Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 247

Podług

słońca i gwiazd
Kapitan
Władysław Wagner
Podług słońca
i gwiazd
Redaktor techniczny:
Bogdan Włodarczak

Projekt okładki:
Bogdan Włodarczak

Tłumaczenie z angielskiego na polski:


Agnieszka Wińska, Mariusz Zdunek

Ilustracja na I stronie okładki: Kapitan Władysław Wagner

Wydanie I, Format B-5

Łamanie, druk i oprawa:


„AJG” Sp. z o.o. Zakład Pracy Chronionej,
Zakład Poligraficzny
85-096 Bydgoszcz, ul. Łużycka 32, tel. (052) 341 27 06
e-mail:
ajgpoligrafia@ajg.pl
Dla Mabel….. mojej żony, jako wyraz wdzięczności.
Moje gorące podziękowania dla wszystkich,
którzy cierpliwie czekali na tę książkę,
mojej żonie Mabel,
za jej pracę i determinację w wysiłkach,
aby ta książka powstała.
Komentarz wydawcy oryginału książki
Ponad pół wieku upłynęło od czasu, gdy Władek Wagner opuścił swoją rodzinną
ziemię, Polskę, stary-nowy kraj, który wyłonił się po zakończeniu I Wojny Światowej.
Wiedziony potrzebą swojego kraju, rozbudowy wąskiego dostępu do Morza
Bałtyckiego i rozsławienia nowego imienia Polski na oceanach, młody Wagner śnił
odważne marzenia. Pragnął opłynąć ziemię pod powiewającą polską banderą, być w
miejscach, w których dotąd nikt jej nie widział.
Podróż zajęła mu siedem lat (1932-1939) i wymagała trzech łodzi, ZJAWY, ZJAWY II
i ZJAWY III. Podług Słońca i Gwiazd jest jego osobistym opisem przygód. Przetłumaczył
to na język angielski ze swojej oryginalnej kolekcji notatek, dziennika pokładowego,
rysunków, map i dokumentów.
Pomimo sukcesu w jego wysiłkach, Wagner został pozbawiony możliwości
osiągnięcia celu. W nocy, 1 września 1939 r. Niemcy napadły na Polskę. Wagner usłyszał
niszczące wieści następnego ranka w Anglii, gdy szykował się do ostatniego etapu drogi
do Ojczyzny.
W trakcie podróży miał specjalną książkę, w której zapisywał wszystkie wejścia do
portów i wyjścia z nich. Wejście do Great Yarmouth, podpisane przez Kapitana Portu W.
Suttona, było jedyne w swoim rodzaju:
„Jacht żaglowy, ZJAWA III przypłynął do Gt. Yarmouth 2-go września 1939 r. w
drodze do Gdyni, w Polsce. Z powodu wrogiej napaści Niemiec na Polskę, 1 września
1939 r., ZJAWA III dostała od Polskiego Konsula Generalnego polecenie pozostania w
Anglii.”
Nieoczekiwane i tragiczne zakończenie podróży ZJAW. Zatrzymany w Anglii,
Wagner służył w Polskiej Marynarce Handlowej, pod brytyjską banderą. Otrzymał Medal
Morski „przyznany Władysławowi Wagnerowi za zaszczytną służbę na morzu, w latach
1939-1945, Londyn, Anglia.”
Po wojnie Polska nie była już Polską, jaką znał Wagner i którą pragnął znów ujrzeć.
Nigdy już nie powrócił. Przez lata, które później nadeszły, pozostawał osobą
bezpaństwową, mieszkając w Anglii i Brytyjskich Indiach Zachodnich. Później stał się
naturalizowanym obywatelem Stanów Zjednoczonych, o których mówił, że „nikt nie
nazwał mnie obcym.”
W roku 1982, w wieku 70 lat, Wagner doświadczył srogiego ciosu. Ze swoją typową
determinacją rozpoczął nieprzerwaną walkę z obezwładniającym paraliżem. Na początku
1986, przyjaciele z Polski błagali go o napisanie książki o swojej wczesnej podróży. Po
tym wszystkim czas płynął szybko. Jednym palcem swojej jeszcze sprawnej lewej ręki,
mozolnie pisał na maszynie manuskrypt By the Sun and Stars. Może ulżył tej części
swojego życia, pisząc ją, książkę Wagnera, która pozwoliła w jakiś sposób spełnić jego
prawdziwe marzenie… powrót Kapitana do domu.
Komentarz autorów przekładu
Oddajemy w Państwa ręce pierwszy polski przekład książki Władysława Wagnera
„Podług Słońca i Gwiazd”, wielkiego żeglarza, który jako pierwszy Polak, w latach 1932-
1939, opłynął jachtem kulę ziemską, rozsławiając polską banderę.
Władysław Wagner znany jest jedynie wąskiemu gronu miłośników żeglarstwa.
Przez cały okres emigracji ignorowany i bezpodstawnie zniesławiany przez polskie
władze komunistyczne, dopiero wiele lat po śmierci (odszedł 15 września 1992 r.) został
zrehabilitowany. Dnia 25 października 2001 r. na statku-mu-zeum „Dar Pomorza”, w
Gdyni została otwarta wystawa pt. „Władysław Wagner - jachtami dookoła świata”,
zorganizowana przez Dyrekcję Centralnego Muzeum Morskiego w Gdańsku, gdzie
oficjalnie uznano i doceniono Jego wspaniały wyczyn.
Oryginał książki wydano w roku 1987, w USA, w języku angielskim, pod tytułem
„By the Sun and Stars”. W języku polskim ukazały się jedynie dwie książki napisane
przez Władysława Wagnera („Podług słońca i gwiazd - pamiętnik” 1934, „Pokusa
horyzontu” 1937), o małym nakładzie, które pobieżnie opisywały pierwsze etapy Jego
podróży dookoła świata.
Pragnąc przybliżyć polskiemu czytelnikowi sylwetkę tego dzielnego harcerza
podjęliśmy się trudu przetłumaczenia książki Władysława Wagnera, w całości opisującej
Jego wyprawę.
Niniejszy przekład stanowi (w miarę naszych umiejętności) wierną kopię oryginału.
Aby oddać całkowicie treść książki nie stosowaliśmy wolnego przekładu, oddającego sens
wypowiedzi, co może niejednokrotnie budzić pewne wątpliwości. Książka została
napisana dosyć prostym i zwięzłym językiem angielskim i, co się z tym wiąże, takie
brzmienie ma również w języku polskim.
Na charakterystyczny ton przekładu i oryginału, zasadniczy wpływ wywarł fakt, iż
pierwowzór książki powstał wiele lat przed zredagowaniem wersji ostatecznej, w zasadzie
został napisany językiem „przedwojennym”, a następnie, przy wielkiej pomocy żony
autora, Mabel, w języku angielskim.
Pracę nad przekładem rozpoczęliśmy jesienią 2001 roku, a ukończyliśmy rok
później.

Agnieszka Wińska
(wnuczka Jana Wagnera, brata Władysława)
Mariusz Zdunek
Gdańsk, dnia 27.10.2002 r.
1. PRZEDMOWA
HISTORIA POLSKI MOŻE WYDAWAĆ SIĘ DZIWNA DLA PRZECIĘTNEGO
CZYTELNIKA, STĄD DWA ROZDZIAŁY WPROWADZAJĄCE: 1) SŁOWIANIE, 2)
POLSKA.
Połacie polskiej ziemi, przez wieki spoczywające nad bałtyckim wybrzeżem, od
Szczecina na zachodzie po rzekę Dźwinę na wschodzie, z powodu wielu tragicznych
okoliczności, nie mogły, jak to się normalnie dzieje, korzystać z morza lub
wykorzystywać szlaków wodnych do współpracy (kontaktów) z innymi krajami.
Najpierw niemiecki „DRANG NACH OSTEN” („Marsz na wschód”). Potem jeszcze
gorsi, nowotworowi Rycerze Krzyża Maltańskiego, zakon religijny noszący
błogosławieństwo Rzymskiego Papieża, z ogromnymi krzyżami widniejącymi na ich
pelerynach, lecz niestety już nie w ich sercach i umysłach.
Po I Wojnie Światowej Polska, która ocalała, była w stanie odbudować się z tego
ogromnego zniszczenia. Zaczęła gigantyczne starania, żeby stworzyć szkoły morskie,
wybudować porty i sieć dróg kolejowych potrzebnych do ich obsługi… stworzyć swoją
własną Marynarkę Wojenną i popierać, oraz tworzyć, Polską Marynarkę Handlową. Jak
grzyby po deszczu wyrastały organizacje społeczne uświadamiające Polakom jak ważny
jest dostęp do morza i jego znaczenie dla kondycji ekonomicznej polskiego narodu.
Jako młody chłopiec gorąco pragnąłem przyłączyć się do tego wysiłku tak, jak
potrafiłem. Stąd podróże Zjawy, Zjawy II i Zjawy III, składające się na pierwszą polską
ukończoną podróż dookoła świata na małej łodzi żaglowej -zadanie, które było
niezmiernie trudne dla mnie. W chwilach słabości miałem wrażenie, że wydarzenia
światowe ścigają się ze mną, wyprzedzają mnie… i nie mogę wrócić do mojego kraju.

Fot 1. Polska flaga, uprzejmość polskich przyjaciół.


1.1. SŁOWIANIE
SŁOWIANIE, PODOBNIE JAK PLEMIONA GERMAŃSKIE, CELTYCKIE I
ROMAŃSKIE NALEŻĄ DO GRUPY LUDÓW INDOEUROPEJSKICH. W czasach
prehistorycznych Słowianie zamieszkiwali równiny w środkowej i wschodniej Europie,
mnogość krajów sięgała od północy Bałtyku, do południa Adriatyku, Grecji i Morza
Czarnego, od zachodu rzeki Elby i wschodu do wysokości gdzie obecnie leży Moskwa.
Słowianie byli tym imieniem nazywani od VI wieku. W roku 805 Cesarz Karol
Wielki wytyczył granicę pomiędzy Słowianami zachodnimi, „granice Orabicus” i krajami
Germańskimi „granice Saxonie”, kreśląc granicę od Dunaju w okolicy Linzu przez
Norymbergę, Frankfurt, Magdeburg i wzdłuż rzeki Elby do Kilonii nad Bałtykiem. Od
wczesnej epoki kamiennej, około 6000 lat p.n.e., tereny te były zajmowane przez
wolnych, uprawiających role ludzi.
Wykopaliska archeologiczne ujawniły bardzo zaawansowaną kulturę tych ludów.
Było wielu zaawansowanych rzemieślników dziedzin takich jak cieśle, szewcy, kołodzieje
i rzemieślnicy wyrabiający wspaniałe ozdoby ze złota i srebra. Wysoki poziom rzemiosła
został podwyższony przez wynalezienie żelaza, lokalne rudy wytapiano w prymitywnych
piecach. Nowy rozkwit kultury nastąpił, gdy ekspansja Rzymian sięgnęła Karpat. W
czasach Nerona, rzymscy żołnierze podróżowali szlakami nad Bałtyk w poszukiwaniu
bursztynu, o czym świadczy wiele monet rzymskich znalezionych na północ od Karpat.
Słowiańskie kraje obfitowały w ogromne lasy, potężne dęby, brzozy, smukłe,
wysokie sosny na bardziej piaszczystych glebach oraz wierzby płaczące nad strumieniami.
Jesienią spadające liście i szyszki osłaniały korzenie drzew w czasie surowej zimy i
zarazem odżywiały ziemię. Podróżnicy mogli poruszać się łatwo i daleko, pewni obfitości
pożywienia urozmaiconego orzechami, grzybami, jagodami, dzikimi jabłkami i gruszkami
rosnącymi przy drogach i na polanach, delicje dojrzewały do pierwszych mrozów.
Nad rzekami i jeziorami, na łagodnych wzniesieniach i łąkach, Słowianie budowali
osady z brukowanymi drogami zbiegającymi się na placu gdzie okoliczni chłopi przynosili
swoje obfite plony. Wiele budynków było budowanych z drewna, lecz powszechnie
wykorzystywano również kamień. Każda osada była chroniona potężnym wałem
ziemnym, wzmocnionym palisadą z pni sosen i dębów. Potężne belki dębowe były
rzucane w wodę na 10-20 lat, by potem służyć jako kolumny lub dźwigary przez setki lat.
Wiejskie życie w okolicy terenów plemion germańskich było bardzo niebezpieczne.
Małe oddziały germańskich jeźdźców napadały na samotne gospodarstwa, zwłaszcza nocą
i grabiły je doszczętnie. Dopóki grabież nie sprawiała większych problemów, proceder ten
narastał coraz bardziej gdyż łatwiej było grabić bezbronnych ludzi niż samemu uprawiać
rolę. Ze wzrastającą zuchwałością kradziono również konie i bydło, jednakże utrudniony
powrót powodował ciężkie straty wśród napastników, ściganych przez napadniętych.
Germańscy Panowie musieli zatrudniać ciągle nowych rabusiów, aby kontynuować
proceder oraz zapuszczać się coraz głębiej w poszukiwaniu łupów i uzależniania od siebie
nowych terenów.
W roku 1140, Wagria, znana później jako Schleswig-Holstein, została zajęta przez
księcia Adolfa II. Następnie została podbita Maklenburgia. Osobliwie ta prowincja była
rządzona przez dynastie słowiańskie do 1918 r. W prowincji okalającej Hanover, języki
słowiańskie były spotykane do XVII w. Ludy germańskie przesuwały się w kierunku
wschodnim, wkraczając na tereny słowiańskie. „Drang Nach Osten” - marsz na wschód,
wyrażenie powstałe na początku XIX w. zaczęło przybierać realne kształty.

Fot. 2. Słowianie w IX-X w. na podstawie L. Niederlego.


1.2. POLSKA
ODKRYCIA ARCHEOLOGICZNE POKAZAŁY, ŻE W VII W. TERENY NAD ODRĄ,
WISŁĄ I BUGIEM, OD KARPAT PO BAŁTYK ZAMIESZKANE BYŁY PRZEZ
SPOKREWNIONYCH ZE SŁOWIANAMI, LECHITÓW. Byli oni stopniowo jednoczeni
przez panujących z dynastii Piastów lub asymiowali się z narodem polskim. Pierwszy
władca dynastii ustanowił stolicę w legendarnej Kruszwicy.
Były to najbardziej niebezpieczne tereny w całej Europie. Naturalne bariery w
postaci morza i gór odgradzały Polskę tylko od północy i południa. Od zachodu ludy
germańskie stanowiły ciągłe zagrożenie. U szczytu Imperium Rzymskiego, wiara
chrześcijańska sprzyjała pokojowej, bezinteresownej ekspansji, jednakże przez Germanów
wykorzystana była do nowych podbojów i zagarniania zamieszkałej na wschodzie
ludności wraz z ich ziemiami.
W roku 963, po wielu wojnach, potęga Polski za panowania Mieszka I (962—999)
zahamowała na pewien czas ekspansję zachodu. Bitwy Mieszka I zostały spisane przez
kronikarzy, co pozwoliło dołączyć historii Polski do udokumentowanej historii Europy.
Następujący po sobie władcy dynastii Piastów, doceniali wagę prowincji leżących
nad brzegiem Bałtyku. Bolesław Chrobry (999-1025) - walczył o utrzymanie granicy od
Szczecina, okolice Berlina dochodząc rzeki Łaby na północ od Pragi. Chrobry zajął tereny
nad Odrą na przedgórzu Karpat. Jego krypta w Poznańskiej Katedrze nosi inskrypcję:
REGNUM SCLAVORUM - GOTHORUM SIVE POLONORUM
Król Bolesław Krzywousty powiększył i ufortyfikował osady nad Bałtykiem w
Kołobrzegu, Kamieniu, Szczecinie, na wyspach Wolin i Uznam. Jego wizje miały
otworzyć Polskę na świat drogami przez morza do innych krain, wywozić do odległych
krajów bogactwa polskiej ziemi i przywozić egzotyczne towary od zamorskich ludów.
Wierzył, że nadejdą nowe czasy dla Polski - SZŁO NOWE - świeże wiatry od morza
pozwalały marzyć o wspaniałej przyszłości wszystkich Polaków. Niefortunnie jednak
pośmiertnie nakazał podzielenie wszystkich ziem pomiędzy swoich trzech synów, w
rezultacie czego nastąpił podział władzy. Saksoni dowiedzieli się o osłabieniu
wewnętrznym Polski i ponownie rozpoczęli atakować wschodnie ziemie, na wybrzeżu
Bałtyku. Ciężkie ciosy spadły na Polskę w roku 1224. Konrad Mazowiecki, Książe
Mazowsza, wiedziony chrześcijańskimi intencjami, okazał straszliwą krótkowzroczność
zapraszając do Polski Święty Zakon Kawalerów Krzyża Maltańskiego w celu nawracania
ludów barbarzyńskich zamieszkujących północno-wschodnie pobrzeża Bałtyku. Krzyżacy
założyli Państwo w Prusach Wschodnich w wyniku, czego odcięli Polsce dostęp do morza
na 146 lat.
Rozległe granice wschodnie, spokojne przez długie lata, stały się bardzo
niebezpieczne. Imperium Mongołów, po śmierci Dżingis Chana, zawładnęło Azją i
pragnęło dalszych podbojów. W roku 1239 Chan Ogodei, syn Dżingis Chana, z pomocą
obcokrajowców i szpiegów rozesłanych do zachodnich krajów, napadł na kontynent
europejski. Wiedział, że jest to znakomity moment na kolejną wielką ekspansję
Mongołów. Ogodei był niekompetentnym alkoholikiem, jednak jego siostrzeniec Chan
Batu, wnuk wielkiego Dżingis Chana, był znakomitym wodzem o wspaniałym talencie.
Ogodei i Batu uzgodnili podwójny atak. Mongołowie dowodzeni przez Ogodei i Batu
uderzyli na Węgry, a Tatarzy pod wodzą braci Pajdara i Kajdu wtargnęli do Polski. Po tym
obie armie spotkały się w Czechach i ruszyły w kierunku oceanu, o którym wcześniej
słyszeli.
Kijów, wrota do Polski, które Pajdar i Kajdu uważali za potężną twierdzę, padł
podczas pierwszego ataku. Tatarskie hordy, małych, dzikich wojowników na małych
dzikich konikach, wpadały w pełnym galopie na przerażonych obrońców. Twierdze,
uznawane za nie do zdobycia, padały w ciągu jednego dnia. Tatarzy potrzebowali trzech
dni na napadnięcie, zdobycie, splądrowanie i spalenie, czwartego dnia wyruszali
wykonywać kolejne rozkazy. Wolniejsze gromady Tatarów wraz z taborami, zatrzymały
się w Kijowie, aby odbudować miasto jako tatarskie.
Około 80 000 jeźdźców uzbrojonych jedynie w piki i miecze kontynuowało marsz na
zachód. Szybkość i zaskoczenie były najlepszą bronią hord. Pokonując 70 km dziennie,
zajmowali miasta i wsie z zaskoczenia, gromadząc jedzenie dla siebie i koni, masowo
mordując ludzi i paląc ich dobytek. Doskonaląc element zaskoczenia, Tatarzy omijali
silniejsze twierdze, zdobywając jedynie te słabiej ufortyfikowane. Przez trzy dni palili
okolice Krakowa, by następnie podążyć dalej na zachód.
W wielkim pośpiechu ze wszystkich stron Polski, większe i mniejsze oddziały,
pociągnęły pod Wrocław, gdzie przebywał polski książę Henryk Pobożny gotowy do
obrony wraz ze swoimi Ślązakami. Będąc zdolnym przywódcą połączył luźne oddziały w
doborową armię. Udało mu się połączyć swe siły ze Słowakami, południowymi
Germanami, nielicznymi Francuzami i innymi rycerzami przybyłymi z Europy. Henryk
Pobożny przegrał bitwę o Wrocław. Rozkazał opuścić Wrocław i rozlokował swe siły w
Legnicy. Tam 8 kwietnia 1241 r. połączone siły Polaków i ich sprzymierzeńców spotkały
tatarskie hordy. Walczyli mężnie nie oddając bez walki ani piędzi ziemi, a szala
zwycięstwa nie przechylała się na niczyją stronę, gdy mała grupa Tatarów z siłą huraganu
uderzyła na tylną lewą flankę, niosąc ogromne płonące sztandary niczym ogniste potwory.
Zbliżając się do linii obrony Chrześcijan, Tatarzy zaczęli potrząsać płonącymi
chorągwiami. Ogromne kłęby dymu i potworny smród spalenizny spowodowały panikę
wśród obrońców. Tatarzy wygrali bitwę tego dnia. Henryk Pobożny zginął, ale nie było to
decydujące starcie.
Następnej nocy dowódcy zebrali się w obozie. Polacy i ich sprzymierzeńcy
postanowili wycofać się i walczyć dalej na zachodzie. Tatarów jednak zwycięstwo
kosztowało zbyt drogo, aby podążyć za wrogami i zdecydowali się zawrócić z Polski do
Kijowa, jako swojego kraju. Ogodei i Batu również zawrócili, nigdy nie zdobywszy
Czech. W ciągu sześciu miesięcy hordy Tatarów zniszczyły 460 polskich wsi, 16 miast, 90
zamków i zamordowały około 100 000 ludzi. Tatarzy zaatakowali ponownie w roku 1260
i 1287… bardzo tragiczne czasy dla narodu polskiego.
Gdy Polska leczyła rany i naprawiała zniszczenia po tatarskiej inwazji, na północy
Krzyżacy nawracali ludy pogańskie. Pod pozorem chrześcijańskiej misji systematycznie
odrywali kawałki Polski budując własne imperium.
W ten sposób zajęli Pomorze, Ziemię Chełmińską, Dobrzyń, oraz przejęli kontrolę
nad wszystkimi ziemiami leżącymi nad morzem bałtyckim wraz z Łotwą i Estonią.
Wszystkie ziemie zostały zasiedlone chłopami sprowadzonymi z Niemiec. Aby utrzymać
te ziemie, Krzyżacy zbudowali nowe osady i warownie.
W Malborku nad Wisłą, nieopodal Gdańska, wzniesiono najpotężniejszą twierdzę w
Europie, zbudowaną z cegły, o średnicy około kilometra, zawierającą dwa zamki i
mnóstwo domów mogących pomieścić 10 000 obrońców, gotowych bronić się latami.
Rycerze unicestwili Prusów i sami stali się Prusami. W roku 1308 zaatakowali Gdańsk i
zniewolili 10 000 mieszkańców, wszystkich Polaków. Święty Zakon budował potężne
państwo niemieckie zawierające ziemie polskie, litewskie i częściowo ruskie. Polska stała
się państwem chrześcijańskim w roku 999. Do roku 1400 Polska miała bardzo
nowoczesną władzę królewską, silny kościół i znakomite szkolnictwo ze słynnym
uniwersytetem w Krakowie. Polacy byli dalecy od barbarzyństwa, o czym przygodni
rycerze wzmiankowali w raportach do krajów Europy Zachodniej. Krzyżacy utrzymywali,
że Polska pogrążona jest w ciemnocie i dzięki temu Zakon pozyskał setki rycerzy
woluntariuszy do służby w swoich szeregach. Polska, i następnie Litwa, zaczęły poważnie
obawiać się śmiertelnego zagrożenia dla swoich narodów.
W roku 1385 polska arystokracja mądrze doprowadziła do małżeństwa Jadwigi z
Jagiełłą, Wielkim Księciem Litewskim. Litwa przyjęła chrześcijaństwo i połączyła się z
Polską w jedno Królestwo. Małżeństwo było bardzo korzystne tworząc najdostojniejszą
władzę królewską w Europie. W roku 1399 młoda królowa Jadwiga zmarła przy porodzie
i wielki żal ogarnął całe królestwo. W latach 1404-5, udręczony Jagiełło przygotowywał
się do wojny z Zakonem Krzyżackim. Kiedy ciemne chmury nadciągnęły na Państwo
Polskie, Ulrich von Jungingen, Wielki Mistrz Zakonu Krzyżackiego zaproponował
przedłużenie paktu o nieagresji z 8 października do 24 czerwca 1410 r. Jagiełło zgodził się
zdając sobie sprawę, że oba obozy potrzebują czasu do przygotowania się do wojny,
Wielki Mistrz aby ściągnąć siły z całej Europy, a Jagiełło swoje wojska z odległych,
porozrzucanych ziem. Gdy zbliżył się czas końca zawieszenia broni, Wielki Mistrz,
oczekując przybycia rycerstwa z Zachodu, poprosił o kolejne trzy tygodnie czasu. 4 lipca
1410 r. obie armie spotkały się na polach w okolicy wsi Grunwald i Stębark.
To były potężne armie, największe, jakie do tej pory zebrano w Europie, więc
wszyscy niecierpliwie oczekiwali rozstrzygnięcia. Wielki Mistrz przewodził połączonym
siłom Zakonu Krzyżackiego, Germanom i ogromnej ilości rycerzy, ochotników ze
wszystkich krajów Europy Zachodniej. 22 tysiące doskonale uzbrojonych rycerzy
wspieranych przez 10 tysięcy piechoty i 9 tysięcy giermków i pachołków, lepiej
uzbrojonych od Litwinów gotowych było do walki. Jagiełło dysponował 18 tysiącami
rycerzy, 12 000 najemników, 4 000 piechoty, 11 000 Litwinów i 1 400 ochotnikami z
Czech. Bitwa długo się nie rozpoczynała, a obie strony wyczekiwały na najlepszy moment
do ataku. Wielki Mistrz był przeświadczony o swojej sile, lecz Jagiełło był znakomitym
taktykiem. O świcie, 10 lipca 1410 r. Wielki Mistrz rozlokował swoje wojska na lekko
pochyłym terenie, aby mieć przewagę nad przeciwnikiem w impecie. Jagiełło ulokował
swoje siły w rzadkim lesie, chroniącym jednak znakomicie przed palącym słońcem i nie
zamierzał się ruszać. Gdy słońce stanęło w zenicie, rycerze germańscy zaczęli odczuwać
jego palącą moc pod ciężkim opancerzeniem. W okolicy południa Jagiełło wysłał swoją
lekką jazdę jako harcowników, aby wywołać niepokój w szeregach Niemców. Upał i
zniecierpliwienie porwało szeregi Krzyżaków chcących pochwycić luźnych żołnierzy.
Kiedy okazało się, że Niemcy są znużeni, Jagiełło wysłał wszystkie wojska przeciwko
nim. Zawrzała bitwa. Krzyżacy walczyli o przyszłe imperium, Polacy i Litwini o swój kraj
i domy.
Przed końcem dnia Niemcy i ich sprzymierzeńcy przegrali bitwę. Dwadzieścia
tysięcy żołnierzy Germańskich i wolontariuszy z Europy Zachodniej poległo na polu
walki.
Z sześćdziesięciu rycerzy Braterstwa Świętego Krzyża poległo pięćdziesięciu, w tym
Wielki Mistrz. Mit Kawalerów Maltańskich władających krajami bałtyckimi legł w
gruzach na zawsze. Jednakże 60-letni Jagiełło nie wykorzystał swego zwycięstwa w pełni.
Odzyskał znakomitą część wybrzeża Bałtyku znanego jako Pomorze, jednakże zezwolił
niemieckim kupcom na pozostanie w Gdańsku i pośredniczenie w handlu z zamorskimi
krajami, co doprowadziło wkrótce do ich znacznego wzbogacenia.
Następcy Jagiełły mieli inne zdanie w stosunku do starej piastowskiej zasady silnej
pozycji Polski na Pomorzu. Ostatni z dynastii, Zygmunt August, wyposażył 30 statków
wojennych za pieniądze pochodzące ze skarbu. Król Elektor, Stefan Batory, oblegał
Gdańsk w roku 1578, a Władysław IV był ostatnim królem, który próbował przywrócić
silną pozycję Polski w tym regionie.
Królowie, z malejącą pod wpływem demokracji siłą, nie byli w stanie sprostać
rosnącym wpływom szwedzkiej i duńskiej floty oraz wspierających ich swoimi wysiłkami
przeciwko Polsce, kupcami niemieckimi z Gdańska. Również brak poparcia ze strony
całego narodu nie sprzyjał ich polityce. Było wiele tego powodów. W państwie polskim
nie było wielu prawdziwych kupców zainteresowanych ryzykownym handlem morskim.
Handel nie był widziany w Polsce jako zajęcie godne szlachty. Żadna z szesnastu-
osiemnastu rodzin arystokratycznych władających terenami, często większymi terytoriami
niż Królestwo Holandii, z fortunami większymi niż książąt angielskich lub baronów
francuskich, nie była zainteresowana służbą na morzu i rozwojem handlu morskiego.
Od zamierzchłych czasów, dla Polaków najważniejsza była wolność osobista, a
rozwój demokracji w Europie zachodniej nie miał większego wpływu na ustrój Polski.
Fakt, iż około dwunastu procent polskiego społeczeństwa było stanu szlacheckiego lub
wyższego, na przykład we Francji lub Anglii, wywoływał zainteresowanie wielu
obywateli udziałem w rządzeniu krajem.
W Polsce, wolność osobista spłodziła zadziwiające Liberum Veto, w wyniku, którego
jeden człowiek mógł zniweczyć pracę całego sejmu. Prawo Liberum Veto było fatalnym
fenomenem, osobliwym prawem polskiej magnaterii, która kierowała się filozofią, iż „Co
jest dobre dla nas, jest dobre dla Polski”. Brak porozumienia pomiędzy Polakami
powodował staczanie się społeczności w kierunku coraz większych podziałów. Kiedy w
roku 1572 zmarł ostatni z dynastii Jagiellonów, królowie byli wybierani w wyniku elekcji,
ich prawa systematycznie ograniczano, a jednak pomimo tego, szczęśliwie Polska miała
wielu dobrych władców. Niektórzy ulegali przemożnym wpływom sił zewnętrznych, lecz
wielu okazało się godnymi władcami jak choćby słynny Jan Sobieski, zwycięzca spod
Wiednia.
W roku 1683, na wezwanie Papieża i całej Europy, Król Jan Sobieski zgromadził 46
000 żołnierzy, w tym 4 000 niezwyciężonych, uskrzydlonych husarzy, sprzymierzonych z
23 000 Austriaków i 28 000 Germanów, i poprowadził ich pod Wiedeń przeciwko 200 000
Turków dowodzonych przez Wielkiego Wezyra Kara Mustafę. Po klęsce Mustafa dokonał
samobójstwa, wieszając się na zielonym sznurze, otrzymanym na taką okoliczność od
Sułtana Muhammada. To zwycięstwo uchroniło Europę przed turecką inwazją, jednakże
wielki polski naród, nieprzerwanie podkopujący znaczenie siły królewskiej, chylił się ku
upadkowi.
W roku 1762 zmarł Wielki Imperator Rosji Elżbieta, córka Piotra Wielkiego. Tron
objął niekompetentny car Piotr, który rządził jedynie 185 dni. Jego podstępna żona, piękna
arystokratka niemiecka, Zofia Anhalt-Zerbst, z pomocą rosyjskich oficerów, ogłosiła się
Imperatorem i Wszechwładcą wszystkich ziem ruskich. Jako Katarzyna Wielka rządziła
Rosją przez 34 lata.
W tym czasie w Polsce kiełkowała demokracja i rozwijała się warstwa wyższych sfer
wywierająca duży wpływ na rząd. Rozwój demokracji przypadał na okres, gdy
Habsburgowie w Austrii, Hohenzollernowie w Prusach i Romanowowie w Rosji,
budowali chytrze rządy absolutne. Szczególnie okrutnie postępowała Katarzyna Wielka,
która wciągnęła Prusy i Austrię w działania mające na celu zajęcia Polski.
W roku 1771 emisariusze trzech mocarstw, Rosji, Prus i Austrii spotkali się
potajemnie, jak na ironie w Warszawie. Uzgodnili przerażający plan rozbioru kraju o 12
000 000 mieszkańców, 3 000 000 mil kwadratowych, największego w Europie. Polski król
miał w tym czasie wyjątkowo słabą pozycję, dysponując jedynie dwudziestotysięczną
armią, w porównaniu do 140 000 samej armii pruskiej . Także osłabiająca była zasada
polskich magnatów, „Co jest dobre dla nas, jest dobre dla Polski” oraz fakt, że pieniądze
na nowe zaciągi, uchwalane przez sejm, zależały od jednego głosu, zgodnie z zasadą
Liberum Veto. To spowodowało, że zachodni emisariusze zdecydowali, że jest bardzo
dogodny czas, aby napaść na drzemiącego giganta, Polskę.
Pierwszy, częściowy rozbiór Polski, przy udziale Austrii miał miejsce w roku 1772 i
nie wzbudził sprzeciwów ze strony Europy. Polska pozostała w dalszym ciągu potężnym
państwem o powierzchni ponad 2 000 000 mil kwadratowych, ale z niewiele ponad
połową swej populacji. Wytrącony ze swego zadufania naród, nie był w stanie
powstrzymać erozji władzy królewskiej. Społeczeństwo urzeczywistniło katastroficzną
samodestrukcyjną filozofię magnaterii. Najświetniejsze umysły próbowały znaleźć sposób
na naprawienie strasznej sytuacji.
W roku 1778 Sejm zebrał się po raz ostatni, kończąc niewiarygodny, czteroletni
okres. Nowa konstytucja, rozwijająca przywilej Liberum Veto, została zniesiona i Sejm
zajął się najważniejszymi sprawami państwowymi. Mieszczanie otrzymali prawo
posiadania własności ziemskich, wiele niekompetentnych osób zostało usuniętych ze
stanowisk państwowych, odebrano kościołowi znaczne obszary ziemi, choć za
rekompensatą, a mieszczanie zostali dopuszczeni do władzy. Nowa konstytucja z roku
1791 była zbyt postępowa dla reszty Europy, która nie sprzyjała rozwojowi demokracji.
Po drugim rozbiorze bardzo szybko nastąpił trzeci. W roku 1795 Polska znikła z mapy
Europy. Miało to trwać przez następne 123 lata, lecz naród ciągle istniał.
Napoleon wykorzystał Polaków w swojej inwazji na Rosję, lecz nie dał im nic w
zamian poza Księstwem Warszawskim. Było wiele krwawych powstań i insurekcji w
latach 1831, 1844-46, 1863, ale wrogowie Polski byli niezmiennie silni i przygotowani do
ich tłumienia. W roku 1918, przy końcu I Wojny Światowej, Polska znów pojawiła się na
mapie Europy, jako dynamiczne nowe-stare państwo. Traktat Wersalski w 1918 roku
przyznał Polsce wąski dostęp do morza (Polski Korytarz) i zwieńczył tym samym jej
historyczne zabiegi. Pierwszy skarb został utworzony z darów, pierścieni i różnych
klejnotów, jakie zubożali Polacy zachowali, zepchnięci przez ponad sto lat do roli
obywateli drugiej kategorii.
Historia nie czekała długo, aby dać Polsce podnieść się po długich zawieruchach.
Komuniści, upojeni łatwym zwycięstwem w Rosji, planowali zniszczenie Polski i
skomunizowanie całej Europy. W roku 1920 armia bolszewicka wdarła się do Polski. Na
północy, generał Michaił Tuchaczewski, z niezliczonymi zastępami piechurów i
potężnymi siłami artyleryjskimi zdążał ku Warszawie. Na południu, armia kozacka pod
dowództwem Siemiona Budionnego, zagarnęła, jak niegdyś Tatarzy, ziemie wschodnie z
Zamościem, gotowa na szybki rajd przez Niemcy do Paryża. Za jednym zamachem
planowała opanować całą Europę i spustoszyć ją komunizmem.
Marszałek Piłsudski zmobilizował nową armię. Wielu ochotników odpowiedziało na
jego apel, często uzbrojonych jedynie w pistolety, szable lub nawet w kosy. Piłsudski
opracował plan zatrzymania wojsk rosyjskich na Wiśle. Front został utrzymany, a bitwa
została nazwana „Cudem nad Wisłą”. Generał Tuchaczewski został pokonany pod
Warszawą, a Budionny z resztką kawalerii powrócił do Rosji szybciej niż przybył, ścigany
przez polską kawalerię. Teraz Polacy mogli rozpocząć odbudowę swojej państwowości i
tożsamości narodowej.
Fot. 3. Polska w latach 999-1778, 1918.
1.3. SZŁO NOWE - WIATR OD MORZA
MIEJSCE, KTÓRE ZAMIESZKIWAŁA RODZINA WAGNERÓW I GDZIE MIEŚCIŁA
SIĘ ICH POSIADŁOŚĆ ZIEMSKA, ZNAJDOWAŁO SIĘ NA WARMII, W
MIEJSCOWOŚCI BARTĄG W POBLIŻU OLSZTYNA. Herb rodziny, jak opisuje w
„Herbarzu Polskim” Kasper Nisiecki, opublikowanym przez Beikopha i Haertela, Lipsk
1842, przedstawia lwa stojącego na skale na tle morza, trzymającego w swoich łapach
lilie. Legenda głosi, iż jeden z tamtejszych właścicieli ziemskich był dobrym i
sprawiedliwym człowiekiem. Nazywany był Waga, co symbolizuje człowieka ważącego
sprawy ostrożnie zanim podejmie decyzję. We wczesnych dniach najazdu krzyżaków na
polskie ziemie, wtargnęli oni, podczas nieobecności Wagi, na jego posiadłość i ograbili.
Na wieść o tym, że właściciel ziemski nazywa się Waga, albo w to nie uwierzyli, albo nie
spodobało im się i kazali chłopom nazywać go Wagner. Mój ojciec, Walerian Wagner,
jako młody chłopak, odwiedził tamte strony i zrelacjonował, że stare miasto nad jeziorem
było w ruinie, ale posiadłość ziemska była solidna i dobrze zachowana.
Mój dziadek, Józef Wagner, studiował w Solcu Kujawskim, w tym samym czasie mój
wspaniały dziadek stryjeczny, Władysław Wagner, zapisał się do Akademii Sztuk
Pięknych w Warszawie. Po studiach obaj bracia zdecydowali się osiedlić na wsi w
okolicach Kielc. Władysław kupił ogromną farmę w Boleszynie, niedaleko Opatowa, a
Józef ożenił się z Franciszką Popławską i kupił majątek Lubianka w pobliżu Wierzbnika.
Moi dziadkowie mieli sześcioro dzieci; najstarszego syna Waleriana i pięć córek -
Michalinę, Janinę, Marię, Zofię i Józefę. Do dzisiaj nie mogę sobie wyobrazić bardziej
przyjemniejszego i interesującego miejsca do życia niż Lubianka. Wielki dom zbudowany
z kamienia na tle rzędu wysokich sosen, położony był na południowym brzegu rzeki
Lubianki, a właściwie małym potokiem, który wił się przez las sosnowy, wpadał do rzeki
Kamienna, mijał Wierzbnik i płynął na wschód do odległej Wisły. Wszystkie
gospodarstwa znajdowały się nieco na zachód, ale niezrównany malowniczy widok z
domu był na dzikie pola pełne kwiatów, jabłoni, śliw, róż, malin oraz obszar sztucznych
stawów. Pierwszy z nich dostarczał energii dla młyna, natomiast drugi i trzeci, zbudowane
przez mojego dziadka, przeznaczone były do hodowli ryb. Dolina obfitowała w wodę, w
czasach prehistorycznych musiała płynąć tam wielka rzeka.
Dalej ziemia wznosiła się ukazując wieś powszechnie znaną jako Lubianka. Przy
szerokiej drodze, prowadzącej ze wschodu na zachód, stały rzędy solidnych, białych
domów. Drogę tą przecinała inna pod kątem prostym. Jedno jej ramię prowadziło na
południe przez młyny wodne i domy w Lubiance, drugie biegło na północ do Starachowic
i Wierzbnika. To skrzyżowanie dróg skłoniło religijnych i romantycznych ludzi do
nazywania tej miejscowości Krzyżowa Wola. Z czasem stała się ona oficjalną nazwą.
Mój ojciec ożenił się z Marią Bielińską. Ich pierwsze dziecko umarło w bardzo
wczesnym wieku. Ja urodziłem się 17 września 1912 r. Pięć lat później przyszedł na świat
następny syn, Janek.
Moją wczesną edukacją zajęło się pięć młodych, kochających ciotek. Dziadek musiał
pogodzić się z tym, że jest wyłącznie moim „koniem do jazdy”. Wieczorami był czas na
opowieści mojego ojca. Nie przyznawał się do tego, że historie nie były straszne, pomimo
tego słuchaliśmy ich z zapałem i ogromną fascynacją. Całe życie naszej rodziny toczyło
się pod czujnymi oczami i uśmiechniętymi twarzami mojej matki i babci. Okres spędzony
w Lubiance był czasem niewinności i zabawy, kochaliśmy to nasze beztroskie życie.
Niestety, czas nie stoi w miejscu. Nadszedł moment, kiedy dziadkowie stwierdzili, że ich
pięć młodych córek powinno zdobyć edukację i zapewnić im byt socjalny. Dom w
Lubiance został sprzedany i cała rodzina przeprowadziła się do Radomia. Mój dziadek
kupił tam kamienicę a ojciec, pragnąc założyć swój własny dom, kupił komfortową
posiadłość.
Młodym było łatwiej zaakceptować zmiany, ale dla starszego pokolenia nowe życie
w nowym otoczeniu było ciężkim okresem pełnym zwątpień. Mój dziadek stopniowo
pogrążał się w chorobie i umarł dosyć szybko, w 1919 r. Mój tata kontynuował pragnienie
swojego ojca i zapewnił bezpieczne życie w Radomiu swojej matce i siostrom, a sam
zdecydował się przeprowadzić z powrotem do Wierzbnika. To było miejsce, które dobrze
znał i gdzie mógł zajmować się znaną sobie dziedziną pracy podpisując kontrakt na
transport materiałów potrzebnych do budowy nowych fabryk amunicji i sprzętu bojowego
w Starachowicach i Skarżysku.
Szkoła, do której uczęszczałem, mieściła się blisko pięknego, starego kościoła
rzymsko-katolickiego. Podobnie jak w innych szkołach w Polsce, wielu nauczycieli było
dawnymi oficerami i ochotnikami-bohaterami Bitwy nad Wisłą w 1920 r. Oprócz
nauczania normalnych przedmiotów, ich zadaniem było również wzbudzać świadomość
wśród uczniów, że „Teraz mamy swoją Polskę i musimy ją zachować”. Jako dzieci nie do
końca jeszcze zdawaliśmy sobie z tego sprawę, ale wtedy panował w szkole dobry duch,
przykładaliśmy się więc pilnie do naszych lekcji jak również uczyliśmy się być dobrymi
patriotami. Przy bierzmowaniu przez wikariusza Dominika Ściskałę, dodałem sobie imię
Walerian, aby uczcić pamięć mojego ojca. I tak stałem się Walerianem Władysławem
Wagnerem.
Podczas weekendów i wakacji często odwiedzałem rodziców mojej matki w
Krzyżowej Woli. Tam pomagałem mojemu imiennikowi Władkowi Bielińskiemu w
różnych pracach gospodarskich. Tam, bez jakiegokolwiek powodu, zacząłem budować
łódź… małą łódkę rzeczną. W większości zbudowana była z prostego, nieobrobionego
drewna pozbijanego gwoździami, jakie tylko wpadło mi w ręce. Nie słyszałem wtedy o
pakułach, więc miałem kłopoty z uszczelnianiem. Wszystkie szpary zalałem smołą, którą
pozwolono mi za darmo odzyskać z nie używanego boiska należącego do pobliskiej
fabryki. Łódka nie unosiła się na wodzie zbyt długo, pomimo iż ją straciłem, nie
poddawałem się. Budowałem następne i myślałem, że lepsze, mimo to bez sukcesu.
W tym czasie ciocia Michalina poślubiła Plusa, rolnika pochodzącego z Wierzbnika,
ciocia Janina wyszła za mąż za Ignacego Kwiatkowskiego ze Skarżyska, ciocia Maria, ku
konsternacji całej rodziny, została zakonnicą i rozpoczęła nauczanie w Szkole dla
Dziewcząt w Majrówce Opoczyńskiej. Ciocia Józefa zamieszkała u mojego wspaniałego
wuja w Boleszynie, a ciocia Zofia wyszła za mąż i osiedliła się w Ostrowcu. W 1923 roku
moim rodzicom urodził się następny syn. Daliśmy mu na imię Marian. Dwa lata później
urodziła się córka, Zofia.
Rok 1927 był tym, który zmienił całe moje życie zostawiając okres kształtujący moją
osobowość daleko w tyle. Moi rodzice zdecydowali się przeprowadzić do Gdyni, szybko
rozwijającego się nowego portu nad Bałtykiem. Budowa portu została rozpoczęta decyzją
Sejmu z dnia 23 września 1923 roku pod nadzorem jej projektanta Tadeusza Wendy.
Dzięki staraniom ministra Eugeniusza Kwiatkowskiego budowa portu została
przyspieszona do 1925 r.
Po przyjeździe do Gdyni zajęliśmy mieszkanie w willi „Udziałowa” na Kamiennej
Górze. Razem z moim bratem Jankiem spędziliśmy dwa dni pomagając mamie urządzić
się w naszym nowym domu, ale trzeciego dnia nie wytrzymaliśmy i pobiegliśmy zobaczyć
morze, łodzie i ogromne statki… dotknąć wody i przekonać się, że naprawdę jest słona.
Port handlowy był gotowy i pogłębiarki pracowały teraz na południowej stronie.
Swego czasu, Gdynia, mała wioska rybacka istniejąca w historii od 1253 roku z żyjącymi
tam trochę ponad 20 rodzinami, zamieniła się w miasto z wielopiętrowymi domami.
Przekraczało już 20 tys. mieszkańców.
Mój ojciec, używając 40-50 furmanek zaprzęgniętych w konie, zajmował się
transportem gruboziarnistego piasku, oryginalnego piasku uformowanego podczas Epoki
Lodowcowej, z północno-zachodniej części Kamiennej Góry. Piach używany był jako
podkład o głębokości 3-4 stóp pod ulicę Starowiejską i Świętojańską. Następnie ulice
brukowano kwadratowym granitem przywiezionym statkami ze Szwecji.
Mój wuj, Jan Bieliński, również przybył do Gdyni, jak zrobiło wielu ludzi z różnych
części kraju. Ciężko było utrzymać się z pracy na roli, więc wuj zatrudnił się jako
kamieniarz przy budowie nowej poczty przy ul. 10 Lutego.
Los uśmiechnął się do mnie. Jeden z naszych sąsiadów był właścicielem pięknego
jachtu żaglowego i potrzebował kogoś do opieki nad nim oraz załogi w czasie pływania.
Nie musiał długo szukać. Byłem obezwładniony szansą pracy i pływania na prawdziwym
jachcie, że odmówiłem jakiejkolwiek zapłaty. To było moje pierwsze wprowadzenie w
żeglarstwo.
Jacht był piękny, miał ponad 30 stóp długości, w połowie zakryty pokładem i dobrze
wykrojonymi żaglami, które nie zwisały. Mój zachwyt trwał ponad dwa miesiące zanim
nadszedł czas, aby na zimę wyciągnąć łódkę na ląd.
Podjąłem na nowo wysiłki budowy łodzi z gorliwą pomocą mojego brata Janka,
który miał wtedy prawie 12 lat. Ponownie więcej ogromnego zapału zostało włożonego w
budowę niż umiejętności. Kiedy gotowi zwodowaliśmy naszą małą łódkę przy łuszczarni
ryżu, z wielką radością i zdziwieniem przepłynęliśmy nią ponad 4 mile. Na noc
wyciągnęliśmy łódkę na brzeg. Jednak nasze szczęście trwało krótko. Trzy dni po
wodowaniu nasz jacht, podczas sztormu, został zmyty z plaży i całkowicie rozbity przez
fale sięgające daleko w głąb lądu, czego nie przewidzieliśmy. Była to mała łódka, licząca
tylko 11 stóp długości. Jako olinowanie służył nam stary przewód elektryczny, ponieważ
nie stać nas było na prawdziwe liny, ale łódź była wszystkim, co mieliśmy i ciężko
znieśliśmy jej stratę. Pamiętam Janka wstrzymującego łzy i próbującego mnie pocieszać
mówiąc, że był to prezent dla Neptuna za bezpieczne pływanie w przyszłości.
Życie toczyło się dalej. Mój brat, Janek, nie pamiętam, z jakich powodów, zapisał się
do szkoły w Wejherowie. W domu bywał jedynie w wakacje i bardzo za nim tęskniłem.
Uczęszczałem do nowo otwartego gimnazjum im. Dr Teofila Zegarskiego w Gdyni,
pełnego świeżych umysłów, młodych ludzi ze wszystkich części Polski. Zawsze będę
pamiętał moich bliskich przyjaciół z tamtych dni: Czesława Zabrodzkiego, Janka
Piaskiewicza, Jerzego Brzotowskiego, Anatola Krajewskiego, Stanisława Weissa,
Wiesława Szczepkowskiego, Edwarda Wasińskiego, braci Garnuszewskich i oczywiście
naszych nauczycieli, bez których szkoła by nie istniała: Ninę Budlewską, Wiśkę
Głuchowską, Wandę Lisiecką, Halinę Kazubińską, Malinę Bukowską. To była świetna
grupa młodych ludzi bez zahamowań, pełnych uśmiechu i humoru, jednocześnie poważnie
traktujących naukę.
W szkole uczyłem się języka francuskiego i niemieckiego, w gimnazjum została
dodana łacina pod kuratelą dr Zegarskiego. Ten wysoki, dystyngowany pan był przez
wszystkich szanowany. Przedmiotem wiodącym była literatura polska, ale zawsze
czuliśmy respekt przed łaciną.
Z powstaniem harcerstwa w gimnazjum stałem się jego członkiem i naturalnie
rozpocząłem budowę jachtu dla Morskiej Drużyny Harcerskiej, dobra praktyka dla
chłopców, ale zupełnie zdani byliśmy na siebie. Nie mieliśmy żadnego instruktora i wielu
rzeczy nie potrafiliśmy zrobić. Nasza łódź została zbudowana na tyłach składu drewna
należącego do p. Brzostowskiego, ojca jednego z kolegów. Również większość drewna do
budowy była przez niego dostarczona. W drodze głosowania nadaliśmy jej nazwę
WŁÓCZĘGA. Był to słup długości ok. 20 stóp, z półpokładem, aby zaspokoić moje
pragnienie stania na deku własnego statku. Pływaliśmy, gdy tylko mieliśmy okazję, a jacht
służył dobrze.
Aby pozbyć się stale powtarzającego się problemu przeciekania łódki,
zdecydowałem się na konstrukcję na zakładkę. Nic nie wiedzieliśmy o uszczelnianiu, jak
również nie mieliśmy nic do uszczelniania, więc łączenia zalaliśmy smołą. Trzymała się
dosyć dobrze, ale stopniowo wysychała i kruszyła się. Wciąż trzeba było wybierać wodę i
stało się to dla chłopców bardzo męczące. Pewnego razu jeden z nich powiedział, że
„łatwiej byłoby wybrać wodę z morza niż z tej łódki”. Toteż w miarę upływu czasu
żeglowaliśmy na niej coraz mniej.
Za pozwoleniem dr Zegarskiego i z Jego rekomendacją przepisałem się do
gimnazjum Państwowej Szkoły Morskiej uczęszczając do klasy wieczorowej. Szkoła
Morska została właśnie przeniesiona z Tczewa do Gdyni, do ogromnego kompleksu
budynków mieszczącego się przy głównej drodze prowadzącej do Gdańska. Uczęszczanie
na wieczorne zajęcia wymagało długiej wędrówki głównie przez dzielnicę mieszkalną
dolnej Chylonii. Zimą, gdy padał śnieg, był tak głęboki, że aż nie sięgałem nogami do
ziemi i musiałem jakby „płynąć” całą drogę przez zaspy. Jednakże, niewygodę
rekompensowała mi wiedza, którą nabywałem. Wiedza była gruntowna, od szycia żagli i
wiązania lin, prowadzonych przez dwóch emerytowanych mistrzów takielunku statków
rejowych, po nawigację i nauki inżynieryjne.
Wzrastając w atmosferze szybkiego tempa rozwoju portu w Gdyni, zacząłem
zauważać, podobnie jak wielu innych, że zadanie podjęte za czasów władzy Piastów oraz
wysiłki królów: Batorego, Zygmunta, Augusta i Władysława IV nie były daremne. Polska,
chociaż bardzo późno jako państwo, zwróciła się ku morzu.
W 1923 roku, dzień 24 czerwca został ogłoszony dorocznym Świętem Morza.
Następnie Liga Morska i Kolonialna publikuje przemówienia i serię broszur „Wiatr od
morza”, „Polacy morzu” i umieszcza artykuły w codziennych gazetach. Wielu młodych,
gorliwych chłopców żeglowało w dół Wisły marząc o wyprawie na morze, lecz osiągając
te marzenia, nie byli przygotowani do zbyt dalekich wypraw. Zadania króla
Krzywoustego, SZŁO NOWE i Stefana Żeromskiego „Wiatr od morza” były nadal
aktualne.
2. KSIĘGA PIERWSZA
S/Y ZJAWA
Wiersz nieznanego autora:

Przez cichą noc ciemny duch się przekrada,

Z nadętymi, żądnymi przygód żaglami gubi swój szlak.

Wiatr skąpany w opalizującym świetle odległego księżyca.

Tak pływały statki w dawnych czasach

poszukując nowego życia, bogactw i krain.

Młodość była ich darem dla starych zniszczonych lądów

Spieszyli do domu wioząc skarby

Rujnując przyjaźń poznanych narodów.

Przez obce siły zniewolone we łzach narody.

Żaden smukły statek nie nosił dumnie swej bandery

Dziś odrodzone morze wzywa ich tam gdzie głębokie zielone fale

Mała „ Zjawa ” odpowiedziała, płynąc w dal

Z polską dumą jak gwiazda wskazująca drogę.

Przekład:

Mariusz Zdunek

Włóczęga, prawie na ukończeniu.


Włóczęga, w czasie transportu nad morze.

Pierwszy rejs Włóczęgi.

Fot. 4. Włóczęga.
2.1. Jeden
S/Y ZJAWA
PO PRZECZYTANIU KSIĄŻKI JOSHUY SLOCUMA „SAMOTNY REJS
DOOKOŁA ŚWIATA”, przyszło mi go głowy, że mógłbym przyczynić się do otwarcia
drzwi Polsce na morze rejsem dookoła świata na małym jachcie.
Najpierw musiałem uzbierać pieniądze, w związku z tym, jak tylko było to możliwe,
po zajęciach w szkole chodziłem do pracy. Mój ojciec, gdy zatrudniony był w PKP, kupił
działkę w zachodniej części Chylonii, po budowę naszego domu. Zbudował również małe
domy dla tych, którzy przybywali do Gdyni z różnych części kraju, pełni nadziei na lepsze
jutro. Wielu z nich miało zbyt mało pieniędzy, aby kupić lub zbudować mały dom.
Przepisy wymagały projektów budowy zaakceptowanych przez władze miejskie. To było
kosztowne. Odkąd spędzałem dużo czasu pomagając mojemu ojcu w pracy, często
sprawdzałem końcową pracę różnych wykonawców i ojciec przekonał się, że daję sobie
radę z mniejszymi projektami prac budowlanych. Przekazywał mi niektóre z zamówień,
realizowałem plany i były one akceptowane. Chociaż płacił mi mniej niż sprawdzonym
architektom, dla mnie było to dobre wynagrodzenie i moje oszczędności urosły do
pokaźnej sumy. Szukając kogoś do pomocy, ostatecznie zwierzyłem się z moich planów
wyruszenia w rejs mojemu przyjacielowi ze szkoły, Janowi Piaskiewiczowi. Jan podzielał
moje zamiłowanie do przygody i czuł, że mógłby się do mnie przyłączyć.
Nasze wycieczki rowerem i pociągiem wzdłuż wybrzeża w poszukiwaniu używanej
łodzi, poniosły fiasko. Właśnie zacząłem zdawać sobie sprawę, jaki to problemem, gdy
zauważyłem łódź w samej Gdyni, gdzie powinienem szukać w pierwszej kolejności.
Leżała na plaży niedaleko mola dla turystów częściowo zasypana piaskiem, była
kadłubem łodzi żaglowo-motorowej ok. 29 stóp długości. Została porzucona przez duńską
firmę pogłębiarską, ponieważ nie opłacało się transportować jej z powrotem do Danii.
Mój ojciec znał kilka osób z tej firmy i odkupił prawo własności łodzi za 20 zł, ok. 4 $ w
tamtym czasie. Kadłub reprezentował się solidnie, do połowy pokryty pokładem
punktowo przykutym miedzianymi nitami do szkieletu z białego dębu. Dodatkowo został
wzmocniony przez długie, silne łoże silnika i podobnie silne łożysko masztu
przystosowane do przenoszenia dużych obciążeń. Teraz miałem kadłub i wszystko, czego
potrzebowałem, to włożyć całą swoją energię i środki finansowe w stworzenie z niego
szlachetnego jachtu morskiego.
Po oczyszczeniu kadłuba z piasku, używając desek i rur, przetransportowaliśmy go
do wody. Wielka praca odbudowy jachtu została rozpoczęta. Pamiętam dobrze kolegów,
którzy mi pomagali: Jana Piaskiewicza, Staśka Weissa, Czesława Zabrodzkiego, Jerzego
Ciesielskiego, Wiesława Szczepkowskiego i braci Malec. Godziny, które spędzili pracując
przy łódce, ogromnie skróciły moją ciężką pracę. Chętnie udzielali swojej pomocy. Jedyną
rekompensatą za ich pracę były krótkie wycieczki jachtem robione jako próbne rejsy, ale
czułem, że nie mają o to żalu, ponieważ wiedzieli, że najważniejsze jest odbudowanie
jachtu.
Jak to zwykle bywa, najtrudniejszą rzeczą było znalezienie odpowiedniej nazwy dla
łodzi. Było wiele pomysłów, ale żaden nie wydawał się być stosowny. Ostatecznie
wybrałem nazwę Zjawa. Nie była to nazwa, którą można by nazwać szczęśliwą. Może
oznaczać „wizję” lub „widmo”. Nawet bliższe znaczenie może być „zjawisko”. Dla mnie
sugerowała coś, co przychodzi i odchodzi, zapowiada porty, do których ma zawijać i może
nigdy nie zobaczyć ich ponownie.
Kiedy gimnazjum im. Dr Zegarskiego zostało przeniesione ostatecznie do Orłowa
wymagając ode mnie więcej czasu na dojazdy, przeniosłem się do nowego miejskiego
gimnazjum niedaleko Szkoły Morskiej. Znajdowało się bliżej mojego domu i miałem
więcej wolnego czasu na pracę przy Zjawie. Na początku września 1931 roku, Zjawa
została wciągnięta na nową, należącą do portu pochylnię i postawiona na bocznicę. Tu
mogłem pracować tak jak chciałemi nikt nie żądał ode mnie zapłaty.
W Gdyni było tylko kilka kutrów rybackich i nowy jard był pusty, oprócz
południowo-zachodniego rogu ogrodzonego placu. Tam, w ogromnym hangarze mistrz
budowy statków pan Lepke, budował kuter o dł. 70 stóp, z takim samym kształtem dziobu
i rufy, o konstrukcji na zakładkę z drewna dębowego i linii najlepiej dopasowanej do
krótkich fal Bałtyku.
Rzadko widziałem pracowników na jardzie. Cała praca skoncentrowana była w
hangarze. Aby ustalić swoje położenie złożyłem grzecznościową wizytę mistrzowi.
Zagwarantował mi współpracę tak, że czułem się dobrze spełniony. Jednakże był tam
jeden człowiek, który często robił coś na jardzie. Zapracowany przy rozpalonym ogniu,
zanurzał zwykłe gwoździe w kwasie, szybko wkładał je do roztopionego cynku i wyciągał
już jako gwoździe galwanizowane. Pracownicy pozwolili mi na używanie swoich narzędzi
i nawet niektórych materiałów, zgalwanizowałem więc wszystkie gwoździe, które
potrzebowałem i trochę zapasowych.
Podczas, gdy czas szedł naprzód i prace postępowały, bywały dni, gdy czułem, że nie
mają końca. Kiedy przyszła zima musieliśmy borykać się ze śniegiem i zimnem. Aby
kontynuować pracę, obróciliśmy jacht do góry dnem i podnieśliśmy ok. 3 stóp. W ten
sposób, używając kadłuba jako osłony, mogłem pracować nad wewnętrzną częścią jachtu.
I tak skończyłem pokład oraz pokrycie dachowe głównej kabiny.
Z końcem lutego 1932 r., obróciliśmy Zjawę z powrotem na kil i przygotowaliśmy do
wodowania. Zwodowaliśmy ją zgodnie z planem, 19 marca, aby upamiętnić urodziny
Marszałka Piłsudskiego. Oczywiście nie był to luksusowy jacht. Przy wodowaniu była to
po prostu łódź bez takielunku. Kontynuowaliśmy pracę, aż wkrótce łódka była
wystarczająco wyposażona i bardzo zależało mi, aby ją wypróbować. Olinowanie i żagle
wykonane były przez mnie wg mojego własnego projektu. Żagle uszyłem w domu na
maszynie do szycia „Singer” mojej mamy.
Naturalnie w dniu, który został wybrany na pierwszy próbny rejs, była paskudna
pogoda. Śnieg padał tak mocno, że z trudem znalazłem wyjście z portu, pomimo tego, gdy
wróciłem i znów przycumowałem, wiedziałem, że jacht nadaje się do żeglowania. Drugi
rejs próbny był nawet gorszy i mieliśmy dużo szczęścia, że nie zakończył się katastrofą.
Wyruszyliśmy rano, aby popłynąć ok. 5 mil na południe wzdłuż brzegu po kamienie na
balast. Gdy z otwartego morza nadciągnął wschodni wiatr i zaczął przybierać na sile,
wszyscy musieliśmy siedzieć na nawietrznej burcie jachtu i balastować. Na noc
schroniliśmy się w jedynym możliwym miejscu, wewnątrz małego, rzadko używanego
doku stacji kwarantannowej. Ciągnął się ponad sto jardów w głąb zatoki w kształcie litery
L. Przycumowaliśmy się tam względnie bezpiecznie, tzn. na tak długo jak nasza cuma
wytrzyma napór wiatru.
Noc była dosyć chłodna i burzliwa, skupiliśmy się w zawilgoconej kabinie wokół
małego ognia kuchenki Prymus, słuchając sztormu szalejącego na zewnątrz. Fale cały czas
uderzały o molo rozpryskując się nad naszą małą łódką na drobne kawałki i zamarzając na
pokładzie. Gdy nadszedł świt wiatr ucichł, lecz musieliśmy użyć siekiery, aby otworzyć
luk, nasz „nowy” luk. Cała łódź, maszt, olinowanie, było pokryte grubym lodem i nasze
cienkie cumy, solidnie oblodzone, wyglądały jak cumy wielkiego liniowca. Poranek
pojawił się bez śladu fatalnej nocy. Było słonecznie bez żadnej chmury na niebie.
Wykorzystując ładną pogodę pracę zaczęliśmy od przyniesienia na pokład odpowiedniej
jakości kamieni potrzebnych na balast, dopiero w południe oczyściliśmy jacht z
pozostałego lodu.
Bogata w wydarzenia podróż jeszcze się nie skończyła. Po powrocie, gdy jak zwykle
przycumowywaliśmy do naszego miejsca, jeden z kolegów, Stasiek Weiss, podczas
zrzucania żagli zakleszczył sobie nogę, pomiędzy bomem a górą kabiny. Po bólu, jaki
przeżywał spodziewaliśmy się, że złamał nogę i ten nieszczęśliwy wypadek mógłby
zagrozić naszej wyprawie. Po wielu długich minutach i ku naszej ogromnej uldze, Stasiek
mógł poruszać nogą i ból stawał się coraz mniej przenikliwy. Przez kilka tygodni chodził z
wielkimi siniakami.
W miesiącach kwietniu, maju i czerwcu, gdy pogoda była bardziej odpowiednia,
żeglowaliśmy tak często jak było to możliwe. Również stale pracowaliśmy na jachcie.
Wprowadziliśmy wiele ulepszeń łącznie z malowaniem. Farbę zrobiliśmy sami.
Kupiliśmy farbę w proszku w podstawowych kolorach i zmieszaliśmy ją z olejem lnianym
dodając terpentyny, żeby szybciej wysychała.
Zjawa zaczynała wyglądać coraz lepiej; 29 stóp długości, 8 stóp i 6 cali szerokości, 3
stopy w zanurzeniu. Był to słup z gaflowym ożaglowaniem. Na dziobie miał bakistę na
żagle, w kabinie z dwiema kojami był mały stół. Na rufie był kambuz z solidnie
zamontowanym Prymusem. Błyszcząca biała farba i kremowy żagiel nadawały
schludnego wyglądu. Porównując z moją poprzednią „łódką”, Zjawa wydawała się być
prawdziwym jachtem.
Jako harcerze otrzymaliśmy wiadomość o zbliżającym się Zlocie Harcerzy Pomorza.
Miał odbyć się w Pucku, jakieś 12 mil na północ. Postanowiliśmy tam popłynąć.
W tym czasie w Gdyni została uformowana Harcerska Drużyna Morska z chłopców
pracujących w różnych zawodach. Miała do dyspozycji łódź żaglową nazwaną Zorza,
dużo większą od Zjawy, zbudowaną podczas niemieckiej okupacji i ofiarowaną przez
Instytut Rybołówstwa. Z nieznanych dla mnie przyczyn żeglarze ci byli zawsze
nieprzyjaźnie nastawieni do nas, przechodzili nawet na drugą stronę ulicy, gdy widzieli, że
się zbliżamy. W konsekwencji tego, pomimo, iż Zorza była przycumowana niedaleko nas,
nie odbyła się grzecznościowa wizyta pomiędzy nami.
Dzień przed otwarciem zlotu, spodziewając się słabego wiatru, wciągnęliśmy
wieczorem żagle na Zjawie i kiedy wiatr prawie ucichł, dotarliśmy na noc do Pucka.
Następnego ranka, jak zrobiliśmy klar na jachcie i przygotowywaliśmy się do
sprawozdania na zlot, jakieś dwie mile od lądu zobaczyliśmy Zorzę wchodzącą do portu w
kompletnej ciszy z całą załogą sprytnie używającą desek jako wioseł. Nasze zdumienie
widokiem tak dobrych umiejętności wyraziło się spontanicznym wybuchem śpiewu.
Zgotowaliśmy im owację refrenem piosenki „Yolga Boatmen”, ale nie zostało to dobrze
odebrane. Panowała zupełna cisza wśród załogi Zorzy. Mieliśmy zamiar przyłączyć się do
nich w drodze na zlot, lecz oni prędko oddalili się bez słowa. Pierwsi zgłosili się w
głównej siedzibie. Domyślając się, że nie będzie tam żadnego powitania i kierując się
intuicją, poprosiłem moją załogę, aby poczekała na zewnątrz. Wchodząc do biura
spotkałem nieprzyjemnego urzędnika. Nie bardzo przygotowany na to podłe przyjęcie i
oskarżony o złe zachowanie bez jakiejkolwiek przyczyny, również się zdenerwowałem i
wyszedłem. Razem z załogą pomaszerowaliśmy z powrotem na Zjawę. Opuściliśmy nasze
miejsce cumowania i popłynęliśmy na południe mijając mielizny zatoki, potem na wschód
do rybackiej wioski Hel znajdującej się na końcu półwyspu. Następnego dnia, podczas
sporego wiatru, przypłynęliśmy z powrotem do Gdyni.
Wielki „wakacyjny” wyjazd został ustalony na 1 lipca 1932 roku. Wydawało się być
mało prawdopodobne, że coś mogłoby to zmienić. Jednakże 24 czerwca pod koniec roku
szkolnego, niespodziewanie przyszedł do mnie Jan Piaskiewicz z druzgocącymi
wiadomościami. Nie zdał egzaminu i musiał powtarzać następny rok, aby skończyć
szkołę. Poza tym nie był w stanie płynąć ze mną poza Bornholm. Nigdy nie twierdziłem,
że tak poważne przedsięwzięcie może być łatwe i nie potrafiłem przyznać się do porażki
już na samym początku. Był to problem, którego się nie spodziewałem, lecz byłem
przygotowany na samotny rejs, gdyby nie było innego wyjścia.
Gdy już pogodziłem się z nową sytuacją, pojawił się nowy towarzysz mojej podróży.
Nazywał się Rudolf Korniowski, uczeń odbywający praktyki jako malarz. Jan musiał z
nim rozmawiać, ponieważ przyszedł do mnie po cichu, prawie w konspiracji. Z pewnością
nie brakowało mu entuzjazmu i wydawał się być typem człowieka, który potrafi sobie
radzić. Zgodziłem się, żeby się do mnie przyłączył i z nową energią zabraliśmy się do
końcowych przygotowań. W rzeczywistości wyjazd został przesunięty tylko o osiem dni.
Jak wspomniałem wcześniej, zachowałem swoje zamiary dla siebie. W czasach, gdy
przebywałem w Lubiance, często słyszałem: „Nie mów o tym, co zamierzasz, zrób to a
potem będziesz osądzony”.
Ta dewiza bardzo mi teraz odpowiadała, ponieważ nie byłem pewny czy uda mi się
zrealizować moje marzenia. Większość wiedziała, że planujemy w wakacje wyprawę na
Bornholm, może do Szwecji lub nawet do Danii. Podróżowaliśmy już wcześniej i nasze
rodziny zgodziły się na ten wyjazd. Czuliśmy, że będzie lepiej jak zataimy resztę naszych
planów o podróży dookoła świata dla Polski.
Mój ojciec doskonale zdawał sobie sprawę z moich żeglarskich wysiłków i musiał
wiedzieć, że jest coś, o czym mu nie powiedziałem. Mojej mamie też nie zdradziłem
swoich planów. Miałem tylko nadzieję, że gdy wyjadę, spróbują to zrozumieć. Bardzo
kochałem moją rodzinę i spodziewałem się, że wrócę do nich za ok. 3 lata.
To były bardzo ciężkie chwile, gdy nadszedł dzień pożegnania i musiałem opuścić
moją rodzinę; moich rodziców, dwóch braci, szesnastoletniego Janka i dziesięcioletniego
Mariana, moją siostrę Zosię, zaledwie siedmioletnią i zbyt młodą, aby czuć coś więcej niż
ciekawość. Był późny wieczór 8 lipca 1932 roku, gdy Zjawa oddała cumy i odbiła od
mola. Wielka wyprawa rozpoczęła się… ku spełnieniu marzeń.
2.2. Dwa
WYPŁYNĘLIŚMY PÓŹNYM WIECZOREM, TAK JAK ZAPLANOWALIŚMY, I
LEKKA POŁUDNIOWO-ZACHODNIA BRYZA, utrzymująca się przez cały dzień, nie
dawała oznak wzmagania się. Zjawa z lekko wypełnionymi żaglami powoli wypływała z
basenu portowego, cicho jak duch. Port powoli znikał za nami, zacierały się jego kształty,
a ich miejsce zajmowała jakaś bezkształtna masa jarząca się światłami.
Jakoś podekscytowanie opuściło mnie. Zamiast napięcia czułem się strasznie
zmęczony. Wysiłek, który włożyłem w zrobienie zakupów, dźwiganie, załadowanie i
spakowanie rzeczy, gdzie nie było nawet odpowiedniego miejsca do tego,
uporządkowanie olinowania i żagli, zabrało mi więcej wysiłku niż mój młody organizm
mógł bezkarnie udźwignąć. Z drugiej strony być może nie było to tylko fizyczne
wyczerpanie. W moim umyśle panował zamęt, moja dusza płakała. Opuszczałem dom,
rodzinę, przyjaciół, kraj, życie, które było mi bliskie i wyruszając daleko w nieznane,
przyjmując na siebie tak odpowiedzialne zadanie nie wiedziałem nawet czy mu podołam.
Siedziałem sam na pokładzie i byłem z tego zadowolony. Te najskrytsze, wewnętrzne
niepokoje nie powinny być oglądane przez innych.
Obierając kurs na zapraszające, ostrzegające światło latami morskiej na Helu,
płynąłem Zjawą całą noc niezbyt jeszcze tego świadomy. Zjawa minęła latarnię jeszcze
przed świtem, potem skierowała się na północ i północny zachód, w miarę jak pozwalał na
to wiatr. Nic nie jadłem ani nie piłem do późnego wieczora. Z otępienia wyrwało mnie
pojawienie się na pokładzie Korniowskiego. Przez cały ten czas dokuczała mu choroba
morska. Oceniając mój wygląd pewnie pomyślał, że ja też choruję. Z tego powodu i ku
naszemu zadowoleniu nie musieliśmy rozmawiać. Aby stanąć znów na nogi zjadłem
kawałek mięsa przygotowanego przez moją mamę i popiłem dużą ilością wody.
Korniowski zniknął znów pod pokładem, musiałem więc pogodzić się z faktem, że spędzę
następną noc przy sterze bez snu.
Letnie noce na Bałtyku są krótkie, Zjawa, kierując się na Aurora Borealis [Zorzę
Polarną - przypis tłumacza] położoną na 55° N, płynęła w kierunku Bornholmu.
Wczesnym rankiem, w niedzielę, Rudolf jak gdyby nic się nie stało, wyszedł na pokład.
Był dosyć wypoczęty, uśmiechnięty i zadowolony. Przygotował śniadanie, przede
wszystkim dla mnie, jajka gotowane na twardo, chleb z dżemem i herbatę. Mówiąc, że
najwyższy czas, aby sprawdzić się jako załogant, przejął ster. Żeby nadrobić zaległości
trzymał wachtę cały dzień, abym mógł się porządnie wyspać. Nocna wachta należała do
mnie i będąc wypoczętym płynąłem zadowolony. Wiała świeża północno-wschodnia
bryza. W poniedziałek, 11 lipca, po zachodniej stronie ujrzeliśmy zarys lądu. Był to
Bornholm, nasz pierwszy stały ląd. Wszystko zgodnie z planem.
Według wskazań naszego kompasu znajdowaliśmy się na pozycji 55°3’ N i 15°35’ E,
16 mil na wschód od wyspy. Wieczorem Zjawa minęła Przylądek Mollenake i
skierowałem ją na NW na Hammer Odde, gdzie staliśmy unieruchomieni brakiem wiatru z
widokiem na miasto. Oglądaliśmy tam jeden z najwspanialszych zachodów słońca na
Bałtyku, czerwona łuna na tle kominów, powoli zmieniająca kolor na biały, szary i
wreszcie czarny. Pomyśleliśmy o naszych matkach gotujących posiłki dla swoich rodzin,
podczas gdy my siedzieliśmy zupełnie sami na niewielkiej łódce dryfującej na falach, bez
wiatru i z luźnymi żaglami.
Zdecydowaliśmy, że będziemy pełnić 6-cio godzinne wachty i zmieniać się przy
gotowaniu. Rudolf wziął pierwszą wachtę i jako dobry towarzysz podróży pozwolił mi
spać całą noc. Stwierdził, że nie ma zbyt dużego wiatru, aby mnie wołać, lecz kiedy się
obudziłem wczesnym rankiem nie widziałem już brzegów Bornholmu, lecz zachodnie
wybrzeże Szwecji.
Cały dzień, przy zmiennych wiatrach, charakterystycznych dla spokojnej pogody,
próbowałem płynąć na zachód. Rudolf znów pełnił nocną wachtę, ale tym razem
żałowałem, że jest tak dobrym kompanem, ponieważ rano obudziłem się i stwierdziłem,
że Zjawa energicznie płynie na północny zachód. Okazało się, że Rudolf ma problemy z
odczytywaniem kompasu. Nie był to prawdziwy morski kompas tylko prosta busola
harcerska. Dobrze pokazywała kierunek, ale pod warunkiem, że trzymało się ją poziomo.
Rudolf żeglował na wschód, ale nie zwrócił uwagi na to, że stopniowo zmieniał kurs na
Zorzę Polarną, a w końcu na wschód słońca. W konsekwencji tego Zjawa płynęła kursem
północno-wschodnim.
Słoneczna pogoda zmieniła się w szarą i pochmurną ze świeżym północno-
wschodnim wiatrem. Skierowałem Zjawę na zachód w kierunku lądu. Wieczorem
zobaczyliśmy łodzie przemierzające przybrzeżne szlaki. Trochę później zobaczyliśmy ląd
i skierowaliśmy się na południe. Gdy podpłynęliśmy bliżej i rozpoznaliśmy światła latami
Shimrisham, domyśliłem się, że ląd, który ujrzeliśmy położony był na szerokości
geograficznej Św. Olafa. W piątek, w nocy 15 lipca, z wilgocią panującą w środku i na
zewnątrz, z częściowo uszkodzonym olinowaniem, zrzuciliśmy kotwicę przy małym
porcie rybackim. Gdy wstał dzień, kapitan portu, który rzadko widywał dziwne łodzie z
powiewającą polską flagą, pojawił się na pokładzie Zjawy i przy pomocy jego szalupy
weszliśmy do portu. To był Ostertrap, nasz pierwszy obcy port.
Dla tych przyjaźnie nastawionych ludzi zebranych na nabrzeżu musieliśmy wyglądać
żałośnie. My i jacht wydawaliśmy się być źle przygotowani na niebezpieczeństwa, które
niesie ze sobą morze. Wyciągnęliśmy na pokład nasze posłania i rzeczy, żeby wyschły i za
pomocą puszki i wiadra, wybraliśmy wodę z zęz. Kapitan portu kiwnął, abyśmy poszli za
nim do pobliskiego hangaru, gdzie rybak naprawiał swoje sieci. Zrzucił ze strychu
zwinięty żagiel, który, gdy go rozłożył, wyglądał jak replika grota na Zjawie. Widząc jak
nasze twarze się rozjaśniły, mężczyzna dał nam ten żagiel i dodał kilka prawdziwych
bloczków, trzy pojedyncze na maszt, jeden podwójny i jeden pojedynczy do bomu oraz
zwój liny 3/4 cala.

Pełni wdzięczności zanieśliśmy te skarby na Zjawę. Żagiel był za duży na nasz maszt
i bom, ale nie było problemu, aby go zmniejszyć. Kapitan portu, widząc, że ten dobry,
lniany żagiel mógłby być odpowiednio dopasowany, dał nam maszynę do szycia, różnych
rozmiarów igły i dobrze woskowaną nić.
Gdy pierwsze kutry rybackie powróciły ze swoją zdobyczą, spróbowaliśmy kupić
ryby. Dałem garść polskich monet jednemu z rybaków, lecz on oddał je, i wybrał jedną
monetę, którą pokazał wszystkim zgromadzonym. Świecąca polska moneta wydawała się
być interesującą. Wymieniliśmy kilka 20 i 50 groszówek na korony szwedzkie dokonując
„uczciwej transakcji”. Gnani presją czasu, lub może bardziej gościnnością tych ludzi,
którym nic w zamian nie mogliśmy dać, wypłynęliśmy w południe.
Pogoda była niepewna i pochmurna. Płynąc z silnym północno -wschodnim wiatrem
od lądu, Zjawa poruszała się szybko ślizgając się na fali. O godz. 16.30 zobaczyliśmy
latarnię oznaczającą wejście do Kattegat. Gdy ją minęliśmy i zmieniliśmy kurs na
Kattegat zaczął wiać północno-wschodni wiatr przynosząc szkwały i złą pogodę. Chwilę
wcześniej ślizgaliśmy się na falach i nagle musieliśmy rozpocząć mozolne halsowanie.
Późno w nocy wiatr ucichł. Wykorzystując lekkie powiewy zrzuciliśmy kotwicę około
mili od przylądka Skanor i przyrządziliśmy sobie pyszny posiłek ze smażonej ryby.
W niedzielę, 17 lipca, obudziła nas łódź szwedzkich celników. Stojąc w nocy na
kotwicy w tak niezwyczajnym miejscu musieliśmy wyglądać podejrzanie… z czego nie
zdawaliśmy sobie sprawy. Celnicy bardzo uprzejmie zrobili nam szybką rewizję i
poradzili, abyśmy uciekali do portu w Kopenhadze lub Malmo, ponieważ z południa
nadchodzi sztorm. Postawiliśmy żagle, wciągnęliśmy kotwicę i przy wzmagającym się
południowym wietrze oraz nadciągających chmurach, popłynęliśmy do Kopenhagi.
Jednakże, zamiast spodziewanego sztormu, rano była ładna pogoda.
Zbliżając się do Kopenhagi zastanawiałem się, gdzie jest wejście do portu. Nie mając
żadnej mapy, przepłynęliśmy obok i stanęliśmy na noc na kotwicy w małym basenie
jachtowym naprzeciw szeregu wspaniałych willi. W tym przyjemnym, cichym miejscu
staliśmy krótko. Nikt nie zjawił się na naszym pokładzie, więc nie wyszliśmy na brzeg.
Podróże i zwiedzanie wymagały pieniędzy, no i mieliśmy trochę prac do wykonania.
Miałem idealny czas na to, aby założyć nowy żagiel, zmienić bloczki i fały na nowe i
ulepszyć busolę harcerską, która sprawiała wieczne kłopoty. Przykleiłem jednocalowy,
drewniany kwadrat pod istniejącą skrzynkę na kompas, przymocowując ciężką, mosiężną
pokrywę dla obciążenia i włożyłem kompas w większą skrzynkę w ten sposób, że było to
zawieszone na dwóch mosiężnych gwoździach tworzących półobroty. Dzięki temu można
było dopilnować kierunku kursu jachtu, co wcześniej było uciążliwe. Rudolf zajął się
gotowaniem, zrobił również dobrą robotę uszczelniając pokład olejem lnianym
zmieszanym z farbą w proszku i wciskając to w szpary.
Stojąc całą noc na kotwicy mój umysł przeszywało wiele niespokojnych myśli.
Opuściliśmy Gdynię z dobrym zaopatrzeniem w podstawową żywność. Do dziś mogę
odtworzyć w myślach starannie opracowaną listę zawierającą nawet ilość i koszt:

Jajka 5 tuzinów 40 na twardo, 20 świeżych

Kawa z cykorii 3 funty


Kakao 2 funty

Cukier 25 funtów

Kiełbasa 30 funtów dobrze uwędzona

Bekon 20 funtów solony

Słonina 20 funtów zmielona ze smażoną cebulą i solą

Mąka 30 funtów

Kasza jęczmienna 30 funtów

Czerwona fasola 25 funtów

Biała fasola 25 funtów

Groch 25 funtów

Dżem śliwkowy 20 funtów dobry i niedrogi

Chleb 12 bochenków biały i czarny

Ziemniaki 50 funtów

Jabłka 30 funtów

Świeże warzywa mieszanka: kabaczki, marchew, rzepa i cebula

Woda 60 galonów 40 w kegach, reszta w słojach

Całe jedzenie zapakowaliśmy w słoje i skrzynki. Mając tylko jedną pojedynczą kuchenkę
do gotowania, całe jedzenie musieliśmy przyrządzać w jednym garnku. Gęstą zupę można
było ugotować z ryżem lub fasolą ziemniakami, warzywami i kiełbasą lub bekonem
dodawanymi po kolei. Wszystko bardzo treściwe.
Również był to rok kompletowania różnych narzędzi, galwanizowanych gwoździ,
materiałów do uszczelniania, oleju lnianego, farby w proszku, wszystko zebrane w nadziei
zbudowania nowego jachtu w Afryce.
Zjawa była mocno załadowana opuszczając Gdynię, ze smutkiem zrezygnowałem z
kupna dwóch map obejmujących obszar z Kattegat do Hiszpanii, za bajeczną sumę 20
złotych. Zostałem jedynie z kwotą 150 złotych i nie stać mnie było na kupienie
prawdziwego kompasu.
Kapitan portu i mieszkańcy Ostertrap rozwiązali wyraźny problem Zjawy z żaglami i
olinowaniem tak, że wszystko było dobrze. Pomimo tego nie cierpiące zwłoki postępy
były koniecznością. Czwartego dnia popłynęliśmy dalej. Była ładna pogoda i przy dobrym
wschodnim wietrze poruszaliśmy się z niezłą prędkością po gładkich wodach Kattegatu.
Było bardzo przyjemnie i zadowoleni podziwialiśmy widoki przybrzeżnych miast Danii i
Szwecji. Wieczorem przepłynęliśmy przez wąską część Kattegatu, Oresund, gdzie dwa
wielkie półwyspy stykają się prawie, grożąc sobie wieżami starych miast, Helsingoru z
jednej strony i Halsingbergu z drugiej.
Pod wieczór byliśmy jedyną łodzią, która tam płynęła. Purpurowy zachód słońca
ostrzegał przed silnym wiatrem. Było zimno. Wiatr zmienił się na północny i wzmagał na
sile. Minęliśmy przylądek Kullen, gdzie Zjawa musiała ciężko halsować pod wiatr, i
weszliśmy w najszerszą część Kattegatu. Morze było już dobrze wzburzone, na co Rudolf
zaklął głośno, ponieważ bohatersko usiłował ugotować kolację, pomimo garnka
tańczącego wokół kuchenki. Mając jedynie najpotrzebniejsze rzeczy na Zjawie,
musieliśmy podtrzymywać prymusa, najlepiej jak potrafiliśmy, w małej misce do mycia.
Toteż nie byliśmy zaskoczeni, gdy kluski, które smażył Rudolf, jeszcze po dwóch
tygodniach wyławialiśmy z zęz.
Przed zapadnięciem zmroku zobaczyliśmy przed nami szkuner ciężko halsujący pod
wiatr na zrefowanych żaglach. Reszta nocy minęła dość spokojnie. Około północy wiatr
zaczął słabnąć i kilka późniejszych szkwałów nie sprawiło Zjawie kłopotów. Dobrze je
znosiła pod zrefowanymi żaglami. Poranek był mglisty i przez resztę dnia pogoda była
niewyraźna. Niebo było pochmurne, wiał lekki wiatr i zachodnie szkwały. Zbliżyliśmy się
do szwedzkiego wybrzeża i wieczorem, przy ostatnich powiewach wiatru,
przycumowaliśmy w Falkenberg.
Następnego dnia poszliśmy do miasta, aby rozruszać trochę nogi. Było to małe
miasteczko, ale ładne i czyste, z mnóstwem drzew i ogrodów. Większość ludzi, włączając
dzieci, było podobnie ubranych, w niebieskie kombinezony lub ogrodniczki. Był to dla
nas zupełnie nowy widok. Również czymś nowym i niezbyt życzliwym były dla nas
dzieci otwarcie palące papierosy, a nawet proszące dorosłych o podpalenie.
W sobotę, 23 lipca, pomimo iż mogliśmy zostać jeszcze w Falkenberg, znów
wyruszyliśmy w drogę. Pogoda była niewyraźna, ostatecznie pojawił się północny i
północno-zachodni wiatr wiejąc nam prosto w dziób. Po długim, bezefektownym
halsowaniu poddaliśmy się i zawinęliśmy do portu rybackiego Glomen.
Przycumowaliśmy bezpiecznie Zjawę i wyszliśmy na ląd. Miejscowość ta również była
schludna i czysta, wydawała się być dobrze prosperująca. Wieczorem przyjmowaliśmy na
naszym pokładzie gości, którzy oprócz ogólnego zainteresowania naszą wyprawą, chcieli
wiedzieć coś więcej o kraju, z którego pochodzimy. Zamiast łamać sobie język, wpadłem
na pomysł, że bardziej odpowiednie będzie pokazanie im opracowań i broszur, które
pozbierałem z agencji turystycznych w Gdyni na takie właśnie okazje. Spędziliśmy tam
bardzo przyjemny czas, lecz wkrótce nadszedł korzystny wiatr i popłynęliśmy do
Goteborga.
Następny dzień o mały włos, nie stał się dniem naszego przeznaczenia. O godz. 19.00
minęliśmy statek latarniowy oznaczający wejście do Goteborga i zmieniliśmy kierunek na
wschodni wpływając w labirynt skalnych wysepek. Ta szeroka bariera chroniła Goteborg
od otwartego morza. Ogólna mapa pokładowa Zjawy nie pokazywała jak wiele tych wysp
znajduje się pomiędzy nami a Goteborgiem.
Gonieni przez ciężkie chmury z zachodu, minęliśmy jedną skałę, drugą, następne,
weszliśmy do kanału i minęliśmy latarnię. Ale portu wciąż nie było. Minęliśmy następną
wyspę i zobaczyliśmy ogromną ilość różnych jachtów uciekających przed zbliżającym się
szkwałem. Zmierzali do niewidocznego dla nas portu. Natychmiast udaliśmy się za nimi
płynąc prawie jak za łupem. Nagle nadszedł szkwał. Jak gromem uderzenie wichru
położyło Zjawę prawie na boku. Idącemu przed Zjawą slupowi podarło grot w strzępy.
Niektóre jachty zdążyły na czas spuścić żagle i stanąć na kotwicy, inne płynęły dalej tylko
pod przednimi żaglami. Będąc jedyną obcą łódką, próbowaliśmy twardo płynąć na
żaglach, ale nasz pokaz nie trwał długo. Niezbyt duża przestrzeń pomiędzy wyspami stała
się zbyt ciasna i zmuszeni byliśmy stanąć na kotwicy za małą groblą, gdzie kilka jachtów
miało stałe miejsce postoju.
Następny dzień zastał nas łowiących w zamyśleniu ryby, niestety bezowocnie, a po
południu łaziliśmy po skałach szukając czegoś, co nadawałoby się do jedzenia. Obchodząc
dalej zobaczyliśmy na sąsiedniej wyspie grupę nagich ludzi w różnym wieku. Młodsi
biegali i bawili się, a ich rodzice odpoczywali i rozmawiali. Życie było dla nas jeszcze
pełne niespodzianek. Tak mało rzeczywiste opowieści o fińskich saunach i Skandynawach
w pełni korzystających ze słońca podczas krótkiego u nich lata, stały się nagle tak realne
dla naszych zdziwionych oczu. Dzieci machały do nas, ale nasz głęboko zakorzeniony
obyczaj, lecz nie upodobania, skłoniły nas do uszanowania prywatności tych ludzi.
Wróciliśmy na groblę, gdzie stały jachty.
Łodzie, nie dłuższe niż 40 stóp, były pięknie utrzymane i jasno połyskiwały. Były
esencją sztuki żeglarskiej. Zastanawialiśmy się, czy powodem cumowania ich tutaj był
brak miejsca w samym Goteborgu, czy też właściciele chcieli je mieć blisko otwartego
morza.
Wypłynęliśmy następnego dnia, minęliśmy większość wysp, aż w końcu oczom
naszym ukazał się Goteborg i, zwalczając silny prąd rzeczny, weszliśmy do portu.
Przycumowaliśmy i zaraz na naszym pokładzie pojawiło się dwóch urzędników
portowych i jeden policyjny. Po załatwieniu formalności, umyliśmy się, ubraliśmy i
wyruszyliśmy obejrzeć miasto.
Ogólnie Goteborg sprawia wrażenie czystego i atrakcyjnego miejsca z parkami i
zielenią, lecz nieprzyjemnie przedstawiają się rzędy niskich, drewnianych i
zapuszczonych domów. Mniejsze ulice zostały wyasfaltowane, główne natomiast i skwery
były wyłożone granitową kostką, prawie jak bruk. Sprawiało to wrażenie, że Goteborg jest
dłuższy niż był w rzeczywistości, było to ciężkie przeżycie dla naszych butów.
Port handlowy, położony przy ujściu rzeki, nie wyglądał tak imponująco jak nasz w
Gdyni, ale w oddali ujrzeliśmy wielkie stocznie. Ogromny zachwyt wywołał w nas port
rybacki z miejscami postoju dla przeszło tysiąca kutrów. Stały tam statki, o których
słyszałem wiele dobrego. Szerokie, z identycznym kształtem dziobu i rufy, niektóre białe,
niektóre zielone, od 50 do 90 stóp długości, zazwyczaj otaklowane kecze, lecz ze
szwedzkimi silnikami średnioprężnymi jako głównym napędem. To były silne kutry z
krótkimi, grubymi masztami służącymi zarówno do wciągania sieci jak i do noszenia
solidnych żagli na różne wiatry. Wyruszały na dalekie wyprawy z załogą oddaloną od
rodziny, z pokolenia na pokolenie trudniącą się rybołówstwem. Ich szerokie ramiona,
kwadratowe dłonie, zgrubiałe od lin i łańcuchów, oraz oczy wyblakłe od wichrów i słonej
wody zrobiły z nich prawdziwych ludzi morza.
W oczach rybaków musieliśmy wyglądać niezwyczajnie, jako że po krótkim
obserwowaniu nas, podeszli grupą porozmawiać. Bariera językowa znów była dla
wszystkich niezręczna, ale potrafiliśmy się porozumieć przy pomocy słów w języku
angielskim, niemieckim oraz gestykulacji, oni sami byli ludźmi na schwał. Gdy
odchodziliśmy dali nam tyle ryb, ile mogliśmy unieść. Wróciliśmy szybko na Zjawę,
gdzie Rudolf przygotował kolejną dobrą kolację z soczystych, smażonych łupaczy.
Następny dzień spędziliśmy na zwiedzaniu miasta i okolicy. Zupełnie przypadkiem
trafiliśmy do dzielnicy sklepów ze starzyzną, gdzie w jednym z nich zauważyłem mały,
spirytusowy kompas morski. Była to ogromna pokusa i udało nam się tanio go kupić za
resztę koron, które dostaliśmy w Ostertrap. Z dumą zanieśliśmy kompas na Zjawę i
umieściliśmy dokładnie przed sterem. Gdy przygotowywaliśmy się do dalszej podróży,
rybacy udzielili nam dobrej rady: unikać sztormowego Skagerrak i płynąć przez Limfjord,
aby zaoszczędzić wiele mil drogi. Dali nam również starą mapę tych okolic.
Trzeciego sierpnia podnieśliśmy żagle i wyszliśmy w morze, wkrótce
zorientowaliśmy się, że wieje przeciwny wiatr. Po całym dniu mozolnego halsowania,
Zjawa przesunęła się zaledwie na wysokość małej wyspy Halso. Uznaliśmy, że
najrozsądniej będzie zostać tu i poczekać na zmianę wiatru. Halso była w rzeczywistości
małą osadą rybacką, lecz rozłożona na stoku skalistej góry przedstawiała się malowniczo.
Sprawiała wrażenie większej, turystycznej miejscowości.
Zjawa, obcy jacht, była sporą atrakcją dla mieszkańców tej miejscowości, zwłaszcza
dla dziewcząt widzących nowych chłopców. Dziewczyny były promienne i uśmiechnięte,
lubiliśmy je obserwować, a one lubiły podglądać nas. Jedna z nich, moim zdaniem
najładniejsza, przyjaźniła się z Rudolfem, ale jej przyjazne, ogromne oczy wciąż zwracały
się w moją stronę. Często wszyscy razem spacerowaliśmy po miejscowości i okolicach,
było to coś, czego nigdy nie robiliśmy w Gdyni. Z wyrazu twarzy mijających nas ludzi,
wywnioskowaliśmy, że normalną rzeczą było obejmowanie dziewczyn ramionami. To
również było dla nas coś zupełnie nowego i nasze twarde, polskie obyczaje szybko poszły
w niepamięć.
Nasze spacery zawsze kończyły się wizytą na Zjawie, gdzie jej ciasna kabina
zapełniała się po brzegi. Wiedzieliśmy, że kabina jest zbyt mała i że musimy zbudować
większą, również dziewczyny, które ciągle uderzały głową, twierdziły, że jest
niewygodna. Nie mogły przez to zostawać u nas dłużej, co było wielkim rozczarowaniem
dla wszystkich. Pewnego popołudnia przyszły bardzo podekscytowane upierając się,
abyśmy z nimi poszli. Był to krótki spacer, który zaprowadził nas do stosu starych,
porzuconych łodzi, ich ostatnie miejsce spoczynku. Jedna z nich, łódź motorowo-żaglowa,
wyglądała lepiej niż inne. Wtedy zrozumieliśmy. Dziewczyny wiedziały, że kabina tej
łodzi była w dobrym stanie, lepszym niż na Zjawie. Ku naszemu zaskoczeniu, dziewczyny
zorganizowały wszystko, co potrzebne do wymiany kabin. Tego wieczoru, dwóch
mężczyzn z małego, pobliskiego portu, zdjęło nienaruszoną kabinę ze starego jachtu i
przetransportowało na trzykołowym wózku, podczas gdy ja „stary budowniczy jachtów”
sprawdziłem wymiary i zrobiłem projekt.
O świcie zdjęliśmy z Rudolfem dach kabiny i, za pomocą masztu i lin, położyliśmy
go na brzegu. Resztę dnia zabrało nam przymocowywanie i zabezpieczanie nowego dachu
kabiny, zrobiliśmy to lepiej i mocniej niż poprzednio. Nowa kabina miała prawie tę samą
szerokość, ale była dłuższa o 8 cali i wyższa o 12 cali, dzięki czemu pomieszczenie na
Zjawie było wygodniejsze.
Zachęcony tym postępem poszerzyłem stół i przymocowałem nad nim półkę na
książki i lampę naftową. Ulepszyłem nasze koje wbudowując 6 calowe deski grodziowe
zapobiegające przemaczaniu materacy cieknącą wodą. Jedna rzecz ciągnęła za sobą drugą
i zrobiłem częściowe przepierzenie kambuza, zamontowałem nowe półki do
przechowywania jedzenia, stół do gotowania, pod którym było miejsce na garnki.
Podczas, gdy Rudolf malował kabinę, zamontowałem w kokpicie nową podłogę z desek,
które wziąłem z łodzi motorowo-żaglowej, jak również zrębnicę i szeroki greting do
siedzenia podczas sterowania. Cztery dni pracy od świtu do nocy, ale za to jakie
udogodnienia, jaki luksus. Uczciliśmy to przyjęciem na świeżym powietrzu przyrządzając
ryby, gdzie wstęp był wolny.
Zbyt wiele lat upłynęło, aby pamiętać imiona tych wszystkich młodych ludzi, dzięki
którym było to możliwe, ale w moim starym albumie znalazłem Nilsa Nilsona i jego
siostrę Kerstin. Pomimo tego, iż dobrze nam było z naszymi nowymi przyjaciółmi,
wiedzieliśmy, że musimy ich opuścić. Nadszedł już czas.
Rano wyruszyliśmy w drogę. Przed wieczorem wyszliśmy z labiryntu skał i
wzięliśmy kurs na wyspę Laeso, kierując się do Limfjordu. Następnego dnia rano
zauważyliśmy światło statku latarniowego wytyczającego północny kraniec płycizny
Laeso, lecz aż do południa tkwiliśmy przy nim, unieruchomieni przez ciszę. Po godz.
12.00 zaczął wiać północno-zachodni wiatr, wieczorem zmienił się przyjmując kierunek z
zachodnio-południowego, bardziej dla nas niekorzystny. Zjawa, ciężko pracując, minęła
latarnię na północno-zachodnim cyplu Laeso i zaczęliśmy szukać właściwego kanału
pomiędzy mieliznami. Godzinę później zobaczyliśmy białe światło boi na prawo od kursu
i, po wzięciu pelengu obu świateł, wkrótce znaleźliśmy się w kanale.
Następnego dnia, gdy gładko płynęliśmy, kilka mil przed wejściem do Limfjordu,
nagły powiew silnego wiatru złamał bom na Zjawie. Grot zaplątał się w kompas i rozbił
go tak, że był już nie do naprawienia. Rzuciliśmy się do spuszczenia żagla zanim podrze
się na strzępy. Kanał musiał być bardzo wąski, Zjawa zdryfowała osiadając na mieliźnie,
nie zdążyliśmy nawet zrzucić kotwicy. Na szczęście wiatr wiał od lądu i nie było dużej
fali. Zjawa osiadła na mieliźnie na południowej stronie kanału, gdzie głębokość wody
sięgała 2-3 stóp, dziobem zwrócona w stronę świateł, na południowy zachód, z zachodnim
wiatrem wiejącym od lądu.
Oprócz wyładowania balastu, który jak tłumaczyłem Rudolfowi, mógłby jeszcze
bardziej wepchnąć Zjawę na mieliznę, musieliśmy wskoczyć do wody zabezpieczając się
liną, pchnąć dziób do kanału, postawić foka i Zjawa powinna się uwolnić. W przeciwnym
razie powinnyśmy przenieść kotwicę za pomocą pustej kegi i próbować wyciągnąć jacht
za pomocą bloczków i lin.
Przywiązując się do łodzi długą cumą, żeby przypadkiem nie zostać bez jachtu,
wskoczyliśmy do wody i zaczęliśmy z całej siły pchać. Dziób poruszył się. Pchaliśmy
powoli i z mozołem. Podczas tych prób zepchnięcia Zjawy z mielizny usłyszeliśmy
dźwięk silnika i poczuliśmy wibracje jego śruby w wodzie. Był to mały kuter rybacki
wracający przed zmrokiem do portu, zobaczył, że mamy kłopot i przypłynął z pomocą.
Mężczyzna rzucił nam linę, którą zamocowaliśmy na dziobie. Za pierwszym
pociągnięciem Zjawa była uwolniona i holowana do Hals. Katastrofa na morzu została
zakończona zanim się zaczęła. Podziękowałem rybakowi tak, jak mogłem ściskając ręce
nad głową. Zrozumiał i odwzajemnił gest.

Władysław Wagner, 1931.


Fot. 5. Zjawa - po zwodowaniu, 1932
2.3. Trzy
ZOSTALIŚMY W HALS AŻ DO 15 SIERPNIA DOKONUJĄC NIEZBĘDNYCH
NAPRAW. Mieszkańcy byli bardzo pomocni i, po tym jak rozeszła się wiadomość, że
ulegliśmy wypadkowi, ich hojność była przytłaczająca. Ktoś dał nam drzewiec na bom,
inny zrobił okucia, ktoś jeszcze wyciągnął Zjawę częściowo z wody, żeby przejrzeć jej
dziób i uszczelnić w razie potrzeby. Jeszcze inni dali płótno żaglowe i różnorodne dodatki,
aby wspomóc nasze zaopatrzenie. Dostaliśmy również małą, ręczną pompę do zęz, którą z
zadowoleniem zainstalowałem w kokpicie, i w końcu, co sprawiło nam ogromną radość,
kompas.
Szczerze wszystkim podziękowaliśmy wzruszeni ich troską i wspaniałomyślnością.
Rano, 15 sierpnia, wypłynęliśmy przy lekkim zachodnim wietrze, poruszając się najpierw
powoli, później trochę szybciej, aż zostawiliśmy daleko port i wiatr zaczął wypełniać
żagle. Łagodne wody Limfjordu pozwoliły odprężyć się podczas żeglowania. O godz.
18.00 naszym oczom ukazał się Aalborg, w niedługim czasie Zjawa minęła pierwszy most
pontonowy i stanęła w Norresundby. Zaledwie zdążyliśmy się przycumować i już
mieliśmy gości na pokładzie. Jeden z nich był rybakiem, powitał nas wiadomością, że
następnego dnia odwiedzi nas nasz rodak. Była to dla nas szczególnie dobra wiadomość,
ponieważ w ciągu całej naszej dotychczasowej podróży nie spotkaliśmy żadnego Polaka.
Gdy przyszedł, jego „Dzień dobry” cudownie zabrzmiało dla naszych uszu. Nazywał się
Franciszek Jastrzębski, przybył do Danii jako pracownik sezonowy mając siedemnaście
lat. Będąc prawie 22 lata poza Polską zapomniał już niemal ojczystą mowę, pomimo iż
miał żonę Polkę. Spędziliśmy u nich kilka miłych wieczorów, gdzie czas minął nam
bardzo szybko. Podczas pobytu w Aalborg zdobyłem się na odwagę i wysłałem krótką
depeszę do domu o treści: „Doświadczam pięknej pogody. Planuję dotrzeć do Calais,
Francja.”
Pragnąc być znów w drodze, uzupełniliśmy zapasy świeżej wody i prowiantu,
podarowanego nam przez mieszkańców, łącznie z workiem świeżych warzyw od p.
Jastrzębskiego. Dzień był pochmurny i zapowiadano deszcze. Niezbyt dobra pogoda do
żeglowania, zwłaszcza, że płynęliśmy pod wiatr aż do następnego zakrętu w kanale.
Przepływając blisko szkunerów wlokących się do Aalborg, Zjawa nagle natknęła się na
scenę podobną do tej na wyspie przed Goteborgiem. Kierując się na coś, co wyglądało jak
ogromny budynek po stronie Aalborg, pojawił się nam widok setek nagich kobiet,
niektóre były w wodzie, inne nie. Nadejście Zjawy wywołało ogólną konsternację,
zmieniłem więc szybko hals i zniknęliśmy za zakrętem. Zdaliśmy sobie sprawę, że wielkie
miasto Aalborg wyposaża swoich mieszkańców w kąpieliska, lecz separuje pod względem
płci.
Utrzymywała się zła pogoda, więc gdy zapadł zmrok zrzuciliśmy na noc kotwicę
przy Longster. Rano pogoda nie poprawiła się. Zaczął wiać bardzo silny wiatr. Płynęliśmy
dość szybko, ale widoczność była zła i miałem problemy w utrzymaniu się w wąskim
kanale, gdzie zakręcał wiatr, z szerokim obszarem płycizn wód Limfjordu. O godz. 17.00
dobiliśmy do zachodniej części Limljordu - Tybom, gdzie stało zaledwie kilka domów na
niekończącym się piachu.
Osiągając Tybom, dotarliśmy również do nowego etapu naszej podróży. Za nami był
Bałtyk, mały Kattegat i Limfjord, lecz przed nami Morze Północne, które jak słyszałem
było rzadko przyjazne dla małych jachtów. Ostrzegali nas w Aalborgu, że jeśli
wybierzemy się Zjawą na Morze Północne to zginiemy. Pomimo tego postanowiliśmy nie
poddawać się i poczekać na zmianę pogody. Aby nie stać bezczynnie, kontynuowałem
mój plan zmiany Zjawy w jol. Chciałem, aby miała więcej żagli na słabe wiatry, z niezbyt
wysoko położonym środkiem ciężkości, i żeby pływała nawet ze spuszczonym grotem.
Pracę rozpocząłem już w Aalborgu od bezpiecznego zainstalowania kompasu w
kambuzie, gdzie był widoczny przez okno. Zrobiłem również bukszpryt z oryginalnego
gafla i maszt ze złamanego bomu. Nic się nie zmarnowało. W Tybom, wraz z Rudolfem
szyjącym żagle, postawiłem bezanmaszt między rufą a sterem, na stalowej podporze z
zamontowanym uchwytem do sterowania bezanem. Uchwyt był zrobiony z desek o
wymiarach 2x6 cali w kształcie litery V, przykręconych do pokładu. Koniec V był
przymocowany łańcuchem do grubej płyty na wodnicy. Brak stalowego foksztaksla,
potrzebnego do kliwra, przeszkodził mi w dokończeniu pracy. Dołączyliśmy go do naszej
listy zakupów. Rezultat tych starań był dość nieoczekiwany. Uchwyt okazał się być
również bardzo wygodną toaletą najlepszą, na jaką Zjawa mogła sobie pozwolić. Rudolf
skarżył się, że jest „wietrzna” i pod taką nazwą pozostała.
W porcie zaczęła pojawiać się duża ilość keczy i szkunerów motorowo-żaglowych,
cumowały i wyczekiwały. Obserwowaliśmy te łodzie przybywające z Limfjordu, które
zatrzymywały się w Tybomie wyczekując lepszej pogody przed wyjściem na Morze
Północne. Wszyscy ci żeglarze byli zgodni, że „To jest diabeł”.
Ostatecznie pogoda poprawiła się i nadciągnął dobry wiatr z północy. Urząd portowy
już otrzymał szczegółowy telegram o stanie pogody, „Wiatr z NNE, siła 4-5, pogoda”. Na
spokojnych pokładach kutrów i statków towarowych zapanował ruch i niebawem jeden za
drugim zaczęły wychodzić w morze. Po zrobieniu klaru na pokładzie Zjawy i uzupełnieniu
świeżej wody, godzinę później opuściliśmy port.
Pierwszej nocy na Morzu Północnym zdumieliśmy się, że było wiele hałasu nic.
Było spokojnie. Przyjemna, czysta, gwiaździsta noc z dobrą widocznością. Płynęliśmy z
dobrą prędkością do Esbjerg. Następnego dnia przed południem wiatr przycichł, lecz nie
na długo. Gdy wzmógł się ponownie, uderzył mocno fundując nam mokrą i nieprzyjemną
podróż. Po pokonaniu zakręconego, naturalnego kanału mielizny Tuzen, po południu
weszliśmy do Esbjerg. Odpoczęłiśmy przez noc w Esbjerg i popłynęliśmy dalej. Gdy
opuszczaliśmy port zdałem sobie sprawę, że powinienem najpierw sprawdzić godziny
pływów, jako że trafiliśmy na przypływ a wiatr wiał z przeciwnego kierunku. Musieliśmy
halsować w wąskim kanale pod oba naraz i przez dwie godziny przesunęliśmy się tylko o
ok. 100 jardów. Widok naszego wysiłku wyjścia na morze, z lądu musiał być zabawny.
Musiało również zastanawiać, co tak ogromnie ważnego zmuszało nas do trwania w tej
walce.
Dla naszej wielkiej ulgi kuter rybacki, Martha Elizabeth z Hjerlingen, wypływał z
portu w drogę na łowiska. Obserwując nasze ciężkie wysiłki, wziął nas na hol i
wyprowadził w morze.
Dzięki mieszkańcom Ostertrap, Halso i Hals, Zjawa stała się lepszym „statkiem”, niż
kiedykolwiek się spodziewaliśmy. Była to dobra łódź do żeglowania po Morzu
Północnym i zawsze wiedziałem, że nie powinna być porzucona. Była szczęśliwa tylko
wtedy, gdy kapitan był przy sterze.
Aby zapobiec przynajmniej niektórym wypadkom, obserwowałem morze prawie
nieprzerwanie, dając Rudolfowi czas nie tylko na nauczenie się żeglowania, ale także na
to, aby wczuł się w jacht i morze. Bez tego nauka mogła być tylko przeszkodą w razie
jakiegoś niebezpieczeństwa wymagającego szybkiej reakcji. Rudolf był dobrym
załogantem, pogodnym kompanem, który bez złości brał udział we wszystkich
obowiązkach. W ten sposób nasz rejs zaczął się dobrze
i miał doskonałą szansę powodzenia. Żadnych wymagań, jedynie chęć dawania.
Pierwsze dwa dni na morzu nic się nie wydarzyło, ładna pogoda. Lecz następne dwa
dni przyniosły południowo-wschodni wiatr i nieustającą mżawkę. Czwartego dnia, w
nocy, dostrzegliśmy w deszczu światło statku latarniowego Tershelingebank. Teraz, mając
Zjawę na ustalonej pozycji, dałem ster Rudolfowi mając nadzieję na odpoczynek i, jeśli to
możliwe, na wysuszenie się.
O świcie zawołał mnie mówiąc, że minął nas polski statek płynący na wschód.
Wiadomość ta ścisnęła moje gardło… dwa polskie statki mijające się w nocy wywołały
ogromne wzruszenie. Wraz ze zmianą pogody i porywistego wiatru zawinęliśmy do
S’Gravenhage i jak tylko się przycumowaliśmy, poszliśmy spać. Rano nabraliśmy świeżej
wody i popłynęliśmy do Calais. Zauważyłem, że barometr w bosmanacie zaczął spadać,
ale byłem dobrej myśli.
Pierwsza część dnia upłynęła spokojnie, ale wieczorem wiatr stopniowo zaczął się
wzmagać. Nie zmalał przy zachodzie słońca i wiedzieliśmy, że należy spodziewać się złej
pogody. Po jakimś czasie osiągnęliśmy ujście rzeki Skaldy, gdzie fale, z powodu pływów,
zaczęły tłuc w Zjawę z każdej strony. W nocy mieliśmy przychylny wiatr ze wschodu i aż
do północy Zjawa leciała raczej niż płynęła. Dobry wiatr nie trwał długo i gdy znów
zmienił kierunek ujrzeliśmy ciężką, czarną masę chmur sztormowych, nadciągających z
dalekiego, niedostrzegalnego lądu i przemieszczających się w naszą stronę. Błyskawice
rozcinały niebo i wśród odległych pomruków grzmotów zrefowaliśmy grota i
postawiliśmy sztormowego foka. Pół godziny później dosięgła nas nawałnica czyszcząc
nam cały pokład. Wszystko nadciągnęło z północnego wschodu… ogłuszające grzmoty,
ciągłe pioruny i strumienie deszczu bijące w rozszalałe morze z taką siłą, że pozostawiały
pasma mocno fosforyzującej wody. Trwało to całą noc i odetchnęliśmy z ulgą, gdy
zamieniło się w słabą mżawkę.
Lecz pogoda wcale się nie poprawiła. W południe znów rozdmuchał się mocny
zachodnio-południowo-zachodni wiatr, zdecydowaliśmy zrezygnować z halsowania na
korzyść wejścia do Ostendy. Nic tak bardzo jak to, nie gwarantowało naszego
bezpieczeństwa. Zobaczyliśmy ogromny statek, który okazał się być angielskim promem
wychodzącym z portu. Płynął kursem, którym mógłby bezpiecznie minąć Zjawę, ale nagle
ostro zakręcił w naszą stronę, mijając nas tak blisko i z taką prędkością, że nie miałem
szansy obrócić Zjawy tak, aby wspiąć się dziobem na falę. Solidna ściana wody kaskadą
spłynęła na naszą małą łódkę i byliśmy cali skąpani. Mogłem zrozumieć, że
prawdopodobnie kanał zmusił statek do zmiany kursu, ale czułem, że mógł zwolnić zanim
nas minął. Zjawa była dobrze widoczna.
Oprócz tego niefortunnego początku, Ostenda pozostawiła na nas dobre wrażenie i
byliśmy zadowoleni, że mogliśmy obejrzeć tą morską miejscowość wypoczynkową, która
cieszyła się taką sławą w Polsce. Jednakże, mięliśmy odczucie że rozgłos był
wyolbrzymiony. Małe pałacyki nad morzem wcale nie były lepsze od niektórych willi na
Kamiennej Górze w Gdyni. Jedyne, co nas zdziwiło na słynnej ostendzkiej plaży, to brak
ładnych dziewcząt. Nie widzieliśmy ani jednej.
W mieście zwróciliśmy uwagę na wiele sklepów sprzedających pamiątki z I Wojny
Światowej, szczególnie nawiązujących do czasu niemieckiej inwazji na Belgię. Pamiątki
na wystawie były czymś co przypominało od połamanych karabinów i rewolwerów
począwszy, do bagnetów i szabli skończywszy (…). Wszystko zardzewiałe do ostatnich
granic. Dla nas cały pomysł był niegodziwy i niesmaczny.
Z powodu złej pogody musieliśmy cały tydzień spędzić w Ostendzie. Wiatr osiągnął
taką siłę, że nawet prom łączący z Anglią musiał być odwołany. Pewnej nocy, gdy
spaliśmy w porcie i sztorm wydawał się osiągać swój szczytowy punkt, zostałem
zbudzony przez niesamowity dźwięk dochodzący z morza. Unosił się przerywany razem z
wiatrem. Gdy wytężyłem słuch usłyszałem głosy. Ubrawszy się szybko, wyszedłem na
dek i przez deszcz dostrzegłem sporą grupę mężczyzn, którzy schronili się na molu. Byli
to rybacy, w większości łowcy krewetek, którzy jak zwykle przyszli na swoje łodzie, aby
o świcie wyruszyć na łowiska. Jednak pogoda była zbyt sroga i nie mogli wypłynąć.
Zamiast tego zebrali się pod latarnią morską i śpiewali starą pieśń morską o młodym
żeglarzu konającym w sztormie. Była to pieśń pełna bólu i smutku i przygnębiony dźwięk
ich głosów, zrodzony na wyjącym wietrze przez czarną rozpaczliwą noc sprawił, że moje
serce płakało. Rano, z rozdartym na pół sercem świtem sztormowego dnia, wszystko to
kotłowało się we mnie jak nocny koszmar.
Pogoda w końcu poprawiła się, lecz dotarliśmy jedynie do Dunkierki, gdzie staliśmy
od 9 do 15 września oczekując sprzyjających wiatrów. Tam przyszli na nasz pokład dwaj
urzędnicy i zażądali wypełnienia nowych formularzy. Chcieli, żebyśmy wykupili tzw.
paszport celny, który, jak nas zapewnili, był ważny cały rok we wszystkich portach. Koszt
tego paszportu wynosił 12 franków. Zapłaciliśmy i w zamian otrzymaliśmy bardzo
antycznie wyglądający dokument, tak niepospolity w formie, że zachowaliśmy go jako
pamiątkę.
Urzędnicy byli bardzo przyjaźni i pokazali nam najlepsze miejsce do cumowania
naprzeciw stoczni, gdzie był budowany najsłynniejszy niszczyciel „Dunkierque”.
Również często spotykaliśmy ich w „Cantine Pollonaise”, kawiarni prowadzonej przez
Polkę zamężną z Francuzem. Wszyscy okazali się bardzo gościnni.
Mając wolny czas zdecydowaliśmy uszyć nieprzemakalne ubrania sztormowe.
Materiał, który mieliśmy był lekkim, ale surowym płótnem. Użyliśmy dużo oleju z
siemienia lnianego, aby to namoczyć. Jednakże ubrania nie okazały się sukcesem, gdy
wystawialiśmy je na działanie surowej pogody.
Nasz odjazd z Dunkierki nie był zbyt pomyślny. Ledwo Zjawa wyszła z portu, gdy
zostaliśmy unieruchomieni i osnuci gęstą mgłą. Nie mogliśmy wrócić i nie chcieliśmy
dryfować w stronę lądu, nie mogliśmy też zakotwiczyć w kanale. Zdecydowałem
przycumować się do najbliższej boi, wbrew przepisom. Wymagało to od nas zastosowania
przebiegle wyglądającego sposobu trzymania się za linę tak długo, aż mgła pokaże oznaki
rozrzedzania się. Trwaliśmy tak unieruchomieni aż do południa. Wreszcie słońce
rozproszyło mgłę. Z lekkim wiatrem z północy, szczęśliwi ruszyliśmy z miejsca w dalszą
drogę.
Wszystko było dobrze przez około milę, gdy Zjawa wpłynęła do kanału
prowadzącego do Calais. Tutaj nasz spokój się skończył i przez godzinę byliśmy w ogniu
działowym fortu Dunkierki. Na początku, gdy woda tryskała wokół nas od strzałów, nie
byliśmy zbyt zaniepokojeni, ale strzelanina trwała, pomimo iż byliśmy wyraźnie
widoczni. Domyśliliśmy się, że były to ćwiczenia, ale nie wiedzieliśmy, do jakiego
stopnia możemy zaufać umiejętnościom strzeleckim tych ludzi. Zacząłem nawet dumać,
jaką ładną łódkę mógłbym otrzymać od francuskiego rządu, gdyby zatopili Zjawę, pod
warunkiem, że przeżyjemy, aby domagać się roszczeń. W rzeczywistości fort strzelał do
ruchomego celu ciągnionego przez holownik, który wypłynął z portu, i gdy Zjawa stała
prawie w miejscu w lekkiej bryzie, holownik zaczął pływać wokół nas. Na szczęście
przeżyliśmy i wieczorem przycumowaliśmy nietknięci w Calais.
Wcześnie rano udaliśmy się na pocztę oczekując pliku listów. Ku naszemu
wielkiemu przerażeniu zostaliśmy poinformowani, że paczka listów, która czekała na nas
przez dłuższy czas, została odesłana do nadawców. Byliśmy bardzo rozczarowani, lecz
gdy odchodziliśmy urzędnik zawołał mnie z powrotem. Był jeden list dla mnie z domu.
Było dla mnie wielką ulgą mieć więź z rodziną, ale równocześnie miałem rozdarte serce,
ponieważ wciąż nie potrafiłem zdradzić im moich prawdziwych planów. Skończyły się
pieniądze. Mój ojciec zakupił franki francuskie i załączył je mając nadzieję, że dotrą wraz
z listem. Wysyłałem długą odpowiedź, lecz żeby w przyszłości zapobiec przysyłaniu
pieniędzy, pominąłem następny adres.
Po zakupieniu prowiantu i dużej ilości francuskiego chleba, bezzwłocznie
wypłynęliśmy. Mieliśmy dobry wiatr, ale przeciwny silny prąd sprawił, że posuwaliśmy
się wolno. Wieczorem morze uspokoiło się zupełnie, powietrze stało się ciężkie i była
słaba widoczność. Całe szczęście, że prąd zmienił się i stopniowo niósł Zjawę do Bolonii.
O północy zdołaliśmy wejść do portu. Czuło się ogromne szczęście odwiedzając
słynną Ostendę, jak również Dunkierkę i Bolonię, ze sławnej „Opowieści dwóch miast”.
Lecz znów postój był krótki. Gdy wyruszyliśmy pogoda była niespokojna i wiatr
nieprzychylny dla naszego kursu. Nad ranem deszczowe chmury przyniosły lekki wiatr,
który stopniowo wzbierał na sile. W końcu, na lewym trawersie, zobaczyliśmy światło
latarni d’Ailly, niedaleko Dieppe i rano wpłynęliśmy Zjawą do portu Le Havre.
Byliśmy zafascynowani tym portem. Był ogromny, lecz pusty i cichy. Miał kilka
basenów pływowych zapełnionych bezczynnymi statkami. Między nimi zobaczyliśmy
duże statki liniowe, Światowid i Krakus, które dawniej, pod polską banderą, utrzymywały
komunikację pomiędzy Gdynią a Ameryką Południową wożąc polskich emigrantów. Tutaj
również zobaczyliśmy słynne francuskie giganty, Ile de France i Paris, które odchodziły
do Nowego Jorku. Przeszliśmy wzdłuż całego basenu pełnego obszernych, wspaniałych
jachtów, w większości amerykańskich i byliśmy zaskoczeni, gdy na stęplu zobaczyliśmy
jacht o długości ponad 30 stóp, z napisem na rufie DAL-GDYNIA. Stał wciąż na wózku,
co sugerowało transport koleją lub samochodem ciężarowym. Nasunęło mi to pytanie,
które zostało bez odpowiedzi do czasu, aż osiągnąłem Panamę.
Pewnego dnia podczas naszej niewinnej wędrówki po porcie, zostaliśmy otoczeni
przez brygadę policjantów na rowerach. Okrążając nas znienacka i wyglądając tak
oficjalnie w swoich mundurach, byli w pewnym sensie przerażający. Zażądali naszych
dokumentów. W Gdyni nie przyszło mi do głowy, aby wziąć paszport. W tamtych czasach
prawie nie słyszało się o tym, jedynie w książkach i opowiadaniach. Pokazałem im to, co
miałem, legitymację szkolną ze zdjęciem i rachunek z zakupu Zjawy, aby udowodnić, że
zwiedzaliśmy Francję łodzią. Rudolf miał dyplom ukończenia kursu malarskiego. Po
obejrzeniu uprzejmie oddali nam dokumenty i życzyli „Bon-Voyage”, oddalili się tak
szybko jak pojawili. Pewnie nie wyglądaliśmy jak zwyczajni turyści, co mogło być
powodem ich niepokoju.
Gdy wróciliśmy na pokład Zjawy, zastaliśmy kilku mężczyzn czekających na nas.
Byli Polakami, którzy rozpoznali polską flagę. Jeden z nich p. Peiner, zaprosił nas do
siebie i na zawsze zapamiętamy jego młodą żonę próbującą utuczyć nas na dalszą podróż.
W dniu, w którym zaplanowaliśmy odjazd, spotkaliśmy jeszcze jednego rodaka, p.
Sowińskiego. Był bardzo uradowany widząc ojczystą flagę i miło spędziliśmy wieczór w
jego domu. Podczas gdy Rudolf relacjonował wydarzenia z naszej podróży, przejrzałem
półki z książkami szukając polskich gazet i czasopism, których nie widziałem przez długi
czas. Zostaliśmy obdarowani ogromną paczką gazet i, gdy wyszliśmy, czekałem tylko na
szansę fascynacji w spokoju i czasu do czytania. Gdy następnego dnia wyruszaliśmy, p.
Sowiński i kilka innych osób, przyszli na pokład z pożegnalnym prezentem… skrzyniami
świeżego prowiantu, gest, który wspomógł nas na nadchodzące dni.
Jak tylko wyszliśmy z portu, wiatr ustał i przez następną godzinę dryfowaliśmy w
ulewnym deszczu. W południe przyszedł lekki wiatr, lecz przeciwny do naszego kursu.
Musieliśmy halsować i około północy dostaliśmy się na wysokość Caen. Ten port miał
bardzo długi kanał wejściowy zaczynający się od wybrzeża. Ponieważ pogoda była
spokojna, a my zmęczeni, mniej więcej w połowie drogi zdecydowaliśmy się zrzucić
kotwicę. Rzuciliśmy się na koje i miło wypoczywaliśmy, aż poczuliśmy dziwną
niewygodę. Wstaliśmy zastając Zjawę leżącą na boku. Był odpływ i zostawił Zjawę suchą
na brzegu kanału.
W południe Zjawa znów unosiła się na wodzie, i gdy zerwała się północna bryza,
postanowiliśmy podnieść wszystkie żagle i na pełnych obrotach skierować się do
Cherbourg. Zjawa, przed chwilą bezwładna, teraz pruła z nowym duchem, tnąc fale rześko
i czysto. Stopniowo razem z wiatrem rosły fale, fale jak góry. Wspinaliśmy się na jedną, a
była już następna, jedna po drugiej. Rudolf będąc na dziobie porównywał je z piętrami
budynku, lecz humor wkrótce go opuścił. Gdy wiatr zaczął się wzmagać i zdejmował
dużego foka, dziób podbity przez falę spadł w dół z taką siłą, że Rudolf przez moment
prawie zawisł w powietrzu. Gdy spadł i uderzył o pokład, z dziobu nadciągnęła ściana
wody sprawiając mu porządną kąpiel. Zjawa nie zdołała wspiąć się na falę. Otrząsając się,
wziął foka i z cierpiącym uśmiechem powrócił na rufę wypompować wodę z zęz.
Wieczorem wiatr zaczął ostro gwizdać w olinowaniu. Ogromna chmura z mocnymi
błyskawicami minęła bokiem Zjawę, ale następna, jeszcze większa napływała z Anglii.
Zanim dogonił nas szkwał, zobaczyliśmy dwa motorowe kutry rybackie spieszące z
południa, aby wrócić do portu przed zmrokiem. My pod żaglami nie mieliśmy takiej
szansy i staliśmy na kursie. Wkrótce uderzyło. Wiatr i deszcz. Wiatr tak silny, że ubijał
morze w masy piany, i deszcz tak silny i gęsty, że byliśmy otoczeni wielką ciemnością.
Chciałem zatkać uszy. Zjawa była kruchą istotą w porównaniu z uderzeniem sztormu, lecz
z zacięciem utrzymywała kurs. Była mocno uderzana falami, aż byliśmy podrzucani i
okręcani na ciemnym, gniewnym morzu. Czuliśmy jak jej konstrukcja drży od dziobu do
rufy.
Stopniowo wiatr zaczął słabnąć i mieliśmy około godziny wytchnienia. Wtem
rozdmuchał się ponownie ze świeżą siłą. Zrefowane żagle Zjawy znów mocno się
naciągnęły, sztywne jakby z metalu, a takielunek trzeszczał i ciężko pracował. Płynęliśmy
prawie ciągnieni i zdołaliśmy osiągnąć przylądek, lecz byliśmy zbyt daleko na południe
od latami Pointe de Barfleur. Oznaczało to halsowanie pod silny, północno-zachodni wiatr.
Z Point de Barfleur było już tylko kilka godzin żeglowania do Cherbourga, ale osiągnięcie
celu w takiej pogodzie oznaczało całonocne halsowanie. Gdy zapadł zmrok i byliśmy
zrezygnowani naszą pracą, zauważyłem słabe, migające światła na niewyraźnym zarysie
brzegu. Były to czerwone i niebieskie światła wejściowe do małego portu rybackiego
Moulard. Wejście tam oznaczało ucieczkę przed pogodą, ale nie byłem pewny czy
zaryzykować, ponieważ nie posiadałem szczegółowej mapy. Smagany deszczem i
rozpryskującą się wodą spojrzałem na czarne, rozkołysane morze, a potem na światła z
lądu. Były jasne i zapraszające, wydawały się pokazywać prawidłowe wejście. Podjąłem
decyzję na korzyść Moulard. Mając ćwiartkowy wiatr, Zjawa pruła naprzód i wkrótce
znalazła się za falochronem portu. Świt zastał Zjawę leżącą na boku, cały basen portowy
był opróżniony z wody. Rybak, który widział wchodzącą Zjawę, pokazał nam wielki głaz
przed portem i skały tkwiące wokół, widoczne przy odpływie. Kanał, którym powinniśmy
wpłynąć ciągnął się wzdłuż brzegu. Na prawo od wejścia zobaczyłem wielką skałę. Zjawa
musiała zostać przeniesiona ponad nią przez wysoką falę odpływu. Na samą myśl o tym i
słuchając rybaka, zrobiło mi się niedobrze.
Czułem złość, że władze zastosowały światła w ten sposób. Utrzymując na nie kurs
podczas odpływu, dawały złudne wrażenie, faktycznie wystawiając łódź na
niebezpieczeństwa bardziej, niż bezpiecznie kierować. Lecz nie rozwiązało to mojego
problemu, jako kapitana. W Gdyni sądziłem, że jestem dobrym żeglarzem i dobrym
kapitanem, ale od rozpoczęcia podróży wiele się nauczyłem. Zacząłem zżywać się z
łodzią i morzem. Jednakże, decyzja wejścia do Moulard bez odpowiedniej mapy, pokazała
mi, że wciąż jeszcze dużo muszę się nauczyć… nauczyć na popełnionych błędach i być
wystarczająco ostrożnym, aby w przyszłości uniknąć następnych, postanowienia, które w
Moulard dużo nie pomogły.
Mieszkańcy Moulard byli bardzo gościnni. Zjawa prawdopodobnie była pierwszą
obcą łodzią z tak dramatycznym wejściem. Szczególnie pamiętam panią Signac, która
przyszła na pokład ze swoimi dwiema córkami. Przyniosły jajka, dżem, gruszki i, czego
można się spodziewać we Francji, czerwone wino, chleb i ser. To były naprawdę cenne
dodatki do naszego prawie jednolitego menu, składającego się z ryżu, makaronu,
ziemniaków, cebuli i ryb.
Następny dzień, po sprzątnięciu pokładu i sprawdzeniu żagli i takielunku,
spędziliśmy spacerując po okolicy. Wieczorem wiatr zmienił się na południowo-wschodni
i istniało prawdopodobieństwo ładnej pogody. Wczesnym, pogodnym ranem nabraliśmy
świeżej wody i pospiesznie wypłynęliśmy. Mieszkańcy wyszli pożegnać Zjawę i wśród
nich zobaczyliśmy panią Signac. Wołała nas abyśmy zawrócili, lecz z podniesionymi
żaglami w małym basenie pełnym łodzi z niewielką przestrzenią do manewrowania,
pomachaliśmy serdecznie i odpłynęliśmy. Mieliśmy dobry przelot do Cherbourga i o godz.
14.00 byliśmy w porcie.
Byliśmy zdziwieni, gdy zobaczyliśmy państwa Signac ze swoimi córkami
przybyłych w tym samym czasie. Chcieli dać nam zaopatrzenie i w swej determinacji
przyjechali samochodem z Moulard. Pan Signac dał nam swoją wizytówkę, na której było
napisane „Paul Signac, Peintre du Ministere de la Marine”, a potem wszyscy wręczyli nam
kosze prowiantu. W jednym z koszy była koperta zawierająca 500 franków, nie był to
prezent, jak powiedzieli, lecz wkład w naszą wspaniałą podróż pod polską flagą.
Wspomnieli również o swoim rodaku, Alain Gerbault, który ukończył rejs dookoła świata
na Firecrest.
Fot. 6. Ostenda.
2.4. Cztery
Z CHERBOURGA POPŁYNĘLIŚMY DO BRESTU, GDZIE DOPŁYNĘLIŚMY 9-
GO PAŹDZIERNIKA, PO SIEDMIU MONOTONNYCH DNIACH. Po dobrym,
całonocnym wypoczynku obudził nas piękny, słoneczny dzień. Po wspaniałym śniadaniu
Pani Signac, kontynuowaliśmy zwiedzanie Bretanii. Po czterech godzinach wędrówki
dotarliśmy do wsi o dwóch rzędach domów zbudowanych z kamieni. Było to
niespodzianką, gdyż wilgotny klimat Bretanii nie nadawał się do stawiania domów z
kamieni, utrzymujących wilgoć. Nie widzieliśmy śladów prac murarskich. Blisko wsi były
ruiny zamku. Zafascynowani zamkiem, świetnie bawiliśmy się zwiedzając go. Innym
wspaniałym zjawiskiem była obfitość drzew palmowych pielęgnowanych przez ciepłe
wody Golfsztromu. Nigdy przedtem nie widzieliśmy czegoś takiego, jak te drzewa,
przepięknie rosnące przy drodze.
W niedzielę nie byliśmy zaskoczeni, widząc na drodze mnóstwo ludzi zdążających
do kościoła. Byliśmy zafascynowani ich niespotykanym sposobem ubierania się.
Większość mężczyzn nosiła ciemne ubrania, lecz kobiety wyglądały niezwykle
atrakcyjnie w dopasowanych bluzkach i wiejskich spódnicach. Na spódnicach nosiły
wspaniale haftowane fartuszki, nieskazitelnie czyste. Na głowach miały śnieżnobiałe
dopasowane czapki, starannie usztywnione krochmalem. Pomimo grubych, drewnianych
zelówek, ich buty wyglądały gustownie pokryte od wierzchu błyszczącą, lakierowaną
skórą. Uderzające były ogromne kapelusze mężczyzn z szerokimi rondami, z których
zwisały po obu stronach pukle wstążek lub piór.
Mężczyźni również nosili długie buty na grubych, drewnianych podeszwach.
Oceniliśmy to jako bardzo praktyczne do chodzenia po błotnistej i mokrej ziemi.
Widzieliśmy samych roześmianych i miło gawędzących ludzi. Rzadko można było
zobaczyć poważne oblicza, jeżeli już to jedynie na twarzach starszych ludzi, gdzieś
głęboko w ich oczach, w których można było odczytać wspomnienia dawnych,
zamorskich wypraw… kto wie jak tragicznych.
Słyszałem o nich niezwykłą opowieść:
„Pewien stary Bretończyk stanął przed wielkim problemem, kiedy jego córka miała
wyjść za mąż. Był zbyt biedny, aby obdarować ją wianem. Jedynym sposobem, w jaki
mógł szybko zdobyć pieniądze było sprzedanie jej cudownych długich włosów, które
miały wielką wartość. Dziewczyna była bardzo zmartwiona myślą o ścięciu włosów, lecz
ojciec uparł się i zabrał zatroskaną dziewczynę oraz jej matkę na targ, aby znaleźć kupca.
Dwie kobiety usiadły na chodniku, dziewczyna żałośnie płacząc, a matka gładząc jej
piękne włosy w nadziei pocieszenia jej. Ojciec stał za nimi pełen współczucia i
niepewności ile mogą być warte włosy jego córki.
Pośród wielu przechodniów trafił się młody człowiek z Paryża, spędzający tam
wakacje. Widząc wzruszająco wyglądającą trójkę, zapytał ich o przyczynę kłopotów. Gdy
ojciec opowiedział całą historię, młody mężczyzna bardzo współczuł dziewczynie. Aby
zachować jej włosy i przywrócić radość, dał jej większość pieniędzy ze swojej
portmonetki. Troje Bretończyków nie posiadało się z wdzięczności, dziękując mu
serdecznie, a mężczyzna był szczęśliwy mogąc im pomóc.
Nie miał już wystarczająco dużo pieniędzy, aby kontynuować wakacje i tego samego
dnia wrócił do Paryża. W drodze na stację kolejową ponownie spotkał trójkę
Bretończyków. Jej włosy były obcięte, a ona wraz matką płakały, kiedy ojciec popędzał je
przeciskając się przez gęsty tłum, dzierżąc w dłoni pękaty mieszek z pieniędzmi. Kiedy
zobaczył młodego mężczyznę, zwyczajnie minął go, obrzucając cynicznym spojrzeniem.
Historia głosi, że młody mężczyzna był tak zszokowany i oburzony pazernością starego
Bretończyka, że przysiągł już nigdy nie wtrącać się w jakiekolwiek sprawy innych ludzi.”
12-ty października ujrzał Zjawą podążającą na południe. O 6.00 byłem pochłonięty
szukaniem drogi pośród skarp i skał płycizn przylądka de Raz, a o 16.00 Zjawa po
mistrzowsku minęła latarnię morską na przylądku Penmarch. Tam napotkaliśmy dwie
flotylle łowiące sardynki i widzieliśmy ludzi rozrzucających przynętę, która wyglądała jak
pożywienie na spokojnej wodzie.
Tej nocy, kilka mil na południe od Penmarch, Zjawa znów kluczyła na falach, pośród
serpentyny brzegu. Płynęła na północ z całkiem dużą prędkością nie zwracając uwagi na
nasze zmagania z silnym wiatrem. Była na kursie pewnym i prostym, bez najmniejszej
ochoty do zmiany korzystnego dla nas kierunku. Musiałem ciężko pracować, aby uniknąć
kolizji. Gdy serpentyna skończyła się, wydawało się, że Zjawa wymknęła się z jej
meandrów. Kiedy osiągnąłem właściwy kierunek, doszedłem do wniosku, że sternik na
mostku musiał być mało doświadczony i pozostawiony sam sobie.
Nad ranem minęliśmy Belle Ile i zmieniłem kurs na SE do S. Wiatr nasilał się i lekko
zmieniał kierunek, mieliśmy bardzo korzystną bryzę. Ta silna bryza znacznie zwiększyła
prędkość Zjawy. Było miło poczuć jej bystrość i widzieć zieloną, umykającą wodę. To był
jeden z tych wspaniałych halsów, które nawet chciały obejrzeć, towarzyszące Zjawie przez
krótki okres delfiny.
Zrobiliśmy ogromny skok naprzód, ale po południu zerwał się gwałtowny szkwał i
pokrył całe niebo chmurami. Zrywał się szkwał za szkwałem i począł wygrywać swoją
przeszywającą muzykę na takielunku. W przerwach między chmurami słońce rzucało na
nas swoje, groźne, gniewne, żółtawe spojrzenie. Pojawiły się wszystkie symptomy
sztormu. Zacząłem zastanawiać się nad radą rybaków z Brestu, „Nie wypływaj teraz”.
Jakimś cudem dopisało nam szczęście i Zjawa płynąc pod słońcem i gwiazdami, nie
zgubiła swojego kursu nawet przy braku widoczności. O 15.00 mogliśmy ujrzeć boję
Goulet de Framantine i po kilku godzinach wejść do portu Ile D’Yeu. Dzień, który
spędziliśmy na oczekiwaniu poprawy pogody minął spokojnie. Było to małe miasteczko
rybackie z wąskimi, krętymi, czystymi uliczkami. Wyglądało schludnie i dostatnio. Domy
były białe i niskie o płaskich, pokrytych półokrągłymi, czerwonymi dachówkami. Cała
wioska wyglądała jakby żywcem przeniesiona nadnaturalnymi siłami z Hiszpanii.
Wieczorem, wracając na naszą łódkę, widzieliśmy mężczyznę pchającego taczkę
pełną ogromnych dyń. Bez przerwy rozglądając się za jedzeniem, Rudolf popchnął mnie
abym dowiedział się o cenę. Okazało się, że nie były one na sprzedaż, ale dostałem jedną
w prezencie. Mężczyzna dał mi największą, niezwykle zadowolony ze sprawionej mi
przyjemności. Dynia była tak ogromna, że musieliśmy ją toczyć. W końcu poradziliśmy
sobie z nasza nagrodą na pokładzie Zjawy.
Z Ile D’Yeu nie było daleko do Les Sables d’Olonne. Osiągnęliśmy je następnego
dnia, po kilku godzinach żeglowania z pomyślnym wiatrem. Z powodu przypływów i
odpływów, większość francuskich portów miała zamykane wrota u wejścia, które były
otwierane na godzinę przed wysoką wodą i zamykane na godzinę przed odpływem. Zaraz
po przycumowaniu w zewnętrznej części portu, przyszedł do nas cumownik i
poinformował nas, że wrota zostały otwarte i powinniśmy wpłynąć do wewnętrznego
portu. „Francja”, rzekł, „nie jest jak Niemcy. Jesteśmy przyjaciółmi Polski i zaopiekujemy
się wami.”
Podziękowaliśmy mu, ale nie mogliśmy przyjąć jego życzliwości, gdyż Zjawa tak
była obrośnięta wodorostami i wąsonogami, że zdecydowaliśmy się zostać w
zewnętrznym basenie, aby oczyścić ją w specjalnie przeznaczonym do tego celu miejscu.
Oczyściliśmy i pomalowaliśmy cały spód i w ciągu kilku dni poprawiliśmy znacznie
takielunek oraz zmieniliśmy sztagi na bukszprycie. Kiedy byliśmy gotowi do zwodowania
Zjawy pojawił się problem - nowa lekcja do przerobienia. Minęła pełnia, a wraz z nią
pojawił się odpływ. Dwudziestu Francuzów przyszło, aby nam pomóc, ale bez względu
jak mocno pchaliśmy i ciągnęliśmy, Zjawa nie miała zamiaru drgnąć. Następnego dnia
wynająłem dwa podnośniki i kiedy Rudolf utrzymywał równowagę na wyciągniętym
maszcie ja powoli obracałem oba podnośniki. To zadziałało i Zjawa znów łagodnie
zakołysała się na wodzie.
Byliśmy gotowi do wypłynięcia, gdy przyszedł nas zobaczyć Pan Lisowski, Polak.
Rozczarowany, że nie mógł spotkać nas wcześniej i spędzić z nami trochę czasu, wraz ze
swoją rodziną, nakłonił nas do pozostania jeszcze przez dwa dni. Przypominam sobie jak
jego starszy syn wyśmiewał się ze swojego młodszego, piegowatego brata „Zobaczcie jak
on zardzewiał”.
Czas spędzony z tą przemiłą rodziną upłynął zbyt szybko i 26 października znów
podnieśliśmy żagle. Flota rybacka opuściła port zaraz za nami. Składała się ze znacznej
liczby statków o długości nie przekraczającej 65 stóp, wszystkie otaklowane na kecz,
płynęły w nienagannym szyku. Barwna flota była czymś wspaniałym, białe groty i bezany,
niebieskie marsie, pomarańczowe sztaksle i ogromne, brązowe kliwry od czubków
masztów do końca bukszprytów. To był przepiękny widok i radość dla oczu. Mogliśmy
oglądać je przez długi czas, aż do wieczora, gdy zawróciły do portu i pozostawiły Zjawę
płynącą w mrok nocy.
Wiatr zmieniał się i zaczął wiać z południowego zachodu. Niebo nie wyglądało zbyt
dobrze i czułem, że południowo-południowo-zachodni wiatr przyniesie nam złą pogodę.
Myśląc o znalezieniu jakiegoś schronienia, schowaliśmy się nocą za Ile d’Oleron. Dla
bezpieczeństwa zrzuciliśmy dwie kotwice i padliśmy w koje, aby trochę odpocząć. O
4.00, w głębokim mroku, obudziliśmy się. Wiatr gwizdał w takielunku, zwiniętym na
pokładzie. Gromady chmur przewalały się przez niebo uderzając gwałtownymi strugami
deszczu. Widząc to Rudolf zaszeptał „Bogu dzięki jesteśmy za wyspą”.
Gdy tylko zdążył to powiedzieć, gwałtowny podmuch wiatru uderzył nagle w Zjawą i
lina od naszej ciężkiej kotwicy pękła jak struna. Zaczęliśmy gwałtownie dryfować na
naszej mniejszej kotwicy. Jedyne, co mogliśmy zrobić to szukać innego schronienia. Nie
mieliśmy nadziei na powrót do bezpiecznego ukrycia się przed wiatrem za wyspą.
Wciągnęliśmy sztormowego sztaksla i z podwójnie zrefowanym grotem Zjawa ruszyła w
kierunku La Pallice i La Rochelle. Widzialność była tak zła, że nic przed sobą nie
mogliśmy zobaczyć. Mogłem płynąć jedynie na kompas, prezent od ludzi z Halsu. Po
dwóch godzinach żeglowania na ślepo w białej ciemności, weszliśmy do portu i
rzuciliśmy kotwicę w zewnętrznym basenie, co mogłem jedynie przypuszczać, z braku
mapy La Pallice. Przez następne dwa dni pozostaliśmy na pokładzie. Sztorm wściekał się
bez końca. Wiatr wył, a strugi deszczu zmywały pokład Zjawy. Siedzieliśmy spokojnie jak
tylko mogliśmy w naszej mokrej kabinie i myśleliśmy jakie to szczęście, że jesteśmy w
porcie.
Na trzeci dzień wiatr ustał i wypłynęliśmy. Morze wygładziło się troszeczkę i Zjawa
kołysała się na powierzchni 3 mil od La Rochelle. Droga do La Rochell była bardzo
interesująca, gdyż na wstępie zobaczyliśmy prawdziwe wieże opisane przez Aleksandra
Dumasa w „Trzech Muszkieterach”.
Spędziliśmy miło czas w La Rochelle. Była tam knajpka zwana De La Grosse
Horloge, której właścicielem był Czech, Pan Huml, i spędziliśmy tam wiele szczęśliwych
godzin w towarzystwie Czechów, Słowaków, Rosjan i Polaków, którzy tam się zbierali. To
była cicha knajpka, lecz ciepła i miła. Jasne elektryczne światło przyjemnie kontrastowało
z naszymi przygaszonymi lampami na pokładzie. Było miło posiedzieć w suchym,
wygodnym fotelu, niż w notorycznie wilgotnej, nasiąkniętej koi na pokładzie. To była
jedna z tych chwil, kiedy byliśmy rzeczywiście gotowi przyznać się do zmęczenia.
Zmęczeni kołysaniem i przetaczaniem przez niekończące się fale, zmęczeni
wypatrywaniem wiatru i pogody, wypatrywaniem w przód i dalej, znużeni naszą duszną,
wilgotną kabiną, zmęczeni byciem wilgotnymi na zewnątrz i w środku. Byliśmy
szczęśliwi w tej kafejce. Napotkana życzliwość i atmosfera odświeżyły nas fizycznie i
psychicznie. Przed wypłynięciem musieliśmy założyć kotwicę w miejsce straconej pod Ile
d’01eron. Nie mogliśmy nigdzie jej kupić, ale po krótkim poszukiwaniu nowej,
znaleźliśmy starą zakopaną do połowy w błocie. Nie potrzebowaliśmy lepszej, więc ją
wykopaliśmy, oczyściliśmy i zabezpieczyliśmy na pokładzie. Mogliśmy samodzielnie
naprawić uszkodzony fragment.
W dniu wypłynięcia mieliśmy szansę spotkać ziomka, Pana Szewca. Widok polskiej
flagi przywołał mu wiele wspomnień.
Pierwszej nocy na morzu złapałem gorączkę. Musiałem złapać katar, a najlepszym
sposobem na pozbycie się go jest wypocić się w łóżku. Rudolf musiał halsować sam całą
noc przy słabiutkim wietrze, podczas gdy ja leżałem dygoczący z butelką „lekarstwa” w
ręku, w postaci starego wina, które dostałem od Pana Humla. O świcie poczułem się
znacznie lepiej. Z przekrwionymi od braku snu oczami, Rudolf radził sobie całkiem
nieźle. Okazał się zdolnym uczniem. Byliśmy w pobliżu Garonny i silny prąd zniósł nas
na zachód. Wiatr zmniejszył się po południu i leniwe kłębki chmur zbliżały się z zachodu.
Trzymały się nas przez całą drogę do Biarritz, które napełniało mnie niepokojem.
Pamiętam zasadę, że w Zatoce Biskajskiej wieje z zachodu, czyli z otwartego Atlantyku,
bez przerwy przenosząc sztormowa pogodę. W ciągu nocy ogromne chmurzyska
przesłoniły całe niebo, zaległa przytłaczająca, głęboka ciemność, a wiatr ucichł.
Wykorzystując najmniejsze powiewy wiatru, 7 listopada ujrzeliśmy światła Biarritz. Z
samego rana zbliżyliśmy się do słynnej skalistej plaży, lecz napotykając jedynie ogromne
głazy nie mogliśmy znaleźć jakiegoś portu lub choćby miejsca do zrzucenia kotwicy,
skręciliśmy w kierunku Bayonne.
Bayonne leży kilka mil w górę rzeki. Przy ujściu do morza, rzeka przechodzi w
wąski kanał ze sztucznym nabrzeżem pomiędzy dwoma falochronami. Nie było
falochronów przy samym ujściu, tak że Atlantyk podnosił wody napływające z silnym
prądem. Wpływając z otwartego Atlantyku, czuliśmy się zaatakowani przez pianę i silne
wiry u wejścia. Wiatr wiał słabiutko ze wschodu, akurat z wąskiego kanału. Zawróciłem
Zjawą bez wahania. Co dalej? Mogliśmy czekać na wiatr lub płynąć do Hiszpanii.
Dryfując, zastanawialiśmy się co robić, gdy na latami pojawił się sygnał. Nadpływał
holownik. Mieliśmy mieszane uczucia, gdyż mogliśmy spodziewać się, że trzeba będzie
zapłacić za holowanie. Jeśli tak, to jedno było pewne, nie mieliśmy żadnej potrzeby
płynąć do Bayonne. Szczęśliwie usługa była gratis, z uwagi na ryzykowne przejście przez
ciasne ujście. Sądząc po starej linie, którą nam rzucono, marynarz specjalnie się nami nie
przejmował. Lina pękła przy pierwszym szarpnięciu. Następna lina była trochę lepsza i
dalszą drogę do portu przebyliśmy bez problemów.
Nie planowałem pozostawać długo w Bayonne, gdyż nadchodząca zima zwiastowała
złą pogodę na Atlantyku. Chcieliśmy bardzo zobaczyć Biarritz i poszliśmy tam piechotą
na całodniową wycieczkę. Hotele i wille były imponujące, lecz brak przystani dla łódek
był zaskakujący. W drodze powrotnej znaleźliśmy wiosło z tratwy ratunkowej, które
używaliśmy z powodzeniem do odpychania łódek napierających na Zjawę. Wały przy
wejściu bez wątpienia nie wyglądały przyjaźnie, lecz wschodni wiatr wiejący od tyłu i
sprzyjający prąd rzeki, pozwoliły wypłynąć Zjawie na pełnych żaglach bez jakichkolwiek
problemów. We wspaniałym nastroju wzięła kurs na Santander.
Wiatr był pomyślny dla nas aż do Bilboa, lecz nagła zmiana zwróciła go przeciw nam
i Santander osiągnęliśmy z wiatrem od czoła. Satander jest głównym portem kraju
Basków, wciśniętym w naturalne wcięcie wybrzeża na przedgórzu Gór Asturyjskich. Jest
to region na północy Hiszpanii zamieszkany przez ponad milion Basków, którzy uważali
się za niezależnych ludzi i używali swój własny język (Eskuara) o nieznanym
pochodzeniu. Zaledwie przycumowaliśmy, gdy na pokład przyszedł reporter.
Niezwłocznie zadał wiele pytań, których nie oczekiwaliśmy, zrobił mnóstwo notatek i
zniknął. Zjawa była nie lada atrakcją dla mieszczuchów, zasiadających na nabrzeżu, aby ją
podziwiać. Nie chcąc być częścią atrakcji pozostałem w kabinie, ale Rudolf znalazł
wyjście. Zaproponował, aby narysować wizerunki łódki, które on pomaluje i zaoferować
je gapiom. Szybko zrobił wiele kartoników nieco większych od formatu pocztówki.
Zrobiłem zarys masztów, szkunerów i takielunków, które on pomalował na złoto.
Pomalował je tak pięknie, że wyglądały jak profesjonalne. Ludzie byli pod wrażeniem i
oczywiście bawili się wybieraniem najładniejszych. Byliśmy zajęci cały dzień i Rudolf
sprzedał każdą zrobiona kartkę, za prawdziwe hiszpańskie pesety, których tak
potrzebowaliśmy.
Dla mnie była to chwila, gdy musiałem podjąć poważną decyzję, obwieścić, że
zdecydowałem się pisać do największej polskiej gazety, Kuriera Krakowskiego. Opisałem
podróże Zjawy i zdradziłem plan pierwszej morskiej podróży polskiej załogi dookoła
świata. Osiągając Hiszpanię, Zjawa dowiodła, że może tego dokonać. Jednak była ona
stara i wiedziałem, że muszę wymienić ją niedługo, aby wykonać swoją misję.
Przewidując, że podróż potrwa trzy lata, musiałem uzgodnić z Kurierem Krakowskim
zasady współpracy. Chciałem mieć możliwość publikacji w innych gazetach i
magazynach. Jako adres zwrotny podałem Polski Konsulat w Lizbonie. Podejmując taka
decyzję poczułem się znacznie lepiej, ale odpowiedzialność za powagę mojego
zobowiązania nieco mi ciążyła. Po porządnym śnie i błogim odpoczynku, Santander
wydawało się przyjazne. Rano goście przynieśli nam na pokład gazetę. Był tam artykuł o
naszej podróży, co było dla nas wielką niespodzianką. Artykuł reportera, przypuszczalnie
o Zjawie, był w rzeczywistości o dwóch Niemcach, którzy opuścili Gdańsk na jachcie
Freiheit (Wolność) w drodze do Algierii. Oczywiście reporter nie zadał sobie kłopotu
sprawdzenia informacji i zweryfikowania, kim właściwie jesteśmy. Jego historia była
prawdziwa z dokładnością do faktu, że Freiheit opuścił Gdańsk, lecz my wiedzieliśmy, że
jacht nigdy nie osiągnął Santander, gdyż rozbił się o skały kilka mil na południe od
przylądka de Penmarche na wybrzeżu Francji. Słyszeliśmy o tym w La Rochelle.
Opuściliśmy Santander tego wieczoru i w nocy 14 listopada wpłynęliśmy do Dijon.
Nie zabawiliśmy tam długo i po uzupełnieniu zapasów wody byliśmy gotowi do dalszej
drogi. Reporter przyszedł na pokład zaraz, gdy rozwiązaliśmy cumy. Aby uniknąć
jakichkolwiek następnych błędów opowiedzieliśmy mu o jego koledze z Santander. Był
on przerażony.
Po flaucie, przy lekkim wietrze osiągnęliśmy La Coruna 18 listopada. Zawinęliśmy
tam w głębokich ciemnościach nocy i zacumowaliśmy w małym porcie oświetlonym
mdłymi światłami miasta przy dużej boi, zażywając komfortu spokoju i prywatności. Nad
ranem zobaczyliśmy wielkie muszle żyjące i rosnące na boi. Odłupaliśmy większość z
nich i upiekliśmy na maśle przyrządzając wspaniałe śniadanie. Po południu spotkaliśmy
na miejskim placu, starego Hiszpana, piekącego na wolnym ogniu kasztany.
Postanowiliśmy kupić trochę na kolację. Pieczone kasztany były czymś nieznanym dla nas
i przywołały w naszej pamięci wielkie kasztanowce na dziedzińcu kościoła w Wierzbniku.
Tamte jednak były niejadalne.
Minął tydzień zanim wiatr dał nam szansę wypłynięcia i nawet osłabł, gdy Zjawa
opuściła port. To było dokuczliwe i pomimo iż nie znosiliśmy wracać musieliśmy to
uczynić. Dziennik pokładowy Zjawy rejestrował:
25 listopada 1932 r.
12.00 Flauta. Długi, wielki atlantycki przypływ.
17.00 Lekki wiatr N by W.
17.30 Cisza. Musimy wiosłować, aby uniknąć dryfowania na skały.
20.00 Wiatr SW. Na horyzoncie ciężki szkwał z piorunami.
20.30 Minął bokiem.
26 listopada
Nad ranem zacumowaliśmy w małym porcie rybackim Malpico. Kilka
kamiennych domków na wzgórzu, kamienna plaża nad linią wody. Kiepski port.
Wysokie skały dookoła. Nie ma zabezpieczenia przed morzem. Po południu
przyszedł pracownik portowy zachęcając nas do powrotu do La Coruna.
Otrzymał właśnie prognozę pogody z ostrzeżeniem o nadchodzącym silnym
wietrze z kierunku NW i wysokiej fali. Mógłby on roztrzaskać naszą łódkę na
kawałki w ich porcie. Powiedział nam, że w Malpico mogłaby być zepchnięta
na brzeg w ciągu nocy. Późną nocą widzieliśmy jak cała wioska wyległa, aby
wypchnąć łódki na żwirowy i kamienny brzeg. Wiedzieliśmy, że musimy
uciekać, ale nie do La Coruna. Powinniśmy ruszyć do Vigo. Kiedy
wypływaliśmy, niespodziewany podmuch południowego wiatru, dosłownie
wyrzucił nas z portu. Ulżyło nam, gdy szkwał ustał, lecz nie byliśmy
zadowoleni z ciszy, jaka potem nastała. W końcu korzystna bryza NW wypełniła
żagle.
27 listopada
05.00 Minęliśmy Kanary.
05.30 Silny szkwał złamał bukszpryt, porwał kawałek sztaksla.
06.00 Minęliśmy przylądek Villano. Ogromne fale, większe niż kiedykolwiek
widzieliśmy, gigantyczne. Podskakiwaliśmy na wodzie jak korek od butelki.
Pioruny przeszły obok nas, zmierzając na północ, szczęśliwie omijając nasz
maszt. Całą noc piękny księżyc.
27 listopada
10.00 Znów piękna pogoda, słońce. Przylądek Finistere, wzbudza strach we
wszystkich ludziach na statkach, jest szerokości Zjawy. Kurs S by W. Wiatr W.
Widzieliśmy szkuner pracujący ciężko płynąc pod północny wiatr.
Rankiem 28 listopada, weszliśmy do Vigo za niemieckim okrętem wojennym. Było
to dla nas bardzo zabawne, płynąc za nim z powiewającą polską flagą jak działo ryczące
na cześć Hiszpanii. Zobaczyliśmy Vigo daleko w górze, raczej jakby we fiordzie bardziej
niż w zatoce. Woda była bardzo spokojna, ograniczona przez majestatyczny porośnięty
drzewami brzeg i pagórki. Miasto i port były usiane drzewami i kwiatami.
Ciągle obserwując pogodę, spędziliśmy miłą noc, napełniliśmy beczułki świeżą wodą
i wzięliśmy kierunek na Oporto. Pogoda nam sprzyjała i dotarliśmy tam 2 grudnia,
rzucając kotwicę w pobliżu Leixores. Oporto, przy ujściu Daro, miało swój własny stary
port. Stopniowo stał się on przestarzały i nowy port zbudowano blisko Leixores, aby
umożliwić statkom szybkie wchodzenie i wychodzenie. Port powitał nas mnóstwem
oficjalnych wizyt na kotwicowisku, gdzie przyjęliśmy wiele życzeń. Przybysze wyglądali
groźnie na pierwszy rzut oka, lecz byli bardzo przyjaźnie nastawieni. Udostępnili nam
swoje kotwicowisko i pomogli nam zabezpieczyć Zjawę. Później na pokład przyszedł
lekarz i dał nam świadectwo sanitarne, upoważniające nas do zejścia na ląd, zgodnie z
regulaminem portu.
Nasz pobyt w Leixores był znacznie dłuższy niż przypuszczaliśmy. Zima zaskoczyła
Zjawę zbyt daleko na północy i nauczyliśmy się co oznacza okres południowo-zachodnich
wiatrów. Zaczęło wiać. Srogi południowo -zachodni wiatr dmuchał prawie dwa tygodnie,
nie zapominając o swojej reputacji. Do portu wszedł uszkodzony szkuner z połamanymi
trzema masztami, jego silnik kaszlał i prychał. Wyglądał smutno, potargany, wzbudzał
litość jak wojownik powracający z nierównej walki z morzem. Wyobrażaliśmy sobie co
przeszedł. W zimowe miesiące południowo-zachodni wiatr miał swoje znaczenie, surowa
pogoda trwająca przez nieokreślony czas, ciągły deszcz, czarne jak smoła noce i szare dni.
Kiedy wiał południowo-zachodni, kabina Zjawy okazała się za mała. Byliśmy
skrępowani. Byliśmy raczej jak więźniowie na pokładzie, niż jak żeglarze oczekujący
lepszej pogody do wyjścia. W końcu sztorm osłabł i natychmiast uciekliśmy do miasta
rozprostować nogi. Niektórych rzeczy w mieście wolelibyśmy nie widzieć. W starym
porcie w Oporto widzieliśmy mały parowiec. Węgiel był rozładowywany, nie przez
żurawie, lecz przez nieprzerwany sznur kobiet, idących w tę i z powrotem, na przemian z
pustymi i z pełnymi koszami, dwoma długimi sznurami.
W poszukiwaniu przyjaznych wieśniaków, odkryliśmy tylko jednego Polaka wśród
mieszkańców Leixores, Pana Knyszyńskiego. Pan Knyszyński pracował w fabryce
konserw rybnych i w prezencie dla naszej wyprawy dał nam trzy skrzynki sardynek,
pakowanych po 6 uncji w puszce. To było pierwsze puszkowe jedzenie na Zjawie, coś
czego nie wyobrażaliśmy sobie jako kupionego przez nas. Powiedział nam, że sardynki
nie są sardynkami dopóki nie są zapuszkowane. Na morzu są łowione jako małe śledzie
lub szprotki.
Pod wieczór chmury znikły i pełny księżyc wypłynął spokojnie na mniej niepokojące
niebo. Godzinę później byliśmy zbawieni lekkim północno-wschodnim wiatrem i z jego
pierwszym oddechem, Zjawa wypłynęła z portu. Nie robiłem wiele zmian przez całą noc
pomimo silnego północnego wiatru. Cały czas pogoda zachowywała się przyzwoicie.
Późnym dniem, 18 grudnia, Zjawa minęła przylądek Roca ze swoją potężną latarnią
morską. Trzy godziny później byliśmy u ujścia Tagu, wejścia do Lizbony. Niefortunie
wiatr osłabł i silny prąd i odpływ wypchnął nas daleko w morze. Kiedy odpływ minął,
mieliśmy spory kawałek do przebycia zanim znów dotarliśmy do ujścia, znów
natknęliśmy się na prąd, który odrzucił nas jeszcze dalej w morze. Myśleliśmy, że ten
manewr czeka nas do znudzenia, gdy dostaliśmy wreszcie korzystną bryzę, zadowoleni, że
we właściwym kierunku, weszliśmy do Lizbony i zacumowaliśmy w jednym z portowych
basenów, z dala od wartkiego nurtu.
Oprócz generalnego czyszczenia, konserwacji i naprawy łodzi, większość czasu
spędziliśmy na poszukiwaniu drogi. Antyczne miasto był bardzo interesujące, a okna
sklepowe udekorowane świątecznie były bardzo urocze. W końcu znaleźliśmy Polski
Konsulat, lecz Konsul Honorowy, którym był portugalski dżentelmen, nie przyjął nas.
Oczekiwałem ważnej odpowiedzi z Kuriera Krakowskiego, lecz jej nie było. Poradzono
mi abym poczekał, gdyż poczta z Polski idzie bardzo długo. To brzmiało rozsądnie.
Zamiast przemierzać kolejne mile i tracić czas, zdecydowaliśmy się ograniczyć nasze
eskapady do nadbrzeża, które było bez przerwy okupowane. W tym miejscu rzeka
rozlewała się tworząc jakby wielkie jezioro. Marynarka Wojenna Portugalii używała w
tym miejscu starego okrętu wojennego do celów treningowych, na co lubiliśmy patrzeć,
lecz główną atrakcją były rzeczne barki. Te z łatwością zabierały 60 ton ładunku i
najczęściej dostarczały produkty ze wsi do statków stojących w porcie, czekających na
wypłynięcie na ocean. Zadziwiającą cechą tych barek była ich smukłość, ukośne maszty i
wysokie żagle gaflowe, które pozwalały im zbierać wiatr sponad wysokich nadbrzeży i
magazynów. Wbrew ich rozmiarom i ciężkiej pracy, załoga składała się z nie więcej niż
dwóch ludzi i chłopca.
Kilka dni przed Bożym Narodzeniem poszliśmy znów do polskiego konsulatu, lecz
ciągle nie było odpowiedzi od Kuriera Krakowskiego. Decydująca dla dalszej podróży
Zjawy odpowiedź, mogła okazać się zbyt późna. Realizacja wyprawy skłaniała do bardzo
poważnych przemyśleń. Być może moje sny o podróży były nieziszczalne. Nie miałem
wątpliwości, że Kurier Krakowski, wiodąca gazeta, chciała być informowana na bieżąco o
polskiej wyprawie. Jak mogliby zignorować wysiłki Zjawy? Trochę przygnębiony,
doszedłem do wniosku, że wydawca mi nie uwierzył lub nie potraktował sprawy poważnie
i odrzucił obszerny list, jaki napisałem z Santander.
Problemy szybko się pojawiały. Ważyłem korzyści dla mojego kraju wynikające z
wagi tego wydarzenia, ale odpowiedź nie nadchodziła, grzebiąc nadzieje na wsparcie.
Było wiele poważnych spraw do przemyślenia i problemów do rozwiązania.
2.5. Pięć
TO BYŁA NASZA DRUGA WIZYTA W KONSULACIE, GDY POZNALIŚMY
PANA FRYDSONA, Polaka, który był czasowo tam zatrudniony. Był młodym
chłopakiem, trochę starszym ode mnie i od Rudolfa, około dwudziestu sześciu lat. Po
ukończeniu ogólniaka w Polsce, zaciągnął się w Gdańsku na parowiec Łódź. W ciągu
następnych trzech lat służył na wielu statkach, włoskich, norweskich, nawet greckich i
poznał kilka języków. Był dopiero trzy miesiące na posadzie w konsulacie, i rozglądał się
za ewentualnym powrotem na morze. Poprosił, aby zabrać go na Zjawą i zaoferował
zaopatrzenie i pieniądze na wydatki. Zgodziliśmy się. To zmniejszyło trochę naszą fatalną
sytuację spowodowaną przez Kurier Krakowski w zakresie finansów, lecz nie było
panaceum na nasze kłopoty.
Były właśnie Święta i to moje pierwsze poza domem, myślałem z nostalgią o mojej
rodzinie. To był ponury czas dla mnie i dla Rudolfa, a musieliśmy pozostawać na
pokładzie Zjawy. Byliśmy zachwyceni, kiedy Frydson i jego przyjaciel Pan Zaleski
zaprosił nas na świąteczne przyjęcie.
W Polsce było zwyczajem pościć całą Wigilię, a na kolację sprawić sobie prawdziwą
ucztę. Na przyjęciu spotkaliśmy wielu naszych rodaków. Nasze serca były uradowane
widokiem polskiego jedzenia, za którym tak długo tęskniliśmy. Wspaniale przygotowane
potrawy, były dziełem Pana Zaleskiego, który kiedyś miał własną restaurację w Łodzi. To
było wspaniałe spotkanie wszystkich obecnych Polaków, szczególnie dla mnie i Rudolfa,
tak stęsknionych.
Tak więc, było nas trzech żeglarzy. Kiedy byliśmy gotowi do wypłynięcia, pogoda
pogorszyła się. Dwa razy wypływaliśmy. Dwa razy południowo-zachodni wiatr zmusił nas
do powrotu. Nawet za trzecim podejściem, gdy byliśmy kawałek drogi od ujścia Tagu,
wiatr wziął oddech, aby wepchnąć nas z powrotem. To było bardzo wyczerpujące, ale mój
zdeterminowany wysiłek pozwolił nam płynąć na południe. W tym czasie wiatr nie był za
mocny i ciągle halsując, nocą ominęliśmy przylądek Espichel. Wtedy wiatr, ciągle lekki,
zmienił się na południowy i popchnął Zjawą na płytkie nadbrzeżne skały wchodzące
daleko w morze. Uważnie rozglądaliśmy się w mroku i płynąłem Zjawą prawie ESE,
kiedy nagle ogromna fala pojawiła się z prawej burty. Jej spieniona furia sunęła ku nam,
znamienny znak oceanu, fala denna, połączenie odpływu z zatoki Setubal i prądu rzeki
Marateca.
Wiedząc, że Zjawa nie wspięłaby się pod taka falę i bylibyśmy zalani, wrzasnąłem do
Rudolfa i Frydsona, aby zeszli na dół i zamknęli właz. Gigantyczna fala nadchodziła coraz
bliżej, napięcie rosło i stawało się nieznośne. Woda przewaliła się nad nami i natychmiast
nas zalała. Nie mogłem puścić steru, a otrzymałem potężne uderzenie w twarz. Przez
moment byłem ogłuszony. Zjawa osunęła się na spokojniejszą wodę, a Rudolf i Frydson
chwycili czerpaki by wylać ten potop z kokpitu. W ciemności usłyszałem kolejny wał
wodny zbliżający się do nas. To był przerażający odgłos. Całą siłą woli próbowałem
utrzymać Zjawę na tym samym kursie, aby szybciej przejść przez falę. Nie udało jej się,
choć wydawało się, że była dłuższa. Następny wał ugiął Zjawę. Zawróciłem do Lizbony,
rozpoznając oznaki kolejnej południowo-zachodniej nawałnicy.
Nowy Rok rozpoczął się pomyślnym północno-wschodnim, niezawodny znak dobrej
pogody, więc wypłynęliśmy znów 1 stycznia 1933. Tego sobie przede wszystkim
życzyliśmy, zdając sobie sprawę, na co się porywamy. To był bardzo szybki rejs, dzięki
któremu pożegnaliśmy zimę, płynąc bystro na południe ku tropikom, o których tyle
słyszeliśmy i czytaliśmy.
Niedaleko Faro wiatr zmienił się na półpełny. Opodal płynął statek i założyliśmy dwa
refy na grota, aby płynąć razem z nim. Miasteczko Faro było dość daleko od morza i było
śmiesznie płynąć na żaglach wąskim kanałem, ograniczonym bagnistym terenem.
Malownicze miasto leżało na wzgórzu, a bagienne pola dookoła musiały być często
zalewane wodą. Z Faro popłynęliśmy do Rabatu we francuskim Maroko, z ciągle
zmieniającym się słabym wiatrem. Było tam wiele arabskich miasteczek z bardzo
egzotyczną atmosferą. Arabski sposób życia był powszechny i jedynie baraki oddziałów
Legii Cudzoziemskiej miały europejski charakter.
Ciągle mieliśmy słaby wiatr płynąc do Casablanki, którą osiągnęliśmy 16 stycznia.
Odmiennie niż w Rabacie, w Casablance było niewielu Arabów. Miasto było bardzo
nowoczesne, pod widocznym wpływem Europy: szerokie ulice obsadzone rzędami drzew
palmowych, kwietniki i zagajniki pełne wiekowych palm. Na jednym z bocznych placów
przeszliśmy przez okrągłą budowlę z wieloma wejściami o łukowym sklepieniu. W środku
było pięćdziesięciu do sześćdziesięciu ludzi w różnym wieku, rzeźbiących dłutami w
mosiądzu i miedzi kociołki, tacki i garnki zdobione arabeskami, które mogli wykonać
tylko Arabowie.
W polskiej kolonii w Casablance, poznaliśmy Państwa Frankowskich, Wodzińskich i
Hahnów. Poznaliśmy również Francuzów, Państwa Loirant. Dowiedzieliśmy się, że służył
on jako wolontariusz pod generałem Hallerem w Bitwie nad Wisłą w 1920 r., o której miał
wiele do opowiedzenia. Spędziliśmy pięć tygodni w Casablance mając wiele do roboty.
Nie mając finansowania, nie miałem nadziei na zbudowanie nowego jachtu w
Afryce, musiałem więc zrobić wszystko, aby przygotować Zjawę do przejściu przez
Atlantyk. Planowałem, aby spróbować szczęścia w Nowym Świecie. Dzięki Państwu
Loirent i znajomości francuskiego Frydsona, mogliśmy skorzystać z pomocy Marynarki
Francuskiej. Zjawa została wyciągnięta na pochylnię portową i wzmocniona dodatkową
szyną wzdłuż stępki. Ten zewnętrzny balast ważył ponad 350 kilogramów i był ochroną
przed przewrotką na morzu.
Dokładnie oczyściliśmy i pomalowaliśmy spód, obsadziliśmy nowy, krótki bukszpryt
i ustawiliśmy bezanmaszt. Akurat trafiło się, że Pan Frankowski był tapicerem, jego
wyroby skórzane, które widzieliśmy w Moroccan zachwycały.
Pozwolił mi skorzystać z jednej z ciężkich maszyn do szycia i uszyłem trzy białe
kombinezony robocze podobne do marynarskich uniformów, po jednym ubraniu
pokładowym dla każdego z nas. Niespodzianką było, że dobrze pasówały i okazały się
bardzo użyteczne.
Nieoczekiwanie dowiedzieliśmy się, że Alain Gerbault był w Casablance swoim
nowym jachtem. Wiedzieliśmy, że Gerbault był rozczarowany służbą wojskową podczas I
Wojny Światowej i postanowił samotnie opłynąć świat dookoła, ale nie wiedzieliśmy, że
ponownie wyszedł w morze. Pragnęliśmy go poznać i złożyliśmy mu wizytę. Jacht „Alain
Gerbault”, nazwany tak jak jego właściciel, był około stopy krótszy niż jego „Firecrest”.
Wyglądał bardzo pięknie, specjalnie zaprojektowany dla niego i wybudowany kosztem pół
miliona franków, sponsorowanych, jak słyszeliśmy przez słynna żeglarkę Madame
Herriot. Opowiedzieliśmy Gerbault o Zjawie, a on zażyczył sobie odwiedzić nas na
pokładzie i ją obejrzeć.
Kiedy nadszedł czas jego wizyty, wyczekiwaliśmy niecierpliwie. Wreszcie
zobaczyliśmy go nadchodzącego i wszystko było dobrze dopóki nie podszedł bliżej i nie
zobaczył Zjawy dokładnie. Wtedy przystanął i potrząsnął głową. Bez słowa odwrócił się i
odszedł. W porównaniu do jego wspaniałego jachtu, Zjawa musiała wyglądać smutno i
moja duma była zraniona. Nie szukałem więcej jego towarzystwa w Casablance i nie
mogłem zrozumieć powodów jego zachowania aż do momentu, gdy po wielu latach
spotkaliśmy się na Pacyfiku.
Pod koniec naszego pobytu w Casablance, gdy szykowaliśmy się do wypłynięcia,
Frydson zaprowiantował łódź. Byłem szczęśliwy, że spadło to z moich barków. Tak się
trafiło, że Zjawa i Alain Gerbault wypływały z portu tego samego dnia, Gerbault wziął
kurs na przylądek Verde Islands. Będąc samotnym, wychodził pod mniejszymi żaglami
niż Zjawa i szybko zostawiliśmy go z tyłu. W międzyczasie zrobiliśmy po raz pierwszy
użytek z pistoletu Pana Loirent, który wzięliśmy dla bezpieczeństwa. Wystrzeliliśmy trzy
razy w powietrze na wiwat.
Nadchodząca noc wyglądała obiecująco. Świeży, północno-wschodni wiatr wypełnił
żagle i poruszaliśmy się szybko. Jednakże nie wziąłem pod uwagę mojego wroga -
południowo-zachodniego. Nie myślałem, że ośmieli się uderzyć tak daleko na południu,
ale na trzeci dzień złapał nas i trzy następne dni i noce halsowaliśmy przeciw niemu.
Rankiem czwartego dnia weszliśmy do Mogadoru. Wiatr wzmógł się i podniósł się sztorm
jak biała furia zmuszając nas do pozostania do czasu, aż ucichnie. Kolejny raz Zjawa
została ocalona przez napotkane w porę schronienie, szczęśliwie, lecz później może być
różnie. Będzie coraz mniej portów, do których można zawinąć.
W Mogadorze nie opuściliśmy Zjawy ani na moment przez okropną pogodę. Jak
tylko było to możliwe wyszliśmy w morze przy lekkim północnym wiaterku. Wkrótce i on
ustał i przez następne kilka dni byliśmy praktycznie unieruchomieni. Wreszcie na
wysokości 29°N doświadczyliśmy naszego pierwszego pasata. To była pożądana zmiana.
Mijały piękne słoneczne dni, a my płynęliśmy ze stałym wiatrem pokonując wielkie
poprzeczne fale.
Zjawa miała średnią prędkość 8 węzłów. Jedyny statek, jaki widzieliśmy to mały
hiszpański kuter cumujący blisko brzegu. Myśląc, że łowią rzuciliśmy kotwicę w
sąsiedztwie. Od razu złowiliśmy makrelę, a potem następne jedna za drugą. Łowiliśmy
ryby przez dwie godziny, do zachodu słońca i przygotowaliśmy świetną rybną kolację.
Zjedliśmy ile byliśmy w stanie, a jeszcze około 25 kilogramów, oczyściliśmy,
podzieliliśmy, posoliliśmy i codziennie suszyliśmy na słońcu. Pogoda pozwoliła, aby
rozłożyć ryby na brezencie rozciągniętym nad kabiną i przesuszyć je na słońcu przez kilka
dni, a nasze domowym sposobem ususzone rybki były dobre do spożycia przez długi czas.
Noc przed osiągnięciem przylądka Blanc rozwinął się pasat i uderzył z silą huraganu.
Z podwójnie zrefowanym grotem płynęliśmy średnio 10 węzłów. Gdy rankiem
opływaliśmy przylądek Blanc widzieliśmy wiele łowiących szkunerów chroniących się na
spokojnych wodach za półwyspem. Żaden nie miał silnika. Wszystkie wspaniale
ożaglowane wyglądały raczej jak jachty. Większość była hiszpańska, lecz były także
francuskie i portugalskie.
Przylądek Blanc (Capo Blanco) jest podzielony na połowy linią graniczną pomiędzy
hiszpańskim Rio d’Oro i francuską Mauretanią. Popłynęliśmy prosto do francuskiego
portu, Port Etienne. Widzieliśmy wiele szkunerów leżących w dużym basenie,
pochylonych na płytkim, piaszczystym nabrzeżu. Przede wszystkim, będąc już całkiem
blisko, zobaczyliśmy żaglowce spoczywające na piaszczystych wydmach, lecz gdy
podpłynęliśmy bliżej kanałem okazało się, że są one zacumowane w płytkiej wodzie.
Wielki basen był naturalnym piaszczystym portem. Rybackie szkunery były zakotwiczone
do dłuższej naprawy, ale kilka starych wyglądało na opuszczone do końca swoich dni w
ciszy i spokoju.
Port Etienne był małą wojskową placówką, ale wystarczająco obrzydził nam
jakiekolwiek zamiary wyprawy na Saharę. Piach… piach… i tylko piach, ani śladu
krzaczka czy drzewka. To była jedna sucha, wyludniona plama. Nawet świeża pitna woda
musiała być dowożona z Kanarów lub Dakkaru.
Za dnia nasze oczy porażał potworny blask słońca i piekący, gorący piach. Noce
odwrotnie, były zimne i trzeba było zakładać ciepłe ubranie. Było tylko kilka budynków.
Na najwyższej wydmie wybudowano fort, kilka domów dla urzędników i przedsiębiorcy
Pana Bruno. Jego był tylko magazyn, będący jednocześnie agencją rybacką. Ewidentnie w
okolicy ryby występowały obficie stąd wielka liczba statków rybackich. W nocy z pomocą
światła złapaliśmy śledzie w wiadro, co normalnie jest trudne do zrobienia. Tubylcy,
których było zaledwie pięćdziesięciu, mieszkali razem w prymitywnych szałasach
zrobionych z płótna workowego i pofałdowanej blachy narzuconej jako dach. Wbrew
oczywistemu ubóstwu, nie byli bez godności i zachowali najwspanialszą spuściznę
arabskiej kultury.
Byliśmy pewni, że nie spotkamy żadnego jachtu w tym rajskim zakątku, i byliśmy
zaskoczeni widząc jeden na kotwicy. Był to angielski kuter długości 55 stóp o imieniu
Enterprise. Właściciel Pan C.Barber, przybył do Port Etienne z przyjaciółmi, lecz teraz
był sam i potrzebował czyjejś pomocy, aby doprowadzić statek do Dakaru. Frydson
zaoferował się popłynąć z nim. Następnego dnia po wzięciu i dostarczeniu pitnej wody,
wszyscy wypłynęliśmy, Rudolf i ja na Zjawie, a Frydson i Barber na Enterprise. Zanim
wypłynęliśmy Pan Bruno dał mi piękny kompas z płynem. Nie tylko był on wspaniałym
nowym wyposażeniem Zjawy, ale dał nam dodatkowy komfort w podróży przez Atlantyk,
ryzyku, które było przerażająco blisko. Nie zabrało mi wiele czasu zainstalowanie tego
skarbu na Zjawie, a stare dwa kompasy schowaliśmy jako części zamienne. Trudno sobie
wyobrazić, Zjawa ma zapasowe kompasy. Zjawa osiągnęła Dakar 15 marca, po przebyciu
łącznie 1550 mil pomiędzy Casablanką i Dakarem w ciągu dwudziestu dni na morzu.
Enterprise przypłynął także i Frydson wkrótce wrócił na Zjawę. Dakar był jak oaza na
dzikim wybrzeżu Afryki. Rozpościerał się szeroko pod palmami, lecz nie liczył wiele
ponad 50 000 mieszkańców. Były tam wysokie budynki, długie asfaltowe drogi i dużo
willowych domków w zacienionych ogrodach. W ogromnym porcie stało wiele parowców
oczekujących na ropę w długich kolejkach, ale naszą uwagę przykuwały gigantyczne góry
orzeszków ziemnych, oczekujących w gorącym powietrzu Dakaru na załadunek, głównie
do Europy. Przede wszystkim patrzyliśmy na orzeszki, rzadki i drogi towar w Polsce, ale
widząc je nie przywiązywaliśmy do nich większej wagi, mogliśmy brać je garściami.
Widzieliśmy tam przedstawicieli wszystkich nacji z całego świata, Europejczyków,
Chińczyków, kilku Japończyków, Syryjczyków, Nigeryjczyków z Senegalu,
Liberyjczyków, Kongijczyków, Sudańczyków, a nawet Arabów, wszystkich w turbanach.
Byliśmy zafascynowani. Poznałem również braci Walter. Byli znanymi żeglarzami, którzy
przekroczyli Atlantyk od Tallina w Estonii do Miami na Florydzie. Niespodziewanie ich
jacht wpłynął do portu. Na pokładzie byli: Atho Walter, jego brat i przyjaciel. Było mi
miło ich poznać, gdyż słyszałem o ich wyczynie. Oni i Enterprise płynęli do brytyjskiej
Gambii i później słyszałem, że dwie łódki ścigały się przez Atlantyk do Nowego Jorku.
Dzięki Frydsonowi i jego znajomości francuskiego, Zjawa mogła wejść do suchego
doku aby przygotować się do przejścia przez Atlantyk. Francuska Marynarka, mająca
siedzibę w Dakarze, miała wystarczający dok do pomieszczenia okrętów wojennych, lecz
Zjawa ze swą niewielką posturą nie wymagała dużo miejsca. Pomimo wszystko nie
zapłaciliśmy słono. Marynarka Francuska nie tylko nie wzięła od nas pieniędzy za usługę,
ale dała nam farbę, liny na sztagi, a nawet nowy żagiel. Dzięki temu, praktycznie
wymieniliśmy całe otaklowanie Zjawy, tak, że wyglądała jak jol Marconiego. Małym
nakładem sił osiągnęliśmy niesamowity efekt. Przynajmniej nie mieliśmy huśtającego się
gafla przed następną sztormową nocą.
Stocznia wykazała szczere zainteresowanie naszą wyprawą i zrobili wszystko, aby
nam pomóc. Nawet dopasowali następną belkę do naszego kila. Nie byłem pewien, czy
nie jest to zbyt duże obciążenie konstrukcji Zjawy, ale nic nie powiedziałem w obliczu ich
żywego entuzjazmu. Zjawa opuściła suchy dok z maksymalnym balastem, jaki mógł
wytrzymać kil. Nie zachowałem zbyt wiele ostrożności. Wszyscy trzej pracowaliśmy
ciężko, aby przygotować Zjawę do wielkiej wyprawy, ale pozostawał problem świeżej
wody. Po przybyciu do Da-karu załatwiliśmy dodatkowe beczki po piwie, dwie dziesięcio-
galonowe i dwie piętnasto-galonowe po oleju. Nie mogliśmy wiedzieć, czy beczki stracą
zapach oleju lnianego, ale mogliśmy przechowywać w nich wodę bardzo długo.
Oczyściliśmy je dokładnie wyważając dna z obu stron, ale zapach pozostał. Woda mogła
przeciekać na łączeniach, gdyż beczki były z trzeciej ręki. Jednakże woda nadawała się do
użytku. W końcu rozwiązaliśmy problem, gdy dostaliśmy 40-to galonowe stalowe beczki,
które złożyliśmy w kokpicie. Myśleliśmy, że woda może przejść rdzą w czasie kołysania
na morzu, ale zawsze pozostanie wodą.
Jedzenie było kolejnym życiowym problemem. Jedzenie puszkowe było cudem
techniki, ale jako towar luksusowy zbyt drogie dla nas. Naszym podstawowym jedzeniem
było najtańsze pożywienie, jakie mogliśmy dostać w napotykanych portach. W większości
zależeliśmy od ryżu, ziemniaków, mąki, ryb i czasami solonego mięsa, grochu, fasoli i
cebuli. Jaką wspaniałą niespodzianką i ulgą było, gdy nasz dylemat został nieoczekiwanie
rozwiązany. To był szwedzki parowiec, s/s Tanum, ładujący w porcie orzeszki na Europę.
Kapitan odwiedził Zjawę i zaprosił nas na rewizytę. Kiedy tam zawitaliśmy nie było go na
pokładzie, ale poinstruował swojego stewarda, aby dał nam tyle jedzenia ile udźwigniemy.
Tak pozyskaliśmy mnóstwo jedzenia, puszkowanych pyszności, worek orzeszków
użytecznych w czasie wachty. Byliśmy przygnieceni. Zrobiłem notatkę o nazwisku
kapitana i nazwie statku, ale ten i inne papiery zaginęły w czasie wielu potopów Zjawy.
W perspektywie długich i ekscytujących podróży, powinienem poważnie
porozmawiać z moimi kompanami przed wypłynięciem. Chciałem zapobiec ewentualnym
konfliktom lub nieporozumieniom, które mogły powstać w wyniku ciasnoty i długiej
podróży. Opuszczając Polskę byliśmy z Rudolfem dobrymi kolegami i takimi
pozostaliśmy. Nie było wielu okazji sprzyjających kłótniom w obliczu nawału pracy
podczas podróży Zjawą. Nasza droga była krótka z ciągłymi zmianami przy sterze i nie
widzieliśmy się za długo. W napotykanych portach dzieliliśmy się doświadczeniami i
trzymaliśmy się razem. Od opuszczenia Lizbony byliśmy we trzech i czułem, że
nieporozumienia mogą narastać, gdy dwóch stanie przeciwko jednemu. Lepiej omówić to
przed drogą. Rozmowa nie była przyjemna. Chciałem po prostu zaakcentować to
chłopakom i pozostawić to ich własnemu osądowi i ocenie. Chciałem, aby było jasne, że
wszyscy powinniśmy podlegać tym samym zasadom: żadnych osobistych kłótni i
niesnasek na jakimkolwiek tle na morzu, naszym celem jest być załogą. Frydson i Rudolf
docenili moją szczerą intencję i tylko raz musiałem na nich huknąć w czasie podróży
przez Atlantyk.
2.6. Sześć
Z DOBRYM NASTROJEM I W POGODNY DZIEŃ, POSTAWILIŚMY ŻAGLE 21
KWIETNIA 1933. Wyszedłem w morze i wziąłem kurs na Amazonkę z nadzieją budowy
nowego jachtu.
Planowanie przejścia Atlantyku było nowym doświadczeniem, po przybrzeżnej
nawigacji, gdzie używanie logu do określenia pozycji jachtu było na porządku dziennym.
Musiałem rozważyć wytrzymałość Zjawy i jej wiek i wybrać drogę wolną od wichur,
silnych pasatów, szczególnie wykluwających się w Afryce i uderzających Atlantyk we
wszystkich kierunkach na Karaiby i obie Ameryki. Ciężkie pasaty Zjawa mogła przeżyć,
ale czułem, że nie przetrwałaby huraganu.
Od zamierzchłych czasów człowiek nie miał ochrony przed wieloma
niebezpieczeństwami, które wywołał w swoim świecie, więc stworzył zbawienną pomoc
w postaci bóstw, które czcił błagając o wsparcie. Jednym takim bóstwem,
reprezentującym wzbudzające strach wiatry, był Huracan, co znaczy „Bóg Wszelkiego
Zła”. Był czczony przez mieszkańców Karaibów - lud Taino - teraz wymarłych, przez
wiele lat wielkiej kultury Wschodnich Karaibów. Choć Taino zostali zniszczeni, imię ich
boga przetrwało i przypominało o sobie wiele razy.
Lękając się tego, co Atlantyk trzyma dla Zjawy w zanadrzu, wybrałem drogę z
Dakaru na północ od Amazonki, na południe od przylądka Verde Islands, przez strefę
słabych wiatrów, prawie bezwietrzną.
Pogoda zachowywała się dobrze. Ze stałym pasatem z pomocą spinakera, Zjawa
pokonywała 150 mil dziennie, trzymając kurs WSW według kompasu. To był dobry
początek i wiatr rzadko się zmieniał. Przy stałym kursie rozpoczęliśmy poznawanie
Atlantyku całkiem komfortowo. Ustawiliśmy zwykłe czterogodzinne wachty i poza
pracami porządkowymi i obowiązkowymi remontami, mieliśmy dużo wolnego czasu.
Czwartego dnia mój pomiar logiem pozycji jachtu wskazał 23 °E i 12°10’N, co
oznaczało, że Zjawa była 370 mil bardziej na południe od przylądka Verde Islands. Ptaki i
ryby zaczęły nas opuszczać i wkrótce mieliśmy tylko latające ryby do towarzystwa.
Przeskakiwałyby przez pokład, ale szczególnie w nocy większość lądowała na łodzi.
Nigdy nie zapominaliśmy powitać ich na pokładzie, aby po kilku minutach smakowicie
piekły się na patelni.
Dziewięć dni później, 4-go maja, Zjawa była na pozycji 35°5’W i 7°40’N. Miałem
nadzieję, że wschodni wiatr będzie stale dmuchał w czasie naszego przejścia, tak, że gdy
dostrzegliśmy wybrzeże Ameryki Południowej miałem dobrą okazję by sprawdzić
wskazania mojego logu na przestrzeni oceanu. Ale co za dużo to nie zdrowo. Z czasem
straciliśmy stabilny wiatr na dobre.
To skłania mnie do kilku wyjaśnień. Z Gdyni do Dakaru, rejs Zjawy mierzony był
metodą zliczeniową przy użyciu logu burtowego, której nauczyłem się w Szkole Morskiej
i stosowałem w czasie całej podróży. Metoda zliczeniową głownie zależy od wskazania
kompasu i prędkości jachtu. To brzmi prosto, lecz nie jest. Wskazania kompasu, ponadto
obarczone są błędami zależnymi od pory roku, są pod wpływem lokalnej dewiacji pola
magnetycznego w łódce. Ponieważ Zjawa nie posiadała własnego logu, kalkulowałem
prędkość przez ocenianie kierunku, w którym łódź płynęła przez wodę. Dodatkowym
czynnikiem, który musiałem rozważyć był dryf; dryf własny łódki zależy od jej rozmiaru i
kształtu, plus znos powodowany przez wiatr, fale, prądy wodne i pływy wodne, jak te w
płytkim morzu tak często towarzyszące nierównemu dnu morskiemu.
Wszystkie te czynniki brane po uwagę pozwalały nawigatorowi na wyciągnięcie
wniosków i ustalenie pozycji łodzi. Wiele razy czułem, że nawigator powinien mieć
szósty zmysł, aby zawsze wiedzieć co się dzieje i bezpiecznie dotrzeć do portu. O ile
dobrze sobie radziłem ze zliczaniem, teoria poczęła się utrwalać w mojej głowie, gdy
słyszy się o zatopionych statkach, powinno się zawsze uważać na błędy załogi i, po
drugie, uważać na kondycję statku nie będącego remontowanym.
W obawie przed popełnieniem błędu, włożyłem całą moją duszę w obliczanie pozycji
jachtu. Nabyłem zwyczaju zaznaczania okręgami możliwych błędów pozycji jachtu.
Biorąc pod uwagę różne przypadki, przedsięwziąłem dodatkowe kroki, aby chronić łódkę
i bez stałego pasata liczyłem na pozycję 35°5’W i 7°40’N, choć trudno było ocenić
prędkość łódki. Czułem nieodparta potrzebę posiadania szóstego zmysłu.
Wciąż towarzyszył nam lekki wiatr, ale morze stawało się lśniące, pełne długich
wybrzuszeń, które przypominały nam, że jesteśmy na ciągle żywym oceanie. Życie na
pokładzie ograniczało się do prostej rutyny radzenia sobie z gorącymi dniami i
zażywaniem przyjemności chłodu nocy. Ocean był niezmierzony wokół nas, ale nie
przywiązywaliśmy do niego zbytniej uwagi i prowadziliśmy życie na pokładzie. Jednakże
podczas tej sielanki, nie mogliśmy nigdy razem usiąść i porozmawiać o czymkolwiek lub
pogawędzić, bo zawsze było coś do zrobienia lub poprawienia.
Frydson i Rudolf radzili sobie w przybytku kulinarnym, co znaczyło, że nie mieli
kłopotów w trzymaniu mnie z dala od kuchni. Mieliśmy dużo mąki i oleju arachidowego,
tak więc Rudolf zrobił naleśniki na śniadanie, grube, smakujące jak chleb, które przez
resztę dnia jedliśmy z dżemem. Na obiad Frydson przyrządził wspaniały posiłek z
puszkowego jedzenia ze statku towarowego s/s Tanim korzystając z ryżu, fasoli jako
ziemniaków, gdy te się skończyły.
Kiedy posunęliśmy się bliżej równika, Zjawa weszła w strefę ciszy. Zostaliśmy
unieruchomieni na wiele dni, a upał był nie do zniesienia. To było jak wieczność przed
silnym wschodnim szkwałem, który popchnął Zjawę naprzód. Te szkwały były wyjątkowo
silne i towarzyszyły im ulewne deszcze. Mając dwie szyny jako balast na kilu Zjawy (jak
wiedzieliśmy) czuliśmy się bardzo pewnie i wykorzystywaliśmy szkwały rozwijając dużo
żagli. Byliśmy wdzięczni szkwałom dopóki pchały Zjawę naprzód, ale mieliśmy nadzieję,
że zelżeją trochę i nie będą uderzały nas z siłą przerażającego młota wstrząsającego łodzią
i załogą. Po jednym z nich Zjawa znów stała się slupem, tracąc bukszpryt i bezan. Deszcz
był pożądany i pomimo przemoczenia byliśmy zadowoleni z zimnego prysznica w gorący
dzień. Jednocześnie wykorzystaliśmy deszcz do uzupełnienia naszych zapasów wody. Jak
przypuszczaliśmy, woda w żelaznych bębnach nie była w najlepszej kondycji. Czerwona
rdza uczyniła ją błotnistą i śmierdzącą i woleliśmy jej dłużej nie używać.
Pewnego dnia, gdy patrzyliśmy na ciężkie zwały chmur narastające przez noc,
zobaczyliśmy pierwszy statek od Dakaru. To był parowiec, będący w drodze do Ameryki
Południowej gdzieś z Europy. Jego pojawienie się koło nas nadarzyło szansę na świeżą
wodę. Łódź przechodziła blisko, tak że pomachaliśmy im, aby się zatrzymali. Ponieważ
Zjawa nie miała flag żadnych sygnałowych, użyłem metod znanych w sytuacjach
zagrożenia, obniżając i podnosząc główny żagiel. Parowiec nie zareagował. Minął nas w
odległości pół mili i odpłynął. To było rozczarowanie, nie w związku z brakiem wody,
lecz z powodu zachowania jednego statku w stosunku do drugiego. Powinni zdawać sobie
sprawę, że możemy potrzebować pomocy i nic sobie z tego nie robili. To nie był
pokrzepiający incydent, który umacniał szacunek dla ludzi morza.
Trzymaliśmy kurs, tracąc nadzieję na wymianę naszej stęchłej wody, w nadziei na
ewentualny zbawienny deszcz. To zajęło kolejne 10 dni, 14-go maja, aby dotrzeć na
pozycję 38°55’W i 5°N. Przebyliśmy 300 mil. Pozostało 700 mil do Cabo de Norte, ale
posuwaliśmy się naprzód. W ciągu kilku dni Zjawa osiągnęłaby prąd równikowy mijający
wybrzeże Ameryki Południowej i docierający do Karaibów. To pociągnęłoby Zjawę na
północ, ale jednocześnie pomogłoby jej w drodze na zachód. Na północ od Cabo de Norte
byłoby czyste wybrzeże dogodne do przybicia, podczas gdy ujście Amazonki byłoby
podstępne, nieustannie budujące i przesuwające kilometrowe zwały piachu.
Byłem szczerze chętny do zakończenia podróży. Ciągle zmieniające się lekkie wiatry,
nieregularne, zawrotne prędkości podczas szkwałów, zmieniające się prądy morskie, które
metodę zliczeniową zamieniały w ciężką harówkę. Zmieniająca się barwa wody dużo
wcześniej uprzedziła nas o zbliżaniu się do Ameryki. Wielka Amazonka zmieniała kolor
wody oceanu na setki mil od lądu.
28 maja, pięknym porankiem, dostrzegliśmy nikłą, niebieskawą linię niskiego
brzegu. Ponieważ kontur stawał się coraz grubszy, wywnioskowaliśmy, że znajdujemy się
bardziej na północ niż wskazywały to nasze obliczenia. Przybliżając się, mogłem
rozpoznać Mt. Maya. To wskazywało, że wylądowaliśmy pomiędzy wyspą Maraca i rzeką
Conani. Znając przybrzeżne płycizny, sięgające daleko w morze, poprowadziłem Zjawę w
odległości 3 mil od wybrzeża. W kompletnie spokojnej wodzie, zakotwiczyliśmy na
głębokości 11/2 sążnia omijając wał Atlantycki, na spokojnym Szelfie Kontynentalnym.
Wzdłuż bezkresnej zieleni wybrzeża nie było oznak życia z wyjątkiem cienkich smużek
dymu wzrastających ponad drzewami z kierunku rzeki Conani. Zrobiliśmy przejście.
Ogromna przestrzeń Atlantyku leżała za nami. Zjawa spisała się doskonale, a jej załoga
czuła się dobrze, znów na kotwicy.
Związaliśmy żagle, oczyściliśmy pokład, przyrządziliśmy leniwie posiłek i byliśmy
gotowi do przemyślenia naszego następnego ruchu. Naturalnie wszyscy chcieliśmy zejść
na ląd. Myśleliśmy o wodzie, owocach, o kimś do pogadania. Kiedy słońce poczęło tonąć
w zielonej dżungli, zrobiliśmy to czego potrzebowaliśmy najbardziej, zapadliśmy w
głęboki sen. Pozostawiając uroki lądu na później, zapadliśmy w mrok nocy.
Nad ranem, odświeżeni odpoczynkiem, po lekkim śniadaniu, byliśmy gotowi zająć
się problemem zejścia na ląd. Zjawa nigdy nie posiadała bączka, gdyż nie było na niego
miejsca, ale teraz go potrzebowaliśmy. Rozwiązaniem było zaimprowizowanie tratwy.
Było tylko trochę materiałów, które mieliśmy do dyspozycji, ale poradziliśmy sobie
związując kilka pustych kanistrów po wodzie, 40-galonowych beczek, opróżnionych z
ohydnej wody, ramę zrobiliśmy z dużego wiosła (napęd Zjawy), bomu spinakera, kilku
zapasowych bali i luźnych desek pokładowych. Do tego dodałem tymczasowy maszt z
żaglem, aby wykorzystać pełny wiatr do brzegu. Na brezencie przywiązanym do ramy,
ułożyliśmy kilka rzeczy, które mogły nam się przydać; harpun, toporek, czterozębny
chwytak jako kotwicę i trochę liny. W pudełku, przymocowanym do masztu, umieściliśmy
jedzenie, wodę, ubrania, zapałki i pistolet. Padło na Rudolfa, aby został na Zjawie i
trzymał nad nią pieczę, tak więc Frydson i ja mieliśmy poszukiwać razem.
Tratwa popłynęła lepiej niż sobie życzyliśmy, ale częściowo zanurzona w wodzie z
małym tylko żaglem i zaimprowizowanym wiosłem, zdołała osiągnąć brzeg późnym
popołudniem. Ku naszemu przerażeniu nie było całkiem normalnego brzegu, tylko
olbrzymie mangrowe drzewa, wrastające daleko w wodę… kto wiedział jak daleko od
lądu. Nasza wyprawa okazała się daremna. W ciągu kilku sekund znaleźliśmy się w
trudnej sytuacji, fale rzuciły nas na drzewa i w gorącą opresję. Widząc, że tratwa może się
uszkodzić, chwyciliśmy najbliższe drzewa i pospiesznie złożyliśmy nasze wyposażenie na
ich ogromnych gałęziach. Wskoczyliśmy do wody, aby uratować nasze szczątki i bębny
na wodę, które szybko zostały przeniesione do gęstej, wilgotnej dżungli.
Drzewa, które chwyciliśmy były bardzo wysokie. Wspiąłem się na nie, a Frydson
zaczął szybko podawać szczątki tratwy. Zaniepokojeni pracowaliśmy szybko, ale
obawialiśmy się, że coś jest nie w porządku. Spojrzałem na swoje ciało i przeraziłem się.
Frydson i ja byliśmy ubrani jedynie w szorty i zobaczyłem, że całe moja skóra jest czarna.
Tysiące moskitów pokryło moje opalone ciało, czarną, żywą masą. W skrajnym
obrzydzeniu otrzepałem swoją klatkę piersiową ręką, lecz to zaledwie odsłoniło pomazaną
krwią łatę i pokryło się znów na czarno. Frydson, poniżej w wodzie, nie był jeszcze
zaatakowany. Szybko zakończyliśmy pakowanie i ubraliśmy się błyskawicznie, gdy
szkodniki ciągle atakowały nasze twarze i ręce.
Musieliśmy tam pozostać i jakoś przeżyć noc. Rano przede wszystkim będziemy
musieli odbudować tratwę i za jej pomocą dostać się na Zjawę. Jedyną metodą walki z
moskitami było wyprodukowanie dymu. Wykorzystując naszą drogocenną skrzynkę na
suche rzeczy jako palenisko, zdołaliśmy rozpalić ogień. Przez dołożenie zielonych liści
uzyskaliśmy więcej dymu i przynajmniej ulgę od ukąszeń.
W gwałtownie zapadających ciemnościach, w dżungli zaczęły pojawiać się
dziwaczne odgłosy, w akompaniamencie trajkotu małp i sporadycznych dźwięków
wielkich zwierząt, które bezszelestnie pełzały w pobliżu. Brak wiatru powodował duszące
gorąco i oddychanie stało się ciężkie i trudne. W totalnej ciemności szmery przybliżały się
do nas. Chwyciłem pistolet i wystrzeliłem na oślep. Gruchnęło jak z armaty, ale wrzawa
była niczym w porównaniu z wrzaskiem, krzykiem i galimatjasem, jaki potem nastąpił.
Strzał zatrzymał na chwilę naszych nieznanych sąsiadów, ale niedługo zaczęli się znów
przybliżać, więc znów zacząłem strzelać. Moja francuska broń była dość stara, ciężka i
nieporadna. Wydawało się, że jest bardziej niebezpieczna dla mojego życia niż dla
kogokolwiek w dżungli, lecz wbrew swemu wyglądowi, okazała się wartościową pomocą
i przypomniała nam swego ofiarodawcę, pana Loirenta.
Musiało być koło północy, kiedy nasz ogień zaczął przygasać. Przypływ cofał się,
odsłaniając ogromny obszar głębokiego, śmierdzącego błota, połyskującego blednącym
światłem, rozmytym księżycem, który odważył się wyjść. Odór w tej okropnej, wilgotnej
atmosferze był czymś nie do wytrzymania. Gdy rozważaliśmy nasze trudne położenie,
ogień nagle przygasł i upadł w błoto. Moskity, uprzedzając to zdarzenie, znów nas
otoczyły w powtórnym ataku. Pokryły nasze głowy i ręce, wtłaczały się w nasze oczy i
uszy i nieważne jak szaleńczo się opędzaliśmy, ponawiały swoje ataki bezlitosnymi
falami.
Każde działanie, nawet bezsensowne, było lepsze niż siedzenie i toczenie
bezsensownej walki. Ścinając kilka gałęzi, pozwoliliśmy upaść im w błoto. Wtedy przez
dokładanie coraz to nowych gałęzi, które strategicznie obcinaliśmy z najbliższych drzew,
gdyż jakieś zwierze mogło rzucić się na nas, zbudowaliśmy podłogę na błocie, która
mogła nas utrzymać. Stos gałęzi, około 6 na 8 stóp był malutką wyspą w morzu błota.
Odzyskaliśmy nasz kominek i umieściliśmy go na wyspie. Wtedy, gramoląc się na
drzewa w stylu Tarzana, nazbieraliśmy naręcza uschniętych gałęzi i znów rozpaliliśmy
ogień. Podwiesiliśmy nasze wiosło na solidnych gałęziach, na wysokości ok. 3 stóp,
zarzuciliśmy na nie płótno robiąc namiot. Było zaledwie tyle miejsca, aby tam wpełznąć,
ale dało nam bezmiar spokoju. Nie było możliwości spania w tym smrodzie i zaduchu, ale
przynajmniej mogliśmy się położyć i spróbować odpocząć wolni od komarów.
O świcie rozpoczęliśmy pracę przy tratwie. Przypływ znów nadchodził i musieliśmy
ciężko pracować. Wzmocniliśmy trójkątną ramę, przymocowaliśmy pozostałe kanistry,
pokryliśmy wszystko płótnem i dodaliśmy świeżo ścięte gałęzie dla dodania masy i
bezpieczeństwa. Moskity męczyły nas nieustannie, zmuszając do ochlapywania twarzy
śmierdzącą wodą, w desperacji oczekując chwilowej ulgi. Na szczęście, w trakcie
zbliżania się do końca pracy, zerwała się bryza morska i porwała szkodniki w kierunku
lądu. To było wybawienie, ale jednocześnie, gdy zerwał się wiatr pojawiła się również
dopychająca do brzegu fala. Za każdym razem, gdy próbowaliśmy wypchnąć naszą
tratwę, Frydson wypływał naprzód z liną, zaczepiając ją o kolejne drzewa. Powtarzając
czynność raz za razem, drzewo za drzewem, mogliśmy jedynie utrzymać swoją pozycję.
Gotowi na kolejne próby, musieliśmy ostrożnie stąpać po błocie, aby nie zapaść się w
nim, macaliśmy palcami w nadziei znalezienia twardych punktów, na których można było
stanąć. Ściskając tratwę, czekaliśmy i wypatrywaliśmy naszej szansy, szansy, która
musiała nadejść. Gdy uderzały nas większe fale, musieliśmy mocniej trzymać tratwę jedną
ręką, podczas gdy drugą próbowaliśmy płynąć. Płynęliśmy i kopaliśmy mocniej niż
kiedykolwiek w życiu. Ku naszej wielkiej uldze poczyniliśmy postępy, ale gdy woda
pogłębiała się, tratwa zaczęła tonąć. Wiązka gałęzi chyba była cięższa niż woda i ciągnęła
w błoto. Natychmiast odcięliśmy gałęzie i wrzuciliśmy na tratwę, aby w razie czego móc
je wyrzucić w trakcie 3-milowej drogi do Zjawy. Opuszczając płyciznę poczyniliśmy
znaczne postępy, ciężko pracując, nie myśląc, co mogłoby nas czekać w błotnistej wodzie.
Dwu-trzy stopowe węgorze skaczące wokół nas były znów złym znakiem.
Zjawa była miłym widokiem, pomimo iż byliśmy daleko od niej, i w tym czasie
życzyłem sobie, aby Rudolf był lepszym żeglarzem ode mnie i mógł podpłynąć do nas,
aby spotkać nas wpół drogi. To było bardziej niż denerwujące, widzieć sprawną łódkę
spokojnie leżącą na kotwicy, gdy załoga walcząc w wodzie próbuje do niej dotrzeć. Gdy
byliśmy dalej od brzegu, zauważyłem, że przypływ powodowany przez wielką Amazonkę
stawał się mocniejszy i mogliśmy minąć Zjawę o pół mili. Przypływ wypychał nas na
otwarty Atlantyk. Przez dwie godziny walczyliśmy z przeciwnym prądem, przybliżając
się do Zjawy, lecz w końcu musieliśmy zrzucić kotwicę.
Rudolf mógł widzieć nas całkiem dokładnie tak jak my jego, ale jego zachowanie
było zdumiewające. Gdy my płynęliśmy, on skakał wokół pokładu machając nam. Gdy
zakotwiczyliśmy tratwę, on wspiął się na maszt Zjawy, abyśmy chyba go lepiej widzieli i
skinął na nas abyśmy płynęli do łodzi.
Nic nie mogło być bardziej głupiego i irytującego. To oczywiście nie było śmieszne.
Udało nam się uciec, ale byliśmy ciągle zdesperowani. Po fiasku lądowania, gdyż nie było
prawdziwego lądu, walka z moskitami ciężkie tortury odpływania od brzegu, nie
chcieliśmy problemów w załodze.
Niestety, oczywiście same do nas przyszły, jak rzeczywiście mało Rudolf wiedział o
morzu i żeglowaniu. Nie mógł zatrzymać prądu ani wiatru, ani zrozumieć dlaczego nie
przypływaliśmy na pokład prostą drogą. Po jego ciągłym machaniu do nas i dawaniu
znaków, wywnioskowałem, że on próbował powiedzieć nam, że Zjawa osiadła na
mieliźnie i powinniśmy śpieszyć na pokład.
Pragnąłem zakląć, ale nie mogłem złapać oddechu. Pełen szalonych myśli, patrzyłem
jak Zjawa przechyla się na boki i wzdłużnie delikatnymi, rytmicznymi ruchami. Mogła
być przedziurawiona w błocie w płytkiej wodzie, ale jednak nie była uszkodzona.
Musiałem myśleć szybko i sprawnie. Było już południe i byliśmy od dawna w
wodzie. Byliśmy nasiąknięci słona wodą, tak że nawet skóra na naszych twarzach
wyglądała jak pergamin. Wiatr był bardzo słaby, tak że dostrzegłem szansę we wrzasku.
Szczęśliwie Rudolf miał dobry słuch i zrozumiał, co krzyczałem. Podniósł główny żagiel,
potem kotwicę i ruszył w naszym kierunku. Świetnie, pomijając fakt, że nie uwzględnił
efektu znosu i działania prądu i mógł dryfując minąć nas, lecz po moim szalonym
wrzasku, rzucił kotwicę gdy Zjawa oddaliła się. Zdecydowałem się popłynąć do Zjawy i
pozostawić Frydsona na tratwie, a potem przyprowadzić Zjawę i go zabrać. Jednak
zużyłem zbyt wiele siły i energii walcząc z prądem i pokonując z trudem zbyt duży
dystans gdy złapał mnie skurcz, w jedną nogę i zaraz potem w drugą. Z ogromnym bólem
nie miałem wyboru jak tylko wrócić do tratwy. Mogliśmy tylko polegać na Rudolfie, jeśli
zrozumie nasze instrukcje.
Twarz Rudolfa przepełniała konsternacja. Wołałem do niego, aby słuchał uważnie i
powtarzał nasze instrukcje, aby być pewnym, że zrozumiał. W ślad za moimi instrukcjami,
ściągnął grafa do połowy, na wysokość sztaksla bez wybierania. Potem ściągnął kotwicę
na baksztagu, szybko wybrał sztaksel i szybko szedł w kierunku lądu południowo-
wschodnim wiatrem. Kiedy Zjawa osiągnęła dolny brzeg prądu przed tratwą, dałem znak
Rudolfowi, aby rzucił kotwicę. Zrobił to doskonale i zrzucił żagle. Wtedy Frydson
wyciągnął kotwicę tratwy i w kilka minut, dryfując razem z prądem, byliśmy obok Zjawy,
totalnie wyczerpani psychicznie i fizycznie.
Nie było żadnego sensu dyskutować o tym co się stało. Byliśmy szczęśliwi, będąc
znów na pokładzie Zjawy z nogami nie odgryzionymi przez rekiny. Płynęliśmy do brzegu
na własne ryzyko. Rudolf nie mógł być winiony za coś, czego nie wiedział. Przyrządził
spory dzban duszonego jedzenia, jak tylko mógł najlepiej, a którego tak mocno
potrzebowaliśmy. Jak dla mnie, po kąpieli i suszeniu w słońcu, na pokładzie, czułem, że
dostałem kolejną lekcję: kapitan nie powinien schodzić na ląd jeśli jego łódź jest na
morzu.
2.7. Siedem
SPODZIEWALIŚMY SIĘ CIERPIEĆ OD UGRYZIEŃ MOSKITÓW, LECZ W
JAKIŚ SPOSÓB UNIKNĘLIŚMY TEGO. Słona woda musiała zmyć z nas większość
trucizny. Było to ciężkie przeżycie, lecz po dobrym, nocnym odpoczynku, szybko się
zregenerowaliśmy.
Podczas tych dni, gdy staliśmy na kotwicy, ukazał nam się mały brazylijski szkuner.
To był Sao Rogero powracający z bydłem z rejsu do Cayenne. Był niezwyczajnie
wyglądającym statkiem, z jednakowym kształtem dziobu i rufy i dużymi nawisami na
obydwu końcach. Ciekawostką było to, że nie były one ostro zakończone. Zamiast tego
ścięcie tworzyło płaski trójkąt na rufie i dziobie, zaczynający się gdzieś przy kilu i
rozciągający się na szerokość ok. 4 stóp przy pokładzie. Tłumaczyły to prądy rzeki
Amazonki, które miejscami są bardzo silne i często spychają łodzie na brzeg, a ten typ
dziobu zabezpiecza je przed tym.
Sao Rogero zakotwiczył niedaleko nas i podczas, gdy czekał na zmianę pływu, jego
załoga poszła łowić ryby w wąskim kanale. Przemieściliśmy Zjawę i przywiązaliśmy się
wzdłuż wysokiej burty szkunera, zamierzając poprosić ich o świeżą wodę. Dali nam
trochę i pokazali ryby, które złowili. Wzdrygnąłem się na ten widok. Dwa rekiny na
dziesięć i dwanaście stóp długie i ogromny miecznik, którego „miecz” miał 3 stopy
długości. Pomyślałem o swojej kąpieli. Po wyciągnięciu serc i wątroby, które zatrzymali
do zjedzenia, oraz odcięciu miecza do sprzedania w Bellem, wyrzucili szkielety z
powrotem do wody. Gdy odpłynęli z prądem, obserwowaliśmy wielkie turbulencje pod
płaszczyzną wody, gdzie morskie potwory walczyły o jedzenie. Dowiedzieliśmy się od
załogi, że mieliśmy duże szczęście uchronić się przed tym wodnym życiem. Oceniając
bestie, które złowili, nie mieliśmy, co do tego wątpliwości.
Decydując się spróbować szczęścia w Belem do Para, udaliśmy się za Sao Rogero na
pobliską wyspę Maraca. Stanęli na kotwicy, aby poczekać na zmianę pływu, zrobiliśmy to
samo. Gdy nadszedł odpływ musieliśmy zweryfikować nasze szczęście, ponieważ
leżeliśmy na lewej burcie przodem do wyspy. Gdy zaczął się odpływ, Zjawa kładła się
coraz bardziej na bok. Przez trzy godziny byliśmy zawieszeni na stromym stoku wyspy z
poziomem wody około 20 stóp pod nami i wciąż cofającym się odpływem. Był to
przerażający widok i pozycja tak niebezpieczna, że zastanawialiśmy się, co zrobić, czy
wyskoczyć na ląd na wypadek, gdyby łódź miała spaść z nami w dół, czy zostać na
pokładzie i czekać na wysoką wodę. Zdecydowaliśmy się zaryzykować i zostać na
jachcie.
Sprawdzając jak sobie radzi Sao Rogero, zobaczyliśmy, że jest w tej samej pozycji co
my, oprócz tego, że znając dobrze tutejsze warunki, zabezpieczyła się wiążąc do topu
masztu linę kotwicy rzuconej na brzeg, zapobiegając w ten sposób zjechaniu w dół. To
wszystko dodało nam zdenerwowania i niepokoju, że możemy nie wyjść z tego bez
szwanku. Jedno było pewne, znów będzie przypływ, więc czekaliśmy pełni obawy i
nadziei.
Kilka godzin później odetchnęliśmy z ulgą, gdy Zjawa znów unosiła się na wodzie.
Podczas tego wydarzenia zauważyliśmy brak jednej szyny na kilu Zjawy. Musiała odpaść
gdzieś na Atlantyku, ale na szczęście nie został uszkodzony kil. W porę dowiedziałem się,
że wyspa Maraca, tworząca zatokę, znajdując się w delcie licznych prądów, powoduje, że
odpływ jest tak silny, iż tworzy depresję wodną a nawet wstrzymuje lub opóźnia
przypływ. Jakiekolwiek przysporzyło to problemy, cieszyliśmy się, że znów jesteśmy w
drodze. Nie poczuliśmy żadnego „wstrząsu”, gdy przeszliśmy równik, w przeciwieństwie
do rozkojarzonych myśli Frydsona. Okrążyliśmy Machadingho i 4 czerwca 1933 roku
wpłynęliśmy do Belem do Para.
Belem było o wiele większe niż się spodziewaliśmy. Port był ogromny i pełen
wielkich statków. Miasto z 250 000 mieszkańców miało wiele pięknych ulic skwerów z
licznymi dekoracyjnymi fontannami i okazałymi miejscami do siedzenia pod dużymi,
dającymi cień, drzewami. Bogaty, rozciągający się nad wybrzeżem kraj, chociaż wciąż
dziki i nierozwinięty, był odpowiedzialny za rozwój miasta. Pomimo tego w Belem nie
panował rwetes, jakiego można spodziewać się po dużym mieście. Rozczarowujący był
widok schorowanych, wymizerowanych ludzi i ich obrażeń wywołanych trądem. Jeden
taki przypadek szczególnie na mnie podziałał. Zwróciło moją uwagę zachowanie strażnika
przy bramie dokowej. Siedział cały dzień na ławce wystawiając swoje rany do słońca.
Żona przyniosła mu posiłek, wciąż mijali go ludzie. Wydawało się, że jego stan nie był
czymś niezwyczajnym, ponieważ nikt nie zwracał na niego większej uwagi.
W międzyczasie poznaliśmy kilku Polaków, trzy siostry Tadajewskie i ich brata.
Marcella, najstarsza, miała około dwudziestu lat. Ich rodzice już nie żyli i farmą w
Matapygmara nad morzem, zarządzał ich starszy brat. W mieście mieli duży dom, w
którego części urządzona była pralnia publiczna. Ich ojciec był właścicielem małej
żaglówki, którą nazwał Deus Salve Polonia (Boże zbaw Polskę), lecz później, gdy
dowiedział się, że Polska odzyskała niepodległość, zmienił nazwę na Deus Salvo Pollonia
(Bóg zbawił Polskę).
Spędzaliśmy dużo czasu z Tadajewskimi i zabieraliśmy ich na nocne żeglowanie, na
ile pozwoliły pływy, po niższych odnogach rzeki Para. Wiedząc, że żywot Zjawy powoli
już się kończy, miałem nadzieję na zbudowanie tam nowego jachtu. Z tą myślą
poszukiwałem usilnie jakichkolwiek możliwości. Zjawa była starą łodzią i bardzo szybko
męczyła się, lecz po spędzeniu prawie miesiąca, rozpatrując wiele możliwości,
stwierdziłem, że moje warunki są beznadziejne i muszę jeszcze trochę pożeglować Zjawą.
Rudolf również był zmartwiony kondycją Zjawy. Nie byłem zaskoczony, gdy zdecydował
się zostać w Belem. Miał nadzieje, że pewnego dnia zbuduje swoją własną łódź i
pożegluje nią przez Nowy Jork z powrotem do Gdyni. Frydson nie chciał zostać w
Brazylii. Gotów był płynąć dalej.
Niedaleko Zjawy zacumowana była eskadra peruwiańskiej floty wojennej, która
szczyciła się antycznym, ale przegłębionym krążownikiem i dwoma łodziami
podwodnymi. Ciągła wojna pomiędzy Boliwią a Peru, o Chaco Plains przeniosła flotyllę
do Amazonii, gdzie oczekiwała na rozkaz do wyruszenia w górę rzeki jako wsparcie
peruwiańskich wojsk. Kiedy dowódca floty usłyszał, że Zjawa gotowa jest do
wypłynięcia, przysłał nam na pokład ogromną dostawę różnego rodzaju jedzenia na naszą
podróż. Niektóre rzeczy były bardzo wyśmienite, na które nigdy nie moglibyśmy sobie
pozwolić.
Gotowi znów stawić czoła morzu, 3 lipca, 1933 r., postawiliśmy z Frydsonem żagle i,
gdy Zjawa opuszczała port, zasalutowaliśmy naszą flagą eskadrze peruwiańskiej.
Dziwnym uczuciem było rozstawać się z Rudolfem, ale on został z Tadajewskimi. Później
dowiedzieliśmy się, że ożenił się z jedną z sióstr i został w Brazylii.
Gdy Zjawa wypłynęła z rzeki Para zaczęła brać dużo wody przez szpary, które się
pojawiły w źle osuszonej górnej części burty. Przez kilka dni ciągle pracowała pompa
zęzowa. Zapadał zmrok, kiedy minęliśmy Machadingho. Pragnąc zobaczyć więcej delty
Amazonki, zaplanowałem popłynąć w górę rzeki na południowy brzeg, Canal de Sul, i
wypłynąć na północnym brzegu, Canal de Norte. Mapa pokazywała całkiem dobry kanał z
Machadingho do odległej wyspy, która była już częścią delty. Zrobiłem kilka pomiarów,
aby określić pozycję Zjawy i wziąłem kurs na kanał. Znając tą ogromną rzekę zawsze
zmieniającą swój brzeg i formującą nowe kanały, miałem nadzieje, że ten rozległy kanał
był wciąż w tym samym miejscu, jak pokazywała mapa.
Szybko zapadła ciemna noc, lecz świeża bryza wypełniła żagle i Zjawa miło
poruszała się naprzód. Ale nie trwało to długo. Groźny, czarny szkwał pojawiał się na
niebie, czarniejszy niż ciemności nocy i przesuwał się w naszą stronę. W delcie Amazonki
szkwały bardzo często występują z silnymi wiatrami i strumieniami deszczu, zazwyczaj
następującymi po długich ciszach, i jeden z nich właśnie celował w nas. Był to zły czas i
złe miejsce na sztorm ponieważ Zjawa akurat wpływała do kanału. Szkwał uderzył,
wzburzona woda i strumienie deszczu sprawiły, że czarna noc była jeszcze czarniejsza, z
wyjątkiem fosforyzującej wody. Grot Zjawy był odpowiednio zrefowany, lecz nie mogłem
spuścić wszystkich żagli, ponieważ łódź musiała mieć sterowność w kanale.
Zanim szkwał całkowicie ucichł poczuliśmy wstrząs i Zjawa zaklinowała, się na
mieliźnie. Rzuciliśmy kotwicę, aby zachować ostrożność i natychmiast zajęliśmy się
dobrze znaną nam pracą pompowania wody, jako że Zjawa brała więcej wody niż się
spodziewaliśmy. Kiedy odpływ wycofał się w ciemność nocy, ledwie mogłem dostrzec
słabą linię kanału w odległości jedynie jednego jarda. Uzbrojeni w ręczną latarnię
wyskoczyliśmy z jachtu sprawdzić uszkodzenia. Woda przeciekała przez odkształcone
szczeliny, lecz nie mieliśmy wyboru jak tylko poczekać z uszczelnianiem do świtu.
Latarnia przestała świecić właśnie wtedy, gdy potrzebowaliśmy jej światła. Od świtu
pracowaliśmy ciężko i szybko, aby zdążyć przed przypływem. Woda już wirowała wokół
nas jak kończyliśmy. Zjawa spokojnie unosiła się na wodzie i, na szczęście dla nas, nie
brała wody.
Dzień i noc płynęliśmy w górę rzeki nic nie widząc oprócz niskich, bagiennych
wysp, potem skierowaliśmy się na północny brzeg „przeskakując” po raz drugi równik.
Pomimo niespokojnego nieba nad głową, noc była piękna i cieszyliśmy się dobrą żeglugą
z lekką bryzą z baksztagu.
O północy sceneria zmieniła się. Przed nami rzeka wypełniała się gnając z
dźwiękiem spienionej wody i z zimną krwią zdaliśmy sobie sprawę, że płyniemy wprost
na to. Zaniepokojony sprawdziłem mapę. Nie było żadnych oznaczeń skał lub mielizn, był
to niewiadomego pochodzenia rodzaj zakłócenia. Gdy się zbliżyliśmy, moc, która gnała za
dźwiękiem nieznanej masy spienionej wody, była silniejsza niż mogły wytrzymać to moje
nerwy. Zawróciłem Zjawą lecz prąd był silniejszy niż prędkość Zjawy w lekkiej bryzie.
Krzyknąłem do Frydsona, aby zrzucił kotwicę, pobiegłem ją sprawdzić i znalazłem
wiszącą w wodzie. Frydson nie wypuścił wystarczająco długiej liny. Jak tylko ją
wciągnęliśmy, przyszedł silniejszy podmuch wiatru i pomógł nam odpłynąć. Pół godziny
później zakotwiczyliśmy w spokojnym miejscu, w dosyć dobrej odległości od tego hałasu.
Wczesnym rankiem wróciliśmy z powrotem na nasz kurs, ale nie zobaczyliśmy nic
ani nie usłyszeliśmy, co mogłoby wytłumaczyć zamieszanie wczorajszej nocy. Jedyne
wytłumaczenie, jakie przyszło mi do głowy było takie, że dno rzeki miało wgłębienie albo
ustęp biegnący przez jej szerokość, który powodował, że przy niskiej wodzie, odpływ
stwarzał próg rzeczny. Cokolwiek to było, byłem w nocy mocno zdenerwowany.
Nasz następny postój był na znanej wyspie Bailiąue. Wpływając do małej zatoki na
południowo-wschodnim końcu wyspy, zacumowaliśmy naprzeciwko magazynu
handlowego. Staliśmy tam przez jakiś czas, razem pięć tygodni. Był to czas poważnych
napraw na Zjawie. Gdy w Belem byłem pochłonięty myślą, w jaki sposób zastąpić ją
nowym jachtem, zaniedbałem wykonanie niezbędnych remontów. Kadłub w wielu
miejscach potrzebował uszczelnienia i takielunek musiał być naprawiony. Żagle
potrzebowały łatania, wnętrze jachtu wyczyszczenia, aby pozbyć się narośniętego osadu.
Było mnóstwo rzeczy do zrobienia i pracowaliśmy całymi dniami. Wieczorami
odwiedzaliśmy magazyn handlowy, który był również farmą. Prowadzony był przez dużą
rodzinę miłych ludzi, którzy gościli nas przez cały nasz pobyt. Niezbyt wiele łodzi
zawijało do portu, ale występował poważny handel wymienny z rodowitymi myśliwymi
żyjącymi na okolicznych wyspach delty. Interesujące było oglądanie ludzi wiosłujących
swoimi wąskimi łodziami oraz skór węży i dzikich zwierząt, które przywozili na
wymianę. W zamian za to brali zapasy podstawowej żywności, głównie manioku i ziarna
korzeni manioku.
Łodzie żaglowe przywożące maniok i inne dobra takie jak mąka, cukier, ryż, tabaka i
tkaniny, były identycznej konstrukcji jak Sao Rogero lecz mniejsze. Wszystkie były
zbudowane z mocnego drewna, ze stępkami z mocno sprasowanego drewna. Aby
wyczyścić, ściągano je na brzeg i czyszczono w niskiej wodzie. Po tym, umieszczano pod
łodzią wiązki wyschniętych bananów i podpalano. W rezultacie krótkotrwałe, intensywne
ciepło niszczyło robactwo bez działania na twarde drewno.
Nie minęło dużo czasu jak również staliśmy się klientami placówki handlowej.
Zjawa wciąż miała stare narzędzia: łopaty, grabie i różnorodne dodatki metalowego
wyposażenia, wszystkie rzeczy, które zabrałem w Gdyni na przyszły użytek, które
powinniśmy zredukować do bytu Robinsona Crusoe, gdzieś tam w drodze i zbudować
nowy jacht. Teraz w delcie Amazonki, nasza kolekcja różnorodnych rzeczy wydawała się
mieć dużą wartość. Przypominam sobie otrzymaną całą świnię, przyprawioną i gotową do
upieczenia, w zamian za zardzewiałe widły i grabie. Mięso wieprzowe jedliśmy rano, po
południu i wieczorem, było niemożliwością skonsumować to wszystko. Mięso, które
zostało, posoliliśmy i wysuszyliśmy na słońcu, aby zakonserwować.
W tym czasie boleśnie odczuwaliśmy brak chleba, ale nauczyliśmy się zamiast tego
używać manioki. Ludzie delty mieli osobliwy sposób jedzenia jej. Wrzucając ją pełnymi
garściami do ust. Dla nas nie wydawało się to zbyt kulturalne, próbowaliśmy więc
przyjemniejszej metody używając łyżki. Nie smakowało to zbyt dobrze, więc
spróbowaliśmy lokalnej metody i szybko nam się spodobała, nabyliśmy nawet pewnej
wprawy wrzucając bez kruszenia wokół.
Po naszej codziennej pracy kąpaliśmy się w małej zatoce, która wydawała się być
mniej słona. Wkoło nas skakały węgorze, co nie było zbyt przyjemne, ale kiedy
powiedziano nam, żeby uważać na węże, rozpoznawalne po tym, że trzymają swoje głowy
nad wodą, gdy płyną, postanowiliśmy kąpać się na lądzie używając wiadra.
Jedyną rzeczą, która była dla nas koszmarem w Bailique, był problem ze spaniem.
Było potwornie gorąco i pełno moskitów. Nie mając żadnej siatki do ochrony, niemożliwe
było spędzanie nocy na pokładzie. Rozwiązaliśmy ten problem korzystając z wielkiej sali
budynku szkoły podstawowej zbudowanej na brzegu i nie używanej. Nie chcąc
przeszkadzać, jako łóżek używaliśmy długich stołów, dalekich od wygód, ale
przynajmniej chłodnych. Jako, że nie zapalaliśmy żadnych świateł ani nawet nie
rozmawialiśmy, żeby nie przyciągać szkodników, byliśmy względnie wolni od moskitów.
Wreszcie praca przy Zjawie została zakończona i przygotowaliśmy się do ponownej
żeglugi. Zaopatrzenie żywności zawierało świeże owoce i warzywa, ryż i wiadra manioki.
W wymianie za narzędzia, dwa młotki i dwie motyki, otrzymaliśmy dwie duże, wędzone
szynki, żeberka i bekon.
W dniu naszego wyjazdu, przypłynęło łodzią dwóch młodych chłopców przywożąc
małą małpę. Chcieli sprzedać to stworzenie, ale my nie chcieliśmy kupić. W końcu
daliśmy chłopcom grabie, które bardzo chcieli i trochę peruwiańskich sucharów. Naszego
nowego kompana nazwaliśmy Chico. Wypłynął z nami 17 sierpnia w drogę do Gujany
Francuskiej. Chico zabrało kilka dni, aby zadomowić się do naszej ograniczonej,
więziennej powierzchni i przez cały czas towarzyszył nam w podróży, i nie potrafiliśmy
się na niego złościć, ponieważ w pewien sposób był grzeczny i uroczy w swojej
zuchwałości.
Płynąc przez pływowy akwen do Amazonii, kilka pierwszych nocy spędziliśmy na
kotwicy, jedną z nich będąc niedaleko naszego pamiętnego wylądowania na mieliźnie.
Przy niskiej wodzie Zjawa unosiła się w miękkim błocie. Całą noc panowała martwa cisza
i nad ranem, pokład i takielunek pokryte były niewiarygodną różnorodnością insektów,
które przyleciały z przybrzeżnej dżungli. Nawet nietoperze wisiały na olinowaniu i
żaglach. Chico był zachwycony, gdy odpędzaliśmy robactwo. W mgnieniu oka wyczyścił
jacht zjadając co było możliwe i wyrzucając resztę do wody. Gdy płynęliśmy, wciąż
siedział w górze czyszcząc pozostałości na takielunku. Pod tym względem był bardzo
przydatny.
Dostaję się na głębsze wody, Zjawę rozpędził przychylny prąd i z silniejszym
pasatem, rano 28 sierpnia, osiągnęła Cayenne. Przy podejściu zobaczyliśmy elegancką
łódź żaglową, długości 60-70 stóp, stojącą bezczynnie. Okazała się być łodzią pilotową
czekającą na statek. Cayenne, stolica Gujany Francuskiej, była dziwnym miastem leżącym
u ujścia rzeki Cayenne, brudnej rzeki wypływającej z bagien i dżungli. Atmosfera była tu
niezdrowa i nie zachęcała do dłuższego pobytu. Piętno pobliskiego więzienia na
Diabelskiej Wyspie odczuwało się wszędzie i więźniowie w swoich czerwono-białych
strojach, pracujący lub spacerujący pod nadzorem, byli zwykłym widokiem.
Frydson i ja zostaliśmy grzecznie poproszeni do komisariatu policji i naczelnik
spędził z nami godzinę czasu sprawdzając wszystko, co musiał sprawdzić. Podstarzały
więzień, który był bez ochrony, przyciągnął naszą uwagę jak grzebał kijem w obrzydliwie
wyglądającym śmietniku. Wiedząc, że przypłynęliśmy z Polski, zagadnął nas po
niemiecku. Z uśmiechem wytłumaczył, że zbiera rybie kości i pokazał nam swoje
nowatorskie projekty: cygarniczki, naszyjniki, ozdoby, wszystko bardzo oryginalne, ładnie
pomalowane i porządnie zrobione. „Wysyłam je nawet do Nowego Jorku” powiedział.
Był Niemcem i pływał, jako załoga, na wielu statkach, lecz w Dunkierce zabił w
kłótni kolegę. Będąc pod francuską jurysdykcją został skazany na dożywocie w więzieniu
w Cayenne. Przebywał tam dwadzieścia trzy lata, po pięciu latach surowego pobytu na
Diabelskiej Wyspie. Powiedział nam, że „Inni otrzymali amnestię, ale mi, jako Niemcowi,
nigdy nie będzie wybaczone. Mam już 60 lat, ale chcę żyć, aby znów być wolnym”. Jego
głos był mocny, chociaż niezwykle smutny.
Nie staliśmy długo w Cayenne. Fragmenty z dziennika pokładowego w tym czasie
wyglądały następująco:
28 sierpnia, 1933
Godz. 15.00. Wypłynęliśmy. Wiatr E. Siła 4-5. Kurs NNW. Wieczorem mijamy
Ile de Salute, bardziej znaną niż Diabelska Wyspa. Co
charakterystyczne dla wielu więzień, cele położone są poniżej
poziomu morza.
29 sierpnia.
Godz. 09.00. Kurs NW do W, siła wiatru 2, lądu nie widać.
Godz. 21.00. Kurs NW do W. Wiatr osłabł, siła 2. Chmury.
30 sierpnia.
Cisza. Nieregularne fale.
1 września.
Godz. 09.00. Wiatr E, siła 3-4.
Godz. 20.00. Przejechaliśmy około 220 mil.
2 września.
Godz. 08.00. Częste szkwały.
Godz. 24.00. Zbliżają się chmury z błyskawicami. Płyniemy dalej.
3 września.
Godz. 02.00. Demarara (Gujana Angielska) linia brzegowa. Zrzucamy kotwicę w
spokojnym miejscu, aby rano łowić ryby.
Godz. 09.00. Chico pościągał z półek książki, wysypał ryż, pudełko pieprzu i
dobrał się do naszej ostatniej puszki peruwiańskiego masła.
Skończony łajdak, ale niewinnie wyglądający.
Godz. 16.00. Kotwica w górę. Złapaliśmy rybę na dzienny posiłek. Lekki,
zmienny wiatr i szkwały przez całą noc.
4 września.
Godz. 10.00. Zjawa przez noc zrobiła 60 mil. Chmury rozeszły się.
Godz. 16.00. Rzeka Orinoko! Chciałbym mieć czas na poszukiwania. Silny
przybrzeżny prąd, w północnym kierunku.
Godz. 18.00. Ogromne fale z nikąd, uderzyły w burtę Zjawy i zwój liny spadł do
wody.
Godz. 20.00. Stajemy na kotwicy przy głębokości wody 12 stóp. Minęliśmy
wiele pływających kłód i obawiamy się, że uderzymy w jakąś w
ciemnościach.
Godz. 24.00. Silny prąd. Morze wzburzone. Silny wiatr. W nocy nie śpię.
5 września.
Godz. 06.00. Podnosimy kotwicę z odpływem Orinoko.
Godz. 12.00. Szkwały.
Godz. 18.00. Trinidad. Widać góry.
6 września.
Godz. 09.00. Silne szkwały.
Godz. 20.00. Mijamy zatokę Serpent Mouth. Przylądek Icacos po prawej burcie.
Godz. 20.15. Wiatr cichnie i 3-węzłowyprąd prąd niesie Zjawę na rafy przed
Icacos.
Godz. 22.00. Mijamy niebezpieczeństwo i teraz Icacos mamy za rufą. Halsujemy
pod lekki wiatr.
Godz. 24.00. Kurs WNW, wiatr E. Widać latarnie Chacachare. Jesteśmy na
spokojnych wodach zatoki Paria.
7 września.
Godz. 09.00. Szkwały z W. Kurs NE. Kotwiczymy na wysokości San Fernando
niedaleko 50-tonowego jachtu, który przypłynął z Anglii. Uwaga:
W Belem z ćwierć milionem mieszkańców nie było ani jednego
jachtu.
8 września.
Opuszczamy San Fernando.
9 września.
Godz. 19.00. Na noc stajemy na redzie Port of Spain.
10 września.
Wchodzimy do Port of Spain, Trynidad, 1933.

Fot. 7. Portugalski klub.


2.8. Osiem
ZJAWA SPISAŁA SIĘ DOBRZE W TEJ CZĘŚCI PODRÓŻY. Naprawy, które
dokonaliśmy w Bailique były bardzo potrzebne, ale tropikalne wody były zbyt agresywne
dla naszej pracy malarskiej i Zjawa wyglądała podle. Pomimo wszystko, nasza polska
flaga powiewała dumnie, a my sprzątaliśmy przy akompaniamencie trajkotania Chico.
Chico też miał na razie dosyć morza i prawdopodobnie liczył na dłuższą wizytę na lądzie.
Wychodzenie na brzeg było nudnym doświadczeniem. Musieliśmy wspinać się na
wysokie nadbrzeże, które było dosłownie żywe od kokosowych krabów, największych,
jakie widzieliśmy w życiu. Miliony przebiegały we wszystkie strony. Nie mogliśmy
dotrzeć do góry nabrzeża dostatecznie szybko, lecz nawet na górze nie było bezpiecznie.
One były wszędzie, przerażające, czamo-brązowe, sunące gromadami.
Miasto Port of Spain było ekstremalnie upalne. Często wyskakiwaliśmy do sklepów i
baru panów Marques i Veires, gdzie mogliśmy schować się przed słońcem i spędzić wiele
godzin popijając galony zimnej wody, wielka atrakcja dla nas w tym czasie.
Umiejętność porozumiewania się portugalskim przez Frydsona, pozwoliła nam
nawiązać kontakt z Kolonią Portugalską i spędzić wiele wieczorów w Klubie
Towarzystwa Portugalskiego, w którym Pan Marques był sekretarzem. Prezydent klubu,
Pan J. Gonzalez, kolejno przedstawił nas Panu Jaimie Grosberg, młodemu Polakowi. Pan
Grosberg, który był w wieku Frydsona, osiedlił się ostatnio na Trynidadzie, po
opuszczeniu Polski. Otrzymał zgodę na wybudowanie tutaj cementowni. Poznanie Jaimie
Grosberga było wyjątkowo interesującym wydarzeniem w moim życiu. W moim albumie
napisał:

Polska jest maleńka dla niektórych,


Lecz bardzo wielka dla nas,
Co nam więcej potrzeba?
Tą wąską bramkę w Gdyni - rozszerzyć.
Trinidad B.W.I. 29/9/33

Było prawdziwą niespodzianką dla mnie, znaleźć młodego Polaka w odległym


Trinidadzie w dodatku jako element „Zwrotu narodu polskiego ku morzu”. Kiedy
opuszczałem Polskę, wierzyłem, że przesłanie „Szło nowe - wiatr od morza” gwałtownie
odmieni cały kraj, skutkiem tego przeżyłem ogromne rozczarowanie brakiem odpowiedzi
z Kuriera Krakowskiego. Jaimie Grosberg przywrócił moje sentymenty, ducha i
natchnienie do dalszej podróży.
Moje 21 urodziny przypadły na dzień 17 września 1933 r., w tym czasie Jaimie,
Frydson i ja byliśmy dobrymi przyjaciółmi. Pewnego dnia, Frydson i ja zdecydowaliśmy
się zostać na pokładzie, gdy podpłynął do nas człowiek i powiedział, że na brzegu czeka
kobieta, która chce się z nami zobaczyć. Kobietą była Pani Scott, Polka ze Lwowa,
obecnie korespondentka Polskiej Agencji Telegraficznej. Wiedziała wszystko o Zjawie, co
uczyniło naszą rozmowę bardzo przyjemną. Dwa dni później, opuszczając Zjawą w
towarzystwie 16-letnie-go Anglika o imieniu Ralf, odwiedziliśmy Panią Scott i jej męża
Elgina w ich domu w Palo Seco na południowym krańcu wyspy. Pan Scott pracował w
przedsiębiorstwie naftowym. Pokazał nam swoje urządzenia wiertnicze, którymi
pracował, a także pokazał nam jeden z cudów świata, asfaltowe jezioro, które się samo
rafinowało pomimo ciągłego komercyjnego eksploatowania.
Spędziliśmy na Trinidadzie pracowity, przyjemny miesiąc. W tym czasie Pan
Gonzales dał nam ogromny zapas farby, którą odświeżyliśmy Zjawą na zewnątrz i w
środku. Jej wygląd znacznie się poprawił od momentu, gdy tu przypłynęliśmy. To
poprawiło również nasze humory. Ralph, który spędzał większość swego czasu na
pokładzie Zjawy, stracił kompletnie humor, gdy dowiedział się, że zamierzamy odpłynąć,
ale nie mogliśmy go zabrać bez zgody jego matki. Był fajnym chłopakiem i bardzo go
lubiliśmy, ale nie mogłem przyjąć takiej odpowiedzialności.
Prawda była taka, że nie wiedziałem, jakim sposobem osiągnąć to, co sobie
zamierzyłem. Od samego początku podróż była nękana brakiem funduszy. Nigdy nie
wiedziałem czy wystarczy pieniędzy na jedzenie lub utrzymanie łodzi. Tak więc, potrzeba
posiadania nowej łodzi i widoczny brak finansowego zainteresowania przedsięwzięciem w
Polsce przesuwały moje plany coraz bardziej za horyzont. Czułem, że nie wolno mi
angażować młodych chłopaków jak Ralph w taką niepewność. Z upływem czasu jednak,
coraz częściej myślałem jak przydatny mógł być Ralph przy budowie Zjawy II.
Gdy przygotowaliśmy Zjawą do rejsu, pojawił się problem z Chico. Na przekór jego
niekończącym się żartom i trajkotaniu, polubiliśmy go, ale nie był w stanie poradzić sobie
z długotrwałymi rejsami jakie pokonywała Zjawa. Zjawa była za mała, a nasza praca na
morzu zbyt wymagająca i poważna, by móc pozwolić sobie na jego towarzystwo.
Wiedząc, że Ralph może się nim zaopiekować, zaoferowaliśmy mu go jako wolny wybór,
czując, że Chico będzie miał wspaniały dom. Panowie Marquez i Veires potroili nasze
zakupy pożywienia i mogliśmy zabrać 30-35 funtów jagnięciny w solance stosowanych
przez Portugalczyków w długich podróżach morskich.
7 października, żegnani przez dużą grupę przyjaciół, wypłynęliśmy. Ralph był na
motorówce z przyjaciółmi, powstrzymując łzy na widok odpływającej Zjawy. Nam
również było przykro, ale nie było wyjścia. Zamierzałem płynąć z Trynidadu
bezpośrednio do Panamy, ale przeznaczenie chciało inaczej. Na starcie odmówiła
posłuszeństwa nasza dwupalnikowa kuchnia. Nie mogliśmy gotować. Po dniach ciszy,
szkwałów, lekkich wiatrów i cofaniu się, dotarliśmy do La Guaria 16 października.
Wenezuelscy urzędnicy, w dyktatorskim kraju, przyjęli nas grzecznie, lecz nie bez
podejrzliwości. Aresztowali nas na kilka godzin i sprawdzali telegraficznie nasze dane.
Usatysfakcjonowani, że byliśmy nieszkodliwi dla ich dyktatora, puścili nas wolno.
Pewien Amerykanin, mistrz inżynierii okrętowej, przyszedł do nas i zaoferował
naprawę kuchni. Zabrał nas do swego samochodu na całodniową wycieczkę i pokazał nam
Caracas i swój dom, gdzie mieliśmy przyjemność skosztować wspaniałego jedzenia.
Próbowałem sobie przypomnieć jego nazwisko, ale zaginęło ono wraz z papierami i
dziennikami w trakcie wielokrotnych potopów na Zjawie.
Wypłynęliśmy znowu, a po czterech dniach przyłączyły się do nas cztery ogromne
wieloryby. Dwa trzymały się prawej burty Zjawy, a dwa lewej. W zanikającym świetle ich
wielkie czarne cielska unosiły się i wytryskały fontanny wody w mroki nocy. Widząc to
przypominały się historie opowiadane przez matkę, o atakach na płynące statki i
zatapianiu ich przez taranowanie głowami aż do samobójczej śmierci. Wieloryby były
prowokowane atakami wielorybników na ich młode. Statek zatonął, ale załoga uratowała
się w łodzi ratunkowej i mogła opowiedzieć całą historię.
W nocy niebo zasnuło się ciężkimi chmurami. Wiatr wzmógł się i zaczął gwizdać w
olinowaniu. Osiągnął znaczną siłę i gdy byliśmy koło Curacao pękł ściągacz na głównym
sztagu. Kolejno pękły dwa zapasowe. Zabezpieczyliśmy sztag blokiem i wielokrążkiem.
Po południu następnego dnia weszliśmy do Wilhelmsted. Holenderscy urzędnicy byli
bardzo uprzejmi i bardzo wyrozumiali dla naszej sytuacji. Dali nam dwa nowe ściągacze i
tyle świeżej wody ile potrzebowaliśmy, pomimo iż trzeba ją było dostarczać z kontynentu.
W czasie pobytu, chcieliśmy obejrzeć tam ogromną rafinerię ropy, która była
zaopatrywana przez niekończącą się strużkę małych tankowców, przywożących
nieprzerobioną ropę z Maracaibo, ale nasze wysiłki spełzły na niczym. Firma miała
własną, prywatną armię strzegącą jej za wysokim płotem i aby tam wejść potrzebne było
specjalne pozwolenie, którego nie mieliśmy. Zamiast tego mogliśmy podziwiać piękne
szkunery zawijające do portu. To były wspaniałe trzymasztowe statki pocztowe, kursujące
pomiędzy Curacao, Arubą i Buen Ayre (Bonair). Widocznie, tu w Gujanie Holenderskiej
wykonywały one wciąż ważną pracę.
28 października znów zastał Zjawą na morzu. Ciężka pogoda przywitała nas
pierwszej nocy i zrefowany sztaksel zastał mocno podarty. Przez następne kilka dni
walczyliśmy z przeciwnymi prądami, flałtami, szkwałami, zmiennymi wiatrami i powoli,
ciężko halsując dotarliśmy do Santa Maria, Republiki Kolumbii, 6 listopada.
Następnego dnia Zjawa ciągle walczyła u nabrzeża. Przypłynęła łódź celna, aby nas
skontrolować. Uznając nas za nieszkodliwych, oficer celnik zaoferował nam pomoc w
dotarciu do Santa Maria i przeczekaniu do pomyślnych wiatrów. Zważywszy na jego
nienaganny wygląd, w śnieżnobiałym uniformie ze złotymi epoletami, byłem zaskoczony,
gdy poprosił nas o papierosy. Będąc niepalącym, nie miałem mu nic do zaoferowania, ale
Frydson miał coś w swoich zapasach.
Zacumowaliśmy na długiej, pustej plaży, w otoczeniu cichego, pełnego zielni,
małego miasteczka. Powietrze było nieruchome i odrętwiałe. Po południu było
niemożliwie gorąco. Młody chłopak w canoe zabrał nas na ląd za parę pensów i przyrzekł
zabrać nas z powrotem, gdy się trochę ochłodzimy.
Spacerując po dobrze oświetlonym mieście, poznaliśmy Polaka, pana Kromera.
Opuścił on Polskę sześć lat wcześniej w wieku 27 lat, szukając szczęścia w Bogocie,
stolicy, a potem zawędrował do Santa Maria. Tu założył sklep z pamiątkami w nadziei na
budowę nad morzem letniska dla zamożnych Kolumbijczyków. Gdy wczesny sezon
zakończył się, spędził z nami wiele czasu, szlifując swój polski. Jak na doskonałego
gospodarza przystało, oprowadził nas po Santa Marii, upewniając się, czy nie
pominęliśmy 400-letniego Skarbca, który był wciąż w użyciu. Zabrał nas także do
odległego o klika mil Quinta San Pedro Alejandrino, budynku, w którym Simon Bolivar,
bohater południowo-amerykańskiej walki o wyzwolenie spod dominacji hiszpańskiej,
zmarł w roku 1830.
Z pierwszymi oznakami lepszego wiatru, opuściliśmy Santa Maria 13 listopada, ale
warunki pogodowe nie poprawiały się. Znów nas nawiedziła uporczywość południowo-
zachodniego i następne trzy dni żmudnie halsowaliśmy. Obrzydliwa pogoda nie dawała
żadnych oznak na jakąś poprawę, tak zawinęliśmy do Puerto Colombia 17 listopada.
Zakotwiczeni do drewnianego mola, pozostaliśmy tam przez kilka dni. Pewnego
popołudnia, w mieście, czując się zrelaksowani, rozkoszowaliśmy się jedyną
ekstrawagancją, na jaką mogliśmy sobie pozwolić, dwoma butelkami lekkich mrożonych
napojów alkoholowych. Przycumowani do pomostu wspomnieliśmy dokonania wojenne
Chaco, gdy zobaczyliśmy stary, zdewastowany parowiec, płynący bez ładunku. Przywiózł
on ochotników z USA, którzy zaciągali się do armii peruwiańskiej. Mężczyźni z
przeróżnych warstw społecznych, chętni zarobić bardzo dobre pieniądze, dostawali po 10
dolarów za dzień służby. Woluntariusze nie byli w stanie wytrzymać zbyt długo, nie
wytrzymywali forsownych marszów przez dżunglę, która rodziła wiele niebezpiecznych
chorób. Działania wojenne nie były zakrojone na szeroką skalę. Słyszałem, że w wysokich
trawach Chaco, armia opozycyjna traciła większość czasu na szukanie się nawzajem.
22 listopada, korzystny pasat zawitał na brzeg i mogliśmy odpłynąć. Nie była to
dobra pora roku na podróż na zachód. W kolejnych dniach pasat ustał i Zjawa znów
znalazła się w zasięgu południowo zachodniej pogody… mokro, paskudnie i wietrznie
przez cały czas.
Dwa dni później wiatr zmienił się na południowo-zachodni i podmuchy, które
później nastąpiły goniły nas przez cztery godziny. Deszcz padał z brutalną siłą na moją
głowę i twarz gdy usiadłem przy sterze. Morze było coraz bardziej wzburzone i
nieregularne, fale uderzały w małą Zjawę i zalewały bezustannie. Zaczęła niebezpiecznie
przeciekać. Była noc i nie wiedzieliśmy, co robić. Musieliśmy pompować, jak na
huśtawce, i wylewać wodę czerpakami bez końca.
Obaj byliśmy zalewani przez wzmagającą się wodę. Siły zaczęły nas opuszczać, a
woda wirowała wokół naszych stóp, byliśmy gotowi na śmierć. To pogodzenie się z
bezsilnością, wyzwoliło w nas resztki sił i wiarę w przeżycie. Poprosiłem Frydsona, aby
dalej wylewał wodę czerpakiem, a w tym czasie znalazłem trochę narzędzi i przeszedłem
do forpiku, gdzie prawdopodobnie była przyczyna naszych problemów. Przez odgłosy
wlewającej się wody znalazłem uszkodzone miejsce. Zerwałem kilka desek z podłogi przy
prawej burcie i w świetle lampki „nietoperza” mogłem zobaczyć uszkodzenie. Było
poważne, jedna klepka obluzowała się, a nity skorodowały i pękły.
Jedynym sposobem naprawy uszkodzenia była praca pod wodą. Łódź zaczynała
tonąć, a mój napór na nadwerężone miejsce mógł przytapiać ją coraz bardziej. Z
najwyższą ostrożnością, zwinnymi palcami, niczym sanitariusz opatrujący przyjaciela,
przybijałem gwoździki pod kątem 45° i podwiązywałem klepki linkami do ramy
podłogowej. Gdy całe uszkodzone miejsce zostało zakryte, wsunąłem duży gwóźdź w
każdą linkę i począłem je naciągać, skręcając ostrożnie, dopasowując uszczelnienie
klepek. Zaczęło działać, gdy skręciłem wszystkie jedenaście metalowo-drewnianych śrub.
Aby upewnić się, że gwoździe trzymają zabezpieczyłem je w ten sam sposób. Przy
pomocy mojego kieszonkowego nożyka, uszczelniłem wszystko małymi kawałkami
wiórków dębowych. „Krwawiąca rana” została zaleczona i woda przestała wdzierać się do
wnętrza. Cały przemoczony, padłem bez czucia, ale robota została zrobiona. Widząc, że
woda nie przybiera, Frydson zaczął pompować szybciej i z nową ochotą. Przyłączyłem się
wkrótce do niego w milczeniu. Nie mogliśmy mówić.
Następnego dnia pogoda zaczęła się poprawiać dając nam trochę nadziei.
1 grudnia po południu minęliśmy przylądek Mauranillo, widzieliśmy trąbę wodną.
Biała kolumna wody zawirowała wokół nas tak szybko, że nie zdążyliśmy nawet zrzucić
żagli.
3 grudnia o północy weszliśmy do Colon i zakotwiczyliśmy na redzie. Wczesnym
rankiem przybyła łódź z kapitanatu i zaholowała nas do Cristobal i do strefy
Amerykańskiego Kanału. Dostaliśmy tyle bananów ile zapragnęliśmy. Ostatecznie
przycumowaliśmy w cichym kanale, na początku kanału De Lesseps, pozostałości
nieszczęsnych wysiłków Francuzów wybudowania Kanału Panamskiego.
Przycumowaliśmy Zjawę do drzew, wciskając mocno dziób w błoto.
Moje wysiłki nie poszły na marne i dzięki nim dotarliśmy do portu, ale Zjawa była w
opłakanym stanie. Amerykanie mieszkający w domu opodal, byli świadkami naszej
trudnej sytuacji i użyczyli nam trochę swej ziemi, gdzie mogliśmy zostawić trochę swoich
rzeczy. Dobra, poczciwa Zjawa. Mogłem teraz zobaczyć, dlaczego jej właściciel, duńska
firma, porzucił ją w Gdyni. Korozja wszystkich metalowych części konstrukcji była w
ostatnim stadium rozkładu. Nie nadawała się już do naprawy. Zawsze czułem, że Zjawa
była radosna, iż uratowałem ją przed jej piaszczystym grobem i dbałem o nią pozwalając
jej pływać po morzu. Ona we wdzięczności niosła mnie przez niebezpieczne wody, przez
morza, o których jej się nie śniło. Teraz zmęczona, szybko się postarzała i, mimo próśb,
nie mogła już wrócić na morze.
S/y Zjawa wypłynęła z Gdyni, Polska - 8 lipca 1932 r.

Główne porty zawinięcia Kraj Data przybycia

Ostertrap Szwecja Lipiec 15, 1932

Kopenhaga Dania Lipiec 17

Falkenberg Szwecja Lipiec 22


Göteborg Sierpień 1

Halsö Sierpień 3

Hals Dania Sierpień 11

Aalborg 15

Esbjerg 23

s’Gravenhaage Holandia Sierpień 29

Ostenda Belgia Wrzesień 1

Dunkierka Francja 9

Le Havre 18

Cherbourg Październik 1

Brest 9

Ile d’Yeu 14

La Rochelle 28

Bayonne Listopad 8

Santander Hiszpania 10

Dijon (Gijon) 14

La Coruna 18

Vigo 28

Oporto Portugalia Grudzień 2

Lizbona 19

Faro Styczeń 7, 1933

Rabat Maroko Francuskie 13

Casablanka 16
Mogador Luty 25

Port Etienne, Przylądek Blank Marzec 10

Dakar Senegal 15

Przejście przez Atlantyk, 21 kwietnia - 28 maja

Belem do Para Brazylia Czerwiec 4

Cayenne Gujana Francuska Sierpień 22

Port of Spain Trynidad Wrzesień 10

Curacao Antyle Holenderskie Październik 24

Santa Marta Kolumbia Listopad 7

Puerto Kolumbia Listopad 17

Colon Panama Grudzień 3

Cristobal 4
Fot. 8. Rysunki ZJAWY.
3. KSIĘGA DRUGA
S/Y ZJAWA II

3.1. Jeden
RANEK 4-GO GRUDNIA, GDY PO RAZ PIERWSZY POSTAWIŁEM STOPĘ NA
PANAMSKIEJ ZIEMI, BYŁ NIEZWYKLE JASNY I SPOKOJNY. Ten był jednym z
najcichszych, tropikalnych poranków, zapowiadający upalny, bezwietrzny dzień. Chłód po
nocnym deszczu i ani jednej chmurki na głębokim, błękitnym niebie. Czułem się świetnie,
znowu na lądzie, zwłaszcza po ostatniej przygodzie, która mogła skończyć się dla nas
tragicznie.
Pragnąłem dostać jakieś wiadomości z domu, więc wyruszyłem na poszukiwanie
poczty. Spacerując po Cristobal, które było praktycznie jedną wielką dzielnicą willową,
byłem zauroczony atmosferą, czystością, spokojem i porządkiem. Szerokie asfaltowe ulice
z równiutko poustawianymi domkami, przepiękne trawniki, zacienione przed gorącym i
oślepiającym blaskiem słońca, przez gęste, obfite gałęzie potężnych drzew.
Niedaleko, za torami kolejowymi, które służyły jako granica pomiędzy strefą kanału i
Republiki Panamy, leżało miasto Colon. Nie sprawiało wrażenia bardzo ruchliwego.
Sklepy i bary (bary chyba były liczniejsze niż sklepy) były prawie puste, lecz później
przekonałem się, że Colon ożywa dopiero wieczorem. Po 6 po południu zapełniały się
amerykanami z Cristobal, robotnikami z Silver City, marynarzami z bazy morskiej w
Coco Solo i żołnierzami z Fort Davis. Wtedy miasto rozkwitało życiem do późnych
godzin nocnych. Niestety nie było w Colon poczty i powiedziano mi, że powinienem
zapytać w Cristobal. Rzeczywiście była tam poczta w pięknym, nowoczesnym budynku,
ale zaskoczył mnie system podwójnych okienek. Każda para okienek była oznaczona jako
Złoto lub Srebro. Nazwy, Złoto i Srebro, były pozostałością z czasów budowy kanału,
kiedy biali pracownicy opłacani byli złotem, a czarni srebrem, i znaczyły coś więcej niż
porządna, zawodowa rutyna bankowców. Nie podobało mi się to.
Ciągle nie było dla mnie poczty. Widocznie została przekazana do kapitana portu.
Nareszcie w jego biurze zostałem wynagrodzony pokaźną wiązanką listów, z których
jeden zawierał przekaz pieniężny. Nieoczekiwane fundusze jak i ich źródło, były ogromną
niespodzianką. W Port of Spain byliśmy zaproszeni na przyjęcie obiadowe u Pana
Davinga. Poszliśmy, lecz idea przedstawienia nas jego przyjaciołom jako żeglarzy nie była
najlepsza. Nie byliśmy przygotowani na spotkania towarzyskie i czuliśmy się dość
niezręcznie w naszych ciuchach, pośród ludzi ubranych niezwykle elegancko. Sprawę
pogorszyła jeszcze przyjaciółka gospodarza, która wpadła w gniew bez jakiegokolwiek
powodu. Sądziliśmy, że nie była uprzedzona o naszej wizycie i zostaliśmy zaproszenie bez
jej zgody.
Obiad się skończył, lecz przez resztę naszego pobytu w Trynidadzie, unikaliśmy ich
domu, co było niewygodne dla nich i dla nas. Przekaz pieniężny na 184.00 $ był nadany
przez Pana Davinga. To była płatność za artykuły, które napisałem dla niego o naszej
podróży Zjawy. Jaimie Grosberg zrobił tłumaczenie, które Pan Daving opublikował w
angielskiej gazecie jako „Wiadomości z Trynidadu”.
Z przyjemnością wysłałem do Pan Davinga podziękowania, gdzie delikatnie
wyrażałem naszą wdzięczność, za troskliwość okazaną nam podczas pobytu na
Trynidadzie i jego wysiłki w pomocy dla wyprawy Zjawy. Załączyłem także opis ostatnich
zdarzeń przed przypłynięciem do Panamy.
Później, tamtego popołudnia, kiedy spacerowaliśmy po mieście, usłyszeliśmy
rozmowy po polsku. Dochodziły zza otwartych drzwi restauracji o nazwie Fulgencio. Po
wejściu okazało się, że należy do dwóch braci Polaków o nazwisku Dubroski. To było
miejsce spotkań polskich członków miejscowej społeczności. Natychmiast Fulgencio stało
się naszym jedynym miejscem pobytu w mieście. Byłem szczęśliwy, że znaleźliśmy ten
raj, ale podczas sielanki nie malał mój niepokój o przyszłość. Co począć bez Zjawy?
Gdzie się podziać? To był ciężki orzech do zgryzienia. Z takimi myślami, trudno mi było
ukryć ból, kiedy następnego dnia Frydson powrócił z jednej ze swoich wędrówek i
oświadczył, że sprzedał Zjawę jakiemuś Amerykaninowi. Powiedział, że Amerykanin dał
mu 150.00 $, nie za dużo jak na cenę zakupu, lecz ale w sam raz jak za utratę łodzi.
Frydson dał mi połowę pieniędzy, 75.00 $. Uścisnęliśmy sobie dłonie i nigdy potem go nie
widziałem. Słyszałem, że przyłączył się do załogi amerykańskiego jachtu, podróżującego
do Darien. W Lizbonie przyłączył się do Zjawy jako obcy człowiek, pracował świetnie na
pokładzie… i opuścił go jako ciągle obcy.
Rozstanie ze Zjawą było naprawdę bolesne. Rozstanie było nieuchronne, lecz
świadomość tego nic mi nie ułatwiała. W tym okresie mojej podróży historia zatoczyła
krąg. Jeszcze raz potrzebowałem łodzi i jeszcze raz nie wiedziałem skąd ją wziąć. Jednak
coś było pozytywnego w całej historii, gdyż podstawą były pieniądze. Postanowiłem
zarobić pieniądze pisząc moją pierwsza książkę.
Musiałem pójść na Zjawę, aby zabrać to, co pozostało z moich rzeczy, książki, oraz
dwa kompasy. Zastałem nowego właściciela, który wpychał ją na brzeg wraz ze swoimi
sąsiadami. Używali bali, rur i ciężkiego wozu. Dookoła zebrała się liczna grupka
dzieciaków w sielankowym nastroju, całe zdarzenie wyglądało jak wielka zabawa. Lecz
moje serce bolało. To był ostatni raz, gdy widziałem Zjawę.
Moja pierwsza próba zamieszkania na lądzie była błędem. Poszedłem do Armii
Zbawienia, gdzie mogłem dostać łóżko za 1 dolara dziennie, ale byłem przerażony
panującym tam brudem, żadnego biura ani nadzoru. Niestety musiało mi to wystarczyć na
początek. Ceny jedzenia nie były zbyt wysokie. Bar w pobliżu Fulgencio serwował
podczas pory obiadowej butelkowe piwo i miskę gęstej zupy za 20 centów. Stałem się
regularnym klientem. Przez resztę dnia zadowalałem się kanapką lub dwoma, i odrobiną
soku owocowego lub Coca Coli za 5 centów. Poza tym nie robiłem nic poza pisaniem
książki. W końcu, bracia Dubroscy, zobaczywszy mnie pogrążonego w pisaniu książki,
zaprosili mnie do swojej knajpki, przeznaczając dla mnie cichy kącik. Wtedy mogłem
pisać znacznie bardziej komfortowo i życie stało się troszkę jaśniejsze. Książkę
skończyłem przed Bożym Narodzeniem i zatytułowałem ją „Podług Słońca i Gwiazd” (By
the Sun and Stars).
Dubrowscy, którzy byli w stałym kontakcie z Polską, zarekomendowali mi, abym
wysłał ją do Księgami Wojskowej w Warszawie i to zrobiłem. Przez cały czas wszyscy
stali bywalcy Fulgencio interesowali się tym co robię i wiedzieli, że poszukuję łodzi i
także zaczęli szukać jej dla mnie, aż w końcu znaleźli.
W tym samym czasie zapoznali mnie z młodym Polakiem, Józefem Pawlicą, który
pracował jako pomocnik amerykańskiego rezydenta. Okazało się, że Pawlica po emigracji
z Polski, miał trudności przy wjeździe do Kostaryki z powodu dokumentów. Włoski
statek, na którym Pawlica przypłynął, zatrzymał się w Panamie i po zdeponowaniu
znacznej sumy pieniędzy, otrzymał zgodę na pozostanie w Panamie na określony czas, aż
skompletuje papiery niezbędne do przyjazdu do Kostaryki.
Pawlica poprosił mnie o pomoc. Jeśli bym zarejestrował go na mojej przyszłej łodzi,
mógł odzyskać swoje pieniądze. Zaoferował mi 400 $ za dowiezienie go do Wysp
Południowych, 200 $ od razu i 200 $ gdy przyłączy się do załogi, na miesiąc przed
wypłynięciem. Nie mając wątpliwości co do szczerości jego propozycji, szczególnie z
uwagi na dużą ilość świadków zdarzenia, poprosiłem o kilka dni do namysłu. Przede
wszystkim musiałem obejrzeć łódź, która była na sprzedaż. Podobno była wybudowana
przez Panamczyków i Norwegów z zamiarem użycia jej w handlu bananami, lecz później
porzucili ją na około roku z powodu zmiany planów. To była najbardziej zachęcająca
propozycja, jaką słyszałem od dłuższego czasu.
Jeden ze stałych bywalców Fulgencio, T. Stanisław, żołnierz w Armii Amerykańskiej
stacjonujący w Fort Davis, zaoferował się, pomóc mi w rozmowach z Norwegiem jako
tłumacz, z Panem Listerem, który mieszkał na maleńkiej wyspie, na jeziorze Gatun. Łódź,
którą pokazał mi Pan Lister, była zbudowana na plaży, niedaleko małej wioski Limon.
Była moim prawdziwym snem. Moje podniecenie i entuzjazm, jako potencjalnego
nabywcy, były niemożliwe do stłumienia. To był kadłub liczący sobie 48 stóp długości, 14
stóp szerokości i 6 stóp zanurzenia, nieuszczelniony, bez kabin i świetlików. Kil i wręgi
były mahoniowe, pokład i klepki z sosny smołowej. Wisząc pod dachem warsztatu
wyglądała jak skarb, który się dla mnie zachował, świetliki i żelazny ster były częściowo
gotowe.
Gromady myśli przelatywały mi przez głowę, lecz przede wszystkim ta, że tą łodzią
mógłbym kontynuować swoją podróż przez morza. Mogłem zakończyć swoją wyprawę i
być z powrotem w Polsce bardzo szybko. To bardzo wiele znaczyło dla mnie, tak, że
bałem się zapytać Pana Listera ile sobie życzy za statek, aby natychmiast nie pogrzebać
moich nadziei, aczkolwiek Pan Lister był miłym człowiekiem. Nie zamierzał wykorzystać
młodego, podekscytowanego kupca. W przeciwieństwie, wyglądał na zakłopotanego
faktem przechowywania łodzi z dala od domu. Jego gotowość przyjęcia moich warunków
zakupu przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Wciąż jestem mu wdzięczny za jego
życzliwość.
Uzgodniona cena, 500.00 $ miała być płatna w następujący sposób: 150.00 $ z góry,
50.00 $ 1-go lutego 1934, i reszta płatności 300.00 $ do 1-go września : 1934.
Po powrocie do Colon, zawołałem Pawlicę i zgodziłem się na jego propozycję.
Podpisaliśmy stosowne dokumenty w celu odzyskania jego depozytu oraz osobną umowę
między nami i otrzymałem od niego pierwsze 200.00 $. 3-go stycznia wraz z Panem
Stanisławem jako tłumaczem, pierwszym pociągiem udaliśmy się do biura adwokackiego
w Panama City. Tam z Panem Listerem podpisaliśmy oficjalny akt kupna-sprzedaży i
stałem się właścicielem Zjawy II.
To był dla mnie wielki dzień. Będąc po raz pierwszy w Panamie, Panamie
legendarnych Hiszpańskich Konkwistadorów, byłem zafascynowany tym co ujrzałem,
lecz nie zapadło to w mojej pamięci. Wszystko, co pamiętam to smakowite hamburgery
jakich nigdy nie spotkałem. To było w niemieckiej restauracji, którą Pan Lister znał
doskonale. W czasie tamtej pory obiadowej, Pan Lister sprawił mi kolejna niespodziankę.
Widząc jak doceniał podróż Zjawy i jej cele, poprosił mnie o napisanie około 30 stron o
podróży Zjawy, przetłumaczonych z grubsza na angielski. On by je napisał po angielsku i
wysłał do swojego przyjaciela w Oslo i rozdystrybuował po Skandynawii. Za to zapłaciłby
mi 100.00 $, odliczając z płatności za Zjawę II.
Jego propozycja, pomimo iż byłem daleko od rodzinnego kraju, sprawiła, że nie
czułem się tak samotny na tym wielkim świecie. Sprawiła także, że podróż Zjawy stała się
jakby możliwa dzięki ludziom, których spotkała w trakcie swej podróży. Stan i ja, tamtego
dnia, wróciliśmy do Colon ostatnim pociągiem, zmęczeni, ale w znakomitych nastrojach.
Następne dwa dni spędziliśmy wraz ze Stanem i Dubroskimi na tłumaczeniu, po czym
wysłaliśmy paczkę na adres Pana Listera w Gatun.
Niespokojny o Zjawę II i jej wodowanie, przeprowadziłem się do Limon. Przede
wszystkim musiałem uprać przed drogą moje rzeczy, aby pozbyć się zapachu schroniska
Armii Zbawienia. Potem obładowany jedzeniem, narzędziami do uszczelniania, pakułami,
kitem, farbą i gwoździami, zabrałem się na autobus do Gatun, po czym zjadłem coś w
Limon gdzie stała moja Zjawa II, moja nowa enklawa.
Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem było ułożenie podłogi na środku kadłuba. Tam
zgromadziłem wszystkie moje rzeczy w należytym porządku, rozwiesiłem siatkę na
komary, której przydatności byłem pewien, oraz wyciąłem główny świetlik, aby uczynić
kadłub pomieszczeniem mieszkalnym. Wtedy przyszedł czas na żmudne uszczelnianie.
Wioska Limon leżała całkiem blisko, ale nigdy tam nie byłem. Nie miałem czasu na
nic innego poza pracą. Dziewicza puszcza, która była siedliskiem milionów moskitów
była blisko brzegu i ciągle przypominała mi, że przybiłem do brzegów Ameryki
Południowej. Czasami, pod koniec dnia, gdy powiewała delikatna bryza, komary trzymały
się z dala od brzegu, mogłem posiedzieć do zmroku i popatrzeć na miliony dalekich pni
drzew powalonych powodziami jeziora Gatun. Pracując nie robiłem żadnych hałasów i
mogłem napawać się spokojem.
Późnym wieczorem nie miałem nawet możliwości przekręcać się pod skąpą siatką i z
trudem mogłem wytrzymać krótkie chwile spędzane na czytaniu i pisaniu. Malaria mogła
stać się wkrótce moim następnym problemem. Prawdopodobnie chinina, którą
spożywałem codziennie pod postacią grejpfrutów, skutecznie jej zapobiegała. Właściciel
plantacji grejpfrutów, leżącej niedaleko mojej stoczni, dał mi pozwolenie na częstowanie
się owocami, a że pracując w tropikalnym upale ciągle chciało mi się pić, jadłem je od
świtu do nocy. Woda z jeziora była zdatna do picia tylko po przegotowaniu.
Kiedy łódź była uszczelniona, wyszpachlowana i pomalowana, przyszła kolej na
najważniejsze zadanie, skompletowanie i zamontowanie steru. Ster był zrobiony z
porządnego, specjalnie przyciętego kawału stalowej płyty o grubości 1/4 cala,
przyspawanego do belki o grubości 2 i 1/2 cala z dwoma otworami 9/16 cala na górnym
końcu. Normalnie powinna być ona przymocowana do specjalnego przedłużenia belki
przechodzącej przez kadłub, ale nie było ani połączenia ani przedłużacza. Rozwiązałem
ten problem, przez dopasowanie galwanizowanej rury do belki i połączenia belki i rury
dwoma, półcalowymi śrubami. Na pokładzie nie było żadnego problemu z dopasowaniem
sterownicy, ale połączenie pod linią wody powodowało ciągłe kłopoty podczas żeglugi.
Łódź była gotowa do zwodowania 4 lutego. Otrzymała bez wahania imię Zjawa II.
Pawlica wziął kilka dni wolnego ze swojej dobrze płatnej pracy i z jego przyjacielem
Kajzazem przyszli pomóc mi w wodowaniu. Wyciągarka i przekładnie były bardzo
ciężkie w obsłudze, ale stopniowo łódka opuszczała się na dół, w kierunku wody i w
końcu Zjawa II została zwodowana. Główny maszt był wyjątkowo ciężki do
zamontowania,na pokładzie, ale czując się naładowani energią, szczególnie przy tej
czynności, osadziłem koniec masztu w otworze, podczas gdy pozostali przytrzymywali mi
go. Gdy podnosiliśmy maszt, poczułem przeszywający ból w lewym barku. Pomimo tego
kontynuowałem pracę do końca. Wieczorem ból zaostrzył się i dostałem gorączki.
Niestety umówiliśmy się już na holowanie łodzi następnego dnia i pomimo choroby
musiałem kontynuować pracę. Jakkolwiek, udało nam się osiągnąć spokojne cumowisko
dla Zjawy II w Gatun, byłem za słaby, aby samodzielnie ją przycumować i pomogli mi to
zrobić inni.
Pocieszające było, że Zjawa II unosiła się na wodzie, i to był pierwszy najważniejszy
etap pracy, lecz byłem chory przez następne dwa tygodnie. Gdy gorączka minęła, w
miejscu gdzie poczułem ból pojawił się ogromny wrzód. To było tak bolesne, że nawet
odpoczynek był uciążliwy. Czasami wpadali przyjaciele zobaczyć, co się ze mną dzieje.
Robili także dla mnie niezbędne zakupy, tak że mogłem pozostać na pokładzie dopóki
wrzód nie pękł i nie poczułem się lepiej.
Na początku marca nadeszły dobre wieści, tym razem z Polski. Długo oczekiwana
odpowiedź od wydawcy nareszcie nadeszła. Moja książka miała być opublikowana. W
dodatku wydawca, major Thun, w zachęcającym liście zapewnił mnie, że uczyni
wszystko, aby dopomóc w finansowaniu wyprawy. Po porażce z Kurierem Krakowskim
(wydawcą, który chyba nigdy nie słyszał o „Wiatrach od Morza”), major Thun swoim
listem nie mógł uczynić nic lepszego w tych niespokojnych dniach wypełnionych
zmartwieniami i niepewnością. Byłem mu bardzo wdzięczny.
Rezultaty jego zabiegów wkrótce dały o sobie znać. Wraz z otrzymaniem zaliczki na
poczet mojej książki, pokryłem kwotę brakującą do końca płatności za Zjawę II,
zakupiłem dużo materiału do budowy i miałem zabezpieczenie na jakiś czas. W ślad za
tym przyszły pieniądze z Gazety Polskiej w Chicago, w USA, oraz zamówienia na
artykuły dla polskich agencji w USA. Był także list z Gazety Polskiej, wiodącej gazety
warszawskiej. Za dwa artykuły, które wcześniej wysłałem, otrzymałem przekaz na 200.00
$ załączony do instrukcji dla dwóch polskich ministrów, Miedzińskiego i
Matuszewskiego. Wydawca Gazety Polskiej, major Lewin, załączył szczególnie
zachęcający i uprzejmy list. Później zauważyłem, że moje artykuły z przedmową
Bronisława Jastrzębskiego, jednego z czołowych działaczy harcerskich, były publikowane
w Gazecie Polskiej cyklicznie. Krótko potem dowiedziałem się od majora Thuna i Pana
Jastrzębskiego, że Związek Harcerstwa Polskiego wysłał mi 600.00 $ i zaoferował się
propagować moje artykuły. Mniej więcej w tym czasie, zapadła decyzja, że będę oficjalnie
reprezentował Związek Harcerstwa Polskiego, przez resztę podróży.
Niespodziewane środki finansowe znacznie przyśpieszyły moje prace. Stało się dla
mnie niezbędne otrzymanie zezwolenia na pobyt w Strefie Kanału Panamskiego.
Potrzebowałem także zezwolenia na zakup zaopatrzenia i materiałów z magazynów
rządowych. Działały one na zasadzie non profit i były znacznie tańsze niż w sklepach w
Republice Panamy. Konsul Generalny w Nowym Jorku, Dr N. Marchlewski, zorganizował
zgodę dla mnie i otrzymałem ją przyznaną przez Pana C. A. Mcllvaina, Członka Zarządu
Strefy Kanału Panamskiego. W tym czasie wysłałem kopię notarialną rachunku sprzedaży
łodzi i otrzymałem z Konsulatu Rejestr Polski dla s/y Zjawa II.
Wyposażony w materiały budowlane, załatwiłem szczęśliwie swoje sprawy i pusty
kadłub Zjawy II był stopniowo kończony. Wkrótce pojawiły się podłogi do chodzenia,
kabiny nabrały kształtów, najpierw moja, dzięki czemu mogłem mieszkać bardziej
komfortowo, śliczny mały zlew z ujściem na zewnątrz i działająca kuchnia z piecykiem
znanej marki Primus.
Spędziłem dużo wieczorów w klubie w Gatun, przeważnie w bibliotece, w sekcji z
ilustracjami z czasopism gdyż nie umiałem ani pisać ani czytać po angielsku. Byłem
poważnie przeświadczony o konieczności znajomości języka angielskiego, lecz z moją
pamięcią i brakiem czasu, byłem raczej pochłonięty pracą i zmartwieniami,
potrzebowałem jakiegoś specjalnego bodźca do efektywnej pracy w tym kierunku. W
końcu taka rzecz się stała.
Pewnego dnia wracałem autobusem z Colon, pogrążony jak zwykle w myślach, kiedy
poczułem czyjeś uciążliwe spojrzenie na sobie. Obróciłem głowę i ujrzałem bardzo
piękne, czarne oczy. Należały do ślicznej, młodej amerykańskiej dziewczyny. Była
oczywiście bardzo zakłopotana, będąc przyłapana, ale ciągle się uśmiechała tak ładnie, że
nabrałem ochoty, aby poznać ją lepiej. Zapamiętując jej miejsce zamieszkania, kiedy
opuściła autobus, pognałem do Zjawy znaleźć mój słownik polsko-angielski, prezent od
jednego z bywalców Fulgencio. Postanowiłem pozostać na Zjawie kilka dni i zapamiętać
przynajmniej 500 słów przed podjęciem ryzyka. Udało mi się to zrobić i szóstego dnia,
wesoło poszedłem do klubu, gdzie miałem nadzieję znaleźć dziewczynę. W drodze
jednakże, przechodziłem koło jej domu i spotkała mnie niemiła niespodzianka. Dom był
opróżniany, a mały chłopiec w pobliżu, którego zapytałem moimi pierwszymi słowami po
angielsku, potwierdził, co przypuszczałem. Amerykanie wyjechali do USA. Moje
rozczarowanie było tak bolesne, że nie chciało mi się już iść do klubu. Wróciłem
nieszczęśliwy na Zjawę.
Jednakże 500 słówek było znakomitą inwestycją i zaowocowało kilkoma nowymi
przyjaźniami. Każdy wolny czas pozwalałem sobie spędzać głównie w domach Państwa
Mannix z ich córką Glorią i synem Johnem, oraz Państwa Turbeville z jej córką Annie.
Annie była mistrzynią w robieniu słodyczy i cieszyła się sławą znakomitych lodów dla
dzieci i słodkich przyjęć, w których miałem przyjemność uczestniczyć. Moje regularne
obiady niedzielne u Państwa Mannix były najważniejszym wydarzeniem każdego
tygodnia. Cieszyłem się nawet, gdy Pan Mannix próbował zrobić ze mnie Pop-Eye
[marynarz, bohater filmów rysunkowych - przypis tłumacza] przez częstowanie mnie
dodatkową porcją szpinaku. Te znajomości uczyniły mój pobyt w Gatun bardzo miłym i
nawet łatwiej mi było znosić ciężką pracę na pokładzie Zjawy II. Dzięki Glorii mogłem
zrobić postępy w moim angielskim. Wkrótce, Annie wyjechała do Kostaryki na wakacje,
Gloria dostała się do Wyższej Szkoły w Houston w Teksasie. No i cała rodzina Mannixów
wyjechała do USA.
W tym czasie wpakowałem się w poważne kłopoty. Wydawca Scout Weekly, Na
tropie, potwierdził swoją ofertę na 600.00 $ i przysłał mi wiadomość, że pieniądze są w
drodze. Licząc, że przyjdą one w ciągu dwóch tygodni, wydałem wszystkie posiadane
pieniądze na materiały do budowy łodzi. Czas płynął, a o pieniądzach nie było nic
słychać. Mój zapas jedzenia wyczerpał się i przez pięć tygodni żyłem tylko dzięki
bananom i zwykłemu szczęściu.
Raz na tydzień, w nocy, na stacje w Gatun przyjeżdżał pociąg z bananami, aby
załadować banany na Białe Statki amerykańskiej firmy handlującej owocami - United
Fruit Company. Majster był Polakiem i zawsze znalazł powód, aby dać mi wielką kiść
zielonych bananów, nigdy nie przypuszczając, że były jedynym moim źródłem
pożywienia. Nie mogłem twierdzić, że ktokolwiek w Polsce był winien mojej sytuacji.
Banany były ciągle zielone. Nie mogłem wiecznie czekać, aż dojrzeją i systematycznie
wybierałem najlepsze z nich. Nie mając nafty do kuchni Prymusa, zbudowałem kominek
na brzegu i gotowałem banany w małym kociołku. Czasami urozmaicałem swoją dietę
trzciną cukrową, którą przynosiłem z małej wysepki, na której rosła.
Z czasem, dowiedziałem się, że osoba, która poinformowała mnie o przekazie na
600.00 $, Pan Wiktor Bublewski, pokrył tymi pieniędzmi zakup łodzi dla skautów w
Estonii. Widocznie doszedł do wniosku, że tamten cel był lepszy.
Kapitan Portu w Gatun musiał dowiedzieć się, że prace na Zjawie zatrzymały się i
coś było nie w porządku, ponieważ przyszedł popatrzeć i odszedł bez słowa. Następnego
dnia wezwał mnie do swojego biura i zapytał jak mi może pomóc. Kapitan chciał, abym
zajął się pracami portowymi, gdyż jego pracownik miał wypadek. Praca wymaga dużych
umiejętności, stwierdził, aby statek mógł być zwodowany o czasie, trzeba załatwić dużo
spraw związanych z przesyłaniem i odbieraniem wiadomości, paczek, listów i chorymi
załogantami. Czasami sprawdzałem boje znakujące kanał. Za to tymczasowe zajęcie
otrzymywałem 8.00 $ dziennie, plus jakieś obrywki od załóg. Czułem, że Kapitan obawiał
się o mnie, choć widziałem, że jego pracownik został tamtego dnia zabrany do szpitala i
był w kiepskiej kondycji po tym jak dostał się pomiędzy łódź i burtę statku. W pierwszym
miesiącu zarobiłem ponad 200.00 $ i Kapitan Portu zauważył jak dobrze znałem wiatry,
statki i prądy śrubowe, trzymał mnie w pracy przez dwa miesiące. Z prawie 500.00 $
wróciłem na Zjawę i znów pochłonęła mnie praca.
Prawie jednocześnie dostałem 500.00 $ od Dr Michała Grażyńskiego, Gubernatora
Śląska i Szefa Harcerstwa Polskiego. Jak wiedziałem, Dr Grażyński był odpowiedzialny
za kupno dużych jachtów żaglowych, Grażyny dla polskich żeglarek, którego połowę
kosztów pokrył z prywatnych środków. Jednostka dowodzona była przez panią Wolf,
pierwszą Polkę, która otrzymała tytuł dyplomowanego Kapitana Jachtowego. Dr
Grażyński jasno pokazał, że popierał cele podróży Zjaw i nie potrzebowałem więcej
zachęty do kontynuowania mojej ryzykownej podróży. Praca nad Zjawą II szła szybko
naprzód i stawałem się coraz bardziej niespokojny przed nadchodzącą podróżą. Lecz jak
ktoś powiedział, „Jeśli jest noc to nadejdzie dzień. Gdy jest dzień to nadejdzie noc”,
prawdopodobnie opisując kaprysy życia.
We wrześniu, gdy byłem pochłonięty stawianiem słupków nadburcia dookoła
pokładu od rufy do rufy, na pokład przyszedł Pawlica. W głównej kabinie zaoferowałem
mu owoce dla odświeżenia, lecz zamiast się poczęstować, przyłożył mi do nagiego
brzucha nóż, którym czyścił paznokcie u rąk i zażądał zwrotu jego 200.00 $. W
przeciwnym razie, rzekł, mnie dźgnie. Musiałem wprawić go w zakłopotanie moim
kamiennym wyrazem twarzy. Zwykłym głosem odpowiedziałem, że mogę mu bez
problemu oddać pieniądze, lecz kiedy opuścił nóż, uderzyłem go. Upadł, uderzając głową
o podłogę, co go widocznie ogłuszyło. Wyrzuciłem jego nóż do wody przez otwarty
świetlik, uświadamiając sobie, jakim był śmierdzielem. Powiedziałem mu, aby się wynosił
albo go sam wykopię, jeśli mu się nie podoba. Dałem mu te 200.00 $ na co podpisał mi
pokwitowanie i przyznał, że zmienił zdanie o wyjeździe i na mój sygnał nie popłynąłby w
rejs Zjawą II.
Pawlica przeprosił za użycie noża przeciwko mnie i powiedział, że dostał dobrą pracę
i szansę pozostania w Panamie, nie chciał już płynąć Zjawą II. Nie chciałem go słuchać i
kazałem mu się wynosić i zapomnieć o naszej znajomości. Puszczając incydent w
niepamięć, zabrałem się do pracy, w którą tak wierzyłem.
Wybierając komfortowe ożaglowanie typu kecz Marconi, dodając krótki bukszpryt
dla łatwiejszego manewrowania, dokupiłem olinowanie, bloki, stalówki, bańki,
rozpocząłem zakładać takielunek i szyć żagle. Drugie zajęcie było bardzo żmudne,
wszystko w ręku, ale żagle przeżyły wiele długich, ciężkich przygód na morzu. Stopniując
maszt mogłem mieć problemy, ale Kapitan Portu pożyczył mi wielki żuraw. Stalówki,
które kupiłem dla wzmocnienia były trochę cienkie, ale niedrogie, bloki proste, ale zdatne
do użytku.
Nareszcie Zjawa zaczęła wyglądać jak jacht, poza tym, że brakowało jej balastu. Stan
znów zaproponował mi, że weźmie urlop, aby mi pomóc i po założeniu wynajętego
motoru, popłynęliśmy kawałek do jeziora Gatun, gdzie znaleźliśmy kamienie. Tam
załadowaliśmy balast do łodzi. Kąsani nieustannie przez moskity, pracowaliśmy
czternaście godzin dziennie przez trzy dni, zbierając 5-6 ton kamieni i układając je w
zęzie. Zjawa II wróciła do Gatun pod pełnymi… żaglami. Jednakowoż, pływanie na
żaglach po kanale było zabronione, wykorzystałem jednak okazję, uważając bardzo, aby
nie podpływać za blisko do szlaku wodnego.

Fot. 9. Zjawa II - bez skali.


3.2. Dwa

Fot. 10. Kanał Panamski - bez skali.

LIST OD MOJEGO PRZYJACIELA Z POLSKI, JANA PIASKIEWICZA,


PRZYNIÓSŁ DOBRE, INTERESUJĄCE WIADOMOŚCI. Polski statek szkoleniowy
Dar Pomorza, z ożaglowaniem rejowym, odbywał rejs dookoła świata wraz z załogą 60
kadetów na pokładzie i będzie przepływał przez Kanał Panamski w końcu listopada.
Byłem bardzo podniecony myślą o spotkaniu chłopców z ojczyzny, a w dodatku
znakomitą szansą przeholowania przez kanał.
Było mnóstwo rzeczy do zrobienia na Zjawie II, szczególnie, jeżeli miała być
skończona przed określonym czasem. Pracowałem dłużej każdego dnia, aby przygotować
ją do możliwego holowania. Przewidywałem, że Dar Pomorza, będąc żaglowcem z
jedynie pomocniczym silnikiem, spóźni się kilka dni z zawinięciem do Cristobal, lecz
zaskoczył mnie punktualnym przyjściem. Zobaczyłem go z daleka, wielki i biały z
powiewającymi polskimi barwami, z lekko pochylonymi masztami, gdy majestatycznie
sunął w kierunku portu. To był dla mnie przepiękny widok pod każdym względem.
Moja pierwsza wizyta, natychmiast po zakończeniu kotwiczenia, zakończyła się
spaniem na pokładzie, w koi zarezerwowanej dla kapitana Kosko, w czasie jego
przebywania na pokładzie. Byłem dobrze przyjęty przez kapitana Maciejewicza, jego
oficerów, jak również przez załogę i kadetów. Pośród kadetów był Wiesław
Szczepkowski, jeden z kolegów pomagający mi przy budowaniu Zjawy w Gdyni, oraz K.
Maciejewicz, syn komendanta, który był w mojej drużynie harcerskiej. To było wspaniałe
spotkanie dla wszystkich.
Następnego dnia przy śniadaniu kapitan Maciejewicz obwieścił, że ma dla mnie
dobre i złe wiadomości. Dobrą wiadomością było, że Dar Pomorza z przyjemnością
przeholuj e Zjawę II przez Kanał Panamski, lecz zła wiadomość była zaskoczeniem.
Kapitan Maciejewicz zadepeszował do swojego ministra z prośbą o zgodę na
zaprowiantowanie Zjawy II. Odpowiedź była negatywna. Minister nie uważał, aby budżet
Daru Pomorza mógł uwzględniać jakiekolwiek oszczędności. Pomyślałem o pomocy
oferowanej przez Marynarkę Francuską i Peruwiańską i wielu innych ludzi, jakiej
doznałem w czasie podróży i dziwiłem się jakiego pokroju Polakiem był minister.
1 grudnia, Zjawa II była gotowa i stała pod żaglami. Stała obok Daru Pomorza na
jeziorze Gatun i została wzięta na hol przez żaglowiec na pięćdziesięcio-milowe przejście.
Będąc dotychczas całkowicie pochłonięty moją łódką i wszystkim, co z nią związane,
teraz, po raz pierwszy, gdy mogłem na własne oczy obejrzeć to, o czym tylko do tej pory
czytałem i słyszałem. Jako jeden z cudów świata, kanał, fascynował mnie swoją historią.
Hiszpania była pierwszym krajem, który śnił o kanale. Ferdynand Kortez, wicekról Peru,
poświęcił dwadzieścia pięć lat, na wysyłaniu ekspedycji w celu odnalezienia naturalnego
przejścia, w efekcie dochodząc do wniosku, że trzeba wybudować sztuczny kanał. W
1529, kuzyn Korteza, Alvaro de Saevedra, rozwinął plany budowy o cztery lokalizacje:
Panama, Nikaragua, Tehautepee i Darien.
W 1814, kiedy Hiszpania była gotowa i zdecydowała, że kanał powinien być
zbudowany, było za późno. W tym czasie jej posiadłości, Kolumbia, Wenezuela i
Ekwador, ogłosiły niepodległość oznaczając koniec dominacji hiszpańskiej. Marzenie
stuleci miało nowego zwycięzcę i 1 lutego 1881, Francja rozpoczęła budowę kanału pod
kierownictwem hrabiego Ferdynanda de Lesseps. Bohater Suezu de Lesseps poległ w
Panamie. Nie tylko przepadły ogromne sumy pieniędzy, ku desperacji francuskich
inwestorów, ale kosztowało to tysiące ludzkich istnień. Malaria zebrała okrutne żniwo
pośród robotników. W 1886, de Lesseps był bankrutem. USA odkupiło prawa od
Francuzów i 20 czerwca 1902 r. Prezydent Roosevelt podpisał akt erekcyjny.
Podczas, gdy de Lesseps próbował przekopać kanał przez Przesmyk, tak jak w
Suezie, Amerykanie 20 lat później, wykorzystując znaczny postęp w wiedzy inżynierskiej,
opracowali i wdrożyli znakomity plan. Zbudowali zaporę po stronie Atlantyku,
zniwelowali wzgórze Gaillard po stronie Pacyfiku, oczyścili i wypoziomowali „dolinę”
poprzez Przesmyk, Culebra Cut, poprzez wzgórze Gillard i zbudowali trzystopniowe śluzy
po każdej stronie kanału. Wykorzystując rzekę Chagres, zalali teren prac ziemnych,
tworząc jezioro Gatun i Kanał Panamski, który przebiegał 85 stóp ponad poziomem
morza.
Kiedy usiadłem, odprężony, za sterem Zjawy II, holowanej przez Dar Pomorza,
miałem dość czasu, aby zastanowić się nad historią kanału i cieszyć się sukcesami wiedzy
inżynierskiej. Kiedy Dar Pomorza wszedł w wąski odcinek kanału, Zjawa II była
chroniona na swej długości przed dopłynięciem do Culebra Cut, gdzie została
przeholowana z prawej burty na lewą aby Dar Pomorza mógł się przysposobić do postoju
w Balboa. W Balboa, ku mojemu zdziwieniu, znów pojawił się na moim horyzoncie
Pawlica. Nie był w stanie uzyskać odpowiednich papierów do pozostania w Panamie, ani
w strefie Kanału. Dodatkowo, gdy władze Panamy dowiedziały się, że nie zaokrętował się
na statek i odebrał swój depozyt na podstawie fałszywego oświadczenia, podczas gdy
nielegalnie pracował dla Amerykanów, osadzili go w więzieniu do czasu dostarczenia
dowodów. Stąd Pawlica podążył za Zjawą II i błagał mnie o zabranie go w podróż, aby
uniknąć panamskiego więzienia. Wtedy zaoferował mi 500.00 $. Tak wyglądała cała
historia.
Pierwszą rzeczą w Balboa, gdzie Zjawa II pozostawała przycumowana do Daru
Pomorza, było zapytanie kapitana Maciejewicza jak dużo czasu zajmie mi przygotowanie
łodzi do żeglugi. Czy wystarczą mi trzy dni? Jego marzeniem było, aby dwa polskie
jachty żeglowały wspólnie dookoła świata. To szczególnie mnie poruszyło.
Zmobilizowany przez tę ideę do szybkiego przygotowania Zjawy, ale potrzebowałem
czasu na zarobienie pieniędzy na żywność i zaopatrzenie. Myślałem o Pawlicy, mając na
uwadze, iż władze Panamy mogą naciskać mnie, aby go zabrać na pokład lub opłacić jego
podróż do Włoch, gdzie zaokrętował się na włoski statek i przypłynął nim do Panamy.
Musiałem podjąć trudna decyzję. Będąc przyparty do muru, zainkasowałem od niego
500.00 $, kupiłem zaopatrzenie i prowiant za połowę kwoty i z grupą woluntariuszy
przyprowadzoną przez kapitana Maciejewicza, pracowałem dzień i noc przy taklowaniu,
wykorzystując reflektory iluminacyjne Daru Pomorza. Jeden drobny, gorliwy chłopak
dokończył nawet 12 stopowy bączek, który zrobiłem w Gatun, uszczelniając go i malując
ze szczególną starannością. Nie zapytałem nawet jak mój szkolny kolega, Wiesiek
Szczepkowski, czuł się pracując znów na Zjawie, teraz Zjawie II. Byliśmy zbyt zmęczeni
aby porozmawiać. W głowach mieliśmy tylko pracę.
Oficer Nawigacyjny, S. Rowiński, wybrał dla mnie 30 używanych map -wszystkie
aktualne i przyniósł na pokład Zjawy II. W nocy, kucharz i jego pomocnicy, przynieśli 100
funtowy wór z polską mąką jako podarunek od załogi. Dzięki pomocy i entuzjazmowi,
łódź była gotowa, lecz nie przetestowana. 14 grudnia 1934, Zjawa II opuściła Balboa,
wciąż przymocowana do Daru Pomorza, aby ominąć wymagania portowe. Dzięki wielu
Polakom, którzy pomagali w drodze i teraz z Daru Pomorza, byłem znów na jachcie i
nareszcie na Pacyfiku. Pawlica był wesoły i zachowywał się normalnie, bez wątpienia
szczęśliwy, że rozwiązał swój problem.
Jakkolwiek dwa żaglowce były zachwycone, mogąc płynąć obok siebie, wiatr nie
miał powodu, aby im to umożliwić i tego nie robił. Była absolutna cisza. Żaden oddech
wiatru nie zafalował powierzchnią wody ani nie przeszkodził wielkiej płonącej kuli lać
żaru z nieba. Szczęśliwie, dodatkowe 600 koni mechanicznych Daru, pchało nas naprzód.
Mógł on zrobić dziewięć węzłów bez żagli i wkrótce był kilka mil od brzegu. Kapitan
Maciejewicz zatrzymał statek i zawołał na mnie z góry, „Tylko na lunch, jak starzy
przyjaciele, a potem będziemy Cię holować jak długo będziesz chciał”.
„Nawet do Galapagos”, żartował Kapitan Meisner, który był moim nauczycielem
nawigacji w Szkole Morskiej w Gdyni. Oczywiście wszyscy wiedzieliśmy, że rzucę linę
holowniczą w ciągu najbliższej godziny. Pomimo, iż cel mieliśmy ten sam, nasze drogi
rozchodziły się. Ze swoim pilnikiem Dar Pomorza mógł iść prosto na Galapagos, podczas
gdy Zjawa II całkowicie zależna od żagli, musiała zapracować na właściwy kierunek.
Zatoka Panamska była podstępna i trudna dla żeglugi w kierunku zachodnich
krańców. Obfitowała w częste flauty, nierzadko trwające tydzień lub dwa, ulewne deszcze,
prądy o zmiennej szybkości i kierunku, z tendencją do spychania w kierunku środka
zatoki, wiatr przeważnie zachodni, i najgorsze ze wszystkiego, tropikalne robactwo, które
było ciągłym zagrożeniem. W Panamie opowiedziano mi historię francuskiego
trzymasztowca, porzuconego na wybrzeżu Kostaryki, praktycznie zjedzonego przez
robactwo, po trzech miesiącach daremnych wysiłków żeglowania na zachód.
Dla Zjawy II zdecydowałem wziąć kurs południowo-zachodni na wyspy Taboga i
Pearl i w ten sposób wejść w zasięg prądu, który przez trzy piąte drogi płynie na południe
i zachód. Od przylądka Gallara (Ekwador), reszta drogi byłaby bardziej bezpieczna dla
Zjawy II, płynącej wzdłuż brzegu zatoki, a dystans do Galapagos o dwieście mil krótszy.
Po pożegnalnym obiedzie, bardzo ciężko było żegnać się z wieloma dobrymi
przyjaciółmi, jednakże 80 mężczyzn z Daru Pomorza i dwóch ze Zjawy II musiało wrócić
do obowiązków. Zjawa II leżała teraz za rufą wielkiego statku na długiej linie
holowniczej. Miałem dać dwa sygnały, kiedy chciałbym oddać linę na rufę Daru
Pomorza. Do tego mogłem wykorzystać linę przez podciąganie jej i popuszczanie.
Chciałem tak zrobić, ale nie mogłem. Kiedy wielki biały żaglowiec rozwinął pełną
prędkość, nadając ją również nam, Zjawa II zaczęła chybotać się z boku na bok w
fantastycznym tańcu. Wiedziałem jak sterować, ale coś działo się poza moją kontrolą.
Uświadomiłem sobie, że ster nie działa. Wrzasnąłem do Pawlicy, aby natychmiast
przybiegł na dziób, wyciągnął siekierę z forpiku i uciął linę holowniczą zanim wywrócimy
się do góry dnem. W tym samym czasie pomyślałem: „Co za czas na zepsucie się steru”.
Pamiętałem, że w czasie podróży przez kanał, Zjawa II była przeholowana przez
kadetów z prawej burty na lewą. Cuma rufowa została podana niezbyt luźno, złapała za
coś twardo, ale myślałem, że to był kil. Teraz wiedziałem, że to nie był kil, ale ster i śruby
łączące musiały być zgięte lub złamane. Załoga Daru Pomorza musiała zastanawiać się
dlaczego Zjawa II uwolniła się tak raptownie bez prawidłowego oddania liny, jak było
uzgodnione, lecz oczywiście nie mogli przypuszczać, że stało się coś złego i trzymając się
kursu machali serdecznie na pożegnanie.
W ciągu niespełna pół godziny powiał ożywczy wiatr z zachodu, niosąc chłód ziemi i
dżungli Panamy i z postawionymi wszystkimi żaglami zawróciłem Zjawę II do najbliższej
wyspy Tobago, gdzie musiałem naprawić uszkodzenie. Sterowanie na wyspę odbywało się
na zasadzie wybierania i luzowania bezana i alternatywnie grota. Czasami nawet
zrzucałem go i wciągałem ponownie, i to nawet całkiem często. Dopłynęliśmy do brzegu
w spokojnej zatoczce i Zjawa II została osadzona na brzegu przy dużym przypływie.
Rankiem miałem nieszczęście zobaczyć wygięcie steru. Jedna ze śrub łączących
została zgięta, a druga po prostu zwisała, jednakże rura przedłużająca była nieuszkodzona.
Podczas pierwszego odpływu wypchnąłem uszkodzone śruby. W czasie drugiego
włożyłem nowe śruby i zabezpieczyłem każdą dwoma nakrętkami.
7 grudnia znów postawiliśmy żagle. Był piękny dzień, ze świeżą, chłodną zachodnią
bryzą uśmierzającą wściekły żar słońca. Oceniając prędkość Zjawy II na pięć węzłów,
stwierdziliśmy, że osiągniemy Wyspy Perłowe zaraz po zachodzie słońca. Biorąc kurs na
przylądek Gallara, mieliśmy szansę osiągnąć je szybciej. Jednakże przed zachodem słońca
wiatr osłabł i wkrótce znikł zupełnie. Żagle opadły i wisiały bezwładnie na drzewcach, a
łódź kołysała się monotonnie. Dzień dobiegał końca. Wieczorne cienie zaczęły kłaść się
na niebie i tropikalna noc szybko zapadła.
O północy przyszedł lekki, zmienny wiatr, przeważnie południowo-zachodni i
zepchnął nas z kursu na wschód. W czwartek 11 grudnia, na horyzoncie pojawiły się
ciężkie chmury i stopniowo pokryły całe niebo. To był jeden z gorszych dni z groźnymi
uderzeniami w część dziobową. Popołudnie przyniosło wietrzyk przeplatany flautami, lecz
do północy wiatr gwizdał przeraźliwie w olinowaniu. Jedyną ulgą była mleczna woda
dookoła dziobu Zjawy, która przepięknie iluminowała w świetlnej poświacie. Siła wiatru
nie przekraczała 5 w skali Beauforta, ale otaczała nas wściekła woda. Szybko
przemieszczające się chmury, były tak nisko, że niemal mogłem odczuwać ich ciężar.
Obniżając kliwer, grot i bezan, podałem nowy kurs Pawlicy i zszedłem na dół na godzinny
odpoczynek, zrobić porządek z zapasami.
Po krótkim, nerwowym usiłowaniu odpoczęcia, wróciłem na pokład, gdzie panowała
totalna ciemność. Pawlica nie trzymał kursu. Miał chorobę morską i musiał zejść pod
pokład. Owijając się w płaszcz nastawiłem się na długą, mokrą wachtę. Wiatr wzmagał
swoją siłę i fale, aczkolwiek nie były zbyt wysokie, były nieregularne i dotkliwe,
zmieniane prądami morskimi. Zjawa II zachowywała się całkiem dobrze na podebranych
żaglach i nie brała dużo wody, jak często zdarza się nowym łódkom. O świcie wiatr zaczął
wyć i o 05.00 rano hałas w górze przypominał eksplozje. Grot z bomem trzasnęły o dek.
Zawołałem Pawlicę, ale ten nie odpowiadał. Ściągnąłem bezan, postawiłem jacht w dryf i
po omacku poszedłem oszacować uszkodzenia. Główny maszt stał na miejscu, lecz złamał
się cały szczyt i wpadł w wodę. Wisząc na fale i brezencie uderzał o burtę. Wykorzystując
fale i kołysanie się jachtu, poradziłem sobie z wciągnięciem uszkodzonych części z
powrotem na pokład, zabezpieczając łopoczące żagle, wróciłem do steru oczekując
światła dnia.
Na widok Pawlicy leżącego na dole, bez ruchu, pokonanego przez chorobę morską,
nie licząc na pomoc pamiętałem, że chciałem płynąć sam i teraz byłem sam.
O godzinie 6.00, gdy światło dzienne zaczęło przedzierać się przez gęste chmury,
mogłem dostrzec, że maszt był złamany, zaraz nad głównym wzmocnieniem łączącym. Na
głównym łączeniu pozostał jedynie blok i pusta przestrzeń, a sztaksel z wantą leżał na
pokładzie. Szczęśliwie, główny fał zaczepił się o ułamany maszt i stanowił jedyne
wzmocnienie.
Sprawa była prosta do naprawy. Musiałem wspiąć się na maszt, przełożyć linę przez
blok sztaksla, przymocować blok do złamanego końca masztu, wciągnąć grot ile się da i
dopłynąć do najbliższego portu lub schronienia. Jednakże to wszystko nie było takie
proste. Starannie przygotowałem blok i liny koło masztu i zmusiłem Pawlicę do podania
mi ręki, głównie aby pozwolił mi oderwać się od pokładu. Skok na maszt spowodował, że
pomiatało mną po całym niebie. Kiedy byłem gotowy do umocowania bloku popatrzył na
mnie jakby miał mnie widzieć ostatni raz, wrażenie niezbyt zachęcające.
To była prawdziwa walka, przebyć ostatni brakujący kawałek i strasznie żmudna.
Czasami, pomimo iż obejmowałem maszt nogami, wisiałem jedynie na linie. Czułem się
jakbym w ogóle nie posuwał się naprzód, maszt odrywał się ode mnie, z moich objęć,
pozostawiając mnie zawieszonego w powietrzu, widzącego oddalający się maszt i znów
spodziewałem się uderzenia, gdy do niego wracałem.
Jako zabezpieczenie na wypadek, gdyby moje ręce nie utrzymały mojej wagi lub siły
kołysania, dbałem o to, aby moje ciało znajdowało się pomiędzy masztem i wantami,
ledwie wytrzymując cięcia jakie zadawały mi w plecy. Gdy dotarłem do wierzchołka,
kołysanie zwiększyło się. Zjawa II rzucała się szaleńczo z burty na burtę silnymi
szarpnięciami. Ciśnienie w mojej głowie było tak bolesne, a oczy tak zamglone, że nie
mogłem pracować. Najgorszą torturą było poczucie, że wszystkie wnętrzności mam
wywrócone i podchodzą mi do gardła zapierając dech.
Spojrzałem w dół, na Pawlicę, modliłem się, aby dał radę podać mi blok i linę i bym
mógł przełożyć ją przez talię. Zrobił to. Musiał być bardzo wystraszony. Na wpół otępiały
przełożyłem linę przez blok, przymocowałem do masztu, zsunąłem się w dół, prosto na
pokład. W obliczu tego co zrobiłem, pokład był niczym stały grunt. Nie było czasu, aby
martwić się ranami i siniakami, ale musiałem opatrzyć rany na moich plecach, zrobione
przez wanty. Rany krwawiły obficie i straciłem dużo krwi. Wciągając sztaksla i
sztormowego grota, ustawiłem Zjawę II na kurs na wyspę Gorgona u wybrzeży Kolumbii.
Bolało mnie całe ciało.
Była trzecia po południu tego pełnego wrażeń dnia. O zachodzie wiatr zelżał i Zjawa
II, pod pełnymi sztormowymi żaglami szła w kierunku Gorgony oddalonej o około 50 mil.
Mały statek przybrzeżny, który musiał minąć Zjawę II dołem, zaalarmował Esmeraldę, że
zbliża się jacht z poważnym uszkodzeniem. Była to oczywista prawda, z wyjątkiem może
faktu, że młody kapitan tego jachtu był w większych tarapatach.
Fot. 11. Zjawa II holowana przez Dar Pomorza przez Kanał Panamski.
3.3. Trzy
15 GRUDNIA, PO WIELU FLAUTACH, Z LEKKIM WIATREM OD CZOŁA I W
STRUGACH DESZCZU, DOBILIŚMY DO WYSPY GORGONA. Gdy tylko
zakotwiczyliśmy w cichym miejscu na południowym brzegu, deszcz ustał i zrobiła się
ładna pogoda. Jak na ironię Pawlica poczuł się znacznie lepiej. Po ostatnich przejściach,
Gorgona była wspaniałym widokiem dla Europejczyka widzącego po raz pierwszy wyspę
na Pacyfiku. Wysokie góry pośrodku wyspy były pokryte dziewiczą dżunglą, podczas,
gdy obrzeża podnóży wzgórz pokryte były jaśniejącą masą palm kokosowych,
przerywanych gdzieniegdzie pomarańczowymi gaikami. Mnóstwo ślicznych strumyków
spływało szemrając w dół, z wysokości przynosząc chłodną, czystą wodę, która wspaniale
nadawała się do picia.
Wyspa była pusta. Częściowo zrujnowane chatki z bambusa i palm, widoczne były
przez palmy, a naprzeciwko naszego kotwicowiska stał duży, drewniany dom ze szczelnie
zamkniętymi oknami. Pawlica otworzył zardzewiały zamek wygiętym gwoździem i nasza
ciekawość była częściowo zaspokojona. Pierwszy pokój nie wyglądał całkiem tajemniczo:
stół i ława, ogromne wiosło i trochę żagli leżących na cementowej podłodze. Lecz
sąsiedni pokój był niespodzianką. Żadnych ciał lub szkieletów, jak się cholernie
obawialiśmy, ale niebywała kolekcja różnych rupieci, starego żelastwa, kotwice, łańcuchy,
narzędzi stolarskich, narzędzi kowalskich, drewniane deski, i nie dość tego, trzy komplety
ubrań nurkowych z pompami i wężami, wszystko doskonale zakonserwowane w
mocnych, porządnych skrzyniach. Dobrze rozejrzeliśmy się dookoła, po czym
zostawiliśmy wszystko jak zastaliśmy i zamknęliśmy drzwi za sobą. Wyglądało to bardzo
dziwnie, że tak wiele dobra pozostawiono bez opieki na zniszczenie, ale właściciel musiał
wiedzieć co robi. Oczywiście, załoga Zjawy II nie powinna się wtrącać.
Pierwszy dzień spędziliśmy na totalnym lenistwie jedząc pomarańcze i papaje, które
znaleźliśmy dobrze dojrzałe i gotowe do opadnięcia, popijając świeżą, słodką wodę z
orzecha kokosowego. Następny dzień spędziliśmy na odpoczynku i regeneracji, po czym
udaliśmy się do dżungli w poszukiwaniu prostego drzewa, nadającego się na top masztu.
Dżungla była bogata w poszyciu. Na naszej drodze napotkaliśmy jedynie gęstwinę
krzywych drzew. Pawlica wycinał drogę siekierą, a ja podążałem za nim z rewolwerem w
ręku, Liliputem, kupionym w Panamie, gotowym do strzału w razie ataku jakiegoś
stworzenia. Podejrzewałem, że Gorgona, będąc 20 mil od kontynentu, posiadała mnogość
różnych, dzikich stworzeń. Posuwając się z trudem naprzód, dotarliśmy do odkrytego
obszaru, widocznie przygotowywanego pod plantację. Aby lepiej mu się przyjrzeć
przysunąłem się do wyglądającego na całkiem zbutwiałego pniaka, na który chciałem
stanąć. Gdy podniosłem nogę aby na niego stanąć, zdałem sobie sprawę, że to był
ogromny wąż zwinięty w kilka warstw, wyglądał jak kopuła. Wąż musiał porządnie spać,
że nie zdążył złapać mnie za nogę. Cofnąłem się powoli i po cichutku, zachowując swoje
dygotanie na potem. Kontynuowaliśmy poszukiwanie odpowiedniego drzewa tylko
dlatego, że byliśmy do tego zmuszeni, ale zmieniając priorytet… wypatrywaliśmy w
pierwszej kolejności węży, a w drugiej prostych drzew.
Wyglądało na to, że w tropikalnej dżungli nie rosło zbyt wiele prostych drzew z
powodu braku światła. Upłynęło wiele godzin uporczywego szukania, zanim znaleźliśmy
odpowiednie drzewo. Wczesnym popołudniem w końcu natknęliśmy się na nie i po
krótkim czasie ścięliśmy je i dociągnęliśmy do plaży. Kiedy Pawlica zajął się gotowaniem
i czyszczeniem łodzi, dwa dni ciężkiej pracy zajęło mi ociosanie siekierą pnia i ostruganie,
aby go ostatecznie wyprostować, mieliśmy około 20 stóp drzewca na przedłużenie
brakującej części masztu i około 3 stóp ukształtowanego drzewca do spasowania i
przymocowania grotmasztu. Było to świeże drzewo, nie sezonowane, wystawiłem je na
dwa dni na słońce na plaży, malując na brązowo, aby przyspieszyć schnięcie.
Przygotowałem grotmaszt przez przycięcie ułamanej części i wywiercenie dwóch
otworów o średnicy 5/8 cala. Wtedy nadszedł wielki dzień. Przedłużyliśmy grotmaszt
przez wciągnięcie bomu i zabezpieczenie nim pionowej pozycji. Wtedy dowiesiliśmy top
masztu i zabezpieczyliśmy śrubami 5/8 cala. Po opuszczeniu bomu grotmaszt wyglądał
imponująco, nawet lepiej niż przedtem.
Wyglądało na to, że ładna pogoda kończyła się i zaczął nasilać się zachodni wiatr,
przynosząc ciemne chmury i ulewne deszcze. Po południu siedziałem wysoko na
bocianim gnieździe i zakładałem sztagi i wanty na maszt, gdy dostrzegłem duży
trzymasztowy szkuner, zbliżający się szybko na silniku. Podchodząc bliżej, zwolnił,
zawrócił i rzucił kotwicę nieopodal Zjawy II. Wkrótce potem, odbiła od niego mała łódź z
dwoma białymi przy wiosłach. Byli kiepsko odziani. Ich uniformy w biało-czarne pasy
przypominały mi nieprzyjemnie skazańców w Cayenne, ale wygląd był mylący. Jeden był
właścicielem jachtu Aldebaran, drugi jego gościem, amerykański konsul z Bogoty.
Głównym powodem przycumowania było zabranie świeżej wody ze strumienia, jak
powiedzieli, najlepszej na kolumbijskim wybrzeżu. Po wysłuchaniu opowieści o podróży
Zjawy, zaprosili nas na pokład Aldebarana i mogliśmy przekonać się o luksusie na jachcie.
Następnego poranka właściciel i jego gość wyruszyli motorówką na połów ryb. Po
powrocie podpłynęli do Zjawy, aby dać nam parę. Było ich wystarczająco dużo, aby
przetrwać do końca pobytu w Gorgonie. Co mnie zadziwiło, to fakt iż w ciągu kilku
godzin łowienia, motorówka była załadowana 3-4 funtowymi rybami. „Jedzenie dla
załogi”, powiedzieli mężczyźni.
Ten dzień przyniósł więcej towarzystwa. Przypłynęła duża canoe z trzema
Kolumbijczykami z kontynentu. Po pospiesznym sprawdzeniu czegoś na brzegu, podążyli
prosto do Zjawy II i przywitali nas wzburzoną hiszpańską gadaniną… w skrócie, „Kto
wyważył nasze drzwi?”.
Wywnioskowaliśmy, że drzwi zostały wyważone toporem lub czymś ciężkim, ale
zapewniliśmy ich, że tego nie zrobiliśmy. Wciąż zdenerwowani, powiosłowali szybko do
Aldebarana. Właściciel chyba ich przepraszał i po usatysfakcjonowaniu ich prezentami,
wyruszyli w drogę powrotną na kontynent.
W dzień po Bożym Narodzeniu, Aldebaran odpłynął do kolumbijskiego portu
Tumaca i kilka dni później 30-go grudnia, wciągnęliśmy nasze żagle kierując się do
Esmaralda w Ekwadorze.
Z przeciwnym wiatrem i silnym, przeciwnym prądem przybrzeżnym na całej drodze,
była to ciężka przeprawa. Halsując byliśmy szczęśliwi robiąc 10-14 mil dziennie w prostej
linii. Niektóre halsy przybliżały Zjawę II do brzegu. W tym czasie przybliżaliśmy się do
ujścia rzeki, mulista woda rzeki napotykając kryształowe wody oceanu była doskonale
widoczna. Osobliwą rzeczą było, że spotkanie wód rzeki z oceanem niezmiennie
obfitowało w ławice oszalałych węży. Zapamiętałe w smakowaniu słonej wody,
próbowały wskoczyć na pokład jakby chcąc ocalić swoje życie. Węże były małe, nie
większe niż 2 stopy, ale wyglądały przerażająco. Niezwłocznie zawróciłem Zjawę II na
czystą wodę.
Dopływając do rzeki Esmeralda, spędziliśmy dwa dni mając ją na widoku, ciągle
cofani przez wody odpływu. Przy prawie bezwietrznej pogodzie, Zjawa II prawie
dopływała do portu, gdy pływ się zmieniał i znów ją wyrzucał. W końcu zawinęliśmy do
Esmeralda 7 stycznia 1935 r. i natychmiast zacumowaliśmy koło kapitanatu portu przy
półwyspie na zachodnim brzegu rzeki. Później, w czasie przypływu popłynęliśmy 2-3
mile w górę rzeki do miasta.
Rzeka była bardzo mulista tak jak i nasze kotwicowisko. Nie było brukowanych dróg
w tym malutkim mieście o tyko kilku drewnianych domach i sklepach. Drogi były pokryte
cienką - 6 calową - warstwą wyschniętego błota, która zamieniała się w kurz. Podczas
deszczu tylko wierzchni cal, lub dwa, były mokre. Kiedy się po tym chodziło, błoto kleiło
się do butów jak klej, całymi grudami odrywając się od suchego błota pod spodem. Po
kilku krokach doklejało się go coraz więcej, tak że nie sposób było iść dalej. Tubylcy
przezwyciężali tę trudność, jak dawni osadnicy w USA, przez budowanie drewnianych
chodników, które były tak długie jak to było dla nich przydatne, a nie chodzili zbyt
daleko, co było również kompromisem z koniecznością utrzymywania ich w czystości.
Czasami, Indianie czystej krwi, przybywali do miasta na zakupy. Byli bardzo
powściągliwi, o prostych twarzach, bardzo męskich rysach, patrzący zawsze przed siebie,
nigdy w lewo lub w prawo, wiodący za sobą gromadki żon z dziećmi. Nie przynosili
pieniędzy, tylko samorodki złota z gór i złoty pył z rzek. Widać było, że wiedzą gdzie jest
złoto. Powiedziano mi, że pierwszy lepszy może znaleźć złoty pył w rzece wartości $3.00
dziennie, ale praca jest ciężka, a warunki bytowania tak surowe, że szansa na zdobycie
fortuny prawie zerowa.
Niespodziewanie otrzymałem telegram, w którym czytałem: „Gratulujemy
bezpiecznego dotarcia Zjawy II do Ekwadoru, w imieniu polskiej kolonii”. Podpisane:
Krukowski. Polacy byli wszędzie.
Od kiedy Zjawa II w pośpiechu opuściła Balboa, to był najwyższy czas, aby ją
oczyścić i pomalować od spodu. Znakomitą szansą było wykorzystanie pływów.
Żałowałem, że nie kupiłem farby w Strefie Kanału gdzie była po $1.00 za galon. W
Esmeraldas kosztowała $4.00 za galon i była tylko w Niemieckim Domu Handlowym.
Poznałem dwóch młodych Niemców, którzy prowadzili sklep i przypomniałem sobie
historię zasłyszaną w Colon, że Niemcy byli wysyłani do całej Ameryki Południowej, aby
konkurować z Amerykanami.
Brak na Zjawie II pompy zęzowej był bardzo przykry. Na szczęście łódź brała tylko
tyle wody, że zęza była jedynie „słodka”, to było trudno satysfakcjonujące, wąchać taki
bukiet. Skontaktowałem się z miejscowym blacharzem i zgodził się wykonać taka pompę
za rozsądną cenę. W ciągu trzech dni była gotowa i szczęśliwie zainstalowana, ku mojej
wielkiej uldze.
W błotnistej Esmeraldas, ujawniła się znów ciemna strona Pawlicy. Nic mi nie
mówiąc, poszedł do Kapitanatu Portu i złożył oficjalną skargę, że jest źle traktowany i nie
otrzymuje miesięcznych pensji w wysokości $100.00. Pawlica bardzo chciał przekonać
Kapitanat, ale szczęśliwie dla mnie urzędnicy nie do końca wierzyli jego opowieściom.
Jego żądanie uznano za ogromną sumę, biorąc pod uwagę lokalne zarobki, 2-3 sucre
dziennie, sprawę zamknięto. Nie zabroniono mi wypłynięcia, ale musiałem zabrać go ze
sobą. To było oburzające i nieprzyjemne, że musiałem znosić jego obecność na pokładzie
do chwili, gdy można go będzie zostawić, na którejś z wysp Morza Południowego.
Opuściliśmy Esmeraldas 20 stycznia. Pierwsza noc na morzu była sztormowa. Nad
ranem, po ominięciu przylądka Galera, wziąłem kurs na południowo-zachodni, prosto na
półwysep Św. Heleny. Po 50 milach przekroczyłem równik po raz trzeci. Przy
akompaniamencie flaut i pomyślnych wiatrów, które były za słabe, oraz przeciwnych
wiatrów, które były za mocne, uczyniliśmy tylko nieznaczny postęp.
W końcu, wieczorem 26 stycznia, ukazała się Św. Helena - słynna ze swoich
kołyszących się pól oliwnych. Następnego ranka rzuciliśmy kotwicę w mieście Libertad,
blisko drewnianego, długiego molo. Tankowiec, zakotwiczony w oddali, na głębokiej
wodzie, bardzo niechlujnie tankował olej przez rurociąg, z którego olej rozlewał się prosto
do morza. Miasto Libertad składało się z kilku drewnianych domów rozrzuconych po
piaszczystym półwyspie. Następnego dnia zostałem zaproszony na wycieczkę do
Guayaquil do olejami, fabrycznym holownikiem. Pragnąc zobaczyć znajomy port rzeczny
i może znaleźć rozwiązanie problemu Pawlicy, przez naradzenie się z miejscowymi
Polakami, zgodziłem się.
W przeciwieństwie do Esmeraldas, Guayaquil było dużym miastem z dużą ilością
wspaniałych domów. Nabrzeża były szczególnie atrakcyjne z przemiłymi promenadami,
ogrodami i placykami w hiszpańskim stylu. Niskie ceny były największym zaskoczeniem.
Mój hotel kosztował jedynie 3 sucre dziennie, 30 centów. Nie był to elegancki pokój, ale
miał swój styl, czystą pościel i jedzenie na miejscu, które można wybrać spośród czterech
lub pięciu zestawów, a było bardzo smaczne. Nawet najlepsze hotele kosztowały dziennie
od 65 centów do 1 dolara. Kina były w cenie 5 do 20 centów, a owoce i warzywa
kosztowały tyle co nic. Wynagrodzenie robotników fizycznych wynosiło około 2-3 sucre
dziennie, duchowieństwa 200-300 sucre miesięcznie, co wynosiło około 20-30 dolarów
amerykańskich. Znane panamskie kapelusze też nie były drogie. Robiony przez Indian ze
specjalnej słomy, rośliny, która rosła na wybrzeżu i w pobliżu Manty, zwyczajny kapelusz
zabierał dwa dni pracy kosztując lokalnie 1 dolara. Porządny kapelusz zabierał jeden do
dwóch miesięcy, był robiony bardzo precyzyjnie i był lekki jak piórko, jego wagę
określano w gramach, kosztował około 20 dolarów, jednakże na rynku amerykańskim jego
wartość łatwo przekraczała 100 dolarów.
Moje codzienne zwiedzanie przekonało mnie, że Guayaquil było najgorętszym
miejscem, jakie widziałem. Jednakże stolica Ekwadoru, Quito, położona wysoko w
Andach była bardzo chłodna. Quito i Guayaquil łączyła kolej, o której wiele słyszałem,
jak wspina się w wysokie góry, przejeżdża przez mosty nad wielkimi rozpadlinami i
wąwozami, tak, że postanowiłem pozostać w Guayaquil pomimo upału.
Wiedziony telegramem, który otrzymałem w Esmeraldas, odnalazłem punkt
lokalizacji Kolonii Polskiej. Ku memu rozbawieniu składał się z tylko jednego członka,
Pana Krukowskiego. W tych warunkach nie mogłem przedstawić problemu Pawlicy.
Dowiedziałem się, że Krukowski opuścił Kraków, Polskę, kilka lat temu i przyjechał do
Ameryki Południowej i osiadł w Ekwadorze. Od tamtej pory pracował jako księgowy w
amerykańskiej firmie Reed and Reed, która importowała materiały biurowe z USA. Pan
Krukowski spędzał ze mną każdą wolną chwilę, czyniąc moje dwa dni pobytu bardziej
interesującymi.
Połączenie kolejowe pomiędzy Guayaquil i półwyspem było bardzo nieregularne i
często przerywane w trakcie 70 mil podróży uzupełnianiem paliwa… czyli zapasów
drewna. To było powodem, że w podróż powrotną udałem się autobusem, który był
znacznie tańszy. Tak zwany dworzec autobusowy, gdzie musiałem dotrzeć, aby zasięgnąć
informacji, był miejscem przy drodze zaznaczonym po prostu plamą oleju. W tych
warunkach zdecydowałem się skierować swoje kroki do małej knajpki po drugiej stronie
drogi. Powiedziano mi, że autobus jest oczekiwany następnego ranka, ale nikt nie może
być pewny niczego w czasie pory deszczowej, która właśnie się zaczęła i drogi mogą być
rozmiękczone. Jakkolwiek właściciel autobusu i kierowca muszą być nie lada
sportowcami, aby autobus przyjechał na rano, zabrał pasażerów ile się zmieści i dotarł do
wybrzeża. Pobiegliśmy wzdłuż płaskiego terenu delty Guaya przez nieutwardzoną,
zakurzoną drogę jakie były w Esmeraldas. W południe zatrzymaliśmy się na godzinę w
przydrożnej knajpce na posiłek. Poprosiłem jedynie o kawałek ciasta i szklankę herbaty.
Kiedy nam to podano, w herbacie pływała ogromna mucha. Zajęty chłopiec-kelner zniknął
zanim zdążyłem się poskarżyć, ale wykorzystałem tę okazję aby uszczknąć łyżeczkę
cukru i wsypać do szklanki. Wezwałem kelnera, pokazując mu pływającą muchę, a on
zobowiązał się do przyniesienia mi świeżej szklanki herbaty. Kiedy to zrobił, w szklance
wciąż był cukier. Pokazałem mu to, a on się zaśmiał. Jego sztuczka nie udała się. W końcu
przyniósł świeżą, gorącą, bez much i cukru herbatę. Nie byliśmy jeszcze w drodze, gdy
zaczęła padać pierwsza mżawka. Z coraz bardziej przylepiającym się do kół błotem,
autobus poruszał się coraz wolniej i wolniej. Przy każdym łagodnym pagórku każdy
wysiadał, aby zmniejszyć ciężar i umożliwić autobusowi prześlizgnięcie się. Przy każdym
spadzistym pagórku musieliśmy wysiadać i pchać. Tak podróżując, jadąc, pchając i idąc
osiągnęliśmy w końcu Libertad o zmierzchu, zmęczeni i zakurzeni, wdzięczni kierowcy,
który był starym wyjadaczem.
Pragnąc wrócić na Zjawę II, znalazłem bączka przywiązanego do mola przez
Pawlicę. Nic złego nie wydarzyło się pomiędzy nami w ostatnich dniach, więc powiedział
mi, że ostatnie cztery dni spędził na poznawaniu nowych przyjaciół. Ludzie byli ciekawi
historii Zjawy II i flagi, która była dla nich czymś nowym. Poznali Polaków jako mistrzów
pracujących dla olejami. Powracając na Zjawę II, musiałem wysilić mój umysł, sprawdzić
i przygotować ją do prawdziwej podróży przez ogromny ocean. Takielunek był w dobrym
stanie, żagle były nowe i choć nie było części zapasowych, Zjawa II miała spinaker i
żagiel sztormowy. Kompas i lampa naftowa były dobrze zabezpieczone w podłużnych
pudłach w dziobowej, niezatapialnej części łodzi. Do przechowywania wody Zjawa II
miała trzy pięciogalonowe bańki, 3 beczki po piwie po 30 galonów każda, i 50 galonową
drewnianą beczkę po ekstrakcie Coca-Coli otrzymaną od firmy rozlewniczej w Colon.
Kiedy kupiłem tę beczkę, zapewniono mnie, że była dobrze oczyszczona i wymyta. W
Gorgonie opróżniliśmy ją i napełniliśmy świeżą wodą ze źródła. Próbując ją w Libertad
wyglądała na świeżą i czystą.
Zważywszy na to, i niskie ceny w Ekwadorze, kupiłem więcej ryżu, mąki, fasoli,
kakao, cukru i oleju, oraz trochę owoców i warzyw, nie zapominając o właściwościach
odżywczych. Polak, którego poznał Pawlica, Pan Zaremba, który był członkiem Polskiej
Kolonii w Libertad, był wesołym i przyjacielskim kolegą. Kupił dla Zjawy II całą baryłkę
nafty do pieca Primusa i lamp, więcej niż miałem nadzieję zakupić. I tak Zjawa II była
znów gotowa do wyjścia w morze. Była gotowa zmierzyć się z Pacyfikiem w jego
bezmiarze.

Na pokładzie Daru Pomorza.


Fot. 12. Dar Pomorza.
3.4. Cztery
SZÓSTEGO LUTEGO, 1935 R., ZABEZPIECZYLIŚMY NA POKŁADZIE ŁÓDŹ
RATUNKOWĄ, POSTAWILIŚMY GROTA I BEZANA I WCIĄGNĘLIŚMY
KOTWICĘ. Gdy zostały podniesione sztaksel i kliwer, Zjawa II wypłynęła z Libertad w
stronę słonecznych regionów Południowego Pacyfiku. Był piękny dzień, ale wiał
południowo-zachodni wiatr, kierując Zjawą II na wyspy Galapagos. Pasat, który mógłby
przeprowadzić Zjawę II obok wysp Nowej Kaledonii, był około stu mil od brzegu.
Oprócz mojego celu opłynięcia dookoła świata, pragnąłem również zrobić długi
przelot bez zawijania do portów. Dlatego miałem nadzieję przepłynąć 5 000 mil pomiędzy
Ekwadorem i Samoa bez przerwy. W Panamie często byłem pytany jak dużo czasu zajmie
mi ten przelot. Zawsze odpowiadałem żartobliwie, lecz teraz, gdy Zjawa II wcinała się
coraz głębiej w ogromny ocean, dałbym dużo, aby wiedzieć, kiedy osiągnę Samoa. Przez
całą noc widoczne były światła latami Św. Heleny, utrzymując przyjemne ogniwo z
kontynentem.
Przez następnych kilka dni płynęliśmy leniwie bez szczególnych wydarzeń. Dni były
gorące, noce chłodzone masami zimnej wody naniesionymi z południa przez prąd
Humbolt. Dalej Zjawa II skierowała się na zachód, gdzie wiały lepsze wiatry. Przeważnie
były to południowe wiatry, lecz wciąż nie było śladu pasata. Prąd Humbolt był silniejszy
niż się spodziewałem i pchał Zjawę II na północ. Zdałem sobie z tego sprawę 12 lutego,
kiedy ujrzałem wyspy Galapagos zbyt blisko naszego kursu.
Archipelag, czasami nazywany Wyspami Żółwimi z powodu obfitości ogromnych
żółwi w swoich wodach, składa się z dwudziestu wysp. Były puste i skaliste i tylko
największe, takie jak Isabella (Albemarle), Chatham (San Cristobal) i Floriana, miały
świeżą wodę. Posiadały również plantacje. Minęliśmy blisko Hispaniolę i 13 lutego wyspy
stopniowo zniknęły za horyzontem. Kilka dni później złapaliśmy pasata i z pogodną,
świeżą bryzą Zjawa II pozbyła się swojej powolności i żwawo ruszyła naprzód. Nie była
najlepszą łódką świata, ale była najlepszą, jaką dotąd miałem. Jak można było się
spodziewać, wiele jej wad zaczęło się pokazywać na morzu, jako że była całkiem nowa i
nigdy nie testowana. W szczególności nie potrafiła płynąć ostro pod wiatr. Miała również
duży dryf i była trochę powolna. Z drugiej strony wykazywała szczególną zdolność do
żeglowania z wiatrem bez opieki.
Projektując takielunek, miałem nadzieję, że będzie potrafiła to zrobić, ale
jednocześnie wiedziałem, że zbyt dużo się spodziewam. Niemniej jednak udowodniła, że
z grotem po prawej burcie i bezanem po lewej oraz uwiązanym sterem, może tygodniami
sunąć z wiatrem. Żagle były ciasno zszotowane, aby zapobiec niespodziewanemu
przerzuceniu na drugą stronę, a kąt położenia steru wymagał regulacji jedynie co jakiś
czas. Naturalnie ta zdolność była niebywałą zaletą podczas tego długiego przelotu,
szczególnie, gdy nie miałem prawdziwej pomocy na pokładzie.
Z niezmiennie wiejącym pasatem, czasami z ogromną siłą, Zjawa II tak posunęła się
naprzód, że w moim dzienniku nawigacyjnym zacząłem odliczać mile, które pozostały do
pokonania, zamiast odległość, którą już przebyliśmy z Ekwadoru. Moje myśli często
kłębiły się i zaczynałem zastanawiać się nad końcem mojej podróży, powrotem do Polski i
mojej rodziny.
Tropikalne noce na wodzie były naprawdę piękne, jasne światło księżyca i miliony
iskrzących gwiazd. Zamiast spać na swojej wachcie, przywiązywałem ster i spacerowałem
po łagodnie przechylającym się pokładzie ciesząc się morzem i łodzią. Z jej żaglami jak
skrzydłami, leciała ponad falami jak wielki, biały ptak, dziobem tnąc jasną, fosforyzującą
wodę.
Gorące dni i przyjemne noce zaczęły szybko mijać. 28 lutego, po raz pierwszy i
ostatni raz w tym przelocie, zobaczyliśmy statek, parowiec mijający w nocy Zjawę II
udający się na zachód. Pierwszego marca zobaczyliśmy dużo wielkich, brązowych
ptaków, które, zgodnie z locją, nie podróżują dalej jak trzydzieści mil od brzegu. Z moich
obliczeń wynikało, że 11 marca Zjawa II powinna przejść 21 mil na północ od Nuku Hiva,
bardziej na północ od Marquesas i południe od wysp Eiao i Hatutu.
Wieczorem przyleciało stado mew z kierunku Nuku Hiva. Niektóre z brązowych
ptaków zawisały w powietrzu i przyglądały się delfinom bawiącym się wokół jachtu. O
zachodzie słońca wszystkie ptaki zaczęły odlatywać na południe. To oczywiście
kontrolowało moją długość geograficzną, ale mijając wyspę w nocy nie mogliśmy nic
dostrzec. Wieczorem silna bryza wzmogła się i stopniowo zamieniła w groźną wichurę, na
szczęcie był to pełny wiatr i Zjawa II osiągnęła dużą prędkość. Zmieniłem nieznacznie
kurs i ustawiłem na Samoa, gdzie spodziewałem się znaleźć długo oczekiwaną pocztę.
Dwa dni później brązowe ptaki pozostały za nami, mewy zaczęły znikać i Zjawa II znów
wypłynęła na bardzo pusty, rozpostarty ocean, z niewielką nadzieją na ujrzenie wokół
odrobiny życia.
Dwudziestego marca wiatr nagle ucichł. Wiedziałem z locji, że latem podczas sezonu
huraganów na obszarze od Marquesas do Nowej Kaledonii, pasaty nie są trwałe i potrafią
być bardzo lekkie. Lecz ten nagły spokój wydawał się być niepokojący. Zdecydowałem,
że jeden z nas musi być cały czas na pokładzie na wypadek zmiany pogody lub nadejścia
szkwałów albo statków.
Wachty pełniliśmy również w ciszy. Na drugi dzień flauty, kiedy nie było nic do
roboty, zdarzyła się straszna rzecz. Mój belgijski pistolet Lilliput, który zawsze trzymałem
w futerale pod moim materacem, zniknął. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy to
zapytać o to Pawlicę, ale znając ciemną stronę jego charakteru, zrezygnowałem z tego.
Zacząłem szukać. Ku mojej trwodze znalazłem go pod Pawlicy materacem. Położyłem
pistolet z powrotem na jego miejsce i następnego dnia znów zniknął. Tym razem zajęło mi
więcej wysiłku i czasu, ale ostatecznie znalazłem go znów w kabinie Pawlicy.
Pamiętając doskonale radę Pana Loirenta z Casablanki, „Weź pistolet. To jest dla
bezpieczeństwa statku i załogi”, zacząłem się zastanawiać, co się dzieje w Pawlicy głowie.
Czy na jego umysł podziałał długi rejs bez widoku lądu? Czy ten człowiek chciał się
uwolnić ode mnie… dopłynąć jachtem do najbliższej wyspy i ogłosić, że zaginąłem na
morzu i rościć sobie prawo do łodzi? Kiedy zacząłem zastanawiać się kto kogo pierwszy
dopadnie, natychmiast z trzeźwością zdałem sobie sprawę, iż pomimo tego co piszą w
kryminałach, w realnym życiu nie można dopuścić do tego, aby człowiek zabijał
człowieka. Jednakże, dla bezpieczeństwa, postanowiłem wykorzystać jego strach przed
oceanem, aby nie mógł prowadzić jachtu i jego życie zależało wyłącznie od mojej dobrej
woli. Ukryłem pistolet w suficie, w tylnej części kadłuba, po lewej stronie nad moją koją.
Gdyby szukał go używając swojej prawej ręki mógł go nie znaleźć, ponieważ umieściłem
pistolet w niedostępnym miejscu lewą ręką. Stopniowo pracowałem nad jego umysłem
rzucając ostrożnie zaplanowane słowa i zdania, gdy dawałem mu instrukcje na wachtę. To
była bardzo zła część podróży, ale w jakiś sposób musiałem panować nad swoimi
myślami. Wpakowałem się w bałagan i teraz, przy odrobinie szczęścia, musiałem znaleźć
sposób, aby wybrnąć z tej sytuacji.
Milczące napięcie na pokładzie Zjawy II, gdy unosiła się łagodnie na długich falach,
zostało przerwane przez przedwczesne odkrycie. Pięćdziesięciogalonowa beczka wody po
Coca-Coli, była pusta, cuchnąca pozostałością ekstraktu Coli. Stało się oczywiste, że
beczka nie została dokładnie oczyszczona jak mnie zapewniono. Pozostał twardy, suchy
ekstrakt. Teraz zostaliśmy z jedną, około dwudziestogalonową kegą. Nadszedł czas
modlitwy o szkwały i deszcz.
Z dnia na dzień cisza wydawała się być coraz dłuższa i bardziej upalna. Bezruch był
przerywany jedynie przez monotonny trzepot zwisających żagli i tępe skrzypienie
masztów. Dla zabicia czasu zacząłem czytać angielskie książki. To był nudny i mozolny
sposób nauki, wieczne zaglądanie do słownika, ale moje słownictwo wzbogacało się i
zacząłem coraz więcej rozumieć ten język.
Cisza trwała dwa tygodnie, długi czas bez klimatyzacji. Czasami dosięgały nas
podmuchy lekkiego wiatru, i chociaż trwały jedynie prze krótką chwilę, to były. Samoa
znajdowała się trzydzieści tysięcy mil od pozycji Zjawy II. Strasznie potrzebowaliśmy
wody, lecz udanie się na północ lub południe, aby znaleźć wyspę koralową nie wydawało
się mądrym ryzykiem do podjęcia. Przed wyspą Samoa były dwa małe atole, Manihiki i
Rakahanga, siedemset dziewięćdziesiąt mil od nas. Czułem, że tam znajdziemy wodę.
Zjawa II zaczęła się wolno poruszać. Dni wlokły się. Szkwały pojawiały się w
różnych kierunkach. Na szczęście niektóre z nich przeszły nad Zjawą II i mogliśmy z
wielką ulgą złapać prawie 30 galonów deszczówki. Była to bardzo słodka woda i
oczywiście nie zamierzaliśmy używać jej do mycia.
Pogoda wydawała się być nieprawidłowa, zakłócona. Szkwały były leniwe i jeden
dzień przyniósł taką ciemność, czarne chmury z południa, iż wydawało się, że w pobliżu
jest huragan. Gdy przygotowałem się na najgorsze, okazało się być wręcz przeciwnie. W
ciągu dwóch następnych dni powrócił pasat w całej swojej wspaniałości i Zjawa II znów
wyginała się pod naporem świeżej bryzy i pruła fale posuwając się na zachód. Nadszedł
czas rozpoczęcia poszukiwań śladów lądu, co oznaczało wiele wycieczek na górę masztu i
wypatrywania. W naszych poszukiwaniach, Pawlica czasami wyglądał przy sterze jak
martwy, prawdopodobnie podejrzewał, że ominiemy ląd.
Dzień 3 kwietnia zapowiadał się obiecująco i kiedy słońce zaczęło dawać bordowy
odcień chmurom przy akompaniamencie pasata, obserwowałem horyzont wypatrując
bacznie wiszących w powietrzu chmur, które zazwyczaj wiszą przez chwile nad lądem
zanim go miną. O godzinie 10.00 byłem pewien, że spostrzegłem zawieszoną chmurę.
Wystarczająco pewien, aby godzinę później na prawo od dziobu pojawiła się Manihiki. Po
55 dniach różnorodnego, niestabilnego wiatru, warunków morskich i bez logu,
stwierdziłem z ulgą, że moje ślepe obliczenia okazały się bardzo dobre. Teraz mogłem się
zrelaksować i pomyśleć o znalezieniu kotwicowiska i, pełen nadziei, wody.
Nagroda po 56 dniach na morzu była wspaniała, piękna girlanda zielonych drzew
palmowych lśniących przepięknie w słońcu, rzuconych gdzieś na błękitne wody oceanu.
Gdy znaleźliśmy się pod osłoną atolu, wypuszczono długą, sześciowiosłową łódź z
wyspiarzami, która wkrótce dotarła do burty Zjawy II. Jedynym Europejczykiem wśród
nich był Komisarz zarówno Manihiki i Rakahangi, Kpt. Smith, który reprezentował rząd
Nowej Zelandii. Dawniej kapitan morski za starych żeglarskich czasów, Kpt. Smith był
stałym bywalcem tych wód i po przejściu na emeryturę wybrał życie tutaj.
Powiedział mi, że nie ma kanału do laguny i że płytsze kotwicowiska mają ok.
piętnastu sążni [sążeń angielski ma ok. 1,83 m lub 6 stóp - przypis tłumacza], są zbyt
blisko plaży, gdzie łamały się i rozbijały ogromne fale. Zasugerował, aby dwóch lub
trzech jego najlepszych żeglarzy zostawić z Pawlicą na pokładzie Zjawy II, osłoniętej
przed wiatrem, na małym żaglu, podczas gdy ja udałem się łodzią na ląd rozejrzeć się za
wodą i świeżym prowiantem.
Lądowanie na plaży było zręcznie wymierzone, na grzebiecie ogromnej fali oceanu.
Jak tylko łódź dotknęła piasku, wyskoczyliśmy i wciągnęliśmy ją bezpiecznie na plażę.
Powitanie przez wyspiarzy było naprawdę pamiętne. Żyjąc na małym kawałku lądu
otoczonym tak ogromnym obszarem wodnym, mieli ogromny szacunek dla wszystkich,
którzy żeglowali po oceanie. Dom Komisarza był duży i komfortowy z wnętrzem
urządzonym jak na statku. Wolne pokoje wyglądały jak kabiny. Po tak długim pobycie na
morzu wszystko sprawiało na mnie miłe wrażenie.
Wioska była czysta i symetrycznie rozplanowana, ulice pokryte były żwirem
koralowym, wszystkie domy były białe i w większości zbudowane również z korala. Atol
Manihiki miał dwie wsie z całkowitym zaludnieniem liczącym 500 osób. Od pokoleń byli
zależni od rybołówstwa, połowu pereł, kopry, wiórek kokosowych. Ich jedynym
połączeniem ze światem zewnętrznym był szkuner, który przypływał raz do roku, aby
odebrać produkty oraz przywieźć korespondencję i zaopatrzenie. Byli wyjątkowo dobrze
wyglądającymi ludźmi i podczas tej krótkiej wizyty zobaczyłem więcej naprawdę
pięknych dziewcząt, prawie białych, niż widziałem później, w ciągu trzech miesięcy
mojego pobytu na Samoa. Dziewczyny były bardzo śmiałe i przez całą wieś byłem
zapraszany do domów jako gość honorowy. Stary kapitan wydawał się być rozbawiony,
ale dla mnie to nowe doświadczenie było bardzo kłopotliwe. W każdym domu, do którego
wchodziliśmy, starsi ludzie prawie natychmiast wychodzili zostawiając w pokoju młode
dziewczyny i dzieci bawiące się na podłodze. Jedna z dziewcząt, zawsze najładniejsza,
klękała przede mną częstując mlekiem kokosowym ze świeżo zerwanego orzecha.
Zwiększając moje zakłopotanie, w każdym domu wieszano na mojej szyi girlandę
kwiatów. Nie chcąc zranić niczyich uczuć próbowałem, najuprzejmiej jak mogłem,
zdejmować girlandy i nieść w ręku, ale dziewczęta były zawsze lepsze ode mnie.
Potrząsając głowami i kiwając palcami, nakładały mi je z powrotem na szyję. W jakimś
momencie jedna z dziewczyn wręczyła mi jedną z książek misyjnych, która, co na
pierwszy rzut oka zauważyłem, napisana była fonetycznie. Po to, aby nie być zbyt
biernym, zacząłem czytać to pewnym głosem. Moje czytanie uspokoiło zdziwione
dziewczyny, ale tylko na krótki moment. Ich zdumienie przemieniło się w rozczarowanie,
zastanawiały się jak mogę tak dobrze czytać, jeśli wciąż nie potrafię z nimi rozmawiać.
Na zaproszenie Kpt. Smitha, noc spędziłem na lądzie w jego domu. Rano po
egzotycznym i smacznym posiłku z masą gotowanych i smażonych ryb oraz pieczonych
homarów, trzy śliczne dziewczyny, z których dwie były księżniczkami, weszły do pokoju.
Kapitan Smith promieniował. Znał dobrze procedurę, ja niestety nie. Dziewczęta weszły i
usiadły na dywanie przy moim fotelu. Wiedziałem, co powinienem był powiedzieć, ale
bardzo słabo mówiłem po angielsku, a one wcale. Dziewczęta, aby poprawić atmosferę,
włączyły gramofon i zaprosiły mnie do tańca. Sytuacja była napięta, ale żeby nie okazać
się totalnym nudziarzem, zachowałem się najlepiej jak potrafiłem. Pomimo, iż
próbowałem, nie mogłem dorównać ich pełnym wdzięku, zmysłowym ruchom ani
szybkim obrotom. Następnego dnia, zbyt późno dla mnie, stary kapitan wytłumaczył mi
całą sytuację. Miłość fizyczna wśród mieszkańców wyspy była wolnym i naturalnym
zachowaniem i oczekiwali oni, że wezmę w tym udział. Ciąża była czymś, z czego
należało być dumnym, traktowano to mniej więcej jak obietnicę większej ilości rąk do
pracy - im większa rodzina tym lepiej.
Tak jak było obiecane, zaopatrzenie było rano przygotowane i gotowe do zabrania na
Zjawę II. Zostaliśmy obdarowani dobrym asortymentem świeżych owoców i warzyw,
pękiem pitnych orzechów kokosowych i 40 galonami drogocennej deszczówki, zarówno
dla nas jak i Manihiki. Kilku mężczyzn dostarczyło to na Zjawę II, a Pawlica przyszedł
odpocząć na brzegu.
Przez cały ten czas wioska była zajęta przygotowywaniem dla nas wielkiego,
pożegnalnego przyjęcia. Odbyło się to wieczorem w budynku sądu. Muzyka, która głośno
akompaniowała całemu wydarzeniu, wykonywana była przez muzyków dudniących w
bębny i grających na dziwnie wyglądających instrumentach zrobionych z palm i bambusa.
Była to pobudzająca muzyka, doprowadzająca w bardzo krótkim czasie w szybkie tempo.
Grupa kobiet tańczyła przy każdym nowym rytmie. Był to taniec podobny do hawajskiego
hula-hula, z podobnym wdziękiem ruchem bioder, szybki, pełen energii i krótki.
Znów zostałem zaproszony do tańca, lecz nie przygotowany na takie okazywanie
uczuć, usiłowałem chować się za sądową ławą, gdzie widoczne były jedynie moja głowa i
barki. Jednakże, starsza kobieta, podeszła mnie z prawej strony i, biorąc za obie ręce, ku
uciesze wszystkich, wywlokła mnie z kryjówki i wciągnęła w sam środek tańczących.
Podczas, gdy kobiety tańczyły, przyniosła prezent i pod koniec tańca leżały przed nami
podarunki z owoców, kwiatów, muszli i ozdób, a wokół mojej szyi wisiały girlandy
kwiatów. Kobieta, która wciągnęła mnie na parkiet, podniosła swój prezent, którym była
żywa kura, i pośród latających wokół piór, włożyła w moje ręce. Przedstawienie od
samego początku było fascynujące i wykazywało dużo dobrej woli.
Z sądu całe towarzystwo przeniosło się na plażę, gdzie czkała łódź. Trudno było mi
wyrazić moją wdzięczność za wszystko, co zrobili. Po złożeniu im podziękowań, tak
gorących jak tylko potrafiłem, wskoczyłem do łodzi i pomachałem Komisarzowi obiema
rękami. Gdy łódź została zepchnięta do wody, wskoczyła młoda dziewczyna i usiadła
obok mnie. Nie zwróciłem specjalnie na to uwagi, ponieważ na łodzi, oprócz wioślarzy,
było jeszcze kilku innych ludzi, wszyscy chcieli zobaczyć z bliska dziwną łódź. Jako
prezent od Zjawy II dałem wyspiarzom to, co mogłem z moich osobistych rzeczy,
grzebień, pasek, koszulki, igły i nici, czasopisma. Na koniec dodałem naprawdę
wartościową rzecz, 5 galonów nafty. Chociaż moje prezenty były dosyć skromne, z
radości, jaką im sprawiły, wydały się wyjątkowe. Do tego stopnia, że przygotowali dla
mnie jeszcze jedną niespodziankę i wręczyli piękne, duże perły o nieregularnych
kształtach.
Ostatecznie wszystko było gotowe do odpłynięcia, ale pożegnanie zostało
niespodziewanie opóźnione przez młodą dziewczynę, która usiadła obok mnie w łodzi.
Dosyć klarownie wytłumaczyła, że chce płynąć Zjawą II i niezależnie od tego, jak
grzecznie była przekonywana o tym, żeby wrócić na swoją łódź, sprawiła trochę kłopotów
swoim ludziom, zanim ją zabrali. Zaczął zapadać zmierzch, gdy wyruszaliśmy na Samoa i
mieszkańcy wyspy, jak nakazywał ich morski obyczaj, zapalili na plaży wielkie ognisko.
Jego jasny, czerwony żar przez wiele godzin dotrzymywał nam towarzystwa.

Fot. 13. Samoa.


3.5. Pięć
SZÓSTEGO KWIETNIA, DZIEŃ PO OPUSZCZENIU MANIHIKI, WIATR
UCICHŁ I MORZE BYŁO ZUPEŁNIE SPOKOJNE. Nie było nawet śladu wiatru żeby
zmarszczyć powierzchnię, jedynie upalne, palące słońce przypiekało pokład i oślepiało
nas swoim blaskiem. Spokój był bardzo intensywny, przerywany jedynie leniwym
trzaskiem bomu i łopotem luźnych żagli, gdy martwa łódź bujała się na długich falach
głębokiego oceanu.
Zgodnie z locją, podczas deszczowego sezonu, który zawierał letnie miesiące od
listopada do kwietnia, pasat był słaby i niepewny. Cisza czasami przerywana była
wiatrami w większości z północnego-zachodu, które mogły przynieść silne szkwały.
Pewnie zastanawia Was, co stało się z kurą, którą dostałem na przyjęciu
pożegnalnym, ona wciąż była na pokładzie. Wiedziałem, że nie był to dobry pomysł, ale
nie miałem wyjścia, gdy brałem ją na jacht. Było zrozumiałe, że możemy przygotować z
niej posiłek. Jednakże, zarówno ja, jak i Pawlica, nie potrafiliśmy pozbawić jej życia, więc
biedne stworzenie kręciło się bezpiecznie pod, umieszczoną na pokładzie i przewróconą
do góry dnem, małą łódką, cierpiąc na chorobę morską, nic nie jedząc i pijąc jedynie
wodę.
Po kilku dniach płynięcia przy lekkim powiewie, Zjawa II minęła Niebezpieczną
Wyspę (Danger Island) trafiając na silny szkwał z NW. W końcu, 12 kwietnia, była około
12 mil od Apia, stolicy zachodniej Samoa należącej do Nowej Zelandii. I znów przez
kilka dni żeglowaliśmy w ciszy. Osiemnastego kwietnia, halsując pod słaby północno-
zachodni wiatr, Zjawa II osiągnęła południowo-wschodni przylądek wyspy Upolu i
zakotwiczyła przy piaszczystej lagunie naprzeciwko małej wsi Aleipata. Tam, w płytkiej,
krystalicznie czystej wodzie można było zanurkować i zmienić sworznie steru. Ster od
pewnego czasu dawał oznaki uszkodzenia, sworznie obluźniały się, ale oczywiście nie
można było zrobić tego na morzu.
Zamierzałem popłynąć do Pago Pago, U.S. Samoa, ponieważ Pawlica uważał, że
mógłby tam zostać, ale przyszedł telegram z Urzędu Celnego w Apia z żądaniem
stawienia się tam. Musiałem to zrobić, ponieważ Apia była jedynym portem wjazdowym
do Zachodniego Samoa. W Apia było bardzo przyjemnie.
Miasto Apia było dość duże, jak na warunki Wysp Mórz Południowych, ale bardzo
spokojne. Rozrywka była zupełnie prywatną sprawą z wyjątkiem pokazów filmowych,
które były organizowane dla publiczności dwa razy w tygodniu w ogromnej szopie.
Wreszcie jeden problem został rozwiązany o tyle, że mogłem znaleźć dom dla naszej kury.
Zaczęła już przystosowywać się do życia na pokładzie, ale bez wątpienia z przyjemnością
powróciłaby znów na ląd. Niemniej jednak ciężko tłumaczyłem starszej kobiecie, że ten
prezent nie jest tylko żartem.
Pośród rezydencji spotkaliśmy plantatorów niemieckich, i, jako, że Samoa przed I
Wojną Światową należała do Niemców, nie było zaskoczeniem znaleźć Niemiecki Klub
wciąż działający. Ku naszemu zdziwieniu zostaliśmy zaproszeni do Concordia Club na
obiad i później odkryliśmy, co było dla nas nawet większym zaskoczeniem i
przerażeniem, że obiad był uczczeniem urodzin Hitlera.
Dwudziestego ósmego kwietnia, po tygodniu spędzonym na Apia, o świcie
wypłynęliśmy do Pago Pago. Pogoda była zła. W nocy ciemne chmury zasłoniły niebo i
na morzu zaczęły pojawiać się ogromne grzywacze. Zjawa II przechylała się mocno jakby
brała udział w regatach do Pago Pago. Nagle grotmaszt złamał się i z odgłosem jakby
silnej eksplozji, runął do wody z ogromnym impetem. To nie była całkiem taka stenga,
jaką mieliśmy w Zatoce Panamskiej, ale praktycznie cały maszt się przełamał. Oczywiście
silny wiatr i wysokie morze napierały za bardzo na sztagi.
Widok twarzy Pawlicy wymagał większego komentarza, ale nie było czasu na
rozmowę. Najpierw trzeba było wciągnąć maszt, żagle i takielunek z powrotem na pokład,
zanim ich tłuczenie zniszczy kadłub. Pawlica pomagał i faktycznie pracował dosyć
dobrze. Zjawa II obracała się bezradnie i pod samym tylko bezanem nie miała
sterowności. Skraj wybrzeża z rafy koralowej był dosyć dobrze widoczny i musiałem
szybko pracować, aby przywrócić łodzi sterowność. Żeby osiągnąć wiatr do Apia Zjawa II
musiała mieć jakieś żagle na dziobie, aby złapać wiatr i uciec do portu. Pozostało jedynie
ok. 15 stóp gołego masztu.
Dźwigając linę z blokiem próbowałem wspiąć się na maszt, lecz na mokrym, śliskim
drzewcu, choćbym nie wiem jak próbował się utrzymać, ześlizgiwałem się z powrotem w
dół. Zmęczony i zdesperowany podjąłem kolejną próbę wspinaczki stojąc na ramionach
Pawlicy. W końcu zdołałem osiągnąć poszarpany wierzchołek i zawiesić przygotowaną
wcześniej pętlę z blokiem, ale z wysiłku o mały włos nie upadłem na pokład. Używając
zapasowy fał, wciągnęliśmy sztaksla i częściowo kliwra. Wyglądało to bardziej jak
wywieszone do suszenia pranie niż żagle, niemniej jednak dało to efekty. Wykręciłem
Zjawą II i dalej popłynęła już pod dziwnym ożaglowaniem.
Prawdą jest, jak mówi stare przysłowie, że nieszczęścia chodzą zawsze parami.
Następny problem pojawił się już za chwilę. Wąski kanał do portu w Apia był
niewidoczny z naszej pozycji, co przysporzyło problemów w znalezieniu wejścia do
niego. Zła decyzja mogła w rezultacie spowodować rozbicie łodzi na rafie koralowej,
ponieważ nie mogła halsować pod wiatr ani stać długo na kotwicy. Gdy nadszedł czas
oceny sytuacji, sprawna Zjawa II zwróciła się na prawo w kierunku kanału, małego
wejścia na linii fali przyboju. Weszliśmy do portu i zakotwiczyliśmy w spokojnym,
bezpiecznym miejscu niedaleko mola.
Następnego dnia, 19 kwietnia 1935 r., przyszła wiadomość od R. Crowther, szefa
Urzędu Celnego, jak również Skarbnika Zachodniego Samoa, z prośbą abym do niego
zadzwonił. Udałem się prosto do jego biura. Bardzo sympatycznie odniósł się do
nieszczęścia, jakie spotkało Zjawą II i obiecał pomoc. Ta postawa, zwłaszcza urzędnika,
podziałała na mnie jak balsam. Zjawa II wyglądała naprawdę żałośnie. Pan Crowther dał
mi miłego, dobrze zbudowanego Polinezyjczyka jako przewodnika i rozpoczęliśmy
codzienne, systematyczne wędrówki przez dżunglę w poszukiwaniu długiego, prostego
drzewa. Dżungla nie była gęsta i dzika jak na Wyspie Gorgona, ale mimo wszystko trudna
do przejścia. W tej masie roślinności znalazłem piękne kwiaty, wspanialsze i bardziej
obfite w różnorodność form niż spotykane w tej strefie czasowej. O ile mogłem przekonać
się o zaletach tropików, ich pięknie, nie wyobrażałem sobie, aby tu zamieszkać. W moim
rodzinnym kraju obszary zielonych równin, pofalowanych pól dojrzewającej pszenicy,
rozległe obszary lasów dębowych i sosnowych, radosny las z niezliczoną różnorodnością
kwiatów na zawsze żywo pozostały w mojej pamięci. Pory roku, budząca się natura a
potem zapadająca w sen, były atrybutem piękna, czego nie posiadały tropiki.
Przemierzałem samoańską dżunglę wzdłuż i wszerz całymi dniami, wraz z Tommym,
jak pogodny chłopak sam siebie nazywał, lecz bez rezultatu. Gdy drzewo było proste, to
było za krótkie. Gdy było wysokie, było poskręcane. Wreszcie pewnego dnia, taki dzień
prędzej czy później nadchodzi, poszukując niedaleko Vailima, gdzie słynny R. L.
Stevenson, autor Wyspy Skarbów, spędził swoje ostatnie lata, znalazłem drzewo, które
jakby czekało tylko na mnie. Było to blisko Misji Katolickiej Moa Moa, gdzie zostałem
uprzejmie przyjęty przez misjonarzy i Biskupa. Zaprosili mnie na obiad i Biskup, dumny,
pokazał mi bardzo piękną drogocenną wyhaftowaną szatę, którą dostał w prezencie z
Polski.
Po obiedzie, pragnąc jedynie mojego drzewa, pożyczyłem od misjonarzy siekierę i
zabrałem się do pracy. Ścinanie było ciężką pracą siekiera była tępa. Oczywiście
misjonarze mieli inne zajęcia niż ostrzenie narzędzi i rąbanie drzewa wymagało więcej
wysiłku. Ważące jakieś pięć ton drzewo, musiało wlec pięćdziesięciu misjonarzy, w
miejsce gdzie zostało z grubsza obrobione dla zmniejszenia jego ciężaru. Drewno i cała
praca było bez zarzutu. Biskup przyjął moje podziękowania i życzył sukcesów dla polskiej
wyprawy.
Po tym wszystkim i podziękowaniu Panu Crowtherowi, Publiczny Zakład Pracy, w
prezencie dla Zjawy II, przewiózł drzewiec do Apia. Tam na nabrzeżu, z pomocą trzech
samoańskich cieśli, zamieniłem drzewiec w maszt o długości 55 stóp. I gdy następny
problem pojawił się na horyzoncie, a mianowicie stawianie masztu, do Apia przybył slup
Ontario, statek wojenny Stanów Zjednoczonych. Przy użyciu jego dźwigów został
postawiony nowy maszt Zjawy II.
Z przyczyn osobistych, których najmniej się spodziewałem, praca nad takielunkiem
zajęła trochę więcej czasu. Ontario przywiózł list, który czekał w Pago-Pago, z
wiadomością, że zmarł mój ojciec, w Wigilię 1934 r. Dzieci zdają sobie sprawę z tego, że
ich ojcowie kiedyś umrą ale śmierć mojego ojca, który miał dopiero 45 lat, była dla mnie
podwójnym nieszczęściem. Miałem nadzieję zobaczyć się z nim za rok lub dwa, tyle
rzeczy planowałem z nim zrobić.
Wciąż rozpaczając w myślach, całą swoją uwagę i siłę skupiłem znów na Zjawie II.
Nowy maszt wyglądał dobrze. Był z drzewa nazywanego mama-lava, białego koloru
i trochę mocniejszego niż sosna. Wyspiarze powiedzieli, że używają mama-lava do
wyrobu wioseł, co potwierdza, że jest to dobre drewno również na drzewce.
Gdy Zjawa II była gotowa do żeglugi, odbyłem próbny rejs do Pago-Pago z
Państwem Fabricius, właścicielami Kabaretu Moana. Na zewnątrz budynku ich firmy była
ogromna nazwa, lecz w środku okazało się, że jest to spokojny bar i restauracja, jak
również piekarnia i sklep z damską odzieżą. Biorąc na pokład Pana i Panią Fabricius i ich
sześcioro przyjaciół, chciałem okazać moją wdzięczność za ich gościnność i proszone
obiady w Moana.
Gdy płynęliśmy po wiatr do Pago-Pago i Zjawa II pochylała się dość mocno pod
naporem wiatru, pomyślałem, że mogłoby być lepiej, gdyby był jakiś dodatkowy balast.
Przy najbliższej okazji postanowiłem dodać kilka kamieni balastowych. W Pago-Pago
spędziliśmy pięć dni zwiedzając wyspę, lecz koniec naszego wypoczynku był
rozczarowujący. Gdy byliśmy gotowi do opuszczenia portu, urzędnik celny przedstawił
nam rachunek na 25.00 $ za różne opłaty portowe. Byłem zaskoczony wziąwszy pod
uwagę to, że w Apia nie było żadnych opłat. Pan Fabricius nalegał, aby mógł osobiście
pokryć koszty, ponieważ twierdził, że i tak mam już dosyć kłopotów z tyloma pasażerami
na pokładzie. Wracając do Pawlicy, urzędnicy nie chcieli nawet dyskutować o możliwości
jego pozostania na amerykańskim Samoa. Powiedział, że próbował pozostać w Apia, ale z
uwagi na to, iż nie ma pieniędzy, aby założyć własny interes, nie uzyskał pozwolenia
nawet na zamieszkanie na plaży.
4 lipca 1935 r., dwa dni po powrocie z Pago-Pago, Zjawa II płynęła z Apia będąc w
drodze do Suva, Wyspy Fidżi, odległe o 650 mil.

Fot. 14. Fidżi.


Zarząd Samoa Zachodniej,
Apia, Samoa, 18th June, 1935
Kapitan Wagner,
Jacht „Zjawa II”
APIA

Drogi Panie,
Zgodnie z życzeniem podczas naszej ostatniej rozmowy, mam przyjemność
naszkicować poniżej okoliczności Pańskiej wizyty i pobytu na Apia, Samoa Zachodnia.
ZJAWA II przybyła do Aleipata 15 kwietnia 1935 r., i została wezwana do Apia do
odprawy celnej, przybywając tu 19 kwietnia. Jacht 22 kwietnia wypłynął do Pago Pago,
lecz krótko po opuszczeniu portu, podczas szkwału, stracił grotmaszt i musiał wrócić.
Koniecznym było znaleźć nowy maszt przed rozpoczęciem prac, ponieważ te dostępne
lokalnie, jako części zamienne, nie miały wystarczającej długości 50 stóp.
Doszedł Pan do wniosku, że musi być zrobiony. Po zbadaniu różnych możliwości,
uzyskał Pan pozwolenie ścięcia drzewa, lokalnie znanego jako mamalava, które było
własnością Misjii Katolickiej Moamoa, leżącej jakieś 4 mile w głąb lądu od Apia. Z
pomocą części misjonarzy, pień, którego wagę oszacowano na jakieś 5 ton, został ścięty i
przeciągnięty do drogi. Po kolejnym przycięciu, został przewieziony samochodem
ciężarowym na nabrzeże, gdzie pod Pana nadzorem, trzech lokalnych pracowników
zrobiło z niego maszt. Wsparcie U.S.S. Ontario, który w tym czasie przebywał w porcie,
wykorzystano do postawienia masztu, który został zamocowany i otakielowany przez
Pana.
Naprawa została zakończona i należą się Panu gratulacje, stosowne do solidnie
wykonanej pracy.
Podpisał: A.J. Crowther

Fot. 15. Samoa.


3.6. Sześć
OPUSZCZENIE SAMOA ZACHODNIEGO OZNACZAŁO POŻEGNANIE Z
POLINEZJĄ I ZBLIŻENIE SIĘ DO MELANEZJI. Wyspy Pacyfiku były przez długi czas
nieznane Europejczykom. Balboa, w roku 1513, jedynie widział wielki ocean. Pierwszy
przepłynął go Magellan i nadał mu nazwę, ale dopiero w drugiej połowie 18 wieku kilka
wysp zostało odkrytych przez Mendana: Ellis, Solomon, Sandwich, Marquesas i Santa
Cruz. Później miały miejsce znane podróże Tasmana, Cooka, Bougaville’a i Dumont
d’Arville’a, który rzucił kotwicę na wyspach Fidżi w 1827 r.
Miły, korzystny wiatr towarzyszył nam przez pierwsze kilka dni, ale w pobliżu wysp
Fidżi zaczął zanikać. Wtedy przyszły szkwały. Jeden był tak wściekły, że złamał główny
bom. Zreperowałem złamany kawałek niezwłocznie przez przybicie drewnianych pasów
wzdłużnie wokół pęknięcia i owinąłem wszystko czteroma warstwami drutu. Zjawa II
płynęła dalej pod pełnymi żaglami. Osiągnęliśmy wyspy o zachodzie i po minięciu latami
Wainlangilala zmieniliśmy kurs na Nunuku Passage, aby w nocy mieć czystą drogę
pomiędzy wyspami. Wiatr był bardzo słaby, niebo zachmurzone i ponure, zaczął siąpić
deszcz. Usadowiony za sterem do nocnego żeglowania, doświadczyłem czegoś, o czym
nie wolno zapomnieć. Byłem zmęczony i przemoczony i kiedy Zjawa II ledwie się
poruszała, od czasu do czasu przymykałem oczy. To było typowe dla mnie, gdyż
przynosiło mi ulgę i pomagało mi w długim czuwaniu. Zbliżał się świt i zaczęło się
rozwidniać, gdy moje zmęczone oczy zobaczyły ogromny krzyż, jak krucyfiks,
przepływający obok. Chciałem wstać, aby mu się przyjrzeć, ale nie miałem siły się ruszyć.
Może strach przed nieznanym lub przeczucie, że może zdarzyć się coś strasznego
powstrzymało mnie przed odejściem od steru, ale wrażenie i moje odczucia w tym czasie,
zwłaszcza kształt i rozmiar krzyża zapadły w mojej pamięci. Musiało być jakieś
wytłumaczenie, może dryfujące drewno ułożyło się w kształt krzyża. Cokolwiek to było,
był to szok, a wrażenie było tak rzeczywiste, że trudno o nim zapomnieć.
Dotarliśmy do Suva bez incydentów, pokonaliśmy kanał pomiędzy wybrzeżem a rafą
i weszliśmy do dużego portu. Naprzeciw miasta zakotwiczona była mała łódka i
zakotwiczyłem Zjawę II blisko niej przed samym Klubem Jachtowym w Suva. Czekała na
nas poczta, ale moja mnie rozczarowała. Nie było płatności, której oczekiwałem i mając
mocno ograniczone środki musiałem przygotować się do dłuższego pobytu niż
zakładałem. Od czasu, gdy napisałem artykuł, wysłałem do Polski oraz Chicago i
otrzymałem za niego wynagrodzenie, upłynęło trzy miesiące.
Było sporo pracy do wykonania na Zjawie II, ze zrobieniem nowego bomu włącznie.
Pomimo wielu obowiązków, znalazłem czas dla Jacht Klubu w Suva.
Rozgrywane były przynajmniej trzy wyścigi regatowe tygodniowo poza innymi
regatami organizowanymi przy każdej okazji, na przykład świąt. W dorocznych regatach
do odległego Levuka wygrałem nagrodę kapitana Siga Yale, który należał do vice
komandora Ewinsa.
Moim prawie stałym towarzystwem była młoda para, Charlie Huan i Lotus
Southerland, obydwaj zapaleni żeglarze. Mama Charliego, Pani Huan, która była wdową,
przeznaczyła dla mnie jeden pokój w swoim domu i pozwoliła korzystać z niego wedle
mego uznania. Byłem jej za to bardzo wdzięczny i spędziłem tam wiele czasu.
Co mogłem powiedzieć o tej wyspie, to to, iż była najbogatszą wyspą na
Południowym Pacyfiku, to oczywiste. Odosobnione i zdane jedynie na siebie przez setki
lat, Wyspy Pacyfiku wraz z przybyciem białych ludzi, szczególnie po otwarciu Kanału
Panamskiego, stały się terenem wielkich interesów. Gdy wyspiarze stawali się coraz
bardziej cywilizowani, wzrastały ich potrzeby w zakresie produktów przemysłowych.
Każda wyspa miała coś do wyeksportowania. Nowa Gwinea złoto i gumę; Nowa
Kaledonia nikiel; Tuamotus perły; Fidżi cukier i złoto. Jedyną rzeczą wspólną była kopra.
Palmy kokosowe, które dotychczas dostarczały ubrań i zaspokajały pragnienie, były
wszędzie. To była podstawa ekonomii wysp.
Fidżi, bez długów i deficytu, prosperowała znakomicie eksploatując kopalnie złota,
rafinując cukier i uprawiając plantacje palm kokosowych. Kolonialne Przedsiębiorstwo
Rafinacji Cukru było właścicielem ogromnych plantacji trzciny cukrowej i miało pięć
młynów przerabiania trzciny w cukier i melasę. Największy młyn w Lautoka produkował
120 ton cukru dziennie. Aby obrobić te pola przedsiębiorstwo zatrudniało robotników z
Indii, a nawet z Chin. Ludzie ci, zamiast wracać do swoich przeludnionych krajów po
wygaśnięciu kontraktów, osiedlali się na większości z 250 wysp grupy Fidżi i zakładali
własne firmy, sklepy bazary, pralnie.
W tym czasie, w 1935 r., na Fidżi mieszkało 85,000 Chińczyków i Hindusów w
porównaniu do 90,000 rdzennych mieszkańców i 5,000 białych. Stolica Suva z 15,000
mieszkańców utrzymywała dobrą komunikację z całym światem. Dwa liniowce Union
Steamship Company, Niagara z 17,000 ton wyporności i jej siostra, Aorangi, kursowały
pomiędzy Vancouver, San Francisco, Honolulu, Suva, Auckland i Sydney. Dwa
nowoczesne 19,000 tonowe statki z Matson Line, m/s Monterey i m/s Mariposa
utrzymywały połączenie pomiędzy San Francisco, Honolulu, Pago Pago, Auckland i
Sydney.
Mniej więcej dwa tygodnie przed wypłynięciem Zjawy II, przypłynął mały
amerykański jacht z Nowego Jorku. To był szkuner Cimba z dwoma sympatycznymi
żeglarzami na pokładzie, Richardem Maury i Georgem Taggardem. Pragnąc zobaczyć
więcej wysp zrobili sobie wycieczkę na wyspę Kandawu, ale w czasie drogi powrotnej
uderzyli w rafę przy wejściu do portu w Suva. Mieszkańcy Suva zareagowali bardzo
serdecznie pomagając Amerykanom w reperacji wszystkich uszkodzeń Cimby.
Nareszcie przyszła poczta, tym razem z pieniędzmi i byłem szczęśliwy mogąc znów
przygotowywać się do drogi. Pawlica, który bywał rzadko na pokładzie, prawdopodobnie
wypatrywał okazji, aby pozostać na Fidżi, zdecydował, że najodpowiedniejszym
miejscem na osiedlenie się jest Australia. Czy mi się to podobało czy nie, powrócił na
pokład i 2 października Zjawa odpłynęła z Suva.
To był kiepski start. Wstrętna pogoda ogarnęła Zjawę II w przejściu Kandawu i w
pobliżu wyspy Mbenga, złośliwe skrzyżowania mórz miotało srogo łodzią, tak że ster
dostał niebezpiecznych luzów od zbyt dużego obciążenia wodą. Zaniepokojony
możliwością obluzowania się śrub i ponownej utraty steru, postanowiłem zawrócić do
Suva. Była godzina 17.30 gdy okropny dzień kończył się zapowiadając jeszcze gorszą
noc. W strugach deszczu, z przeciwnym wiatrem, w totalnych ciemnościach było
niezwykle trudno wrócić do Suva. Musiałem trzymać kurs sterując na kompas, ostrożnie
sprawdzając mapę. To była nerwowa podróż na oślep, powolną łodzią, praktycznie nie
reagującą na ster. Około godziny 2.00 deszcz ustał i przez dziesięć minut, lub coś koło
tego, widać było najjaśniejsze światła Suvy. To była szczęśliwa przerwa, gdyż pomogła mi
sprawdzić pozycję Zjawy II i okazało się, że jesteśmy trzy mile od wejścia do portu.
Trzymałem Zjawę II na prawym halsie dopóki mogłem usłyszeć falę na zachodnim skraju
rafy. Potem zmieniałem na lewy hals i trzymałem się wschodniego brzegu rafy. Nie
mogłem nic zobaczyć, lecz słyszałem złowróżbne ostrzeżenia. Porównując to ze
wszystkim, co wiedziałem o zawężających się w drodze do portu rafach, trzymałem kurs.
Kiedy woda zaczęła się stopniowo uspokajać, wiedziałem, że Zjawa II wchodzi
bezpiecznie do portu.
Aby udowodnić jak pogoda może być zmienną, deszcz ustał wraz z przybiciem
Zjawy II do brzegu, a światła portowe rozbłysły pełnym blaskiem. Była 5.00 rano gdy
rzuciliśmy kotwicę. Wyglądało, że problem steru został rozwiązany właściwie. Drastyczna
i kosztowna naprawa była konieczna. Różnica pływów była zbyt mała, aby osadzić Zjawę
II na mieliźnie, więc musieliśmy ją wciągnąć na pochylnię.
Zanim zacząłem pracę i wydatki, postanowiłem sprawdzić, z jakimi kosztami muszę
się liczyć. Wtedy stało się coś, co mnie zaniepokoiło. Z kilku powodów, od czasu powrotu
z przejścia Kandavu, Zjawa II nabierała każdego dnia coraz więcej wody. Była nowa i
uszczelniłem ją bardzo dobrze w Panamie, tak, że powinna być bardzo sucha przez całą
drogę na Fidżi, nagle zaczęła mocno cieknąć. Przyszły mi na myśl tropikalne robaki, ale
nie dopuszczałem takiej myśli, ani nie znajdowałem odwagi, aby poszukać potwierdzenia.
Będąc zajęty, przesunąłem balast z rufy na dziób, aby sprawdzić ster i przemyślałem różne
warianty naprawy.
Zdecydowałem się wyciągnąć Zjawę II, załatwiłem wszystkie niezbędne sprawy i
przeprowadziłem się do pokoju w domu Pani Huan. Pawlica gdzieś się wyniósł. Czas mi
nie sprzyjał. Pewnego ranka przyszedłem i zobaczyłem Zjawę II głęboko zanurzoną w
wodzie. To był druzgocący widok. Była zatopiona na swoim płytkim kotwicowisku,
dotykała dna i była wypełniona woda na stopę powyżej linii wody. Pytanie o robactwo
znalazło odpowiedź.
Nie używałem swojego bączka, gdyż łódki w klubie były powszechnie dostępne i
wygodniejsze w wiosłowaniu, ale tego ranka zdecydowałem się użyć swojej. Wskoczyłem
do niego i moje stopy przeleciały przez dno. Stałem w wodzie jak w pasie ratunkowym.
Burty łódki były mocne, lecz dno pokruszyło się na kawałki. Co za ranek? Koszt naprawy
pożartej przez robaki Zjawy II był niewyobrażalny. Byłem przygotowany na nieszczęścia
lub wypadki na morzu, ale to było coś innego. Mieć nową łódź jednego dnia i żadnej
następnego było ciężkim doświadczeniem.
Kiedy opuściłem Polskę, wiedziałem, że gdzieś będę musiał zbudować nowa łódź i
zrobiłem to w Panamie. Zjawa II nie była bez wątpienia idealną łodzią do opłynięcia
świata, ale była wszystkim, na co było mnie stać. Przynajmniej to, że była nowa było jej
mocna stroną.
Na Samoa, po przepłynięciu dwóch trzecich Oceanu Spokojnego, zacząłem myśleć o
powrocie do Polski, planując najkrótsza trasę, przewidując nawet czas przybycia do kraju.
Zamierzałem zostawić Pawlicę w Townsville, w Australii, przejść koło Wysp
Czwartkowych, potem Bali, Jawy, Adenu, Suezu, Malty, Gibraltaru, Southampton w
Anglii, Danii i wylądować w Gdyni.
Innym nieodpartym powodem, aby spieszyć się do domu, były dobre wieści, które
otrzymałem z Polski, odnośnie mojej przyszłości. Przez całą drogę myślałem, co będę
robił po powrocie i wiedziałem, że będzie to miało związek z morzem. Chciałem kupić
trzy towarowe szkunery do handlu na Bałtyku i Morzu Północnym i słyszałem od moich
szkolnych kolegów, że Bank Handlowy mógłby sfinansować 80% zakupu. To było moją
nadzieją, że mógłbym zrealizować dawne marzenia dostarczania tropikalnych owoców
bezpośrednio do Polski w bardziej opłacalny sposób, niż przez istniejąca drogę przez
Morze Śródziemne i pociągiem przez Francję i Niemcy. Nowy problem Zjawy II
zakończył moje wizje o pięknych, białych statkach. Moje rozczarowania były przeróżne.
Dokonałem wielkiego wysiłku pompując wodę, aby utrzymać Zjawę II na
powierzchni, na kotwicowisku. Dick Maury, który sprzedał swoją Cimbę i wrócił do USA,
podarował mi wszystkie pozostałe materiały, myśląc, że naprawię Zjawę II i popłynę
dalej. Nie zdawał sobie sprawy z bezmiaru mojej tragedii
i nic nie powiedział. Po pewnym czasie czterej hinduscy kupcy zaoferowali mi za
Zjawę II 400 funtów, „od ręki”. Planowali naprawić ją tradycyjnym sposobem i
wykorzystać do transportu towarów między wyspami. W dniu transakcji, zaoferowali
jednak faktycznie tylko 340 funtów, gdyż musiałem zapłacić za zmiany w rejestrze łodzi.
Na dodatek, Pawlica znów próbował domagać się niebotycznego wynagrodzenia ode
mnie i pomimo, iż nie udało mu się, kosztowało mnie ponad 100 funtów, aby się go
pozbyć. Później jego długie zniknięcia w Suvie wyjaśniły się. Słyszałem, że ożenił się z
miejscowa dziewczyną i w rezultacie pozostał na Fidżi.
Ja natomiast miałem znów ten sam problem, skąd wziąć następną łódź. Na początek
trzymałem się jednej oczywistej rzeczy, zacząłem pisać swoja drugą książkę, Pokusę
Horyzontu.
s/y ZJAWA II
Jezioro Gatun, Strefa Kanału, Panama
Budowa Zjawy II Styczeń - Listopad, 1934
Zjawa II wypłynęła z Balboa w Panamie 4 grudnia 1934
Główne porty zawinięcia Kraj Przybycie

Gorgona Kolumbia Grudzień 15

Esmeraldas Ekwador Styczeń 7, 1935

Libertad 27

Atol Manihiki Nowa Zelandia Kwiecień 3

Apia Zachodnie Samoa Brytyjskie Kwiecień 18

Pago Pago [Pango Pango] Samoa Amerykańskie Czerwiec 23

Suva Wyspy Fidżi (Brytyjskie) Lipiec 11


4. KSIĘGA TRZECIA
S/Y ZJAWA III
W poszukiwaniu łodzi…
Opuszczenie Suva, wyspy Fiji, na pokładzie s/s Niagara 8 kwietnia 1936
Przybycie do Sydney, Australia 17
Opuszczenie Sydney na pokładzie s/s Monowai 3 lipca
Przybycie do Auckland, Nowa Zelandia 5
Opuszczenie Auckland na pokładzie s/s Mataroa 11
Przybycie do Balboa, Panama 30
Opuszczenie Balboa, Panama, na pokładzie s/s Chimu 2 sierpnia
Przybycie do Guayaquil, Ekwador 7
EKWADOR:
Budowa
ZJAWY III
wrzesień 1936 - czerwiec 1937
ZJAWA III
wypływa z Guayaquil 17 lipiec 1937

Główny port Kraj Przybycie

Raroia Oceania Francuska 15 sierpnia 1937

Papeete Tahiti 29

Bora Bora 18 września

Rarotonga Wyspa Cook (kol. angielska) 29

Sydney Australia 5 listopada

pobyt w Sydney aż do 10 lipca 1938

Townsville 1 sierpnia
Cooktown 13

Koepang Wyspa Timor (kol. holenderska) 4 września

Boelang Wyspa Bali 13

Tanjong Priok Wyspa Jawa 25 października

Diego Garcia Chacos brytyjskie 11 listopada

Aden Aden 16 grudnia

Suez Egipt 23 stycznia 1939

Valetta Malta 30 maja

Algiers Algieria (kol. francuska) 16 czerwca

Gibraltar Gibraltar (kol. angielska) 2 lipca

Southampton Anglia 21

Gt. Yarmouth 2 września

Oulton Broads 16
Fot. 16. Polska bandera w Suva.
4.1. Jeden
s/y Zjawa III
MÓJ POBYT W SUVA BEZ ŁODZI PRZECIĄGNĄŁ SIĘ DO SZEŚCIU
MIESIĘCY. Aby zarobić na życie, pracowałem w rządowej stoczni. Praca ta była możliwa
dzięki Panu Alexowi Bentley, członkowi Suva Yacht Club i pracownikowi stoczni.
Najpierw pracowałem przy wykańczaniu trzech łodzi ratunkowych, pięknie
skonstruowanych z mahoniu. Następnie zostałem przeniesiony do Biura Projektów
Technicznych, gdzie, jak stwierdziło kierownictwo, mógłbym pomóc w projektowaniu 80-
cio stopowego statku pływającego pomiędzy wyspami.
Chociaż z radością przyjąłem zmianę pracy, nie potrafiłem podzielać spodziewanego
entuzjazmu dla ich projektu. Kadłub pokryty był klepkami zamocowanymi na konstrukcji
szkieletowej gdzie drewno gięte było na parze, bardzo delikatna dębowa forma, podobna
do formy Zjawy. Czułem, że ich konstrukcja jest zbyt słaba i elastyczna jak na łódź, która
ma wozić ciężkie ładunki.
Pracowałem tam przez trzy miesiące, ale musiałem zrezygnować z pracy z powodu
choroby. Z jakiejś przyczyny moje ręce, od łokci do nadgarstków, oraz podobnie nogi od
kolan do kostek, pokryły małe czyraki, tak gęsto, że wyglądały jak jedna wielka rana. Ból
nie był zbyt dokuczliwy, ale za to widok strasznie nieprzyjemny. Chciałem zaoszczędzić
innym niemiłych sytuacji i odczuć, więc spędzałem czas w domu Pana Huan. Jak zwykle
nie skonsultowałem się z lekarzem, tylko leczyłem infekcję roztworem kwasu borowego.
Moi przyjaciele twierdzili, że przyczyną infekcji może być drastyczna zmiana diety i
klimatu i rzeczywiście mogło tak być. Infekcja ustąpiła w ciągu około sześciu tygodni i
stopniowo zanikały ślady na mojej skórze.
Nie był to zmarnowany czas. Wykorzystałem go najlepiej jak mogłem pisząc moją
drugą książkę POKUSA HORYZONTU. Jak tylko była gotowa wysłałem ją do Związku
Harcerstwa Polskiego. W dołączonym liście położyłem nacisk na pełną niesmaku sprawę
Pawlicy. Nie mogłem opublikować tak haniebnego zachowania rodaka, jak również nie
mogłem przypisać mu niezasłużonych zasług. Później zobaczyłem, że wydawca dokładnie
zrozumiał moje sentencje i zmienił nazwisko mojego towarzysza na „Szczypta”.
Nareszcie pozbyłem się Pawlicy.
Major Thun z Ligi Morskiej i Kolonialnej i Związek Harcerstwa Polskiego bardzo
szybko zabrali się do pracy. Przypuszczam, że dzięki ich staraniom, otrzymałem list od
polskiego konsula w Sydney, Australia. Zmartwiony moimi nieszczęściami w Suva,
konsul zorganizował moją podróż do Sydney. Była to bardzo dobra wiadomość, jako że
byłem bardziej niż gotowy zrobić nowy i wyraźny krok naprzód. Końcowe przygotowania
do mojego wyjazdu z Suva nastąpiły tak szybko, że zdążyłem powiedzieć o tym
przyjaciołom tylko z najbliższego sąsiedztwa.
Rano, 8 kwietnia 1936 r., nawet nie potrafiłem sobie wyobrazić, co przyniesie jutro.
Po południu byłem już na pokładzie s/s Niagara, gotowy do podróży do Australii. Był to
oczywiście nagły koniec tak długiego pobytu i było mi bardzo przykro, że nie miałem
czasu pożegnać się ze wszystkimi, którzy tak mi pomogli. W związku z tym nie
spodziewałem się, że ktoś przyjdzie do portu pożegnać się ze mną. Bez większej uwagi
wpatrywałem się w tłum ludzi na brzegu, (jest to typowy widok, gdy statek pasażerski
szykuje się do opuszczenia portu,) do momentu, gdy podszedł do mnie stewart i zapytał
czy rozpoznaję swoich przyjaciół. Przyglądając się uważniej twarzom, zobaczyłem wiele
znajomych osób. Byłem niezmiernie wzruszony ich serdecznością i dobrą wolą i czułem,
że chociaż tak dużo zostawiłem na Fidżi, to w równym stopniu, jeśli nie w większym,
osiągnąłem we wzajemnych stosunkach międzyludzkich.
Zupełnie nowym doświadczeniem dla mnie było przebywanie na pokładzie 17.000
tonowego liniowca, podróżowanie z prędkością 18 węzłów, bezpośrednio do portu
przeznaczenia, i regularne odbywanie długich spacerów po p okładzie obserwując morze.
Gdy zapadł zmrok wyspy i upalna pogoda została za nami, skierowaliśmy się na
południe w kierunku Nowej Zelandii i zimowego chłodu. Rano wiał silny wiatr i
następnego dnia, pył wodny, który spadał na pokład, natychmiast zamieniał się w lód.
Władze Auckland były oczywiście powiadomione o mojej podróży i nie musiałem
okazywać paszportu ani płacić 10 funtów depozytu, których wymaga prawo od
wszystkich pasażerów przybywających do Nowej Zelandii. W Auckland zatrzymałem się
tylko na chwilę, ponieważ musiałem wyjść na ląd zakupić kapelusz. Moja głowa bardzo
ucierpiała z powodu nagłej zmiany na zimową porę.
Następnego dnia byliśmy już w drodze do Sydney. Będąc przyzwyczajonym do
żeglowania na małym statku, zastanawiałem się jak zachowywałby się tak duży liniowiec
w sztormie. Byłoby to dla mnie interesujące doświadczenie, lecz Morze Tasmana, znane
ze swoich częstych sztormów, tym razem wybrało ciszę
i spokój. Niebo było mocno zachmurzone i chociaż wiatr wydawał się szykować na
nowy wybuch wściekłości, widocznie zamierzał zrobić to w późniejszym czasie. Niagara,
pozornie usatysfakcjonowana ciszą, pruła zielone morze swoim wąskim dziobem.
17 kwietnia 1936 r., dobrze po północy, statek wszedł do Port Jackson w Sydney,
tymczasowo zatrzymując się w Zatoce Rose. Hałas zrzucanej kotwicy zbudził pasażerów i
kilku z nich, łącznie ze mną, wyszło na pokład rzucić okiem na ogromne miasto piątego,
co do wielkości, kontynentu. Przez ciemną mgłę najbardziej widoczne były migotające
światła i wkrótce wilgotny, przenikliwie zimny wiatr wysłał nas biegiem do ciepłych
kabin.
Wczesnym rankiem na pokład weszli celnicy i we mgle oraz zimnie, pasażerowie
którzy próbowali się rozgrzać, postanowili na pokładzie poczekać na odprawę. Słońce
stopniowo rozrzedzało mgłę z szarości w biel. Powoli wyłoniło się miasto i port. Gdy
wstał dzień, niebo rozjaśniło się i w całym swym majestacie ukazał się sydnejski Harbour
Bridge.
O godz. 9.00 Niagara podniosła szybko kotwicę i skierowała się w stronę mostu.
Pomimo wrażenia, iż nie przejdzie pod mostem bez zahaczenia masztami, z gracją
prześlizgnęła się pod nim. Tylko jedna łódź nie zdołała przepłynąć mostu, a była to
czteromasztowa barkentyna z masztami o wysokości 250 stóp.
Wkrótce Niagara łagodnie przycumowała do nabrzeża swojej firmy. Dla niej
znaczyło to koniec podróży, lecz dla wielu jej pasażerów, również dla mnie, był to nowy
krok w życiu, krok owiany tajemnicą i niepewnością, który przyspieszył bicie wielu serc.

Most w Sydney.

Fot. 17. Władek na pokładzie statku pasażerskiego.


4.2. Dwa
NIE ŚPIESZYŁEM SIĘ Z WYJŚCIEM NA BRZEG. SYDNEY BYŁO DUŻYM
MIASTEM, PEŁNYM ZAJĘTYCH LUDZI I JEDEN CZŁOWIEK MNIEJ LUB
WIĘCEJ NIE ROBIŁ RÓŻNICY. Nie miałem dokąd pójść. Nikogo nie oczekiwałem
spotkać, a poza tym miałem ogromny bąbel w zgięciu kolana, który sprawiał mi wielki
ból. Myśl, że musiałbym nosić ciężki bagaż nie była wyzwaniem. Spoglądałem uważnie
na listę hoteli i ceny, gdy drzwi kajuty otworzyły się nagle i stanął w nich uśmiechnięty,
młody, energiczny chłopak.
„Pan Wagner?” zapytał, piękną polszczyzną, jakiej nie słyszałem od roku.
„Tak,” odpowiedziałem, odwzajemniając jego maniery i serdeczność w głosie i
uśmiechu.
„Nazywam się Ludwig Kaczanowski. Moja rodzina oczekuje na nabrzeżu. Nie
widzieliśmy Pana wychodzącego, domyślaliśmy się, że jest Pan na pokładzie. Proszę się
pośpieszyć.”
Nie ociągałem się dłużej i byłem zadowolony, że ktoś pomoże mi nieść bagaż. Na
nabrzeżu oczekiwała nas grupka ludzi: Pan Mysiewicz, Prezydent Polskiego Towarzystwa
w Sydney, Pan i Pani Kaczanowscy (rodzice Ludwiga), Pan i Pani Kondratowicz (dawniej
Kaczanowska) ze swoją pięcioletnią córeczką. Mała dziewczynka, która ubrana była w
wesoły tradycyjny strój Krakowianki, wyszła naprzód, aby przywitać mnie bukietem
kwiatów.
Po uśmiechu do aparatu fotograficznego, pojechaliśmy samochodem do Kensington,
na ulicę Virginia 14. Dom należał do Państwa Kaczanowskich, ale zamieszkiwała go cała
rodzina Kaczanowskich, między innymi Państwo Kondratowiczowie z dwoma córkami.
W domu panowały polskie zwyczaje i poczułem się bardzo swojsko, było bardzo miło
słyszeć polską mowę, czystą polszczyznę nawet u dzieci. Pokój, który otrzymałem na czas
mego pobytu w Sydney był przesycony polskością, polskie książki i magazyny na
półkach, polskie obrazy na ścianach, polskie wzory i meble, które przywoływały wiele
wspomnień.
Po obiedzie Ludwig zabrał mnie swoim samochodem do domu polskiego konsula,
Pana L. Noskowskiego. W drodze Ludwig jechał bardzo powoli przez most portowy tak,
abym mógł dokładnie obejrzeć ogromne urządzenia portowe. Moja broszura mówiła, że
główny łuk i stalowe przęsła miały 3,370 stóp długości i wagę 50,200 ton. Most niósł
cztery linie kolei elektrycznej, sześć jezdni samochodowych i dwa ciągi piesze. Ciągłe
malowanie było niezbędne do zabezpieczenia przed rdzą i wysoko na przęsłach widoczne
były małe gondole z pracownikami wykonującymi prace utrzymaniowe. Sam łuk, aby
przeciwdziałać zmianom temperaturowym, spoczywał na czterech stalowych kulach
położonych na solidnym fundamencie. Wzdłuż chodników rozciągnięta była dodatkowa
siatka, aby zniechęcać samobójców. Widocznie były to częste zdarzenia, gdy most oddano
do użytku. Nawet dodatkowe zabezpieczenia nie rozwiązały tego problemu, o czym
przypominało jedno niebezpieczne miejsce, wysoki skalisty przylądek przy wejściu do
portu w Sydney. Ludwig jechał powoli, ale nie miałem czasu, aby zastanowić się nad tym
na moście.
Kiedy dotarliśmy do domu Państwa Noskowskich, zastaliśmy ich chorych, leżących
w łóżku. Pomimo tego byli bardzo łaskawi i przyjęli nas serdecznie. To było wtedy, gdy
pierwszy raz moje prywatne wysiłki pokazania polskiej flagi na szerokim świecie zostały
oficjalnie docenione przez Polskę. W wyniku tego, Konsul przygotował specjalny
program mojego pobytu w Sydney. Wywiady z przedstawicielami prasy, rozgłośnie
radiowe, występy i przemówienia w różnych klubach towarzyskich i biznesowych,
wszystko było zaplanowane. Pomimo ogromnej pomocy ze strony sekretarza Konsula,
było to dla mnie wielkim utrapieniem. Reporterzy byli bardzo przyjaźnie nastawieni do
rozmowy i audycje nie były trudne, jako że dialogi były czytane z przygotowanych
skryptów, ale pomimo tego czułem się bardzo spięty i mój głos był tak ściśnięty, że z
trudem się rozpoznawałem. Wywiady, jakich udzieliłem w klubach, były nawet
trudniejsze i pozostawiały niemiłe wrażenie. Jeśli mógłbym ruszyć dalej w moja drogę,
wywiady nigdy nie miałyby miejsca. Według mnie nie można było nazwać ich sukcesem.
Naturalnie moim tematem była podróż, ale w krótkim czasie od mego przybycia do
Sydney, rozmawiałem z tak wieloma ludźmi i odpowiadałem na tak wiele pytań na ten
sam temat, że osiągnąłem stan, kiedy nie mogłem już o tym mówić, ani okazać
zainteresowania nikomu. Na domiar złego mój angielski był daleki od swobodnego
wyrażania się publicznie.
W Klubie Kosmopolitycznym, na przykład, moja rozmowa, która jak
przypuszczałem, powinna trwać pół godziny, przeciągnęła się nieznośnie do
wyczerpującej półtorej godziny. Nawet wtedy miałem poczucie, że w przeważającej
większości mówiłem o Kanale Panamskim, zamiast o podróży. Goście zachowywali się
bardzo dobrze, ściskali moją dłoń i życzyli mi szczęśliwej drogi do domu, zupełnie inaczej
zareagowali niż się spodziewałem. Dwie starsze panie, które czekały do samego końca,
aby się ze mną pożegnać, rozbroiły mnie kompletnie. Ze słodkim uśmiechem i
rozbrajającą szczerością pogratulowały mi, dodając, że jestem naprawdę bardzo odważny
przemawiając po angielsku, ale jest im bardzo przykro, że kompletnie nic nie rozumiały z
tego, co mówiłem.
W Klubie Farmera, kiedy rozmowa o podróży stawała się dla mnie bardzo trudna…
co robiłem, a czego nie… poprosiłem o pytania. Wyczuwając moją frustrację i lekką
konsternację wśród widowni, z pomocą przyszedł mi duchowny. Mówiąc o tym jak
pokrzepiające jest spotkanie kogoś niechętnie opowiadającego o swoich osiągnięciach,
wygłosił krótkie, lecz wykwintne przemówienie w moim imieniu i uratował dzień. Mówił
z niezwykłą łatwością i każdy ton czynił tak interesującym, że nawet ja przysłuchiwałem
mu się z uwagą.
Problem frustracji przy pracy „dla ojczyzny” stał się dla wszystkich oczywisty,
szczególnie dla jednego chorego, który żył tylko jednym tematem. Powziąłem twarde
postanowienie, nie udzielać więcej wywiadów. W Klubie Milionerów, następnym na
liście, pozostałem cichy i szczęśliwy na widowni.
Podczas tej działalności poznałem większość członków polskiej społeczności nie
wyłączając Pani Janiny Underwood z domu Czaplikowskiej. Dowiedziałem się, że
otrzymała ona Polski Medal Zasługi za jej wkład w organizację Polskiej Fundacji Pomocy
w Australii, podczas I Wojny Światowej.
Niezależnie od tych wszystkich zdarzeń, moje zainteresowanie znalezieniem innej
łódki nie słabło. Już raz myślałem, że znalazłem jedną, 29 stopowy jol, zacumowany
sztywno w Zatoce Różanej, wystawiony na sprzedaż za 250 funtów. Bliższe oględziny
wykazały jednak, że łódź miała 35 lat i klika uszkodzeń. Moi polscy przyjaciele, a w
szczególności Pani Kaczanowska, która nic nie wiedziała o łodziach, skrytykowała łódź
kompletnie, mówiąc, że jest za mała i za delikatna na taką długą podróż. Kiedy później
okazało się, że była to najtańsza łódź jaką udało mi się znaleźć, zacząłem myśleć o
powrocie do Ekwadoru, gdzie mogłem zbudować tanio łódź według mojego upodobania.
Dodatkowo pozwoliłoby to na przebycie, nie przepłyniętego dotychczas odcinka
pomiędzy Fidżi i Australią.
Ta decyzja została wzmocniona przez wiadomości od Pana Kapiszewskiego ze
Stowarzyszenia Skautów, że moja książka została zakupiona przez Ligę Morską
Kolonialną. 500 dolarów zostało natychmiast przekazanych telegraficznie do Polskiego
Konsulatu. Z tym zapewnieniem zacząłem przygotowywać się do drogi. Konsul życzliwie
przygotował mi papiery podróżne i szybko zarezerwował rejs liniami Shaw, Sawill i
Albion na parowcu Poczty Królewskiej s/s Mataroa z Auckland w Nowej Zelandii. To
była droga podróż, kosztująca 60 funtów, lecz zawierała bilet pierwszej klasy z Sydney do
Auckland na parowcu s/s Monowai z Królewskiej Kompanii Parowców. Było dla mnie
niespodzianką, że zarządano ode mnie 10 funtów depozytu przy zejściu na ląd w Nowej
Zelandii.
W przeddzień mego wyjazdu zostało wydane przyjęcie pożegnalne, zorganizowane
przez Polską Kolonię, pod przewodnictwem Konsula, Pana Noskowskiego. Podczas
wieczoru, Władysław Kondratowicz, zawsze mówiący przyciszonym głosem, wspomniał,
że często myślał o wyprawie do Ameryki Południowej w poszukiwaniu nowych
możliwości handlowych i chętnie zobaczy mnie w Ekwadorze.
3 lipca 1936 powiedziałem do widzenia dobrym ludziom z Sydney. Mój pobyt był
niespodziewanie pomyślny. Przede wszystkim byłem w drodze w nieznane w pozornie
niekończącej się pogoni za jachtem. Gdy tylko s/s Monowai wypłynął z portu, podwoił
swoją prędkość i wziął kurs prosto na Nową Zelandię. Był pochmurny dzień, ale
widoczność była dobra i oswoiłem się z widokiem morza patrząc na góry dopóki nie
zniknęły z oczu.
Opuściłem Sydney w przenikliwym chłodzie. Otrzymałem wiele różnych pigułek na
wypadek złego samopoczucia, ale wyglądało na to, że żadne nie były skuteczne. Silny,
zimny wiatr północno-północno-zachodni, nad ranem przybrał na sile do takiego stopnia,
że tylko kilku pasażerów było odważnych na zjedzenie śniadania. Zgodnie z biuletynem
okrętowym, sztorm szalał w centralnej Nowej Zelandii. Wyglądało na to, że zaznałem
sztormu na pokładzie dużego statku po wszystkich moich przeżyciach. Po południu s/s
Monowai przechylił się na prawą burtę jak żaglowiec, a fale wielkie jak góry, uderzały o
stalową burtę wznosząc do góry ogromne fontanny na wysokość kominów. W porze
obiadowej stoły i krzesła zaczęły bezładnie poruszać się po podłodze przykrytej
dywanami, a gdy przyszła pora na kawę, większość posiłków wylądowała już na
podłodze. Był najwyższy czas, aby zabezpieczyć wszystkie ruchome przedmioty.
Pasażerowie wynieśli się do swoich cichych, przytulnych kabin, ku zadowoleniu załogi,
która mogła zająć się zabezpieczeniem statku.
Dla mnie był to czas na refleksję nad niebywałą różnicą pomiędzy zachowaniem się
wielkiego statku jak s/s Monowai i małej żaglówki jak Zjawa I lub II. Jeden jak potężny
ogier rzucający się pewnie do walki, podczas gdy drugie, małe skrzydlate łupinki,
wstrząsane potężnymi uderzeniami nie wiedziały, gdzie zostaną rzucone.
Środek sztormu nas nie dosięgnął i o świcie pogoda uspokoiła się przynosząc piękny,
jasny, słoneczny poranek. S/s Monowai opłynął Wyspę Północną wczesnym rankiem i do
południa byliśmy w Auckland. Jak zwykle urzędnicy przyszli niezwłocznie na pokład i
szybko znalazłem się w kolejce dla imigrantów. Kiedy przyszła moja kolej, uśmiechnięty
urzędnik rzekł: „To znowu Ty?”. Byłem zaskoczony, że mnie pamiętał. Powiedział mi, że
przeczytał w prasie lokalnej o moim zamiarze budowy nowego jachtu w Ekwadorze, w
celu zakończenia podróży dookoła świata. Przekazał dalej moje papiery z adnotacją, że
nie należy pobierać ode mnie depozytu, 10 fantów, tak jak to zrobił za pierwszym razem.
Kiedy powiedziałem mu, że już je zapłaciłem w firmie przewozowej w Sydney, oburzył
się i dał mi list do biura Kompanii Parowców w Auckland z poleceniem zwrotu pieniędzy.
Byłem bardzo zadowolony, gdyż te 10 funtów wiele dla mnie znaczyło.
Moje podziękowania i wdzięczność za uprzejmość urzędnika, którego życzliwość
może być przykładem dla wielu dzisiejszych urzędników, zostały nagle przerwane
przybyciem reporterów. Zostali oni powiadomieni telefonicznie z Sydney o moim
przybyciu. Odpowiedziałem na wszystkie ich pytania i wyposażeni w notatki i zdjęcia
pożegnali się. Jeden nawet powiedział do widzenia po polsku, co było miłym gestem.
Jeden z reporterów, o nic nie mówiącym wyglądzie, pozostał z tyłu. Jego pytania,
skaczące z jednego tematu na inne i znów na ten sam, jego skrupulatne notatki i
niekończące się poprawki, które próbował robić, zadziwiały mnie, o czym właściwie
rozmawialiśmy. Zapytałem go czy on wie, a on przyznał się szczerze, że nie, ale tak wielu
reporterów rozmawiało ze mną, że pomyślał, iż musi się dowiedzieć, dlaczego. Często
dziwiłem się temu co zrobił.
Następnie spotkałem się z agentami przewozowymi, którzy poinformowali mnie, że
s/s Mataroa stoi w porcie i nie opuści go przed 11 lipca, ale mogę się już zaokrętować,
jeśli chcę. Zrobiłem to z przyjemnością, aby zaoszczędzić wydatków na hotel.
Wieczorem, w hotelu w pobliżu portu, odebrałem mapy i moje dwa kompasy, które
zostały tam przywiezione z Suva przez panią Lotus Sutherland. Wysłałem jej telegram
przed wyjazdem z Sydney, a to była jej błyskawiczna odpowiedź. Przybyła do Nowej
Zelandii z drużyną hokejową i łaskawie przyniosła mi moje mapy i kompasy. Miałem
nadzieję ją zobaczyć, ale niestety już wyjechała razem z drużyną.
Następnego dnia zadzwoniłem do Konsulatu Ekwadoru, aby otrzymać wizę.
Otrzymałem ją bardzo łatwo, ale za słoną opłatą. Byłem zaskoczony radą Konsula.
Poradził mi prywatnie, abym nie deklarował się jako katolik przed przybyciem do
Ekwadoru, gdyż może to uniemożliwić mi wjazd. Po powrocie z konsulatu spotkałem
kapitana statku, A. Mclnthosha, wyglądającego na bystrego marynarza, oraz trzech
pasażerów, Panów Adamsa, Rae i Hope. Miałem nadzieję na ich towarzystwo w czasie
rejsu.

Fot. 18. Na statku.


4.3. Trzy
MATAROA WYPŁYNĘŁA RANKIEM 11 LUTEGO. Był to 12,400 tonowy statek-
chłodnia, towarowo-pasażerski osiągający prędkość 14 węzłów. W rejsie do Southampton
w Anglii przez Panamę, wiozła nowozelandzkie masło i około 50 pasażerów, w
większości starszych ludzi, wszyscy zmierzający do Anglii na koronację króla Georga VI,
wszyscy oprócz mnie.
Następnego dnia sądziliśmy, że przed śniadaniem zobaczymy chiefa, który
rozplanowałby miejsca przy stole dla pasażerów. Wiedziałem, że grupa tych ludzi była
oceniana pod względem stanowiska społecznego, wieku, osobowości, itp., a jako, że nie
lubię być osądzany i klasyfikowany, przyszedłem bardzo późno. Nie chciałem stawiać
kelnera w trudnej sytuacji, lecz nie był on zbyt zachęcający. Mamrotał coś, że nie wie, co
ze mną zrobić i posadził mnie przy wielkim stole z mieszanym towarzystwem. Przy
małym stoliku obok zobaczyłem Messersów. Adamsa, Rae i Hope’a i przez resztę podróży
siedziałem z nimi. Adams i Rae, obaj Szkoci dobrze po pięćdziesiątce, byli zamożnymi
górnikami z Południowej Afryki, którzy cieszyli się długim urlopem. Trochę młodszy Pan
Hope był sprzedawcą używanych samochodów z Londynu i wracał po pomyślnie
załatwionej transakcji w Australii.
Spędzałem trochę czasu odpoczywając z nimi, bardziej jako obserwator ich gry w
pokera i głośnych kłótni nad stawkami pieniężnymi. Ich spory były życzliwe i Pan Adams
potwierdził to opowiadając szkocki kawał.
„Pewnego dnia” mówił, „ w Aberdeen ogłoszono, że będzie zbiórka pieniędzy na
zbożny cel. Pierwszego dnia będą zbierane po domach, drugiego na ulicy. No i …
pierwszego dnia wszyscy wyszli z domów, a drugiego nikt nie wyszedł na ulicę.”
Moja kabina była duża i wygodna. Byłem wdzięczny za to agentowi, ponieważ
musiałem pracować nad projektem i planami konstrukcyjnymi mojej nowej łodzi,
następnej Zjawy III. Gdy Mataroa osiągnęła wschodnią szerokość geograficzną 36°
nastały tak zimne i pochmurne dni, iż byłem zadowolony, że mogę pracować w kabinie.
Planując Zjawę III próbowałem w miarę możliwości wyeliminować wady moich
poprzednich łodzi i zbudować taką, która będzie wygodniejsza, w szczególności do
przebywania w tropikach, gdzie gorący klimat jest bardzo męczący i wyczerpujący.
Planowałem, kalkulowałem i roztrząsałem na różne sposoby myśli i fantazje i wciąż nie
mogłem ogarnąć wszystkiego. Ponieważ miałem dużo pracy rzadko widywałem
pasażerów statku. W końcu moje myśli skrystalizowały się i z chaosu pomysłów wyłonił
się mój nowy jacht.
Jego wymiary były następujące:
Długość po pokładzie 50 stóp
Długość linii wodnej 36 stóp
Szerokość 13 stóp
Zanurzenie 7 stóp
Zanurzenie i szerokość były całkiem spore, a część nadwodna wystarczająco wysoka,
aby móc swobodnie poruszać się po łódce. Kil, długość 23 stopy, był dłuższy, dawał
możliwość większej stateczności łódki. Kształt dziobu ponad linią wodną wypychał dziób
do góry, natomiast poniżej linii bardziej zaostrzony dawał zdolność łatwego rozcinania fal.
Pokład był gładki i górna krawędź nadburcia miała jedynie 11 cali wysokości,
wystarczająco, aby zatrzymać wyposażenie jachtu i nie zatrzymywać wody. Miał być
pięciotonowy balast stały (kil) i dwutonowy ruchomy (w środku). Czułem, że Zjawa III
będzie całkiem szybką łodzią, zwrotną i względnie suchą.
Planowanie wnętrza było łatwiejszym zadaniem. Podwójna kabina na dziobie, w
środku salon, pojedyncza kabina dla mnie i kuchnia na rufie. Kuchnia, dogodnie położona,
była bardzo wygodna, był z niej również łatwy dostęp na pokład, aby pozmywać naczynia
lub wyrzucić śmieci. Z mojej kabiny na rufie też mogłem łatwo dostać się na pokład.
Nadszedł czas zaplanowania ożaglowania. Bardzo podobał mi się szkuner.
Szczególnie lubiłem jego lepsze położenie w dryfie, chociaż kecz lepiej płynął pod wiatr.
Z kolei, zarówno szkuner jak i kecz wymagają więcej materiałów takich jak drzewce i
olinowanie. Mając to na uwadze oraz rozważając wszystkie za i przeciw, zdecydowałem
się na proste i mniej kosztowne ożaglowanie jola.
Potrzebowałem jedynie dwustopowy bukszpryt z dużym kliwrem i dobrze
zamocowanego sztaksla. Bezanmaszt był mocny, zdolny do dźwigania bezana w każdą
pogodę. Ostateczne rezultaty były następujące:
Wysokość grotmasztu od pokładu 55 stóp
Długość bomu 25 stóp
Długość bezanmasztu od pokładu 26 stóp
Długość bomu bezana 10 stóp
Grotżagiel 590 stóp kw
Sztaksel 180 stóp kw
Kliwer 200 stóp kw
Latacz 100 stóp kw
Bezan 90 stóp kw
Taki był plan Zjawy III. Wiele detali było dopracowanych podczas budowy w
Ekwadorze. Byłem tak pochłonięty pracą, że nawet nie wiem, kiedy s/s Mataroa
wyłączyła silniki i zatrzymała się przy słynnej wyspie Pitcaim, gdzie zamieszkują
potomkowie buntowników z Bounty. Wyspiarze podpłynęli długimi łodziami, aby odebrać
pocztę i sprzedać swoje wyroby rękodzielnicze. Wśród kilku rzeczy, które zakupiłem, był
mały, ręcznie namalowany obrazek Bounty.
Pod wieczór, s/s Mataroa minęła Wyspę Hendersona i zaczęła wspinać się w
kierunku równika. Z dnia na dzień robiło się coraz cieplej i wkrótce kąpaliśmy się w
brezentowym basenie ustawionym na pokładzie. Pasażerowie zajmowali się różnego
rodzaju sportami. Moi trzej przyjaciele przestali grać w pokera i, jak pozwalał na to czas,
miło spędzałem go z towarzystwem pułkownika Puttick’a i jego rodziną. Płk. Puttick
jechał do Anglii jako reprezentant Nowej Zelandii podczas koronacji i, według poufnych
informacji od jego córki, podczas pobytu w Anglii spodziewał się mianowania na
Generała.
Do Panamy dotarliśmy 30 lipca, i podczas gdy s/s Mataroa wyładowywała kilka ton
nowozelandzkiego masła, pasażerowie wybrali się na zwiedzanie okolicy. Panama była na
tyle mała, że mógłbym obejrzeć ją z pokładu Mataroa, ale towarzyszyłem w jej
zwiedzaniu rodzinie Puttick’ów do czasu, aż musieli wrócić na statek. Po powrocie
Mataroa popłynęła prosto do pierwszej śluzy Kanału Panamskiego, w drogę do Anglii, a
ja zacząłem szukać hotelu i przygotować się na możliwość pozostania tu przez kilka dni
zanim znajdę statek do Ekwadoru.

Fot. 19. Rysunki ZJAWY III.


Fot. 20. Zjawa III.
3.4. Cztery
PODRÓŻ DO EKWADORU W POSZUKIWANIU ŁODZI BYŁA TRUDNIEJSZA
NIŻ SIĘ SPODZIEWAŁEM. W rezultacie dostałem się na rejs trzeciej kategorii, z tanimi
kajutami, na małym statku towarowym s/s Chimu, należącym do Grace Line. Była to
jedyna dostępna łódź wypływającą za kilka dni. Mając trochę czasu złożyłem wizytę
dawnym przyjaciołom. Rodzinie Daniels’ów w Balboa, a potem pojechałem na kilka dni
do Gatun.
Byłem zaskoczony zastając Gatun bardzo zmienionym. Było większe i bardziej
rozwinięte. Z moich przyjaciół zastałem tam jedynie kapitana portu p. Smith’a, Panią
Wood z córką Alice i Pana Mannix’a. Jego syn John, który akurat przyjechał z wizytą,
towarzyszył mi do Balboa, gdy nadszedł czas mojego wyjazdu. W Balboa poznałem wielu
jego przyjaciół i wszyscy machali mi na pożegnanie, gdy s/s Chimu wypłynął późną nocą
2 sierpnia 1936 r.
S/s Chimu miał ok. 800 ton i kursował między Nowym Jorkiem a Peru z
różnorodnym ładunkiem. Dlaczego zabierał pasażerów, było dla mnie zagadką. Moja
kabina była małą wnęką położoną w prawej części dziobu statku, stęchła i brudna z
cuchnącym łóżkiem. Jedzenie, podawane przez czarnego stewarda w wygniecionych
spodniach i rozpiętej koszuli, było mało zachęcające i bardzo niesmaczne. Na szczęście,
przewidując taką sytuację, zaopatrzyłem się w świeże owoce i orzechy. Żywiąc się nimi
zdołałem przetrwać bez dotykania posiłków serwowanych na statku.
Podczas pierwszego postoju, Buenaventura w Kolumbii, przebiegłem przez błotniste
ulice do miasta dowiedzieć się o możliwość zmiany statku. Zaoferowano mi przejazd w
czystej kajucie na małym statku rejsowym niemieckiej firmy. Przez przypadek był to s/s
Cali, który widział Zjawę II niedaleko wyspy Gorgona i zawiadomił Esmeraldę o jej
złamanym maszcie. Wróciłem na s/s Chimu z zamiarem zmiany statku, lecz zamiast tego
zaoferowano mi lepsze zakwaterowanie, ponieważ dwóch pasażerów zeszło ze statku.
Była to duża kabina mieszcząca się w środkowej części statku, którą dzieliłem z
pogodnym panamijczykiem. Była droższa, ale warta tego. Nie tylko dlatego, że mogłem
spożywać posiłki, ale dlatego też, że moje przybycie do Ekwadoru wyglądało lepiej niż
przyjazd w kabinie najgorszej klasy.
Odkryłem, że wśród pasażerów, na Chimu było czterdzieści urzędniczek z Nowego
Jorku spędzających urlop, wszystkie znudzone, ponieważ na pokładzie było tylko trzech
mężczyzn i to w dodatku starszych. Aż do Buenaventury wcale nie wychodziłem na
pokład, woląc być nieszczęśliwy w jednym miejscu, więc dziewczęta były mocno
zaskoczone dowiadując się, że jestem na statku od Panamy. Nie tłumaczyłem się i
prawdopodobnie pomyślały, że miałem chorobę morską i dlatego siedziałem pod
pokładem. Z tak wieloma energicznymi dziewczynami na pokładzie czas upłynął szybko i
była to miła zmiana w moim życiu, ale jak rzekł mój panamski towarzysz, „Nie można
dobrze strzelić, gdy jest zbyt dużo zwierzyny”.
Chimu wydawał się być domokrążcą, zawijał do każdego budynku znajdującego się
na brzegu. W końcu, 7 sierpnia, minęliśmy wyspę Puma u ujścia rzeki Guaya i syrena
okrętowa zawyła na spóźniającego się pilota. Był odpływ i zardzewiałe wody rzeki
pędziły z wściekłością w stronę otwartego morza zmuszając statek do utrzymywania o
połowę większą prędkość, aby pozostać na miejscu. Wreszcie, zza zielonych krzaków
małej wsi, wyłoniła się ładna biała łódź motorowa. Przecinając boczny prąd podpłynęła
wzdłuż burty przywożąc pilota. Wspaniale prezentował się w białym mundurze z
błyszczącym, grubo plecionym, złotym galonem [galon: ozdobny sznur wojskowy -
przypis tłumacza]. Przejął ster i statek natychmiast zaczął wpływać na obszerną rzekę.
Nocą, po naszej lewej burcie wyłonił się Guayaquil i krótko po tym s/s Chimu zrzucił
swoją zardzewiałą kotwicę. Brudna woda, niski brzeg i zielona roślinność nad moczarami,
dostrzegalne po zachodniej części portu, dawały schronienie moskitom i owadom. Nawet
samo miasto, pospolite i pozbawione mola oraz doków, prezentowało zniechęcający
krajobraz. Jedyną radosną zmianą było wzgórze na północno-zachodniej stronie, gdzie
stało kilka nowoczesnych budynków.
Urząd celny i formalności imigracyjne odbyły się tradycyjnie, ale krótko i nikt nie
pytał mnie o religię, czego spodziewałem się po nieoczekiwanym ostrzeżeniu w
Auckland. Hotele w mieście były zatłoczone, i ostatecznie znalazłem pokój w gościńcu
przeważnie odwiedzanym przez pilotów amerykańskich. Jego cena była wysoka, więc
przy pierwszej okazji przeprowadziłem się do hotelu, zdobywając pokój w Ritz’u przy
głównej ulicy, Nuevo de Octubre.
4.5. Pięć
DOTYCHCZAS MOJE MYŚLI SKONCENTROWANE BYŁY CAŁKOWICIE NA
PLANACH BUDOWY NOWEJ ZJAWY III, lecz teraz, kiedy osiągnąłem mój cel, różne
problemy, które dotychczas odsuwałem na później, musiałem rozwiązać. Pierwszą
przeszkodą, której mogłem oczekiwać był język. Tuzin, czy coś koło tego, słów po
hiszpańsku, których się nauczyłem tu i tam, było niewystarczające i oczywiście nie mogło
mi być pomocne podczas całego przedsięwzięcia budowy łodzi, zwłaszcza, gdy wydatki
powinny być ograniczone do minimum. Tak więc pytanie, gdzie budować łódź, przyniosło
więcej problemów niż mogłem sobie wyobrazić. Nikt w Ekwadorze nie budował jachtów,
poza małymi łódkami w Klubie Jachtowym Guayaquil. Tam budowano jachty po kosztach
znacznie przewyższających moje oczekiwania. Było tam kilka stoczni ulokowanych
wzdłuż rzeki, ale wszystkie budowały tylko niewykończone skorupy. Aktualnie stocznie
były jedynie ogrodzonymi terenami z miejscami do budowy łodzi, bez warsztatów.
Dopytywałem się o Pana Krukowskiego z Polskiej Kolonii, znajomego z pierwszej
wizyty. Okazało się, że pracuje on dla firmy Reid and Reid i jest sekretarzem Kompanii,
postanowiłem poprosić go o pomoc. Niestety kompletnie nie znał się na łodziach i
wszystkim z tym związanym.
Znów zacząłem szukać jakiegoś wyjścia i uzbrojony w mój kieszonkowy słownik
rozpocząłem codzienne wędrówki wzdłuż brzegu rzeki. Byłem wykończony ogromnym
słońcem lejącym żar z błękitnego nieba.
Moja początkowa nadzieja, że rozmawiając z kolejnymi stoczniami uda mi się
obniżyć cenę, szybko wyparowała wraz z upałem. Właściciele stoczni, poniekąd bardzo
sympatyczni, tylko potrząsali głowami. Moje plany były zbyt skomplikowane dla nich i
nawet nie byli w stanie zastanowić się nad nimi. Próbowałem wytłumaczyć im, że będę
kierował pracami, jeśli tylko zapewnią mi pracowników, ale nawet to im się nie podobało.
Jednak pewnego dnia moja wytrwałość została nagrodzona. Stocznia Święta Izabela,
pomimo iż jak inne nie dysponowała warsztatem, zgodziła się. Była własnością Sr.
Gallardo, zięcia znanego w Guayaquil bankiera. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem po
wejściu do stoczni było coś, czego nigdzie indziej nie widziałem, stalowy kil oznakowany
jako 2 i pół tony, leżący niechlujnie w błocie.
Dowiedziałem się później, że należał do małej norweskiej łodzi. Z uwagi na
trudności w porozumiewaniu się, manager stoczni, Sr. Domenichi, bardzo stary gentleman
i emerytowany Komandor Marynarki Włoskiej, podsunął pomysł, że przyprowadzi
polskiego gentlemana, który następnego dnia pomoże nam omówić wszystkie sprawy.
Polskim gentlemanem okazał się Pan Roland Poleski, którego ojciec był dobrym
znajomym mojego ojca. Pan Poleski był jednym z inżynierów konstruktorów fabryki
sprzętu wojskowego w Starachowicach koło Wierzbnika [przed rokiem 1939
Starachowice były wsią leżącą nieopodal miasta Wierzbnik - przypis tłumacza].
Aby spotkać polskiego ziomka z rodzinnej miejscowości, tysiące mil dalej w
Ekwadorze, zdarzył się chyba cud. Nie umiał wytłumaczyć, dlaczego był akurat w
Ekwadorze, ale przyznał się, że był czarną owcą w rodzinie. Podleski był bardzo pomocny
w trakcie spotkania. Obawiając się kłopotów językowych i zmartwiony ogromnymi
kosztami, poprosiłem o budowę jedynie kadłuba. Wszystko pozostałe, maszty, kabiny, itd.
byłyby dyskutowane później. Biorąc to pod uwagę Sr. Domenichi wziął moje plany, aby
ocenić koszty. Ocena była gotowa w dwa dni, 8000 sucre za kadłub z pokładami, świetliki
i stalowy kil balastowy, który leżał na podwórzu. Cena była dla mnie bardzo atrakcyjna i
musiała być uzasadniona dla Senior Gallardo, jako właściciela stoczni, który wyglądał na
usatysfakcjonowanego. Czułem, że Senior Domenichi był bardzo uczciwy w stosunku do
mnie i nie chciał mnie wykorzystać.
Kiedy opuściliśmy biura Gallarda, zaprosiłem Seniora Domenichi na drinka. Nie czuł
się dobrze tego dnia, więc szliśmy powoli do popularnej kawiarni La Colmena i
usiedliśmy przy stoliku na ulicy. Zaproponowałem mu jego ulubiony drink, na co przystał
i wyznał, że od dawna nie zaznał takiego luksusu. Wyglądało na to, że jego ulubiony drink
był zbyt drogi jak na możliwości jego skromnych zarobków, a musiał dbać o swoich
dziesięcioro dzieci. Lubiłem tego starego człowieka. Jego włoski drink znacznie poprawił
mu samopoczucie, lecz gdy towarzyszyłem mu w drodze na przystanek tramwajowy,
ciągle skarżył się na chłód. Nie myślałem, że widzę go po raz ostatni, ale tak było. W
ciągu czterech dni odszedł na zawsze. Jak to często bywa, prasa napisała o nim pochlebny
artykuł i wyprawiono mu piękny pogrzeb ze wszystkimi honorami należnymi
Komandorowi Marynarki Włoskiej. Wszystkie koszty były pokryte przez Seniora
Gallardo, jednak za życia, człowiek ten nie mógł pozwolić sobie nawet na jednego
ulubionego drinka.
Nowym zarządcą stoczni został Ukrainiec, Pan Lignau. Mówił całkiem dobrze po
angielsku i pomimo, że mogłem się z nim dogadać całkiem łatwo, trudno było osiągnąć
porozumienie. Natychmiast podwyższył cenę do 12000 sucre. Kilka dni spędziłem na
rozmowach z nim i Senior Gallardo obniżył cenę do 10000 i wreszcie 29 sierpnia 1936
kontrakt na budowę kadłuba Zjawy III był podpisany. Biorąc pod uwagę oficjalny kurs 50
sucre za dolara, cena była wciąż atrakcyjna.
Po wyglądzie biura było widać, że stocznia była dodatkowym źródłem dochodów dla
Seniora Gallardo. Nigdy nie widziałem go w biurze i byłem zaskoczony, że Pan Lignau
wiedział bardzo mało lub nic na temat budowy łodzi. Byłem bardziej niż zadowolony, że
udało mi się zawrzeć w kontrakcie zapis, że mogę kierować pracami nad moją łódką.
Przy podpisaniu kontraktu zapłaciłem 4000 sucre zaliczki, przekonany, że prace
wystartują natychmiast, lecz Pan Lignau, pomimo moich nacisków, potrzebował trochę
czasu, aby zorganizować materiały. Na początek zbudowano ogromny stół, na którym
narysowałem, w naturalnej skali, wręgi Zjawy III.
Kil, stewę dziobową i stewę tylną, narysowałem na stoczniowym molo ze względu
na duże wymiary. Kowal wygiął kilka stalowych prętów na kształt niektórych wręg.
Wyposażony w nie, wyruszyłem wraz z Panem Lingnau i stoczniowym majstrem, Panem
Vargasem na południową stronę rzeki Guaya, aby wybrać z naturalnych pni guachapeli
[drzewo tropikalne podobne do dębu -przypis tłumacza] - naturalnie powyginane drewno,
najlepsze do budowy statków - kawałki idealnie pasujące do kształtów wręg Zjawy III.
Następnego dnia odpowiednie kawałki drewna zostały wyselekcjonowane, powiązane
razem jak tratwa, spławione rzeką do stoczni Gallardo. Wtedy rozpoczęła się prawdziwa
praca.
Wciągając kłody na wysokiego stolarskiego konia, dwóch mężczyzn - jeden od góry,
jeden od dołu - przy pomocy ogromnej piły, powoli, lecz dokładnie cięło kłody na
trzycalowe deski. Potem spuszczono wodą ogromną prostą kłodę ciężkiego drzewa,
zwanego mangle i sześciu stolarzy, stopniowo ociosało go w stępkę. Z dwunastu
pracowników stolarskich w stoczni, mogłem wybrać najlepszych, w szczególności mistrza
stolarstwa, Pana Pongillo i jego brata i dać im bardziej odpowiedzialną pracę, którą
musiałem im objaśnić przy pomocy słów i znaków. Aby uniknąć jakichkolwiek
możliwych pomyłek, zniekształceń linii, tracenia czasu lub marnowania materiału,
pracowałem całymi dniami razem z załogą, rozpoczynającą prace o godzinie 8 rano i
kończącą o 5 po południu. Wieczorami i w weekendy sam pracowałem i wiele razy
przerabiałem plany takielunku i wnętrza.

Fot. 21. Tnąc naturalnie wygięte pnie na wręgi.


Fot. 22. Konstrukcja.
15-go dnia września 1936 kil został przymocowany i dwa dni po moich urodzinach
zostały ustawione ster i stewa tylna. Wielu zainteresowanych widzów, a nawet stolarzy
zatrzymywało się aby popatrzeć na powstawanie nowej łodzi i jej niezwykły kształt.
Yargas i Pongillo woleli brać wzór z pierwszej wręgi i potem dopasowywać następną, ja
nie wtrącałem się w indywidualne upodobania przy budowaniu. Lignau nie pozostał długo
w stoczni i wyjechał do Peru, gdzie, jak powiedział, dostał propozycje lepszej pracy.
Stocznia pozostała pod kierownictwem Seniora Vargasa. Podczas, gdy to wszystko miało
miejsce, byłem na bieżąco poinformowany o wydarzeniach w Hiszpanii. To był czas
wojny domowej w Hiszpanii, która rozpoczęła się 18 lipca 1936 r., i w której naziści i
zwolennicy Franco testowali swoją machinę wojenną i taktykę. Zainteresowany
posunięciami Generała Franco, kupowałem gazetę, El Telegrafo, każdego ranka i siedząc
wygodnie w tramwaju, w drodze do pracy, czytałem wiadomości. Gdy to czyniłem, moja
wiedza o hiszpańskim gwałtownie rosła i mogłem mówić i pisać znacznie łatwiej.
Kadłub Zjawy III był skończony w miesiąc po przymocowaniu kila. Potem nastąpił
montaż rzeczywistych wręg. Miały wymiary 3 na 4 cale i zrobione były z naturalnie
wygiętego drewna guachapeli. Gdzieś w tym czasie Pan Kondratowicz przybył z Australii.
Nie spodziewałem się zobaczyć go tak szybko, lecz on bardzo pragnął rozejrzeć się po
Ekwadorze i dowiedzieć się czegoś o handlu, w którym orzechy tagua (o których nigdy
nie słyszałem) były wykorzystywane do produkcji guzików i tym podobnych rzeczy. Poza
tym chciał sprawdzić możliwości eksportu rzadkiego, ekwadorskiego drewna. Było mi
miło go zobaczyć i opuściłem Hotel Ritz, aby dzielić z nim pokój w prywatnym domu
Pana Schmolinsky’ego, Niemca, który otworzył fabrykę mebli. Kontynuowaliśmy nasze
posiłki w Hotelu Ritz opłacając niedrogi miesięczny abonament, spędzając nasze wieczory
najczęściej w towarzystwie Panów Krukowskiego i Podleskiego.
Zjawa III zaczęła nabierać kształtów, solidnie i starannie wykonana, pomimo wielu
poprawek, stocznia była uczciwa i dostarczyła porządnych materiałów. To było w
styczniu, gdy ostatecznie zdecydowałem, że ożaglowanie będzie typu jol. Na bomy i
bezanmaszt zamówiłem dwie dłużyce drewna amarilla, lżejszego od pinii a mocniejszego,
a na 64 stopowy maszt główny, mocne drewno manglowe, jedyne drzewo w tym obszarze
rosnące prosto i wysoko. Aby zdobyć taki pień, śniady, bosy Indianin z dwoma
pomocnikami udali się w górę rzeki Guaya i w ciągu tygodnia spławili w dół ogromny
pień manglowy, za który zapłaciłem 150 sucre (3 dolary amerykańskie). Drewno amarilla,
kupione lokalnie, było już suche, więc zatrudniłem kilku dodatkowych stolarzy od
Vargasa, na osobne zlecenie, których zająłem wykonywaniem małych drzewc. Stolarze
byli bardzo dobrzy i bom oraz bezan po lakierowaniu wyglądały jak prawdziwe
mahoniowe drzewce. Drzewo manglowe nie wymaga specjalnego suszenia, gdyż drewno
jest zbyt mocne, aby absorbować wodę i swój własny olej. Ci sami stolarze szybko zrobili
z niego wspaniały maszt. Był bardzo ciężki jak na Zjawę III, lecz musiałem iść na
kompromis.
Do tego czasu Kondratowicz zaniechał idei przedsięwzięć handlowych w Ameryce
Południowej, głównie z powodu nieznajomości języka hiszpańskiego. W zamian
zaoferował przyłączenie się do załogi Zjawy III w rejsie przez Pacyfik do Sydney. Jego
decyzja oznaczała więcej niż tylko zwykłe towarzystwo w drodze przez ocean, gdyż
zaoferował udział w kosztach w wysokości 1000 $, które pozostały z jego podróży. To,
plus to co mi się udało zebrać, około 100 fantów zebranych przez Pana Kaczanowskiego i
Polaków w Sydney, włączając moją podróż do Ekwadoru, równało się przewidywanym
kosztom podróży Zjawy III. Dodatkowo Pan Krukowski wymienił 75-80 sucre za dolara w
strefie przemysłowej, specjalnie dla mnie, prawie podwajając kurs oficjalny. Wtedy
otrzymałem również 1000 $ ze Związku Harcerstwa Polskiego, wyrównanie za moją
drugą książkę co nie było dla mnie całkiem jasne, czułem, że mam dosyć pieniędzy aby
ukończyć Zjawę III i przepłynąć Pacyfik.
W lutym, rozpoczęło się pokrywanie kadłuba klepkami z mocnego drewna corral i
drewna różanego o grubości półtora cala, poniżej linii wody i z lekkiego dębu powyżej
linii wody o grubości od półtora do 5 cali. Deski pokładowe były zrobione z lekkiego
dębu o grubości od półtora do 4 cali, a pokładniki z drewna laurel de o wymiarach 4 na 4
cale. Na podstawie prywatnej umowy z Vargasem, świetliki i zejściówki zrobione zostały
z tego samego drewna laurel i polakierowane, aby uwypuklić piękno drewna.
Wodowanie nastąpiło 28 marca 1937 r. i łódź została powoli spuszczona po solidnie
nasmarowanych pniach do wody. Na rufie namalowany był, ogromnymi czarnymi
literami, napis Zjawa III. Port Rejestracji GDYNIA. To była piękna łódź z wybranego
drewna, zanurzona minimalnie poniżej linii wodnej.
W czasie uroczystości trzymałem dużą baryłkę piwa, dostarczoną do stoczni. Po
przepiciu szklaneczki z każdym obecnym, pozostawiłem Vargasa ze spragnionymi
mężczyznami, którzy pomagali budować łódź, aby zajmowali się beczułką, a z moimi
gośćmi udałem się do miasta na kolację. Następnego ranka pojawił się Vargas, na wpół
śpiący, nie wyglądał najlepiej. Wyjaśnił, że nie chcąc marnować piwa dla każdego,
poczęstował mężczyzn po szklaneczce lub dwóch, resztą podzielił się tylko z
przyjaciółmi.
Następnie Vargas wynajął dla mnie żuraw pontonowy z ręcznie sterowaną wciągarką.
Przy jego pomocy ostrożnie, z dużym wysiłkiem ustawiliśmy maszt.
Podczas mojego pobytu zostałem członkiem Klubu Jachtowego w Guayaquil i krótko
po zwodowaniu przecumowałem Zjawę III do klubu, gdyż Senior Gallardo zamknął swoją
stocznię.
W celu wykończenia wnętrza poprosiłem o pomoc naszego gospodarza. Wszystko
było z drzewa kamforowego i mahoniowego. W wykończeniu pomogło mi czterech,
młodych niemieckich braci. Ci chłopcy, o nazwisku Angermeyer, opuścili Niemcy na
byłym szkunerze towarowym, aby uciec od nazizmu. Łódź utracili w czasie sztormu na
kanale La Manche i resztę podróży do Ekwadoru odbyli na różnych statkach. Planowali
dalszą podróż na wyspy Galapagos, aby się tam osiedlić.
Przyjemnie było widzieć Zjawę III prawie skończoną. Kiedy Angermeyerowie
skończyli swoją pracę, Kondratowicz nagle wykazał nieoczekiwane zdolności i
wyszlifował i polakierował całe wnętrze przywołując całe piękno drewna różanego,
kamforowego i laurel.
Zostałem wyposażony w zbiorniki na wodę, mając dwie 50-cio galonowe
galwanizowane bańki, idealnie wpasowane pod siedzenia w głównej kabinie, wykonane
przez lokalnego blacharza. Przez Panów Reid and Reid zamówiłem z USA kotwicę 120
funtową, 75 funtową i 300 m galwanizowanego łańcucha, światła burtowe, dwa zwoje
manilskiej liny i kilka jednocalowych, galwanizowanych bloków. Płótno na żagle kupiłem
lokalnie, wyciąłem odpowiednie kształty i wzmocniłem wszystkie istotne miejsca. Jako
dary na cześć ukończenia Zjawy III, otrzymałem niespodzianie bardzo miły upominek od
Marynarki Polskiej… mały lecz przepiękny sekstant, cudowny kompas z płynem i kopię
Tablic Nawigacyjnych, Morski Almanach, opublikowany przez Szkołę Morską w Gdyni
w 1933 r. Moje żeglowanie, całkowicie zależało od locji. Większość czasu było bardzo
stresujące i wymagało ostrego wysiłku, tak że z wielką ulgą patrzyłem w przyszłość
posiadając sekstant.
Prawie w tym samym czasie otrzymałem od Pana Kapiszewskiego mundur harcerski
i warszawski krawat do reprezentowania Polskiego Ruchu Harcerskiego. Szczęśliwie
ekwadorski Urząd Celny rozpoznał sekstant i kompas jako instrumenty naukowe i
przepuścił je bez cła, ale nie patrzyli przyjaźnie na mundur. Cło kosztowało mnie tyle ile
Pan Kapiszewski zapłacił za niego w Polsce.
Wreszcie nadszedł wielki dzień. 30 czerwca 1937 r. osiem i pół miesiąca po
położeniu kila, Zjawa III była gotowa. Kondratowicz i ja radośnie przeprowadziliśmy się
na pokład. Napisałem do Generalnego Konsulatu w Buenos Aires, który reprezentował
całą Amerykę Południową i otrzymałem Certyfikat Polskiego Rejestru Statków dla Zjawy
III, Port Zarejestrowania - Gdynia.
Zrobiliśmy kilka próbnych rejsów po rzece, by pokazać przyjaciołom jak jacht się
zachowuje. Wtedy nadszedł dzień, aby złożyć wizytę w Kapitanacie Portu w celu
załatwienia odprawy. Komplikacje, które się pojawiły wydawały się barierą nie do
przebycia. Inspektor rządowy, wypowiadający się dotychczas z uznaniem o wyglądzie i
konstrukcji Zjawy III, wszedł na pokład jeszcze raz silną grupą i podsumował wszystkie
uwagi. Jego uprzednie zadowolenie znikło i przekazał mi swoje uwagi:
1. Brak żagli zapasowych i sztormowych
2. Brak zapasowej kotwicy
3. Brak chronometru
4. Brak patentu rejestrowego
5. Zbyt krótki łańcuch kotwicy
Wszystko wymagało więcej pieniędzy i więcej czasu. Zastanawiając się jak ich
przybrzeżne statki wychodziły w morze całymi latami z jednym lub dwoma zmurszałymi
żaglami wiszącymi na sznurkach, gdyż nie stać ich było na nowe, dziwiłem się, dlaczego
robią tyle zamieszania wokół mojej łodzi. To było irytujące i byłem zdecydowany nie
ustępować.
Teoretycznie Komisja miała rację, ale w tym czasie nie wybudowano w Ekwadorze
łodzi podobnie mocnej i znakomitej do żeglugi jak Zjawa III. Powiedziałem im o tym
dodając, że pomimo braku wyposażenia i tak wyjdę w morze. Wreszcie Komisja wycofała
wszystkie zarzuty poza jednym. Upierali się, że muszę mieć chronometr. Pokazałem im
złoty zegarek Waltham, który kupiłem z drugiej ręki, za 5 dolarów w Panamie, i który
chodził doskonale punktualnie, ale nie był dość dobry dla nich. Kiedy zapytałem, gdzie
mógłbym kupić chronometr, który sprostałby ich wymaganiom, niechętnie przyznali, że
nie wiedzą. Zajmując się innymi sprawami, poza tymi, które mi zgłosiła Komisja,
sporządziłem długą listę zakupów, które powinienem zrobić. W końcu, z prowiantem na
pokładzie, otrzymałem zezwolenie za cenę 100 sucre, oklejone na brzegach
patriotycznymi znaczkami.
Następnego dnia Zjawa III była w drodze. Mała grupka przyjaciół chciała przepłynąć
z nami kawałek. Krukowski, Poleski i jego żona, Oficer Celny, który chciał dotrzeć do
Porsorja, małej wioski u ujścia rzeki Guaya, i dwóch Amerykanów, którzy powiedzieli, że
znają znakomicie rzekę i mogą nas popilotować, wszyscy weszli na pokład.
Zaplanowaliśmy postój na wyspie Puma, aby zebrać trochę kamieni dla zwiększenia
balastu, co się dobrze składało mając dodatkowe ręce do pomocy na pokładzie. Mieliśmy
bardzo miły nocny rejs, podczas którego nikomu nie chciało się iść spać. Pozostawiliśmy
Oficera Celnego w Porsorja i krótko portem zakotwiczyliśmy się na północnym brzegu
Pumy. Wtedy szybko przegoniliśmy naszych gości podczas pierwszej lekcji w noszeniu
balastu. Wszystkim było bardzo wesoło pomimo, że bardzo trudno było znaleźć
odpowiednie kamienie. Było ich mało i rozrzucone na dużym obszarze.
Spędziliśmy cały upalny dzień polując na kamienie, ale znaleźliśmy tylko małą część
z potrzebnych 2 i pół tony. Następnego dnia opuściliśmy kotwicowisko i popłynęliśmy
dogonić regularny statek towarowo-pasażerski, który opuścił odległe Porsorja i podążył z
powrotem do Guayaquil. Kiedy podpłynęliśmy obok, nasi goście wgramolili się na
pokład. Kondratowicz i ja pomachaliśmy przyjaciołom na wiele miesięcy, przez które
mogliśmy ich nie widzieć i Zjawa III ruszyła powoli przed siebie z lekkim wiatrem.
Machaliśmy także na pożegnanie Ekwadorowi. To był dobry kraj na budowę łodzi.

Fot. 23. Opuszczając wyspę Puma.


4.6. Sześć
TEGO SAMEGO DNIA, 19 LIPCA 1937 ROKU, ZJAWA III WYPŁYNĘŁA NA
OTWARTY PACYFIK. Lekki wiatr zmienił się na przeciwny, powodując konieczność
ciągłego halsowania w kierunku półwyspu Świętej Heleny. Rankiem wpłynęliśmy na
głęboką wodę i ląd stopniowo znikał za horyzontem. Dzień robił się pochmurny z lekkim
południowo-zachodnim wiatrem. Ustawiając żagle, położyłem Zjawą III na kurs
kompasowy W by N [zachód lekko na północ - przypis tłumacza]. Miałem dziwne
uczucie, płynąc na łódce własnoręcznie zaprojektowanej i wykonanej. Pomimo iż, jak
zwykle, wyposażona w podstawowe rzeczy, była ładną łódką. Cieszyłem się rzadkimi
chwilami cichego podniecenia, gdy mogłem się jej przyglądać.
Nie przewidywałem korzystnych wiatrów przed przepłynięciem stu mil. Locja
mówiła, że w trakcie żeglowania na zachód zwykły wiatr południowo-zachodni na
wybrzeżu ekwadorskim, stopniowo zmienia kierunek na południowy, potem na
południowo-wschodni, a następnie przychodzi prawdziwy pasat.
Dokonując najdłuższego przejścia na Zjawie II, chciałem zrobić to także na Zjawie
III. W ten sposób planowałem przepłynąć do Tahiti odległej o 4000 mil. To było przeżycie
także dla Kondratowicza, który chciał dopłynąć do Tahiti z przyczyn osobistych. Miałem
okazję do wykorzystania sekstantu i praktykowałem go dzień i noc, jednocześnie
skrupulatnie prowadząc nawigację zliczeniową, porównując położenie łodzi dwoma
niezależnymi metodami.
24 lipca wiatr zgodnie z przewidywaniem zmienił się na S by E (południowy lekko
na wschód). Ustawiłem łódź na kurs południowo -zachodni, który mógł dać nam kilka
tysięcy mil z tylko lekkimi zmianami kursu w zależności od prądów, wiatru, itp.
Pierwszych kilka dni, które były deszczowe i pochmurne, z lekkimi, lecz częstymi
szkwałami, znaczyło nasz powrót do życia na morzu szybko i skutecznie porządnym
prysznicem. Sześciogodzinne wachty dłużyły się w nieskończoność, lecz Kondratowicz
lubił je, gdyż pozwalały wydłużyć wolny czas. Wachty były tak zaplanowane, że moje
wypadały wieczorem, gdyż musiałem przygotowywać łódź do nocy, i rano, kiedy mogłem
ocenić nocne błędy i ustawić jacht na noc.
Żeglowanie było nowym doświadczeniem dla Kondratowicza, ale radził sobie bardzo
dobrze w tej jedynej okazji podróżowania małą łodzią. Był z natury bardzo cichy, ale
szybko reagował na żarty lub śmiech. Obserwował pracę na pokładzie bardzo uważnie, ale
niechętnie dowiadywał się nowych rzeczy, zadając pytania. Staliśmy się przyjaciółmi
pomimo różnicy wieku… on był po czterdziestce… Miałem dla niego wielki szacunek i
nie wtrącałem się w jego wysiłki nabycia praktyki żeglarskiej. Cokolwiek zrobił, zrobił
dobrze, a poza tym był lepszym kucharzem ode mnie. Pod koniec lipca, przyszedł silny
wiatr z południowego wschodu i towarzyszące mu ciężkie, groźne chmury nawarstwiły się
i uderzyły przenikliwym deszczem. Morze wzburzyło się i spieniło. Zjawa III, z żaglami
napiętymi pod naciskiem świeżego wiatru (określenie 5 w skali Beauforta), pochyliła się
znacznie na prawą burtę, okazując brak pełnego balastu. Z braku czasu i pieniędzy, nie
zdołałem zamocować dwustopowego bukszprytu, jaki planowałem dla Zjawy III, przez co
była bardzo nawietrzna. Wysokie fale i pełny wiatr utrudniały sterowanie. Długie noce,
szare i ponure poranki, posępne zachody słońca, ryczące morze i wyjący wiatr, pokazały
siłę charakteru Kondratowicza, który podtrzymywał przyjemne dyskusje na dowolny
temat. Byłem pewien, że próbował rozwiać przygnębienie. W czasie tych pierwszych dni
niepogody, ciągle zagadywał o kipiący sztorm, lecz gdy mu wyjaśniłem, że to początek
pasata, uwierzył mi i powrócił do zwykłego sposobu mówienia, gdy był pewien, że ktoś
go słucha. W czasie, gdy prawdziwie doświadczyliśmy sztormu, nigdy nie opuściły go
jego spokojne i pogodne maniery. Pewnego dnia, gdy walczyliśmy ze sterem, podczas
wyjątkowo silnych fal, które atakowały Zjawę III, przyznał, że gdybym nie uwolnił mu
rąk, stałyby się jak u goryla, a nogi z pewnością weszłyby w dupę [według przekładu], po
tak silnym i ciągłym napięciu.
4 sierpnia, o brzasku, wyjątkowo duża fala uderzyła Zjawę III z taką siłą, że prawie
się zatrzymała i szarpnięcie złamało pazur głównego bomu. Obudzony uderzeniem i
głosem Kondratowicza, wyskoczyłem na pokład, przytrzymałem bom i zrzuciłem główny
żagiel. To było wszystko, co mogłem zrobić do rana. Kiedy się rozwidniło, zrobiłem nowy
zaczep, niezbyt piękny, ale działający. O 8.00 Zjawa III znów płynęła pod pełnymi
żaglami.
Tego dnia byliśmy 2700 mil od Ekwadoru, ale wciąż pozostawało dużo do przebycia,
więc staraliśmy się utrzymać maksymalną szybkość. Kilka dni później silne wiatry i
szkwały ustały. Nastała ładna pogoda i wiał tylko lekki wietrzyk. Zjawa III wciąż
utrzymywała dobrą szybkość. Miła zmiana pogody dała nam szansę wysuszyć się i
ogrzać, a także oczyścić i osuszyć wszystko na dole. Nie była to wina przeciekania Zjawy
III, przeciwnie była bardzo szczelna. Nieprzerwane, silne wiatry, wilgotne powietrze
ciągle przenikające wnętrze, uczyniło wszystko wilgotnym i zimnym. Długi sznur ubrań,
które wypraliśmy w deszczu, nadały Zjawie III niezwykły wygląd, ale nie dostrzegaliśmy
tego widoku dopóki nie wyschliśmy.
Flauta, która szybko nadeszła nie była mile widziana. Siedząc na nieruchomej łódce,
myśleliśmy o odległości, jaka leży przed nami. Ustał nawet lekki wietrzyk. Morze
uspokoiło się zupełnie, a dni zapłonęły gorącem pod nieubłaganym, tropikalnym słońcem.
Upłynął tydzień, zanim przyszła lekka, zachęcająca bryza z południowego wschodu. W
samą porę wiatr zmienił się na wschodni i stopniowo narastał, osiągając siłę 4. To
znacznie popchnęło Zjawę III naprzód i kiedy częściej zaczęły pojawiać się ptaki,
wiedzieliśmy, że możemy wypatrywać lądu.
Mój log i astronawigacja były zadowalająco zgodne, ale z niecierpliwością
oczekiwałem ostatecznego potwierdzenia. 18 sierpnia o godzinie 3.00, przed nami, na
północnym zachodzie, pojawiła się wyspa. Krótko potem, na zachodzie, pojawiła się
następna. Wyglądało na to, że moja nawigacja była prawidłowa. Wyspy były atolami
Tacume i Raroia. Zmieniając kurs na W 1/2 S, Zjawa III osiągnęła północne brzegi Raroia,
które znane są z połowów pereł i gdzie planowałem zakotwiczyć na rozległych lagunach.
Kiedy przepłynęliśmy nieopodal Tacume, na plaży pojawili się liczni tubylcy. Wciągając
francuską flagę, sygnalizowali nam, czy nie potrzebujemy pilota. W odpowiedzi,
Kondratowicz wciągnął ogromna flagę z polskim orłem, pięknie wyhaftowaną przez Panią
Kondratowicz w Sydney, co znaczyło, że nie będziemy się zatrzymywać.
O zachodzie wiatr prawie ucichł i był późny wieczór, gdy zbliżyliśmy się do Raroia.
Wiedziałem z locji, że był bardzo silny, stały prąd z laguny przez kanał, spowodowany
przez niski poziom południowej strony laguny, gdzie rozbijały się fale, które wypełniały
lagunę. Zdecydowałem się nie wchodzić do niej za dnia. To oznaczało halsowanie przez
całą noc na zrefowanych żaglach, ale nie przejmowaliśmy się tym. Była księżycowa noc i
bliskość długiej linii dziewiczego lądu roztoczyła przed nami wspaniałe widoki,
powodując, że noc minęła szybko. Nad ranem, po przejściu silnego szkwału z
południowego wschodu, jak gdyby po przepłynięciu znacznego dystansu, zbliżyliśmy się
do kanału. Po dokładniejszym przyjrzeniu się, ostrożnie, gdyż nie miałem map Raroia, z
wyjątkiem ogólnej Tuamutus, Zjawa III zrobiła piękne wejście do laguny, na przekór
wiatrowi i prądowi. Teraz można było ocenić wiatr i prąd. Byliśmy gotowi przy każdym
halsie na zawrócenie, aby nie uderzyć w przeszkody, takie jak ostre korony korali,
widoczne pod powierzchnią wody. Nawet w lagunie niebezpieczeństwo było ciągle realne.
Woda była głęboka, ale ogromne kolumny koralowe dotykały niemal powierzchni.
O godzinie 10.00 rzuciliśmy kotwicę naprzeciwko wsi Ngaruro, tuż przed ogromna
głową koralowca, która jak przypuszczałem może dać nam znakomite schronienie przed
30-to milową, otwartą laguną. Nikt nie pojawił się na plaży i gdy wylądowaliśmy na
brzegu, zastaliśmy niemal wymarłą wioskę. Było tylko kilkoro dzieci i niewielu starych
tubylców. Powiedziano nam, że wszyscy wieśniacy wyjechali do Tacume na sezonowy
połów pereł. To było szczególnym rozczarowaniem dla Kondratowicza, który myślał, że
widział połów pereł w Raroia. Jednym z powodów naszego przybycia do Raroia, było
zobaczenie połowu pereł na własne oczy. Wiedząc, że Tacume nie ma bezpiecznego
kotwicowiska i spodziewając się nadejścia niepogody, odłożyliśmy sprawę pereł na Tahiti.
Raroia była pierwszym zetknięciem się Kondratowicza z Polinezją i mogłem
zobaczyć, że był zafascynowany wyspiarzami, z wielkim zainteresowaniem podziwiał ich
wspaniałe ciała, jasno brązową skórę, szerokie przyjazne uśmiechy, które ukazywały
białe, mocne zęby. Był bardzo zaskoczony, widząc wyspiarzy w europejskich ubraniach,
mieszkających w domach z importowanego drewna, wyposażonych nawet w metalowe
cysterny do łapania wody deszczowej z dachów. Co do mnie, byłem bardziej niż
zadowolony z przejścia, długiego skoku, na ponad 3700 mil i znalezienia tego cichego
atolu. Zobaczyłem drzewa palmowe, kołyszące się na wietrze jak na powitanie i
przypomniałem sobie surowe przestrogi kapitana portu w Guayaquil, który przestrzegał
mnie, że nie powinienem nigdzie ruszać się bez chronometru. Przechadzając się po
wąskim pasie nabrzeża w czasie silnego przyboju oceanu, Kondratowicz znalazł figę w
małym koszyczku na figi. Dał mi pół do spróbowania, ale nie była zbyt smaczna. Świeża
figa była całkiem inna od tych, które kupuje się w sklepach. Zielone orzechy kokosowe
podobały nam się znacznie bardziej i zabraliśmy na pokład spory ich zapas. Kondratowicz
bardzo je lubił, tak że następnego dnia mieliśmy je nawet na śniadanie. Sterta naleśników,
które zrobił składała się głównie z tartych kokosów.
Zaplanowaliśmy spędzić dzień na czyszczeniu łodzi wewnątrz i na zewnątrz, ale
pogoda nam nie sprzyjała. Niebo zachmurzyło się i po południu rozpadało się, tak że
schowaliśmy się pod pokładem zajęci własnymi sprawami, które ciągle były odkładane na
później. Kiedy wszystkie plany zawiodły, góra naleśników dała nam stosowne zajęcie.
Mieliśmy je na śniadanie… obiad… i ciągle nam bardzo smakowały. Nie mogłem się
doczekać na osłabnięcie entuzjazmu Kondratowicza dla kokosowych naleśników.
Zła pogoda osiągnęła swoje apogeum następnego dnia, tak że ulewa pozwoliła
napełnić wszystkie zbiorniki na wodę Zjawy. W nocy był taki sztorm, że musieliśmy
poluzować fały i spuścić bom, aby obniżyć napór wiatru. O wschodzie słońca zostaliśmy
obudzeni dźwiękiem silnika. Po wyjściu na pokład ujrzeliśmy tahitański szkuner
zakotwiczony nieopodal. Po okrążeniu wyspy, zakotwiczył, aby rozładować zaopatrzenie
dla Raroia i schronić się przed burzą. Po dwóch dniach sztorm zaczął słabnąć i szkuner
odpłynął na swoim silniku, podczas gdy my rozwinęliśmy luźno żagle, aby się
przesuszyły.
Ku naszemu przerażeniu, odkryliśmy, że nowe bawełniane żagle Zjawy były pokryte
plamami pleśni. Na wiszących luźno żaglach nie powinno to się zdarzyć, ale byliśmy
zmuszeni trzymać je zwinięte, i nawet taki krótki czas wystarczył, aby gorąco i wilgoć
rozpoczęła swoją niszczącą pracę. Jak tylko przyszło słońce, rozpostarliśmy żagle aby je
wysuszyć, w nadziei, że drogocenne ciepło zniechęci pleśń.
Na brzegu spotkaliśmy kilku wieśniaków zajętych przygotowaniami do uroczystości
w intencji poprawy pogody. Kulminacją tej uroczystości było pieczenie psa. Był dobrze
oczyszczony, pokryty szerokimi, zielonymi liśćmi i ułożony w wielkim, świeżo
wykopanym dole, obłożonym rozgrzanymi kamieniami. Wtedy przykryto go większą
ilością liści i gorącym żużlem i pozostawiono pieczeń na 3-4 godziny. Dla nas całe
misterium było okropne. Właściwie, jedzenie psiego mięsa nie było polinezyjskim
zwyczajem. Przejęli go od Chińczyków, którzy osiedlili się w wielkiej liczbie w całej
Francuskiej Polinezji.
Pogoda poprawiała się, zaczynał się lekki zmienny wiatr. Następne kilka dni
spędziliśmy na przygotowaniach do podróży, nie zapominając o nowym mocowaniu
głównego bomu. Wczesnym rankiem, 25 sierpnia, pod pełnymi żaglami, podnieśliśmy
kotwicę gotowi do wypłynięcia, gdy wiatr ustał do kompletnej flauty.
Wykorzystując leciutki wietrzyk, Zjawa III z trudem pokonała kanał późnym
popołudniem. Po nocy pełnej podmuchów i deszczu silny, wschodni wiatr ogarnął Zjawę
III i po południu 26-go byliśmy na przejściu pomiędzy atolami Katin i Makemo. Tu Zjawa
III przyspieszyła i przechyliła się niewygodnie przecinając nieprzyjemnie silny prąd, jaki
dominował w archipelagu Tuamotu.
Przez noc utrzymywałem kurs na północny przylądek Tahanea, aby potem minąć
Tuamotus i wziąć kurs prosto na Tahiti. Locja ostrzegała przed niebezpieczeństwami
nawigacyjnymi - niskimi wyspami, nieprecyzyjnymi mapami, krzyżującymi się prądami.
Tej nocy prowadziliśmy uważniejsze obserwacje niż zwykle. Kondratowicz miał zawołać
mnie na swoją wachtę, gdy tylko zobaczy coś niezwykłego.
Okazało się, że okrążenie Tahanea zakończyło się pod koniec mojej wachty, więc
zostałem dłużej, aby wyglądać przejść i wyprowadzić Zjawę III na pełny ocean. Potem
zostawiłem Kondratowicza przy sterze, miał trzymać stały kurs na południowy-zachód do
wschodu słońca, kiedy miałem go zmienić i wziąć kurs na zachodnio-południowo-
zachodni na Tahiti.
Dzień, w przeciwieństwie do nocy, nadszedł pochmurny i nieprzyjemny. Zjawa III,
chcąc minąć przybrzeżne wody okolicznych wysp, płynęła po wysokich, nagle
wyrastających falach. Zaraz po wschodzie słońca silny szkwał przerwał mój odpoczynek i
nie dane mi już było spać tego dnia. O 7.00 ciężkie chmury lunęły deszczem i
jednocześnie pojawiło się słońce. Oślepiające światło łączyło się z czarnymi chmurami, a
deszcz zamienił niebo w jedną groźną masę. Pogoda była daleka od prognoz, a barometr
zaczął gwałtownie opadać, był czas na zrefowanie żagli. Pozostawiając Kondratowicza
przy sterze, aby trzymał możliwie najlepszy kurs, zrzuciłem szybko kliwer i bezan,
zabezpieczając je starannie i zrefowałem grota.
W południowej strefie pasatów, sztormy rozpoczynają się od wiatru południowego,
stopniowo przechodząc w zachodni. Teraz wiatr uderzył z południowego wschodu,
zmieniając się nagle na wschodni. Wyglądało na to, że znaleźliśmy się w centrum
sztormu. Gdzieś w godzinę po zrefowaniu żagli, sztorm uderzył z siłą około 8. Ogromne
fale przelewały się dookoła, pokazując jakby, że sztorm nas jeszcze nie dopadł, ale
ZJAWA III sama musi w niego wpłynąć. Do południa ogromne fale zastąpiły góry wody o
wysokości 80-100 stóp (ponad 30 metrów) o grubości pół mili. ZJAWA III dawała sobie z
nimi radę, przechodząc dzielnie przez spienione grzywy garbów. Największe fale, co
dziewiąta na oceanie, wznosiły się tak wysoko, że rozpościerał się przed nami wspaniały
widok, tak że kilka razy wołałem Kondratowicza aby popatrzył. Piękno i majestat były
bojaźliwie inspirujące, bardzo rzadko można coś takiego zobaczyć.
Przybierający na sile wiatr rozpędził chmury tak szybko, że strach było patrzeć.
Wiatr zaczął zmieniać kierunek na wschodni, co było dobrym znakiem, lecz wtedy
ZJAWA III zaczęła płynąć w tym kierunku sztormu, gdzie ogromne góry wody z
południowego-południowego-wschodu krzyżowały się z tymi z południowego-wschodu.
Od czasu do czasu mijały się z taką furią, że kaskady wody wzbijały się w powietrze,
spadały w dół z kipiącą złością rozbijając się o ocean.
Pozostając wyżej i w oddali od kipiącej poniżej furii, słońce świeciło jasno,
rozsyłając gorące promienie nad przemoczoną Zjawą III, płynącą pełnym wiatrem na
podwójnie zrefowanym grocie, stałym kursem na Tahiti. Nie robiłem zmian kursu. Zjawa
III była dobrą łódką i wiedziałem, że mogłaby to zrobić. W jakiś sposób udało nam się
uniknąć kontaktu z małymi wodospadami Niagara, które tworzyły się przy każdym
zderzeniu fal. Zjawa III była w niebezpiecznych sytuacjach bardzo często i zawijasy
zgiętych grzbietów często sięgały topu jej masztu. Podchodząc bliżej i bliżej, załamywały
się po obu stronach, za rufą i przed samym dziobem, popychały łódź jakby chciały zmusić
ją do lotu z taką prędkością, że musieliśmy wytężać wszystkie siły, aby utrzymać ster we
właściwej pozycji i zapobiec wyskoczeniu z wody. W takich chwilach czułem drgania
steru i naprężanie się łodzi, każdej nakrętki, gwoździa i pracującego sworznia, pomimo
tego brała każde uderzenie pięknie i równo trzymała kurs wzbudzając moje najwyższe
uznanie.
Zamiast poprawiać się, pogoda sprawiała wrażenie, że ma zamiar się pogorszyć, gdy
dzień miał się ku końcowi. Sterowałem już od wielu godzin, bez przerwy. Czując to w
kościach, próbowałem zrobić sobie przerwę przygotowując posłanie na później,
objaśniałem Kondratowiczowi tajniki żeglowania i wtedy zostawiłem go na chwilę przy
sterze. Ledwo zszedłem na dół, gdy łódź dostała nagłego przechyłu. Usłyszałem potężny
trzask w olinowaniu. Jak zwrot przez rufę w czasie sztormu!
To było ogromne szczęście, że nic nie pękło. Podwójnie zrefowany grot był tylko
małym żagielkiem i otaklowanie oparło się potężnemu uderzeniu, również dzięki temu, że
łódź gnana była wiatrem z dużą prędkością. Niebezpieczeństwo było bardzo blisko i w
dodatku łódź zeszła z kursu, a również fale mogły ją teraz uszkodzić w takiej
niebezpiecznej pozycji. Używając przemyślnego sposobu, z wielką ostrożnością, zrobiłem
zwrot przez rufę, wracając Zjawę III do poprzedniego kursu.
W pierwszej chwili pomyślałem, że będzie lepiej, gdy pozostanę przy sterze. Patrząc
na małą, dzielną łódkę i mojego kompana i widząc jego zaangażowanie w to co robi,
dodałem mu kilka dodatkowych punktów ekstra i pozwoliłem mu znów spróbować. To
było pomyłką i mogłem obwiniać o to tylko samego siebie. Powinienem lepiej wiedzieć,
czego mogę oczekiwać od Kondratowicza i lepiej przygotować go do radzenia sobie w
krytycznych sytuacjach. Ledwo zszedłem na dół, aby się wyciągnąć, gdy przygniotło mnie
dziwne, straszliwe wrażenie. Poczułem się jakbym unosił się w powietrzu bez poczucia
kierunku lub pozycji. Uświadomiłem sobie, że wraz materacem i poduszką zostałem
wyrzucony w powietrze. Uderzyłem w sufit i zsunąłem się po ścianie, rozdarłem biodro o
wspornik ściany i wylądowałem na podłodze. Woda wpadała na dół przez zejściówkę,
kiedy wdrapywałem się na pokład. To był chrzest dla Kondratowicza i spodziewałem się,
że został zmyty z pokładu. Na szczęście nie został. To było mordercze zadanie,
przywrócić Zjawę III na kurs przed uderzeniem następnej fali. Sztaksel wypełnił się, ale
były momenty wielkiego niepokoju, gdy grot mało nie odfruwał, pod silnymi uderzeniami
wiatru jak w furii, i mało nie porywał ze sobą masztu.
Później Kondratowicz opowiedział mi, że ogromna fala wlała się na pokład z lewej
burty i rzuciła go na plecy. Przed wypadnięciem za burtę uchronił go rumpel, który dla
łatwiejszego sterowania przywiązany był liną. Jeden koniec przywiązany był do rożka na
pokładzie na nawietrznej stronie, a drugi opasywał kilkakrotnie rumpel, pozostawiając
tylko kawałek do trzymania. Wiedziałem, że nie zmrużę oka dopóki nie dotrzemy do
Tahiti. Wyglądało na to, że Zjawa III jest tego samego zdania. Została odrzucona ze swego
kursu o 90°. Teraz była zadowolona ze swego kursu, radząc sobie znakomicie ze
sztormem. Ja byłem zadowolony, będąc za sterem i pomagając jej walczyć z silnym
wiatrem.
Kondratowicz, w odważnych wysiłkach walczył w kuchni, podał mi otwartą puszkę
peklowanej wołowiny. Zasłaniając ją kurtką udawało mi się jednocześnie jeść i sterować,
bez słonej wody i strumieni w puszce. Wraz z zachodem słońca wiatr osłabł. Noc była
piękna i gwiaździsta i fale stopniowo zaczęły łagodnieć i pozwoliły Zjawie III żeglować
znacznie łatwiej. Ustawiając wysokość kursu na Gwiazdę Północną, skorygowałem naszą
pozycję, była 5 mil na północ od kursu, ale czułem, że nie trzeba jej zmieniać. O północy
wiatr zmienił się na północno-wschodni i nad ranem mogliśmy postawić wszystkie żagle.
Po raz pierwszy od opuszczenia Ekwadoru, zobaczyliśmy parowiec. Było południe,
28 sierpnia. Godzinę później wzgórza Tahiti pojawiły się na horyzoncie. Powiewając
francuską flagą, parowiec przeszedł blisko Zjawy III. To była granica i byliśmy tylko 28
mil od Papeete.
Zjawa III przebyła 3700 mil z Guayaquil do atolu Raroia plus 410 mil do Tahiti w
trzydzieści trzy dni żeglowne. Biorąc pod uwagę flauty, można było powiedzieć, że była
szybką łódką. Byłem zadowolony.

Fot. 24. Tahiti.


4.7. Siedem
WIDOK SŁABYCH ŚWIATEŁEK ELEKTRYCZNYCH, GDY PÓŹNYM
WIECZOREM ZBLIŻYLIŚMY SIĘ DO PAPEETE, BYŁ KOJĄCYM WIDOKIEM.
Wiatr stopniowo zanikł zupełnie i, jak na ogół po sztormie, dzień przyniósł flautę.
Przypiekana gorącym słońcem, Zjawa III rozpoczęła dryfowanie w kierunku północnego
przylądka wyspy. Całą noc mogliśmy słyszeć ciężkie odgłosy wymęczonego oceanu
tłukącego nadbrzeżne rafy całe mile dookoła. O godzinie 9.00, z odległego lecz dobrze
widocznego wejścia do portu, wyłoniła się biała łódź motorowa i skierowała się w naszą
stronę. Podpływając wzdłuż, uśmiechnięty pilot, ubrany cały na biało, wszedł na pokład
pytając, „Parlez-vous Francais?” (czy mówicie po francusku?).
Mówił także bardzo dobrze po angielsku i to było dla nas łatwiejsze. Polska flaga nie
była nowością dla niego. Powiedział nam, że pilotował Dar Pomorza, kiedy był z krótką
wizytą na Tahiti w 1934. Przypomniała mi się Zjawa II i wypłynięcie z Balboa z Darem
Pomorza. Pilot, pomimo niewielkiej opłaty, był przymusowy. Jako, że wejście było
wyjątkowo trudne pod żaglami, pilot zasugerował nam, żeby wynająć jego szalupę, aby
zaholować Zjawę III do portu. Sugestia była bardzo praktyczna, lecz uprzedziłem go, że
nie mam pieniędzy na wynajęcie holownika. To dało mu do zrozumienia, że muszę
oczekiwać na pokładzie Zjawy III do momentu pojawienia się wiatru, pomimo tego jednak
zdecydował się wziąć nas na hol. W porcie, z dala od strefy handlowej, rzuciliśmy
kotwicę i przymocowaliśmy rufę Zjawy do brzegu, do słupka zrobionego z antycznej
armaty.
Port był pełen przeróżnych rodzajów żaglowych statków handlowych, a miasto
wyglądało zachęcająco cichym spokojem niedzieli. Główna ulica, która ciągnęła się
wzdłuż brzegu, była pełna ludzi, przechadzających się lub jeżdżących rowerami.
Niektórzy, włączając wiele pięknych dziewcząt, gromadzili się naprzeciw Zjawy III, aby
popatrzeć na jej niezwykłą flagę. Europejskie ubrania były noszone powszechnie, które
niedzielni spacerowicze widocznie preferowali, rezygnując z tradycyjnych lava-lava,
noszonych przez tutejszych wieśniaków. Dziewczyny chichotały, patrząc na nas, gdy
luzowaliśmy żagle, aby je dokładnie przewietrzyć i wyciągaliśmy wszystko, co dało się
wyrzucić na pokład, nie wyłączając naszych posłań. Filozofia wyspiarzy była oczywista.
Wolna od ograniczeń i przepisów europejskiej moralności, zachęcała nas do luźnego
traktowania rzeczywistości.
Nieopodal cumował mały, amerykański jacht, 38-io stopowy kecz o nazwie Munde
Amo. Właściciel, Pan Wagoner, który porzucił mechanikę lotniczą, przyszedł na pokład
dowiedzieć się jak nam się udało poradzić ze sztormem. Powiedział nam, że wiele
szkunerów przybyło do Papeete z poważnymi uszkodzeniami i bez zmytego z pokładu
ładunku. Wagoner i jego dwóch towarzyszy odbyli bardzo interesująca podróż z Kalifornii
do Honolulu a potem do Marakeszu. Poszukiwał nowego załoganta, który zastąpi jednego
z jego przyjaciół, który został wezwany z powrotem do USA.
Tego wieczoru, spacerując po mieście i mieszając się ze szczęśliwym, kolorowym
tłumem, na jasno oświetlonych ulicach i otwartych sklepach, odłożyliśmy na bok morze i
sztormy i upajaliśmy się zamianą na błogie piękno tahitańskiej nocy… gdy Papeete jest
najpiękniejsze. O 9.00 wieczorem, przyjemna wrzawa miasta została nagle przerwana
przez huk radio i głośników. Nadszedł czas wiadomości w języku angielskim o wojnie w
Chinach. Każdy, kto posiadał radio, włączał je najgłośniej jak mógł, aby każdy bez
wyjątku mógł słyszeć. Chińscy obywatele Papeete, zainteresowani losem swojego kraju,
gromadzili się w dużych grupach, żeby posłuchać tych, którzy znali angielski i tłumaczyli
wiadomości.
Następnego dnia, w poniedziałek, otrzymaliśmy zaproszenie do Klubu Jachtowego
Tahiti i poszliśmy tam wieczorem. Klub mieścił się w dużym, drewnianym budynku nad
wodą i, w swoich pomieszczeniach, dostarczał wszelakiej rozrywki dla jego członków.
Była tam biblioteka, stół bilardowy, stół do ping-ponga, pokój gier i ogromny bar, niestety
Klub Jachtowy Tahiti nie mógł pochwalić się żadnym jachtem. Nie było widać nawet
bączka. Jedynym miłym akcentem klubu był fakt, że skupiał wszystkich regatowców
mieszkających na Tahiti.
Słynna, piękna wyspa była niepowtarzalnym zjawiskiem i podróżując autobusem,
zwiedziliśmy tyle, ile się dało. We wschodniej dzielnicy Papeete, Venus, widzieliśmy
kamienie ułożone przez niezwykłego brytyjskiego nawigatora Kapitana Jamesa Cooka dla
uczczenia jego wyprawy w 1769 roku, na H.M.S. Endeavour w celu obserwacji Wenus
płynąc za słońcem.
Kilka mil na południe od Papeete, w dolinie małej rzeki Fatawa, zatrzymaliśmy się
przy pomniku Pierre Loti, wzniesionym w ulubionym miejscu autora. Po przybyciu na
Tahiti, Loti zachwycił się pięknem wyspy i wkrótce wziął ślub z tahitańską dziewczyną.
Jego miłość do Polinezji znalazła odbicie w jego poezji, gdzie znalazły swoje miejsce
Becke, Melville, Stoddard, Bougaville i Stevenson. Wielu gości, którzy tu przybywali,
znało doskonale znaną sentencję pisarza, „Miesiąc za długo… rok za krótko”.
W międzyczasie, nasz przyjaciel, Van Wagoner, który miał prawie 50 lat, znalazł
trzeciego kompana, młodego Amerykanina, i odpłynął w kierunku Tuamotus, a następnie
do USA. Po ich wypłynięciu wiatr wzmógł się i wiał mocno przez następne dwa dni.
Trzeciego dnia Munde Amo wrócił do portu. Żagle były mocno podarte, a nowy członek
załogi kompletnie wyczerpany i osłabiony od choroby morskiej. Wagoner naprawił żagle,
zostawił swojego nowego załoganta w Papeete i wypłynął znów z jednym kompanem.
Zrezygnował z zamiaru przepłynięcia za jednym skokiem 400 mil pod wiatr, do
Tuamotus, i wtedy byliśmy już pewni, że bezpiecznie dotrze do Kalifornii. Kondratowicza
spotkała wielka niespodzianka, gdy spotkał starego przyjaciela, Pana Kaczmarka, starego
Polaka z Mazowsza. Pan Kaczmarek pracował przez wiele lat w północnej Australii i, aby
zabezpieczyć swoje pieniądze bardzo oszczędzał i mądrze je lokował. Przekonany, że
wszystko, co rośnie może być jadalne, przyrządzał sałatki z przeróżnych gatunków
podszytów i kwiatów, a nawet jadł węże, kiedykolwiek mógł je złapać. Żyjąc tak
oszczędnie, zdołał zgromadzić sporą sumkę i przeprowadzić się do Sydney. Tam poznał
go Kondratowicz, ale Kaczmarek w miesiąc potem zniknął. To było prawdziwą
niespodzianką, znaleźć go w Papeete. Obydwaj mieli mnóstwo do opowiedzenia,
szczególnie, że Kondratowicz poważnie myślał o osiedleniu się na Tahiti wraz ze swoja
rodziną i zajęciu się perłowym interesem.
Tahiti miało dużo do zaoferowania, lecz skromne środki finansowe wstrzymywały
mnie przed poddaniem się atmosferze zabawy, luksusu i towarzystwa kobiet na bardzo
długo. Zapewniłem Kondratowicza, że poświęcę więcej czasu rozrywce przy okazji mojej
następnej wizyty. Będąc szczerym, zbyt wiele spraw zaprzątało moją głowę. Od czasu
sztormu, po strasznym pęknięciu główny bom został naprawiony, i wstawiłem dodatkową
obejmę na głównym maszcie. W dodatku otaklowanie wymagało naprawy i było mnóstwo
dziur w żaglach. Bom wzmocniłem dodatkową opaską z listewek w stylu Zjawy II, na
maszt założyłem opaskę wykonaną przez miejscowego blacharza i ozdobiłem ją rzeźbą.
Naprawy pochłonęły prawie cały zapas pieniędzy, jaki mieliśmy na Zjawie, nawet trochę
kosztem zapasów żywności. Zaopatrzenie składało się głównie z warzyw, chleba,
ziemniaków, ryżu i skondensowanego mleka.
Dodatkowo musiałem uzupełnić balast Zjawy III, co było zbyt drogie w Papeete,
gdyż kamienie musiały być transportowane z odległych wysp. Kamienie, jak mi
powiedziano, były w obfitości na wyspie Bora Bora leżącej na obrzeżu zatoki.
Zdecydowaliśmy się popłynąć tam. Jak się dowiedzieliśmy, Alain Garbault był tam swoja
łodzią i pomyślałem, że byłoby miło zobaczyć go znów po naszym ostatnim pobieżnym
spotkaniu w Casablance.
O godz. 10.00, 18 września, zapłaciliśmy 100 franków opłat portowych i opuściliśmy
Papeete, kursem na Bora Bora. Podczas wyjścia wiał lekki północno-wschodni wiatr i
wkrótce zrefowaliśmy żagle, lecz zaraz potem zapadła śmiertelna flauta. Pozostaliśmy w
kompletnym bezruchu, w piekącym upale do godziny 14.00, gdy przyszedł lekki wiatr ze
wschodu, wzrastając stopniowo do 4, niosąc Zjawę III lekko pełnym wiatrem. Noc była
piękna i będąc wypoczętymi po naszym pobycie w Papeete, mogliśmy lepiej docenić
uroki żeglowania. Nad ranem widzieliśmy Tuahine, Raiatea, Taha… wszystkie wyspy,
które pragnąłem zobaczyć, lecz nie miałem na to czasu. Zjawa III trzymała się kursu na
Bora Bora, która była daleko, lecz widoczna w świetle gwiazd. Jak oceniliśmy, byliśmy
daleko od Taha, więc zatrzymaliśmy jacht, aby wejść do laguny Bora Bora o świcie.
Przejście pomiędzy rafami prowadzącymi do głębokiej laguny Bora Bora było
węższe niż do Raroia. Wyglądało także na dużo trudniejsze. Nie było żadnego
wychodzącego prądu, lecz wiatr był przeciwny, zmuszając Zjawę III do robienia krótkich
halsów, aby tam wejść. Ostry pik Bora Bora, niedawnego wulkanu, wznosił się pionowo
na wysokość 2379 stóp. Przecinał wiatr i rzucał go na boki, lecz czasami wiatr mógł
nacierać z góry i z różnych stron na raz, pod różnym kątem. Wykorzystując wszystkie
zmiany wiatru i nawet podmuchy powodowane przez góry, Zjawa III potrzebowała tylko
pół godziny, aby rzucić kotwicę naprzeciw miasta Tavanui.
Był tam pomalowany na czarno kuter Alaina Gerbault i rzuciliśmy kotwicę blisko
niego. Gerbault był na brzegu. Widzieliśmy go, gdy podchodził do pomostu i wsiadał do
swojego kołyszącego się bączka. Podpłynął do Zjawy III bardzo ostrożnie. Równie
ostrożnie wszedł na pokład. Znów odniosłem takie samo smutne wrażenie, po jego
posępnej twarzy, tym bardziej, że wyglądał o wiele starzej. Jego pierwsze słowa wyraziły
zdziwienie, jak wyjątkowo dobrze Zjawa III poradziła sobie z trudnym wejściem do Bora
Bora. Mogłem zauważyć, że nie rozpoznał mnie z początku, ale szybko przypomniał
sobie, gdy wspomniałem o naszym spotkaniu w Casablance. Przypomniał sobie wtedy
wszystko i wyjaśnił, że smutny wygląd Zjawy przyprawił go prawie o szok. Opuścił nas
wtedy niezwłocznie, pewien, że nigdy nie dotrzemy do następnego brzegu i przeraziliśmy
go tak okropnie, że nie mógł zrobić nic innego jak tylko odejść.
Wydawał się bardzo szczęśliwy, móc zobaczyć mnie żywego, a jego ocena dla Zjawy
III była najwyższa. Opowiedziałem mu jak ją zbudowałem i objaśniłem całą konstrukcję.
Potwierdził jej najwyższą jakość wykonania wejściem do portu w lagunie.
Był on oczywiście bardzo dumny ze swojej własnej łódki i zaprosił nas do jej
obejrzenia. W kształcie i wielkości podobna była do Zjawy III, lecz doskonale
wyposażona we wszystko, o czym mogłem jedynie pomarzyć, tak, że było tam tylko jedno
pomieszczenie, po którym można się było poruszać. Kabiny były znakomicie wykończone
dla zapewnienia maksymalnej wygody, a żagle i otaklowanie przystosowane do obsługi
przez jednego człowieka. Widać było, że koszt jego głównego żagla i sztaksla
przewyższał koszt całej Zjawy III. Powiedział nam, że napisał dwie następne książki i
kiedy je opublikował, wynagrodzenie za nie, plus to, co już posiadał wystarczało na
dostatnie życie na łódce na wyspach mórz południowych do końca jego dni. Zmęczonym
głosem dodał, że następna podróż dookoła świata lub drugi powrót do Francji nie byłyby
dla niego interesujące. Powiedział nam, że planuje miesięczną przeprawę do Nowej
Kaledonii, gdzie interesowało go życie kanibali. Nasze spotkanie przypomniało mu, że
znał innego Polaka o nazwisku Weber, który płynął maleńką łodzią z Tahiti do Rarotonga,
a stamtąd, z wyspiarską załogą do Samoa, Fiji i potem do Nowej Zelandii.
Poszliśmy we trzech na brzeg i całą wioskę zastaliśmy bardzo zajętą. Nowy Kościół
Rzymsko-Katolicki został dopiero co ukończony i dumni wyspiarze, którzy do niedawna
rządzeni byli przez swego własnego króla, przygotowywali się do ceremonii święcenia.
Schronienia, stoły, ławki i maty do spania zostały wszędzie rozstawione, oczekując gości,
którzy mieli zjawić się z sąsiednich wysp.
Gerbault zebrał gromadkę dzieci i pokazał im nieme kino. Filmy pokazywane były
dwa razy w tygodniu, w drewnianej budzie, przez grupę przedsiębiorczych Chińczyków.
My zaś poszliśmy szukać świeżego chleba. Brak chleba na morzu pozwolił nam zrobić
sobie prawdziwą ucztę w porcie. Spaliśmy znakomicie tej nocy i wstaliśmy wcześnie,
gdyż czekała nas ogromna praca.
Tego dnia zebraliśmy dwie pełne szalupy bardzo ciężkich kamieni i ułożyliśmy je
ostrożnie w zęzie. Następnego ranka, po kolejnej wyprawie, zęza była pełna. Teraz Zjawa
III mogła spotykać się ze sztormami na swojej drodze lub innymi ciężkimi warunkami,
chociaż linia wodna była troszkę powyżej zaplanowanej przeze mnie. Jedno było pewne,
nie mogłem pozwolić sobie na zrobienie balastu z bloków lanego żelaza.
W południe tłumy ludzi, włączając w to wielu przywiezionych przez szkunery z
okolicznych wysp, zebrały się na nabrzeżu, aby rozpocząć uroczystość. Powiosłowaliśmy
do brzegu, aby się do nich przyłączyć. Tak więc, znaleźliśmy się w środku rozradowanego
tłumu, pełnego świątecznego nastroju, który nie mógł mi się udzielić. Nowa religia
zapuściła głębokie korzenie, i stopniowo wypierała stare polinezyjskie zwyczaje. Ludzie
nie obawiali się tego i był to dla nich dzień uciechy. Prawdopodobnie tego dnia mieli zjeść
dużo więcej jedzenia niż kiedykolwiek w życiu. Gerbault także był na brzegu, lecz
wiedząc, że był samotnikiem, nie zdecydowaliśmy się zbliżać do niego. Widząc nas,
zrezygnował ze swojego zwyczaju, podszedł i został z nami przez całe popołudnie. W
przeszłości słyszałem uwagi wielu ludzi, że nie potrafili zrozumieć zachowania Gerbault.
.. dlaczego nie tolerował naszej cywilizacji i preferował spokojne życie w Polinezji, oraz
dlaczego był taki posępny i melancholijny, jakby sam nie wiedział czego chce. Osobiście
nie mogłem zrozumieć, czego oczekiwał i widziałem go jak człowieka, który znalazł
owoc, a nie mógł go zerwać. Miał wspaniałą, wymarzoną łódź i mnóstwo pieniędzy, a
jednocześnie porzucał towarzystwo ludzi. Lubiłem go, lecz było mi go żal. Czułem, że
stracił nadzieję.
W dzień naszego wyjazdu poszliśmy się pożegnać. Przejrzał moją książkę pokładową
z datami wejść i wyjść, stemplowanymi przez władze wielu portów, które odwiedziłem.
Wpisał swoją własną adnotacje na temat naszego spotkania w Casablance. Na stronie
opatrzonej stemplem Bora Bora, przykleił swoja kartę wizytową z napisem, „Bon Voyage”
w Międzynarodowym Kodzie Flagowym i napisał własnoręcznie, „Bon vent au Zjawa III
et a son simpathique equipege”. (Pomyślnych wiatrów dla Zjawy III i jej miłej załogi”).
W południe, 22 września 1937 roku, Zjawa III opuściła kanałem lagunę i wzięła kurs
kompasowy SW na Rarotonga, Wyspy Cooka. Po kilku dniach pięknej pogody i lekkiego
wiatru z północnego-wschodu, wschodu i południowego-wschodu, Zjawa III dotarła do
wyspy Mauke, najbardziej wysuniętej na wschód z grupy Wysp Cooka. Wraz z
opuszczaniem tropików robiło się coraz zimniej i chmury coraz częściej zasnuwały
lazurowe niebo.
Wieczorem, 28-go, oświetlane lekkim świtem, dało się dostrzec linie brzegu
Rarotonga na tle czarnych chmur. Spędziliśmy noc przemykając się pomiędzy wysepkami,
na zrefowanych żaglach, oczekując nadejścia świtu. Krótko po brzasku, od brzegu
odpłynęła mała łódź motorowa, wskazując położenie wioski Avarua. Podpływając bliżej,
wielki biały człowiek w poplamionym kombinezonie, przedstawił się nam jako majster
Kompanii Parowców, szybko dodając, że świadczy usługi jako prywatny pilot. Zaoferował
się pilotować nas za jedyne 2 funty, lub nawet za 1 funta. Zapewniał mnie, że wejście do
portu było bardzo trudne dla łodzi żaglowej, a basen portowy jest bardzo mały i łodzie
powinny być holowane zamiast wpływać. Jeśli go nie zatrudnię, moja łódź natychmiast
osiądzie na rafie. Byłem zadowolony, że ten facet nie spodobał mi się od początku, ale
jego ostrzeżenie o kłopotach, które mogę napotkać, pozwoliły mi dokładnie zaplanować
moje wejście do portu. Powiedziałem mu, że nie jestem w stanie skorzystać z jego usług, a
on odwrócił się, mówiąc, że jest mu przykro, ale nie może nam pomóc. Kiedy odpłynął,
uważnie obserwowałem którędy kierował swoja łódź.
Podpłynęła następna łódź, tym razem z lekarzem, oficerem celnym i menadżerem
biura Kompanii Parowców w Avarua. Lokalne kotwicowisko w porcie, było własnością
Kompanii i menadżer dał nam zezwolenie na bezpłatny pobyt tam przez kilka dni. Po
załatwieniu wszystkich formalności z nad wyraz przyjaznymi urzędnikami, zwróciłem
Zjawę III w kierunku ukrytego basenu portowego. Rzeczywiście wejście nie było proste.
Byłem pewien, że majster był wielką pomocą dla wielu łodzi, ale nie mogłem pozwolić
sobie na zbyt wiele luksusu. W każdym razie nie mogłem pozwalać sobie na pilota z
wyjątkiem sytuacji niebezpiecznych lub kompletnej flauty.
Wejście było bardzo wąskie i płytkie, nie pozwalające na jakikolwiek błąd. Basen
portowy był tak mały, że musieliśmy zrzucić żagle przed zawinięciem do portu i potem
rzucić kotwicę, aby kontrolować szybkość Zjawy III i zabezpieczyć ją przed uderzeniem w
keję lub inne łodzie stłoczone na niewielkiej przestrzeni basenu portowego.
Majster stał na kei z rękami opartymi na biodrach, wyczekując na to, co się wydarzy,
lecz gdy nic się nie stało, oddalił się zanim zacumowaliśmy łódź. Stolica Wysp Cooka
była przykładem bardzo biednego miasta. Była martwa, uboga i dużo mniejsza od
Papeete. Na wyspie nie było Chińczyków, sklepy należały jedynie do białych. Jak zwykle
nasze pierwsze kroki skierowaliśmy w poszukiwaniu chleba. Kupiliśmy także dużo
pomidorów, główny produkt eksportowy wyspy. Wybraliśmy się wieczorem na spacer, ale
nie było to nic ciekawego. Na wyspie nie było elektryczności, a noc była bardzo ciemna i
wybrudziliśmy nasze ubrania o niewidoczne przeszkody. W pewnym momencie nagle
wpadłem w wielką dziurę na drodze, lecz na szczęście nie zraniłem się. Dowiedzieliśmy
się, że zgodnie z miejscowymi przepisami, po godzinie 22.00 był zakaz poruszania się po
ulicach, więc wróciliśmy na pokład.
Rankiem, Komisarz Wyspy, Pan S. Smith, przyszedł na pokład z wizytą, a za nim
podążyła grupka wyspiarzy, którzy siedząc na pokładzie zaglądali do środka przez
świetliki, wchodzili przez zejściówkę i wszystkimi możliwymi wejściami, które udało im
się znaleźć. Nie wyobrażaliśmy sobie takiej ciekawości, ale też nie wyobrażaliśmy sobie,
że na stopach można wnieść na pokład tyle pyłu i piachu. W południe napisałem i
wysłałem pocztówkę do ZHP, Konsula w Sydney, Glorii z Houston, Annie z Gatun (Strefa
Kanału), a także do Podleskiego i Krukowskiego. Napisałem także długi list do mojej
matki.
Fot. 25. Z Alainem Gerbault na jego łodzi.
4.8. Osiem

Fot. 26. W drodze do Australii.


NIE BYŁO POWODU, ABYŚMY POZOSTAWALI W RAROTONGA, TAK WIĘC
PO POŁUDNIU W CZWARTEK, 30 WRZEŚNIA, BYLIŚMY W DRODZE DO
SYDNEY. Wybrałem inną drogę na to drugie przejście przez Pacyfik. Żeglując na
południowy brzeg pasata powinniśmy łatwiej osiągnąć Nową Kaledonię, gdzie mogliśmy
spodziewać się zachodnich wiatrów, które występują często, podczas pory zimowej na
Morzu Tasmańskim. Miałem nadzieję, że z południa Nowej Kaledonii dostaniemy
okresowy wiatr z północnego-wschodu, znany w Australii jako Czarny Północno-
Wschodni, wiejący na pograniczu szkwału i silnego wiatru. Dla nas byłby to
najwygodniejszy kierunek, ale ciężko było szybko znaleźć północno-zachodni.
Przez pierwsze cztery dni po wypłynięciu z Arua, silnie uderzał wschodnio-
południowo-wschodni wiatr, przynosząc ciężkie chmury. Pod pełnymi żaglami z małym
spinakerem, Zjawa III żwawo gnała do przodu, przecinając fale i pozostawiając za sobą
smugę białej piany, wiatr otoczył ją i pchał do przodu średnio 200 mil dziennie. Noce były
czarne i zimne, z wściekle wyjącym wiatrem. Dni były szare, nieprzyjemne i krótkie. Fale
łamiące się w ponurym świetle były w zielonym odcieniu, kolor strefy umiarkowanej
bardzo kontrastował z błękitem tropików. Dookoła fruwały albatrosy i przyglądaliśmy się,
jak unosiły się w powietrzu pełne wdzięku i spokoju, mocno uderzając szeroko
rozpostartymi skrzydłami, nie sprawiały wrażenia, że też odczuwają silne uderzenia
wiatru.
5 października, nadeszły ciemne chmury i nisko wiszące kłęby natarły na nas
bezlitosną ulewą i uderzając szkwałami na tyle silnymi, że zmusiły nas do zrefowania
głównego żagla. Fale przewalające się nad łodzią i ciągły deszcz zalewał nas nawet na
dole, byliśmy przemoczeni do suchej nitki i ciągle nękani przenikliwą wilgocią ubrań. Nie
pozostało nic suchego na pokładzie. Nasze nieprzemakalne ubrania nie były w stanie
ochronić nas przed wilgocią, ale były najlepszą ochroną przed atakami zimnego wiatru.
Następnego dnia, Zjawa III zbliżyła się do grupy Tonga, lecz zmieniłem kurs na
południowo-zachodni do końca dnia, aby ominąć niebezpieczne rafy, w ciemną
deszczową noc.
Wiatr zaczął słabnąć i zaczęła się walka z kompasem. Przez następne dwa dni była
prawie flauta, ale z nową pełnią musiała przyjść zmiana. Nieprzyjemne krzyżowe fale,
rezultat odległych wichur, stawały się intensywne. Żagle, na przemian wypełniały się i
opadały w ciemności nocy, tak, że zwinęliśmy grota i kliwra na kilka godzin, aby nie
porwały się na strzępy. Dalej żeglowaliśmy używając metody zliczeniowej, gdyż nie
widzieliśmy słońca ani gwiazd od opuszczenia Rarotonga. 8 października, od obliczonej
pozycji 175°W i 23°10’S, zaczęliśmy wspinać się w kierunku północnym, aby zbliżyć się
do strefy zmiennych wiatrów. Od 9-go, po przejściu w pobliżu Ata lub wysepki Pylstaart
1165 stóp powyżej, nastąpiła seria lekkich wiatrów aż do 11-go, kiedy to znów powiało z
południa i wiatr wzrósł do siły 3-4. O północy byliśmy znów na szerokości 22°S i
osiągnęliśmy 178°15’W.
Wczesnym rankiem, 13 października, Zjawa III przekroczyła południk 180° - linię
daty - i tego dnia, a była to środa, automatycznie stał się czwartek. Pasat musiał widocznie
czekać na ten moment, gdyż nadszedł z kierunku południowo-wschodniego i powiał
bardzo komfortowo z siłą 4-5 w skali Beauforta, osiągając czasami 6. W południe, 15-go,
barometr znacznie opadł. Wiatr zmienił się na północny, a potem na północno-wschodni i
słabnąc przywiał grube, czarne chmury, pokrywając całe niebo. Wyglądało to na jakieś
poruszenie w niebie, zebranie się ogromnych wałów chmur, skręcających się i
przenikających, tak, że lada moment spodziewaliśmy się huku, kiedy zaczną się ze sobą
mocować i ocierać o siebie. Dzień był bardzo ciemny, z gromami i błyskawicami dookoła.
Siedzieliśmy, trzymając się mocno Zjawy III, przemoknięci do suchej nitki przez
smagający deszcz. Zachód był tuż, gdy fale zaczęły się wypiętrzać, zwinęliśmy żagle i
pozostawiliśmy jedynie bezan. Po oczyszczeniu pokładu i zabezpieczeniu wszystkiego
przed mogącymi wydarzyć się wkrótce nieprzewidzianymi wypadkami, zeszliśmy na dół,
aby schronić się przed furią wiatru i spożyć niezbyt spokojną kolację.
Zjawa III pozostawała wygodna płynąc pod solidnym bezanem i mając za sobą setki
mil pełnego oceanu, po którym płynęła. Kondratowicz, ze swoim zwykłym szerokim
uśmiechem i mrugającymi oczyma, skarżył się, że „wakacje na morzu to raczej kiepski
pomysł”, lecz ja wiedziałem, że był wdzięczny za wypoczynek i obietnicę porządnej,
nocnej drzemki.
Rankiem, jednakże wiatr osłabł znacznie i ku naszemu przerażeniu zaczęło wiać z
zachodu. Zjawa III zachowywała się bardzo dobrze, płynąc pod wiatr, tak więc, robiąc
jeden ref na grocie, przywiązaliśmy rumpel w najbardziej pasującym jej położeniu i
pozwoliliśmy jej płynąć samej. Czuliśmy, że sama poradzi sobie lepiej, niż z którymś z
nas za sterem. Był zimny dzień i wiał chłodny wiatr. Fale wzbierały gwałtownie i Zjawa
III musiała ciężko zapracować na każdy cal przebytej drogi. Barometr stał bardzo nisko, a
silne szkwały wzywały nas do obsługi steru. Wreszcie, 18 października, wiatr zmienił się
na południowy, następnego dnia zamarł. Nadeszła flauta. Flauta oznaczała dla nas, że
mogliśmy przypomnieć sobie o pisaniu. Lekkie wiatry z różnych kierunków walczyły o
przewagę na ogromnym obszarze. Wały chmur zmieniały swoją szybkość i wygląd,
uderzały swoim oddechem w morze, tworząc głębokie wydmy.
Pewnej nocy na prawej burcie, na niebie pojawiły się ogromne kopuły, płynęły
ogromne chmury w kształcie piramid. W świetle księżyca, bezustannie zmieniały i
powiększały swoje kształty. Zatrzymane na swojej drodze przez silny, południowo-
wschodni wiatr, zawróciły i zataczając koło, spokojnie ruszyły naprzód, jak lew prężący
się do skoku. Stanęliśmy jak skamieniali, zafascynowani widokiem, oczywistym
wybrykiem natury. Nie powiał żaden wiatr, lecz obserwowaliśmy jak chmury rozpadają
się w świetle księżyca, zatracając swoje piękno. To było osobliwe zjawisko, złowróżbny
widok. W dali dostrzegliśmy szkuner, płynący na horyzoncie i poczuliśmy ulgę, że nie
jesteśmy sami w tym wodnym świecie.
22 i 23 października, zirytowani uporczywą flautą, posprzątaliśmy łódź w środku i na
zewnątrz, pomalowaliśmy bączek i wykonaliśmy wszystkie prace pomocnicze. Pomimo
ciężkiej pracy, nie byliśmy zadowoleni z efektów, gdyż sól była na wszystkim, czego się
dotknęliśmy. Flauta skończyła się nareszcie 26-go i z wiatrami, południowo-zachodnim i
północno-wschodnim posunęliśmy się naprzód. 27 października, z pozycji 163°45’E,
26°30’S, skierowałem Zjawą III prosto na Sydney. Nabierając prędkości, Zjawa III była
znów szczęśliwa. Tylko kilka ptaków wisiało w powietrzu wokół łodzi oraz spora ilość
latających ryb i kilka ławic tuńczyków i makreli. Zachęcony tym widokiem,
Kondratowicz wyrzucił haczyk za burtę, lecz po kilku godzinach ekscytującego ciągnięcia
wędki za łódką, zupełnie nic nie złapał, pomimo dużej ilości oznak brania.
Wschodnio-północno-wschodni wiatr wciąż wiał i nawet wzmógł się podwajając
naszą szybkość. Z upływem dni, czuliśmy, że dostajemy się w zasięg Czarnego Północno-
Wschodniego wiatru. Grzmiały pioruny i świeciły błyskawice. Wiatr wzmagał się…
morze posiwiało, czyniąc sterowanie niezwykle trudnym, a niskie chmury przyniosły
ciężki deszcz, który zamienił noc w ścianę mroku. Zjawa III płynęła w ciemność z dużą
prędkością. Noce, które potem nadeszły, rozświetlane były przez fosforyzującą przed
dziobem wodę, tworzącą niebieskawe, świetlne kręgi, które wyglądały strasznie w mroku
nocy. Odziany w przemoczone ubranie ze sztormiakiem na wierzchu, ochroniony chociaż
przed wiatrem, sterowałem nie bardzo patrząc na kompas, a raczej na odgłosy i wiatr… a
nawet zachowanie steru. Mając odsłoniętą szyje i twarz, czułem kierunek wiatru, który
mnie wciąż smagał. W ciągłych szkwałach, wiatr mógł nieco się zmienić i fok mógł w
trakcie podmuchów wiatru spowodować uszkodzenia w olinowaniu. Nasza szybkość była
jedynym pocieszeniem. Zjawa III nie posiadała logu, ale musieliśmy robić około
dziesięciu węzłów.
Pogoda stale się pogarszała i przyniosła szkwał za szkwałem, z brutalną siłą
uderzając wyprężonymi żaglami, jak metalowymi taflami o liny. Bywały momenty, że
myślałem, iż maszt wraz z żaglami oderwie się od pokładu i poleci za burtę.
Zaniepokojony, wywołałem Kondratowicza na pokład. Przybył w jednym momencie i
krzyknąłem do niego poprzez huk wiatru i deszczu, aby zrzucił grota.
Tak szybko jak o tym pomyślałem, zaczął spuszczać żagiel, a ja ciągnąłem go w dół.
W kulminacyjnym punkcie, zrzuciliśmy i zabezpieczyliśmy płótno w ostatnim momencie,
sprawniej niż byśmy mogli to zrobić przy dobrej pogodzie. Odciążona Zjawa III zaczęła
płynąć łatwiej przez fale.
Rankiem pogoda uspokoiła się nieco. Po dokonaniu kilku napraw, tu i tam,
postawiliśmy grota z powrotem. Nie mogliśmy pozwolić sobie na opóźnienia większe niż
to było absolutnie konieczne, gdyż kończyły się zapasy żywności. Przez ostatnie dwa
tygodnie naszym podstawowym pożywieniem był ryż, ryż i tylko ryż. Ziemniaki
skończyły się jakiś czas temu, a mąka, która została, zapleśniała. Z puszek pozostały tylko
dwie peklowanej wołowiny i jedna sardynek. Poza tym pozostało trochę herbaty, kakao,
spora ilość cukru i oczywiście ryż. Zawsze lubiłem ryż, ale poprzestawaliśmy na nim
każdego dnia, białym lub brązowym, jak mawiał Kondratowicz. Ryż z cukrem, ryż z
kakao lub ryż z jednym i drugim.
W miarę zbliżania się do Australii, Kondratowicz zaproponował, aby ten, kto
pierwszy zobaczy ląd, dostał nagrodę. Wyglądało to na świetny pomysł, więc się
zgodziłem, ale gdy powiedział, że nagrodą mogłaby być podwójna porcja ryżu, nie
pragnąłem wygranej. Zdecydowałem, że gdy zobaczę ląd, będę siedział cicho.
Przypuszczałem, że Kondratowicz też miał taki zamiar.
4 listopada, wczesnym rankiem, byliśmy pod pełnymi żaglami. Po śniadaniu
Kondratowicz poszedł na dół i wypoczywał po wachcie. O 11.45 moje znużone morzem
oczy zobaczyły ląd. Byłem taki podekscytowany trafnym lądowaniem, że na moment
kompletnie zapomniałem o nagrodzie, wykrzykując „Australia!!!”.
Kondratowicz wszedł na pokład, uśmiechając się szeroko, za szeroko jak na taką
sprawę. Wieczorem wręczył mi nagrodę, stanął nade mną i patrzył jak jem. Jakimś
sposobem nie było to dla mnie takim kłopotem jak przypuszczałem. Najważniejszą rzeczą
było, że przepłynąłem Pacyfik. Linia brzegu pojawiła się wyraźnie wieczorem i w
ciemności mogliśmy dostrzec błyski z odległej latami morskiej na przylądku Stefana. Na
naszym ukośnym kursie na Sydney, nie zbliżaliśmy się szybko do lądu, ale było
pocieszającym wiedzieć, że jest blisko. Przejście było zrobione i przebywaliśmy ostatnią
milę.
Północno-wschodni wiatr znacznie osłabł i chmury rozproszyły się. Płynąc pod
burzowym niebem, zmieniłem kurs bardziej w kierunku na Sydney. Zniecierpliwiony i
pobudzony bliskością domu, Kondratowicz nie spał tej nocy i spędził czas na
spacerowaniu po pokładzie i rozmowie. O brzasku, następnego ranka, mój wypoczynek
został przerwany przez szkwał, ale był to tylko słaby podmuch pozostawiający lekką
mżawkę. W południe przyszedł czysty wiatr z północnego-wschodu i dwie godziny
później Zjawa III pod pełnymi żaglami przeszła przez Głowy, wejście do portu Jackson w
Sydney. Było to 5 listopada 1937 roku. Zjawa III przebyła 3000 mil z Rarotonga w 35 dni.
Nie znałem dobrze portu, więc zajęło nam trochę czasu, aby do niego wpłynąć i
znaleźć dogodne miejsce, w jednej z zatoczek, na rzucenie kotwicy, przy dużym
zainteresowaniu ludzi płynących promem i przepływającymi jachtami, którzy bacznie
przyglądali się obcej łodzi pod dziwną banderą. Z promowego nabrzeża wypłynęła powoli
mała łódka. Właściciele, gdy tylko podpłynęli do nas, poinformowali mnie, że
reprezentują codzienną gazetę, The Sun (Słońce). Wkrótce podpłynęło więcej łodzi
motorowych, Sydney Harald (herold), Daily Telegraph, Daily Labor i inne z reporterami z
Brisbane, Melbourne i Nowej Zelandii. Widzieliśmy także łódź filmującą wejście Zjawy
III.
Powiedziano nam, że gazety były przygotowane na przypłynięcie Zjawy przez
latarników, którzy byli poproszeni o wypatrywanie jej. Obszar kwarantanny znajdował się
w zatoce Watson, tak więc popłynęliśmy w tym kierunku wraz łodziami podążającymi za
nami. Nikt nie mógł wejść na pokład, dopóki lekarz nie wydał nam „Świadectwa
sanitarnego swobody ruchów”.
Podpłynęła do nas jeszcze jedna łódź, z jednym tylko człowiekiem, ubranym w
spodenki i koszulkę bez rękawów. Stanowczo nie wyglądał na reportera. Miał bardzo
szeroki uśmiech i kiedy podpłynął do Zjawy III, zapytał, „Macie ochotę na piwo?”. Nie
zdążyliśmy odpowiedzieć, gdyż szybko oddalił się do brzegu, ale gdy wrócił chwilę
później, trzymał w dłoniach kilka butelek piwa. Zapomnieliśmy już, że taka rzecz istnieje
i jak mniej więcej smakuje. Ofiarodawca, Pan Wilde, strzelił w dziesiątkę, nic nie mogło
lepiej nam smakować w tym momencie.
Zaskakując nas w dalszym ciągu, Pan Wilde, zaprosił nas do zacumowania do jego
kei, naprzeciwko jego domu, na tak długo jak sobie życzymy. Zaoferował się nawet
zaholować Zjawę na jego własną pochylnię. Tak nieoczekiwana troskliwość była
wspaniałym zakończeniem podróży przez ocean.
Była prawie 16.00 gdy przybył doktor, ale reporterzy zebrali informacje i odpłynęli
przygotowywać swoje wydania. Rodziny Kondratowiczów i Kaczanowskich przybyły w
wielkiej sile i Kondratowicz był nareszcie znów razem ze swoją żoną i dwoma małymi
córkami. Pani Kondratowicz była szczęśliwa widząc znów swojego męża, tak że nie
mogłem powstrzymać radości na widok szczęścia mojego towarzysza. Na morzu mój
umysł był kompletnie pochłonięty żeglowaniem i miałem mało czasu na śledzenie
zachowania się Kondratowicza. Teraz, nagle mogłem zobaczyć jak bardzo się zmienił.
Jeżeli się nie myliłem, był zdrowy, ale dużo stracił na wadze przy drobnej budowie, tak że
teraz wydawał się mniejszy.
Z powodu naszych rutynowych zmian wacht, nie mieliśmy okazji dotąd porównać,
jaką cenę zapłaciliśmy morzu. Nawet po przepłynięciu, wciąż byliśmy skoncentrowani na
łodzi. Widząc go teraz, uświadomiłem sobie, że przyjrzałem mu się po raz pierwszy od
czasu zakończenia żeglugi i było mi bardzo, bardzo przykro. Był on naprawdę porządnym
człowiekiem, najlepszym towarzyszem, jakiego miałem i czułem się raczej winny, że
kosztem wyrzeczenia się prywatności, znosił cierpienia i rygor, jakich się nie spodziewał.
Czułem ulgę, że jego oczy nadal błyszczą humorem i energią.
Jak tylko władze zakończyły formalności, przybyła ekipa z Fox Movietone. Po
sfilmowaniu, byliśmy wolni i mogliśmy wyjść na brzeg, zadowoleni, że znów nam jest
dane zaznać komfortu i luksusu 14 Virginia Street.
Następnego dnia tworzyliśmy przyjemne i pochlebne artykuły o podróży Zjawy dla
redakcji gazet. Dla mnie najbardziej satysfakcjonującą nagrodą ze strony Daily Telegraph,
był artykuł, którego wielki tytuł brzmiał, „Pierwsza Polska Flaga Powiewa w Porcie w
Sydney”.
Po śniadaniu poszedłem do Polskiego Konsulatu wyrazić swój szacunek i byłem mile
zaskoczony, gdy czekał na mnie plik listów. Stamtąd musiałem odbyć długą podróż
tramwajem do miejsca cumowania Zjawy III i w drodze, już bez reporterów, bez rozmów,
bez tłumaczenia, rozkoszowałem się byciem bezpiecznym na lądzie. Było przyjemnie
zapomnieć na chwilę o nadchodzących szkwałach, pobliskich rafach i mieliznach,
gwiżdżącym wietrze, sztormowych nocach i innych niezliczonych nieprzyjemnościach,
jakie wiążą się z morzem i żeglowaniem. Było cicho i spokojnie na pokładzie Zjawy III.
Była zmęczona… ja byłem zmęczony. Oboje potrzebowaliśmy odpoczynku.
Kondratowicz przyłączył się do mnie, na pokładzie, gdzieś koło południa i
pracowaliśmy razem, aby przygotować Zjawę do długiego pobytu w Sydney. Obydwaj
czuliśmy ból w kolanach przy chodzeniu, ale obwinialiśmy o to podróż. Ograniczone
miejsca na pokładzie uniemożliwiało chodzenie w czasie przejścia. Nasze ciała powyżej
pasa były dobrze wysportowane, ale nasze nogi nie specjalnie. To był mały kłopot,
jakkolwiek, mogliśmy to nadrobić bardzo szybko.

Fot. 27. Przyjazd do portu w Sydney.


Fot. 28. Pierwszy statek pod polską banderą wchodzi do portu w Sydney - polski
jacht, Zjawa III, z Gdyni.
4.9. Dziewięć
ROZWAŻYWSZY WSZYSTKIE SPRAWY, DOSZEDŁEM DO WNIOSKU, ŻE
POWINIENEM ZOSTAĆ W SYDNEY TAK DŁUGO JAK TO MOŻLIWE, ABY
ZEBRAĆ WYSTARCZAJĄCĄ ILOŚĆ FUNDUSZY NA DOKOŃCZENIE PODRÓŻY.
Było bardzo ciężko poradzić sobie na morzu, ale teraz mniej lub bardziej, każda z
niezliczonych trosk, wiązała się z brakiem pieniędzy. Kiedy wypłynę znów, muszę mieć
pewność, że w zasięgu wzroku będę miał koniec wyprawy, a nie kolejną wyprawę, o
jedynie bananach i ryżu, nie myśleć o ciągłej agonii zastanawiania się jak długo mogę
opóźnić rejs tu i tam, aby zebrać pieniądze na dalszą drogę.
Moją decyzje wzmocnił fakt, że nie miałem żadnych wiadomości z Polski o
jakichkolwiek finansach. Ponieważ nie byłem pisarzem, nie mogłem pisywać artykułów.
Jedno, czego nie mogłem przewidzieć, to to, że zostanę w Sydney 8 miesięcy. Jednak
szczęśliwie nie dane mi było się nudzić. Mój przyjaciel Ludwig Kaczanowski, poza jego
inżynierską pracą, brał udział w wieczorowych zajęciach Sydney Technical Collage i gdy
mnie zaprosił, towarzyszyłem mu tam pewnego wieczoru. Zostałem gorąco przyjęty przez
przyjaciół, studentów Ludwiga, którzy czytali o wyprawie Zjawy w gazetach. Profesor,
widząc moje poważne zainteresowanie tematem tego wieczoru, zaproponował, abym
uczestniczył w zajęciach klasy, kiedy tylko będę miał ochotę. Mogłem studiować jako
wolny słuchacz, coś jak drugie „ja” Ludwiga, a moje artykuły mogłyby być porównywane
z jego. Byłem bardzo zadowolony z jego propozycji i spędziłem mnóstwo wieczorów w
bibliotece college’u studiując stocznie i budowę statków. Nie mogłem pozostać w
Australii wystarczająco długo, aby złożyć egzamin, ale pragnąłem zdobyć tak dużo
wiedzy, jak to było możliwe, zwłaszcza mając w pamięci mojego ojca, który pragnął
abym studiował.
Było dużo rzeczy do zrobienia na Zjawie III i Kondratowicz był zawsze gotów podać
mi rękę. Wiele społecznych wizytacji przybyło na Zjawę III, nie wyłączając przyjęcia
Konsula i różnych organizacji. Stałem się honorowym członkiem Królewskiego Klubu
Motorowego.
Zgodnie z przyrzeczeniem, Pan Wilde wciągnął Zjawę III na pochylnię portową i po
oczyszczeniu i pomalowaniu, zakotwiczyłem ją w Zatoce Róż. Stanęła obok 150-cio
tonowego jachtu parowego, Adele, należącego do Państwa Relph i ich syna. Pan Relph był
emerytowanym inżynierem statków handlowych i służył wiele lat na dużych statkach.
Byłem pod wrażeniem maszynowni na Adele. Nigdzie nie było śladu oleju, a silnik
parowy był tak pięknie wypolerowany, że maszynownia wyglądała czysto jak salon Pani
Relph. Relphowie byli bardzo miłymi, interesującymi ludźmi i zawsze miło spędzałem z
nimi czas. Pewnego dnia zaprosili mnie na obiad, abym poznał ludzi, jak to określili, z
daleka. Nie byłem do końca pewien, co to znaczy, lecz znajomi, Pan McBain, Pan Gunter
i Pan Smith, okazali się farmerami, posiadaczami owczych stad, posępnymi, lecz
twardymi ludźmi.
Podczas odpoczynku na obszernym pokładzie Adele, miła rozmowa przerodziła się w
gorącą dyskusję, pomiędzy farmerami, argumentując za i przeciw budowie pasów
startowych dla małych samolotów, na ich porozrzucanych na dużych obszarach farmach,
pomocnych we wszelkich nagłych przypadkach. Argumenty miały odpowiedzieć na
pytanie, gdzie i jak pasy powinny być wybudowane z uwagi na skręcające wiatry.
Państwo Relph nie byli zadowoleni z kierunku, w jakim prowadzona była rozmowa i
hałasu, jaki powstał w jej trakcie. W celu zmiany tematu - jak sądziłem - przyłączyłem się.
Przedstawiłem swój pogląd, że pas startowy powinien być starannie zaprojektowany, aby
chronić przed niebezpieczeństwami wynikającymi z bliskości gór, ale jednocześnie
wykorzystać ich osłonę dla małych samolotów podczas lądowania i startu. Argumenty
ustały i farmerzy popatrzyli na mnie jakby nigdy mnie nie widzieli. Cofnęli się i musiałem
objaśnić im, co miałem na myśli i wykazać, że mam pojęcie o czym mówię, zwłaszcza o
wiatrach… jak je wykorzystać i jak ich uniknąć. W końcu zostałem wyzwany. Jeśli pojadę
z nimi na ich farmy i rozwiążę problem projektu pasów startowych, pokryją wszystkie
koszty oraz każdy z nich zapłaci mi po 100 funtów. Zgodziłem się. To byłyby pierwsze,
„nowe” pieniądze dla Zjawy III.
Jechaliśmy pociągiem w kierunku Brisbane, potem samochodem do pierwszych
dwóch farm i konno, małą bryczką do trzeciej, a ja cały czas bacznie oglądałem cały teren.
Rozwiązanie problemu lokalizacji i kierunku pasa startowego okazało się dość łatwe.
Moja rada została zaakceptowana z ochotą, lecz natknąłem się na kolejny problem
dotyczący wszystkich trzech farm. Niektóre pola były bardzo kamieniste, ale łatwo mogły
być uprzątnięte widłami. Mogły dostarczyć bardzo gruby żwir, podobny do tego, jaki mój
ojciec transportował z Kamiennej Góry do robienia podsypki pod nowe ulice w Gdyni.
Pamiętając to, zwróciłem na to uwagę farmerom, wyjaśniając, że ich posesje są źródłem
znakomitego budulca. To był świetny materiał do budowy powierzchni pasów startowych.
Pokrywając to ciężkim olejem asfaltowym, lub nawet starym olejem silnikowym, można
by doskonale zagęścić solidnie nawierzchnię, uzyskując odporność na wodę, wolną od
kurzu i pyłu. Farmerzy zrozumieli wagę dobrej nawierzchni, ale wcześnie o tym nie
pomyśleli. Radośnie zaakceptowali moje teorie i należycie wypłacili obiecane kwoty.
Ukoronowaniem naszych wysiłków był fakt, iż budowali swoje pasy startowe bardziej dla
satysfakcji ich i mojej, a ponadto zarekomendowali moje usługi innym farmerom. W ciągu
sześciu miesięcy zarobiłem ponad 800 funtów.
Przeważnie podróżowałem do farm małym samolotem, samochodem, bryczką lub po
prostu konno, jak w Polsce. Podróżowanie po rozległym, pustym kraju było dość
uciążliwe i było częścią mojej pracy. Rysowanie przyszłych pasów startowych było
dziecinnie łatwe w porównaniu z tym.
Kiedy Pan Relph usłyszał o moich postępach, powiedział, że powinienem poważnie
pomyśleć o osiedleniu się w Australii, uzyskać zgodę i kontynuować moją pracę
nadzorowania budowy pasów startowych jako stałe zajęcie. Zaoferował się, że zostanie
moim agentem za jednego funta rocznie. Oferta była kusząca, ale nie potrafiłem sobie
nawet wyobrazić zakończenia podróży Zjawy III w ten sposób.
Pracując, nie zawracałem sobie głowy innymi sprawami, kontynuując studia w
college’u. Zaprzyjaźniłem się z Panem Philipem Shipway’em, prawnikiem, a także
Komisarzem Harcerstwa w Sydney. Zorganizowaliśmy całodzienną wycieczkę Zjawą III
dla jego harcerzy i później trzydniową wycieczkę dla 55 młodszych skautów do Zatoki
Złamanej, jakieś 25 mil na północ od Sydney.
27 stycznia, miało miejsce uroczyste zakończenie tygodnia, dla uczczenia 150-tej
rocznicy powstania Australii. Pierwsze lądowanie imigrantów w 1788 roku, było w
obecnych czasach przedstawiane w najdrobniej szych szczegółach, podczas wspaniałej
ceremonii.
W marcu, Ludwig zawiózł mnie i Państwa Kondratowiczów na szczyt Góry
Kościuszki, 7300 stóp, najwyższej góry w Australii i nazwanej na cześć wielkiego
polskiego patrioty, przez polskiego odkrywcę, hrabiego Strzeleckiego. Tam, ku mojemu
zadowoleniu, dookoła skalistego wzgórza, zobaczyłem nieco śniegu, po raz pierwszy od
opuszczenia Polski.
W maju otrzymałem z ZHP model treningowego statku Zawisza Czarny,
trzymasztowego, 110-cio tonowego szkunera. 9 maja, podczas oficjalnej prezentacji
Morskiego Centrum Skautów w zatoce Mosman, wręczyłem model australijskim skautom.
Skauci przybyli w wielkiej liczbie na uroczystość i nie zabrakło Polskiego Konsula i
Asystenta Komisarza Skautów, Sir Kelso Kinga. W asyście Ludwiga i Kondratowicza,
przyprowadziłem Zjawę III do Zatoki Mosman na uroczystość i stanęła na kotwicy
odświętnie przyozdobiona polską flagą. Niespodziewanie zobaczyłem podobnie
przyozdobiony, 40-to tonowy Sirius. Należał do Pana Harolda Nossitera, który ze swoimi
dwoma synami ukończył podróż dookoła świata, rok wcześniej.
Potem nastąpiły całodzienne wycieczki do polskich kolonistów, przyjaciół
Kaczanowskiego i kilka wycieczek do Towarzystwa Pielęgniarek Buszowych (Bush
Nursing Association). Była to organizacja dobroczynna niosąca pomoc chorym ludziom z
wnętrza kontynentu. Sekretarz Polskiego Konsulatu, panna Joyce, także siostrzenica
Polskiego Konsula, zorganizowała zbiórkę pieniędzy na żagiel dla mojego polskiego
jachtu i udało się zebrać także trochę datków na ich Towarzystwo.
Odbyłem wiele wycieczek jachtowych z młodymi załogami australijskich żeglarzy, w
szczególności z Peterem i Betty Luke. Podczas zaślubin tej młodej pary, poznałem dwóch
zapalonych marynarzy, Mavisa Read i jego przyjaciela Jeana Cunningham. Tak więc,
Zjawa III była bardzo zajętą łódką i polska flaga stała się bardzo popularnym i częstym
widokiem w porcie w Sydney.
To były bardzo użyteczne dni, lecz popsute przez trzy listy, które dostałem w
krótkich odstępach czasu, od wydawcy Kapiszewskiego. Pierwszy, że ZHP wysłałoby mi
4000 złotych (800 dolarów) jako pożyczkę, jeśli zostałbym w Australii do końca roku,
jako reprezentant Polskiego Harcerstwa na zlocie w Australii.
Drugi, że zamiast poprzednio zaoferowanych 4000 złotych, otrzymam tylko 500
złotych (100 dolarów). Trzeci, absurdalna wiadomość, że otrzymam pożyczkę 1500
złotych (300 dolarów) na podróż.
Dla mnie były to bardzo dziwne listy i dziwiłem się jak tacy ludzie mogą zajmować
się sprawami ZHP. Pamiętając jak starałem się zorganizować podróż, na minimalnie
wymagających warunkach, jak mogło im przyjść do głowy, że obarczą mnie pożyczką,
abym mógł powrócić do Polski? To było rozczarowanie.
Wraz ze zbliżaniem się końca maja Komisarz Stoczni, poinformował mnie, że
Światowy Zlot Wędrowców (World Rover Moot) został zaplanowany na następny rok w
Szkocji. Jako, że Australia planowała wysłać tam swoją reprezentację, pomyślał, że
byłoby wspaniale dla Harcerstwa, wysłać dwóch reprezentantów Australijskich Harcerzy
Wędrowców, na zlot, na pokładzie Zjawy III. Zgodziłem się, że jest to znakomity pomysł i
świetny sposób na scalenie więzi Harcerzy z całego Świata. To zaowocowało moim
spotkaniem z Dave Walsh i Sidney Smith z Pierwszej Drużyny Skautów Wędrowców
Woolhara-Paddington. Byli bardzo miłymi, cichymi mężczyznami w wieku dwudziestu
kilku lat. Na pokrycie kosztów zaoferowano mi 250 funtów. Ta kwota, plus to, co
zarobiłem, zwiększyło moje fundusze na wyprawę, nieco powyżej tych, które miałem w
Ekwadorze na budowę Zjawy III.
Dave i Sidney nie byli marynarzami. Nigdy przedtem nie byli na jachcie, ale byli
bardzo chętni podjąć ryzyko. Z mojej strony nie było jakichś szczególnych problemów,
gdyż wiele razy miałem do czynienia z niewprawnymi załogantami na morzu. Świadomy
tego, byłem znów przygotowany do wypłynięcia, Polska Kolonia zdobyła się również na
miły gest i ofiarowała mi 50 funtów na nowy komplet żagli. Ludwig zorganizował nowy,
główny bom z porządnymi metalowymi łącznikami, a ja zrobiłem i obsadziłem długo
oczekiwany bukszpryt o długości 2 stóp. Dodatkowo zainstalowałem mosiężne bieżnie na
obu masztach do łatwiejszego wciągania i zrzucania żagli.
Na początku czerwca, za pośrednictwem Konsulatu, przyszedł z Polski oficjalnie
wyglądający list. Zawierał dokument, „Patent Kapitana Jachtowej Żeglugi Morskiej”,
wydany przez Polski Związek Żeglarski. To był mój Jachtowy Kapitański Bilet na
Błękitne Morza i dawał mi prawo do nauczania. Miał numer 32, datowany w Warszawie,
23 maja 1938 roku, podpisany przez Jerzego Lisieckiego i Komandora C. Petelenza,
nazwisko dobrze znane w Polsce. Otrzymując mój kapitański bilet w tym czasie,
odczytałem to jako znak, że czas wypłynąć.
3-go czerwca, Zjawa III została wyholowana ze stoczni jachtowej Whitehead w
zatoce Rashcutters. To było trzecie holowanie od czasu zawinięcia do Sydney. Nie
mogłem przegapić tej szansy, aby nie przywołać pecha Zjawy II. Czyste, zdrowe dno
znaczy bardzo wiele dla łodzi żaglowej. Bezpieczeństwo i prędkość mają największe
znaczenie. Lepkość dna może wydłużyć halsowanie i w niebezpieczeństwie kropelka
może przelać czarę.
Wielki dzień nadszedł, gdy Ludwig zabrał mnie do hurtowni. Kupiłem wszystkie
niezbędne rzeczy w ogromnych ilościach, głównie jedzenie w konserwach, tak że
potrzebna była mała ciężarówka, aby przewieźć wszystko na jacht. Dzień przed
odpłynięciem, 1-sza Drużyna Woolhara-Paddington wydała przyjęcie z kanonadą
sztucznych ogni, na cześć Dave’a i Sidney’a. Kondratowicz, Ludwig i ja także byliśmy
zaproszeni, a ja zostałem obdarowany wieloma podarkami, w większości sprzętem
myśliwskim, wykonanym przez aborygenów, abym zabrał go do Polski. Zostałem także
obdarowany 30-toma używanymi mapami Wielkiej Rafy, prezentem od firmy okrętowej,
w której pracował ojciec jednego ze skautów.
10 lipca 1938, w dzień wypłynięcia Zjawy III, w Zatoce Róż panował niezwykły
ruch. Cała Polska Kolonia przyszła na nabrzeże z najprzeróżniejszymi podarkami jako
pamiątkami. Całe molo zapełnione było Australijczykami, pragnącymi być świadkami
wypłynięcia swoich Wędrowców. Wiele łodzi żaglowych i motorowych oczekiwało
dookoła, aby towarzyszyć Zjawie III w drodze do Głów, a Komisarz Stoczni przybył
swoim jachtem motorowym, wypełnionym po brzegi Skautami Morskimi, aby się
pożegnać. W kabinie Zjawy III, jako finałowy gest i ku mojemu zdziwieniu, przymocował
do ściany srebrną tabliczkę z napisem:
This plate was presented to
WLADYSLAW WAGNER
OF THE POLISH SEA SCOUTS
by the
SEA SCOUTS OF SYDNEY, N.S.W.
as a souvenir of his visit on his yacht ZJAWA III
in the course of his voyage around the world
and as a token of the many and lasting friendships
made during his stay.
- July, 1938 -
Tablica ta została podarowana
WŁADYSŁAWOWI WAGNEROWI
Z POLSKIEGO HARCERSTWA MORSKIEGO
przez
HARCERSTWO MORSKIE W SYDNEY, Nowa Południowa Walia
jako pamiątka wizyt na jego jachcie ZJAWA III
w trakcie jego podróży dookoła świata
i w dowód wielu trwałych przyjaźni
zawiązanych podczas jego pobytu
- Lipiec, 1938 -
Byłem bardzo poruszony szczerością i ciepłem zawartych myśli, jakim rzeczywiście
szacunkiem byłem obdarzony przez Australijczyków. Było bardzo trudno pożegnać się z
nimi i pomyślałem, że byłoby prościej gdyby Zjawa III odpłynęła jak najszybciej. Tak jak
ciepło została powitana w chwili swego przybycia do Sydney, Zjawa III wypływała znów
z równymi honorami.
Minęły trzy godziny od rozpoczęcia ceremonii pożegnania, kiedy w końcu
podnieśliśmy żagle. Jednocześnie zobaczyliśmy w ciemności, szybko poruszające się
ciemne chmury i szybko oddaliliśmy się od pomostu. Obsługując żagle, jednocześnie
machaliśmy do przyjaznego tłumu na brzegu i wielu towarzyszącym nam łódkom. Było
tak wiele łodzi, że ktoś nowoprzybyły musiał mieć kłopoty z rozpoznaniem, która łódź
jest żegnana. Stardust Lukę’a, z Mavis’em i Jeane’m na pokładzie była daleko z przodu,
torując nam drogę; jacht Komisarza Stoczni był najbliżej naszej lewej burty, a duża,
czarterowa łódź motorowa, wypełniona żegnającymi, trzymała się blisko prawej burty.
Dave i Sidney, trzymając wiele szotów, aby regulować żagle, byli oczywiście bardzo
podekscytowani. Dla nich oznaczało to nie tylko wypłynięcie, ale również początek
wielkiej przygody, nowego, nieznanego doświadczenia.
Nie wszystkie łodzie dopłynęły do Głów. Wiele z nich zawróciło, gdy wielkie fale
zaczęły napierać na wejście do portu. Ostatnim, który zawrócił był Stardust. Peter Lukę
zajęty był fotografowaniem, podczas gdy dziewczęta kierowały jachtem.
Zajęło nam pół godziny, aby przeskoczyć Głowy i ustawić kurs Zjawy III na
północny-wschód, prosto na Wielką Rafę, znaną na całym świecie ze swojego piękna, lecz
koszmarnej dla jachtów żaglowych. W szarówce, szybko zatarły się ciemne kontury Głów.
Odległa linia brzegu, leżąca po naszej lewej burcie wyglądała jak kontur jakiegoś
prehistorycznego węża. Aby uchronić łódź od niebezpieczeństw brzegu i ciemności,
objąłem pierwszą wachtę. Dave zajął się rozmieszczaniem wszystkich ruchomych rzeczy
na jachcie, a Sidney zapadł na chorobę morską. Siedząc samotnie za sterem, pomyślałem
znów o przyjemnościach i niebezpieczeństwach żeglowania, urzeczywistniałem więcej niż
nawet rzeczywiście znaczyło moje wypłynięcie z Sydney. Docierało do mnie, że
rzeczywiście zbudowałem łódź i pojmowałem wagę zakończenia podróży i powrotu do
Polski. To znaczyło, że duch niepewności ustępował… byłem faktycznie w drodze do
swojego domu. W tym samym czasie krążyły mi po głowie chmurne myśli, że
opuszczałem wielu przyjaciół, których prawdopodobnie nigdy już nie ujrzę. W kompletnej
ciemności, pod południowym wiatrem, Zjawa III płynęła z łatwością, pozostawiając za
sobą fosforyzującą smugę kilwateru. Jej drżenie, które czułem przez ster, mówiło mi, że
ona żyje. Świadomość i jej widok płynącej w ciemności, wzniecało ciepło w moim sercu i
pozwalało ukoić moje zbłąkane myśli. Nie była idealną łodzią. Miała błędy, jak każda
inna, lecz była dobra, mocna i była moja. Nie chciałem jej krytykować. Byłem szczęśliwy,
że ją mam.
Ludzie od zawsze opisywali morze, zafascynowani jego siłą i bezmiarem. Ogrom
wody, spokój i cisza, ale i złość w nieoczekiwanych momentach i zdolność do
przerażającej furii, jednocześnie fascynowały tajemniczą, ukrytą siłą. Łódź na morzu była
żywym narzędziem. Używaliśmy je do podboju morza i kiedy nam się to udawało,
czuliśmy wdzięczność. Ta wdzięczność przeradzała się w wielkie przywiązanie do łodzi,
które opisywaliśmy jak miłość.

Fot. 29. Polscy przyjaciele w strojach ludowych.

Zatoka Mosman - prezentacja modelu Zawiszy Czarnego dla australijskich


skautów.
4.10. Dziesięć
MINĘLIŚMY ŚWIATŁA LATARNI MORSKIEJ W PORCIE STEPHEN,
PIERWSZE, JAKIE ZOBACZYŁEM PO PRZEJŚCIU PACYFIKU, W
PONIEDZIAŁEK, 11 LIPCA, O GODZINIE 8.00. Barometr stał wysoko, lecz pogoda nie
poprawiała się. Następnego dnia wiatr wzmógł się, zmieniając kierunek z południowego,
na południowo-wschodni, przynosząc deszcz i silne szkwały. Wieczorem minęliśmy
latarnię Solitary, i we środę, pomimo iż wiatr znacznie osłabł, szkwały nadal atakowały
wściekle, powodując zniszczenia na pokładzie.
Nad ranem, sworzeń głównego bomu, o średnicy 1 i 1/4 cala, pękł na mocowaniu do
masztu. Bom runął prosto do wody, a grot spadł na dół, składając się jak harmonijka.
Wtedy, drzewce pod wpływem ruchu łodzi, zaczęło ciągnąć maszt i uderzać w burtę.
Cztery godziny solidnej pracy wymagało zreperowanie mocowania głównego żagla i
zaimprowizowanie połączenia bomu z głównym masztem. W końcu po południu,
topenanta głównego bomu pękła, spadając, krótko po kliwrze. Przygody na morzu zaczęły
się… dla nas wszystkich. W czwartek, pod wieczór, Zjawa III minęła przylądek Moreton i
pomimo deszczu, szkwałów i braku szczęścia, uważaliśmy przejście za dobre i szybkie.
Byliśmy z tego zadowoleni również, ze względu na Sidneya, który nie pozbył się choroby
i nawet nie był w stanie nam pomagać. Dave i ja martwiliśmy się o niego. Dzięki pomocy
Dave’a utrzymałem wszystkie żagle Zjawy III, tak że bez problemu wkrótce znów
osiągnęła tropiki. Dwóch z nas było w porządku, nasze duchy były w dobrej formie, a
nasze apetyty bardzo dobre.
Nic nie było bardziej przyjemnego niż polska kiełbasa Pani Kaczanowskiej, którą
dała nam przed wypłynięciem. To był męski podarek, duży zapas wędzonego bekonu i
nawet większy zapas polskiej kiełbasy, jej własnej roboty, upchane ciasno w dwie 5-cio
galonowe puszki, zakonserwowane wieprzowym tłuszczem. Australijczycy uważali
polską kiełbasę za zbyt tłustą jak na ich gust, ale Dave był wyjątkiem od reguły i zajadał
się kiełbasą w dowolnej chwili, o każdej porze dnia i nocy, na warcie, w trakcie
dokonywania napraw i co było niebywałe, podczas sztormu, gdy nie mogliśmy gotować.
15 lipca, Zjawa III dotarła do przejścia Curtis, wejścia do Zatoki Harvey i początku
niebezpiecznej Wielkiej Rafy. Akurat mieliśmy krótki okres ładnej pogody, na krótko
przerywanej ciężkimi chmurami z deszczem. Po południu zrobiło się tak ciemno, że nie
dostrzegliśmy latarniowca, dopóki nie przepłynęliśmy obok niego. Czarna ciemność nocy
sprawiła, że nawigacja była bardzo trudna i niebezpieczna, z uwagi na to, że mapy, które
posiadałem dla tego akwenu, nie bardzo do niego pasowały i brakowało około 50 mil do
rachunku. Przez całą noc nie znaleźliśmy miejsca na kotwicowisko.
Było wielkim szczęściem, że o 19.35 zobaczyłem przez moment światła latami
morskiej Lady Elliot i mogłem sprawdzić naszą pozycję. Resztę nocy i następny dzień
spędziliśmy w pogotowiu z mizernym wiatrem, na nieznanych wodach. Wieczorem, ku
naszej uldze, Zjawa III osiągnęła obszar widoczny na naszej drugiej mapie. Czując się
bardziej bezpiecznie, zarzuciliśmy kotwicę na noc, po północnej stronie wyspy Great
Keppel. Tam mogliśmy odpocząć i poprawić drobne naprawy, które robiliśmy naprędce w
drodze.
Zgodnie z locją, na wyspach zamieszkiwało kilka rodów, a ich życie przypominało
jedno wielkie misterium. Wiedziałem, że oni nie uprawiają ziemi. Locja wspominała
również, że większość ze szczepów na głównej wyspie mogła być niebezpieczna dla
przepływających statków. To była interesująca informacja i mieliśmy nadzieję zobaczyć
kilku Aborygenów, tak rzadko spotykanych w Australii. Rasa ta była uważana za
wymierającą. Właściwie było niezwykłe, że zdołali przeżyć czasy, gdy pierwsi osadnicy
wyparli ich z bogatych przybrzeżnych równin, w pustynie centralnej Australii. Było dla
nich skrajnie trudno znaleźć tam pożywienie, a przede wszystkim wodę. Przy
ukształtowaniu kontynentu australijskiego, erupcje wulkaniczne i nacisk płyt
kontynentalnych ze wschodu, wypiętrzyły szereg gór od północy do południa,
uniemożliwiając przedostawanie się życiodajnych chmur deszczowych od Morza
Tasmańskiego do rozległych równin leżących za górami. Rząd australijski próbował
zatroszczyć się o aborygeńskie dzieci i objąć je edukacją. Pozwoliło to nie tylko uchronić
wiele dzieci przed głodem i biciem przez rodziców, ale również zapobiegło wywożeniu
dziewczynek do Japonii, sprzedawanych japońskim kutrom rybackim.
Dzień 19 lipca, kiedy to opuściliśmy wyspę Gt. Kappel, był piękny i słoneczny. Z
korzystną bryzą z południowego wschodu, dopłynęliśmy do wyspy South Percy, gdzie
zakotwiczyliśmy na noc.
W Sydney słyszałem o Wyspie Skarbów, dziewiczej wyspie gdzieś na Wielkiej Rafie,
gdzie ludzie zmęczeni cywilizacją, mogą znaleźć odpoczynek i opalać się nago w
naturalnym otoczeniu. Tylko płynąc i jednocześnie ślęcząc nad mapą, mogłem odkryć, że
nazwa geograficzna tej wyspy to South Percy. Zdecydowaliśmy się zatrzymać na niej i
zakotwiczyliśmy w pobliżu rozległej piaszczystej plaży.
Sidney nie dawał żadnych oznak powrotu do zdrowia, więc mieliśmy nadzieję, że
kilka dni na lądzie wyjdzie mu na dobre. Pozostawiając go wygodnie rozciągniętego pod
cienistym drzewem, Dave i ja poszliśmy obejrzeć wyspę. Po namyśle, zabrałem ze sobą
dwulufową strzelbę, którą kupiłem w Sydney, na dalszą podróż, gdzie mogliśmy się
natknąć na arabskich piratów, grasujących po wodach Zatoki Adeńskiej i Morza
Czerwonego.
Wyspa South Percy była naprawdę piękna, z nieskazitelnymi plażami, trawami i
drzewami, ale nie widać było żywej duszy. Dotarliśmy do małej opuszczonej osady,
składającej się z kilku małych domków, gdzie było trochę wojłokowej odzieży
rozwieszonej na sznurkach, jedynej pozostałości obozu nudystów. Wracając, napotkaliśmy
olbrzymie stado owiec. Wyglądały kwitnąco na swojej ziemi i Dave nie czekał długo, aby
rzucić się w pogoń za młodą owieczką, widząc już świeżą pieczeń. Zgodziłem się z nim
oczywiście, że byłoby znakomicie pożywić się świeżym mięsem, ale złapać takiego
szprynca było całkiem inną sprawą. Owca spojrzała na mnie ze smutkiem, żałośnie
becząc, wzbudzając we mnie takie współczucie, że pomimo iż próbowałem do niej
mierzyć nie byłem w stanie strzelić.
Wiedziałem, że turyści w krajach obfitujących w owce, mieli zezwolenie na ubijanie
ich do swoich potrzeb, ale nigdy nie wyobrażałem sobie jak to może być trudne.
Wyglądałem głupio, gdy wróciliśmy na pokład i otwieraliśmy puszki z peklowaną
wołowiną, podczas gdy tony świeżej jagnięciny paradowały przed nami na zielonych
zboczach wyspy.
Sidney nie przychodził do siebie, pomimo wypoczynku na brzegu. Poleżał tam sobie
tak jakby poleżał na jachcie, więc musieliśmy zacząć traktować poważnie jego chorobę.
Zadecydował, że musi opuścić Zjawę III w Townsville, najbliższym miasteczku, gdzie
była jakaś łączność i sprowadzić swojego przyjaciela, Bernarda Plowgright, który był
także skautem, aby zajął jego miejsce. Postanowiliśmy zawinąć na wyspę Lindeman,
nowy kurort, i wysłać list w związku ze zmianą składu załogi.
Byliśmy już gotowi do drogi, gdy wiatr ustał i przez następne kilka dni byliśmy
zmuszeni halsować przy bardzo słabym, przeciwnym wietrzyku. Pomimo
niebezpiecznego wiatru, rejs był interesujący i przyjemny, gdy Zjawa III mijała
niezliczone ilości małych wysepek, pojawiających się na jej drodze.
W niedzielę, 24-go, zakotwiczyliśmy nieopodal wyspy Lindenman, otoczonej
szeroką plażą z rzędami malowniczych bungalowów. Niedaleko nas, na kotwicy stał mały
slup, Makatui, należący do Pani i Pana H.W.B. Livesay, byłego kapitana królewskiej
Marynarki Indii i ich przyjaciela Pana B. Horsefielda. Lindeman należała do Pana
Nicholsona i wyglądała na prawdziwy kurort. W trakcie pobytu, poznaliśmy co najmniej
dwadzieścia osób, spędzających tu urlop. Zabawiliśmy z nimi kilka dni, uczestnicząc w
ich zajęciach, nawet zabierając ich na rejs Zjawą III. Jeden z gości, Pan R. Taylor z
Sydney, dał mi mały flakonik tuszu, stylizowany na beczułkę, inkrustowaną różnymi
rodzajami australijskiego drewna. Pan Taylor sfilmował Zjawę III i później słyszałem, że
pokazał ten film na prywatnej projekcji w Sydney.
Umówiliśmy się z Makatui wypłynąć razem z Townsville w piątek, 29 lipca. To nie
był wyścig, ani nawet zwykły rejs, gdyż Makatui była bardzo powolną łódką, ale miło
było dokonać wspólnego przejścia przez Whitsunday. Noc spędziliśmy w płytkiej Zatoce
Clevaland, kotwicząc u wejścia do Kanału Townsville. Kanał miał dwie mile długości i
nienaturalnie kończył się w przybrzeżnych, błotnistych płyciznach. Wchodząc do portu
wczesnym rankiem, znaleźliśmy dość miejsca na zakotwiczenie obok sporego parowca.
Wierząc, że wszędzie znajdziemy obfitość wody, zakotwiczyliśmy z dala od tak zwanego
„huśtającego basenu”, po to by znaleźć się w grząskim błocie. Jakkolwiek mieliśmy dobrą
kompanię, Makatui, i holownika Alert. Alert odbył jedną naprawę serwisową w
Południowej Afryce i był wspomniany przez Kapitana Joshuę Slocum, który był tam z
wizytą podczas swojej podróży dookoła świata.
W międzyczasie, zanim przybył Bernard Plowright i pożegnaliśmy Sidneya, upłynął
blisko tydzień. Czas nie dłużył nam się, przeciwnie. Komisarz Okręgu Skautów, Pan
Hobbins i drużynowy H. Orrow, oraz drużynowy Skautów Morskich, Pan Farquar,
dokonali wszelkich starań, abyśmy się nie nudzili i oprowadzili nas po Townsville i
okolicy.
Bernard dotarł w niedzielę, 7 sierpnia. Był tak wysoki jak Sidney, ale dużo
potężniejszy i miał śniadą cerę i rude włosy, czym zarobił sobie na przezwisko Niebieski.
Przybył z tak ogromną ilością bagażu, że Pan Orrow musiał wziąć samochód, aby
wszystko przewieźć ze stacji kolejowej. Niektóre paczki były dla mnie. Rodziny
Kaczanowskich i Kondratowiczów przysłały mi hojne dary, w postaci polskiej kiełbasy.
Dave i ja byliśmy ciekawi czy Blue (w przekładzie Niebieski lub Smutny) także będzie
gustował w polskiej kiełbasie. Ku naszej uldze, nie.
Sidney wyjechał, kiedy Blue przybył, przed południem 7 sierpnia, niezwłocznie
podnieśliśmy żagle i kotwicę. Niefortunnie pływ był niski, a wiatr niesprzyjający dla
krótkich halsów, podczas płynięcia przez kanał. Ugrzęźliśmy na mieliźnie, na środku
„huśtającego basenu”. Dave powiedział, „Zjawa III nie chce odpłynąć… ona jest
niechętna”.
Możliwe, że była to refleksja, o tym, co mogli pomyśleć sobie ludzie oczekujący na
brzegu. Jak to w niedzielę, tłumy ludzi spacerowały lub jeździły na rowerach po obu
stronach nabrzeża portu. Widząc naszą trudną sytuację, ludzie zatrzymywali się, aby
popatrzeć na nasze manewry żeglarskie, w celu wyrwania się z błota.
Pierwszym, który przybył nam z pomocą, był Pan Fred Santini, Komandor
Żeglarskiego Klubu Jachtowego Latająca Eskadra. Przypłynął na swojej łodzi motorowej,
prowadzony przez naszych przyjaciół z Makatui i sześć lub siedem innych łodzi. Podczas
gdy Zjawa III pozostawała na mieliźnie, wzięli liny i w swej gorliwości pomocy ciągnęli
we wszystkich kierunkach. Zajęło trochę czasu, zanim udało się tak zorganizować
wszystko, aby wysiłki były połączone w jeden wspólny cel i w końcu Zjawa III, pod
wybrzuszoną wieżą żagli, opuściła mieliznę, stając się znów wolna. Dziękując naszym
wybawcom i machając serdecznie widzom na brzegu, halsowaliśmy przez kanał,
przechodząc go koło południa.
Wypływając mieliśmy nadzieję, że niedzielny spektakl nakłoni Ojców Miasta do
przeznaczenia trochę pieniędzy i ukończenia pogłębiania portu. Po Town-sville
rozpoczęliśmy bardziej niebezpieczny rejs przez Wielką Rafę. Wężowa droga, pomiędzy
niezliczonymi małymi wysepkami i rafami koralowymi, które znienacka pojawiały się
przed nami tuż pod powierzchnią wody, wymagając niezwykłej uwagi i precyzyjnego
planowania kursu.
Mapy tego akwenu nie wyglądały zbyt precyzyjnie. Było tylko kilka latami, a na
domiar złego były notorycznie niszczone przez wodę. Pływanie w ciągu dnia, było
oczywiście najlepszym pomysłem, jako że noc była tak ciemna, iż skrywała nie tylko
niebezpieczeństwa, lecz także znaki, które mogły wskazywać nam drogę i pomóc określić
położenie łodzi. To było szczególnie niezbędne w obliczu nieprzewidywalnych prądów.
Locja stwierdzała, że nakazem dla łodzi było kotwiczenie podczas nocy. Uświadomiłem
sobie, że najbardziej logiczną rzeczą jest dokładne zaplanowanie dziennej drogi podczas
nocnych postojów. Zacząłem myśleć jak dużo kosztuje stracony czas. Musieliśmy
przyspieszyć naszą podróż i wystawić nieco na ryzyko szczęście Zjawy III.
Wiatr południowo-zachodni wzmagał się. Podążając wzdłuż brzegu, Zjawa III minęła
Caims koło południa, w poniedziałek. Powiedziano mi w Townsville, że Hrabia Vohn
Luckner, zawinął do Carims kilka dni wcześniej, swoim dodatkowym szkunerem,
Seateufel. Jego poprzednikiem była fregata o nazwie „Q”, na której zatopił on podczas I
Wojny Światowej wiele statków na Pacyfiku, ratując jednakże ich załogi.
Wieczorem wiatr zaczął wiać troszkę bardziej. Ani Dave ani Blue nie byli
żeglarzami, ale ponieważ byli skautami, czułem, że nie było potrzeby rozmawiać z nimi
na temat zachowania się na jachcie, co musiałem zrobić na Atlantyku, w stosunku do
Frydsona i Rudolfa. Wspomniałem stare porzekadło, „ Człowiek ma dwie ręce, jedną dla
łodzi i jedną dla siebie. Kieruj łodzią i pilnuj siebie”.
Niezobowiązująco nasze wachty trwały cztery godziny, po czym mieliśmy osiem
godzin odpoczynku. Ale często byłem wzywany na pokład, aby sprawdzić małe zmiany
wiatru, stan morza lub pogody. Od początku Dave radził sobie z prowadzeniem łodzi
bardzo dobrze, ale Blue był beztalenciem. Właściwie to nie miał kiedy się nauczyć. Jechał
do nas trzy dni i po wejściu na pokład, od razu musiał podnieść kotwicę. Dodatkowo, Blue
był typem marynarza, który nie zadawał pytań i nie szukał pomocy w wyjaśnianiu
różnych problemów. Nie pracował tak dobrze jak Dave. Kiedyś, gdy wiatr wzmógł się,
nagle zrobił zwrot przez rufę. Wyskoczyłem na pokład, chwyciłem ster, aby zatrzymać
Zjawę III przed zrobieniem pełnego koła. Dave pojawił się milczący na pokładzie. Na
szczęście nie było żadnych problemów i potrzeba było tylko kilka minut, aby wprowadzić
Zjawę III na poprzedni kurs. Po zdecydowanym pouczeniu Blue, zszedłem znów pod
pokład, a on miał mnie zawołać, kiedy tylko ukażą się światła latami morskiej na
przylądku Archer. Stało się to po północy. Blue zawołał mnie dużo za późno, ale miałem
jeszcze trochę czasu, aby zmieścić się w przejściu pomiędzy wyspą Nadziei i wyspą Eh na
Rafie, małą, wąską rafą ciągnącą się wzdłuż kontynentu z południa na północ. Po kilku
zręcznych zmianach kursu, które były niezbędne, płynąc pomiędzy rafami, skierowaliśmy
się na Cooktown.
Rząd Australijski musiał mieć dobry dzień, że mając litość nad żeglarzami oznaczył
wejście do pierwszej części niebezpiecznego przejścia, przez budowę latami Archer przy
słabej widoczności świateł wyspy Rock. To było wystarczające dla marynarzy, jakkolwiek
utrzymywanie łodzi na kursie przy tak słabych światłach było bardzo trudne na całym
obszarze rafy Eh. Po przejściu znów został sam.
Kiedy Blue znów mnie zawołał, Zjawa III była nieco na zachód od prowadzących
świateł. Kiedy mu zwróciłem na to uwagę, nie przyszło mi nawet do głowy, że on ani nie
słuchał, ani nie rozumiał co do niego mówię. Moją powinnością było sterowanie łodzi w
czasie złej pogody lub w trakcie jakiegoś niebezpieczeństwa. Akurat zdarzyło się, że w
trakcie przejmowania steru, musiałem zejść na dół i sprawdzić mapy, porównując je z tym
co widziałem przed nami. Wiedziałem, że gdy obejmę ster nie będę mógł opuścić go
nawet na moment.
Było bardzo zimno, wiatr wył, a morze ryczało. Jakiś czas zajęło mi zanim wróciłem
na pokład i to co ujrzałem poraziło mnie gromem. Blue zszedł z linii świateł i całkiem
innym kursem, w kierunku północno-wschodnim Zjawa III parła prosto na rafę Eh. Żaden
dźwięk nie mógł przejść przez moje gardło. Odepchnąłem Blue i mocno chwyciłem ster w
szalonym wysiłku próbowałem zawrócić Zjawę III na spokojne wody. Było za późno. W
chwilę później uderzyła mocno, podskoczyła i uderzyła znów, cała zawibrowała od
śmiertelnego uderzenia. W chwili gdy wziąłem ster, jakimś szóstym zmysłem żeglarskim
w obliczu zagrożenia, skierowałem Zjawę III na wschód, zamiast na zachód w kierunku
kanału. Kiedy leżała na boku, tłuczona przez wściekłe fale, zastanawiałem się czy mój
instynkt był słuszny. Czy głęboka woda była na wschód czy na zachód?
Dave natychmiast wgramolił się na pokład, prosto ze swojej koi. Krzyknąłem do
obydwu chłopaków, aby ściągnęli żagle i przymocowali je tak ciasno, jak to możliwe.
Wysilając każdy mięsień, wytężyłem się, aby zauważyć i usłyszeć każdy drobny szczegół
i intensywnie myśleć. Uderzona łódź leżała na boku, pod ciężarem żagli, uderzając o rafę
lewą burtą, lecz oparta była o kil. Białe, spienione fale przelewały się przez nas i rozbite
bryzgi porywane były przez silny wiatr. Wszystko czego pragnąłem to dużej fali, która by
nas mogła zepchnąć z rafy. Mocno wybrane żagle były gotowe, napięte od naporu silnego
wiatru. Dziób wskazywał wschód… a my czekaliśmy.
Wtedy nadeszła odpowiedź na moje modlitwy. Wielka rycząca ściana wody runęła na
nas z ciemności. Ściskając mocno ster i zapierając się mocno stopami przed uderzeniem,
krzyknąłem do chłopców, aby się mocno trzymali. Była już na nas. Uderzyła w prawą
burtę pokrywając całą łódź rozpędzoną, gorąca cieczą. Zostałem uderzony w głowę, co
trochę mnie ogłuszyło i mogłem jedynie pomyśleć o tym, że byłem cały spocony i
próbowałem zorientować się czy Zjawie III udało się podnieść. Przez moment poczułem
miękkość pod nami. W dzikości nocy zsunęła się na głęboką wodę i więcej nie dotknęła
rafy. Byliśmy na rafie tylko kilka minut, ale Zjawa III była o krok od niechybnego końca.
„Kliwer dół… bezan dół… szybko… szybko, ” wrzeszczałem. Ulżyło mi dopiero po
obejrzeniu uszkodzeń i oszacowaniu strat. Zjawa III szybko odpłynęła na głębokie wody,
ale był to bardzo ciasny obszar. Minęliśmy rafę Eh, ale obawiałem się, że stare żagle,
które były wciągnięte, nie wytrzymają naporu wiatru. Nie było szans, aby wrócić znów do
kanału żeglownego. Musiałem zawrócić na wschód w stronę rafy Eh i znów wejść do
kanału przed następną rafą.
Wysłałem Dave na dół, aby sprawdził uszkodzenia i wrócił szybko mówiąc, że
bierzemy wodę. Wiatr zaczął się wzmagać. Morze było białe od spienionej wody i trudno
było obserwować linię brzegu rafy. Byłem przerażony, że możemy zauważyć ją za późno.
Byliśmy zaledwie o około dziesięć minut od rafy Eh, gdy na górze usłyszałem potężny
trzask jak z ogromnego bicza. To był pękający, stary grot. Pod stałym naciskiem na rafie,
spisał się świetnie przy zejściu Zjawy III, w najgorszym momencie, ale teraz zaczął pękać
na szwach. Chłopcy opuścili go błyskawicznie, próbując go ratować, chociaż w części, ale
gdy to zrobili, zaczęliśmy dryfować wstecz. Pod naporem silnego wiatru i fal
dryfowaliśmy wprost na rafę Eh. Natychmiast wciągnęliśmy bezan, ale tylko
zmniejszyliśmy dryf. „ Wziąć nowy grot. ” Krzyknąłem. „ Odciąć stary… szybko…
szybko.”
Nowy grot został rozciągnięty na deku. W ciemności wyczuwałem rękoma znajome
kształty, jego rogi i przymocowałem go jak należało. Wciąganie go szło całkiem łatwo. W
ciągu kilku minut był wciągnięty, ostrożnie zwiększyliśmy szybkość i skierowaliśmy łódź
na taki kierunek, abyśmy mogli dobrze obserwować brzeg rafy.
W przeciągu pół godziny, znów zawisło nad Zjawą III niebezpieczeństwo jej utraty.
Zjawa III uderzyła w rafę o 2.55, a o 3.00 z niej zeszła. O 3.15 rozdarł się główny żagiel, a
o 3.30 wisiał już nowy grot. Wszystko to potem opisałem w dzienniku pokładowym.
Nowy grot pracował bardzo dobrze i po kilku manewrach, Zjawa III znów była na
właściwym kursie, na północ, w kierunku Cooktown, 20 mil dalej. Chłopcy zeszli na dół,
pompować wodę. Woda z szemraniem wlewała się przez dennik, robiąc niemiłosierny
bałagan w kabinie. Zjawa III trzymała niezłą prędkość. 80 mil do przylądka Grafton od
rafy Eh, przez Caims przeszliśmy w dziewięć godzin. Nocny rejs pomiędzy wyjątkowo
dużą ilością raf, to było o wiele za szybko, ale musiałem trzymać grot, cały czas
podniesiony, aby zachować najlepszą manewrowość łódki.
Po minięciu latami Archer, Zjawa III musiała przejść bez żadnych znaków, pomiędzy
rafą Cee (C) i kontynentem. Potem przeszła szeroki akwen koło latami, pomiędzy rafą
Dee (D) i kilkoma innymi rafami, rozciągającymi się około dwie mile od brzegu. To był
bardzo niewygodny odcinek drogi, dla zrefowanego grota, ale opuściliśmy go do połowy.
Nawet wtedy minęliśmy Cooktown o 5.00, wciąż w ciemności nocy.
Chciałem jak najszybciej wpłynąć do portu, gdyż Zjawa III wciąż brała wodę, ale
musiałem zaczekać, aż się nieco rozwidni. Port znajdował się u ujścia małej rzeki
Endeavour, gdzie płycizny sięgały daleko w morze, a ja nie miałem map.
Stojąc pod wiatr, Zjawa III mocno pochylała się na bok. Fale uderzały w żagle,
spływały po pokładzie, a woda wewnątrz mocno uderzała o ściany kabiny. Dave
pompował nieprzerwanie, a Blue wylewał wodę wiadrem, lecz wody wciąż przybywało.
O 5.45, aby pogorszyć sytuację, odpadł stary sztaksel, a kilka minut później odfrunął
grot. Zjawa III zaczęła bezwładnie dryfować w kierunku przybrzeżnych płycizn,
kurzawki, która była grobem wielu statków i marynarzy.
Byłoby tragiczne widzieć jak Zjawa III, podziurawiona, powoli tonęła, byliśmy
przemoczeni do suchej nitki i nie było innego wyjścia, jak wchodzić do portu. Nie
potrzebowaliśmy dodatkowych niebezpieczeństw. Cała noc upłynęła szybko na sprawnym
wciąganiu nowego kliwra i grota. Kiedy wszystko było gotowe, minęliśmy pobliskie
mielizny. Fale wciąż się zmieniały i były pełne sekretów i zdradzieckich zamiarów, ale
Zjawa III, wciąż wierna, zawróciła i odpłynęła.
O 8.00 Zjawa III weszła do portu w Cooktown, przebywając dystans z Towns-ville w
ciągu 40 godzin. Gdy Kapitan Portu zobaczył ile wody było wewnątrz, nie pozostał długo
na pokładzie, lecz udał się na molo, robiąc notatki na kawałku tektury, który znalazł po
drodze. Bałagan w kabinie wymagał całonocnej pracy, ale nie było specjalnie widać jej
efektów. Aby zachować stare żagle, przed zmyciem z pokładu, wcisnęliśmy je do środka
przez świetliki. Teraz mieszały się w brudnej wodzie razem z ubraniami, książkami,
papierami, jedzeniem i wszystkim innym.
Było przyjemnie znów być w spokojnym porcie, ale nie było dane nam zaznać tego
spokoju. Blisko miasta, niedaleko mola, gdzie Zjawa III była przycumowana, leżało
wysokie wzgórze i z tego wzgórza co jakiś czas uderzał w nas potężny podmuch wiatru.
Czułem go, widząc liny cumownicze naprężone do granic wytrzymałości. W pewnym
momencie cuma trzasnęła o molo i zerwała się razem z kawałkiem drewnianej belki,
okręcając się dookoła want. Być może Zjawa III odczuwała niechęć do pozostania w
porcie Cooktown, po wszystkich przejściach. Musiała wiedzieć co było jej potrzebne.

Fot. 30. Cooktown, łatanie dziur po rafie Eh.

Fot. 31. Przyjazd Bernarda („Blue” - z prawej). Odjazd Sidney’a (drugi z lewej).
4.11 Jedenaście
OBAWIAJĄC SIĘ O NASZ LOS, LUDZIE Z COOKTOWN ZGROMADZILI SIĘ
DOOKOŁA, ABY POMÓC NAM W CIĄGŁYM POMPOWANIU WODY I ZAPOBIEC
ZATONIĘCIU ZJAWY III. Wieczorem, podczas wysokiej wody, udało nam się wypchnąć
ją na plażę. Było to dokładnie w tym samym miejscu, w którym kapitan Cook osadził
swojego Endeavoura w celu dokonania podobnych napraw, po uderzeniu z obecną rafą
Endeavour. Było to niedaleko od pamiętnej rafy Eh.
Rankiem, 10 sierpnia, przy niskiej wodzie, mogłem wreszcie zobaczyć rozmiar
uszkodzeń. Jedna klepka dennika u nasady dziobowej, całkowicie odpadła. Było wiele
zadziorów na lewej burcie i jedna klepka wewnątrz, pomiędzy wręgami, była złamana, nie
na całej grubości, ale na jakichś 3 calach, jakby coś ostrego i twardego ją nacięło.
Szczęśliwie, rozbita klepka siedziała nadal na swoim miejscu, zapobiegając wlewaniu się
ogromnych ilości wody i zalaniu łodzi.
W Cooktown nie było szynowej pochylni, na której łatwiej byłoby dokonać naprawy,
podczas, gdy chłopcy wyrównywali i zamalowywali zadziory, ja robiłem wstawki w
dziury u nasady dziobowej oraz dopasowywałem wkładki -kawałki klepek - w uszkodzone
miejsca i porządnie je uszczelniałem.
Byliśmy zadowoleni unikając błotnistej plaży, ale bardziej cieszył nas fakt, że Zjawa
III była znów sucha w środku. Po zrobieniu porządku wewnątrz, łódź znów pachniała
przyjemnie czystością i świeżością, a my czuliśmy się mniej zmęczeni, podziękowaliśmy
ludziom z miasta za pomoc i rankiem, 14 sierpnia wypłynęliśmy. Południowo-wschodni
wiatr był ciągle mocny, o sile 6, ale było to dla nas sprzyjające, gdyż mieliśmy do
przepłynięcia 120 mil, dzielące rafy od kotwicowiska w grupie wysp Flinder. O godzinie
9.00 rozwinęliśmy spinaker i Zjawa III poczuła się lepiej. Dwie godziny później przylądek
Flaherty znalazł się na naszym trawersie. Pojawiał się i znikał, … potem rafa Deapoils,
Nates, 11, Przylądek Lookout, Grupa Turtle i wyspa Keu (Q). Noc dosięgła nas koło
przylądka Barrow, wychodząc z niebezpiecznego akwenu, aby znów żeglować w
ciemności.
Doświadczenia z rafy Eh poważnie ostudziły mój optymizm i pozostałem przy sterze
całą noc, z jednym z chłopców stojącym czujnie na dole, gotowym na każde moje
wezwanie. Chłopcy robili zmiany, dając mi 10 minutowe przerwy i pozwalając mi się
napić wody i zjeść kawałek kiełbasy. Kiedy ciemność zaczęła ustępować, zrzuciliśmy
spinakera, przygotowując się do zmiany kursu na wyspę Pipon. Tam czekało nas przejście
przez rafę i trzykrotna zmiana kursu na bardzo małym akwenie. Blisko wyspy Nippon
pojawiło się w tyle nikłe światełko parowca, widok dla nas niezwykle rzadki. Jego czarna
bryła posuwała się tak powoli, jakby niemal stał w miejscu. Było jasne, że jest bardzo
ostrożny w wąskim przejściu. Minęliśmy parowiec blisko przylądka Melville. Ostrzeżono
mnie przed tym przylądkiem w Cooktown, gdzie słyszałem o nagłych uderzeniach wiatru,
które czasami przychodzą z głębokiej doliny, podmuchy, które są w stanie zniszczyć
olinowanie przepływających statków, a nawet je przewrócić.
Aby bezpiecznie przejść Channel Rocks (Skalisty Kanał), zmieniłem kurs na wyspę
Pipon w kierunku NW, a potem chłopcy zwinęli kliwer i bezan. Wiatr osłabł znacznie na
noc. W nadziei, że osłabi to również ewentualne podmuchy z przylądka doliny Melville, z
którą Zjawa III mogłaby sobie poradzić, zostawiłem podniesionego grota, nie decydując
się na mniejszą prędkość pod jedynie kliwrem i bezanem. Podmuchy nadeszły, osiągając
siłę 8. Często wyluzowywałem grota, lecz po przejściu kanału Channel Rocks, podmuchy
stały się lżejsze i Zjawa III mogła płynąć dalej. O 23.00, zakotwiczyliśmy obok wyspy
Flanders w kanale Owen, naprzeciwko domu, który mogliśmy podziwiać w świetle
księżyca. Okazało się, że nie było to dobre miejsce na rzucenie kotwicy. Silny prąd w
kanale pomiędzy wyspami Flinders i Stanley, oraz silny wiatr w tunelu pomiędzy nimi,
spowodował, że Zjawa III szarpała się nieprzyjemnie na łańcuchu kotwicznym.
Niespodziewanie Zjawa III zaczęła nabierać wody i trochę mnie to zaskoczyło, aż
poczułem się zakłopotany. Zacząłem domniemywać przyczyn, być może kil się oddzielił
od dna, przy nasadzie dziobowej i podczas sztormowej pogody maszt mógł otwierać
szpary i być może je rozwierać.
Ranek rozpoczął się od pięknej, ciepłej pogody i wyspa wyglądała przepięknie i
spokojnie, aż nie mogliśmy oprzeć się, aby wyjść na brzeg. Nie było nikogo na wyspie i w
domu, który widzieliśmy w świetle księżyca, a który był w opłakanym stanie. Drzwi
odpadły, kiedy próbowaliśmy je otworzyć. W przybudówce znaleźliśmy liny, żagle, pasy
ratunkowe, wszystko zupełnie zbutwiałe. Niespodziewanie cisza naszej wycieczki została
przerwana, niesamowitym rumorem, który nas zaskoczył. Oczekując najgorszego
zwróciliśmy się w kierunku hałasu. Tam była… Świnia. Była całkiem spora i przyjaźnie
nastawiona, oczywiście bardzo samotna i mizerna, spragniona towarzystwa. Natychmiast
zaczęła podążać za nami jak pies. Przypuszczając, że nasz nowy przyjaciel może być
spragniony, Dave napełnił dużą miskę wodą z cysterny i nasz kolega natychmiast
wszystko połknął. Znaleźliśmy torby ze zbożową żywnością i zrobiliśmy prowizoryczny
karmnik, z którego świnka mogła sobie jeść i pić, gdy tylko jej się zachciało. Wyglądała
na zadowoloną. Po obiedzie, na pokładzie, zrobiliśmy sobie następną wycieczkę, aby
poświęcić jej trochę czasu, a ona, gdy tylko zobaczyła naszą małą łódkę, przygalopowała
na plażę, aby nas przywitać. Kiedy znów odpływaliśmy, zaczęła głośno kwiczeć.
Wskoczyła do wody za nami i próbowała gwałtownie wejść do bączka. To była bardzo
smutna i wzruszająca sytuacja. Mieliśmy nadzieję, że właściciele posesji odwiedzają ją co
jakiś czas. Było tam też kilka kóz, pasących się na wzgórzach, tak że powrót kogoś był
całkiem możliwy.
Następnego dnia, przed wypłynięciem poszliśmy jeszcze zobaczyć czy świnka daje
sobie radę z jedzeniem i piciem, odpłynęliśmy, gdy była zajęta jedzeniem. Oczywiście
były również inne sugestie, co zrobić ze świnką, ale opowiedzieliśmy Blue naszą historię
z polowaniem na owce na wyspie South Percy i potwierdził on, że nie umiem polować.
Był lekki wietrzyk, gdy podnieśliśmy kotwicę i zbliżał się wieczór, zanim
osiągnęliśmy wyspę Burrit, odległą o 35 mil. Była właściwie jak rafa, pięć stóp
wysokości, w większości pokryta mangrowymi krzewami, stanowiącymi znakomite
schronienie dla ptaków. Zakotwiczyliśmy po spokojnej, północnej stronie w oczekiwaniu
lepszego wiatru. Wycieczka bączkiem po płytkiej wodzie, zaowocowała znalezieniem
ogromnej muszli małży i wielkiej skorupy żółwia, pozostawionej przez myśliwego.
Złapaliśmy całkiem sporego żółwia i udało nam się go nawet przyrządzić tej nocy.
W ciemności pojawił się wiatr i deszcz, a na zachodzie zobaczyliśmy ognie na
kontynencie, w większości wzniecone przez Aborygenów. Rankiem znów byliśmy w
drodze z lekką bryzą. Niedaleko rafy Tih Tih (TT) minęła nas s/s Morella, należąca do
Burns Philips Co. O 16.00, koło przylądka Direction, zmieniliśmy kurs na Restoration
Rock. Skała została właściwie nazwana przez kapitana Bligh, który z lojalną częścią
swojej załogi, wyciągnął Bounty na brzeg skalistej wyspy, aby dokonać napraw i obronić
się przed atakiem nieprzyjaźnie nastawionych tubylców. Minęliśmy wyspę wieczorem i
godzinę później rzuciliśmy kotwicę w Portland Road, zadowoleni z przebytych 85 mil.
Jak zwykle po zakotwiczeniu zeszliśmy na dół, aby posprzątać, umyć dek i oczywiście
wypompować wodę.
Portland Road dawało schronienie tylko od strony południowej i południowo-
wschodniej, widok jaki ujrzeliśmy rankiem był niespodzianką. Na brzegu było kilka
budynków, także ludzką budowlą był pomost dla parowców. Dowiedzieliśmy się później,
że w głębi wyspy znaleziono cynę i złoto, a ludzie ze stolicą przenieśli się w głąb. Molo
musiało być szybko przystosowane dla dużych statków, których spodziewano się wkrótce
do transportu kruszcu.
Wieczorem, na kolacji mieliśmy gościa, właściciela małego kutra motorowego,
Banty, z Brisbane w Australii. Był on właściwie badaczem, który od wielu lat
przeszukiwał brzeg w poszukiwaniu złota. Jego opowieści były bardzo interesujące i
cieszyliśmy się z tego towarzystwa. Jako rezultat jego silnego wpływu, wszyscy trzej
następnego ranka uczestniczyliśmy w polowaniu na krokodyle, aby tylko zobaczyć je w
naturalnym środowisku. Blue niósł nasze pożywienie. Dave miał piękny Winchester, który
pożyczył z Banty, a ja niosłem swoją dwururkę i rewolwer, wszystko dla bezpieczeństwa.
Skradając się wśród drzew i krzewów, ukradkiem rozglądaliśmy się dookoła, wypatrując
zdobyczy. Stopniowo dochodziliśmy do przekonania, że nie było nic do znalezienia,
dopóki nie wejdziemy kilka mil w głąb lądu. Nasza śmiała ekspedycja zakończyła się dla
nas trzech bardzo miło złapaniem w czapki motyli. Właściwie motyle były raczej rzadkie i
bardzo piękne i ja mogłem zachować je jako eksponaty dla muzeum zoologicznego w
Warszawie, które mnie o to prosiło. Dzień nie był całkiem stracony.
Następny dzień zastał nas daleko od Portland Road i nieco później koło wyspy
Hannibal, po przepłynięciu 75 mil w siedem godzin. Było tam bardzo marne
kotwicowisko i byliśmy radzi odpływając z niego następnego ranka. Następne 70 mil, po
których napotkaliśmy dobre kotwicowisko, w pobliżu wyspy Possession, oznaczało, że
przeszliśmy Wielką Rafę. To nie było łatwe przejście, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt,
że rozpościerające się morze koralowe miało więcej raf i małych wysepek niż
jakiekolwiek inne.
Po raz kolejny doświadczyliśmy silnego podmuchu. Fale były krótkie, zwarte, często
przełamujące się i Zjawa III płynęła pod pełnymi żaglami. Minęliśmy przylądek False
Orfordness, zmieniliśmy kurs na N W, widzieliśmy wyspę Half Way (Wpół Drogi) po
naszej prawej burcie, cały czas uważnie wypatrując napotykające nas szkwały. Zrobiłem
krótkie notatki w dzienniku pokładowym:
09.50 Zmieniliśmy kurs na NW by W. Zła widoczność.
11.50 Widzimy Shadwell Peak. Wysokie, ostre fale. Chyba jest prąd.
12.30 Mijamy rafę X - Wyspa Żółwia na zachodzie. Mgła. Rafa Y widoczna.
Wchodzimy przy mgle 4 sążnie wzdłuż brzegu Harrington. Znane przejście Albany
zaczyna być widoczne we mgle. Mgła powodowana przez silny wiatr pryskający wodą.
13.30 Zmieniliśmy kurs na NW by W, prosto na przejście Alabany. Trudna
sterowność. Blisko lewej burty mielizny i skały Ariel Bank i UFA Rock, niewidoczne przy
takiej mglistej pogodzie.
W przejściu Albany mieliśmy trochę szczęścia. Generalnie w przejściu wysoki pływ
kieruje się na północ, a niski na południe, lecz przy długotrwałym wietrze południowo-
wschodnim prąd płynie na północ z szybkością 4-5 węzłów. W tym czasie Zjawa III miała
silny południowo-wschodni wiatr i przypływ, tak, że przeszła przez przejście z prędkością
huraganu.
Na kontynencie pojawiły się samotne domy i Blue z Dave’m chcieli chociaż na nie
popatrzeć, podczas gdy ja utrzymywałem kurs Zjawy. Dziwiłem się, kto mógł wybudować
takie rezydencje w tak odległych częściach Kontynentu Australijskiego. Gdy
opuszczaliśmy przejście wiatr znacznie osłabł. Zmieniając na krótko kurs na W,
płynęliśmy wolno wzdłuż wyspy Possession. W sobotę, 20 sierpnia 1938 roku, o godzinie
17.00, zakotwiczyliśmy po jej zachodniej stronie.
Po przejściu Pacyfiku, Zjawa III dokonała następnego ryzykownego przedsięwzięcia,
ponad 2000 mil z Sydney szczęśliwie pozostało za rufą.
4.12 Dwanaście
DAVE I BLUE NAPRACOWALI SIĘ BARDZO W CZASIE NASZEGO
DWUDNIOWEGO POBYTU W POBLIŻU WYSPY POSSESSION. To był nasz ostatni
postój na wybrzeżu Australii i spędzili oni ten czas na podziwianiu opustoszałej wyspy,
zbieraniu orzechów kokosowych, pływaniu… żegnając się ze swoim krajem, którego
ogrom i piękno mogli po raz pierwszy zobaczyć, dzięki temu, że płynęli na Zjawie III.
We wtorek, 23 sierpnia, o godzinie 7.00, Zjawa III znów stanęła pod białymi
chmurami żagli, gotowa do następnej długiej podróży. Udaliśmy się w drogę do Koepang
(Kupang), stolicy części holenderskiej wyspy Timor, gdzie kapitan Bligh wreszcie dotarł
do cywilizacji i opowiedział światu o buncie na swoim statku, Bounty.
Zjawa III była teraz w lepszej kondycji. Nadmierne przeciekanie ustało, zmniejszając
nasze obawy o odpadnięcie kilu. Z korzystnym, południowo-wschodnim wiatrem i
lekkimi szkwałami, żeglowała bystro przez Endeavour Strait. Potem zmieniając kurs na W
1/4 S, minęliśmy długą linię płycizn pomiędzy Red Bank i Rothesay Bank. Po południu
Zjawa III weszła na otwarte morze Arafura, znane również jako morze Timor, gdzie wiatr
ucichł i zmienił się na wschodni. Nasze gwizdanie i drapanie w maszt, co było najlepszą
metodą na nadejście korzystnego wiatru, nie przynosiło żadnego skutku. Pod pełnymi
żaglami, ledwo poruszaliśmy się naprzód. Dzień był piękny, lecz gorący i spokojny.
Morze było ciche i spokojne i jedynym hałasem były pękające łupiny orzechów
kokosowych, które rozłupywali Dave i Blue.
To był najlepszy czas, aby rozpocząć naszą typową morską procedurę. Długa podróż,
długie wachty. Zdecydowaliśmy się na 4 godzinne wachty, moja jak zwykle była pierwsza
po zmroku, aby ustawić łódź na nocne żeglowanie i pierwsza o świcie, aby sprawdzić kurs
po nocy, skorygować i ustawić na cały dzień.
Dave przygotował śniadanie, po swojej porannej wachcie, a Blue przyrządził kolację,
jak zwykle o 18.00. Zrezygnowaliśmy z obiadów, jedząc więcej rano i wieczorem.
Śniadanie zazwyczaj składało się z owsianki, po której była peklowana wołowina z
cebulą, smażone naleśniki, zamiast chleba, czasami puszka sardynek dla każdego i herbata
lub kakao. Na kolację Blue przygotowywał Potrawkę a la Zjawa, której sukces zależał od
ilości składników, które jego ręce tam włożyły. Czasami gotował ryż, ziemniaki lub fasolę,
z peklowaną wołowiną i cebulą, lub makaron ze śledziami w sosie pomidorowym. Desery,
które sobie zastrzegł, były jego specjalnością, najczęściej był to pudding ryżowy lub sago
z duszonymi suszonymi śliwkami. Wszystkie posiłki kończyły się herbatą lub kakao i
chlebem z dżemem. Chleb mieliśmy przez kilka dni od wypłynięcia z portu, potem tylko
suchary, dopóki i one się nie skończyły. To była nasza zasada, aby wielki dzban herbaty
był pełen dzień i noc. W upałach tropiku, chłodna herbata smakowała najlepiej i
pozwalała ugasić pragnienie, a wodę trzeba było gotować aby ją przyrządzić, co było dla
nas zdrowsze, niż picie wody prosto z baniaków.
Na Morzu Timorskim, moi dwaj kompani mieli idealne warunki do wczucia się w
tajniki żeglowania. Wiatry były lekkie wschodnie lub południowo-wschodnie, dni
słoneczne i ciepłe, noce gwiaździste i piękne. W piątek, 26 sierpnia, ujrzeliśmy przylądek
Wessel, 330 mil od wyspy Possession. Kilka godzin później, po przepłynięciu, brudnej
łachy naniesionej przez prąd morski, Zjawa III ustawiła się na kursie na Wyspę
Noworoczną odległą o 220 mil.
Noc rozświetlały ogromne płomienie z wyspy Wessel, wzniecone, jak
przypuszczaliśmy, przez Aborygenów, którzy zamieszkiwali północne wybrzeże Australii,
wciąż wolni od napierającej cywilizacji. Wiatry wciąż były lekkie i z powodu bliskości
lądu, wciąż się zmieniały/zmuszając nas do ciągłego korygowania żagli. Jakkolwiek,
byliśmy w zasięgu lekkiego prądu zachodniego, który pomimo kapryśnego wiatru
pozwalał nam wciąż poruszać się do przodu.
O 7.15, 29 sierpnia, Zjawa III minęła Wyspę Noworoczną. Tego dnia, z północnego-
wschodu nadeszła wielka martwa fala i wiatr wzmógł się do siły 5. To był fałszywy alarm,
jednakże do wieczora wszystko ucichło i wróciło do normy i znów spokojnie płynęliśmy
do wyspy Timor. Czasami żagle trzepotały tak okropnie, że musieliśmy je opuszczać, aby
zapobiec przecieraniu się materiału.
Ciemną bryłę Timoru pierwszy dostrzegł Dave, po południu, 3 września. Ciepły wiatr
od wyspy przywitał nas w nocy, przynosząc ciężkie, egzotyczne zapachy i szum
przełamujących się fal. To był oddech Oceanu Indyjskiego, wolno zmieniając kierunek na
południowo-zachodni, omiatał całą wyspę, niosąc odgłosy odwiecznej walki morza z
lądem, na dwadzieścia mil w ciszę nocy.
Następnego dnia, południowo-wschodni wiatr znów przybrał na sile. O 17.00 Zjawa
III weszła do Roti Strait, a następnie do Senan Strait, gdzie napotkała bardzo
niebezpieczne wody. Prądy i fale były bardzo nieprzyjemne, a spienione morze wdzierało
się na pokład.
O 18.40 rzuciliśmy kotwicę w zacisznym zakątku Senan Strait, dosłownie 5 mil od
przylądka Koepang. Wszyscy czuliśmy się bardzo dobrze. W dzienniku pokładowym
zapisałem:
Dave i Blue poczynili ogromne postępy… nabrali doświadczenia. Duszone w cukrze
suszone śliwki dla uczczenia przybycia do Timoru. Liczne kolumny dymów kominowych
wyrastają na brzegu. Jasny księżyc… spokój.
Cieszyliśmy się nocnym odpoczynkiem, przyjemną kąpielą o poranku na pokładzie i
goleniem w świeżej wodzie. Potem, po rześkim śniadaniu podnieśliśmy kotwicę o
godzinie 11.
Wiatr, który ciągle wzmagał się ze wschodu, zmuszał nas do ciągłego halsowania, a
wszędzie dookoła nas kręciło się mnóstwo małych łódek z trójkątnymi żaglami. Pływali
na niech tubylcy, łowiący ryby. W południe, około 2 mil od Koepang, minęliśmy lokalny
szkuner. Miał ciężki, wybrzuszony kadłub, mocny dryf i beznadziejnie ustawiony żagiel,
wydęty jak balon.
O 13.00 osiągnęliśmy nasz cel i rzuciliśmy kotwicę na redzie w Koepang, w pobliżu
wielu miejscowych łódek. Szkunek, który minęliśmy, przypłynął w godzinę i dwadzieścia
minut, później, ale nie było nikogo widać na pokładzie. Położenie Koepang było całkiem
odmienne od innych miast, które widziałem na wyspach Morza Południowego. Ściany z
pobielonych wapnem kamieni i łupkowe dachówki przypominały małe porty morskie w
Holandii.
Nie było tu portu, a jedynie reda z małymi stalowymi polerami, co bardzo utrudniało
wychodzenie na brzeg nawet przy pomocy bączków. Małe miasteczko było bardzo czyste,
a wąskie uliczki wybrukowane. Większość sklepów była własnością Chińczyków, którzy
zamykali je na około trzy godziny, każdego popołudnia. Było bardzo niewielu białych,
głównie pracowników administracji cywilnej. Nasze przybycie szczęśliwie zbiegło się z
wielką uroczystością 40 rocznicy panowania Królowej Wilhelminy Holenderskiej. Wielka
liczba wyspiarzy, w większości konno, przybywała na tę uroczystość z gór. W Pasar-
Malam, które zostało wzniesione jako miejsce wieczornej rozrywki i zabawy, przez cały,
długi dzień odbywały się procesje, konkurencje sportowe, wystawy miejscowej kultury i
konkursy zręcznościowe. Wyspiarze, którzy wyglądali na wpół cywilizowanych, obrzucali
nas nieprzyjaznymi spojrzeniami i bardzo niechętnie ustępowali z drogi, mijając nas. Byli
mali, lecz mocno zbudowani, ubrani na kolorowo, przyozdobieni obficie mosiężnymi
ozdobami ze srebrnymi ornamentami. Prawie każdy posiadał zgrabny sztylet w bogato
przyozdobionej pochwie, ze srebrnymi ornamentami wykonanymi z przetopionych,
holenderskich guldenów. Wszyscy bezustannie żuli czerwone liście, które pozostawiały
wszędzie czerwonawe plamy przy wypluwaniu na ziemię, co czynili niezwykle często.
Liście, jak się dowiedzieliśmy, utrzymywały ich zęby w zdrowiu, lecz ciągłe żucie
powodowało, że wykrzywiały się na zewnątrz. Wypychały również ich wargi do przodu,
powodując bardzo nieprzyjemny wygląd. Mężczyźni byli mali, a kobiety jeszcze
mniejsze. Były drobnej budowy, tak że kobiety w każdym wieku wyglądały jak małe
dziewczynki. Zgodnie z locją, rasa była mieszanką Papuasów i australijskich
Aborygenów.
Komunikacja morska w Koepang była bardzo zła, a poczta beznadziejna. Z drugiej
strony, 15 hydroplanów Angielskiej Kompanii Quantus, utrzymywało cotygodniową
komunikację z Anglią i Australią. Było także 5 samolotów Holenderskiej Kompanii
K.N.I.L.M. Tubylcy naturalnie nie ufali samolotom i dorobili własne tłumaczenie nazwy
Kompanii w swoim własnym języku „Kalaou Naik Nini Leak Marty.” („Jeśli wsiądziesz
do tego, wkrótce zginiesz.”)
Francuską Kompanię P.L.M., obsługującą połączenia do Paryża, Lyonu i krajów
śródziemnomorskich, ochrzcili na „Pour La Morte” („Na śmierć.”).
Nie mogliśmy pozostać zbyt długo w Koepang i wypłynęliśmy 8 września. To było
konieczne, gdyż Zjawa III musiała być wyciągnięta na brzeg, dla dokładnego sprawdzenia
po przejściach na rafie Eh. Pierwszą okazją do tego mogła być Batavia. Wyspa na zachód
od Timor, leżała w całym łańcuchu wysp: Flores, Soembava, Lombok, Bali, Java,
oddzielając płycizną morza Java, Flores i Ocean Indyjski. Z płycizn tych mórz wypływa
silny prąd, przepływający pomiędzy wyspami, który wpadając do oceanu, powoduje
powstanie dużej martwej fali, która utrudnia nawigację, a nawet stwarza
niebezpieczeństwa.
Następnego dnia weszliśmy pomiędzy wyspy Flores i Soembava i wieczorem
usłyszeliśmy głośny dźwięk przełamujących się fal, piętrzonych silnym prądem w
cieśninie Sapod. Podobne warunki panowały w cieśninie Atlas, więc zdecydowaliśmy się
wejść na morze Java, przez cieśninę pomiędzy wyspami Lombok i Bali. Było ono
najszersze, więc myślałem, że będzie tam najlżejszy prąd.
12 sierpnia, o godzinie 2.00, Zjawa III była tak blisko cieśniny, że zrzuciliśmy
główny żagiel, aby doczekać z wejściem do świtu. Była jeszcze noc i Zjawa III, pod
przednimi żaglami jedynie w drażniący sposób kiwała się na spiętrzonych falach sunąc to
na południowy-zachód, to na zachód, to na południowy wschód. O brzasku zwróciłem się
w kierunku cieśniny i Zjawa III płynęła spokojnie pod pełnymi żaglami. Stopniowo, w
miarę zbliżania się do wejścia, spiętrzająca się fala stawała się coraz bardziej stroma i
groźna. W pewnej odległości, na kierunku północno-zachodnim, pojawiła się biała linia
przełamującej się wody, jak na płyciźnie w czasie sztormu. Linia przypominała przez jakiś
czas brzeg kartki papieru, potem nagle zbliżyła się do nas przybierając wyraz dzikiej,
ogromnej miotającej się fontanny. W dzienniku zapisałem to jako sztorm bez wiatru w
następujący sposób:
godz. 06.00 Kurs na cieśninę Lombok. Spiętrzenie zamieniło się w ogromną falę,
która zaczyna się przełamywać. Czoło prądu.
godz. 08.00 Sama linia białej kipiącej wody. Nadzwyczajnie stroma fala przełamuje
się w kilku kierunkach, często 3 metry powyżej Zjawy III. Wspaniale, jak ona wspina się,
albo jak zsuwa się po stromych gigantycznych falach, nie spada w dół na dziób i nie
chowa się pod wodę. Jest dobrą łódką. Sterowanie jest bardzo trudne. Boli mnie ręka od
trzymania szarpiącego rumpla. Chłopcy na pokładzie gotowi na każdy wypadek.
godz. 09.00 Jeśli wiatr by się wzmógł, moglibyśmy posuwać się pod prąd, zamiast
tkwić prawie w miejscu. Jest pięknie, widok jest niezwykły, słoneczny dzień, błękitne
niebo, lekki wiatr i ciężkie sztormowe morze. Śniadanie z kłopotami. Miski fruwają
dookoła. Dave wypadał z kuchni wiele razy. Dodatkowy spinaker dał radę prądowi, ale
Zjawa III co pokonała trochę dystansu to znów się cofała. Huśtawka.
godz. 10.15 Niespodziewanie, linia przełamania wody przesunęła się na południe i
woda dookoła stała się czysta i błyszcząca. Wiatr zmienił się na ESE (wschodnio-
południowo-wschodni) i wzmógł się. Zjawa III płynie prosto w kierunku cieśniny.
godz. 12.00 Koniec tropikalnej mgły upalnych dni. BALI… Wyspa czarów…
poezji… romantyzmu… na wpół przyodzianych kobiet.
Tak wiele jak na dziennik. Następnego dnia po południu dotarliśmy do Bulelang,
innej redy podobnej do Koepang, i zakotwiczyliśmy nieopodal stalowego pomostu. Znane
powszechnie piękno wysp Bali z ich pół milionem mieszkańców, było jedynym miejscem,
którego nie mogliśmy ominąć. Nasycaliśmy się widokami jak tylko to było możliwe.
Samo Bulegang było czyste i schludne, a tak pięknej okolicy nie widziałem od czasu
wizyty na Tahiti. Z wielkiej ilości wulkanów tylko dwa były ciągle czynne. Kratery dwóch
wygasłych wulkanów z upływem lat przekształciły się w duże jeziora, jedno Boo-Jan i
drugie Bratan, jakieś 3,400 stóp powyżej poziomu morza, położone blisko najwyższej
części wyspy wznoszącej się do wysokości 10,187 stóp.
Grzbiet łańcucha gór rozpościerającego się nierówno ze wschodu na zachód dzielił
wyspę mniej więcej na dwie części. Północna część, będąc mniejsza i mniej zaludniona
zbierała tylko jeden plon rocznie i była bardziej absorbowana przez cywilizację. W gęściej
zaludnionej południowej części, gdzie żyzna ziemia rodziła trzy razy do roku i gdzie była
większość dużych miast i wiosek, zbudowanych przeważnie z kamienia ludzie żyli
własnym, tradycyjnym życiem, prosto i szczęśliwie. Pomimo tego Bali było pod
znacznym wpływem Holendrów, czym byliśmy bardzo zaskoczeni, zważywszy, że Bali
było pod rządami Holandii zaledwie przez ostatnie dwadzieścia lat. Cieszący się
wolnością Balijczycy oparli się napierającej obcej kulturze i nawet nieuchronnie
nadchodzące poddaństwo, nie spowodowało całkowitej akceptacji zdobywców.
Kontynuowali w tajemnicy budowę swoich sakralnych świątyń, niewidocznych dla
Holendrów.
Balijczycy zachowali swoje tradycyjne stroje, sarong. Misjonarze od pierwszych dni
upierali się, że Balijczycy, a w szczególności kobiety, powinni nosić europejskie ubrania.
Jednakże, gdy tubylcy zaczęli zapadać na różne choroby z powodu, jak się wydawało,
niehigienicznego sposobu ubierania, Rząd Holenderski interweniował i wyspiarze
powrócili do sarong, jako zdrowszego sposobu ubierania.
Pragnąc odwiedzić południową część wyspy, wypożyczyliśmy samochód i
przekroczyliśmy góry w drodze do stolicy, Del Pasar. Zostawiłem Zjawę III na kotwicy
pod opieką Kapitana Portu. Zapewnił mnie, że nie zdarzają się wiatry od strony Morza
Jawajskiego i przyrzekł mi mieć baczenie na łódkę podczas naszej nieobecności.
Droga przez góry była dobra lecz trochę niebezpieczna. Po drodze mijaliśmy wiele
grupek więźniów. Nasz kierowca wyjaśnił nam, że byli to złodzieje i przestępcy seksualni,
skazani na pracę przy budowie dróg. Wioski nie wyglądały tak romantycznie jak na
wyspach Morza Południowego. Domy były pomalowane na biało i zbudowane z kamienia
lub gliny, suszonej na słońcu. Każda wioska była otoczona obronną ścianą, która pomimo
zniszczenia dawała świadectwo wielkiej znajomości sztuki wojennej i przypominała o
waleczności tego narodu. Wielka ilość świątyń, związana z powinnością każdej rodziny
do wybudowania własnej, wskazywała, pomimo złego ich stanu, że kiedyś wyglądały
wspaniale, pokryte całe kunsztownymi rzeźbami. W czasach, gdy fale wojowników
islamu skierowały się na południowy-wschód, Bali była jedyną wyspą, która stawiła
skuteczny opór i zachowała Hinduizm.
Dowiedzieliśmy się, że moralność wyspiarzy stała na bardzo wysokim poziomie i
zauważyliśmy, że kobiety pracujące przy drodze lub na polu, lub kapiące się w wielkich
kałużach wody miały zawsze piersi zakryte koszami lub chustkami, dopóki nasz
samochód ich nie minął.
Małżeństwo mogło być zawarte tylko za zgodą rodziców i dopiero po tym, gdy
kawaler wniósł odpowiednią zapłatę za porozumienie. W przypadku, gdy chłopiec porwał
dziewczynę i powiedział o tym ojcu, musiał zapłacić za dziewczynę, a jej ojciec musiał
zapłacić jej matce. Potem następowała okazała ceremonia ślubna. Kolejną interesującą,
odkrytą przez nas rzeczą był fakt, że Balijczycy nie liczyli swojego wieku tak jak my to
robimy. Ich tydzień składał się z 5 dni, miesiąc z 35 dni, a rok z 6 miesięcy.
Po przybyciu do Del Pasar, wynajęliśmy pokój w hotelu del Satrya i niezwłocznie
wzięliśmy kąpiel i zjedliśmy posiłek. Celem naszej pierwszej wycieczki były ruiny
świątyni, gdzie natknęliśmy się na grupę gestykulujących młodych kobiet, które
proponowały nam zrobienie wspólnego zdjęcia, jeśli byśmy tego sobie życzyli. Z
szerokimi, niewinnymi uśmiechami, zdjęły swoje koszulki tylko, aby nam pokazać, że
komercjalizm naszego świata dotarł także na Bali. Daliśmy im kilka monet i zrobiliśmy
wiele zdjęć, które jednak nie wyszły zbyt dobrze. Zbyt dużo podniecenia, jak na nas!
Po powrocie do naszego hotelu, zaczepił nas młody Chińczyk, z propozycją
obejrzenia walk kogutów. Nie byliśmy nastawieni do tego zbyt entuzjastycznie, ale jednak
poszliśmy. Na Bali panował przesąd, że rozlanie krwi przynosi szczęście. Często, przy
próbie odpędzenia tzw. złych duchów, były zabijane domowe zwierzęta lub ptaki, a ich
zwłoki przybijano do domów, aby odpędzały diabelskie siły. Pod rządami Holendrów,
ludzie byli zmuszani do porzucenia takich zwyczajów, lecz zamiast tego zaczęto urządzać
potajemne walki kogutów. Niezależnie od tego, że Holendrzy kategorycznie zabronili
walk kogutów, nie było pomiędzy Balijczykami takich, którzy by o tym donosili władzom.
Podążając za Chińczykiem do Del Pasar na peryferie miasta, przez kordon młodych
mężczyzn, pilnujących dojścia, zostaliśmy zaprowadzeni do odległego lasku
bambusowego. Na małej polance, przypominającej kształtem spodek, napotkaliśmy
niewielką grupkę mężczyzn siedzących szerokim kołem. Pierwszy rząd siedział ze
skrzyżowanymi nogami lub na pupach. Dwóch mężczyzn trzymało po kogucie gotowym
do walki i głaskało ptaki z wielką czułością i dumą. Najpierw następowały zakłady.
Ogólna cisza potęgowała napięcie. Głosy były zduszone zdenerwowaniem, a oczy płonęły
niezdrowym żarem. Pierwsi zakładali się właściciele kogutów, o wszystko, z polami
ryżowymi włącznie. Po dokonaniu zakładów, właściciele przymocowywali ptakom do
lewej nogi piękne, kolorowe, lecz pokryte trucizną, szpikulce. Robili to w celu
przyśpieszenia efektu śmiertelnego uderzenia.
Szczęśliwie śmiertelna runda nie trwała długo. Każda zaczynała się wrzuceniem
połówki łupiny kokosa do wielkiej misy z wodą. Łupina miała małą dziurkę, przez którą
napełniała się wodą, po czym, gdy zaczynała tonąć, runda dobiegała końca.
Widownia była bez tchu… napięcie i nerwowość były rozładowywane przez krew
wsiąkająca w piasek. Dopóki koguty były jeszcze żywe i mogły utrzymać się na nogach,
skorupka była znów wrzucana do misy z wodą wyznaczając kolejną rundę. Tym razem był
zwycięzca. Pokryty krwią, martwy ptak i słaby, również pokrwawiony zwycięzca, zostali
zabrani, a arenę oczyszczono, wypłacono stawki i nowa para ptaków szykowana była do
walki. Widzieliśmy i podziwialiśmy wiele balijskich zwyczajów, ale walki kogutów nas
nie bawiły. Szybko stamtąd wyszliśmy, dziwiąc się jak ludzie mogą widzieć przyjemność
w takim „sporcie”.
Po powrocie do hotelu, odebrałem telegram od kapitana portu w Bulelang, a jego
treść zmroziła moją krew. „Silny wiatr z otwartego morza… jacht dryfuje”.
Nie zwlekając ani chwili przywołaliśmy samochód. Załadowaliśmy bagaż i szybko
wróciliśmy do Zjawy III. Obawiając się złych wiadomości, dozorca hotelowy nie wziął od
nas za pokój, a jedynie za jedzenie. Spoglądałem z samochodu na ludzi wracających do
domów z pracy, na kobiety spóźnione koniecznością obmycia pod prysznicem swoich
spoconych ciał, próbowałem ukoić mój niepokój. Był piękny wieczór, chłodny i świeży, a
królująca cisza i piękno zmagały się z powracającymi myślami o klątwie wiszącej bez
wątpienia nad Zjawą III. Giwa, nasz kierowca, rozumiał nasze nastroje i pędził po szosie.
Ignorując wiele przepisów, dokonał cudu znajdując właściwą drogę w górach w mrokach
nocy. Dotarliśmy do Bulelang przed północą.
Napotkała nas grupka ludzi i po drodze na pomost dowiedzieliśmy się, co zaszło.
Podczas silnego wiatru, który wiał tylko dwie godziny, lina drugiej kotwicy zaplątała się
w główną linę kotwiczną i Zjawa III zaczęła dryfować w kierunku przybrzeżnej płycizny.
Kapitan portu z pomocą kilku wyspiarzy i łodzi kompanii K.P.M. odholowali Zjawą III od
niebezpiecznego miejsca, zanim osiadła na mieliźnie i zakotwiczyli ją prowizorycznie.
Nasze najgorsze oczekiwania znikły, gdy w pośpiechu weszliśmy na pokład i zaczęliśmy
porządkować plątaninę lin i doprowadzać dek do porządku. Podnieśliśmy grota i
przestawiliśmy Zjawę III troszkę dalej od mielizny, rzucając jej własne kotwice.
Na szczęście nie było żadnych uszkodzeń poszycia i w zęzie nie było widać
przyrostu wody. Rumpel został wypchnięty ze swojego dolnego gniazda, ale to był błahy
szczegół. Po nurkowaniu następnego dnia, mogliśmy powrócić do poprzedniej pozycji.
Zjawa III nie była ubezpieczona i z tego powodu K.P.M. zdecydowało się nie pobierać od
nas zapłaty i poprzestać jedynie na naszych gorących podziękowaniach. Moimi jedynymi
kosztami, które były zawsze istotną sprawą, była zapłata połowy dniówki dla ludzi
pomagających w odholowaniu. Koniec końców byłem szczęściarzem.
19 września, tuż przed południem, wypłynęliśmy z Bulelang przy bardzo słabym
wietrze. Następnego dnia minęliśmy cieśninę Sapudi i nocą Zjawa III stanęła na kursie
wzdłuż wybrzeża wyspy Madura. Wchodząc na Morze Jawajskie napotkaliśmy słynną
flautę, trwającą od rana, która koło południa zmieniła się w leciutki wietrzyk ze wschodu.
Wiatr zaczął się stopniowo wzmagać, zmieniają się na północno-wschodni, północny, a
nawet północno-zachodni. Pod wieczór znów zdechł i dopiero przed północą
napotkaliśmy chłodną, lądową bryzę, która nadeszła z południa, jak zwykle
zapowiedziana przez cienką linię białych chmur, nagle wyłaniających się zza gór.
Każdego ranka przed wschodem słońca, kreseczki małych, żaglowych kajaków
pojawiały się z kierunku niewidocznego brzegu. Lubiliśmy przyglądać się jak łowiły ryby,
czasami nawet dawało się zauważyć większe szkunery, do których podpływaliśmy, aby
przerwać nieco monotonię.
W niedzielę, 25 września, o godzinie 00.15, weszliśmy do Tandjong Priok, portu
Batavii. Biały liniowiec K.P.M. zasalutował Zjawie III, kiedy opuszczał port i wkrótce
otoczyła nas gromadka łodzi motorowych. Niespodziewaną ulgę przyniósł nam
deszczowy prysznic, pierwszy odkąd opuściliśmy wyspę Possession. Urzędnicy portowi,
zgodnie z procedurą, przybyli na pokład, bardzo przyjacielsko wypełniając swoje
obowiązki i zasugerowali nam najlepsze miejsce do rzucenia kotwicy, w miejscowym
klubie jachtowym. W poniedziałek rano, poszedłem do ogromnej stoczni N. V. Droogodk
Maatschappij, aby zorientować się w możliwości wyciągnięcia Zjawy III na pochylnię.
Główny inżynier, młody Holender o miłym uśmiechu, poinformował mnie, że było to
jedyne miejsce, gdzie mogłem to zrobić i kosztowałoby to 100 guldenów. Przybliżony
koszt naprawy mógł być określony po inspekcji. Musiałem to przemyśleć. Nie mogłem
wpędzić się w koszty poza posiadane środki, a były one naprawdę ograniczone.
Ze stoczni Dave i Blue towarzyszyli mi do Polskiego Konsulatu, oddalonego jakieś
pięć mil od Batavia. Tam odebraliśmy długo oczekiwaną pocztę. Konsul, Pan Dr.
Przybyłkiewicz i jego żona władali kilkoma językami, nie wyłączając angielskiego.
Mogliśmy łatwo się porozumieć, lecz kiedy Dave i Blue zajęli się czytaniem swojej
poczty, miałem przyjemność znów porozmawiania w moim własnym języku. Byłem
zaskoczony, kiedy Dr. Przybyłkiewicz zapytał mnie: „A co z przeciekaniem Zjawy III?”.
Wyjaśnił mi, że redaktor Kapiszewski napisał do niego, że Zjawa III raportowała przecieki
w Brisbane. Zapytywał Dr. Przybyłkiewicza o potwierdzenie tych wiadomości i pomógł
mi w miarę możliwości. Myśląc, że takie wiadomości dotarły do mojej rodziny,
niespokojnie otworzyłem swoją pocztę. Prawie każdy list nawiązywał do „przeciekania”,
a niektóre zawierały nawet wycinki gazet. Ekspres Poranny zamieścił obszerny artykuł
zatytułowany: „Alarmujące SOS z wybrzeża Australii - Polski jacht przecieka”.
Wytłumaczeniem było, że dwóch polskich radioamatorów odebrało komunikat z
holenderskiego parowca Vogelnsam, że silny sztorm szalał w pobliżu Brisbane i Zjawa III
zaczęła przeciekać sygnalizując to rakietami wzywającymi pomocy. Miało to się
wydarzyć 29 sierpnia 1938 r. Dopiero gdy przeczytałem list z Sydney, zorientowałem się o
co chodzi.
Łódź, która miała kłopoty, to był luksusowy jacht motorowy Fram, który opuścił
Sydney po Zjawie III. Osiadł on na mieliźnie, podczas pokonywania kanału South of Rous
w drodze do zatoki Moreton. W końcu został ściągnięty i odholowany do Brisbane w celu
naprawy. S/s Vogelensam musiał wiedzieć o Zjawie III i pomylił się w identyfikacji.
Następnego dnia Polski Konsul poszedł ze mną na spotkanie z szefem suchego doku.
Dowiedziawszy się o moich problemach, szef radośnie obwieścił mi, że nie pobierze
opłaty za dokowanie, a jedynie za reperację i tak Zjawa III mogła być wyciągnięta, przy
użyciu ich 50-cio tonowego dźwigu, w następnym tygodniu.
W międzyczasie spędziliśmy bardzo miło wolny czas. Konsul był łaskawym
gospodarzem i zachęcał nas do wielu uroczych wycieczek. W trakcie jednej z nich
odwiedziliśmy Buitenzorg, oglądając najbogatszy ogród botaniczny na świecie. Inna
zaprowadziła nas do ciągle czynnego wulkanu Kavaradte, 6200 stóp nad poziomem
morza.
Dla mnie dodatkową atrakcją były uczty w domu Konsula i miałem przyjemność
skosztowania wielu polskich potraw, które niemalże zapomniałem. Wraz z Konsulem
odwiedziliśmy Dowództwo Harcerstwa i 17-tą Drużynę Morską. Drużynowym był Pan
Cochlovius, doskonale znany w środowisku harcerskim, którego asystentem był Pan
Wagenaar, oficer Marynarki Holenderskiej i w tym czasie dowódca Bazy Pocztowej
Hydroplanów.
Kiedy nie pracowaliśmy na Zjawie III, większość czasu spędzaliśmy z Wagenaarem.
Przed wypłynięciem podarował on nam wspaniałą kotwicę z mocną, długą liną, która
pomogła nam wymienić starą, wygiętą w Bulelang. Obdarował nas także bomem do
dużego spinakera. Zjawa III nie miała takiego żagla, ale zrobiliśmy go z resztek starego
grota potarganego na rafie Eh. Szycie żagla było nowym doświadczeniem dla Dave i Blue,
ale wywiązali się z tego pierwszorzędnie.
W tym czasie w Tanjong Priok panowały wyjątkowe upały i Batavia była raczej
senna. Centrum Batavii było relatywnie małe, mieszcząc przeważnie sklepy, zamknięte
codziennie pomiędzy południem i godziną 17.00. Była to zasada wprowadzona przez
Holendrów w ich Wschodnich Indiach.
W Bandoeng, drugim co do wielkości mieście, mieściło się Ministerstwo
Komunikacji, a w odległym Djocjakarta, 50-cio milionowym narodem jawajskim, z
wysokości swojego pałacu i świątyń, rządził Sułtan.
W Bandoeng, które było centrum skautingu, byliśmy bardzo zajęci przez całe dwa
dni. Wzbudzałem ogólne zainteresowanie naszym polskim mundurem harcerskim, który
był naprawdę czymś wyjątkowym.
Zgodnie z planem Zjawa III została wyciągnięta przez dźwig 30-go września. Byłem
zadowolony, widząc nieuszkodzony ster. Tu i ówdzie były drobne uszkodzenia poszycia,
ale największym problemem było łączenie nasady dziobowej i kilem. Wskazywały
wyraźnie potężne uderzenia jakie znosiła Zjawa III, kiedy zmagała się z rafami. Lekka
konstrukcja łodzi nie mogła się im przeciwstawić. Drewno nie było porozrywane, ale
wymagało wygładzenia i naprawy. Robotnicy stoczniowi naprawili to znakomicie, tak że
Konsul i ja zaczęliśmy obawiać się o wysokość rachunku, zwłaszcza, że nie było
jakichkolwiek widoków na „pożyczkę” od ZHP. Kierownictwo zapewniło nas, że naprawy
zostaną wykonane minimalnym nakładem kosztów, ale zacząłem zastanawiać się co
znaczą małe koszty dla tak dużej stoczni.
Pęknięcia i rysy zostały uszczelnione od wewnątrz i od zewnątrz, a uszkodzenia i
połamane klepki, naprawione tak pięknie, że uszkodzenia były trudne do zauważenia.
Kowal ukuł półcalową żelazną płytę w kształcie ogromnej stopy, aby uzupełnić nasadę
dziobową. Kiedy było to już gotowe, wcisnęli ją w szczelinę i przynitowali. W efekcie,
robota wyglądała tak solidnie, że majster powiedział, że gdy Zjawa III znów uderzy w
rafę, tym razem ucierpi rafa.
Podczas dopasowywania stalowej stopy, musieliśmy usunąć trochę kamiennego
balastu i ludzie zauważyli różnice w barwie i wzorach, w stosunku do miejscowych
kamieni. Nie umknęło to uwadze majstra i było bardzo ciekawe. Zabrał wszystkie
kamienie balastowe ze Zjawy III do budowy ozdobnej werandy w swoim domu i zastąpił
je 3 tonami żelaznych kloców po 20 funtów każdy. To było coś, czego pragnąłem od
początku budowy, ale nie mogłem tego zdobyć. Nie przypuszczałem, aby kiedykolwiek to
się zdarzyło. Dzięki nam trzem, udało się wytransportować wszystkie kamienie na brzeg.
Mieliśmy znakomitą okazję do starannego oczyszczenia zęzy. Mogliśmy dokładnie ją
wypłukać. Wywierciłem półtoracalowe otwory w kilu, a następnie uszczelniłem je
drewnianym wypełniaczem i zabezpieczyłem mosiężnymi płytkami. Płyty zabezpieczały
mocowania do momentu gdy musielibyśmy je znów poprawiać.
Po wymalowaniu spodu i powierzchni, Zjawa III została znów spuszczona na wodę i
przycumowana wzdłuż doku. Umieściliśmy żelazny balast w zęzie i Zjawa III zanurzyła
się głębiej, powyżej linii wodnej, bardziej niż z kamieniami, które były w niej wcześniej.
Konsul chciał być ze mną podczas płacenia rachunku. Poszliśmy razem, zobaczyć się
z szefem. Ludzie wykonali doskonałą robotę i ich profesjonalizm był widoczny od
początku. Każdy człowiek, który pracował na Zjawie III był doskonale przygotowany i
zasługiwał na sowitą zapłatę, pomimo tego rachunek opiewał jedynie na 28 guldenów.
Kiedy wraz z Konsulem dowiedzieliśmy się o tym, doznaliśmy szoku, szef uśmiechnął się
i uścisnął moją dłoń. „Oczywiście,” powiedział, „ludzie zrobili to dla Ciebie w prezencie,
tak że ja też przyłączyłem się do nich. To nie jest rachunek”.
Przez jakiś czas mówił o wyprawie i kiedy szykowaliśmy się do wyjścia, życzył
szczęścia Zjawie III i jej załodze. Ten sposób pomocy i życzliwości był wspaniały.
Po naszym powrocie na cumowisko w klubie jachtowym, niezwłocznie zaczęliśmy
przygotowywać się do następnego etapu wyprawy, odległego o 2000 mil na zachód
archipelagu British Chacos. Podczas pobytu w stoczni dokonaliśmy naprawy otaklowania,
lecz wciąż było wiele do zrobienia i poprawienia. Jak tylko Zjawa III była w należytym
porządku, zabraliśmy skautów z 17-tej Drużyny Harcerskiej na jednodniową wycieczkę, a
kilka dni później zrobiliśmy podobną dla personelu dyplomatycznego z Batavii,
zaaranżowaną przez Dr. Przybyłkiewicza.
Notki i artykuły, które pojawiały się często w prasie, bardzo mnie cieszyły,
dowodząc, że cel mojej wyprawy stawał się rzeczywistością. Konsul poinformował mnie,
że jego minister w Warszawie bardzo interesował się wyprawą Zjawy III i polecił mu
pomagać mi w miarę możliwości i wykorzystać sławę polskiego jachtu, dla skautów,
sportu i kontaktów towarzyskich. To, jak zdążyłem się przekonać, robił całkiem dobrze.
Nasze dyplomatyczne cele podróży: Kair, Algier i Londyn, były dobrze poinformowane,
tak że po dotarciu tam nie czułem się całkiem obco.
Wszystko to nie było dla mnie całkiem zwyczajne. To był dowód, że „Wiatr od
morza”, natchnienie dawnych królów i przesłanie Ligi Morskiej i Kolonialnej były wciąż
żywe w całej Polsce.
Fot. 32. Mężczyźni z Timoru.

Fot. 33. Bali.


Fot. 34. Zjawa III zadokowana w N.V. Droogdok Maatschappij.
Fot. 35. Mapa Oceanii - Bali.
4.13. Trzynaście
W POŁUDNIE, 25 PAŹDZIERNIKA 1938 R., TANJONG PRIOK, JAK WIELE
INNYCH MIEJSC, POZOSTAŁ ZA RUFĄ. Zjawa III, całkowicie wyremontowana po
zniszczeniach przez Rafę Eh, dumnie dźwigała swoje nowe żagle. Równie przyjemnym
uczuciem była świadomość, że głęboko w zęzach leżą 3 tony żeliwnego balastu zamiast
zajmujących dużo miejsca i jednocześnie lżejszych kamieni.
Wszyscy byliśmy w dobrym nastroju. Oficerowie przedsiębiorstwa żeglugowego
K.P.M. w Tanjong Priok podarowali mi dużo map Oceanu Indyjskiego i Morza
Czerwonego. Razem z tym i 60 funtami, które konsulat zapłacił za żywność i ekwipunek,
Zjawa III była dobrze przygotowana na długą podróż.
Pierwszej nocy na morzu, Blue znalazł się Zjawą III zbyt blisko szybkiego liniowca
płynącego z Sapoedi (Sapudi) Strait. Żaden z chłopaków nie znał się na tyle na oznaczeniu
świateł parowca, aby ocenić jego kurs, zwłaszcza podczas spotkania na morzu nocą. Blue
krzyknął i szybko wyskoczyłem złapać ster. W ostatniej chwili zmieniając kurs Zjawy III,
aby zejść z drogi liniowcowi, wytłumaczyłem Blue, że chociaż Międzynarodowe Prawo
Morskie określa, iż statek powinien ustąpić drogi żaglowcowi, w rzeczywistości
rozsądniej jest, dla tak małego jachtu jak Zjawa III, ustąpić drogi.
Następnego dnia, aż do południa, wiał lekki południowo-zachodni wiatr tak, że z
trudnością osiągnęliśmy wyspę Sanglang w Sapudi Strait pomiędzy Jawą i Sumatrą.
Zjawa III znów trafiła na przeciwny prąd, tym razem wschodni, jednak był słabszy niż ten
w Lombok Strait i nie było dużej fali (rozkołysu). W południe ujrzeliśmy sławny wulkan
Krakatoa, który w lipcu 1883 r. wstrząsnął tą częścią świata i pogrzebał większość wyspy.
Odnotowano 35.000 zabitych, największa tragedia w historii Indii i Afryki.
Tego popołudnia staliśmy w zupełnej flaucie niedaleko Krakatoa, a martwe morze
lśniło w bezruchu. Palące słońce stało prosto nad nami i nie było nawet kawałka cienia.
Pokład parzył od gorąca, w kabinie było nieznośnie. Długa smuga dymu parowca,
unosząca się dookoła, drwiła z nas. Błogosławieństwem byłoby mieć silnik. To był
początek sezonu cyklonów na morzach malajskich, co sprawiało, że cisza była tym
bardziej niepokojąca. Znużony upałem i ciszą, Blue szukał usilnie jakiegoś zajęcia. W
końcu zdecydował się na ogolenie sobie głowy. Miał bardzo cienkie, jasne włosy i
pomyślał, że po ogoleniu wyrosną mocniejsze.
Około godz. 17.00, czarne, gęste chmury skłębiły się nad górami jawajskimi.
Przygonione przez lekki południowy-południowo-wschodni wiatr, przyniosły ze sobą
grzmoty, błyskawice i strumienie deszczu. Mniemając, iż rozsądniej będzie wydostać się z
wąskiej cieśniny i sąsiedztwa groźnego Krakatoa, do ostatniej chwili mieliśmy postawione
żagle. Jak tylko dosięgły nas chmury mogliśmy zobaczyć jak wiatr chłosta wodę tworząc
białą pianę. Spuściliśmy grota i kliwra i ponad godzinę Zjawa III ciężko pracowała pod
bezanem i sztakslem. Światło dzienne było zupełnie przysłonięte przez grubą warstwę
czarnych chmur i ciemność przerywały jedynie silne, ciągłe błyski piorunów. I tak było
przez sześć godzin. Wreszcie deszcz ustał i grzmoty oddaliły się na północ. Wiatr osłabł
do 2 w skali Beauforta i wypływający na czysty firmament księżyc był dobrą oznaką
końca sztormu.
27 października o godz. 10.00, Zjawa III minęła wyspę Princess (Panaitan) i
wpłynęła na Ocean Indyjski. Cyklony na Oceanie Indyjskim nie są częstym zjawiskiem.
Zazwyczaj zaczynają się na północy i przesuwają na północny zachód. Jak podaje locja,
Pasat o tej porze roku jest słaby, niebo zachmurzone i są częste cisze. W ciągu naszych 15
dni przelotu do atolu Diego Garcia archipelagu Chacos, nie natknęliśmy się na cyklon, ale
bez wątpienia napotykaliśmy deszcze i niskie chmury przysłaniające widoczność. Przez
prawie 2.000 mil Zjawa III była całkowicie uzależniona od zliczania nawigacyjnego. Nie
było pasata, podróż nawiedzały zmienne wiatry, szkwały z ulewami i oczywiście cisze. To
wszystko, razem z dużą, nieregularną i martwą falą powodowało łopot żagli i szarpanie
bomami. Pomimo tego awarie były drobne, jedynie podarte żagle, zerwana topenanta i
oderwany saling.
Dave i Blue znieśli wszystko dosyć dobrze, czasami podnosząc ducha śpiewem. Blue
kręcił się w kambuzie gotując z zapałem coś, co określił jako „International Soup”.
Smakowała mniej więcej tak samo jak zawsze, niewiele różniąc się od poprzedniego
gulaszu. Z przekonaniem powiedział „Zapomnijcie tamten smak. Pomyślcie tylko… ryż,
ziemniaki i woda z Jawy, wołowina z Paragwaju, cebula z Bombaju, curry z Indii, sól z
Australii i makaron z Włoch. Czego więcej chcecie, aby was przekonać, że to potrawa
International?”
Razem z Dave’m obiecaliśmy nie nazywać więcej zupy gulaszem… tylko
International.
Jak tylko miałem wolny czas czytałem, po raz kolejny, wspaniałą powieść H
Sienkiewicza Ogniem i Mieczem. Dostałem ją od dr. Przybylkiewicza i dzięki temu
mogłem podtrzymywać mój język ojczysty. Pora obiadowa zawsze pociągała za sobą
dyskusje i czasami gorące argumenty Dave’a, jako że nasz punkt widzenia nie był
zupełnie jednakowy, jeśli chodzi o politykę europejską w tym czasie.
W końcu pogoda zaczęła się poprawiać i Zjawa III pognała szczęśliwie pod silną
południowo-wschodnią bryzę. 9 listopada, na 75°10’E i 78°10’S, moje zliczenia
nawigacyjne wspomógł szczęśliwy widok Gwiazdy Północnej. Potwierdziła naszą
szerokość geograficzną. 10 listopada, po sprawdzeniu nawigacji, postanowiłem
ograniczyć prędkość jachtu w nocy spuszczając kliwra i bezana oraz refując grota,
wszystko po to, aby przy kursie z wiatrem uniknąć zbyt bliskiego podejścia do
koralowego atolu.
Ku mojej wielkiej uldze, atol Diego Garcia wyłonił się z pyłu rozpryskujących się o
niego fal. Nieznacznie zmieniłem kurs i powoli odpłynąłem na zrefowanych żaglach. O
godz. 8.40, już pod pełnymi żaglami, Zjawa III wpłynęła od strony północnej do ogromnej
laguny i zakotwiczyła na wysokości przylądka Mariana. Po upływie około godziny
podpłynęła mała łódź. Była pełna ludzi, wśród nich trzech mężczyzn, którzy się
przedstawili: Albert Le Marchand, kapitan szkunera handlowego Germain, jego brat Jean,
pierwszy oficer, i Franz Castillon, główny mechanik na wyspie. Byliśmy zadowoleni ze
spotkania z nimi, a oni byli zadowoleni widząc nowe twarze. Od samego początku
byliśmy w przyjaznych stosunkach. Pokazali nam drogę pomiędzy rafami do East Piont,
gdzie położona była wioska. Przycumowaliśmy do boi używanej przez parowiec, który
przypływał po koprę, główny produkt wyspy.
Z naszego cumowiska widzieliśmy długą linię piaszczystej plaży i liczne budynki
widoczne wśród palm kokosowych. Diego Garcia było małe; rozciągało się 12 mil na
północ i południe, 5-6 mil szerokie. Okazało się, że był to wielki wyczyn prowadzić cały
czas obliczeniową nawigację, jak również przerażające, że jakikolwiek błąd w
obliczeniach w 2000 milowej żegludze mógł w rezultacie rzucić Zjawą III na. rafy, wyspy
albo mielizny rozpościerające się 150 mil na północ.
Znów bezpieczni na linie cumowniczej, byliśmy gotowi do wyjścia na brzeg, lecz
nasz bączek wciąż musiał lawirować pomiędzy czubkami raf koralowych, wystających i
rozkwitających w krystalicznie czystej wodzie laguny. Nasi nowi przyjaciele czekali na
pomoście. Zapoznali nas z dyrektorem firmy, panem M.R. Caboche.
Całe brytyjskie Chacos było zarządzane przez francuską firmę Nouvelle Societe
Auilliere de Diego at Peros, której główna siedziba mieściła się w Port Louis na wyspie
Mauritius. Pierwotnie firma sprowadzała do pracy na plantacjach orzechów kokosowych
niewolników z Afryki, ale teraz płaciła im za pracę. Ich pensje były małe, lecz oprócz tego
mieli pełne utrzymanie wliczone w koszt firmy, ok. 15 rupii miesięcznie na osobę [1 funt
= 13,50r], W zamian za to pracownicy zbierali i czyścili 500 orzechów kokosowych
dziennie. Aby wyprodukować 1 tonę kopry potrzeba ok. 8.000 kokosów. Firmowy szkuner
Germain, zbiera koprę z całego archipelagu i przywozi do Diego Garcia. Dwa razy do
roku przypływa mały parowiec i zawozi ją na Mauritius.
Biała rasa ludzi była Francuzami albo pochodziła od Francuzów, a język francuski
przyjął się całkowicie. Pan Caboche, wdowiec, powiedział, że oprócz spędzania urlopu na
Mauritiusie, nie pragnie opuszczać wyspy na korzyść cywilizacji. Mieszkał szczęśliwie w
bardzo komfortowym bungalowie z elektrycznym oświetleniem, lodówką i kilkuosobową
służbą. Jego dzieci wyjechały do szkoły na Mauritius. Jego 19-letni syn Paul, powrócił
jako radiowiec i założył swoją własną amatorską stację, VQ-8-AS VO 8. Gdy tam
byliśmy, Paul wysłał informację o Zjawie III do Warszawy, a tam wiadomość przekazano
do prasy.
Pięciodniowy postój na atolu był bardzo przyjemny i minął niepostrzeżenie szybko.
Otrzymywaliśmy nieustanny strumień prezentów od gospodarza domu: świeże owoce,
ryby, warzywa, świeżo upieczony chleb… ponadto codziennie zapraszał nas na obiady.
Chociaż nie chcieliśmy urażać Blue, razem z Dave’m byliśmy szczęśliwi, że odpoczniemy
trochę od zupy International. Pan Castillon podarował nam kilka krabów pięknie
osadzonych na skorupie orzecha kokosowego. Średni rozmiar krabów wynosił 10-12 cali,
największe, jakie do tej pory widziałem.
Podczas pobytu na wyspie na Zjawie III dokonano napraw i ulepszeń w takielunku.
Kowal wykonał mocne okucia do salingu, które przymocowałem z wielką satysfakcją.
Przygotowując się do żeglugi wybrałem konserwy, aby uzupełnić kilka produktów,
których ciągle nam brakowało, niestety ciężko było za nie zapłacić. Pan Caboche upierał
się, że jednym z założeń jego firmy jest niesienie pomocy i zaopatrywanie przybywające
jachty. Zatem zasada ta dotyczyła również Zjawy III.
Przez całą dotychczasową podróż Zjawami spotkałem wielu przyjaźnie
nastawionych, wyrozumiałych ludzi i nawet tak odległe Chacos nie było wyjątkiem.
Pomimo, iż tak odizolowany, wciąż był częścią dobrego świata. Podziękowaliśmy
mieszkańcom za ich gościnność i w czwartek, 17 listopada 1938 r., opuściliśmy atol.
Następny postój miał być w Aden, odległy o 2500 mil. Perspektywa szybkiego pokonania
oceanu do Aden nie była zbyt pomyślna dla łodzi poruszającej się pod żaglami. Za
Chacos, południowo-wschodni pasat był słaby i spodziewał się być jeszcze słabszy aż do
Seszeli. W kierunku północnym było spokojnie, wiatr wiał głównie z północnego zachodu
a wyżej znów przebiegała strefa ciszy. Strefa ta, w czasie południowo-wschodnich
pasatów (naszego czasu letniego), leżała na północ od równika. W sezonie cyklonów
mogła leżeć na południe od równika. Na zachód od Seszeli właśnie kończył się sezon
wściekłych monsunów i słabnący północno-wschodni wiatr z Indii, spychał cyklony na
morze Arabskie.
Zamierzałem płynąć na zachód z niewielkim odchyleniem ku północy, spodziewając
się pasatu, który był dosyć powszechny w tej szerokości geograficznej 10° S. Obliczyłem,
że umożliwiłby Zjawie III osiągnięcie Seszeli i obranie północnego kierunku, aby złapać
spodziewany zachodni wiatr. Po osiągnięciu szerokości 8° N mógłbym północno-
wschodnim monsunem dopłynąć jednym halsem prosto do przylądka Guardafui. Ten plan
okazał się błędny w takim stopniu, że nie dotarłem do Seszeli i zamiast piąć się w górę na
południku 59° - 58° E wspinaliśmy się na 62°- 60° E. Zjawa III minęła wyspy Emont 18
listopada przy południowo-zachodnim wietrze o sile 2-3. Przez następne dwa dni
mieliśmy ciszę, błękitne niebo, gwiaździste noce i lekki powiew zachodniego powietrza.
Zacząłem żałować, że nie popłynąłem w stronę wyspy Modolu skąd mógłbym skierować
się na północny-zachód i złapać północno-wschodni monsun. Jednakże Zjawa III wkrótce
złapała lekki południowy wiatr i do 24 listopada utrzymywała się dobra pogoda. Potem
wiatr osłabł zmieniając kierunek z połu dniowo-wschodniego na południowy powodując
silne łopotanie żagli. Duże fale przybywały jednocześnie z różnych kierunków i
nieprzyjemnie rzucały łodzią. Czasami linie prądów były przecinane prądami
krzyżowymi, które są silne w tej części oceanu. Przynajmniej zaoferowały nam małą
rozrywkę, jaką było obserwowanie figlujących i skaczących w słońcu ławic makreli.
Dzień 26 listopada nie przyniósł nawet odrobiny słońca. Ciemne chmury, szkwały,
gęste grzmoty i błyskawice napierały równocześnie ze wszystkich kierunków. Wiatr
wiecznie się zmieniał… E… NE… SSE… SW… S. Następnego dnia pojawił się słaby
zachodni wiatr i stromy rozkołys z południowego wschodu i południa. Po kolejnym takim
dniu wszyscy mieliśmy już dosyć. Zmieniłem kurs kierując Zjawę III na N ku E przy
lekkim północno-zachodnim wietrze. „W drodze na północ” zapisałem w dzienniku
pokładowym.
Pragnęliśmy zmiany i wkrótce się doczekaliśmy. Wiatr wzrósł do 7 w skali
Beauforta. Zrefowaliśmy grota, zwinęliśmy kliwra i bezana i Zjawa III sama płynęła pod
wiatr po spienionym morzu. Następny ranek przyniósł dwa bardzo silne i długotrwałe
szkwały, najgorsze, jakie przeżyliśmy od czasu opuszczenia Sydney, Australia. Zerwał się
jeden ze ściągaczy grotmasztu zmuszając nas do mokrej i niewygodnej pracy. Wiatr kręcił
nieustannie przez wszystkie ćwiartki i, żeglując na wiatr, musieliśmy z dość dużą
rozpiętością ciągle korygować kurs z północno-pólnocno-wschodniego do północno-
zachodniego.
Wieczorem pogoda zaczęła się klarować i zrobiło się przyjemnie. Dnia 29 listopada
zmierzona w południe pozycja wskazywała na 2°15’5”S i 60°30’E. Wpłynęliśmy we
wschodni prąd i 1 grudnia Zjawa III była na 0° 30’ S i 61° 5’ E.
Równik przekroczyliśmy znów w złej pogodzie, chmury z deszczem i szkwałami.
Wiatr zaczął się wzmagać i tworzyć ogromne fale. Znów mieliśmy problem z
olinowaniem; pękły dwie wanty grota i jedna bezana. Ponownie musiały być zamocowane
w ulewnym deszczu. Żałowałem, że nie zmieniłem stałego olinowania w Tadjong Priok.
Po trzech dniach wróciła dobra pogoda i nawet nasze wędkarskie wysiłki zostały
uwieńczone sukcesem. Każdego dnia pozostawało za rufą coraz więcej chmur i z dnia na
dzień zbliżaliśmy się do błękitnego nieba. Było ono widoczne na horyzoncie przez
ostatnie dwa dni. 6 grudnia na szerokości geograficznej 4°39’N, Zjawa III złapała
przyjazny północno-wschodni wiatr. Z początku lekki, 9 grudnia ustabilizował się przy
niezłej sile. Przestaliśmy przebijać się na północ i zaczęliśmy płynąć na północny zachód.
10 grudnia Zjawa III była na 9°50’E. O godzinie 17.07 zabłysnęły mocne światła na
główkach portu, długo oczekiwanego przylądka Guardafui.
Miałem wachtę i zawołałem Dave’a i Blue na pokład, aby podzielić się tym
przyjemnym widokiem. To było długie i powolne przejście i obaj często podkreślali swoje
obawy, że zanim zobaczą kiedykolwiek znów ląd to będą mieli siwe włosy i brody.
Minęliśmy Cape Guardafui w nocy w sporej odległości, aby uniknąć panujących tu
silnych prądów. Cały następny dzień byliśmy unieruchomieni. Wschodnie wiatry zatoki
Aden straciły siłę. Wiatry były słabe i przebycie ostatnich 350 mil do Adenu zajęło nam
trzy dni. W końcu, 16 grudnia o godzinie 11.15, zakotwiczyliśmy obok H.M.S. Weston,
jednostki zabezpieczającej żołnierzy w tej części świata. Staliśmy również blisko
holownika ratowniczego Preserver. Niedaleko były arabskie łodzie żaglowe z pięknymi
kształtami kadłubów. Były to interesujące łodzie zwane przez Arabów „baggara”, i
pomyśleć, że były prekursorami budowy nowoczesnych linii kadłubów, ożaglowania
gaflowego i nowoczesnego ożaglowania trójkątnego. Miały krótkie maszty z żaglami
podnoszonymi na ogromnych rejach wiszących wysoko z tyłu masztu. Były bardzo
skuteczne zarówno w żegludze z wiatrem jak i pod wiatr.
Założony przez Turków, Aden został zamieniony przez Wielką Brytanię w silną
fortecę z pozycjami na dużą broń wykutymi wysoko w skalnym zboczu. Była to idealna
lokalizacja na obserwację ich afrykańskich kolonii. Brytyjczycy utrzymywali okoliczną
ludność pod kontrolą używając samolotów i artylerii. Dowiedziałem się, że w dawnych
czasach każde buntownicze plemię było odpowiednio poinformowane o karze, jaka będzie
egzekwowana i uprzedzone o tym, iż opuszczenie przez nich wioski grozić będzie
zrównaniem jej z ziemią. Tubylcy mogli wynieść się bez przeszkód i osiąść bezpiecznie w
górach, oglądając niezwykłe widowisko bombardowania i ognia artyleryjskiego, choć to
ich domy były niszczone.
Ostatecznie, będąc z natury leniwymi, powoli odbudowali swoje domy i stwierdzili,
że prościej jest ulec nowemu prawu i porządkowi. Aden rozciągał się na obszarze 80 mil
kwadratowych i miał około 50.000 mieszkańców. Linia brzegowa była płaską, piaszczystą
pustynią a obszar górski leżał w dość dużej odległości w głębi lądu. Wulkany leżące na
prawo od brzegu tworzyły dwa wysokie wzgórza; jeden sięgający 1.725 stóp zwany Aden
Peninsula (Półwysep Adeński), drugi 1.218 stóp, nazwany Little Aden Peninsula (Mały
Półwysep Adeński). Turcy założyli miasto Aden po wschodniej stronie krateru, którego
ściany stanowiły naturalną obronę. W szczelinach większego krateru zbudowali ogromne
zlewnie wody deszczowej i zbiorniki na wodę w formie tarasów. Pomimo, iż roczne opady
były małe, to zdołały je napełniać. Obecnie, oczywiście, stare tureckie zlewnie były suche
i służyły jedynie jako wspaniała budowla budząca zainteresowanie. Aden w wodę
zaopatrzyli Anglicy budując studnie w wiosce Sheik Otman kilka mil dalej.
Najbogatszymi kupcami w Aden byli Hindu. Jeden z nich, Pan Cowojee Dinshaw,
wydawał się przejąć cały interes w swoje ręce. Destylując wodę morską wyprodukował
dużo wyższej jakości wodę pitną niż ta ogólnie dostępna, ale była bardzo droga, 1 funt za
tonę.
Wkrótce dowiedziałem się, że materiały, które potrzebowałem do zreperowania
Zjawy III mogę zakupić tylko u niego i po wysokich cenach. Za 200 galonów wody
zapłaciłem 7 rupii, 180 stóp 3/4 calowej liny do takielunku kosztowało 82 rupie. Za śruby,
liny konopie, naprawę pompy zęzowej i klosz do latami, która została rozbita przez
spinakerbom, Pan Dinshaw zażądał następnych 150 rupii. Razem było ponad 17 funtów,
wysoka cena, ale uzasadniona tym, że wszystko było blisko, na miejscu.
Jedyną tanią rzeczą w Aden były papierosy, których nie paliliśmy oraz jedwab z Indii
i Chin. Zakupiłem go trochę jako prezent dla mojej rodziny, zwłaszcza dla mojej siostry
Zofii.
Nasz pobyt w Adenie wykorzystaliśmy całkowicie na naprawy i usprawnienia jachtu
na trudną żeglugę, jak przewidywałem, przez Morze Czerwone. Podczas przypływu
wyciągnęliśmy Zjawą III na brzeg, wyczyściliśmy i pomalowaliśmy dno. Byliśmy
strasznie zmordowani, gdy skończyliśmy. Były Święta, czas który zawsze nadchodzi za
szybko, a my byliśmy zbyt zmęczeni, aby w odpowiedni sposób je uczcić. Naszym
jedynym wypoczynkiem była angielska baza wojskowa na Steamer Point. Spotkaliśmy
tam bardzo miłych ludzi i często gościliśmy w klubie oficerskim. Pragnąc się
odwdzięczyć, zabraliśmy kilkoro z nich na wycieczkę jachtem; Kpt. Pratleya i jego żonę,
majora R.S. Swainea, pilota F. Dickinsona który przybył z Tasmanii i dwie córki
pułkownika G. Russella, pannę Pamelę i pannę Monikę.
Nie czekając na Nowy Rok i obiecane uroczystości, 30 grudnia wypłynęliśmy.
Mieliśmy przed sobą ciężką żeglugę i czułem niepokój. Normalnie wiatry na Morzu
Czarnym wieją do jego środka, tzn. z północy w jego północnej części i z południa w jego
południowej części. Latem warunki są lepsze dla jachtów żeglujących na północ, jako że
południowo-zachodni monsun wieje w tym czasie przez cieśninę Bab el Mandeb, często
osiągając Suez.
Jednakże dla nas, południowo-zachodni monsun już się skończył i w północnej
części Morza Czarnego wiał północny wiatr sięgając daleko na południe. Ponadto na tym
akwenie byli piraci, z którymi trzeba było się zmagać. Ostrzeżono nas przed nimi w
Adenie i powiedziano o tym, że łodzie arabskie wciąż przewożą niewolników z Afryki na
sprzedaż arabskim szejkom, oraz, że afrykańscy władcy byli zadowoleni z bogacenia się
na sprzedaży swoich własnych ludzi.
Handlowe lub rybackie łodzie arabskie z łatwością mogły podejść do burty nic nie
podejrzewającego statku, takiego jak Zjawa III, i nie pozostawiając żadnej szansy, zrobić z
nami to samo. Resztki naszej nadziei pozostawiliśmy w myśliwskiej broni palnej. Mogła
nikogo nie zabić, lecz przynajmniej zranić kilka osób za jednym strzałem. Wiedziałem
również, że te łodzie, o wspaniałych liniach pięknych jachtów, były bardzo szybkie i z
wiatrem od rufy mogły nas dopaść. Ale wiedziałem również o tym, że nigdy nie dościgną
nas pod wiatr.
Dnia 31 grudnia o godz. 13.35, z południowo-wschodnim wiatrem o sile 5°B,
wpłynęliśmy do Wielkiej Cieśniny. W wąskim gardle Morza Czerwonego wzmagał się
coraz bardziej i zmienił kierunek na południowo-południowo-wschodni. Niosąc pełne
ożaglowanie i ogromny spinaker, Zjawa III o godz. 14.00 osiągnęła 18 węzłów i 10-1/4
węzłów o godz. 16.45, godzinę później dogoniliśmy i minęliśmy statek parowy, który
mijał nas wcześniej. To już była przesada.
Zapisałem:
„Kurs kompasowy NNW, wiatr SSE siła 7°B, barometr 75.91/2 MM, spinaker i
kliwer zwinięte, ogromne fale, wzburzone morze. Prądy krzyżowe.”
Nowy Rok, 1939, zastał Zjawę III pod sztakslem i podwójnie zrefowanym grotem
biegnącą po rozgniewanym morzu, pod wiatr o sile 8°B. Z samego rana zanotowałem w
dzienniku:
„Nowy Roku… Ahoj!!! Co z przyzwoitą pogodą dla żeglarzy???”
Wieczorem wiatr uspokoił się, na moją prośbę oczywiście, i znów wciągnęliśmy
wszystkie żagle. Niedaleko Jabal przy wyspie Fair, wiatr powiewał swoim ostatnim
oddechem. Przeniósł nas 200 mil w 24 godziny i to był jego koniec. Wciąż czuć było lekki
południowy powiew przerywany ciszą, niosący Zjawę III na pozycję 18°20’N, ponosząc
niestety straszny koszt trzepoczących żagli, co jest dla nich bardziej destrukcyjne niż
niejeden sztorm. Potem nadeszła niekończąca się halsówka na północ, pod północny wiatr,
w wąskiej części kanału Morza Czerwonego, kanału, którego brzegi pokryte były
rozlicznymi rafami. W linii prostej było 800 mil ciężkiej pracy pod wiatr, jaką tylko łódź
żaglowa może sobie wyobrazić. Dla żeglarzy znaczyło to utratę prawa do jakiejkolwiek
myśli o spaniu i wygodzie, wciągnięciu wszystkich żagli, jakie łódź mogła unieść,
ciągłym ich trymowaniu i umiejętnym sterowaniu, tak, aby nie zmarnować nawet stopy
dryfu. Musiałem być w ciągłej gotowości, aby wyczuć i przewidzieć najsłabszą zmianę
kierunku wiatru i jak najlepiej to wykorzystać.
Chmury zazwyczaj nadciągały z południa, ale wiatr nigdy się nie zmieniał. Dni były
gorące, lecz gdy wiatr schodził z grzbietów gór kierując się na Morze Czerwone, noce
stawały się chłodne. Niezależne od wiatru, parowce płynęły wciąż tym samym kursem
przez środek Morza Czerwonego. Mijając nas w bliskiej odległości czasami zwalniały,
aby spytać, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. Dwa statki wojenne i jeden okręt podwodny,
które widzieliśmy w Adenie, również zwolniły, aby dowiedzieć się czy czegoś nie
potrzebujemy. Zasygnalizowaliśmy, że wszystko jest w porządku i szybko znikły za
horyzontem w drodze do Suezu. 9 stycznia osiągnęliśmy szerokość geograficzną Jidda,
port Mecca, święte miejsce całego świata arabskiego. Następny dzień był dosyć mglisty.
Przez kilka godzin mieliśmy południowy wiatr, który wieczorem ucichł a niebo było
całkowicie zachmurzone.
Wreszcie, 11 stycznia, pod koniec wachty Dave’sa, cisza została przerwana przez
nagły, straszliwy wiatr z północnego zachodu. Zerwał się i uderzył w nas tak nagle, że
musieliśmy zrzucić wszystkie żagle, a bezana tak szybko jak to było możliwe. Działo się
to przy akompaniamencie strumieni deszczu i silnych błyskawic. Niezwłocznie
oszacowałem stan i siłę wiatru, postawiliśmy sztaksla i podwójnie zrefowanego grota, aby
zejść z drogi parowca i oddalić się od raf, których byliśmy blisko przy ostatnim halsie.
Pod takim ożaglowaniem pozwoliliśmy Zjawie III płynąć samej, aby mieć chwilę
wytchnienia od zimnego, przenikliwego deszczu, lecz wciąż obserwując mijające nas
statki parowe.
Wiatr, przechodzący z 7-8-6°B, wiał cały dzień i całą noc uspakajając się jedynie po
południu następnego dnia. Te gwałtowne wiatry towarzyszyły nam ponad 350 mil na
naszym szlaku do 21° szerokości geograficznej N. Wzmagając się przez kilka godzin,
wiatr wzburzył morze spychając nas na rafy, potem złagodniał pozwalając nam znów
rozwinąć żagle. Noc była bardzo chłodna i wilgotna i wszystko w środku czuć było
wilgocią. Były ciągłe poszukiwania suchych ubrań i suchych kocy oraz ciągłe wysiłki, aby
je wysuszyć.
Po minięciu wyspy Brothers wiatr przycichł wiejąc z północnego zachodu a potem z
północnego wschodu. Chociaż Zjawa III poruszała się powoli, byliśmy zadowoleni ze
zmiany. Dnia 11 stycznia, ukazały się wysokie grzbiety gór Półwyspu Arabskiego,
niektóre pokryte śniegiem, a na północy zobaczyliśmy górę Sinai, 8.693 stóp wysokości.
Na zachód widniała góra Mowilach, 7.478 stóp. To był niezwykły widok oglądać to
wszystko na raz.
Następnego dnia, gdy byliśmy niedaleko cieśniny Jubal, zacząłem martwić się, w jaki
sposób będziemy halsować przez ten wąski obszar wodny. Było mnóstwo parowców i
ukrytych raf, niektóre nie oznaczone. Gdy sytuacja zaczęła wyglądać źle, z południowo-
południowego wschodu nadeszła lekka bryza. Wiała przez około pięć godzin,
wystarczająco długo, aby przepchnąć Zjawę III przez najgorszą część cieśniny. Pozostałe
160 mil Zatoki Suezkiej wydawało się nie sprawiać kłopotu. Będąc głęboką od prawego
brzegu, zatoka zapewniała bezpieczne halsowanie, nawet nocą. W tych spokojnych
wodach Zjawa III łatwo żeglowała. W niedzielę, 22 stycznia, zobaczyliśmy ostrzegawczy
blask świateł Suezu. Dnia 23, przy południowym końcu Kanału Suezkiego, z porannej
mgły wyłonił się Port Tewfik. Było ciepło i prawie bezwietrznie, co zachęciło nas do
rozpoczęcia generalnych porządków na łodzi i ze sobą. O godz. 9.30, gdy właśnie
osiągnęliśmy nasz cel, z południowego wschodu nadciągnął lekki wiatr. Poruszając się z
wiatrem wkrótce dołączyliśmy do kilku statków czekających na swoją kolej przejścia
przez kanał. Zrzuciliśmy kotwicę o 11.15. Świadomość, że Morze Czarne jest już za nami,
była wielką ulgą. Przebyliśmy 1.200 mil w 23 dni.
Z agencji morskiej Wm. Stapleton and Sons podpłynął do Zjawy III wielki holownik
i za zezwoleniem kapitana portu Zjawa III została zaholowana do Kompanii Basenu
Kanału. Urzędnik Panów Stapleton, młody maltańczyk Pan Gallia, powiedział, że polska
ambasada w Kairze poprosiła jego firmę o zaopiekowanie się o interesy Zjawy III i
zorganizowanie jej przeprawy przez kanał.
Dr. Przybyłkiewicz, konsul w Batawii, miał rację. Jego minister w Warszawie
faktycznie troszczył się o Zjawę III. Tego popołudnia w biurze Panów Stapleton
otrzymałem telefon od attache ambasady w Kairze i dostałem pozwolenie na podróż do
Kairu następnego dnia rano.

Fot. 36. Aden - Zjawa III wyciągnięta na brzeg do naprawy i czyszczenia.


Fot. 37. Łódź arabska, Morze Czerwone.
Fot. 38. Zjawa III.
4.14. Czternaście

Fot. 39. Profil Kanału Suezkiego.

DROGA KOLEJOWA DO KAIRU BIEGŁA PRZEZ PIASKI PUSTYNI. Wyglądało


na to, że pociąg napędzany silnikiem Diesla, zatrzymywał się po drodze, przy każdym
pojedynczym, glinianym domku, choć niektóre z nich były całkiem okazałe. Monotonia
była czasami przerywana widokiem wysokich wydm szczególnej piękności,
niewiarygodnie mieniącymi się wszystkimi kolorami tęczy. Było raczej wietrznie i
wagony wkrótce były pełne piasku. Pył wciskał się w ubranie, uszy i oczy… tworząc na
spoconej skórze nieprzyjemną powłokę. Od czasu do czasu pasażerowie musieli wstawać i
otrzepywać z siebie ten pył, a potem obmywać się w łazience.
Po dotarciu do Nilu, krajobraz nagle się zmienił. Spośród zielonych pól wyłaniały się
wioski i nie było już pyłu. W Kairze, taksówka pojechała wprost przez most na Nilu.
Byłem podekscytowany widokiem tej słynnej rzeki i mnóstwa kręcących się po niej łódek,
zwanych feluccas.
W ambasadzie poznałem Attache Handlowego, Pana Jazdowskiego i Dr A. Zycha.
Okazały budynek ambasady był również rezydencją Ambasadora A. Kuli -syna słynnego
z „Cudu nad Wisłą”, pułkownika Kuli. Moja pierwsza wizyta zwieńczona była obiadem z
Ambasadorem i Panią Kula. Poznałem wtedy doktora Richtera, Attache Prasowego
ambasady.
Pani Kula była niezwykle uprzejmą i czarująca gospodynią. Jej przygniatające
zainteresowanie podróżą Zjawy, które zawładnęło tematami rozmów przy obiedzie,
zwieńczone zostało silnym postanowieniem, że wszyscy obecni, w niedzielę, wyruszą w
drogę do Port Tewfik w celu odwiedzenia Zjawy III. Bardzo pragnąłem zobaczyć Kair,
więc Dr Richter zaproponował mi, abym pozostał w jego domu w Heluan do dnia naszej
wycieczki. W jego ogromnej willi, która częściowo pełniła rolę pensjonatu, zapoznałem
kilkoro Polaków, którzy przybyli w te rejony Egiptu, o suchym klimacie, w celach
leczniczych. Głównie próbowali leczyć tu ostre zapalenia nerek.
Przy obiedzie, odbywającym się w ogromnej sali jadalnej, poznałem Generała
Burhardt-Bukackiego z Armii Polskiej i jego żonę. Poznałem także Dr Walkowskiego,
znanego poznańskiego malarza, oraz Panią Dębińską, znaną dziennikarkę. Ostatnim, który
zajął swoje miejsce przy stole, był duchowny i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, okazał
się nim być Ojciec Dominikanin Ściskała, którego pamiętałem z moich chłopięcych lat z
Wierzbnika. Znakomicie pamiętał moją rodzinę, nie wyłączając cioci Janiny, która
prowadziła jego szkółkę dla szwaczek. Po obiedzie długo rozmawialiśmy, przywołując z
pamięci dawne czasy i miejsca. Wiedział on o podróży Zjawy, i było mu bardzo miło
dowiedzieć się, że Wagner, o którym słyszał, był tym samym chłopcem, którego znał z
Wierzbnika. Wspominaliśmy nawet ogromne drzewa kasztanowca, które rosły od
północnej strony jego zabytkowego kościoła, drzewa pod którymi zbieraliśmy się przed
Pierwszą Komunią Świętą.
Przed wyjściem na nocny spoczynek, Dr Richter pokazał nam swoją wspaniałą
kolekcję osobliwości, które zebrał podczas podróży przez Abisynię. Dr Walkowski
zaskoczył mnie prośbą, abym pozował mu do szkicu. Widocznie, będąc artystą, planował
namalowanie mojego portretu. Za namową swojego ojca, aby najpierw nauczył się czegoś
użytecznego, studiował medycynę.
Następnego dnia otrzymałem z Polskiego Konsulatu pokaźną wiązkę listów. Od
starych i nowych przyjaciół, oraz całkiem pokaźną liczbę od osób mi nieznanych. Z
listami z Australii przyszło całkiem sporo czasopism z wycinkami artykułów opisujących
postępy Zjawy III. Wydawca Kwapiszewski, z ZHP, wspomniał w swoim liście, że ma
nadzieję, iż uda mi się dotrzeć na czas do Szkocji, na zjazd skautów. Gazety kairskie
zdążyły już napisać o Zjawie III, a najpiękniejszy artykuł ukazał się w Le Journal
d’Egipte.
Ambasador Kula zabrał mnie na wycieczkę po pałacu Króla Faruka i miałem okazję
wpisać się do księgi pamiątkowej. W ciągu dnia poznałem parę młodych Polaków, Panią i
Pana Rajowskich, którzy byli studentami z Warszawy, studiującymi tu na Arabskim
Uniwersytecie w Kairze. Razem z nimi i Dr Zychem poszliśmy obejrzeć piramidy i
Sfinksa, leżące na peryferiach Kairu. Będąc tak blisko enigmatycznego Sfinksa,
przypomniały mi się nieśmiertelne słowa wypowiedziane przez wielbłąda do Sfinksa,
„Ani słówka”.
W sobotę w nocy otrzymałem bardzo cenny podarek, mój portret naszkicowany
węglem drzewnym, przez Dr Walkowskiego. Musiałem najpierw zasiąść przed nim na
godzinę, i musiałem przyznać, że wyglądałem na nim wyjątkowo naturalnie. Prałat
Ściskała narzekał, że wyszedłem nieco zbyt szorstko… byłem przecież chłopcem, ale
jednocześnie przyznał, że podobieństwo szkicu było uderzające.
W niedzielę rano, tak jak zaplanowaliśmy, wyruszyliśmy dwoma samochodami w
kierunku Port Tewfik. Wybierając dłuższą drogę, z czego byłem bardzo zadowolony, gdyż
przyjechaliśmy przez Matariah, gdzie pokazano mi miejsce -należące do misji - w którym,
jak głoszą przekazy, Maria Dziewica zatrzymała się na odpoczynek w trakcie podróży z
Egiptu. Starożytna studnia, z której piła wodę, ciągle istniała, choć już wyschnięta, a
sękate drzewko oliwne, rosnące nieopodal, prawdopodobnie dało Jej schronienie przed
słońcem. Wyprawa do Zjawy III zakończyła się sukcesem i znaleźliśmy Dave i Blue w
dobrych humorach. Goście odjechali na koniec dnia krótszą drogą na Kair. Dave i Blue
byli zadowoleni, widząc mnie z powrotem, prawdopodobnie dlatego, iż przywiozłem ze
sobą dużo poczty. Oni także nie nudzili się przemierzając wielokrotnie trasę dookoła
małego Port Tewfik. Był on zbudowany na płaskim, piaszczystym terenie i oświadczyli,
że mają dosyć piasku na długi czas. Poznali również nowych przyjaciół i odwiedzili 35-
tonowy jacht, Medea. Należał on do Pana A.J. Moore-Benneta, emerytowanego,
cywilnego (sic!) inżyniera. On i jego żona zrobili sobie wycieczkę z Anglii do Chin.
Resztę czasu, jaki spędziliśmy w Port Tewfik, poświęciliśmy znów na naprawy. Gdy
tylko wszystko było doprowadzone do ładu, poprosiłem kapitanat portu o wydanie
specjalnego zezwolenia dla Zjawy III, uprawniającego do przepłynięcia, a nie
przeholowania przez Kanał Sueski. To było niezwykłe żądanie, gdyż dotąd żaden
żaglowiec nie otrzymał zezwolenia na przepłyniecie inaczej jak na silniku motorowym lub
na holu. Musiałem czekać do następnego dnia na odpowiedź. Szczęśliwie otrzymałem
zezwolenie i Panowie Stapleton i Syn, agenci, którzy zajmowali się sprawami Zjawy III,
załatwili portowe dokumenty. Opłaty za przejście kształtowały się następująco:
Kwarantanna 26.00 piastrów
Telegram do Polskiego Charge d’Affairs 6.00
Port i Latarnia Morska 3.00
Zaświadczenie Zdrowotne 6.00
Opłaty Kanałowe 348.00
389.00 piastrów lub 3.19.9 Funtów*
* Nietypowy zapis wynika z faktu, iż Funt Szterling składa się z 20 Szylingów, a
Szyling z 12 Pensów.
Opłaty za 25-tonową Zjawę III były znacznie, mniejsze niż za 28-tonową Zjawę II,
podczas przejścia przez Kanał Panamski. Tam zapłaciłem prawie 30 dolarów, bardzo dużo
jak na ówczesne czasy. 12 lutego, rankiem, z pilotem na pokładzie, wyruszyliśmy pod
pełnymi żaglami. Początek był spokojny, dopóki wiał lekki zachodni wiatr. W południe,
gdy wchodziliśmy do Jeziora Ismaila, Wielkiego Gorzkiego Jeziora, często
wspominanego w opisach przejścia Izraelitów przez Morze Czerwone, wpadliśmy w burzę
piaskową… złowrogi Khamsin. Płynęliśmy w ciemnościach szalejącego piasku, dopóki
nie wypłynęliśmy z wąskiego kanału i o 13.25 rzuciliśmy kotwicę przy Ismaila.
Zainteresowani różnymi narodowościami, zauważyliśmy, że piloci drugiej klasy, dla
małych łódek podobnych do Zjawy III, byli najczęściej Grekami, a biura przedsiębiorstw
były obsadzone Francuzami. Jednakże, wszędzie dało się odczuć wpływ urzędów
brytyjskich. Pomimo, iż kanał został wybudowany przez Francuzów w latach 1854-1859,
rządzili nim Brytyjczycy, podejmując mądrą decyzję w trakcie panowania Królowej
Elżbiety kupna udziałów za 4 000 000 funtów, po bankructwie Kalifa Egiptu.
Pierwszy pilot opuścił nas i ku naszemu zdziwieniu drugi się nie pojawił. Musiał
wiedzieć, że go nie potrzebujemy. Spędziliśmy noc w Ismaila i o 6.20 następnego ranka,
znów byliśmy w drodze. Pogoda była ładna, wiatr wiał około 4°B i łaskawie z
południowego-zachodu, niestety wkrótce osłabł i zmienił się na północny. Od El Capo,
ciągle 20 mil od Port Said, byliśmy zmuszeni do ciągłego halsowania na kanale o
szerokości nie większej niż 300 stóp. Musieliśmy również zmagać się z falami
tworzonymi przez przepływające parowce. Wiedzieliśmy, że w wąskim i płytkim kanale,
nie było mowy, aby któryś zatrzymał się lub zwolnił z powodu Zjawy III, tak, że naszym
zadaniem było ominięcie parowców lub ich lin holowniczych.
Zjawa III była dobra łódką. Nigdy nie zmarnowała halsu, nawet w ostatnim
dramatycznym momencie. Weszliśmy do przytulnego portu w Port Said bez kolizji.
Byłem pewien, że było to wielka ulgą dla ludzi, którzy wydali nam zgodę na przepłynięcie
pod żaglami zamiast na holu. Podpłynęła służbowa szalupa i wskazała nam miejsce
kotwiczenia, w basenie arsenału celnego, nieopodal siedziby Marynarki. Był to maleńki
skrawek ziemi należącej do Brytyjskiej Marynarki. Po zasalutowaniu H.M.S. Weston,
znanemu nam z Adenu, zacumowaliśmy.
Na brzegu czekali urzędnicy głównego biura Stapleton i Syn, ciekawi czy czegoś nie
potrzebujemy. Był z nimi młody Żyd, Izaak Frakter, który opowiedział nam o swoim
niedawnym przyjeździe z Polski, wraz z ojcem i młodszą siostrą. Było miło spotkać kogoś
z Polski, więc na koniec dnia spotkaliśmy się z jego rodziną i spędziliśmy razem wieczór.
Pan Frakter senior przeniósł się do Egiptu aby rozkręcić kapeluszowy interes,
przekonany, że jest tu bezpieczniej niż w Izraelu. Następnego dnia poznaliśmy dyrektorów
Stapleton i Syn. Jeden z nich, Pan Allen był Polskim Konsulem w Port Said. Drugi,
Kapitan E.T. Ackfield był kiedyś żołnierzem. Kapitan Ackfield był zapalonym żeglarzem i
często pływał swoim małym, ślicznym jachtem, kiedy tylko czas mu na to pozwalał.
Zawsze towarzyszyła mu jego żona i często jego córka, podczas szkolnych wakacji.
Niejednokrotnie odwiedzaliśmy jego dom w Port Fouad, w odległej części nabrzeża
portowego, gdzie poznaliśmy jego brata, Dyrektora firmy Panowie Worms i Spółka. Obaj
dżentelmeni wykazywali duże zainteresowanie podróżą Zjawy III i głównie dzięki nim
mogliśmy niedrogo dokonać niezbędnych napraw. Naprawiliśmy nawet zbiornik na wodę
na lewej burcie, który uszkodził się w Port Tewfik, gdzie Zjawa III leżała na brzegu
podczas czyszczenia i malowania kadłuba.
Pracując przez większość czasu, uszyliśmy sztormowe żagle, grot i kliwer.
Wiedziałem, że te żagle będą naszą odpowiedzią na wiele przyszłych potrzeb. Zimowa
pora sztormów była tuż, tuż przed nami na Morzu Śródziemnym. Główny kierunek
wiatrów był zachodni, więc musiałem przygotować Zjawę III na ciężkie żeglowanie.
Naszą jedyną nadzieją był Khamsin, który mógł wiać z południowego-wschodu,
przynosząc suche powietrze oraz piasek z pustyni i mógł zabrać nas aż do wybrzeży
Malty, lub w Lewancie, który jako wiatr wschodni, mógł wiać przez całą długość Morza
Śródziemnego, aż do Gibraltaru.
Nasz wolny czas spędzaliśmy z rodziną Frakterów, a także z Państwem Darras, i
Nicolą Darras, która stopniowo stawała się moją bliską przyjaciółką. Pan Darras, który był
z pochodzenia Grekiem, był sekretarzem w Konsulacie US w Port Said. Jego żona Stefa (z
domu Jasinka) była polską dziewczyną z Warszawy i znaną baleriną, którą Nicola poznała
w trakcie podróży po Egipcie. Jej troskliwość nie miała granic i często jadałem w ich
domu.
Dave i Blue znajdowali przyjaciół raczej w siedzibie Marynarki, spędzając wieczory
z sierżantem majorem J. Downingiem i kapralem Johnem Currie. Byli wielokrotnie
zapraszani na obiad do Konsula US. W Egipcie, podczas robienia zakupów trafialiśmy
wiele niedrogich okazji, podobnie jak w Ekwadorze. Jedzenie było bardzo drogie, tak że
głównie żyliśmy na jajkach kupowanych po pół korony za 50 sztuk.
Przygotowując się do powrotu do Gdyni, uszyłem sobie trzy garnitury z doskonałego
angielskiego materiału, po 10 funtów każdy. W strefie bezcłowej w Port Said, uraczyłem
się wreszcie kamerą. To była 8-mio milimetrowa kamera, którą kupiłem, aby uwiecznić
choć koniec wyprawy i móc pokazać ją w Polsce. Dave i Blue byli znakomicie
wyposażeni, każdy miał kamerę, filmy, tak że byli profesjonalnymi fotografami na
pokładzie. Dla mnie, opuszczającego Gdynię na Zjawie, nie był to właściwy czas na takie
luksusy jak kamera. Nie stać mnie było nawet na radio, ani dla Zjawy II, a nawet dla
Zjawy III. Na morzu byliśmy zdani całkiem na siebie, tak jak za dawnych czasów, na
starych żaglowcach.
W trakcie naszych rutynowych prac na pokładzie i z przyjemnością wykonywanych
obowiązków towarzyskich, pojawiły się ciemne chmurki w wieściach z Warszawy.
Wiadomości pochodziły od Zygmunta Kaczanowskiego, który studiował na
Uniwersytecie w Warszawie, a pisał do mnie on i jego przyjaciel Stanisław Ludwig, że
chcieliby przyłączyć się do Zjawy III na resztę wyprawy. Wiedząc, że zamierzam opłynąć
Ziemię dookoła, odpisałem im z dobrą radą, aby zajęli się raczej swoimi studiami, a nie
twardą i uciążliwą wyprawą. Tu w Port Said, otrzymałem długi list od Zygmunta, z
gratulacjami dla Zjawy III, za jej szybkie przejście z Sydney. To było miłe, ale
jednocześnie przypomniał mi, że pozostało jedynie pięć miesięcy do zlotu skautów w
Szkocji (zaplanowanego na 15-25 lipca). Mogłem poświęcić dwa z nich na pokazanie
polskiej bandery na Morzu Śródziemnym. Wyrysował mi nawet marszrutę: Ateny,
Dubrownik, Triest i Wenecję na Adriatyku. Potem Neapol, Rzym, Monte Karlo, Tulon i
Marsylię. Byłem pewien, że miał dobre intencje, ale wykazał tak mało zrozumienia, w co
się zaangażował, że jego list zirytował mnie.
Wkrótce potem przyszedł długi list z Kwatery Głównej ZHP, zachęcający list od
Witolda Bublewskiego i wydawcy Kwapiszewskiego. W ich oddzielnych listach, mogłem
się dokładnie dowiedzieć, że ZHP nie chciało nigdy wywierać wpływu na moja wyprawę.
Wiedzieli, że wyprawa była moim osobistym pomysłem i nie powinni się wtrącać.
konsulatu US i dodatkowe dwie dla personelu Stapleton i Syn oraz Panów Worms i
ich pracowników. Za każdym razem młody Frakter pracował ciężko jako załogant. Nie
widzieliśmy w Port Said żadnego skauta, lecz towarzysko Zjawa III spisała się
znakomicie. Ostatnia wyprawa poświęcona była dla pracowników konsulatu USA.
Następnym razem, kiedy zawisły żagle, skierowaliśmy się na Maltę. Była godzina 14.30,
15-go marca, 1939 roku. Nasi przyjaciele towarzyszyli nam na wynajętej łodzi motorowej,
aż do wyjścia z portu i długo patrzyli za znikającymi na otwartym morzu żaglami. Był
piękny dzień i lekki, choć przeciwny wiatr. Zajęło nam trzy godziny, aby przepłynąć trzy
mile przybrzeżnego kanału. Przed wieczorem nadszedł wiatr ze wschodu, zmieniając się
szybko na południowo-wschodni. Nocne niebo zmieniło swój wygląd na sztormowy i
żagle lekko załopotały, popychając Zjawę III. O północy nasz spokój zaczął się kończyć.
Wtedy nadszedł gwałtowny podmuch i szybko zrzuciliśmy grota. W pół godziny, wiatr
zmienił się na zachodnio-południowo-zachodni z siłą 7-8 i przez resztę nocy Zjawa III
sama się sterowała pod bezanem i sztakslem.
Nad ranem, jakieś 14 mil na północno-północny-wschód od latami morskiej
Damietta, wiatr osłabł. Dodaliśmy podwójnie zrefowany grot i sztormowy kliwer i
ponownie pozwoliliśmy Zjawie III samodzielnie sterować. Popołudnie przyniosło ciężkie
chmury, ale wiatr osłabł do 5-6 stopni. O 17.30 mogliśmy postawić kliwer. Pamiętam jak
siedziałem na pokładzie, podczas mojej wieczornej wachty i wpatrywałem się jak
wspaniale pracują żagle Zjawy III i pchają ją po wodzie. Wyglądała jak żywa.
Zastanawiałem się nawet czy ona nie myśli i nie przecina fal rozbryzgując je daleko od
siebie. Była naprawdę wspaniałą łódką i z dumą patrzyłem jak pracuje mila za milą niosąc
nas coraz bliżej Malty, od której dzielił nas jeszcze dystans 900 mil.
Nasz drugi dzień na morzu, 17 marca, był pełen wydarzeń:

godzina Kurs kompasowy W by N. Wiatr SW siła 5. Prąd wschodni, 1/2 węzła. Niebo czyste, samosterowanie pod podwójnie
zrefowanym grotem, sztakslem, bezanem, kliwrem. Dwie latające ryby na pokładzie, świeże śniadanie, każdy po
24.00 gryzie.

godzina
KK W by N, wiatr SW by S siła 5-6. Łopoczące żagle, przyspieszamy.
01.00

godzina Wiatr siła 7-8. Pęknięty lewy główny sztag na wysokości salingów. Płyniemy pod sztakslem i bezanem.

01.45 Podtrzymujemy główny maszt, głównym fałem. Błyska się na NW.

godzina
Wiatr SE siła 7-8. Naprawiamy. Około północy pęka linka pomiędzy topami. Przewalają się wielki fale.
08.30

godzina Płyniemy pod bezanem. Skończona naprawa lewego sztagu i ku wielkiej uldze znów trzyma drzewce mocno. Ciągle

13.00 używamy głównego fału, zamiast linki miedzy topami

godzina
Pod bezanem i sztakslem. Kurs kompasowy SSW. Wiatr W siła 8. Pochmurno. Szkwali. Fale krzyżujące.
13.45

godzina Pękł główny sztag na prawej burcie. Wciągnięty. Trzeszczenie wiązań poprzecznych i wzdłużnych, pracujemy ciężko

15.10 aby je uchronić.


Sztag zreperowany i trzyma, lecz wszystkie sztagi w kiepskim stanie. Zbyt dużo pęknięć. Linki z Adenu nie
godzina wytrzymują żadnego obciążenia. główny maszt pękł w 3/4 długości. Wracamy do Port Said pod bezanem i kliwrem.
Pozycja 31°30’E-31°59’N. Szesnaście mil do Port Said. Komentarz Dave’a: „W Australii zawsze mówimy, że
16.00 Anglicy wysyłają nam towary drugiej klasy, ale teraz widzę, że wysyłają trzecią klasę do Adenu.” Jego komentarz
znakomicie wskazał moje odczucia. KK SSE Wiatr W siła 5. Mniej chmur.

godzina
Blisko trasy parowca.
23.00

godzina
Kurs i wiatr bez zmian. Płyniemy powoli pod kilkoma żaglami.
24.00

Weszliśmy do Port Said w nocy 19 marca z lekkim wiatrem, lecz pod zrefowanymi
żaglami, obawiając się, że w każdej chwili główny maszt mógł się zwalić. To było bardzo
rozczarowujące i okrutne, musieć płynąc z powrotem.
Zjawa III potrzebowała nowego grotmasztu, zrobionego z lekkiego drewna i nowych
stalówek. Mój budżet, jednakże był daleki od tak niespodziewanych wydatków.
Szczęśliwie Nick Darras, który wiedział wszystko, co warto wiedzieć, zabrał mnie w
jedyne miejsce, gdzie był odpowiedni budulec. Tam znaleźliśmy górskie jodły,
importowane z Jugosławii, na maszty dla feluccas. Jedna, którą wybrałem dla Zjawy III,
kosztowała 10 funtów. Wydawca Kwapiszewski przybył z pomocą telegrafując mi 30
funtów, a Polacy z Kairu z pomocną dłonią Prałata Ściskały ofiarowali 12 funtów na rzecz
Zjawy III. Z tym niespodziewanym zastrzykiem pieniędzy, prace na jachcie przebiegły
bardzo sprawnie.
W tym czasie ociosaliśmy kłodę i wyrównaliśmy do wielkości i kształtu jaki pasował
do Zjawy. Zrobiliśmy maszt trochę grubszy niż stary, aby skompensować siłę drzewa
manglowego, które pękło paskudnie, ale się nie złamało.
28 kwietnia, dzięki uprzejmości Komandora Henry’ego A. Denham, stary maszt
został usunięty i obsadzony nowy. Odbyło się to za pomocą dźwigu lekkiego krążownika,
H.M.S. Penelope, goszczącego w Port Said. Oficerowie i załoga byli bardzo pomocni i
dołożyli wykonane własnoręcznie kliny i zaklinowali nowy maszt na sztywno, zanim
napięliśmy liny.
Po obsadzeniu, czekała nas długa, żmudna praca przy otaklowaniu i olinowaniu, ale
szczęśliwie liny i malowanie było w Egipcie bardzo tanie. Kiedy skończyliśmy nowy
maszt, był o połowę lżejszy niż poprzedni, a nowe olinowanie wyglądało porządnie i
solidnie.
Dno łodzi było całkowicie obrośnięte i musieliśmy je oczyścić skrobaczkami, a silne
w Port Said pływy ułatwiły nam wypchnięcie łodzi na brzeg. Wkrótce Zjawa III była
gotowa do drogi, lecz wtedy zebrały się znów chmury, choć innej natury, ciemne,
polityczne chmury zbierały się nad Europą. Właśnie wtedy otrzymałem pół-oficjalny list z
Warszawy, doradzający mi, że pewniejszą drogą do Polski powinno być żeglowanie przez
Morze Czarne i Rumunię, gdzie mógłbym pozostawić Zjawę III w Konstancy i wrócić do
Polski pociągiem.
Moje przeczucia w tej sprawie były bardzo złe. Nigdy w moich planach nie brałem
pod uwagę, że mogę wrócić do Polski lądem. Wyruszyłem przez morze
i powrócę przez morze. Moja reakcja była jedyną nadzieją, nadzieją tak silną, że
próbowałem zrozumieć ludzi, którzy nie są w stanie nauczyć się nic od historii. Wiedzieli,
co się stało, i że może się to już nie powtórzyć. Podczas niektórych moich bezsennych
nocy, targany w odległych kotwicowiskach, często przypadkowo przypominałem sobie co
robiłem jako młody chłopak. W tym szczególnym czasie przyszło mi do głowy coś
proroczego. Czytało się: „ABC człowieczeństwa: seks, siła życiowa. Nadzieja, siła
wytrwania. Wszystkie wiary, cześć nadziei!”. Czułem, że nie wolno mi tracić nadziei.
W odpowiedzi do Warszawy wyraziłem swoją wiarę, że zdołam dotrzeć do Gdyni
przed wybuchem wojny, przyspieszając moją podróż przez: Maltę, Algier, Gibraltar,
Southampton, Danię, … do Gdyni.
W sobotę, 13 maja 1939, w znakomitej formie opuściliśmy znów Port Said. Tym
razem już tam nie wróciliśmy.
Pogoda była pochmurna i paskudna, a silny wiatr z północnego-zachodu zmusił nas
do założenia jednego refu na grocie. Po przejściu kanału, zobaczyliśmy po prawej burcie
wspaniały widok, dwumasztowy, arabski szkuner, otaklowany w łacińskie żagle, bez gafli,
kierujący się pod skróconymi żaglami na Cypr. Tu należy wspomnieć, że Dave i Blue
nigdy nie przejmowali się pogodą. Blue mawiał, „Wyruszając przy kiepskiej pogodzie,
będziemy mieli szansę na złapanie lepszej po drodze.” Potem niezwłocznie szedł
przyrządzać posiłek.
Planowałem, że powinniśmy jak najprędzej dotrzeć do latarni Damietta, gdzie nasz
kurs powinien się zmienić na lepszy, z północno-wschodnim wiatrem. Biorąc pod uwagę,
że na wysokości Krety (Candia) często wywoływane są zaburzenia pogodowe i sztormy, a
silniejszy wschodni prąd morski przebiega blisko wybrzeża Afryki, zdecydowałem się
trzymać blisko linii prostej na Maltę. Planowałem płynąć środkiem pomiędzy Krętą i
wybrzeżem Aftyki.
Przy pięknej pogodzie i błękitnym morzu Zjawa III osiągnęła pozycję 28°34’E i
32°36’N w południe, 17 maja, 200 mil od Port Said. Nieustannie sprawdzałem moją
astronomiczną nawigację z nawigacją obliczeniową i z radością stwierdzałem, że różnice
były ciągle niewielkie. To była bardzo komfortowa wiedza podczas złej pogody
uniemożliwiającej obserwację, zwłaszcza, że Zjawa III nie posiadała logu do pomiaru
prędkości i drogi.
Po południu, 17-go, złapała nas flauta. Morze zrobiło się płaskie i gapiło się na nas
tępym, oleistym spojrzeniem. Noc nastała ciemna, wilgotna i cicha… tak cicha, że
wydawało się, iż cały świat gdzieś przepadł we śnie, nie wyłączając naszej łódki
i żagli skulonych wokół drzewców. Czasami słyszeliśmy dźwięki, tętnienie śruby,
jakichś przepływających parowców, zbyt daleko aby dostrzec ich światła.
Lekki wiatr z południowego-wschodu przerwał ciszę i morze zaczęło krzyżować się
lekkimi falami, zmuszając nas do przywiązania bomów, które mogły zostać wyszarpnięte
trzepotaniem i uderzaniem żagli. 19-go wiatr zmienił się na wskaźniku z południowo-
wschodniego na południowo-zachodni, ale przybrał na sile i Zjawa III zrobiła duże
postępy. O godzinie 19.00 moją pozycję obliczyłem na 25°5’E, 33°20’10”N. Zjawa III
wciąż płynęła kursem WNW, o jeden dzień dłużej przed zmianą na wilgotne ENE. Tak
więc w nocy wiatr zmienił się na zachodni i przybrał do siły 7-8.
Brzydka zachodnia pogoda złapała nas po minięciu Krety, tak że znów
przymocowaliśmy rumpel i pozostawiliśmy Zjawę III samą sobie pod zrefowanym
głównym i sztakslem na kursie, z grubsza, północny-zachód na północ. Kierując się na
północ miałem nadzieje wyrwać się z zachodniego i złapać delikatny północny wiatr,
który dominuje w północnej części Morza Śródziemnego. W tym czasie pogoda nie
sprawiała Zjawie III większych kłopotów, choć wiatr spieniał morze, budując ostre,
strome fale.
Noc minęła… potem dzień… potem znowu noc, i ciągle silnie wiało. Dopiero 22-go,
o 15.00 osłabło. Wiatr zmienił się na północno-zachodni, zmuszając nas do zmiany kursu.
Jednakże, był to dobry moment do zmiany kursu, gdyż Zjawa III zbliżyła się do wybrzeży
Grecji, na pozycję 36°10’N i 22°E. Wyglądało na to, że jednocześnie mamy za mało i za
dużo wiatru, a teraz było go ledwie tyle, aby posuwać się do przodu.
Wciąż nadciągał lekki wiatr z zachodnio-północnego-zachodu i Zjawa III ciężko
pracowała na każdą milę. 23-go zrobiła 23 mile. 24-go 20 mil. W końcu, 29-go Zjawa III
znużona dotarła na pozycję 35°18’N i 15°33’E, 60 mil od portu Valetta. Lekki wiatr z
zachodnio-południowego-zachodu, wieczorem zaczął zmieniać się na południowy, na noc,
aż do następnego popołudnia. Przez zamglone powietrze, niesione znad Sahary,
widzieliśmy Maltę. Odległość z Port Said mierzona w linii prostej wynosiła 900 mil,
pozostało jeszcze 1500 do przepłynięcia.

Fot. 40. Ogromne mury obronne były przyjazne dla Zjawy III.
4.15. Piętnaście
Z SILNYM WIATREM, POD PEŁNYMI ŻAGLAMI ZJAWA III PRZESZŁA
PRZEZ WĄSKIE I PRAWIE NIEWIDOCZNE PRZEJŚCIE DO MAJESTATYCZNEGO
PORTU W VALETTA. Zakotwiczyliśmy o godzinie 18.25, 30-go maja 1939 r. Skalisty
brzeg, wyrastający wysoko był imponujący swoją potęgą obronną i malowniczymi starymi
zamczyskami. Na wschodzie, w licznych małych zatoczkach, stały wielkie okręty, psy
wojenne tego potężnego imperium, o którego sile mogłem przekonać się podczas mojej
wyprawy.
W 1530 r. Rycerze Świętego Jana, zostali wypędzeni przez Turków z wyspy Rodos i
osiedlili się tu, tworząc z Malty potężną twierdzę na południowej rubieży Europy,
chroniącą przed zalewem Islamu, tak jak Polska chroniła Europę Wschodnią. Po ciężkim
oblężeniu przez Turków w 1665, kiedy Rycerze nieomal nie ponieśli klęski, wybudowali
warowne miasto Valetta. To było tak silnie ufortyfikowane miasto, że uważano je za nie
do zdobycia. Sam Napoleon podzielał to przekonanie i w swojej kampanii egipskiej w
roku 1798, tylko dlatego udało mu się zdobyć Maltę, że część Rycerzy Świętego Jana,
pochodzenia francuskiego (którzy akurat wtedy przewodzili Bractwu), otworzyli mu
bramy miasta. Jednakże Maltańczycy, nie nastawieni życzliwie do francuskich praw,
poprosili Nelsona, po jego powrocie do Anglii, po zwycięskiej batalii nad Nilem, o
pomoc. To rozpoczęło dwuletni okres oblężenia, zakończonego powrotem Malty do
Wielkiej Brytanii. Dobrze zabezpieczona przez lata, twierdza była wykorzystywana przez
Marynarkę, jakkolwiek większe okręty, z uwagi na izolację Malty, były wycofane do
Gibraltaru i Aleksandrii.
Zjawa III została odprawiona przez urzędników portowych, a następnie przez oficera
Marynarki, po wejściu do portu wojennego. Zaraz po ich zejściu, na pokład wskoczył
agent dostawcy okrętowego. Musiałem trochę kupić, trochę wydać pieniędzy, wtedy
szybko się wyniósł. Jednakże jeden człowiek pozostał, starej daty, dystyngowany,
współwłaściciel firmy Frank i Joseph. Powiedział, że może nam dostarczyć każdą rzecz,
małą czy dużą, o każdym czasie za dnia i w nocy. Najbardziej w tym czasie miałem chęć
na świeży chleb. Okazało się, że był tak dobry, jak prawdziwe były jego słowa, choć
miałem wątpliwości czy cokolwiek na nas zarobił. Powiedział nam później, że często
handlował z polskimi statkami i pragnął zrobić coś dla Zjawy III, noszącej polska banderę.
Powiedział, że nasza rekomendacja może mu pomóc w interesach.
Polski Konsul, zamożny kupiec maltański, rzucił na nasz pokład pokaźną paczkę
listów. Był zadowolony, widząc Zjawę III, gdyż czytał o niej i był poinformowany o
polskiej wyprawie przez Ministra w Warszawie. Prasa australijska wciąż zamieszczała
wiadomości o Zjawie III i odkryliśmy, że echa dotarły do Anglii. Naczelnik Skautów
Malty, Komandor Price i sekretarz, Kapitan Mead, poinformowali nas, że Królewska
Kwatera Główna w Londynie, poleciła im zaopiekować się nami podczas naszego pobytu
na Malcie. Co uczynili. Odwiedziliśmy bardzo prężną drużynę skautów i odbyliśmy
wielką wycieczkę po mieście i fortach. W Rabacie, gdzie wyskoczyliśmy z Komisarzem
Dystryktu, Marquis Barbaro de St. George, poszliśmy do wspaniałego domu przy Alei Św.
Augustyna, nazwanym po polsku Złota Dola. To był, jak nam wyjaśnił Marquis, dom
polskiej dziewczyny. Pamiętał jedynie, że miała na imię Marysia. Jej mąż, William
Buhagiar, był prawnikiem, którego poznała studiując w Qxfordzie. Niestety w tym czasie
nie było ich na Malcie i nie mogliśmy ich spotkać.
W małej wiosce Musta, Marquais pokazał nam ogromny kościół wybudowany w
czasach panowania Rycerzy Św. Jana. Był trzecim co do wielkości na świecie, po kościele
Św. Pawła w Rzymie i Św. Pawła w Londynie.
Bardzo miło spędziliśmy czas z przyjacielskim Marquis Barbaro de St. George,
często goszcząc w jego domu z piaskowca, pełnego rodzinnych skarbów pochodzących z
czasów wczesnego rycerstwa. Prasa maltańska traktowała Zjawę III z wielką
uprzejmością. Menadżer Połączonych Wydawnictw Maltańskich, przyniósł nam stos
wycinków prasowych na temat Zjawy III, które miały nam się przydać w przyszłym
pisaniu.
Byliśmy w Valetta jedynie cztery dni, przeczekując uderzenie sztormu znad
Atlantyku, na zachodnią część Morza Śródziemnego. Termin zlotu skautów w Szkocji
zbliżał się coraz bardziej. Spędziliśmy dzień na taklowaniu i 3-go czerwca, po oddaniu
salutu Marynarce Wojennej i przyjęciu odpowiedzi od H.M.S Cyclope, Zjawa III opuściła
Valetta o godzinie 14.40. Po ustaniu sztormu ogarnęła nas flauta, tego dnia i przez cały
następny, tak że nie mogliśmy nawet minąć wyspy Gozo, sąsiadującej z Maltą. Flauta i
lekki korzystny wiatr, zbyt słaby aby nas popchnąć do przodu, a silny wiatr od czoła
spychał nas z kursu i zmuszał do halsowania.
7 czerwca, z wielką trudnością, Zjawa III minęła włoską wyspę Pantalleria. Odgłosy
ciężkiej kanonady z wyspy sięgały daleko w mroki nocy, oznajmując żałobę. 9-go, mijając
światła Cani słyszeliśmy podobne wystrzały z francuskiej Bizerty.
Morze było spokojne, a wiatr wiał lekko ze wschodu. Słońce wysyłało złote,
życiodajne promienie z błękitnego nieba i wszystko wyglądało miło i przyjaźnie. Tylko
działa na lądzie, dzieło ludzkich rąk, jakby z innego świata, ryczały o swojej potędze
zabijania i niszczenia. Nie było wątpliwości, że służyły do ataku i obrony.
W nocy nad Bizertą jaśniały strzeliste smugi świateł reflektorów, prawdopodobnie
wypatrujące samolotów. Moja miła dyskusja z Davem okazała się początkowo daremna.
Brytyjska ignorancja Niemiec uwidaczniała, że nie nauczyli się niczego po zniszczeniach
I Wojny Światowej.
W miarę zbliżania się do Europy dowiadywaliśmy się coraz więcej i częściej,
„Trzymasz zły kurs”. Na morzu, jednakże, wszystko było w porządku, poza wiatrem,
który był za lekki. W tym miejscu wybrzeże Afryki było wysokie i dobrze oznakowane
latarniami, które sprawiały, że żeglowanie było bezpieczniejsze. Trzymałem się około 30
mil od brzegu gotowy odskoczyć, gdy wiatr zmieni się na zachodni lub północno-
zachodni. W nocy, 11-go czerwca, niebo zaciągnęło się chmurami, a na północnym-
zachodzie rozbłysło silnymi wyładowaniami. W tym czasie Zjawa III była 18 mil od
latami morskiej na przylądku Bougaroni. Utworzyło się długie spiętrzenie i zapadła flauta
z leciutkim wiaterkiem z zachodu. Barometr opadł, a woda silnie fosforyzowała przez
jakiś czas. Przysposobiliśmy się do złej pogody. O północy wiało już 7-8 z NNW. Czarne
chmury przykryły nas szczelną i grubą warstwą, a potok wody lunął w dół. Błyskawice
rozerwały ciemną masę odkrywając ciemnożółte wnętrze chmur.
Podążająca na zachód Zjawa III płynęła do rana pod sztakslem i podwójnie
zrefowanym grotem. Wtedy wiatr osłabł, ale nadciągnęły groźne fale, ciężkie chmury i
silne szkwały, które odbijały się od wysokich afrykańskich gór i atakowały Zjawę III z
różnych kierunków.
Z postanowieniem zrobienia wszystkiego co przy zachodnim wietrze możliwe,
trzymałem w górze wszystkie żagle. W miarę zbliżania się szkwałów przejąłem ster i
trzymałem trzęsącą się Zjawę III na kursie, luzując główny żagiel od czasu do czasu, aby
nie przeciążać żagli. O północy silny wiatr z północnego-zachodu rzucił nas na brzeg koło
przylądka Carbon. Nad ranem 14-go, z północno-północnego-zachodu, nadeszła ogromna
martwa fala, która zaczęła spychać Zjawę III na skalisty brzeg. Oczywiście była całkowita
flauta. Wciągnęliśmy wszystkie żagle jakie mogliśmy i za cenę śmiertelnego strachu,
Zjawa III zaczęła stawiać czoła martwej fali.
Wieczorem ucieszył nas lekki wiatr ze wschodu i oddalając się od brzegu, Zjawa III
ruszyła do przodu. Szczęśliwie wiatr się utrzymywał i nawet wzmagał, zabierając nas do
Algieru. Weszliśmy do portu 16-go czerwca, o godzinie 8.50 i miło przyjęliśmy
propozycje przycumowania przy przystani Roving Club, pośród wielkiej flotylli jachtów.
Stolica Algieru prezentowała przepiękny pejzaż. Znany Casbah, stare arabskie miasto
i oryginalna warownia były dobrze widoczne, jako biały, ale nie monotonny pas na
stokach. Władze portowe nie pojawiły się na pokładzie, ale słownie wezwały nas do
odbycia kwarantanny. Zrobiłem to tak szybko jak tylko mogłem zejść na brzeg. Po
przywitaniu się z doktorem i podpisaniu papierów oraz uiszczeniu opłaty w wysokości
kilku franków, wszystkie formalności były załatwione. Biurokracja nie dotarła do Algieru.
Może w tym wszystkim było coś, o czym powiedział mi pewien włoski rybak, że nie ma
lepszego życia niż w wolnym Algierze, gdzie człowiek jest pozostawiony samemu sobie,
dopóki żyje zgodnie z prawem.
Tego popołudnia byliśmy w Konsulacie Polskim i zabraliśmy pokaźną paczkę listów.
Konsul, Francuz, został oficjalnie poinformowany o podróży Zjawy III, a jego młody
sekretarz, Pan Czudec, rozpoczął z wielkim entuzjazmem organizować niezwykle krótki
pobyt Zjawy III. Tego popołudnia zaprosiliśmy na pokład reporterów i zetknęliśmy się ze
wszystkimi członkami Polskiej Kolonii, która liczyła jakieś 30 osób. Wieczorem
zjedliśmy obiad w domu Pana Godziszewskiego, Prezydenta Polskiego Towarzystwa w
Algierze. Niegdyś prawnik, ten gentleman był teraz agentem największego domu
wydawniczego we Francji. Na obiedzie był także nasz zaprzyjaźniony pracownik
konsulatu i sponsor, Pan Czudec ze swoją żoną i Pani M. Raugiewicz.
Nie zwlekałem długo w trakcie obiadowych rozmów i skierowałem uwagę na
sytuację polityczną w Europie. Pan Godziszewski był wyraźnie poruszony, kiedy mówił o
sytuacji w swoim ukochanym kraju. Ten stary, miły człowiek widział i przecierpiał bardzo
wiele i musiał uciekać ze swego kraju. Mówił z wielkim bólem w głosie i powiedział nam,
że Polska, w obliczu swoich potężnych przyjaciół, znów pogrąży się w bólu. Kolejny raz
jej ziemie zostaną zniszczone i spustoszone. Mężczyźni, kobiety i dzieci mogą zostać
zabici w ilości takiej jak niegdyś, wszystko… nawet kościelne dzwony… będą złupione i
wywiezione. To był smutny wieczór.
Następnego dnia Państwo Czudec pokazali nam miasto i zabrali nas z wizytą do
Kwatery Głównej skautów w Algierze. Wieczorem mieliśmy gości na pokładzie Zjawy III
i później z Czudecami odbyliśmy długi spacer w labiryntach Casbah.
18 czerwca, Zjawa III zabrała dużą grupę ludzi na całodniową wycieczkę.
Zaproponowałem wyprawę w intencji charytatywnej na rzecz Polskiego Towarzystwa.
Towarzystwo założono całkiem niedawno, liczyło kilku członków i stale borykało się z
kłopotami finansowymi. Wiedząc dobrze co może znaczyć pomocna dłoń, z
przyjemnością zrobiłem to dla nich. Tak więc podróż została zorganizowana. Nie było za
wiele żeglowania, gdyż wiatr był za słaby, ale wszyscy wyglądali na zadowolonych z
samego faktu przebywania na pokładzie, pod żaglami. Nasz postępek był więcej niż
wystarczający w obliczu potrzeb Towarzystwa.
Polski Konsul był obecny w grupie i dzień zakończył się znów przyjęciem w domu
Państwa Godziszewskich. Goście byli chętni do obejrzenia niektórych filmów z mojej 8-
milimetrowej kamery Keyston, tak więc następne przyjęcie zostało zorganizowane już
następnego dnia w Konsulacie.
Nasz pobyt w Algierze był miły i intensywny, ale musieliśmy wypływać. Żegnając
się z nowymi przyjaciółmi, Zjawa III opuściła cumowisko pod pełnymi żaglami, 20-go
czerwca, o godzinie 9.00.
Wystartowaliśmy nieźle z lekkim wiatrem ze wschodu, który zabrał Zjawę III na 90
mil do przylądka Tenez. Minęliśmy go o 4.00, 21-go. Potem na jakiś czas ogarnęła nas
flauta. Następnie zaczęło wiać z południowego-zachodu i wiatr przybrał w nocy do 5 i
przeniósł Zjawę III przez południk 0 Greenwich o północy, 22-go. Koło wieczora wiatr
popchnął nas niefortunnie na północ i zobaczyliśmy góry Hiszpanii.
Dla Blue i Dave’a był to pierwszy widok Europy. Dla mnie pierwszy raz po siedmiu
latach. To było dla nas ekscytujące. Tej nocy widzieliśmy światła przylądka Tinos i
odblask świateł przylądka Palos. Tam zostaliśmy zatrzymani na kilka dni pomiędzy
przylądkami Palos i Gata. Zaraz po północy, 22-go czerwca, wiatr zelżał do flauty. Nie
mając naporu na żagle, łódź zaczęła się kołysać na stromych falach, które pojawiły się
znikąd. Na swoją nocną wachtę, Blue przywiązał liną odciągową główny bom, z
największym żaglem, przewalającym się z boku na bok, który pękł nagle pośrodku, a Blue
krzyknął głośno. Dave i ja wyskoczyliśmy na pokład i opuściliśmy żagle zanim bardziej
się uszkodziły. Powiesiliśmy żagle sztormowe, które zrobiliśmy w Port Said i pod
budzącym się południowo-zachodnim wietrzykiem Zjawa III zaczęła trzymać się kursu.
Nie miałem okazji odpocząć tej nocy. Nagle wiatr przybrał do 4, doszedł do 8 i o
3.35 żagiel sztormowy, który był nasza nadzieją, rozpadł się na kawałki. Zjawa III pod
sztakslem i bezanem pokonywała dryf w kierunku przylądka Tinos, a ja z pomocą Dave’a
spędziłem cały poranek 23-go szyjąc główny żagiel, aby Zjawa III znów stała się jachtem
żaglowym.
W południe, usiłując przejść przylądek de Gata, mieliśmy Zjawę III pod sztakslem i
podwójnie zrefowanym grotem. Popołudnie przyniosło nam nawet silniejszy wiatr i
zmusiło nas do zwinięcia grota. Znów Zjawa III została pod sztakslem i bezanem. Gdy
minęliśmy zewnętrzną krawędź zatoki zapisałem:

godz. Wiatr SW - siła 8. Czyste niebo. Lewy hals pod sztakslem i bezanem. Fale takie wielkie, są fascynujące. Wiatr
gwiżdże z furią w olinowaniu. Żadnych glonów na pokładzie. Przepływające parowce ciężko się kołyszą, wioząc masę
15.45 wody na pokładzie. Czujemy się żałośnie.

O 23.00 byliśmy na pozycji 0°58’W, 37°19’N, co oznaczało, że zdryfowaliśmy 12


mil na północny zachód od naszej ostatniej pozycji. Ziemia przybliżała się i w nocy
ujrzeliśmy refleksy światła latami nad Kartageną.
24-go, o godzinie 23.00, Zjawa III była na pozycji 1°17’W, 37°4’N, ale wiatr zaczął
słabnąć. Morze uspokoiło się i Zjawa III znów posuwała się w kierunku przylądka de
Gata, którego wysokość osiągnęliśmy w południe 25-go. Tam zostaliśmy złapani przez
wiatr z zachodu, o sile 8, i cała wesoła zabawa zaczęła się od początku.
To nie był najlepszy czas na przekonanie się, że jeden z naszych zbiorników na wodę
został zrobiony niezbyt szczelnie, ale niestety to odkryliśmy. Takie jest życie na morzu, na
żaglowcu.
26 czerwca pogoda pogorszyła się. Nastąpiła seria flaut i lekkich wiatrów z zachodu,
tak że czuliśmy jakby halsowanie miało się nigdy nie skończyć. W oddali, przez następne
kilka dni, było widać ośnieżone szczyty Sierra Nevada. Pogoda tego dnia była wspaniała,
spokojna i ciepła, noc mglista i cicha, przerywana jedynie niesamowitym dźwiękiem
syren, przepływających statków, które poruszały się po ruchliwym szlaku.
Nasze ręce miały teraz trochę czasu, aby poświęcić się naszej poczcie. List za listem
wyfruwał spod naszych piór, podczas gdy Bóg Wiatrów pogrążył się w błogim śnie.
Czasami, podczas dnia, przesyłał nam mały oddech, który wywoływał niewielkie
zmarszczki na gładkim morzu, ale od wschodu do zachodu pozostawiał nas zupełnie w
świecie mgły i wilgoci. Czasami oddech nadchodził ze wschodu i powolna Zjawa III
budziła się natychmiast. Ze wszystkimi podniesionymi żaglami, nie wyłączając spinakera,
płynęliśmy jak najbardziej na zachód, kiedy tylko było to możliwe. O godzinie 11.00, 1
lipca, osiągnęliśmy przylądek Ladrones i mogliśmy ujrzeć skały Gibraltaru.
Byliśmy o 125 mil od przylądka de Gata i tylko 35 mil pozostało do Gibraltaru, ale
„tylko” obróciło się w bardzo długi dystans. Wiatr zmienił się na SW, o sile 5°B i Zjawa
III posuwała się bardzo wolno i mozolnie, halsując wciąż pod ostre fale i silny wschodni
prąd. Po południu ogarnął nas dym z parowców, nadchodzący prosto z Gibraltaru,
popychany wschodnim wiatrem, ale za rufą mieliśmy parowiec, którego dym kierował się
na zachód.
Trudno było uwierzyć, że nadchodzi do nas szczęście, ale o 16.00 nadeszło. Znany
Lewantyńczyk… wschodni wiatr śródziemnomorski. To była ironia losu, że przez całą
długość Morza Śródziemnego ten wiatr pomógł nam dopiero teraz, na ostatnich kilku
milach. Niemniej jednak to było jak najbardziej w samą porę i Zjawa III jak na
rozpostartych skrzydłach, swobodnie mknęła w kierunku Gibraltaru, przecinając i
rozbijając południowo-zachodnie fale. Minęliśmy skały
o godzinie 22.30, 1-go lipca, zwróciliśmy się do wewnątrz i zakotwiczyliśmy na
głębokości 3 sążni [sążeń angielski - 1,8288 m - przypis tłumacza] o godzinie 00.35, 2-go
lipca.

Fot. 41. Gibraltar.


4.16. Szesnaście
PO ZRZUCENIU ŻAGLI I SPUSZCZENIU LEKKIEJ KOTWICY, POSZLIŚMY
SPAĆ. Zostaliśmy obudzeni o 6.00 przybyciem władz portowych, a ponieważ wiedzieli o
Zjawie III, formalności były krótkie. Zjedliśmy wczesne śniadanie i zabraliśmy się do
pierwszej rutynowej czynności, czyszczenia i mycia. Jak było w zwyczaju przed każdą
długa wyprawą, opróżniliśmy zbiorniki na wodę, aby zupełnie wyschły przed następnym
napełnieniem. W tym czasie lewy zbiornik trzymał tylko połowę swej pojemności.
Wiedząc, że Lewantyńczyk nie będzie wiał dłużej niż trzy dni, musieliśmy się śpieszyć,
aby wiatr pomógł nam przejść Cieśninę Gibraltarską.
Wchodząc wysoko sprawdziłem takielunek, stały i ruchomy, każdą szeklę lub splot,
aby zapobiec nieszczęściu na morzu. Dave i Blue zajęli się innymi sprawami, które
wymagały uwagi. Nasza praca zakończyła się przed południem i poza nabraniem wody i
zaopatrzenia, byliśmy znów gotowi do wypłynięcia. Zaraz po tym jak wzięliśmy prysznic
na pokładzie i byliśmy porządnie namydleni, przypłynęła szalupa pełna gości. Nic tego
nie zapowiadało, dopóki się nie zjawili, dziwiliśmy się kto był większą niespodzianką.
Goście uprzejmie poczekali dopóki nie wgramoliliśmy się do kabiny i znów pojawiliśmy
się ubrani stosownie do okazji.
Naszymi gośćmi byli Zastępca Komisarza Skautów, Pan Griffm, Harcmistrz Drużyn
Morskich, Pan O.F. Misfud, Zastępca Komiszarza Skautów Morskich, Pan Cunning z
narzeczoną i Pan Norman Cunning z 1-go Zgrupowania Skautów Pieszych z dużą grupą
Skautów Morskich. Tak jak na Malcie, zostali poinformowani o Zjawie III przez
Królewską Kwaterę Główną w Londynie. Ze sobą mieli zaproszenie dla Zjawy III z Klubu
Jachtowego Clyde w Szkocji wzywające jacht do wzięcia udziału w Zlocie Skautów.
Niestety musiałem odmówić gdyż było to zbyt daleko. Czułem, że było ważne, aby co sił
żeglować do Polski.
Następną niespodziankę zrobił nam kolejny gość, Kapitan Pratley z Klubu
Oficerskiego w Adenie. Byliśmy bardziej niż zadowoleni widząc go, zwłaszcza, że jak
powiedział, został ostatnio przeniesiony do Gibraltaru. Po przyjęciu obiadowym w hotelu,
zostaliśmy zabrani na wycieczkę po Gibraltarze. Sama skalista góra, labirynt tuneli i
ukryte ciężkie działa, mogły być oglądane tylko za specjalnym zezwoleniem, ale nie
byliśmy zainteresowani obiektami militarnymi, a nawet nie mieliśmy na to czasu. Zamiast
tego obejrzeliśmy interesujące miasto, miejsce gdzie szejk Tarik Ibn Seyad wybudował
fort na zachodnim stoku Skały, gdy był po raz pierwszy oblegany przez Arabów w 1711 r.
Pozostałości fortu wciąż były widoczne. Skała stała się znana jako Gebal Tarik, która była
pierwowzorem obecnej nazwy Gibraltar.
Wyprawa zakończyła się w Drake House, morskiej bazie Skautów. Wybudowana na
wielkim pontonie, była wykończona w stylu okrętowym. Pan Mifsud był oczywiście
bardzo z niej dumny. Jego Skauci nazywali go „Admirał”, co mu bardzo odpowiadało.
Potwierdzał, że był admirałem jednej łodzi mieszkalnej, dwunastu bączków żaglowych i
dwóch kanoe. Następnie zostaliśmy zabrani do rozgłośni radiowej na zaaranżowaną
naprędce audycję. Potem kapitan Pratley zabrał naszą grupę do swojego domu. Tam znów
zobaczyliśmy Panią Pratley, a także jej córkę, która właśnie przybyła z Anglii. To był
bardzo zajęty dzień, jeśli chodzi o mnie, było zbyt wiele zajęć jak na tak wzburzoną
wodę… takie tempo, takie poruszenie. Byłem zadowolony, że zrobiliśmy najpierw
porządek na pokładzie.
Wszyscy byli zaskoczeni, kiedy powiedzieliśmy, że musimy wypłynąć następnego
dnia. Szczególnie rozczarowani byli harcerze, jako że zaplanowali już cały 4—5 dniowy
program dla nas. Norman próbował stanowczo nas przekonać, kusząc przyjęciami,
tańcami, dziewczynami czekającymi, aby nas poznać, itp. Aczkolwiek udało mu się
wzbudzić w nas chęć pozostania, ale wciąż pamiętaliśmy, że wiał Lewantyńczyk i mógł
wkrótce przestać.
Miło wypełniony dzień zakończył się obiadem w Domu Drake’a z kapitanem
Pratleyem, który się do nas przyłączył. Wyglądało na to, że się dobrze bawił w ogólnej
gonitwie, a nam bardzo podobało się jego towarzystwo. Było dobrze po północy, gdy
dotarliśmy na pokład. Trzeba było jeszcze kupić zaopatrzenie, tak że wczesnym rankiem
w pośpiechu podążyliśmy na brzeg. Norman i Pan Griffin rozpoczęli dzień od pracy i już
czekali na nas w samochodzie. Ich znajomość okolicy była nam bardzo pomocna i
wkrótce skończyliśmy zakupy i dostarczyliśmy na pokład. Ze względu na okoliczności nie
mogliśmy nic zrobić z dziurą w zbiorniku na wodę, a nawet wspomnieć o tym w obawie
przed daniem dobrego pretekstu naszym przyjaciołom do zatrzymania nas. Pan Griffin
zorganizował holownik z wodą, który podpłynął do nas i napełnił nam zbiorniki. Trochę
drogocennej wody przedostało się z dziurawego zbiornika do zęzy.
Po południu byliśmy gotowi do wypłynięcia i wtedy przeprosiliśmy wszystkich. O
15.35, 3-go lipca, podnieśliśmy kotwicę i byliśmy w drodze do Southampton w Anglii.
Lewantyńczyk wciąż wiał. Zaczął z siłą 4, ale w miarę jak Zjawa III zbliżała się do
wąskiego przejścia powiększył się wciągając nas jak lejek na otwarty Atlantyk.
Za przylądkiem Tariffa, Dave zawołał mnie na pokład, aby powiedzieć, że nie radzi
sobie ze sterem, aby trzymać łódkę na kursie. Miał rację. Białe morze było tak przecięte
przez wirujący prąd, że ciśnienie wiatru na tak wiele żagli było zbyt duże dla wygodnego
kadłuba Zjawy III. Nie było obawy aby Lewantyńczyk nie wiał na wprost, dlatego ulżyłem
nieco dobrej łódce. Zrzuciliśmy spinaker, kliwer i bezan, ale wkrótce okazało się, że nawet
grot to za dużo. W miarę jak wiatr się wzmagał i osiągnął siłę 8, przejąłem sterowanie,
aby zrobić to jak najlepiej. Pomimo tego doszedłem do wniosku, że należy zrefować grota
lub nawet płynąć pod samym spinakerem gdyby wiatr zaczął słabnąć. Podczas mojej
nocnej wachty wciąż miałem kilka silnych wstrząsów. Dwa razy miałem okropne uczucie,
że Zjawa III ciężko osiadła w silnym prądzie wody, straszne, niesamowite uczucie jakby
łódź była tłumiona. To, jak mi się wydaje, było spowodowane dużą ilością powietrza w
wodzie, wskutek czego łódź się zanurzała.
Następny dzień nadszedł, gdy byliśmy już po zachodniej stronie cieśniny, wiatr
osłabł, a wszystkie ślady prądu znikły. Byliśmy na Atlantyku.
Postawiliśmy wszystkie żagle i do południa nie pozostało nic z niesfornego
Lewantyńczyka. Tego popołudnia zachodni wiatr odrzucił nas znacznie z kursu na
przylądek Św. Wincentego. Zbliżając się do Faro, Zjawa III przecięła stary szlak Zjawy I.
To był dla mnie szczęśliwy i ekscytujący moment. Świat został opłynięty przez polskiego
żeglarza po raz pierwszy w historii Polski, płynącego jak dawni żeglarze, żeglującego
podług słońca i gwiazd.
Piast Kołodziej natchniony wizją Polski silnej na lądzie i brzegach morza, aby
chronić pokój całego narodu, musiał czuć radość w zaświatach.
Wieczorem, 6-go czerwca, pracując przeciwko słabym wiatrom, nieopodal przylądka
Św. Wincentego, Zjawa III wpłynęła w ruchliwy szlak morski, tak jak planowaliśmy.
Francuski liniowiec przepłynął blisko nas i wciągnął swoją flagę, pytając o naszą. Kiedy
polskie barwy wzniosły się w górę, było wiele machających rąk i wiwatów, tłoczących się
na pokładzie ludzi. Musieli słyszeć o Zjawie III i chcieli się upewnić, że to właśnie ona.
W nocy wiatr nagle zmienił się w sztorm. Płynąc prawym halsem, pod sztakslem i
podwójnie zrefowanym grotem, 7-go lipca o godzinie 15.00 byliśmy na pozycji 37°52’N i
10° 11’W. Tym kursem, późnym wieczorem 9-go czerwca, dotarliśmy do rzeki Tag. Wiatr
osłabł i silny prąd odrzucił łódź od zatoki, dokładnie tak jak to zrobił siedem lat wcześniej.
Wtedy nie miałem głowy, z braku czasu, na zawinięcie do Lizbony. O północy, uderzył w
nas silny północny wiatr i Zjawa III pracowała najciężej jak umiała w swojej niekończącej
się drodze na północ. Wiatr wył w olinowaniu, smagał morze i wypiętrzał ogromne fale,
które przeszkadzały nam w posuwaniu się naprzód. Było mi szkoda Zjawy III, że tak
ciężko musiała pracować. Kompletnie mokra, do samego topu masztu, podskakiwała i
staczała się w dół, trzęsąc się i dygocząc pod naporem wiatru. Niosła zbyt dużo żagli, ale
nie było innego wyjścia. Jeśli je tylko zrefowałem, nie mogła zrobić żadnego postępu.
W trakcie mojej nocnej wachty, było tak zimno i mokro, że często siadałem z
niepotrzebnie zabezpieczonym sterem, aby mogła się samosterować. Świadomy każdego
jej ruchu, czułem, że żyła… skarżyła mi się… błagała o wytchnienie. Wszystko co
mogłem zrobić to walnąć pięścią w dek, aby dać upust wściekłości na ten uporczywy
sztormowy wiatr od czoła. Musiałem utrzymywać jej kurs następnego dnia i kolejnej
nocy.
Było lato, sezon na takie wiatry, które wiały na południe, aby dołączyć do pasatów w
pobliżu Afryki. Monotonia była irytująca. Naszym jedynym wyjściem było, aby jakoś
wspiąć się do przylądka Finisterre i skierować się do Zatoki Biskajskiej, gdzie mogliśmy
dostać trochę zmiennych wiatrów, przeważających w północnej części zatoki.
Cofając się myślami siedem lat, przypominałem sobie jak żeglowałem na południe,
zimą, w przeciwnym kierunku. Jednakże wtedy miałem pomyślny prąd, wzdłuż
portugalskiego wybrzeża, zatrzymywany często przez południowo-zachodnie wichury.
Wtedy północne wiatry tylko wspomagały północny prąd. Niestety nie mogłem zatrzymać
pór roku i zaoszczędzić tylu wysiłków.
13 lipca, o godzinie 23.00, poczciwa Zjawa III ostatecznie dotarła do bardziej
komfortowej pozycji, 95 mil na zachód od Opporto w Portugalii. Tam nareszcie wiatry
zmieniły się i przez kilka godzin wiał zachodni, aż ustabilizował się na północno-zachodni
na północ. Postawiliśmy na Zjawie III wszystkie żagle i ustawiliśmy ją na lewym halsie,
prosto na Fenisterre, odległe o 130 mil. Niebo, które do tej pory było prawie czyste,
zaczęło zagęszczać się od północy groźnymi chmurami. Wzdłuż nich ocean zaczął się
nadymać. W miarę zbliżania się do Zatoki Biskajskiej wały zmieniły się w ogromne,
szybkie fale i zacząłem się obawiać, że od północy nadciąga sztorm. Barometr opadał
szybko i szkwały, które w nas uderzały osiągały taką furię, że podwójnie zrefowaliśmy
grota.
15 lipca, w dzień otwarcia Zlotu Skautów, byliśmy na pozycji 75 mil na północny-
zachód od Coruńa i 340 mil od Ile d’Ouessant, na wyspie Ushant. Zła pogoda nie
przechodziła i przepływające parowce wzbijały ogromne fale, które tonami przewalały się
przez pokłady, wzbijając nieprzyjemne, brudne fontanny. Na pokładzie Zjawy III byliśmy
prawie szczęśliwi. Wiatr wiał, a szkwały krzyczały o swojej srogości, ale gdy wiatr
ustabilizował się na północno-zachodni mogliśmy odrefować żagle i pozwolić Zjawie
płynąć. Czasami zabierała na pokład masy zielonej wody, mocząc nas kompletnie, ale
zaraz potem, zatrzymywała koniec fali na swoim najszerszym miejscu i przy następnym
podrzucie, zrzucała ją z pokładu.
Sterowałem podczas szkwałów, aby zapobiec wywróceniu, ale nie byłem do końca
pewien, że Zjawa III tego nie zrobi. Byłaby bardziej przyjazna, gdyby zrzuciła swoje
żagle. 17-go pogoda zaczęła łagodnieć, a 18-go, kiedy weszliśmy na płytki szelf Zatoki
Biskajskiej, oczywiście ze swoim obrzydliwym zielonym kolorem, wiatr stał się
normalny, a szkwały słabe. Określiłem w południe naszą pozycje na 47°47’N, 6° 18’W,
zmieniłem lekko kurs Zjawy III, aby przejść blisko d’Ouessant. O 18.20 ujrzeliśmy jej
światła na kierunku północny-wschód na północ.
Zbliżając się do końca wyprawy, zmęczona maszyna zaczęła przyznawać się do
porażki. Kiedy pękł duży spinaker, założyliśmy mały, a tamten oraz inne rozprute żagle
zszyliśmy. Barometr opadł do najniższego poziomu w ciągu ostatnich miesięcy. Wiatr
zmniejszył się do siły 4 i zmienił kierunek na południowo zachodni, a chmury gnane przez
wiatr musiały odbijać się od Pirenejów łapiąc nas całą masą koło d’Ouessant. Szkwały
były słabe, ale nie zalewały nas deszczem. O 21.00 koło d’Ouessant złapał nas silny prąd i
pomimo południowego wiatru o sile 2-3, żagle zaczęły łopotać na nieprzyjemnie
kołyszących, poprzecznie i wzdłużnie, wzburzonych falach. Stopniowo Zjawa III zaczęła
dryfować na południowo-południowy-wschód, w kierunku niebezpiecznych skał.
O 23.00, ku naszej uldze, prąd zmienił się i o północy główna latarnia morska w
d’Ouessant była już na południowo-południowym-wschodzie. Następnego ranka, przez
kilka godzin była flauta, ale wreszcie powiało nam z zachodu z siłą 5, a następnie wiatr
zmienił się na zachodnio-południowo-zachodni.
Nie było już daleko i myślami niemalże tam byliśmy. Tu i tam pojawiały się jachty,
na horyzoncie widać było małe punkciki parowców, a obłoki mgły snuły się po całym
Kanale La Manche [w języku angielskim kanał nazywa się Kanałem Angielskim - przypis
tłumacza], co było znanym zwiastunem Anglii. Mgła trzymała nas w pogotowiu, ale nic
poza słabymi szkwałami i deszczem nie niepokoiło nas. Nie mieliśmy nawet możliwości,
aby wysuszyć nasze ubrania. Po długim przejściu z Australii byliśmy prawie na końcu
drogi, takie rzeczy mogły, do licha, poczekać.
20 lipca, ujrzeliśmy wybrzeże Anglii, Portland Head, a potem naprawdę niezwykły
widok… wielki, czarny, przepiękny jacht płynący cała parą na zachód. Rozpoznaliśmy go
natychmiast jako Brytyjski Jacht Królewski, Książe Albert.
W zbliżających się ciemnościach pojawiły się iglice, a godzinę później Zjawa III
weszła do Solent. Nie miałem żadnej mapy, poza jedną bardzo ogólną, tak że nie mogłem
dodatkowo zatroszczyć się o Zjawę III, szczególnie w obliczu silnych prądów. Po
przejściu Shingles, ciemność przyniosła wyspę Wight, najbliższą stałemu lądowi,
zwężającą Solent i stopniowo nawet zasłoniła nas od wiatru i fal. Płynąc z szybkim
prądem weszliśmy w błogi spokój. Przyzwyczajeni do ciągłego podskakiwania, słyszenia
ciągłego ryku morza i świszczącego wiatru, ta spokojna pogoda wydawała się nierealna.
W głowie czułem silne, ciągłe pulsowanie i mogłem z łatwością wyczuć mój
przyspieszony puls. Jak dziwnie było znaleźć odrobinę dyskomfortu. Będąc teraz tak
blisko Polski, podróż dookoła świata i ten rok żeglugi z Australii wydawały się tak
odległe.
20-go lipca, przed północą zakotwiczyliśmy koło mierzei Calshot, na poboczu szlaku
wodnego do Southampton. Lekki wiatr zmienił się na przeciwny i zaczął się odpływ, tak,
że zdecydowałem się zostać tu do rana.
Wstaliśmy o 6.00 i przystąpiliśmy do rutynowych prac, czyszczenia statku, mycia
siebie i ubrań. O 7.30 byliśmy w drodze, ostatnie kilka mil kanału. Lekki wiatr, zmuszał
nas do ciągłego halsowania w silnej mżawce, co ograniczało nam widzialność nie więcej
niż na kilka mil.
„Angielska pogoda”, powiedziałem do chłopców. „Teraz będziecie tęsknić za swoją
słoneczną Australią”.
Dopływając do Southampton, Zjawa III przepłynęła obok rzędów dużych jachtów,
dowód ducha Brytyjczyków do służby na morzu. Przepływając blisko nich, aby móc im
się lepiej przyjrzeć, zobaczyliśmy m/y Philante, należący do Panów Sopwitha i Liptona,
zwycięzcę Międzynarodowych Regat, co kosztowało co roku ogromną fortunę.
21-go lipca 1939, o godzinie 11.00, Zjawa III rzuciła kotwicę nieopodal
Królewskiego Molo. Z nieodświeżoną farbą i smugami rdzy przedstawiała opłakany
widok, pośród innych, pięknie utrzymanych jachtów. Ale nic to. Byliśmy w Anglii.
Wszystko co mogliśmy zrobić w tym momencie to usiąść na rufie i popatrzeć.
Mieliśmy dziwne odczucia. Dave’owi i Blue było przykro, że ich podróż tak nagle się
zakończyła. Nie byłem za bardzo pogodny, jako że w całej podróży najlepszymi
kompanami byli Dave i Blue, a po nich Pan Kondratowicz.
Opuszczając Sydney ledwie się znaliśmy. Było łatwo ocenić wygląd i ogólne
wrażenie, ale dopiero życie w podróży, blisko siebie, dzieląc życie i złe doświadczenia,
mogliśmy się lepiej poznać. Jakkolwiek wiedzieliśmy, że kiedyś nastąpi rozstanie, było
nam smutno, że ta chwila właśnie nadeszła.

Fot. 42. Wchodząc na Kanał La Manche.


Fot. 43. Szkocja, Edynburg, 24 VII 1939.
4.17. Siedemnaście
NIEDŁUGO PO TYM JAK ZAKOTWICZYLIŚMY, PRZYPŁYNĘŁA DO NAS
ŁÓDŹ MOTOROWA PRZYWOŻĄC GRUPĘ LUDZI. Reprezentowali lokalny skauting i
wśród nich był płk Tumer-Clark, dobrze znany w kręgu australijskich skautów. Nie
mogliśmy zaprosić ich na pokład zanim przybędą władze portowe, lecz uścisnęliśmy sobie
dłonie i wymieniliśmy pozdrowienia z pokładu. Powiedzieli, iż wiedzieli, że opuściliśmy
Gibraltar i poprosili latarnika, aby powiadomił władze skautowskie jak tylko Zjawa III
pojawi się na horyzoncie.
Ich wizyta została przerwana przez przybycie urzędników portowych i innych łodzi
wypełnionych fotoreporterami. Przed opuszczeniem poinformowali nas, że oficjalny
komitet powitalny z Brytyjskiej Kwatery Głównej w Londynie jest w drodze. Po
przyjaznym powitaniu przez władze, fotoreporterzy i dziennikarze zeszli na ląd po to
tylko, aby w wyniku próśb powrócić na naszą łódź. Z całej Anglii docierały telefoniczne
prośby agencji prasowych o więcej zdjęć na Zjawie III. W ciągu następnych kilku dni
dowiedzieliśmy się, że nasz rejs otrzymał najlepsze powitanie ze wszystkich.
Wieczorem przyjechało samochodem z Londynu dwóch reprezentantów z Brytyjskiej
Kwatery Głównej, Pan Hall, zastępca redaktora The Scouter, i Pan Wilson. Byli
zadowoleni, że nas widzą, że rejs został zakończony i wciąż jest czas, aby dołączyć do
Zlotu Skautów zanim się skończy. Było zbyt późno na żeglugę do Szkocji, więc
zorganizowano nam podróż pociągiem wyjeżdżającym wcześnie rano, 22 lipca, do
Londynu. Lokalny skauting w Southampton obiecał zaopiekować się Zjawą III i po
nocnym odpoczynku znów byliśmy w drodze. Zostaliśmy odebrani na dworcu Viktoria
Station i zawiezieni prosto do Kwatery Głównej, gdzie przedstawiono nas Sir Percy’emu
Everettowi, zastępcy naczelnika skautingu, który zaprosił nas na lunch.
Rano, Hall i Wilson zawieźli nas do British Broadcasting Corporation [radio BBC -
przypis tłumacza], gdzie w Empire Program zrelacjonowaliśmy, najlepiej jak potrafiliśmy,
szczegóły podróży. Wieczorem, co było dla nas ekscytujące, zostaliśmy zabrani do
Alexandria Palace, aby wziąć udział w wieczornym programie Television Service,
pionierskiej stacji telewizyjnej w kraju. Stojąc w oślepiających światłach przed nieznaną
aparaturą, odpowiadaliśmy na pytania zadawane nam przez Pana S.E. Reynoldsa. Gdy
skończyliśmy, obejrzeliśmy studio i zostaliśmy zabrani na obiad do Restauracji Pałacowej.
Z Alexandria Palace pojechaliśmy prosto na dworzec King’s Cross, gdzie wsiedliśmy do
Flying Scotsman [Latający Szkot - przypis tłum.], najszybszego pociągu w Brytanii, przed
Coronation Express.
Byliśmy całkowicie wyczerpani. Podróż z Gibraltaru i brak po niej wypoczynku, plus
brak wolnego czasu w Londynie… wszystko to dawało się we znaki. Jak tylko pociąg
ruszył i pomachaliśmy na pożegnanie, Dave i Blue ściągnęli swoje plecaki z półek
bagażowych i sami się na nich rozciągnęli. Konserwatywni pasażerowie i konduktor byli
bardzo zaskoczeni, ale chłopakom było wygodnie. Nie dołączyłem do nich, próbowałem,
najlepiej jak mogłem, spać na siedząco w rogu.
Następnego ranka o godz. 9 rano dotarliśmy na stację Gleneagles w Crief, Szkocja.
Spotkaliśmy tam wielu skautów. Wśród nich było kilku, których poznaliśmy już w
Sydney. Pan F. Bitchall, kierownik ekipy australijskiej, zabrał nas do odległego o kilka mil
Zamku Monzie, miejsca Trzeciego Światowego Zlotu Skautów. Zamek Monzie należał do
majątku właściciela ziemskiego D. Maitlanda McGilla-Crichtona.
Nawet nigdy nie marzyliśmy o takim przyjęciu. Jedynym wytłumaczeniem, jakie
przyszło nam do głowy było to, że liderzy zlotu zdecydowali się wykorzystać podróż
Zjawy III jako wydarzenie dnia dla 25.000 obecnych tam widzów. Najpierw Pan Bitchall
zabrał nas do zamku, gdzie zostaliśmy powitani przez arystokratycznego właściciela.
Następnie wsadzono nas do najstarszego samochodu, jaki kiedykolwiek widzieliśmy,
trzydziestoletniego, barwnie udekorowanego flagami. Samochód nazwano „Sir Lancelot”.
Otoczeni byliśmy przez masę ludzi i skautów, a nawet, z czego nie zdawaliśmy sobie
sprawy, byliśmy tam główną atrakcją. Nie wiedzieliśmy, czego się od nas oczekuje, jak
również co będzie się działo później, lecz kiedy cała orkiestra szkockich skautów
dudziarzy uformowała się na przedzie w oddział i czterdziestu ubranych w kilty [szkockie
spódnice - przypis tłum.] szkockich skautów z wyciągniętymi rapierami uformowała
flankę wokół „Sir Lancelota” we wspaniałym, starym wojskowym stylu, nie mogliśmy się
mylić.
Świadomość tego uderzyła nas wszystkich jednocześnie i mieliśmy ten sam problem.
Co robić? Stać? Siedzieć? Wyskakiwać? Samochód rozwiązał nasz problem prawie
natychmiast. Ruszając szarpnął tak mocno, że jedyną rzeczą jaką można było zrobić to
trzymać się kurczowo. Miałem ze sobą kamerę, więc zamiast stać i czuć się raczej głupio,
zacząłem filmować ten wspaniały marsz i setki twarzy wokół nas. Duża grupa skautów w
sześciu rzędach maszerowała za samochodem w akompaniamencie szkockich dud i
bębnów. Cały pochód, włączając widzów, poruszał się imponująco w kierunku
obozowiska. Dudziarze stanęli z boku i „Sir Lancelot” zatrzymał się przed dużą trybuną
zajmowaną oczywiście przez komitet powitalny. Zostaliśmy serdecznie powitani przez
kierownika zlotu, Pana Howie. Swoją mowę zakończył słowami „Skauci, teraz wasza
kolej!”. I trzy potężne okrzyki wzniosły się z ust 4.000 skautów reprezentujących
czterdzieści dwa kraje. Dźwięki „For They Are Jolly Good Fellows” [odpowiednik
polskiego „Sto lat” - przypis tłum.] napełniły powietrze po czym nastąpiły kolejne wiwaty.
W tym momencie nasza trójka była głęboko poruszona. To oszałamiające powitanie
spadło na nas tak niespodziewanie i z tak wielką siłą, że ledwo mogliśmy je udźwignąć.
Moje osobiste podziękowania przed mikrofonem były bardzo powściągliwe. Omal nie
zapomniałem swojego angielskiego, jednak wszystko, co powiedziałem było bardzo
szczere.
Dla mnie, tak długo przywykłego do oglądania tylko mojej łodzi i oceanu wokół, to
morze promiennie uśmiechniętych twarzy było nowym doświadczeniem. Zostaliśmy
przedstawieni lordowi Glentanarowi, naczelnikowi Związku Szkockiego Skautingu
Chłopców i lordowi Rowallanowi, prezydentowi Szkockiej Rady. W towarzystwie tych
osób oraz Pana Howie, poszliśmy na lunch do głównego namiotu.
Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, z Polski było tylko dwunastu harcerzy. Z
niecierpliwością czekałem na spotkanie z nimi, ponieważ spodziewałem się powitać
mojego brata, Janka. Jednakże, dowiedziałem się, iż z powodu ciężkiej sytuacji
politycznej, polski szkuner szkoleniowy, Zawisza Czarny, nie przypłynął na zlot do
Szkocji.
Po lunchu, gdy spacerowałem po obozowisku z polskimi harcerzami, nie mogłem
nadziwić się jego organizacji. Nikt nie błąkał się bezcelowo jakby zgubił własną duszę;
wszystko wydawało się być zadbane, wszyscy znali i wykonywali swoją pracę.
Urządzenie obozu było dosyć luksusowe i ten wielki plac z mnóstwem wygodnych
namiotów wyglądał imponująco. Szkoda tylko, że w tym dniu była brzydka pogoda, ale
dużo słyszałem o brytyjskiej pogodzie i nie była to dla mnie niespodzianka. Czytałem
nawet, że w Szkocji mżawka była uważana za mgłę. Interesującym było doświadczyć tego
i zobaczyć jak sami Brytyjczycy zachowują się i reagują na to. Jakkolwiek ja znalazłem
schronienie przed deszczem pod drzewami i namiotami, to 25.000 zwiedzających
pozostawało niewzruszonych w nieustannej mżawce przez resztę dnia oglądając, z
niegasnącą uwagą i uznaniem, gry sportowe i zajęcia. Również wykonawcy, chociaż
przemoczeni do suchej nitki, pozostali nieustraszeni i kontynuowali, jakby świeciło
pięknie słońce. W górze było tysiące parasolek, a ci którzy ich nie mieli musieli ściskać
wokół szyi postawione kołnierze swoich płaszczy, aby zapobiec kapaniu im za kołnierz z
parasoli sąsiadów.
Byłem zadowolony, że mogę wziąć udział w zlocie, ale nie mogłem pozwolić sobie
na pozostanie tutaj do końca. Zjawa III nie mogła być sama zbyt długo, było jeszcze dużo
pracy, ogólnych napraw i konserwacji zużytych elementów. Dla mnie podróż jeszcze się
nie zakończyła. Pożegnałem się i w poniedziałek, 24 lipca, wyruszyłem nocnym
pociągiem do Londynu. Dave i Blue postanowili zostać do końca Zlotu Skautów i, albo
wrócą na Zjawę III po swoje rzeczy, albo wyślę je zanim opuszczę Southampton.
Pociąg dotarł do Londynu wczesnym rankiem, więc część dnia spędziłem na jego
zwiedzaniu, w Southampton byłem późnym wieczorem. Tamtejsi skauci zrobili kawał
dobrej roboty opiekując się Zjawą III. Przeholowali ją z kotwicowiska na rzece do
wewnętrznego doku należącego do firmy Southern Railway, gdzie niewiele lat wcześniej
wielkie rejowce rozładowywały zboże z Australii. Następnego dnia złożyłem wizytę w
biurze firmy i otrzymałem pozwolenie na bezpłatny postój, tak długi jak potrzebuję.
Zostałem tutaj aż do 15 sierpnia pracując na łodzi, na koniec malując ją, jako że Zjawa III
nie była malowana od czasu pobytu w Port Said.
W tym czasie odwiedził mnie polski konsul w Southampton, Pan Komierowski.
Przyniósł korespondencję, która dotarła przez Londyn, i z tym dżentelmenem spędziłem
większość mojego wolnego czasu. W przeciwieństwie do wojennych chmur spowijających
Europę, co przeczuwałem w Egipcie i Algierii, nigdy nie widziałem nawet śladu tego w
Anglii czy Szkocji. Jednakże konsul powiedział mi, że został poinstruowany, aby
wytłumaczyć mi, że powinienem zawiadomić jego, albo ambasadę w Londynie, kiedy
będę gotów do wypłynięcia.
Dave, wiemy przyjaciel, powrócił 7 sierpnia opuszczając Blue, który odwiedził
swoich dalekich krewnych w Nottingham. Kiedy przybył Dave, jacht był prawie gotowy,
oprócz oczyszczenia i pomalowania dna. Oczywiście najlepszym miejscem do pracy przy
pływach był Lymington, więc 15 sierpnia popłynęliśmy tam. Następnego dnia rano
weszliśmy do Lymington-on-Spa długim, zawsze wietrznym kanałem za zatoką Solent.
Tam spotkaliśmy emerytowanego żołnierza, capitana W. Martineau, który przez trzy dni
pracował pomagając nam przy tej brudnej robocie. Było to bardzo błotniste stoisko
podczas odpływu i staliśmy po kolana w gęstym błocie dopóki nie wyczyściliśmy i nie
pomalowaliśmy kadłuba.
Kpt. Martineau uprzejmie pozwolił nam kąpać się i relaksować w swoim domu i
każdego wieczora cieszyliśmy się miłym towarzystwem jego rodziny. 19-tego sierpnia
wróciliśmy do Southampton i ponownie zakotwiczyliśmy w Royal Pier. W tym czasie
przyjechał Blue i, gdy byłem już gotów do dalszej podróży, obaj z Davem zdecydowali, że
znów będą moją załogą i pomogą mi przejść niebezpieczne wody Kanału Angielskiego do
Great Yarmouth w Norfolk. Stamtąd planowałem przeskoczyć Morzem Północnym do
Danii i byłbym prawie w domu. Kupiłem prowiant na podróż i kilka map, jedynie kilka
ponieważ otrzymałem sporą ich ilość od Żeglugi Polskiej, polskiego przedsiębiorstwa
żeglugowego. Mapy zostały przesłane przez konsulat w Londynie.
Po ostatecznych pożegnaniach z konsulem Komierowskim byłem gotowy do
postawienia żagli, kiedy w ostatnim momencie w urzędzie celnym odebrano do mnie
telefon z konsulatu w Londynie. Polski konsul, Pan Poznański, był mocno zaniepokojony
moją decyzją o rejsie do Gdyni i zdecydowanie kazał mi pozostać w Southampton aż
dotrą kolejne wiadomości. To było bolesne uderzenie. Dzwoniłem do niego codziennie o
pozwolenie, ale bez skutku. W końcu, zdesperowany, zdecydowałem się jednak popłynąć i
wysłać mu informację mówiącą, że udałem się do Great Yarmouth i stamtąd, w zależności
od wydarzeń i pozwolenia konsulatu, popłynę do Danii.
Fot, 44. Wśród skautów.

Wieczorem, 29 sierpnia, Zjawa III znów stała w pięknej krasie białych żagli i przy
korzystnym prądzie rozpoczęła halsowanie pod wiatr w dół rzeki Southampton. Dave i
Blue byli zadowoleni, że znów są na pokładzie. O godz. 20.30 weszliśmy pomiędzy dwa
forty i zmieniliśmy kurs na Nab Tower mijając ją z prawej burty. Przeciwne wiatry i
szkwały akompaniowały nam nieustannie dopóki, w południe 31 sierpnia, nie
osiągnęliśmy Przylądka Dungeness. Tam na kilka godzin otoczyła nas gęsta mgła, w
której dostrzegliśmy polski statek rybacki płynący na zachód. Pod wieczór, niedaleko
Dover, mgła ustąpiła i poprzez białe klify mogliśmy dostrzec słynne miasto. Nieopodal
pływały dwa niszczyciele zajęte patrolowaniem. Jeden z nich podpłynął bardzo blisko
Zjawy III i zasalutował. Jego załoga pomachała do nas.
W nocy ustawiłem Zjawę III kursem pomiędzy Kentish Knock i Galloper
pozostawiając mielizny Goodwin dobrze za lewą burtą. 1-go września o godz. 19.00
ujrzeliśmy ląd w pobliżu Lowestoft. Gdy zapadł zmrok nie udało nam się dostrzec
żadnych świateł miasta. Zastanawialiśmy się czy była to tak gęsta mgła czy zaciemnienie?
O godz. 22.40 zobaczyliśmy za dziobem światła latarniowca Corton i dobrze po północy
zakotwiczyliśmy na redzie Great Yarmouth.
Bardzo wcześnie rano podpłynęła motorówka z Great Yarmouth oferując holowanie.
Podziękowałem jej sternikowi i powiedziałem, że poczekamy na wiatr. Nie wydawał się
słuchać co do niego mówię… przyglądał się uważnie fladze Zjawy III.
„Ubiegłej nocy Niemcy zaatakowali Polskę”, powiedział.
Przypuszczam, że w głębi serca byłem w jakiś sposób na to przygotowany, lecz
usłyszeć takie wiadomości… faktycznie wypowiedziane słowa… i w dodatku w tak
piękny poranek. Było to jak nie przebudzenie się z nocnego koszmaru. Dave i Blue
podzielali mój ból. Na ich twarzach rysowała się ogromna powaga, jakiej nigdy dotąd nie
widziałem, gdy wyrażali swój smutek i współczucie. Wiedzieli co dla mnie znaczyła ta
wiadomość, że nawet w tych wielkich chwilach Polska była rozszarpywana, wysadzana i
grzebana przez wandali.
Myślałem o ludziach, którzy właśnie cierpieli, niezliczone ilości cierpiących; moja
mama, moja rodzina, przyjaciele. Nie wiedziałem czy ich kiedykolwiek znów zobaczę.
Myślałem o tym również z ironią. Pomyślałem, że jak na ironię, tak wspaniałą kulturę
stworzono w Niemczech, a mimo to Niemcy wybrali wojnę i mord… a nawet tortury, aby
osiągnąć swoje cele.
Zerwała się świeża bryza przyciągając naszą uwagę i z nią weszliśmy do portu
cumując przy Mission Quay. Poruszaliśmy się jednak nienaturalnie, sparaliżowani
tragicznymi wiadomościami. Kapitan portu, W. Sutton, już czekał i wręczył mi telegram z
konsulatu w Londynie z poleceniem zakończenia podróży i pozostawienia Zjawy III w
Wielkiej Brytanii. Przez całą podróż w mojej książce pokładowej gromadziłem wpisy
urzędników wszystkich portów, gdy do nich zawijałem i je opuszczałem. Wpis Kpt.
Suttona, na wejście do portu, był unikalny:
„Jacht żaglowy, Zjawa III, przybył do Gt. Yarmouth 2 września 1939 r.,
w drodze do Gdyni, Polski. Z powodu wybuchu wojny pomiędzy Niemcami a Polską
dnia 1 września 1939 r., Zjawa III otrzymała polecenie Polskiego Konsula Generalnego
pozostania w Anglii”.
Najbardziej nieoczekiwany koniec podróży Zjaw.
Tej samej nocy napisałem list do konsulatu z prośbą o zaaranżowanie mojej podróży
do Polski przez neutralne kraje ponieważ chciałem wstąpić do Polskich Sił Zbrojnych.
Gdy czekałem na odpowiedź, znalazłem dobre miejsce do cumowania Zjawy III na czas
trwania wojny. Zabrałem ją do Lowestoft, a potem do pobliskiego Oulton Broads, gdzie z
uprzejmą pomocą kapitana portu, Pana Hoseasona, bezpiecznie zakotwiczyłem ją na
wodach wewnętrznych.
W tym czasie Królewska Kwatera Główna Skautów przysłała mi 40 funtów, zebrane
przez Alexandria Palace Television oraz stacje radiowe i prasę. Dave i Blue, którzy
zamieszkali u swoich krewnych w Londynie, również otrzymali po 30 funtów każdy.
Dave Walsh wysłał do mnie list, który był czymś więcej niż obietnicą utrzymania
kontaktu:
Drogi Władku,
Żadne moje słowa, jakiekolwiek byłyby szczere, nie mogą w żaden sposób przynieść
ulgi w Twym nieszczęśliwym położeniu, więc nie będę zanudzać Cię wieloma serdecznymi
myślami, które obecnie zaprzątają mój umysł. Chciałbym Cię jednak zapewnić, że
obydwaj, Blue i ja, dzięki Tobie nauczyliśmy się więcej niż nasze nieśmiałe charaktery
pozwalają nam otwarcie wyjawić i chociaż z pewnością ukrywamy głębsze uczucia,
chciałbym abyś zrozumiał, że pod tą zewnętrzną powłoką kryje się sentyment o wiele
silniejszy niż mógłbyś sobie wyobrazić.
Dzięki Tobie i naszemu kontaktowi ze Zjawą III, nauczyliśmy się szanować Polskę i
czujemy się uprzywilejowani i ogromnie zaszczyceni, że płynęliśmy pod polską banderą.
Niemal czujemy, jeśli mogę być tak śmiały, aby to powiedzieć, że jesteśmy Polsce coś
winni… lub powinniśmy w jakimś nieskończenie małym stopniu dzielić jej
odpowiedzialność, że obecne tragiczne wydarzenia spowodowały, iż bardziej cierpimy i
martwimy się, niż byłoby to możliwe, gdybyśmy nie byli związani z Tobą i dobrą starą
Zjawą III. Moje myśli gonią w szalonym tempie…
Dave
To był odpowiedni list, w odpowiednim czasie.
Gdy zbliżała się zima i mroźne poranki sprawiły, że życie na pokładzie Zjawy III
stało się niewygodne, przeprowadziłem się do pokoju w prywatnym domu przy 347
London Road South, Lowestoft. W tym samym czasie Ministerstwo Wojny
odkomenderowało Zjawę III, bez powiadomienia, do służby na wewnętrznych drogach
wodnych przy przewożeniu balonów zaporowych dla obrony przeciwlotniczej. Za pokój
płaciłem 10 szylingów tygodniowo i czułem się tam jak członek rodziny. Aby łatwiej
odwrócić myśli od tragicznych wydarzeń w Europie, zacząłem pisać moją trzecią książkę,
tym razem nie dlatego, że potrzebowałem łodzi… już miałem jedną, ale po to, aby
udokumentować moją podróż. Otoczyłem się w mim pokoju mapami, dziennikami
pokładowymi, notatkami, pamiątkami i poświęciłem się całkowicie ukończeniu książki,
pisząc na maszynie należącej do córki gospodarzy, Lily.
Podczas tych zajęć odwiedziły mnie władze imigracyjne, które dostarczyły mi
oficjalny „ID” [paszport brytyjski - przypis tłumacza] przyznający mi prawo do pobytu w
kraju, lecz bez prawa do pracy. Gdy trzymałem tą małą książeczkę w ręku - otrzymaną od
imperium, w którym „słońce nigdy nie zachodzi”, nie mogłem powstrzymać uczucia
ironii. W rzeczywistości oznaczało to paszport do świata, w którym jest się martwym za
życia, świata, gdzie mogę zostać, ale nie mogę żyć.
Wyjechałem z Polski zaraz po opuszczeniu szkoły. Przez całą moją podróż
spotykałem wielu przyjaznych, życzliwych ludzi różnego pokroju, ale teraz uświadomiłem
sobie, że nadszedł dla mnie czas stawić czoła rzeczywistemu światu i nauczyć się, jak na
co dzień żyć z ludźmi, …cały nowy ocean do przebycia.
Fot. 45. Winter Park, Floryda, USA, wrzesień 1986.
Fot. 46. Schronienie,
Fot. 47. Zjawa III, Sydney, 5 listopad 1937.

You might also like