Professional Documents
Culture Documents
Serce Narodu Koło Przystanku
Serce Narodu Koło Przystanku
Nowak
Pierwszy raz w życiu byłem na siłce, dwie godziny targałem żelazo. Wszystko
mnie boli. Mam 44 lata i 332 dni, 66 kg wagi. Przy chłopakach z siłowni wyglądam
jak „przecinek” „szczypiorek” albo „szczurek”.
Taki jeden prostopadłościan zapytał mnie przy sztandze (szarpał 120 kg): „Ile
masz w kablu?” Udałem, że nie słyszę, i przeniosłem się na drążek. Okazało się, że
chodziło o obwód bicepsa. Więc w lewym kablu mam 28 cm, w prawym 29. Głupio
się czuję. Oni mają kable po 40.
Słownik pakera. C: Cykl, (też: kuracja, koksowanie) - zażywanie sterydów.
W piwnicy jednej z poznańskich szkół ćwiczy dwudziestu siłaczy. Sapią,
stękają, czasem ktoś z wysiłku zawyje pod sztangą. Z głośnika duet Tatu. - Jak
potrzebujesz sterydów, to do „Martena”. Ten z hantlami przed lustrem.
Marten (kabel 43 cm) wygląda jak siłacz z kreskówek dla dzieci. Góra mięśni
na cienkich nóżkach. Kiedy zapomni długich spodni, na siłowni spada mu autorytet.
Ćwiczy od pięciu lat. Zaczął w liceum. - Ambicja. Dwa najgorsze w klasie ciapalągi
powiedziały, że nie wycisnę nawet 50 kilo. Sztanga tak zaczęła mi się bujać, że
musieli mi pomóc, boby mnie zgniotła.
Właśnie przyjął zamówienie. 240 kapsułek superanabolonu. Dwóch kolegów z
siłowni zaczyna nową kurację, każdy weźmie po 120 zastrzyków. Jedna kapsułka po
6,50 zł w hurcie. Na każdej kapsułce Marten zarabia 4 zł, ale z kumpli nie zedrze.
Mówi, że 80 procent ludzi na siłowni bierze. Na innych sitkach jest tak samo. No,
może mniej koksu jest w tych trzech najdroższych, o których pakerzy mówią z
pogardą „wystawa trampków”. - Jedni biorą na siłę, inni na masę albo, na wygląd.
Taki pakuje, żeby mu się brzuch ładnie wyciął i żyła wyskoczyła na bicepsie.
Jeden bierze powoli, małymi dawkami, drugi na żywca, wszystko miesza i od
razu sięga po jakąś petardę z koniem albo krową na opakowaniu. (Sterydy dla
zwierząt są tańsze). - Kumpel po tygodniu zrobił się silny jak koń, zaczął dźwigać o
30 kilo więcej.
Marten przysięga, że nigdy nie koksował, bo się boi o zdrowie, ale na siłce
nikt mu nie wierzy: - Skąd u niego taka masa i kwadratowa szczęka?
- Mam masę, bo aktualnie nie mam dziewczyny - tłumaczy się Marten - a
dziewczyna to wiadomo, dodatkowy stres i człowiek więcej spala.
Ma 25 lat, studiuje zarządzanie i marketing. Obiecywali, że po tym będzie
praca. A to jak w liceum, wszystko po łebkach. Chodzi, żeby rodzice nie gadali.
Dzisiaj miał zaliczenie z niemca. Włożył obcisły sweter. Przed lektorką
rozprostował bary od niechcenia i pokazał paluszek wskazujący, cały we krwi.
(Tydzień temu rozwalił sobie sztangą, a przed drzwiami rozerwał ranę). - Ojej,
krew - zapiszczała lektorka i szybko wpisała zaliczenie. - Klasyczna ściemka -
uśmiecha się Marten. Magisterkę kupi, bo nie ma cierpliwości.
D: Deka, deczka - deca durabolin, lek (przewlekłe choroby wątroby,
osteoporoza, wyniszczenie organizmu przez AIDS). Działania niepożądane, patrz:
teściu. Bardzo popularna wśród pakerów, więc często podrabiana.
Między seriami ćwiczeń podchodzi się do wielkiego lustra i ogląda ciało. Czy
rośnie? Czy równo z każdej strony? Więc się prężymy i opowiadamy różne
historyjki. Na przykład o psie, który przekoksował. Bokser miał pana, który lubił
sterydy. Pan kłuł siebie w tyłek i tą samą strzykawką psa. Koks też ten sam, nie
wiadomo już, czy dla zwierząt, czy dla ludzi. Pan rósł pięknie i pies też. Panu się
podobało, że jego bokser wygląda jak olbrzymi rottweiler. Aż pies przestał
wydalać. Jak weterynarz go rozkroił, to nie było czego zszywać, jedno g… Pan
koksuje dalej w pojedynkę.
- No, co tam trzeba, kolego? - usłyszałem. - Trzeba brać, bo nie urośniesz.
Może winko z deką? A najtańsza jest metka z omką, tylko 180 zł. - Marten może mi
załatwić koks jeszcze dzisiaj. - No, albo trochę teścia, będziesz mocny. Chyba że
stać cię, kolego, na hormon wzrostu, będziesz duży, może nawet wyższy o kilka
centymetrów. Ale na dobrą kurację wydasz z 12 tysiaków.
Poleca deczkę (deca durabolin), najlepsza jest holenderska. A przy okazji może
załatwić lewą viagrę.
Marten z koksem się nie narzuca, nowicjuszowi podtrzyma sztangę, podpowie,
jak ćwiczyć plecy, a potem zagadnie: - I co, młody, pizgasz żelazo i nie rośniesz?
Weź coś, bo się zajedziesz.
I przychodzą. Po dwóch tygodniach, po miesiącu. Zamawiają, pytają, jak brać.
On pyta hurtownika. Jak ten powie: „raz albo dwa razy w tygodniu”, to Marten
powtórzy młodemu: „musisz brać dwa razy” żeby w interesie był większy ruch. Do
biznesu dostał się przez dwóch penerów z Dębca, których poznał na siłowni. Brali
duże dawki. Chciał trochę koksu dla kolegi i załatwili. Kiedyś zadzwonili do niego
z trasy, że na sobotę potrzebują koks, a wracają z Belgii i nie zdążą odebrać. Podali
adres. Sklep z legalnymi odżywkami i sprzętem sportowym. - Jak powiedziałem, po
co przyszedłem, to facet krzyczał, że wezwie policję. Uspokoił się, jak wymieniłem
ksywki penerów. Zadzwonił z zaplecza, sprawdził. Dał koks i przepraszał, myślał,
że to tajniak węszy, bo policjanci też chodzą nieźle napakowani.
Teraz Marten czeka, aż klienci wyjdą ze sklepu. Mówi, że wiele nie ryzykuje,
bo koks to nie narkotyki, tylko lekarstwa, możesz mieć przy sobie.
Marten opowiada o fortunach, które powstały na koksie. W takim mieście jak
Poznań jest z 60 siłowni, w każdej po 50 pakerów. To razem trzy tysiące. Z tego
dwa tysiące to klienci, jadą na koksie, więc hurtownicy dobrze żyją, mają z tego
samochody, domy, wczasy.
K: Kabel, łapa - biceps.
Koks, sterydy - anaboliki (leki pobudzające syntezę białek).
Na czarnym rynku kilkakrotnie droższe niż w aptece.
Marten zaprosił mnie do domu. Ojciec elektryk cały dzień pracuje. Dzielnica
biedna, dużo elementu. Chłopcy z kamienicy mają dziką siłownię w piwnicach.
Czasem przyjdą po tani koks albo coś przyniosą. Górala, autoradio. - Jak za rogiem
chłopak się zabił maluchem, to przynieśli tubę z jego samochodu. Taki duży
basowy głośnik, umpa, umpa, za dziewięć stów. Lekarz tamtego jeszcze reanimował
na ulicy, a oni już chodzili z towarem wykręconym z malucha. Marten powiedział,
że od trupa nie weźmie.
- Co wy, sumienia nie macie?!
- Co trupowi po tubie? - dziwili się. - A komórkę od pobitego to weźmiesz,
chociaż jego bardziej boli.
Ostatnio przylecieli do niego z nożem, że im „wyjebkę wcisnął”. Wyjebka to
podrobiony koks. Olej jadalny albo woda. Nie zejdziesz po tym, ale szpital można
zaliczyć. Poszło o jedną fiolkę deki (2 mililitry na dwa zastrzyki). Była mniejsza od
pozostałych, podejrzana. Musiał ją wymienić u hurtownika. Facet się nie zdziwił. -
Przy takich ilościach wyjebka się zdarza, szczególnie w ruskich partiach. Masz
nerwowych klientów.
Hurtownik zawsze pyta: „Dla siebie bierzesz, dla kumpla czy obcego?”.
Obcemu można wcisnąć wyjebkę. - Nieraz klient nie zauważy, walnie sobie w tyłek
kilka mililitrów wody i targa żelazo. Biceps mu rośnie i myśli, że to od zastrzyku.
Stare koksy biorą prosto od hurtownika albo najwyżej z drugiej ręki, a na
małolacie zarabia czterech pośredników.
Marten jest wielki, ale łatwo się wzrusza, na filmach i w ogóle. Oczy mu się
szklą, kiedy opowiada, jak mama płakała, bo zobaczyła jego pierwszy tatuaż. Czuł
się, jakby się matce popsuł.
Po chłopakach z dzielnicy widzi, że koks niejednego stawia na nogi. - Wąchał
taki klej, chlał byle co, chudy, najwyżej 60 kilo, pół człowieka. Brał się za
rozpaczliwą złodziejkę, jak gówniarz, byle przeżyć, brudny i obdarty. A wziął koks,
urósł do 90 kilo. Przyjemnie popatrzeć. Ma poważanie, cel i zajęcie. Siłka uczy
dyscypliny. Najtańszy sport w mieście. Oczywiście, że dalej kombinuje, ale już z
godnością, jak człowiek. Dba o rodzinę.
M: Meta - metanabol, lek (choroby jelit, marskość wątroby, osteoporoza, zanik
mięśni i wyniszczenie ciężkimi chorobami, M.in. AIDS). Powoduje duży przyrost
masy mięśniowej, zatrzymuje w tkankach znaczne ilości wody. Długotrwałe
stosowanie może wy wołać żółtaczkę. Na czarnym rynku 100 tabletek ruskiej mety
kosztuje 40 zł, polskiej - 60 zł. (Na mecie szybko rośniesz, ale potem szybko spadasz,
więc trzeba stale brać).
- Jak szukasz dużego koksa, to idź do „Odyńca”, kłuje się od lat - poradzili mi
koledzy od sztangi.
Marek albo „Odyn”, „Odyniec”, bo ma groźny wygląd. Kiedy z głową w dół
wyciska nogami 370 kg żelaza, czaszka robi mu się czarna od krwi, która pulsuje
pod łysiną. Na oko pod trzydziestkę, a w dowodzie - 22 lata. Chodzi po siłowni
szeroko, młodzi schodzą mu z drogi. W kablu - 48.
- Pół metra w łapie? - nie mogłem uwierzyć.
- Na początku wyglądałem jak piłeczka, nóżki cienkie, wielki brzuch, szeroki
tyłek, w kablu tylko 28. Waga 65 kg.
Zimą, kiedy pakerzy osiągają szczyt masy, Odyniec dochodzi do 115 kg. W
lutym minie sześć lat od pierwszego zastrzyku (strzału, jak się mówi na siłce). To
był superanabolon. Cykl piętnastu strzałów. - Po pięciu czułem, jak rosnę. Waga
skoczyła o sześć kilo. Do tego meta, dużo jaj, mleka i ryżu. I robisz się zwalisty.
Pierwszy zastrzyk zrobił mu starszy kolega, którego przed laty kłuł po raz
pierwszy inny sterydowiec. Tamtego z kolei kłuł słynny „Rocky”, znany poznański
siłacz. Takie międzypokoleniowe przekazywanie strzykawki. - Ten mój kumpel jest
dzisiaj wielki, pracuje w ochronie, a kumpel kumpla jest jeszcze większy i chodzi
przy jednym poznańskim gangsterze. No, a z Rockim coś się stało, wrócił
niedawno na siłkę i nikt go nie poznał, strasznie zjechał. Taki mały, że przykro
patrzeć.
Odyniec hoduje świnie z rodzicami, mają gospodarstwo pod Poznaniem.
Czasem podrzuci trochę karkówki chłopakom z siłowni, ale sam wieprzowiny nie
je, za tłusta. Tylko chude piersi kurczaka. Sam sobie gotuje. Pięć posiłków,
podwójne śniadanie i obiad. Dużo ryżu, bo ryż szybko przelatuje i znów masz
wilczy apetyt.
Tygodniowo bierze 9 zastrzyków. Trzy razy po trzy. Kłuje się sam w udo.
Nieraz przy śniadaniu, w jednej ręce buła, w drugiej strzykawka.
Sterydy trzyma w pokoju, matka mu po rzeczach nie ryje. Pieniądze ma, bo
zarobi przy świniach.
Już dwadzieścia razy był na cyklu. Ale mnie odradza. Bo to chemia. Synowi też
by nie pozwolił.
- To po co bierzesz to świństwo?
- Wszyscy biorą. Jednemu szkodzi, drugiemu nie, jak papieros. Chcesz być
wielki, więc bierzesz. Potem boisz się zjechać, żeby nie mówili: „był wielki, a teraz
mały”, więc koksujesz coraz więcej, coraz mocniejszymi środkami. Może gdyby
mnie serce mocno bolało albo wątroba czy nerki. Albo w łóżku coś było nie tak.
Ale wszystko jest OK. Więc sobie myślę: inni palą, chleją, a ja piję tylko w
sylwestra, papierosy rzuciłem, jem zdrowo, bez tłuszczu…
- Ale serce może w końcu nie wytrzymać takiej masy.
- Może. Ale kiedy kroili jednego pakera na sekcji (ktoś go zabił, czy sam się
autem rozwalił), to miał serce wielkie jak u krowy. Widać serce też rośnie od
sterydów, jak każdy mięsień.
Odyniec ma maturę, chce zdawać na rolnictwo. Ma przejąć gospodarstwo po
rodzicach. Na siłowni nie lubi przednówka, bo z pierwszymi promieniami słońca
pojawiają się „sezonowcy, psia ich mać” - Kupa łysych chujków. Chudzi i bladzi,
kłują się czym popadnie i po dwóch miesiącach są dwa razy więksi. Pakują tanią
omkę, bo pompuje wodę do mięśni. Masa skacze o 10 kilo. Latem już ich nie ma,
prężą się na plaży z obojętną miną, jakby mięśnie im same wyrosły.
O: Omka - omnadren, lek, preparat testosteronu (patrz: teściu).
P: Pener - dawniej lump, menel, pijak, teraz też bandyta.
Pizgać żelazo, targać, pakować - ćwiczyć na siłce.
Trochę żal mi się zrobiło sterydziarzy. Uzależni się taki od siłowni, targa
żelazo jak niewolnik i jeszcze to nieprzyjemne kłucie w zadek. Wielu się tego boi,
dlatego na każdym osiedlu jest jakaś „pielęgniarka” chłopak, który kłuje innych. Na
Dolnej Wildzie w Poznaniu kłuje Szymek, ksywa „Doktor” Chodzą do niego mali
pakerzy z dzikich piwnicznych siłowni, śmierdzących potem i największe
zakapiory, wildeckie penery.
Z Doktorem umówiliśmy się na colę w Aralu, bo na stacji benzynowej bardziej
anonimowo. Ma 20 lat, kabel 46 cm. Targa żelazo do sześciu lat, od trzech na
koksie. Długo nie brał, bo na początku ładnie rósł sam z siebie. Potem stanął. Wziął
deczkę w szkolnej ubikacji. - Wszyscy mówili, że deczka jest silna i mało szkodzi,
tylko na wątrobę. Skoczyłem 15 kilo. Wuefistka się pluła, że za szybko rosnę.
Zaoczną maturę zrobił na koksie. Za kłucie cudzych zadków nic nie bierze.
Uczył go stary koks. - Dzielisz pośladek na cztery części i walisz w tą górną
zewnętrzną, jak najdalej od kręgosłupa, żeby nie było nieszczęścia. Niektórzy biorą
w udo, ale na tyłku masz jeden duży mięsień, a w udzie kilka i możesz trafić między.
Kolega już trzeci rok kuleje. Raz wkłułem sobie omkę w triceps, ręka spuchła jak
balon.
Doktor martwi się, że ostatnio słabo rośnie, chociaż dużo je i koksuje. Mówi,
że ma przyśpieszony metabolizm, za szybko spala.
T: Teściu - testosteron, lek hormonalny stosowany w niedomodze płciowej u
mężczyzn, eunuchoidyzmie, w leczeniu impotencji i w zespołach pokastracyjnego
braku jąder itd., u kobiet w raku sutka i raku błony śluzowej macicy.
Przedawkowanie - alergie, obrzęki, nadciśnienie, ginekomastia, trądzik, rak prostaty,
łysienie, bezpłodność, zanik jąder, u osób młodych zahamowanie wzrostu kości
długich. Polski teściu - od 7 do 10 zł za strzał, ruski - 3,50 zł.
Doktor ma poważanie, umie doradzić.
- Mam w kablu - zwierzałem się Doktorowi - 28 cm, a chciałbym… no, może
nie pół metra, ale chociaż czterdziestkę.
- Szybko?
- Jak najszybciej.
- Po jednej kuracji kabel ci skoczy najwyżej do 35.
- Ile urosnę?
- Z 15 kilo. Będziesz większy, pewniej się poczujesz. Weź metę i omkę. Bierze
się na piramidę, najpierw dwie tabletki, potem trzy, cztery i stopniowo schodzisz do
dwóch, tak w kółko, aż zjesz 200 tabletek.
- 200?
- No i strzał co trzy… nie, lepiej co cztery dni. Mogę cię kłuć.
- Kiedy zacznę rosnąć?
- Po tygodniu.
- Ile to kosztuje?
- Mogę załatwić omkę po 50 zł, a może nawet po 40 za 5 ampułek. A 100 sztuk
ruskiej metki za 40 zł.
- Czyli cały cykl - liczyłem - to prawie 300 zł.
- I siłka co drugi dzień, cały czas musisz pizgać żelazo. Seriami. Klata, biceps,
przerwa, plecy, triceps, przerwa, nogi, bark.
- Nie dam rady.
- Dasz, na koksie masz pałera. Chyba że się trafi wyjebka, ale mam pewne
źródło.
- A skutki uboczne? - pytałem Doktora.
- Rozstępy pod pachami. - Doktor podciągnął rękaw, blizny na ramieniu,
bicepsie, pod łokciem. - Na koksie szybko rośniesz i skóra nie nadąża.
- A co potem, jak odstawię?
- Zjedziesz z pięć albo siedem kilo. Możesz wziąć jeszcze winko.
- To podobno dla zwierząt? - zrobiło mi się gorąco.
- Nie bój się, szczekać nie będziesz. Koń, krowa, świnia, co za różnica, my też
jesteśmy zwierzętami. Chcesz być wielki czy nie? Winko cię trochę podrzeźbi, spali
tłuszcz, wytnie ci mięśnie brzucha. To działa na panienki - uśmiechnął się Doktor. -
A po omce będziesz mieć ochotę, tam jest testosteron.
- Skąd to wszystko wiesz?
- Bo biorę. Kupię sobie gazetkę dla kulturystów, siłaczy, strongmenów. Niby
sterydy zakazane, ale jak umiesz dobrze czytać, to znajdziesz. Ostatnio reklamują na
przykład nową odżywkę. Że legalna i lepsza od sterydów, ale u góry w tej reklamie
jest dokładna rozpiska cyklu sterydowego, niby przekreślona, ale można
przeczytać. Bo tak ten rynek wygląda, na wierzchu trampki, odżywki, witaminki, a
pod ladą sterydy. Kasę robią na tym, co pod ladą. Gazetki czytam w markecie, bo są
drogie. Kumpel ściągnie mi co trzeba z internetu. Czasem w aptece poproszę o
wykaz leków, wypytam co i jak. To przecież leki, tyle że choremu lekarz zapisze
jeden zastrzyk, a my bierzemy cztery.
Po drugiej coli Doktor przyznał, że rozstępy to nie wszystko. Po omce grozi
mi nadciśnienie i ginekomastia. - Woda w piersiach, będą ci sutki wisieć. A dzieci
już masz? No, bo czasami przytrafia się bezpłodność.
- Z czego żyjesz?
- Coś kupię, coś sprzedam. Kraść, już nie kradnę. Mam zawiasy, muszę uważać.
Kiedyś skroiliśmy faceta. Zabraliśmy mu komórkę.
S: Siłka - siłownia.
Superanabolon - czeski lek o podobnym działaniu jak deczka.
Mierzę kabel po każdej siłce. Po tygodniu mam już 30,5 cm. Fajnie, jakiś
większy jestem, taki cały naprężony. Ćwiczyłem dzisiaj z Irkiem (kabel - 40, noga -
62). Lepiej ćwiczy się w dwójkę, bo przy większych ciężarach ktoś cię musi
asekurować i partner pilnuje, żebyś sobie nie odpuszczał.
Irek studiuje fizykę, ma 25 lat. Jak na steryda drobny. Miły i ładny jak
dziewczyna, na czarnej bluzie napis Everest. Liczył kiedyś, ile czego wziął: 1500
tabletek metki, 60 strzałów teścia, trochę deki, a omki najwyżej 10 strzałów.
Od pół roku nie koksuje. Kiedy zaczynał w drugiej klasie technikum
telekomunikacyjnego, ważył 55 kg (kabel 28, noga 50 cm). Ćwiczył u starego
kulturysty amatora, po pięćdziesiątce. Miał w piwnicy trochę sztang, ławeczkę i
zapraszał chłopców z osiedla, żeby „rzeźbili swoje ciało”. Stary kulturysta był
przeciwny sterydom. - Wystarczy dużo ryżu, mleko i świnka, czyli wieprzowina, a
będziecie piękni jak Apollo albo Schwarzenegger - mówił chłopakom i prężył się
na wszystkie strony.
Pierwszą serię Irek wziął po dwóch miesiącach. Silna presja kolegów z klas
zawodowych. Bał się zastrzyków, więc wziął metę (300 tabletek), kabel skoczył do
35 cm. Na początku szybko się puchnie.
Po roku kolega z osiedla namówił go na teścia. Zrobił Irkowi pierwszy
zastrzyk, na klatce w bloku. - Zsuwasz spodnie, podwijasz gacie, trach i po krzyku.
W sumie 10 strzałów. Mama zaczęła coś podejrzewać, bo mi kark spuchł jak u
świni.
Potem mieszał koks, bo to podobno daje najlepsze wyniki. Nie wie, jak działa
koks. - Chyba na nerki, bo zatrzymuje wodę.
Wie tylko, że jednym idzie bardziej w masę, innym bardziej w siłę. Jemu
poszło w siłę. Wuefista zapisał go do studenckiej sekcji podnoszenia ciężarów.
Szczyt formy Irek miał na drugim roku. Zawody, intensywny trening, wziął sześć
strzałów deczki po 40 zł. Biceps urósł do 41 cm, przytył 30 kilo. Podnosił 135 kg
na ławeczce i bez kauczukowej koszulki, która usztywnia ramiona i ściska klatę, że
nie możesz oddychać.
Rzucił koks przez Kaśkę. Taką gówniarę z bloku, co mu się ciągle przyglądała.
Wtedy chodziła jeszcze do podstawówki. Też czasem na niej wzrok zawiesił, jak
szli z chłopakami. Raz z nudów zagadał.
- Powiedziała, że jej się podobam, ale myślała, że jakiś pipowaty jestem.
- Pipowaty?
- No wiesz, gejowskie klimaty, bo tylko z kumplami trzymam.
- A co z koksem?
- Najpierw nie było problemu. Nawet mnie kłuła, nie musiałem biegać do
kolegi. Ale jak zaczęliśmy chodzić na serio, powiedziała: „Albo ja, albo koks. Jak
nie, to spierdalanko i nie chcę cię znać”
Znowu dźgał się u kumpla. Zawsze w inne miejsce, żeby śladów nie widziała.
Ale Kaśka nie jest głupia. Kiedyś ryknęła mu przez telefon: „Jesteś na koksie, a ja w
ciąży. Co będzie z dzieckiem?”.
- Cały dzień chodziłem struty. W nocy koszmary, że kalekę urodziła. Mówią,
że jak zrobisz dziecko na cyklu, to będzie chore. Ale ona chciała tylko postraszyć. I
udało się jej. Bo przecież człowiek nieraz nie uważa, po teściu ma się ciągle ochotę.
Kaśka ma 17 lat. Irek rzucił koks, kiedy powiedziała, że naprawdę chce mieć
dziecko. Poszli do lekarza. - Wystarczy trzy miesiące nie brać - mówił - i organizm
sam się oczyści.
Dla pewności Irek już pół roku nie bierze. - Teraz dziecko, dwa, trzy - stękał
Irek, męcząc triceps. - Magisterka, cztery, pięć. Ojciec Kaśki zbiera na mieszkanie,
sześć. Obiecał pracę, siedem. Ślub kiedyś, osiem, dziewięć. Tata Kaśki ma stacje
benzynowe i myjnię dla tirów, dziesięć, jedenaście. Na początku Irek będzie u niego
kierownikiem, dwanaście. Uff, teraz ty. Do koksu nie wróci, na masie mu nie zależy,
a siłę ciągle ma.
- A co z kumplami z osiedla?
- Ten, co mnie kłuł, to dzisiaj zwykły ćpun osiedlowy, zjechał, aż przykro
patrzeć. Kilku miało odsiadki. Gangsterka im się marzyła. Dla dzieciaków z osiedla
koks to inwestycja. Skołujesz kasę, kupisz sterydy, urośniesz, to cię zauważą i się
wyrwiesz. Wezmą cię do ekipy. Dlatego idzie taki ulicą i napierdala ludzi, żeby na
dzielnicy o nim mówili, że jest duży. Żeby go ci więksi zobaczyli, że niczego się nie
boi. Chłopak z osiedla, który zaczynał ze mną u starego kulturysty, brał wszystko,
mieszał i pakował. Rósł i rósł. Dostał się do ekipy. Krótko stał na bramce w
dyskotece, potem z dziewczynami przy trasie. Jak trochę odłożył, założył cichy
burdelik w bloku.
Ale zanim go dopuścili do dużej roboty, to go wystawili. Dali zlecenie i
donieśli na policję. Odsiedział pół roku. Chcieli go sprawdzić, sprzeda ich czy nie.
Nie sprzedał i teraz ma robotę, beemwu i gruby łańcuch ze złota na szyi. Drugi
kolega też jest w jakiejś ekipie. Zaprosili mnie na dyskotekę. Chcieli się pokazać.
Wszystkich ustawiali. Gasili sobie papierosy na czole, głową tłukli w ścianę. Że ich
nic nie rusza, że tacy z nich strongmeni.
W: Winko - winstrol, lek (wrodzone obrzęki naczyniowe, stany wyniszczenia,
brak łaknienia), działania niepożądane jak teściu, do tego żółtaczka, martwica
wątroby, ból głowy, euforia lub stany depresyjne. Strzał - 20 zł, niektórzy biorą po 70
strzałów i więcej. Winko dla zwierząt jest tańsze.
Wyjebka - podrobiony koks.
Na siłce poznasz różnych ludzi, od penerów, blokersów po studentów i
profesorów. Jarek, ksywa „Student” (kabel 42), studiuje pedagogikę, też bierze
koks, mówi, że siłka jest jak nałóg, choroba. - Jesteś z dziewczyną w kinie, ale
myślisz tylko o tym, że powinieneś pizgać żelazo, że już trzy dni nie byłeś. Jedziesz
do Zakopanego albo nad morze i od razu patrzysz, gdzie tu siłownia. Dziewczyna
chce się umówić, a ty, że o szesnastej nie, bo wtedy jesz ryż z mlekiem.
Przedtem Student grał w piłkę, biegał, teraz boi się, że spadnie mu masa.
Pytałem Martena, co handluje koksem, jak to jest być dużym. - Budzisz
szacunek na ulicy. Czujesz się pewnie, kiedy każdy miesień się pręży. Człowiek
miło się kołysze. Dziewczyny lecą. Ale z drugiej strony, lecą tylko te proste albo
znudzone mężatki, a te ciekawsze, takie na serio, to ciebie od razu skreślają. Nawet
nie dadzą szansy, żeby pokazać, że jesteś fajny chłopak, inteligentny, wrażliwy,
żaden pener.
Dlatego Marten lubi gadać z dziewczynami na czacie. - Wtedy nie widzą, że
jestem zwalisty, mogą mnie poznać, no wiesz, od środka. Z pracą jest tak samo.
Gangsterka, proszę bardzo, ale normalnej pracy dla dużego nie ma. Już na wejściu
ciebie skreślają, że paker, osiłek. Zakładałem okulary, żeby inteligentniej wyglądać
i nic, wolą chudego. No i bramkarze zaczepiają. Takiego chudego jak ty bramkarz
na dyskotece nie ruszy, a dużego musi chociaż łokciem szturchnąć.
Ostatnio zaryzykował, znajomej z czatu zdradził, że jest pakerem. Przysłała
mu Konkurs piękności męskiej Wisławy Szymborskiej. Zaznaczyła ostatnią strofę:
„Rozkroku mistrz i przykucania. Brzuch ma w dwudziestu pięciu minach. Biją mu
brawo, on się kłania Na odpowiednich witaminach".
2003
2.
Źrebak na okresie próbnym
Wtorek, 15 kwietnia
Pielucha
Wypadek był około piątej nad ranem na hali cza-cza (cza-cza to cukierek
produkowany w Vobro). Skończyli właśnie ostatnią partię, jedni zeznają, że robili
wtedy cza-czę, drudzy, że sambę. Kobiety z brygady Krzysztofa sprzątały linię, a on
miał jeszcze ręcznie wybrać z mieszalnika 150 kg nieprzerobionej masy.
Mieszalnik ma półtora metra głębokości. Stojąc na trzech schodkach
przystawionych do mieszalnika, trzeba się głęboko pochylić albo wejść do środka i
łychą wygrzebywać masę. Maszyna działa tylko przy zamkniętej pokrywie. Ma
wyłącznik krańcowy, kiedy uniesie się pokrywę, wyłącznik zatrzymuje łopaty
mieszadła.
- Wydawało mi się, że nogi wystają z mieszalnika - zezna potem jakaś robotnica.
Ale nikt nie widział, jak i kiedy Krzysztof wpadł.
Wszyscy byli zmęczeni. Robotnik, który tej nocy zastępował jedną z kobiet
przy taśmie i pomagał Krzysztofowi, poszedł akurat umyć narzędzia. Kiedy wrócił,
mieszadło pracowało, a w środku był Krzysztof.
Robotnik zezna potem, że wyłącznik krańcowy był zablokowany czyściwem,
nazywanym w Vobro pieluchą. Zerwał pieluchę i maszyna się zatrzymała. Kilka dni
później robotnik dostanie „karę regulaminową” bo przyznał w śledztwie, że nieraz
też blokował wyłącznik pieluchą, chociaż to wbrew przepisom bhp. Zezna nawet, że
inni też tak robili. Żeby ułatwić sobie pracę, zgarniali masę z pracujących łap
mieszalnika. Poza tym robotnikiem nikt z zeznających nie widział tej nocy, że
wyłącznik był zablokowany pieluchą. Pielucha też gdzieś przepadła.
Jakaś kobieta krzyczała, że trzeba rozciąć mieszalnik, ale warsztat był za
daleko.
Robotnicy siłą przepchnęli łapy mieszadła i wyciągnęli Krzysztofa na
posadzkę.
Robotnica z sąsiedniej hali, która próbowała tamować krew (kiedyś pracowała
jako pielęgniarka), powie potem matce, że Krzyś miał otwarte oczy, chyba mówił,
że go boli, niewyraźnie, bo miał podcięte gardło, zmiażdżone lewe płuco. I że
długo czekali na pogotowie.
Fundator
Kropka
Gadu-Gadu o pracy
Magda wącha półbuty Krzyśka. - Już nie pachną. Cały tak przesiąkał czekoladą,
że wszystko pachniało na słodko. Rzeczy, pokój. Był intensywnie czekoladowy.
Koleżanki się śmiały: „Krzysiu, jesteś taki słodki”
Koleżanki z technikum, Kasia (dziewczyna Krzysztofa) i Gosia: - Miał ksywkę
„Źrebak” Na pierwszej lekcji każdy mówił, czym się interesuje, i Krzyś opowiadał,
że lubi zwierzęta, małe prosiaki, źrebaki… I chłopacy zaczęli rechotać: źrebak,
źrebak! Tylko on pamiętał o 8 marca, kupił wszystkim dziewczynom po róży, chyba
z 50 zł wydał, ale się cieszył.
Gosia ma jeszcze list od Krzycha z Gadu-Gadu: „hej pracuje w vobro brak
słów 12 h na dobę ledwo się kładziesz spać to już wstajesz, a co tak się robi - heh
litości ja naprzykład robię chyba wszystko: nosze wiadra nalewam 5 różnych mas
czekoladowych mleczny, czekoladowy, tofi, kapuczino, i cos tam jeszcze (wyleciał
mi ten 5 smak) myje sita młyny które mieszają składniki no i ja nosze te składniki i
muszę warzyć przesiewać
1 się nie mylić bo za pomyłkę płaci się życiem (hihihi) wylatujesz za pomyłkę
i co ja tam jeszcze robię aaa uzupełniam papiery. Mam 15 minutową przerwę na 6
godzin więc mam
2 przerwy ledwo siusiu i chlebek a już musisz iść robić… no ale mam prace
śpię już tylko 5 godzin na dobę. Nie jest źle kwestia przyzwyczajenia i wytrzymania,
heh czas iść spać. krzysiu P. sory za błędy ale myli mi się bo krzyż mnie napierdala
i pisze na leżąco”
Wieczór, Pruszewiczowa wraca spod bramy Vobro, już piąty miesiąc próbuje
porozmawiać z robotnikiem, który tamtej nocy pracował z Krzysiem i jest jedynym
świadkiem w sprawie pieluchy. - Kto Krzysia tego nauczył? Przecież syn tego nie
wymyślił, trząsł się ze strachu, jak to będzie w tej robocie, a teraz wszystko na
niego zwalili, bo nie żyje. W zakładzie powiedzieli, że nie mogą zmusić tego
pracownika, żeby ze mną rozmawiał. Chodzę pod zakład z Karolinką, widzę z
daleka, jak wychodzi z hali, ale od razu do samochodu wskakuje. Dzisiaj byłam pod
bramą, bo widzę, że rano stoi jego auto. O czternastej nie wyszedł, czyli znowu
pracują na 12 godzin.
PS W tym roku tradycyjny Piknik Cukierka, który Vobro organizuje swoim
pracownikom, został odwołany.
2008
3.
Serce narodu koło przystanku
1998
2009
4.
Dół na Greenpoincie
Szczury (Tomek)
Tomek Pruszko (22 lata), spod Łomży, od trzech lat na Greenpoincie. Pyta, czy
widziałem w subwayu szczury.
- Widziałem.
- No, widzi pan, jak tu jest. Przyjechała siostra, zobaczyła szczura w metrze i w
krzyk. Musiałem uspokajać: „Dziewczyno, wstydu mi nie rób, tu to normalne”.
Zawsze, jak przyjedzie ktoś nowy, to: „Jezu, co tu się dzieje!?”. A później się
przyzwyczają.
Subway to nowojorskie metro.
Subway to też typowe mieszkanie na Greenpoincie. Długie jak wagon. Takie
jak Tomka, jak te trzy przechodnie klitki bez okien za jego plecami. Środkowa jest
jego. Ostatnia kuzyna, z którym w ogóle nie rozmawia. Właścicielem subwaya jest
Polak, który już się dorobił. Płacą mu we trzech 900 dolarów. Wszyscy na
kontraktorce (to po greenpoincku robota w firmie budowlanej).
Siedzimy w kuchni. Tomek jest smutny, mówi wolno. Wrócił właśnie z pracy.
Normalnie toby się ogarnął i poszedł się przejść na Greenpoint.
- Po co?
- Wszyscy tak chodzą.
- Gdzie się chodzi?
- Idzie się Nassau Ave, Manhattan Ave aż do Greenpoint Ave i z powrotem.
Latem posiedzi się w parku.
- Dlaczego jesteś taki smutny?
- Trochę nieswój jestem.
Pruszko skończył w Łomży liceum ekonomiczne. - Miałem iść na handel
zagraniczny, ale jakoś los mnie skierował do Stanów.
Pierwszego dnia pierwszej pracy w Ameryce remontowali wieżowiec. Boss
dawał 8 dolarów za robotę w środku i 10 dolarów za czyszczenie ścian na zewnątrz,
więc Tomek wjechał na ruchomym pomoście na 30. piętro. Nigdy nie był tak
wysoko. Dwa tygodnie wytrzymał.
- Ostatniego dnia zrobiło mi się ciemno w oczach, złapałem się linki.
Zostawiłem robotę. Zdołowałem się. Ale nic, posiedziałem tydzień w domu.
Znajomy zadzwonił i dwa lata remontowałem, ale już w środku. Raz w elektrowni
na Manhattanie zdzieraliśmy stare farby z konstrukcji. W maskach, kombinezonach,
elegancko. Ale tylko dwa dni pracowałem, bo mnie pod-pierdolili bossowi. Nie
wiem, co na mnie nagadali. Pewnie ktoś na robotę czekał. Tu nie ma się przyjaciół.
Człowiek jest twoim przyjacielem, dopóki czerpie z ciebie korzyści. W Ameryce
najbardziej rozczarowali mnie Polacy. Boss, Polak z Łomży, wykańczał ludzi
psychicznie. Ostatnio jak odszedłem z pracy, to wszystkie robocze ubrania
wyrzuciłem do śmieci. Powiedziałem sobie, że już nie będę pracować na
contraction. Znowu się zdołowałem.
- Często masz doły?
- Czy ja wiem? Największy dół to się ma tak trzy miesiące po przyjeździe.
Później przechodzi.
- Jak jest dół, to co?
- Leży się, patrzy w sufit.
- Długo trzyma?
- Mnie tak dzień, nieraz tydzień. Znałem człowieka, starszego, co tak się
zdołował, że się rozpił. Nie wiem, może wrócił. Gdybym miał papiery, tobym miał
komfort psychiczny. Jak mi tu nie pasuje, wracam do Polski. Jak mi tam nie pasuje,
wracam do Ameryki. Ale nie mam papierów, więc jak wyjadę, to koniec, nie
wpuszczą do Ameryki.
- Czego by ci było żal?
- Ciężko powiedzieć. Tutaj pieniądze trzymają ludzi. W Polsce zarobiłbym
powiedzmy 1000 złotych, a tu prawie 1000 dolarów tygodniowo.
- A w Polsce co byś robił?
- Może bym wyjechał gdzieś do Europy, blisko domu. Zawsze można wrócić, a
tu jak w pułapce.
- Może trzeba się wyrwać z Greenpointu?
- Nawet nie próbowałem. Jestem na nielegalu. Tylko tutaj jest to normalne.
Może gdybym wcześniej zrobił prawo jazdy gdzieś w Michigan, kupił samochód,
tobym się wyprowadził, gdzie spokojniej i mniej Polaków. Ale się człowiek
zasiedział, wiza się skończyła. Tu się strasznie szybko żyje. Praca, dom, praca, dom.
- I co tu masz?
- Nic. Domu nie kupię, bo do kredytu trzeba mieć papiery. Bez papierów to
większy procent dają. A nie daj Boże deportacja się trafi czy coś. Wtedy co z tym
wszystkim? Pracujesz na to pięć, dziesięć lat i nagle tak, o! - strzela palcami.
Za ścianą wrzeszczy dziecko sąsiadów. Tomek bawi się kartą telefoniczną
Piast. Wydzwania do dziewczyny w Polsce. Z Ameryki jest taniej. Aśka studiuje
psychologię. Może potem przyjedzie, ale to za dwa lata.
W niedziele Tomek chodzi na obiady z kolegami. Mówią „obiad rodzinny”.
Żeby ciągle samemu nie jeść. - Jakby nie było polskiego jedzenia i knajp, toby się
nie dało żyć.
- A jakieś rozrywki?
- Przychodzi piątek, pół GP chodzi pijane, a w sobotę to już cały GP. Młodzi
jeszcze sobie znajdą zajęcie, ale taki starszy co ma robić?
- A radości?
- Radości? Tak na szybko mam powiedzieć?
Mam ostatniego dolara w kieszeni, zdrapkę kupiłem i wygrałem dolara.
Myślałem, że odfrunę. Bo nigdy mi nic nie wpadło. Jak się dołowałem, to
jeździłem na Trzydziestą Czwartą, tam jest sztuczny park, piramida, chłopaki jeżdżą
na deskach. Siedzę, poczytam i mi przechodzi. Albo u nas, na Greenpoincie, idzie
się na brzeg. Wielu chodzi na skałki posiedzieć z piwkiem. Patrzy się przez wodę na
Manhattan.
- A jakby iść w drugą stronę?
- W drugą to nic nie ma. Za highwayem to już się zaczyna powoli Spykowo.
- Spykowo?
- No, Hiszpanie to Spyki. Bardzo się o to obrażają. Na Żydów mówi się
Pejsiaki, na Murzynów Nigry. Na Harlem mówią Mu-rzynowo albo centralne
Kielce. Bo tak niebezpiecznie. Często tam robiliśmy. Raz poszedłem w przerwie do
sklepu i zaczęli się czepiać. Pytali, skąd jestem, to powiedziałem: „from Russia”. I
się pozamykali. Bo wiadomo, że Murzyni się Ruskich boją. No bo Ruski jest
niepowtarzalny.
- Jak to?
- Jemu nie zależy, może zabić, wszystko może zrobić. Dla niego to jest o! -
Tomek znowu strzela palcami.
Pruszko śledzi, co tam w Polsce. Zawsze w markecie przeleci polskie gazety
po tytułach. W polskiej restauracji przy obiedzie obejrzy polski kanał. Wie, że w
kraju generalnie nic się nie dzieje. Że prezydentem jest Kaczyński. Ale kto wygrał
wybory, nie wie, bo takie rzeczy Tomka nie interesują.
- A jakieś inne wydarzenie w kraju?
- Że Janosik umarł. Więcej to nie wiem.
Co Kaśka Kaim (24 lata) robi w Ameryce? Pięć lat temu przyjechała po
maturze tylko się rozejrzeć.
Po pierwsze, studiuje na uniwerku kulturę klasyczną. Cały semestr analizowała
tradycję homerycką w Omeros Dereka Walcotta, czarnoskórego pisarza z
Karaibów. - W studenckiej cafeterii jest „polski stolik”. Już tam nie siadam, bo
ciągle kogoś obgadują.
Po drugie, dwa razy w tygodniu opiekuje się dziećmi: Aiwą z rodziny
amerykańskich Niemców (ćwiczy z nią swój niemiecki) i Benjaminem, którego
dziadkowie byli polskimi Żydami (tata jest Australijczykiem).
Po trzecie, była u urologa na Manhattanie: „Ma pani piękną nerkę”. Dawno nie
słyszała tak miłego komplementu. Nerka odrosła. Można powiedzieć, że Ameryka
uratowała Kaśce życie. Miała cztery latka i umierała w Łomży na nerki. W
łomżyńskim szpitalu nie dawali jej szans. Mama pracowała w miejscowym sądzie,
tata łowił tuńczyki na Florydzie (u Kaśki na półce leżała szczęka rekina od taty z
Ameryki). I wtedy się okazało, że jeden z amerykańskich znajomych ojca, zdolny
chirurg nefrolog, pracuje w Krakowie w polsko- -amerykańskim szpitalu. - Dwie
ciężkie operacje, wycięli mi nerkę, uratowali życie.
Po czwarte, raz w tygodniu jest wolontariuszką. Ostatnio asystentką
nauczyciela angielskiego w szkole dla imigrantów w hiszpańskim Harlemie. W
klasie ma same Meksykanki. Najstarsza przychodzi z wnuczką.
Po piąte, raz w tygodniu udziela się w stowarzyszeniu przy Rubin Museum of
Art, które ma największą kolekcję sztuki Himalajów. Szukają sponsorów i naklejają
znaczki na koperty, ale ludzie bardzo ciekawi.
Po szóste, w weekendy jest kelnerką w ukraińskiej restauracji Weselka na rogu
Drugiej Alei i Dziewiątej Ulicy. - W pierwszej pracy, u Polaka, w restauracji Tak
jak u mamy, gościu mi nie zapłacił. Powiedziałam sobie: „Z Polakami absolutnie
nie pracuję”. Dzięki temu oswoiłam się z językiem i z Ameryką. Jeszcze słychać
mój europejski akcent, ale Amerykanie biorą mnie za Holenderkę.
Po siódme, chodzi na jogę i medytuje.
Po ósme, załatwia obywatelstwo. Ma już zieloną kartę, bo tata jest obywatelem.
Wczoraj zostawiła w urzędzie odciski. Obie ręce i każdy palec osobno. Pobierał
Polak. Przy palcu wskazującym na komputerze wyskoczyło: „match warning”.
Polak poszedł po szefa. - Od razu pomyślałam o tym locie ze Stambułu do NY
przez Brukselę i Chicago. Wracałam ze ślubu, znajoma Bułgarka wyszła za Turka.
W Brukseli miałam dwie minuty do odlotu, więc gnam przez te terminale, w ręku
siatka foliowa z fajką wodną, na siatce po arabsku. Dobiegam i słyszę: „Jak się
nazywasz?” „Kaim”. „Proszę z nami”. Przepytywali, hotele, adresy, co robiłam
przedtem w Berlinie. Zadawali coraz głupsze pytania. Zaczęłam się śmiać, oni w
końcu też. Chyba nic strasznego nie napisali, bo kiedy wczoraj ten komputer się
zaciął, urzędnik coś tam poczytał i postawił mi stempel. Za dziewięć miesięcy będę
mieć paszport amerykański.
Po dziewiąte, myśli, jak szybko spłacić 18 tysięcy dolarów pożyczki, którą dostała
od państwa na studia. Chce mieć to z głowy, bo kończy studia i wybiera się na
dłużej do Europy. - 10 tysięcy dolarów płacą za „małżeństwo dla obywatelstwa”.
Nawet kumpel jest chętny - śmieje się Kaśka. - A 8 tysięcy dają za komórkę jajową.
Pisali w „New York Timesie”. Nawet z koleżanką zadzwoniłyśmy: „Ile macie lat,
czy palicie?” Zanim jednak złapią taką komórkę, zlęci nieraz pół roku. Nie mam
czasu.
Po dziesiąte, podróżuje. Dwa miesiące po Europie. Tydzień na Jamajce (-
Wynajęliśmy z kumplem samochód, dwoje białasów w białym samochodzie
jeździło po wyspie, podobno trochę niebezpiecznie). Teraz wylatuje na trzy
tygodnie do Brazylii.
Po jedenaste, czasami myśli o rodakach na Greenpoincie. Na półce ma czarno-
białe zdjęcie podwórka w Łomży. - Cenię sobie, że jestem z Łomży. Ale dopiero w
Ameryce się rozwinęłam. Poczułam, że mogę być tym, kim chcę. Wystarczy znać
język, mieć trochę tupetu. I nie wpadać w polskie klimaty. Z Greenpointu
wyprowadziłam się po pół roku. Teraz go omijam. Bo wszyscy się znają, plotkują i
nudno jak w polskim miasteczku.
2006
5.
Cała Polska trzaska
Wypadek
Upoluj frajera
Jarek trochę się zacina, mówi szybko, czasem wzrokiem ucieka. - Można
polować na frajera w mieście, ale trzeba mieć szczęście i cholerny refleks. Jak mój
blacharz. Jechaliśmy nissanem do Czerwonaka. Droga prosta, linia przerywana,
tylko w paru miejscach ciągła - przy zjazdach w małe dróżki. Nikt się tym nie
przejmuje, prują lewym pasem i wyprzedzają. Blacharz zobaczył w lusterku palio.
Wyprzedzało na ciągłej. Szybko migacz, że niby skręca, i odbił w bok. Palio nie
miało szans, przetarło cały nasz bok. Blacharz wezwał policję. Oczywiście napisali,
że wina palio: „Panie kierowco, na skrzyżowaniu nie wolno wyprzedzać”. Mój
blacharz się cieszył, że upolował frajera. Zarobił 5 tysięcy.
- Mógł zginąć.
- No, mógł, nie myślał, zobaczył tylko, że dawca jedzie, i buch. O, widzi pan,
jak ta babka się wpycha! Wjechała z bocznej, cały przód wystawiła. Jezu, ale
okazja! Normalnie byś ją ominął, ale ty walisz. Wyskakujesz, wyzywasz ją od
idiotek, a policji tłumaczysz, że nie dałeś rady ominąć.
Ale nieraz się najeździsz i nikogo na mieście nie upolujesz. Najlepiej zrobić
wypadek.
(Nie wiem, dlaczego go słucham. Może dlatego, że kiedy opowiada, to mi się
usta rozdziawiają).
Znajomy mechanik z Poznania opowiedział mi o chłopaku, który trzaska
samochody. Chłopak zgodził się porozmawiać.
Umówiliśmy się w Pizzy Hut. Jarek Kozak ma 23 lata, studiuje zaocznie
historię od niechcenia. Łatwo było się dostać. Ale kręcą go inne sprawy. Mówi, że
samochody trzaska się nie tylko w Poznaniu. Cała Polska trzaska.
Dawca
Wypłata
Na rozkradzież
Nieraz oba samochody w ogóle się nie widzą. Ktoś zabił sarnę na drodze, ma
uderzony samochód. Jedzie do blacharza, ten mu lekko poprawia młoteczkiem.
- Naprawia?
- Nie, krzywi, żeby poważniej wyglądało. Popuści zaczepy na klapie, że niby
się przesunęła. Chłodnicę uszkodzi albo chociaż spuści wodę. Po prostu, żeby
wyglądało. No i mówi, że potrzebuje kupić winę za tysiaka, bo nie ma autocasco.
No to pytam: „Z policją czy bez?”. A on, że samochód niedrogi, więc można
bez policji. Umawiamy się, jakie robimy bicie, przód, tył, bok, i jak mocno,
szczegóły. Jedzie się tym drugim samochodem do lasu i wali się go na kamieniu.
- Na kamieniu.
- Tak. Jak tamto auto było czerwone, to przeciera się go czerwoną blachą, żeby
były ślady lakieru. Samochody są uderzone, ale nigdy się nie widziały. Bo można
trzaskać na ulicy, z policją, tak jak my we Wrześni, albo - jak chcesz mieć pewność,
że auto będzie dobrze bite - rozbijasz je w lesie. A potem robisz lekką stłuczkę na
ulicy.
Albo odwrotnie. Najpierw stłuczka, policja z grubsza opisuje. Samochody jadą
do lasu i poprawiają się. Klient chce mieć na przykład koło przesunięte, bo sobie
zrobi tanio wahacz itd. Liczy, liczy i wychodzi mu, że o pięć tysięcy dostanie więcej,
no to się wali. Likwidator patrzy, co napisała policja. Ale policja maski nie
otwierała, bo po co, a w środku zaczepy wyrwane, chłodnica rozbita i tak dalej,
migacz jeszcze wyleciał, noc była, co tam policjant by się przyglądał.
Najlepiej, jak masz znajomych policjantów. Bo taki normalny policjant to
czasem zauważy: „Panowie, przecież te samochody nie mogły tak się potrzaskać”.
Lepiej wezwać swoją policję. Napiszą: tak, to zdarzenia miało miejsce, są ślady…
Dają normalną metkę…
- Metkę?
- No, protokół z wypadku. I nie obchodzi ich, że przed zderzeniem ten
samochód prawie nie jeździł. Że był zrobiony na kamieniu. Ten chłopak, co ma
kolegę w ubezpieczalni, robił tak mercedesa. Miało być uderzenie w tył. Uszykował
go w lesie na wielkim kamieniu. Namęczył się, bo wiadomo, taki mercedes ma tył
twardy jak diabli. Potem na ulicy wjeżdżało w niego jakieś mniejsze auto, chyba
nowa połówka. Ale miał pecha, bo się trafił bystry policjant. „Oba światła zbite -
mówi - szkło od prawego leży, a gdzie szkło od lewego? Co jest? Próba
wyłudzenia?” Policja najpierw zaśpiewała 6 tysięcy, ale chłopak utargował do
czterech. No, takie są łapówki, jak przyłapią.
Jarek Kozak trzaska po koleżeńsku. Czasem weźmie stówkę albo dwie. Chociaż
zdarzają się poważni klienci.
- Wrażenie jest niesamowite, blacha się gnie, coś zaczyna piszczeć, coś dymi.
Pierwszy raz, jak faktycznie miałem czołówkę, to byłem przerażony, ale chociaż
prędkość była spora, to nic mi się nie stało, tylko szrama na szyi od pasa. Więc jak
kumple szykowali wypadek i wszyscy się bali, to ja trzaskałem. Lekkie szarpnięcie.
Mocno się nie rozpędzam, do czterdziestki. Ten drugi samochód przecież odlatuje,
nie stoi jak ściana. Ale w mur też waliłem. Znajomy miał daihatsu charade. Ktoś dał
mu winę, ale nie rozwalali auta na ulicy. No i trzaskałem charade o mur cmentarza.
Innym razem biłem megankę, stała w warsztacie, trzeba było ją poprawić.
Pojechałem do lasu na kamień - tak dla samej frajdy, żeby taki dobry samochód
sobie uderzyć.
Oparcie ustawiam dosyć prosto, bo sobie myślę, że jak uderzę i potem odbije
mnie do tyłu, to na prostym fotelu karku nie skręcę. Ale jeszcze nigdy głową o
zagłówek nie uderzyłem. Siadam, kręgosłup prosty, naciągam pasy, blokuję,
strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Jarek znał jeszcze jednego „kierowcę”, ale tamten się skończył. - Taki młody
świr. Pożyczył auto od ojca i zabił kobietę na przejściu dla pieszych.
2003
6.
2007
7.
Życie jest pionowe
- Patrz pan, ludzie chodzić nie umieją: ten drobi nerwowo, tamten wlecze nogi
od niechcenia, jeden podskakuje, tamtego brzuch prowadzi. Ja to bym chodziła! Jak
Krysia Janda w Człowieku z marmuru. Pamięta pan, jak ona pędzi korytarzem? A
wszyscy zmykają na boki. - Zofia zapala papierosa, dwie poobijane kule opiera o
biurko. - Gdzieś w środku, w duszy, ja też tak chodzę, mocno, szybko. Jakbym
kiedyś tak wpadła do ministerstwa, oj, to od razu daliby pieniądze dla moich
wózkowiczów.
Za oknem główna ulica dwudziestopięciotysięcznego Świebodzina. Ilu tu
mieszka niepełnosprawnych? Tysiąc, może dwa. A w całym powiecie? Nikt ich
jeszcze nie policzył.
O tym swoim wewnętrznym chodzeniu powiedziała Jandzie. Aktorka wręczała
w Teatrze Narodowym nagrody Fundacji Wisławy Szymborskiej - Zofia Koszela
została Społecznikiem Roku.
Od lipca Zofia jest pełnomocnikiem starosty do spraw osób
niepełnosprawnych. Zauważyła, że po wyróżnieniu przez Fundację Szymborskiej
łatwiej się jej działa. - Wiele drzwi się uchyla: „A, Koszela, ta laureatka!” Nie
wiedzą, co to za nagroda, ale wiedzą, kto to Szymborska.
Zielonym cinąuecento pędzimy przez miasto. Hamulec, sprzęgło, gaz -
wszystko w rękach, przy kierownicy. - To mój wózek inwalidzki. Przedtem 11 lat
jeździłam trabantem.
Na kursie na prawo jazdy instruktor mnie poganiał, a mnie przy 10
kilometrach na godzinę zapierało dech. Moje ciało nie takich prędkości.
Mijamy popegeerowskie wsie. - W tym bloku mieszkał Jarek. Jedna z moich
klęsk. Bardzo nie chciał żyć.
Wszystkie historie są do siebie podobne: wódka i samochód albo szalony skok
do wody i młody chłopak leży nieruchomo. - Mówimy na nich tetrusy, od
tetraplegii, czyli urazu kręgosłupa, który poraża cztery kończyny - opowiada Zofia.
- Tetrus wraca ze szpitala i leży. Matka miała dorosłego syna, liczyła, że będzie
podporą na stare lata, a tu znowu ma niemowlaka. Idę i pytam: „Bierze cię cholera,
synu, czy nie?”. Najgorzej jak powie: „Jestem pogodzony”, oj, wtedy wiem, że dwa
lata będę z nim walczyć. Innych trzeba studzić, bo myślą, że zaraz zaczną biegać. -
Nie będziesz, chłopcze, chodził, nie łudź się, ale powiem ci, jak z tym żyć.
Trzeba też pracować z rodziną. Nauczyć matkę cewnikować dorosłego syna.
Przekonać, że zrobi to lepiej niż przypadkowy człowiek.
Albo: chory wraca ze szpitala i matka, brat czy ojciec dźwigają go. Teraz waży
40 kilo, ale gdy nabierze wagi? Wysiądzie im kręgosłup. A przecież lata będą go
dźwigać. Uczę ich, jak jedną ręką przenieść chorego z łóżka na wózek.
Zofia chodzi o kulach, bezwładne nogi, usztywnione aparatem ortopedycznym
tylko na chwilę pozwalają się podeprzeć. Ma 47 lat, z zawodu jest laborantką. 24 lata
była analitykiem w szpitalnym laboratorium. Zna całe miasto, bo każdy kiedyś robił
badania krwi, moczu. Ludzie widzieli biały fartuch, dwie kule i jakoś chciało im się
opowiadać o życiu.
Czasami Zofia usłyszy od młodego tetrusa: - Pani jest łatwiej, bo pani od
dziecka kaleka, to przyzwyczajona.
- A co, ty bardziej cierpisz, bo wczoraj chodziłeś? Ty chociaż we śnie
chodzisz.
- Nigdy nie śniła pani, że biegnie?
- Nie, tylko czasami śni mi się, że jadę na rowerze. I nigdy nie umiem z niego
zejść, więc na końcu śni mi się jakiś płot albo drzewo, o które mogę się oprzeć. To
taki przyjemny sen. A gdyby Pan Bóg dał mi zdrowe nogi na jedną dobę, to
dwanaście godzin jeździłabym rowerem, a przez resztę tańczyła flamenco. To jest
taniec każdego mięśnia.
Umie tańczyć na wózku, ale nie lubi. Raz spróbowała tańczyć normalnie, ale
przerwała w połowie. - Ty tańczysz, a ja walczę o życie - powiedziała partnerowi.
Wydawałoby się, że fruwające gołębie to miły, nawet piękny widok. Mirek nie
mógł na nie patrzeć. Leżał nieruchomo w bielonej obórce, gdzie matka chowała go
przed furiami ojca pijaka, i patrzył na skrawek wiejskiego nieba.
Miał 17 lat, kiedy kolega ratownik zepchnął go do wody. Wygłupiali się na
pomoście. Paraliż od ramion w dół. Ruszał tylko głową.
W szpitalu lekarze co parę tygodni podnosili mu poduszkę, o stopień, dwa, ale
miał zawroty głowy i omdlenia, więc zrezygnowali. Miał żyć na leżąco.
Zofia mówi, że to niemożliwe, że życie jest pionowe. Poziom to niebyt,
wegetacja. Odleżyny, kłopoty z cewnikowaniem, coraz słabsze nerki, bo płyny w
ciele gorzej krążą, dializowanie i koniec. Więc Zofia ciągnie swoich podopiecznych
do pionu. O Mirku dowiedziała się od ludzi: „Pani Zosiu, u Wieczorków leży
kalyka”
- Pojechałam na wieś. „Arizona”, ojciec pijak terroryzuje rodzinę, w obórce
leży piękny chłopak. Pojechałam do świebodzińskiej spółdzielni mieszkaniowej:
„Panie prezesie, muszę wyrwać chłopca z piekła”. Prezes, że nie może, bo kolejka.
Więc zawiozłam go do Wieczorków. Kiedy wracaliśmy, oboje z prezesem
płakaliśmy. W ciągu miesiąca przeprowadziliśmy rodzinę do miasta, ojciec został
na wsi.
Mirek ma teraz 23 lata i prawie dwa metry długości. Kiedy leży na łóżku, długie
jasne włosy sięgają do podłogi. Łóżko jest drogie, sterowane pilotem. O to łóżko
urzędniczka z państwowego funduszu rehabilitacyjnego miała do Zofii pretensje:
„Pani wykorzystała środki niezgodnie z przeznaczeniem” - Dali pieniądze na trzy
wyścigowe wózki inwalidzkie, ale Mirek nie miał na czym leżeć - tłumaczy Zofia.
Kiedyś wpadła do Wieczorków przed południem. Mama szykowała syna do
kąpieli. - Ciągnie tego wielkiego Mirka do łazienki na kocu. „Kobieto, przecież on
czuje, widzi, a ty go ciągniesz jak worek” Rozpłakała się: „Przecież go nie
udźwignę”.
Poleciałam do burmistrza. Nie wiem, skąd wytrzasnął tyle pieniędzy, ale Mirek
ma już podnośnik. Mama podpina go do podnośnika, wiezie do łazienki i opuszcza
do wanny.
Ale Mirek ciągle żył w poziomie. Zosia wzięła go na obóz rehabilitacyjny.
Wszyscy odradzali, bo to taki ciężki stan. Zaryzykowała. Na obóz jechał karetką, na
noszach. Wrócił na siedząco w małym fiacie - blady, siny, ale szczęśliwy. Terapia
była brutalna. Jeden z doświadczonych instruktorów, też wózkowicz, posadził
Mirka na wózku. Mirek był przerażony, jego mama też. Kiedy mdlał, przechylali
wózek i Mirek wisiał głową w dół, aż się robił czerwony na twarzy. Okazało się, że
porażona przepona i słabe mięśnie oddechowe powodują niedotlenienie. Teraz
mama też przechyla wózek, kiedy Mirek siedzi za długo przy komputerze.
Potem brat przypinał go do łóżka i stawiał w pionie. Mirek się wściekał, bo
wszystko go bolało, ale brat przekonany przez Zofię nie ustępował. Z tej
wściekłości Mirek zaczął ruszać barkami. Po usztywnieniu bezwładnych
nadgarstków może teraz wcisnąć „alt” i „shift” Na komputerze pisze pałeczką do
ryżu, którą trzyma w zębach, mięśnie szyi są najsprawniejsze.
Chce założyć nową firmę. Poprzednia - sprzątanie mieszkań, reklama,
przeprowadzki - nie udała się. Kierował firmą przez telefon, przyjmował zlecenia i
wysyłał pracowników.
Teraz szuka wspólnika, bo wszystkiego przez telefon się nie załatwi.
Dojeżdżamy do Mostków, rodzinnej wsi Zofii.
- Dzieci, leżcie cicho, bo księżyc wyciągnie was z łóżek - straszyła
pielęgniarka w szpitalu. Zofia do dzisiaj zasłania szczelnie okna przed
księżycowym światłem. Wtedy myślała przerażona, co się stanie, kiedy łysy księżyc
ją wyciągnie i taką małą kalekę zostawi wysoko na dachu.
Zofia jest ofiarą polio. Pierwsza fala epidemii przeszła przez Polskę w 1952
roku. Pierworodna córka Franciszka Mierzwy z Mostków pod Świebodzinem miała
wtedy cztery miesiące. - Byłam mała, więc wirus uderzył we mnie z potworną siłą.
Ciężki przypadek, lekarze dawali niewiele szans na przeżycie. Ciągłe operacje,
zabiegi, walka o układ oddechowy, żeby nie doszło do porażenia mięśni
międzyżebrowych, bo wtedy koniec. O chodzeniu nie było nawet mowy. Tylko mój
ojciec opowiadał po wsi, że jego córka będzie chodzić. I rzeczywiście, kiedy
miałam pięć lat, kuśtykałam o kulach.
W Mostkach zachorowało jeszcze dwoje starszych dzieci i jeden poborowy.
Zosię zabrali do szpitala, a na podwórko Mierzwów przyjechali ludzie w
kombinezonach ochronnych. Spryskali czymś studnię, pokoje, kuchnię,
zaplombowali drzwi. Mierzwowie aż do wieczora chodzili po podwórku.
Helena, matka Zofii, pamięta noce w podróży do szpitali w Trzebnicy,
Wrocławiu, Poznaniu tylko po to, żeby popatrzeć chwilę na Zosię przez szybę.
Bliżej nie można, bo epidemia. Albo jak matki stały pod oknami i machały do
chorych dzieci, a te w oknach na piętrze zgadywały, która pani w chustce to mama.
Pięć lat tak jeździła. Nie wiedziała, komu wierzyć, lekarzom czy sąsiadkom, które
biadoliły: „Zabierz, głupia, dzieciaka ze szpitala, bo ci go doktory zmarnują”.
Nawet pojechała do Poznania, wzięła znajomego partyjniaka, żeby Zosię na siłę
zabrać, ale lekarz ją przekonał.
Rolnicy nie byli wtedy ubezpieczeni, więc w końcu do Mierzwów przyszedł
poborca podatkowy, żeby krowę zająć, bo nie płacili za leczenie córki. Ale skąd tyle
wziąć, kiedy same buty ortopedyczne i aparat kosztowały dwa i pół tysiąca złotych,
a wysoki urzędnik w magistracie zarabiał najwyżej tysiąc? Helena napisała do
ministra zdrowia. Odpisali, że za tę chorobę już się nie płaci, i poborca krowy nie
zajął.
Zosia wróciła do Mostków po pięciu latach. Myślała, nie wiadomo dlaczego
(może przez jasne włosy jakiejś miłej pielęgniarki), że mama jest blondynką, a tu
całuje ją kobieta o kruczoczarnych włosach. Wszystko było obce. Żółte światło
zamiast jarzeniowego, nie ma długich korytarzy, psy w nocy nie dają spać. - Biedny
ojciec musiał mnie w nocy wnosić na strych. Płakałam, że chcę do góry, nie wiem
dlaczego, może w szpitalu zabiegi były gdzieś w piwnicy i potem nieśli nas na
górę? Bujałam się na łóżku jak sierotka.
Przez półtora roku mama woziła ją na rehabilitację do Świebodzina. Pociąg
osobowy, drewniane ławki, butelka kulająca się po wagonie. Pamięta szybki oddech
matki: wisiała jej na plecach, kiedy śpieszyły się na osobówkę. Z tyłu dwie
bezwładne nóżki, z przodu małe drewniane kule. „Dlaczego tak się o mnie starają? -
myślała nieraz. - Przecież w domu mają jeszcze czworo zdrowych dzieci”.
Kiedyś w pociągu jakaś pasażerka pokiwała głową: „Taka biedula, lepiej żeby
umarła”. Ale druga, starsza, przepowiedziała, że dziewuszka wyrośnie na dobrego
człowieka i będzie pomagać innym.
Uczyła się w przyszpitalnej szkole w Świebodzinie, znowu operacje, walka z
przykurczami. Zofia nie chce nawet myśleć, co by się z nią stało, gdyby nie spotkała
Lecha Wierusza. - Pewnie życie w łóżku, ciało skręcone, stopniowy zanik mięśni i
powolne umieranie. Wierusz, uczeń poznańskiego ortopedy Wiktora Degi, stworzył
Lubuski Ośrodek Rehabilitacyno-Ortopedyczny: szpital, szkoła, sanatorium,
wszystko dla małych ofiar polio i skolioz. - Zastępował nam rodziców, dom. Do
dzisiaj my, jego pacjenci, nazywamy siebie dziećmi Wierusza. Co roku spotykamy
się na biwaku pod Świebodzinem. Wie pan, wysłać w 1964 roku dwudziestkę
małych pacjentów do pierwszej komunii w „domu rządowym” jak mówiła moja
mama, to było coś niezwykłego. Stroje, przyjęcie, pamiątki, zdjęcia - wszystko
zorganizował szpital.
Po komunii następna operacja - wydłużanie nogi. Rozcięcie kości wzdłuż,
gwoździe, naciągi. Codziennie przez trzy miesiące lekarz rozciągał nogę Zosi o
jeden milimetr. Siedem i pół centymetra. Potem gips, żeby kość się zrosła. - Dzieci
to chyba inaczej przeżywają, przecież tego nawet koń by nie przeżył, a taka mała
Zosia sobie poradziła - śmieje się duża Zofia.
Kiedy wracała do domu, czuła się obco wśród rodzeństwa i wiejskich dzieci.
Pół wsi miało ubaw, że córka Franka Mierzwy taka nieobyta, nawet pługa od brony
nie odróżnia. - Ale byłam bystra, więc sprzedawałam im szpitalne historyjki jak
opowieści z wielkiego świata, że w sanatorium mamy prawdziwe kino, jeździmy na
wycieczki. Lubili mnie słuchać. Byłam dobra z matematyki i handlowałam z nimi:
za jeden słupek rachunków - dwa kółka w lipach. Jazda lipową alejką na ramie
ukrainy była największą przyjemnością. Byle nie zahaczyć sztywną nogą o płot, bo
wtedy wracałam poobijana i brudna.
Ojciec zmarł, kiedy miała 16 lat. Kiedy najbardziej go potrzebowała. -
Niewiele zdążył mnie nauczyć. Jak rozpalać ogień i paru mądrości: „Życie, Zosiu,
wiele ci zabrało, ale pamiętaj, nikt nie zabierze ci godności”. Jak fajnie zareagował,
kiedy pierwszy raz przyjechałam wymalowana. Mama była zła, co we wsi
powiedzą. Ale ojciec promieniał; „Nasza Zośka się maluje, a mówili, że nawet
chodzić nie będzie”.
- Wolniej chodzę, więcej widzę - mówi Zofia. Zobaczyła firankę - poruszała się
zawsze, kiedy kuśtykała obok tamtego bloku. Zadzwoniła do drzwi. Otworzył
Jurek, zawodowy żołnierz, bez nóg. Cztery lata na wózku, nosa z domu nie
wychylił. Bał się ludzi i wstydził kalectwa. „Nie, żadnej pomocy nie potrzebuję”,
grał przed Zofią twardziela. Co robi? Obiady gotuje. Czym go przekonała?
Pokazała, jak pokonać 30-centymetrowy uskok i wyjść na balkon. - Jaki był
szczęśliwy, stary facet, a nie wpadł, że trzeba się zsunąć z wózka i wyjść na balkon
na rękach i pupie. Zabraliśmy go na basen. Wielka klata, silne łapy, ale stoi w
wodzie jak spławik, bez nóg nie potrafił się położyć na wodzie. A teraz pływa jak
mistrz. Po schodach schodzi na rękach. Tańczy na wózku.
Wojtka spotkałem w sklepie, młody chłopak na wózku, sprzedaje komputery.
Zgubił go wodny berek: kto ostatni się zanurzy, ten goni. Skoczyli i Wojtek został
tetrusem. Mówi, że Zofia to upierdliwy anioł. Jak się uprze, nie odpuści. To on jej
kiedyś wykrzyczał: „Pani mnie prześladuje!” Wyciągnęła go z popegeerowskiej
nędzy, pożyczyła własny wózek i posłała do szkoły. W trzeciej klasie liceum nie
chciało mu się uczyć, to Zofia dzwoniła do dyrektora, sprawdzała stopnie. Teraz
Wojtek studiuje informatykę w Zielonej Górze.
Zofia mówi, że kalectwo może być wartością. Ludzie potrafią codziennie
marnować swoje życie, dopiero po tragedii odkrywają, jak można żyć.
- Co bym robił, gdybym wtedy nie skoczył do wody? - zastanawia się Wojtek. -
Zrobiłbym zawodówkę, jak planowałem, i chlał dzisiaj na budowie.
- Co ja miałam z tym Wojtkiem! - śmieje się Zofia. - Kiedyś zaglądam,
mamusia myje mu ząbki, bo się Wojtuś zakochał. Nawrzeszczałam: chcesz być
piękny, to myj sam. I się nauczył. Albo uparł się, że nie będzie pisać, bo długopis
jest za cienki i nie może utrzymać go w swoich sparaliżowanych łapkach. To
kupiłam mu taki wałęsowski, gruby jak kołek.
Zofia słowa „niepełnosprawny” nie lubi. Uważa, że „inwalida” to też niedobry
termin, bo ludziom się kojarzy z takim, „co ma rentę i nieźle żyje”. Niech już będzie
„kaleka”, chociaż nie cierpi tego słowa, ale jest najbliższe prawdy.
Swoich podopiecznych uczy, żeby nie robili z kalectwa wyłącznie prawa do
ulg i przywilejów. Kiedyś jeden się oburzył, że mu nikt nie ustąpił miejsca w
autobusie. „Żadnego szacunku dla kaleki” narzekał. „A coś ty bracie przedtem
robił? - zapytała. - Osiem klas podstawówki, trzy lata cwaniactwa, jakieś fuchy,
stary samochód ściągnięty z Niemiec. Potem zakręt, drzewo i tyle. Za co cię mają
ludzie szanować? Za wózek inwalidzki?” - Nieraz trzeba z nimi ostro, żeby się za
siebie wzięli. Pan by tak nie mógł powiedzieć, ale ja mam prawo.
- Pierwsza miłość? - Zofia się śmieje. - Zaczęło się od kromki ze smalcem.
Niechętnie pokazuje album ze zdjęciami: - To ten chłopak. Pani od geografii
przesadziła go do mojej ławki. Powiedział: „Co ci dali w internacie? Bo ja mam
chleb ze smalcem”
- To moja licealna klasa.
- A pani gdzie?
- Przy drzwiach, jak zwykle, żeby było łatwiej wyjść. Wtedy w liceum miałam
największy żal do losu. Koleżanki urywały się z internatu, leciały na dyskoteki, a ja
zostawałam. Słuchałam Niemena na bambino. Ktoś tam czasami ze mną posiedział,
wiersze przy świecach: Iłłakowiczówna, Hillarowa. „My z drugiej połowy
dwudziestego wieku, / silni cyniczni z ironicznie zmrużonymi oczyma, kiedy
cierpimy wykrzywiamy lekceważąco usta kiedy przychodzi miłość wzruszamy
pogardliwie ramionami. Dopiero późną nocą przy szczelnie zasłoniętych oknach
gryziemy z bólu ręce i umieramy z miłości”.
Następna strona: medyczne studium pomaturalne, wydział analityki w
Szczecinie. - Na naszą klasę mówili „pipetki”. Chłopak z radiologii, przelotna
znajomość.
Zosia na plaży, ładna, szczupła, długie włosy. Kule i aparat schowane w piasku.
Zdrowszą nogą przysłania drugą. Opalone ciało.
- O, tu mam moje pierwsze normalne buty, zamszówki. Znajomy powiedział:
„Fajna jesteś, ale te twoje buty ortopedyczne…”. Miska denaturatu i spaliliśmy
uroczyście moje ortopedziaki. Musiałam przerobić aparat ortopedyczny, a
zamszówki kupuję do dziś.
- W 1981 roku ze Stasiem założyliśmy rodzinę. On też jest dzieckiem
Wierusza. Pewnie jako dzieci byliśmy w tym samym sanatorium w Świebodzinie.
Poznaliśmy się na pikniku w Lubrzy. Chodziłam ze Staszkiem ponad dwa lata.
Chcieliśmy wesele skromne, dla najbliższych, ale mama zrobiła po swojemu: „Żeby
mi wieś nie wytykała, że wesela nie było, bo panna młoda kulawa”. Weselisko było
na 70 osób, pół Mostków trzy dni chodziło pijane. Po roku urodziła się Kaśka, ma
dzisiaj 18 lat. Pamiętam, Janka Ochojska była wtedy w Świebodzinie, leczyła się w
sanatorium i przychodziła do mnie. Ja z dużym brzuchem, kleiłyśmy kolorowe
łańcuchy na choinkę i zastanawiałyśmy się, co się urodzi: syn czy córka.
Staszek też jest po polio. Zanim zdecydowaliśmy się na dziecko, długo się
upewnialiśmy, że polio nie daje skazy genetycznej.
Nieraz mi się wydaje, że zdrowa matka tak nie przeżywa tego, że rodzi zdrowe
dziecko. Musiałam przemyśleć, jak noworodka pielęgnować, wymyśliłam nawet
stół i wysłałam na konkurs młodych wynalazców, dostałam półtora miliona
nagrody. Stół w kształcie litery „L” z wmontowaną wanną z odpływem, z boku
łóżeczko. Przewijałam, kąpałam i znów do łóżeczka, wszystko na siedząco.
Mogliśmy godzinami patrzeć na Kaśkę, na jej ruchy, zdrowe, harmonijne.
Kiedy postawiła pierwsze kroki, zamknęliśmy drzwi na klucz. To była nasza wielka
chwila. Płakaliśmy ze Staszkiem jak bobry.
Zimą był problem z sankami i łyżwami, ale zawsze jakaś uczynna sąsiadka się
znalazła. Mówiłam: „Idź z cioteczką, bo mamusia obiad gotuje”. Ale w końcu Kaśka
zmądrzała i powiedziała: „No to niech mamusia teraz nie gotuje” Musiałam jej
powiedzieć, że ja na lód to nawet nie mogę patrzeć. Ale Piotrek ojcu nie odpuścił. I
Staszek wyciągnął z piwnicy małe sanki, dorobił dwa kije z gwoździami i jak za
młodych lat śmigał na tych sankach po lodzie.
Kiedyś nie wyobrażałam sobie, że będę miała męża niepełnosprawnego.
Myślałam: „Dwa inwalidztwa do kupy to za dużo”. Ale nie wiem, czy zdrowy
mężczyzna dałby mi tyle ciepła, opieki, ile dał Stanisław. W ciąży byłam
chimeryczna i złośliwa. Z brzuchem nie mogłam sobie w nocy nawet nóg
przełożyć, więc Stasiu wstawał i pytał tylko: „Lewą na prawą, czy prawą na lewą?”
Na Piotrka zdecydowaliśmy się w piękny słoneczny dzień, kiedy Kaśka
skończyła trzy lata, a trojaczki naszej koleżanki latały pod balkonem. - Stasiu, to
nasze dziecko takie samotne.
Teraz albo nigdy.
Seks wśród niepełnosprawnych to też temat wstydliwy.
„Jak oni to robią?”, zastanawiają się ludzie. A normalnie. Tylko kiedy moja
noga znowu ląduje w aparacie szynowo-paskowym, śmieję się do Staszka:
„Wracamy na ziemię”
Nie spodziewałam się, że macierzyństwo da mi aż tak dużo. Ludzie przestali
mówić: „Ta kulawa z tamtego bloku” Teraz mówili: „Ta Zosia o kulach, co ma
dwójkę dzieci”. Z kaleki awansowałam na mamusię.
Zofia od dawna robiła testy. - Kiedy mieszkałam w Szczecinie, brałam neseser,
wkładałam puste słoiki i szłam o kulach przez peron. Słoiki dzwoniły, ja
wyglądałam jak półtora nieszczęścia. Ludzie na ławkach patrzyli. Co wrażliwsi
udawali, że czytają gazetę. Ale wystarczyło, że zwróciłam się o pomoc, a nikt nie
odmówił. Ludzie byli szczęśliwi, że mogą pomóc. Doszłam do wniosku, że muszę
sama prosić o pomoc. I tego teraz uczę innych niepełnosprawnych.
Ludzi, którzy bardzo mądrze rozprawiają o niepełnosprawności i integracji,
pyta: „Czy leżałeś twarzą na chodniku w miejscu publicznym? Bo ja leżałam nieraz,
na przykład na Dworcu Centralnym w Warszawie. Wiesz, o czym się wtedy myśli?
O dużym bucie. Leżę wściekła, że wyglądam jak kobieta upadła,
I szukam dużego buta, bo wiem, że jego właściciel też jest duży i może mnie
podnieść. Podawanie ręki i ciągnięcie nic nie da. Trzeba mnie chwycić z tyłu pod
pachy i ustawić, żebym złapała pion. Wtedy pójdę dalej”.
Dla wyższych urzędników jest „test mahoniowy” (od mahoniowych biurek, na
których podpisują różne ważne dokumenty, komu dać, komu nie). Zofia nie chce
powiedzieć, którą panią minister przegoniła na Centralny. Zagrała przed nią kalekę
z prowincji, która sama nie dotrze na dworzec. Trzeba jej pomóc wepchnąć się do
autobusu, pokonać schody, krawężnik, znowu schody, przecisnąć się z bagażem w
wąskim korytarzu. Wszędzie ślisko, a czas leci. Pani minister pomagała, jak umiała,
potem siedziała w pociągu z szeroko otwartymi oczami: - Pani Zosiu, to nie do
wiary.
- Zosia to wielka energia, dużo większa od mojej. Ja przy niej to mały pikuś -
śmieje się Janina Ochojska. - Obie jesteśmy dziećmi Wierusza. Zawsze nam
powtarzał, musicie być lepsi i silniejsi niż zdrowe dzieci. A jak ktoś już nie dawał
rady, głaskał po głowie i tłumaczył: „Masz jedno życie, możesz siedzieć i płakać,
bo masz powód, naprawdę wielki powód, ale co ci z takiego życia przyjdzie? Lepiej
pokonaj to kalectwo”. I Zosia to zrobiła.
Zofia pokazuje prawą dłoń, brak mięśnia. - Budzisz się rano i myślisz najpierw
o rękach, w jakim są stanie, czy nie bolą, czy dzisiaj udźwigną resztę ciała. Łapiesz
kule, sprawdzasz chwyt i hop! stoisz, znowu się udało. Dzień jest twój. Ale czasami,
o tym wiedzą tylko najbliżsi, leżę jak Mirek.
Zaciąga się mocno papierosem. - Dosyć tego biadolenia. Nie jest źle. Tylko na
wiejskich zabawach trzeba uważać na pijanych wodzirejów. Stoi taki na środku i się
rozgląda: „Wszystkich już obtańcowałem, ale z wózkowiczem jeszcze w życiu nie
tańczyłem”. Wtedy trzeba uciekać.
Kiedyś siedzę w szatni na pływalni, mozolę się przy sznurowadłach. Podnoszę
głowę, a tu facet nagusieńki jak Adam w raju, cały zmieszany, woła do kolegi pod
prysznicem: „Boże, Edek, tu jest kobieta!” „Nie, to ci inwalidzi, co od siedemnastej
pływają”.
Wtedy w Warszawie, w Teatrze Narodowym, kiedy Zofia odbierała małą
rzeźbę autorstwa Adama Myjaka, Krystyna Janda poprosiła ją do mikrofonu. -
Przypomniałam sobie słowa, które pomagają mi w trudnych chwilach: „Nie
przejmuj się, że nie masz ręki czy nogi, przecież to jest twoja cecha, jak ktoś ma
oczy niebieskie albo innego koloru”. Powiedziałam jeszcze coś o dorastaniu, że do
takiego myślenia trzeba dorastać, nieraz bardzo długo. I wróciłam do Świebodzina.
Była Wigilia, Piotrek zarządził, żeby na choince wisiały tylko czerwone bombki.
Usiadłam sobie pod tym czerwono-zielonym drzewkiem i pomyślałam, że chyba
zaczynam dorastać. Mam mniej pretensji do życia. Nie rzucam się już jak ranny
zwierz, zła na moje kuśtykanie: dajcie mi dwie nogi, mogą być owłosione, krzywe,
byle szybkie.
„Boże - pomyślałam - jakie to wspaniałe, że ja jeszcze jestem w pionie”
2000
8.
Damska szychta
Trzy kobiety. Babcia Aniela, matka Regina i córka Joanna z rodziną. Nazwiska
po mężach górnikach: Szer, Krawczyk, Miguła. Mieszkają obok siebie w Łaziskach
Dolnych. Za oknem szyby kopalni „Bolesław Śmiały”.
W niedzielę u Migułów był obiad śląski. Rosół, kluski, modra kapusta, rolada
wołowa i kompot. Spóźniłem się i rolady trochę wystygły. Jedliśmy po śląsku, w
kuchni. Mąż Marek, górnik elektryk, pracuje na dole (czyli dołowy). Żona Joanna,
pielęgniarka u sióstr boromeuszek w Mikołowie, oddziałowa na urazówce (górnicy
i ofiary wypadków na trasie katowickiej).
- To z państwa takie czarno-białe małżeństwo - zażartowałem. - Widziała pani
kiedyś męża czarnego?
- O, nigdy. Niechby spróbował! Co to, łaźni w kopalni nie mają?
Pamięta górników z plaży. Jeździła z rodzicami nad morze. Kopalnia miała w
Dziwnowie dom wczasowy „Gród Piasta”. Na początku turnusu wszyscy dołowi
mieli jeszcze czarne obwódki koło oczu, jakby się malowali, i obtarcia na łydkach
od gumiaków.
Pół domu stoi na dawnej odkrywce, pół na stałym gruncie. Jak w „Bolesławie”
huknie, to słychać u Reginy Krawczykowej na parterze. U Migułów na piętrze
trzęsie mniej. Przed domem iglaki. Z tyłu oczko z rybkami i pryzma miału do
centralnego ogrzewania.
Joanna była ukochaną córeczką sztygara Krawczyka. Dzieciństwo za Gierka.
Pradziadek, dziadek, wujek, tata, sąsiedzi - wszyscy górnicy. Do przedszkola
przychodził górnik w pióropuszu. Joanna myślała, że każdy mężczyzna to górnik.
Bo w „Bolesławie” pracowały cztery tysiące ludzi. Połowa Łazisk.
Lubiła geldtag, czyli dzień wypłaty. - U nas wszystko na „g” - śmieje się. -
Gruba to kopalnia, geburstag to urodziny, gorol to obcy.
Czekała na tatę pod bramą, wracali spacerkiem. W kiosku tata kupował piwko,
a dla niej batoniki, oranżadę, żeby nie gadała o tym piwie w domu.
Koło Barbórki był zawsze jakiś niepokój. Albo ktoś zginął, albo nogę urwało.
Kobiety szły pod bramę. Wtedy przylecieli z kopalni, że tatę wyciągnęli z dołu
nieprzytomnego. Urwał się łańcuch od kombajnu i połamał żebra. Miała 13 lat.
Chyba wtedy pomyślała, że zostanie pielęgniarką. Tata wylizał się. Kiedy wybrała
technikum medyczne, narzekał: „Dziocha, dziocha, kaj te szibry bedziesz nosić?”
(współczuł córce, że będzie podsuwać szpitalne baseny).
Joanna nalewa kompot: - Ojca widzieliśmy tylko przy posiłkach, spał po nocce
albo był na budowie. Wigilię zaczynaliśmy różnie, zależy, na którą tata szedł na
szychtę.
Joanna pamięta wyprawę z tatą po malucha. Pół kopalni dostało talony. Odbiór
w Bielsku. Tata za radą kolegi wziął dwie flaszki bimbru. Cały plac maluchów,
wszystkie w kolorze piasku pustyni. Tata dał bimber i wypchnęli mu szałwiowego. -
Wszyscy wracali piaskiem pustyni, a my szałwiowym.
Kiedy miała 18 lat, zaczęła chodzić do górniczego domu kultury na „zabawy
oddziałowe”. Ojciec był na oddziale wydobywczym. Marka odbiła koleżance,
głupio wyszło, bo na jej urodzinach. Marek Miguła po technikum elektrycznym
poszedł do górnictwa, wtedy kopalnie potrzebowały ludzi i reklamowały
chłopaków od wojska.
Kiedy w 1988 roku umarł ojciec górnik dołowy, miała 23 lata i była już żoną
górnika dołowego.
- Człowiek ma w głowie dwie półkule, pan wie. Jedna jest czynna, druga tylko
zapisuje, co robisz złego, a co dobrego. Jak umierasz, półkula się otwiera i Pan
Jezus czyta z niej jak z książki. Tak mówią mistycy.
Słucham pani Krawczykowej i łowię skwarki z żuru. Jedna połowa głębokiego
talerza: ziemniaki duszone, druga połowa: żur śląski. (Specjalnie dla mnie, żebym
wiedział, jak smakuje. Dobry).
- A co pani w życiu dobrego zrobiła?
- Dwadzieścia lat sobie z życia wypisałam na leczenie syna.
Regina Krawczyk, 63 lata, kruczoczarne włosy, farbowane, wdowa po górniku.
Trzydzieści lat temu, kiedy miała już ośmioletnią Joannę, urodziła bliźniaki.
Pierwszy był Olek, zdrowy, potem Arek, pomarszczony jak staruszek, jedna strona
twarzy spłaszczona. Lekarz powiedział, że lepiej, gdyby umarł. - Jak go brałam, nie
wiedziałam, co to porażenie. Może i lepiej. Nie pił, nie jadł, trzy razy nam zsiniał.
Doktorka ledwo odratowała. Chodzić zaczął, jak miał dwa i pół roku. Potem
zakładał tornister i przewracał się już na schodach. Ale koledzy go podnosili i szli
razem.
Dobrze, że Pan Bóg dał mi bliźniaki. Widziałam, ile ten chory do tego
zdrowego musi nadrobić. Na basen trzy razy w tygodniu. Masowanie. Wszelkie
prywatne leczenie za jedną górniczą wypłatę. Jak sobie podliczyłam, to dużego fiata
przepłaciłam. Ale się opłaciło, bo jak Arek miał siedem lat, lekarka czyta jego
kartę zdrowia i pyta, dlaczego z tym zdrowym przyszłam: „Proszę przyprowadzić
chore dziecko”. Iglaki. Z tyłu oczko z rybkami i pryzma miału do centralnego
ogrzewania.
Joanna była ukochaną córeczką sztygara Krawczyka. Dzieciństwo za Gierka.
Pradziadek, dziadek, wujek, tata, sąsiedzi - wszyscy górnicy. Do przedszkola
przychodził górnik w pióropuszu. Joanna myślała, że każdy mężczyzna to górnik.
Bo w „Bolesławie” pracowały cztery tysiące ludzi. Połowa Łazisk.
Lubiła geldtag, czyli dzień wypłaty. - U nas wszystko na „g” - śmieje się. -
Gruba to kopalnia, geburstag to urodziny, gorol to obcy.
Czekała na tatę pod bramą, wracali spacerkiem. W kiosku tata kupował piwko,
a dla niej batoniki, oranżadę, żeby nie gadała o tym piwie w domu.
Koło Barbórki był zawsze jakiś niepokój. Albo ktoś zginął, albo nogę urwało.
Kobiety szły pod bramę. Wtedy przylecieli z kopalni, że tatę wyciągnęli z dołu
nieprzytomnego. Urwał się łańcuch od kombajnu i połamał żebra. Miała 13 lat.
Chyba wtedy pomyślała, że zostanie pielęgniarką. Tata wylizał się. Kiedy wybrała
technikum medyczne, narzekał: „Dziocha, dziocha, kaj te szibry bedziesz nosić?”
(współczuł córce, że będzie podsuwać szpitalne baseny).
Joanna nalewa kompot: - Ojca widzieliśmy tylko przy posiłkach, spał po nocce
albo był na budowie. Wigilię zaczynaliśmy różnie, zależy, na którą tata szedł na
szychtę.
Joanna pamięta wyprawę z tatą po malucha. Pół kopalni dostało talony. Odbiór
w Bielsku. Tata za radą kolegi wziął dwie flaszki bimbru. Cały plac maluchów,
wszystkie w kolorze piasku pustyni. Tata dał bimber i wypchnęli mu szałwiowego. -
Wszyscy wracali piaskiem pustyni, a my szałwiowym.
Kiedy miała 18 lat, zaczęła chodzić do górniczego domu kultury na „zabawy
oddziałowe”. Ojciec był na oddziale wydobywczym. Marka odbiła koleżance,
głupio wyszło, bo na jej urodzinach. Marek Miguła po technikum elektrycznym
poszedł do górnictwa, wtedy kopalnie potrzebowały ludzi i reklamowały
chłopaków od wojska.
Kiedy w 1988 roku umarł ojciec górnik dołowy, miała 23 lata i była już żoną
górnika dołowego.
- Zaraz, gdzie jest to zdjęcie z dyskiem? - zrywa się Regina. - Arek dobrze
rzuca dyskiem, oszczepem i kulą. Wyrósł, ma prawie sto kilo. Podobny do ojca, tak
samo wesoły. Tylko że pisze jak kura, czytać po nim nie idzie. Ale na komputerze
pięknie.
Arek Krawczyk jest informatykiem w „Bolesławie”. Studiuje rehabilitację. -
Jakby nie mama - powtarza - tobym nawet nie chodził.
Babcia Aniela Szer z domu Piątek mieszka sama po drugiej stronie ulicy w
starym domu. Energiczna. Właśnie zamówiła mszę na swoje dziewięćdziesiąte
urodziny. Potem przyjęcie w restauracji Gronie. Od dziesięciu lat wyprawia huczne
urodziny.
Wszyscy tu mieszkali, Krawczyki, Szerowie, Piątki, Kopcowie. Sto lat temu
dwa domy oparte plecami zbudowali z kamienia bracia Kopcowie. Wąskie od ulicy
i długie od podwórka. Potem Piątki dach ściepli i mury dźwigli.
Aniela woziła beczkami wodę pod las, gdzie majstry kopali glinę i wypalali
cegłę. Dom się sypie, podłogi się uginają od rodzinnych historii. Tu umarła
Janinka. - Nie mogłam przeżyć, że mi ta dziocha zmarła, czorna, piękna, bystra
taka. Widać na żal się chowała.
- Jak to na żal?
- Bo jeden się chowa do roboty, inny, żeby dzieci mieć, innemu wielki świat
pisany, a Janinka, żeby jej żałować całe życie.
Oj, jak po niej płakałam.
Tu na starego Kopca naskoczył diabeł. Kopiec sobie lubił wypić. Na żonę
mówił „sucha łodyga”, bo mu nie rodziła dzieci. A jak w końcu urodziła córę, to
poszedł się napić. O północy okna się pootwierały i taki wiatr się zrobił, jakby
chciał porwać łóżeczko z dzieckiem. Nie było jeszcze chrzczone, więc diabeł miał
do niego prawa. Po północy wszystko nagle ucichło. Kopcowa leży w małżeńskim
łożu, słyszy, że mąż wraca i strasznie klnie. Usiadł w altanie, a tu pies na niego
skoczy, z pyska ogniem zieje. Kopiec hyc! pod łóżko, trzęsie się ze strachu. To
dlatego, że był pijany i przeklinał, diabeł miał do niego prawa.
Krawczykowa: - Cuda się działy, proszę pana. Teraz się już nie dzieją, ludzie
bierzmowani.
Babcia Aniela urodziła się w pokoju na dole w 1914 roku. Powstania śląskie
pamięta jak przez mgłę. Od dziecka ciężko pracowała. - Dzieci się nie szanowało
jak teraz. Szły do roboty. Mamusia miała siedem morgów pod Mikołowem, to się
wybierało wszystko z ubikacji, mieszało z popiołem z pieca i wózkiem ciągnęło na
pole, żeby kapusta miała na czym rosnąć.
U Piątków było jedenaścioro dzieci, siedmioro zmarło. Wtedy syn był
najważniejszy. Syn to król, nowy górnik się urodził. Szedł do szkoły. Córki się nie
kształciło, była do wydania. Tata Emanuel Piątek, górnik rębacz, bajki robił
(podwójne szychty). Wysoki, chudy i robotny, na kolanach fedrował na przodku.
Aniela widzi go jeszcze, jak siedzi przy piecu i płacze po synku. Dominik miał
cztery latka. Wypatrywał zawsze, kiedy tata wraca z szychty. Za Piątka chłopy z
gruby wracali czarni, w kopalni nie było pryszniców. Piątek kąpał się w wielkiej
misce. Dominik zobaczył tatę i poleciał po misę, ale ktoś zostawił otwartą klapę od
piwnicy. Wpadł i umarł.
- O, a tu, gdzie kible stały za firanką, ja się chowała, kiedy Frydek przyjeżdżał
na rowerze.
Frydek, młody tapicer, co uprzęże robił do koni, w kopalni naprawiał
taśmociągi. Jak zszył, to się nie zrywały. Wołał z podwórka: „Aniela, Aniela!” A ja
się chowałam, bo go nie chciałam.
- Dlaczego?
- A już nie pamiętam.
Poznali się w Mokrym na weselu kuzynki. Rodzina zostawiła Anielkę w domu,
ale ona nie mogła usiedzieć. W nocy poleciała przez las. - Wpadłam na salę, a
wszyscy się śmieją, bo ja jeden but od pary, a drugi inny, po cimoku się ubierałam.
Ciotka mi dała swoje laczki, bo siedziała, a ja chciałam tańcować. I Fry-dek się
nawinął, Alfred Scheer. U Scheerów mówiło się po niemiecku. Przyszli do nas się
zapoznać. Eleganccy tacy. Pojedli, popili. Po polsku nie rozumieli dużo. Żegnają się
grzecznie: „Bardzo wam za te klamory dziękujemy” Frydkowi się głupio zrobiło,
bo klamory to nie jedzenie, tylko po naszemu… no, jak się mówi, syf, nie, o,
bałagan.
Fajansowy zegar na kredensie to pamiątka od Francuzów, których rodzina w
czasie wojny ukrywała na podwórzu. Do kryjówki wchodziło się przez studnię.
Frydek umierał jeszcze w starym domu. Przyszedł od lekarza i płacze:
„Umieram, matka”. Na nerkach rak mu się zrobił. A przedtem 14 łat leczył się na
płuca. Z wojny wrócił chory. Po bitwie o Monte Cassino trafił do niewoli. Dwa
tysiące chłopa Anders trzymał na pustyni, gdzieś w Afryce: „Kto przejdzie na
polską stronę, wróci do domu”. Więc Frydek przeszedł. W płucach miał dziury jak
śliwki, otwarta gruźlica, churchał, ale pracował w kopalni. Jak się zaczął leczyć, to
Aniela poszła do „Bolesława”. Na szybie „Waleska” dosypywała w kotłowni sól i
wapno, żeby kamień się w rurach nie osadzał. Cztery kilometry pieszo w nocy do
domu, w nocy do roboty. 25 lat w kopalni, jak górnik. Ma 740 zł emerytury.
Migułowie mają trzy pokoje. Philipsa z dużym ekranem kupili rok temu za
barbórkowe - górniczą czternastkę. Ten dywan z telewizyjnego kupili w sklepie
„G”. W latach osiemdziesiątych pieniądze za soboty i niedziele górnikowi wpłacali
na książeczkę górniczą. Kupował za nią w specjalnych sklepach przy kopalniach. W
„G” było wszystko. Lepsze ciuchy, meble, narty. Joanna kupiła tam odkurzacz,
mikser, rower. - Ciuchów nie kupowałam, bo się człowiek czuł, jakby miał
napisane na plecach „żona górnika”. Pół kopalni w tym samym chodziło.
Wtedy to były przywileje! Domy wczasowe, paczki na święta. Na Barbórkę
każdy chłop dostał kiełbasę, bułkę i papierosy. Co szychta mógł sobie klocek
drewna wynieść na rozpałkę. Zostało szare mydło, ubranie robocze, bloczek na
posiłek regeneracyjny za 4,50 zł po każdej szychcie i pół litra mleka na dzień. W
miesiącu jest 20 szycht, więc Miguła przynosi z wypłatą 10 litrów mleka i bloczki
za 90 zł. Migułowa kupuje za nie mięso w górniczej stołówce. We wrześniu
górnicze dzieci dostają ołówkowe, 100 zł na książki i zeszyty. Deputat węglowy,
pół tony na miesiąc, częściowo sprzedają. Niby dużo tego wszystkiego, ale elektryk
Miguła taśmę do izolowania kabli na dole musi kupować za swoje pieniądze na
targu.
O tym, że „Bolesław Śmiały” ma być zamknięty, Migułowie dowiedzieli się w
sierpniu, nagle i z telewizji. Rozumieją, górnictwo jest nierentowne, ale niech
kopalnia umrze śmiercią naturalną, przecież od dziesięciu lat nie przyjmują nowych
do roboty. - U nas chłopy mają po 20 lat pracy, jeszcze pięć i wszyscy pójdziemy na
górniczą emeryturę. - Miguła mógłby postawić namioty, jak sąsiad, i kwiaty
hodować. A jak „Bolesław” pójdzie teraz pod młotek, to Miguła będzie miał 20 lat
dołu i jeszcze musi do 65 lat jakiejś roboty szukać do normalnej emerytury. - U nas
ci, co do kopalni poszli po studiach, teraz żałują. Po co studiowałem? - mówią.
Najlepiej wyszli ci, co poszli na dół zaraz po zawodówce, 43 lata i na emeryturze.
Joanna kroi kołocza. - Ojciec tylko pracował, z jednej pensji żyliśmy, trójka
dzieci. - Zbudowali dom i malucha kupili. Teraz górnik zjeżdża na dół i przynosi
1200 albo 1400 zł. Ona jako oddziałowa (ma 22 łóżka, 10 pielęgniarek i salowych)
zarabia 900 zł.
Babcia Aniela wspomina męża: - Frydek był dobry, ale wtedy więcej chłop
rządził. Kobita miała robotę w domu, pełno dzieci. A chłop, jak popił, to czasem
grzmotnął.
- A za moich czasów już się mówiło - wtrąca Krawczykowa - że mąż to głowa
rodziny, ale żona to kark, co nim kręci. Mąż kładł wypłatę z paskiem na stole i
więcej go nie obchodziło. Gospodyni głowa, żeby starczyło. Jak mąż był w
kopalni, to kobieta nie śmiała wychodzić z domu. „Chłop na grubie, stara doma”
mówiło się. W domu było dużo pracy. Trzeba było się dorobić. Jak bliźniacy mieli
dwa latka, kupiłam automat w sklepie „G” Od razu 60 pieluch prał. Czasem kobiety
się schodziły na skubanie pierza, było wesoło. Innego życia się nie miało.
Wie pan, że mąż przychodzi do mnie w nocy? Czuję wyraźnie, jak ten dym mi
wchodzi do nosa. Zawsze palił. On u góry wszystko widzi. Jak jest jakiś problem w
rodzinie, to mam go w łóżku. „Posuń się” mówi, gładzi po głowie. Zachorowałam
na kobiece sprawy. Czekam na operację, a tu mąż przychodzi i grozi palcem, jak
dawniej. Jak się gniewał, to tylko pogroził:
„Pamiętej, pamiętej, żebyś nie pożałowała!”, i znikał w piwnicy. Teraz też
pogroził. Potem mnie lekarz bada i zdziwiony. Cysta znikła.
Joanna Miguła jak rozpoczyna bochenek, to nożem robi krzyż, a jak kromka
spadnie, to podniesie i pocałuje. Dzieci też tak nauczone. Ma maturę, pracę, prawo
jazdy (pierwsza kobieta w rodzinie) i forda mondeo do spółki z mężem. Na zmianę
dojeżdżają do pracy. Byli na wakacjach w Chorwacji. Gra z mężem w tenisa albo
jadą 30 km rowerami do Tychów nad Jezioro Paprocańskie.
Marek goda „koło”, Joanna mówi „rower”, żebym zrozumiał. U Migułów się
mówi i się goda. Dzieci też w domu i na przerwach godają po śląsku, a na lekcjach
mówią po polsku. Dzisiaj już nikt w szkole nie zabrania godać, ale kiedy Joanna
chodziła do szkoły, za godanie dawali dwóję.
Rodzice namawiali ją na medycynę, ale już był Marek, no i bała się
odpowiedzialności, jaką ma lekarz. Jak mąż robił dodatkowo technikum górnicze i
różne kursy, to pisała mu ściągi i pracę dyplomową.
Na grubie o żonach mówi się tak samo, jak za sztygara Krawczyka i rębacza
Piątka: „moja stara” albo „moja baba”, a jak urodzi już dzieci, to „matka”. - Na
grubie to każdy mądry, ale przyjdzie do domu, to taki malutki - śmieje się Joanna. -
Teraz kobiety w domu rządzą. Nie mam koleżanki, która by nie pracowała. W
domach stosunki partnerskie. Wychodzę wcześniej do pracy, więc Marek szykuje
dzieciom śniadania. Dzisiaj, jak któraś ma jeszcze w domu pana i władcę, to się nie
przyznaje, bo jej wstyd.
Migułowa na dole nigdy nie była. Mąż zapraszał, bo co roku koło Barbórki
kopalnia organizuje zjazd na dół dla kobiet. Żeby zobaczyły, jak ich chłopy mają
ciężko. - Widziałam na wideo. Dają kaski, gumowce i baby łażą po dole, jeszcze je
w takie chodniki wpuszczają, że muszą po kolanach zasuwać. A chłopy na górze się
śmieją. Dół mnie nie interesuje.
Migułowie mają dwoje dzieci, Jordan w czwartej klasie podstawówki,
ministrant, chce zostać piłkarzem. Weronika, pierwsza klasa ogólniaka w
Mikołowie, ma talent do języków. Babcia Regina i prababcia Aniela są dumne. -
Dziocha na studia pójdzie, może na prawo. Daleko zajdzie. Byle zdrowie miała i
było cicho w kraju, ale tu pachnie rewolucją. Bo kto widział, żeby nagle wszystko
likwidowali, kopalnie, huty, służbę zdrowia?
- A jak przyprowadzi narzeczonego górnika?
- Nie miałabym nic przeciwko. - Migułowa gotuje pieczarkową na jutro. - Ale
nie ma już młodych chłopców górników. Szkoła przyzakładowa zamknięta i nie
przyjmują młodych do kopalni. Na nas górnictwo się kończy. Widzi pan to kółko na
kopalni? Nawet nie wiem, jak się nazywa, kręci się od 200 lat, 24 godziny na dobę,
jak sobie pomyślę, że stanie, to strach jakoś.
2003
9.
Dzikie, łaciate, rogate
1999
10.
Kamyk oświęcimski
Kamil łyka kolejną tabletkę. Ma kamicę nerkową. Jeden kamień już wysiusiał.
Mama mówi pieszczotliwie „moja Kamiczka”. Bo miał być dziewczynką.
Szła do sklepu, na skróty, jak zwykle, koło szubienicy, potem wzdłuż
krematorium. Brzuch się kołysze spokojnie. Nagle z boku wypada tłum nagich
kobiet z ogolonymi głowami. Esesmani wrzeszczą, biją. Następnego dnia urodziła
Kamila.
Innym razem się potknęła i wpadła na stos chudych manekinów w pasiakach.
Serce jej stanęło.
Już nie wolno kręcić filmów na terenie byłego KL Auschwitz.
Kamil mieszka w budynku dawnej komendantury KL Auschwitz. W dwóch
poobozowych blokach żyje kilkanaście rodzin i jeden były więzień Auschwitz. W
dawnym ogrodzie Hoessa uprawiają marchewkę i truskawki (samą willę kupiła
jakaś rodzina). Adres: ulica Więźniów Oświęcimia. Za oknem drut kolczasty. Nie
wolno suszyć prania na dworze, parkować samochodów, montować anten
satelitarnych. Żadnych głośnych imprez i gry w piłkę. Ale jak nikt nie widzi, to
chłopaki kopią piłkę pod murem. - Raz zatrzymał się turysta, wyszedł z
krematorium. My gramy, a on nas kameruje. W końcu odstawił kamerę i zaczął
kopać z nami. Tak się zziajał, że mama dała mu wody; mówił po angielsku.
Kamil ma 16 lat, od dziecka wałęsa się po obozie. Na pierwsze wagary też wybrał
się do obozu. Mama była zła, że tak wcześnie obejrzał film dokumentalny, który
puszczają w muzeum. - Nie upilnowałam, jakaś grupa oglądała, a ci się wśliznęli,
jak to chłopaki. Kamil tydzień nie mógł spać.
Zaszczekał kudłaty jamnik Kamila. Młody dzielnicowy pierwszy raz z wizytą. -
Ładnie tu państwo macie, zieleń, spokój, wszystko ogrodzone. Jak w wielkich
miastach na drogich osiedlach.
Pytał, czy w rocznicę wyzwolenia KL Auschwitz będą gościć kogoś z rodziny.
Dwa dni kolędował po osiedlach koło muzeum. Przyjedzie 40 wysokich głów, stan
podwyższonej czujności. - Jakaś wiatrówka, zezwolenie na broń? - recytował
dzielnicowy.
- Chyba żeby moją babę odstrzelić - skrzywił się tata Kamila. Tata jest artystą.
Maluje na skórze. Lustra, obrazki. Tandeta, ale z czegoś trzeba żyć.
Czwartek. Uroczystości w Birkenau rodzina ogląda w telewizji. - O, nasz
Auschwitz też pokazują, te obozowe latarnie sama malowałam. Można było nieźle
dorobić - wtrąca mama. Pracowała wtedy w przedszkolu, teraz od lat bezrobotna
(bezrobocie w Oświęcimiu około 16 procent). Przemawia Władysław
Bartoszewski. Kamil słucha jednym uchem. Jest załamany. Dzień przed obchodami
lekarz mu powiedział, że na drugiej nerce wyrósł nowy kamień. No i Windows mu
się wiesza, komputer jest stary, a Kamil chce zostać informatykiem.
Z okazji sześćdziesiątej rocznicy spadł śnieg. Parę dni wcześniej była wiosna i
operatorzy światowych telewizji łamali ręce nad scenografią. W Oświęcimiu było
cicho. Miejscowi opowiadali, jak ludzie Putina przetrząsnęli szpital od piwnicy po
dach i kazali zdjąć firanki.
Chodzę po Oświęcimiu, pytam, jak tu się żyje, ale męczą mnie proporcje:
1.5 miliona ofiar Auschwitz-Birkenau;
1.6 miliona ludzi rocznie - przepustowość komór gazowych i krematoriów;
2 tony włosów w zbiorach muzeum;
500 tysięcy zwiedzających co roku (pomnożone przez 60 lat to 30 milionów).
A w Oświęcimiu żyje 41803 ludzi (21948 kobiet i 19855 mężczyzn).
Czy wypada zajmować się ich problemami, pytać, co myślą?
Pani Sabinka, młoda kioskarka, wychyla się zza ariela. - Osobiście nie
narzekam.
Uśmiecha się. Od 22 lat mieszka obok muzeum, na osiedlu rotmistrza
Pileckiego. - Ja mam widok na jednostkę wojskową, a dziadek na krematorium.
Dzisiaj kazali tylko z tej półki na zewnątrz zdjąć płyny i proszki do prania. Ale w
ubiegłym roku na Marszu Żywych policjant był bardzo surowy, kazał zamknąć
kiosk na godzinę. Podobno jest jakieś odgórne zalecenie.
- Przecież tędy Marsz nie idzie?
- Ale tu zawsze jedzie konwój autobusów. Wiozą Żydów od Krakowa.
Przed kioskiem zaczyna się duża łąka międzyosiedlowa, „Trójkąt Bermudzki”,
mówią w Oświęcimiu. Młodzież chciała zrobić tu skate park. Zebrali 2,5 tysiąca
podpisów. Pani Sabinka miała listę w kiosku. Skate parku nie będzie, bo podobno
helikoptery nie miałyby gdzie lądować. Rok temu w „Trójkącie Bermudzkim”
wylądował Bush. Zawsze po lądowaniu w magistracie odbierają telefony, że komuś
na osiedlu szyba pękła albo ściana się rysuje. - A jak lądują w Brzezince, to policja
każe pranie zdejmować, żeby bielizna, proszę pana, w śmigła się nie wkręciła.
W czwartek koło kiosku pani Sabinki przejechał Putin. A tata kioskarki,
kierowca PKS, woził byłych więźniów do Brzezinki.
Przelatują chłopaczki, po siedem, dziesięć lat, smarki pod nosem. Stają koło
szarej tabliczki „Strefa ochronna pomnika zagłady”. Najstarszy podnosi kij i
mierzy nim w stronę sąsiedniego osiedla. Reszta za nim. Na końcu kija czaszka.
- Pies? - pytam.
- Nie, kot - odpowiada ze znawstwem. Gra strategiczna. Przygotowanie do
ataku. - Jednego dziadka to my nieźle przestraszyli, jak wysiadał z autobusu.
Przez te szare tabliczki strefy, które stoją na osiedlu, splajtowała pani
Mydlarzowa, kioskarka. Wcześniej zniknął kiosk Krzemieniów. Stał tu od zawsze,
ale jak zakazali sprzedaży piwa, to padł.
Historia strefy ochronnej jest prawie tak długa jak historia muzeum, obrosła
legendą. - Najchętniej by nas zaorali - mówią na osiedlu. - W Brzezince chcieli
daichy zmieniać, żeby pasowały do obozu. Raz mówili kilometr od drutów, potem
500 metrów, teraz niby, że 100, ale jakoś krzywo leci ta strefa.
Radiestetka z osiedla Zasolę: - W Oświęcimiu jest najgorsza energia w
Europie.
Starszy pan z osiedlowego pojemnika na plastiki wyjmuje butelki. Pomaga mu
żona. Mężczyzna wolno odcina denka. Wsadzi na kij. Będzie straszyć krety, bo zryły
już całą działkę. - Panie, jak się żyje, jak się żyje! - irytuje się działkowiec. -
Normalnie. Tylko żeby tych Żydów trochę popędzić, bo rządzą się, jakby byli u
siebie. Co pan, jaki antysemityzm? - macha butelką. - Mam szacunek do innych
narodów. Ale jak górnicy poblokują panu Warszawę, toby pan ich do wszystkich
diabłów nie posłał?
- A mnie się podoba, jak ci młodzi Żydzi maszerują - łagodzi żona. -
Przyjechałam ze wsi, zawsze chciałam mieszkać na osiedlu. Chodzi się na spacery
między barakami, na początku to trochę szokowało.
Jadę ulicą wzdłuż ogrodzenia KL Auschwitz. Gdzie zaparkować? Na lewo
parking Muzeum Zagłady. Na prawo, po drugiej stronie ulicy, parking centrum
obsługi turystów. Tylko człowiek niezorientowany może zaparkować ot, tak.
Skręcisz w lewo, narazisz się władzom miasta i usłyszysz, że łamiesz prawo.
Skręcisz w prawo, to „pewnie Żydków nie lubisz”. Bo tam na prawo stoi
słynny supermarket spółki Maja, o którym pisano nawet za oceanem.
Inaczej go sobie wyobrażałem. Mały jakiś, poczta, restauracja, pizzeria,
informacja turystyczna, pamiątki i prasa. Nie przypomina molochów, jak Auchan
czy Tesco. Robi dużo lepsze wrażenie niż murowana buda z napisem „Hot dog” po
drugiej stronie, na parkingu muzeum, sto metrów od bramy z napisem „Arbeit
macht frei”.
Supermarket nie jest już własnością Mai. Maja należała do Janusza Marszałka,
który od dwóch lat jest prezydentem Oświęcimia. Wygrał w drugiej turze, ale
zdecydowanie. Ludzie mówią, że głosowali na Marszałka, bo „się postawił Żydom”
Największe poparcie miał na osiedlach koło muzeum.
Teraz ludzie narzekają na prezydenta. - Bo z wszystkimi wojuje. Jak budował
supermarket, to oberwało się Międzynarodowej Radzie Oświęcimskiej,
prezydentowi, kilku premierom. Obraził ministra Bartoszewskiego. A prezydent
Oświęcimia musi być bardziej układowy. Jak ma się miasto rozwijać, kiedy wielcy
ludzie ze świata przyjeżdżają i ręki mu nie chcą podać? Skłócony jest z radą miasta,
a nawet z własną skarbniczką - irytował się taksówkarz, który zarabia na wożeniu
zmarzniętych gości z Brzezinki do Oświęcimia.
Marszałek nosi w klapie hebrajskie taw, znak świętego Franciszka. Bo pod
Oświęcimiem założył wioskę dziecięcą dla sierot na wzór wiosek, które widział w
Niemczech. Własnych dzieci nie ma. Rodowity oświęcimianin, z balkonu widział
muzeum. Poglądy prawicowe. Pierwsze pieniądze zrobił na lodach i rurkach z
kremem przed dworcem. Mówi ściszonym głosem.
O Marszach Żywych mówi, że były źle organizowane. - Wszyscy czuli się
zagrożeni. My i oni. - Prezydent Marszałek składa ręce, jakby trzymał karabin,
celuje mi w głowę. – Tak mierzył do mnie agent Mossadu, kiedy przyjechałem do
Mai sprawdzić, co na budowie. A tak mierzyli do jednej pani w oknie, bo się za
bardzo wychyliła. - Prezydent celuje rękami w sufit. - Ale protestowaliśmy i jest
lepiej.
Marszałek wie na pewno, że sprawa Kazimierza Świtonia i krzyży to
manipulacja Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, żeby odgórnie wprowadzić twarde
prawa strefy ochronnej i wykończyć supermarket. Supermarket, padł, ale Marszałek
wygrał sprawę ze Skarbem Państwa i dostał ponad 2 miliony odszkodowania (z
czego 489 tysięcy złotych z miejskiej kasy Oświęcimia).
Teraz jako prezydent Oświęcimia walczy tym samym mieczem. - Muzeum
łamie przepisy własnej strefy ochronnej. Musi przenieść swój parking po lewej i
małą gastronomię na drugą stronę ulicy. Na największym cmentarzu świata musi
być cisza.
- To na który parking mam skręcić, panie prezydencie? Pogubiłem się.
- Na prawo.
- Gdzie mam zaparkować? - pytam w muzeum. (Obok zakładów chemicznych
to jeden z największych pracodawców w mieście, zatrudnia 400 osób).
- Proszę parkować u nas. To legalny parking, nikt go nie będzie przenosił. To
by uszczupliło nasz skromny budżet.
Do kwiaciarni w centrum Oświęcimia wszedłem, żeby zapytać, czy z okazji
sześćdziesiątej rocznicy dostali jakieś duże zamówienie. Nie dostali, bo kwiaciarka,
pani Dorota, nie jest VAT-owcem. Żydzi też kwiatów nie kupią, bo w miejscach
zagłady układają kamienie.
Tuż przed uroczystościami do kwiaciarni wpadli radni miejscy, chcieli
natychmiast biało-czerwoną wiązankę (róże i margerytki). Ukraińcom z Sambora
szybko psiknęła margerytki w narodowe barwy, na żółto i niebiesko.
Jak delegacje kładły kwiaty pod Grobem Nieznanego Żołnierza, to kwiaciarka
się wychylała, czy jakiejś królowej nie zobaczy. Miejscowych było mało. Sensację
wzbudziło dwóch Szkotów w spódniczkach na mrozie.
- Oj! - kwiaciarka podskoczyła przy pierwszej honorowej salwie. - Przed
rocznicą ludzie się straszyli, że nie będzie można chodzić po mieście. Większość
sklepów zamknięta, w zakładach przymusowe urlopy, bo trudno by było dojechać.
W szkołach wolne. Spokój, cisza. Ładne miasto, ale smutne. Dużo samobójstw.
Rzucają się z tych bloków przy 3 Maja. Najwyższe w Oświęcimiu. Niedawno
skoczył jakiś chłopak, potem dziewczyna, a ostatnio emeryt.
Parking dzierżawi od muzeum agencja ochroniarska „Pierścionek i spółka”.
Biorą od autobusu po 20 złotych. U Mai po drugiej stronie autobus po 15 złotych
plus kawa i pizza dla kierowcy.
- Czy to wypada, żeby w takim miejscu naganiać klientów? My tego nie
robimy, a tamci nawet Murzynkę w mini wynajęli - skarży się dziewczyna z
parkingu „Pierścionka”.
- Ta Murzynka to moja synowa z Bostonu - śmieje się Beata Papla,
właścicielka restauracji Art-Deco ze strony Majowej. - Przyjechali z synem na
wakacje. Trochę pomagali, a że był upał, to synowa wskoczyła w krótką
spódniczkę. I sensacja poszła w świat.
W Art-Deco jadły vip-y, ale wina do obiadu nie dostali. W 2004 roku tylko
cztery dni mieli pozwolenie na alkohol. Zaprotestowało Ministerstwo Spraw
Wewnętrznych. Strefa! Linia graniczna biegnie po jasnych kafelkach holu, przecina
Maję na pół. W Art-Deco piwo jest przestępstwem, a kilka kroków dalej, w pizzerii,
już nie.
- Jedzą u nas Włosi, Francuzi. Obiad bez lampki wina? Nie mieści się im w
głowie. Takie joby, proszę pana, lecą pod adresem Warszawy, aż przykro słuchać.
Albo siada konsul jeden z drugim i też konsternacja. Nawet Żydzi w jarmutkach
przychodzą. U nas nie jedzą, bo nie mamy koszernego, tylko ci nie-ortodoksyjni
wezmą rybkę czy kurczaka. Ale przywożą sobie z Krakowa koszerny lunch packet.
Jedzą na parkingu. Czasem proszą, żeby podgrzać w mikrofali. I chcą piwo - mówi
właścicielka restauracji. - Ale klient może sam sobie kupić alkohol, sklepik jest
kawałek za strefą. - Kelnerki mają gotowy druczek: „Zwracam się z uprzejmą
prośbą o pozwolenie na konsumpcję przyniesionego przez siebie alkoholu”. Pani
Beata pisze „wyrażam zgodę” i włącza do akt.
- A jak idzie Marsz Żywych, to u nas zero ruchu. Tylko policjanci i agenci
ochrony, nawet ich pieski mają u nas swoje miski.
Dziadek jeździł u Spielberga furmanką. Kiedy kręcili Listę Schindlera, Łukasz
był w trzeciej klasie. Mieszka w Brzezince. Z okna widzi baraki Birkenau. Chodził
do Szkoły Podstawowej imienia Dzieci Więźniów Oświęcimia, potem do liceum
ulicą Męczeństwa Narodów, tą samą, którą idą Marsze Żywych. Raz nie poszedł, bo
ulica była zablokowana. Raz nie mógł wrócić. Jak Świtoń bronił krzyża, to z
kolegami myli szyby na parkingu przed obozem Birkenau. Wszyscy chłopcy ze wsi
się zlecieli, musieli się umówić: raz myjesz polski samochód, raz zagraniczny, bo
zagraniczni płacili więcej. Uzbierał na kolonie na Mazurach. Wtedy Brzezinka
często biła się z „Muzeum” - tak nazywali osiedla wokół KL Auschwitz.
Dziś długie kręcone włosy wiąże w kitkę. Gra na perkusji w zespole Jahbardo.
Na AG H W Krakowie studiuje zaocznie socjologię, specjalność - multimedialna
komunikacja społeczna. Jako pracownik interwencyjny wypala właśnie jedną z
tysiąca płyt CD z Oratorium Oświęcimskim Janusza Kohuta.
Każdy z gości zaproszonych przez prezydenta miasta na sześćdziesiątą
rocznicę dostał teczkę z materiałami promującymi miasto: Oratorium, informacja o
oświęcimianach, którzy trafili do KL Auschwitz, i o tych, którzy pomagali
więźniom, do tego najnowszy folder, 45 stron o zabytkach (o Muzeum Auschwitz-
Birkenau jedna strona, na końcu).
Łukasz pisze mejle po całym świecie. Na początku zawsze jest tak samo:
„Hej, skąd jesteś?”
„Z Oświęcimia”
„Skąd?”.
„Z Auschwitz”.
„Nie wygłupiaj się”.
W czwartek zakuwał podstawy socjologii na zaliczenie. Przyszedł na
uroczystości, kiedy głowy państw zapalały znicze pod pomnikiem. Przypomniał mu
się szkolny hymn: „Drutami ogrodzony skrawek świata, gdzie ludzie tylko
numerami są… A gdy cię ktoś zapyta, gdzie jest piekło, to śmiało możesz
odpowiedzieć mu: Birkenau, przeklęty, Birkenau”. - Pamiętam, że bardzo
przeżywałem te słowa, kiedy wkuwałem je w pierwszej klasie. Hymn napisał jeden
z więźniów.
Łukasz chętnie by porozmawiał z jednym z tych młodych Żydów, którzy idą z
Auschwitz do Birkenau, niedaleko jego domu. Nieraz jakieś dziewczyny pomachają,
to się odmach-nie. Czasem myśli, że te Marsze Żywych to zwykłe spędy, jak u nas
oficjalne akademie. Łukasz nie lubi przesady. Jak Świtoń z tymi krzyżami. Też ostro
przesadził.
Łukasz rozumie, że jak ktoś zwiedzi krematorium jedno, drugie, stanie pod
Ścianą Straceń, to nie chce tu jeść, spać ani się bawić. Jednak temu Żydowi chciałby
pokazać, że Oświęcim to stare miasto: 800 lat historii, Zamek Książąt
Oświęcimskich, wieża z XIII wieku. Duży basen, Paweł Korzeniowski z Oświęcimia
czwarty w Atenach w stylu motylkowym. Otylia też tu trenuje. Para łyżwiarska
Zagórska, Siudek. Tu urodził się malarz Tadeusz Makowski. No i hokeiści Unii
Oświęcim ósmy raz są mistrzami Polski. W ogóle nie ma się czego wstydzić.
Poszliby do pani Haliny, która ma w centrum klub Galeria - obrazy, kaflowe
piece, klimaty jak w krakowskich piwnicach i grzane wino. Łukasz zapisał na
karteczce, co by powiedział temu młodemu Żydowi, radził się rodziców. - Że przed
wojną Oświęcim był niewielkim miastem, Żydzi i Polacy żyli razem. Mieli wspólną
historię. Podobnie było w Brzezince. O antysemityzmie się nie mówiło. Potem
przez tyle lat nie było tu Żydów, ludzie zapomnieli o wspólnym sąsiedztwie. Do
miasta za pracą zjechali z różnych stron. Nie znali przedwojennego Oświęcimia,
swoje myśleli. Żyd to była abstrakcja. A ci Żydzi, którzy zaczęli przyjeżdżać zza
oceanu, dziwnie na nas patrzyli, wcale nie wyciągali ręki do miejscowych. Nie
wiem, co opowiadali im ich przewodnicy. Wkurza mnie, kiedy mówią, że to my
pomagaliśmy Niemcom ich mordować. Wkurza mnie, kiedy mówią, że są bardziej
poszkodowani od nas. Powiedziałbym temu chłopakowi: „Jedni więcej cierpieli,
drudzy mniej, nie odmierzajmy już tego”. Myślę, że byśmy się dogadali.
Dlatego fajnie, że powstało Żydowskie Centrum Edukacyjne, i ważne, że jest w
centrum Oświęcimia, przy dawnej synagodze, a nie przy Auschwitz-Birkenau. Na
spotkaniach sala jest pełna.
Oświęcim ma kłopoty terminologiczne. Czy na przykład „Miss Oświęcimia”
dobrze brzmi? „Czy nazwa ulicy Więźniów Oświęcimia jest prawidłowa? Może
przemianować na Więźniów Auschwitz?”, zastanawiali się radni jednego z osiedli.
Prezydent Marszałek na zaproszeniach z okazji „60. rocznicy wyzwolenia KL
Auschwitz” dopisał „i miasta Oświęcimia”. Prosi, żeby nie mylić Auschwitz z
Oświęcimiem. - Zagraniczne gazety pisały, że dyskotekę otwierają w Auschwitz.
Gdybym przeczytał coś takiego za oceanem, też bym protestował.
Wybory wygrał pod hasłem „Wybierzmy Oświęcim”. Z expose prezydenta z
listopada 2002 roku: „Co roku do Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau
przyjeżdża ponad pół miliona turystów. Miasto prawie z tego nie korzysta. Zbyt
mało jest hoteli, restauracji, sklepów z pamiątkami. Nieskutecznie informuje się
zwiedzających o innych atrakcjach naszego miasta i powiatu. Jeżeli każdy z
turystów zostawi tu 100 złotych, to roczne przychody z turystyki sięgną 50
milionów złotych!”.
Co roku Oświęcim ma o kilkuset mieszkańców mniej. Młodzi wyjeżdżają.
Marszałek obiecuje miastu szkołę wyższą, może uczyć w niej będą turystyki,
hotelarstwa i gastronomii. Zapewnia, że teraz miasto zacznie się rozwijać, bo rok
temu przestał obowiązywać poprzedni plan zagospodarowania Oświęcimia. -
Muzeum utraciło władzę nad miastem. Już nie może mówić, że tu nie wolno tego,
tam nie wolno tamtego.
Strefa wpływów KL Auschwitz obejmowała 40 kilometrów kwadratowych,
wszędzie są ślady martyrologii.
Miejscowa zagadka: Co wyjdzie z połączenia krzyża i gwiazdy Dawida?
Rondo oświęcimskie.
W mieście jest ich kilkanaście, duże, małe i malutkie. „To-rondo będziemy się
nazywać” żartują oświęcimianie. Ronda powstają w ramach Oświęcimskiego
Strategicznego Programu Rządowego, żeby poprawić infrastrukturę wokół
muzeum. Miasto na tym korzysta. Ostatnio dostało 700 tysięcy złotych na remont
zamku. Marszałek mówi, że to na otarcie łez. Bo przez niezorientowanych
polityków w Warszawie Oświęcim w ostatnich 20 latach stracił tysiące miejsc pracy.
Marszałek mówi: „przez działania przymusowe” „siły zewnętrzne” Nie
precyzuje.
- Mama miała być statystką w Pasażerce Munka, w tej scenie, kiedy esesman
przewraca więźniarkę i kopie. Ale była chichotka, nie mogła się opanować i wzięli
kogoś innego. Bo jest problem, jak żyć przy największym cmentarzu. - Ryszard
Gałgan podkręca siwiejącego wąsa.
Za plecami ma pól tysiąca filmowych taśm o Oświęcimiu. Kilka lat prowadził
lokalną telewizję. - Mam tu opowieść Józefa Szajny, jak szedł pod Ścianę Straceń w
bloku jedenastym, mówi: „Nie szedłem, płynąłem, jakby mnie nie było” Kiedy go
zawrócili, poczuł, że źle się stało. „Panie Józefie, co pan?” pytałem. Nie wie,
dlaczego tak powiedział. A tu aktor August Kowalczyk opowiada, jak uciekał w
damskim przebraniu.
Gałgan wychował się w Brzezince. - Całą wieś Niemcy wysiedlili, domy
zburzyli, cegły wzięli do budowy Birkenau, po wojnie wieś wróciła, ludzie
rozbierali obóz i budowali domy. Dziadek poznał miejsce po starej gruszy. Koledze
cała szkoła zazdrościła dziadka, bo miał cztery blizny po kulach z peemu, za
pomaganie więźniom. Miałem nawet cichą pretensję do mojego dziadka, że nikt go
nie postrzelił, chociaż też przerzucał jedzenie do obozu. Był kolejarzem, paczuszki
zostawiał pod wagonami w brudnych szmatach. Miał znajomego więźnia. Raz
dostał paczuszkę od niego. Czarny pierścionek zrobiony z ebonitowej szczoteczki z
wygrawerowanym napisem KL Auschwitz i numerem tego więźnia. Pierścionek
nosiła moja mama.
Kilka lat Ryszard Gałgan uczył historii w technikum chemicznym. - Afera z
oburzeniem na supermarket czy dyskotekę bierze się z tego, że w Polsce i na
świecie mało kto wie, że Oświęcim to 42-tysięczne miasto - mówi. - Jak ktoś za
oceanem usłyszy, że tu jest basen o wymiarach olimpijskich, to się zaraz
zastanawia, między którymi blokami obozowymi. Przecież te konwoje z turystami
omijają miasto. Nic nie widzą poza obozem. Pamiętam grupę młodych Niemców.
Po zwiedzeniu muzeum zawieźli ich na nocleg do Międzynarodowego Domu
Spotkań Młodzieży. Obok stoi garbarnia z dużym kominem. „O, krematorium!”-
szeptali skołowani.
Prezydent Jacąues Chirac zjadł pieczeń z dzika z pistacjami w Galicji, w
centrum Oświęcimia. Ekipa BBC wynajęła cały hotel. Ekskluzywny, otwarty w
październiku, 59 miejsc. Młody dyrektor po krakowskiej turystyce i hotelarstwie
dojeżdża z sąsiedniego Chrzanowa.
- Jak przekonaliście Chiraca?
- Nasz kucharz cztery lata pracował we Francji.
- Warto inwestować w Oświęcimiu? Miejscowi mówią, że to miasto z piętnem,
że inwestorzy je omijają.
- W Chrzanowie taki hotel i restauracja nie miałyby sensu, ale tu jest pół
miliona turystów.
- Ale omijają miasto. Zostawiają pieniądze w Krakowie.
- To się zmienia. I mamy dobre pomysły. Ludzie już przychodzą oglądać
miejsce, gdzie jadł prezydent, a niedługo będą mogli sobie zamówić to samo danie.
Zmieniamy menu.
(W pobliżu KL Auschwitz 360 miejsc hotelowych chcą zbudować Włosi).
Z Agnieszką, Miss Ziemi Oświęcimskiej, rozmawiamy w kawiarni o miłości
(pieprzyk nad ustami, po babci, znajomi wołają Aga). Mówi gładko i ogólnie, jak
człowiek sukcesu po kursie autoprezentacji (duże kolczyki i białe buciki). Że woli
chłopców rozwiniętych intelektualnie, ale rówieśnicy zwykle widzą w niej tylko
lalkę Barbie, każdy by chciał zaliczyć królową piękności. Ale ona nie z tych. Miała
już dwie niemoralne propozycje. To na eliminacjach wojewódzkich. Jacyś faceci.
Odesłała ich na drzewo. Będzie studiować stosunki międzynarodowe albo
europeistykę. Jest wiceprzewodniczącą samorządu szkolnego i kieruje szkolnym
klubem europejskim. Wyjmuje z torebki diadem miss. O, jedna perła odpadła. To
nic, przyklei się superglue. Jest zaradna i samodzielna. Musi mocno stać na nogach,
bo już trzy lata temu, a ma dopiero 17, sądziła się z własnym ojcem o mieszkanie.
O mieszkanie, w którym tata mieszka teraz z obcą kobietą, bo to wszystko, co mają,
ona i młodszy brat, którym się Aga opiekuje. Tata rozbił rodzinę, a oni wylądowali
u dziadków, którzy mają gospodarstwo i dużo świń, więc miss już nieraz odbierała
małe, jak się maciora prosiła. Sprząta, pierze, gotuje, załatwia sprawunki.
Pokazuje mi swoje liceum. Obok KL Auschwitz. Na dworze są tylko trzy ławki,
więc na przerwach siadają na torach. Dokąd prowadzą? Czy tędy też przywozili
ludzi do obozu? Chyba tak, coś słyszała. Czasem jak stoi na przystanku, jadą
autobusy do muzeum. Ci ludzie sobie pokazują Agę i jej koleżanki, jakby byli
zaskoczeni, że one tu żyją.
Aga ma swoje pięć minut i musi je mądrze wykorzystać. Rozesłała oferty po
powiecie. Jako panująca królowa może uświetnić różne imprezy. Na festynie PSS
„Społem” losowała forda. Jeździ po kraju na promocje, na targi do Poznania.
Wszędzie mówi, że jest z Oświęcimia. Poszła do urzędu miasta, do działu promocji.
Mogłaby promować Oświęcim. Tak, ale nie mogą jej zapłacić. Więc Aga promuje
społecznie.
Odwiozłem miss do dziadków. Dziadek Tadeusz politykuje. Startował na
prezydenta Oświęcimia. Z Lepperem zakładał Samoobronę. Teraz zakłada
stowarzyszenie poszkodowanych przez Leppera. Bo jak wyjeżdżał z Oświęcimia do
sejmu na poselskie zaprzysiężenie, to wszyscy mówili, gazety pisały, że jest posłem
Samoobrony, a jak dojechał, to posłem był już Wójcik z Krakowa, i dziadek mówi,
że to matactwo. I w ogóle dziadek dużo wie. Jak sobie posły do Warszawy
prostytutkę z Bielska ściągnęły na przykład. I co z nią robili.
Miss przełyka kanapki z pasztetową, które przygotowała dla siebie i brata.
Patrzy w telewizor, udaje, że nie słyszy świństw, które dziadek opowiada. Bródka jej
się trzęsie.
W poniedziałek udzieliła wywiadu „Spieglowi”. We wtorek w szkolnych
uroczystościach zagrała dobrego duszka, który przebiega przez scenę i ożywia
więźniów. W czwartek poszła do Brzezinki razem z setką ochotników z pięciu
oświęcimskich liceów. Pierwszy raz pieszo, jak Żydzi w Marszu Żywych. Siedem
godzin na mrozie. Miss wymarzła po czubek nosa. - Jak ci ludzie to wytrzymywali?
Myślała o obozowej miłości, Mali Żydówce i Polaku Edku. Widziała o nich film w
telewizji. - Musieli się bardzo kochać - wzdycha miss. - Nawet uciekli, ale pod
słowacką granicą wpadli przez złych ludzi.
Biblioteka w Oświęcimiu co roku ogłasza konkurs na reportaż o problemach
miasta „Miasto moje, a w nim…” Przeglądam anonimowe prace, godło „Brzydka”.
Dziewczyna, miejscowa, chodzi po Oświęcimiu i KL Auschwitz, taki spacer
równoległy. Podziwia łzę jakiejś turystki, irytuje się, że ktoś telefonem
komórkowym robi zdjęcie Ściany Straceń. Pisze: „Wpadł mi kamyk do buta.
Wytrzepuję go. Nie chcę mieć stąd pamiątek”.
2005
11.
Cholera z takim życiem
1998
12.
Końskie idą do Europy
Pigmej szlachcicem
Popik i Sosnowski
Adam Sosnowski, szef powiatowego SLD, jest posłem, ale z trybuny sejmowej
się jeszcze nie odzywał (należy do komisji gospodarki i komisji kontroli
państwowej). Przedtem był starostą koneckim, a w latach dziewięćdziesiątych
wicewojewodą kieleckim.
W ostatniej kampanii wyborczej reklamował się piosenką, którą sam ułożył:
Jechał chłop furą, z babą się spierał,
On demokrata, ona liberał.
W końcu jej kieckę zadarł do góry
I tak jej przyrżnął, że spadła z fury.
Im bliżej mamy do Europy,
Tym bardziej na wsi nerwowe chłopy,
Chłopy się złoszczą, więc babom biada!
Chyba że wygra Sosnowski Adam.
Za konkurenta miał młodego warszawskiego polityka Andrzeja Szejnę, rodem
z Końskich, którego przywiózł Józef Oleksy. - Co miałem robić? Oleksego w
Końskich bojkotować? - opowiada poseł. - Nie da się. To przecież wydarzenie,
jedna z figur warszawskich w Końskich. Co zrobiłem? Sala, proszę pana, była
moja. Jak prowadzący wymienił moje nazwisko, to ludzie bili brawa na stojąco.
Henryk Popik jest burmistrzem i szefem miejsko-gminnego koła SLD.
Przedtem był zastępcą burmistrza, a jeszcze wcześniej kierował konecką
komunalką. Skąd się wziął w Końskich? - A z biedy się wziąłem, panie redaktorze, z
prawdziwej biedy.
Obaj, Sosnowski i Popik, przyjechali ze wsi. Burmistrz, lat 56, inżynier
metalurg, jest synem młynarza z wioski koło Racławic. W1964 roku przyjechał do
siostry, która trafiła tu z nakazu pracy. - Zostań, Heniuś - radziła. - Fabrykę budują,
nowe bloki, będzie praca. I Heniu, chłopak po technikum obróbki cieplnej, został
robotnikiem w Koneckich Zakładach Odlewniczych (KZO). Wtedy to była
największa odlewnia żeliwa w Polsce. 100 tysięcy ton odlewów rocznie. Garnki,
rury kanalizacyjne szły na całe RWPG, żelazka na duszę do Afryki. - Raz nam cały
transport cofnęli - pamięta burmistrz - bo żelazka miały zielone rączki i Murzyni
nie chcieli kupować. Musiały być czerwone.
Poseł Sosnowski (55 lat), niewysoki, czasem zapuszcza rudą brodę. Tata i
dziadek byli cieślami. Wieś zabita deskami, ale Adaś miał szczęście, bo u niego w
domu otwarto punkt biblioteczny. Przywieźli książki w dwóch wielkich urnach po
referendum „Trzy razy tak”. Więc się naczytał. Sosnowski jest inżynierem po
krakowskiej AGH, ale gdyby jeszcze raz miał wybierać, zostałby filozofem jak
jego syn. Kiedy wyjeżdżał na studia, Końskie były małe. Kościół, skwerek, parę
ulic, dookoła pola, żyto i kapusta. Tylko KZO dymiły. Kiedy wrócił w 1972 roku,
Zakłady Metalurgiczne Zamtal produkowały pełną parą. - Piękna, nowoczesna
fabryka. 3,5 tysiąca pracowników - wspomina poseł. - Końskie się zmieniło. Nowe
bloki, nowi ludzie, świeżutki asfalt.
Do miasta przyjechał nawet Górnik Zabrze (Górnik - Stal Końskie 8:1).
Ciężarówki zwoziły robotników z sąsiednich powiatów. Ciągle brakowało rąk do
pracy, więc jak się napiłeś w jednym zakładzie i cię wyrzucili, to szedłeś do
drugiego. Miasto budziły syreny fabryczne, potem wyły na fajrant o piętnastej.
Przybyło 13 tysięcy mieszkańców.
Popika i Sosnowskiego połączył miejscowy Związek Młodzieży
Socjalistycznej. W 1975 roku partia przerzuciła młodego towarzysza Popika z
Koneckich Zakładów Odlewniczych do Zamtalu na pierwszego sekretarza.
Sosnowski został jego zastępcą. Wtedy władza ludowa scalała fabryki w kombinaty.
Zamtal przypisano do Starachowic. Buntowali się. - Nasz nowoczesny zakład może
odlewać korpusy do wielkich maszyn - tłumaczyli towarzyszom z komitetu
wojewódzkiego - a wy nam każecie robić drobnicę do samochodów.
Dostali partyjny opieprz i Popik poleciał. To było w czerwcu 1976 roku, więc
do Radomia na masówki potępiające strajkujących robotników nie pojechał.
Sosnowski był na radomskim stadionie, ale mówi, że nie krzyczał „warchoły!”
Został pierwszym sekretarzem w Zamtalu, aż wyrzuciła go Solidarność.
Czarna wołga
Świnia na ekranie
Fotograf na egzekucji
Na skwerku pojawia się czasem Tadeusz Borowiec, fotograf. Pamięta maj 1942
roku, kiedy Niemcy burzyli stuletnie sukiennice. Miał wtedy pięć lat, siedział u
fryzjera, a za szybą wojskowy spychacz przewracał żydowskie sklepiki.
Borowiec pokazuje portrety koneckich Żydów zrobione przez ojca: Jankiel,
Chłopiec sprzedający drewno, Szewc, Bezdomny. Antoni Borowiec miał zakład
fotograficzny od 1925 roku i po godzinach fotografował Końskie i portretował
ludzi. Jeździł po okolicy, dźwigając na rowerze aparat skrzynkowy i komplet
szklanych kliszy.
- Te zdjęcia tata robił dla siebie. Czasem wysłał na konkurs do Krakowa czy
Warszawy, ale odsyłali z uwagą „niedostateczny poziom techniczny”. Raz wysłał za
granicę i posypały się nagrody. Wyróżnienie na Salonie Fotografii w Japonii
(1933). Medal na Wystawie Sztuki Fotograficznej w Lucernie (1934). Medal w
Johannesburgu (1936).
W czasie wojny nie zamknął zakładu. Ludzie robili sobie wtedy dużo zdjęć.
Nie znali dnia ani godziny. Niemcy też się fotografowali. Żeby zrobić sobie
pamiątkowe zdjęcia z ofiarami, ciągali na egzekucje jedynego w Końskich
fotografa. Potem w ciemni siedział esesman i pilnował, żeby odbitki nie wydostały
się poza zakład. Borowiec dopiero po wojnie dowiedział się, że jego pracownik był
wywiadowcą. „Zepsute” odbitki wrzucał do kosza, potem je wywoływał i
przekazywał partyzantom.
Po wojnie ludzie szukali u Borowca zdjęć swoich bliskich. Półki uginały się
pod tysiącami szklanych negatywów. Ale było włamanie, złodziej wszystko potłukł
i archiwum Borowca przepadło.
Kiedy milicja nie miała fotografa, to brali Antoniego na akcje i wizje lokalne.
Uczył też fotografii w miejscowej zawodówce. Kiedy umierał w 1975 roku, nikt nie
pamiętał, że to wielki konecki artysta.
Tadeusz nie poszedł w ślady ojca. Uprawia tylko porządne rzemiosło. Narzeka. Jak
przejmował zakład w 1960 roku, to codziennie ktoś sobie robił pamiątkowe zdjęcie.
Jedna pani fotografowała się w każde urodziny. Miała 70 portretów. Teraz ludzie
przychodzą raz na dziesięć lat. Klientów w zakładzie przyjmuje syn Tadeusza,
Michał Borowiec. Przy okazji handluje koszulami i krawatami. Niedawno urodził
się następny Borowiec, dostał po pradziadku imię Antoni. Ale wielki czarny
powiększalnik Borowca dziedziczy Wiesław Turno, szef Kaesemka, osiedlowego
klubu kultury (Antoni Borowiec robił mu zdjęcie komunijne). Turno, jak kiedyś
Borowiec, robi zdjęcia w gumie, rzadkiej dzisiaj technice fotograficznej. Mówi, że
fotografie Antoniego Borowca z Końskich wiszą dzisiaj w muzeach amerykańskich.
Najstarsza radiostacja
Pierwszy cios
To miasto jest piękne, ale z lotu ptaka, W tym mieście optymizm zalewa
robaka, Narzekasz czasami, że jest ci tu źle, Chcesz rzucić to wszystko, lecz iść nie
ma gdzie…
Tak śpiewa konecka kapela Sweet Combo. Grają covery (od Beatlesów po
Ricky’ego Martina) na hotelowych bankietach w Marriocie, Sobieskim,
Gołębiewskim. Mają pod czterdziestkę. Zaczynali w kościele Świętego Mikołaja u
księdza Granata na mszach bitowych, 30 lat temu. To był prawdziwy ksiądz, mówią
w Końskich. Bez brzucha i samochodu, na kolarzówie jeździł po mieście. Na
kolędzie u biednych zostawiał ukradkiem pieniądze w przedpokoju. Jak trzeba było
ochrzcić dziecko partyjniaka, to do Granata. Zbudował pierwszy kort tenisowy w
Końskich, chłopaki nosili cegły za grzechy. Granat zmarł w 1990 roku. Ulica koło
skwerku, gdzie stoi wołga Wilczyńskiego, nosi teraz jego imię. Potem bigbitowcy
od Granata założyli zespół Trzeci Kamień od Słońca. Grali nawet w Opolu w
debiutach. Ale po wojsku przygrywali do kotleta w kieleckich knajpach, aż wyparli
ich muzycy z byłego ZSRR, bo grali lepiej i taniej.
Wrócili do Końskich. Los się do nich uśmiechnął w 1997 roku. Właściciel
firmy Heko produkującej owiewki samochodowe jest znajomym Andrzeja Gołoty.
Zamówił u nich singel przed walką mistrza z Riddickiem Bowe’em. Piosenkę
dedykowali przyszłemu mistrzowi świata:
Pierwszy cios najbardziej boli, Boski gladiator wiele wytrzyma, Orzeł na
piersi mu w tym pomoże…
Jak Gołota ją usłyszał, to się rozpłakał. Była w czołówce na polonijnych
listach przebojów. Poszła w radiu tuż przed walką. Mieli pojechać do Stanów. Ale
mistrz kropnął Bowea w podbrzusze. Nie pojechali.
Balladę o Końskich napisali trochę na złość władzy. Na 250-lecie miasta
chcieli wydać płytę z piosenkami o Końskich, ale burmistrz nie dał pieniędzy.
Namówili więc kilku biznesmenów i nagrali płytę Na marginesie ważnych spraw z
Balladą. Niektórzy poobrażali się za to na Sweet Combo. Rzadko teraz grają w
Końskich. Byli na pikniku z Marylą Rodowicz. Występują przed gwiazdą albo po
(Maanam, Bajm, T. Love, o. N. A.). Jesienią basista Piotr Sałata, z wykształcenia
odlewnik, wystąpił w TVN w programie „Droga do gwiazd” Zaśpiewał przebój
Toma Jonesa Sex bomb i wygrał. W czerwcu wystąpi w finale.
Krzyczę: łooooo!
Przesłanie didżeja
Ostatnia zwrotka
2002
13.
My tu wszyscy na wymarcie
2001
14.
2005
15.
Uboga
Każdy żyje, proszę pana, jak umie. Niektórzy ludzie nie potrafią prosić. Kiedy
pierwszy raz poprosiłam, to się nie wstydziłam. Nie miałam na jedzenie dla dzieci.
Boleć zaczyna, kiedy trzeba stale prosić. To było za szybko, takie rzucenie się w
życie. Radzę wszystkim, żeby, zanim się pobiorą, zamieszkali razem na próbę.
Może on był wychowany tak jak ja, że jak w małżeństwie jest się, to do końca
życia? Pytałam, czy kogoś kocha, to się wypierał. Nie myślałam źle o nim, tylko o
sobie. Popadałam we własne nieszczęście. Rodzicom nic nie mówiłam. Myślałam,
że jak się powie, to już wszyscy wiedzą i trudno skleić. Natalka się urodziła i zaraz
była Wigilia. Na święta zawsze jest więcej nadziei. (Beata K. 29 lat, dziewiąta w
kolejce samotnych matek po ryż z Unii Europejskiej, mąkę i pomarszczone papryki.
Dźwigam jej siatki z darami. Ogonek ustawia się codziennie przy bocznej furcie
kościoła Bernardynów. Mogłem podejść do trzeciej kobiety w kolejce, do szóstej
albo do tej blondynki z dzieckiem, która stała zaraz za Beatą. Przypadek. Mieszka w
Poznaniu, pracuje w markecie. Samotnie wychowuje Dawida, 7 lat, i Natalkę, 4 lata.
Z Fundacji Pomocy Samotnej Matce dostali na święta 10 kg mąki, po trzy paczki
ryżu na głowę, po paczce makaronu i słodycze).
Robiłam Wigilię dla teściów, dla mojego męża. Naprawdę, się przygotowałam.
Pojechałam zabić karpia do mamy.
Chciałam zrobić Robertowi niespodziankę i pofarbowałam włosy na takie
bordo. Ale nie wiedziałam, jakie wino kupić.
Szukałam go po markecie. Nie poznał mnie. Rozmawiał z jakąś dziewczyną
tak intensywnie, umawiali się. Powiedziałam „cześć”, był strasznie zmieszany. To
była taka Wigilia, że on wyzwał mnie od najgorszych, że żałuje, że się ze mną
ożenił, a ja sobie przysięgłam, że odejdę. Kiedy mnie pierwszy raz chwycił za
gardło, powiedziałam sobie: „Jeszcze raz!
Poszłam w swoje urodziny. Natalka miała osiem miesięcy. Cały czas
wrzeszczała. Nie poszłam do rodziców, tylko od razu do tej interwencji kryzysowej.
Długo żyliśmy na naleśnikach z cukrem albo z jabłkiem, bo wtedy mieszkaliśmy na
działkach. Nie znało się tych wszystkich fundacji, nie wiedziało, gdzie stanąć.
Fundacje uratowały mi życie. Chodzę do Samotnej Matki i do Rodzina Rodzinie.
Dawali końcówki. Kończył się termin przydatności i się ratowało, pieczarki
wrzucało się na patelnię albo zamrażało. Dzieci cieszyły się ze starych pączków.
Jak takiego pączka się podgrzeje, to jest jak świeży. Nieraz tylko chleb dostałam.
Jedliśmy cały tydzień - na słodko, smażony, moczony w jajku, żeby dzieciaki miały
trochę białka. Zawsze pilnuję, żeby były w domu sól i mąka. Jak zaczęli dawać ryż z
Unii i mąkę, to się poprawiło. Przede wszystkim było mleko. Dostaję 18 litrów
miesięcznie, po 6 na osobę. Mogę dwa razy dziennie robić ryż na mleku. Szybko się
robi, gęsta papka, moje dzieci wołają dokładki. Teraz pracuję i mogę stać tylko raz
w miesiącu. Przedtem stałam dwa razy w tygodniu. Na miesięcznej paczce jest
spokojniej. Na paczce codziennej każda ładuje, co złapie, dzieci robią galimatias.
Panie wyzywają się od najgorszych. W kolejce każda narzeka. Że mąż ją kopnął, że
dali nieświeże warzywa. I musisz słuchać. A przecież wszystkie jesteśmy w tej samej
sytuacji, wszystkim jest trudno. Więc unikam zwierzeń. Czasem się nie uda, jakaś
kobieta mi się wyżali. Tylko raz spotkałam taką panią Dorotkę, która nie narzeka.
Przesympatyczna, gra na gitarze. Została samotną matką, bo mąż molestował ich
dzieci.
Walczy z nim dzielnie, wygrała sprawę o mieszkanie. Ma tylko zasiłek. W
urzędzie pracy powiedziała, że nie będzie pracować za 600 zł, bo się ceni wyżej.
Sama sobie szuka pracy. Jedyna w kolejce, która pozytywnie myśli. (Słychać zza
drzwi: „Puk, puk. Arek, wyłaź, chce mi się siku”). To dzieci w kolejce do ubikacji.
Od września mieszkam w bloku u rodziców. Cztery pokoje na ostatnim piętrze. Jak
leje, to nam kapie z sufitu. W najmniejszym pokoju Madzia, moja najmłodsza
siostra. Uczy się do matury. Wybiera się za granicę, bo nie chce, jak reszta
rodzeństwa, mieszkać kątem urodziny. W drugim brat z żoną i dwójką dzieci.
Mieszkali u teściów, ale czynsz tak skoczył, że teraz jest tam sklep Żabka. Rodzice
dali im ciasny pokój, żeby nie zapomnieli się wyprowadzić. W trzecim my.
Przepraszam, dzieci znowu zrobiły bałagan. Zapas mąki i ryż trzymam na
meblościance, pod telewizorem warzywa. Marchewka normalnie po 2,38 zł, a ja
trafiłam za 66 gr, drugiej jakości. W dużym pokoju rodzice. Na mamę mówimy
babcia Ela. Ma dziewięcioro wnuków. Na Wigilii będzie piętnaście osób. To się
widzi w oczach. Stoję w kolejce, ludzie patrzą, myślą, że jestem mało warta. A
przecież mnie się tylko nie udało. Zaczęło się w podstawówce, kiedy przenieśliśmy
się z Sątopów do Poznania. Piąta klasa jest bardzo ważna, dochodzą nowe
przedmioty, szuka się akceptacji rówieśników. Jak klasa mówi stale „wieśniara”, to
się zamykasz. W Sątopach byłam jedną z najlepszych uczennic. Ale na wsi życie jest
leniwe. Klasa szła na wykopki. A tu z materiałem byli strasznie do przodu,
nadganiałam aż do ósmej klasy. Rodzice w Sątopach byli zaradną parą, mama
hodowała chryzantemy i sprzedawała na Wszystkich Świętych. Tata -kierowca -
dobrze zarabiał, jeździł nawet do Berlina Wschodniego, stać ich było, żeby
przeprowadzić się do miasta. Tylko był problem jakiś w przeskoku w nową
rzeczywistość. To był 1989 rok. W Poznaniu coś się między nimi popsuło, tata
stracił pracę, piątka dzieci, zaczęli się kłócić, chodzili własnymi drogami. Jestem
najstarsza i najbardziej to przeżywałam. Madzia, najmłodsza, nic nie pamięta. W
ósmej klasie koleżanka powiedziała, że jej ciocia jest psychologiem i jak chcę, to
może ze mną pogadać. Bo wtedy ciągle płakałam, miałam jakiś żal. Poszłam, a ona
kazała przyprowadzić całą rodzinę, bo musi z nimi porozmawiać. Mama wyzwała
mnie od wariatek, że obcemu opowiadam o problemach. Wszystko powinno zostać
w rodzinie. Poszłam do zawodówki na ogrodnika. Bardzo chciałam być kochana.
Wszyscy moi znajomi byli już w parach. Zakochałam się w starszym harcerzu.
Sześć lat go kochałam. Najpiękniejszy moment. Listy miłosne, wiersze, dużo
rozmawialiśmy.
Taka miłość szczera, czysta i nieodwzajemniona. Jak miałam czternaście lat, to
byłam dla niego za młoda, a kiedy skończyłam dwadzieścia, powiedział, że kocha
mnie jak siostrę. Modliłam się, żeby szybko znalazł sobie dziewczynę, chociaż
bolało jak diabli. Bo jak ktoś już kogoś ma, to jest nietykalny. (Z panią Beatą nie da
się rozmawiać przez komórkę. Jest zepsuta, działa tylko w jedną stronę. Słyszę
panią Beatę, a ona mnie nie). Nie przyszłam na spotkanie, przepraszam, ale
mieliśmy z dziećmi rano wypadek. Jak jechaliśmy do szkoły, Dawidek
zwymiotował w autobusie. Obrzygał całą Natalkę i mnie. Musieliśmy zawrócić. W
markecie dostaję 618 zł na rękę, do tego alimenty 300 zł, to razem 918 zł. Z tego
300 zł daję mamie na mieszkanie, 200 zł na przedszkole, jeszcze jakieś 30 zł w
szkole Dawida. Zostaje 388 zł, po 129 zł na głowę. Na sieciówkę mi nie starczyło,
tylko za 16 zł kupiłam liniówkę dla Dawida. Bo zawsze krzyczy, żebym mu dała
bilet. Nie może wracać ze szkoły na gapę. Ja czasem jeżdżę. Ostatnio złapali mnie z
siatkami, jak wracałam z fundacji, chciałam sobie podjechać. Jedna pani dawała im
za mnie 20 zł, więcej nie miała, ale oni chcieli 40 zł. Wlepili mandat, kiedyś
komornik zapuka. A taki bilet z osiedla do fundacji to 2,60 zł. Tyle, co obiad.
Zawsze liczę, żeby na każdego wyszło po 2,50 zł. Wątróbka za 3 zł, do tego cebula,
kiedyś była po 70 gr, teraz dwa razy droższa. Ziemniaki też skoczyły dwa razy. Ale
z chlebem też smakuje. Nieraz wydam 10 zł, „o Jezu, ile poszło!”, ale zjemy obiad i
jeszcze na kolację starczy. Jak dostałam zapomogę na buty, to kupiłam dzieciom po
30 zł, a sobie za 58 zł. Kiedyś patrzyłam tylko na cenę, ale w najtańszych nogi
śmierdziały, nie do wytrzymania. Teraz patrzę na jakość. Wstaję o piątej. Odwożę
autobusem Dawida pod szkołę i o siódmej jestem w markecie. W pracy to ja myślę
o pracy. Żeby było równo na półce, żeby nie pomylić ceny, wtedy dzień zleci.
Układałam cify. Klient się awanturował, że kupił pampersy w promocji, a
droższe od normalnych. Nie myślę o tym, co było. Dlatego nie chodzę na spotkania
bitych kobiet. Bo one ciągle to samo. Poszłam po trzech latach, a one w tym samym
miejscu. Jakby je mąż pobił wczoraj. Zauważyłam, że jak o złych rzeczach nie
pamiętam, to przyciągam dobre sprawy. Taka magia. Umiem dobrze zapominać.
Przez to miałam problemy w sądzie, bo nie potrafiłam powtórzyć słów, którymi
Robert mnie poniżał. Pamiętałam tylko, jakie uczucia niosły. Pani psycholog z
domu samotnej matki tłumaczyła, że to normalne. Bo by się organizm przeciążył.
Nie zdążyłam uszykować kanapek do pracy. Wtedy piję wodę. W markecie
mamy wodę za darmo. W końcu jesteśmy w Unii i woda zakładowa musi być. Jak
mnie raz przycisnęło, to wymyśliłam tanie kanapki zakładowe. Taki biznes.
Bułka, ser, coś zielonego i sprzedawać pracownikom marketu, potem
rozszerzyć działalność na inne markety. Tacy jak ja by kupili. Tylko czy sanepid się
zgodzi? Najgorszy jest głód rzeczy dobrych. Jak jesz ciągle chleb, makaron, chleb,
to jak trafi się mięso, chcesz je zjeść całe, na zapas. Uważam, że zęby są ważne, a
szczególnie u kobiety.
Dlatego kupuję sobie dobrą pastę, co kosztuje o 2 zł więcej niż zwykła.
Miałam sobie złych rzeczy nie przypominać, ale trudno. Ząb mnie rozbolał w
pracy. Tak mocno, że musiałam wziąć zwolnienie. Przez to mnie teraz przenoszą z
chemii na spożywkę. Dentysta rozwiercił dziurę i zatruł. Rozwiercają i trują za
darmo. Powiedział, że mam przyjść za dwa tygodnie, będzie kosztowało 50 zł. Nie
poszłam, bo nie miałam. Wypadła trucizna, ale znów nie miałam tych 50 zł. Ból się
zrobił nie do wytrzymania i wyrwali. Wyrywają na Kasę Chorych, za darmo.
Wyszłam o piętnastej. Autobusem po Natalkę do przedszkola. Natalka ma dziś
imieniny. Dawid się dopytuje, czy z tej okazji będzie chlebek z czekoladą. Na obiad
podgrzałam parówki z Biedronki, 5 zł za kilogram. Bardzo smaczne, chociaż z
kurczaka. Mieszkamy dobrze, bo przy markecie. W kinie byłam dawno, jeszcze za
małżeństwa, ale nie z mężem. Robert powiedział, że jestem za gruba, nie zmieszczę
się w fotelu. Byłam na ostatnich nogach z Natalką. Może się źle ubierałam? Żeby
zaoszczędzić, nosiłam to, co dostałam. A dostawałam tylko rzeczy po starszych
paniach. Teraz sama sobie kupuję.
Te spodnie kosztowały 1,50 zł. Raz w tygodniu w lumpeksie jest przecena 3 zł
za kg, a jak się kupi kilogram, to jeszcze można wybrać drugi kilogram. Płaszczyk,
który mi Dawidek obrzygał, mam od znajomej. Pracuje u bogatych.
Dają jej ciuchy, żeby wywiozła, a ona zawsze coś mi odłoży. Te bilety do kina
Robert dostał z pracy. Miały trzy miesiące ważności. Czekałam do końca,
myślałam, że ze mną pójdzie. W końcu poszłam z najmłodszą siostrą, ostatniego
dnia. Nie chciałam, żeby się zmarnowały. Grali Asterix, Obelix i Kleopatra,
naśmiałam się na zapas. Tata jest nerwowy, bo taki ruch w kuchni, że sobie nie
może zagotować wody na herbatę. (Pani Beata czasem powie: „system” Pamięta
słowo ze szkoły, na przykład „system feudalny”). Takie coś nie do przeskoczenia.
Na przykład: dawali na bezrobociu pożyczkę na założenie firmy. Miałam pomysły,
ale trzeba było znaleźć dwóch żyrantów, którzy zarabiali po 1600 zł na rękę. Nie
znalazłam. Przecież jak jesteś biedny, to masz biednych znajomych. Wszyscy
żyjemy w systemie.
Powstał już dawno, zanim się urodziłam. Obiecali po 1000 zł matkom, które
urodzą. Matki pozachodziły i teraz się słyszy, że chcą zabrać. Ale nawet jakby nie
zabrali, to kto urodzi dziecko za tysiaka? Bogata kobieta? Jej ten tysiąc
niepotrzebny. Czy ta biedna, jak moja sąsiadka? Ma trójkę dzieci i teraz zaszła. Za
tysiąc kupi sobie pralkę, żeby te dzieci oprać. Jak zaszła, to mąż się odkochał i ją
zostawił. O, jeszcze jest system odsetkowy.
Jak sprzątałam legalnie u starszej pani, to, co zarobiłam, zabierał mi komornik
za lodówkę. Zapłaciłam już więcej, niż była warta, ale to nie szło na spłacenie
lodówki, tylko na odsetki od niej. Ich nie obchodzi, że ja nie mam tej lodówki, że
stoi gdzieś u byłego męża, bo mi potem nawet szklanki nie oddał. Nie obchodzi ich,
że te odsetki wzięły się z tamtej sytuacji, kiedy on mnie bił i oszukiwał. Rosną nowe
odsetki. Komornik czeka, bo oni chyba nie mogą zabrać, jak masz tylko pensję
minimalną krajową. Na alimenty też nie wejdą. Teraz jak zarabiam mało, to mogę
się z nimi dogadać, żeby rozłożyli, potraktowali ulgowo, ale jak zacznę zarabiać
lepiej, powiedzmy, 1200 zł, to już nie będą chcieli słuchać i zabiorą 600. Znowu
będę miała tyle co teraz, ale opieka mi już nie pomoże, bo zarobki za wysokie. Czy
jest sens szukać lepszej pracy? Ja sobie poradzę, ale ludzie, jak są zadłużeni po
uszy, wolą leżeć albo robić na czarno. Bo system można oszukiwać. Pisze się o
zapomogę na buty, a wydaje się na jedzenie. Albo niech zwolnią mnie z pracy. Przez
pół roku mam te 500 zł zasiłku. Znajdę sobie pięć starszych pań na czarno, po 150
zł od każdej za sprzątanie, to razem mam 1250 zł. Więcej niż teraz. Żyłabym lepiej,
miała czas dla dzieci i żeby promocji pilnować. A system nas oszukuje. Jest
trzynasty, źle się czuję albo Dawidek gorączkuje. Jak by było normalnie, to bym
poprosiła kierowniczkę o trzy dni urlopu. A jest tak: ludzie idą na chorobowe i
mówią doktorowi, żeby dał zwolnienie do końca miesiąca. Bo czy to dzień, czy dwa
tygodnie, premia i tak stracona. A zarobi się tyle samo, zus zapłaci z moich składek,
więc ja nikogo nie okradam, najwyżej siebie. Teraz się pilnowałam, żeby dostać
bony na 250 zł. Mogę u siebie w markecie kupić coś dzieciom na Gwiazdkę.
Podatek od bonów potrącą mi z pensji w styczniu. Słyszałam, że najpierw trzeba
wymazać biedę w sobie. Rozmawiałam z koleżanką z działu chemicznego. Ona też
ma ciężko, nie może ściągnąć alimentów, bo mąż uciekł za granicę. Mówię jej, że to
nasz wybór, że tu jesteśmy.
Aż jej się szampony przewróciły. Czy my jesteśmy gorsze? Zasługujemy, żeby
mieć pieniądze, normalnie żyć, jak bogaci.
Ona: „Jak chcesz być bogata, jak dostajesz sześć stów na rękę?”
Mówię, powtarzaj sobie: „Krystyna, możesz być bogata”.
A ona, czy ja powtarzam i co z tego mam. Na razie nic. Ale już inaczej myślę i
może za rok będę miała dobrą pracę, dobry zarobek. No to powiedziała: „Ty, Beata,
może się zmienisz, ale ja już nie”. I poszła układać vizir. Jak to się stało? Przecież
nigdy nie chciałam być biedna. Chciałam być dobra. Mama ciągle się modli. Ma w
pokoju Matkę Boską i Pana Jezusa, stawia pod nimi świeże cynie. Czuje się, że
kocha Boga, i jako najstarszą ciągnęła mnie do kościoła. Religia ma dobre strony,
uczy miłości. Ale wbija różne ograniczenia do głowy. Zawsze chciałam być dobrą
chrześcijanką. Nawet przez sen się modliłam, to było fantastyczne, jakby się anioł
we mnie modlił. Budzę się i słyszę jeszcze w głowie: „Spraw, Panie, żeby rodzice
przestali się kłócić” Ale nikt mi w kościele nie mówił: „Beata, bądź bogata”. Wierzę
w Boga, ale czasem myślę, że jak słuchamy, co niektórzy księża nam mówią, to
robimy sobie krzywdę. Może dlatego jesteśmy takim dziwnym, pokręconym
narodem. Kiedy jesteś nieszczęśliwy, to łatwiej tobą sterować. Rodzice piją kawę,
palą papierosy i grają w totolotka, przyjemności biednych ludzi. Wszystkie
podrożały.
Babcia Ela odliczyła 1,25 zł na multilotka, a w punkcie mówią, że już 2,50
kosztuje. (Babcia Ela filozofuje: - Czemuś biedny? Boś głupi. Czemuś głupi? Boś
biedny. Tak mówią. Ja nie jestem biedna. Bo mieszkanie mam, dzieci, wnuki
zdrowe, proste, nie kalekie. Nigdy nie byli my głodni. Biorę pożyczki. Mamy na
osiedlu Lukasa. Potem zwracamy po 60 zł. Tak popychamy, ale radę dajemy.
Mówiłam, że się już nie zadłużę, i znowu się zadłużyłam. Jak Beatka zaczęła
dostawać ten ryż z Unii, to się jej poprawiło, zawsze nazbiera tego ryżu i ma).
Miałam kompleks osoby grubej, chociaż gruba nie byłam, o, taka jak teraz, ale
bracia dogadywali. Więc poszłam na spotkania Herbalife.
Poznałam fajnych ludzi. Uprawiali takie wchodzenie w wyższy stan umysłu.
Każdy wyrzucał z siebie różne rzeczy, które nas blokowały. Jak dostałam z pracy
pieniądze na wakacje pod gruszą, bo byłam sanitariuszką szpitalną, to pojechałam z
nimi na kurs. Pyszne jedzenie, ćwiczyliśmy tai-chi. Dwa tygodnie na Mazurach.
Moje jedyne wczasy w życiu.
Ale potem szybko dopadły mnie te domowe smutki. Poszłam pracować do
marketu, bo dawali 900 zł, dwa razy więcej niż w szpitalu. Straciłam kontakt z
tamtymi ludźmi, Roberta poznałam w tramwaju. Uśmiechnięty, miał bardzo ładne
zęby.
Zapytałam, z czego się śmieje, i poszliśmy w jednym kierunku. Chciał przyjść
następnego dnia, ale byłyśmy z koleżanką umówione w klasztorze Serafitek. Byłam
zdecydowana, że wstąpię do zakonu. Chciałam się opiekować niepełnosprawnymi
dziećmi. Myślałam, że celibat to coś łatwego. Jedna siostra miała śliczną
twarzyczkę, taką promienną, ale druga była pomarszczona i ponura. Czy ja chcę być
zgorzkniałą staruchą, która jest w zakonie, bo nie ma już innej drogi? Pomyślałam,
że chcę mieć własne dzieci. I jakoś pół roku później wpadłam na Roberta.
Zaczęliśmy chodzić. Zaszłam w ciążę. Nie powiem, że planowaliśmy, ale byłam
szczęśliwa. Miałam 22 lata, a on 27. Byłam gotowa, żeby mieć rodzinę, on też, tak
mówił. Był magazynierem w markecie, zarabiał ponad tysiąc. Mieszkaliśmy u
rodziców.
Miałam zeszycik i notowałam wydatki, odkładałam na mieszkanie. Jak szłam
do szpitala rodzić Dawida, to się już nieźle uzbierało. Byłam młodą mamą,
karmiłam piersią, nie miałam czasu chodzić do banku. Aż do chrztu, chciałam
zrobić przyjęcie. Kasjerka powiedziała, że mam zaraz iść do biura, bo jak nie, to
zadzwonią na policję. Okazało się, że nie mamy oszczędności, a nawet
przekroczyliśmy dopuszczalny debet. Robert przepraszał, tłumaczył, że mu się
zdarzyło, pohulał. Miałam małe dziecko, byłam zakochana i z całej siły chciałam
wierzyć, że będzie dobrze. Odrobimy i tyle. Nie powiedziałam w banku, że
fałszował mój podpis na czekach. Spłacaliśmy debet. Robert zachorował na
komórkę. Myślałam, każdy facet musi mieć jakąś pasję, samochody, gadżety.
Kupiliśmy mu komórkę. Kiedyś zadzwoniła, jak siedział w łazience. Odebrałam,
dziewczęcy głos:
- „Czy mogę rozmawiać z Robertem? „.
- „Jest zajęty”.
- „Ale proszę, jestem jego dziewczyną”. Dziewczyna była tak samo zaskoczona
jak ja. Też go poznała w tramwaju.
On ma ciągle problemy przez komórki. Dał się wkręcić kolegom z pracy.
Zakład upadał. Napisał, że jak nie dostaną wypłaty, to oni coś tam zrobią. Taka
groźba. I z własnej komórki wysłał. Koledzy się wyparli i wyleciał z pracy, bez
odprawy i bez prawa do zasiłku. To było jeszcze w małżeństwie. Ja mam cały czas
ten sam numer, a on ciągle zmienia, jak tylko ma problem, to inna komórka. Kto
matce z dwójką dzieci wynajmie pokój za 300 zł? Tyle obiecali mi w pomocy
społecznej, jak coś znajdę. Nie miałam alimentów, tylko 400 zł zasiłku. Trafiłam na
wieś do domu samotnej matki przerobionego z byłego więzienia. Cela z koleżanką,
ja z dwójką, ona z trójką dzieci, szafa przez środek. Usłyszałam o Biedzie. Taka
fundacja, dostawali zapuszczone mieszkanie od miasta albo od jakiejś dobrej duszy
i wprowadzali bezdomnych. Proponowali pokój w czteropokojowym mieszkaniu.
Miałam się szybko zdecydować.
Dałam Biedzie moje 300 zł z pomocy. Otwieram mój pokój, a tam Rosjanka z
córką, a na łóżku rzeczy jakiegoś pana.
Pan Maciej też był bardzo zdziwiony, że ma w pokoju dwie baby z dziećmi, ale
zachował się elegancko i zasłonił szafą. Rosjanka kochała życie, ciągle znikała,
zostawiała mi córkę albo karteczkę: „Odbierz małą z przedszkola”.
Oprócz nas mieszkała taka Dorotka z mężem i dziećmi, jeszcze rodzina z taką
rzadką chorobą, od dziecka mieli podobnie jak ojciec zniekształcone twarze.
Zgadałam się z panem Maćkiem, bo on trochę pomagał w fundacji, przynosił kości
na zupę i miał taki szerszy pogląd. Miał kiedyś żonę, handlował, nieźle mu się
powodziło. Firma padła, z żoną się rozstali, wykupił wycieczkę do Izraela i nie
wrócił. Żył pięknie, pracował, ale nie odkładał na przyszłość. Złapali go
imigracyjni i wysłali do Polski. Wrócił do niczego. Mówił mi, że nie pasuję do
tego miejsca. Należy mi się od życia coś lepszego i musimy z tego, za
przeproszeniem, gówna wyjść. Wynajęliśmy za 600 zł domek na działkach pod
Poznaniem. Dwa pokoje, łazienka, tylko nie można było nic uprawiać, bo właściciel
pielęgnował trawę. Z panem Maćkiem na początku układ był czysty, on ma swoje
życie, ja swoje. Czy ja muszę się czuć winna, że kocham Macieja?
Że nie czuję się samotna, bo kogoś mam? W opiece nie powiem, bo od razu
facet, związek. A jaki to związek, samotna matka i bezrobotny bezdomny? W pracy
też się nie przyznam, bo nie dadzą mi rannych zmian. Idę do fundacji po ryż i też
czuję się winna. Nie do wytrzymania jest brak miłości. Nawet te bite matki, które
poznałam w ośrodkach pomocy, wracały do swoich mężów. Robert też miał
moment, że chciał wrócić. Byłam już w ośrodku interwencji kryzysowej.
Koleżanka z pokoju mówiła, że ona by wróciła, bo Robert takie ładne SMS-y
pisze. Miała 36 lat, więc w wieku, że powinna być mądra. Bliźniaki jej się
przytrafiły mimo spirali, tak mówiła. Facet ją lał jak bokser, wyglądała, jakby się z
traktorem zderzyła. Dzwonił, dzwonił i po miesiącu ją złamał, wróciła z dziećmi
do domu. Znowu ją pobił, znowu uciekła. Jak mieszkałam na działkach,
zadzwoniła, żeby jej przypilnować dzieci, bo są chore, a ona idzie do pracy. Ale ten
facet był w domu, tylko nie chciało mu się ich pilnować. Nie poszłam. W ogóle jej
nie szanował.
Mówił: „wychodzę”, i ona mu rower znosiła. Tak się go bała. A jednak z nim
była. Chyba bardziej się bała, że nikt jej nie będzie kochał. Rodzice wbili sobie, że
Maciej jest dla mnie za stary, bo ma pięćdziesiątkę.
Mama mu ostatnio nagadała, że darmozjad. A Maciej się stara. Umie założyć
regipsy. Czasem wpadnie mu 300 zł, ale ma pecha. Pojechali z moim bratem czyścić
kurniki do Niemiec. Miało być 10 euro za godzinę, ale było 20 euro dziennie.
Rzygali w tych kurnikach od kurzu. Wrócili na minusie. Na pięć osób w moim
dziale czterem rozpadły się małżeństwa.
Teraz pracuję na chemii, przedtem na perfumerii. W markecie jest dużo
samotnych matek. Dzieci nam chorują.
Szczególnie na wiosnę i teraz. Chodzi się na opiekę i pani kierownik straszy, że
albo nas zwolni, albo przeniesie na rybę, to znaczy na dział rybny.
- Na rybie to gorzej?
- Pytam.
- No pewnie, która chce śmierdzieć rybami?
Dlatego ostatnio nie wzięłam opieki, chociaż dzieci były chore. Ale
kierowniczka i tak chce mnie wypchnąć do spożywki, do działu artykułów suchych.
Podrzuca samotne matki innej kierowniczce. (Pani Beata wystawia głowę w oknie
nowego mieszkania na poddaszu). Otworzyłam, bo w mieszkaniu cuchnie. Długo
stało puste, zagnieździli się menele i zrujnowali. Mieszkanie dostałam od miasta,
warunkowo, muszę wyremontować przez pół roku.
Jak nie, to odbiorą. Jakbym w totka wygrała. Mogłam czekać na socjalne. Nikt
nie wierzył, że dostanę się na listę.
Dostałam się, ale w urzędzie powiedzieli, że w kolejce na socjalne czeka się
nawet 15 lat. Policzyłam, Dawid będzie miał 22 lata, a Natalka 19. Przez ten czas mi
się skrzywią bez domu. Podłamałam się, ale mi znajomy strażnik miejski
powiedział, że jest taki poseł, co pomaga. Nie wiem, czy on jest poseł, czy radny i z
jakiej partii.
Chyba z tej, co przegrała ostatnio. SLD, PiS, jak Boga kocham, mylą mi się te
skróty. Mieszkałam wtedy na działkach, nie śledziłam. Gdyby oni walczyli o Polskę,
to bym nawet śledziła, ale oni walczą o stołki. Pożytek z nich tylko taki, że jak tata
ogląda telewizor, to ich przeklina, a nie nas. Starałam się wyglądać dobrze, wzięłam
Natalkę i poszłam do urzędu szukać tego pana. Obiecał, że zadzwoni w mojej
sprawie. Przyszła komisja mieszkaniowa.
Jak wzięłam to mieszkanie do remontu, to chwalił: „Cieszę się, że są ludzie,
którzy sami chcą sobie poradzić”.
Jestem mu wdzięczna. Wdzięczna jestem pani z fundacji, że dała mi swoje
mebelki z dzieciństwa. Wdzięczna jestem firmie budowlanej, która przekazała
materiały wykończeniowe i okno dachowe, trochę duże, ale się wytnie większą
dziurę. Opiece społecznej jestem wdzięczna, chociaż najpierw odmówili, ale ich
uprosiłam i dali 4500 zł na piec gazowy i grzejniki. Wdzięczna jestem pani z
Solidarności. Powiedziała, że miło mi się pomaga, bo ja „promieniuję nadzieją”. A
mnie ząb bolał, ale zawsze staram się uśmiechać. Jak mam trochę czasu, to
przyjeżdżam, żeby poskrobać, czekam na elektryka. Widziałam wczoraj koło
śmietnika okna w bardzo dobrym stanie. Ktoś z bloku wymieniał na plastiki. Nie
mogłam udźwignąć. Pojechałam po brata, ale już wywieźli. Zrobię ten remont,
chociażbym miała trupem paść. Mam taką siłę teraz, że do samego prezydenta
Poznania bym poszła. Załatwiłam styropiany, wstawimy grzejnik i zrobimy taką
wstępną Wigilię w naszym przyszłym mieszkaniu. Przy świecach nie będzie widać,
że pusto i leci tynk.
Dzieci poczują, że mamy już swoje miejsce. Upiekę sernik, zrobię rybę, jakąś
gałązkę z bombką się powiesi na oknie.
Będzie Maciej. Tylko się martwię, bo w gazetkach marketowych prawie nie
promują karpia, w zeszłym roku kupiłam żywego w promocji, 5 zł za kilogram. Się
przeliczyłam, bo jak go obrałam z łusek i wypatroszyłam, to byśmy się więcej
najedli, jakbym kupiła za te same pieniądze filet z karpia. Każdy żyje, proszę pana,
jak umie.
2006
16.
Nara
2007
17.
2009
WYDAWNICTWO CZARNE S.C.
www.czarne.com.pl
SEKRETARIAT: ul. Kołłątaja 14, III p. 38-300 Gorlice, tel./fax +48 18 353 58
93
e-mail: arkadiusz@czarne.com.pl, mateusz@czarne.com.pl
REDAKCJA: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa tel./fax +48 18 351 02 78, tel. +48
18 351 00 70 e-mail: redakcja@czarne.com.pl
DZIAŁ PROMOCJI: ul. Andersa 21/56, 00-159 Warszawa tel./fax +48 22 62110
48
e-mail: anna@czarne.com.pl, agnieszka@czarne.com.pl,
stanislaw@czarne.com.pl
DZIAŁ SPRZEDAŻY: Beata Motyl, MTM Firma
ul. Zwrotnicza 6, 01-219 Warszawa, tel./fax +48 22 632 83 74
e-mail: mtm-motyl@wp.pl
Skład: D2D.PL
ul. Morsztynowska 4/7, 31-029 Kraków, tel. +48 12 432 08 52 e-mail:
inf0@d2d.pl
Druk i oprawa: WZDZ - DRUKARNIA LEGA
ul. Małopolska 18, 45-301 Opole, tel. +48 77 400 33 51
Wołowiec 2009 Wydanie 1
Ark. wyd. 9,5; ark. druk. 16,0