Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 324

Redakcja

Zespół
Projekt okładki
Ewa Mierzwa
Zdjęcie na okładce
Guido Reni, Salome z głową św. Jana Chrzciciela
Ilustracje
Adam Kirchner
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Wydanie I, Chorzów 2012
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c
tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35
fax 32-348-31-25
office@videograf.pl
www.videograf.pl
Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.
01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
dystrybucja@dictum.pl
www.dictum.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2012
ISBN 978-83-7835-067-5
Spis treści
KLEOPATRA VII..........................................................................7
LUKRECJA BORGIA..................................................................19
MARYNA MNISZCHÓWNA.....................................................31
KATARZYNA II WIELKA.........................................................45
BELLE STARR............................................................................62
CALAMITY JANE.......................................................................74
DAGNY JUEL-PRZYBYSZEWSKA...........................................85
MA BARKER...............................................................................99
MATA HARI..............................................................................111
MAGDA GOEBBELS................................................................123
JULIA BRYSTYGIEROWA......................................................138
WANDA WASILEWSKA........................................................151
MATHILDE CARRE.................................................................162
BONNIE PARKER....................................................................174
HERTHA OBERHEUSER........................................................189
VIRGINIA HILL.......................................................................203
HELENA WOLIŃSKA-BRUS.................................................212
EVA PERÓN..............................................................................227
HELENA MATHEA-SŁUŻEWSKA........................................239
IRMA GRESE............................................................................252
ZOFIA DAROWSKA................................................................264
ULRIKE MEINHOF.................................................................278
CHRISTINE KEELER...............................................................290
PATRICIA HEARST.................................................................302
Bibliografia..............................................................................316
Dobre kobiety są lepsze niż dobrzy mężczyźni.
Złe kobiety są gorsze niż źli mężczyźni.
Marcel Achard
KLEOPATRA VII
(69 p.n.e.-30 p.n.e.)

Najsłynniejszy romans starożytności

Kto urodził się na władcę,


kto dokonał tego, że co dnia
w jego ręku spoczywa los tysięcy,
ten zstępuje z tronu jakby do grobu.
Johann Wolfgang Goethe
Po śmierci Ptolemeusza XII (51 rok p.n.e.) egipski tron
przeszedł na jego najstarszego syna, dziesięcioletnie-
go Ptolemeusza XIII. Władzę miał sprawować wspól-
nie z dorosłą już żoną, a zarazem siostrą – Kleopatrą.
Piękna królowa Egiptu przeszła do historii jako kobie-
ta o nieokiełznanym temperamencie i chciwości, silna
i kochająca władzę. Wywierała wielki wpływ na rzym-
skich polityków i jak żadna inna przedstawicielka płci
pięknej czasów starożytnych może być uznana za pro-
totyp romantycznej femme fatale. Uosabiała wszyst-
ko, czego Rzymianie nie znosili. Uważali ją za prawdzi-
we wcielenie zła. A mimo tego była o krok od zawład-
nięcia Imperium Rzymskim.

Kazirodczy związek Kleopatry z bratem wkrótce się roz-


padł, wywołując wojnę domową. W roku 48 p.n.e. Ptole-
meusz wygnał Kleopatrę z Egiptu. Schroniła się w Pale-
stynie i zaczęła zbierać wojska do odwetu, licząc na po-
parcie Rzymu. Rzym bowiem czuł się uprawniony do in-
gerowania w wewnętrzne sprawy bogatego Egiptu i w
rzeczywistości już od 168 roku p.n.e. sprawował nad
nim swoisty protektorat. Kleopatra była kobietą niezwy-
kle inteligentną, wykształconą, o szerokich horyzontach,
władającą sześcioma językami, interesującą się nie tylko
władzą i polityką, ale również filozofią i kulturą. Nikt
bardziej niż ona nie zdawał sobie sprawy z tego, że do
zrealizowania swoich ambicji i osiągnięcia wyznaczo-
nych celów konieczne są dobre stosunki z Rzymem i
jego władcami. I właśnie wydarzenia w Imperium
Rzymskim stworzyły jej możliwość powrotu na tron.
W październiku roku 48 p.n.e., zwycięzca w wojnie
domowej z Pompejuszem, Juliusz Cezar, w pogoni za
swym wrogiem przybył do Egiptu. Była to dla Kleopatry
wymarzona okazja. Postanowiła uwieść dyktatora Rzy-
mu, a zarazem słynnego kobieciarza, o którym legiony
śpiewały piosenkę: „Pilnujcie swoich żon i córek. Cezar
nadchodzi”.
Kleopatra była mistrzynią inscenizacji. Uwielbiała
grać i robiła to z brawurą, którą zadziwiała współcze-
snych. Do odpoczywającego w swej komnacie Cezara
przemycił ją, owiniętą w dywan, sowicie opłacony nie-
wolnik imieniem Apollodorus. Kiedy rozwinięto tkani-
nę, zdziwiony Rzymianin ujrzał piękną dziewczynę o
migdałowych oczach, której wdzięk, fantazja i melodyj-
ny głos urzekły go natychmiast. Rozpoczęła się gra o
majątek i władzę, w której jedna strona zamierzała wy-
korzystać drugą. Dwudziestojednoletnia królowa i pięć-
dziesięciodwuletni cesarz…
Czy rzeczywiście Kleopatra była taka piękna? Czy
unieśmiertelniony przez Szekspira i Hollywood wizeru-
nek jednej z największych uwodzicielek wszech czasów
ma pokrycie w faktach? Jej podobizna, znana z medali,
monet i posągów, przedstawia kobietę raczej przeciętnej
urody, z niskim czołem, spiczastą brodą i szeroką talią.
Potwierdza to również Plutarch, pisząc:
„Nie było w niej nic wyjątkowego, co porażałoby na
pierwszy rzut oka (…). Była jednak czarującą rozmów-
czynią i dopiero połączenie doskonałości jej osoby, siły
przekonywania jej słów i wykwintu jej obejścia pozosta-
wiało niezatarty ślad w męskich sercach”.
W każdym razie Cezarowi też była potrzebna, a wła-
ściwie były mu potrzebne pieniądze, które – jak twier-
dził – należały mu się jako pokrycie kosztów związa-
nych z przywróceniem tronu jej ojcu. Zwyciężczynią w
tej grze okazała się Kleopatra. Ptolemeusz XIII zginął w
bitwie z legionami rzymskimi i zanim w marcu 47 roku
p.n.e. Cezar opuścił Egipt, przywrócił Kleopatrze tron,
chociaż znowu wspólny z jej kolejnym bratem, małolet-
nim Ptolemeuszem XIV jako małżonkiem.
Kilka miesięcy później Kleopatra wydała na świat
syna Cezara, któremu nadała imię Cezarion. Była już
wtedy wdową; morderstwo było wówczas znakomitym
sposobem na rozwiązanie zawikłanych spraw. Pocho-
dziła przecież z rodu o wielkich tradycjach. Widziała
sztylet i truciznę kierującą losami jej przodków; widzia-
ła, jak bracia mordowali siostry, synowie ojców, królo-
we swoich mężów, będących zarazem ich braćmi:
wszystko dla osiągnięcia władzy, wspanialszego życia, a
często tylko po to, aby samemu nie paść ofiarą morder-
ców. Ptolemeusz XIV najprawdopodobniej został przez
nią otruty.
Ugaszenie ostatnich płomieni pompejańskiej opozycji
zajęło Cezarowi jeszcze dwa lata, ostateczny tryumf od-
niósł w bitwie pod Mundą w roku 45 p.n.e. Aby umocnić
związek ze zwycięzcą, Kleopatra zdecydowała się wtedy
pojechać do Rzymu. Taki układ dawał jej poczucie bez-
pieczeństwa, jemu zaś dostęp do egipskich dóbr.
Ponieważ dyktator był żonaty, umieścił swą piękną
kochankę w willi po drugiej stronie Tybru. Egipska kró-
lowa przywiozła ze sobą polityczny dynamit – syna, Ce-
zariona. Liczyła, że zostanie on w przyszłości władcą
Imperium Rzymskiego, ale Rzymianom ten pomysł wca-
le się nie spodobał. Rzym był republiką i taką miał pozo-
stać. Nie potrzeba tam było dziedzicznych władców, a
zwłaszcza bękarta rzymskiego obywatela i orientalnej
ladacznicy.
Cesarz nie krył bynajmniej, że uległ wpływowi egip-
skiej czarodziejki, umieścił nawet jej posąg w świątyni
Wenus, czym wzbudził jeszcze większy gniew obywateli
Wiecznego Miasta. Podniesienie cudzoziemskiej kokoty
do rangi bóstwa… Nie, tego było stanowczo za dużo.
15 marca następnego roku, z chwilą zamordowania
Cezara marzenia Kleopatry o cesarstwie prysły jak my-
dlana bańka. Wróciła pospiesznie do Egiptu, chcąc z
bezpiecznej odległości śledzić rozwój wypadków.
A w Rzymie znowu wybuchła wojna domowa. Wkrót-
ce z chaosu wyłoniło się dwóch ludzi mogących sięgnąć
po władzę: Marek Antoniusz i Oktawian, wnuk siostry i
formalny spadkobierca Cezara. Po bitwie pod Filippi w
42 roku p.n.e., po unicestwieniu morderców Cezara wy-
dawało się, iż większe szanse w tym względzie ma Ma-
rek Antoniusz. Oktawian robił wrażenie młodzieńca sła-
bego i chorowitego. Na mocy zawartego układu obaj po-
dzielili się władzą. Oktawian otrzymał zarząd nad za-
chodnią częścią Imperium, Antoniuszowi przypadł w
udziale znacznie bogatszy Wschód. Kleopatrze bardzo
to odpowiadało, szczególnie że Oktawian zaliczał się do
„kochających inaczej”, w związku z czym trudno było
przypuszczać, by jej wdzięki zrobiły na nim odpowied-
nie wrażenie. W naturalny sposób postawiła więc na
Marka Antoniusza.
Kiedy w pogoni za starym mirażem rzymskich wo-
dzów, czyli pragnieniem podboju Persji, przybył on na
Wschód, wezwał Kleopatrę do siebie. To była jej kolejna
szansa na zrealizowanie swoich pragnień. Poznała go
już dawno, jako czternastoletni podlotek, gdy młody
wówczas oficer rzymskich legionów przebywał w Egip-
cie. Teraz miała 28 lat i była urodziwą kobietą, w pełni
świadomą swych powabów.
Udała się do Tarsu, zaopatrzona w cenne dary, celo-
wo opóźniwszy przybycie, by jeszcze bardziej podsycić
atmosferę oczekiwania. Wpłynęła do miasta rzeką Cyd-
nus na swej ozdobionej złotem galerze, przebrana za
boginię miłości, Afrodytę. Spoczywała na wielkim łożu,
które osłaniał baldachim haftowany złotem i srebrem,
pacholęta w strojach amorków chłodziły ją wachlarza-
mi, najpiękniejsze niewolnice siedziały u steru i przy
okrętowych linach. Wiatr wydymał purpurowe żagle,
srebrne wiosła poruszały się w takt fletni, lir i fujarek.
Daleko ponad brzegami rzeki unosił się zapach palo-
nych na galerze kadzideł.
Przez kilka dni Kleopatra wydawała wystawne przy-
jęcia, obdarowywała Marka i jego oficerów kosztowny-
mi upominkami. Siedzieli potem razem przy stole: smu-
kła jak promień księżyca Afrodyta i pełen młodzieńczej
siły i świeżości Herkules. Już pierwszej nocy osiągnęła
to, co chciała. Marek Antoniusz został jej kochankiem.
Złapała go w misternie utkaną sieć miłości i pożądania i
już nie wypuściła. Zapomniawszy o żonie, Fulwii, która
w Italii czyniła wszystko, by ochronić męża przed rosną-
cym zagrożeniem ze strony Oktawiana, zatracił się w
cielesnych rozkoszach z piękną królową. Porzucił za-
miar wyprawy na Persję i na jedno skinienie Kleopatry
podążył do Aleksandrii.
W łóżku była uległą niewolnicą, ale tak naprawdę
nie występowała jako wasalka Rzymu, lecz jako wład-
czyni w pełni niepodległego państwa. Czuła, że postępu-
jąc właściwie, może osiągnąć to, co zechce, gdyż Marek
Antoniusz był bardziej podatny na manipulacje niż Ce-
zar i, jak sądziła, równie potężny. Czyniła wszystko, by
zaspokoić jego słabości seksualne, kulinarne i duchowe.
Jej plan zaatakowania Rzymu przy pomocy samych Rzy-
mian był iście diabelski.
W 40 roku p.n.e. Antoniusz opuścił łoże Kleopatry, by
udać się do Italii, gdzie Oktawian od dawna rósł niebez-
piecznie w siłę. Tam, chcąc zawrzeć z nim przymierze,
został zmuszony do zawarcia związku małżeńskiego z
siostrą swego rywala, Oktawią (poprzednia żona, Ful-
wia, w międzyczasie zmarła). Związek ten, choć oparty
na polityce, a nie na uczuciu, sprawiał jednak wrażenie
całkiem udanego. Czas płynął i wszystko wskazywało na
to, że Antoniusz zapomniał o Kleopatrze. Ale po trzech
latach spotkali się ponownie w Antiochii w Syrii. Uśpio-
ne żądze odżyły z dawną siłą. Poza tym on potrzebował
złota Egiptu na przeprowadzenie zaniechanego wcze-
śniej planu wyprawy przeciwko Persom. Powinien, nie
oglądając się na nic, podbić Egipt, zabrać złoto i pozbyć
się Kleopatry. Nie zrobił tego. Po prostu ją kochał. Po kil-
ku latach miał za to zapłacić wysoką cenę. Najwyższą.
Ale czyż tych kilka szalonych lat w ramionach najpięk-
niejszej córy Orientu nie było tego wartych?
Wielkim błędem Antoniusza było oficjalne poślubie-
nie Kleopatry. Odrzucając jawnie siostrę Oktawiana dla
egipskiej królowej, wywołał wojnę. Związek ten był nie
tylko zniewagą wobec Oktawii i jej brata, ale zjednoczył
przeciwko niemu większość rzymskiego społeczeństwa.
Podczas jego nieobecności Kleopatra popełniła inny
ogromny błąd. Doprowadziła do konfliktu z Herodem
Wielkim, królem Judei, najzdolniejszym, najbogatszym i
najpotężniejszym władcą państwa zależnego od Rzymu.
Powinna była raczej szukać w nim sojusznika, ale, ufna
w swoją potęgę, nie zrobiła tego. Uwikłała go w wojnę z
królem Petry, i to właśnie wtedy, kiedy jego talenty i za-
soby mogłyby się okazać nieocenione.
Partyjska wyprawa Antoniusza okazała się komplet-
nym fiaskiem, w dodatku bardzo kosztownym, przynio-
sła bowiem jedynie chwilowe uzależnienie Armenii.
Tym niemniej w 34 roku p.n.e. Antoniusz świętował w
Aleksandrii swój tryumf. Tłumy poddanych ujrzały jego
i Kleopatrę siedzących na złotych tronach, z trójką ich
małych dzieci oraz Cezarionem. Kleopatrę ogłoszono
królową królów, Cezariona królem królów, Aleksander
Helios otrzymał w nadaniu Armenię i terytoria za Eu-
fratem, jego młodszy brat, Ptolemeusz, ziemie na za-
chód od Eufratu, a siostra, Selene, została władczynią
Cyreny. Było to bardzo zuchwałe posunięcie, bowiem
wszystkie wymienione ziemie stanowiły część rzymskie-
go imperium.
Tymczasem w Rzymie Oktawian szykował się do roz-
prawy z Antoniuszem, którego określał jako zdeprawo-
wanego alkoholika żyjącego z królową ladacznicą. Po-
wszechnie zresztą uważano, że Kleopatra spotkała wa-
lecznego i odważnego żołnierza i przemieniła go w eu-
nucha. Z wodza zrobiła sługę. Popularność Oktawiana
ciągle rosła, w przeciwieństwie do pozycji Antoniusza.
W dodatku Oktawian uzyskał w tajemniczych okolicz-
nościach złożony u westalek testament Antoniusza i
ogłosił go publicznie. Stanowił on dowód, że jego autor
nie tylko rozdał ziemie należące do Rzymu, ale zamie-
rzał przenieść stolicę państwa do Aleksandrii i dać po-
czątek nowej dynastii. Tego już było naprawdę za wiele.
Senat rzymski pozbawił Marka Antoniusza godności
konsula. Zbrojny konflikt stał się nieunikniony. Władca
śródziemnomorskiego świata mógł być tylko jeden.
W tym czasie Kleopatra i Antoniusz spędzali miło
czas w Grecji, pośród przyjęć, zabaw i hulanek. Zachwy-
towi dusz towarzyszyła ekstaza ciał. Carpe diem (chwy-
taj dzień) – jak radził w Pieśniach Horacy. Korzystaj z
chwili, nie troszcz się o jutro – jak gdyby instynktownie
wyczuwali, że płomień ich świec już się dopala. Gre-
czynka i rzymski oficer. Kleopatra bowiem pochodziła z
macedońskiego rodu i nie miała w sobie egipskiej krwi,
chociaż nauczyła się języka i dla celów politycznych
przedstawiała siebie jako córkę egipskiego boga słońca,
Re.
Wiosną 31 roku p.n.e. wyruszyła na nich armia Okta-
wiana. Bitwa o przyszłość rzymskiego imperium roze-
grała się 2 września u wybrzeży Grecji, niedaleko Ak-
cjum. Mniej liczna, lecz znakomicie dowodzona przez
Agryppę rzymska flota odniosła druzgocące zwycięstwo
nad połączonymi siłami Kleopatry i Antoniusza.
Zrozpaczona królowa uciekła z placu boju, kiedy do-
niesiono jej, że Antoniusz poległ. Popłynęła do Aleksan-
drii i zamknęła się w swym mauzoleum. Tymczasem jej
małżonek żył jeszcze. Wymknął się z pułapki i również
podążył do Aleksandrii.
Szlachetny Rzymianin, gdy został pokonany, miał
jeszcze swój miecz. Samobójstwo uważano za akt odwa-
gi pozwalający zachować godność. Jego decyzję przy-
spieszyła ponadto fałszywa wieść o tym, że ukochana
również targnęła się na życie. Wpakował miecz we wła-
sne trzewia, jednak nie zginął na miejscu. Umierał z
upływu krwi, gdy okazało się, że Kleopatra żyje. Kazał
się wtedy zanieść do mauzoleum, gdzie wkrótce skonał
na jej rękach. Królowa długo tuliła do piersi jego mar-
twe ciało, zraszając je obficie łzami. Zrozumiała, że stra-
ciła nie tylko królestwo, ale też człowieka, którego ko-
chała.
Po kilku miesiącach zwycięski Oktawian stanął u
wrót Egiptu, by upomnieć się o swoje. Kleopatrze naka-
zał udać się razem z nim do Rzymu, gdzie wraz z dzieć-
mi miała się stać główną atrakcją jego tryumfu. Dumna
królowa nie chciała być poniżana. Wybrała śmierć.
Ubrała się w królewskie szaty, na głowę założyła złotą
koronę Egiptu. Na ramieniu położyła sobie jadowitą
żmiję. Był 30 sierpnia roku 30 p.n.e. Miała dopiero 39
lat…
Przez ponad dwa tysiące lat powtarzano historię jej
śmierci, wielokrotnie ją upiększając i przerabiając. Kle-
opatra użyła węża nieprzypadkowo. Jest on symbolem
potęgi faraonów. Chciała w ten sposób powiedzieć, że
Egipt trwa, a pamięć o niej samej będzie wieczna. I tak
jest. Sławią ją do dzisiaj kamienne pomniki, które prze-
trwały dwa tysiące lat, a najsławniejszy romans staro-
żytności odżywa na kartach powieści i na celuloidowej
taśmie z Hollywood.
Cezarion został wkrótce zamordowany z rozkazu
Oktawiana, który stał się niepodzielnym władcą rzym-
skiego świata. Kleopatrę pochowano obok Marka Anto-
niusza. Najpierw złączyła ich miłość, potem śmierć. Ich
grobu nigdy nie odnaleziono. Gdyby tych dwoje wygra-
ło, przypuszczalnie nasz dzisiejszy świat byłby inny. Czy
lepszy? Na to pytanie nikt nie potrafi odpowiedzieć. Naj-
trafniejsze poświęcone Kleopatrze epitafium pochodzi
od Kasjusza Diona: „Zniewoliła dwóch największych
Rzymian swych czasów, a za przyczyną trzeciego znisz-
czyła samą siebie”.
LUKRECJA BORGIA
(1480-1519)

Święta nierządnica

Pierwszy, który porównał kobietę do kwiatu,


był wielkim poetą,
ale następny był cymbałem.
Heinrich Heine
Włoscy Borgiowie z powodu deprawacji i przewrotno-
ści rzucili posępny cień na czasy, w których żyli, stając
się ich najbardziej budzącymi odrazę bohaterami. Za
papieża Aleksandra VI Borgii Kościół sięgnął dna
upodlenia, a wraz z jego synem, Cezarem, do systemu
rządzenia weszły oszustwo i występek. Nie przeszka-
dza to niektórym historykom nazywać ich kontrower-
syjnymi oraz twierdzić, że pierwszy z nich był wielkim
panującym, drugi zaś nieustraszonym wodzem.

Rodrigo Borgia wywodził się z drobnej hiszpańskiej


szlachty. Swoje życiowe sukcesy zawdzięczał stryjowi
Alfonsowi, biskupowi Walencji, późniejszemu papieżo-
wi Kalikstowi III. To on wezwał bratanka do Rzymu,
mianował go notariuszem apostolskim, a później kardy-
nałem. Jego ekscelencja związał się z rzymską kurtyza-
ną, Vanozzą Catanei, z którą spłodził czworo dzieci: Ce-
zara, Juana, Lukrecję i Jofrego.
Kardynał całkiem jawnie żył ze swoją kochanką i
uznawał swoje dzieci. Nie jest to właściwie odosobniony
przypadek w XV – i XVI-wiecznym Rzymie, chociaż
większość kardynałów i papieży czyniła to samo dużo
bardziej dyskretnie.
Lukrecja urodziła się 18 kwietnia 1480 roku w Rzy-
mie, a gdy dorosła, stała się kobietą wyuzdaną i do cna
zepsutą, dla własnych celów gotową do popełnienia
zbrodni. Wychowanie otrzymała bardzo staranne; w
klasztorze świętego Sykstusa uczyła się języków, rysun-
ku, muzyki i tańca. Ze starodawnych przekazów i por-
tretów (szczególnie tego najsławniejszego, pędzla Pintu-
ricchia) wywnioskować możemy, że nie była zbyt pięk-
na, chociaż trudno ją nazwać brzydką. Była średniego
wzrostu, miała ciemną karnację, nieco wyłupiaste bla-
dozielone oczy i cofnięty podbródek oraz długie złociste
włosy.
Gdy ukończyła 11 lat, stała się kartą przetargową w
rękach żądnego władzy ojca. Rodrigo Borgia zaręczył ją
z dwoma naraz hiszpańskimi szlachcicami z możnych
rodów, przy czym jeden nic nie wiedział o drugim. Nie
będąc pewnym, z jakim rodem chce związać swoją poli-
tykę, Rodrigo pragnął zabezpieczyć się na wszystkich
frontach. Ostatecznie żaden z nich nie został mężem Lu-
krecji, kiedy bowiem ukończyła 12 lat, jej ojciec włożył
na głowę papieską tiarę, przybrawszy imię Aleksandra
VI (11 sierpnia 1492 roku).
Partie, które mogły być dobre dla córki kardynała,
nie były takie dla córki papieża. Odszkodowanie w wy-
sokości kilku tysięcy złotych dukatów skutecznie za-
mknęło usta zawiedzionym kandydatom, a 12 czerwca
1493 roku Lukrecja poślubiła dwudziestosiedmioletnie-
go wdowca, Giovanniego Sforzę, pana na Pesaro.
Takiego wesela Rzym nie widział od dawien dawna.
Bajkowy ślub stał się jednym z najbardziej ekscytują-
cych wydarzeń końca XV stulecia. Z całej Europy ścią-
gnęli przedstawiciele najzamożniejszych rodów i kró-
lewskich dworów. W uroczystościach wzięły udział
wszystkie rzymskie matrony, kapitolińscy notable, kor-
pus dyplomatyczny i dwunastu kardynałów. No i oczy-
wiście sam papież. Na ulicach od Porta del Poppolo aż
do Watykanu zgromadziło się tysiące ludzi. Wszyscy
pragnęli zobaczyć nowożeńców. Panna młoda ubrana
była w suknię o fantazyjnym kroju, z bardzo długim tre-
nem, który niosła czarnoskóra drużka.
Wieczorem w prywatnych apartamentach „ojca
świętego” wydano wspaniałą ucztę, która wkrótce za-
mieniła się w orgię z udziałem najznamienitszych kur-
tyzan Wiecznego Miasta.
Po ślubie papieska córka wyjechała z Rzymu do Pesa-
ro, gdzie nudziła się śmiertelnie z mężem i tamtejszym
towarzystwem. Kiedy wróciła do stolicy, sytuacja poli-
tyczna była już zupełnie inna. Sforza utracił swą pozycję
polityczną i stał się Aleksandrowi VI niepotrzebny, tym
bardziej że oskarżał publicznie swojego szwagra, Ceza-
ra, oraz teścia o kazirodcze stosunki z Lukrecją. Ukocha-
na córeczka tatusia, która bez oporów umilała mu noce,
gdy nie było pod ręką kochanki, wpadła na pomysł za-
warcia małżeństwa z siedemnastoletnim Alfonsem d’A-
ragon, księciem Biscegli, bratankiem króla Neapolu, któ-
re bardzo pomogłoby politycznym ambicjom Rodriga.
Wymagało to jednak wcześniejszego rozwodu, jednak
małżonek nie chciał wyrazić na to zgody. Przebiegła Lu-
krecja rozpuściła więc plotki, że jej mąż jest impoten-
tem, a małżeństwo nie zostało do tej pory skonsumowa-
ne i dlatego może być unieważnione.
Giovanni na próżno powoływał się na fakt, iż jego
pierwsza żona, Magdalena Gonzaga, zmarła podczas po-
rodu. Aleksander VI oświadczył, że ciąża ta była wyni-
kiem zdrady, a od Sforzy zażądał dowodu męskości w
postaci odbycia z Lukrecją stosunku w obecności spe-
cjalnie powołanej komisji, złożonej z członków jego ro-
dziny oraz siedemnastu prałatów. Dla przeprowadzenia
czynności dowodowych zaproponował nawet udostęp-
nienie swojego świątobliwego łoża. Gdy Giovanni się nie
zgodził, zażądano od niego podobnego sprawdzianu,
tyle że z jedną z rzymskich kurtyzan. Sforza ponownie
odmówił, wobec czego 27 grudnia 1497 roku w pełnym
majestacie prawa dziewictwo Lukrecji zostało oficjalnie
potwierdzone (wzbudziło to w Italii powszechną weso-
łość), zaś jej małżeństwo unieważnione.
„Zrozpaczona” rozwódka zamknęła się na jakiś czas
w klasztorze San Sisto, gdzie trzy miesiące później uro-
dziła w tajemnicy dziecko, spłodzone najprawdopodob-
niej z własnym ojcem. Aby sprawę jeszcze bardziej za-
gmatwać, o gwałt na Lukrecji oskarżono Pedra Caldero-
na, jednego z pokojowców papieża, którego utopiono
potem w Tybrze. Razem z nim wyłowiono z rzeki ciało
jednej z dwórek Lukrecji. Zginęła zapewne dlatego, że
za dużo wiedziała.
21 lipca 1498 roku Lukrecja poślubiła przystojnego
księcia Biscegli, któremu 1 listopada następnego roku
powiła syna o imieniu Rodrigo. I ten związek nie trwał
długo. Stosunki Rzymu z Neapolem uległy wkrótce po-
gorszeniu i Alfonso stał się kolejnym niezbyt wygodnym
zięciem.
15 lipca 1500 roku wracał wieczorem z Watykanu do
swojego pałacu. Towarzyszył mu tylko dworzanin i
masztalerz. Nagle ze stopni Bazyliki Świętego Piotra,
spośród leżących tam pielgrzymów poderwało się kilka
uzbrojonych postaci. Alfonso bronił się dzielnie i wraz z
towarzyszami udało mu się wrócić do domu. Odniósł
jednak kilka groźnych ran w głowę, ramię i nogę. Lukre-
cja wezwała lekarza, który w ostatniej chwili zatamował
krwawienie i uratował mu życie.
Wraz z siostrą rannego, Sancią, opiekowała się nim
troskliwie podczas rekonwalescencji, zorganizowała
uzbrojoną straż do jego ochrony, a nawet przygotowy-
wała mu posiłki, bojąc się otrucia. 18 sierpnia rannego
odwiedził Cezar Borgia i wyszeptał mu do ucha: „Czego
nie udało się skończyć na śniadanie, można dokończyć
na obiad”.
Wieczorem do komnaty Alfonsa wtargnął kapitan
gwardii Cezara Borgii, Michele Corella, w towarzystwie
kilku żołnierzy. Kiedy Lukrecja i Sancia pobiegły do ojca
prosić o łaskę, Corella zdaniem jednych udusił lub we-
dług opinii innych poćwiartował papieskiego zięcia.
Uleczywszy swoją rozpacz kilkumiesięczną samotną
kontemplacją w klasztorze w Nepi, młoda wdowa szyb-
ko zapomniała o małżonku, poślubiając 2 lutego 1502
roku dwudziestopięcioletniego wdowca, księcia Alfonsa
d’Este, z którym wyjechała do Ferrary. Narzeczony
wzdragał się przed ożenkiem, pamiętając o tym, że jej
dwaj poprzedni mężowie bardzo źle wyszli na tym
związku – jednego wśród szyderstw przegnano i upoko-
rzono, drugiego zamordowano. Wszystko to nie brzmia-
ło zbyt zachęcająco.
W końcu ojciec Alfonsa, władca Ferrary, niemalże
siłą wymógł na synu zgodę na ślub. Lukrecja miała
otrzymać ogromny posag, poza tym papież obiecał roz-
maite korzyści finansowe i nowe beneficja bratu księ-
cia, kardynałowi Ippolitowi d’Este.
Dziesięć miesięcy po ślubie Lukrecja urodziła mar-
twą dziewczynkę. Dostała przy tym groźnej gorączki po-
łogowej i cudem uniknęła śmierci. Wiele wskazuje na
to, że było to dziecko jej brata, Cezara. Małżonek otaczał
się w tym czasie rojem kochanek, spędzając wolny czas
na organizowaniu orgii. Jego połowica nie pozostawała
mu zresztą dłużna.
Najczęstszym gościem w łożnicy Lukrecji bywał zna-
ny włoski humanista Pietro Bembo, którego wspierała
jako szczodry mecenas renesansowej nauki i sztuki, on
zaś odpłacał się jej czołobitnymi listami w stylu daw-
nych trubadurów: „Mimo twych wdzięków, o których
mogłaby tylko marzyć Helena, królowa Sparty, porwana
przez Parysa, umiesz poświęcić się sztukom i studiom,
nie pozwalając, by blask urody przyćmił geniusz twoje-
go umysłu”.
Potem zastąpił go młody poeta Ercole Strozzi. Kiedy
jednak zerwał z Lukrecją i ożenił się z Barbarą Torelli,
kazała go zamordować. (Niektóre źródła mówią, że mor-
derstwo zleciła nie Lukrecja, ale Alfons d’Este, niezado-
wolony z zażyłości łączącej Strozziego z jego małżonką.
Po co jednak miałby czekać, aż ten ożeni się z inną?).
W międzyczasie Lukrecja rok po roku rodziła dzieci,
których ojcostwa trudno dociec: Ercole (1508), Ippolita
(1509), Alessandra (1514), Leonorę (1515) oraz France-
sca (1516). Spośród nich tylko Ercole i Ippolito dożyli
wieku dorosłego, zaś kilka kolejnych ciąż skończyło się
poronieniami, które zrujnowały jej zdrowie.
Nie tylko z mężczyznami zabawiała się wesoła Lu-
krecja. Źródła historyczne informują, że uprawiała rów-
nież miłość lesbijską ze swą przyjaciółką Giulią Farnese.
Jak pisze ówczesny kronikarz Burcardo, na jednej z ta-
kich orgii panie kazały przyprowadzić stajennym sie-
dem koni i siedem klaczy. Obserwowały potem z rozba-
wieniem, jak zwierzęta się parzą. Prowadziły zakłady,
który z rumaków zrobi to najwięcej razy. Potem – jak
donosi Burcardo – rozpoczęły zabawę „o jakiej w przy-
stojnych słowach mówić nie sposób”. Gdy dowiedział się
o tym papież, uśmiał się serdecznie i zorganizował wła-
sną orgię. Zaprosił na nią pięćdziesiąt kurtyzan i pięć-
dziesięciu jurnych młodzieńców, którzy na jego oczach
oddawali się cielesnym uciechom. Sam jednak nie cie-
szył się takimi igraszkami zbyt długo, bo 18 sierpnia
1503 roku zmarł.
Na temat śmierci Aleksandra VI krążyły przeróżne
plotki. Jedna z nich mówi, że kilka chwil przed śmiercią
u jego wezgłowia pojawił się pod postacią pawiana ów
diabeł, z którym w przededniu konklawe miał jakoby
zawrzeć piekielny pakt. Widząc go, papież miał krzyk-
nąć: „Przyjdę, ale jeszcze poczekaj!”. A do służącego, któ-
ry chciał go wygonić z komnaty, powiedział: „Zostaw go,
to szatan”.
W 1512 roku nasza bohaterka gwałtownie odmieniła
swoje życie. Niespodziewanie stała się wzorem poboż-
ności oraz wszelkich obywatelskich i domowych cnót.
Codziennie rano uczęszczała na mszę świętą i przystę-
powała do spowiedzi. Być może przyczyną tej zmiany
była śmierć Rodriga, syna z Alfonsem d’Aragon. Rodrigo
zmarł w Neapolu, z dala od matki, która zgodnie z wolą
męża nie mogła go zabrać do Ferrary. Na wieść o jego
przedwczesnym zgonie Lukrecja napisała: „Cała tonę
we łzach i goryczy z powodu śmierci księcia Biscegli,
mego najdroższego syneczka”.
Przeszłość stawała się coraz bardziej odległa, wspo-
mnienia rzymskie zacierały się, dawne rany zabliźniały.
Kiedy skarb państwa na skutek wydatków wojennych
opróżnił się, a ludności zagroził głód, Lukrecja sprzeda-
ła swoje klejnoty, a uzyskane tą drogą pieniądze prze-
znaczyła na pomoc ubogim. Wspomagała finansowo
klasztory, szpitale i kościoły.
Podobną przemianę duchową przeszła w tym czasie
jej matka. Po śmierci Aleksandra, który opiekował się
nią i darzył łaskami nawet wtedy, gdy jej miejsce zajęła
Giulia Farnese, zajęła się działalnością charytatywną.
Historia uczy, że coś takiego często zdarza się kurtyza-
nom na emeryturze. Vanozza pożegnała się ze światem
26 listopada 1518 roku, w wieku lat 66. „Gdyby pożyła
jeszcze kilka lat dłużej – jak pisze Gregorovius – z pew-
nością trafiłaby na ołtarze”.
Poprawiły się też znacznie stosunki Lukrecji z mę-
żem. Alfons i dzieci wypełniali jej całe dnie, a książę
również noce. W 1518 roku po raz kolejny zaszła w cią-
żę. 14 czerwca następnego roku urodziła siedmiomie-
sięczną córeczkę, która zmarła prawie natychmiast po
porodzie, a Lukrecja ponownie zapadła na gorączkę po-
łogową. Przez cały tydzień walczyła z chorobą, ale ta –
mimo wysiłków lekarzy – nie ustępowała. Osłabiały ją
nieustanne krwotoki, nękały potworne bóle głowy. Mo-
menty jasności umysłu i nadziei przeplatały się z długi-
mi godzinami śpiączki. Wiedziała, że tym razem nic nie
zdoła jej uratować. Tuż przed śmiercią poprosiła o pa-
pier i pióro. Napisała list do papieża Leona X, wspaniałe
świadectwo swego moralnego odrodzenia, w którym
wyznała m.in.: „Najmiłosierniejszy Stwórca uczynił mi
tak wielki dar, że znam koniec mojego żywota i czuję, że
za parę godzin nie będzie mnie tutaj, po przyjęciu
wszakże wcześniej wszystkich sakramentów Kościoła. I
w tej właśnie chwili, jako chrześcijanka, choć grzeszni-
ca, pamiętam, by błagać Waszą Świątobliwość, aby ra-
czył, czerpiąc z duchowego skarbca, wstawić się za moją
duszą swoim świętym błogosławieństwem; i o to pokor-
nie proszę. I Jego Świętej Łasce polecam pana mego Mał-
żonka oraz dzieci moje, sługi Waszej Świątobliwości.
Ferrara, XXII dnia czerwca roku 1519, o godzinie XIII”.
Dwa dni później oddała Bogu swą grzeszną duszę.
Miała 39 lat.
Wielu historyków uważa, że nie była ani libertynką,
ani morderczynią, lecz bezbronną ofiarą brutalnej i cy-
nicznej polityki, narzędziem w realizacji pozbawionych
skrupułów planów dynastycznych, towarem wymien-
nym w politycznych transakcjach. Gdy po dziesięcio-
dniowych mękach spowodowanych porodem opuszcza-
ła ten świat, tysiące ludzi w Ferrarze gotowych było
przysiąc, że aniołowie zstąpili z niebios, by unieść ze
sobą jej duszę. A dobry Bóg na pewno przebaczył jej
dawne grzechy, bo, jak powiada Pismo Święte (Łukasz
15, 7): „W niebie radość nad jednym grzesznikiem poku-
tę czyniącym większa niż nad dziewięćdziesięciu dzie-
więciu sprawiedliwymi, którzy nie potrzebują pokuty”.
MARYNA MNISZCHÓWNA
(1588-1615)

Polska caryca

Władza to największy afrodyzjak


Henry Kissinger
Zdawałoby się, że my, Polacy, możemy sobie pogratu-
lować. Dokonaliśmy tego, co nie udało się nikomu w
dziejach – zdobyliśmy Moskwę, a nasza załoga przez
kilka lat zajmowała Kreml. Próba powtórzenia tego
wyczynu nie wyszła nawet wojskom hitlerowskim w
1941 roku, chociaż były blisko. W roku 1812 Napoleon
Bonaparte zajął wprawdzie miasto, ale już po miesią-
cu zmuszony był opuścić stolicę Rosji, i to w dużym
pośpiechu. W jakiż więc sposób nam się powiodło? No
cóż, okazuje się, że nie ma tu bynajmniej powodów do
dumy.

Był luty 1604 roku, kiedy na dworze wojewody sando-


mierskiego Jerzego Mniszcha w Samborze pojawił się
człowiek podający się za carewicza Dymitra, cudem oca-
lałego syna Iwana IV Groźnego i jego prawowitego spad-
kobiercę do moskiewskiego tronu. Mimo iż od początku
podejrzewano mistyfikację, przybysza przyjęto z należ-
nymi honorami. Nic w tym dziwnego, zważywszy, że
przywieziony przez kniazia Wiśniowieckiego młodzian
obiecywał podzielić się legendarnymi skarbami carów
Rosji i ułatwić polityczne wpływy.
W istocie prawdziwego Dymitra zatłukli siepacze Bo-
rysa Godunowa, a Samozwańcem był najprawdopodob-
niej zbiegły z Rosji prawosławny mnich Grisza Otrie-
piew, młodzieniec nieprzeciętnie zdolny i bystry, o któ-
rym mówiono, iż jest nieślubnym synem Stefana Batore-
go.
Tymczasem wieść, że potomek cara Iwana żyje i rości
sobie prawo do tronu, rozeszła się lotem błyskawicy. Po-
jawiali się coraz to nowi świadkowie, którzy potwier-
dzali, że młody człowiek rzeczywiście jest tym, za kogo
się podaje. Inni widzieli w nim tylko kłamcę i oszusta.
Wojewoda, nie zastanawiając się wiele, postanowił uła-
twić swemu gościowi starania o tron, w czym decydują-
cą rolę odegrać miała jedna z jego czterech córek – szes-
nastoletnia Maryna.
Maryna urodziła się w Samborze w roku 1588. Inne
źródła podają, że około roku 1588 i nie w Samborze, lecz
we wspaniałym zamku Mniszchów w Laszkach Muro-
wanych. Jej matką była Jadwiga z Tarłów Mniszchowa.
Rodzina Mniszchów wywodziła się z Królestwa Czech –
dziad ojca Maryny i protoplasta rodu, Mikołaj Mniszech,
przybył do Małopolski w XVI wieku z Moraw i został
dworzaninem ostatniego z Jagiellonów – Zygmunta II
Augusta. Będąc blisko związanym z dworem królew-
skim, dorobił się szybko znacznego majątku, który po-
zwolił jego potomkom wejść w szeregi magnaterii ów-
czesnej Rzeczypospolitej.
Od dziecka wpajano Marynie do głowy przekonanie
o własnej wyjątkowości i wysokiej godności pochodze-
nia. Jej wychowanie i edukacja nie odbiegały od przyję-
tych wówczas wzorców, które od dobrze urodzonych
panien wymagały jedynie umiejętności haftowania, szy-
cia i śpiewu. Dzieciństwo i młodość spędziła w dobrach
rodowych ojca w Małopolsce i na Ukrainie.
W rzeczywistości – jak wspomniano – rodzina Mnisz-
chów zaliczała się do świeżo wzbogaconych parweniu-
szy. Wojewoda sandomierski zawdzięczał karierę posłu-
gom przy osobie Zygmunta Augusta oraz obrabowaniu
jego szkatuł w Knyszowie. Wkradł się również w łaski
Zygmunta III, należąc do najbardziej obsypywanych do-
brodziejstwami stronników dworu. Życie na pańskiej
stopie pochłaniało jednak olbrzymie sumy, dlatego od
ładnych paru lat tonął w długach.
Pochlebcy zachwycali się urodą Maryny, ale obiek-
tywni pamiętnikarze – a przede wszystkim portrety –
mówią co innego. Wojewodzianka była drobna, niewy-
soka, z wąskimi, wiecznie zaciśniętymi ustami. Tylko
oczy, duże, czarne, mogły naprawdę fascynować. I zafa-
scynowały Dymitra, rzecz jasna, nie bez pomocy ze stro-
ny pana Jerzego i jego małżonki.
Po kilku miesiącach zabiegów oświadczył się o rękę
Maryny i został przyjęty. W zawartej 25 maja 1604 roku
intercyzie zobowiązał się do jej poślubienia, a po zdoby-
ciu tronu moskiewskiego do oddania w charakterze
wiana, oprócz sreber i klejnotów, Nowogrodu Wielkiego
i Pskowa. Przyszły teść miał dodatkowo otrzymać okrą-
gły milion złotych oraz Smoleńszczyznę i Siewierszczy-
znę w wyłączne władanie.
Trudno tak naprawdę stwierdzić, czy młody Dymitr
był pod urokiem wojewodzianki, czy też chciał pozyskać
dla swoich planów wpływową rodzinę magnacką. Mary-
na w każdym razie nie była nim zachwycona, ponieważ
był nikczemnej postury, zdecydowanie brzydki, rudy, z
twarzą oszpeconą dwiema brodawkami i dodatkowo z
jednym ramieniem nieco wyższym. Nie chciała go, lecz
ojciec, a później także jezuici i agenci królewscy przeko-
nali ją, że małżeństwo jeszcze bardziej uświetni ród, pa-
nowanie Dymitra w Moskwie podporządkuje Rosję Pol-
sce, „nawróci” cerkiew prawosławną dla Rzymu. W isto-
cie więc odwołali się nie tyle do serca wojewodzianki,
ile do jej wybujałych ambicji – i nie zawiedli się.
Przez jakiś czas demoniczna Maryna bezlitośnie igra-
ła z uczuciami „carewicza”, obiecując mu swą rękę do-
piero kiedy zdobędzie Moskwę i rzeczywiście zostanie
ukoronowanym carem.
Dzięki sprzyjającym okolicznościom wyprawa Dymi-
tra Samozwańca po carską koronę w 1605 roku zakoń-
czyła się sukcesem. Wkroczył do Moskwy 20 czerwca na
czele bandy polskich awanturników i najemnych żołda-
ków, przy akompaniamencie wiwatujących tłumów. Pa-
nującego władcę, syna Borysa Godunowa, Fiodora II
oraz jego matkę, pełniącą rolę regentki, uduszono. 20
lipca w moskiewskim soborze Wniebowzięcia odbyła
się koronacja Dymitra. 11 listopada przybyło do Krako-
wa uroczyste poselstwo rosyjskie, by oficjalnie prosić
Zygmunta III Wazę o wyrażenie zgody na planowany
mariaż i wyjazd Maryny do Rosji.
16 dni później w kościele Najświętszej Marii Panny
odbył się ślub per procura. Udzielił go biskup krakowski
Bernard Maciejowski, a w zastępstwie pana młodego
wystąpił rosyjski poseł. Dumna Maryna rychło zaczęła
tytułować się carową i podkreślać swą nową godność.
Do Moskwy się jednak nie spieszyła, doszły ją bowiem
wieści o urządzanych przez małżonka na Kremlu or-
giach pijackich z udziałem żon i córek bojarów oraz
zwykłych prostytutek. Podobno kochanką Dymitra zo-
stała też Ksenia – jedyna córka Borysa Godunowa.
W końcu, namawiana usilnie przez ojca i udobrucha-
na otrzymanymi darami, zdecydowała się wyruszyć na
wschód. 12 maja 1606 roku przyszła carowa uroczyście
wjechała do stolicy Rosji na czele liczącego prawie trzy
tysiące osób orszaku. Kilka dni później, 18 maja, po-
wtórnych zaślubin, tym razem w obrządku prawosław-
nym, udzielił Marynie i Dymitrowi w soborze Uspień-
skim patriarcha moskiewski Ignatij. Dumna Polka zosta-
ła jako pierwsza w dziejach Rosji kobieta koronowana
na carową. Wydarzenie to zapoczątkowało cały szereg
wspaniałych festynów i maskarad. Stało się również
przyczyną krwawych rzezi, powstań, rewolucji i najroz-
maitszych intryg, które na długie lata utopiły Rosję w
morzu krwi. Ale po kolei.
Jak dowodzą historycy, mimo całego swego łajdactwa
Dymitr był autentycznie zafascynowany polską małżon-
ką; dla niej z kolei najważniejsze było bogactwo i wła-
dza. Niewątpliwie zdawał sobie sprawę z tego, że Mary-
na górowała nad nim intelektem, toteż kochał ją i niena-
widził równocześnie, nie potrafiąc wyzwolić się spod
wpływu zimnej i bezwzględnej niewiasty, która ofiaro-
wała mu swoje ciało w zamian za carskie apanaże.
Upojeni sukcesem małżonkowie nie dostrzegli w
porę, że bojarzy i kler patrzą z nienawiścią na cudzo-
ziemskie i katolickie obyczaje cara i carowej, że razi ich
buta Polaków oraz lekceważący stosunek dworu do tra-
dycji i rosyjskich zwyczajów. W końcu stało się oczywi-
ste, że Dymitr był potrzebny rosyjskiej arystokracji jedy-
nie do pozbycia się Borysa Godunowa.
27 maja wczesnym rankiem carską parę obudziło bi-
cie kościelnych dzwonów. Na ratunek było już jednak za
późno. Spiskowcy wdarli się do pałacu, z łatwością po-
konując straże. Dymitr próbował wyskoczyć przez okno,
łamiąc przy tym nogę, ale dosięgła go kula jednego z sie-
paczy. Następnie, uwiązawszy zmasakrowanemu trupo-
wi sznur do genitaliów, zawleczono go na Łobnoje Mie-
sto i tam porzucono na urągowisko, a w końcu spalono.
Kiedy pojawiły się głosy, że tak złowroga postać mogła-
by się odrodzić z popiołów, prochy zamordowanego
cara zostały wraz z pociskiem umieszczone w armacie i
wystrzelone na zachód – w kierunku Polski.
Potem nastąpił pogrom Polaków i Litwinów. Zamor-
dowano około pięciuset osób, nawet Bogu ducha win-
nych pachołków. Smętny był los kobiet, które w samych
tylko koszulach albo i bez nich uwięziono, „każdej na
osobności figiel zrobiwszy”.
Marynie udało się uniknąć tragicznego losu męża.
Wykupiwszy się kosztownościami z rąk oprawców,
uciekła z pałacu pod spódnicą ochmistrzyni, Barbary
Kazanowskiej. Została jednak schwytana podczas rzezi
obozu polskiego i 2 czerwca 1606 roku uwięziona. Nowy
car, Wasyl Szujski, potraktował ją jako zakładniczkę i
wraz z ojcem oraz najbliższymi krewnymi i służbą ze-
słał do Jarosławia, gdzie przyszło jej przebywać prawie
przez dwa lata.
Tymczasem wojewoda Jerzy, stary cwaniak i kombi-
nator, zawiązywał już kolejną intrygę, która miała mu
przynieść nie tylko upragnioną wolność, ale również od-
zyskanie utraconych wpływów. Nawiązał mianowicie
kontakt z kolejnym podającym się za Dymitra oszustem,
rzekomo cudownie ocalonym z moskiewskiego pogro-
mu.
W maju 1608 roku, na mocy rozejmu zawartego po-
między Wasylem Szujskim a polskim królem Zygmun-
tem III Wazą, Mniszchowie mogli wreszcie opuścić jaro-
sławski obóz i wyjechać z Rosji. Tylko, że wciąż żądny
sławy i bogactw wojewoda sandomierski miał zupełnie
inne plany. Podczas podróży powrotnej do Rzeczypo-
spolitej postanowił zawrócić i przyłączyć się do oblega-
jącego Moskwę Dymitra.
Drugi samozwaniec, określany przez przeciwników
jako Dymitr Kłamca, Łotr z Tuszyna albo Łżedymitr,
szybko bowiem zgromadził pokaźne siły. W tymże sa-
mym maju jeszcze zdołał rozbić pod Bołchowem w
proch i pył carską armię i w końcu czerwca stanął pod
murami Kremla. Jerzy Miszech wiązał z tymi wydarze-
niami szczególnego rodzaju plany. Nie trzeba dodawać,
iż kluczową rolę miała w nich znowu odegrać jego cór-
ka. „Cudownie ocalony” car miał przecież żonę...
Dużo czasu zabrało panu wojewodzie przekonanie
Maryny, żeby potwierdziła tożsamość oszusta. Nowy Dy-
mitr niespecjalnie przypominał poprzedniego, okazał
się przy tym człowiekiem „grubych i brzydkich obycza-
jów”. Był pijakiem i żarłokiem, w dodatku o skłonno-
ściach homoseksualnych. Wyraźną słabość miał na
przykład do jednego z książąt Wiśniowieckich, którego
obsypywał kosztownymi darami. W końcu jednak Mary-
na uległa. 20 września przybyła uroczyście do obozu tu-
szyńskiego i tam w Łżedymitrze rozpoznała swego mał-
żonka.
Ceną za ten akt była korona dla niej oraz nadanie
Mniszchom przez uzurpatora 14 miast, w tym Czerni-
chowa, Kurska, Smoleńska i Staroduba. Kilka dni póź-
niej ksiądz Antoni Lubelczyk w wielkiej tajemnicy
udzielił Marynie i Dymitrowi ślubu kościelnego. Po raz
drugi dumna Polka oddała się z czystego wyrachowania
odrażającemu mężczyźnie. Korona carów okazała się
ważniejsza. Ważniejsza również niż zabiegi szaleńczo w
niej zakochanego hetmana Jana Piotra Sapiehy, które-
mu stanowczo odmówiła swych względów.
Wkrótce jednak uległa prawdziwej namiętności. Zo-
stała kochanką atamana kozackiego Iwana Zarudzkiego,
człowieka niemałych zdolności i jeszcze większych am-
bicji, śmiałego, wręcz brawurowego, obdarzonego do-
datkowo – jak to mówią – hojnie przez naturę. Urodzony
w chłopskiej rodzinie spod Tarnopola, w młodości wzię-
ty przez Tatarów krymskich w jasyr, wychował się wła-
ściwie w ordzie. Tam poznał zarówno tatarski język, jak
i stepowe obyczaje tego dumnego i wspaniałego, lecz –
co tu owijać w bawełnę – również dzikiego i krwiożer-
czego ludu. Po ucieczce z Krymu przyłączył się do koza-
ków, zostawszy z czasem atamanem.
Stanowisko to występowało w różnych stopniach i
rodzajach władzy – oznaczało dowódcę całości wojsk
(ataman koszowy) bądź tylko jednego oddziału.
Atamanem określano także zarządców terytorialnych –
na przykład kurzeni (batalionu). W zaporoskich oddzia-
łach kozaków byli atamani koszowi i kurzenni, w od-
działach kozaków dońskich – wojskowi, połowi, marszo-
wi, wybierani w oddziałach na czas oddzielnych wy-
praw.
Tak czy inaczej, po dwóch poprzednikach, przystojny
watażka musiał być zapewne dla Mniszchówny przy-
jemną odmianą. Niebawem zaszła z nim w ciążę. Od tej
chwili utraciła dotychczasowy chłodny dystans do roz-
grywających się wokół niej spraw. A działy się rzeczy
bardzo ciekawe...
Wojska Dymitra II rozłożyły się w Tuszynie i zagraża-
ły stolicy Rosji. Dopiero układ ze Szwecją, zawarty za
cenę znacznych ustępstw terytorialnych, pozwolił caro-
wi Szujskiemu uzyskać pomoc zbrojną Szwedów i odsu-
nąć Samozwańca daleko od Moskwy. Układ moskiew-
sko-szwedzki był jawną prowokacją wobec Rzeczypo-
spolitej i Zygmunt III, koronowany król Szwecji, zdecy-
dował się na interwencję w Rosji.
4 lipca 1610 roku (prawie 200 lat po sławetnym zwy-
cięstwie pod Grunwaldem) wojska polsko-litewskie pod
wodzą hetmana Stanisława Żółkiewskiego odniosły
równie wielki tryumf nad przeszło czterokrotnie licz-
niejszą armią rosyjsko-szwedzką. 3 sierpnia Żółkiewski
stanął u bram Moskwy. Car Wasyl i jego bracia, Dymitr
oraz Iwan, zostali wydani w ręce Polaków.
Panowanie Polaków na Kremlu tak naprawdę nie
wzięło się ani z najazdu, ani z militarnej siły, lecz z tego,
że po krwawych rządach Iwana Groźnego spora część
rosyjskich bojarów tęsknie spoglądała ku sąsiedniej Rze-
czypospolitej, gdzie władca nie tylko nie ważył się pod-
nieść ręki na szlachtę, ale jeszcze powiadał, jak Zygmunt
August: „Nie jestem królem waszych sumień”. Dlatego
po przegranej wojnie w 1610 roku rosyjscy bojarzy bła-
gali polskiego króla o to, by zgodził się na obwołanie ca-
rem swojego syna...
Zygmunt III nie wyraził zgody, by jego syn, później-
szy król Władysław IV, przyjął prawosławie, przez co w
Rosji zaczął tężeć opór wobec polskiej władzy. Co wię-
cej, jako zwolennik kontrreformacji pospołu z nuncju-
szem postanowił nawrócić Rosjan na katolicyzm, w
efekcie czego wybuchło ludowe powstanie, do którego
dołączyła część szlachty. I tak zakończył się zachodni
epizod w dziejach Rosji. Historycznie rzecz biorąc, rok
1612 był końcem nadziei na modernizację Rosji w stylu
zachodnim.
Tymczasem Dymitr, nie czekając na wojska Żółkiew-
skiego, wycofał się do Kaługi. Maryna otrzymała od sa-
mego króla Zygmunta III propozycję opuszczenia Tuszy-
na i przeniesienia się pod Smoleńsk. Nie skorzystała z
niej. „Będąc panią narodów, carową moskiewską, wra-
cać się do stanu szlachcianki polskiej i znowu poddanką
być nie mogę”, odpisała.
Jednak nocą z 22 na 23 lutego 1610 roku zdecydowa-
ła się na ucieczkę. Zanim jesienią dotarła wreszcie na
czele 500 kozaków Zarudzkiego do przebywającego w
Kałudze Samozwańca, przyszło jej niejednokrotnie wraz
ze swoim fraucymerem walczyć o życie z bronią w ręku.
22 grudnia tego roku Piotr Urusow, „Tatarzyn krzczo-
ny” zamordował Samozwańca podczas łowów i bojar-
stwo odetchnęło. Przestał mu grozić „car kozacki”, czło-
wiek zdolny wezwać lud do rzezi. Będącą w zaawanso-
wanej ciąży Marynę osadzono w miejscowym więzie-
niu, gdzie w styczniu następnego roku urodziła zdrowe-
go chłopczyka o imieniu Iwan, którego zapragnęła uczy-
nić pretendentem do korony. Sytuacja zdawała się
sprzyjać jej planom, gdyż gwałty szwedzkich i polskich
żołnierzy, zwłaszcza tak zwanych lisowszczyków, do-
prowadziły do wybuchu wielkiego powstania przeciw
interwentom. Na jego czele stanął wojewoda riazański
Prokop Lapunow, a po jego śmierci, w sierpniu 1611
roku – ataman dońskich kozaków, kochanek Maryny,
Iwan Zarudzki.
Skład społeczny tego tak zwanego „pierwszego opoł-
czenia” bardzo jednak zaniepokoił bojarów, skłonił też
patriarchę moskiewskiego Hermogenesa do potępienia
kozackich worów (ros. złodziei), czyli Maryny i jej syna.
W tej sytuacji przywódcy powstania z roku 1612 – Kuź-
ma Minin i Dymitr Pożarski – nie tylko obiegli polski
garnizon na Kremlu, lecz poważnie osłabili ruch chłop-
sko-kozacki. Zarudzki wraz z wiernymi sobie kozakami,
Maryną i synem przenieśli się na południe Rosji, gdzie,
korzystając z poparcia mieszczaństwa, chłopstwa i koza-
czyzny próbowali zorganizować odrębne państwo. Po
nierozstrzygniętej bitwie pod Woroneżem, w listopadzie
1613 roku znaleźli się w Astrachaniu, starając się bez
powodzenia uzyskać dla małego carewicza (oficjalnie
Iwan był dzieckiem Dymitra) pomoc ze strony Tatarów i
Persów.
Zdrada części dońskich kozaków i przejście na stronę
nowego cara zmusiły ich do ucieczki. 5 lipca 1614 roku
ukrywający się w Niedźwiedzim Ostrowie na rzece Ural,
zwanej wtedy jeszcze Jaikiem, zbiegowie zostali zatrzy-
mani przez carskie wojsko. W Moskwie całą trójkę cze-
kał straszny koniec. Ataman zginął wbity na pal, trzylet-
niego Iwana powieszono publicznie na oczach matki. O
Marynie zachowały się różne podania. Jedni twierdzili,
że zginęła na stosie, inni – że ją uduszono lub utopiono
pod lodem. Prawdopodobnie skończyła inaczej. W
pierwszych miesiącach 1615 roku zmarła uwięziona w
wieży warownej Kołomnie.
W podaniach rosyjskiego ludu przetrwała do dzisiaj
jako „wiedźma złowieszcza”, a burzliwymi kolejami jej
żywota zainteresował się m.in. sam Aleksander Siergie-
jewicz Puszkin, przedstawiając je w tragedii Borys Go-
dunow, rozsławionej w świecie dzięki operze Modesta
Musorgskiego. Jeżeli chodzi o rodzimą literaturę, to
Mniszchówna jest przede wszystkim bohaterką znanej
powieści Zofii Kossak Złota wolność.
W roku 1613 zgromadzenie narodowe – Duma – wy-
brało na tron carski Michała Romanowa i w ten sposób
zapoczątkowało dynastię, która rządziła Rosją przez ko-
lejnych 300 lat – do rewolucji 1917 roku. A potem na
Kremlu pojawiły się potwory, przy których wszyscy sa-
mozwańcy wyglądali jak aniołki. Ale to już zupełnie
inna bajka...
KATARZYNA II WIELKA
(1729–1796)

Niewyżyta Niemra

Ze wstydu potem ten i ów


Rzekł o mnie – Niewyżyta Niemra!
I pod batogiem nago biegł
Po śniegu dookoła Kremla!
Jacek Kaczmarski „Sen Katarzyny II”
Katarzyna II Wielka, Imperatorowa Rosji, uważana
jest za jedną z najwybitniejszych kobiet, jakie kiedy-
kolwiek zasiadły na tronie, chociaż jej imperialistycz-
ne zakusy wobec państw ościennych czy tyrania wo-
bec poddanych nie mogą budzić entuzjazmu. O żadnej
innej kobiecie zarówno jej współcześni, jak i żyjący
później nie wypowiadali tylu rozbieżnych i sprzecz-
nych ze sobą sądów. Jedni wynosili ją pod niebiosa,
nie mając dość słów uznania i podziwu, inni nazywali
potworem w ludzkim ciele, nierządnicą na tronie. Jej
legenda to iście piorunująca mieszanka krwi, kadzidła
i seksu. Wybujały temperament Katarzyny II uważa
się za nimfomanię bądź seksualną patologię. Do dzi-
siaj pozostaje postacią nieskończenie złożoną, zbrod-
niczą i ocierającą się o świętość, zarazem czcigodną i
upadłą.

Wcale nie miała na imię Katarzyna, nie była również


Rosjanką. Urodziła się 2 maja (według ówczesnego ka-
lendarza rosyjskiego 21 kwietnia) 1729 roku w Szczeci-
nie, jako córka zubożałego księcia Christiana Augusta
von Anhalt-Zerbst i jego żony, Joanny Elżbiety. Nadano
jej imiona Sophie Friederike Auguste. Dzieciństwo spę-
dziła wraz z rodziną w okazałym budynku przy obecnej
ulicy Farnej, gdzie teraz mieści się siedziba PZU. Była
wszechstronnie wykształcona i inteligentna. Nauczyła
się języka francuskiego, zaczytywała w dziełach Moliera
i Racine’a. Jednak lekcje muzyki zakończyły się komplet-
ną klapą, gdyż zupełnie nie miała słuchu.
W roku 1743 rodzina wróciła do swej posiadłości w
Zerbst, jednak Sophie nie pobyła tam długo, gdyż kilka
miesięcy później otrzymała list od carycy Elżbiety Pio-
trownej, która zapraszała dziewczynę wraz z matką do
Sankt Petersburga jako kandydatkę na żonę dla swojego
dalekiego kuzyna, księcia holsztyńskiego Piotra Ulryka,
następcy rosyjskiego tronu.
Pod naciskiem carycy w lipcu 1744 roku Sophie prze-
szła na prawosławie, przyjmując imię Katarzyna Augu-
sta. Następnego dnia odbyły się jej zaręczyny z Piotrem.
Do ślubu doszło 21 sierpnia następnego roku. Ceremo-
nia w kazańskim soborze trwała od dziesiątej rano do
czwartej po południu. W następnych dniach odbywały
się bale, maskarady, uroczyste obiady i kolacje, przed-
stawienia włoskiej opery i francuskiego teatru, ilumina-
cje i pokazy sztucznych ogni.
Po zakończeniu uczty weselnej Katarzyna udała się
do sypialni. Kazała się rozebrać i zaczęła w łóżku czytać
dzieła Moliera. Przez dwie godziny czekała na świeżo
poślubionego małżonka. W końcu dama dworu doniosła
jej, że książę zamówił sobie kolację, zjadł ją i udał się na
spoczynek...
Na wizytę księcia w swej sypialni nie doczekała się
nigdy. Piotr okazał się szaleńcem, alkoholikiem i impo-
tentem. Poza tym był brzydki jak noc, miał paskudną,
zdeformowaną twarz. W dodatku caryca, zazdrosna i
grubiańska stara panna, odprawiła z dworu jej matkę,
aby mieć nad dziewczyną całkowitą władzę. Początko-
wo Katarzyna rozważała samobójstwo, potem zaś szu-
kała ucieczki w lekturze i długich godzinach spędza-
nych na koniu. W końcu spróbowała najpotężniejszej
broni, jaką dysponowała – potęgi kobiety działającej na
zmysły mężczyzn, obiecującej im nieznaną i nieskończo-
ną rozkosz i przez to zmieniającej ich w usłużne narzę-
dzia do wykonania swych ambitnych planów. Zgodnie z
postanowieniami małżeńskiego kontraktu, w razie bez-
potomnej śmierci męża to ona miała przejąć władzę.
Czekała więc na swoją wielką godzinę...
Jako dwudziestodwuletnia dziewczyna wzięła sobie
pierwszego kochanka, Lwa Naryszkina. Po roku jego
miejsce zajął na krótko Andriej Czernyszew. W 1752
roku na zorganizowanym w Petersburgu balu poznała
Sergiusza Sałtykowa. Smukły, przystojny młodzieniec
trzymał się przez cały wieczór w pobliżu wielkiej księż-
nej. Ona również patrzyła na niego z wielkim zaintere-
sowaniem. W końcu wyszeptał jej w tańcu do ucha: „Te
usta były źle całowane. One zasługują na to, żeby odczu-
ły tkliwość i żar mężczyzny, którego tęsknota za nimi
wprawiła w szał prawdziwy i dla którego życie nie ma
żadnej wartości, jeśli od księżnej nie otrzyma dowodu
przychylności”.
Tak zuchwałe słowa odebrały wprost Katarzynie
mowę. Czuła, że ten mężczyzna przenika ją wzrokiem
na wskroś, niemal dotyka jej ust, pieści jej lica, szyję,
obejmuje ramiona, przyciskając jej pierś do swego ser-
ca...
„Nie brakowało mu ani inteligencji, ani też tej szcze-
gólnej mieszanki wiedzy, manier i obycia, jaką daje
wielki świat, a zwłaszcza dwór”, napisała w Pamiętni-
kach.
Przez następne trzy lata przeżywała na schadzkach z
Sałtykowem upojne chwile. Rzucała się na posągowo
pięknego mężczyznę jak kotka, ściskała kolanami jego
nogi i całowała jego usta aż do krwi. Jej żądza nie znała
granic. Wkrótce zaszła w ciążę, ale poroniła.
Kiedy okazało się, że spodziewa się kolejnego dziec-
ka, caryca Elżbieta, nie chcąc dopuścić do skandalu, wy-
słała Sałtykowa na drugi koniec Moskwy. Wszyscy wie-
dzieli, że to nie Piotr jest ojcem. Katarzyna jednak i tej
ciąży nie donosiła. Po drugim poronieniu bardzo długo
dochodziła do zdrowia, podupadła też psychicznie.
Od ślubu wielkiego księcia z księżniczką von Anhalt-
Zerbst upłynęło już dziesięć lat. W tym czasie Katarzyna
zmieniła się w kobietę o czarującym wdzięku, lecz na-
dzieja, że wyda na świat następcę tronu, była coraz
mniejsza. „Cudzoziemka” mogłaby uchodzić za prawdzi-
wą matuszkę ludu rosyjskiego dopiero wtedy, gdyby
dała Piotrowi syna. Ona zaś ciągle pozostawała tylko „tą
biedną Katarzyną”.
Gdy wreszcie 19 września 1754 roku urodziła pierw-
szego syna, Pawła, Elżbieta była zachwycona i... natych-
miast odebrała dziecko matce, nie dopuszczając jej na-
wet na chrzciny. Prawdopodobny ojciec dziecka, Ser-
giusz Sałtykow, został wysłany za granicę, skąd już nie
powrócił, a wielki książę mruczał tylko gniewnie: „Bóg
wie, w jaki sposób moja żona zaszła w ciążę. Wcale nie
jestem pewien, czy to dziecko do mnie należy!”.
Niektórzy biografowie Katarzyny twierdzą, że jej
późniejsze poczynania i zimne okrucieństwo wynikały z
krzywd doznanych od Elżbiety. Ona sama, praktycznie
pozbawiona kontaktów z nowo narodzonym synem,
szukała ukojenia w ramionach kolejnych mężczyzn.
Najpierw odnowiła romans z Lwem Naryszkinem, po-
tem wzięła się za pewnego Polaka.
Hrabia Stanisław August Poniatowski, którego rodzi-
na mieszkała przez kilka lat na wygnaniu w Anglii,
przybył do Petersburga wiosną 1755 roku w charakte-
rze dyplomaty, wraz z nowym brytyjskim ambasado-
rem. Tenże ambasador, dobrze wychowany człowiek w
średnim wieku, wyróżniający się wielkim urokiem oso-
bistym i towarzyską ogładą, a przede wszystkim arysto-
krata w każdym calu, przywiązywał w swej pracy dy-
plomatycznej ogromną wagę do kontaktów osobistych,
nie wyłączając czysto prywatnych. Przybywszy do Pe-
tersburga, zmuszony był jednak zarzucić plany związa-
ne z Katarzyną, ze względu na jej zły stan zdrowia i na-
wał oficjalnych zajęć. Ponadto kobieta była młoda, zbyt
młoda – z powodzeniem mogłaby uchodzić za jego cór-
kę.
Postanowił więc rozsądnie (chociaż z niekłamanym
żalem) złożyć to zadanie na barki bardziej do tych
spraw nadającego się Stanisława Augusta, samemu
ograniczywszy się do pożyczania młodej władczyni pie-
niędzy.
Młody hrabia nie dorównywał wprawdzie urodą Sał-
tykowowi, lecz rzeczywiście okazał się nieocenionym
kandydatem. Trochę młodszy od Katarzyny, obyty w
świecie i znakomicie obeznany z dworską etykietą, był
przystojnym, ujmującym oraz wykształconym człowie-
kiem, który z miejsca stracił dla Katarzyny głowę. Zafa-
scynowała go nie tylko uroda, usta, które aż prosiły się o
pocałunki, ale także w równym stopniu jej bystry umysł
i poczucie humoru. Z drugiej strony było podobnie, cho-
ciaż miejsce fascynacji ustami przyszłego polskiego kró-
la zajęło zauroczenie jego przyrodzeniem, które – jak
wieść gminna niesie – Stanisław posiadał słusznych roz-
miarów.
Pewnego wieczoru zaradny przyjaciel ich obojga
przyprowadził niczego niepodejrzewającego (lub raczej
słabo się domyślającego) Poniatowskiego do pustej kom-
naty Katarzyny i tam go po prostu zostawił. Za chwilę w
swym pokoju pojawiła się władczyni, ze „zdziwieniem”
przyjmując obecność „niespodziewanego” gościa. Cała
intryga grubymi nićmi była szyta, ale oboje początkowo
znakomicie udawali, że zaszło tutaj widocznie jakieś
nieporozumienie. A potem... Co było potem, pomińmy
ze względu na dzieci. W każdym razie spędzili ze sobą
upojną noc będącą ukoronowaniem tęsknot i pragnień,
od dłuższego już czasu przepełniających obydwa serca.
Wzajemna gorąca miłość trwała nieprzerwanie pięć
lat. Trwałaby pewnie i dłużej, ale w sprawę znów wmie-
szała się caryca Elżbieta, która nie mogła znieść katoli-
cyzmu Poniatowskiego. Świadoma nieudolności Piotra
jako męża, a także swoich własnych słabości i moral-
nych uchybień, gotowa była tolerować skłonność Kata-
rzyny do szukania pociechy w innych męskich ramio-
nach, ale bynajmniej nie w ramionach Poniatowskiego.
W 1761 roku hrabia został odesłany do Polski, gdzie w
efekcie machinacji Katarzyny z Fryderykiem Pruskim
trzy lata później osadzono go na tronie.
To właśnie młody Polak najprawdopodobniej był oj-
cem kolejnego dziecka Katarzyny, Anny Piotrownej. (Jak
widać z otczestwa, zasługa spłodzenia dziewczynki
przypadła wielkiemu księciu, chociaż mała powinna się
raczej nazywać Anna Stanisławowna). Katarzyna jed-
nak znowu musiała ustąpić Elżbiecie i po raz kolejny
dziecko zostało jej odebrane tuż po narodzinach, a po
dwóch latach zmarło.
4 stycznia 1762 roku (w Rosji było to Boże Narodze-
nie 1761 roku) zmarła caryca Elżbieta, a wraz z nią wy-
gasła główna linia Romanowów, rządząca Rosją od pół-
tora wieku. Niewydarzony małżonek Katarzyny został
carem Piotrem III, szybko zapracowując sobie na ser-
deczną nienawiść rosyjskiej szlachty z powodu bezgra-
nicznej admiracji, jaką darzył króla Prus, Fryderyka II.
Rządy Piotra były takie jak on sam: bez ładu, składu i
logiki, dziwaczne, wynikające z niezrozumiałych obse-
sji. W społeczeństwie rosło niezadowolenie ze sposobu
sprawowania przez niego władzy, zwiększało się też po-
parcie dla jego małżonki, która tymczasem wzięła sobie
kolejnego kochanka. Został nim Grigorij Orłow, oficer
służący wraz z czterema braćmi w carskiej gwardii.
Wielki i silny jak Herkules, wszystkich ich jednak prze-
wyższał urodą i regularnością rysów twarzy. Był to czło-
wiek bez wyższego wykształcenia, stanowiący w wojsku
postrach dla podwładnych. Mówiono o nim, że „ani kula
się go nie ima, ani szabla nie chwyta”. Katarzyna zako-
chała się w Orłowie, gdyż był piękny i silny, a poza tym
wraz ze swymi braćmi dowodził czterema pułkami, któ-
re poszłyby za nim w ogień.
Na początku lata 1762 roku sprzymierzeńcy Katarzy-
ny, skupieni głównie wśród wojska, duchowieństwa i
arystokracji, zachęcili ją do objęcia władzy. Wiele puł-
ków przysięgło jej wierność. 10 lipca (według kalenda-
rza juliańskiego 28 czerwca) wjechała do Sankt Peters-
burga i stanęła na balkonie pałacu przed zgromadzo-
nym ludem jako caryca.
Tego dnia wieczorem w jednym skrzydle zamku Ka-
tarzyna wydawała wielkie przyjęcie, w drugim Piotr stał
w koszuli i boso przed lokajami. Przy otwartych
drzwiach zerwano z niego order św. Andrzeja i uni-
form. Łkając z rozpaczy, całował po rękach ministra Ni-
kitę Panina, który łaskawie przeznaczył mu na mieszka-
nie mały pałacyk w Ropczy. Wnuk Piotra Wielkiego
ustąpił z cesarskiego stanowiska jak dziecko, zaś jego
małżonka, która jako dziecko przybyła do Rosji, objęła
nieograniczoną władzę nad olbrzymim imperium.
Szybko wprowadziła rządy twardej ręki. Małżonka,
aby nie próbował odzyskać władzy, kazała udusić; zro-
bił to najprawdopodobniej jeden z braci Orłowów. Swo-
jego syna, Pawła, uczyniła admirałem. Pozbyła się wro-
gów politycznych; swoją pozycję w państwie umocnił jej
dobry przyjaciel, Nikita Panin. Rozwiązała także sprawę
duchowieństwa. Kiedy metropolita rostowski Arseniusz
Maciejewicz sprzeciwił się wprowadzaniu ksiąg podat-
kowych i opłat za oświatę, został przez Katarzynę wyda-
lony ze stanu duchownego i zesłany do Rewala. Cerkwie
i klasztory przeszły na utrzymanie skarbu państwowe-
go, który przejął posiadane przez nie majątki ziemskie,
obejmujące około 900 tysięcy poddanych. Grunty użyt-
kowane bezpośrednio przez chłopów zostały im przeka-
zane na własność, a obowiązki pańszczyźniane nieco
pomniejszone.
Caryca zezwoliła szlachcie na handel chłopami i zsy-
łanie buntowników na Syberię, krwawo stłumiła bunty
kozackie i chłopskie, z władcami Prus i Austrii dokonała
rozbioru Polski. Po wojnie z Turcją powiększyła rosyj-
skie terytorium w rejonie Krymu, uzyskała szerszy do-
stęp do Morza Czarnego oraz prawo przepływu przez
Bosfor i Dardanele dla swych statków i okrętów wojen-
nych.
Uczyniła bardzo wiele dla wzmocnienia potęgi pań-
stwa, władzy centralnej i absolutyzmu panującego. W
okresie jej rządów terytorium cesarstwa rosyjskiego
znacznie się powiększyło, a ludność z 20 wzrosła do 35
milionów. Była autorką planu sprowadzenia kolonistów
niemieckich na górne Powołże, gdzie zapewniono im
ulgi podatkowe, wolność wyznania i opiekę prawną. Za-
kazała tortur, usiłowała pozbyć się włóczęgostwa i że-
bractwa. Do Rosji w okresie panowania Katarzyny II tra-
fiły też... ziemniaki!
Przez cały wiek XVIII trwała rosyjska kolonizacja pół-
nocnej części kontynentu azjatyckiego. Do 1784 roku Ro-
sjanie zajęli już ostatnie dalekowschodnie terytoria Azji,
Kamczatkę i Półwysep Czukocki oraz opanowali Alaskę
na kontynencie północnoamerykańskim. Wszędzie tam
budowali drewniane forty i osady handlowe.
Rosja Katarzyny określana jest przez historyków jako
monarchia absolutna. Caryca chciała uchronić swoje
społeczeństwo przed napływem zbyt śmiałych treści z
Zachodu, sama jednak korzystała z nich do woli. Utrzy-
mywała kontakty z wieloma światłymi filozofami oświe-
cenia, jak Diderot czy Wolter. Prowadziła z nimi ożywio-
ną korespondencję, w której wychwalała świetną pozy-
cję gospodarczą Rosji, opisywała, co czyni, aby jej pod-
dani byli szczęśliwi i aby żyło się im dostatnio. Wolter
nazwał ją „Semiramidą Północy”, a historycy nadali ty-
tuł „filozofa na tronie”. Do najbardziej znaczących re-
form w dziedzinie kultury i oświaty niewątpliwie zali-
czyć można stworzenie jednolitego systemu nauczania,
powstanie szkół ludowych dla najbiedniejszych oraz re-
formę Głównej Szkoły Ludowej.
Z upływem lat dwór Katarzyny II stawał się w coraz
większym stopniu teatrem intryg i wszechpotężnej ko-
rupcji. Pomimo to jej panowanie jawi się jako jeden z
najświetniejszych rozdziałów rosyjskiej historii. W
oczach encyklopedystów „Semiramida Północy” przy-
niosła słowiańskiemu barbarzyństwu cywilizację i kul-
turę. Poeci poświęcali jej natchnione wiersze, pisarze –
pochlebne opisy we wszystkich językach. Z Anglii, Fran-
cji, Niemiec i Włoch przybywali do Petersburga mala-
rze, by ją sportretować.
Jako caryca Katarzyna jeszcze bardziej pogrążyła się
w rozpuście, wybierając sobie coraz młodszych kochan-
ków. Stała się prawdziwą pożeraczką mężczyzn. Urzę-
dowo jej faworytów zwano „osobistymi adiutantami Jej
Cesarskiej Mości”, zaś potocznie – oczywiście poza ple-
cami władczyni – wremieńszczykami (ros. wremia –
czas). Dobierano ich w bardzo wyrafinowany sposób.
Kandydat oprócz dokładnego badania przez nadworne-
go lekarza carycy (obowiązkowego od czasu, kiedy Kor-
saków zaraził ją „brzydką chorobą”), musiał zdać swo-
isty egzamin. Przeprowadzały go dwie damy dworu:
hrabina de Bruce lub księżna Protasow.
Jakie testy wówczas czyniono, można się jedynie do-
myślać, choćby z określeń nadawanych tym kobietom w
kręgach dworskich: les eprouveuses bądź też les
essayeuses, co znaczy „damy próbne”. Dopiero gdy pró-
by wypadły pomyślnie, nowy faworyt zajmował aparta-
ment w najbliższym sąsiedztwie sypialni carycy.
Przy tym wszystkim imperatorowa zażarcie występo-
wała przeciwko swobodnym obyczajom francuskich ak-
torek oraz żarliwie wydawała edykty zabraniające ko-
bietom i mężczyznom mycia się we wspólnej łaźni, co
było odwiecznym zwyczajem Rosjan.
W 1772 roku swoje miejsce w sypialni carycy utracił
jej kochanek, Grigorij Orłow. Stało się to w momencie,
kiedy... zaproponował jej małżeństwo. Katarzyna wysła-
ła go najpierw w długą podróż po Europie, a gdy wrócił,
nadała mu tytuł księcia, podarowała marmurowy pałac
i ogromny klejnot, znany później jako Diament Orłowa.
Po nim wdała się oczywiście w szereg innych miło-
stek, m.in. z Aleksiejem Wasilczykowem, jednak na dłu-
żej w jej sercu i łożu zagościł dopiero dziesięć lat młod-
szy Grigorij Aleksandrowicz Potiomkin, syn biednego
szlachcica ze Smoleńska. Gdy otrzymał od Orłowa cios,
który pozbawił go lewego oka, zeszpecony nie chciał po-
kazywać się na dworze i wyjechał na wojnę z Turkami.
Tam odznaczył się bohaterstwem, szybko awansując do
stopnia generała. I znowu zwrócił na siebie uwagę
władczyni. Spragniona prawdziwej męskiej miłości Ka-
tarzyna nie mogła pozostać nieczuła na względy czło-
wieka opromienionego wojenną chwałą i pałającego do
niej wielką namiętnością. Pisała do niego: „Każda cząst-
ka mojego ciała rwie się do ciebie, barbarzyńco”.
Potiomkin wsławił się w historii jako twórca tak zwa-
nych wsi potiomkinowskich. Kiedy po przyłączeniu Kry-
mu Katarzyna zapragnęła zwiedzić nowe tereny swoje-
go imperium, Grigorij wpadł na pomysł ulepszenia sza-
rej rosyjskiej rzeczywistości. Aby władczyni nie musiała
oglądać panującej w tych rejonach – jak zresztą wszę-
dzie – biedoty i ubóstwa, na drodze przejazdu carycy
zbudował 76 postojów, zadbał o drogi, wyżywienie,
stancje, uśmiech i radość ludzi. Bielono domy, restauro-
wano i dobudowywano naprędce urzędy, naprawiano
płoty i ogrodzenia, wszędzie kazano wywieszać dzwon-
ki i sadzić dojrzałe już kwiaty. Podczas wizyty imperato-
rowej w danej miejscowości odbywał się wielki festyn,
sprzedawano tylko najlepsze towary, wszyscy byli trzeź-
wi, najedzeni, dobrze ubrani i nikt się nie skarżył. (Tych,
którzy próbowaliby przybyć na powitanie carycy w
stroju czy stanie nieodpowiednim, bądź, co gorsza, usi-
łowaliby wnieść jakieś skargi, Potiomkin kazał policji i
służbom porządkowym po prostu usuwać, aby nie prze-
szkadzali w zabawie).
Przepływająca Dnieprem Katarzyna oglądała zaaran-
żowane manifestacje szczęśliwej ludności i pełne po
brzegi wozy wyładowane workami ziarna, które w rze-
czywistości wypełniono piaskiem. Była wprost zachwy-
cona stanem swojego państwa i ludźmi, którzy witali ją
z czcią i uwielbieniem.
Katarzyna liczyła sobie już 45 wiosen; jak na owe
czasy był to u kobiety wiek dosyć zaawansowany. Jej
bujne ciemne włosy, wyraziste błękitne oczy i małe na-
miętne usta nie straciły nic ze swego dawnego uroku, fi-
gurę miała o wiele bardziej ponętną niż w młodości.
Uważano ją powszechnie za wysoką, chociaż współcze-
sne badania wskazują, że mierzyła około 150 cm, co
można określić na podstawie jej sukien. No i jeszcze ta
„łóżkowa biegłość”, wynikająca z bogatych doświad-
czeń...
Po trzech latach zaspokajania erotycznych potrzeb
swej władczyni Potiomkin utracił swą pozycję. Nie zo-
stał jednak – jak większość faworytów – usunięty na
boczny tor, lecz stał się jej osobliwym doradcą, wybiera-
jącym dla niej nowych kochanków. W tym czasie szcze-
gólnych łask carycy doświadczyli m.in. pisarz Strachów,
francuski dyplomata, hrabia Louis Philippe de Ségur
oraz liczni gwardziści. Jeden z nich, niejaki Aleksander
Łanskoj, swoje „zabawy” z carycą przypłacił życiem,
umierając wskutek przedawkowania afrodyzjaków.
Wybrani przez Potiomkina faworyci byli przystojny-
mi, liczącymi zwykle około 20 lat oficerami gwardii. Ża-
den z nich nie zabawił u boku carycy zbyt długo. Iwan
Rimski-Korsakow, dziadek słynnego kompozytora, po-
padł w niełaskę, powróciwszy na „dodatkowe badanie”
do damy dworu sprawdzającej męskość kandydatów.
Aleksandrowi Mamonowowi władczyni pozwoliła zre-
zygnować, by mógł poślubić jedną z dam dworu, będącą
w zaawansowanej ciąży. Aleksander Jermołow, został
odprawiony po tym, jak zaczął spiskować przeciwko Po-
tiomkinowi. Płaton Zubow za swe łóżkowe zasługi
otrzymał tytuł hrabiowski i nadania ziem w objętej II
rozbiorem części Polski. Podobno pod koniec życia Kata-
rzyna przerzuciła się na panie, co wywołało szok i obu-
rzenie wśród najbliższych, nikt jednak nie ośmielił się
powiedzieć złego słowa.
Rewolucja francuska w 1789 roku pozbawiła ją resz-
tek złudzeń. Tak podziwiana przez imperatorową Fran-
cja z dnia na dzień stawała się w jej oczach „bastionem
rzezimieszków”. Zamierzała wystąpić zbrojnie przeciw-
ko rewolcie, jednak było to niemożliwe wobec zaanga-
żowania się w wojnę, rozbiory i powstanie w Polsce. Do-
piero w 1795 roku Rosja mogła przystąpić do antyfran-
cuskiej koalicji, jaką zawiązały zachodnie monarchie.
Rozpoczęły się przygotowania do wystawienia sześć-
dziesięciotysięcznego korpusu.
W trakcie tych przygotowań kamerdyner znalazł ca-
rycę na korytarzu prowadzącym do toalety w Carskim
Siole. Leżała nieprzytomna, z pianą na ustach. Jej stan
był beznadziejny. Żyła jeszcze dwie doby. Umarła 17 li-
stopada 1796 roku, nie odzyskawszy przytomności. Mia-
ła 67 lat.
Wokół okoliczności śmierci carycy Katarzyny narosło
wiele legend. Jedna z nich, wspomniana przez Wacława
Gąsiorowskiego i Waldemara Łysiaka, głosi, że zginęła
w toalecie, siadając na sedesie, w którym był zamonto-
wany sprężynowy bagnet. Inna, że jej zgon miał być
bezpośrednim następstwem sprzecznych z naturą prób
spółkowania z ogierem w pałacowej stajni. Tak napraw-
dę umarła jednak na wylew krwi do mózgu. Jak relacjo-
nował naoczny świadek: „(...) Nie zdradzała żadnych
oznak cierpienia i wydaje się, że umierała szczęśliwie,
tak jak szczęśliwe były jej rządy”.
BELLE STARR
(1848–1889)

Królowa bandytów

Kobieta nigdy nie wie, czego chce,


ale nie spocznie, dopóki celu nie osiągnie.
Jean Paul Sartre
Odważna do szaleństwa, sprytna i okrutna, dokony-
wała wyczynów budzących powszechną grozę. Przez
ćwierć wieku terroryzowała mieszkańców stanów
Kansas, Oklahoma, Arizona i Teksas. Napadała na dy-
liżanse i pociągi, rabowała banki, kradła ciągnącym
na Zachód osadnikom stada koni i bydła. Zawodowi
łowcy nagród wychodzili ze skóry, by ją dopaść, bo-
wiem cena za głowę Belle Starr wynosiła aż 10 000 do-
larów w złocie! A na dodatek przylgnęła do niej opinia
kobiety fatalnej. Wszyscy związani z nią mężczyźni,
zarówno wspólnicy, jak i kochankowie, ginęli śmiercią
tragiczną lub – w najlepszym wypadku – kończyli w
więzieniu z długoletnimi wyrokami. Przez całe życie
wszczynała awantury i tyranizowała otoczenie. W
końcu znienawidziły ją nawet własne dzieci.

Życie Belle Starr, „kwiecistej królowej bandytów”,


przedstawiane jest zwykle przez pisarzy i Hollywood
jako romantyczna epopeja. W rzeczywistości z romanty-
zmem miało niewiele wspólnego. Do powstania tego ro-
dzaju legendy przyczyniły się głównie opowieści publi-
kowane przez niezwykle poczytną w XIX stuleciu „Na-
tional Police Gazette” oraz sprzedawane po dziesięć cen-
tów dime novels, niskiego lotu powieści popularyzujące
świat dyliżansów i przestępców, gorączki złota i przepę-
dzania bydła, stad bizonów i wspólnego wypalania fajki
pokoju.
Ważną rolę odegrała też wojna secesyjna, która po-
służyła za tworzywo do zbudowania mitu otaczającego
nimbem romantyzmu południowe stany. Gruboskór-
nym, brutalnym i żądnym krwi Jankesom z Północy do
dzisiaj przeciwstawia się rycerskich plantatorów oraz
ich piękne i dumne kobiety z sielankowego Południa.
Świat wspaniałych przyjęć i wytwornych manier, który
po przegranej wojnie rozpadł się jak domek z kart. Belle
Starr podobno miała być owładnięta przemożnym pra-
gnieniem zemsty za krzywdy, jakich doznali od Janke-
sów jej rodacy, w tym również najbliżsi.
A jak było naprawdę? Zapomnijcie to, co widzieliście
w filmowych westernach. Prawdziwa historia Belle
Starr jest jeszcze bardziej Interesująca niż legenda.
Urodziła się jako Myra Maybelle Shirley 8 lutego
1848 roku w miejscowości Carthage w Montanie, skąd
wziął się również jeden z jej późniejszych pseudonimów
– Montana Belle. Jej ojciec, John Shirley, był bogatym
właścicielem przydrożnego zajazdu, kuźni oraz firmy
wynajmującej konie. Matka nazywała się Eliza Hatfield.
Myra otrzymała staranne – jak na owe czasy i płeć – wy-
kształcenie: ukończyła tak zwaną Carthage Female
Academy, czyli akademię dla dziewcząt, gdzie uczono
pisania, czytania, gramatyki, greki, łaciny, a także gry
na pianinie i dobrych manier.
Kiedy w 1864 roku Carthage zostało doszczętnie spa-
lone przez wojska konfederatów podczas toczącej się
właśnie wojny domowej, państwo Shirley przeprowa-
dzili się z dziećmi do Teksasu, gdzie zamieszkali w mia-
steczku Sycene. W tym czasie żyjący przede wszystkim z
niewolniczej pracy na plantacjach bawełny mieszkańcy
Teksasu stanęli po stronie Konfederacji. Po jej klęsce
stan ten stał się azylem awanturników z całej Ameryki.
Popularne było wówczas określenie „GTT” (od Gone To
Teksas – zwiał do Teksasu), odnoszące się do tych, któ-
rzy zbiegli tam przed prawem, długami czy nieszczęśli-
wą miłością.
Pod koniec wojny, po śmierci swego brata, Johna,
zwanego Budem, członka oddziału konfederatów, dowo-
dzonego przez Williama C. Quantrilla, Myra przyłączyła
się do wymienionej formacji, uważanej raczej za bandę
niż oddział partyzancki. (Po zakończeniu działań wojen-
nych władze Unii odmówiły przyjęcia kapitulacji tej gru-
py na zasadach ustalonych dla wojska). Oddział
Quantrilla „wsławił się” masakrą mieszkańców mia-
steczka Olathe w stanie Kansas, gdzie wymordowano
prawie 150 osób, nie wyłączając kobiet i dzieci.
Ponoć to właśnie udział młodziutkiej Myry w tej rze-
zi ściągnął na jej głowę klątwę, która ścigała ją przez
całe życie. Przekleństwo miał rzucić pewien starzec, za-
mordowany wraz z całą rodziną przez bandę
Quantrilla. Inni badacze dziejów „królowej bandytów”
twierdzą, że nie chodziło o klątwę staruszka, lecz o
wróżbę indiańskiego szamana, który przepowiedział jej:
„Ściągniesz śmierć na wszystkich, których kochasz, a
zginiesz z ręki najbliższej ci osoby”.
Panna Starr została kochanką dowódcy, a po jego
śmierci w 1865 roku – innego członka bandy, Cole’a
Youngera, któremu w rok później urodziła córkę Rosie
Lee, zwaną Pearl. Niedługo potem rozstała się Younge-
rem, wychodząc za mąż za kolejnego rzezimieszka, Jima
Reeda, ojca jej syna Edwarda. Po ślubie państwo Reed
przenieśli się do słonecznej Kalifornii. Po kilku miesią-
cach Myra wróciła z mężem do Teksasu, na wieść o
śmierci młodszego brata, Eda, zastrzelonego podczas
próby kradzieży koni.
22 lutego 1871 roku przyszło na świat drugie dziecko
Myry i Jima, James Edwin. Aby zarobić na utrzymanie
rodziny, Reed zajmował się kradzieżą bydła i koni, na-
padał też na banki i dyliżanse. Sytuacja przegranego Po-
łudnia była tragiczna. Tamtejsze terytoria okupowały
zwycięskie wojska Północy, zachowując się często but-
nie i bezwzględnie. Nienawiść do Jankesów pogłębiała
świadomość klęski politycznej i gospodarczej ruiny. Po-
wracający z frontu żołnierze, chcąc podźwignąć na
nowo swoje farmy, byli zdani na łaskę bankowych kre-
dytów. Ale pożyczki oprocentowane były niezwykle wy-
soko. Wzrastało rozgoryczenie.
Nic więc dziwnego, że w tej sytuacji wieść o obrabo-
waniu banku musiała budzić wśród Południowców
uczucie satysfakcji. Ofiarą padały też znienawidzone li-
nie kolejowe, biegnące przez uprawne pola. W oczach
znacznej części społeczeństwa osoby dokonujące tego
rodzaju wyczynów uchodziły nie za bandytów, lecz za
bohaterów, ostatnich żołnierzy Konfederacji walczą-
cych z idącym z Północy złem.
Kiedy przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości za-
częli mu deptać po piętach, Jim Reed schronił się na tak
zwanym Terytorium Indiańskim, rozległych obszarach
należących dziś do stanów Oklahoma, Kansas i
Nebraska, zabierając ze sobą żonę. Ich dzieci zostały w
Sycene pod opieką babci.
19 listopada 1873 roku Reed wraz z dwoma pomocni-
kami dokonał napadu rabunkowego w Choctaw Nation,
wieszając ofiary, Watta Gransona i jego żonę, na drze-
wie. Niektórzy biografowie Belle Starr dowodzą, że i
ona brała udział w tej eskapadzie, przebrana za mężczy-
znę, ale to nic pewnego. Inni twierdzą z kolei, że nie tyl-
ko nie brała udziału, ale wręcz sprzeciwiała się bandyc-
kim napadom męża, zachęcając go do uczciwej pracy na
roli.
W sierpniu 1874 roku Jim Reed został zastrzelony w
trakcie jednego z napadów, a kilka następnych lat życia
bohaterki tej historii osnutych jest mgłą tajemnicy. I
znowu jedni twierdzą, że napadała w tym czasie na ban-
ki i pociągi, inni zaś, że prowadziła uczciwe życie samot-
nej matki, wychowując małe dzieci. Rację mają chyba
jednak ci pierwsi, gdyż, jak przekazują dawne kroniki,
w 1880 roku Myra poślubiła osławionego bandytę, Sama
Starra, morderczego Indianina z plemienia Czirokezów,
a 31 lipca 1882 roku została schwytana wraz z małżon-
kiem na kradzieży koni. Otrzymała za to wyrok sześciu
miesięcy pozbawienia wolności, który odbyła w stano-
wym więzieniu dla kobiet w Detroit (Sam został skazany
na 12 miesięcy ciężkich robót). Innych zarzucanych jej
przestępstw nie zdołano udowodnić.
Po wyjściu na wolność rozpowiadała z dumą, że jest
jedyną kobietą koniokradem. Wtedy też zaczęła pisać o
niej prasa, z osławioną „Police Gazette” na czele; pojawił
się też pseudonim, pod którym przeszła do historii –
Belle Starr (od drugiego imienia – Maybelle i nazwiska
męża, co można przetłumaczyć jako „piękna gwiazda”).
Podtrzymując swój wykreowany przez prasę wizerunek
„królowej bandytów”, pokazywała się publicznie ubra-
na zwykle w długą jedwabną suknię czarnego koloru,
czarny kapelusz ozdobiony wielkim strusim piórem i
czarne wysokie buty, uzbrojona w dwa zwisające u pasa
srebrne kolty. W takim stroju chętnie dawała się foto-
grafować dziennikarzom i żądnym sensacji przybyszom
ze Wschodu. Większość czasu spędzała na piciu, grze w
kości, ruletkę i pokera. Czasami widywano ją na ulicach
miast i miasteczek Dzikiego Zachodu, pędzącą na koniu
i strzelającą w powietrze z rewolweru. Paliła też namięt-
nie opium i coraz częściej wszczynała awantury. Jed-
nym słowem, zachowywała się tak, jak, w jej przynaj-
mniej mniemaniu, powinien zachowywać się człowiek
wyjęty spod prawa.
17 grudnia 1886 roku Sam Starr spotkał przypadko-
wo na ulicy swego starego wroga, Franka Westa. Zaczę-
ła się strzelanina, podczas której zakatrupił przeciwnika
na miejscu, ale przy okazji też został przez niego trafio-
ny. Śmiertelnie.
Ciało Sama Starra jeszcze dobrze nie ostygło, kiedy
świeża wdowa wylądowała w łóżku Jacka Spaniarda,
oczywiście – nie trzeba chyba dodawać – notorycznego
bandyty. Namiętny romans został po kilku tygodniach
przerwany, kiedy Jacka aresztowano, oskarżono o mor-
derstwo i powieszono.
Starszyzna plemienia Czirokezów orzekła, że wraz ze
śmiercią Sama wygasły prawa jego żony do ziemi w
Younger’s Bend, gdzie państwo Starr dotychczas za-
mieszkiwali, i nakazała Belle wynosić się do wszystkich
diabłów. „Królowa bandytów” poradziła sobie z tym z
wrodzoną przebiegłością. Poślubiła mianowicie dwu-
dziestoczteroletniego Billa July, adoptowanego syna
Sama, prawowitego dziedzica tej ziemi.
Uprzedzając nieco wypadki, powiedzmy w tym miej-
scu, że Bill July, występujący też w niektórych opraco-
waniach jako Jim Starr, był ostatnim mężem bohaterki
tej opowieści i jedynym, któremu udało się ją przeżyć.
Klątwa zamordowanego staruszka (bądź też indiańskie-
go szamana) nie przestała chyba jednak działać, bo-
wiem kilka miesięcy po śmierci Belle Jim zginął zastrze-
lony przez szeryfa Boba Hutchinsa.
Lista ofiar wspomnianej anatemy, związanych z
Belle Starr, jest w rzeczywistości dużo dłuższa. Obok
mężów i kochanków należałoby do niej dodać kilku
bandyckich wspólników, którzy umierali na szubienicy
bądź od kul szeryfów. William Quantrill, Jim Reed i Sam
Starr zostali zastrzeleni, Cole Younger i „Blue Duck”
otrzymali długoletnie wyroki, Jacka Spaniarda i Jima
Frencha powieszono, a Johna Middletona zasztyletowa-
no. Tragicznie skończył też syn Belle, Edward Reed, za-
bity w 1896 roku w przypadkowej strzelaninie w salo-
onie.
Jak wspomniano, „królowa bandytów” nie stroniła
bynajmniej od tak zwanych stosunków pozamałżeń-
skich, czego owocem był nieślubny syn, Edward, z
Cole’em Youngerem. Kiedy jednak w ciążę zaszła jej cór-
ka, Pearl, Belle wysłała ją natychmiast do akuszerki w
Forth Smith, by pozbyła się dziecka. Pearl odmówiła,
więc została wygnana z domu. Razem z nią, na znak
protestu, Younger’s Bend opuścił Ed.
Latem 1888 roku Belle wynajęła kawałek gruntu w
Younger’s Bend parze osadników – Edgarowi i Mildred
Watsonom. Kilka tygodni później dowiedziała się, że jej
mrukliwy sąsiad, Edgar Watson, jest poszukiwany za
dokonane na Florydzie morderstwo. Bojąc się, że dla
rady starszych plemienia Czirokezów może to być pre-
tekst do pozbawienia jej domu, wymówiła Watsonom
dzierżawę. Ponieważ osadnicy zapłacili jej za rok z góry
i nie mieli zamiaru się wynosić, pomiędzy nią a Edga-
rem wybuchła karczemna awantura. Ustąpił dopiero
wtedy, gdy Belle zagroziła, że doniesie na niego orga-
nom ścigania.
W sobotę 2 lutego 1889 roku Belle Starr wyjechała
rano z mężem do Fort Smith. Po zrobieniu zakupów od-
wiedzili przyjaciół, Rowesów, zamieszkałych w San
Bois, 15 mil od Younger’s Bend. Następnego dnia już
sama konno ruszyła w drogę powrotną do domu. Jednak
nie dane jej było dotrzeć na miejsce. Jej ciało znaleziono
po kilku godzinach, z dwoma śladami kul. Jak wykazało
śledztwo, zastrzelili ją z dubeltówki nieznani sprawy.
Ciało Belle Starr, ubrane w suknię z czarnego aksa-
mitu, ze srebrnym rewolwerem w ręku, zostało zabalsa-
mowane i wystawione na widok publiczny. Wartę hono-
rową przy trumnie pełniło kilku przedstawicieli indiań-
skiej policji. (Pod koniec życia Belle zaangażowała się w
starania Indian o zatrzymanie napływu białych osadni-
ków na Terytorium Indiańskie).
Podejrzenie padło na Edgara Watsona, który osiedlił
się z żoną na pobliskiej farmie. Mężczyzna został aresz-
towany, jednak w trakcie procesu zdołał przekonać sę-
dziego, że jest niewinny. Natychmiast po zwolnieniu z
więzienia zniknął wraz z żoną bez śladu, co w opinii
wielu stanowiło dostateczny dowód, że to on był mor-
dercą. Może i był, nigdy tego nie dowiedziono, ale dosta-
tecznym powodem ucieczki mógł być fakt, że przekona-
ny o winie Watsona Bill July chciał rozpłatać mu brzuch
„od fiuta aż po gardło”.
Małżonek Belle Starr również znalazł się w kręgu po-
dejrzanych. Tajemnicą poliszynela było, iż od pewnego
czasu miał romans z pewną młodą Indianką, przez co
pomiędzy nim a żoną dochodziło do ustawicznych kłót-
ni. O dokonanie zabójstwa podejrzewano też syna „kró-
lowej bandytów”, Edwarda Reeda, który kilka razy gro-
ził matce śmiercią za to, jak postąpiła z Pearl.
Grób Montany Belle znajduje się niedaleko malowni-
czego jeziora Eufair, położonego kilka kilometrów na
południe od miejscowości Porum w Oklahomie. Na mar-
murowym nagrobku wyrzeźbiona jest ulubiona klacz
zmarłej, Wenus, i wyryte są słowa wiersza:

Shed not for her the bitter tear,


Nor give the heart to vain regret
Tis but the casket that lies here,
The gem that filled it sparkles yet.

[Nie rońcie po niej gorzkich łez,


nie dręczcie serca próżnym żalem.
To, co tu leży, prochem jest.
Lecz wśród popiołu błyszczy diament]
CALAMITY JANE
(1852–1903)

Kobieta z rewolwerem

Istnieją kobiety, które nie są piękne,


lecz tylko tak wyglądają.
Charlie Chaplin
XlX-wieczne pogranicze USA, na zachód od rzeki Missi-
sipi, znane jest wśród historyków zza Oceanu jako
Stary Zachód (Old West). W naszym kraju określa się
je mianem Dzikiego Zachodu. Żaden okres nie urzekał
ludzi na całym świecie, tak jak ta epoka. Dziki Zachód,
ziemia krwi i bezprawia, ziemia obiecana dla tysięcy
niezadowolonych ze swego losu, miejsce i źródło wie-
lu tragicznych konfliktów, sprawdzian ludzkich cha-
rakterów; zagubione wśród prerii drewniane mia-
steczka, kowboje, rewolwerowcy, Indianie. Barwna le-
genda opanowała wyobraźnię ludzi na całym świecie.
Kryje się za nią równie barwna rzeczywistość, choć
nie zawsze odpowiadająca legendzie.

Okres określany jako Dziki Zachód był w rzeczywistości


bardzo krótki. Era rewolwerowców amerykańskiego po-
granicza trwała około 35 lat, poczynając od zakończenia
wojny secesyjnej, do pierwszych lat XX wieku. Old West
był tylko przejściowym fenomenem i – jak na ironię –
moda na niego przyszła w momencie, gdy został już
ujarzmiony. Fala osadnictwa objęła ogromny jego ob-
szar w ciągu niecałego pokolenia. Do końca XIX stulecia
znaczna część Zachodu znalazła się w zasięgu gwizdka
lokomotywy; Indianie z Wielkich Równin zostali poko-
nani, a ich łowiska przekształcone w kopalnie, pastwi-
ska, rancza i farmy. Jednak żadna inna epoka w dzie-
jach ludzkości nie była tak bogata w legendy i mity. Hi-
storia amerykańskiego Zachodu jest pełna odważnych i
chwalebnych czynów oraz przedstawicieli prawa, ban-
dytów, rewolwerowców, wielkich hodowców bydła i
miasteczek, w których panowało bezprawie.
2 sierpnia 1876 roku w „Saloonie Numer 10” w miej-
scowości Deadwood zginął trafiony podstępnie od tyłu
w głowę najszybszy gunman Starego Zachodu, James
Buttler Hickok, zwany Dzikim Billem. Pochowano go na
miejscowym cmentarzu Mount Moriah, a układ kart,
które Hickok trzymał w ręku w momencie śmierci, dwa
asy i dwie ósemki, zwany jest przez pokerzystów w
Ameryce dead’s man hand – ręką trupa.
W całym Deadwood płakała po nim tylko jedna oso-
ba, Martha Jane Cannary-Burke, znana jako Calamity
Jane (angielskie słowo calamity oznacza nieszczęście,
klęskę bądź niedolę). Przezwisko to nie było ani trochę
przesadzone, bowiem nieszczęście rzeczywiście spoty-
kało zwykle osobników stających jej na drodze. Ubierała
się po męsku, toteż ci, którzy jej nie znali, brali ją za nie-
bezpiecznego rewolwerowca i, pomijając płeć, mieli zu-
pełną rację. Kobiety mieszkające na Dzikim Zachodzie
musiały być twarde, a najtwardszą z nich była właśnie
Calamity Jane. Strzelała celniej niż większość mężczyzn
i potrafiła wypić więcej.
Z mistrzowską wprawą prowadziła powóz, żuła tytoń
i klęła jak szewc. Jej prawdziwe (i zmyślone) przygody
stały się przedmiotem wielu legend.
Urodziła się 1 maja 1852 roku w Princeton w Misso-
uri. Jej matka, Charlotte, była prostytutką, ojciec, Robert
W. Cannary – farmerem, który poślubił upadłą dziew-
czynę, aby ją, jak oświadczył, „zreformować”. Nie wia-
domo, czy chwalebna misja młodego rolnika zakończyła
się powodzeniem, w każdym razie w 1865 roku państwo
Cannary przeprowadzili się wraz z Marthą i jej młod-
szym rodzeństwem (dwoma braćmi i trzema siostrami)
do Virginia City w Montanie, gdzie rok później Charlotte
zmarła na zapalenie opon mózgowych. Po kilku miesią-
cach na łono Abrahama przeniósł się również jej mąż.
Badania innych historyków dowodzą, że matka Mar-
thy zmarła w czasie podróży do mormońskiego miasta
Salt Lake City w Utah, zaś ojciec – już po przybyciu na
miejsce. Tak czy inaczej, oboje opuścili ten ziemski pa-
dół, a ich dzieci zamieszkały w Fort Bridge w Wyoming,
gdzie Martha przez następne lata imała się różnych za-
jęć. Była kolejno kucharką, tancerką i woźnicą. W wieku
szesnastu lat zaczęła pracować dla niejakiej Madame
Moustache w charakterze prostytutki. Kronikarze tam-
tych czasów wspominają ją jako „niezwykle atrakcyjną
dziewczynę, o długich jedwabistych włosach i czarnych,
lśniących jak gwiazdy oczach”.
Czy rzeczywiście była aż tak atrakcyjna? Patrząc na
zachowane do dzisiaj fotografie bohaterki tej opowieści,
trudno nazwać ją ładną. Pamiętać jednak należy, że na
Dzikim Zachodzie istniał ogromny niedobór kobiet, w
związku z czym nawet najgorsze maszkary uchodziły
tam za piękności.
„Kobiety gunmanów Old Westu – cóż to za temat! –
napisał w swojej książce Asfaltowy saloon Waldemar
Łysiak. – Muzy szalonych desperados przemierzające u
ich boku szlaki zbrodni, pustynie Arizony i górskie prze-
łęcze, gotujące im strawę w starych traperskich szała-
sach i ścielące koce do spania pod baldachimami z
gwiazd, jeżdżące konno z wprawą kowbojów, pomagają-
ce rabować dyliżanse i pociągi, i ocalające swą kobie-
cość tam, gdzie dawno już zginęło człowieczeństwo”.
Kobietom Zachodu najczęściej daleko było do miana
piękniejszej połowy ludzkości. Zwykle bywały nie mniej
okrutne niż mężczyźni. Prawdę powiedziawszy, w wielu
wypadkach nawet bardziej bezwzględne. Calamity Jane
była jedną z nich. Czasami konwojowała dyliżanse, a
czasami na nie napadała, bo nade wszystko nie znosiła
monotonii.
W 1875 roku służyła jako zwiadowca w penetrującej
Black Hills (Czarne Wzgórza) armii generała George’a
Cusiera, tego samego, którego 25 czerwca 1876 roku wy-
kończył Szalony Koń w sławetnej bitwie nad rzeką Little
Bighorn.
Czarne Wzgórza zagwarantowano Siuksom w trakta-
cie z roku 1868, po tym, jak przepędzili wojsko i spalili
forty wzdłuż szlaku do Bozeman. Było to bardzo piękne
miejsce, porośnięte lasami, w których żyły niedźwiedzie
i jelenie. Indianie nazywali je Pa Sapa, czyli „Święte
Wzgórze”, bo za święty uważali każdy kawałek ziemi ro-
dzący tyle drzewa i zwierzyny.
W początkach lat siedemdziesiątych XIX stulecia wy-
dawało się, że całe złoto tego kraju zostało już zamienio-
ne na dolary i pierścionki. Ale w roku 1875 z Kansas wy-
ruszyła ku Czarnym Wzgórzom ekspedycja, na czele
której stanął wspomniany generał George Armstrong
Custer, usiłujący już od pewnego czasu wraz ze swymi
„dzielnymi chłopcami” z 7. Oddziału Kawalerii wyrżnąć
wszystkich Siuksów i Czejenów chodzących po ziemi.
Poprzez Prospect Valley (Dolinę Poszukiwaną), dolinę
rzeki Fourche (Rzeki Rozwidlonej) i Rosa Valley (Dolinę
Różaną), biali kolonizatorzy wdarli się w samo serce
Black Hills – w mateczniki, gdzie według indiańskich le-
gend wracały tylko duchy zmarłych, a bobry podpływa-
ły do ludzi, jedząc im z ręki. I oto, w tym indiańskim
raju żołnierze odkryli złoty piasek!
Tak zaczęła się największa w dziejach USA gorączka
złota. Z najdalszych zakątków pędzili ku Black Hills po-
szukiwacze szybkiej fortuny. W tysiącach miast i osad
ludzie wszelkich zawodów rzucali pracę, sprzedawali,
co tylko się dało, kupowali kilof, łopatę, sito, miseczkę-
-płuczkę i namiot, po czym wsiadali do pociągu, dyliżan-
su, na konia lub muła i meldowali się najspieszniej pod
tym samym adresem, by rozpocząć nową pracę.
Martha Jane wzięła aktywny udział w kilku potycz-
kach z Indianami. Podczas jednej z nich, kiedy czerwo-
noskórzy zaatakowali i wybili w pień sześcioosobowy
oddział zwiadowczy, dowodzony przez kapitana Eaga-
na, a uratowała się tylko ona, ochrzczono ją imieniem,
pod którym przeszła do historii – Calamity Jane, Jane
Nieszczęście.
Po zwolnieniu z wojska zajęła się poszukiwaniem
złotego piasku, ale chyba bez większego powodzenia, bo
wiosną 1876 roku zjawiła się w Deadwood, jednym z
najbardziej rozsławionych miasteczek Dzikiego Zacho-
du.
Było to zbiorowisko namiotów, baraków i lichych
bud, rozrzuconych pomiędzy wzgórzem a potokiem. Od
północy sterczały wzgórza skalne zawierające żyły zło-
ta, i to właśnie one stanowiły jedyny powód istnienia
tego miasteczka. Gdyby nie one, Deadwood w gruncie
rzeczy w ogóle nie miałoby powodu, żeby istnieć; może
chyba tylko ten, że ludzi po prostu ciągnęło do siebie.
Wiele nowych miast na Dzikim Zachodzie tak wła-
śnie zaczynało swą egzystencję: jako tymczasowe skupi-
ska rozrzuconych bezładnie namiotów i szałasów, tęt-
niące głosami poszukiwaczy złota. Brakowało w nich
najbardziej podstawowych obiektów, jak domy miesz-
kalne, drogi, urządzenia zaopatrujące w wodę i wysypi-
ska śmieci. Pierwsze firmy lokowały się przeważnie
wzdłuż szlaku, który z czasem stawał się główną ulicą
miasta. Większość budowanych domów przypominała
pudełka o spiczastych dachach krytych gontem. Gdy
miasto rozwijało się, drewniane budowle zastępowano
bardziej trwałymi – z kamienia, a ulice brukowano.
Położone w północnej części Black Hills Deadwood
powstało zaledwie kilkanaście miesięcy wcześniej, w po-
bliżu nowo odkrytych złóż złota. Jak pszczoły do miodu
ściągały tu zwabione możliwością łatwych zarobków
wszelakie męty, bandziory, szulerzy, alfonsi, niebieskie
ptaki i czarne charaktery. Krzyżowały się tu szlaki ży-
ciowe i tajemniczo pogmatwane drogi ludzi różnego po-
chodzenia, zainteresowań, nierzadko na bakier z pra-
wem. Spora grupa tych osób przyjechała do miasta tylko
po to, by oskubać z forsy frajerów z łopatami za pomocą
talii kart, noża czy rewolweru.
Do tego właśnie miasta, kipiącego życiem, pełnego
najróżniejszych desperados i outlaws, przybyła Calamity
Jane i zajęła się dostarczaniem towarów do obozów po-
szukiwaczy złota. Miała zaledwie 24 lata, ale umiała so-
bie radzić. Doskonale wiedziała, że w tej wściekle rywa-
lizującej, bezwzględnej społeczności każdy musi myśleć
o sobie i rozpychać się łokciami. Skrupuły nie przynoszą
w takich miejscach dywidend. Słabi, pechowi i dobro-
duszni od razu idą pod ścianę.
Widywano ją i respektowano w saloonach o tak
zszarganej opinii, że porządni obywatele omijali je z da-
leka. M.in. w najpodlejszej spelunce Deadwood, jaką był
dom publiczny Dory Du Fran. Ale kiedy w 1878 roku w
mieście wybuchła epidemia czarnej ospy i porządni
obywatele zostali bez żadnej pomocy, Martha Jane była
jedyną osobą, która ulitowała się nad nimi, pielęgnując
chorych za zwykłe „dziękuję”.
Brała sobie licznych kochanków, ale jej serce należa-
ło tylko do jednego. Do Wild Billa Hickoka. Według nie-
potwierdzonej wersji wzięli nawet ślub 1 września 1875
roku w Benson’s Landing i mieli córkę, Jean Hickok
McCormick, urodzoną 24 dni później, oddaną później do
adopcji.
Po śmierci arcymistrza rewolweru powoziła dyliżan-
sami na trasie z Rapid City do Fort Pierre. Przez następ-
ne lata pracowała w Green River (Wyoming) i Blackfoot
(Montana) jako prostytutka. W roku 1881 kupiła małe
ranczo, położone kilka mil na zachód od Milles City nad
Yellowstone River, gdzie próbowała wieść żywot spokoj-
nej farmerki, ale szybko jej się znudziło. Ciężka i mono-
tonna praca na roli nie była najwłaściwszym zajęciem
dla osoby pokroju Calamity Jane. Nie pragnęła bynaj-
mniej życia domowej kury. Kusił ją zupełnie inny świat,
który dobrze znała i w którym czuła się jak ryba w wo-
dzie. Już wkrótce piła jak dawniej, tańczyła jak dawniej i
jak dawniej puszczała się na prawo i lewo.
W 1885 roku wyszła w El Paso za mąż za woźnicę na-
zwiskiem Clinton Burke. Dwa lata później (28 paździer-
nika 1887) urodziła córkę, ale jej małżeństwo rozpadło
się w roku 1895.
W pozostawionym po sobie dzienniku zanotowała, że
w 1889 roku związała się z legendarnym bandytą Jesse
Jamesem, podczas gdy powszechnie wiadomo, iż James
zginął siedem lat wcześniej, zastrzelony przez wspólni-
ka z bandy, Boba Forda. Calamity Jane twierdziła jednak
uparcie, że to nieprawda i że w trumnie pochowano zu-
pełnie inną osobę, a prawdziwy Jesse James ukrywał się
pod przybranym nazwiskiem Dalton.
Przez jakiś czas popisywała się strzelaniem i jazdą
konną w cyrkach i rewiach na Wschodnim Wybrzeżu,
odwiedziła nawet z trupą artystów Anglię. W 1901 roku
wystąpiła na Wszechamerykańskiej Wystawie w Buffa-
lo, lecz wyrzucono ją za pijaństwo. W sierpniu tego roku
wylądowała w domu pomocy społecznej w Bozeman w
Montanie.
W końcu wróciła do Deadwood, gdzie prowadziła
saloon, przez który złoto przepływało jak rzeka. Przeży-
ła swego ukochanego Dzikiego Billa o 27 lat. Zmarła na
zapalenie płuc 1 sierpnia 1903 roku w hotelu Terry koło
Deadwood, ledwie przekroczywszy pięćdziesiątkę. Jej
ostatnim życzeniem było, żeby ją pochować obok Hicko-
ka. Pamiętając poświęcenie Calamity Jane podczas zara-
zy, mieszkańcy spełnili prośbę i do dzisiaj dwa okazałe
grobowce z kamieni polnych sąsiadują ze sobą w cieniu
wysokich drzew na tamtejszym Mount Moriah
Cemetery.
DAGNY JUEL-PRZYBYSZEWSKA
(1867–1901)

„Pod Czarnym Prosiakiem”

Kobieta zawsze będzie


niebezpieczeństwem wszystkich rajów.
Paul Claudel
W literaturze, sztuce i filozofii końca XIX stulecia po-
jawił się wątek miłości niszczącej, której ucieleśnie-
niem była kobieta fatalna, modliszka, wampir, diabli-
ca. Kobieta władcza i demoniczna, doprowadzająca
mężczyznę do upadku. Femme fatale wieku XIX to
niszczące medium Natury. Ale nie jest to już Natura
tworząca, a pożerająca. Kobieta jako Natura nie po-
ciąga mężczyzny „wzwyż”, ale strąca „w dół”. Oskarża
się ją o konszachty z siłami nieczystymi, zwłaszcza że
ściślejszy jej związek z Naturą sytuuje ją pośród zja-
wisk negatywnych: zła i śmierci.

Jej niesamowity wpływ na mężczyznę tłumaczono tym,


że nie tylko zadawała się z szatanem, ale sama była czę-
sto z piekła rodem. Nic w tym dziwnego, że podejrzewa-
no kobietę o diabelskie pochodzenie, skoro swój ród wy-
wodziła, jak twierdzili niektórzy, od Lilith – ucieleśnie-
nia grzechu i zła, władczyni żeńskich demonów. (We-
dług mitologii hebrajskiej Lilith była pierwszą żoną
Adama, okropną jędzą, znudzoną życiem w raju).
Mit niszczącej kobiety jest stary jak świat i obecny w
wielu kulturach. Pandora otworzyła puszkę i wypuściła
zamknięte w niej zło. Z modliszką, owadem, którego sa-
mica zwabia samca, by po akcie kopulacji go pożreć,
utożsamiano Salome. Interpretacje biblijnej opowieści o
Salome uczyniły z młodziutkiej córki Herodiady istotę
niszczącą tych, których kocha. Piękną Helenę obarczono
odpowiedzialnością za rozpętanie wojny trojańskiej.
Kirke zamieniała swych kochanków w świnie...
Aby wizerunek femme fatale nabrał jeszcze więcej
niesamowitych rysów, bohaterka dziewiętnastowiecz-
nych utworów to jakże często postać egzotyczna. Ogni-
ste piękności w rodzaju Kleopatry, Semiramidy czy Car-
men zastąpione zostały przez chłodne Rosjanki i lodo-
wate Skandynawki. Jedną z ofiar tej wymyślonej przez
impotentów i nieudaczników „filozofii” stała się Nor-
weżka Dagny Juel. Uważano ją za kobietę fatalną, cho-
ciaż fatalni byli raczej mężczyźni, którzy stanęli na dro-
dze jej życia. Krótkie życie, przerwane nagle rewolwero-
wą kulą, otoczyło imię Dagny nimbem skandalu i przy-
czyniło się do powstania legendy.
Przyszła na świat 8 czerwca 1867 roku w
Kongsvinger, maleńkim miasteczku na południu Norwe-
gii. Była drugą spośród czterech córek doktora Hansa
Lemmicha Juella i Mindy z Blehrów Juell (rodowe na-
zwisko Juell zmieniła na Juel dopiero około roku 1890).
Marzyła o tym, by zostać pianistką. Dzieciństwo i
młodzieńcze lata spędziła w rodzinnej miejscowości,
gdzie w roku 1875 cała rodzina Juellów przeniosła się
do willi Rolighed, położonej u podnóża majestatycznej
fortecy. Jesienią 1882 roku została konfirmowana. Kon-
firmacja (od łacińskiego słowa confirmatio – potwierdze-
nie) jest w Kościołach ewangelickich odpowiednikiem
jednocześnie Pierwszej Komunii Świętej i bierzmowania
– sakramentów Kościoła katolickiego, nieposiadającym
jednak charakteru sakramentu.
Potem wyjechała do Erfurtu, gdzie najprawdopodob-
niej pobierała nauki w przybytku o melodyjnej nazwie
„Privattochterschule und Erziehungsanstalt mit
Pensionat”. Latem 1888 roku w Forde została guwer-
nantką dzieci swojego wuja, Ottona Blehra, przyszłego
premiera Norwegii.
Zimą tego samego roku poznała początkującego pisa-
rza i krytyka literackiego Hjalmara Christensena, z któ-
rym połączyło ją pierwsze młodzieńcze uczucie. Mimo
wzajemnej fascynacji związek nie przetrwał jednak dłu-
go. Wiele mówi o tym list Hjalmara do Elisabeth Broch-
mann, napisany na początku 1891 roku: „(...) przez dwa
ostatnie lata zajęty byłem pewną osobą – bardzo poważ-
nie. (...) Wszystkie poważne myśli wiązały się mniej lub
bardziej z nią – kiedy tylko wykonała jakiś ruch, gest,
wszystko inne przestawało się liczyć. Miała dla mnie
niewiarygodnie duże znaczenie – miała też wpływ na
mój rozwój.
Jest to dość dziwna dama – już sam jej wygląd ze-
wnętrzny jest dość specyficzny. Jest bardzo piękna, zda-
niem większości nieco kusząca, mroczna, o niezwykle
dziwnych oczach.
– Charakter: – Cóż, mało prawdopodobne, by Pani
oceniła go wysoko – jest jednak tak ekscentryczna, że
ocenia się ją inaczej niż innych ludzi. Niezdecydowana,
niepewna, nigdy nie wie, czego chce, wciąż zmieniająca
pomysły, bardzo niespokojna – jednym słowem, jest to
pani bardzo trudna w pożyciu. Wielka kokietka, uzdol-
niona w tym kierunku bardziej niż panie, które do tej
pory spotkałem – lecz niezbyt wyniosła, nie dość chłod-
no oceniająca sytuację, aby zyskiwać profity z tej kokie-
terii – innymi słowy, nie ma tego właściwego innym bra-
ku współczucia dla swej ofiary. Gdyby jej tego współczu-
cia brakowało, byłaby o wiele bardziej szczęśliwa, niż
jest teraz. – Jest inteligentniejsza niż większość, ale nie
mądra. Wyczynia głupstwa, lecz jednocześnie wszystko
doskonale rozumie.
(...) Stopniowo coraz bardziej uświadamiam sobie
beznadziejność tej sytuacji, coraz wyraźniej widzę trud-
ności – nie mam zupełnie odpowiednich warunków ku
temu, aby uczynić ją szczęśliwą, a jeszcze mniej, by nią
najodpowiedniej pokierować. Ona bowiem potrzebuje
kogoś, kto nią pokieruje. Do tej pory zupełnie nie miała
szczęścia do mężczyzn; spotykała tych niewłaściwych,
żaden z nich nie miał odpowiednich warunków, niektó-
rzy czynili mniej lub bardziej niezdarne wysiłki, lecz re-
zultat był taki, że zawędrowała w ślepy zaułek, z które-
go wydostać ją może jedynie bardzo inteligentny i silny
mężczyzna. A ja nim nie jestem. Może mógłbym więcej,
gdybym był bogaty, lecz w tych nędznych warunkach,
które ja sam mogę jej zaoferować, to się nie uda”.
Pod koniec lat osiemdziesiątych Dagny i jej najmłod-
sza siostra, Ragnhild, wyjechały do Christianii (taką na-
zwę nosiło wówczas Oslo), aby kontynuować lekcje mu-
zyki. Ragnhild uczyła się śpiewu, natomiast Dagny – gry
na fortepianie.
W stolicy zetknęła się ze słynną christiańską bohemą,
której ekscesów – ze względu na młody wiek – była ra-
czej bierną obserwatorką niż uczestniczką. Wsiąkła jed-
nak bez reszty w atmosferę artystycznej cyganerii,
zbuntowanej przeciwko ówczesnemu światu i głoszącej
rewolucyjne jak na tamte czasy hasła emancypacji ko-
biet. Opiekunem duchowym norweskich artystów był
Henryk Ibsen, autor Nory, pod którego wpływem kształ-
towała się osobowość młodej panny Juel.
Na przełomie 1892 i 1893 roku Dagny opuściła ro-
dzinne Kongsvinger i przybyła do Berlina, aby studio-
wać w tutejszym konserwatorium grę na fortepianie.
Widywano ją tam często w towarzystwie jej rodaka, ma-
larza Edvarda Muncha. Mówiono nawet, że przyjaźnili
się nie tylko platonicznie. Dagny stała się jego prawdzi-
wą muzą. Prawie wszystkie kobiety na płótnach Mun-
cha mają odtąd jej rysy, niezależnie od tego, czy jest to
złowieszcza kobieta-wampir, czy Czarna Madonna. Wio-
sną 1893 roku Munch wprowadził Dagny do grona by-
walców berlińskiej piwiarni „Pod Czarnym Prosiakiem”.
Muzyka zeszła automatycznie na plan dalszy. Zastąpiły
ją namiętne dyskusje o istocie sztuki, wolności jednost-
ki, społecznej dwulicowości oraz zakłamaniu.
W wymienionej piwiarni przesiadywał również stale
wielbiony przez cyganerię szwedzki dramaturg August
Strindberg (1849–1912), poeta, malarz i fotograf, uzna-
wany za twórcę współczesnego teatru, przedstawiciel
naturalizmu i prekursor ekspresjonizmu, autor m.in.
znanego dramatu naturalistycznego Panna Julia.
Podstarzałemu amantowi wpadła w oko młoda, gib-
ka dziewczyna. Jeszcze tej samej wiosny połączył ich
równie krótki, co burzliwy romans. Coś niedobrego za-
szło jednak między nimi, ponieważ po krótkim okresie
zachwytu nad piękną Norweżką, Strindberg zaczął ją
szkalować w niewybredny sposób. Odtąd do końca jej i
swojego życia pastwił się nad Dagny nie tylko w prywat-
nej korespondencji. To on najprawdopodobniej nadał jej
przydomek greckiej hetery Aspazji. Rozpowiadał rów-
nież wszem i wobec, iż w łóżku panny Juel gościły całe
zastępy mężczyzn. Określał ją jako kobietę bezlitosną,
fatalną, która ma wrodzony dar niszczenia każdej indy-
widualności. Zresztą przekazy kilku innych, współcze-
snych pięknej Norweżce osób ukazują ją jako kobietę
pociągającą, daleką od obyczajowej pruderii, lecz zara-
zem zimną i okrutną dla uwielbiających ją mężczyzn.
Zaniepokojony losami córki doktor Juel postanowił
wydać Dagny za mąż za Bengta Lindtforssa, syna profe-
sora Uniwersytetu w Lund. Bengt zakochał się w Dagny
od pierwszego wejrzenia, jednak do małżeństwa nie do-
szło. Zaręczyny zostały zerwane przez nobliwą rodzinę
profesora, zgorszoną swobodnym trybem życia i wyzy-
wającymi wypowiedziami panny Juel. Niedoszłe szwa-
gierki określiły ją nawet jako uosobienie grzechu i ko-
bietę podejrzanych obyczajów, to znaczy niecieszącą się
dobrą opinią i niemartwiącą złą.
Pewnego dnia „Pod Czarnym Prosiakiem” pojawił się
mało wtedy jeszcze znany młody polski literat rodem z
Kujaw, o trudnym do wymówienia nazwisku – Stani-
sław Przybyszewski, które dla cudzoziemskiego ucha
brzmiało niczym bulgot wody w kanalizacyjnej rurze.
Jego osobę wiązano przede wszystkim z kontrowersyj-
nym esejem o Chopinie i Nietzchem, w którym wykładał
swój życiowy amoralizm i zdeterminowany fatalizm.
Trudno powiedzieć, co popchnęło ku sobie tych dwo-
je: norweską arystokratkę i biednego polskiego studen-
ta. Przypuszczalnie młody Polak przykuł uwagę Dagny
swoją nonszalancją, niecodzienną osobowością, charak-
terystycznym głosem i zgoła satanistycznym wyglądem.
Mówił ciągle o wędrówce dusz, o twórczym cierpieniu i
o posłannictwie artysty we wszechświecie. W większo-
ści były to oklepane komunały, ale na smukłej Norweż-
ce zrobiły wrażenie. Sama nie wiedząc jak, nagle znala-
zła się pod wpływem tego człowieka, którego nazwiska
nie potrafiła nawet wypowiedzieć. Bez wahania poszła z
nim do łóżka, bez wahania przyjęła propozycję wspól-
nego zamieszkania, bez wahania również przyjęła jego
oświadczyny.
I tak posępne norweskie fiordy spotkały się z czarną
glebą kujawską. Wzajemna tęsknota za czymś egzotycz-
nym sprawiła, że 18 sierpnia 1893 roku odwiedzili ber-
liński urząd stanu cywilnego, skąd wyszli już jako mał-
żeństwo. Wkrótce stali się niekoronowaną parą berliń-
skiej bohemy. Dzieje tego związku to historia ciągłych
wzlotów i upadków.
Prawdopodobnie pod wpływem artystycznego środo-
wiska Dagny również zaczęła dawać wyraz swoim emo-
cjom w twórczości literackiej. Małżonkowie przez pięć
lat krążyli po Europie, między Niemcami, Polską a Nor-
wegią, jak dwa ptaki, które nie potrafią założyć własne-
go gniazda. Kiedy mieli pieniądze, prowadzili coś w ro-
dzaju salonu literackiego, kiedy zaś wpadali w finanso-
we tarapaty, nieraz przymierali głodem. Dagny udawała
się wówczas do Norwegii po wsparcie, Przybyszewski
zaś do swej dawnej kochanki, Marty Foerder, z którą
miał syna (Bolesława, urodzonego 22 lutego 1892 roku) i
która była w ciąży z kolejnym jego dzieckiem (córką
Mieczysławą, urodzoną 14 listopada roku 1893).
W wyniku tych wizyt Marta zaszła w ciążę po raz
trzeci, wydając na świat (6 lutego 1895 roku) córkę Jani-
nę. Powiadano, że Dagny nie pozostawała mu dłużna.
Mówiło się o jej związku z poetą Ryszardem Dehmelem,
a Strindberg rozpuszczał pogłoski, że zeszła się znowu z
Munchem i dodawał: „Dziwka zawsze pozostanie dziw-
ką, niezależnie od tego, czy jest mężatką, czy panną”.
28 września 1895 roku Przybyszewskim urodził się
syn Zenon, a po dwóch latach – córka lvi. Poród był bar-
dzo ciężki i Przybyszewski szykował już nawet ciemny
garnitur na pogrzeb. Pomyślna rekonwalescencja zasko-
czyła go do tego stopnia, że nie wiadomo było, czy się
cieszy, czy martwi. Wkrótce został aresztowany. Będąca
w ciąży po raz czwarty Marta Foerder popełniła 9
czerwca 1896 roku samobójstwo, Przybyszewskiego zaś
oskarżono o popchnięcie jej do tego kroku. Wkrótce zo-
stał zwolniony z powodu braku dowodów winy, jednak
już sam fakt zatrzymania wywołał częściowy bojkot to-
warzyski. Wielu przyjaciół odsunęło się od niego, czy-
niąc go tak czy inaczej odpowiedzialnym za śmierć ko-
chanki. Smakowitą pożywkę dla plotek stanowiło rów-
nież to, że zamiast otoczyć opieką dzieci Marty, oddał je
do przytułku.
W latach 1896–1897 Przybyszewscy obracali się więc
głównie w kręgach mieszczańskich i salonowych.
Wreszcie w 1898 roku osiedli w Krakowie, gdzie Stani-
sław objął stanowisko redaktora działu literackiego „Ży-
cia”, które stało się wkrótce sztandarowym pismem
Młodej Polski.
Był to Kraków kawiarń o niepowtarzalnej atmosfe-
rze, renomowanych restauracji i tanich knajp, miasto
zakochane w tradycji, w szacunku dla przeszłości, w pa-
triotyzmie i politykowaniu, a także w świętowaniu. Kra-
ków ze swą Starówką, skupioną wokół najpiękniejszego
rynku świata, gdzie wznosił się majestatycznie kościół
Mariacki, na którego wieży trębacz od wieków wygry-
wał co godzinę hejnał. Gdzie stały ogromne Sukiennice,
w których można było kupić najprzeróżniejsze cuda, i
dumna wieża Ratuszowa, przed którą – ku uciesze dzie-
ci i turystów – przez cały dzień maszerował żołnierz,
wyglądający jakby go wyciągnięto z pudełka.
Kraków ze wzgórzem wawelskim, na którym roz-
siadł się ogromny zamek – siedziba polskich królów – z
przecudnej urody gotyckimi i renesansowymi komnata-
mi i z renesansowym dziedzińcem, jednym z najwięk-
szych i najpiękniejszych na świecie. Z katedrą, w której
groby prawie wszystkich królów przypominały, że to
miasto było już stolicą Polski, kiedy o Warszawie nikt
jeszcze nawet nie słyszał. Z wieżą zegarową, na której
wisiał sławny „Zygmunt”, dzwon odlany z armat zdoby-
tych na Włochach, odzywający się w największe tylko
święta państwowe i kościelne. Gdy jego głęboki dźwięk
płynął dostojnie Plantami do Rynku, żywiej biły wszyst-
kie polskie serca.
Kraków naukowców, artystów i studentów. Kraków
pełen radczyń, profesorowych, mecenasowych, prezeso-
wych i „państwa pułkownikostwa”. Miasto Wyspiań-
skiego, Matejki, Tetmajera, Pawlikowskiej-Jasnorzew-
skiej. I Przybyszewskich.
Pod Wawelem zarówno demoniczny literat, jak i jego
skandynawska małżonka znów znaleźli się w centrum
zainteresowania. Dagny intrygowała ludzi tworzącą się
wokół niej aurą egzotyczności. Tak samo jak w Berlinie,
była w grodzie Kraka niezwykłą królewną z dalekiego
kraju, ucieleśnieniem wyobrażeń o odległej i tajemni-
czej Norwegii, „kraju wiecznych cieni, gdzie słońce
świeci smutnym blaskiem rozstania, czerwone jak sza-
fran”. Nazywano ją „nordyckim Sfinksem”. Dla Przyby-
szewskiego stała się zaś niezwykle silnym impulsem
twórczym, co znalazło wyraz m.in. w słynnym rapso-
dzie Totenmesse, zaczynającym się od znamiennych
słów: „Na początku była chuć, nic prócz niej, a wszystko
w niej”.
Jeżdżąc po Galicji z odczytami na temat sztuki, Stani-
sław poznał we Lwowie żonę swojego przyjaciela, poety
Jana Kasprowicza, Jadwigę. Dla niej porzucił towarzy-
stwo Dagny, zmuszając ją tym samym do szukania
schronienia w ramionach kochanków. Chętnych, by oto-
czyć opieką atrakcyjną panią Przybyszewską, było wie-
lu. Zabiegali o jej względy Ludwik Janikowski oraz Sta-
nisław i Wincenty Brzozowscy. Mówiono, iż żadnemu
nie skąpiła swoich wdzięków. Także młody student me-
dycyny Tadeusz Żeleński był jednym z tych, którzy nie
potrafili oprzeć się urokowi norweskiej piękności.
Stanisław tymczasem umieścił Jadwigę w Rabce,
gdzie mieszkała również jego druga kochanka, malarka
Aniela Pająkówna, a sam zjawił się u żony w Zakopa-
nem. Niewielka odległość dzieląca Zakopane od Rabki
pozwalała mu żyć jednocześnie z trzema kobietami.
Tego było już jednak dla Dagny za wiele. Oświadczyła
mężowi, że Zenon nie jest jego synem, spakowała ma-
natki i wyjechała z nim za granicę. Najpierw mieszkała
w Berlinie, potem w Pradze, w końcu w Paryżu. W stoli-
cy Francji towarzyszył jej Wincenty Brzozowski. Z Fran-
cji udała się do Norwegii, gdzie spotkała swych daw-
nych wielbicieli: Muncha i Lindtforssa. Wygasłe uczucia
nie dały się już jednak rozniecić na nowo.
Niepotwierdzone pogłoski łączą ją z samobójstwem
Stanisława Korab-Brzozowskiego (1876–1901), jednego z
najwybitniejszych przedstawicieli nurtu dekadenckiego
w poezji młodopolskiej. Tadeusz Boy-Żeleński uważał,
że przyczyną śmierci była nieodwzajemniona miłość
Stanisława do Dagny, według Artura łłutnikiewicza na-
tomiast chodziło o niemożność wywikłania się poety z
zaklętego trójkąta, tworzonego przez niego, Dagny i
Władysława Emeryka.
W początkach 1901 roku Dagny, pragnąc zobaczyć
córkę, pojawiła się w Warszawie. Tam właśnie poznała
o dziesięć lat młodszego od siebie Władysława Emeryka,
studenta, którego ojciec był właścicielem kopalni man-
ganu. Wkrótce wyruszyła z nim w swoją ostatnią, jak się
okazało, podróż. Co zdarzyło się po kilkunastu dniach
ich pobytu w Grand Hotelu w gruzińskim Tyflisie (obec-
nie Tbilisi), już na zawsze pozostanie tajemnicą.
Była środa 5 czerwca 1901 roku (23 maja według ka-
lendarza juliańskiego), gdy Emeryk wyprowadził z po-
koju matki małego Zenona, po czym wrócił do Dagny i
zamknął drzwi pokoju na klucz. O godzinie 1.20 w nocy
rozległy się dwa wystrzały. Wezwani na miejsce poli-
cjanci po wyważeniu drzwi ujrzeli taki oto widok: na
łóżku, brocząc krwią, leżała martwa Dagny Przybyszew-
ska, w ubraniu, z ziejącą w głowie raną. Obok, na dywa-
niku przed łóżkiem leżał martwy Emeryk. Na toaletce
znaleziono list zabójcy, w którym pisał: „Zabijam panią
Przybyszewską w pełni władz umysłowych; o wydarze-
nie to proszę nikogo nie obwiniać; przyczyn nie trzeba
dochodzić, bo trudno je zrozumieć...”.
Kilka dni później oboje, ofiara i morderca, spoczęli
niedaleko siebie na tyfliskim cmentarzu.
MA BARKER
(1873–1935)

„Krwawa Mamuśka”

Amerykanie mają istotnie wielki kult dla bohaterstwa


i zawsze wybierają bohaterów spośród kryminalistów.
Oscar Wilde
Obecne zawirowania na rynkach akcji to zaledwie bla-
dy cień krachu, który ogarnął Stany Zjednoczone na
przełomie lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku.
W ciągu jednego dnia ludzie tracili majątki, które bu-
dowali przez całe życie, a często nawet przez kilka po-
koleń. Ogarnięci paniką wyskakiwali przez okno lub
strzelali sobie w głowę. Przytułki i schroniska, do któ-
rych zazwyczaj przychodzili bezdomni włóczędzy, za-
pełniły się ogłupiałymi i zagubionymi kobietami i
dziećmi, których świat legł w gruzach. Długie kolejki
ludzi wystawały przed polowymi garkuchniami wyda-
jącymi bezpłatnie gorącą strawę i przed urzędami
udzielającymi zasiłków pozbawionym pracy. Widziano
dawnych bankierów, którzy podejmowali się pracy na
roli za nędzne grosze, kobiety z wielkiego świata,
uprawiające nierząd z dokerami, i młodzieńców z do-
brych rodzin, dopuszczających się rozbojów i mor-
derstw.
W czasach Wielkiego Kryzysu powszechny strach bu-
dzili również liczni mordercy i porywacze, wśród któ-
rych prym wiodła niejaka Arizona Clark, szerzej znana
jako Ma Barker.

Znaczna część przestępców wywodziła się ze zuboża-


łych w czasach Wielkiego Kryzysu rodzin, które klepały
biedę, uprawiając wyjałowioną ziemię lub żyjąc w slum-
sach wielkich miast. Sytuacja ekonomiczna wyzwoliła
wielką falę nienawiści wobec każdego, komu powodziło
się trochę lepiej niż innym. W tej sytuacji oczywistymi
celami przestępców stawali się przede wszystkim ludzie
bogaci, ale również wszyscy ci, którzy mieli jakiekol-
wiek płatne zajęcie: pracownicy stacji benzynowych,
sklepów spożywczych, poczty, a szczególnie policjanci.
Mimo to wielu najbardziej praworządnych obywateli
uważało przestępców za bohaterów. John Dillinger,
sprawca wyjątkowo wielu napadów na banki, był dla
niektórych wcieleniem współczesnego Robin Hooda.
„Okradał tych, którzy zyskali bogactwo, okradając bied-
nych. Jestem z nim całym sercem”, powiedział o nim pe-
wien mieszkaniec stanu Indiana. Bandyta jak nikt inny
potrafił wzbudzać sympatię. Większość zapomniała, że
miał na sumieniu życie przynajmniej dziesięciu osób.
O Arizonie Clark również rozpisywano się w gaze-
tach, kręcono filmy i układano piosenki, wśród których
największą popularność zdobył późniejszy przebój gru-
py Boney M – „Ma Barker”. A przecież była postacią wy-
jątkowo odrażającą. W panteonie desperados, którzy w
dobie Wielkiego Kryzysu wywoływali ciarki na plecach
całej Ameryki, jej nazwisko błyszczy niczym krew w
świetle policyjnej latarki.
Przyszła na świat 8 października 1873 roku w zapy-
ziałej dziurze Ash Grove w stanie Missouri, kilkanaście
mil na zachód od Springfield. Była córką prostego far-
mera, w ciągu dnia zajmującego się uprawą ziemi na
wyżynie Ozark, nocą zaś płodzeniem kolejnych dzieci.
W niektórych biografiach znajduje się informacja, że
jako trzynastoletnie dziecko Arizona została zgwałcona
przez ojca i starszych braci. Zaszła wtedy w ciążę, więc
dla zatuszowania skandalu wydano ją za mąż. Nie odpo-
wiada to chyba jednak prawdzie, gdyż zachował się do-
kument stwierdzający niezbicie, że bohaterka niniejszej
historii wyszła za mąż 12 września 1892 roku w miejsco-
wości Aurora za George’a Eliasa Barkera. Jak łatwo obli-
czyć, w dniu ślubu miała więc ukończonych lat 19. Poza
tym jej pierwsze dziecko, syn Herman, urodziło się 30
października 1893 roku, a więc było – jak to mówią – po-
tomkiem z prawego łoża.
Z mężem miała jeszcze oprócz Hermana (1893–1927)
trzech synów: Lloyda (1896–1949), Franka (1899–1939) i
Arthura (1902–1935). Po jakimś czasie w bliżej niezna-
nych okolicznościach porzuciła męża, wychowując dzie-
ci jako samotna matka. Jej despotyczny charakter miał
na nie wpływ wręcz zabójczy. Najstarszy, Herman, do-
robił się kompleksu Edypa, Lloyd został narkomanem,
Frank – homoseksualistą ze skłonnościami do masochi-
zmu, a najmłodszy, Arthur – ślamazarnym maminsyn-
kiem, niezdolnym do podjęcia jakiejkolwiek decyzji bez
zgody matki. Wszyscy zostali przestępcami, chociaż
przez całe życie nie opuścili ani jednej niedzielnej mszy.
Aby utrzymać rodzinę, pani Barker zaczęła oszuki-
wać i kraść. Po pewnym czasie zorganizowała cały gang,
w skład którego weszli jej synowie i kolejni kochanko-
wie. Członkowie gangu byli tak brutalnymi i odrażający-
mi typami, że okoliczni farmerzy woleli nie wchodzić
im w drogę i na wszelki wypadek nie zgłaszali popełnio-
nych przestępstw na policję.
5 marca 1915 roku Herman Barker został aresztowa-
ny w Joplin (Missouri) za dokonanie zbrojnego napadu
na drodze. 4 lipca 1918 roku Arthur Barker znalazł się
za kratkami, oskarżony o kradzieże samochodów czy
też – jak je wówczas określano – automobili. Inni synko-
wie w miarę dorastania również lądowali w więzieniu.
Arizona wysyłała „na robotę” swoich potomków i ko-
chanków, sama przytomnie trzymając się z boku; zaj-
mowała się jedynie planowaniem napadów oraz upłyn-
nianiem skradzionych rzeczy. Kolejni kochankowie raz
po raz wpadali w ręce policji, a Ma (czyli Mamuśka, jak
zaczęto ją nazywać) pozostawała na wolności. Żaden z
oskarżonych jakoś nie kwapił się do ujawniania kierow-
niczej roli pani Barker.
W 1927 roku otoczony przez policyjną obławę w Kan-
sas i ciężko ranny Herman popełnił samobójstwo. Czte-
ry lata później Frank wrócił z jednej z odsiadek z ko-
chankiem, sadystycznym mordercą Kevinem Dirkma-
nem. Od tej pory gang Barkerów zaczął stosować coraz
brutalniejsze metody. Podczas kolejnych napadów pa-
dły pierwsze trupy. W tym samym 1931 roku Arizona
kazała swym synom zabić przyjaciółkę Lloyda, która do-
starczała mu narkotyki i namawiała do opuszczenia ro-
dziny.
Mieszkańcy Missouri, nie mogąc liczyć na pomoc sko-
rumpowanej, źle wyposażonej i przeciążonej pracą poli-
cji, coraz częściej sami zaczęli sięgać po broń. Mamuśka
wpadła wtedy na znakomity pomysł zmiany „specjaliza-
cji” z napadów na porwania, co przynosiło jeszcze więk-
sze zyski przy stosunkowo niewielkim ryzyku.
Pierwszą ofiarą był Clarence Padlebury, miejscowy
bankier, jeden z nielicznych ludzi w okolicy, którzy w
czasach Wielkiego Kryzysu posiadali jeszcze jakieś pie-
niądze. Porwanie powszechnie znienawidzonego boga-
cza, który zbudował swój majątek na lichwie i przejmo-
waniu za długi gospodarstw bankrutujących rolników,
przysporzyło gangowi sławy i popularności nie tylko w
Missouri, ale w całych Stanach Zjednoczonych.
Czekając, aż rodzina zbierze pieniądze na okup, Bar-
kerowie obwozili Padlebury’ego po okolicy i za niewiel-
ką opłatą pozwalali miejscowej ludności słowem lub
czynem wyrazić dezaprobatę dla sposobu dorobienia
się przez niego fortuny. W końcu żądana suma została
zapłacona, ale Mamuśka nie miała zamiaru zwalniać
bankiera. Przeliczywszy skrzętnie otrzymaną gotówkę
w wysokości 250 tysięcy dolarów, wydała synalkom za-
skakujące polecenie:
– Zabijcie go.
– Jak to, tak? – zapytał po dłuższym milczeniu Frank.
– A tak to, tak! – wrzasnęła Ma Barker. – Po prostu
wpakujcie mu kulkę między oczy.
– Przecież okup został zapłacony – odezwał się nie-
śmiało Arthur.
– I co z tego? Ten gość odgrażał się, że zapakuje nas
wszystkich do więzienia – nie ustępowała Mamuśka. –
No, już. Mam synów, prawdziwych mężczyzn, czy baby?
– Ale...
– Co, ale? Nie ma żadnego ale. Zabić mi tego sukinsy-
na, i to natychmiast!
– Ale... Myśmy go polubili.
– Polubili? – Arizona nie wierzyła własnym uszom. –
Ja chyba śnię. Polubili! Boże, czemu pokarałeś mnie
tymi kawałkami trzęsącego się ze strachu gówna za-
miast synów? Do roboty, gnoje!
Ale – na jej nieszczęście – w bandzie nie było już
Dirkmana (odsiadywał dłuższy wyrok za napad na
bank), który mógłby zagrzać chłopaków do czynu bądź
samemu wykonać wyrok. Młodzi Barkerowie nie tylko
nie wykonali polecenia, ale puścili bankiera żywego, a
próbującej temu przeciwdziałać Mamuśce porządnie się
oberwało. Od tej pory jej pozycja w gangu zaczęła słab-
nąć, zaś faktyczne przywództwo przejął Frank ze swoim
nowym chłopakiem, Arthurem Dunlopem. Istotną rolę
odgrywał także poszukiwany listami gończymi w kilku
stanach Alvin „Creepy” Karpis (1907–1979), który przy-
stał do nich pod koniec 1931 roku.
Wlokąc za sobą niepotrzebną już nikomu Mamuśkę,
gang rozpoczął serię rabunków od Missouri, przez Kan-
sas, aż po Minnesotę. 19 grudnia 1931 roku Frank i
Alvin dokonali napadu na sklep w West Plains, w Misso-
uri, zabijając szeryfa Roya Kelly’ego. 18 stycznia następ-
nego roku Lloyd usłyszał wyrok: 25 lat pobytu w stano-
wym więzieniu w Leavenworth za rabunek wagonu
pocztowego zakończony śmiercią strażnika. W kwietniu
w okolicach jeziora Franstead w Minnesocie znaleziono
posiekane kulami jak sito ciało Arthura Dunlopa. Jak się
później okazało, został zabity przez Franka Barkera i
Alvina Karpisa w wyniku porachunków finansowych
bandy. W nowych warunkach Ma Barker ułożyła się
niejako po staremu. Chcąc przynajmniej częściowo od-
zyskać utraconą pozycję, zaczęła romansować z młod-
szym od siebie o. 34 lata Karpisem.
17 czerwca Fred Barker i Alvin Karpis wraz z pięcio-
ma innymi gangsterami dokonali udanego napadu na
bank w Fort Scott, w Kansas. 26 czerwca banda osiągnę-
ła swój kolejny rekord, rabując z banku w Concordii
(Kansas) prawie ćwierć miliona dolarów. Przy okazji
zdobyli tam pistolet maszynowy typu „Thompson”, któ-
ry jeszcze pojawi się w tej krótkiej opowieści. 16 grud-
nia, podczas napadu na Third Northwestern Bank w
Minneapolis od serii z tego automatu zginęli dwaj poli-
cjanci, Ira Leon Evans i Leo Gorski, oraz przypadkowy
przechodzień.
4 kwietnia 1933 roku Frank i Arthur Barkerowie oraz
Alvin Karpis napadli na bank w Nebrasce. W czerwcu
porwali właściciela browaru, Williama A. Flamma, zgar-
niając za jego wypuszczenie 300 tysięcy dolarów. Podob-
no połowa tej sumy została przekazana jednemu z bos-
sów chicagowskiego podziemia, Frankowi Nitty’emu,
jako swego rodzaju opłata za skuteczne ukrycie porwa-
nego w „wietrznym mieście”.
30 sierpnia członkowie gangu ukradli z banku
Stockyards National w St. Paul 50 tysięcy dolarów. Inter-
weniujący policjant Leo Pavlak został ciężko postrzelo-
ny i do końca życia poruszał się na wózku inwalidzkim.
Podczas akcji bandy na konwojentów pieniędzy we
wrześniu śmierć poniósł kolejny policjant, Miles A.
Cunningham.
17 stycznia 1934 roku „rodzinka” porwała innego
bankiera, Edwarda G. Bremera z Minnesoty, inkasując
za jego wolność 200 tysięcy dolarów. Dwa dni później
członkowie bandy ciężko ranili ubranego w lotniczy
mundur pracownika McCord of Northwest Airways
Company, sądząc że mają do czynienia z policjantem.
To tylko niektóre – rzec można – bardziej spektaku-
larne dokonania Barkerów i ich zbrodniczych kompa-
nów. Jak twierdzą historycy, rola krwawej Mamuśki
sprowadzała się w tym czasie jedynie do trzymania cie-
płego łóżka dla Alvina Karpisa. Choć to ona wpadła na
pomysł, aby porywać bogatych ludzi dla okupu, okazał
się on jednak gwoździem do jej trumny.
W tym czasie Amerykanie nie kryli oburzenia z po-
wodu porwania i zamordowania trzyletniego synka
sławnego lotnika Charlesa Lindbergha, wsławionego
pierwszym samotnym przelotem między Ameryką Pół-
nocną a Europą bez międzylądowań. Dziecko zginęło 1
marca 1932 roku. Porywacz w liście, pisanym łamaną
angielszczyzną z niemieckimi wstawkami, żądał okupu
w wysokości 50 tysięcy dolarów. Zapłaciwszy żądaną
sumę, pośrednik Lindbergha otrzymał list ze wskazów-
ką, że dziecko jest ukryte na stateczku „Nelly” w pobliżu
wybrzeża Massachusetts. Policja wodna skontrolowała
wszystkie statki, ale żadnego o tej nazwie wśród nich
nie było. 12 maja zniekształcone i częściowo zjedzone
przez dzikie zwierzęta zwłoki dziecka przypadkiem od-
naleziono w lesie, około 200 metrów od posesji Lindber-
ghów. Obdukcja wykazała, że chłopiec zmarł od uderze-
nia w głowę.
Dwa i pół roku po tym wydarzeniu policja aresztowa-
ła sprawcę, którym okazał się 34-letni imigrant z Nie-
miec, Bruno Hauptmann. W trakcie śledztwa przyznał
się do porwania dziecka, ale twierdził, że wyślizgnęło
mu się z rąk, gdy schodził po drabinie, uderzyło głową o
ziemię i skonało na miejscu. Postawiony przed sądem
został uznany za winnego i stracony 3 kwietnia 1936
roku na krześle elektrycznym.
Pod naciskiem opinii publicznej Kongres Stanów
Zjednoczonych uznał porwanie za zbrodnię federalną,
zagrożoną najwyższym wymiarem kary i ściganą z
urzędu przez FBI. Kierujący tą instytucją J. Edgar
Hoover na gwałt potrzebował jakiegoś znaczącego suk-
cesu w tępieniu tego rodzaju zbrodni, w związku z czym
jednym z jego pierwszych celów stał się gang Barkerów.
Jego śladem ruszyli najlepsi agenci FBI, a na rezulta-
ty nie trzeba było długo czekać. W ciągu zaledwie kilku
miesięcy banda, z którą dotychczas nikt nie mógł sobie
poradzić, została prawie całkowicie rozbita. 8 stycznia
1935 roku Arthura Barkera zatrzymano w Chicago, a na-
stępnie skazano na 25 lat pozbawienia wolności. Taki
sam wyrok otrzymał ujęty wkrótce potem Alvin Karpis.
Pozostałych członków zbrodniczej grupy też aresztowa-
no bądź zastrzelono. Z gangu ostali się tylko Mamuśka i
Frank Barker. Ale nie na długo.
Wkrótce FBI wytropiło ich w miejscowości Oklawaha
na Florydzie. Podobno kryjówkę niechcący zdradził
Frank, strzelając z nudów z okna do aligatorów. 16
stycznia 1935 roku o świcie agenci otoczyli dom i we-
zwali mieszkańców, by się poddali. Barkerowie odpo-
wiedzieli ogniem. Wywiązała się ostra strzelanina, w
wyniku której Mamuśka i Frank zginęli na miejscu.
Zgodnie z późniejszym raportem, w rękach martwej
Arizony Barker znaleziono wspomniany wcześniej pi-
stolet maszynowy „Thompson” z pustym magazynkiem.
Wiele wskazuje jednak na to, że podłożyli go agenci FBI
w celu usprawiedliwienia gwałtownej śmierci kobiety,
która z bandyckimi napadami i porwaniami nie miała
już od dłuższego czasu nic wspólnego.
Ciała zabitych leżały aż do 1 października w prosek-
torium, kiedy to zdecydowano się pochować je na Wil-
liams Timberhill Cemetery w miejscowości Welch w
Oklahomie, obok doczesnych szczątków Flermana Bar-
kera.
MATA HARI
(1876–1917)

Oko Bóstwa

Kobieta, która publicznie się rozbiera,


przypomina mi reżysera filmu kryminalnego,
który na wstępie zdradza rozwiązanie.
Alfred Hitchcock
Wojny i rewolucje zawsze były domeną mężczyzn.
Przypuszczalnie z tego właśnie powodu przez długie
lata pokutował pogląd, że działalność wywiadowcza
również powinna stanowić ich monopol. Jeden z naj-
lepszych agentów wywiadu w historii ludzkości, Ri-
chard Sorge, wygłosił następujące zdanie o kobietach:
„Są one absolutnie niezdolne do prowadzenia działal-
ności wywiadowczej. Nie rozumieją nic z wielkiej poli-
tyki ani nie znają się na sprawach wojskowych. Doty-
czy to również sytuacji, gdy każe się im szpiegować
własnego męża”. Nie wszyscy jednak podzielali tę opi-
nię.

Rzeczywiście mało jest w dziejach szpiegostwa przykła-


dów uzyskiwania przez kobiety naprawdę ważnych in-
formacji. Najczęściej grały rolę przynęty, na przykład w
skompromitowaniu danego mężczyzny do tego stopnia,
by zaczął dostarczać informacji pod groźbą skandalu.
Każda reguła ma jednak wyjątki. Są panie, które zapisa-
ły się w historii wywiadu złotymi literami. Zwykle na
hasło: „kobieta-szpieg”, każdy niemal odpowiada odze-
wem: „Mata Hari”, chociaż biedna Greta Zelle nie była
ani tej miary tancerką co niezapomniana Anna Pawło-
wa, ani nie oddała aż tak wielkich usług szpiegowskich,
jak inni niemieccy lub alianccy agenci.
Jej wyczyny bledną przy dokonaniach na przykład
Luizy de Bettignies, której meldunki pozwoliły w 1915
roku na całkowite rozszyfrowanie niemieckiego syste-
mu obronnego na północy Francji, czy też przy osiągnię-
ciach walczącej po drugiej stronie cichego frontu Eliza-
beth Schragmüller, zwanej Fraulein Doctor. Tym nie-
mniej to właśnie Mata Hari jest bohaterką mnóstwa pio-
senek, filmów, opracowań dokumentalnych oraz powie-
ści spod znaku płaszcza i szpady. Zapomniane bywają
nazwiska wielu bohaterów I wojny światowej, sławnych
generałów, wybitnych strategów, ale jej legenda ciągle
żyje.
Naprawdę nazywała się Margaretha Geertruida Zel-
le. Urodziła się 7 sierpnia 1876 roku w miejscowości Le-
euwarden w Holandii. Była owocem miłości kupca Ada-
ma Zelle i jego żony, Antje der Meulen. Po matce pocho-
dzącej z Jawy, indonezyjskiej wyspy będącej wówczas
holenderską kolonią, odziedziczyła niepokojącą egzo-
tyczną urodę. Oprócz Grety państwo Zelle dochowali się
jeszcze trójki młodszych synów. Wkrótce po przyjściu
na świat bohaterki tej opowieści, jej rodzina przeprowa-
dziła się do Amsterdamu.
W roku 1891 piętnastoletnią Margarethę spotkał do-
tkliwy cios. Zmarła jej matka. Dziewczynka to bardzo
przeżyła, straszliwie schudła, zbladła, a jej oczy utraciły
dawny blask. Niedługo potem okazało się, że ojciec jest
bankrutem i zrozpaczona Greta przeszła pod opiekę
wuja, Theodora Franekera. Ten nie miał czasu zajmo-
wać się dorastającą panienką, wysłał ją więc do semina-
rium nauczycielskiego w Lejdzie. Bracia i ojciec odpro-
wadzili ją na peron. Kiedy pociąg ruszył, a ich sylwetki
zginęły w oddalającym się tłumie, zalana łzami Marga-
retha opadła ciężko na siedzenie. Była przekonana, że
oto właśnie jej życie dobiegło końca i nic już nie będzie
w stanie jej pocieszyć. A tymczasem dramatyczna odyse-
ja Maty Hari zaledwie się rozpoczynała.
Podczas nauki w seminarium, jako osoba poważna,
surowa i skryta, nie nawiązała wielu kontaktów kole-
żeńskich. Zasłynęła za to z powodu romansu z dyrekto-
rem szkoły. Chcąc zatuszować skandal, rodzina czym
prędzej wydała ją za mąż.
„Wybrankiem” 19-letniej Margarethy został łysiejący,
20 lat od niej starszy oficer armii kolonialnej, kapitan
Rudolf MacLeod. 30 stycznia 1896 roku urodził im się
syn Norman, a w maju następnego roku wszyscy troje
odpłynęli do Indii Holenderskich, zamieszkując w miej-
scowości Ambarawa na Jawie. Tu na świat przyszła ich
córka, Jeanne-Luise. Skromna gaża kapitana nie była w
stanie zaspokoić kaprysów małżonki myślącej tylko o
luksusowych przyjęciach, klejnotach, perfumach i no-
wych strojach. MacLeod zresztą również nie okazał się
najlepszym towarzyszem życia. Pił na umór, bił żonę, a
na dodatek romansował z niańką swoich dzieci. Dalsze
wspólne pożycie nie miało sensu, przedsięwzięto więc
kroki rozwodowe. W opisywanej scenerii ustawicznych
scen zazdrości, pijackich awantur i wzajemnych preten-
sji doszło do tragedii. Na wyspie wybuchła zaraza, w
wyniku której mały Norman zachorował i wkrótce
zmarł. (Niektóre źródła podają, że otruł go zazdrosny
kochanek niani, z którą romansował kapitan MacLeod).
W tej sytuacji Margaretha, zostawiając córkę pod opieką
byłego małżonka, wyjechała do Holandii.
I tu zaczyna się kolejny – jakże odmienny od po-
przedniego – okres jej życia. Jest rok 1904. Nasza boha-
terka ma 28 lat, jest wysoka, szczupła, o urzekającej uro-
dzie. Postanawia wyjechać do Paryża.
W stolicy Francji początkowo zarabia na życie, pozu-
jąc za grosze malarzom do rozbieranych obrazów. Po-
tem głód, ten chciwy doradca, podsuwa jej genialną
myśl. Europę ogarnęła właśnie moda na orientalizm i
Greta, przypomniawszy sobie tańce jawajskich dziew-
cząt, zaczyna występować z pokazami publicznie. Te za-
barwione ostrą erotyką tańce szybko zyskują dużą po-
pularność, zwłaszcza – co zrozumiałe – wśród męskiej
publiczności.
Ponieważ jej pseudonim „Lady Gresha”, nie przyjął
się, trzeba było wymyślić taki, który bardziej by paso-
wał do jej nowej roli, który bardziej oddawałby posmak
egzotyki i tajemniczość gorących tańców Dalekiego
Wschodu. Tak narodziła się legendarna Mata Hari, co w
języku hindi znaczy „Oko Bóstwa”. Mnożyły się nie-
prawdopodobne historie o tym, jak czternastoletnia hin-
duska tancerka umarła, dając jej życie, potem zaś kapła-
ni uczyli ją tańczyć na cześć boga Sziwy. Wiarygodność
tych historii podtrzymywał wygląd artystki; Mata Hari
była wysoka, śniada, o wyrazistych rysach i aksamit-
nych ciemnych oczach.
W ciągu kolejnych lat zyskała prawdziwą sławę i bo-
gactwo. Była na ustach wszystkich Europejczyków, od
Paryża po Wiedeń, Hagę i Monte Carlo. Jej zdjęcia zdobi-
ły okładki popularnych magazynów, prasa poświęcała
jej całe szpalty, a ona zachowywała się jak królowa.
Tańczyła w rewiach, w teatrach, w prywatnych domach.
W przyćmionym świetle, w skąpym przezroczystym
stroju, czasem nago, na zielonym lub szarym tle. Elek-
tryzowała widzów, wirując wśród palm, statuetek z brą-
zu i obwieszonych girlandami kolumn. Krytyk teatralny
Edouard Lepage napisał o niej: „Giętka niczym liana,
pręży się jak wąż zahipnotyzowany dźwiękami fletu za-
klinacza. Czasem jej elastyczne ciało jakby bucha strzeli-
stym płomieniem, by nagle zastygnąć w środku swawoli
w jakimś brutalnym geście. Mata zrywa klejnoty okry-
wające jej piersi, a jej nagie ciało rzuca ekstatycznie
drżący cień. Uderza powietrze rozrzuconymi ramiona-
mi, jej długie, ciężkie włosy chłoszczą nieustępliwą noc”.
(Niektórzy biografowie twierdzą, że Mata Hari nigdy nie
tańczyła całkiem nago, zawsze zakrywając pogryzione
ongiś przez MacLeoda i zdeformowane piersi).
Wszystko układało się cudownie, gdy nagle jej życie,
podobnie jak życie milionów ludzi na całym kontynen-
cie, zmienił pewien serbski student. Nazywał się Gawri-
ło Princip. 28 czerwca 1914 roku zastrzelił on w stolicy
Bośni, Sarajewie, następcę austriackiego tronu, arcy-
księcia Franciszka Ferdynanda Habsburga wraz z mał-
żonką. 4 lipca odbył się pogrzeb książęcej pary. Wyda-
wałoby się, że sprawa dobiegła końca. Zamachowcy byli
w więzieniu, ofiary pogrzebano. Ale jak powiada Pismo
Święte: Quia ventum seminabunt, et turbinem metent –
Bo wiatr siać będą, a zbiorą burzę. (Z Wulgaty, Ozeasz 8-
7). W stolicach państw europejskich zaczynała już dzia-
łać straszliwa machina.
Wiedeń wystosował ultimatum, w którym zażądał
kontroli Austriaków nad Belgradem, a w razie nieprzy-
jęcia żądań groził wojną. Serbia poparta przez Rosję od-
rzuciła ultimatum. Niemcy poparły Austrię, która 28 lip-
ca wypowiedziała Serbii wojnę. W ten sposób podpalo-
no lont. Jedni wypowiadali wojnę drugim i w końcu rzu-
ciły się sobie do gardeł dwa ogromne obozy zbrojne. Z
jednej strony koalicja Serbii, Rosji, Francji, Belgii, Wiel-
kiej Brytanii z dominiami, Czarnogóry oraz Japonii, do
których wkrótce dołączyły Italia i Rumunia, z czasem
zaś Portugalia i Stany Zjednoczone, zaś ze strony prze-
ciwnej mocarstwa centralne, zwane tak od ich położe-
nia w Europie, a więc Niemcy i Austro-Węgry, do któ-
rych dołączyły Turcja i Bułgaria. W ciągu czterech lat
działań wojennych zrujnowano cały kontynent. Zginęło
9 milionów żołnierzy i 3 miliony osób cywilnych. Ponad
6 milionów ludzi zostało inwalidami.
Wybuch wojny zastał Matę Hari w Berlinie i zabrał
gromady wielbicieli, którzy tak tłumnie przybywali na
jej występy. Na dodatek służba hotelowa okradła ją z fu-
ter i biżuterii. Wróciła do Paryża, ale w czasie wojny jej
erotyczny taniec nie trafiał w gusta publiczności. Powo-
dzeniem cieszył się repertuar patriotyczny, w którym
tancerce trudno się odnaleźć. Wkrótce skończyły się pie-
niądze. Mata Hari przywykła do luksusu, a teraz prawie
w ogóle nie miała dochodów. Rozczarowana wróciła do
Hagi, w ramiona bogatego kochanka, markiza de Beau-
fort. Czy już wtedy była szpiegiem? Nie wiadomo. Wia-
domo natomiast, że w maju 1916 roku w Hadze została
przedstawiona pracownikowi niemieckiego wywiadu,
Karlowi Craemerowi, który za 20 tysięcy franków w zło-
cie zaproponował jej wykonanie „małego przedsięwzię-
cia w Paryżu”. Zgodziła się.
Po powrocie nad Sekwanę do jej apartamentów znów
ustawiła się kolejka adoratorów. Piękna tancerka pogłę-
biała znajomości z politykami, wojskowymi i pracowni-
kami administracji. Jej uśmiechy, gesty i posunięcia sta-
wały się coraz bardziej śmiałe. Między dwoma kieliszka-
mi szampana lub podczas upojnych nocy zadawała py-
tania dotyczące zamierzeń sztabów, nowych broni, rzą-
dowych projektów. Czyniła to z wielkim talentem, spra-
wiając wrażenie, jakby nie przywiązywała większej
wagi do tych spraw. Uzyskiwane informacje przesyłała
do Berlina za pośrednictwem łączników lub szyfrowa-
nych depesz przez kraje neutralne, zwłaszcza przez Ho-
landię. Nie wiedziała tylko jednej istotnej rzeczy: że od
samego początku jest śledzona przez francuski kontrwy-
wiad.
Pod koniec 1916 roku zakochała się do szaleństwa w
Vadimie Masloffie, młodym, 21-letnim rosyjskim pilocie
w stopniu kapitana, służącym we francuskiej eskadrze.
Był to mężczyzna przystojny, smukły, wytworny i inteli-
gentny. W czasie walk nad Sommą stracił oko, a gazy
bojowe poraziły mu gardło i płuca. Przewieziono go do
zmilitaryzowanej strefy Vittel na leczenie. Tam też za-
pragnęła udać się Mata Hari. W sprawie wydania prze-
pustki do Vittel rozmawiała – nie wiedząc o tym – z sa-
mym szefem Deuxieme Bureau, Georgesem Ladouxem.
Ten, spodziewając się, że agentka być może zechce tam
kontynuować szpiegowską działalność, nakazał jej stałą
inwigilację. Spodziewał się, że złapie ją na gorącym
uczynku, a następnie zwerbuje jako podwójną agentkę.
Mata Hari nie wykazywała jednak żadnej aktywności.
Po kilkunastu dniach spędzonych z Vadimem wróciła do
Paryża. Tu Ladoux zaproponował jej szpiegostwo na
rzecz Francji.
Pieniądze od Craemera z ambasady Rzeszy w Hadze
szybko się rozeszły i na gwałt potrzebowała więcej go-
tówki. Przystała na propozycję Ladouxa za obiecane jej
wynagrodzenie w wysokości miliona franków w złocie,
którego zresztą nigdy nie otrzymała. Odtąd jednak stała
się pionkiem w grze wywiadów, z czego zupełnie nie
zdawała sobie sprawy. Zgodnie z instrukcjami francu-
skiego wywiadu, próbowała wydobyć jakieś wiadomości
od niemieckiego attaché wojskowego, Hansa von Kalle.
Ten jednak przeczuł, z kim ma do czynienia, i podał jej
fałszywe informacje. Podwójna „superagentka” przesła-
ła je do... Paryża listem poleconym.
Niemcy nie potrzebowali więcej dowodów, uznali
jednak, że nie warto się fatygować, by zlikwidować
szpiega. Zostawili brudną robotę Francuzom. W tym
celu von Kalle specjalnie wysłał depeszę dekonspirującą
Matę Hari jako agentkę H. 21, kodem dawno już złama-
nym przez aliantów. Francuzi, mając w ręce dowód
zdrady, odczekali jeszcze trochę, licząc, że być może uda
się zdemaskować całą siatkę. Ale żadnej siatki nie było i
13 lutego 1917 roku do apartamentu Maty Hari w hotelu
Elysee Palace weszło czterech smutnych panów. Jeden z
nich odchylił klapę marynarki. Tak dobiegła końca
szpiegowska kariera holenderskiej tancerki.
A potem było już tylko śledztwo i proces, podczas
którego Mata Hari broniła się, mówiąc, że nie dostarczy-
ła Niemcom żadnej pożytecznej informacji. Zapewne
było to zgodne z prawdą, ale nie ulegało wątpliwości, że
wyraziła zgodę na pracę dla nich i brała za to pieniądze.
Ponieważ wciąż trwała wojna, wyrok mógł być tylko je-
den.
15 listopada 1917 roku bladym świtem na dziedzińcu
pałacu Vincennes pod Paryżem zatrzymała się kawalka-
da kilku samochodów. Towarzyszył im czarny karawan
zaprzężony w dwa konie. Kiedy samochody przejechały
przez bramę, odezwały się werble. Złożony z dwunastu
żołnierzy pluton egzekucyjny oczekiwał w postawie na
baczność pośrodku dziedzińca, w niewielkiej odległości
od wbitego w ziemię drewnianego pala. Ubraną w szary
płaszcz i rękawiczki Matę Hari wyprowadzono z samo-
chodu. Tuż przed śmiercią posłała dwunastu stojącym
przed nią z wymierzonymi karabinami żołnierzom ca-
łusa, jakby na pożegnanie. Jakby chciała powiedzieć, że
nie ma do nich żalu. Chwilę wcześniej odrzuciła propo-
zycję przewiązania oczu czarną opaską. Jakby chciała
zobaczyć własną śmierć.
Dowódca plutonu egzekucyjnego uniósł w górę trzy-
maną w ręku szablę. Gwałtownie ucichł głuchy odgłos
werbli. Punktualnie o godzinie 6.00 rozległy się strzały.
Wieczorem ciało pięknej tancerki trafiło do prosekto-
rium jakiejś szkoły medycznej.
Prawie sto lat po jej śmierci historycy wciąż usiłują
znaleźć odpowiedź na pytanie, kim naprawdę była Mata
Hari. Wyrafinowaną, bezlitosną i chciwą zdrajczynią,
czy też ofiarą knowań wywiadów. 47 dni po jej egzeku-
cji oskarżyciel procesowy, porucznik Mornet powiedział
do francuskiego pisarza Alaina Descaux: „Między nami
mówiąc, nie warto się było nią zajmować”.
I rzeczywiście, w szpiegowskiej karierze Maty Hari
dużo więcej jest legendy niż historycznej prawdy, ale –
jak to się często zdarza – legenda po raz kolejny okazała
się silniejsza od faktów.
MAGDA GOEBBELS
(1901–1945)

Pierwsza Dama Trzeciej Rzeszy

Gdyby człowiek zdał sobie sprawę z tego,


jak nędzną jest istotą,
z pewnością popełniłby samobójstwo...
Friedrich Nietzsche
1 maja 1945 roku późnym wieczorem weszła do po-
mieszczenia w berlińskim bunkrze Hitlera, zastawio-
nego metalowymi łóżkami, w których właśnie zasy-
piało jej sześcioro dzieci. Najmłodsze miało pięć, naj-
starsze dwanaście lat. Pięć dziewczynek i jeden chło-
piec. Najpierw podała im rozpuszczoną w soku poma-
rańczowym morfinę, a gdy otumanione zasnęły, roz-
gniotła w ich ustach kapsułki z cyjankiem potasu. Pię-
cioro zmarło przypuszczalnie w trakcie snu, jednak
najstarsza, dwunastoletnia Helga w ostatniej chwili
zaczęła się bronić. Gdy następnego dnia do bunkra
weszli radzieccy żołnierze, ułożenie ciała dziewczynki
wskazywało, że wstrząsały nią liczne drgawki – dowód
na to, że matka siłą wlała jej truciznę. Telefonista
Führera, Rochus Misch, opowiadał później: „Po około
godzinie pani Goebbels samotnie wróciła z dziecięce-
go pomieszczenia. Rzucała się w oczy bladość jej twa-
rzy, a wokół oczu widać było czerwone obwódki. Wi-
działem, jak płacząc... stawiała pasjansa”.

Johanna Maria Magdalena Behrend urodziła się 11 listo-


pada 1901 roku w berlińskiej dzielnicy Kreuzberg. Była
nieślubnym dzieckiem przedsiębiorcy budowlanego,
Oskara Ritschela i jego służącej, Auguste Behrend.
Wprawdzie Ritschel poślubił później Auguste, jednak
dziecka nie uznał za swoje.
Małżeństwo rozpadło się po trzech latach, a w roku
1906 Auguste wyszła ponownie za mąż za żydowskiego
kupca, Richarda Friedländera. Ojczym adoptował córkę
swej żony i dał jej swoje nazwisko. Niedługo potem cała
rodzina przeniosła się do Brukseli. Nie mając czasu na
opiekę nad dzieckiem, matka Magdy oddała ją do klasz-
toru Sióstr Urszulanek w Vilvoorde, gdzie dziewczynka
przebywała od piątego do czternastego roku życia.
„Osiem lat spędziła w ostrym, klasztornym świecie –
napisała historyk Anna Maria Sigmund. – Jedynie z
przerwami na ferie. W tym czasie obaj ojcowie prześci-
gali się w staraniach o dziewczynkę. Podróżowali z Mag-
dą, spełniali każde jej życzenie i rozpieszczali ją”.
Wojna, która wybuchła latem 1914 roku, nie przypo-
minała żadnej z dotychczasowych wojen. W okopach
tkwiły wielomilionowe armie, a na ich potrzeby praco-
wały fabryki i sztaby uczonych. Z zawrotną prędkością
rozwijał się przemysł zbrojeniowy, coraz doskonalsze
były techniki zabijania. Państwo Friedländer uznali, że
bezpieczniej będzie im w Niemczech, i przenieśli się do
Berlina. Magda rozpoczęła naukę w Kolmorgen Lycée.
Zanim jednak rok 1914 dobiegł końca, Auguste roz-
wiodła się po raz drugi, a Magda wylądowała w pensjo-
nacie dla dziewcząt w Gosslar. Jej niewątpliwa uroda
oraz tupet wprawiały inne dziewczęta w zachwyt. Jak
się wkrótce okazało, nie tylko dziewczęta...
Nadeszło upalne lato 1918 roku. Pewnego dnia, pod-
czas powrotnej podróży do szkoły poznała w pociągu
bogatego przemysłowca branży tekstylnej, posiadające-
go również udziały w takich firmach jak BMW i
Daimler-Benz. Nazywał się Günther Quandt. Dwa razy
starszy od dziewczyny biznesmen zaczął zabiegać o jej
względy. Robił to na tyle skutecznie, że 4 stycznia 1921
roku w Bad Godesberg pojął ją za żonę. Ona miała 19,
on – 40 lat. Kilka miesięcy wcześniej, za namową
Quandta inżynier Oskar Ritschel po osiemnastu latach
uznał Magdę za swoją córkę.
1 listopada 1921 roku państwu Quandt urodził się
syn, Harald. Jednakże życie u boku milionera nie okaza-
ło się tak wspaniałe i podniecające, jak to sobie Magda
wyobrażała. Pełne blasku przyjęcia zdarzały się raczej
sporadycznie, małżonek był w domu rzadkim gościem,
bardziej niż młodą żoną zainteresowany sprawami biz-
nesowymi, ona zaś musiała opiekować się nie tylko wła-
snym synem, ale również synami męża z pierwszego
małżeństwa oraz trojgiem dzieci zaprzyjaźnionego z
Quandtem kupca, który zginął w wypadku. Jednocze-
śnie Günther kontrolował ściśle jej wydatki, robiąc kar-
czemne awantury o każdą markę. Zmusił ją do prowa-
dzenia domowej księgi gospodarczej, w której musiała
zapisywać dokładnie, ile pieniędzy wydała i na co.
Nawiązała romans z Żydem Chaimem Arlosoroffem,
którego poznała przed laty na studenckim balu. Starszy
od niej o trzy lata kochanek opowiadał się za niezależ-
nym państwem żydowskim w Palestynie i był wielkim
zwolennikiem nauk Theodora Herzla, założyciela poli-
tycznego syjonizmu. Spotykali się potajemnie w tym sa-
mym hotelu w Bad Godesberg, w którym odbyło się jej
przyjęcie weselne.
Cała historia wyszła z czasem na jaw, a Quandt wy-
rzucił wiarołomną żonę z domu, zakazując jej kontak-
tów z synem. I tak Magda z kilkoma walizkami wróciła
do matki. Nie zamierzała jednak łatwo zrezygnować z
przysługujących jej praw.
Gdy mieszkała jeszcze z Quandtem, znalazła w domu
kompromitujące listy miłosne, które otrzymał on jako
młody człowiek. Posługując się nimi, w porozumieniu ze
swoim adwokatem wymusiła na mężu odpowiednie wa-
runki rozwodu. Drżący przed skandalem Quandt zgo-
dził się spełnić jej wszystkie żądania: 50 000 marek jed-
norazowego odszkodowania oraz 4000 marek alimen-
tów co miesiąc na utrzymanie byłej żony i syna, który
miał pozostać pod opieką matki. Dodajmy w tym miej-
scu, iż 4000 marek stanowiło wówczas sumę czterokrot-
nie wyższą niż zarobki urzędującego gaulaitera Berlina,
Josepha Goebbelsa. Latem 1929 roku małżeństwo
Günthera i Magdy zostało ostatecznie rozwiązane za po-
rozumieniem stron.
Była pani Quandt została sama. Sama, ale nie samot-
na. Wieści o jej rozwodzie szybko dotarły za Ocean. Gdy
usłyszał je bratanek amerykańskiego prezydenta, multi-
milioner Herbert Hoover, który poznał Magdę przed
dwoma laty, w czasie podróży do Stanów Zjednoczo-
nych, wsiadł na najbliższy statek płynący do Europy i je-
sienią pojawił się w Berlinie, aby złożyć jej propozycję
małżeństwa.
Magda po pewnych wahaniach nie zgodziła się, co
bynajmniej nie wyszło jej na zdrowie. Po decydującej
rozmowie na tarasie klubu golfowego w Wannsee wra-
cała z Hooverem samochodem do Berlina. Przed zjaz-
dem na Avus pędzące z zawrotną szybkością stu kilome-
trów na godzinę auto wpadło w poślizg i wywróciło się
do rowu. Hoover wyszedł z wypadku bez szwanku, ona
natomiast doznała dwukrotnego pęknięcia czaszki.
Najbliższe tygodnie spędziła w szpitalu w Westend,
gdzie prawie codziennie odwiedzał ją Chaim Arlosoroff.
Gdy doszła do siebie, zaczęła mu towarzyszyć w podró-
żach. Kilka lat później żydowska reporterka Bella
Fromm napisała o Magdzie w sposób następujący: „Gdy-
by nie pojawił się bogacz Günther Quandt, kto wie,
gdzie ona by teraz była. Być może stałaby przed jednym
z kibuców w Palestynie z karabinem na ramieniu i z
fragmentami Starego Testamentu na ustach”.
Tymczasem życie bohaterki tej opowieści potoczyło
się w sposób zgoła odmienny. Latem 1930 roku wzięła
udział w imprezie zorganizowanej przez narodowych
socjalistów w berlińskim Pałacu Sportu, na którym po-
znała Josepha Goebbelsa. Następnego dnia wstąpiła w
szeregi NSDAP, gdzie otrzymała legitymację z numerem
297 442 i wkrótce awansowała na stanowisko kierow-
niczki grupy kobiecej. Zatrudniwszy się w sekretariacie
zastępcy gaulaitera, spotykała Josepha niemal każdego
dnia. Ponieważ biegle znała angielski i francuski, poma-
gała mu tłumaczyć i archiwizować zagraniczne meldun-
ki. W lutym 1931 roku nawiązali gorący romans.
Nikczemna postura nowego kochanka stała wpraw-
dzie w jaskrawej sprzeczności z ideałem aryjskim, ale,
jak widać, mało atrakcyjny z pozoru doktor germanisty-
ki miał to „coś”, co przyciąga piękne kobiety. W każdym
razie Magda, dopiero co zachwycająca się ideałami syjo-
nisty, nagle zaczęła wyznawać ponurą i brutalną ideolo-
gię narodowych socjalistów.
„Magda była rozpalona – napisała później Auguste
Behrendt. – Czuła, że ten człowiek traktuje ją jak kobie-
tę, a nie tylko zwolenniczkę partii, której prawie w ogó-
le nie znała. Musiała poznać tego mężczyznę, który był
w stanie spowodować, że człowiek z sekundy na sekun-
dę mógł poczuć zimno lub gorąco”.
„Myślałam, że spłonę pod jego przenikliwym i wręcz
pożerającym spojrzeniem” – miała ponoć powiedzieć
matce Magda.
Początkowo jednak wcale nie zamierzała zrywać z
Arlosoroffem. Nie ukrywając istnienia jednego kochan-
ka przed drugim, w każdym z nich wzbudzała coraz
większą zazdrość. Żaden nie wiedział tylko, kim jest
„ten drugi”.
„A potem zostałem sam z moją męką – zanotował w
swym dzienniku Joseph Goebbels. – Magda nie dzwoni.
Ja dzwonię do niej 30 razy, zawsze bez odpowiedzi. Sza-
leję, rozpaczam. Budzą się we mnie najdziksze upiory.
Dlaczego nie daje żadnego znaku? Ta niepewność jest
zabójcza. Muszę z nią porozmawiać, będzie, co ma być.
Wymuszę to dziś na niej wszelkimi dostępnymi środka-
mi. Przez całą noc jeden wielki krzyczący ból. Chce mi
się wyć. Serce w piersi chce pęknąć”.
12 kwietnia 1931 sytuacja stała się krytyczna. Tego
dnia Magdę odwiedził Chaim Arlosoroff. Doszło do
sprzeczki, w wyniku której zazdrosny kochanek usiło-
wał ją zastrzelić. Pocisk utkwił we framudze drzwi, ni-
komu nic się nie stało, ale to zdarzenie przyśpieszyło
rozstanie. Arlosoroff wyjechał ostatecznie do Palestyny,
a w lipcu 1933 roku został zamordowany w Tel Awiwie,
w zamachu zorganizowanym przez prawicowych syjo-
nistów.
Joseph Goebbels pozostał sam na placu boju i 19
grudnia 1931 roku poślubił wreszcie swą piękną ko-
chankę w majątku Quandtów w meklemburskim
Severin. Świadkiem ceremonii był sam Adolf Hitler. Wy-
chodząc za mąż, Magda utraciła prawo do alimentów,
jednak Führer okazał się wspaniałomyślny, podnosząc
Goebbelsowi pensję do dwóch tysięcy marek miesięcz-
nie.
Istnieje kilka teorii na temat powodów, dla których
Magda zdecydowała się wyjść za mąż za Josepha Goeb-
belsa. Według jednej z nich celem małżeństwa była chęć
zbliżenia się do Adolfa Hitlera, którym była zauroczona.
Poznała go jesienią 1931 roku na tradycyjnej angielskiej
herbatce w berlińskim hotelu „Kaiserhof”. Goebbels
przedstawił ją wodzowi, nie zdradzając jednak, że jest
jego kochanką. Ponieważ Führer zamierzał pozostać ka-
walerem, sugerowano, że jako żona jednego z czoło-
wych dygnitarzy, Magda mogła zostać Pierwszą Damą
Trzeciej Rzeszy. Tę kalkulację zdradziła zresztą sama w
rozmowie z matką:
– Gdyby ugrupowanie Hitlera doszło do władzy, będę
jedną z pierwszych kobiet Niemiec.
Sugeruje się też, że choć Hitler niewątpliwie był pod
wrażeniem jasnowłosej i niebieskookiej Magdy, pasują-
cej do propagowanego przez nazistów ideału aryjskiej
kobiety, to jednak z wyżej wymienionego powodu sam
nie był nią zainteresowany i rozkazał ją poślubić swoje-
mu poddanemu. W rozmowie ze swym adiutantem miał
podobno stwierdzić: „Ta kobieta mogłaby odgrywać w
moim życiu wielką rolę, nawet nie będąc moją żoną.
Mogłaby w mojej pracy stanowić żeński, przeciwległy
biegun wobec moich wyraźnie męskich instynktów (...).
Szkoda, że nie jest mężatką”.
Powyższa wypowiedź świadczyłaby, że Hitler być
może od razu zorientował się, że Magda jest bardzo
przydatna dla partii i chciał ją zgrabnie wykorzystać do
celów politycznych.
Od pierwszego dnia małżeństwa zaczęła wypełniać
rolę żony ministra. W pięknym domu Goebbelsów w
berlińskiej dzielnicy Westend organizowała huczne
przyjęcia dla nazistowskich przywódców, wygłaszała
płomienne przemówienia, podejmowała żony zagra-
nicznych dygnitarzy, wspierała żołnierzy i pocieszała
wojenne wdowy. Brała udział w szkoleniach pielęgnia-
rek, pracowała w firmie Telefunken, starając się żyć
zgodnie z propagandowym obrazem patriotycznej mat-
ki, Niemki i zwolenniczki polityki Adolfa Hitlera. Rywa-
lizowała też z Emmą Göring o miano First Lady Trzeciej
Rzeszy.
Zdaniem narodowych socjalistów, rola kobiety pole-
gała jednak przede wszystkim na tym, by podarować
Rzeszy jak najwięcej dzieci. Magda i w tym względzie
zdawała się odpowiadać temu ideałowi, rodząc Josepho-
wi kolejno: Helgę, Hildegardę, Helmuta, Hedwig, Holdi-
ne i Heidrun. Poza tym kilka razy poroniła.
W 1933 roku zachorowała na posocznicę i o mało nie
umarła. Parę tygodni leżała w szpitalu. Gdy odwiedził ją
Hitler, uznał, że jej stan jest beznadziejny. Jednak Mag-
da była twarda. Stopniowo dochodziła do zdrowia i
wkrótce znów była gotowa wypełniać swe najważniej-
sze zadanie.
Myliłby się jednak każdy, kto uznałby to małżeństwo
za szczęśliwe. Joseph Goebbels nie był wzorem mężow-
skich cnót i nie stronił od towarzystwa innych kobiet.
Najgłośniejszym echem odbił się jego trwający przeszło
rok romans z czeską aktorką, Lidą Baarovą, dla której
zamierzał nawet rozwieść się z Magdą. Sprawa dotarła
do Hitlera, który kategorycznie nakazał Josephowi ze-
rwanie z aktorką. Sama Magda też nie pozostała mu
dłużna, nawiązując romans z osobistym sekretarzem
swojego męża, Karlem Hanke. I w tym przypadku inter-
wencja Führera zakończyła związek.
Ale powodów do scen i kłótni wciąż nie brakowało;
w małżeństwie panowała prawdziwa huśtawka nastro-
jów. Jako cudowne i idylliczne przedstawiała je propa-
ganda Trzeciej Rzeszy. W kronikach filmowych pokazy-
wano niezmiennie uśmiechniętych Goebbelsów otoczo-
nych gromadką dzieci, co w wydaniu narodowych socja-
listów stanowiło kwintesencję rodzinnej sielanki. Pu-
blicznie Magda i Joseph grali rolę prawdziwie niemiec-
kiej, szczęśliwej pary. Co jednak Magda naprawdę my-
ślała o swoim mężu, wyznała Eleonorze Quandt, najlep-
szej przyjaciółce i byłej szwagierce: „On jest diabłem.
On, którego uważałam za mojego Boga”. Było jednak
coś, co łączyło małżonków niewidzialnym węzłem: fa-
natyczne, płomienne i bezgraniczne uwielbienie dla
Adolfa Hitlera. Oboje uznawali go za uzdrowiciela ich
związku, człowieka, dla którego gotowi byli umrzeć.
Na problemy Magda reagowała depresją i choroba-
mi. Pod koniec wojny zaczęła cierpieć na neuralgię trój-
dzielną; z powodu silnego bólu twarzy często była przy-
kuta do łóżka, a w sierpniu 1944 roku znów znalazła się
w szpitalu. We wrześniu 1944 roku pojechała do Wro-
cławia, by tam poddać się operacji prawej strony twa-
rzy.
Tymczasem pod koniec kwietnia 1945 roku Armia
Czerwona wkroczyła do Berlina. Rodzina Goebbelsów
przeniosła się wraz z dziećmi do bunkra Hitlera, pod
zbombardowaną Kancelarią Rzeszy. Magda już wtedy,
w rozmowie z Eleonorą Quandt, zapowiedziała swoje
samobójstwo:
– Dla mnie nie ma innego wyjścia – stwierdziła. – W
końcu przecież brałam we wszystkim udział, wierzyłam
w Hitlera i Goebbelsa.
– Ależ ty nie możesz i nie musisz umierać dla tego
człowieka, który cię tak niezmiernie rozczarował, i któ-
rego prawdziwą twarz nareszcie poznałaś! – usiłowała
ją przekonać przyjaciółka.
– To życie, które wy wszyscy będziecie wiedli po klę-
sce, nie będzie wiele warte. Prędzej czy później cała Eu-
ropa będzie opanowana przez komunizm – odpowie-
działa Magda. – Załóżmy, że pozostanę przy życiu, aresz-
tują mnie wówczas i przesłuchają na temat Josepha. Je-
śli powiem prawdę, wyjawię, jakim naprawdę był czło-
wiekiem, co się rzeczywiście działo za kulisami, wtedy
każdy przyzwoity człowiek odwróci się ode mnie z odra-
zą. Każdy pomyśli, że teraz, kiedy mój mąż nie żyje lub
jest w niewoli, ja go oczerniam w najgorszy sposób, jego,
ojca moich sześciorga dzieci. Świat uzna, że żyłam u
jego boku w blasku i luksusie i rozkoszowałam się jego
władzą. Jako jego żona pozostanę z nim do końca. Nikt
mi nie uwierzy, że rzeczywiście przestałam go kochać, a
może ja go wciąż jeszcze kocham.
– A dzieci...? Co będzie z dziećmi?
– Zabierzemy je ze sobą, gdyż są one zbyt dobre dla
tego świata, który przyjdzie. Ten świat uzna Josepha za
jednego z największych przestępców, jakich wydały
Niemcy. Jego dzieci będą męczone, pogardzane lub po-
niżane. Będą musiały zapłacić za to, co on zrobił. Będą
się na nich mścili...
– Przecież nie możesz zamordować swoich dzieci! –
zawołała z przerażeniem Eleonora.
– Mylisz się, mogę – odparła zimno Magda Goebbels.
– Wszystko jest już przygotowane...
28 kwietnia napisała ostatni list do swojego najstar-
szego syna, Haralda, który jako pilot Luftwaffe służył na
froncie wschodnim: „(...) Musisz wiedzieć, że wbrew
woli taty pozostałam z nim, że jeszcze w zeszłą niedzielę
Führer chciał mi pomóc wydostać się stąd. Ty znasz
swoją matkę – my mamy tę samą krew, nie mam się nad
czym zastanawiać. Nasza wspaniała idea upada – z nią
wszystko, co piękne, cudowne, szlachetne i dobre po-
znałam w życiu. Świat, który przyjdzie po Führerze i na-
rodowym socjalizmie, nie jest wart, aby dla niego żyć, i
dlatego zabrałam tutaj również dzieci. Szkoda ich dla
tego życia, które po nas przyjdzie, a łaskawy Bóg mnie
zrozumie, jeśli sama podam im rozwiązanie. (...) Wczo-
raj wieczorem Führer zdjął swoją złotą odznakę partyj-
ną i przypiął mi ją do ubrania. Jestem dumna i szczęśli-
wa. Daj, Boże, aby mi starczyło siły do zrobienia tego
ostatecznego i najtrudniejszego. Mamy tylko jeden cel:
wierność Führerowi aż do śmierci, i abyśmy razem z
nim mogli zakończyć życie to łaska losu, na którą nigdy
nie śmieliśmy liczyć...”.
Gdy po Berlinie zaczęły krążyć doniesienia o grabie-
żach i gwałtach żołnierzy radzieckich, Hitler i jego żona,
Ewa Braun, zdecydowali się popełnić samobójstwo.
Wtedy właśnie, 30 kwietnia, tylko raz w tych tragicz-
nych dniach Magda Goebbels okazała jakieś poruszenie.
Kiedy zamknęli się w pokoju, daremnie próbowała omi-
nąć adiutanta pilnującego z pistoletem maszynowym
gabinetu wodza:
– Mein Führer, proszę nas nie opuszczać! – krzyknęła
zza pleców żołnierza. – My wszyscy zginiemy nędznie
bez pana!
Dzień później zabiła swoje dzieci, dokładnie tak, jak
to sobie zaplanowała. Potem odbyła krótką rozmowę z
Martinem Bormannem i pożegnała się z wszystkimi naj-
bliższymi współpracownikami. Po raz ostatni weszła do
sypialni i spojrzała na zwłoki dzieci...
Minęła godzina 21.30, kiedy wraz z małżonkiem we-
szła po schodach do ogrodu Kancelarii Rzeszy. Według
jednej z relacji Goebbels zastrzelił tam najpierw swoją
żonę, a potem siebie, według innej zaś – obydwoje zażyli
truciznę. Ciała oblano benzyną i podpalono. 2 maja 1945
roku zwęglone szczątki odnaleźli radzieccy żołnierze.
JULIA BRYSTYGIEROWA
(1902–1975)

Luna od Kościoła

To zupełnie naturalne,
władza robotnicza i chłopska
zabija swoich wrogów jak wszy.
Maksym Gorki
Była jedną z najbardziej okrutnych, a zarazem najbar-
dziej wpływowych osób w stalinowskim aparacie bez-
pieczeństwa. Jak twierdził Stefan Staszewski: „Twarz
miała dosyć ładną, ale była potwornie niezgrabna,
kwadratowa, niska, bardzo grube nogi. Agresywna i
zaborcza. Była to pani z rodzaju tych, które mówią,
kto ma dziś ją do domu odprowadzać”. Słynęła z sady-
stycznych tortur zadawanych młodym więźniom, któ-
rym kazała się rozbierać do naga, a następnie biła ich
pejczem po genitaliach i przycinała je szufladą. Jeden
z uwięzionych wspominał ją w następujący sposób:
„Zbrodnicze monstrum przewyższające okrucień-
stwem niemieckie dozorczynie obozów koncentracyj-
nych”.

Julia Preiss (według niektórych źródeł Prajs), zwana


Luną, urodziła się 25 listopada 1902 roku w Stryju w ro-
dzinie żydowskiego aptekarza. W roku 1920 ukończyła
gimnazjum we Lwowie, a sześć lat później studia histo-
ryczne na Uniwersytecie Jana Kazimierza w tym samym
mieście. W roku 1928 uzyskała doktorat z dziedziny filo-
zofii. Pracowała jako nauczycielka historii w gimnazjum
C. Epsteina w Wilnie oraz w żydowskim seminarium na-
uczycielskim Towarzystwa Kulturalno-Oświatowego
„Tar-but”. W 1920 roku wyszła za mąż za działacza syjo-
nistycznego, Natana Brystygiera i urodziła syna, Micha-
ła, a dziesięć lat później owdowiała.
Już w roku 1927 rozpoczęła aktywną działalność ko-
munistyczną jako członek Międzynarodowej Organiza-
cji Pomocy Rewolucjonistom. W 1929 roku, po zwolnie-
niu z pracy z powodów politycznych, utrzymywała się z
udzielania korepetycji. Od kwietnia 1931 roku była wy-
dawcą i redaktorem legalnego tygodnika komunistycz-
nego „Przegląd Współczesny”. W roku 1936 została se-
kretarzem Komitetu Centralnego MOPR Zachodniej
Ukrainy. W październiku 1931 roku skazano ją na dwa
tygodnie więzienia za działalność komunistyczną. W
późniejszych latach lądowała za kratkami za to samo
jeszcze dwukrotnie: w 1932 (12 miesięcy) i w 1937 roku
(2 lata).
W pełni rozwinęła skrzydła dopiero po wkroczeniu
do Polski Armii Czerwonej w roku 1939. Przyjęła wtedy
radzieckie obywatelstwo i rozpoczęła pracę w Radzie
Związków Zawodowych we Lwowie. Współpracowała
też – wraz z grupą innych kolaborantów – z sowieckim
wydawnictwem „Nowe Widnokręgi”. Słynęła z gorli-
wych donosów do NKWD, głównie na... swoich towarzy-
szy partyjnych. Rywalizowała w tym względzie z braćmi
Goldbergami – Józefem (późniejszym dyrektorem depar-
tamentu śledczego MBP, Jackiem Różańskim) i Beniami-
nem (Jerzym Borejszą). Rywalizacja między nimi w tej
dziedzinie była bardzo zacięta. Goldberg miał się póź-
niej skarżyć Józefowi Światłe (właśc. Izaak Fleischfarb,
wicedyrektor X departamentu MBP): „Pomyślcie, towa-
rzyszu, że ta k... napisała na mnie raport. Ale towarzysz-
ka Luna zapomina, że ja mam dłuższą karierę w NKWD
niż ona”.
Chodziło o to, że wiosną 1942 roku jego żona, Bela
Frenkiel, nie mogąc doczekać się pomocy MOPR, przyję-
ła pomoc od Delegatury rządu Sikorskiego w postaci
dwóch kilogramów ryżu i torby mąki. Towarzyszka
Luna nie przyjęła argumentów o „skrajnej nędzy” i „nie-
uniknionej śmierci dziecka”, zarzucając Goldbergom
kontakty z imperialistami, „polityczną zdradę” i „brak
komunistycznej godności”. Niewiele jednak udało jej się
zdziałać, ponieważ Goldbergowie mieli w tym czasie
jeszcze mocniejsze „plecy”.
Kilkanaście lat później, jesienią 1953 roku Luna jako
członek Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej przy KC
PZPR współoskarżała Różańskiego o znęcanie się w
śledztwie nad więźniami. Uczestniczyła również, prócz
oficerów MBP i prokuratora, w rewizji w jego mieszka-
niu przy ulicy Narbutta w Warszawie.
Donosy nie były jednak sprawą najważniejszą. Swą
szybką karierę Julia zawdzięczała głównie temu, że była
tak zwaną PPŻ (Przechodnią Polową Żoną), czyli, krótko
mówiąc, kochanką kilku bardzo wpływowych osób,
m.in. Jakuba Bermana (w drugiej połowie lat czterdzie-
stych człowieka „numer dwa” w państwie, po Bolesła-
wie Bierucie), Hilarego Minca (późniejszego ministra
przemysłu, wicepremiera i członka Komisji Bezpieczeń-
stwa KC PZPR) oraz Eugeniusza Szyra, stalinowskiego
ekonomisty i członka Politbiura.
Po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej Julia zbie-
gła najpierw do Charkowa, potem zaś do Samarkandy,
gdzie działała w – podległej III Międzynarodówce – Mię-
dzynarodowej Organizacji Pomocy Rewolucjonistom,
której zadaniem była pomoc znajdującym się w trudnej
sytuacji towarzyszom. W roku 1943 znalazła się w Za-
rządzie Głównym Związku Patriotów Polskich, a w 1944
zasiadła w Krajowej Radzie Narodowej, samozwańczym
parlamencie, mającym zgodnie z planami Józefa Stalina
stanowić zaczątek powojennej władzy komunistycznej
w Polsce.
W grudniu 1944 roku, po przyjeździe do Polski Lubel-
skiej podjęła pracę w Resorcie Bezpieczeństwa Publicz-
nego, błyskawicznie awansując do funkcji kierowni-
czych i dyrektorskich. Podobno wcale nie chciała tam
pracować, gdyż uważała, że nie zna się na tego rodzaju
robocie. Zmusili ją Gomułka i Bierut, powołując się na
partyjny obowiązek. A jednak dopiero tam pokazała, co
naprawdę potrafi. Jej kochanek, Jakub Berman, tak ją
opisywał: „Była wyjątkowo inteligentną kobietą o dosyć
miłej powierzchowności, choć niezbyt zgrabna. (...) By-
stra, przenikliwa, umiała nawiązywać dobre kontakty z
ludźmi.
Luna stała się naprawdę wybitnym pracownikiem
Bezpieczeństwa i na tle innych dyrektorów czy naczel-
ników nie odznaczających się wielkimi talentami i sto-
sującymi dosyć toporne często metody zdecydowanie
się wyróżniała”.
Brystygierowa była najpierw kierownikiem sekcji,
potem kierownikiem wydziału w Departamencie I Mini-
sterstwa Bezpieczeństwa Publicznego (kontrwywiad),
od stycznia 1950 roku – dyrektorem Departamentu V,
zajmującego się zwalczaniem ludzi i instytucji Kościoła
katolickiego w Polsce, a na koniec swej ubeckiej kariery,
od sierpnia 1954 roku do listopada 1956 – dyrektorem
III Departamentu, powołanego do walki ze zbrojnym
podziemiem. Jako członek Centralnej Komisji Kontroli
Partyjnej brała udział w naradach Politbiura PPR i
PZPR, formalnie jednak nie wchodząc w jego skład.
Zajmowała się głównie partiami, organizacjami i
ugrupowaniami religijnymi, biorąc czynny udział w wy-
powiedzianej przez komunistów wojnie z Kościołem ka-
tolickim. W samym tylko roku 1950 nadzorowała aresz-
towanie 132 księży, w tym biskupa Kazimierza Kowal-
skiego, księdza Zygmunta Kaczyńskiego i biskupa kielec-
kiego Czesława Kaczmarka. Temu ostatniemu, okrutnie
torturowanemu w trakcie śledztwa, w 1953 roku wyto-
czono głośny proces polityczny, w trakcie którego przy-
znał się do zarzucanych mu czynów. Został skazany na
12 lat więzienia za kolaborację z Niemcami, usiłowanie
obalenia ustroju PRL i propagandę na rzecz waszyng-
tońsko-watykańskich mocodawców. Luna prześladowa-
ła również z zapałem inne wyznania, chociażby świad-
ków Jehowy, których na jej rozkaz aresztowano około
dwóch tysięcy.
Już w październiku 1947 roku zalecała „systematycz-
ne rozpracowywanie instytucji Kościoła w terenie”, ak-
centując m.in.: „Należy zerwać z rozpowszechnionym
poglądem, że klasztoru nie da się rozpracować. (...) Kie-
runek dojścia: żebracy, dostawcy klasztorni itp”. Zachę-
cała do „systematycznego rozpracowywania katechetów
szkolnych” i „przeciwdziałania rozszerzaniu się prasy
katolickiej”, wzywała do unicestwienia organizacji kato-
lickich oraz likwidacji zakonów. Wynikiem pracy kiero-
wanego przez nią Departamentu było aresztowanie w
sumie ponad 900 księży katolickich, kilku biskupów
oraz internowanie prymasa Polski, kardynała Stefana
Wyszyńskiego.
Szczególną gorliwością odznaczała się w zwalczaniu
polskiej inteligencji patriotycznej.
Charakterystyczny jest typ instrukcji wydawanej
przez nią funkcjonariuszom na odprawach: „W istocie
cała polska inteligencja jest przeciwna systemowi komu-
nistycznemu i właściwie nie ma szans na jej reedukację.
Pozostaje więc jej zlikwidowanie. Ponieważ jednak nie
można zrobić błędu, jaki uczyniono w Rosji po rewolucji
w 1917 roku, eksterminując inteligencję i w ten sposób
opóźniając rozwój gospodarczy kraju, należy wytworzyć
taki system nacisków i terroru, aby przedstawiciele inte-
ligencji nie ważyli się być czynni politycznie”.
Stefan Staszewski (kierownik wydziału prasy i wy-
dawnictw KC PZPR i redaktor naczelny Polskiej Agencji
Prasowej w czasach stalinizmu) twierdził, że wywiad ra-
dziecki przekazał Brystygierowej opiekę nad Bolesła-
wem Piaseckim, przedwojennym współzałożycielem
Obozu Narodowo-Radykalnego, który po 1945 roku po-
parł władze komunistyczne. Luna wciągnęła twórcę PA-
X-u zarówno do współpracy, jak i do łóżka (być może w
odwrotnej kolejności, ale czy to ważne?).
Józef Światło pisał, że Brystygierowa dawała Piasec-
kiemu pieniądze na działalność rozbijających Kościół
„postępowych katolików”, ale w zamian wymagała po-
słuszeństwa, na przykład potępienia generała Stanisła-
wa Tatara jako „zdrajcy narodu, faszysty i imperiali-
stycznego agenta”. Światło ujawnił również, że Bierut,
prócz Piaseckiego, posiadał na odcinku katolickim wła-
snego agenta, którego zwerbował za pośrednictwem
Brystygierowej. Był nim Dominik Horodyński, redaktor
naczelny „Kultury”. „Horodyńskiego można było często
spotkać w mieszkaniu prywatnym pułkownik Brystygie-
rowej przy Alei Róż”.
W ramach „opieki” nad inteligencją, prawdopodob-
nie na prośbę Piaseckiego Luna uwolniła z więzienia
Pawła Jasienicę (Lecha Beynara), któremu groziła kara
śmierci za przynależność do bandy „Łupaszki”, czyli V
Wileńskiej Brygady AK majora Zygmunta Szendzielarza.
Wiosną 1948 roku Luna wraz z wiceministrem bez-
pieki Romanem Romkowskim pojechała na spotkanie ze
sztabem Hieronima Dekutowskiego „Zapory”, dowódcy
partyzantki WiN na Lubelszczyźnie, który w porozumie-
niu z inspektorem WiN Władysławem Siłą-Nowickim
postanowił ujawnić swoje oddziały. Delegacja MBP nie
zgodziła się jednak na warunek „Zapory”, aby wypuścić
z więzień żołnierzy WiN. Wkrótce on i jego ludzie zosta-
li aresztowani i prócz Siły-Nowickiego (siostrzeńca Fe-
liksa Dzierżyńskiego) zlikwidowani.
Brystygierowa odgrywała również ważną rolę w
działaniach zmierzających do skrytobójczego mordowa-
nia szczególnie niewygodnych dla komunistów działa-
czy PSL. Jak twierdzi Jerzy Morawski w artykule Strzały
zza węgła („Życie” z 7 listopada 1995 roku), kierowany
przez nią Departament MBP typował do fizycznej likwi-
dacji działaczy tej partii, a propozycje zatwierdzano
później na najwyższym szczeblu.
Pracując w MBP, towarzyszka Brystygierowa pocią-
gała za wiele różnych sznurków, uczestnicząc aktywnie
w rozmaitych partyjnych dintojrach. Jednych, jak Ró-
żańskiego czy Światły, nienawidziła całym sercem i sta-
rała się zniszczyć, innym, jak choćby Władysławowi Go-
mułce, pomagała.
Według Stefana Staszewskiego „Luna to był typowy
dywersant polityczny. Miała pod swoją opieką Kościół i
inteligencję. (...) Nie brała udziału w walce ze zbrojnym
podziemiem, nie zajmowała się wymuszaniem zeznań
czy montowaniem procesów. Powierzano jej sprawy
wymagające bardzo delikatnych tonów, dużej wiedzy,
inteligencji i kwalifikacji wyższego rzędu. Miała robić
rozpoznanie nastrojów panujących w środowiskach ar-
tystycznych i określać, kto z tych ludzi jest uczciwy, a
kto nie. Trzeba przyznać, że dzięki wrodzonej kulturze
dobrze te rozeznanie robiła. (...) Kulturalna, elokwent-
na, wcale nie krzykliwa, taka pani do towarzyskiego ob-
cowania”.
Przeczą temu zdecydowanie relacje innych świad-
ków. Według nich Brystygierowa nadzorowała zwykle
pierwszy etap śledztwa, osobiście katując zatrzyma-
nych. Z powodu bezwzględności, z jaką przesłuchiwała
więźniów, nazywano ją Krwawą Luną.
Żołnierz AK i były więzień polityczny Anna Rószkie-
wicz-Litwinowiczowa w swych wspomnieniach Trudne
decyzje. Kontrwywiad Okręgu Warszawa AK 1933–1944,
pisała: „Julia Brystygierowa słynęła z sadystycznych tor-
tur zadawanych młodym więźniom, była zdaje się zbo-
czona na punkcie seksualnym i tu miała pole do
popisu”.
W różnych relacjach powtarzają się opowieści o sa-
dyzmie Brystygierowej, bijącej rozebranych młodych
więźniów szpicrutą po jądrach, aby wymusić przyzna-
nie się do winy. Ofiarą takich tortur padł m.in. szef pro-
pagandy PSL na województwo olsztyńskie, Szafarzyński,
który wkrótce, po sesji przesłuchań zmarł z ogólnego
wycieńczenia.
Luna odeszła z ministerstwa na fali popaździerniko-
wej „odwilży” w roku 1956. Próbowano pociągnąć ją do
odpowiedzialności karnej za dokonane zbrodnie, lecz
sprzeciwił się temu zdecydowanie nowy I sekretarz
PZPR, Władysław Gomułka. Pracowała przez jakiś czas
w Państwowym Instytucie Wydawniczym jako redak-
torka, później została szefową „Naszej Księgarni”. Oso-
ba, która wcześniej, w komunistycznych „Nowych Wid-
nokręgach” systematycznie opluwała Polskę, miała te-
raz pisać opowiadania dla polskich dzieci. Wydała też
m.in. powieść Krzywe litery. Na starość popadła w dewo-
cję.
Gdy siostra zakonna Bonitacja (nazwiskiem Gold-
man, niewidoma franciszkanka i mieszkanka Zakładu
dla Ociemniałych w Laskach pod Warszawą) trafiła do
szpitala, w czasie choroby odwiedzała ją często pewna
pani, której nazwiska nie znała. Pani ta leżała w tym sa-
mym szpitalu i czytała siostrze Bonitacji książki katolic-
kie oraz czasopisma, m.in. „Tygodnik Powszechny”.
Obie panie zaprzyjaźniły się, co zaowocowało zaprosze-
niem przez siostrę usłużnej kobiety do Lasek.
Po pewnym czasie tajemnicza pani przyjechała tam z
pytaniem o swoją szpitalną znajomą. Funkcjonariusze
SB, inwigilujący Zakład w ramach akcji „Kobra”, szybko
zidentyfikowali ją jako Julię Brystygierową, dawną dy-
rektorkę V Departamentu.
Odtąd była częstym gościem w tym ważnym ośrodku
katolickiej inteligencji oraz miejscu przyciągającym i
chroniącym ludzi prześladowanych przez władze komu-
nistyczne. W raporcie z 16 czerwca 1962 roku TW (Taj-
ny Współpracownik) SB o kryptonimie „Ksawery” dono-
sił: „W godzinach popołudniowych widziałem wyjeżdża-
jącą z Lasek w towarzystwie Wolmanowej Anny – Bry-
stygier. Do samochodu doprowadziła ją s. Bonitacja –
Goldman i Zula (Zofia) Morawska. Z rozmowy pomiędzy
Z. Morawską a ks. Marylskim wynikało, że Brystygier
obiecała załatwić sprawy paszportowe Marylskiemu.
(...) Brystygier przyjechała samochodem marki »Mo-
skwicz« koloru zielono-kremowego nr rej. WC – względ-
nie WE 4513. (...) Wyglądała na zdenerwowaną, prawdo-
podobnie ze względu na duże towarzystwo, które było
świadkami jej wyjazdu, paliła nerwowo papierosy”.
Od wiosny 1963 roku SB nie notowała już obecności
Julii Brystygierowej w Zakładzie; być może przestraszy-
ła się inwigilacji. Opiekujący się nią ksiądz Antoni Ma-
rylski był jednak pewien, że zasiane ziarno wyda odpo-
wiedni plon. „Ona teraz uświadomiła sobie, ile zła i nie-
szczęścia wielu ludziom swym nieludzkim postępowa-
niem sprawiła, i stara się obecnie nowym chrześcijań-
skim życiem jeszcze wiele naprawić” – notował jego sło-
wa TW „Rawski” w listopadzie 1962 roku: „Teraz Brysty-
gierowa przychodzi od czasu do czasu nas odwiedzać”.
„I znajduje się także na drodze nawrotu” – miał po-
wiedzieć ksiądz Marylski w kwietniu 1963 roku, tym ra-
zem według relacji TW „Alfa”. Atmosfera Lasek, w któ-
rej wygrywała wiara w dobroć człowieka, niejednemu
zagubionemu grzesznikowi pozwoliła odnaleźć Boga.
Działo się tak dlatego, że ludzie, którzy tę atmosferę
tworzyli – ojciec Władysław Korniłowicz, ksiądz Antoni
Marylski, prymas Stefan Wyszyński i siostry francisz-
kanki od Krzyża – nie skreślali na zawsze błądzących, a
nawet zbrodniarzy.
Wśród wielu postaci zauważonych w Laskach przez
funkcjonariuszy i zarejestrowanych przez aparat SB,
szczególne miejsce zajmowali byli lub obecni aparatczy-
cy, inteligencja komunistyczna, a nawet byli funkcjona-
riusze UB, zajmujący się niegdyś zwalczaniem Kościoła.
Na terenie Zakładu przebywali też niechętni reżimowi
pisarze i publicyści, m.in. Zbigniew Herbert, Tadeusz
Mazowiecki i Adam Michnik, pisząc tam nawet niektóre
swe utwory.
Pojednana z Bogiem (chociaż niekoniecznie z niektó-
rymi ludźmi), opatrzona świętymi sakramentami Julia
Brystygierowa, „Krwawa Luna”, zmarła 9 października
1975 roku w Warszawie.
WANDA WASILEWSKA
(1905–1964)

Partia ponad wszystko

Kurtyzana i polityk robią to samo,


tyle że ona w buduarze, a on na mównicy.
Andrzej Majewski
Jak mówią słowa starej piosenki: „Leży Wanda w pol-
skiej ziemi, bo nie chciała Niemca”. Inna z kolei Wan-
da nie leży w polskiej ziemi, bo nie chciała być Polką.
Do niedawna była nieoficjalną patronką Polski Ludo-
wej, jej imieniem nazwano najbardziej dogmatyczną i
serwilistyczną placówkę naukową – Wojskowy Insty-
tut Historyczny w Rembertowie, a także wiele ulic,
placów i szkół. Marian Hemar poświęcił jej jedną ze
swych fraszek (Madame Wasilewska), gdzie zgryźliwie
sportretował ją jako sowieckiego pachołka. Choć rów-
nież zdaniem niezwykle powściągliwej zazwyczaj Ma-
rii Dąbrowskiej była „lokajską liżydupą Stalina” i zde-
cydowanie zasłużyła sobie na miano renegatki, to jed-
nak bardziej niż jakakolwiek inna kobieta – może z
wyjątkiem Katarzyny II – wpłynęła na dzieje naszego
kraju.

Urodziła się 21 stycznia 1905 roku w Krakowie. Była


córką Leona Wasilewskiego, wybitnego działacza PPS,
jednego z najbliższych i najbardziej zaufanych współ-
pracowników Józefa Piłsudskiego. Przez długi czas
wszędobylska plotka głosiła nawet, że marszałek był jej
ojcem chrzestnym. Nie była to prawda, choć czasem
trzymał ją na kolanach. Ojciec Wandy, wielki patriota,
nie wiedział bynajmniej, że hoduje na własnej piersi
żmiję. W przyszłości bo – wiem jego córka za główny cel
swego życia miała uznać obalenie i zlikwidowanie dzie-
ła życia swego ojca – traktatu ryskiego.
Matka, również Wanda, z domu Zieleniewska, córka
nauczyciela muzyki z Mohylewa nad Dnieprem, podob-
nie jak małżonek udzielała się w Polskiej Partii Socjali-
stycznej. (Niech nikt nie myli ówczesnej PPS z „Odrodzo-
ną” czy też „Lubelską” PPS, która kilkadziesiąt lat póź-
niej połączyła się z PPR-em, tworząc Polską Zjednoczoną
Partię Robotniczą). Oprócz Wandy państwo Wasilewscy
mieli jeszcze dwie córki: starszą od niej Helę (Halszkę)
oraz młodszą – Zofię Aldonę (Adę).
Młode lata Wanda spędziła z rodziną w Krakowie.
Była dzieckiem wątłego zdrowia, nękanym przez ane-
mie, stany podgorączkowe i infekcje, toteż wizyty leka-
rzy w ich domu nie należały do rzadkości. Matka starała
się wywozić ją co roku na okres letni z niezdrowego
Krakowa na wieś. W 1914 roku jeden z takich wyjazdów
na letnisko, do Żarnówka koło Makowa Podhalańskiego,
przeciągnął się aż do trzech lat. Powodem był wybuch I
wojny światowej. Ojciec działał na terenie Galicji, orga-
nizując walkę zbrojną przeciwko caratowi, matka – w
Żeńskich Oddziałach Strzeleckich, a następnie w oddzia-
le wywiadowczym Pierwszej Brygady Legionów. Nawet
starsza siostra, Halszka, wówczas piętnastoletnia panni-
ca, pomagała w organizowaniu wyżywienia dla legioni-
stów. W grudniu 1914 roku matka została aresztowana
przez rosyjską żandarmerię wojskową i powróciła do
kraju dopiero w 1917. Wandą i Adą opiekowała się wte-
dy babcia, Helena Zieleniewska. Był to bardzo trudny
okres. Przysyłane przez ojca dość nieregularnie pienią-
dze z trudem wystarczały na skromne życie.
Z końcem 1917 roku cała rodzina powróciła w kom-
plecie do Krakowa i zamieszkała w nowym, trzypokojo-
wym mieszkaniu na Rynku Dębnickim, pod numerem 9.
(Potem numerację zmieniono na 8).
Już od najmłodszych lat ujawniły się u Wandy talen-
ty literackie. Jako siedmioletnie dziecko, nie umiejąc
jeszcze pisać, układała fantastyczne bajki, opowiadania
i całe rymowane poematy, najczęściej o królewnach i
królewiczach. (Bohaterowie wywodzący się z ludu pra-
cującego miast i wsi pojawili się dużo później). Będąc
uczennicą gimnazjum, debiutowała wierszami na ła-
mach czasopism. Pierwsze utwory ukazały się w kra-
kowskim „Naprzodzie” w roku 1921. Pisywała pod lite-
rackim pseudonimem „Wanda Żarnowiecka”.
W tym czasie przeżyła pierwszą wielką miłość.
Obiektem romantycznego uczucia był niejaki Janek,
starszy od niej o 10 lat legionista i student politechniki.
Przez parę następnych lat Wanda podsycała to uczucie
w wyobraźni, przeżywając na przemian euforię i roz-
pacz. Gwoli ścisłości, ich kontakty ograniczały się głów-
nie do wymiany listów, bowiem on mieszkał w Warsza-
wie, a ona w Krakowie. W 1923 roku, kiedy zdała matu-
rę, zakończyła znajomość listownym zerwaniem. Inne
źródła podają, że to Janek zerwał, ale sprawa nie wydaje
się na tyle istotna, aby stać się przedmiotem historycz-
nych polemik. Wspomnieć tylko należy, iż delikatnie
mówiąc, Wasilewska nie zaliczała się do najbardziej
urodziwych kobiet. Określano ją jako „wysoką, masyw-
ną, o męskiej sylwetce, raczej zaniedbaną niż schludną”.
Miała za to ogromny temperament.
Po ukończeniu filologii polskiej na Uniwersytecie Ja-
giellońskim, obroniła pracę doktorską pod tytułem Pod-
hale u Tetmajera i Witkiewicza. Pracowała jako nauczy-
cielka, działając jednocześnie w Związku Nauczyciel-
stwa Polskiego. Należała również do Związku Niezależ-
nej Młodzieży Socjalistycznej i Towarzystwa Uniwersy-
tetu Robotniczego. Wzorem rodziców, oczywiście także
do PPS, w latach 1934–1937 wchodząc nawet w skład jej
Rady Naczelnej. Prowadziła działalność w Lidze Obrony
Praw Człowieka i Obywatela oraz w tzw. Czerwonej Po-
mocy, udzielającej materialnego wsparcia więzionym
działaczom komunistycznym i ich rodzinom. Była
współredaktorką filosowieckich czasopism dziecięcych
„Płomyczek” i „Płomyk”, w których – mimo właśnie za-
kończonej kolektywizacji rolnictwa i rozpoczynającej
się krwawej czystki – wychwalano bez pamięci uroki ży-
cia w ZSRR.
W 1936 roku została jednym z organizatorów Kon-
gresu Kultury we Lwowie, który przekształcił się w an-
tysanacyjną demonstrację. Ze względu na koneksje ojca
piłsudczycy nie odważyli się jej jednak uwięzić. Zresztą
Leon Wasilewski często używał swoich znajomości,
wstawiając się za córką, na przykład gdy w 1934 roku
prosiła MSW o zgodę na wyjazd do ZSRR. Ale jego ko-
neksje zdały się na nic, gdy rok później ukochana córka
współorganizowała głośny strajk nauczycielski, za co
zwolniono ją z pracy i wyrzucono z ZNP.
24 lutego 1925 roku wyszła za mąż za studenta mate-
matyki i oddanego działacza związkowego, Romana Szy-
mańskiego. 18 marca 1928 roku urodziła im się córka,
Ewa. Małżeństwo nie trwało jednak długo. 8 sierpnia
1931 roku mąż zmarł w szpitalu w Krakowie na tyfus
brzuszny, nierozpoznany w porę przez lekarzy. Po jego
śmierci Wanda szybko związała się z młodym mura-
rzem, działaczem robotniczym i wychowankiem OM
TUR, Marianem Bogatko. Zwlekali ze ślubem aż do 1936
roku, gdy stało się to potrzebne w związku z planowa-
nym wyjazdem do Związku Radzieckiego, który zresztą
nigdy nie doszedł do skutku.
Jak na razie więc jest to życiorys niezbyt interesujący
i w dodatku wcale nie renegatki. Najciekawsze zacznie
się jednak za chwilę.
Wybuch II wojny światowej i napaść Niemiec na Pol-
skę umożliwiły Wandzie spełnienie największego ma-
rzenia. Wraz ze Stanisławem Dubois oraz innymi dzia-
łaczami lewicy przedostała się do Kowla, który w wyni-
ku dokonanej 17 września 1939 roku agresji bolszewi-
ków został zajęty przez ZSRR (Wasilewska skomentowa-
ła to po latach: „Uciekałam w stronę Związku Radziec-
kiego, a Związek Radziecki przyszedł do mnie...”).
Zamieszkała więc w swojej „drugiej ojczyźnie”, a do-
kładnie w zajętym przez Rosjan Lwowie. Jej akces do ko-
munizmu miał wyraźnie charakter emocjonalny, bo-
wiem nigdy nie przeczytała ani stronicy Marksa czy Le-
nina. Wielbiąc fanatycznie Sowiety, była jak każda fana-
tyczka, ślepa i głucha nie tylko na fakty, ale nawet na
wydarzenia, które rozgrywały się na jej oczach.
Sławę przyniosło jej już pierwsze publiczne wystą-
pienie, w którym optowała za włączeniem do ZSRR tak
zwanej Ukrainy Zachodniej, a innymi słowy, zagarniętej
we wrześniu 1939 roku Małopolski Wschodniej. W na-
grodę obdarzono ją mandatem deputowanego do Rady
Najwyższej, a następnie upragnioną legitymacją członka
WKP(b). Kreowana na reprezentantkę interesów pol-
skich, całą swą działalność ograniczyła do utrzymywa-
nia fasadowych namiastek polskości we Lwowie. Bar-
dzo chętnie natomiast pisywała o Polsce jako o kraju,
którego symbolem była policyjna pałka i obóz koncen-
tracyjny.
W maju 1940 roku przeżyła traumatyczny wstrząs.
Marian Bogatko został postrzelony przez otwarte drzwi
wejściowe do ich mieszkania i zmarł w szpitalu kilka go-
dzin później. Sprawa tego ponurego zabójstwa nigdy nie
została wyjaśniona. Oficjalna wersja głosiła, że był to za-
mach na Wandę, dokonany przez ukraińskich nacjonali-
stów, a jej mąż zginął przez przypadek. Pewne wątki na-
tomiast wskazywały, iż Bogatko rzeczywiście zginął
wskutek pomyłki, ale nie z ręki Ukraińców, lecz zastrze-
lony przez ekipę operacyjną NKWD. Ta szczególna lek-
cja uległości nie poszła na marne. Jeden z późniejszych
mocodawców Wasilewskiej z NKWD powiedział o niej:
„Kiedy trzeba będzie, zrobi, co jej każą”. I trzeba przy-
znać, że się nie pomylił. Jeśli czasami zawodziła, to wy-
łącznie ze strachu.
Wasilewska pocieszyła się w ramionach niechętnego
Polakom ukraińskiego pisarza i polityka Aleksandra
Korniejczuka, który został niebawem jej trzecim mę-
żem. Człowiekiem, który miał odegrać przełomowe zna-
czenie w życiu Wandy, był jednak Józef Stalin. Mówiło
się nawet, że była jego kochanką, ale czy to prawda?
Zweryfikowanie tego typu pogłosek napotyka na nie-
możliwe do przezwyciężenia trudności. Większość hi-
storyków wyklucza uczuciową więź między Wasilewską
a Dżugaszwilim. Tak czy inaczej, korzystając z uprzywi-
lejowanej u niego pozycji, stała się instrumentem pol-
skiej polityki Wielkiego Językoznawcy.
Po ucieczce z zajętego przez Niemców Lwowa za-
mieszkała wraz z mężem w Moskwie. Opuszczając mia-
sto w panice, pozostawiła tam – jak się okazało – na
pewną śmierć oddanych jej pieczy Tadeusza Boya-Że-
leńskiego i przedwojennego premiera, profesora Kazi-
mierza Bartla.
W latach 1941 i 1942 wypełniła z powodzeniem po-
wierzone jej przez Stalina zadanie zintegrowania komu-
nistów do wystąpień przeciwko generałowi Sikorskiemu
i polskiemu rządowi w Londynie. Była komisarzem poli-
tycznym Armii Czerwonej (w stopniu pułkownika) i ko-
respondentem wojennym, redagując jednocześnie (wraz
z Jerzym Putramentem) ukazujące się w języku polskim
pismo „Nowe Widnokręgi”.
Kiedy Stalin wpadł na pomysł utworzenia fasadowe-
go Związku Patriotów Polskich, namaszczona przez dyk-
tatora Wanda Lwowna stanęła na jego czele. Odegrała
istotną rolę w tworzeniu podporządkowanych Moskwie
polskich sił zbrojnych w ZSRR, które w przyszłości miały
stać się zaczynem sowieckiego panowania w Prywislan-
skim Kraju. Powołanie ZPP i działalność Wasilewskiej
umożliwiły jednak wyprowadzenie z „nieludzkiej
ziemi” tysięcy Polaków, którzy nie zdążyli jej opuścić z
armią Andersa. Janina Broniewska po latach wspomina-
ła, że ocalała jedynie dzięki przysłanej do Kazachstanu z
polecenia Wasilewskiej kołdrze.
W sumie, pchana niesamowitą ambicją i otoczona
przez kreatury w rodzaju Luny Brystygierowej, zacho-
wywała się wobec rodaków z wielką butą i arogancją.
Ściągniętego z łagrów Andrzeja Witosa (młodszego bra-
ta Wincentego) straszyła groźbą powrotu za druty. Żoł-
nierzy 1. Dywizji Piechoty napominała surowo, że mu-
szą zdobyć sobie prawo (!) powrotu do kraju. Była skon-
fliktowana z Zygmuntem Berlingiem, który, posiadając
możnych protektorów w sowieckim aparacie władzy,
potrafił bronić swej niezależności.
W 1944 roku została członkiem Centralnego Biura
Komunistów Polskich w ZSRR oraz wiceprzewodniczącą
marionetkowego Polskiego Komitetu Wyzwolenia Naro-
dowego, aparatu powołanego w celu forsowania panu-
jących w Związku Sowieckim metod rządzenia, opar-
tych na terrorze i polityce podstępu. Po 158 dniach ist-
nienia PKWN przekształcił się w Rząd Tymczasowy (31
grudnia 1944), ale dla Wasilewskiej nie było już tam
miejsca. Przez dawnych aktywistów centralnego szcze-
bla KPP zawsze traktowana była z rezerwą, jako osoba
formalnie niezwiązana z partią. Ośmieszał ją w swoich
pamiętnikach Włodzimierz Sokorski, budziła niechęć
Władysława Gomułki, który w 1961 roku nie wyraził
zgody na organizację uroczystości upamiętniających na-
uczycielski strajk z 1936 roku.
Poza tym, jak stwierdziła we wspomnieniach, chciała
pracować w skali Związku Radzieckiego. Oświadczyła
również, że jest obywatelką sowiecką, członkiem
WKP(b), a od spraw polskich odeszła i nic jej nie obcho-
dzą. I na tym właściwie zakończyła się rola Wandy Sło-
wianki w polskiej historii.
Przez sześć kadencji była deputowaną do Rady Naj-
wyższej ZSRR, działała intensywnie w różnych „ruchach
pokojowych”, m.in. w Światowej Radzie Pokoju, z racji
czego często wyjeżdżała za granicę. Wielokrotnie bywa-
ła w Warszawie. Z czasem jednak wycofała się z życia
publicznego, niańcząc wnuka Piotrusia (syna jej córki,
Ewy Szymańskiej, i działacza Komunistycznej Partii
Hiszpanii), uprawiając owoce i warzywa oraz łowiąc
ryby.
Zawsze była słabego zdrowia, a teraz znowu zaczęło
jej ono szwankować. W 1946 roku przeszła ostry nieżyt
żołądka, w 1951 – bolesne zapalenie nerwów w ramie-
niu, a latem następnego roku – ciężkie zapalenie ko-
rzonków. Siedem lat później zwalił ją z nóg atak worecz-
ka żółciowego, połączony z zapaleniem wątroby i dwu-
nastnicy. Stale dolegało zdarte licznymi przemówienia-
mi gardło. Zmarła 29 lipca 1964 roku w Kijowie. Bezpo-
średnią przyczyną zgonu był atak serca. Przed śmiercią
zapisała ponoć ogromny jak na ówczesne czasy majątek,
pochodzący z autorskich tantiem, na potrzeby sowiec-
kiej Polonii. Czyżby spóźnione wyrzuty sumienia?
Pochowano ją na kijowskim Cmentarzu Bajkowym.
Na koszt rządu Związku Radzieckiego wystawiono mar-
murowy nagrobek z polskim napisem, który można
oglądać do dziś. Tylko po co?
MATHILDE CARRE
(1909–1970)

Drapieżna kotka

Kobieta rzadko mówi prawdę.


Dla niej prawda oznacza to samo, co kłamstwo,
a kłamstwo, to samo, co prawda.
Siddhartha Gautama
Już starożytni Babilończycy, Egipcjanie, Kartagińczycy
i Rzymianie często i z upodobaniem używali do tak
męskiego zajęcia, jakim jest szpiegostwo, agentów w
spódnicach. Subtelną wartość kobiety-szpiega doce-
niali Czyngis-chan, Attyla czy Mahomet i zawdzięczali
im niemało zwycięstw. Wszyscy oni wiedzieli dobrze,
że kobieta to idealne „narzędzie” do przełamywania
oporu mężczyzny w celu wydobycia z niego określo-
nych tajemnic. Taki już jest ten świat, że pociągająca i
piękna dziewczyna potrafi uczynić z mężczyzny po-
słuszną marionetkę. Działalność powodowanych pra-
gnieniem przygody, ideałami, patriotyzmem, miłością
lub pieniędzmi kobiet pozostawiła głęboki ślad w
dziedzinie tak starej, a jednocześnie tak aktualnej jak
wywiad.

W czasie II wojny światowej w dziejach wywiadu zasły-


nęły m.in. dwie Polki: pracownica Intelligence Service,
Krystyna Skarbek (Christine Granville) – przedwojenna
Miss Polonia czy równie piękna przedstawicielka wy-
wiadu AK, Zofia Rapp-Kochańska-Rylska, działająca jako
Marie Springer. Ich dzieje są jednak mało znane, może
dlatego, że powracający z wojny do ojczyzny bohater
jest obsypywany zaszczytami, zaś szpieg, który także po-
święca się bez reszty, ryzykując obok fizycznych rów-
nież straty moralne, jest traktowany jak człowiek, które-
go czyny należy pokryć wstydliwym milczeniem. Ukryć
i zapomnieć.
Żaden więc historyk nie napotyka tak wielu trudno-
ści jak ten, który zamierza odtworzyć życiorys szpiega.
Zaledwie uczyni pierwszy krok, a już pojawiają się białe
plamy, mylne tropy, fałszywe ślady. Politycy, żołnierze
czy aktorzy zostawiają po sobie często pamiętniki, w
których odnaleźć można informacje o ich życiu, zwycię-
stwach i porażkach. Pracownicy wywiadu natomiast
rzadko zostawiają po sobie wspomnienia. Właściwie
ideał doskonałego agenta polega na pozostawaniu nie-
widocznym dla innych, chociaż ślady jego działania
przypominają czasem spustoszenia dokonane przez tor-
nado.
Mathilde Lily Belard, bo tak brzmiało nazwisko pa-
nieńskie późniejszej pani Carré, pisała jednak pamięt-
nik, co w działalności szpiegowskiej jest zwykle błędem
niewybaczalnym, ale dzięki temu wiemy co nieco o jej
prywatnym życiu. Urodziła się u schyłku la belle epoque,
dokładnie w roku 1909 w miejscowości Le Creusot. Roz-
pieszczona córka bogatego przemysłowca, po ukończe-
niu szkoły średniej rozpoczęła studia na wydziale litera-
tury paryskiej Sorbony. Pragnąc uwolnić się spod kon-
troli surowego ojca, w wieku lat 23 wyszła za mąż za ofi-
cera piechoty, Jeana Carré, którego wkrótce skierowano
do Algierii. Mathilde wyjechała razem z nim.
Sześcioletni pobyt w Afryce był dla niej niekończą-
cym się pasmem udręk; niekochany i zazdrosny mąż,
brak odpowiedniego towarzystwa i nuda doprowadzały
ją do skrajnej rozpaczy. Kapitan armii francuskiej nie
otrzymywał wysokiego żołdu, Mathilde więc, częściowo
z braku pieniędzy, częściowo zaś z chęci działania, pod-
jęła pracę jako nauczycielka. Nienawidziła tego zajęcia z
całej duszy, podobnie jak algierskiej pustyni, burz pia-
skowych, wiecznego upału i moskitów. Marzyło jej się,
by mąż został wreszcie przeniesiony z powrotem do
Francji, a najlepiej do Paryża. Oczyma wyobraźni wi-
działa siebie pięknie wystrojoną, spacerującą po Mont-
martrze, przyciągającą wzrok przechodzących męż-
czyzn.
Mathilde była kobietą o smagłej twarzy i dużych zie-
lonych oczach. Miała czarne, długie włosy, piękne zęby i
szerokie, zmysłowe usta. Tymczasem jednak o powrocie
do kraju nie było mowy i jej uroda wysychała pod palą-
cymi promieniami afrykańskiego słońca.
We wrześniu 1939 roku wybuchła wojna. I to, co dla
całego świata stało się tragedią, dla Mathilde okazało się
wyzwoleniem. Tego samego dnia, kiedy mąż popłynął
do Europy bronić Francji, ona wyjechała do Algieru,
oczekując na transport do ojczyzny. „Teraz dopiero za-
częłam żyć!” – napisała w swoim pamiętniku, uwolnio-
na od małżonka.
Chodziła do teatru, na spacery, piła kawę w najbar-
dziej eleganckich lokalach. Pewnego wieczoru, siedząc
na ławce w Kasbie, poznała przystojnego francuskiego
spadochroniarza. Podczas gdy ona zaznawała rozkoszy
w ramionach kochanka, mąż zginął w walce od serii z
karabinu maszynowego. Świeża wdowa i spadochro-
niarz popłynęli razem do Havru, gdzie ich drogi roze-
szły się raz na zawsze.
W zagrożonym przez armię niemiecką Paryżu w
Mathilde obudziły się patriotyczne uczucia. W jednym
ze szpitali podjęła pracę jako pielęgniarka. Tymczasem
11 czerwca 1940 roku armia francuska wycofała się
znad Marny, odsłaniając drogę do stolicy. Trzy dni póź-
niej hitlerowcy wkroczyli do Paryża, w którym nawet
nie zdołano zniszczyć archiwów Sztabu Generalnego i
Deuxième Bureau – francuskiego wywiadu. 16 czerwca
generał de Gaulle przeniósł się do Londynu, a 21 czerw-
ca marszałek Pétain utworzył haniebny rząd kolabora-
cyjny. Sława Francji przepadła. Jej patriotycznie nasta-
wionym obywatelom pozostały tylko szeregi Résistance
(francuskiego ruchu oporu) albo armii organizowanej
przez generała de Gaulle’a w koloniach w Afryce.
Mathilde, jak tysiące innych ludzi, uciekła na połu-
dnie kraju, najpierw do Beauvais, potem do Tuluzy,
gdzie otworzyła punkt pomocy dla rannych żołnierzy.
Tam poznała przystojnego kapitana lotnictwa, Polaka
Romana Czerniawskiego. Po kapitulacji zajął się on
przerzutem ludzi przez hiszpańską granicę, a w niedłu-
gim czasie przy pomocy kilku polskich i francuskich ko-
legów udało mu się uruchomić radiostację i nawiązać
kontakt z Londynem. Utworzył siatkę wywiadowczą o
kryptonimie F2, która z czasem okrzepła i wzrosła w
siłę, tworząc agendy na terenie całej okupowanej Fran-
cji. Organizacja otrzymała wtedy kryptonim
„Interalliée”.
Kapitan Czerniawski wciągnął Mathilde Carré do
konspiracyjnej roboty. I właśnie od tego momentu za-
czyna się tak naprawdę nasza historia. Francuzka zgo-
dziła się bez wahania, ponieważ wreszcie znalazła dla
siebie interesujące zajęcie, poza tym oboje zapałali do
siebie gorącym uczuciem.
Znaczenie organizacji ciągle wzrastało. Dzięki
„Interalliée” z Anglii stale napływała duża ilość uzbroje-
nia i zaopatrzenia przeznaczonego dla ruchu oporu.
Możliwe stało się zorganizowanie przerzutu ludzi do
Szwajcarii i Hiszpanii – ludzi częstokroć bardzo waż-
nych lub przenoszących cenne meldunki. Agenci siatki
obserwowali najeźdźców i wydobywali od nich potrzeb-
ne informacje, które natychmiast dostarczano do
Intelligence Service do Londynu.
Wkrótce kapitan, a właściwie już major Czerniawski
przedostał się ze swą kochanką do Vichy, gdzie Mathilde
stała się jego niezastąpioną pomocnicą. Młoda i atrak-
cyjna, budziła sympatię mężczyzn, a to prostą drogą
prowadziło do wyciągania od nich cennych informacji.
Były to jeszcze czasy, kiedy tajne wiadomości wydoby-
wało się od nieprzyjaciela w kabarecie, podczas schadz-
ki w parku, na balu wojskowym, między jednym a dru-
gim kieliszkiem szampana, przy dźwiękach upojnego
tanga czy walca. Wywiad był rzeczą bardzo indywidual-
ną i pozbawioną jeszcze – w dużym stopniu – przygoto-
wania technicznego. Ładne nogi i aksamitny głos wy-
starczały często do zdobycia planów najbliższego ataku
bądź informacji o szczegółach technicznych nowej bro-
ni.
Mathilde Carré czuła się w swej roli znakomicie. Pra-
ca w wywiadzie wymagała pomysłowości, była urozma-
icona i szalenie podniecająca. Nawiązała wiele kontak-
tów z oficerami wywiadu pétainowskiego, poczyniła
również znajomości wśród najwyższych sfer Vichy i po
każdorazowym pobycie w luksusowych hotelach przy-
nosiła wprost nieocenione wiadomości wywiadowcze.
Często tylko na ulicy ścigały ją nienawistne spojrzenia
przechodniów, kiedy szła pod rękę z jakimś niemieckim
oficerem, szczebiocząc wesoło i promiennie się do niego
uśmiechając. Do domu wracała wtedy bardzo rozgory-
czona, ale wystarczał jeden uśmiech kochanka, a „La
Chatte” (Kotka) – jak zaczęto ją nazywać – znów odzyski-
wała równowagę. Kapitan Czerniawski zaś przyjął w
tym czasie pseudonim „Armand”.
Miała jednak urocza agentka swój słaby punkt, który
doprowadził ją niebawem do ruiny. Tym słabym punk-
tem była chorobliwa zazdrość. Pewnego dnia dla siatki
zaczęła pracować dawna znajoma Czerniawskiego,
Renee Borni, o pseudonimie „Violette”. Nie wiadomo,
czy pomiędzy nią a majorem nawiązał się romans, pew-
ne jest natomiast, że Mathilde szczerze znienawidziła
Renee, zresztą z wzajemnością. Pomiędzy Mathilde,
Renee i Czerniawskim zaczęło iskrzyć. Niebawem „La
Chatte” zażądała od „Armanda” usunięcia rywalki. Tu
jednak napotkała na stanowczy opór.
– Nie uczynię tego – twardo odparł major. – Jest bar-
dzo potrzebna naszej organizacji, a poza tym, czy wy-
obrażasz sobie, że w pracy wywiadowczej można kogoś
tak bardzo zaangażowanego po prostu oddalić? Czy zda-
jesz sobie sprawę, czym by to groziło?
– Wobec tego ja odejdę! – wykrzyknęła „Kotka”. –
Między nami wszystko skończone!
– Nie, nie wszystko – wycedził chłodno major. – Bę-
dziesz nadal wykonywała te same obowiązki. Pamiętaj,
że oboje jesteśmy żołnierzami, a jeśli spróbujesz o tym
zapomnieć, nie cofnę się przed niczym.
„Kotka” pracowała więc nadal w organizacji, ale jej
nienawiść do „Violette” rosła z każdym dniem. Nikt z
czołówki „Interalliée” nie przeczuwał, że spór dwóch
kobiet może przynieść tak opłakane skutki.
Na początku listopada 1941 roku, kiedy „Armand”,
Mathilde i Renee wrócili do Paryża, agenci Abwehry
aresztowali jednego ze współpracowników siatki, Raula
Kiffera, pseudonim „Kiki”. Prowadzący śledztwo
szczwany feldfebel niemieckiego wywiadu, Hugo Ble-
icher, zdołał nakłonić go do współpracy. „Kiki” nie wie-
dział za wiele, ale sypnął kilka osób i tak po nitce do
kłębka Bleicherowi udało się dotrzeć do „Armanda” i
Renee Borni. 18 listopada obydwoje zostali aresztowani.
– Wiele o pani słyszałem – powiedział do „Violette”
Bleicher myśląc, że ma do czynienia z „Kotką”.
– Wiem, kto panu o mnie tyle naopowiadał! – nie wy-
trzymała Renee. – Ta suka! Tylko ona mogła być tak
podła!
Niemiec nastawił uszu. Był zbyt doświadczonym wy-
wiadowcą, by wypuścić taki trop. Umiejętnie podpusz-
czona Borni, święcie przekonana o tym, że swe areszto-
wanie zawdzięcza znienawidzonej rywalce, wydała w
ręce Abwehry Mathilde Carré. Niebawem więc w ciem-
nej i brudnej celi przy ulicy Lauriston znalazła się także
„La Chatte”. Młoda i pełna życia, nie chciała umierać za
ojczyznę. Chciała żyć. Za wszelką cenę. Podjęła więc de-
cyzję, z powodu której po latach została uwięziona i ska-
zana przez Francuzów na śmierć.
Po kilku dniach pobytu w zimnej celi była już „goto-
wa”. Hugo Bleicher pochwalił jej wybór: „Wiem, że jest
pani inteligentną kobietą”. Dalsza część rozmowy odby-
ła się już w komfortowej willi francuskiego aktora
Harry’ego Baura, który wypożyczył ją Abwehrze. Przy
blasku świec i wykwintnej kolacji, dostarczonej z pobli-
skiej restauracji, „La Chatte” została kochanką Bleichera
i współpracowniczką niemieckiego wywiadu.
Następnego dnia towarzyszyła mu do miejsc, gdzie
ukrywało się 35 członków Résistance. W ciągu jednego
dnia została zlikwidowana potężna siatka, na zorganizo-
wanie której potrzeba było dwóch lat mozolnej i niebez-
piecznej pracy. Carré posunęła się w swoim zdradziec-
kim procederze jeszcze dalej i przez kilka następnych
tygodni działała w strukturach ruchu oporu, zbierając
dalsze informacje. Obmyślanie perfidnych pułapek na
swych niedawnych towarzyszy broni zaczęło ją pasjono-
wać. Wkrótce stała się prawdziwym dzikim zwierzę-
ciem, grasującym w dżungli okupowanego Paryża. Pew-
nego dnia zaniemówiła z wrażenia, spotykając się z
Renee Borni, która w końcu także zdecydowała się prze-
nieść z więziennej pryczy na wygodne łóżko. Stary kon-
flikt odżył na nowo, tym razem po drugiej stronie niewi-
dzialnego frontu. Nie trwał jednak długo.
Mathilde została wysłana przez Bleichera do Londy-
nu. Umieszczona w War Office (brytyjskim minister-
stwie wojny), przez dziewięć miesięcy przesyłała
Abwehrze za pośrednictwem „Violette” uzyskane tam
wiadomości. A miała, niestety, dostęp do wielu informa-
cji, które miały być wykorzystane przeciwko Niemcom,
lecz dzięki niej posłużyły do gnębienia francuskich pa-
triotów. W lipcu 1942 roku została w końcu zatrzymana
przez funkcjonariuszy Scotland Yardu. Po zakończeniu
wojny przekazano ją władzom francuskim.
Jej proces rozpoczął się w styczniu 1949 roku. Mada-
me Carré siedziała na ławie oskarżonych z kamienną
twarzą. Raz tylko, kiedy wymieniono nazwisko Hugo
Bleichera, straciła panowanie nad sobą i zerwała się
gwałtownie z miejsca.
– Oczekuję spokojnie każdego wyroku! – krzyknęła
ze łzami w oczach. – Ale nie zapominajcie, że w chwili,
gdy żądacie dla mnie kary śmierci, ten bandyta żyje na
wolności w Hamburgu!
„Jeżeli przegramy tę wojnę, to niech Bóg ma nad
Niemcami litość” – powiedział pewnego razu Hermann
Göring. I Bóg miał litość. Nic nie wskazywało natomiast,
by zamierzał litować się nad „Kotką”:
– Sąd skazuje Mathilde Carré, znaną pod pseudoni-
mem „La Chatte”, na najwyższą karę: umrze pod giloty-
ną – zabrzmiały słowa wyroku, wygłoszone przez sę-
dziego dnia 8 listopada 1949 roku.
Mathilde z trudem utrzymywała się na nogach. Już
niedługo trzeba było umrzeć, a miała dopiero 40 lat.
Jednak na początku następnego roku prezydent Re-
publiki Francuskiej, Vincent Auriol skorzystał z prawa
łaski, zamieniając karę śmierci na dożywotnie pozba-
wienie wolności. Cztery lata później wypuszczono ją na
wolność. Dalsze losy Mathilde Carré nie są znane. Wia-
domo tylko, że pod koniec lat pięćdziesiątych opisała
swoje życie w pamiętnikach zatytułowanych On
m’appelait la Chatte (Nazywano mnie „Kotką”). Zmarła
najprawdopodobniej w roku 1970.
BONNIE PARKER
(1910–1934)

Taniec ze śmiercią

Miłość jest mocna jak śmierć.


Pieśń nad Pieśniami
Bonnie Elizabeth Parker była drobną osóbką: mierzyła
zaledwie 150 cm przy wadze około 40 kg. Była też
zgrabna i – jak twierdzili ci, którzy ją znali – bardzo
ładna. Miała kręcone rudoblond włosy i sympatyczną,
piegowatą buzię. Uwielbiała kolor czerwony, więc kie-
dy tylko mogła, stroiła się w fatałaszki tej właśnie
barwy. W liceum była wzorową uczennicą, wygrała
nawet krajowy konkurs w sztuce pisania. Miała na
swym koncie wstępne przemówienia dla lokalnych
polityków. Jako uczennica college’u wykazywała duży
talent literacki i zdolności aktorskie. Wydawało się, że
ma przed sobą świetlaną przyszłość...

Urodziła się 1 października 1910 roku w miejscowości


Rowena w stanie Teksas, jako drugie z trojga dzieci mu-
rarza Charlesa Parkera i jego żony, Emmy. Kiedy miała
cztery latka, ojciec zmarł nagle i matka musiała prze-
prowadzić się z dziećmi do Cerment City niedaleko Dal-
las.
W liceum – jak wspomniano – Bonnie zaliczała się do
najlepszych uczennic. Niestety, nie było jej stać na dal-
sze studiowanie. Znudzona i sfrustrowana, wierzyła głę-
boko, że pomimo wszystko życie ma jej do zaoferowania
coś więcej...
Clyde Barrow również nie zaliczał się do olbrzymów.
Ważył tylko 60 kg przy wzroście 165 cm. Miał brązowe
oczy i ciemne, gładko zaczesane włosy z przedziałkiem
na lewo.
Podobał się kobietom. Przyszedł na świat 24 marca
1909 roku jako piąte z ośmiorga dzieci ubogich farme-
rów, uprawiających nieurodzajną ziemię w miejscowo-
ści Teleco w Teksasie. Kilka lat później państwo Barrow
przeprowadzili się do Dallas, gdzie ojciec prowadził
małą stację benzynową. Osiągany z tej pracy dochód z
największym trudem wystarczał na utrzymanie licznej
rodziny. Clyde uwielbiał grać na saksofonie, natomiast
szkołę omijał szerokim tukiem, z trudem kończąc piątą
klasę. Znudzony i biedny, również on był przekonany,
że życie może mu zaoferować dużo więcej...
25 września 1926 roku, tuż przed szesnastymi uro-
dzinami Bonnie Parker poślubiła niejakiego Roya
Thorntona. Jej równie niedojrzały partner życiowy rok
później wylądował w kryminale i Bonnie, aby przeżyć,
zmuszona była podjąć pracę kelnerki. Jednym z klien-
tów Marco Cafe w Dallas, gdzie podawała hamburgery,
był sympatyczny młody policjant, Ted Hinton. Oboje
jeszcze wtedy nie wiedzieli, że za niecałe pięć lat spotka-
ją się ponownie, tym razem na stanowym highwayu w
północnej Luizjanie, a ów miły glina będzie jednym z
tych, którzy otworzą do niej ogień. I będą strzelać, żeby
zabić...
W tym samym czasie młody Clyde z bratem Ivanem,
zwanym „Buckiem”, urozmaicali swą nudną egzystencję
włamaniami do sklepów. Podczas jednego z takich sko-
ków „straszliwych Barrowów” – jak nazywali ich sąsie-
dzi – namierzyła policja. Clyde zdołał uciec, ale jego brat
kilka najbliższych lat spędził w więzieniu.
W czwartek 24 października 1929 roku – dzień ten
nazwano potem „czarnym czwartkiem” – na giełdzie no-
wojorskiej nastąpił wielki krach, który spowodował ka-
tastrofę. W jej wyniku produkcja przemysłowa w Sta-
nach Zjednoczonych zmniejszyła się o połowę, dochód
narodowy spadł o 38 procent, a liczba bezrobotnych
wzrosła z 1,5 do 13 milionów. W ciągu jednego dnia lu-
dzie tracili majątki, które budowali przez całe życie, a
często nawet przez kilka pokoleń. Ceny skakały jak na
zawodach lekkoatletycznych. Hossa na giełdzie była już
tylko wspomnieniem, a wraz z nią wielkie nadzieje lat
dwudziestych. Nad Ameryką zawisły czarne chmury.
Pewnego wieczoru, tuż przed Bożym Narodzeniem
Clyde odwiedził siostrę jednego ze swych przyjaciół, któ-
ra, pośliznąwszy się na oblodzonym chodniku, złamała
rękę. W kuchni kręciła się niewysoka, ładna dziewczy-
na, przyrządzając gorącą czekoladę. W trakcie wizyty
usłyszał dochodzący stamtąd brzęk tłuczonego szkła.
– Co tam się, na miłość boską, dzieje? – zapytał zdzi-
wiony przyjaciółkę.
– To moja koleżanka przygotowuje posiłek – usłyszał
w odpowiedzi. – Idź się przywitaj. Nazywa się Bonnie
Parker.
No więc poszedł i przywitał się. Jednocześnie poczuł,
jakby uderzył w niego piorun. Potem okazało się, że od-
czucia dziewczyny były podobne. Jeżeli w ogóle można
się zakochać od pierwszego wejrzenia, to z Bonnie i
Clyde’em tak właśnie się stało.
W październiku 1930 roku Barrow otrzymał wiado-
mość, że jakiś facet w długim płaszczu i z ponurą miną
pyta o niego na mieście. Przeczuwając, że to policjant,
postanowił zniknąć na jakiś czas.
– Będę na ciebie czekać – obiecała mu Bonnie.
– Jak długo? – zapytał.
– Zawsze.
Jednak zanim zdążył się ulotnić, został aresztowany i
osadzony w zakładzie karnym w Waco County. Bonnie
odwiedzała go tam, kiedy tylko było to możliwe. Podczas
którejś z wizyt przemyciła do więzienia rewolwer. Kilka
dni później przeczytała w lokalnej gazecie o ucieczce
Clyde’a Barrowa. Jej Romeo, wraz z kumplem z celi, nie-
jakim Turnerem, obrabowali kilka stacji benzynowych
oraz sklepów i posługując się skradzionymi samochoda-
mi, uszli pogoni.
Nie na długo jednak. Podczas kolejnego napadu zo-
stali złapani i odstawieni do Waco. Wkrótce skazano ich
na 14 lat pozbawienia wolności, którą to karę Clyde
Barrow odbywał w więzieniu w Huntsville, zwanym po-
wszechnie „Burning Hell” (płonące piekło). Przy tej dia-
belskiej norze wcześniejszy pobyt w Waco wydawał się
urlopem wypoczynkowym. A jednak Clyde miał szczę-
ście. Po niecałych dwóch latach odsiadki ogłoszono
amnestię i znalazł się po drugiej stronie muru.
Pierwsze kroki skierował do mieszkania Bonnie. Ich
dawna miłość odżyła na nowo, lecz, niestety, samo
uczucie do życia nie wystarczy. Pierwszym z szeregu
przestępstw dokonanych przez Barrowa i jego kumpli
stał się napad na sklep w Kauffman w Teksasie. Bonnie
też wzięła w nim udział. Uważała to za romantyczną
przygodę, dzięki której życie nabrało zupełnie innego
smaku.
Podczas kolejnego napadu zginął człowiek. Jego żona
rozpoznała na policyjnej fotografii tego, który strzelał.
Był to Clyde Barow.
– Nie możesz ze mną jechać – powiedział Clyde do
swej ukochanej. – Policjanci staną na głowie, żeby mnie
wytropić i w końcu któregoś dnia im się to uda.
– Tego dnia będę przy tobie – odpowiedziała Bonnie,
pakując do walizki swą ulubioną czerwoną sukienkę.
Kilka minut później byli w drodze. W drodze, z której
nie było już powrotu.
Na długo przed końcem tej drogi, w miejscowości
Springtown w stanie Oklahoma Clyde, Bonnie oraz to-
warzyszący im kumple, Hamilton i Milligan, jadący
skradzionym fordem, postanowili zabawić się na trwa-
jącym tam właśnie festynie. Był 14 sierpnia 1932 roku.
Coś dziwnego w zachowaniu przybyszy zwróciło uwagę
dwóch miejscowych policjantów, Maxwella i Moore’a.
Wywiązała się strzelanina, w wyniku której Maxwell
zginął na miejscu, a Moore trzy godziny później w szpi-
talu. Ujęty przez przybyłe na pomoc posiłki Milligan bez
wahania zdradził nazwiska morderców. W pogoń za
gangiem Barrowa, jak nazwała ich prasa, ruszył wście-
kły pościg. Dla zabójców policjantów nigdzie na świecie
nie ma litości!
Tymczasem poszukiwani schronili się na farmie ciot-
ki Bonnie, Nettie Stamps, zamieszkałej niedaleko
Carlsbadu w stanie Nowy Meksyk. Stojące przed domem
auto zobaczył policjant Joe Johns. Dwa dni wcześniej wi-
dział je na autostradzie, łamiące wszelkie ograniczenia
prędkości. Chcąc odnaleźć sprawców wykroczenia i
przykładnie ich ukarać, zapukał do drzwi. Kiedy ciotka
zauważyła w ręku Clyde’a rewolwer, zrozumiała, że wi-
zyta Bonnie i jej przyjaciół nie jest tak kurtuazyjna, jak
jej się początkowo wydawało. Pięć minut później goście
pani Stamps odjechali wraz ze sterroryzowanym przed-
stawicielem prawa w niewiadomym kierunku. Na jakiś
czas słuch o nich zaginął. Nikt nie spodziewał się zoba-
czyć Joe Johnsa żywego, toteż gdy pojawił się w San An-
tonio w Teksasie cały i zdrowy, ludzie nie kryli zdziwie-
nia, że porywacze wypuścili go na wolność. Bonnie i
Clyde trafili na czołówki amerykańskich gazet. Nie scho-
dzili z nich przez kolejne 22 miesiące.
Sami poszukiwani z satysfakcją odnajdywali tam
swoje wizerunki i poświęcone im artykuły prasowe,
choć rzadko mieli okazję je czytać, bo nigdzie nie za-
grzewali miejsca na dłużej. Pędzili swoją drogą donikąd
przez całe Stany Zjednoczone, dokonując wciąż nowych
rabunków i kradnąc wciąż nowe samochody. Napadali
na niewielkie banki, sklepy i stacje benzynowe. Dosko-
nale się przy tym bawili i zawsze robili sobie pamiątko-
we fotografie na miejscu przestępstwa. Zabijali też każ-
dego, kto stanął im na drodze, zarówno stróżów prawa,
jak i przypadkowych przechodniów.
Mimo tego, gloryfikowani przez brukową prasę
awansowali do rangi ludowych bohaterów. Spora część
społeczeństwa uważała ich za mścicieli doznanych
krzywd. Na skutek wielkiego kryzysu powszechne stało
się zjawisko nienawiści wobec każdego, komu powodzi
się nieco lepiej niż innym, a więc bankierom, ale także
ludziom mającym jakiekolwiek płatne zajęcie: pracow-
nikom stacji benzynowych, sklepów spożywczych, a
szczególnie policjantom. Barrow i Parker byli niewątpli-
wie pierwszymi celebrieties wśród przestępców, a opi-
nia publiczna traktowała ich jak romantycznych boha-
terów, nowoczesną wersję Robin Hooda, który zabierał
bogatym i obdarowywał biednych. Historyk Jonathan
Davis twierdzi, że wtedy „każdy, kto napadał na banki
lub walczył z prawem, tak naprawdę wprowadzał w ży-
cie ukryte marzenia dużej części społeczeństwa”. A
Bonnie i Clyde napadali i rabowali...
Trzeba przyznać, że bandycka para potrafiła się
świetnie wypromować i zadbać o popularność. Bardzo
chętnie się fotografowali, przybierając dramatyczne
pozy i dzierżąc w dłoniach broń, a zdjęcia wraz z ama-
torską poezją swego autorstwa Bonnie wysyłała później
do gazet. W jednej z kryjówek odnaleziono pieczołowi-
cie zbierane wycinki prasowe na temat popełnionych
przez nich przestępstw i napisany przez Bonnie wiersz,
w którym opisywała Clyde’a Barrowa jako uczciwego z
gruntu człowieka, którego na złą drogę sprowadziła
prześladująca go nie wiadomo za co policja. Rzeczywi-
stość była jednak mroczniejsza niż kreowany przez me-
dia mit zakochanych buntowników.
Wkrótce z bandy odszedł Hamilton, zastąpiony przez
16-letniego Williama Jamesa. W marcu 1933 roku dołą-
czył również wypuszczony z więzienia Ivan Barrow,
czyli „Buck”, wraz ze swą narzeczoną (później żoną), ru-
dowłosą Blanche Caldwell. 13 kwietnia policja znalazła
ich kryjówkę w miejscowości Joplin w stanie Missouri.
Doszło do strzelaniny, jednak przestępcy zdołali prze-
rwać samochodem pierścień okrążenia i schronić się w
bezpiecznym miejscu. Jedynym łupem stróżów porząd-
ku stały się fotografie Bonnie i Clyde’a oraz druczek wa-
runkowego zwolnienia „Bucka” Barrowa.
Dużo mniej szczęścia mieli kilka tygodni później. Pro-
wadzone przez Barrowa auto wypadło z drogi i Bonnie
została ciężko ranna. Sądząc, że ukochana umiera,
Clyde sprowadził z Dallas jej siostrę, Jean. Po paru
dniach Bonnie zaczęła odzyskiwać siły. W tym czasie
„Buck” i James napadli na stację benzynową w Alma, za-
bijając interweniującego szeryfa.
18 lipca zatrzymali się na nocleg w motelu Red
Crown w Palle City w Missouri. Portier zauważył wno-
szoną do pokoju broń i zawiadomił policję. Znowu do-
szło do wymiany ognia i znowu całej bandzie udało się
uciec brawurowo prowadzonym przez Clyde’a fordem,
chociaż tym razem nie obyło się bez strat. James i
„Buck” zostali ranni, przy czym ten ostatni ciężko, a
Blanche straciła prawe oko, w którym utkwił spory ka-
wał zbitej szyby.
Następnego ranka policjanci dopadli czwórkę gang-
sterów (James odłączył się od nich) w Dexfield Park i za-
częli do nich strzelać jak do kaczek. Ranny w ramię
Clyde stracił panowanie nad kierownicą i z całym impe-
tem uderzył w drzewo. Bonnie została postrzelona w
plecy. Pomimo tego zdołali się wydostać z samochodu i
uciec do pobliskiego lasu. Chwilę później pościg dopadł
leżącego na tylnym siedzeniu „Bucka” i tulącą go w ra-
mionach Blanche (po trzech dniach zmarł w szpitalu, a
Blanche została skazana na dziesięć lat pobytu w zakła-
dzie karnym dla kobiet).
Od sierpnia do października 1933 roku Bonnie i
Clyde siedzieli cicho, lecząc rany, lecz kiedy skończyły
się im pieniądze, napadli na kasę rafinerii ropy Arp w
Teksasie. W ten sposób na kartach niniejszej opowieści
pojawił się wspomniany wcześniej Ted Hinton. Sympa-
tyczny glina z Dallas, dawny klient Marco Cafe, został
tymczasem szeryfem okręgu Dallas County, do którego
należała miejscowość Arp. W styczniu 1934 roku udało
mu się wytropić bandycką parę na peryferiach Dallas.
Bonnie i Clyde urządzali sobie właśnie piknik.
– Rzućcie broń, jesteście aresztowani! – krzyknął, wy-
mierzając w nich spluwę. Obok z trawy podniosło się
kilku jego ludzi, również mierząc do przestępców z bro-
ni palnej.
Ale jak szybko się podnieśli, tak jeszcze szybciej rzu-
cili się z powrotem na ziemię, kiedy Barrow posłał w ich
kierunku serię z karabinu maszynowego Thompsona.
Potem zobaczyli już tylko tył granatowego chevroleta,
którym Bonnie i Clyde odjeżdżali w siną dal. Tego dnia
Hinton i jego detektywi nauczyli się, że do gangsterów
ich pokroju najpierw się strzela, a dopiero potem odczy-
tuje im ich prawa.
Tydzień później Bonnie i Clyde pojawili się w więzie-
niu Eastham Prison Farm, uwalniając swego kumpla
Hamiltona oraz Henry’ego Methvina, złodzieja samo-
chodów z północnej Luizjany. Przy okazji zastrzelili kil-
ku strażników. Tego było już za wiele. Lee Simmons, ge-
neralny dyrektor zakładów karnych w Teksasie, posta-
nowił zatrudnić byłego zawodnika Texas Rangers, Fran-
ka Hamera, powierzając mu zadanie położenia kresu
działalności bandyckiej pary.
Hamer miał prawie 2 m wzrostu i z odległości trzy-
dziestu kroków potrafił umiejscowić kulę kalibru 38
mm w główce agrafki. Słynął również z tego, że w ciągu
swej całej kariery wysłał na łono Abrahama ponad
osiemdziesięciu przestępców. W stworzonej przez niego
grupie znaleźli się ponadto: wspomniany już Ted
Hinton, jego zastępca P.M. Oakley, kolejny były zawod-
nik Rangersów, a obecnie funkcjonariusz Highway Pa-
trol, Murray Gault, oraz policjanci Bob Alcorn i Hender-
son Jordan. Tymczasem gang Barrowa dokonał kolej-
nych napadów, zabijając przy okazji dwóch policjantów,
ale grupa pościgowa deptała im już po piętach.
W maju 1934 roku Bonnie i Clyde ukradli w miejsco-
wości Topeka piaskowego forda V-8 sedan. Pod osłoną
nocy odwiedzili niedaleko Dallas swe rodziny. Spotka-
nie przypominało stypę.
– Ona jest już blisko – powiedziała Bonnie do matki.
– Kto? – zapytała zdziwiona Emma Parker.
– Śmierć – padła odpowiedź.
Potem pojechali do miasteczka Acadia, niedaleko
Shraveport w Luizjanie, gdzie mieszkał ojciec Methvina.
– To szaleńcy – wyznał mu Henry, podczas gdy Bonn-
le i Clyde spali spokojnie w pokoju obok. – Nie mam za-
miaru ginąć razem z nimi...
W rezultacie tej rodzinnej dyskusji następnego dnia
stary Methvin zgłosił się na policję.
– Głowa Clyde’a Barrowa i Bonnie Parker za życie
mojego syna – oświadczył. Jego propozycja została przy-
jęta.
– Jutro Bonnie i Clyde wybierają się swoim fordem
na zakupy do miasta – powiedział. – Droga jest kręta,
wokół dużo drzew, znakomite miejsce na zasadzkę.
Był 24 maja 1934 roku, dziewiąta rano, ciepły wio-
senny poranek. Policjanci z Luizjany i Teksasu ukryli się
w zaroślach wzdłuż drogi prowadzącej z Acadii do mia-
steczka Gibsland. Piaskowy ford V-8 sedan zbliżał się
szybko do miejsca, w którym za drzewami czaiło się sze-
ściu mężczyzn uzbrojonych w karabiny. Po chwili do-
skonale widoczny był już jasny garnitur Clyde’a Barro-
wa i czerwona sukienka Bonnie Parker. W tym momen-
cie Frank Hamer podniósł do góry rękę, wydając krótką
komendę:
– Ognia!
W ciągu kilkudziesięciu sekund policjanci opróżnili
do ostatniego pocisku magazynki swej automatycznej i
półautomatycznej broni. Podziurawione kulami jak sito
ciało poszukiwanego przestępcy zawisło w śmiertelnym
skurczu nad kierownicą samochodu. Ted Hinton pod-
biegł do auta od strony pasażera i otworzył drzwi.
„Ten obraz będzie mnie prześladował do końca życia
– napisał wiele lat później. – Widzę, jak wypada przez
otwarte drzwi piękna i drobna młoda dziewczyna. W tle
smrodu spalonego prochu czuję lekki zapach perfum...”.
Opisane wyżej małżeństwo Bonnie z Royem Thornto-
nem trwało bardzo krótko, od stycznia 1929 roku para
była wprawdzie w separacji, lecz formalnie nigdy się
nie rozwiodła. W chwili śmierci dziewczyna miała na-
wet na palcu ślubną obrączkę. Poproszony przez dzien-
nikarzy o komentarz do ostatnich krwawych wydarzeń
na drodze z Acadii do Gibsland, świeżo upieczony wdo-
wiec-niewdowiec powiedział:
– Jestem szczęśliwy z faktu, że odeszli w taki sposób.
To o wiele lepsze, niż być złapanym.
5 marca 1933 roku Thorntona skazano na pięć lat
więzienia za włamanie. Został zastrzelony przez strażni-
ków 3 października 1937 podczas próby ucieczki z wię-
zienia Eastham Farm.
Kochankowie chcieli być pochowani razem, jednak
ich życzenie nie zostało spełnione. Ich ciała wystawiono
najpierw na widok publiczny w Dallas, a potem złożono
do osobnych mogił: Clyde’a na Western Heights
Cemetery, Bonnie na Crown Hill Memorial Park. W po-
grzebie Bonnie wzięło udział przeszło 20 tysięcy osób,
zaś na nagrobku widnieje do dzisiaj fragment wiersza
jej autorstwa.

Some day they’ll go down together.


They’ll bury them side by side.
To few it’ll be grief –
To the law a relief –
but it’s death for Bonnie and Clyde.
[Któregoś dnia zginą razem.
I wspólnie Ich ziemia przysłoni.
Przykra to będzie sprawa,
choć ulga dla stróżów prawa,
ale śmierć dla Clyde’a i Bonnie.]
HERTHA OBERHEUSER
(1911–1978)

„Pani Doktor Śmierć”

Primum non nocere


(Po pierwsze nie szkodzić)
Jedna z naczelnych zasad etycznych w medycynie,
przypisywana Hipokratesowi.
Trybunał Norymberski skazał ją na 20 lat więzienia za
dokonywanie bestialskich eksperymentów medycz-
nych w kobiecym obozie w Ravensbrück. Po pięciu la-
tach została zwolniona za dobre sprawowanie. Powró-
ciła wtedy do Stocksee, gdzie otworzyła praktykę i za-
częła leczyć ludzi jak gdyby nigdy nic. Okazało się to
możliwe dlatego, że szacowne grono sędziowskie za-
pomniało o pewnej „drobnej” sprawie, mianowicie o
odebraniu jej prawa do wykonywania zawodu.

16 lat po wojnie w niemieckim piśmie „Jungę Welt” uka-


zał się wiersz o bohaterce niniejszej historii. Nosił tytuł
Das Volk wird rich ten (Naród wyda wyrok):
„Znamy cię, ty morderczyni kobiet
Znamy twoją ironiczną twarz
Zdziczałą tysiąckrotnymi okropnościami Hitlera,
Które podobały się tobie, zwolenniczce aryjskiego
światopoglądu”.
Hertha Oberhauser urodziła się 15 maja 1911 roku w
Kolonii. Pochodziła z konserwatywnej rodziny i została
wychowana w duchu katolickim. Lata szkolne spędziła
w Düsseldorfie, gdzie od 1918 roku uczęszczała do gim-
nazjum, a w 1931 roku zdała maturę. Po ukończeniu
szkoły średniej rozpoczęła studia lekarskie w Bonn, któ-
re kontynuowała następnie w Düsseldorfie.
W końcu października 1929 roku z Ameryki nadeszły
niepokojące wieści: krach na giełdzie Wall Street, zapo-
czątkowany zwykłą grą spekulantów na bessę, dopro-
wadził do Wielkiego Kryzysu. Do połowy listopada zano-
towano gwałtowny spadek kursu akcji i papierów war-
tościowych (o 30 miliardów dolarów!). Tysiące firm
ogłaszało upadłość – początkowo te mniejsze i słabsze,
później coraz znaczniejsze. Nieustannie powiększała się
rzesza bezrobotnych. Banki zawiesiły wypłaty, kapitał
zaczął uciekać za granicę.
Na początku 1930 roku kryzys dotarł do Europy; z
uwagi na międzynarodowe powiązania kapitałów nie
mogło być inaczej. A wraz z nim inflacja i bezrobocie,
chociaż w różnych krajach w różnym stopniu. W Niem-
czech przybrał on formę bardzo drastyczną. Zapanowa-
ła psychoza recesji i zastoju. Przeciętny obywatel budził
się każdego dnia z obawą, czy nie straci dziś pracy.
Kryzys miał nie tylko wymiar ekonomiczny, lecz
również moralny i polityczny. Inaczej niż w Ameryce
pod rządami Franklina D. Roosevelta, w Niemczech nie
podjęto programu działań zbiorowych mających na celu
restrukturyzację gospodarki i zmianę zasad podziału
dochodu narodowego. Uderzający był egoizm poszcze-
gólnych grup społecznych, zwłaszcza zamożnych posia-
daczy; każdy próbował ratować się na własną rękę. Sła-
by rząd poddany był naciskom przedstawicieli poszcze-
gólnych partii zgłaszających często sprzeczne żądania.
Atmosferę powszechnego braku zaufania podsycały
wielkie afery gospodarcze; niektóre skandale kompro-
mitowały także klasę polityczną.
Na fali rozgoryczenia, również za sprawą przegranej
wojny, powstawały w Niemczech liczne organizacje
kombatanckie i nacjonalistyczne, tworzące podwaliny
ideologii niemieckiego skrajnego nacjonalizmu: chęci
odwetu za klęskę, nienawiści i dążeń zaborczych wobec
innych narodów.
Ojciec Herthy Oberheuser, z zawodu inżynier, był
jednym z tych, którzy dotkliwie odczuli skutki Wielkiego
Kryzysu, w związku z czym utracił możliwość finanso-
wania dalszych studiów córki. Dziewczyna nie załamy-
wała jednak rąk z rozpaczy, lecz sama zaczęła płacić za
naukę, utrzymując się z udzielania korepetycji i pomocy
w praktyce lekarskiej. W 1937 roku, po zdaniu końcowe-
go egzaminu państwowego uzyskała dyplom lekarza
medycyny.
W Niemczech wiały już w tym czasie zupełnie inne
wiatry. Po kolejnym kryzysie rządowym sędziwy prezy-
dent kraju, feldmarszałek Paul von Hindenburg zlecił
misję sformowania nowego gabinetu Adolfowi Hitlero-
wi. 30 stycznia 1933 roku został on kanclerzem Niemiec.
Chcąc zdobyć poparcie większości społeczeństwa, zapo-
wiedział walkę z bezrobociem, powszechny dobrobyt i
obalenie postanowień znienawidzonego traktatu wer-
salskiego. Już w następnym roku liczba bezrobotnych
spadła z 6 do 2,5 miliona, nic więc dziwnego, że rządom
Hitlera od początku towarzyszyła fala entuzjazmu i po-
parcia większości Niemców. Naród z ulgą przyjął kres
weimarskich „zwad partyjnych” oraz przywrócenie
„spokoju i porządku” po okresie gospodarczego i poli-
tycznego kryzysu.
Co było dalej – wszyscy wiedzą. Rządy nazistów, „noc
długich noży”, rozbudowa armii i przemysłu zbrojenio-
wego, powszechny obowiązek pracy, powstanie obozów
koncentracyjnych, remilitaryzacja Nadrenii, układ mo-
nachijski, a w końcu atak na Polskę i wybuch II wojny
światowej.
Pani doktor Oberheuser bardzo podobał się nowy
niemiecki porządek. Już w 1935 roku zapisała się do
Związku Niemieckich Dziewcząt (BDM), gdzie po pew-
nym czasie uzyskała stopień Blockführerin. Jak sama
później wspominała, jej praca polegała głównie na po-
mocy medycznej przeciążonym ćwiczeniami uczestnicz-
kom pokazów i spartakiad młodzieżowych. W maju
1937 roku została członkiem Narodowo-Socjalistycznego
Związku Lekarzy i wstąpiła w szeregi partii hitlerow-
skiej – NSDAP.
Po uzyskaniu dyplomu zatrudniła się na krótko w In-
stytucie Fizjologii w Bonn, a następnie rozpoczęła spe-
cjalizację z dermatologii w Klinice Dermatologicznej w
Düsseldorfie, gdzie powierzono jej stanowisko asystent-
ki. Tytuł lekarza specjalisty dermatologa uzyskała w
roku 1940.
W tym czasie ojciec Herthy ciężko zachorował. Le-
czenie było dość kosztowne, przez co wpadła ona w fi-
nansowe tarapaty. Ponieważ w klinice nie było zadowa-
lających możliwości zarobku, zaczęła rozglądać się za
innym miejscem zatrudnienia. Z któregoś z pism facho-
wych dowiedziała się, że SS poszukuje lekarki do kobie-
cego obozu szkoleniowego niedaleko Berlina. Zgłosiła
się i po trzech miesiącach przeszkolenia, w grudniu tego
samego roku skierowano ją do Ravensbrück, gdzie obję-
ła etat lekarza obozowego.
Frauen-Konzentrationslager Ravensbrück – niemiecki
obóz koncentracyjny dla kobiet, usytuowany niedaleko
miejscowości Fürstenberg w Brandenburgii – został za-
łożony w 1938 roku z rozkazu Heinricha Himmlera.
Przy obozie zbudowano hale produkcyjne (niem. Indu-
striehof), w których więźniarki wykonywały niewolni-
czą pracę na rzecz firm niemieckich (m.in. Siemens &
Halske).
Do Ravensbrück trafiały zarówno liczne więźniarki
polityczne (m.in. Niemki, Polki i Serbołużyczanki), a tak-
że Żydówki, Cyganki, świadkowie Jehowy oraz lesbijki i
prostytutki. Wiele Polek trafiło tu z oddziałów Armii
Krajowej po klęsce powstania warszawskiego. Przez
obóz przeszło 132 tysiące kobiet i dzieci, z których zgi-
nęło około 92 tysiące. Liczbę Polek szacuje się na około
40 tysięcy. Dodatkowo w podobozach umieszczono oko-
ło 20 tysięcy mężczyzn.
Więźniarki umierały z głodu, zimna, wycieńczenia i
chorób. Były mordowane pojedynczo i masowo. Maso-
we egzekucje dotyczyły w szczególności kobiet z polskie-
go ruchu oporu oraz Żydówek. Od 1942 roku kobiety
wycieńczone i niezdolne do pracy uśmiercano w pobli-
skich komorach gazowych oraz zastrzykami dosercowy-
mi z fenolu. Pod koniec 1944 roku w obozie została od-
dana do użytku komora gazowa, w której uśmiercono
około 6 tysięcy osób.
W latach 1942–1944 w KL Ravensbrück przeprowa-
dzano zbrodnicze doświadczenia pseudomedyczne na
więźniarkach, w większości młodych Polkach. Opera-
cjom kostnym i mięśniowym poddano 86 więźniarek, w
tym 74 Polki, przy czym wiele z tych, które przeżyły, zo-
stało kalekami. Od 120 do 140 kobiet narodowości rom-
skiej i Sinti poddano sterylizacji.
Doświadczenia służyły najczęściej badaniom funkcji
życiowych w ekstremalnych warunkach, często pod ką-
tem militarnego wykorzystania w leczeniu odmrożeń i
zranień, którym mogli ulec żołnierze w czasie walki. Po
wstępnych eksperymentach w obozie koncentracyjnym
Sachsenhausen, kontynuowano je w Ravensbrück. Prze-
prowadzano m.in. doświadczenia z sulfonamidami, w
których pokładano wielkie nadzieje przy leczeniu ran-
nych. Ofiarom doświadczeń wprowadzano do ran bak-
terie gnilne, tkaniny, drzazgi i szkło, przez co imitowano
zranienia powodowane wybuchami bomb. Przebieg zra-
nienia i działanie testowanych leków były dokumento-
wane i analizowane. Cierpienia ofiar tych i podobnych
doświadczeń były niewyobrażalne. Wiele z nich zmarło
jeszcze w czasie trwania eksperymentów, inne później,
na skutek ich następstw.
Lekarzem odpowiedzialnym za te eksperymenty w
Ravensbrück był Karl Gebhardt, zaś funkcję jego asy-
stentów pełnili Fritz Fischer, Ludwig Stumpfegger i Her-
tha Oberheuser. W całej historii hitlerowskich obozów
koncentracyjnych była ona jedyną kobietą lekarką, któ-
ra do tego rodzaju pracy zgłosiła się ochotniczo. Jej rola
polegała na wybieraniu więźniarek do operacji do-
świadczalnych, asystowaniu przy zabiegach, opiekowa-
niu się operowanymi oraz przygotowywaniu raportów.
Opowiadają o tym liczni świadkowie.
Janina Iwańska (była więźniarka): „Przybyłam do
obozu w Ravensbrück 23 września 1941 roku z trans-
portem 700 Polek. 14 sierpnia 1942 roku byłam ekspery-
mentalnie operowana. Rano po apelu skierowano nas
do łaźni. Siostra dała mi zastrzyk morfiny. Kiedy zapyta-
łam doktor Oberheuser, dlaczego mam być operowana,
odpowiedziała, że byłam członkinią polskiego ruchu
oporu, a to daje prawo Niemcom eksperymentowania
na mnie. Pierwszy opatrunek był robiony dwa tygodnie
po operacji, a przez ten czas miałam gorączkę ponad 41
stopni. Oberheuser nie dała mi żadnego leku, aby osła-
bić ból. W rewirze byłam dwa miesiące, a potem odesła-
no mnie na blok. Rana ciągle ropiała i nie goiła się. Wie-
działyśmy, że zdecydowano się zgładzić nas wszystkie,
które były operowane. Ukryłyśmy się w innych
blokach”.
Fritz Fischer – lekarz chirurg, asystent profesora Ge-
bhardta (na procesie norymberskim): „Hertha Oberheu-
ser była lekarką obozową. Pomagała mi w próbach sul-
fonamidowych. Miała prowadzić leczenie pooperacyjne
więźniarek poddanych eksperymentom. Wiedziała, że
szereg pacjentek operowanych i zakażonych nie miało
być leczonych sulfonamidami. Wiedziała, że w pewnej
serii do ran wprowadzano szkło i wióry drzewne. Asy-
stowała przy operacjach. Poinformowała mnie o trzech
przypadkach śmierci, które wydarzyły się podczas prób,
które ona leczyła. Nigdy nie skarżyła się na udział w
tych eksperymentach”.
O stosunku Herthy Oberheuser do więźniarek, nawet
swoich rodaczek, świadczą chociażby zeznania Anny
Heil, która znalazła się w obozie wraz ze swą siostrą za
udzielanie pomocy Żydom: „Wieczorem rozmawiałam z
siostrą przebywającą w rewirze. Była pełna ufności.
Rano leżała nieżywa na trawie razem z innymi zwłoka-
mi. Udałam się do doktor Oberheuser i zapytałam, czy
może mi powiedzieć, co się stało. Oberheuser wpadła
we wściekłość. Uderzyła mnie w twarz i kopnęła w
brzuch, krzycząc: «Precz! Twoja siostra była niepotrzeb-
ną zjadaczką chleba!». Wszyscy w obozie bali się jej bar-
dziej niż pozostałych lekarzy”.
Inna więźniarka, niemiecka komunistka, zeznała:
„Gdy w lutym 1941 roku przybyłam do obozu, w łaźni
spotkałam dr Oberheuser. Kazała mi ściągnąć obrączkę
i pierścionki. W pracy nabawiłam się gruźlicy i wysięko-
wego zapalenia opłucnej. Kiedy zgłosiłam się do rewiru,
Oberheuser przyjęła mnie słowami: «Czego tu szukasz,
ty kupo gnoju?». Chwyciła mnie za kołnierz i kopnia-
kiem wyrzuciła z rewiru. Obawialiśmy się jej zastrzy-
ków. Kto je otrzymywał, wkrótce był martwy. Leżałam
na oddziale gruźliczym do października 1942 roku. Na
własne oczy widziałam, jak Oberheuser dawała zastrzy-
ki dożylne i w okolicę serca. Mała Cyganeczka leżała
obok mnie. Także ona otrzymała taki zastrzyk. Widzia-
łam, jak przyszła do niej Oberheuser ze strzykawką.
Wkrótce Cyganeczka była nieżywa. W pokoju obok nas
zabiła Elsę Pohl, matkę trzynaściorga dzieci. Na moich
oczach zabiła panią Stern z Królewca, matkę trojga dzie-
ci, i trzynaście innych kobiet, których nazwisk nie pa-
miętam. (...) Panią Stein z Frankfurtu wsadziła do wan-
ny i kazała polewać zimną wodą – aż wanna była pełna
kału. Potem kazała ją położyć do łóżka i dała zastrzyk.
Po paru godzinach kobieta zmarła. U wielu młodych
dziewcząt ciężarnych dokonywała poronienia”.
Lekarz obozowy Ralf Rosentahl opisywał dokonane
przez doktor Oberheuser morderstwa w następujący
sposób: „Widziałem kilka razy, jak dr Oberheuser dawa-
ła więźniom zastrzyki z benzyny. Dawała je w żyłę ra-
mienną. Skutkiem była nagła śmierć na serce, pacjenci
tężeli i nagle zwalali się z nóg. Od czasu, kiedy zastrzyk
został zaaplikowany, do momentu śmierci upływało 3
do 5 minut. Pacjenci zachowywali pełną świadomość do
ostatniej chwili. Czas trwania zastrzyku wynosił 15 do
30 sekund. Dr Oberheuser mówiła mi, że więźniowie,
którym ona dała zastrzyki, byli ciężko chorzy, tacy, któ-
rych nie można było już dłużej leczyć”.
Za swoją pracę w obozie Hertha Oberheuser otrzy-
mywała od władz rozmaite wyróżnienia, m.in. w 1943
roku Krzyż Zasługi Wojennej II Klasy. A jednak i w tej
bezlitosnej kobiecie pozostały chyba jakieś resztki su-
mienia, bo poprosiła doktora Gebhardta, aby załatwił jej
przeniesienie do swojego Zakładu Leczniczego Waffen
SS w Hohenlychen. Pracowała tam jako dermatolog od
połowy 1943 roku do końca wojny.
Kiedy zwycięzcy alianci zaczęli tropić zbrodniarzy
wojennych, przeniosła się do Stocksee niedaleko Plon w
Szlezwiku-Holsztynie, gdzie otworzyła praktykę lekar-
ską. Sądziła, że w tak małej miejscowości jej nie znajdą.
Myliła się.
Została aresztowana i dołączona do grupy hitlerow-
skich lekarzy, którzy za swe zbrodnie mieli odpowiadać
przed Trybunałem w Norymberdze. Ich proces trwał od
21 listopada 1946 roku do 20 sierpnia roku następnego.
„Pani doktor Śmierć” próbowała bronić się przed odpo-
wiedzialnością, udowadniając, że jako kobieta nie mo-
gła być aż tak brutalna, jak jej zarzucano. Twierdziła
też, że o wielu wydarzeniach w obozie nie wiedziała,
bądź też zasłaniała się niepamięcią: „Traktowałam to
jako mój obowiązek i sądziłam, że jako kobieta mogła-
bym również pomóc, ponieważ widziałam szansę uła-
skawienia pacjentek. Podczas mej pielęgnacji terapeu-
tycznej, dokonywanej według reguł szkolnych, jako ko-
bieta zrobiłam wszystko, co mogłam, w mym trudnym
położeniu”.
Przyznała się do wykonania pięciu lub sześciu śmier-
telnych zastrzyków, ale, jak oświadczyła, traktowała je
wyłącznie jako eutanazję dla skrócenia męczarni wy-
niszczonych i chorych więźniarek. W ostatnim słowie
przed wyrokiem powiedziała: „Uważam się za niewin-
ną. Jako lekarka byłam w obozie w trudnym położeniu.
Czyniłam wszystko, co tylko było możliwe i zawsze
zgodnie z zasadami medycyny”.
Sąd nie podzielił jej argumentacji i 20 sierpnia 1947
roku skazał ją na karę 20 lat pozbawienia wolności, któ-
rą miała odbyć w więzieniu w Landsbergu. W uzasad-
nieniu wyroku napisano m.in.: „Oberheuser była do-
kładnie informowana o charakterze doświadczeń sulfo-
namidowych. Pomagała przy wyborze osób do ekspery-
mentów, badała je i przygotowywała do zabiegów. Asy-
stowała przy operacjach. Umyślnie zaniedbywała więź-
niarki poddane doświadczeniom, aby rany osiągnęły
maksymalny stopień zakażenia. Większości przypad-
ków śmierci w tych doświadczeniach udałoby się unik-
nąć, stosując odpowiednią opiekę pooperacyjną albo też
przez amputację zakażonych kończyn”.
Na tym jednak nie zakończyła się sprawa „Pani dok-
tor Śmierć”. Nie spędziła za kratkami zasądzonych jej 20
lat. Już w 1951 roku złagodzono jej wyrok do dziesięciu
lat, a rok później, w kwietniu, zwolniono za dobre spra-
wowanie.
Niedługo po opuszczeniu więzienia osiedliła się w
Stocksee, gdzie rozpoczęła praktykę lekarską jako pedia-
tra, równocześnie pracując w katolickim sanatorium
Johanniter-Heilstätte w Plon. W 1956 roku została roz-
poznana i ujawniona przez byłe więźniarki obozu
Ravensbrück. Wobec licznych protestów Minister Spraw
Wewnętrznych Szlezwika-Holsztynu, Helmut Lemke,
rozpoczął starania o pozbawienie jej uprawnień do wy-
konywania zawodu lekarza, które jednak wkrótce zosta-
ły przerwane z uzasadnieniem, że Oberheuser nie może
być karana dwa razy za ten sam czyn. Poza tym Trybu-
nał Wojskowy w Norymberdze rzeczywiście nie odebrał
jej prawa wykonywania zawodu, na który to fakt obec-
nie się powoływała.
Popierało ją również wielu ludzi w Stocksee. „Ta ko-
bieta odsiedziała swoją karę. Wszyscy byliśmy przecież
nazistami. Pozostawmy ją w spokoju. To dobra lekarka”,
mówiono. A pewien nauczyciel z miasteczka posunął się
nawet do stwierdzenia: „Wiele grubych ryb nie zostało
ujętych, ona zaś jest przyzwoita i zawsze gotowa do
udzielania pomocy. (...) Co my o tym wiemy, jak napraw-
dę było w obozie? Przecież na procesie świadkami byli
przede wszystkim więźniowie”.
Jedynym rezultatem działań podjętych wobec zbrod-
niczej lekarki była utrata pracy w katolickim sanato-
rium. Wciąż jednak mnożyły się protesty, że morderczy-
ni więźniarek z Ravensbrück nadal leczy ludzi. Dołączy-
ło do nich m.in. Brytyjskie Stowarzyszenie Lekarzy, któ-
re wystosowało do władz niemieckich pismo wyrażają-
ce oburzenie z powodu faktu, iż lekarka, która „zhańbi-
ła ten zawód”, ciągle wykonuje swoją pracę.
Pod wpływem tych nacisków 4 grudnia 1960 roku
minister spraw wewnętrznych odebrał morderczyni
prawo wykonywania zawodu lekarskiego. Decyzja stała
się prawomocna i niezaskarżalna, kiedy podtrzymał ją
Wyższy Sąd Administracyjny w Lüneburgu. W maju
1965 roku frau Hertha Oberheuser opuściła Stocksee i
przeprowadziła się do Bad Honnef. Zmarła 24 stycznia
1978 w położonym w pobliżu miasteczku Linz am
Rhein.
VIRGINIA HILL
(1916–1966)

Dziewczyna mafii

Gdyby nie było kobiet,


cale pieniądze świata nie miałyby znaczenia.
Arystoteles Onassis
Virginia Hill była piękna, wysoka, miała długie, kru-
czoczarne włosy, wspaniałe zielone oczy, smukłe nogi
i rozkołysane biodra. Mówiła z przeciągłym akcentem
Południa i emanowała szaloną zmysłowością. Słynęła
z rozrzutności i pijackich wybryków. Służbie hotelo-
wej i kelnerom dawała napiwki w wysokości 100 dola-
rów. W ciągu jednej nocy potrafiła wydać na alkohole
10 tysięcy dolarów. Twierdziła, że ma dwa nieograni-
czone źródła dochodów: konie i mężczyzn. Była ko-
chanką najgłośniejszych bossów przestępczego świa-
ta: Jake’a Guzika, Franka Costello, Joe Adonisa, „Lon-
gy” Zwillmana, Franka Nittiego, i „Bugsy’ego” Siegela.
Ten ostatni za romans z nią zapłacił głową.

Urodziła się 26 sierpnia 1916 roku w Bessemer w Alaba-


mie (niektóre źródła podają, że w miejscowości
Lipscomb) jako jedno z dziesięciorga dzieci wiecznie pi-
janego kamieniarza. W 1930 roku wraz z matką i dwo-
ma braćmi przeprowadziła się do Marietty w stanie
Georgia. Gdy miała siedemnaście lat, uciekła z kochan-
kiem do Chicago, największego w owych czasach siedli-
ska gangsterów.
Rabunki, napady, uliczne strzelaniny i morderstwa
stanowiły tu codzienność. Zarząd miejski, policja i sądy
były niemal w całości skorumpowane, za pomocą łapó-
wek można było załatwić wszystko i nawet największe
przestępstwa uchodziły bezkarnie. Pewien wędrowny
krzewiciel abstynencji napisał w swych pamiętnikach,
iż nigdy nie widział miasta, które – jak Chicago – wyglą-
dałoby niczym jedna wielka knajpa. Niekoronowanym
królem przestępczego światka w latach trzydziestych
był tu niejaki Alphonse Capone, znany szerzej jako
„Scarface”, czyli „Człowiek z blizną”.
Virginia szybko porzuciła narzeczonego i zaczęła wy-
stępy jako rewiowa girl w należącym do mafii „Colony
Club”, dorabiając jako prostytutka. Podobno była bardzo
biegła w tym fachu, więc szybko zyskiwała coraz lepszą
klientelę. Pewnego dnia (a raczej zapewne nocy) wpadła
w oko drugorzędnemu gangsterowi nazwiskiem Joe
Epstein, który, olśniony urodą Virginii, pojął ją za żonę.
Dzięki koneksjom męża poznała największych bossów
chicagowskiego podziemia: Jake’a Guzika, Franka
Costello, Joe Adonisa i Franka Nittiego, lądując po kolei
w łóżku każdego z nich.
Doceniając jej talenty, nie tylko w „fachu pokrewnym
miłości”, lecz także wrodzoną bystrość umysłu i siłę
przebicia, bossowie zaoferowali jej prowadzenie kilku
domów publicznych, a także funkcję skarbnika mafii, a
raczej kuriera przewożącego ich pieniądze do szwajcar-
skich banków. Wkrótce stać ją było na zakupienie za 10
tysięcy dolarów pięknego domu na przedmieściach Ma-
rietty. Jednak aspiracje Virginii sięgały dużo, dużo wy-
żej. Rozwiodła się z Epsteinem i po „zaliczeniu” jeszcze
dwóch mężów zrozumiała, że najpiękniejszą rzeczą na
świecie jest wolność. Wolność i pieniądze.
W 1940 roku zamieszkała w Hollywood, zamarzyło
jej się bowiem, by zostać gwiazdą filmową. W miarę
przekształcania się przedmieścia Los Angeles w stolicę
filmu wieści o bajecznych zarobkach gwiazd ekranu
przyciągały tam mroczne postacie z całego kontynentu i
z innych stron świata: zawodowych oszustów matrymo-
nialnych, szulerów, szantażystów, kieszonkowców,
astrologów, media, wywoływaczy duchów, sutenerów i
prostytutki.
W tłumie opętanych hollywoodzką gorączką złota
były również tysiące młodych dziewcząt, prowincjonal-
nych królowych piękności, które, zwabione obietnicami
oszukańczych szkół talentów, marzyły o sławie. Dla niej
gotowe były wskoczyć do łóżka każdego, kto tylko usta-
wiał światła lub zamiatał atelier. Nielicznym udawało
się zagrać czasami nędzny epizodzik. Nie mogąc znaleźć
w Hollywood pracy, nawet bileterki w kinie, kelnerki
czy ekspedientki, łudząc się, że filmowe szczęście
uśmiechnie się wreszcie i do nich, zaczynały uprawiać
nierząd, by jakoś przetrwać, byle tylko nie opuszczać za-
czarowanej krainy filmu.
Mówiły o sobie, że są statystkami filmowymi lub ak-
torkami czekającymi na rolę, i za parę dolarów kupowa-
ły podrobione pisma wytwórni filmowych, które rzeko-
mo zapewniały im pracę. Te papierki stwarzały fikcję
statusu społecznego i w przypadku spotkania z mniej
dociekliwym policjantem chroniły przed kalifornijskim
prawem, surowo karzącym za włóczęgostwo.
Virginia nie została wprawdzie gwiazdą srebrnego
ekranu, ale pomimo to jej kalifornijska wyprawa zakoń-
czyła się sukcesem. Udało jej się bowiem „złowić” nie
byle jaką rybę. Benjamin „Bugsy” Siegel, ubrany zawsze
z wyrafinowanym gustem, przystojny, niebieskooki, o
wytwornych manierach i urokliwym uśmiechu odsła-
niającym nieskazitelnie białe zęby, uwodzicielski i sym-
patyczny, robił wśród gwiazd i gwiazdeczek „Fabryki
Snów” prawdziwą furorę.
Nie dla kobiet jednak przyjechał Siegel do Hollywo-
od. Nowojorska mafia wysłała go tam w zupełnie innym
celu. Posługując się szantażem i przemocą, wyciskał
worki dolarów z kieszeni producentów i aktorów. Do-
prowadzał do zerwania w ostatniej chwili kontraktu po-
między jakimś sławnym aktorem a producentem i w
imieniu gwiazdora wymuszał znaczne podniesienie
gaży. Dziesięć procent tak zarobionej sumy oddawał ak-
torowi, resztę zaś zgarniał dla mafii. Wytwórnie filmo-
we były bezradne. Wprawdzie zawsze można było zaan-
gażować inną gwiazdę, ale koszty opóźnienia realizacji
już zaczętego filmu były tak wysokie, że o wiele bardziej
opłacało się płacić haracz gangsterowi.
„Bugsy” dosłownie oszalał na punkcie pięknej
Virginii. Wynajął dla niej dawną willę Rudolfa Valentino
i urządził ją z ogromnym przepychem. W końcu zapro-
ponował małżeństwo. Virginia odmówiła, ale została
jego kochanką. Bardzo kosztowną kochanką. (Niektóre
źródła podają, że pobrali się w Meksyku w kwietniu
1947 roku).
W roku 1944 Syndykat skierował Siegela do Las
Vegas, aby rozkręcił tam hazardowy biznes. Ben jak
zwykle zabrał się do roboty z wielkim rozmachem.
Kosztem wyasygnowanych z mafijnej kasy siedmiu mi-
lionów dolarów wybudował „Flamingo”, pierwsze kasy-
no połączone z hotelem. Wkrótce jak grzyby po deszczu
zaczęły wyrastać następne gangsterskie przybytki w po-
staci luksusowych domów gry i wspaniałych hoteli.
Taki był początek kariery owej mieściny, ściągającej
dziś co roku 30 milionów spragnionych wrażeń tury-
stów. Wkrótce jednak „Bugsy” zaczął traktować Las
Vegas jak swoje prywatne terytorium. Coraz częściej za-
czynał też mieć zaległości z tytułu rozliczeń z Syndyka-
tem. Nic dziwnego, skoro gros zysków z Hollywood i Las
Vegas inwestował w Virginię Hill. Zakochany bez pamię-
ci, lekceważył przesyłane mu przez Syndykat upomnie-
nia. Był przekonany, że skoro zasiada w jego radzie, jest
nietykalny, nie zdarzyło się bowiem nigdy, by mafia
skrzywdziła kogoś z najwyżej postawionych.
Mylił się. Na posiedzeniu rady w Havanie, na które
nie został zaproszony, wydano na niego wyrok: 24 gło-
sami za, 2 przeciw (Meyer Lansky i Lucky Luciano). Do
wykonania zadania wyznaczono Francuza, Luca
Prevota. Prevot był znakomitym fachowcem. Podczas
okupacji hitlerowskiej służył we francuskim oddziale
niemieckiego SD, zajmującego się likwidowaniem człon-
ków ruchu oporu.
20 czerwca 1947 roku „Bugsy” pokłócił się z Virginią i
sam, tylko z obstawą, pojechał do jej willi przy 810
North Linden Drive. Luc Prevot wśliznął się po cichu do
sąsiedniej posesji. Widział, jak „Bugsy” siedzi na kana-
pie i czyta gazetę. Spokojnie wycelował w niego swój
winchester model Ml. Pierwsza kula trafiła Siegela w
lewy oczodół, druga – w róg prawego oczodołu, a trzecia
przeszła pod kością policzkową. Czwarta roztrzaskała
wiszący na ścianie olejny obraz nagiej kobiety ze szklan-
ką whisky w ręku. Trzy ostatnie porozrywały na strzępy
wspaniały garnitur, za który zaledwie przed kilkoma
dniami Siegel zapłacił aż 400 dolarów. Twórca hazardo-
wej potęgi Las Vegas runął na ziemię podziurawiony ku-
lami jak ser szwajcarski.
W 1951 roku Senat Stanów Zjednoczonych powołał
do życia specjalną komisję do zbadania działalności ma-
fii, której przewodniczył Estes Kefauver. Jednym z po-
wołanych przez komisję świadków była Virginia Hill.
Niewiele jednak zdołano z niej wyciągnąć. Podczas prze-
słuchania konsekwentnie zaprzeczała związkom z ma-
fią i gangsterami. Zapytana o źródła swego niemałego
przecież majątku, wyjaśniła: „Wszyscy mężczyźni, o któ-
rych mówi się, że byłam ich kochanką, dawali mi kosz-
towne prezenty”. Na pytanie, dlaczego dawali jej te pre-
zenty, odparła poirytowana: „Ponieważ przede mną
nikt im tak dobrze nie ciągnął druta!”.
Niedługo po zakończeniu prac komisji Virginią za-
czął się interesować urząd podatkowy. Z amerykańskim
fiskusem nie ma żartów; za niepłacenie podatków moż-
na nawet trafić za kratki, co spotkało chociażby osławio-
nego gangstera, Ala Capone. Nie potrafiła go spacyfiko-
wać chicagowska policja, nie mógł mu się dobrać do
skóry wszechwładny szef FBI, Edgar Hoover, bezsilne
były sądy i prokuratura. W końcu wykończył go urząd
skarbowy. 6 października 1931 roku Al Capone został
skazany na 12 lat więzienia i 50 tysięcy dolarów grzyw-
ny za uchybienia podatkowe w latach 1925–1927.
Po dokładnym sprawdzeniu wszystkich danych
urząd skarbowy stwierdził, że Virginia Hill zalega z
opłatą podatków w kwocie... pół miliona dolarów. Nie-
którzy już widzieli ją za kratkami. Wtedy jednak
Virginia wykonała woltę, która pozwoliła jej ocalić wol-
ność. Zostawiając fiskusowi na otarcie łez swoje miesz-
kanie w Nowym Jorku, wyszła za mąż za pracującego
akurat w Sun Valley austriackiego mistrza narciarskiego
Hansa Hausera i uciekła z nim do Europy. Zamieszkała
pod Alpami, a w 1952 roku urodziła syna, któremu
nadano imię Peter.
Wydawane lekką ręką przez Virginię i Hansa pienią-
dze wkrótce się skończyły, w związku z czym zaczął im
doskwierać niedostatek. Pod koniec lat pięćdziesiątych
Virginia opuściła męża, zamieszkując w miasteczku
Koppl niedaleko Salzburga. Trzykrotnie usiłowała po-
pełnić samobójstwo, łykając góry pigułek nasennych,
trzykrotnie również ją odratowywano. Czwarta próba,
29 marca 1966 roku okazała się udana. Przy zwłokach
znaleziono odręcznie napisany list, w którym wyraziła
chęć odebrania sobie życia.
Od jakiegoś czasu Virginia Hill nosiła się z zamiarem
napisania pamiętników, co bardzo nie spodobało się
Syndykatowi. Kilka dni przed jej śmiercią widziano po-
noć kręcących się po Koppl Amerykanów o włoskiej uro-
dzie, mówiących mocnym akcentem z Brooklynu...
HELENA WOLIŃSKA-BRUS
(1919–2008)

Zbrodnia bez kary

Niech prawo zawsze prawo znaczy,


a sprawiedliwość – sprawiedliwość.
Julian Tuwim „Kwiaty Polskie”.
16 kwietnia 1952 roku w tajnym procesie, toczącym
się przed Sądem Wojewódzkim dla miasta stołeczne-
go Warszawy, został skazany na karę śmierci generał
August Emil Fieldorf „Nil”. Wyrok wydano na podsta-
wie art. 1 pkt. 1 dekretu PKWN z 31 sierpnia 1944 roku
o wymiarze kary dla faszystowsko-hitlerowskich
zbrodniarzy. Wykonano go przez powieszenie w wię-
zieniu na Mokotowie 24 lutego 1953 roku. Miejsce po-
chówku generała do dzisiaj jest nieznane. Tym sa-
mym zamordowano bohatera Podziemnego Państwa
Polskiego, pierwszego szefa Kedywu Komendy Głów-
nej Armii Krajowej i dawnego legionistę, który 6
sierpnia 1914 roku wyruszył z krakowskich Olean-
drów z Pierwszą Kompanią Kadrową, śniąc o wolnej
Polsce. Przede wszystkim zaś zamordowano człowie-
ka niewinnego. Do tej zbrodni przyczyniła się banda
łotrów, wśród których niepoślednią rolę odegrała He-
lena Wolińska-Brus.

Urodziła się 28 lutego 1919 roku w Warszawie jako Faj-


ga Mindla Danielak. Była córką Jana i Ewy z domu Ma-
tulak. Według niektórych źródeł pochodziła z żydow-
skiej rodziny o nazwisku Goldfinger, wymienia się też
błędnie nazwisko Chałupnik, oznaczające w rzeczywi-
stości zawód ojca.
W 1936 roku objęła funkcję kierownika grupy młod-
szej Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej. Po
agresji hitlerowskiej na Polskę znalazła się we Lwowie.
17 września 1939 roku o trzeciej rano granicę Rzeczypo-
spolitej przekroczyły wojska dwóch frontów, Białoru-
skiego i Ukraińskiego. Celem tej operacji było szybkie
opanowanie wschodnich województw Polski po ustalo-
ną w tajnym protokole niemiecko-radzieckim z 23 sierp-
nia 1939 roku (tak zwanym pakcie Ribbentrop-Mołotow)
linię Narwi, Wisły i Sanu. Wejście Armii Czerwonej wła-
dze sowieckie nazwały „wyzwoleniem ludności podbitej
przez polski imperializm”. W nocie Wiaczesława Moło-
towa do polskiego ambasadora Wacława Grzybowskie-
go jako powód podano wewnętrzne bankructwo pań-
stwa polskiego i jego rzekomy rozpad.
Helena w całej rozciągłości podzielała ten punkt wi-
dzenia, zapisując się natychmiast do Komsomołu. Od li-
stopada 1939 do czerwca 1940 roku pracowała jako kel-
nerka w Domu Studenta Uniwersytetu we Lwowie, a od
września do grudnia 1940 roku jako goniec w lwowskim
przedsiębiorstwie Miedsantrud. W czerwcu 1941 roku,
gdy wybuchła wojna niemiecko-radziecka, pełniła funk-
cję sekretarza technicznego Uniwersytetu Lwowskiego.
W sierpniu 1942 roku została łączniczką Sztabu Główne-
go Gwardii Ludowej, potem szefem biura sztabu GL (do
31 grudnia 1943 roku), wreszcie szefem biura sztabu Ar-
mii Ludowej (do 31 lipca 1944 roku). W tym czasie była
już szczęśliwą mężatką, poślubiwszy w 1942 roku Fran-
ciszka Jóźwiaka „Witolda”, szefa sztabu zaprojektowa-
nych przez Stalina formacji GL i AL, przed wojną człon-
ka agenturalnej Komunistycznej Partii Polski, po wojnie
zaś komendanta głównego MO (1944–1949), członka Biu-
ra Politycznego PPR/PZPR (1948–1956), wiceministra
bezpieczeństwa publicznego (1945–1949) i wreszcie wi-
cepremiera (1955–1956).
Stanisława Sowińska „Barbara”, kochanka szefa Od-
działu Informacji AL, Mariana Spychalskiego, później-
szego komunistycznego marszałka Polski, w swoich
wspomnieniach zatytułowanych Lata walki opisywała
Helenę w sposób następujący: „Tęga, rubaszna, pewna
siebie dziewczyna. (...) Umiała niezgorzej po partyzanc-
ku kląć, w czym prześcigała nas wszystkich – kobiety i
mężczyzn”.
1 sierpnia 1944 roku Wolińska została szefową Wy-
działu Kadr w Komendzie Głównej Milicji Obywatel-
skiej. W kwietniu 1949 roku przeszła do Departamentu
Służby Sprawiedliwości, gdzie pracowała kolejno na sta-
nowiskach: radcy prawnego Wydziału IV Ministerstwa
Obrony Narodowej, szefa Wydziału V Naczelnej Proku-
ratury Wojskowej, szefa Wydziału IV ds. Szczególnych
NPW, szefa Wydziału VII Nadzoru nad Śledztwami w
Sprawach Szczególnych NPW (1950–1953) oraz szefa
Wydziału Kadr i Wyszkolenia NPW (1953–1954).
Jeszcze przed 1939 rokiem rozpoczęła studia prawni-
cze. Dokończyła je po wojnie na Wydziale Prawa Uni-
wersytetu Warszawskiego, uzyskując w 1948 roku tytuł
magistra. Rok później, przekroczywszy zaledwie trzy-
dziestkę, otrzymała stopień podpułkownika LWP. Pra-
cując w wojskowości, zasiadała w komisji weryfikującej
sędziów i prokuratorów w ramach czystek i represji w
Wojsku Polskim, związanych z nominacją marszałka
Konstantego Rokossowskiego na ministra obrony naro-
dowej. Przez trzy lata była sekretarzem Podstawowej
Organizacji Partyjnej PZPR w Naczelnej Prokuraturze
Wojskowej.
Być może przytoczone powyżej fakty nie wystarczą
jeszcze, by określić bohaterkę tej historii mianem okrut-
nej. Na epitet ten zasłużyła jednak bez najmniejszych
wątpliwości 21 listopada 1950 roku, kiedy usankcjono-
wała bezprawne aresztowanie szefa Kedywu i zastępcy
Komendanta Głównego AK, generała Augusta Emila
Fieldorfa, pseudonim „Nil”. W konsekwencji doprowa-
dziło to do śledztwa, skazania i zamordowania jednego
z największych bohaterów Polski Podziemnej.
Emil Fieldorf został już raz aresztowany przez
NKWD w marcu 1945 roku w Milanówku. Działo się to
w czasie, kiedy podstępnie schwytano innych przywód-
ców AK, wywożąc ich do Moskwy, gdzie zostali oskarże-
ni w haniebnym procesie pokazowym. Generał „Nil” nie
został wtedy rozpoznany. Posiadał dokumenty na na-
zwisko Walenty Gdanicki i zajmował się handlem tyto-
niem. Zesłano go w głąb Rosji, do łagrów pod Uralem. Po
powrocie do Polski w 1947 roku i oficjalnym ujawnieniu
się został ponownie aresztowany w 1950 roku. Wyrok
śmierci zapadł nie w sądzie, ale, jak już dziś wiadomo,
na najwyższych szczeblach władzy.
W procesie generała zeznawali świadkowie poddani
torturom, powoływano się na sfałszowane dokumenty.
Za taką cenę oficerowie śledczy, prokuratorzy i sędzio-
wie chcieli dowieść, że głównym celem Armii Krajowej
była współpraca z okupantem. Tragedia dowódców i
żołnierzy Polskiego Państwa Podziemnego, która zaczę-
ła się od wspólnej z Armią Czerwoną walki o Wilno w
lipcu 1944 roku, dogasała w celach Mokotowa, Wronek,
Rawicza, w łagrach i na zsyłkach.
Zgodnie z uzasadnieniem wyroku generał August
Emil Fieldorf występował przeciwko „bojownikom o
wolność i wyzwolenie społeczne”. „Udowodniono” mu
też zamordowanie około 1000 antyfaszystów, dodając,
że to tylko „w części obrazuje faktyczne zbrodnie, które
obciążają skazanego”. Zdaniem sądu, wyrażonym w opi-
nii dla Sądu Najwyższego PRL, „skazany Fieldorf na ła-
skę nie zasługuje. Wykazał wielkie natężenie woli prze-
stępczej (...). Nie istnieje możliwość resocjalizacji skaza-
nego”.
24 lutego 1953 roku około godziny 15.00 generał „Nil”
został zamordowany. Aby go jeszcze bardziej upokorzyć
i pohańbić, wykonano wyrok nie przez rozstrzelanie –
do czego jako żołnierz, organizator zamachu na Franza
Kutscherę miał prawo – lecz przez powieszenie. Według
niepotwierdzonych i anonimowych, lecz bardzo praw-
dopodobnych relacji oprawcy kazali generałowi uklęk-
nąć i ukorzyć się. Gdy odmówił, zakatowano go na
śmierć i powieszono martwe już ciało. Była to szczegól-
na manifestacja sposobu działania nowego komuni-
stycznego państwa w Polsce i roli w nim wymiaru spra-
wiedliwości. Grobu generała do dzisiaj nie odnaleziono.
Charakterystycznym elementem działań komunistycz-
nej bezpieki było odhumanizowanie przeciwnika. Ciała
wrogów ustroju topiono w ustępach, zakopywano na
dziedzińcach urzędów, więzień lub na wysypiskach
śmieci...
Wyrok w imieniu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej
wydała sędzia Maria Gurowska, a w całą tę haniebną
sprawę – obok Heleny Wolińskiej – zamieszane były
jeszcze dwie kobiety. Egzekucję „Nila” nadzorowała wi-
cedyrektor Departamentu III Generalnej Prokuratury,
Alicja Graff. Jej mąż, Kazimierz Graff, oskarżał m.in. ka-
pitana Stanisława Sojczyńskiego „Warszyca”, dowódcę
Konspiracyjnego Wojska Polskiego, zamordowanego w
lutym 1947 roku. Natomiast prokurator Paulina Kern
oskarżała generała Fieldorfa przed Sądem Najwyższym.
Aby nie powstało wrażenie, że dawny szef Kedywu
był wyłącznie ofiarą kobiet, dodajmy, że śledztwo pro-
wadził, a raczej preparował podporucznik Kazimierz
Górski, który sporządził akt oskarżenia pełen zmyślo-
nych zarzutów. Akt ten podpisał następnie i oskarżał
„Nila” przed sądem prokurator Benjamin Wajsblech.
Orzeczoną karę śmierci podtrzymał Sąd Najwyższy, któ-
remu przewodniczył „wybitny” autorytet prawniczy
PRL-u, Igor Andrejew.
Czy Helena Wolińska myślała o konsekwencjach
swoich czynów, gdy jako podpułkownik w Naczelnej
Prokuraturze Wojskowej podpisywała nakaz aresztowa-
nia generała Fieldorfa? Kilka miesięcy później „zabez-
pieczała” mienie aresztowanego, przewidując – bez wy-
roku sądu – że na pewno przepadnie. Nawet nie usiło-
wała dociekać, na jakiej podstawie Ministerstwo Bezpie-
czeństwa Publicznego kieruje do niej kolejne wnioski o
przedłużenie aresztowania, choć nie idą za nimi żadne
dowody. Jakże wielkim zaufaniem ówczesnych władz
musiała się cieszyć osoba, która w wieku 30 lat była już
podpułkownikiem, zasiadała w komisji weryfikującej
sędziów i prokuratorów wojskowych oraz szefowała
POP PZPR w Naczelnej Prokuraturze Wojskowej. Zapew-
ne właśnie dzięki temu zaufaniu mogła lekceważyć obo-
wiązujące prawo, a swoich podwładnych znieważać...
Podpułkownik Helena Wolińska „zasłużyła się”
zresztą nie tylko w sprawie generała „Nila”. Jako osoba,
do której obowiązków należało prowadzenie i nadzoro-
wanie śledztw w sprawach szczególnych, ponosi rów-
nież odpowiedzialność za następujące czyny i zaniedba-
nia: – stosowanie aresztu tymczasowego na nieuzasad-
niony wniosek MBP bez badania materiałów i dowodów
zebranych wobec podejrzanych w sprawie Zenona
Kliszki i wielu innych; – masowe stosowanie sankcji z
art. 7 MKK (szpiegostwo) mimo braku wszelkich dowo-
dów; – niereagowanie na fakty odwołania wymuszo-
nych zeznań; – niereagowanie na skargi o przestęp-
czych metodach śledztwa (np. skarga I. Łyżwy oraz ra-
port prokuratora Kopytkowskiego w październiku 1952
roku w sprawie torturowania podejrzanej Koryckiej); –
zastosowanie przeciwko Wojciechowi Borzobohatemu
aresztu tymczasowego 9 stycznia 1951 roku, pomimo że
20 grudnia 1950 roku ukończył on odbywanie kary za to
samo przestępstwo. Składając wnioski do Naczelnego
Sądu Wojskowego o przedłużenie tego aresztu, spowo-
dowała bezprawne pozbawienie go wolności przez
przeszło 2 lata, przy czym wiedziała, że został on w wię-
zieniu sparaliżowany; – wprowadzanie atmosfery stra-
chu w pracy Naczelnej Prokuratury Wojskowej, podczas
piastowania wyższych stanowisk i pełnienia z wyboru
przez 3 lata funkcji sekretarza POP PZPR. Apodyktycz-
ność, bezwzględność i ordynarność; – stosowanie niedo-
puszczalnego nacisku na sąd (np. sprawa grupy świad-
ków Jehowy w Poznaniu, gdzie spowodowała zatrzyma-
nie w areszcie kilku oskarżonych mimo uniewinnienia
ich przez sąd). Jak opowiadał jeden z sędziów: „Po kilku
dniach zadzwoniła do mnie (...) »warszawska Dolores«
ppłk Wolińska z NPW i pytała, na jakiej podstawie zwol-
niliśmy jehowców. Odpowiedziałem, że na podstawie
decyzji sądu. Wówczas powiedziała: »Nie bądźcie tacy
mądrzy« i wyzwała mnie od chujów. Odłożyłem wtedy
słuchawkę. Dzwonił do mnie potem płk Karliner (był to
pierwszy wypadek bezpośredniego nacisku) i twierdził,
że ja obraziłem Wolińską, oraz polecił zastosować areszt
w sprawie zwolnionych jehowców”.
W 1956 roku Wolińska rozwiodła się z Franciszkiem
Jóźwiakiem i wyszła za mąż za marksistowskiego eko-
nomistę, profesora Włodzimierza Brusa (prawdziwe na-
zwisko Beniamin Zylberberg). Po Październiku została
zwolniona z Naczelnej Prokuratury Wojskowej i podjęła
pracę w Instytucie Nauk Społecznych przy Komitecie
Centralnym PZPR, gdzie uzyskała tytuł doktora, broniąc
pracy zatytułowanej Przerwanie ciąży w świetle prawa
karnego. Z uczelni wyrzucono ją w wyniku czystek mar-
cowych w 1968 roku.
Dwa lata później wyjechała z mężem za granicę.
Przez rok zamieszkiwali w stolicy Szkocji, Glasgow, a w
1971 przenieśli się do Oksfordu, gdzie Brusowi zapropo-
nowano wykłady na tamtejszym uniwersytecie. Dawny
wykładowca SGPiS-u stał się szanowanym i uznanym
obrońcą kapitalistycznych reform rynkowych oraz auto-
rem słynnej książki From Marx to the Market (Od Mark-
sa do rynku), wydanej w roku 1989. Od lat siedemdzie-
siątych wspierał opozycję demokratyczną w Polsce. Jego
małżonka natomiast, szybko rozpoznana przez tamtej-
szą Polonię jako komunistyczna zbrodniarka, żyła jak
mysz pod miotłą, rzadko opuszczając dom i równie
rzadko zapraszając kogoś do siebie.
Głośno zrobiło się o niej dopiero w roku 1999, kiedy
Ministerstwo Sprawiedliwości Rzeczypospolitej Polskiej
wystosowało do władz brytyjskich wniosek o ekstrady-
cję Heleny Wolińskiej-Brus, zarzucając jej bezprawne
pozbawienie wolności w latach 1950–1953 dwudziestu
czterech żołnierzy Armii Krajowej, w tym generała bry-
gady Augusta Emila Fieldorfa „Nila”. Wobec braku reak-
cji strony brytyjskiej wniosek ponowiono w 2001 roku.
W odpowiedzi tamtejszy Home Office (odpowiednik Mi-
nisterstwa Spraw Wewnętrznych) odmówił oddania
brytyjskiej obywatelki polskiemu wymiarowi sprawie-
dliwości.
W kolejnych latach właściwie przestano się intereso-
wać sprawą zbrodniczej pani prokurator. Sprawa na-
brała odpowiedniego tempa dopiero w 2006 roku, kiedy
władzę w Polsce przejęło Prawo i Sprawiedliwość. Woj-
skowy Sąd Okręgowy w Warszawie na wniosek proku-
ratora IPN wydał wobec Heleny Wolińskiej-Brus euro-
pejski nakaz aresztowania.
Wobec wzmożonych nacisków na ekstradycję ode-
zwały się oczywiście głosy obrońców Wolińskiej. Brytyj-
ski „The Independent” podkreślał, że jest ona jedną z
nielicznych już przedstawicielek mniejszości żydowskiej
w Polsce, która ocalała z Holocaustu: „Byłaby to więc
ekstradycja do kraju, gdzie znajdują się takie miejsca,
jak Oświęcim i Brzezinka”. W te same tony uderzył „The
Sunday Times”: „Czy Żyd może liczyć na sprawiedliwość
w kraju Auschwitz, Majdanka i Treblinki, gdzie antyse-
mityzm rodem ze średniowiecza wciąż pozostaje przy-
gnębiająco mocno okopany?”.
Brytyjskiej prasie wtórowała pewna polska gazeta, w
której przeczytać można było czarno na białym, że Hele-
na Wolińska była w czasie wojny w getcie, a ten, kto
„wyciągnął” jej sprawę, głosi wstrętną pomarcową pro-
pagandę. Podobnie wypowiadała się jedna z żydowskich
agencji (Jewish Telegraphic Agency): fakt przebywania
w getcie i doznawane tam cierpienia uprawniły Woliń-
ską do późniejszego prześladowania Polaków (czytaj
polskich antysemitów).
Sama zainteresowana oświadczyła dziennikarzom
pisma „Guardian”, iż jest „kozłem ofiarnym” nowego
rządu, zaprzeczając uroczyście, że miała jakikolwiek
udział w działaniach prokuratorskich, które doprowa-
dziły do skazania generała Fieldorfa na karę śmierci w
sfingowanym politycznym procesie. „To stara historia,
powiedziała. To wszystko zdarzyło się w latach pięćdzie-
siątych. Tak, to przestępstwo, którego nie powinno się
zapominać, a ja, jako Żydówka, znam rzeczy, o których
też nie powinno się zapominać. Ale skąd mogłam wie-
dzieć, co się stanie? Nie byłam prokuratorem w tej spra-
wie. (...) To, co się dzieje, to cyrk. (...) Jestem jedyną oso-
bą, która przeżyła, i nawet gdybym chciała, nie mogę
wezwać świadków, ponieważ wszyscy nie żyją”.
Wolińska podkreśliła także, że nie wierzy polskiemu
wymiarowi sprawiedliwości, a zarzuty traktuje jako ze-
mstę polityczną i działania antysemickie. Jej zdaniem
obiektywne w sprawie byłyby sądy brytyjskie: „Jeśli
brytyjska policja zechce zadać mi kilka pytań, odpo-
wiem. Jestem tak samo obywatelem brytyjskim, jak pol-
skim”.
Do powyższych wypowiedzi stalinowskiej prokurator
odniósł się Władysław Bartoszewski: „Podpis ppłk Wo-
lińskiej figuruje na moim akcie oskarżenia czerwonym
ołówkiem. Zatwierdzając akt oskarżenia wobec mnie,
wiedziała, że jestem współzałożycielem Żegoty (Rady
Pomocy Żydom). Jestem przykładem, że tłumaczenia
pewnych ludzi wokół Wolińskiej i jej samej, że trwa wo-
kół niej jakaś antysemicka akcja, są bzdurą”.
„Zbrodnie sądowe – napisał Adam Strzembosz – (...)
są szczególnym wynaturzeniem, bo przecież podstawo-
wą rolą sądu karnego jest niedopuszczenie do nadużyć
ze strony władzy wykonawczej oraz wszystkich tych,
którzy posiadają przewagę fizyczną. Walcząc z przestęp-
czością, sądy nie mogą być siedliskiem przestępców.
Kompromitują wszelkie wyobrażenia o sprawiedliwo-
ści. Dlatego żadne praworządne państwo nie może się
godzić na bezkarność przestępców w togach. (...) W PRL
sędziowie ci i prokuratorzy budowali nowy »wymiar
sprawiedliwości«, tworzyli nowy ład prawny, robili ka-
riery prawnicze i akademickie, kształcili w nowym du-
chu prawnym zastępy swych następców”.
Anglicy byli jednak innego zdania. Ich władze po raz
kolejny odmówiły wydania inkwizytorki z uzasadnie-
niem, że Wolińska otrzymała obywatelstwo brytyjskie,
ponieważ w chwili wyjazdu władze PRL wydały tzw. do-
kument podróżny, stwierdzający, iż nie jest obywatelką
polską. Informacja dotarła do Polski w przeddzień 62.
rocznicy wybuchu powstania warszawskiego. Historia
po raz kolejny okrutnie zadrwiła z bohaterów, gdyż była
prokurator wojskowa szczególnie nienawidziła AK-ow-
ców, wydając ich w ręce bezpieki na tortury i śmierć.
Na wniosek ministra Radosława Sikorskiego (w rzą-
dzie PIS) Wojskowe Biuro Emerytalne od stycznia 2006
roku zaprzestało wypłacania Helenie Wolińskiej-Brus
emerytury specjalnej. Powołało się przy tym na formal-
ne uchybienia popełnione przy jej przyznaniu – brak
odpowiedniego stażu w Ludowym Wojsku Polskim (za-
miast wymaganych 15 lat, jedynie 14 lat, jeden miesiąc i
25 dni). Prezydent RP, Lech Kaczyński pozbawił ją przy-
znanego w 1945 roku Krzyża Kawalerskiego Orderu Od-
rodzenia Polski oraz Krzyża Komandorskiego tego orde-
ru, przyznanego jej w roku 1954.
Wolińska natychmiast odwołała się od bezprawnej –
jej zdaniem – decyzji WBE. Dalsze postępowanie prze-
rwała jej śmierć 26 listopada 2008 roku w Oksfordzie.
Mimo wieloletnich starań, podejmowanych m.in.
przez córkę generała „Nila”, Marię Fieldorf-Czarską,
żadna z osób odpowiedzialnych za sądowy mord sprzed
lat nie została pociągnięta do odpowiedzialności. Dwa-
dzieścia lat po odzyskaniu przez Polskę niepodległości
komunistyczni oprawcy nadal znajdują się pod specjal-
ną ochroną.
EVA PERÓN
(1919–1952)

Nie płacz za mną, Argentyno

Nędzy nie należy miłosiernie wspomagać.


Nędzę należy niemiłosiernie zwalczać.
Karel Čapek
Czy prostytutka może zostać świętą? Dzieje Marii
Magdaleny świadczą o tym, że tak. Czy portowa dziw-
ka może zostać żoną prezydenta i wybitnym polity-
kiem? Dlaczegóżby nie? Historia życia Evity Perón jest
tego najlepszym przykładem. Argentyński dyktator
Juan Domingo Perón nie stałby przez tak długie lata
na czele wielkiego państwa, gdyby nie wspierała go i
nie propagowała jego polityki piękna Evita. Kochano
ją gorąco i równie gorąco nienawidzono za życia, zaś
wielbiono po śmierci. Do dziś otoczona jest nieprzemi-
jającą legendą jednej z najbardziej fascynujących ko-
biet XX wieku. Łzawa historia o wiejskiej dziewczynce,
która wyrosła na jedną z najsłynniejszych kobiet na
świecie, nieustannie inspiruje twórców. Poświęcono
jej setki książek, filmów i musicali.

Naprawdę nazywała się Eva Maria Duarte. Przyszła na


świat 7 maja 1919 roku w zagubionej wśród pampasów
wiosce Los Toldos. Była czwartym dzieckiem kucharki
Juanity Ibarguren, kochanki Juana Duarte, miejscowego
bogacza, polityka i właściciela ziemskiego. Pozycja stałej
kochanki zamożnego żonatego mężczyzny była dla ubo-
giej wieśniaczki szczytem życiowego powodzenia, jed-
nak kiedy Evita liczyła sobie lat siedem, Juan Duarte zgi-
nął w wypadku samochodowym i kruche szczęście jej
matki prysło jak bańka mydlana. By wyżywić gromadkę
dzieci, zajęła się prowadzeniem tak zwanego amoblados
– „hotelu miłości”, czyli domu publicznego.
Zafascynowana kinem mała Evita postanowiła zostać
aktorką, co nie było proste z dwóch powodów. Po pierw-
sze, mimo olśniewającej urody miała fatalną dykcję, zaś
po drugie, szansę na zrobienie kariery dawało wówczas
tylko jedno miejsce: dalekie Buenos Aires, stolica kraju i
najbogatsza metropolia Ameryki Południowej. Droga do
Buenos zaczęła się dla niej w łóżku piosenkarza Jose Ar-
maniego, który obiecał ją tam zabrać. Miała wtedy czter-
naście lat.
Po przybyciu do miasta rozstała się z kochankiem,
ale z czegoś trzeba było żyć. Przychodziła więc wieczo-
rami do nocnych klubów, takich jak „Tabaris”,
„Embassy” czy „Gong”, w których bogaci biznesmeni
wybierali sobie panienki na noc. Po spędzeniu paru go-
dzin w którymś z pobliskich hoteli dziewczyna mogła li-
czyć na powrót do domu taksówką z pięćdziesięcioma
pesos w torebce. Evita, starając się nieco zaoszczędzić,
wracała zwykle piechotą. Fakt uprawiania przez nią
prostytucji był w późniejszym czasie skrzętnie ukrywa-
ny przez zaufanych ludzi prezydenta. Ci, którzy mieli za
długie języki, cicho i szybko przenosili się na tamten
świat.
Z czasem zaczęła pracować jako fotomodelka, pozo-
wała także do zdjęć pornograficznych. Przykuwała uwa-
gę wszystkich mężczyzn bez wyjątku. Miała 165 cm
wzrostu (sporo, jak na Latynoską), rozmarzone ciemne
oczy, rozjaśnione na kolor miodu włosy, no i jeszcze „to
coś”, co jedni nazywają wdziękiem, inni zaś seksapilem.
W roku 1936 wyruszyła na tournée z aktorską trupą
Jose Franco. Wkrótce szef pozbawił ją wszelkich złu-
dzeń co do prawdziwej natury angażu: „Albo ściągasz
majtki, dziecino, albo fora ze dwora”.
Została w zespole. Potem był znany krytyk teatralny,
Pablo Suero, z powodu swej otyłości zwany „Ropuchą”, i
kilku innych dżentelmenów. Evita szybko zorientowała
się, że życiowy sukces może jej zapewnić tylko związek
z wpływowym i bogatym sponsorem. Takim wymarzo-
nym opiekunem wydawał się przystojny Emilio
Kartulovic, wydawca magazynu filmowego „Sintonía”.
Znajomość z nim dała osiemnastoletniej dziewczynie
wspaniały start wśród tak zwanych wyższych sfer stoli-
cy, ale do prawdziwego powodzenia było jeszcze bardzo
daleko. Dzięki protekcji kochanka w 1938 roku otrzyma-
ła rolę w filmie Segundos afuera (Sekundy poza
ringiem). Podczas zdjęć nawiązała przelotny romans z
gwiazdorem Pedro Quartuccim. Później pojawiała się w
niewielkich rolach w koszmarnych argentyńskich obra-
zach, takich jak Larga Cadenas de los valientes (Zadanie
dla śmiałka), 1939, czy Una Novia en apuros (Ślicznotka
w opałach), 1941.
Związek z Kartulovicem, którego prawdopodobnie
kochała, wkrótce się rozpadł. Kochanek szybko się nią
znudził. Męczyło go jej oddanie, zwłaszcza gdy godzina-
mi przesiadywała pod jego gabinetem, pilnując, by nie
spotkał się z inną kobietą. Rosło jednak grono jej wielbi-
cieli. Zaczęła się pojawiać na okładkach popularnych
czasopism, jej nazwisko wymieniano w kronikach towa-
rzyskich stolicy. Kobiety w całej Argentynie z zapartym
tchem słuchały mydlanych oper radiowych, w których
występowała. Jej wysoki głos, doskonale oddający cier-
pienie, i prowincjonalny akcent idealnie pasowały do
romantycznych ról w stylu Kopciuszka. Nie wiedziała
jeszcze wtedy, że również jej prawdziwe życie przypo-
minać będzie historię słynnej bajkowej półsieroty.
W czerwcu 1943 roku, w wyniku wojskowego zama-
chu stanu władzę przejęła grupa generałów. Evita za-
częła się wtedy interesować chłopcami w mundurach.
Jej kochankiem został pułkownik Anibal Imbert, szef
ministerstwa komunikacji, kontrolujący z ramienia jun-
ty stacje radiowe.
15 stycznia 1944 roku potężne trzęsienie ziemi obró-
ciło w gruzy miasto San Juan. Eva namówiła Imberta, by
zorganizował wielką galę dobroczynną, z której dochód
miałby być przekazany ofiarom katastrofy. Udział zapo-
wiedzieli najsłynniejsi argentyńscy aktorzy, a występy
transmitowały wszystkie rozgłośnie radiowe. Na wi-
downi pojawił się też pewien przystojny oficer, kierują-
cy ministerstwem pracy i zdobywający w juncie coraz
większe wpływy. Nazywał się Juan Domingo Perón.
Wprawdzie był w towarzystwie jednej z najpiękniej-
szych aktorek Argentyny, Libertad Lamarque, ale dla
panny Duarte nie stanowiło to problemu. Kiedy rywalka
odeszła na chwilę, Evita szybko zajęła jej miejsce. Nie-
wątpliwie wydała się pułkownikowi na tyle interesującą
osobą, że został z nią cały wieczór, następną noc i... resz-
tę jej życia.
Juan Domingo Perón miał 48 lat, był wdowcem i
uchodził w kręgach towarzyskich Buenos Aires za wy-
jątkowego kobieciarza. Przyszedł na świat 8 październi-
ka 1895 roku w miasteczku Lobos. Ukończył średnią
szkołę wojskową, której mury opuścił w 1913 roku w
randze podporucznika. W roku 1920 został wykładowcą
w szkole dla podoficerów. Zdobył mistrzostwo armii w
szermierce, był doskonałym bokserem. W roku 1926
wysłano go do Wyższej Szkoły Wojskowej, co gwaranto-
wało szybką karierę. Po trzyletnim szkoleniu dostał
awans do Sztabu Generalnego w Buenos Aires. Brał
udział w zamachu stanu 6 września 1930 roku, który
wyniósł do władzy generała Jose Feliksa Uriburu. W
roku 1936 został attaché wojskowym w Chile. Dwa lata
później zmarła na raka jego żona, trzydziestoletnia Au-
relia.
Kilka miesięcy przed wybuchem II wojny światowej
Perón został attaché wojskowym w Rzymie. Zafascyno-
wał go faszyzm. Do Argentyny wrócił pod koniec 1940
roku i przystąpił do spisku oficerów, który zakończył się
zamachem stanu w czerwcu 1943 roku, o czym już
wspomniano.
Ministrowi nie wypadało pokazywać się publicznie w
obecności kochanki, ale Perón zawsze łamał konwenan-
se. A jawny związek z pułkownikiem przyniósł Evie
Duarte jeszcze większą sławę i wpływy. Dzięki jego po-
parciu została wybrana przewodniczącą związku arty-
stów. Nikt z branży nie śmiał się sprzeciwić koleżance,
która przyjeżdżała na zebrania rządową limuzyną. Jako
osoba publiczna musiała też odpowiednio wyglądać. To
wtedy właśnie sprowadzony w trybie pilnym projektant
mody ubrał ją w skromny tweedowy kostium – jej póź-
niejszy znak rozpoznawczy.
W październiku 1945 roku, kiedy Juan Domingo był
ministrem wojny i prezydentem, w Argentynie doszło
do kolejnego puczu, zorganizowanego przez generała
Alvosa. Perón został aresztowany, lecz kochanka nie
opuściła go w potrzebie. Z pomocą związków zawodo-
wych przystąpiła do organizowania demonstracji. Na jej
apel na ulice wyszły tysiące ludzi. 17 października na-
stąpiła kulminacja tych działań. Zgromadzony przed pa-
łacem prezydenckim trzystutysięczny tłum domagał się
uwolnienia Peróna. Wysłanie wojska nie wchodziło w
rachubę. Zagrożony Alvos nie miał wyboru i spełnił to
żądanie. Jeszcze tego samego wieczoru były więzień wy-
głosił z balkonu pałacu przemówienie do tłumu. Obok
niego, w skromnym beżowym kostiumie, promiennie
uśmiechnięta stała Evita. Kilka dni później, dokładnie 22
października 1945 była już panią Perón.
Na 24 lutego następnego roku wyznaczono termin
wyborów. Juan Perón był niezwykle popularny, ale o
jego zwycięstwie przesądziło zaangażowanie się w kam-
panię Evy. Tłumy wprost ją uwielbiały. Po raz pierwszy
żona kandydata na prezydenta odegrała tak ważną rolę
w kampanii wyborczej. Perón zdobył 52 procent głosów,
co dawało mu dwie trzecie miejsc w niższej izbie Kon-
gresu. Mógł teraz przystąpić do reformowania kraju
zgodnie ze swoją wizją. Lecz chociaż uczył się zasad fa-
szyzmu od Hitlera i Mussoliniego, panuje powszechne
przekonanie, że nie zdołałby wcielić swych planów w
życie, gdyby nie jego piękna i niebezpieczna żona. Mimo
jej futer, klejnotów oraz królewskich manier, prości lu-
dzie wierzyli, że nadal jest jedną z nich. Nadawała pa-
skudnemu w gruncie rzeczy reżymowi ludzką twarz.
Zajmowała się opieką społeczną i sprawami kobiet.
Jej fundacja dobroczynna przekazywała miliony
pesos z funduszy rządowych i innych źródeł na liczne
programy pomocy społecznej. Evita była czuła na cier-
pienie biedaków. Znała to z własnego doświadczenia.
Nigdy nie puszczała ich słów mimo uszu, obejmowała
serdecznie wszystkich, nawet trędowatych i owrzodzo-
nych. Dzień w dzień pod drzwiami jej biura tłoczyły się
setki ludzi. Dla biedaków rozwiązaniem ich problemów
mogło być zarówno mieszkanie, maszyna do szycia lub
choćby 50 pesos. Nikt nie odchodził z pustymi rękami.
Wieść o hojności Evity niosła się szerokim echem, i dziś
jeszcze, kilkadziesiąt lat po jej śmierci, ludzie nadal ze
wzruszeniem opowiadają o otrzymanych od niej da-
rach. Evita nie wychodziła z biura, dopóki nie wysłucha-
ła ostatniego petenta, nawet jeśli oznaczało to pracę do
późnej nocy. Fundacja budowała również (zazwyczaj w
najuboższych dzielnicach) szpitale, domy starców,
ośrodki wypoczynkowe dla robotników, schroniska dla
dzieci. To, że pewne stałe sumy wędrowały z rządowych
kont do Szwajcarii, na prywatne konto Evity, było fak-
tem znanym już tylko niewielu.
Pani prezydentowej nie zadowalała pozycja milczą-
cej pierwszej damy. Wprawdzie nie piastowała oficjal-
nie żadnego stanowiska, reprezentując męża, ale szybko
uzyskała niemały wpływ na rządy w państwie. Dopro-
wadziła do przyznania kobietom prawa wyborczego,
przyczyniła się do tworzenia ruchu związkowego, wy-
dawała własną gazetę. Forsowała zalegalizowanie pro-
stytucji, co natychmiast wzbudziło nową falę plotek na
temat jej przeszłości.
Podczas oficjalnej podróży do Mediolanu, jadąc rzą-
dową limuzyną w towarzystwie włoskiego admirała, zo-
stała zwymyślana przez wrogi jej z jakiegoś powodu
tłum.
– Czy pan słyszy? – rzekła do swego towarzysza. – Na-
zywają mnie kurewką.
– Rozumiem panią doskonale – odparł Włoch. – Ja też
nie byłem na morzu od piętnastu lat, a wszyscy wciąż
tytułują mnie admirałem.
Posługując się urokiem osobistym, stworzyła Evita
sieć popleczników, umieszczając ich w strategicznych
punktach argentyńskiej struktury władzy. W to, co robi-
ła, angażowała się całym sercem. Kariery polityczne
przeciwników niszczyła bez najmniejszych skrupułów.
Kazała tajnej policji, by najbardziej opornych razić prą-
dem po genitaliach. Przywódców rebelii poleciła wyka-
strować, a ich jądra trzymała potem w słoiku na biurku.
Wszędzie miała swoich szpiegów, zwłaszcza wśród służ-
by domowej, kelnerów i taksówkarzy, którzy donosili
señorze Perón o każdym wypowiedzianym o niej niepo-
chlebnie słowie.
Jak widać, miała skomplikowany charakter. Umiała
być wspaniałomyślna, a jednocześnie niezwykle mści-
wa. Już w dzieciństwie nauczyła się wykorzystywania
seksu jako środka do zdobywania władzy i pieniędzy, jej
dwóch największych miłości. Przed poznaniem Peróna
miała wielu mężczyzn, ale po ślubie była mu wierna,
podobno tylko z jednym wyjątkiem. Podczas II wojny
światowej poznała Arystotelesa Onassisa, który organi-
zował wysyłkę paczek żywnościowych do okupowanej
Grecji. Kiedy w 1947 roku bawiła w Europie, spędzili ze
sobą noc w letniej rezydencji Peronów na włoskiej Ri-
wierze. Rano ona usmażyła mu omlet, on zaś wypisał
czek na 10 tysięcy dolarów na cele dobroczynne. W póź-
niejszym czasie Onassis wyznał, że był to najdroższy
omlet w jego życiu.
Tymczasem nadszedł rok 1951. Przed mającymi się
odbyć wyborami milionowy tłum wypełnił ozdobioną
gigantycznymi portretami Peróna i Evy Aleję 9 lipca. Ze-
wsząd niosło się głośne wołanie: „Evita! Evita!”. Lud żą-
dał objęcia przez nią stanowiska wiceprezydenta. Jej po-
pularność sięgnęła szczytu. Nikt ze zgromadzonych nie
znał jednak jej straszliwej tajemnicy. Wiedziała tylko
ona, mąż i kilka najbardziej zaufanych osób. Eva Perón
umierała na raka macicy.
Wystąpiła publicznie jeszcze raz, 4 czerwca 1952
roku, podczas uroczystości zaprzysiężenia Peróna na
prezydenta. Ważyła wówczas 37 kg i ledwie trzymała
się na nogach. Wystąpiła w futrze maskującym specjal-
ne podpórki. Bóle pojawiały się co dwie, trzy minuty, za-
pierając dech. Nie mogła sobie jednak pozwolić na luk-
sus cierpienia: tego dnia o trzeciej po południu jej mąż
miał po raz drugi z kolei składać przysięgę jako prezy-
dent republiki. Ludzie przybywali do Buenos Aires ty-
siącami. Głównie po to, by zobaczyć ją, nie jego.
Tamtego dnia pozdrawiała zachwycone tłumy po raz
ostatni. Nie zobaczyli jej już nigdy więcej. Zmarła 26 lip-
ca o godzinie 20.25. Miała zaledwie 33 lata...
Kraj pogrążył się w żałobie. Setki tysięcy ludzi modli-
ły się za nią podczas odprawianej pod gołym niebem
mszy polowej. Rezydencję Peronów otoczyły tłumy pła-
czących na klęczkach kobiet. Echo tego płaczu powraca
na całym świecie do dziś, kiedy na końcu sławnego mu-
sicalu Andrew Lloyda Webera i Tima Rice’a rozlegają
się tony znanej pieśni, w której umierająca Evita prosi:
„Nie płacz za mną, Argentyno”.
HELENA MATHEA-SŁUŻEWSKA
(1922–)

Tajemnica „Krwawej Julki”

Kiedy patrzysz na kobietę, myśl, że to Szatan.


Kobieta jest jak przepaść piekielna.
Papież Pius II
Jej historia jest jedną z najbardziej fascynujących i ta-
jemniczych zagadek śląskiej historii minionego wie-
ku. Według ustaleń katowickiego Instytutu Pamięci
Narodowej oraz relacji wielu świadków, była jedną z
najpotworniejszych zbrodniarek, przebiegłą agentką
gestapo, odpowiedzialną za śmierć wielu ludzi. We-
dług innych – ofiarą zbiegu okoliczności i ludzkiej za-
wiści. Już w czasie wojny Armia Krajowa wydała na
nią wyrok śmierci. Zaraz po wojnie znalazła się na
międzynarodowej liście zbrodniarzy wojennych. Od
kilkudziesięciu lat nazwisko Mathea jest symbolem
zdrady. Dom jej krewnych w katowickiej dzielnicy Li-
gota ludzie „zdobią” swastykami i obraźliwymi napi-
sami. W kilku gazetach określono ją mianem „diabła
w ludzkiej skórze”, na Śląsku nazywają ją „esesmań-
ską zdzirą”. O przeszłość tej pięknej kobiety z niesa-
mowitym uśmiechem, ślicznymi blond włosami i peł-
nymi ciepła oczami, spierają się historycy i prawnicy,
film o jej losach – Na straży swej stać będę – nakręcił
Kazimierz Kutz.
Kim więc była naprawdę Helena Mathea? Bezlitosną
morderczynią czy zwykłą dziewczyną, która chciała je-
dynie ocalić swoje młode życie? Cynicznym szpiclem
czy bohaterką ruchu oporu? Piękną Heleną czy „Krwa-
wą Julką”? Ofiarą czy katem? Przypuszczalnie nikt ni-
gdy nie udowodni jej czarno na białym zdrady. Ona
jednak również nigdy nie dowiedzie swojej niewinno-
ści...

Helena Mathea, zwana również Matejanką lub Krwawą


Julką, urodziła się 25 stycznia 1922 roku w Katowicach
jako córka radcy kolejowego Stefana Mathei oraz jego
żony, Klary, z domu Krzikalla. Rodzina pochodziła z
Opolszczyzny i chociaż jej nazwisko brzmiało z niemiec-
ka, była zdecydowanie polska. Ojciec walczył w powsta-
niach śląskich, a stryj, ksiądz Karol Mathea, był posłem
do Sejmu Śląskiego z listy Wojciecha Korfantego, zaś po
wojnie proboszczem parafii św. św. Piotra i Pawła w Ka-
towicach. W powstaniach bili się też wujkowie Heleny.
Jeden był komendantem podczas słynnej bitwy o Górę
św. Anny, drugi wyróżnił się wysadzeniem niemieckie-
go pociągu pancernego.
Matheowie mieszkali w pięknej willi przy ulicy Ślą-
skiej 5, a Helena była najstarszą z trójki rodzeństwa –
trzy lata później przyszły na świat bliźniaki, Czesław i
Bronisława.
– To był ciepły dom, choć ojciec surowy – wspomina
Czesław Mathea. – Ze skóry, którą mi wygarbował, miał-
bym niejedne zelówki.
Helena, energiczna harcerka, uczyła się w Miejskim
Gimnazjum Żeńskim w Katowicach przy placu Wolno-
ści. Była jedną z najlepszych uczennic. Pilna, ambitna,
obdarzona znakomitą pamięcią, odznaczała się wybit-
nymi zdolnościami matematycznymi i językowymi. I
niepospolitą urodą. Teraz jednak niektóre koleżanki z
klasy wspominają: „Była dumna i zarozumiała”, „Miała
wredny charakter”, „Nie chciała podpowiadać”. Inne za-
pamiętały bohaterkę tej historii zupełnie inaczej: „Miła,
uczynna i sympatyczna”, „Koleżeńska i chętna do pomo-
cy”, „Zawsze otoczona wianuszkiem adoratorów”.
Kiedy wybuchła wojna, Helena skończyła 17 lat. Po
wkroczeniu Niemców do Katowic jej rodzina została wy-
rzucona ze swej pięknej willi na strych. Reprezentacyj-
ne pomieszczenia zajęli okupanci: parter – esesman
Müller, piętro – obersturmführer Palasiński z SA.
Wychowana w rodzinie o patriotycznych tradycjach,
Helena Matejanka szybko trafiła do konspiracji, gdzie
przyjęła pseudonim „Julka”. Została kurierką i jedną z
najbliższych współpracownic Karola Kornasa, szefa
Sztabu Okręgu Śląskiego Związku Walki Zbrojnej.
W nocy z 17 na 18 września 1941 roku gestapo aresz-
towało Kornasa i 456 żołnierzy Inspektoratu Katowic-
kiego ZWZ. Trzech zabito podczas akcji, a większość po-
zostałych zginęła później w obozach i egzekucjach. Jed-
ną z nielicznych osób, którym udało się przeżyć ten po-
grom, była Helena Mathea.
Trafiła do więzienia przy ulicy Mikołowskiej, gdzie
gestapowcy przesłuchiwali ją przez ponad dwa tygo-
dnie. W przeciwieństwie do większości konspiratorów
opuściła jednak mury osławionej katowni. Jak relacjo-
nowała potem rodzina, wróciła załamana psychicznie,
zamknięta w sobie...
Trzy miesiące po tym wydarzeniu doszło do kolejnej
fali aresztowań. Tym razem Niemcy uderzyli jeszcze cel-
niej, zatrzymując kluczowe postacie państwa podziem-
nego na Śląsku, m.in. szefa Inspektoratu Katowickiego
ZWZ, harcmistrza Józefa Skrzeka (stryja znanych muzy-
ków Józefa i Jana Skrzeków) oraz kapelana organizacji,
księdza Jana Machę ps. „Konwalia”. Po kilkumiesięcz-
nych brutalnych przesłuchaniach Skrzeka powieszono
na drzewie w rodzinnym Bytkowie, zaś Macha położył
głowę na gilotynie w więzieniu przy Mikołowskiej. Szef
katowickiego gestapo, Rudolf Mildner, zacierał ręce z ra-
dości.
Podejrzenie zdrady padło na Matejankę. Jak to możli-
we, że gestapo ją wypuściło? Kto, jak nie ona, wsypał
Kornasa, Machę i Skrzeka? Według niektórych źródeł
miała zapraszać uczestników ruchu niepodległościowe-
go do kawiarni, gdzie przejmowało ich gestapo. Karol
Kornas został poddany brutalnemu przesłuchaniu, pod-
czas którego odmówił zeznań. Wtedy podobno zaaran-
żowano konfrontację: do skatowanego żołnierza pode-
szła „Julka” i bijąc go, zaczęła wymieniać szczegóły doty-
czące operacji ruchu oporu. Przed wykonaniem wyroku
przez ścięcie Kornas zdążył jeszcze napisać gryps: „Jula
jest agentką”.
Do czarnej legendy Heleny zaczęto dokładać inne hi-
storie – ktoś zaklinał się, że „Krwawa Julka” współpraco-
wała z Niemcami jeszcze przed wojną, ktoś inny widział
ją, jak paradowała w niemieckim mundurze wśród
więźniów.
Po kolejnych wpadkach ruchu oporu do Katowic
przybył z zadaniem wytropienia zdrajcy oficer polskie-
go wywiadu, Antoni Goszczyk. Dyskretnie przeprowa-
dzone śledztwo potwierdziło winę pięknej Heleny. Woj-
skowy Sąd Specjalny Śląskiego Okręgu AK wydał na nią
wyrok śmierci. Wykonawcą wyroku miał być kapitan
Józef Słaboszewski. Zanim akcja została dokładnie za-
planowana i przygotowana, spotkał pewnego wieczoru
„Krwawą Julkę” przypadkowo na placu Andrzeja. Nie
namyślając się wiele, wyciągnął pistolet. Oddany w
ciemnościach strzał jednak chybił, a dziewczyna zdołała
uciec.
Dzięki pomocy stryja opuściła niebezpieczny Śląsk.
Przez rok uczyła się w szkole w Lipsku. Potem na pe-
wien czas wróciła i podjęła pracę w Rudach Racibor-
skich, a następnie w Gliwicach. Jesienią 1943 roku wyje-
chała do Wiednia, gdzie studiowała medycynę jako wol-
ny słuchacz. Tuż przed końcem wojny powróciła w ro-
dzinne strony. Zatrudniła się jako pielęgniarka w szpita-
lu w Bogucicach. Tu jednak dopadła ją mroczna prze-
szłość: „Mówią, że zdradziłaś kolegów z podziemia, że
przez ciebie polała się krew” – powiedział jej jeden z le-
karzy.
Zaraz po wyzwoleniu Paweł Ulczok, jeden z agentów
gestapo skazanych na pięciokrotną karę śmierci, obcią-
żył Matejankę swoimi zeznaniami. Do prokuratury za-
częli zgłaszać się świadkowie. Ktoś stwierdził, że w Ka-
towicach ludzie sami powieszą ją na suchej gałęzi. Hele-
na próbowała tłumaczyć, że to wszystko nieprawda, ale
nikt jej nie wierzył. Postanowiła poszukać sojusznika.
Razem z bratem pojechała w okolice Jeleniej Góry, gdzie
ukrywał się jej dawny nauczyciel z gimnazjum, Alojzy
Targ, podejrzany o udzielanie pomocy Adamowi Dobo-
szyńskiemu, oskarżanemu o działalność szpiegowską na
rzecz Amerykanów. Czesław czekał na siostrę kilka go-
dzin na ulicy. W końcu wróciła ze spotkania kompletnie
załamana: „Powiedział, że wie, że jestem niewinna, ale
nie będzie mnie bronił, bo sam się boi o własne życie” –
oświadczyła.
Na katowickim dworcu spotkał ją przypadkowo je-
den ze zdradzonych, Ryszard Koczy, którego brat zginął
podczas wojny. Próbując zatrzymać agentkę, wezwał na
pomoc straż kolejową. Matejanka jednak zdołała wy-
mknąć się, przekonując strażników, że Koczy jest waria-
tem, który ją prześladuje. (Według innej wersji została
aresztowana, lecz wypuszczono ją po interwencji rodzi-
ny).
– Nie po to walczyłem o Polskę w powstaniach, żeby
teraz zaszczuli mi córkę – stwierdził ojciec. – Hela musi
stąd uciekać, bo inaczej zginie.
W listopadzie 1945 roku przebrana za pielęgniarkę
„Krwawa Julka” wyjechała z kraju z transportem Mię-
dzynarodowego Czerwonego Krzyża. Od stryja Karola
dostała na drogę jego zdjęcie z wypisanym na odwrocie
krótkim liścikiem do biskupa polowego Józefa Gawliny,
opiekuna polskiej emigracji: „Pomóż jej, to moja brata-
nica oskarżona o współpracę z gestapo. Jest niewinna” –
pisał ksiądz Karol Mathea.
W grudniu dotarła do Wiednia, gdzie zajęła się prze-
rzucaniem ludzi ze strefy radzieckiej do amerykańskiej.
Tam, nad pięknym modrym Dunajem poznała warszaw-
skiego architekta Andrzeja Służewskiego, uczestnika
kampanii wrześniowej, bohatera bitwy o Tobruk, od-
znaczonego Krzyżem Walecznych. Przystojny oficer z
miejsca się w niej zakochał. Pobrali się w stolicy Austrii
i kilka miesięcy później wyjechali do Londynu.
Ale idylla nie trwała długo. Helena musiała opieko-
wać się córką i chorym na raka mężem, który zmarł w
końcu w styczniu 1964 roku w wieku zaledwie 45 lat.
Podjęła pracę w charakterze stenotypistki, potem urzęd-
niczki w firmie produkującej żywność. Żyła w biedzie;
wydany przez polskie władze list gończy też życia nie
ułatwiał. Po przejściu na emeryturę zaangażowała się w
pracę społeczną, charytatywną. Działała przy polskim
Kościele w Londynie, w latach osiemdziesiątych ubiegłe-
go wieku wspierała „Solidarność”. Znało ją wielu Pola-
ków, w tym polityków, artystów i biznesmenów – wszy-
scy ci, którzy kiedyś w Londynie potrzebowali pomocy.
Polska już w 1949 roku wystąpiła o jej ekstradycję,
ale spotkała się z odmową. W 2001 roku śledztwo w
sprawie Heleny Mathei-Służewskiej podjęła Okręgowa
Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskie-
mu w Katowicach. Po czterech latach postępowanie za-
wieszono, gdyż nie udało się ustalić adresu podejrzanej.
Na jej trop wpadł w końcu Piotr Płatek, dziennikarz
„Gazety Wyborczej”. Po trzech latach prywatnego śledz-
twa dotarł do „Krwawej Julki” i przeprowadził z nią wy-
wiad. Tłumaczyła w nim, że została wypuszczona z wię-
zienia, bo sympatią darzył ją pewien niemiecki komi-
sarz kryminalny. Jako prawdziwego sprawcę dekonspi-
racji wskazała niemieckiego agenta Pawła Ulczoka, ska-
zanego na śmierć w powojennym procesie. Twierdziła,
że do kraju bała się przyjechać, bo nie wierzyła w spra-
wiedliwy wyrok komunistycznych sądów. Twierdziła
również, że cała historia jej zdrady została wymyślona
przez władze komunistyczne w celu skompromitowania
księdza Karola Mathei.
– Dlaczego więc wypuszczono panią z gestapo, gdy
pani koledzy zginęli? – zapytał dziennikarz.
– To zrobił niemiecki oficer Paul Breuche. Zniszczył
też moje akta.
– Była pani jego kochanką?
– Nie, po prostu mnie lubił.
– Dlaczego uciekła pani z kraju?
– Nie uciekłam. Nie chciałam wrócić, bo bałam się
ludzkich plotek i niesprawiedliwego sądu.
Według tej wersji Helenie pomógł wyjść na wolność
sekretarz kryminalny Referatu Czwartego, Paul Breu-
che, który po prostu się w niej zakochał. Za jego namo-
wą zgodziła się podobno podpisać wszelkie możliwe pa-
piery, aby tylko opuścić katownię. Pomógł jej też spo-
tkać się ze znajomym księdzem i wymyślił alibi koniecz-
ne do zwolnienia. Rodzice mieli jedynie podpisać doku-
ment, że był to występek młodej i nieodpowiedzialnej
jeszcze dziewczyny.
W starych dokumentach dotyczących tej historii po-
jawia się jeszcze jedna postać – tajemnicza kobieta łu-
dząco podobna do Heleny Mathei, o której zeznawali po-
tem różni świadkowie. Podobno to ona była w domu
Ulczoka w momencie aresztowania Heleny i to ją widy-
wano potem w niemieckim mundurze w mysłowickim
więzieniu i kilku innych miejscach, biorąc za Matejankę.
„Rozpoczęliśmy poszukiwania tej pięknej blondynki
– wspomina doktor Juliusz Szaflik, były żołnierz antyhi-
tlerowskiego podziemia. – W końcu stwierdzono, że w
okolicach Rybnika Paruszowca mieszka pracująca na
rzecz gestapo kobieta zwana «Die schoene Bubi». W paź-
dzierniku zlikwidowano ją, zostawiając na miejscu egze-
kucji dwie łuski z czerwoną obwódką. Gestapo nie pod-
jęło śledztwa”.
„Gazeta Wyborcza” odmówiła prokuratorom IPN po-
dania adresu Heleny Mathei w Wielkiej Brytanii. Opo-
rów nie miał natomiast „Dziennik Zachodni”, który 12
września 2008 roku oznajmił tryumfalnie: „Dopadliśmy
Krwawą Julkę”: „Nasza gazeta pomogła katowickiemu
IPN ustalić londyński adres Heleny Matei, znanej jako
Krwawa Julka, podczas II wojny światowej domniema-
nej agentki gestapo. Zaraz po otrzymaniu od nas adresu
poszukiwanej, prokuratorzy IPN podjęli kroki zmierza-
jące do jej wydania”.
Tak się jednak składa, że ekstradycja nazistowskich i
stalinowskich przestępców to prawdziwa droga przez
mękę. Od 1946 roku nie udało się doprowadzić do wyda-
nia przez inne państwa Polsce 5,6 tys. zbrodniarzy, z
których zdecydowana większość już nie żyje. Nie ponie-
śli żadnej odpowiedzialności. Dzięki ekstradycji przed
polskim sądem stanęły 1803 osoby. Ale z każdym ro-
kiem jest to coraz trudniejsze. Państwa, których mają
obywatelstwa, odmawiają ich wydania z powodu wieku
czy stanu zdrowia.
Sześćdziesiąt lat po wojnie sprawa Matejanki nadal
budzi wielkie emocje i kontrowersje. Głos zabierają
świadkowie i historycy. Bohaterka tej historii nadal
żyje, liczy sobie 88 lat (2010 r.), jest schorowana, miewa
zaniki pamięci, ale trzyma się całkiem nieźle. Córka z
wnukiem mieszka we Francji. „Moi przyjaciele w Lon-
dynie są dla mnie wszystkim. Gdybym ich straciła, to
byłby koniec mojego świata” – twierdzi.
Pułkownik Mieczysław Starczewski, historyk, nie ma
wątpliwości, że „Julka” zdradziła: „Jej wina jest niepod-
ważalna. Helena Mathea była agentką gestapo i potwier-
dzają to świadkowie oraz dokumenty, do których dotar-
łem (...). Te wyjazdy to też argument za winą Matejanki.
Warunki takie mogły mieć jedynie osoby, które szcze-
gólnie zasłużyły się dla władz okupacyjnych”.
„Nauka w Lipsku w prywatnej Bachschule języka an-
gielskiego odbyła się na koszt jej ojca, który jako znany
filatelista sprzedał część swojego zbioru – replikuje Cze-
sław Mathea. – Ponadto w czasie wojny każdy, kto miał
niemieckie papiery, a miał je prawie każdy na Śląsku,
mógł poruszać się w obrębie Rzeszy Niemieckiej (...).
Niemcy wysiedlili nas na poddasze. Czy to możliwe, by
robili tak z rodziną swojej agentki?”.
Nieżyjący już prokurator Juliusz Niekrasz nigdy nie
miał wątpliwości co do winy Matejanki. W swojej książ-
ce Z dziejów AK na Śląsku napisał, że jest pewien jej
zdrady.
Czesław Mathea: „Między stryjem kanonikiem Karo-
lem Matheą a prokuratorem Niekraszem istniała zdecy-
dowana wrogość. To mógł być jeden z powodów, że Nie-
krasz tak uwziął się na moją siostrę! (...) Podczas prze-
słuchań rodziców stosował ubeckie, stalinowskie meto-
dy. Matka zemdlała, gdy prokurator powiedział jej, że
pewnie ojcem Heleny jest kanonik Mathea”.
Profesor Zygmunt Starczewski, historyk z Katowic,
mówi, że odnalezienie Matejanki to przełom w bada-
niach nad historią II wojny światowej: „Osobiście trud-
no mi uwierzyć, że jedna smarkula, pewnie nie najmą-
drzejsza, wsypała kilkaset osób – zastanawia się. – Żeby
to zrobić, trzeba było być zawodowcem, a kimś takim
był Ulczok. Możliwe, że Niemcy, chcąc odwrócić uwagę
od swego świetnego agenta, rozpowszechniali plotki, że
sypie Matejanka. Może właśnie dlatego ją wypuścili?”.
Ksiądz prof. Jerzy Myszor, historyk z Uniwersytetu
Śląskiego: „Nie wykluczałbym hipotezy, że czarna legen-
da Matejanki została dorobiona. Jej stryj, ksiądz kanonik
Karol Mathea, miał bogatą przeszłość polityczną. Były
przypadki, że komuniści próbowali zwerbować ludzi do
współpracy poprzez preparowanie takich historii, a po-
tem szantażowanie. Ale to tylko hipoteza, bo oskarżenia
wobec Matejanki są poważne”.
Matejanki broni również Paweł Lisiewicz, który pro-
wadził jej sprawę z ramienia Okręgowej Komisji Bada-
nia Zbrodni Hitlerowskich. W latach sześćdziesiątych
robił to na polecenie ówczesnego śląskiego wojewody
Jerzego Ziętka, dawnego ministranta kanonika Mathei:
„Taka młoda dziewczyna mogła mieć dostęp do kilku
osób. Nie jest możliwe, żeby zdradziła kilkadziesiąt czy
kilkuset członków podziemnego państwa. W tej sprawie
jest bardzo dużo znaków zapytania i wątpliwości”.
Komu wierzyć w tej sprawie? Nie wiadomo.
IRMA GRESE
(1923–1945)

Bestia w spódnicy

Żal, jeśli człowieczeństwo jest


tylko cienką powłoką dla bestii.
Fiodor Dostojewski
Myśląc o wizerunku nazistowskiego zbrodniarza, mi-
mowolnie przywołujemy przed oczy obraz rosłego fa-
ceta z mocno zarysowaną szczęką, o zimnych oczach i
skamieniałym, nieczułym sercu. Rzeczywiście, hitle-
rowska machina śmierci obsługiwana była głównie
przez mężczyzn, fakt to bezsporny. Prawdą jednak
jest również, że udział niemieckich kobiet w ludobój-
stwie był dużo większy, niż się powszechnie sądzi.
Spośród wszystkich potworności holokaustu pamię-
tać należy także i o tych, będących przejawami wyjąt-
kowego zwyrodnienia i degeneracji, a dokonanych
przez płeć piękną. W historii zapisały się czarnymi
zgłoskami tak okrutne morderczynie, jak – przedsta-
wiona w innym rozdziale – Hertha Oberheuser, jak
Ilse Koch – nadzorczyni obozu kobiecego, nazywana
przez więźniów „Suką z Buchenwaldu”, jak Erna Petri
– żona oficera SS i młoda matka, skazana za zastrzele-
nie sześciorga żydowskich dzieci w okupowanej przez
nazistów Polsce, czy Johanna Altvater Zelle – niemiec-
ka sekretarka oskarżona o dzieciobójstwo w getcie na
terenie obecnej Ukrainy. Ale wszystkie te „boginie
zła” o głowę przerosła swym bestialstwem
Oberaufseherin Irma Grese.

Harald Welzer – niemiecki profesor psychologii społecz-


nej, po przeanalizowaniu ogromnej ilości biografii wy-
konawców masowych, faszystowskich mordów z okresu
II wojny światowej, doszedł do wniosku, że w zasadzie
każdy człowiek może być mordercą:
„Masowe mordy to proces społeczny, w którym lu-
dzie odnajdują swoje role – stwierdził profesor. – W mo-
mencie, gdy je znaleźli, nie mają problemu, by w nim
uczestniczyć. Odstępstwa od tej reguły to margines. Tyl-
ko jakieś 5 proc. stanowią patologiczni sprawcy, którzy
z radością i sadyzmem oddają się sprawie. W warun-
kach holokaustu mogli dać upust swoim skłonnościom.
Drugie 5 proc. to ludzie mający skrajnie pacyfistyczne
lub humanistyczne nastawienie, które w żaden sposób
nie pozwala im na zabijanie. Te skrajne postawy są o
tyle bez znaczenia, że istnieją one we wszystkich wa-
runkach społecznych. Także dzisiaj jest jakieś 5–10 proc.
ludzi, którzy pod względem psychicznym odstają od
większości...”.
Znakomitą ilustracją tej teorii jest właśnie historia
Irmy Grese – skromnej, ładnej i nieco naiwnej wiejskiej
dziewczyny, zdeprawowanej przez zbrodniczy system
nazistowskiego państwa, którą jej ofiary nazywały „Hie-
ną z Auschwitz”, „Blond Aniołem Śmierci”, „Królową SS”
czy po prostu „Piękną Bestią”. Mnogością tych mrożą-
cych krew w żyłach przydomków można byłoby obdzie-
lić co najmniej kilku najbardziej zdegenerowanych zwy-
rodnialców.
W ciągu kilku lat po dojściu do władzy Adolf Hitler
zdołał dokonać tego, co wcześniej wydawało się po pro-
stu niemożliwe. Piwoszy z monachijskich knajp prze-
mienił w zawodowych morderców, lekarzy w katów,
prawników w ludzi gwałcących prawo, urzędników
bankowych w plutony egzekucyjne, ekspedientki i fry-
zjerów z małych miasteczek w sadystów i oprawców,
praczki i modelki w zwyrodniałe walkirie strzegące
koncentracyjnych obozów.
Irma urodziła się 7 października 1923 roku w małej
wiosce Wrechen w niemieckiej Meklemburgii, jako trze-
cie z pięciorga dzieci mleczarza Alfreda Grese i jego
żony, Berty. Kto zna trochę Niemcy, ten wie, jak bardzo
urozmaicony jest tam krajobraz: miejscami urzekająco
piękny, jak w dolinie górnego biegu Renu,
w Schwarzwaldzie, w Turyngii czy w Dolnej Bawarii,
miejscami zaś posępny w swej monotonii, jak na pia-
skach Brandenburgii, na bagnistych obszarach Meklem-
burgii lub u ujścia Łaby i Wezery.
Otoczona opieką i miłością Irma dorastała w zwykłej,
z pozoru szczęśliwej rodzinie. No właśnie, z pozoru. Oj-
ciec – poza pracą, jaką włożył w spłodzenie potomstwa –
niespecjalnie przykładał się do jego wychowania. W
domu bywał raczej rzadkim gościem, większość czasu
spędzając w miejscowym barze na żłopaniu piwska i
hulankach z przyjaciółmi. Kiedy w 1936 roku wdał się w
romans z córką właściciela knajpy, zdesperowana Berta
popełniła samobójstwo, wypijając sporą dawkę kwasu
solnego.
Dla dwunastoletniej dziewczynki – i pozostałego ro-
dzeństwa – z pewnością był to potworny szok. Z dnia na
dzień stali się półsierotami. Po trzech latach Alfred
Grese ożenił się ponownie. Jego pięcioro dzieci z pierw-
szego małżeństwa zyskało czwórkę przyrodniego ro-
dzeństwa.
Jak większość jej rówieśników, Irma także miała swo-
je marzenia i plany na przyszłość. Jednym z nich było
wstąpienie do Bund Deutscher Madei (Związku Nie-
mieckich Dziewcząt) – siedmiomilionowej faszystow-
skiej organizacji młodzieżowej. Sytuacja socjalna zmusi-
ła ją jednak do porzucenia szkoły w wieku 14 lat i podję-
cia pracy. W 1938 roku wyjechała do Fürstenbergu,
gdzie przez pół roku pracowała w mleczarni. Przez ko-
lejne pół roku była urzędniczką, rozliczającą sprzedaż
detaliczną w małym sklepie w Lychen.
Z początkiem 1939 roku piętnastoletnia Irma zatrud-
niła się jako asystentka pielęgniarki w elitarnym sanato-
rium w Hohenlychen. Nazwa „sanatorium” brzmi cał-
kiem niewinnie – ot, po prostu, zakład leczniczy i wypo-
czynkowy dla chorych i rekonwalescentów. W tym wy-
padku było jednak trochę inaczej. Przeznaczone kiedyś
do leczenia chorych na gruźlicę, po dojściu nazistów do
władzy sanatorium w Hohenlychen przeznaczono na
potrzeby żołnierzy Waffen-SS, a jego dyrektorem został
Karl Gebhardt, osobisty lekarz Heinricha Himmlera, od-
powiedzialny za przeprowadzanie zbrodniczych ekspe-
rymentów medycznych na więźniach obozów koncen-
tracyjnych. (Później pracowała tam również Hertha
Oberheuser).
Grese bardzo chciała zdać egzamin i zostać wykwali-
fikowaną pielęgniarką, lecz po nieudanym podejściu
zrezygnowała z pracy. Urząd zatrudnienia skierował ją
z powrotem do znanej już mleczarni w Fürstenbergu. W
czerwcu 1942 roku po raz drugi spróbowała przystąpić
do egzaminu pielęgniarskiego, i po raz drugi bezsku-
tecznie. Widząc niestygnący zapał młodej dziewczyny
do podjęcia bardziej ambitnego zajęcia, władze przygo-
towały dla niej zupełnie inną propozycję...
1 lipca skierowano ją na szkolenie dla nadzorczyń SS
do Ravensbrück nad jeziorem Schwedt – otoczonego wy-
sokim murem i pilnie strzeżonego jednego z najwięk-
szych ośrodków zagłady. Miała wtedy 18 lat i była jedną
z najmłodszych kobiet ubiegających się o stanowisko SS-
Aufseherin.
W Schutzstaffel Irma nareszcie odnalazła swoje miej-
sce w życiu, rzec można nawet – swoje powołanie. Pod-
stawowe szkolenie (procedury, zachowanie wobec więź-
niów, obsługa broni, używanie psów) zaliczyła z oceną
celującą i od tego momentu z prostej wiejskiej dziewczy-
ny przeobraziła się w „panią życia i śmierci” setek ko-
biet – więźniarek Ravensbrück. Już w służbowym uni-
formie z trupią czaszką, pistoletem i kijem do bicia za-
częła „specjalizować się” w utrzymywaniu porządku w
obozie. W praktyce polegało to głównie na kopaniu do
nieprzytomności leżących więźniarek wysokimi podku-
tymi butami.
W marcu 1943 roku dobrowolnie przekroczyła kolej-
ną granicę piekła, podejmując służbę w największym hi-
tlerowskim obozie zagłady – Konzentrationslager Au-
schwitz-Birkenau. Wyjazd do stref okupowanych stano-
wił dla kobiet z niemieckich rodzin robotniczych i
chłopskich wielką szansę na społeczny awans, toteż
ogromna ich liczba pojechała dobrowolnie w ramach
akcji wspomagania wojsk na okupowane przez nazi-
stów wschodnie terytoria. Były wśród nich pielęgniarki,
nauczycielki, tłumaczki, urzędniczki, pracownice opieki
społecznej, zwyczajne z pozoru Niemki... W obozach
koncentracyjnych służbę pełniło około 5 tysięcy strażni-
czek, co stanowiło 10 procent personelu.
Początkowo Irma pracowała jako operatorka telefo-
nu w biurze wartowni, następnie przejęła nadzór nad
karną kompanią, tzw. Strafkommando, w której więź-
niarki zmuszano do nieludzkiej pracy ponad siły. Była
najmłodszą nadzorczynią w Auschwitz i jednocześnie
najbardziej chyba okrutną i zdeprawowaną. W niedłu-
gim czasie została doceniona i na przełomie 1943 i 1944
roku otrzymała awans na funkcję SS-Oberaufseherin. W
równym stopniu słynęła ze swej nietuzinkowej urody,
co z okrucieństwa i wymyślnych tortur. Kiedy pojawiała
się na placu apelowym, dookoła zapadała niczym nie-
zmącona cisza, a tysiące par oczu śledziły z przeraże-
niem każdy jej krok i gest. Ta z pozoru niewinnie wyglą-
dająca dziewczyna, średniego wzrostu, o zgrabnej syl-
wetce i ładnej buzi, potrafiła łączyć w sobie wszystko to,
co w obozach koncentracyjnych najbardziej przerażają-
ce.
Od maja do grudnia 1944 roku Grese, jako starsza
nadzorczyni SS, pracowała w części Birkenau, nazwanej
„obozem C”. Na niewielkiej powierzchni stłoczono w
nim około 20 tysięcy polskich i węgierskich Żydówek.
Dopuszczała się tam niewiarygodnych wręcz okru-
cieństw, jak zeznawali później świadkowie, asystowała
między innymi naczelnemu lekarzowi Auschwitz, Jose-
fowi Mengele w selekcjach. Za każdym razem, gdy pada-
ło złowieszcze słowo Sortierung, pojawiał się „anioł”,
który jednak zamiast ukojenia, niósł ludziom śmierć...
Kilka więźniarek zastrzeliła osobiście.
Po pełnych bestialstwa dniach odreagowywała na-
pięcie w czasie nocnych libacji i orgii z esesmanami i...
esesmankami – w swoich późniejszych zeznaniach więź-
niarki określały ją jako biseksualną. Twierdziły też, że
Irma Grese czerpała nieukrywaną satysfakcję ze swoich
bestialskich praktyk – maltretując i mordując ludzi,
wpadała w stan euforii graniczącej z osiągnięciem orga-
zmu. Do swych miłosnych igraszek zapraszała zarówno
inne nadzorczynie, jak i więźniarki. W miejscu, w któ-
rym pracowała, mogła przecież przebierać w ludzkich
zasobach, szukając kobiet odpowiadających jej zarówno
wyglądem zewnętrznym, jak i charakterem. Stanisława
Rachwałowa, więźniarka Auschwitz, tak opisywała ją w
zeznaniach:
„Grese Irma, lat około 22, wzrost około 163 cm, zbu-
dowana proporcjonalnie, ładnie. Jasna blondynka o du-
żej urodzie, oczy duże, niebieskie, brwi ciemne, ładnie
zarysowane w łuk, rzęsy ciemne, długie, cera bardzo
ładna, jasna o ładnym rumieńcu, nos proporcjonalny,
usta proporcjonalne, pełne, czerwone, zęby śliczne,
drobne, białe; piękna, ładnie osadzona szyja. Głos miała
miły, niski, nogi śliczne, stopy drobne. Była lesbijką. Do
mężczyzn SS-manów odnosiła się wprost wrogo, mó-
wiąc, że zna dobrze ten element. Natomiast wśród więź-
niarek miała sympatie, gustowała w młodych, ładnych
dziewczętach, specjalnie Polkach”.
Gisella Perl, żydowska lekarka, również więźniarka
Auschwitz, podsumowała „Piękną Bestię” w sposób na-
stępujący:
„Była jedną z najpiękniejszych kobiet, jaką kiedykol-
wiek widziałam. Jej ciało było idealne, anielska twarz,
oczy niebieskie i wesołe, najbardziej niewinne oczy, ja-
kie można sobie wyobrazić. I to właśnie Irma Grese była
najbardziej zdeprawowana, okrutna i wymyślna w swo-
im okrucieństwie ze wszystkich, jakie spotkałam”.
Nieograniczona władza zaczęła jej mącić w głowie.
W jednej z obozowych pracowni zamówiła dla siebie ce-
lofanowy pejcz, lekki, zgrabny, z wyglądu przypomina-
jący szkło. Jednak uderzenie nim było jeszcze bardziej
bolesne niż zwyczajnym, skórzanym. Zaprojektowała
też dla siebie własny mundur, dopasowany krojem do
sylwetki, wydatniej uwypuklający jej kształty. Normalne
mundury esesmanek były szare, uniform Irmy miał ko-
lor błękitny, pasujący jak ulał do jej oczu. Wciśnięta w
swój obcisły kostium, z pejczem w dłoni, obuta w wyso-
kie, zawsze błyszczące czarne oficerki, przechadzała się
po obozie, kierując na siebie pełen podziwu wzrok mę-
skiej załogi wartowniczej i jednocześnie pełen zazdrości
wzrok jej żeńskiego odpowiednika. Dla Irmy nigdy nie
brakowało najlepszych materiałów. W komorach gazo-
wych ginęli przecież przedstawiciele przeróżnych naro-
dów, zostawiając po sobie niezliczone ilości ubrań i bu-
tów, z czego wiele uzupełniało jej kolekcje. Ubrania te
pochodziły z najlepszych domów handlowych Paryża,
Wiednia, Pragi, Amsterdamu czy Bukaresztu.
„Błękitny anioł” o nieskazitelnej twarzy miał także
wiele romansów z mężczyznami. W obozie na ustach
wszystkich były miłosne historie Irmy z późniejszym ko-
mendantem Birkenau, Josefem Kramerem i z Josefem
Mengele. Jej największą miłością stał się jednak Franz
Hatzinger, o czternaście lat starszy, żonaty i dzieciaty
oficer SS, kierujący urzędem budowlanym w Auschwitz.
W pierwszych miesiącach 1944 roku dwudziestolet-
nia esesmanka zaczęła przeczuwać, że opóźniająca się
menstruacja i gorsze samopoczucie mogą oznaczać tyl-
ko jedno: ciążę. Wpadła w panikę, bo nie mogła dojść do
tego, kto jest ojcem. Równie dobrze mógł nim być któryś
z niemieckich oficerów – Hatzinger, Kramer czy Menge-
le, jak ktoś z szerokiego grona więźniów, z którymi rów-
nież lubiła sypiać. Ostatecznie zmusiła wspomnianą
doktor Gisellę Perl do dokonania aborcji.
W połowie stycznia 1945 roku roku Grese została
ewakuowana z transportem więźniarek do
Ravensbrück. W marcu, podążając za Hatzingerem, tra-
fiła do Bergen-Belsen, gdzie znowu awansowała, naj-
pierw na SS-Arbeitsdienstführerin, a potem nawet na
SS-Rapportführerin. Im gorsze piekło, tym szybsze były
jej awanse. W Bergen-Belsen, tuż przed wyzwoleniem,
umierało dziennie około 1000 więźniów. Dziesiątki ty-
sięcy konały tygodniami w męczarniach na skutek cho-
rób zakaźnych, głodu i pragnienia.
W pierwszych dniach kwietnia 1945 roku II Armia
brytyjska pod dowództwem marszałka Montgomery’ego
wyzwoliła obóz, aresztując całą esesmańską załogę. A
dokładniej mówiąc – prawie całą. Irma uniknęła aresz-
towania, eskortując w tym czasie transport więźniarek
przepędzanych jeszcze dalej na zachód. 17 kwietnia
wróciła jak gdyby nigdy nic do Bergen-Belsen, przypusz-
czalnie po to, by spotkać się ze swym kochankiem, który
– o czym nie miała pojęcia – zmarł kilka tygodni wcze-
śniej na tyfus. Rozpoznana przez jedną z byłych więź-
niarek, wkrótce znalazła się w więzieniu. Pewien angiel-
ski dziennikarz zadał jej tam pytanie:
– Dlaczego robiłaś te wszystkie okropne rzeczy?
– To było nasze zadanie – odpowiedziała ze spoko-
jem. – Oczyścić Niemcy z wrogich elementów i zapewnić
przyszłość naszemu narodowi.
Na początku września 1945 roku Irmę Grese prze-
wieziono wraz z Josefem Kramerem i pozostałymi
oskarżonymi zbrodniarzami z Bergen-Belsen do
Lüneburga, gdzie po trwającym dwa miesiące procesie
została skazana na karę śmierci przez powieszenie. 13
grudnia o godzinie 9.34 wyrok wykonano.
ZOFIA DAROWSKA
(1925–1997)

„Ewa” z UB

Nie miej zaufania do trzech rzeczy:


do majątku, do konia i do kobiety;
majątek przynosi nudę,
koń jest zdolny do ucieczki,
a kobieta jest zdradliwa.
Przysłowie arabskie
Na pogrzeb męża Zofia Darowska-Beynar założyła
ciemne okulary, czarny kostium, skórzane rękawiczki
i czarną chustkę. Córka zmarłego, Ewa Beynar-Cze-
czott nie jest pewna, czy wdowa na pogrzebie płakała.
„Chyba tak”, stwierdziła po zastanowieniu. Na żad-
nym ze 124 zdjęć, zrobionych na pogrzebie Lecha Bey-
nara (znanego lepiej pod pseudonimem Paweł Jasieni-
ca) przez funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa, łez
Zofii jednak nie widać. Na wszystkich fotografiach ma
oczy zasłonięte ciemnymi okularami i spuszczoną gło-
wę. Nieruchomo wpatruje się w grudki czarnej ziemi
osypujące się na trumnę pisarza. W tym momencie
nikt nie wiedział jeszcze o tym, że przez ostatnich pięć
lat, dzień po dniu pisała na niego doniesienia do Służ-
by Bezpieczeństwa.

Przed wybuchem II wojny światowej Lech Beynar


(1909–1970), absolwent historii Uniwersytetu Stefana
Batorego w Wilnie, pracował jako nauczyciel w Grodnie
i spiker Polskiego Radia Wilno. Pisał również do „Słowa
Wileńskiego”, którego redaktorem był sławny pisarz,
Stanisław Cat-Mackiewicz, uważany za masona, co w
okresie PRL dało pretekst do oskarżenia Beynara o sym-
patię i przynależność do masonerii.
Podczas II wojny światowej walczył w szeregach Ar-
mii Krajowej, uczestnicząc m.in. w zdobyciu Wilna w
lipcu 1944 roku. 21 sierpnia jego oddział, dowodzony
przez majora Macieja Kalenkiewicza ps. „Kotwicz”, zo-
stał zaatakowany przez Armię Czerwoną. Po wielogo-
dzinnej walce w okrążeniu major Kalenkiewicz, hubal-
czyk i cichociemny, poległ wraz z 35 żołnierzami, z któ-
rych część Sowieci dobili bagnetami. Lech Beynar dostał
się do niewoli.
Wcielony przymusowo do Ludowego Wojska Polskie-
go, późną jesienią zdezerterował i do lipca 1945 roku
był adiutantem dowódcy sławnej 5. Brygady Wileńskiej
AK Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”. Ranny w udo
podczas jednej z potyczek, opuścił brygadę, unikając w
ten sposób losu większości jej oficerów skazanych na
karę śmierci. Schronienie znalazł we wsi Jasienica (skąd
wziął swój późniejszy pseudonim), gdzie na swojej ple-
banii ukrywał go miejscowy proboszcz.
Po wojnie przedostał się do Krakowa i w 1946 roku
już jako Paweł Jasienica podjął pracę w „Tygodniku Po-
wszechnym”. Aresztowany przez UB dwa lata później,
odzyskał wolność dzięki protekcji Bolesława Piaseckie-
go. Wstąpił do PAX-u, z ramienia którego zarządzał
przez jakiś czas stowarzyszeniem „Caritas”. Był wicepre-
zesem Związku Literatów Polskich oraz działaczem i
ostatnim prezesem Klubu Krzywego Koła.
W marcu 1964 roku wspólnie z 33 innymi polskimi
intelektualistami podpisał „list 34” – skierowany do pre-
miera Cyrankiewicza protest w związku z zaostrzeniem
cenzury. Reakcją władz było nasilenie inwigilacji niepo-
kornego autora. W marcu 1968 roku Jasienica poparł
otwarcie studentów, co doprowadziło do zakazu publi-
kacji jego prac i usunięcia go ze Związku Literatów Pol-
skich. Wokół pisarza stale krążyli konfidenci, dotrzymu-
jąc mu kroku na licznych odczytach i spotkaniach autor-
skich. W połowie lat sześćdziesiątych donosiło na niego
co najmniej trzydziestu agentów.
Współczesnym Paweł Jasienica najbardziej znany
jest z syntezy dziejów Polski przedrozbiorowej (Polska
Piastów, Polska Jagiellonów, Rzeczpospolita Obojga Na-
rodów), w której przedstawił poglądy kłócące się z po-
glądami większości współczesnych mu historyków. Za-
rzucano mu tzw. personalistyczne pojmowanie dziejów,
sprzeczne z odgórnie narzuconą i obowiązującą wów-
czas historiozofią marksistowską. Władysław Gomułka
nazwał go „bandytą, mordercą i podpalaczem białoru-
skich wsi”...
Jeszcze w 1934 roku ożenił się z Władysławą Adamo-
wicz, z którego to związku urodziła się ich córka, Ewa.
Żona zmarła w roku 1965 i został sam. Ale nie na długo.
W materiałach operacyjnych Służby Bezpieczeństwa,
dotyczących niepokornego pisarza, jako jedną z jego sła-
bości wymieniano kobiety. Ten fakt postanowiono wy-
korzystać przeciwko niemu.
W połowie lat sześćdziesiątych na wieczorkach au-
torskich Jasienicy zaczęła się pojawiać pewna pani; nie-
specjalnie ładna, ale za to elegancka, zgrabna i zadbana.
Potrafiła zadawać inteligentne pytania, a przede wszyst-
kim pięknie słuchać...
„Miała bardzo dużo wdzięku i była niezwykle towa-
rzyska – wspominała ją Marta Miklaszewska. – Ale ża-
den intelekt to nie był. Po półgodzinnej rozmowie sta-
wała się już bardzo nudna, bo okazywało się, że nic nie
wie i niczym się nie interesuje, poza sukienkami, zagra-
nicznymi wycieczkami i ploteczkami”.
Starała się zwracać uwagę Jasienicy, siadała zwykle
w pierwszym rzędzie, słuchała z uwagą i zadawała in-
trygujące pytania. Nikt nie zdawał sobie wtedy sprawy,
że układali je funkcjonariusze SB. Nawiązanie bliższego
kontaktu utrudniały tłumy, okupujące stolik rozdające-
go autografy autora. Kobieta była jednak bardzo cierpli-
wa. Czekała, aż nadejdzie odpowiedni moment. I w koń-
cu nadszedł.
Po wieczorze spędzonym w Klubie Księgarza na Ryn-
ku Starego Miasta, Jasienica wyszedł samotnie na ulicę.
Wtedy podeszła do niego.
– Przepraszam pana – powiedziała. – Ja w sprawie ro-
mansu.
– Romansu? – zdziwił się pisarz. – Czyjego romansu?
– Na razie... Halszki Ostrogskiej[1] – odparła, uśmie-
chając się zalotnie.
Resztę wieczoru spędzili w domu Zofii – bo tak na
imię miała intrygująca nieznajoma – podobno tylko na
kawie i rozmowie. Kobieta opowiadała o swoim ojcu i
1 Elżbieta Katarzyna Ostrogska (1539–1582) – córka księcia
Ilii Ostrogskiego i Beaty Kościeleckiej, dziedziczka ogrom-
nej fortuny, a jednocześnie ofiara intryg matrymonialnych
i politycznych, w które zamieszane były najbogatsze rody
magnackie i rodzina królewska w XVI-wiecznej Polsce. Po
śmierci stała się bohaterką wielu dzieł literackich i legend
ludowych.
elitarnym środowisku, w jakim obracali się jej rodzice, a
także o swoim dotychczasowym życiu. Niedawno skoń-
czyła czterdzieści lat, ale nie wyglądała na swój wiek.
On był szesnaście lat starszy i na swój wiek, owszem,
wyglądał.
Zofia Darowska urodziła się w roku 1925 jako córka
przedwojennego oficera, który popełnił mezalians, że-
niąc się z kasjerką. Jej matka szybko jednak odnalazła
się w towarzystwie, o czym świadczyły m.in. zdjęcia ro-
dziców na rautach u prezydenta Mościckiego, wycią-
gnięte niedbale z szuflady nocnej szafki.
W czasie okupacji walczyła w szeregach Armii Krajo-
wej, biorąc czynny udział w powstaniu warszawskim,
co potwierdził m.in. pułkownik Jan Rzepecki, były szef
sztabu okręgu warszawskiego SZP i ZWZ i członek Ko-
mendy Głównej AK. Po klęsce powstania została wywie-
ziona do obozu pracy w Niemczech, gdzie poznała Ir-
landczyka, za którego wyszła za mąż, przyjmując nazwi-
sko O’Bretenny. Urodziła mu syna, wiodąc przez jakiś
czas spokojne życie matki i żony w Irlandii.
Niestety, małżeństwo szybko się rozpadło. Zofia wró-
ciła z dzieckiem do Polski i... Najprawdopodobniej już
wtedy rozpoczęła się jej tajna współpraca z Urzędem
Bezpieczeństwa, przemianowanym po październiku
1956 roku na Służbę Bezpieczeństwa. (Niektóre źródła
podają, że formalnie została agentką dopiero w roku
1963). Wśród domysłów przeważają dwie okoliczności
werbunku Zofii O’Bretenny: współpraca w zamian za
powrót do kraju lub za wymazanie z jej konta działalno-
ści w AK. Przyjęła pseudonim „Ewa”.
Na początku jej życie w kraju niczym nie różniło się
od losów tysięcy innych samotnych matek. Były mąż nie
płacił alimentów, a kobieta bez matury i znajomości nie
mogła zdobyć odpowiedniej pracy. Utrzymywała się z
chałupniczego wyrabiania serwetek dla „Cepelii”, potem
przyjęła posadę w sklepie z radioodbiornikami. Zdała
maturę, studiowała na SGH, potem polonistykę na Uni-
wersytecie Warszawskim, ale oba kierunki przerwała
po pierwszym roku. Imała się różnych zajęć i często
zmieniała pracę.
Dzięki protekcji SB otrzymała posadę sekretarki w
dziekanacie Wydziału Mechaniki Precyzyjnej Politech-
niki Warszawskiej. Swoje obowiązki, zarówno wobec
uczelni, jak i tajnego mocodawcy, wypełniała z godną
podziwu pieczołowitością, donosząc z zapałem na stu-
dentów, kolegów z pracy i wykładowców. Szybko doce-
niono jej aktywność i przeniesiono na inne stanowisko,
obfitujące w nowe kontakty, tym razem również zagra-
niczne. Została recepcjonistką w Grand Hotelu.
Grono jej przyjaciół szybko rosło. Na swój sposób
atrakcyjna i rozrywkowa, potrafiła zjednać sobie męż-
czyzn, dzięki czemu bardzo szybko stała się cennym
kontaktem operacyjnym. Uważano ją za wspaniałego
kompana do zabawy, pędziła też ponoć wielce ceniony
w towarzystwie bimber. Znajomym kazała zwracać się
do siebie Nena, co było zdrobnieniem od jej drugiego
imienia Kazimiera.
Następnym etapem kariery ambitnej TW „Ewy” stało
się środowisko literatów. Na warszawskie salony wpro-
wadził Zofię znany dziennikarz Jerzy Mikke, który po-
znał ją jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych, kiedy pra-
cowała jako sekretarka w Ministerstwie Kultury. Otrzy-
mywała od SB zadania typu: „W toku pobytu w kawiar-
ni PIW dążyć do wysondowania stanowiska znanych
osób wobec Miesięcznika Literackiego”.
Już wtedy donosiła także na Pawła Jasienicę, infor-
mując na przykład, że pisarz „opowiedział mi o spotka-
niu z osobą (nazwisko zamazane przez pracowników
IPN), która ma gotową nową operę”. Chodziło o Janusza
Szpotańskiego, autora opery Cisi i gęgacze. Sygnał agent-
ki spowodował kolejną rewizję w mieszkaniu autora i
jego zatrzymanie.
Nawet pod wpływem alkoholu Nena trzymała się
mocno, nie wzbudzając najmniejszych podejrzeń przy-
jaciół. Była zaiste doskonałym konfidentem. Te i inne
zalety agentki spowodowały zapewne powstanie w po-
nurych pokojach Służby Bezpieczeństwa szatańskiego
planu. Postanowiono „podsunąć” ją znanemu ze słabo-
ści do płci pięknej Lechowi Beynarowi. Przygotowywa-
no „Ewie” pytania i wysyłano na wieczory autorskie pi-
sarza...
Z początku ich spotkania miały charakter sekretnej
znajomości, Jasienica był przecież żonaty. Kiedy jednak
w 1965 roku Władysława Beynar zmarła, romans współ-
pracownicy SB ze znanym twórcą rozkwitł na dobre. On
oszalał z miłości, ona poszerzała swoją listę kontaktów i
pogłębiała wiedzę bezpieki o środowisku. Swobodne po-
dejście do ludzi i możliwość korzystania z kontaktów
kochanka zjednywało jej takich znajomych jak: Marta i
Jan Olszewscy, Melchior Wańkowicz, Marta Miklaszew-
ska czy Stanisław Stomma.
Właśnie wtedy zaszczuwany przez władzę literat
zdecydował się przyjąć propozycję ukochanej i przepro-
wadził się do jej mieszkania przy ulicy Wilczej, ograni-
czając działalność opozycyjną i oddając się bez reszty
pracy. Od tego momentu TW „Ewa” podkreślała w ra-
portach swoje zasługi w uspokajaniu „wroga ustroju”.
Sama mogła zająć się inwigilowaniem jego przyjaciół i
współpracowników. W jej domu, składającym się z po-
koju z kuchnią, zbierała się wówczas cała elita opozycyj-
na: pisarze, dziennikarze, artyści. Zofia wychodziła co-
dziennie na szybkie zakupy, chleb, mleko i w tym czasie
przekazywała meldunki, które pisała... w toalecie. Gdy
Jasienica spotykał się z Wańkowiczem o 15.00, to o 17.00
jej donos lądował na biurku oficera prowadzącego.
„(...) 26.03.1968. W dalszym ciągu mieszka u mnie Ja-
sienica. Nastąpiło to (...) po wypadku pobicia Kisielew-
skiego (...). Nie wychodzi, czyta kryminalne powieści,
wszystkie gazety, denerwuje się mniej i ma nawet za-
miar pisać, tzn. kończyć trzeci tom »Rzeczpospolitej«.
(...) Obecnie jest pod moją zupełną kuratelą, dzięki cze-
mu wiem, z kim się kontaktuje i kto do niego dzwoni i
przychodzi”.
Przytoczony powyżej fragment mógłby być listem do
przyjaciółki, w którym autorka chwali się bliską znajo-
mością ze znanym pisarzem – przebija z niego wręcz
nuta troski o samopoczucie intelektualisty. Mógłby, ale
nie jest. Adresatem pisma była, niestety, Służba Bezpie-
czeństwa. W zachowanych do dziś raportach Zofii pełno
jest opisów rodzącego się uczucia. Agentka szczegółowo
informowała, jak zdobywa zaufanie pisarza, jak stop-
niowo uzależnia go od siebie, jak Jasienica coraz bar-
dziej się przed nią otwiera. Donosiła o jego poglądach i
zamierzeniach, spotkaniach z przyjaciółmi, wystąpie-
niach w PEN Clubie i Związku Literatów.
Przy okazji donosiła też na zupełnie postronne oso-
by. Jak twierdzi córka pisarza, Ewa Beynar-Czeczott:
„Macocha (...) robiła to z własnej inicjatywy i nie wiado-
mo po co. Na przykład w jednym z donosów, poświęco-
nym Jasienicy, w całym akapicie opisała swoich sąsia-
dów, którzy słuchają Radia Wolna Europa tak głośno, że
słychać na korytarzu. 0’Bretenny się dziwi i informuje
SB, że sąsiedzi są przecież partyjni”.
„W końcu i ja zacząłem tam przychodzić – wspomina
dawny oficer prowadzący agentkę, Adam G. – Drzwi
otwierała mi Ewa. Przychodziłem niby po książkę. Ewa
tłumaczyła, że jestem starym znajomym z uczelni. Pro-
sto od Ewy z meldunkiem jechałem do Komitetu Cen-
tralnego, bo tam czekali już na informację. (...) O Ewie
myślałem: «A to kurwa», i jednocześnie zacierałem ręce.
Ona robiła więcej, niż do niej należało. Pokazywała mi
prywatne listy, zanim ją o to poprosiłem”.
Z upływem czasu „Ewa” zdobywała sympatię i zaufa-
nie pisarza. W grudniu 1969 roku poprosił ją o rękę. W
środowiskach ubeckich wywołało to prawdziwą kon-
sternację, nigdy dotąd nie doszło bowiem do ślubu
agentki z inwigilowanym. Inspektor Wydziału III dono-
sił: „TW «Ewa» poinformowała mnie także o swoim mał-
żeństwie z P. Jasienicą (...). Stwierdziła przy tym, że kil-
ka starszych kobiet będzie patrzyło na jej małżeństwo z
zawiścią, ponieważ jako żona Jasienicy będzie miała
prawo do jego książek nawet do 20 lat po jego śmierci
(...). Zapewniała, że wejście w stosunek małżeński nie
zmieni jej lojalnej postawy”.
I rzeczywiście, po ślubie nic się nie zmieniło, z wyjąt-
kiem zmiany pseudonimu agentki z „Ewy” na „Maksa”.
Nena dalej gorliwie donosiła na męża do SB.
Na początku 1970 roku Paweł Jasienica zaczął pisać
pamiętnik, w którym zanotował: „Nie wiem, nikt nie
może mi zaręczyć, jaki będzie los tych pokrytych pi-
smem kartek, czemu i komu one posłużą. Mój dom wca-
le nie jest moją twierdzą. Nie jestem panem szuflady
własnego biurka”.
Czyżby domyślał się, że bliska mu osoba jest zupełnie
kimś innym? Zaszczuty i wyczerpany, zmarł 19 sierpnia
1970 roku na raka płuc. Choć pogrzeb pisarza został
przemilczany przez media, spotkała się na nim opozy-
cyjna i intelektualna elita Warszawy. SB doliczyło się
prawie tysiąca osób. Ostatnie doniesienie Zofia napisała
właśnie stamtąd. Była to długa lista osób, przeważnie
znanych literatów, żegnających na cmentarzu Pawła Ja-
sienicę.
Po śmierci małżonka „nieutulona w żalu” wdowa po-
prosiła SB o zamianę mieszkania. „Mówiła, że nie chce
mieszkać w domu, w którym pomogła wykończyć męża
– wspominał jej oficer prowadzący, Adam G. – Przenio-
sła się na Stare Miasto, gdzie mieszkało dużo esbeków.
My tę dzielnicę nazywaliśmy »Ubowo«”.
Potem załatwiła sobie rentę po mężu i wyjechała do
Francji, gdzie opiekowała się bogatymi staruszkami, a
przy okazji inwigilowała środowiska emigracyjne. Tam
poznała kolejnego narzeczonego, Polaka, z którym zwią-
zała się, nie biorąc jednak ślubu. Do kraju wróciła po
sześciu latach.
Pod koniec lat siedemdziesiątych dostała jeszcze jed-
no ważne zadanie. Miała nie dopuścić, by nowe książki
pisarza ukazały się na Zachodzie. Kiedy Władysław Bar-
toszewski przekazał podziemnemu wydawnictwu Roz-
ważania o wojnie domowej, napisane przez Jasienicę
niedługo przed śmiercią, zrobiła karczemną awanturę
Mirosławowi Chojeckiemu, szefowi Niezależnej Oficyny
Wydawniczej. Przeciwdziałając pojawianiu się kolej-
nych publikacji, prowadziła zarazem intensywne śledz-
two, starając się dowiedzieć, gdzie mogą się znajdować
niewydrukowane maszynopisy zmarłego.
„Nie wykluczam, że ta sprawa ją wykończyła – twier-
dzi Marta Miklaszewska. – Zaczęła pić, ale nie z poczu-
cia winy. Bardziej przerażała ją myśl, że traci towarzy-
stwo, a to było dla niej ważne”.
Zmarła 23 kwietnia 1997 roku w hospicjum. Kilka
miesięcy wcześniej dostała wylewu, była na wpół spara-
liżowana, straciła mowę. Do ostatniej chwili czuwała
przy jej łóżku córka pisarza i jej dzieci, które nazywały
ją babcią Nesią. Zgodnie z życzeniem została pochowa-
na we wspólnej mogile z mężem, Pawłem Jasienicą.
Ewa Beynar-Czeczott ujawniła, że miesiąc przed
śmiercią macochy miała wrażenie, że ta chce jej coś wy-
znać: „W pewnym momencie zaczęła płakać, jakby
chciała coś powiedzieć”. Czy była to próba spóźnionego
wyznania winy, czy tylko żal nad sobą? Tego już się nie
dowiemy.
ULRIKE MEINHOF
(1934–1976)

Oczywiście można ich zastrzelić

Kamień, który podnieśli,


spadnie na ich własne stopy.
Carlos Marighella
(brazylijski terrorysta)
Napadała na banki i podpalała domy towarowe. Wie-
rzyła głęboko w ideę partyzantki miejskiej i dawała
społeczeństwu prawo do zbrojnego oporu przeciwko
aparatowi „faszystowskiego państwa”, za jakie uzna-
wała Republikę Federalną Niemiec. Przeszła szkolenie
wojskowe w palestyńskim obozie OWP, do którego
chciała nawet wysłać swoje nieletnie córki. Jak
wszystkie europejskie terrorystki lat sześćdziesiątych
i siedemdziesiątych XX wieku, Ulrike Meinhof była in-
telektualistką, głęboko wstrząśniętą biedą i niespra-
wiedliwością, w jakiej żyje większość ludzi na świecie.
Gotowa była poświęcić rodzinę i zaryzykować życie,
by wszelkimi sposobami ten świat naprawić. Dla osią-
gnięcia celu nie wahała się nawet zabić...

Oldenburg to niewielkie miasto w Dolnej Saksonii, poło-


żone nad rzeką Hunte, lewym dopływem Wezery. Słynie
głównie z założonego w 1973 roku uniwersytetu. W
roku 1934 pełnił funkcję ważnego portu śródlądowego,
węzła kolejowego i drogowego. Właśnie w tym roku, do-
kładnie 7 października, w niewielkim domu na przed-
mieściach przyszła na świat Ulrike Marie Meinhof. Jej
rodzice, Werner i Ingeborg (z domu Guthardt), byli hi-
storykami sztuki oraz najprawdopodobniej osobami
bardzo słabego zdrowia, gdyż oboje zmarli bardzo
wcześnie, ojciec w 1940, zaś matka w 1948 roku.
Czternastoletnią Ulriką i jej młodszą siostrą, Wienke,
zaopiekowała się profesor Renate Riemeck, przyjaciółka
matki dziewczynek, zagorzała socjalistka, osoba o nie-
zwykle radykalnych poglądach. Jej przekonania poli-
tyczne wywarły bezpośredni wpływ na dalsze życie bo-
haterki tej historii. Zapewne właśnie od pani Riemeck
Ulrike zaczerpnęła wiele skrajnych socjalistycznych po-
mysłów, łącznie z odmową akceptowania władzy.
W latach 1946–1952 uczęszczała do katolickiej szkoły
NMP w Oldenburgu, potem przez pewien czas do Szkoły
Rudolfa Steinera w Wuppertalu. W tym czasie poważnie
zastanawiała się nad wstąpieniem do klasztoru, posta-
nowiła jednak zostać pisarką. W roku 1955 zdała matu-
rę w Gymnasium Philippinum w Weilburgu, gdzie reda-
gowała wydawaną do dzisiaj gazetkę „Spektrum”.
Po podjęciu studiów filozoficznych i socjologicznych
w Marburgu, na przełomie lat 1955 i 1956 zaangażowała
się w ewangelicki ruch reform. Zapamiętano ją jako
wrażliwą, chłonną wiedzy i bardzo zdolną studentkę. W
roku 1957 zaczęła uczęszczać na uniwersytet w
Münster. Tam zapisała się do Sozialistischer Deutscher
Studentenbund, czyli Niemieckiego Socjalistycznego
Związku Studentów. Odłożywszy na bok Prousta i Kaf-
kę, wkroczyła na arenę polityki. Wymienionych pisarzy
zastąpiły dzieła Hegla, Marcuse’a, Bakunina i... Podręcz-
nik partyzantki miejskiej Cariosa Marlghelli.
Jako studentka wzięła udział w protestach przeciwko
planom rządu Konrada Adenauera uzbrojenia Bunde-
swehry w broń atomową i publikowała artykuły w pra-
sie studenckiej, m.in. w wydawanym przez SDS
„Davidzie”. Przystąpiła też do zdelegalizowanej w 1956
roku przez Federalny Trybunał Konstytucyjny partii ko-
munistycznej KPD, stając się atrakcją modnego towarzy-
stwa, któremu imponowała śmiałością i radykalizmem
poglądów.
W 1959 roku podjęła pracę w lewicowym magazynie
„Konkret”, finansowanym potajemnie przez wschodnio-
niemiecki wywiad. W latach 1960–1964 pełniła funkcję
jego redaktora naczelnego. Dużo publikowała, protesto-
wała przeciw wszelkim formom przemocy, biorąc czyn-
ny udział w demonstracjach. Szybko wyrosła na praw-
dziwy symbol niemieckiej lewicy. Zrobiło się o niej gło-
śno, kiedy zaczęła zadawać niewygodne pytania o nie-
miecką gospodarkę i nędzę tych, których ominął powo-
jenny „cud gospodarczy”.
W 1961 roku wyszła za mąż za wydawcę „Konkretu”,
Klausa Rainera Röhla, i urodziła bliźniaczki, Bettinę
oraz Reginę. Klaus Röhl odbył przeszkolenie szpiegow-
skie w NRD i był znaczącym agentem wpływu, o czym
ona nie miała pojęcia. Wiele spraw ujrzało światło
dzienne dopiero po upadku muru berlińskiego, ale Ulri-
ke Meinhof od dawna nie było już wtedy na świecie.
W 1962 roku przeszła poważną operację. Założono
jej na mózg srebrną klamrę, by zlikwidować nacisk wy-
wierany przez nowotwór. Po latach, gdy była już w wię-
zieniu, przeprowadzono jeszcze jedną operację mózgu,
gdyż lekarze uważali, że tylko taki zabieg może przy-
wrócić jej zdolność właściwej oceny własnych czynów.
„Konkret” odnosił coraz większe sukcesy, a kiedy
Röhlowie wpadli na pomysł, by politykę okrasić sporą
dawką seksu, zaczął bić rekordy sprzedaży. Stać ich
było na ogromny luksusowy dom i nowego białego mer-
cedesa, jednak Ulrike w głębi duszy czuła się niespełnio-
na i nieszczęśliwa. Nie o takie życie jej przecież chodzi-
ło. Z czasem zaczęła mieć tego wszystkiego dość. Zarów-
no jałowych dyskusji, jak i „papierowej” rewolucji w
swej cotygodniowej rubryce w magazynie. Coraz bar-
dziej narastał w niej bunt przeciwko powojennemu po-
koleniu Niemców, sytych i krótkowzrocznych czcicieli
materialnego sukcesu.
W czerwcu 1967 roku, podczas zorganizowanej w
Berlinie przez pacyfistów manifestacji zginął zastrzelo-
ny przez policjanta młody student, Benno Ohnesorg.
Przez całe Niemcy przetoczyła się fala demonstracji i
protestów, spowodowana faktem bezprecedensowego
uniewinnienia zabójcy przez sąd. Ta śmierć i towarzy-
sząca jej atmosfera również w ogromnym stopniu zawa-
żyły na życiu i poglądach Ulrike.
Nie wiadomo jednak, jak potoczyłyby się jej dalsze
losy, gdyby nie wyszły na jaw ustawiczne zdrady i ro-
manse męża. Napięcie w rodzinie narastało coraz bar-
dziej, aż w końcu, po siedmiu latach małżeństwa, zdecy-
dowała się odejść. Przeprowadziła się do Berlina, wysy-
łając córki do szkoły z internatem.
Był rok 1968. To wtedy właśnie z całą mocą doszło do
głosu młode pokolenie, zbuntowane przeciwko ugrunto-
wanym od lat stosunkom społecznym i autorytetom.
Jego protest miał swoją kulminację w maju na baryka-
dach Paryża i przetoczył się przez niemalże cały świat.
Na niemieckich uniwersytetach zaczęły się organizować
przeróżne grupy studenckie, od anarchizujących do ma-
oistowskich. A ponieważ czasy były burzliwe, ich człon-
kowie szybko przeszli od słów do czynów. Wydawało
się, że nakręcająca się już od dłuższego czasu spirala
nienawiści, gwałtu i przemocy osiągnęła swoje apo-
geum. Buntowali się ludzie młodzi, przeważnie urodze-
ni pod koniec II wojny światowej albo niedługo po jej
zakończeniu, a ich wymierzona przeciw systemowi re-
belia nosiła wszelkie znamiona konfliktu pokoleniowe-
go o niespotykanej dotąd skali.
Przedstawiciele generacji zwanej umownie „pokole-
niem 68” odrzucili dziś wszelkie formy buntu i stanowią
trzon centrolewicowych rządów Europy. Bohaterowie
ulicznych awantur i głosiciele „nowego porządku” zeszli
z barykad i założyli garnitury. „Czerwony Dani”, Coh-
n-Bendit, jest obecnie deputowanym do Parlamentu Eu-
ropejskiego i pierwszoplanowym działaczem Zielonych.
Ale to właśnie w wydarzeniach roku 1968 tkwią korze-
nie tak zasadniczych procesów, jak ostateczna kompro-
mitacja i dezintegracja komunizmu, poszerzenie dialogu
społecznego i zniesienie tematów tabu, zredukowanie
barier międzypokoleniowych, nasilenie kontroli polity-
ków przez media i sądy, większa swoboda w kontaktach
ze światem i w twórczości artystycznej czy dalsza eman-
cypacja kobiet. Rok 1968 bardzo przyspieszył również
laicyzację społeczeństwa europejskiego, które wstydli-
wie usiłuje dzisiaj ukryć swe chrześcijańskie korzenie.
Kim byłaby Ulrike Meinhof, gdyby dożyła obecnych cza-
sów?
Robiąc sprawozdanie z procesu podpalaczy frank-
furckiego domu handlowego, poznała Andreasa Baade-
ra i Gudrun Enslin. Podpalenie było według nich jedy-
nym sposobem konfrontacji dobrobytu, w jakim żyli
Niemcy, z głodem w Wietnamie. Ulrike zaczęła się zada-
wać z nową grupą młodych radykałów, dla których
przemoc stanowiła jedyną drogę do zmiany społeczeń-
stwa. Stawała się coraz bardziej bezkompromisowa.
Wiosną 1970 roku władze więzienne wyraziły zgodę
na to, by aresztowany Baader pod strażą odwiedził bi-
bliotekę Instytutu Socjologii w Dahlem. Pretekstu do-
starczyła dziennikarka Ulrike Meinhof, proponując
wspólne pisanie książki o problemach trudnej młodzie-
ży. Ona też opracowała plan akcji.
14 maja do czytelni wdarło się kilka zamaskowanych
postaci. Padły strzały. Baader i Meinhof uciekli przez
okno do czekającego samochodu. Na miejscu pozostała
pierwsza ofiara bandy – pracownik biblioteki, Georg
Linke, któremu przestrzelono wątrobę. Pościg za zbiega-
mi okazał się bezowocny, policja znalazła tylko pojazd,
który posłużył im do ucieczki. Za Ulrike Meinhof i pozo-
stałymi terrorystami rozesłano listy gończe. Teraz nie
było już odwrotu...
Akcja uwolnienia Baadera jest uważana za początek
działalności RAF – Rote Armee Fraktion, czyli Frakcji
Czerwonej Armii, radykalnej lewicowej organizacji ter-
rorystycznej, ideologicznie związanej z marksizmem i
anarchizmem. Grupka młodych chłopców i dziewcząt
wydała wojnę potężnemu państwu i przez długi czas na-
wet ją wygrywała. Kolejne miesiące ich działalności to:
napady na banki (sprawcy zostawiali na miejscu napa-
du lakoniczną kartkę z napisem: „Skonfiskowano wro-
gom ludu”), kradzieże samochodów, włamania do urzę-
dów (skąd zabierano pieczątki i dokumenty in blanco),
akcje na składy broni Bundeswehry i zamachy bombo-
we.
Nieuchwytni terroryści przenosili się z miejsca na
miejsce. Kryjówek im nie brakowało, sprzymierzeńców
również – w szczytowym okresie liczebność grupy wy-
nosiła około 150 osób. Odpowiednie przeszkolenie zdo-
byli w obozach Organizacji Wyzwolenia Palestyny
(OWP) na Środkowym Wschodzie. Ich poczynania po ci-
chu finansował również wywiad NRD, co oczywiście
wyszło na jaw dużo później.
Społeczeństwo podzieliło się na tych, którzy, mówiąc
o Baader-Meinhof (jak ich początkowo nazywano), uży-
wali słowa „grupa”, oraz tych, dla których byli zwykły-
mi bandytami. Socjologowie próbowali też znaleźć od-
powiedź na pytanie, dlaczego inteligentna i wrażliwa
kobieta, jaką niewątpliwie była Meinhof, współdziałała
z zarozumiałym i aroganckim Baaderem (mówiono na-
wet, że przez pewien czas byli kochankami).
Ulrike Meinhof, wplątując się w terroryzm, nie była
już młodą i naiwną studentką. Miała 36 lat, dwie córki i
była uznaną publicystką. Właściwie to ona stworzyła
całą ideologię, którą podpierał się RAF. W oświadcze-
niach i uzasadnieniach zamachów wciąż wracały poję-
cia wojny, faszyzmu, niesprawiedliwości, głodu i impe-
rializmu. Podczas wywiadu udzielanego francuskiemu
dziennikarzowi Michelowi Rayowi stwierdziła: „My mó-
wimy: gliniarze to świnie. Mówimy: typ w mundurze to
Świnia, a nie człowiek. I dlatego się z nimi spieramy. To
znaczy, my z nimi nie rozmawiamy i byłoby błędem w
ogóle z takimi ludźmi rozmawiać. I oczywiście można
ich zastrzelić”.
W zamachach dokonywanych przez RAF zginęły
cztery osoby, a ponad 50 zostało rannych. Po napadzie
na bank w Kaiserslautern, podczas którego terroryści
zastrzelili policjanta, jedna z dziewcząt próbowała się
wycofać. Została wezwana przez Ulrike na rozmowę, a
następnie stracona w starej żwirowni. Eskalacja prze-
mocy osiągnęła niebywałą skalę.
Podczas działalności w RAF, Meinhof, nie chcąc zo-
stawić dzieci pod opieką byłego męża, próbowała wy-
słać je do palestyńskiego obozu dla sierot. Na szczęście
dla dziewczynek zatrudnieni przez Röhla prywatni de-
tektywi odnaleźli je w kryjówce w Palermo i przekazali
ojcu.
Do walki z terrorystami zmobilizowano ogromne siły
policyjne. Z czasem ich działania zaczęły przynosić suk-
cesy. Aresztowani zostali przywódcy: Andreas Baader,
Jan-Carl Raspe i Flolger Meins. Ona sama ciągle pozosta-
wała na wolności.
15 czerwca 1972 roku znajomi poprosili młodego na-
uczyciela z Hanoweru, aktywnego działacza lewicy, o
przenocowanie kuzynki, Marii Lucków. W jej bagażu
odkrył on przez przypadek dwa granaty ręczne i auto-
matyczny pistolet. Wtedy skojarzył, że „kuzynka” to po-
szukiwana od dwóch lat Ulrike Meinhof. Chłopak spę-
dził bezsenną noc, paląc jednego papierosa za drugim.
Wreszcie zadzwonił na policję. Z oferowanej mu nagro-
dy zrezygnował, przeznaczając ją na fundusz obrony
aresztowanej terrorystki.
Teraz wszyscy najważniejsi przywódcy RAF byli już
w rękach wymiaru sprawiedliwości. Zaczęło się oczeki-
wanie na proces. Jego rozpoczęcie odwlekano przez trzy
lata – to, że grupa chciała organizować zamachy odwe-
towe, było więcej niż prawdopodobne. Wreszcie w maju
1975 roku w Stuttgarcie osadzeni w więzieniu Stammhe-
im – Meinhof, Ensslin, Baader i Raspe – stanęli przed ob-
liczem sądu. (Meins zmarł w listopadzie 1974 roku po
dwumiesięcznym strajku głodowym). Zarzucono im
morderstwa, rabunki, kradzieże oraz założenie i działa-
nie w przestępczej organizacji terrorystycznej.
Ulrike znosiła więzienie najgorzej spośród wszyst-
kich aresztowanych. W listach pisała o „wybuchach w
głowie” i „szumie w uszach”, w końcu o budzeniu się z
uczuciem bycia pobitą. Jej ostatnie zachowane zapiski
są wręcz przejmujące: „Dłużej już nie mogę. Zrozumcie,
dłużej już nie wytrzymam!”.
Głównym powodem fatalnego stanu psychicznego
był ostry konflikt pomiędzy nią a pozostałymi członka-
mi grupy, jak pisała: „głębokie nieporozumienia natury
osobistej i rzeczowej”. Całe noce spędzała przy maszy-
nie do pisania, nazajutrz przekazując owoce swej pracy
Baaderowi, który darł wszystko i wyrzucał do kosza z
komentarzem: „To jedno wielkie gówno!”.
Ulrike Meinhof, która opuściła rodzinę, przyjaciół, a
nawet własne dzieci, która zrezygnowała z kariery za-
wodowej i zerwała dla grupy wszystkie swoje więzy ze
społeczeństwem, spotkała się na koniec z jej strony z
pełnym ostracyzmem, zostając całkowicie odrzucona.
To było ponad jej siły.
9 maja 1976 roku rano strażniczka więzienna znala-
zła ją powieszoną na oknie celi. Władze niemieckie
uznały, że śmierć była wynikiem samobójstwa. Potwier-
dziły to dwie opinie biegłych, z tego jedna zamówiona
przez siostrę zmarłej. Członkowie RAF mówili głośno o
zabójstwie.
Ponieważ wiele gmin niemieckich odmówiło udo-
stępnienia miejsca pochówku na swoich cmentarzach,
Ulrike Meinhof została pochowana na cmentarzu Ma-
riendorf w Berlinie. Pogrzeb przekształcił się w manife-
stację, w której udział wzięło ponad 4 tysiące osób.
Mózg tragicznie zmarłej został bez pozwolenia rodziny
usunięty z ciała i oddany do badań medycznych. Spra-
wa wyszła na jaw dopiero w 2002 roku. Przechowywa-
no go przez wiele lat w formalinie i złożono do grobu
Ulrike dopiero na żądanie jej córki, znanej pisarki Betti-
ny Röhl.
CHRISTINE KEELER
(1942–)

Seks, kłamstwa i samobójstwo

Cnota nie cieszyła się nigdy


takim uznaniem jak pieniądze.
Mark Twain
Biografía to rzecz sama w sobie niemoralna. Stanowi
instrument, za pomocą którego sławnych nieobec-
nych odziera się z ich tajemnic i wystawia je na widok
publiczny ku uciesze gawiedzi. Biograf zachowuje się
przy pracy jak zawodowy włamywacz. Wdziera się do
prywatnych pomieszczeń, otwiera cudze szafy i prze-
wraca do góry nogami zawartość szuflad w poszuki-
waniu kosztowności lub gotówki. Jeśli znajdzie jakiś
klejnot, szybko wrzuca go do swego czarnego zło-
dziejskiego worka i cichcem umyka ze zdobyczą. Tyle
że w przypadku biografii klejnotami są cudze listy za-
wierające intymne wyznania, a gotówką plotki i zwy-
kłe insynuacje.

Biografie to przykład wyjątkowej hipokryzji. Wścibstwo


cechujące zarówno biografów, jak i ich czytelników, jest
zwykle ukrywane, a na plan pierwszy wysuwa się pracę
naukową, obiektywność i skrupulatne podejście do te-
matu. Przecież ostatecznie, żeby napisać czyjąś biogra-
fię, trzeba spędzić długie, żmudne godziny w dusznych
salach bibliotek, wdychać dławiący kurz archiwów,
cierpliwie przeprowadzać wywiady ze świadkami, in-
westować w zagraniczną literaturę...
Naprawdę jednak wcale nie chodzi tu o historyczne
fakty. Warunkiem powodzenia literatury biograficznej
jest sprzedanie jak największej ilości prywatnych tajem-
nic, podanie do publicznej wiadomości tych szczegółów
życia opisywanej osoby, które chciałaby ona za wszelką
cenę ukryć. Jeżeli biografie od zawsze cieszyły się wiel-
ką popularnością, to tylko dlatego, że pomiędzy autorem
a czytelnikami istniał zwykle rodzaj spisku zawartego w
celu dostarczenia im ekscytującego przeżycia.
Wkroczmy więc i my na zakazane korytarze, otwórz-
my jeszcze raz drzwi z napisem „obcym wstęp wzbro-
niony”, podkradnijmy się wspólnie pod drzwi sypialni i
zajrzyjmy przez dziurkę od klucza...
Tak to już, niestety, jest na tym świecie, że do historii
przeszło o wiele więcej nierządnic niż świętych. Ruda-
wa blondynka, Christine Keeler nie uważała się bynaj-
mniej za dziwkę. „Jeżeli nawet zdarzało się, że brałam
pieniądze za pójście z kimś do łóżka, to tylko wówczas,
gdy znajdowałam się w podbramkowych sytuacjach.
Gdy nie miałam co jeść i gdzie mieszkać – napisała w
swoich wspomnieniach zatytułowanych The Truth at
Last – My Story”.
Żadnym ocenom nie podlega jednak już na pewno
fakt, że do łóżka chodziła Christine z osobami nie naj-
bardziej właściwymi. W politycznej historii Wielkiej
Brytanii zapisała się jako wyjątkowo przebiegła i bez-
względna femme fatale. Doprowadziła do jednej dymisji
sekretarza stanu, do jednego samobójstwa i do upadku
jednego rządu. Rezultat iście imponujący.
Urodziła się 22 lutego w roku 1942 w miejscowości
Wraysbury, 15 mil od Londynu. Jej rodzice byli Niemca-
mi. Młodość Christine upłynęła w wozie mieszkalnym,
który zbudował z desek jej ojczym, nie będąc w stanie
płacić wysokiego czynszu za normalne mieszkanie. Zale-
dwie skończyła podstawówkę, musiała zacząć zarabiać
na życie, pracując jako kelnerka w spelunkach londyń-
skiego Soho. Ta centralna część dzielnicy West End, za-
mykająca się między Oxford Street od północy, Charing
Cross od wschodu, Schaftesbury Avenue od południa i
Regent Street od zachodu, już od ponad 200 lat uchodzi-
ła za synonim rozpusty.
Oprócz kurewek i podejrzanych ptaszków pełno było
tu dziwadeł wszelkiego rodzaju, ludzi z marginesu, żyją-
cych nie wiadomo z czego, próżniaków, niewydarzo-
nych poetów, anarchistów, iluzjonistów, połykaczy
ognia, ulicznych grajków oraz panienek równie skorych
sprzedać się, co pozować do posągu Madonny. Wielu
mężczyzn i większość kobiet w Soho stanowiły zapew-
ne, z punktu widzenia moralności, istoty upadłe, ale
właśnie dlatego osobowość ludzka objawiała się w tym
miejscu śmielej i szerzej niż gdzie indziej – z większą
swobodą, z większym bezwstydem, bardziej prawdzi-
wie.
Razem z przyjaciółką Christine wynajmowała tu ob-
skurny pokój i często przymierała głodem. Była jednak
ambitna. Bardzo ambitna. Szybko zauważyła, że męż-
czyźni nie umieją oderwać od niej wzroku. Ten atut po-
stanowiła bezwzględnie wykorzystać. Była rzeczywiście
piękna, prostolinijna, często wybuchała beztroskim
śmiechem. Kochała życie i mężczyzn, a oni odwdzięczali
się jej tym samym. Na razie była jedną z wielu pięknych
dziewczyn, które mógł mieć każdy, kto był gotów zapła-
cić za jej towarzystwo całe dwa funty.
Miała 16 lat, gdy po raz pierwszy zaszła w ciążę. Pró-
bowała ją usunąć szydełkiem. Poroniła. Rok później
podjęła pracę dziewczyny do towarzystwa w jednym z
najpopularniejszych londyńskich klubów, Murray.
Wprowadzona właśnie na rynek pigułka antykoncepcyj-
na otworzyła wszystkim chętnym drogę do niczym nie-
skrępowanych erotycznych szaleństw. Christine pragnę-
ła otoczyć się zbytkiem, podróżować, mieć klejnoty i naj-
droższe perfumy, uczestniczyć w wytwornych przyję-
ciach. Czekała tylko na odpowiednią okazję.
I taka okazja wkrótce się nadarzyła. Stephen Ward
miał 48 lat, był żonaty (potem się rozwiódł), był mala-
rzem i lekarzem, człowiekiem o wykwintnych manie-
rach, zaprzyjaźnionym z całą śmietanką towarzyską
ówczesnego Londynu. Malował portrety dla członków
rodziny królewskiej: księcia Filipa, księżniczki Małgo-
rzaty, oraz dla Sophii Loren i Elizabeth Taylor. Leczył
Winstona Churchilla i Paula Getty’ego – najbogatszego
człowieka świata i innych przedstawicieli arystokracji i
finansjery. Sympatyzował również z radzieckimi komu-
nistami, od czasu do czasu szpiegując na ich korzyść.
W wolnych chwilach zajmował się dostarczaniem
pięknych dziewcząt na zamknięte parties arystokratom,
dyplomatom, ministrom i aktorom filmowym. W po-
spiesznym rytmie wyuzdanych przyjęć, na których wy-
pijano morze alkoholu, zawierano tam znajomości z pa-
niami, które nigdy nie mówiły „nie” i których uwiedze-
nie nie wymagało siły perswazji Don Juana czy
Casanovy. Wprawdzie po whisky pozostawał czasami
ból głowy, a po darnie niekiedy choroba weneryczna z
perspektywą bolesnej i nie zawsze skutecznej kuracji, to
jednak w niczym nie zmieniało sympatii uczestników
tego rodzaju imprez ani do Bachusa, ani do Wenery.
Rozwiązły, zdeprawowany i piekielnie inteligentny
Stephen stał się dla młodziutkiej gąski, jaką była
Christine, nauczycielem i mentorem. „Podążaj za swo-
imi instynktami i pragnieniami” – uczył ją. Od tej pory
to miała być jej mantra. Podążała więc, intensywnie do-
gadzając wszystkim swoim zachciankom. Seks stał się
jedną z najbardziej wciągających gier.
Wkrótce dzięki protekcji Warda została zaangażowa-
na jako dance girl w słynnym Murray’s Cabaret Club na
Beak Street. Ubrana w lekki kostium ze świecidełek, wy-
konywała na małej scenie rytmiczny taniec. Potem była
do dyspozycji gości, którzy zaprosili ją do stołu.
Z czasem Ward zapewnił jej wysoko postawionych
klientów. Rudowłosa piękność umilała czas znanym
osobistościom, takim jak Douglas Fairbanks jr., Alee
Guinness czy Marlon Brando. Co najdziwniejsze, nie zo-
stała kochanką Stephena, chociaż przemieszkiwała u
niego przez wiele miesięcy. Uczył ją za to zachowania w
wielkim świecie, szlifował jej koszmarny cockney tak
długo, aż pozbyła się okropnego akcentu, wyuczył ją –
niczym reżyser teatralny – roli eleganckiej damy.
Latem 1961 roku doszło do zdarzenia, dzięki które-
mu nazwiska Keeler i Ward przeszły do historii. Ste-
phen, będący dla Christine kimś w rodzaju stręczyciela,
podsunął ją niejakiemu Johnowi D. Profumo, mężczyź-
nie żonatemu, ojcu kilkorga dzieci, a poza tym sekreta-
rzowi stanu do spraw wojny w konserwatywnym rzą-
dzie Harolda Mac-Millana. Dla Warda Profumo był cen-
ną zdobyczą, posiadał bowiem wiele informacji intere-
sujących KGB. Ognisty romans luksusowej prostytutki z
ministrem miał mu zapewnić stały dostęp do tych infor-
macji.
W swoich pamiętnikach Keeler napisała po latach o
Profumo w sposób następujący: „Wariował za mną jak
żaden z innych mężczyzn, których poznanie umożliwił
mi w tych wszystkich latach Ward. Poznaliśmy się w
sposób bardzo niekonwencjonalny pewnej gorącej lip-
cowej nocy w roku 1961. Lord Astor urządził tego wie-
czoru jedną ze swych zwykłych kinky parties. My,
dziewczyny, albo biegałyśmy po ogrodzie zupełnie
nago, czy co najwyżej okryte ręcznikiem jako opaską na
biodrach, albo kąpałyśmy się w basenie, którego zbudo-
wanie kosztowało lorda podobno 300 000 funtów (...).
Leżałam bez odzieży w basenie na nadmuchiwanym
materacu i obserwowałam, kto przybywa n a party. Mię-
dzy gośćmi było tylko niewielu panów, których nie zna-
łam jeszcze osobiście. Jednym z nich był John Profumo –
minister wojny, jak się później dowiedziałam od Stephe-
na”.
Profumo bał się o swoją karierę, zapewne czasami
myślał też o żonie (znanej aktorce Valerie Hobson) i
dzieciach, ale Christine była tak pociągająca. Powiedział
jej, że chce ją mieć tylko dla siebie. Stać go było na taki
kaprys. Tyle tylko, że ona nie chciała należeć do jednego
mężczyzny. Od dawna należała przecież do wielu. To
było jej życie, jej świat.
Wszystko zapewne skończyłoby się szczęśliwie, gdy-
by Ward nie pchnął w tym czasie Christine w ramiona
attaché radzieckiej ambasady, Jewgienija Ivanowa, nie-
oficjalnie szpiega. Jak dziennikarze połączyli ze sobą na-
zwiska Warda, Keeler, Profumo i Ivanowa, pozostaje ich
słodką tajemnicą. W połowie marca 1962 roku sprawa
nabrała takiego rozgłosu, że minister wojny został zmu-
szony do wygłoszenia w Izbie Gmin oficjalnego oświad-
czenia na temat stosunków łączących go z prostytutką.
– To pozbawione jakichkolwiek podstaw plotki – po-
wiedział. – Pannę Keeler poznałem latem 1961 roku w
obecności mojej żony i nie widzę w tym nic gorszącego.
Chciałbym stwierdzić, że wystąpię z pozwem przeciw
każdemu, kto będzie nadal rozpowszechniał te uwłacza-
jące mojej godności plotki – zakończył.
Jakiś czas później dziennikarze odszukali w Hiszpa-
nii Christine, którą ukrył tam przed nimi Ward.
– Czy była pani kochanką ministra Profumo? – padło
pytanie.
– Oczywiście – odpowiedziała.
Poprosili więc o dalsze szczegóły, których chętnie
udzieliła. „Daily Mirror” zamierzał je opublikować, ale
ostatecznie się z tego wycofał. W końcu były to tylko sło-
wa przeciwko słowom. Zrobiły to natomiast francuski
„Paris Match” i włoskie „Tempo lllustrato”. Profumo na-
tychmiast wytoczył im procesy o zniesławienie.
Tymczasem zajmujący się sprawą Scotland Yard
wpadł na trop „przedsiębiorstwa” doktora Warda. 8
czerwca 1963 roku został on aresztowany pod zarzutem
stręczycielstwa. Zebrane dowody były tak przekonujące,
że poczuł się zgubiony. Postanowił natychmiast przejść
do kontrataku.
– Pan Profumo winien jest krzywoprzysięstwa wobec
Korony – oznajmił.
Swoje oświadczenie poparł taką ilością faktów, że
skandaliczny związek ministra z prostytutką przestał
budzić jakiekolwiek wątpliwości. Jego kariera była już
właściwie zrujnowana. Pod koniec czerwca Profumo
wystosował list do premiera, składając jednocześnie dy-
misję: „Powiedziałem kiedyś, że w moich stosunkach z
panną Keeler nie było nic niewłaściwego – napisał. –
Obecnie muszę stwierdzić z najgłębszym żalem, że nie
powiedziałem panu prawdy. (...) Pragnąłbym, aby ze-
chciał pan uwierzyć, że działałem w intencji uchronie-
nia – w moim mniemaniu – żony i rodziny”.
Po tej aferze John D. Profumo podjął pracę w biurze
porad prawnych w najbiedniejszej dzielnicy Londynu,
East Endzie. Co rano jeździł metrem do biura i udzielał
porad jako darmowy adwokat ludziom najbardziej tego
potrzebującym. Od dnia swojej dymisji postarzał się co
najmniej o pięć lat.
Rząd Harolda MacMillana również wkrótce upadł,
gdy wyszły na jaw skrzętnie dotąd ukrywane szpiegow-
skie aspekty sprawy oraz fakt, że wszystkie szczegóły
romansu swego ministra premier znał już dużo wcze-
śniej. MacMillan twierdził jednak, że sprawa Profumo
wydała mu się tak niewiarygodna, że nie zdecydował
się zawiadomić o tym prokuratury.
Zagrożony długoletnim więzieniem doktor Ward za-
żył pewnego wieczoru końską dawkę nembutalu i – ku
radości wielu – odszedł z tego świata.
A główna bohaterka tej historii? Wyrokiem sądu zo-
stała skazana na dziewięć miesięcy pozbawienia wolno-
ści za krzywoprzysięstwo i spiskowanie. Karę odbyła w
Holloway. Po wyjściu z więzienia oblegały ją tłumy
dziennikarzy. Przy pomocy jednego z nich napisała wie-
le lat później wspomniane pamiętniki, co przyniosło jej
ogromny dochód. „Zanim spotkałam Profumo, wiedzia-
łam, że mężczyźni patrzą na mnie, ponieważ jestem
atrakcyjna – stwierdziła. – Potem już nie byłam tego
taka pewna. Stałam się erotycznym skalpelem. Mężczyź-
ni chcieli iść ze mną do łóżka, ponieważ mogli z dumą
powiedzieć: «Patrzcie, kogo trzymam w ramionach. Ko-
bietę szpiega»”.
Reżyser Michael Caton-Jones nakręcił o całej aferze
film zatytułowany Scandal (w rolę Keeler wcieliła się ak-
torka Joanne Whalley), piosenki o Christine śpiewali
Phil Ochs, Dusty Springfield i Pet Shop Boys (Nothing
Has Been Proved). Wkrótce jednak wątpliwa sława za-
częła jej coraz bardziej ciążyć. Żeby przetrwać i zapew-
nić byt swoim dwóm synom, zmieniła nazwisko i wyje-
chała z Londynu (obecnie mieszka w miejscowości Shor-
tlands w hrabstwie Kent). Gdy tylko wychodziło na jaw,
kim jest, natychmiast traciła pracę. Jej największym ma-
rzeniem jest, by o niej zapomniano. Ale chociaż od opi-
sywanych wydarzeń upłynęło już prawie pół wieku,
Christine Keeler i jej romans z ministrem do dziś są po-
żywką dla mediów.
„Jestem szczęśliwa sama z sobą – napisała w zakoń-
czeniu The Truth at Last – My Story. – Od wielu lat je-
stem sama. Niestety, każdego dnia muszę kogoś przeko-
nywać, że nie jestem zła, że nie jestem podła i bezlito-
sna. Przetrwałam i prawdopodobnie nie powinnam już
mieć ochoty na nic więcej”.
PATRICIA HEARST
(1954–)

Rzecz o praniu mózgu

Do myślenia potrzebny jest mózg,


nie mówiąc już o człowieku.
Stanisław Jerzy Lec
Termin „pranie mózgu” jest dosłownym tłumacze-
niem chińskiego zwrotu hsi nao. Do potocznego języ-
ka wprowadził go amerykański korespondent wojen-
ny Edward Hunter, opisując sposoby, którymi Chiń-
czycy doprowadzali amerykańskich jeńców wojen-
nych, wziętych do niewoli podczas wojny w Korei, do
całkowitej zmiany poglądów i systemu wartości. Prze-
trzymywani w chińskich więzieniach żołnierze dawali
się przekonać, że popełnili wyimaginowane zbrodnie
wojenne, a po powrocie do domu nierzadko stawali
się zagorzałymi komunistami. Chińczycy byli zresztą
pionierami w zakresie stosowania technik wywiera-
nia głębokiego wpływu na ludzkie myśli i przekona-
nia. Określeniami „kontrola umysłu” czy „kontrola
myśli” posługiwał się już na początku lat dwudzie-
stych XX stulecia Mao Tse Tung.

Metoda stosowana przez chińskich oprawców opierała


się w głównej mierze na zjawisku tak zwanego „dyso-
nansu poznawczego”, a jej wdrażanie odbywało się –
wbrew powszechnym wyobrażeniom – w sposób bardzo
łagodny. Łagodne traktowanie pojmanych dawało zresz-
tą najlepsze i najtrwalsze (w sensie zmiany postaw)
efekty. Jeńców pytano najpierw w trakcie luźnej rozmo-
wy o to, czy dostrzegają jakieś niedoskonałości istnieją-
cego w Stanach Zjednoczonych systemu politycznego.
Oczywiście dostrzegali. Amerykański system, choć nie-
porównanie lepszy od modelu rosyjskiego czy chińskie-
go, nie jest przecież idealny. Przeciętnie inteligentny
człowiek zdawał sobie przecież doskonale sprawę z pro-
blemów związanych z segregacją rasową czy wysoką
przestępczością, będącą swoistą ceną demokracji.
Rozmówca z zainteresowaniem wypytywał o szcze-
góły, prosił o podawanie przykładów. Następnie proszo-
no jeńców o zapisanie tego, o czym opowiadali. Potem
taki materiał (lub jego fragmenty) wykorzystywano w
dyskusji z innymi więźniami, w obozowym radiowęźle
lub jako materiał propagandowy w innych obozach. Za
jakiś czas proszono o wskazanie przynajmniej jednej
pozytywnej rzeczy w komunizmie. W konsekwencji ta-
kich rozmów i działań więzień sam dochodził do wnio-
sku, że stał dotąd po niewłaściwej stronie.
Patricia Campbell Hearst nigdy nie spotkała osobiście
sekretarza Mao, nie zetknęła się również z chińskimi
„praczami mózgów”, ale ze stosowanymi przez nich me-
todami – owszem.
Urodziła się 20 lutego 1954 roku w San Francisco.
Była wychuchaną i rozpieszczoną córką Randolpha Ap-
persona Hearsta oraz Catherine Wood Campbell. Ojciec
Appersona, a zarazem dziadek Patty, słynny magnat
prasowy William Randolph Hearst, twórca i właściciel
olbrzymiego imperium medialnego, jednego z najwięk-
szych w historii, całe życie otaczał się atmosferą skanda-
lu. Ten magnat prasowy w najczarniejszych snach nie
przypuszczał zapewne, że po latach jego nazwisko roz-
sławi cicha, nieśmiała wnuczka. Cała jej historia stała
się sensacją na miarę tych, które dziadek tworzył w
swych brukowych gazetach.
Patricia ukończyła szkołę dla dziewcząt w Monterey
(Santa Catalina School for Girls) i studiowała historię
sztuki na uniwersytecie w Berkeley. Wydawało się, że
jej życie upłynie spokojnie, w szczęściu i dostatku.
Wszystko jednak zmieniło się feralnego 4 lutego 1974
roku.
Późnym wieczorem do drzwi jej mieszkania w Berke-
ley, w którym mieszkała z narzeczonym Stevenem We-
edem, zapukała biała kobieta.
– Przepraszam najmocniej, czy mogłabym skorzystać
z telefonu? – spytała, uśmiechając się bezradnie. – Ze-
psuł mi się samochód i...
– Jasne, nie ma sprawy – odpowiedział Steven. – Pro-
szę wejść.
Kobieta weszła, tyle że nie sama. Za nią do środka
wdarło się dwóch uzbrojonych mężczyzn. Jeden z nich
uderzył Wedda kolbą pistoletu w głowę, w wyniku cze-
go ten stracił przytomność, zaś drugi wymierzył broń w
kierunku Patricii. Pobity został również sąsiad pary, któ-
ry usiłował przyjść im z pomocą. Odzyskujący świado-
mość Steven usłyszał jeszcze głos kobiety:
– Widzieli nas. Powinniśmy się ich pozbyć.
Inni sąsiedzi widzieli, jak opierającą się i przeraźli-
wie wzywającą pomocy półnagą Patty, ubraną tylko w
płaszcz kąpielowy, napastnicy wyciągnęli z domu i wpa-
kowali do bagażnika oczekującego w pobliżu
chevroleta. Kierując w stronę sąsiadów kilka serii z au-
tomatu, odjechali w mroku nocy.
Trzy dni później na adres rodziców Patricii nadszedł
pisany na maszynie list, firmowany przez nieznaną do-
tychczas Symbionese Liberation Army (Wyzwoleńczą
Armię Symbiozy). Nie zawierał najmniejszej wzmianki
dotyczącej okupu, lecz ograniczał się do określenia Ran-
dolpha Hearsta mianem „wroga ludu”, a jego córki jako
„więźnia wojennego”, przetrzymywanego zgodnie „ze
wszystkimi prawami przysługującymi więźniowi tego
statusu”. W liście znajdowała się też informacja o udzie-
leniu w najbliższym czasie dalszych wyjaśnień oraz
groźnie brzmiące ostrzeżenie: „Jeżeli władze podejmą
jakąkolwiek próbę uwolnienia uwięzionej lub zaaresz-
tują czy zranią któregoś z członków SLA, Patricia Hearst
zostanie natychmiast stracona”.
Po kilku dniach do państwa Hearst dotarły obiecane
informacje. Porywacze za wypuszczenie ich córki żądali
rozdania biednym żywności wartej 400 milionów dola-
rów. Mimo spełnienia ich żądań Patty nie została uwol-
niona.
3 kwietnia 1974 rodzice Patty otrzymali kolejną prze-
syłkę z kolorową fotografią ich córki, ukazującą ją z bro-
nią w ręku na tle siedmiogłowej kobry – symbolu SLA.
Paczka zawierała również taśmę magnetofonową z na-
granym oświadczeniem Patricii Hearst. Dziedziczka
wielomilionowej fortuny wypierała się w nim swych ro-
dziców, narzeczonego i całego dotychczasowego życia.
Oznajmiała, że dobrowolnie przyłącza się do porywa-
czy, aby walczyć m.in. z „takimi świniami jak rodzina
Hearstów”.
Patty poprzedziła swe oświadczenie uwagą, że mówi
to, co czuje, używa własnych słów i nie była w żaden
sposób poddana „praniu mózgu”. Rozpieszczona córka
milionera w ciągu niespełna dwóch miesięcy zmieniła
się w zagorzałą zwolenniczkę SLA, gotową zniszczyć
wszystko, co dotychczas uwielbiała. Jako członkini SLA
przybrała pseudonim „Tania”.
15 kwietnia 1974 roku tuż przed 10 rano do banku
Hibernia w San Francisco weszło pięć osób, cztery białe
kobiety i Murzyn. Wszyscy mieli pod płaszczami pistole-
ty maszynowe. Mężczyzna, zidentyfikowany potem jako
Donald DeFreeze, ps. „Cinque”, krzyknął:
– To jest napad! Jesteśmy członkami Symbionese Li-
beration Army! – I rozkazał wszystkim położyć się na
podłodze.
Z bankowej kasy rabusie ukradli 10 960 dolarów. W
opisanym zdarzeniu nie byłoby nic specjalnie dziwnego
– napady na banki od dawna stanowiły już część amery-
kańskiej rzeczywistości – gdyby nie fakt, że w jednej z
napastniczek rozpoznano Patricię Hearst. Utrwalony
przez kamery przemysłowe przebieg napadu nie pozo-
stawiał najmniejszych wątpliwości. Dziewczyna zresztą
wcale nie starała się swej tożsamości ukryć, wręcz prze-
ciwnie, eksponowała ładną buzię do kamer, zupełnie
jakby brała udział w sensacyjnym filmie, nie zaś w
prawdziwej akcji terrorystów.
Strażnik bankowy Edward Shea opowiadał potem, że
Patricia zachowywała się wyjątkowo brutalnie, lżąc i
popychając klientów oraz pracowników placówki. Do
niego samego krzyknęła nawet: „Opuść tę swoją pierdo-
loną głowę, albo ci ją odstrzelę!”.
Potomkini słynnego rodu Hearstów wraz z dwiema
innymi kobietami, którymi okazały się, jak później usta-
lono, 29-letnia Camilla Christine Hall i 26-letnia Nancy
Ling Perry, pilnowała leżących ludzi, trzymając cały
czas wymierzoną w nich broń.
Zasadniczym pytaniem, które wszyscy zaczęli sobie
stawiać, było, czy Patricia przystąpiła do grupy spod
znaku siedmiogłowej kobry z własnej nieprzymuszonej
woli i czy jej przemiana w Tanię nastąpiła w wyniku
świadomej akceptacji idei SLA. Większość skłaniała się
ku twierdzeniu, że jest to efekt presji psychicznej i fi-
zycznej, coraz częściej zaczęto też wspominać o „praniu
mózgu”. Nie brakowało jednakże opinii dowodzących,
że Patty nie jest bynajmniej bezwolną istotą w rękach
okrutnych porywaczy.
Sama panna Hearst zdawała się robić wszystko, by
rozproszyć wszelkie wątpliwości i pozbawić rodziców
resztek nadziei. Na taśmie magnetofonowej, która do-
tarła do nich po napadzie na bank, nie tylko przyznała
się do dobrowolnego udziału w rabunku, lecz nie żało-
wała również mocnych epitetów pod adresem ojca i na-
rzeczonego. Amerykańskie społeczeństwo określiła jako
„faszystowskie”, a tatusia jako „Adolfa”.
Prowadzone przez FBI śledztwo ujawniło, że SLA wy-
lęgła się w stanowym więzieniu w Vacaville w Kalifor-
nii, w którym zezwolono na powstanie Kulturalnego
Stowarzyszenia Czarnych. Na jego zebraniach więźnio-
wie palili przemycany haszysz, czytali „czerwoną ksią-
żeczkę” Mao i planowali miejską wojnę przeciw amery-
kańskiemu establishmentowi. Na wolności organizacja
liczyła raptem dwa tuziny członków, w większości dzi-
waków i wykolejeńców. Jej program przewidywał likwi-
dację więzień oraz „zniszczenie rasizmu, seksizmu, ka-
pitalizmu, faszyzmu, indywidualizmu, własności i kon-
kurencji”.
Herszt SLA, Donald DeFreeze, zwany „feldmarszał-
kiem Cinque”, czarnoskóry, niezrównoważony psychicz-
nie brutal i gwałciciel, miał za sobą trzy pobyty w wię-
zieniu za produkowanie bomb i napady z bronią w
ręku. Chętnie otaczał się kobietami z problemami. Nan-
cy Perry, która ukończyła anglistykę, badała wpływ nar-
kotyków na świadomość, potem zatrudniła się jako kel-
nerka topless i wreszcie stała się wywiadowcą SLA.
Patricia Sołtysik rzuciła studia w Berkeley dla kariery w
ruchu feministycznym. W końcu została kochanką Ca-
milli Hall, parkingowej uważającej się za poetkę. W SLA
obie awansowały do dziewięcioosobowego oddziału
uderzeniowego.
Porwanie Patricii Hearst nie było pierwszą akcją
SLA. W listopadzie 1973 roku dwaj podkomendni
„Cinque’a” zamordowali Marcusa Fostera, czarnoskóre-
go superintendenta szkół w Oakland.
17 maja 1974 roku Donald DeFreeze zginął otoczony
przez policję wraz z grupą innych terrorystów z SLA w
jednym z domów na przedmieściach Los Angeles. W wy-
niku wymiany ognia i wybuchu zgromadzonej tam
amunicji zajmowany przez nich budynek spłonął nie-
mal doszczętnie. Kierownik zakładu medycyny sądowej
w Los Angeles, doktor Thomas Naguchi, przez całą noc
pracował z licznymi pomocnikami nad zidentyfikowa-
niem zabitych. Wszyscy zadawali sobie jedno pytanie:
czy w tym spalonym domu zakończyła się historia Patty
Hearst? Odpowiedź przyszła wkrótce. Okazało się, że w
bitwie zginął wprawdzie cały trzon SLA, jednak Patricii
Hearst nie było wśród nich. Została aresztowana dopie-
ro we wrześniu 1975 roku w mieszkaniu przy Morse
Street 625.
Kilka miesięcy później stanęła przed obliczem sądu
w San Francisco. Oskarżenie objęło zarzut rabunku z
bronią w ręku oraz używania broni do innych ciężkich
przestępstw federalnych.
Obrona pod wodzą mecenasa F. Lee Baileya od po-
czątku procesu starała się udowodnić, że Patricia Hearst
padła ofiarą porwania i „prania mózgu”. Uciec zaś nie
mogła, bo uzbrojeni prześladowcy nieustannie mieli ją
na oku.
– Musimy pamiętać, że niezależnie od tego, co się po-
tem wydarzyło, kobieta ta najpierw była ofiarą porwa-
nia – dowodził broniący Patricii adwokat. Nie był jednak
w stanie udźwignąć ciężaru, jaki nakładało na niego
podjęcie się obrony terrorystki. Teoria „prania mózgu”
załamywała się niejednokrotnie pod ciężarem dowo-
dów. Prokurator James F Browning miał w ręku mocne
argumenty. Świadkowie zeznali, że panna Hearst wielo-
krotnie znajdowała się poza kontrolą kompanów z SLA;
była wtedy uzbrojona i mogła bez trudu zbiec. By usta-
lić, w jakim stanie świadomości była oskarżona, przeby-
wając w szeregach SLA, sędzia nakazał wielomiesięczne
badania psychiatryczne, które jednak nie wypadły po
myśli obrony.
Sama Patty, zarówno z wyglądu, jak i z zachowania,
w niczym nie przypominała groźnej terrorystki „Tani”.
Znowu była panienką z dobrego domu. Stonowane kolo-
ry, pensjonarskie bluzki, „kredowa bladość”, o której
wspominali obserwatorzy procesu, smutek i bezrad-
ność. Co chwila wybuchy płaczu. Wszystko to pozosta-
wało w jaskrawej sprzeczności z jej zachowaniem po
porwaniu, lecz również z wyzywającymi gestami, jakie
czyniła bezpośrednio po aresztowaniu.
Jej zeznania były często sprzeczne ze sobą, dowodzi-
ły, że istotnie została poddana „praniu mózgu” albo tak
dalece zabrnęła we własne kłamstwa, że w końcu w nie
uwierzyła. Czasami robiła wrażenie, że szuka prymityw-
nych usprawiedliwień w obliczu aktu oskarżenia, bądź
też robi z siebie kompletną idiotkę.
Wydawało się, że jednym z tematów, które najchęt-
niej poruszał mecenas Bailey, przesłuchując Patricię,
były sprawy erotyczne. Przysięgli słuchali z zapartym
tchem, jak porywacze trzymali dziewczynę przez 57 dni
ze związanymi rękami i z przepaską na oczach w obitej
kocami szafie. Podłoga miała rozmiary 2 m na 60 cm. W
tym czasie wielokrotnie ją gwałcili, pozorowali egzeku-
cję i wygłaszali ideologiczne tyrady.
Obrońca, umiejętnie żonglując faktami, wydobywał z
Patricii po kolei wszystko, co w tej – bardzo intymnej
sprawie mogła powiedzieć. Ława przysięgłych dowie-
działa się więc, jak wyglądały pieszczoty, których dozna-
ła Patty, kto ich dokonywał, gdzie i ile razy. Oczywiście
zarówno sama oskarżona, jak i jej matka tonęły w tym
czasie we łzach, a Bailey odniósł kolejny sukces: któż nie
współczułby wykorzystywanej seksualnie, dziewiętna-
stoletniej wówczas dziewczynie?
Końcowy tryumf należał jednak do oskarżyciela. Sę-
dzia William Horsley Orrick ogłosił wyrok: siedem lat
więzienia! Zaskoczona publiczność przez długą chwilę
milczała. Potem zerwał się dziki gwar, który ucichł, gdy
sędzia przystąpił do uzasadniania wyroku. Podkreślił w
nim, że nie uważa już panny Hearst za zagrożenie dla
społeczeństwa, ale nie może też potraktować jej jako
skrzywdzonej młodocianej:
– Równość wobec prawa musi być uszanowana –
stwierdził.
Nie polemizując ze słusznością bądź niesłusznością
takiego wyroku, można stwierdzić, że bohaterka tej opo-
wieści padła ofiarą czegoś, co w psychologii funkcjonuje
pod nazwą syndromu sztokholmskiego. Ze zjawiskiem
tym mamy niejednokrotnie do czynienia, kiedy porwa-
ny zamiast próbować za wszelką cenę wydostać się z
rąk porywacza, nawiązuje z nim współpracę, zaczyna
się z nim przyjaźnić albo wręcz zakochuje.
Syndrom sztokholmski to termin ukuty przez
szwedzkiego kryminologa i psychologa Nilsa Bejerota po
słynnym napadzie na Kreditbanken w Norrmalmstorg,
dzielnicy Sztokholmu. Od 23 do 28 sierpnia 1973 roku
trzy kobiety i jeden mężczyzna byli przetrzymywani
przez dwóch recydywistów, którzy grozili im śmiercią,
równocześnie okazując pewną życzliwość. Ku zaskocze-
niu opinii publicznej wszyscy porwani byli stanowczo
przeciwni wysiłkom rządu, by ich uratować. Co więcej,
chętnie i gorliwie bronili złoczyńców. Także kilka mie-
sięcy po uwolnieniu darzyli ich sympatią. Dwie z kobiet
nawet zaręczyły się z byłymi porywaczami.
Definicja syndromu sztokholmskiego, którą podaje
Wikipedia, określa go jako stan psychiczny pojawiający
się u zakładników i wyrażający się odczuwaniem sym-
patii i solidarności z osobami je przetrzymującymi. Oso-
by więzione czasem wręcz pomagają swoim prześla-
dowcom w osiągnięciu ich celów. Syndrom ten jest skut-
kiem psychologicznych reakcji na silny stres oraz rezul-
tatem podejmowanych przez porwanych prób zwróce-
nia się do prześladowców i wywołania u nich współczu-
cia.
Mechanizm zjawiska jest w gruncie rzeczy bardzo
prosty. Izoluje się porwaną osobę, głodzi, czasami stra-
szy torturami i śmiercią, a jednocześnie okazuje zrozu-
mienie i pomoc. Jednym słowem prowadzi się grę w do-
brego i złego policjanta. Jak mówią specjaliści, niszczy
się człowieka, a potem ofiaruje mu się sposób na prze-
trwanie. Złamane psychicznie ofiary zaczynają rozu-
mieć swojego oprawcę. Jest dla nich przecież jedyną
„przyjazną” istotą. Przyjmują punkt widzenia swego
dręczyciela i dochodzą do wniosku, że da się jakoś prze-
żyć.
Najważniejsze jest pozbawienie poczucia słuszności
własnych racji. Człowiek staje się bezradny. Postawiony
między groźbą śmierci a poczuciem bliskości ze swoim
prześladowcą, miotając się między skrajnościami, traci
zdolność normalnej oceny sytuacji. Zaczyna przyjmo-
wać punkt widzenia porywacza. W relacjach między po-
rywaczem a ofiarą istotną rolę odgrywa też mechanizm
dysonansu poznawczego. Większość ludzi chce wierzyć,
że ich postępowanie jest logiczne, rozsądne, i szuka uza-
sadnienia swoich działań. Jeśli zaangażują się w coś, co
jest sprzeczne z ich poglądami, wywoła to u nich stan
napięcia i dyskomfortu psychicznego. Aby zredukować
poczucie dysonansu, zmienią wtedy poglądy, dostoso-
wując je do swojego zachowania.
Patty Hearst nie spędziła za kratkami zasądzonych
jej siedmiu lat. W sprawę włączył się ówczesny prezy-
dent Stanów Zjednoczonych, Jimmy Carter, skracając
karę do 24 miesięcy. W 1979 roku wyszła za mąż za swo-
jego dawnego ochroniarza, Bernarda Shawa. Ma z nim
dwie córki: Gillian i Lydię. Od lat unika mediów jak
ognia, nie udzielając wywiadów i nie pokazując się pu-
blicznie.
Bibliografia
Andrusiewicz Andrzej, Carowie i cesarze Rosji,
Bertelsmann, Warszawa 2001.
Applebaum Anna, The Three Lives of Helena Brus, „The
Sunday Telegraph”, 06.12.1998.
Aust Stefan, Baader-Meinhof. The Inside Story of the R.A.F.,
Oxford University Press, New York 2009.
Azembski Mirosław, Pod szafotem, Iskry, Warszawa 1978.
Barnes John, Evita Perón, WH. Allen, London 1978.
Bellonci Maria, Lukrecja Borgia: jej życie i czasy, PIW,
Warszawa 1989.
Berling Zygmunt, Wspomnienia Tom I–III, Polski Dom
Wydawniczy, Warszawa 1990.
Blundell Nigel, Parada łotrów i awanturnic, Allora,
Warszawa 1996.
Błażyński Zbigniew, Mówi Józef Światło, Rytm, Warszawa
1990.
Bourgoin S.M., Beyers P.K., Encyclopedia of World
Biography. Second edition, Detroit, New York, Toronto,
London 1998.
Bradford Ernie, Kleopatra, Alfa – Wero, Warszawa 2001.
Bukowski Jacek, Patty czy Tania?, Krajowa Agencja
Wydawnicza, Warszawa 1977.
Butler Michael, Mata Han, Ethos, Łódź, bez daty wydania.
Callan Paul, Sex, lies and suicide, „Daily Express”,
Saturday July 16, 2003.
Castleden Rodney, Wcielenia zła, Bellona, Warszawa 2008.
Cawthorne Nigel, Życie erotyczne wielkich dyktatorów,
Wydawnictwo Puls, 1996.
Chamberlain E.R., The Fall of the House of Borgia, Dial
Press, New York 1974.
Ciołkosz Adam, Wanda Wasilewska: dwa szkice
biograficzne Polonia Book Fund, Londyn 1977.
Delorme Philippe, Królowe skandalistki: okrutne,
występne, lubieżne, Klub Dla Ciebie, Warszawa 2008.
Ditfurth Jutta, U trike Meinhof. Die Biographie, Ullstein,
November 2007.
Domagalik Małgorzata, Nokaut należy do zwycięzcy,
„Wprost” 10 czerwca 2001.
Edmonds Andy, Bugsy’s Baby: The Secret Life of Mob Queen
Virginia Hill, Secaucus, New Jersey: Carol Publishing
Group, 1993.
Encyklopedia szpiegostwa, Oficyna Wydawnicza Spar,
Warszawa 1995.
Erenfeicht Leszek, Mamuśka gangsterów, „Broń” 3/01.
Essex Karen, Królowa, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań
2002.
Essex Karen, Kleopatra, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań
2002.
Evita Perón, Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 2000.
Farquahar Michael, Królewskie skandale, Klub Dla Ciebie,
Warszawa 2002.
Fedorowski Władimir, Caryce. Od Katarzyny I do Ludmiły
Putin, Bertelsmann, Warszawa 2002.
Felder Deborah G., 100 kobiet, które miały największy
wpływ na dzieje ludzkości, Świat Książki, Warszawa
1996.
Foss Clive, Juan i Evita Perón, Wiedza Powszechna,
Warszawa 2001.
Friedman Lester D., Bonnie and Clyde, BFI Publishing.
2000.
Gervaso Roberto, Borgiowie, Książka i Wiedza, Warszawa
1976.
Gracz Jerzy, Bezeceństwa papieskiej córki, „Wróżka”
10/2001.
Grossing Sigrid M., Kobiety za kulisami historii, Bellona,
Warszawa 2002.
Grunewald Ulrike, Słynne rywalki, Videograf II, Katowice
2009.
Flaggard Flenry Rider, Kleopatra, Wyd. Poznańskie 1959.
Hartwig Flanna, Zawód: terrorysta, Krajowa Agencja
Wydawnicza, Warszawa 1970.
Helena Wolińska, „Nasza Polska” 1998, nr 50.
Hirschberg Aleksander, Maryna Mniszchówna, Księgarnia
Gubrynowicza i Schmidta, Lwów 1906.
History of Bonnie and Clyde Cooper Square Press. 2000.
Huf Hans-Christian, Sfinks – Tajemnice Historii, Tom I,
Videograf II, Katowice 1998.
Ian Adam, Seks i stawa, Wyd. Time after Time.
International, USA Los Angeles–Łódź.
Izquierdo Paula, Kobiety namiętne, Świat Książki,
Warszawa 2009.
Jankowski Jerzy, Kronika podwójnej moralności,
Wydawnictwo Paradox, Wrocław 1993.
Jankowski Jerzy, Kronika seksualnych namiętności,
Wydawnictwo Paradox, Wrocław 1993.
Jasienica Paweł, Rzeczpospolita Obojga Narodów, PIW,
Warszawa 1985.
Jezierski Piotr, Uwieść Jasienicę,
www.polskieradio.pl/historia/artykul74005.html.
Kalicki Włodzimierz, 24 września 1976. Potraktowałem
panią jak dorosłą, „Gazeta Wyborcza” (Duży Format),
2006.09.22.
Kershner Isabel, Bestie w spódnicach, New York Times (za
www.portalwiedzy.onet.pl).
Klečel Marek, Zbrodnia w majestacie prawa – Generał
Fieldorf „NU” przed sądami sowieckiego państwa
polskiego, http://www.radiomaryja.pl/
Klich Aleksandra, Krzyk Józef, Czy Matejanka zdradziła?,
„Gazeta Wyborcza” 2006.10.27.
Klich Aleksandra, Płatek Piotr, Piękna Helena, zdrada i
strach, „Gazeta Wyborcza” 2007.04.09.
Knopp Guido, Kobiety Hitlera i Marlena, Warszawa 2002.
Kossak Ewa, Dagny Przybyszewska: zbłąkana gwiazda,
PIW, Warszawa 1973
Krawczuk Aleksander, Kleopatra, Ossolineum 1985.
Krawczuk Aleksander, Poczet cesarzy rzymskich, Iskry,
Warszawa 1986.
Kucharczak Przemysław, Zona z bezpieki, „Gość
Niedzielny” Nr 12/2007.
Kulcsar Zsuzsanna, Tajemnice i skandale średniowiecza,
PIW, Warszawa 1993.
Kuźnik Grażyna, Dopadliśmy Krwawą Julkę, „Dziennik
Zachodni” (dodatek Nasze Miasto) 2008.09.12.
Litton R. )., The Nazi Doctors Medical Killing, New York
1986.
Ludwig Emil, Kleopatra, Książka i Wiedza, Warszawa
1973.
Łazarewicz Cezary, Nesia wszystko doniesie: Podwójne
życie żony Jasienicy, „Polityka” z 12 marca 2010.
Łysiak Waldemar, Asfaltowy saloon, Wydawnictwo
Polonia, Warszawa 1986.
Marat Stanisław, Snopkiewicz Jacek, Zbrodnia. Sprawa
generała Fieldorfa – Nila, Wydawnictwo Alfa, Warszawa
1989.
Martinez Tomas Eloy, Evita, Da Capo, Warszawa 1997.
Massie Allan, Antoniusz Prószyński i S-ka, Warszawa 2001.
McBride Belinda, Belle Starr, Loose Id LLC (May 12, 2009).
McLaird John, Calamity Jane: The Woman, and The Legend,
Oklahoma Press, September 30, 2005.
Menzel Marianne, Sławne kobiety, Świat Książki,
Warszawa 2002.
Michałek Krzysztof, Billar, „Wprost” Nr 51–52 z 21 grudnia
2008.
Mierzeński Stanisław, Gangsterzy, Wyd. Śląsk, Katowice
1970.
Morawski Jerzy, Pisarz pod nadzorem, „Rzeczpospolita” z
06.04.2002.
Naylor Konrad T., 100 postaci, które miały największy
wpływ na dzieje Polski, Puls, 1996.
Niekrasz Juliusz, Z dziejów AK na Śląsku, Instytut
Wydawniczy PAX, Warszawa 1985.
Papuzińska Magda, Femme fatale, „Przekrój” nr 9 z 2
marca 2003.
Nowak Jerzy Robert, Zbrodnie UB, Warszawa 2001.
Prodohl Gunter, Pitaval przestępstw niezwykłych,
Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1985.
Pruszkowska Joanna, Baba z piekła rodem, „Wróżka” Nr
3/2000.
Partyka Jan St., Kobieta szpieg (w): Procesy wszechczasów
cz. 4, Wydawnictwo Infor Sp. z o.o..Warszawa 1999.
Petit Domingo Pastor, Kobieta szpieg, Iskry, Warszawa
1975.
Pilgrim Volker Elis, Mów do mnie „pani Hitler” – kobiety
jako ozdoba i maska narodowego socjalizmu, Gdynia
1999.
Płatek Piotr, Śladami pewnego zdjęcia, „Goniec Polski” z 24
listopada 2006.
Płatek Piotr, Tajemnica Czarnej Julki, „Gazeta Wyborcza”
(Duży Format) 2006.10.27.
Rłużański Tadeusz M., PPZ Luna Brystygier,
http://www.asme.pl/
Polmar N., Alley T„ Księga szpiegów. Encyklopedia,
Wydawnictwo Magnum, Warszawa 2000.
Przypadek Heleny Wolińskiej, „Wprost” Nr 50 (837) z 1998
r.
Racięski Jarosław, Kabiesz Edward, Encyklopedia Dzikiego
Zachodu, Videograf II, Katowice 1996.
Rohl Bettina, Zabawa w komunizm, Wydawnictwo Fronda,
Warszawa 2008.
Rostoń Stefan, Pojedynek szpiegów, Wyd. MON, Warszawa
1961.
Rybak Magdalena, Królowa 55, „Tygodnik Powszechny” Nr
4, grudzień 2007.
Sawicka Aleksandra, Dagny Juel Przybyszewska – fakty i
legendy, Gdańsk 2006.
Schulbaumówna Zofia, Kleopatra, Filomata, Lwów 1935.
Schaake Erich, Kobiety Hitlera, Videograf II, Katowice
2005.
Sekrety historii Polski, Reader’s Digest, Warszawa 2003.
Sem-Sandberg Steve, Teresa, Wydawnictwo Czarne,
Wołowiec 2009.
Serczyk Władysław Andrzej, Katarzyna II carowa Rosji,
Wrocław 1989.
Sergg Henry, Bugsy, Wydawnictwo Opus, Łódź 1992.
Sheff Harry, Lukrecja Borgia: powieść wedle dziennika
biskupa Burgharta, Renaisance, Warszawa 1920.
Sherman Paul, Ojciec chrzestny. Lucky Luciano i tajemnice
amerykańskiej mafii Videograf II, Katowice 2010.
Siedlecka Joanna, Ja w sprawie romansu, Prószyński i S-ka,
Warszawa 2005.
Sifakis Carl, Mafia amerykańska – encyklopedia,
Universitas, Kraków 2007.
Sifakis Carl, The Encyclopedia of Crime, New York: Facts on
File, Inc., 2001.
Słowiński Przemysław, Benjamin Siegel, „TopBiografie” nr
l(13)/2003.
Słowiński Przemysław, Szeryf z miasta bezprawia. Wyatt
Earp i inne legendy Dzikiego Zachodu Videograf II,
Katowice 2008.
Słownik polityków polskich XX wieku (pod red. P. Hausera i
St. Zerki), Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1998.
Smokowicz Laura, Oszuści, szubrawcy i zdrajcy, Instytut
Wydawniczy Kreator, Białystok 2004.
Southern Pat, Kleopatra, Bertelsman Media, Warszawa
2002.
Sterkowicz Stanisław, Hertha Oberheuser, „TopBiografie’’
Nr 10, październik 2002.
Sterkowicz Stanisław, Lekarze mordercy spod znaku
swastyki, Toruń 1996.
Szwagrzyk Krzysztof, Twarze bezpieki, „Nasz Dziennik”
Piątek, 30 listopada 2007, Nr 280 (2993)
Szwarc A., Urbański M., Wieczorkiewicz P, 100 postaci,
które tworzyły historię Polski, Świat Książki, Warszawa
2002.
Torańska Teresa, Oni, Agencja Omnipress, Warszawa 1989.
Wallace I., Wallace A., Wallechinsky D., Wallace S., Życie
erotyczne ludzi sławnych. Od Kleopatry do Elvisa
Presleya, Puls, bez daty wydania.
Walter-Janke Zygmunt, W Armii Krajowej na Śląsku,
Wydawnictwo Śląsk, Katowice 1986.
Wanda Wasilewska 1905–1964 (oprać. aut. Eleonora
Syzdek), Wydawnictwo MON, Warszawa 1974.
Wasilewska Wanda, Pisma zebrane, tom 1–3,
Wydawnictwo MON, Warszawa 1955.
Watała Elwira, Miłosne igraszki rosyjskich caryc, Oficyna
Wydawnicza Rytm, Warszawa 2006.
Wielkie zagadki przeszłości, Przegląd Reader’s Digest,
Warszawa 1996.
Witkowski Stanisław, Kleopatra, Towarzystwo Naukowe,
Lwów 1939.
Witkowski Tomasz, Pranie mózgu, „Niebieska Linia” Nr
5/2004.
Wojna szpiegów, Wydawnictwo Amber, Warszawa 2001.
Wołodkiewicz-Wołodkowicz Jacek, Mata Hari,
„TopBiografie” nr 12/2002.
Zabel Eugeniusz, Katarzyna II Caryca Rosji, Dom
Wydawniczy Totus, Białystok 1992.
Zamojski Jan, Polacy w ruchu oporu we Francji 1940–1945,
Wrocław–Warszawa–Kraków–Gdańsk 1975.
Żaryn Jan, Córka marnotrawna, czyli Luna w Laskach,
„Biuletyn IPN” Nr 11(58) listopad 2005.

www.baader-meinhof.org.pl
www.crimelibrary.com
www.dagny-juel.w.interia.pl
www.film.onet.pl
www.schnell.blog.pl

You might also like