TRANSLATORA na tak długo
– programy, które napisać o wiele łatwiej niż odporny na ataki szyfr.
Wirusy.
Susan poczuła lodowaty dreszcz.
T ylko jak w irus m ógł się dostać do T RANS LAT ORA?
Odpowiedź na to pytanie, jakby zza grobu, przyniósł jej Phil Chartrukian. S trathm ore om in ął
filtry n a ścież ce z drow ia!
Susan zrozumiała, co się stało, choć to nagłe objawienie przyprawiło ją o mdłości. Strathmore
ściągnął z sieci Cyfrową Twierdzę i chciał, żeby TRANSLATOR spróbował ją złamać. Ale filtry na
ścieżce zdrowia mu to uniemożliwiły, ponieważ rzekomy algorytm zawierał wirusy. Normalnie
Strathmore potraktowałby takie ostrzeżenie śmiertelnie poważnie, ale czytał przecież e-maile
Tankado: W ystarcz yło w ykorz ystać łań cuchy m utacyjn e! W przekonaniu, że Cyfrowa Twierdza
jest bezpieczna, komandor wczytał ją z pominięciem ścieżki zdrowia.
Susan zaniemówiła.
– Nie ma żadnej Cyfrowej Twierdzy – wykrztusiła. Syrena nie przestawała wyć. Powoli,
z wielkim trudem oparła się o krzesło. Tankado postanowił szukać głupiego, a NSA zgłosiła się na
ochotnika.
W tym momencie przez dźwięk syreny przebił się przerażający krzyk. Strathmore zawył
z bólu.
Rozdział 86
Zdyszana Susan stanęła w progu gabinetu komandora. Trevor Strathmore siedział zgarbiony
przy swoim biurku. Spuścił głowę. W blasku monitorów połyskiwał pot. Syrena pod podłogą wyła
nadal.
Susan podbiegła do biurka.
– Komandorze?
Strathmore się nie poruszył.
– Komandorze! Musimy wyłączyć TRANSLATORA. Mamy…
– Dopadł nas – powiedział Strathmore, nie podnosząc głowy. – Tankado zrobił z nas idiotów…
Ton, jakim to powiedział, nie pozostawiał żadnych wątpliwości: komandor także zrozumiał
prawdę. Przechwałki na temat odpornego na łamanie algorytmu, sprzedaż klucza na aukcji –
wszystko to było tylko na pokaz. Tankado nakłonił w ten sposób NSA do przechwytywania jego
korespondencji. Wmówił im, że ma partnera, i podstępem doprowadził do tego, że sami
wprowadzili wirusa do systemu TRANSLATORA.
– Łańcuchy mutacyjne – z trudem wykrztusił Strathm ore.
– Wiem.
Komandor powoli podniósł wzrok.
– Plik, który ściągnąłem z Internetu, był…
Susan usiłowała zachować spokój. Wszystkie elementy układanki trafiły na swoje miejsce.
Cyfrowa Twierdza nigdy nie istniała. Tankado umieścił w Internecie wirus, który zaszyfrował –
prawdopodobnie przy użyciu któregoś z powszechnie dostępnych algorytmów, wybierając na tyle
silny, żeby nie mógł go złamać nikt oprócz NSA. TRANSLATOR błyskawicznie sobie z nim
poradził, uwalniając tym samym szkodliwe oprogramowanie.
– Łańcuchy mutacyjne – chrypiał komandor. – Tankado pisał, że są częścią algorytmu!
Strathmore opadł na krzesło.
Susan rozumiała jego ból. Dał się nabrać jak uczniak. Tankado nie zamierzał sprzedawać
swojego algorytmu żadnej firmie na rynku. Bo algorytmu nie było. Tankado odegrał szopkę,
a Cyfrowa Twierdza była przynętą stworzoną, żeby skusić NSA. Dzięki niej Tankado zamienił
Strathmore’a w marionetkę i pociągał za sznurki.
– Ominąłem ścieżkę zdrowia – jęczał komandor.
– Nie wiedział pan przecież.
Strathmore walnął pięścią w biurko.
– Ale powinienem był wiedzieć! Wystarczyło się zastanowić, na litość boską! Wystarczyło się
zastanowić nad jego pseudonimem.
– Co pan ma na myśli?
– On z nas kpił w żywe oczy! N_DAKOTA to anagram!
Susan zaczęła się zastanawiać. An agram ? Wyobraziła sobie litery i zaczęła je przestawiać.
Ndakota… Kado-tan … Oktadan … T an doka… Kolana się pod nią ugięły. Strathmore miał rację,
to było całkowicie oczywiste. Jak mogli przeoczyć coś takiego? Pseudonim Nowy Dakota wcale
nie był nawiązaniem do nazwy stanu – w ten sposób Tankado dodatkowo się nad nimi pastwił.
Używając tego pseudonimu, ostrzegł ich, że jest nim on sam. Przestawione litery adresu
mailowego układały się w nazwisko TANKADO. Ale najlepsi na świecie specjaliści od łamania
szyfrów tego nie zauważyli!
– Zakpił z nas – powiedział Strathmore.
– Musi pan wyłączyć TRANSLATORA – stwierdziła Susan.
Strathmore tępo gapił się w ścianę.
– Komandorze! Niech pan go wyłączy!
– Próbowałem – wyszeptał Strathmore głosem tak słabym, jakiego Susan nigdy u niego nie
słyszała.
– Jak to pan próbował?
Strathmore odwrócił monitor przodem do niej. Wyświetlacz miał dziwny rdzawoczerwony
kolor. Okno dialogowe na samym dole pokazywało liczne próby zatrzymania pracy
TRANSLATORA. Po każdej z nich następowała taka sama odpowiedź:
Susan poczuła zimny dreszcz. Zam kn ięcie system u jest n iem oż liw e? Ale dlacz ego? Obawiała
się, że już zna odpowiedź na to pytanie. W ięc to jest z em sta? T an kado postan ow ił z n isz cz yć
T RANS LAT ORA! Przez wiele lat Tankado próbował przekazać światu prawdę
o superkomputerze NSA, ale nikt mu nie wierzył. Postanowił więc zniszczyć bestię samemu.
Gotów był oddać nawet życie za to, w co wierzył: prawo jednostki do prywatności.
Syrena nie przestawała wyć.
– Musimy odciąć zasilanie – krzyknęła Susan. – Natychmiast!
Wiedziała, że jeśli się pośpieszą, mogą ocalić TRANSLATORA. Każdy komputer na świecie –
od najprostszego peceta po skomplikowane maszyny wykorzystywane przez NASA do
kierowania satelitami – ma zabezpieczenie, które można wykorzystać w takich właśnie
sytuacjach. Daleko tej metodzie do finezji, ale zawsze działa: należy wyciągnąć wtyczkę
z gniazdka.
Odcinając zasilanie awaryjne, zmuszą TRANSLATORA, żeby się wyłączył. Usuwaniem wirusa
mogą się zająć później – będzie to kwestia ponownego sformatowania dysków twardych.
Oczywiście takie działanie zniszczy wszystkie dane przechowywane w pamięci komputera, ale
wirusa także. W większości wypadków sformatowanie dysku twardego oznacza utratę tysięcy
plików, czasem będących efektem wieloletniej pracy. Ale TRANSLATOR nie był zwyczajnym
komputerem – w jego wypadku formatowanie nie oznaczało dosłownie żadnych strat, ponieważ
po złamaniu szyfru przekazywał wyniki do głównej bazy danych NSA, żeby tam…
Susan zamarła. Zakryła usta dłonią, żeby stłumić okrzyk:
– Główna baza danych! – wyszeptała.
Strathmore gapił się w ciemność. Odpowiedział jej głosem, który dobywał się jakby spoza
niego. Już wcześniej zdał sobie z tego sprawę.
– Tak, Susan. Główna baza danych.
Susan w osłupieniu kiwała głową. T an kado w ykorz ystał T RANS LAT ORA, ż eby z aw irusow ać
n asz ą głów n ą baz ę dan ych.
Słabym gestem Strathmore wskazał na monitor. Susan ponownie spojrzała na ekran. Pod
oknem dialogowym na samym dole ekranu widniał napis:
WPROWADŹ KLUCZ
Wpatrując się w pulsujące polecenie, Susan doznała kolejnego olśnienia: wirus, klucz, pierścień
Tankado, genialny szantaż. Klucz nie służył do otwierania algorytmu. Ten klucz był antidotum,
powstrzymywał działanie wirusa. Susan dużo czytała o tego typu śmiertelnie szkodliwym
oprogramowaniu zawierającym także lekarstwo na wywoływaną przez nie chorobę – tajny
klucz, który unieszkodliwiał program. T an kado n ie z am ierz ał n isz cz yć baz y dan ych NS A, chciał
tylko ogłosić św iatu praw dę o T RANS LAT ORZE. Potem prz ekaz ałby n am klucz , ż ebyśm y
pow strz ym ali z n isz cz en ie.
Niestety wszystko potoczyło się zupełnie inaczej, niż przewidywał. Nie planował umierać.
Chciał usiąść w jakimś hiszpańskim barze i obejrzeć w CNN konferencję prasową na temat
tajnego amerykańskiego komputera do łamania szyfrów. Miałby niezły ubaw, a potem gdzieś by
się zaszył i zniknął dla świata: anonimowy bohater walki na elektronicznym froncie.
Susan walnęła pięścią w biurko.
– Musimy zdobyć ten pierścień! Innego klucza nie ma!
Sytuacja była poważna. Nie istniał Nowy Dakota, nie istniał więc drugi egzemplarz klucza.
Nawet gdyby NSA ogłosiła wszem wobec prawdę o TRANSLATORZE, to martwy Tankado nie
ocali ich przecież przed najgorszym.
Strathmore milczał.
Sytuacja była jeszcze poważniejsza, niż Susan mogła przypuszczać dotychczas. Najbardziej
szokujący był fakt, że Tankado pozwolił, aby sprawy zaszły aż tak daleko. Niewątpliwie
wiedział, co się wydarzy, jeśli NSA nie dostanie pierścienia, a mimo to w ostatnich sekundach
życia się go pozbył. Ale z drugiej strony czego się spodziewała, że Tankado grzecznie odda im
pierścień, skoro na pewno myślał, że to przez nich umiera?
Mimo to Susan nie mogła uwierzyć, że Tankado by na to wszystko pozwolił. Był pacyfistą. Nie
chciał siać zniszczenia, zależało mu tylko na tym, żeby wyrównać rachunki. Nie chodziło mu
o TRANSLATORA, walczył o powszechne prawo do zachowania prywatności. Zależało mu na
tym, żeby świat się dowiedział, że NSA odczytuje zaszyfrowane wiadomości. Zniszczenie
głównej bazy danych Agencji było aktem agresji, o jaki Susan nigdy by nie podejrzewała Ensei
Tankado.
Wycie syreny przywołało ją do rzeczywistości. Spojrzała na zdruzgotanego komandora,
domyślała się, co mu chodzi po głowie. Fiasko planu wstawienia tylnej furtki do Cyfrowej
Twierdzy to jedno. Zupełnie czym innym był fakt, że jego nieostrożność popchnęła NSA na
krawędź najpoważniejszego kryzysu w historii wywiadowczej USA.
– To nie jest pańska wina, komandorze – zapewniała, przekrzykując wycie syreny. – Gdyby
Tankado nie umarł, moglibyśmy negocjować, mielibyśmy jakiś wybór.
Ale komandor Strathmore jej nie słyszał. Jego życie się skończyło. Poświęcił ojczyźnie
trzydzieści lat. Przejęcie kontroli nad Cyfrową Twierdzą miało być chwilą chwały, jego pièce de
résistan ce – wszak chciał wstawić tylną furtkę w programie, który z pewnością stałby się
światowym standardem szyfrowania. Zamiast tego własnoręcznie wprowadził wirusa do
głównej bazy danych Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Teraz mógł go powstrzymać tylko
w jeden sposób, odcinając dopływ prądu i kasując miliony bajtów niemożliwych do odtworzenia
danych. Tylko pierścień mógłby ocalić te dane, a skoro David nie odnalazł go do teraz…
– Muszę wyłączyć TRANSLATORA! – przejęła inicjatywę Susan. – Zejdę pod podłogę
i przestawię wyłącznik.
Strathmore powoli zwrócił twarz w jej stronę. Był zdruzgotany.
– Ja to zrobię – oznajmił słabym głosem, po czym się podniósł i zachwiał, próbując wstać zza
biurka.
Susan posadziła go z powrotem na fotelu.
– Nie – powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Ja pójdę.
Strathmore skrył twarz w dłoniach.
– Idź. Najniższy poziom. Obok pomp freonowych.
Susan ruszyła do drzwi. W połowie drogi odwróciła głowę.
– Panie komandorze! – krzyknęła. – To jeszcze nie koniec. Nie zostaliśmy jeszcze pokonani.
Jeśli David odnajdzie ten pierścień na czas, to ocalimy bazę danych.
Strathmore nie odpowiedział.
– Niech pan zadzwoni do obsługi bazy danych! – poleciła Susan. – Trzeba ich ostrzec przed
wirusem. Jest pan zastępcą dyrektora NSA. Pan zawsze zwycięża!
Niczym na filmie w zwolnionym tempie Strathmore pomału skierował na nią wzrok. Skinął
głową tak, jakby właśnie podjął najważniejszą decyzję swojego życia.
Susan zniknęła w ciemności.
Rozdział 87
Vespa wtoczyła się na najwolniejszy pas carretera de Huelva. Dopiero nadchodził świt, ale ruch
na drodze był spory – młodzi sewilczycy wracali z nocnych zabaw na plaży. Kierowca
wyładowanej nastolatkami furgonetki zatrąbił, przejeżdżając obok. Na autostradzie skuter
Beckera wyglądał jak zabawka dla dzieci.
Czterysta metrów za nim na asfalt wtoczyła się rozklekotana taksówka, sypiąc iskrami na
zakręcie. Zanim nabrała prędkości, uderzyła bokiem w peugeota 505, który się zachwiał i zjechał
na pas zieleni pośrodku drogi.
Becker przemknął obok tablicy drogowskazowej: SEVILLA CENTRO – 2 KM. Gdyby zdołał
dotrzeć do ścisłego centrum miasta, miałby większe szanse. Prędkościomierz pokazywał
sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Dw ie m in uty do z jaz du. Wiedział, że tak wiele czasu nie
ma. Taksówka za jego plecami rozpędzała się coraz bardziej. Becker zerknął na zbliżające się
światła sewilskiej starówki, modląc się, żeby dojechał do nich żywy.
Był dopiero w połowie drogi do zjazdu, gdy usłyszał z tyłu zgrzyt metalu. Pochylił się na
siodełku, dodając gazu. Rozległ się stłumiony wystrzał. Kula przeleciała obok niego. Becker
gwałtownie odbił w lewo. Zaczął jechać zygzakiem, mając nadzieję, że zyska w ten sposób choć
trochę czasu. Na próżno. Od zjazdu dzieliło go jeszcze dobre dwieście pięćdziesiąt metrów, kiedy
odległość między taksówką a nim zmniejszyła się do kilku długości samochodu. Becker wiedział,
że za kilka sekund zostanie albo zastrzelony, albo staranowany. Rozejrzał się w poszukiwaniu
jakiejś drogi ucieczki, ale po obydwu stronach autostrady wznosił się wysoki żwirowany nasyp.
Usłyszał kolejny strzał. Podjął decyzję.
Przy akompaniamencie pisku opon, obsypany iskrami przechylił się gwałtownie na prawą
stronę i zjechał z drogi. Opony vespy najechały na nasyp. Becker z trudem utrzymywał
równowagę. Vespa rozsypywała w powietrzu grad żwiru, z ledwością się pnąc. Koła wirowały jak
szalone, próbując złapać przyczepność na miękkiej nawierzchni. Mały silnik wył żałośnie,
próbując podołać zadaniu. Becker jeszcze go poganiał, mając nadzieję, że nie zgaśnie. Nie
odważył się odwrócić głowy, ale był pewien, że za chwilę taksówka podąży jego śladem,
a w powietrzu zaświstają kule.
Ale żadnych kul nie usłyszał.
Skuter wjechał na grzbiet nasypu i Becker zobaczył centrum miasta. Światła rozciągały się
przed nim niczym gwiazdy na niebie. Minął kawałek trawy i zjechał z krawężnika. Vespa nagle
przyśpieszyła. Jezdnia avenue Luis Montoto szybko uciekała pod kołami. Po lewej przemknął
stadion piłkarski. Poczuł się bezpieczny.
Wtedy usłyszał znajomy zgrzyt metalu o beton. Podniósł wzrok. Sto metrów przed nim po
zjeździe z autostrady pędziła taksówka. Sekundę później wpadła na avenue Luis Montoto
i ruszyła prosto na niego.
Becker powinien poczuć przypływ paniki. Ale nie poczuł. Dobrze wiedział, dokąd jechać.
Gwałtownie skręcił w avenida de Menéndez Pelayo i dodał gazu. Skuter przeciął mały park
i wjechał w calle Mateos Gago – wąską brukowaną jednokierunkową uliczkę prowadzącą do
Santa Cruz.
Jeszcze tylko kawałek, pomyślał.
Taksówka skręciła za nim i znów zaczęła się zbliżać. Wjechała jego śladem w wąskie uliczki,
tracąc lusterko boczne na ciasnym łuku. Becker wiedział, że wygrał. Santa Cruz to najstarsza
część Sewilli. Między budynkami nie ma tam dróg, tylko labirynt wąskich przejść pamiętających
jeszcze czasy rzymskie. Mieszczą się na nich tylko przechodnie i od czasu do czasu jakiś
motorower. W tych zaułkach Becker błądził kiedyś kilka godzin.
Gdy przejeżdżał ostatnie metry calle Mateos Gago, jak góra wyrosła przed nim
jedenastowieczna sewilska katedra. Tuż obok niej wystrzeliła w rozjaśniające się niebo
stutrzydziestometrowa Giralda. Znalazł się w Santa Cruz, przed drugą co do wielkości katedrą
na świecie, wśród domów należących do najstarszych i najbardziej wierzących rodzin katolickiej
Sewilli.
Becker pędził przez kamienny plac. Rozległ się pojedynczy huk, ale strzał padł za późno.
Skuter Beckera zniknął w wąskim przejściu callita de la Virgen.
Rozdział 88
Reflektor vespy rzucał ostre cienie na ściany wąskich zaułków. Becker co chwila zmieniał bieg,
z rykiem mijając bielone mury kolejnych budynków. Mieszkańcy Santa Cruz mają wczesną
pobudkę tej niedzieli.
Minęło niespełna pół godziny od ucieczki z lotniska. Przez cały ten czas Becker zadawał sobie
pytania: Kto próbuje m n ie z abić? Co w yjątkow ego jest w tym pierścien iu? G dz ie jest odrz utow iec
NS A? Przypomniał sobie martwą Megan i nudności znów dały o sobie znać.
Miał nadzieję, że dotrze prosto do wyjścia po drugiej stronie, ale Santa Cruz to istny labirynt
pełen zamkniętych przejść i ślepych zaułków. Becker szybko stracił orientację. Podnosił głowę,
chcąc ustalić swoje położenie względem Giraldy, ale otaczające ściany były zbyt wysokie
i dostrzegał tylko wstający na niebie świt.
Zastanawiał się, gdzie jest mężczyzna w drucianych okularach. Nie miał nadziei, że jego
prześladowca ustąpi. Prawdopodobnie goni go na piechotę. Becker z trudem manewrował
skuterem na wąskich zakrętach. Jazgot silnika odbijał się echem po kamiennych uliczkach, Be-
cker wiedział więc, że jest łatwym celem w porannej ciszy. Przewagę dawała mu tylko prędkość.
Musz ę się prz edostać n a drugą stron ę!
Po długiej serii zakrętów i prostych Becker znalazł się na skrzyżowaniu trzech ulic
oznaczonym jako Esquina de los Reyes. Wiedział, że to oznacza kłopoty, ponieważ już wcześniej
przez nie przejeżdżał. Stojąc okrakiem nad pracującym na wolnych obrotach skuterem, usiłował
zdecydować, w którą z uliczek skręcić. Nagle silnik zgasł. Wskaźnik paliwa pokazywał
VACIO. Jakby na ten znak w uliczce po jego lewej mignął cień.
Becker pędził na oślep, mocno klucząc. Często skręcał, unikając prostych odcinków. Kroki za nim
nie cichły. Umysł Beckera zupełnie się wyłączył. Nie zastanawiał się, gdzie jest ani kto go ściga –
działał tylko instynkt samozachowawczy. Nie czuł bólu. Tylko strach i energię.
Pocisk roztrzaskał glazurę na ścianie obok niego. Odłamki ceramicznej płytki posypały się na
jego kark. Skręcił w lewo. Słyszał, jak jego własny głos woła o pomoc. Jeśli nie liczyć głośnych
oddechów i echa kroków, wszędzie wokół panował niczym niezmącony spokój.
Rana w boku zaczynała go piec. Bał się, że zostawia za sobą szkarłatne ślady na białych
chodnikach. Wszędzie szukał jakichś otwartych drzwi, przez które uciekłby z tych dusznych
kanionów. Nic. Uliczka się zwęziła.
– S ocorro! – Krzyk Beckera był ledwie słyszalny. – Ratunku!
Ściany zbliżyły się do siebie. Chodnik zakręcał. Becker szukał jakiegoś skrzyżowania, bocznej
uliczki, jakiegokolwiek wyjścia. Chodnik się zwęził. Zamknięte drzwi. Kolejne zwężenie.
Zamknięta brama. Kroki za jego plecami dudniły coraz bliżej. Wszedł na długi prosty odcinek
i nagle chodnik zaczął się piąć. Coraz bardziej stromo. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Biegł
coraz wolniej.
A potem się zatrzymał.
Podobnie jak autostrada kończąca się w szczerym polu z powodu braku pieniędzy na dalszą
budowę, uliczka nagle się urwała. Na jej końcu zobaczył wysoki mur, pod nim drewnianą
ławeczkę i nic więcej. Zadarł głowę: trzypiętrowe budynki. Odwrócił się i zaczął biec do początku
ślepej uliczki, zdążył jednak postawić tylko kilka kroków.
U podnóża pochyłego chodnika stanął człowiek, który rzucił się w kierunku Beckera z wielką
determinacją. Od rewolweru w jego dłoni odbijały się pierwsze promienie porannego słońca.
Cofając się do zamykającego ulicę muru, Becker widział wszystko wokół jakby ostrzej.
Dopiero teraz poczuł ból postrzału. Dotknął rany i spojrzał na swoją dłoń. Krew rozmazała się po
palcach i złotym pierścieniu Ensei Tankado. Becker poczuł zawroty głowy. Wpatrywał się w litery
wygrawerowane na pierścieniu. Zupełnie zapomniał, że nosi go na palcu. Zapomniał, po co
przyjechał do Sewilli. Spojrzał na nadchodzącego mężczyznę, po czym znów na pierścień. Czy
przez ten kawałek złota zginęła Megan? Czy z powodu tego pierścienia zginie także on?
Postać była coraz bliżej. Wokół siebie Becker miał tylko ściany, a za sobą równie wysoki mur.
Od napastnika dzieliła go odległość kilku zamkniętych bram, ale było już za późno, żeby zacząć
wzywać pomocy.
Becker przywarł do zamykającej ślepy zaułek ściany. Nagle poczuł każdy kamyczek żwiru pod
stopami, każdą wypukłość tynku pod plecami. Umysł zabrał go w przeszłość, do dzieciństwa, do
rodziców… do Susan.
Mój Boż e… S usan .
Po raz pierwszy od dzieciństwa zaczął się modlić. Nie prosił o wybawienie od śmierci – nie
wierzył w cuda. Modlił się o to, żeby kobieta, którą zostawia, znalazła w sobie siłę, żeby
wiedziała bez cienia wątpliwości, że ją kochał. Zamknął oczy. Wspomnienia zalały go jak potok.
Nie były to obrazy rad wydziałów i wykładów, które zajmowały dziewięćdziesiąt procent jego
życia. Widział tylko Susan – w najprostszych sytuacjach: jak uczy ją używać pałeczek, jak razem
żeglują wokół Cape Cod. Kocham cię, pomyślał. Pam iętaj o tym … z aw sz e.
Nagle zniknęły wszystkie pozory, wszystkie barwy ochronne i parawany, którymi się
oddzielał od życia. Stanął nagi przed Bogiem – krew i ciało. Jestem cz łow iekiem , pomyślał.
Cz łow iekiem bez w osku, dodał zaraz w nagłym przypływie ironii. Mężczyzna w drucianych
okularach podchodził coraz bliżej. Gdzieś niedaleko zaczął bić dzwon. Becker zamknął oczy,
w ciemności czekając na dźwięk, który oznajmi koniec jego życia.
Rozdział 89
Poranne słońce dopiero zaczynało schodzić z dachów, nieśmiało oświetlając kręte uliczki pod
nimi. Dzwony na szczycie Giraldy wzywały na poranną mszę. Ich dźwięku wyczekiwali wszyscy
mieszkańcy. W całej prastarej dzielnicy otworzyły się drzwi, przez które na chodniki wyszły całe
rodziny. Niczym krew napełniająca arterie Santa Cruz ludzie płynęli do serca swojego pueblo. To
tam narodziła się ich historia i tam przebywał ich Bóg. Wierni zmierzali do katedry.
Słysząc dźwięk dzwonów, Becker zaczął się zastanawiać, czy już nie żyje. Z wahaniem
otworzył oczy, mrużąc powieki w pierwszym porannym słońcu. Dobrze wiedział, gdzie jest.
Przyzwyczaił wzrok do światła. Rozejrzał się w poszukiwaniu swojego zabójcy, ale nigdzie wokół
nie dostrzegł mężczyzny w drucianych okularach. Uliczka nie była jednak pusta. Odświętnie
ubrani Hiszpanie całymi rodzinami szli do kościoła, ze śmiechem zagadując do siebie nawzajem.
Na samym dole stromej uliczki, ukryty przed wzrokiem Beckera Hulohot przeklinał
z wściekłością. Najpierw od ofiary odgrodziła go tylko jedna para. Był pewien, że zaraz znikną,
ale wibrujący w małych uliczkach dźwięk dzwonów wyciągał z domów kolejnych mieszkańców.
Pojawiło się drugie małżeństwo, tym razem z dziećmi. Przywitali się, trzykrotnie całując
w policzek, wymieniając pozdrowienia i uśmiechy. Kiedy się pojawiła kolejna grupka, Hulohot nie
widział już swojej ofiary. Gotując się z wściekłości, wszedł w szybko gęstniejący tłum. Musiał
dopaść Davida Beckera!
Ruszył w górę uliczki. Natychmiast porwała go ludzka fala. Wszędzie widział marynarki,
krawaty, czarne suknie i czarne koronki otulające zgarbione kobiety. Nikt nie zwracał na niego
uwagi. Szli noga za nogą, ramię w ramię, niczym czarna bariera zagradzająca mu drogę. Kiedy
się przez nią przedarł, ruszył pędem pod górę z rewolwerem gotowym do strzału. Na końcu
ślepej uliczki wydał z siebie nieludzki ryk. David Becker zniknął.
Krocząc niepewnie, Becker wmieszał się w tłum. Idź z a n im i, pomyślał. Na pew n o cię stąd
w yprow adz ą. Skręcili w prawo. Ta uliczka była szersza. Wszędzie otwierały się drzwi.
Wychodzili coraz to nowi ludzie. Bicie dzwonów zrobiło się głośniejsze.
Becker nadal czuł piekący ból, ale krwawienie już ustąpiło. Pośpiesznie szedł do przodu.
Człowiek z rewolwerem na pewno nie przestał go ścigać.
Becker mijał kolejne grupy wiernych, schylając nisko głowę. Już niedaleko. Czuł to. Tłum
gęstniał z każdą chwilą, choć alejka robiła się coraz szersza. Ludzka fala nie płynęła już wąskim
dopływem – wylała się w główny nurt. Nagle Becker zobaczył katedrę i wieżę Giralda.
Dźwięk dzwonów zwielokrotniony przez wysokie mury wokół placu był teraz ogłuszający.
Wychodzący zewsząd ludzie w czerni zmierzali do stojących otworem wrót sewilskiej katedry.
Becker próbował dojść do calle Mateos Gago, ale uwięził go tłum. Zewsząd napierali ludzie,
ocierając się o niego ramionami i depcząc mu po stopach. Hiszpanie inaczej niż cała reszta świata
definiują strefę dystansu intymnego. Becker zaklinował się między dwiema opasłymi kobietami.
Obydwie w rytm szeptanych pod nosem modlitw przesuwały w palcach paciorki różańca,
z zamkniętymi oczami pozwalając, aby niósł je tłum.
Gdy tłum podchodził do olbrzymiej kamiennej konstrukcji, Becker raz jeszcze spróbował
skręcić w lewo, ale teraz ludzka rzeka napierała coraz silniej. Religijny ferwor, mamrotane pod
nosem modlitwy, ślepcy. Mimo wszystko Becker postanowił iść pod prąd. Z równym
powodzeniem mógłby jednak płynąć w górę rwącej rzeki. Zrezygnował. Kiedy się odwrócił,
zobaczył przed sobą ziejącą otchłań przerażająco wielkich drzwi – czarny tunel, który miał go za
chwilę pochłonąć całkiem wbrew jego woli. David Becker nagle uświadomił sobie, że idzie do
kościoła.
Rozdział 90
Syreny alarmowe ciągle wyły. Strathmore nie miał pojęcia, ile czasu minęło, odkąd Susan zeszła
na dół. Nie przestawał myśleć o TRANSLATORZE. Jest pan z astępcą dyrektora NS A. Pan z aw sz e
z w ycięż a!
Co z tego, ż e z w ycięż ę, skoro ściągn ąłem n a siebie taką hań bę? W olałbym um rz eć n iż z n osić
taką kom prom itację!
Bo to właśnie go czekało: kompromitacja. Zataił informację przed dyrektorem. Wprowadził
wirusa do najpilniej strzeżonego komputera w kraju. Nie miał wątpliwości, że zostanie
napiętnowany. Działał z patriotycznych pobudek, owszem, ale nic nie poszło tak, jak zaplanował.
Skutkiem jego planu była już śmierć i zdrada, a będzie też śledztwo, akt oskarżenia oraz
pręgierz opinii publicznej. Przez tyle lat służył ojczyźnie, kierując się honorem i uczciwością – nie
mógł pozwolić, żeby tak się to zakończyło.
Nie w oln o m i się poddaw ać, pomyślał.
Kłam ać też ci n ie w oln o, odpowiedział natychmiast samemu sobie.
Istotnie, był kłamcą. Z wieloma ludźmi nie rozmawiał szczerze. Należała do nich Susan
Fletcher. Tylu rzeczy jej nie powiedział – rzeczy, których teraz głęboko się wstydził. Przez lata
Susan była tematem jego fantazji i marzeń. Śniła mu się po nocach. Krzyczał do niej przez sen.
Nie mógł nic na to poradzić. Wcześniej nie wyobrażał sobie, że jakakolwiek kobieta może być
tak błyskotliwa i tak piękna. Jego żona znosiła ten jego stan cierpliwie, kiedy jednak w końcu
poznała Susan, straciła wszelką nadzieję. Bev Strathmore nigdy nie winiła męża za jego uczucia.
Znosiła ból tak długo jak mogła, ale ostatnio zabrakło jej sił. Oświadczyła mu, że ich małżeństwo
jest skończone, bo ona nie zamierza spędzać reszty życia w cieniu innej kobiety.
Wycie syren stopniowo wyrwało Strathmore’a z zamyślenia. Jego analityczny umysł zaczął
metodycznie szukać jakiegoś rozwiązania: niechętnie potwierdził to, co wcześniej podpowiadało
serce. Miał tylko jedną drogę ucieczki, tylko jedno wyjście.
Strathmore spojrzał na klawiaturę swojego komputera i zaczął pisać. Nie zawracał sobie
nawet głowy odwracaniem monitora, żeby lepiej widzieć tekst. Jego palce wystukiwały słowa
powoli i zdecydowanie.
Dzięki temu nikt nie zacznie dociekać. Nie padną żadne pytania. Nie będzie oskarżeń.
Wyjaśni światu, co się stało. Wiele osób straciło życie… Ale teraz musiała do nich dołączyć jeszcze
jedna.
Rozdział 91
We wnętrzu katedry zawsze panuje noc. Ciepło dnia zamienia się w wilgotny chłód. Przez
kamienne mury nie zdołają się przedrzeć odgłosy ulicy. Żadna liczba świeczników nie rozświetli
bezkresnej ciemności nad głowami. Wszędzie kładzie się więc cieniem mrok, tylko zawieszone
wysoko nad głowami witraże wpuszczają do środka przytłumione promienie czerwieni i błękitu,
na szkle zatrzymując całą brzydotę zewnętrznego świata.
Sewilska katedra, jak wszystkie największe świątynie w Europie, została zbudowana na
planie krzyża. Prezbiterium zaczyna się w niej mniej więcej w połowie długości, a drewniane
ławki w nawie głównej ciągną się przez ponad sto metrów. W nawie poprzecznej znajdują się
konfesjonały, groby świętych i kolejne ławki.
Becker został wepchnięty do ławki w połowie długości głównej nawy. W niewyobrażalnie
wielkiej przestrzeni nad jego głową na postrzępionej linie huśtała się tam i z powrotem srebrna
kadzielnica wielkości lodówki, zostawiając za sobą wonny dym. Potężne mury wibrowały od bicia
dzwonów na Giraldzie. Becker przeniósł wzrok na złoconą ścianę za ołtarzem. Miał za co
dziękować. Oddychał. Nie stracił życia. To był cud!
Podczas gdy duchowny szykował się do obrzędów wstępnych, Becker obejrzał swój bok. Miał
czerwoną plamę na koszuli, ale krwawienie ustało. Rana była niewielka. Kula tylko go drasnęła.
Z powrotem wsunął koszulę w spodnie i pochylił głowę. Drzwi za jego plecami się zamykały.
Wiedział, że znalazł się w pułapce, jeśli zabójca go śledził. Sewilska katedra ma tylko jedno
wejście, co jest pozostałością po czasach, kiedy kościoły pełniły też rolę fortec i służyły za
bezpieczne schronienie przed mauretańskimi atakami. W tamtych czasach dzięki pojedynczemu
wejściu trzeba było barykadować tylko jedne drzwi. Obecnie ma ono inną funkcję: pozwala
dopilnować, żeby wszyscy turyści wykupili bilet.
Siedmiometrowe zdobione złotem drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Becker został zamknięty
w domu bożym. Zamknął oczy i opadł na ławkę. W całej katedrze tylko on jeden nie był ubrany
na czarno. Ludzie zaczęli śpiewać.
Wzdłuż ławek, trzymając się cienia, przesuwał się powoli mężczyzna. Wślizgnął się do środka
tuż przed zamknięciem drzwi. Uśmiechnął się do siebie. Polowanie zaczynało wyglądać coraz
ciekawiej. Becker tu jest… Cz uję to. Szedł do przodu, metodycznie przeglądając kolejne rzędy
ławek. Nad jego głową olbrzymie kadzidło leniwie zakreślało kolejny łuk. Nie m a to jak um rz eć
w piękn ym m iejscu, pomyślał Hulohot. Mam n adz ieję, ż e ja n ie um rę w gorsz ym .
Becker klęczał na podłodze, jak najniżej pochylając głowę, żeby nie było jej widać. Mężczyzna
siedzący obok rzucił mu gniewne spojrzenie – nie godzi się tak zachowywać w domu bożym.
– En ferm o – tłumaczył się Becker. – Jestem chory.
Wiedział, że musi pozostać na klęczkach. Chwilę wcześniej kątem oka zauważył znajomą
sylwetkę poruszającą się wzdłuż nawy. T o on ! Jest tutaj!
Nawet w tak dużym tłumie Becker był łatwym celem. Jego szarozielona marynarka pośród
czarnych ubrań rzucała się w oczy niczym flara. Zastanawiał się, czy jej nie zdjąć, ale biała
koszula, którą miał pod spodem, wcale nie była lepsza. Skulił się więc jeszcze bardziej.
Mężczyzna obok niego zmarszczył brwi.
– T urista – mruknął, po czym dodał sarkastycznie: – Llam o un m édico? Mam wezwać lekarza?
Becker spojrzał na obsypaną pieprzykami twarz.
– No, gracias. Estoy bien .
Mężczyzna rzucił mu wściekłe spojrzenie.
– Pues sién tan te! W takim razie usiądź!
Kilka osób wokół syknęło uciszająco. Starszy pan ugryzł się w język i spojrzał przed siebie.
Becker zamknął oczy i skulił się jeszcze bardziej. Nie miał pojęcia, jak długo potrwa msza.
Jako protestant zawsze uważał, że katolicy są nadmiernie gadatliwi. Teraz się modlił, żeby to
była prawda. Kiedy modły się zakończą, będzie musiał wstać, żeby przepuścić do wyjścia innych:
ze względu na kolor marynarki to oznaczałoby pewną śmierć.
Becker wiedział jednak, że nie ma już wyboru. Klęczał więc skulony na zimnym betonie
olbrzymiej katedry. W końcu sąsiad stracił zainteresowanie. Wszyscy wstali, żeby odśpiewać
jakąś pieśń. Becker się nie poruszył. Zaczynały mu drętwieć nogi, a nie miał jak ich rozprostować.
Cierpliw ości, pomyślał. Cierpliw ości. Zamknął oczy i wziął głęboki wdech.
Zaledwie kilka minut później poczuł, że ktoś go kopie. Podniósł głowę. Po jego prawej stronie
stał mężczyzna z pieprzykami, najwyraźniej gotowy, żeby wyjść z ławki.
Becker poczuł panikę. Chce już w yjść? Będę m usiał się podn ieść! Gestem wskazał mężczyźnie,
żeby przeszedł nad nim. Starszy pan ledwo panował nad gniewem. Energicznie chwycił poły
swojej czarnej marynarki, po czym odchylił się do tyłu, żeby pokazać kolejkę ludzi oczekujących
na przejście. Becker spojrzał w lewo. Kobieta, która siedziała obok niego, zniknęła. Opustoszała
ławka na całej długości, aż do samego przejścia pośrodku nawy.
Prz ecież m sz a się n ie skoń cz yła. T o n iem oż liw e! Dopiero w esz liśm y!
Kiedy jednak Becker zobaczył ministranta i dwa szeregi ludzi poruszających się powoli
w stronę głównego ołtarza, wiedział, co się dzieje.
Kom un ia! Ci cholern i H isz pan ie od n iej z acz yn ają!
Rozdział 92
Susan zeszła po drabinie pod podłogę. Przy obudowie TRANSLATORA wirowała teraz gęsta para,
która się skraplała na metalowych pomostach rusztowania, przez co było ślisko i omal nie upadła
– podeszwy jej pantofli nie zapewniały odpowiedniej przyczepności. Zastanawiała się, jak długo
TRANSLATOR jeszcze wytrzyma. Syrena wyła ostrzegawczo, a światło alarmowe pulsowało
z dwusekundowymi przerwami. Trzy poziomy niżej generatory awaryjne drżały, jęcząc
z wysiłku. Gdzieś na samym dole, w mglistym półmroku znajdował się wyłącznik awaryjny.
Susan czuła, że nie ma wiele czasu.
Na górze Strathmore stał z berettą w dłoni. Ponownie przeczytał swoją notkę, po czym upuścił
ją na podłogę. To, co zamierzał zrobić, niewątpliwie było aktem tchórzostwa. Ja z aw sz e
z w ycięż am . Pomyślał o wirusie w bazie danych NSA, o Davidzie Beckerze przebywającym
gdzieś w Hiszpanii, o swoim planie wstawienia tylnej furtki do szyfrującego algorytmu. Tak
wiele razy skłamał! Tak wiele miał na sumieniu! Wiedział, że to jedyny sposób, żeby uniknąć
odpowiedzialności, żeby się nie okryć hańbą. Starannie wycelował, a potem zamknął oczy
i nacisnął spust.
Susan dotarła ledwie do szóstej platformy od góry, kiedy usłyszała stłumiony huk. Dobiegł gdzieś
z daleka i zdawał się cichszy przez warkot generatorów. Wcześniej strzały słyszała tylko
w telewizji, nie miała jednak żadnych wątpliwości, że to był strzał.
Zatrzymała się. Huk wystrzału dudnił jej w uszach. W przypływie przerażenia obawiała się
najgorszego. Pomyślała o triumfie, który sobie wymarzył komandor, i wielkim fiasku, które
poniósł. Wyobraziła sobie wirusa w głównej bazie danych, a zaraz potem pomyślała
o rozpadającym się małżeństwie Strathmore’a, o desperackim skinieniu głową, którym się z nią
pożegnał. Ugięły się pod nią kolana. Obróciła się w miejscu i mocno chwyciła za poręcz.
Kom an dor! Nie!
Na chwilę zamarła. Miała w głowie zupełną pustkę. Echo wystrzału zagłuszyło panujący
wokół niej harmider. Umysł kazał jej ruszyć z miejsca, ale nogi odmawiały posłuszeństwa.
Kom an dor! Chwilę później zaczęła się wdrapywać z powrotem na górę, zapominając
o wszystkich niebezpieczeństwach.
Biegła na oślep, ślizgając się na wilgotnych metalowych stopniach. Wszędzie było tak mokro,
jakby padał deszcz. Kiedy dotarła do drabiny przy włazie i zaczęła się po niej wspinać, miała
wrażenie, że gorąca para wręcz wypycha ją na powierzchnię. Jej biała bluzka była całkiem
mokra i lepiła się do skóry.
Na górze nadal panowała ciemność. Susan przystanęła, próbując odzyskać orientację. Odgłos
strzału jakby się w jej głowie zapętlił: słyszała go bez przerwy. Gorąca para buchała przez właz
niczym gazy z krateru wulkanu, który zaraz eksploduje.
Susan przeklinała się za to, że zostawiła Strathmore’owi broń. Bo przecież mu zostawiła? Czy
może pistolet został przy jej komputerze w węźle numer trzy. Kiedy jej wzrok przyzwyczaił się
do ciemności, zerknęła w stronę rozbitej szklanej ściany. W słabym świetle monitorów
zauważyła, że Hale leży nieruchomo na podłodze tam, gdzie go zostawiła. Nigdzie nie było ani
śladu Strathmore’a. Przerażona myślą o tym, co może zastać w jego gabinecie, odwróciła się
w stronę schodów na górę.
Dopiero po kilku krokach coś sobie uświadomiła. Cofnęła się, żeby ponownie zajrzeć do węzła
numer trzy. Ręka Hale’a znajdowała się nad jego głową, a nie przy tułowiu. Greg nie był już
obwiązany jak mumia. Nadal leżał na podłodze, ale na plecach. Czyżby się oswobodził?
I dlaczego się nie poruszał?
Susan zadarła głowę, żeby zerknąć na gabinet Strathmore’a.
– Panie komandorze?
Cisza.
Ostrożnie ruszyła w stronę węzła numer trzy. Hale miał w ręku jakiś przedmiot, który lśnił
w blasku monitorów. Susan podeszła jeszcze trochę bliżej, i jeszcze bliżej. Nagle dostrzegła, co
to za przedmiot. Hale trzymał w dłoni berettę.
Susan podążyła wzrokiem w kierunku, który wskazywała lufa. Stłumiła okrzyk. Widok był
groteskowy. Połowa głowy Grega ociekała krwią. Na wykładzinie rozlewała się wielka ciemna
plama.
O Boż e! Susan cofnęła się o kilka kroków. To nie komandor strzelił, tylko Hale!
Jak w transie podeszła bliżej ciała. Najwidoczniej Hale zdołał się uwolnić. Kable od drukarki
leżały na podłodze obok niego. Musiałam z ostaw ić pistolet n a kan apie. W niebieskawym świetle
krew wypływająca z dziury w głowie wydawała się czarna.
Na podłodze przy zwłokach leżała kartka papieru. Susan postawiła kilka chwiejnych kroków,
żeby ją podnieść. Był to list.
Drodz y prz yjaciele, dz iś odbieram sobie ż ycie, ż eby się ukarać z a grz echy, które…
Susan nie mogła uwierzyć własnym oczom. Powoli czytała samobójczą notkę. Jej treść
zupełnie nie pasowała do Hale’a. Zwięźle wyliczał popełnione przestępstwa, przyznając się do
wszystkiego po kolei: kiedy odkrył, że Nowy Dakota to oszustwo, zlecił zabójstwo Ensei
Tankado, ponieważ chciał zdobyć jego pierścień; potem zepchnął z platformy Phila Chartrukiana,
a zrobił to wszystko, ponieważ planował sprzedać Cyfrową Twierdzę.
Susan odczytała ostatnie dwie linijki. Tych słów nie mogła się spodziewać. Były dla niej
prawdziwym ciosem:
Ale n ajbardz iej jest m i prz ykro z pow odu Davida Beckera. W ybacz cie m i. Oślepiła m n ie
am bicja.
Stojąc nad zwłokami Hale’a, roztrzęsiona Susan usłyszała za plecami odgłos zbliżających się
kroków. Odwróciła się powoli.
Przez dziurę w szklanej ścianie zobaczyła Strathmore’a. Był blady i zasapany. Patrzył na ciało
Hale’a wyraźnie wstrząśnięty.
– O Boże! – jęknął. – Co się stało?
Rozdział 93
Kom un ia.
Hulohot natychmiast zauważył Beckera. Szarozielona marynarka od razu rzucała się w oczy,
zwłaszcza z czerwoną plamą na boku. Marynarka przemieszczała się po głównym przejściu
między ławkami, otoczona morzem czerni. Nie m oż e się dow iedz ieć, ż e tu jestem . Hulohot się
uśmiechnął. Już jest m artw y.
Stuknął niewielkimi stykami na koniuszkach palców, nie mogąc się doczekać, kiedy przekaże
swojemu amerykańskiemu zleceniodawcy dobrą wiadomość. Niedługo, już n iedługo.
Niczym drapieżnik poruszający się z wiatrem Hulohot wrócił na tył kościoła. Potem zaczął
podchodzić ofiarę wzdłuż przejścia pośrodku głównej nawy. Nie chciał czekać, bo potem trzeba
by śledzić Beckera w tłumie opuszczającym katedrę. Szczęśliwym zrządzeniem losu jego ofiara
znalazła się w pułapce. Hulohot musiał jedynie po cichu go wyeliminować. Jego tłumik, najlepszy
dostępny, redukował huk wystrzału do odgłosu kaszlnięcia. To wystarczyło.
Zbliżając się do szarozielonej marynarki, Hulohot nie mógł słyszeć cichych pomruków ludzi,
których mijał po drodze. Wszyscy oczywiście doskonale rozumieli uniesienie i niecierpliwość
człowieka oczekującego na boże błogosławieństwo, ale przecież nie można łamać ściśle okreś-
lonych reguł zachowania: dwie kolejki, gęsiego.
Hulohot szedł naprzód, szybko zbliżając się do swojej ofiary. Ujął broń w kieszeni marynarki.
Nadeszła odpowiednia chwila. David Becker udowodnił, że ma niewiarygodnie wielkie szczęście,
lepiej więc już nie kusić losu.
Mężczyzna w szarozielonej marynarce znajdował się dziesięć osób przed nim. Szedł powoli
w kierunku ołtarza ze spuszczoną głową. Hulohot przepowiedział sobie w myślach scenariusz
działania: wciśnie się do kolejki zaraz za Beckerem, po czym trzymając rewolwer nisko, żeby
nikt go nie zauważył, strzeli dwukrotnie w plecy ofiary. Becker osunie się na podłogę, a Hulohot
podtrzyma go i podprowadzi do ławki niczym najbliższy przyjaciel. Potem pobiegnie do wyjścia,
niby szukając pomocy. W powstałym zamieszaniu zniknie, zanim ktokolwiek odkryje, co się stało
naprawdę.
Pięć osób. Cztery. Trzy.
Hulohot sięgnął do kieszeni po broń. Trzymając rewolwer na wysokości biodra, wystrzeli
dwukrotnie w kręgosłup Beckera. W ten sposób kula przejdzie albo przez kręgosłup, albo przez
płuco, zanim dotrze do serca. Nawet jeśli nie trafi w serce, to Becker i tak umrze. Dziura
w płucu to rana śmiertelna. Może nie w bardziej zaawansowanych medycznie krajach, ale
w Hiszpanii na pewno.
Dw ie osoby… jedn a…
Hulohot wsunął się na zaplanowane miejsce. Niczym tancerz wykonujący dobrze wyćwiczoną
figurę obrócił się w prawo. Położył dłoń na ramieniu mężczyzny w szarozielonej marynarce,
wycelował i nacisnął spust. Dwa ciche trzaski.
Ciało ofiary najpierw zesztywniało, a potem osunęło się na posadzkę. Hulohot chwycił je pod
pachami. Błyskawicznym ruchem posadził ciało w ławce, zanim na plecach zdążyły się pojawić
plamy krwi. Ludzie w pobliżu odwrócili głowy. Hulohot wcale się tym nie przejmował: za chwilę
przecież zniknie.
Dotknął martwych palców zamordowanego, szukając pierścienia. Nie znalazł. Pomacał
jeszcze raz. Na palcach nie było żadnej biżuterii. Hulohot z wściekłością obrócił zwłoki. Patrzył
wstrząśnięty. To nie była twarz Davida Beckera.
Rafael de la Maza, bankier z przedmieść Sewilli, zmarł niemal natychmiast. Po śmierci nadal
ściskał w ręku pięćdziesiąt tysięcy peset, które ten dziwny Amerykanin zapłacił mu za tanią
czarną marynarkę.
Rozdział 94
Midge Milken gotowała się ze złości, stojąc obok dystrybutora wody przy wejściu do sali
konferencyjnej. Co ten Fon tain e w ypraw ia, do jasn ej cholery? Zmięła w dłoni papierowy kubek
i z wściekłością cisnęła go do kosza na śmiecie. Na kryptologii coś się dz ieje! Cz uję to prz ez skórę!
Midge wiedziała, że swoje podejrzenia może udowodnić tylko w jeden sposób. Sama pójdzie
sprawdzić, jak wygląda sytuacja, a potem, jeśli będzie trzeba, odnajdzie Jabbę. Odwróciła się na
pięcie i ruszyła do drzwi.
Nie wiadomo skąd pojawił się Brinkerhoff, stając jej na drodze.
– Dokąd się wybierasz? – zapytał.
– Do domu – skłamała Midge.
Brinkerhoff nie pozwolił jej przejść.
Midge spiorunowała go wzrokiem.
– Fontaine ci powiedział, że masz mnie stąd nie wypuszczać, prawda?
Brinkerhoff uciekł wzrokiem.
– Mówię ci, Chad, że na kryptologii coś się dzieje, i to coś poważnego. Nie mam pojęcia,
dlaczego Fontaine udaje wariata, ale TRANSLATOR z pewnością jest zagrożony. W każdym
razie tam na dole na pewno coś jest nie tak.
– Midge – zaczął uspokajającym tonem. – Niech się tym zajmie dyrektor. – Minął ją i poszedł
w stronę okna.
Spojrzenie Midge zrobiło się surowe.
– Masz pojęcie, co się stanie z TRANSLATOREM, jeśli zawiedzie system chłodzący?
Becker wzruszył ramionami, stając przy parapecie.
– Najprawdopodobniej zasilanie już działa normalnie.
Rozsunął zasłony i wyjrzał na zewnątrz.
– Nadal ciemno? – zapytała Midge.
Ale Brinkerhoff nie odpowiedział. Stał jak zaczarowany. Widok był niewyobrażalny. Szklana
kopuła nad Wydziałem Kryptologii pulsowała pomarańczowym stroboskopowym światłem,
a nad jej powierzchnią unosiła się para. Przez chwilę stał, opierając czoło o szybę. Potem
ogarnięty nagłą paniką popędził do drzwi.
– Panie dyrektorze! Panie dyrektorze!
Rozdział 95
Susan siedziała skulona na kanapie w węźle numer trzy przemoczona i drżąca. Strathmore okrył
jej ramiona swoją marynarką. Ciało Hale’a leżało kilka metrów od nich. Syreny wyły. Obudowa
TRANSLATORA trzeszczała jak topniejący lód na zamarzniętym jeziorze.
– Schodzę na dół wyłączyć zasilanie – oznajmił Strathm ore i położył dłoń na jej ramieniu, żeby
dodać jej otuchy. – Zaraz wrócę.
Susan patrzyła tępym wzrokiem, jak komandor pędzi przez główną halę. W niczym nie
przypominał otępiałego z bólu mężczyzny sprzed kilku minut. Komandor Trevor Strathmore
znów był sobą – logicznym, opanowanym człowiekiem bezbłędnie wypełniającym powierzone
mu zadanie.
Ostatnie słowa samobójczej notki Hale’a dudniły jej w głowie niczym pędzący pociąg: Ale
n ajbardz iej jest m i prz ykro z pow odu Davida Beckera. W ybacz cie m i. Oślepiła m n ie am bicja.
Najgorszy koszmar Susan Fletcher właśnie się spełnił. David znalazł się w niebezpieczeństwie
albo… stało się najgorsze. Może nie było za późno. Jest m i prz ykro z pow odu Davida Beckera.
Spojrzała na notkę. Hale nie podpisał jej odręcznie, ale na dole kartki widniało wydrukowane
jego imię i nazwisko: Greg Hale. Napisał, co mu leży na sercu, kliknął PRINT i się zastrzelił – tak
po prostu. Hale przysięgał, że nigdy nie wróci do więzienia, i dotrzymał słowa. Od więzienia
wolał śmierć.
– David… – łkała. – David!
W tej samej chwili trzy metry pod podłogą Wydziału Kryptologii komandor Strathmore zszedł
z drabiny na pierwszy podest rusztowania technicznego TRANSLATORA. Miał za sobą dzień
pełen niepowodzeń. Patriotyczna misja, którą rozpoczął rano, całkowicie wymknęła się spod
kontroli. Komandor był zmuszony podejmować niemożliwe decyzje oraz dopuszczać się
potwornych działań, o które przedtem nawet by się nie podejrzewał.
Nie m ogłem postąpić in acz ej. In n ego w yjścia n ie było!
Musiał teraz myśleć o rzeczach najważniejszych: obowiązkach i honorze. Wiedział, że nie jest
jeszcze za późno. Wyłączy TRANSLATORA, a potem użyje pierścienia, żeby ocalić najcenniejszą
bazę danych w kraju. T ak, pomyślał, jesz cz e n ie jest z a póź n o.
Wokół niego szalało istne piekło. Z instalacji tryskaczowej lała się woda. TRANSLATOR jęczał.
Syreny wyły. Wirujące światła wyglądały jak helikoptery zbliżające się w gęstej mgle.
Strathmore widział jednak tylko Grega Hale’a – błagalne spojrzenie młodego kryptografa, po
którym padł strzał. Hale zginął dla kraju. W imię honoru. NSA nie mogła sobie pozwolić na
kolejny skandal, a Greg Hale był tykającą bombą. Poza tym Strathmore potrzebował kozła
ofiarnego.
Myśli komandora przerwał dzwonek jego telefonu komórkowego, choć był ledwie słyszalny
wśród wyjących syren i syczących oparów. Wyjął aparat z kabury przy pasku i odebrał połączenie,
ani na chwilę się nie zatrzymując.
– Mów.
– Gdzie jest mój klucz? – zapytał znajomy głos.
– Kto mówi? – Strathmore przekrzykiwał hałas.
– Numataka! – warknął wściekły głos. – Obiecał mi pan klucz.
Strathmore szedł w milczeniu.
– Chcę mieć Cyfrową Twierdzę – syknął Numataka.
– Cyfrowa Twierdza nie istnieje – odparł Strathmore.
– Co takiego?
– Nie istnieje algorytm, którego się nie da złamać!
– Oczywiście, że istnieje! Sam go widziałem w Internecie. Moi ludzie atakują go od wielu dni!
– To zaszyfrowany wirus, głupcze, a ty masz cholerne szczęście, że nie zdołałeś go otworzyć.
– Ale…
– Sprawa nie dojdzie do skutku! Nie jestem Nowym Dakotą. Nikt taki nie istnieje. A ty
zapomnij, że kiedykolwiek rozmawialiśmy!
Strathmore zatrzasnął klapkę telefonu, wyłączył dzwonek i wsunął aparat do kabury przy
pasku. Nie chciał, żeby ktokolwiek mu przeszkadzał.
Dziesięć tysięcy kilometrów od siedziby NSA Tokugen Numataka stał zdumiony przy wielkim
oknie swojego gabinetu. Z jego rozdziawionych ust zwisało bezwładnie cygaro o smaku umami.
Najważniejsza transakcja jego życia właśnie wzięła w łeb.
Strathmore schodził coraz niżej. S praw a n ie dojdz ie do skutku. Numatech Corporation nigdy nie
wykorzysta bezpiecznego szyfru… a NSA tylnej furtki.
Strathmore długo snuł swoje marzenia, zanim przystąpił do ich urzeczywistniania. Firmę
Numatech wybrał bardzo starannie. Nie brakowało jej pieniędzy, pewnie i tak wygrałaby
licytację w Internecie. Nikt by się nie dziwił, że to akurat oni wylicytowali klucz. Dodatkowo byli
ostatnią chyba firmą, którą ktokolwiek podejrzewałby o współpracę z amerykańską agendą
rządową. Tokugen Numataka wyznawał starą japońską zasadę: lepiej umrzeć niż się okryć
hańbą. Nienawidził Amerykanów. Nie znosił ich jedzenia, gardził ich zwyczajami, a najbardziej
mu przeszkadzała amerykańska dominacja na rynku oprogramowania.
Wizja komandora była naprawdę śmiała: program będący światowym standardem szyfrowania
z ukrytym wejściem tylko do dyspozycji NSA. Strathmore pragnął podzielić się tą wizją z Susan,
urzeczywistniać swoje plany razem z nią, wiedział jednak, że nie może sobie na to pozwolić.
Susan nigdy by się nie zgodziła na śmierć Ensei Tankado, nawet wiedząc, że pozwoli ona
uratować tysiące innych istnień ludzkich. Jest pacyfistką. Ja takż e, tylko n ie m am tego luksusu,
ż eby ż yć z godn ie z w łasn ym i prz ekon an iam i.
Komandor nawet chwili się nie zastanawiał, kto zabije Tankado. Japończyk przebywał
w Hiszpanii, a to oznaczało Hulohota. Czterdziestodwuletni portugalski najemnik należał do
ulubieńców Strathmore’a. Pracę dla NSA zaczął przed wieloma laty. Ten wychowany i urodzony
w Lizbonie zawodowy zabójca wykonywał wszystkie zlecenia Agencji na terenie Europy i ani
razu jego pracy nie połączono z Fort Meade, choćby pośrednio. Jedyna trudność polegała na tym,
że Hulohot był głuchy, nie dało się więc kontaktować z nim przez telefon. Niedawno Strathmore
zorganizował dla niego najnowsze cacuszko z zasobów NSA, komputer Monocle. Sobie kupił
wtedy pager, który nastawił na tę samą częstotliwość, dzięki czemu jego kontakty z Hulohotem
stały się nie tylko natychmiastowe, ale też niemożliwe do namierzenia.
Pierwsza wiadomość, którą Strathmore przesłał tą drogą, nie zostawiała Hulohotowi żadnych
wątpliwości, wcześniej zresztą całą sprawę omówili: zabić Ensei Tankado i zdobyć klucz.
Strathmore nie pytał, w jaki sposób Hulohot dokonuje swoich cudów, tak też było i tym
razem. Ensei Tankado nie żył, a lokalne władze były przekonane, że japoński turysta umarł na
atak serca. Wzorcowa wręcz robota – gdyby nie fakt, że Hulohot błędnie wybrał lokalizację.
Miejsce publiczne miało zapewne uprawdopodobnić całe zdarzenie: niestety publika pojawiła się
zbyt wcześnie. Hulohot był zmuszony się ukryć, zanim zdołał przeszukać swoją ofiarę. Kiedy
opadł kurz, ciało Tankado leżało już w miejskiej kostnicy.
Strathmore szalał z wściekłości. Hulohot pierwszy raz spieprzył powierzone mu zadanie, i to
w naprawdę nieodpowiednim momencie. Zdobycie klucza było kwestią najwyższej wagi, ale
Strathmore wiedział, że posyłanie głuchego zabójcy do sewilskiej kostnicy jest aktem
samobójczym. Zaczął szukać innych możliwości. Wtedy w jego głowie zakiełkował nowy plan.
Strathmore nagle dostrzegł szansę zwycięstwa na dwóch frontach, szansę zrealizowania dwóch
marzeń zamiast tylko jednego. O szóstej trzydzieści rano zatelefonował do Davida Beckera.
Rozdział 97
Fontaine wpadł do sali konferencyjnej jak burza. Tuż za nim biegli Brinkerhoff i Midge.
– Niech pan tylko spojrzy! – wykrztusiła Midge, gorączkowo machając w stronę okna.
Fontaine patrzył na błyski pod szklaną kopułą, szeroko otwierając oczy. Tego plan nie
przewidywał.
– To wygląda, jakby sobie urządzili dyskotekę! – jęknął Brinkerhoff.
Fontaine nie odrywał wzroku od siedziby Wydziału Kryptologii, próbując zrozumieć, co się
wydarzyło. TRANSLATOR pracował już od kilku lat i nigdy nie było podobnych problemów.
Musiał się prz egrz ać, pomyślał. Zastanawiał się, dlaczego, do ciężkiej cholery, Strathmore nie
wyłącza maszyny. Na decyzję dyrektor potrzebował tylko chwili. Sięgnął do telefonu stojącego
na stole konferencyjnym i wybrał numer wewnętrzny kryptologii. Sygnał, który zabrzmiał po
chwili, wskazywał, że telefon komandora jest zepsuty.
Fontaine z wściekłością rzucił słuchawkę.
– Szlag by to trafił! – Zaraz jednak podniósł ją ponownie, żeby wybrać numer prywatnego
telefonu komórkowego Strathmore’a. Tym razem połączenie się udało.
Wybrzmiało sześć dzwonków.
Brinkerhoff i Midge przyglądali się, jak Fontaine chodzi tam i z powrotem na długość kabla
telefonicznego niczym tygrys na łańcuchu. Po pełnej minucie Fontaine był purpurowy
z wściekłości.
Znów walnął słuchawką.
– Niewiarygodne! – wrzasnął. – Kryptologia zaraz wybuchnie, a Strathmore nie raczy nawet
odebrać telefonu!
Rozdział 98
Hulohot wypadł z komnaty kardynała Guerry prosto na oślepiające poranne słońce. Zasłonił oczy
dłonią i zaklął. Stał przy katedrze pośrodku niewielkiego patio wyznaczanego przez wysoki mur,
zachodnią ścianę Giraldy oraz dwa płoty z kutego żelaza. Furtka w jednym z nich była otwarta.
Za nią rozciągał się plac. Był pusty. Po jego drugiej stronie wyrastały ściany Santa Cruz.
Niemożliwe, żeby Becker dobiegł tak daleko w tak krótkim czasie. Hulohot wrócił na patio.
Rozejrzał się. On tu jest. Musi tu być!
Z powodu pięknie kwitnących drzew pomarańczowych patio znane było w Sewilli jako Jardin
de los Naranjos. Mówiono powszechnie, że to właśnie te drzewa dały początek angielskiej
marmoladzie. Osiemnastowieczny angielski kupiec nabył od kościoła trzy tuziny buszli
pomarańcz, po czym zawiózł je do Londynu i dopiero tam się okazało, że owoce są niejadalnie
gorzkie. Postanowił wykorzystać chociaż skórki, robiąc z nich dżem, choć musiał dosypywać
olbrzymie ilości cukru. Wyprodukował pierwszą marmoladę pomarańczową.
Hulohot przeszukiwał zagajnik z rewolwerem w ręku. Drzewa były stare i liście zaczynały się
wysoko. Do najniższych gałęzi nikt by nie doskoczył, cienkie pnie też nie dawały szans, żeby się
za nimi schować. Hulohot szybko stwierdził, że patio jest puste. Zadarł wysoko głowę. A więc
Giralda.
Jedynego wejścia na górę broniła tylko lina z malutką drewnianą tabliczką. Wisiała
nieruchomo. Hulohot omiótł wzrokiem stutrzydziestometrową wieżę i natychmiast doszedł do
wniosku, że to niemożliwe. Becker nie byłby taki głupi, nie ma mowy! Kręte wąskie schody
prowadziły do niewielkiego pomieszczenia na szczycie kwadratowej wieży. Owszem,
znajdowały się tam w ścianie wąskie szczeliny, przez które można było wyjrzeć, ale nie dało się
przez nie wyjść.
David Becker pokonał ostatnie stopnie i zdyszany gapił się na maleńkie pomieszczenie. Wokół
siebie miał wysokie ściany, każda z otworami widokowymi. Żadnego wyjścia.
Tego ranka los nie rozpieszczał Davida Beckera. Gdy wybiegał z katedry prosto na patio,
zaczepił marynarką o drzwi. Prawie zawisł na czarnym materiale, stracił równowagę i rzuciło
nim w lewą stroną. Potem gwałtownym szarpnięciem oderwał kawałek materiału i podniósł
głowę. Przed oczami miał wejście na schody. Przeskoczył zagradzającą je linę i popędził na górę.
Zanim się zorientował, gdzie jest, było już za późno.
Teraz stał w małej celi na samej górze, z trudem łapiąc oddech. Czuł piekący ból w boku.
Przez otwory w ścianie wpadały do środka wąskie wstęgi porannego słońca. Wyjrzał na
zewnątrz. Mężczyzna w drucianych okularach stał tyłem do niego, omiatając wzrokiem wielki
plac. Becker przesunął się nieco, żeby lepiej widzieć. Prz ejdź n a drugą stron ę, powtarzał
w myślach.
Cień Giraldy leżał na placu niczym olbrzymia ścięta sekwoja. Hulohot uważnie mu się
przyglądał. Na samym końcu przecinały go trzy jasne pęknięcia: słońce przedostające się przez
otwory widokowe na samym szczycie wieży malowało na bruku długie prostokąty. W jednym
z nich widać było sylwetkę człowieka. Nie próbując nawet zadzierać głowy, Hulohot odwrócił się
i pobiegł w kierunku schodów.
Rozdział 99
Fontaine uderzył pięścią w otwartą dłoń. Przemierzał pokój konferencyjny, wpatrując się
w pulsujące światła ostrzegawcze za oknem.
– Wyłącz komputer, do jasnej cholery! Wyłącz go!
W drzwiach stanęła Midge, powiewając najświeższym wydrukiem.
– Panie dyrektorze! TRANSLATOR nie daje się wyłączyć!
– Co takiego? – chórem wykrzyknęli Brinkerhoff i Fontaine.
– Strathmore próbował. – Midge podniosła wydruk raportu. – Już cztery razy. Chyba
TRANSLATOR się zawiesił.
Fontaine odwrócił się i spojrzał za okno.
– Chryste!
Ciszę w sali konferencyjnej przerwał nagle dzwonek telefonu. Fontaine podniósł ręce.
– To na pewno Strathmore! Najwyższa pora!
Brinkerhoff podniósł słuchawkę.
– Gabinet dyrektora.
Fontaine wyciągnął rękę po słuchawkę.
Brinkerhoff spojrzał na niego z zażenowaniem i odwrócił się do Midge.
– Jabba. Chce rozmawiać z tobą.
Dyrektor Fontaine przeniósł wzrok na Midge, która już szła w ich stronę. Przełączyła
rozmowę na głośnik.
– Mów, o co chodzi, Jabba.
– Jestem przy głównej bazie danych – poinformował metalicznym głosem Jabba. – Coś
dziwnego się tu dzieje. Myślałem, że może…
– Do jasnej cholery, Jabba! – Midge przestała się kontrolować. – Przecież to właśnie
usiłowałam ci powiedzieć!
– To pewnie nic wielkiego – natychmiast zastrzegł się Jabba. – Ale na wszelki wypadek…
– Przestań pieprzyć! To nie jest żadne nic wielkiego! Cokolwiek się tam dzieje, potraktuj to jak
najpoważniej. Na moich danych można polegać. Zawsze tak było i zawsze tak będzie! – Już
chciała się rozłączyć, ale coś sobie przypomniała. – Aha, jeszcze jedno, żebyś się nie czuł
zaskoczony… Strathmore ominął filtry na ścieżce zdrowia.
Rozdział 100
Hulohot przeskakiwał po trzy stopnie naraz. Jedynym oświetleniem spiralnych schodów były
wąskie okna rozmieszczone co sto osiemdziesiąt stopni. Z tej pułapki David Becker się n ie
w ydostan ie! Hulohot szedł na górę z rewolwerem w dłoni. Trzymał się zewnętrznej ściany na
wypadek ataku od góry. Żelazne świeczniki byłyby dobrą bronią, gdyby Becker zdecydował się
walczyć. Ale idąc po zewnętrznej, Hulohot w porę by napastnika zauważył, a jego rewolwer miał
zasięg znacznie większy od metalowych świeczników.
Hulohot szedł szybko, ale ostrożnie. Na tych stromych schodach zabił się już niejeden turysta.
To nie Ameryka, gdzie w niebezpiecznym miejscu umieszczono by poręcze i tablice
informacyjne, że każdy wchodzi na własną odpowiedzialność. W Hiszpanii, jeśli ktoś jest na tyle
głupi, że się zabija na schodach, to jego sprawa – i nieważne, kto te schody zbudował.
Wyjście na platformę widokową zauważył już zza rogu. Do samej góry schody były puste.
Ofiara nie chciała więc walczyć. Może Becker nie zauważył go, jak wchodzi do wieży? To
znaczyło, że na jego korzyść działał także element zaskoczenia, choć wcale tego nie
potrzebował. Miał w ręku wszystkie atuty. Nawet układ architektoniczny wieży mu sprzyjał:
schody wychodziły na platformę widokową w południowo-wschodnim rogu, cały taras znajdował
się więc w zasięgu strzału, a Becker nie mógł zaskoczyć go od tyłu. W dodatku będzie wychodził
z mroku do jasno oświetlonego pomieszczenia. T o cela śm ierci, pomyślał.
Hulohot oszacował odległość do drzwi. Siedem stopni. Dla pewności jeszcze się zastanowił.
Trzymając się prawej strony, zobaczy najbardziej oddalony od wejścia lewy róg platformy
widokowej, zanim jeszcze na nią wejdzie. Jeśli Becker będzie tam stał, to strzeli od razu. Jeśli
nie, przesunie się jeszcze na schodach i wejdzie na górę, stojąc twarzą do prawego rogu,
jedynego miejsca, w którym Becker mógłby jeszcze stać. Hulohot znów się uśmiechnął.
Trzy piętra niżej, sto metrów nad Jardin de los Naranjos, David Becker wisiał na ścianie Giraldy,
jakby zamierzał ćwiczyć podciąganie się akurat w tym miejscu. Gdy Hulohot wchodził na górę,
Becker zszedł z tarasu widokowego i zawisł na rękach za oknem. Zniknął ze schodów w samą
porę. Zabójca przebiegł obok niego zaraz potem. Za bardzo się śpieszył, żeby zauważyć
pobielałe dłonie ściskające parapet.
Wisząc za oknem, Becker dziękował Bogu za to, że zawsze przed wejściem na kort przez
dwadzieścia minut ćwiczył ramiona na specjalnej maszynie – z myślą o mocniejszym serwie. Ale
nawet mimo to miał teraz problem, żeby wrócić do środka. Nie mógł się podciągnąć. Paliły go
mięśnie ramion. Ból w ranie po kuli tak bardzo się nasilił, jakby za chwilę miały popękać mięśnie
wokół niej. Małe grudki chropowatego kamienia wbijały się w jego palce niczym drobinki szkła,
a w dodatku nie miał czego się chwycić.
Becker wiedział, że ma tylko kilka sekund, zanim napastnik zacznie zbiegać z tarasu
widokowego. Idąc od góry, na pewno zauważy jego dłonie.
Becker zamknął oczy i spróbował ponownie. Nie miał wątpliwości, że śmierci uniknie tylko
cudem. Jego palce słabły. Spojrzał w dół. Nie przeżyłby upadku na pomarańczowy zagajnik
z takiej wysokości. Ból w okolicach rany jeszcze się nasilił. Nad jego głową zadudniły kroki.
Odgłos zbiegania po schodach. Becker zamknął oczy. T eraz albo n igdy. Zacisnął zęby i podciągnął
się jeszcze raz.
Kamień wrzynał się boleśnie w skórę na przegubach dłoni. Kroki dudniły coraz bliżej. Becker
przesunął dłoń na wewnętrzną stronę parapetu, próbując mocniej się chwycić. Pomógł sobie
nogami. Miał wrażenie, że jego mięśnie są z ołowiu, że ktoś przywiązał linę do jego nóg i ciągnie
ją od dołu. Przezwyciężył opór. Oparł się na łokciach. Był teraz całkowicie widoczny od
wewnątrz. Jego głowa leżała na parapecie niczym głowa skazańca na gilotynie. Wierzgając
nogami, podsunął się jeszcze wyżej. Teraz opierał się o parapet brzuchem. Kroki zabójcy dudniły
coraz głośniej. Becker chwycił mur po obydwu stronach okna i jednym ruchem wciągnął się do
środka. Ciężko runął na podłogę.
Hulohot wyczuł, że coś się stało na podeście schodów pod nim. Rzucił się przed siebie
z rewolwerem podniesionym do strzału. Zobaczył okno. T utaj byłeś! Przesunął się do
zewnętrznej ściany i wycelował w dół schodów. W polu widzenia na chwilę mignęły nogi Beckera.
Hulohot strzelił, ale była to raczej desperacka decyzja. Kula rykoszetowała.
Pędząc po schodach za swoją ofiarą, Hulohot trzymał się zewnętrznej ściany, bo w tej pozycji
miał najszerszy kąt widzenia. Pokonując kolejne poziomy spiralnych schodów, miał wrażenie, że
Becker jest o sto osiemdziesiąt stopni przed nim, dlatego nie może go dostrzec. Becker biegł po
wewnętrznej, ścinając zakręty i przeskakując po cztery albo pięć schodów naraz. Hulohot deptał
mu po piętach. Wystarczył jeden strzał. Dystans między nimi ciągle się skracał. Hulohot miał
przewagę. Wiedział, że nawet jeśli Becker dobiegnie do samego dołu, to nie ma tam dokąd
uciekać. Hulohot strzeli mu w plecy na patio. Szaleńcza gonitwa po spiralnych schodach trwała.
Hulohot przesunął się do wewnętrznej ściany, żeby zbiegać po schodach szybciej. Czuł, że się
zbliża do ofiary. Widział cień Beckera, ilekroć mijali okno. Jeszcze jeden zakręt. I kolejny.
Hulohot ciągle miał wrażenie, że Becker jest tuż za tym następnym. Jednym okiem zerkał na
jego cień, a drugim na schody.
Nagle Hulohot zauważył, że Becker się potknął. Rzucany przez niego cień wykonał
gwałtowny skłon w lewo, obrócił się w powietrzu, a potem znów się zachwiał ku wewnętrznej
stronie schodów i upadł. Hulohot jeszcze przyśpieszył. Mam go!
Na schodach tuż przed nim błysnęła stal. Pręt przeciął powietrze niczym pchnięcie florecisty,
tyle że na wysokości kostek. Hulohot uskoczył w lewą stronę, ale było już za późno. Lśniący
przedmiot znalazł się między jego nogami. Przesuwając stopę do przodu, Hulohot uderzył
golenią o metalowy drąg. Wyciągnął ramiona, żeby się czegoś złapać, ale jego dłonie niczego nie
znalazły. Zawisł w powietrzu. Impet obrócił go na bok. Spadając, przeleciał nad skulonym przy
samych schodach Beckerem trzymającym w rękach drugi koniec metalowego świecznika.
Hulohot uderzył o zewnętrzną ścianę, zanim upadł na schody i zaczął się turlać w dół.
Rewolwer walnął z trzaskiem o podłogę. Koziołkując, Hulohot obrócił się o pełne trzysta
sześćdziesiąt pięć stopni, zanim w końcu się zatrzymał. Jeszcze dwanaście schodków, a wypadłby
na patio.
Rozdział 101
Poobijane ciało Hulohota leżało skulone w mroku. David Becker nigdy nie trzymał w ręku broni,
ale sięgnął po rewolwer. Przycisnął lufę do skroni mordercy. Jeden jego ruch, a nie zawahałby się
strzelić. Ale Hulohot nawet nie drgnął. Nie żył.
Becker odłożył rewolwer i opadł na schody. Po raz pierwszy od bardzo dawna poczuł łzy
w oczach. Powstrzymał płacz. Czas na emocje przyjdzie później – teraz musi wracać do domu.
Chciał wstać, ale był zbyt zmęczony, żeby się ruszyć. Przez długą chwilę siedział więc na
schodach.
W zamyśleniu obserwował nienaturalnie wygięte ciało. Oczy zabójcy nie patrzyły w żaden
konkretny punkt. Powoli robiły się szkliste. Jakimś cudem druciane okulary przetrwały upadek.
Wyglądały dziwnie. Z końcówki jednego zausznika wystawał długi przewód, którego drugi koniec
znikał w kaburze przy pasku. Ale Becker był zbyt zmęczony, żeby się tym zainteresować.
Próbował zebrać myśli. Przeniósł wzrok na złoty pierścień tkwiący na jego palcu. Widział już
znacznie lepiej i zdołał odczytać napis. Tak jak podejrzewał, nie był to angielski tekst. Przez
chwilę wpatrywał się w błyszczące litery, po czym zmarszczył czoło. Dla tych kilku słów w arto
było z abijać?
Kiedy w końcu wyszedł na patio przed Giraldą, oślepiło go słońce. Ból w boku powoli ustępował,
niemal całkowicie wróciła ostrość widzenia. Przez chwilę stał oszołomiony zapachem kwiatów
pomarańczy, potem zaczął powoli zmierzać do furtki.
Gdy odszedł już kawałek od patio, obok niego przystanęła furgonetka, z której wyskoczyło
dwóch mężczyzn. Mieli na sobie mundury polowe. Podeszli do Beckera ze sztywną precyzją
dobrze wyregulowanych maszyn.
– David Becker? – zapytał jeden z nich.
Becker stanął jak wryty, słysząc swoje nazwisko.
– Kim pan jest?
– Pójdzie pan z nami. Natychmiast.
To spotkanie miało w sobie coś surrealistycznego. Becker znów poczuł nerwowe mrowienie.
Instynktownie trochę się cofnął.
Niższy z dwóch mężczyzn rzucił mu lodowate spojrzenie.
– Tutaj proszę, panie Becker.
Becker odwrócił się do ucieczki, ale zdążył postawić tylko jeden krok. Któryś z mężczyzn
wyjął pistolet. Padł strzał.
Piekący ból zaczął się w klatce piersiowej, ale natychmiast promieniował do czaszki. Palce
Beckera zesztywniały. Upadł na ziemię. Chwilę później ogarnęła go ciemność.
Rozdział 102
Strathmore dotarł na sam dół. Stał na podłodze po kostki w wodzie. Obudowa gigantycznego
komputera drżała. Przez wirujące kłęby mgły skapywały na niego ciepłe krople wody. Wycie
syren alarmowych było nieznośnie głośne.
Komandor spojrzał na główne generatory. Leżał na nich Phil Chartrukian, a właściwie jego
zwęglone szczątki rozciągnięte na żebrowaniu chłodnicy. Cała ta scena wyglądała jak wyjątkowo
ponury dowcip halloweenowy.
Strathmore żałował śmierci młodego technika, choć nie miał wątpliwości, że Phil Chartrukian
był uzasadnioną ofiarą. Nie pozostawił Strathmore’owi wyboru. Kiedy się wynurzył z ciemności,
krzycząc coś o wirusie, Strathmore zastąpił mu drogę, apelował do jego rozsądku. Ale
Chartrukian nie dawał się przekonać. Mam y w irusa, krzyczał. Dz w on ię do Jabby. Próbował się
przecisnąć obok, ale komandor na to nie pozwolił. Zaczęli się szamotać. Platforma była wąska.
Jak n a iron ię, Chartrukian n ie m ylił się co do w irusa, pomyślał komandor.
Upadek Chartrukiana to było okropne doświadczenie, mrożące krew w żyłach: krótki
rozdzierający krzyk, a potem cisza. Jeszcze bardziej przerażające było jednak to, co komandor
zobaczył zaraz potem. Greg Hale gapił się na niego z dołu oczami pełnymi grozy. Już wtedy
Strathm ore postanowił, że Greg Hale umrze.
TRANSLATOR trzasnął głośno i Strathmore wrócił myślami do chwili obecnej. Musi odciąć
zasilanie. Wyłącznik znajdował się po przekątnej pompy freonowej z lewej strony obudowy.
Strathmore wyraźnie go widział. Wystarczyło przekręcić dźwignię, żeby całkowicie odciąć
dopływ prądu. Po kilku sekundach ponownie uruchomi główny generator, a wtedy wszystkie
systemy wrócą do normalnego funkcjonowania. Znów zaczną się otwierać drzwi, a pompy
wtłoczą do układu chłodzącego wystarczającą ilość freonu, minie więc zagrożenie dla
TRANSLATORA.
Kiedy jednak Strathmore sięgał do wyłącznika, uświadomił sobie, że musi usunąć jeszcze
jedną przeszkodę. Ponieważ zwłoki Chartrukiana wciąż leżały na układzie chłodzącym
generatora, ponowne uruchomienie zasilania oznacza kolejne zwarcie, które odetnie prąd
i sytuacja się powtórzy. Musiał usunąć ciało.
Spojrzał na groteskowe szczątki i podszedł bliżej. Ujął zwęglony nadgarstek. Miał wrażenie,
że trzyma w ręku styropian. Ciało Chartrukiana było całkowicie pozbawione wody. Komandor
zamknął oczy, mocniej ścisnął czarną rękę i silnie szarpnął. Zwłoki przesunęły się nieco. Pociągnął
jeszcze raz. Znowu parę centymetrów. Strathmore wbił nogi w podłogę i szarpnął ponownie
z całej siły. Nagle poczuł, że leci w powietrzu i niemal natychmiast uderzył plecami o zalany
wodą beton. Próbując się podnieść, z przerażeniem zauważył, że trzyma w dłoni rękę
Chartrukiana. Urwała się w łokciu.
Susan czekała w węźle numer trzy. Siedziała na sofie jak sparaliżowana. U jej stóp leżały zwłoki
Hale’a. Nie miała pojęcia, dlaczego komandor zwleka. Mijały minuty. Starała się zająć czymś
myśli, ale ciągle pojawiał się w nich David. Z każdym kolejnym ryknięciem syren przebiegały jej
przez myśl ostatnie słowa Hale’a: Ale n ajbardz iej jest m i prz ykro z pow odu Davida Beckera.
Susan odchodziła od zmysłów.
Już chciała poderwać się z miejsca i pobiec do włazu, kiedy nastąpił tak bardzo oczekiwany
moment. Strathmore odciął zasilanie.
Natychmiast zapadła cisza. Ryk syren gwałtownie się urwał, a monitory zgasły. Zwłoki Hale’a
zniknęły w ciemności, a Susan instynktownie podkuliła nogi, ciaśniej otulając się marynarką
Strathmore’a.
Ciemność.
Cisza.
Aż takiej ciszy w tym budynku nie słyszała nigdy. Zawsze rozbrzmiewał w nim delikatny
pomruk generatorów. Teraz nie było nic – tylko od czasu do czasu trzeszczenie i syk
TRANSLATORA, jakby wielka bestia wzdychała z ulgą, powoli stygnąc.
Susan zamknęła oczy i modliła się za Davida. Była to prosta modlitwa: prosiła, żeby Bóg
chronił mężczyznę, którego pokochała.
Nie była religijna, nie oczekiwała więc boskiej odpowiedzi. Kiedy jednak poczuła gwałtowne
wibracje przy sercu, aż podskoczyła. Przycisnęła ramiona do piersi. Dopiero po chwili zrozumiała.
To nie była boska ingerencja – drgania rozchodziły się z kieszeni marynarki. Strathmore wyłączył
dźwięk pagera, zostawił jednak funkcję wibracji, a przed chwilą ktoś przysłał mu wiadomość.
Sześć pięter niżej Strathmore stał przy wyłączniku. Pod podłogą panowała teraz zupełna
ciemność. Przez chwilę napawał się otaczającą go czernią. Z góry kapała woda. Pomyślał, że tak
musi wyglądać burza w bezgwiezdną noc. Odchylił głowę, pozwalając, aby ciepłe krople zmyły
z niego winę. Ja z aw sz e z w ycięż am . Przyklęknął, żeby oczyścić dłonie z resztek ciała
Chartrukiana.
Jego marzenia o przejęciu Cyfrowej Twierdzy prysły. Potrafił jednak się z tym pogodzić.
Teraz ważna była tylko Susan. Po raz pierwszy od wielu dziesięcioleci zrozumiał, że w życiu liczy
się nie tylko ojczyzna i honor. Prz ez n ajlepsz e lata m ojego ż ycia służ yłem ojcz yź n ie. Dbałem
tylko o hon or, a co z m iłością? Zbyt długo jej sobie odmawiał. I po co? Żeby patrzeć, jak jakiś
młody profesor kradnie jego marzenia? Przecież to on wychował Susan i on ją chronił. Zasłużył
na nią. Teraz wreszcie ją dostanie. Susan poszuka schronienia w jego ramionach, gdy zabraknie
tego drugiego. Stanie bezradna i bezbronna, zraniona po wielkiej stracie, a wtedy on,
Strathmore, udowodni jej, że miłość uleczy wszystko.
H on or. Ojcz yz n a. Miłość. To dlatego David Becker musiał zginąć.
Rozdział 103
Komandor wyłonił się spod podłogi niczym Łazarz z grobu. Mimo przemoczonego ubrania szedł
sprężystym krokiem. Skierował się w stronę węzła numer trzy, do Susan – ku swojej przyszłości.
Kopułę znów zalewało światło. Freon popłynął w dół rozgrzanego do granic możliwości
TRANSLATORA niczym natleniona krew. Strathmore wiedział, że potrzeba jeszcze kilku minut,
żeby czynnik chłodzący dotarł do procesorów położonych na samym dole wielkiej obudowy, tym
samym chroniąc je przed samozapłonem, ale nie wątpił, że tak właśnie się stanie. Tak więc
odetchnął z ulgą, dumny z siebie – nie miał jednak pojęcia, że jego zwycięstwo przyszło zbyt
późno.
Ja z aw sz e w ygryw am , pomyślał. Do węzła numer trzy wszedł przez rozsuwane drzwi, jakby
dziury w szklanej ścianie nie było. Szklane skrzydła otworzyły się z sykiem. Przestąpił przez
próg.
Susan stała przed nim owinięta jego marynarką. Wyglądała jak młodziutka studentka, którą
do suchej nitki przemoczył deszcz. Strathmore poczuł się jak starszy kolega, który otulił ją swoją
uczelnianą marynarką. Pierwszy raz od wielu lat był znowu młody. Jego marzenie właśnie się
spełniało.
Kiedy jednak podszedł bliżej, miał poczucie, że nie poznaje stojącej przed nim kobiety. Jej
oczy były zimne jak lód. Łagodność jej spojrzenia gdzieś wyparowała. Susan Fletcher stała
nieruchoma jak posąg. Poruszały się tylko łzy wzbierające w jej oczach.
– Susan?
Pojedyncza łza stoczyła się po jej policzku.
– Co się stało? – pytał komandor.
Kałuża krwi wokół ciała Hale’a rozlała się po wykładzinie jak plama oleju. Strathmore spojrzał
nerwowo na zwłoki, potem znowu na Susan. Cz yż by w iedz iała? Niemożliwe. Strathmore był
pewien, że zrobił wszystko bez zarzutu.
– Susan? – Podszedł bliżej. – O co chodzi?
Nie poruszyła się.
– Martwisz się o Davida?
Delikatnie drgnęła jej górna warga.
Strathmore jeszcze się zbliżył. Chciał wyciągnąć rękę, ale się zawahał. Na dźwięk imienia
Davida najwyraźniej pękła tama smutku. Susan drgnęła. Najpierw nieznacznie – dostrzegł tylko
lekkie drżenie. Potem w jej żyłach popłynęła rwąca fala żalu. Nie panując nad dygotaniem warg,
Susan otworzyła usta, żeby coś powiedzieć. Ale nie padło ani słowo.
Nie odrywając od Strathmore’a lodowatego spojrzenia, którym go przebiła, sięgnęła ręką do
kieszeni jego marynarki. Coś z niej wyjęła, po czym wyciągnęła drżącą dłoń w jego kierunku.
Strathmore oczekiwał, że zobaczy lufę beretty wymierzoną prosto w jego brzuch. Ale pistolet
wciąż leżał na podłodze, bezpiecznie zamknięty w martwej dłoni Hale’a. Przedmiot trzymany
przez Susan był mniejszy. Strathm ore opuścił wzrok i zrozumiał wszystko.
Miał wrażenie, że świat się skurczył do tej małej salki, a czas stanął w miejscu. Słyszał bicie
swojego serca. Mężczyzna, który przez tyle lat zwyciężał najsilniejszych, został pokonany w tej
jednej sekundzie. Powodowany rycerskością dał Susan swoją marynarkę. A wraz z nią swój
pager.
Teraz to Strathmore znieruchomiał. Dłoń Susan zadrżała. Pager wylądował na podłodze przy
stopach Hale’a. Strathmore pomyślał, że nigdy nie zapomni zdumienia i zawodu, które się
odmalowały na jej twarzy. Wtedy Susan Fletcher minęła go i wyszła z węzła numer trzy.
Komandor jej nie zatrzymywał. Powoli sięgnął po pager. Na ekranie wyświetlała się lista
wiadomości – a więc Susan przeczytała je wszystkie. Strathmore desperacko przewinął listę od
początku do końca.
Lista ciągnęła się dalej. Strathmore poczuł ogarniające go przerażenie. Jakoś się w ytłum acz ę!
S usan n a pew n o z roz um ie! H on or! Ojcz yz n a! Ale została jeszcze najświeższa wiadomość,
której dotychczas nie przeczytał. Przeczuwał, że z tego nie wytłumaczy się nigdy. Z drżeniem
spojrzał na wyświetlacz.
Rozdział 104
Szła w kierunku wyjścia z głównej hali, mając wrażenie, że to koszmarny sen. W uszach
dudniły jej słowa Grega Hale’a: S usan , S trathm ore m n ie z abije! S usan , kom an dor jest w tobie
z akochan y!
Stanęła przed masywnymi drzwiami. Gwałtownymi ruchami dźgnęła kilka razy klawiaturę
zamka cyfrowego. Drzwi ani drgnęły. Spróbowała ponownie, ale olbrzymia płyta znów się nie
obróciła. Susan stłumiła okrzyk grozy: widocznie przerwa w dostawie prądu wykasowała pamięć
urządzenia. Susan Fletcher nadal była uwięziona.
Nagle zobaczyła czyjeś ręce obejmujące od tyłu jej odrętwiałe ciało. Znała ten dotyk.
Wzbudził w niej odrazę. Nie miał w sobie zwierzęcej siły Grega Hale’a, była w nim za to
desperacka brutalność świadcząca o stalowej determinacji.
Odwróciła się. Zobaczyła przerażone oczy. Takiej beznadziei nie widziała w nich nigdy.
– Susan! – jęknął błagalnie Strathmore. – Wszystko ci wyjaśnię.
Próbowała się wyrwać.
Ale komandor trzymał ją bardzo silnie.
Chciała krzyknąć, ale zabrakło jej głosu. Próbowała uciekać, ale silne ramiona przyciągały ją
z powrotem.
– Kocham cię – usłyszała jego szept. – Zawsze cię kochałem.
Dostała mdłości.
– Zostań ze mną.
W jej głowie wirowały makabryczne obrazy – powoli zamykające się jasnozielone oczy
Davida; zwłoki Grega Hale’a tryskające krwią na wykładzinę; spalone i połamane ciało Phila
Chartrukiana na generatorze.
– Ból minie – mówił głos. – Pokochasz znowu.
Ale Susan go nie słuchała.
– Zostań ze mną – błagał. – Uleczę twoje rany.
Szarpała się. Bezskutecznie.
– Zrobiłem to dla nas. Jesteśmy dla siebie stworzeni, Susan. Kocham cię. – Słowa wyrywały
się z jego ust tak, jakby latami czekał, żeby je wypowiedzieć. – Kocham cię, słyszysz? Kocham
cię!
Dokładnie w tym momencie, trzydzieści metrów dalej, jakby chcąc zagłuszyć wstrętne
wyznanie Strathm ore’a, TRANSLATOR wydał z siebie niemiłosiernie dziki jęk. Dźwięk był
całkowicie nowy – odległe złowieszcze skwierczenie, które niczym wąż wkradało się w głąb
silosu. Freon nie osiągnął na czas odpowiedniego ciśnienia.
Komandor puścił Susan, żeby spojrzeć na wart dwa miliardy dolarów komputer. Jego oczy
rozszerzyło przerażenie.
– Nie! – Chwycił się za głowę. – Nie!
Sześciopiętrowy silos zaczął drżeć. Strathmore się zachwiał. Postawił krok w kierunku
rozdygotanej bestii. Potem opadł na kolana, niczym grzesznik przed gniewnym Bogiem.
Wszystko na nic. U podstawy TRANSLATORA właśnie nastąpił zapłon tytanowo-strontowych
procesorów.
Rozdział 105
Ogień strzelający w górę trzech milionów krzemowych płytek zamkniętych w jednej obudowie
wydaje niepowtarzalny dźwięk. W rozedrganym silosie słychać było trzask pożaru lasu, syk pary
tryskającej z gejzeru i wycie tornada. Wewnątrz TRANSLATORA szalał oddech samego diabła,
próbujący znaleźć jakieś ujście. Strathmore klęczał zahipnotyzowany rozbrzmiewającym coraz
bliżej nich potwornym hukiem. Najdroższy komputer na świecie na jego oczach stawał się
sześciopiętrowym piekłem.
Komandor powoli odwrócił głowę, żeby spojrzeć na Susan. Stała w miejscu jak sparaliżowana.
Zobaczył strach na jej załzawionej twarzy. W świetle jarzeniówek rozchodził się od niej
delikatny blask. Ona jest aniołem, pomyślał Strathmore. Poszukał w jej oczach nieba, ale
zobaczył tylko śmierć. Umarło jej zaufanie. Miłość i honor odeszły. Marzenia, które przez lata
trzymały go przy życiu, także umarły. Nigdy nie będzie miał Susan Fletcher. Nigdy. Ogarnęła go
przemożna pustka.
Susan patrzyła na wielki komputer niepewnym wzrokiem. Wiedziała, że uwięziona w jego
obudowie ognista kula zmierza ku powierzchni. Czuła, że ogień unosi się coraz szybciej,
podsycany tlenem uwalnianym z płonących płytek, i za chwilę wielka kopuła zamieni się
w gorejące piekło.
Umysł kazał jej uciekać, ale smutek po śmierci Davida jakby ją sparaliżował. Wszędzie
dookoła widziała jego twarz. Była pewna, że słyszy jego głos, który każe jej uciekać. Tylko
dokąd? Szklana kopuła Wydziału Kryptologii zamieniła się w zamknięty grobowiec. Nie miało to
zresztą żadnego znaczenia. Myśl o śmierci jej nie przerażała. Śmierć powstrzyma ból. Połączy ją
z Davidem.
Podłoga pod jej stopami zaczęła drżeć, jakby zaraz miał się spod niej wynurzyć wściekły
morski potwór. Głos Davida krzyczał: Uciekaj, S usan ! Uciekaj!
Zobaczyła, że idzie ku niej Strathmore. Jego twarz była odległym wspomnieniem. Zimnym
szarym oczom brakowało życia. Patriota, którego zawsze w nim podziwiała, zginął –
uśmiercony przez mordercę. Nagle poczuła wokół siebie jego ramiona. Desperacko ją objęły.
Całował jej policzki.
– Wybacz mi – błagał.
Wyrywała się, ale on nie ustępował.
TRANSLATOR zawibrował niczym rakieta tuż przed startem. Wszystko wokół zaczęło się
trząść. Strathmore przycisnął ją mocniej.
– Obejmij mnie, Susan. Potrzebuję cię!
Ogarnęła ją furia. Głos Davida krzyknął: Kocham cię! Uciekaj! W przypływie energii
oswobodziła się z uścisku. Hałas wewnątrz TRANSLATORA stał się ogłuszający. Ogień dotarł do
szczytu silosu. Wielki komputer jęczał.
Głos Davida poderwał Susan z miejsca. Pokierował nią. W błyskawicznym tempie pokonała
odległość dzielącą ją od schodów i pognała do gabinetu Strathmore’a. Za jej plecami
TRANSLATOR wydał z siebie ogłuszający ryk.
Kiedy zajęły się ogniem ostatnie krzemowe chipy, ognista kula przebiła się przez górną
pokrywę silosu. Pchane olbrzymim ciśnieniem szczątki wielkiej maszyny poszybowały wysoko.
Natychmiast potem próżnia w silosie zassała natlenione powietrze wielkiej hali.
Susan wbiegała na ostatnie stopnie pomostu, trzymając się balustrady, kiedy jej ciałem
szarpnął potężny podmuch. Odwróciła głowę. Zastępca dyrektora do spraw operacyjnych patrzył
w jej stronę, klęcząc na podłodze tuż przy obudowie TRANSLATORA. Wokół niego rozpętało się
piekło, ale on miał w oczach spokój. Otworzył usta, żeby wypowiedzieć ostatnie słowo: „Susan”.
Powietrze zassane do kadłuba TRANSLATORA gwałtownie podsyciło płomień. W błysku
potężnego wybuchu komandor Trevor Strathmore przeszedł do historii.
Siła eksplozji wepchnęła Susan kilka metrów w głąb gabinetu Strathmore’a. Poczuła tylko
piekący żar.
Rozdział 106
W oknie sali konferencyjnej wysoko nad szklaną kopułą Wydziału Kryptologii pojawiły się trzy
twarze. Wybuch wstrząsnął całym kompleksem NSA. Leland Fontaine, Chad Brinkerhoff i Midge
Milken obserwowali jego skutki w niemym przerażeniu.
Pod przeźroczystym dachem szalał pożar. Sam poliwęglan pozostał nietknięty, ale pod jego
skorupą kłębiły się chmury czarnego dymu.
Przyglądali się temu bez słowa. Widok przed ich oczami był potworny i zniewalający
zarazem.
Fontaine stał nieruchomo przez dłuższą chwilę. Potem przerwał milczenie. Mówił cicho, ale
stanowczo.
– Midge, poślij tam służby. Natychmiast.
Po drugiej stronie korytarza odezwał się telefon.
Dzwonił Jabba.
Rozdział 107
Susan nie miała pojęcia, ile czasu minęło. Odzyskując świadomość, czuła pieczenie w gardle.
Rozejrzała się oszołomiona. Leżała na dywanie za biurkiem. W ciemności migotało jakieś
pomarańczowe światło. Powietrze pachniało spalonym plastikiem. Pomieszczenie, w którym
przebywała, było zdewastowane. Dostrzegła, że płoną zasłony, a przeźroczyste ściany się tlą.
Potem wszystko sobie przypomniała.
David.
Ogarnęła ją panika. Poderwała się z podłogi. Wdychane powietrze silnie drażniło jej tchawicę.
Chwiejnym krokiem podeszła do drzwi, szukając drogi ucieczki. Gdy próbowała przestąpić próg,
jej stopa trafiła w pustkę. Podest zniknął. Piętnaście metrów niżej leżały powyginane dymiące
kawałki metalowej konstrukcji. Susan patrzyła przerażona. Podłoga wielkiej hali zamieniła się
w morze ognia. Stopione resztki trzech milionów procesorów wytrysnęły z obudowy niczym
lawa. W górę buchały kłęby gęstego kwaśnego dymu. Susan znała ten zapach. Płonący krzem.
Śmiertelna trucizna.
Cofając się w głąb tego, co zostało z gabinetu Strathmore’a, czuła zawroty głowy. Nie miała
siły. Paliło ją gardło. Wszędzie widziała blask ognia. Mój w ydz iał um iera, pomyślała. A ja raz em
z n im .
Przez chwilę rozważała możliwość ucieczki windą. To była jedyna droga. Uznała jednak, że nie
ma sensu nawet próbować: żadna elektronika nie przetrwałaby takiego wybuchu.
Przebijając się przez gęsty dym, przypomniała sobie jednak słowa Hale’a. T w oja w in da m a
z ew n ętrz n e z asilan ie. W idz iałem schem at in stalacji elektrycz n ej. Wiedziała, że to prawda.
Wiedziała też, że szyb tej windy na całej długości wykonany jest ze zbrojonego betonu.
Wokół niej kłębiły się opary. Chwiejnym krokiem doszła do windy. Gdy jednak przed nią
stanęła, okazało się, że mechanizm obsługujący kabinę nie jest oświetlony. Kilka razy dźgnęła
palcem przycisk, po czym upadła na podłogę tuż przy windzie i ze złością łomotała pięściami
w drzwi.
Przestała niemal natychmiast. Za drzwiami coś brzęczało. Nasłuchiwała zaskoczona. Odgłos
brzmiał tak, jakby kabina stała na swoim miejscu. Susan wcisnęła guzik raz jeszcze. Ten sam
odgłos za drzwiami windy.
Dopiero wtedy zauważyła.
Przycisk windy nie świecił, ponieważ całkowicie pokrywała go sadza. Kiedy przetarła go
palcem, światełko zaczęło być widoczne.
W in da dz iała!
W przypływie nadziei spróbowała raz jeszcze. Za drzwiami coś zaturkotało. Włączyła się
wentylacja. Kabin a jest n a m iejscu. Dlacz ego te cholern e drz w i się n ie otw ierają?
Jej wzrok padł na klawiaturę z przyciskami odpowiadającymi literom alfabetu. Wtedy sobie
przypomniała: hasło.
Przez stopione ramy okienne w gabinecie przenikał coraz gęstszy dym. Susan ponownie walnęła
pięścią w drzwi windy. Nie otworzyły się. H asło, pomyślała. Strathmore w końcu jej go nie
podał. Dymu było coraz więcej. Krztusząc się, Susan opadła na podłogę. Przecież za
zamkniętymi drzwiami pracowała wentylacja! Susan z trudem łapała powietrze.
Zamknęła oczy, ale znów obudził ją głos Davida. Uciekaj, S usan ! Otw órz drz w i! Uciekaj stąd!
Rozchyliła powieki, spodziewając się zobaczyć jego twarz, zielone oczy, wesoły uśmiech. Ale
zamiast nich dostrzegła przyciski oznaczone literami alfabetu. H asło… Przyjrzała się uważniej.
Na wyświetlaczu ciekłokrystalicznym pod klawiaturą pulsowało pięć kresek. Hasło ma pięć liter,
pomyślała. Natychmiast wiedziała, jak marne ma szanse: dwadzieścia sześć do potęgi piątej.
Jedenaście milionów osiemset osiemdziesiąt jeden tysięcy trzysta siedemdziesiąt sześć
możliwych kombinacji. Gdyby chciała wypróbować wszystkie po kolei, to w tempie jedna na
sekundę potrzebowałaby dziewiętnastu tygodni…
Leżała na podłodze, krztusząc się. Nagle przypomniała sobie żałosne wołanie komandora.
Strathmore znów do niej krzyczał: Kocham cię, S usan ! Zaw sz e cię kochałem ! S usan ! S usan !
S usan …
Wiedziała, że Strathmore nie żyje, ale jego głos nie cichł. Wciąż od nowa słyszała te same
zapewnienia.
S usan … S usan …
Nagle z nieprawdopodobną jasnością uświadomiła sobie coś, co zmroziło jej krew w żyłach.
Resztką sił sięgnęła do klawiatury, żeby wpisać hasło.
S-U-S-A-N
Niemal natychmiast drzwi się rozsunęły.
Rozdział 108
Winda Strathmore’a pędziła w dół szybu. Susan łapczywie łapała powietrze do płuc. Niepewna
swoich sił, oparła się o ścianę, gdy kabina zwalniała. Chwilę później usłyszała zgrzyt przekładni
i kabina znów się zaczęła poruszać, tym razem poziomo. Susan poczuła, że winda przyśpiesza,
wjeżdżając do głównego budynku Agencji. W końcu zatrzymała się z furkotem. Drzwi stanęły
otworem.
Kaszląc, Susan Fletcher weszła chwiejnym krokiem do betonowego korytarza. Znalazła się
w wąskim niskim tunelu. Przed nią ciągnęła się po ziemi podwójna żółta linia, która znikała
w mroku.
Podz iem n a autostrada…
Ruszyła w tamtą stronę, trzymając się ściany. Drzwi windy zamknęły się za jej plecami.
Susan Fletcher ponownie kroczyła w zupełnej ciemności.
Ciszę zakłócał tylko cichy wizg dochodzący gdzieś zza ściany.
Wizg narastał.
Nagle jakby nastał świt. Czerń ustąpiła miejsca niewyraźnej szarości. Ściany tunelu znów
zaczęły nabierać kształtów. Niemal w tej samej chwili zza rogu wyłonił się mały pojazd. Jego
przednie światła oślepiły Susan. Przywarła do ściany i zakryła oczy. Poczuła podmuch powietrza
i pojazd przemknął obok niej.
Niemal natychmiast rozległ się ogłuszający pisk gumy, po czym wizg znów zaczął się do niej
zbliżać. Po kilku sekundach jadący na wstecznym biegu pojazd zatrzymał się tuż przed nią.
– Pani Fletcher! – wykrzyknął zaskoczony głos.
Susan patrzyła na skądś jej znaną postać za kierownicą elektrycznego wózka golfowego.
– O Boże! – jęknął mężczyzna. – Nic pani nie jest? Myśleliśmy, że pani nie żyje!
Susan patrzyła, nadal nie poznając kierowcy.
– Chad Brinkerhoff – rzucił, przyglądają się jej z troską. – Asystent dyrektora Fontaine’a.
Susan zdołała z siebie wydobyć tylko cichy szept.
– TRANSLATOR…
– Proszę o tym nie myśleć. Niech pani wsiada.
Szybki elektryczny wózek golfowy gwałtownie skręcił, po czym się zatrzymał. Prostopadle do
nich znajdował się korytarz słabo oświetlony czerwonymi lampami podłogowego oświetlenia.
– Chodźmy – powiedział Brinkerhoff, pomagając jej stanąć na ziemi.
Poprowadził ją do korytarza. Susan szła za nim jak automat. Wyłożone kafelkami przejście
dość ostro schodziło w dół. Susan chwyciła poręcz. Powietrze zrobiło się chłodniejsze. Korytarz
cały czas opadał.
Po chwili zaczął się zwężać. Gdzieś za ich plecami rozległo się stąpanie. Ktoś szedł szybko,
zdecydowanym krokiem. Był coraz bliżej. Brinkerhoff i Susan stanęli w miejscu. Odwrócili
głowy.
W ich stronę kroczył potężnie zbudowany czarnoskóry mężczyzna. Gdy się zbliżył, obrzucił ją
badawczym spojrzeniem.
– Kto to jest? – zapytał.
– Susan Fletcher – odpowiedział Brinkerhoff.
Zwalisty mężczyzna uniósł brwi. Nawet przemoczona i czarna od sadzy Susan wyglądała
piękniej, niż ją sobie wyobrażał.
– A komandor? – zapytał ponownie.
Brinkerhoff pokręcił głową.
Czarnoskóry mężczyzna zamilkł. Przez chwilę patrzył w bok, po czym odwrócił się do Susan.
– Leland Fontaine. – Wyciągnął do niej rękę. – Cieszę się, że wyszła pani z tego cało.
Susan patrzyła na niego zaskoczona. Zawsze wiedziała, że kiedyś pozna dyrektora, ale nie tak
wyobrażała sobie okoliczności tego spotkania.
– Proszę ze mną, pani Fletcher – powiedział Fontaine, ruszając przodem. – Przyda się każda
pomoc.
Czerwona poświata nad podłogą wyłowiła nagle z ciemności stalową ścianę. Fontaine podszedł
do niej i wpisał czterocyfrowy kod na wbudowanej w nią klawiaturze. Potem przyłożył dłoń do
znajdującej się obok szyby. Błysnęło światło skanera. Chwilę później masywna stalowa ściana
z hukiem odsunęła się w lewo.
W NSA tylko jedno pomieszczenie stanowiło świętość większą niż Wydział Kryptologii. Susan
Fletcher czuła, że właśnie tam wchodzi.
Rozdział 109
Sala nadzoru głównej bazy danych NSA wyglądała jak pomniejszone centrum kontroli lotów
NASA. Dwanaście stanowisk komputerowych umieszczono naprzeciwko ściany monitorów
o wymiarach dziewięć na dwanaście metrów. Na tym olbrzymim ekranie wyświetlał się coraz to
inny wykres na zmianę z kolumnami danych, jakby ktoś przeskakiwał z kanału na kanał, bawiąc
się pilotem od telewizora. Technicy biegali jak oszalali od komputera do komputera, ciągnąc za
sobą długie wstęgi wydruków i głośno wykrzykując różne polecenia. Panował nieopisany chaos.
Susan z podziwem oglądała to imponujące pomieszczenie. Mgliście pamiętała, że podczas
jego budowy wykopano dwieście pięćdziesiąt ton ziemi. Znajdowało się sześćdziesiąt pięć
metrów pod powierzchnią gruntu, co zapewniało mu całkowitą odporność na skutki ataków
bombowych i nuklearnych.
Przy umieszczonym na podwyższeniu stanowisku komputerowym pośrodku sali stał Jabba.
Wykrzykiwał do swoich podwładnych rozkazy niczym król do poddanych. Na monitorze
bezpośrednio za nim wyświetlało się ostrzeżenie, które Susan już widziała. Tym razem jednak
litery były wielkości hasła na billboardzie. Napis wisiał złowieszczo nad głową Jabby:
Nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że uczestniczy w jakimś surrealistycznym śnie, Susan
podeszła za dyrektorem do podium. Wydawało jej się, że wszystko wokół odbywa się
w zwolnionym tempie.
Jabba zauważył, że podchodzą, i gwałtownie odwrócił się niczym rozwścieczony byk.
– Nie bez powodu stworzyłem ścieżkę zdrowia – wrzasnął.
– Ścieżki zdrowia już nie ma – odparł Fontaine spokojnie.
– Też mi nowina! – warknął Jabba. – Fala uderzeniowa tak mną rzuciła, że potłukłem sobie
dupę. Gdzie jest Strathmore?
– Komandor Strathmore nie żyje.
– Czyli jest na świecie sprawiedliwość!
– Uspokój się, Jabba – przywołał go do porządku dyrektor. – Lepiej powiedz, jak teraz
wygląda sytuacja. Poradzimy sobie z tym wirusem?
Jabba długo wpatrywał się w dyrektora, a potem nagle wybuchnął śmiechem.
– Wirus? – Głośny rechot odbijał się echem w podziemnej sali. – Więc pan myśli, że to jest
zwykły wirus?
Fontaine zachował spokój. Bezczelność Jabby przekraczała wszelkie granice, ale Fontaine
wiedział, że to nie jest odpowiednia pora, żeby na nią reagować. W tym miejscu Jabba był
ważniejszy niż Bóg. Rozwiązywanie problemów komputerowych zwykle przebiegało
z pominięciem wszelkich służbowych hierarchii.
– To nie jest wirus? – wykrzyknął Brinkerhoff z nadzieją w głosie.
Jabba parsknął z obrzydzeniem.
– Wirusy mają łańcuchy replikacyjne, eleganciku. Tu ich nie ma.
Susan słuchała rozmowy, próbując się skupić.
– Co się w takim razie dzieje? – zapytał Fontaine. – Sądziłem, że złapaliśmy wirusa.
Jabba wziął głęboki oddech i zniżył głos.
– Wirusy… – zaczął, ocierając pot z twarzy. – Wirusy się reprodukują. Tworzą klony. Są próżne
i głupie. To cyfrowi egomaniacy. Zajmują się tylko sobą, rozmnażając się szybciej niż króliki. I to
jest ich słabość, bo można je hybrydyzować tak, że zanikną, o ile się wie, jak to zrobić. Niestety
ten program nie ma ego, nie przejawia potrzeby reprodukcji. Skupia się za to na swoich celach.
I prawdopodobnie popełni cyfrowe samobójstwo, kiedy już wypełni swoją misję w naszym
systemie. – Jabba pełnym szacunku gestem wskazał na rozgardiasz panujący na ekranach
monitorów. – Panie i panowie! – westchnął. – Poznajcie kamikaze wśród komputerowych
najeźdźców… Oto robak.
– Robak? – jęknął Brinkerhoff. Wydało mu się, że to zbyt prozaiczne określenie dla tak
podstępnego intruza.
– Owszem, robak – potwierdził gniewnym tonem Jabba. – Żadnych wyższych potrzeb, tylko
zaspokajanie podstawowych instynktów: jeść, srać i pełzać. Właśnie tak! Prostota. Śmiercionośna
prostota. Robak robi to, do czego został zaprogramowany, po czym znika.
Fontaine zmierzył Jabbę ponurym wzrokiem.
– Do czego został zaprogramowany ten konkretny robak?
– Nie mam pojęcia – odpowiedział Jabba. – W tej chwili rozchodzi się po całej naszej bazie,
podczepiając się do wszystkich tajnych danych. Potem może zrobić wszystko. Albo postanowi
usunąć wszystkie pliki, albo doda jakiś emotikon do niektórych dokumentów z Białego Domu.
Głos Fontaine’a pozostawał spokojny i skupiony.
– Możesz go powstrzymać?
Jabba westchnął, zerkając na monitory.
– Nie mam pojęcia. Wszystko zależy od tego, jak bardzo się na nas wkurzył jego autor. –
Wskazał na wyświetlającą się wiadomość. – Kto może mi powiedzieć, do jasnej cholery, o co
w tym chodzi?
Pobladły Jabba wpatrywał się tępym wzrokiem w wydruk, który wręczyła mu Soshi. Otarł czoło
rękawem.
– Nie mamy wyboru, panie dyrektorze. Musimy wyłączyć zasilanie głównej bazy danych.
– Wykluczone! – stwierdził Fontaine. – Konsekwencje byłyby katastrofalne.
Jabba wiedział, że to prawda. Bazę danych łączyły ze światem ponad trzy tysiące linii
ISDN. Dzięki tym połączeniom dowódcy wojskowi codziennie sprawdzali najświeższe zdjęcia
satelitarne ruchów wroga, inżynierowie firmy Lockheed odczytywali dokumentację techniczną
na potrzeby przemysłu zbrojeniowego, a rozrzuceni po całym świecie tajni agenci otrzymywali
instrukcje działania. Baza danych NSA była kręgosłupem tysięcy operacji przeprowadzanych
przez agendy rządowe USA. Zamknięcie jej bez ostrzeżenia mogłoby kosztować życie wielu
ludzi w kraju i za granicą.
– Jestem świadomy konsekwencji, panie dyrektorze – powiedział Jabba. – Ale nie mamy
wyboru.
– Wyjaśnij, dlaczego tak twierdzisz – zażądał Fontaine. Kątem oka spojrzał na stojącą obok
niego Susan. Sprawiała wrażenie nieobecnej.
Jabba wziął głęboki oddech i znów otarł czoło. Jego mina nie zapowiadała dobrych
wiadomości.
– Ten robak… – zaczął Jabba – Ten robak nie jest zwyczajnym procesem destrukcyjnym. On
niszczy wybiórczo. Inaczej mówiąc, zżera to, co mu smakuje.
Brinkerhoff otworzył usta, żeby o coś zapytać, ale Fontaine uciszył go gestem.
– Najbardziej destrukcyjne aplikacje niszczą bazy danych w całości – ciągnął Jabba. – Ale ta
tutaj jest bardziej złożona. Robak usuwa tylko pliki o określonych parametrach.
– Chcesz powiedzieć, że robak nie zaatakuje całej bazy danych? – zapytał Brinkerhoff
z nadzieją w głosie. – To chyba dobrze, prawda?
– Nie! – wybuchnął Jabba. – To źle. Bardzo, kurwa, źle.
– Uspokój się! – polecił Fontaine. – Jakich parametrów szuka? Chodzi mu o dane wojskowe?
Szuka informacji o tajnych operacjach?
Jabba pokręcił głową. Spojrzał na Susan, która nadal błądziła gdzieś myślami, po czym
przeniósł wzrok na dyrektora.
– Jak pan wie, połączenie się z naszą bazą danych z zewnątrz wymaga przejścia przez serię
bramek kontrolnych.
Fontaine skinął głową. Hierarchizacja dostępu była naprawdę błyskotliwym pomysłem, dzięki
niej bowiem dostęp do danych możliwy był z całego świata przez telefon i za pośrednictwem
Internetu. W zależności od rodzaju autoryzacji uzyskiwało się dostęp tylko do wybranych
informacji na określonym poziomie tajności.
– Ponieważ jesteśmy podłączeni do sieci globalnej – wyjaśniał dalej Jabba – hakerzy z całego
świata, a także obce rządy i rekiny EFF dzień i noc krążą wokół naszej bazy danych, próbując się
do niej włamać.
– Tak, ale dzień i noc nasze filtry bezpieczeństwa im na to nie pozwalają – odparł Fontaine. –
Do czego zmierzasz?
Jabba znów spojrzał na wydruk.
– Zmierzam do tego, że robak Tankado wcale nie chce atakować naszych danych. –
Odkaszlnął. – On zniszczy nasze filtry bezpieczeństwa.
Fontaine zblednął. Doskonale rozumiał konsekwencje takiego ataku. Robak miał zniszczyć
filtry zapewniające poufność plików przechowywanych w bazie danych NSA. Bez filtrów pliki te
stałyby się dostępne dla wszystkich.
– Musimy wyłączyć zasilanie – powtórzył Jabba. – Za mniej więcej godzinę każdy
trzecioklasista z modemem zyska dostęp do najpilniej strzeżonych tajemnic Stanów
Zjednoczonych!
Milczenie Fontaine’a przedłużało się. Jabba czekał niecierpliwie, aż w końcu zwrócił się do
swojej asystentki:
– Soshi, wizualizacja! Szybko!
W instytucji, gdzie na co dzień współpracują przedstawiciele świata techniki i politycy,
dysponujący często ograniczoną wiedzą techniczną, graficzne przedstawienie informacji jest
często jedyną gwarancją wzajemnego zrozumienia. Najzwyklejszy wykres przemawia o wiele
silniej niż liczby zapisane w tabeli. Jabba wiedział, że dzięki wizualizacji natychmiast pokaże, jak
niebezpieczny jest ten kryzys.
– Już mam – krzyknęła Soshi znad komputera w głębi sali.
Na ścianie przed nimi wyświetlił się komputerowy wykres. Susan stała obojętnie, jakby nie
dostrzegała otaczającego ją zamieszania. Wszyscy inni skierowali wzrok na ekran.
Diagram przypominał tarczę strzelecką. Pośrodku znajdował się czerwony punkt z napisem
DANE. Otaczało go pięć koncentrycznych okręgów o różnych grubościach i kolorach. Zewnętrzny
był niemal przeźroczysty.
– Mamy pięciowarstwowy system zabezpieczenia – wyjaśnił Jabba. – Dedykowana stacja
Bastion Host, dwa zestawy filtrów pakietowych dla połączeń FTP oraz X-eleven, blokadę
tunelową i wreszcie okno autoryzacji Privacy Enhanced Mail. Zewnętrzny okrąg symbolizuje
hosta, który praktycznie już nie istnieje, dlatego jest przeźroczysty. W ciągu najbliższej godziny
to samo czeka pozostałe cztery okręgi. Wtedy nasze pliki staną się bezbronne. Każdy bajt bazy
danych znajdzie się w domenie publicznej.
Fontaine patrzył na diagram płonącymi oczami.
Brinkerhoff jęknął.
– To znaczy, że ten robak udostępni nasze dane światu?
– Teraz to dla niego dziecinna igraszka! – warknął Jabba. – Filtry na ścieżce zdrowia nie
wpuściłyby go do systemu, ale Strathmore je pominął.
– To wypowiedzenie nam wojny! – syknął Fontaine wyraźnie poirytowany.
Jabba pokręcił głową.
– Naprawdę wątpię, żeby Tankado chciał się posuwać aż tak daleko. Zapewne sądził, że
powstrzyma robaka na znacznie wcześniejszym etapie.
– Bastion Host nie działa – krzyknął ktoś z głębi sali. – Ochrona od drugiego poziomu!
– Musimy zacząć teraz – nalegał Jabba. – Zasilania nie da się odciąć natychmiast. To
skomplikowany proces!
Jabba mówił prawdę. Baza danych NSA została zaprojektowana tak, aby nigdy nie doszło do
odcięcia zasilania wskutek awarii albo ataku. Liczne urządzenia zabezpieczające oraz awaryjne,
a także linie telefoniczne i zasilające zostały schowane w stalowych osłonach głęboko pod
ziemią, natomiast uzupełnieniem zasilania poprowadzonego z głównego budynku NSA było
połączenie z kilkoma publicznymi sieciami energetycznymi. Aby wyłączyć główną bazę danych,
należało uruchomić długotrwały proces wymagający wielu potwierdzeń oraz procedur znacznie
bardziej skomplikowanych niż w przypadku odpalenia średniego pocisku balistycznego z pokładu
łodzi podwodnej.
– Jeszcze zdążymy, jeśli zaczniemy natychmiast – ocenił Jabba. – Ręczne wyłączenie bazy
powinno potrwać około trzydziestu minut.
Fontaine nie odrywał oczu od diagramu, rozmyślając nad możliwymi działaniami.
– Panie dyrektorze! – wybuchnął Jabba. – Kiedy padną zapory, każdy użytkownik Internetu na
całym świecie zyska nieograniczony dostęp do wszystkich tajnych materiałów! Wszystkich!
Ochronę stracą najpilniej strzeżone dokumenty. Meldunki z przebiegu tajnych operacji, namiary
na naszych agentów zagranicznych, nazwiska i miejsce pobytu osób objętych federalnym
programem ochrony świadków, kody dostępu rakiet! Musimy odciąć zasilanie, i to natychmiast!
Fontaine pozostawał niewzruszony.
– Musi być jakiś inny sposób.
– Owszem, jest – fuknął Jabba. – Można wprowadzić wymagany klucz. Ale tak się składa, że
jedyny facet, który go zna, wykitował!
– Nie da się jakoś odgadnąć tego klucza? Nie możemy złamać go na siłę? – rzucił Brinkerhoff.
Jabba podniósł ręce.
– Na litość boską! To jak łamanie szyfru! Ten klucz jest losową sekwencją znaków. Nie da się
go odgadnąć. Jeśli uważasz, że w czterdzieści pięć minut zdołasz sprawdzić sześćset bilionów
kombinacji, to serdecznie ci gratuluję!
– Klucz jest w Hiszpanii – cichym głosem wtrąciła Susan.
Wszyscy rozmówcy spojrzeli na nią. Dotychczas prawie się nie odzywała.
Susan podniosła zapuchnięte oczy.
– Tankado oddał klucz, zanim skonał.
Patrzyli na nią, nie rozumiejąc.
– Po ten klucz – ciągnęła roztrzęsiona – komandor wysłał kogoś do Hiszpanii.
– I co? – dopytywał się Jabba. – Czy człowiek Strathmore’a znalazł ten klucz?
Susan próbowała nad sobą zapanować, ale nie powstrzymała łez.
– Tak – wykrztusiła. – Myślę, że tak.
Rozdział 111
– Mam nadzieję, że pan wie, co pan robi – syknął Jabba. – Za chwilę stracimy możliwość odcięcia
zasilania.
Fontaine nie odpowiedział.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi na tyłach i na stanowisko nadzoru wpadła Midge.
Dobiegła zdyszana do podium.
– Panie dyrektorze. Za chwilę będzie połączenie.
Fontaine odwrócił się wyczekująco w stronę ściany z monitorami. Piętnaście sekund później
ekran ożył.
Początkowo obraz był bardzo zaśnieżony i widzieli tylko kontury, stopniowo jednak robił się
coraz ostrzejszy. Technologia transmisji cyfrowej QuickTime pozwalała na przekazywanie tylko
pięciu klatek na sekundę. Na ekranie zobaczyli dwóch mężczyzn. Jeden miał włosy ścięte na trzy
milimetry, drugi był blondynem i wyglądał na Amerykanina. Siedzieli przed kamerą niczym
dwaj prezenterzy czekający na rozpoczęcie nadawania wiadomości.
– Co to ma być, do cholery? – irytował się Jabba.
– Cisza! – nakazał Fontaine.
Kamera filmująca dwóch mężczyzn była zamontowana w furgonetce pełnej kabli
i przewodów. Zaczęły trzeszczeć głośniki. Po chwili słychać w nich było jakiś hałas.
– Mamy dźwięk – krzyknął technik za ich plecami. – Za pięć sekund zaczniemy nadawanie.
– Kim są ci ludzie? – zapytał Brinkerhoff zaniepokojonym głosem.
– Moimi oczami – odparł Fontaine, patrząc na dwóch agentów, których posłał do Hiszpanii.
Musiał tak postąpić. Fontaine godził się niemal ze wszystkimi elementami planu Strathmore’a –
przykrym, ale koniecznym usunięciem Ensei Tankado, wstawieniem tylnej furtki do Cyfrowej
Twierdzy. Plan jego zastępcy prezentował się naprawdę solidnie. Fontaine’a zaniepokoiło w nim
tylko jedno: zatrudnienie Hulohota. Hulohot miał wszelkie kwalifikacje, ale był najemnikiem.
Czy komuś takiemu można zaufać? Czy przechwyciłby klucz dla siebie? Na wszelki wypadek
Fontaine postanowił go pilnować, przedsięwziął więc odpowiednie środki.
Rozdział 113
Fontaine wyjaśnił agentom, jak może wyglądać klucz, po czym czekał z niepokojem, podczas gdy
rewidowali dwa bezwładne ciała na tyle furgonetki w poszukiwaniu ciągu przypadkowych
znaków zanotowanego na czymkolwiek.
Jabba był bardzo blady.
– O Boże – jęknął. – Jeśli nie znajdą, to już po nas!
– Straciliśmy filtry FTP – zameldował głośno jeden z techników. Jego koledzy rzucili się do
komputerów. – Zostały trzy poziomy zabezpieczeń.
Na ekranie pojawił się agent z bardzo krótko ściętymi włosami, bezradnie rozkładając ręce.
– Panie dyrektorze, nie mamy klucza. Przeszukaliśmy obydwu. Ubrania, portfele. Nic.
Żadnego śladu. Hulohot miał przy sobie komputer Monocle, który też sprawdziliśmy. Nie
wygląda, żeby go użył do transmisji jakiegokolwiek ciągu znaków. Przesyłał tylko nazwiska
zabitych.
– Musi tam być, do cholery! – Fontaine zaczął tracić dotychczasowy spokój. – Szukajcie dalej!
Jabba nie chciał dłużej na to patrzeć. Zobaczył dość, żeby wiedzieć, że Fontaine przegrał.
Postanowił przejąć inicjatywę. Mimo olbrzymiej tuszy zbiegł ze swojego stanowiska jak burza,
doskoczył do swojej armii programistów i zaczął wykrzykiwać polecenia.
– Otwórzcie panel sterowania! Szybko! Uruchamiamy program zamknięcia systemu.
– Nie zdążymy! – odkrzyknęła Soshi. – Procedura potrwa pół godziny. Nim skończymy, będzie
już za późno.
Jabba otworzył usta, żeby coś jej odpowiedzieć, ale przerwał mu głośmy okrzyk bólu
dobiegający z głębi pomieszczenia.
Wszyscy odwrócili głowy. Niczym zjawa Susan Fletcher podniosła się z krzesła, na którym
siedziała skulona przez ostatnie minuty. Jej twarz była blada jak płótno, a oczy wpatrzone
w obraz na monitorze, pokazujący właśnie zakrwawioną twarz Davida Beckera leżącego
bezwładnie na podłodze furgonetki.
– Zabiliście go! – krzyczała. – Zabiliście go! – Chwiejnym krokiem ruszyła w stronę monitora,
wyciągając ręce ku martwej twarzy. – To David…
Wszyscy obecni patrzyli ze zdziwieniem. Susan głośno rozpaczała, podchodząc do monitora.
Ani na chwilę nie odrywała oczu od transmitowanego obrazu.
– David… – szlochała. – Jak oni mogli…
– Zna pani tego mężczyznę? – zapytał Fontaine nie mniej zaskoczony od pozostałych.
Susan zachwiała się, mijając podium. Stanęła tuż pod olbrzymim monitorem, nie dostrzegając
niczego innego, i głośno szlochając, powtarzała w kółko imię mężczyzny, którego kochała.
Rozdział 115
David Becker nie miał w głowie absolutnie nic. Jestem m artw y. Słyszał jednak odległy głos.
Uporczywe wołanie…
– David!
Czuł potworny ból poniżej ramienia. W żyłach palił go ogień. Moje ciało n ie słucha m oich
poleceń . Ale ciągle wołał go ten głos. Ledwie dochodził z oddali, ale mimo to był częścią jego
samego. Słyszał też inne głosy – nieznajome i nieistotne. Coś krzyczały. Starał się nie zwracać na
nie uwagi. Tylko ten jeden się liczył. Chwilami zanikał, ale potem wracał.
– David… To przeze mnie…
Ktoś go podniósł. Głos trochę się do niego przybliżył. A może to jego ktoś przeniósł w inne
miejsce? Znowu ten głos. Becker patrzył obojętnie na jaśniejszy punkt. Mały ekran. Na nim
kobieta patrząca z innego świata. Cz y on a obserw uje m oją śm ierć?
– David…
Głos wydawał się znajomy. Ta kobieta na pewno była aniołem. Przyszła po niego.
Wtedy anioł się odezwał:
– David… kocham cię.
Dopiero teraz ją poznał.
Susan wyciągała ręce w stronę ekranu. Całkowicie poddała się emocjom. Na przemian śmiała się
i płakała. Po chwili otarła łzy.
– Myślałam, że…
Agent Smith posadził Davida Beckera w fotelu naprzeciwko monitora.
– Jest jeszcze oszołomiony, proszę pani. Niech mu pani da chwilę.
– Ale przecież widziałam wiadomość… – wyjąkała Susan. – To był meldunek, że ty…
Smith skinął głową.
– Też czytaliśmy tę wiadomość. Wygląda na to, że Hulohot powiedział hop, zanim
przeskoczył.
– A ta krew?
– Drobne draśnięcie. Założyliśmy opatrunek.
Susan nie mogła wydobyć z siebie głosu.
Do rozmowy zza kadru włączył się agent Coliander.
– Potraktowaliśmy go nowym typem paralizatora. Strzał jest bolesny jak cholera, a efekt
długo się utrzymuje. Musieliśmy go zdjąć z ulicy.
– Niech się pani nie martwi. Nic mu się nie stało – zapewnił ją Smith.
David Becker wpatrywał się w niewielki monitor. Nie potrafił zebrać myśli. Miał zawroty
głowy. Na ekranie widział pokój pełen biegających nerwowo ludzi. Przed nimi wszystkimi na
kawałku pustej podłogi stała Susan, wpatrując się w niego.
Śmiała się przez łzy.
– Dzięki Bogu! David! Byłam pewna, że cię straciłam!
Becker potarł skronie. Sięgnął ręką w stronę kamery. Okazało się, że przysuwa sobie do ust
mikrofon. Sam też nieco się przesunął do przodu. Jego głos zadudnił w głośnikach.
– Susan?
Patrzyła z zachwytem w oczach. Zmęczona twarz Davida wypełniała teraz cały monitor.
Jego głos się ożywił.
– Muszę cię o coś zapytać.
Powiedział to w taki sposób, że wszyscy obecni odwrócili głowy w stronę monitora, na chwilę
przerywając swoje zajęcia.
– Susan Fletcher, wyjdziesz za mnie?
W wielkiej sali zaległa cisza. Ze szczękiem upadła na podłogę plastikowa podkładka do
pisania. Zaraz po niej gruchnął strącony kubek z ołówkami. Nikt się jednak nie schylił, żeby je
podnieść. Słychać było tylko cichy pomruk wentylatorów i spokojny oddech Davida Beckera
świszczący w głośnikach.
– Ale… – wyjąkała Susan, nie mając pojęcia, że trzydzieści siedem osób obserwuje ją
z zapartym tchem. – Przecież już mnie prosiłeś o rękę, pamiętasz? Pięć miesięcy temu.
Zgodziłam się.
– Wiem – odparł z uśmiechem. – Ale tym razem… – przybliżył do kamery lewą dłoń,
pokazując obrączkę na serdecznym palcu – tym razem mam pierścionek.
Rozdział 116
– Transmisja wideo za dziesięć sekund – zaskrzypiał w głośniku agent Smith. – Wyłączamy fonię
i wycinamy co drugą klatkę, ale i tak obraz będzie zbliżony do rzeczywistego.
Wszyscy na podium czekali w milczeniu. Jabba stuknął kilka razy w klawiaturę swojego
komputera, zmieniając układ wyświetlacza. Przesłanie Tankado przeniosło się w lewy górny róg
ściany monitorów.
Po prawej stronie znalazł się obraz wnętrza furgonetki, w której przed kamerą siedzieli
ciasno stłoczeni Becker i dwaj agenci, pośrodku natomiast pojawiła się nowa ramka. Po chwili
zakłóceń wypełnił ją czarno-biały obraz parku.
– Rozpoczynam transmisję – zameldował agent Smith.
Nagranie wyglądało jak stary film. Obraz był nienaturalny i brakowało mu płynności ze
względu na zmniejszoną liczbę klatek, dzięki temu jednak o połowę zmniejszyła się objętość
przekazywanych danych, co znacznie przyśpieszyło transmisję.
Najpierw zobaczyli panoramiczne ujęcie wielkiego placu z jednej strony ograniczonego
półkolistą fasadą – budynek Ayuntamiento. Na pierwszym planie widniały drzewa. Park był
pusty.
– Filtry pakietowe nie działają – krzyknął technik. – Nasz robaczek żre coraz szybciej!
Smith zaczął opowiadać. Spokój i rzeczowość jego komentarza zdradzały wytrawnego agenta.
– Mamy mało czasu – stwierdził Fontaine. – Przejdźmy od razu do zdarzenia.
Agent Coliander dotknął kilku przycisków i projekcja przyśpieszyła.
Wszyscy na podium obserwowali z zaciekawieniem, jak ich były współpracownik Ensei
Tankado wchodzi w kadr. Wyświetlana w tym tempie scena wyglądała wręcz komicznie.
Tankado miotał się gwałtownie z miejsca na miejsce, prawdopodobnie podziwiając scenerię.
Osłaniając oczy przed słońcem, zadzierał głowę, żeby obejrzeć wysokie wieże półkolistej fasady.
– Już za chwilę – ostrzegł ich Smith. – Hulohot to zawodowiec. Trafia za pierwszym razem.
Smith miał rację. Za drzewami po lewej stronie ekranu zobaczyli krótki błysk. Niemal w tej
samej chwili Tankado chwycił się za pierś i zaczął się zataczać. Kamera zrobiła najazd na niego.
Na chwilę obraz stracił ostrość.
Smith spokojnym głosem kontynuował narrację:
– Jak widzimy, zatrzymanie akcji serca nastąpiło natychmiast.
Susan poczuła mdłości. Tankado podniósł swoją kaleką dłoń do piersi, a na jego twarzy
malowało się przerażenie.
– Proszę zauważyć, że jego oczy są skierowane w dół. Tankado patrzy na siebie. Nawet nie
próbuje się rozglądać.
– I to ma być takie ważne? – odezwał się Jabba. Nie było wiadomo, czy pyta, czy ironizuje.
– Nawet bardzo – odpowiedział agent. – Gdyby Tankado miał jakiekolwiek podejrzenia,
instynktownie zacząłby się rozglądać, żeby ocenić sytuację. On jednak nie odrywa oczu od siebie.
Na ekranie Tankado opadł na kolana, wciąż ściskając klatkę piersiową. Ani razu się nie
rozejrzał. Zachowywał się jak człowiek umierający z naturalnych przyczyn w samotności.
– To dziwne – stwierdził Smith zaintrygowanym głosem. – Te pociski zwykle nie zabijają tak
szybko. Czasem, jeśli obiekt jest większych rozmiarów, nie zabijają wcale.
– Miał słabe serce – beznamiętnie stwierdził Fontaine.
Smith z podziwem uniósł brwi.
– W takim razie pogratulować wyboru broni.
Susan obserwowała, jak Tankado przewraca się z kolan na bok, a wreszcie na plecy i leży
twarzą do góry, trzymając się za pierś. Nagle kamera odjechała w kierunku małego zagajnika.
Zza drzew wyłonił się mężczyzna w drucianych okularach niosący dużą aktówkę. Zbliżając się do
konającej ofiary, dziwnie przebierał palcami drugiej dłoni.
– W ten sposób obsługuje Monocle – wyjaśnił Smith. – Pisze wiadomość o śmierci Tankado. –
Smith spojrzał na Beckera i uśmiechnął się pod nosem. – Wygląda na to, że Hulohot miał
nieładny zwyczaj informowania o śmierci ofiary, zanim jeszcze ta wyzionęła ducha.
Coliander jeszcze trochę przyśpieszył odtwarzanie filmu. Kamera podążyła za Hulohotem,
który szedł w kierunku swojej ofiary. Nagle od strony pobliskiego placu zjawił się starszy
mężczyzna. Podbiegł do Tankado i przyklęknął obok niego. Hulohot zwolnił kroku. Chwilę
później nadeszła para: otyły mężczyzna i rudowłosa kobieta. Oni także stanęli przy leżącym.
– Niefortunnie wybrał miejsce akcji – komentował Smith. – Zapewne zakładał, że ofiara
będzie zostawiona samej sobie.
Na ekranie Hulohot przez chwilę analizował sytuację, po czym wszedł między drzewa, jakby
zamierzał tam przeczekać.
– Za chwilę przekaże pierścień – zapowiedział Smith. – Wtedy umknęło to naszej uwadze.
Susan wpatrywała się w przerażający obraz na ekranie. Tankado z trudem łapie oddech,
najwyraźniej próbując coś przekazać klęczącym nad nim samarytanom. Potem, w geście
desperacji, gwałtownym ruchem podnosi lewą rękę, niemal uderzając starszego mężczyznę
w twarz. Trzyma kaleką kończynę przed jego oczami. Kamera najeżdża na trzy zdeformowane
palce Japończyka. Na jednym z nich w hiszpańskim słońcu wyraźnie lśni złoto. Tankado ponownie
strzela ręką w powietrze. Starszy mężczyzna się cofa. Wtedy Tankado zwraca się do rudowłosej
kobiety. Trzyma swoje trzy zdeformowane palce przed jej twarzą, jakby błagał, żeby zechciała
go zrozumieć. Pierścień błyszczy w słońcu. Kobieta odwraca głowę. Wtedy Tankado, rozpaczliwie
łapiąc powietrze, podejmuje ostatnią próbę. Zwraca się do towarzyszącego kobiecie otyłego
mężczyzny.
W tej samej chwili starszy mężczyzna nagle się podnosi i pośpiesznie odchodzi,
prawdopodobnie żeby wezwać pomoc. Tankado wyraźnie słabnie, ale nadal trzyma pierścień
przed oczami otyłego mężczyzny. Ten chwyta go za nadgarstek, żeby podtrzymać słabą rękę.
Tankado skupia wzrok na swoich palcach, a następnie spogląda mężczyźnie prosto w oczy. Jakby
w przedśmiertnym błaganiu, Ensei Tankado niemal niepostrzeżenie kiwa głową, jakby chciał
przytaknąć.
Potem Ensei Tankado kona.
– O Jezu – jęknął Jabba.
Potem wszystko działo się bardzo szybko. Kamera przejechała w miejsce, gdzie się ukrył
Hulohot. Zabójca zniknął. Od strony avenida Firelli nadjeżdżał policyjny motocykl. Kamera
wróciła do miejsca, gdzie leżał Tankado. Klęcząca przy nim kobieta najwyraźniej usłyszała
policyjną syrenę. Przez chwilę nerwowo się rozglądała, po czym zerknęła na swojego towarzysza
i zaczęła go szarpać, pokazując, żeby już poszli. Obydwoje pośpiesznie się oddalili.
Kamera pokazała zbliżenie Tankado. Leżał z rękami skrzyżowanymi na piersi. Pierścień
zniknął.
Rozdział 118
– No to mamy dowód – stwierdził Fontaine zdecydowanie. – Za wszelką cenę chciał się pozbyć
pierścienia. Oddał go przypadkowym osobom, żeby nie trafił w nasze ręce.
– To nie ma sensu, panie dyrektorze – polemizowała Susan. – Skoro Tankado nie uważał, że to
my wysłaliśmy mordercę, to dlaczego miałby się czegokolwiek pozbywać?
– Racja – poparł ją Jabba. – Ten dzieciak był buntownikiem, ale kierował się nakazami
sumienia. Owszem, chciał nas zmusić do ujawnienia TRANSLATORA, ale ujawnienie wszystkich
tajnych danych to zupełnie inna sprawa.
Fontaine patrzył na nich z niedowierzaniem.
– Naprawdę uważacie, że Tankado chciał zatrzymać tego robaka? Sądzicie, że w ostatnich
chwilach życia pomyślał o tej biedaczce NSA?
– Blokada tunelowa zaczyna szwankować – ogłosił technik. – Najdalej za piętnaście minut
całkowicie stracimy ochronę.
– Coś wam powiem – stwierdził dyrektor, przejmując kontrolę. – Za piętnaście minut nawet
najsłabsze kraje Trzeciego Świata dowiedzą się, jak skonstruować rakietowy pocisk balistyczny
o zasięgu międzykontynentalnym. Jeśli ktoś w tym pokoju chce mi powiedzieć, że ma lepszy
pomysł na odnalezienie klucza do tego cholernego robaka, to zamieniam się w słuch. – Dyrektor
zamilkł. Nikt się nie odezwał. Fontaine przeniósł wzrok na Jabbę i spojrzał mu prosto w oczy. –
Tankado musiał mieć powód, żeby się pozbyć tego pierścienia, Jabba. Już się nie dowiemy, czy
w ten sposób zamierzał go przed nami ukryć, czy też miał nadzieję, że ten otyły koleś pobiegnie
prosto do najbliższej budki telefonicznej i odczyta nam wygrawerowany napis. Ale tu akurat jest
mi wszystko jedno. Podjąłem decyzję. Wpisujemy tę łacińską sekwencję. Natychmiast!
Jabba wziął głęboki wdech. Wiedział, że Fontaine ma rację – lepszej możliwości nie było.
Zostało im niewiele czasu. Jabba usiadł przy swoim komputerze.
– Dobrze, spróbujmy. – Przysunął się do klawiatury. – Panie Becker? Proszę dyktować. Tylko
wyraźnie i powoli.
David Becker podyktował tekst. Kiedy Jabba skończył pisać, dwukrotnie sprawdzili pisownię,
po czym Jabba wykasował spacje. Pod górną krawędzią wielkiego monitora na ścianie pojawiły
się litery:
QUISCUSTODIETIPSOSCUSTODES
– Nie podoba mi się to – mruknęła pod nosem Susan. – To nie jest krystaliczne hasło.
Jabba się zawahał, zatrzymując dłoń nad klawiszem ENTER.
– Zrób to – polecił Fontaine.
Jabba nacisnął klawisz. Kilka sekund później wszyscy obecni dowiedzieli się, że to był błąd.
Rozdział 119
– Szlag by trafił! – zaklął Jabba. – Tylko cyfry. Trzeba znaleźć jakąś liczbę? No to mamy
przejebane! A ten pierścień można sobie w dupę wsadzić.
– Robak podwoił prędkość – krzyknęła Soshi. – Albo my jego, albo on nas.
Na monitorze tuż pod komunikatem o błędzie pojawiła się wizualizacja systemu ochrony
bazy danych. Widok był zatrważający. Jak tylko padł trzeci pierścień filtrów, wokół
koncentrycznych okręgów pojawiło się kilka czarnych kresek symbolizujących hakerów, którzy
nieustępliwie atakowali coraz gorzej chronioną bazę. Po chwili pojawiła się nowa kreska, a zaraz
po niej kolejna.
– Zaczyna ich być naprawdę sporo – powiedziała Soshi.
– Rośnie liczba połączeń z zagranicy – krzyknął jeden z techników. – Informacja się rozeszła!
Susan oderwała wzrok od wizualizacji przedstawiającej stan zabezpieczenia bazy danych
i spojrzała na środkową część ekranu. Tam wciąż od początku wyświetlała się scena śmierci Ensei
Tankado. Po raz kolejny Tankado chwycił się za pierś, upadł, a potem z paniką w oczach
desperacko wmuszał swój sygnet trojgu klęczącym nad nim obcym ludziom. T o n ie m a sen su,
pomyślała. Jeśli n ie uw aż ał, ż e um iera prz ez n as, to… Susan nie umiała sobie tego wytłumaczyć.
Było już za późno. Musieliśm y coś prz egapić!
Na wizualizacji liczba hakerów atakujących bazę danych podwoiła się w ciągu ostatnich minut.
Niebawem jednak miała rosnąć w postępie geometrycznym. Hakerzy, podobnie jak hieny,
tworzą jedną wielką rodzinę, której członkowie zawsze się nawzajem powiadamiają
o potencjalnej ofierze.
Leland Fontaine miał już tego dość.
– Kończymy – oznajmił. – Wyłączaj to cholerne zasilanie!
Jabba patrzył daleko przed siebie niczym kapitan tonącego okrętu.
– Za późno, panie dyrektorze. Idziemy na dno.
Rozdział 120
HAIA
IYRI
INER
HAIAIYRIINERCOZBRALNABUOOGEAMICMSAMRIEOBZSEOEMNAIANZDAYMMKTNZZMI
H A I A I Y R I
I N E R C O Z B
R A L N A B U O
O G E A M I C M
S A M R I E O B
Z S E O E M N A
I A N Z D A Y M
M K T N Z Z M I
HIROSZIMANAGASAKIELEMENTARNAROZNICAMIEDZYOBIEMAZRZUCONYMIBOMBAMI
– To nawet nie jest pytanie! – wykrzyknął Brinkerhoff. – Jak mamy na nie odpowiedzieć?
– Szukamy liczby – przypomniał Jabba. – To klucz numeryczny.
– Proszę o spokój! – uciszył ich Fontaine, po czym zwrócił się do Susan: – Pani Fletcher, to
dzięki pani doszliśmy aż tak daleko. Proszę powiedzieć, co pani o tym sądzi.
Susan wzięła głęboki oddech.
– Skoro klucz składa się z samych cyfr, to moim zdaniem mamy do czynienia z podpowiedzią,
która pozwoli nam je odkryć. I na Hiroszimę, i na Nagasaki spadły bomby atomowe. Może klucz
ma związek z liczbą ofiar… albo wysokością strat spowodowanych przez wybuchy? – Zamilkła,
ponownie skupiając się na tekście. – Ważne jest słowo „różnica”. Elementarna różnica.
Najwyraźniej zdaniem Tankado obydwa ataki czymś się różnią.
Wyraz twarzy Fontaine’a się nie zmienił, ale jego nadzieja szybko gasła. Wyglądało na to, że
najpierw należało przeprowadzić analizę politycznego tła tych najtragiczniejszych w historii
wybuchów oraz powiązanych z nimi faktów, a potem w jakiś magiczny sposób przetłumaczyć ją
na właściwą liczbę… a wszystko to w ciągu pięciu minut.
Rozdział 124
… pow sz echn ie pan uje błędn e prz ekon an ie, ż e n a Nagasaki z rz ucon o bom bę pluton ow ą.
W rz ecz yw istości była to bom ba uran ow a podobn a do tej, która spadła n a H iros z im ę.
Susan jęknęła.
– Jeśli i tu, i tam wykorzystano uran, to jak mamy znaleźć różnicę?
– Może Tankado się pomylił? – zgadywał Fontaine. – A może nie wiedział, że obydwie bomby
były takie same?
– Niemożliwe! – westchnęła Susan. – Przez jedną z nich był kaleką. Wiedział o tych bombach
wszystko!
Rozdział 126
– Jedna minuta!
Jabba spojrzał na wizualizację.
– Autoryzacja PAM jeszcze działa. Ale to ostatnia linia obrony. A zebrał się już naprawdę
wielki tłum.
– Skup się! – polecił Fontaine.
Soshi odczytała znaleziony fragment do końca:
Ow sz em , m ateriałem roz sz cz epialn ym w bom bie z rz ucon ej n a Nagasaki był pluton , ale
uz yskan o go sz tucz n ie, bom bardując uran dw ieście trz ydz ieści osiem n eutron am i.
… w obydw u bom bach uż yto dw óch róż n ych m ateriałów o takich sam ych w łaściw ościach
chem icz n ych. Dlatego m etody chem icz n e n ie poz w alają ich roz róż n ić. Uż yte m ateriały
byłyby absolutn ie iden tycz n e, gdyby n ie drobn a róż n ica m asy.
Na podium zapanowało nabożne skupienie. Wszyscy stali w bezruchu, jakby patrzyli na wybuch
wulkanu albo zaćmienie słońca – niewiarygodny łańcuch wydarzeń, na które nie mają
najmniejszego wpływu. Czas się dla nich zatrzymał.
– Tracimy ochronę – krzyknął technik. – Połączenia na wszystkich liniach!
W lewym górnym rogu na ścianie monitorów David oraz agenci Smith i Coliander wpatrywali
się z osłupieniem w swój ekran. Na wyświetlanej pośrodku wizualizacji z ostatniego pierścienia
została już tylko smętna resztka otoczona zewsząd czarnymi kreskami symbolizującymi
połączenia oczekujące na dostęp do danych. W prawym rogu wielkiego ekranu wciąż od początku
rozgrywała się scena śmierci Tankado automatycznie powtarzana przez odtwarzacz. Przerażona
twarz – wyciągnięte palce – połyskujące w słońcu złoto.
Susan zatrzymała wzrok na umierającym Tankado. Miała wrażenie, że w jego oczach
dostrzega żal. On wcale nie chciał, żeby doszło do ostateczności, pomyślała. W chwili śmierci
próbował nas ocalić. Dlaczego wyciągał te swoje kalekie dłonie, dlaczego dawał tym ludziom
swój pierścień? Usiłował coś powiedzieć, ale nie mógł. Tylko rozcapierzał palce.
W odległej Sewilli Becker nie ustępował: jego mózg działał na najwyższych obrotach.
– Jakie to były izotopy? – mruknął do siebie. – Dwieście trzydzieści osiem i… – Westchnął
ciężko. To chyba jednak nie miało aż takiego znaczenia. Zresztą był filologiem, a nie fizykiem.
– Połączenia przychodzące oczekują na uwierzytelnienie.
– Chryste Panie! – ryknął Jabba ze złością. – Czym te cholerne izotopy się różnią? Nikt nie
potrafi powiedzieć? – Nie padła żadna odpowiedź. Wszyscy technicy wpatrywali się
w wizualizację. Jabba odwrócił się do monitora i podniósł ręce. – Tych pierdolonych fizyków
jądrowych nigdy nie ma na miejscu, kiedy są potrzebni!
Susan wiedziała, że przegrali. Wpatrzona w czarno-białe nagranie po raz kolejny oglądała chwilę
śmierci dawnego kolegi. Widziała, że Tankado usiłuje coś powiedzieć, ale tylko się krztusi. To
dlatego wyciąga ręce. Chce coś zakomunikować. Susan nie miała wątpliwości: Próbow ał ocalić
baz ę dan ych. Ale już się n ie dow iem y jak.
– Mamy gości! – krzyczał technik.
Jabba wpatrywał się w monitor.
– Już po nas – oznajmił. Pot spływał po jego twarzy strumieniami.
Resztka ostatniego pierścienia wokół danych na wizualizacji praktycznie zniknęła. Czarna
masa otaczających ją kresek zrobiła się niemal jednolita i zaczęła pulsować. Midge odwróciła
głowę. Fontaine stał sztywno, patrząc prosto przed siebie. Brinkerhoff wyglądał, jakby za chwilę
miał zwymiotować.
– Dziesięć sekund!
Susan nie odrywała oczu od umierającego Tankado. Desperacja. Żal. Wyciągnięta dłoń.
Błyszczące złoto i zdeformowane palce wygięte na tle obcych twarzy. On coś im m ów i. T ylko
co?
Po przekątnej na ekranie wyświetlała się zamyślona twarz Davida.
– Różnica – mruczał do siebie. – Różnica między U dwieście trzydzieści osiem i U dwieście
trzydzieści pięć. To musi być coś prostego!
Technik zaczął odliczanie.
– Pięć… cztery… trzy…
Jego słowa docierały do Hiszpanii z opóźnieniem jednej dziesiątej sekundy.
T rz y…
David miał wrażenie, jakby ponownie ugodził go pocisk paraliżujący. Świat stanął w miejscu.
T rz y! Dw ieście trz ydz ieści osiem m in us dw ieście trz ydz ieści pięć daje trz y! T yle w yn osi róż n ica!
David sięgnął po mikrofon.
Susan nadal się wpatrywała w wyciągniętą rękę Tankado. W tej samej chwili dostrzegła w niej
coś zupełnie innego. Przestała widzieć połyskujące złoto. Dostrzegła palce. Trzy palce. Tankado
wcale nie dawał im pierścienia! Wyciągał w górę trzy palce, chcąc ujawnić swój sekret. Błagał,
żeby ktoś go zrozumiał… robił wszystko, żeby jego ostatnia wiadomość dotarła do NSA.
– Trzy… – wyszeptała Susan.
– Trzy! – ryknął z głośników Becker.
Ale w panującym chaosie nikt ich nie słyszał.
– Straciliśmy ochronę! – krzyknął technik.
Schemat na wizualizacji zaczął szybko pulsować, kiedy czerwony punkt pośrodku poddał się
naporowi czarnych kresek. Zawyły syreny.
– Ktoś rozpoczął pobieranie danych!
– Połączenia zewnętrzne we wszystkich sektorach!
Susan poruszała się jak we śnie. Odwróciła się do klawiatury Jabby. Jej wzrok padł na Davida
Beckera, który znów starał się przekrzyczeć panujący w sali hałas.
– Trzy! Różnica między dwieście trzydzieści osiem i dwieście trzydzieści pięć wynosi trzy!
Wszyscy obecni unieśli głowy.
– Trzy! – wrzasnęła Susan, przekrzykując wycie syren i techników. Wskazała na ekran.
Wszystkie oczy zwróciły się teraz w stronę trzech palców Ensei Tankado uniesionych
w desperackim geście pod sewilskim słońcem.
Jabba skamieniał.
– O mój Boże! – szepnął, nagle zdając sobie sprawę, że kaleki geniusz przez cały ten czas
pokazywał im, jak brzmi klucz.
– Trzy jest liczbą pierwszą – rzuciła Soshi. – Trzy jest liczbą pierwszą!
Fontaine oniemiał.
– Czy rozwiązanie może być aż takie proste? – wyjąkał.
– Kolejna transmisja danych na zewnątrz! – poinformował technik. – Pobieranie z dużą
prędkością.
Wszyscy na podium rzucili się do komputera jednocześnie. Nad klawiaturą zawisł las
wyciągniętych rąk. Susan dopadła jej pierwsza, rzucając się naprzód niczym bramkarz do piłki.
Wcisnęła klawisz. Wszyscy spojrzeli na wielki monitor. Nad głowami biegających w panice
techników pojawił się napis:
WPROWADŹ KLUCZ: 3
KLUCZ ZWERYFIKOWANY
Gdy Susan się obudziła, słońce stało już wysoko na niebie. Delikatne promienie przebijały się
przez zasłony, by miękko opaść na puchową pościel. Wyciągnęła rękę, żeby dotknąć Davida. Cz y
ja śn ię? Trwała w bezruchu, powoli odzyskując siły po upojnej nocy.
– David? – szepnęła.
Żadnej odpowiedzi. Otworzyła oczy, czując delikatne mrowienie skóry. Materac po drugiej
stronie łóżka był pusty. David zniknął.
Chyba jedn ak m i się to śn i. Usiadła na łóżku. Pokój był pełen koronek i antyków – apartament
wiktoriański w Stone Manor. Jej niewielka torba podróżna leżała pośrodku parkietu. Na
stylowym krześle przy łóżku wisiała jej bielizna.
Czy David naprawdę przyjechał? Wróciło wspomnienie dotyku jego ciała i delikatnych
pocałunków, którymi próbował ją obudzić. Czy to wszystko jej się przyśniło? Spojrzała na nocny
stolik: butelka po szampanie, dwa kieliszki… i jakaś karteczka.
Spędzając z oczu resztki snu, otuliła swoje nagie ciało puchową kołdrą, po czym przeczytała
krótki liścik:
Uśmiechnęła się promiennie, przyciskając karteczkę do piersi. To mógł napisać tylko David.
Bez w osku… Jedyny szyfr, którego nie zdołała złamać.
Coś się poruszyło w rogu pokoju. Podniosła głowę. Otulony płaszczem kąpielowym David
patrzył na nią, wygrzewając się w porannym słońcu na pluszowym dywanie. Wyciągnęła
ramiona, przywołując go do siebie.
– Bez wosku? – zapytała po chwili, biorąc go w ramiona.
– Bez wosku – potwierdził z uśmiechem.
Pocałowała go namiętnie.
– Powiedz mi, co to znaczy.
– Nie ma mowy! – zaśmiał się. – Każda para potrzebuje sekretów. Dzięki nim związek staje
się ciekawszy.
Susan uśmiechnęła się z fałszywą skromnością.
– Ubiegłej nocy było wystarczająco ciekawie.
Mocno ją przytulił. Rozpierało go szczęście. Jeszcze wczoraj patrzył śmierci w oczy, a teraz
miał obok Susan i czuł się królem życia.
Susan leżała z głową na piersi Davida, słuchając bicia serca. Nie mogła uwierzyć, że wczoraj
pożegnała go na zawsze.
Westchnęła, zerkając w stronę leżącej na stoliku nocnym kartki.
– Musisz mi w końcu powiedzieć, co znaczy to twoje „bez wosku”. Wiesz, że nie znoszę, kiedy
nie mogę złamać jakiegoś szyfru.
David milczał.
– Powiedz mi – droczyła się. – Albo nigdy więcej nie pójdę z tobą do łóżka!
– Kłamczucha.
Walnęła w niego poduszką.
– Mów! Natychmiast!
Ale David wiedział, że ten słodki sekret na zawsze pozostawi dla siebie. Inspiracją dla tego
wyrażenia była historia sięgająca zamierzchłych czasów. W okresie renesansu hiszpańscy
rzeźbiarze, by nie tracić kosztownego surowca, niedoskonałości marmurowych posągów
tuszowali przy pomocy cera, czyli wosku. Najwspanialsze dzieła, które nie wymagały żadnych
takich poprawek, nazywano sculpture sin cera, czyli rzeźbami bez wosku. Zwrot ten zaczęto
z czasem odnosić do wszystkiego, co prawdziwe i autentyczne. Hiszpańskie sin cera
zawędrowało do wielu języków, aby w bardziej lub mniej zmienionej formie znaczyć „szczery”.
Słowa „bez wosku” nie skrywały więc żadnej wielkiej tajemnicy, David wyrażał tylko
autentyczność swoich uczuć, podkreślał, że jego miłość jest szczera, podejrzewał jednak, że
akurat ten dowcip Susan by nie rozbawił.
– Mam dla ciebie lepszą wiadomość – spróbował zmienić temat. – Z pokładu learjeta
telefonowałem do rektora mojej uczelni.
Susan z nadzieją podniosła wzrok.
– Powiedz mi, że zrezygnowałeś z funkcji dziekana.
David skinął głową.
– Od przyszłego semestru wracam do sali wykładowej.
Susan westchnęła z ulgą.
– Przede wszystkim nigdy nie powinieneś jej opuszczać.
Uśmiechnął się.
– Racja. Chyba dopiero Hiszpania uświadomiła mi, co jest naprawdę ważne.
– Masz na myśli łamanie serc biednych studentek? – Pocałowała go w policzek. – Ale i tak się
cieszę. Będziesz miał więcej czasu i pomożesz mi zredagować tekst.
– Tekst?
– Tak. Postanowiłam wydać książkę.
– Książkę? – pytał zdziwiony. – Jaką znowu książkę?
– Och, mam kilka pomysłów na temat wykorzystania pierwszego współczynnika części
osobliwej w rozwinięciu funkcji holomorficznej do wariantywnych protokołów filtrowania.
David jęknął.
– Istotnie brzmi jak temat na wielki bestseller.
Zaśmiała się.
– Jeszcze się zdziwisz!
David sięgnął do kieszeni płaszcza kąpielowego po niewielki przedmiot, który skrył w dłoni.
– Zamknij oczy – poprosił. – Mam dla ciebie niespodziankę.
Susan zastosowała się do jego prośby.
– Niech zgadnę – powiedziała. – To jarmarczny złoty pierścionek z wygrawerowaną łacińską
sentencją?
– Nie – zachichotał David. – Poprosiłem Fontaine’a, żeby go dołączył do rzeczy Tankado.
David ujął dłoń Susan i wsunął coś na jej palec.
– Kłamca! – śmiała się Susan, otwierając oczy. – Wiedziałam, że…
Urwała jednak w pół zdania. To nie był pierścień Tankado. Na jej palcu lśnił pojedynczy brylant
osadzony w platynie.
Gwałtownie wciągnęła powietrze do płuc.
David spojrzał jej w oczy.
– Wyjdziesz za mnie?
Wstrzymała oddech. Spojrzała na pierścionek, potem znowu na niego. Poczuła wzbierające
łzy.
– Nie wiem, co powiedzieć – szepnęła.
– Powiedz tak.
Bez słowa odwróciła głowę.
David czekał.
– Kocham cię – powiedział w końcu. – Wyjdź za mnie.
Spojrzała na niego. Oczy miała pełne łez.
– Przykro mi, David… – szepnęła. – Po prostu… nie mogę.
Patrzył na nią zdumiony. Szukał w jej spojrzeniu filuternych iskierek, które tak często się
w nich pojawiały. Ale nie dostrzegł nawet jednej.
– Jak to? – wyjąkał. – Nie rozumiem…
– Nie mogę – powtórzyła. – Nie mogę za ciebie wyjść.
Odwróciła się od niego. Cała się trzęsła. Skryła twarz w dłoniach.
David był oszołomiony.
– Ależ Susan… Myślałem, że…
Chwycił jej drżące ramiona i odwrócił ją do siebie. Dopiero wtedy zrozumiał. Susan Fletcher
wcale nie płakała. Ona się zanosiła od śmiechu.
– Nie wyjdę za ciebie – krzyknęła rozbawiona, ponownie atakując go poduszką – dopóki mi
nie wyjaśnisz, co to znaczy „bez wosku”. Inaczej po prostu oszaleję!
Epilog
Ponoć śmierć sprawia, że wszystko staje się jasne. Tokugen Numataka wiedział teraz, że to
prawda. Stojąc nad trumną na lotnisku w Osace, z wielką goryczą tę prawdę dostrzegał. Jego
religia głosiła, że w życiu nic się nie dzieje bez przyczyny, bo zatacza ono kręgi, ale Numataka
nigdy nie miał czasu na religię.
Celnik wręczył mu kopertę z dokumentami adopcyjnymi oraz aktem urodzenia.
– Jest pan jedynym żyjącym krewnym tego chłopaka – powiedział. – Z trudem, ale jednak
udało się pana odnaleźć.
Myśli Numataki powędrowały w przeszłość. Trzydzieści lat wcześniej padał deszcz, kiedy nocą
wybiegł na szpitalny parking, uciekając od zdeformowanego dziecka i umierającej żony. Zrobił to
w imię m en boku – dla honoru, który stał się teraz tylko majaczącym cieniem.
Do dokumentów był dołączony złoty pierścień. Wygrawerowanych na nim słów Numataka nie
rozumiał. Ale jakie znaczenie miały teraz słowa? Porzucił swojego jedynego syna. Po latach
najokrutniejszy los znowu ich połączył.
W-K-A-T-I-I-T-R-E-B-P-Z-L-R-A-Y