Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 163

Włodzimierz

Nowak

Serce narodu koło przystanku



Projekt okładki: AGNIESZKA PASIERSKA
Fotografia na okładce © by MARTIN PARR MAGNUM PHOTOSEK
PICTURES
Fotografia autora © by PIOTR SKÓRNICKI / AGENCJA GAZETA
Fotografie w środku tomu: s. 16-17 © by Krzysztof Miller / Agencja Gazeta s.
32-33 © by Magdadalena Pruszewicz s. 38 © by Mariusz Forecki s. 98 © by Michał
Mutor / Agencja Gazeta s. 112 © by Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta s. 138 ©
by Tomasz Wiech / Agencja Gazeta s. 168-169 © by Michał Mutor / Agencja Gazeta
s. 206 © by Bruno Fidrych / Agencja Gazeta s. 216 © by Piotr Skórnicki / Agencja
Gazeta s. 234-235 © by Bartosz Bobkowski/Agencja Gazeta
Copyright © by WŁODZIMIERZ NOWAK, 2009
Copyright © for Nara by AGNIESZKA DRZEWIECKA, WŁODZIMIERZ
NOWAK, 2009
Redakcja: JUSTYNA WODZISŁAWSKA
Projekt typograficzny i redakcja techniczna: ROBERT OLEŚ /d2d.pl
Korekta: MAŁGORZATA POŹDZIK/d2d.pl, MAŁGORZATA
UZAROWICZ/d2d.pl
Skład: MAŁGORZATA POŹDZIK / d2d.pl
ISBN 978-83-7536-131-5
WŁODZIMIERZ NOWAK (ur. 1958) — od 14 lat jest reporterem „Gazety
Wyborczej”. Laureat Nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich im.
Kazimierza Dziewanowskiego za cykl reportaży z Białorusi; Grand Press 2004 w
kategorii reportaż prasowy za „Mój warszawski szał”. ten reportaż otrzymał
również wyróżnienie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich 2005. Współautor
książek: Anna z gabinetu bajek. Reportaże roku (PIW 1999); Portrety. Wysokie
Obcasy (W.A.B. 2000); Nietykalni. Reportaże roku 1999 (Prószyński i S-ka 2000);
Zły dotyk. Reportaże roku 2000 (Prószyński i S-ka 2001); Twarze. Wysokie Obcasy
(Znak 2003); Cała Polska trzaska. Reportaże Gazety Wyborczej 2001-2004
(Prószyński i S-ka 2005). Jego teksty znalazły się w szwedzkiej antologii polskiego
reportażu (Ouvertyr till livet, Brombergs 2003), francuskiej (La vie est reportage,
Noir sur Blanc 2005) i niemieckiej (Von Mińsk nach Manhattan, Zsolnay 2006).
Spis treści:

1. Mistrz rozkroku i przykucania


2. Źrebak na okresie próbnym
3. Serce narodu koło przystanku
4. Dół na Greenpoincie
5. Cała Polska trzaska
6. Zawsze było ZWM i po co zmieniać?
7. Życie jest pionowe
8. Damska szychta
9. Dzikie, łaciate, rogate
10. Kamyk oświęcimski
11. Cholera z takim życiem
12. Końskie idą do Europy
13. My tu wszyscy na wymarcie
14. Kamienica Polska na żądanie
15. Uboga
16. Nara
17. Solidarność ucieka rowerem (Zamiast zakończenia)
1.
Mistrz rozkroku i przykucania

Pierwszy raz w życiu byłem na siłce, dwie godziny targałem żelazo. Wszystko
mnie boli. Mam 44 lata i 332 dni, 66 kg wagi. Przy chłopakach z siłowni wyglądam
jak „przecinek” „szczypiorek” albo „szczurek”.
Taki jeden prostopadłościan zapytał mnie przy sztandze (szarpał 120 kg): „Ile
masz w kablu?” Udałem, że nie słyszę, i przeniosłem się na drążek. Okazało się, że
chodziło o obwód bicepsa. Więc w lewym kablu mam 28 cm, w prawym 29. Głupio
się czuję. Oni mają kable po 40.
Słownik pakera. C: Cykl, (też: kuracja, koksowanie) - zażywanie sterydów.
W piwnicy jednej z poznańskich szkół ćwiczy dwudziestu siłaczy. Sapią,
stękają, czasem ktoś z wysiłku zawyje pod sztangą. Z głośnika duet Tatu. - Jak
potrzebujesz sterydów, to do „Martena”. Ten z hantlami przed lustrem.
Marten (kabel 43 cm) wygląda jak siłacz z kreskówek dla dzieci. Góra mięśni
na cienkich nóżkach. Kiedy zapomni długich spodni, na siłowni spada mu autorytet.
Ćwiczy od pięciu lat. Zaczął w liceum. - Ambicja. Dwa najgorsze w klasie ciapalągi
powiedziały, że nie wycisnę nawet 50 kilo. Sztanga tak zaczęła mi się bujać, że
musieli mi pomóc, boby mnie zgniotła.
Właśnie przyjął zamówienie. 240 kapsułek superanabolonu. Dwóch kolegów z
siłowni zaczyna nową kurację, każdy weźmie po 120 zastrzyków. Jedna kapsułka po
6,50 zł w hurcie. Na każdej kapsułce Marten zarabia 4 zł, ale z kumpli nie zedrze.
Mówi, że 80 procent ludzi na siłowni bierze. Na innych sitkach jest tak samo. No,
może mniej koksu jest w tych trzech najdroższych, o których pakerzy mówią z
pogardą „wystawa trampków”. - Jedni biorą na siłę, inni na masę albo, na wygląd.
Taki pakuje, żeby mu się brzuch ładnie wyciął i żyła wyskoczyła na bicepsie.
Jeden bierze powoli, małymi dawkami, drugi na żywca, wszystko miesza i od
razu sięga po jakąś petardę z koniem albo krową na opakowaniu. (Sterydy dla
zwierząt są tańsze). - Kumpel po tygodniu zrobił się silny jak koń, zaczął dźwigać o
30 kilo więcej.
Marten przysięga, że nigdy nie koksował, bo się boi o zdrowie, ale na siłce
nikt mu nie wierzy: - Skąd u niego taka masa i kwadratowa szczęka?
- Mam masę, bo aktualnie nie mam dziewczyny - tłumaczy się Marten - a
dziewczyna to wiadomo, dodatkowy stres i człowiek więcej spala.
Ma 25 lat, studiuje zarządzanie i marketing. Obiecywali, że po tym będzie
praca. A to jak w liceum, wszystko po łebkach. Chodzi, żeby rodzice nie gadali.
Dzisiaj miał zaliczenie z niemca. Włożył obcisły sweter. Przed lektorką
rozprostował bary od niechcenia i pokazał paluszek wskazujący, cały we krwi.
(Tydzień temu rozwalił sobie sztangą, a przed drzwiami rozerwał ranę). - Ojej,
krew - zapiszczała lektorka i szybko wpisała zaliczenie. - Klasyczna ściemka -
uśmiecha się Marten. Magisterkę kupi, bo nie ma cierpliwości.
D: Deka, deczka - deca durabolin, lek (przewlekłe choroby wątroby,
osteoporoza, wyniszczenie organizmu przez AIDS). Działania niepożądane, patrz:
teściu. Bardzo popularna wśród pakerów, więc często podrabiana.
Między seriami ćwiczeń podchodzi się do wielkiego lustra i ogląda ciało. Czy
rośnie? Czy równo z każdej strony? Więc się prężymy i opowiadamy różne
historyjki. Na przykład o psie, który przekoksował. Bokser miał pana, który lubił
sterydy. Pan kłuł siebie w tyłek i tą samą strzykawką psa. Koks też ten sam, nie
wiadomo już, czy dla zwierząt, czy dla ludzi. Pan rósł pięknie i pies też. Panu się
podobało, że jego bokser wygląda jak olbrzymi rottweiler. Aż pies przestał
wydalać. Jak weterynarz go rozkroił, to nie było czego zszywać, jedno g… Pan
koksuje dalej w pojedynkę.
- No, co tam trzeba, kolego? - usłyszałem. - Trzeba brać, bo nie urośniesz.
Może winko z deką? A najtańsza jest metka z omką, tylko 180 zł. - Marten może mi
załatwić koks jeszcze dzisiaj. - No, albo trochę teścia, będziesz mocny. Chyba że
stać cię, kolego, na hormon wzrostu, będziesz duży, może nawet wyższy o kilka
centymetrów. Ale na dobrą kurację wydasz z 12 tysiaków.
Poleca deczkę (deca durabolin), najlepsza jest holenderska. A przy okazji może
załatwić lewą viagrę.
Marten z koksem się nie narzuca, nowicjuszowi podtrzyma sztangę, podpowie,
jak ćwiczyć plecy, a potem zagadnie: - I co, młody, pizgasz żelazo i nie rośniesz?
Weź coś, bo się zajedziesz.
I przychodzą. Po dwóch tygodniach, po miesiącu. Zamawiają, pytają, jak brać.
On pyta hurtownika. Jak ten powie: „raz albo dwa razy w tygodniu”, to Marten
powtórzy młodemu: „musisz brać dwa razy” żeby w interesie był większy ruch. Do
biznesu dostał się przez dwóch penerów z Dębca, których poznał na siłowni. Brali
duże dawki. Chciał trochę koksu dla kolegi i załatwili. Kiedyś zadzwonili do niego
z trasy, że na sobotę potrzebują koks, a wracają z Belgii i nie zdążą odebrać. Podali
adres. Sklep z legalnymi odżywkami i sprzętem sportowym. - Jak powiedziałem, po
co przyszedłem, to facet krzyczał, że wezwie policję. Uspokoił się, jak wymieniłem
ksywki penerów. Zadzwonił z zaplecza, sprawdził. Dał koks i przepraszał, myślał,
że to tajniak węszy, bo policjanci też chodzą nieźle napakowani.
Teraz Marten czeka, aż klienci wyjdą ze sklepu. Mówi, że wiele nie ryzykuje,
bo koks to nie narkotyki, tylko lekarstwa, możesz mieć przy sobie.
Marten opowiada o fortunach, które powstały na koksie. W takim mieście jak
Poznań jest z 60 siłowni, w każdej po 50 pakerów. To razem trzy tysiące. Z tego
dwa tysiące to klienci, jadą na koksie, więc hurtownicy dobrze żyją, mają z tego
samochody, domy, wczasy.
K: Kabel, łapa - biceps.
Koks, sterydy - anaboliki (leki pobudzające syntezę białek).
Na czarnym rynku kilkakrotnie droższe niż w aptece.
Marten zaprosił mnie do domu. Ojciec elektryk cały dzień pracuje. Dzielnica
biedna, dużo elementu. Chłopcy z kamienicy mają dziką siłownię w piwnicach.
Czasem przyjdą po tani koks albo coś przyniosą. Górala, autoradio. - Jak za rogiem
chłopak się zabił maluchem, to przynieśli tubę z jego samochodu. Taki duży
basowy głośnik, umpa, umpa, za dziewięć stów. Lekarz tamtego jeszcze reanimował
na ulicy, a oni już chodzili z towarem wykręconym z malucha. Marten powiedział,
że od trupa nie weźmie.
- Co wy, sumienia nie macie?!
- Co trupowi po tubie? - dziwili się. - A komórkę od pobitego to weźmiesz,
chociaż jego bardziej boli.
Ostatnio przylecieli do niego z nożem, że im „wyjebkę wcisnął”. Wyjebka to
podrobiony koks. Olej jadalny albo woda. Nie zejdziesz po tym, ale szpital można
zaliczyć. Poszło o jedną fiolkę deki (2 mililitry na dwa zastrzyki). Była mniejsza od
pozostałych, podejrzana. Musiał ją wymienić u hurtownika. Facet się nie zdziwił. -
Przy takich ilościach wyjebka się zdarza, szczególnie w ruskich partiach. Masz
nerwowych klientów.
Hurtownik zawsze pyta: „Dla siebie bierzesz, dla kumpla czy obcego?”.
Obcemu można wcisnąć wyjebkę. - Nieraz klient nie zauważy, walnie sobie w tyłek
kilka mililitrów wody i targa żelazo. Biceps mu rośnie i myśli, że to od zastrzyku.
Stare koksy biorą prosto od hurtownika albo najwyżej z drugiej ręki, a na
małolacie zarabia czterech pośredników.
Marten jest wielki, ale łatwo się wzrusza, na filmach i w ogóle. Oczy mu się
szklą, kiedy opowiada, jak mama płakała, bo zobaczyła jego pierwszy tatuaż. Czuł
się, jakby się matce popsuł.
Po chłopakach z dzielnicy widzi, że koks niejednego stawia na nogi. - Wąchał
taki klej, chlał byle co, chudy, najwyżej 60 kilo, pół człowieka. Brał się za
rozpaczliwą złodziejkę, jak gówniarz, byle przeżyć, brudny i obdarty. A wziął koks,
urósł do 90 kilo. Przyjemnie popatrzeć. Ma poważanie, cel i zajęcie. Siłka uczy
dyscypliny. Najtańszy sport w mieście. Oczywiście, że dalej kombinuje, ale już z
godnością, jak człowiek. Dba o rodzinę.
M: Meta - metanabol, lek (choroby jelit, marskość wątroby, osteoporoza, zanik
mięśni i wyniszczenie ciężkimi chorobami, M.in. AIDS). Powoduje duży przyrost
masy mięśniowej, zatrzymuje w tkankach znaczne ilości wody. Długotrwałe
stosowanie może wy wołać żółtaczkę. Na czarnym rynku 100 tabletek ruskiej mety
kosztuje 40 zł, polskiej - 60 zł. (Na mecie szybko rośniesz, ale potem szybko spadasz,
więc trzeba stale brać).
- Jak szukasz dużego koksa, to idź do „Odyńca”, kłuje się od lat - poradzili mi
koledzy od sztangi.
Marek albo „Odyn”, „Odyniec”, bo ma groźny wygląd. Kiedy z głową w dół
wyciska nogami 370 kg żelaza, czaszka robi mu się czarna od krwi, która pulsuje
pod łysiną. Na oko pod trzydziestkę, a w dowodzie - 22 lata. Chodzi po siłowni
szeroko, młodzi schodzą mu z drogi. W kablu - 48.
- Pół metra w łapie? - nie mogłem uwierzyć.
- Na początku wyglądałem jak piłeczka, nóżki cienkie, wielki brzuch, szeroki
tyłek, w kablu tylko 28. Waga 65 kg.
Zimą, kiedy pakerzy osiągają szczyt masy, Odyniec dochodzi do 115 kg. W
lutym minie sześć lat od pierwszego zastrzyku (strzału, jak się mówi na siłce). To
był superanabolon. Cykl piętnastu strzałów. - Po pięciu czułem, jak rosnę. Waga
skoczyła o sześć kilo. Do tego meta, dużo jaj, mleka i ryżu. I robisz się zwalisty.
Pierwszy zastrzyk zrobił mu starszy kolega, którego przed laty kłuł po raz
pierwszy inny sterydowiec. Tamtego z kolei kłuł słynny „Rocky”, znany poznański
siłacz. Takie międzypokoleniowe przekazywanie strzykawki. - Ten mój kumpel jest
dzisiaj wielki, pracuje w ochronie, a kumpel kumpla jest jeszcze większy i chodzi
przy jednym poznańskim gangsterze. No, a z Rockim coś się stało, wrócił
niedawno na siłkę i nikt go nie poznał, strasznie zjechał. Taki mały, że przykro
patrzeć.
Odyniec hoduje świnie z rodzicami, mają gospodarstwo pod Poznaniem.
Czasem podrzuci trochę karkówki chłopakom z siłowni, ale sam wieprzowiny nie
je, za tłusta. Tylko chude piersi kurczaka. Sam sobie gotuje. Pięć posiłków,
podwójne śniadanie i obiad. Dużo ryżu, bo ryż szybko przelatuje i znów masz
wilczy apetyt.
Tygodniowo bierze 9 zastrzyków. Trzy razy po trzy. Kłuje się sam w udo.
Nieraz przy śniadaniu, w jednej ręce buła, w drugiej strzykawka.
Sterydy trzyma w pokoju, matka mu po rzeczach nie ryje. Pieniądze ma, bo
zarobi przy świniach.
Już dwadzieścia razy był na cyklu. Ale mnie odradza. Bo to chemia. Synowi też
by nie pozwolił.
- To po co bierzesz to świństwo?
- Wszyscy biorą. Jednemu szkodzi, drugiemu nie, jak papieros. Chcesz być
wielki, więc bierzesz. Potem boisz się zjechać, żeby nie mówili: „był wielki, a teraz
mały”, więc koksujesz coraz więcej, coraz mocniejszymi środkami. Może gdyby
mnie serce mocno bolało albo wątroba czy nerki. Albo w łóżku coś było nie tak.
Ale wszystko jest OK. Więc sobie myślę: inni palą, chleją, a ja piję tylko w
sylwestra, papierosy rzuciłem, jem zdrowo, bez tłuszczu…
- Ale serce może w końcu nie wytrzymać takiej masy.
- Może. Ale kiedy kroili jednego pakera na sekcji (ktoś go zabił, czy sam się
autem rozwalił), to miał serce wielkie jak u krowy. Widać serce też rośnie od
sterydów, jak każdy mięsień.
Odyniec ma maturę, chce zdawać na rolnictwo. Ma przejąć gospodarstwo po
rodzicach. Na siłowni nie lubi przednówka, bo z pierwszymi promieniami słońca
pojawiają się „sezonowcy, psia ich mać” - Kupa łysych chujków. Chudzi i bladzi,
kłują się czym popadnie i po dwóch miesiącach są dwa razy więksi. Pakują tanią
omkę, bo pompuje wodę do mięśni. Masa skacze o 10 kilo. Latem już ich nie ma,
prężą się na plaży z obojętną miną, jakby mięśnie im same wyrosły.
O: Omka - omnadren, lek, preparat testosteronu (patrz: teściu).
P: Pener - dawniej lump, menel, pijak, teraz też bandyta.
Pizgać żelazo, targać, pakować - ćwiczyć na siłce.
Trochę żal mi się zrobiło sterydziarzy. Uzależni się taki od siłowni, targa
żelazo jak niewolnik i jeszcze to nieprzyjemne kłucie w zadek. Wielu się tego boi,
dlatego na każdym osiedlu jest jakaś „pielęgniarka” chłopak, który kłuje innych. Na
Dolnej Wildzie w Poznaniu kłuje Szymek, ksywa „Doktor” Chodzą do niego mali
pakerzy z dzikich piwnicznych siłowni, śmierdzących potem i największe
zakapiory, wildeckie penery.
Z Doktorem umówiliśmy się na colę w Aralu, bo na stacji benzynowej bardziej
anonimowo. Ma 20 lat, kabel 46 cm. Targa żelazo do sześciu lat, od trzech na
koksie. Długo nie brał, bo na początku ładnie rósł sam z siebie. Potem stanął. Wziął
deczkę w szkolnej ubikacji. - Wszyscy mówili, że deczka jest silna i mało szkodzi,
tylko na wątrobę. Skoczyłem 15 kilo. Wuefistka się pluła, że za szybko rosnę.
Zaoczną maturę zrobił na koksie. Za kłucie cudzych zadków nic nie bierze.
Uczył go stary koks. - Dzielisz pośladek na cztery części i walisz w tą górną
zewnętrzną, jak najdalej od kręgosłupa, żeby nie było nieszczęścia. Niektórzy biorą
w udo, ale na tyłku masz jeden duży mięsień, a w udzie kilka i możesz trafić między.
Kolega już trzeci rok kuleje. Raz wkłułem sobie omkę w triceps, ręka spuchła jak
balon.
Doktor martwi się, że ostatnio słabo rośnie, chociaż dużo je i koksuje. Mówi,
że ma przyśpieszony metabolizm, za szybko spala.
T: Teściu - testosteron, lek hormonalny stosowany w niedomodze płciowej u
mężczyzn, eunuchoidyzmie, w leczeniu impotencji i w zespołach pokastracyjnego
braku jąder itd., u kobiet w raku sutka i raku błony śluzowej macicy.
Przedawkowanie - alergie, obrzęki, nadciśnienie, ginekomastia, trądzik, rak prostaty,
łysienie, bezpłodność, zanik jąder, u osób młodych zahamowanie wzrostu kości
długich. Polski teściu - od 7 do 10 zł za strzał, ruski - 3,50 zł.
Doktor ma poważanie, umie doradzić.
- Mam w kablu - zwierzałem się Doktorowi - 28 cm, a chciałbym… no, może
nie pół metra, ale chociaż czterdziestkę.
- Szybko?
- Jak najszybciej.
- Po jednej kuracji kabel ci skoczy najwyżej do 35.
- Ile urosnę?
- Z 15 kilo. Będziesz większy, pewniej się poczujesz. Weź metę i omkę. Bierze
się na piramidę, najpierw dwie tabletki, potem trzy, cztery i stopniowo schodzisz do
dwóch, tak w kółko, aż zjesz 200 tabletek.
- 200?
- No i strzał co trzy… nie, lepiej co cztery dni. Mogę cię kłuć.
- Kiedy zacznę rosnąć?
- Po tygodniu.
- Ile to kosztuje?
- Mogę załatwić omkę po 50 zł, a może nawet po 40 za 5 ampułek. A 100 sztuk
ruskiej metki za 40 zł.
- Czyli cały cykl - liczyłem - to prawie 300 zł.
- I siłka co drugi dzień, cały czas musisz pizgać żelazo. Seriami. Klata, biceps,
przerwa, plecy, triceps, przerwa, nogi, bark.
- Nie dam rady.
- Dasz, na koksie masz pałera. Chyba że się trafi wyjebka, ale mam pewne
źródło.
- A skutki uboczne? - pytałem Doktora.
- Rozstępy pod pachami. - Doktor podciągnął rękaw, blizny na ramieniu,
bicepsie, pod łokciem. - Na koksie szybko rośniesz i skóra nie nadąża.
- A co potem, jak odstawię?
- Zjedziesz z pięć albo siedem kilo. Możesz wziąć jeszcze winko.
- To podobno dla zwierząt? - zrobiło mi się gorąco.
- Nie bój się, szczekać nie będziesz. Koń, krowa, świnia, co za różnica, my też
jesteśmy zwierzętami. Chcesz być wielki czy nie? Winko cię trochę podrzeźbi, spali
tłuszcz, wytnie ci mięśnie brzucha. To działa na panienki - uśmiechnął się Doktor. -
A po omce będziesz mieć ochotę, tam jest testosteron.
- Skąd to wszystko wiesz?
- Bo biorę. Kupię sobie gazetkę dla kulturystów, siłaczy, strongmenów. Niby
sterydy zakazane, ale jak umiesz dobrze czytać, to znajdziesz. Ostatnio reklamują na
przykład nową odżywkę. Że legalna i lepsza od sterydów, ale u góry w tej reklamie
jest dokładna rozpiska cyklu sterydowego, niby przekreślona, ale można
przeczytać. Bo tak ten rynek wygląda, na wierzchu trampki, odżywki, witaminki, a
pod ladą sterydy. Kasę robią na tym, co pod ladą. Gazetki czytam w markecie, bo są
drogie. Kumpel ściągnie mi co trzeba z internetu. Czasem w aptece poproszę o
wykaz leków, wypytam co i jak. To przecież leki, tyle że choremu lekarz zapisze
jeden zastrzyk, a my bierzemy cztery.
Po drugiej coli Doktor przyznał, że rozstępy to nie wszystko. Po omce grozi
mi nadciśnienie i ginekomastia. - Woda w piersiach, będą ci sutki wisieć. A dzieci
już masz? No, bo czasami przytrafia się bezpłodność.
- Z czego żyjesz?
- Coś kupię, coś sprzedam. Kraść, już nie kradnę. Mam zawiasy, muszę uważać.
Kiedyś skroiliśmy faceta. Zabraliśmy mu komórkę.
S: Siłka - siłownia.
Superanabolon - czeski lek o podobnym działaniu jak deczka.
Mierzę kabel po każdej siłce. Po tygodniu mam już 30,5 cm. Fajnie, jakiś
większy jestem, taki cały naprężony. Ćwiczyłem dzisiaj z Irkiem (kabel - 40, noga -
62). Lepiej ćwiczy się w dwójkę, bo przy większych ciężarach ktoś cię musi
asekurować i partner pilnuje, żebyś sobie nie odpuszczał.
Irek studiuje fizykę, ma 25 lat. Jak na steryda drobny. Miły i ładny jak
dziewczyna, na czarnej bluzie napis Everest. Liczył kiedyś, ile czego wziął: 1500
tabletek metki, 60 strzałów teścia, trochę deki, a omki najwyżej 10 strzałów.
Od pół roku nie koksuje. Kiedy zaczynał w drugiej klasie technikum
telekomunikacyjnego, ważył 55 kg (kabel 28, noga 50 cm). Ćwiczył u starego
kulturysty amatora, po pięćdziesiątce. Miał w piwnicy trochę sztang, ławeczkę i
zapraszał chłopców z osiedla, żeby „rzeźbili swoje ciało”. Stary kulturysta był
przeciwny sterydom. - Wystarczy dużo ryżu, mleko i świnka, czyli wieprzowina, a
będziecie piękni jak Apollo albo Schwarzenegger - mówił chłopakom i prężył się
na wszystkie strony.
Pierwszą serię Irek wziął po dwóch miesiącach. Silna presja kolegów z klas
zawodowych. Bał się zastrzyków, więc wziął metę (300 tabletek), kabel skoczył do
35 cm. Na początku szybko się puchnie.
Po roku kolega z osiedla namówił go na teścia. Zrobił Irkowi pierwszy
zastrzyk, na klatce w bloku. - Zsuwasz spodnie, podwijasz gacie, trach i po krzyku.
W sumie 10 strzałów. Mama zaczęła coś podejrzewać, bo mi kark spuchł jak u
świni.
Potem mieszał koks, bo to podobno daje najlepsze wyniki. Nie wie, jak działa
koks. - Chyba na nerki, bo zatrzymuje wodę.
Wie tylko, że jednym idzie bardziej w masę, innym bardziej w siłę. Jemu
poszło w siłę. Wuefista zapisał go do studenckiej sekcji podnoszenia ciężarów.
Szczyt formy Irek miał na drugim roku. Zawody, intensywny trening, wziął sześć
strzałów deczki po 40 zł. Biceps urósł do 41 cm, przytył 30 kilo. Podnosił 135 kg
na ławeczce i bez kauczukowej koszulki, która usztywnia ramiona i ściska klatę, że
nie możesz oddychać.
Rzucił koks przez Kaśkę. Taką gówniarę z bloku, co mu się ciągle przyglądała.
Wtedy chodziła jeszcze do podstawówki. Też czasem na niej wzrok zawiesił, jak
szli z chłopakami. Raz z nudów zagadał.
- Powiedziała, że jej się podobam, ale myślała, że jakiś pipowaty jestem.
- Pipowaty?
- No wiesz, gejowskie klimaty, bo tylko z kumplami trzymam.
- A co z koksem?
- Najpierw nie było problemu. Nawet mnie kłuła, nie musiałem biegać do
kolegi. Ale jak zaczęliśmy chodzić na serio, powiedziała: „Albo ja, albo koks. Jak
nie, to spierdalanko i nie chcę cię znać”
Znowu dźgał się u kumpla. Zawsze w inne miejsce, żeby śladów nie widziała.
Ale Kaśka nie jest głupia. Kiedyś ryknęła mu przez telefon: „Jesteś na koksie, a ja w
ciąży. Co będzie z dzieckiem?”.
- Cały dzień chodziłem struty. W nocy koszmary, że kalekę urodziła. Mówią,
że jak zrobisz dziecko na cyklu, to będzie chore. Ale ona chciała tylko postraszyć. I
udało się jej. Bo przecież człowiek nieraz nie uważa, po teściu ma się ciągle ochotę.
Kaśka ma 17 lat. Irek rzucił koks, kiedy powiedziała, że naprawdę chce mieć
dziecko. Poszli do lekarza. - Wystarczy trzy miesiące nie brać - mówił - i organizm
sam się oczyści.
Dla pewności Irek już pół roku nie bierze. - Teraz dziecko, dwa, trzy - stękał
Irek, męcząc triceps. - Magisterka, cztery, pięć. Ojciec Kaśki zbiera na mieszkanie,
sześć. Obiecał pracę, siedem. Ślub kiedyś, osiem, dziewięć. Tata Kaśki ma stacje
benzynowe i myjnię dla tirów, dziesięć, jedenaście. Na początku Irek będzie u niego
kierownikiem, dwanaście. Uff, teraz ty. Do koksu nie wróci, na masie mu nie zależy,
a siłę ciągle ma.
- A co z kumplami z osiedla?
- Ten, co mnie kłuł, to dzisiaj zwykły ćpun osiedlowy, zjechał, aż przykro
patrzeć. Kilku miało odsiadki. Gangsterka im się marzyła. Dla dzieciaków z osiedla
koks to inwestycja. Skołujesz kasę, kupisz sterydy, urośniesz, to cię zauważą i się
wyrwiesz. Wezmą cię do ekipy. Dlatego idzie taki ulicą i napierdala ludzi, żeby na
dzielnicy o nim mówili, że jest duży. Żeby go ci więksi zobaczyli, że niczego się nie
boi. Chłopak z osiedla, który zaczynał ze mną u starego kulturysty, brał wszystko,
mieszał i pakował. Rósł i rósł. Dostał się do ekipy. Krótko stał na bramce w
dyskotece, potem z dziewczynami przy trasie. Jak trochę odłożył, założył cichy
burdelik w bloku.
Ale zanim go dopuścili do dużej roboty, to go wystawili. Dali zlecenie i
donieśli na policję. Odsiedział pół roku. Chcieli go sprawdzić, sprzeda ich czy nie.
Nie sprzedał i teraz ma robotę, beemwu i gruby łańcuch ze złota na szyi. Drugi
kolega też jest w jakiejś ekipie. Zaprosili mnie na dyskotekę. Chcieli się pokazać.
Wszystkich ustawiali. Gasili sobie papierosy na czole, głową tłukli w ścianę. Że ich
nic nie rusza, że tacy z nich strongmeni.
W: Winko - winstrol, lek (wrodzone obrzęki naczyniowe, stany wyniszczenia,
brak łaknienia), działania niepożądane jak teściu, do tego żółtaczka, martwica
wątroby, ból głowy, euforia lub stany depresyjne. Strzał - 20 zł, niektórzy biorą po 70
strzałów i więcej. Winko dla zwierząt jest tańsze.
Wyjebka - podrobiony koks.
Na siłce poznasz różnych ludzi, od penerów, blokersów po studentów i
profesorów. Jarek, ksywa „Student” (kabel 42), studiuje pedagogikę, też bierze
koks, mówi, że siłka jest jak nałóg, choroba. - Jesteś z dziewczyną w kinie, ale
myślisz tylko o tym, że powinieneś pizgać żelazo, że już trzy dni nie byłeś. Jedziesz
do Zakopanego albo nad morze i od razu patrzysz, gdzie tu siłownia. Dziewczyna
chce się umówić, a ty, że o szesnastej nie, bo wtedy jesz ryż z mlekiem.
Przedtem Student grał w piłkę, biegał, teraz boi się, że spadnie mu masa.
Pytałem Martena, co handluje koksem, jak to jest być dużym. - Budzisz
szacunek na ulicy. Czujesz się pewnie, kiedy każdy miesień się pręży. Człowiek
miło się kołysze. Dziewczyny lecą. Ale z drugiej strony, lecą tylko te proste albo
znudzone mężatki, a te ciekawsze, takie na serio, to ciebie od razu skreślają. Nawet
nie dadzą szansy, żeby pokazać, że jesteś fajny chłopak, inteligentny, wrażliwy,
żaden pener.
Dlatego Marten lubi gadać z dziewczynami na czacie. - Wtedy nie widzą, że
jestem zwalisty, mogą mnie poznać, no wiesz, od środka. Z pracą jest tak samo.
Gangsterka, proszę bardzo, ale normalnej pracy dla dużego nie ma. Już na wejściu
ciebie skreślają, że paker, osiłek. Zakładałem okulary, żeby inteligentniej wyglądać
i nic, wolą chudego. No i bramkarze zaczepiają. Takiego chudego jak ty bramkarz
na dyskotece nie ruszy, a dużego musi chociaż łokciem szturchnąć.
Ostatnio zaryzykował, znajomej z czatu zdradził, że jest pakerem. Przysłała
mu Konkurs piękności męskiej Wisławy Szymborskiej. Zaznaczyła ostatnią strofę:
„Rozkroku mistrz i przykucania. Brzuch ma w dwudziestu pięciu minach. Biją mu
brawo, on się kłania Na odpowiednich witaminach".

2003

2.
Źrebak na okresie próbnym

Krzysztof Pruszewicz zginął w środę nad ranem w mieszalniku do wyrobu


cukierków cza-cza. Żył 20 lat, 11 miesięcy i 4 dni.
Siostry, matka, koleżanki mówią, że Krzysiek był zwykły. Żył w Gorczenicy,
wiosce pod Brodnicą, prawie nie wyjeżdżał (raz z klasą z technikum do
Częstochowy w intencji matury, czasem skoczył do Torunia do dziewczyny i parę
razy do rodziny do Gdańska). Jak się śmiał, to marszczył mu się nos, rudawe włosy
się nie układały i miał trochę piegów.
Opowiadają: matka, siostry, behapowcy, prokurator, pracownicy „Cukierków”
(anonimowo) i jeszcze protokoły z wizji lokalnej.
Tata Krzycha, rolnik z chorym kręgosłupem, nie chciał przyjść z kuchni
porozmawiać, młodszy brat nic nie mówi. Po śmierci Krzyśka ściął długie włosy.

Wtorek, 15 kwietnia

Krzysztof przeciska się przez dziurę w izolacji nad schodami. Dom


Pruszewiczów nieotynkowany, z białych pustaków stoi przy szosie. Pół życia go
budowali. Wykończyli tylko parter i żeby ciepło nie uciekało na piętro, odcięli
schody wełną mineralną, ale Krzyś uparł się i za to, co uzbierał na rwaniu
truskawek u plantatorów i pieleniu po wsi ogródków, wykończył sobie pokoik na
górze. Chciał mieć ciszę przed maturą, bo przedtem miał pokój z siostrami. (To
tam, gdzie stała trumna).
Rok temu skończył Technikum Żywienia i Gastronomii w Brodnicy,
specjalność dietetyka.
Magda, starsza siostra (studiuje etnologię w Toruniu): - Na temat maturalnej
prezentacji wybrał sobie Apokalipsę. Ćwiczył przed lustrem. Jakoś połączył Małą
Apokalipsę Konwickiego, Ewangelię św. Jana, obraz Memlinga, tylko nie mógł
znaleźć w internecie dobrej jakości Sądu Ostatecznego Michała Anioła. Śmiał się
potem, bo w końcu ściągnął go z jakiejś strony gejowskiej. Na tapecie monitora
miał obraz Beksińskiego.
Danuta Pruszewicz, matka: - Po technikum siedział w domu, z tych naszych 12
hektarów już się nie wyciśnie pieniędzy, a on chciał mieć własne, żeby ojców nie
prosić.
Magda: - Lubiłam patrzeć, jak się goli przed pracą. Taki przejęty, to przecież
była jego pierwsza praca. Do „Cukierków” przyjęli go na okres próbny, na trzy
miesiące. Wiadomo, nie wytrzymasz próby, to wezmą innego. Razem z babcią jest
nas w domu siedmioro, łazienka stale zajęta, więc brał wodę w kubek i golił się w
pokoju. Syczał: „Nie patrz, bo się zatnę”.

Vobro. Słodycze Polskie

Krzysztof je zupę i rozmawia z matką. Zaczęli produkować nowe cukierki z


moreli, kierownikowi bardzo smakują. Chłopak martwi się, żeby mieszalnik był
sprawny. Raz przez awarię przerobił tylko 600 kg i kierownik produkcji wyzwał go
od najgorszych, bo nie wyrobił normy. Maszyny są stare. Na początku męczył się z
temperaturą wody, aż mu ktoś powiedział: „Nie patrz, dzieciaku, na te czujniki, bo
źle pokazują i cukierek nigdy ci nie wyjdzie, musisz robić na wyczucie”.
Do tablicy „Vobro. Słodycze Polskie” Krzysztof ma 2 km, ale na nockę
pożycza stare audi rodziców, po 12 godzinach nie chce mu się wracać pieszo. Potem
12 godzin odpoczynku i znowu na 12 do pracy.
Matka: - Mąż ma kłopoty ze snem, jak Krzych wracał z nocki, to mu bramę
otwierał. Siedzieliśmy potem przy herbacie i Krzych opowiadał, co w pracy.
Ostatnio narzekał, że szef produkcji gna ich do roboty jak niewolników.
Opowiadał, że w jedną noc 1700 kilo musi przenieść, wymieszać i jeszcze wydobyć
z tego mieszalnika. Jak facet przed nim tylko połowę normy wyrabiał, to go
zwolnili.
Mąż słyszał, jak karetka jechała. Przed siódmą przyjechał pracownik z Vobro.
Siadł na kanapie, głowę zwiesił i powiedział, że syn miał lekki wypadek, coś w
rękę sobie zrobił. I pojechał, a przecież już wiedział.
Jak potem mąż poszedł do Vobro po samochód, to mu nie wydali, że niby
policja sprawdza, czy Krzychu za kluczykami od auta nie wpadł do mieszalnika. Bo
w tej masie znaleźli gumę do żucia, czepek zakładowy i kluczyki. Potem się z tego
wycofali, bo klucze były służbowe, od magazynu. Przecież jak dzieciaka mieszało,
to wszystko mu wypadło.

Pielucha

Wypadek był około piątej nad ranem na hali cza-cza (cza-cza to cukierek
produkowany w Vobro). Skończyli właśnie ostatnią partię, jedni zeznają, że robili
wtedy cza-czę, drudzy, że sambę. Kobiety z brygady Krzysztofa sprzątały linię, a on
miał jeszcze ręcznie wybrać z mieszalnika 150 kg nieprzerobionej masy.
Mieszalnik ma półtora metra głębokości. Stojąc na trzech schodkach
przystawionych do mieszalnika, trzeba się głęboko pochylić albo wejść do środka i
łychą wygrzebywać masę. Maszyna działa tylko przy zamkniętej pokrywie. Ma
wyłącznik krańcowy, kiedy uniesie się pokrywę, wyłącznik zatrzymuje łopaty
mieszadła.
- Wydawało mi się, że nogi wystają z mieszalnika - zezna potem jakaś robotnica.
Ale nikt nie widział, jak i kiedy Krzysztof wpadł.
Wszyscy byli zmęczeni. Robotnik, który tej nocy zastępował jedną z kobiet
przy taśmie i pomagał Krzysztofowi, poszedł akurat umyć narzędzia. Kiedy wrócił,
mieszadło pracowało, a w środku był Krzysztof.
Robotnik zezna potem, że wyłącznik krańcowy był zablokowany czyściwem,
nazywanym w Vobro pieluchą. Zerwał pieluchę i maszyna się zatrzymała. Kilka dni
później robotnik dostanie „karę regulaminową” bo przyznał w śledztwie, że nieraz
też blokował wyłącznik pieluchą, chociaż to wbrew przepisom bhp. Zezna nawet, że
inni też tak robili. Żeby ułatwić sobie pracę, zgarniali masę z pracujących łap
mieszalnika. Poza tym robotnikiem nikt z zeznających nie widział tej nocy, że
wyłącznik był zablokowany pieluchą. Pielucha też gdzieś przepadła.
Jakaś kobieta krzyczała, że trzeba rozciąć mieszalnik, ale warsztat był za
daleko.
Robotnicy siłą przepchnęli łapy mieszadła i wyciągnęli Krzysztofa na
posadzkę.
Robotnica z sąsiedniej hali, która próbowała tamować krew (kiedyś pracowała
jako pielęgniarka), powie potem matce, że Krzyś miał otwarte oczy, chyba mówił,
że go boli, niewyraźnie, bo miał podcięte gardło, zmiażdżone lewe płuco. I że
długo czekali na pogotowie.

Fundator

Wojciech Wojenkowski, właściciel Vobro, to znana postać w Brodnicy.


Fundator i sponsor. - Zarzucił dzieci ciasteczkami - chwali go organizator letniej
kolonii.
- Zapłacił za renowację zegara na rynku. Daje na budowę kościoła - chwalą
mieszkańcy.
- A to był prosty chłopak spod Brodnicy, chyba tylko zawodówkę skończył,
zaczynał od waty cukrowej. Ale uparty, dobrze inwestował, wykorzystał
koniunkturę na rynku wschodnim i teraz chyba nie ma bogatszego w powiecie.
- Widziałam, jak się spóźnił na mszę, a ksiądz przerwał i poprosił wiernych,
żeby się posunęli, zrobili w ławce miejsce państwu Wojenkowskim.
W Radiu Maryja wziął udział w dyskusji na temat ochrony środowiska w
rejonie toruńskim.
Nazwisko fundatora Wojenkowskiego obok burmistrza i kilku miejscowych
przedsiębiorców wyryto na granitowym cokole pomnika papieża Polaka, który stoi
w centrum Brodnicy. Pomnik odsłonięto 8 czerwca. Ludzie żartują, że nie wiadomo,
do kogo się teraz modlić, do Wojenkowskiego i biznesmenów czy do Jana Pawła.
Tydzień po odsłonięciu pomnika i dwa miesiące po śmierci Krzysztofa
brodnicki prokurator Marcin Perliński umorzył śledztwo w sprawie wypadku w
Vobro. Nie dopatrzył się winy pracodawcy. Podobnie inspektor Państwowej
Inspekcji Pracy. Uznali, że to poszkodowany złamał przepisy bhp i dlatego zginął.

Raport o śmierci brata

Magdalena, siostra Krzysztofa, napisała dziesięciostronicowy raport o śmierci


brata.
Krytykuje zakład pracy: „Nie było ani lekarza, ani pielęgniarki. Na miejscu
reanimowali Krzysztofa pracownicy. A przecież firma ma status zakładu pracy
chronionej!”
Siostra krytykuje też policję, behapowców, inspekcję pracy i prokuratora. Że
nie widzą oczywistych rzeczy, że nie zadają właściwych pytań, jakby chcieli
schować sprawę pod dywan.
Własne śledztwo Pruszewiczowie zaczęli kilka dni po pogrzebie, kiedy z
Vobro przyszła komisja z protokołem powypadkowym. Karolka, młodsza siostra,
nagrała ich telefonem, słychać, jak się behapowiec zacina. - Czytamy, a tam, że syn
miał zakładowe buty antypoślizgowe. Nerwy nas wzięły. Jakie służbowe?! Sama mu
buty kupowałam. Trzy pary zniszczył przez te dwa i pół miesiąca.
- Od czego?
- Od chodzenia! Na pielgrzymce do Częstochowy by tak butów nie zdarł. Jezus
Maria, jak tam ludzie harują! Sportowe halówki wytrzymały dwa tygodnie, kupiłam
mocniejsze adidasy, ale mówił: „Mama, ślizgam się”. Bo tam wszędzie tłuszcz, to
kupiłam półtrampki. W tych zginął.
Magda: - Ludzie powtarzają: w Brodnicy nie wygracie. Ale nie odpuścimy.
Krzych też by nie odpuścił. Kiedyś nasi sąsiedzi palili opony i Krzych mówił, żeby
przestali, bo powietrze trują. Kochał przyrodę. Sąsiad się śmiał, więc Krzych za
telefon i ściągnął policję.
Matka: - Jak oni człowieka traktują! Poszłam na policję, to nie chciało im się z
matką gadać. Poszłam do prokuratora, to tak spojrzał na mnie… No dobra,
mogłam być źle ubrana, nie tak uczesana, ale w końcu mój syn zginął. Co, zanim
pójdę do prokuratora, mam iść do fryzjera? To na tym świat polega?! Z początku
człowiek siły nie miał, żeby walczyć. Kręcili z pogrzebem, że sekcja zwłok, ale
patolog się urżnął akurat, więc wywieźli syna aż do Torunia. Później, że trumny nie
dadzą do domu. Mąż jakoś załatwił i dali syna na godzinę. Mówię do męża: „My z
nimi nie wygramy” Sąsiedzi poradzili, żeby brać adwokata, tego z Płocka, nawet
mordercę wyciągnie. Ale chciał pięć tysięcy. Skąd wziąć? My z mężem na rencie.
Dziewczyny się uczą. Wzięliśmy tańszego z Torunia. Nawet nie wiedzieliśmy, że
sprawa jest umorzona, dopiero adwokat powiedział.
Siostra: - Jak zaczęłam to nasze śledztwo, poszliśmy z wnioskiem do Vobro po
instrukcje bhp do obsługi maszyny, ale nie dali. To poprosiłam, żeby napisali, że
odmawiają. Nie chcieli.

Brat kontrolował brata

Poszedłem do doświadczonego behapowca, żeby wczytał się w dokumenty.


Przeczytał i pyta: „Dlaczego prokurator Marcin Perliński nie zauważył, że
młody chłopak zatrudniony na okres próbny jako robotnik pomocniczy w
przemyśle spożywczym wykonywał pracę operatora maszyn i brygadzisty?” (W
świadectwie pracy nie ma słowa o jakimś awansie, wypowiedzeniu warunków
pracy, podpisaniu nowych).
„Instrukcja bezpiecznej obsługi maszyn i urządzeń - linia wyrobów
czekoladowych” dołączona do akt sprawy zabrania pracownikowi pomocniczemu
pracy przy takich maszynach jak mieszalnik. Krzysztof Pruszewicz nawet nie
powinien go włączać ani wyłączać. A on obsługiwał mieszadło zwykle sam i nawet
w nocnych nadgodzinach.
Prokurator to przeoczył?
Dlaczego w swoim uzasadnieniu prokurator określa Pruszewicza ogólnie
„pracownikiem produkcji”?
Dlaczego do grudnia mieszalnik obsługiwały dwie osoby, a potem drugi etat
zlikwidowano?
Dlaczego pod tą instrukcją bhp jest prawie 200 podpisów pracowników i
żadnej daty, kiedy podpisali? Jakby ktoś hurtem zbierał podpisy, a na samym końcu,
na dole kartki wciśnięty jest drobniutki podpis Krzysztofa Pruszewicza?
Rodzina mówi, że to nie jego podpis, ale grafolog nie mógł ocenić
autentyczności, bo twierdzi, że tekst do badania, czyli podpis chłopaka, jest za mały.
Dlaczego uszło uwadze prokuratora, że brat kontrolował brata? Otóż inspektor
Państwowej Inspekcji Pracy z Torunia kontrolujący zakład po wypadku jest bratem
właściciela toruńskiej firmy Tarcza, która obsługuje Vobro w sprawach bhp.
Krzysztof Pruszewicz, stojąc godzinami na trzech schodkach mieszalnika,
powinien mieć służbowe, antypoślizgowe buty z atestem. A prokurator Perliński
zdaje się zadowalać tłumaczeniem, że w Vobro zakładowe obuwie należy się po
okresie próbnym. Czy w okresie próbnym nie można się pośliznąć i zabić?
(Z raportu Magdy Pruszewicz: „W lutym podczas wizytacji komisji iso kazano
Krzyśkowi przejść na inne stanowisko, by nie spotkał się z członkami komisji, bo
nie posiadał uprawnień do obsługi maszyn”).

Inspektor nie jastrząb, inspekcja musi być zapowiedziana


- U nas w inspekcji - opowiada mi behapowiec, którego poprosiłem o
konsultację - była pani Zosia, inspektorka. Jak szła na kontrolę, to po drodze do
kierownika pstrykała zdjęcia: a to pracownicy na dachu bez zabezpieczenia, a to
piła bez osłony. I kierownik nie mógł się wymigać. To było już za wolnej Polski,
ale potem jakiś minister powiedział: „Inspektor pracy nie może jak jastrząb spadać
na pracodawcę”. I zmienili przepisy. Teraz muszę uprzedzić zakład, że się
wybieram na kontrolę.
A te nadgodziny? To co, że pracownik się zgodził? A gdzie jest kodeks pracy?!
Nawet nie wiadomo, jaka to praca: lekka czy bardzo ciężka? Czy na tym stanowisku
w ogóle dopuszczalna jest praca przez 12 godzin? Chłopak ciężko pracował i
jeszcze kierował zespołem.
Po co prokurator w swoim uzasadnieniu umorzenia śledztwa wtrąca, że Vobro
teraz, czyli po wypadku, zmienia system pracy na łagodniejszy?
Dlaczego inspektor pracy, badając okoliczności wypadku, donosi, że teraz, po
tragedii, Vobro zmienia mieszalnik na mniejszy, nowszy i łatwiejszy w obsłudze?
Wystarczy go przechylić i wylać masę.
Powiem panu, zobaczyli, że chłopak ze wsi, pracowity, więc go zaprzęgli do
roboty i zajechali.

Kropka

W Vobro nikt nie chce ze mną rozmawiać. Odsyłają do szefa. Dzwonię do


Wojciecha Wojenkowskiego. Sekretarka najpierw mówi, że szefa nie ma, a za
drugim razem oświadcza krótko: - Szef nie będzie z panem rozmawiał, kropka.
- Chciałem zapytać, czy pan Wojenkowski nie czuje się winny śmierci tego
chłopaka.
- Żartuje pan?!
- Nie, pytam ze śmiertelną powagą.
- Przecież to był nieszczęśliwy wypadek, myśli pan, że szef tego nie przeżywa?
(Trzask odkładanej słuchawki).
Z siostrą Krzysztofa szukamy robotników Vobro chętnych do rozmowy.
- Przepraszam, czy pani pracuje na cza-czy? - próbuję zaczepiać pod bramą
zakładu. Kobieta w krzyk. Strażnik mnie przepędza.
Dzwonimy po pracownikach, Magda ma już listę telefonów. Wszyscy
odmawiają.
Jeździmy po domach. Robotnica z Vobro po 12 godzinach wróciła z pracy. Pali
jednego za drugim i pilnuje późnego obiadu. Pytam o te 200 podpisów bez daty pod
instrukcją bhp.
- No, ja też podpisałam.
- Kiedy?
- Niedawno, jakoś latem.
- Ale ostatni na liście jest podpis chłopaka, co zginął 16 kwietnia.
- Tak? To ja nie wiem, co mnie pytacie - denerwuje się kobieta.
Mówi, że Wojenkowski to ludzki szef, tylko kierownik produkcji nie szanuje
pracowników. - Po wypadku groził bunt na zakładzie. Kobiety zeszły ze zmiany o.
drugiej w nocy, osiem godzin i koniec, żadnych nadgodzin, następna zmiana to
samo, a na cza-czy w ogóle robota stanęła, nikt tam nie chciał pracować. Potem
Aśka, ta od iso u nas w zakładzie, akurat wróciła z macierzyńskiego, poszła do
Wojenkowskiego i mówi, jak jest, że szef produkcji zamordysta, że ludzi gna. Aśce
Wojenkowski wierzy, bo jak inni do niego chodzili, to machał ręką. No i słyszę, że
ponoć szef produkcji poleciał.
Pracownica Vobro rozmawia z matką Krzysztofa przez telefon: - Wtedy nie
widziałam, ale ta pielucha tam była. Tak się robiło. Ja bym też zawiązała pieluchę.
Pracownicy mówią, że w dwunastej godzinie roboty ciężko wydobyć masę,
która stygnie. Nie wiadomo, kto i kiedy zaczął blokować wyłącznik pieluchą, żeby
mieszadło samo wybierało i tylko zgarniałeś masę z łapy.
Inna pracownica to potwierdza: - Zawiązywało się pieluchę, maszyna się
kręciła, a masę w locie się łapało, robiło kulkę i niosło na noże, które cięły to na
cukierki, bo brygada czekała. A jak nie zrobisz normy, to brygada nie ma premii.
Kobiety z Krzysia były zadowolone, bo był pracowity, za poprzedniego brygadzisty
nie miały premii.

Luty - 376 godzin

Wchodzi Pruszewiczowa z szufladą syna. - Przypomniało mi się, trzy godziny


przed wpadnięciem syna kobieta w Vobro dostała klapą od maszyny w głowę, tak że
trafiła do szpitala. Może taka pogoda była, że z ludźmi coś się działo. - Pokazuje,
co zostało po synu. Wszystko poukładane, od podstawówki. Karta rowerowa,
portfel, grzebień. (- Jak szedł do pracy, to się galantował). Dwie karteczki, coś
sobie notował w pracy: „Jamajka, czekolada na oblewanie - wajcha w dół. Folia
karaibska dekorowana, cza-cza, średnie koło, samba, wentylator napęd stały, taśma,
włącz, wyłącz w odwrotnym kierunku (gorący tłuszcz, zetnie się masa)”.
- Wie pan, że na tym mieszadle nikt za bardzo nie chciał robić? -
Pruszewiczowa łyka tabletki na uspokojenie. – Koledzy z pracy syna namówili: „Idź
na mieszadło, dostaniesz 200 zł więcej”. Nie miał za bardzo odwrotu, jak to na
okresie próbnym.
Dwa odcinki wypłaty. W lutym przepracował 168 godzin, 32 nadgodziny
płatne po 50 procent i 88 nadgodzin po 100 procent, 88 godzin nocnych, premia za
wydajność i tak dalej: na rękę 2582,49 zł.
Wzdycha: - Jak przyniósł pierwszą wypłatę, mąż mówi: „Zobacz, ty, dzieciaku,
masz tyle za miesiąc, co ja za sześć świń, które trzymam pół roku”. Ale bez nocek i
nadgodzin miał minimalną krajową.
Zostało po nim w szufladzie dwa i pół tysiąca złotych. Nie pił, nie palił,
pieniądze kupkował. Chciał być kucharzem, marzył o własnej restauracji. W lutym
nawet w soboty pracował. Niedziele odmówił, bo niedziela jest dla Kościoła i
rodziny, chociaż namawiali. Nawet msze z radia mieli puszczać na niedzielnej
zmianie.
Zdjęcia. - Dziesięć kilo schudł przez dwa miesiące pracy. Tam nie było, żeby
usiąść. Jak chciał sikać, to musiał dziewczyny z taśmy prosić, żeby pilnowały
maszyny, i wtedy wybiegał.
Dwa dni przed wypadkiem mieszalnik się zepsuł i przerzucili go na inny
oddział. Dzieciak zapomniał o temperaturze w mieszalniku. Jak przyleciał, to
czekolada już zesztywniała. Farelką podgrzewał, żeby ją wydobyć. Wrócił późno,
podłamany i z bąblem na ręku, bo się tą farelką oparzył. Przecież widzieli, że
chłopak nie daje rady.
Pisał wtedy SMS-y do koleżanek, że ryczy i ma dość. Ale jak policja je
przesłuchiwała, to tylko pytali, czy nie miał samobójczych planów. Ja nie przeczę,
mógł zemdleć, mówił, że na nocce najgorzej nad ranem, kiedy kobiety skończą i
kierownik przerzuci je na inne oddziały. Człowiek sam, taka cisza i walczy ze
zmęczeniem. W protokole behapowiec napisał, że syn był leniwy, bo nie chciało mu
się chodzić po tych schodkach. A kierownik zeznał, że Krzych był nadambitny.
Matka czyta i nie rozumie: - „Proszę o wyrażenie zgody na pracę w systemie 12-
godzinnym zmianowym w godzinach nadliczbowych i nocnych” To pracownik
prosi? Wszystko teraz sfiksowane. Teraz to nie ma Polski. Tylko pieniądze są.
Świadectwo pracy. Punkt 3: „stosunek pracy ustal w wyniku śmierci
pracownika”.

Gadu-Gadu o pracy

Magda wącha półbuty Krzyśka. - Już nie pachną. Cały tak przesiąkał czekoladą,
że wszystko pachniało na słodko. Rzeczy, pokój. Był intensywnie czekoladowy.
Koleżanki się śmiały: „Krzysiu, jesteś taki słodki”
Koleżanki z technikum, Kasia (dziewczyna Krzysztofa) i Gosia: - Miał ksywkę
„Źrebak” Na pierwszej lekcji każdy mówił, czym się interesuje, i Krzyś opowiadał,
że lubi zwierzęta, małe prosiaki, źrebaki… I chłopacy zaczęli rechotać: źrebak,
źrebak! Tylko on pamiętał o 8 marca, kupił wszystkim dziewczynom po róży, chyba
z 50 zł wydał, ale się cieszył.
Gosia ma jeszcze list od Krzycha z Gadu-Gadu: „hej pracuje w vobro brak
słów 12 h na dobę ledwo się kładziesz spać to już wstajesz, a co tak się robi - heh
litości ja naprzykład robię chyba wszystko: nosze wiadra nalewam 5 różnych mas
czekoladowych mleczny, czekoladowy, tofi, kapuczino, i cos tam jeszcze (wyleciał
mi ten 5 smak) myje sita młyny które mieszają składniki no i ja nosze te składniki i
muszę warzyć przesiewać
1 się nie mylić bo za pomyłkę płaci się życiem (hihihi) wylatujesz za pomyłkę
i co ja tam jeszcze robię aaa uzupełniam papiery. Mam 15 minutową przerwę na 6
godzin więc mam
2 przerwy ledwo siusiu i chlebek a już musisz iść robić… no ale mam prace
śpię już tylko 5 godzin na dobę. Nie jest źle kwestia przyzwyczajenia i wytrzymania,
heh czas iść spać. krzysiu P. sory za błędy ale myli mi się bo krzyż mnie napierdala
i pisze na leżąco”

Anonimy: „zamordyzm, stalinowskie metody pracy”

Prokurator rejonowy w Brodnicy Alicja Szram (Marcin Perliński był na


urlopie): - Wcześniej były doniesienia anonimowe, że w Vobro istnieje:
„zamordyzm, stalinowskie metody pracy, gestapowskie relacje między
podwładnym a przełożonym” i że: „tak nie może być, bo dojdzie do tragedii”
Badaliśmy to, ale osoby, które się wypowiadały do protokołu, nie powiedziały ani
pół słowa, które by upoważniało nas do wszczęcia postępowania.
- Dotarli państwo do autorów anonimów?
- Przesłuchaliśmy każdą osobę, która miała coś do powiedzenia, z tym że
znalezienie chętnych nie jest łatwe. Przesłuchiwani mówili, że relacje pracownik-
pracodawca są wzorowe i nie ma zastrzeżeń do czasu pracy.
- A blokowanie wyłącznika pieluchą?
- Co do pieluchy, to wiadomo, że była praktykowana, ale ci, którzy o tym
mówili, przyznawali, że człowiek odpowiedzialny za bezpieczeństwo pracy gonił
ich za to. Badaliśmy wiele wątków, czy na przykład pracownik się pośliznął, bo nie
miał odpowiedniego obuwia.
- I co z butami?
- Uznaliśmy, że jeśli ze strony inspekcji pracy nie było zarzutu dla behapowca i
kierownika, że dopuścili pracownika w innych butach, to kwestia obuwia nie budzi
wątpliwości.
- A to, że inspektor kontrolował brata?
- Nie wiem, czy prokurator Perliński o tym wiedział. Ja bym się zastanawiała,
czy ten inspektor nie powinien być wyłączony ze sprawy, by uniknąć zarzutu
stronniczości. I dlaczego sam się nie wyłączył? Bo to nieetyczne. Jednak musimy
udowodnić, że do wypadku ktoś się przyczynił w sposób umyślny lub nieumyślny,
w wyniku niedbalstwa, lekkomyślności. To też jest forma winy. Ale muszą być
dowody, które umożliwią skazanie przed sądem.
- Na razie udowodnili państwo, że chłopak był sam sobie winien.
- Nie, raczej nie udowodniliśmy nikomu, że zawinił.

Matka stoi pod bramą

Wieczór, Pruszewiczowa wraca spod bramy Vobro, już piąty miesiąc próbuje
porozmawiać z robotnikiem, który tamtej nocy pracował z Krzysiem i jest jedynym
świadkiem w sprawie pieluchy. - Kto Krzysia tego nauczył? Przecież syn tego nie
wymyślił, trząsł się ze strachu, jak to będzie w tej robocie, a teraz wszystko na
niego zwalili, bo nie żyje. W zakładzie powiedzieli, że nie mogą zmusić tego
pracownika, żeby ze mną rozmawiał. Chodzę pod zakład z Karolinką, widzę z
daleka, jak wychodzi z hali, ale od razu do samochodu wskakuje. Dzisiaj byłam pod
bramą, bo widzę, że rano stoi jego auto. O czternastej nie wyszedł, czyli znowu
pracują na 12 godzin.
PS W tym roku tradycyjny Piknik Cukierka, który Vobro organizuje swoim
pracownikom, został odwołany.

2008

3.
Serce narodu koło przystanku

Stanisław Czyżewski z Kowalowa wszystko upamiętnia.


Taczka wkopana w ziemię upamiętnia akcje sprzątania świata. Czyżewski
wszystko obliczył: - 17 akcji sprzątania świata, 144 km po Kowalowie i okolicy.
Sprzątaliśmy: ja, małżonka, syn, córka, sąsiadka. Ja nic nie zostawiam, raz
przydźwigałem na plecach 60 kg części samochodowych.
Deska z napisem „USA-Kowalów” przybita do korzenia po starym
kasztanowcu - to jak odwiedziła nas moja siostra z Ameryki. A niżej na korzeniu „4
lipca”. No, co to za data? A widzi pan, ludzie się nieraz zastanawiają, co ten
Czyżewski ma na myśli, a to proste - lądowanie amerykańskiej sondy na Marsie.
Dzisiaj pan nas odwiedził, a już jutro na Kolejowej będzie pański kamień. O,
może tu obok „Katynia - 55. rocznicy” albo dalej przy „Spotkaniu prezydenta
Kwaśniewskiego z prymasem Glempem”.
Kto jechał z Gorzowa do Słubic przez Kowalów, małą popegeerowską wieś,
ten widział malowane kamienie z napisami „Hiszpania” „Portugalia”, „Brazylia”.
Nieraz trzeba tu stanąć przed przejazdem kolejowym. Można się przyjrzeć dziwnym
pomnikom ustawionym wzdłuż szosy., Stary korzeń w kształcie serca pomalowany
na czerwono z obrazkiem papieża. Kolorowa deska: „Śmiej się rano i wieczorem,
śmiej się cały czas” albo „Witamy na ulicy Kolejowej”.
Twórca tych dzieł Stanisław Czyżewski mieszka obok, w bloku przy Kolejowej.
Sumiasty wąs, jasna grzywa, czoło zorane głębokimi zmarszczkami. Urodził się w
Kowalowie w 1949 roku, w chałupie przy wjeździe do pegeeru. Babcia chciała,
żeby został księdzem, tata widział go kowalem. Kiedy miał 16 lat, poszedł do
pegeeru i 31 lat był traktorzystą. Został pierwszym przewodniczącym Solidarności
w Zakładzie Rolnym Kowalów. 13 grudnia 1981 roku władza ludowa
zmobilizowała go do milicji i przez 4 miesiące dowodził kompanią MO w
Gorzowie. Potem wrócił do pegeeru.
Mówi, że w życiu jest tak: - Jak masz poparcie, to idziesz w górę, a jak nie
masz, to siedzisz. A ja mam poparcie Boże, ale ludzkiego nie mam. Chociaż nie
mogę narzekać, w 1990 roku zostałem powołany do służebnej roli radnego.
Opatrzność Boża dała mi okręg nr 16.
Czyżewski swoje pomniczki nazywa rabatami. Każdy coś znaczy. Pod lipą stół
z dwoma krzesłami. Na stole trzy malowane kamienie. Na pierwszym napis „7 lip”,
bo siedem lipek, które rosną na Kolejowej, dał Dąbrowski z Kowalewa. Kamień
drugi z liczbą „13”, bo 13 maja 1917 roku objawiła się Matka Boska Fatimska i 13
maja 1982 roku papież dziękował w Fatimie za ocalenie mu życia.
Na trzecim kamieniu dwie liczby: „15” - tajemnica różańca, i „16” - dzień
papieża Polaka. A poza tym piętnastego i szesnastego w Słubicach był prezydent
Kwaśniewski. - I zobacz pan, ile rzeczy ja od razu pokazuję. Ile w tym kamieniu jest:
prezydent, Matka Boża i papież.
To wszystko jest przemyślane, bo każdą rabatę wcześniej projektuję.
Jak słyszę w dzienniku, że w Warszawie mówią o jakiejś rocznicy, jakiś
pomnik odsłaniają, to zaraz z małżonką na Kolejową i taką rabatę robimy. Przecież
wszyscy nie mogą jechać do Warszawy oglądać. Stolica ma taki pomnik, to niech
też ma nasz
Kowalów. Albo przykładowo kopiec Kościuszki w Krakowie. I ja tutaj też
zrobiłem taki mały kopczyk.
Stoimy przed rabatą „16”. - To jest tak: 16 października 1978 roku zaczął się
pontyfikat Jana Pawła ii, Polaka, świętego Piotra dzisiejszych czasów. Szesnastka to
też mój okręg wyborczy i szesnastego urodziła się moja wnuczka.
Albo 17 września - napaść Sowietów na Polskę. To kamień na rogu. Obok
kamień - 77. rocznica, no tego, Piłsudskiego, to znaczy odzyskania niepodległości.
- Ktoś mnie zapyta, dlaczego ja tylko napaść Sowietów upamiętniłem. Ale
proszę pana, jak tylko znajdę taki odpowiednio duży kamień, to zrobię napaść
Niemców na Polskę i pierwszą wojnę też.
Każda rabata o czymś mówi. Idzie klasa z nauczycielką, patrzy i się dowiaduje.
Spacerujemy po Kolejowej.
Duży karmnik dla ptaków w kształcie Ducha Świętego.
Przed blokiem - „Licheń” Na długiej tyczce stara lampka kolejowa znaleziona
przy torach. Czyżewski pomalował ją na biało i czerwono, figurkę dostał od
księdza, w środku znicz. A jak pięknie jest w czerwcu na Boże Ciało, rabaty zielone,
kolorowe, idzie procesja, wszyscy patrzą, podziwiają.
Czyżewski był radnym przez dwie kadencje.
- Radny to sługa sług swoich. Zawsze sobie powtarzałem: nie dla siebie, tylko
dla wyborcy, dla wyborcy. I gdyby tych 400 posłów tak sobie powtarzało: „dla
wyborcy” to Polska już dawno by była Japonią i miodem płynęła.
Koło przystanku autobusowego Czyżewski zrobił „Serce narodu”. Wielki
korzeń w kształcie serca i kamień, największy w Kowalowie. Wszystko w barwach
narodowych, na korzeniu namalował orła, na kamieniu kotwicę.
Czyżewski obliczył, że na upiększanie Kowalowa poświęcił już 8300
darmowych godzin. - Niech pięknieje Kowalów na chwałę Pana, bo przy tej drodze
europejskiej Kowalów jakoś wypłynie.
- Zdarzają się niewdzięcznicy, raz sąsiad na moich oczach podpalił flagę
Solidarności, która powiewała na rabacie. Patrzył i się śmiał. Nieraz dzieci coś
popsują. Ale ludziom się podoba.
Czyżewski rozwija rulon „Plan roboczy rozwoju Kowalowa”. Otrzymał go
premier Cimoszewicz, odpisał, podziękował.
Tu „Kanał La Manche”, czyli rów koło przejazdu kolejowego. - Łopatą przez 3
dni po 6 godzin czyściłem ten rów, woda ze mnie się lała. Pod lasem „Kaplica i
dom Ojca Kolbego”, w zamyśle oczywiście. Jakby znalazły się pieniądze, to-byśmy
zrobili tu takie hospicjum na 40 łóżek, dla tych, którzy włóczą się bez domu.
Jeszcze terminal, boisko, przedszkole. Jeżeli miasta robią plany i potem je realizują,
to Kowalów też może.
I najważniejsze - Wiadukt Maksymiliana (od imienia syna Czyżewskich) albo
Europejski (bo prowadzi do Europy). Cztery lata temu radny Czyżewski napisał do
władz gminy, że zamierza wysłać do Rządu RP petycję w sprawie budowy wiaduktu
w Kowalowie: „Na trasie Gorzów - Słubice, dalej Niemcy (i Europa). Uzasadniam
tym, iż przejazd kolejowy na tej trasie jest bardzo często zamykany, co powoduje
bardzo dużą kolejkę samochodów”. Władze gminy odpisały, że według pomiarów
natężenia ruchu przez Kowalów przejeżdżają średnio 4 samochody na godzinę i nie
ma mowy o żadnym wiadukcie. W związku z tym 21 kwietnia 1995 roku o godzinie
ósmej Czyżewscy wyszli na balkon i przez pięć godzin liczyli samochody. Do dziś
mają protokół „Badania przelotu pojazdów przez przejazd kolejowy w Kowalowie
w obecności małżonki”. Naliczyli: ..355 samochodów, w tym tiry, osobowe,
bagażówki, motorowery i jeden rower”.
Protokół wysłali do parlamentu, prezydenta i ówczesnego szefa Urzędu Rady
Ministrów Marka Borowskiego. „Uprzejmie zwracam się z prośbą do pana ministra
wspólnie z moją doradcą małżonką” - zaczął Czyżewski.
Do żony mówi „Kotyszka”. Pracowała na kolei, potem była siostrą PCK.
Mianował ją doradcą radnego, bo „ma dużo dobrych myśli”.
Czyżewscy się cieszą, bo przyszło wreszcie pismo ze szczecińskiej Dyrekcji
Dróg Publicznych, że budowa Wiaduktu Maksymiliana (albo Europejskiego)
„będzie umieszczona w planach perspektywicznych na lata 2000-2010”.
Czyżewski jest członkiem Solidarności. Jak się zapowiada jakaś manifestacja
w Warszawie, to bierze walizkę, ma taką już przygotowaną, w pociąg i do
Warszawy. W obronie praw człowieka, dziecka nienarodzonego, służby zdrowia.
- Zapraszają mnie, bo jestem spokojny, jak trzeba, umiem się wypowiedzieć.
Raz mnie telewizja nakręciła. O coś tam zapytali, a ja im mówię, jak jest, że na buty
nie starcza. Przyjeżdżam do Kowalowa, a sąsiadka: „Staszek, byłeś w telewizji”.
Okazało się, że o moich butach to 45 minut w „Pulsie dnia” przegadali.
- Pyta pan, skąd te kolory na kolejowym płocie. A to flagi państw, które
odwiedził nasz papież. Każda betonowa płyta to inne państwo. Ostatnio papież był
na Kubie, i proszę - jest flaga kubańska, zaraz za słowacką. Nieraz jest nie po kolei
albo coś się opuści, ale to dlatego, że pieniędzy na farby zabraknie.
- A te kamienie z napisami „Portugalia”, „Dominikana” „Meksyk” „Francja”?
- To też pielgrzymki papieża. Bo widzi pan, na płocie ja wszystkiego nie ukażę.
Płot ma tylko jedną stronę, bo druga od torów. A kamień można obejść. I na jednym
kamieniu zaznaczę całą pielgrzymkę: że najpierw był w Wenezueli, potem w
Ekwadorze i Peru.
I kiedy ktoś obcy wchodzi do Kowalowa na ulicę Kolejową, to od razu się
zorientuje, gdzie jest. Bo pod płotem ułożyliśmy z malowanych kamyczków napis
„Szlak pielgrzymkowy Jana Pawła 11”.
A przez nasz Kowalów różne ważne osoby przejeżdżają, tylko się nie wie. Bo
to przeleci za ciemnymi szybami i nawet nie wiadomo kto. Dwa lata temu, kiedy
przez Kowalów miał przejeżdżać Marian Krzaklewski, pojechałem do Gorzowa, do
Solidarności prosić o parę groszy na farbę. Dali.
Nieraz idziemy z żoną na spacer, a tu co samochód, to klakson i palcami „V”
pokazują, nawet ci na warszawskich tablicach. Aż Kotyszka się dziwi: „Ilu ty masz
znajomych?” Ale jak człowiek tyle lat na ulicy dobro czyni, to go wszyscy znają.
- Po co pan to wszystko robi?
- Jak człowiek żyje, to chce po sobie coś zostawić. I tak sobie myślimy z moją
doradcą Genowefą: trzeba, żeby Kowalów był piękny.

1998

PS Przejeżdżałem ostatnio przez Kowalów. Zaraz za przejazdem policja ustawiła


przenośny fotoradar.
Wiaduktu Maksymiliana nie wybudowano.
Rabaty zrujnowane.
Pytałem o Stanisława Czyżewskiego. Sąsiadka powiedziała, że całe dni siedzi w
domu. Czasem wyjdzie z żoną na spacer wkoło bloku. Smutny jakiś.
„Serce narodu” gdzieś się zapodziało, jak przebudowywali przystanek PKS.

2009
4.
Dół na Greenpoincie

Szczury (Tomek)

Tomek Pruszko (22 lata), spod Łomży, od trzech lat na Greenpoincie. Pyta, czy
widziałem w subwayu szczury.
- Widziałem.
- No, widzi pan, jak tu jest. Przyjechała siostra, zobaczyła szczura w metrze i w
krzyk. Musiałem uspokajać: „Dziewczyno, wstydu mi nie rób, tu to normalne”.
Zawsze, jak przyjedzie ktoś nowy, to: „Jezu, co tu się dzieje!?”. A później się
przyzwyczają.
Subway to nowojorskie metro.
Subway to też typowe mieszkanie na Greenpoincie. Długie jak wagon. Takie
jak Tomka, jak te trzy przechodnie klitki bez okien za jego plecami. Środkowa jest
jego. Ostatnia kuzyna, z którym w ogóle nie rozmawia. Właścicielem subwaya jest
Polak, który już się dorobił. Płacą mu we trzech 900 dolarów. Wszyscy na
kontraktorce (to po greenpoincku robota w firmie budowlanej).
Siedzimy w kuchni. Tomek jest smutny, mówi wolno. Wrócił właśnie z pracy.
Normalnie toby się ogarnął i poszedł się przejść na Greenpoint.
- Po co?
- Wszyscy tak chodzą.
- Gdzie się chodzi?
- Idzie się Nassau Ave, Manhattan Ave aż do Greenpoint Ave i z powrotem.
Latem posiedzi się w parku.
- Dlaczego jesteś taki smutny?
- Trochę nieswój jestem.
Pruszko skończył w Łomży liceum ekonomiczne. - Miałem iść na handel
zagraniczny, ale jakoś los mnie skierował do Stanów.
Pierwszego dnia pierwszej pracy w Ameryce remontowali wieżowiec. Boss
dawał 8 dolarów za robotę w środku i 10 dolarów za czyszczenie ścian na zewnątrz,
więc Tomek wjechał na ruchomym pomoście na 30. piętro. Nigdy nie był tak
wysoko. Dwa tygodnie wytrzymał.
- Ostatniego dnia zrobiło mi się ciemno w oczach, złapałem się linki.
Zostawiłem robotę. Zdołowałem się. Ale nic, posiedziałem tydzień w domu.
Znajomy zadzwonił i dwa lata remontowałem, ale już w środku. Raz w elektrowni
na Manhattanie zdzieraliśmy stare farby z konstrukcji. W maskach, kombinezonach,
elegancko. Ale tylko dwa dni pracowałem, bo mnie pod-pierdolili bossowi. Nie
wiem, co na mnie nagadali. Pewnie ktoś na robotę czekał. Tu nie ma się przyjaciół.
Człowiek jest twoim przyjacielem, dopóki czerpie z ciebie korzyści. W Ameryce
najbardziej rozczarowali mnie Polacy. Boss, Polak z Łomży, wykańczał ludzi
psychicznie. Ostatnio jak odszedłem z pracy, to wszystkie robocze ubrania
wyrzuciłem do śmieci. Powiedziałem sobie, że już nie będę pracować na
contraction. Znowu się zdołowałem.
- Często masz doły?
- Czy ja wiem? Największy dół to się ma tak trzy miesiące po przyjeździe.
Później przechodzi.
- Jak jest dół, to co?
- Leży się, patrzy w sufit.
- Długo trzyma?
- Mnie tak dzień, nieraz tydzień. Znałem człowieka, starszego, co tak się
zdołował, że się rozpił. Nie wiem, może wrócił. Gdybym miał papiery, tobym miał
komfort psychiczny. Jak mi tu nie pasuje, wracam do Polski. Jak mi tam nie pasuje,
wracam do Ameryki. Ale nie mam papierów, więc jak wyjadę, to koniec, nie
wpuszczą do Ameryki.
- Czego by ci było żal?
- Ciężko powiedzieć. Tutaj pieniądze trzymają ludzi. W Polsce zarobiłbym
powiedzmy 1000 złotych, a tu prawie 1000 dolarów tygodniowo.
- A w Polsce co byś robił?
- Może bym wyjechał gdzieś do Europy, blisko domu. Zawsze można wrócić, a
tu jak w pułapce.
- Może trzeba się wyrwać z Greenpointu?
- Nawet nie próbowałem. Jestem na nielegalu. Tylko tutaj jest to normalne.
Może gdybym wcześniej zrobił prawo jazdy gdzieś w Michigan, kupił samochód,
tobym się wyprowadził, gdzie spokojniej i mniej Polaków. Ale się człowiek
zasiedział, wiza się skończyła. Tu się strasznie szybko żyje. Praca, dom, praca, dom.
- I co tu masz?
- Nic. Domu nie kupię, bo do kredytu trzeba mieć papiery. Bez papierów to
większy procent dają. A nie daj Boże deportacja się trafi czy coś. Wtedy co z tym
wszystkim? Pracujesz na to pięć, dziesięć lat i nagle tak, o! - strzela palcami.
Za ścianą wrzeszczy dziecko sąsiadów. Tomek bawi się kartą telefoniczną
Piast. Wydzwania do dziewczyny w Polsce. Z Ameryki jest taniej. Aśka studiuje
psychologię. Może potem przyjedzie, ale to za dwa lata.
W niedziele Tomek chodzi na obiady z kolegami. Mówią „obiad rodzinny”.
Żeby ciągle samemu nie jeść. - Jakby nie było polskiego jedzenia i knajp, toby się
nie dało żyć.
- A jakieś rozrywki?
- Przychodzi piątek, pół GP chodzi pijane, a w sobotę to już cały GP. Młodzi
jeszcze sobie znajdą zajęcie, ale taki starszy co ma robić?
- A radości?
- Radości? Tak na szybko mam powiedzieć?
Mam ostatniego dolara w kieszeni, zdrapkę kupiłem i wygrałem dolara.
Myślałem, że odfrunę. Bo nigdy mi nic nie wpadło. Jak się dołowałem, to
jeździłem na Trzydziestą Czwartą, tam jest sztuczny park, piramida, chłopaki jeżdżą
na deskach. Siedzę, poczytam i mi przechodzi. Albo u nas, na Greenpoincie, idzie
się na brzeg. Wielu chodzi na skałki posiedzieć z piwkiem. Patrzy się przez wodę na
Manhattan.
- A jakby iść w drugą stronę?
- W drugą to nic nie ma. Za highwayem to już się zaczyna powoli Spykowo.
- Spykowo?
- No, Hiszpanie to Spyki. Bardzo się o to obrażają. Na Żydów mówi się
Pejsiaki, na Murzynów Nigry. Na Harlem mówią Mu-rzynowo albo centralne
Kielce. Bo tak niebezpiecznie. Często tam robiliśmy. Raz poszedłem w przerwie do
sklepu i zaczęli się czepiać. Pytali, skąd jestem, to powiedziałem: „from Russia”. I
się pozamykali. Bo wiadomo, że Murzyni się Ruskich boją. No bo Ruski jest
niepowtarzalny.
- Jak to?
- Jemu nie zależy, może zabić, wszystko może zrobić. Dla niego to jest o! -
Tomek znowu strzela palcami.
Pruszko śledzi, co tam w Polsce. Zawsze w markecie przeleci polskie gazety
po tytułach. W polskiej restauracji przy obiedzie obejrzy polski kanał. Wie, że w
kraju generalnie nic się nie dzieje. Że prezydentem jest Kaczyński. Ale kto wygrał
wybory, nie wie, bo takie rzeczy Tomka nie interesują.
- A jakieś inne wydarzenie w kraju?
- Że Janosik umarł. Więcej to nie wiem.

Rumejtki (Marła i Karolina)

Marta z Grajewa (23 lata) pracuje na plejsach (po greenpoincku to „sprzątać u


kogoś”).
- U Żydów sprzątam. Na początku to był szok. Byłam już tydzień w Stanach,
koleżanka zabrała mnie do Borough Park, na dolny Brooklyn. Wyszłam na miasto i
się rozpłakałam.
- Dlaczego?
- No bo sami Żydzi.
- Co tak panią przeraziło?
- Oni są inni. Te pejsy, mycki, tragedia! To znaczy ja wiedziałam, że mają
pejsy, i to, i tamto. Ale zobaczyć na żywo to jest zupełnie coś innego.
- Nie widziała pani Żyda?
- Nigdy w życiu. Może dlatego taki szok. Znajoma Polka przez Polkę, która
pracuje na plejsach, załatwiła mi Żydów. Żydówka wzięła mnie na próbę.
- Mogła pani sprzątać gdzie indziej.
- Żeby sprzątać u Amerykanów na Manhattanie, trzeba mieć dobre znajomości
i znać język. Ja nie znałam. Jak nie znasz języka, to idziesz sprzątać do Żydów. Tak
już jest.
- Ciężka praca?
- Gdyby człowiek sobie nie ułatwiał, to chybabym padła. Mają windex do szyb,
a inny środek do podłogi i drewna. Jak Żydówka nie widzi, to wszystko czyszczę
windeksem. Ubzdurali sobie to i tamto. Ostatnio Żyd tłumaczył, żebym uważała, bo
żelazkiem można się poparzyć. Myślą, że my żyjemy w średniowieczu.
- A jak się pani dogaduje?
- Trochę po angielsku, trochę po żydowsku - to jakby po niemiecku. Radzę
sobie, ale współczuję starszym kobietom, które języka już się pewnie nie nauczą.
Ostatnio Żydówka chwyciła mnie za rękę i zaprowadziła do łazienki. „Co to jest?
Wytrzyj”. A tam plameczka, której ja gołym okiem nie widzę.
I zrezygnowałam. Ale są różne Żydówki. Teraz pracuję u takiej, która zachowuje
się jak nie-Żydówka. Posprzątam tak, żeby było czysto na pierwszy rzut oka, a ona
bardzo mnie chwali. To jest dobre, bo się wtedy bardzo staram. Poniedziałek, środa,
piątek u jednych Żydów, wtorek, czwartek - u drugich. Potem mają szabas.
Codziennie osiem godzin.
- Tyle sprzątania?
- Bo oni mają dużo dzieci. Nie wiem, czy pan wie, oni wierzą, że nowy Hitler
się narodzi i ich musi być dużo, żeby mieli przewagę. Nieraz godzinę układam
zabawki. Dzieci żydowskie są bardzo rozpuszczone. Do tego stopnia, że widziałam,
jak mały płacze, bo chce nóż, a tata mu daje. U nas, w Polsce, to jest całkowicie
niedopuszczalne. Ale z drugiej strony mają poważanie dla starszych. Mnie mama
powie: „Wynieś śmieci” to wyniosę na drugi dzień, a u nich od razu.
W Ameryce Marta poznała Karolinę z Wrocławia (23 lata), bo zakochały się w
dwóch braciach z Grajewa. - Jak przyjechałam, mówię do koleżanki: „Chodź,
pokażesz mi Amerykę”. Chodzimy po sklepach i co chwilę: „Cześć, Marta”. Boże,
wyjechałam do Ameryki, a tu Grajewo. Najwięcej tu grajewiaków i łomżyniaków.
Nie wiem dlaczego, ale są bardzo nielubiani.
Karolina: - Mój Czarek był z Grajewa, ja z Wrocławia. Ja o chlebie, on o
niebie. Twierdził, że moje miejsce jest w kuchni, ewentualnie w sypialni, jeżeli on
ma na to ochotę. Dopiero w Ameryce widać, jakie są różnice między Polakami.
Są rumejtkami („współlokatorki” po greenpoincku). Wynajmują dwupokojowe
mieszkaniu na dolnym Brooklynie za 800 dolarów.
Karolina pracuje w szkole nauki jazdy Polonia w centrum Greenpointu. W
Polonii wyślesz też paczkę i dolary do Polski. Zapłacisz za prąd, gaz, kablówkę.
Dolar od rachunku, obsługa po polsku. Można tu wykupić asystę. Wtedy Karolina
chodzi po urzędach z Polakiem, który nie zna języka, a musi coś załatwić (za
pierwsze trzy godziny asysty 50 dolarów, za następne po 10 dolarów).
Karolina: - Pracowałam już we włoskiej restauracji, w żydowskim sklepie z
ciuchami. Ceny z kosmosu, ciuchy w workach, żeby się nie brudziły. Sprzedawałam
też w polskich delikatesach. U Polaka pracuje się gorzej niż u Żydów. Bo Polak
próbuje wygryźć Polaka.
Marta: - Czasami bardziej pomoże ci czarny niż Polak.
Żydzi potrafią robić końskie zaloty, złapać za tyłek i to, i tamto. Ale u nich to
jest bardzo niedopuszczalne. Gdyby Żydówka się dowiedziała, że jej mąż złapał
mnie za tyłek, to po małżeństwie. Żadnego wytłumaczenia, że to i tamto. Ja huknąć
na niego za bardzo nie mogę. Żydówce też się nie poskarżę, bo ona wywali mnie z
pracy. Na szczęście tego nie jest dużo, bo Żydówka nie zostawi mnie z Żydem sam
na sam. Jak idę na sprzątanie, to nie mogę mieć żadnego dekoltu. Długie spodnie,
klapeczki owszem, ale żeby palców nie było widać. Wie pan, że czasem biorą mnie
za Żydówkę? Poszłam z dwójką małych Żydów do parku, a starsza Żydówka
zaczęła na mnie krzyczeć, jak mogę chodzić z takim dekoltem, skoro jestem „judisz
pipol”.
Karolina: - W Ameryce zostałam przez Czarka. Wielkie love story, pierdoły
niesamowite, jak teraz na to patrzę. 11 miesięcy. Chory związek. W Polsce trwałby
najwyżej 11 dni. Znajoma mnie ostrzegała: „Uważaj, żebyś się w Ameryce nie
zakochała”. Tu jest taka silna samotność. Żeby nie być samemu, człowiek się na
wiele godzi.
Marta: - Dałyśmy ogłoszenie na Bazarynce, to tutaj polski portal: „Dwie
samotne dziewczyny poznają samotnych ludzi” I Karolina poznała Grześka.
Karolina: - Z Grześkiem jest inaczej niż z Czarkiem. Grzesiek otwiera mi
drzwi w samochodzie, drobiazg, ale na początku byłam zszokowana.
Marta: - Ja nie mam nikogo. Nie mam czasu, to chyba jedyne wytłumaczenie.
Jestem na plejsach od rana do wieczora.
Płacą od 8 do 10 dolarów za godzinę. W nocy dorabiam jako pomoc do dziecka.
Spokojna praca, czytam, śpię, jem koszerne jedzenie. Bo na razie pracuję tylko u
Żydów. Moim marzeniem i celem jest, żeby się z tego wyrwać. Nie przyjechałam do
Stanów, żeby być służącą u Żydów.
Karolina: - Trzeba mieć dużo siły, żeby się przestawić na Amerykę.
Marta: - Tu nie można być leniwym, bo pan się nie utrzyma. I można łatwo
upaść. Jak na początku straciłam pracę, byłam załamana, chciałam wracać.
Zostałam, bo tu dzisiaj masz pracę, jutro możesz nie mieć, ale za dwa dni znowu
możesz mieć. A w Polsce stracisz pracę i możesz nie mieć jej latami. Ja mam teraz
bardzo dużo przemyśleń, to i tamto, bo jak wracam do domu, Karolina w pracy, to
siedzę sama z kotem.
Karolina: - Na filmach pokazują głównie Manhattan, rzadko Bronx czy
Brooklyn. A tu dziury w ulicach, dużo śmieci i papierowe domki, gdzie się
dotkniesz, to się sypią.
Marta: - Stany mają też dużo plusów. Co tydzień stać cię na nowy ciuch. Masz
lekką depresję, to sobie kupujesz. W Ameryce wyprostowałam sobie włosy i
schudłam. Staram się być bardziej elegancka, włosy, paznokcie, to i tamto. Może
dlatego, że tutaj wszyscy tak chodzą.
Marta i Karolina: - Ostatnio na zakupach szłyśmy koło salonu piercingu i
postanowiłyśmy zrobić sobie kolczyki na językach, tak sobie, żeby przypieczętować
naszą przyjaźń.
Karolina: - Za rok chyba wyjadę. Jestem nielegalnie. Skończyła mi się wiza
turystyczna i studencka. Po 11 września strasznie zaostrzyli przepisy. Jak będą tak
zaostrzać, to w końcu się nie da żyć. A za dziesięć lat będę za stara na zmiany. Tu nie
będę u siebie i w Polsce też. Tylko że Grzesiek nie chce wracać. Z drugiej strony
ludzie dostają się tu przez Meksyk, Kanadę, Bahamy. Nigdy nie będą tu legalnie, bo
nie wjechali legalnie do Stanów. Nawet małżeństwo z obywatelem ich nie ratuje.
Jakby nie istnieli, a jakoś sobie radzą.

Chłopcy z Gadu-Gadu (Monika)

Monika Dziura (20 lat), drobna ekspedientka z polskiej apteki Chopin na


Greenpoincie, mówi, że wielu jej znajomych już „się zamerykanizowało”. Nawet
„cześć” nie powiedzą. - Wiadomo, lepszy ciuch, Armani czy coś. Bardziej chamscy
się zrobili.
- Pani też się zamerykanizowała?
- Trochę. Jestem odważniejsza. Nawet mama zauważyła. W Polsce, jak koledzy
brata do mnie zagadali, to się robiłam czerwona. Teraz dużo mówię i się nie
wstydzę. Mama po angielsku nie mówi, więc jak trzeba gdzieś zadzwonić, załatwić,
to zawsze ja.
Monika jeździ na łyżwach w Central Parku, bo lubi naturę. W Polsce mieszkała
pod lasem. Przyjechała sześć lat temu z Niska koło Rzeszowa. Rodzice wcześniej
wyjechali do Ameryki, wysyłali pieniądze, a Monikę wychowywali siostra i brat.
Teraz wszyscy są w Ameryce. Siostra pracuje w banku i kończy college. Brat z tatą
mają firmę budowlano-remontową. Czasem trafi się robota na Manhattanie u
bogatych ludzi. Mama, opiekunka socjalna, zajmuje się niedołężnymi.
- Kiedy przyjechałam, mama zapisała mnie do amerykańskiej podstawówki,
ale, jak to na Greenpoincie, nasza pani była Polką i cała klasa to Polacy. Żałuję, bo
szybciej bym się nauczyła języka.
Klasę mieli z widokiem na Manhattan. Chyba na matematyce zobaczyli, jak w
WTC wbija się drugi samolot. Na Greenpoint przywiało dużo dymu. Wybuchła
panika. Polacy kupowali wodę i jedzenie w puszkach.
Liceum miała na Manhattanie. Był tylko jeden Polak. Nie słuchali nauczyciela.
Nie mogła się przyzwyczaić. - Potrącisz kogoś na korytarzu, przepraszasz, a
słyszysz bluzgi. Normalna amerykańska klasa.
W Chopinie ma 7,5 dolara na godzinę. Polacy szukają raphacholinu i
rutinoscorbinu. - Upierają się, że chcą polskich leków, i trzeba ściągać. Narzekają
na stawy i kręgosłupy. Ja pracuję na kosmetykach. Polki przychodzą po krem
przeciwzmarszczkowy. Czasem wracają z pretensjami, że nie działa.
Monika ma zieloną kartę, może się starać o obywatelstwo. - Będę miała własne
mieszkanie, pracę. Dwoje dzieci - planuje. Teraz w college’u uczy się biznesu i
marketingu, ale chyba się przeniesie na medycynę, bo chce zostać pielęgniarką w
szpitalu dziecięcym.
Ostatnio kupiła sobie porządny komputer za 1500 dolarów. Codziennie siedzi
w internecie. Od roku ma chłopaka, hydraulika. Polak, 23 lata. Poznali się na
polskim Gadu-Gadu. Zawsze poznawała chłopaków przez internet. On przyjeżdża
do niej, obejrzą film na DVD albo, jak jest ciepło, posiedzą w parku na GP.
Jeszcze nie są zaręczeni. On nie poprosił, ona jeszcze niegotowa. - Koleżanka
się szybko zaręczyła, a teraz mówi, że nic z tego nie będzie. Są niedopasowani.
Tutaj seks jest wcześniej, a ślub później. W Polsce odwrotnie.
Monika z chłopakiem widzi się raz na tydzień.
- Nie za rzadko?
- To mi pasuje akurat, bo nie mam czasu, żeby mnie chłopak ciągle gdzieś
wyciągał. Poprzedniego widziałam codziennie, odbierał mnie z pracy, w końcu nie
było o czym gadać.
A czyby nie chciała Amerykanina za męża? - Nie. Oni są inni. Siostra też
wyszła za Polaka.
- A Chińczyka?
- Nie. Chińczycy w szkole na przykład to kujony.
- A Murzyna?
- Murzyni to z kolei wszystko olewają, jak Hiszpanie. Niektórzy bardzo ładni,
ale nie w moim typie.

Dwa miesiące w szafie (Grzegorz)

- Najpierw było miło, że tu tylu Polaków. Potem obrzydzenie na to, co tu się


widzi. Leży taki zarzygany - Grzegorz Chybowski (22 lata) pokazuje mi Greenpoint
przez szyby swego białego volvo. Przyjechał dwa lata temu z Łosicy (między
Siedlcami a Siemiatyczami). Kupił używane volvo, żeby jeździć na kontraktorkę.
Szef podniósł mu stawkę do 27 dolarów za godzinę, bo dowozi kolegów.
- GP jest dobre dla Polaka, który nie zna języka. Ma się gdzie zaczepić. Ale
dopadną go zaraz polskie agencje, bo sam nic nie załatwi. Za głupie przepisanie na
niego światła, gazu żądają po 5 albo 10 dolarów. A to tylko jeden telefon. Też nie
znałem języka. Jak ktoś coś mówił, to OK i szedłem dalej. Podszkoliłem się, jak
pracowałem z Amerykanami.
W Polsce chciał zostać policjantem, ale wybrał handel. Miał mały sklep z
autoczęściami. Trochę handlował samochodami. Do Ameryki przyjechał z ojcem.
Mama jest przedszkolanką, przyjedzie na emeryturze.
- Dwa pierwsze miesiące mieszkaliśmy z tatą w szafie. Taki pokoik dwa na
dwa. Potem łóżko w subwayu. Niedawno wynajęliśmy mieszkanie rozkładowe na
queensie, dwa pokoje, kuchnia. Sami wyremontowaliśmy.
Grzegorz jest na nielegalu. Wiza już się skończyła, nie ma zielonej karty. - Jak
chcesz przyjechać do Ameryki, to tylko legał. Życie na nielegalu to porażka.
Na papiery jest kilka sposobów. Można kupić małżeństwo z kimś, kto ma
obywatelstwo. Ale to odpada, bo Grześ kocha Karolinę, a ona też na nielegalu.
Kiedyś można było kupić zieloną kartę, ale się skończyło. Liczy, że boss, u którego
pracuje, pomoże mu zdobyć legalny status.
- Co ci się w Ameryce podoba?
- Nie wiem. Z daleka i w telewizji jest pięknie, a z bliska duży szok. Kiedy jadę
rano do roboty, na avenue posprzątane, a na streetach pełno czarnych worów ze
śmieciami, porozrywane. Albo te czarne dzielnice. Robiliśmy w Ohio. Czarni żyli w
takim syfie. Mieliśmy remontować im mieszkanie, rozbijamy drzwi, a tam pełno
ciuchów, śmieci i tylko dróżki między tym. Wszyscy normalnie doznali szoku.
Chłopaki zdjęcia porobili, żeby do Polski wysłać. Latem, jak jedziemy na plażę, to
gdzieś dalej, gdzie nie ma czarnuchów.
- Jesteś rasistą?
- Trochę się zrobiłem. Czarny jest ciągle skrzywdzony. Wszyscy mają mu
pomagać. Jemu się nie chce robić, bo dostanie pieniądze z miasta. A mają lepiej niż
my. Każdy ma papiery, zna język. A kto ma papiery i zna język, to ma wszystko.
- A Polacy?
- Nie wstydzę się, że jestem Polakiem. Amerykanie się z nas śmieją, ale zapytaj
ich: „Gdzie leży Polska?”. Czasem ich tak podpuszczamy. „Azja” powiedzą. Albo
„Afryka”. Niedokształceni jacyś. Ale generalnie są w porządku. Pracowałem z
takim jednym, to nas na łódkę zaprosił.
- Ameryka zmienia człowieka?
- Zmienia. Dostałem od życia w dupę. Teraz wiem, że nie można się poddawać.
Polacy tutaj są fałszywi, sprzedaliby cię za dolara. Bardziej sobie zazdroszczą niż w
Polsce.
Na swoje urodziny wynajął w polskim klubie Europa stolik tylko dla
najbliższej paczki.
- Robiłem w firmie, gdzie wszyscy byli z Łomży. Ja nie jestem z Łomży, więc
byłem najgorszy. Najgorsza robota dla mnie. Winny zawsze ja. Mogłem odejść, ale
zależało mi na pieniądzach. Chodzę teraz codziennie do polskiej siłowni na GP.
Żeby się pewniej czuć. W Polsce nie chodziłem. Zmieniłem styl. W Polsce
chodziłem na jeżyka, a tu się golę od pół roku. Stać mnie na lepsze ciuchy.
- A marzenia?
- Za dużych marzeń to nie można mieć. Chcę mieć coś swojego. W pracy
lepszą pozycję. W Ameryce zaczynasz od pomocnika, a możesz zostać
właścicielem firmy. Mnie się marzy motoryzacja, wysyłanie amerykańskich
samochodów do Polski. Trzeba mieć znajomości tutaj, żeby tanio kupić. W
Ameryce można wszystko.
Krążymy po Greenpoincie. Polskie sklepy, knajpy, reklamy.
- Tu niedaleko chłopaki z GP zabili się samochodem. Tu się wszyscy ścigają.
Nocna pora, podjeżdża ktoś obok, przygazuje. Na mnie to działa. Rzadko odwrócę
głowę. Zwykle pędzimy krótkim odcinkiem jakieś 180 na godzinę. Ostatnio na
Queensie dałem po klaksonie i gościowi w hondzie gul wyskoczył, przelecieliśmy
zderzak w zderzak sześć świateł. Dużo ludzi ma tuning. Tutaj naprawdę można
sobie pozwolić na fantazję. Wstawić sportowy silnik z biturbo z Nosem, czyli z
podtlenkiem azotu. Dwukrotnie większa moc.
Miał wypadek, jak wracali z roboty w Connecticut.
- Kierowca się zagapił i wjechaliśmy w traffic. W szpitalu pytają: „Jakie masz
ubezpieczenie?”. Jak niskie, to czekasz. Ja nie miałem nic, to czekałem 12 godzin na
rentgen. Chłopaki mieli jeszcze ubezpieczenia z polskich biur podróży, wszystko
lipa. Dla mnie to był straszny szok.
Ostatnio Grześ pracuje na dwie zmiany, 13 godzin. - Rano przed robotą
smażona bułeczka, jajko, bekon i serek, tu taka moda, i kawa.
Zbiera na minivana, będzie zarabiać na wożeniu ludzi do pracy. A latem kupi
sobie coś fajnego, może używanego porsche boxtera.
- Najszczęśliwszy dzień w Ameryce?
- Fajnie było, jak zrobiłem tu prawo jazdy. Polskiego prawka w stanie NY nie
uznają. Niektórzy jeżdżą, ale zależy na jakiego gliniarza się trafi i jak mówisz po
angielsku. Jak masz niezłą bajerę, to cię puszczą. A jak słabą, tó nawet mogą skuć i
deportować przy okazji.
Żeby zdobyć prawko na nielegalu albo zarejestrować samochód, Polacy
kombinują. Są stany, gdzie jest łatwiej. Potem jeżdżą po NYC na obcych tablicach.
Wjeżdżamy na Pułaski Bridge, z lewej widok na Manhattan. Grzesiek podkręca
muzykę.
- Masz jakieś ulubione miejsce na Manhattanie?
- Szczerze? To nie. Lubię go oglądać z Brooklynu, jaki jest wielki. Te światła i
to wszystko. Kocham to. Czuję, że jestem w Ameryce, wtedy nie myślę o Polscę.

Na papierach Wieśka (Paweł)

Restauracja Polska na Greenpoincie. Paweł Siebiatyński (24 lata) kończy


kotlet, duży, polski, panierowany. Przyjeżdża tu na polskie jedzenie albo zamawia
przez telefon, bo nie przepada za Greenpointem. - Nie mogę patrzeć na te mordy,
smutne, nieogolone, jak z filmu Szczęśliwego Nowego Jorku.
Mieszka na Ridgewood, na Queensie. Tam też coraz więcej Polaków.
Przyjechał dwa lata temu z Białegostoku. W sobotę popijali z kolegą finlandię i
oglądali Alternatywy 4. Polskie komedie to drugi powód, dla którego Paweł wpada
na GP. 8 dolarów za dwa filmy. Otwiera torbę: Wielki Szu, Miś. Potem wylądowali
na go-go. Klub mają za rogiem, dziewczyny z różnych zakątków świata, tylko nie
ma Polek.
W południe obudził go telefon. Dzwoniła Nyah, czarnoskóra Amerykanka
rodem z Dominikany. Studiuje psychologię w Waszyngtonie, pracuje z dziećmi
autystycznymi. Poznali się w Wirginii, gdzie Paweł był ratownikiem, a Nyah jego
szefową. Właśnie się zaręczyli. Pawłowi skończyła się wiza, ale to nie będzie
małżeństwo dla obywatelstwa.
- Gdyby nie zależało mi na papierach, to nie żeniłbym się tak szybko, ale na
pewno z tobą - powiedział, dając jej pierścionek z brylantem. Co tydzień jeździ do
niej Chinatown Busem, który kursuje między Chinatown w Nowym Jorku i
Chinatown w Waszyngtonie, nie zatrzymując się po drodze.
Siebiatyński pracuje na Manhattanie w poczcie kurierskiej UPS. Przedtem był
kelnerem, ochroniarzem, kierowcą, pracował na budowach i demolkach (czyli
rozbiórkach). Po ochroniarstwie ma pod pachą bliznę od noża. Po demolkach ręce
pocięte piłą motorową, dziurę w kolanie i wybity ząb. Raz spadł z rusztowania. -
Robota była akurat państwowa, nie na czarno, ale nie mogłem się starać o
odszkodowanie, bo pracowałem na inną osobę.
- Można tak?
- Można, ale nie wolno. Według papierów byłem Wiesiek, miałem 60 lat i
czwórkę dzieci. Nigdy Wieśka nie widziałem. Był już w Polsce. Za każdą godzinę,
którą przepracowałem na jego papierach, dostawał 4 dolary.
Kolano zaszył sobie sam (żyłka, woda utleniona i alkohol). W Białymstoku
zaliczył trzy lata medycyny.
- Ojciec był lekarzem. Kiedy zmarł na raka, zobaczyłem, że bez niego sobie
nie poradzę. Nie ma rady na układy. W Polsce to zawód bardzo skorumpowany.
Czytam w internecie, co się dzieje w Polsce. 90 procent tego, o czym piszą, to
polityka. Wszystko tak popieprzone, że nie chce się wracać.
Nosi się luźno: spodnie z lampasami, bluza z kapturem, na to granatowa kurtka.
Głowę golił już w kraju. Uszy przekłuł sobie w Wirginii, w Polsce nosił kolczyki
na sutkach, ale przeszkadzały w pracy ratownika.
Nie ma talentu do oszczędzania. - Miałem trzy samochody. Pikapa rozwaliłem,
drugiego wziąłem na „polską stłuczkę” (naprawiłem za 300 dolarów, a z
ubezpieczenia dostałem 2 tysiące).
Sportowego pontiaca, którym przyjechał z Wirginii, sprzedał, bo po NY się
nie da jeździć. Na gwiazdkę kupił Nyah iPoda, a sobie gitarę.
Z językiem nie ma problemu.
Nie cierpi polskiego rasizmu.

Złoty JFK (Bartek)

Żyjesz w Ameryce spokojnie, od lat na nielegalu, a tu imigracyjni depczą ci po


piętach. Grozi deportacja. Co robić?
Bartek Hachlica (22 lata) stuka złotym sygnetem w biurko. - Zapraszam.
Jeszcze nic straconego. Pomożemy.
Hachlica pracuje w jednym z Consulting Bureau, jakich wiele na Greenpoincie.
- Polacy wpadają przez głupotę. Jakaś nierozsądna wycieczka zbyt blisko
granicy. 70 mil od border patrol graniczny ma prawo każdego kontrolować. Jak
masz obcy akcent, to będą drążyć, aż dojdą, że jesteś już nielegalnie. Ale to jeszcze
nie kajdany i samolot do kraju, jak sobie tu Polacy wyobrażają. Zdolny adwokat
może sprawę przeciągnąć nawet o 2,5 roku. W tym czasie dostaniesz pozwolenie na
pracę i legalnie popracujesz. Argumenty mogą być różne: zasiedzenie, płacił
podatki. Zwykle taka sprawa kosztuje z 10 tysięcy plus wydatki ekstra.
Bartek przyjechał sześć lat temu z Krakowa, po pierwszej klasie liceum.
Pomogła ciocia z Ameryki. Wyobrażał sobie, że tak jak ciocia będzie pracować w
banku, ale w Ameryce zaczyna się od podstaw. Osiedli w stanie Connecticut. Ojciec
otworzył cleaning service, czyli kilka Polek do sprzątania i dobre zlecenia. Bartek
rozwoził sprzątaczki do pracy, w dzień i w nocy. Jak brakowało rąk do pracy, bo
wracały do Polski, sam sprzątał. - Budziłem się w rękawiczkach, tak mnie ręce
bolały. Dla mnie, szesnastolatka, który nigdy nie pracował, to były ciężkie miesiące.
- Rozczarowałeś się Ameryką?
- Nie. Pieniążki mnie cieszyły. Każdy tu zaczyna od pracy fizycznej, tylko jedni
przy tym zostają, a inni idą dalej.
Rok temu przeniósł się do Nowego Jorku. Za dwa pokoje na Queensie płaci
1000 dolarów. Mama urządziła mu living room w stylu afrykańskim, dokupił parę
figurek i masek z Ghany, bo mu się spodobały.
Odkrywa teraz Nowy Jork. W dzień nie ma czasu, ale wieczory spędza w
knajpkach. Nosi się raczej elegancko, lubi Hugo Bossa. - Lubię usiąść w fotelu,
polać whiskacza, zapalić cygarko i posłuchać muzyki. To mnie relaksuje. Miałem
dziewczynę, burzliwe trzy lata. Na razie nic stałego. Nie mam czasu na związek.
Muszę być zorganizowany, w pracy na czas.
Hachlica chce zostać adwokatem emigracyjnym. - Pomoc przy legalizacjach,
przy deportacjach, działalność na dużą skalę. Można na tym oprzeć swoją
przyszłość.
Dobre studia prawnicze mogą kosztować z 50 tysięcy, szacuje. Ojciec obiecał,
że zapłaci połowę.
Na razie Bartek załatwia drobniejsze sprawy. Bilety do Polski. Ludzie potrafią
obejść wszystkie agencje na Greenpoincie, żeby zaoszczędzić 6 dolarów.
- Na Greenpoincie narzekają, że po 11 września trudniej o zieloną kartę.
- Wcale nie. Zaostrzyły się tylko sprawy przekraczania granicy. Ale kiedyś, jak
ktoś brał ślub, to urzędnik mógł przyjść i sprawdzić, czy pana ubrania wiszą we
wspólnej szafie. Teraz nie ma takich praw. Wspólne życie przez dwa lata trzeba
udowodnić na papierze, na zdjęciach, że wspólne konto. Oczywiście dzieci są
bardzo dobrym dowodem.
- Nawet ktoś na klasycznym nielegalu ma szansę na zieloną kartę?
- Zależy, jak długo jest, czy płaci podatki, czy ma żonę, dzieci, czy urodziły się
tutaj. Prawo amerykańskie bierze wszystko pod uwagę. Na przykład dobro jakiegoś
czternastolatka, którego rodzice są co prawda nielegalnie w Ameryce, bez praw, ale
który tu się urodził, wychował i trudno mu będzie przystosować się do warunków w
Polsce.
W wyborach w Polsce Bartek nie brał udziału, nie chce się wtrącać w sprawy
rodaków z kraju. Niech sami wybiorą sobie władze. Tu też nie głosował, bo zielona
karta nie daje prawa głosu. Sprawy w Polsce śledzi jednym uchem. Czasem coś
wpadnie, jak
kawał o Lepperze, który krąży po Greenpoincie. - Że pan Lepper pyta wróżkę,
co to znaczy, że śniły mu się ziemniaki. Wróżka na to: „Albo na jesieni cię wykopią,
albo na wiosnę posadzą”.
Po Greenpoincie Bartek nie chodzi, tyle co wyskoczy naprzeciwko do
Królewskiego Jadła na polski tatar. Stuka sygnetem w biurko.
- Co to za sygnet?
- Złota moneta z JFK. Mój dziadek’sobie oprawił. Pracował trochę w Detroit,
w fabryce samochodów. Tuż przed stanem wojennym miał deportację. Zamiast
zostać jeszcze tydzień, wrócił do Polski. Przed śmiercią przysłał sygnet do
Ameryki na moje 18. urodziny.

Biorą mnie za Holenderkę (Kaśka)

Co Kaśka Kaim (24 lata) robi w Ameryce? Pięć lat temu przyjechała po
maturze tylko się rozejrzeć.
Po pierwsze, studiuje na uniwerku kulturę klasyczną. Cały semestr analizowała
tradycję homerycką w Omeros Dereka Walcotta, czarnoskórego pisarza z
Karaibów. - W studenckiej cafeterii jest „polski stolik”. Już tam nie siadam, bo
ciągle kogoś obgadują.
Po drugie, dwa razy w tygodniu opiekuje się dziećmi: Aiwą z rodziny
amerykańskich Niemców (ćwiczy z nią swój niemiecki) i Benjaminem, którego
dziadkowie byli polskimi Żydami (tata jest Australijczykiem).
Po trzecie, była u urologa na Manhattanie: „Ma pani piękną nerkę”. Dawno nie
słyszała tak miłego komplementu. Nerka odrosła. Można powiedzieć, że Ameryka
uratowała Kaśce życie. Miała cztery latka i umierała w Łomży na nerki. W
łomżyńskim szpitalu nie dawali jej szans. Mama pracowała w miejscowym sądzie,
tata łowił tuńczyki na Florydzie (u Kaśki na półce leżała szczęka rekina od taty z
Ameryki). I wtedy się okazało, że jeden z amerykańskich znajomych ojca, zdolny
chirurg nefrolog, pracuje w Krakowie w polsko- -amerykańskim szpitalu. - Dwie
ciężkie operacje, wycięli mi nerkę, uratowali życie.
Po czwarte, raz w tygodniu jest wolontariuszką. Ostatnio asystentką
nauczyciela angielskiego w szkole dla imigrantów w hiszpańskim Harlemie. W
klasie ma same Meksykanki. Najstarsza przychodzi z wnuczką.
Po piąte, raz w tygodniu udziela się w stowarzyszeniu przy Rubin Museum of
Art, które ma największą kolekcję sztuki Himalajów. Szukają sponsorów i naklejają
znaczki na koperty, ale ludzie bardzo ciekawi.
Po szóste, w weekendy jest kelnerką w ukraińskiej restauracji Weselka na rogu
Drugiej Alei i Dziewiątej Ulicy. - W pierwszej pracy, u Polaka, w restauracji Tak
jak u mamy, gościu mi nie zapłacił. Powiedziałam sobie: „Z Polakami absolutnie
nie pracuję”. Dzięki temu oswoiłam się z językiem i z Ameryką. Jeszcze słychać
mój europejski akcent, ale Amerykanie biorą mnie za Holenderkę.
Po siódme, chodzi na jogę i medytuje.
Po ósme, załatwia obywatelstwo. Ma już zieloną kartę, bo tata jest obywatelem.
Wczoraj zostawiła w urzędzie odciski. Obie ręce i każdy palec osobno. Pobierał
Polak. Przy palcu wskazującym na komputerze wyskoczyło: „match warning”.
Polak poszedł po szefa. - Od razu pomyślałam o tym locie ze Stambułu do NY
przez Brukselę i Chicago. Wracałam ze ślubu, znajoma Bułgarka wyszła za Turka.
W Brukseli miałam dwie minuty do odlotu, więc gnam przez te terminale, w ręku
siatka foliowa z fajką wodną, na siatce po arabsku. Dobiegam i słyszę: „Jak się
nazywasz?” „Kaim”. „Proszę z nami”. Przepytywali, hotele, adresy, co robiłam
przedtem w Berlinie. Zadawali coraz głupsze pytania. Zaczęłam się śmiać, oni w
końcu też. Chyba nic strasznego nie napisali, bo kiedy wczoraj ten komputer się
zaciął, urzędnik coś tam poczytał i postawił mi stempel. Za dziewięć miesięcy będę
mieć paszport amerykański.
Po dziewiąte, myśli, jak szybko spłacić 18 tysięcy dolarów pożyczki, którą dostała
od państwa na studia. Chce mieć to z głowy, bo kończy studia i wybiera się na
dłużej do Europy. - 10 tysięcy dolarów płacą za „małżeństwo dla obywatelstwa”.
Nawet kumpel jest chętny - śmieje się Kaśka. - A 8 tysięcy dają za komórkę jajową.
Pisali w „New York Timesie”. Nawet z koleżanką zadzwoniłyśmy: „Ile macie lat,
czy palicie?” Zanim jednak złapią taką komórkę, zlęci nieraz pół roku. Nie mam
czasu.
Po dziesiąte, podróżuje. Dwa miesiące po Europie. Tydzień na Jamajce (-
Wynajęliśmy z kumplem samochód, dwoje białasów w białym samochodzie
jeździło po wyspie, podobno trochę niebezpiecznie). Teraz wylatuje na trzy
tygodnie do Brazylii.
Po jedenaste, czasami myśli o rodakach na Greenpoincie. Na półce ma czarno-
białe zdjęcie podwórka w Łomży. - Cenię sobie, że jestem z Łomży. Ale dopiero w
Ameryce się rozwinęłam. Poczułam, że mogę być tym, kim chcę. Wystarczy znać
język, mieć trochę tupetu. I nie wpadać w polskie klimaty. Z Greenpointu
wyprowadziłam się po pół roku. Teraz go omijam. Bo wszyscy się znają, plotkują i
nudno jak w polskim miasteczku.

2006

5.
Cała Polska trzaska

Wypadek

We Wrześni był wypadek. Noc, puste ulice, migają niebieskie światła. Na


skrzyżowaniu golf i renault 19. Dwóch młodych ludzi skacze sobie do oczu. Bo ten
w renówce wyleciał mu z podporządkowanej, jak idiota. Renówka cały bok do
wymiany, drzwi, błotnik, a golf przód do kasacji. - Dałem po hamulcach, ale nie
miałem szans - opowiada policjantom chłopak z golfa.
Policjanci podziwiają, że renówka tak „niemca” skasowała. - „Francuz”, ale
byk - żartują. Orzekają winę renówki. Dalej zwykłe procedury, protokół oględzin,
mandat… (Nie będziemy tym teraz zanudzać).

Upoluj frajera

Jarek trochę się zacina, mówi szybko, czasem wzrokiem ucieka. - Można
polować na frajera w mieście, ale trzeba mieć szczęście i cholerny refleks. Jak mój
blacharz. Jechaliśmy nissanem do Czerwonaka. Droga prosta, linia przerywana,
tylko w paru miejscach ciągła - przy zjazdach w małe dróżki. Nikt się tym nie
przejmuje, prują lewym pasem i wyprzedzają. Blacharz zobaczył w lusterku palio.
Wyprzedzało na ciągłej. Szybko migacz, że niby skręca, i odbił w bok. Palio nie
miało szans, przetarło cały nasz bok. Blacharz wezwał policję. Oczywiście napisali,
że wina palio: „Panie kierowco, na skrzyżowaniu nie wolno wyprzedzać”. Mój
blacharz się cieszył, że upolował frajera. Zarobił 5 tysięcy.
- Mógł zginąć.
- No, mógł, nie myślał, zobaczył tylko, że dawca jedzie, i buch. O, widzi pan,
jak ta babka się wpycha! Wjechała z bocznej, cały przód wystawiła. Jezu, ale
okazja! Normalnie byś ją ominął, ale ty walisz. Wyskakujesz, wyzywasz ją od
idiotek, a policji tłumaczysz, że nie dałeś rady ominąć.
Ale nieraz się najeździsz i nikogo na mieście nie upolujesz. Najlepiej zrobić
wypadek.
(Nie wiem, dlaczego go słucham. Może dlatego, że kiedy opowiada, to mi się
usta rozdziawiają).
Znajomy mechanik z Poznania opowiedział mi o chłopaku, który trzaska
samochody. Chłopak zgodził się porozmawiać.
Umówiliśmy się w Pizzy Hut. Jarek Kozak ma 23 lata, studiuje zaocznie
historię od niechcenia. Łatwo było się dostać. Ale kręcą go inne sprawy. Mówi, że
samochody trzaska się nie tylko w Poznaniu. Cała Polska trzaska.

Uwaga, poduszka bije po buzi

- Więc ten wypadek we Wrześni to przedstawienie?


- Zwykły pic. Golf był źle kupiony, chłopak się naciął. Handlarz go
zbajerował. Zawieszenie do niczego. Czteroślad. I jeszcze uderzył kołami o
krawężnik. Był do tyłu jakieś pięć tysięcy złotych. Bo za golfa dał 13 tysięcy, tyle
jest wart ten rocznik, a sprzedałby go najwyżej za osiem. Chłopak był załamany.
Znamy się z karate. Powiedziałem mu: „Musisz go trzaskać”. No i trzasnęliśmy.
- Po kolei. Najpierw co?
- Ale co mam mówić? Jak ktoś kogoś upolował czy że poszedł na układ?
- Na układ.
- Najpierw odpala się poduszki.
- Po co?
- A co, lubi pan dostać poduszką w buzię? To bardzo nieprzyjemne.
- Umiesz odpalić?
- Jedzie się do warsztatu. Taki zwykły, przydrożny. Zresztą każdy chłopak po
samochodówce odpali. Musisz wiedzieć, które kabelki. Ten gość też trzaska auta.
Ostatnio miał pecha. Dostał odmowę z ubezpieczalni. Trzasnął megankę z
maluchem. Poduszki wystrzelone, pół przodu meganki nie ma, więc w
ubezpieczalni pytają, gdzie są te trupy z malucha. A tam zero poszkodowanych. I
gość miał kłopoty. Przesadził, bo takich drogich aut się nie robi z maluchem.
Maluch może z maluchem albo z cinąuecento, ale jak wali się z meganką albo z
mercedesem, to sprawa od razu śmierdzi.
- A jakie auta się robi?
- Rok temu bardzo popularna do trzaskania była toyota avensis. Dużo części na
giełdzie, bo auto popularne, a że „japończyk” więc strasznie drogi. Teraz jak jest
stłuczka „japończyka” to ubezpieczalnia robi wielkie oczy. Sprawdzają, pytają.
Dzisiaj na topie są „francuzy”, meganka na przykład może być z volkswagenem,
jakimś golfem, w miarę młodym.
- A co z tą poduszką?
- Spec wyjmuje dwa kabelki spod kierownicy, przedłuża je aż za okno, okno
zasuwa, żeby pył nie wyleciał na warsztat. Robi zwarcie i ciach. W
„Wiadomościach” mówili, że ostatnio złodzieje kradną poduszki powietrzne. Że
niby potem te lewe poduszki montują w serwisach. Wcale nie. Kradną, bo
potrzebują do stłuczek. Nikt, jak robi na przykład zderzenie czołowe albo wjazd
komuś w tył - zależy, jak się kto umawia — nie pojedzie na stłuczkę z poduszką,
która mu wystrzeli w nos. Więc kupuje kradzioną za stówkę, zakłada zamiast
oryginalnej i odpala. Potem przychodzi pan z ubezpieczalni, sprawdza, czy jest pył,
scyzorykiem odcina poduszkę, a ty zakładasz swoją.

Blizna po dużym fiacie

Zainteresowania i hobby Jarka Kozaka: karate i samochody (silniki,


pojemności, blachy, lakiery, spojlery, bajery). Ogólnie - motoryzacja. Czyta „Auto
Świat”, ogląda Automaniaka. Ulubiona książka - Pan Samochodzik. A z filmów to
ostatnio najbardziej Taxi i Taxi 2.
Pierwsze słowa Jarka to „auto” i „brym, brym” Jak przez mgłę pamięta
pierwszy samochód w rodzinie, kremową syrenę 105 L dziadka. Babcia mówiła z
francuska: „sirene de lux”. Potem tata Jarka (murarz) sprowadził z Niemiec bitego
passata, którego zaraz ukradli zbóje z ulicy. Oddali i przeprosili, bo nie wiedzieli,
że skroili swojego.
Zdolny, ale leniwy, w liceum miał referat o historii motoryzacji, zapisał
maczkiem gruby zeszyt, dostał szóstkę. Wtedy spodobała mu się historia.
Mama (pielęgniarka) narzeka, że Jarek stary koń, a jeszcze trzyma autka z
dzieciństwa. Tylko kurz zbierają. Matchboxy i te większe w skali 1:24, które sam
składał. Na telewizorze parkuje niebieskie porsche cabrio z 1961 i duma Jarka,
czarna limuzyna Breżniewa - ZIŁ 111 - którą wujek przywiózł jeszcze ze Związku
Radzieckiego. Część kolekcji nie przeżyła crash-testów. Razem z kuzynem badali
wytrzymałość karoserii. Wkręcali autka w imadło, tłukli młotkiem i zrzucali z
czwartego piętra kamienicy. Crash-testy się skończyły, kiedy gospodyni dostała w
głowę mercedesikiem.
Jarek zresztą też dostał w głowę samochodem. Tata Kozak nie chce o tym
opowiadać. Biegł z małym Jarkiem jak oszalały, modląc się, żeby syn otworzył
oczy. To był duży fiat sąsiada. Sąsiad podjeżdżał pod sklep, a oni wychodzili. No i
Jarek podleciał. Wyglądało strasznie. Koledzy kpią, że Kozak teraz taki kamikadze,
bo w dzieciństwie trzaskał się z dużym fiatem. - Została mi blizna - Jarek rozgarnia
włosy. - No, kocham auta i koniec. A najbardziej mercedesy. Bez gwiazdy nie ma
jazdy.
Ostatnio jeździ czerwonym maluchem. Napisał z kolegami list do prezydenta
Kwaśniewskiego, żeby nie podpisywał ustawy o biopaliwach.

Trzeba walić kilka razy


- To jak naprawdę było we Wrześni?
- Chłopak, z którym się umówiliśmy, ustawił renówkę tak, jakby wyskoczył
nam z podporządkowanej. Oczywiście wysiadł. Ja byłem uderzający, bo kolega się
bał. Za pierwszym razem za słabo uderzyłem. Wyszedłem z samochodu, patrzymy,
że golf jest trochę mało zrobiony. Trzeba poprawić. Cofnąłem, gaz i jeszcze raz.
Czasem trzeba walić kilka razy, aż klient jest zadowolony. Klient siada za
kierownicę i wzywa policję. Chłopaki mówili, że jakaś kobieta szła ulicą i stanęła
jak wryta. Nieraz oba samochody długo krążą, kierowcy dzwonią do siebie z
komórki, czy ulica pusta. Żeby nie było jakiegoś głupiego świadka. Ale jak policja
przyjechała, to tej kobiety już nie było. A przyjechali bardzo szybko, bo już po
pierwszym uderzeniu ich wzywaliśmy. Ja się schowałem. Spisali. Ten chłopak z
renówki dawał winę.
- Jak to dawał winę?
- No, normalnie, był dawcą. Dawał swój odcinek oc, bo się umówili, że wina
będzie meganki. Dawcy trzeba zapłacić. Zwykle tysiąc złotych plus mandat. Ostatnio
kolega sprzedał winę za dwa tysiące, czyli ogromne pieniądze, ktoś widocznie
bardzo potrzebował winy. Czasami wina idzie za 700 zł, po koleżeńsku, ja tobie
sprzedam taniej, a ty za jakiś czas mnie albo mojemu koledze. Taka obiegówka się
robi.
- A ty jak zacząłeś trzaskać?
- Miałem przypadek faktyczny, jechałem punto do dziewczyny. 1 czołówka.
Facet sobie ścinał zakręt. Okręciło mnie o 180 stopni, ale nic mi się nie stało. Facet
się wypierał, ale policja orzekła, że to jego wina. No i dzwonię do kumpla, żeby za
starych, że miałem wypadek, prawie płaczę w telefon, a on: „Ale ty masz
szczęście”. Oczy zrobiłem. „Jakie szczęście, powaliło cię, chłopie, czy co?”.
Czołówkę miałem, nie rozumiesz? - A on dalej swoje, że dobrze na tym wyjdę, bo
dawcy nie muszę szukać. Nie wiedziałem, o czym mówi. Ale faktycznie, za punto
dostałem z ubezpieczalni więcej, niżbym dostał na giełdzie. I nie musiałem nikomu
płacić za mandat i za winę. Niektórzy szukają dawcy tygodniami.

Dawca

Dawca musi mieć autocasco, a biorca tylko oc. Co ma dawca z trzaskania? - To


samo, co biorca, zarabia na naprawie swojego auta, a ma mniejsze koszty, bo nie
kupuje winy. I jeszcze biorca mu płaci.
- Ale zdobywa punkty karne - zauważyłem.
- Dlatego czasem szuka się kierowcy.
- Dawca traci zniżkę.
- Ma ją w pakiecie do końca roku. A nawet jak mu podniosą potem stawkę do
200 procent, bo jest klientem wysokiego ryzyka, to zarejestruje samochód na kogoś
innego.
- Jak się szuka dawcy?
- Po kolegach. Kolega, co nigdy tego nie robił, narzekał, że ma kredyt do
zapłacenia. Mówimy: to trzaśnij auto. Znajdź sobie kogoś. Powiedział jeden
drugiemu, ten trzeciemu, zaczęli myśleć i zrobili sobie czołówkę na Zawadach. No i
wyszedł 10 tysięcy do przodu na fiacie brava. Ma naprawiony samochód i przy
okazji go jeszcze stuningował i dołożył spojler.
Jak Kozak trzaskał swoją skodę, to poszedł do kolegów z karate. Widział, że
jeżdżą niezłym samochodem, że nie są żadni święci, ale też nie jacyś głupi bandyci.
Zapytał, czyby skody nie zrobili. Najpierw mówili, że mają dawcę, a potem sami się
zdecydowali swoją toyotą celicą. Kozak nie był zadowolony. Skoda była źle
ubezpieczona. Tyle zachodu i tylko dwa tysiące do przodu, a liczył na sześć. Bo w
jednych ubezpieczalniach trzaska się lepiej, w drugich gorzej. Ta obcięła wypłatę o
40 procent, bo nie przedstawił rachunków naprawy. Gdyby wiedział wcześniej, to
kupiłby rachunki za tysiąc złotych.
Drugi raz trzaskał skodę po roku. Auto już wtedy ledwo jeździło. Zawieszenie
rozwalone, nie opłacało się naprawiać. A w takim stanie nikt nie da dobrej ceny.
Kozak poszedł do kolegi: „Nie chcesz oddać winy?” Oferta trochę krążyła po
ludziach. W końcu winę skodzie dała renówka dziewiętnastka. Bili skodę na amen.
Ubezpieczalnia orzekła kasację, dali dobrą cenę, bo przecież nie wiedzieli, że skoda
już prawie nie jeździła.
- Jak po trzaśnięciu wieźliśmy skodę na lawecie, to laweciarz pytał, czy nie
mam kogoś na oddanie winy, bo musi robić beemkę. Miałem cinąuecento, ale on
szukał czegoś większego, bo BMW z cinąusiem będzie głupio wyglądało,
wiadomo.

Wypłata

- Nie szkoda ładnego auta? Jaki interes je trzaskać?


- Zwykły frajer, jak ma stłuczkę, to płacze, że rozbił swoje ukochane autko. I
gna do tego jedynego na świecie autoryzowanego serwisu, i błaga, żeby autko
naprawili. A tam facet bez zmrużenia oka powie mu, że te 15 tysięcy, które daje
ubezpieczalnia, nie wystarczy, że musi tysiąc dopłacić. Frajer płaci. A ten facet z
warsztatu, na fuchę, po godzinach, takie same auta naprawia za jedną czwartą ceny.
Więc ludzie robią tak. Biorą samochód na kredyt. Dostają pakiet
ubezpieczeniowy, 50 procent zniżki na oc, AC. Mają pieniądze tylko na pierwszą
wpłatę. No i robią pierwszą jazdę. Przecierają na przykład bok. Ubezpieczalnia
wylicza szkody. Samochód wart jest 50 tysięcy, więc przetarcie całego boku, jak
policzą wszystkie elementy, zderzak, błotnik, jedne drzwi, drugie, koło przebite,
lakierowanie, nowe części, to wyjdzie 14 tysięcy. Pytają, czy człowiek się zgadza z
wyceną. Zgadza się. Czy naprawia bezgotówkowo w serwisie, czy bierze pieniądze?
Kiedyś trzeba było naprawiać w autoryzowanych serwisach. Więc bierze wypłatę i
jedzie na giełdę, kupuje dobre części z rozbitych samochodów albo kradzione. Są
dużo tańsze. Taki nowy zderzak w salonie kosztuje z 600 zł, a na giełdzie 150.
Koszty się robi na szczegółach: lampka boczna od migacza, te wszystkie drobiazgi,
które w serwisie dużo kosztują, a na giełdzie grosze. Jedzie z tym do lakiernika.
Lakiernik serwisowy wziąłby 500 zł za element, a zwykły tylko 200 zł. Znajomy
blacharz podwórkowy też zrobi tanio.
Za wszystko zapłaci ze 4 tysiące. Zostanie 10 tysięcy i ma na kolejne raty.
Oczywiście, jak gość trzaska nowy samochód, to robi go potem na tak zwaną
sztukę, tylko żeby ładnie wyglądał. Bez cudów. Bo po jakimś czasie jedzie na drugą
jazdę, poprawia to samo miejsce. I ma, powiedzmy, pół samochodu spłacone. W
tym momencie robi sobie rozkradzież.

Na rozkradzież

- Jedziesz do lasu albo nad rzekę. Stawiasz samochód na parkingu i idziesz z


dziewczyną w las. Tak jak ja z moją Anką. Wróciliśmy po dwóch godzinach, szyba
wybita i cały środek rozkradziony. Dzwonimy na policję.
- Nie rozumiem. (Ciągle czegoś nie rozumiałem, gubiłem się i nie mogłem
uwierzyć). Setki razy parkowałem w lesie i nikt mnie jakoś nie okradł.
- O Jezu! Przecież sam pan rozkradasz sobie auto. Przedtem wszystko
wyciągasz i zostawiasz u kumpla w garażu.
- Co się wyciąga?
- No, to, co normalnie się kradnie, najdroższe rzeczy, poduszki. Robisz zadzior
na desce rozdzielczej. Taka deska do volkswagena kosztuje ze trzy tysiące, a w
nowym aucie, nawet lekko uszkodzona, kwalifikuje się do wymiany. Wyciągasz
komputer z silnika… No, wszystko, co się da, tak do 40 procent wartości
samochodu. Nie można przesadzić, bo powiedzą: naprawa nieopłacalna, zabieramy
samochód. I zostaniesz z lumpami w garażu. Dlatego jak pierwszy raz robisz
rozkradzież, to dzwonisz do serwisu, ile co kosztuje, wyjmujesz i liczysz.
Oczywiście trzeba zbić szybę albo wyłamać klamkę. To jedyny pana koszt, jakieś
400 zł. Przyjeżdża policja, pyta, dlaczego alarm nie wyje, mówisz, że wył i wył,
więc wyłączyłeś. Sprawdzają odciski. Jasne, że pańskie, a czyje mają być we
własnym aucie? Zabierają samochód na parking policyjny, po tygodniu jest do
odbioru. Wkładasz wyjęte części i masz taki sam samochód. Jedziesz do
ubezpieczalni po wypłatę. Jak samochód był wart 50 tysięcy, to wypłata 20 tysięcy.
- Aż tyle?
- Tyle zrobiliśmy na aucie mojej dziewczyny. Rozkradzież jest bardzo
opłacalna.
Nówka sztuka, nówka cewka, niebitel

Kozak gadał jak nakręcony. Nie musiałem pytać. - Z trzaskania chłopak


postawił chatę. Kupił dwa identyczne avensisy, ten sam rocznik i kolor. Jednego
zarejestrował w Poznaniu, drugiego pod Poznaniem, oba na kogoś. Lepiej
rejestrować na kogoś, bo za każdą stłuczkę, jeśli dajesz winę, masz mandat. W
końcu punktów ci zabraknie i spalisz nazwisko w ubezpieczalni. Bo ile jakiś
Sławomir X. może mieć stłuczek? Rejestruje się na młodych ludzi albo na starych
dziadków, co o kupowaniu samochodu nie myślą, bo za starzy albo za biedni. Im
pasuje. Siedzą w domu, dostają rachunki, a ty im płacisz 4 tysiące na rok.
I ten facet robił tak: przytarł cały bok w jednym avensisie, pojechał do
ubezpieczalni, dostał chyba 25 tysięcy. Blacharz przełożył bite części do tego
drugiego avensika. Oczywiście trochę poprawek, inne okoliczności wypadku i do
ubezpieczalni.
Znowu dwadzieścia parę tysięcy. Koszty małe, bo tylko jedno auto naprawiał, a
wypłatę brał za dwa.
- I dom z tego wybudował?
- Przez rok zrobił cztery jazdy tymi avensisami, do tego rozkradzież, a na
końcu mu je ukradli. Oddał je oczywiście złodziejom, zapłacili chyba po 5 tysięcy.
Chłopak tłucze cały czas. Jest nikim, skończył zawodówkę samochodową, nie robi
nic, ale ma kolegę, który jest likwidatorem szkód w dużej ubezpieczalni. Przez dwa
lata dorobił się mercedesa klasy E i sobie nieźle żyje.
Kiedy Kozak zdał na studia i robił sobie pierwszy tatuaż, jego trzej koledzy z
podstawówki wozili z Zachodu bite auta na składaki. Jak przestało się opłacać,
złożyli się na pięć samochodów, zaczęli trzaskać do spółki. - „Trzaskanie” spółka z
o.o. - śmieje się Kozak. - Mają układ w ubezpieczalni i jeżdżą. Tu trzasną, tam
trzasną. Na ilości zarabiają.
Najlepiej mieć układ w ubezpieczalni. Układ nieraz sam się robi. Jak
likwidator kolejny raz przyjeżdża do tego samego warsztatu na oględziny, to
mechanik zagada: „Kierowniku, nie można by trochę lepiej wyliczyć?” Tamten coś
dopisze, dostanie 500 zł. Nic się nie stanie. Więc się dogadują, że 15 procent dla
„kierownika” Następnym razem sam już pyta: „Z ulicy czy trzaskane?” I patrzy na
samochód innymi oczami. Jak więcej policzy, to więcej dostanie. Próg jest na
przykład nieruszony, a on pisze „próg do naprawy”. Na takich szczegółach się robi
wypłatę.
- Jak chłopak trzaska trzy razy z rzędu, to nie może tego robić na twarz, musi
mieć układ, bo powiedzą: „Odmowa, pan próbuje od nas wyłudzać”. I dochodzenie,
pieniądze wypłacają po roku albo cuda robią. Przy drugim biciu normalny
inspektor zauważy, że uszkodzone części nie były nowe, tylko szpachlowane. A jak
jest na układzie, to nie widzi, tylko pisze nówka, nówka, igła, igła…
- Igła?
- No z igły zdjęte, nówka sztuka, nówka cewka…
- Cewka?
- Tak mówią na samochody kupione typowo na wymuszenia. Kilogramy
szpachlu, lakier nie najlepszy, ale błyszczy, na oko odpicowany. Potem klientowi na
giełdzie wciskają, że to „niebitel”, czyli niebity. Gość zobaczy ładny samochód,
starguje dwa tysiące i będzie w siódmym niebie.
- Takie potrzaskane? Ja bym się bał, że go już nie sprzedam.
- Ale po co myśleć o tym, co będzie, jeżeli po tych trzaśnię-ciach auto już
dwukrotnie się zwróciło? - Kozaka irytowało już moje frajerstwo, nie chciało mu
się gadać. - Po co się tym przejmować? To najwyżej sprzedasz komuś, kto ma mniej
pieniędzy, ale też chce tłuc samochody.

Robimy sierrę na PZU

Kiedy pytałem w ubezpieczalniach o trzaskanie aut, to oficjalnie wszyscy


mówili, że to margines, nie ma tematu, a nieoficjalnie, że to prawdziwa plaga. -
Kolega, który szacuje szkody, mówi, że ci gówniarze już żadnego umiaru nie mają,
na żywca idą - opowiadał mi jeden z agentów. - Kolega pojechał do szkody.
Gówniarz pokazuje potrzaskaną sierrę, centralnie bita. Mówi, że ślisko było na
zakręcie i uderzył w słup. A gdzie ten słup? To jadą. Jest słup, solidny, betonowy,
zakręt ostry, mogło rzucić. Ale kolega podchodzi bliżej i w śmiech. - Pewnie
siekierę połamałeś na tym słupie? Chłopak zrobił się czerwony i powiedział, jak
było. Jechali całą paczką, opici jak bąki. Gdzieś na prostej ścięli inny słup.
Schowali auto do garażu i zanim wytrzeźwieli, mieli już plan: „Robimy sierrę na
PZU”. Na ostrym kacu wzięli młotki, siekiery i polecieli na zakręt robić na słupie
ślady po wypadku. Tłukli zawzięcie, ale bez pomyślunku. Pół metra za wysoko.
Przed laty Polacy słynęli z trzaskania aut na Zachodzie, w Niemczech, w
Szwecji. Jak polski duży fiat uderzył w mercedesa na białych tablicach, to zysk był
dużo większy niż teraz.
Rok temu na wyłudzaniu odszkodowań wpadła szajka z Gniezna: właściciel
warsztatu samochodowego, jego mechanicy i dwaj rzeczoznawcy z PZU.
Aranżowali fikcyjne wypadki drogowe. Przez dwa lata wyłudzili z ubezpieczalni
ponad 300 tysięcy złotych.
Kozak mówi, że po tej wpadce w gnieźnieńskim PZU trzaska się trochę gorzej.
- jak przychodzisz do faceta z ubezpieczalni, to mówi: „Co ty, już się nie opłaca bić
samochodów”. Oni się boją, żeby tego za dużo nie było, bo wtedy będzie trzeba
temu łeb uciąć, a na razie wtajemniczeni robią interesy.
Już nie dają zniżkowych pakietów na BMW, mercedesy i chyba na te drogie
audi. Bo ludzie brali bardzo drogie auto, dostawali pakiet i jak ten samochód
zaczynał tłuc ubezpieczalnię, to traciła ogromne pieniądze. Naprawa takiego
samochodu to szok.

Uszykuj auto na kamieniu

Nieraz oba samochody w ogóle się nie widzą. Ktoś zabił sarnę na drodze, ma
uderzony samochód. Jedzie do blacharza, ten mu lekko poprawia młoteczkiem.
- Naprawia?
- Nie, krzywi, żeby poważniej wyglądało. Popuści zaczepy na klapie, że niby
się przesunęła. Chłodnicę uszkodzi albo chociaż spuści wodę. Po prostu, żeby
wyglądało. No i mówi, że potrzebuje kupić winę za tysiaka, bo nie ma autocasco.
No to pytam: „Z policją czy bez?”. A on, że samochód niedrogi, więc można
bez policji. Umawiamy się, jakie robimy bicie, przód, tył, bok, i jak mocno,
szczegóły. Jedzie się tym drugim samochodem do lasu i wali się go na kamieniu.
- Na kamieniu.
- Tak. Jak tamto auto było czerwone, to przeciera się go czerwoną blachą, żeby
były ślady lakieru. Samochody są uderzone, ale nigdy się nie widziały. Bo można
trzaskać na ulicy, z policją, tak jak my we Wrześni, albo - jak chcesz mieć pewność,
że auto będzie dobrze bite - rozbijasz je w lesie. A potem robisz lekką stłuczkę na
ulicy.
Albo odwrotnie. Najpierw stłuczka, policja z grubsza opisuje. Samochody jadą
do lasu i poprawiają się. Klient chce mieć na przykład koło przesunięte, bo sobie
zrobi tanio wahacz itd. Liczy, liczy i wychodzi mu, że o pięć tysięcy dostanie więcej,
no to się wali. Likwidator patrzy, co napisała policja. Ale policja maski nie
otwierała, bo po co, a w środku zaczepy wyrwane, chłodnica rozbita i tak dalej,
migacz jeszcze wyleciał, noc była, co tam policjant by się przyglądał.
Najlepiej, jak masz znajomych policjantów. Bo taki normalny policjant to
czasem zauważy: „Panowie, przecież te samochody nie mogły tak się potrzaskać”.
Lepiej wezwać swoją policję. Napiszą: tak, to zdarzenia miało miejsce, są ślady…
Dają normalną metkę…
- Metkę?
- No, protokół z wypadku. I nie obchodzi ich, że przed zderzeniem ten
samochód prawie nie jeździł. Że był zrobiony na kamieniu. Ten chłopak, co ma
kolegę w ubezpieczalni, robił tak mercedesa. Miało być uderzenie w tył. Uszykował
go w lesie na wielkim kamieniu. Namęczył się, bo wiadomo, taki mercedes ma tył
twardy jak diabli. Potem na ulicy wjeżdżało w niego jakieś mniejsze auto, chyba
nowa połówka. Ale miał pecha, bo się trafił bystry policjant. „Oba światła zbite -
mówi - szkło od prawego leży, a gdzie szkło od lewego? Co jest? Próba
wyłudzenia?” Policja najpierw zaśpiewała 6 tysięcy, ale chłopak utargował do
czterech. No, takie są łapówki, jak przyłapią.

Kręgosłup prosty, naciągam pasy

Jarek Kozak trzaska po koleżeńsku. Czasem weźmie stówkę albo dwie. Chociaż
zdarzają się poważni klienci.
- Wrażenie jest niesamowite, blacha się gnie, coś zaczyna piszczeć, coś dymi.
Pierwszy raz, jak faktycznie miałem czołówkę, to byłem przerażony, ale chociaż
prędkość była spora, to nic mi się nie stało, tylko szrama na szyi od pasa. Więc jak
kumple szykowali wypadek i wszyscy się bali, to ja trzaskałem. Lekkie szarpnięcie.
Mocno się nie rozpędzam, do czterdziestki. Ten drugi samochód przecież odlatuje,
nie stoi jak ściana. Ale w mur też waliłem. Znajomy miał daihatsu charade. Ktoś dał
mu winę, ale nie rozwalali auta na ulicy. No i trzaskałem charade o mur cmentarza.
Innym razem biłem megankę, stała w warsztacie, trzeba było ją poprawić.
Pojechałem do lasu na kamień - tak dla samej frajdy, żeby taki dobry samochód
sobie uderzyć.
Oparcie ustawiam dosyć prosto, bo sobie myślę, że jak uderzę i potem odbije
mnie do tyłu, to na prostym fotelu karku nie skręcę. Ale jeszcze nigdy głową o
zagłówek nie uderzyłem. Siadam, kręgosłup prosty, naciągam pasy, blokuję,
strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Jarek znał jeszcze jednego „kierowcę”, ale tamten się skończył. - Taki młody
świr. Pożyczył auto od ojca i zabił kobietę na przejściu dla pieszych.

A pan nie chce trzasnąć?

Ubezpieczalnie też są cwane. Jak coś im śmierdzi, to sprawdzają, robią zdjęcia.


Kolega trzasnął, wziął wypłatę, naprawił samochód, ale bite części zachował i po
pół roku znowu je założył, trochę poprawił i pojechał do ubezpieczalni. Porobili
zdjęcia, po dwóch tygodniach wezwali. Pokazują zdjęcia, pytają, czy to z tej kolizji.
Tak. Nie, to z pana poprzedniej. Wpadł, bo się pośpieszył. Rok powinien poczekać.
Ci, co kupowali bite samochody za granicą, też tak robili. Naprawiał i jechał
ubezpieczyć. Po dwóch miesiącach zakładał bite części, robił wypadek. Są nawet
specjalne szroty, gdzie kupisz bite części do trzaskania.
Z tego cyrku wielu żyje. Im droższy samochód, tym większa wypłata. Jeden
płacze, że sobie samochód uszkodził, a drugi na tym zarabia. Może teraz już takich
wielkich fortun się nie robi, ale generalnie w kraju jest bieda, więc ludzie trzaskają
nawet dla dwóch, trzech tysięcy. Wszyscy kombinują, wiadomo.
- A pan czasem nie chce trzasnąć swojego nissana, na „japońcu” można nieźle
wyjść - uśmiecha się Kozak. - Bo tak pan o wszystko pyta.
PS Nazwisko „kierowcy” i niektóre okoliczności „wypadków” zmieniłem.

2003
6.

Zawsze było ZWM i po co zmieniać?

Jeżdżę po Wielowsi na rowerze i pytam uprzejmie, dlaczego nie chcą tutaj


Ireny Sendlerowej.
Na początku marca Ginter Skowronek, wójt Wielowsi (pod Gliwicami), dostał
list z Krakowa. Jakiś nieznany wójtowi Piotr Piwowarczyk pytał, czy miejscowa
szkoła podstawowa nie chciałaby nosić imienia Ireny Sendlerowej, Polki, która
podczas wojny uratowała ponad 2,5 tysiąca żydowskich dzieci. „Moja propozycja
wiąże się z filmem o pani Irenie, który powstaje w Stanach Zjednoczonych, i
związaną z tym wizytą filmowców w Waszej miejscowości we wrześniu - napisał. -
Zobaczyłem, jak wspaniałą pracę wykonali uczniowie szkoły przy odgruzowaniu i
odrestaurowaniu tutejszego kirkutu. Ich entuzjazm i wiedza na temat historii tego
miejsca zrobiły na wszystkich wielkie wrażenie. Moja opowieść o dzieciach z
Wielowsi bardzo panią Irenę wzruszyła. Podobna była reakcja pani minister Ewy
Ziomeckiej z Kancelarii Prezydenta, która jest inicjatorką zgłoszenia pani Ireny do
Pokojowej Nagrody Nobla”. Piwowarczyk proponował też, że ufunduje sztandar
szkolny i stypendium dla zdolnego ubogiego ucznia.
Akurat w dniu, kiedy cała Polska mogła zobaczyć w telewizji, jak 97-letnia
Irena Sendlerowa pije sok z cytryny i odbiera dziecięcy Order Uśmiechu,
Piwowarczyk dostał od wójta
Skowronka odpowiedź odmowną. Żadnych tłumaczeń. W załączeniu protokół
głosowania w szkole. Z 18 nauczycieli „w głosowaniu jawnym i po indywidualnym
zastanowieniu” wszyscy byli przeciw zmianie patrona. Rada rodziców też.
Wielowieś ma dwa tysiące mieszkańców, taksówek nie ma. Pożyczyłem rower
w zajeździe. Przyjeżdżam do szkoły. Pytam, dlaczego zrezygnowali z imienia Ireny
Sendlerowej.
- Społeczność szkolna nie widziała takiej potrzeby - dyrektorka Joanna
Maziarz kładzie na biurku wyniki głosowania.
- A pani, jako dyrektor?
- Czy pan przyjechał mi dokuczać?
- Ależ pani dyrektor…
- Wszystko załatwia się za moimi plecami. Wójt jest gospodarzem gminy, ale
gospodarzem szkoły jest dyrektor, a w tym piśmie pana Piwowarczyka ani razu nie
pada słowo „dyrektor”. Jestem wyrzucona poza nawias. Owszem, ten pan
Piwowarczyk zadzwonił, ale przez telefon to się można tylko na randkę umówić.
Proszę pana, mój tata był piekarzem. Mama od frontu zagadywała
hitlerowców, a tata na podwórku ładował chleb partyzantom. Rodzice też pomagali
Żydom, ale się o tym nie trąbiło. A tutaj cmentarz posprzątali i wielkie halo.
(Pani dyrektor coraz bardziej zdenerwowana. Potem ludzie we wsi mi
powiedzą, że Maziarzowa to kochana kobieta, ale nie może znieść, że o młodym
nauczycielu historii Grzegorzu Kamińskim, który z uczniami i ich rodzicami
wysprzątał miejscowy kirkut, piszą gazety, robią filmy, mówią w Gliwicach,
Katowicach, a nawet za oceanem).
Dyrektorka zmusza mnie do oglądania kroniki szkoły. - O, proszę, proszę,
festyn Caritasu, mikołajki, spotkanie z seniorami, rajd SKS po Beskidzie, o,
wystawa stroików i wydmuszek. - Dyrektorka przerzuca kartki. - No i czy my
jesteśmy szkołą zacofaną?
- Może za mało pani opowiedziała rodzicom i nauczycielom o Irenie
Sendlerowej?
- Dlaczego pan jest agresywny?! Przecież nie będę po wsi chodzić i mówić, kto
to jest Sendlerowa. Ja jako polonistka to raczej bym widziała Gustawa Morcinka na
patrona.
W drzwiach staje nagle sekretarka i broni dyrektorki: - Moja mama jest bardzo
tolerancyjna, najlepszy dowód, że znosiła moje wyjazdy na festiwal do Jarocina, a
brat gra w domu na perkusji.
(„Złe języki” potem mi doniosły, że szkoła to „rodzinna firma Maziarzów”, bo
oprócz córki sekretarki wuefista i informatyk to synowie dyrektorki, a zięć jest
woźnym. Że o wszystkim w szkole decyduje rodzina, a jak dyrektorka odejdzie na
emeryturę, to pewnie zastąpi ją syn wuefista).
Dyrektorka daje mi swój list do wójta, ręcznie pisany, na czterech stronach
papieru kancelaryjnego. Żali się na pana Kamińskiego, bo na radzie pedagogicznej
powiedział, że „odebranie mu lekcji edukacji regionalnej to zwykłe chamstwo” a o
innych nauczycielach wyraził się „mierni, ale wierni” Czytam list, a dyrektorka
płacze. (Ludzie potem mi powiedzą, że dyrektorka często płacze i jest bardzo
nerwowa, bo niedawno rzuciła palenie. O nauczycielu Kamińskim powiedzą, że się
wkurzył, bo usłyszał, że na tej edukacji regionalnej to on tylko o Żydach umie
gadać. Więc poleciał po dzienniki i pokazywał tematy o kapliczkach przydrożnych,
o akowcach zamordowanych niedaleko przez NKWD i nawet księdza wziął na
świadka, że pożycza od niego klucz od kościoła, żeby dzieciom historię parafii
przybliżyć).
- Może gdyby szkoła nie miała patrona - zamyśla się dyrektorka. - Ale ma.
- Tak? A kogo?
- ZWM.
- Komunistyczny Związek Walki Młodych!?
- Od 30 lat. Proszę, jak ktoś udowodni, że to zły patron, to zmienimy, ale mnie
się wydaje, że nie można tak sobie przekreślić ZWM, oni też oddali życie za
ojczyznę. Jak by się czuł pan Olender, nauczyciel i dyrektor, który budował naszą
dziesięciolatkę, gdyby teraz, rok po jego śmierci, zmieniać nazwę, którą on
wybrał? Jak by się czuła pani Olendrowa? „Nie depczcie przeszłości ołtarzy”
mówił poeta.
(Nic nie mówię, bo pani dyrektor ma znowu łzy w oczach). Dyrektorka
przyprowadza dwie polonistki. Starsza siedzi bokiem, patrzy przed siebie.
- A dlaczego akurat nasza szkoła ma mieć imię tej pani? - wybucha starsza, a
młodsza przytakuje. - Tamte czasy się krytykuje za to, że wszystko z góry
dyktowali, wójta w teczce przywozili. A teraz, proszę, znowu się narzuca. Dlaczego
ktoś chce nam narzucić patrona z góry? Przecież jest demokracja i samorządność!
Najpierw trzeba zaproponować więcej kandydatów, żeby było z czego wybierać, a
nie tylko Sendlerowa i koniec.
Pytam, czy szkoła ma dzień patrona.
- Nie, jakoś na to nie wpadłyśmy.
- A jak wykorzystują panie patronat ZWM na lekcjach, jakieś może wzorce
wychowawcze?
- W młodszych klasach mówimy, że to młodzi ludzie, którzy walczyli o
Polskę. Małe dzieci więcej nie zrozumieją.
- A w starszych klasach? - pytam polonistkę, która siedzi bokiem.
- Na lekcji o skrótowcach.
- Co pan jest taki agresywny?! - podnosi głos dyrektorka. - Żebym przez pana
nie musiała znowu płakać!
Wychodzę przed szkołę. Kwadratowy placyk otoczony rzędem opon
wkopanych do połowy. Sprzątaczki malują je farbą olejną na biało i czerwono. - Co
pan tak naszą dyrektorkę denerwuje?! - odzywa się ta starsza. - Ja bym was zaraz
pogoniła. To mądra kobieta, ona te opony wymyśliła, dzieciaki głowy sobie nie
rozwalą.
- Pani się podoba patron ZWM? CO to znaczy?
- Nie wiem i nie obchodzi mnie, ale jak chodziłam do szkoły, to zawsze było
ZWM, i po co zmieniać?
Popedałowałem na sesję rady gminy (w planie m.in. absolutorium dla wójta
Gintera Skowronka).
Wstaje jeden z sołtysów: - U nas dzieciaki bawią się na krzyżówce koło krzyża.
Jak któregoś coś potrąci, to dopiero będzie. Panie wójcie, huśtawka by się przydała.
(- U nas też! - wtórują inni).
Wstaje wójt Skowronek, mina zafrasowana: - Jak nam Unia da pieniądze na
plac zabaw za urzędem, to może jakąś jedną huśtawkę z odzysku do was
przerzucimy. Więcej obiecać nie mogę. Mamy budżet nie na miarę naszych potrzeb.
Pytam wójta, czy wolałby, żeby jego córka z czwartej klasy chodziła do szkoły
imienia ZWM czy Ireny Sendlerowej.
- Powiem inaczej: słyszałem niedawno, że jakaś komisja przy prezydencie albo
premierze chce wszystkie nazwy minionej epoki zmienić. No to jest przegięcie pały.
Nie można tak uciąć i koniec.
- A wie pan, kto to jest Irena Sendlerowa?
- Oczywiście, teraz wchodzisz do internetu, pięć minut i wiesz wszystko. 2,5
tysiąca dzieci uratowała, siamto i owamto, wiadomo, świetlana postać. Ale szkoła
nie chce zmiany, a ja jako wójt nie mogę narzucać. Jak wybieraliśmy patrona
gimnazjum, to było ze dwanaście kandydatur. Demokratycznie dzieci wszystkich
przedstawiały. Wybraliśmy Jana Pawła 11. Uroczystość nadania imienia była
połączona z otwarciem hali sportowej i bierzmowaniem.
Ksiądz proboszcz Piotr Lepszy nie był na szkolnym głosowaniu, bo ostatnio
choruje. - Po co obcych wybierać? - kwituje sprawę. - Przecież mamy swoich
zasłużonych: pana Olendra, wieloletniego dyrektora szkoły, zmarł rok temu, wójta
Osdar-tego, który ze trzydzieści lat kierował gminą, jeszcze żyje.
- Szanuję zasługi wójta i dyrektora, ale nie sądzi ksiądz, że pani Sendlerowa jest
bardziej zasłużona?
- No tak, ale to są ludzie stąd, nie jacyś obcy, przywożeni.
Muszę wszystkim tłumaczyć, kim jest Piotr Piwowarczyk. Wiem, bo pisałem
kiedyś o Fundacji „Mam marzenie”, której Piwowarczyk jest prezesem. Kiedyś
biedny chłopak z Kielc wyjechał do ciotki do Ameryki. Karierę zrobił w firmie
budowlanej w New Jersey. Potem założył własną firmę, kupował kamienice, całe
osiedla. Kiedy w Ameryce spotkał ludzi, którzy spełniali marzenia śmiertelnie
chorych dzieci, wielkie interesy zostawił braciom. Sam spełnia dziś marzenia
polskich ciężko chorych dzieci.
O Irenie Sendlerowej, która ratowała żydowskie dzieci z warszawskiego getta,
usłyszał też w Stanach. Był dumny.
O dzieciach z Wielowsi i ich nauczycielu Grzegorzu Kamińskim także usłyszał
w Ameryce. Od Mary Skinner, która kręci film o Irenie Sendlerowej i innych
Polkach ratujących żydowskie dzieci. To Skinner pierwsza trafiła do Wielowsi, gdy
dowiedziała się o polskich dzieciach opiekujących się kirkutem. Nakręciła o nich
film i wrzuciła na YouTube, do internetu. Te sceny z Wielowsi będą finałem jej
dokumentu o Sendlerowej.
Wtedy Piwowarczyk wpadł na pomysł, żeby zaproponować szkole w Wielowsi
imię pani Ireny.
Miejscowi mówią, że w Wielowsi wielkiej polityki nie ma, tylko mała, gminna,
ale podczas ostatnich wyborów samorządowych w zeszłym roku emocje były
wielkie. Na zebraniach wiejskich „ch…” i „k…” leciały. Wyglądało już na to, że
tylko dwóch się będzie biło o fotel wójta. Podkładali sobie świnie, plotki puszczali.
Że jak tamten wygra, to żaden Ślązak nie zostanie na urzędzie, a że jak ten drugi,
to… I nagle wystartował nauczyciel Kamiński. Szyki psuje, wyborców podbiera.
Więc na niego. Plotki, że Żyd pewnie albo że Żydzi mu płacą. Tylko kirkut
posprzątał i od razu na wójta się pcha, będzie żydowskie nazwy ulic przywracał.
Kamiński to pasjonat. Skończył technikum łączności. Poszedł na ochotnika do
Czerwonych Beretów. Potem skończył historię. Teraz przygotowuje doktorat.
Zainteresował się dziejami miejscowych Żydów. Oprowadza wycieczki po kirkucie.
W domu makiety średniowiecznych zamków, setki żołnierzyków, miniatury
czołgów. - Nawet Rudego 102 zrobiłem, widzi pan Szarika.
Pokazuje mi zdjęcia z lekcji historii: Kamiński w stroju krzyżaka, Kamiński
jako biskup chrzci Mieszka. Uczniowie też poprzebierani. Zabawa w historię.
W sprawie patrona nie głosował, bo leżał chory. Żałuje, że szkoła odrzuciła
Irenę Sendlerową, dzieciom należał się taki świetny patron.
Jedna z matek, które były na zebraniu trójek klasowych w sprawie patrona,
zgodziła się mówić. (Ale bez nazwiska, nie podawać, gdzie mieszka, i nie pisać, czy
to syn chodzi do szkoły, czy córka, bo rozszyfrują i dzieciakowi mogą dokuczać).
- Dyrektorka przeczytała o tej pani Szyndlerowej, że dzieci żydowskie
ratowała. Krótko. Syn dyrektorki, informatyk, ściągnął jej coś z internetu.
Powiedziała, że rada pedagogiczna jest przeciwko zmianie patrona, i co my na to.
No, a wiadomo, że jak grono nauczycielskie nie chce, ludzie oczytani, po kursach,
w końcu uczą, to co taki prosty rodzic może mówić innego? Dyskusji nie było, no
bo nikt nawet nam nie powiedział, po co zmieniać patrona. Tylko że jakiś pan z
Krakowa tego chce. I przeczytała list od niego do wójta. Jak czytała, że ten pan chce
płacić najbiedniejszemu uczniowi stypendium, to rodzice zaczęli pytać, a jakie
kryteria, skąd wiadomo, kto najbiedniejszy, jak to mierzyć. I w ogóle po co to
wszystko? Pieczątki będzie trzeba zmieniać. Kto za to zapłaci? Większość była na
nie. Skończyliśmy o pani Szyndlerowej i zajęliśmy się mundurkami, żeby nie były
bluzy, tylko same kamizelki, bo tańsze. Na dłużej starczą, w łokciu się nie wytrą, no
i kolorowy rękaw wystaje, dzieciaki nie będą takie szare.
Jolanta Palach, przewodnicząca komisji oświaty rady gminy: - Pierwsze słyszę.
Dlaczego wójt tego u nas na komisji nie przedstawił?
Dyrektor Gminnego Ośrodka Kultury. - Co pan powie!? Pani Sendlerowa!? No
to jestem za.
- Za późno. Szkoła i wójt odmówili.
- Dlaczego?
- No właśnie, dlaczego?
- Ja panu powiem, niektórzy panu Kamińskiemu zazdroszczą, że taki sławny
się zrobił.
Róża Rekus, radna, dziewięcioro dzieci, prowadzi z córkami sklepy spożywcze
i salon kosmetyczny. Jest prezeską miejscowego klubu sportowego Tęcza (piłka
nożna i aerobik). Dwoje dzieci w szkole. - Nic nie wiedziałam. Dzieci przyniosły
jakąś kartkę ze szkoły, żeby napisać „tak” albo „nie”. Człowiek załatany, a jeszcze
jak słyszy zmiana patrona, wiadomo, koszty, to jest na nie. Wszyscy moi znajomi
napisali, że nie. Dopiero teraz się dowiaduje, że chodziło o Irenę Sendlerową i kto
to jest.
Zajeżdżam do sołtysa. Dom naprzeciw kirkutu. Trawnik świeżo przystrzyżony.
Sołtys Józef Schutz psika randapem wkoło iglaków. Górnik emeryt. - Kirkut był
strasznie zapuszczony, mówiło się na niego „tajemniczy ogród”. Segregacji śmieci
nie było, więc ludzie w nocy na kirkut sypali. Miałem kłopot z tym dzikim
wysypiskiem. Kirkut jest w przewodnikach rowerowych. Turyści przyjeżdżali, jak
widzieli tyle śmieci, to prosto do sołtysa z awanturą. Mówiłem wójtowi, zróbcie
coś. I nic. Pan Grzesiu Kamiński to nam z nieba spadł.
Uczniów przyprowadził. Ludzi zmobilizował, nawet obecny wójt pan
Skowronek sprzątał, moja cała rodzina. Trzydzieści ton gruzu i śmieci wywieźli.
O pomyśle na nowego patrona szkoły sołtys dowiedział się ode mnie. Zajrzał
szybko do internetu przed moją wizytą. Mówi, że wszystkich zasłużonych ludzi
trudno spamiętać.
Najwięcej o Irenie Sendlerowej wie jego najmłodszy syn Maks, uczyli się na
historii. W lutym wysłali jej życzenia urodzinowe. Maks chciałby, żeby szkoła
nosiła jej imię, ale dorośli nie chcieli. Sołtys słucha, drapie się po głowie: -
Rzeczywiście, to wygląda śmiesznie, że Wielowieś odmówiła.
Ale gdyby sołtys miał decydować o patronie szkoły, to wybrałby Edytę Stein. -
Bo wyniesiona na ołtarze, Żydówka, ale przeszła na naszą wiarę. I bliższa
Wielowsi, jej dziadkowie mieli tu kuźnię.
Krystyna Dyba, konsultantka z Wojewódzkiego Ośrodka Metodycznego w
Katowicach, nie mogła uwierzyć, że Wielowieś odmówiła nadania szkole imienia
Sendlerowej. - To szokująca wiadomość. Myślę, że to jakieś osobiste zawiści. Kiedy
wytypowaliśmy pana Kamińskiego na berlińskie seminarium dla nauczycieli
poświęcone problematyce żydowskiej, zadzwoniłam do szkoły. Usłyszałam od pani
dyrektor: „A co szkoła z tego będzie miała? Kto załatwi zastępstwo?”. Ale do
głowy mi nie przyszło, że dyrektorka nawet nie przekaże tej wiadomości panu
Kamińskiemu. Dowiedział się po fakcie. I jeszcze to ZWM! Sprawdziłam w
internecie, bo nie chciało mi się wierzyć. Niesamowite. Ci nauczyciele w ogóle nie
doceniają roli patrona w wychowaniu. Myślę, że to jakieś ciepłe bagienko
zwyciężyło. Bo racjonalnie to jest nie do wytłumaczenia.
Jak tylko w sąsiednim Toszku usłyszeli, że Wielowieś nie chce Ireny
Sendlerowej, to sami zgłosili się do Piotra Piwowarczyka po patronkę dla
gimnazjum. W Toszku uczniowie
też się opiekują kirkutem. Dyrektorowi gimnazjum bardzo zależy na imieniu
Sendlerowej, burmistrzowi też. Na majową sesję rady zaproszą Piwowarczyka i
Kamińskiego. Mozę juz we wrześniu będą pierwszą szkołą imienia Ireny
Sendlerowej w Polsce.

2007
7.
Życie jest pionowe

- Patrz pan, ludzie chodzić nie umieją: ten drobi nerwowo, tamten wlecze nogi
od niechcenia, jeden podskakuje, tamtego brzuch prowadzi. Ja to bym chodziła! Jak
Krysia Janda w Człowieku z marmuru. Pamięta pan, jak ona pędzi korytarzem? A
wszyscy zmykają na boki. - Zofia zapala papierosa, dwie poobijane kule opiera o
biurko. - Gdzieś w środku, w duszy, ja też tak chodzę, mocno, szybko. Jakbym
kiedyś tak wpadła do ministerstwa, oj, to od razu daliby pieniądze dla moich
wózkowiczów.
Za oknem główna ulica dwudziestopięciotysięcznego Świebodzina. Ilu tu
mieszka niepełnosprawnych? Tysiąc, może dwa. A w całym powiecie? Nikt ich
jeszcze nie policzył.
O tym swoim wewnętrznym chodzeniu powiedziała Jandzie. Aktorka wręczała
w Teatrze Narodowym nagrody Fundacji Wisławy Szymborskiej - Zofia Koszela
została Społecznikiem Roku.
Od lipca Zofia jest pełnomocnikiem starosty do spraw osób
niepełnosprawnych. Zauważyła, że po wyróżnieniu przez Fundację Szymborskiej
łatwiej się jej działa. - Wiele drzwi się uchyla: „A, Koszela, ta laureatka!” Nie
wiedzą, co to za nagroda, ale wiedzą, kto to Szymborska.
Zielonym cinąuecento pędzimy przez miasto. Hamulec, sprzęgło, gaz -
wszystko w rękach, przy kierownicy. - To mój wózek inwalidzki. Przedtem 11 lat
jeździłam trabantem.
Na kursie na prawo jazdy instruktor mnie poganiał, a mnie przy 10
kilometrach na godzinę zapierało dech. Moje ciało nie takich prędkości.
Mijamy popegeerowskie wsie. - W tym bloku mieszkał Jarek. Jedna z moich
klęsk. Bardzo nie chciał żyć.
Wszystkie historie są do siebie podobne: wódka i samochód albo szalony skok
do wody i młody chłopak leży nieruchomo. - Mówimy na nich tetrusy, od
tetraplegii, czyli urazu kręgosłupa, który poraża cztery kończyny - opowiada Zofia.
- Tetrus wraca ze szpitala i leży. Matka miała dorosłego syna, liczyła, że będzie
podporą na stare lata, a tu znowu ma niemowlaka. Idę i pytam: „Bierze cię cholera,
synu, czy nie?”. Najgorzej jak powie: „Jestem pogodzony”, oj, wtedy wiem, że dwa
lata będę z nim walczyć. Innych trzeba studzić, bo myślą, że zaraz zaczną biegać. -
Nie będziesz, chłopcze, chodził, nie łudź się, ale powiem ci, jak z tym żyć.
Trzeba też pracować z rodziną. Nauczyć matkę cewnikować dorosłego syna.
Przekonać, że zrobi to lepiej niż przypadkowy człowiek.
Albo: chory wraca ze szpitala i matka, brat czy ojciec dźwigają go. Teraz waży
40 kilo, ale gdy nabierze wagi? Wysiądzie im kręgosłup. A przecież lata będą go
dźwigać. Uczę ich, jak jedną ręką przenieść chorego z łóżka na wózek.
Zofia chodzi o kulach, bezwładne nogi, usztywnione aparatem ortopedycznym
tylko na chwilę pozwalają się podeprzeć. Ma 47 lat, z zawodu jest laborantką. 24 lata
była analitykiem w szpitalnym laboratorium. Zna całe miasto, bo każdy kiedyś robił
badania krwi, moczu. Ludzie widzieli biały fartuch, dwie kule i jakoś chciało im się
opowiadać o życiu.
Czasami Zofia usłyszy od młodego tetrusa: - Pani jest łatwiej, bo pani od
dziecka kaleka, to przyzwyczajona.
- A co, ty bardziej cierpisz, bo wczoraj chodziłeś? Ty chociaż we śnie
chodzisz.
- Nigdy nie śniła pani, że biegnie?
- Nie, tylko czasami śni mi się, że jadę na rowerze. I nigdy nie umiem z niego
zejść, więc na końcu śni mi się jakiś płot albo drzewo, o które mogę się oprzeć. To
taki przyjemny sen. A gdyby Pan Bóg dał mi zdrowe nogi na jedną dobę, to
dwanaście godzin jeździłabym rowerem, a przez resztę tańczyła flamenco. To jest
taniec każdego mięśnia.
Umie tańczyć na wózku, ale nie lubi. Raz spróbowała tańczyć normalnie, ale
przerwała w połowie. - Ty tańczysz, a ja walczę o życie - powiedziała partnerowi.
Wydawałoby się, że fruwające gołębie to miły, nawet piękny widok. Mirek nie
mógł na nie patrzeć. Leżał nieruchomo w bielonej obórce, gdzie matka chowała go
przed furiami ojca pijaka, i patrzył na skrawek wiejskiego nieba.
Miał 17 lat, kiedy kolega ratownik zepchnął go do wody. Wygłupiali się na
pomoście. Paraliż od ramion w dół. Ruszał tylko głową.
W szpitalu lekarze co parę tygodni podnosili mu poduszkę, o stopień, dwa, ale
miał zawroty głowy i omdlenia, więc zrezygnowali. Miał żyć na leżąco.
Zofia mówi, że to niemożliwe, że życie jest pionowe. Poziom to niebyt,
wegetacja. Odleżyny, kłopoty z cewnikowaniem, coraz słabsze nerki, bo płyny w
ciele gorzej krążą, dializowanie i koniec. Więc Zofia ciągnie swoich podopiecznych
do pionu. O Mirku dowiedziała się od ludzi: „Pani Zosiu, u Wieczorków leży
kalyka”
- Pojechałam na wieś. „Arizona”, ojciec pijak terroryzuje rodzinę, w obórce
leży piękny chłopak. Pojechałam do świebodzińskiej spółdzielni mieszkaniowej:
„Panie prezesie, muszę wyrwać chłopca z piekła”. Prezes, że nie może, bo kolejka.
Więc zawiozłam go do Wieczorków. Kiedy wracaliśmy, oboje z prezesem
płakaliśmy. W ciągu miesiąca przeprowadziliśmy rodzinę do miasta, ojciec został
na wsi.
Mirek ma teraz 23 lata i prawie dwa metry długości. Kiedy leży na łóżku, długie
jasne włosy sięgają do podłogi. Łóżko jest drogie, sterowane pilotem. O to łóżko
urzędniczka z państwowego funduszu rehabilitacyjnego miała do Zofii pretensje:
„Pani wykorzystała środki niezgodnie z przeznaczeniem” - Dali pieniądze na trzy
wyścigowe wózki inwalidzkie, ale Mirek nie miał na czym leżeć - tłumaczy Zofia.
Kiedyś wpadła do Wieczorków przed południem. Mama szykowała syna do
kąpieli. - Ciągnie tego wielkiego Mirka do łazienki na kocu. „Kobieto, przecież on
czuje, widzi, a ty go ciągniesz jak worek” Rozpłakała się: „Przecież go nie
udźwignę”.
Poleciałam do burmistrza. Nie wiem, skąd wytrzasnął tyle pieniędzy, ale Mirek
ma już podnośnik. Mama podpina go do podnośnika, wiezie do łazienki i opuszcza
do wanny.
Ale Mirek ciągle żył w poziomie. Zosia wzięła go na obóz rehabilitacyjny.
Wszyscy odradzali, bo to taki ciężki stan. Zaryzykowała. Na obóz jechał karetką, na
noszach. Wrócił na siedząco w małym fiacie - blady, siny, ale szczęśliwy. Terapia
była brutalna. Jeden z doświadczonych instruktorów, też wózkowicz, posadził
Mirka na wózku. Mirek był przerażony, jego mama też. Kiedy mdlał, przechylali
wózek i Mirek wisiał głową w dół, aż się robił czerwony na twarzy. Okazało się, że
porażona przepona i słabe mięśnie oddechowe powodują niedotlenienie. Teraz
mama też przechyla wózek, kiedy Mirek siedzi za długo przy komputerze.
Potem brat przypinał go do łóżka i stawiał w pionie. Mirek się wściekał, bo
wszystko go bolało, ale brat przekonany przez Zofię nie ustępował. Z tej
wściekłości Mirek zaczął ruszać barkami. Po usztywnieniu bezwładnych
nadgarstków może teraz wcisnąć „alt” i „shift” Na komputerze pisze pałeczką do
ryżu, którą trzyma w zębach, mięśnie szyi są najsprawniejsze.
Chce założyć nową firmę. Poprzednia - sprzątanie mieszkań, reklama,
przeprowadzki - nie udała się. Kierował firmą przez telefon, przyjmował zlecenia i
wysyłał pracowników.
Teraz szuka wspólnika, bo wszystkiego przez telefon się nie załatwi.
Dojeżdżamy do Mostków, rodzinnej wsi Zofii.
- Dzieci, leżcie cicho, bo księżyc wyciągnie was z łóżek - straszyła
pielęgniarka w szpitalu. Zofia do dzisiaj zasłania szczelnie okna przed
księżycowym światłem. Wtedy myślała przerażona, co się stanie, kiedy łysy księżyc
ją wyciągnie i taką małą kalekę zostawi wysoko na dachu.
Zofia jest ofiarą polio. Pierwsza fala epidemii przeszła przez Polskę w 1952
roku. Pierworodna córka Franciszka Mierzwy z Mostków pod Świebodzinem miała
wtedy cztery miesiące. - Byłam mała, więc wirus uderzył we mnie z potworną siłą.
Ciężki przypadek, lekarze dawali niewiele szans na przeżycie. Ciągłe operacje,
zabiegi, walka o układ oddechowy, żeby nie doszło do porażenia mięśni
międzyżebrowych, bo wtedy koniec. O chodzeniu nie było nawet mowy. Tylko mój
ojciec opowiadał po wsi, że jego córka będzie chodzić. I rzeczywiście, kiedy
miałam pięć lat, kuśtykałam o kulach.
W Mostkach zachorowało jeszcze dwoje starszych dzieci i jeden poborowy.
Zosię zabrali do szpitala, a na podwórko Mierzwów przyjechali ludzie w
kombinezonach ochronnych. Spryskali czymś studnię, pokoje, kuchnię,
zaplombowali drzwi. Mierzwowie aż do wieczora chodzili po podwórku.
Helena, matka Zofii, pamięta noce w podróży do szpitali w Trzebnicy,
Wrocławiu, Poznaniu tylko po to, żeby popatrzeć chwilę na Zosię przez szybę.
Bliżej nie można, bo epidemia. Albo jak matki stały pod oknami i machały do
chorych dzieci, a te w oknach na piętrze zgadywały, która pani w chustce to mama.
Pięć lat tak jeździła. Nie wiedziała, komu wierzyć, lekarzom czy sąsiadkom, które
biadoliły: „Zabierz, głupia, dzieciaka ze szpitala, bo ci go doktory zmarnują”.
Nawet pojechała do Poznania, wzięła znajomego partyjniaka, żeby Zosię na siłę
zabrać, ale lekarz ją przekonał.
Rolnicy nie byli wtedy ubezpieczeni, więc w końcu do Mierzwów przyszedł
poborca podatkowy, żeby krowę zająć, bo nie płacili za leczenie córki. Ale skąd tyle
wziąć, kiedy same buty ortopedyczne i aparat kosztowały dwa i pół tysiąca złotych,
a wysoki urzędnik w magistracie zarabiał najwyżej tysiąc? Helena napisała do
ministra zdrowia. Odpisali, że za tę chorobę już się nie płaci, i poborca krowy nie
zajął.
Zosia wróciła do Mostków po pięciu latach. Myślała, nie wiadomo dlaczego
(może przez jasne włosy jakiejś miłej pielęgniarki), że mama jest blondynką, a tu
całuje ją kobieta o kruczoczarnych włosach. Wszystko było obce. Żółte światło
zamiast jarzeniowego, nie ma długich korytarzy, psy w nocy nie dają spać. - Biedny
ojciec musiał mnie w nocy wnosić na strych. Płakałam, że chcę do góry, nie wiem
dlaczego, może w szpitalu zabiegi były gdzieś w piwnicy i potem nieśli nas na
górę? Bujałam się na łóżku jak sierotka.
Przez półtora roku mama woziła ją na rehabilitację do Świebodzina. Pociąg
osobowy, drewniane ławki, butelka kulająca się po wagonie. Pamięta szybki oddech
matki: wisiała jej na plecach, kiedy śpieszyły się na osobówkę. Z tyłu dwie
bezwładne nóżki, z przodu małe drewniane kule. „Dlaczego tak się o mnie starają? -
myślała nieraz. - Przecież w domu mają jeszcze czworo zdrowych dzieci”.
Kiedyś w pociągu jakaś pasażerka pokiwała głową: „Taka biedula, lepiej żeby
umarła”. Ale druga, starsza, przepowiedziała, że dziewuszka wyrośnie na dobrego
człowieka i będzie pomagać innym.
Uczyła się w przyszpitalnej szkole w Świebodzinie, znowu operacje, walka z
przykurczami. Zofia nie chce nawet myśleć, co by się z nią stało, gdyby nie spotkała
Lecha Wierusza. - Pewnie życie w łóżku, ciało skręcone, stopniowy zanik mięśni i
powolne umieranie. Wierusz, uczeń poznańskiego ortopedy Wiktora Degi, stworzył
Lubuski Ośrodek Rehabilitacyno-Ortopedyczny: szpital, szkoła, sanatorium,
wszystko dla małych ofiar polio i skolioz. - Zastępował nam rodziców, dom. Do
dzisiaj my, jego pacjenci, nazywamy siebie dziećmi Wierusza. Co roku spotykamy
się na biwaku pod Świebodzinem. Wie pan, wysłać w 1964 roku dwudziestkę
małych pacjentów do pierwszej komunii w „domu rządowym” jak mówiła moja
mama, to było coś niezwykłego. Stroje, przyjęcie, pamiątki, zdjęcia - wszystko
zorganizował szpital.
Po komunii następna operacja - wydłużanie nogi. Rozcięcie kości wzdłuż,
gwoździe, naciągi. Codziennie przez trzy miesiące lekarz rozciągał nogę Zosi o
jeden milimetr. Siedem i pół centymetra. Potem gips, żeby kość się zrosła. - Dzieci
to chyba inaczej przeżywają, przecież tego nawet koń by nie przeżył, a taka mała
Zosia sobie poradziła - śmieje się duża Zofia.
Kiedy wracała do domu, czuła się obco wśród rodzeństwa i wiejskich dzieci.
Pół wsi miało ubaw, że córka Franka Mierzwy taka nieobyta, nawet pługa od brony
nie odróżnia. - Ale byłam bystra, więc sprzedawałam im szpitalne historyjki jak
opowieści z wielkiego świata, że w sanatorium mamy prawdziwe kino, jeździmy na
wycieczki. Lubili mnie słuchać. Byłam dobra z matematyki i handlowałam z nimi:
za jeden słupek rachunków - dwa kółka w lipach. Jazda lipową alejką na ramie
ukrainy była największą przyjemnością. Byle nie zahaczyć sztywną nogą o płot, bo
wtedy wracałam poobijana i brudna.
Ojciec zmarł, kiedy miała 16 lat. Kiedy najbardziej go potrzebowała. -
Niewiele zdążył mnie nauczyć. Jak rozpalać ogień i paru mądrości: „Życie, Zosiu,
wiele ci zabrało, ale pamiętaj, nikt nie zabierze ci godności”. Jak fajnie zareagował,
kiedy pierwszy raz przyjechałam wymalowana. Mama była zła, co we wsi
powiedzą. Ale ojciec promieniał; „Nasza Zośka się maluje, a mówili, że nawet
chodzić nie będzie”.
- Wolniej chodzę, więcej widzę - mówi Zofia. Zobaczyła firankę - poruszała się
zawsze, kiedy kuśtykała obok tamtego bloku. Zadzwoniła do drzwi. Otworzył
Jurek, zawodowy żołnierz, bez nóg. Cztery lata na wózku, nosa z domu nie
wychylił. Bał się ludzi i wstydził kalectwa. „Nie, żadnej pomocy nie potrzebuję”,
grał przed Zofią twardziela. Co robi? Obiady gotuje. Czym go przekonała?
Pokazała, jak pokonać 30-centymetrowy uskok i wyjść na balkon. - Jaki był
szczęśliwy, stary facet, a nie wpadł, że trzeba się zsunąć z wózka i wyjść na balkon
na rękach i pupie. Zabraliśmy go na basen. Wielka klata, silne łapy, ale stoi w
wodzie jak spławik, bez nóg nie potrafił się położyć na wodzie. A teraz pływa jak
mistrz. Po schodach schodzi na rękach. Tańczy na wózku.
Wojtka spotkałem w sklepie, młody chłopak na wózku, sprzedaje komputery.
Zgubił go wodny berek: kto ostatni się zanurzy, ten goni. Skoczyli i Wojtek został
tetrusem. Mówi, że Zofia to upierdliwy anioł. Jak się uprze, nie odpuści. To on jej
kiedyś wykrzyczał: „Pani mnie prześladuje!” Wyciągnęła go z popegeerowskiej
nędzy, pożyczyła własny wózek i posłała do szkoły. W trzeciej klasie liceum nie
chciało mu się uczyć, to Zofia dzwoniła do dyrektora, sprawdzała stopnie. Teraz
Wojtek studiuje informatykę w Zielonej Górze.
Zofia mówi, że kalectwo może być wartością. Ludzie potrafią codziennie
marnować swoje życie, dopiero po tragedii odkrywają, jak można żyć.
- Co bym robił, gdybym wtedy nie skoczył do wody? - zastanawia się Wojtek. -
Zrobiłbym zawodówkę, jak planowałem, i chlał dzisiaj na budowie.
- Co ja miałam z tym Wojtkiem! - śmieje się Zofia. - Kiedyś zaglądam,
mamusia myje mu ząbki, bo się Wojtuś zakochał. Nawrzeszczałam: chcesz być
piękny, to myj sam. I się nauczył. Albo uparł się, że nie będzie pisać, bo długopis
jest za cienki i nie może utrzymać go w swoich sparaliżowanych łapkach. To
kupiłam mu taki wałęsowski, gruby jak kołek.
Zofia słowa „niepełnosprawny” nie lubi. Uważa, że „inwalida” to też niedobry
termin, bo ludziom się kojarzy z takim, „co ma rentę i nieźle żyje”. Niech już będzie
„kaleka”, chociaż nie cierpi tego słowa, ale jest najbliższe prawdy.
Swoich podopiecznych uczy, żeby nie robili z kalectwa wyłącznie prawa do
ulg i przywilejów. Kiedyś jeden się oburzył, że mu nikt nie ustąpił miejsca w
autobusie. „Żadnego szacunku dla kaleki” narzekał. „A coś ty bracie przedtem
robił? - zapytała. - Osiem klas podstawówki, trzy lata cwaniactwa, jakieś fuchy,
stary samochód ściągnięty z Niemiec. Potem zakręt, drzewo i tyle. Za co cię mają
ludzie szanować? Za wózek inwalidzki?” - Nieraz trzeba z nimi ostro, żeby się za
siebie wzięli. Pan by tak nie mógł powiedzieć, ale ja mam prawo.
- Pierwsza miłość? - Zofia się śmieje. - Zaczęło się od kromki ze smalcem.
Niechętnie pokazuje album ze zdjęciami: - To ten chłopak. Pani od geografii
przesadziła go do mojej ławki. Powiedział: „Co ci dali w internacie? Bo ja mam
chleb ze smalcem”
- To moja licealna klasa.
- A pani gdzie?
- Przy drzwiach, jak zwykle, żeby było łatwiej wyjść. Wtedy w liceum miałam
największy żal do losu. Koleżanki urywały się z internatu, leciały na dyskoteki, a ja
zostawałam. Słuchałam Niemena na bambino. Ktoś tam czasami ze mną posiedział,
wiersze przy świecach: Iłłakowiczówna, Hillarowa. „My z drugiej połowy
dwudziestego wieku, / silni cyniczni z ironicznie zmrużonymi oczyma, kiedy
cierpimy wykrzywiamy lekceważąco usta kiedy przychodzi miłość wzruszamy
pogardliwie ramionami. Dopiero późną nocą przy szczelnie zasłoniętych oknach
gryziemy z bólu ręce i umieramy z miłości”.
Następna strona: medyczne studium pomaturalne, wydział analityki w
Szczecinie. - Na naszą klasę mówili „pipetki”. Chłopak z radiologii, przelotna
znajomość.
Zosia na plaży, ładna, szczupła, długie włosy. Kule i aparat schowane w piasku.
Zdrowszą nogą przysłania drugą. Opalone ciało.
- O, tu mam moje pierwsze normalne buty, zamszówki. Znajomy powiedział:
„Fajna jesteś, ale te twoje buty ortopedyczne…”. Miska denaturatu i spaliliśmy
uroczyście moje ortopedziaki. Musiałam przerobić aparat ortopedyczny, a
zamszówki kupuję do dziś.
- W 1981 roku ze Stasiem założyliśmy rodzinę. On też jest dzieckiem
Wierusza. Pewnie jako dzieci byliśmy w tym samym sanatorium w Świebodzinie.
Poznaliśmy się na pikniku w Lubrzy. Chodziłam ze Staszkiem ponad dwa lata.
Chcieliśmy wesele skromne, dla najbliższych, ale mama zrobiła po swojemu: „Żeby
mi wieś nie wytykała, że wesela nie było, bo panna młoda kulawa”. Weselisko było
na 70 osób, pół Mostków trzy dni chodziło pijane. Po roku urodziła się Kaśka, ma
dzisiaj 18 lat. Pamiętam, Janka Ochojska była wtedy w Świebodzinie, leczyła się w
sanatorium i przychodziła do mnie. Ja z dużym brzuchem, kleiłyśmy kolorowe
łańcuchy na choinkę i zastanawiałyśmy się, co się urodzi: syn czy córka.
Staszek też jest po polio. Zanim zdecydowaliśmy się na dziecko, długo się
upewnialiśmy, że polio nie daje skazy genetycznej.
Nieraz mi się wydaje, że zdrowa matka tak nie przeżywa tego, że rodzi zdrowe
dziecko. Musiałam przemyśleć, jak noworodka pielęgnować, wymyśliłam nawet
stół i wysłałam na konkurs młodych wynalazców, dostałam półtora miliona
nagrody. Stół w kształcie litery „L” z wmontowaną wanną z odpływem, z boku
łóżeczko. Przewijałam, kąpałam i znów do łóżeczka, wszystko na siedząco.
Mogliśmy godzinami patrzeć na Kaśkę, na jej ruchy, zdrowe, harmonijne.
Kiedy postawiła pierwsze kroki, zamknęliśmy drzwi na klucz. To była nasza wielka
chwila. Płakaliśmy ze Staszkiem jak bobry.
Zimą był problem z sankami i łyżwami, ale zawsze jakaś uczynna sąsiadka się
znalazła. Mówiłam: „Idź z cioteczką, bo mamusia obiad gotuje”. Ale w końcu Kaśka
zmądrzała i powiedziała: „No to niech mamusia teraz nie gotuje” Musiałam jej
powiedzieć, że ja na lód to nawet nie mogę patrzeć. Ale Piotrek ojcu nie odpuścił. I
Staszek wyciągnął z piwnicy małe sanki, dorobił dwa kije z gwoździami i jak za
młodych lat śmigał na tych sankach po lodzie.
Kiedyś nie wyobrażałam sobie, że będę miała męża niepełnosprawnego.
Myślałam: „Dwa inwalidztwa do kupy to za dużo”. Ale nie wiem, czy zdrowy
mężczyzna dałby mi tyle ciepła, opieki, ile dał Stanisław. W ciąży byłam
chimeryczna i złośliwa. Z brzuchem nie mogłam sobie w nocy nawet nóg
przełożyć, więc Stasiu wstawał i pytał tylko: „Lewą na prawą, czy prawą na lewą?”
Na Piotrka zdecydowaliśmy się w piękny słoneczny dzień, kiedy Kaśka
skończyła trzy lata, a trojaczki naszej koleżanki latały pod balkonem. - Stasiu, to
nasze dziecko takie samotne.
Teraz albo nigdy.
Seks wśród niepełnosprawnych to też temat wstydliwy.
„Jak oni to robią?”, zastanawiają się ludzie. A normalnie. Tylko kiedy moja
noga znowu ląduje w aparacie szynowo-paskowym, śmieję się do Staszka:
„Wracamy na ziemię”
Nie spodziewałam się, że macierzyństwo da mi aż tak dużo. Ludzie przestali
mówić: „Ta kulawa z tamtego bloku” Teraz mówili: „Ta Zosia o kulach, co ma
dwójkę dzieci”. Z kaleki awansowałam na mamusię.
Zofia od dawna robiła testy. - Kiedy mieszkałam w Szczecinie, brałam neseser,
wkładałam puste słoiki i szłam o kulach przez peron. Słoiki dzwoniły, ja
wyglądałam jak półtora nieszczęścia. Ludzie na ławkach patrzyli. Co wrażliwsi
udawali, że czytają gazetę. Ale wystarczyło, że zwróciłam się o pomoc, a nikt nie
odmówił. Ludzie byli szczęśliwi, że mogą pomóc. Doszłam do wniosku, że muszę
sama prosić o pomoc. I tego teraz uczę innych niepełnosprawnych.
Ludzi, którzy bardzo mądrze rozprawiają o niepełnosprawności i integracji,
pyta: „Czy leżałeś twarzą na chodniku w miejscu publicznym? Bo ja leżałam nieraz,
na przykład na Dworcu Centralnym w Warszawie. Wiesz, o czym się wtedy myśli?
O dużym bucie. Leżę wściekła, że wyglądam jak kobieta upadła,
I szukam dużego buta, bo wiem, że jego właściciel też jest duży i może mnie
podnieść. Podawanie ręki i ciągnięcie nic nie da. Trzeba mnie chwycić z tyłu pod
pachy i ustawić, żebym złapała pion. Wtedy pójdę dalej”.
Dla wyższych urzędników jest „test mahoniowy” (od mahoniowych biurek, na
których podpisują różne ważne dokumenty, komu dać, komu nie). Zofia nie chce
powiedzieć, którą panią minister przegoniła na Centralny. Zagrała przed nią kalekę
z prowincji, która sama nie dotrze na dworzec. Trzeba jej pomóc wepchnąć się do
autobusu, pokonać schody, krawężnik, znowu schody, przecisnąć się z bagażem w
wąskim korytarzu. Wszędzie ślisko, a czas leci. Pani minister pomagała, jak umiała,
potem siedziała w pociągu z szeroko otwartymi oczami: - Pani Zosiu, to nie do
wiary.
- Zosia to wielka energia, dużo większa od mojej. Ja przy niej to mały pikuś -
śmieje się Janina Ochojska. - Obie jesteśmy dziećmi Wierusza. Zawsze nam
powtarzał, musicie być lepsi i silniejsi niż zdrowe dzieci. A jak ktoś już nie dawał
rady, głaskał po głowie i tłumaczył: „Masz jedno życie, możesz siedzieć i płakać,
bo masz powód, naprawdę wielki powód, ale co ci z takiego życia przyjdzie? Lepiej
pokonaj to kalectwo”. I Zosia to zrobiła.
Zofia pokazuje prawą dłoń, brak mięśnia. - Budzisz się rano i myślisz najpierw
o rękach, w jakim są stanie, czy nie bolą, czy dzisiaj udźwigną resztę ciała. Łapiesz
kule, sprawdzasz chwyt i hop! stoisz, znowu się udało. Dzień jest twój. Ale czasami,
o tym wiedzą tylko najbliżsi, leżę jak Mirek.
Zaciąga się mocno papierosem. - Dosyć tego biadolenia. Nie jest źle. Tylko na
wiejskich zabawach trzeba uważać na pijanych wodzirejów. Stoi taki na środku i się
rozgląda: „Wszystkich już obtańcowałem, ale z wózkowiczem jeszcze w życiu nie
tańczyłem”. Wtedy trzeba uciekać.
Kiedyś siedzę w szatni na pływalni, mozolę się przy sznurowadłach. Podnoszę
głowę, a tu facet nagusieńki jak Adam w raju, cały zmieszany, woła do kolegi pod
prysznicem: „Boże, Edek, tu jest kobieta!” „Nie, to ci inwalidzi, co od siedemnastej
pływają”.
Wtedy w Warszawie, w Teatrze Narodowym, kiedy Zofia odbierała małą
rzeźbę autorstwa Adama Myjaka, Krystyna Janda poprosiła ją do mikrofonu. -
Przypomniałam sobie słowa, które pomagają mi w trudnych chwilach: „Nie
przejmuj się, że nie masz ręki czy nogi, przecież to jest twoja cecha, jak ktoś ma
oczy niebieskie albo innego koloru”. Powiedziałam jeszcze coś o dorastaniu, że do
takiego myślenia trzeba dorastać, nieraz bardzo długo. I wróciłam do Świebodzina.
Była Wigilia, Piotrek zarządził, żeby na choince wisiały tylko czerwone bombki.
Usiadłam sobie pod tym czerwono-zielonym drzewkiem i pomyślałam, że chyba
zaczynam dorastać. Mam mniej pretensji do życia. Nie rzucam się już jak ranny
zwierz, zła na moje kuśtykanie: dajcie mi dwie nogi, mogą być owłosione, krzywe,
byle szybkie.
„Boże - pomyślałam - jakie to wspaniałe, że ja jeszcze jestem w pionie”

PS Imiona Jurka, Mirka i Wojtka nie są prawdziwe.

2000

8.
Damska szychta

Trzy kobiety. Babcia Aniela, matka Regina i córka Joanna z rodziną. Nazwiska
po mężach górnikach: Szer, Krawczyk, Miguła. Mieszkają obok siebie w Łaziskach
Dolnych. Za oknem szyby kopalni „Bolesław Śmiały”.
W niedzielę u Migułów był obiad śląski. Rosół, kluski, modra kapusta, rolada
wołowa i kompot. Spóźniłem się i rolady trochę wystygły. Jedliśmy po śląsku, w
kuchni. Mąż Marek, górnik elektryk, pracuje na dole (czyli dołowy). Żona Joanna,
pielęgniarka u sióstr boromeuszek w Mikołowie, oddziałowa na urazówce (górnicy
i ofiary wypadków na trasie katowickiej).
- To z państwa takie czarno-białe małżeństwo - zażartowałem. - Widziała pani
kiedyś męża czarnego?
- O, nigdy. Niechby spróbował! Co to, łaźni w kopalni nie mają?
Pamięta górników z plaży. Jeździła z rodzicami nad morze. Kopalnia miała w
Dziwnowie dom wczasowy „Gród Piasta”. Na początku turnusu wszyscy dołowi
mieli jeszcze czarne obwódki koło oczu, jakby się malowali, i obtarcia na łydkach
od gumiaków.
Pół domu stoi na dawnej odkrywce, pół na stałym gruncie. Jak w „Bolesławie”
huknie, to słychać u Reginy Krawczykowej na parterze. U Migułów na piętrze
trzęsie mniej. Przed domem iglaki. Z tyłu oczko z rybkami i pryzma miału do
centralnego ogrzewania.
Joanna była ukochaną córeczką sztygara Krawczyka. Dzieciństwo za Gierka.
Pradziadek, dziadek, wujek, tata, sąsiedzi - wszyscy górnicy. Do przedszkola
przychodził górnik w pióropuszu. Joanna myślała, że każdy mężczyzna to górnik.
Bo w „Bolesławie” pracowały cztery tysiące ludzi. Połowa Łazisk.
Lubiła geldtag, czyli dzień wypłaty. - U nas wszystko na „g” - śmieje się. -
Gruba to kopalnia, geburstag to urodziny, gorol to obcy.
Czekała na tatę pod bramą, wracali spacerkiem. W kiosku tata kupował piwko,
a dla niej batoniki, oranżadę, żeby nie gadała o tym piwie w domu.
Koło Barbórki był zawsze jakiś niepokój. Albo ktoś zginął, albo nogę urwało.
Kobiety szły pod bramę. Wtedy przylecieli z kopalni, że tatę wyciągnęli z dołu
nieprzytomnego. Urwał się łańcuch od kombajnu i połamał żebra. Miała 13 lat.
Chyba wtedy pomyślała, że zostanie pielęgniarką. Tata wylizał się. Kiedy wybrała
technikum medyczne, narzekał: „Dziocha, dziocha, kaj te szibry bedziesz nosić?”
(współczuł córce, że będzie podsuwać szpitalne baseny).
Joanna nalewa kompot: - Ojca widzieliśmy tylko przy posiłkach, spał po nocce
albo był na budowie. Wigilię zaczynaliśmy różnie, zależy, na którą tata szedł na
szychtę.
Joanna pamięta wyprawę z tatą po malucha. Pół kopalni dostało talony. Odbiór
w Bielsku. Tata za radą kolegi wziął dwie flaszki bimbru. Cały plac maluchów,
wszystkie w kolorze piasku pustyni. Tata dał bimber i wypchnęli mu szałwiowego. -
Wszyscy wracali piaskiem pustyni, a my szałwiowym.
Kiedy miała 18 lat, zaczęła chodzić do górniczego domu kultury na „zabawy
oddziałowe”. Ojciec był na oddziale wydobywczym. Marka odbiła koleżance,
głupio wyszło, bo na jej urodzinach. Marek Miguła po technikum elektrycznym
poszedł do górnictwa, wtedy kopalnie potrzebowały ludzi i reklamowały
chłopaków od wojska.
Kiedy w 1988 roku umarł ojciec górnik dołowy, miała 23 lata i była już żoną
górnika dołowego.

Matka Regina, żur śląski

- Człowiek ma w głowie dwie półkule, pan wie. Jedna jest czynna, druga tylko
zapisuje, co robisz złego, a co dobrego. Jak umierasz, półkula się otwiera i Pan
Jezus czyta z niej jak z książki. Tak mówią mistycy.
Słucham pani Krawczykowej i łowię skwarki z żuru. Jedna połowa głębokiego
talerza: ziemniaki duszone, druga połowa: żur śląski. (Specjalnie dla mnie, żebym
wiedział, jak smakuje. Dobry).
- A co pani w życiu dobrego zrobiła?
- Dwadzieścia lat sobie z życia wypisałam na leczenie syna.
Regina Krawczyk, 63 lata, kruczoczarne włosy, farbowane, wdowa po górniku.
Trzydzieści lat temu, kiedy miała już ośmioletnią Joannę, urodziła bliźniaki.
Pierwszy był Olek, zdrowy, potem Arek, pomarszczony jak staruszek, jedna strona
twarzy spłaszczona. Lekarz powiedział, że lepiej, gdyby umarł. - Jak go brałam, nie
wiedziałam, co to porażenie. Może i lepiej. Nie pił, nie jadł, trzy razy nam zsiniał.
Doktorka ledwo odratowała. Chodzić zaczął, jak miał dwa i pół roku. Potem
zakładał tornister i przewracał się już na schodach. Ale koledzy go podnosili i szli
razem.
Dobrze, że Pan Bóg dał mi bliźniaki. Widziałam, ile ten chory do tego
zdrowego musi nadrobić. Na basen trzy razy w tygodniu. Masowanie. Wszelkie
prywatne leczenie za jedną górniczą wypłatę. Jak sobie podliczyłam, to dużego fiata
przepłaciłam. Ale się opłaciło, bo jak Arek miał siedem lat, lekarka czyta jego
kartę zdrowia i pyta, dlaczego z tym zdrowym przyszłam: „Proszę przyprowadzić
chore dziecko”. Iglaki. Z tyłu oczko z rybkami i pryzma miału do centralnego
ogrzewania.
Joanna była ukochaną córeczką sztygara Krawczyka. Dzieciństwo za Gierka.
Pradziadek, dziadek, wujek, tata, sąsiedzi - wszyscy górnicy. Do przedszkola
przychodził górnik w pióropuszu. Joanna myślała, że każdy mężczyzna to górnik.
Bo w „Bolesławie” pracowały cztery tysiące ludzi. Połowa Łazisk.
Lubiła geldtag, czyli dzień wypłaty. - U nas wszystko na „g” - śmieje się. -
Gruba to kopalnia, geburstag to urodziny, gorol to obcy.
Czekała na tatę pod bramą, wracali spacerkiem. W kiosku tata kupował piwko,
a dla niej batoniki, oranżadę, żeby nie gadała o tym piwie w domu.
Koło Barbórki był zawsze jakiś niepokój. Albo ktoś zginął, albo nogę urwało.
Kobiety szły pod bramę. Wtedy przylecieli z kopalni, że tatę wyciągnęli z dołu
nieprzytomnego. Urwał się łańcuch od kombajnu i połamał żebra. Miała 13 lat.
Chyba wtedy pomyślała, że zostanie pielęgniarką. Tata wylizał się. Kiedy wybrała
technikum medyczne, narzekał: „Dziocha, dziocha, kaj te szibry bedziesz nosić?”
(współczuł córce, że będzie podsuwać szpitalne baseny).
Joanna nalewa kompot: - Ojca widzieliśmy tylko przy posiłkach, spał po nocce
albo był na budowie. Wigilię zaczynaliśmy różnie, zależy, na którą tata szedł na
szychtę.
Joanna pamięta wyprawę z tatą po malucha. Pół kopalni dostało talony. Odbiór
w Bielsku. Tata za radą kolegi wziął dwie flaszki bimbru. Cały plac maluchów,
wszystkie w kolorze piasku pustyni. Tata dał bimber i wypchnęli mu szałwiowego. -
Wszyscy wracali piaskiem pustyni, a my szałwiowym.
Kiedy miała 18 lat, zaczęła chodzić do górniczego domu kultury na „zabawy
oddziałowe”. Ojciec był na oddziale wydobywczym. Marka odbiła koleżance,
głupio wyszło, bo na jej urodzinach. Marek Miguła po technikum elektrycznym
poszedł do górnictwa, wtedy kopalnie potrzebowały ludzi i reklamowały
chłopaków od wojska.
Kiedy w 1988 roku umarł ojciec górnik dołowy, miała 23 lata i była już żoną
górnika dołowego.
- Zaraz, gdzie jest to zdjęcie z dyskiem? - zrywa się Regina. - Arek dobrze
rzuca dyskiem, oszczepem i kulą. Wyrósł, ma prawie sto kilo. Podobny do ojca, tak
samo wesoły. Tylko że pisze jak kura, czytać po nim nie idzie. Ale na komputerze
pięknie.
Arek Krawczyk jest informatykiem w „Bolesławie”. Studiuje rehabilitację. -
Jakby nie mama - powtarza - tobym nawet nie chodził.

Nie ma już cudów, ludzie bierzmowani

Babcia Aniela Szer z domu Piątek mieszka sama po drugiej stronie ulicy w
starym domu. Energiczna. Właśnie zamówiła mszę na swoje dziewięćdziesiąte
urodziny. Potem przyjęcie w restauracji Gronie. Od dziesięciu lat wyprawia huczne
urodziny.
Wszyscy tu mieszkali, Krawczyki, Szerowie, Piątki, Kopcowie. Sto lat temu
dwa domy oparte plecami zbudowali z kamienia bracia Kopcowie. Wąskie od ulicy
i długie od podwórka. Potem Piątki dach ściepli i mury dźwigli.
Aniela woziła beczkami wodę pod las, gdzie majstry kopali glinę i wypalali
cegłę. Dom się sypie, podłogi się uginają od rodzinnych historii. Tu umarła
Janinka. - Nie mogłam przeżyć, że mi ta dziocha zmarła, czorna, piękna, bystra
taka. Widać na żal się chowała.
- Jak to na żal?
- Bo jeden się chowa do roboty, inny, żeby dzieci mieć, innemu wielki świat
pisany, a Janinka, żeby jej żałować całe życie.
Oj, jak po niej płakałam.
Tu na starego Kopca naskoczył diabeł. Kopiec sobie lubił wypić. Na żonę
mówił „sucha łodyga”, bo mu nie rodziła dzieci. A jak w końcu urodziła córę, to
poszedł się napić. O północy okna się pootwierały i taki wiatr się zrobił, jakby
chciał porwać łóżeczko z dzieckiem. Nie było jeszcze chrzczone, więc diabeł miał
do niego prawa. Po północy wszystko nagle ucichło. Kopcowa leży w małżeńskim
łożu, słyszy, że mąż wraca i strasznie klnie. Usiadł w altanie, a tu pies na niego
skoczy, z pyska ogniem zieje. Kopiec hyc! pod łóżko, trzęsie się ze strachu. To
dlatego, że był pijany i przeklinał, diabeł miał do niego prawa.
Krawczykowa: - Cuda się działy, proszę pana. Teraz się już nie dzieją, ludzie
bierzmowani.
Babcia Aniela urodziła się w pokoju na dole w 1914 roku. Powstania śląskie
pamięta jak przez mgłę. Od dziecka ciężko pracowała. - Dzieci się nie szanowało
jak teraz. Szły do roboty. Mamusia miała siedem morgów pod Mikołowem, to się
wybierało wszystko z ubikacji, mieszało z popiołem z pieca i wózkiem ciągnęło na
pole, żeby kapusta miała na czym rosnąć.
U Piątków było jedenaścioro dzieci, siedmioro zmarło. Wtedy syn był
najważniejszy. Syn to król, nowy górnik się urodził. Szedł do szkoły. Córki się nie
kształciło, była do wydania. Tata Emanuel Piątek, górnik rębacz, bajki robił
(podwójne szychty). Wysoki, chudy i robotny, na kolanach fedrował na przodku.
Aniela widzi go jeszcze, jak siedzi przy piecu i płacze po synku. Dominik miał
cztery latka. Wypatrywał zawsze, kiedy tata wraca z szychty. Za Piątka chłopy z
gruby wracali czarni, w kopalni nie było pryszniców. Piątek kąpał się w wielkiej
misce. Dominik zobaczył tatę i poleciał po misę, ale ktoś zostawił otwartą klapę od
piwnicy. Wpadł i umarł.
- O, a tu, gdzie kible stały za firanką, ja się chowała, kiedy Frydek przyjeżdżał
na rowerze.
Frydek, młody tapicer, co uprzęże robił do koni, w kopalni naprawiał
taśmociągi. Jak zszył, to się nie zrywały. Wołał z podwórka: „Aniela, Aniela!” A ja
się chowałam, bo go nie chciałam.
- Dlaczego?
- A już nie pamiętam.
Poznali się w Mokrym na weselu kuzynki. Rodzina zostawiła Anielkę w domu,
ale ona nie mogła usiedzieć. W nocy poleciała przez las. - Wpadłam na salę, a
wszyscy się śmieją, bo ja jeden but od pary, a drugi inny, po cimoku się ubierałam.
Ciotka mi dała swoje laczki, bo siedziała, a ja chciałam tańcować. I Fry-dek się
nawinął, Alfred Scheer. U Scheerów mówiło się po niemiecku. Przyszli do nas się
zapoznać. Eleganccy tacy. Pojedli, popili. Po polsku nie rozumieli dużo. Żegnają się
grzecznie: „Bardzo wam za te klamory dziękujemy” Frydkowi się głupio zrobiło,
bo klamory to nie jedzenie, tylko po naszemu… no, jak się mówi, syf, nie, o,
bałagan.
Fajansowy zegar na kredensie to pamiątka od Francuzów, których rodzina w
czasie wojny ukrywała na podwórzu. Do kryjówki wchodziło się przez studnię.
Frydek umierał jeszcze w starym domu. Przyszedł od lekarza i płacze:
„Umieram, matka”. Na nerkach rak mu się zrobił. A przedtem 14 łat leczył się na
płuca. Z wojny wrócił chory. Po bitwie o Monte Cassino trafił do niewoli. Dwa
tysiące chłopa Anders trzymał na pustyni, gdzieś w Afryce: „Kto przejdzie na
polską stronę, wróci do domu”. Więc Frydek przeszedł. W płucach miał dziury jak
śliwki, otwarta gruźlica, churchał, ale pracował w kopalni. Jak się zaczął leczyć, to
Aniela poszła do „Bolesława”. Na szybie „Waleska” dosypywała w kotłowni sól i
wapno, żeby kamień się w rurach nie osadzał. Cztery kilometry pieszo w nocy do
domu, w nocy do roboty. 25 lat w kopalni, jak górnik. Ma 740 zł emerytury.

Na plecach napisane „żona górnika”

Migułowie mają trzy pokoje. Philipsa z dużym ekranem kupili rok temu za
barbórkowe - górniczą czternastkę. Ten dywan z telewizyjnego kupili w sklepie
„G”. W latach osiemdziesiątych pieniądze za soboty i niedziele górnikowi wpłacali
na książeczkę górniczą. Kupował za nią w specjalnych sklepach przy kopalniach. W
„G” było wszystko. Lepsze ciuchy, meble, narty. Joanna kupiła tam odkurzacz,
mikser, rower. - Ciuchów nie kupowałam, bo się człowiek czuł, jakby miał
napisane na plecach „żona górnika”. Pół kopalni w tym samym chodziło.
Wtedy to były przywileje! Domy wczasowe, paczki na święta. Na Barbórkę
każdy chłop dostał kiełbasę, bułkę i papierosy. Co szychta mógł sobie klocek
drewna wynieść na rozpałkę. Zostało szare mydło, ubranie robocze, bloczek na
posiłek regeneracyjny za 4,50 zł po każdej szychcie i pół litra mleka na dzień. W
miesiącu jest 20 szycht, więc Miguła przynosi z wypłatą 10 litrów mleka i bloczki
za 90 zł. Migułowa kupuje za nie mięso w górniczej stołówce. We wrześniu
górnicze dzieci dostają ołówkowe, 100 zł na książki i zeszyty. Deputat węglowy,
pół tony na miesiąc, częściowo sprzedają. Niby dużo tego wszystkiego, ale elektryk
Miguła taśmę do izolowania kabli na dole musi kupować za swoje pieniądze na
targu.
O tym, że „Bolesław Śmiały” ma być zamknięty, Migułowie dowiedzieli się w
sierpniu, nagle i z telewizji. Rozumieją, górnictwo jest nierentowne, ale niech
kopalnia umrze śmiercią naturalną, przecież od dziesięciu lat nie przyjmują nowych
do roboty. - U nas chłopy mają po 20 lat pracy, jeszcze pięć i wszyscy pójdziemy na
górniczą emeryturę. - Miguła mógłby postawić namioty, jak sąsiad, i kwiaty
hodować. A jak „Bolesław” pójdzie teraz pod młotek, to Miguła będzie miał 20 lat
dołu i jeszcze musi do 65 lat jakiejś roboty szukać do normalnej emerytury. - U nas
ci, co do kopalni poszli po studiach, teraz żałują. Po co studiowałem? - mówią.
Najlepiej wyszli ci, co poszli na dół zaraz po zawodówce, 43 lata i na emeryturze.
Joanna kroi kołocza. - Ojciec tylko pracował, z jednej pensji żyliśmy, trójka
dzieci. - Zbudowali dom i malucha kupili. Teraz górnik zjeżdża na dół i przynosi
1200 albo 1400 zł. Ona jako oddziałowa (ma 22 łóżka, 10 pielęgniarek i salowych)
zarabia 900 zł.

Trzy lała emerytury i kopyrtka

Rębacza Emanuela Piątka zabiła pylica, żyt 53 lata. Kobiety pochowały go w


galowym mundurze w grobie dziadka Kopca. Krawczykowa do dzisiaj żałuje, że
nie ubrały go do trumny w co innego. Bo potem galówki już żaden chłop w
rodzinie nie miał. Frydek więcej chorował, niż fedrował, więc po co mu mundur.
Krawczyk osiem lat dom budował i też nie było pieniędzy na zbytki. A dzisiaj
galówka droga, 1700 zł, zięć Marek Miguła woli za to na wczasy z rodziną
pojechać. Zresztą, jaki sens mundur paradny kupować, kiedy państwo zamyka
kopalnie?
Już nikt w rodzinie nie będzie w pióropuszu chodził.
Babcia Aniela jest wdową od ponad 40 lat (Frydek dożył 51 lat). Regina
Krawczyk już 15 lat we wdowieństwie. Roman Krawczyk miał 48 lat, jak mu pękło
serce. - Dom zbudowany, bliźniaki odchowane, za miesiąc srebrne wesele. Dopiero
trzy lata był na emeryturze. Zawał. Prawą komorę mu rozerwało.
Miał poważanie: jak leżał w trumnie, to cała ulica chłopów, Łaziska tylu
chłopa nie widziały!
Kobiety pochowały Krawczyka w grobie rębacza Piątka. Kiedy rozkopali
mogiłę, między kośćmi leżały guziki z młotem i kilofem z galówki.
- Górnik długo nie żyje. - Marek Miguła dolewa sobie kompotu - 25 lat na
dole, trzy lata emerytury i kopyrtka.
Jak Marka nie ma w łóżku do trzeciej trzydzieści, to Joanna się budzi
automatycznie i siedzi w kuchni, aż mąż wróci. - Myśli się robią czarne, na
przykład, że się urwała szola (winda), chociaż mąż mi powtarza: „Szola nie ma
prawa się urwać”

Święta Barbara, kołocz, i do Warszawy

11 września Joanna znów denerwowała się o męża. Pojechał z chłopami z


„Bolesława” na manifestację do stolicy, 30 autobusów. - W radiu mówią, że górnicy
walczą z policją. Podpalają i demolują Warszawę. Dałam mamie tabletkę na
uspokojenie. Potem opowiadał, że szli kopalniami. Nie mieli ani kijów, ani butelek.
Nagle wskoczyli jacyś z kijami i tymi koktajlami, nie wiadomo skąd, bo dookoła
tylko „Bolesław Śmiały”.
Kilka dni później do stolicy wybrały się kobiety z „Bolesława” z wizytą do
prezydentowej Kwaśniewskiej. Żeby trochę załagodzić. Wyprawę zorganizowała
pianistka Barbara Kisielewicz. Wysłała faks do pałacu prezydenckiego. W cukierni
Szarego, dwa domy od Krawczykowej i Migułów, zamówiły kołocze (ciasto
drożdżowe z posypką, w środku ser, mak albo jabłka). Wzięły rzeźbę świętej
Barbary z węgla i po dwa dni urlopu. Złożyły się na benzynę. Kisielewicz już od
Łazisk wkuwała przemówienie do Kwaśniewskiej. - My, matki, żony, córki
górników wyrażamy żal i ubolewanie, że do tych drastycznych wydarzeń doszło,
ale nie pozwolimy przy tej okazji zrobić z naszych mężczyzn bandytów.
Do Kwaśniewskiej nie trzeba było przemawiać. - Chodźcie, dziewczyny -
zaprosiła do pałacu. (BOR-Owcy zaglądali do kołoczy). Poprosiła ministra
Piechotę. Więc tłumaczyły ministrowi, że „Bolesław” jest już połączony z
elektrownią specjalnym taśmociągiem i nowoczesnym zakładem wzbogacania
węgla, podobno jedynym takim w Europie. Wszystko za setki milionów, że szły na
to premie górnicze. I nagle się komuś od-widziało. Żeby nie łączyć, tylko
likwidować. Jak zamkną „Bolesława”, to w Łaziskach będzie 90 procent bezrobocia.
Prosto od Kwaśniewskiej poszły do Glempa, zostawiły kołocz i umówiły się
na wizytę. Potem pojechały do papieża. Wszędzie zapalały świece i modliły się za
zagrożone kopalnie.
Profesor Marek Szczepański z Uniwersytetu Śląskiego trochę żartem mówi, że
ostatnie strajki wywołały już żony górników. - Wystarczy, że zagroziły: „Jak cię z
gruby zwolnią, to biorę dzieci i wracam do matki”. Dzisiaj żona górnika jest w
rodzinie menedżerem i ministrem skarbu. Widzi, że dochody rodziny spadają, nie
ma górniczych bonusów, że firmie „rodzina górnicza” grozi plajta. Więc z jednej
strony po staremu ciosa kołki na głowie swojemu górnikowi: „Co ty mi za grosze
przynosisz?” ale z drugiej jako ten menedżer wie, że jej górnik jest
niewykształcony, poza fedrowaniem niewiele umie, nie ma gdzie iść. Na stu
górników szesnastu ma wykształcenie podstawowe plus kursy, a wyższe tylko
czterech. Kobieta sama przejmuje inicjatywę. Mam zaprzyjaźnioną rodzinę
górniczą, on dołowy kombajnista, ona weszła teraz w szarą strefę, sprząta
mieszkania obcokrajowcom.
Statystyczna pani górnikowa jest teraz lepiej wykształcona od męża. Ma
wyższe aspiracje niż kiedyś, chce zarabiać, uczyć się. Wyraźną zmianę widać było
w 1989 roku. Żony górników pomaszerowały do pracy. Przedtem na 100 żon
górników pracowało 29, a potem już 51. Nawet najbiedniejsze rodziny górnicze
kształcą dzieci. Z badań wynika, że na 100 górników mających córki, 75 dba o ich
wykształcenie. To o kilka procent więcej niż dbających o wykształcenie synów.
Widzę w tym rolę zapobiegliwych żon, takie myślenie posagowe. Dyplom jako
posag - mówi profesor Szczepański. - Wiele razy podpowiadaliśmy reformatorom,
żeby restrukturyzując górnictwo, wzięli pod uwagę żony górników, tych domowych
menedżerów, którzy łamią teraz ręce nad losem gruby dobrodziejki. Bo kopalnia
jest jak kościół, to centrum ustalonych wartości, sposób i styl życia. Przecież to
żony poszły pod dom premiera Hausnera, pod biurowce Kompanii Węglowej i
pojechały do Kwaśniewskiej.
Złośliwi mówią, że baby o swoje walczą, bo górnik dołowy robotę dostanie, a
najbardziej zagrożona jest „powierzchnia”. Tam pracują kobiety. Dawniej na
„powierzchni” panowali mężczyźni. - Trochę kobiet było tylko w rachubie,
przeważnie panny, bo mężatki siedziały w domu z dziećmi - pamięta Leokadia
„Lala” Supryn, szefowa Ligi Kobiet Polskich w „Bolesławie”. - Zaczęli
przyjmować panie do biura, bo nie mogli opanować kumoterstwa. Chłop popił, do
roboty nie przyszedł, a potem szedł z flaszką do kolegi z biura, żeby to wpisał w
urlop.
„Pierońskie cipy, nic nie robią, tylko kawa piją” - złorzeczyły chłopy na dole,
kiedy na powierzchni zaczęły panować kobiety. - Uczyłyśmy ich mówić
„przepraszam”, „dziękuję”. Bo to ludzie surowego wychowania.
Lala Supryn ma firmę Gracja, która obsługuje kopalniane pralnie i łaźnie. Gra
na akordeonie i prowadzi babskie combry. - Chłopy mają swoje karczmy piwne, a
my combry. Śpiewamy, wice opowiadamy. Pijemy piwo z hełmu górniczego, która
pierwsza wypije, wkłada hełm na głowę. Chłopy w drzwiach stoją i klaszczą. Coraz
więcej panów chce się z nami bawić. Bo na tych swoich karczmach dwie godziny
leją bez przerwy na dziób, potem w kotlecie leżą. A u nas fajnie.
W tym roku kobiety comber odwołały, bo w górnictwie nie jest wesoło.

Ślązaczki, Polki i basztardy

W czasie spisu powszechnego w rubryce „narodowość” Joanna Miguła


wpisała „polska”, a Regina Krawczykowa z babcią Anielą - „śląska”.
- Tata był Niemiec z Zabrza, pisał się Scheer. W czasie wojny my nie jedli
obierek, jak dzieci z literką P. Tylko pomarańcze, czekolady, Hitler dbał o swoich
ludzi, niech się w piekle smaży, co dzień mleko, bo tata był w niemieckim wojsku.
Po wojnie powiedzieli mamie, że jak nie zmieni nazwiska na Szer, to nie dadzą
zasiłku na dzieci. Mąż też był prawdziwy Niemiec z Bierunia. Teściowa do końca
życia czekała, kiedy Niemcy wrócą. A my byli Polacy z Łazisk, babka z domu
Piątek, a prababka z domu Kopiec. Więc my są raczej basztardy, mieszańce, ale
czujemy się Ślązaczkami. I patrz pan, w trzecim powstaniu Ślązacy przyłączyli
Śląsk do Polski. Odbudowaliśmy Wrocław, Warszawę, a teraz my niepotrzebni,
likwidują nas.
Migułowie chcieli wyjechać do Niemiec na stałe. Mieli mocne papiery po
dziadku Alfredzie. W 1987 roku siedzieli już na walizkach. Marek był trochę na
Zachodzie i wrócił zachwycony: „Jedziemy!”. Ale właśnie się urodziła Weronika i
szkoda było dziecka na tułaczkę po tych różnych przejściowych hei-mach. -
Dobrze, że nie pojechaliśmy, mnie by tęsknota zabiła. Jak wracamy z wczasów, to
już od Skoczowa czuję to ciężkie powietrze, ale my chyba od urodzenia mamy
mocne płuca.
Krawczykowa warzy wodzionkę (brotzupa): kawałki czerstwego chleba,
czosnku, smalec ze skwarkami zalać wrzątkiem, posolić, zamieszać. Zupa dla
biedaków. Żebym spróbował. - Ino żyć, dobrze robić i drugiemu pomagać, żeby
potem w niebie nie mieć kłopotów. Za wszystko trzeba zapłacić w życiu.

Chłop na grubie, stara doma

Babcia Aniela wspomina męża: - Frydek był dobry, ale wtedy więcej chłop
rządził. Kobita miała robotę w domu, pełno dzieci. A chłop, jak popił, to czasem
grzmotnął.
- A za moich czasów już się mówiło - wtrąca Krawczykowa - że mąż to głowa
rodziny, ale żona to kark, co nim kręci. Mąż kładł wypłatę z paskiem na stole i
więcej go nie obchodziło. Gospodyni głowa, żeby starczyło. Jak mąż był w
kopalni, to kobieta nie śmiała wychodzić z domu. „Chłop na grubie, stara doma”
mówiło się. W domu było dużo pracy. Trzeba było się dorobić. Jak bliźniacy mieli
dwa latka, kupiłam automat w sklepie „G” Od razu 60 pieluch prał. Czasem kobiety
się schodziły na skubanie pierza, było wesoło. Innego życia się nie miało.
Wie pan, że mąż przychodzi do mnie w nocy? Czuję wyraźnie, jak ten dym mi
wchodzi do nosa. Zawsze palił. On u góry wszystko widzi. Jak jest jakiś problem w
rodzinie, to mam go w łóżku. „Posuń się” mówi, gładzi po głowie. Zachorowałam
na kobiece sprawy. Czekam na operację, a tu mąż przychodzi i grozi palcem, jak
dawniej. Jak się gniewał, to tylko pogroził:
„Pamiętej, pamiętej, żebyś nie pożałowała!”, i znikał w piwnicy. Teraz też
pogroził. Potem mnie lekarz bada i zdziwiony. Cysta znikła.
Joanna Miguła jak rozpoczyna bochenek, to nożem robi krzyż, a jak kromka
spadnie, to podniesie i pocałuje. Dzieci też tak nauczone. Ma maturę, pracę, prawo
jazdy (pierwsza kobieta w rodzinie) i forda mondeo do spółki z mężem. Na zmianę
dojeżdżają do pracy. Byli na wakacjach w Chorwacji. Gra z mężem w tenisa albo
jadą 30 km rowerami do Tychów nad Jezioro Paprocańskie.
Marek goda „koło”, Joanna mówi „rower”, żebym zrozumiał. U Migułów się
mówi i się goda. Dzieci też w domu i na przerwach godają po śląsku, a na lekcjach
mówią po polsku. Dzisiaj już nikt w szkole nie zabrania godać, ale kiedy Joanna
chodziła do szkoły, za godanie dawali dwóję.
Rodzice namawiali ją na medycynę, ale już był Marek, no i bała się
odpowiedzialności, jaką ma lekarz. Jak mąż robił dodatkowo technikum górnicze i
różne kursy, to pisała mu ściągi i pracę dyplomową.
Na grubie o żonach mówi się tak samo, jak za sztygara Krawczyka i rębacza
Piątka: „moja stara” albo „moja baba”, a jak urodzi już dzieci, to „matka”. - Na
grubie to każdy mądry, ale przyjdzie do domu, to taki malutki - śmieje się Joanna. -
Teraz kobiety w domu rządzą. Nie mam koleżanki, która by nie pracowała. W
domach stosunki partnerskie. Wychodzę wcześniej do pracy, więc Marek szykuje
dzieciom śniadania. Dzisiaj, jak któraś ma jeszcze w domu pana i władcę, to się nie
przyznaje, bo jej wstyd.
Migułowa na dole nigdy nie była. Mąż zapraszał, bo co roku koło Barbórki
kopalnia organizuje zjazd na dół dla kobiet. Żeby zobaczyły, jak ich chłopy mają
ciężko. - Widziałam na wideo. Dają kaski, gumowce i baby łażą po dole, jeszcze je
w takie chodniki wpuszczają, że muszą po kolanach zasuwać. A chłopy na górze się
śmieją. Dół mnie nie interesuje.
Migułowie mają dwoje dzieci, Jordan w czwartej klasie podstawówki,
ministrant, chce zostać piłkarzem. Weronika, pierwsza klasa ogólniaka w
Mikołowie, ma talent do języków. Babcia Regina i prababcia Aniela są dumne. -
Dziocha na studia pójdzie, może na prawo. Daleko zajdzie. Byle zdrowie miała i
było cicho w kraju, ale tu pachnie rewolucją. Bo kto widział, żeby nagle wszystko
likwidowali, kopalnie, huty, służbę zdrowia?
- A jak przyprowadzi narzeczonego górnika?
- Nie miałabym nic przeciwko. - Migułowa gotuje pieczarkową na jutro. - Ale
nie ma już młodych chłopców górników. Szkoła przyzakładowa zamknięta i nie
przyjmują młodych do kopalni. Na nas górnictwo się kończy. Widzi pan to kółko na
kopalni? Nawet nie wiem, jak się nazywa, kręci się od 200 lat, 24 godziny na dobę,
jak sobie pomyślę, że stanie, to strach jakoś.

2003
9.
Dzikie, łaciate, rogate

Dzikie krowy Aramowicza są płochliwe jak sarny, wytrzymałe jak łosie i


sprytne jak lisy.
A wszystko przez to, że w Słubicach władza zburzyła młyn i w tym miejscu
ustawiła pomnik Lenina. (Teraz pomnik Sybiraków). Tak mówi Władysław Orzełek
z Drzecina, który przez dzikie krowy Aramowicza dwie godziny siedział na
jesionie, bo wielki czarny buhaj tańcował koło drzewa. Dopiero sąsiad, Tomasz
Judasz, podjechał traktorem pod gałąź, na której przycupnął Orzełek, ten skoczył
na dach i uciekli buhajowi do wsi.
- A jakby władza młyna nie zburzyła?
- To Józek Aramowicz do dziś by zboże mielił i do hodowli krów się nie brał -
tłumaczy Orzełek.
Władysława Orzełka spotkałem na piaszczystej drodze w Drzecinie, szedł do
sąsiadów po nożyczki, bo przyjechała córka i miała mu przystrzyc siwą czuprynę.
Szukałem stada zdziczałego bydła, które podobno grasuje koło Słubic i
Kunowie.
Wcześniej o krowy pytałem dwóch drwali. - Gdzie są? A czort wie, łażą
wszędzie: i po kunowickich łąkach, i koło wysypiska śmieci, i po torach. Zimą to
nawet na cmentarzu w Słubicach były. Dobrze, że za granicę jeszcze nie polazły.
One tak od kilku lat chodzą. Podobno gospodarz splajtował i wygonił zwierzaki do
lasu. Lepiej za blisko nie podchodźcie, ojca tak w lesie pogoniły, że siekierę zgubił.
Zimą gospodarz z Kunowie, który ma pole przy łąkach, widywał stado
codziennie. - Mróz, śnieżyca, a tu krowy po śniegu spacerują. Kiedyś podżerały
spółdzielcze stogi, teraz w nocy podchodzą pod zagrody albo jak inne dzikie
zwierzęta, jeleń czy dzik, wygrzebują spod śniegu, co się da.
W styczniu gospodarz zobaczył na śniegu cielną krowę. Chciał zagonić do
obory, ale uciekła w trzcinę. Na drugi dzień chodziła już z cielakiem. - Same się
mnożą i same ze starości zdychają, w rowie melioracyjnym pełno białych kości.
W słubickim magistracie najwięcej skarg było na dzikie buhaje, dwa czarne i
trzy czerwone.
Niedziela nad jeziorem, rodzinki wylegują się na kocach. Czerwona skoda stoi
w cieniu dębu. Skąd przyleciał wielki byk, nie wiadomo. Ważył prawie tonę,
samochód mu się nie spodobał. Podnosił rogami przód, szarpał i dziurawił maskę.
Inny buhaj wziął z byka traktor z sąsiedniej wioski, pogiął i połamał.
Ludzie skarżą się także, że byki nękają ich krowy. - Jak krowa ma ruję, to te
dzikusy idą i na nic nie patrzą, rozwalają ogrodzenie, drzwi do obory.
I pola tratują. Władysław Orzełek pamięta, jak dwa lata temu wlazły w
kukurydzę. Sześćdziesiąt krów jak stado bizonów, wszystko stratowane. Krowy dało
się wypłoszyć, ale byk stał między kolbami kukurydzy i wierzgał racicą, więc
Orzełek rzucił w niego widły. Odbiły się jak od skały.
- Raz już je mieli zastrzelić - opowiadają chłopi spod Kunowie. - Przyjechała,
panie, policja, ale powiedzieli, że długiej broni nie mają, a z pistoletu do krów nie
będą strzelać. I tak chodzą te nasze święte krowy.
Cały dzień szukałem dzikiego stada. Dopiero Władysław Orzełek mi je
pokazał. Krowy jak krowy, pasły się za kanałem melioracyjnym, ale kiedy
podeszliśmy bliżej, poderwał się czarny byczek z puszystym białym ogonem i oka
z nas nie spuszczał. Osiem sztuk, a dalej w trzcinie jeszcze trzy. Drugie stadko
prowadzone przez czerwonego byka z jednym rogiem grasuje podobno gdzieś za
Kunowicami.
Józef Aramowicz, właściciel stada, mieszka w „Małej Moskwie” Tak w
Słubicach nazywają stare koszarowe bloki ustawione w kwadracie, gdzie po wojnie
osiedlili się repatrianci. Urodzony na Wileńszczyźnie, 54 lata, twarz zorana
zmarszczkami dodaje mu trochę lat. Bez renty i pracy. Komuś przekopie ogródek,
przewiezie coś wozem. (Ostatni konny wóz w Słubicach).
Kiedy w roku 1973 w Słubicach rozebrali młyn i postawili pomnik Lenina,
Józef został referentem w geesie. Trzy lata męczył się za biurkiem, w końcu
poszedł na swoje. Zaczął od jednej krowy i cielaka, które kupił pod Słońskiem.
Dwa dni prowadził je łąkami do Słubic. W magistracie wydzierżawił sześć
hektarów nad Odrą i zaczął krowy rozmnażać. Po dziesięciu latach miał już 74
sztuki.
- Nie licząc cielaków, bo mamusia nigdy młodych nie liczyła i tatuś też. Tatusia
na Wileńszczyźnie dwa razy rozkułaczali, najpierw w 1940 roku, potem siedem lat
po pierwszym rozkułaczeniu, kiedy całą rodzinę wywieźli na Sybir - Irkuckaja
obłast, Ałarskij rejon - recytuje Aramowicz. - Nad samym Bajkałem byliśmy. Z
początku tatuś się złościł na Ruskich, że krowy na pięćdziesięciostopniowym
mrozie trzymają. Powiedzieli: „Wy, Palaki, swoje krowy nawet kołdrami
przykrywajcie, ale nasze będą stały na dworze”.
I nic im nie było. Teraz ja tą metodą krowy hoduję.
Zobacz pan, jakie zdrowe, nieobsrane jak te, co stoją w oborze. Konie, krowy
to zwierzęta stadne, mają swego przewodnika, najlepiej się czują na wolnym
powietrzu.
Chłopi się śmieją, że Józek Aramowicz jak ruski zoolog wyhodował nową
rasę: łaciatą dziką. - Sierść, panie, jakaś dłuższa i gęściejsza. Nie ryczą jak nasze
krasule. I zdrowe cholery, selekcja naturalna, przeżywają tylko silniejsze sztuki. Od
dwudziestu lat pod gołym niebem.
Jerzy Kominiarczyk przez czarnego buhaja rok w gipsowym gorsecie chodził.
Jego wersja jest taka: - Jechałem z roboty na rowerze, buhaj Aramowicza wyleciał
na drogę i mnie poturbował. Szczęście, że do rowu mnie wrzucił, potem rowem
doczołgałem się do wsi.
Wersja Aramowicza: - Na drogę to może za panem pies ino wylecieć, a nie
buhaj. Było inaczej, nie w dzień, tylko w nocy. Kominiarczyk, Grabek i taki jeden
poszli kraść cielaki. Stado spało, ale buhaj czuwał. No i ich popędził. A po
prawdzie, to dzięki mojemu bykowi Kominiarczyk ma teraz z czego żyć, bo dostał
rentę.
- A ten meliorant ze Słubic?
- To inna sprawa. Przyszli melioranty, żebym stada pilnował, bo się boją
buhaja, a muszą obkosić kanał. Wziąłem Cygankę, to moja suka, która jak buhaj był
mały, pogryzła mu ucho. I potem, chociaż byk miał prawie tonę, to się tylko
Cyganki słuchał. Pilnowałem z Cyganką stada, aż melioranty kanał obkosili.
Pojechałem do domu, a oni się gdzieś popili i wrócili nad kanał. Piją na jednym
brzegu, a na drugim buhaj prycha. Co się zwierzakowi dziwić, stada pilnował. Ale
meliorant po wódce kowboj się zrobił - co mu będzie buhaj prychał! Chwycił kołka
i przeskoczył przez kanał. Jak przeskoczył, tak zaraz przeleciał na ten brzeg, bo go
buhaj rzucił. Szczęściem, wziął go między rogi, jakby nie daj Boże nadział… Sąd
mi kazał zapłacić dwa miliony, a byka oddać do rzeźni. Rzeźnik do dzisiaj kuleje.
Chłopi się dziwią, że Aramowicz nie sprzedawał krów, kiedy wołowina była w
cenie. Bogaty by był. A tak biedny jak te dzikusy. Gospodarz bez gospodarstwa.
Nieraz na łące szałas postawił i dzień i noc stada pilnował.
- Mówiłem mu: „Józek, jak będziesz koło krów spać, to żona cię zostawi”. No i
poszła sobie.
Stado coraz mniejsze. Część cielaków Bułgarzy zjedli, kiedy koczowali w
przygranicznych lasach. 15 krów zaaresztował komornik, bo Aramowicz
„elementów na dzieci” nie płacił.
- Ludzie nagadali w telewizji - żali się Józef Aramowicz - że mi się krowy w
powodzi potopili. Bujda, panie, meszki ich zagryźli. Cztery lata temu była plaga
małych muszek. Wystarczyło, że chłop zostawił krowę na łące, a nie daj Boże
uwiązał, i po zwierzęciu. Chłopy ze łzami w oczach chwytali noże i lecieli na łąki
zarzynać krasule, żeby chociaż mięso ratować. Płuca w środku aż czarne od
meszków byli. U mnie dziesięć padło. Powiedzieli w telewizji, że właściciel
porzucił stado i nie chce krów. Przecież oni ze mną w ogóle nie rozmawiali! Ja
stada nie porzuciłem, tylko mamusia mi umierała. Pani Danusiu! - woła sąsiadkę z
parteru. - Chodź pani, powiedz redaktorowi, jak mamusia krzyczała. Umarła w
połowie marca.
- Prawdę mówi - kiwa głową sąsiadka. - Józek nie mógł latać do krów, matki
pilnował.
- Oni filmują ciągle tę jedną chudą krowę, a ona chuda ze starości, 13 lat ma, to
już gruba nie będzie, trzymam ją, bo to dobra matka.
Edward Chojka, prezes Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej w Kunowicach, już
dwa razy aresztował dzikusy Aramowicza.
Najgorzej jest na przednówku. Stado ciągnie na pola do zielonego. Kilka lat
temu stratowało spółdzielczą oziminę. Chojka zagonił wtedy do obory 40 sztuk.
Ostatni raz aresztował łaciate dzikie w lutym tego roku. Ale jak tylko poczuły, że są
zamknięte, to byki staranowały ogrodzenie i stado uciekło na łąki. Po Wielkanocy
burmistrz Słubic zdecydował, że „ze względu na skargi i rażące zaniedbanie
zwierząt” urząd zajmie krowy Aramowicza. Wykonanie decyzji zlecił prezesowi
Chojce.
- To czyje teraz będą dzikie krowy? - pytam prezesa.
- No, gminy, czyli społeczeństwa, a społeczeństwo to między innymi nasza
spółdzielnia - tłumaczy Chojka. - Jak je aresztujemy? Sposobem, weźmiemy
traktory, dwudziestu ludzi i powoli, ostrożnie, bo są płochliwe, jak to dzikie
zwierzęta, zagonimy do obory.
- A potem?
- Spółdzielnia rogacizny już nie trzyma, więc je trochę pod-tuczymy i pójdą do
rzeźnika, za szkody.
Józef Aramowicz ma już dość użerania się z urzędami o krowy, wierzy tylko,
że jego sprytne łaciate dzikie nie dadzą się zapędzić do spółdzielczej zagrody.

PS Nazwiska tych, co kradli cielaki, i tego poturbowanego zmieniłem dla


świętego spokoju.

1999
10.

Kamyk oświęcimski

Kamil łyka kolejną tabletkę. Ma kamicę nerkową. Jeden kamień już wysiusiał.
Mama mówi pieszczotliwie „moja Kamiczka”. Bo miał być dziewczynką.
Szła do sklepu, na skróty, jak zwykle, koło szubienicy, potem wzdłuż
krematorium. Brzuch się kołysze spokojnie. Nagle z boku wypada tłum nagich
kobiet z ogolonymi głowami. Esesmani wrzeszczą, biją. Następnego dnia urodziła
Kamila.
Innym razem się potknęła i wpadła na stos chudych manekinów w pasiakach.
Serce jej stanęło.
Już nie wolno kręcić filmów na terenie byłego KL Auschwitz.
Kamil mieszka w budynku dawnej komendantury KL Auschwitz. W dwóch
poobozowych blokach żyje kilkanaście rodzin i jeden były więzień Auschwitz. W
dawnym ogrodzie Hoessa uprawiają marchewkę i truskawki (samą willę kupiła
jakaś rodzina). Adres: ulica Więźniów Oświęcimia. Za oknem drut kolczasty. Nie
wolno suszyć prania na dworze, parkować samochodów, montować anten
satelitarnych. Żadnych głośnych imprez i gry w piłkę. Ale jak nikt nie widzi, to
chłopaki kopią piłkę pod murem. - Raz zatrzymał się turysta, wyszedł z
krematorium. My gramy, a on nas kameruje. W końcu odstawił kamerę i zaczął
kopać z nami. Tak się zziajał, że mama dała mu wody; mówił po angielsku.
Kamil ma 16 lat, od dziecka wałęsa się po obozie. Na pierwsze wagary też wybrał
się do obozu. Mama była zła, że tak wcześnie obejrzał film dokumentalny, który
puszczają w muzeum. - Nie upilnowałam, jakaś grupa oglądała, a ci się wśliznęli,
jak to chłopaki. Kamil tydzień nie mógł spać.
Zaszczekał kudłaty jamnik Kamila. Młody dzielnicowy pierwszy raz z wizytą. -
Ładnie tu państwo macie, zieleń, spokój, wszystko ogrodzone. Jak w wielkich
miastach na drogich osiedlach.
Pytał, czy w rocznicę wyzwolenia KL Auschwitz będą gościć kogoś z rodziny.
Dwa dni kolędował po osiedlach koło muzeum. Przyjedzie 40 wysokich głów, stan
podwyższonej czujności. - Jakaś wiatrówka, zezwolenie na broń? - recytował
dzielnicowy.
- Chyba żeby moją babę odstrzelić - skrzywił się tata Kamila. Tata jest artystą.
Maluje na skórze. Lustra, obrazki. Tandeta, ale z czegoś trzeba żyć.
Czwartek. Uroczystości w Birkenau rodzina ogląda w telewizji. - O, nasz
Auschwitz też pokazują, te obozowe latarnie sama malowałam. Można było nieźle
dorobić - wtrąca mama. Pracowała wtedy w przedszkolu, teraz od lat bezrobotna
(bezrobocie w Oświęcimiu około 16 procent). Przemawia Władysław
Bartoszewski. Kamil słucha jednym uchem. Jest załamany. Dzień przed obchodami
lekarz mu powiedział, że na drugiej nerce wyrósł nowy kamień. No i Windows mu
się wiesza, komputer jest stary, a Kamil chce zostać informatykiem.
Z okazji sześćdziesiątej rocznicy spadł śnieg. Parę dni wcześniej była wiosna i
operatorzy światowych telewizji łamali ręce nad scenografią. W Oświęcimiu było
cicho. Miejscowi opowiadali, jak ludzie Putina przetrząsnęli szpital od piwnicy po
dach i kazali zdjąć firanki.
Chodzę po Oświęcimiu, pytam, jak tu się żyje, ale męczą mnie proporcje:
1.5 miliona ofiar Auschwitz-Birkenau;
1.6 miliona ludzi rocznie - przepustowość komór gazowych i krematoriów;
2 tony włosów w zbiorach muzeum;
500 tysięcy zwiedzających co roku (pomnożone przez 60 lat to 30 milionów).
A w Oświęcimiu żyje 41803 ludzi (21948 kobiet i 19855 mężczyzn).
Czy wypada zajmować się ich problemami, pytać, co myślą?
Pani Sabinka, młoda kioskarka, wychyla się zza ariela. - Osobiście nie
narzekam.
Uśmiecha się. Od 22 lat mieszka obok muzeum, na osiedlu rotmistrza
Pileckiego. - Ja mam widok na jednostkę wojskową, a dziadek na krematorium.
Dzisiaj kazali tylko z tej półki na zewnątrz zdjąć płyny i proszki do prania. Ale w
ubiegłym roku na Marszu Żywych policjant był bardzo surowy, kazał zamknąć
kiosk na godzinę. Podobno jest jakieś odgórne zalecenie.
- Przecież tędy Marsz nie idzie?
- Ale tu zawsze jedzie konwój autobusów. Wiozą Żydów od Krakowa.
Przed kioskiem zaczyna się duża łąka międzyosiedlowa, „Trójkąt Bermudzki”,
mówią w Oświęcimiu. Młodzież chciała zrobić tu skate park. Zebrali 2,5 tysiąca
podpisów. Pani Sabinka miała listę w kiosku. Skate parku nie będzie, bo podobno
helikoptery nie miałyby gdzie lądować. Rok temu w „Trójkącie Bermudzkim”
wylądował Bush. Zawsze po lądowaniu w magistracie odbierają telefony, że komuś
na osiedlu szyba pękła albo ściana się rysuje. - A jak lądują w Brzezince, to policja
każe pranie zdejmować, żeby bielizna, proszę pana, w śmigła się nie wkręciła.
W czwartek koło kiosku pani Sabinki przejechał Putin. A tata kioskarki,
kierowca PKS, woził byłych więźniów do Brzezinki.
Przelatują chłopaczki, po siedem, dziesięć lat, smarki pod nosem. Stają koło
szarej tabliczki „Strefa ochronna pomnika zagłady”. Najstarszy podnosi kij i
mierzy nim w stronę sąsiedniego osiedla. Reszta za nim. Na końcu kija czaszka.
- Pies? - pytam.
- Nie, kot - odpowiada ze znawstwem. Gra strategiczna. Przygotowanie do
ataku. - Jednego dziadka to my nieźle przestraszyli, jak wysiadał z autobusu.
Przez te szare tabliczki strefy, które stoją na osiedlu, splajtowała pani
Mydlarzowa, kioskarka. Wcześniej zniknął kiosk Krzemieniów. Stał tu od zawsze,
ale jak zakazali sprzedaży piwa, to padł.
Historia strefy ochronnej jest prawie tak długa jak historia muzeum, obrosła
legendą. - Najchętniej by nas zaorali - mówią na osiedlu. - W Brzezince chcieli
daichy zmieniać, żeby pasowały do obozu. Raz mówili kilometr od drutów, potem
500 metrów, teraz niby, że 100, ale jakoś krzywo leci ta strefa.
Radiestetka z osiedla Zasolę: - W Oświęcimiu jest najgorsza energia w
Europie.
Starszy pan z osiedlowego pojemnika na plastiki wyjmuje butelki. Pomaga mu
żona. Mężczyzna wolno odcina denka. Wsadzi na kij. Będzie straszyć krety, bo zryły
już całą działkę. - Panie, jak się żyje, jak się żyje! - irytuje się działkowiec. -
Normalnie. Tylko żeby tych Żydów trochę popędzić, bo rządzą się, jakby byli u
siebie. Co pan, jaki antysemityzm? - macha butelką. - Mam szacunek do innych
narodów. Ale jak górnicy poblokują panu Warszawę, toby pan ich do wszystkich
diabłów nie posłał?
- A mnie się podoba, jak ci młodzi Żydzi maszerują - łagodzi żona. -
Przyjechałam ze wsi, zawsze chciałam mieszkać na osiedlu. Chodzi się na spacery
między barakami, na początku to trochę szokowało.
Jadę ulicą wzdłuż ogrodzenia KL Auschwitz. Gdzie zaparkować? Na lewo
parking Muzeum Zagłady. Na prawo, po drugiej stronie ulicy, parking centrum
obsługi turystów. Tylko człowiek niezorientowany może zaparkować ot, tak.
Skręcisz w lewo, narazisz się władzom miasta i usłyszysz, że łamiesz prawo.
Skręcisz w prawo, to „pewnie Żydków nie lubisz”. Bo tam na prawo stoi
słynny supermarket spółki Maja, o którym pisano nawet za oceanem.
Inaczej go sobie wyobrażałem. Mały jakiś, poczta, restauracja, pizzeria,
informacja turystyczna, pamiątki i prasa. Nie przypomina molochów, jak Auchan
czy Tesco. Robi dużo lepsze wrażenie niż murowana buda z napisem „Hot dog” po
drugiej stronie, na parkingu muzeum, sto metrów od bramy z napisem „Arbeit
macht frei”.
Supermarket nie jest już własnością Mai. Maja należała do Janusza Marszałka,
który od dwóch lat jest prezydentem Oświęcimia. Wygrał w drugiej turze, ale
zdecydowanie. Ludzie mówią, że głosowali na Marszałka, bo „się postawił Żydom”
Największe poparcie miał na osiedlach koło muzeum.
Teraz ludzie narzekają na prezydenta. - Bo z wszystkimi wojuje. Jak budował
supermarket, to oberwało się Międzynarodowej Radzie Oświęcimskiej,
prezydentowi, kilku premierom. Obraził ministra Bartoszewskiego. A prezydent
Oświęcimia musi być bardziej układowy. Jak ma się miasto rozwijać, kiedy wielcy
ludzie ze świata przyjeżdżają i ręki mu nie chcą podać? Skłócony jest z radą miasta,
a nawet z własną skarbniczką - irytował się taksówkarz, który zarabia na wożeniu
zmarzniętych gości z Brzezinki do Oświęcimia.
Marszałek nosi w klapie hebrajskie taw, znak świętego Franciszka. Bo pod
Oświęcimiem założył wioskę dziecięcą dla sierot na wzór wiosek, które widział w
Niemczech. Własnych dzieci nie ma. Rodowity oświęcimianin, z balkonu widział
muzeum. Poglądy prawicowe. Pierwsze pieniądze zrobił na lodach i rurkach z
kremem przed dworcem. Mówi ściszonym głosem.
O Marszach Żywych mówi, że były źle organizowane. - Wszyscy czuli się
zagrożeni. My i oni. - Prezydent Marszałek składa ręce, jakby trzymał karabin,
celuje mi w głowę. – Tak mierzył do mnie agent Mossadu, kiedy przyjechałem do
Mai sprawdzić, co na budowie. A tak mierzyli do jednej pani w oknie, bo się za
bardzo wychyliła. - Prezydent celuje rękami w sufit. - Ale protestowaliśmy i jest
lepiej.
Marszałek wie na pewno, że sprawa Kazimierza Świtonia i krzyży to
manipulacja Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, żeby odgórnie wprowadzić twarde
prawa strefy ochronnej i wykończyć supermarket. Supermarket, padł, ale Marszałek
wygrał sprawę ze Skarbem Państwa i dostał ponad 2 miliony odszkodowania (z
czego 489 tysięcy złotych z miejskiej kasy Oświęcimia).
Teraz jako prezydent Oświęcimia walczy tym samym mieczem. - Muzeum
łamie przepisy własnej strefy ochronnej. Musi przenieść swój parking po lewej i
małą gastronomię na drugą stronę ulicy. Na największym cmentarzu świata musi
być cisza.
- To na który parking mam skręcić, panie prezydencie? Pogubiłem się.
- Na prawo.
- Gdzie mam zaparkować? - pytam w muzeum. (Obok zakładów chemicznych
to jeden z największych pracodawców w mieście, zatrudnia 400 osób).
- Proszę parkować u nas. To legalny parking, nikt go nie będzie przenosił. To
by uszczupliło nasz skromny budżet.
Do kwiaciarni w centrum Oświęcimia wszedłem, żeby zapytać, czy z okazji
sześćdziesiątej rocznicy dostali jakieś duże zamówienie. Nie dostali, bo kwiaciarka,
pani Dorota, nie jest VAT-owcem. Żydzi też kwiatów nie kupią, bo w miejscach
zagłady układają kamienie.
Tuż przed uroczystościami do kwiaciarni wpadli radni miejscy, chcieli
natychmiast biało-czerwoną wiązankę (róże i margerytki). Ukraińcom z Sambora
szybko psiknęła margerytki w narodowe barwy, na żółto i niebiesko.
Jak delegacje kładły kwiaty pod Grobem Nieznanego Żołnierza, to kwiaciarka
się wychylała, czy jakiejś królowej nie zobaczy. Miejscowych było mało. Sensację
wzbudziło dwóch Szkotów w spódniczkach na mrozie.
- Oj! - kwiaciarka podskoczyła przy pierwszej honorowej salwie. - Przed
rocznicą ludzie się straszyli, że nie będzie można chodzić po mieście. Większość
sklepów zamknięta, w zakładach przymusowe urlopy, bo trudno by było dojechać.
W szkołach wolne. Spokój, cisza. Ładne miasto, ale smutne. Dużo samobójstw.
Rzucają się z tych bloków przy 3 Maja. Najwyższe w Oświęcimiu. Niedawno
skoczył jakiś chłopak, potem dziewczyna, a ostatnio emeryt.
Parking dzierżawi od muzeum agencja ochroniarska „Pierścionek i spółka”.
Biorą od autobusu po 20 złotych. U Mai po drugiej stronie autobus po 15 złotych
plus kawa i pizza dla kierowcy.
- Czy to wypada, żeby w takim miejscu naganiać klientów? My tego nie
robimy, a tamci nawet Murzynkę w mini wynajęli - skarży się dziewczyna z
parkingu „Pierścionka”.
- Ta Murzynka to moja synowa z Bostonu - śmieje się Beata Papla,
właścicielka restauracji Art-Deco ze strony Majowej. - Przyjechali z synem na
wakacje. Trochę pomagali, a że był upał, to synowa wskoczyła w krótką
spódniczkę. I sensacja poszła w świat.
W Art-Deco jadły vip-y, ale wina do obiadu nie dostali. W 2004 roku tylko
cztery dni mieli pozwolenie na alkohol. Zaprotestowało Ministerstwo Spraw
Wewnętrznych. Strefa! Linia graniczna biegnie po jasnych kafelkach holu, przecina
Maję na pół. W Art-Deco piwo jest przestępstwem, a kilka kroków dalej, w pizzerii,
już nie.
- Jedzą u nas Włosi, Francuzi. Obiad bez lampki wina? Nie mieści się im w
głowie. Takie joby, proszę pana, lecą pod adresem Warszawy, aż przykro słuchać.
Albo siada konsul jeden z drugim i też konsternacja. Nawet Żydzi w jarmutkach
przychodzą. U nas nie jedzą, bo nie mamy koszernego, tylko ci nie-ortodoksyjni
wezmą rybkę czy kurczaka. Ale przywożą sobie z Krakowa koszerny lunch packet.
Jedzą na parkingu. Czasem proszą, żeby podgrzać w mikrofali. I chcą piwo - mówi
właścicielka restauracji. - Ale klient może sam sobie kupić alkohol, sklepik jest
kawałek za strefą. - Kelnerki mają gotowy druczek: „Zwracam się z uprzejmą
prośbą o pozwolenie na konsumpcję przyniesionego przez siebie alkoholu”. Pani
Beata pisze „wyrażam zgodę” i włącza do akt.
- A jak idzie Marsz Żywych, to u nas zero ruchu. Tylko policjanci i agenci
ochrony, nawet ich pieski mają u nas swoje miski.
Dziadek jeździł u Spielberga furmanką. Kiedy kręcili Listę Schindlera, Łukasz
był w trzeciej klasie. Mieszka w Brzezince. Z okna widzi baraki Birkenau. Chodził
do Szkoły Podstawowej imienia Dzieci Więźniów Oświęcimia, potem do liceum
ulicą Męczeństwa Narodów, tą samą, którą idą Marsze Żywych. Raz nie poszedł, bo
ulica była zablokowana. Raz nie mógł wrócić. Jak Świtoń bronił krzyża, to z
kolegami myli szyby na parkingu przed obozem Birkenau. Wszyscy chłopcy ze wsi
się zlecieli, musieli się umówić: raz myjesz polski samochód, raz zagraniczny, bo
zagraniczni płacili więcej. Uzbierał na kolonie na Mazurach. Wtedy Brzezinka
często biła się z „Muzeum” - tak nazywali osiedla wokół KL Auschwitz.
Dziś długie kręcone włosy wiąże w kitkę. Gra na perkusji w zespole Jahbardo.
Na AG H W Krakowie studiuje zaocznie socjologię, specjalność - multimedialna
komunikacja społeczna. Jako pracownik interwencyjny wypala właśnie jedną z
tysiąca płyt CD z Oratorium Oświęcimskim Janusza Kohuta.
Każdy z gości zaproszonych przez prezydenta miasta na sześćdziesiątą
rocznicę dostał teczkę z materiałami promującymi miasto: Oratorium, informacja o
oświęcimianach, którzy trafili do KL Auschwitz, i o tych, którzy pomagali
więźniom, do tego najnowszy folder, 45 stron o zabytkach (o Muzeum Auschwitz-
Birkenau jedna strona, na końcu).
Łukasz pisze mejle po całym świecie. Na początku zawsze jest tak samo:
„Hej, skąd jesteś?”
„Z Oświęcimia”
„Skąd?”.
„Z Auschwitz”.
„Nie wygłupiaj się”.
W czwartek zakuwał podstawy socjologii na zaliczenie. Przyszedł na
uroczystości, kiedy głowy państw zapalały znicze pod pomnikiem. Przypomniał mu
się szkolny hymn: „Drutami ogrodzony skrawek świata, gdzie ludzie tylko
numerami są… A gdy cię ktoś zapyta, gdzie jest piekło, to śmiało możesz
odpowiedzieć mu: Birkenau, przeklęty, Birkenau”. - Pamiętam, że bardzo
przeżywałem te słowa, kiedy wkuwałem je w pierwszej klasie. Hymn napisał jeden
z więźniów.
Łukasz chętnie by porozmawiał z jednym z tych młodych Żydów, którzy idą z
Auschwitz do Birkenau, niedaleko jego domu. Nieraz jakieś dziewczyny pomachają,
to się odmach-nie. Czasem myśli, że te Marsze Żywych to zwykłe spędy, jak u nas
oficjalne akademie. Łukasz nie lubi przesady. Jak Świtoń z tymi krzyżami. Też ostro
przesadził.
Łukasz rozumie, że jak ktoś zwiedzi krematorium jedno, drugie, stanie pod
Ścianą Straceń, to nie chce tu jeść, spać ani się bawić. Jednak temu Żydowi chciałby
pokazać, że Oświęcim to stare miasto: 800 lat historii, Zamek Książąt
Oświęcimskich, wieża z XIII wieku. Duży basen, Paweł Korzeniowski z Oświęcimia
czwarty w Atenach w stylu motylkowym. Otylia też tu trenuje. Para łyżwiarska
Zagórska, Siudek. Tu urodził się malarz Tadeusz Makowski. No i hokeiści Unii
Oświęcim ósmy raz są mistrzami Polski. W ogóle nie ma się czego wstydzić.
Poszliby do pani Haliny, która ma w centrum klub Galeria - obrazy, kaflowe
piece, klimaty jak w krakowskich piwnicach i grzane wino. Łukasz zapisał na
karteczce, co by powiedział temu młodemu Żydowi, radził się rodziców. - Że przed
wojną Oświęcim był niewielkim miastem, Żydzi i Polacy żyli razem. Mieli wspólną
historię. Podobnie było w Brzezince. O antysemityzmie się nie mówiło. Potem
przez tyle lat nie było tu Żydów, ludzie zapomnieli o wspólnym sąsiedztwie. Do
miasta za pracą zjechali z różnych stron. Nie znali przedwojennego Oświęcimia,
swoje myśleli. Żyd to była abstrakcja. A ci Żydzi, którzy zaczęli przyjeżdżać zza
oceanu, dziwnie na nas patrzyli, wcale nie wyciągali ręki do miejscowych. Nie
wiem, co opowiadali im ich przewodnicy. Wkurza mnie, kiedy mówią, że to my
pomagaliśmy Niemcom ich mordować. Wkurza mnie, kiedy mówią, że są bardziej
poszkodowani od nas. Powiedziałbym temu chłopakowi: „Jedni więcej cierpieli,
drudzy mniej, nie odmierzajmy już tego”. Myślę, że byśmy się dogadali.
Dlatego fajnie, że powstało Żydowskie Centrum Edukacyjne, i ważne, że jest w
centrum Oświęcimia, przy dawnej synagodze, a nie przy Auschwitz-Birkenau. Na
spotkaniach sala jest pełna.
Oświęcim ma kłopoty terminologiczne. Czy na przykład „Miss Oświęcimia”
dobrze brzmi? „Czy nazwa ulicy Więźniów Oświęcimia jest prawidłowa? Może
przemianować na Więźniów Auschwitz?”, zastanawiali się radni jednego z osiedli.
Prezydent Marszałek na zaproszeniach z okazji „60. rocznicy wyzwolenia KL
Auschwitz” dopisał „i miasta Oświęcimia”. Prosi, żeby nie mylić Auschwitz z
Oświęcimiem. - Zagraniczne gazety pisały, że dyskotekę otwierają w Auschwitz.
Gdybym przeczytał coś takiego za oceanem, też bym protestował.
Wybory wygrał pod hasłem „Wybierzmy Oświęcim”. Z expose prezydenta z
listopada 2002 roku: „Co roku do Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau
przyjeżdża ponad pół miliona turystów. Miasto prawie z tego nie korzysta. Zbyt
mało jest hoteli, restauracji, sklepów z pamiątkami. Nieskutecznie informuje się
zwiedzających o innych atrakcjach naszego miasta i powiatu. Jeżeli każdy z
turystów zostawi tu 100 złotych, to roczne przychody z turystyki sięgną 50
milionów złotych!”.
Co roku Oświęcim ma o kilkuset mieszkańców mniej. Młodzi wyjeżdżają.
Marszałek obiecuje miastu szkołę wyższą, może uczyć w niej będą turystyki,
hotelarstwa i gastronomii. Zapewnia, że teraz miasto zacznie się rozwijać, bo rok
temu przestał obowiązywać poprzedni plan zagospodarowania Oświęcimia. -
Muzeum utraciło władzę nad miastem. Już nie może mówić, że tu nie wolno tego,
tam nie wolno tamtego.
Strefa wpływów KL Auschwitz obejmowała 40 kilometrów kwadratowych,
wszędzie są ślady martyrologii.
Miejscowa zagadka: Co wyjdzie z połączenia krzyża i gwiazdy Dawida?
Rondo oświęcimskie.
W mieście jest ich kilkanaście, duże, małe i malutkie. „To-rondo będziemy się
nazywać” żartują oświęcimianie. Ronda powstają w ramach Oświęcimskiego
Strategicznego Programu Rządowego, żeby poprawić infrastrukturę wokół
muzeum. Miasto na tym korzysta. Ostatnio dostało 700 tysięcy złotych na remont
zamku. Marszałek mówi, że to na otarcie łez. Bo przez niezorientowanych
polityków w Warszawie Oświęcim w ostatnich 20 latach stracił tysiące miejsc pracy.
Marszałek mówi: „przez działania przymusowe” „siły zewnętrzne” Nie
precyzuje.
- Mama miała być statystką w Pasażerce Munka, w tej scenie, kiedy esesman
przewraca więźniarkę i kopie. Ale była chichotka, nie mogła się opanować i wzięli
kogoś innego. Bo jest problem, jak żyć przy największym cmentarzu. - Ryszard
Gałgan podkręca siwiejącego wąsa.
Za plecami ma pól tysiąca filmowych taśm o Oświęcimiu. Kilka lat prowadził
lokalną telewizję. - Mam tu opowieść Józefa Szajny, jak szedł pod Ścianę Straceń w
bloku jedenastym, mówi: „Nie szedłem, płynąłem, jakby mnie nie było” Kiedy go
zawrócili, poczuł, że źle się stało. „Panie Józefie, co pan?” pytałem. Nie wie,
dlaczego tak powiedział. A tu aktor August Kowalczyk opowiada, jak uciekał w
damskim przebraniu.
Gałgan wychował się w Brzezince. - Całą wieś Niemcy wysiedlili, domy
zburzyli, cegły wzięli do budowy Birkenau, po wojnie wieś wróciła, ludzie
rozbierali obóz i budowali domy. Dziadek poznał miejsce po starej gruszy. Koledze
cała szkoła zazdrościła dziadka, bo miał cztery blizny po kulach z peemu, za
pomaganie więźniom. Miałem nawet cichą pretensję do mojego dziadka, że nikt go
nie postrzelił, chociaż też przerzucał jedzenie do obozu. Był kolejarzem, paczuszki
zostawiał pod wagonami w brudnych szmatach. Miał znajomego więźnia. Raz
dostał paczuszkę od niego. Czarny pierścionek zrobiony z ebonitowej szczoteczki z
wygrawerowanym napisem KL Auschwitz i numerem tego więźnia. Pierścionek
nosiła moja mama.
Kilka lat Ryszard Gałgan uczył historii w technikum chemicznym. - Afera z
oburzeniem na supermarket czy dyskotekę bierze się z tego, że w Polsce i na
świecie mało kto wie, że Oświęcim to 42-tysięczne miasto - mówi. - Jak ktoś za
oceanem usłyszy, że tu jest basen o wymiarach olimpijskich, to się zaraz
zastanawia, między którymi blokami obozowymi. Przecież te konwoje z turystami
omijają miasto. Nic nie widzą poza obozem. Pamiętam grupę młodych Niemców.
Po zwiedzeniu muzeum zawieźli ich na nocleg do Międzynarodowego Domu
Spotkań Młodzieży. Obok stoi garbarnia z dużym kominem. „O, krematorium!”-
szeptali skołowani.
Prezydent Jacąues Chirac zjadł pieczeń z dzika z pistacjami w Galicji, w
centrum Oświęcimia. Ekipa BBC wynajęła cały hotel. Ekskluzywny, otwarty w
październiku, 59 miejsc. Młody dyrektor po krakowskiej turystyce i hotelarstwie
dojeżdża z sąsiedniego Chrzanowa.
- Jak przekonaliście Chiraca?
- Nasz kucharz cztery lata pracował we Francji.
- Warto inwestować w Oświęcimiu? Miejscowi mówią, że to miasto z piętnem,
że inwestorzy je omijają.
- W Chrzanowie taki hotel i restauracja nie miałyby sensu, ale tu jest pół
miliona turystów.
- Ale omijają miasto. Zostawiają pieniądze w Krakowie.
- To się zmienia. I mamy dobre pomysły. Ludzie już przychodzą oglądać
miejsce, gdzie jadł prezydent, a niedługo będą mogli sobie zamówić to samo danie.
Zmieniamy menu.
(W pobliżu KL Auschwitz 360 miejsc hotelowych chcą zbudować Włosi).
Z Agnieszką, Miss Ziemi Oświęcimskiej, rozmawiamy w kawiarni o miłości
(pieprzyk nad ustami, po babci, znajomi wołają Aga). Mówi gładko i ogólnie, jak
człowiek sukcesu po kursie autoprezentacji (duże kolczyki i białe buciki). Że woli
chłopców rozwiniętych intelektualnie, ale rówieśnicy zwykle widzą w niej tylko
lalkę Barbie, każdy by chciał zaliczyć królową piękności. Ale ona nie z tych. Miała
już dwie niemoralne propozycje. To na eliminacjach wojewódzkich. Jacyś faceci.
Odesłała ich na drzewo. Będzie studiować stosunki międzynarodowe albo
europeistykę. Jest wiceprzewodniczącą samorządu szkolnego i kieruje szkolnym
klubem europejskim. Wyjmuje z torebki diadem miss. O, jedna perła odpadła. To
nic, przyklei się superglue. Jest zaradna i samodzielna. Musi mocno stać na nogach,
bo już trzy lata temu, a ma dopiero 17, sądziła się z własnym ojcem o mieszkanie.
O mieszkanie, w którym tata mieszka teraz z obcą kobietą, bo to wszystko, co mają,
ona i młodszy brat, którym się Aga opiekuje. Tata rozbił rodzinę, a oni wylądowali
u dziadków, którzy mają gospodarstwo i dużo świń, więc miss już nieraz odbierała
małe, jak się maciora prosiła. Sprząta, pierze, gotuje, załatwia sprawunki.
Pokazuje mi swoje liceum. Obok KL Auschwitz. Na dworze są tylko trzy ławki,
więc na przerwach siadają na torach. Dokąd prowadzą? Czy tędy też przywozili
ludzi do obozu? Chyba tak, coś słyszała. Czasem jak stoi na przystanku, jadą
autobusy do muzeum. Ci ludzie sobie pokazują Agę i jej koleżanki, jakby byli
zaskoczeni, że one tu żyją.
Aga ma swoje pięć minut i musi je mądrze wykorzystać. Rozesłała oferty po
powiecie. Jako panująca królowa może uświetnić różne imprezy. Na festynie PSS
„Społem” losowała forda. Jeździ po kraju na promocje, na targi do Poznania.
Wszędzie mówi, że jest z Oświęcimia. Poszła do urzędu miasta, do działu promocji.
Mogłaby promować Oświęcim. Tak, ale nie mogą jej zapłacić. Więc Aga promuje
społecznie.
Odwiozłem miss do dziadków. Dziadek Tadeusz politykuje. Startował na
prezydenta Oświęcimia. Z Lepperem zakładał Samoobronę. Teraz zakłada
stowarzyszenie poszkodowanych przez Leppera. Bo jak wyjeżdżał z Oświęcimia do
sejmu na poselskie zaprzysiężenie, to wszyscy mówili, gazety pisały, że jest posłem
Samoobrony, a jak dojechał, to posłem był już Wójcik z Krakowa, i dziadek mówi,
że to matactwo. I w ogóle dziadek dużo wie. Jak sobie posły do Warszawy
prostytutkę z Bielska ściągnęły na przykład. I co z nią robili.
Miss przełyka kanapki z pasztetową, które przygotowała dla siebie i brata.
Patrzy w telewizor, udaje, że nie słyszy świństw, które dziadek opowiada. Bródka jej
się trzęsie.
W poniedziałek udzieliła wywiadu „Spieglowi”. We wtorek w szkolnych
uroczystościach zagrała dobrego duszka, który przebiega przez scenę i ożywia
więźniów. W czwartek poszła do Brzezinki razem z setką ochotników z pięciu
oświęcimskich liceów. Pierwszy raz pieszo, jak Żydzi w Marszu Żywych. Siedem
godzin na mrozie. Miss wymarzła po czubek nosa. - Jak ci ludzie to wytrzymywali?
Myślała o obozowej miłości, Mali Żydówce i Polaku Edku. Widziała o nich film w
telewizji. - Musieli się bardzo kochać - wzdycha miss. - Nawet uciekli, ale pod
słowacką granicą wpadli przez złych ludzi.
Biblioteka w Oświęcimiu co roku ogłasza konkurs na reportaż o problemach
miasta „Miasto moje, a w nim…” Przeglądam anonimowe prace, godło „Brzydka”.
Dziewczyna, miejscowa, chodzi po Oświęcimiu i KL Auschwitz, taki spacer
równoległy. Podziwia łzę jakiejś turystki, irytuje się, że ktoś telefonem
komórkowym robi zdjęcie Ściany Straceń. Pisze: „Wpadł mi kamyk do buta.
Wytrzepuję go. Nie chcę mieć stąd pamiątek”.

2005
11.
Cholera z takim życiem

Na stole w kuchni leżała kartka walentynkowa z „Super Expressu”. Na jednej


stronie: „Zovirax przywraca smak pocałunku” Na drugiej krótkie zdanie: „Już nie
będę się męczyć. Teresa” Andrzej Sawicki, jej mąż, dokładnie nie pamięta: - Może
było: „Już nie będziemy się męczyć”. Tak jakoś.
We wtorek 10 lutego Opolem wstrząsnęły dwie wiadomości. Karetka
pogotowia zderzyła się z samochodem osobowym. Zginęło sześć osób. Rano na
osiedlu ZWM 42-letnia Teresa S. wyskoczyła razem z kalekim synem z siódmego
piętra wieżowca.
Pojechałem do Opola dowiedzieć się, dlaczego matka i syn wyskoczyli z okna.
Czy w 130-tysięcznym mieście nikt nie mógł im pomóc?
Sąsiedzi, znajomi Teresy, rodzina, koleżanki z pracy, ksiądz - wszyscy -
najbardziej przerażeni są myślą, jak to zrobiła.
- Skoczyli razem, inaczej nie leżeliby tak blisko siebie.
- Umówiła się z synem, obudziła go, wzięła na ręce, stanęła na parapecie…
- To była jeszcze noc. Chłopak pewno spał, położyła go na parapecie i
wypchnęła, potem sama skoczyła.
- Jak mogła za niego zdecydować? .
- Co miała zrobić? Nie chciała, żeby się męczył, wiedziała, że umiera.
„Z prawnego punktu widzenia mamy do czynienia z zabójstwem i samobójstwem,
choć z powodów oczywistych nie ma mowy o ściganiu sprawczyni. Być może
zakwalifikujemy to jako zbiorowe samobójstwo”, powiedział lokalnej gazecie
rzecznik opolskiej prokuratury. „To był rodzaj eutanazji, matka nie zabiła przecież
z nienawiści, ale z miłości. Żeby oszczędzić synowi cierpień”.
Okno w pokoju Damiana ma dwa skrzydła, jedno szerokie, drugie wąskie,
najwyżej pół metra. Kiedy Andrzej Sawicki zajrzał rano do pokoju syna, otwarte
było tylko to wąskie skrzydło. Łóżko było puste, a obrotowe krzesło od biurka
stało pod oknem.
- Pewnie był przytomny i wiedział, co się dzieje - łapie się za głowę ojciec
Damiana. - W nocy często się budził, nie mógł się przewrócić na drugi bok. Wołał:
„eee!”. Nie wołał: „mamo”, tylko: „eee”! Tak mu było łatwiej.
Andrzej Sawicki jest niewysoki, drobny, twarz napięta od silnych leków
uspokajających, gubi myśli. Rozmawiamy wieczorem, dzień przed pogrzebem.
- Gazety napisały, że Damian miał porażenie mózgowe. Nieprawda. To był
zanik mięśni. Na początku nikt niczego nie podejrzewał. Normalny chłopak. Do
piątej klasy chodził do szkoły, a potem nauczycielki przychodziły do niego.
Najpierw miał taki kaczy chód, zaczął się potykać, a to w kuchni głowę rozciął o
kaloryfer, a to na podwórzu kolana, które nie chciały się goić. Później już nie mógł
wejść po schodach, nosiliśmy mu tornister. Z pisaniem miał trudności. Badali go w
Warszawie, wzięli wycinek z uda. Powiedzieli, że to rzadka i nieuleczalna choroba,
że dożyje 16 albo 17 lat. Na końcu się udusi, bo zanikną mięśnie klatki piersiowej.
Był nerwowy, dźwięki go drażniły. Nieraz oglądamy telewizor, a on pilotem
mi ścisza - że nic nie słyszę. Mówię: „Zrób głośniej”, a on nie. Tak celowo robił,
jakby chciał sprzeczki. Żonie dokuczał. Może nas nienawidził. Mówił nieraz:
„Dlaczego mnie takiego urodziliście, że jestem przykuty do wózka?”
To był mądry chłopak. Nieraz był konkurs w telewizji, my z żoną nic, a on na
wszystkie pytania odpowiadał. Lubił geografię, wiedział na przykład, z jakiej
odległości od Ziemi widać jeszcze chiński mur.
Miał 16 lat, wąs mu się zaczął sypać. Czy wiedział, że już mu niewiele życia
zostało? Chyba tak, na pewno. Przecież czytał, oglądał telewizję. Raz nawet był film
o takim chłopcu.
- Jaka była? - Andrzej Sawicki ciężko wzdycha. - Ostatnio zamknięta,
nerwowa, nie śmiała się z telewizji.
Otwiera rodzinny album. Teresa uśmiechnięta, całują się z mężem. Za stołem z
kieliszkami w ręku sąsiedzi (już dawno wyprowadzili się z bloku). Mały Damian
patrzy prosto w obiektyw.
Obok zdjęcia Sawickiego - operator równiarki, budował autostradę w Iraku.
- Wtedy „na eksporcie” nieźle płacili, za trzy miesiące miałeś malucha.
Pieniądze były potrzebne na leczenie. Bo przez ten kaczkowaty chód było
podejrzenie, że coś nie tak z Damianem. Myślałem: pierwszy syn zmarł, to
drugiego trzeba ratować.
Bo myśmy to już raz przeżyli. Mieliśmy Przemka. Też się zaczął potykać.
Jeździliśmy po lekarzach, jedni - że to wątroba, drudzy - że musi nosić gipsowy
kołnierz. A to był rak mózgu. Dziecko wyło z bólu, a ja błagałem lekarzy:
„Ratujcie mi syna” Ale lekarz powiedział, że za późno. Rak jest tak duży, że trzeba
by wyciąć pół mózgu.
Jak Przemek umierał, miał siedem lat. Wtedy Damian miał roczek, już chodził.
On nas uratował, mieliśmy dla kogo żyć.
Teresa chyba czuła się winna. Wtedy w Warszawie, kiedy badali Damiana,
zbadali też jej krew. Powiedzieli, że w jej
DNA czegoś tam brakuje i nie może rodzić chłopców, bo za duże ryzyko.
Miała ciężko: na ubikację go przenieść, do łóżka przełożyć. On ważył 42 kilo,
ona 60. Ja mam 65 i sam go ledwo dźwigałem.
Z wózkiem inwalidzkim też były przejścia. Nie mogliśmy go dostać. Wtedy
była taka fama, że trzeba zbierać czwórki. Wie pan, polskie produkty mają na
etykiecie piątkę, a niemieckie czwórkę. I podobno jak się uzbierało ilęś tysięcy tych
czwórek, to mieli dać wózek inwalidzki. Cała rodzina wycinała te czwórki,
szwagier pracował w Niemczech, więc z kartonów wycinał. W końcu pojechałem z
tymi czwórkami pod wskazany adres, gdzieś koło Rybnika. Otworzyła kobieta i
powiedziała, że nie ma żadnych wózków, że ludzie przywożą jej te czwórki
workami, a ona nie wie, o co chodzi.
Czy żonie pomagałem? Jak mogłem, to pomagałem. Ale wie pan, człowiek już
uciekał do pracy, żeby być dalej. Rano go szykowałem, wszystko w pół godziny:
ubikacja, mycie, jedzenie, zasznurować gorset, bo już się cały wykrzywiał, na
wózek, do windy i przed blok. Czekaliśmy na samochód fundacji, który zabierał go
do szkoły.
Gdyby tak raz albo dwa razy w tygodniu ktoś zabierał Damiana na cały dzień,
to może by nie skoczyła.
Opolska politechnika. Teresa Sawicka sprzątała drugie piętro. Przychodziła do
pracy o czwartej rano. Specjalnie wzięła taką robotę, żeby o dziesiątej być już w
domu.
- Ostatnio jakoś zmizerniała - opowiada jedna ze sprzątaczek. - Mówię:
„Teresa, coś tak schudła, jak się żyje?”. „A cholera z takim życiem”, wzięła miotłę i
poleciała na swój rejon. Raz tylko przy kawie powiedziała: „On mi umiera”. I tyle.
Zwierzać się nie zwierzała.
W dziale socjalnym dowiedziałem się, że Sawicka zarabiała niewiele - 360 zł
na rękę. Ale jak tylko prosiła o zapomogę, to dostała. Ostatniej nie odebrała. 1800
zł z kasy zapomogowo- -pożyczkowej też już nie.
Pogrzeb był w piątek, trzynastego, na cmentarzu w Opolu Półwsi. Leżeli w
kaplicy w otwartych trumnach. Teresa w jasnej spódnicy do kolan, Damian w
ciemnym garniturku, prawie tak długi jak mama. Ojciec przyniósł na cmentarz
tomik wierszy Staffa, który Damian dostał za dobre wyniki w pierwszym semestrze.
Nauczycielka kazała chłopcu przeczytać w czasie ferii Pierwszą przechadzkę.
Przeczytał. Teraz Sawicki prosił nauczycielkę, żeby przeczytała nad grobem:
„Będziemy znowu mieszkać w swoim domu, Będziemy stąpać po swych własnych
schodach…”. Nauczycielka nie miała siły.
Kiedy ksiądz powtarzał biblijne: „Nie sądźcie, albowiem sami będziecie
sądzeni” lunął deszcz. Padało na wykopaną glinę, która zaczęła się przyklejać do
butów, na dziewczynkę na wózku inwalidzkim, na kolegów Damiana - Grzesia i
Mariusza z porażeniem mózgowym, na ich mamy, na sprzątaczki z politechniki, na
dwie terapeutki, na siwą głowę matki chłopca, który kilka lat temu źle skoczył do
wody.
Maria Kułaga z Chróściny pod Opolem powiedziała mi na cmentarzu, że
wszyscy rodzice kalekich dzieci przechodzą te same cztery etapy. - Najpierw wielka
złość: dlaczego mnie to spotkało? Potem każdy stara się jakoś pomóc dziecku, ale
przychodzi zniechęcenie, kiedy nie widać efektów. Aż na koniec człowiek się godzi
i wtedy wszystko zaczyna się robić na luzie, naturalnie, cieszyć się, że tyle zrobił, że
jego dziecko nie leży w pampersach.
Kułagowa też chciała wyskoczyć z okna. To był ten trzeci etap - zniechęcenie.
Mieszkali w Opolu przy placu Lenina (teraz Teatralny), w bloku na szóstym piętrze.
Jej mąż do dzisiaj pamięta, jak spał z klamką od okna w kieszeni piżamy. Ich syn
Mariusz urodził się zdrowy, dobrze się rozwijał. Ale kiedy miał dwa latka,
zachorował na szkarlatynę. Lekarz zapisał zastrzyki. Po szóstym Mariusz dostał
zapaści. Potem porażenie mózgu, porażone były mięśnie, przełyk, zwieracze. Maria
pamięta, co powiedział lekarz: „Pani jest młoda, niech go pani odda do opieki
społecznej, szkoda pani życia”.
Przenieśli się na wieś, bo zielarz jej poradził, żeby dać chłopakowi więcej
przyrody. - A w mieście wie pan, jak jest: co wyszliśmy z bloku, to wdepnęliśmy w
psią kupę.
Gdzieś wyczytała, że jak mózg nie wysyła bodźców do kończyn, to trzeba
bodźcować kończyny i może w końcu mózg odpowie. Podwórko w Chróścinie
podzieliła na kilka części: piasek, żwir, grubszy żwir, żużel z pieca od centralnego.
Po tym wszystkim Mariusz chodził boso. Pamięta, jak chwiał się uczepiony płotu, a
ludzie przechodzili oburzeni, że Kułagowa coś takiego w biały dzień pokazuje.
Teraz Mariusz Kułaga, kolega Damiana, jest wysokim, dobrze zbudowanym i
sprawnym chłopakiem, właściwie można by go nazwać 28-letnim mężczyzną,
gdyby nie ten jego chłopięcy umysł.
Kiedyś obliczyli z mężem, że za pieniądze wydane na rehabilitację Mariusza
mogliby kupić trzy mercedesy.
- Tak sobie myślę - mówi mama Mariusza - nam wszystkim nie udało się tylko
raz, to znaczy mamy tylko jedno dziecko chore, a pani Sawickiej nie udało się aż
dwa razy.
Elżbieta Zawadzka też stała nad grobem Teresy i Damiana. Jej syn Marek jest
wypadkowcem, dokładniej - skoczkiem.
- To co, że siwa jestem. Ale serce mam młode. Inaczej bym nie dała rady. Jeden
głupi skok do wody i jest pan rodzicem dziecka niepełnosprawnego. Zostaje pan
„tuptusiem”. Wszystko trzeba wytuptać, wyprosić. Wózek, pampersy. Nic pan nie
wie i nikt panu nie powie, jakie ma pan prawa, co się należy, nawet sprawy
medyczne sam pan odkrywa. Wszystkiego musi się pan dowiedzieć sam. Że na
przykład worek na mocz też jest na receptę, bo tak kosztuje 10 zł i finansowo nie da
pan rady. Wie pan, co mi miał do powiedzenia lekarz? „Jak przeżyje, to będzie żył”.
A drugi popatrzył na Marka: „Z takich ludzi nie ma pożytku, to będzie roślina”.
Albo ten, co robił przeszczepy, bo syn zaczął gnić od tego leżenia w szpitalu:
„Niech mu pani amputuje nogi, nie będą mu potrzebne, a będzie mniej do
dźwigania” Dopiero w Krakowie trafiliśmy na prawdziwego lekarza, wyszedł do
karetki, pomógł wysiąść. Powiedział, że zęby trzeba leczyć, nawet znalazł
dentystkę, bo inni kazali wyrywać: po co kalece zęby. A wózek? Niby zaopatrzenie
ortopedyczne powinno dać wózek. Dali, wielki i ciężki, dobry dla jakiegoś
staruszka, co tylko siedzi, a nie dla chłopaka, który chce żyć, uczyć się, ruszać.
Marek zdał maturę w tym samym liceum, do którego zaczął chodzić Damian.
Egzaminy pisemne wystukał na komputerze dwoma kijkami mocowanymi do obu
przedramion.
Marek nie przepadał za Damianem. - Taki jeż. Ciągle najeżony. Kiedyś też taki
byłem, każdy to przechodzi. Obrażasz się na cały świat, że jesteś kaleką, żyć się nie
chce. Z tego trzeba się wyleczyć. Mnie wyleczył nasz kierowca z fundacji Leszek
Gawroński, równy gość. Powiedział: „Chcesz umierać, to proszę”, i spuścił wózek
z trzech ostatnich schodów. Jak przyładowałem w murek, to od razu poczułem, że
chcę żyć, i przestałem być jeżem. Tylko punk już mnie nie bierze, jak przed
skokiem, bo na wózku pogo nie zatańczę. Teraz słucham Floydów.
Prosto z cmentarza pojechałem do Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej.
Magdalena Kasprzyk, opolska radna i dyrektor ośrodka, opowiada: - Znamy tę
rodzinę od kilku lat. Tam na ZWM pracuje bardzo dobra pracownica socjalna, która
też ma dziecko specjalnej troski. Ona kilkakrotnie proponowała tej matce pomoc,
turnusy rehabilitacyjne. Zawsze była zdecydowana odmowa - ona sama sobie
poradzi. Finansowo powodziło im się nieźle, ta pani pracowała jako sprzątaczka,
żeby mieć czas dla dziecka, mąż - o ile wiem - pracował. Dostawali rentę socjalną
(około 300 zł). Wiem, że to marne grosze.
My z urzędu wkraczamy w ostateczności. Jeżeli na przykład widzimy, że jest
samotna osoba z demencją. Ale tu nic nie wskazywało, że ta rodzina jest w tak
tragicznym stanie. Ta pani nie chciała pomocy.
Oczywiście, że powinniśmy jej jakoś pomóc. Sama mam nieuleczalnie
chorego syna, wiem, co to znaczy. Powinna mieć psychoterapię. Ale ośrodki
pomocy społecznej są teraz zawalone, my nic innego nie robimy, tylko tłuczemy
decyzje i wypłacamy zasiłki. O pracy socjalnej nie ma mowy.
Gdy w 1990 roku organizowano ośrodki pomocy społecznej, mówiło się, że
powinny docierać do 4-5 procent społeczeństwa, do najsłabszych, którzy nie
potrafią już sobie pomóc. A ja w tej chwili w Opolu, które jest postrzegane jako
bardzo bogate, obsługuję 14-15 procent mieszkańców. A latem mieliśmy 40 procent
miasta pod wodą i prawie wszystkie te rodziny stały się ubogie z dnia na dzień.
W Opolu jest 12 różnych instytucji pomocy społecznej i 14 organizacji
pozarządowych. Od września Damian uczył się w liceum prowadzonym przez
fundację Dom Rodzinnej Rehabilitacji Dzieci z Porażeniem Mózgowym. Fundacją
kierują Teresa i Kazimierz Jednorogowie - nauczycielka informatyki i
emerytowany nauczyciel techniki.
- Kiedy zakładaliśmy fundację w 1991 roku, chcieliśmy się dowiedzieć, ile jest
takich dzieci. Rehabilitant wojewódzki nie wiedział. Powiedział, że do wielu nie
dotrzemy, bo są pochowane po domach i komórkach. Zebraliśmy 800 adresów
dzieci z porażeniem mózgowym, a już w następnym roku pomoc społeczna
obliczyła, że dzieci z różnymi dysfunkcjami jest w Opolskiem ponad trzy tysiące.
Teresa Jednoróg wspomina urzędniczkę z Wojewódzkiego Ośrodka Pomocy
Społecznej. Powiedziała: „Pani ma dobrze, bo może być człowiekiem przez 24
godziny. A ja do piętnastej nie mogę być człowiekiem, tylko urzędnikiem”.
Według Jednorogów w Polsce dramat takich rodzin jak Sawiccy nie polega
tylko na chorobie dziecka, ale na tym, że niepełnosprawny i jego rodzice są na
siebie skazani. Że muszą być ciągle razem. W Polsce na przygotowanie specjalnego
stanowiska pracy Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych może
dać od 30 do 50 średnich zarobków. Ale przedsiębiorcy często tylko formalnie
zatrudniają osobę niepełnosprawną. Tworzą stanowisko, ale pracuje na nim ktoś
zdrowy, a niepełnosprawnemu mówią: „Siedź w domu, ja ci będę płacił”. A jak się
pieniądze z funduszu kończą, zwalniają go.
Damian trafił do fundacji Jednorogów dwa lata temu. Najpierw zadzwoniła
nauczycielka chłopca, potem przyszła jego matka. - Wtedy pierwszy i ostatni raz
dużo opowiadała. Dostała wszystko, o co prosiła, materac, pionizator. Damian
pojechał na turnus rehabilitacyjny do Pokrzywej, a ostatniego lata był z ojcem na
turnusie w Dziwnówku. Widziałam, że jest mocno zbuntowany. Lekcję informatyki
zaczynałam zawsze od głaskania Damiana. Kiedy trzymałam rękę na jego ramieniu,
był wyraźnie zadowolony i nie przeszkadzał. We wrześniu jeszcze ruszał palcami
po klawiaturze, a ostatnio tylko przesuwał całe ręce. Już mu nawet gorset nie
pomagał, głowa leciała do tyłu. Pod koniec stycznia mama Damiana przyszła na
zebranie rodziców. Usiadłam koło niej, powiedziałam, że chcę porozmawiać o
Damianie. „Ale ja nie chcę”, powiedziała. Oho, pomyślałam sobie, to znaczy -
musimy rozmawiać nie o Damianie, ale o tobie. Ale jakoś się nie udała ta rozmowa.
Mówiła, że może trzeba by iść z Damianem do psychiatry albo co. Ale że już była i
z nim, i ze sobą, i to niewiele daje. „Może ja też bym była taka jak on, gdybym
miała taką chorobę”, mówiła mi.
I to była nasza ostatnia rozmowa. Potem były ferie.
Już po pogrzebie Damiana i jego matki do „Gazety” zadzwonił doktor Tomasz
Dangel, prezes Warszawskiego Hospicjum dla Dzieci. Dangel kieruje też Zakładem
Opieki Paliatywnej w Instytucie Matki i Dziecka w Warszawie. Powiedział, że
tragedia w Opolu to krzyk rozpaczy tysięcy rodziców i ich nieuleczalnie chorych
dzieci, którym brakuje fachowej pomocy.
Co roku w Polsce na choroby nowotworowe umiera 600 dzieci, a w wyniku
innych chorób przewlekłych, w tym dystro-fii mięśni, 500. Ale ciągle, zdaniem
Dangla, śmierć dzieci jest w Polsce kulturowym tabu i tak też traktowana jest przez
personel medyczny. Opieka paliatywna w polskiej pediatrii nie istnieje. Lekarze
zwykle mają trudności z przerwaniem leczenia dzieci, chociaż ich stan nie daje już
żadnych nadziei. To sprawia, że 80 procent dzieci ze śmiertelną chorobą
nowotworową umiera w szpitalach z dala od domu i bliskich. A dzieci śmiertelnie
chore, jak Damian, mają prawo do umierania w domu. Pod fachową opieką i przy
wsparciu rodziny.
W Polsce jest 200 hospicjów dla dorosłych, a jedyne hospicjum dziecięce
działa w Warszawie od września 1994 roku. - Nasza opieka nie kończy się w
momencie śmierci dziecka. Raz na dwa tygodnie spotykają się rodzice, którym
zmarły dzieci. Silniejsi pomagają załamanym. Matka Damiana powinna być objęta
specjalistyczną opieką dużo wcześniej, kiedy umierał jej pierwszy syn.
Opolska fundacja Teresy i Kazimierza Jednorogów we wrześniu wydała
Raport nr 6: porady dla rodziców, przepisy prawne. Teresa Sawicka też na pewno
czytała ten raport. Jest w nim krótkie opowiadanie Ermy Bombeck Specjalna
Matka-.
„W tym roku prawie 100 tysięcy kobiet zostanie matkami kalekich dzieci. Czy
zastanawialiście się, w jaki sposób wybierane są matki dzieci kalekich?
Wyobrażam sobie Boga unoszącego się nad ziemią. Każe Aniołowi robić
notatki w Wielkiej Księdze.
- Nowak Zofia - syn. Patron święty Mateusz.
- Kowalska Justyna - córka. Patronka święta Cecylia. […]
W końcu Bóg każe zapisać Aniołowi jedno imię i uśmiecha się. - Daj jej
dziecko kalekie.
Anioł jest ciekawy: - Dlaczego jej, Boże? Ona jest taka szczęśliwa.
- Czy mógłbym dać dziecko kalekie matce, która nie zna uśmiechu? To by
było okrutne.
- Ale czy ona ma cierpliwość? - pyta Anioł.
- Nie chcę, by miała za dużo cierpliwości, bo utopi się z ubolewania i
rozpaczy. Jak minie szok i uraza do mnie, ona sobie poradzi. […]
- Ale, Boże, ja nawet nie wiem, czy ona w Ciebie wierzy?
Bóg się uśmiecha. - Nie ma znaczenia, ta jest idealna, ma dosyć samolubności.
Anioł wzdycha. - Samolubność, czy to coś dobrego?
Bóg kiwa głową. - Jeśli ona nie będzie mogła oddzielić siebie, choć czasami,
od dziecka, to nie przeżyje. Tak, ona jest kobietą, którą błogosławię dzieckiem
mniej niż idealnym”.
Kiedy Teresa z Damianem spadali z siódmego piętra na asfaltowy chodnik pod
blokiem, Andrzej Sawicki spał w drugim pokoju.
Po szóstej obudził go telefon. Dzwoniła sprzątaczka z politechniki: „Gdzie jest
Teresa, bo jeszcze nie przyszła?” Powiedział, że pewnie zaraz przyjdzie, bo w
domu też jej nie ma.
Szybko wstał, miał wyjść na godzinę w sprawie pracy. Do Damiana nie
zaglądał. „Niech sobie chłopak pośpi - myślał - wrócę, to go ubiorę”.
Chyba przy goleniu przypomniał sobie, że Teresa budziła go w nocy. Czego
chciała? zastanawiał się przed lustrem. Żeby przerzucić Damiana na drugi bok? Ale
przecież i tak już wstała, szła do pracy, sama to mogła zrobić.
- Ubrałem się i chciałem wychodzić, ale na korytarzu powiało mi po nogach
chłodem. Otworzyłem drzwi do pokoju Damiana. Małe okno było otwarte.

1998
12.
Końskie idą do Europy

Na skwerku przed kościołem Świętego Mikołaja w Końskich wygrzewają się


w słońcu mędrcy. Wszystko wiedzą. Jaka będzie pogoda jutro? Czy mamy wejść do
Unii, czy nie i dlaczego? Co z dopłatami dla rolników?
Jeden połowę życia woził służbową warszawą przewodniczącego powiatowej
rady narodowej, jego ojciec był przed wojną fornalem u miejscowego hrabiego -
Tarnowskiego. Pamięta posła Mieczysława Moczara, jak przyjeżdżał do Końskich
na bimber.
Drugi był krawcem. Garsonka dla pani naczelnikowej. Poszerzyć mundur dla
komendanta MO, CO lubi nosić medale. Pamięta, że zaraz po wojnie kierownikiem
młyna w Końskich był Alfred Miodowicz. - A wie pan, że na naszym cmentarzu
leży matka Kiepury?
Gładko ogolony malarz pokojowy i akordeonista opowiada, jak sekretarze się
kiedyś popili, wsiedli na karuzelę razem z dozorcą wesołego miasteczka i pół nocy
się kręcili. Nie było komu wyłączyć. Darli się, rzygali, a miasto spało.
Im słonko mocniej grzeje, tym więcej mędrców wychodzi na skwer. Dawni
rzemieślnicy, urzędnicy, partyzanci.
Ten młody w bejsbolówce i modnie opuszczonych spodniach, co przebiega
przez skwerek, to nie konecki mędrzec, tylko syn aptekarki, hiphopowy ambasador
Końskich.
Nazywam się Filiks, Sebastian Filiks. Czytaj: F, e, e, 1, x. jakiś redaktorek, we
wtorek pytał, czy ja się nie wstydzę, brzydzę, że jestem z Końskich.
Chłopie, składy z całej Polski, wiedzą, że Didżej Feel-x jest z Końskich.
Zna go cała hiphopowa Polska. W wywiadach opowiada o swoim mieście. -
Mówię wszystkim, że tu warto inwestować. 38 kilometrów od Skarżyska, 120 od
Łodzi i 130 od Warszawy. Z tych miast można tu szybko dojechać. To co, że nad
Końskimi, odkąd pamiętam, powiewa czerwona flaga? Ludzie są fajni.
Skwerek dzieli się na dwie części. Pośrodku wielki pomnik z piaskowca,
Kościuszko na koniu. Mędrcy trzymają się zawsze bliżej kościoła, bo z drugiej
strony naczelnika wygrzewają się lumpy, koneckie czerwone nosy obezwładnione
kwietniowym słońcem. Skwerek to dusza Końskich, miasteczka powiatowego pod
Kielcami. 23 tysiące mieszkańców, bezrobocie w powiecie - 26,5 procent.

Leni mdleje, a Niemcy strzelają do Żydów

Dokoła skwerku stoją niskie pożydowskie domy oblepione pstrymi szyldami.


Fryzjer, prasa, fotograf, apteka i sklepy. (Przed wojną co drugi konecczanin był
Żydem).
Trzy kundle włóczą się po trawniku i obsikują drzewa. Pod trawnikiem leżą
Niemcy. Zaraz po wojnie mówiło się, że ich ekshumowano, ale parę lat temu, kiedy
skwerek przeciął rurociąg, koparka wyrzuciła kości. Chłopcy wybierali z wykopu
swastyki i hitlerowskie odznaczenia.
10 września 1939 roku koło skwerku przejechał wolno Adolf Hitler ładnym,
odkrytym samochodem z sześcioma kołami. Wizytował sztab 10. Armii generała
von Reichenau. Dwa dni później pojawiła się w Końskich Leni Riefenstahl,
dokumentalistka Hitlera, z ekipą filmowców.
Leni w mundurze i oficerkach. Zła, że rozminęła się z Fuh-rerem, kazała
ustawić sprzęt na skwerku. Trafiła na pochówek kilku żołnierzy Wehrmachtu
poległych w bitwie o miasto. Sfilmowała uroczysty frontowy pogrzeb. Trumny
stoją w kościele. Żydzi kopią przed kościołem groby. Potem Żydzi wychodzą z
grobów, mają wracać do domów. Żołnierze z nich szydzą, kopią i popychają. Nagle
z bocznej ulicy wyjeżdża wojskowy samochód. Porucznik Kleimichel widzi
gromadkę uciekających Żydów, krzyki. Zwalnia i strzela, dwie długie serie. Inni też
zaczynają strzelać. Zabito 22 Żydów, 8 ciężko raniono. Jeden z operatorów kieruje
obiektyw na Leni. Płacze. Podobno zemdlała.
Ale w jej reportażach z „kampanii w Polsce” nie ma Końskich.

Pigmej szlachcicem

Na skwerku przed kościołem już pierwszego dnia koneccy mędrcy powiedzieli


mi, kto rządzi w Końskich. - Burmistrz Popik, panie redaktorze, i poseł Sosnowski.
U nas od wojny rządzi lewica. Tylko za pierwszej kadencji, w latach 1990-1994,
burmistrz był z Unii Wolności.
- A poprzednio kto rządził?
- Za Hitlera to rządzili partyzanci, dwa razy opanowali Końskie. Niemcy
mówili Banditenstadt, bo nasze lasy pełne były partyzantów.
- A przedtem?
- Hrabstwo rządzili.
Końskie miało wiele znamienitych rodów. Walczyli w powstaniach, w
kampanii napoleońskiej. Najpierw władali Odrowąże, z biskupem krakowskim Iwo
na czele.
Po Odrowążach dwa wieki byli Małachowscy herbu Nałęcz. Kanclerz Jan,
fundator miasta Końskie Wielkie, połowie XVIII wieku stawiał tu pierwsze piece
hutnicze. Pod koniec xix wieku Końskie kupili Tarnowscy herbu Le-liwa. Po wojnie
i nacjonalizacji hrabiowie nie wrócili.
- I jeszcze szlachta konecka u nas rządziła - śmieją się mędrcy.
Pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy w Końskich dawno już zapomniano o
dziedzicach szlachetnie urodzonych, niejaki Pigmej, cwaniak z Końskich, z paroma
drobnymi złodziejaszkami ogłosili się nową szlachtą konecką.
Niedziela, po obiedzie, rodziny z dziećmi na lodach, a ci wpadają do kawiarni
Egipcjanka z kijami bejsbolowymi i okładają dwóch facetów przy stoliku.
Powiedzieli, że teraz rządzą oni, szlachta konecka. To było w 1989 roku. Potem, jak
podjeżdżali pod Egipcjankę, to ludzie grzecznie wychodzili, bo szlachta lubiła się
bawić sama.
- Z początku to były normalne chłopaki: „Świtak”, „Baran”, „Pigmej”,
„Kasztan” - wspominają szlachtę ich rówieśnicy. -
Pigmej ma tylko zawodówkę. Wypili, pobrykali, ale nic poważnego.
Muzykantów na imprezach nie ruszali. Za demokracji im odbiło. Zaczęło się od
samochodów, ściągali z Niemiec. Mieli pełne kieszenie pieniędzy. Wchodzili na
imprezę i od drzwi krzyczeli: „Szlachta przyszła!” Jak im się panienka spodobała,
to do bagażnika. Sztafeta w lesie. Postraszyli i puszczali.
Dzierżawcy jednej z kawiarni dali 20 minut, żeby się wyniósł z Końskich.
Wyjechał szybciej. Inny nie ustąpił. Kiedy wieczorem pracowali z żoną w kawiarni,
ktoś w bloku oblał benzyną drzwi do ich mieszkania i podpalił. W środku spała
babcia z dziećmi. Ludzie widzieli kobietę na balkonie, jak plecy jej się palą i
zasłania dzieci przed ogniem. Zmarła po kilku dniach, dzieci były poparzone.
Szlachta rządziła Końskimi pięć lat.
- Nikt nie chciał przeciwko nim zeznawać, ani zgwałcone dziewczyny, ani
restauratorzy - posapuje nadkomisarz Stanisław Młynarczyk. - Wszyscy się ich bali.
Mieli w grupie Miszkę, co walczył w Afganistanie. Zastrzelili cinkciarza z zimną
krwią. Nożami zadźgali złodzieja z Końskich i zakopali w lesie. Jak ich
zgarnęliśmy, pokazali ukryte granaty, spluwy.
Siedzi teraz 15 szlachciców koneckich, dwóch dostało po 25 lat. Niedawno
trafił do więzienia jeszcze jeden, bo przestrzelił chłopakowi gębę. Pigmej w tym
roku pewnie wyjdzie warunkowo, bo dostał dziewięć lat, ale pół kary już
odsiedział.

Popik i Sosnowski

Adam Sosnowski, szef powiatowego SLD, jest posłem, ale z trybuny sejmowej
się jeszcze nie odzywał (należy do komisji gospodarki i komisji kontroli
państwowej). Przedtem był starostą koneckim, a w latach dziewięćdziesiątych
wicewojewodą kieleckim.
W ostatniej kampanii wyborczej reklamował się piosenką, którą sam ułożył:
Jechał chłop furą, z babą się spierał,
On demokrata, ona liberał.
W końcu jej kieckę zadarł do góry
I tak jej przyrżnął, że spadła z fury.
Im bliżej mamy do Europy,
Tym bardziej na wsi nerwowe chłopy,
Chłopy się złoszczą, więc babom biada!
Chyba że wygra Sosnowski Adam.
Za konkurenta miał młodego warszawskiego polityka Andrzeja Szejnę, rodem
z Końskich, którego przywiózł Józef Oleksy. - Co miałem robić? Oleksego w
Końskich bojkotować? - opowiada poseł. - Nie da się. To przecież wydarzenie,
jedna z figur warszawskich w Końskich. Co zrobiłem? Sala, proszę pana, była
moja. Jak prowadzący wymienił moje nazwisko, to ludzie bili brawa na stojąco.
Henryk Popik jest burmistrzem i szefem miejsko-gminnego koła SLD.
Przedtem był zastępcą burmistrza, a jeszcze wcześniej kierował konecką
komunalką. Skąd się wziął w Końskich? - A z biedy się wziąłem, panie redaktorze, z
prawdziwej biedy.
Obaj, Sosnowski i Popik, przyjechali ze wsi. Burmistrz, lat 56, inżynier
metalurg, jest synem młynarza z wioski koło Racławic. W1964 roku przyjechał do
siostry, która trafiła tu z nakazu pracy. - Zostań, Heniuś - radziła. - Fabrykę budują,
nowe bloki, będzie praca. I Heniu, chłopak po technikum obróbki cieplnej, został
robotnikiem w Koneckich Zakładach Odlewniczych (KZO). Wtedy to była
największa odlewnia żeliwa w Polsce. 100 tysięcy ton odlewów rocznie. Garnki,
rury kanalizacyjne szły na całe RWPG, żelazka na duszę do Afryki. - Raz nam cały
transport cofnęli - pamięta burmistrz - bo żelazka miały zielone rączki i Murzyni
nie chcieli kupować. Musiały być czerwone.
Poseł Sosnowski (55 lat), niewysoki, czasem zapuszcza rudą brodę. Tata i
dziadek byli cieślami. Wieś zabita deskami, ale Adaś miał szczęście, bo u niego w
domu otwarto punkt biblioteczny. Przywieźli książki w dwóch wielkich urnach po
referendum „Trzy razy tak”. Więc się naczytał. Sosnowski jest inżynierem po
krakowskiej AGH, ale gdyby jeszcze raz miał wybierać, zostałby filozofem jak
jego syn. Kiedy wyjeżdżał na studia, Końskie były małe. Kościół, skwerek, parę
ulic, dookoła pola, żyto i kapusta. Tylko KZO dymiły. Kiedy wrócił w 1972 roku,
Zakłady Metalurgiczne Zamtal produkowały pełną parą. - Piękna, nowoczesna
fabryka. 3,5 tysiąca pracowników - wspomina poseł. - Końskie się zmieniło. Nowe
bloki, nowi ludzie, świeżutki asfalt.
Do miasta przyjechał nawet Górnik Zabrze (Górnik - Stal Końskie 8:1).
Ciężarówki zwoziły robotników z sąsiednich powiatów. Ciągle brakowało rąk do
pracy, więc jak się napiłeś w jednym zakładzie i cię wyrzucili, to szedłeś do
drugiego. Miasto budziły syreny fabryczne, potem wyły na fajrant o piętnastej.
Przybyło 13 tysięcy mieszkańców.
Popika i Sosnowskiego połączył miejscowy Związek Młodzieży
Socjalistycznej. W 1975 roku partia przerzuciła młodego towarzysza Popika z
Koneckich Zakładów Odlewniczych do Zamtalu na pierwszego sekretarza.
Sosnowski został jego zastępcą. Wtedy władza ludowa scalała fabryki w kombinaty.
Zamtal przypisano do Starachowic. Buntowali się. - Nasz nowoczesny zakład może
odlewać korpusy do wielkich maszyn - tłumaczyli towarzyszom z komitetu
wojewódzkiego - a wy nam każecie robić drobnicę do samochodów.
Dostali partyjny opieprz i Popik poleciał. To było w czerwcu 1976 roku, więc
do Radomia na masówki potępiające strajkujących robotników nie pojechał.
Sosnowski był na radomskim stadionie, ale mówi, że nie krzyczał „warchoły!”
Został pierwszym sekretarzem w Zamtalu, aż wyrzuciła go Solidarność.

Czarna wołga

Na skwerku jest postój taksówek. Na końcu kolejki stoi czarna wołga,


najstarsza taksówka w Końskich. - Widziałeś pan film o Hubalu? - zachrypiał do
mnie taksówkarz, kiedy wsiadałem do wołgi. Eugeniusz Wilczyński, dla kolegów
„Wilk” jeździ od 1957 roku, kiedy taksówki stały na postoju razem z dorożkami. -
Bo ten krawiec, co szył hubalczykom mundury, to był mój tata, kurcze pióro. W
koneckich lasach Hubal miał kryjówki. A jego prawą ręką na naszą okolicę był Jan
Stoiński z Radoszyc. Wiem, bo jego siostra, wdowa Kuletowa, jeździła u nas na
taksówce, po tym jak jej męża zabili dwaj zbóje spod Końskich.
Wilczyński pokazał mi miasto.
- O, nasz szpital, nowoczesny, lekarze z doktoratami, ponad 400 łóżek,
obsługuje pół województwa. Obok lądowisko dla helikopterów.
Końskie jest splątane dziwnymi krzyżówkami i zakrętami. Znowu mijamy
skwerek. - Jak w 1966 roku chowali taksówkarza Kuletę, to skwerek był pełny.
Głowa przy głowie. Od śmierci hrabiego Tarnowskiego nie było w Końskich
takiego pogrzebu. Kuletę zatłukli korbą od rozrusznika, bo widział, jak kradli koce
z domków kempingowych w Sielpi. Tak kurczowo się trzymał kierownicy, że ją
wyrwał. Zamocowaliśmy mu ją na grobie.
Przyjechały taksówki z całego województwa. Wilczyński jechał pierwszy.
Wszyscy na sygnałach.
- A tu nasza mleczarnia, jedna z największych proszkowni mleka w Polsce.
Robi też „Dobre masło”.
Kogo Wilczyński nie woził! Z izbą skarbową jeździł po wsiach, z PIH-owcami
po prywaciarzach. A ilu w porę ostrzegł albo mówił: „Panowie inspektorzy, nie
róbcie krzywdy, bo będzie, że ja was przywiozłem”. Woził sekretarza
Żandarowskiego, kiedy przyjeżdżał z Warszawy do matki. - Potem staruszka utopiła
się w rzeczce między Piekłem a Niebem. Takie wsie u nas.
Do Moczara jeździłem z naszym posłem Kluskiem, mówili na niego „Łapka”
bo jedną rękę miał krótką.
W stanie wojennym wiózł Antoniego Hedę „Szarego” (w 1944 roku jego
oddział rozbił niemieckie więzienie w Końskich). Jechali do Częstochowy ze
sztandarami akowskimi do poświęcenia. - Chowałem je pod zapasówką, bo jakby
złapali, to człowiek by tyłek zmoczył.
Mijamy „chiński mur”, najdłuższy i najbiedniejszy blok w Końskich. 12 klatek.
Mieszkania socjalne i dawni pracownicy Zamtalu. Kiedyś tu były bitwy. „Chiński
mur” tłukł się z ulicą 22 Lipca albo z osiedlem Warszawska.
Z Wiadernym jechałem, tym z OPZZ, posłował przed Sosnowskim. Był z
Maleńca, to na końcu powiatu. Zdzicha Rurarza, tego ambasadora w Japonii, też
woziłem. Na jednej ulicy się wychowaliśmy. Szpieg z Końskich, śmiali się ludzie,
jak w stanie wojennym Zdzichu dał nogę do Stanów.

Świnia na ekranie

Na skwerku przed kościołem w roku 1976 ludzie się kulali ze śmiechu.


Naczelnik Nowak nie doważył świni i przez to Końskie przegrały z Wrześnią w
turnieju „Bank miast”.
- W telewizorach pokazali dwie świnie, u nas, w Końskich, świnię z Wrześni, a
u nich naszą. Naczelnicy obu miast mieli na oko oszacować wagę. Września trafiła,
a według naszego naczelnika tucznik ważył tyle, co duża kura.
Na okoliczność telewizyjnego „Banku miast” próbowano odtworzyć staw w
parku Tarnowskich, taki jak był przed wojną, z fontanną i łabędziami. Ale co nalali,
to woda gdzieś uciekała. Kupili dużą folię, nalali wody, ale uciekły łabędzie. Z
basenem było podobnie, skończyło się na wielkiej dziurze z tablicą „Budowa
basenu miejskiego” Dopiero w 1998 roku prezydent Kwaśniewski otworzył
prawdziwy basen. A następnego dnia zamknął go sanepid. Potem zmartwiony
prezydent wypytywał posła Sosnowskiego o pływalnię w Końskich. Już wszystko w
porządku.

Moczar pod Gruszką

Mędrcy posprzeczali się o Moczara. Kat to czy dobrodziej? Odżyły w


starszyźnie koneckiej stare wojny między akowcami i aelowcami.
Moczar co roku przyjeżdżał do Końskich pod Gruszkę, na manifestację
patriotyczną. Zwożono harcerzy, młodzież, aktyw powiatowy. Pod Gruszką w 1944
roku była bitwa. Armia Ludowa starła się z niemieckimi czołgami i artylerią. Za
Peerelu pisano, że Gruszka to jedna z największych bitew partyzanckich drugiej
wojny. W Końskich krąży wersja mniej heroiczna: - Partyzanty, panie, tak się
popiły, że w porę niemieckich czołgów nie usłyszały i musiały walczyć.
Moczar dowodził wtedy kieleckim zgrupowaniem AL, znał tu całe wsie. Kiedy
po wojnie kierował łódzkim Urzędem
Bezpieczeństwa, jego ubecy mieli świetne rozeznanie. Wyłapywali akowców.
Dlatego Moczar to kat.
Ale swoim towarzyszom dawał urzędy. Mieli cztery klasy szkoły i kilka lat
partyzantki. - Wygralim wojnę, czas by odpocząć, zabawić się, a Mietek nas do
szkoły goni - narzekali. Pewni siebie, czerwone krawaty, pochylił się taki na lekcji i
pistolet mu wypadł z kieszeni, nauczyciel bladł. Na koneckim cmentarzu strzelali do
krzyży.
Wielu awansowało. Mędrcy wymieniają nazwiska koneckich pułkowników i
generałów milicji, SB, wiceministrów, sekretarzy z województwa i Warszawy.
Zasilali frakcję Moczara w PZPR, tak zwanych partyzantów.
Jako poseł Moczar pomagał biednej ziemi koneckiej. Budował szkoły. Zamtal
to też jego dzieło. Załatwił, że w Sielpi Wielkiej wojsko wykopało sztuczne jezioro
z wyspą i powstał popularny wśród Ślązaków ośrodek wczasowy.
Gdy przyjeżdżał pod Gruszkę do starych partyzantów, częstowali Mietka
ulubionym koneckim bimbrem. Zawsze ktoś się żalił: - Partyzantów ukrywałem,
jeść dawałem i krzyża partyzanckiego nie mam. A sąsiad dostał. Moczar kazał
sekretarzom gminnym zrobić listę. Jak poszła wieść, to się chłopy wpisywały jeden
przez drugiego.
20 lat temu było włamanie do komitetu PZPR W Końskich. Znikło trochę
gotówki, koniaki i ktoś zrobił kupę na środku gabinetu. Policja sprawców nie
wykryła, ale podczas oględzin znalazła duży worek krzyży partyzanckich. Sekretarz
się tłumaczył, że to od towarzysza Moczara. Nie można było dać od razu całemu
powiatowi, więc dawali po trochu, na 1 maja i na 22 lipca.

Fotograf na egzekucji

Na skwerku pojawia się czasem Tadeusz Borowiec, fotograf. Pamięta maj 1942
roku, kiedy Niemcy burzyli stuletnie sukiennice. Miał wtedy pięć lat, siedział u
fryzjera, a za szybą wojskowy spychacz przewracał żydowskie sklepiki.
Borowiec pokazuje portrety koneckich Żydów zrobione przez ojca: Jankiel,
Chłopiec sprzedający drewno, Szewc, Bezdomny. Antoni Borowiec miał zakład
fotograficzny od 1925 roku i po godzinach fotografował Końskie i portretował
ludzi. Jeździł po okolicy, dźwigając na rowerze aparat skrzynkowy i komplet
szklanych kliszy.
- Te zdjęcia tata robił dla siebie. Czasem wysłał na konkurs do Krakowa czy
Warszawy, ale odsyłali z uwagą „niedostateczny poziom techniczny”. Raz wysłał za
granicę i posypały się nagrody. Wyróżnienie na Salonie Fotografii w Japonii
(1933). Medal na Wystawie Sztuki Fotograficznej w Lucernie (1934). Medal w
Johannesburgu (1936).
W czasie wojny nie zamknął zakładu. Ludzie robili sobie wtedy dużo zdjęć.
Nie znali dnia ani godziny. Niemcy też się fotografowali. Żeby zrobić sobie
pamiątkowe zdjęcia z ofiarami, ciągali na egzekucje jedynego w Końskich
fotografa. Potem w ciemni siedział esesman i pilnował, żeby odbitki nie wydostały
się poza zakład. Borowiec dopiero po wojnie dowiedział się, że jego pracownik był
wywiadowcą. „Zepsute” odbitki wrzucał do kosza, potem je wywoływał i
przekazywał partyzantom.
Po wojnie ludzie szukali u Borowca zdjęć swoich bliskich. Półki uginały się
pod tysiącami szklanych negatywów. Ale było włamanie, złodziej wszystko potłukł
i archiwum Borowca przepadło.
Kiedy milicja nie miała fotografa, to brali Antoniego na akcje i wizje lokalne.
Uczył też fotografii w miejscowej zawodówce. Kiedy umierał w 1975 roku, nikt nie
pamiętał, że to wielki konecki artysta.
Tadeusz nie poszedł w ślady ojca. Uprawia tylko porządne rzemiosło. Narzeka. Jak
przejmował zakład w 1960 roku, to codziennie ktoś sobie robił pamiątkowe zdjęcie.
Jedna pani fotografowała się w każde urodziny. Miała 70 portretów. Teraz ludzie
przychodzą raz na dziesięć lat. Klientów w zakładzie przyjmuje syn Tadeusza,
Michał Borowiec. Przy okazji handluje koszulami i krawatami. Niedawno urodził
się następny Borowiec, dostał po pradziadku imię Antoni. Ale wielki czarny
powiększalnik Borowca dziedziczy Wiesław Turno, szef Kaesemka, osiedlowego
klubu kultury (Antoni Borowiec robił mu zdjęcie komunijne). Turno, jak kiedyś
Borowiec, robi zdjęcia w gumie, rzadkiej dzisiaj technice fotograficznej. Mówi, że
fotografie Antoniego Borowca z Końskich wiszą dzisiaj w muzeach amerykańskich.

Stanisław odlewał, Zdzisław lewicował

Odlewnicy skarżą się na burmistrza. Najwięcej prywatnych odlewni jest przy


Zielonej i Kolejowej, a obie ulice nieutwardzone. - Kolega Wodecki robi włazy
kanalizacyjne na eksport. Przyjeżdżają Niemcy, a tu błoto i dziury, wizytówka
Końskich.
Przed wojną Końskie było żeliwnym zagłębiem. Pracowały tu trzy wielkie
odlewnie: Neptun Mintza, Słowianin Hochberga i fabryka Kronenbluma. Najstarsza
była odlewnia Ławacza, której drzwiczki do pieców znane były w całym
Królestwie, a później w Polsce międzywojennej. Po wojnie znacjonalizowane
odlewnie połączono w Koneckie Zakłady Odlewnicze (KZO).
Trafiłem do odlewni Zbigniewa Rurarza, syna znanego koneckiego odlewnika
Stanisława i bratanka słynnego Zdzisława.
Pan Zbyszek, z wykształcenia zootechnik, bo Stanisław trzymał dzieci z daleka
od żeliwiaka, mówi, że obaj bracia zawsze się różnili. - Ojciec był za partyzantami
z AK, już jako chłopak konie im do lasu odprowadzał. A jak założył w Końskich
pierwszą po wojnie prywatną odlewnię na Kielecczyźnie, to dawał im pracę, bo nikt
ich nie chciał zatrudnić. Ten chłopak, co u Borowca wynosił zdjęcia partyzantom,
też pracował u ojca. A stryj Zdzisław to zawsze bardziej lewicował.
Zbigniew miał szklarnie i tunele foliowe, dlatego w Komitecie Obywatelskim
w Końskich reprezentował Solidarność Rolników Indywidualnych. Był radnym
pierwszej kadencji i członkiem zarządu miasta. Należy do Unii Wolności. Żeby
ściągnąć inwestorów i ratować gminę przed bezrobociem, wprowadzili z
burmistrzem (też z uw) ulgi w podatku od nieruchomości. Stosowane są do dzisiaj
(na przykład jeśli fabryczka zajmuje do 500 metrów kwadratowych, to jest
zwolniona z podatku za 60 metrów kwadratowych od każdego pracownika, a za
każdą zatrudnioną kobietę ulga rośnie o 25 procent). Pierwszy samorząd próbował
też wyprostować główne przejazdy przez miasto, ale jednej kadencji nie starczyło.
Kiedy ogrodnictwo przestało się opłacać, Rurarz wrócił do tradycji
rodzinnych (rurarz to ten, co odlewał armatnie lufy - rury).
W odlewniach koneckich sceny jak sprzed 200 lat. Technologia niewiele się
zmieniła. Mała hala, w głębi wielki żeliwiak zieje czerwoną surówką. Pod ścianami
przy długich blatach z czarnym piaskiem uwijają się formierze (albo z
niemieckiego giserzy). Chudzi, twarze czarne od pyłu. Jeden robi poidła dla świń,
drugi fajerki, drzwiczki do pieców kaflowych.
Najstarszy giser u Rurarza, Jan ze Starej Kuźnicy, dorabia do renty. Na
dwadzieścia garnków tylko jeden zepsuje. - Bo forma w piasku puści, coś się
przesunie. My tu babki z piasku robimy - śmieje się giser. Zaczynał w 1955 roku w
KZO jako siedemnastoletni chłopak. Rury kanalizacyjne lało się wtedy ręcznie. A
emalię do garnków szykował Marian Wąsik z Nieba. Jak alchemik, tylko on znał
recepturę. Zamykał się i mieszał. Inżynierowie podglądali, majster próbował go
upić i nic. Kiedy Wąsik poszedł na emeryturę, to różni mieszali, ale raz się udało,
pięć razy nie, gary trzeba było wrzucić do pieca i emaliernię zamknęli.
Odlewnia Rurarz produkuje trzy tony odlewów dziennie. A z wszystkich
prywatnych żeliwiaków w Końskich płynie co dzień sto ton żeliwa.
Giser długo nie żyje, wysiada mu kręgosłup, ma pylicę, dlatego jest taki chudy.

Inżynier bije czterech policjantów

Na skwerku 2 grudnia 2001 roku stała grupka z transparentami. Konecczanie


wychodzili z kościoła i czytali: „Kapitalizm - praca, socjalizm - bieda”. „Marsz dla
kapitalizmu” zorganizował Andrzej Poterała, inżynier konstruktor. Ma w Końskich
Zakład Automatyki Przemysłowej. Był inżynierem w miejscowej fabryce, ale kiedy
w 1982 roku, po internowaniu, wrócił do Końskich, nie było dla niego pracy.
Majstrował w domu, a kiedy zrobił sobie elektrodrążarkę z silnikiem od miksera,
ktoś doniósł, że Poterała ma radiostację. Swój pierwszy zakładzik uruchomił w
chlewie u teścia. Po tym, jak pierwszy raz włączył maszyny, wieś trzy dni nie miała
światła. W autobusie ludzie odsuwali się, bo śmierdział gnojowicą. W 1987 roku ze
znajomymi rzemieślnikami zrobił pierwszą drążarkę dla rzemiosła. Na targi w
Poznaniu nie chcieli ich wpuścić, więc postawili maszynę w przejściu i każdy na nią
wpadał. Przywieźli 100 zamówień. Dzisiaj w Polsce pracuje ponad 500 drążarek
Poterały. Ciągle je doskonali. Daje pracę 22 osobom. Ale każda jest samodzielną
firmą. Bo Poterała wojuje z fiskusem. Ostatnio poszło o jakiś NIP. Takiej akcji
policji Końskie jeszcze nie widziało. Dłubał coś w ogródku, w krótkich
spodenkach. Dopadli go i skuli na skalniaku. - Dostałem sześć miesięcy za pobicie
czterech policjantów - śmieje się Poterała.
Jest prezesem Unii Polityki Realnej okręgu świętokrzyskiego. Jesienią
startował na senatora. Nie sprzeciwia się integracji z Unią, ale według niego
Końskie nie są jeszcze gotowe. - Gdybyśmy teraz weszli, to 80 procent naszych
zakładów trzeba by zamknąć, bo nie spełniają norm.

Policjanci szukają drutu w betonie

Koło skwerku przejeżdża wolno policyjny polonez. Obok kierowcy puszysty


nadkomisarz. Stanisław Młynarczyk od siedmiu lat jest zastępcą komendanta
powiatowego policji. To on wysłał dwa radiowozy po inżyniera Poterałę. -
Prokurator kazał go przyprowadzić, czułem, że będzie awantura, więc wysłałem
zwiększone siły. Pracownicy go bronili, ktoś urwał rękaw policjantowi i przywieźli
pana Poterałę na dołek, a rano doprowadzili do prokuratora.
Młynarczyk jest ze Smarkowa, małej wioski w środku lasu. W czasie wojny
Niemcy tylko dwa razy tam zajrzeli. Dróg nie było, bali się. Ojciec Młynarczyka
pracował krótko w MO. (Potem w kopalni rudy żelaza). Opowiadał, że jak szli na
patrole, to się tak dobierali, żeby chociaż jeden umiał pisać.
Jeden z pierwszych komendantów zabił się, bo pijany wjechał na koniu w
bramę komendy i rozbił głowę. Jak Stasiu przyjeżdżał ze Smarkowa do szkoły, to
Końskie słynęło z walki na noże. Mówiło się kieleckie albo koneckie scyzoryki.
Bójki kończyły się nieraz rzezią.
Do milicji Młynarczyk poszedł w 1971 roku, zaraz po wojsku. W wojsku przez
rok był dowódcą warty w ośrodku wypoczynkowym Komitetu Centralnego w
Łańsku pod Olsztynem. Pamięta grudzień 1970 roku. - Przyjeżdżał Kociołek,
sekretarz KW w Gdańsku, była gorąca linia z Moskwą. Straż przejęli oficerowie z
Biura Ochrony Rządu. Moćzara nie wpuścili, podobno chciał strzelać. Prasa pisała,
że towarzysz Gomułka ma zawał, a my go widzieliśmy, jak chodzi po Łańsku.
Trzymali go do wiosny. Musieliśmy znać twarze wszystkich sekretarzy, bo ich się
nie legitymowało. Budzili w nocy, pokazywali nam duże portrety bez podpisu i
przepytywali.
W Końskich Młynarczyk zaczynał od „krawężnika”. Potem jeździli na targi
poznańskie po cywilu wyłapywać prostytutki i cinkciarzy. Dożynki obstawiali.
Robili zasadzki na wampira w Katowicach. 20 lat pracował w koneckim wydziale
do zwalczania przestępczości gospodarczej. Zwalczali bimbrowników i nielegalne
garbarnie skór. Robili zasadzki W lasach, rozwalali beczki siekierami.
Zajmowali się rzemieślnikami. Końskie słynęło z wielkich pras
mimośrodowych z kołami zamachowymi od lokomotywy. Małe fabryczki do
dzisiaj robią widły, łopaty, łapki na szczury. Przekuwają szyny na lemiesze. - Były
naciski z góry, żeby kończyć z lokaciarzami, bo rzemieślnicy lokowali w złoto.
Taka złota dwudziestodolarówka w 1974 roku, kiedy ja zarabiałem 3 tysiące,
kosztowała 10 tysięcy złotych. A u rzemieślnika w słoikach znajdowaliśmy ponad
100 takich monet - opowiada Młynarczyk. Chodził po sklepach z inspekcją
robotniczo-chłopską i z ORMO wyciągać towar spod lady.
Aresztowali 14 osób za kradzieże materiałów z budowy szpitala w Końskich.
Potem złotą odznakę „Zasłużony dla budownictwa” wręczył Młynarczykowi
minister Kukuryka w Warszawie.
Wytropił też, że betoniarnia państwowa nr 5 w Końskich zamiast podwójnie
żebrować betonowe kręgi do studzienek kanalizacyjnych żebrowała pojedynczo.
Drut sprzedawali prywaciarzowi. Przebicie pięciokrotne, bo drut był towarem
reglamentowanym. Kierownik, księgowa, majster i prywaciarz na ławie
oskarżonych, a policjanci nagrodzeni. Ale adwokat z Krakowa zapytał, czy policja
wyliczyła, ile kręgów zbrojono pojedynczym drutem. - Nie wiedzieliśmy. Sąd kazał
sprawdzić 50 kręgów. Wykopywaliśmy w Końskich kręgi i robotnicy je rozbijali -
śmieje się Młynarczyk. - Nie wszystkie były pojedyncze. Ale i tak poszli siedzieć,
tylko na krócej.

Najstarsza radiostacja

Jak wygląda mord po konecku? W ubiegłym roku w pierwszy dzień świąt


Bożego Narodzenia kolega w czasie libacji zabił kolegę siekierą. Porąbał, wsadził
na taczkę i jechał przez miasto. Niedaleko skwerku. Chciał go wywieźć na pola. Był
pijany, poćwiartowany kolega wypadał mu z taczki. Ktoś zauważył i zadzwonił.
Drugi przypadek. Siostry, 16 i 17 lat, też w ubiegłym roku udusiły
sznurowadłem właściciela sklepu obuwniczego. Poznały go na targowicy miejskiej
w Końskich. Obiecały wspólny seks i w lesie go zabiły. Jeździły potem z kolegami
po wsiach i handlowały butami.
Najczęstsze przestępstwo? Wejdzie na słup, odetnie drut i sprzeda. Od słupa do
słupa 50 metrów, cztery aluminiowe druty. Włazi w gumowych butach, tnie od
strony elektrowni. Koledzy zwijają. Mają 200 metrów, to prawie 40 kg, dostaną 160
zł.
Całą zimę domki kempingowe w Sielpi stoją puste. Facet wziął młotek,
odrąbał 63 zamki patentowe i sprzedał na skupie. - Ludzie się pogubili, bieda, bez
pracy - wzdycha nadkomisarz Młynarczyk. - Wielu żyje z renty babki, dziadka.
Chwytają się złodziejstwa, typowa kradzież głodowa. Idzie wiosna, to teraz rowery
się zaczną.
W ubiegłym roku policjanci z Końskich wygrali konkurs wojewody
świętokrzyskiego „Bezpieczny powiat” Chcą do Unii, bo liczą na dofinansowanie.
- Nie chodzi o pensję, tylko o sprzęt. Zajęliśmy drugie miejsce w kraju w
konkursie Radmora na najstarszą używaną radiostację tej firmy, bo w jednym z
naszych radiowozów pracuje radmor z 1975 roku.

Pierwszy cios

To miasto jest piękne, ale z lotu ptaka, W tym mieście optymizm zalewa
robaka, Narzekasz czasami, że jest ci tu źle, Chcesz rzucić to wszystko, lecz iść nie
ma gdzie…
Tak śpiewa konecka kapela Sweet Combo. Grają covery (od Beatlesów po
Ricky’ego Martina) na hotelowych bankietach w Marriocie, Sobieskim,
Gołębiewskim. Mają pod czterdziestkę. Zaczynali w kościele Świętego Mikołaja u
księdza Granata na mszach bitowych, 30 lat temu. To był prawdziwy ksiądz, mówią
w Końskich. Bez brzucha i samochodu, na kolarzówie jeździł po mieście. Na
kolędzie u biednych zostawiał ukradkiem pieniądze w przedpokoju. Jak trzeba było
ochrzcić dziecko partyjniaka, to do Granata. Zbudował pierwszy kort tenisowy w
Końskich, chłopaki nosili cegły za grzechy. Granat zmarł w 1990 roku. Ulica koło
skwerku, gdzie stoi wołga Wilczyńskiego, nosi teraz jego imię. Potem bigbitowcy
od Granata założyli zespół Trzeci Kamień od Słońca. Grali nawet w Opolu w
debiutach. Ale po wojsku przygrywali do kotleta w kieleckich knajpach, aż wyparli
ich muzycy z byłego ZSRR, bo grali lepiej i taniej.
Wrócili do Końskich. Los się do nich uśmiechnął w 1997 roku. Właściciel
firmy Heko produkującej owiewki samochodowe jest znajomym Andrzeja Gołoty.
Zamówił u nich singel przed walką mistrza z Riddickiem Bowe’em. Piosenkę
dedykowali przyszłemu mistrzowi świata:
Pierwszy cios najbardziej boli, Boski gladiator wiele wytrzyma, Orzeł na
piersi mu w tym pomoże…
Jak Gołota ją usłyszał, to się rozpłakał. Była w czołówce na polonijnych
listach przebojów. Poszła w radiu tuż przed walką. Mieli pojechać do Stanów. Ale
mistrz kropnął Bowea w podbrzusze. Nie pojechali.
Balladę o Końskich napisali trochę na złość władzy. Na 250-lecie miasta
chcieli wydać płytę z piosenkami o Końskich, ale burmistrz nie dał pieniędzy.
Namówili więc kilku biznesmenów i nagrali płytę Na marginesie ważnych spraw z
Balladą. Niektórzy poobrażali się za to na Sweet Combo. Rzadko teraz grają w
Końskich. Byli na pikniku z Marylą Rodowicz. Występują przed gwiazdą albo po
(Maanam, Bajm, T. Love, o. N. A.). Jesienią basista Piotr Sałata, z wykształcenia
odlewnik, wystąpił w TVN w programie „Droga do gwiazd” Zaśpiewał przebój
Toma Jonesa Sex bomb i wygrał. W czerwcu wystąpi w finale.

O Popiku i Sosnowskim ciąg dalszy

Mędrcy zaprowadzili mnie do dworu Tarnowskich, gdzie urzęduje magistrat i


starostwo. Od skwerku to niedaleko. Burmistrz Popik się śmieje, że ma gabinet w
dawnej stajni hrabiego. Złośliwi dodają, że jego biurko stoi tam, gdzie żłób.
O odzyskanie dawnych posiadłości zabiega rodzina Tarnowskich, w sądach
jest kilkanaście spraw. Tarnowscy zapewniają, że nie chcą zamykać parku i pałacu
dla konecczan, ale Popik się boi, że wystawią miastu rachunek za korzystanie z
pałacu przez ponad pół wieku. - Kilku gminnych budżetów na to nie starczy.
Wysłał właśnie w tej sprawie zapytanie do minister sprawiedliwości Barbary
Piwnik.
Burmistrz ma więcej powodów do zmartwień. Młodzi z Końskich uciekają, bo
bezrobocie (w powiecie 13 tysięcy). W mieście nie jest tak źle, pełno tu firm,
jednoosobowych zakładzików, handelków, straganików. Ale biedne koneckie wsie
pogarszają statystyki. Same się nie wyżywią. Słabe ziemie, małe poletka.
- Przemysł oderwał ludzi od roli, maszyn nie kupowali. Teraz jeden ma
papajkę (traktor własnej roboty), drugi konia, a inny tylko ojca z kosą.
Miasto też pracy nie da. 20 największych firm w Końskich (nie licząc szpitala)
zatrudnia 2700 ludzi, to o tysiąc mniej, niż pracowało w Zamtalu. A Zamtalu już
dawno nie ma. Padł w 1996 roku, kiedy wojewodą kieleckim był Adam Sosnowski.
Helena Obara, szefowa koneckiego AWS, zarzuca posłowi, że nie ratował
zakładu, bo chciał zniszczyć kolebkę koneckiej Solidarności. - Można było przejść
na nowe technologie, lać żeliwo sferoidalne, bardziej wytrzymałe. Ale państwo za
rządów SLD sprzedało Zamtal. Ten, co kupił, za sam złom dostał więcej, niż
zapłacił - złości się przewodnicząca.
- To związek i pani Obarowa są winni - irytuje się poseł. - Ciągle dyrektorów
zmieniali. Dlatego nie udało się wprowadzić nowej technologii.
Jednak burmistrz Popik się cieszy, że teren dawnego Zamtalu zajęły nowe
firmy.
Koneckie Zakłady Odlewnicze mają kłopoty, od kiedy żeliwne rury
kanalizacyjne zaczął wypierać zachodni plastik. Ostatnio żeliwo wraca do łask,
Niemcy kupują coraz więcej, ale odlewnię, własność skarbu państwa, czeka
prywatyzacja. Drugi przetarg wygrał jakiś pośrednik z Warszawy i ciągle nie
wiadomo, kto przejmie fabrykę.
Poseł Sosnowski czeka, aż ruszy budowa autostrad, wtedy żeliwo z Końskich
będzie w cenie.
Ponad połowa bezrobotnych to kobiety. Burmistrz liczy na firmę Atlantic,
producenta bielizny. Budują w Końskich szwalnię. Obiecali, że zatrudnią 200
szwaczek.
Konikiem burmistrza Końskich jest kupowanie ziemi pod inwestycje. Kiedy
Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa sprzedawała pod miastem 40 hektarów,
to Popik osobiście licytował. - Biliśmy się do oporu. Teraz teren uzbroimy. A
potem podzielimy. Projekt nowego osiedla już jest, 103 działki. Sprzedamy każdą
po 25 albo 30 tysięcy złotych. Ludzie już pytają, bo miejsce piękne. Zarobimy
milion - rachuje burmistrz. - Nawet jak zarobimy tylko 200 tysięcy, to też się opłaci,
bo przy budowie zarobią firmy, które potem zapłacą gminie podatek.
Po wejściu do Unii Europejskiej niewiele się zmieni - przewiduje burmistrz. -
Pewnie będziemy miastem drobnego przemysłu. Ale kto wie? Po Zamtalu, który
miał piece łukowe wielkiej mocy, mamy duże zapasy prądu. Wystarczyłoby na duże
miasto.
Przyszłość Końskich burmistrz widzi w ceramice. - Jesteśmy już drugim po
Opocznie zagłębiem ceramicznym. Końskie produkują więcej płytek niż odlewów.
Tyle że nowe, zautomatyzowane fabryki nie potrzebują wielu pracowników.
Kiedy w dziale promocji miasta zapytałem, co Końskie mają najlepszego,
powiedzieli: klimat i zapach sosnowych lasów. Dowód? - pani Katarzyna Gaertner,
kompozytorka. Hoduje pod Końskimi kozy, bo jakiś lekarz zapisał jej czyste
powietrze koneckich lasów i kozie mleko.

Krzyczę: łooooo!

Od skwerku z Kościuszką dobry rzut płytą analogową i jesteśmy przed


Piekarnią, muzyczną knajpą w Końskich. Wyklęta przez policję i władze miasta,
obsmarowana przez lokalną prasę. Piekarnię pokazał mi didżej Filiks. Gra w
Kalibrze 44, robił skrecze Kazikowi do 12 groszy. Koncertował z Kultem i z Homo
Twistem.
Mieszka naprzeciw komendy policji. Do podstawówki chodził przez park
Tarnowskich. Tata miał zakład ślusarski. Mama, farmaceutka, z drugim synem
prowadzi największą aptekę w Końskich. - Zmywałem kiedyś podłogę w aptece,
ojciec pił kawę i czytał gazetę. Był o coś wkurzony. Powiedział, że albo nauczę się
lepiej zmywać, albo wezmę się do nauki. A potem zauważył ogłoszenie. „A może
chcesz się uczyć w Stanach?”, zapytał. Rok szkolny kosztował 8 tysięcy dolarów.
W1992 roku to była wielka kasa.
Kiedy rówieśnicy kończyli ósmą klasę, Sebastian pojechał do miasteczka w
stanie Missouri. Chodził do luterańskiej szkoły średniej. Miasteczko miało jedną
ulicę, jak w westernach. Uczył się historii Biblii, świata i Ameryki. Wytrzymał rok.
- Bardzo tęskniłem, co poniedziałek dostawałem szajby. Płakałem i nie wstawałem
z wyra. Jak wróciłem, już nie byłem delikatnym chłopcem. Prawie trzy miesiące nie
mówiłem po polsku.
Przywiózł 150 kompaktów z muzyką, zasuwał na komputerze i znał dobrze
język. Średnią szkołę kończył w Kielcach.
Siedem lat temu na murze Filiksów ktoś namalował w nocy dwa głośniki,
mikrofon i płytę, podpisał „Mad Crew”. - Zapytałem mamę, czy możemy z
kumplami też sobie pomalować. Zamalowaliśmy cały mur. Tak powstała nasza
ekipa Mad Crew. To jeden z najsilniejszych składów hiphopowych w Polsce.
Z Kalibrem 44 Filiks grał w Nowym Jorku, Jersey i Chicago. Kiedyś znajomy
zostawił mu kartkę na mikrofalówce: „pierogi są dla Feel-xa” Stąd ksywa, poczuj
X, niewiadomą. Fajnie mieć takiego iksa.
Opowiada o Końskich w telewizji. - Budzę się, otwieram okno, patrzę na to
moje miasto i krzyczę: łooooo! Wyjeżdżam stąd tylko, żeby zarobić, a wydaję w
Końskich. To mój lokalny patriotyzm. Ojciec, żeby kupić sobie pierwsze dżinsy,
musiał wyładować wagon blachy. Dziś ja na jednej imprezie zarabiam dwa razy
tyle, co facet z Końskich przez miesiąc. Czasem poleci butelka piwa. Wtedy mówię
ze sceny: „Nie bójcie się, to nie bandyci ani gangsterzy, tylko zwykli gnoje, czują
się silni tylko w grupie”. Tu grupowe ataki są w modzie. Jest wielu gnoi, którzy
wciągają amfę, pakują sterydy i mają upośledzone mózgi, ale poza tym gównem w
Końskich można fajnie żyć. Szkoda tylko, że miasto wydaje tyle na discopolowe
imprezy, jakieś gówniane festyny i nie rozumie naszej muzy.
W lutym w Piekarni była trzydniowa impreza „Siódme urodziny Mad Crew” (i
dwudzieste czwarte Filiksa). Było 300 osób. Grał Kaliber, Las Congaz, zespół
bębniarzy z Gliwic, Najakotiva, Stacja Mir. Reggae grał French Man z Poznania.
Był Człowiek Nowej Ery, Wujek Samo Zło z Warszawy z nowym materiałem. Axe
Sound System i tancerze capoeiry - grupa Beribazu Polska. Młody fotograf z
Chicago przyjechał do Końskich, żeby pokazać zdjęcia z amerykańskich koncertów
Ka-libra 44. Do tego dwaj didżeje z Końskich, DJ Bart i DJ Feel-x. Nikt nikogo nie
uderzył. Teraz chcą wydać płytę z tej imprezy - Końskie live.

Przesłanie didżeja

- A Końskie w Europie czujesz? - zapytałem Feel-xa.


- Ja bym tu widział doroczny, zajebisty megafestiwal, Końskie 2005,
hiphopowe Opole. Ściągałbym ludzi z całego świata. Teraz nie ma takiego miejsca
w kraju, gdzie można zjechać i posłuchać naszej muzy. Woodstock Owsiaka to inna
muza.
A tu można by połączyć reggae z muzyką elektroniczną. Jest teren po Zamtalu,
gdzie można grać i malować grafy. W parku Tarnowskich byłby skate park dla
rolkowców. Kilka imprez jednocześnie, dla dzieci, niepełnosprawnych i starszych.
MTV i Viva będą nadawać prosto z Końskich. Za zarobione pieniądze zrobimy
jeszcze lepszy festiwal i kilka kultowych knajp. Wtedy pojawią się w tym mieście
pieniądze, miejsca pracy i poczucie, że jesteśmy w Europie - mówił Filiks,
poruszając się jak raper.
Wtedy lu-Końskich.
- Że ludzie mogą być bardziej wyluzowani, że się mówi po angielsku, że jest
internet, stałe łącza, że się Europa łączy z Polską, że Stany zaczęły napierdzielać
terrorystów, bo się w końcu pałka przegięła. Że się trzeba wziąć do roboty. I żeby
ludzie nie zapominali, że lepiej żyć dobrze niż źle. Gdzie będą się kochali, będzie
zajebiście. I słonko będzie świeciło, nie tylko na skwerku w Końskich.

Ostatnia zwrotka

Na skwerku koneccy mędrcy żartują, że Końskie do Europy wprowadzi


Kościuszko, który wyraźnie kieruje się na zachód.
Słońce chowa się za cech rzemiosł. Tadek, „czerwony nos” chwieje się i
obsikuje pomnik naczelnika. Wcisnął dzisiaj fryzjerowi trefne radio samochodowe.
Przez trawnik chłop ciągnie stary żeliwny kaloryfer. Taksówkarze zapychają
koledze fiata. Czarna wołga Wilczyńskiego trzecia w kolejce.

Korzystałem z pracy Końskie. Zarys dziejów, pod redakcją Mariana Wikiery,


Końskie 1998.

Jest gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie


miasteczko niedaleko Kielc,
Przez kapitalizm rzucone na szaniec,
Przez wielki świat i poetów zapomniane.
Prowincjonalna mała mieścina,
Łajdak, urzędnik, złodziej czy glina.
Tutaj o ludziach wszystko wiesz,
Masz kilku przyjaciół i wrogów też.
To miasto jest piękne, ale z lotu ptaka,
W tym mieście optymizm zalewa robaka.
Narzekasz czasami, że jest ci tu źle,
Chcesz rzucić to wszystko, lecz iść nie ma gdzie.
Małe miasteczko w sercu Europy,
Niedocenione jak jeden złoty,
Z całą historią upadków i wzlotów,
Z bagażem wspomnień, wzruszeń i kłopotów.
To miasto jest piękne, bo ptak tutaj wraca,
Pesymizm w tym mieście jest tylko na kaca.
Gdy wracasz do Końskich, gdzie wszystko znajome,
Bo tu jest twój dom, tu miejsce jest twoje.
Spójrz na to miasto z lotu ptaka,
Spróbuj pokochać ten pępek świata,
Zanuć czasami ten refren swojski
O Kielcach gdzieś koło Końskich.

Słowa: Dariusz Kowalczyk i Roman Cieślak muzyka: Marek Cieślak śpiewa


zespół Sweet Combo

2002
13.
My tu wszyscy na wymarcie

Siedzieliśmy przy kuchennym stole. Pani Michałowska w czapce, pan


Michałowski w kufajce i ja w cienkich spodniach, bez kalesonów. Wściekły na
siebie, że jak jakiś miastowy głupek się ubrałem, bez szacunku dla mrozu i
trudnych warunków życia. Jednego dnia bym tu nie przeżył.
W kuchni nienapalone, brudne ściany, palą tylko pod wieczór w pokoju, żeby
w nocy nie zamarznąć.
Dzwoniłem zębami, popijając chłodną kawę, i słuchałem Michałowskiego. Jak
coś ważnego chciał powiedzieć, to te swoje niesamowite oczy, zgaszone i
niebieskie, wznosił do góry. - Pan jest oczytany, to pan wie, że jest ogólnoświatowy
plan… wie pan, globalizacja i te sprawy, jeździło się trochę po świecie, byłem w
NRD i na Śląsku, to wiem, jak jest. Za dużo ludzi żyje na świecie. I jest plan, żeby
część wymarła. A Polska idzie do Europy, to musi w tym planie brać udział, chce
czy nie chce. I my tu wszyscy na wymarcie, wszyscy pegeerowcy. Taki jest plan.
- Co pan, panie Michałowski?! - Zacząłem chodzić po kuchni, żeby się
rozgrzać.
Michałowski mówił spokojnie, bez żalu, widać, że sprawę już przemyślał. I nie
żartował.
Gadaliśmy o biedzie i patrzyliśmy na mojego srebrnego nissana. Michałowski
kazał go postawić pod oknem, bo się ciemno robiło: - A ludzie, jak wilki, mogą ze
złości albo biedy coś złego zrobić.
Michałowscy mieszkają w dwojaku (to poniemiecka chałupa dla dwóch
rodzin). Dwojak stoi w Boboszewie między czworakami. Boboszewo leży w gminie
Debrzno, a gmina w powiecie człuchowskim (najbardziej na południe wysunięty
skrawek województwa pomorskiego). Powiat człuchowski miał w ubiegłym roku
najwyższe bezrobocie w kraju (33 procent), a największe bezrobocie w powiecie
ma gmina Debrzno. W tej gminie najgorsza bieda jest w Gniewnie i właśnie w
Boboszewie.
- Ale pan redaktor nie pytał ciebie o ten ogólnoświatowy plan. - Pani
Michałowska rozgrzewała się papierosem. - Masz opowiedzieć, jak się we mnie
zakochałeś.
Rok 1972, Michałowski, młody rzeźnik z Bukowa (wioska obok), wyjeżdża na
kontrakt do NRD. Zdolny chłopak, ale w domu nie było pieniędzy na szkoły.
Roboty w masarni nie znalazł. Przyjmowali w Człuchowie do fabryki kabli. Miała
być wielka fabryka, wysyłali młodych na przyuczenie do NRD. Pensja w markach,
życie na delegacji. Zakochał się w pięknej Niemce z Miśni, miała arystokratyczną
krew. - Byłby ślub, ale dziewczyna dostała się na aktorstwo - wzdycha Michałowski.
- Rzeźnik i aktorka, tego nie wytrzyma żadna miłość.
Wrócił po czterech latach. Z wielką fabryką kabli ktoś przesadził, bo nie
starczyło pracy nawet dla starych pracowników. Więc młody junak Michałowski
pojechał na Śląsk, do kopalni. Jak zobaczyli świadectwo pracy po niemiecku,
odesłali go do tłumacza. Może był za dumny, może wtedy niepotrzebnie się uniósł,
już nieraz o tym myślał. - Ale jak oni mogli tak człowieka w tę i nazad ganiać,
przecież chciałem być górnikiem, jedziesz pod ziemię, nie wiesz, czy wrócisz.
Powinni bardziej szanować takich ludzi.
Wrócił w rodzinne strony. W remizie w Słupi (wioska obok) była potańcówka.
Najładniejsza na sali była Anna, z zawodu ślusarz mechanik, w mleczarni rozlewała
mleko do butelek.
Też jej się nie ułożyło, zdolna, prymuska w podstawówce, ale na egzaminie do
technikum nie wiedziała, komu Willi z Niemców Kruczkowskiego podarował
naszyjnik. Zacięła się i koniec, rodzicom na kształceniu córki nie zależało. Kochała
się w lotniku z Debrzna, ale rzucił ją akurat przed tą zabawą w Słupi. I jak
Michałowski wszedł do remizy - oczy niebieskie, ciuchy z NRD - miłość od
pierwszego wejrzenia.
Kiedy Michałowscy opowiadali mi o tym pierwszym spojrzeniu w remizie,
ktoś zapukał do drzwi. - Kontrola! Energetyka!
Biegali po strychu z latarkami i sprawdzali zakamarki, czy Michałowscy nie
kradną prądu, bo za niepłacenie rachunków mają odcięty licznik. Jeden kabel nie
spodobał się kontrolerom. - To od sąsiadki - tłumaczył blady Michałowski. -
Pożycza nam prąd czasami, dzieci przyjechały na święta, trudno było po ciemku
siedzieć.
Michałowscy pobrali się w 1977 roku, dzieci rodziły się co roku: Sylwia,
Eugeniusz i Radek. Tułali się po pegeerach, w Boboszewie dostali pokój z kuchnią
bez wody. Michałowski pracował w oborze (100 krów, 300 jałówek, 400 byków i
200 młodzieży), robota od świtu do wieczora, a jak się cieliły, to jeszcze nocka. Do
nowego bloku się nie przenieśli, bo tam centralne ogrzewanie, więc pensji nie
starczyłoby im na kształcenie dzieci. Już pani przedszkolanka zauważyła, że dzieci
mają bardzo zdolne, a Geniu to wybitna inteligencja (Michałowski mówi na syna
Geniusz, oczy mu się świecą, kiedy mówi o dzieciach).
Radek ma w tym roku maturę, a Sylwia i Geniusz studiują w Poznaniu na
politechnice. Co miesiąc trzeba im wysłać 300 zł na akademik i coś na przeżycie.
Geniusz Michałowski już dwa razy „za wybitne osiągnięcia w nauce” dostał
stypendium premiera (Cimoszewicza i Buzka).
Kiedy siusialiśmy z Michałowskim za szopą (z szacunku dla gościa
zaprowadził mnie w najbardziej ustronne miejsce), tłumaczył mi, że my, wszyscy
ludzie, jesteśmy tacy sami, no, mniej więcej, ale jedni mają wykształcenie i są
panami, a drudzy nie mają i zostają na dole, a przecież wykształcenie - rzecz nabyta.
Więc tyrał w pegeerze, żeby dzieciom dać wykształcenie. Jak padały pegeery,
tyrał za połowę wypłaty. Boboszowskie pola wziął senator Stokłosa, zatrzymał
tylko kilku traktorzystów. Obora była pusta, a Michałowski niepotrzebny, dostał
trzy miliony starych złotych odprawy. Odtąd żebrze o pracę. Kopał rowy, zbierał
śmieci przy drodze i kamienie z pola, zamiatał ulice w Debrznie, w Scholastykowie
zbierał ziemniaki, malował ławki i znaki drogowe. Michałowska zamiatała w
szkole i domu kultury. Latem przyjeżdżają dzieci, cała rodzina zbiera truskawki i
porzeczki u chłopów. Za truskawki spłacają długi, za porzeczki robią zapasy na
zimę. Jedzą groch, ziemniaki i kapustę.
Żeby dostać kuroniówkę, trzeba w ciągu półtora roku przepracować rok, takie
są przepisy. Michałowski przez ostatnie osiem miesięcy sadził las, pożyczył rower
od brata i dojeżdżał. Ale w grudniu w powiecie skończyły się pieniądze na roboty
publiczne i do kuroniówki brakuje Michałowskiemu cztery miesiące pracy.
Denerwuje się, bo jak do marca nie dostanie roboty, to te osiem miesięcy
przepadnie i będzie musiał zaczynać od nowa.
Ktoś teraz powie: „Aha, a jednak pegeerusom tylko kuroniówka w głowie!”
Tak samo pomyślał pracownik z człuchowskiego urzędu pracy, kiedy
mówiłem mu o kłopotach Michałowskiego. - O, pan redaktor też się złapał w
pułapkę, zaczął pan myśleć jak oni, a ich trzeba aktywizować.
A Michałowski marzy o stałej pracy, ale wie, że na tej po-pegeerowskiej ziemi
roboty nie ma, że jak tylko przepracuje 12 miesięcy i zdobędzie prawo do
kuroniówki, to mu zaraz pracę zabiorą i dadzą innemu, który czeka w kolejce bez
żadnych środków do życia. A jak z kolei tamten wysłuży sobie kuroniowe za 12
miesięcy pracy fizycznej, to odbiorą mu tę miotłę czy łopatę, żeby ratować
następnego w kolejce. I tak dla wszystkich „Michałowskich” nie starczy miotły i
łopaty. Zostają grosze z pomocy społecznej.
W Debrznie ludzie opowiadają, jak to na zebraniu z posłem Królem z
gdańskiej Unii Wolności wstał jakiś chłopina: „Panie pośle, pożyczyłem 10 złotych
od kolegi na bilet do Człuchowa, bo u nas w opiece powiedzieli, że nie dadzą
zasiłku, jak nie przywiozę z powiatu zaświadczenia, że jestem bezrobotny. Bilet tam
i z powrotem kosztuje 9,60 zł, z opieki dostałem 10 zł, oddałem koledze, zostało
mi 40 groszy” I się chłop rozpłakał. Co na to poseł Król? Ludzie nie pamiętają.
Mam swoje lata i wiem, że po szosach pegeerowskich trzeba jeździć ostrożnie.
Było ze sto metrów do białej tablicy „Debrzno” Środek dnia, leży chłop przy
drodze. Duży szczeniak, czarny jak diabeł, biega wkoło, jakby szukał pomocy dla
pana. Ten szczeniak mnie poruszył. - Co jest? - pochyliłem się nad człowiekiem.
Chyba po pięćdziesiątce, głowa obsypana przydrożnym piaskiem, czapka uszatka
obok, spodnie po pas zmoczone. Jeden laczek w rowie, drugi na szosie. - Ktoś pana
potrącił? Może pomóc? - chciałem go posadzić pod drzewem. - Nie zachodzi taka
potrzeba - wybełkotał bardzo uprzejmie.
O pijaństwie pegeerowców pisać to żadna sztuka. Wiadomo, że wielu pije. Ale
miałem opisać nieszczęścia w powiecie zagrożonym najwyższym bezrobociem,
więc wódki nie mogłem pominąć. Tyle że w tych wszystkich chałupach, blokach,
czworakach, dwojakach i barakach, które odwiedziłem, włócząc się po powiecie,
ani też pod sklepikami, stodołami i chlewikami nie widziałem pijanych. Taki traf.
Tylko ten przy tablicy Debrzno, aha, i jeszcze tamtych dwóch w barze.
Bar: barman i dwóch pegeerowców z osiedla popegeerowskiego. Siedzą
osobno i patrzą w telewizor zawieszony pod sufitem ze styropianu. Jeden
pięćdziesiątkę chlup! i popija piwem. Powtarza zestaw kilka razy, aż przestaje
rozumieć, o co w tym brazylijskim serialu chodzi. Drugi w czapce, już dawno piwo
wypił, wpatruje się smutno w pustą butelkę, czasami potrąci, zakołysze, może
barman się ulituje i postawi na krechę. „Cały, kurde, dzień gibałem w pieczarkarni,
na czarno obornik wyrzucałem, dostałem, kurde, 30 zł i oddałem barmanowi za te,
kurde, wszystkie piwa, co je piłem ostatnio na krechę. W kieszeni, kurde, pusto,
kobieta, kurde, zrobi piekło. Najlepiej by się upić, ale, kurde, za co?”
Część pegeerowców pracuje na czarno, bez zus-u, najmują się nawet za dwa
złote na godzinę. Dziesięć złotych to w okolicy spory pieniądz, a nauczyciel,
urzędnik, każdy, kto ma stałą pracę, to burżuj.
- Najgorzej jest w listopadzie - usłyszałem od pegeerowca (trzeźwego) koło
sklepu w Boboszewie. - Siedzisz przy oknie, po horyzont pusto, traktorzyści
Stokłosy dawno zjechali z pola, nic się nie dzieje, z drugiego piętra dobrze widać.
Cielętnik i chlewnia w ruinie. Czasem przemknie sąsiad z belką (gdzie on jeszcze
belkę znalazł?). Drugi sąsiad z gałęzią, odciął z drzewa koło pałacu. Zamknie się w
komórce i rżnie na opał. Józek od Mystków kręci się na rowerze po placu
manewrowym. Jak tu nie wypić? Ale teraz już tak nie piją jak dawniej. Każdy
walczy, żeby przeżyć. A jakby pan widział, jak tu kiedyś było. Ciągniki w rzędzie,
kombajn i przyczepy po drugiej stronie, załoga stoi na porannym apelu. Kierownik
mówi, co jest dzisiaj do roboty. Że upadki w chlewie trzeba zmniejszyć, bo padłe
świnie statystyki psują. Zapierdalało się, proszę pana, w pegeerze od skowronka do
żaby.
Gosia ma 21 lat, włosy kolorowe, kolczyk w uchu. Mieszka w Boboszewie u
rodziców (trzy pokoje w bloku). Sprząta na pół etatu w szkole w Myśligoszczy.
Sześć lat temu kończyła tu ósmą klasę. Nie poszła dalej się uczyć. Nauczyciele
mówią, że szkoda dziewczyny, bo była dobrą uczennicą, winią rodziców, że nie
dopilnowali (- Na papieroski mieli, ale na bilet autobusowy do szkoły nie
starczyło). Gosia ma pretensje do siebie. Jakoś jej się wtedy nie chciało, kiedy
koleżanki z klasy jechały do Człuchowa złożyć papiery do technikum. Rok później
jeszcze bardziej jej się nie chciało. Siedziała w domu, patrzyła to w okno, to w
telewizor. Nie wychodziła, z nikim się nie spotykała. Ocknęła się po siedemnastych
urodzinach, przestraszyła, że się tak zasiedzi na resztę życia. Chciała się uczyć na
kucharkę w wieczorówce, ale dużo zapomniała ze szkoły i bała się, że nie da rady.
Gosia pamięta, że u nich bieda przyszła, jak się przeprowadzili do nowego
bloku, w 1990 roku. Mieszkanie i woda miały być za darmo, tak obiecywał
kierownik, a później kazali płacić. Praca w pegeerze się skończyła, a opłaty rosły.
Tata pracował dorywczo u chłopów, za worek ziemniaków albo za kaczkę. - Jak się
kupiło buta, to nie było na chleb.
Dzisiaj tata bez pracy, mama na kuroniówce, tylko Gosia ma pół etatu. Nawet
kuroniówki z tego pół etatu nie wyrobi. Chłopak Gosi naciska, chce się żenić. A
Gosia? - Chajtnąć się łatwo, ale potem nie ma za co żyć i gdzie mieszkać, a jak
dzieciaki na świat przyjdą, będzie im tak źle jak mi.
Broda zaczyna jej drżeć. Lepiej już weźmie miotłę i pozamiata.
- Wiele dzieci tak kończy naukę - mówi Piotr Sułkowski, dyrektor wiejskiej
szkoły w Myśligoszczy. - Nawet jak pójdą dalej, to często przerywają naukę, bo nie
starcza na autobus. Albo starsze dziecko w internacie, młodsze dojeżdża, bo nie ma
na internat, potem nie ma na bilet i musi zrezygnować.
Sułkowski uczył fizyki Eugeniusza Michałowskiego. - Geniu to był cud.
Wyjątek w skali kraju. Ale na początku wcale się nie wyróżniał. W siódmej klasie
tróją z fizyki na pierwszy okres, aż tu nagle w drugim półroczu zaskoczył. Zaczął
mi wszystkie zadania w pamięci rozwiązywać, jak komputer - wrzucasz mu dane,
wychodzi wynik. Uwierzył w siebie. Ale humanistycznymi przedmiotami Geniu się
nie przejmował, trzeba było mu pomóc, przekonać nauczycieli, żeby dali szansę. I
proszę, chłopak na studiach. A w takim szkolnym molochu z tysiącem uczniów kto
by Genia zauważył? Ile dzieci się zmarnuje, bo rodzice nie pomogą.
- Niektóre dzieci same walczą - wtrącają nauczycielki. - Dojeżdżają rowerem
do szkół, zbierają puszki, butelki, złom, byle się dalej uczyć. Geniu do dzisiaj, jak
przyjeżdża do domu, to z dworca w Lipce idzie pieszo ponad 10 kilometrów.
Deszcz, nie deszcz.
Na dużej przerwie jest dożywianie. 85 uczniów dostaje bułkę obłożoną
serkiem topionym i herbatę (chociaż pomoc społeczna płaci tylko za kilkoro
dzieci). Jakiś maluch wczoraj się popłakał, bo usłyszał, że skończyły się pieniądze
na szkolne śniadania. Nie mógł się uspokoić. Dyrektor Sułkowski cieszy się, bo
dostał od Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa 2 tysiące złotych, musi
starczyć na bułki do końca roku. Czasem szkołę zasponsoruje miejscowy radny,
gminna komisja rozwiązywania problemów alkoholowych zafunduje wycieczkę do
Kotliny Kłodzkiej, do Warszawy albo na basen do Piły.
Nauczycielki mówią, że z frekwencją najgorzej jest w czerwcu i we wrześniu.
Dzieci pracują, w czerwcu - truskawki, jesienią - wykopki, potem kapusta. Latem też
nie wypoczywają, tylko zbierają, co się da. Matki nieraz piszą usprawiedliwienia, że
nie stać rodziny, żeby ich drugo-czy trzecioklasista siedział w ławce, zamiast
zbierać truskawki z rodzicami.
Wiejska szkoła uczy, daje pracę (palacz, sprzątaczka, woźny), pomaga napisać
podanie, zadzwoni po pogotowie, pouczy. Na przykład idzie szkolna komisja po
domach: nauczycielka, pani z pomocy społecznej. Sprawdzają, jak mieszkają
uczniowie, i przy okazji tłumaczą różne rzeczy rodzicom. - Mówimy kobiecie, żeby
się zabezpieczyła, bo płacze, że konkubent ją zmusza, a ma już siedmioro dzieci.
Daliśmy jej na bilet do Człuchowa i na pigułki, nie pojechała - opowiadają
nauczycielki. - W innej rodzinie siedmioro dzieci, najstarsza córka ma 17 lat i
dwoje swoich. Mieszkają razem.
Ale większość rodzin się stara, dbają o dzieci, tylko nieszczęścia za dużo. Jak u
tej sprzątaczki z wiejskiej szkółki. Rentę jej cofnęli. Ma cukrzycę i nadciśnienie,
przyszła z płaczem, żeby pani nauczycielka napisała odwołanie. Odpowiedzieli jej
potem: „odwołanie załatwione odmownie”. Położyła pismo na stole i powiedziała,
że idzie na chwilę do ogrodu. Dobrze, że córka zauważyła, jak matka chowa
sznurek do fartucha. Pobiegła za nią. Matka wiązała się do starej gruszki. Szybko do
szkoły, telefon i pojechały do psychiatry.
A innej kobiecie z tej samej wioski psycholog nie pomógł. Ludzie teraz
mówią, że była słaba psychicznie i bieda ją złamała. Już przedtem mówiła
nauczycielce, że chyba nie da rady. Jak podręczniki trzeba było kupić albo jak
chłopcy mieli jechać na klasową wycieczkę, prosiła wychowawczynię, żeby za nich
wyłożyła, ona potem odda. I zawsze oddawała. Dla tych swoich bliźniaków
wszystko by zrobiła. Ale widać, że się wstydziła biedy, że wszystkich musi prosić.
Poszła nad wodę, rybacy ją znaleźli. Miała trzydzieści parę lat. Rok temu to było, w
czerwcu, chyba jeszcze przed rozdaniem świadectw. Jej bliźniacy kończyli ósmą
klasę. Jeden się załamał. Chciał się w przepaść rzucić na szkolnej wycieczce w
górach. Potem wychowawczyni powiedział, że on też się nadaje tylko do tego, co
zrobiła mama. Dzisiaj uczy się na piekarza.
A w sąsiedniej wsi powiesił się dziesięciolatek. W czwartej klasie.

Lipcowe cielaki liczyliśmy w czerwcu

Nocowałem w Inkubatorze Przedsiębiorczości w Debrznie. Nocny stróż zdjął


czapkę, nisko się ukłonił i zanim się spostrzegłem, dźwigał moją torbę podróżną.
Potem się okazało, że to pan inżynier po Akademii Rolniczej w Lublinie Alfred
Sieńkowski, kiedyś znana osoba w powiecie, były zootechnik i pracownik Instytutu
Ochrony Roślin. Stróżuje, bo innej pracy nie ma, siedzi w nocy i słucha Radia
Maryja. Opowiadał mi w stróżówce o świetności człuchowskiego kombinatu.
Twórcą i wieloletnim dyrektorem kombinatu, podobno największego w PRL-
U, był Bronisław Juśków. „Ja jestem dąb rosochaty i nie pozwolę, żeby mnie byle
kundel obsikiwał”, grzmiał na naradach, kiedy go jakiś pismak obsmarował. „Ja
watażka, ja Podolak” mruczał pod nosem. W pegeerze mówili, że z wyglądu do
Miłosza podobny. Kolega frontowy premiera Jaroszewicza (podobno pochodzili z
tej samej wioski). Trzy lata, tak jak Gomułka, siedział w więzieniu za „odchylenia
prawicowo- -nacjonalistyczne” Potem już do partii się nie zapisał, powtarzał tylko:
„Ten, co mi zabrał legitymację, niech mi ją odda” ale Bierut już nie żył. Był posłem
ziemi koszalińskiej (chyba trzy albo cztery kadencje).
W Człuchowie nie chodziło się załatwić sprawy do pierwszego sekretarza,
tylko do Juśkowa, nawet sekretarze z województwa do niego przyjeżdżali, żeby
popchnął coś w Warszawie. Do Spychalskiego dzwonił: „Marian, dawaj żołnierzy
na wykopki”
Pegeerowski rok kończył się w czerwcu i wtedy Juśków zbierał meldunki z
wszystkich swoich pegeerów. Ludzie wiedzieli, że potrzeba dobrych wyników.
Kombinat miał 33 tysiące hektarów, 50 tysięcy świń, 16 tysięcy bydła i 3,5 tysiąca
pracowników. - Nieraz trzeba było dolać do mleka trochę wody, żeby było więcej
litrów - opowiadał Sieńkowski. - Cielaki, które miały się urodzić w lipcu, liczyło
się już w czerwcu. Premia z Funduszu Rozwoju Trzody Chlewnej przysługiwała
tylko wtedy, jak świniak przekroczył normę - 470 gramów wagi na miesiąc - więc
kolega wpisywał 471 gramów. W Lubelskiem spis rolny był w maju, a u nas w
czerwcu, jak policzyli byki w Lubelskiem, to my od nich trochę braliśmy i liczyli te
byki u nas. Ale niech pan nie myśli, że tu się tylko kombinowało, to był naprawdę
dobry kombinat.
Potem Juśków jechał do kolegi premiera i meldował o wynikach
człuchowskiego kombinatu. Bili różne rekordy, najwięcej mleka w Polsce,
największa obsada świń i krów. Gazety pisały, że w człuchowskim kombinacie
ziemniaki już w lutym posadzone. A że potem wymarzły…?
Inne pegeery nie jeździły z meldunkami do Warszawy, ale Juśków wiedział, co
robi, meldował koledze Jaroszewiczowi i przywoził 20 albo 30 talonów na fiaty,
polonezy i zaporożce dla załogi. Załatwiał przydziały na sadzeniaki i nawozy,
radiotelefony dla brygadzistów. Papę, cement, asfalt. W innych pegeerach błoto po
kostki, a u Juśkowa nawet w najmniejszym pegeerku asfaltowe drogi. Inni vistulami
jeszcze jeździli, a u Juśkowa bizony szły w pole.
Pod Debrznem otworzył fermę na 12 tysięcy tuczników, mówiło się „świńskie
zagłębie”. W 1976 roku dla pracowników zagłębia wybudował w Debrznie
pierwsze w kraju, wzorcowe agromiasteczko - bloki dla dwustu rodzin, zakładowy
sklep mięsny, spożywczak, przedszkole, biurowiec i budynek socjalny „Manhattan”
Miał wielkie plany. Chciał przejąć wszystkie indywidualne gospodarstwa w
powiecie, mleczarnię, piekarnie, elewatory, cały powiat. Zarządzać tym molochem
chciał z powietrza, nawet samolot załatwił (- Tam dosiać! Dlaczego kombajny nie
w polu? - rozkazywałby z góry, ale PRL się skończył).
Im większy kombinat Juśków budował, tym więcej młodych ludzi ściągało z
całej Polski. Teraz nie mają pracy.
Ryszard Bąk z Ostrowa Wielkopolskiego trafił do kombinatu Juśkowa w 1975
roku, zaraz po poznańskiej Akademii Rolniczej. Był zastępcą dyrektora pegeeru w
Przechlewie (jednego z czterech zakładów kombinatu), dzisiaj reprezentuje w
powiecie gdański oddział Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa. Mieszka w
Przechlewie na osiedlu imienia Bronisława Juśkowa.
Z 33 tysięcy hektarów pokombinackiej ziemi 900 hektarów Agencja oddała
lasom na zalesienie, 5 tysięcy sprzedała, a 20 tysięcy wydzierżawiła. Reszta czeka
na chętnych. 4,5 tysiąca
hektarów wzięła spółka duńskich rolników POLDANOR. Zatrudniają 300 osób
i produkują żywiec, kilkadziesiąt tysięcy świń rocznie. 600 hektarów wydzierżawił
holding Stokłosy. Agencja sprzedała 2200 mieszkań popegeerowskich, zostało
jeszcze 500.
Z siedmiu gorzelni dawnego kombinatu trzy sprzedano, cztery
wydzierżawiono. Sześć nadal produkuje. Najgorzej jest z chlewniami i oborami.
Większość idzie w ruinę, tak jak budynki w Boboszewie, które wydzierżawić
Stokłosa.
- Jeżeli 33 tysiące hektarów ziemi - myślałem głośno - dawało w kombinacie
pracę dla 3,5 tysiąca ludzi, a teraz większość tej ziemi - 25 tysięcy hektarów - jest
nadal uprawiana, to skąd takie duże popegeerowskie bezrobocie? - Zaczęliśmy z
dyrektorem Bąkiem liczyć. Okazało się, że w kombinacie na każde 10 hektarów
ziemi przypadał jeden zatrudniony pegeerowiec, teraz - niecałe 0,3. Bąk szacuje, że
dzisiaj ta ziemia daje pracę najwyżej 600 osobom.
Dlaczego? Bo inne technologie i inne uprawy. Na przykład, najwięcej rąk do
pracy potrzebuje kartoflisko, w kombinacie ziemniaki uprawiano na 4 tysiącach
hektarów. A dzisiaj nikt z tych dużych dzierżawców nie uprawia ziemniaków. W
chlewie czy w oborze też już nie trzeba tylu pracowników, co za Juśkowa.
W Dziejach ziemi człuchowskiej wyczytałem, że za czasów pruskich powiat
też nie stał najlepiej. Ziemie były słabe. Ludzie wyjeżdżali za pracą. Ziemia
człuchowska była jednym z 12 powiatów pruskich o najniższej dochodowości z
hektara ziemi ornej. Dopiero pod koniec lat dwudziestych dotowanie i oddłużanie
gospodarstw we wschodnich regionach przez państwo pruskie (program Osthilfe -
pomoc dla wschodu) poprawiło sytuację gospodarzy.
Alfred Sieńkowski pokazał mi osiedle. Szliśmy ze stróżem inżynierem śladami
Edwarda Gierka, między blokami z wielkiej płyty prosto do Zenona Zemkego. To
nieprawda, co ludzie gadają, że na okoliczność wizyty pierwszego sekretarza
Zemke dostał z kombinatu meble na wysoki połysk, a potem nie chciał ich oddać.
Ale że Gierek szedł do Zemkego po ciepłym jeszcze asfalcie, to fakt. I że krowy
szamponem wtedy myli, a rano przesadzali ziemniaki ze środka pola na brzeg, bo
koło drogi kartoflisko wyłysiało, to wszystko prawda.
Zemke był jednym z przodowników człuchowskiego kombinatu, 17 lat na
traktorze, potem 22 lata jako kierowca zaopatrzeniowiec żukiem szukał po Polsce
części zamiennych. Miał 12 lat, kiedy zmarł mu ojciec. Przez dwa lata próbowali z
matką obrabiać gospodarstwo, ale bez elektryczności, przy lampie naftowej, nie
dali rady. Zenka półsierotę przygarnął pegeer. Chwali Gierka, bo „zapalił zielone
światło dla rolnictwa” Pół godziny rozmawiali. Gierek nie usiadł, bo w mieszkaniu
było ciasno, ci z telewizji, delegacja z komitetu, ze 30 osób. Zagadnął do żony i
dzieci: - Jak wy mi pomożecie i ja wam pomogę, to razem zbudujemy nową Polskę.
Trzy dni później zajrzała do Zemkego delegacja z radzieckiego sowchozu,
kręcili głowami, że takich ładnych mieszkań to oni nie mają. Zemke ma 56 lat, od
siedmiu jest na zasiłku przedemerytalnym (600 zł). Żonie, byłej kucharce
zakładowej, niedawno cofnęli rentę. Z chorym kręgosłupem sprzedaje w
osiedlowym spożywczaku - jako pracownica interwencyjna, od maja do maja, żeby
wyrobić kuroniówkę. Sześć lat temu kupili używanego fiata. Likwidację pegeerów
Zemke nazywa ludobójstwem. - Jakby nas żywcem zakopali, w całym kraju to
prawie trzy miliony ludzi. - Przeciera okulary. - Dla mnie to był szok, całe życie
uczciwie pracowałem, robotę szanowałem, co miesiąc prawie 400 godzin w pracy.
Chwila i po zakładzie, nawet odprawy nie wzięliśmy, żeby nie pogrążać zakładu. Do
końca ratowaliśmy pegeer.
W powiecie człuchowskim, który ma 58 tysięcy mieszkańców, poziom
bezrobocia się stabilizuje. Co miało w powiecie paść, już padło i bezrobotnych nie
ma skąd przybywać, nie licząc ponad 400 absolwentów, którzy w czerwcu każdego
roku rejestrują się w urzędzie pracy. Przybywa za to tych bez prawa do kuroniówki.
31 grudnia 2000 roku aż 72,6 procent bezrobotnych zarejestrowanych w
powiatowym urzędzie pracy nie miało prawa do zasiłku. A blisko połowa z nich to
kobiety. Gmina Debrzno ma najwyższe wskaźniki bezrobocia - tu z 9700
mieszkańców 1570 nie ma pracy, a 78,7 procenta, bezrobotnych nie ma też
kuroniówki.
Z powiatowych statystyk wynotowałem, że ponad połowa mieszkańców ziemi
człuchowskiej żyje na wsi, a byli pegeerowcy to 20 procent mieszkańców powiatu.
Blisko 80 procent bezrobotnych ma wykształcenie podstawowe i zawodowe, a
ponad 20 nie ma pracy dłużej niż dwa lata.

Panie ministrze Komołowski

Krystynę Pankowską spotkałem w boboszewskim sklepie. Ładna, ma pieprzyk


na policzku i porządek w domu. Dwie córeczki, starszą urodziła zaraz po
podstawówce. Przyszła do sklepu po koncentrat pomidorowy. Zrobi na obiad
pomidorową. - Jak zamknę sklep, to w tym Boboszewie chyba wszyscy poumierają
- wzdychała sklepowa, dopisując słoiczek koncentratu do długu Pankowskich. -
Więcej mam w zeszycie niż w kasie. Przecież w sąsiednich wsiach na krechę im nie
dadzą, tam mają swoich biedaków.
W Boboszewie jest tylko jeden sklepik, w popegeerowskim pałacu (główne
wejście zabite dechami).
Pankowska chce napisać list, jeszcze nie wie do kogo i wątpi, czy ludzie
uwierzą. Nie żeby się żalić, tylko żeby ludzie wiedzieli, jak się żyje w Boboszewie.
Raz nawet do Boboszewa przyjechała telewizja. Bo się zrobiła afera. Obory
stały od lat puste, nie wiadomo, kto wyciągnął pierwszą belkę na opał. Potem
zniknęła druga i dach się zawalił. Ludzie zaczęli cegłę odzyskiwać. Całe rodziny
czyściły, szła po dziesięć groszy za sztukę. Przyjechała policja, a za nią telewizja.
Ledwo Pankowska zaczęła mówić do kamery, jak się żyje w Boboszewie, to jej
przerwali. „Taśma się kończy, a musimy jeszcze kapliczkę przed blokiem nakręcić”,
powiedzieli.
Już nieraz myślała, żeby może do „Teleexpressu” napisać albo do prezydenta,
a najlepiej do Komołowskiego, on chyba jest ministrem od biednych i
bezrobotnych. Pankowska napisałaby tak: „Panie ministrze Longinie Komołowski,
dlaczego burmistrz czyta gazetę, jak ja do niego…?”. Albo inaczej: „Dlaczego się
popłakałam na korytarzu? Bo byłam w Debrznie u burmistrza prosić o pracę, ja do
niego mówię, a on czyta gazetę. Nie chodzi mi o to, że burmistrz jest źle
wychowany, on jest stary wojskowy i wie, jak się zachować, ale że mnie już nie ma.
Tak się poczułam. On już nie może dla nas nic zrobić, chce zapomnieć. Czy pan też
by czytał gazetę, jakbym do pana przyjechała prosić o pracę?
Niech pan do nas przyjedzie i posiedzi u nas w kuchni, ale teraz, zimą, bo latem
nędzy nie widać, człowiek się przy truskawkach opali, dzieciaki biegają nad
jezioro, a to żabę słomką nadmuchają, zrobią ognisko… Najgorzej jest w styczniu,
w lutym… do pierwszego hakania truskawek. Wtedy człowiek w nocy już leci na
plantacje, żeby zdążyć przed innymi. Szukasz wolnego rządka truskawek, stajesz i
czekasz, aż przyjdzie plantator i powie, żeby hakać.
Albo, panie ministrze Komołowski, inna sprawa. Dlaczego pan z opieki
społecznej, taki młody, powiedział, że jestem niezaradna? Poszłam do niego i
mówię, jak tu przeżyć za 70 zł miesięcznie, bo tyle dają rodzinnego, a innych
dochodów nie mamy. Niech dadzą jakąś pracę, cokolwiek. I dlaczego dają
zapomogę Iksińskiej, jak ona ma dziesięć razy więcej od nas? Nie chciał mi
wierzyć, więc mu liczę, że Iksińska ma zasiłku tyle, alimentów tyle… A on mi na to:
- A, bo pani jest niezaradna. Jakby się pani rozwiodła z mężem, zaskarżyła go o
alimenty, mąż nie ma nic, toby wam z funduszu alimentacyjnego płacili. Tak mnie
skołował, że zaczęłam myśleć, może ma rację. Ale jak tak się rozwieść, kiedy my z
mężem się kochamy, dziewczynki by płakały.
Panie ministrze, codziennie kupuję trzy bochenki po 1,70 zł (w piątek 6
bochenków), trzy razy w tygodniu po dwa litry mleka po 1,20 zł i dwa razy
margarynę Delmę na chleb po 2 zł. Dwa kilo cukru po 2,80 zł i dwa kilo mąki po
1,50 zł. Raz w tygodniu w masarniczym w Debrznie metkę albo cebulową (razem 30
zł). Na obiad naleśniki, zupa pomidorowa, ogórkowa, ziemniaki (swoje z ogródka).
Czy ja jestem niezaradna, panie Komołowski?
Mąż od maja nie ma zasiłku. Z zawodu ślusarz mechanik, za pegeeru naprawiał
maszyny rolnicze, chwyta się każdej roboty, ostatnio w Myśligoszczy
przeprowadzał dzieci przez drogę. Choruje na żołądek, ale leków nie ma za co
wykupić.
Albo Pistka Krystyna, sąsiadka, co do mnie teraz przyszła i mi podpowiada.
Dziesięć lat była dojarką, ma siedmioro dzieci. Jedzą zupę szczawiową, szczaw
zaprawia latem w słoiki. Jedzie się wcześnie rano do Debrzna i stoi pod mięsnym
po darmowe kości dla psów. Gotuje kości, do tego szczaw i chleb.
Wszędzie chodzimy pieszo albo jedziemy rowerem, bo autobus kosztuje dwa
bochenki chleba.
Pistka mówi właśnie, że jak jutro energetyka odetnie jej prąd, bo nie płaci, to
ona się chyba też odetnie od tego życia.
Z poważaniem, Krystyna Pankowska z Boboszewa”.

2001
14.

Kamienica Polska na żądanie

Odpust na świętego Michała.


Przyjechali straganiarze z Częstochowy i bezrobotny skrzypek z sąsiedniej
gminy.
ŁKS Kamienica Wielka przegrał na wyjeździe z Polonią Poraj 2:4. Kibice się
pobili, bo wioski walczą o awans do klasy okręgowej. Była procesja wokoło
kościoła. Grała strażacka orkiestra dęta. W sklepie u pani Szczerbakowej trwała
promocja: „Przy zakupie dwóch fantazji kawa cappuccino gratis”. Na ulicy
Kopalnianej spaliła się stodoła.
Pod wieczór do wsi przyjechało piętnastu młodych Hiszpanów. Po Kamienicy
Polskiej krążyły darmowe autobusy częstochowskiego Auchan, łowiąc ludzi na
zakupy. Ksiądz o głosowaniu nic nie powiedział, tylko ostatnia modlitwa była za
„szczęśliwe wybory”. Pani Danusi, wieloletniej gospodyni domowej, która razem z
koleżankami z kółka różańcowego dźwigała w procesji obraz świętego Michała,
nikt nic nie musiał mówić.
Zaraz po sumie wsiadła na damkę i pojechała do przedszkola oddać głos na
Leppera.
Bo tak mówili w Radiu Maryja, a ona w nocy dużo słucha.
- Słyszałem, że ojciec Rydzyk jest za Kaczyńskimi - dziwiłem się.
- Nie, kazali na Leppera - upierała się gospodyni.
W wyborach cztery lata temu frekwencja w Kamienicy Polskiej sięgała 50
procent.
Niewielka wieś spod Częstochowy znalazła się w krajowej czołówce gmin,
które głosowały na lewicę.
SLD zdobyło tu 64 procent głosów, druga była Samoobrona (8 procent).
Dzisiaj tyle się tu działo, że kto chciał, mógł zapomnieć o wyborach.
Ludzie się krępują, nie chcą mówić, na kogo głosują.
Nie pamiętają, na kogo głosowali cztery lata temu.
- AWS wtedy było? - Upewniają się.
Saksofonista ze strażackiej orkiestry dętej głosował dziś na PSL, bo osobiście
zna kandydata.
Cztery lata temu na SLD, chyba. Wiele lat grat po weselach, a trzydzieści lat
temu kupił wtryskarkę i zaczął robić plastiki - doniczki, pudełka, ostatnio stojaki
pod sztuczne choinki.
Ma dwóch pracowników. Nie narzeka, tylko że teraz z towarem coraz dalej
trzeba jeździć.
Jedna trąbka głosowała na PO, druga na PIS, a klarnet na lewicę, jak cztery lata
temu.
Bęben (długie włosy, ma swój zespół rockowy) głosował na platformę
Korwin-Mikkego.
Sołtys Ryszard Polaczek, który w rozpiętym mundurze Ochotniczej Straży
Pożarnej wracał po sumie do domu, przewidywał tym razem remis. Pół na prawicę,
pół na lewicę, a frekwencja jakieś 45 procent, bo się ludzie zniechęcili.
- Ale mogę się przeliczyć, jak w wyborach do europarlamentu.
Na Buzka ludzie narzekali, a potem patrzę, Buzek u nas na pierwszym miejscu,
przed Gierkiem Adamem.
Kamienica Polska to ulicówka, wąska i długa na 5 kilometrów, z jednym
lekkim zakrętem pośrodku.
Z jednego końca boisko, potem remiza, kościół, bank spółdzielczy, dom
kultury z basenem kąpielowym (mówi się „nad basenem”).
Dalej ulica się wznosi, jest urząd gminy, poczta i szkoły (mówi się władza jest
„na górce”).
Za górką, w dole mały asfaltowy placyk.
Parę sklepików, totolotek z kolorową prasą, na którym dzieciaki napisały „seks
shop”, monopolowy i fryzjer (mówi się „na dołku” albo „Manhattan”). Dwie sosny
pośrodku obwieszone plakatami wyborczymi. Za Manhattanem huczy trasa
Warszawa-Katowice. Wójt inżynier Włodzimierz Kleszcz napisał w folderze
gminy, że: „trasa DK-I, przez którą w każdej minucie przepływa olbrzymia masa
towaru i ludzi, stwarza realną możliwość integracji z ogromnym rynkiem”.
Wójt powołał właśnie straż gminną. Postawią radar przy trasie i gmina będzie
miała dodatkowe dochody.
- Nie powiem na kogo głosuję.
Wójt musi być apolityczny.
- Inżynier Kleszcz rozkłada ręce.
Na wójta startował z lewicy.
W pierwszej turze pokonał dyrektora miejscowego ogólniaka. Jak pytam, kto
rządzi w gminie, lewica czy prawica, ludzie odpowiadają, że strażacy. Bo wiadomo,
strażak w kampanii ma zawsze największe przebicie.
Wójt ma dzisiaj na głowie ważniejsze sprawy niż wybory.
Woda!
Wiosną sanepid odkrył w wodociągu bakterie coli.
Wodę trzeba było rozwozić cysternami. Całe lato remontowali skażoną
studnię. Wójt chce puścić wodę jeszcze przed wyborami prezydenckimi, czeka tylko
na wyniki z sanepidu.
Kanalizacja!
Dostali z Unii 3 miliony złotych na dokończenie kanalizacji, ale robota nie
ruszyła, bo firmy, które startowały w przetargu, odwołują się, a takie reklamacje
według nowego prawa ciągną się miesiącami. Gmina do szczególnie biednych nie
należy, bezrobocie wójt szacuje na 12 procent.
Sam obliczył, bo urząd pracy przysyła tylko dane z całego powiatu
częstochowskiego (20 procent).
- Nuuuda.
- „Burza” się krzywi. - Wstajesz i codziennie to samo.
Dzień Świstaka.
Widział pan taki film?
Ale w Zawisnej albo w Osinach jeszcze gorzej.
Tam taka nuda, że ludzie wsiadają w samochód i przyjeżdżają do Kamienicy
Polskiej. Wolą się u nas nudzić.
„Burza”, „UFO”, „Oko”, „Małpa”, „Kłaku”, „Mózgu” - we wsi mówią o nich
„trudna młodzież”. Wysiadują na przystanku autobusowym Kamienica Polska na
żądanie. Najmłodsi piąta, szósta klasa, najstarsi po 20 lat.
Z nudów podpalą ławkę, wrzucą do rzeczki, skubią trzy godziny słonecznik,
poplują na chodnik. Przywiążą portfel na żyłkę i rzucą na szosę.
Samochody z piskiem stają, ludzie lecą, oni ciągną. Ludzie się czerwienią.
Nawet policjantów złapali na portfel.
Wiśnia wszystko kręci cyfrówką. Nie ma dyskoteki, nie ma baru. Były, ale
ludzie bili się co wieczór.
- Tu tacy ludzie, że zaraz się tłuką.
Dzisiaj biły się dwa dziadki, bo jeden drugiemu nie chciał zapłacić za robotę.
Leżeli na szosie i się dusili. Kulaliśmy się ze śmiechu. A kiedyś gościu
zablokował drogę ulami, żeby mu tiry koło domu nie jeździły. I wygrał, bo w
końcu znaki postawili.
- Nudaaa.
A o tym chłopaku, co wysłał SMS-a, że podłożył bombę na Jasnej Górze i na
lotnisku w Pyrzowicach, pan słyszał?
Niedawno było. W telewizji pokazywali, jak go antyterroryści prowadzą:
„Bombiarz z Kamienicy Polskiej”.
Mieszka na przeciwko pomnika. Siedzi w areszcie, może dostać 8 lat, no i
zapłaci ze 100 tysięcy złotych.
Chodził z „Burzą” do podstawówki. Dziwny gość. Wszyscy na piwo, a on do
domu się uczyć. Piątki i szóstki, filmy w liceum kręcił, student historii i
dziennikarz. Podobno chciał sprawdzić czujność policji.
W niedzielę chłopaki z przystanku strzelali z odpustowych korkowców. Nie
chciało się im głosować.
- Nasi starsi, to znaczy rodzice, mówią, że na złodziei nie będą głosować.
Co pan się dziwi? Jakby mnie na przykład wybrali, to też bym coś zwinął. A
pan nie? Każdy zwinie jak jest okazja.
Ale nas nie wybierają, no to oni są złodzieje. „UFO”, syn przedszkolanki, ma
chudą twarz i odstające uszy.
Tata pracuje w Czechach w kopalni.
- Moja starsza powiedziała: jak ktoś ma zdrowie, to niech głosuje, ja na
wybory nie idę, bo już nie mam siły.
Tylko „Mózgu” głosował, starszy brat przekonał go do pis-u. W
prezydenckich zagłosuje na Kaczyńskiego. A „UFO” na Leppera, tak jak „Kłaku”,
bo „Lepper to jajcarz i zawsze się kłóci”. „Kłaku” się zaklinał, że nie pójdzie na
wybory, ale jak przechodzili koło lokalu wyborczego, to zagłosował, tak „dla jaj”,
żeby chłopaki, co jeszcze nie mają dowodu osobistego, mogli się trochę pośmiać w
drzwiach.
„Kłaku” już różne rzeczy robił. Był ministrantem. Po sylwestrze ktoś
zwymiotował na ołtarz. Było na „Kłaka”.
Z zespołu folklorystycznego Kamienica go wyrzucili, bo się upijał na
zagranicznych tournee. Podpalił łąkę za chałupą kolegi, raz sam się palił po szyję,
bo z nudów majstrowali koktajl Mołotowa. Raz tacy dwaj z Kamienicy zgarnęli go
z przystankui wywieźli do lasu. Grób miał sobie wykopać. Oczy mu chcieli
wydłubać. Bo ktoś im opony poprzecinał. Ale to nie „Kłaku”.
W sobotę przed wyborami wszedłem do fryzjera damsko-męskiego na
Manhattanie.
- Na Leppera poproszę - zażartowałem od progu.
- Hi, hi, hi, chyba bardziej a la Rokita - fryzjerki od razu zauważyły moje
zakola.
Kolejka była długa, bo młoda strażaczka wychodziła za mąż i wszyscy
poprawiali sobie fryzury. Cała kolejka (między innymi: właściciel skupu złomu,
emerytowana nauczycielka biologii, dziewczyna, która robiła sobie „koka z
patykami”, i brunetka, co podkręcała sobie loki), a także obie fryzjerki, wszyscy się
zaklinali, że nie pójdą głosować.
- Na starych się zawiodłam, nowi najpierw będą musieli nakraść.
-Wie pan, co jeden klient powiedział?
„Wszystkich ich na Saharę wywieźć”.
- A niech se rządzi, kto chce.
-Rolnicy dotacje dostali, to niech teraz głosują.
A jakie ugory. Teściowa dwumetrowe osty zrywa na polu sąsiada.
- A Cimoszewicz co się tak nagle wycofał?
Musiał mieć coś na sumieniu. Przestraszył się, że mu wygrzebią.
- Ten Tusk nie w moim typie.
-Już bardziej Kaczyński, jak sobie te policzki podciągnął. To pan nie wie, że
operację plastyczną zrobił?
- A gdzie tam Borowski! Wsiadł na rower, chciał pokazać, że umie jeździć, to
ludzi by przejechał.
- A wie pan, jak trudno trasę przejechać na drugą stronę gminy?
Córka miała wypadek. Niechby z tym porządek zrobili.
- Przez te wybory znowu aerobiku nie będzie, bo sala zajęta.
- Ja do partii nigdy nie należałam, ale zawsze głosowałam na lewicę.
A teraz nie ma na kogo.
- Lepper jeszcze, jeszcze. Dowcipny, nigdy z kartki nie czyta. Ale nie na
prezydenta, kompromitacja by była w świecie.
- Sam pan widzisz, nie ma na kogo. Okazało się, że sołtys Polaczek się
przeliczył.
Chyba nikt w Kamienicy Polskiej nie spodziewał się, że głosować pójdzie
tylko 30 procent uprawnionych.
Wygrało PO (25 procent) przed Pis (20 procent), a SLD i Samoobrona dostały
po 14 procent. U sołtysa w biurze na jednej ścianie Matka Boska, a naprzeciw
dziewczyny topless z wielkiego kalendarza. Mały kotek przewraca papiery na
biurku.
- Przestań, kocie, bo cię sprzedam.
- Sołtys jest zmęczony.
Wrócił z przegranego meczu, próbował rozdzielić kibiców, ale się szybko
wycofał, bo sam by oberwał. Do senatu Polaczek zagłosował na Danutę Polak,
nauczycielkę z Częstochowy, partyjną koleżankę z Unii Pracy.
Polak zdobyła w Kamienicy Polskiej najwięcej głosów, ale do senatu się nie
dostała. W wyborach do sejmu sołtys złamał dyscyplinę partyjną i głosował na
lekarza z sąsiedniej gminy, peeselowca. Lepiej mieć swojego posła niż partyjnego.
Zawsze jakby co, to jest do kogo iść. A tu akurat znałem ojca doktora, porządny
gość, chłoporobotnik jak ja, czasem przyjeżdżał do szwagra. Strażackiej orkiestrze
dętej stuknęło w tym roku sto lat, ale nic nie robią, bo nie ma pieniędzy na obchody.
Polaczek już nie leci do każdego pożaru. Nie te lata. Rok do emerytury. Pokazuje,
jak ostatnio gasił marynarką łąkę na górce Kapuścińskiego.
Zawsze pracował w kontroli jakości, najpierw w fabryce tektury, potem
sprawdzał tarcze hamulcowe. Wtedy w Kamienicy Polskiej było pełno
rzemieślników, zakład na zakładzie. Spółdzielnia Tkaczy i Dziewiarzy „Cepelia”.
Ludzie pracowali w okolicznych kopalniach rudy żelaza. Jak przyszedł
Balcerowicz, to dużo prywaciarzy rozpieszczonych za Gierka upadło. Potem
głosowali zawsze na lewicę.
- A teraz kampania jakaś była? Kandydaci przyjeżdżali?
- Nie przyjeżdżali, tylko w nocy się wieszali. Rano wszystko było zaklejone.
Kocie, nie rozrabiaj, bo ci mleka nie dam!
- Podobno we wsi nie ma ani jednej krowy?
- Ano nie ma.
Ja trzymam tylko kury na jajka ekologiczne. Króliki zlikwidowałem, bo raz, że
się przejadły, a jak zaraza przychodziła, to musiałem wszystko zakopywać i miałem
cofkę.
- W referendum unijnym aż 85 procent głosów w Kamienicy Polskiej była na
„tak”.
- Najlepszy wynik w województwie śląskim.
I wysoka frekwencja - chwali się sołtys.
- Bo, panu powiem, ludzie tych szamb mieli dosyć. A bez funduszy
europejskich kanalizacji nie zrobimy.
- Ale chodników to nie macie, ludzie chodzą szosą.
-Do banku chodnik jest, a reszta w projekcie. Najpierw kanalizacja, potem
chodniki. Po wykopach grunt siada.
Kandydatów na prezydenta Polaczek ma dwóch: Borowski albo Kalinowski. W
gminie są trzy lokale wyborcze: w przedszkolu, w Rudniku Wielkim i nad basenem.
Odkryty basen to duma gminy. Niemcy zbudowali go w czasie okupacji dla
żołnierzy. Gmina przebudowała, wydzieliła brodzik dla dzieci, codziennie kąpie się
800 osób, aż z Częstochowy ludzie przyjeżdżają popływać. Ludzie głosowali w sali
widowiskowej Gminnego Ośrodka Kultury. Sufit i ściany wyklejone wytłoczkami
do jajek. To pomysł Grzegorza Ciejpy, byłego dyrektora. Jak zbudował dom
kultury, to się okazało, że akustyka nie do wytrzymania. U miejscowych drobiarzy
kupił 3 tysiące wytłoczek. Ciejpa, syn piłsudczyka, nienawidzi komuny. Cztery lata
temu głosował na Unię Wolności. Teraz chciał na PiS, ale nie spodobały mu się
ostatnie ataki Kaczyńskich na PO i zagłosował na Platformę. Mówi, że Kamienica
Polska zawsze głosowała na lewicę, ale ludzie tu trochę nieobliczalni i często
głosują z przekory. Od lat kieruje zespołem folklorystycznym Kamienica. To
wizytówka gminy i powiatu. Objechali całą Europę. Przyjeżdżają zespoły z
zagranicy. Dlatego referendum unijne wypadło tak dobrze.
- Ludzie tu się Europy nie boją. Wie pan, że Kamienicę Polską założyli ci sami,
co Łódź?
Na początku XIX wieku przyjechali osadnicy z Czech, Austrii, Niemiec. Tkacze
i sukiennicy. Prawdziwie europejskie towarzystwo. Część pojechała dalej do Łodzi,
tylko że Łódź miała kolej, a my nie i Kamienica została w tyle.
Czeskie korzenie ma Roman Walenta. Jeden z trzech największych rolników w
gminie. Ma stado owiec angielskiej rasy mięsnej suffolk. Produkuje tryki zarodowe.
Do tego konie i pieczarki. Żona prowadzi gospodarstwo agroturystyczne
„Koniczynka”, przyjeżdżają Włosi, Niemcy, Hiszpanie. Córka, studentka turystyki,
ma szkółkę jeździecką. Syn, młody radny gminy, pracuje w dużej firmie
logistycznej. Głosowali po sumie. Cała rodzina na PO.
- Może jako rolnik to powinienem głosować na rolników, ale zawsze mi było
bliżej do liberałów. Nie lubię, jak pracownicy próbują rządzić. Generalnie w Polsce
wszystko idzie w dobrą stronę.
- Pracuje fizycznie. Wszystkiego uczył się sam, o owcach ma całą bibliotekę.
-Trochę byli zdezorientowani, kiedy już za czerwoną kotarką się okazało, że
na kartach do senatu brakuje przynależności partyjnej kandydatów.
Błąd komisji wyborczej w całym Częstochowskiem.
Walenta uznał, że senat nie jest tak ważny, i postawił krzyżyk przy kimś, kto
miał takie samo nazwisko jak znajoma z miejscowego banku spółdzielczego. Może
rodzina, pomyślał. Dorota Walentowa zagłosowała na kobietę. Waldemar
Szymanek, komendant Ochotniczej Straży Pożarnej, głosował na lewicę, jak cztery
lata temu. W komisji wyborczej reprezentował wójta, więc się nie zerwał, kiedy po
południu zawyła syrena. Stodołę gasili koledzy. Ale tydzień temu wyleciał z
kościoła w garniturze, akurat strażak się żenił. Polonez „na kogucie” miał
prowadzić orszak weselny.
A tu tir uderzył w budynek przy trasie katowickiej. Wskoczyli w poloneza i
pojechali ratować. Często wycinają ludzi z pogiętych samochodów. Młoda
dyrektorka ośrodka kultury przyznała się, że nie będzie głosować, bo chce chociaż
w niedzielę w domu posiedzieć. Marian Kaźmierczak, dyrektor liceum
ogólnokształcącego w Kamienicy Polskiej, nie chce powiedzieć, na kogo głosował.
Jak powie, że na PO, to będzie mu głupio wobec lekarza, kandydata z PSL, który
pomaga liceum. A jak powie, że na PSL, to poseł z Platformy może się zniechęcić, a
też jest przyjacielem szkoły. Kiedy klasy jadą na wycieczkę do Warszawy, to
oprowadza po sejmie. Takie wiejskie liceum musi mieć wpływowych przyjaciół.
Po pokoju nauczycielskim biega mysz. Remont trwa. Inne wiejskie licea w
okolicy już polikwidowane. Młodzi z Kamienicy wybierają licea częstochowskie.
Chcą się wyrwać, a tu trafiają mniej zdolni. Trudniej z takimi o sukcesy.
Dyrektor był dwa lata w USA, startował na wójta. Za tydzień w wyborach
prezydenckich zagłosuje na Tuska.
Grzegorz z klasy trzeciej „B” LO w Kamienicy Polskiej głosował pierwszy
raz, na PO. Cały ubiegły rok chodził do liceum w USA. Wymiana
częstochowskiego Kotary Club. Latem uzupełniał polski program. W niedzielę
przyjmował Davida z hiszpańskiej Asturii. Młodzi Hiszpanie będą mieszkali u
rodzin w Kamienicy Polskiej dwa tygodnie. Wymiana uczniów w ramach programu
Socrates Comenius „Poznaj język swojego przyjaciela”. Kamienica Polska jedzie
do Hiszpanii w czerwcu. Grzegorz gra na obronie w LKS Kamienica Polska, a
David w hokeja na trawie, więc mają o czym gadać.
Nitka gminnego wodociągu za unijne pieniądze urywa się na razie koło sklepu
pani Szczerbakowej. Właścicielka spożywczaka mówiła, że nie pójdzie na wybory,
bo nie będzie głosować na tych, co wpuścili markety do Polski.
Do fantazji dodaje cappuccino, ale ma już dość walki z Auchan, którego
autobusy zabierają jej klientów spod sklepu.
Chłopacy z przystanku ostatnio się trochę ustatkowali. Nawet mieli spotkanie z
wójtem Kleszczem i sołtysem Polaczkiem. To było po tym, jak opluli samochód
nowej dyrektorce domu kultury. Obiecali na zebraniu, że przystopują, a wójt i
dyrektorka, że nikt ich już nie będzie przeganiał jak bezpańskie psy. Dyrektorka
kupiła im bilard, piłkarzyki, stoły do ping-ponga.
- Ale kiedyś wszystko się znudzi - krzywi się „Burza”.
-”W Kamienicy koło banku siedzimy na przystanku” - zrymował kiedyś
„Burza”.
Wygłupiali się, rapowali, nawet cyfrówką zrobili sobie teledysk. Ale też się
znudziło. Zastanawiają się, co mają ze sobą zrobić. Zbierają złom. „Burza” dzisiaj
kopał u sąsiada fundamenty, 5 złotych za godzinę na czarno. Uczą się na
mechaników samochodowych w Częstochowie.
- Ale samochodu nie naprawimy, bo w szkole nas nie nauczą, a na praktykach
to trzy godziny skubałem słonecznik, bo majster był zajęty.
- Własny interes, pan mówi? Widziałem raz w telewizji, jak kolesie założyli
krematorium. Podobno się opłaca.
- Ale może w Warszawie. U nas to chyba, że wszystkie psy i koty by się paliło.
Może wyjadą do Irlandii albo do Włoch. Z Kamienicy Polskiej dużo młodych
wyjechało. Teraz za unijne pieniądze wójt Kleszcz robi w ośrodku kultury punkt
konsultacyjny dla bezrobotnych. Będą komputery i szybki internet, więc przy okazji
młodzież będzie miała kafejkę internetową. Chłopaki z przystanku mówią, że może
wtedy założą stronę Kamienicy Polskiej, ta urzędu gminy jest nudna. Chcą mieć taką
ekstra, jak kiedyś chłopaki z sąsiednich Wanatów - www.menele.end.pl.

2005

15.

Uboga

Każdy żyje, proszę pana, jak umie. Niektórzy ludzie nie potrafią prosić. Kiedy
pierwszy raz poprosiłam, to się nie wstydziłam. Nie miałam na jedzenie dla dzieci.
Boleć zaczyna, kiedy trzeba stale prosić. To było za szybko, takie rzucenie się w
życie. Radzę wszystkim, żeby, zanim się pobiorą, zamieszkali razem na próbę.
Może on był wychowany tak jak ja, że jak w małżeństwie jest się, to do końca
życia? Pytałam, czy kogoś kocha, to się wypierał. Nie myślałam źle o nim, tylko o
sobie. Popadałam we własne nieszczęście. Rodzicom nic nie mówiłam. Myślałam,
że jak się powie, to już wszyscy wiedzą i trudno skleić. Natalka się urodziła i zaraz
była Wigilia. Na święta zawsze jest więcej nadziei. (Beata K. 29 lat, dziewiąta w
kolejce samotnych matek po ryż z Unii Europejskiej, mąkę i pomarszczone papryki.
Dźwigam jej siatki z darami. Ogonek ustawia się codziennie przy bocznej furcie
kościoła Bernardynów. Mogłem podejść do trzeciej kobiety w kolejce, do szóstej
albo do tej blondynki z dzieckiem, która stała zaraz za Beatą. Przypadek. Mieszka w
Poznaniu, pracuje w markecie. Samotnie wychowuje Dawida, 7 lat, i Natalkę, 4 lata.
Z Fundacji Pomocy Samotnej Matce dostali na święta 10 kg mąki, po trzy paczki
ryżu na głowę, po paczce makaronu i słodycze).
Robiłam Wigilię dla teściów, dla mojego męża. Naprawdę, się przygotowałam.
Pojechałam zabić karpia do mamy.
Chciałam zrobić Robertowi niespodziankę i pofarbowałam włosy na takie
bordo. Ale nie wiedziałam, jakie wino kupić.
Szukałam go po markecie. Nie poznał mnie. Rozmawiał z jakąś dziewczyną
tak intensywnie, umawiali się. Powiedziałam „cześć”, był strasznie zmieszany. To
była taka Wigilia, że on wyzwał mnie od najgorszych, że żałuje, że się ze mną
ożenił, a ja sobie przysięgłam, że odejdę. Kiedy mnie pierwszy raz chwycił za
gardło, powiedziałam sobie: „Jeszcze raz!
Poszłam w swoje urodziny. Natalka miała osiem miesięcy. Cały czas
wrzeszczała. Nie poszłam do rodziców, tylko od razu do tej interwencji kryzysowej.
Długo żyliśmy na naleśnikach z cukrem albo z jabłkiem, bo wtedy mieszkaliśmy na
działkach. Nie znało się tych wszystkich fundacji, nie wiedziało, gdzie stanąć.
Fundacje uratowały mi życie. Chodzę do Samotnej Matki i do Rodzina Rodzinie.
Dawali końcówki. Kończył się termin przydatności i się ratowało, pieczarki
wrzucało się na patelnię albo zamrażało. Dzieci cieszyły się ze starych pączków.
Jak takiego pączka się podgrzeje, to jest jak świeży. Nieraz tylko chleb dostałam.
Jedliśmy cały tydzień - na słodko, smażony, moczony w jajku, żeby dzieciaki miały
trochę białka. Zawsze pilnuję, żeby były w domu sól i mąka. Jak zaczęli dawać ryż z
Unii i mąkę, to się poprawiło. Przede wszystkim było mleko. Dostaję 18 litrów
miesięcznie, po 6 na osobę. Mogę dwa razy dziennie robić ryż na mleku. Szybko się
robi, gęsta papka, moje dzieci wołają dokładki. Teraz pracuję i mogę stać tylko raz
w miesiącu. Przedtem stałam dwa razy w tygodniu. Na miesięcznej paczce jest
spokojniej. Na paczce codziennej każda ładuje, co złapie, dzieci robią galimatias.
Panie wyzywają się od najgorszych. W kolejce każda narzeka. Że mąż ją kopnął, że
dali nieświeże warzywa. I musisz słuchać. A przecież wszystkie jesteśmy w tej samej
sytuacji, wszystkim jest trudno. Więc unikam zwierzeń. Czasem się nie uda, jakaś
kobieta mi się wyżali. Tylko raz spotkałam taką panią Dorotkę, która nie narzeka.
Przesympatyczna, gra na gitarze. Została samotną matką, bo mąż molestował ich
dzieci.
Walczy z nim dzielnie, wygrała sprawę o mieszkanie. Ma tylko zasiłek. W
urzędzie pracy powiedziała, że nie będzie pracować za 600 zł, bo się ceni wyżej.
Sama sobie szuka pracy. Jedyna w kolejce, która pozytywnie myśli. (Słychać zza
drzwi: „Puk, puk. Arek, wyłaź, chce mi się siku”). To dzieci w kolejce do ubikacji.
Od września mieszkam w bloku u rodziców. Cztery pokoje na ostatnim piętrze. Jak
leje, to nam kapie z sufitu. W najmniejszym pokoju Madzia, moja najmłodsza
siostra. Uczy się do matury. Wybiera się za granicę, bo nie chce, jak reszta
rodzeństwa, mieszkać kątem urodziny. W drugim brat z żoną i dwójką dzieci.
Mieszkali u teściów, ale czynsz tak skoczył, że teraz jest tam sklep Żabka. Rodzice
dali im ciasny pokój, żeby nie zapomnieli się wyprowadzić. W trzecim my.
Przepraszam, dzieci znowu zrobiły bałagan. Zapas mąki i ryż trzymam na
meblościance, pod telewizorem warzywa. Marchewka normalnie po 2,38 zł, a ja
trafiłam za 66 gr, drugiej jakości. W dużym pokoju rodzice. Na mamę mówimy
babcia Ela. Ma dziewięcioro wnuków. Na Wigilii będzie piętnaście osób. To się
widzi w oczach. Stoję w kolejce, ludzie patrzą, myślą, że jestem mało warta. A
przecież mnie się tylko nie udało. Zaczęło się w podstawówce, kiedy przenieśliśmy
się z Sątopów do Poznania. Piąta klasa jest bardzo ważna, dochodzą nowe
przedmioty, szuka się akceptacji rówieśników. Jak klasa mówi stale „wieśniara”, to
się zamykasz. W Sątopach byłam jedną z najlepszych uczennic. Ale na wsi życie jest
leniwe. Klasa szła na wykopki. A tu z materiałem byli strasznie do przodu,
nadganiałam aż do ósmej klasy. Rodzice w Sątopach byli zaradną parą, mama
hodowała chryzantemy i sprzedawała na Wszystkich Świętych. Tata -kierowca -
dobrze zarabiał, jeździł nawet do Berlina Wschodniego, stać ich było, żeby
przeprowadzić się do miasta. Tylko był problem jakiś w przeskoku w nową
rzeczywistość. To był 1989 rok. W Poznaniu coś się między nimi popsuło, tata
stracił pracę, piątka dzieci, zaczęli się kłócić, chodzili własnymi drogami. Jestem
najstarsza i najbardziej to przeżywałam. Madzia, najmłodsza, nic nie pamięta. W
ósmej klasie koleżanka powiedziała, że jej ciocia jest psychologiem i jak chcę, to
może ze mną pogadać. Bo wtedy ciągle płakałam, miałam jakiś żal. Poszłam, a ona
kazała przyprowadzić całą rodzinę, bo musi z nimi porozmawiać. Mama wyzwała
mnie od wariatek, że obcemu opowiadam o problemach. Wszystko powinno zostać
w rodzinie. Poszłam do zawodówki na ogrodnika. Bardzo chciałam być kochana.
Wszyscy moi znajomi byli już w parach. Zakochałam się w starszym harcerzu.
Sześć lat go kochałam. Najpiękniejszy moment. Listy miłosne, wiersze, dużo
rozmawialiśmy.
Taka miłość szczera, czysta i nieodwzajemniona. Jak miałam czternaście lat, to
byłam dla niego za młoda, a kiedy skończyłam dwadzieścia, powiedział, że kocha
mnie jak siostrę. Modliłam się, żeby szybko znalazł sobie dziewczynę, chociaż
bolało jak diabli. Bo jak ktoś już kogoś ma, to jest nietykalny. (Z panią Beatą nie da
się rozmawiać przez komórkę. Jest zepsuta, działa tylko w jedną stronę. Słyszę
panią Beatę, a ona mnie nie). Nie przyszłam na spotkanie, przepraszam, ale
mieliśmy z dziećmi rano wypadek. Jak jechaliśmy do szkoły, Dawidek
zwymiotował w autobusie. Obrzygał całą Natalkę i mnie. Musieliśmy zawrócić. W
markecie dostaję 618 zł na rękę, do tego alimenty 300 zł, to razem 918 zł. Z tego
300 zł daję mamie na mieszkanie, 200 zł na przedszkole, jeszcze jakieś 30 zł w
szkole Dawida. Zostaje 388 zł, po 129 zł na głowę. Na sieciówkę mi nie starczyło,
tylko za 16 zł kupiłam liniówkę dla Dawida. Bo zawsze krzyczy, żebym mu dała
bilet. Nie może wracać ze szkoły na gapę. Ja czasem jeżdżę. Ostatnio złapali mnie z
siatkami, jak wracałam z fundacji, chciałam sobie podjechać. Jedna pani dawała im
za mnie 20 zł, więcej nie miała, ale oni chcieli 40 zł. Wlepili mandat, kiedyś
komornik zapuka. A taki bilet z osiedla do fundacji to 2,60 zł. Tyle, co obiad.
Zawsze liczę, żeby na każdego wyszło po 2,50 zł. Wątróbka za 3 zł, do tego cebula,
kiedyś była po 70 gr, teraz dwa razy droższa. Ziemniaki też skoczyły dwa razy. Ale
z chlebem też smakuje. Nieraz wydam 10 zł, „o Jezu, ile poszło!”, ale zjemy obiad i
jeszcze na kolację starczy. Jak dostałam zapomogę na buty, to kupiłam dzieciom po
30 zł, a sobie za 58 zł. Kiedyś patrzyłam tylko na cenę, ale w najtańszych nogi
śmierdziały, nie do wytrzymania. Teraz patrzę na jakość. Wstaję o piątej. Odwożę
autobusem Dawida pod szkołę i o siódmej jestem w markecie. W pracy to ja myślę
o pracy. Żeby było równo na półce, żeby nie pomylić ceny, wtedy dzień zleci.
Układałam cify. Klient się awanturował, że kupił pampersy w promocji, a
droższe od normalnych. Nie myślę o tym, co było. Dlatego nie chodzę na spotkania
bitych kobiet. Bo one ciągle to samo. Poszłam po trzech latach, a one w tym samym
miejscu. Jakby je mąż pobił wczoraj. Zauważyłam, że jak o złych rzeczach nie
pamiętam, to przyciągam dobre sprawy. Taka magia. Umiem dobrze zapominać.
Przez to miałam problemy w sądzie, bo nie potrafiłam powtórzyć słów, którymi
Robert mnie poniżał. Pamiętałam tylko, jakie uczucia niosły. Pani psycholog z
domu samotnej matki tłumaczyła, że to normalne. Bo by się organizm przeciążył.
Nie zdążyłam uszykować kanapek do pracy. Wtedy piję wodę. W markecie
mamy wodę za darmo. W końcu jesteśmy w Unii i woda zakładowa musi być. Jak
mnie raz przycisnęło, to wymyśliłam tanie kanapki zakładowe. Taki biznes.
Bułka, ser, coś zielonego i sprzedawać pracownikom marketu, potem
rozszerzyć działalność na inne markety. Tacy jak ja by kupili. Tylko czy sanepid się
zgodzi? Najgorszy jest głód rzeczy dobrych. Jak jesz ciągle chleb, makaron, chleb,
to jak trafi się mięso, chcesz je zjeść całe, na zapas. Uważam, że zęby są ważne, a
szczególnie u kobiety.
Dlatego kupuję sobie dobrą pastę, co kosztuje o 2 zł więcej niż zwykła.
Miałam sobie złych rzeczy nie przypominać, ale trudno. Ząb mnie rozbolał w
pracy. Tak mocno, że musiałam wziąć zwolnienie. Przez to mnie teraz przenoszą z
chemii na spożywkę. Dentysta rozwiercił dziurę i zatruł. Rozwiercają i trują za
darmo. Powiedział, że mam przyjść za dwa tygodnie, będzie kosztowało 50 zł. Nie
poszłam, bo nie miałam. Wypadła trucizna, ale znów nie miałam tych 50 zł. Ból się
zrobił nie do wytrzymania i wyrwali. Wyrywają na Kasę Chorych, za darmo.
Wyszłam o piętnastej. Autobusem po Natalkę do przedszkola. Natalka ma dziś
imieniny. Dawid się dopytuje, czy z tej okazji będzie chlebek z czekoladą. Na obiad
podgrzałam parówki z Biedronki, 5 zł za kilogram. Bardzo smaczne, chociaż z
kurczaka. Mieszkamy dobrze, bo przy markecie. W kinie byłam dawno, jeszcze za
małżeństwa, ale nie z mężem. Robert powiedział, że jestem za gruba, nie zmieszczę
się w fotelu. Byłam na ostatnich nogach z Natalką. Może się źle ubierałam? Żeby
zaoszczędzić, nosiłam to, co dostałam. A dostawałam tylko rzeczy po starszych
paniach. Teraz sama sobie kupuję.
Te spodnie kosztowały 1,50 zł. Raz w tygodniu w lumpeksie jest przecena 3 zł
za kg, a jak się kupi kilogram, to jeszcze można wybrać drugi kilogram. Płaszczyk,
który mi Dawidek obrzygał, mam od znajomej. Pracuje u bogatych.
Dają jej ciuchy, żeby wywiozła, a ona zawsze coś mi odłoży. Te bilety do kina
Robert dostał z pracy. Miały trzy miesiące ważności. Czekałam do końca,
myślałam, że ze mną pójdzie. W końcu poszłam z najmłodszą siostrą, ostatniego
dnia. Nie chciałam, żeby się zmarnowały. Grali Asterix, Obelix i Kleopatra,
naśmiałam się na zapas. Tata jest nerwowy, bo taki ruch w kuchni, że sobie nie
może zagotować wody na herbatę. (Pani Beata czasem powie: „system” Pamięta
słowo ze szkoły, na przykład „system feudalny”). Takie coś nie do przeskoczenia.
Na przykład: dawali na bezrobociu pożyczkę na założenie firmy. Miałam pomysły,
ale trzeba było znaleźć dwóch żyrantów, którzy zarabiali po 1600 zł na rękę. Nie
znalazłam. Przecież jak jesteś biedny, to masz biednych znajomych. Wszyscy
żyjemy w systemie.
Powstał już dawno, zanim się urodziłam. Obiecali po 1000 zł matkom, które
urodzą. Matki pozachodziły i teraz się słyszy, że chcą zabrać. Ale nawet jakby nie
zabrali, to kto urodzi dziecko za tysiaka? Bogata kobieta? Jej ten tysiąc
niepotrzebny. Czy ta biedna, jak moja sąsiadka? Ma trójkę dzieci i teraz zaszła. Za
tysiąc kupi sobie pralkę, żeby te dzieci oprać. Jak zaszła, to mąż się odkochał i ją
zostawił. O, jeszcze jest system odsetkowy.
Jak sprzątałam legalnie u starszej pani, to, co zarobiłam, zabierał mi komornik
za lodówkę. Zapłaciłam już więcej, niż była warta, ale to nie szło na spłacenie
lodówki, tylko na odsetki od niej. Ich nie obchodzi, że ja nie mam tej lodówki, że
stoi gdzieś u byłego męża, bo mi potem nawet szklanki nie oddał. Nie obchodzi ich,
że te odsetki wzięły się z tamtej sytuacji, kiedy on mnie bił i oszukiwał. Rosną nowe
odsetki. Komornik czeka, bo oni chyba nie mogą zabrać, jak masz tylko pensję
minimalną krajową. Na alimenty też nie wejdą. Teraz jak zarabiam mało, to mogę
się z nimi dogadać, żeby rozłożyli, potraktowali ulgowo, ale jak zacznę zarabiać
lepiej, powiedzmy, 1200 zł, to już nie będą chcieli słuchać i zabiorą 600. Znowu
będę miała tyle co teraz, ale opieka mi już nie pomoże, bo zarobki za wysokie. Czy
jest sens szukać lepszej pracy? Ja sobie poradzę, ale ludzie, jak są zadłużeni po
uszy, wolą leżeć albo robić na czarno. Bo system można oszukiwać. Pisze się o
zapomogę na buty, a wydaje się na jedzenie. Albo niech zwolnią mnie z pracy. Przez
pół roku mam te 500 zł zasiłku. Znajdę sobie pięć starszych pań na czarno, po 150
zł od każdej za sprzątanie, to razem mam 1250 zł. Więcej niż teraz. Żyłabym lepiej,
miała czas dla dzieci i żeby promocji pilnować. A system nas oszukuje. Jest
trzynasty, źle się czuję albo Dawidek gorączkuje. Jak by było normalnie, to bym
poprosiła kierowniczkę o trzy dni urlopu. A jest tak: ludzie idą na chorobowe i
mówią doktorowi, żeby dał zwolnienie do końca miesiąca. Bo czy to dzień, czy dwa
tygodnie, premia i tak stracona. A zarobi się tyle samo, zus zapłaci z moich składek,
więc ja nikogo nie okradam, najwyżej siebie. Teraz się pilnowałam, żeby dostać
bony na 250 zł. Mogę u siebie w markecie kupić coś dzieciom na Gwiazdkę.
Podatek od bonów potrącą mi z pensji w styczniu. Słyszałam, że najpierw trzeba
wymazać biedę w sobie. Rozmawiałam z koleżanką z działu chemicznego. Ona też
ma ciężko, nie może ściągnąć alimentów, bo mąż uciekł za granicę. Mówię jej, że to
nasz wybór, że tu jesteśmy.
Aż jej się szampony przewróciły. Czy my jesteśmy gorsze? Zasługujemy, żeby
mieć pieniądze, normalnie żyć, jak bogaci.
Ona: „Jak chcesz być bogata, jak dostajesz sześć stów na rękę?”
Mówię, powtarzaj sobie: „Krystyna, możesz być bogata”.
A ona, czy ja powtarzam i co z tego mam. Na razie nic. Ale już inaczej myślę i
może za rok będę miała dobrą pracę, dobry zarobek. No to powiedziała: „Ty, Beata,
może się zmienisz, ale ja już nie”. I poszła układać vizir. Jak to się stało? Przecież
nigdy nie chciałam być biedna. Chciałam być dobra. Mama ciągle się modli. Ma w
pokoju Matkę Boską i Pana Jezusa, stawia pod nimi świeże cynie. Czuje się, że
kocha Boga, i jako najstarszą ciągnęła mnie do kościoła. Religia ma dobre strony,
uczy miłości. Ale wbija różne ograniczenia do głowy. Zawsze chciałam być dobrą
chrześcijanką. Nawet przez sen się modliłam, to było fantastyczne, jakby się anioł
we mnie modlił. Budzę się i słyszę jeszcze w głowie: „Spraw, Panie, żeby rodzice
przestali się kłócić” Ale nikt mi w kościele nie mówił: „Beata, bądź bogata”. Wierzę
w Boga, ale czasem myślę, że jak słuchamy, co niektórzy księża nam mówią, to
robimy sobie krzywdę. Może dlatego jesteśmy takim dziwnym, pokręconym
narodem. Kiedy jesteś nieszczęśliwy, to łatwiej tobą sterować. Rodzice piją kawę,
palą papierosy i grają w totolotka, przyjemności biednych ludzi. Wszystkie
podrożały.
Babcia Ela odliczyła 1,25 zł na multilotka, a w punkcie mówią, że już 2,50
kosztuje. (Babcia Ela filozofuje: - Czemuś biedny? Boś głupi. Czemuś głupi? Boś
biedny. Tak mówią. Ja nie jestem biedna. Bo mieszkanie mam, dzieci, wnuki
zdrowe, proste, nie kalekie. Nigdy nie byli my głodni. Biorę pożyczki. Mamy na
osiedlu Lukasa. Potem zwracamy po 60 zł. Tak popychamy, ale radę dajemy.
Mówiłam, że się już nie zadłużę, i znowu się zadłużyłam. Jak Beatka zaczęła
dostawać ten ryż z Unii, to się jej poprawiło, zawsze nazbiera tego ryżu i ma).
Miałam kompleks osoby grubej, chociaż gruba nie byłam, o, taka jak teraz, ale
bracia dogadywali. Więc poszłam na spotkania Herbalife.
Poznałam fajnych ludzi. Uprawiali takie wchodzenie w wyższy stan umysłu.
Każdy wyrzucał z siebie różne rzeczy, które nas blokowały. Jak dostałam z pracy
pieniądze na wakacje pod gruszą, bo byłam sanitariuszką szpitalną, to pojechałam z
nimi na kurs. Pyszne jedzenie, ćwiczyliśmy tai-chi. Dwa tygodnie na Mazurach.
Moje jedyne wczasy w życiu.
Ale potem szybko dopadły mnie te domowe smutki. Poszłam pracować do
marketu, bo dawali 900 zł, dwa razy więcej niż w szpitalu. Straciłam kontakt z
tamtymi ludźmi, Roberta poznałam w tramwaju. Uśmiechnięty, miał bardzo ładne
zęby.
Zapytałam, z czego się śmieje, i poszliśmy w jednym kierunku. Chciał przyjść
następnego dnia, ale byłyśmy z koleżanką umówione w klasztorze Serafitek. Byłam
zdecydowana, że wstąpię do zakonu. Chciałam się opiekować niepełnosprawnymi
dziećmi. Myślałam, że celibat to coś łatwego. Jedna siostra miała śliczną
twarzyczkę, taką promienną, ale druga była pomarszczona i ponura. Czy ja chcę być
zgorzkniałą staruchą, która jest w zakonie, bo nie ma już innej drogi? Pomyślałam,
że chcę mieć własne dzieci. I jakoś pół roku później wpadłam na Roberta.
Zaczęliśmy chodzić. Zaszłam w ciążę. Nie powiem, że planowaliśmy, ale byłam
szczęśliwa. Miałam 22 lata, a on 27. Byłam gotowa, żeby mieć rodzinę, on też, tak
mówił. Był magazynierem w markecie, zarabiał ponad tysiąc. Mieszkaliśmy u
rodziców.
Miałam zeszycik i notowałam wydatki, odkładałam na mieszkanie. Jak szłam
do szpitala rodzić Dawida, to się już nieźle uzbierało. Byłam młodą mamą,
karmiłam piersią, nie miałam czasu chodzić do banku. Aż do chrztu, chciałam
zrobić przyjęcie. Kasjerka powiedziała, że mam zaraz iść do biura, bo jak nie, to
zadzwonią na policję. Okazało się, że nie mamy oszczędności, a nawet
przekroczyliśmy dopuszczalny debet. Robert przepraszał, tłumaczył, że mu się
zdarzyło, pohulał. Miałam małe dziecko, byłam zakochana i z całej siły chciałam
wierzyć, że będzie dobrze. Odrobimy i tyle. Nie powiedziałam w banku, że
fałszował mój podpis na czekach. Spłacaliśmy debet. Robert zachorował na
komórkę. Myślałam, każdy facet musi mieć jakąś pasję, samochody, gadżety.
Kupiliśmy mu komórkę. Kiedyś zadzwoniła, jak siedział w łazience. Odebrałam,
dziewczęcy głos:
- „Czy mogę rozmawiać z Robertem? „.
- „Jest zajęty”.
- „Ale proszę, jestem jego dziewczyną”. Dziewczyna była tak samo zaskoczona
jak ja. Też go poznała w tramwaju.
On ma ciągle problemy przez komórki. Dał się wkręcić kolegom z pracy.
Zakład upadał. Napisał, że jak nie dostaną wypłaty, to oni coś tam zrobią. Taka
groźba. I z własnej komórki wysłał. Koledzy się wyparli i wyleciał z pracy, bez
odprawy i bez prawa do zasiłku. To było jeszcze w małżeństwie. Ja mam cały czas
ten sam numer, a on ciągle zmienia, jak tylko ma problem, to inna komórka. Kto
matce z dwójką dzieci wynajmie pokój za 300 zł? Tyle obiecali mi w pomocy
społecznej, jak coś znajdę. Nie miałam alimentów, tylko 400 zł zasiłku. Trafiłam na
wieś do domu samotnej matki przerobionego z byłego więzienia. Cela z koleżanką,
ja z dwójką, ona z trójką dzieci, szafa przez środek. Usłyszałam o Biedzie. Taka
fundacja, dostawali zapuszczone mieszkanie od miasta albo od jakiejś dobrej duszy
i wprowadzali bezdomnych. Proponowali pokój w czteropokojowym mieszkaniu.
Miałam się szybko zdecydować.
Dałam Biedzie moje 300 zł z pomocy. Otwieram mój pokój, a tam Rosjanka z
córką, a na łóżku rzeczy jakiegoś pana.
Pan Maciej też był bardzo zdziwiony, że ma w pokoju dwie baby z dziećmi, ale
zachował się elegancko i zasłonił szafą. Rosjanka kochała życie, ciągle znikała,
zostawiała mi córkę albo karteczkę: „Odbierz małą z przedszkola”.
Oprócz nas mieszkała taka Dorotka z mężem i dziećmi, jeszcze rodzina z taką
rzadką chorobą, od dziecka mieli podobnie jak ojciec zniekształcone twarze.
Zgadałam się z panem Maćkiem, bo on trochę pomagał w fundacji, przynosił kości
na zupę i miał taki szerszy pogląd. Miał kiedyś żonę, handlował, nieźle mu się
powodziło. Firma padła, z żoną się rozstali, wykupił wycieczkę do Izraela i nie
wrócił. Żył pięknie, pracował, ale nie odkładał na przyszłość. Złapali go
imigracyjni i wysłali do Polski. Wrócił do niczego. Mówił mi, że nie pasuję do
tego miejsca. Należy mi się od życia coś lepszego i musimy z tego, za
przeproszeniem, gówna wyjść. Wynajęliśmy za 600 zł domek na działkach pod
Poznaniem. Dwa pokoje, łazienka, tylko nie można było nic uprawiać, bo właściciel
pielęgnował trawę. Z panem Maćkiem na początku układ był czysty, on ma swoje
życie, ja swoje. Czy ja muszę się czuć winna, że kocham Macieja?
Że nie czuję się samotna, bo kogoś mam? W opiece nie powiem, bo od razu
facet, związek. A jaki to związek, samotna matka i bezrobotny bezdomny? W pracy
też się nie przyznam, bo nie dadzą mi rannych zmian. Idę do fundacji po ryż i też
czuję się winna. Nie do wytrzymania jest brak miłości. Nawet te bite matki, które
poznałam w ośrodkach pomocy, wracały do swoich mężów. Robert też miał
moment, że chciał wrócić. Byłam już w ośrodku interwencji kryzysowej.
Koleżanka z pokoju mówiła, że ona by wróciła, bo Robert takie ładne SMS-y
pisze. Miała 36 lat, więc w wieku, że powinna być mądra. Bliźniaki jej się
przytrafiły mimo spirali, tak mówiła. Facet ją lał jak bokser, wyglądała, jakby się z
traktorem zderzyła. Dzwonił, dzwonił i po miesiącu ją złamał, wróciła z dziećmi
do domu. Znowu ją pobił, znowu uciekła. Jak mieszkałam na działkach,
zadzwoniła, żeby jej przypilnować dzieci, bo są chore, a ona idzie do pracy. Ale ten
facet był w domu, tylko nie chciało mu się ich pilnować. Nie poszłam. W ogóle jej
nie szanował.
Mówił: „wychodzę”, i ona mu rower znosiła. Tak się go bała. A jednak z nim
była. Chyba bardziej się bała, że nikt jej nie będzie kochał. Rodzice wbili sobie, że
Maciej jest dla mnie za stary, bo ma pięćdziesiątkę.
Mama mu ostatnio nagadała, że darmozjad. A Maciej się stara. Umie założyć
regipsy. Czasem wpadnie mu 300 zł, ale ma pecha. Pojechali z moim bratem czyścić
kurniki do Niemiec. Miało być 10 euro za godzinę, ale było 20 euro dziennie.
Rzygali w tych kurnikach od kurzu. Wrócili na minusie. Na pięć osób w moim
dziale czterem rozpadły się małżeństwa.
Teraz pracuję na chemii, przedtem na perfumerii. W markecie jest dużo
samotnych matek. Dzieci nam chorują.
Szczególnie na wiosnę i teraz. Chodzi się na opiekę i pani kierownik straszy, że
albo nas zwolni, albo przeniesie na rybę, to znaczy na dział rybny.
- Na rybie to gorzej?
- Pytam.
- No pewnie, która chce śmierdzieć rybami?
Dlatego ostatnio nie wzięłam opieki, chociaż dzieci były chore. Ale
kierowniczka i tak chce mnie wypchnąć do spożywki, do działu artykułów suchych.
Podrzuca samotne matki innej kierowniczce. (Pani Beata wystawia głowę w oknie
nowego mieszkania na poddaszu). Otworzyłam, bo w mieszkaniu cuchnie. Długo
stało puste, zagnieździli się menele i zrujnowali. Mieszkanie dostałam od miasta,
warunkowo, muszę wyremontować przez pół roku.
Jak nie, to odbiorą. Jakbym w totka wygrała. Mogłam czekać na socjalne. Nikt
nie wierzył, że dostanę się na listę.
Dostałam się, ale w urzędzie powiedzieli, że w kolejce na socjalne czeka się
nawet 15 lat. Policzyłam, Dawid będzie miał 22 lata, a Natalka 19. Przez ten czas mi
się skrzywią bez domu. Podłamałam się, ale mi znajomy strażnik miejski
powiedział, że jest taki poseł, co pomaga. Nie wiem, czy on jest poseł, czy radny i z
jakiej partii.
Chyba z tej, co przegrała ostatnio. SLD, PiS, jak Boga kocham, mylą mi się te
skróty. Mieszkałam wtedy na działkach, nie śledziłam. Gdyby oni walczyli o Polskę,
to bym nawet śledziła, ale oni walczą o stołki. Pożytek z nich tylko taki, że jak tata
ogląda telewizor, to ich przeklina, a nie nas. Starałam się wyglądać dobrze, wzięłam
Natalkę i poszłam do urzędu szukać tego pana. Obiecał, że zadzwoni w mojej
sprawie. Przyszła komisja mieszkaniowa.
Jak wzięłam to mieszkanie do remontu, to chwalił: „Cieszę się, że są ludzie,
którzy sami chcą sobie poradzić”.
Jestem mu wdzięczna. Wdzięczna jestem pani z fundacji, że dała mi swoje
mebelki z dzieciństwa. Wdzięczna jestem firmie budowlanej, która przekazała
materiały wykończeniowe i okno dachowe, trochę duże, ale się wytnie większą
dziurę. Opiece społecznej jestem wdzięczna, chociaż najpierw odmówili, ale ich
uprosiłam i dali 4500 zł na piec gazowy i grzejniki. Wdzięczna jestem pani z
Solidarności. Powiedziała, że miło mi się pomaga, bo ja „promieniuję nadzieją”. A
mnie ząb bolał, ale zawsze staram się uśmiechać. Jak mam trochę czasu, to
przyjeżdżam, żeby poskrobać, czekam na elektryka. Widziałam wczoraj koło
śmietnika okna w bardzo dobrym stanie. Ktoś z bloku wymieniał na plastiki. Nie
mogłam udźwignąć. Pojechałam po brata, ale już wywieźli. Zrobię ten remont,
chociażbym miała trupem paść. Mam taką siłę teraz, że do samego prezydenta
Poznania bym poszła. Załatwiłam styropiany, wstawimy grzejnik i zrobimy taką
wstępną Wigilię w naszym przyszłym mieszkaniu. Przy świecach nie będzie widać,
że pusto i leci tynk.
Dzieci poczują, że mamy już swoje miejsce. Upiekę sernik, zrobię rybę, jakąś
gałązkę z bombką się powiesi na oknie.
Będzie Maciej. Tylko się martwię, bo w gazetkach marketowych prawie nie
promują karpia, w zeszłym roku kupiłam żywego w promocji, 5 zł za kilogram. Się
przeliczyłam, bo jak go obrałam z łusek i wypatroszyłam, to byśmy się więcej
najedli, jakbym kupiła za te same pieniądze filet z karpia. Każdy żyje, proszę pana,
jak umie.

Instytut Pracy i Spraw Socjalnych co roku ustala polskie „minimum socjalne” i


„minimum egzystencji”, zwane też „minimum biologicznym”. Pierwsze pozwala
jeszcze na godziwe życie, poniżej drugiego „występuje biologiczne zagrożenie
życia”. Według ostatnich danych minimum socjalne dla trzyosobowejrodziny
(kobieta, mężczyzna i małe dziecko) to 1940,90 zł. A na przeżycie potrzebują
minimum 898,10zł. Instytut nie podaje, jakie minimalne dochody powinna mieć
pani Beata z dwójką dzieci, żeby godziwie żyć albo tylko przeżyć. Dane dotyczą
jedynie rodzin pełnych.

2006
16.

Nara

Na górce ktoś stoi, kierowca ciężarówki mruży oczy. Dwóch chłopaków


opiera się o słup. Ale tak dziwnie wygięci. Dlatego zatrzymuje samochód i
podchodzi do słupa.
Zaraz cała Witnica mówi, że Krystian i Marcin na raz, dwa, trzy podnieśli nogi
i powiesili się jednocześnie.
Że poszli za Sebastianem („Szarym”), bo Szary powiesił się trzy tygodnie
wcześniej.
Rodzice dzwonią na komórki, sprawdzają, gdzie są dzieci.
Miasto plotkuje, że takich będzie więcej.
Podobno jakaś dziewczyna powiesiła się na cmentarzu. (Nieprawda).
Pani pyta na lekcji siostrzyczkę Mateusza, czy to prawda, że Mateusz powiesił
się w nocy.
Nie, dziewczynka się śmieje, przecież jak wychodziła, to chrapał pod pierzyną.
Tylko Hirek nałykał się tabletek, ale go odratowali.
No i jeszcze tamten chłopak, co chciał skakać z komina i go zdjęli, a potem
wlazł na drzewo i się zabił. Ale to było z pół roku przed Szarym.
Burmistrz zatrudnił psychologa, we wtorki psycholog ma dyżury dla
społeczeństwa.
Nie od razu pojechaliśmy do Witnicy, czekaliśmy, aż gazety przestaną pisać o
samobójcach, aż w miasteczku temperatura opadnie, młodzi się uspokoją.
Chcieliśmy, żeby oprowadzili nas po swoim świecie.
Nie wszyscy przychodzili. Umawiali się, a potem nie odbierali komórek.
Kaśka (21 lat) opowiedziała, jak poznała swego Emila i że najgorzej być
samotną w Witnicy. Jak ta kobieta, co mieszka naprzeciwko, zawsze smutna,
wychodzi z domu tylko do sklepu. Z nikim nie rozmawia, tylko „chleb, masło
poproszę, ile płacę”.
A Kasia ma Emila.
Emil to kuzyn koleżanki. Koleżanka zrobiła raz małą imprezę, grali w makao.
Tylko ten Emil nie chciał grać. Kasi się podobało, że taki cichy. Wzięła go krótko:
„Graj, co nie będziesz grał!” Potem mu zaglądała raz w karty, raz w oczy.
Pokazywali sobie komórki i co mają na tapecie. Potem w nocy nagle Kasia dostaje
strzałkę, jakiś nowy numer i zaraz SMS-a z wierszykiem na dobranoc.
Najbardziej to Kasia kocha spać. Śni często o delfinach, że pływa z nimi w
basenie. To jej marzenie. Czasem ma sny prorocze. Ostatnio śniła, że babcia jest w
szpitalu. I faktycznie babcia zachorowała. Jak chłopacy się powiesili, to śniła, że
ktoś ją goni.
Z Szarym chodziła do szkoły, bardzo wesoły. Kiedy w gimnazjum było
obcinanie kotom ogonków, to Szary zgłosił się na ochotnika i wypił to świństwo,
które koty miały pić.
Przecież miał swoje auto, pracował na siebie. Miał ładną dziewczynę, teraz
tamta siebie obwinia. Nie wiadomo, czemu to zrobił.
A Marcin to sąsiad z podwórka. Zawsze gadały z Olą, jego siostrą, przez okno.
W Oli kochał się Krystian, ten trzeci chłopak. Na mikołajki jej napisał: „Wiem,
że zrobiłem źle, ale kocham cię”, i kupił 25 czerwonych róż, a ona je buch do
kosza. Ola ma charakter.
Chłopcy trzymali się razem. Mówiło się na nich „trzej muszkieterowie” a
ostatnio słyszała, jak mówią „Trójca Święta”.
Kasia też raz chciała skoczyć z mostu w Gorzowie. Na poważnie. Nie miała
jeszcze chłopaka, rodzice ciągle się o coś czepiali.
O delfinach Kaśka śni na łóżku piętrowym, bo mały pokoik dzieli z trójką
rodzeństwa. Mama jest w browarze fermentatorką. Tatę, słodownika, przenieśli na
rozlewnię. A Kasia osiem godzin skręca kabelki do łodzi podwodnych. Praca
okresowa. Wstaje o czwartej. Kima w autobusie zakładowym, który wiezie ją do
sąsiedniego miasteczka. Dostaje sześćset na rękę. W pracy jest fajnie do dziewiątej,
bo wtedy przychodzi biuro i nie można już gadać. Kaśka nie może słuchać pani
Janeczki, bo ona tylko o polityce. A z polityki to Kaśkę obchodzi tylko dziura
ozonowa. Słyszała, że za parę lat zostanie tylko piach albo woda zaleje wszystko, i
w tym Witnicę.
- Najgorzej, jak się czyści kabelki w kwasie - mówi Kaśka. - Ja pierdzielę, tyle
się wtedy nawdycham, że jeszcze w domu, po powrocie, biegam do kibla.
Wieczorami to się Kasia przeważnie nudzi, bo Emil nie mieszka w Witnicy.
Naprawia ciężarówki u wujka. Ostatnio mu paznokieć schodzi. Gdyby nie komputer,
to Kaśka by siedziała przed telewizorem, a bez SMS-ÓW to sobie życia nie
wyobraża.
Marzenia? Stała praca i żeby iść na swoje. Kochają się u Emila. Bo ma pokój
zamykany na klucz.
Czasem Kaśka lubi poszaleć. Jak w pizzerii Etna jest karaoke, to wykonuje
piosenkę Kasi Cerekwickiej Na kolana. To leci tak: „I choćbyś upadł na kolana, i
choćbyś błagał, to już nie działa na mnie, żegnaj, twoja strata. Zabieraj wszystkie
swoje rzeczy, nic tu po tobie, twój czas już minął, od dziś jestem twoim wrogiem.
Ty moim wrogiem”.
Tak było. Faktycznie. Jak Emil na Dniu Chleba bawił się z inną dziewczyną, nie
wiadomo dlaczego, to Kaśka z nim zerwała.
W „Bravo Girl” Kasia zrobiła sobie test, czy jest wyluzowaną panną, czy sporty girl
i jaki kolor dezodorantu do niej pasuje. Pytali, jak gada z fajowym gostkiem, jaki
jest jej modelowy lans na randkę i jaki ma dzwonek w komórce. Wyszło, że jest
romantyczna i pasuje do niej fioletowa rexona o zapachu lilii wodnych, dzięki
któremu on będzie traktował ją jak księżniczkę.
Po miesiącu dostała strzałkę na komórkę. Emil był już w wojsku. Dziś znów są
razem, ma w komórce jego zdjęcie z przysięgi, stoi na plaży nad morzem.
On jest inny niż wszyscy faceci. Inni to zabawią się i rzucą po kilku nocach, jak
Denis z Witnicy. Kasia wie, bo ona ma w sobie coś takiego, że dziewczyny się jej
zwierzają. Kasia nie rozpowiada tych tajemnic. W „Bravo Girl” były różne porady
walentynkowe - myki dla singelki i patenty dla zdublowanej, to znaczy takiej jak
Kaśka, która ma swego Emila. Gazeta radziła wspólnie coś ugotować. Sprawdzisz,
jaki z niego feminista, i będzie ubaw. Lub wysłać list z zaszyfrowanym opisem
miejsca, gdzie się Kaśka schowa, a Emil będzie musiał ją znaleźć, bo ona jest jego
skarbem. Kaśka się zastanawiała, ale wspólne gotowanie odpada, rodzice zmęczeni,
lepiej nie kręcić się po kuchni. A list? Ja pierdzielę! A gdzie by się niby miała
schować przed Emilem? Przecież on wie, że ona zawsze siedzi w domu,
bo nie ma gdzie iść.
Kierowca ciężarówki, który znalazł Krystiana i Marcina, jechał Drogą Jana
Pawła II. Dobrze się jedzie nową obwodnicą. Właśnie minął Rondo Wadowickie, za
chwilę rondo Krakowskie. W siedmiotysięcznej Witnicy jest jeszcze rondo
Rzymskie i Watykańskie, mają symbolizować życiowe przystanki papieża Polaka.
Obwodnicę otwierał premier Marcinkiewicz. Kto mógł, to poszedł zobaczyć.
Chłopaki nie poszli. Szary chyba był w robocie, a reszta olała.
Zlewają polityków.
A poza tym Droga Jana Pawła 11 przeryła ich Holandię. Była górka, struga,
piasek jak na plaży. Chłopaki mówili „Nasza Holandia”, bo za górką rosła
samosieja. Chodzili tu od dziecka, budowali domki z drewna, huśtawki, zimą na
sanki. Lubili swoją górkę. Szli na Holandię powariować, wypić, zapalić trawkę,
pofazować. Najważniejsze rozmowy były na Holandii.
Nawet ostatnio, jak już leci tędy obwodnica, a z Holandii została tylko urwana
skarpa, lubili siedzieć i patrzeć, jak jadą samochody.
W Witnicy jest grupka brudów, jest kilku hiphopowców i są normalni. Tak nam
tłumaczy Wioletta (17 lat), dziewczyna Piotrka, czyli „Wariata”.
Wariat (21 lat) był najlepszym kumplem Szarego.
Brudy to na przykład dredy, bo głowy nie myją, brak higieny. W Witnicy jest
dwóch dredów. A Wioletta, Piotrek i chłopaki to normalni. Ale nie, żeby jakaś
wojna z brudami. Brudy jeżdżą na Woodstock i Piotrek z chłopakami też jeździli.
Do Kostrzyna ze dwadzieścia kilometrów. Ubrali się na brudno i wchodzili do
każdego namiotu, nawet do krisznowców i Jezusa. Muzyka kiepska, ale było super,
bo wszyscy razem, i brudy, i normalni, wszyscy mili. Piotrek przywiózł sobie
naszywki „Życie grozi śmiercią” i „Grunt to bunt”. Oprawił i powiesił na ścianie.
Na drugiej ścianie jest lustro w metalowej ramie ozdobione liśćmi winogron.
Piotrek sam zespawał ramę w zakładzie, gdzie spawa ogrodzenia na rynek
niemiecki. Zarabia 1600 zł. Ten wieszak na ubrania, stolik i stalowy listek
marihuany, który stoi na stoliku jako ozdoba, wszystko jego robota.
Wszyscy chłopacy dobrze spawali, bo bez tego przy aucie nic nie zrobisz.
Szary też spawał ogrodzenia. Lubili po pracy napić się wódki. Zaczynali w
zakładzie, potem jechali do lasu albo na Holandię i pili w samochodzie. W czwartek
też wypili. Bo Szary powiesił się z czwartku na piątek. Piotrkowi znowu broda się
trzęsie niebezpiecznie.
Zajarali, gadali o życiu. Szary puścił Młode Wilki zespołu Verba,
hiphopowców z Piły. Właściwie to są trzy części piosenki. Pierwsza opowiada o
zakochanych. Uciekają z domu, żadnej pracy, żadnej szkoły, „woleli w pociąg
wsiąść i jechać tam, gdzie poprowadzą tory […], by w końcu się uwolnić od
kontroli starych, którzy zawsze muszą plany im spierdolić”.
Potem chłopak ma wypadek na motorze i nie może chodzić. W trzeciej części
popełnia samobójstwo. Piotrek zna słowa na pamięć: „Przecież w marzeniach miało
być lepiej, ale my tworzymy świat, w którym ktoś odlicza czas. Może po drugiej
stronie jest lepiej. Może po drugiej stronie jest lepiej”, śpiewali sobie. A Szary
jeszcze się śmiał, że przecież nie będziemy sprawdzać, jak tam jest.
Często się mówiło, jak siedzieli na Holandii, że widać nie chcą ich „na górze”.
Tyle mieć wypadków samochodem i nie zginąć. Piotrek raz po dwunastu
szampanach walnął w drzewo, Krystian pijany w transformator, opona mu pękła,
jak odwoził dziewczynę do Nowin Wielkich. A jak przy stu czterdziestu wylecieli z
zakrętu? W piątkę, nawaleni? Bokiem, akurat między dwa drzewa rzuciło. No,
udało się. Szary się śmiał. Bali się potem tak jeździć.
Od dziecka jeździli. Z podwórka od Krystiana, prosto koło Holandii i już
jeździsz po wiosce, po lesie.
Zajeździli dwie syrenki dziadka Krystiana. Pierwszy duży fiat klęknął im w
lesie po dachowaniu i od razu na drodze chłopu sprzedali za 90 zł.
Jak w Witnicy nie masz samochodu, to jakby nie było życia. Teraz na przykład
Mateusz, ten, o którego pytała nauczycielka, czy się powiesił, a on wtedy spał, nie
ma auta. Piotrek rozbił mu uno. Miał zapłacić, na razie nie ma z czego. I jakie życie
ma Mateusz? Żadne. Pracuje na nocki, wraca, to śpi, wstaje, to jedzie na rowerze do
pracy. Dziewczyna w Gorzowie, bo się poznali przez internet. Prawie jej nie widzi,
tylko lata do mechanika, czy już golf gotowy, niedawno ściągnięty z Niemiec,
trójka, ładny, cały czarny, ze spojlerem.
A jak masz już to BMW albo audi, to jedziesz, gdzie chcesz, i wracasz, kiedy
chcesz. Do Gorzowa do MBM-U pojechać czy do Metra, pofazować. Tam jest życie,
porządna techniawa albo hip-hop. Potem wleźć na most, na ten wielki łuk, który
spina przęsła, Szary z jednej, Piotrek z drugiej. Albo pojechać nad Wartę, wskoczyć
na te wielkie walce słomy, które wypluwa kombajn, i toczyć je do rzeki.
Albo nagle w nocy pognać do Międzyzdrojów.
Co to jest ubaw, tłumaczą: no na przykład Piotrek z Szarym palą blanta na
ławce przed kościołem. Nie chce się gadać. Kościół jest duży, z czerwonej cegły.
Nuda. Taki menel żebrze o fajki. Masz, dziadek, zapal, dają mu skręta. Dziadek oczy
wybałusza, chłopaki, ale mi w głowie dziwnie, cuduje. Jest ubaw? No jest.
Idą sobie, w Zodiaku (już go zamknęli) jest dyskoteka, dziewczyny: Wioletta,
Monika. Wszyscy chcą stawiać, bo jak jest Szary z Wariatem i jeszcze Krystian, to
się impreza rozkręca. Piją, trochę poszaleją i śpią na stole. Wioletta z dziewczynami
może spokojnie wyjść na papierosa, nie trzeba pilnować chłopców. Dziewczyny
wracają, a ci się biją. Tak dla przypału tylko, ale na całego, krzesła latają. Szary
wali Piotrka, ten leci na stół, rozbity kufel wbija mu się w policzek, krew sika na
lokal.
To było we wrześniu. Blizna jest duża, jakby Piotrek miał z boku drugie usta.
Mówi, że ma ślad po nieżyjącym koledze, tajemniczy uśmieszek. Piotrkowi broda
drży, ale zęby zaciś-nie, nie będzie płakać. Sebastian (Szary) to był taki typ, który
jak się tylko pojawiał, to od razu robiło się wesoło. Chciał zaliczyć wszystkie
największe imprezy, był na Sunrise Festival w Kołobrzegu, na Love Paradę w
Berlinie. Tylko gimnazjum skończył, a miał gadkę jak student.
Bez Szarego to już nie jest to.
- O - przypomniało się Piotrkowi - w Witnicy są tacy, co skaczą po dachach,
parkourowcy. - My mówimy pająki - wtrąca Wioletta. - Naprawdę potrafią. Szary
powiedział, że my nie jesteśmy gorsi, pokażemy młodym. - Piotrek się śmieje. -
Trochę każdy wypił, włazimy na mały daszek, potem większy i tak weszliśmy na
browar, bo u nas robią Bossa. Dobre piwo, tylko nie ma gdzie wypić, jedna knajpa i
o dwudziestej drugiej zamykają. Na dachu był właz, to weszliśmy.
I tak zgrzewka do zgrzewki wynieśliśmy 80 litrów Bossa, jeszcze Szary z tym
zleciał i się potłukł.
Nie można powiedzieć, że Witnica nie dba o swoje dzieci.
Jest przedszkole Bajka. Jest muzeum pod chmurką Park Drogowskazów, czyli
Witnica na wielkim cywilizacyjnym szlaku - z Brugii, przez Berlin aż do Królewca.
Pan Władek, bajkopisarz z miejskiej biblioteki, wydał już trzy tomy bajek
witnickich.
Sąsiednie Nowiny Wielkie w ramach unijnych projektów ogłosiły się
Środkiem Świata. A Witnica parę lat temu przyjęła tytuł Baśniowej Stolicy Europy.
Potem się o coś we władzach posprzeczali i burmistrz kazał na tablicy
informacyjnej skreślić „Europy”.
Kiedy w Witnicy uroczyście usypano kopiec Koziołka Matołka (było nawet
nieporozumienie z Pacanowem), to chłopcy mieli chyba po jedenaście lat, a
Wioletta z osiem i śpiewała: „Wiedzą to lubuskie dzieci, wiedzą wszystkie duże,
małe, że w Dniu Dziecka ich stolica to na pewno jest Witnica”.
Co roku burmistrz przyznaje „żelazne glejty” konstruktorom najdziwniejszych
pojazdów pływających i jeżdżących.
Jeśli chodzi o jeżdżące, to parę razy wygrywał Krystian. Strasznie zdolny.
Pospawał sześć rowerów w piramidę, miała ze trzy metry. Długi łańcuch, siedział
na górze i jeździł, ludzie klaskali. Albo syrenkę przerobił na terenówkę, a dużego
fiata na wojskowego dżipa. Nawet było fajnie, bo chłopaki mogli legalnie
pojeździć, i jeszcze tysiąc złotych nagrody.
W mieście jest dużo inicjatyw.
Wioletta i Piotrek poznali się w Klubie Inicjatyw Młodzieżowych (KIM). Klub
założył taki Darek, chłopak z inicjatywą, młodzi przynieśli meble.
Wioletta była wtedy grzeczna, śpiewała psalmy w kościele i tańczyła w
szkolnym zespole. W KIM zapaliła pierwszego papierosa. Piotrek jej imponował,
że taki wyzwolony i beztrosko żyje. Demolował z chłopakami wyposażenie klubu,
ale nie żeby wszystko demolować. Jak Krystian przyniósł kanapę do klubu, to
właśnie demolowali tę kanapę. Jak ich nie chcieli wpuścić do KIM, bo byli pijani, to
wynieśli telewizor i rozwalili o ulicę. Ale ten telewizor był Krystiana. W klubie
były loże zamykane metalowymi kratami. Każde towarzystwo mogło się odgrodzić
od reszty. Klub zamknięto, ponieważ młodzież demolowała i piła.
Aż tak bardzo im klubu nie brakuje, bo można pić na dworze albo nad
jeziorem Gross. Gorzej zimą.
W tamten czwartek po pracy popili mocno. Szary odwiózł Piotrka i pojechał
do siebie. Już spał, jak zadzwonił kumpel na komórkę, żeby Szary zawiózł go do
dziewczyny. Szary nie odmawiał. Kochał jeździć. I jak w nocy wracał, złapała go
policja. Odebrali prawko.
Może przez to się załamał. A może, że Monika się dowie. Nie lubiła, jak on
jeździł pijany. Kłócili się o to, raz go nawet przez to rzuciła.
Po drodze Szary kupił jeszcze chipsy, piwo i papierosy.
Wysłał SMS-a: „Nara” do Moniki, do Krystiana i do Piotrka.
Wisiał w garażu obok swojego BMW. W ręce miał kluczyki od auta.
Piotrek mówi, że nie są żadnym społecznym marginesem ani patologią. Są
normalni. Na jumę nie jeździli, nie ich rocznik, byli za młodzi. Nie jeżdżą do
Berlina dawać dupy niemieckim dziadkom, no bo nie.
Grossbeczka, co dawała każdemu nad jeziorem Gross, to też nie ich
towarzystwo.
Tylko policja ciągle się ich czepia. To właśnie Piotrka pierwszego zabrali na
komisariat pod koniec września. Mówili mu, że jak nie powie, od kogo kupował
marihuanę, z kim palił, to zamkną go w areszcie śledczym. Powiedział. Następny
był Krystian. Powiedzieli, że wszystko już wiedzą od Piotrka, więc niech nie
ściemnia. Powiedział.
Wszyscy chłopacy mówili. Kilku dilerów poszło siedzieć. Była rozprawa,
zeznawali, tak na oczach wszystkich, na swoich kolegów.
Piotrek ma pretensje do policji, że nieuczciwie grają. Kapusiów z chłopaków
zrobili. To porażka na całego. I najpierw mówią: „Zeznajesz w charakterze
świadka”, a teraz: „Jesteś winny”. Ludzie gadają, że niedługo dilerzy wyjdą i będzie
w Witnicy odwet. Ale to bzdura, Piotrek to zlewa.
Szary i Krystian też to zlewali równo, nie dlatego się powiesili.
Jak Szary to zrobił, to chłopaki rozpaczali, przestali kontaktować. Nie słyszeli
„cześć” na ulicy. Krystian zaczął nosić ciuchy Sebastiana. Bo to jego brata,
Szarusia, mówił. Chodzili z Marcinem wypić na cmentarz. Piotrek wystraszony
siedział w domu z Wiolettą.
Krystian rzadziej pojawiał się w pracy. Marcin też. W mechaniku zawsze
przynosił świadectwo z czerwonym paskiem, sam pisał wypracowania, tata był
dumny, teraz miał pracę w wulkanizacji, i co z tego?
Krystian też skończył technikum mechaniczne w Gorzowie, potem spawał na
szrocie, a ostatnio tapicerował meble w prywatnej firmie. Kontaktowy, każdego
witał „siema!”, przybijał „piąteczkę”.
W pracy go chwalili.
Chciał spłacić te długi, które ciągle siedziały w głowie. Przeklęte mandaty - za
zbicie szyby, rzucanie śmietnikiem, drobne kradzieże. Jak nie spłaci, to mu
odwieszą wyrok. Za głupią demolkę na mieście! Zapłacił, ale i tak odwiesili, bo się
przyplątała drobna kradzież po pijaku. Miał iść na kilka miesięcy. Masakra.
W końcu przestał pić. Piotrek mówi, że był ogarnięty, uspokoił się. Powtarzał,
że nie da się zamknąć, wyjedzie albo się schowa i nikt go nie znajdzie.
Piotrek myśli, że to Krystian namówił Marcina do samobójstwa. On umiał
wkręcać, każdego przekręcił na swoje. Jak Ola wyjechała na weekend do rodziny
pod Warszawę, to nikomu się nie chciało jechać taki kawał, ale Krystian tak
nawkręcał, że jechali całą noc.
W sobotę (trzy tygodnie po śmierci Szarego) była impreza u Piekarza.
Wolna chata, jak latem u Marcina. Rodzice wtedy wyjechali na dwa tygodnie.
Cała ekipa zamieszkała! Gotowali razem obiady, Krystian z Olą wspólnie pranie
robili. Alkohol i muzyka do rana, nie trzeba się chować, żeby skręcić blanta.
Krystian i Marcin opowiadali, że zrobią to, co Sebastian (Szary). A reszta
pójdzie za nimi. Wszyscy się śmiali, że chłopcy sobie niezłą fazę wkręcili. W
niedzielę przyszli do Piekarza na piwo.
Godzinkę pogadali, Krystian pogrzebał przy motorze na podwórku, poszli na
cmentarz do Szarego.
Wieczorem Marcin głośno płakał na swoim podwórku.
Że Sebastian dobrze zrobił. Uciekł od tej policji, kar, spraw w sądzie. Lepiej
zginąć, niż kapować.
W poniedziałek Marcin i Krystian kręcili się po Witnicy.
Pili piwo, nikogo nie odwiedzili. Chodzili po ulicach i rozmawiali.
Po południu poszli na Holandię, to znaczy na skarpę, co z niej została. Na
górze stoi słup od linii energetycznych, taki betonowy, z dziurami. Przerzucili
sznur przez dziurę.
Krystian miał 21 lat, Marcin 19. Jeden z kumpli dostał SMS-a: „Fajnie było, Długi i
Czapal”.
Jak Mateusz i Hirek zapukali do Piotrka i powiedzieli: „Zostało nas trzech”, to
jakoś go nie ruszyło. Poszedł do dentysty, bo był zapisany.
Następnego dnia Hirek nałykał się tabletek. Jak wszyscy, to wszyscy. Każdego
to jakoś opanowało. Pożegnał się SMS-em ze swoją dziewczyną, to ona zadzwoniła
do jego mamy. Wcale nie chciał się zabić, tylko tak, „wyjść w pół drogi, z
chłopakami się na chwilę spotkać” Tak potem tłumaczył, jak oprzytomniał w
szpitalu. Siostra kupiła mu pieska, on zawsze lubił psy. Już nie chce umierać.
Piotrek połyka tabletkę przeciwbólową i pokazuje w komórce krótki film z
wycieczki. Sebastian, Krystian i Marcin jadą samochodem, roześmiani, bardzo
przystojni.
Piotrek już nie pije, bo jak pił, to też go brało. Po pogrzebach Krystiana i
Marcina spotkali się wieczorem, sączyli piwo i dziewczyny mówiły, że też to
zrobią. Bo co oni wszyscy mają teraz zrobić w tej Witnicy?
Poszli do mamy Sebastiana, bo chciała z nimi pogadać. Tłumaczyła, że nie
muszą robić tak, jak jej syn. „Ich tam, w niebie, wystarczy trzech. Wy jesteście
potrzebni tu, na ziemi”. Tak mówiła zresztą na pogrzebie.
W następny weekend Piotrek z Wiolettą będą mieli dziecko. Trzymiesięczne,
ale sztuczne, taką lalkę, którą Wioletta dostanie w szkole. Projekt przygotowuje
młodych ludzi do założenia rodziny. Śmieją się, bo niby lalka, a roboty jak przy
niemowlaku. Trzeba przewijać, regularnie karmić. Nie będzie nawet można
zostawić jej w domu na czas mszy w niedzielę, bo Wioletta będzie miała na ręce
specjalny czujnik, który trzeba przykładać co jakiś czas do lalki.
Ale obciach, oni z tą lalką w kościele.
Piotrek na ten weekend zamieszka u Wioletty, żeby pomóc. Od dwóch miesięcy
są na legalu. Mogą sypiać ze sobą u Wioletty albo u Piotrka, nie muszą się chować
po kątach. Wioletta mówi, że mama zaakceptowała Piotrka. Nie jest taki zły.
Piotrek mówi, że w sumie to mógłby mieć dziecko, czuje się już gotowy. Jakby
miał syna, toby z nim na pewno dużo rozmawiał. Chociaż nie wiadomo, jak się co
skończy, z Szarym przecież też dużo rozmawiali.
Obiecał sobie, że wraca do liceum, bo rzucił szkołę w drugiej klasie. Wioletta
po technikum idzie na spedycję.
Nie chcą nigdzie wyjeżdżać, bo gdzie? Mówią, że za granicą nigdy nie byli.
Nie licząc Niemiec, ale jaka to zagranica, 25 kilometrów i jesteś.
Ostatnio Piotrek spotkał Sebastiana. - Szary, przecież ty nie żyjesz! Powiesiłeś
się w garażu! - Co ty! U sąsiadów byłem, imprezowałem - śmiał się Szary, aż się
Piotrek obudził.
Piotrek mówi, że jest wierzący, ale w sumie niewierzący, bo wszystko jest
wymyślone i po drugiej stronie nic nie ma, dlatego nie opłaca się odbierać życia,
bo potem już nic nie będzie. Lepiej jest, tak jak jest w Witnicy.
Na górce dwóch chłopaków opiera się o słup. Ale tak dziwnie wygięci.
Dlatego kierowca zatrzymuje ciężarówkę i podchodzi do słupa. Wiszą na tym
samym sznurze, ręce związane paskiem od spodni, tak żeby w ostatniej chwili nie
można było rozciągnąć pętli zaciskającej się na szyi.

PS Niektóre imiona zostały zmienione.


współautor: Agnieszka Drzewiecka

2007
17.

Solidarność ucieka rowerem (Zamiast zakończenia)

Dwa duże fiaty jeżdżą mi przed stolikiem. Funkcjonariusze z powiatu pstrykają


aparatami zza szyby. Siedzę sam. Ludzie po drugiej stronie rynku tłoczą się na
przystanku PKS. Na przystanku nikt nie zabroni się gromadzić. Obserwują, co ze
mną będzie. Przyciskam kamieniami ulotki wyborcze, jest też chyba pierwszy
numer „Gazety Wyborczej”. Wszystko o naszych, których trzeba wybrać do Sejmu
kontraktowego.
Jest koniec maja 1989 roku. Wystawiłem stolik na rynek w Pszczewie. To wieś
na ziemiach zachodnich, gdzie się wyniosłem z Poznania w ramach „emigracji
wewnętrznej” (tak się wtedy mówiło) i prowadzę małe muzeum regionalne.
Duże fiaty okrążają rynek i znowu pstryk, pstryk. Pot mi płynie po plecach, ale
widzę, że funkcjonariusze nie wiedzą dokładnie, co robić, bo chociaż w powiecie
po staremu, to przecież słyszeli o Okrągłym Stole. Próbują straszyć. Kiedy
odjeżdżają, ludzie z przystanku powolutku przechodzą na moją stronę. Podoba im
się zwycięstwo świetlicowego stolika nad fiatami 125p z powiatu.
Zakładamy w Pszczewie Komitet Obywatelski Solidarność. Zostaję szefem.
Siedziba: barakowóz w ogrodzie za muzeum.
Ludzie już się zorientowali, że powstaje jakaś nowa władza.
Pan L. drepcze do barakowozu ze skargą, że mu R. bezprawnie opłotował część
podwórka.
Pani W., żeby synowi załatwić pracę w urzędzie.
Wkurzam się, bo ludzie mylą mnie z pierwszym sekretarzem. Jak tłumaczę, że
najpierw musimy wybrać władzę samorządową, to oni się wkurzają, że nic nie
potrafię załatwić. „A sekretarz to wystarczyło, że chwycił za telefon i nagadał”.
Wstręt i samouszkodzenie. Tak zatytułowałem tekst, który napisałem jako
rozżalony działacz KO Z prowincji. Publikuje go „Feniks” biuletyn gorzowskiej
„S”. Jest o tym, że Komitety Obywatelskie działają w pustce. Ludzie są bierni, zajęci
swoimi sprawami. Że kiedy w połowie lat osiemdziesiątych polskie społeczeństwo
wycofało się z partyjnego państwa, nazwano je dumnie „społeczeństwem odmowy”.
„Jednak społeczeństwo nie tylko odmówiło udziału w państwie, ale co gorsze,
nabawiło się wstrętu do niego. Do wszystkiego, co w słowach »obywatel«,
»obywatelski« powinno się zawierać. Sytuacja się zmieniła, a odruch nieobecności
pozostał jako społeczna aberracja, efekt samouszkodzenia społeczeństwa we
władzy totalitaryzmu” („Feniks”, 29.11.1989).
Do barakowozu przychodzą nauczyciele, rzemieślnicy, rolnicy, pracownicy
geesu. Każdy chce wiedzieć, co robić. Radzimy, mamy trochę instrukcji z
województwa: zakładać związek „S” zbierać składki, przejąć gees na walnym.
- A co z nami? - pytają pracownicy pegeeru. Czy nowa Polska zlikwiduje
pegeery? Nie mogą się zapisać do Solidarności Rolników Indywidualnych, bo nie
są indywidualni. Nie wiem, co poradzić. W województwie ani w centrali nie ma
żadnych instrukcji dla pegeerowców.
Zebranie w sali geesu, przyszło pół wsi. Wiosna 1990 roku. Tłumaczę, co to
jest gmina i samorząd. Mówię, że teraz już nikt nie przywiezie naczelnika w teczce.
Sami wybierzemy sobie wójta i radnych. Ktoś mówi, że jak przywozili, było
sprawiedliwiej, a teraz będzie jedna wielka kłótnia, wiadomo, i że taki T. ma
największą rodzinę w gminie i jego wybiorą. A kto da pieniądze na ten samorząd?
Nigdy nie mówiłem do tak wielu ludzi. Trafia przykład z kartami. Że teraz jest
nowa gra, w którą gra cała Polska, a karty pierwszy raz od wielu lat nie są
znaczone. Tylko trzeba się szybko nauczyć dobrze grać, żeby nasza gmina nie
zbankrutowała, bo wtedy podzielą nas między sąsiadów i Pszczew nie będzie już
stolicą gminy.
Czytam, co to jest spółka. Z miejscowym wuefistą i młodym rolnikiem chcemy
założyć firmę. Od kolegi bibliotekarza mam kserówkę przedwojennego kodeksu
handlowego. W Komitetach Obywatelskich mówi się, że nowe prawo handlowe,
którego jeszcze nie ma, będzie podobne do przedwojennego.
Z wuefistą i młodym rolnikiem myślimy tak: idzie kapitalizm, nie można
zostać w ogonie. Trzeba zostać biznesmenem, dać ludziom pracę. Kto ma robić ten
kapitalizm, jak nie my? Z wielu spółek wybieramy tę z ograniczoną
odpowiedzialnością. Zakres działania szeroki, od wydawania książek po turystykę i
hodowlę gęsi. Dookoła powstaje wiele firm. Ich nazwy kończą się zwykle na „x”, na
przykład Nowax, bo „x” pachnie wielkim światem, Zachodem.
Znowu ci dwaj z pegeeru pytali, co mają robić, bo podobno z pegeerami
koniec. Czy mają przejmować zakład? Kierownik odradza, tłumaczy, że nie znają
się na kierowaniu. Rozkładam ręce, trzeba czekać. W komitetach mówi się po cichu,
że pegeery do likwidacji, ale co robić z pegeerowcami, nie wiadomo. Czuję się jak
oszust.
Pierwsze wybory samorządowe. Wystawiamy silną drużynę: nauczyciele,
dentysta, rolnicy, leśniczy. Startuję na radnego z rynku. Konkurencja puszcza dwie
plotki wyborcze. Pierwsza: ,Nowak jest podobno cały za Niemcami i jak władzę
przejmie, to założy związek niemiecki i granice na Odrze i Nysie będzie
przesuwał”. Na ziemiach zachodnich ludzie jeszcze się straszą Niemcem, który
wraca po swoje. A plotka pewno stąd, że jako muzealnik odnajduję piękne historie z
przedwojennego Pszczewa, niemiecko-polsko-żydowskiego.
Tydzień później uderza mnie plotką miejscowy ZSL (właśnie przemianowany
na PSL): „Nowak to podobno Ukrainiec i jak dojdzie do władzy, to riezat’ budiet”
(tu też celowali w czuły punkt, bo miejscowi osadnicy przywieźli ze sobą
wschodnie strachy i konflikty).
Przerżnąłem wybory trzema głosami. Przegrywam ze sklepikarzem Y, byłym
księdzem, który odszedł z Kościoła za kobietą, potem był lektorem komitetu PZPR,
bo umiał ładnie mówić. Ma sklepik przy rynku. (Za kilka lat dorobi się fortuny jako
lider jednej z polskich piramid finansowych, bo ma dar przekonywania. Do
piramidy zapisze się pół Pszczewa).
W sąsiedniej gminie, gdzie Komitet Obywatelski przegrywa z „komuchami”,
rzucają monetą. Kandydat Komitetu Obywatelskiego „S” ma tyle samo głosów, co
były pierwszy sekretarz PZPR. Ordynacja wyborcza przewiduje losowanie. Orzeł
(jeszcze bez korony) wskazuje na sekretarza.
Młody rolnik się wycofał, nie założy z nami spółki z o.o. Mówi: „spółki robią
jaskółki” i że z nami to żaden interes, przecież tylko on ma kapitał, a my z wuefistą
jesteśmy gołodupcy. Tylko głowy pełne pomysłów.
Nowi radni tną budżet, każą szukać pieniędzy w gminnej kulturze. Otwieramy
w muzeum sklep: pamiątki z Cepelii, jarmarkowe ciuchy szyte przez plastyków,
skórzane torby. Czasem do sklepu zagląda Ewa Minge. Robi swetry na drutach i
pyta, czy może przynieść. Nie ma jeszcze swojej firmy, ani nawet nie przypuszcza,
że zostanie znaną projektantką mody. Jest żoną miejscowego marynarza. Taka
ładna, że jak wchodzi w niedzielę do kościoła, to się ludzie odwracają od ołtarza.
Pegeerowcy z pilną sprawą: kierownik wyprzedaje krowy i ciągniki.
Podejrzewają, że chce doprowadzić zakład do upadku, a wtedy przejmie go za
grosze.
Maciek, mój czteroletni syn, chichoce, bo szklanką z duraleksu rzuca o
podłogę, a szklanka cała. Kraj zalewają właśnie kolorowe plastiki z Zachodu:
kubki, talerze, miski. Za Peerelu plastik był szarokolorowy, a teraz czerwony jest
mocno czerwony, zielony wyraźnie zielony i jeszcze błyszczy, więc ludzie, głodni
prawdziwego koloru, kupują jak najęci. Obserwuję pierwszy raz, jak „niewidzialna
ręka rynku” spycha z półek muzealnego sklepiku Cepelię i Bolesławiec, a stawia
naczynia z plastiku, bo się lepiej sprzedają. Jako kierownik muzeum decyduję się na
interwencjonizm i przywracam siłą Cepelię i Bolesławiec.
Za płotem Władysław Biernat z powiatowego KO W Międzyrzeczu. Jest
farmaceutą, razem z Frasyniukiem i Geremkiem zakładał ROAD. Namawia, żebym
zorganizował w gminie kampanię wyborczą, ale ja mam dość agitowania ludzi,
czuję, że muszę się zająć rodziną. Właśnie wykańczam dom jako inwestor i
jednocześnie pomocnik murarza Edka. Z taczką pełną zaprawy wjeżdżam po desce
na balkon. Edek zaciera tynk i śpiewa: „My, ludzie zza Buga, bez konia, bez
pługa…” Edek wyjedzie za kilka lat do ciotki na Florydę i będzie kładł kafelki w
rezydencji jakiegoś gwiazdora hollywoodzkiego, nazwiska zapomniałem. Wróci
szczupły, że go nikt w Pszczewie nie pozna, i jeszcze przez pół roku będą na niego
mówić Ed, jak w Ameryce.
Pierwszym naszym maluchem jedziemy z Pszczewa do Paryża. Jest styczeń
1991 roku. Maciuś siedzi z tyłu na nocniku. Kiedy wracamy, nie ma już granicy
NRD-RFN. Dziewięć miesięcy później rodzi się Tuśka, córka.
Codziennie wożę Tuśkę do przedszkola koło byłego pegeeru. Mam teraz ładną
bitą renówkę ściągniętą z Zachodu, pospawał ją i wyklepał elegancko blacharz z
sąsiedniej gminy. Codziennie mijam tych pegeerowców, co przychodzili pytać.
Najpierw się kłaniali, teraz jakby nie poznają. Stoją godzinami oparci o
drogowskaz Silna Nowa, patrzą nie wiadomo gdzie.
Z nawyku bielą wapnem kamienie przy drodze do dawnego PGR. Bezrobocie
szaleje.
Jakiś facet goni mnie w Pszczewie na rynku, chyba podpity, wymachuje
pięścią: „Ty, kurwa, Solidarność!…”.
Wskakuję na rower.
Rządzi AWS, W telewizji codziennie Krzaklewski.
Na dobre zostawiam gminną politykę i biorę się poważnie do reporterki.
Ta moja ucieczka na rowerze z pszczewskiego rynku jeszcze parę lat będzie
mnie męczyć. Co miałem temu wkurzonemu facetowi powiedzieć? Że może my
wszyscy, którzy zabraliśmy się do zmian, tych małych, pszczewskich, i tych
ogólnopolskich, za wcześnie porzuciliśmy rolę doradców i przewodników? Za
szybko zostaliśmy biznesmenami, menedżerami, urzędnikami? Ja tym, którzy
przychodzili jeszcze pytać, co mają robić, proponowałem kolorowe plastiki. Może
zamiast chuchać na raczkujący kapitalizm, trzeba było jeszcze podprowadzić parę
kroków tych, którzy nie zdążyli połapać się w nowej sytuacji?
Wyjechałem z Pszczewa. Jeżdżę po kraju jako reporter i opisuję Polskę
niewarszawską.
Do Opola przyjeżdżam między śmiercią a pogrzebem. Kobieta skoczyła z
bloku razem z synem. Synowi sypał się już wąs. Codziennie umierał na zanik
mięśni. Nikomu się nie żaliła, tylko raz przy koleżankach z pracy jej się wyrwało:
„Cholera z takim życiem”. Czy skoczyli razem, czy ona wzięła go śpiącego na
ręce? Nie to próbuję ustalić. Zastanawiam się, czy dobrze działają instytucje
socjalne nowego państwa. Czy nie zostawiliśmy wszyscy tej kobiety samej sobie?
Siedzę tydzień u Adama nad Odrą. Jeździ na wózku inwalidzkim i przy granicy
polsko-niemieckiej buduje burdel, bo mówi, że to najlepsza inwestycja. Nie może
skończyć, więc po cichu wynajmuje pokoje przemytnikom, handlarzom
samochodów i bazarowcom. Patrzę, jak granica może zepsuć życie.
Chłopak z Poznania proponuje mi, że umiejętnie trzaśnie mojego nissana.
Będę mógł wyłudzić odszkodowanie z ubezpieczalni. Trzaska auta na zlecenie.
Mówi mi, że cała Polska tak trzaska.
Jadę trasą A2, polską drogą na Zachód. Tuśka na tylnym siedzeniu rozgląda się
po świecie. - Tato, a te panie przy drodze to kto? - Prostytutki - odpowiadam. Tuśka
parę kilometrów dalej: - Tato, patrz, cała rodzina prostych tutków. - Nie, kochanie,
to grzybiarze.
Anetka, śliczna maturzystka z Wrocławia, napisała dramat o niekochanych
dzieciach. (Sztukę wystawiła Anna Augustynowicz). Rozmawiam z Anetką o
pierwszej miłości. Mówi o koleżance z klasy, która pokazywała wszystkim malinkę
na szyi, dowód, że ma chłopaka i jest kochana. Ale po lekcjach koleżanka się
rozpłakała. Malinkę zrobiła sobie odkurzaczem. Bo teraz trzeba być kochanym,
żeby coś znaczyć. (Dorosła Anetka pisze dziś scenariusze filmowe i seriale
telewizyjne).
„Gazeta” wysyła mnie do Człuchowa. To czarna dziura po-pegeerowskiej
biedy. Mam sprawdzić, jak można tym ludziom pomóc. Przetestować ministerialne
programy walki z bezrobociem. W takim warszawskim wyobrażeniu bieda jest
skromna, ale szlachetna i chociaż króliki hoduje, a nie siedzi bezczynnie. A ja wiem,
że bieda jest brudna i niechlujna, bo się biedzie nic nie chce i też ma prawo do
ciężkiej depresji, i to nieleczonej.
Więc siedzę w ciemnej i zimnej chałupie, a były traktorzysta mówi serio, że
oni, z dawnego człuchowskiego kombinatu, są przeznaczeni na wymarcie. Dużo
czyta i wie, że ludzi na świecie jest za i że jest taki światowy plan, żeby część ludzi
wyginęła, a Polska, wchodząc do Europy, musi część tego planu wykonać. I padło
na byłych pegeerowców.
Wracam do Poznania i jakoś zaraz rodzina wyciąga mnie do rozświetlonego
centrum handlowego. Otwieram torbę. Wylatuje z niej smród tamtej chałupy. Myślę
sobie, że gdyby ci ludzie wyskoczyli tutaj z mojej torby, toby im serce pękło. Torbę
szybko zamykam. Nie wiem, jak to wszystko opowiedzieć. Jak to przetłumaczyć.
Jak zawracać głowę tym, którzy pchają pełne wózki, tamtymi spod Człuchowa.
Trochę się udaje, bo po tej akcji „Gazety” wielu ludzi z Polski funduje
biednym dzieciom pegeerowców stypendia.
Jadę do Końskich, w Kieleckie. Miesiąc się przyglądam, jak dawne miasteczko
partyzantów, którym rządzi SLD, szykuje się do Europy. Czego oczekują i czego się
boją.
Dwudziestolatków z Dobczyc pytam, jak im się żyje w miasteczku znanym z
największej w kraju fabryki prezerwatyw. A młodych z Łomży pytam, dlaczego
wpadają w depresję na Greenpoincie.
W Brodnicy badam sprawę chłopaka, który ginie w fabryce cukierków. To
jego pierwsza praca i okres próbny. Zamęczony nadgodzinami wpada na nocnej
zmianie do mieszalnika masy czekoladowej. Prokuratura nie chce śledztwa, czy
chłopak nie jest ofiarą łamania praw pracowniczych i przepisów BHP.
Piszę o Marcelu Szarym z Poznania, robotniku z Cegielskiego. Kieruje
radykalnym związkiem Inicjatywa Pracownicza. Jako chłopak, po tragicznej
śmierci ojca, pomagał matce utrzymać rodzinę. I mam pierwsze zdanie, ale jakieś
takie niezręczne:
„Może robotnik Szary zaczął się buntować tamtej niedzieli, kiedy matka
owinęła ręcznikiem tłuczek do mięsa i waliła nim o stół kuchenny, żeby sąsiedzi
myśleli, że u Szarych też schabowe na obiad”.
Wszędzie widzę Pszczew.

2009
WYDAWNICTWO CZARNE S.C.
www.czarne.com.pl
SEKRETARIAT: ul. Kołłątaja 14, III p. 38-300 Gorlice, tel./fax +48 18 353 58
93
e-mail: arkadiusz@czarne.com.pl, mateusz@czarne.com.pl
REDAKCJA: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa tel./fax +48 18 351 02 78, tel. +48
18 351 00 70 e-mail: redakcja@czarne.com.pl
DZIAŁ PROMOCJI: ul. Andersa 21/56, 00-159 Warszawa tel./fax +48 22 62110
48
e-mail: anna@czarne.com.pl, agnieszka@czarne.com.pl,
stanislaw@czarne.com.pl
DZIAŁ SPRZEDAŻY: Beata Motyl, MTM Firma
ul. Zwrotnicza 6, 01-219 Warszawa, tel./fax +48 22 632 83 74
e-mail: mtm-motyl@wp.pl
Skład: D2D.PL
ul. Morsztynowska 4/7, 31-029 Kraków, tel. +48 12 432 08 52 e-mail:
inf0@d2d.pl
Druk i oprawa: WZDZ - DRUKARNIA LEGA
ul. Małopolska 18, 45-301 Opole, tel. +48 77 400 33 51
Wołowiec 2009 Wydanie 1
Ark. wyd. 9,5; ark. druk. 16,0

You might also like