CH 01 2018 PDF

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 267

Spis

treści
OKŁADKA
RZECZY PIERWSZE

Za wcześnie? Za późno? – Wiesław Łukaszewski

PSYCHOWIEŚCI

KTO CO GDZIE KIEDY


TEMAT

Kiedy czekać, z czym nie zwlekać – Piotr K. Oleś

PSYCHOLOGIA W DZIAŁANIU

Ludzie, którzy widzą więcej – rozmowa z Elaine Aron

Mięsień spokoju – rozmowa z Oliverem Burkemanem

Kiedy groźnie w matce – Katarzyna Girczys-Połedniok

Jedzenie, mój wróg – Anna Karny

Związek tak, seks nie – rozmowa z Patrycją Piasecką-Sulej

I że cię nie zmienię – Maria de Barbaro, Bogdan de Barbaro


Kochanie za bardzo – Adriana Klos

Wasze sprawy
Moja historia

LEKCJE Z ŻYCIA
Mówienie i milczenie – Jacek Krzysztofowicz

LABORATORIUM
Choroby w głowie – rozmowa z Suzanne O’Sullivan
Jesteś mądrzejszy niż myślisz – Markus Knauff

Bez teorii ani rusz – Jerzy Marian Brzeziński


Z innej perspektywy – rozmowa z Dorotą Wiśniewską-Juszczak
EX CATHEDRA

Reset i pokuta – Tomasz Maruszewski


I

Pamiętam i nie nienawidzę – rozmowa z Hanną Ulatowską


Kiedy Wschód spotka się z Zachodem – Anna Kołodziejska

O feudalizmie – Alosza Awdiejew

Prezenty nieoczywiste – Jerzy Maksymiuk

Dar opłatka – Halina Bortnowska

Dobromyślni – Tadeusz Gadacz

Hyggepol – Ignacy Karpowicz

Być sobą – Justyna Bargielska

Kiosque
Poczta poetycka – Bronisław Maj

Krzyżówka z charakterem

LISTY

CICER CUM CAULE

STYLE ŻYCIA nr 1/2018


DOBRY POCZĄTEK
Bohater – Regina Brett

Dobry początek
ROZMYSŁOWICZ

Ludzie są fajni – rozmowa z Katarzyną Szulc-Rozmysłowicz


ROCZNIAK

Moje filary szczęścia – Agata Roczniak


KRUCHOWSKA

Siła kobiet – Ewa Kruchowska


KOROLIK
Jak być? – Arkadiusz Korolik

KOŁAKOWSKA
Nowe życie w stajni – Beata Kołakowska

ŁANUSZKA
Szukam emocji sprzed stuleci – Magdalena Łanuszka

CHOWANIEC

W królestwie zapachu – Marta Chowaniec

OD KUCHNI

Kąsek lada jaki – Jacek Bomba

W NASTĘPNYM NUMERZE

STOPKA REDAKCYJNA
RZECZY PIERWSZE

Za wcześnie? Za późno?

Fot. Wojtek Urbanek

Zbigniew Pietrasiński wpadł kiedyś na wspaniały


pomysł i pytał różne osoby, czego dowiedziały się za
późno.

Wiesław Łukaszewski
Kiedy o tym przeczytałem, uświadomiłem sobie, jak ważne jest to
pytanie. Niestety, dowiedziałem się o tym za późno. Nie przeszkodziło
mi to zadawać ludziom podobne pytania, pytam też, czego dowiedzieli
się za wcześnie lub też czego dowiedzieli się w samą porę.
Dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy, najczęściej bardzo
osobistych, więc je przemilczę.

W tym małym słówku „za” (wcześnie, późno) kryje się jakiś żal,
poczucie jakiejś straty; jest w nim ukryte przekonanie, że gdyby było
w porę, byłoby jednak lepiej. Czy słusznie?
Sam zastanawiałem się, czego dowiedziałem się za wcześnie. Od
dawna wiem, że dwóch rzeczy: jak wygląda wojna i gwałtowna śmierć
oraz jak smakuje samotność. Tego dowiedziałem się między czwartym
i szóstym rokiem życia, choć wojny w jej najgorszym wydaniu zaznałem
wcześniej. Pierwszego dowiedziałem się z konieczności, drugiego
poniekąd z wyboru – pewnego wieczora tuż po wojnie czytałem książkę
Stefanii Sempołowskiej Na ratunek. Obraz rozbitków na polarnej krze,
świadomych bliskiej śmierci, uświadomił mi to, co później ustami Lolity
wyraził Vladimir Nabokov: „w umieraniu najstraszniejsze wydaje mi się
to, że człowiek jest zdany tylko na siebie”. Pamiętam tamten wieczór
do dziś. Czy gdybym dowiedział się tego później, byłoby lepiej?
Inaczej? Nie sądzę.

Czego dowiedziałem się za późno? Ano przede wszystkim tego, że –


podobnie jak wielu innych – nadużywam słowa „muszę”. Coraz więcej
„musiałem”, coraz mniej chciałem. Dość późno odkryłem, że owo
„muszę” to nie tylko nawyk językowy, ale coś więcej – po części
mobilizacja do działania, a po części asekuracja (bo „muszę” w naszych
głowach wyklucza się z „chcę”) i gotowość do odłączenia od Ja
odpowiedzialności (jak nie mam wyboru, to przecież nie odpowiadam).
Ten rzekomy przymus rozpanoszył się i wypełniał sobą całą przestrzeń.
Kiedy pewnego dnia postanowiłem sprawdzić, co naprawdę muszę,
okazało się, że tylko trochę. Wtedy mogłem wreszcie tylu rzeczy
zapragnąć i mieć je bez poczucia straty czy poczucia winy – ogrody,
muzykę, piękne rzeczy wokół. Czy gdybym dowiedział tego się
wcześniej, byłoby lepiej? Zapewne tak. Okazuje się, że lepiej jednak za
wcześnie niż za późno.
Czego dowiedziałem się w porę? Wielu rzeczy, ale dwie wydają mi
się najważniejsze. Pierwsza to urok czytania. Dzięki mądrości mojej
matki nauczyłem się czytać i pisać krótko po ukończeniu trzeciego
roku życia. Nie wiem, ile czasu poświęciłem na czytanie. Nie zliczę
przeczytanych książek, choć martwię się, ilu nie przeczytałem.
Podobnie jak Anne Fadiman, autorka Ex Libris, nie pamiętam dnia,
w którym czegoś bym nie przeczytał.
Druga to smak samodzielności. Około 13. roku życia odkryłem, że
mój los jest w moich rękach. Że sam muszę go określić, zaplanować
i zrealizować. Uświadomiłem sobie, że nie bagaż przeszłości, nie
rodzice, nie szkoła przesądzą o biegu mojego życia. To moje zadanie.
Potem nie było łatwo, bo samodzielność to nie gra pozorów, tylko
harówka. To skazywanie siebie na błędy, na gorycz porażek. Gdybym
dowiedział się tego później, byłoby gorzej. A gdybym dowiedział się
wcześniej? Sam nie wiem.
WIESŁAW ŁUKASZEWSKI, psycholog osobowości, autor m.in. książki Udręka życia, za którą
w 2011 roku otrzymał Nagrodę Teofrasta.
PSYCHOWIEŚCI

Kalendarium
1 stycznia 1889 James McKeen Cattell, amerykański psycholog,
został profesorem psychologii na Uniwersytecie w Pensylwanii. Był
pierwszą osobą z takim tytułem na amerykańskiej uczelni.

2 stycznia 1925 zostało prawnie zarejestrowane Amerykańskie


Towarzystwo Psychologiczne – American Psychological Association
(APA) – które powstało w 1892 roku na Clark University.

8 stycznia 1902 urodził się Carl R. Rogers, amerykański psycholog


i psychoterapeuta, uważany za jednego z głównych przedstawicieli
psychologii humanistycznej. Twórca psychologii zorientowanej na
klienta i teorii organizmicznej. W języku polskim ukazały się jego
książki: O stawaniu się osobą, Sposób bycia, Terapia nastawiona na
klienta. Grupy spotkaniowe.

9 stycznia 1869 urodził się Władysław Heinrich, polski psycholog


i historyk filozofii. Był profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego
i członkiem Polskiej Akademii Umiejętności. Założyciel i kierownik
pierwszej w Europie Wschodniej Pracowni Psychologii Doświadczalnej.
Jego zainteresowania naukowe obejmowały m.in.: psychologię
eksperymentalną, neurofizjologię i teorię poznania. Był pionierem
prowadzenia w Polsce eksperymentów psychologicznych nad
wrażeniami wzrokowymi, słuchowymi, procesami pamięci,
spostrzegania i uwagi. Zabiegał o ujednolicenie polskiej terminologii
psychologicznej. Autor wielu prac naukowych, m.in.: Przegląd badań
nad wrażeniami barwnymi, Teorie i wyniki badań psychologicznych,
Psychologia uczuć.

15 stycznia 2014 zmarł Kazimierz Obuchowski, psycholog


osobowości, profesor Akademii Humanistyczno-Ekonomicznej w Łodzi.
Do roku 1998 pracował na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza
w Poznaniu, a w latach 1996–2002 na Uniwersytecie Kazimierza
Wielkiego w Bydgoszczy. Był członkiem Polskiej Akademii Nauk. Autor
wielu książek, m.in.: Galaktyka potrzeb. Psychologia dążeń ludzkich,
W poszukiwaniu właściwości człowieka, Człowiek intencjonalny.
19 stycznia 1997 zmarła Helena Merenholc, polska psycholog
dziecięca, pedagog i reżyser radiowy żydowskiego pochodzenia. Przed
II wojną światową pracowała w Poradni Pedologicznej Towarzystwa
Przyjaciół Dzieci. Współpracowała z Januszem Korczakiem. Po wojnie
pracowała w Polskim Radiu.
PSYCHOWIEŚCI

Zaakceptuj swoją wrażliwość


Czy można wieść szczęśliwe i spełnione życie, będąc osobą
wysoce wrażliwą? Tylko wtedy, gdy zaakceptujemy tę cechę
w swoim życiu.

Nowy interaktywny kurs „Jak iść przez życie, będąc


osobą wysoko wrażliwą”, dostępny już na platformie
Akademii Charaktery, podpowie, jak zaakceptować swoją wrażliwość.
Jak zaznacza dr Anna Tylikowska, autorka kursu, „Biologiczne
uwarunkowanie wysokiej wrażliwości sprawia, że jedynym sensownym
sposobem postępowania z nią jest akceptacja. Jeśli masz kłopot
z zaakceptowaniem swojej wrażliwości, może Ci w tym pomóc
podsumowanie faktów.

• Wysoka wrażliwość jest przydatna ewolucyjnie – jest potrzebna do


przetrwania naszego gatunku.

• Podłożem wysokiej wrażliwości jest czuły, genetycznie


determinowany układ nerwowy.

• Wysoka wrażliwość stwarza możliwości, które dla mało


wrażliwych osób są nieosiągalne.

• Nie jesteś sam/sama. Wysoka wrażliwość to cecha, którą posiada


od 15 do 20 proc. ludzi”.
Czym jest wysoka wrażliwość? Dlaczego układ nerwowy wysoko
wrażliwych osób jest tak czuły? Jak owocnie wykorzystywać swoją
wrażliwość? Odpowiedzi na te pytania znajdziesz w interaktywnym
kursie „Jak iść przez życie, będąc osobą wysoko wrażliwą”, dostępnym
na platformie Akademii Charaktery: www.akademiacharaktery.pl.

O tym, jak czerpać radość z życia, będąc osobą wysoko wrażliwą,


podpowiada w tym numerze Elaine Aron w rozmowie „Ludzie, którzy
widzą więcej”.
PSYCHOWIEŚCI

Uwaga: smog!
Trwa „sezon smogowy”. Podobnie jak w latach ubiegłych
zagraża nam zalegająca w powietrzu gęsta mieszanka mgły
i dymu. Dlaczego pomimo kampanii informacyjnych i alertów
smogowych oraz widocznych negatywnych konsekwencji
smogu, ludzie nie zmieniają swoich zachowań?

Fot. SWPS

Badania psychologiczne pokazują, że sama edukacja nie jest


skutecznym sposobem zmiany utrwalonych zachowań. Ponad 30 lat
temu amerykański badacz Scott Geller opublikował przegląd metod
mających na celu zachęcenie ludzi do oszczędzania energii.
Najpopularniejszą z nich były wtedy ulotki informacyjne, wyjaśniające,
co należy robić, by zmniejszyć zużycie energii, na przykład wyłączać
światło, kiedy nie przebywamy w danym pomieszczeniu, czy ocieplić
dom. Okazało się, że proste instrukcje na ulotkach prowadziły do
obniżenia zużycia energii w domach nawet o 15 procent! Obecnie,
według najnowszych badań, standardowe ulotki informacyjne
właściwie nie przynoszą żadnego efektu – nie prowadzą do
rzeczywistych zachowań. Nie są w stanie sprawić, by mieszkańcy miast
wybierali komunikację miejską zamiast swoich samochodów.

Nadawcy informacji o smogu mają nadzieję, że odbiorcy uważnie


przeanalizują ich rzeczowe argumenty. Jednak aby tak się stało, muszą
zostać spełnione dwa warunki. Po pierwsze, komunikat musi być
zrozumiały dla odbiorców. Po drugie, oni muszą być zmotywowani do
tego, aby go wysłuchać czy obejrzeć. Niestety, odbiorcy najczęściej nie
słuchają z uwagą. Przetwarzają docierające do nich informacje w tak
zwanym trybie peryferyjnym. Zamiast koncentrować się na treści
argumentów, zwracają uwagę na to, kto i w jaki sposób prezentuje
informacje. Część badaczy w ogóle wątpi, czy media pozwalają zmienić
postawy ludzi. Na przykład prof. Thomas Heberlein z Uniwersytetu
Wisconsin–Madison uważa, że media nie tyle zmieniają to, co ludzie
myślą, ale raczej wyznaczają, ile ludzie będą myśleć o danej kwestii.
Czy to, że ludzie myślą o smogu, można zatem uznać za sukces?

Kampanie informacyjne najczęściej pozwalają zmienić postawy, czyli


przekonania wobec danej kwestii, ale nie zachowania. Dzięki takim
działaniom ludzie mogą wierzyć, że palenie w piecach lub korzystanie
z własnego samochodu zamiast z transportu publicznego jest
niekorzystne dla środowiska. Nie oznacza to jednak, że od razu
porzucą swoje nawyki i przyzwyczajenia – bo to bardzo trudno zrobić.

Jednym ze sposobów radzenia sobie z niepożądanymi nawykami jest


szczegółowe zaplanowanie alternatywnych czynności, które zastąpią
dotychczasowe zachowania. Na przykład możemy zaplanować, że od
poniedziałku do piątku będziemy jeździć do pracy autobusem A, który
rusza z przystanku na placu Kromera o 8.36. Mało kto jednak ma czas
i ochotę formułować takie precyzyjne plany, zwłaszcza w kwestiach,
które w niewielkim stopniu dotyczą nas bezpośrednio.
Działania na rzecz środowiska, takie jak na przykład rezygnacja
z palenia śmieci w kominkach, wiążą się z wysokimi kosztami. Z jednej
strony jest to koszt finansowy – trzeba zakupić opał ekologiczny lub
wymienić piec, a z drugiej koszt psychologiczny – bo takie działania
wymagają czasu i wysiłku. Prawdopodobieństwo zachowań
proekologicznych wzrasta, gdy stają się one dla ludzi łatwiejsze i mniej
kosztowne, w sensie symbolicznym i rzeczywistym. Można zatem im
sprzyjać poprzez zmiany systemowe i strukturalne, na przykład
skracając drogi do kontenerów do segregowania odpadów lub
zwiększając liczbę ścieżek rowerowych. W dziedzinie energetyki taką
zmianą był na przykład program Kawka, który wspierał finansowo
gospodarstwa rezygnujące z pieców węglowych.

Problem smogu jest złożony i wymaga współpracy wielu ekspertów


i instytucji. Szczególnie skuteczne mogą okazać się inicjatywy oddolne,
nienarzucone przez urzędy miejskie czy rząd. Naciski działaczy
i organizacji często kojarzą się z ograniczaniem wolności, bowiem
narzucają sztywne, choć konieczne dla środowiska rozwiązania.
W skrajnych przypadkach poczucie ograniczenia wolności prowadzi do
reaktancji oraz irracjonalnego oporu wobec jakichkolwiek form dbania
o środowisko. Inicjatywy oddolne, pochodzące od obywateli, nie
powinny spotkać się z takim oporem.
Prof. KATARZYNA BYRKA jest psychologiem społecznym. Pracuje na II Wydziale Psychologii
Uniwersytetu Humanistycznospołecznego SWPS we Wrocławiu. Realizuje badania w dziedzinie
stosowanej psychologii społecznej, psychologii środowiskowej i psychologii zdrowia.
PSYCHOWIEŚCI

Szczepić czy nie szczepić?


Żywa dyskusja na temat szczepień sprawia, że coraz więcej
rodziców decyduje się nie szczepić swoich dzieci przeciwko
chorobom zakaźnym. CBOS zapytał Polaków, co sądzą
o obowiązkowych szczepieniach ochronnych.

Fot. Michał Stachowiak


Od kilku lat zwiększa się liczba rodziców, którzy nie chcą poddawać
swoich dzieci obowiązkowym szczepieniom ochronnym. Z danych
Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego – Państwowego Zakładu
Higieny wynika, że w latach 2006–2010 odnotowywano około 4 tysięcy
odmów wykonania szczepień rocznie, a w 2016 roku – ponad 23
tysiące. Jak wynika z raportu CBOS-u „Polacy o obowiązku szczepienia
dzieci”, 3 proc. dorosłych Polaków deklaruje, że ich dziecko
przynajmniej raz nie zostało poddane obowiązkowemu szczepieniu
przeciwko chorobie zakaźnej. Najczęściej deklarowanym powodem
rezygnacji ze szczepienia są obawy przed skutkami szczepionki (40
proc.) bądź przeciwwskazania medyczne (39 proc.). Kontrowersyjny
pogląd, zgodnie z którym zamiast szczepienia lepiej jest pozwolić
dziecku przechorować chorobę zakaźną, dzięki czemu uzyska ono
naturalną odporność, podziela jedynie 13 proc. ogółu badanych. Wciąż
zdecydowana większość Polaków (73 proc.) sądzi, że szczepionki są
bezpieczne dla dzieci. 37 proc. badanych mówi o możliwych
negatywnych skutkach ubocznych szczepionek, a 22 proc.
o wywoływaniu przez nie poważnych zaburzeń rozwojowych. 47 proc.
respondentów pozytywnie ocenia poziom poinformowania rodziców
o możliwych skutkach ubocznych szczepionek. 80 proc. ankietowanych
uważa, że szczepienia ochronne powinny być obowiązkowe. Tylko co
ósmy badany (12 proc.) jest zwolennikiem rezygnacji z obowiązkowego
charakteru szczepień. 35 proc. badanych uważa, że zaszczepienie
dziecka powinno być jednym z kryteriów decydujących o przyjęciu go
do publicznej placówki opiekuńczo-wychowawczej, 28 proc. – że
rodzice, którzy nie zaszczepią dziecka, powinni z własnej kieszeni
pokryć koszty jego leczenia. dg
PSYCHOWIEŚCI

Metastany w metamózgu?
Mózg jest niezwykle skomplikowanym systemem – podobno
najbardziej we wszechświecie. Dlatego też neurobiologowie
próbują znaleźć klucz do jego tajemnic.

Fot. © iStock by Getty Images

Naukowcy starają się poznać tajniki pracy mózgu na wszelkich


dostępnych poziomach, odkryć ogólne zasady, które pozwolą uprościć
tę ogromną złożoność systemu składającego się z dziesiątków
miliardów oddziałujących na siebie komórek. Jedni koncentrują się na
pracy pojedynczych neuronów lub ich populacji, inni z kolei
wykorzystują techniki obrazowania czynnościowego, takie jak fMRI
(funkcjonalnego obrazowania metodą rezonansu magnetycznego) czy
EEG (elektroencefalografii), aby odkryć te zasady także na wyższych
poziomach organizacji. Jedną z prób dotyczących tego drugiego
aspektu podjęli ostatnio badacze z Uniwersytetu w Oxfordzie: Diego
Vidaurre, Stephen Smith i Mark Woolrich. Przyglądali się aktywności
mózgu, którą rejestrowali za pomocą fMRI w tak zwanym stanie
spoczynkowym, gdy badana osoba nie wykonuje żadnych zadań
eksperymentalnych. W publikacji, która ukazała się w „PNAS”,
pokazali dowody na to, że mózg ma tendencję do spontanicznego
przebywania w dwóch podstawowych metastanach, trwających od
kilku do kilkunastu sekund. Pierwszy z nich przejawia się wzmożoną
aktywnością sieci sensomotorycznych oraz wzrokowych i słuchowych,
natomiast drugi – aktywnością obszarów zaangażowanych w złożoną
aktywność poznawczą (np. obszarów czołowych, obszarów tzw. sieci
stanu podstawowego czy językowych). Co ciekawe, czas przebywania
w każdym z tych metastanów jest zmienną wysoce
zindywidualizowaną, która jest najprawdopodobniej odziedziczalna,
a także współwystępuje z różnymi „stylami” funkcjonowania
umysłowego. Na przykład osoby, które częściej przebywały
w metastanie poznawczym, charakteryzowały się lepszą kontrolą
poznawczą i szybkością przetwarzania, natomiast te z grupy
wyróżniała cecha „wrogości–agresji” czy wysokiego subiektywnego
stresu. Badanie zostało przeprowadzone na 820 osobach, więc jego
wyniki są „dobrze ugruntowane”.

Marek Binder
PSYCHOWIEŚCI

Turniej już trwa!


Zapraszamy do udziału w X edycji Ogólnopolskiego Turnieju
Wiedzy Psychologicznej, organizowanego przez „Charaktery”.
Do wygrania indeksy na psychologię!

Zapraszamy uczniów szkół średnich do wspólnego


zgłębiania tajników psychologii. Na zwycięzców czekają
wspaniałe nagrody: nagrody rzeczowe, stypendia oraz –
dzięki porozumieniu z Uniwersytetem Jagiellońskim –
trzy indeksy na stacjonarne studia magisterskie na
kierunku psychologia w Instytucie Psychologii na Wydziale
Filozoficznym UJ. Jest o co walczyć!

Tegoroczna edycja Turnieju rozpoczęła się 27 października 2017,


a zakończy się 7 kwietnia 2018 roku. Od uczestników będzie
wymagana znajomość wybranych artykułów publikowanych
w „Charakterach” od listopada 2017 do lutego 2018, opatrzonych
specjalną pieczęcią. W tym miesiącu jest to rozmowa z Elaine Aron
pt. „Ludzie, którzy widzą więcej”. Podstawą Turnieju jest też książka
Przeciw empatii Paula Blooma oraz obszary tematyczne odwołujące się
do zagadnień zawartych w „Podstawie programowej kształcenia
ogólnego dla gimnazjów i szkół ponadgimnazjalnych”. Uczniowie
sprawdzą swoją wiedzę w marcu 2018 roku podczas eliminacji on-line.
Sto osób z najlepszymi wynikami przejdzie do finału.
Uczniowie zainteresowani uczestnictwem w konkursie powinni
zgłosić się do swojego nauczyciela, pedagoga lub psychologa
szkolnego, którzy formalnie zgłoszą kandydatów z danej szkoły. Każda
szkoła biorąca udział w Turnieju będzie mogła skorzystać z 50-
procentowego rabatu na zakup książki Przeciw empatii oraz rocznej
prenumeraty „Charakterów”.
Honorowy patronat nad wydarzeniem objął wiceprezes Polskiej
Akademii Nauk prof. Edward Nęcka. Szczegółowy regulamin Turnieju,
zasady uczestnictwa, wykaz wymaganych zagadnień oraz inne
informacje można znaleźć na stronie www.charaktery.eu, w zakładce
Turniej.
PSYCHOWIEŚCI

Słownik
Mutyzm – dosłownie niemożność mówienia, uporczywe milczenie,
którego przyczyny mogą być różne. Najczęściej pojęcie odnosi się do
braku kontaktu werbalnego z osobą, która ma ośrodki mowy
nieuszkodzone, a przyczyną niemoty może być lęk lub inne zaburzenia
emocjonalne.

W klasyfikacji zaburzeń psychicznych DSM-5 opisany jest mutyzm


wybiórczy; zaburzenie rozpoczyna się zwykle w okresie przedszkolnym.
Dziecko, u którego wcześniej mowa rozwijała się prawidłowo, nagle
przestaje mówić w sytuacjach, w których się tego od niego oczekuje,
np. podczas zajęć szkolnych. Zarazem odzyskuje zdolność mówienia,
gdy jest samo lub tylko wśród bliskich osób.

Mutyzm wybiórczy jest rzadkim zaburzeniem, zdarza się u jednej


osoby na tysiąc, a nawet rzadziej. Równie często dotyka dziewczęta
i chłopców. Zwykle są to dzieci nieśmiałe, zarazem większość cechuje
się normalną inteligencją i słuchem. Mutyzmowi często towarzyszy
fobia społeczna, a wywiad rodzinny ujawnia, że podobne przypadki
zdarzały się wśród krewnych. Zaburzenie często ustępuje samoistnie
po upływie kilku tygodni lub miesięcy.
PSYCHOWIEŚCI

PSYCHOPAPKI
Pająki i węże

Naukowcy z Uniwersytetu w Uppsali i Instytutu Maxa Plancka


w Lipsku zastanawiali się, dlaczego na widok pająków i węży
reagujemy strachem, choć dla mieszkańców Europy jest to całkowicie
abstrakcyjne zagrożenie. Dwie hipotezy wyjaśniały, skąd bierze się ten
lęk. Pierwsza mówiła o tym, że został nam podświadomie wpojony
w dzieciństwie, druga, iż jest on wrodzony. Najnowsze badania
potwierdzają drugą teorię. Okazuje się, że już sześciomiesięczne dzieci
reagują strachem (mają np. powiększone źrenice), gdy widzą na
obrazku pająka lub węża. Strach ten ma więc podłoże ewolucyjne i jest
zakodowany w naszych mózgach. dg

***

Licznik*

13 proc. Polaków zostało w tym sezonie ugryzionych przez kleszcza.


96 proc. badanych nie szczepiło się na choroby przenoszone przez
kleszcze.

47 proc. respondentów udałoby się do lekarza lub gabinetu


zabiegowego, by usunąć kleszcza, 36 proc. próbowałoby go usunąć
samodzielnie, 15 proc. poprosiłoby o pomoc kogoś ze swojego
otoczenia.

10,5 tys. publikacji na temat ugryzienia kleszcza pojawiło się


w mediach społecznościowych.
*Źródło: Raport CBOS „Polacy kontra kleszcze”

***
Działające placebo

Dr Cosima Locher z Uniwersytetu w Bazylei wraz ze


współpracownikami badała efekt placebo. Eksperyment, opublikowany
w czasopiśmie „Pain”, przeprowadzono na 160 ochotnikach,
podzielonych na trzy grupy. Osoby w pierwszej grupie otrzymały
preparat w postaci maści przeciwbólowej z lidokainą; w drugiej
ochotnicy stosowali maść bez lidokainy, ale zostali poinformowani
o tym, że stosują jedynie placebo i wyjaśniono im, na czym ten efekt
polega; w trzeciej grupie osoby wiedziały, że stosują placebo, ale nie
tłumaczono im działania tego efektu. Badacze zaobserwowali
uśmierzenie bólu w dwóch pierwszych grupach. Okazuje się, że efekt
placebo działa również wtedy, gdy wiemy, że otrzymujemy środek
uśmierzający ból, który nie zawiera żadnej substancji
farmakologicznej. Warunkiem jest znajomość działania placebo. dg

***

Nowe komórki

Do tej pory naukowcy uważali, że u osób dorosłych proces neurogenezy


(powstawania nowych komórek mózgowych) zachodzi tylko
w hipokampie – rejonie mózgu odpowiedzialnym za pamięć i zdolności
przestrzenne. Jak donoszą badacze z Uniwersytetu Queensland
w Australii: prof. Pankaj Sah, prof. Perry Bartlett i dr Dhanisha Jhaveri,
proces neurogenezy odbywa się także w ciele migdałowatym – części
mózgu biorącej udział w przetwarzaniu wspomnień o zabarwieniu
emocjonalnym i odpowiadającej także za proces uczenia się
negatywnych doświadczeń oraz przyczyniającej się do powstawania
różnych zaburzeń, m.in. fobii i zespołu stresu pourazowego. Badanie
opublikowano w czasopiśmie „Molecular Psychiatry”. dg

***
„Ciarkowi” melomani

Czy należysz do osób, którym po plecach biegają mrówki, gdy słuchają


ulubionej piosenki lub innego utworu muzycznego? Jeśli tak, to
połączenia z twojej kory słuchowej biegną innymi ścieżkami niż u ludzi,
u których muzyka nie wywołuje takich reakcji. Matthew Sacks i jego
współpracownicy z Harvard University zbadali przebieg połączeń
nerwowych słuchaczy „ciarkowców” i odkryli, że ich obszary słuchowe
są dużo silniej połączone z obszarami zaangażowanymi w przeżywanie
i regulowanie reakcji emocjonalnych, które znajdują się w korze
mózgowej (w wyspie i przyśrodkowej korze czołowej) niż u osób, które
nie doświadczają takich silnych reakcji fizjologicznych. W badaniu,
opublikowanym w czasopiśmie „Social Cognitive and Affective
Neuroscience”, naukowcy wykorzystali metodę rezonansu
magnetycznego o nazwie „obrazowanie tensora dyfuzji”. Marek
Binder
***

Kreatywne neurony

Aktywność neuronów tylnego zakrętu obręczy być może jest


odpowiedzialna za naszą kreatywność. Do takich wniosków doszła
grupa badaczy z czterech amerykańskich uniwersytetów (University of
Pennsylvania, Yale University, Columbia University i Duke University),
która prowadziła badania na makakach. W czasopiśmie „Nauron”
informują oni, iż ten obszar mózgu zwiększa swoją aktywność tuż
przed tym, jak zaczynamy działać wbrew przyzwyczajeniom.
Aktywność neuronów tylnego zakrętu obręczy stopniowo wzrastała,
a gdy osiągała maksimum, makaki przerywały rutynowe zachowanie,
np. przenosiły się na inny obszar w poszukiwaniu jedzenia. Oznacza to,
że wzrost aktywności w tym obszarze prowadzi do zmiany zachowania,
a nie jest jej następstwem. dg

***

Seks i marihuana
Naukowcy ze Stanford University Medical Center pod kierunkiem
prof. Michaela Eisenberga udowadniają, że marihuana nie zmniejsza
pożądania ani nie obniża sprawności seksualnej. Na łamach
czasopisma „Journal of Sexual Medicine” sugerują, że może być wręcz
przeciwnie. Naukowcy przeanalizowali dane z badania National Survey
of Family Growth ponad 50 tysięcy Amerykanów w wieku od 25 do 45
lat. Pytano ich o zażywanie marihuany w ciągu poprzedniego roku oraz
o częstotliwość heteroseksualnych stosunków w ciągu ostatnich
czterech tygodni. Prawie 25 proc. mężczyzn i 15 proc. kobiet przyznało
się do zażywania marihuany. Badacze zauważyli, że zażywający
marihuanę uprawiali seks ok. 20 proc. częściej niż abstynenci.
Badanie, jak zaznaczają naukowcy, nie dowodzi związku
przyczynowego pomiędzy zażywaniem marihuany a większą
aktywnością seksualną. dg

***
Niebezpieczny alkohol

Prof. Marvin Diaz z Uniwersytetu w Binghamton i jego


współpracownicy na łamach pisma „Frontiers in Behavioral
Neuroscience” przekonują, że nie ma bezpiecznej dawki alkoholu
w ciąży. Przeprowadzili oni badania na ciężarnych samicach szczurów,
które w dwunastym dniu ciąży przez sześć godzin oddychały
powietrzem z oparami alkoholu. Po narodzinach młode poddane zostały
specjalnym testom, które mierzyły poziom niepokoju. Jak się okazało,
młode samce były bardziej nerwowe w okresie młodzieńczym
i nienaturalnie spokojne w dorosłości. Co ciekawe, samice wykazywały
normalne zachowanie. W kolejnych badaniach naukowcy chcą
sprawdzić, skąd ta różnica. dg
KTO CO GDZIE KIEDY

Honory i wyróżnienia

Fot. Bartosz Szymański, Uniwersytet SWPS

Beata Basińska uzyskała stopień doktora habilitowanego


w dziedzinie nauk społecznych w dyscyplinie psychologia.
Podstawą do nadania stopnia była monografia „Emocje
w pracy: rozszerzenie teorii Wymagania – Zasoby w Pracy”.

Dr hab. Beata Basińska jest licencjonowaną psycholożką kliniczną


i psycholożką transportu. Pracuje na stanowisku profesora Politechniki
Gdańskiej na Wydziale Zarządzania i Ekonomii. Jej specjalność
naukowa to psychologia organizacji oraz psychologia zdrowia
zawodowego. Wyniki badań dotyczących stresu zawodowego, emocji,
wypalenia i zaangażowania oraz pozytywnego zarządzania publikowała
w międzynarodowych czasopismach, m.in.: „Frontiers in Psychology”,
„International Journal of Occupational Medicine and Environmental
Health”, „Policing: an International Journal of Police Strategies
& Management”, „Nordic Psychology” i „Baltic Journal of
Management”. Kieruje grantem Narodowego Centrum Nauki,
w którym wraz z zespołem analizuje codzienną dynamikę emocji,
radzenia sobie i dobrostanu w pracy. Bierze udział w pracach
międzynarodowego konsorcjum BAT (Burnout Assessment Tool),
opracowującego nową koncepcję wypalenia zawodowego.
Współautorka filmu „Stres w pracy”, popularyzującego zdrowie
i bezpieczeństwo pracy. Jest członkinią European Academy of
Occupational Health Psychology, European Association of Work and
Organizational Psychology, European Health Psychology Society oraz
Polskiego Towarzystwa Psychologicznego.
KTO CO GDZIE KIEDY

Narzędzia
Interpersonalne Skale Przymiotnikowe (IAS). Polską adaptację
Interpersonalnych Skal Przymiotnikowych (IAS) Jerry’ego S. Wigginsa
opracowali prof. dr hab. Andrzej Sękowski i ks. dr hab. Waldemar
Klinkosz z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Jest to narzędzie
samoopisowe, które służy do pomiaru cech charakteryzujących
człowieka dorosłego w relacjach z innymi ludźmi. Umożliwia opis
dynamiki relacji, jakie mają miejsce w różnego rodzaju grupach czy
zespołach, a także w rodzinie. Pozwala też określić możliwe problemy
interpersonalne i zagrażające zaburzenia osobowości. Skala składa się
z 64 przymiotników, a zadanie badanego polega na określeniu
dokładności – na skali od 1 do 8 – z jaką każdy z tych przymiotników go
opisuje. IAS obejmuje osiem skal odpowiadających ośmiu wymiarom
uporządkowanym kołowo na modelu uwzględniającym dwie szersze
dymensje transakcji interpersonalnych: dominację i wsparcie. Badanie
skalą pozwala stworzyć profil interpersonalny charakteryzujący
badanego na wymiarach: Pewny siebie–dominujący, Arogancki–
wyrachowany, Zimny–nieczuły, Powściągliwy–introwertywny,
Niezdecydowany–uległy, Niezarozumiały–szczery, Ciepły–zgodny oraz
Towarzyski–ekstrawertywny. Ponadto można określić typ
interpersonalny badanego i intensywność, z jaką się ten typ przejawia.
Normalizację przeprowadzono na podstawie badania 4760 osób.
Rzetelność i trafność narzędzia są zadowalające. Więcej o skali można
przeczytać na stronie: www.practest.com.pl/node/123720.
KTO CO GDZIE KIEDY

Wypalone emocje
Czy pozytywne emocje mogą zmniejszać wypalenie zawodowe?
Odpowiedzi na to pytanie szukały dr hab. Beata Basińska z Wydziału
Zarządzania i Ekonomii Politechniki Gdańskiej oraz dr Ewa
Gruszczyńska z Uniwersytetu Humanistycznospołecznego SWPS.
W badaniu uczestniczyło 89 policjantów (12 proc. kobiet) i 86
strażaków. Badaczki zmierzyły współczynnik pozytywności za pomocą
skróconej wersji Skali Samopoczucia w Pracy (Job-related Affective
Well-being Scale). Skala składa się z 20 przymiotników opisujących
stany afektywne, które mogą wystąpić podczas pracy. Dwa elementy
wypalenia zawodowego – wyczerpanie i brak zaangażowania –
zmierzyły przy użyciu polskiej wersji Oldenburskiego Kwestionariusza
Wypalenia Zawodowego (OLBI), kóra została znormalizowana do
warunków polskich przez dr hab. Beatę Basińską oraz Łukasza Bakę.
Relacje pomiędzy pozytywnością (czyli proporcją pomiędzy
przeżywanymi emocjami pozytywnymi i negatywnymi) a wypaleniem
zawodowym są krzywoliniowe. Oznacza to, że przeważające emocje
pozytywne w stosunku do emocji negatywnych mogą chronić
pracowników przed wypaleniem zawodowym. Badaczki zaznaczają
jednak, że korzyści były dużo mniejsze, niż oczekiwały.
Prawdopodobnie wynika to z bezpośrednich kosztów zarządzania
pozytywnymi emocjami, które mają znaczenie zarówno dla poziomu
poczucia wyczerpania, jak i zdystansowania wobec pracy. Artykuł
został opublikowany w czasopiśmie „Polish Psychological Bulletin”
(2017, t. 48, nr 2, s. 212–219).
KTO CO GDZIE KIEDY

Konferencje i szkolenia
„Regulacja emocji – wehikuł zmiany w psychoterapii” to hasło III
Międzynarodowej Konferencji Naukowo- -Szkoleniowej, która odbędzie
się w dniach 13–15 kwietnia. Organizatorem wydarzenia jest Naukowe
Towarzystwo Psychoterapii Psychodynamicznej. Wśród prelegentów
m.in. Karen Maroda, Mary Target oraz Jon Frederickson. Konferencji
towarzyszyć będzie warsztat, prowadzony przez dr. Jeffreya D. Rotha,
pt. „Psychoterapia grupowa a wyjście z uzależnienia: niosąc
przesłanie”. Patronat medialny: „Charaktery”. Więcej:
psychoterapiaszkolenia.pl.

***

I Kongres „Bądź integralny w zdrowiu, prewencja i leczenie


chorób przewlekłych” odbędzie się 3 lutego w Muzeum Historii
Żydów Polskich POLIN. Organizatorem wydarzenia jest Fundacja
Małgosi Braunek „Bądź”. Wydarzenie skierowane jest do osób chorych
przewlekle, ich bliskich, a także do osób zainteresowanych zdrowym
trybem życia, prewencją i leczeniem chorób przewlekłych. Wśród
prelegentów m.in.: lek. med. Elżbieta Dudzińska, Wojciech
Eichelberger, prof. Li Jie. Patronat medialny: „Charaktery”. Więcej:
fundacjabadz.pl.
***
„Cyberpsychologia. Nowe perspektywy badania mediów i ich
użytkowników” to hasło konferencji, która odbędzie się w dniach 19–
20 kwietnia w Krakowie. Organizatorem wydarzenia jest Uniwersytet
Pedagogiczny im. KEN w Krakowie. Wśród poruszanych tematów m.in.:
rzeczywistość wirtualna (RV), rzeczywistość rozszerzona (AR),
sztuczna inteligencja, teleobecność. Patronat medialny: „Charaktery”.
Więcej: badania-media.up.krakow.pl/index.php/pl.
***

„Znękany świat – jak psychoterapia może pomóc? Nadzieje


i iluzje” to hasło konferencji naukowej, która odbędzie się w ramach
obchodów 40-lecia Laboratorium Psychoedukacji, w dniach 30 sierpnia
– 1 września w Łochowie. Wśród prelegentów m.in.: Nancy
McWilliams, Patricia Coughlin, Stanley Messer, Mario Mikulincer,
Robert Neborsky, Jonathan Shedler. W ramach jubileuszu odbędzie się
Międzynarodowa Letnia Szkoła Psychoterapii (24–29 sierpnia,
w Łochowie), przeznaczona dla psychoterapeutów. Patronat medialny:
„Charaktery”. Więcej: www.40lps.pl.

***

Szkoła Terapii Seksualnej pod patronatem merytorycznym


Centrum Terapii Lew- -Starowicz to szkolenie przeznaczone dla
psychologów, psychoterapeutów oraz lekarzy, które umożliwia
uzyskanie kompleksowej wiedzy na temat seksualności, zaburzeń
seksualnych i prowadzenia terapii. Zajęcia prowadzone są w formie
wykładów, warsztatów, treningów i superwizji. Szkolenie posiada
akredytację Instytutu Seksuologii Polskiego Towarzystwa
Seksuologicznego i pozwala na uzyskanie punktów wymaganych do
Certyfikatu Seksuologa Klinicznego PTS. W lutym rozpocznie się V
edycja. Więcej informacji: lew-starowicz.pl.
NA TEMAT / za wcześnie, za późno

Kiedy czekać, z czym nie


zwlekać
Wszystko ma swój czas. Ufamy, że jeszcze zdążymy
i znajdziemy miłość, zdobędziemy pracę, skończymy
studia, napiszemy książkę albo zbudujemy dom… Czy
nie jest na to za późno? Co można odłożyć? Z czym nie
warto zwlekać? Co się dzieje, gdy coś wydarza się
w naszym życiu nie w porę – za późno albo za
wcześnie…?
TEKST PIOTR K. OLEŚ
Prof. dr hab. PIOTR OLEŚ jest psychologiem osobowości, posiada specjalizację z psychologii
klinicznej. Pracuje w Instytucie Psychologii KUL i wykłada na Uniwersytecie SWPS
w Warszawie. Interesuje się optymalnym funkcjonowaniem i przemianami osobowości w ciągu
życia. Napisał m.in.: Wprowadzenie do psychologii osobowości, Psychologię przełomu połowy
życia i Psychologię człowieka dorosłego (wyróżniona Nagrodą Teofrasta).

Ilustracja Marcin Mokierów-Czołowski

Jeszcze zdążymy w dżungli ludzkości siebie odnaleźć / Tęskność


zawrotna przybliża nas / Zbiegną się wreszcie tory sieroce naszych
dwu planet / Cudnie spokrewnią się ciała nam – pisał poeta w swym
słynnym songu „Już jest za późno, nie jest za późno”. Jest czy nie jest?
Oto dialektyka naszych wahań i obaw.
Życie biegnie ustalonym rytmem. I stawia przed nami zadania wraz
z terminem ich realizacji. Jest czas na wyfrunięcie z domu rodzinnego,
czas na uwicie własnego gniazda (patrz aplikacja „Kalendarz
wyzwań”). Choć coraz większe panuje przyzwolenie na realizowanie się
w każdym wieku, wyznaczamy sobie granice czasowe. Czujemy, że
pewne wyzwania dobrze jest podjąć „przed trzydziestką” albo „do
czterdziestki, ale nie później”. Oczywiście, możemy podać przykłady,
które łamią te cezury, jeśli jednak kobieta po czterdziestce decyduje się
na pierwsze dziec​ko, a mężczyzna w tym wieku na podjęcie pierwszej
pracy (albo odwrotnie), to mamy wrażenie, że jakoś jest już na to
późno. Dla kobiety chyba bardziej. Bo choć kultura poszerza przedziały
czasowe, biologia nieubłaganie wyznacza deadline. I już jest za późno.

Na czas

Na podjęcie różnych zadań życiowych jest czas optymalny, mówimy


wtedy o punktualności zdarzeń życiowych. Niepunktualność zaś ma
dwa oblicza: albo na coś jest za wcześnie, na przykład na ciążę
w wieku 15 lat, albo przeciwnie, za późno, na przykład na pierwsze
małżeństwo, gdy narzeczeni mają po 60 lub więcej lat.
Czy dobrze jest zdążyć na czas? Jeszcze pół wieku temu i wcześniej
odpowiedź była jedna: dobrze. To znaczyło, że ktoś potrafi się
dopasować do oczekiwań społecznych i nie traci okazji – a szanse na
przykład kobiety po czterdziestce na wyjście za mąż były wtedy
niewielkie. Dziś badacze coraz częściej odpowiadają: to zależy. Od
czego? Z jednej strony od tego, czym wypełniamy czas, jakie cele
i dążenia realizujemy, nim podejmiemy to niby niepunktualne zadanie.
Jeśli spełniamy się w pracy, podróżujemy, pracujemy na misjach, to na
założenie rodziny można nie mieć czasu, a ślub i dzieci po
czterdziestce nie są dziś już czymś niezwykłym. Nie jest za późno.
Z drugiej strony ważne są motywy zwlekania z pewnymi wyborami.
Zdarza się, że to podróżowanie na krańce świata, różne misje
i zawodowe aspiracje są tylko ucieczką, parawanem, za którym kryją
się obawy, czy potrafimy sprostać wyzwaniom związanym na przykład
z założeniem rodziny. Kolejna egzotyczna podróż jest tylko wymówką,
by tej roli nie podjąć. Jeśli z tego powodu odkładamy decyzję, nie mając
pewności, czy nadajemy się na męża/żonę, matkę/ojca, i, co gorsza, czy
partner/partnerka nadaje się do tych ról i relacji, wtedy możemy dojść
do wniosku: jest już za późno…

I zostajemy przy rodzicach albo w kiepskiej pracy – bo tu wszystko


jest znane i bezpieczne. Koszty tego bezpieczeństwa z czasem rosną:
rodzi się frustracja, poczucie straconych okazji i… żal. Badania
psychologa społecznego Thomasa Gilovicha dowodzą, że w krótkiej
perspektywie ludzie żałują tego, co zrobili nie tak, ale w długiej
perspektywie czasu, u kresu życia, żałują głównie tego, czego nie
zrobili. A nie zrobili, bo uznali, że już jest za późno.

W przymierzalni życia

Kultura rozchwiała życiową chronologię, bo rozpościera przed nami


paletę możliwości – jest ich wiele, a zarazem nie ma przymusu, by
szybko wybierać. Kiedyś trzeba było się wyprowadzić z domu i podjąć
pracę, by odciążyć rodziców. Dziś możemy odwlekać ten moment.
I odwlekamy – z badań Eurostatu wynika, że rośnie odsetek tzw.
bamboccioni. Już 43 procent młodych Polaków w wieku 25–34 lata
wciąż mieszka z rodzicami i nie myśli o wyprowadzce. Po co? – pytają.
Przecież tak jest wygodniej, taniej. A poza tym, gdzie mamy się
wyprowadzić, za co kupić mieszkanie?
Brzmi przekonująco, tyle tylko, że nigdy na wyfruwających
z rodzinnych domów nie czekało gotowe gniazdo. W rodzinnym domu
trzyma nas lęk obu stron przed rozstaniem. Rodzicom trudno puścić
dorosłe dziecko, bo opieka nad nim nadaje ich życiu sens i scala całą
rodzinę. Nie chcą zostać w pustym gnieździe, bo musieliby się
skonfrontować z przemijaniem, samotnością, z kondycją ich
małżeństwa. Swoim lękiem zarażają też bezwiednie dorosłe dziecko.
A im bardziej przejmują nad nim kontrolę, tym bardziej ono traci
wpływ na swoje życie i mniej gotowe jest przyjąć za nie
odpowiedzialność. Jak pisze Izabela Wożyńska-Więch: „Bamboccioni
nie odchodzą, bo przytrzymują je w gnieździe niewidzialne nici
obligacji, poczucia winy lub odpowiedzialności za rodziców. W obliczu
trudności rodzina stara się zachować homeostazę, nie pozwalając na
konieczne zmiany, na które z różnych powodów nie jest gotowa.
Nieświadomie nie dopuszcza więc, by dziecko się usamodzielniło
i odeszło z domu. Jeśli tam jednak zostanie, nigdy się nie dowie, jak
mogłoby wyglądać jego własne życie”.

Na ogół jednak można dziś bezkarnie przymierzać życiowe


scenariusze jak przecenione sukienki – może cena będzie jeszcze
niższa, nie jest za późno. Albo oglądać je, jak owoce na targu – a nuż
wkrótce będą ładniejsze, więc teraz na próbę wystarczy parę deka. Tak
próbujemy tego i owego, nie wybierając w gruncie rzeczy niczego. I za
nic nie biorąc pełnej odpowiedzialności. Zwykle nikt z tego powodu nie
cierpi ani nie traci bezpowrotnie życiowej szansy… Chyba że jest to
balet lub nauka gry na skrzypcach. Wówczas można usłyszeć: Ile masz
lat? Jest już za późno.

Poczucie, że jeszcze mamy na wszystko czas, wiele czasu, bywa


złudne i ryzykowne, bo skłania czasem do prokrastynacji, czyli
odkładania różnych ważnych spraw na jutro. A owo „jutro” nadchodzi
szybciej, niżbyśmy sobie życzyli, i nagle okazuje się, że już nie mamy
czasu, już jest za późno. Wpadamy w panikę, pojawia się paraliż i… żal:
czemu nie zabrałem/zabrałam się za to wcześniej!
Podtrzymywanie wielu możliwości i traktowanie przyszłości jak
białej karty, na której można coś naszkicować, a potem zetrzeć
i narysować coś innego, podtrzymuje ekscytujące poczucie wolności.
Każdy wybór – partnerki, pracy, kierunku studiów czy stylu życia
oznacza bowiem rezygnację ze wszystkich innych możliwości, a coraz
częściej z niczego nie chcemy rezygnować. Jak dobrze wiele móc, ale
(jeszcze) nie musieć się deklarować.
Ma to jednak i słabą stronę. Trudno na dłuższą metę żyć tylko
samymi możliwościami i bez końca testować różne scenariusze życia,
jak w adolescencji. Dlaczego?

Niedospane szczęście

Już tak jesteśmy skonstruowani, że znacznie większą satysfakcję


z życia czujemy, kiedy robimy coś ważnego, poświęcamy na to czas
i siły, i widzimy tego efekty, niż gdy tylko się przyglądamy
i kombinujemy, co by tu wybrać. Łatwo to sprawdzić; wystarczy
zapytać ludzi, kiedy czuli się naprawdę szczęśliwi? Często odpowiedzą,
że wtedy, gdy ich dzieci były małe. Pomimo wiecznego niedospania
i nieustannych problemów, by jakoś pogodzić pracę z rodzicielską
opieką, życie miało dla nich sens i dawało im wiele radości. Rzadko
natomiast wskażą okres, kiedy zastanawiali się i wybierali, co mogą
zrobić ze swoim życiem.

Christopher Petersen i Martin Seligman, twórcy psychologii


pozytywnej, czyli nauki o szczęściu, zdrowiu, rozwoju i cnotach,
wskazali trzy źródła szczęścia: przyjemności, zaangażowanie i sens.
Potem dodali jeszcze kontakty z ludźmi i osiągnięcia. Co najmniej trzy
pozycje z tej listy wymagają wyboru – co przyjąć jako własną linię
życia, w co się zaangażować, ku jakim celom dążyć lub co sensownego
robić? Przyjemności może nie są szczególnie wymagające, ale kontakty
z ludźmi już tak; nie chodzi bowiem o przelotne znajomości i miło
spędzone razem chwile, raczej o trwałe związki, rodzinę, dzieci –
a z tym wiąże się troska, opieka, wychowanie i odpowiedzialność… I na
nic nie jest za późno…

Niepodejmowanie zadań, a w efekcie nierealizowanie dążeń


i przedłużanie okresu wyboru, czasem nawet o lata, jest jedną
z przyczyn depresji ludzi młodych. Nie zdają sobie oni sprawy, że
podtrzymując taką iluzję wolności, tracą coś naprawdę ważnego.
A mogli mieć już uroczą podróż poślubną, niezłą pozycję w firmie
i dziecko raczkujące na dywanie. A tu co? Nic, tylko pytanie: czy nie
jest za późno?

Kiedy ze sceny zejść

Dlaczego mówimy raczej o złudzeniu wolności, a nie jej poczuciu?


Ponieważ czujemy się wolni, podejmując intencjonalną aktywność,
angażując się w nią, pokonując przeszkody, a nie tylko eksplorując
możliwości, testując potencjalne scenariusze życia i pozostawiając
sobie możliwość wyboru. Wolność nie wynika z nieokreśloności,
wolność oznacza wybór.
Fenomenologia wyboru obejmuje zaś kilka elementów, a wszystkie
są ważne i potrzebne. Doświadczamy wolności wyboru, gdy mamy
świadomość możliwości, wolną wolę i nie czujemy presji, gotowi
jesteśmy do podjęcia zadania i odpowiedzialności za jego realizację
oraz za skutki, a także ograniczamy wpływ celów lub dążeń
alternatywnych. Kiedy wybieramy coś ważnego, na przykład kierunek
studiów albo zaangażowanie się w relację z tą, a nie inną osobą, coś
zyskujemy, ale zarazem coś tracimy – rezygnujemy bowiem z innych
kierunków studiów lub bliskich relacji z wieloma innymi ludźmi. Można
wprawdzie studiować dwa kierunki, ale czy można budować
jednocześnie dwie bliskie relacje? W imię podtrzymania tej
najważniejszej odrzucamy i eliminujemy wiele innych możliwości,
a skupienie się na wybranej opcji kosztem innych nosi nazwę kontroli
pierwotnej. Oznacza ona wybór i wszelkie dalsze decyzje służące jego
podtrzymaniu. Na kontrolę pierwotną nigdy nie jest za późno.

Inaczej z kontrolą wtórną, ta bowiem sprowadza się do wycofania


się z tych form aktywności, które porzucić już trzeba, tak jak
w pewnym momencie trzeba zakończyć karierę sportową. Adam
Małysz odszedł, będąc w świetnej formie; jeszcze zwyciężał, zdobywał
medale… Jane Ahonen po raz pierwszy porzucił skoki narciarskie,
także będąc w czołówce stawki Pucharu Świata. Po czym kilkakrotnie
wracał i znów odchodził, ale sukcesów już nie miał. Było za późno.
Dobrze jest wiedzieć, kiedy ze sceny zejść. Nie za późno, ale również
nie za wcześnie. 44-letni Noriaki Kasai w minionym sezonie wciąż
świetnie skakał… A Aleksander Doba w wieku 64 lat jako pierwszy
człowiek w historii samotnie przepłynął kajakiem Ocean Atlantycki
z kontynentu na kontynent. Nie jest za późno?
Kontrola wtórna sprawia, że nie podejmujemy zbyt trudnych
wyzwań, a cele nieosiągalne zastępujemy tymi, które są nam dostępne.
Kiedy jest jednak nadmierna, wycofujemy się przedwcześnie i myślimy:
jest już za późno. W efekcie porzucamy zadania, którym jeszcze
moglibyśmy sprostać. Depresja może wynikać z takiego
przedwczesnego wycofania się z ról życiowych. Co jest tu pierwsze?
Czy depresyjne myśli – jest już za późno – i po nich wycofanie, co
zwrotnie umacnia depresję? Czy może decyzja wycofania się, która
generuje depresyjne myślenie: jest już za późno.

Teraz albo nigdy


Obawa przed uciekającym czasem wiąże się ze zjawiskiem „teraz albo
nigdy”. Jest ono typowe dla kryzysu połowy życia, ale pojawia się nie
tylko w wieku średnim. Polega na przekonaniu, że możliwość zrobienia
czegoś kończy się: Jest już za późno? Nie jest za późno! Wkrótce jednak
będzie! Czyli teraz albo nigdy. W efekcie wyjeżdżamy w Himalaje,
płyniemy Amazonką, odwiedzamy państwo Inków albo wyruszamy na
Kilimandżaro. A niekiedy po prostu rozkręcamy biznes lub kupujemy
działkę i stawiamy dom. Zjawisko ma dobre i złe strony.

Dobre, bo pozwala zrealizować marzenia, choćby były najbardziej


szalone. Skłania do zmian życiowych, robienia rzeczy nowych,
podejmowania się czegoś na pozór niemożliwego. Świadomość, że
jeszcze trochę i naprawdę będzie już za późno, silnie mobilizuje do
działania. Kiedy nie można już dłużej odwlekać, a sprawa jest na ostrzu
noża – ostatni dzwonek, by ją realizować albo odpuścić – często
podejmujemy desperacką decyzję i bierzemy się za spóźnioną naukę
języka, zapisujemy się do klubu hippicznego albo robimy coś innego,
na co dotąd nie mieliśmy odwagi. I okazuje się, że nie jest za późno.
Ratujemy w ten sposób jakość życia, a czasem nawet jego sens.

Z drugiej strony, słysząc ostatni dzwonek, możemy decydować się


na coś, czego na przykład z przyczyn moralnych dotąd nie
akceptowaliśmy. Taka samorealizacja w obawie przed zatrzaskującą się
bezpowrotnie furtką może odbywać się kosztem bliskich, sprowadza
się bowiem często do urzeczywistnienia planu, który ich nie obejmuje.
I niekonieczne te cele i dążenia są dobre, mogą na przykład oznaczać
związek żonatego mężczyzny z młodą kobietą, bo przecież czas mija:
teraz albo nigdy.
Pod presją tykającego zegara ludzie wciągają się w hazard,
przypadkowy seks, narkotyki, namiętne robienie pieniędzy lub
zdobywanie władzy… A potem jest już za późno, by odwrócić los lub
jeszcze coś zmienić. Klamka zapadła, nie sposób uciec od
odpowiedzialności lub sumienia.
Za młodzi, za starzy

Istnieje też zjawisko odwrotne: za wcześnie. Na przykład na śmierć


rodziców i podjęcie przez dziecko roli osoby dorosłej, za wcześnie na
opiekę nad młodszym rodzeństwem, a tym bardziej na bycie
opiekunem i pocieszycielem swych rodziców. Na matkowanie własnej
matce. Mówimy wtedy o parentyfikacji (od ang. parent, czyli rodzic),
która według Alexandra Lowena, amerykańskiego psychiatry
i terapeuty, jest swoistym odwróceniem ról i podjęciem przez małe
dziecko zadań dorosłych. Tym samym odwróceniu ulega porządek
świata – to tak, jakby rzeka nagle zaczęła płynąć pod górę.

Za wcześnie na studia dla dwunastolatka, choćby był geniuszem


matematycznym. Umysł nadąża, uczucia i dojrzałość społeczna
niekoniecznie. Co dalej się dzieje z takimi genialnymi dziećmi, którym
zabrano beztroskie dzieciństwo i możność odkrywania życia
z rówieśnikami? Rodzice czy nauczyciele mówią czasem, że wysłanie
dwunastolatka na studia nie było dobrą decyzją, dla dziecka było za
wcześnie. I jest już za późno, by coś zmienić… Odpowiedzialność za
człowieka – na nią nigdy nie jest za późno, choć wiedzy, pozwalającej
optymalnie decydować, nabywamy czasem za późno…

Istnieje pewna dysharmonia między wiekiem metrykalnym,


społecznym i psychicznym. Jeśli czujemy się starsi niż jesteśmy, mamy
skłonność myśleć, że jest już za późno, tak nam się wydaje i w efekcie
tracimy kolejne szanse, na które z pewnością za późno jeszcze nie jest.
Po czasie myślimy z żalem, że wtedy nie było za późno, ale teraz już tak
– to prosta droga do depresji. Na szczęście dla wielu kultura, w której
żyjemy, rozciąga zegar społeczny, a ten zdaje się tykać w rytm słów: nie
jest za późno. Co najwyżej ludzie się nam dziwią, z tym jednak da się
żyć, „za późno” podejmowane zadania skutkują co najwyżej refleksją,
że można było wcześniej, że już dawno można było… a teraz mamy
mniej sił, energii, czasu…
Jeśli czujemy się młodsi, niż jesteśmy, ale akceptujemy swój wiek,
oznacza to optymalne przystosowanie do czasu i zadań życiowych.
Czujemy się młodo, mamy energię, motywację i cieszy nas to, co
robimy. Akceptujemy swój wiek – a więc nie żyjemy ułudą młodości, ale
podążamy ścieżką życia ku nieznanej przyszłości, licząc, że starczy
nam czasu. Świadomość, iż może nam go nie starczyć, mobilizuje. Jeśli
zaś cele przekraczają hipotetyczny horyzont czasu, jaki nam jeszcze
pozostał, życie wydaje się sensowne.

Świadomość, iż czasu mamy znacznie więcej niż dążeń do


zrealizowania, rodzi poczucie pustego czasu i prowadzi do załamania
sensu życia; chyba że wypełnimy go przyjemnościami i kontaktami,
które mogą dawać szczęście.

Czy są rzeczy, na które naprawdę jest już za późno i takie, na które


nigdy nie jest za późno? Są. Za późno może być na karierę sportową,
na odbudowanie związku po jego destrukcji, na odzyskanie zdrowia,
urodzenie dziecka, zachowanie czystego sumienia, i zapewne wiele
innych rzeczy.

Nie jest za późno na życie pełnią życia, na ile zdrowie pozwala, na


refleksję nad życiem, angażowanie się na rzecz innych, na budowanie
relacji, poszukiwanie piękna i duchowej harmonii, i pewnie na kilka
innych rzeczy. Pisze o nich Sted: Jeszcze zdążymy naszą miłością siebie
zachwycić / Siebie zachwycić i wszystko w krąg / Wojna to będzie
straszna, bo czas nas będzie chciał zniszczyć, / Lecz nam się uda
zachwycić go.

A zatem jest już za późno? Czy nie jest za późno? Oto dylemat!
***

Nie za późno?
Na co, według Ciebie, nie jest za późno?
Weź kartkę i wypisz trzy cele. Pomyśl, co już dziś robisz lub możesz
zrobić, by optymalnie je zrealizować. Czy Twoje plany mają termin
realizacji? Jakie działania i kiedy zamierzasz podjąć, by nie było za
późno? Pamiętaj, że łatwo odwlekać w nieskończoność zamiary
nieukorzenione i cele nierozpisane na konkretne zadania.

***

Kalendarz wyzwań
Każdy wiek stawia przed nami specyficzne wyzwania.

Robert Havighurst, amerykański pedagog i ekspert od procesów


starzenia się, opisał zadania rozwojowe, jakie przypadają na różne
etapy życia.

Etap Zadania rozwojowe

Wczesna dorosłość • wybór małżonka i założenie rodziny


18–35 lat • prowadzenie domu, uczenie się, jak żyć razem
• wychowywanie dzieci
• rozpoczęcie pracy zawodowej

• przyjmowanie odpowiedzialności obywatelskiej


• znalezienie pokrewnej grupy społecznej

Wiek średni • rozwijanie relacji z małżonkiem/partnerem


36–60 lat • wspomaganie dorastających dzieci
• osiągnięcie dojrzałej odpowiedzialności społecznej i obywatelskiej
• uzyskanie i utrzymywanie pozycji zawodowej
• akceptowanie i dostosowanie się do zmian organizmu

Późna dojrzałość • pogodzenie się ze spadkiem sił fizycznych


powyżej 60 lat • przystosowanie się do emerytury i zmniejszonych dochodów
• utrzymywanie kontaktów z ludźmi w podobnym wieku
• dostosowanie się do zmiennych ról społecznych

***

Gdy cele nas przerastają


Czasem zdobycie wymarzonego stanowiska stanowi szczyt
naszych możliwości.

Osobie niekompetentnej udaje się czasem wygrać konkurs na


menedżera, zostać ministrem lub szefem zespołu badawczego. Jeśli
jednak jej możliwości kończą się (a nie zaczynają) wraz z objęciem tego
stanowiska, mówimy o przeinwestowaniu w zakresie kontroli
pierwotnej. Osoba sama stawia siebie w sytuacji silnie stresującej, bo
niosącej wymagania przekraczające jej możliwości. Całą energię
poświęca na „utrzymanie się w siodle” i umacnianie swojej pozycji –
kontroluje i krytykuje podwładnych, pozoruje pracę i tkwi przy starych
rozwiązaniach, nie podejmując ryzyka wprowadzania innowacji.

***

Za późno?
Na co, według Ciebie, jest już za późno w Twoim życiu?

Weź kartkę i wypisz trzy rzeczy. A teraz pomyśl, co by się stało, jeśli się
mylisz i wcale nie jest za późno? Może za wcześnie chcesz się wycofać
z ważnych dla Ciebie kierunków… A może rezygnujesz, bo tak
naprawdę obawiasz się, że Ci się nie uda… Jeśli zmierzysz się ze swoim
lękiem, może okaże się, że wcale nie jest za późno.

***

Czego żałujemy?
BRONNIE WARE, australijska pisarka, przez kilka lat opiekowała się osobami umierającymi.
Swoje doświadczenia opisała w książce Czego najbardziej żałują umierający:

Żal, który najczęściej wybrzmiewał w opowieściach osób umierających,


dotyczył braku odwagi, by żyć tak, jak chciały, a nie tak, jak oczekiwali
inni. Potrzebna jest ogromna odwaga, by nie przyjąć ról, w których
obsadzili nas rodzice, znajomi, społeczeństwo, albo wyjść z nich. Grace
była żoną przez ponad pół wieku i żyła tak, jak od niej oczekiwała
rodzina. Jej mąż był tyranem. Całe życie marzyła, by się od niego
uwolnić. Gdy mąż zamieszkał w domu opieki, odczuła wyraźną ulgę.
Wkrótce jednak zdiagnozowano u niej śmiertelną chorobę. W jednej
chwili rozwiały się jej marzenia. Dlaczego nie zrobiłam tego, czego
pragnęłam? Dlaczego nie byłam dość silna? – pytała samą siebie,
wiedząc, że teraz już jest za późno. Zdała sobie sprawę, że gdyby
w przeszłości miała odwagę żyć tak, jak podpowiadało jej serce,
wszystkim byłoby lepiej – nie tylko jej, ale także jej dzieciom.
***

Mnie się to podoba – rozmowy o kulturze i psychologii w Radiu dla Ciebie. Wśród gości
autorzy „Charakterów”. W każdą sobotę od 16.00 do 18.00 zaprasza Beata Jewiarz. Więcej
informacji na www.rdc.pl.

***
Czy w Twoim życiu zdarzyło się coś niepunktualnie, za wcześnie albo za późno? Co to
było? Jak sobie z tym poradziłeś? Jeśli chcesz podzielić się z nami refleksją na temat artykułu,
napisz do nas: redakcja@charaktery.com.pl
PSYCHOLOGIA W DZIAŁANIU / wysoka wrażliwość

Ludzie, którzy widzą więcej


Osoby wysoko wrażliwe dostrzegają więcej
niuansów, widzą różnice, które dla innych są
niedostrzegalne. Taka wrażliwość oznacza
jednak większe koszty, związane
z intensywną pracą układu nerwowego.
ELAINE ARON
Dr ELAINE ARON jest psychologiem klinicznym. Zajmuje się badaniem wysokiej wrażliwości,
napisała kilka książek na ten temat, m.in. Wysoko wrażliwi oraz Wysoko wrażliwe dziecko.
Razem z mężem, Arthurem Aronem, prowadzi też badania w obszarze psychologii miłości
i bliskich relacji.

Fot. Stephanie Mohan

AGNIESZKA CHRZANOWSKA: W książkach ujawnia Pani, że


sama jest WWO, czyli wysoko wrażliwą osobą. Kiedy zdała sobie
Pani z tego sprawę? Jak Pani to odkryła?
ELAINE ARON: Byłam już dorosłą osobą. Przeszłam zabieg
medyczny i długo nie mogłam dojść do siebie. Mój lekarz uznał wtedy,
że potrzebuję porady psychologa. Tak trafiłam do psychoterapeut​ki,
która doszła do wniosku, że jestem po prostu wysoko wrażliwą osobą.

Czy zaskoczyły Panią jej słowa?

Ta wiedza bardzo zmieniła moją perspektywę, i podobnie dzieje się


w przypadku tysięcy osób, które dowiadują się, że są wysoko wrażliwe.
Często słyszę wyznania: „Myślałem, że coś jest ze mną nie tak”.
Rzeczywiście, gdy porównamy osoby wysoko wrażliwe oraz osoby,
które nie mają tej cechy, dostrzeżemy różnice. A jeśli coś jest inne,
odbiega od średniej, to wówczas zakłada się, że nie jest normalne. Ale
przecież istnieją różne typy układów nerwowych, różne typy ludzi.
Osoby wysoko wrażliwe stanowią około 20 procent populacji. To zbyt
wiele, by mówić, że mamy do czynienia z zaburzeniem, a jednocześnie
zbyt mało, by mówić o średniej. Cecha ta dotyczy w równym stopniu
kobiet i mężczyzn. Co więcej, jest obserwowana u ponad 100 gatunków
zwierząt.

Wysoka wrażliwość jest trochę jak leworęczność. Większość ludzi


cechuje praworęczność, ale to nie znaczy, że osobom leworęcznym coś
dolega. Po prostu różnią się pod tym względem od innych ludzi.
Czym zatem jest wysoka wrażliwość?
Gdy po raz pierwszy usłyszałam o niej od mojej psychoterapeutki,
zastanawiałam się, co to właściwie znaczy. W tamtym czasie było to
bardzo nieostre pojęcie. Postanowiłam zatem przeprowadzić wywiady
z osobami, które uważały się za osoby wrażliwe i w ten sposób
dowiedzieć się, czym jest ta cecha. Zastanawiałam się, czy może
wrażliwość jest tym samym co introwersja. Ale okazało się, że nie –
30 procent osób wysoko wrażliwych, z którymi rozmawiałam oraz które
brały udział w dalszych badaniach, to ekstrawertycy. Zatem dalej
szukałam odpowiedzi…

I co pokazały badania?
Wysoka wrażliwość obejmuje cztery aspekty. Pierwszy to głębokie
przetwarzanie informacji. Oznacza, że rozmyślamy nad tym, co nas
w danej chwili zajmuje, rozważamy różne opcje, analizujemy szczegóły.
Drugi to łatwość ulegania przestymulowaniu – skoro tak intensywnie
przetwarzamy informacje, jesteśmy przeciążeni bodźcami i czujemy się
wyczerpani. Trzeci aspekt to reaktywność emocjonalna i empatia.
Emocje podpowiadają nam, na co zwrócić uwagę, co zapamiętać, czego
się uczyć – sprawiają, że pewne informacje głębiej przetwarzamy.
Czwarty aspekt to wrażliwość na subtelne bodźce. Nie chodzi tu
o lepszy słuch czy wzrok, lecz o to, że mózg WWO dostrzega więcej
szczegółów, niuansów, subtelności niż mózg osoby o mniejszej
wrażliwości.

Wysoka wrażliwość to strategia przetrwania: dostrzegając więcej,


jesteśmy lepiej przygotowani do radzenia sobie z nowymi sytuacjami.
Mogą one przypominać to, co już znamy, lecz czasem okazuje się, że
wcale nie są takie same. Łatwo wtedy o błąd, a łatwość dostrzegania
detali może przed nim uratować. Oczywiście taka wrażliwość wiąże się
z kosztami wynikającymi z przestymulowania i intensywnej pracy
układu nerwowego.

W książce Wysoko wrażliwe dziecko opowiada Pani, jak


w dzieciństwie odwiedzaliście z ojcem różne zakłady
przemysłowe. Podczas jednej z takich wypraw byliście
w zakładzie pakowania pomarańczy. Spodobała się tam Pani
maszyna do sortowania owoców: pomarańcze przesuwały się po
taśmie, a potem wpadały do jednego z trzech otworów o różnej
wielkości.

Tak pracuje mózg osoby wysoko wrażliwej, tyle że zamiast trzech


otworów ma ich piętnaście. Ludzie wrażliwi dostrzegają więcej
niuansów, widzą różnice, które dla innych są niedostrzegalne.
Jak te różnice wyglądają na poziomie mózgowym?

W naszych badaniach prosimy osoby wysoko wrażliwe i mniej


wrażliwe, by wykonywały określone zadania i przyglądamy się, czy ich
mózgi pracują inaczej. I okazuje się, że podczas wykonywania zadań
percepcyjnych, wymagających dostrzegania szczegółów, u osób wysoko
wrażliwych występuje większe pobudzenie w obszarach
odpowiedzialnych za analizowanie danych na głębszym poziomie. Co
ciekawe, osoby wysoko wrażliwe są w stanie niejako przekraczać przy
tym granice własnej kultury. Na przykład w jednym z badań uczestnicy
urodzeni i wychowani w USA lub Azji wykonywali zadania percepcyjne,
które zostały skonstruowane w taki sposób, by były łatwiejsze dla
jednej bądź drugiej kultury. Zwykle gdy wykonujemy zadanie, które jest
trudniejsze w naszej kulturze, mózg ciężko pracuje – i rzeczywiście
mózgi osób mniej wrażliwych ujawniały bardziej wytężoną pracę, gdy
zmagały się z takimi zadaniami. Tymczasem mózgi wysoko wrażliwych
uczestników prezentowały podobną aktywność niezależnie od rodzaju
zadań. Innymi słowy nie musieli oni wkładać więcej wysiłku
w rozwiązywanie zadań mniej typowych dla ich kultury.
U osób wrażliwych obserwujemy też większą aktywność neuronów
lustrzanych, czyli neuronów odgrywających szczególną rolę w empatii
czy naśladowaniu. Uczestnicy naszego badania oglądali zdjęcia
radosnych, smutnych lub neutralnych twarzy swoich bliskich lub
nieznajomych. U osób wysoko wrażliwych widoczna była większa
aktywność neuronów lustrzanych niż u pozostałych uczestników, gdy
patrzyły na twarze osób, które znały. Generalnie jednak aktywność ta
była u WWO wyższa – także wtedy, gdy oglądały zdjęcia nieznajomych.

Ponadto u osób wysoko wrażliwych podczas wykonywania pewnych


zadań bardziej aktywna jest wyspa, czyli obszar mózgu, który integruje
bieżące informacje na temat wewnętrznych stanów i emocji, pozycji
ciała i wydarzeń zewnętrznych. Dlatego wyspa bywa nazywana przez
niektórych badaczy ośrodkiem świadomości.

Jak wysoka wrażliwość wpływa na codzienne życie? Czy WWO


trudniej odnaleźć się w sytuacjach społecznych, towarzyskich?
Wyzwaniem są sytuacje społeczne, które wiążą się z dużą
stymulacją. Na przykład spotkanie w dużym gronie jest czymś innym
niż spotkanie jeden na jeden. Podobnie spotkanie z kimś nieznajomym
oznacza większą stymulację – widzimy tę osobę po raz pierwszy,
staramy się przetworzyć naraz różne jej cechy, aspekty, jednocześnie
uczestniczymy w rozmowie. Czasem ze względu na ten nadmiar
informacji WWO po prostu unikają ludzi, których nie znają, albo dużych
grup, często nawet nie zdając sobie z tego sprawy.

Źródłem nadmiernej stymulacji nierzadko jest dziś praca –


zadanie goni zadanie, jeden deadline goni kolejny…
Tak, osoby wysoko wrażliwe mogą doświadczać trudności w pracy,
w której wciąż jest tak dużo do zrobienia, warunki nie sprzyjają
koncentracji, a przełożony oczekuje, że podwładny zrobi więcej, niż da
się zmieścić w 40-godzinnym tygodniu pracy. Obecnie oczekuje się, że
pracownik będzie dostępny 24 godziny na dobę, przez 7 dni
w tygodniu. Nie jest to dobre dla nikogo, a tym bardziej dla osób
wrażliwych. Gdy mózg jest przeciążony i przemęczony, nie myślimy
dobrze, nie podejmujemy trafnych decyzji. Często tego nawet nie
dostrzegamy.

Wiele osób wysoko wrażliwych znajduje jednak sposób na to,


by radzić sobie z takimi obciążeniami.

Osoby wrażliwe są bardziej podatne na wpływ otoczenia, różnych


wydarzeń i doświadczeń – mówimy tu o zróżnicowanej podatności.
W efekcie WWO, które nie miały szczęśliwego dzieciństwa, w trudnym
środowisku pracy czy w sytuacjach wielkiego stresu nie radzą sobie tak
dobrze jak inni ludzie. Ale jeśli miały wystarczająco dobre dzieciństwo,
to w sprzyjających warunkach – wystarczająco przyjaznym środowisku
pracy, w niewielkim stresie – wypadają lepiej niż inni.
Ludzie zwykle zauważają wysoko wrażliwe osoby, które są
zalęknione, przygnębione, wrażliwe na krytykę. I to są zwykle WWO,
które doświadczyły problemów w dzieciństwie. Osoby te mają trudność
z radzeniem sobie z nadmierną stymulacją, dlatego są bardziej
widoczne. W efekcie otoczenie przypisuje takie cechy wysokiej
wrażliwości. Tymczasem większość osób wysoko wrażliwych nie jest
zauważanych przez otoczenie, wiedzą bowiem, jak sobie radzić
z nadmiarem stymulacji. Wybierają na przykład takie aktywności,
w których dobrze się czują. Mogą podjąć pracę, która nie wymaga
przebywania w biurze, albo mogą zdecydować się na
samozatrudnienie, tak by sami mogli kontrolować poziom stymulacji.
Niektórzy mają na tyle wysoką pozycję w organizacji, że mogą
decydować o tym, kiedy pracują, a kiedy mają przerwę. Najczęściej
wysoko wrażliwe osoby adaptują się. Obserwują swoje otoczenie
i szukają sposobu, by się przystosować – tak by nie stanowić problemu
dla siebie ani dla innych ludzi. Jednak WWO z bagażem w postaci
trudnego dzieciństwa nie zawsze mają taką umiejętność. Wiele
aktualnych doświadczeń może przypominać im te z przeszłości. Jeśli na
przykład w dzieciństwie WWO doznały wielu przykrości ze strony
rodziców i nauczycieli, którzy zakładali, że coś jest z nimi „nie tak”
i nie szczędzili przy tym słów krytyki, teraz te osoby mogą odczuwać
lęk w kontakcie z kimś, kto sprawuje władzę, np. z przełożonym,
szefem.

Porównujemy przeszłość z teraźniejszością lub teraźniejszość


z przeszłością. Trudne przeżycia z przeszłości – na przykład ktoś nas
zawiódł albo usłyszeliśmy druzgocącą krytykę – sprawiają, że podobnie
patrzymy na kolejne wydarzenia. To takie „czarne dziury”, do których
wpadają nasze doświadczenia. WWO mogą wyleczyć rany, których
doznały w dzieciństwie. Ważne jednak, by były w środowisku, które je
docenia albo przynajmniej ich nie rani.

Czyli WWO z jednej strony mogą więcej czerpać ze


sprzyjającego środowiska, ale z drugiej – są bardziej podatne na
wpływ negatywnego otoczenia i trudnych zdarzeń.

Osoby wrażliwe uzyskują więcej z odpowiedniego otoczenia niż inni


ludzie. Jeśli zatem dobrze zadbamy o wrażliwe dziecko albo stworzymy
wrażliwemu pracownikowi sprzyjające środowisko pracy, wówczas
wydobędziemy z nich to, co najlepsze. W przeciwnym razie będą
doświadczać stresu, wypalenia, lęku, depresji.
W odpowiednim otoczeniu wysoka wrażliwość staje się zatem
wielką zaletą, supermocą! Jak może się ona objawiać?

Dobrze mieć wokół siebie ludzi, którzy głęboko analizują sytuację,


myślą o konsekwencjach, rozważają różne hipotetyczne scenariusze.
Gdy w firmie trzeba podjąć ważną decyzję, osoba, która potrafi
wnikliwie spojrzeć na sytuację, ma większe szanse wybrać lepsze
podejście. Wrażliwość na subtelne bodźce pomaga przyjrzeć się
szczegółom umowy, zauważyć detale, na które inni nawet nie zwrócą
uwagi. Taka drobiazgowość może wydawać się współpracownikom
zbędna – do czasu, kiedy wrażliwy kolega znajdzie szczegół, który
okaże się kluczowy. Podobnie wrażliwy nauczyciel więcej zobaczy
w dziecku – dostrzeże jego potrzeby, wyobrazi sobie, jakie efekty
przyniesie określone podejście w pracy z danym uczniem.

Dzięki empatii i wrażliwości emocjonalnej WWO czują pewne rzeczy


wcześniej niż inni, na przykład niepokój co do określonego kierunku
działania. Albo zauważają, że podczas podejmowania decyzji w grupie
jest ktoś, kogo zdanie zostało pominięte. Możemy mówić tu
o przywództwie emocjonalnym.

Potrzebujemy osób wysoko wrażliwych, ale potrzebujemy też osób


mniej wrażliwych. Na przykład WWO może mieć problem z podjęciem
decyzji, ponieważ wciąż analizuje szczegóły. Ktoś mniej wrażliwy może
jej wtedy pomóc, patrząc na sytuację bez takiego emocjonalnego
zaangażowania i zaabsorbowania detalami. Osoby mniej wrażliwe
lepiej radzą sobie też z dużą stymulacją, dlatego pod pewnymi
względami mogą być na przykład lepszymi nauczycielami – zniosą
większy hałas w szkole, lepiej się czują w klasie szkolnej pełnej
różnorodnych bodźców, choćby w postaci mnóstwa zdjęć, tablic,
plakatów, pomocy. Wrażliwy nauczyciel musi znaleźć sposób, by się
chronić przed tą stymulacją. Choć generalnie atmosfera spokojniejsza
pod względem wizualnym oraz mniejszy hałas byłyby korzystne dla
wszystkich: i uczniów, i nauczycieli – w ich mózgach byłoby więcej
przestrzeni na myślenie.
A czy są zawody, w których osoby wrażliwe radzą sobie
szczególnie dobrze?
Myślę, że każdy obszar potrzebuje ludzi wrażliwych i w każdym
mogą sobie świetnie radzić i odnosić sukcesy. Powinni jednak znaleźć
sposób na to, by nie przytłoczył ich nadmiar stymulacji. Rozmawiałam
z wysoko wrażliwymi strażakami, policjantami, wojskowymi…

Jak to? Przecież te zawody wiążą się z wysoką stymulacją.


WWO może cechować wysoka potrzeba nowych doznań. Takie osoby
łatwiej się wtedy nudzą, chętniej wchodzą w nowe sytuacje, poszukują
nowości.
W mózgu każdego człowieka występuje system hamowania oraz
system aktywacji. Ten pierwszy – „zatrzymaj się i sprawdź” – każe
zastanowić się chwilę przed podjęciem decyzji, dobrze przyjrzeć się
sytuacji. Z kolei drugi system – „idź naprzód” – sprawia, że chętnie
eksplorujemy otoczenie, poszukujemy nowości. Może być tak, że
u wysoko wrażliwej osoby obydwa systemy są silne. Powstaje między
nimi napięcie. Takie osoby mogą zatem pragnąć nowości i realizują tę
potrzebę na przykład wiele podróżując. Jednocześnie jednak
przytłaczają je intensywne doświadczenia i wielość doznań. Można
powiedzieć, że trzymają jedną stopę na hamulcu, a drugą na gazie.
Ważne, aby potrafiły zwolnić tempo, znaleźć chwilę spokoju, by dojść
do siebie, przemyśleć to, co się wydarzyło, co przeżyły – przepuścić
wszystkie pomarańcze przez odpowiednie otwory w maszynie
sortującej.

Osobą wysoko wrażliwą jest Alanis Morissette. Artystka


opowiada o tym w filmie „Sensitive – The Untold Story”.
Wyznała, że to dzięki wrażliwości tworzy muzykę, którą
uwielbiają jej fani. Czuje jednak, że ludzie chcą tego, co tworzy,
czyli owoców jej wrażliwości, ale nie zawsze akceptują samą
cechę.

Jeśli chcemy być w relacji z WWO, pracować z nią, czerpać z jej


kreatywności, musimy akceptować całość, wszystko, co się wiąże
z wysoką wrażliwością, nie tylko tę przyjemną część. To „umowa
wiązana”, wszystko dostajemy w pakiecie. Dla niektórych ludzi pewne
aspekty wysokiej wrażliwości mogą być problemem, np. emocjonalność
albo łatwość ulegania przestymulowaniu. WWO może nie zgadzać się
na to, czego oczekują inni. Myślę, że Alanis musiała podejmować takie
właśnie decyzje, słuchając swoich myśli i emocji. Gdy była przeciążona,
chciała zaszyć się, być niedostępna, ale ulegała naciskom, by
pracować. Tyle że w efekcie nie była w najlepszej formie, nie była
w stanie dać z siebie tyle, ile chciałaby. Nauczyła się zatem dbać
o siebie, jednak wymagało to czasu.
Niezrozumienie wysokiej wrażliwości przez otoczenie może
przysporzyć WWO wiele cierpienia. Szczególnie narażone są na
nie dzieci, zwłaszcza jeśli rodzice nie zdają sobie sprawy z ich
wyjątkowej cechy.

Dlatego bardzo ważne jest przekazywanie rodzicom wiedzy na


temat wysokiej wrażliwości – żeby wiedzieli, że ta cecha jest
prawdziwa. A gdy rodzice rozumieją, że ich dziecko jest wrażliwe, sami
czują, co jest dla niego najlepsze. Wrażliwe dziecko potrzebuje innego
stylu życia niż dziecko mniej wrażliwe: mniej aktywności
pozaszkolnych, więcej odpoczynku.

Gdy wrażliwe dziecko przychodzi na świat, niemal nie ma bariery,


która by je przed światem chroniła, dlatego bardzo łatwo ulega
wpływowi przeróżnych bodźców. Niemowlę nie ma prawie żadnej
kontroli nad stymulacją, której doświadcza – jedyne, co może zrobić, to
zamknąć oczy i odwrócić głowę. Dlatego ten bufor ochronny tworzą dla
niego rodzice. Opiekunowie kontrolują stymulację, zapewniając
dziecku optymalny poziom pobudzenia, czyli nie za duży i nie za mały.
Zwracajmy uwagę, kiedy dziecko jest radosne i zainteresowane,
a kiedy zmęczone czy nadmiernie pobudzone.

***

Radosne dziecko
W książce Wysoko wrażliwe dziecko Elaine Aron daje
wskazówki, jak wychować radosne dziecko.
1. Poczucie własnej wartości. Zadbaj, by dziecko czuło się
dowartościowane i miało pozytywne i realistyczne poczucie własnej
wartości. Szanuj jego uczucia, potrzeby i opinie. Chwal je za zdolność
obserwacji, skrupulatność czy kreatywność, jednak zaznaczaj, że nie
oczekujesz tego od niego nieustannie. Spędzaj czas z dzieckiem.
Pozwól wtedy, by to jego potrzeby, a nie Twoje, decydowały o tym, co
robicie. Pomóż dziecku zrozumieć siebie w relacji do ludzi mniej
wrażliwych. Wyjaśnij, że inni mogą nie dostrzegać pewnych
subtelności, które ono widzi. Pomóż mu przygotować się na to, co może
usłyszeć od innych ludzi.
2. Redukowanie wstydu. Staraj się cieszyć dzieckiem, nie
podkreślając stale tego, co chcesz, by osiągnęło. Nie porównuj wysoko
wrażliwego dziecka z rodzeństwem czy przyjaciółmi. Podkreślaj jego
mocne strony. Zadbaj, by nie poczuło się tak, jakby było przyczyną
jakiegoś rodzinnego problemu, np. kłótni rodziców.
3. Mądre dyscyplinowanie. Wysoko wrażliwe dzieci tak jak inne
popełniają błędy i łamią zasady. Potem zwykle jest im bardzo przykro.
Gdy zdarzy się taka sytuacja, ważne jest, by najpierw uspokoić dziecko,
a dopiero potem je upomnieć i – jeśli to konieczne – wyciągnąć dalsze
konsekwencje. W przeciwnym razie dziecko będzie jeszcze bardziej
zestresowane i prawdopodobnie nie uwewnętrzni nauki.

4. Umiejętne rozmawianie o wrażliwości. Wyjaśnij dziecku, czym


jest wysoka wrażliwość i co to dla niego oznacza, dostosowując przekaz
i ilość informacji do jego wieku. Wskaż osoby, które Twoje dziecko zna
i podziwia, a które są wysoko wrażliwe. Gdy dziecko uskarża się na
wysoką wrażliwość, przypomnij mu sytuację, kiedy cecha ta okazała się
zaletą. Nie używaj wysokiej wrażliwości jako „broni” w konfliktach
z dzieckiem.

Oprac. na podst.: Elaine Aron, Wysoko wrażliwe dziecko, GWP 2017

***

Wrażliwi i szczęśliwi
Elaine Aron radzi WWO, jak żyć w przytłaczającym świecie
i czerpać moc ze swojej wrażliwości.
1. Uwierz, że Twoja cecha jest prawdziwa. To, że większość ludzi
wokół Ciebie nie ma tej cechy, nie oznacza, że jest ona nieprawdziwa.

2. Zmień styl życia. Zadbaj, by Twoja cecha Ci służyła, a nie


utrudniała życie. Pamiętaj, by zaplanować każdego dnia czas, kiedy
Twój umysł będzie mógł odpocząć. Przetworzysz wtedy ogrom
bodźców, które dotarły do Ciebie w ciągu dnia. Nie zaniedbuj snu
i odpoczynku. Jeśli to możliwe, zaplanuj jeden dzień w tygodniu, kiedy
będziesz naprawdę odpoczywać, nie załatwiaj wtedy żadnych spraw.
Ograniczaj stymulację. Naucz się mówić „nie”, jeśli jesteś przeciążony
i czujesz, że coś przekracza Twoje możliwości.
3. Spójrz na wydarzenia ze swojego życia przez pryzmat
wysokiej wrażliwości. Pomyśl o sytuacjach, które uderzyły w Twoją
samoocenę. Może słyszałeś nieprzyjemne słowa i negatywne oceny?
Może poniosłeś porażkę, która bardzo Cię zabolała? Albo odszedłeś
z pracy, choć nikt nie rozumiał, dlaczego to zrobiłeś i wiele osób
uważało, że popełniasz błąd; może nawet sam tak myślałeś. Jeśli
spojrzysz teraz na te sytuacje przez pryzmat swojej wrażliwości,
zrozumiesz, czemu to zrobiłeś i że nie popełniłeś błędu. Po prostu Twoi
rodzice, rówieśnicy i później współpracownicy (i może Ty sam) nie
rozumieli, że jesteś osobą wysoko wrażliwą i nie wiedzieli, co to
oznacza.

4. Ulecz rany z przeszłości. Być może w dzieciństwie doznałeś


ran, które wciąż zakłócają Twój odbiór rzeczywistości i zdolność
robienia tego, czego naprawdę pragniesz. Jako że byłeś wrażliwym
dzieckiem, pewne wydarzenia mogły wywrzeć na Ciebie większy wpływ
niż na innych.

5. Poznaj inne wysoko wrażliwe osoby. Jeszcze bardziej wtedy


poczujesz, że Twoja cecha jest prawdziwa i zobaczysz, że nie jesteś
jedyną wrażliwą osobą na świecie. Porozmawiaj z innymi WWO
o swoich doświadczeniach. Zobacz, co Was łączy, a w czym jesteście
różni.

***

CZYTAJ TEŻ
„Orchidee wśród mleczy”, „Charaktery” 3/2017
– dostępne na www.charaktery.eu. Znajdziesz tam ponad cztery tysiące tekstów z „Charakterów”, „Psychologii Dziś”,
„Psychologii w Szkole”. Dostęp do 5 tekstów – 3 złote.

***

X Turniej Wiedzy Psychologicznej już trwa! Zapraszamy uczniów szkół średnich do wspólnego
zgłębiania tajników psychologii. Na zwycięzców czekają indeksy i stypendia. Więcej przeczytasz
tutaj.

***
Czy znasz osobę wysoko wrażliwą? Co w niej cenisz? Dlaczego lubisz z nią przebywać?
A może Ty jesteś WWO? Jeśli chcesz podzielić się refleksją na temat rozmowy, napisz do nas:
redakcja@charaktery.com.pl
PSYCHOLOGIA W DZIAŁANIU / szczęście

Mięsień spokoju
Szczęście można osiągnąć nie tyle goniąc z uporem
maniaka za przyjemnymi doświadczeniami, ile
kultywując pewien rodzaj wyciszenia, ze spokojem
przyjmując to, co się nam przytrafia.
OLIVER BURKEMAN
OLIVER BURKEMAN jest stałym współpracownikiem brytyjskiego dziennika „The Guardian”,
gdzie co tydzień ukazuje się jego felieton psychologiczny. Otrzymał nagrodę dla młodego
dziennikarza roku, przyznawaną przez Stowarzyszenie Prasy Zagranicznej, a także znalazł się
na liście kandydatów do Nagrody Orwella (wyróżnienia dla piszących o sprawach politycznych
i społecznych). Pracował jako reporter w Londynie, Waszyngtonie i Nowym Jorku.

Fot. Materiały prasowe

DARIA GRABDA: Dlaczego im bardziej próbujemy być


szczęśliwi, tym mniejsze szanse, że tak się stanie?
OLIVER BURKEMAN: Po wielu latach pisania na tematy
psychologiczne, po zgłębianiu licznych badań naukowych, teorii
psychologicznych i filozoficznych – zauważyłem, że łączy je jedna myśl:
usilne staranie, by czuć się szczęśliwym, wpędza nas w rozpacz. Nasze
ciągłe wysiłki, by wyeliminować negatywne uczucia – takie jak brak
pewności siebie, niepewność, poczucie porażki czy smutek – sprawiają,
że czujemy się nieszczęśliwi. Wniosek ten wydaje się przygnębiający,
ale wcale nie musi taki być. Okazuje się, że aby poczuć autentyczne
szczęście, musimy być gotowi na przyjęcie negatywnych emocji,
a przede wszystkim przestać przed nimi uciekać. Ta myśl zdumiewa –
kwestionuje nie tylko nasze sposoby osiągania szczęścia, ale także jego
pojmowanie.
Jak na cywilizację tak mocno zafiksowaną na dążeniu do szczęścia,
wydajemy się wyjątkowo niekompetentni w osiąganiu tego celu. Jedno
ze znanych odkryć „nauki o szczęściu” głosi, że niezliczone zdobycze
i udogodnienia nowoczesności niewiele poprawiły średni wskaźnik
nastroju współczesnych społeczeństw. Wydaje się, że wzrost
gospodarczy niekoniecznie oznacza większą liczbę szczęśliwych ludzi.
Także osobiste dochody, gdy przekroczą pewien poziom, szczęścia nie
dają.

Pana książka Szczęście ma podtytuł „Poradnik dla


pesymistów”. Rozprawia się Pan w niej z wszechobecnym kultem
optymizmu. Dlaczego uważa Pan, że pozytywne myślenie jest
szkodliwe?

To bardzo kusząca idea: jeśli chcesz czuć się szczęśliwy, po prostu


wypełnij swój umysł pozytywnymi myślami i ekscytującymi planami na
przyszłość. W rzeczywistości jednak bardzo trudno jest kontrolować
myśli i emocje w ten sposób. Wystarczy zrobić mały eksperyment.
Poproś kogoś, by przez chwilę nie myślał o niedźwiedziu polarnym…
Okaże się, że ta osoba będzie myśleć tylko o nim. Podobnie jest
z negatywnymi myślami. Kiedy starasz się nie myśleć o kłopotach
i zmartwieniach, one ciągle pojawiają się w twojej głowie. To bardzo
stresujące.

Zamiast pozytywnego myślenia proponuje Pan praktykowanie


uważności i medytacji. Jak mogą one pomóc ludziom osiągnąć
cele i sprostać wyzwaniom?

Moim zdaniem prawdziwa wartość medytacji polega na tym, że jest


ona przeciwieństwem pozytywnego myślenia. To trening umysłu, który
pokazuje nam, jak być obecnym tu i teraz, przy naszych myślach
i emocjach, zamiast rozpaczliwie próbować pozbyć się tego, co
negatywne. Sam uczestniczyłem w tygodniowym odosobnieniu. Na
początku medytacja było okropnym doświadczeniem. Kiedy
próbowałem wyciszyć swój umysł, okazywało się, że jest on bardzo
głośny i pełen nonsensów. Im dłużej trwało odosobnienie, tym
jaśniejsze stawało się dla mnie, że jego celem nie było wyciszenie
umysłu. Chodziło o to, by tam po prostu być; i bez względu na to, jak
wielki zgiełk towarzyszy nam w środku, nie poświęcać mu za dużo
uwagi. Gdy udało mi się to osiągnąć, w mojej głowie zrobiło się
znacznie ciszej.

Sporo miejsca w książce poświęcił Pan stoicyzmowi.


Dlaczego?

Stoicyzm, który narodził się w Grecji, nie powinien być mylony ze


współczesnym rozumieniem tego słowa – jako pełnej znużenia,
nieskarżącej się rezygnacji. Prawdziwy stoicyzm jest o wiele bardziej
bezkompromisowy i wiąże się z wyćwiczeniem pewnego rodzaju
mięśnia spokoju, uruchamiającego się w obliczu próby.

Stoicy jako jedni z pierwszych sugerowali, że droga do szczęścia


może prowadzić przez trudne doświadczenia. Idealnym stanem umysłu
był dla nich spokój, a nie pełen ekscytacji aplauz, który orędownicy
pozytywnego myślenia zazwyczaj wydają się mieć na myśli, gdy mówią
o szczęściu. Wedle stoików szczęście można osiągnąć nie tyle goniąc
z uporem maniaka za przyjemnymi doświadczeniami, lecz kultywując
pewien rodzaj wyciszenia, ze spokojem przyjmując to, co się nam
przytrafia. Jak to osiągnąć? Otóż stoicy argumentowali, że wystarczy
zwrócić się ku negatywnym emocjom i doświadczeniom i przyglądać
się im z bliska, zamiast uciszać.
Które stoickie idee lub ćwiczenia poleciłby Pan naszym
czytelnikom?
Cały czas korzystam z ćwiczenia, które stoicy nazwali
„premedytacją zła” lub „negatywną wizualizacją”. Polega ono na
spokojnym i szczegółowym myśleniu, jak źle może się dziać w danej
sytuacji, zamiast przekonywania samego siebie, że wszystko będzie
w porządku. Jeśli na przykład stresujemy się jakimś ważnym
przemówieniem publicznym, trzeba sobie zadać pytanie: co takiego
strasznego może się wydarzyć? Najczęstsza odpowiedź brzmi: mogę
zrobić z siebie głupka i doznać upokorzenia, ale przecież przytrafiają
się ludziom gorsze rzeczy. Uświadomienie sobie tego może być
uspokajające.

Albert Ellis zalecał ćwiczenie ze stacjami metra. Polega ono na


głośnym wypowiadaniu w metrze nazw kolejnych stacji, tak żeby
słyszeli to inni pasażerowie. Celem tego upiornego ćwiczenia jest
postawienie osoby twarzą w twarz ze wszystkimi jej
niewypowiedzianymi przekonaniami na temat zakłopotania,
nieśmiałości i tego, co mogą o niej pomyśleć inni. Ćwiczenie zmusza do
nieprzyjemnego doświadczenia, którego się boimy, i tym samym do
zdania sobie sprawy ze skutku tej sytuacji, który z psychologicznego
punktu widzenia jest intrygujący: że przekonania o potworności tego
ćwiczenia, kiedy zostaną wywleczone na światło dzienne i przebadane,
nie znajdą potwierdzenia w faktach. Z jednej strony jest to bardzo
przerażające, a jednocześnie bardzo użyteczne i wyzwalające
ćwiczenie. Sam czasami je wykonuję.
Moja znajoma mówi: „I tak będzie inaczej, niż myślisz”.
Trudno żyć z poczuciem niepewności…

Przeciwnie, wiele korzyści płynie z pogodzenia się z niepewnością


i nauczenia się, jak sobie z nią radzić – np. stosując stoickie metody.
Znacznie łatwiej podejmować wtedy mądre ryzyko, dzięki czemu
możemy mieć bardziej satysfakcjonującą pracę, relacje i życie. Jeśli
chcesz, by twoje życie przebiegało w przewidywalny sposób, to
zazwyczaj będziesz postępować ostrożnie. Trzeba pamiętać, że życie
jest bardzo niepewne, a niepewność nie zniknie, gdy zaczniemy ją
ignorować.

***
10 najszczęśliwszych krajów na świecie
1. Norwegia
2. Dania

3. Islandia

4. Szwajcaria

5. Finlandia
6. Holandia

7. Kanada

8. Nowa Zelandia

9. Australia

10. Szwecja

W 2017 roku awans w rankingu zaliczyła też Polska – w 2016 roku


znajdowała się na 57. miejscu, a rok temu na 46.

Oprac. na podst.: World Happiness Report 2017

***
Czy masz swój przepis na szczęście? Jeśli chcesz podzielić się refleksją na temat rozmowy,
napisz do nas: redakcja@charaktery.com.pl
PSYCHOLOGIA W DZIAŁANIU / zdrowie w ciąży

Kiedy groźnie w matce


Ciąża to nie choroba, ale na zdrowie matki i dziecka
czyha wtedy wiele niebezpieczeństw. Na co powinny
uważać i czego wystrzegać się kobiety oczekujące
dziecka?
TEKST KATARZYNA GIRCZYS-POŁEDNIOK
Dr n. med. KATARZYNA GIRCZYS-POŁEDNIOK jest rezydentką na Oddziale Klinicznym
Psychiatrii w Tarnowskich Górach Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach.

Fot. © iStock by Getty Images

Ciąża to szczególny czas – przez czterdzieści tygodni kobieta musi


zadbać o zdrowie i bezpieczeństwo swoje i oczekiwanego dziecka.
Zagrożeń, czynników szkodliwych i niebezpiecznych – zwłaszcza
w okresie prenatalnym – jest mnóstwo. To, co dla dorosłego organizmu
jest niezdrowe, dla rozwijającego się nowego życia może okazać się
skrajnie toksyczne. Konsekwencją ekspozycji na niektóre czynniki
biologiczne, fizyczne czy chemiczne mogą być nieodwracalne wady
wrodzone.

Jednym z czynników chemicznych jest alkohol etylowy. Państwowa


Agencja Rozwiązywania Problemów Alkoholowych (PARPA) podaje, że
nawet dwie trzecie przyszłych matek nie ma pojęcia o zagrożeniach
związanych z piciem w ciąży (personel medyczny nie informuje o tym),
a jedna trzecia ciężarnych sięga po alkohol.

Ostrzeżenia od 200 lat

Tymczasem już 200 lat temu pojawiały się stanowcze ostrzeżenia przed
spożywaniem alkoholu przez kobiety w ciąży, połogu i karmiące piersią.
Od tego czasu naukowcy poznali i dokładnie opisali mechanizm
oddziaływania etanolu. Alkohol z łatwością przenika przez łożysko,
osiągając u płodu stężenie równe stężeniu we krwi matki lub wyższe
i powodując skurcz naczyń pępowinowych, niedotlenienie oraz
zahamowanie tworzenia się komórek płodowych. Dzieci matek pijących
często rodzą się z zespołem objawów: niską masą urodzeniową,
opóźnieniem rozwoju, małogłowiem, małooczem, krótką szczeliną
powiekową, wygładzoną wargą górną, niewykształconą rynienką
podnosową. Dzieci z alkoholowym zespołem płodowym (Fetal Alcohol
Syndrome, FAS) mają problemy ze wzrokiem, słuchem, układem
sercowo-naczyniowym, ale najbardziej dokuczliwe są objawy ze strony
ośrodkowego układu nerwowego z zaburzeniami neurologicznymi
i psychicznymi.

Dzieci matek pijących w ciąży wolniej się rozwijają, mają trudności


z nauką i zachowaniem. Ist- nieją mniej nasilone zespoły objawów
w życiu płodowym, w których nie wszystkie kryteria dla FAS są
spełnione, jednak mogą występować inne objawy. W przypadku
niekorzystnych skutków działania alkoholu na płód (Fetal Alcohol
Effects, FAE) oprócz małej masy urodzeniowej, opóźnienia rozwoju
i jednej z cech FAS, występują naczyniaki oraz zaburzenia rozwoju
mięśni i szkieletu.

Alkohol przechodzi także do kobiecego pokarmu. U niemowląt


karmionych mlekiem pijących matek zaobserwowano wolniejszy rozwój
psychoru- chowy.
Mimo coraz szerszej wiedzy i dużego jej rozpowszechnienia nadal
nierzadkie są przypadki spożywania alkoholu przez kobiety w ciąży czy
karmiące piersią, a jest to przecież czynnik ryzyka, który da się
całkowicie wyeliminować – wystarczy chcieć.

Specyfiki z apteki

Alkohol etylowy nie jest jedyną substancją chemiczną, która może


zaszkodzić dziecku rozwijającemu się w łonie matki. Szereg leków
wykazuje działanie teratogenne, czyli uszkadzające płód, powodując
powstanie wad strukturalnych, czynnościowych czy biochemicznych.
Część spośród tych leków jest dostępna bez recepty. Właściwie prawie
o żadnym leku nie można jednoznacznie powiedzieć, że jest całkowicie
nieszkodliwy. Podanie jakiegokolwiek preparatu w okresie ciąży musi
być przeanalizowane pod kątem zysków i strat. Badania na ciężarnych
kobietach uznano za niedopuszczalne ze względów etycznych, zatem
dostępne na rynku leki są badane na zwierzętach, hodowlach
tkankowych i komórkowych, a ostatecznych informacji na temat
wpływu danej substancji na płód dostarczają retrospektywne badania
epidemiologiczne, w których ocenia się związek przyczynowo-skutkowy
pomiędzy zastosowaniem preparatu a wystąpieniem ewentualnych wad
u dzieci.

Amerykańska Agencja Żywności i Leków (FDA) dzieli leki na pięć


kategorii w zależności od bezpieczeństwa stosowania w ciąży.

W kategorii A, do której należy między innymi kwas foliowy,


zalecany przyszłym mamom, znajdują się leki bezpieczne dla kobiet
w ciąży.

Do kategorii B zaliczane są leki, które w badaniach na zwierzętach


nie wykazały ryzyka dla płodu, jednak nie ma potwierdzenia
w badaniach na kobietach w ciąży, że są bezpieczne. Do tej kategorii
należą na przykład leki antyhistaminowe (stosowane w alergiach) czy
niektóre antybiotyki. Stosowanie leków z kategorii B jest dosyć
bezpieczne, jeśli jednak nie ma takiej konieczności, warto się
wstrzymać z ich zażywaniem.

W kategorii C wymienia się leki o udowodnionym toksycznym


wpływie na płód w badaniach na zwierzętach. Leki z tej kategorii
podaje się jedynie w przypadku, gdy korzyści wynikające z ich
zastosowania przewyższają ryzyko dla płodu. Do kategorii C należy
wiele specyfików dostępnych bez recepty: leki przeciwzapalne
i przeciwbólowe, substancje zawarte w złożonych preparatach na
przeziębienie czy syropach na kaszel, preparaty na zgagę oraz
wydawane na zlecenie lekarza leki kardiologiczne.
W przypadku leków z kategorii D istnieje ewidentne ryzyko dla
płodu, jednak korzyści wynikające z zastosowania leku mogą
usprawiedliwiać jego podanie. Dotyczy to głównie sytuacji zagrożenia
życia. Do tej kategorii należą na przykład niektóre substancje
stosowane przy znieczuleniu ogólnym i preparaty służące do
umiarowienia rytmu serca w groźnych dla życia zaburzeniach.

Ostatnia kategoria wyróżniona przez FDA to kategoria X, w której


zebrano leki o udowodnionym działaniu szkodliwym dla płodu. Ryzyko
ich stosowania przewyższa potencjalne korzyści. Leków tych nie należy
stosować u kobiet planujących ciążę. Przykładem są retinoidy
stosowane w schorzeniach skóry, w tym w masywnym trądziku.

Lista uszkodzeń płodu, które mogą powstać w wyniku stosowania


leków przeciwwskazanych w ciąży, jest dość długa – od wad
ośrodkowego układu nerwowego, poprzez rozszczep podniebienia,
wady układu kostnego czy sercowo-naczyniowego aż po malformacje
w obrębie układu moczowo-płciowego. Zmiany są wyraźnie widoczne
(deformacje twarzoczaszki, tułowia, kończyn) bądź dotyczą narządów
wewnętrznych. Dlatego tak ważne jest, by w ciąży nie przyjmować
preparatów farmakologicznych bez konsultacji ze specjalistą
ginekologiem-położnikiem.
W latach pięćdziesiątych zeszłego stulecia sporą popularnością
cieszył się talidomid. Ten lek, sprzedawany bez recepty pod różnymi
nazwami handlowymi, zalecany był w walce z bezsennością oraz
mdłościami. Jako preparat przeciwwymiotny był często stosowany
u kobiet w ciąży. W 1960 roku udowodniono, że substancja ma
działanie teratogenne, a jej stosowanie jest szczególnie niebezpieczne
w pierwszym trymestrze ciąży. Nietrudno się domyślić, że przyszłe
matki właśnie w tym okresie chętnie sięgały po lek łagodzący poranne
mdłości, ponieważ na początku ciąży towarzyszą one wielu przyszłym
mamom. Po kilku latach obecności substancji na rynku
farmaceutycznym okazało się, że jest ona niebywale toksyczna dla
płodu. Znaczna część ciąż kończyła się poronieniem, a dzieci z ciąż
donoszonych rodziły się z ogromnymi deformacjami ciała, często bez
kończyn. Część ofiar talidomidu żyje do dziś.
Nasuwa się pytanie – jak mogło dojść do dopuszczenia toksycznego
farmaceutyku do obiegu? W połowie poprzedniego stulecia badania
prowadzone przez koncerny farmaceutyczne nie były tak restrykcyjne
jak obecnie, kobiety i położnicy podchodzili zaś mniej powściągliwie do
przyjmowania leków w ciąży. Talidomid nie przeszedł tak dokładnych
badań jak dzisiejsze leki, nie był przetestowany na ciężarnych
samicach zwierząt laboratoryjnych. Obecnie stosowany jest wyłącznie
w lecznictwie zamkniętym, jako preparat onkologiczny. Wykorzystuje
się jego zdolność do hamowania powstawania nowych naczyń
krwionośnych, by powstrzymać rozwój nowotworu.

Zabójczy dymek

Wszechobecne niebezpieczne substancje chemiczne są równie


szkodliwe jak alkohol i niektóre leki. Podczas wojny w Wietnamie
zastosowano środki chemiczne, toteż zbiera ona swoje żniwo do dziś.
Wojska amerykańskie rozpylały nad ogromnymi połaciami herbicyd
Agent Orange, nazywany „trującym napalmem”, który miał zniszczyć
uprawy roślin. Niedobór żywności po stronie przeciwnika dawał
Amerykanom przewagę. Okazało się jednak, że Agent Orange zawierał
TCDD, dioksynę mającą bardzo szkodliwy wpływ na zdrowie ludzi,
którzy się z nią zetknęli. Skutki działania tego herbicydu widoczne są
do dziś – na terenach zanieczyszczonych nadal rodzą się dzieci
z licznymi deformacjami.

W okresie ciąży należy unikać kontaktu ze środkami


chwastobójczymi i owadobójczymi. Wiele z nich ma działanie
teratogenne i stanowi duże zagrożenie dla rozwijającego się płodu.
Chemiczne substancje przenikające przez łożysko do krwiobiegu
płodu są obecne także w dymie papierosowym. Palenie tytoniu
przyczynia się do spowolnienia wzrostu płodu, poprzez zwężenie
naczyń krwionośnych i zmniejszenie przepływu krwi przez macicę.
Dzieci palaczek rodzą się statystycznie mniejsze, częstsze są przypadki
wcześniactwa i wewnątrzmacicznego zahamowania wzrostu płodu
(hipotrofii wewnątrzmacicznej). Badacze wskazują, że takie maluszki
są mniej odporne, a w późniejszym życiu częściej zapadają na choroby
układu oddechowego. Przy dzisiejszym stanie wiedzy palenie
papierosów w ciąży wydaje się niedopuszczalne, podobnie jak palenie
w obecności kobiety, o której wiemy, że zostanie mamą.

Nie stój przy kuchence


Przygotowujący się do wydania na świat potomstwa organizm kobiety
jest wrażliwy na działanie wysokiej temperatury. Lekarze nie polecają
korzystania w tym czasie z sauny. Odradzają też długie, gorące kąpiele,
bowiem wzrost ciśnienia tętniczego krwi i zmieniony przepływ przez
łożysko mogą stanowić ryzyko dla płodu.

Niebezpieczne dla rozwijającego się dziecka są promienie


rentgenowskie. Przed każdym zakładem radiologii wywieszone są
ogłoszenia informujące kobiety, by koniecznie powiadomiły personel
o tym, że są w ciąży. Zaleca się, by kobiety w okresie rozrodczym
zdjęcia rentgenowskie wykonywały w pierwszej fazie cyklu – by
zminimalizować ryzyko narażenia zarodka na promieniowanie.
Promienie X mogą wywołać poronienie na wczesnym etapie ciąży.
W późniejszych fazach może dojść do poważnych uszkodzeń w obrębie
narządów wewnętrznych. Skala zagrożenia zależy od dawki
promieniowania i naświetlanej okolicy. W sytuacji, kiedy bezwzględnie
konieczne jest wykonanie badania u kobiety ciężarnej, na jej brzuch
nakłada się ołowianą osłonę. Diagnostyczną, bezpieczną alternatywą
dla zdjęć rentgenowskich w niektórych przypadkach może być badanie
ultrasonograficzne lub rezonans magnetyczny.

Wciąż dyskusyjne pozostaje, na ile bezpieczna jest ekspozycja na


pole elektromagnetyczne. Dawniej narażenie na ten czynnik dotyczyło
wąskiej grupy kobiet. Dziś urządzenia wytwarzające pole
elektromagnetyczne znajdują się w każdym domu. Producenci
kuchenek indukcyjnych wytwarzających pole o dość dużym natężeniu
przestrzegają kobiety w ciąży przed staniem przy włączonych
urządzeniach. Lekarze doradzają też, by przyszłe matki nosiły telefon
komórkowy z dala od brzucha, a po włączeniu mikrofalówki wychodziły
z kuchni.
Ciąża nie jest chorobą. Jest stanem fizjologicznym, ale szczególnym,
kiedy to matka i rozwijające się dziecko muszą być pod szczególną
ochroną. Przyszła mama i osoby z jej otoczenia powinny dołożyć
wszelkich starań, by zminimalizować ryzyko uszkodzenia płodu. Na
szczęście większości szkodliwych czynników można bez problemu
uniknąć!

***

Groźne zarazki
Najgroźniejsze i zarazem najczęściej spotykane patogeny
mogące powodować uszkodzenie płodu kryją się pod nazwą
TORCH.

To międzynarodowy skrót od: T – toksoplazmoza, O (ang. others, czyli


inne) – kiła, listerioza, wirusowe zapalenie wątroby i zakażenie HIV, R –
różyczka, C – cytomegalia, H – Herpes wirus, czyli wirus opryszczki.
Zespół TORCH przejawia się niedoborem masy ciała, wadami układu
nerwowego z wodogłowiem włącznie, niedosłuchem lub głuchotą,
osłabionym napięciem mięśniowym, powiększeniem się wątroby
i śledziony, wadami układu sercowo-naczyniowego, wadami w obrębie
układu ruchu i zmianami skórnymi.
W Polsce dziewczynki rutynowo szczepi się przeciwko wirusowi
różyczki. Przyszłe mamy, objęte opieką ginekologiczno-położniczą bada
się w kierunku nosicielstwa HIV, zakażenia wirusami zapalenia
wątroby, a także w kierunku kiły i toksoplazmozy – by zminimalizować
ryzyko wystąpienia wad wrodzonych wywołanych przez czynniki
zakaźne.
Najlepiej, by każda kobieta, która chce mieć dziecko, przebadała się
przed zajściem w ciążę. U osób szczepionych przeciwko różyczce
i wirusowemu zapaleniu wątroby typu B warto sprawdzić poziom
odporności i w razie potrzeby doszczepić przyszłą mamę. U osób
nieszczepionych należy pomyśleć o zaszczepieniu, przy czym zaleca
się, by po podaniu szczepionki na różyczkę odczekać trzy miesiące ze
staraniami o dziecko.

***
CZYTAJ TEŻ
„Mózg przy nadziei”, „Charaktery” 5/2010
„Mamy narodziny”, „Charaktery” 1/2011
– dostępne na www.charaktery.eu. Znajdziesz tam ponad cztery tysiące tekstów z „Charakterów”, „Psychologii Dziś”,
„Psychologii w Szkole”. Dostęp do 5 tekstów – 3 złote.
PSYCHOLOGIA W DZIAŁANIU / zaburzenia

Jedzenie, mój wróg


Początkowo rezygnacja z każdego kęsa daje
anorektyczkom poczucie mocy i zwycięstwa nad sobą.
Stopniowo tracą kontrolę i nad jedzeniem, i nad
życiem. Uzależniają się od niejedzenia.
TEKST ANNA KARNY
ANNA KARNY jest pedagogiem, psychologiem, psychoterapeutą. Ukończyła Uniwersytet
SWPS na kierunku społeczna psychologia kliniczna. Prowadzi terapię indywidualną i grupową.

Fot. © iStock by Getty Images

Ellen, główna bohaterka serialu „Aż do kości”, od lat zmaga się


z anoreksją. Wciąż obsesyjnie liczy kalorie i katuje się ćwiczeniami.
Gra ją Lily Collins, która sama miała podobny problem.
Film pokazuje, jak poważną chorobą jest anoreksja. Nie pomaga
jednak zrozumieć, jakie są jej przyczyny ani jak można pomóc osobom
nią dotkniętym. Choć zaburzeniom odżywiania poświęcono wiele
badań, wciąż nie znaleziono skutecznych metod ich leczenia. A może
warto spojrzeć na nie jak na pewien rodzaj uzależnienia – podobnie jak
alkoholik uzależniony jest od alkoholu, tak osoby zmagające się
z anoreksją uzależniają się od niejedzenia.

Lęk przed wagą

Podstawowym objawem anoreksji jest paniczny lęk przed przybraniem


na wadze i otyłością. Anorektyczki dążą do jak najniższej wagi ciała
i odchudzają się, choć ich indeks masy ciała (BMI) wynosi poniżej 17,5,
podczas gdy wartość prawidłowa mieści się w przedziale 18,5–24,99.
Jednocześnie nieustannie, obsesyjnie myślą o jedzeniu – co, gdzie,
kiedy i w jakiej ilości zjedzą lub nie zjedzą? Często przy tym
przygotowują posiłki dla innych osób, mają kontakt z żywnością, ale ich
sukcesem jest niejedzenie.
Osoby chore na anoreksję mają zaburzony obraz własnego ciała.
Odmówienie sobie każdego kęsa jest dla nich powodem do dumy
i małym zwycięstwem. Czasem pozwalają sobie skosztować produktów
mlecznych odtłuszczonych, warzyw lub owoców, chudego mięsa, ale
zawsze w jak najmniejszych ilościach. Gdy coś zjedzą, intensywnie
potem ćwiczą, by pozbyć się zbędnych kalorii. Często, by oszukać głód,
piją wodę. Z czasem uczucie głodu zanika. Cierpienie nie jest dla nich
sygnałem, by zatroszczyć się o siebie i swoje ciało. Przeciwnie, ból jest
oznaką zwycięstwa i powodem do dumy. Najważniejsza jest walka
z wrogiem, czyli jedzeniem, oraz utrata wagi, którą mogą pochwalić się
innym chorym na forum internetowym.
Anorektyczki często mają tendencję do bycia perfekcjonistkami –
w szkole lub w domu. W imię nieosiągalnych standardów gotowe są
poświęcać siebie. Z czasem doprowadzają swój organizm do skrajnego
wyniszczenia: zanika miesiączka, występują poważne zaburzenia
hormonalne (i w konsekwencji bezpłodność), zaburzenia pracy układu
pokarmowego, układu krwionośnego (niskie ciśnienie krwi, obniżone
tętno, w osierdziu serca może gromadzić się płyn). Występuje szereg
zaburzeń w układzie nerwowym: problemy z koncentracją, zawroty
głowy, omdlenia. Dodatkowo pojawia się chroniczny brak siły,
zmęczenie, bezsenność, bóle głowy i drażliwość. Czasem śmierć.

Kłamstwa i samooszukiwanie
Anorektyczki – choć mają świadomość, że sobie szkodzą – ulegają
magicznemu myśleniu, że jeśli schudną, będą szczęśliwe. Widzą
korzyść w dążeniu do wymarzonego wyglądu. Tworzą cały system
przekonań na ten temat, który coraz bardziej utrudnia im
konfrontowanie się z realnością i świadomością, że wyniszczają siebie.
Są mistrzyniami w samooszukiwaniu. Poprzez kłamstwa i tajemnice
trwają w chorobie. Podobne zachowania można dostrzec u osób
uzależnionych, mechanizm iluzji i zaprzeczania sprawia, że przestają
one myśleć o negatywnych skutkach nadużywania alkoholu czy
narkotyków. Wspólne dla uzależnień i zaburzeń odżywiania jest także
samozniszczenie, autodestrukcja, osamotnienie, cierpienie,
krzywdzenie siebie oraz dezorganizacja całego życia. Alkohol,
narkotyki, hazard, seks, a także odchudzanie i unikanie jedzenia
zaczynają przejmować kontrolę nad życiem. Anorektyczki tracą wpływ
na to, ile jedzą. Na początku kontrola w postaci odmawiania sobie
jedzenia daje im moc i siłę, z czasem staje się iluzją. Powtarzają: „Jeżeli
będę chciała, w każdej chwili mogę przestać, schudnę tylko do 38 kg,
to wymarzona waga, i wtedy na pewno przestanę się odchudzać”.
W miarę postępowania choroby, i pomimo perfekcjonizmu, coraz
bardziej zaniedbują szkołę, relacje z rodziną, znajomymi – nie mają siły,
fizycznie nie są w stanie sprostać codzienności, wszystko zaczyna się
psuć. Z wycieńczenia i głodu. Wtedy okazuje się, że tracą kontrolę i nie
są w stanie jeść; pożywienie staje im w gardle, a jeżeli już coś się uda
przełknąć, czują wyrzuty sumienia, paniczny lęk przed przytyciem,
karzą się za zjedzenie czegokolwiek. Ciągle ważą się i przeglądają
w lustrze. Nieustannie obsesyjnie myślą o wadze, o swoich udach,
brzuchu, ramionach, o swojej nadwadze, fałdach tłuszczu, którego
przybywa z każdym posiłkiem.

Zjem i zwymiotuję
Rozróżnia się dwa typy anoreksji: restrykcyjny i bulimiczny.
Restrykcyjny charakteryzuje się ograniczaniem przyjmowanych
pokarmów. W typie bulimicznym występuje również ograniczanie
spożywanych posiłków, ale zdarzają się także epizody przejadania oraz
prowokowania wymiotów lub używania środków przeczyszczających.
Wówczas pojawia się jeszcze jeden mechanizm uzależnienia – próba
kontrolowania swych uczuć za pomocą napadów objadania się
i wymiotowania. Pozwala to na chwilowe radzenie sobie z przykrymi
stanami emocjonalnymi.

Pod tym względem anoreksja i bulimia są podobne – często jedno


zaburzenie przechodzi w drugie lub co jakiś czas rodzaj zaburzenia się
zmienia. Pacjentki chorujące na anoreksję, kiedy są w stanie jeść, lecz
nadal towarzyszy im paniczny lęk przed zwiększeniem wagi, mogą
zacząć chorować na bulimię. Można też cierpieć na bulimię, nie będąc
anorektyczką.

Pacjentki bulimiczne radzą sobie z różnymi przykrymi uczuciami


objadając się, podobnie jak osoby uzależnione od alkoholu – pijąc.
Epizod objadania się ma charakter kompulsywny, towarzyszy mu silne
napięcie i różne negatywne emocje, takie jak złość, samotność,
poczucie pustki, smutek. Po ataku obżarstwa pojawiają się wyrzuty
sumienia i myśli typu: jestem beznadziejna, będę gruba, do niczego się
nie nadaję. To prowadzi do prowokowania wymiotów czy używania
środków przeczyszczających. Po czym pojawia się ulga, trwająca od
kilku do kilkunastu minut. To właśnie dla tego chwilowego uczucia ulgi
pacjentki powtarzają cały tzw. cykl bulimiczny. Rozmyślają wciąż o tym,
co zjedzą, i następnie zwymiotują. Wydają dużo pieniędzy na jedzenie.
„Mam dzisiaj wolne popołudnie, więc zjem i zwymiotuję. Matka mnie
zezłościła, więc zjem i zwymiotuję. Źle mi, więc napcham się
i zwymiotuję.” Często tracą odruch wymiotny i starają się go
sprowokować za pomocą różnych przedmiotów. Wymiotują po
śniadaniu, po obiedzie i kolacji. Staje się to automatyczne. Albo cały
dzień nie jedzą nic, a potem, po powrocie do domu, jedzeniem
wynagradzają sobie trudy dnia. Czują się coraz bardziej samotne; nie
mają kontaktu z uczuciami, jakich doświadczają. Podobnie jak
w przypadku osób uzależnionych od substancji rozluźniają się ich
kontakty z bliskimi, z przyjaciółmi, w efekcie tracą ważne dla siebie
relacje. Życie podporządkowują chorobie, tak jak alkoholik
podporządkowuje je piciu. Porozumiewają się z otoczeniem za pomocą
objawów – niszcząc siebie, często na oczach innych, wyrażając złość.
Na ratunek

Bulimiczki również tracą kontrolę nad jedzeniem, ale na podstawie


doświadczenia zawodowego wnioskuję, że łatwiej zatrzymać wymioty
i stosowanie środków przeczyszczających, niż zacząć jeść. Osoby
borykające się z bulimią chętniej i łatwiej korzystają z terapii
i leczenia, z kolei anorektyczki mają tendencję do kłamania na temat
jedzenia, z czasem stają się „sojuszniczkami” choroby. Celem terapii
jest między innymi powrót do optymalnej wagi, czyli w poczuciu
anorektyczek – do nadwagi.

W trakcie leczenia tak anoreksji, jak i bulimii ważne jest, by oddać


innym kontrolę nad ilością i jakością spożywanego jedzenia. Osobom
chorym łatwiej jest się leczyć, gdy nie muszą myśleć o jedzeniu, jego
przygotowywaniu, o kaloriach, gdy ktoś inny (specjalista) podejmuje za
nie decyzje. Jest to ważne, o ile bowiem w przypadku choroby
alkoholowej zasadą jest całkowita abstynencja, to w przypadku
zaburzeń odżywiania nie można wyeliminować czynnika
uzależniającego, czyli jedzenia.

Lily Collins zdołała pokonać anoreksję. Nie wszystkim jednak to się


udaje. Terapia jest zazwyczaj długa, może trwać kilka lat. Podobnie jak
w leczeniu uzależnień ważne jest, by pacjenci zaczęli rozumieć własne
emocje, a także by nauczyli się, jak sobie z nimi radzić inaczej niż
poprzez niejedzenie bądź objadanie się, lub jedno i drugie.

***

Statystyki:
81 proc. małych dzieci (w wieku około 10 lat) boi się, że kiedyś
utyje,

33 proc. polskich nastolatków stosowało już różnorodne metody


zmniejszenia masy ciała,
63 proc. nastolatek nie akceptuje własnego wyglądu,

62 proc. młodych dziewcząt chciałoby schudnąć kilka kilogramów,


76 proc. dziewcząt jest przekonanych, że chłopcy wolą szczupłe
dziewczyny,
60 proc. nastolatek przyznaje, że w przeszłości już się odchudzały,
a co dziesiąta nadal stosuje odchudzające diety,

71 proc. dziewcząt marzy o figurze modelki,


25 proc. nastolatków zamierza się odchudzać, z czego ponad
połowa twierdzi, że zbyt dużo je,

40 proc. młodych ludzi boi się przybrać na wadze,

10 proc. nastolatków prowokuje wymioty,

tylko co trzeci nastolatek nie widzi aktualnie potrzeby odchudzania


się,

7 na 10 młodych dziewcząt wykazywało lub wykazuje objawy


zaburzeń odżywiania, takie jak jedzenie w ukryciu, niemożność
pohamowania jedzenia, „zajadanie stresu”, wyrzuty sumienia z powodu
nadmiernego jedzenia.

***

CZYTAJ TEŻ
„Gdy cierpi ciało i choruje dusza”, „Charaktery” 10/1997
„Apetyt na uczucia”, „Charaktery” 2/2006
„Gdy jedzenie to wyzwanie”, „Charaktery” 10/2016
– dostępne na www.charaktery.eu. Znajdziesz tam ponad cztery tysiące tekstów z „Charakterów”, „Psychologii Dziś”,
„Psychologii w Szkole”. Dostęp do 5 tekstów – 3 złote.

***
Czym jest dla Ciebie jedzenie? Czy zdarza Ci się jeść pod wpływem emocji, zajadać stres?
Czy boisz się przytyć i próbujesz się odchudzać? Jeśli chcesz podzielić się refleksją na temat
artykułu, napisz do nas: redakcja@charaktery.com.pl
PSYCHOLOGIA W DZIAŁANIU / relacje

Związek tak, seks nie


Czasami potrzebna jest przerwa od seksu. Zmuszanie
się do mało satysfakcjonującego seksu może niszczyć
pożądanie i związek.
PATRYCJA PIASECKA-SULEJ
PATRYCJA PIASECKA-SULEJ jest psychologiem i psychoterapeutą. Pracuje w Centrum
Terapii Lew-Starowicz, gdzie pomaga pacjentom doświadczającym sytuacji kryzysowych,
potrzebującym wsparcia i poradnictwa psychologicznego.

DARIA GRABDA: Są ze sobą wiele lat, przeżyli razem wiele


dobrych i złych chwil, szanują się, wspierają, zapewniają o swojej
miłości, ale rezygnują z seksu. Dlaczego niektóre pary decydują
się na „białe małżeństwo”?
PATRYCJA PIASECKA-SULEJ: Powody mogą być bardzo różne:
traumatyczne przeżycia, problemy w związku, ale także choroby
obniżające libido, takie jak depresja czy zaburzenia hormonalne.
Również zaburzenia seksualne – pochwica u kobiet czy brak wzwodu
u mężczyzn – mogą powodować niechęć do współżycia i unikanie
seksu. Mniejsze potrzeby seksualne mogą odczuwać także osoby
uzależnione od alkoholu lub narkotyków. Często pary rezygnują na
jakiś czas z seksu, kiedy kobieta jest w ciąży lub gdy urodziło im się
dziecko. Przyczyny te są zwykle przejściowe, od niedawna zwraca się
natomiast uwagę na aseksualizm, czyli trwałe nieodczuwanie pociągu
seksualnego wobec innych osób. Bywa, że osoby aseksualne pobierają
się, jednak w ogóle nie uprawiają seksu.
Czy „białe małżeństwo” to nowe zjawisko?

Zawsze były pary, które tworzyły relację bez seksu lub w jakimś
okresie życia miały go mniej. Jednak obecnie więcej się o tym mówi
w otwarty sposób. Bardziej zwracamy uwagę na swoje potrzeby, na
satysfakcję seksualną i emocjonalną w związku. Z drugiej strony stres,
zabieganie, pracoholizm mogą powodować problemy w życiu
seksualnym, a w konsekwencji także jego zanik.

Czy związek bez seksu może być udany?

Czasami potrzebna jest przerwa od seksu. Nasze potrzeby


seksualne mogą być mniejsze, kiedy żyjemy w przewlekłym napięciu
lub kiedy mamy problemy medyczne. Zmuszanie się do mało
satysfakcjonującego seksu może niszczyć pożądanie i związek. Lepiej
wtedy skupić się na odpoczynku i zadbać o siebie, tak by później
wrócić do seksu z większą przyjemnością i zaangażowaniem. Nawet
kiedy nie mamy ochoty na seks, dbajmy o fizyczną więź w relacji –
poprzez pieszczoty, pocałunki. Inaczej odzwyczaimy się od wzajemnej
bliskości i od siebie jako kochanków. Każda para tworzy swój intymny
świat inaczej, ma inne potrzeby seksualne w różnych okresach życia.

A co w sytuacji, gdy jedna osoba rezygnuje z seksu, a druga


ma duże potrzeby seksualne?
Gdy pojawia się rozbieżność w potrzebach partnerów, warto o tym
rozmawiać, szukać odpowiedzi na pytanie, co dzieje się w relacji, oraz
wspólnych sposobów na zmianę. Nie wolno bagatelizować tego
problemu. Jeśli partnerzy coraz bardziej oddalają się od siebie,
odczuwają coraz więcej frustracji i negatywnych emocji, może to być
właściwy moment, by zwrócić się po pomoc do specjalisty. Czasami
rozmowa z osobą z zewnątrz może przynieść ulgę i pomóc spojrzeć na
związek z innej perspektywy. Nie tylko daje to szansę, by zobaczyć, co
się dzieje w relacji, ale też by ją uzdrowić.

Czy rezygnacja z seksu w związku nie oznacza, że on lub ona,


a może nawet oboje, „jadają na mieście”?

Brak seksu w małżeństwie nie musi oznaczać, że partnerzy szukają


zaspokojenia poza związkiem. Abstynencja seksualna może być też
spowodowana trudnościami, o których wspominałam wcześniej. Parom,
które świadomie rezygnują z seksu, najczęściej wystarczają pieszczoty,
bliski kontakt z partnerem, wspólne spędzanie czasu, rozmowy.
Wszystko to sprawia, że tworzy się intymność, silna więź, choć nie ma
namiętności.
Bardzo często utożsamiamy miłość i bliskość z seksem. Czy
można być blisko z drugą osobą i jednocześnie zrezygnować
z seksu?

Na miłość składają się trzy elementy: namiętność, intymność


i zaangażowanie. Każdego z tych składników na różnych etapach
relacji może być więcej lub mniej, ale wszystkie są ważne. A zatem
udany związek intymny to nie tylko seks. To również bliskość:
pocałunki, pieszczoty. To więź z partnerem oparta na szczerości,
otwartości, zainteresowaniu drugą osobą. W przyjaźni jest
zaangażowanie i intymność, nie ma natomiast namiętności. Dopiero
kompilacja tych trzech elementów daje pełną relację miłosną.
Czy pary, które zdecydowały się na „białe małżeństwo”, mogą
później wrócić do seksu i czerpać z niego satysfakcję?
Niektórym parom się udaje. Trzeba jednak podkreślić, że zależy to
od wielu czynników, bo każda para jest inna. Generalnie im dłuższa
abstynencja seksualna, tym trudniejszy powrót do seksu. Jak mówi
profesor Zbigniew Lew-Starowicz, to budowanie intymności seksualnej
od początku. Potrzeba do tego determinacji i chęci obydwojga
partnerów.

***
CZYTAJ TEŻ
„Małżeństwo doskonale osobiste”, „Charaktery” 12/2002
„Partnerska gra pozorów”, „Charaktery” 2/2010
„Małżeństwo (zbyt?) otwarte”, „Charaktery” 11/2016
– dostępne na www.charaktery.eu. Znajdziesz tam ponad cztery tysiące tekstów z „Charakterów”, „Psychologii Dziś”,
„Psychologii w Szkole”. Dostęp do 5 tekstów – 3 złote.

***
Czy związek bez seksu może być udany? Jeśli chcesz podzielić się refleksją na temat
rozmowy, napisz do nas: redakcja@charaktery.com.pl
PSYCHOLOGIA W DZIAŁANIU / jej spojrzenie i jego punkt
widzenia

I że cię nie zmienię


Czasem próbujemy przerabiać partnera według
własnych oczekiwań. Z jakim skutkiem – zastanawiają
się Maria i Bogdan de Barbaro.
On i ona – czy rzeczywiście inaczej patrzą na to, co się dzieje w związku? Inne mają
oczekiwania? Tylko u nas małżeństwa psychoterapeutów z perspektywy swojej płci patrzą na
różne dylematy życia we dwoje. Za miesiąc Maria Król-Fijewska i Piotr Fijewski podpowiedzą, jak
zatroszczyć się o partnera po przegranej, gdy „wraca do domu na tarczy”.

MARIA DE BARBARO
psycholog i psychoterapeutka

Fot. Adam Pliszylo / @PhotShot.com

Jeśli jesteśmy z kimś w związku, chcąc nie chcąc wzajemnie na siebie


wpływamy. Warto ten wpływ rozszyfrować – nie po to, by na mężu/
żonie wymusić oczekiwaną zmianę, lecz by zobaczyć wyraźniej, na
czym ta małżeńska gra polega.

Wchodzimy w związek często ze skrajnymi nastawieniami: z jednej


strony mamy złudne przeświadczenie, że nasze starania, by zmienić
partnera, wywrą na nim skutek bezpośredni („Powiem mu, jak ma się
zmienić i tak się stanie”), z drugiej zaś wyrzekamy się wpływu
i poddajemy się okolicznościom, choćby były raniące („Nic się nie da
zrobić, nawet nie warto próbować”).
Pary, które przychodzą na terapię, często są zmęczone wieloletnimi
próbami „przerabiania” partnera na kogoś bliższego ich ideałowi.
Chcą, by terapeuta pomógł im w tym. Na przykład ona chciałaby, żeby
on lubił chodzić z nią na spacery, jeździć na wycieczki i spędzał z nią
więcej czasu. Z kolei on chciałby, żeby ona nie spędzała tylu godzin na
„bezsensownych rozmowach z przyjaciółkami”, bardziej zajęła się
domem i zamiast oglądać seriale, zainteresowała się polityką.

Takie „przeróbki bezpośrednie” są zwykle daremne. Lubimy bowiem


pozostawać przy swoim repertuarze, a gdy ktoś usiłuje nas
„przerobić”, odczuwamy to jako naruszanie Ja, a nawet atak. Częściej
oddziaływanie bywa pośrednie. Nie musimy zgłaszać żadnych
pretensji; wystarczy, że zachowujemy się jakoś w obecności partnera
i w ten sposób – świadomie bądź mimowolnie – wywieramy na niego
wpływ. Czasem jednak reakcja partnera jest całkowicie niezgodna
z tym, co chcieliśmy uzyskać. Na przykład stale prosimy męża, by
poświęcał nam więcej czasu i uwagi, a on staje się jeszcze bardziej
rozdrażniony i nieczuły.

Największy wpływ tak naprawdę mamy na samych siebie. A jeśli my


się zmienimy, nasz partner będzie miał do czynienia z nową sytuacją,
która niejako wezwie go do nowej odpowiedzi. Na przykład, jeżeli żona
odrzuca męża, bo uważa go za alkoholika, a on w pewnym momencie
przestanie pić, to jej trudno będzie pozostać w starym repertuarze
zachowań wobec niego. Pojawia się wyzwanie dla małżeństwa. Jeżeli
ona zrezygnuje z odrzucania męża, to w konsekwencji on będzie miał
mniej impulsów do rozładowywania frustracji alkoholem.
Te scenariusze wzajemnego wpływu, które powstają w relacjach
małżeńskich, utrwalają się i ustanawiają pole wspólnego
doświadczenia. Czasami jest ono trudne. Na zewnątrz może to
wyglądać jak milczenie albo dystans, obcość albo przewlekłe kłótnie,
dominacja lub przemoc jednego z partnerów i potulność drugiego.
Wewnętrznie pojawia się lęk, brak poczucia bezpieczeństwa,
samotność i powtarza się raniący typ więzi, jakiego doświadczaliśmy
w dzieciństwie i od którego próbowaliśmy uciec. Partnerzy zamykają
się we wspólnym, krzywdzącym błędnym kole. Niektórym parom
dopiero psychoterapia pomaga wyzwolić się z takiego uwikłania
w destrukcyjny wzajemny wpływ.
Na szczęście w wielu związkach partner i partnerka są akceptowani
i kochani jako odrębne osoby. Nie „służą” partnerowi do zaspokajania
jego potrzeb emocjonalnych, lecz budują doświadczenie bliskości.
Wpływają na siebie, dając sobie uznanie, wsparcie, wysłuchanie,
akceptację.

***

BOGDAN DE BARBARO
psychiatra i psychoterapeuta

Fot. Adam Pliszylo / @PhotShot.com

Nierzadko zdarza się, że jeden z partnerów ma szczery zamiar zmienić


tego drugiego. Tak dzieje się, gdy jest głęboko przekonany, że wie
lepiej, czego brakuje temu drugiemu, a ten z kolei daje sygnały, że
gotów jest się podporządkować. W pewnym sensie zmieniacz przyjmuje
pozycję rodzica, natchnionego obowiązkami pedagogicznymi. Nie jest
to pomysł, który na dłuższą metę ma szanse powodzenia. Wprawdzie
przez pewien czas jego partner może być skłonny – komplementarnie –
przyjąć pozycję dziecka, ale w pewnym momencie rola wychowanka
zacznie go męczyć, drażnić, a nawet wściekać. I prawdopodobnie
dojdzie do buntu i wojny o to, „kto tu rządzi”. Jeśli osoba buntująca się
(najczęściej kobieta wobec obowiązującego dotąd wzorca
patriarchalnego) odmówi pozycji „grzecznej wychowanki”, staje
w trudnej sytuacji. Ten, kto dotąd rządził, nie odda chętnie władzy,
a samo jej sprawowanie mogło odcisnąć się na jego psychice choćby
narastającym przekonaniem, że wszystko wie najlepiej, więc partnerka
ma się podporządkować. A jej bunt jest najlepszym dowodem, że sama
nie wie, co dla niej dobre.
Taka wersja małżeństwa imperialnego czy kolonialnego zawiera
w sobie poważne niebezpieczeństwo rozpadu. Czy nie jest przesadą
mówienie o kolonizowaniu osobowości drugiej osoby? Wierzę, że
zjawiska na poziomie społecznym i kulturowym znajdują silne
odzwierciedlenie w tym, co się dzieje między dwiema osobami
budującymi rodzinę. Coraz popularniejsze stają się w Europie wzorce
rodziny demokratycznej – w takich parach łatwiej jest rozwiązywać
kontrowersje drogą negocjacji, umów, szukania złotego środka.
Z czasem para „uciera się”, czyli obie strony wzajemnie się do siebie
dostosowują.

Wymaga to oczywiście dogadania się, partner bowiem zawsze jest


Innym, z inną historią życia, z innymi przyzwyczajeniami, gustami,
innym systemem wartości, innym rozumieniem, co to znaczy być
kobietą, być mężczyzną. To ktoś jakby z innej kultury. Inne wzorce
wyniósł z domu rodzinnego, inaczej rozumie role społeczne, co innego
mu smakuje, co innego uznaje za ważne w życiu. Inaczej może wyrażać
uczucia, inna bliskość jest dla niego bezpieczna…
Początkowo, w okresie zauroczenia sobą, inność partnera przyciąga
i fascynuje. Lecz co potem, gdy partnerzy ochłoną? Jak to się dzieje, że
początkowo dla siebie inni, stopniowo stają się swoi? Taka szansa
pojawia się, gdy inność drugiej osoby nie napawa nas lękiem, jesteśmy
na nią otwarci i gotowi swoją wersję świata uznać za możliwą, ale nie
jedyną. Wówczas z zaciekawieniem patrzymy i słuchamy Innego,
a w jego inności dostrzegamy szansę na własne wewnętrzne
wzbogacenie. Kluczem jest stosunek do Innego. Jeśli się go nie boję, to
będę gotów wziąć z jego inności coś dla siebie.

Oczywiście inność, która wyraża się kolorem skóry czy językiem


ojców, to nie to samo, co inność kogoś bliskiego, kochanego,
wywodzącego się z tej samej społeczności czy narodu. Ale w każdej
relacji ważne jest, czy jesteśmy otwarci, czy skłonni do uprzedzeń
i pseudodumy, płynącej z poczucia „moje lepsze”. Czy inność będzie
nas zaciekawiać i prowadzić do otwarcia się na drugą osobę, czy
przeciwnie – wystraszać i skłaniać do jej zwalczania. Przyjęcie jednej
lub drugiej postawy zależy prawdopodobnie od tego, czy ktoś czuje się
wewnętrznie silny i spójny. Jeśli tak, to nie będzie się Innego obawiał,
nie będzie musiał pozorną siłą kompensować swojej słabości
wewnętrznej. Zmiany w relacji można negocjować – niekoniecznie
werbalnie, można też wymuszać. Stopniowo dostrajamy się, dzień po
dniu, rok po roku… Z monologów przechodzimy w dialog.
PSYCHOLOGIA W DZIAŁANIU / związki

Kochanie za bardzo
Ona o wszystko zabiega, ogarnia cały dom i dzieci, a on
się wycofuje. Jedno stara się zasłużyć na miłość, drugie
oczekuje opieki – i równowaga w związku się chwieje.
Jak odzyskać balans i dobrą relację?
TEKST ADRIANA KLOS
ADRIANA KLOS jest psychologiem i psychoterapeutką w warszawskim Ośrodku Rozwoju
i Psychoterapii „Strefa Zmiany”. Specjalizuje się w pomocy osobom doświadczającym kryzysu,
depresji, lęku, a także DDA i DDD. Autorka książki Asertywność – klucz do dobrych relacji
i poczucia własnej wartości.

Ilustracje Greta Samuel

Gdy Darek poznał Adelę, był nią zafascynowany. Pewna siebie,


energiczna, zaradna – wydała mu się świetną kandydatką na żonę. „Nie
będzie wisieć na mnie jak poprzednie dziewczyny, potrafi się sobą
zająć, jest praktyczna i zorganizowana” – pomyślał i po roku się
oświadczył. Jednak z czasem to, co go w Adeli ujęło, stało się dla niego
nie do wytrzymania. Szybka jak rakieta, zdecydowana, wiedziała, czego
chce i lubiła stawiać na swoim. Zanim Darek zdążył pomyśleć, na co
ma ochotę, Adela już sypała pomysłami jak z rękawa. We wszystkim
okazywała się szybsza, lepsza, lepiej zorganizowana, więc w Darku
rosła frustracja i niechęć do żony. Czując jego niechęć, Adela starała
się jeszcze bardziej. Za bardzo. Mąż nauczył się wykorzystywać jej
zaradność – było to dla niego wygodne. Ale w głębi duszy czuł się przy
żonie niepewny, niekompetentny i słaby, zazdrościł jej umiejętności
i osiągnięć. Rzeczywiście, radził sobie w życiu gorzej niż ona.
W dzieciństwie nadopiekuńcza matka wyręczała Darka na każdym
kroku, a ojciec ciągle go krytykował. W rezultacie chłopak nie wierzył
w siebie i nauczył się wykorzystywać innych. Początkowo przy Adeli
odzyskał wiarę w siebie, ale po pewnym czasie znów skonfrontował się
ze swoimi brakami i lękiem przed życiem. Wściekłość, niepewność,
niezadowolenie i frustrację z powodu braku sukcesów w życiu
wyładowywał na żonie. Wytykał jej każde potknięcie, bo wtedy czuł się
trochę lepiej i pewniej. Odmawiał jej bliskości i intymności, żeby
ukarać za to, że lepiej sobie radzi zawodowo, potrafi podejmować
decyzje i jest zadowolona z siebie i swojego życia.

Darek coraz bardziej oddalał się od żony, wycofywał w świat sportu,


znajomych i alkoholu – tam, gdzie czuł, że jest wolny i odrębny, gdzie
żona nie miała dostępu. Sprawy domowe zostawił Adeli. „Niech je
ogarnia, przecież jest taka świetna, sama da sobie radę” – myślał ze
złością. W ich związku pojawił się kryzys i marazm, z którego wyrwała
ich dopiero zdrada Darka. Przy innej, dużo młodszej kobiecie, której
zaimponował, poczuł się wartościową osobą – oczywiście tylko przez
jakiś czas, bo jego kompleksy nie zniknęły. Po zdradzie Darek i Adela
zdecydowali się na wspólną terapię. Chcieli przyjrzeć się temu, co się
stało z ich małżeństwem, by je uratować i zmienić. Pragnęli zrozumieć
motywy swoich zachowań.

Nie uda mi się


Osoby mające problem z zaangażowaniem się w relację często są,
podobnie jak Darek, zagubione w życiu i niezaradne. Nie są
zadowolone z siebie i swojej drogi zawodowej. Jednocześnie towarzyszy
im duży lęk przed oceną otoczenia, więc skrywają się za maską,
pokazują się światu jako osoby silne i agresywne. Związek z kimś
energicznym i zaradnym życiowo pozwala takim osobom na jakiś czas
poczuć się lepiej, zyskać lepsze zdanie o sobie. Często wynika to ze
złych doświadczeń w relacji z bliskimi. Jeśli, podobnie jak u Darka,
matka była nadopiekuńcza i we wszystkim wyręczała dziecko, tak
naprawdę wyrządziła mu krzywdę. Nauczyła je, że samo nie da sobie
rady, że nie ma wystarczających umiejętności, aby realizować swoje
cele i potrzeby. Traktowane w ten sposób dziecko nie potrafi zaufać
sobie i samodzielnie stawić czoła trudnościom. Nie wierzy, że sobie
poradzi. Ogląda się na mamę, a później, w dorosłym życiu, na
partnerkę/partnera czy inne bliskie osoby. Manipuluje otoczeniem
i wykorzystuje ludzi, lecz ich umiejętności szybko go irytują, bo czuje
się jeszcze mniej sprawny i wartościowy – utwierdza się w szkodliwym
przekonaniu, że nie radzi sobie w życiu.

Ofiara nadmiernej troski

Nie jest łatwo zachować równowagę w związku. Bywa, że jedno


z partnerów bardziej się stara i angażuje, tak jakby chciało zasłużyć na
uwagę i docenienie. Kocha „za bardzo” – tak jak Adela. Przedkłada
uczucia i potrzeby partnera ponad własne, koncentruje się głównie na
jego sprawach, niemal uzależnia się od związku. Troska i otaczanie
czułością bliskiego człowieka jest bardzo naturalna i wskazana, ale
nadmierna troskliwość szkodzi relacji. Podobnie jak nadopiekuńczość
matki sprawia, że dziecko boi się ryzykować i wycofuje się z działań,
tak samo zagłaskany przez żonę mąż przyzwyczai się do wygody i nie
będzie podejmował wysiłku ani brał odpowiedzialności za związek.

Źródłem tych trudności są zwykle zaburzone relacje z rodzicami.


Być może rodzice Adeli nauczyli ją, że musi spełniać pewne warunki,
aby być przez nich kochana i doceniana. Chwalili za piątki w szkole
i inne sukcesy, karcili za porażki i błędy. Dziewczyna musiała się starać,
żeby zadowolić rodziców: ogarniać swoje sprawy, radzić sobie,
pomagać w domowych obowiązkach i opiece nad młodszym
rodzeństwem. Takie zachowania były nagradzane, a smutek, lęk
i słabości nie były mile widziane, więc Adela nauczyła się je tłumić
w sobie i dzielnie iść do przodu. Podobną postawę przyjmowała jako
dorosła kobieta w swoich związkach.
Przestań się starać

W dobrym związku obie strony są zaangażowane na podobnym


poziomie. Jeśli ktoś za bardzo się stara i przejmuje odpowiedzialność,
druga osoba nie ma już miejsca na własne działania i wyłącza się
z kontaktu. Jeśli jedna strona za bardzo goni, naciska, wywiera presję,
próbując zaangażować drugą stronę, wciąż szuka kontaktu i organizuje
spotkania, odnosi to odwrotny skutek. Partner czuje się przyparty do
muru, brakuje mu oddechu i wolności – jak w pułapce.

Przekonanie, że miłość wymaga poświęceń, to zgubny


i nieprawdziwy mit. Nie jesteśmy dwiema idealnie dopasowanymi
połówkami owocu. Tylko dwie odrębne, dojrzałe osoby mogą stworzyć
dobry związek. Uzależnianie własnego dobrego samopoczucia od tego,
co robi partner, prowadzi na manowce. Każde z partnerów ma prawo
dbać o swoje potrzeby i zachować własne, odrębne Ja.

Jeśli zatem twój partner czasami potrzebuje nieco się oddalić –


emocjonalnie i fizycznie, możesz ten czas wykorzystać dla siebie,
zamiast gonić za ukochanym. To świetna okazja, żeby spotkać się
z przyjaciółmi, wyskoczyć z koleżanką do teatru lub na koncert,
poczytać, wybrać się na ciekawe warsztaty, o których już myślisz
dłuższy czas i nigdy nie miałaś na nie czasu. Pozwól drugiej osobie na
chwilowe oddalenie. Zmierz się ze swoim lękiem przed opuszczeniem.
Jeśli jesteś w dobrym związku, z właściwym partnerem, twoje
osamotnienie będzie chwilowe. Nie buduj swojego świata tylko na
związku i partnerze. Nikt nie będzie w stanie wyleczyć twoich ran
z dzieciństwa, nikt nie będzie cały czas trzymać cię za rękę. Warto być
aktywnym, rozwijać się, dbać o siebie, obdarzać siebie czułą uwagą
i życzliwością. Dbając o własne sprawy i potrzeby, wzmacniasz
poczucie własnej wartości. Partner/partnerka nie jest lepszy ani
ważniejszy od ciebie.
Gdy partner nie dba o relację i nie angażuje się, przestań się starać
i nie przejmuj odpowiedzialności za niego. Wzmożone starania nie
spowodują, że partner/partnerka będzie bardziej cię kochać. Być może
taka sytuacja oznacza, że warto poszukać profesjonalnej pomocy
psychologicznej.
***

Pomocne ćwiczenie
Aby tworzyć dobry, zrównoważony związek, trzeba umieć
zadbać o siebie, cenić siebie i własne potrzeby.
Partner potrzebuje życzliwości, zainteresowania i miłości, ale nie
bezgranicznego poświęcenia. Obserwuj siebie i swoje uczucia, chroń
siebie, regeneruj siły, realizuj swoje pragnienia. Zastanów się
i odpowiedz:

• Co lubisz?

• Co jest dla Ciebie dobre?

• Na co masz ochotę?

• Co pomaga Ci żyć po swojemu i zachować własne Ja?

• Co jest zgodne z wartościami, które są dla Ciebie ważne?

• Co daje Ci poczucie godności – kiedy czujesz, że Twoje prawa są


respektowane?

• Co jest Twoim sprzymierzeńcem, a nie surowym krytykiem?

Odpowiedzi zapisz w notesie. Pomogą Ci bardziej lubić siebie,


poczuć się pewnie w życiu, realizować swoje cele i budować
zrównoważone relacje z innymi ludźmi.
***

Słowa świadczące o zachwianej równowadze


w związku
Adela: tak bardzo się staram, ale to wciąż za mało; ciągle coś robię
źle; widzę, że on jest niezadowolony, muszę to zmienić; dlaczego on nie
chce mnie przytulić, rozmawiać ze mną?; tak bardzo się postarałam, że
teraz na pewno się do mnie przekona; mężczyźni już tacy są, że mało
pomagają w domu; miłość wymaga poświęceń; nikt nie potrafi kochać
go tak jak ja; często wychodzi i wyjeżdża, ale muszę to zaakceptować,
bo to go uszczęśliwia; powinnam się zmienić, coś ze mną nie tak, skoro
unika kontaktu ze mną.
Darek: przytłaczasz mnie, potrzebuję więcej przestrzeni; chciałbym
się bardziej skupić na sobie; muszę się rozwijać; mam ważniejsze
sprawy, nie mam czasu na takie drobnostki; przez ciebie czuję się źle,
męczysz mnie; mam dość twojej kontroli i ciągłego czepiania się; masz
za wysokie wymagania, za dużo oczekujesz; wiecznie jesteś ze mnie
niezadowolona.
PSYCHOLOGIA W DZIAŁANIU / wasze sprawy

Jak sługa

Ilustracje Greta Samuel

Siedem lat temu zakochałam się w starszym o osiem lat mężczyźnie.


Był czarujący, przebojowy.

Dziś nie radzę sobie, bo okazało się, że jestem w związku


z koncepcyjnym marzycielem, niebieskim ptakiem, a do tego
cholerykiem i egoistą. Mamy wspólną pracę, znajomych, dom. W pracy
przeważnie to ja odwalam „brudną robotę”, a i tak partner ma
pretensje, że coś zrobiłam nie tak. Nie chce mi pomagać. Nie podoba
mu się to, że poza tą wspólną działalnością pracuję też na pół etatu.
Partner jeszcze studiuje, staram się go w tym wspierać i biorę na
siebie więcej obowiązków, ale on tego nie docenia. Ja skończyłam dwa
kierunki studiów, bo jestem uparta i potrafię się mobilizować. O to też
jest zazdrosny.

Jest jedynakiem, miał dwanaście lat, gdy umarł jego tata. Matka go
rozpieszczała, nie miał żadnych obowiązków, więc dziś w domu też nic
nie robi, a winą za bałagan obarcza tylko mnie.
Jest zdolnym manipulatorem, gra na emocjach. Zawsze robi
awanturę, gdy coś jest nie tak, jak on chce. Wtedy świat się wali.
Często mówi, że ma dość życia, że nie chce tu być. Zastanawiam się, na
ile to jest prawda, a na ile gra. Bo przy mnie jest inny niż przy ludziach.

Czuję, że nigdy go nie zadowolę. Dlaczego nie odejdę? Mimo


wszystko zależy mi na nim. On jest jak małe dziecko zagubione w życiu.
Jego matka zawsze manipulowała nim, stąd jego dzisiejsze problemy.

Często mi powtarza, bym zdecydowała, czy chcę być z nim w pełni


(czyli na jego warunkach), albo odeszła. Gdy chciałam się
wyprowadzić, on zawsze starał się, był miły, wspaniały jak na początku.
Mówi, że jak odejdę, to się zabije.

Alicja

Pani Alicjo, w związku to Pani jest odpowiedzialna za


wszystko, a partner buja w obłokach.
Nie musi się Pani zgadzać na taki podział ról. Nie musi się Pani tak
bardzo starać. Wygląda na to, że i tak, gdy coś nie pójdzie po jego
myśli, jest z Pani niezadowolony. Mimo takiego obciążenia,
odpowiedzialności i tylu starań, nie może się Pani doczekać od
partnera docenienia, wdzięczności, szacunku i oznak miłości,
przywiązania. A to się Pani należy. Każdy z nas potrzebuje takich
dobrych, czułych gestów, świadczących o tym, że jesteśmy z właściwą
osobą, która nas kocha i wspiera, na którą możemy liczyć, z którą jest
nam w życiu łatwiej i radośniej. Pani dostaje od partnera głównie
wygórowane oczekiwania oraz pretensje, gdy nie jest Pani w stanie ich
spełnić. Zarzuca Panią obowiązkami, w niczym nie pomaga, jest
zazdrosny o Pani sukcesy, robi awantury, manipuluje Panią, używa
gróźb i szantażu, aby osiągnąć to, na czym mu zależy. Nie liczy się
z Panią i Pani potrzebami. Warto zastanowić się, co dobrego ma Pani
z tego związku? Co partner robi dla Pani? Kiedy ostatnio poczuła się
Pani z nim szczęśliwa? Czy ma Pani poczucie, że jest we właściwym
miejscu i z odpowiednim człowiekiem? Czy żyje Pani tak, jak pragnie?
Czy tak ma wyglądać Pani życie za pięć, dziesięć lat?

Ważne jest szczere odpowiedzenie sobie na te pytania. Jest Pani


młodą, zdolną i energiczną osobą. Świetnie sobie Pani radzi, skończyła
Pani dwa kierunki studiów, jest Pani dobrze zorganizowana w pracy,
rozwija się Pani w nowym miejscu. Proszę się tak nie starać i więcej
myśleć o sobie. Zasługuje Pani na uwagę, pomoc i większe
zaangażowanie. Proszę być dobrą dla siebie i nie zaniedbywać swoich
potrzeb. Może warto skorzystać z pomocy psychologicznej, aby dobrze
zrozumieć, dlaczego nie dba Pani o siebie i przedkłada potrzeby innych
ponad własne. To trzeba koniecznie zmienić. Jeśli ten partner nie zadba
bardziej o Panią, warto pomyśleć o nowej, dobrej relacji, w której Pani
granice nie będą przekraczane, a Pani pragnienia ignorowane.
ADRIANA KLOS jest psychologiem i psychoterapeutką w warszawskim Ośrodku Rozwoju
i Psychoterapii „Strefa Zmiany”. Specjalizuje się w pomocy osobom doświadczającym kryzysu,
depresji, lęku, a także DDA i DDD. Autorka książki Asertywność – klucz do dobrych relacji
i poczucia własnej wartości.

***

Masz problem
i nie wiesz, jak sobie poradzić? Wydaje Ci się, że jesteś
w sytuacji bez wyjścia? Nie poddawaj się. Do rozwiązania Twoich
problemów też prowadzi jakaś droga, trzeba ją tylko odnaleźć!
Wielu Czytelników „Charakterów” już zaufało naszym
ekspertom. Podpowiadamy, jak rozwiązać problemy w pracy,
domu i szkole, jak pokonać lęki i polubić siebie.
Piszcie na adres: latarnik@charaktery.com.pl lub ślijcie listy pocztą tradycyjną: „Charaktery”, ul. Paderewskiego 40,
25-502 Kielce (z dopiskiem Latarnik).
PSYCHOLOGIA W DZIAŁANIU / moja historia

Na ratunek synowi
Nie wiem, jak zakończyłaby się choroba syna, gdybym
na swojej drodze nie spotkała życzliwych ludzi, którzy
podpowiedzieli, gdzie szukać pomocy. Dzisiaj ja staram
się pomagać innym rodzicom.
Cztery lata temu mój najmłodszy syn zaczął mieć silne bóle głowy.
Nie działały żadne leki przeciwbólowe. Podstawowe badania niczego
nie wykazały. Po pewnym czasie syn nie miał siły wstać z łóżka. Mój
niepokój narastał. Podczas kolejnej wizyty neurolog stwierdził, że zapis
EEG jest w normie, więc nie ma powodu do niepokoju. Tymczasem syn
czuł się coraz gorzej. Pojechałam z nim do innego miasta do neurologa.
Nawet nie dokończyłam wyliczania objawów, a lekarz już wypisał
skierowanie na tomografię głowy. Diagnoza: zespół Arnolda Chiari,
choroba móżdżku. Nie wiedziałam, że zaczynamy walkę o życie syna.

Szukaliśmy metody, która wiązałaby się z możliwie najmniejszymi


komplikacjami. We wszystkim pomagał mi starszy syn, Dawid.
Niesamowity chłopak, dający siłę swojemu młodszemu braciszkowi.
Zwracaliśmy się do wielu fundacji, ale okazuje się, że mało osób
w ogóle wie o istnieniu takiej choroby.
Trafiliśmy w końcu do profesora, który specjalizuje się w leczeniu
tej choroby. Pan profesor dodał nam otuchy, powiedział, że będzie
konieczna operacja, ale jeszcze trochę z nią poczekamy.

Jednak kilka dni później stan syna zaczął się pogarszać i pan
profesor zdecydował, że trzeba operować. Powiedział, że syn nie
przeżyłby nawet roku, bo migdałki móżdżku były tak mocno wciśnięte
w ujście kanału rdzeniowego. Zaczął zbierać się płyn mózgowy, co
doprowadziłoby do wodogłowia.

Płakałam, dziękując za uratowanie syna. Po operacji, po dwóch


godzinach syn otworzył oczy i stwierdził, że nic nie widzi. Nogi ugięły
się pode mną, coś wiedziałam, że może być wiele powikłań. Szybkie
badania, poszukiwania, czy to nie efekt jakiegoś krwiaka
pooperacyjnego, który uciska nerw wzrokowy. Znów nerwy, niepokój.
Na szczęście nic złego się nie działo. Lekarz powiedział, że po operacji
móżdżku takie rzeczy się zdarzają, ale ustępują.

Nastał czas wstawania z łóżka, praca z rehabilitantem i syn w końcu


zaczął chodzić, korzystając z balkonika.

Do objawów pooperacyjnych doszły zaburzenia koordynacji


ruchowej – syn miał problemy, by iść prosto, ponieważ ściągało go na
lewą stronę. Do tego doszły też problemy z mową – mówił bardzo
niewyraźnie. Denerwował się tym i bał, że tak zostanie.

Lekarze uspakajali, że po operacji móżdżku takie rzeczy się zdarzają


i że wszystko wró- ci do normy.

Wreszcie wyszliśmy do do- mu. Syn jeszcze osłabiony, z lekkim


oczopląsem i zaburzoną koordynacją ruchową, ale bez bólu głowy.
W domu czekała nas ciężka praca rehabilitacyjna, by wzmocnić
mięśnie i poprawić koordynację ruchową. Neurologopeda pomagał
synowi przywrócić prawidłową mowę. I tak minęło nam prawie pół
roku. W tym czasie wizyta kontrolna i wielka nadzieja, bo lekarz
powiedział, że wszystko idzie ku lepszemu. Syn również czuł się coraz
lepiej, aczkolwiek choroba odcisnęła na nim piętno psychiczne.

Razem ze starszym synem jesteśmy niesamowicie wdzięczni za


wszelką pomoc w tym bardzo trudnym dla nas wszystkich czasie.
Dzisiaj ja staram się pomagać innym rodzicom dzieci z tą rzadką
chorobą. Współpracuję z Fundacją Pomocna Mama z Poznania, gdzie
prowadzimy kampanię „To ja, Arnold”, która ma uświadomić, czym jest
zespół Arnolda Chiari i jak fatalne skutki może mieć bagatelizowanie
pierwszych objawów.

Klaudia
***

Czy pamiętasz
zda​rzenie, które odmieniło Twoje życie? Przełomową chwilę?
Czekamy na Wasze historie. Wybrane publikujemy w „Charakterach”, a ich autorzy otrzymują od nas książki.
LEKCJE Z ŻYCIA

Mówienie i milczenie

Fot. Jan Nowak

Milczenie zawsze można przerwać, wypowiedzianych


słów już się nie da cofnąć.

Jacek Krzysztofowicz
Psychoterapia to leczenie rozmową. Moja praca polega na tym, że
słucham, mówię – i ciągle staram się znaleźć równowagę pomiędzy
jednym a drugim: odzywać się wtedy, gdy to jest potrzebne pacjentowi,
dawać mu przestrzeń, gdy to on potrzebuje mówić i, co chyba
najtrudniejsze, zgadzać się na milczenie wtedy, gdy jest ono potrzebne.
To ostatnie jest takie trudne, ponieważ kiedy w rozmowie zapada cisza,
na ogół od razu etykietkujemy ją jako „niezręczną”. Szukamy więc
kolejnego tematu, byleby tylko ją przerwać. Tymczasem cisza jest
konieczna, by sięgnąć w głąb siebie, usłyszeć swoje prawdziwe myśli
i uczucia, niechciane i na co dzień odpychane.

To, co się dzieje podczas sesji terapeutycznej, to oczywiście


specyficzna forma rozmowy. Wszyscy jednak mamy problem z tym,
kiedy mówić, a kiedy milczeć, co lepiej wypowiedzieć głośno, a co
zatrzymać dla siebie. Bo jakie są właściwie reguły mówienia
i milczenia? Intuicja podpowiada nam, że jeśli mamy mówić – to
prawdę, a jeśli kłamać – to lepiej milczeć. Wszyscy też, oczywiście,
zgodzimy się, że szczerość i prawdomówność to piękne cechy,
a kłamstwo i obłuda budzą w nas niechęć czy wręcz wstręt.
Bardzo pięknie. Tylko czy na pewno te zasady można odnieść do
sytuacji, które choć nie zdarzają się bardzo często, to przecież nie są
tylko nierealną teorią? Na przykład, co zrobić, gdy zdradzę partnera:
powiedzieć o tym czy milczeć? A gdy tylko o tym myślę? Albo gdy
jestem lekarzem lub bliskim krewnym ciężko chorej osoby: przekazać
diagnozę, owinąć ją w bawełnę czy skłamać, mówiąc „wszystko będzie
dobrze”? Albo kiedy otrzymam nieudany prezent: czy udawać radość?

Mówić prawdę, nie kłamać – oczywiście. Czy jednak całą prawdę?


I czy właśnie teraz? Czy nie lepiej jednak zatrzymać ją dla siebie?
A poza tym, skąd pewność, że to, co nazywam prawdą, nie jest tylko
moim przypuszczeniem? Warto pamiętać, jak cienka bywa granica
pomiędzy „powiedziałem prawdę” a „powiedziałem, co mi ślina
i emocje na język przyniosły”. I naprawdę warto zastanowić się nad
konsekwencjami słów, które mają być wypowiedziane. Co one zrobią
osobie, do której je kieruję? Ubogacą, dadzą do myślenia czy zranią do
żywego? Jak wpłyną na naszą relację? Zbliżą, oddalą czy w ogóle ją
zniszczą? Tłumaczenie potem, że „przecież powiedziałem tylko
prawdę” nie jest niczym innym, jak zrzucaniem z siebie
odpowiedzialności.

W filmie Paola Sorrentina „Młodość” jest niezwykle zabawna scena.


Jeden z bohaterów dowiaduje się przypadkiem od swojego byłego
zięcia, dlaczego ten zostawił jego córkę dla innej kobiety. Nieopatrznie
mówi córce o tej rozmowie, nie zdradzając jednak jej treści. Od tego
momentu córka nieustannie zamęcza go, domagając się, by podał jej
ten powód. Prosi, żąda, wręcz szantażuje. Kiedy wreszcie,
zniecierpliwiony, ulega, słyszy od niej: „Mogłeś mi tego nie mówić”.

Paradoksalnie, sądzę, że miała całkowitą rację. Nie możemy się


zasłaniać tym, że ktoś się domagał od nas, byśmy coś przemilczeli lub
coś powiedzieli. Każdy z nas ponosi odpowiedzialność za swoje słowa.
Warto więc zawsze zastanawiać się nad ich konsekwencjami. Dobrze
jest też zawsze zastanowić się, gdy zadaję komuś jakieś pytanie, czy na
pewno jestem gotów zmierzyć się z prawdziwą odpowiedzią. Ciekawość
bywa pierwszym stopniem do piekła – piekła wewnętrznego bólu i lęku.

Starotestamentalny mędrzec Kohelet napisał: jest „czas mówienia


i czas milczenia”. To oczywiście prawda. Jak jednak odróżnić jeden od
drugiego? Nie wiem. Tak do końca nikt tego nie wie. Warto jednak
pamiętać, że milczenie zawsze można przerwać, natomiast
wypowiedzianych słów już się nie da cofnąć.
JACEK KRZYSZTOFOWICZ jest teologiem i psychoterapeutą. Prowadzi w Łodzi terapię
indywidualną i partnerską (www.zmiana.pro).
LABORATORIUM / psychosomatyka

Choroby w głowie
W zaburzeniach psychosomatycznych, które rodzą się
w umyśle, spektrum objawów jest ograniczone jedynie
kreatywnością ludzkiego umysłu. Pomyśl teraz
o dowolnym objawie fizycznym – możesz być pewny, że
jest gdzieś osoba, której umysł wyprodukował ten
objaw.
SUZANNE O’SULLIVAN
SUZANNE O’SULLIVAN jest brytyjską neurolożką. Pracowała w Szpitalu Królewskim
w Londynie, a obecnie jest specjalistą w Narodowym Szpitalu Neurologicznym
i Neurochirurgicznym oraz w Towarzystwie Epidemiologii. Ma ogromne doświadczenie w pracy
z pacjentami psychosomatycznymi. Autorka książki Wszystko jest w twojej głowie. Opowieści
o chorobach psychosomatycznych.

Fot. Materiały prasowe


DARIA GRABDA: Shahina, jedna z Pani pacjentek i bohaterka
Pani książki, skarżyła się na silny ból ramienia. Na jej ręce
pojawiły się siniaki, a palce zwinęły się w przykurczu. Lekarze
postanowili zmniejszyć jej cierpienie i wstrzyknąć w chorą
kończynę botoks. Wszystkie objawy natychmiast ustąpiły, choć
lecznicze działanie botoksu pojawia się dopiero po około dwóch
dniach. To jeden z wielu niezwykłych przypadków chorób
psychosomatycznych, które Pani opisała. Czym jest choroba
psychosomatyczna?

SUZANNE O’SULLIVAN: Słowo psychosomatyczny odnosi się do


objawów fizycznych, których przyczyna leży w sferze psychiki.
Przykładem reakcji psychosomatycznej może być pojawienie się łez lub
czerwienienie się. Są to jednak normalne zjawiska, które nie świadczą
o chorobie. Zaburzenie psychosomatyczne to stan, w którym osoba
doświadcza uciążliwych objawów fizycznych – wywołujących cierpienie
i upośledzających jej funkcjonowanie – nieznajdujących
wystarczającego wyjaśnienia w wynikach badań medycznych. Zwykle
wtedy podejrzewa się przyczynę psychologiczną.

Z jakimi objawami psychosomatycznymi zgłaszają się


pacjenci?

Zaburzenia psychosomatyczne nie przypominają żadnych innych


chorób. Nie obowiązują tu żadne zasady. Każda część ciała może
zachorować. U niektórych osób zaburzenia te wywołują ból. Wystarczy
przypomnieć sobie dzieci, które boli brzuch, jeśli są prześladowane
w szkole. U innych wpływają na pracę serca. Tego rodzaju objawy są
dość powszechne, jednak choroby psychosomatyczne mogą
manifestować się także w drastyczniejszy sposób: poprzez paraliż,
drgawki czy utratę pamięci. W zaburzeniach psychosomatycznych,
które rodzą się w umyśle, spektrum objawów jest ograniczone jedynie
kreatywnością ludzkiego umysłu.
U nauczyciela Shauna, kolejnego z Pani pacjentów, utraty
przytomności i napady drgawek pojawiły się w odpowiedzi na
nieprawdziwe oskarżenia ze strony jednego z uczniów. Czy stres
jest główną przyczyną zaburzeń psychosomatycznych?
Niekoniecznie. Nie ma jednej przyczyny tych zaburzeń. Może to być
rzeczywiście związane ze stresem, szczególnie gdy ktoś zmaga się
z traumą. Wszyscy pocimy się, gdy jesteśmy zdenerwowani, a gdy
jesteśmy przerażeni, szybko bije nam serce. Rozstrój emocjonalny
bardzo często wywołuje objawy fizyczne. U osób, które muszą zmagać
się z większym stresem, objawy mogą być silniejsze i trwać dłużej.
Jednak wiele przypadków zaburzeń psychosomatycznych nie wynika ze
stresu. Mogą być natomiast wywoływane trudnością z odzyskaniem
zdrowia po urazie. Czasami zaburzenia psychosomatyczne są
odpowiedzią na chorobę. Na przykład ktoś zranił się w nogę i boi się na
tej nodze stanąć, więc unika chodzenia i towarzyszy mu olbrzymi lęk,
który z czasem może prowadzić do niepełnosprawności.
Mogą być także wynikiem niewielkich zmian, na przykład na
skórze…

Dokładnie. Tak było w przypadku Lindy, która zauważyła u siebie


mały guzek po prawej stronie głowy. Internista zdiagnozował, że jest to
lipoma – nieszkodliwy guz zbudowany z tkanki tłuszczowej. Linda
wciąż jednak dotykała i obserwowała guzek, który wydawał się
powiększać z każdym dniem. Później pojawiły się inne objawy:
mrowienie po prawej stronie ciała. Kobieta była przekonana, że guz
rośnie w jej głowie i uciska mózg. Gdy pierwszy raz ją spotkałam,
zauważyłam, że guzek podzielił jej ciało na dwie części. Lipoma
znajdowała się po prawej stronie. Po tej stronie również jej kończyny
miały ograniczone czucie i zakres ruchu. Linda nie wiedziała, że prawa
część mózgu kontroluje lewą stronę ciała, dlatego jej podświadomość
wygenerowała nieprawidłowe objawy. Zależą one w dużej mierze od
wiedzy pacjenta o chorobie i o tym, jak funkcjonuje ludzkie ciało.

Co dzieje się w mózgu osoby zmagającej się z chorobą


psychosomatyczną?
Nie wiemy, co dokładnie dzieje się w mózgach osób z objawami
psychosomatycznymi. Być może to strach i unikanie powodują zmiany
w działaniu mózgu, utrudniając choremu wykonywanie rzeczy, które
mógł robić wcześniej.
Jak ludzie reagują na diagnozę „choroba psychosomatyczna”?
Niektórzy odczuwają ulgę, gdy słyszą taką diagnozę, ponieważ
oznacza ona, że mają szansę poczuć się lepiej. Diagnoza przywraca im
kontrolę nad życiem i zdrowiem. Jednak niektórzy pacjenci, szczególnie
ci zmagający się z bardzo poważną niepełnosprawnością, reagują
bardzo nerwowo i emocjonalnie, gdy dowiadują się, że ich objawy mają
podłoże psychiczne.

Pisze Pani o tym, że niektórzy pacjenci z większą ulgą


przyjmują diagnozę choroby fizycznej. Gdy lekarz rozpozna
u nich zaburzenia psychosomatyczne – pojawia się opór.
Dlaczego tak się dzieje?

Taka reakcja jest jak najbardziej zrozumiała. Choroby psychiczne


wciąż nie są traktowane tak poważnie, jak inne problemy medyczne.
Diagnoza „choroba psychosomatyczna” sprawia, że osoba czuje się
osądzona lub odrzucona. Wynika to z napiętnowania, z którym
spotykają się chorzy psychicznie. Ludzie martwią się, że zostaną
oskarżeni o to, że udają chorobę lub że za dużo narzekają. Bardzo
ważne jest, by zdawali sobie sprawę, że objawy psychosomatyczne są
tak samo prawdziwe i powodują takie samo cierpienie, jak wszystkie
inne objawy chorobowe. Gdy twoje serce bije szybciej, kiedy się boisz,
ono rzeczywiście pędzi – to nie jest wyobrażenie – i jest to poza twoją
kontrolą. Nadszedł czas, by społeczeństwo obdarzyło takim samym
szacunkiem wszystkie rodzaje cierpienia, by ludzie nie musieli się tak
czuć.
Jak przekazać diagnozę „choroba psychoso- matyczna”?

Osoba, która słyszy, że jej choroba ma podłoże psychiczne, czuje się


oskarżona – oskarżona o to, że kłamie, udaje lub jedynie wyobraża
sobie swoje objawy. Aby moi pacjenci mogli wrócić do zdrowia, muszą
przynajmniej rozważyć możliwość, że ich choroba ma swoje źródło
w ich psychice, a także zgłosić się na wizytę u psychiatry. O tym, jak
pacjent zareaguje na diagnozę, w dużej mierze decyduje to, jak mu ją
zakomunikujemy. Pacjent, któremu będzie się wydawało, że uznaliśmy
jego objawy za wymyślone, nie będzie z nami współpracował. Nawet
jeśli diagnoza zostanie zakomunikowana ostrożnie, często odpowiedzią
na nią jest niepohamowany gniew. Ten gniew pełni pewną funkcję:
mówi innym, że pacjent nie czuje się dobrze. Ma też wiele wspólnego
z objawami psychosomatycznymi. Może prowadzić do mylnych
wniosków, ponieważ często jest maską, pod którą kryją się inne emocje
– strach lub poczucie krzywdy. Gniew często jest błędnie
interpretowany, zarówno przez osobę, która go odczuwa, jak i przez
osobę, która jest jego adresatem. Może być bardzo szkodliwy. Gniew
przeraża i może zniszczyć relację między pacjentem a lekarzem.

Czy niektórzy ludzie są bardziej podatni na choroby


psychosomatyczne niż inni?

Zaburzenia psychosomatyczne mogą dotyczyć absolutnie każdego.


To nie jest coś, co oddziałuje tylko i wyłącznie na „pewnego rodzaju
osoby”. Wszyscy jesteśmy wystawieni w życiu na ciosy, ale niektórzy,
zmagający się z depresją lub lękiem, są bardziej wrażliwi. Choroby
psychosomatyczne to zjawisko o światowym zasięgu, na które kultura
czy system opieki zdrowotnej wpływają w niewielkim stopniu. Jak
wynika z badań dotyczących częstości zgłaszania objawów
psychosomatycznych lekarzom podstawowej opieki zdrowotnej, które
prowadzone były na całym świecie, ciężkie przypadki zaburzeń
psychosomatycznych są rzadkie, ale już te łagodniejsze występują
często – dotykają 20 procent pacjentów na całym świecie. Co ciekawe,
różnice w dostępności opieki zdrowotnej nie wpływają na częstość
występowania zaburzeń.
Zaburzenia psychosomatyczne częściej dotykają kobiety.

Niestety tak. Nie wiem na pewno, dlaczego tak jest, ale


prawdopodobnie wiąże się to z tym, że kobiety częściej znajdują się
w sytuacjach nadużyć, które mogą wywoływać objawy
psychosomatyczne.

Są osoby, które symulują objawy choroby. Dlaczego to robią


i jak odróżnić je od osób chorych psychosomatycznie?
Osoba z zaburzeniami somatycznymi ma prawdziwe objawy lub
zaburzenia, które są nieświadomie generowane i poza kontrolą tej
osoby. To poważny stan medyczny. Symulant to ktoś, kto udaje chorego
dla osobistych lub finansowych korzyści. Tak było w przypadku Scotta,
który symulował swoje problemy. Mężczyzna był pracownikiem
fizycznym, a jego dolegliwości – utrzymywał, że stracił władzę
w nogach – sprawiły, że musiał rzucić pracę. Podczas naszego
pierwszego badania zaczęłam mieć wątpliwości. Po wizycie Scotta
i Debbie, jego żony, bardzo spieszyłam się do domu. Na parkingu
zauważyłam, jak Scott wstał z wózka, na którym siedział podczas
badania, chwycił go i wrzucił na tył samochodu, po czym usiadł na
miejscu kierowcy. Tacy ludzie, choć najmniej liczni, bardzo psują
wizerunek grupy. Scott to jedyny symulant, z jakim zetknęłam się
w trakcie mojej kariery zawodowej, a jednak wielu pacjentów
psychosomatycznych czuje, że ciążą na nich mniejsze lub większe
podejrzenia.
„Hipochondryk” to kolejna etykieta, jaką przypinamy osobom
uskarżającym się na dolegliwości, których medycyna nie potrafi
wyjaśnić. Jak współpracować z pacjentami hipochondrykami,
którzy każdy objaw uważają za śmiertelny?

Osoby cierpiące na zaburzenia hipochondryczne są ogarnięte


obsesyjnym zainteresowaniem stanem swojego zdrowia i obawą przed
możliwością jego pogorszenia, podporządkowują temu całe swoje
życie. W przypadku zaburzeń z objawami somatycznymi
niepełnosprawność pacjenta jest wywołana rzeczywistymi objawami
fizycznymi. W przypadku niepokoju o zdrowie wygląda to zupełnie
inaczej. Ograniczenie sprawności hipochondryka nie jest spowodowane
objawami, lecz lękiem, jaki te objawy wywołują. W umyśle
hipochondryka nawet najlżejszy ból albo chwilowy zawrót głowy urasta
do rangi niezwykle poważnego problemu. Istnieją różne terapie,
dostosowane do indywidualnych potrzeb pacjentów. Bardzo przydatną
techniką jest kognitywna terapia behawioralna. Nie zawsze można
zmienić objawy, ale możemy zmienić sposób, w jaki reagujemy na nie,
zatrzymując w ten sposób objawy prowadzące do niekończących się
badań lekarskich i niepełnosprawności.
Dlaczego proste „weź się w garść” nie pomaga ludziom
z chorobami psychosomatycznymi?

Jak już mówiłam, objawy psychosomatyczne są bardzo realne


i najczęściej pozostają poza kontrolą chorego. Wyobraź sobie, że pod
koniec stresującego dnia bardzo rozbolała cię głowa. Gdybym
powiedziała, żebyś po prostu „wzięła się w garść”, czy sprawiłoby to,
że twój ból głowy byłby mniejszy? Na szczęście ludzie potrafią nauczyć
się, co powoduje u nich objawy fizyczne i mogą stopniowo przejąć nad
tym kontrolę.

Czy pozytywne myślenie może pomóc w leczeniu chorób


psychosomatycznych?

Zmiana sposobu myślenia o objawach może pomóc. Na przykład


niektóre objawy pogłębia strach wokół nich i uwaga, jaką im
poświęcamy. Jeśli zwracasz uwagę na ból, to może on przybrać na sile,
ale jeśli odwrócisz od niego swoją uwagę i skupisz się na czymś innym,
to jest szansa, że poczujesz się lepiej. Nadmierne zamartwianie się
i analizowanie symptomów tylko pogarsza sprawę. Kiedy jesteśmy
chorzy, przekonujemy sami siebie, że odpowiednie nastawienie
zwiększy nasze szanse na powrót do zdrowia. Jestem pewna, że to
prawda. Większość z nas nie zdaje sobie jednak sprawy, jak ludzie
robią coś wręcz przeciwnego: nieświadomie wpędzają się w chorobę.
Oczywiście istnieje kilka schorzeń, które powszechnie wiążemy ze
stresem. Większość z nas wie, że stres podnosi ciśnienie krwi
i zwiększa naszą podatność na wrzody żołądka. Ale ile osób jest
świadomych tego, że emocje mogą doprowadzić do poważnej
niepełnosprawności, której nie da się wytłumaczyć żadną chorobą
fizyczną?

***

Objawy zaburzeń psychosomatycznych


Wachlarz możliwych objawów chorób psychosomatycznych jest
szeroki i można je podzielić na kilka grup:

• Objawy bólowe: bóle głowy, pleców, klatki piersiowej, brzucha,


stawów, rąk, nóg bądź narządów płciowych lub bóle związane
z funkcjami organizmu;
• Objawy ze strony przewodu pokarmowego: wzdęcia, zaparcia,
biegunka, nudności, wymioty lub nietolerancja kilku rodzajów jedzenia;
• Objawy ze strony układu płciowego lub rozrodczego:
trudności z erekcją lub ejakulacją, nieregularne miesiączki;

• Objawy rzekomoneurologiczne: ślepota, głuchota, podwójne


widzenie, poczucie obcego ciała w gardle lub trudności z przełykaniem,
afonia, zaburzenia równowagi lub koordynacji, słabe lub sparaliżowane
mięśnie, zatrzymanie moczu, omamy, brak czucia dotyku lub bólu,
napady drgawkowe, amnezja bądź utrata przytomności.

Oprac. na podst.: James Morrison, DSM-5 bez tajemnic, WUJ 2016


***

Trochę historii
Terminem psychosomatyczny jako pierwszy posłużył się
niemiecki psychiatra Johann Christian August Heinroth w 1818
roku.

Dopiero w latach pięćdziesiątych XX wieku, za sprawą amerykańskiego


psychiatry i psychoanalityka Franza Aleksandra, nastąpił rozwój
podejścia psychosomatycznego w medycynie. Przedstawił on wtedy
swoje poglądy dotyczące holistycznego ujęcia człowieka jako jedności
duszy i ciała oraz konieczności wieloczynnikowego wyjaśniania
przyczyn chorób, z uwzględnieniem roli, jaką odgrywa nasza psychika.

Oprac. dg na podst. www.disabled-


world.com/disability/types/psychological/psychosomatic.php

***
Czy masz sprawdzone sposoby radzenia sobie ze stresem? Jeśli chcesz podzielić się
refleksją na temat rozmowy, napisz do nas: redakcja@charaktery.com.pl
LABORATORIUM / umysł

Jesteś mądrzejszy niż myślisz


Na co dzień często ulegamy podszeptom intuicji.
Czasami warto jednak poświęcić nieco więcej czasu, by
zastanowić się nad problemem. Okazuje się bowiem, że
w logicznym myśleniu jesteśmy lepsi, niż nam się
wydaje.
TEKST MARKUS KNAUFF
MARKUS KNAUFF jest profesorem psychologii ogólnej i psychologii poznawczej na
Universität Giessen w Niemczech.

Fot. © iStock by Getty Images

Gdy odwiedzam księgarnie i przeglądam książki w dziale


„Psychologia”, moją uwagę przykuwają pozycje dotyczące mocy intuicji
czy potęgi irracjonalności. Ich autorzy gawędziarskim tonem radzą
czytelnikom, by kierowali się raczej uczuciami niż rozumem. Intuicja
jest lepszym doradcą niż głowa – to często powtarzana wskazówka.
Tezę tę mają potwierdzać historie i anegdoty opisujące niezwykłe
efekty błyskawicznych decyzji oraz katastrofalne skutki przedsięwzięć
opartych na „zbyt intensywnym” myśleniu. Takie przekazy poprawiają
nam samopoczucie – nie mamy już wyrzutów sumienia, gdy zamiast
dokładnie przeanalizować sytuację, podejmujemy decyzję, kierując się
tym, co podpowiada nam intuicja.

Prawda czy mit?


Za takie zwątpienie w ludzki rozsądek odpowiadają badania
psychologów poznawczych prowadzone w minionych dekadach.
Naukowcy projektowali eksperymenty, dzięki którym przyglądali się
naszemu myśleniu, i w ten sposób doszli do wniosku, że często nie
podlega ono regułom klasycznej logiki i teorii prawdopodobieństwa. Na
przykład wiele osób słysząc zdania: „Jeśli ktoś je dużo słodyczy, będzie
mieć próchnicę” i „Lena ma próchnicę”, dochodzi do wniosku, że
dziewczynka jadła dużo słodyczy. Ale przecież Lena może mieć
próchnicę z innych powodów, np. ma genetycznie słabe zęby albo
nieregularnie je szczotkuje.

W latach 60. ubiegłego wieku brytyjski psycholog Peter Wason


opracował zagadkę logiczną, którą od tamtego czasu wielokrotnie
wykorzystywano do badania ludzkiego rozumowania. Spróbuj sam ją
rozwiązać (patrz aplikacja „Zagadka”). Czy udało ci się znaleźć
właściwą odpowiedź? Jeśli nie, nie ma powodu do niepokoju – podobny
wynik uzyskuje większość badanych. Okazuje się bowiem, że nieliczne
osoby potrafią rozwiązać zadanie poprawnie, czyli zgodnie z regułami
logiki formalnej. A to właśnie dane z podobnych eksperymentów stały
się źródłem mitu o ludzkiej nieracjonalności.

W ostatnim czasie zmieniło się jednak spojrzenie na nasze


możliwości i ograniczenia w zakresie myślenia logicznego. Naukowcy
zbyt długo koncentrowali się na błędach – na tym, jak nielogicznie
myślimy i jak irracjonalne podejmujemy decyzje. Tymczasem umknął
im fakt, że zarówno w warunkach laboratoryjnych, jak i w życiu
codziennym wiele zadań logicznych wykonujemy bez większego
wysiłku.
Bruner, Putnam i Chomsky

Na co dzień myślenie logiczne i poprawne wnioskowanie są czymś tak


naturalnym i przebiegają tak szybko, że sami tego nie dostrzegamy. Na
przykład nasza znajoma mówi: „Gdy jest ładna pogoda, zawsze jeżdżę
do pracy rowerem”. Dziś świeci słońce. Czy spodziewamy się, że
koleżanka przyjedzie do pracy rowerem? Tak! Myślenie zgodne
z zasadą „jeśli…, to…” nazywane jest myśleniem warunkowym. Gdy
część zdania zaczynająca się od „jeśli…” jest prawdziwa, to druga
część, zaczynająca się od „to…”, też musi być prawdą.

Wyobraźmy sobie teraz inną sytuację. Przychodzimy na przyjęcie.


Gospodarz wita nas w progu i mówi: „Wszyscy goście już są”. Wiemy,
że Ania i Mateusz także zostali zaproszeni, spodziewamy się zatem, że
są już w środku. Rozumowanie z użyciem takich słów jak „wszystko”,
„żaden”, „niektóre”, czyli tzw. kwantyfikatorów, nazywane jest
wnioskowaniem sylogistycznym: gdy coś dotyczy wszystkich
elementów w zbiorze, dotyczy również każdego z jego elementów.

I jeszcze jeden przykład. Słyszymy zdanie: „Psycholog Jerome


Bruner urodził się wcześniej niż filozof Hilary Putnam, a Putnam
urodził się wcześniej niż lingwista Noam Chomsky”. Na tej podstawie
dochodzimy do wniosku, że Chomsky przyszedł na świat później niż
Bruner, choć na ten temat nie dostaliśmy żadnej informacji – słowo
„później” w ogóle się nie pojawiło, a my być może po raz pierwszy
słyszymy te nazwiska. I rzeczywiście taki wniosek jest logicznie
poprawny. Leżący u jego podstawy proces rozumowania nazywamy
wnioskowaniem relacyjnym.
W każdym z trzech wymienionych typów wnioskowania –
warunkowym, sylogistycznym i relacyjnym – wniosek jest wyciągany na
podstawie przesłanek i jeśli te są prawdziwe, wniosek też musi być
prawdziwy.

Przedstawione przykłady prezentują poprawnie wyciągnięte


wnioski. Wyobraźmy sobie teraz nieco inne sytuacje. Kolega mówi:
„Kiedy jest ładna pogoda, zawsze jeżdżę do pracy rowerem. Dziś rano
było pięknie, więc przyjechałem do pracy samochodem”. Brzmi
zupełnie nielogicznie! Albo: „Wszyscy goście już przyszli. Jest tylko
Klaudia i Piotr”. Słysząc takie zdanie, w pierwszej chwili
pomyślelibyśmy, że znajomy żartuje albo że oprócz nas zostali
zaproszeni tylko Klaudia i Piotr. Szybko dostrzegamy, kiedy zdania
wzajemnie się wykluczają. Logicy nazywają taką sytuację
sprzecznością. Z kolei gdy tok myślowy osoby staje się bezładny,
psychologowie mówią o niespójności myślenia. Spójność wypowiedzi
oraz brak sprzeczności argumentów stanowią podstawowe warunki
racjonalności.

Mniej lub bardziej prawdziwe


Skoro na co dzień wyciągamy poprawne wnioski logiczne wręcz
bezwiednie, dlaczego w testach racjonalnego myślenia wypadamy tak
kiepsko? Nie chodzi tylko o to, że badani popełniają czasem błędy
logiczne. Także naukowcy przyczyniają się do kreowania
niekorzystnego „wizerunku” ludzkiego umysłu. Jak to możliwe? Otóż
zbyt długo opierali się oni na zasadach klasycznej logiki, wywodzącej
się ze starożytnej filozofii greckiej, traktując ją jako jedyny wyznacznik
tego, co jest racjonalne bądź nieracjonalne. Zgodnie z nią zdanie może
być jedynie prawdziwe bądź fałszywe, nie istnieje żadna inna
możliwość (tzw. logika dwuwartościowa). Ponadto jeśli poprawny
logicznie wniosek został raz wyciągnięty, żadna kolejna informacja nie
może zmienić go we wniosek niepoprawny (monotoniczność).

Od lat 50. ubiegłego wieku wnioski wysnute w oparciu o zasady


odbiegające od klasycznej logiki uznawano za fałszywe lub
bezsensowne. Opierając się na takich założeniach, psychologowie
analizowali możliwości i ograniczenia naszego myślenia. I owszem,
w życiu codziennym musimy niekiedy wybierać pomiędzy dwiema
alternatywami, a raz podjęta decyzja staje się nieodwołalna.

W badaniach nad ludzkim umysłem zaczęto jednak stosować inne


podejście. Odejście od zasad klasycznej logiki pozwoliło spojrzeć na
myślenie logiczne z innej perspektywy, przyjrzeć się mu przez pryzmat
innych systemów, lepiej dostosowanych do codzienności. Ich główną
zaletą jest większa elastyczność w odniesieniu do niepewności.
Oznacza to, że wniosek może być nie tylko wyłącznie prawdziwy lub
fałszywy – może być też bardziej lub mniej prawdziwy, albo prawdziwy
lub fałszywy z pewnym prawdopodobieństwem. Lena może przecież nie
mieć próchnicy, choć je dużo słodyczy. Być może regularnie szczotkuje
zęby lub je tylko niesłodzone łakocie. Z badań psychologicznych
wynika, że ludzie często odrzucają wnioskowanie „Jeśli ktoś je dużo
słodyczy, będzie mieć próchnicę. Lena je dużo słodyczy, więc ma
próchnicę”, choć jest poprawne w myśl zasad klasycznej logiki. Badani
nie przyjmują tego wniosku zwłaszcza wtedy, gdy znają wyjątki od
reguły lub przykłady z życia, które temu przeczą. W tradycyjnej
psychologii poznawczej zostałoby to uznane za błąd. Zrozumiałe jest
jednak, że uwzględnianie wyjątków jest jak najbardziej racjonalne.
Słabość do słodyczy nie musi prowadzić do próchnicy.

Tak, może, nie wiem

W ostatnim czasie psychologowie proponują, by wyciągane przez ludzi


wnioski porównywać z normami logiki nieklasycznej. Zgodnie z nią
wnioski mogą być nie tylko prawdziwe lub fałszywe, ale mogą też
przyjąć formę „możliwe”, „niepewne” czy „nie wiem”. Przy takim
podejściu okazuje się, że ludzie generalnie wyciągają rozsądne wnioski.
Prof. Ruth Byrne, psycholog z Trinity College Dublin, przedstawiła
uczestnikom eksperymentu zdania, np.: „Gdy Anna musi napisać
wypracowanie, to do późna pracuje w bibliotece. Anna musi napisać
wypracowanie. Co się teraz wydarzy?”. W tym przypadku wszyscy
badani udzielili poprawnej odpowiedzi – zgodnej z zasadami logiki – że
Anna będzie do późna pracować w bibliotece.

Kolejny zestaw zdań był inny: „Gdy Anna musi napisać


wypracowanie, to do późna pracuje w bibliotece. Gdy biblioteka jest
długo otwarta, Anna pracuje w niej do późna. Anna musi napisać
wypracowanie. Co się teraz wydarzy?”. Poprawna odpowiedź brzmi:
„Anna będzie do późna pracować w bibliotece”, ponieważ
w konstrukcji „jeśli P, to Q”, przy znanym P wnioskujemy, że wystąpi
Q. W tym wypadku większość badanych odrzuciła jednak taki wniosek.
Według prof. Byrne wynika to stąd, że pojawiło się dodatkowe zdanie
o konstrukcji „jeśli R, to Q”, sugerujące dodatkowe warunki, które
muszą zostać spełnione (biblioteka musi być długo otwarta, żeby
można było tam do późna pracować). Według reguł klasycznej logiki
powinniśmy zignorować to ograniczenie i polegać na zasadzie „jeśli P,
to Q”. Jednak uwzględnienie dodatkowych informacji bardziej pasuje
do naszych codziennych doświadczeń – biblioteki mają przecież
określone godziny otwarcia. A zatem odrzucenie wniosku, że Anna
będzie do późna pracować w bibliotece, wydaje się całkiem rozsądne.
Inni badacze proponują, by na ludzkie myślenie patrzeć przez
pryzmat teorii prawdopodobieństwa. Zgodnie z nią związek „jeśli A, to
B” występuje jedynie z określonym prawdopodobieństwem. Gdy
spojrzymy w taki sposób na wyniki eksperymentów dotyczących
wnioskowania, wówczas okaże się, że jesteśmy bardziej racjonalni, niż
dotychczas sądzono. Jak pokazują badania, zdanie „Jeśli ktoś je dużo
słodyczy, będzie mieć próchnicę” interpretujemy w kategoriach
prawdopodobieństwa. Innymi słowy, jeśli ktoś je dużo słodyczy, jest
większe prawdopodobieństwo, że będzie mieć próchnicę. A potem
przypominamy sobie, kto spośród naszych znajomych je dużo słodyczy
oraz kto z nich ma próchnicę, a kto ma zdrowe zęby – i na tej
podstawie decydujemy, czy dany wniosek jest mniej lub bardziej
prawdopodobny.

Niektórzy badacze umysłu są jeszcze bardziej radykalni i odrzucają


wszelkie reguły ustalone przez filozofów, logików czy matematyków.
Brytyjscy psychologowie dr Shira Elqayam i prof. Jonathan Evans
przekonują, że teorie racjonalności stworzone w obszarze filozofii
i logiki nie mają racji bytu w ich dziedzinie. Uważają oni, że zadanie
psychologii polega na jak najdokładniejszym opisywaniu i wyjaśnianiu
ludzkiego myślenia, bez odnoszenia się do norm. Inni naukowcy z kolei
twierdzą, że można mówić o wielu racjonalnościach, w zależności od
wymagań, jakie stawia otoczenie oraz jakie rozwiązanie problemu jest
skuteczne. Eksperymenty pokazują, że ludzie nie zawsze myślą tak, jak
wynikałoby z reguł i wcale nie należy doszukiwać się w tym błędów
rozumowania. Ponadto w pewnych sytuacjach norma może okazać się
nieadekwatna i wówczas powinna zostać odpowiednio zmodyfikowana.

Logika w mózgu
Badania prowadzone z użyciem metod neuro​obrazujących, zwłaszcza
funkcjonalnego rezonansu magnetycznego (fMRI), pozwoliły wskazać
dwie sieci neuronalne, które są zaangażowane w procesy logicznego
myślenia. Jedna z nich obejmuje obszary w lewym płacie skroniowym,
co wskazuje na ścisły związek procesów myślenia i języka. Odkrycie to
wpasowuje się w najważniejszą zasadę, którą wyznają logicy – myślenie
logiczne i mowa są ze sobą nierozerwalnie związane.
Druga sieć neuronalna obejmuje obszary płata potylicznego
i ciemieniowego. Są one odpowiedzialne m.in. za myślenie
wyobrażeniowe. Badacze pod kierunkiem prof. Markusa Knauffa jako
pierwsi wykorzystali fMRI w badaniach neuronalnego podłoża myślenia
logicznego i już w 2000 roku odkryli, że podczas rozwiązywania zadań
logicznych pobudzeniu ulegają obszary płatów potylicznych
i ciemieniowych. Badacze przypuszczają zatem, że ludzie rozwiązują
problemy logiczne, wyobrażając sobie, co by było, gdyby określone
przesłanki były prawdziwe.

Myślenie logiczne jest więc zależne nie tylko od języka, lecz także
od procesów pozajęzykowych, które umożliwiają umysłowe nakreślenie
potencjalnych scenariuszy. Wyobrażając sobie „co by było, gdyby”,
tworzymy modele umysłowe. Teoria modeli umysłowych została
opracowana przez prof. Philipa Johnsona-Lairda z Princeton University,
ucznia Petera Wasona, w ramach logiki klasycznej. Nowsze badania
pokazują jednak, że mentalne symulacje (modele) mogą być
wykorzystane także w ramach teorii prawdopodobieństwa. W tym
kontekście ważne jest jednak, żeby te wyobrażenia nie były zbyt
konkretne. Jeśli bowiem model ujmuje nadmiar szczegółów, może
wręcz zakłócić rozumowanie i doprowadzić do błędów logicznych.

Inne badania neuroobrazujące pokazują, że potrafimy bardzo


dobrze odróżniać od siebie odpowiedzi prawdziwe i fałszywe w oparciu
o zasady logiki i teorii prawdopodobieństwa, nawet jeśli czasem nie
zdajemy sobie z tego sprawy. Prof. Wim De Neys z Université Paris
Descartes i jego współpracownicy prosili uczestników badania, by
rozwiązywali zadania, które były skonstruowane w taki sposób, że
intuicja podpowiada błędną odpowiedź (patrz aplikacja „Prawnik czy
inżynier?”). I rzeczywiście badani dawali się zwieść i w wielu
przypadkach podawali nieprawidłowe rozwiązanie. Badacze chcieli
jednak wiedzieć, czy uczestnicy eksperymentu „czuli”, że odpowiedzi
sugerowane przez logikę i intuicję są sprzeczne, dlatego przyglądali się
aktywności ich mózgów w czasie wykonywania zadań. Interesowały ich
dwie okolice: przedni zakręt obręczy – związany z rozpoznawaniem
błędów i niezgodności – oraz boczna część kory przedczołowej, czyli
obszar zaangażowany w hamowanie zachowań. Okazało się, że przedni
zakręt obręczy ulegał pobudzeniu zarówno u osób, które udzieliły
poprawnej logicznie odpowiedzi, jak i u tych, które posłuchały intuicji.
Natomiast zwiększoną aktywność bocznej części kory przedczołowej
obserwowano tylko u badanych, którzy powstrzymali się od podążenia
za tym, co podpowiadała im intuicja, i udzielili odpowiedzi
prawidłowej, czyli zgodnej z zasadami logiki.
Prof. De Neys przypuszcza, że nasze przeczucia mogą być tak silne,
że są w stanie stłumić rozumowanie logiczne. W efekcie wyciągamy
błędne wnioski, choć prawidłowa odpowiedź jest dostępna w naszym
umyśle. Innymi słowy, ulegamy intuicji nie dlatego, że nie dostrzegamy
sprzeczności między tym, co ona podpowiada, a tym, co sugeruje
logika, lecz dlatego, że nie potrafimy oprzeć się jej podszeptom
i powstrzymać podsuwanej przez nią reakcji.

Mądre dzieci

Tezie o ludzkiej nieracjonalności przeczy fakt, że już małe dzieci


w pewnym stopniu posługują się logicznym myśleniem. Jean Piaget,
szwajcarski psycholog, pionier badań nad rozwojem umysłowym dzieci,
uważał, że zdanie „Ania jest wyższa od Oli, Ola jest wyższa od Klaudii,
więc Ania jest wyższa od Klaudii” będzie zrozumiałe dopiero dla
ośmiolatków. Tymczasem nowe badania wskazują, że już znacznie
młodsze dzieci potrafią wyciągać podobne wnioski – pod warunkiem,
że zadanie jest odpowiednio sformułowane.

Naukowcy pod kierunkiem dr Stelli Lourenco z Emory University


w USA przeprowadzili badania z udziałem dzieci w wieku od 10 do 13
miesięcy. Małym uczestnikom pokazywano filmiki, których bohaterami
były trzy pluszaki: słoń, niedźwiadek i hipopotam. Dzieci widziały, że
słoń trzyma zabawkę. Po chwili zabrał mu ją niedźwiadek, a potem
niedźwiadkowi zabrał ją hipopotam. Niemowlęta dowiedziały się
zatem, że słoń jest słabszy od niedźwiedzia (S < N), a niedźwiedź
słabszy od hipopotama (N < H). Podobnie jak dorośli, niemowlęta
natychmiast spostrzegają, że w takim razie słoń jest słabszy od
hipopotama (S < H). Jest to logiczny wniosek, do którego dochodzimy,
zestawiając dwa odrębne porównania w jeden ranking: S < N < H.
Następnie Lourenco pokazywała małym badanym inne scenki,
w których na przykład słoń zabierał zabawkę hipopotamowi, czyli
występował związek S > H. Tych dwóch pluszaków maluchy nie
widziały wcześniej razem. Mimo to około roczne niemowlęta
przyglądały się sytuacji dłużej i zwracały na nią większą uwagę, niż
podczas oglądania scenek, w których zdarzenia rozgrywały się zgodnie
z logiką. Dzieci zdawały sobie zatem sprawę, że coś się nie zgadza.

Intuicja nie wystarczy

Nasza zdolność logicznego myślenia może mieć różne korzenie.


Niektórzy psychologowie ewolucyjni przekonują, że rozwijała się ona
z biegiem czasu i istotną rolę odgrywały w tym transakcje wymienne
i handel. Były to bowiem działania wymagające sprawdzania zgodności
towaru z umową oraz wykrywania potencjalnych oszustów. Inne teorie
opierają się na ścisłym związku myślenia i komunikacji. Logika pomaga
nam budować spójne wypowiedzi, zrozumiałe dla rozmówcy. Gdy są
nielogiczne, trudniej je zrozumieć, uczymy się zatem myśleć w sposób
spójny i logiczny – tak, by nasze komunikaty były przekonujące.
Przez długi czas uważano, że gdy myślimy logicznie, mózg pracuje
jak komputer, przetwarzając dane krok po kroku. Nie jest to jednak
prawda. Komputer wyciąga wnioski w oparciu o składnię, czyli zbiór
reguł logicznych pozwalających łączyć wyrażenia. Natomiast ludzie
uwzględniają też ogólne znaczenie zdań, by wyobrazić sobie, co by się
wydarzyło, gdyby przesłanki były prawdziwe. Możemy też szukać
kontrprzykładów wobec logicznego rozwiązania, by je odrzucić jako
nietrafne, albo możemy uwzględnić prawdopodobieństwo
i niepewność. Tego standardowe komputery nie potrafią. Można je
jednak – jak dowiedli w 2013 roku badacze pod kierunkiem
prof. Knauffa – tak zaprogramować, by rozwiązywały zadania logiczne
w podobny sposób jak ludzie. Co więcej, komputery wyposażone
w takie oprogramowanie popełniają takie same błędy jak my.

Być może książki o rzekomej przewadze intuicji nad rozsądkiem


wkrótce znikną ze sklepowych półek. Oczywiście warto niekiedy
posłuchać jej podszeptów. Intuicja pomaga podjąć decyzję, kiedy
działamy pod presją czasu albo wahamy się pomiędzy kilkoma
możliwościami. W takich sytuacjach często polegamy na doświadczeniu
i działamy „na oko”. Czasami lepiej jednak poświęcić nieco więcej
czasu i uwagi, by zastanowić się nad problemem. Wiele dylematów
dnia codziennego – nie mówiąc o globalnych problemach, takich jak
ocieplenie klimatu, konflikty zbrojne, brak równości społecznej czy
kryzysy finansowe – wymaga takiego podejścia. Świat staje się coraz
bardziej skomplikowany, potrzebujemy zatem nie mniej, lecz więcej
rozwagi…
Artykuł ukazał się w „Gehirn und Geist” 12/2016.
Tłum. Magdalena Florek

***

Zagadka
Masz przed sobą cztery karty. Każda z nich ma na jednej stronie cyfrę,
a na drugiej literę. Które karty należy odwrócić, żeby sprawdzić, czy
prawdziwe jest twierdzenie, że jeśli na jednej stronie karty znajduje się
samogłoska, to na jej odwrocie widnieje cyfra parzysta?

Rozwiązanie zagadki przeczytasz tutaj.


***

Rozwiązanie
Jeśli na jednej stronie karty znajduje się samogłoska, to na jej
odwrocie widnieje cyfra parzysta.
Aby sprawdzić, czy to twierdzenie jest prawdziwe, należy odwrócić
dwie karty – tę z literą E i tę z cyfrą 7. Dlaczego?

W teorii rachunku zdań regułę, którą musimy sprawdzić, nazywamy


implikacją (materialną). Ma ona formę „jeśli P, to Q”. A zatem jeśli P
jest prawdziwe i implikacja jest prawdziwa, wówczas Q także jest
prawdziwe. Należy więc odwrócić kartę z literą E, czyli samogłoską
(P), aby zweryfikować, czy na odwrocie widnieje cyfra parzysta (Q).
W przeciwnym razie reguła nie jest spełniona. Odwrócenie karty
z liczbą nieparzystą 7 (nie-Q) pozwoli nam sprawdzić, czy na jej
odwrocie na pewno nie znajduje się samogłoska (czyli sprawdzamy, czy
jest nie-P).

Odwrócenie innych kart nie pozwoli jednoznacznie zweryfikować,


czy twierdzenie jest prawdziwe. Jeśli odwrócimy kartę z cyfrą parzystą
4 (Q), wówczas P może być prawdziwe lub fałszywe. Innymi słowy to,
czy na odwrocie będzie widnieć spółgłoska (nie-P), czy samogłoska (P),
nie ma znaczenia dla trafności reguły. Podobnie w przypadku karty
z literą K (nie-P) – implikacja jest prawdziwa niezależnie od tego, czy Q
jest prawdziwe lub fałszywe, a więc nie ma znaczenia, czy na odwrocie
znajduje się liczba parzysta, czy nieparzysta.

Dużo łatwiej rozwiązać to zadanie, gdy posiada mniej abstrakcyjną


formę. Przyjmijmy taką regułę: „Jeśli nastolatek pije piwo, to znaczy, że
musi mieć przynajmniej 18 lat”. Wyobraźmy sobie, że
zorganizowaliśmy imprezę i chcemy sprawdzić, czy żaden z gości nie
zachowuje się wbrew tej zasadzie. Oczywiście będziemy szukać osób
poniżej 18. roku życia (nie-Q), żeby sprawdzić, czy nie piją piwa (nie-P).
***

Prawnik czy inżynier?


Psycholog opracował krótkie opisy 1000 osób. Wśród nich jest 5
inżynierów i 995 prawników. Poniższy opis został losowo wybrany
z całej puli.
Jack ma 45 lat i czworo dzieci. Nie interesuje się polityką ani
sprawami społecznymi, generalnie jest konserwatywny. Lubi żeglować
i rozwiązywać zagadki matematyczne.
Co jest bardziej prawdopodobne?

a) Jack jest prawnikiem


b) Jack jest inżynierem
(powrót do tekstu)

***

CZYTAJ TEŻ
„Ekonomia w naszej głowie”, „Psychologia Dziś” 1/2016
„Sztuka łączenia i spójności”, „Psychologia Dziś” 1/2016
– dostępne na www.charaktery.eu. Znajdziesz tam ponad cztery tysiące tekstów z „Charakterów”, „Psychologii Dziś”,
„Psychologii w Szkole”. Dostęp do 5 tekstów – 3 złote.

***

W SKRÓCIE
1. Przez lata psychologowie poznawczy przekonywali, że człowiek jest istotą nieracjonalną.
2. Badania pokazują jednak, że w wielu sytuacjach codziennych wyciągamy wnioski poprawne
logicznie i zgodnie z nimi postępujemy.
3. Zdolność logicznego myślenia jest ważną cechą naszego gatunku i prawdopodobnie
rozwinęła się w toku ewolucji.

***
Głos rozsądku czy podszepty intuicji? Czego częściej słuchasz? Jeśli chcesz podzielić się
refleksją na temat artykułu, napisz do nas: redakcja@charaktery.com.pl

***

Rozwiązanie zagadki
Odpowiedź. Poprawna odpowiedź to A – statystycznie bardziej prawdopodobne jest, że z puli
wylosowano opis osoby z liczniejszej grupy. Tymczasem większość osób wybiera odpowiedź B –
podpowiada ją intuicja, bowiem podany opis bardziej pasuje do stereotypowego obrazu
inżyniera.
(powrót do tekstu)
LABORATORIUM / Akademia Charaktery

Bez teorii ani rusz


Psychologia jako nauka i praktyka psychologiczna są na
siebie skazane. Pierwsza stanowi o racji istnienia
drugiej. Druga zaś dostarcza pierwszej pytań, na które
jeszcze nie znaleziono odpowiedzi, i zmusza ją do
kreatywnych poszukiwań.
TEKST JERZY MARIAN BRZEZIŃSKI
Prof. dr hab. JERZY MARIAN BRZEZIŃSKI jest psychologiem, specjalizuje się
w metodologii psychologii, diagnostyce psychologicznej, psychologii ilościowej oraz
psychometrii. Członek rzeczywisty Polskiej Akademii Nauk. Redaktor naczelny kwartalnika
PAN „Nauka”. W latach 1999–2016 był dyrektorem Instytutu Psychologii UAM.

Fot. © iStock by Getty Images

Zacznijmy od prostej zdawałoby się konstatacji: Psychologia jest nauką


empiryczną. Zadaniem zaś badaczy, jak pisze Frank L. Schmidt,
emerytowany profesor psychologii z University of Iowa, jest:
„rozwijanie teorii. Dobra teoria jest po prostu dobrym wyjaśnieniem
procesów, które faktycznie zachodzą w zjawisku. (…) Jednak aby
zbudować teorie, należy najpierw poznać pewne podstawowe związki,
jak np. empiryczne związki pomiędzy zmiennymi. (…) Teorie są
przyczynowymi wyjaśnieniami. Celem każdej dyscypliny naukowej jest
wyjaśnienie, a wyjaśnienia zawsze są przyczynowe”.

Skazane na siebie
To empiryczna teoria psychologiczna pozwala psychologowi
profesjonaliście na sensowne i skuteczne, ale też etyczne, działanie
w sferze praktyki: czy to diagnostycznej, eksperckiej, czy pomocowej,
jak np. psychoterapia! Bez teorii ani rusz! Psychologia pojmowana jako
nauka empiryczna koncentruje się na konstruowaniu coraz to lepszych,
o większej mocy eksplanacyjnej, teorii empirycznych – objaśniających
coraz to nowe subobszary, należące do psychologii lub jej styków
z kognitywistyką, neurologią, naukami o mózgu, biologią, antropologią,
socjologią czy językoznawstwem. Opieranie przez psychologów
działalności profesjonalnej na osiągnięciach naukowych psychologii to
budowanie mocnych, stabilnych poznawczo mostów, spinających dwie
sfery działalności psychologów: sferę nauki i sferę praktyki. Są one na
siebie skazane. Pierwsza stanowi o racji (również etycznej, z czego nie
wszyscy zdają sobie sprawę) istnienia drugiej. Druga zaś dostarcza
pierwszej pytań, na które jeszcze nie znaleziono odpowiedzi, i zmusza
ją do kreatywnych poszukiwań użytecznych odpowiedzi. Tak ten
psychologiczny świat się kręci.
Akceptacja powyższej osobliwości psychologii pociąga za sobą
zgodę, by wymyślone przez badaczy-psychologów twierdzenia czy ich
systemy (zwane teoriami) spełniły dwa warunki. Po pierwsze, owe
twierdzenia, dotyczące funkcjonowania jednostek w różnych
kontekstach społecznych, nabiorą waloru naukowości dopiero
wówczas, gdy przejdą pomyślnie test empiryczny. Co to znaczy? Karl
Popper, jeden z największych filozofów XX wieku, tak widział rolę tego
testu empirycznego: „Naukowiec – teoretyk czy eksperymentator –
formułuje zdania lub systemy zdań, które sprawdza krok po kroku.
W szczególności na polu nauk empirycznych konstruuje on hipotezy,
systemy teorii i sprawdza je doświadczalnie poprzez obserwację
i eksperyment. (…) Jeżeli decyzja jest pozytywna, czyli jeśli
jednostkowe wnioski okazały się możliwe do przyjęcia, czyli zostały
zweryfikowane, wówczas teoria czasowo przetrwała test: nie ma
powodu, by ją odrzucić. Ale jeżeli decyzja jest negatywna, czyli innymi
słowy, gdy wnioski zostały sfalsyfikowane, falsyfikacja wniosków
falsyfikuje również teorię, z której zostały one logicznie wywiedzione.
Zauważmy, iż decyzja pozytywna dostarcza teorii poparcia jedynie
czasowego, ponieważ każda późniejsza negatywna może ją obalić.
Dopóki teoria wychodzi zwycięsko z drobiazgowych i surowych testów
i dopóki – za sprawą postępu nauki – inna teoria nie zajmuje jej
miejsca, możemy powiedzieć, że ‘okazała hart’ lub że została
‘potwierdzona’ przez dotychczasowe doświadczenie”.

Mówiąc inaczej, dla projektowanej przez psychologa nowej teorii –


jeżeli ów projekt traktować poważnie – można znaleźć lub wytworzyć
zbiór danych empirycznych (ich źródłem mogą być dane obserwacyjne,
wyniki testów psychologicznych, pomiary aparaturowe, dane kliniczne
itp.), potencjalnych falsyfikatorów teorii. Wyprowadzone zaś przez
badaczy z teorii (na drodze dedukcji) przewidywania porównuje się
z rezultatami praktycznych aplikacji i eksperymentów. Im więcej
stwarza się okazji do konfrontacji teorii z różnymi danymi
empirycznymi i im trudniejsze będą testy (czyli im wyżej podniesiona
„poprzeczka metodologiczna”), z których wychodzi ona zwycięsko, tym
większe będzie do niej zaufanie, również jako naukowej bramy do
skutecznej praktyki psychologicznej.

Eliminowanie oszustów
Wysoko podniesiona poprzeczka metodologiczna eliminuje – i to
skutecznie – z korpusu wiedzy psychologicznej zarówno nieudane
próby tworzenia nowych teorii, jak i pseudonaukowe bredzenia.
Wydaje się, że atrakcyjnymi dla odbiorcy i stosunkowo łatwymi
w przekazie są najróżniejsze, amatorsko, bez głębszej refleksji
metodologicznej i bez żadnych poznawczych hamulców tworzone
psychobzdury, opatrywane magicznym słowem: psychoanaliza.
Nawiązując do słów Poppera, nie są one falsyfikowalne. Niestety,
psychologia nadal jest zaśmiecana przez takie produkty umysłów
pseudouczonych (swoistych szamanów). Powoływanie się na termin
„psychologia” napędza naiwnych klientów do ich gabinetów
i niesłusznie deprecjonuje działalność profesjonalistów sensu proprio.
Kto za to odpowiada? Także my, psychologowie, którzy nadajemy owym
bzdurom pozorną rangę naukowości. Terapię trzeba zatem rozpocząć
od nas samych. Psychologia powinna, raz na zawsze, odciąć się od tego
kompromitującego pseudonaukowego bełkotu.

Psychologowie-badacze funkcjonują zawodowo w obrębie


społeczności naukowej, która wypracowała podstawowe reguły
(metodologiczne), wedle których dokonuje się aprobowana przez tę
społeczność konfrontacja z danymi doświadczenia. Nie jest tak, że
każdy psycholog może zaprojektować badanie empiryczne po swojemu,
bo tak mu się wydaje, i napisać, że jego pomysł wyjaśnienia jakiegoś
zjawiska uzyskał empiryczne potwierdzenie. Tak to nie działa. Jeśli
chcemy wystąpić w roli badacza, a nie chiromanty, numerologa,
egzorcysty czy szamana, musimy się zgodzić na spełnienie przez
wytwory naszego psychologicznego umysłu jeszcze jednego warunku.
Otóż, po drugie, psychologowie powinni przestrzegać
fundamentalnej zasady intersubiektywności. Poznanie naukowe
(a takim jest poznanie psychologiczne!) jest intersubiektywne.
Wszyscy, którzy działają w zinstytucjonalizowanej nauce, podlegają tym
samym – w społeczności nauki wypracowanym – procedurom
metodologicznym. Nie jest tak, że ktoś może się powoływać na swoje
specjalne „uzdolnienia”, „iluminacje” czy „dar boży” i twierdzić, że
jego owe procedury nie dotyczą. Psycholog, upowszechniając wyniki
swych badań, opisuje je językiem wysoce specjalistycznym (nasyconym
specjalistyczną terminologią i analizami statystycznymi), ale zarazem
w taki sposób, aby były one czytelne dla innych badaczy. Nie może to
być, tak charakterystyczny dla niektórych prac psychoanalitycznych,
język ezoteryczny. Współczesna psychologia jest rozwiniętą nauką, a jej
instrumentarium bywa tak zaawansowane, że nie każdy magister,
a nawet doktor jest w stanie je zrozumieć i posłużyć się nim. Autor
zaawansowanych prac naukowych nie musi się jednak martwić, że nie
wszyscy je zrozumieją! Do przeszłości należą czasy, gdy prace
psychologiczne były mentalnie dostępne każdej wykształconej osobie.
Prace naukowe są intersubiektywnie komunikowalne, ale w obrębie
społeczności specjalistów. Oczywiście nie mam tu na myśli
podręczników czy opracowań popularyzujących osiągnięcia naukowe
psychologii.

Intersubiektywność oznacza też, że inni przygotowani


psychologowie są odbiorcami i sędziami naszych prac. Na przykład
recenzują je dla naukowych czasopism. Postępowanie badawcze
psychologa podlega społecznemu osądowi. Nie może on uchylać się
przed żądaniem okazania zebranych danych empirycznych
i odsłonięcia warsztatu badawczego. Nie obowiązuje „tajemnica
wojskowa” – wszystko odbywa się w świetle społecznych
i metodologicznych jupiterów. Inni badacze mają prawo żądać odkrycia
kart. Poznanie naukowe jest intersubiektywnie kontrolowalne
(sprawdzalne). Do nauki zatem powinny przenikać wyniki tylko takich
postępowań badawczych, które spełniają powyższe warunki. Jeśli
pojawiają się wątpliwości, badania są powtarzane. Fachowo nazywa się
to replikacjami (patrz aplikacja „Zbadaj to jeszcze raz”). Ich
przeprowadzanie jest skuteczną metodą eliminowania z nauki różnych
oszustów. Moim zdaniem, nim się zdecydujemy opublikować wyniki
naszych badań, zwłaszcza gdy idą one pod prąd już zaakceptowanych
ustaleń, powinniśmy sami dokonać ich autoreplikacji. Chociażby po to,
by wyeliminować błędy w naszym postępowaniu badawczym, które
mogły nas wyprowadzić na manowce.

Przekład z języka teorii


Język psychologii to język zmiennych, czyli właściwości, które
przyjmują dla osób z pewnego zbioru określone wartości. Przykładowo
zmienna „płeć metrykalna” przyjmuje dla każdej osoby tylko jedną
wartość: „mężczyzna” albo „kobieta”. Badacz formułuje hipotezy (czyli
kandydatki na twierdzenia naukowe) w postaci: „zmienna Y (tzw.
zmienna zależna) zależy od zmiennej X (tzw. zmiennej niezależnej)”
w języku teorii, na gruncie których zostały zdefiniowane zmienne. Na
przykład zmienną „inteligencja” można zdefiniować tak, jak proponuje
David Wechsler, twórca najpopularniejszych testów inteligencji; z kolei
zmienna „temperament” może być zdefiniowana tak, jak to ujął
światowej sławy polski psycholog Jan Strelau, twórca oryginalnej
Regulacyjnej Teorii Temperamentu.

Zatem w punkcie wyjścia psycholog ustala definicje teoretyczne


interesujących go zmiennych. Jednakże nie jest możliwe bezpośrednie
ustalenie wartości (poza nielicznymi wyjątkami, takimi jak płeć
metrykalna), jakie dana zmienna przyjmuje dla poszczególnych osób
badanych. Psycholog nie widzi, nie dotyka i nie słyszy ani inteligencji,
ani temperamentu. Musi zatem dokonać swoistego przekładu z języka
teorii na język empirii. Na przykład, możemy zmienną „iloraz
inteligencji” zoperacjonalizować (czyli nadać jej sens empiryczny)
w ten sposób, że będzie ona przyjmowała dla każdej osoby badanej
jakąś wartość ze zbioru wyników np. Skali Inteligencji D. Wechslera dla
Dorosłych WAIS-R. Te wyniki są badaczowi dostępne. Z kolei dla
zmiennej „temperament” mamy zbiór wyników kwestionariusza
osobowości autorstwa Bogdana Zawadzkiego i Jana Strelaua: FCZ-KT
Formalna Charakterystyka Zachowania – Kwestionariusz
Temperamentu. Oczywiście ów przekład nie musi się dokonywać za
pomocą testów psychologicznych. Mogą to być pomiary aparaturowe,
chociażby pomiar czasu reakcji. Mogą to też być zliczenia błędów
popełnianych przez badane osoby w trakcie rozwiązywania jakiegoś
zadania czy kategoryzowane wypowiedzi osoby badanej w trakcie
przeprowadzanego wywiadu klinicznego. Możliwości jest wiele.
Ostatecznie to badacz decyduje się na przyjęcie określonego
rozwiązania.
Po przeprowadzeniu opisanych zabiegów metodologicznych badacz
może zaprojektować badanie w celu sprawdzenia hipotezy. Może ono
przyjmować jedną z dwóch postaci – pozytywną (szukanie faktów ją
potwierdzających, jej konfirmację) albo negatywną (szukanie faktów ją
obalających, falsyfikujących).
Przez lata ukształtowały się w psychologii dwa główne podejścia do
sprawdzania hipotez: eksperymentalne (w wersji mocniejszej
eksperyment laboratoryjny, w wersji nieco słabszej eksperyment
terenowy) i korelacyjne. Każde z nich ma swoje walory i ograniczenia.
Moje sympatie metodologiczne kierują się ku obu wersjom
eksperymentu.

Pseudotesty

Stosowane na gruncie zarówno badań naukowych, jak i praktyki


psychologicznej (badań diagnostycznych i badań sprawdzających
skuteczność oddziaływań pomocowych, np. psychoterapii) metody
badawcze są pochodnymi empirycznych teorii psychologicznych. To
one nadają sens stosowanym metodom. Poza nimi te metody są tylko
bezużytecznymi gadżetami.

Skupmy się na charakterystycznych dla psychologii metodach,


jakimi są testy psychologiczne (np. inteligencji, uzdolnień, również
kwestionariusze osobowości). Cieszą się one dużą popularnością. Może
nazbyt dużą! – ze szkodą dla nich i dla psychologii. Znajdują
zastosowanie przede wszystkim w praktyce. Niektórzy psychologowie
nie wyobrażają sobie, że można je pominąć w diagnozie. Są oczywiście
sytuacje, np. orzekanie o stopniu niepełnosprawności intelektualnej,
gdy musimy sięgnąć po odpowiedni test psychologiczny. Wówczas
ważna jest jakość testu oraz kompetencje zawodowe
przeprowadzającego badanie, jego znajomość narzędzia i reguł
interpretacji wyniku. Jest to szczególnie wrażliwe pole aktywności
zawodowej psychologów. Sporo tu możliwości nadużyć – z powodu
nieuctwa ich użytkowników i, o zgrozo, twórców. Przed laty napisałem
tekst pt. „Testy godne zaufania” („Charaktery” 5/1997). Nie stracił na
aktualności! Nadal uważam, iż jakakolwiek działalność podejmowana
przez psychologa – naukowa czy praktyczna – ma sens tylko wówczas,
gdy jest zanurzona w empirycznej teorii. Od testu psychologicznego
wymaga się, by cechowała go trafność teoretyczna. Przykład
negatywny to popularny pseudo-Test Drzewa autorstwa Charlesa
Kocha – nie może być on uznany za narzędzie naukowe, gdyż nie jest
znana teoria, która nadaje mu sens teoretyczny (por. miażdżącą
recenzję napisaną przez prof. Katarzynę Stemplewską-Żakowicz:
http://www.kompsych.pan.pl/images/RecenzjaTestu_Drzewa_skr%C3%B3con
). Co zatem mówią jego wyniki? Trudno powiedzieć – być może to, co
wydaje się osobie go używającej. Niestety, mamy nadmiar
testopodobnych wytworów, których nie można obdarzać zaufaniem. To
musi niepokoić. Ważne jest, kto oferuje testy. Moim zdaniem zaufaniem
można obdarzyć Pracownię Testów Psychologicznych Polskiego
Towarzystwa Psychologicznego. Oczywiście testy dostępne są
wyłącznie profesjonalistom. Te najbardziej zaawansowane dostępne są
osobom, które ukończyły studia magisterskie z psychologii i przeszły
odpowiednie szkolenie.
Podsumowując, po pierwsze, psychologia jest nauką empiryczną. Po
drugie, poznanie psychologiczne jest intersubiektywne. Po trzecie,
empirycznie sprawdzone teorie psychologiczne stanowią podstawę
(metodologiczną i etyczną) działalności psychologów. Po czwarte,
stworzone i stosowane przez psychologów metody (także testy
psychologiczne) mają rację bytu tylko wówczas, gdy usensownia je
empiryczna teoria psychologiczna. W końcu po piąte, dbałość
o metodologiczne standardy prowadzonych przez psychologów badań
naukowych to także dbałość o wysoką jakość (również etyczną)
prowadzonej przez nich praktyki.

***

Kurs psychologii
Akademia Charaktery proponuje kurs psychologii, w ramach
którego wybitni profesorowie przybliżają podstawowe pojęcia
psychologiczne.

W tym miesiącu prof. Jerzy Marian Brzeziński wyjaśnia, że psychologia


jest nauką empiryczną. Przy każdym wykładzie zamieszczamy kupon.
Kurs zakończy się egzaminem – w czerwcu 2018 opublikujemy test
wiadomości. Osoby, które w wyznaczonym czasie odpowiedzą
poprawnie na pytania i przyślą pakiet zdjęć wszystkich kuponów,
dostaną dyplom. Spośród nich wylosujemy trzy osoby, które otrzymają
nagrody książkowe oraz półroczną prenumeratę cyfrowego wydania
„Charakterów”.


***

Czy wiesz?
Jeśli uważnie przeczytałeś wykład, na pewno znasz odpowiedzi
na poniższe pytania, a także potrafisz wyjaśnić kluczowe
pojęcia.
Pytania sprawdzające

• Czym się zajmuje psychologia jako nauka empiryczna?

• Jakie warunki muszą spełnić teorie psychologiczne?

• Czemu służą replikacje badań?

• Co to znaczy, że poznanie psychologiczne jest intersubiektywne?

• Jakie wymogi musi spełnić test psychologiczny?

Kluczowe pojęcia

• nauka empiryczna • moc eksplanacyjna • falsyfikacja • zasada


intersubiektywności • replikacje • zmienna zależna i niezależna •
hipoteza • operacjonalizacja • testy psychologiczne • trafność
teoretyczna

***

Zbadaj to jeszcze raz


Po co powtarzać już przeprowadzone badanie? By potwierdzić
wyniki, rozwiać wątpliwości, a czasem wykryć oszustwa…

Badanie zasługuje na miano naukowego, jeżeli można je – odtwarzając


pierwotne (oryginalne) warunki, w których zostało przeprowadzone –
powtórzyć i uzyskać zbliżone wyniki. Zbliżone, nie takie same, gdyż
trzeba założyć pewien poziom błędu. Badania psychologiczne nie są
prowadzone w idealnych warunkach przez idealnych badaczy, którzy
posługują się idealną aparaturą. Niemniej jednak oczekujemy, że ten
błąd nie będzie zbyt duży.
„Badania pod znakiem zapytania”, „Charaktery” 10/2015
(powrót do tekstu)

***

O randomizacji i innych kluczowych terminach psychologicznych przeczytacie w Słowniku pojęć


psychologicznych – do nabycia na www.sklep.charaktery.eu.
LABORATORIUM / psychomądrość

Z innej perspektywy
Psychomądrość to umiejętność znajdowania odpowiedzi
na pytanie „dlaczego?”. Psychomądry człowiek patrzy
nie tylko z własnej perspektywy, ale też uwzględnia
potrzeby innych. Do tego niezbędny jest jednak czas,
wnikliwość, uważność.
DOROTA WIŚNIEWSKA-JUSZCZAK
Dr DOROTA WIŚNIEWSKA-JUSZCZAK jest psychologiem społecznym, pracuje w Instytucie
Psychologii Społecznej Uniwersytetu SWPS w Warszawie. Bada jak stajemy się liderami i co
dzieje się, gdy w relacjach pojawia się władza.

Fot. Filip Miller

BARBARA JAGAS: Każdy pragnie „być sobą”, jednak


w praktyce okazuje się, że ważna jest nie tylko nasza osobowość,
ale również wpływ otoczenia, role, w jakie wchodzimy, presja
lidera i grupy. I nieraz zapominamy, kim jesteśmy. Czy to znaczy,
że nie jesteśmy reżyserami własnego zachowania?
DOROTA WIŚNIEWSKA-JUSZCZAK: Bardzo chcielibyśmy
uchodzić za ludzi, którzy podejmują decyzje w sposób racjonalny
i zgodny ze swoimi wartościami. Tymczasem podlegamy nie tylko
emocjom, ale i różnym wpływom społecznym, nawet nie zdając sobie
z tego sprawy. Pokazał to przed laty amerykański psycholog Stanley
Milgram. W jego eksperymencie wzięli udział zdrowi psychicznie
obywatele USA, którzy razili inną osobę prądem. Co więcej, na
polecenie badacza zwiększali jego natężenie i kontynuowali, nawet gdy
osoba krzyczała z bólu. Oczywiście rażony prądem był w rzeczywistości
pomocnikiem eksperymentatora, a jego ból udawany, badani jednak
tego nie wiedzieli. Słuchali zatem autorytetu, jakim był dla nich uczony.
A autorytet profesora spowodował, że badani całkowicie zrzucili
z siebie odpowiedzialność. Perswazja nie miała charakteru ani
zachęcającego, ani agresywnego, eksperymentator mówił jedynie:
„eksperyment wymaga dalszego pana (pani) udziału”. Badanie
pokazało, jak łatwo ulegamy autorytetom – 64 procent badanych
naciskało dźwignię prądu do końca, czyli do 450V.
Kiedy opowiadam studentom o eksperymencie Milgrama i – od
niedawna – o jego polskiej replikacji, przeprowadzonej przez
prof. Dariusza Dolińskiego i dr. Tomasza Grzyba, stwierdzają, że oni na
pewno by się tak nie zachowali. To jednak tylko złudzenie. Badania
polskie potwierdziły wyniki uzyskane ponad 50 lat temu przez
prof. Milgrama. My, Polacy, byliśmy tak samo posłuszni wobec
autorytetu.

Czy są ludzie, którym łatwiej oprzeć się takiej presji?


Badano wpływ osobowości i płci, wewnętrznego i zewnętrznego
poczucia kontroli, empatii, i nie stwierdzono żadnych różnic. Wszyscy
ulegamy nieświadomie wpływowi autorytetów. Sytuacja czasem tak
silnie na nas oddziałuje, że nasza osobowość jest za słaba, aby się
ujawnić. Czasem robimy to też świadomie, bo wyłamywanie się spod
presji społecznej rodzi koszty, których nie chcemy ponosić.
Spotykamy jednak czasem osoby, które nigdy nie poddają się
presji…

Tak, na pewno część z nas się buntuje, ale tych osób jest niewiele.
Rewolucje na świecie wybuchają bardzo rzadko. Buntownicy to ci,
którzy na pierwszym miejscu w hierarchii wartości stawiają
niezależność – są antysystemowi. Ponoszą koszty swego sprzeciwu, ale
mają też z tego zysk – poczucie wewnętrznej spójności.

Jak jednak pokazują badania psychologiczne, bardzo silny jest w nas


konformizm. I dopóki jakaś osoba nie powie: „Słuchajcie, przecież to
jest czarne, a nie białe”, nikt się nie wyłamie. Mało jest osób, które
w sytuacji zespołowej zgody są gotowe podać coś w wątpliwość. Jeśli
jednak ktoś się na to zdobędzie i będzie w swojej postawie
konsekwentny, to z czasem zyska zwolenników. W taki sposób
mniejszość może wpływać na większość.

Jak zatem przekonać innych do swojego zdania?

Uwzględnijmy perspektywę drugiej strony, nie mówmy od razu: ja


mam rację, a ty jej nie masz. Większość z nas ma poczucie, że patrzy
na rzeczywistość w sposób obiektywny, oceniając ją wyłącznie poprzez
fakty. A to nieprawda. Weźmy pod uwagę także argumenty
prezentowane przez drugą stronę, przeanalizujmy je i wyciągnijmy
wnioski. Potem poprośmy drugą stronę, aby przyjęła naszą
perspektywę.
Tymczasem my już na etapie wymiany poglądów oceniamy je,
mówiąc: „Twój pogląd jest zły, mój dobry”. I tak się kończy dyskusja.
Jeśli ktoś nie ulega naszej opinii, dochodzimy do wniosku, że pewnie
ma za mało faktów. A jeśli dalej podtrzymuje swoje stanowisko, gdy
przedstawimy mu nasze argumenty, myślimy: jest niezdolny do analizy,
jest tendencyjny, jest zaślepiony swoją ideologią albo jest głupi.

Jak temu zapobiec?


Rozmawiajmy! Zachęćmy drugą stronę do dyskusji. To jednak
bardzo trudne, barierą jest bowiem nasza własna perspektywa oraz
nasz interes. Często wydaje się nam, że jeśli ktoś ma inne zdanie niż
my, to zagraża naszym interesom. A to burzy możliwość porozumienia.
Obawiamy się, że jeśli nie udowodnimy swojej racji, stracimy twarz –
psychologowie społeczni mówią tu o obawie o samoocenę i o potrzebie
jej utrzymania na wysokim poziomie. To ważne zatem, by pozwolić
drugiej stronie zachować twarz i obronić swoją samoocenę. Dlatego na
przykład nie upominam ludzi, że nie zbierają psich kup. Podchodzę za
to do nich z woreczkiem i mówię: „Pewnie pan zapomniał o woreczku.
Mnie zdarzyło się to w ubiegłym tygodniu, więc noszę na wszelki
wypadek kilka zapasowych, gdyby ktoś także zapomniał”. I wszyscy
karnie zbierają kupy, nikt nie protestuje. Każdy wychodzi z sytuacji
z twarzą.

Nikt nic nie stracił, a każdy zyskał. W efekcie wszyscy lepiej


się czujemy. Jak jeszcze możemy zwiększać swój dobrostan
i poczucie szczęścia?

Lee Ross i Thomas Gilovich, autorzy książki Najmądrzejszy


w pokoju, podają ciekawy przykład. Wyobraźmy sobie, że mamy do
wyboru zakup specjalnej lodówki na wino, którą będziemy mogli
pochwalić się przed gośćmi, albo spotkanie z przyjaciółmi w winiarni.
Co wybrać? Autorzy rekomendują tę drugą opcję. Podpowiadają, by
wybrać doświadczenie, a nie dobro materialne, bo poczucie więzi ma
dla nas większe znaczenie niż posiadanie. Doświadczenia trudniej
porównywać. Natomiast dobra materialne, na przykład samochody,
podlegają porównaniom – zaraz okazuje się, że ktoś ma lepsze i szybsze
auto, nowocześniejszą lodówkę. Doświadczenie jest tylko nasze.
Po drugie, warto dawać coś innym, wtedy czujemy się potrzebni.
Dawanie jest sensotwórcze – czujemy, że mamy coś, czym możemy się
podzielić; że mamy wpływ, robimy coś ważnego, bo wspieramy inną
osobę.
Robienie czegoś dla innych to według Rossa i Gilovicha
przejaw psychomądrości. Co to takiego? Na czym polega?

Psychomądrość to patrzenie szerzej na rzeczywistość, to


uwzględnianie sytuacji w ocenie zdarzeń, które obserwujemy. Jeśli
koncentrujemy się tylko na ludziach, nie uwzględniając okoliczności,
może być nam trudno zrozumieć sytuację i rozwiązać problem. Warto
uważnie przyjrzeć się, co można zrobić, żeby zmienić sytuację – jakie
przeszkody i bodźce trzeba usunąć, co wzmocnić, aby poradzić sobie
z trudnościami. Psychomądrość to umiejętność znajdowania
odpowiedzi na pytanie „dlaczego?”. Psychomądry człowiek patrzy nie
tylko z własnej perspektywy, ale też uwzględnia potrzeby innych.
Działa nawet niezgodnie z imperatywem moralnym Kanta, bo kieruje
się zasadą „nie czyń drugiemu tego, co jemu niemiłe”. Pomyślmy zatem
o potrzebach i celach innych ludzi. Spróbujmy spojrzeć na sytuację
z ich perspektywy. Do tego potrzebny jest jednak czas, wnikliwość,
uważność.
Droga do szczęścia nie jest zatem łatwa…

Dobra wiadomość jest taka, że wiedzie do niego wiele dróg.


Prof. Sonja Lyubomirsky, badaczka szczęścia, wymienia między innymi
akceptację swojego położenia. Mówi też o wyrażaniu wdzięczności za
to, co mamy, co osiągnęliśmy. Zachęca również do dawania innym
wsparcia oraz do drobnych gestów życzliwości wobec osób w naszym
otoczeniu, nie tylko najbliższych, ale także kolegów i koleżanek z pracy.
Do szczęścia przybliżają również medytacja czy modlitwa.

Gdy mam gorszy nastrój, wypisuję 10 rzeczy, za które jestem


wdzięczna, np. za to, że jestem zdrowa, mam gdzie mieszkać,
mam pracę, rodzinę. Od razu poprawia mi się nastrój.

To jeden z przepisów na szczęście: usiądź i zastanów się nad tym, co


masz. Nie warto natomiast zastanawiać się nad tym, czego nie mamy,
to bowiem droga do złego nastroju. Nie warto też porównywać się
z innymi. Możemy wpaść wtedy w pętlę hedonizmu – ciągłe dążenie do
lepszego, ładniejszego itp. nie ma końca, a szczęście tymczasem
ucieka. Wydaje się nam, że jeśli będziemy mieć większe mieszkanie,
lepszy samochód, to będziemy szczęśliwi. A to nieprawda.
Ross i Gilovich zachęcają, by zanurzyć się w „tu i teraz”
i robić rzeczy, które sprawiają radość. Tyle że nie realizujemy
wtedy swoich celów. Jak to pogodzić?
Żadna skrajność nie jest dobra. Niektórzy psychologowie
odpowiadają na pytanie o szczęście, uwzględniając perspektywę czasu.
Na przykład prof. Philip Zimbardo zachęca, by czerpać z przeszłości to,
co dobre, pozytywne wspomnienia. Nie obwiniajmy rodziców, że czegoś
nam nie dali. Nie obwiniajmy także siebie. Jednocześnie z nadzieją
i optymizmem patrzmy w przyszłość. Nie możemy jednak cały czas
snuć planów i wybiegać w przyszłość. Zanurzmy się też
w teraźniejszości, smakujmy ją. To ważne, by szukać równowagi, nie
popadając w skrajności. Nieraz na przykład warto zrezygnować z tego,
co tu i teraz da nam radość, na rzecz tego, co w przyszłości przyniesie
jeszcze większą korzyść. W odraczaniu przyjemności pomaga siła woli,
wytrwałość. W końcu zachowanie zdrowia jest większą wartością niż
smakowanie czekoladki natychmiast.

W wytrwałym dążeniu do celu pomoże nam wizja tego, co


osiągniemy, np. wyobrażenie sobie, jak świetnie będziemy
wyglądać po zastosowaniu diety.

Tkwi w tym jednak pewna pułapka: może się okazać, że


skonsumujemy sukces, zanim on nastąpi. Pokazuje to badanie
prof. Gabriele Oettingen. W jej eksperymencie wzięły udział kobiety,
które chciały schudnąć. Część wyobrażała sobie, jakie będą piękne,
kiedy schudną, a część – jakie będą brzydkie, kiedy jeszcze przytyją.
Okazało się, że kobiety, które tworzyły pozytywną wizję siebie, nie
schudły, tylko jeszcze przytyły. A te, które tworzyły wizję negatywną, po
kilku miesiącach rzeczywiście schudły. Okazuje się zatem, że
pozytywna wizualizacja, jeśli nie idzie za nią działanie, może przynieść
skutek inny, niż oczekujemy. Pozytywne myślenie nie przynosi efektów,
bo czujemy, że jest dobrze. I tak konsumujemy swój sukces, zanim on
nastąpi. Jak wskazują badania opublikowane w „Psychological
Science”, optymistyczne wyobrażenia na temat przyszłości na chwilę
poprawiają nastrój, ale na dłuższą metę mogą przyczyniać się nawet do
wystąpienia większej liczby symptomów depresyjnych.

Dlaczego tak się dzieje?


Bo mózg już się nasycił tym pozytywnym obrazem i to zastąpiło
aktywność. Dobrze mieć pozytywne wyobrażenia, ale trzeba też
działać. A jeśli widzę, że działanie daje choćby mały efekt, zachęca
mnie to do dalszego wysiłku.
Ważne zatem, by zrobić pierwszy krok.
Gdy pomyślę, że muszę uporządkować całą szafę, od razu tracę do
tego zapał. Jednak posprzątanie jednej szuflady to już krok naprzód.
Przybliża do celu, który początkowo wydawał się nieosiągalny.
***
CZYTAJ TEŻ
„Niewdzięczne społeczeństwo”, „Charaktery” 1/2000
„Świat jest pełen konformistów”, „Charaktery” 3/2001
„Przypadkowo jesteśmy jacy jesteśmy”, „Charaktery” 5/2004
– dostępne na www.charaktery.eu. Znajdziesz tam ponad cztery tysiące tekstów z „Charakterów”, „Psychologii Dziś”,
„Psychologii w Szkole”. Dostęp do 5 tekstów – 3 złote.

***
Czym według Ciebie jest psycho-mądrość? Jeśli chcesz podzielić się refleksją na temat
rozmowy, napisz do nas: redakcja@charaktery.com.pl
EX CATHEDRA

Reset i pokuta

Fot. Damian Kramski

Kto dziś przeżywa poczucie winy? Przecież wiele


działań szkodzących innym wykonujemy tylko
w słusznej sprawie…

Tomasz Maruszewski
Nowy Rok to okres różnych postanowień i porzucania rozmaitych
nawyków, jak na przykład siedzenie godzinami w Internecie.
Amerykański psycholog Roy Baumeister zauważa, że mają one krótki
żywot. Prędzej czy później wracamy do niepożądanego stanu.
Przypomnijmy sobie, jak długo wytrwaliśmy w ubiegłorocznych
postanowieniach.

Zdaniem Baumeistera u podłoża tego procesu leży wyczerpywanie


ego. Zużywamy nasze zasoby umysłowe na samokontrolę własnego
zachowania. Kiedy wydaje się, że walka została wygrana i kolejny dzień
udało nam się przeżyć bez papierosa, słodkich ciasteczek czy
czegokolwiek innego niepożądanego, nagle wszystko się wali w gruzy.
Zasoby ego albo „mięsień wolicjonalny” są już na wyczerpaniu i wtedy
wracamy do dawnego trybu.
Czy istnieje jakiś sposób odnawiania naszych zasobów? Czy jest coś,
co przywraca dawną siłę „mięśniowi wolicjonalnemu”? Jedną
z możliwości wskazuje Dan Ariely w niedawno wydanej książce Szczera
prawda o nieuczciwości. Jak pisze, kiedyś zwrócił się do rabina
z pytaniem, które z przykazań uważa za najważniejsze. Po namyśle
rabin odpowiedział, że najważniejsze jest przykazanie dotyczące
szabatu; w tym czasie należy powstrzymać się od jakiejkolwiek
aktywności. W chrześcijaństwie odpowiada to przykazaniu, by dzień
święty – w tym przypadku niedzielę – święcić. Ariely zauważa, że
chodzi tu o dzień wolny od codziennych obowiązków, poświęcony na
refleksję i regenerację zasobów ego.

Ważne, byśmy mogli od czasu do czasu całkiem się zresetować. Ten


reset może być wykonywany nie tylko w chwilach wolnych, ale także
wtedy, gdy w życiu zdarzyło się coś ważnego. Może to być wyleczenie
choroby, zdanie ważnego egzaminu albo jakaś strata. Dobrze, jeśli
reset wiąże się z nadaniem większego znaczenia nowym
postanowieniom poprzez odrzucenie status quo. Symbolicznie takim
działaniem może być zadanie sobie pokuty. Ariely przywołuje przykład
członków Opus Dei, którzy biczują się rzemiennymi pasami. Dziś takie
zachowania wydają się dziwne, dostarczamy sobie głównie wzmocnień
pozytywnych – chwalimy siebie za swe osiągnięcia albo chwalimy się
przed innymi. Widać to na face​bookowych profilach, pełnych zdjęć
z egzotycznych wakacji, informacji o sukcesach własnych lub
osiągnięciach dzieci. Wśród emocji ujawnianych na tym portalu
dominuje duma, czasami wręcz pycha. Skoro jest tak dobrze, droga do
zmiany siebie jest zamknięta.

A jednak zdolni jesteśmy do zadawania sobie pokuty, o czym


świadczą wyniki eksperymentu, jaki ze współpracownikami
przeprowadził Yoel Inbar. Badanych proszono o opisanie zdarzenia
z ich życia – neutralnego ( jak na przykład zakupy w sklepie
spożywczym) albo takiego, które wywoływało u nich smutek lub
poczucie winy. Następnie badani mogli wymierzać sobie szoki
elektryczne. Okazało się, że osoby, które wzbudziły u siebie poczucie
winy, karały się silniej aniżeli ci, którzy przypomnieli sobie zdarzenie
neutralne bądź budzące smutek.

Tylko pytanie, kto dziś przeżywa poczucie winy? Przecież wiele


działań szkodzących innym (listę dostarczam na żądanie) wykonujemy
tylko w słusznej sprawie…
TOMASZ MARUSZEWSKI specjalizuje się w psychologii procesów poznawczych i emocji,
autor m.in. książki Pamięć autobiograficzna.
I / profile

Pamiętam i nie nienawidzę


Nigdy na żadnego człowieka nie patrzyłam, jak na
kogoś, kto jest nosicielem zła. Może się to komuś
wydać nienormalne, ale z takim podejściem żyje mi się
lżej. Może ten mój brak nienawiści, wolność od
nienawiści, ma źródła w dziecięcych przeżyciach
z Auschwitz.
HANNA ULATOWSKA
HANNA ULATOWSKA jest profesorem neurolingwistyki na University of Texas w Dallas. Jej
badania dotyczą afazji, demencji oraz procesu starzenia w stopniu zaawansowanym, a także
pamięci zbiorowej, autobiograficznej i emocjonalnej – zwłaszcza u osób z traumą wojenną. Jest
honorowym członkiem Polskiego Towarzystwa Neuro​psychologicznego. Otrzymała Nagrodę
Copernicus 2010 i została wyróżniona tytułem Champion of Diversity przez Biuro
Różnorodności i Zaangażowania Społecznego University of Texas.
BOGDAN BIAŁEK jest psychologiem, redaktorem naczelnym „Charakterów”, prezesem
Stowarzyszenia im. Jana Karskiego. Stał się bohaterem filmu dokumentalnego „Bogdan’s
Journey” (polski tytuł „Przy Planty 7/9”). Autor książek: Kilka rzeczy o Doktorze, które trzeba
o Nim wiedzieć; Cienie i ślady; Płaczę z tymi, którzy nie płaczą.
Fot. Agnieszka Łotysz

BOGDAN BIAŁEK: Jak to się stało, że jako dziecko znalazła


się Pani w Auschwitz? Wydaje się, że osadzenie w obozie
koncentracyjnym stało się źródłem inspiracji dla wielu działań
w Pani życiu…

HANNA ULATOWSKA: Miałam wtedy jedenaście lat. Wzięto nas


prosto z powstania warszawskiego. Trudno, żeby pobyt w obozie nie
odbił się na późniejszym życiu. Jako młoda osoba, doktorantka, przez
wiele lat pracowałam społecznie we Włoszech, Austrii, Danii, Laponii.
Angażowałam się w różne akcje, których celem było pomaganie innym.
Trudno powiedzieć, jaki wpływ na to moje zaangażowanie miał fakt, że
jako dziecko byłam w Auschwitz. Być może to doświadczenie przełożyło
się na moje zainteresowanie światem, a także na rozwinięcie się we
mnie empatii. Auschwitz wracało do mnie po wojnie w przeróżnych
spotkaniach.
W spotkaniach z byłymi więźniami obozu?

Nie tylko z byłymi więźniami, ale i ze strażnikami. W Laponii


spotkałam Niemca. Pracowałam tam w bardzo ciężkich warunkach,
w tundrze. Budowaliśmy drogę, która miała połączyć wioskę lapońską
z terenami, na których mężczyźni paśli renifery – dobra droga miała
ułatwić im sprawne dotarcie do domu i kontakt z rodzinami. Miałam
wtedy 25 lat, a ten Niemiec był ode mnie dużo starszy, miał żonę,
dzieci. Spytałam, co robi na tej budowie. „Pracuję, chcę zrobić coś
pożytecznego. W czasie wojny byłem strażnikiem w jednym z obozów”
– odpowiedział.
Pracowaliśmy w strasznych warunkach. Ten mężczyzna wiedział, że
jestem Polką i cały czas się mną opiekował, był przy mnie. W Laponii
po raz pierwszy zetknęłam się z osobą, która podejmuje działania
z potrzeby ekspiacji, odpokutowania.

Nie czuła Pani do niego jako Niemca nienawiści? Przecież


nazistowscy Niemcy zniszczyli Europę, a Polskę szczególnie.
Wymordowali tylu ludzi, próbowali zgładzić cały naród…
No ale to już przeszłość. Ich już nie ma… Niech mi Pan wierzy –
nigdy nie czułam nienawiści do Niemców. Moimi najbliższymi
przyjaciółmi, i to od pięćdziesięciu lat, są Niemcy. Pod względem
podejścia do relacji, przyjaźni, mają wiele wspólnego z Polakami, więc
jest mi do nich bliżej niż do Amerykanów. Amerykanie nie mają czasu,
nie angażują się w takie wieloletnie przyjaźnie.

Bardzo interesuje mnie ten brak nienawiści. Rozmawiałem


kiedyś z Baruchem Dorfmanem, który cudem ocalał z pogromu
kieleckiego. Przeżył piekło wojny, a potem tak strasznie
potraktowali go sąsiedzi w Kielcach. Gdy zapytałem go, czy
nienawidzi Polaków, odpowiedział zdziwiony: „Taka myśl nawet
mi przez głowę nie przeszła!”. Pani też mówi, że nie nienawidzi
Niemców, a przecież była Pani w Auschwitz.

Tak, wiem. Widziałam, jakie tam było piekło, ale mimo wszystko nie
czułam nienawiści ani do Niemców, ani w ogóle do innych ludzi.
Zawsze bardzo mnie dziwi, jak ktoś z moich znajomych deklaruje, że
nie kupuje niemieckich samochodów, bo przecież Niemcy straszne
rzeczy światu zrobili. Po tylu latach od wojny tak mówią… Trudno mi to
zrozumieć, bo dla mnie takie podejście też jest przejawem nienawiści,
a przynajmniej niechęci. Czemu ja tego nie mam? Może dzięki mojej
pracy, w której poznałam ludzi żyjących czasem w bardzo trudnych
warunkach, ludzi o wcale nie łatwych charakterach. Ale nigdy nie
patrzyłam na nich jak na kogoś, kto jest nosicielem zła. Może się to
komuś wydać nienormalne, ale z takim podejściem żyje mi się lżej.
Bo nienawiść rani głównie tych, którzy nienawidzą?

Tak, to bardzo ważny aspekt. Może ten mój brak nienawiści,


wolność od nienawiści, ma źródła właśnie w dziecięcych przeżyciach
z Auschwitz. Dla dzieci obóz był nieco inną traumą niż dla dorosłych
więźniów. Dzieci nie rozumiały, co tam się dzieje i w związku z tym były
bardziej okaleczone psychicznie niż dorośli. Były przerażone światem
tak strasznym, że zanikała w nich empatia. Stosy trupów przestawały
robić na nich wrażenie. Słabły w nich wszelkie uczucia, również
nienawiść. Ich trauma przeszła na kolejne pokolenie. Od wielu lat
przyglądam się naukowo zjawisku dziedziczonej traumy. Jest coraz
więcej badań na ten temat – bywa, że to psychiczne zniszczenie przez
wojnę pojawia się nawet w trzecim pokoleniu. I dotyczy nie tylko
Żydów i II wojny światowej. W zeszłym roku miałam studentkę,
Wietnamkę, która chciała zbadać traumę w swojej społeczności,
ponieważ z jej informacji i obserwacji wynikało, że kobiety, które
w czasie wojny wietnamskiej były gwałcone przez żołnierzy
amerykańskich, potem w jakiś sposób prześladowały własne dzieci. To
jeden z przykładów na to, że wojna ma olbrzymie konsekwencje
w życiu dzieci.

Interesujące badania nad traumą w drugim i trzecim


pokoleniu przeprowadzono w Polsce i w Izraelu. Kiedyś
uczestniczyłem w konferencji w Izraelu, na której porównywano
te badania. Okazało się, że w drugim pokoleniu w Izraelu ta
trauma występuje w słabszym stopniu niż w Polsce, gdzie drugie
pokolenie doświadcza jej bardzo mocno.
Z kolei w pokoleniu amerykańskich Żydów trauma przechodzi nawet
do trzeciego pokolenia. Wydaje mi się, że podejście Żydów do tej
tematyki jest bardzo różne. Otóż moi znajomi profesorowie Żydzi nie
bardzo rozumieją, czemu chcę badać ludzi, którzy przeżyli w wojnę
straszne rzeczy. Słyszę: „Ale po co w to wchodzisz, to jest bardzo
smutne, nie warto. Lepiej skup się na swoich badaniach nad udarami,
bo to jest ważniejszy problem dla dzisiejszego społeczeństwa. Ratuj
teraz tych ludzi, a nie tamtych”.

I trudno nie przyznać im racji, bo ta działka Pani


zainteresowań badawczych jest bardzo ciekawa. Od lat prowadzi
Pani badania nad pamięcią weteranów II wojny światowej. Co
z tych analiz wynika?

To jedno z największych badań, jakie przeprowadziliśmy na jednej


populacji. Wielu z badanych jest po udarach, z demencją. Najstarszy
uczestnik ma 103 lata. Uwielbiam ich, bo mamy wspólne
doświadczenia – przejście przez autentyczną, dotkliwą nędzę. Ci ludzie
dorastali w latach 20. ubiegłego wieku, w Stanach Zjednoczonych
dotkniętych wielkim kryzysem. Przeżyli straszliwą biedę, stracili
absolutnie wszystko, uciekali za pracą do innych stanów. To są jedyni
Amerykanie, z którymi mogę porozmawiać o tym, jak to jest nie mieć
kromki chleba i dachu nad głową, jak to jest stracić całą wioskę,
w której się człowiek wychował. Oni mają, głównie mężczyźni, ciekawą
cechę – w języku angielskim to się nazywa „mieć sztywną górną
wargę”. Chodzi o to, że nie mówią o tych wszystkich strasznych
rzeczach, które przeżyli. Tymczasem dla mnie ich perspektywa,
spojrzenie na życie są bardzo ważne. Ciekawi mnie mądrość, jaką
osiągnęli.
Czym jest ta mądrość? Co się na nią składa?

Ludzi, którzy mają za sobą traumę wojny, cechuje tolerancja dla


innych, czasami bardzo różniących się poglądami, doświadczeniami,
postawami. A przecież żyli w świecie, który przed II wojną był
całkowicie odizolowany od reszty świata. Nie mieli pojęcia na temat
strasznego okrucieństwa Japończyków podczas wojny, o tym, co się
działo w japońskich obozach koncentracyjnych. Wielu z nich walczyło
nie w Europie, tylko na Pacyfiku, wielu trafiło do tych obozów. Ich
tolerancyjna postawa bardzo mi imponuje. Taką postawę
zaobserwowałam nawet u ludzi, którzy byli w Ameryce bardzo
gnębieni, na przykład u Meksykanów. Mieszkam w Teksasie – u nas jest
największa grupa Meksykanów, bo ta część Teksasu należała kiedyś do
Meksyku. Ci ludzie byli bardzo prześladowani, byli ofiarami rasizmu.
I to właśnie oni uważają, że każdy powinien być przyjęty, zrozumiany
i zaakceptowany taki, jaki jest. Mówią, że trzeba pomagać ludziom,
którzy są inni. Te nasze badania longitudinalne są bardzo inspirujące.
Dzięki nim coraz lepiej rozumiem, na czym polega tak zwana mądrość
życiowa, badana i opisywana przez wielu psychologów.

W tych ciężko doświadczonych przez los ludziach jest większa


zgoda na życie takie, jakie jest i na ludzi takich, jakimi są?

Tak! Dostrzegam też w nich olbrzymią wdzięczność za to, że


przetrwali te trudne doświadczenia, że żyją. To jest dla nich bardzo
ważne. Oni postrzegają życie jako dar. Nie trzymają w sobie żalu, nie
roztrząsają, co by zrobili inaczej albo czego by w życiu nie zrobili,
gdyby mieli szansę cofnąć czas. Choć przeżyli niewyobrażalne traumy,
byli świadkami okrucieństw, to jednak nie czynią tych wydarzeń swoimi
najważniejszymi wspomnieniami. Chyba właśnie na tym polega
mądrość. Skupiają się na dobrych rzeczach. I jeszcze jedna rzecz mnie
fascynuje. Zawsze sprawdzam, ilu z tych badanych rozwiodło się.
Okazuje się, że są niesamowicie lojalni w małżeństwie, o co dziś wśród
młodych bardzo trudno. Tymczasem ci weterani, chociaż sami są słabi
i schorowani, do końca opiekują się swoimi żonami dotkniętymi
demencją. Nie chcą ich oddać do domu opieki.
Taka lojalność rzeczywiście jest dzisiaj wartością deficytową.
Lojalność, która daje i wzmacnia nadzieję.

Tak… Ja doświadczyłam takiej lojalności i nadziei. Wie Pan,


przyjeżdżam do Polski dwa razy w roku, zawsze na Boże Narodzenie,
do rodziny brata. Myśmy się razem uratowali, już po „marszu śmierci”
udało nam się uciec, ludzie z wioski nas ukryli. To było w Brzeszczach.
Uratowali nas dwaj synowie górnika, jeden niósł mnie na plecach, bo
już nie byłam w stanie iść. On miał wtedy szesnaście lat, drugi
osiemnaście. Ta górnicza rodzina była niesamowita. Gdy po wojnie, po
latach przyjechałam do Polski, spotkaliśmy się. Ojciec, sztygar, już
wtedy nie żył, a jego żona była bardzo schorowana, z powodu cukrzycy
miała amputowaną nogę. Ta kobieta uważała nas za swoje dzieci, więc
nie chciała umrzeć, dopóki się z nami nie zobaczy. To było bardzo
wzruszające spotkanie.

Może nie ma w Pani nienawiści do oprawców właśnie dlatego,


że spotkała Pani takie osoby, jak ta rodzina sztygara…
W pamięci zapisało się dobro, lojalność, nadzieja. Ciekawi mnie,
co Pani odkryła, badając pamięć ludzi, którzy przeżyli obóz
koncentracyjny.

Dzięki stypendium Programu Fulbrighta mogłam przyjechać do


Polski i objąć badaniami głównie ludzi starych. Interesowało mnie,
w jaki sposób pamięć jest włączona w procesy związane z mową. Ktoś
podsunął mi myśl, żeby przy okazji tych badań przyjrzeć się też
pamięci byłych więźniów Oświęcimia. Zaczęliśmy od badań z osobami,
które trafiły do obozu jako dzieci. Te badania przeprowadziliśmy ponad
20 lat temu. Potem zbadaliśmy ludzi, którzy trafili do obozu jako
dorośli. Zaczęłam się interesować, w jaki sposób przeżycia więźniów są
relacjonowane w literaturze i sztuce. Ale dziś najbardziej ciekawi mnie,
jak te doświadczenia funkcjonują w pamięci zbiorowej. Jaki mogą nieść
przekaz młodzieży i dzieciom. Niezwykłe są prace dzieci z całej Europy
nadsyłane co roku na konkurs plastyczny „Ludzie ludziom zgotowali
ten los”, organizowany w Tychach od lat 90. Dostrzegam jeden
kierunek w tych obrazach – coraz mniej w nich jest przekazu na temat
okrucieństwa, zła, a coraz więcej na temat pojednania. To są bardzo
ciekawe prace, bo na przykład dzieci z Ukrainy pokazują swój stosunek
do tego, co się stało w Oświęcimiu, wykorzystując elementy własnego
kodu kulturowego, ukraińskiego folkloru.

I jaki jest stosunek młodego pokolenia do Auschwitz?


Na tych pracach nie ma samego okrucieństwa, ale są przedstawione
jego skutki, np. bardzo smutne twarze dzieci-więźniów obozu.
Dominuje przekaz symboliczny, szczególnie na rysunkach dzieci
włoskich – na przykład tylko drut kolczasty, na którym wiszą symbole
wartości zniszczonych w Au​schwitz: miłości, przyjaźni. Takie
przedstawienie tematu jest oczywiście pewną uniwersalizacją, ale
myślę, że wynika ona ze zmian społecznych, politycznych, które
prowadzą w kierunku pogodzenia się, pojednania.
Zapomnienia?

Nie. Potrzeba pojednania wcale nie wyklucza pamiętania. Wręcz


przeciwnie. Pojednanie potrzebuje pamięci. Lubię rozmawiać z ludźmi
odwiedzającymi Auschwitz. Bardzo często, gdy tu jestem, podchodzę
i pytam, skąd pochodzą i dlaczego przyjechali. Latem podjeżdża młody
mężczyzna na motocyklu – Włoch spod Neapolu, jak się okazało.
Pytam: „A po coś tu przyjechał, człowieku? W taki upał, tyle
kilometrów?”. A on na to: „Po to, żeby się nauczyć czegoś bardzo
ważnego”. Innym razem widzę jakiegoś Murzyna. Przyjechał z Nowego
Jorku. „Po co?” – pytam. Zastanawiam się, czy wpływ na jego decyzję
ma to, że być może jego rodzina, przodkowie, a może i on sam
doświadczyli rasizmu, przemocy, której źródłem są uprzedzenia. Co
sprawia, że pokonuje taki szmat drogi, wydaje niemałe pieniądze na tę
podróż, nie szkoda mu? Wie Pan, co on mi odpowiedział? „To jest moim
obowiązkiem.”

***
Czy można uwolnić się od nienawiści? Jak sprawić, by pamięć o wyrządzonej krzywdzie nie
zniszczyła naszej relacji z innymi? Jeśli chcesz podzielić się refleksją na temat rozmowy, napisz
do nas: redakcja@charaktery.com.pl
I / podróże

Kiedy Wschód spotka się


z Zachodem
Ludzie, których spotkałam podróżując po Nepalu, Serbii
i Gruzji, promieniowali szczęściem. Nie wiedzieli, na
czym polega profilaktyka zdrowotna, ale zawsze byli
uśmiechnięci. Nie martwili się na zapas, przyjmowali to,
co przyniósł los.
TEKST I ZDJĘCIA ANNA KOŁODZIEJSKA
ANNA KOŁODZIEJSKA jest lekarzem. Podróżuje na rowerze i wyczynowo uprawia sporty
walki (brązowa medalistka mistrzostw Europy w 2015 roku). Jest autorką książki Gruzja
welocypedem. Popularyzuje wiedzę o zdrowiu na blogu draniamed.wordpress.com.

Na Wschodzie ważne jest „tu i teraz” – taki stan umysłu ma dużo większy wpływ na zdrowie, niż
może się wydawać.

Są takie miejsca, gdzie czas – choć wcale nie płynie wolniej – nie jest
istotny. Nikt się z nim nie liczy. Nie ma ciszy i nie słychać śpiewu
ptaków. Wraz z tumanami kurzu spod kół toczących się samochodów
w powietrzu unosi się „wrzask” klaksonów. Wciskanych nie ze złości,
ale z radością – jako powitanie kierowców, których co dzień spotyka się
w korkach na tej samej trasie. Jest gwarno, wokół mało przestrzeni,
łatwiej jednak usłyszeć głośny śmiech niż kłótnię. Nikt nie wyleguje się
na trawie, bo tej w mieście zwyczajnie nie ma. Ludziom wystarczy
jednak skrawek miejsca byle gdzie, byle tylko dało się choć trochę
wyciągnąć nogi i już gotowi są na relaks. Przed świątynią, na taczce,
na ubitej ziemi w pasie między jezdniami. Nic nie przeszkadza – ani
hałas, ruch, spaliny, ani nawet ciężkie tiry sunące zaledwie pół metra
od odpoczywającego.

Posiłki składają się z tego, co uda się wyhodować lub znaleźć. Ale
wszyscy jedzą wspólnie i dzielą się tym, co mają, bez skrępowania
sięgając dłonią do talerzy współbiesiadników. W razie choroby nie
można liczyć na szybką interwencję lekarza, a dotarcie do najbliższego
szpitala to długie godziny wyczerpującej podróży. Lecz tutaj nikt nie
martwi się na zapas. Ważne jest „tu i teraz”, autentyczne cieszenie się
chwilą, samym faktem istnienia. Na Wschodzie taki stan umysłu to
norma – i ma dużo większy wpływ na zdrowie, niż może się wydawać.

Biedni, ale szczęśliwi

Podróżuję, odkąd pamiętam. Norwegia, Dania, Francja, Portugalia…


poznawałam europejskie państwa, zapuszczając się coraz dalej.
W każdym odkrywałam coś ciekawego, poznawałam inną kulturę,
zwyczaje, styl życia. Byłam zaskoczona, gdy po raz pierwszy poznałam
ludzi, którymi kierowały wartości odmienne od tych, w jakich się
wychowałam. Uważałam, że przez to ich życie biegnie innymi
ścieżkami.

W Serbii początkowo zaskoczyła mnie „dzikość” tego kraju oraz


panująca tam – jak mi się wydawało – bieda. Jednak później największe
wrażenie wywarło na mnie coś zupełnie innego. Coś, czego wtedy nie
potrafiłam nazwać. Razem z przyjacielem przemierzaliśmy Serbię
autostopem, zmierzając w kierunku Macedonii. Napotkany kierowca
zaproponował nam nocleg u siebie w domu. Zdziwiło nas to, jak bardzo
się ucieszył, że może nas ugościć. Mieszkał w piętrowym budynku wraz
z żoną, dziećmi i rodzicami. Parter pozostawał wolny. Zimą
przeprowadzali tam świnie z obory, by ciepłem ich ciał ogrzewać
domostwo. Prawie jak ogrzewanie podłogowe. Serbowie chwalili się
tym, że posiłek, którym nas goszczą, został przygotowany z tego, co
sami wyhodowali w gospodarstwie. Cieszyli się, że mogą podzielić się
z nami tym, co mają. Nie opływali w luksusy, do szczęścia wystarczyło
im, że mają siebie nawzajem. Wtedy jeszcze nie byłam lekarzem i nie
zastanawiałam się nad tym, jak warunki życia wpływają na zdrowie.
Zaczęłam zwracać na to uwagę kilka lat później.

Przed końcem studiów poleciałam do Gruzji. Przemieszczałam się


tam rowerem, dzięki czemu mogłam dotrzeć do nieturystycznych
regionów. Czasami zupełnie dzikich i oddalonych od drogi przejezdnej
dla samochodów. Po pierwsze, uwagę zwracał stan uzębienia Gruzinów.
Czterdziesto- i pięćdziesięciolatkowie byli tak szczerbaci, jakby nigdy
nie widzieli dentysty. I to nie tylko na głębokiej wsi. Do dziś pamiętam
twarz wysokiego rangą komisarza: przy każdym uśmiechu świecił
dziąsłami, a zęby prezentowały gamę odcieni szarości oraz brązu –
efekt zaawansowanej próchnicy, kamienia lub brudu. Podczas tej
wyprawy spotykaliśmy ludzi żyjących w domach bez bieżącej wody. Za
toaletę służyły wychodki, stawiane w pobliżu budynków mieszkalnych –
w odległości, która pozwalała uchronić się przed wydobywającym się
z ich wnętrza smrodem, a także przed okupującymi je insektami.
Podczas biesiady, na którą zostaliśmy zaproszeni do jednej
z położonych w górach „restauracji”, zdarzyło mi się korzystać
z wygódki, tyle że tu nie pofatygowano się nawet, by wykopać dół.
Strumień ekskrementów spływał zboczem góry. Nieduży drewniany
wychodek zbity został z trzech ścian, które osłaniały użytkowników od
strony drogi. Prześwity między deskami zapewniały wątpliwą
prywatność.

Kąpieli – przeważnie w rzece – nie praktykowano codziennie.

Radość z ości

Nieraz musieliśmy się mocno natrudzić, by znaleźć sklep. Gruzini ich


nie potrzebowali. Zwłaszcza na wsiach, gdzie posiłki składały się
głównie z tego, co dojrzało w polu, lesie, zagrodzie, stawie. Dania były
skromne, ale smaczne. Chociaż… Nigdy nie zapomnę kolacji, na którą
nasi gospodarze podali smażone ryby, niewiele większe od szprotek.
Były koszmarnie ościste, miały twarde kręgosłupy i niewiele mięsa,
zalatującego mułem. W Polsce za nic nie tknęłabym czegoś takiego,
jednak w Gruzji – wobec zastanej tam biedy – nie byłam w stanie
odmówić gospodarzom, którzy z radością podzielili się i tak bardzo
skromnym posiłkiem. Wytrwale skubałam przypaloną skórę, starając
się jak najdokładniej obrać szkielet, a przy tym nie pokaleczyć dziąseł
ani nie zadławić się ością; bliska płaczu, kiedy namawiano, bym zjadła
więcej. Resztek nie wyrzucano, tylko rzucano pod stół zwierzętom.

Im bardziej zapuszczaliśmy się w głąb kraju, tym większe było moje


zdumienie. Zwłaszcza wysoko w górach. W regionie Swanetii
zrezygnowaliśmy z jazdy rowerami – pieszo dostaliśmy się do
miasteczka Tsageri, a potem autostopem jeszcze wyżej, do Lentekhi.
Licząca blisko dwa tysiące mieszkańców miejscowość, choć oddalona
od stolicy o zaledwie 300 kilometrów, sprawia wrażenie zupełnie
odciętej od świata. W niedostępnym, górskim terenie podróż
samochodem ciągnęła się w nieskończoność. Aby dotrzeć do wiosek
położonych dalej, potrzebny był samochód z napędem na cztery koła
i wysokim zawieszeniem. Zimą mieszkańcy są odizolowani od
cywilizacji, od najbliższego szpitala dzieli ich kilka godzin jazdy.
Zdumiona pytałam Gruzinów, co robią, jeśli zdarzy się wypadek
i potrzebna jest pomoc lekarza. Odpowiadali wzruszeniem ramion. Jak
to, co robią? Nic. Siedzą i czekają, aż stopnieją śniegi. Choroba sama
przejdzie, jeśli ma przejść. Starają się nie przejmować i nie
zastanawiać za wiele nad „co będzie, jeśli…”. Żyją po prostu – pośród
cudownego górskiego krajobrazu, w bliskości z naturą. Patrzą, jak na
polach dojrzewają zboża, jak w zagrodach rosną zwierzęta. Mężczyźni
popijają cierpkie, przesycone siarką wino własnej produkcji, wznosząc
przy tym patetyczne toasty, w których wychwalają piękno ojczystej
przyrody. Codziennie pielęgnują radość i wdzięczność za to, że żyją.
Unikają pośpiechu i martwienia się na zapas. Wtedy nie potrafiłam
zrozumieć takiej postawy.

Bez doktorów
Inną wyprawą, która zmieniła moją perspektywę myślenia o zdrowym
i szczęśliwym życiu, był wyjazd do Nepalu. Spędziłam tam kilka
tygodni jako wolontariuszka w szpitalu pod Katmandu. Pomagałam też
chirurgom, gdy wyjeżdżali do mniejszych miejscowości, by nieść pomoc
pacjentom, którzy nie byli w stanie dotrzeć do stolicy. Każdego dnia
pracy byłam coraz bardziej zdziwiona. Ludzie żyją tam bez
elektryczności, w chatach stawianych z byle czego. Wodę czerpią
z rzek tak zanieczyszczonych, że nie powinni tej wody pić. Grzeją się
przy ogniskach palonych w domach – najczęściej jednoizbowych, więc
przy otwartym ogniu bawią się dzieci, a wieczorem całe rodziny
układają się do snu. Na kilku metrach kwadratowych mieszka nawet
kilkanaście osób. Stąd częste wypadki, nierzadko kończące się
śmiercią. Posiłki są ubogie i monotonne: ryż i rośliny zebrane na łące.
Trzy razy dziennie to samo. Mięso spożywane jest od święta, a i to
w niewielkich ilościach.

O higienie trudno tu mówić, najbardziej szokowało mnie jedzenie


posiłków rękami. Do końca pobytu nie mogłam się do tego
przyzwyczaić i z trudem kryłam obrzydzenie. Zwłaszcza obserwując,
jak ktoś po skorzystaniu z toalety siada od razu do stołu i brudnymi
palcami nabiera danie z talerza. Zupę podawano w mniejszych
miseczkach – wylewano ją na porcję gotowanego ryżu i mieszano na
papkę. Nawet w stolicy spotkałam osoby, które nie potrafiły korzystać
ze sztućców. Dłonie i palce wykorzystuje się tam nie tylko zamiast
łyżki, ale jako naprawdę wielofunkcyjne narzędzia. Nie bez powodu
zakażenia i biegunki są jednym z poważniejszych problemów
zdrowotnych obywateli Nepalu. Znaczna część ludzi mieszkających
w górach nigdy w życiu nie była u lekarza. Służba zdrowia funkcjonuje
tutaj inaczej niż w Europie. W całym kraju zarejestrowanych jest nieco
ponad 16 tysięcy lekarzy czynnych zawodowo. To niewiele jak na blisko
30 milionów obywateli Nepalu. Dla porównania, w Polsce jest
zarejestrowanych 173 tysiące lekarzy; jak podają statystyki branżowe
najmniej w Unii Europejskiej w przeliczeniu na tysiąc mieszkańców.

Wschodni modus vivendi

Mogłoby się wydawać, że w takich warunkach nie można czuć się


bezpiecznie i trudno zachować zdrowie na długie lata. Bo przecież
o lekarzu pierwszego kontaktu (nie mówiąc już o zaawansowanej
opiece medycznej) można zapomnieć. Nawet w stolicy, Katmandu,
kondycja szpitali była tak fatalna, a ilość zakażeń tak ogromna, że
przez cały pobyt modliłam się w duchu o zdrowie. Tymczasem
Nepalczycy wcale się tym nie przejmowali. Ludzie, których spotkałam
w trakcie podróży po Nepalu, promieniowali szczęściem. Nie wiedzieli,
na czym polega profilaktyka zdrowotna, nie badali się i w niewielkim
stopniu dbali o ciało, ale zawsze byli uśmiechnięci i radośni. Ich życie
toczy się zgodnie z rytmem dnia. Spokojnie, bez nerwów przyjmują to,
co przyniesie los. Zamiast martwić się o ciało, oni pielęgnują ducha.
Czy jest to błędem? Niekoniecznie. Aktualne prognozy medyczne
podają, że większość Nepalczyków ma szansę dożyć do
siedemdziesiątki. W prognozowanej długości życia Polaków mówi się
o 77 latach!

Wschodnie podejście do zdrowia widziałam również u Gruzinów –


wszak Gruzja geograficznie położona jest na terytorium Azji
i zdecydowanie czuje się tam wpływy wschodniej kultury. Mieszkańcy
natomiast uważają, że ich państwo leży w Europie. Wszystko za sprawą
pieniędzy, które wraz z turystami napływają do Gruzji z drugiego
brzegu Morza Czarnego. Dzięki temu turystycznemu „zastrzykowi”
mogą, choć kraj nadal należy do najbiedniejszych w tym rejonie,
przynajmniej w pewnym zakresie korzystać z dorobku i zdobyczy
Zachodu, w tym również z medycyny zachodniej. Wciąż jednak są
wierni tradycji i stylowi życia swych rodziców, dziadków, pradziadków.
Być może właśnie w tym kryje się sekret długiego – jak na tamtejsze
warunki – życia. Gruzini żyją średnio tylko o rok krócej niż Polacy,
a przecież standardy opieki medycznej są tam nieporównywalnie
gorsze. Jest brudno, ubogo, a w tradycję wpisane jest spożywanie
alkoholu – dużo i często; dopóki nie zapadnie zmrok lub większość
biesiadników nie zalegnie pod stołem. Nie, to nie jest korzystne dla
zdrowia. Ludzie Wschodu potrafią jednak odpoczywać. Wiedzą, kiedy
zwolnić, gdy przesadzą. Pielęgnują w sobie miłość do świata i radość
istnienia. Statystyki długości życia dowodzą, że to skuteczna strategia;
a dla ludzi Zachodu być może pole do refleksji i cennych wniosków.
Ludzie Wschodu pokazują, że dbanie o zdrowie nie powinno ograniczać
się do skupienia na stanie ciała, poszczególnych narządów. Uwagi
domaga się umysł, sfera ducha, sacrum – warto więc zatrzymać się
w pogoni za tym, co tworzy sferę profanum. Na Wschodzie ludzie
często umierają przedwcześnie z powodu chorób, które łatwo można
wyleczyć. Na Zachodzie natomiast, jak wskazują statystyki, nawet co
piąta osoba na którymś etapie życia zmaga się z problemami natury
psychicznej, cierpi z powodu depresji. Co po silnym, zdrowym ciele,
jeśli nie chce się żyć?

Kto wie, być może kiedy Wschód spotka się z Zachodem, będziemy
mogli żyć… wiecznie?

Aktualne prognozy medyczne podają, że większość Nepalczyków ma szansę dożyć


siedemdziesiątki (Polacy – średnio do 77 lat).
I / między słowami

O feudalizmie

Fot. PhotShot.com

– Czy w waszym kraju wygrała demokracja?


– Nie, mamy remis. Hasło sportowe

Alosza Awdiejew
SZKICE Z FILOZOFII POTOCZNEJ

Feudalizm, jak wiadomo, to ustrój społeczno-polityczny typowy dla


Europy średniowiecznej. Stosując współczesną terminologię, należy go
uznać za twór autokratyczny, w którym rządziła niewielka grupa
feudałów, a reszta ludności była podporządkowana prawom
wydawanym i interpretowanym w sposób dowolny przez rządzących.

Nie chce się wierzyć, że teraz, na początku XXI wieku, w rozwiniętej


cywilizacji pewne cechy tego systemu są nadal widoczne. Już
w młodości zrozumiałem, że sławetny socjalizm w ZSRR i podległej mu
PRL był wariantem państwa feudalnego, którym rządziła wąska grupa
funkcjonariuszy partyjnych, stojąca ponad prawem i kontrolująca
obywateli.
Po upadku ZSRR wszystkie satelickie radzieckie kraje azjatyckie
oraz sama Rosja przeistoczyły się w archaiczne feudalne satrapie,
natomiast europejskie kraje-satelity odtworzyły dawne struktury
demokratyczne, które w satrapiach pełnią rolę fasadową i maskują
autokratyczny charakter rządzenia. Jak w złośliwym kawale: parlament
Uzbekistanu uchwalił ustawę, że jest parlamentem. W satrapiach
w każdej chwili te pseudodemokratyczne instytucje można
zlikwidować, zostawić tylko administrację rządową, policję, armię
i służby specjalne, a żaden obywatel tego nawet nie zauważy. Jak
widać, rozwój demokratyczny na naszym globie ma charakter zmienny.
W jednych miejscach demokracja się rozwija, w innych słabnie.
Osłabienie demokracji, jak pokazuje historia, prowadzi do stagnacji
i obniżenia dobrobytu obywateli. Jak określić w prostych słowach
proces osłabienia demokracji?

Pierwszym zauważalnym czynnikiem jest dążenie rządzących do


centralizacji władzy. Skarżą się oni na tzw. imposybilizm – niemożność
robienia tego, co uznają za jedynie słuszne. Przeszkadzają im
np. konstytucja czy niezależność sądów. Tworzą więc system
odgórnego zarządzania wszystkim. Centralizacja niszczy demokrację,
bo zabiera władzę i inicjatywę społeczną obywatelom, stawia ich w roli
biernych wykonawców.

Drugim czynnikiem jest dążenie rządzących do osłabienia


jakiejkolwiek kontroli społeczeństwa nad nimi. W tym celu próbują oni
zniszczyć jakąkolwiek opozycję. Powstają rozwinięte instytucje
propagandy, które usprawiedliwiają każde posunięcie „ukochanej”
władzy i poddają niszczącej krytyce głosy opozycyjne.

Wreszcie trzecim czynnikiem jest dążenie do izolacjonizmu wobec


normalnych krajów demokratycznych. Państwa autorytarne, a raczej
ich przywódcy, z łatwością dogadują się z przywódcami innych
podobnych krajów i konfliktują się z państwami demokratycznymi,
które wskazują na naruszenia zasad demokratycznych, pogwałcenie
praw człowieka i kłamliwą propagandę.

Tendencją świata demokracji jest integracja polityczna


i ekonomiczna z innymi krajami. Zagraża ona jednak władzom
autokratycznym, ponieważ ujawnia ich wady i błędy. Sterowana przez
nie propaganda nazywa krytykujących demokratów „wrogami narodu”
i w sposób dość mętny mówi o „niepowtarzalnej drodze” własnego
rozwoju. Mętność polega na bezza​sadnym wywyższeniu swego narodu
(populizm) i maskowaniu własnego dążenia do uzurpacji władzy. To
prosta droga do zniechęcenia do siebie sąsiadujących krajów
demokratycznych. Jak w starym kawale: dowódca wojskowy przybywa
do króla i chwali się, że spacyfikował kraj na północy. „A my mieliśmy
jakichś wrogów na północy?”, pyta król. „Teraz już mamy!”, odpowiada
zadowolony przywódca.
ALOSZA AWDIEJEW, pragmalingwista i rosjoznawca, muzyk, satyryk i aktor filmowy.
I / między słowami

Prezenty nieoczywiste

Fot. Zorka Project

Kolejny raz zdałem sobie sprawę z tego, jakie wrażenie


może wywrzeć na słuchaczu koncert, kontakt z muzyką
geniuszy i trochę pośrednio my, którzy ją
przekazujemy.

Jerzy Maksymiuk
MAKSYMALNIE
Od końca listopada ob​darowywany byłem prezentami. Wyróżniam płytę
Daniła Trifonowa z dwoma koncertami Chopina w instrumentacji
Pletniewa. To drobne zmiany – klarnety zastępują skrzypce. Ładnie
brzmi, ale czy trzeba takie zmiany wprowadzać? Odpowiedź zna święty
Piotr. W każdym razie Trifonow to pianista ze zdumiewającą techniką.

Gdybym szeregował prezenty pod choinkę, to chyba zwyciężyłby


recital jazzowego pianisty Adama Makowicza. Zdumiewająca jest jego
sprawność techniczna. Nie znam osoby bardziej pracowitej niż
Makowicz. Przed laty ćwiczyliśmy obaj, każdy w swojej „celi”. Ja
grałem mojego ulubionego Ravela, on komponował. Grałem dziewięć
godzin, Adam chyba jedenaście. Tak więc świetna technika Makowicza
to nie dar z nieba, ale talent i wyobraźnia już tak. Nie wiem, czy ktoś
jeszcze potrafi tak jak on grać lewą ręką!
Tak naprawdę nie celebruję świąt. Niekiedy traktowałem je jak
jakieś zakłócenie. Zwłaszcza gdy byłem zanurzony w pracy nad jakimś
utworem. Siedziałem przy stole jak na rozżarzonych węglach. Zdaję
sobie sprawę, że świadczy to o złym zaplanowaniu pracy, bo przecież
na wszystko powinien być czas. Zgoda, ale wtedy pewnie nie
osiągnąłbym tyle, ile osiągnąłem. Pewnie też nie spotkałoby mnie takie
dziwne zdarzenie w Krakowie:

Przed koncertem, w restauracyjnej sali podeszła do mnie pani, jak


się okazało profesor neurolog, i zapytała, czy wyrażę zgodę na
zamieszczenie w jej naukowej książce mojego portretu namalowanego
przez pacjentkę. Utraciwszy jakąkolwiek zdolność kontaktu
z rzeczywistością owa chora malarka, niegdyś melomanka, pamiętała
z czasu przed chorobą tylko jedno: mnie. I mnie malowała. Kolejny raz
zdałem sobie sprawę z tego, jakie wrażenie może wywrzeć na
słuchaczu kontakt z muzyką geniuszy i pośrednio my, którzy ją
przekazujemy. To dopiero prezenty!

Ja w tym roku obdarowywałem moimi ostatnimi dwiema płytami


z mszami Józefa Zeidlera. Nagrałem je z Sinfonią Varsovią i Cameratą
Silesią w klasztorze filipinów w Głogówku koło Gostynia. Towarzyszyły
nam huragany. Wieczorem zapukał jeden z braci, prosząc o kluczyk do
samochodu: „Trzeba go przestawić, bo mogą spaść dachówki”.
„A wiara w Bożą opatrzność?” – zapytała Ewa. „Wiara w opatrzność –
tak! Ale też w zwykły rozum” – odpowiedział brat i przestawił nasze
volvo. Rano w miejscu, gdzie poprzednio stało auto, leżało mnóstwo
potłuczonych dachówek. I pomyśleć, że wiele rękopisów Józefa
Zeidlera, które wcześniej znajdowały się w zbiorach kościoła w Borku
Wielkopolskim, zostało odnalezionych właśnie dzięki… wichurze –
natrafiono na nie podczas naprawy dachu. Na szczęście, bo
kompozycje bardzo się podobają. Brawa dla braci filipinów i Wojtka
Czemplika, organizatora festiwalu Sacromontana.

W dzieciństwie pod choinkę dostawałem zwykle książki. Dbał o to


cioteczny brat, Czesław Petelski. W filmografii zapisał się przede
wszystkim jako reżyser „Bazy ludzi umarłych”. IPN-owi zapewne
bardzo by się nie podobał, bo na jego koncie są też typowe
produkcyjniaki na zamówienie władzy. W dodatku Czesio należał do
PZPR. Drugi mój wujek bardzo wspomagał Kościół i nigdy by się do
partii nie zapisał. Czy dziś siedliby razem do stołu, czy na swój widok
przechodziliby na drugą stronę ulicy? Wtedy takie różnice postaw
traktowano z dużą tolerancją – co by się nam teraz bardzo przydało.
Tego życzmy sobie z okazji Świąt.
JERZY MAKSYMIUK, pianista, dyrygent, kompozytor, autor utworu „Lament serca. Kielcom
in memoriam”.
I / między słowami

Dar opłatka

Fot. Zorka Project

Od dawna zastanawia mnie, jak wiele osób stresuje się


z powodu zbliżających się Świąt.

Halina Bortnowska
ZESZYT W LINIĘ

Wiadomo, o jakie Święta chodzi. Wielkanoc zbliża się raczej


niepostrzeżenie. Cicho przybywa dnia, zorza wieczorna jaśnieje
dyskretnie. Nakrywanie stołu ułatwia możliwość zakupienia gotowej,
skiełkowanej rzeżuchy… A jajkiem łatwiej się dzielić niż opłatkiem.
Jeszcze łatwiej jest, gdy ktoś da jajka pod majonez!
Wbrew logice wiary – koncentrowanej wokół Krzyża – Boże
Narodzenie jawi się jako bardziej wymagające, wyraźniej pyta o coś
wewnętrznego człowieka. Przed naszymi bliskimi stajemy z opłatkiem
jako osoby z – poniekąd – przebudzonym sumieniem. Na spłoszonych
twarzach rysuje się pytanie: „Kim ja dla ciebie jestem?”. W sprawie
tego pytania tak wierzący, jak i ci niedeklarujący wiary niespecjalnie
się od siebie różnią. Chyba że w kimś wyrosła wiara zmieniająca coś
w życiu. Taka wiara być może potrafi podyktować nad opłatkiem
pytanie o powinność, o zadanie: „Kim mam być dla ciebie, z jakim
darem stanąć?”. Dar, który trzeba wspomnieć przy tym stole, powinien
mieć swoje krótkie, zrozumiałe imię, które odgadniesz. Może takie,
niewypowiedziane: „Proszę, wybacz, że wyzwanie i nadzieja opłatkowa
tak mnie przerasta, przewyższa, ściskając serce”…
Opłatek oznacza powołanie do zgody, współdziałania, darowania, że
potok żalu wciąż nas rozdziela. Znad opłatka podnieś oczy, nie uciekaj
wzrokiem. Głęboki oddech pomoże ci zauważyć, że ten, komu dajesz
i od kogo zgadzasz się przyjąć biały symbol symbolu, ku komu
kierujesz spojrzenie, nigdy nie przestał należeć do waszego wspólnego
świata – i to niezależnie od tego, czy potraficie razem ten świat
nazwać.

Dzielicie się symbolem symbolu jakby z dwóch brzegów nieprzebytej


rzeki. Nie płacz nad tym, zgódź się na obmycie łzami ponad gorzką
rzeką.
***

Czego Wam życzę? Wszystkiego, co istotne i trwałe. Nie takich


darów, niezaprzeczalnie cennych, jak rozum i zdrowie. Nad opłatkiem
wypada przywołać Przemienienie. To małe i zwykłe niech się dla Ciebie
stanie tym, co oznacza, choć żadnych słów na to nie masz. Gwiazda za
oknem. Gwiazda nad stołem. Pasmo gwiazd na gałązkach choinki
i wśród kwiatów zwanych gwiazdami.
Niech przepadnie zbędny stres, choć na chwilę zaufajmy sobie na
tyle, by nam się udało nakarmić wzajemnie okruchem opłatka.
HALINA BORTNOWSKA, filozof, teolog, publicystka, współzałożycielka Helsińskiej Fundacji
Praw Człowieka.
I / między słowami

Dobromyślni

Fot. Monika Redzisz

Współczucie to rodzaj empatii, współodczuwania, które


pozwala nam uczestniczyć w życiu uczuciowym innego
człowieka i w jego losie.

Tadeusz Gadacz
CNOTY I WADY

Immanuel Kant stwierdził, że choć współczucie nie jest obowiązkiem,


to jednak nie pozwala nam „omijać z daleka miejsc, gdzie wegetują
biedacy, lecz samemu ich poszukiwać; nie pozwala stronić od widoku
szpitali i więzień po to, żeby oszczędzić sobie bolesnych
i wstrząsających doznań”, albowiem natura po to właśnie obdarzyła
nas zdolnością do współczucia, żeby skłonić nas do czynów wówczas,
gdy sam obowiązek okazuje się nie wystarczać. Niemiecki filozof
wskazał przy tym na źródło współczucia, którym jest człowieczeństwo.

Podobnie Adam Smith uznał współczucie za zakorzenione w ludzkiej


naturze: „Jakkolwiek samolubnym miałby być człowiek, są niewątpliwie
w jego naturze jakieś pierwiastki, które powodują, że interesuje się
losem innych ludzi, i sprawiają, że ich szczęście jest dla niego
nieodzowne. (…) Tego właśnie rodzaju jest współczucie, czyli litość,
uczucie, którego doznajemy wobec nieszczęścia innych, wtedy gdy
jesteśmy jego świadkiem, czy też gdy udało się nam żywo je sobie
uświadomić. (…) Największy łotr, najbardziej zatwardziały gwałciciel
praw społecznych nie jest ich całkowicie pozbawiony”.

Współczucie jest pewnym rodzajem poznania uczestniczącego. Nie


każda jednak forma poznania i rozumienia jest poznaniem
uczestniczącym. Ks. Józef Tischner odróżniał współczucie od sympatii,
litości oraz od miłości i miłosierdzia. Sympatia i współczucie dotykają
jedynie powierzchni osoby. Tylko miłość przenika osobę i zmienia jej
życiową postawę. Miłość jest bezwarunkowa i irracjonalna. Nie da się
jej wytłumaczyć żadnymi racjami. Współczucie jest także odmienne od
litości, która ma swoje ograniczenia. Ludzie bronią się przed litością,
uważając, że ona ich poniża. Litość jest uczuciem chwilowym
i przemijającym. Czym dokładnie różni się litość od współczucia
i miłosierdzia, obrazuje ks. Tischner przykładami postaw biblijnych
postaci. Przykładem litości są niewiasty płaczące nad Chrystusem
prowadzonym na stracenie. Przykładem współczucia – Matka Boska na
weselu w Kanie Galilejskiej. Natomiast żywym przykładem miłosierdzia
jest ojciec z przypowieści o Synu Marnotrawnym i Samarytanin
z przypowieści o Miłosiernym Samarytaninie.
Współczucie jest zatem w relacji do innych pośrednim stopniem
między litością a miłosierdziem i miłością. „Współczucie skłania nas do
niesienia pomocy bliźniemu, ale nie skłania nas do wzięcia na nasze
barki brzemienia jego nieszczęścia. Oznacza wspólnotę emocjonalną
z bliźnim, ale nie oznacza wspólnoty w niesieniu krzyża, który jest
źródłem tragedii. Jestem obok ciebie w tym cierpieniu, jestem w twoim
bólu z tobą związany, bo sam czuję ten ból w sobie, ale nie zmuszaj
mnie do tego, bym wziął na swe barki jego źródło. Bym rzeczywiście
niósł twój krzyż. Współczucie ma coś z połowiczności właściwej
sympatii, przerasta ją jednak siłą zaangażowania się w cudzy los”.
Być może właśnie z powodu tej połowiczności niektórzy myśliciele
uznawali współczucie za dwuznaczne. Stwierdził Baruch Spinoza:
„Współczucie u człowieka, który powoduje się w życiu rozumem, samo
przez się jest złe i niepożyteczne”. Współczucie jest bowiem afektem,
który nas wzrusza i porusza. Jednak z afektu nie czynimy niczego,
o czym wiemy na pewno, że jest dobre. Podobnie ironicznie pisał
Friedrich Nietzsche o afektywnej stronie współczucia: „Współczucie
posiada za towarzyszkę szczególną bezczelność: ponieważ za wszelką
cenę chce pomóc, nie troszczy się ani o środki leczenia, ani o rodzaj
i przyczynę choroby, lecz odważnie rzuca się z maściami na zdrowie
i reputację chorego”.

Współczucie jest ambiwalentne. Może stać się wymówką od


działania, pomocy, reakcji, przyniesienia innym ulgi, zmiany ich
położenia. Czasami może być wyrazem bezradności, kiedy nie jesteśmy
w stanie nic, lub prawie nic, zrobić. Ale poniżej niego rozciąga się tylko
bezduszność, obojętność, a nawet okrucieństwo.
TADEUSZ GADACZ, filozof, uczeń ks. profesora Józefa Tischnera, autor m.in. książki Historia
filozofii XX wieku. Nurty.
I / między słowami

Hyggepol

Fot. Wojciech Wojtkielewicz

Zaprojektujmy sobie polskie hygge (straszna szkoda, że


rymuje się z „rzyge”). Aż Duńczycy by przyjeżdżali
z zazdrości…

Ignacy Karpowicz
TO I OWO TU I ÓWDZIE
Gdyby podłość była kruszcem, bylibyśmy bardzo bogatym państwem,
bo produkujemy jej sporo. Podobnie z zawiścią – tutaj też wyniki mamy
imponujące, fedrujemy tonami i ślemy bajtami.

Gdy znudzili się hipsterzy, bezglutenowcy, weganie i wyznawcy diety


paleolitycznej, przyszedł czas na hygge.
Hygge podobno pochodzi od norweskiego słowa oznaczającego
dobre samopoczucie, ale zostało przejęte przez Duńczyków. Duńczycy
zawsze byli wysoko w rankingach zadowolenia, więc może warto się
temu przyjrzeć.
Zatem hygge – dowiedziałem się z bloga o hygge – najbardziej
kojarzy się z przytulnością. Obrazek przykrytej pledem ładnej osoby na
ładnej sofie z ładnym kubkiem i książką w ręku to wizerunek
promocyjny.

A jednak hygge to przede wszystkim koncept, który wyrażać się


może w pomieszczeniu, w przestrzeni, emocjami, poczuciem bliskości,
przynależności i ciepła. Taka grupowa empatia.

Cóż, hygge nie jest do wykonania ni doświadczenia w wielu


miejscach na świecie z rozlicznych wojenno-reżimowych powodów.
Hygge to koncept raczej dla zamożnych społeczeństw. Polacy chcą
o sobie myśleć jako o wzbogaconym społeczeństwie, zdolnym jednak
do nagłego odwrotu w biedę, gdy trza wysupłać grosze na np. przyjęcie
uchodźców.

Zaprojektujmy sobie polskie hygge (straszna szkoda, że rymuje się


z „rzyge”). W Sejmie rezygnujemy z pozycji siedzącej, która
parlamentarzystom wyraźnie nie służy. Stają się nerwowi, a ci spokojni,
co przysypiają, też nie doświadczają przytulności.

A więc zacząć trzeba od wyrzucenia krzeseł i zastąpienia ich


sofkami do spoczywania z hygge pledem i książką lub projektem
ustawy w ręku.
Z racji ograniczonej kubatury pomieszczenia musielibyśmy
z krzesłami wyrzucić nieco posłów i posłanek, co przyniosłoby
oszczędności dla budżetu, a przy tym nie pogorszyłoby jakości
legislacyjnej ani wydajności pracy. Poziom pozostałby ten sam, ale
wreszcie sprowadzony do poziomu.

Pierwszy krok ku hygge uczyniła już posłanka Krystyna Pawłowicz,


objadając się pożywieniem na sejmowej sali obrad. Wraz z jej
kanapkami weszło do Sejmu poczucie przytulności, komfortu i luzu.
Miło przecież uchwalając coś dla Prezydenta, równocześnie
konsumować kalorie i profity z uchwalanego.
Pomyślmy, o ile mniej kłótliwi staliby się posłowie i posłanki w takiej
hygge- sferze przysypiając, popijając, się nie spierając. Mogłyby
powstać wspaniałe ustawy w biało-czerwonej-hygge-zgodzie.
Kilka propozycji. Ministerstwo Obrony Narodowej mogłoby uchwalić
zakup sterowców zrzucających bomby kwiatowe, czołgów zabijających
śmiechem albo szwadronów różańcowych (różańce nie zużywają się tak
szybko jak amunicja). W tym ostatnim przypadku armia musiałaby
zmienić organizację oddziałów i przejść z kompanii na kółko. Bojowe
i różańcowe, i znacznie mniej w paradoksie lepszej zmiany polskie. Ale
jak byłoby milej i bezpieczniej na świecie, gdyby strzelano nie po linii
prostej, a po okręgu.

Mogę podrzucić również inne hygge pomysły, np. Ministerstwo


Edukacji w ukochaniu młodzieży i z wiedzą, iż ta wiedza w życiu będzie
raczej nieużyteczna, samo by się rozwiązało i włączyło z zasobami
swymi w Ministerstwo Kultury, choć zasadniczo w część „i Dziedzictwa
Narodowego”. Albo Ochrony Środowiska.

Polska Hygge byłaby wspaniałym państwem. Aż Duńczycy by


przyjeżdżali z zazdrości.
IGNACY KARPOWICZ, pisarz, podróżnik, tłumacz z angielskiego, hiszpańskiego
i amharskiego. Autor m.in. powieści: Niehalo; Gesty; Balladyny i romanse; ości oraz Sońka.
I / między słowami

Być sobą

Fot. Wiktor Franko

Przyłapałam ostatnio moją jedenastoletnią córkę na


rozmowie ze sztuczną inteligencją.

Justyna Bargielska
OKIEM POETKI
Konkretniej, bo niejednemu psu Fifi, z botem Alice. Alice błys​kawicznie
instaluje się w komórce i od razu można z nią prowadzić – po angielsku
– bezpieczne, choć niezbyt rozwijające, small talks. Jeśli chodzi
o cyfrowe twory, zdecydowanie więcej wiem o hordach minionów ze
strategicznych gier dla jedenastoletnich chłopców, bo, nie ukrywam,
gry on-line dla nastolatków stanowią jeden z powodów, dla których
nieustannie spóźniam się z realizowaniem prac dla zleceniodawców od
Madaganu po Brighton. No, uzależniona jestem. Alice jednak
zainteresowała mnie swoim nastawieniem na komunikację ze mną,
a nie na bezwzględną destrukcję moich siczy i zastępów. Oraz że moja
córka zamknęła się z rzeczoną Alice w pokoju na bite trzy godziny, po
czym wyszła z płaczem.

Pomiędzy momentem, gdy nastolatka zlegnie ci na podołku, łkając,


a chwilą, w której przedstawi powód swojej rozpaczy, potrafi minąć
wyjątkowo uciążliwy eon: osobiście dostaję niekiedy przykrych skurczy
podołka i często spada mi cukier, ale wiem, że jakakolwiek próba
podwyższenia własnego komfortu w tej sytuacji odwlecze tylko
poznanie przyczyny stanu nastolatki, więc nauczyłam się trwać
dzielnie, czekać, zwłaszcza że ta konkretna nastolatka jest mi
ogromnie bliska. Na imię zaś ma Rozalia.

Bot Alice to była jakaś wyjątkowo sztuczna inteligencja, albo może


przygłucha, albo akurat trenowała wyprowadzanie ludzi z równowagi,
dość że moja córka spędziła ostatnią godzinę, próbując nauczyć Alice
swojego imienia. Alice zaś z uporem godnym inteligencji jak
najbardziej neuronalnej mówiła do mojej córki „Priscilla”.

Umówmy się, ludzie są różni. Wiele lat temu w pobliżu tężni


w Konstancinie był bar żurkowy, w którym należało podać imię, żeby
we właściwym momencie zostać przywołanym po swój żurek. I do dziś
pamiętam ten dreszcz, gdy szeptałam „Dolores”, pan bez mrugnięcia
okiem zapisywał i zaledwie trzy kwadranse później Dolores była przez
megafon, na cały obiekt, wywoływana do żurku. Podrywałam się po,
słowo, niedostrzegalnym wahaniu i szłam w chwale przez salę, a potem
wracałam, co było nawet lepsze, bo wszyscy oglądali mnie z przodu.
Mnie, Dolores. Wiem, że jest sieciowa kawiarnia, w której piszą twoje
imię na kubku z kawą, ale to naprawdę nie to samo i numeru z Dolores
nigdy tam nie próbowałam, zawsze mówię „Ania”. Inna sprawa, że
odnoszę wrażenie, iż na swoją kawę czekam wtedy trochę dłużej niż
reszta.

Przekonywanie mojej córki, jak wnosiłam ze stopnia zesztywnienia


stawów mojego podołka – jeśli podołek ma stawy – żeby pozwoliła Alice
nazywać się, jak chce, bo to wszak bezbramkowa autostrada do
egzystencjalnej przygody, nie miało najmniejszego sensu. Dla Rozalii
najwyraźniej większą przygodą było być Rozalią niż egzotyczną
Priscillą, nazywać się Rozalią i komunikować to innym, cyfrowym
botom też. Moja córka uważała oto za wartościowe budować nowe
związki na prawdzie i była gotowa walczyć o poszanowanie dla swojej
własnej prawdy nawet z tworami tak irracjonalnymi, jak aplikacja na
smartfona.

I gdy już wysuszyłam podołek, a Alice została odinstalowana,


przypomniałam sobie, jak lata temu Rozalia namawiała mnie do
napisania książki dla dzieci o niej samej i o jej przygodach: miało się to
wszystko zaczynać tak, że Rozalia wsiada do tramwaju i mówi do
pasażerów „Dzień dobry, jestem Rozalia”. Nie wierzę, że mogłam być
taka głupia, a jednak spytałam wtedy, gdzie w tym jest przygoda. Dziś
już bym na pewno nie zadała tego pytania.
JUSTYNA BARGIELSKA, poetka, prozaiczka, autorka m.in. Obsoletek i zbioru wierszy Selfie
na tle rzepaku.
I / kiosque

Rozkaz i kolec

Posłuszeństwo wobec autorytetu, Stanley Milgram, tłum. Małgorzata Hołda


Posłuszni do bólu: O uległości wobec autorytetu w 50 lat po eksperymencie
Milgrama, Dariusz Doliński i Tomasz Grzyb, Smak Słowa, Sopot 2017

Rozkaz wykonywany bezkrytycznie jest jak raniący kolec,


pozostawiający bliznę i poczucie winy.

Sławne eksperymenty nad posłuszeństwem, przeprowadzone przed pół


wiekiem przez Stanleya Milgrama, doczekały się polskiej edycji. Razem
z książką Milgrama ukazuje się ważna monografia Dariusza
Dolińskiego i Tomasza Grzyba z Uniwersytetu SWPS we Wrocławiu.
Przedstawiają oni rezultaty obszernego programu badań nad
czynnikami modyfikującymi reakcje posłuszeństwa. Obie książki
stanowią całość, a klasyczne badania nad posłuszeństwem są
konfrontowane z najnowszymi wynikami. Milgram w swojej książce
zwraca uwagę na reakcję posłuszeństwa, a szczególnie wykonywanie
poleceń władzy jako podstawę wielu relacji społecznych. Podkreśla też,
że prawidłowości wykryte przez niego w warunkach laboratoryjnych
nie są oderwane od życia. „Istotą posłuszeństwa jest fakt, że osoba
zaczyna spostrzegać siebie jako narzędzie wykonujące czyjeś
polecenia, a w konsekwencji przestaje się czuć odpowiedzialna za
swoje działania.” Ta konstatacja Milgrama ma doniosłe znaczenie
w zrozumieniu różnych psychologicznych konsekwencji posłuszeństwa.
Główne z nich wyrażają się przesunięciem odpowiedzialności na
władzę, której autorytarne polecenia są spełniane bez szemrania
i wątpliwości. Wszechobecność reakcji posłuszeństwa ma głębsze
korzenie, sięgające do biologii pierwotnej hordy, uznawania
przywództwa i doświadczania dominacji.

Eksperymenty zespołu wrocławskich badaczy potwierdziły


zasadnicze prawidłowości wykryte przez Milgrama. Badani wykonywali
polecenia eksperymentatora w 85–90 proc. Wynik ten ma przerażającą
wymowę. Już Milgram, nawiązując do znanej tezy Hannah Arendt
o banalności zła, podkreślił, że zwyczajni ludzie stosowali coraz
silniejsze wstrząsy elektryczne wobec ofiary nie z powodu
agresywnych skłonności, lecz kierując się swoistym poczuciem
obowiązku: „robiłem to, co mi kazano”. Banalność posłuszeństwa jest
więc faktem, który trzeba starać się zrozumieć i przeciwdziałać mu,
kiedy to tylko możliwe. Z tego względu w książce Dolińskiego i Grzyba
najciekawsze są interpretacje uzyskanych rezultatów i rozważania
dotyczące właśnie tego, jak przeciwdziałać bezmyślnemu
posłuszeństwu. Autorzy zwracają uwagę, że chociaż sporo już wiemy
o czynnikach i uwarunkowaniach posłuszeństwa, to w sferze
przeciwdziałania jego patologii więcej mamy spekulacji niż solidnych
danych z eksperymentów. Tym bardziej więc zachęcam czytelników do
przeczytania tej ważnej książki i przemyślenia weryfikowanych w niej
zależności.
Oczywiście posłuszeństwo nie ma wyłącznie negatywnych
konsekwencji. Jest ono spoiwem procesów wychowania, edukacji
i przedsięwzięć organizacyjnych. To samo dotyczy autorytetów, które
mogą działać konstruktywnie lub patologicznie. Walorem badań nad
posłuszeństwem, zainicjowanych przez Milgrama i kontynuowanych
przez zespół wrocławski, jest uświadamianie, jak delikatna granica
dzieli posłuszeństwo możliwe do zaakceptowania od tego, które
depersonalizuje człowieka.
Elias Cannetti, laureat literackiej Nagrody Nobla, w książce Masa
i władza poddał wnikliwej analizie okoliczności programujące
„posłuszny umysł”. Jego analiza pozostaje w ścisłym związku
z badaniami nad posłuszeństwem. Rozkaz wykonywany bezkrytycznie
nie jest psychologicznie obojętny, bo rozkaz to raniący kolec,
pozostawiający bliznę, wątpliwości lub poczucie winy. Być może w tym
kierunku warto w przyszłości podejmować kolejne badania nad
skutkami posłuszeństwa. Trochę psychoanalizy nie zaszkodzi, sam
Milgram nawiązuje do Zygmunta Freuda.

Czesław S. Nosal
I / kiosque

Bajeczne neurony

Sen Alicji, czyli jak działa mózg, Jerzy Vetulani, Maria Mazurek, Marcin Wierzchowski,
Wydawnictwo WAM, Kraków 2017

To jedyna książka prof. Jerzego Vetulaniego dla dzieci! –


czytamy na okładce.

Natura obdarzyła nas niezwykłym narządem, jakim jest mózg. Niestety,


nie dołączyła do niego instrukcji obsługi. Profesor Jerzy Vetulani,
słynny psychofarmakolog, neurobiolog i biochemik, przez lata starał się
ten brak uzupełnić. Miał szczególny talent opowiadania o najbardziej
zawiłych mechanizmach mózgowych w sposób przystępny, atrakcyjny,
dowcipny. Kiedy przeszedł na emeryturę, bez reszty poświęcił się
popularyzowaniu neuronauki: wykładał, brał udział w konferencjach,
prowadził blog „Piękno neurobiologii”, pisał kolejne książki. Jakby czuł,
że czasu ma już niewiele. Ta ostatnia książka, a zarazem pierwsza
adresowana do dzieci, ukazuje się już po śmierci Profesora. Opowieść
Profesora o zawiłościach i sekretach mózgu zilustrował smacznie
Marcin Wierzchowski. Jak napisał Michał Rusinek: „Nie wszyscy
umieją opowiadać językiem zrozumiałym dla dzieci o sprawach
zrozumiałych dla dorosłych, i to tylko niektórych”. Profesor to potrafił!
A Sen Alicji jest tego dowodem.

Jeśli Twoje dziecko przeczyta tę książkę, Ty też powinieneś.


W przeciwnym razie wyprzedzi Cię w neuronauce o kilka długości!
(dk)
I / kiosque

Wyjść naprzeciw niepokojom

W pułapce niepokoju. Jak przechytrzyć własny mózg i przestać się zamartwiać, David
A. Carbonell, tłum. Maria Moskal, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2017

Wciąż się o coś niepokoisz? Zmartwienia trawią twój umysł


niczym pożar? Próbując je zahamować, jedynie dolewasz oliwy
do ognia.

Gdy kolejny raz oglądamy ten sam horror, w końcu przestaje on


wywoływać w nas strach. Dlaczego nie podejść podobnie do
zmartwień? David A. Carbonell radzi, by zamiast za wszelką cenę
starać się zahamować swoje niepokoje – skonfrontować się z nimi.
W przeciwnym razie tylko pogorszymy sytuację, bo im bardziej staramy
się o czymś nie myśleć, tym więcej o tym myślimy. Jak się zatem
skonfrontować ze swoimi niepokojami? Jednym ze sposobów może
być… napisanie haiku na ich temat. Autor proponuje szereg ćwiczeń,
które pomogą przerwać błędne koło zamartwiania się.
Poradnik adresowany jest przede wszystkim do osób, które zmagają
się z uporczywymi zmartwieniami i chciałyby wreszcie stawić im czoła.
Z lektury skorzystają też osoby cierpiące na zaburzenia obsesyjno-
kompulsywne, fobię społeczną lub zespół lęku uogólnionego. Z kolei
dla psychoterapeutów książka może być nieocenioną pomocą w pracy
z pacjentami.

Elżbieta Filipow
I / kiosque

Poza grajdołek

Lesbos, Renata Lis, Wyd. Samo Sedno, Warszawa 2017

Lesbos to opowieść o miłości zamykanej w stereotypach


i ukazach, a także o miłości, której odmawiamy innym,
zamykając granice.
Renata Lis to nie tylko finezyjna tłumaczka Baudrillarda, Bunina,
Flauberta, ale przede wszystkim świetna eseistka. Jej eseje zawsze
dotykają uniwersalnych pragnień i tęsknot. Zapraszając do podróży
w intymny świat bohaterów, pozwalają doświadczyć, że żyjemy na
nieodległych wyspach.
Lesbos to opowieść o kobietach: o poetce Sofii Parnok (rosyjskiej
Safo) oraz pisarkach Annie Kowalskiej (wieloletniej partnerce Marii
Dąbrowskiej) i Jeanette Winterson (brytyjskiej feministce). Choć Lis
pisze o miłości safickiej, to jednak opowiada nie tylko o miłości kobiet,
lecz o miłości w ogóle, o samym jej sednie, o tęsknocie za miłością,
która staje się domem, schronieniem.

Opowiada o miłości zamykanej w stereotypach i ukazach, a także


o miłości, której odmawiamy innym, zamykając granice. Renata Lis
odwiedza bowiem i przejmująco portretuje w swoim eseju również
dzisiejszą wyspę Lesbos, do której brzegów codziennie dobijają łódki
z migrantami: „Niezależnie od tego, jak skrzętnie wyznaczylibyśmy
granice swojego grajdołka i jak wysokie mury byśmy wzdłuż nich
ustawili, życie to zawsze ruch i ryzyko, a nieruchoma i niczym nie
zagrożona jest tylko martwota”. (mb)
I / kiosque

Wspólnota śmiechu

„I TAK CIĘ KOCHAM”, („The Big Sick”), reż. Michael Showalter, prod. USA 2017, dystryb.
Gutek Film, w kinach od 5 stycznia. Fot. Matriały dystrybutora

To film idealnie skrojony na dzisiejsze czasy. Zamiast


przypominać, jak bardzo podzielony jest nasz świat, szuka
w nim nieoczywistych punktów wspólnych.
Groźna choroba albo różnice kulturowe to nie są tematy, którymi
chętnie karmiłaby się współczesna komedia romantyczna. Chyba że jej
współtwórcą jest pochodzący z Pakistanu komik stand-upowy Kumail
Nanjiani oraz jego amerykańska żona, Emily V. Gordon, którzy
zdecydowali się opowiedzieć na ekranie własną historię. Dodajmy, nie
całkiem pastelową.
Na przekór politycznej poprawności z jednej strony
i tożsamościowemu wzmożeniu z drugiej, Nanjiani rozbraja kwestie
dotyczące etnicznych mniejszości w USA. Wcześniej robił to na scenie,
teraz w filmie „I tak cię kocham” – polski tytuł trochę nas oszukuje,
zapowiadając niezobowiązującą opowiastkę o perypetiach pewnej pary.
Również reżyser Michael Showalter odrobinę nas zwodzi – choćby
lekkim, frywolnym tonem opowiadania. Od pierwszych jednak scen,
kiedy dorabiający na taksówce komik poznaje wyzwoloną dziewczynę,
wiadomo, że będzie to komedia mało romantyczna. Kumail na
pierwszej randce puszcza Emily horrory klasy B i oszukuje swoją
pakistańską rodzinę, nieustannie próbującą go z kimś swatać. Ona
tymczasem woli seks bez zobowiązań i jest zaprzeczeniem kandydatek
na żonę, czyli wiernych tradycji muzułmanek.

Czarny humor nie opuszcza twórców filmu nawet wówczas, gdy


Emily zapada na ciężką infekcję płuc i zostaje wprowadzona w stan
farmakologicznej śpiączki. Mogli pójść na łatwiznę i doprowadzić do
komicznego zderzenia konserwatywnej pakistańskiej obyczajowości
z luźnym stylem życia młodej Amerykanki. Wybrali jednak inną
konfrontację, stawiając naprzeciw siebie zamerykanizowanego
Pakistańczyka i liberalnych rodziców Emily, którzy przyjeżdżają do
Chicago na wieść, że córka trafiła do szpitala. Ich wspólne rozmowy,
zdradzające rozmaite uprzedzenia i lęki, mają w sobie brawurę na
miarę wczesnego Woody’ego Allena. Bez faworyzowania którejś ze
stron film Showaltera daje bohaterom wolność – nie zamyka ich
w stereotypach, a jeśli nawet trochę ośmiesza, to po to, by pozwolić im
na odsłonięcie bardziej ludzkiej twarzy.

„I tak cię kocham” zamiast przypominać, jak bardzo podzielony jest


nasz świat, szuka w nim nieoczywistych punktów wspólnych. Zamiast
nam dosładzać, każe wpierw przełknąć sporą dawkę goryczy. Zamiast
upraszczać – komplikuje. Wraz z bohaterem zaglądamy za kulisy
improwizowanych występów komediowych, by dowiedzieć się, że
jedyne, co może mieć dzisiaj moc scalającą, to wspólny śmiech.
Obyśmy potrafili śmiać się z samych siebie.

Anita Piotrowska
I / kiosque

Lekarstwo na zgiełk

WŁODEK PAWLIK: „SONGS WITHOUT WORDS”, Pawlik Relations

O tym, że Włodek Pawlik potrafi czarować dźwiękiem, nie


muszę przekonywać. Wiedzą to wszyscy, którzy mieli
przyjemność słuchać jego gry.
Czy to na płycie, czy podczas koncertu – zawsze sprawia, że
zapominamy o tym, co nas otacza. Na jednym z jego ostatnich recitali
miałam wrażenie, że z łatwością zahipnotyzował trudną krakowską
publiczność. Ten wyjątkowy dar doceniono również za oceanem, Pawlik
jest pierwszym – i jak dotąd jedynym – polskim laureatem nagrody
Grammy w kategorii jazzu; za album „Night in Calisia”. Wybitny
jazzman, kompozytor muzyki filmowej, pedagog, a przy tym człowiek
skromny i niezabiegający o rozgłos, kiedy w styczniu 2014 roku
odebrał jedną z najważniejszych nagród muzycznych, powiedział:
„Nigdy nie myślałem, że tak to się wszystko potoczy…”
Od początku lat 90. dowodzone przez niego Włodek Pawlik Trio
odnosi sukcesy w Polsce i za granicą. Ma w swoim dorobku
artystycznym ponad 20 krążków. Najnowszy album: „Songs Without
Words” jest chyba najbardziej osobistym wyznaniem artysty. Pawlik
sięgnął tym razem do swoich ulubionych standardów muzyki jazzowej
i popularnej (plus „Wiosna” Chopina) i przetworzył je w cudowne
fortepianowe improwizacje. Zadanie było niezwykle trudne, bo
„majstrowanie” przy takich muzycznych świętościach jak „Imagine”
Johna Lennona, „The Sound of Silence” Paula Simona czy „Blowin’ in
the Wind” Boba Dylana zawsze niesie ryzyko. Ale kto jak nie on ma
artystyczne upoważnienie do takich zabiegów? Zdecydował się na
trzynaście piosenek, i jest to szczęśliwy wybór. Wszystkie opowiadają
o rzeczach uniwersalnych, mają przy tym piękne melodie, stanowiące
punkt wyjścia dla metafizycznych improwizacji Pawlika. Bez
naruszania charakterystycznej melodyki i harmonii oryginałów artysta
buduje nowe, nastrojowe kompozycje. Każda z nich jest jedyna
i niepowtarzalna w swojej formie. Każda potwierdza jego wielką
wrażliwość i niebanalną estetykę.

Włodek Pawlik mawia, że fortepian jest jak „mała orkiestra”; pod


jego palcami na pewno. Album wycisza, uspokaja, otula ciepłymi
brzmieniami. Jest jak lekarstwo na cały współczesny zgiełk, ale bez
skutków ubocznych. Najlepiej dawkować je sobie wieczorami,
a przedłużone działanie tej muzyki sprawia, że łatwiej znieść kolejny,
nawet trudny dzień.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic


I / kiosque

Płytowy przekładaniec

Coraz częściej pojawiają się nagrania, na których – dzięki nowoczesnej


technice – głosy nieżyjących już legendarnych wokalistów łączone są
z brzmieniem orkiestry symfonicznej. Z jednej strony można się
zastanawiać, na ile sami artyści byliby zachwyceni takim obrotem
spraw… Z drugiej zaś, ponieważ nie spytamy ich już o zdanie,
pozostaje nam chyba tylko cieszyć się z tego, że muzyka jest wiecznie
żywa i podziwiać efekty takich miksów. Jeśli oczywiście są godne
podziwu. Tak jak krążek z piosenkami Roya Orbisona, zagranymi
przez Royal Philharmonic Orchestra, z wykorzystaniem oryginalnego
wokalu piosenkarza. Jego największe przeboje (np. tytułowy numer
„A Love So Beautiful”) nie tylko nie straciły swojego wyjątkowego
klimatu, ale dostały drugie życie i brzmią – jak przystało na
towarzyszący zespół – po królewsku.
Kenneth Branagh i Patrick Doyle znów połączyli siły. Owocem
współpracy jest ścieżka do „Morderstwa w Orient Expressie”. Autor
muzyki do „Frankensteina”, „Harry’ego Pottera i czary ognia” czy
„Wielkich nadziei” ma rękę do muzycznej oprawy filmów tajemniczych,
pełnych intryg i zagadek – co w przypadku najnowszej ekranizacji
powieści Agathy Christie sprawdza się doskonale. Plus śpiewająca (nie
po raz pierwszy!) Michelle Pfeiffer.
Jednych zachwyca, innych irytuje, ale zawsze wywołuje emocje.
Charlotte Gainsbourg, córka niezapomnianego Serge’a Gainsbourga
i zjawiskowej Jane Birkin, od zawsze próbuje łączyć pasje swoich
rodziców: kino i muzykę. Choć na tym drugim polu nie udzielała się od
siedmiu lat, teraz powróciła z albumem „Rest”, przy którym pomagali
jej m.in. sir Paul McCartney i Guy-Manuel de Homem-Christo z Daft
Punk. Wyszła z tego ciekawa mieszanka elektroniki, funku i disco.
Wszystko doprawione oryginalnym stylem artystki.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic


I / poczta poetycka

Dante niebytu i niedoistnienia


W świecie Leśmiana po tysiąckroć umiera się z Miłości,
dla Miłości, przez Miłość, w Miłości… Ale żyć bez niej
niepodobna, nie warto, nie wolno.
TEKST BRONISŁAW MAJ
BRONISŁAW MAJ jest poetą, krytykiem, tłumaczem, wykładowcą literatury na Uniwersytecie
Jagiellońskim. Jego wiersze tłumaczone były na ponad dwadzieścia języków i publikowane
w wielu krajach. Prowadził gościnnie wykłady i zajęcia z twórczego pisania (creative writing)
na uczelniach europejskich i amerykańskich. Laureat m.in. Nagrody PEN Clubu za twórczość
poetycką.
Bolesław Leśmian
***
Zbladła twarz Don Żuana, gdy w ulicznym mroku
Spotkał swój własny pogrzeb, i przynaglił kroku.

I zatracił różnicę między ciałem w ruchu


A tym drugim, co legło w trumiennym zaduchu.
Czuł tożsamość obojga – orszak szedł pośpiesznie,
A jemu się zdawało, że w miejscu tkwi śmiesznie.
Czekał, aż uśnie w Bogu, lecz stwierdził naocznie,
Że Bóg nie jest – noclegiem – i że już nie spocznie.
Pogardą na śmiertelne odpowiadał dreszcze.
„Śpi snem wiecznym” – szeptano, ale nie spał jeszcze.

Szedł coraz bezpowrotniej – w pozgonnym rozpędzie.


„Śpi snem wiecznym…” Snu nie ma i nigdy nie będzie!
„Szczęśliwy! Już nie cierpi!” – tak mówiono wkoło –
A on w świat trosk mogilnych kroczył niewesoło,
W świat, gdzie pierwszą ułudą jest ostatnie tchnienie –
I zaczęło się nowe – nieznane cierpienie.
Dzwony jeszcze dzwoniły. Nie słuchał ich wcale.
Szli ludzie – dotąd żywi… Minął ich niedbale.
Czczość dzwonów i daremność zrozumiał pogrzebu
I zmarłymi oczyma przyglądał się niebu.
(z tomu Dziejba leśna, 1938, pośmiertnie)
Leśmian. Największy zapewne nasz poeta dwudziestego wieku; co do
tego, o dziwo, zgadzają się wszyscy… Nawet Przyboś z Miłoszem. „On
to, Bolesław Leśmian, podniósł symbolizm w poezji polskiej do poziomu
najwyższych osiągnięć w Europie – i poziom ten przekroczył. Dzieło
Leśmiana zamyka – najświetniejszym, triumfalnym łukiem –
perspektywę przeszłości i zarazem otwiera widok na przyszłość, na
dzień poezji dzisiejszy” – pisze Julian Przyboś. „Żaden inny poeta, który
wyszedł z Młodej Polski, nie dorównuje Leśmianowi kalibrem i trzeba
go umieścić w szeregu największych postaci współczesnej literatury
europejskiej” – wtóruje Przybosiowi Czesław Miłosz. I Jarosław Marek
Rymkiewicz: „Z pewnością możemy tylko powiedzieć, że w XX wieku
mieliśmy jednego wielkiego poetę – Bolesława Leśmiana. Reszta jest
niepewna, zmącona”. I jeszcze nadzwyczaj celna „synteza” Jerzego
Kwiatkowskiego: „Leśmian był jak gdyby jakimś Dantem niebytu,
nieistnienia i niedoistnienia; odkrywcą obszarów rozciągających się
między bytem a nicością czy – odwrotnie – między nicością a bytem; był
przy tym swoistym – w obrębie polskiej literatury ekscentrykiem
przeżycia religijnego; w poezji jego jawiło się ono w najzupełniej
odmiennej niż u innych twórców aurze emocjonalnej; był wreszcie –
także do nikogo w literaturze niepodobnym – wizjonerem i myślicielem
o życiu pozagrobowym”.

I wszystko to jest w tym jednym cudownym wierszu! Zaświatowa,


pozagrobowa przygoda, która dzieje się gdzieś między bytem
i nicością. Czy ściślej – w obu tych światach jednocześnie: bo przecież
w innych rzeczywistościach – choć w tej samej chwili! – idą, w tym
samym, jednym ulicznym tłoku!, uczestnicy pogrzebu i Don Żuan,
ludzie dotąd żywi – i on: zmarły, nieżyjący? Bo przecież Leśmianowy
Don Żuan… żyje. Tyle że istnieje innym istnieniem, ale przecież równie
mocno – jest. W świat trosk mogilnych kroczył niewesoło, bo nic się ze
śmiercią nie kończy, przeciwnie: zaczyna się nowe – nieznane
cierpienie. Czym będzie ten nowy byt, jak długo potrwa? Nic nie
wiadomo, poza jednym – istotą tego bycia po byciu, czy życia po życiu,
będzie także, tak jak i tu, cierpienie. Ale czy będzie ono nieuchronnym
jak śmierć przeznaczeniem każdego z nas, każdego, kto – umierając
w tym życiu – wkracza w świat, gdzie pierwszą ułudą jest ostatnie
tchnienie… A może jest to tylko los jego, tego jedynego, Don Żuana?
W takim razie czy jest on karą (przez kogo zesłaną? przez Boga?)? Karą
– za co? Leśmian bohaterem tej iście Dantejskiej przygody czyni
właśnie Zwodziciela z Sewilli. To nadzwyczaj rzadkie u niego, bo
przecież autor Łąki najczęściej powołuje do takiego życia w wierszu
swoich własnych bohaterów, równie tajemniczych i cudownych jak
światy, które każe im przemierzać: Świdryga i Midryga, Srebroń,
Dusiołek, Majka stodolna… A tu „sięga” po mityczną postać
o wyrazistym wizerunku, utrwalonym w kulturze i tradycji. Bardzo
rzadko tak czynił. Takim swoim bohaterem uczynił też Don Kichota,
i błędnemu rycerzowi zgotował los jakże podobny do tej donjuanowej
przygody: umarły Don Kichot
(…) zachwiany w niewierze raz jeszcze umiera

Ową śmiercią, co wszelkim pocałunkom wzbrania

Budzić takich umarłych i w dniu zmartwychwstania!

Więc dlaczego właśnie Don Żuan? Zwodziciel z Sewilli, niezdolny do


miłości, drwiący z niej, pełen pychy, wzywający gniewu niebios
buntownik, fascynował największych artystów: Moliera, Goldoniego,
Byrona, Puszkina, a potem Ortegę y Gasseta, i Camusa. No i genialna
opera Mozarta, gdzie Don Giovanni też ponosi karę: wyzwany przez
dumnego narcyza kamienny Komandor wciąga go w piekielne
otchłanie… Czyżby więc straszny pośmiertny los Leśmianowego Don
Żuana miał być takim zadośćuczynieniem? Sprawiedliwą i okrutną (ale
czy Boską?) karą za winę największą, za grzech śmiertelny: życie bez
miłości? Bo przecież w świecie Leśmiana – jak u żadnego poety – po
tysiąckroć umiera się z Miłości, dla Miłości, przez Miłość, w Miłości…
Ale żyć bez niej niepodobna, nie warto, nie wolno. Na tym czy na innym
świecie, w tym czy w innym życiu.
I / krzyżówka z charakterem

Krzyżówka z charakterem
Litery z pól oznaczonych gwiazdką, odczytane rzędami, utworzą
rozwiązanie.


Leszek Rydz

Poziomo:
1) wyszła z Jagiełłą z bankomatu

6) siniak pod oknem

7) przejścia masowe

8) Wciąż biegły w asach i returnach


9) ciacha w dłoni chirurga

10) rogacizna dyktand

12) poeta z nyski

13) ty to masz!

15) ciemniejsze niż szpaki i wrony

17) konie wychowywane bezstresowo?

18) złote albo ruminacje

19) kupiona w butiku „Suseł Morfeusz”


20) Śmietanka kabaretu

21) zaproszenia na randkę z Temidą (są też moralne)

Pionowo:

1) lub (i nic więcej, czyli: …)


2) bard gimnastyki
3) niezła z niej …! (o dowcipnej sprzedawczyni polis)

4) jedyne, co ma Czerwony 14 pionowo


5) ostrosłup z cokołem

11) fochowiec
13) but jak malutki włóczęga

14) dam go damie w Rotterdamie


15) można go na czymś postawić, np. na pięciolinii
16) E z ZEA


Na krzyżówkę (odpowiedzi i hasło) czekamy do 20 stycznia. Przyślijcie je na adres:
redakcja@charaktery.com.pl. Spośród osób, które nadeślą poprawne rozwiązania, wylosujemy
jedną, która otrzyma upominek. Natomiast osoba, która zrobi to jako pierwsza, otrzyma
nagrodę. Rozwiązanie zamieścimy na www.charaktery.eu.
LISTY

Każdego może dotknąć


Bardzo dziękuję za artykuł „Zagadka alzheimera” Marka Bindera
(„Charaktery” 10/2017). Od kilku lat pracuję jako opiekunka osób
z alzheimerem. Dużo czytam o tej chorobie. Ci, którzy znają ją jedynie
z opowieści lub odwiedzin u swoich chorych rodziców czy kuzynów, nie
zawsze rozumieją jej istotę. Szkoda, bo rzetelna wiedza na ten temat
pomogłaby cierpliwie znosić jej dokuczliwe skutki. Bliscy nie rozumieją
dziwnych zachowań chorego albo wydają im się one niegroźne czy
normalne w pewnym wieku. Owszem, to nic takiego zapomnieć, gdzie
się położyło klucze, ale trzymać je w ręku i zastanawiać się, do czego
służą – już normalne nie jest. Tak jak nie jest normalne, że dotąd
spokojna, ugodowa osoba stała się nagle zazdrosna lub paranoicznie
podejrzliwa. Rodzina bagatelizuje początkowe sygnały, dopóki nie
pojawiają się takie oznaki, jak: brak zdolności rozpoznawania bliskich,
utrata pamięci, agresja, ucieczki.

To wielkie wyzwanie dla opiekunów. Wielu z nich nie wytrzymuje


psychicznie, rezygnuje. Niektórzy swoim postępowaniem niepotrzebnie
wyzwalają u chorego agresywne zachowania. Tymczasem aby osoba
z alzheimerem zachowała spokój, trzeba przenieść się w jej świat.
Jeden z moich podopiecznych, starszy pan pochodzący z Ukrainy, który
w młodości przeszedł łagry, miał straszne wizje. Widział wkoło swoich
oprawców, czasami wołał o litość. Walczył z potworami, które widział
tylko on. Uspokajał go mój tembr głosu i znana mu melodia. Gdyby
podczas takiego ataku ktoś krzyknął lub starał się siłą go uspokoić,
chory mógłby zrobić mu krzywdę.
Szkoda, że tak mało wiemy o tej chorobie i że niewiele mówi się
o niej w mediach. Jest wiele programów rekomendowanych
w postępowaniu z ludźmi uzależnionymi, a wciąż nie jesteśmy
przygotowani na spotkanie z alzheimerem – chorobą, która naprawdę
każdego może dotknąć.

Androna Rembacz
***
Niewolnicy lajków
Gdy czasem przeglądam profile na portalach społecznościowych,
zastanawia mnie to, że na prezentowanych zdjęciach wiele osób ma
włosy lśniące jak w reklamie szamponu, świetną sylwetkę,
najmodniejsze ubranie, no i nieskazitelnie biały uśmiech.
Cóż, kiedy ktoś nas widzi, chcemy wyglądać dobrze. Ale
użytkownicy takiego na przykład Facebooka uwielbiają wystawiać na
ogólny widok o wiele więcej niż swój wygląd. A to zdjęcia z ostatnich
wakacji, a to zdjęcia dzieci, wspaniałych domów – wszystko, co może
zebrać dziesiątki polubień.

W sieci prezentujemy swój perfekcyjny świat, wiecznie radosny, bez


problemów. Nie chcemy, by inni myśleli, że mamy gorzej. Bycie
przeciętniakiem uchodzi za hańbę. Ceniona jest tylko perfekcyjność.
A pogoń za perfekcją może prowadzić do większych problemów.

Dziś w telewizji oglądałem program, w którym kilka osób narzekało,


że dzieci mają za dużo zajęć w szkole, przez co brakuje im czasu na
odpoczynek. „To dzieci, a harują jak na etacie!” – stwierdził
prowadzący. Z całej tej rozmowy z gośćmi programu wywnioskowałem,
że najlepszym sposobem na zapewnienie relaksu dzieciom po ciężkim
dniu w szkole jest zapisanie ich na jakieś zajęcia dodatkowe. Co z tego,
że już na takie chodzą? Ale szkoła jest dla dzieci tak wymagająca, że
rodzice muszą nieraz odrabiać za nie lekcje, aby mogły pójść na owe
zajęcia, które przecież tak uwielbiają! Makabra.

Społeczne wymagania rosną – trzeba być jak najlepszym, by znaleźć


się wyżej na społecznej drabinie. Zajęcia dodatkowe to gwarancja
lepszej przyszłości – im więcej będziesz pracować, tym lepsze jutro
sobie zapewnisz. Ten zaawansowany kapitalizm wpajają nam wszyscy
na każdym kroku już od najmłodszych lat. Każdy z nas jest w tych
czasach produktem. Ma zostać wytworzony tak, by zostać najlepszym
w swoim fachu – a najlepiej, aby jego fachem był każdy fach, jaki tylko
istnieje. Człowiek ma zaprezentować swoje „ja” od jak najlepszej
strony. I zyskać mnóstwo aprobaty od społeczeństwa. Również tej
wyrażonej polubieniami na Facebooku.
Tomasz Socha

***

Jaka zazdrość?
Zazdrość, choć to uczucie złożone i bywa niebezpieczne, jest
człowiekowi potrzebna. Jednak obsesyjną zazdrość trzeba leczyć.
Zazdrośnik próbuje zawłaszczyć partnera, staje się uciążliwy dla
otoczenia. Nie radzi sobie z emocjami, więc często ratunku szuka
w alkoholu. Zazdrość bywa źródłem przemocy domowej.

W sferze zawodowej osoba obsesyjnie zazdrosna chce być dobra


w tym samym, co inni, choć nie posiada odpowiednich kwalifikacji.
Niedoceniona mści się na otoczeniu. Czuje się rozczarowana, niekiedy
to uczucie przechodzi nawet w nienawiść, ale wypiera się tych uczuć,
bo kto chce być postrzegany jako nienawistny?

Ludzie bez ambicji to tylko drobni zazdrośnicy. Ludzie z ambicjami


podszytymi zazdrością są w stanie przenieść góry. Tyle tylko, że różne
bywają góry – i te prawdziwe, i te życiowe. Czasem osoba zazdrosna
walcząca o kolejne podium nie zauważa istotnej przeszkody, potyka się
i upada. Dla jednego taki upadek jest dramatem, powodem do jeszcze
większej zazdrości. Inny otrzepuje się i biegnie dalej.

Elżbieta Oyrzanowska
***

Nagradzamy listy
Jak mawiał Forrest Gump, „życie jest jak pudełko czekoladek – nigdy
nie wiesz, na co trafisz”. Jednak jeśli trafisz na coś niezwykłego –
napisz o tym do „Charakterów”. Podziel się z nami swoimi refleksjami,
doświadczeniami, opiniami. Co miesiąc autor najciekawszego listu
otrzymuje od nas nagrodę. Tym razem prześlemy ją autorce listu
„Każdego może dotknąć”.

***
adres redakcji:

25-502 Kielce
ul. Paderewskiego 40

redakcja@charaktery.com.pl
CICER CUM CAULE

Redaktor prowadzący KRZYSZTOF SZUBZDA Specjalny dodatek do


magazynu psychologicznego „Charaktery” Nr XLX odnowiony, styczeń,
roku pańskiego 2018

ELVIS – zrób go sam


Elvis Presley urodził się 8 stycznia, dokładnie 83 lata temu, więc
właściwie mógłby jeszcze żyć. Niestety, nie żyje, ale za to jest wiecznie
żywy, bo wszyscy o nim pamiętamy.

Do ożywienia Elvisa potrzebujemy:

• dużo brylantyny
• okularów

• bokobrodów

• białych spodni

• białej koszuli

• kawałka prześcieradła, z którego wykonamy zamaszysty kołnierz


• i bardzo dużo diamencików.
Nogawki spodni i rękawy koszuli rozcinamy po szwie
i rozkloszowujemy, wstawiając złote aplikacje. We włosy
wcieramy obłędną ilość brylantyny i zaczesujemy wielki kokon.
Bokobrody hodujemy co najmniej od Zaduszek; w razie gdyby
nie zdążyły wyrosnąć, naklejamy na twarz wełniane rękawiczki.
Następnie zakładamy złote okulary, wychodzimy na przystanek
i posyłając magnetyczne spojrzenia, śpiewamy „Heartbreak
hotel”.

***
HOROSKOP CHIŃSKI
Rok 2018 jest rokiem Psa. Pies to wyjątkowe zwierzę w chińskiej
kulturze. Ponoć to właśnie Chińczycy jako pierwsi udomowili psy i, co
ciekawe, oni też jako pierwsi zaczęli je jeść. Wielu sinologów twierdzi,
że to nie przypadek.
Trzeba jednak przypomnieć, że Chińczycy od wieków zachowują
przejrzysty podział psich ras na domowe i stołowe. Osoby urodzone
w roku Psa są ckliwe, cierpliwe i dociek​liwe. Potrafią zaparzyć
naprawdę smaczną herbatę i wyprodukować dobry telefon
w przystępnej cenie. Panie Psy znają się na sztuce układania
kwiatów i rozwieszaniu lampionów. Generalnie Psy są z natury
przesądne: boją się sylwestra i nie wchodzą do muzułmańskich
domów. Źle reagują na listonosza. Rok 2018 nie będzie się Psom
dłużył. Przeżyją w ciągu tego roku siedem razy więcej niż osoby
urodzone w znaku Panny i 14 razy więcej niż osoby urodzone w znaku
Bliźniąt.

Ulubione zwierzę: drugi pies

Ulubiony miesiąc: kwiecień

Najmniej ulubiony miesiąc: marzec

Najmniej ulubione zwierzę: jeż


***

15 stycznia – najgorszy dzień roku!


Depresja to jest koszmar, wiecie,
zmora, makabra, znój prawdziwy!
Lecz tak jak każda rzecz na świecie
musi mieć swoje pozytywy!


Pracownik ze sfer umysłowych,
gdy w szpon depresji się dostanie,
od razu może być księgowym
lub zająć się programowaniem.

Trudno też bez napadów splinu
zostać porządnym nocnym stróżem.
A kto nie płakał sam do dżinu –
sławy poety mu nie wróżę.


Muzyk dopiero gdy się złamie
i odda chandrom, dołom, fochom –
to wtedy jest dopiero w stanie,
wziąć się z pożytkiem za saksofon.


Napisze smętną kołysankę

z solówką niczym noc styczniowa,


poderwie na nią depresantkę
i zaczną razem się dołować.


Saksofon umie tak zawodzić
i tak markotnie w bólu brodzić,
aby depresant w każdej porze
mógł żyć nadzieją: BĘDZIE GORZEJ!


Cóż piękniejszego niż przed piątą,
gdy świt rozbłyska w świetle zniczy,
posłuchać jak zawodzi Bolton

albo Lionel Richie ryczy.


Papieros znów w sedesie gaśnie,
opierasz twarz o chłodną ścianę
i „Careless whisper” leci właśnie.
Czy może być smutniejszy ranek?

***

Jaki będzie 2018?


Baba Wanga, Nostradamus i grupa jasnowidzów
z Człuchowa są tym razem wyjątkowo zgodni: trzeciej
wojny światowej w roku 2018 nie będzie.
Na tym kończą się jednak dobre przepowiednie. Bardzo poważnie
planowany jest bowiem Armagedon. Hal Lindsey, znany głównie
z tego, że zapowiedział koniec świata na rok 1988, właśnie ogłosił, że
pomylił się o 30 lat. Miejmy nadzieję, że pomylił się 30 lat do tyłu, a nie
do przodu. Duszan Urić, niepiśmienny przepowiadacz z Serbii, który
przewidział wynik meczu Piast Gliwice – Sandecja Nowy Sącz i jako
pierwszy podniósł rating dla Polski, twierdzi, że jeszcze w tym roku
pojawi się plaga mszyc na kukurydzy, a Netflix wróci do współpracy
z Kevinem Spacey. Najlepsze wieści ma dla nas Momcził Swetko –
bułgarskie medium o potwierdzonych paranaukowo zdolnościach
bilokacyjnych. Jego przepowiednie mają zwykle formę wiersza białego
ozdobionego rymem i są skrajnie dalekie od dosłowności.
Przepowiednia dla Polski o treści „Gdy zapieje kur poranny / Szukaj
w rondlu kaszy manny” traktowana jest zgodnie jako zapowiedź
udanego sezonu w skokach narciarskich. Rudowłosa Inuitka Udu
Ou, uznająca się za potomkinię foki śnieżnej i golfsztromu,
zapowiedziała, że swoje przepowiednie na rok 2018 poda w styczniu
2019.
DOBRY POCZĄTEK

Bohater

Fot. Adam Pliszylo / PhotShot.com

To słowo porusza nasze serca z dwóch powodów: bo potrzebujemy


bohaterów albo sami chcemy nimi być. Bohater to słowo zbyt często
nadużywane do opisu sportowców, którzy strzelili zwycięskiego gola na
boisku piłkarskim, oddali decydujący rzut w meczu koszykówki albo
zwyciężyli w morderczym wyścigu Tour de France. Prawda jest taka, że
świat jest pełen prawdziwych bohaterów, którzy pokonują
przeciwności, żeby inspirować innych. Ukrywają się wśród nas jako
zwykli ludzie, ale życie przemieniło ich w ludzi niezwykłych.
Uwielbiam piosenkę Bonnie Tyler „Holding Out for a Hero” („Chcę
bohatera”). Oto fragment refrenu: „Chcę bohatera, zanim skończy się
noc/Musi być silny/i musi być szybki/i musi być gotowy do walki/Chcę
bohatera/Chcę bohatera, zanim wstanie dzień/Chcę mu zaufać/i muszę
go mieć szybko/i musi być większy niż życie!/Większy niż życie”.

Bohaterem jednak nie musi być „on”, mężczyzna. Kobiety także są


bohaterkami. W tym numerze spotkacie się z trzema.
Katarzyna Szulc-Rozmysłowicz straciła wszystko w ciągu jednego
dnia. Po tym, jak pożar zniszczył jej pensjonat i dom w Bieszczadach,
mogła się poddać, a jednak stała się silniejsza niż kiedykolwiek.
Wdzięczna jest za to, że przeżyła, wdzięczna jest też przyjaciołom
i obcym ludziom, którzy pomogli jej oraz mężowi odbudować wszystko.
Katarzyna stara się oddać wszystkim życzliwość i troskę, jakie
otrzymała wtedy, gdy najbardziej ich potrzebowała. Dzieli się z nami
opowieścią o tym, że ogień nie tylko nie zniszczył jej marzeń, ale
rozpalił nowe. Jest jak legendarny Feniks, który odradza się z popiołów.

Ewa Kruchowska pomaga ludziom odnajdować bohaterów w sobie.


Zachęca ich do spojrzenia w głąb siebie, do bycia asertywnymi, do
przejmowania kontroli nad własnym życiem. Prowadzi unikatowe
warsztaty, na których uczy samoobrony. Jest przekonana, że każdy
z nas ma w sobie wystarczająco dużo siły.

Agata Roczniak to pierwsza polska modelka, która pokazuje, jak


można być silnym, dzielnym i pięknym pomimo wózka inwalidzkiego.
Podbija świat mody. Największe źródło jej mocy to miłość i akceptacja,
jakie w dzieciństwie otrzymała od rodziców. Łatwiej wierzyć w siebie,
kiedy inni także w ciebie wierzą. Miłość najbliższych daje Agacie moc,
aby krok po kroku realizować swoje marzenia. Kiedy uwierzysz, że
jesteś kochana/kochany, możesz pokochać siebie i lepiej kochać innych.
Agata znalazła miłość swojego życia, urodziła syna. Razem z mężem
dają ogrom miłości siedmioletniemu Kubie.
Te trzy kobiety są żywymi dowodami na to, że miłość to
najdoskonalsze paliwo dla bohaterstwa.
REGINA BRETT jest dziennikarką i autorką światowych bestsellerów. W Polsce wydano 600
tysięcy egzemplarzy jej trzech książek. Książkę Bóg znajdzie ci pracę napisała specjalnie dla
polskich czytelników. Najnowsza to Kochaj. 50 lekcji, jak pokochać siebie, swoje życie i ludzi
wokół. Teraz – tylko u nas!
Tłum. Piotr Żak
DOBRY POCZĄTEK

Biblioteka nieopublikowanych

Fot. Joe Mabel/Wikimedia Commons

Nietypową bibliotekę można zwiedzić w amerykańskim Vancouver,


w stanie Waszyngton – zebrano w niej wyłącznie książki, które nie
zostały opublikowane. Patronem placówki jest Richard Brautigan,
poeta z pokolenia bitników, który w jednej ze swoich książek opisał
właśnie taką bibliotekę – gromadzącą wyłącznie nieznane książki,
dostępne w jednym, autorskim egzemplarzu.
Jednemu z czytelników prozy Brautigana tak bardzo spodobała się
idea takiej biblioteki, że postanowił ją założyć. Otwarto ją w 1990 roku
i początkowo w swoich „zasobach” miała tylko siedem
nieopublikowanych książek, ale już po dwóch latach liczyła ponad 300
pozycji. Swoje książki przysyłali autorzy w wieku od 13 do 92 lat. Wielu
z nich wysyłało swoje manuskrypty nawet do kilkudziesięciu
wydawnictw, ale jeśli w ogóle dostawali jakąś odpowiedź, to odmowną.
Już same tytuły wzbudzają zdziwienie – np. Wielgachny brzydki
człowiek przywiązany do swego konia.
Zbiory nietypowej biblioteki znajdują się obecnie w Muzeum
Historycznym Hrabstwa Clark w Vancouver i są udostępniane
czytelnikom tylko na miejscu, w czytelni.
DOBRY POCZĄTEK

Zawsze ludzie

Fot. © iStock by Getty Images

Szpital. Gość po pięćdziesiątce do mnie: „A ja się zderzyłem


z rowerem”. „Przykre.” „No, wie pani, niefart, gdyby tak jeszcze nikt
na nim nie jechał.” „Ano, gdyby się tak pan zderzył z niezaludnionym
rowerem.” „O to to, ale to nie ja, u mnie to zawsze gorzej. Jak już na
mnie rowery wjeżdżają, to zawsze z kimś na siodełku. A człowiek, wie
pani, nic miłego się spod człowieka wygrzebywać.” „Współczuję.” „Raz
tylko w życiu na mnie spadła sama drabina i nic mi nie było. A poza
tym zawsze ludzie, ludzie.”
Eliza Kącka (#zanoty_ek)
DOBRY POCZĄTEK

Aspirant

Fot. © iStock by Getty Images

RTG w szpitalu. Rozbieram się w wydzielonym korytarzyku. Po


prześwietleniu pielęgniarka nie przychodzi. Cofam się do przebieralni,
zamknięte. Czekam. Z zewnętrznego korytarza starszy niepewnie:
„Mogę?”. Wołam, żeby nie wchodził. „Czemu, siostro?” „Nie jestem
siostrą, nie mam ubrania.” „Pani jest bezdomna?” Dementuję. Po chwili
ktoś uchyla drzwi, szura. Marznę. Wbiega pielęgniarka: „Przepraszam,
już otwieram”. Zerka na wieszak: „A co to?”. Tam piżama w paski,
sterana. Pod piżamą kartka „Dla pani bezdomnej”. Pielęgniarka: „Stary
tu był?”. „Tak.” „Wszędzie podrzuca piżamę. Doktór go postraszył, że
mu załatwi miejsce na oddziale zdrowia psychicznego i od tego czasu
nie możemy się go pozbyć. «Aspirant» – mówimy.” „Cóż.” „Twierdzi, że
woli nas niż telewizję. I że dość się napracował, żeby wybrać miejsce
rozrywki na emeryturze.”
Eliza Kącka (#zanoty_ek)
DOBRY POCZĄTEK

Nowe słówka
Binge watching – kompulsywne oglądanie ulubionego serialu, po
kilka odcinków z rzędu. Powstało na wzór binge eating, czyli określenia
objadania się bez opamiętania. Zjawisko binge watching pojawiło się
wraz z serialami udostępnianymi w całości on-line. Rekordziści wśród
kompulsywnych oglądaczy potrafią cały weekend lub urlop spędzić na
maratonie złożonym z ulubionych seriali.
DOBRY POCZĄTEK

O co chodzi z Donaldem
„Wiecie, co jest dziwne? Kaczor Donald nigdy nie nosi spodni.
Ale ilekroć wychodzi spod prysznica, zawsze zakłada ręcznik
wokół swej talii. Po prostu, wiecie, o co w tym wszystkim
chodzi?”

Chandler Bing, bohater kultowego amerykańskiego serialu


„Przyjaciele”, sezon 3, odcinek 2
DOBRY POCZĄTEK

Święto rudych
Raz w roku holenderska Breda zamienia się w stolicę rudzielców. Od
dziesięciu lat we wrześniu organizowany jest tam Festiwal Rudzielców,
na który zjeżdżają się z całego świata ludzie z włosami w kolorze
miedzi i marchewki. Najmłodsi uczestnicy mieli 3 miesiące, najstarsi
byli po siedemdziesiątce. Czekają na nich liczne atrakcje: pokazy mody
dla rudych (i z udziałem rudych), zawody sportowe, warsztaty, a na
koniec – pamiątkowe zdjęcie grupowe.
Co ciekawe, pomysłodawcą festiwalu jest blondyn, holenderski
malarz Bart Rouwenhorst. Przed laty szukał piętnastu naturalnie
rudych kobiet, które zechciałyby mu pozować do obrazu. Na swoje
ogłoszenie w gazecie otrzymał ponad 150 odpowiedzi. Zaprosił więc
wszystkie panie, co dało początek corocznemu zjazdowi rudzielców.

Obecnie włosy takie jak Nicole Kidman czy książę Harry ma półtora
procent ludzi na świecie. Najwięcej rudzielców rodzi się w Szkocji
i Irlandii. Naukowcy ostrzegają jednak, że rudych osób będzie się
rodzić coraz mniej, ponieważ jednym z efektów zmian klimatycznych
(ocieplenia) jest stopniowy zanik genu odpowiedzialnego za miedziany
odcień.
DOBRY POCZĄTEK

Liczby

Fot. © iStock by Getty Images

1065
– tyle minut trwa najdłuższy bezpośredni lot
pasażerski.
Samolot pokonuje trasę ze stolicy Kataru do Auckland w Nowej
Zelandii w 17 godzin i 45 minut. Pasażerowie mają okazję lecieć przez
dziesięć stref czasowych. Jak podaje Qatar Airways, lot obsługuje
czterech pilotów i piętnaście stewardess.
DOBRY POCZĄTEK

Dom w 6 godzin
Przyjeżdża w paczkach jedną, góra dwiema ciężarówkami i możesz go
sobie złożyć między śniadaniem a obiadem – a już na pewno zdążysz do
kolacji. O czym mowa? O projekcie domu MADI, stworzonym przez
Włocha Renato Vidala. Wystarczy zamówić wybrany model, wskazać
adres, gdzie ma być dostarczony dom w paczkach, i poczekać 60 dni.
Tyle bowiem wynosi termin realizacji i dostawy.

Włoski domek został pomyślany jako prosta i szybka wersja


własnych czterech kątów – dla osób przerażonych wizją długiej
i żmudnej budowy, koniecznością nadzoru ekipy murarzy, hydraulików,
malarzy… W przypadku włoskiego projektu można uniknąć nawet
kopania fundamentów. Za domki o metrażu 27–84 metry trzeba
zapłacić od 120 do 250 tys. zł.
DOBRY POCZĄTEK

Rozmówki terapeutyczne

Ilustracja Aleksandra Pilipczuk


DOBRY POCZĄTEK

Noni na ból

Fot. © iStock by Getty Images

„An apple a day keeps the doctor away” (w wolnym tłumaczeniu na


polski: jabłko co dnia i zbędna przychodnia) – taki prosty sposób na
zadbanie o zdrowie rekomenduje popularne angielskie przysłowie. Czy
to oznacza, że jabłka są najzdrowszymi owocami na świecie?
Najnowsze badania wskazują, że są nimi raczej owoce morwy
indyjskiej, znanej jako noni. Roślina ta pochodzi z Azji i Australii, rośnie
w strefie międzyzwrotnikowej, a szczególnie popularna jest w Polinezji
Francuskiej. Wykorzystuje się ją tam jako roślinę leczniczą
i barwierską.
Noni jest niezwykle bogata w witaminę C, witaminy A i E oraz grupę
witamin B. Potwierdzono jej działanie antybakteryjne,
przeciwgrzybiczne, przeciwnowotworowe i przeciwzapalne. Naukowcy
sugerują, że te niezwykłe owoce nie tylko pomagają zachować zdrowie,
ale mogą też przedłużyć życie. Do takich wniosków prowadzi
eksperyment, w którym codziennie podawano myszom po 15 mg soku
z noni. Średnia długość życia zwierząt wzrosła o 119 procent.
Badania wykazały również, że te egzotyczne owoce można
wykorzystać w profilaktyce miażdżycy i uśmierzaniu bólu – są równie
skuteczne jak morfina. W Polsce można kupić sok z noni, litr kosztuje
około 70 złotych.
DOBRY POCZĄTEK

Młodzi, bierzcie przykład!

Charles Aznavour mimo szacownego wieku wciąż zachwyca wszystkich


swoją niebywałą witalnością. Żartuje, że nie jest stary, tylko „wiekowy”
– a to przecież nie to samo. 93-letni artysta w 2018 roku odwiedzi wiele
europejskich miast. Zaplanował ambitną trasę koncertową, bo – jak
często powtarza – chce śpiewać na scenie przynajmniej do 100 lat!
Powiedzieć: „nie mam siły wybrać się na koncert…”, to w tym wypadku
żenująca wymówka. Ale zawsze pozostają płyty, których sprzedał ponad
100 milionów egzemplarzy! Wśród nich „The Best of 40 Chansons”.

JDG
ROZMYSŁOWICZ / zbudowaliśmy życie od nowa

Ludzie są fajni
Gdy straciliśmy wszystko, walczyłam o życie od nowa.
Najważniejsze, że byliśmy zdrowi. Zrozumiałam, że to,
w jakim stopniu będziemy dotknięci psychicznie, zależy
od tego, czy pozwolimy, żeby to zdarzenie podcięło
nam skrzydła. Nie podcięło.

Z KATARZYNĄ SZULC-ROZMYSŁOWICZ
rozmawia Joanna Strzałko
KATARZYNA SZULC-ROZMYSŁOWICZ od ponad dwudziestu lat mieszka w Bieszczadach,
gdzie wraz z mężem prowadzi pensjonat „Przystanek Cisna”. Z wykształcenia jest
bibliotekarką. Wydała własną książkę kucharską Kuchnia wegetariańska. Kilka lat temu jej
rodzina straciła w pożarze wszystko, ale z pomocą przyjaciół i ludzi dobrej woli zbudowali
swoje życie na nowo.

Fot. Katarzyna Skoczowska

JOANNA STRZAŁKO: Pożar zabrał Pani dom i praktycznie


wszystko, co w nim było. Wraca Pani często do tego dnia?
KATARZYNA SZULC-ROZMYSŁOWICZ: Zrobiłam raz taką
wiwisekcję. Gdy wybuchł pożar, wśród naszych gości była studentka
dziennikarstwa. Chwyciła za aparat i zrobiła serię zdjęć. Dostałam je
na płycie. Gdy je potem zobaczyłam, próbowałam odtworzyć te chwile.
Ale dziś? Ja to już gdzieś tam odcięłam. Chcę pamiętać dobre chwile
w tym domu, bo to był fajny czas – byliśmy młodzi, Andrzej zrobił tam
nasze pierwsze łóżko, sadziłam tam moje pierwsze kwiaty, tam się
urodziła Agata, nasza córka. Jak się spalił dom, to strasznie mi było
szkoda Andrzeja, bo każdy gwóźdź, każdą deskę, wszystko tam znał.

Mąż sam go wybudował?

Kupiliśmy starą szkołę w Cisnej. Część wyremontowaliśmy, część


dobudowaliśmy. Początki były trudne, bo zimą po kąpieli zamarzała
podłoga. Ale to były Bieszczady, a nie blok czy klatka schodowa. Jak
przyszła wiosna, wychodziłam na bosaka na trawę przed domem. Dla
Agatki to było wymarzone miejsce – blisko do rzeki, duży, ogrodzony
teren, plac zabaw, blisko szkoła i rówieśnicy. Czułam, że spełniło się
moje marzenie.
Pożar był w nocy?

Nie, około jedenastej przed południem. Ogień na dachu zauważyła pani


Halinka ze szkoły. Przybiegła i krzyczy na wejściu: „Palicie się!”.
A Andrzej jeszcze tak żartuje: „Może, Halina, dzień dobry najpierw?”.
Dopiero po chwili zrozumiał, że ta wizyta to nie żart.

Śni się Pani ten dzień?


Nie. Mam bardzo ładne sny, kolorowe. Jak je opowiadam Andrzejowi, to
mówi, że to się na film nadaje. Lubię latać samolotami i często w snach
latam. Nad Bieszczadami.
Skąd ta miłość do Bieszczad?
Wychowałam się na Śląsku, na osiedlu. W szkole średniej zaczęłam
jeździć w Beskidy. Potrzebowałam czystej wody i powietrza. Jeden
z kolegów, taki hippis, zaproponował wyjazd w Bieszczady.
Wtedy je Pani odkryła?

Bieszczady funkcjonowały w mojej pamięci dzięki tacie. Jeździł nad San


do ludzi, którzy mieli konie. Gdzieś mi zapadło, że on te Bieszczady
kochał. Zmarł, gdy byłam mała, więc niewiele tych jego opowieści było.
Mama je trochę przez powtarzanie utrwaliła. Pracował w straży
przemysłowej, zajmował się bezpieczeństwem ośrodków kolonijnych
i wczasowych. To były atrakcyjne miejsca i zabierał mnie w delegacje.
Pamiętam, że zawsze brał dzień wolny, by pozwiedzać. Jak byliśmy
razem w Karkonoszach, tłumaczył mi w drodze na Śnieżkę, że
w górach to honorowo jest chodzić, a nie wjeżdżać na szczyt.

Wróćmy do tej pierwszej wyprawy w Bieszczady.

Kwiecień. Pociąg „Bieszczady” z Katowic za pięć dwunasta w nocy, na


rano w Zagórzu. Idziemy z Kalnicy do Tworylnego. Im bliżej Sanu, tym
bardziej wiosennie. I nagle taki widok: nieistniejąca już wieś, schody
prowadzące do ruin dworu, stary cmentarz, stajnie. I to wszystko
w młodziutkiej, budzącej się do życia trawie. Od razu się zakochałam!
Do doliny szło się przez przełęcz. Idziemy, stajemy pod jabłonią, wokół
cisza absolutna i nagle wychodzi stado saren i jeleni. Ten przystanek,
by nasycić wzrok doliną, stał się później rytuałem.
Tworylne zaprosiło nas najpiękniej jak można. W dolinie stał domek.
Jedni mówili, że to domek myśliwski, inni, że go zbudowano na
potrzeby filmu „Ranczo Teksas”. No i zamieszkaliśmy na jakiś czas
w tej chałupie. To wtedy zaczęłam kombinować, żeby zostać na stałe
w Bieszczadach.

Ile miała Pani lat, gdy się tu przeniosła?


Dwadzieścia dwa. Skończyłam szkołę bibliotekarską, bo wcześniej
dostałam cynk od policjanta z Cisnej, że będzie etat, bo „Jóźwikowa
odchodzi na emeryturę za dwa lata”. I rzeczywiście dostałam pracę na
pół etatu w miejscowej bibliotece szkolnej. Na początku miałam kłopot
ze znalezieniem mieszkania. Rozbiłam więc namiot i do pracy
chodziłam z kempingu. Miałam taką spódnicę niegniotącą się, jak
z wierszy Leśmiana, długą, czarną w kolorowe kwiaty. Trzymałam ją
w worku, bo wszystko inne śmierdziało dymem z ogniska. Później
wynajęłam pokój u nieludzkiego doktora – Zygmunta Huzarskiego.
Nieludzki, bo okrutny?

Nie, bo weterynarz. Bardzo miło go wspominam. A potem dostałam


pokoik w dawnym internacie, bliżej szkoły. Mieszkałam ze starszą
panią. Kuchni nie miałam, ale łazienka była – a to był luksus! Pierwszą
zimę dobrze pamiętam. Okres grzewczy jeszcze się nie zaczął, więc
dogrzewałam się farelką. Bałam się tylko, bo praca w szkole na pół
etatu, nie zarabiałam dużych pieniędzy, a tutaj ta farelka. No i zdarzyło
się coś, od czego do dziś robi mi się ciepło na sercu. Przyjechali
panowie z zakładu energetycznego i zapytali mnie o licznik.
Wskazałam im, a oni na to, że z tym licznikiem coś jest nie tak, bo stoi.
Zmartwiłam się, że zaraz ruszy. A oni popatrzyli na mnie, uśmiechnęli
się i mówią: „Przyjedziemy za dwa tygodnie, bo teraz nie mamy
narzędzi, żeby go naprawić”. Mogłam grzać do oporu, aż farelka
wysiadła.

A potem pojawił się Andrzej i zaczęło się wspólne mieszkanie.


Zamieszkaliśmy w starej szkole w 1992 roku. W latach pięćdziesiątych
rozebrano dworek Fredrów i z tych bali wybudowano szkołę.
Wyremontowaliśmy ją. Mieliśmy pierwszą windę w Cisnej, a może
nawet w całych Bieszczadach! Jeździła z kuchni na dole do salonu dla
gości na piętrze. Woziła jedzenie, nakrycie stołu. W 2001 roku
zaczęliśmy wynajmować pokoje – do 2005, gdy ogień zabrał nam dom.

Co udało Wam się uratować z pożaru?

Dom był drewniany, więc pożar postępował bardzo szybko. Pamiętam


tylko, że Agatka była chora i nie poszła tego dnia na zajęcia – jak
zaczęło się palić, kazałam jej szybko ubrać się, zabrać psy i pójść do
szkoły. Potem rzuciliśmy się, by wyprowadzić gości i wynieść ich
rzeczy. Jak zadbaliśmy o nich, mogliśmy pomyśleć o sobie. Wyniosłam
dokumenty i starą walizkę ze zdjęciami. Ludzie, którzy nam pomagali,
pozbierali różne drobiazgi – jeden but, jakiś ciuch, niewiele.
Czego najbardziej Pani żałowała?

Coś tam posiadałam, a tu nagle tego nie ma. Jest dziura w skarpecie,
a nie ma ani igły, ani nici.
Ale pamiętam taki ból… Miałam teczkę z pamiątkami, zbieranymi,
odkąd się Agatka urodziła – pierwsze jej słowa, rysunki, literki. I tak
mnie ścisnęło, że to się spaliło. Ale za chwilę przyszła refleksja, że
wielu rodziców zostaje z takimi teczkami, a dzieci nie mają.
Najważniejsze, że byliśmy zdrowi, niepoparzeni, nieporanieni. A to,
w jakim stopniu będziemy dotknięci psychicznie, zależało w dużej
mierze od nas – od tego, czy pozwolimy, żeby to zdarzenie podcięło
nam skrzydła.

Podcięło?

Nie. I to nie dlatego, że byliśmy tacy bohaterscy, tylko dlatego, że dużo


ludzi się do nas odezwało. Chciałabym powiedzieć coś, co jest dla mnie
bardzo ważne: ludzie chętnie się dzielą, dają, pomagają, ale nie zawsze
potrafią przyjmować. Na szczęście nie miałam z tym wtedy problemu.
Myślałam: „Spalił mi się dom i mój niedostatek nie wynika z tego, że
nie chce mi się pracować lub jestem leniwa, tylko że zdarzyło mi się
nieszczęście”. I wprost mówiłam ludziom: „Jeśli możecie, to mi
pomóżcie”. Trzeba umieć poprosić o pomoc i nie czekać, aż ktoś się
domyśli. Bo ludzie naprawdę bardzo chętnie działają.

Dom był ubezpieczony?

Tak, ale zaciągnęliśmy na niego kredyt, więc zostaliśmy z bardzo


niewielką sumą z tego ubezpieczenia. Nasi przyjaciele z Cisnej, Piotrek
i Beatka, zgarnęli nas do siebie na noc. Piotrek zajął się Andrzejem,
czyli kupił flaszkę. A ja nie mogłam spać, mimo relanium, które podała
mi Beata, więc zaczęłam wysyłać SMS-y do znajomych z informacją, że
potrzebujemy pomocy. Niektórzy, mimo że to była noc, oddzwaniali.
I już na drugi dzień zaczęliśmy działać.
Ludzie pomagali nam nie tylko materialnie. Dostałyśmy na przykład
zaproszenie do Norwegii, żeby trochę odpocząć. Pojechałam z Agatką
na chwilkę, bo uznałam, że jej to będzie potrzebne, zwłaszcza że
w Norwegii mieszkała jej bliska koleżanka. Pomoc otrzymaliśmy
ogromną. W krótkim czasie niczego nam nie brakowało. Użyczono nam
nawet w pełni wyposażone mieszkanie w Cisnej. Z zaopatrzoną
lodówką i z przetworami w szafkach.
Od gminy?

Nie, od przyjaciół. Gmina nam wypłaciła ekwiwalent za wynajem i dali


nam drewno na odbudowę domu. Ale to, co zrobili ludzie z Cisnej, nasi
goście, nasi bliscy… To było wielkie. Nie załamaliśmy się nie dlatego,
że byliśmy tak odporni, ale dlatego, że nagle wokół nas tyle dobrego
się zadziało. Nie wiem, jak o tym opowiedzieć, do dziś te wspomnienia
bardzo mnie wzruszają. Pojawili się ludzie, którzy dawali swoją
fachową wiedzę, czas, troskę. Mogliśmy myśleć o budowie nowego
domu.
Myślała Pani, żeby uciec z Bieszczad?

Był taki moment. Ale stwierdziliśmy, że nie zrobimy tego. Bo nie tylko
nie chcieliśmy wyjeżdżać, ale też nie chcieliśmy wyprowadzać się
z Cisnej. Doszliśmy do wniosku, że to jest nasze miejsce. Że tu żyją
fantastyczni ludzie, i że należymy do nich i do tego miejsca.

Ludzie są fajni?
Lubię ludzi. Wcześniej też ich lubiłam. I sama próbuję być fajnym
człowiekiem, uważnym i wyczulonym na potrzeby drugiego. To chyba
w Dziejach Apostolskich przytoczone są słowa Jezusa: „Więcej
szczęścia jest w dawaniu aniżeli w braniu”. My przekonaliśmy się, że
mają one naprawdę głęboki sens. Nagle nie masz firmy, która daje ci
utrzymanie, nie masz domu, zdawałoby się, że nie masz nic. Ale
odkrywasz, że wokół są ludzie, którym na tobie zależy. I to się liczy. Nie
chcieliśmy tych ludzi zawieść, dlatego zasuwaliśmy i staraliśmy się tej
pomocy nie roztrwonić. Ciężko pracowaliśmy.

Jak szybko postawiliście nowy dom?


Nasz dom spalił się w lutym 2005 roku, a w lipcu 2006 przyjęliśmy
pierwszych gości w nowym miejscu – „Przystanku Cisna”.

Bardzo szybko!
To były nawet dwa domy. Jeden wykończony, przygotowany dla gości,
a drugi – wydmuszka. Tylko ściany. I my mieszkaliśmy w tej
wydmuszce. Jak przyjeżdżali znajomi goście, to się pytałam, czy mogę
do nich wpaść i wziąć prysznic. Do dziś żyjemy w niewykończonym
mieszkaniu. Ale niczego nam nie brakuje, mimo że nie mamy szafy czy
łóżka. Czasem tylko się złoszczę, że ciuchy mam zakurzone. W saloniku
jest kanapa i jakieś meble, które nie pasowały do pokoi dla gości. Jak
był u nas ostatnio znajomy, rozejrzał się i powiedział: „Wy wciąż żyjecie
jak studenci”. A ja na to: „Tak, to jest mój patent na młodość”. Andrzej
był umordowany fizycznie, bo zasuwał. Ale to był bardzo dobry czas.

Bo tyle dobrej energii wokół?


Tak, i pomocy, i zainteresowania, i sympatii. Były też niefajne rzeczy,
ale stanowiły promil. Urzędnicy szli nam na rękę, ludzie garnęli się do
pomocy. To był dla nas sygnał, że my chyba też jesteśmy fajnymi
ludźmi.

To ciepło przenosiło się na Was?


Jesteśmy z Andrzejem dobrym małżeństwem. Wiadomo, dwa silne
charaktery, więc iskry czasem lecą, ale nie wyobrażałam sobie życia
bez niego. Ale wtedy, po pożarze, była między nami taka wyjątkowa
czułość. Nasza rodzina zyskała, zespoliła się.

Wzmocniliśmy się. W życiu słyszy się wiele prawd, które traktujemy jak
slogany, chociażby: „Przyjaciół poznaje się w biedzie”, „Co cię nie
zabije, to cię wzmocni”. Po pożarze nabrały one realnego wymiaru.
Dowiedziała się Pani w tym trudnym doświadczeniu czegoś
nowego o sobie?

No właśnie zaskoczyło mnie, że potrafiłam poprosić o pomoc. Zawsze


myślałam, że dam sobie sama radę ze wszystkim. A tu się okazało, że
nie. Że potrzebuję pomocy.

Może dlatego, że walczyła Pani nie tylko o siebie, ale i o Agatę,


i o Andrzeja?
Pewnie tak. Po takim wsparciu pozostaje też ogromne poczucie
wdzięczności. Wiem, co zawdzięczam konkretnym ludziom, choć
niektórych nawet nie znam. Dostaliśmy pieniądze i ciepłą kartkę od
człowieka z Mazur, którego nigdy nie widzieliśmy. Przyjechała pralka
i lodówka od jednych z naszych gości. Nie chcę tu wymieniać, by nikt
nie poczuł się pominięty, ale to było całe mnóstwo najróżniejszych form
pomocy. I z tą wdzięcznością trzeba umieć sobie poradzić. Musiałam
się pogodzić z tym, że nie dam rady oddać tyle dobra, ile dostałam. Ale
miałam taki moment, że się tym zadręczałam. Staram się oddać dobro,
które dostałam, dbając o naszych gości. Zależy mi na tym, żeby poczuli
się tutaj jak w domu, a nie w pensjonacie. Sama ozdabiam pokoje,
w niektórych wiszą moje obrazy. Najczęściej kwiaty, bo je najbardziej
lubię malować.

Lubię gotować dla gości. Choć gdy budowaliśmy dom, to nie


planowaliśmy posiłków dla gości. Ja i Andrzej nie jemy mięsa. Kiedyś
weganizm czy wegetarianizm nie były tak popularne i założyliśmy, że
ludzie nie będą chcieli u nas jeść, ale okazało się inaczej.

Za namową gości wydała Pani nawet książkę kucharską!

Przyjechało do nas bardzo sympatyczne małżeństwo z Poznania


i któregoś razu zajrzeli do kuchni przez okienko i zapytali: „Kasia, a nie
chciałabyś napisać książki kucharskiej?”. Robiłam akurat przetwory,
odwróciłam się i mówię: „Czemu nie?”.
Zastanawia się Pani, jak wyglądałoby Pani życie, gdyby nie było
pożaru?

Myślałam o tym. Tamten dom był uroczy, ale mały. Nic więcej nie
mogliśmy zrobić. Tu jest inna historia. Mamy więcej przestrzeni,
Andrzej chce mieć własny browar, ja mogę mieć szklarnię, własny
ogródek.

Tamto miejsce to był fajny czas naszej młodości, ale to zamknięty


rozdział. Nie lubię już tam chodzić. Raz się wybrałam i zobaczyłam, że
jedno z drzew, które po nas zostały, ścięto – przeszkadzało komuś przy
wyjeździe z garażu. Przykro mi się zrobiło.

Co powiedziałaby Pani ludziom, którzy doświadczają traumy?


Powiedziałabym, że trzeba być uważnym. Wyda​wało mi się, że Agata,
która wtedy miała 13 lat, jest „zaopiekowana”. Po pożarze zebrała się
w sobie i nie zgłaszała problemów. Po jakimś czasie pojawiły się u niej
lęki. Więc w takich sytuacjach, nawet jeśli młody człowiek sprawia
wrażenie, że radzi sobie z traumą, należy się temu dokładnie przyjrzeć
i z nim to przegadać.
Powiedziałabym też, że dobrze jest dokonać właściwej oceny sytuacji.
Owszem, utrata wszystkich osobistych rzeczy jest poniżająca. Ale
przecież nie dzieje się to z niczyjej złej woli. Kiedyś w Bieszczadach
ludzie byli wysiedlani i tracili domy z powodu polityki. A nas nikt nie
wyganiał. Zdarzył się wypadek. Nigdy nie nazywaliśmy tego tragedią,
bo tragedia ma miejsce, gdy komuś fizycznie dzieje się coś złego – traci
zdrowie czy życie. W naszym przypadku strata dotyczyła tylko dóbr
materialnych, a one są do odtworzenia.

Ważne, by nie czuć się ofiarą?

Tak. Pewnie, że to jest przykre doświadczenie, ale trzeba na nie


spojrzeć z dystansu. Moją terapią były SMS-y z prośbą o pomoc. Kiedy
znajomi do mnie oddzwaniali – długo rozmawialiśmy. Ktoś mi poradził,
by napisać list do domu i pożegnać się z nim. To była świetna forma
oczyszczenia. O tym pożarze gadałam przez kilka dni, aż go
przegadałam, wyplułam i przyszedł taki moment, że przestałam o nim
mówić. Dziś żyję już czymś innym.

***
KATARZYNA SZULC-ROZMYSŁOWICZ doświadczyła, że można stracić wszystko i rozpocząć
życie na nowo, odbudować je. Uważa, że bezcennym darem jest pomoc innych ludzi, nawet
nieznajomych, ale równie ważna jest umiejętność przyjmowania wsparcia. Cały czas towarzyszy
jej ogromne poczucie wdzięczności. Czy doświadczyliście wsparcia ludzi w krytycznych
momentach życia? Czy mieliście trudność z przyjęciem pomocy – a jeśli tak, to jak ją
przezwyciężyliście?
Piszcie do nas: magda.brzezinska@stylezycia.com.pl; piotr.zak@stylezycia.com.pl. Wszystkie
listy przeczytamy i zaprezentujemy na łamach „Stylów Życia”.
ROCZNIAK / moc z marzeń i miłości

Moje filary szczęścia


Mogłabym być smutna i rozgoryczona. Postanowiłam
jednak nie zabierać do swojego „plecaka” żalu
i gniewu. Zbudowałam swoje życie na filarach, które
dają wielką moc.
TEKST AGATA ROCZNIAK
AGATA ROCZNIAK jest modelką, szczęśliwą żoną i mamą. Porusza się na wózku, ponieważ
choruje na rdzeniowy zanik mięśni. Absolwentka finansów i bankowości oraz filozofii.
Medalistka zawodów pływackich dla niepełnosprawnych. Na co dzień pracuje w biurze
i aktywnie działa w fundacji Ewy Minge Black Butterflies. Prowadzi stronę
www.agataroczniak.com.

Fot. Marta Kuśmierz

Każdy z nas ma jakieś wspomnienia obrazów, słów szczególnie


ważnych, które przywołuje w trudnych chwilach. Które przypominają
nam, że nie siedzieliśmy z założonymi rękami, gdy ziemia usuwała się
spod nóg. Gdy myślę o swoim życiu, widzę stabilną, silną konstrukcję,
którą podtrzymują filary – źródła mojej siły.

I filar: rodzice

Byli młodzi, zakochani, szczęśliwi. Moi rodzice. Pewnego dnia usłyszeli


od lekarza, że ich cudowna dwuletnia córka jest poważnie chora.

Urodziłam się zdrowa i silna. Rodzice zauważyli niepokojące objawy,


kiedy uczyłam się chodzić. Zaczęły się pielgrzymki od specjalisty do
specjalisty. Mama od jednego z nich usłyszała, że być może nie dożyję
okresu dojrzewania. Był strach, rozpacz i łzy, ale rodzice nie poddali
się, postanowili o mnie walczyć. Zadali sobie pytanie: czy lekarze
muszą mieć rację?

Zaczęła się żmudna, codzienna rehabilitacja. Mama zrezygnowała


z pracy, tata wziął na siebie całą odpowiedzialność za utrzymanie
rodziny. Wiara pozwoliła im przetrwać najgorsze chwile. Owszem, na
początku pytali Boga, dlaczego to właśnie na naszą rodzinę spadła
moja choroba. Dzisiaj mama już wie – wytłumaczyła mi to, a jej
wyjaśnienie do mnie przemawia, bo w naszej rodzinie było dużo
miłości, zrozumienia, ciepła, mądrości. Zawsze czułam i wiedziałam, że
jestem kochana. Rodzice wzajemnie wzmacniali się w przekonaniu, że
wyzwanie, jakie otrzymali, jest na miarę ich możliwości. Mierząc się
z nim, stawali się silniejsi.
Życie podsuwa nam różne wyzwania, stawia nas w trudnych
sytuacjach i przekonujemy się wtedy, że jesteśmy… nie do pokonania.

Dziś w codzienności pomaga mi myśl: Ważne jest nie to, co dostałeś


od życia, ale to, co z tym zrobisz.
Mogłabym być smutna, rozgoryczona i nosić żal do dziś, bo
w podstawówce koledzy śmiali się ze mnie, mówili o mnie „kaczka”,
ponieważ krzywo chodziłam. Mogłabym pomstować na los za to, co mi
zgotował… Postanowiłam jednak nie zabierać do swojego „plecaka”
żalu i gniewu. Postanowiłam iść dalej z pogodą ducha. Zrobiłam to nie
dla tych, którzy traktowali mnie źle, ale dla siebie samej – żeby mi było
lżej wędrować.
Mama, wspominając moje dzieciństwo, powtarza: „Agatko, twoja
choroba po prostu nas z tatą zahartowała, dała nam więcej
zrozumienia dla siebie samych. Dziękuję ci za to”.
Kilka lat temu straciła tatę, wiedziałam, że teraz to ja muszę być
silna i wspierać mamę, dać jej to, czego ona i tata mnie nauczyli:
wytrwania, świadomego decydowania, jaką ścieżkę wybrać – depresji
i ciągłej szamotaniny czy zgody na to, co nieodwracalne, i akceptacji.
Było ciężko. Dziś mama mówi, że moja pozytywna energia pozwoliła jej
na nowo cieszyć się życiem.

II filar: marzenia

Moim największym marzeniem było zostać… profesjonalną modelką.


Pragnęłam przeżyć wielką przygodę! Tak jak większość dziewczynek
wierzyłam, że mam w sobie coś urzekającego. Marzenie o byciu
modelką wydawało mi się czymś bardzo odległym i niedostępnym, ale
myślałam tak: Okej, jestem poważnie chora, ale to nie oznacza, że na to
nie zasługuję i że nie mogę tego dokonać. Postanowiłam, że
przynajmniej spróbuję.

Moja koleżanka mawia: „strach mija, żal nigdy”…

Dwadzieścia lat temu nie było w Polsce modelek na wózku


inwalidzkim. Wejście do tej branży było dla mnie prawdziwym
wyzwaniem, ale miałam silne wewnętrzne przekonanie, że chcę łamać
stereotypy, zamazywać podziały. Stało się to moją życiową misją.

Chciałam zmienić powszechny sposób myślenia o możliwościach


osób takich jak ja. Zaczęłam więc uczestniczyć w konkursach
fotograficznych i krok po kroku zbliżałam się do spełnienia mojego
marzenia.

Dla mnie to był sprawdzian mojej wytrwałości, a dla polskiego rynku


modowego – wyzwanie. Powtarzałam sobie jak mantrę: „Do odważnych
świat należy!”
Wzięłam udział w kilku konkursach, nie podając informacji, że
poruszam się na wózku. Zaproszono mnie do finału wraz z pozostałymi
wyróżnionymi dziewczynami. Organizatorzy byli zaskoczeni
i skonsternowani, gdy zobaczyli, że jedna z kandydatek jest
niepełnosprawna. Na początku czułam się nieswojo, ale po chwili
przypomniałam sobie, że przecież wiem, po co tu przyszłam: spełnić
swoje marzenie.

Organizatorzy konkursu podeszli do sprawy profesjonalnie –


oceniali przecież zdjęcia dziewczyn, ich fotogeniczność, i nie powinno
mieć znaczenia, że jedna stoi na szpilkach, a druga w nich siedzi.
Wygrałam, zajęłam pierwsze miejsce! To dodało mi skrzydeł.

Na mojej drodze do modelingu spotkałam też wielu ludzi


nieprzychylnych, którzy uważali, że jestem tylko „chwilową sensacją”.
Mówili, że wygrałam konkurs dzięki ludzkiemu współczuciu. Że zaraz
się znudzę branży, czar pryśnie, jak mydlana bańka.

Dla mnie to jednak nie był powód, by się poddać. Poza tym najbliżsi
byli ze mną. Stali za mną murem, wspierali mnie. „Nawet jeśli niebo
zmęczyło się błękitem, nie gaś nigdy światła nadziei” – te słowa Boba
Dylana zawsze były moim życiowym drogowskazem.

Lubię też metaforę o dwóch wilkach: wilku strachu i wilku odwagi.


Ten wilk, którego nakarmię, urośnie. Drugi zdechnie. Ja wybrałam
odwagę.

Gdy okrzepłam już w fotomodellingu, zamarzyłam, by wziąć udział


w prawdziwym pokazie mody. Napisałam mnóstwo maili do agencji
modelek, pokazywałam swoje portfolio. Kilka agencji odpisało
kulturalnie, że aktualnie nie mają dla mnie propozycji. Kilka odmówiło,
argumentując, że na mój typ urody „nie ma teraz zapotrzebowania”.
Gdy udzielałam wywiadów jako modelka na wózku, zawsze mówiłam
o marzeniu, by wjechać na wielki wybieg. Nie traciłam nadziei, że ktoś
na to zareaguje, ale telefon milczał, żadnej propozycji. Wierzyłam
jednak, że wydarzy się coś dobrego i… tak się stało.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie znana i ceniona projektantka
mody – Ewa Minge. Gdy usłyszałam jej głos, nie mogłam uwierzyć!
Zaprosiła mnie na swój pokaz w Warszawie. Powiedziała, że za moją
pracę dostanę wynagrodzenie, że nie będzie żadnych ulg, bo zaprasza
mnie na scenę jako profesjonalną modelkę. Udział w tym pokazie to
moje najpiękniejsze zawodowe wspomnienie.

III filar: miłość


Tak jak każdy pragnęłam wielkiej miłości. Znaleźć ją nie jest oczywiście
łatwo, ale i do tej kwestii miałam pozytywne podejście – przecież
rodzice kochali mnie tak bardzo, więc jestem warta miłości.

Rodzice nigdy nie dali mi odczuć, że ktoś może mnie nie zechcieć
z powodu mojej choroby. Pomogli mi zrozumieć, że może tak być, jeśli
nie będę szanować siebie i drugiego człowieka.

Widziałam, jak mocno kochają się moi rodzice. Wiedziałam, że mogę


zawalczyć o to, czego potrzebuję – niezbędna jest tylko konsekwencja,
uczciwość i odrobina przebojowości. Czułam więc „pod skórą”, że i ja
spotkam wielką miłość.

Wierzyłam i szukałam. Nie poddawałam się, nawet jeśli ktoś ze mnie


zrezygnował. Byłam uparta i dalej umawiałam się na randki. Przed
chłopakami poznanymi w Internecie nie ukrywałam, że jeżdżę na
wózku, że choruję na poważną chorobę. Nie chciałam nikogo
rozczarować, choć przecież i ja ryzykowałam, że poznana osoba okaże
się zupełnie inna niż w opisie na portalu.

Pewnego dnia napisał do mnie Piotr, mój obecny mąż. Też był uparty
– dwa razy zapraszał mnie na randkę, bo pierwsze zaproszenie
odrzuciłam, by upewnić się, czy on naprawdę chce. Po kilku
rozczarowaniach potrzebowałam większej pewności.
Czasem pytam Piotra, czego się obawiał, gdy się poznaliśmy. Mówi,
że bał się tylko tego, że nie poradzi sobie „technicznie” – że przewróci
niechcący mój wózek i zrobi mi krzywdę. Okazałam się dobrą
instruktorką, a on pojętnym uczniem.

Byłam zauroczona Piotrem, ale zakochiwałam się powoli. Piotr


mówi, że zakochał się we mnie takiej, jaka jestem.
Odkrywaliśmy wspólne zainteresowania, zrobiliśmy kilka szalonych
rzeczy – wybraliśmy się razem na wyprawę rowerową, skończyliśmy ze
spadochronem.
W sumie… moja choroba przestaje być przeszkodą, gdy coś razem
postanowimy, Piotr jest bardzo kreatywny w omijaniu przeszkód.

Gdy poczuliśmy, że nasze wspólne życie ma już trwałe, mocne


korzenie, zamarzyliśmy o dziecku. To marzenie wymagało szczególnych
przygotowań. Wiedzieliśmy, że bycie rodzicem to duża
odpowiedzialność. Chcieliśmy sprawdzić, czy Piotr nie jest nosicielem
genu mojej choroby, SMA (rdzeniowy zanik mięśni). Gen SMA
występuje bowiem u co pięćdziesiątej osoby. Rozważaliśmy również
adopcję dziecka, gdyby Piotr był nosicielem.

Na szczęście diagnoza była pomyślna – Piotr nie jest nosicielem.


A potem Bóg obdarował nas cudem, który dziś ma siedem lat!

Nasz Kubuś jest szczęśliwym chłopcem. Przywykł do specyficznego


rytmu życia rodziny, do tego, że nie wszystko z mamą jest proste do
przeprowadzenia, że trzeba trochę trudu, ale mam nadzieję, że to
i jego wzmacnia.

Szklanka ma być do połowy pełna – tego się trzymamy. Wiemy, że


perspektywa, z jakiej patrzymy na nasze życie, na życie naszej rodziny
– jest wyborem. Podejmujemy go świadomie.

Staram się dać Kubie to, czym obdarowali mnie rodzice. Piotr mnie
wspiera – tam, gdzie ja nie dosięgnę, jest on. To taki wyraz miłości.
Wiem, że Kuba to widzi i rozumie.
Zbudowałam swoje życie na trzech solidnych filarach, ale filarów
przybywa, bo z czasem mam większą świadomość, że bez nich życie
byłoby kruche, łamliwe, pozbawione szczęścia. Trzeba budować, by
trwać dalej.
***
AGATA ROCZNIAK przekonała się, jak wielką siłę mają marzenia i konsekwencja
w dążeniu do ich realizacji. Udało jej się to również dzięki prawdziwej, autentycznej miłości.
Czy doświadczyliście czegoś podobnego? Opowiedzcie o tym, co Wam daje siłę do działania,
napęd do życia.
Piszcie do nas: magda.brzezinska@stylezycia.com.pl; piotr.zak@stylezycia.com.pl. Wszystkie
listy przeczytamy i zaprezentujemy na łamach „Stylów Życia”.
KRUCHOWSKA / dziś mam głos

Siła kobiet
Gdy zaczęłam uczyć się WenDo, nie spodziewałam się,
że ta metoda asertywności i samoobrony okaże się tak
skuteczna. Wraz z innymi kobietami doświadczyłam siły
swojej decyzji.
TEKST EWA KRUCHOWSKA
EWA KRUCHOWSKA jest certyfikowaną trenerką WenDo, psycholożką, psychoterapeutką.
Jest jedną z 40 wykwalifikowanych trenerek WenDo w Polsce (ta metoda samoobrony dotarła
do Polski dzięki Fundacji Autonomia i niemieckim trenerkom – Beate Nitschke i Carol
Heinrich).

Fot. archiwum własne autorki

Czy możliwe jest wzmocnienie samooceny, asertywności, poczucia


sprawstwa i wspólnoty kilkunastu nieznających się wcześniej kobiet –
w zaledwie dwa dni? I do tego jeszcze nauczenie ich skutecznych
technik samoobrony fizycznej i psychicznej? Nie uwierzyłabym,
gdybym sama tego nie doświadczyła jako uczestniczka, a potem jako
trenerka warsztatów WenDo – samoobrony i asertywności dla kobiet.

Droga kobiet
WenDo (od angielskiego women – kobiety i japońskiego do – droga) to
metoda samoobrony stworzona w Kanadzie w latach 60. ubiegłego
wieku. Stworzyły ją kobiety z myślą o kobietach. Chciały poprawić
bezpieczeństwo kobiet, szczególnie pochodzących ze środowisk
imigranckich – uczyły je prostych i skutecznych technik samoobrony.
Prostych – czyli takich, które nie wymagały długotrwałych treningów,
wyjątkowej kondycji fizycznej, a także użycia fachowego sprzętu.
Skutecznych – czyli takich, które zwiększały szanse na odparcie ataku
już po kilkukrotnym przećwiczeniu. Na warsztatach WenDo kobiety
i dziewczynki uczą się kopnięć, uwolnień z przytrzymania, ciosów,
a także tego, jak krzyczeć, bo krzyk jest jedną z najskuteczniejszych
technik samoobrony.
Podczas pierwszych warsztatów samoobrony WenDo pojawił się
istotny problem – okazało się, że kobiety mają ogromne opory przed
użyciem siły czy głosu nawet w sytuacjach zagrożenia zdrowia i życia.
Dzieje się tak dlatego, że od najmłodszych lat słyszą: „Bądź miła, siedź
cicho i uśmiechaj się”. Większość chłopców nie usłyszy takiego
komunikatu, przeciwnie: w ich przypadku użycie siły jest promowane,
a bycie głośnym, ekspansywnym – wpisane w akceptowany obraz
chłopięcości. Twórczynie WenDo odkryły, że nie wystarczy nauczyć
kobiety bronić się fizycznie, ważniejsze jest wsparcie ich w poczuciu,
że mają prawo do użycia siły, do powiedzenia „nie”, do wyjścia z roli
biernej ofiary.

Po pierwsze: decyzja

W warsztatach WenDo mogą uczestniczyć dziewczynki od siódmego


roku życia, ale także kobiety starsze czy z niepełnosprawnościami. Nie
jest to bowiem szkoła walki i nie wymaga specjalnej kondycji czy
predyspozycji fizycznych. Warsztat podstawowy dla kobiet trwa dwa
dni, łącznie dwanaście godzin.
Jednym z dwóch filarów WenDo jest asertywność. I nie chodzi tu
o stereotypowe rozumienie tego terminu – umiejętność „mówienia nie”
i naukę prostych technik stawiania granic. Na warsztatach WenDo
bardziej niż o wyuczenie podręcznikowych technik chodzi o to, by
doświadczyć asertywności, poczuć ją w ciele. Uczestniczki dowiadują
się, że samoobrona zaczyna się od decyzji, od odpowiedzi na pytanie:
czego ja chcę dla siebie? I przekonania, że mogę być ekspertką we
własnej sprawie – że wiem, co jest dla mnie najlepsze. A jeśli nie
jestem pewna? Wtedy mam ciało, które podpowiada mi poprzez
doznania i odczucia z niego płynące, jak się czuję, czy jest mi dobrze,
a jeśli nie – jak powinnam zareagować. Z początku nie jest to łatwe,
ponieważ kobiety od dzieciństwa są oduczane kontaktu z własnym
ciałem. Która z nas tego nie doświadczyła: spotkanie rodzinne, a na
nim obściskujący nas wujek/ciocia. Wiemy, że tego nie chcemy, czujemy
napięcie w całym ciele, ale słyszymy: „No nie bądź dzika, pocałuj
wujka, ciocię. Przecież to rodzina”. Potem praca, a w niej szef żartujący
z naszej krótkiej spódniczki i pożerający nas wzrokiem. W myślach
same się karcimy: No przestań, nie bądź taka niedotykalska, przecież
nic się nie dzieje. Najpierw takie komunikaty słyszymy od rodziny,
znajomych, w przekazach kulturowych, po jakimś czasie
uwewnętrzniają się tak mocno, że uznajemy je za własne.
Z czasem uczymy się ignorować własne ciało, które napina się,
skręca, boi, dręt​wieje, na swój sposób krzyczy, ostrzegając nas przed
naruszeniem czy wręcz przekroczeniem naszych granic, tylko my już
go nie słyszymy, nie rozumiemy. Na WenDo uczymy się słuchania siebie
i głosu ciała. Winda. Przed nią stoi obcy mężczyzna. Nie jesteś pewna,
czy wsiąść. Ciało się napina, serce przyspiesza. W głowie myśli:
Przecież nie będę robić z siebie głupiej, w końcu nic się nie dzieje. Co
on sobie pomyśli, jak się teraz odwrócę i pójdę schodami?

A gdyby tak zaufać własnej intuicji i odejść? Lepiej kilka razy


przesadzić, niż raz zignorować niebezpieczeństwo i doznać agresji.

WenDo = siostrzeństwo
Podczas warsztatu okazuje się, że to, co uznawałyśmy za własne, nie
musi pochodzić od nas. To, co miało nas formować, może okazać się
klatką. Z kolei to, co uznawałyśmy za mało istotne i ważne, może być
kluczową wskazówką, pomoc- ną w zachowaniu bezpieczeństwa.

Podczas warsztatów zmienia się też charakter więzi między


uczestniczkami. Kiedy ćwiczymy razem, omawiamy wpajane nam
przekonania o tym, jaka kobieta być powinna, a jaka nie może. Gdy
dzielimy się własnymi trudnymi doświadczeniami, pękają okowy
milczenia nałożone przez kolejne destrukcyjne przekonania, że tylko
mnie coś takiego spotkało; to wstyd; jestem temu winna; nie powinnam
o tym nikomu mówić. Zaczynamy rozmawiać. O przekraczaniu granic,
molestowaniu, przemocy domowej – w atmosferze bezpieczeństwa
i akceptacji. WenDo nie jest terapią, ale wiele poruszanych na nim
wątków dotyczy ważnych i głęboko przeżywanych przez uczestniczki
tematów. Jeśli chcą dalej nad nimi pracować, są kierowane do
specjalistów.

Po warsztatach wiele z nich zyskuje siłę do wyjścia z przemocowych


relacji czy odejścia z miejsca pracy, ale też przyjęcia odmiennej
postawy wobec sytuacji i osób naruszających ich granice w domu,
w szkole czy na ulicy. Na WenDo ćwiczone i analizowane są nie tylko
doświadczenia fizycznych napaści, ale też agresji słownej, reakcji na
niewybredne dowcipy, gwizdy czy ocierania się w autobusie. Co ważne,
nie ma jednej optymalnej reakcji – każda uczestniczka znajduje własny,
zgodny z jej potrzebami i możliwościami sposób działania. Dlatego do
WenDo nie ma podręcznika czy poradnika, ponieważ nie istnieje jedna
skuteczna droga samoobrony. Jest ich tyle, ile broniących się. Wspólna
jest tylko decyzja, że będę się bronić wszystkimi możliwymi sposobami,
na sto procent, z całą moją siłą.

Skąd ta siła? – pytają uczestniczki po złamaniu gołą ręką grubej na


dwa centymetry, litej sosnowej deski. Powtarzam wtedy, że siła
pochodzi z nich samych. To nie techniki im ją dały, ale decyzja, by użyć
zasobów, które od początku w nich były. I to zasobów nie tylko
fizycznych. Deskę „łamiemy” głową, bowiem najpierw jest decyzja, że
chcę przełamać deskę. Wykorzystuję do tego wzmacniające mnie myśli
i emocje, a także strach, złość, również ekscytację, nadzieję. A potem
działam. Nie próbuję, nie sprawdzam, ale działam! Skoro udało się to,
co wydawało się niemożliwe – złamałam ręką grubą drewnianą dechę –
dlaczego miałabym nie poradzić sobie z innymi sprawami?

***
EWA KRUCHOWSKA nauczyła się bronić swoich granic i mówić „nie”, a teraz uczy
tego inne kobiety. A w jaki sposób Wy chronicie i bronicie siebie w sytuacjach, gdy nie
czujecie się bezpiecznie? Co pomaga Wam w odnalezieniu własnej siły?
Piszcie do nas: magda.brzezinska@stylezycia.com.pl; piotr.zak@stylezycia.com.pl. Wszystkie
listy przeczytamy i opublikujemy.
KOROLIK / uczę się wspierać

Jak być?
Bez jakiegokolwiek przygotowania, nieoczekiwanie
staliśmy się wraz z żoną pełnoetatowymi „opiekunami
osoby starszej”. Wszystko było dla nas nowe
i nieprzewidywalne. Uczyliśmy się, jak być przyjacielem
w takiej sytuacji.
TEKST ARKADIUSZ KOROLIK
ARKADIUSZ KOROLIK jest lektorem języka angielskiego i tłumaczem – współpracuje między
innymi z Wydawnictwem Charaktery. Mieszka i pracuje w Bystrzycy Kłodzkiej.

Fot. © iStock by Getty Images

Ze wszystkich zajęć zarobkowych, jakie wykonywałem w życiu,


najbardziej cenię sobie tłumaczenie książek. I bynajmniej nie chodzi tu
o względy finansowe. Stymulacja intelektualna i rozwój umiejętności
lingwistycznych, jakkolwiek cenne w tej pracy, też nie są
najważniejsze. Więc za co cenię to zajęcie? Za to, że mam okazję
poznać teksty i książki, które czasami bardzo łączą się z moim
codziennym życiem, przenikają rzeczywistość i splatają z historiami
ludzi, których spotykam na swojej drodze.

Jedną z nich jest książka Letty Cottin Pogrebin. Gdy tylko


zobaczyłem ją po raz pierwszy, tłumaczenie tytułu automatycznie
ułożyło się głowie: „Jak być przyjacielem chorego przyjaciela”.
Otwieram książkę, czytam spis treści i przedmowę, w której
przedstawia mi się autorka: „jestem kimś, kto ma – ups!… kto miał
– raka”. Czytam fragmenty kilku rozdziałów i już wiem, że właśnie tym
zajmę się przez kilka najbliższych miesięcy. Moja pamięć momentalnie
otwiera album z fotografiami i przywołuje wspomnienia kilku bliskich
mi osób, które przegrały walkę z chorobą. Ukochana ciocia, która
zmarła z powodu nowotworu piersi ponad dwadzieścia lat temu –
w czasach, kiedy o raku mówiono tylko szeptem, ze wstydem
i zażenowaniem, kiedy zbyt długo zwlekano z pójściem do lekarza,
kiedy diagnozy z reguły stawiane były zbyt późno. Ojciec, pokonany
przez raka płuc, który w beznadziejnym już stanie do ostatniej chwili
nie dopuszczał do siebie myśli, że choruje na tę właśnie chorobę
i w naiwny sposób uspokajał siebie i wszystkich bliskich, pokazując
wyniki badań, na których nie było słów „rak” ani „nowotwór”
(łacińskiego carcinoma nie chciał zauważyć, nigdy nie pokusił się
o zrozumienie go).
Decydując się na tłumaczenie książki Letty Pogrebin, kieruję się
znacznie świeższymi wspomnieniami. Pierwsze z nich związane jest
z mamą, starszą siostrą zmarłej wcześniej cioci. Pięć lat temu mama
zachorowała na raka piersi. Choroba dopadła ją jednak w całkiem
innych czasach, w kompletnie odmienionej przestrzeni społecznej
świadomości. Diagnoza postawiona bardzo wcześnie, niewielki guzek,
w miarę szybko przeprowadzona mastektomia, bardzo dobre wyniki
badań histopatologicznych, brak wskazań do chemioterapii
i radioterapii. Szczęściara. Doszła do siebie bardzo szybko i już kilka
tygodni po operacji zaczęła aktywnie działać w Stowarzyszeniu
„Amazonki”. (Zapisując mamę do stowarzyszenia – jeszcze podczas jej
pobytu w szpitalu – uświadomiliśmy sobie z żoną, jak wiele kobiet
w nim działa: znajome, znajome znajomych, sąsiadki, dawne
nauczycielki ze szkoły. Niewiarygodne, że w dziesięciotysięcznym
miasteczku jest aż tyle kobiet po amputacji piersi!). A drugie, jeszcze
świeższe wspomnienie to Edyta – nasza najbliższa przyjaciółka, z którą
znamy się niemal od kołyski. Jest lekarzem, tak jak jej mąż – ona jest
naszym rodzinnym internistą, on uznanym ginekologiem. Zachorowała
przed trzema laty. Jej guz był wredniejszy niż ten u mamy, więc po
operacji musiała przejść całą drogę leczenia chemią i naświetlaniami.
Towarzyszenie jej podczas całego procesu walki z chorobą uświadomiło
nam to, o czym na początku książki napisała Letty Pogrebin,
przestrzegając czytelników, by pomimo olbrzymiego postępu medycyny
nigdy nie mówili swoim chorym przyjaciółkom, że „w dzisiejszych
czasach raka piersi leczy się jak przeziębienie”. Razem z żoną
pomagaliśmy jej przetrwać cały ten koszmarny okres, wspieraliśmy ją
w najtrudniejszych momentach, kiedy wydawało się, że już nie da rady
zrobić następnego kroku. I udało się. Wyzdrowiała.

Moje tu i teraz

Mając to wszystko w pamięci, nie mogę się już doczekać momentu,


kiedy zacznę tłumaczyć. Cieszę się na tę pracę, bo wiem, że mam
wokół siebie kilku „merytorycznych konsultantów”: kobiety, które
podzielą się swoimi doświadczeniami i wspomnieniami, pacjentki, dla
których terminologia onkologiczna nie jest niczym obcym. Zaczynam
pracę w połowie grudnia 2015 roku. Staram się najpierw ogarnąć całą
książkę, oswajam się z językiem i stylem autorki, wyszukuję
potencjalnie trudne fragmenty i miejsca, w których na pewno będę
musiał poprosić o pomoc „konsultantów”, próbuję zrozumieć klucz,
wedle którego została napisana książka. Okazuje się, że nie dotyczy
tylko chorych na raka i ich przyjaciół. Letty Pogrebin zawarła w niej
mnóstwo rad dla wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób stykają się
z chorymi, bez względu na relacje, jakie ich łączą, różnice wieku czy
rodzaje chorób i cierpień. Czytając rozdziały poświęcone demencji,
opiece nad ludźmi starymi i umierającymi, powoli uświadamiam sobie,
że książka nie tylko splata się z rodzinnymi wspomnieniami, ale
bezpośrednio dotyka mojego tu i teraz.
Pokój, w którym pracuję, graniczy przez ścianę z mieszkaniem
znajdującym się na tym samym piętrze. Pomiędzy kliknięciami
klawiatury komputera, w chwilach ciszy na przemyślenie kolejnego
zdania, dochodzą do mnie zza ściany ledwo słyszalne dźwięki: szuranie
kapci po skrzypiącej podłodze, odgłos mieszania herbaty w szklance,
talerz wkładany do zlewu w kuchni. A wszystko to od czasu do czasu
przeplatane modlitwami, najczęściej różańcem, wydobywającymi się
z trzeszczącego głośnika starego radia. W kawalerce za ścianą mieszka
moja 94-letnia babcia, matka zmarłego kilkanaście lat temu ojca.

Kilka miesięcy wcześniej wynajęliśmy dla niej to mieszkanie


i nakłoniliśmy do przeprowadzki z wielkiego, pustego i zimnego domu
na wsi, w którym nie miała już siły mieszkać sama. Zdecydowaliśmy się
z żoną na ten krok między innymi po to, żeby trochę ułatwić sobie
życie. Żeby mieć babcię blisko siebie, żeby nie musieć kilka razy
w tygodniu pokonywać dystansu kilkunastu kilometrów z zakupami czy
lekarstwami. Żeby „w razie czego” pogotowie mogło szybciej
przyjechać. Nie chciała się przeprowadzać, to oczywiste. Czekała do
ostatniej chwili. Decyzję pomogła jej podjąć zimna, wilgotna jesień
i kolejny pobyt w szpitalu, do którego pogotowie zabrało ją z ostrą
niewydolnością serca. W ciągu kilku dni lekarze „ustabilizowali” babcię
i wysłali do domu wraz z trzema kartkami pełnymi szczegółowych
zaleceń pielęgnacyjnych, częstotliwości podawania leków, procedur na
wypadek, gdyby… I w taki właśnie sposób staliśmy się pełnoetatowymi
„opiekunami osoby starszej”.

Pauza w życiu
Nie ukończyliśmy kursu przygotowującego do wykonywania takiego
zawodu (ze zdziwieniem zauważam coraz więcej ogłoszeń
reklamujących takie kursy), nie wiemy, nie umiemy, wszystko jest dla
nas nowe i nieprzewidywalne. Wcześniejsze doświadczenia z chorą na
raka mamą albo dochodzącą do siebie po chemii Edytą na nic się zdają.
Szukam rady w tłumaczonej książce, przeglądam różne rozdziały,
mając nadzieję, że znajdę fragment opisujący podobny przypadek. Jest
ich sporo, zwłaszcza w rozdziałach końcowych. Wszystkie oczywiście
rozgrywają się w amerykańskich realiach, ale w każdym znajduję coś,
co można odnieść do siebie i własnej sytuacji. Co więcej, każdy
przetłumaczony rozdział jakoś dziwnie wyostrza wzrok i pomaga
dostrzec rzeczy, których wcześniej nie zauważałem. Jak choćby to, że
od dnia, kiedy kupiliśmy dla babci pierwszą paczkę pieluch dla
dorosłych, zauważam na ulicach ludzi – najczęściej w średnim wieku –
niosących właśnie takie paczki. Jest ich tak wielu… Nie spodziewałem
się tego. Nie sądziłem, że kolejna tłumaczona książka tak mocno
splecie się z rzeczywistością.
Kończę tłumaczenie w połowie kwietnia. Babcia umiera miesiąc
później.

Pod koniec września, kilka dni po premierze książki, dostaję od


redakcji egzemplarze autorskie. Bardzo lubię ten moment. Chociaż
znam dokładnie ostateczną wersję tekstu (tę po korekcie i autoryzacji),
to jednak czytanie go w wydanej książce zawsze wywołuje we mnie
wzruszenie i coś w rodzaju zdziwienia: czy to naprawdę ja
przetłumaczyłem? Przypominam sobie początek pracy, otwieram
przedmowę i zatrzymuję się na stronie 12. Autorka radzi czytelnikowi:
„Nie musisz czytać tej książki od ‘deski do deski’, sięgaj po nią
wtedy, kiedy poczujesz potrzebę. Przejrzyj tytuły rozdziałów,
wybierz to, co jest ci w danym momencie najbardziej potrzebne,
przeczytaj i odłóż książkę na półkę, gdzie będzie mogła
poczekać, aż pojawią się kolejne okropne sytuacje. A wierz mi,
pojawią się na pewno”.
Wierzę. I wcale nie muszę długo czekać. Następnego dnia
wieczorem żona odbiera telefon od Edyty. Rozmawia długo, drżącym
głosem. Czuję, że wiem już, o co chodzi. Kończy rozmowę i ze łzami
w oczach oznajmia, że Edyta ma wznowę. Długą chwilę siedzimy
w milczeniu. Potem sięgam na półkę z książkami, biorę do ręki Jak być
przyjacielem chorego przyjaciela i szukam zdania, które utkwiło mi
w pamięci podczas tłumaczenia. Letty Pogrebin cytuje swoją
przyjaciółkę: „W takiej sytuacji każdy musi się na chwilę
zatrzymać, zrobić pauzę w codziennym życiu i pokłonić się
przerażająco przypadkowej naturze wszechświata”.

***
ARKADIUSZ KOROLIK uczył się, jak towarzyszyć chorej przyjaciółce, odchodzącej
babci – odkrywał, co jest wsparciem dla bliskich zmagających się z bólem, chorobą.
Pomogła mu w tym książka kobiety, która sama doświadczyła choroby nowotworowej. Czy Wam
również zdarzyło się towarzyszyć komuś w chorobie? Jakiego wsparcia udzieliliście? Skąd
czerpaliście wiedzę o tym, jak być wtedy z bliskimi?

Piszcie do nas: magda.brzezinska@stylezycia.com.pl; piotr.zak@stylezycia.com.pl. Wszystkie


listy przeczytamy i zaprezentujemy na łamach „Stylów Życia”.
KOŁAKOWSKA / chłopcy znów wierzą w siebie

Nowe życie w stajni


Magdalena Fiejdasz pomyślała kiedyś, że konie
mogłyby pracować z tzw. trudną młodzieżą. Dziś na jej
zajęcia chodzą chłopcy, którzy brali narkotyki, pili
alkohol, byli agresywni. Dzięki pracy w stadninie
zaczynają wierzyć, że mogą coś osiągnąć.
TEKST BEATA KOŁAKOWSKA
BEATA KOŁAKOWSKA jest psychologiem międzykulturowym. Trenuje tai-chi, pasjonuje się
fotografią i przyrodą. Zawodowo zajmuje się komunikacją marketingową
(Beata.B.Kolakowska@gmail.com).

Spotkanie z koniem to jak spotkanie z człowiekiem – obie strony potrzebują czasu, by sobie
zaufać. Fot. © Getty Images Poland

Unikanie wyzwań. Brak wiary we własne możliwości” – nastolatek


przeczytał na głos tekst z wylosowanej karteczki.
– Który z was powtarza klasę? – zapytała hipoterapeutka.

– Wszyscy – padła odpowiedź.


– A kto nie poszedł na klasówkę, bo myślał, że i tak nie zaliczy?
– Ja tak robię – powiedział chłopak. – Po co mam iść, skoro i tak
dostanę „pałę”?

– A co by było, gdybyś spróbował? Przecież mogło się udać. Ty


jednak nie dałeś sobie szansy.
Od ośmiu lat Magdalena Fiejdasz pracuje jako psycholog, pedagog
specjalny ze specjalnością pedagogika resocjalizacyjna oraz
hipoterapeutka w Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym Księży
Orionistów na warszawskiej Ochocie. Przebywają w nim chłopcy
w wieku 13–18 lat, wobec których Wydział Rodzinny i Nieletnich Sądu
Rejonowego orzekł zastosowanie środka wychowawczego w postaci
umieszczenia w placówce resocjalizacyjnej.

Na początku Magdalena Fiejdasz nie była pewna, czy jej autorski


program hipoterapeutyczny się sprawdzi. Teraz większość chłopców
chce uczestniczyć w hipoterapii. – Hipoterapia, którą prowadzę, opiera
się na psychopedagogicznej jeździe konnej i terapii z koniem –
tłumaczy Magdalena Fiejdasz. Na jej zajęcia chodzą chłopcy, którzy
nawet przez kilka lat nie pojawiali się w szkole, brali narkotyki, pili
alkohol, zachowywali się agresywnie.

Każdy wyjazd wychowanków do stajni obejmuje część teoretyczną,


praktyczną, podsumowującą i zajęcia plastyczne. Podczas części
teoretycznej przekazywana jest wiedza dotycząca koni: – Rozmawiamy
o rasach, naturalnych metodach jeździeckich, skutecznych sposobach
komunikacji bez przemocy. Poruszamy zagadnienia z zakresu
psychologii konia. Wszystko to w atmosferze swobodnej rozmowy lub
zabawy – opowiada psycholożka. Zajęcia praktyczne to jazda konna
dostosowana do umiejętności chłopców. Potem wszyscy zasiadają do
stołu: – Jemy wspólnie posiłek, powoli opadają z nas emocje i możemy
spokojnie omówić wszystko, co się wydarzyło na padoku. Czwarta,
ostatnia część to warsztaty plastyczne.

Podopieczni Ośrodka na Barskiej pochodzą najczęściej z rodzin


o niskim statusie społeczno-ekonomicznym, w których w konflikcie
jedynym argumentem jest siła, a metodą radzenia sobie z problemami –
alkohol. Przez lata byli świadkami przemocy lub sami jej doświadczali.
Zanim trafili do ośrodka, przebywali w domach dziecka, pogotowiach
opiekuńczych, placówkach opiekuńczo-wychowawczych lub na
oddziałach psychiatrycznych, lecząc skłonności samobójcze, depresję.
Byli karani za kradzieże, włamania lub rozboje. Wielu z nich okrutnie
traktowało zwierzęta.

Hipoterapia ma na celu zmianę postaw i zachowań wychowanków,


a także ich przekonań o sobie i świecie. Przekonania te dotyczą
najważniejszych ludzkich potrzeb, które w ich przypadku od lat
pozostają niezaspokojone: bezpieczeństwa – chłopcy nie ufają ani
doros​łym, ani rówieśnikom; miłości – czują się odrzuceni i osamotnieni,
a przemoc, jakiej doświadczyli od najbliższych, tylko potęguje to
uczucie; samoakceptacji – nie wierzą, że mogą coś osiągnąć, że mają
jakikolwiek wpływ na swoje życie.

Znaleźć w sobie siłę

– Na początku kursu ustalamy kontrakt. Jest to niezbędne, ponieważ


w grupie może zdarzyć się zarówno chłopiec, który stosuje przemoc
psychiczną , jak i ofiara jego prześladowań. Dlatego pierwsza
i podstawowa zasada kontraktu brzmi, że na tych zajęciach wszyscy są
równi i wszyscy się szanujemy. Wymagam, aby przestrzegali tych reguł,
skoro zależy im na zajęciach. Przez dwa lata prowadzę tylko dwie
czteroosobowe grupy, więc kolejka chętnych nie ma końca…

Pracując nad zmianą zakorzenionego w chłopcach braku zaufania


wobec doros​łych i rówieśników, hipoterapeutka stara się
wykorzystywać informację zwrotną grupy. – Zdarza się, że ktoś chce
zsiąść z konia i przerwać zajęcia, bo coś mu nie wychodzi. Razem
z grupą staramy się omówić jego trudność, zachęcamy, aby się nie
poddawał. To jest też dobry moment do rozmowy o tym, jak „dogadać
się” z koniem. Spotkanie z koniem to jak spotkanie z drugim
człowiekiem – obie strony potrzebują czasu, aby się poznać i zaufać
sobie. Zdarza się przecież, że trudno nam się porozumieć. Przyglądamy
się z wychowankami tym barierom i ustalamy, co sprzyja nawiązywaniu
i budowaniu kontaktu. Wtedy okazuje się, że w „rozmowie” z koniem
ważna jest mowa niewerbalna.
Adam ma wybuchowy charakter i łatwo traci cierpliwość. Zdaje
sobie z tego sprawę: – Dlatego jak jeżdżę, to staram się uspokoić, bo
wiem, że koń wyczuje moje zdenerwowanie. Staram się nie myśleć
o problemach, o wyjazdach do domu.
Po pierwszym roku hipoterapii wziął udział w zawodach
jeździeckich, w których zajął drugie miejsce. – Mieliśmy przejechać
parkur stępem, zatrzymać się przed przeszkodą i przejść przez nią,
a potem znowu zatrzymać konia i ruszyć ponownie… Miałem szanse na
zwycięstwo, ale się zamyśliłem i popełniłem błąd. Z jednej strony
człowiek odstresowuje się na koniu, ale z drugiej nie da się kompletnie
odciąć od trudnych spraw. Wiedziałem, że stać mnie było na więcej, ale
pani Magda powiedziała, żebym się nie martwił, bo poszło mi
naprawdę dobrze. Pocieszyło mnie, że moja nauczycielka od hipoterapii
zauważyła, że zrobiłem wielkie postępy. To wszystko osiągnąłem pracą,
bo trzeba dać sobie szansę. Trzeba jak najszybciej zacząć dawać sobie
szansę.

Wielki chłop znika

– Chłopcy sami dostrzegają, że koń mógłby zrobić im krzywdę, ale nie


chce. I to jest początek rozmowy o tym, że komunikacja nie polega na
pokazywaniu, kto jest silniejszy, tylko na tym, aby szukać środków
porozumienia, opiera się na szacunku. Czyli zamiast krzyczeć i kopać
konia w bok, lepiej odpowiednio użyć pomocy i „przyłożyć łydkę” –
mówi terapeutka.
Jazda konna, a także sama obecność zwierzęcia działa na człowieka
kojąco, tym bardziej że można go dotknąć, pogłaskać, przytulić się.
Podopieczni Magdaleny Fiejdasz mają często zaburzenia emocjonalne,
przejawiają agresję lub autoagresję, są nadpobudliwi. Dlatego
hipoterapeutka pracuje z nimi nad trudnymi emocjami, takimi jak lęk,
złość czy niepokój. Uczy ich, jak się rozluźnić i wyciszyć, by mogli
skutecznie „rozmawiać” z koniem. – Koń wie, kogo niesie na grzbiecie.
Chłopcy z drugiego roku to rozumieją, i wiedzą, że jeśli koń jest
nerwowy lub nie wykonuje ich polecenia, to być może dlatego, że to oni
są rozkojarzeni lub zdenerwowani. Terapeutka dostrzega ogromną
różnicę w umiejętności rozpoznawania, nazywania i radzenia sobie
z trudnymi emocjami między grupą początkującą a zaawansowaną. –
„Pierwszaki” widzą te swoje emocje, ale nie potrafią ich zdefiniować.
Są nieufni, zamknięci, brakuje im chęci do samoanalizy. Chłopcy,
z którymi już jakiś czas pracuję, są świadomi swoich emocji. Jazda
konna relaksuje ich, mogą odreagować swoje lęki i obawy, zapominają
o problemach. Jeden z chłopców powiedział, że przez tydzień z nikim
się nie bije, bo tak go wyciszają zajęcia z hipoterapii. Inny wyznał, że
dla niego to taka „adrenalina”, jak przy kradzieży, więc po co kraść?

Skuteczność komunikacji bez słów zależy od stanu emocjonalnego


jeźdźca i jego wierzchowca. A spokój i cierpliwość są fundamentem
zaufania: – Do chłopaków wraca dobroć i delikatność, którą okazali
koniom. Bardzo często przytulają się do nich. I to niezwykły widok, jak
wielki już chłop, który przed chwilą o coś się wściekał, wchodzi do
stajni i… nie ma go: głowa pod grzywą, przytula się, mówi coś po
cichu, bo w tym momencie – w świecie, gdzie nikomu nie można ufać –
koń jest jedyną bliską mu istotą.

Jak rudy John

Niektórzy wychowankowie ośrodka są przekonani, że niczego w życiu


nie osiągną. Ich niska samoocena i postawa, że lepiej nie będzie, często
wzmacniane są przez brak osiągnięć szkolnych. Podczas zajęć
hipoterapeutycznych koń zarówno w boksie, jak i podczas jazdy
wykonuje polecenia człowieka, który w tym „dwuosobowym zespole”
stoi wyżej. Konie akceptują swojego ludzkiego przewodnika, nie ma dla
nich znaczenia ani jego wygląd, ani kim on jest; nie liczą się jego
porażki życiowe. Dzięki temu wzrasta w jeźdźcu poczucie sprawczości,
wpływu na otoczenie, a także odwaga i chęć podejmowania wyzwań.
Najtrudniejsze wcale nie są początki… Kryzys pojawia się, gdy
chłopcy przestają już jeździć na lonży i stają się samodzielni. Są
przekonani, że już wszystko potrafią, chcą pojechać galopem w las,
przeskoczyć przez przeszkodę, a tu zaczynają się przysłowiowe schody.
– Załamują się i powtarzają, że nic z tego nie będzie. Wtedy tłumaczę
im, że ten sport wymaga olbrzymiej cierpliwości i pracy nad sobą –
opowiada Magdalena Fiejdasz. – Że nasze zajęcia to nie tylko forma
relaksu. Są również po to, aby w bezpiecznych warunkach przeżywać
emocje trudne. A zniechęcenie, lęk, złość są naturalne i zdarzają się
każdemu. Najważniejsze to umieć sobie z nimi radzić. Pytam także
chłopców, jak się będą czuli, jeśli naprawdę zsiądą z konia i zrezygnują
z zajęć. Przecież tyle pracy już w nie włożyli. Rozmawiamy
o sytuacjach, kiedy albo w ogóle czegoś nie zaczynali, wychodząc
z założenia, że i tak im się nie uda, albo rezygnowali w trakcie, i jakie
były konsekwencje ich decyzji.

Do zeszłego roku terapeutka i jej podopieczni jeździli konno


w podwarszawskiej stajni, prowadzonej przez trzypokoleniową rodzinę.
Magdalena Fiejdasz wspomina ten czas z rozrzewnieniem z wielu
względów: – Mogliśmy liczyć na ich wsparcie. Córka właścicieli
pomagała chłopcom oporządzić konie i podczas jazdy, a jej babcia
gotowała dla nich zupę, pytała o szkołę, zawsze ich wyścis​kała.
Chłopcy po raz pierwszy mogli zaobserwować, jak powinna
funkcjonować normalna rodzina… Oglądaliśmy tam wspólnie filmy,
oczywiście utrzymane w tematyce końskiej. „Zaklinacz koni”
i „Niepokonany Seabiscuit” były ciągle na tapecie. „Niepokonany” jest
lepszy, bo w tym filmie wszyscy bohaterowie – i ludzie, i koń –
przechodzą drogę od kryzysu do sukcesu. A wspólny cel, jakim było
zwycięstwo w prestiżowych zawodach, osiągają, pokonując swoje
słabości. Mówię chłopcom, że rudy John, dżokej, to chłopiec, który
zaczynał od zera, ale był wytrwały. Udało mu się również dlatego, że
uwierzył, że są dobrzy ludzie i im zaufał. A oni sami dodają, że nikogo
nie można skreślać na żadnym etapie życia.

Oswoiłeś mnie…

Do obowiązków chłopców należy sprowadzanie koni z padoków,


czyszczenie i przygotowanie ich do jazdy, karmienie oraz dbanie
o sprzęt jeździecki. Dzięki temu uczą się odpowiedzialności. – Raz na
jakiś czas chłopcy pomagają też przy sprzątaniu boksów. Chcę im
pokazać, że koń wymaga opieki, której wcale nie towarzyszą piękne
zapachy….

Osiemnastoletni Damian podkreśla, że choć najbardziej lubi jeździć


konno, podoba mu się także to, że po przyjeździe do stajni najpierw
idzie przywitać się z koniem, nawiązać kontakt, potem musi go
wyczyścić i osiodłać, i dopiero wtedy może jechać: – Trzeba się trochę
napracować, a nie jak do samochodu: wsiadasz i jedziesz. Nie
przepadam tylko za czyszczeniem boksów, bo to brudna robota, ale
z drugiej strony lubię, jak konik ma czysto.
Dwa lata hipoterapii zmieniły Damiana: – Przezwyciężyłem strach.
Przełamałem się i nie boję się, że koń mnie kopnie lub ugryzie. Jestem
też bardziej wrażliwy na krzywdzenie zwierząt. Kiedyś, jak widziałem,
że ktoś batem uderza konia, to myślałem: „Dobra, ten koń na pewno
coś zrobił, był nieposłuszny”, i szedłem dalej; teraz już nie wypada.
Przecież koń też ma uczucia.

Jednym z przejawów zaburzeń zachowania zdiagnozowanych


u wychowanków Ośrodka na Barskiej jest maltretowanie zwierząt.
Magdalena Fiejdasz pamięta trudną rozmowę z chłopakiem, który
rozpoczął hipoterapię: – Opowiadał o tym, jak znęcał się nad kotem.
Omówiliśmy tę sytuację… Nie ukrywam jednak, że takie rozmowy są
dla mnie trudne. Jakiś czas później weszłam do boksu, w którym Jacek
czyścił konia. Robił to jednak zbyt delikatnie. Powiedziałam mu, że
musi mocniej dociskać szczotkę. Odpowiedział, że nie chce koniowi
sprawić bólu.

Psycholożka jest przekonana, że uczestnictwo w zajęciach może


pomóc korygować bestialskie zachowania wobec zwierząt. – Takie było
moje założenie, żeby uczyć ich szacunku dla zwierząt, szacunku dla
istot słabszych, że agresja fizyczna i werbalna niczego nie załatwia, że
nie wszędzie i nie zawsze musi obowiązywać prawo silniejszego.

By uwrażliwić swoich podopiecznych na świat, terapeutka zaprasza


ich m.in. do pomocy osobom niepełnosprawnym podczas zajęć
hipoterapeutycznych, także na zawodach Olimpiad
Specjalnych.Chłopcy są wolontariuszami w schronisku dla koni,
pomagają też w schronisku dla psów. Robią zbiórki dla psów,
wyprowadzają je na spacer. – Kilka lat temu poprosiłam dyrektorkę
schroniska, żeby im opowiedziała o tym miejscu, jak to się dzieje, że
psy tam trafiają. I ona opowiedziała o pewnym psiaku, który był bity
przez dziecko. Kiedyś nie wytrzymał i ugryzł je. Wtedy rodzice dziecka
przywieźli go tutaj. Jeden z chłopców powiedział: „To tak jak ze mną, ja
go rozumiem, tego psa. On też teraz siedzi za kratami” – opowiada
Magdalena Fiejdasz.

– Wielu z tych chłopaków kontynuuje swoją przestępczą karierę po


opuszczeniu ośrodka. Trudno oczekiwać, żeby nastolatek wracając do
środowiska patologicznego, nie mając oparcia ani w rodzinie, ani
wśród kolegów, funkcjonował inaczej – przyznaje psycholożka. Wierzy
jednak, że hipoterapia i odwaga, jaką wykazali jej podopieczni,
rozpoczynając terapię, wsiadając na konia, to drzwi do poszukiwania
siebie, odkrywania świata: – Zabieram chłopaków na wydarzenia, takie
jak zawody jeździeckie Cavaliada Tour na Torwarze. Poprzez
uczestnictwo w hipoterapii osób niepełnosprawnych pokazuję im, że
mogą być potrzebni, że mają wystarczającą wiedzę, by komuś pomóc.
Poznają wielu dorosłych, którzy są godni zaufania. Może dzięki temu
zrozumieją, że warto poprosić o pomoc, że może ktoś im poda dłoń.

Zajęcia terapeutyczne trwają ponad dwa lata. Potem jest półroczny


wolontariat przy Polskim Towarzystwie Hipoterapeutycznym. – Chłopcy
mogą wyjść z ośrodka przygotowani do wykonywania zawodu asystenta
hipoterapeuty – podkreśla psycholożka. – Przykładem tego jest
Grzesiek, który był w pierwszej grupie z 2009 roku. Po opuszczeniu
Ośrodka na Barskiej pracował w stajni w Skrzeszewie, a potem jako
asystent hipoterapeuty z dziećmi niepełnosprawnymi. Zdarzyło się też
ze trzy razy, że wychowankowie, którzy opuszczali placówkę, pracowali
jeszcze przez kilka miesięcy w „naszej” stajni i dostawali świadectwo
pracy. Ja im zawsze powtarzam, że dobry, niepijący stajenny, który dba
o konie, jest na wagę złota… Układając ten program, myślałam
o korzyściach emocjonalnych, rozwojowych, poznawczych
i terapeutycznych, a te praktyczne wyszły właściwie przypadkowo.

***

ZWIERZĘTA LECZĄ
Na początku lat 60. ubieg​łego wieku amerykański psycholog dziecięcy
Boris Levinson zaobserwował podczas sesji z 9-letnim autystycznym
chłopcem, że choć unikał on kontaktu z ludźmi, to chętnie nawiązał
relację z psem, który przypadkowo znalazł się w pobliżu. Pies
uczestniczył odtąd w prowadzonych przez Levinsona zajęciach
terapeutycznych, a jego pan rozpoczął intensywną pracę badawczą.
Doszedł do wniosku, że kontakt ze zwierzęciem wyrabia w dziecku
poczucie empatii i samoakceptacji, pomaga mu przetrwać okres
wyobcowania, ułatwia rozwój emocjonalny, a także zaspokojenie
podstawowych potrzeb, jak potrzeba dotyku, daje przyjemność i ciepło.
Levinson nazywany jest ojcem terapii z udziałem zwierząt. W Polsce
za matkę zooterapii uznawana jest Maria Czerwińska. W 1987 roku
treserka pracowała na planie filmu pt. „Widzę”, w którym obok
niewidomych dzieci występowały szkolone przez nią zwierzęta: gęś
Klementyna i suka Cze-Ne-Ka. Treserka zaobserwowała, jak niezwykłą
więź zbudowały niewidzące dzieci z jej suką. Od tego czasu Maria
Czerwińska i Cze-Ne-Ka odwiedzały Zakład dla Niewidomych
w Laskach, Instytut Głuchoniemych w Warszawie i inne ośrodki.
ŁANUSZKA / zarażam moją pasją

Szukam emocji sprzed stuleci


Swoją pasję odkryłam w dzieciństwie. Dzięki sztuce
odkrywam świat emocji ludzi, którzy byli przed nami.
I pokazuję innym, że sztuka jest dla każdego.
TEKST MAGDALENA ŁANUSZKA
MAGDALENA ŁANUSZKA jest mediewistką, doktorem historii sztuki. Jest administratorką
portalu Art and Heritage in Central Europe, prowadzi wykłady dla różnych instytucji oraz
pracuje w projektach digitalizacji zbiorów (m.in. PAUart). Autorka bloga o poszukiwaniu
ciekawostek w sztuce: www.posztukiwania.pl.

Fot. Michał Łanuszka

Kilka lat temu założyłam blog, na którym przedstawiam ciekawostki


dotyczące sztuki. Bloguję o tym, co jest nie tylko moją przestrzenią
zawodową, ale przede wszystkim moją wielką pasją.
Kiedy zaczęłam się interesować historią i sztuką dawną? Trudno mi
sobie przypomnieć ten moment. Niewątpliwie duże znaczenie miało to,
że Tata zamiast bajek opowiadał mi o polskich postaciach
historycznych. Moim ulubionym bohaterem był Stańczyk – jako
kilkuletnie dziecko namalowałam nawet własną wersję „Batorego pod
Pskowem”, w której za plecami króla znajdował się duch Stańczyka!
Pierwotnie to miał być po prostu Stańczyk uczestniczący
w wydarzeniu, ale Tata zwrócił mi uwagę, że za panowania Batorego
błazen Jagiellonów już nie żył, więc pozostawiłam w scenie jego ducha.
Jako nastolatka pochłaniałam powieści historyczne, a w historii zawsze
najważniejszy był dla mnie człowiek – nie pociągała mnie historia
wojen i politycznych rozgrywek, poszukiwałam informacji o postaciach
z przeszłości, ale przede wszystkim interesowała mnie osobowość tych
postaci, ich pragnienia osobiste i przeżywane emocje. Od
najwcześniejszych lat najbardziej fascynujące wydawało mi się
średniowiecze.
Już w szkole średniej wiedziałam, że chcę zostać mediewistką –
pozostawało pytanie, w jakiej dziedzinie badać średniowiecze.
Studiować historię, filozofię czy literaturę? Wybrałam historię sztuki,
ponieważ historyk sztuki w zasadzie musi opanować każdy aspekt
kultury badanej epoki – jej historię, filozofię i literaturę. Postanowiłam
zatem zostać mediewistką-historykiem sztuki i w tej dziedzinie
odnalazłam spełnienie mojej pasji. Specjalizuję się w malarstwie
gotyckim, głównie północnoeuropejskim: zarówno w tak zwanym
malarstwie tablicowym (to obrazy i ołtarze malowane na deskach), jak
i w dekoracjach średniowiecznych rękopisów.

Historykowi sztuki nie jest oczywiście łatwo o pracę – po studiach,


a nawet po uzyskaniu stopnia doktora, trzeba elastycznie podchodzić
do swojej specjalności. Doświadczenia zawodowe zmusiły mnie do
poszerzenia kompetencji poza wąską, „gotycką” specjalizację,
prowadziłam bowiem uniwersyteckie zajęcia z zakresu historii sztuki
od starożytności po postmodernizm, a i teraz piszę teksty i biorę udział
w projektach opracowania zbiorów dotyczących nie tylko
średniowiecznych dzieł sztuki.

Mem z madonną

Byłam bardzo zaskoczona, gdy po raz pierwszy po jednym z wykładów


usłyszałam od słuchaczy: „Pani o tej sztuce opowiada tak, jakby to było
dla każdego!” A jak inaczej można opowiadać? Przecież historia sztuki
nie jest nauką hermetyczną – sztuka dawna naprawdę jest dla każdego!
Przeszłość tworzą ludzie, którzy byli przed nami. Ich świat
w pewnych aspektach różnił się od naszego, ale świat ich emocji nie
różnił się od emocji przeżywanych przez współczesnego człowieka.
Miłość, nienawiść, strach są ponadczasowe, tak jak ponadczasowa jest
ludzka potrzeba uwiecznienia tych emocji w sztuce.
Żyjemy w kulturze wizualnej – komunikujemy się dzisiaj w coraz
większej mierze przy pomocy obrazu, wstawiając w teksty emotikony,
tworząc memy i wysyłając zdjęcia zamiast wiadomości. Sztuka dawna
cieszy się coraz większym zainteresowaniem w kręgach internautów –
oczywiście nie chodzi tu o zainteresowanie w sensie naukowym, ale
raczej o kreatywną zabawę sztuką: wyławianie detali, ciekawostek,
zupełnie „dzisiejszych” emocji kryjących się w dziełach sprzed wielu
stuleci. Dawne obrazy okazują się rewelacyjnym materiałem na gify
i memy. Są blogi prowadzone przez muzea, coraz większą
popularnością cieszą się otwarte wykłady, a portale edukacyjne
i serwisy kolekcji dzieł sztuki zaczęły doceniać takie formy promocji jak
gif albo mem, zbudowany na dziele sztuki.

Pikantne ciekawostki

Mój blog powstał cztery lata temu. Gdy prowadziłam wykłady w kilku
instytutach Uniwersytetu Jagiellońskiego, studenci wielokrotnie prosili
mnie o polecenie jakichś „ciekawostkowo-popularyzatorskich” książek
o sztuce, a najlepiej, gdyby to była literatura dostępna w sieci.
Zauważyłam wtedy, że łatwiej jest znaleźć w necie materiały z zakresu
samej historii niż sztuki, szczególnie po polsku. A przecież sztuka to
istna kopalnia ciekawostek – od historii muchy namalowanej na
obrazie, poprzez ilustracje mało znanych, a zaskakujących legend, aż
po przedziwne obsceniczne dekoracje średniowiecznych kościołów.
Blog prowadzę głównie z myślą o czytelnikach pełnoletnich, bowiem
część opisywanych dzieł ma wymowę mniej lub bardziej erotyczną.
W końcu sztuka tworzona była przez dorosłych i – przeważnie – dla
dorosłych.

Na popularyzatorską aktywność zawsze szczególnie namawiał mnie


mój Mąż: to z jego wsparciem działam nie tylko „blogowo”, ale także
od niedawna radiowo, w cotygodniowej audycji o sztuce w piątkowe
popołudnia w Radiu Kraków.
Dawne obrazy, rzeźby i grafiki skrywają pasje ich twórców
i oczekiwania odbiorców. Analizując sztukę, odkrywam je i w ten
sposób nawiązuję kontakt z ludźmi z przeszłości. Z artystą, którego
dzieło badam, z fundatorem albo z osobą portretowaną. Takie podejście
– choć z pewnością nie jest ono „naukowe” – nie przeszkadza
oczywiście w rzetelnym opracowaniu dzieła sztuki, dodaje natomiast
mojej pracy sensu i zapewnia poczucie, że buduję emocjonalną relację
z tymi, którzy odeszli setki lat temu, ale pozostały po nich niezwykłe
obrazy. Właśnie dlatego uważam, że sztuka dawna naprawdę jest dla
każdego.
CHOWANIEC / sposoby na dobry nastrój

W królestwie zapachu
Dzięki zapachom możemy poczuć się lepiej,
odstresować, zmniejszyć ból. Cynamon nas rozgrzeje,
róża ukoi, a bazylia postawi na nogi.
TEKST MARTA CHOWANIEC
MARTA CHOWANIEC jest dziennikarką i specjalistką ds. marketingu. Ma dwa koty: Filomenę
i Klarę. Lubi czytać, podróżować i gotować.

Fot. © Getty Images Poland

Zmysł powonienia, jeden z najbardziej pierwotnych, ma bardzo silny


wpływ na emocjonalne reakcje człowieka. – Nie zdajemy sobie sprawy,
że mamy kiepskie samopoczucie nie tyle z powodu pochmurnej pogody,
co konkretnego zapachu – mówi Karolina Brzezińska, aktorka i joginka,
która w swojej pracy wykorzystuje olejki eteryczne. Lotne substancje
zapachowe zawarte w ekstraktach z ziół przenikają do organizmu
przez zakończenia nerwowe w skórze oraz metodą wziewną – czyli
rzęskami węchowymi wędrują do opuszki węchowej, która staje się
transformatorem informacji zapachowej dla mózgu. Mózg natomiast
wysyła ciału sygnały, które przekładają się na konkretne reakcje.
Zapach może nas zatrzymać, zainspirować, przekierować umysł na
zupełnie inne tory, dodać energii, wzbudzić radość, przepędzić smutki.

Dla ciała i zmysłów

W badaniach elektroencefalografem ustalono, że zapach lawendy


wzbudza w mózgu fale alfa, pojawiające się w czasie pełnej relaksacji
lub medytacji. Podobne działanie mają olejki cytrusowe, takie jak
cytrynowy, grejpfrutowy, mandarynkowy – łagodzą stany lękowe,
prowadzą do odprężenia. Badania przeprowadzone w Instytucie
Gruźlicy i Chorób Płuc w Warszawie potwierdziły, że olejek z drzewa
herbacianego działa przeciwbakteryjnie, antywirusowo, stymuluje
układ odpornościowy. Okazuje się też, że zapach ten odstrasza owady.
Olejek goździkowy ma natomiast działanie przeciwzapalne
i przeciwbólowe, może być także używany jako afrodyzjak, szczególnie
w połączeniu z ekstraktem z drzewa jaśminowego lub z drzewa
cedrowego. Odstrasza również komary. Przeciwdziała apatii, a także
pobudza w stanach zmęczenia oraz stymuluje pracę mózgu, podobnie
jak łagodny olejek bazyliowy, pozyskiwany z liści słodkiej bazylii.

Olejek jaśminowy w ciągu kilku minut podnosi ciśnienie osobom


cierpiącym na niedociśnienie. Olejek z mięty pieprzowej stosowany
jako corrigens, czyli substancja poprawiająca smak i zapach innych
preparatów, przy użyciu zewnętrznym działa chłodząco, stąd jest
pomocny przy stłuczeniach oraz migrenach. Wszyscy znamy również
jego działanie jako środka rozkurczowego w przypadku różnego
rodzaju niestrawności. Z badań amerykańskiego psychologa doktora
Bryana Raudenbusha wynika, że zapach mięty wpływa na sprawność
ciała. Biegacze na 400 metrów, których koszulki były przesiąknięte
aromatem tej rośliny, pokonywali dystans o ułamki sekund szybciej niż
ich rywale. Farmaceuci uprzedzają jednak, że olejki nie dla wszystkich
są wskazane. Zalecają ostrożność lub nawet rezygnację ze stosowania
ich przez kobiety w ciąży, małe dzieci, alergików. Unikać ich powinny
również osoby przebywające na słońcu, gdyż może dojść do
fotouczuleń. Astmatykom natomiast zaleca się konsultację z lekarzem
w tej kwestii.

Bądź mi różą

Olejek z róży damasceńskiej działa na nas świetnie wtedy, gdy


jesteśmy na czymś skupieni, pracujemy – o kilkanaście procent
zwiększa naszą wydajność. Dzięki niemu świeżo zapamiętana
informacja sprawniej dociera do hipokampu, obszaru mózgu
odpowiedzialnego za utrwalenie wiadomości w pamięci długotrwałej.
Poza tym niezwykle silnie rozprzestrzenia się w powietrzu. Już jedna
kropla może nawonić całe pomieszczenie.
Współczesne badania elektroencefalograficzne, olfaktometria oraz
badania krwi wykazują, że olejek różany wytwarzany z róży stulistnej,
a zwłaszcza zawarty w nim fenyloetanol, oddziałuje na przysadkę
mózgową, stymulując wydzielanie substancji zwanej enkefaliną, która
działa przeciwbólowo i antydepresyjnie, łagodzi migreny i napięcie
przedmiesiączkowe. Do pozyskania 30 ml olejku potrzeba 60 tysięcy
kwiatów róży, czyli od 20 do 40 kg (w zależności od jakości kwiatów),
co ma odzwierciedlenie w jego cenie. Niestety, na rynku pojawiają się
również podróbki tego olejku. Warto zatem pamiętać, że naturalnych
olejków nie sprzedaje się w jasnych butelkach. Ciemne szkło chroni je
przed działaniem światła. Preferowane jest szkło oranżowe. Olejków
nie wolno przechowywać w wilgoci i wysokiej temperaturze, bo wtedy
zmienia się ich skład chemiczny.
– Na opakowaniu powinien być opis, z jakiej rośliny pochodzi olejek
i z której jej części. Kraj pochodzenia też ma znaczenie. Poza tym olejki
muszą spełniać normy ISO i farmakopealne, co daje gwarancję, że
zadziałają na nas leczniczo i bezpiecznie – radzi Katarzyna Kochańska,
ekspertka w dziedzinie zapachów.

Zapach przytulności

Zaprośmy zatem zapachy do naszego życia i mieszkania. – Mam takie


drewniane podkładki w domu, przywiezione z jednej z wypraw. Często
skrapiam to drewno skoncentrowanym olejkiem. To wystarcza, by
z miejskiego klimatu przenieść się nad brzeg morza w pobliżu
sosnowego lasu – opowiada Karolina Brzezińska. W sklepach możemy
zaopatrzyć się w nawilżacze powietrza, kawałki drewna, trociny
i kwiaty w mieszankach potpourri – skropione olejkami, nadadzą
zapach wielu pomieszczeniom. Popularne kominki zapachowe nie są
najlepszym rozwiązaniem, podgrzany olejek traci bowiem
terapeutyczną moc. Olejek może być podgrzewany do maksymalnie 40
stopni Celsjusza.
Olejki można rozpylić w powietrzu za pomocą dyfuzora z patyczkami
bambusowymi lub wiklinowymi. – Nie zmienia właściwości olejków, bo
ich nie podgrzewa. Wlewam olejki klasy terapeutycznej
w skoncentrowanej postaci do szklanej butelki i wkładam do niej
patyczki. Codziennie odwracam je „do góry nogami”, by zapach
wędrował po kapilarach – opowiada Katarzyna Kochańska.

Najprostsze, bezpieczne perfumy do wnętrz można przygotować na


bazie wody. Wystarczy do pojemnika z atomizerem o pojemności 200
ml, wypełnionego źródlaną lub przegotowaną i schłodzoną wodą, wlać
20 kropli pachnącej mieszanki olejków eterycznych. Warto więc dodać
krople lawendy, mięty i grejpfruta. W sypialni znakomicie sprawdzą się
nuty kwiatowe afrodyzjakalne. Kiedy natomiast skropimy 3–4 kroplami
olejku filtr do odkurzacza, nasze mieszkanie będzie cudownie
pachniało przy każdym odkurzaniu.
Olejki działają przeciwgrzybiczo, antywirusowo i przeciwbakteryjnie.
I zabijają zapach kurzu. Eksperci polecają olejek pomarańczowy,
bardzo relaksujący. – Warto też użyć olejku zamiast płynu do płukania.
Do przegródki na płyn do płukania w pralce wlej 10–15 kropli olejku
eterycznego. Nawet przy praniu w 30 stopniach ubrania będą idealnie
odkażone, bo oczywiście zadziałają olejki: przeciwgrzybiczo,
antywirusowo i przeciwbakteryjnie. Można ich używać także tam, gdzie
nie wolno stosować płynów do płukania, czyli np. do odzieży
funkcyjnej, sportowej, turystycznej. Polecam olejek cedrowy z gór Atlas
lub olejek mięty pieprzowej – mówi Katarzyna Kochańska. Jej ulubiona
kompozycja stosowana podczas prania to: 5 kropli olejku cytrynowego,
5 kropli olejku geranium z Egiptu i 5 kropli olejku cedrowego.
OD KUCHNI

Kąsek lada jaki

Fot. Adam Pliszyło / PhotShot.com

Czy ktoś jeszcze pamięta wzorowaną na La Fontainie


bajkę Mickiewicza o chudym, głodnym wilku
i okazałym, sytym psie?
Wydaje się, że już w czasach Mickiewicza otyłość nie była modna,
a romantyczne heroiny i bohaterowie cenili (podobnie jak my dzisiaj)
raczej smukłość niż obwisłe podgardla i obfite brzuchy. Ale przecież
głód nigdy nie był w cenie. Podobnie jak legendarne święte
anorektyczki w średniowieczu, tak i asceci dzisiaj odmawiają sobie
jedzenia nie tyle z pożądania głodu, co z potrzeby panowania nad
słabościami ciała. Ta ostatnia idea przenika współczesne rozumienie
anoreksji – postrzeganej jako wynik potrzeby władzy.

Bajka Mickiewicza o psie i wilku nie wydaje się anachroniczna.


Chociaż może się mylę. Kończy się morałem, który stał się skrzydlatym
zwrotem polszczyzny: „lepszy na wolności kąsek lada jaki, niźli
w niewoli przysmaki”. Czy aby na pewno fraza ta wyraża opinię
podzielaną przez wielu ludzi? Czy rzeczywiście wolność – rozumiana
jako przeciwieństwo podporządkowania się zwierzchnikowi – jest
wartością wysoko cenioną? Erich Fromm w Ucieczce od wolności już
dawno doszedł do przeciwnych wniosków. Wolność niesie ze sobą
konieczność samodzielnej troski o bezpieczeństwo. Zniewolenie,
poddanie się drugiemu, daje przynajmniej iluzję opieki
i bezpieczeństwa. W dialogu psa z wilkiem to właśnie szczodrze
rzucane kęsy jadła, przekładające się na lśniącą sierść i fałdy sadła, są
obiektem zainteresowania obu. Smacznym kęsom towarzyszą rozkazy:
„Dziedzińca pilnować granic, Przybycie gości szczekaniem głosić, Na
dziada warknąć, Żyda potarmosić, Panom pochlebiać ukłonem, Sługom
wachlować ogonem”. Ale także nocne pozostawanie na uwięzi. To
właśnie, a nie warczenie na dziada czy tarmoszenie Żyda,
spowodowało rezygnację wilka z ubiegania się o służbę. W porządku
wartości psa jedzenie i bezpieczeństwo zajmowały miejsca wysokie,
w wilczej hierarchii zaś wyżej od nich stały wolność i równość. Można
na tę bajkową rozmowę zwierząt spojrzeć jeszcze inaczej. Wolność, tak
ważną dla wilka, można potraktować jako synonim autonomii,
niezależności. Pies, pozbawiony (z własnego wyboru) wolności,
zadowolony z życia, staje się robotem. Tak jak opisywani przez
Antoniego Kępińskiego ludzie, kiedy zawieszają samodzielne
kierowanie się własnymi kryteriami moralnymi przy podejmowaniu
wyborów. A właściwie dokonują jednego: zdają się na poglądy pana,
szefa, przywódcy, któremu zawierzyli.

Obraz psich obowiązków, prócz niepokojącego akcentu


antysemityzmu, przedstawia też wyraźnie niedemokratyczną,
hierarchiczną strukturę społeczeństwa. Z niej wynika zróżnicowanie
sposobów odnoszenia się do pana, do służby, do dziada, czy wreszcie
do Żyda. Nie dowiemy się, czy to wynik feudalnych porządków
w przedrewolucyjnej Francji i porozbiorowej Polsce? Czy są to cechy
europejskiej kultury, nadal mocno tkwiące w naszym dziedzictwie?
Wiele przemawia za tym, że nie tylko europejska kultura ma trudność
z urzeczywistnianiem deklarowanej równości ludzi i demokracji.
Empiria pokazuje, że grupy społeczne układają się według porządku
hierarchicznego, a osoby znajdujące się na dolnym szczeblu drabiny są
bezkarnie dziobane przez tych, którzy znajdują się ponad nimi.
I podobnie jak pies z bajki żywią się tym, czym łaskawie obdzielą ich
stojący wyżej. Inna sprawa, że – jak wynika z badań nad zwierzętami –
pierwszeństwo przywódcy w dostępie do jadła nie zawsze wychodzi mu
na zdrowie.
Naszemu zdrowiu mogą natomiast sprzyjać rzeczy mało kosztowne,
mało pracochłonne i smaczne, takie jak probiotyczne buraczki albo
bogate w witaminy i kwasy tłuszczowe nienasycone pesto. Można się
też złakomić na gęś w kapuście.

***
Buraczki probiotyczne
1 kg buraków ćwikłowych, niedużych
1 łyżka nasion kminku
1 łyżka soli
2 ząbki czosnku

5 cm korzenia chrzanu
1 litr wody

Buraki umyć i ugotować do miękkości, co zajmuje 30–40 minut. Odcedzić, ostudzić, obrać
i pokroić w cienkie plastry (można użyć szatkownicy lub szatkującego noża w malakserze).
Przełożyć do dwulitrowego słoja lub kamionkowego garnka. W czasie, gdy buraki się gotują,
zalać wrzątkiem (około litra) sól i kminek, zamieszać i zostawić do wystygnięcia.
Do buraków dodać czosnek i chrzan, pokrojone na mniejsze kawałki, zalać naparem słono-
kminkowym. Buraki muszą być dobrze przykryte. Na koniec wlać łyżkę dobrego kiszonego
barszczu (na zakwas). Można w tym celu użyć kromki żytniego chleba (którą po dwóch dniach
trzeba usunąć).
Pozostawić w ciepłym miejscu. Po trzech dniach przełożyć do słoików i trzymać w lodówce, żeby
proces kiszenia powstrzymać. Surowy barszcz można pić jak sok owocowy na śniadanie.
Buraczki są świetnym dodatkiem do sera, wędlin, składnikiem sałatek. Smakują też pokropione
oliwą jako carpaccio z buraków.

***
Pesto z zielonej pietruszki
pęczek zielonej pietruszki
2–3 wierzchnie liście sałaty (masłowej, lodowej, dowolnej)
4–5 łyżek ziaren (orzechy włoskie, migdały, pestki dyni, słonecznika)
1/3 szklanki oliwy
łyżeczka soli
Zieleninę umyć starannie i osuszyć. Można prócz pietruszki i sałaty używać liści rzodkiewki,
bazylii, a wiosną liści mlecza i pokrzywy. Ziarna zemleć blenderem, dodać pozostałe składniki
i zmiksować na masę. Przełożyć do słoika. Zalać warstwą oliwy.
Smarować kanapki, twaróg lub dodawać jako sos do spaghetti.

***
Gęś w kapuście
podwójna pierś gęsi, z kością
1 kg kiszonej (ważne: nie zakwaszanej!) kapusty
1 duża cebula
spora garść rodzynek
sól, majeranek
100 ml wódki
Kapustę przepłukać bieżącą wodą, zwłaszcza jeśli mocno kwaśna. Po odciśnięciu posiekać na
krótsze piórka. Cebulę usiekać. Kapustę i cebulę zalać wodą, wrzucić rodzynki i gotować około
pół godziny.

Gęś opłukać, posolić, natrzeć majerankiem, obficie skropić wódką i odłożyć na noc w zimne
miejsce. Na drugi dzień umieścić w naczyniu do zapiekania, na 15 minut wstawić do piekarnika
o tempe​raturze 175–2000C, skórą do góry. Wyjąć gęś, na dno naczynia włożyć ugotowaną
kapustę (z nie​wielką
ilością wody), zostawiając trochę do przykrycia gęsi. Przykryć naczynie i umieścić w piekarniku
w temperaturze 80–900C na dwie–trzy go​dziny. Po ostygnięciu gęsi oddzielić mięso od kości,
pokroić w plastry, ułożyć na kapuście. Podawać z ziemnia​kami – można ugotować je w łupinach,
obrane ułożyć na kapuście, obok gęsi, lekko posolić i posypać świeżym rozmarynem. Krótko
zagrzać w otwartej formie, w temperaturze 175–2000C (kości nie dawać psu!).
Jeśli zostanie wytopiony tłuszcz, przesmażyć go z kwaśnym jabłkiem i użyć jako smarowidło do
chleba.

JACEK BOMBA jest lekarzem psychiatrą i psychoterapeutą, emerytowanym kierownikiem


Katedry Psychiatrii CM UJ.
STOPKA REDAKCYJNA

Magazyn psychologiczny „Charaktery”


Adres redakcji: 25-502 Kielce, ul. Paderewskiego 40, tel. 41 343 28
40, 41 343 28 60, faks 41 343 28 49, e-mail:
redakcja@charaktery.com.pl, www.charaktery.eu

Wydawca: Charaktery sp. z o.o. prezes zarządu – Bogdan Białek

Redakcja: Bogdan Białek – redaktor naczelny,


naczelny@charaktery.com.pl, dr Dorota Krzemionka – zastępca red.
naczelnego, red. naukowy, dorota.krzemionka@charaktery.com.pl,
Agnieszka Chrzanowska – sekretarz redakcji,
agnieszka.chrzanowska@charaktery.com.pl Magda Brzezińska,
magda.brzezinska@charaktery.com.pl, latarnik@charaktery.com.pl,
Daria Grabda, daria.grabda@charaktery.com.pl

Rada naukowa: prof. dr hab. Alosza Awdiejew, prof. dr hab. Jerzy


Brzeziński, prof. dr hab. Dariusz Doliński, dr Krzysztof Jedliński,
prof. dr hab. Mirosław Kofta, prof. dr hab. Wiesław Łukaszewski,
prof. dr hab. Tomasz Maruszewski, prof. dr hab. Piotr Oleś,
prof. dr hab. Zdzisław Ryn, prof. dr hab. Krystyna Skarżyńska,
prof. dr hab. Stanisław Żak

Współpracują: prof. dr hab. Bogdan de Barbaro, dr Marek Binder,


Halina Bortnowska, Paulina Chołda, dr hab., prof. UMCS Cezary
W. Domański, Piotr Fijewski, prof. dr hab. Tadeusz Gadacz, Ignacy
Karpowicz, Maria Król-Fijewska, Jacek Krzysztofowicz, Andrzej
Lipiński, dr Bronisław Maj, Jerzy Maksymiuk, prof. Leszek Mądzik,
prof. dr hab. Czesław S. Nosal, Anita Piotrowska, Anna Srebrna,
Krzysztof Szubzda, dr Ewa Woydyłło

Redakcja techniczna i korekta: Anna Zdonek – kierownik, redaktor


techniczny, anna.zdonek @charaktery.com.pl, Marta Majewska,
marta.majewska-kazimierska@charaktery.com.pl
Grafika: Maja Witecka-Brysacz – dyrektor artystyczny,
maja.witecka@charaktery.com.pl, Joanna Chabielska,
joanna.chabielska@charaktery.com.pl
Studio DTP: Jarosław Głowacki, jaroslaw.glowacki
@charaktery.com.pl, tel. 41 343 28 71, Szymon Błoński,
szymon.blonski@charaktery.com.pl
Przygotowanie wersji elektronicznej: Jarosław Głowacki
Redakcja projektów specjalnych i interaktywnych: Dariusz Ryń –
dyrektor, redaktor naczelny, dariusz.ryn@charaktery.com.pl, tel. 41
343 28 62, Stanisław Białek, stanislaw.bialek@charaktery.com.pl, Olga
Przygoda, olga.przygoda@charaktery.com.pl
Oficyna Wydawnicza „Charaktery”: Piotr Żak – dyrektor, redaktor
naczelny, piotr.zak @charaktery.com.pl, tel. 41 343 28 61, Adam Cedro
– redaktor, adam.cedro@charaktery.com.pl
Wydawnictwo: Andrzej Rogala – dyrektor generalny,
andrzej.rogala@charaktery.com.pl, tel. 41 343 28 51, Norbert Dulemba
– dyrektor ds. administracyjnych, norbert.dulemba@charaktery.com.pl,
tel. 41 343 28 41

Sklep internetowy – www.sklep.charaktery.eu: Anita Pochwała,


sklep@charaktery.com.pl, anita.pochwala@charaktery.com.pl, Anna
Adamczyk, anna.adamczyk@charaktery.com.pl

Biuro reklamy: tel. 41 201 02 30 (31), fax 41 201 02 39,


reklama@charaktery.com.pl Marek Malarz – dyrektor biura,
marek.malarz@charaktery.com.pl, tel. 41 201 02 33, Joanna Haba,
joanna.haba@charaktery.com.pl, tel. 41 201 02 31, Katarzyna Moskal,
katarzyna.moskal@charaktery.com.pl, tel. 41 201 02 36, Angelika
Sikora, angelika.sikora@charaktery.com.pl, tel. 41 201 02 51
Prenumerata: prenumerata@charaktery.com.pl, tel. 22 336 79 03,
faks 41 343 28 49

***
„STYLE ŻYCIA” Redakcja ul. Paderewskiego 40, 25-502 Kielce, tel.
41 343 28 61, redaktor naczelny Bogdan Białek
naczelny@charaktery.com.pl, redaktor prowadzący Magda
Brzezińska magda.brzezinska@stylezycia.com.pl, redaktorzy
wspomagający Piotr Żak piotr.zak@stylezycia.com.pl, Dariusz Ryń
dariusz.ryn@charaktery.com.pl, dyrektor artystyczny Maja Witecka
grafika@charaktery.com.pl, korekta Anna Zdonek, Marta Majewska,
grafika Maja Witecka, Joanna Chabielska, DTP Studio „Charaktery”
Jarosław Głowacki, Szymon Błoński dtp@charaktery.com.pl, projekt
graficzny Maja Witecka, Jarosław Głowacki, wydawca Charaktery sp.
z o.o., prezes zarządu Bogdan Białek

***
Bez uprzedniej zgody wydawcy żadna część lub całość utworów zawartych w niniejszym wydaniu nie może być
powielana lub rozpowszechniana, bez względu na formę i sposób rozpowszechnienia. Zabronione jest w szczególności
kopiowanie, udostępnianie w sieci Internet, digitalizacja i przedruk utworów. Redakcja zastrzega sobie prawo do
zmian i skrótów w nadesłanych artykułach i listach oraz do nadawania tytułów. Sprzedaż bezumowna numerów
aktualnych i archiwalnych po cenie niższej od ustalonej przez wydawcę jest zabroniona, nielegalna i grozi
odpowiedzialnością karną. Wydawca nie ponosi odpowiedzialności za treść ogłoszeń i reklam i ma prawo odmówić
publikacji bez podania przyczyn. Niezamówionych materiałów redakcja nie zwraca. Copyright by Charaktery sp. z o.o.
Wyrażając zgodę na publikację tekstu w „Charakterach”, autor upoważnia Charaktery sp. z o.o. do jego wydawania
drukiem, w formie elektronicznej i w Internecie, w oryginalnej wersji językowej oraz w tłumaczeniu na języki
obce; rozpowszechniania i obrotu w tych formach bez ograniczenia liczby egzemplarzy, a także wykorzystania
w promocji i reklamie.

You might also like