Professional Documents
Culture Documents
Wagner Wladyslaw - Podlug Slonca I Gwiazd
Wagner Wladyslaw - Podlug Slonca I Gwiazd
słońca i gwiazd
Kapitan
Władysław Wagner
Podług słońca
i gwiazd
Redaktor techniczny:
Bogdan Włodarczak
Projekt okładki:
Bogdan Włodarczak
Agnieszka Wińska
(wnuczka Jana Wagnera, brata Władysława)
Mariusz Zdunek
Gdańsk, dnia 27.10.2002 r.
1. PRZEDMOWA
HISTORIA POLSKI MOŻE WYDAWAĆ SIĘ DZIWNA DLA PRZECIĘTNEGO
CZYTELNIKA, STĄD DWA ROZDZIAŁY WPROWADZAJĄCE: 1) SŁOWIANIE, 2)
POLSKA.
Połacie polskiej ziemi, przez wieki spoczywające nad bałtyckim wybrzeżem, od
Szczecina na zachodzie po rzekę Dźwinę na wschodzie, z powodu wielu tragicznych
okoliczności, nie mogły, jak to się normalnie dzieje, korzystać z morza lub
wykorzystywać szlaków wodnych do współpracy (kontaktów) z innymi krajami.
Najpierw niemiecki „DRANG NACH OSTEN” („Marsz na wschód”). Potem jeszcze
gorsi, nowotworowi Rycerze Krzyża Maltańskiego, zakon religijny noszący
błogosławieństwo Rzymskiego Papieża, z ogromnymi krzyżami widniejącymi na ich
pelerynach, lecz niestety już nie w ich sercach i umysłach.
Po I Wojnie Światowej Polska, która ocalała, była w stanie odbudować się z tego
ogromnego zniszczenia. Zaczęła gigantyczne starania, żeby stworzyć szkoły morskie,
wybudować porty i sieć dróg kolejowych potrzebnych do ich obsługi… stworzyć swoją
własną Marynarkę Wojenną i popierać, oraz tworzyć, Polską Marynarkę Handlową. Jak
grzyby po deszczu wyrastały organizacje społeczne uświadamiające Polakom jak ważny
jest dostęp do morza i jego znaczenie dla kondycji ekonomicznej polskiego narodu.
Jako młody chłopiec gorąco pragnąłem przyłączyć się do tego wysiłku tak, jak
potrafiłem. Stąd podróże Zjawy, Zjawy II i Zjawy III, składające się na pierwszą polską
ukończoną podróż dookoła świata na małej łodzi żaglowej -zadanie, które było
niezmiernie trudne dla mnie. W chwilach słabości miałem wrażenie, że wydarzenia
światowe ścigają się ze mną, wyprzedzają mnie… i nie mogę wrócić do mojego kraju.
Dziś odrodzone morze wzywa ich tam gdzie głębokie zielone fale
Przekład:
Mariusz Zdunek
Fot. 4. Włóczęga.
2.1. Jeden
S/Y ZJAWA
PO PRZECZYTANIU KSIĄŻKI JOSHUY SLOCUMA „SAMOTNY REJS
DOOKOŁA ŚWIATA”, przyszło mi go głowy, że mógłbym przyczynić się do otwarcia
drzwi Polsce na morze rejsem dookoła świata na małym jachcie.
Najpierw musiałem uzbierać pieniądze, w związku z tym, jak tylko było to możliwe,
po zajęciach w szkole chodziłem do pracy. Mój ojciec, gdy zatrudniony był w PKP, kupił
działkę w zachodniej części Chylonii, po budowę naszego domu. Zbudował również małe
domy dla tych, którzy przybywali do Gdyni z różnych części kraju, pełni nadziei na lepsze
jutro. Wielu z nich miało zbyt mało pieniędzy, aby kupić lub zbudować mały dom.
Przepisy wymagały projektów budowy zaakceptowanych przez władze miejskie. To było
kosztowne. Odkąd spędzałem dużo czasu pomagając mojemu ojcu w pracy, często
sprawdzałem końcową pracę różnych wykonawców i ojciec przekonał się, że daję sobie
radę z mniejszymi projektami prac budowlanych. Przekazywał mi niektóre z zamówień,
realizowałem plany i były one akceptowane. Chociaż płacił mi mniej niż sprawdzonym
architektom, dla mnie było to dobre wynagrodzenie i moje oszczędności urosły do
pokaźnej sumy. Szukając kogoś do pomocy, ostatecznie zwierzyłem się z moich planów
wyruszenia w rejs mojemu przyjacielowi ze szkoły, Janowi Piaskiewiczowi. Jan podzielał
moje zamiłowanie do przygody i czuł, że mógłby się do mnie przyłączyć.
Nasze wycieczki rowerem i pociągiem wzdłuż wybrzeża w poszukiwaniu używanej
łodzi, poniosły fiasko. Właśnie zacząłem zdawać sobie sprawę, jaki to problemem, gdy
zauważyłem łódź w samej Gdyni, gdzie powinienem szukać w pierwszej kolejności.
Leżała na plaży niedaleko mola dla turystów częściowo zasypana piaskiem, była
kadłubem łodzi żaglowo-motorowej ok. 29 stóp długości. Została porzucona przez duńską
firmę pogłębiarską, ponieważ nie opłacało się transportować jej z powrotem do Danii.
Mój ojciec znał kilka osób z tej firmy i odkupił prawo własności łodzi za 20 zł, ok. 4 $ w
tamtym czasie. Kadłub reprezentował się solidnie, do połowy pokryty pokładem
punktowo przykutym miedzianymi nitami do szkieletu z białego dębu. Dodatkowo został
wzmocniony przez długie, silne łoże silnika i podobnie silne łożysko masztu
przystosowane do przenoszenia dużych obciążeń. Teraz miałem kadłub i wszystko, czego
potrzebowałem, to włożyć całą swoją energię i środki finansowe w stworzenie z niego
szlachetnego jachtu morskiego.
Po oczyszczeniu kadłuba z piasku, używając desek i rur, przetransportowaliśmy go
do wody. Wielka praca odbudowy jachtu została rozpoczęta. Pamiętam dobrze kolegów,
którzy mi pomagali: Jana Piaskiewicza, Staśka Weissa, Czesława Zabrodzkiego, Jerzego
Ciesielskiego, Wiesława Szczepkowskiego i braci Malec. Godziny, które spędzili pracując
przy łódce, ogromnie skróciły moją ciężką pracę. Chętnie udzielali swojej pomocy. Jedyną
rekompensatą za ich pracę były krótkie wycieczki jachtem robione jako próbne rejsy, ale
czułem, że nie mają o to żalu, ponieważ wiedzieli, że najważniejsze jest odbudowanie
jachtu.
Jak to zwykle bywa, najtrudniejszą rzeczą było znalezienie odpowiedniej nazwy dla
łodzi. Było wiele pomysłów, ale żaden nie wydawał się być stosowny. Ostatecznie
wybrałem nazwę Zjawa. Nie była to nazwa, którą można by nazwać szczęśliwą. Może
oznaczać „wizję” lub „widmo”. Nawet bliższe znaczenie może być „zjawisko”. Dla mnie
sugerowała coś, co przychodzi i odchodzi, zapowiada porty, do których ma zawijać i może
nigdy nie zobaczyć ich ponownie.
Kiedy gimnazjum im. Dr Zegarskiego zostało przeniesione ostatecznie do Orłowa
wymagając ode mnie więcej czasu na dojazdy, przeniosłem się do nowego miejskiego
gimnazjum niedaleko Szkoły Morskiej. Znajdowało się bliżej mojego domu i miałem
więcej wolnego czasu na pracę przy Zjawie. Na początku września 1931 roku, Zjawa
została wciągnięta na nową, należącą do portu pochylnię i postawiona na bocznicę. Tu
mogłem pracować tak jak chciałemi nikt nie żądał ode mnie zapłaty.
W Gdyni było tylko kilka kutrów rybackich i nowy jard był pusty, oprócz
południowo-zachodniego rogu ogrodzonego placu. Tam, w ogromnym hangarze mistrz
budowy statków pan Lepke, budował kuter o dł. 70 stóp, z takim samym kształtem dziobu
i rufy, o konstrukcji na zakładkę z drewna dębowego i linii najlepiej dopasowanej do
krótkich fal Bałtyku.
Rzadko widziałem pracowników na jardzie. Cała praca skoncentrowana była w
hangarze. Aby ustalić swoje położenie złożyłem grzecznościową wizytę mistrzowi.
Zagwarantował mi współpracę tak, że czułem się dobrze spełniony. Jednakże był tam
jeden człowiek, który często robił coś na jardzie. Zapracowany przy rozpalonym ogniu,
zanurzał zwykłe gwoździe w kwasie, szybko wkładał je do roztopionego cynku i wyciągał
już jako gwoździe galwanizowane. Pracownicy pozwolili mi na używanie swoich narzędzi
i nawet niektórych materiałów, zgalwanizowałem więc wszystkie gwoździe, które
potrzebowałem i trochę zapasowych.
Podczas, gdy czas szedł naprzód i prace postępowały, bywały dni, gdy czułem, że nie
mają końca. Kiedy przyszła zima musieliśmy borykać się ze śniegiem i zimnem. Aby
kontynuować pracę, obróciliśmy jacht do góry dnem i podnieśliśmy ok. 3 stóp. W ten
sposób, używając kadłuba jako osłony, mogłem pracować nad wewnętrzną częścią jachtu.
I tak skończyłem pokład oraz pokrycie dachowe głównej kabiny.
Z końcem lutego 1932 r., obróciliśmy Zjawę z powrotem na kil i przygotowaliśmy do
wodowania. Zwodowaliśmy ją zgodnie z planem, 19 marca, aby upamiętnić urodziny
Marszałka Piłsudskiego. Oczywiście nie był to luksusowy jacht. Przy wodowaniu była to
po prostu łódź bez takielunku. Kontynuowaliśmy pracę, aż wkrótce łódka była
wystarczająco wyposażona i bardzo zależało mi, aby ją wypróbować. Olinowanie i żagle
wykonane były przez mnie wg mojego własnego projektu. Żagle uszyłem w domu na
maszynie do szycia „Singer” mojej mamy.
Naturalnie w dniu, który został wybrany na pierwszy próbny rejs, była paskudna
pogoda. Śnieg padał tak mocno, że z trudem znalazłem wyjście z portu, pomimo tego, gdy
wróciłem i znów przycumowałem, wiedziałem, że jacht nadaje się do żeglowania. Drugi
rejs próbny był nawet gorszy i mieliśmy dużo szczęścia, że nie zakończył się katastrofą.
Wyruszyliśmy rano, aby popłynąć ok. 5 mil na południe wzdłuż brzegu po kamienie na
balast. Gdy z otwartego morza nadciągnął wschodni wiatr i zaczął przybierać na sile,
wszyscy musieliśmy siedzieć na nawietrznej burcie jachtu i balastować. Na noc
schroniliśmy się w jedynym możliwym miejscu, wewnątrz małego, rzadko używanego
doku stacji kwarantannowej. Ciągnął się ponad sto jardów w głąb zatoki w kształcie litery
L. Przycumowaliśmy się tam względnie bezpiecznie, tzn. na tak długo jak nasza cuma
wytrzyma napór wiatru.
Noc była dosyć chłodna i burzliwa, skupiliśmy się w zawilgoconej kabinie wokół
małego ognia kuchenki Prymus, słuchając sztormu szalejącego na zewnątrz. Fale cały czas
uderzały o molo rozpryskując się nad naszą małą łódką na drobne kawałki i zamarzając na
pokładzie. Gdy nadszedł świt wiatr ucichł, lecz musieliśmy użyć siekiery, aby otworzyć
luk, nasz „nowy” luk. Cała łódź, maszt, olinowanie, było pokryte grubym lodem i nasze
cienkie cumy, solidnie oblodzone, wyglądały jak cumy wielkiego liniowca. Poranek
pojawił się bez śladu fatalnej nocy. Było słonecznie bez żadnej chmury na niebie.
Wykorzystując ładną pogodę pracę zaczęliśmy od przyniesienia na pokład odpowiedniej
jakości kamieni potrzebnych na balast, dopiero w południe oczyściliśmy jacht z
pozostałego lodu.
Bogata w wydarzenia podróż jeszcze się nie skończyła. Po powrocie, gdy jak zwykle
przycumowywaliśmy do naszego miejsca, jeden z kolegów, Stasiek Weiss, podczas
zrzucania żagli zakleszczył sobie nogę, pomiędzy bomem a górą kabiny. Po bólu, jaki
przeżywał spodziewaliśmy się, że złamał nogę i ten nieszczęśliwy wypadek mógłby
zagrozić naszej wyprawie. Po wielu długich minutach i ku naszej ogromnej uldze, Stasiek
mógł poruszać nogą i ból stawał się coraz mniej przenikliwy. Przez kilka tygodni chodził z
wielkimi siniakami.
W miesiącach kwietniu, maju i czerwcu, gdy pogoda była bardziej odpowiednia,
żeglowaliśmy tak często jak było to możliwe. Również stale pracowaliśmy na jachcie.
Wprowadziliśmy wiele ulepszeń łącznie z malowaniem. Farbę zrobiliśmy sami.
Kupiliśmy farbę w proszku w podstawowych kolorach i zmieszaliśmy ją z olejem lnianym
dodając terpentyny, żeby szybciej wysychała.
Zjawa zaczynała wyglądać coraz lepiej; 29 stóp długości, 8 stóp i 6 cali szerokości, 3
stopy w zanurzeniu. Był to słup z gaflowym ożaglowaniem. Na dziobie miał bakistę na
żagle, w kabinie z dwiema kojami był mały stół. Na rufie był kambuz z solidnie
zamontowanym Prymusem. Błyszcząca biała farba i kremowy żagiel nadawały
schludnego wyglądu. Porównując z moją poprzednią „łódką”, Zjawa wydawała się być
prawdziwym jachtem.
Jako harcerze otrzymaliśmy wiadomość o zbliżającym się Zlocie Harcerzy Pomorza.
Miał odbyć się w Pucku, jakieś 12 mil na północ. Postanowiliśmy tam popłynąć.
W tym czasie w Gdyni została uformowana Harcerska Drużyna Morska z chłopców
pracujących w różnych zawodach. Miała do dyspozycji łódź żaglową nazwaną Zorza,
dużo większą od Zjawy, zbudowaną podczas niemieckiej okupacji i ofiarowaną przez
Instytut Rybołówstwa. Z nieznanych dla mnie przyczyn żeglarze ci byli zawsze
nieprzyjaźnie nastawieni do nas, przechodzili nawet na drugą stronę ulicy, gdy widzieli, że
się zbliżamy. W konsekwencji tego, pomimo, iż Zorza była przycumowana niedaleko nas,
nie odbyła się grzecznościowa wizyta pomiędzy nami.
Dzień przed otwarciem zlotu, spodziewając się słabego wiatru, wciągnęliśmy
wieczorem żagle na Zjawie i kiedy wiatr prawie ucichł, dotarliśmy na noc do Pucka.
Następnego ranka, jak zrobiliśmy klar na jachcie i przygotowywaliśmy się do
sprawozdania na zlot, jakieś dwie mile od lądu zobaczyliśmy Zorzę wchodzącą do portu w
kompletnej ciszy z całą załogą sprytnie używającą desek jako wioseł. Nasze zdumienie
widokiem tak dobrych umiejętności wyraziło się spontanicznym wybuchem śpiewu.
Zgotowaliśmy im owację refrenem piosenki „Yolga Boatmen”, ale nie zostało to dobrze
odebrane. Panowała zupełna cisza wśród załogi Zorzy. Mieliśmy zamiar przyłączyć się do
nich w drodze na zlot, lecz oni prędko oddalili się bez słowa. Pierwsi zgłosili się w
głównej siedzibie. Domyślając się, że nie będzie tam żadnego powitania i kierując się
intuicją, poprosiłem moją załogę, aby poczekała na zewnątrz. Wchodząc do biura
spotkałem nieprzyjemnego urzędnika. Nie bardzo przygotowany na to podłe przyjęcie i
oskarżony o złe zachowanie bez jakiejkolwiek przyczyny, również się zdenerwowałem i
wyszedłem. Razem z załogą pomaszerowaliśmy z powrotem na Zjawę. Opuściliśmy nasze
miejsce cumowania i popłynęliśmy na południe mijając mielizny zatoki, potem na wschód
do rybackiej wioski Hel znajdującej się na końcu półwyspu. Następnego dnia, podczas
sporego wiatru, przypłynęliśmy z powrotem do Gdyni.
Wielki „wakacyjny” wyjazd został ustalony na 1 lipca 1932 roku. Wydawało się być
mało prawdopodobne, że coś mogłoby to zmienić. Jednakże 24 czerwca pod koniec roku
szkolnego, niespodziewanie przyszedł do mnie Jan Piaskiewicz z druzgocącymi
wiadomościami. Nie zdał egzaminu i musiał powtarzać następny rok, aby skończyć
szkołę. Poza tym nie był w stanie płynąć ze mną poza Bornholm. Nigdy nie twierdziłem,
że tak poważne przedsięwzięcie może być łatwe i nie potrafiłem przyznać się do porażki
już na samym początku. Był to problem, którego się nie spodziewałem, lecz byłem
przygotowany na samotny rejs, gdyby nie było innego wyjścia.
Gdy już pogodziłem się z nową sytuacją, pojawił się nowy towarzysz mojej podróży.
Nazywał się Rudolf Korniowski, uczeń odbywający praktyki jako malarz. Jan musiał z
nim rozmawiać, ponieważ przyszedł do mnie po cichu, prawie w konspiracji. Z pewnością
nie brakowało mu entuzjazmu i wydawał się być typem człowieka, który potrafi sobie
radzić. Zgodziłem się, żeby się do mnie przyłączył i z nową energią zabraliśmy się do
końcowych przygotowań. W rzeczywistości wyjazd został przesunięty tylko o osiem dni.
Jak wspomniałem wcześniej, zachowałem swoje zamiary dla siebie. W czasach, gdy
przebywałem w Lubiance, często słyszałem: „Nie mów o tym, co zamierzasz, zrób to a
potem będziesz osądzony”.
Ta dewiza bardzo mi teraz odpowiadała, ponieważ nie byłem pewny czy uda mi się
zrealizować moje marzenia. Większość wiedziała, że planujemy w wakacje wyprawę na
Bornholm, może do Szwecji lub nawet do Danii. Podróżowaliśmy już wcześniej i nasze
rodziny zgodziły się na ten wyjazd. Czuliśmy, że będzie lepiej jak zataimy resztę naszych
planów o podróży dookoła świata dla Polski.
Mój ojciec doskonale zdawał sobie sprawę z moich żeglarskich wysiłków i musiał
wiedzieć, że jest coś, o czym mu nie powiedziałem. Mojej mamie też nie zdradziłem
swoich planów. Miałem tylko nadzieję, że gdy wyjadę, spróbują to zrozumieć. Bardzo
kochałem moją rodzinę i spodziewałem się, że wrócę do nich za ok. 3 lata.
To były bardzo ciężkie chwile, gdy nadszedł dzień pożegnania i musiałem opuścić
moją rodzinę; moich rodziców, dwóch braci, szesnastoletniego Janka i dziesięcioletniego
Mariana, moją siostrę Zosię, zaledwie siedmioletnią i zbyt młodą, aby czuć coś więcej niż
ciekawość. Był późny wieczór 8 lipca 1932 roku, gdy Zjawa oddała cumy i odbiła od
mola. Wielka wyprawa rozpoczęła się… ku spełnieniu marzeń.
2.2. Dwa
WYPŁYNĘLIŚMY PÓŹNYM WIECZOREM, TAK JAK ZAPLANOWALIŚMY, I
LEKKA POŁUDNIOWO-ZACHODNIA BRYZA, utrzymująca się przez cały dzień, nie
dawała oznak wzmagania się. Zjawa z lekko wypełnionymi żaglami powoli wypływała z
basenu portowego, cicho jak duch. Port powoli znikał za nami, zacierały się jego kształty,
a ich miejsce zajmowała jakaś bezkształtna masa jarząca się światłami.
Jakoś podekscytowanie opuściło mnie. Zamiast napięcia czułem się strasznie
zmęczony. Wysiłek, który włożyłem w zrobienie zakupów, dźwiganie, załadowanie i
spakowanie rzeczy, gdzie nie było nawet odpowiedniego miejsca do tego,
uporządkowanie olinowania i żagli, zabrało mi więcej wysiłku niż mój młody organizm
mógł bezkarnie udźwignąć. Z drugiej strony być może nie było to tylko fizyczne
wyczerpanie. W moim umyśle panował zamęt, moja dusza płakała. Opuszczałem dom,
rodzinę, przyjaciół, kraj, życie, które było mi bliskie i wyruszając daleko w nieznane,
przyjmując na siebie tak odpowiedzialne zadanie nie wiedziałem nawet czy mu podołam.
Siedziałem sam na pokładzie i byłem z tego zadowolony. Te najskrytsze, wewnętrzne
niepokoje nie powinny być oglądane przez innych.
Obierając kurs na zapraszające, ostrzegające światło latami morskiej na Helu,
płynąłem Zjawą całą noc niezbyt jeszcze tego świadomy. Zjawa minęła latarnię jeszcze
przed świtem, potem skierowała się na północ i północny zachód, w miarę jak pozwalał na
to wiatr. Nic nie jadłem ani nie piłem do późnego wieczora. Z otępienia wyrwało mnie
pojawienie się na pokładzie Korniowskiego. Przez cały ten czas dokuczała mu choroba
morska. Oceniając mój wygląd pewnie pomyślał, że ja też choruję. Z tego powodu i ku
naszemu zadowoleniu nie musieliśmy rozmawiać. Aby stanąć znów na nogi zjadłem
kawałek mięsa przygotowanego przez moją mamę i popiłem dużą ilością wody.
Korniowski zniknął znów pod pokładem, musiałem więc pogodzić się z faktem, że spędzę
następną noc przy sterze bez snu.
Letnie noce na Bałtyku są krótkie, Zjawa, kierując się na Aurora Borealis [Zorzę
Polarną - przypis tłumacza] położoną na 55° N, płynęła w kierunku Bornholmu.
Wczesnym rankiem, w niedzielę, Rudolf jak gdyby nic się nie stało, wyszedł na pokład.
Był dosyć wypoczęty, uśmiechnięty i zadowolony. Przygotował śniadanie, przede
wszystkim dla mnie, jajka gotowane na twardo, chleb z dżemem i herbatę. Mówiąc, że
najwyższy czas, aby sprawdzić się jako załogant, przejął ster. Żeby nadrobić zaległości
trzymał wachtę cały dzień, abym mógł się porządnie wyspać. Nocna wachta należała do
mnie i będąc wypoczętym płynąłem zadowolony. Wiała świeża północno-wschodnia
bryza. W poniedziałek, 11 lipca, po zachodniej stronie ujrzeliśmy zarys lądu. Był to
Bornholm, nasz pierwszy stały ląd. Wszystko zgodnie z planem.
Według wskazań naszego kompasu znajdowaliśmy się na pozycji 55°3’ N i 15°35’ E,
16 mil na wschód od wyspy. Wieczorem Zjawa minęła Przylądek Mollenake i
skierowałem ją na NW na Hammer Odde, gdzie staliśmy unieruchomieni brakiem wiatru z
widokiem na miasto. Oglądaliśmy tam jeden z najwspanialszych zachodów słońca na
Bałtyku, czerwona łuna na tle kominów, powoli zmieniająca kolor na biały, szary i
wreszcie czarny. Pomyśleliśmy o naszych matkach gotujących posiłki dla swoich rodzin,
podczas gdy my siedzieliśmy zupełnie sami na niewielkiej łódce dryfującej na falach, bez
wiatru i z luźnymi żaglami.
Zdecydowaliśmy, że będziemy pełnić 6-cio godzinne wachty i zmieniać się przy
gotowaniu. Rudolf wziął pierwszą wachtę i jako dobry towarzysz podróży pozwolił mi
spać całą noc. Stwierdził, że nie ma zbyt dużego wiatru, aby mnie wołać, lecz kiedy się
obudziłem wczesnym rankiem nie widziałem już brzegów Bornholmu, lecz zachodnie
wybrzeże Szwecji.
Cały dzień, przy zmiennych wiatrach, charakterystycznych dla spokojnej pogody,
próbowałem płynąć na zachód. Rudolf znów pełnił nocną wachtę, ale tym razem
żałowałem, że jest tak dobrym kompanem, ponieważ rano obudziłem się i stwierdziłem,
że Zjawa energicznie płynie na północny zachód. Okazało się, że Rudolf ma problemy z
odczytywaniem kompasu. Nie był to prawdziwy morski kompas tylko prosta busola
harcerska. Dobrze pokazywała kierunek, ale pod warunkiem, że trzymało się ją poziomo.
Rudolf żeglował na wschód, ale nie zwrócił uwagi na to, że stopniowo zmieniał kurs na
Zorzę Polarną, a w końcu na wschód słońca. W konsekwencji tego Zjawa płynęła kursem
północno-wschodnim.
Słoneczna pogoda zmieniła się w szarą i pochmurną ze świeżym północno-
wschodnim wiatrem. Skierowałem Zjawę na zachód w kierunku lądu. Wieczorem
zobaczyliśmy łodzie przemierzające przybrzeżne szlaki. Trochę później zobaczyliśmy ląd
i skierowaliśmy się na południe. Gdy podpłynęliśmy bliżej i rozpoznaliśmy światła latami
Shimrisham, domyśliłem się, że ląd, który ujrzeliśmy położony był na szerokości
geograficznej Św. Olafa. W piątek, w nocy 15 lipca, z wilgocią panującą w środku i na
zewnątrz, z częściowo uszkodzonym olinowaniem, zrzuciliśmy kotwicę przy małym
porcie rybackim. Gdy wstał dzień, kapitan portu, który rzadko widywał dziwne łodzie z
powiewającą polską flagą, pojawił się na pokładzie Zjawy i przy pomocy jego szalupy
weszliśmy do portu. To był Ostertrap, nasz pierwszy obcy port.
Dla tych przyjaźnie nastawionych ludzi zebranych na nabrzeżu musieliśmy wyglądać
żałośnie. My i jacht wydawaliśmy się być źle przygotowani na niebezpieczeństwa, które
niesie ze sobą morze. Wyciągnęliśmy na pokład nasze posłania i rzeczy, żeby wyschły i za
pomocą puszki i wiadra, wybraliśmy wodę z zęz. Kapitan portu kiwnął, abyśmy poszli za
nim do pobliskiego hangaru, gdzie rybak naprawiał swoje sieci. Zrzucił ze strychu
zwinięty żagiel, który, gdy go rozłożył, wyglądał jak replika grota na Zjawie. Widząc jak
nasze twarze się rozjaśniły, mężczyzna dał nam ten żagiel i dodał kilka prawdziwych
bloczków, trzy pojedyncze na maszt, jeden podwójny i jeden pojedynczy do bomu oraz
zwój liny 3/4 cala.
Pełni wdzięczności zanieśliśmy te skarby na Zjawę. Żagiel był za duży na nasz maszt
i bom, ale nie było problemu, aby go zmniejszyć. Kapitan portu, widząc, że ten dobry,
lniany żagiel mógłby być odpowiednio dopasowany, dał nam maszynę do szycia, różnych
rozmiarów igły i dobrze woskowaną nić.
Gdy pierwsze kutry rybackie powróciły ze swoją zdobyczą, spróbowaliśmy kupić
ryby. Dałem garść polskich monet jednemu z rybaków, lecz on oddał je, i wybrał jedną
monetę, którą pokazał wszystkim zgromadzonym. Świecąca polska moneta wydawała się
być interesującą. Wymieniliśmy kilka 20 i 50 groszówek na korony szwedzkie dokonując
„uczciwej transakcji”. Gnani presją czasu, lub może bardziej gościnnością tych ludzi,
którym nic w zamian nie mogliśmy dać, wypłynęliśmy w południe.
Pogoda była niepewna i pochmurna. Płynąc z silnym północno -wschodnim wiatrem
od lądu, Zjawa poruszała się szybko ślizgając się na fali. O godz. 16.30 zobaczyliśmy
latarnię oznaczającą wejście do Kattegat. Gdy ją minęliśmy i zmieniliśmy kurs na
Kattegat zaczął wiać północno-wschodni wiatr przynosząc szkwały i złą pogodę. Chwilę
wcześniej ślizgaliśmy się na falach i nagle musieliśmy rozpocząć mozolne halsowanie.
Późno w nocy wiatr ucichł. Wykorzystując lekkie powiewy zrzuciliśmy kotwicę około
mili od przylądka Skanor i przyrządziliśmy sobie pyszny posiłek ze smażonej ryby.
W niedzielę, 17 lipca, obudziła nas łódź szwedzkich celników. Stojąc w nocy na
kotwicy w tak niezwyczajnym miejscu musieliśmy wyglądać podejrzanie… z czego nie
zdawaliśmy sobie sprawy. Celnicy bardzo uprzejmie zrobili nam szybką rewizję i
poradzili, abyśmy uciekali do portu w Kopenhadze lub Malmo, ponieważ z południa
nadchodzi sztorm. Postawiliśmy żagle, wciągnęliśmy kotwicę i przy wzmagającym się
południowym wietrze oraz nadciągających chmurach, popłynęliśmy do Kopenhagi.
Jednakże, zamiast spodziewanego sztormu, rano była ładna pogoda.
Zbliżając się do Kopenhagi zastanawiałem się, gdzie jest wejście do portu. Nie mając
żadnej mapy, przepłynęliśmy obok i stanęliśmy na noc na kotwicy w małym basenie
jachtowym naprzeciw szeregu wspaniałych willi. W tym przyjemnym, cichym miejscu
staliśmy krótko. Nikt nie zjawił się na naszym pokładzie, więc nie wyszliśmy na brzeg.
Podróże i zwiedzanie wymagały pieniędzy, no i mieliśmy trochę prac do wykonania.
Miałem idealny czas na to, aby założyć nowy żagiel, zmienić bloczki i fały na nowe i
ulepszyć busolę harcerską, która sprawiała wieczne kłopoty. Przykleiłem jednocalowy,
drewniany kwadrat pod istniejącą skrzynkę na kompas, przymocowując ciężką, mosiężną
pokrywę dla obciążenia i włożyłem kompas w większą skrzynkę w ten sposób, że było to
zawieszone na dwóch mosiężnych gwoździach tworzących półobroty. Dzięki temu można
było dopilnować kierunku kursu jachtu, co wcześniej było uciążliwe. Rudolf zajął się
gotowaniem, zrobił również dobrą robotę uszczelniając pokład olejem lnianym
zmieszanym z farbą w proszku i wciskając to w szpary.
Stojąc całą noc na kotwicy mój umysł przeszywało wiele niespokojnych myśli.
Opuściliśmy Gdynię z dobrym zaopatrzeniem w podstawową żywność. Do dziś mogę
odtworzyć w myślach starannie opracowaną listę zawierającą nawet ilość i koszt:
Cukier 25 funtów
Mąka 30 funtów
Groch 25 funtów
Ziemniaki 50 funtów
Jabłka 30 funtów
Całe jedzenie zapakowaliśmy w słoje i skrzynki. Mając tylko jedną pojedynczą kuchenkę
do gotowania, całe jedzenie musieliśmy przyrządzać w jednym garnku. Gęstą zupę można
było ugotować z ryżem lub fasolą ziemniakami, warzywami i kiełbasą lub bekonem
dodawanymi po kolei. Wszystko bardzo treściwe.
Również był to rok kompletowania różnych narzędzi, galwanizowanych gwoździ,
materiałów do uszczelniania, oleju lnianego, farby w proszku, wszystko zebrane w nadziei
zbudowania nowego jachtu w Afryce.
Zjawa była mocno załadowana opuszczając Gdynię, ze smutkiem zrezygnowałem z
kupna dwóch map obejmujących obszar z Kattegat do Hiszpanii, za bajeczną sumę 20
złotych. Zostałem jedynie z kwotą 150 złotych i nie stać mnie było na kupienie
prawdziwego kompasu.
Kapitan portu i mieszkańcy Ostertrap rozwiązali wyraźny problem Zjawy z żaglami i
olinowaniem tak, że wszystko było dobrze. Pomimo tego nie cierpiące zwłoki postępy
były koniecznością. Czwartego dnia popłynęliśmy dalej. Była ładna pogoda i przy dobrym
wschodnim wietrze poruszaliśmy się z niezłą prędkością po gładkich wodach Kattegatu.
Było bardzo przyjemnie i zadowoleni podziwialiśmy widoki przybrzeżnych miast Danii i
Szwecji. Wieczorem przepłynęliśmy przez wąską część Kattegatu, Oresund, gdzie dwa
wielkie półwyspy stykają się prawie, grożąc sobie wieżami starych miast, Helsingoru z
jednej strony i Halsingbergu z drugiej.
Pod wieczór byliśmy jedyną łodzią, która tam płynęła. Purpurowy zachód słońca
ostrzegał przed silnym wiatrem. Było zimno. Wiatr zmienił się na północny i wzmagał na
sile. Minęliśmy przylądek Kullen, gdzie Zjawa musiała ciężko halsować pod wiatr, i
weszliśmy w najszerszą część Kattegatu. Morze było już dobrze wzburzone, na co Rudolf
zaklął głośno, ponieważ bohatersko usiłował ugotować kolację, pomimo garnka
tańczącego wokół kuchenki. Mając jedynie najpotrzebniejsze rzeczy na Zjawie,
musieliśmy podtrzymywać prymusa, najlepiej jak potrafiliśmy, w małej misce do mycia.
Toteż nie byliśmy zaskoczeni, gdy kluski, które smażył Rudolf, jeszcze po dwóch
tygodniach wyławialiśmy z zęz.
Przed zapadnięciem zmroku zobaczyliśmy przed nami szkuner ciężko halsujący pod
wiatr na zrefowanych żaglach. Reszta nocy minęła dość spokojnie. Około północy wiatr
zaczął słabnąć i kilka późniejszych szkwałów nie sprawiło Zjawie kłopotów. Dobrze je
znosiła pod zrefowanymi żaglami. Poranek był mglisty i przez resztę dnia pogoda była
niewyraźna. Niebo było pochmurne, wiał lekki wiatr i zachodnie szkwały. Zbliżyliśmy się
do szwedzkiego wybrzeża i wieczorem, przy ostatnich powiewach wiatru,
przycumowaliśmy w Falkenberg.
Następnego dnia poszliśmy do miasta, aby rozruszać trochę nogi. Było to małe
miasteczko, ale ładne i czyste, z mnóstwem drzew i ogrodów. Większość ludzi, włączając
dzieci, było podobnie ubranych, w niebieskie kombinezony lub ogrodniczki. Był to dla
nas zupełnie nowy widok. Również czymś nowym i niezbyt życzliwym były dla nas
dzieci otwarcie palące papierosy, a nawet proszące dorosłych o podpalenie.
W sobotę, 23 lipca, pomimo iż mogliśmy zostać jeszcze w Falkenberg, znów
wyruszyliśmy w drogę. Pogoda była niewyraźna, ostatecznie pojawił się północny i
północno-zachodni wiatr wiejąc nam prosto w dziób. Po długim, bezefektownym
halsowaniu poddaliśmy się i zawinęliśmy do portu rybackiego Glomen.
Przycumowaliśmy bezpiecznie Zjawę i wyszliśmy na ląd. Miejscowość ta również była
schludna i czysta, wydawała się być dobrze prosperująca. Wieczorem przyjmowaliśmy na
naszym pokładzie gości, którzy oprócz ogólnego zainteresowania naszą wyprawą, chcieli
wiedzieć coś więcej o kraju, z którego pochodzimy. Zamiast łamać sobie język, wpadłem
na pomysł, że bardziej odpowiednie będzie pokazanie im opracowań i broszur, które
pozbierałem z agencji turystycznych w Gdyni na takie właśnie okazje. Spędziliśmy tam
bardzo przyjemny czas, lecz wkrótce nadszedł korzystny wiatr i popłynęliśmy do
Goteborga.
Następny dzień o mały włos, nie stał się dniem naszego przeznaczenia. O godz. 19.00
minęliśmy statek latarniowy oznaczający wejście do Goteborga i zmieniliśmy kierunek na
wschodni wpływając w labirynt skalnych wysepek. Ta szeroka bariera chroniła Goteborg
od otwartego morza. Ogólna mapa pokładowa Zjawy nie pokazywała jak wiele tych wysp
znajduje się pomiędzy nami a Goteborgiem.
Gonieni przez ciężkie chmury z zachodu, minęliśmy jedną skałę, drugą, następne,
weszliśmy do kanału i minęliśmy latarnię. Ale portu wciąż nie było. Minęliśmy następną
wyspę i zobaczyliśmy ogromną ilość różnych jachtów uciekających przed zbliżającym się
szkwałem. Zmierzali do niewidocznego dla nas portu. Natychmiast udaliśmy się za nimi
płynąc prawie jak za łupem. Nagle nadszedł szkwał. Jak gromem uderzenie wichru
położyło Zjawę prawie na boku. Idącemu przed Zjawą slupowi podarło grot w strzępy.
Niektóre jachty zdążyły na czas spuścić żagle i stanąć na kotwicy, inne płynęły dalej tylko
pod przednimi żaglami. Będąc jedyną obcą łódką, próbowaliśmy twardo płynąć na
żaglach, ale nasz pokaz nie trwał długo. Niezbyt duża przestrzeń pomiędzy wyspami stała
się zbyt ciasna i zmuszeni byliśmy stanąć na kotwicy za małą groblą, gdzie kilka jachtów
miało stałe miejsce postoju.
Następny dzień zastał nas łowiących w zamyśleniu ryby, niestety bezowocnie, a po
południu łaziliśmy po skałach szukając czegoś, co nadawałoby się do jedzenia. Obchodząc
dalej zobaczyliśmy na sąsiedniej wyspie grupę nagich ludzi w różnym wieku. Młodsi
biegali i bawili się, a ich rodzice odpoczywali i rozmawiali. Życie było dla nas jeszcze
pełne niespodzianek. Tak mało rzeczywiste opowieści o fińskich saunach i Skandynawach
w pełni korzystających ze słońca podczas krótkiego u nich lata, stały się nagle tak realne
dla naszych zdziwionych oczu. Dzieci machały do nas, ale nasz głęboko zakorzeniony
obyczaj, lecz nie upodobania, skłoniły nas do uszanowania prywatności tych ludzi.
Wróciliśmy na groblę, gdzie stały jachty.
Łodzie, nie dłuższe niż 40 stóp, były pięknie utrzymane i jasno połyskiwały. Były
esencją sztuki żeglarskiej. Zastanawialiśmy się, czy powodem cumowania ich tutaj był
brak miejsca w samym Goteborgu, czy też właściciele chcieli je mieć blisko otwartego
morza.
Wypłynęliśmy następnego dnia, minęliśmy większość wysp, aż w końcu oczom
naszym ukazał się Goteborg i, zwalczając silny prąd rzeczny, weszliśmy do portu.
Przycumowaliśmy i zaraz na naszym pokładzie pojawiło się dwóch urzędników
portowych i jeden policyjny. Po załatwieniu formalności, umyliśmy się, ubraliśmy i
wyruszyliśmy obejrzeć miasto.
Ogólnie Goteborg sprawia wrażenie czystego i atrakcyjnego miejsca z parkami i
zielenią, lecz nieprzyjemnie przedstawiają się rzędy niskich, drewnianych i
zapuszczonych domów. Mniejsze ulice zostały wyasfaltowane, główne natomiast i skwery
były wyłożone granitową kostką, prawie jak bruk. Sprawiało to wrażenie, że Goteborg jest
dłuższy niż był w rzeczywistości, było to ciężkie przeżycie dla naszych butów.
Port handlowy, położony przy ujściu rzeki, nie wyglądał tak imponująco jak nasz w
Gdyni, ale w oddali ujrzeliśmy wielkie stocznie. Ogromny zachwyt wywołał w nas port
rybacki z miejscami postoju dla przeszło tysiąca kutrów. Stały tam statki, o których
słyszałem wiele dobrego. Szerokie, z identycznym kształtem dziobu i rufy, niektóre białe,
niektóre zielone, od 50 do 90 stóp długości, zazwyczaj otaklowane kecze, lecz ze
szwedzkimi silnikami średnioprężnymi jako głównym napędem. To były silne kutry z
krótkimi, grubymi masztami służącymi zarówno do wciągania sieci jak i do noszenia
solidnych żagli na różne wiatry. Wyruszały na dalekie wyprawy z załogą oddaloną od
rodziny, z pokolenia na pokolenie trudniącą się rybołówstwem. Ich szerokie ramiona,
kwadratowe dłonie, zgrubiałe od lin i łańcuchów, oraz oczy wyblakłe od wichrów i słonej
wody zrobiły z nich prawdziwych ludzi morza.
W oczach rybaków musieliśmy wyglądać niezwyczajnie, jako że po krótkim
obserwowaniu nas, podeszli grupą porozmawiać. Bariera językowa znów była dla
wszystkich niezręczna, ale potrafiliśmy się porozumieć przy pomocy słów w języku
angielskim, niemieckim oraz gestykulacji, oni sami byli ludźmi na schwał. Gdy
odchodziliśmy dali nam tyle ryb, ile mogliśmy unieść. Wróciliśmy szybko na Zjawę,
gdzie Rudolf przygotował kolejną dobrą kolację z soczystych, smażonych łupaczy.
Następny dzień spędziliśmy na zwiedzaniu miasta i okolicy. Zupełnie przypadkiem
trafiliśmy do dzielnicy sklepów ze starzyzną, gdzie w jednym z nich zauważyłem mały,
spirytusowy kompas morski. Była to ogromna pokusa i udało nam się tanio go kupić za
resztę koron, które dostaliśmy w Ostertrap. Z dumą zanieśliśmy kompas na Zjawę i
umieściliśmy dokładnie przed sterem. Gdy przygotowywaliśmy się do dalszej podróży,
rybacy udzielili nam dobrej rady: unikać sztormowego Skagerrak i płynąć przez Limfjord,
aby zaoszczędzić wiele mil drogi. Dali nam również starą mapę tych okolic.
Trzeciego sierpnia podnieśliśmy żagle i wyszliśmy w morze, wkrótce
zorientowaliśmy się, że wieje przeciwny wiatr. Po całym dniu mozolnego halsowania,
Zjawa przesunęła się zaledwie na wysokość małej wyspy Halso. Uznaliśmy, że
najrozsądniej będzie zostać tu i poczekać na zmianę wiatru. Halso była w rzeczywistości
małą osadą rybacką, lecz rozłożona na stoku skalistej góry przedstawiała się malowniczo.
Sprawiała wrażenie większej, turystycznej miejscowości.
Zjawa, obcy jacht, była sporą atrakcją dla mieszkańców tej miejscowości, zwłaszcza
dla dziewcząt widzących nowych chłopców. Dziewczyny były promienne i uśmiechnięte,
lubiliśmy je obserwować, a one lubiły podglądać nas. Jedna z nich, moim zdaniem
najładniejsza, przyjaźniła się z Rudolfem, ale jej przyjazne, ogromne oczy wciąż zwracały
się w moją stronę. Często wszyscy razem spacerowaliśmy po miejscowości i okolicach,
było to coś, czego nigdy nie robiliśmy w Gdyni. Z wyrazu twarzy mijających nas ludzi,
wywnioskowaliśmy, że normalną rzeczą było obejmowanie dziewczyn ramionami. To
również było dla nas coś zupełnie nowego i nasze twarde, polskie obyczaje szybko poszły
w niepamięć.
Nasze spacery zawsze kończyły się wizytą na Zjawie, gdzie jej ciasna kabina
zapełniała się po brzegi. Wiedzieliśmy, że kabina jest zbyt mała i że musimy zbudować
większą, również dziewczyny, które ciągle uderzały głową, twierdziły, że jest
niewygodna. Nie mogły przez to zostawać u nas dłużej, co było wielkim rozczarowaniem
dla wszystkich. Pewnego popołudnia przyszły bardzo podekscytowane upierając się,
abyśmy z nimi poszli. Był to krótki spacer, który zaprowadził nas do stosu starych,
porzuconych łodzi, ich ostatnie miejsce spoczynku. Jedna z nich, łódź motorowo-żaglowa,
wyglądała lepiej niż inne. Wtedy zrozumieliśmy. Dziewczyny wiedziały, że kabina tej
łodzi była w dobrym stanie, lepszym niż na Zjawie. Ku naszemu zaskoczeniu, dziewczyny
zorganizowały wszystko, co potrzebne do wymiany kabin. Tego wieczoru, dwóch
mężczyzn z małego, pobliskiego portu, zdjęło nienaruszoną kabinę ze starego jachtu i
przetransportowało na trzykołowym wózku, podczas gdy ja „stary budowniczy jachtów”
sprawdziłem wymiary i zrobiłem projekt.
O świcie zdjęliśmy z Rudolfem dach kabiny i, za pomocą masztu i lin, położyliśmy
go na brzegu. Resztę dnia zabrało nam przymocowywanie i zabezpieczanie nowego dachu
kabiny, zrobiliśmy to lepiej i mocniej niż poprzednio. Nowa kabina miała prawie tę samą
szerokość, ale była dłuższa o 8 cali i wyższa o 12 cali, dzięki czemu pomieszczenie na
Zjawie było wygodniejsze.
Zachęcony tym postępem poszerzyłem stół i przymocowałem nad nim półkę na
książki i lampę naftową. Ulepszyłem nasze koje wbudowując 6 calowe deski grodziowe
zapobiegające przemaczaniu materacy cieknącą wodą. Jedna rzecz ciągnęła za sobą drugą
i zrobiłem częściowe przepierzenie kambuza, zamontowałem nowe półki do
przechowywania jedzenia, stół do gotowania, pod którym było miejsce na garnki.
Podczas, gdy Rudolf malował kabinę, zamontowałem w kokpicie nową podłogę z desek,
które wziąłem z łodzi motorowo-żaglowej, jak również zrębnicę i szeroki greting do
siedzenia podczas sterowania. Cztery dni pracy od świtu do nocy, ale za to jakie
udogodnienia, jaki luksus. Uczciliśmy to przyjęciem na świeżym powietrzu przyrządzając
ryby, gdzie wstęp był wolny.
Zbyt wiele lat upłynęło, aby pamiętać imiona tych wszystkich młodych ludzi, dzięki
którym było to możliwe, ale w moim starym albumie znalazłem Nilsa Nilsona i jego
siostrę Kerstin. Pomimo tego, iż dobrze nam było z naszymi nowymi przyjaciółmi,
wiedzieliśmy, że musimy ich opuścić. Nadszedł już czas.
Rano wyruszyliśmy w drogę. Przed wieczorem wyszliśmy z labiryntu skał i
wzięliśmy kurs na wyspę Laeso, kierując się do Limfjordu. Następnego dnia rano
zauważyliśmy światło statku latarniowego wytyczającego północny kraniec płycizny
Laeso, lecz aż do południa tkwiliśmy przy nim, unieruchomieni przez ciszę. Po godz.
12.00 zaczął wiać północno-zachodni wiatr, wieczorem zmienił się przyjmując kierunek z
zachodnio-południowego, bardziej dla nas niekorzystny. Zjawa, ciężko pracując, minęła
latarnię na północno-zachodnim cyplu Laeso i zaczęliśmy szukać właściwego kanału
pomiędzy mieliznami. Godzinę później zobaczyliśmy białe światło boi na prawo od kursu
i, po wzięciu pelengu obu świateł, wkrótce znaleźliśmy się w kanale.
Następnego dnia, gdy gładko płynęliśmy, kilka mil przed wejściem do Limfjordu,
nagły powiew silnego wiatru złamał bom na Zjawie. Grot zaplątał się w kompas i rozbił
go tak, że był już nie do naprawienia. Rzuciliśmy się do spuszczenia żagla zanim podrze
się na strzępy. Kanał musiał być bardzo wąski, Zjawa zdryfowała osiadając na mieliźnie,
nie zdążyliśmy nawet zrzucić kotwicy. Na szczęście wiatr wiał od lądu i nie było dużej
fali. Zjawa osiadła na mieliźnie na południowej stronie kanału, gdzie głębokość wody
sięgała 2-3 stóp, dziobem zwrócona w stronę świateł, na południowy zachód, z zachodnim
wiatrem wiejącym od lądu.
Oprócz wyładowania balastu, który jak tłumaczyłem Rudolfowi, mógłby jeszcze
bardziej wepchnąć Zjawę na mieliznę, musieliśmy wskoczyć do wody zabezpieczając się
liną, pchnąć dziób do kanału, postawić foka i Zjawa powinna się uwolnić. W przeciwnym
razie powinnyśmy przenieść kotwicę za pomocą pustej kegi i próbować wyciągnąć jacht
za pomocą bloczków i lin.
Przywiązując się do łodzi długą cumą, żeby przypadkiem nie zostać bez jachtu,
wskoczyliśmy do wody i zaczęliśmy z całej siły pchać. Dziób poruszył się. Pchaliśmy
powoli i z mozołem. Podczas tych prób zepchnięcia Zjawy z mielizny usłyszeliśmy
dźwięk silnika i poczuliśmy wibracje jego śruby w wodzie. Był to mały kuter rybacki
wracający przed zmrokiem do portu, zobaczył, że mamy kłopot i przypłynął z pomocą.
Mężczyzna rzucił nam linę, którą zamocowaliśmy na dziobie. Za pierwszym
pociągnięciem Zjawa była uwolniona i holowana do Hals. Katastrofa na morzu została
zakończona zanim się zaczęła. Podziękowałem rybakowi tak, jak mogłem ściskając ręce
nad głową. Zrozumiał i odwzajemnił gest.
Halsö Sierpień 3
Aalborg 15
Esbjerg 23
Dunkierka Francja 9
Le Havre 18
Cherbourg Październik 1
Brest 9
Ile d’Yeu 14
La Rochelle 28
Bayonne Listopad 8
Santander Hiszpania 10
Dijon (Gijon) 14
La Coruna 18
Vigo 28
Lizbona 19
Casablanka 16
Mogador Luty 25
Dakar Senegal 15
Cristobal 4
Fot. 8. Rysunki ZJAWY.
3. KSIĘGA DRUGA
S/Y ZJAWA II
3.1. Jeden
RANEK 4-GO GRUDNIA, GDY PO RAZ PIERWSZY POSTAWIŁEM STOPĘ NA
PANAMSKIEJ ZIEMI, BYŁ NIEZWYKLE JASNY I SPOKOJNY. Ten był jednym z
najcichszych, tropikalnych poranków, zapowiadający upalny, bezwietrzny dzień. Chłód po
nocnym deszczu i ani jednej chmurki na głębokim, błękitnym niebie. Czułem się świetnie,
znowu na lądzie, zwłaszcza po ostatniej przygodzie, która mogła skończyć się dla nas
tragicznie.
Pragnąłem dostać jakieś wiadomości z domu, więc wyruszyłem na poszukiwanie
poczty. Spacerując po Cristobal, które było praktycznie jedną wielką dzielnicą willową,
byłem zauroczony atmosferą, czystością, spokojem i porządkiem. Szerokie asfaltowe ulice
z równiutko poustawianymi domkami, przepiękne trawniki, zacienione przed gorącym i
oślepiającym blaskiem słońca, przez gęste, obfite gałęzie potężnych drzew.
Niedaleko, za torami kolejowymi, które służyły jako granica pomiędzy strefą kanału i
Republiki Panamy, leżało miasto Colon. Nie sprawiało wrażenia bardzo ruchliwego.
Sklepy i bary (bary chyba były liczniejsze niż sklepy) były prawie puste, lecz później
przekonałem się, że Colon ożywa dopiero wieczorem. Po 6 po południu zapełniały się
amerykanami z Cristobal, robotnikami z Silver City, marynarzami z bazy morskiej w
Coco Solo i żołnierzami z Fort Davis. Wtedy miasto rozkwitało życiem do późnych
godzin nocnych. Niestety nie było w Colon poczty i powiedziano mi, że powinienem
zapytać w Cristobal. Rzeczywiście była tam poczta w pięknym, nowoczesnym budynku,
ale zaskoczył mnie system podwójnych okienek. Każda para okienek była oznaczona jako
Złoto lub Srebro. Nazwy, Złoto i Srebro, były pozostałością z czasów budowy kanału,
kiedy biali pracownicy opłacani byli złotem, a czarni srebrem, i znaczyły coś więcej niż
porządna, zawodowa rutyna bankowców. Nie podobało mi się to.
Ciągle nie było dla mnie poczty. Widocznie została przekazana do kapitana portu.
Nareszcie w jego biurze zostałem wynagrodzony pokaźną wiązanką listów, z których
jeden zawierał przekaz pieniężny. Nieoczekiwane fundusze jak i ich źródło, były ogromną
niespodzianką. W Port of Spain byliśmy zaproszeni na przyjęcie obiadowe u Pana
Davinga. Poszliśmy, lecz idea przedstawienia nas jego przyjaciołom jako żeglarzy nie była
najlepsza. Nie byliśmy przygotowani na spotkania towarzyskie i czuliśmy się dość
niezręcznie w naszych ciuchach, pośród ludzi ubranych niezwykle elegancko. Sprawę
pogorszyła jeszcze przyjaciółka gospodarza, która wpadła w gniew bez jakiegokolwiek
powodu. Sądziliśmy, że nie była uprzedzona o naszej wizycie i zostaliśmy zaproszenie bez
jej zgody.
Obiad się skończył, lecz przez resztę naszego pobytu w Trynidadzie, unikaliśmy ich
domu, co było niewygodne dla nich i dla nas. Przekaz pieniężny na 184.00 $ był nadany
przez Pana Davinga. To była płatność za artykuły, które napisałem dla niego o naszej
podróży Zjawy. Jaimie Grosberg zrobił tłumaczenie, które Pan Daving opublikował w
angielskiej gazecie jako „Wiadomości z Trynidadu”.
Z przyjemnością wysłałem do Pan Davinga podziękowania, gdzie delikatnie
wyrażałem naszą wdzięczność, za troskliwość okazaną nam podczas pobytu na
Trynidadzie i jego wysiłki w pomocy dla wyprawy Zjawy. Załączyłem także opis ostatnich
zdarzeń przed przypłynięciem do Panamy.
Później, tamtego popołudnia, kiedy spacerowaliśmy po mieście, usłyszeliśmy
rozmowy po polsku. Dochodziły zza otwartych drzwi restauracji o nazwie Fulgencio. Po
wejściu okazało się, że należy do dwóch braci Polaków o nazwisku Dubroski. To było
miejsce spotkań polskich członków miejscowej społeczności. Natychmiast Fulgencio stało
się naszym jedynym miejscem pobytu w mieście. Byłem szczęśliwy, że znaleźliśmy ten
raj, ale podczas sielanki nie malał mój niepokój o przyszłość. Co począć bez Zjawy?
Gdzie się podziać? To był ciężki orzech do zgryzienia. Z takimi myślami, trudno mi było
ukryć ból, kiedy następnego dnia Frydson powrócił z jednej ze swoich wędrówek i
oświadczył, że sprzedał Zjawę jakiemuś Amerykaninowi. Powiedział, że Amerykanin dał
mu 150.00 $, nie za dużo jak na cenę zakupu, lecz ale w sam raz jak za utratę łodzi.
Frydson dał mi połowę pieniędzy, 75.00 $. Uścisnęliśmy sobie dłonie i nigdy potem go nie
widziałem. Słyszałem, że przyłączył się do załogi amerykańskiego jachtu, podróżującego
do Darien. W Lizbonie przyłączył się do Zjawy jako obcy człowiek, pracował świetnie na
pokładzie… i opuścił go jako ciągle obcy.
Rozstanie ze Zjawą było naprawdę bolesne. Rozstanie było nieuchronne, lecz
świadomość tego nic mi nie ułatwiała. W tym okresie mojej podróży historia zatoczyła
krąg. Jeszcze raz potrzebowałem łodzi i jeszcze raz nie wiedziałem skąd ją wziąć. Jednak
coś było pozytywnego w całej historii, gdyż podstawą były pieniądze. Postanowiłem
zarobić pieniądze pisząc moją pierwsza książkę.
Musiałem pójść na Zjawę, aby zabrać to, co pozostało z moich rzeczy, książki, oraz
dwa kompasy. Zastałem nowego właściciela, który wpychał ją na brzeg wraz ze swoimi
sąsiadami. Używali bali, rur i ciężkiego wozu. Dookoła zebrała się liczna grupka
dzieciaków w sielankowym nastroju, całe zdarzenie wyglądało jak wielka zabawa. Lecz
moje serce bolało. To był ostatni raz, gdy widziałem Zjawę.
Moja pierwsza próba zamieszkania na lądzie była błędem. Poszedłem do Armii
Zbawienia, gdzie mogłem dostać łóżko za 1 dolara dziennie, ale byłem przerażony
panującym tam brudem, żadnego biura ani nadzoru. Niestety musiało mi to wystarczyć na
początek. Ceny jedzenia nie były zbyt wysokie. Bar w pobliżu Fulgencio serwował
podczas pory obiadowej butelkowe piwo i miskę gęstej zupy za 20 centów. Stałem się
regularnym klientem. Przez resztę dnia zadowalałem się kanapką lub dwoma, i odrobiną
soku owocowego lub Coca Coli za 5 centów. Poza tym nie robiłem nic poza pisaniem
książki. W końcu, bracia Dubroscy, zobaczywszy mnie pogrążonego w pisaniu książki,
zaprosili mnie do swojej knajpki, przeznaczając dla mnie cichy kącik. Wtedy mogłem
pisać znacznie bardziej komfortowo i życie stało się troszkę jaśniejsze. Książkę
skończyłem przed Bożym Narodzeniem i zatytułowałem ją „Podług Słońca i Gwiazd” (By
the Sun and Stars).
Dubrowscy, którzy byli w stałym kontakcie z Polską, zarekomendowali mi, abym
wysłał ją do Księgami Wojskowej w Warszawie i to zrobiłem. Przez cały czas wszyscy
stali bywalcy Fulgencio interesowali się tym co robię i wiedzieli, że poszukuję łodzi i
także zaczęli szukać jej dla mnie, aż w końcu znaleźli.
W tym samym czasie zapoznali mnie z młodym Polakiem, Józefem Pawlicą, który
pracował jako pomocnik amerykańskiego rezydenta. Okazało się, że Pawlica po emigracji
z Polski, miał trudności przy wjeździe do Kostaryki z powodu dokumentów. Włoski
statek, na którym Pawlica przypłynął, zatrzymał się w Panamie i po zdeponowaniu
znacznej sumy pieniędzy, otrzymał zgodę na pozostanie w Panamie na określony czas, aż
skompletuje papiery niezbędne do przyjazdu do Kostaryki.
Pawlica poprosił mnie o pomoc. Jeśli bym zarejestrował go na mojej przyszłej łodzi,
mógł odzyskać swoje pieniądze. Zaoferował mi 400 $ za dowiezienie go do Wysp
Południowych, 200 $ od razu i 200 $ gdy przyłączy się do załogi, na miesiąc przed
wypłynięciem. Nie mając wątpliwości co do szczerości jego propozycji, szczególnie z
uwagi na dużą ilość świadków zdarzenia, poprosiłem o kilka dni do namysłu. Przede
wszystkim musiałem obejrzeć łódź, która była na sprzedaż. Podobno była wybudowana
przez Panamczyków i Norwegów z zamiarem użycia jej w handlu bananami, lecz później
porzucili ją na około roku z powodu zmiany planów. To była najbardziej zachęcająca
propozycja, jaką słyszałem od dłuższego czasu.
Jeden ze stałych bywalców Fulgencio, T. Stanisław, żołnierz w Armii Amerykańskiej
stacjonujący w Fort Davis, zaoferował się, pomóc mi w rozmowach z Norwegiem jako
tłumacz, z Panem Listerem, który mieszkał na maleńkiej wyspie, na jeziorze Gatun. Łódź,
którą pokazał mi Pan Lister, była zbudowana na plaży, niedaleko małej wioski Limon.
Była moim prawdziwym snem. Moje podniecenie i entuzjazm, jako potencjalnego
nabywcy, były niemożliwe do stłumienia. To był kadłub liczący sobie 48 stóp długości, 14
stóp szerokości i 6 stóp zanurzenia, nieuszczelniony, bez kabin i świetlików. Kil i wręgi
były mahoniowe, pokład i klepki z sosny smołowej. Wisząc pod dachem warsztatu
wyglądała jak skarb, który się dla mnie zachował, świetliki i żelazny ster były częściowo
gotowe.
Gromady myśli przelatywały mi przez głowę, lecz przede wszystkim ta, że tą łodzią
mógłbym kontynuować swoją podróż przez morza. Mogłem zakończyć swoją wyprawę i
być z powrotem w Polsce bardzo szybko. To bardzo wiele znaczyło dla mnie, tak, że
bałem się zapytać Pana Listera ile sobie życzy za statek, aby natychmiast nie pogrzebać
moich nadziei, aczkolwiek Pan Lister był miłym człowiekiem. Nie zamierzał wykorzystać
młodego, podekscytowanego kupca. W przeciwieństwie, wyglądał na zakłopotanego
faktem przechowywania łodzi z dala od domu. Jego gotowość przyjęcia moich warunków
zakupu przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Wciąż jestem mu wdzięczny za jego
życzliwość.
Uzgodniona cena, 500.00 $ miała być płatna w następujący sposób: 150.00 $ z góry,
50.00 $ 1-go lutego 1934, i reszta płatności 300.00 $ do 1-go września : 1934.
Po powrocie do Colon, zawołałem Pawlicę i zgodziłem się na jego propozycję.
Podpisaliśmy stosowne dokumenty w celu odzyskania jego depozytu oraz osobną umowę
między nami i otrzymałem od niego pierwsze 200.00 $. 3-go stycznia wraz z Panem
Stanisławem jako tłumaczem, pierwszym pociągiem udaliśmy się do biura adwokackiego
w Panama City. Tam z Panem Listerem podpisaliśmy oficjalny akt kupna-sprzedaży i
stałem się właścicielem Zjawy II.
To był dla mnie wielki dzień. Będąc po raz pierwszy w Panamie, Panamie
legendarnych Hiszpańskich Konkwistadorów, byłem zafascynowany tym co ujrzałem,
lecz nie zapadło to w mojej pamięci. Wszystko, co pamiętam to smakowite hamburgery
jakich nigdy nie spotkałem. To było w niemieckiej restauracji, którą Pan Lister znał
doskonale. W czasie tamtej pory obiadowej, Pan Lister sprawił mi kolejna niespodziankę.
Widząc jak doceniał podróż Zjawy i jej cele, poprosił mnie o napisanie około 30 stron o
podróży Zjawy, przetłumaczonych z grubsza na angielski. On by je napisał po angielsku i
wysłał do swojego przyjaciela w Oslo i rozdystrybuował po Skandynawii. Za to zapłaciłby
mi 100.00 $, odliczając z płatności za Zjawę II.
Jego propozycja, pomimo iż byłem daleko od rodzinnego kraju, sprawiła, że nie
czułem się tak samotny na tym wielkim świecie. Sprawiła także, że podróż Zjawy stała się
jakby możliwa dzięki ludziom, których spotkała w trakcie swej podróży. Stan i ja, tamtego
dnia, wróciliśmy do Colon ostatnim pociągiem, zmęczeni, ale w znakomitych nastrojach.
Następne dwa dni spędziliśmy wraz ze Stanem i Dubroskimi na tłumaczeniu, po czym
wysłaliśmy paczkę na adres Pana Listera w Gatun.
Niespokojny o Zjawę II i jej wodowanie, przeprowadziłem się do Limon. Przede
wszystkim musiałem uprać przed drogą moje rzeczy, aby pozbyć się zapachu schroniska
Armii Zbawienia. Potem obładowany jedzeniem, narzędziami do uszczelniania, pakułami,
kitem, farbą i gwoździami, zabrałem się na autobus do Gatun, po czym zjadłem coś w
Limon gdzie stała moja Zjawa II, moja nowa enklawa.
Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem było ułożenie podłogi na środku kadłuba. Tam
zgromadziłem wszystkie moje rzeczy w należytym porządku, rozwiesiłem siatkę na
komary, której przydatności byłem pewien, oraz wyciąłem główny świetlik, aby uczynić
kadłub pomieszczeniem mieszkalnym. Wtedy przyszedł czas na żmudne uszczelnianie.
Wioska Limon leżała całkiem blisko, ale nigdy tam nie byłem. Nie miałem czasu na
nic innego poza pracą. Dziewicza puszcza, która była siedliskiem milionów moskitów
była blisko brzegu i ciągle przypominała mi, że przybiłem do brzegów Ameryki
Południowej. Czasami, pod koniec dnia, gdy powiewała delikatna bryza, komary trzymały
się z dala od brzegu, mogłem posiedzieć do zmroku i popatrzeć na miliony dalekich pni
drzew powalonych powodziami jeziora Gatun. Pracując nie robiłem żadnych hałasów i
mogłem napawać się spokojem.
Późnym wieczorem nie miałem nawet możliwości przekręcać się pod skąpą siatką i z
trudem mogłem wytrzymać krótkie chwile spędzane na czytaniu i pisaniu. Malaria mogła
stać się wkrótce moim następnym problemem. Prawdopodobnie chinina, którą
spożywałem codziennie pod postacią grejpfrutów, skutecznie jej zapobiegała. Właściciel
plantacji grejpfrutów, leżącej niedaleko mojej stoczni, dał mi pozwolenie na częstowanie
się owocami, a że pracując w tropikalnym upale ciągle chciało mi się pić, jadłem je od
świtu do nocy. Woda z jeziora była zdatna do picia tylko po przegotowaniu.
Kiedy łódź była uszczelniona, wyszpachlowana i pomalowana, przyszła kolej na
najważniejsze zadanie, skompletowanie i zamontowanie steru. Ster był zrobiony z
porządnego, specjalnie przyciętego kawału stalowej płyty o grubości 1/4 cala,
przyspawanego do belki o grubości 2 i 1/2 cala z dwoma otworami 9/16 cala na górnym
końcu. Normalnie powinna być ona przymocowana do specjalnego przedłużenia belki
przechodzącej przez kadłub, ale nie było ani połączenia ani przedłużacza. Rozwiązałem
ten problem, przez dopasowanie galwanizowanej rury do belki i połączenia belki i rury
dwoma, półcalowymi śrubami. Na pokładzie nie było żadnego problemu z dopasowaniem
sterownicy, ale połączenie pod linią wody powodowało ciągłe kłopoty podczas żeglugi.
Łódź była gotowa do zwodowania 4 lutego. Otrzymała bez wahania imię Zjawa II.
Pawlica wziął kilka dni wolnego ze swojej dobrze płatnej pracy i z jego przyjacielem
Kajzazem przyszli pomóc mi w wodowaniu. Wyciągarka i przekładnie były bardzo
ciężkie w obsłudze, ale stopniowo łódka opuszczała się na dół, w kierunku wody i w
końcu Zjawa II została zwodowana. Główny maszt był wyjątkowo ciężki do
zamontowania,na pokładzie, ale czując się naładowani energią, szczególnie przy tej
czynności, osadziłem koniec masztu w otworze, podczas gdy pozostali przytrzymywali mi
go. Gdy podnosiliśmy maszt, poczułem przeszywający ból w lewym barku. Pomimo tego
kontynuowałem pracę do końca. Wieczorem ból zaostrzył się i dostałem gorączki.
Niestety umówiliśmy się już na holowanie łodzi następnego dnia i pomimo choroby
musiałem kontynuować pracę. Jakkolwiek, udało nam się osiągnąć spokojne cumowisko
dla Zjawy II w Gatun, byłem za słaby, aby samodzielnie ją przycumować i pomogli mi to
zrobić inni.
Pocieszające było, że Zjawa II unosiła się na wodzie, i to był pierwszy najważniejszy
etap pracy, lecz byłem chory przez następne dwa tygodnie. Gdy gorączka minęła, w
miejscu gdzie poczułem ból pojawił się ogromny wrzód. To było tak bolesne, że nawet
odpoczynek był uciążliwy. Czasami wpadali przyjaciele zobaczyć, co się ze mną dzieje.
Robili także dla mnie niezbędne zakupy, tak że mogłem pozostać na pokładzie dopóki
wrzód nie pękł i nie poczułem się lepiej.
Na początku marca nadeszły dobre wieści, tym razem z Polski. Długo oczekiwana
odpowiedź od wydawcy nareszcie nadeszła. Moja książka miała być opublikowana. W
dodatku wydawca, major Thun, w zachęcającym liście zapewnił mnie, że uczyni
wszystko, aby dopomóc w finansowaniu wyprawy. Po porażce z Kurierem Krakowskim
(wydawcą, który chyba nigdy nie słyszał o „Wiatrach od Morza”), major Thun swoim
listem nie mógł uczynić nic lepszego w tych niespokojnych dniach wypełnionych
zmartwieniami i niepewnością. Byłem mu bardzo wdzięczny.
Rezultaty jego zabiegów wkrótce dały o sobie znać. Wraz z otrzymaniem zaliczki na
poczet mojej książki, pokryłem kwotę brakującą do końca płatności za Zjawę II,
zakupiłem dużo materiału do budowy i miałem zabezpieczenie na jakiś czas. W ślad za
tym przyszły pieniądze z Gazety Polskiej w Chicago, w USA, oraz zamówienia na
artykuły dla polskich agencji w USA. Był także list z Gazety Polskiej, wiodącej gazety
warszawskiej. Za dwa artykuły, które wcześniej wysłałem, otrzymałem przekaz na 200.00
$ załączony do instrukcji dla dwóch polskich ministrów, Miedzińskiego i
Matuszewskiego. Wydawca Gazety Polskiej, major Lewin, załączył szczególnie
zachęcający i uprzejmy list. Później zauważyłem, że moje artykuły z przedmową
Bronisława Jastrzębskiego, jednego z czołowych działaczy harcerskich, były publikowane
w Gazecie Polskiej cyklicznie. Krótko potem dowiedziałem się od majora Thuna i Pana
Jastrzębskiego, że Związek Harcerstwa Polskiego wysłał mi 600.00 $ i zaoferował się
propagować moje artykuły. Mniej więcej w tym czasie, zapadła decyzja, że będę oficjalnie
reprezentował Związek Harcerstwa Polskiego, przez resztę podróży.
Niespodziewane środki finansowe znacznie przyśpieszyły moje prace. Stało się dla
mnie niezbędne otrzymanie zezwolenia na pobyt w Strefie Kanału Panamskiego.
Potrzebowałem także zezwolenia na zakup zaopatrzenia i materiałów z magazynów
rządowych. Działały one na zasadzie non profit i były znacznie tańsze niż w sklepach w
Republice Panamy. Konsul Generalny w Nowym Jorku, Dr N. Marchlewski, zorganizował
zgodę dla mnie i otrzymałem ją przyznaną przez Pana C. A. Mcllvaina, Członka Zarządu
Strefy Kanału Panamskiego. W tym czasie wysłałem kopię notarialną rachunku sprzedaży
łodzi i otrzymałem z Konsulatu Rejestr Polski dla s/y Zjawa II.
Wyposażony w materiały budowlane, załatwiłem szczęśliwie swoje sprawy i pusty
kadłub Zjawy II był stopniowo kończony. Wkrótce pojawiły się podłogi do chodzenia,
kabiny nabrały kształtów, najpierw moja, dzięki czemu mogłem mieszkać bardziej
komfortowo, śliczny mały zlew z ujściem na zewnątrz i działająca kuchnia z piecykiem
znanej marki Primus.
Spędziłem dużo wieczorów w klubie w Gatun, przeważnie w bibliotece, w sekcji z
ilustracjami z czasopism gdyż nie umiałem ani pisać ani czytać po angielsku. Byłem
poważnie przeświadczony o konieczności znajomości języka angielskiego, lecz z moją
pamięcią i brakiem czasu, byłem raczej pochłonięty pracą i zmartwieniami,
potrzebowałem jakiegoś specjalnego bodźca do efektywnej pracy w tym kierunku. W
końcu taka rzecz się stała.
Pewnego dnia wracałem autobusem z Colon, pogrążony jak zwykle w myślach, kiedy
poczułem czyjeś uciążliwe spojrzenie na sobie. Obróciłem głowę i ujrzałem bardzo
piękne, czarne oczy. Należały do ślicznej, młodej amerykańskiej dziewczyny. Była
oczywiście bardzo zakłopotana, będąc przyłapana, ale ciągle się uśmiechała tak ładnie, że
nabrałem ochoty, aby poznać ją lepiej. Zapamiętując jej miejsce zamieszkania, kiedy
opuściła autobus, pognałem do Zjawy znaleźć mój słownik polsko-angielski, prezent od
jednego z bywalców Fulgencio. Postanowiłem pozostać na Zjawie kilka dni i zapamiętać
przynajmniej 500 słów przed podjęciem ryzyka. Udało mi się to zrobić i szóstego dnia,
wesoło poszedłem do klubu, gdzie miałem nadzieję znaleźć dziewczynę. W drodze
jednakże, przechodziłem koło jej domu i spotkała mnie niemiła niespodzianka. Dom był
opróżniany, a mały chłopiec w pobliżu, którego zapytałem moimi pierwszymi słowami po
angielsku, potwierdził, co przypuszczałem. Amerykanie wyjechali do USA. Moje
rozczarowanie było tak bolesne, że nie chciało mi się już iść do klubu. Wróciłem
nieszczęśliwy na Zjawę.
Jednakże 500 słówek było znakomitą inwestycją i zaowocowało kilkoma nowymi
przyjaźniami. Każdy wolny czas pozwalałem sobie spędzać głównie w domach Państwa
Mannix z ich córką Glorią i synem Johnem, oraz Państwa Turbeville z jej córką Annie.
Annie była mistrzynią w robieniu słodyczy i cieszyła się sławą znakomitych lodów dla
dzieci i słodkich przyjęć, w których miałem przyjemność uczestniczyć. Moje regularne
obiady niedzielne u Państwa Mannix były najważniejszym wydarzeniem każdego
tygodnia. Cieszyłem się nawet, gdy Pan Mannix próbował zrobić ze mnie Pop-Eye
[marynarz, bohater filmów rysunkowych - przypis tłumacza] przez częstowanie mnie
dodatkową porcją szpinaku. Te znajomości uczyniły mój pobyt w Gatun bardzo miłym i
nawet łatwiej mi było znosić ciężką pracę na pokładzie Zjawy II. Dzięki Glorii mogłem
zrobić postępy w moim angielskim. Wkrótce, Annie wyjechała do Kostaryki na wakacje,
Gloria dostała się do Wyższej Szkoły w Houston w Teksasie. No i cała rodzina Mannixów
wyjechała do USA.
W tym czasie wpakowałem się w poważne kłopoty. Wydawca Scout Weekly, Na
tropie, potwierdził swoją ofertę na 600.00 $ i przysłał mi wiadomość, że pieniądze są w
drodze. Licząc, że przyjdą one w ciągu dwóch tygodni, wydałem wszystkie posiadane
pieniądze na materiały do budowy łodzi. Czas płynął, a o pieniądzach nie było nic
słychać. Mój zapas jedzenia wyczerpał się i przez pięć tygodni żyłem tylko dzięki
bananom i zwykłemu szczęściu.
Raz na tydzień, w nocy, na stacje w Gatun przyjeżdżał pociąg z bananami, aby
załadować banany na Białe Statki amerykańskiej firmy handlującej owocami - United
Fruit Company. Majster był Polakiem i zawsze znalazł powód, aby dać mi wielką kiść
zielonych bananów, nigdy nie przypuszczając, że były jedynym moim źródłem
pożywienia. Nie mogłem twierdzić, że ktokolwiek w Polsce był winien mojej sytuacji.
Banany były ciągle zielone. Nie mogłem wiecznie czekać, aż dojrzeją i systematycznie
wybierałem najlepsze z nich. Nie mając nafty do kuchni Prymusa, zbudowałem kominek
na brzegu i gotowałem banany w małym kociołku. Czasami urozmaicałem swoją dietę
trzciną cukrową, którą przynosiłem z małej wysepki, na której rosła.
Z czasem, dowiedziałem się, że osoba, która poinformowała mnie o przekazie na
600.00 $, Pan Wiktor Bublewski, pokrył tymi pieniędzmi zakup łodzi dla skautów w
Estonii. Widocznie doszedł do wniosku, że tamten cel był lepszy.
Kapitan Portu w Gatun musiał dowiedzieć się, że prace na Zjawie zatrzymały się i
coś było nie w porządku, ponieważ przyszedł popatrzeć i odszedł bez słowa. Następnego
dnia wezwał mnie do swojego biura i zapytał jak mi może pomóc. Kapitan chciał, abym
zajął się pracami portowymi, gdyż jego pracownik miał wypadek. Praca wymaga dużych
umiejętności, stwierdził, aby statek mógł być zwodowany o czasie, trzeba załatwić dużo
spraw związanych z przesyłaniem i odbieraniem wiadomości, paczek, listów i chorymi
załogantami. Czasami sprawdzałem boje znakujące kanał. Za to tymczasowe zajęcie
otrzymywałem 8.00 $ dziennie, plus jakieś obrywki od załóg. Czułem, że Kapitan obawiał
się o mnie, choć widziałem, że jego pracownik został tamtego dnia zabrany do szpitala i
był w kiepskiej kondycji po tym jak dostał się pomiędzy łódź i burtę statku. W pierwszym
miesiącu zarobiłem ponad 200.00 $ i Kapitan Portu zauważył jak dobrze znałem wiatry,
statki i prądy śrubowe, trzymał mnie w pracy przez dwa miesiące. Z prawie 500.00 $
wróciłem na Zjawę i znów pochłonęła mnie praca.
Prawie jednocześnie dostałem 500.00 $ od Dr Michała Grażyńskiego, Gubernatora
Śląska i Szefa Harcerstwa Polskiego. Jak wiedziałem, Dr Grażyński był odpowiedzialny
za kupno dużych jachtów żaglowych, Grażyny dla polskich żeglarek, którego połowę
kosztów pokrył z prywatnych środków. Jednostka dowodzona była przez panią Wolf,
pierwszą Polkę, która otrzymała tytuł dyplomowanego Kapitana Jachtowego. Dr
Grażyński jasno pokazał, że popierał cele podróży Zjaw i nie potrzebowałem więcej
zachęty do kontynuowania mojej ryzykownej podróży. Praca nad Zjawą II szła szybko
naprzód i stawałem się coraz bardziej niespokojny przed nadchodzącą podróżą. Lecz jak
ktoś powiedział, „Jeśli jest noc to nadejdzie dzień. Gdy jest dzień to nadejdzie noc”,
prawdopodobnie opisując kaprysy życia.
We wrześniu, gdy byłem pochłonięty stawianiem słupków nadburcia dookoła
pokładu od rufy do rufy, na pokład przyszedł Pawlica. W głównej kabinie zaoferowałem
mu owoce dla odświeżenia, lecz zamiast się poczęstować, przyłożył mi do nagiego
brzucha nóż, którym czyścił paznokcie u rąk i zażądał zwrotu jego 200.00 $. W
przeciwnym razie, rzekł, mnie dźgnie. Musiałem wprawić go w zakłopotanie moim
kamiennym wyrazem twarzy. Zwykłym głosem odpowiedziałem, że mogę mu bez
problemu oddać pieniądze, lecz kiedy opuścił nóż, uderzyłem go. Upadł, uderzając głową
o podłogę, co go widocznie ogłuszyło. Wyrzuciłem jego nóż do wody przez otwarty
świetlik, uświadamiając sobie, jakim był śmierdzielem. Powiedziałem mu, aby się wynosił
albo go sam wykopię, jeśli mu się nie podoba. Dałem mu te 200.00 $ na co podpisał mi
pokwitowanie i przyznał, że zmienił zdanie o wyjeździe i na mój sygnał nie popłynąłby w
rejs Zjawą II.
Pawlica przeprosił za użycie noża przeciwko mnie i powiedział, że dostał dobrą pracę
i szansę pozostania w Panamie, nie chciał już płynąć Zjawą II. Nie chciałem go słuchać i
kazałem mu się wynosić i zapomnieć o naszej znajomości. Puszczając incydent w
niepamięć, zabrałem się do pracy, w którą tak wierzyłem.
Wybierając komfortowe ożaglowanie typu kecz Marconi, dodając krótki bukszpryt
dla łatwiejszego manewrowania, dokupiłem olinowanie, bloki, stalówki, bańki,
rozpocząłem zakładać takielunek i szyć żagle. Drugie zajęcie było bardzo żmudne,
wszystko w ręku, ale żagle przeżyły wiele długich, ciężkich przygód na morzu. Stopniując
maszt mogłem mieć problemy, ale Kapitan Portu pożyczył mi wielki żuraw. Stalówki,
które kupiłem dla wzmocnienia były trochę cienkie, ale niedrogie, bloki proste, ale zdatne
do użytku.
Nareszcie Zjawa zaczęła wyglądać jak jacht, poza tym, że brakowało jej balastu. Stan
znów zaproponował mi, że weźmie urlop, aby mi pomóc i po założeniu wynajętego
motoru, popłynęliśmy kawałek do jeziora Gatun, gdzie znaleźliśmy kamienie. Tam
załadowaliśmy balast do łodzi. Kąsani nieustannie przez moskity, pracowaliśmy
czternaście godzin dziennie przez trzy dni, zbierając 5-6 ton kamieni i układając je w
zęzie. Zjawa II wróciła do Gatun pod pełnymi… żaglami. Jednakowoż, pływanie na
żaglach po kanale było zabronione, wykorzystałem jednak okazję, uważając bardzo, aby
nie podpływać za blisko do szlaku wodnego.
Drogi Panie,
Zgodnie z życzeniem podczas naszej ostatniej rozmowy, mam przyjemność
naszkicować poniżej okoliczności Pańskiej wizyty i pobytu na Apia, Samoa Zachodnia.
ZJAWA II przybyła do Aleipata 15 kwietnia 1935 r., i została wezwana do Apia do
odprawy celnej, przybywając tu 19 kwietnia. Jacht 22 kwietnia wypłynął do Pago Pago,
lecz krótko po opuszczeniu portu, podczas szkwału, stracił grotmaszt i musiał wrócić.
Koniecznym było znaleźć nowy maszt przed rozpoczęciem prac, ponieważ te dostępne
lokalnie, jako części zamienne, nie miały wystarczającej długości 50 stóp.
Doszedł Pan do wniosku, że musi być zrobiony. Po zbadaniu różnych możliwości,
uzyskał Pan pozwolenie ścięcia drzewa, lokalnie znanego jako mamalava, które było
własnością Misjii Katolickiej Moamoa, leżącej jakieś 4 mile w głąb lądu od Apia. Z
pomocą części misjonarzy, pień, którego wagę oszacowano na jakieś 5 ton, został ścięty i
przeciągnięty do drogi. Po kolejnym przycięciu, został przewieziony samochodem
ciężarowym na nabrzeże, gdzie pod Pana nadzorem, trzech lokalnych pracowników
zrobiło z niego maszt. Wsparcie U.S.S. Ontario, który w tym czasie przebywał w porcie,
wykorzystano do postawienia masztu, który został zamocowany i otakielowany przez
Pana.
Naprawa została zakończona i należą się Panu gratulacje, stosowne do solidnie
wykonanej pracy.
Podpisał: A.J. Crowther
Libertad 27
Papeete Tahiti 29
Townsville 1 sierpnia
Cooktown 13
Southampton Anglia 21
Oulton Broads 16
Fot. 16. Polska bandera w Suva.
4.1. Jeden
s/y Zjawa III
MÓJ POBYT W SUVA BEZ ŁODZI PRZECIĄGNĄŁ SIĘ DO SZEŚCIU
MIESIĘCY. Aby zarobić na życie, pracowałem w rządowej stoczni. Praca ta była możliwa
dzięki Panu Alexowi Bentley, członkowi Suva Yacht Club i pracownikowi stoczni.
Najpierw pracowałem przy wykańczaniu trzech łodzi ratunkowych, pięknie
skonstruowanych z mahoniu. Następnie zostałem przeniesiony do Biura Projektów
Technicznych, gdzie, jak stwierdziło kierownictwo, mógłbym pomóc w projektowaniu 80-
cio stopowego statku pływającego pomiędzy wyspami.
Chociaż z radością przyjąłem zmianę pracy, nie potrafiłem podzielać spodziewanego
entuzjazmu dla ich projektu. Kadłub pokryty był klepkami zamocowanymi na konstrukcji
szkieletowej gdzie drewno gięte było na parze, bardzo delikatna dębowa forma, podobna
do formy Zjawy. Czułem, że ich konstrukcja jest zbyt słaba i elastyczna jak na łódź, która
ma wozić ciężkie ładunki.
Pracowałem tam przez trzy miesiące, ale musiałem zrezygnować z pracy z powodu
choroby. Z jakiejś przyczyny moje ręce, od łokci do nadgarstków, oraz podobnie nogi od
kolan do kostek, pokryły małe czyraki, tak gęsto, że wyglądały jak jedna wielka rana. Ból
nie był zbyt dokuczliwy, ale za to widok strasznie nieprzyjemny. Chciałem zaoszczędzić
innym niemiłych sytuacji i odczuć, więc spędzałem czas w domu Pana Huan. Jak zwykle
nie skonsultowałem się z lekarzem, tylko leczyłem infekcję roztworem kwasu borowego.
Moi przyjaciele twierdzili, że przyczyną infekcji może być drastyczna zmiana diety i
klimatu i rzeczywiście mogło tak być. Infekcja ustąpiła w ciągu około sześciu tygodni i
stopniowo zanikały ślady na mojej skórze.
Nie był to zmarnowany czas. Wykorzystałem go najlepiej jak mogłem pisząc moją
drugą książkę POKUSA HORYZONTU. Jak tylko była gotowa wysłałem ją do Związku
Harcerstwa Polskiego. W dołączonym liście położyłem nacisk na pełną niesmaku sprawę
Pawlicy. Nie mogłem opublikować tak haniebnego zachowania rodaka, jak również nie
mogłem przypisać mu niezasłużonych zasług. Później zobaczyłem, że wydawca dokładnie
zrozumiał moje sentencje i zmienił nazwisko mojego towarzysza na „Szczypta”.
Nareszcie pozbyłem się Pawlicy.
Major Thun z Ligi Morskiej i Kolonialnej i Związek Harcerstwa Polskiego bardzo
szybko zabrali się do pracy. Przypuszczam, że dzięki ich staraniom, otrzymałem list od
polskiego konsula w Sydney, Australia. Zmartwiony moimi nieszczęściami w Suva,
konsul zorganizował moją podróż do Sydney. Była to bardzo dobra wiadomość, jako że
byłem bardziej niż gotowy zrobić nowy i wyraźny krok naprzód. Końcowe przygotowania
do mojego wyjazdu z Suva nastąpiły tak szybko, że zdążyłem powiedzieć o tym
przyjaciołom tylko z najbliższego sąsiedztwa.
Rano, 8 kwietnia 1936 r., nawet nie potrafiłem sobie wyobrazić, co przyniesie jutro.
Po południu byłem już na pokładzie s/s Niagara, gotowy do podróży do Australii. Był to
oczywiście nagły koniec tak długiego pobytu i było mi bardzo przykro, że nie miałem
czasu pożegnać się ze wszystkimi, którzy tak mi pomogli. W związku z tym nie
spodziewałem się, że ktoś przyjdzie do portu pożegnać się ze mną. Bez większej uwagi
wpatrywałem się w tłum ludzi na brzegu, (jest to typowy widok, gdy statek pasażerski
szykuje się do opuszczenia portu,) do momentu, gdy podszedł do mnie stewart i zapytał
czy rozpoznaję swoich przyjaciół. Przyglądając się uważniej twarzom, zobaczyłem wiele
znajomych osób. Byłem niezmiernie wzruszony ich serdecznością i dobrą wolą i czułem,
że chociaż tak dużo zostawiłem na Fidżi, to w równym stopniu, jeśli nie w większym,
osiągnąłem we wzajemnych stosunkach międzyludzkich.
Zupełnie nowym doświadczeniem dla mnie było przebywanie na pokładzie 17.000
tonowego liniowca, podróżowanie z prędkością 18 węzłów, bezpośrednio do portu
przeznaczenia, i regularne odbywanie długich spacerów po p okładzie obserwując morze.
Gdy zapadł zmrok wyspy i upalna pogoda została za nami, skierowaliśmy się na
południe w kierunku Nowej Zelandii i zimowego chłodu. Rano wiał silny wiatr i
następnego dnia, pył wodny, który spadał na pokład, natychmiast zamieniał się w lód.
Władze Auckland były oczywiście powiadomione o mojej podróży i nie musiałem
okazywać paszportu ani płacić 10 funtów depozytu, których wymaga prawo od
wszystkich pasażerów przybywających do Nowej Zelandii. W Auckland zatrzymałem się
tylko na chwilę, ponieważ musiałem wyjść na ląd zakupić kapelusz. Moja głowa bardzo
ucierpiała z powodu nagłej zmiany na zimową porę.
Następnego dnia byliśmy już w drodze do Sydney. Będąc przyzwyczajonym do
żeglowania na małym statku, zastanawiałem się jak zachowywałby się tak duży liniowiec
w sztormie. Byłoby to dla mnie interesujące doświadczenie, lecz Morze Tasmana, znane
ze swoich częstych sztormów, tym razem wybrało ciszę
i spokój. Niebo było mocno zachmurzone i chociaż wiatr wydawał się szykować na
nowy wybuch wściekłości, widocznie zamierzał zrobić to w późniejszym czasie. Niagara,
pozornie usatysfakcjonowana ciszą, pruła zielone morze swoim wąskim dziobem.
17 kwietnia 1936 r., dobrze po północy, statek wszedł do Port Jackson w Sydney,
tymczasowo zatrzymując się w Zatoce Rose. Hałas zrzucanej kotwicy zbudził pasażerów i
kilku z nich, łącznie ze mną, wyszło na pokład rzucić okiem na ogromne miasto piątego,
co do wielkości, kontynentu. Przez ciemną mgłę najbardziej widoczne były migotające
światła i wkrótce wilgotny, przenikliwie zimny wiatr wysłał nas biegiem do ciepłych
kabin.
Wczesnym rankiem na pokład weszli celnicy i we mgle oraz zimnie, pasażerowie
którzy próbowali się rozgrzać, postanowili na pokładzie poczekać na odprawę. Słońce
stopniowo rozrzedzało mgłę z szarości w biel. Powoli wyłoniło się miasto i port. Gdy
wstał dzień, niebo rozjaśniło się i w całym swym majestacie ukazał się sydnejski Harbour
Bridge.
O godz. 9.00 Niagara podniosła szybko kotwicę i skierowała się w stronę mostu.
Pomimo wrażenia, iż nie przejdzie pod mostem bez zahaczenia masztami, z gracją
prześlizgnęła się pod nim. Tylko jedna łódź nie zdołała przepłynąć mostu, a była to
czteromasztowa barkentyna z masztami o wysokości 250 stóp.
Wkrótce Niagara łagodnie przycumowała do nabrzeża swojej firmy. Dla niej
znaczyło to koniec podróży, lecz dla wielu jej pasażerów, również dla mnie, był to nowy
krok w życiu, krok owiany tajemnicą i niepewnością, który przyspieszył bicie wielu serc.
Most w Sydney.
Fot. 31. Przyjazd Bernarda („Blue” - z prawej). Odjazd Sidney’a (drugi z lewej).
4.11 Jedenaście
OBAWIAJĄC SIĘ O NASZ LOS, LUDZIE Z COOKTOWN ZGROMADZILI SIĘ
DOOKOŁA, ABY POMÓC NAM W CIĄGŁYM POMPOWANIU WODY I ZAPOBIEC
ZATONIĘCIU ZJAWY III. Wieczorem, podczas wysokiej wody, udało nam się wypchnąć
ją na plażę. Było to dokładnie w tym samym miejscu, w którym kapitan Cook osadził
swojego Endeavoura w celu dokonania podobnych napraw, po uderzeniu z obecną rafą
Endeavour. Było to niedaleko od pamiętnej rafy Eh.
Rankiem, 10 sierpnia, przy niskiej wodzie, mogłem wreszcie zobaczyć rozmiar
uszkodzeń. Jedna klepka dennika u nasady dziobowej, całkowicie odpadła. Było wiele
zadziorów na lewej burcie i jedna klepka wewnątrz, pomiędzy wręgami, była złamana, nie
na całej grubości, ale na jakichś 3 calach, jakby coś ostrego i twardego ją nacięło.
Szczęśliwie, rozbita klepka siedziała nadal na swoim miejscu, zapobiegając wlewaniu się
ogromnych ilości wody i zalaniu łodzi.
W Cooktown nie było szynowej pochylni, na której łatwiej byłoby dokonać naprawy,
podczas, gdy chłopcy wyrównywali i zamalowywali zadziory, ja robiłem wstawki w
dziury u nasady dziobowej oraz dopasowywałem wkładki -kawałki klepek - w uszkodzone
miejsca i porządnie je uszczelniałem.
Byliśmy zadowoleni unikając błotnistej plaży, ale bardziej cieszył nas fakt, że Zjawa
III była znów sucha w środku. Po zrobieniu porządku wewnątrz, łódź znów pachniała
przyjemnie czystością i świeżością, a my czuliśmy się mniej zmęczeni, podziękowaliśmy
ludziom z miasta za pomoc i rankiem, 14 sierpnia wypłynęliśmy. Południowo-wschodni
wiatr był ciągle mocny, o sile 6, ale było to dla nas sprzyjające, gdyż mieliśmy do
przepłynięcia 120 mil, dzielące rafy od kotwicowiska w grupie wysp Flinder. O godzinie
9.00 rozwinęliśmy spinaker i Zjawa III poczuła się lepiej. Dwie godziny później przylądek
Flaherty znalazł się na naszym trawersie. Pojawiał się i znikał, … potem rafa Deapoils,
Nates, 11, Przylądek Lookout, Grupa Turtle i wyspa Keu (Q). Noc dosięgła nas koło
przylądka Barrow, wychodząc z niebezpiecznego akwenu, aby znów żeglować w
ciemności.
Doświadczenia z rafy Eh poważnie ostudziły mój optymizm i pozostałem przy sterze
całą noc, z jednym z chłopców stojącym czujnie na dole, gotowym na każde moje
wezwanie. Chłopcy robili zmiany, dając mi 10 minutowe przerwy i pozwalając mi się
napić wody i zjeść kawałek kiełbasy. Kiedy ciemność zaczęła ustępować, zrzuciliśmy
spinakera, przygotowując się do zmiany kursu na wyspę Pipon. Tam czekało nas przejście
przez rafę i trzykrotna zmiana kursu na bardzo małym akwenie. Blisko wyspy Nippon
pojawiło się w tyle nikłe światełko parowca, widok dla nas niezwykle rzadki. Jego czarna
bryła posuwała się tak powoli, jakby niemal stał w miejscu. Było jasne, że jest bardzo
ostrożny w wąskim przejściu. Minęliśmy parowiec blisko przylądka Melville. Ostrzeżono
mnie przed tym przylądkiem w Cooktown, gdzie słyszałem o nagłych uderzeniach wiatru,
które czasami przychodzą z głębokiej doliny, podmuchy, które są w stanie zniszczyć
olinowanie przepływających statków, a nawet je przewrócić.
Aby bezpiecznie przejść Channel Rocks (Skalisty Kanał), zmieniłem kurs na wyspę
Pipon w kierunku NW, a potem chłopcy zwinęli kliwer i bezan. Wiatr osłabł znacznie na
noc. W nadziei, że osłabi to również ewentualne podmuchy z przylądka doliny Melville, z
którą Zjawa III mogłaby sobie poradzić, zostawiłem podniesionego grota, nie decydując
się na mniejszą prędkość pod jedynie kliwrem i bezanem. Podmuchy nadeszły, osiągając
siłę 8. Często wyluzowywałem grota, lecz po przejściu kanału Channel Rocks, podmuchy
stały się lżejsze i Zjawa III mogła płynąć dalej. O 23.00, zakotwiczyliśmy obok wyspy
Flanders w kanale Owen, naprzeciwko domu, który mogliśmy podziwiać w świetle
księżyca. Okazało się, że nie było to dobre miejsce na rzucenie kotwicy. Silny prąd w
kanale pomiędzy wyspami Flinders i Stanley, oraz silny wiatr w tunelu pomiędzy nimi,
spowodował, że Zjawa III szarpała się nieprzyjemnie na łańcuchu kotwicznym.
Niespodziewanie Zjawa III zaczęła nabierać wody i trochę mnie to zaskoczyło, aż
poczułem się zakłopotany. Zacząłem domniemywać przyczyn, być może kil się oddzielił
od dna, przy nasadzie dziobowej i podczas sztormowej pogody maszt mógł otwierać
szpary i być może je rozwierać.
Ranek rozpoczął się od pięknej, ciepłej pogody i wyspa wyglądała przepięknie i
spokojnie, aż nie mogliśmy oprzeć się, aby wyjść na brzeg. Nie było nikogo na wyspie i w
domu, który widzieliśmy w świetle księżyca, a który był w opłakanym stanie. Drzwi
odpadły, kiedy próbowaliśmy je otworzyć. W przybudówce znaleźliśmy liny, żagle, pasy
ratunkowe, wszystko zupełnie zbutwiałe. Niespodziewanie cisza naszej wycieczki została
przerwana, niesamowitym rumorem, który nas zaskoczył. Oczekując najgorszego
zwróciliśmy się w kierunku hałasu. Tam była… Świnia. Była całkiem spora i przyjaźnie
nastawiona, oczywiście bardzo samotna i mizerna, spragniona towarzystwa. Natychmiast
zaczęła podążać za nami jak pies. Przypuszczając, że nasz nowy przyjaciel może być
spragniony, Dave napełnił dużą miskę wodą z cysterny i nasz kolega natychmiast
wszystko połknął. Znaleźliśmy torby ze zbożową żywnością i zrobiliśmy prowizoryczny
karmnik, z którego świnka mogła sobie jeść i pić, gdy tylko jej się zachciało. Wyglądała
na zadowoloną. Po obiedzie, na pokładzie, zrobiliśmy sobie następną wycieczkę, aby
poświęcić jej trochę czasu, a ona, gdy tylko zobaczyła naszą małą łódkę, przygalopowała
na plażę, aby nas przywitać. Kiedy znów odpływaliśmy, zaczęła głośno kwiczeć.
Wskoczyła do wody za nami i próbowała gwałtownie wejść do bączka. To była bardzo
smutna i wzruszająca sytuacja. Mieliśmy nadzieję, że właściciele posesji odwiedzają ją co
jakiś czas. Było tam też kilka kóz, pasących się na wzgórzach, tak że powrót kogoś był
całkiem możliwy.
Następnego dnia, przed wypłynięciem poszliśmy jeszcze zobaczyć czy świnka daje
sobie radę z jedzeniem i piciem, odpłynęliśmy, gdy była zajęta jedzeniem. Oczywiście
były również inne sugestie, co zrobić ze świnką, ale opowiedzieliśmy Blue naszą historię
z polowaniem na owce na wyspie South Percy i potwierdził on, że nie umiem polować.
Był lekki wietrzyk, gdy podnieśliśmy kotwicę i zbliżał się wieczór, zanim
osiągnęliśmy wyspę Burrit, odległą o 35 mil. Była właściwie jak rafa, pięć stóp
wysokości, w większości pokryta mangrowymi krzewami, stanowiącymi znakomite
schronienie dla ptaków. Zakotwiczyliśmy po spokojnej, północnej stronie w oczekiwaniu
lepszego wiatru. Wycieczka bączkiem po płytkiej wodzie, zaowocowała znalezieniem
ogromnej muszli małży i wielkiej skorupy żółwia, pozostawionej przez myśliwego.
Złapaliśmy całkiem sporego żółwia i udało nam się go nawet przyrządzić tej nocy.
W ciemności pojawił się wiatr i deszcz, a na zachodzie zobaczyliśmy ognie na
kontynencie, w większości wzniecone przez Aborygenów. Rankiem znów byliśmy w
drodze z lekką bryzą. Niedaleko rafy Tih Tih (TT) minęła nas s/s Morella, należąca do
Burns Philips Co. O 16.00, koło przylądka Direction, zmieniliśmy kurs na Restoration
Rock. Skała została właściwie nazwana przez kapitana Bligh, który z lojalną częścią
swojej załogi, wyciągnął Bounty na brzeg skalistej wyspy, aby dokonać napraw i obronić
się przed atakiem nieprzyjaźnie nastawionych tubylców. Minęliśmy wyspę wieczorem i
godzinę później rzuciliśmy kotwicę w Portland Road, zadowoleni z przebytych 85 mil.
Jak zwykle po zakotwiczeniu zeszliśmy na dół, aby posprzątać, umyć dek i oczywiście
wypompować wodę.
Portland Road dawało schronienie tylko od strony południowej i południowo-
wschodniej, widok jaki ujrzeliśmy rankiem był niespodzianką. Na brzegu było kilka
budynków, także ludzką budowlą był pomost dla parowców. Dowiedzieliśmy się później,
że w głębi wyspy znaleziono cynę i złoto, a ludzie ze stolicą przenieśli się w głąb. Molo
musiało być szybko przystosowane dla dużych statków, których spodziewano się wkrótce
do transportu kruszcu.
Wieczorem, na kolacji mieliśmy gościa, właściciela małego kutra motorowego,
Banty, z Brisbane w Australii. Był on właściwie badaczem, który od wielu lat
przeszukiwał brzeg w poszukiwaniu złota. Jego opowieści były bardzo interesujące i
cieszyliśmy się z tego towarzystwa. Jako rezultat jego silnego wpływu, wszyscy trzej
następnego ranka uczestniczyliśmy w polowaniu na krokodyle, aby tylko zobaczyć je w
naturalnym środowisku. Blue niósł nasze pożywienie. Dave miał piękny Winchester, który
pożyczył z Banty, a ja niosłem swoją dwururkę i rewolwer, wszystko dla bezpieczeństwa.
Skradając się wśród drzew i krzewów, ukradkiem rozglądaliśmy się dookoła, wypatrując
zdobyczy. Stopniowo dochodziliśmy do przekonania, że nie było nic do znalezienia,
dopóki nie wejdziemy kilka mil w głąb lądu. Nasza śmiała ekspedycja zakończyła się dla
nas trzech bardzo miło złapaniem w czapki motyli. Właściwie motyle były raczej rzadkie i
bardzo piękne i ja mogłem zachować je jako eksponaty dla muzeum zoologicznego w
Warszawie, które mnie o to prosiło. Dzień nie był całkiem stracony.
Następny dzień zastał nas daleko od Portland Road i nieco później koło wyspy
Hannibal, po przepłynięciu 75 mil w siedem godzin. Było tam bardzo marne
kotwicowisko i byliśmy radzi odpływając z niego następnego ranka. Następne 70 mil, po
których napotkaliśmy dobre kotwicowisko, w pobliżu wyspy Possession, oznaczało, że
przeszliśmy Wielką Rafę. To nie było łatwe przejście, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt,
że rozpościerające się morze koralowe miało więcej raf i małych wysepek niż
jakiekolwiek inne.
Po raz kolejny doświadczyliśmy silnego podmuchu. Fale były krótkie, zwarte, często
przełamujące się i Zjawa III płynęła pod pełnymi żaglami. Minęliśmy przylądek False
Orfordness, zmieniliśmy kurs na N W, widzieliśmy wyspę Half Way (Wpół Drogi) po
naszej prawej burcie, cały czas uważnie wypatrując napotykające nas szkwały. Zrobiłem
krótkie notatki w dzienniku pokładowym:
09.50 Zmieniliśmy kurs na NW by W. Zła widoczność.
11.50 Widzimy Shadwell Peak. Wysokie, ostre fale. Chyba jest prąd.
12.30 Mijamy rafę X - Wyspa Żółwia na zachodzie. Mgła. Rafa Y widoczna.
Wchodzimy przy mgle 4 sążnie wzdłuż brzegu Harrington. Znane przejście Albany
zaczyna być widoczne we mgle. Mgła powodowana przez silny wiatr pryskający wodą.
13.30 Zmieniliśmy kurs na NW by W, prosto na przejście Alabany. Trudna
sterowność. Blisko lewej burty mielizny i skały Ariel Bank i UFA Rock, niewidoczne przy
takiej mglistej pogodzie.
W przejściu Albany mieliśmy trochę szczęścia. Generalnie w przejściu wysoki pływ
kieruje się na północ, a niski na południe, lecz przy długotrwałym wietrze południowo-
wschodnim prąd płynie na północ z szybkością 4-5 węzłów. W tym czasie Zjawa III miała
silny południowo-wschodni wiatr i przypływ, tak, że przeszła przez przejście z prędkością
huraganu.
Na kontynencie pojawiły się samotne domy i Blue z Dave’m chcieli chociaż na nie
popatrzeć, podczas gdy ja utrzymywałem kurs Zjawy. Dziwiłem się, kto mógł wybudować
takie rezydencje w tak odległych częściach Kontynentu Australijskiego. Gdy
opuszczaliśmy przejście wiatr znacznie osłabł. Zmieniając na krótko kurs na W,
płynęliśmy wolno wzdłuż wyspy Possession. W sobotę, 20 sierpnia 1938 roku, o godzinie
17.00, zakotwiczyliśmy po jej zachodniej stronie.
Po przejściu Pacyfiku, Zjawa III dokonała następnego ryzykownego przedsięwzięcia,
ponad 2000 mil z Sydney szczęśliwie pozostało za rufą.
4.12 Dwanaście
DAVE I BLUE NAPRACOWALI SIĘ BARDZO W CZASIE NASZEGO
DWUDNIOWEGO POBYTU W POBLIŻU WYSPY POSSESSION. To był nasz ostatni
postój na wybrzeżu Australii i spędzili oni ten czas na podziwianiu opustoszałej wyspy,
zbieraniu orzechów kokosowych, pływaniu… żegnając się ze swoim krajem, którego
ogrom i piękno mogli po raz pierwszy zobaczyć, dzięki temu, że płynęli na Zjawie III.
We wtorek, 23 sierpnia, o godzinie 7.00, Zjawa III znów stanęła pod białymi
chmurami żagli, gotowa do następnej długiej podróży. Udaliśmy się w drogę do Koepang
(Kupang), stolicy części holenderskiej wyspy Timor, gdzie kapitan Bligh wreszcie dotarł
do cywilizacji i opowiedział światu o buncie na swoim statku, Bounty.
Zjawa III była teraz w lepszej kondycji. Nadmierne przeciekanie ustało, zmniejszając
nasze obawy o odpadnięcie kilu. Z korzystnym, południowo-wschodnim wiatrem i
lekkimi szkwałami, żeglowała bystro przez Endeavour Strait. Potem zmieniając kurs na W
1/4 S, minęliśmy długą linię płycizn pomiędzy Red Bank i Rothesay Bank. Po południu
Zjawa III weszła na otwarte morze Arafura, znane również jako morze Timor, gdzie wiatr
ucichł i zmienił się na wschodni. Nasze gwizdanie i drapanie w maszt, co było najlepszą
metodą na nadejście korzystnego wiatru, nie przynosiło żadnego skutku. Pod pełnymi
żaglami, ledwo poruszaliśmy się naprzód. Dzień był piękny, lecz gorący i spokojny.
Morze było ciche i spokojne i jedynym hałasem były pękające łupiny orzechów
kokosowych, które rozłupywali Dave i Blue.
To był najlepszy czas, aby rozpocząć naszą typową morską procedurę. Długa podróż,
długie wachty. Zdecydowaliśmy się na 4 godzinne wachty, moja jak zwykle była pierwsza
po zmroku, aby ustawić łódź na nocne żeglowanie i pierwsza o świcie, aby sprawdzić kurs
po nocy, skorygować i ustawić na cały dzień.
Dave przygotował śniadanie, po swojej porannej wachcie, a Blue przyrządził kolację,
jak zwykle o 18.00. Zrezygnowaliśmy z obiadów, jedząc więcej rano i wieczorem.
Śniadanie zazwyczaj składało się z owsianki, po której była peklowana wołowina z
cebulą, smażone naleśniki, zamiast chleba, czasami puszka sardynek dla każdego i herbata
lub kakao. Na kolację Blue przygotowywał Potrawkę a la Zjawa, której sukces zależał od
ilości składników, które jego ręce tam włożyły. Czasami gotował ryż, ziemniaki lub fasolę,
z peklowaną wołowiną i cebulą, lub makaron ze śledziami w sosie pomidorowym. Desery,
które sobie zastrzegł, były jego specjalnością, najczęściej był to pudding ryżowy lub sago
z duszonymi suszonymi śliwkami. Wszystkie posiłki kończyły się herbatą lub kakao i
chlebem z dżemem. Chleb mieliśmy przez kilka dni od wypłynięcia z portu, potem tylko
suchary, dopóki i one się nie skończyły. To była nasza zasada, aby wielki dzban herbaty
był pełen dzień i noc. W upałach tropiku, chłodna herbata smakowała najlepiej i
pozwalała ugasić pragnienie, a wodę trzeba było gotować aby ją przyrządzić, co było dla
nas zdrowsze, niż picie wody prosto z baniaków.
Na Morzu Timorskim, moi dwaj kompani mieli idealne warunki do wczucia się w
tajniki żeglowania. Wiatry były lekkie wschodnie lub południowo-wschodnie, dni
słoneczne i ciepłe, noce gwiaździste i piękne. W piątek, 26 sierpnia, ujrzeliśmy przylądek
Wessel, 330 mil od wyspy Possession. Kilka godzin później, po przepłynięciu, brudnej
łachy naniesionej przez prąd morski, Zjawa III ustawiła się na kursie na Wyspę
Noworoczną odległą o 220 mil.
Noc rozświetlały ogromne płomienie z wyspy Wessel, wzniecone, jak
przypuszczaliśmy, przez Aborygenów, którzy zamieszkiwali północne wybrzeże Australii,
wciąż wolni od napierającej cywilizacji. Wiatry wciąż były lekkie i z powodu bliskości
lądu, wciąż się zmieniały/zmuszając nas do ciągłego korygowania żagli. Jakkolwiek,
byliśmy w zasięgu lekkiego prądu zachodniego, który pomimo kapryśnego wiatru
pozwalał nam wciąż poruszać się do przodu.
O 7.15, 29 sierpnia, Zjawa III minęła Wyspę Noworoczną. Tego dnia, z północnego-
wschodu nadeszła wielka martwa fala i wiatr wzmógł się do siły 5. To był fałszywy alarm,
jednakże do wieczora wszystko ucichło i wróciło do normy i znów spokojnie płynęliśmy
do wyspy Timor. Czasami żagle trzepotały tak okropnie, że musieliśmy je opuszczać, aby
zapobiec przecieraniu się materiału.
Ciemną bryłę Timoru pierwszy dostrzegł Dave, po południu, 3 września. Ciepły wiatr
od wyspy przywitał nas w nocy, przynosząc ciężkie, egzotyczne zapachy i szum
przełamujących się fal. To był oddech Oceanu Indyjskiego, wolno zmieniając kierunek na
południowo-zachodni, omiatał całą wyspę, niosąc odgłosy odwiecznej walki morza z
lądem, na dwadzieścia mil w ciszę nocy.
Następnego dnia, południowo-wschodni wiatr znów przybrał na sile. O 17.00 Zjawa
III weszła do Roti Strait, a następnie do Senan Strait, gdzie napotkała bardzo
niebezpieczne wody. Prądy i fale były bardzo nieprzyjemne, a spienione morze wdzierało
się na pokład.
O 18.40 rzuciliśmy kotwicę w zacisznym zakątku Senan Strait, dosłownie 5 mil od
przylądka Koepang. Wszyscy czuliśmy się bardzo dobrze. W dzienniku pokładowym
zapisałem:
Dave i Blue poczynili ogromne postępy… nabrali doświadczenia. Duszone w cukrze
suszone śliwki dla uczczenia przybycia do Timoru. Liczne kolumny dymów kominowych
wyrastają na brzegu. Jasny księżyc… spokój.
Cieszyliśmy się nocnym odpoczynkiem, przyjemną kąpielą o poranku na pokładzie i
goleniem w świeżej wodzie. Potem, po rześkim śniadaniu podnieśliśmy kotwicę o
godzinie 11.
Wiatr, który ciągle wzmagał się ze wschodu, zmuszał nas do ciągłego halsowania, a
wszędzie dookoła nas kręciło się mnóstwo małych łódek z trójkątnymi żaglami. Pływali
na niech tubylcy, łowiący ryby. W południe, około 2 mil od Koepang, minęliśmy lokalny
szkuner. Miał ciężki, wybrzuszony kadłub, mocny dryf i beznadziejnie ustawiony żagiel,
wydęty jak balon.
O 13.00 osiągnęliśmy nasz cel i rzuciliśmy kotwicę na redzie w Koepang, w pobliżu
wielu miejscowych łódek. Szkunek, który minęliśmy, przypłynął w godzinę i dwadzieścia
minut, później, ale nie było nikogo widać na pokładzie. Położenie Koepang było całkiem
odmienne od innych miast, które widziałem na wyspach Morza Południowego. Ściany z
pobielonych wapnem kamieni i łupkowe dachówki przypominały małe porty morskie w
Holandii.
Nie było tu portu, a jedynie reda z małymi stalowymi polerami, co bardzo utrudniało
wychodzenie na brzeg nawet przy pomocy bączków. Małe miasteczko było bardzo czyste,
a wąskie uliczki wybrukowane. Większość sklepów była własnością Chińczyków, którzy
zamykali je na około trzy godziny, każdego popołudnia. Było bardzo niewielu białych,
głównie pracowników administracji cywilnej. Nasze przybycie szczęśliwie zbiegło się z
wielką uroczystością 40 rocznicy panowania Królowej Wilhelminy Holenderskiej. Wielka
liczba wyspiarzy, w większości konno, przybywała na tę uroczystość z gór. W Pasar-
Malam, które zostało wzniesione jako miejsce wieczornej rozrywki i zabawy, przez cały,
długi dzień odbywały się procesje, konkurencje sportowe, wystawy miejscowej kultury i
konkursy zręcznościowe. Wyspiarze, którzy wyglądali na wpół cywilizowanych, obrzucali
nas nieprzyjaznymi spojrzeniami i bardzo niechętnie ustępowali z drogi, mijając nas. Byli
mali, lecz mocno zbudowani, ubrani na kolorowo, przyozdobieni obficie mosiężnymi
ozdobami ze srebrnymi ornamentami. Prawie każdy posiadał zgrabny sztylet w bogato
przyozdobionej pochwie, ze srebrnymi ornamentami wykonanymi z przetopionych,
holenderskich guldenów. Wszyscy bezustannie żuli czerwone liście, które pozostawiały
wszędzie czerwonawe plamy przy wypluwaniu na ziemię, co czynili niezwykle często.
Liście, jak się dowiedzieliśmy, utrzymywały ich zęby w zdrowiu, lecz ciągłe żucie
powodowało, że wykrzywiały się na zewnątrz. Wypychały również ich wargi do przodu,
powodując bardzo nieprzyjemny wygląd. Mężczyźni byli mali, a kobiety jeszcze
mniejsze. Były drobnej budowy, tak że kobiety w każdym wieku wyglądały jak małe
dziewczynki. Zgodnie z locją, rasa była mieszanką Papuasów i australijskich
Aborygenów.
Komunikacja morska w Koepang była bardzo zła, a poczta beznadziejna. Z drugiej
strony, 15 hydroplanów Angielskiej Kompanii Quantus, utrzymywało cotygodniową
komunikację z Anglią i Australią. Było także 5 samolotów Holenderskiej Kompanii
K.N.I.L.M. Tubylcy naturalnie nie ufali samolotom i dorobili własne tłumaczenie nazwy
Kompanii w swoim własnym języku „Kalaou Naik Nini Leak Marty.” („Jeśli wsiądziesz
do tego, wkrótce zginiesz.”)
Francuską Kompanię P.L.M., obsługującą połączenia do Paryża, Lyonu i krajów
śródziemnomorskich, ochrzcili na „Pour La Morte” („Na śmierć.”).
Nie mogliśmy pozostać zbyt długo w Koepang i wypłynęliśmy 8 września. To było
konieczne, gdyż Zjawa III musiała być wyciągnięta na brzeg, dla dokładnego sprawdzenia
po przejściach na rafie Eh. Pierwszą okazją do tego mogła być Batavia. Wyspa na zachód
od Timor, leżała w całym łańcuchu wysp: Flores, Soembava, Lombok, Bali, Java,
oddzielając płycizną morza Java, Flores i Ocean Indyjski. Z płycizn tych mórz wypływa
silny prąd, przepływający pomiędzy wyspami, który wpadając do oceanu, powoduje
powstanie dużej martwej fali, która utrudnia nawigację, a nawet stwarza
niebezpieczeństwa.
Następnego dnia weszliśmy pomiędzy wyspy Flores i Soembava i wieczorem
usłyszeliśmy głośny dźwięk przełamujących się fal, piętrzonych silnym prądem w
cieśninie Sapod. Podobne warunki panowały w cieśninie Atlas, więc zdecydowaliśmy się
wejść na morze Java, przez cieśninę pomiędzy wyspami Lombok i Bali. Było ono
najszersze, więc myślałem, że będzie tam najlżejszy prąd.
12 sierpnia, o godzinie 2.00, Zjawa III była tak blisko cieśniny, że zrzuciliśmy
główny żagiel, aby doczekać z wejściem do świtu. Była jeszcze noc i Zjawa III, pod
przednimi żaglami jedynie w drażniący sposób kiwała się na spiętrzonych falach sunąc to
na południowy-zachód, to na zachód, to na południowy wschód. O brzasku zwróciłem się
w kierunku cieśniny i Zjawa III płynęła spokojnie pod pełnymi żaglami. Stopniowo, w
miarę zbliżania się do wejścia, spiętrzająca się fala stawała się coraz bardziej stroma i
groźna. W pewnej odległości, na kierunku północno-zachodnim, pojawiła się biała linia
przełamującej się wody, jak na płyciźnie w czasie sztormu. Linia przypominała przez jakiś
czas brzeg kartki papieru, potem nagle zbliżyła się do nas przybierając wyraz dzikiej,
ogromnej miotającej się fontanny. W dzienniku zapisałem to jako sztorm bez wiatru w
następujący sposób:
godz. 06.00 Kurs na cieśninę Lombok. Spiętrzenie zamieniło się w ogromną falę,
która zaczyna się przełamywać. Czoło prądu.
godz. 08.00 Sama linia białej kipiącej wody. Nadzwyczajnie stroma fala przełamuje
się w kilku kierunkach, często 3 metry powyżej Zjawy III. Wspaniale, jak ona wspina się,
albo jak zsuwa się po stromych gigantycznych falach, nie spada w dół na dziób i nie
chowa się pod wodę. Jest dobrą łódką. Sterowanie jest bardzo trudne. Boli mnie ręka od
trzymania szarpiącego rumpla. Chłopcy na pokładzie gotowi na każdy wypadek.
godz. 09.00 Jeśli wiatr by się wzmógł, moglibyśmy posuwać się pod prąd, zamiast
tkwić prawie w miejscu. Jest pięknie, widok jest niezwykły, słoneczny dzień, błękitne
niebo, lekki wiatr i ciężkie sztormowe morze. Śniadanie z kłopotami. Miski fruwają
dookoła. Dave wypadał z kuchni wiele razy. Dodatkowy spinaker dał radę prądowi, ale
Zjawa III co pokonała trochę dystansu to znów się cofała. Huśtawka.
godz. 10.15 Niespodziewanie, linia przełamania wody przesunęła się na południe i
woda dookoła stała się czysta i błyszcząca. Wiatr zmienił się na ESE (wschodnio-
południowo-wschodni) i wzmógł się. Zjawa III płynie prosto w kierunku cieśniny.
godz. 12.00 Koniec tropikalnej mgły upalnych dni. BALI… Wyspa czarów…
poezji… romantyzmu… na wpół przyodzianych kobiet.
Tak wiele jak na dziennik. Następnego dnia po południu dotarliśmy do Bulelang,
innej redy podobnej do Koepang, i zakotwiczyliśmy nieopodal stalowego pomostu. Znane
powszechnie piękno wysp Bali z ich pół milionem mieszkańców, było jedynym miejscem,
którego nie mogliśmy ominąć. Nasycaliśmy się widokami jak tylko to było możliwe.
Samo Bulegang było czyste i schludne, a tak pięknej okolicy nie widziałem od czasu
wizyty na Tahiti. Z wielkiej ilości wulkanów tylko dwa były ciągle czynne. Kratery dwóch
wygasłych wulkanów z upływem lat przekształciły się w duże jeziora, jedno Boo-Jan i
drugie Bratan, jakieś 3,400 stóp powyżej poziomu morza, położone blisko najwyższej
części wyspy wznoszącej się do wysokości 10,187 stóp.
Grzbiet łańcucha gór rozpościerającego się nierówno ze wschodu na zachód dzielił
wyspę mniej więcej na dwie części. Północna część, będąc mniejsza i mniej zaludniona
zbierała tylko jeden plon rocznie i była bardziej absorbowana przez cywilizację. W gęściej
zaludnionej południowej części, gdzie żyzna ziemia rodziła trzy razy do roku i gdzie była
większość dużych miast i wiosek, zbudowanych przeważnie z kamienia ludzie żyli
własnym, tradycyjnym życiem, prosto i szczęśliwie. Pomimo tego Bali było pod
znacznym wpływem Holendrów, czym byliśmy bardzo zaskoczeni, zważywszy, że Bali
było pod rządami Holandii zaledwie przez ostatnie dwadzieścia lat. Cieszący się
wolnością Balijczycy oparli się napierającej obcej kulturze i nawet nieuchronnie
nadchodzące poddaństwo, nie spowodowało całkowitej akceptacji zdobywców.
Kontynuowali w tajemnicy budowę swoich sakralnych świątyń, niewidocznych dla
Holendrów.
Balijczycy zachowali swoje tradycyjne stroje, sarong. Misjonarze od pierwszych dni
upierali się, że Balijczycy, a w szczególności kobiety, powinni nosić europejskie ubrania.
Jednakże, gdy tubylcy zaczęli zapadać na różne choroby z powodu, jak się wydawało,
niehigienicznego sposobu ubierania, Rząd Holenderski interweniował i wyspiarze
powrócili do sarong, jako zdrowszego sposobu ubierania.
Pragnąc odwiedzić południową część wyspy, wypożyczyliśmy samochód i
przekroczyliśmy góry w drodze do stolicy, Del Pasar. Zostawiłem Zjawę III na kotwicy
pod opieką Kapitana Portu. Zapewnił mnie, że nie zdarzają się wiatry od strony Morza
Jawajskiego i przyrzekł mi mieć baczenie na łódkę podczas naszej nieobecności.
Droga przez góry była dobra lecz trochę niebezpieczna. Po drodze mijaliśmy wiele
grupek więźniów. Nasz kierowca wyjaśnił nam, że byli to złodzieje i przestępcy seksualni,
skazani na pracę przy budowie dróg. Wioski nie wyglądały tak romantycznie jak na
wyspach Morza Południowego. Domy były pomalowane na biało i zbudowane z kamienia
lub gliny, suszonej na słońcu. Każda wioska była otoczona obronną ścianą, która pomimo
zniszczenia dawała świadectwo wielkiej znajomości sztuki wojennej i przypominała o
waleczności tego narodu. Wielka ilość świątyń, związana z powinnością każdej rodziny
do wybudowania własnej, wskazywała, pomimo złego ich stanu, że kiedyś wyglądały
wspaniale, pokryte całe kunsztownymi rzeźbami. W czasach, gdy fale wojowników
islamu skierowały się na południowy-wschód, Bali była jedyną wyspą, która stawiła
skuteczny opór i zachowała Hinduizm.
Dowiedzieliśmy się, że moralność wyspiarzy stała na bardzo wysokim poziomie i
zauważyliśmy, że kobiety pracujące przy drodze lub na polu, lub kapiące się w wielkich
kałużach wody miały zawsze piersi zakryte koszami lub chustkami, dopóki nasz
samochód ich nie minął.
Małżeństwo mogło być zawarte tylko za zgodą rodziców i dopiero po tym, gdy
kawaler wniósł odpowiednią zapłatę za porozumienie. W przypadku, gdy chłopiec porwał
dziewczynę i powiedział o tym ojcu, musiał zapłacić za dziewczynę, a jej ojciec musiał
zapłacić jej matce. Potem następowała okazała ceremonia ślubna. Kolejną interesującą,
odkrytą przez nas rzeczą był fakt, że Balijczycy nie liczyli swojego wieku tak jak my to
robimy. Ich tydzień składał się z 5 dni, miesiąc z 35 dni, a rok z 6 miesięcy.
Po przybyciu do Del Pasar, wynajęliśmy pokój w hotelu del Satrya i niezwłocznie
wzięliśmy kąpiel i zjedliśmy posiłek. Celem naszej pierwszej wycieczki były ruiny
świątyni, gdzie natknęliśmy się na grupę gestykulujących młodych kobiet, które
proponowały nam zrobienie wspólnego zdjęcia, jeśli byśmy tego sobie życzyli. Z
szerokimi, niewinnymi uśmiechami, zdjęły swoje koszulki tylko, aby nam pokazać, że
komercjalizm naszego świata dotarł także na Bali. Daliśmy im kilka monet i zrobiliśmy
wiele zdjęć, które jednak nie wyszły zbyt dobrze. Zbyt dużo podniecenia, jak na nas!
Po powrocie do naszego hotelu, zaczepił nas młody Chińczyk, z propozycją
obejrzenia walk kogutów. Nie byliśmy nastawieni do tego zbyt entuzjastycznie, ale jednak
poszliśmy. Na Bali panował przesąd, że rozlanie krwi przynosi szczęście. Często, przy
próbie odpędzenia tzw. złych duchów, były zabijane domowe zwierzęta lub ptaki, a ich
zwłoki przybijano do domów, aby odpędzały diabelskie siły. Pod rządami Holendrów,
ludzie byli zmuszani do porzucenia takich zwyczajów, lecz zamiast tego zaczęto urządzać
potajemne walki kogutów. Niezależnie od tego, że Holendrzy kategorycznie zabronili
walk kogutów, nie było pomiędzy Balijczykami takich, którzy by o tym donosili władzom.
Podążając za Chińczykiem do Del Pasar na peryferie miasta, przez kordon młodych
mężczyzn, pilnujących dojścia, zostaliśmy zaprowadzeni do odległego lasku
bambusowego. Na małej polance, przypominającej kształtem spodek, napotkaliśmy
niewielką grupkę mężczyzn siedzących szerokim kołem. Pierwszy rząd siedział ze
skrzyżowanymi nogami lub na pupach. Dwóch mężczyzn trzymało po kogucie gotowym
do walki i głaskało ptaki z wielką czułością i dumą. Najpierw następowały zakłady.
Ogólna cisza potęgowała napięcie. Głosy były zduszone zdenerwowaniem, a oczy płonęły
niezdrowym żarem. Pierwsi zakładali się właściciele kogutów, o wszystko, z polami
ryżowymi włącznie. Po dokonaniu zakładów, właściciele przymocowywali ptakom do
lewej nogi piękne, kolorowe, lecz pokryte trucizną, szpikulce. Robili to w celu
przyśpieszenia efektu śmiertelnego uderzenia.
Szczęśliwie śmiertelna runda nie trwała długo. Każda zaczynała się wrzuceniem
połówki łupiny kokosa do wielkiej misy z wodą. Łupina miała małą dziurkę, przez którą
napełniała się wodą, po czym, gdy zaczynała tonąć, runda dobiegała końca.
Widownia była bez tchu… napięcie i nerwowość były rozładowywane przez krew
wsiąkająca w piasek. Dopóki koguty były jeszcze żywe i mogły utrzymać się na nogach,
skorupka była znów wrzucana do misy z wodą wyznaczając kolejną rundę. Tym razem był
zwycięzca. Pokryty krwią, martwy ptak i słaby, również pokrwawiony zwycięzca, zostali
zabrani, a arenę oczyszczono, wypłacono stawki i nowa para ptaków szykowana była do
walki. Widzieliśmy i podziwialiśmy wiele balijskich zwyczajów, ale walki kogutów nas
nie bawiły. Szybko stamtąd wyszliśmy, dziwiąc się jak ludzie mogą widzieć przyjemność
w takim „sporcie”.
Po powrocie do hotelu, odebrałem telegram od kapitana portu w Bulelang, a jego
treść zmroziła moją krew. „Silny wiatr z otwartego morza… jacht dryfuje”.
Nie zwlekając ani chwili przywołaliśmy samochód. Załadowaliśmy bagaż i szybko
wróciliśmy do Zjawy III. Obawiając się złych wiadomości, dozorca hotelowy nie wziął od
nas za pokój, a jedynie za jedzenie. Spoglądałem z samochodu na ludzi wracających do
domów z pracy, na kobiety spóźnione koniecznością obmycia pod prysznicem swoich
spoconych ciał, próbowałem ukoić mój niepokój. Był piękny wieczór, chłodny i świeży, a
królująca cisza i piękno zmagały się z powracającymi myślami o klątwie wiszącej bez
wątpienia nad Zjawą III. Giwa, nasz kierowca, rozumiał nasze nastroje i pędził po szosie.
Ignorując wiele przepisów, dokonał cudu znajdując właściwą drogę w górach w mrokach
nocy. Dotarliśmy do Bulelang przed północą.
Napotkała nas grupka ludzi i po drodze na pomost dowiedzieliśmy się, co zaszło.
Podczas silnego wiatru, który wiał tylko dwie godziny, lina drugiej kotwicy zaplątała się
w główną linę kotwiczną i Zjawa III zaczęła dryfować w kierunku przybrzeżnej płycizny.
Kapitan portu z pomocą kilku wyspiarzy i łodzi kompanii K.P.M. odholowali Zjawą III od
niebezpiecznego miejsca, zanim osiadła na mieliźnie i zakotwiczyli ją prowizorycznie.
Nasze najgorsze oczekiwania znikły, gdy w pośpiechu weszliśmy na pokład i zaczęliśmy
porządkować plątaninę lin i doprowadzać dek do porządku. Podnieśliśmy grota i
przestawiliśmy Zjawę III troszkę dalej od mielizny, rzucając jej własne kotwice.
Na szczęście nie było żadnych uszkodzeń poszycia i w zęzie nie było widać
przyrostu wody. Rumpel został wypchnięty ze swojego dolnego gniazda, ale to był błahy
szczegół. Po nurkowaniu następnego dnia, mogliśmy powrócić do poprzedniej pozycji.
Zjawa III nie była ubezpieczona i z tego powodu K.P.M. zdecydowało się nie pobierać od
nas zapłaty i poprzestać jedynie na naszych gorących podziękowaniach. Moimi jedynymi
kosztami, które były zawsze istotną sprawą, była zapłata połowy dniówki dla ludzi
pomagających w odholowaniu. Koniec końców byłem szczęściarzem.
19 września, tuż przed południem, wypłynęliśmy z Bulelang przy bardzo słabym
wietrze. Następnego dnia minęliśmy cieśninę Sapudi i nocą Zjawa III stanęła na kursie
wzdłuż wybrzeża wyspy Madura. Wchodząc na Morze Jawajskie napotkaliśmy słynną
flautę, trwającą od rana, która koło południa zmieniła się w leciutki wietrzyk ze wschodu.
Wiatr zaczął się stopniowo wzmagać, zmieniają się na północno-wschodni, północny, a
nawet północno-zachodni. Pod wieczór znów zdechł i dopiero przed północą
napotkaliśmy chłodną, lądową bryzę, która nadeszła z południa, jak zwykle
zapowiedziana przez cienką linię białych chmur, nagle wyłaniających się zza gór.
Każdego ranka przed wschodem słońca, kreseczki małych, żaglowych kajaków
pojawiały się z kierunku niewidocznego brzegu. Lubiliśmy przyglądać się jak łowiły ryby,
czasami nawet dawało się zauważyć większe szkunery, do których podpływaliśmy, aby
przerwać nieco monotonię.
W niedzielę, 25 września, o godzinie 00.15, weszliśmy do Tandjong Priok, portu
Batavii. Biały liniowiec K.P.M. zasalutował Zjawie III, kiedy opuszczał port i wkrótce
otoczyła nas gromadka łodzi motorowych. Niespodziewaną ulgę przyniósł nam
deszczowy prysznic, pierwszy odkąd opuściliśmy wyspę Possession. Urzędnicy portowi,
zgodnie z procedurą, przybyli na pokład, bardzo przyjacielsko wypełniając swoje
obowiązki i zasugerowali nam najlepsze miejsce do rzucenia kotwicy, w miejscowym
klubie jachtowym. W poniedziałek rano, poszedłem do ogromnej stoczni N. V. Droogodk
Maatschappij, aby zorientować się w możliwości wyciągnięcia Zjawy III na pochylnię.
Główny inżynier, młody Holender o miłym uśmiechu, poinformował mnie, że było to
jedyne miejsce, gdzie mogłem to zrobić i kosztowałoby to 100 guldenów. Przybliżony
koszt naprawy mógł być określony po inspekcji. Musiałem to przemyśleć. Nie mogłem
wpędzić się w koszty poza posiadane środki, a były one naprawdę ograniczone.
Ze stoczni Dave i Blue towarzyszyli mi do Polskiego Konsulatu, oddalonego jakieś
pięć mil od Batavia. Tam odebraliśmy długo oczekiwaną pocztę. Konsul, Pan Dr.
Przybyłkiewicz i jego żona władali kilkoma językami, nie wyłączając angielskiego.
Mogliśmy łatwo się porozumieć, lecz kiedy Dave i Blue zajęli się czytaniem swojej
poczty, miałem przyjemność znów porozmawiania w moim własnym języku. Byłem
zaskoczony, kiedy Dr. Przybyłkiewicz zapytał mnie: „A co z przeciekaniem Zjawy III?”.
Wyjaśnił mi, że redaktor Kapiszewski napisał do niego, że Zjawa III raportowała przecieki
w Brisbane. Zapytywał Dr. Przybyłkiewicza o potwierdzenie tych wiadomości i pomógł
mi w miarę możliwości. Myśląc, że takie wiadomości dotarły do mojej rodziny,
niespokojnie otworzyłem swoją pocztę. Prawie każdy list nawiązywał do „przeciekania”,
a niektóre zawierały nawet wycinki gazet. Ekspres Poranny zamieścił obszerny artykuł
zatytułowany: „Alarmujące SOS z wybrzeża Australii - Polski jacht przecieka”.
Wytłumaczeniem było, że dwóch polskich radioamatorów odebrało komunikat z
holenderskiego parowca Vogelnsam, że silny sztorm szalał w pobliżu Brisbane i Zjawa III
zaczęła przeciekać sygnalizując to rakietami wzywającymi pomocy. Miało to się
wydarzyć 29 sierpnia 1938 r. Dopiero gdy przeczytałem list z Sydney, zorientowałem się o
co chodzi.
Łódź, która miała kłopoty, to był luksusowy jacht motorowy Fram, który opuścił
Sydney po Zjawie III. Osiadł on na mieliźnie, podczas pokonywania kanału South of Rous
w drodze do zatoki Moreton. W końcu został ściągnięty i odholowany do Brisbane w celu
naprawy. S/s Vogelensam musiał wiedzieć o Zjawie III i pomylił się w identyfikacji.
Następnego dnia Polski Konsul poszedł ze mną na spotkanie z szefem suchego doku.
Dowiedziawszy się o moich problemach, szef radośnie obwieścił mi, że nie pobierze
opłaty za dokowanie, a jedynie za reperację i tak Zjawa III mogła być wyciągnięta, przy
użyciu ich 50-cio tonowego dźwigu, w następnym tygodniu.
W międzyczasie spędziliśmy bardzo miło wolny czas. Konsul był łaskawym
gospodarzem i zachęcał nas do wielu uroczych wycieczek. W trakcie jednej z nich
odwiedziliśmy Buitenzorg, oglądając najbogatszy ogród botaniczny na świecie. Inna
zaprowadziła nas do ciągle czynnego wulkanu Kavaradte, 6200 stóp nad poziomem
morza.
Dla mnie dodatkową atrakcją były uczty w domu Konsula i miałem przyjemność
skosztowania wielu polskich potraw, które niemalże zapomniałem. Wraz z Konsulem
odwiedziliśmy Dowództwo Harcerstwa i 17-tą Drużynę Morską. Drużynowym był Pan
Cochlovius, doskonale znany w środowisku harcerskim, którego asystentem był Pan
Wagenaar, oficer Marynarki Holenderskiej i w tym czasie dowódca Bazy Pocztowej
Hydroplanów.
Kiedy nie pracowaliśmy na Zjawie III, większość czasu spędzaliśmy z Wagenaarem.
Przed wypłynięciem podarował on nam wspaniałą kotwicę z mocną, długą liną, która
pomogła nam wymienić starą, wygiętą w Bulelang. Obdarował nas także bomem do
dużego spinakera. Zjawa III nie miała takiego żagla, ale zrobiliśmy go z resztek starego
grota potarganego na rafie Eh. Szycie żagla było nowym doświadczeniem dla Dave i Blue,
ale wywiązali się z tego pierwszorzędnie.
W tym czasie w Tanjong Priok panowały wyjątkowe upały i Batavia była raczej
senna. Centrum Batavii było relatywnie małe, mieszcząc przeważnie sklepy, zamknięte
codziennie pomiędzy południem i godziną 17.00. Była to zasada wprowadzona przez
Holendrów w ich Wschodnich Indiach.
W Bandoeng, drugim co do wielkości mieście, mieściło się Ministerstwo
Komunikacji, a w odległym Djocjakarta, 50-cio milionowym narodem jawajskim, z
wysokości swojego pałacu i świątyń, rządził Sułtan.
W Bandoeng, które było centrum skautingu, byliśmy bardzo zajęci przez całe dwa
dni. Wzbudzałem ogólne zainteresowanie naszym polskim mundurem harcerskim, który
był naprawdę czymś wyjątkowym.
Zgodnie z planem Zjawa III została wyciągnięta przez dźwig 30-go września. Byłem
zadowolony, widząc nieuszkodzony ster. Tu i ówdzie były drobne uszkodzenia poszycia,
ale największym problemem było łączenie nasady dziobowej i kilem. Wskazywały
wyraźnie potężne uderzenia jakie znosiła Zjawa III, kiedy zmagała się z rafami. Lekka
konstrukcja łodzi nie mogła się im przeciwstawić. Drewno nie było porozrywane, ale
wymagało wygładzenia i naprawy. Robotnicy stoczniowi naprawili to znakomicie, tak że
Konsul i ja zaczęliśmy obawiać się o wysokość rachunku, zwłaszcza, że nie było
jakichkolwiek widoków na „pożyczkę” od ZHP. Kierownictwo zapewniło nas, że naprawy
zostaną wykonane minimalnym nakładem kosztów, ale zacząłem zastanawiać się co
znaczą małe koszty dla tak dużej stoczni.
Pęknięcia i rysy zostały uszczelnione od wewnątrz i od zewnątrz, a uszkodzenia i
połamane klepki, naprawione tak pięknie, że uszkodzenia były trudne do zauważenia.
Kowal ukuł półcalową żelazną płytę w kształcie ogromnej stopy, aby uzupełnić nasadę
dziobową. Kiedy było to już gotowe, wcisnęli ją w szczelinę i przynitowali. W efekcie,
robota wyglądała tak solidnie, że majster powiedział, że gdy Zjawa III znów uderzy w
rafę, tym razem ucierpi rafa.
Podczas dopasowywania stalowej stopy, musieliśmy usunąć trochę kamiennego
balastu i ludzie zauważyli różnice w barwie i wzorach, w stosunku do miejscowych
kamieni. Nie umknęło to uwadze majstra i było bardzo ciekawe. Zabrał wszystkie
kamienie balastowe ze Zjawy III do budowy ozdobnej werandy w swoim domu i zastąpił
je 3 tonami żelaznych kloców po 20 funtów każdy. To było coś, czego pragnąłem od
początku budowy, ale nie mogłem tego zdobyć. Nie przypuszczałem, aby kiedykolwiek to
się zdarzyło. Dzięki nam trzem, udało się wytransportować wszystkie kamienie na brzeg.
Mieliśmy znakomitą okazję do starannego oczyszczenia zęzy. Mogliśmy dokładnie ją
wypłukać. Wywierciłem półtoracalowe otwory w kilu, a następnie uszczelniłem je
drewnianym wypełniaczem i zabezpieczyłem mosiężnymi płytkami. Płyty zabezpieczały
mocowania do momentu gdy musielibyśmy je znów poprawiać.
Po wymalowaniu spodu i powierzchni, Zjawa III została znów spuszczona na wodę i
przycumowana wzdłuż doku. Umieściliśmy żelazny balast w zęzie i Zjawa III zanurzyła
się głębiej, powyżej linii wodnej, bardziej niż z kamieniami, które były w niej wcześniej.
Konsul chciał być ze mną podczas płacenia rachunku. Poszliśmy razem, zobaczyć się
z szefem. Ludzie wykonali doskonałą robotę i ich profesjonalizm był widoczny od
początku. Każdy człowiek, który pracował na Zjawie III był doskonale przygotowany i
zasługiwał na sowitą zapłatę, pomimo tego rachunek opiewał jedynie na 28 guldenów.
Kiedy wraz z Konsulem dowiedzieliśmy się o tym, doznaliśmy szoku, szef uśmiechnął się
i uścisnął moją dłoń. „Oczywiście,” powiedział, „ludzie zrobili to dla Ciebie w prezencie,
tak że ja też przyłączyłem się do nich. To nie jest rachunek”.
Przez jakiś czas mówił o wyprawie i kiedy szykowaliśmy się do wyjścia, życzył
szczęścia Zjawie III i jej załodze. Ten sposób pomocy i życzliwości był wspaniały.
Po naszym powrocie na cumowisko w klubie jachtowym, niezwłocznie zaczęliśmy
przygotowywać się do następnego etapu wyprawy, odległego o 2000 mil na zachód
archipelagu British Chacos. Podczas pobytu w stoczni dokonaliśmy naprawy otaklowania,
lecz wciąż było wiele do zrobienia i poprawienia. Jak tylko Zjawa III była w należytym
porządku, zabraliśmy skautów z 17-tej Drużyny Harcerskiej na jednodniową wycieczkę, a
kilka dni później zrobiliśmy podobną dla personelu dyplomatycznego z Batavii,
zaaranżowaną przez Dr. Przybyłkiewicza.
Notki i artykuły, które pojawiały się często w prasie, bardzo mnie cieszyły,
dowodząc, że cel mojej wyprawy stawał się rzeczywistością. Konsul poinformował mnie,
że jego minister w Warszawie bardzo interesował się wyprawą Zjawy III i polecił mu
pomagać mi w miarę możliwości i wykorzystać sławę polskiego jachtu, dla skautów,
sportu i kontaktów towarzyskich. To, jak zdążyłem się przekonać, robił całkiem dobrze.
Nasze dyplomatyczne cele podróży: Kair, Algier i Londyn, były dobrze poinformowane,
tak że po dotarciu tam nie czułem się całkiem obco.
Wszystko to nie było dla mnie całkiem zwyczajne. To był dowód, że „Wiatr od
morza”, natchnienie dawnych królów i przesłanie Ligi Morskiej i Kolonialnej były wciąż
żywe w całej Polsce.
Fot. 32. Mężczyźni z Timoru.
godzina Kurs kompasowy W by N. Wiatr SW siła 5. Prąd wschodni, 1/2 węzła. Niebo czyste, samosterowanie pod podwójnie
zrefowanym grotem, sztakslem, bezanem, kliwrem. Dwie latające ryby na pokładzie, świeże śniadanie, każdy po
24.00 gryzie.
godzina
KK W by N, wiatr SW by S siła 5-6. Łopoczące żagle, przyspieszamy.
01.00
godzina Wiatr siła 7-8. Pęknięty lewy główny sztag na wysokości salingów. Płyniemy pod sztakslem i bezanem.
godzina
Wiatr SE siła 7-8. Naprawiamy. Około północy pęka linka pomiędzy topami. Przewalają się wielki fale.
08.30
godzina Płyniemy pod bezanem. Skończona naprawa lewego sztagu i ku wielkiej uldze znów trzyma drzewce mocno. Ciągle
godzina
Pod bezanem i sztakslem. Kurs kompasowy SSW. Wiatr W siła 8. Pochmurno. Szkwali. Fale krzyżujące.
13.45
godzina Pękł główny sztag na prawej burcie. Wciągnięty. Trzeszczenie wiązań poprzecznych i wzdłużnych, pracujemy ciężko
godzina
Blisko trasy parowca.
23.00
godzina
Kurs i wiatr bez zmian. Płyniemy powoli pod kilkoma żaglami.
24.00
Weszliśmy do Port Said w nocy 19 marca z lekkim wiatrem, lecz pod zrefowanymi
żaglami, obawiając się, że w każdej chwili główny maszt mógł się zwalić. To było bardzo
rozczarowujące i okrutne, musieć płynąc z powrotem.
Zjawa III potrzebowała nowego grotmasztu, zrobionego z lekkiego drewna i nowych
stalówek. Mój budżet, jednakże był daleki od tak niespodziewanych wydatków.
Szczęśliwie Nick Darras, który wiedział wszystko, co warto wiedzieć, zabrał mnie w
jedyne miejsce, gdzie był odpowiedni budulec. Tam znaleźliśmy górskie jodły,
importowane z Jugosławii, na maszty dla feluccas. Jedna, którą wybrałem dla Zjawy III,
kosztowała 10 funtów. Wydawca Kwapiszewski przybył z pomocą telegrafując mi 30
funtów, a Polacy z Kairu z pomocną dłonią Prałata Ściskały ofiarowali 12 funtów na rzecz
Zjawy III. Z tym niespodziewanym zastrzykiem pieniędzy, prace na jachcie przebiegły
bardzo sprawnie.
W tym czasie ociosaliśmy kłodę i wyrównaliśmy do wielkości i kształtu jaki pasował
do Zjawy. Zrobiliśmy maszt trochę grubszy niż stary, aby skompensować siłę drzewa
manglowego, które pękło paskudnie, ale się nie złamało.
28 kwietnia, dzięki uprzejmości Komandora Henry’ego A. Denham, stary maszt
został usunięty i obsadzony nowy. Odbyło się to za pomocą dźwigu lekkiego krążownika,
H.M.S. Penelope, goszczącego w Port Said. Oficerowie i załoga byli bardzo pomocni i
dołożyli wykonane własnoręcznie kliny i zaklinowali nowy maszt na sztywno, zanim
napięliśmy liny.
Po obsadzeniu, czekała nas długa, żmudna praca przy otaklowaniu i olinowaniu, ale
szczęśliwie liny i malowanie było w Egipcie bardzo tanie. Kiedy skończyliśmy nowy
maszt, był o połowę lżejszy niż poprzedni, a nowe olinowanie wyglądało porządnie i
solidnie.
Dno łodzi było całkowicie obrośnięte i musieliśmy je oczyścić skrobaczkami, a silne
w Port Said pływy ułatwiły nam wypchnięcie łodzi na brzeg. Wkrótce Zjawa III była
gotowa do drogi, lecz wtedy zebrały się znów chmury, choć innej natury, ciemne,
polityczne chmury zbierały się nad Europą. Właśnie wtedy otrzymałem pół-oficjalny list z
Warszawy, doradzający mi, że pewniejszą drogą do Polski powinno być żeglowanie przez
Morze Czarne i Rumunię, gdzie mógłbym pozostawić Zjawę III w Konstancy i wrócić do
Polski pociągiem.
Moje przeczucia w tej sprawie były bardzo złe. Nigdy w moich planach nie brałem
pod uwagę, że mogę wrócić do Polski lądem. Wyruszyłem przez morze
i powrócę przez morze. Moja reakcja była jedyną nadzieją, nadzieją tak silną, że
próbowałem zrozumieć ludzi, którzy nie są w stanie nauczyć się nic od historii. Wiedzieli,
co się stało, i że może się to już nie powtórzyć. Podczas niektórych moich bezsennych
nocy, targany w odległych kotwicowiskach, często przypadkowo przypominałem sobie co
robiłem jako młody chłopak. W tym szczególnym czasie przyszło mi do głowy coś
proroczego. Czytało się: „ABC człowieczeństwa: seks, siła życiowa. Nadzieja, siła
wytrwania. Wszystkie wiary, cześć nadziei!”. Czułem, że nie wolno mi tracić nadziei.
W odpowiedzi do Warszawy wyraziłem swoją wiarę, że zdołam dotrzeć do Gdyni
przed wybuchem wojny, przyspieszając moją podróż przez: Maltę, Algier, Gibraltar,
Southampton, Danię, … do Gdyni.
W sobotę, 13 maja 1939, w znakomitej formie opuściliśmy znów Port Said. Tym
razem już tam nie wróciliśmy.
Pogoda była pochmurna i paskudna, a silny wiatr z północnego-zachodu zmusił nas
do założenia jednego refu na grocie. Po przejściu kanału, zobaczyliśmy po prawej burcie
wspaniały widok, dwumasztowy, arabski szkuner, otaklowany w łacińskie żagle, bez gafli,
kierujący się pod skróconymi żaglami na Cypr. Tu należy wspomnieć, że Dave i Blue
nigdy nie przejmowali się pogodą. Blue mawiał, „Wyruszając przy kiepskiej pogodzie,
będziemy mieli szansę na złapanie lepszej po drodze.” Potem niezwłocznie szedł
przyrządzać posiłek.
Planowałem, że powinniśmy jak najprędzej dotrzeć do latarni Damietta, gdzie nasz
kurs powinien się zmienić na lepszy, z północno-wschodnim wiatrem. Biorąc pod uwagę,
że na wysokości Krety (Candia) często wywoływane są zaburzenia pogodowe i sztormy, a
silniejszy wschodni prąd morski przebiega blisko wybrzeża Afryki, zdecydowałem się
trzymać blisko linii prostej na Maltę. Planowałem płynąć środkiem pomiędzy Krętą i
wybrzeżem Aftyki.
Przy pięknej pogodzie i błękitnym morzu Zjawa III osiągnęła pozycję 28°34’E i
32°36’N w południe, 17 maja, 200 mil od Port Said. Nieustannie sprawdzałem moją
astronomiczną nawigację z nawigacją obliczeniową i z radością stwierdzałem, że różnice
były ciągle niewielkie. To była bardzo komfortowa wiedza podczas złej pogody
uniemożliwiającej obserwację, zwłaszcza, że Zjawa III nie posiadała logu do pomiaru
prędkości i drogi.
Po południu, 17-go, złapała nas flauta. Morze zrobiło się płaskie i gapiło się na nas
tępym, oleistym spojrzeniem. Noc nastała ciemna, wilgotna i cicha… tak cicha, że
wydawało się, iż cały świat gdzieś przepadł we śnie, nie wyłączając naszej łódki
i żagli skulonych wokół drzewców. Czasami słyszeliśmy dźwięki, tętnienie śruby,
jakichś przepływających parowców, zbyt daleko aby dostrzec ich światła.
Lekki wiatr z południowego-wschodu przerwał ciszę i morze zaczęło krzyżować się
lekkimi falami, zmuszając nas do przywiązania bomów, które mogły zostać wyszarpnięte
trzepotaniem i uderzaniem żagli. 19-go wiatr zmienił się na wskaźniku z południowo-
wschodniego na południowo-zachodni, ale przybrał na sile i Zjawa III zrobiła duże
postępy. O godzinie 19.00 moją pozycję obliczyłem na 25°5’E, 33°20’10”N. Zjawa III
wciąż płynęła kursem WNW, o jeden dzień dłużej przed zmianą na wilgotne ENE. Tak
więc w nocy wiatr zmienił się na zachodni i przybrał do siły 7-8.
Brzydka zachodnia pogoda złapała nas po minięciu Krety, tak że znów
przymocowaliśmy rumpel i pozostawiliśmy Zjawę III samą sobie pod zrefowanym
głównym i sztakslem na kursie, z grubsza, północny-zachód na północ. Kierując się na
północ miałem nadzieje wyrwać się z zachodniego i złapać delikatny północny wiatr,
który dominuje w północnej części Morza Śródziemnego. W tym czasie pogoda nie
sprawiała Zjawie III większych kłopotów, choć wiatr spieniał morze, budując ostre,
strome fale.
Noc minęła… potem dzień… potem znowu noc, i ciągle silnie wiało. Dopiero 22-go,
o 15.00 osłabło. Wiatr zmienił się na północno-zachodni, zmuszając nas do zmiany kursu.
Jednakże, był to dobry moment do zmiany kursu, gdyż Zjawa III zbliżyła się do wybrzeży
Grecji, na pozycję 36°10’N i 22°E. Wyglądało na to, że jednocześnie mamy za mało i za
dużo wiatru, a teraz było go ledwie tyle, aby posuwać się do przodu.
Wciąż nadciągał lekki wiatr z zachodnio-północnego-zachodu i Zjawa III ciężko
pracowała na każdą milę. 23-go zrobiła 23 mile. 24-go 20 mil. W końcu, 29-go Zjawa III
znużona dotarła na pozycję 35°18’N i 15°33’E, 60 mil od portu Valetta. Lekki wiatr z
zachodnio-południowego-zachodu, wieczorem zaczął zmieniać się na południowy, na noc,
aż do następnego popołudnia. Przez zamglone powietrze, niesione znad Sahary,
widzieliśmy Maltę. Odległość z Port Said mierzona w linii prostej wynosiła 900 mil,
pozostało jeszcze 1500 do przepłynięcia.
Fot. 40. Ogromne mury obronne były przyjazne dla Zjawy III.
4.15. Piętnaście
Z SILNYM WIATREM, POD PEŁNYMI ŻAGLAMI ZJAWA III PRZESZŁA
PRZEZ WĄSKIE I PRAWIE NIEWIDOCZNE PRZEJŚCIE DO MAJESTATYCZNEGO
PORTU W VALETTA. Zakotwiczyliśmy o godzinie 18.25, 30-go maja 1939 r. Skalisty
brzeg, wyrastający wysoko był imponujący swoją potęgą obronną i malowniczymi starymi
zamczyskami. Na wschodzie, w licznych małych zatoczkach, stały wielkie okręty, psy
wojenne tego potężnego imperium, o którego sile mogłem przekonać się podczas mojej
wyprawy.
W 1530 r. Rycerze Świętego Jana, zostali wypędzeni przez Turków z wyspy Rodos i
osiedlili się tu, tworząc z Malty potężną twierdzę na południowej rubieży Europy,
chroniącą przed zalewem Islamu, tak jak Polska chroniła Europę Wschodnią. Po ciężkim
oblężeniu przez Turków w 1665, kiedy Rycerze nieomal nie ponieśli klęski, wybudowali
warowne miasto Valetta. To było tak silnie ufortyfikowane miasto, że uważano je za nie
do zdobycia. Sam Napoleon podzielał to przekonanie i w swojej kampanii egipskiej w
roku 1798, tylko dlatego udało mu się zdobyć Maltę, że część Rycerzy Świętego Jana,
pochodzenia francuskiego (którzy akurat wtedy przewodzili Bractwu), otworzyli mu
bramy miasta. Jednakże Maltańczycy, nie nastawieni życzliwie do francuskich praw,
poprosili Nelsona, po jego powrocie do Anglii, po zwycięskiej batalii nad Nilem, o
pomoc. To rozpoczęło dwuletni okres oblężenia, zakończonego powrotem Malty do
Wielkiej Brytanii. Dobrze zabezpieczona przez lata, twierdza była wykorzystywana przez
Marynarkę, jakkolwiek większe okręty, z uwagi na izolację Malty, były wycofane do
Gibraltaru i Aleksandrii.
Zjawa III została odprawiona przez urzędników portowych, a następnie przez oficera
Marynarki, po wejściu do portu wojennego. Zaraz po ich zejściu, na pokład wskoczył
agent dostawcy okrętowego. Musiałem trochę kupić, trochę wydać pieniędzy, wtedy
szybko się wyniósł. Jednakże jeden człowiek pozostał, starej daty, dystyngowany,
współwłaściciel firmy Frank i Joseph. Powiedział, że może nam dostarczyć każdą rzecz,
małą czy dużą, o każdym czasie za dnia i w nocy. Najbardziej w tym czasie miałem chęć
na świeży chleb. Okazało się, że był tak dobry, jak prawdziwe były jego słowa, choć
miałem wątpliwości czy cokolwiek na nas zarobił. Powiedział nam później, że często
handlował z polskimi statkami i pragnął zrobić coś dla Zjawy III, noszącej polska banderę.
Powiedział, że nasza rekomendacja może mu pomóc w interesach.
Polski Konsul, zamożny kupiec maltański, rzucił na nasz pokład pokaźną paczkę
listów. Był zadowolony, widząc Zjawę III, gdyż czytał o niej i był poinformowany o
polskiej wyprawie przez Ministra w Warszawie. Prasa australijska wciąż zamieszczała
wiadomości o Zjawie III i odkryliśmy, że echa dotarły do Anglii. Naczelnik Skautów
Malty, Komandor Price i sekretarz, Kapitan Mead, poinformowali nas, że Królewska
Kwatera Główna w Londynie, poleciła im zaopiekować się nami podczas naszego pobytu
na Malcie. Co uczynili. Odwiedziliśmy bardzo prężną drużynę skautów i odbyliśmy
wielką wycieczkę po mieście i fortach. W Rabacie, gdzie wyskoczyliśmy z Komisarzem
Dystryktu, Marquis Barbaro de St. George, poszliśmy do wspaniałego domu przy Alei Św.
Augustyna, nazwanym po polsku Złota Dola. To był, jak nam wyjaśnił Marquis, dom
polskiej dziewczyny. Pamiętał jedynie, że miała na imię Marysia. Jej mąż, William
Buhagiar, był prawnikiem, którego poznała studiując w Qxfordzie. Niestety w tym czasie
nie było ich na Malcie i nie mogliśmy ich spotkać.
W małej wiosce Musta, Marquais pokazał nam ogromny kościół wybudowany w
czasach panowania Rycerzy Św. Jana. Był trzecim co do wielkości na świecie, po kościele
Św. Pawła w Rzymie i Św. Pawła w Londynie.
Bardzo miło spędziliśmy czas z przyjacielskim Marquis Barbaro de St. George,
często goszcząc w jego domu z piaskowca, pełnego rodzinnych skarbów pochodzących z
czasów wczesnego rycerstwa. Prasa maltańska traktowała Zjawę III z wielką
uprzejmością. Menadżer Połączonych Wydawnictw Maltańskich, przyniósł nam stos
wycinków prasowych na temat Zjawy III, które miały nam się przydać w przyszłym
pisaniu.
Byliśmy w Valetta jedynie cztery dni, przeczekując uderzenie sztormu znad
Atlantyku, na zachodnią część Morza Śródziemnego. Termin zlotu skautów w Szkocji
zbliżał się coraz bardziej. Spędziliśmy dzień na taklowaniu i 3-go czerwca, po oddaniu
salutu Marynarce Wojennej i przyjęciu odpowiedzi od H.M.S Cyclope, Zjawa III opuściła
Valetta o godzinie 14.40. Po ustaniu sztormu ogarnęła nas flauta, tego dnia i przez cały
następny, tak że nie mogliśmy nawet minąć wyspy Gozo, sąsiadującej z Maltą. Flauta i
lekki korzystny wiatr, zbyt słaby aby nas popchnąć do przodu, a silny wiatr od czoła
spychał nas z kursu i zmuszał do halsowania.
7 czerwca, z wielką trudnością, Zjawa III minęła włoską wyspę Pantalleria. Odgłosy
ciężkiej kanonady z wyspy sięgały daleko w mroki nocy, oznajmując żałobę. 9-go, mijając
światła Cani słyszeliśmy podobne wystrzały z francuskiej Bizerty.
Morze było spokojne, a wiatr wiał lekko ze wschodu. Słońce wysyłało złote,
życiodajne promienie z błękitnego nieba i wszystko wyglądało miło i przyjaźnie. Tylko
działa na lądzie, dzieło ludzkich rąk, jakby z innego świata, ryczały o swojej potędze
zabijania i niszczenia. Nie było wątpliwości, że służyły do ataku i obrony.
W nocy nad Bizertą jaśniały strzeliste smugi świateł reflektorów, prawdopodobnie
wypatrujące samolotów. Moja miła dyskusja z Davem okazała się początkowo daremna.
Brytyjska ignorancja Niemiec uwidaczniała, że nie nauczyli się niczego po zniszczeniach
I Wojny Światowej.
W miarę zbliżania się do Europy dowiadywaliśmy się coraz więcej i częściej,
„Trzymasz zły kurs”. Na morzu, jednakże, wszystko było w porządku, poza wiatrem,
który był za lekki. W tym miejscu wybrzeże Afryki było wysokie i dobrze oznakowane
latarniami, które sprawiały, że żeglowanie było bezpieczniejsze. Trzymałem się około 30
mil od brzegu gotowy odskoczyć, gdy wiatr zmieni się na zachodni lub północno-
zachodni. W nocy, 11-go czerwca, niebo zaciągnęło się chmurami, a na północnym-
zachodzie rozbłysło silnymi wyładowaniami. W tym czasie Zjawa III była 18 mil od
latami morskiej na przylądku Bougaroni. Utworzyło się długie spiętrzenie i zapadła flauta
z leciutkim wiaterkiem z zachodu. Barometr opadł, a woda silnie fosforyzowała przez
jakiś czas. Przysposobiliśmy się do złej pogody. O północy wiało już 7-8 z NNW. Czarne
chmury przykryły nas szczelną i grubą warstwą, a potok wody lunął w dół. Błyskawice
rozerwały ciemną masę odkrywając ciemnożółte wnętrze chmur.
Podążająca na zachód Zjawa III płynęła do rana pod sztakslem i podwójnie
zrefowanym grotem. Wtedy wiatr osłabł, ale nadciągnęły groźne fale, ciężkie chmury i
silne szkwały, które odbijały się od wysokich afrykańskich gór i atakowały Zjawę III z
różnych kierunków.
Z postanowieniem zrobienia wszystkiego co przy zachodnim wietrze możliwe,
trzymałem w górze wszystkie żagle. W miarę zbliżania się szkwałów przejąłem ster i
trzymałem trzęsącą się Zjawę III na kursie, luzując główny żagiel od czasu do czasu, aby
nie przeciążać żagli. O północy silny wiatr z północnego-zachodu rzucił nas na brzeg koło
przylądka Carbon. Nad ranem 14-go, z północno-północnego-zachodu, nadeszła ogromna
martwa fala, która zaczęła spychać Zjawę III na skalisty brzeg. Oczywiście była całkowita
flauta. Wciągnęliśmy wszystkie żagle jakie mogliśmy i za cenę śmiertelnego strachu,
Zjawa III zaczęła stawiać czoła martwej fali.
Wieczorem ucieszył nas lekki wiatr ze wschodu i oddalając się od brzegu, Zjawa III
ruszyła do przodu. Szczęśliwie wiatr się utrzymywał i nawet wzmagał, zabierając nas do
Algieru. Weszliśmy do portu 16-go czerwca, o godzinie 8.50 i miło przyjęliśmy
propozycje przycumowania przy przystani Roving Club, pośród wielkiej flotylli jachtów.
Stolica Algieru prezentowała przepiękny pejzaż. Znany Casbah, stare arabskie miasto
i oryginalna warownia były dobrze widoczne, jako biały, ale nie monotonny pas na
stokach. Władze portowe nie pojawiły się na pokładzie, ale słownie wezwały nas do
odbycia kwarantanny. Zrobiłem to tak szybko jak tylko mogłem zejść na brzeg. Po
przywitaniu się z doktorem i podpisaniu papierów oraz uiszczeniu opłaty w wysokości
kilku franków, wszystkie formalności były załatwione. Biurokracja nie dotarła do Algieru.
Może w tym wszystkim było coś, o czym powiedział mi pewien włoski rybak, że nie ma
lepszego życia niż w wolnym Algierze, gdzie człowiek jest pozostawiony samemu sobie,
dopóki żyje zgodnie z prawem.
Tego popołudnia byliśmy w Konsulacie Polskim i zabraliśmy pokaźną paczkę listów.
Konsul, Francuz, został oficjalnie poinformowany o podróży Zjawy III, a jego młody
sekretarz, Pan Czudec, rozpoczął z wielkim entuzjazmem organizować niezwykle krótki
pobyt Zjawy III. Tego popołudnia zaprosiliśmy na pokład reporterów i zetknęliśmy się ze
wszystkimi członkami Polskiej Kolonii, która liczyła jakieś 30 osób. Wieczorem
zjedliśmy obiad w domu Pana Godziszewskiego, Prezydenta Polskiego Towarzystwa w
Algierze. Niegdyś prawnik, ten gentleman był teraz agentem największego domu
wydawniczego we Francji. Na obiedzie był także nasz zaprzyjaźniony pracownik
konsulatu i sponsor, Pan Czudec ze swoją żoną i Pani M. Raugiewicz.
Nie zwlekałem długo w trakcie obiadowych rozmów i skierowałem uwagę na
sytuację polityczną w Europie. Pan Godziszewski był wyraźnie poruszony, kiedy mówił o
sytuacji w swoim ukochanym kraju. Ten stary, miły człowiek widział i przecierpiał bardzo
wiele i musiał uciekać ze swego kraju. Mówił z wielkim bólem w głosie i powiedział nam,
że Polska, w obliczu swoich potężnych przyjaciół, znów pogrąży się w bólu. Kolejny raz
jej ziemie zostaną zniszczone i spustoszone. Mężczyźni, kobiety i dzieci mogą zostać
zabici w ilości takiej jak niegdyś, wszystko… nawet kościelne dzwony… będą złupione i
wywiezione. To był smutny wieczór.
Następnego dnia Państwo Czudec pokazali nam miasto i zabrali nas z wizytą do
Kwatery Głównej skautów w Algierze. Wieczorem mieliśmy gości na pokładzie Zjawy III
i później z Czudecami odbyliśmy długi spacer w labiryntach Casbah.
18 czerwca, Zjawa III zabrała dużą grupę ludzi na całodniową wycieczkę.
Zaproponowałem wyprawę w intencji charytatywnej na rzecz Polskiego Towarzystwa.
Towarzystwo założono całkiem niedawno, liczyło kilku członków i stale borykało się z
kłopotami finansowymi. Wiedząc dobrze co może znaczyć pomocna dłoń, z
przyjemnością zrobiłem to dla nich. Tak więc podróż została zorganizowana. Nie było za
wiele żeglowania, gdyż wiatr był za słaby, ale wszyscy wyglądali na zadowolonych z
samego faktu przebywania na pokładzie, pod żaglami. Nasz postępek był więcej niż
wystarczający w obliczu potrzeb Towarzystwa.
Polski Konsul był obecny w grupie i dzień zakończył się znów przyjęciem w domu
Państwa Godziszewskich. Goście byli chętni do obejrzenia niektórych filmów z mojej 8-
milimetrowej kamery Keyston, tak więc następne przyjęcie zostało zorganizowane już
następnego dnia w Konsulacie.
Nasz pobyt w Algierze był miły i intensywny, ale musieliśmy wypływać. Żegnając
się z nowymi przyjaciółmi, Zjawa III opuściła cumowisko pod pełnymi żaglami, 20-go
czerwca, o godzinie 9.00.
Wystartowaliśmy nieźle z lekkim wiatrem ze wschodu, który zabrał Zjawę III na 90
mil do przylądka Tenez. Minęliśmy go o 4.00, 21-go. Potem na jakiś czas ogarnęła nas
flauta. Następnie zaczęło wiać z południowego-zachodu i wiatr przybrał w nocy do 5 i
przeniósł Zjawę III przez południk 0 Greenwich o północy, 22-go. Koło wieczora wiatr
popchnął nas niefortunnie na północ i zobaczyliśmy góry Hiszpanii.
Dla Blue i Dave’a był to pierwszy widok Europy. Dla mnie pierwszy raz po siedmiu
latach. To było dla nas ekscytujące. Tej nocy widzieliśmy światła przylądka Tinos i
odblask świateł przylądka Palos. Tam zostaliśmy zatrzymani na kilka dni pomiędzy
przylądkami Palos i Gata. Zaraz po północy, 22-go czerwca, wiatr zelżał do flauty. Nie
mając naporu na żagle, łódź zaczęła się kołysać na stromych falach, które pojawiły się
znikąd. Na swoją nocną wachtę, Blue przywiązał liną odciągową główny bom, z
największym żaglem, przewalającym się z boku na bok, który pękł nagle pośrodku, a Blue
krzyknął głośno. Dave i ja wyskoczyliśmy na pokład i opuściliśmy żagle zanim bardziej
się uszkodziły. Powiesiliśmy żagle sztormowe, które zrobiliśmy w Port Said i pod
budzącym się południowo-zachodnim wietrzykiem Zjawa III zaczęła trzymać się kursu.
Nie miałem okazji odpocząć tej nocy. Nagle wiatr przybrał do 4, doszedł do 8 i o
3.35 żagiel sztormowy, który był nasza nadzieją, rozpadł się na kawałki. Zjawa III pod
sztakslem i bezanem pokonywała dryf w kierunku przylądka Tinos, a ja z pomocą Dave’a
spędziłem cały poranek 23-go szyjąc główny żagiel, aby Zjawa III znów stała się jachtem
żaglowym.
W południe, usiłując przejść przylądek de Gata, mieliśmy Zjawę III pod sztakslem i
podwójnie zrefowanym grotem. Popołudnie przyniosło nam nawet silniejszy wiatr i
zmusiło nas do zwinięcia grota. Znów Zjawa III została pod sztakslem i bezanem. Gdy
minęliśmy zewnętrzną krawędź zatoki zapisałem:
godz. Wiatr SW - siła 8. Czyste niebo. Lewy hals pod sztakslem i bezanem. Fale takie wielkie, są fascynujące. Wiatr
gwiżdże z furią w olinowaniu. Żadnych glonów na pokładzie. Przepływające parowce ciężko się kołyszą, wioząc masę
15.45 wody na pokładzie. Czujemy się żałośnie.
Wieczorem, 29 sierpnia, Zjawa III znów stała w pięknej krasie białych żagli i przy
korzystnym prądzie rozpoczęła halsowanie pod wiatr w dół rzeki Southampton. Dave i
Blue byli zadowoleni, że znów są na pokładzie. O godz. 20.30 weszliśmy pomiędzy dwa
forty i zmieniliśmy kurs na Nab Tower mijając ją z prawej burty. Przeciwne wiatry i
szkwały akompaniowały nam nieustannie dopóki, w południe 31 sierpnia, nie
osiągnęliśmy Przylądka Dungeness. Tam na kilka godzin otoczyła nas gęsta mgła, w
której dostrzegliśmy polski statek rybacki płynący na zachód. Pod wieczór, niedaleko
Dover, mgła ustąpiła i poprzez białe klify mogliśmy dostrzec słynne miasto. Nieopodal
pływały dwa niszczyciele zajęte patrolowaniem. Jeden z nich podpłynął bardzo blisko
Zjawy III i zasalutował. Jego załoga pomachała do nas.
W nocy ustawiłem Zjawę III kursem pomiędzy Kentish Knock i Galloper
pozostawiając mielizny Goodwin dobrze za lewą burtą. 1-go września o godz. 19.00
ujrzeliśmy ląd w pobliżu Lowestoft. Gdy zapadł zmrok nie udało nam się dostrzec
żadnych świateł miasta. Zastanawialiśmy się czy była to tak gęsta mgła czy zaciemnienie?
O godz. 22.40 zobaczyliśmy za dziobem światła latarniowca Corton i dobrze po północy
zakotwiczyliśmy na redzie Great Yarmouth.
Bardzo wcześnie rano podpłynęła motorówka z Great Yarmouth oferując holowanie.
Podziękowałem jej sternikowi i powiedziałem, że poczekamy na wiatr. Nie wydawał się
słuchać co do niego mówię… przyglądał się uważnie fladze Zjawy III.
„Ubiegłej nocy Niemcy zaatakowali Polskę”, powiedział.
Przypuszczam, że w głębi serca byłem w jakiś sposób na to przygotowany, lecz
usłyszeć takie wiadomości… faktycznie wypowiedziane słowa… i w dodatku w tak
piękny poranek. Było to jak nie przebudzenie się z nocnego koszmaru. Dave i Blue
podzielali mój ból. Na ich twarzach rysowała się ogromna powaga, jakiej nigdy dotąd nie
widziałem, gdy wyrażali swój smutek i współczucie. Wiedzieli co dla mnie znaczyła ta
wiadomość, że nawet w tych wielkich chwilach Polska była rozszarpywana, wysadzana i
grzebana przez wandali.
Myślałem o ludziach, którzy właśnie cierpieli, niezliczone ilości cierpiących; moja
mama, moja rodzina, przyjaciele. Nie wiedziałem czy ich kiedykolwiek znów zobaczę.
Myślałem o tym również z ironią. Pomyślałem, że jak na ironię, tak wspaniałą kulturę
stworzono w Niemczech, a mimo to Niemcy wybrali wojnę i mord… a nawet tortury, aby
osiągnąć swoje cele.
Zerwała się świeża bryza przyciągając naszą uwagę i z nią weszliśmy do portu
cumując przy Mission Quay. Poruszaliśmy się jednak nienaturalnie, sparaliżowani
tragicznymi wiadomościami. Kapitan portu, W. Sutton, już czekał i wręczył mi telegram z
konsulatu w Londynie z poleceniem zakończenia podróży i pozostawienia Zjawy III w
Wielkiej Brytanii. Przez całą podróż w mojej książce pokładowej gromadziłem wpisy
urzędników wszystkich portów, gdy do nich zawijałem i je opuszczałem. Wpis Kpt.
Suttona, na wejście do portu, był unikalny:
„Jacht żaglowy, Zjawa III, przybył do Gt. Yarmouth 2 września 1939 r.,
w drodze do Gdyni, Polski. Z powodu wybuchu wojny pomiędzy Niemcami a Polską
dnia 1 września 1939 r., Zjawa III otrzymała polecenie Polskiego Konsula Generalnego
pozostania w Anglii”.
Najbardziej nieoczekiwany koniec podróży Zjaw.
Tej samej nocy napisałem list do konsulatu z prośbą o zaaranżowanie mojej podróży
do Polski przez neutralne kraje ponieważ chciałem wstąpić do Polskich Sił Zbrojnych.
Gdy czekałem na odpowiedź, znalazłem dobre miejsce do cumowania Zjawy III na czas
trwania wojny. Zabrałem ją do Lowestoft, a potem do pobliskiego Oulton Broads, gdzie z
uprzejmą pomocą kapitana portu, Pana Hoseasona, bezpiecznie zakotwiczyłem ją na
wodach wewnętrznych.
W tym czasie Królewska Kwatera Główna Skautów przysłała mi 40 funtów, zebrane
przez Alexandria Palace Television oraz stacje radiowe i prasę. Dave i Blue, którzy
zamieszkali u swoich krewnych w Londynie, również otrzymali po 30 funtów każdy.
Dave Walsh wysłał do mnie list, który był czymś więcej niż obietnicą utrzymania
kontaktu:
Drogi Władku,
Żadne moje słowa, jakiekolwiek byłyby szczere, nie mogą w żaden sposób przynieść
ulgi w Twym nieszczęśliwym położeniu, więc nie będę zanudzać Cię wieloma serdecznymi
myślami, które obecnie zaprzątają mój umysł. Chciałbym Cię jednak zapewnić, że
obydwaj, Blue i ja, dzięki Tobie nauczyliśmy się więcej niż nasze nieśmiałe charaktery
pozwalają nam otwarcie wyjawić i chociaż z pewnością ukrywamy głębsze uczucia,
chciałbym abyś zrozumiał, że pod tą zewnętrzną powłoką kryje się sentyment o wiele
silniejszy niż mógłbyś sobie wyobrazić.
Dzięki Tobie i naszemu kontaktowi ze Zjawą III, nauczyliśmy się szanować Polskę i
czujemy się uprzywilejowani i ogromnie zaszczyceni, że płynęliśmy pod polską banderą.
Niemal czujemy, jeśli mogę być tak śmiały, aby to powiedzieć, że jesteśmy Polsce coś
winni… lub powinniśmy w jakimś nieskończenie małym stopniu dzielić jej
odpowiedzialność, że obecne tragiczne wydarzenia spowodowały, iż bardziej cierpimy i
martwimy się, niż byłoby to możliwe, gdybyśmy nie byli związani z Tobą i dobrą starą
Zjawą III. Moje myśli gonią w szalonym tempie…
Dave
To był odpowiedni list, w odpowiednim czasie.
Gdy zbliżała się zima i mroźne poranki sprawiły, że życie na pokładzie Zjawy III
stało się niewygodne, przeprowadziłem się do pokoju w prywatnym domu przy 347
London Road South, Lowestoft. W tym samym czasie Ministerstwo Wojny
odkomenderowało Zjawę III, bez powiadomienia, do służby na wewnętrznych drogach
wodnych przy przewożeniu balonów zaporowych dla obrony przeciwlotniczej. Za pokój
płaciłem 10 szylingów tygodniowo i czułem się tam jak członek rodziny. Aby łatwiej
odwrócić myśli od tragicznych wydarzeń w Europie, zacząłem pisać moją trzecią książkę,
tym razem nie dlatego, że potrzebowałem łodzi… już miałem jedną, ale po to, aby
udokumentować moją podróż. Otoczyłem się w mim pokoju mapami, dziennikami
pokładowymi, notatkami, pamiątkami i poświęciłem się całkowicie ukończeniu książki,
pisząc na maszynie należącej do córki gospodarzy, Lily.
Podczas tych zajęć odwiedziły mnie władze imigracyjne, które dostarczyły mi
oficjalny „ID” [paszport brytyjski - przypis tłumacza] przyznający mi prawo do pobytu w
kraju, lecz bez prawa do pracy. Gdy trzymałem tą małą książeczkę w ręku - otrzymaną od
imperium, w którym „słońce nigdy nie zachodzi”, nie mogłem powstrzymać uczucia
ironii. W rzeczywistości oznaczało to paszport do świata, w którym jest się martwym za
życia, świata, gdzie mogę zostać, ale nie mogę żyć.
Wyjechałem z Polski zaraz po opuszczeniu szkoły. Przez całą moją podróż
spotykałem wielu przyjaznych, życzliwych ludzi różnego pokroju, ale teraz uświadomiłem
sobie, że nadszedł dla mnie czas stawić czoła rzeczywistemu światu i nauczyć się, jak na
co dzień żyć z ludźmi, …cały nowy ocean do przebycia.
Fot. 45. Winter Park, Floryda, USA, wrzesień 1986.
Fot. 46. Schronienie,
Fot. 47. Zjawa III, Sydney, 5 listopad 1937.