Ganek nie był wysoki. Przeliczyłem stopnie tysiąc razy zarówno
wchodząc, jak schodząc, ale liczba nie zdołała przetrwać mi w pamięci. Nigdy nie wiedziałem, czy trzeba ¡powiedzieć jeden z nogą na trotuarze, dwa z nogą na pierwszym stopniu i tak dalej, czy też trotuar nie powinien wchodzić w rachubę. Stanąwszy na najwyższym stopniu potykałem się o ten sam dylemat. W przeciwnym kierunku, chcę powiedzieć: z góry na dół, ta sama historia, bez przesady. Nie wiedziałem, gdzie zacząć i gdzie skończyć, przedstawiajmy sprawę we właici- wym świetle. Osiągałem więc trzy całkiem różne liczby, nie wiedząc nigdy, która jest dobra. I kiedy powiadam, że cyfra nie jest już obecna w mojej pamięci, chcę powiedzieć, że żadna z trzech liczb nie jest już obecna w mojej pamięci. To prawda, że odnajdując w pamięci jedną z tych liczb, gdzie znajduje się ona na pewno, odnalazłbym tylko ją i nie mógł wydedukować dwóch innych. A nawet gdybym odzyskał dwie, i tak nie odnalazłbym trzeciej. Nie, musiałbym odnaJeić wszystkie trzy w pa mięci, żeby móc je poznać, wszystkie trzy. Wspomnienia, to zabójcze. A więc nie trzeba myśleć o niektórych rzeczach, tych, co leżą na sercu, a raczej trzeba o nich myśleć, bo nie myśląc o nich ryzykujemy tym, że odnajdziemy je po trochu, po trochu w pamięci. To znaczy, trzeba pomyśleć chwilę o nich, dobrą chwilę, co dzień i kilka razy na dzień, aż bioto ponakrywa je warstwą nie do przebycia. Taki jeft porządek rzeczy. Ostatecznie liczba schodów nie ma z tą sprawą nic wspólnego. Co zapamiętać trzeba, to fakt, że ganek nie był wysoki, i to zapamiętałem. Nie był wysoki nawet dla dziecka, w porównaniu z innymi znanymi mu gankami, znanymi, gdyż widywało je co dzień wchodząc i schodząc albo też bawiąc się na stopniach w kostki lub inne gry, których nazwy nie zapamiętało. Czymże to mogło być więc dla mężczyzny cenionego, a nawet przecenionego? Upadek nie był więc poważny. Upadając posłyszałem trzaśnięcie drzwiami, co mnie pocieszyło w najbardziej krytycznym momencie upadku. Bo miało to znaczyć, że nikt nie wypadnie za mną na ulicę, uzbrojony w kij, żeby w oczach przechodniów zlać mnie kijem. Gdyby bowiem mieli taki zamiar, nie zamknęliby drzwi, lecz zostawiliby otwarte, aby ludzie zebrani w przedpokoju mogli cieszyć się nauczką i wyciągnąć z niej morał. Zadowolili się więc tym razem, żeby wyrzucić mnie za drzwi, i już. Miałem czas, nim ulokowałem się w rynsztoku, przeprowadzić to rozumowanie do końca. W tych wairunkach nic nie zmuszało mnie, bym podniósł się zaraz. Oparłem się łokciami, ciekawe wspomnienie, o trotuar, umieściłem lewe ucho w dłoni i zacząłem rozmyślać nad swoją sytuacją, bliską mi jednak i zwyczajną. Alle słabszy, choć niewątpliwy odgłos drzwi, znowu gwałtownie zamykanych, wyrwał mnie z zadumy, gdzie już układał się uroczy pejzaż, od tarniny do dzikich róż, niemal oniryczny, i kazał mi podnieść głowę — ręce ułożyłem płasko na trotuarze i napiąłem łydki. Ale to tylko mój kapelusz szybował ku mnie, wirując w powietrzu. Schwyciłem go i włożyłem. Byli bardzo poprawni, wedle ich Boga. Mogli zatrzymać ten kapelusz, ale że nie był ich własnością, lecz moją, zwracali mi go. Ale czar prysł. Jak opisać ten kapelusz? I dlaczego? Kiedy moja głowa osiągnęła rozmiary nie powiem definitywne, lecz maksymalne, ojciec powiedział mi, Chodź, mój synu, kupimy ci kapelusz, jak gdyby jako idea istniał on od wiecz- ności w ściśle określonym miejscu. Podszedł prosto do kapelusza. Ja w tej kwestii głosu nie miałem, kapelusznik też. Zastanawiałem się nieraz, czy mój ojciec nie zamierzał mnie upokorzyć, czy nie był zazdrosny o mnie młodego i pięknego, no, powiedzmy świeżego, ponieważ był już stary, cały napuchnięty i fioletowo- siny. Od tego dnia również nie było już mi wolno wychodzić z gołą głową, piękne kasztanowate włosy rozwiane na wietrze. Czasem, w bocznej uliczce, zdejmowałem go i trzymałem w ręce, ale drżąc. Musiałem go czyścić rano i wieczorem. Młodzieńcy w moim wieku, z którymi mimo wszystko musiałem od czasu do czasu przestawać, kpili sobie ze mnie. Ale powiadałem sobie, Kapelusz nie odgrywa tu ważniejszej roli, przyczepiają do niego tylko swoje żarty, jako do rzeczy najbardziej nadającej się do żartów, bo nie są subtelni. Dziwiłem się zawsze brakowi subtelności u moich współczesnych, ja, którego dusza wiła się od rana do nocy, nic tylko poszukując samej siebie. Ale może był to tylko rodzaj miłej grzeczności w guście tej, która nakazuje wykpiwać u garbusa wielki nos. Po śmierci ojca mogłem pozbyć się kapelusza, nic nie sprzeciwiałoby si? u, ale nie zrobiłem tem
tego. Ale jak go opisać? Innym razem, innym razem.
Podniosłem się i ruszyłem naprzód. Nie wiem już, w jakim mogłem być wieku. To, co mi się właśnie przydarzyło, było zbyt błahe, by stanowić datę w mojej egzystencji. Nie było to ani kołyską, ani grobem czegokolwiek. Przy- pominało raczej tyle innych kołysek i tyle innych grobów, że sam się w tym gubię. Nie wydaje mi się jednak, bym przesadził powiadając, że ¡byłem w sile wieku, w tym, co chyba nazywają pełnym rozkwitem zdolności. A tak, co do rozkwitu, to rozkwitłem. Przeszedłszy na drugą stronę ulicy, spojrzałem jeszcze na dom, skąd mnie wyrzucono, ja, który odchodząc nie oglądałem się nigdy. Jakiż był piękny! Pelargonie w oknach. Całe lata pochylałem się nad pelargoniami. Chytre są pel)argonie, ale w końcu mogłem robić z nimi, co chciałem. Zawsze podziwiałem szczerze drzwi tego domu, górujące nad ganeczkiem. Jak je opisać? Były masywne, pomailowane na zielono, w lecie oblekano je rodzajem pokrowca w białe i zielone pasy, z otworem, skąd wystawała kołatka z kutego żelaza, wydająca odgłos gromu, i ze szparą, za którą mieściła się skrzynka na listy, zaopatrzona miedzianą płytką ze sprężyną; płytka ta chroniła od kurzu, owadów i sikor. Proszę. Z dwóch stron drzwi były dwie kolumny tegoż koloru; w prawej tkwił dzwonek. Firan- ;M ki tchnęły gustem najbardziej niezawodnym. Nawet dym wznoszący się z jednego | kominów, z komina kuchennego, zdawał się snuć i rozpraszać w powietrzu bardziej melancholijnie niż jego sąsiedzi i był bardziej niebieski. Spojrzałem na okno trzeciego i najwyższego piętra, moje okno — obraźliwie otwarte. Gruntowne sprzątanie sięgało szczytu. Za parę godzin zamkną okno, zasuną firanki i zaczną rozpylać formol.- Znam ich. Chętnie umarłbym w tym domu. Ujrzałem, rodzaj wizji, jak otwierają się drzwi i wynoszą mnie w trumnie. Patrzyłem nie krępując się, gdyż wiedziałem, że nie śledzą mnie spoza firanek, co robić by mogli, gdyby chcieli. Ale znałem ich. Każdy wrócił do swojej komórki i oddawał się właściwym mu zajęciom. A przecież nic im nie zrobiłem. Żle znałem miasto, miejsce mojego urodzenia i pierwszych kroków, jakie stawiałem w życiu, | potem wszelkich innych, które tak źle zatarły mój ślad. Wychodziłem tak mało! Od czasu do czasu podchodziłem do okna, roz- chylałem firanki i wyglądałem na dwór. Ale szybko wracałem w głąb pokoju, tam, gdzie stało łóżko. Czułem się nieswój na dnie tego całego powietrza, zagubiony u progu perspektyw niezliczonych i pogmatwanych. Ale w tym okresie, umiałem jeszcze działać, jeśli zaszła absolutna potrzeba. Ale przede wszystkim wznosiłem oczy ku niebu, skąd nadchodzi dla nas owa słynna pomoc, gdzie drogi nie są wytyczone, gdzie błąkamy się swobodnie jak na pustyni, gdzie nic nie zatrzymuje wzroku, z którejkolwiek spojrzeć strony, z wyjątkiem zasięgu spojrzenia. Dlatego to wznoszę oczy, kiedy nic mi się nie wiedzie, to nawet nudne, lecz nic na to nie poradzę, ku temu niebu, które daje chwilę wytchnienia, nawet pochmurne, nawet ołowiane, nawet przysłonięte deszczem, od gmatwaniny i ślepoty miasta, wsi, ziemi. W młodszym wieku, myśląc, że dobrze byłoby żyć pośród równiny, chodziłem na wrzosowiska Luneburskie. Z równiną w głowie chodziłem na wrzosowiska. Były inne wrzosowiska znacznie bliżej, lecz jakiś głos powiadał mi, To wrzosowiska Luneburskiego panu trzeba, tykałem się rzadko. Element księżyca grał tu widać jakąś rolę. Otóż wrzosowisko Luneburskie nie podobało się wcale, ale to wcale. Wróciłem stamtąd zawiedziony, a jednocześnie ulżyło mi. Tak, nie wiem dlaczego, nigdy nie byłem zawiedziony, i byłem często, za młodu, i zawsze wtedy odczuwałem jednocześnie, albo W chwilę potem, niezaprzeczalną ulgę. Ruszyłem w drogę. Co za postawa. Zeszty- / / wnienie kończyn dolnych, jakby natura odmówiła mi kolan, niezwyczajne rozchylenie stóp w jedną i w drugą stronę, odchylenie od osi chodu. Natomiast korpus, jak gdyby nadrabiał to jakiś mechanizm, miał miękkość worka niedbale napełnionego gałganami i kołysał się jak szalony w rytm nieprzewidzianych podskoków miednicy. Próbowałem nieraz ¡poprawić te braki, prostować pierś, uginać koljana, stawiać stopy jedna przed drugą, bo miałem tych braków co najmniej sześć, ale kończyło się to zawsze w jeden i ten sam sposób, to znaczy utratą równowagi, po której następował upadek. Trzeba chodzić nie myśląc o tym, co się robi, tak samo jak się oddycha, a ja, kiedy chodziłem nie myśląc o tym, co robię, chodziłem tak, jak to właśnie powiedziałem, a jeśli zaczynałem się pilnować, robiłem parę kroków w do- brym gatunku, po czym padałem. Postanowiłem więc nie dbać już o to. Ten sposób trzymania się wynika, według mnie, co najmniej częściowo, z pewnej skłonności, której nigdy nie potrafiłem całkowicie się wyzbyć, a za którą lata, kiedy łatwo ulegamy wpływom, lata decydujące o formacji charakteru, ponoszą naturalnie winę, mówię tu o okresie, co ciągnie się jak okiem sięgnąć między pierwszymi potknięciami przy krzesełku a klasą trzecią, na której ukończyłem gimnazjum. Miałem więc taki oto niemiły zwyczaj: nasiusiawszy w majtki ajbo w nie nasrawszy, co zdarzało mi się dość regularnie z rana, między dziesiątą a pół do jedenastej, chciałem za wszelką cenę dobić do wieczora tak, jakby nic się nie stało. Sama myśl, by zmienić bieliznę albo szukać ratunku u mamusi, która przecież zawsze gotowa była spieszyć mi z pomocą, była mi nie do zniesienia, nie wiem dlaczego, i póki nie poszedłem spać, wałęsałem się z rezultatem moich niepo- hamowań tkwiącym pomiędzy udkami albo przylepionym do pośladków, piekącym, chrupkim i cuchnącym. Stąd te ruchy nóg, ostrożne, sztywne i szeroko rozkroczone, i to rozpaczliwe kołysanie torsem, mające to zapewne na celu, by zwodzić otoczenie, przekonać je, że jestem beztroski, wesół i pełen wigoru, by uczynić wiarygodnymi moje wyjaśnienia na temat sztywności kończyn, którą zapisywałem na rachunek reumatyzmu dziedzicznego. Mój zapał młodzieńczy, w tym stopniu, w jakim go miałem, zniszczał w owych ruchach, stałem się zgorzkniały, nieufny, dojrzałem nieco za wcześnie, przepadałem za kryjówkami i za pozycją poziomą. Ubogie rozwiązania problemów mło- dości, które nic nie tłumaczą. Nie ma więc się 15 / co krępować. Rozumujmy bez obaw, mgla i tak nie drgnie. Była pogoda. Szedłem ulicą trzymając się możliwie jak najbliżej trotuaru. Najszerszy trotuar nie jest nigdy dla mnie za szeroki, jeśli puszczę się w iruch, a nie cierpię przeszkadzać nieznajomym. Policjant zatrzymał mnie i powiedział, Jezdnia dla pojazdów, trotuar dla pieszych. Pomyślałbyś, że to ze Starego Testamentu. Wszedłem więc na trotuar, niemal się usprawiedliwiając, i utrzymałem się tam, wśród nieopisanych poszturchiwań, dobrych dwadzieścia kroków, aż do chwili, kiedy musiałem paść na ziemię, aby nie rozdeptać jakiegoś dziecka. Miało na sobie, pamiętam, uprząż opatrzoną dzwoneczkami, wyobrażało sobie zapewne, że jest kucykiem albo perszeronem, dla- czegóżby nie. Rozdeptałbym- je z rozkoszą, brzydzę się dziećmi, wyświadczyłbym mu tym zresztą przysługę, lecz bałem się represyj. Wszyscy ludzie są braćmi, dlatego też nie wolno nam mieć nadziei. Powinno się na ludnych ulicach urządzić specjalne szlaki dla tych obrzydliwych istotek, dla ich wózków, kółek, smoczków, łyżewek, hulajnóg, tatusiów, mamuś, niań, piłek, dla tego ich całego paskudnego małego szczęścia, czy jak. Upadłem więc i mój upadek spowodował upadek jakiejś dy styngowanej staruszki, całej w koronkach tach, która ważyła chyba ze dwieście funti Wrzaski jej szybko zwabiły gapiów. Spodziewałem się naprawdę, że złamała sobie goleń, stare damy łatwo łamią sobie golenie, ale zbyt rzadko, ale zbyt rzadko. Skorzystałem z zamieszania, żeby się wymknąć rzucając niedosłyszalne przekleństwa, jakbym to ja był ofiarą, i byłem, ale dowieść bym tego nie potrafił. Nie linczuje się nigdy dzieci, niemowląt, co- kolwiek by zrobiły, są z góry wybielone. A ja linczowałbym je z rozkoszą, nie mówię, że babrałbym się w tym osobiście, nie, gwałtow- nikiem nie jestem, ale podjudzałbym innych, a po skończonej robocie stawiałbym im kolejkę. Ledwie jednak puściłem się znowu w sara- bandę moich wierzgnięć i wywijasów, zatrzymał mnie drugi policjant, kubek w kubek jak pierwszy, tak że zastanowiłem się, czy to nie ten sam. Zwrócił mi uwagę, że trotuar jest dla wszystkich, jakby to, że mogę być zaliczony do tej kategorii, stanowiło oczywistość. Czy życzyłby pan sobie, powiedziałem nie myśląc ani przez moment o Heraklicie, żebym zszedł do rynsztoka? Wycelowałem w jego górną wargę, długą na co najmniej trzy centymetry, i dmuchnąłem na nią. Zrobiłem co, jak sądzę, z dostateczną naturalnością, jakbym pod ok- 17 rutnym naporem wypadków głęboko westchnął. Lecz on ani drgnął. Często widać był świadkiem autopsyj i ekshumacyj, przyzwyczaił się. Jeżeli pan nie umiesz chodzić jak wszyscy, powiedział, siedź pan lepiej w domu. Takie też było w pełni moje zdanie. A to, że przypisywał mi jakiś własny kąt, również mogło mi się spodobać. W tejże chwili przeciągnął kondukt pogrzebowy, jak się to często zdarza. Nastąpił wielki zamęt wśród kapeluszy, jednocześnie zatrzepotały tysiące, tysiące palców. Co do mnie, gdybym musiał się przeżeg- nać, leżałoby mi na sercu, żeby zrobić to przyzwoicie, nasada nosa, pępek, sutek llewy, sutek prawy. Lecz oni, z ich szybkimi i niedokładnymi muśnięciami, robią coś na kształt krzyża kłębiastego, bez jakiejkolwiek elegancji, kolana pod brodą, ręce byle gdzie. Najzajadlejsi znieruchomieli wydając jakieś pomruki. Policjant zesztywniał, zamknął oczy i przyłożył dłoń do kepi. W pogrzebowych dorożkach spostrzegłem ludzi gawędzących z ożywieniem, wspominali widać sceny z życia nieboszczyka lub nieboszczki. Wydaje mi się, że słyszałem kiedyś, jak ktoś powiedział, że dekoracja kara- wanu nie jest jednakowa w tych dwóch wypadkach, ale nie mogłem nigdy się dowiedzieć, na czym polega różnica. Konie pierdziły i łaj- niły, jakby szły na jarmark. Nie zauważyłem, by ktoś klęknął. Ale u nas to idzie prędko, ta ostatnia podróż, daremnie przyspieszałbyś kroku, ostatnia dorożka zostawia cię w tyle, dorożka ze służbą, skończony odpoczynek, ludzie odżywają, miej się znów na baczności. Toteż z własnej woli tym razem zatrzymałem się po raz trzeci i wziąłem dorożkę. Mijające mnie dorożki, pełne ludzi, którzy rozprawiali z ogniem, musiały zrobić na mnie potężne wrażenie. To duże czarne pudło, kołysze się na resorach, okna są małe, człowiek kuli się w kącie, czuć stęchlizną. Czułem, jak mój kapelusz ociera się o sufit. Po dłuższej chwili pochyliłem się do przodu i zasunąłem szyby. Po czym usiadłem na dawnym miejscu, plecami do kierunku jazdy. Miałem już się zdrzemnąć, ale drgnąłem na czyjś głos, głos dorożkarza. Otworzył drzwiczki, zrezygnowawszy zapewne, bym zdołał usłyszeć go przez szybę. Widziałem tylko jego wąsy. Gdzie? powiedział. Zszedł umyślnie z kozia, żeby mi to p>owiedzieć. A ja myślałem, że jestem już daleko! Namyślałem się, szukając w pamięci nazwy jakiejś ulicy albo budowli historycznej. Czy pańska dorożka jest do sprzedania? powiedziałem. Dodałem, Bez konia. Cóż bym zrobił z koniem? Ale też cóż bym zrobił z dorożką? Czy 19 | i mógłbym się chociaż w niej wyciągnąć? Kto przynosiłby mi jedzenie? Do Zoo, powiedziałem. Rzadko się zdarza, żeby w którymś z miast stołecznych nie było Zoo. Dodałem, Niech pan nie jedzie za prędko. Roześmiał się. Ubawił się widać samym pomysłem, że mógłby za prędko jechać do Zoo. Albo też ubawił się perspektywą, że mógłby pozostać bez dorożki. Albo też po prostu ja, obecność mojej osoby w dorożce, odmieniła go chyba tak dalece, że dorożkarz widząc mnie tam, głowa w mrokach sufitu i kolana wsparte o szybę, zastanowił się może, czy to naprawdę jego dorożka, czy to naprawdę dorożka. Szybko spogląda na konia, uspokaja się-. Ale czy ktokolwiek kiedy sam wie, dlaczego się śmieje? Tak czy inaczej, jego śmiech był krótki* co wy- łączało mnie jakby z całej sprawy. Zamknął drzwiczki i siadł na koźle. Po chwili koń ruszył. Ależ tak, miałem jeszcze w tym czasie trochę pieniędzy. Zastanawiam się dotąd, czy nie skradziono mi sumki, jaką zostawił mi po śmierci mój ojciec, nie postawiwszy żadnych warunków. Bo następnie już jej nie miałem. Niemniej moje życie ciągnęło się dalej i nawet tak, jak ja to rozumiałem, do pewnego punktii. Wielką niedogodnością tego stanu, który można zdefi- niować jako absolutną niemożność kupowania, jest to, że zmusza on nas do ruchów. Rzadko na przykład się zdarza, jeśli jesteście naprawdę bez pieniędzy, żeby na wasz rozkaz dostarczono wam czasami jedzenie do domu. Musi więc człowiek wychodzić i ruszać się przynajmniej raz na tydzień. W takich warunkach nie ma się naturalnie nigdy adresu, to mus. W konsekwencji więc dowiedziałem się z pewnym opóźnieniem, że poszukują mnie w mojej osobistej sprawie. Nie wiem już, jaką drogą. Nie czytywałem gazet i nie przypominam już sobie, abym rozmawiał z kimkolwiek, i to całymi latami, chyba może kilka razy w kwestii pożywienia. Musiałem jednak na koniec w ten czy inny sposób coś zwietrzyć, gdyż inaczej nigdy nie stawiłbym się u rejenta Nidder, ciekawe, że nigdy nie można zapomnieć niektórych nazwisk, on zaś nigdy by mnie nie przyjął. Sprawdzał moją tożsamość. Trwało to dobrą chwilę. Pokazałem metaiowe literki wewnątrz kapelusza, moje inicjały, nie dowodziły one niczego, ale dodawały prawdopodobieństwa. Niech pan podpisze, powiedział. Bawił się walcowatą linijką, można nią było zatłuc byka. Niech pan przeliczy, powiedział. Młoda kobieta, może do sprzedania, przysłuchiwała się tej rozmowie, zapewne w charakterze świadka. Wpakowałem plik do kieszeni. Tak pan nie powinien robić, powiedział. Pomyślałem, że powinien był zażądać ode mnie, abym przeliczył, nim podpiszę, tak byłoby bardziej w porządku. Gdzie mogę pana odnaleźć, powiedział, gdyby coś wypadło? Zszedłszy już ze schodów, pomyślałem o czymś. Wróciłem zaraz, by spytać, skąd pochodzą te pieniądze, dodając, że mam prawo wiedzieć. Wymienił nazwisko kobiety, którego już nie pamiętam. Może brała mnie na kolana, kiedy byłem jeszcze w pieluchach, a ja czuliłem się do niej. Czasem to wystarczy. Dobrze powiedziałem, w pieluchach, gdyż później byłoby za późno na czułości. Dzięki więc tym pieniądzom miałem ich jeszcze trochę. Bardzo mało. Podzie- lone na przyszłość nie istniały właściwie, chyba że moje przewidywania grzeszą pesymizmem. Zastukałem w ścianę tuż obok 'kapelusza, niemal w plecy dorożkarza, jeśli wyliczyłem dokładnie. Chmura kurzu wydobyła się z obicia. Wyjąłem kamień z kieszeni i stukałem kamieniem, póki dorożka się nie zatrzymała. Zauważyłem, że nie zwolniła, jak się to dzieje z większością przystających wehikułów, zanim znieruchomieją. Nie. Zatrzymała się natychmiast. Czekałem. Dorożka wibrowała. Dorożkarz na koźle widać nasłuchiwał. Widziałem konia, jak gdyby moimi cielesnymi oczyma. Nie oklapł, jak to robią konie przy choćby najkrótszym postoju, zachował postawę czujną, nastawił uszu. Wyj- rżałem oknem, znów byliśmy w ruchu. Znowu zastukałem w ścianę i stukałem, póki pojazd nie zatrzymał się znowu. Dorożkarz cholerując zszedł z kozła. Opuściłem szybę, żeby nie zechciał otworzyć drzwiczek. Prędzej, prędzej. Był czerwieńszy, w istocie fioletowy. Złość ałbo wiatr. Powiedziałem, że najmuję go na cały -dzień. Odpowiedział, że o trzeciej ma pogrzeb. Znów ci umarli. Powiedziałem mu, że już nie chcę jechać do Zoo. Nie jedziemy już do Zoo, powiedziałem. Odpowiedział, że wszystko mu jedno, gdzie jedziemy, pod warunkiem, żeby nie za daleko, z powodu konia. I mówią nam o specyfice języka ludzi pierwotnych. Spytałem, czy nie zna jakiejś restauracji. Dodałem, Zje pan ze mną. W miejscach tego rodzaju lubię siady- wać ze stałym bywalcem. Był długi stół, po jego dwóch bokach dwie ławki dokładnie tej samej długości. Ponad stołem mówił mi o swoim życiu, swojej żonie, swoim koniu, potem znów o swoim życiu, życiu okrutnym, nade wszystko przez sam swój charakter. Zapytał, czy zdaję sobie sprawę z tego, co to znaczy być caty czas na dworze. Dowiedziałem się, że istnieją jeszcze dorożkarze, co spędzają doskonale cały dzień w cieple, na postoju, wewnątrz dorożki, czekając, aż pasażer przerwie ten wypoczynek. Mogło tak się dziać dawniej, ale dziś trzeba innych metod, jeśli ktoś pragnie takiego stanu pod koniec swoich dni. Opisałem mu swoją sytuację, to, co straciłem, i to, czego szukałem. Robiliśmy obaj, cośmy mogli, żeby zrozumieć, żeby wyjaśnić. Zrozumiał, że straciłem swój pokój i że trzeba mi innego, umykała mu jednak reszta. Wbił sobie w głowę, i tego już nie można było mu wybić, że szukam pokoju umeblowanego. Wyciągnął z kieszeni gazetę z wczorajszego wieczora, a może przedwczorajszego, i zaczął przeglądać drobne ogłoszenia, kilka z nich podkreślił maleńkim ołóweczkiem, tym samym, który drżał nad ewentualnymi wygranymi. Podkreślał zapewne te, które by podkreślał będąc na moim miejscu, allbo może te, które kierowały na najbliższe ulice, z powodu swojego konia. Wprowadziłbym tylko zamęt w jego głowie powiadając, że co do mebli w moim pokoju uznaję tylko łóżko i że trzeba będzie zabrać wszystkie inne, nawet stolik nocny, zanim zgodzę się w ogóle wejsc. Około trzeciej zbudziliśmy konia i znów ruszyliśmy w drogę. Dorożkarz zaproponował mi, żebym siadł na koźle, obok niego, lecz już od dłuższej chwili marzyłem o wnętrzu dorożki i wróciłem na dawne miejsce. Wstępowaliśmy kolejno, metodycznie jak się spodziewam, pod adresy, które podkreślił. Krótki dzień zimowy zmierzał już ku końcowi. Wydaje mi się czasem, że są to jedyne dni, jakie znam, a zwłaszcza ten moment najbardziej ze wszystkich uro- czy, ten, który poprzedza nocne zacieranie się konturów. Adresy, które podkreślił, a raczej zaznaczył krzyżykiem, jak robią ludzie prości, przekreślał po przekątnej w miarę, jak okazywały się niezdatne. Pokazał mi później gazetę, nakłaniając, żebym zachował ją przy sobie, bo da mi to pewność, że nie szukam na nowo tam, gdzie już raz szukałem daremnie. Poprzez zamknięte szyby, mimo zgrzytu dorożki i turkotu innych pojazdów, słyszałem, jak śpiewał wysoko, samotny na koźle. Wolał mnie od pogrzebu, to fakt, co będzie trwał wiecznie. Śpiewał „Dziewczę daleko jest od kraju, gdzie młody jej bohater śpi", jedyne słowa, jakie zapamiętałem. Ilekroć zatrzymywaliśmy się, schodził z kozła i pomagał mi wysiadać. Dzwoniłem do drzwi, które mi wskazywał, i czasami znikałem wewnątrz domu. Odnosiłem zabawne wrażenie, pamiętam to, czując na nowo dom wokół siebie, po tak długim czasie. Oczekiwał mnie na tro- tuarze i pomagał wsiadać do dorożki. Zaczynał już mi ten dorożkarz bokiem wyłazić. Wdrapywał się na kozioł i jechaliśmy dalej. W pewnym momencie stało się tak. Zatrzymał się. Otrząsnąłem się z odrętwienia i szykowałem się do wyjścia. Alte nie podszedł, żeby otworzyć drzwiczki i podać mi ramię, toteż musiałem wysiąść sam. Zapalał latarnie. Lubię lampy naftowe, choć są to, jak również świece, nie wymieniając gwiazd, pierwsze światła, jakie poznałem. Spytałem, czy mogę zapalić drugą latarnię, pierwszą bowiem zdążył zapalić sam. Podał mi pudełko zapałek, otworzyłem wypukłą szybkę osadzoną na zawiasach, zapaliłem i zamknąłem od razu, żeby knot płonął spokojnie i jasno w cieple swojego domeczku, bezpieczny od wiatru. Doznałem tej radości. Nie widzieliśmy nic w świetle tych latarń, czasami tylko mętnie zad koński, lecz inni widzieli je z dala, dwie żółte plamy do niczego nie przyczepione, poruszające się wolnym, falistym ruchem. Kiedy zaprząg skręcał, widać było jedno oko, czerwone lub zielone, w zależności od przypadku, romb wypukły, przezroczysty, ostro wycięty jak w witrażu. Kiedyśmy sprawdzili ostatni adres, dorożkarz zaproponował, żebym zajechał do znanego mu hotelu, gdzie będzie mi dobrze. To ma ręce i nogi, woźnica, hotel, to do przyjęcia. Dzięki jego poleceniu nic mi nie zbraknie. Wszelkie wygody, powiedział przymrużając oko. Umiejscawiam tę rozmowę na trotuarze, przed do- .mem, skąd akurat wyszedłem. Pamiętam pod atarnią zapadły i wilgotny bok koński, a na klamce drzwiczek dłoń dorożkarza w wełnianej rękawiczce. Górowałem głową nad dachem dorożki. Zaprosiłem go na jednego. Koń nie jadł i nie pił od rana. Zwróciłem na to uwagę dorożkarza, odpowiedział mi, że jego koń posila się tylko raz na dzień, wróciwszy do stajni. Gdyby w czasie pracy zjadł cokolwiek, choćby jabłko lub. kawałek cukru, rozbolałby go brzuch i dostałby kolek, co nie pozwoliłoby mu chodzić, a nawet mogłoby zabić. Dlatego musi ściągać mu szczęki rzemieniem, ilekroć z tych czy innych powodów ma stracić go z oczu: żeby koń nie musiał cierpieć wskutek dobrego serca przechodniów. Po paru kieliszkach dorożkarz poprosił mnie, żebym zaszczycił jego i jego żonę zanocowawszy u nich. Nie było to daleko. Zważywszy rzecz, ze słynną poprawką, jaką daje dystans, sądzę, że tego dnia krążył wciąż wokół swojego domu. Mieszkali nad szopą, w głębi podwórza. Bardzo miłe usytuowanie, zadowoliłbym się takim. Przedstawiwszy mnie nadzwyczaj tyłczastej żonie, opuścił nas. Nie była w sosie, to się widziało, sam na sam ze mną. Rozumiałem ją, nie kłopoczę się w podobnych wypadkach. Nie ma powodu, żeby się to skończyło lub dalej trwało. No, to niech się skończy. Powiedziałem jej, że zejdę do szopy i tam się prześpię. Dorożkarz prote- stowal. Ja nalegałem. Zwrócił uwagę żony na wrzód, jaki miałem pośrodku ciemienia, przez grzeczność bowiem zdjąłem kapelusz. Trzeba to zoperować, powiedziała. Dorożkarz wymienił nazwisko lekarza, którego cenił wysoko, ponieważ uwolnił go od stwardnienia przyod- bytniczego. Skoro chce spać w szopie, powiedziała żona, niech śpi w szopie. Dorożkarz wziął lampę ze stołu i zszedł przede mną po schodach wiodących do szopy, była to raczej drabina, pozostawiając żonę w ciemnościach. Rozciągnął na ziemi, w kącie, na warstwie słomy, końską derkę, zostawił mi pudełko zapałek, na wypadek, gdybym musiał zaświecić w nocy.- Nie pamiętam, co przez ten czas robił koń. Leżąc w ciemności słyszałem, jak pijąc siorpał, bardzo specjalny odgłos, jak raptem nade mną szczury puszczały się w galop, jak dorożkarz rozmawiał z żoną stłumionym głosem, krytykując mnie. Trzymałem w garści pudełko zapałek, szwedzkie, duży wymiar. Wstałem w nocy i potarłem zapałkę. Krótkotrwały jej płomień ukazał mi dorożkę. Przyszła mi chęć, lecz opuściła mnie zaraz, by podpalić szopę. Odnalazłem w ciemności dorożkę, otworzyłem drzwiczki, uciekły z niej szczury, wszedłem do środka. Sadowiąc się zauważyłem od razu, że dorożka nie stoi równo, tak być musiało, dyszle spoczywały na ziemi. Wolałem to, mogłem dzięki temu rozłożyć się wygodnie, z nogami wyżej, na drugim siedzeniu. Kilkakroć nocą uczułem, że koń spogląda na mnie przez okno, dmuchał nozdrzami. Nie był zaprzężony, moja obecność w dorożce musiała więc wydawać mu się czymś osobliwym. Było mi zimno, zapomniałem wziąć derkę, lecz nie na tyle, by móc ruszyć się po nią. 2 okna dorożki widziałem okno szopy, coraz lepiej i Lepiej. Wyszedłem z dorożki. W szopie nie było już tak ciemno, dojrzałem żłób, nad nim drab- kę, zawieszoną uprząż i co tam jeszcze, wiadra i zgrzebła. Podszedłem do drzwi, lecz nie zdołałem ich otworzyć. Koń wodził za mną oczyma. Czy te konie nigdy nie śpią? Wydawało mi się, że dorożkarz winien był go uwiązać, na przykład u żłobu. Musiałem więc wyjść oknem. Nie było to łatwe. Ale co właściwie jest łatwe? Wysunąłem najpierw głowę, dłonie wsparłem płasko o grunt podwórza, a biodra kręciły się, jeszcze uwięzione framugą. Pamiętam kępy trawy, które szarpałem, by się wyswobodzić. Wi- nienem był zdjąć palto i wyrzucić je oknem, trzeba było pomyśileć wcześniej. Wyszedłszy za obręb podwórza, zaraz o czymś pomyślałem. Zmęczenie. Wsunąłem banknot w pudełko od zapałek, wróciłem na podwórze i położyłem pudełko na krawędzi okna, którym wyszedłem. Koń stał w oknie. Ale przeszedłszy kilka kroków ulicą, wróciłem na podwórze i wycofałem ¡banknot. Zapałki zostawiłem, nie były moje. Koń stał wciąż w oknie. Wyłaził mi ten koń bokiem. Brzask prześwitywał zaledwie. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Skierowałem się ku wschodowi, na chybił trafił, żeby prędzej padło na mnie światło. Wolałbym widnokrąg morski albo pustynny. Kiedy z rana jestem na dworze, wychodzę na spotkanie słońca, a wieczorem, kiedy jestem na dworze, podążam za nim aż do umarłych. Nie wiem, dljaczego opo- wiedziałem tę historię. Mógłbym równie dobrze opowiedzieć inną. Może innym razem bę- dę mógł opowiedzieć inną. Dusze żyjące, przekonacie się, jakie to do siebie podobne. Nie wiem już, kiedy umarłem. Zdawało mi się zawsze, że umarłem w starości, mając dziewięćdziesiąt i jeszcze parę lat, i że moje ciało stanowiło tu dowód rzeczowy — od stóp do głów. Ale tego wieczora, samotny w lodowa- tym łożu, czuję, że będę starszy niż w dzień, nocą, kiedy niebo ze wszystkimi swoimi światłami spadło na mnie, to samo, na które tyle- kroć spoglądałem od momentu, gdy zacząłem błądzić po tej obcej ziemi. Bo dziś wieczór nazbyt się boję, żebym mógł przysłuchiwać się własnemu gniciu, żeby czekać na potężne czerwone 'kaskady serca, na skręty zamurowanego caecum i na to, żeby w mojej głowie dokonały się przewlekłe morderstwa, szturm do niewzruszonych filarów, miłość z trupami. Opowiem więc samemu sobie historię, spróbuję więc opowiedzieć sobie jeszcze jedną historię, żeby spróbować się uspokoić, i tam to poczuję, że będę stary, stary, starszy jeszcze niż dnia, w którym padłem wzywając pomocy, i żeby pomoc nadeszła. Albo też może w tej historii wrócę na ziemię, po śmierci. Nie, to nie w moim stylu wracać na ziemię po śmierci. Po cóż było się ruszać, nie będąc u nikogo? Czy wyrzucono mnie ria powierzchnię? Nie, nie było nikogo. Widzę rodzaj jaskini, ziemia zasłana puszkami od konserw. A jednak to nie wieś. Może to zwykłe ruiny, może ruiny szaleństwa, na krańcach miasta, w polu, gdyż pola podchodziły aż pod nasze mury, ich mury, i nocą krowy kładły się ipod osłoną fortecznych wałów. W czasie mojej ucieczki tylie razy zmieniałem schronienie, że teraz mieszam groty ze zwaliskami. Ale było to zawsze jedno i to samo miasto. Co prawda,.we śnie często chodzimy, powietrze staje się czarne od fabryk i do- mów, przejeżdżają tramwaje, a pod stopami zamoczonymi w trawie wyrasta nagle bruk. Znam tylko miasto mojego dzieciństwa, widziałem zapewne inne, decz nie mogłem w to uwierzyć. Wszystko, co powiadam, anuluje się tak, jakbym nic nie powiedział. Czy byłem choc głodny? Czy kusiła mnie pogoda? Dzień pochmurny i chłodny, to i dobrze, ale jednak nie taki, by wyciągnąć mnie na dwór. Spróbowałem się podnieść raz, ale to nic nie dało, powiedzmy, że drugi raz też nic nie dało, lecz kiedy wstałem na koniec i oparłem się o mur, zastanowiłem się, czy zdołam tak pozostać, to znaczy na stojąco, oparty o mur. Wyjść i chodzić, niepodobieństwo. Mówię o tym tak, jakby to było wczoraj. Wczoraj rzeczywiście było niedawno, ale nie dość. Bo to, co opowiadam dziś wieczór, dzieje się dziś wieczór, w tej go- dzinie, która się dzieje. Nie jestem już u tych zbrodniarzy, na tym łożu trwogi, ale w moim dalekim schronieniu, ręce mam spljecione, głowę pochyloną, słaby, dyszący, spokojny, wolny i starszy, niż mógłbym być kiedykolwiek, jeśli słuszne są moje wyliczenia. Będę jednak prowadził swoją historię w przeszłości, jakby chodziło o mit lub o starą legendę, bo na ten wieczór trzeba mi innego wieku, tego, w którym się stałem tym, czym byłem. Ach, wsadzę ja wam czasy w dupę, świnie waszych czasów. Lecz pomaleńku, pomaleńku wyszedłem i zacząłem posuwać się drobnym krokiem pomiędzy drzewami, no proszę, drzewami. Zielsko zarosło dawne ścieżki. Opierałem się o pnie drzew, aby odsapnąć, albo chwytając się kona- rów przeciągałem się do przodu. Po moim ostatnim przejściu nie ipozostał żaden śljad. Były to marniejące dęby. Był to tylko gaj. Kraniec był bliski, światło mniej zielone i jakby obszarpane mówiło o tym prawie szeptem. Tak, gdziekolwiekby się stanęło w tym lasku, choćby w głuszy jego ubogich tajemnic, zewsząd lśniło to światło, to bledsze światło, licha zapowiedź jakiejś głupiej i nieokreślonej wieczności. Umrzeć bez nadmiernego bólu, trochę, to warte fatygi, zamknąć samemu pod ślepym niebem oczy, z których pozostaną oczodoły, po czym szybko obrócić się w ścierwo, żeby nie pomyliły się kruki. Tu jest wyższość utonięcia, jedna z przewag, bo kraby nigdy nie nadciągają za wcześnie. Wszystko to sprawa organizacji. Ale rzecz dziwna, wyszedłszy na koniec lasu, przekroczywszy z roztargnieniem rów, który go opasywał, zacząłem myśleć o okrucieństwie, tym roześmianym. Przede mną rozciągała się gęsta trawa, może z koniczynką, to nieważne, ociekająca od wieczornej rosy albo może skropiona niedawnym deszczem. Za tą łąką, wiedziałem to, droga, potem pole, potem wreszcie wały zamykające perspektywę. Wały cyklopiczne i zębate, odrzynające się zaledwie od nieba niewiele od nich jaśniejszego, nie wyglądały na ruiny, w porównaniu z moimi, ale były ruiną, wiedziałem to. Taki widok rozpościerał się przede mną, bezużytecznie, bo znałem go i nienawidziłem. To, co zobaczyłem, był to łysy człowiek w brązowym ubraniu, zawodowy gawędziarz. Opowiadał śmieszną historię z powodu jakiegoś fiaska. Nic nie rozumiałem. Wymówił słowo winniczek, a może ślimak, ku ogólnej uciesze. Kobiety zdawały się bawić jeszcze lepiej niż ich kawalerowie, jeśli to możliwe. Ich ostry śmiech przebijał się przez oklaski, oklaski zaś, przycichłszy, znów się tu i ówdzie wzbijały, wzbijały się wciąż, mącąc ekspozycję historii następnej. Każda myślała może, że obok niej siedzi jej penis tytularny, i | tego miłego powodu wysyłała okrzyki radości, łącząc je z burzą komiczną, co za talent. Ale to mnie ma się dziś wieczór coś zdarzyć, mojemu ciału, jak w mitach i przemianach, temu staremu ciału, któremu nic nigdy się nie przydarzyło, albo tak niewiele, które nic nigdy nie spotkało, nic ukochanego, nic upragnionego, w tym świecie mamie wypolerowanym, nic upragnionego prócz walących się luster, płaskich, wklęsłych, powiększających, zmniejszających, i niech zniknie w trzasku swoich obrazów. Tak, trzeba, żeby dziś wieczorem było jak w opowieści, którą mój ojciec czytywał mi wieczór po wieczorze, kiedy byłem mały, on zaś cieszył się dobrym zdrowiem, żeby mnie uspokoić, wieczór po wieczorze, całymi latami, jak wydaje mi się dzisiejszego wieczoru, a z której zapamiętałem niewiele prócz tego, że chodziło o przygody niejakiego Joe Breema czy Breena, był to syn latarnika, młody piętnastoletni zuch, silny i muskularny, tak dokładnie brzmiało to zdanie, który pływał nocą, całymi milami, z nożem w zębach, goniąc rekina, nie wiem już dlaczego, przez zwykły heroizm. Mógłby po prostu opowiedzieć mi tę opowieść, znał ją na pa- mięć, ja też, ale to nie uspokoiłoby mnie, musiał mi ją czytywać, wieczór po wieczorze, albo udawać, że czyta, przewracając kartki i wyjaśniając mi treść obrazków, które były już mną, wieczór po wieczorze te same obrazki, póki nie zdrzemnąłem się wsparty o jego ramię. Gdyby opuścił w tekście -choć jedno słowo, szturchnąłbym go piąstką w tłusty brzuch wylewający się z wełnianej kamizelki i z rozpiętych spodni, które kładł wróciwszy z biura, by odpocząć w wygodniejszym ubraniu. A teraz na mnie kolej wyruszyć, walczyć i może wrócić do tego starca, który dzisiejszego wieczoru jest mną, wyruszyć starszym, niż był kiedykolwiek mój ojciec, starszym, niż kiedykolwiek sam będę. Przyparty do muru przyszłości. Przeszedłem przez łąkę kroczkiem sztywnym, a zarazem miękkim, tylko takie teraz potrafię stawiać. Po moim ostatnim przejściu nie pozostał żaden ślad, dawno już od tego mojego ostatniego przejścia. A przydeptane łodyżki podnoszą się prędko, trzeba im powietrza 1 światła, a łodyżki złamane prędko zastępują
łodyżki nowe. Wszedłem do miasta tak zwaną bramą Pasterzy nie
spotkawszy nikogo prócz pierwszych gacków, które są jak latający mę- czennicy, ani też nic nie usłyszawszy z wyjątkiem echa własnych kroków i mojego serca w piersi, a kiedy wreszcie przechodziłem pod sklepieniem, pohukiwania sowy, ten krzyk tak łagodny i okrutny zarazem, wzywający, od- powiadający w moim lasku i w sąsiednich, docierał do mojego szałasu niby dzwon pogrzebowy. Miasto, w miarę jak się w nie zapuszczałem, dziwiło mnie swoimi pustkami. Było oświetlone jak zwykle, bardziej niż zwykle, mimo pozamykanych sklepów. Ale w witrynach pozostawiono światła w tym celu zapewne, żeby przyciągać klientów, żeby mówili, Patrzcie, to ładne i niedrogie, wstąpię jutro, jeśli dożyję. O mało nie powiedziałem sobie, Przecież to niedziela. Tramwaje jeździły, autobusy też, ale nieliczne i wolniej, puste, bezgłośne i jakby pod wodą. Nie zobaczyłem nigdzie ani jednego konia! Miałem na sobie obszerny płaszcz z zielonym aksamitnym kołnierzem, rodzaj płaszcza automobilisty z roku 1900, płaszcz mojego ojca, ałe tego dnia nie miał już rękawów, była to tylko obfita peleryna. Ale zawsze tył na mnie ten wielki martwy ciężar nie dający ciepła, poły zamiatały ziemię, a ra- czej ją drapały, tak bardzo stwardniały, a ja tak zmalałem. Co mogłoby mi się przydarzyć w tym pustym mieście? Ale czułem, że domy są tak pełne, że mało nie pękną od ludzi, przyczajeni za firankami wyglądali na ulicę albo, siedząc w głębi pokoju, z głowami w rękach, tonęli w zadumie. Tam wysoko, na czubku, mój kapelusz, nie szedłem dalej. Przeszedłszy z jednego krańca miasta na drugi, dotarłem nad morze podążając z biegiem rzeki, aż do ujścia. Mówiłem, Wrócę, zbytnio w to nie wierząc. Statki w porcie, na kotwicy, uwiązane linami do mola, nie wydały mi się mniej liczne niż w normalnych czasach. Bulwary jednak były wyludnione i nic nie wskazywało, by niedługo miał się zacząć ruch okrętowy, żadnych przyjazdów i żadnych odjazdów. Ale wszystko mogło się zmienić w jednej chwili, przekształcić się w moich oczach jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. I będzie to kotłowisko iludzi i spraw morskich, omasztowania wielkich statków zakołyszą się niepostrzeżenie, omasztowania małych statków zatańczą, ręczę, usłyszę straszliwy krzyk mew, a może też i marynarzy, ten krzyk bezbarwny, o którym nigdy nie wiadomo, czy jest smutny, czy radosny, a w którym tai się i przerażenie, i gniew, bo marynarze są nie tylko własnością morza, lecz i lądu. A może zdołam wśliznąć się na pokład żaglowca akurat wyruszającego, niepostrzeżo- ny, i odjechać daleko, i spędzić daleko parę ładnych miesięcy, a może nawet rok lub dwa, W słońcu, w spokoju, nim umrę. A gdyby to nawet się nie trafiło, chyba tylko za sprawką dialbła nie spotkałbym w tym tłumie rojnym i zblazowanym kogoś nieważnego, kto by uspokoił mnie trochę albo z kim wymieniłbym kilka słów, na przykład z jakimś żeglarzem, słów, które zabrałbym ze sobą do mojego szałasu, żeby dołożyć je do kolekcji. Czekałem więc siedząc na czymś w guście kołowrotu bez głowicy i powiadając sobie, Przez nich dziś wieczór nawet kołowroty są do niczego niezdatne. I wpatrywałem się z uwagą w morze, poza linię falochronów, nie widząc najmniejszej łodzi. Zapadła już noc, albo prawie, widziałem światła tuż nad wodą. Śliczne latarnie u wejścia do portu, je też widziałem, a inne w dali, mrugające na całym wybrzeżu, na wyspach i przylądkach. Ale nie widząc, by zaczynało się jakiekolwiek ożywienie, gotowałem się już do odejścia, miałem odwrócić się ze smutkiem od tej przystani śmierci, bo są sceny, które zmuszają do dziwacznych pożegnań. Wystarczyło mi spuścić głowę i spojrzeć na ziemię pod stopami, przed stopami, bo z tej postawy czer- palem zawsze siłę do, jak to powiedzieć, nie wiem, i to z ziemi raczej, a nie z nieba, choć ono lepiej notowane, przychodziła mi pomoc w trudnych momentach. I tu na płycie chodnika, w którą się nie wpatrywałem, bo po cóż miałbym się w nią wpatrywać, ujrzałem w dali przystań wśród najniebezpieczniejszej czarnej burzy, a wokół mnie nawałnicę i zgubę. Nie wrócę tu już nigdy, powiedziałem. Alie podniósłszy się, wsparty obiema rękami o krawędź kołowrotu, znalazłem się oko w oko z chłopcem, który trzymał kozę za rogi. Siadłem. Milczał spoglądając na mnie bez wyraźnej obawy lub obrzydzenia. Co prawda było ciemno. A że milczał, wydało mi się naturalne, bym ja przemówił pierwszy, jako starszy. Był bosy i w łachmanach. Obznajmiony z tym miejscem, zboczył z drogi, żeby zobaczyć, co to za czarna i opuszczona masa leży na krawędzi doku. Tak rozumowałem. Stał teraz przy mnie, mrugał łobuzersko okiem, było więc wy- kluczone, by nie rozumiał. A jednak nie odchodził. Czy doprawdy zdobędę się na taką podłość? Wzruszony, bo tak czy inaczej po to z pewnością wyszedłem, w pewnym sensie, i licząc tylko na nędzny zysk, jaki mógłby z tego wyniknąć, postanowiłem przemówić do mego. Przygotowałem więc zdanie i otworzy łem usta, żeby je wypowiedzieć, myśląc, że je usłyszę, usłyszałem jednak tylko rodzaj char- kotu niezrozumiałego nawet i dla mnie, którv znałem swój zamiar. Ale to nie było nic, nic prócz afonii wywołanej długim milczeniem, jak w gaju> gdzie otwierają się piekła, pamiętacie, bo ja doskonale. On zaś nie puszczając kozy przysunął się do mnie i poczęstował mnie cukierkiem z papierowego rożka, takiego za jeden penny. Przynajmniej osiemdziesiąt lat nikt nie poczęstował mnie cukierkiem, ale wziąłem go łapczywie i włożyłem do ust, przypomniałem sobie dawny ruch, byłem coraz bardziej wzruszony, bo zależało mi na tym. Cukierki były pozlepiane, z trudnością więc odrywałem drżącymi palcami pierwszy z brzegu, zielony, lecz on mi pomógł i jego dłoń musnęła moją. Dziękuję, p>owiedziałem. A kiedy po dłuższej chwili oddaJał się ciągnąc za sobą kozę, dałem mu znak szerokim ruchem całego ciała, żeby został, i powiedziałem gwałtownym szeptem, Gdzież ci tak śpieszno, mój chłopczyku, z twoją kózką? Ledwie wypowiedziałem to zdanie, zasłoniłem sobie twarz ze wstydu. Było to jednak to samo zdanie, które chciałem wydobyć z siebie przed chwilą. Gdzież ci tak śpieszno, mój chłopczyku, z tą twoją kózką! Gdybym umiał się zaczerwienić, zaczerwieniłbym się, ale krew nie dochodziła mi już do skóry. Gdybym miał penny w kieszeni, dałbym mu, żeby znaleźć przebaczenie, ale nie miałem penny w kieszeni ani też nic w tym guście, nic takiego, co mogłoby zrobić przyjemność małemu nędzarzowi, który stał na kraju życia. Zdaje się, że tego dnia, wyszedłszy, by tak rzec, bez premedytacji, miałem przy sobie tylko mój kamień. Wypisane miał w swojej drobnej postaci, że zobaczę już tylko jego kędzierzawe i czarne włosy i ładną linię smukłych nóg, brudnych i muskularnych. Ręki także, chłodnej i ruchliwej, nie zapomnę prędko. Poszukałem innego zdania, żeby mu je powiedzieć. Znalazłem za późno, był już daleko, o, nie tak daleko, ale daleko. Był też poza moim życiem, odchodził spokojnie, nigdy już ani jedna jego myśl nie będzie dla mnie, chyba że zestarzawszy się i szperając we wczesnej młodości odnajdzie tę radosną noc i będzie trzymał kozę za rogi, i na chwilę jeszcze zatrzyma się przede mną, tym razem, kto wie, z odrobiną czułości, a nawet zazdrości, ale na to nie liczę. Biedne drogie zwierzęta, mogłybyście mi dopomóc. Czym się trudni twój tatuś? Oto, co bym mu powiedział, gdyby mi pozostawił trochę czasu. Podążyłem oczyma za tylnymi nogami kozy, chude, krzywe, rozkraczone, wstrząsane co i raz niespodzianym buntem. Niedługo stały się niewielką masą pozbawioną szczegółów, którą, nie uprzedzony, mógłbym wziąć za młodego centaura. Miałem już nakłonić kozę, żeby się wyłajniia, po czym zebrać garść bobków, jakże twardych i szybko stygnących, powąchać je, nawet skosztować, ale nie, to nie pomogłoby mi dzisiejszego wieczoru. Mówię dzisiejszego wieczoru, jakby zawsze był jeden i ten sam wieczór, ale czy są dwa wieczory? Wyszedłem z zamiarem jak najszybszego powrotu, bo nie wracałem całkiem otumaniony, powtarzając, Więcej już tu nie wrócę. Nogi mnie bolały, każdy krok byłby chętnie ostatnim. Ale błyskawiczne i jakby podstępne zerknięcia, które prześlizgiwały się ode mnie ku wystawom sklepowym, ukazały mi obszerny cylinder rzucony z rozmachem i, powiedziałbyś, sunący gładko po asfalcie. Rzeczywiście musiałem iść szybko, bo przegoniłem niejednego przechodnia, oto pierwsi ludzie, bez wysiłku, ja, którego zazwyczaj przeganiali chorzy na chorobę Parkinsona, i wtedy wydało mi się, że zatrzymały się za mną czyjeś kroki. A przecież każdy z moich drobnych kroczków byłby chętnie ostatnim. Tak dalece, że wychodząc na plac, którego nie zauważyłem przedtem, gdzie w głębi wznosiła się katedra, postanowiłem tam wstąpić, jeśli będzie ętwarta, i ukryć się, jak w średniowieczu, na chwilę. Powiadam katedra, Jęcz nic o tym nie wiem. Ale zrobiłoby mi to przykrość, gdybym w tej historii, która ma być ostatnią, schronił się do zwykłego kościoła. Zauważyłem saski Stiitzenwechsel, dawał czarujące efekty, ale mnie nie oczarował. Nawa oświetlona a giorno wydawała) się pusta. Obszedłem ją parę razy nie napotykając żywej duszy. Może schowali się między stallami prezbiterium albo wśród filarów, krążąc wokół nich jak dzięcioły. Raptem tuż przy mnie ryknęły organy, choć nie słyszałem długich wstępnych zgrzytów. Zerwałem się z kobierca, gdzie ułożyłem się przed ołtarzem, i pobiegłem w głąb nawy, jakbym chciał wyjść, ale nie była to nawa główna, lecz boczna, a drzwi, które mnie połknęły, nie były właściwe. Bo nie zwrócono mnie nocy, ale znalazłem się u stóp krętych schodów i począłem susami wdrapywać się na nie, zapominając o moim serou, jakby deptał mi po piętach morderca-maniak. Na schody te, słabo oświetlone, nie wiem nawet, w jaki sposób, może maleńkimi okienkami, wbiegłem dysząc i znalazłem się na wysuniętym tarasie, gdzie się kończyły, a który z jednej strony, od przepaści, miał cyniczną barierkę i otaczał gładki i okrągły mur z koipułką na wierzchu, pokrytą ołowiem albo zzieleniałą miedzią, uf, byleby ito było jasne. Można tu było przychodzić, żeby cieszyć się panoramą. Ci, którzy spadną z tej wysokości, umierają, nim dotkną ziemi, to znane. Przyciskając się co sił do muru, postanowiłem go okrążyć w kierunku wskazówek zegara. Ledwie jednak zrobiłem kilka kroków, spotkałem człowieka, który z przesadną ostrożnością krążył w przeciwnym kierunku. Z jakąż ochotą zrzuciłbym go, albo niech on mnie zrzuci. Wbił we mnie na moment nieprzytomny wzrok, po czym nie odważywszy się wyminąć mnie od strony parapetu i przewidując nie bez racji, że nie odsunę się od muru, alby mu zrobić przyjemność, odwrócił się do mnie raptem plecami, a raczej głową, bo grzbiet pozostawał przylepiony do muru, i odszedł w kierunku, skąd przyszedł, co po chwili zredukowało go do jego lewej ręki. Ręka zawahała się na moment i znikła pośilizgiem. Pozostał mi już tylko obraz dwojga oczu wytrzeszczonych i rozpłomienionych pod kraciastym kaszkietem. Jakaż jest ta okropność rzeczowata, w którą się wpakowałem? Mój kapelusz uleciał, lecz niedaleko, dzięki sznurkowi. Zwróciłem głowę w kierunku schodów i natężyłem oka. Nic. Po czym ukazała się dziewczynka, za nią mężczyzna trzymający ją za rękę, oboje przylepieni do muru. Pchnął ją na schody, zatonął z kolei w ich jamie, zwrócił jeszcze ku mnie taką twarz, że się cofnąłem. Widziałem tylko jego obnażoną głowę ponad najwyższym stopniem. Później, kiedy odeszli, zawołałem. Obszedłem szybko taras. Nie było nikogo. Ujrzałem na horyzoncie, tam, gdzie niebo łączy się z górami, morze i równinę, kilka nisko zawieszonych gwiazd, nie mieszać z ogniskami, które ludzie rozpalają nocą, lub ogniami, co zapalają się same. Dość. Znów na ulicy szukałem drogi na niebie, którego wozy dobrze znałem. Gdybym spotkał kogoś, podszedłbym, nie powstrzymałby mnie najokrutniejszy wygląd. Powiedziałbym dotykając kapelusza, Przepraszam pana, przepraszam najmocniej, niech się pan zlituje i wskaże mi bramę Pasterzy. Myślałem, że już nie zdołam pójść dalej, ledwie jednak impuls doszedł do nóg, ruszyłem naprzód, mój Boże, z niewątpliwą szybkością. Nie wracałem całkiem otumaniony, unosiłem ze sobą jakby pewność, że jestem jeszcze z tego świata, również i z tego tu świata, ale płaciłem za nią drogo. Lepiej bym zrobił spędziwszy noc w katedrze, na kobiercu przed ołtarzem, o świtaniu ruszyłbym w drogę, znaleziono by mnie zesztywniałego prawdziwą śmiercią cielesną, pod niebieskimi oczyma-stu- dniami tylu nadziei, i mówiono by o mnie w ga- D zetach wieczornych. Ale już pomykałem szeroką drogą skądś mi znaną, ale gdzie za życia nigdy z pewnością nie stanęła moja noga. Spostrzegłszy jednak niebawem, że droga schodzi w dół, zawróciłem i udałem się w innym kierunku, gdyż bałem się wrócić nad morze, dokąd, jak powiedziałem, nigdy nie wrócę. Zawróciłem, w istocie jednak opisałem szeroką pętlę nie tracąc szybkości, lękałem się bowiem, że gdybym się zatrzymał, nie mógłbym już ruszyć dalej, tak, tego też się lękałem. I dziś wieczór także już nie odważę się zatrzymać. Coraz bardziej zdumiewał mnie kontrast między oświetleniem ulic a ich pustką. Powiedzieć, że mnie to dręczyło, nie, mówię to jednak w nadziei, że się uspokoję. Powiedzieć, że na ulicy nie było nikogo, nie posunę się tak dalece, bo zauważyłem parę sylwetek zarówno męskich, jak kobiecych, dziwacznych, ale nie bardziej niż zawsze. Co zaś do godziny, jaka być mogła, nie miałem o tym najmniejszego pojęcia, .prócz tego, że mogła to być jakakolwiek nocna godzina. Ale mogła być trzecia lub czwarta nad ranem, jak mogła być dziesiąta lub jedenasta wieczór, wedle tego prawdopo- dobnie, że aż dziwny był ten niemal całkowity brak przechodniów lub niezwyczajny blask, jaki rzucały to latarnie, to reflektory pojaz dów. Gdyż należało się dziwić jednemu lub drugiemu z tych zjawisk, inaczej straciłoby się zmysły. Nie pojawiło się ani jedno auto prywatne, aile od czasu do czasu pojawiał się jakiś wehikuł publiczny, powolna zamieć milczącego i pustego światła. Kładąc nacisk na te antynomie, powinienem mieć żal do siebie, jesteśmy oczywiście w jakiejś głowie, ale muszę dorzucić kilka następujących uwag. Wszyscy śmiertelni, jakich widziałem, byli samotni i jakby zatopieni w sobie. Zapewne widzi się to co dzień, ale, jak sobie wyobrażam, pomieszane jeszcze z czymś innym. Jedyną parę tworzyli dwaj mężczyźni, zapaśnicy spleceni w uścisku, kończyny .pomieszane. Widziałem tylko jednego cyklistę! Podążał w tym samym kierunku co ja. Wszyscy podążali w tym samym kierunku co ja, pojazdy też, właśnie sobie to uprzy- tomniłem. Jechał wolno środkiem jezdni, czy- tając gazetę, którą trzymał obiema rękami, rozpostartą. Od czasu do czasu ipodzwaniał nie przerywając lektury. Spoglądałem za nim, póki nie zamienił się w punkcik na horyzoncie. W pewnej chwili młoda kobieta, zapewne złego prowadzenia, rozczochrana i rozmamłana, przemknęła przez jezdnię, jak królik. Ot i wszystko, co chciałem dorzucić. Ale rzecz dziwna, jeszcze jedna, nie bolało mnie nigdzie, 50 LU nawet nie bolały mnie nogi. Osłabienie. Noc wypełniona koszmarem i pudełko sardynek przywróciłyby mi wrażliwość. Mój cień, jeden z moich cieni, wybiegał naprzód, skracał się, wślizgiwał mi się pod stopy, podążał za mną, na sposób cieniów. Stąd, jak mi się zdaje, wniosek, że aż do tego stopnia byłem nieprzezroczysty. Ale właśnie przede mną jakiś człowiek, na tym samym trotuarze, idący w tymże kierunku, 'bo każdą sprawę trzeba zawsze przesiać, tego zapominać nie należy. Odległość między nami była duża, co najmniej siedemdziesiąt kroków, lękając się, żeby mi nie umknął, przyspieszyłem kroku, toteż jąłem pruć naprzód jak na łyżwach. To nie ja, powiadam, ale korzystajmy, korzystajmy. Znalazłszy się w okamgnieniu o jakichś dziesięć kroków za nim, zwolniłem, aby nie wzmagać, wyrastając znienacka, awersji, jaką budziła moja osoba, choćbym przybierał pozy najbardziej nijakie i płaskie. I po chwili, Przepraszam pana, powiedziałem idąc obok niego, gdzie jest na miłość boską brama Pasterzy? Oglądany z bliska, wydawał mi się raczej normalny, no tak, z wyjątkiem tej miny, gdyż jakby napływał ku własnemu środkowi, co już zaznaczyłem. Wyprzedziłem go nieco, o parę kroków, odwróciłem się, zgiąłem w ukłonie, dotknąłem kapelusza i powie si działem, Błagam o dokładną godzinę! Mógłbym równie dobrze nie istnieć. Ale ten cukierek? Ognia! zawołałem. Z uwagi na opiekę, jakiej potrzebowałem, zastanawiam się, dlaczego nie zagrodziłem mu drogi. Nie mógłbym, 0 właśnie, nie mógłbym go dotknąć. Widząc ławkę przy trotuarze, siadłem i skrzyżowałem nogi, jak Walther. Zdrzemnąłem się widać, bo nagie jakiś człowiek siedzi koło mnie. Kiedy rozpatrywałem go szczegółowo, otworzył oczy 1 wzrok jego spoczął na mnie, ¡powiedziałbyś, że po raz pierwszy, gdyż cofnął się powodowany naturalnym odruchem. Skąd się pan wziął? powiedział. Wstrząsnęło mną, że ktoś znów przemówił do mnie po tak krótkiej przerwie. Co panu jest? powiedział. Próbowałem zrobić minę kogoś, kto z przyrodzenia już ma jedynie to, co ma. Przepraszam pana, powiedziałem unosząc nieco kapelusza i wstając ruchem, który .pohamowałem od razu, błagam o dokładną godzinę! Powiedział mi, która godzina, nie wiem już, jaka to była godzina, godzina nic nie tłumacząca, to wszystko, co wiem, a która mnie nie uspokoiła. Ale która mogłaby mnie uspokoić? Wiem, wiem, przyjdzie taka, co tego dokona, ale tymczasem? Co pan mówi? powiedział. Na nieszczęście nic nie powiedziałem. Ale naprawiłem to, pytając, czy mógłby mi pomóc, to znaczy wskazać drogę, którą zgubiłem. Nie, powiedział, bo nie jestem tutejszy, a jeśli siedzę na tym kamieniu, to dlatego, że hotele są przepełnione i że nie chcieli mnie przyjąć, ale ja nie mam o tym własnego zdania. Ale niech mi pan opowie swoje życie, a potem zobaczymy. Moje życie! zawołałem. Ależ tak, 'powiedział, ten rodzaj — jakże tu powiedzieć? Namyślał się długo, zastanawiając się pewnie, czego rodzajem właściwie może być życie. Na koniec podjął z irytacją, No, przecież każdy to wie. Szturchnął mnie łokciem. Żadnych szczegółów, powiedział, główne linie, główne linie. Ale że milczałem nadal, powiedział, Pan będzie łaskaw wysłuchać mojego, | wtedy pan zrozumie. Opowiadanie jego było krótkie i zwarte, same fakty, bez komentarza. Oto co nazywam życiem, powiedział, połapał się pan już teraz? Nienajgorsza była jego historia, chwilami nawet feeryczna. A teraz pan, powiedział. Ale jak z tą Pauliną, powiedziałem, wciąż jesteście razem? Tak, powiedział, ale ją porzucę i zamieszkam z młodszą i tłuściejszą. Podróżuje pan wiele, powiedziałem. Och, fantastycznie, fantastycznie, powiedział. Słowa przypominały mi się zwolna, a także sposób, w jaki nadawać im dźwięk. Wszystko to już chyba skończyło się dla pana, powiedział. Długo pan zamierza pozostać między nami? powiedziałem. Wydało mi się, że to zdaiiie ma szczególnie zręczny kształt. Nie chcę być niedyskretny, powiedział, ale w jakim jest pan wieku? Nie wiem, powiedziałem. Nie wie pan! obruszył się. Nie wiem dokładnie, powiedziałem. A często pan myśli, ¡powiedział, o udach, tak zwanych narządach żeńskich i okolicach? Nie zrozumiałem. Oczywiście już panu nie staje, powiedział. Staje? powiedziałem. Kuska, powiedział, wie pan, co to jest kuśka? Nie wiedziałem. To tam, powiedział, między nogami. Aha, powiedziałem. Grubieje, wydłuża się, twardnieje i podnosi się, nieprawdaż? powiedział. Nie takich użyłbym wyrazów. A jednak przytaknąłem. To wtedy mówimy, że nam staje, powiedział. Skupił się, po czym zawołał, Fenomenalne! Nie uważa pan? To dziwne, powiedziałem, rzeczywiście. A zresztą wszystko jest tam, powiedział. Ale co z nią się stanie? powiedziałem. Z kim? powiedział. Z Pauliną, powiedziałem. Będzie się starzeć, powiedział ze spokojną pewnością, zrazu powoli, potem coraz prędzej, w boleści i żalu, klepiąc biedę. Twarz nie była tłusta, ale mogłem patrzeć na nią do woli i tak pozostawała odziana w ciało, zamiast stać się kredową i jakby pożłobioną dłutkiem; Nawet przegródka nosowa była wypukła. A zresztą dyskusje nic mi nigdy nie dawały. Płakałem rzewniutko, a podeptałbym go spokojnie, trzymając buty w ręce, w mrokach mojego lasu, z dala od tego straszliwego ¿wiata. Czemu pan się tak wykrzywia? spytał. Trzymał na kolanach wielki czarny worek, powiedziałbyś sakwojaż akuszera, tak sobie wyobrażam. Otworzył go i powiedział, żebym zajrzał. Było tam pełno flaszeczek. Błyszczały. Spytałem, czy wszystkie są jednakowe. O nie, powiedział, to zależy. Wziął jedną i podał mi. Szyling, 'powiedział, sześć pensów. Czego chciał ode mnie? Żebym kupił? Wychodząc z tej hipotezy powiedziałem, że nie mam pieniędzy. Nie ma pan pieniędzy! zawołał. Nagle jego dłoń spadła mi na kark, zacisnęły się potężne palce, i jednym szarpnięciem przyciągnął mnie do siebie. Ale zamiast zrobić ze mną koniec, jął mi szeptać słowa tak słodkie, że moja głowa opadła bezwolnie na jego łono. Przejmujący był kontrast między tym pieszczotliwym głosem a palcami, które orały mi szyję. Zwolna jednak jedno i drugie stopiło się w przytłacza- jącą nadzieję, jeśli śmiem tak powiedzieć, a śmiem. Bo tego wieczoru nie mam nic do stracenia, niechże więc mogę rozróżniać. A jeśli dotarłem do punktu, gdzie jestem (mojej opowieści) tak, że nic się nie zmieniło, bo gdyby się coś zmieniło, to, jak myślę, wiedziałbym, a przecież tak czy inaczej dotarłem, a to już coś, tak że nic się nie zmieniło, i to zawsze to. Nie racja to, żeby przynaglać wypadki. Nie, trzeba przestać powoli, nie zwlekając, lecz i powoli, jak milkną na schodach kroki ukochanego, który nie mógł kochać i już więcej nie wróci, a którego kroki to mówią, że nie mógł kochać i że już nie wróci. Odepchnął mnie raptem i znowu pokazał mi flaszeczkę. Wszystko jest tam, powiedział. Nie mogła to być całkiem ta sama, co przed chwilą. Chce pan? powiedział. Nie, ale powiedziałem to tak, żeby go nie urazić. Zaproponował mi zamianę. Niech mi pan da swój kapelusz, powiedział. Odmówiłem. Co za gwałtowna odmowa! powiedział. Nie mam nic, powiedziałem. Niech pan przeszuka kieszenie, powiedział. Nie mam nic, powiedziałem, wyszedłem nic nie zabrawszy. Niech mi pan da sznurowadło, powiedział. Odmówiłem. Długie milczenie. A gdyby pan dał mi całusa? powiedział wreszcie. Czułem, że pocałunki są w powietrzu. Czy może pan zdjąć kapelusz? powiedział. Zdjąłem. Niech pan włoży, powiedział, lepiej w nim panu. Namyślił się, był to człowiek zrównoważony. No, dobra, powiedział, daj mi pan całusa i nie mówmy już o tym. Czy nie lękał się, że wyprowa- <łzę go w pole? Nie, całus to nie sznurowadło, wyczytał widać i mojej twarzy, że pozostał mi jeszcze zapas temperamentu. No, jazda, powiedział. Otarłem usta, dokładnie, razem z kłakami, i wyciągnąłem je ku jego ustom. Chwi- leczkę, powiedział. Zawisłem w locie. Czy pan wie, co to jest całus? powiedział. Tak, tak, powiedziałem. Nie chcę być niedyskretny, powiedział, ale kiedy całował pan po raz ostatni? Dok dawno, powiedziałem, ale umiem jeszcze to robić. Zdjął kapelusz, melonik, i stuknął się w czoło. Tu, powiedział, a nie gdzie indziej. Miał piękne czoło, białe i wysokie. Nachylił się przymykając oczy. Prędko, powiedział. Stuliłem wargi w kaczy kuper, jak to mamusia mnie nauczyła, i przytknąłem je do wskazanego miejsca. Dość, powiedział. Wzniósł rękę ku temu miejscu, lecz gestu nie dokończył. Włożył kapelusz. Odwróciłem się i spojrzałem na drugą stronę ulicy. Wtedy to zauważyłem, że siedzieliśmy naprzeciw końskiej jatki. Dobra, powiedział, niech pan to weźmie. Zapomniałem już o tym. Wstał. Na stojąco był bardzo niski. Z rączki do rączki, powiedział z promiennym uśmiechem. Zęby mu błyszczały. Słyszałem, jak oddalały się jego kroki. Kiedy podniosłem głowę, nie było już nikogo. Jak opowiedzieć ciąg dalszy? Ależ to już koniec. Czy mi się śniło, czy śnię? Nie, nie, tylko nie to, oto co odpowiadam, bo sen to nic, żart i tyle. A mimo to pełen znaczenia! Powiadam, Zostań tu, póki dzień nie wstanie. Zaczekaj, śpiąc, aż zgasną latarnie i ożywią się ulice. Jeśli zajdzie potrzeba, spytasz policjanta o drogę, a on będzie musiał cię poinformować, inaczej złamie przysięgę. Ale wstałem i oddaliłem się. Bóle mi wróciły, ale z czymś trudnym do wypowiedzenia, niezwyczajnym, w czym nie mogłem się skulić. Ale powiadałem, Powoli przyjdziesz do siebie. Zważywszy jedynie mój krok powolny, sztywny, który za każdym poruszeniem zdawał się rozwiązywać jakiś problem statyczno- dynamicz- ny bez precedensu, poznano by mnie, gdyby mnie znano. PrzeszedłenT pa drugą stronę i stanąłem przed jatką. Za kratą firanki były zsunięte, ordynarne zasłony z białego płótna w ¡niebieskie pasy, kolory Matki Boskiej, poplamione wielkimi różowymi plamami. Ale pośrodku nie dotykały siebie i mogłem przez szparę dojrzeć mroczne 'kadłuby wypatroszonych koni, zawieszone na hakach, łbami w dół. Szedłem tuż pod murami, złakniony cienia. Pomyśleć, że za chwilę wszystko będzie powiedziane, że wszystko trzeba będzie zacząć od nowa. I te publiczne zegary, co im się właściwie stało, one, których melodia dawała mi po łbie nawet w moim lasie, płaskie kłapliwe uderzenia? I co jeszcze? Ach tak, mój łup. Próbowałem myśleć oPau- linie, lecz umknęła mi, padło na nią jakby światło błyskawicy i tyle była oświetlona, co niedawno tamta kobieta. Po kozie również ślizgała się moja zrozpaczona myśl, niezdolna się zatrzymać. Tak więc szedłem wśród okrutnej jasności, spowity w moje stare cielsko, zmierzając ku drodze wyjściowej i wymijając je wszystkie, z prawa i z lewa, umysł dyszący to ku tej, to ku tamtej i wciąż odsyłany tam, gdzie nie było nic. Udało mi się jednak przyczepić na krótko do jakiejś dziewczyneczki, na tyle czasu, by odróżnić ją lepiej niż przed chwilą, zauważyłem, że miała na głowie rodzaj czapeczki i w wolnej ręce ściskała jakąś książkę, może książkę do nabożeństwa, starałem się wywołać u niej uśmiech, ale się nie uśmiechnęła, tylko znikła na schodach, nie dostarczywszy mi swojej twarzyczki. Musiałem przystanąć. Najpierw nic, potem 'bardzo powoli, chcę powiedzieć wydymając się poza kres ciszy i od razu ustabilizowany, rodzaj szeptu masywnego, co pochodził może od domu, który nrnie podtrzymywał. Przypomniało mi to, że domy są pełne Judzi, oblężonych, nie, nie wiem. Cofnąwszy się, żeby spojrzeć w okna, mogłem sobie uiwiadomić, mimo okiennic, stor i tajemnic, że wiele pokojów jest oświetlonych. Było to światło tak słabe w porównaniu i tym, które zalewało bulwar, że gdyby ktoś nie był uprzedzony, że jest przeciwnie, lub nie domyślał się tego, gotów by sądzić, że wszyscy śpią. Hałas nie był ciągły, ale przerywany ciszami, zapewne pełnymi pomieszania. Przyszło mi na myśl, czy nie zadzwonić do którychś drzwi, prosząc o przytułek i opiekę aź do rana. Lecz oto znów idę. Lecz powoli, opadając szybko i łagodnie zarazem, wokół mnie robią się ciemności. Ujrzałem, jak gaśnie w zachwycającej kaskadzie lawowanych tonów ogromna masa olśniewającego kwiecia. Przyła- pałem się na tym, że spoglądając po fasadach podziwiam, jak zwolna rozpływają się kwadraty i prostokąty poprzekreślane lub jednolite, żółte, zielone i różowe w zależności od stor albo firanek, i że mi się to podoba. Po czym wreszcie, nim padłem najpierw na kolana, jak pada byk, następnie na brzuch, znalazłem się wśród tłumu. Nie straciłem przytomności, bo ja, jeśli stracę przytomność, to nie po to, żeby ją odzyskać. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, każdy starał się tylko mnie nie przydeptać, a ten dowód delikatności mile mnie połechtał, bo przecież po to wyszedłem. Dobrze mi było sycić się tak ciemnością i spokojem u stóp ludzi śmiertelnych, na dnie głębokiego dnia, jeśli to był dzień. Ale rzeczywistość — nazbyt sfatygowany, by szukać właściwego słowa — uformowała się niebawem, tłum znowu napłynął, światło wróciło i nie potrzebowałem unosić głowy sponad asfaltu, żeby się dowiedzieć, że znalazłem się w tej samej oślepiającej pustce, co przed chwilą. Powiadam, Zostań tu, rozciągnięty na tych płytach przyjaznych, a co najmniej neutralnych, nie otwieraj oczu, zaczekaj, aż nadejdzie Samarytanin albo nadejdzie dzień, a z nim policjanci, a kto wie, może i członek Armii Zbawienia. Lecz oto znowu stoję, ruszam w drogę, która nie jest moją drogą, wzdłuż bulwaru, co wciąż idzie w górę. Szczęściem nie czekał na mnie biedny ojciec Breem, czy Breen. Powiadam, Morze jest na wschodzie, trzeba iść na zachód, w lewo od północy. Ale darmo wznosiłem beznadziejnie oczy do nieba, by szukać wozów. Bo światło, w którym mo- klem, oślepiało gwiazdy, jeśli założyć, że tam były, o czym wątpiłem przypominając sobie chmury. Ubrali mnie, dali mi pieniędzy. Wiedziałem, na co te pieniądze miały posłużyć, miały posłużyć na to, żebym spłynął. Kiedy je -wydam, mam sprokurować sobie następne, jeśli chcę jechać dalej. To samo z butami, kiedy się zedrą, mam je oddać do szewca albo sprokurować sobie następne, albo chodzić boso, jeśli chcę jechać dalej. To samo z marynarką i spodniami, nie potrzebowali mi tego mówić — jeśli chcę jechać dalej, mogę chodzić w kamizelce; taki mniej więcej był sens. Ubranie — buty, skarpetki, spodnie, koszula, marynarka i kapelusz — nie było nowe, ale nieboszczyk widać był mniej więcej mojego wzrostu. To znaczy, był widać trochę niższy ode mnie i trochę szczuplejszy, gdyż garnitur nie leżał tak dobrze na początku jak pod koniec. A zwłaszcza koszula, której kołnierzyka długo nie mogłem dopiąć, a także trudno mi było spinać ją szpilką między nogami, jak to mi kiedyś pokazała moja matka. Widać wystroił się odświętnie, kiedy szedł do lekarza, byc może po raz pierwszy, nie mogąc już wy trzymać. Mniejsza z tym, kapelusz był to melonik — w dobrym stanie. Powiedziałem, Zabierzcie swój kapelusz i oddajcie mi mój. Dodałem, Oddajcie mi mój płaszcz. Odpowiedzieli, że spalili je z całym moim ubraniem. Zrozumiałem wtedy, że to się skończy dość prędko, no tak, dość prędko. Usiłowałem więc zamienić ów melonik na kaszkiet lub na kapelusz filcowy z opuszczonym rondem, ale bez większego powodzenia. Ale też nie mogłem przechadzać się z gołą głową ze względu na stan mojego ciemienia. Melonik był najpierw za mały, ale potem się przyzwyczaił. Po długich dyskusjach dali mi krawat. "Wydał mi się ładny, ale go nie polubiłem. Bo kiedy wreszcie krawat ów nadszedł, byłem zbyt zmęczony, żeby go odesłać. Ale w końcu przydał mi się. Był ni'ebieski, jakby w maleńkie gwiazdeczki. Nie czułem się dość dobrze, ale mi powiedzieli, że czuję się dość dobrze. Nie powiedzieli wyraźnie, że czuję się tak dobrze jak nigdy, lecz dali mi to do zro- zumienia. Leżałem bezwładny na łóżku, trzeba było aż trzech kobiet, żeby naciągnąć mi spodnie. Nie wygląjdały na to, żeby interesowały się specjalnie pewnymi częściami mojego ciała, w których zresztą nie ma nic osobliwego. Ja też się nimi nie interesowałem. Ale mogły bąknąć choćby słówko. Kiedy skończyły, wstałem i już sam dokończyłem się ubierać. Powiedziały mi, żebym siadł na łóżku i zaczekał. Cała pościel znikła. Oburzało mnie, że nie pozwoliły mi zaczekać na tym łóżku tak bliskim mojemu sercu, niechby już kazały mi stać na zimnie w tym ubraniu cuchnącym siarką. Powiedziałem, Mogłyście mnie zostawić w moim łóżku aż do ostatniej chwili. Weszli jacyś ludzie w bluzach, każdy z młotkiem. Rozmontowali łóżko i wynieśli poszczególne części. Jedna z kobiet wyszła za nimi, wróciła z krzesłem i postawiła je przede mną. Dobrze więc zrobiłem nie ukrywając oburzenia. Ale, żeby pokazać im jeszcze lepiej, jak byłem oburzony, że nie zostawili mnie w łóżku, kopnąłem krzesło, że aż wywinęło kozła. Wszedł jakiś człowiek i dał mi znak, żebym pcwzedł za nim. W westybulu dał mi jakiś papier do podpisania. Co to jest, powiedziałem, przepustka? To kwit, powiedział, na ubranie i pieniądze, które pan otrzymał. Jakie pieniądze? powiedziałem. I wtedy otrzymałem pieniądze. Pomyśleć, że mógłbym odejść bez grosza przy duszy. W porównaniu do innych sum, suma była nieduża, ale mnie wydala się duża. Spoglądałem na sprzęty bliskie sercu, towarzysze tylu znośnych godzin. Na przykład taboret — najbliższy sercu ze wszystkich. Długie wspólne popołudnia oczekiwaliśmy na godzinę, w której kładłem się do łóżka. Chwilami czułem, jak bardzo ogarnia mnie jego drewniane życie, sam już czułem się wtedy kawałkiem starego drewna. Był tam nawet otwór na mój chroniczny wrzód. Na wytarty otwór w matowej szybie, do którego w godzinach udręki przywierałem okiem, i rzadko daremnie. Wdzięczny panu jestem, powiedziałem, czy istnieje prawo, które wzbroniłoby wam wyrzucić mnie na ulicę nagiego i bez środków do życia? Na dłuższy dystans przyniosłoby to nam szkodę, odpowiedział. Czy nie dałoby się zatrzymać mnie tu jeszcze trochę, powiedziałem, mógłbym się okazać użyteczny. Użyteczny, powiedział, na serio byłby pan skłonny okazać się użytecznym? Podjął po chwili, Gdyby myśleli, że chciałby pan naprawdę okazać się użytecznym, zatrzymaliby tu pana, jestem tego pewien. Ileż razy mówiłem, że będę użyteczny, że już nie zacznę. Jakiż czułem się słaby! A może, .powiedziałem, byliby łaskawi odebrać mi te pieniądze, a mnie zatrzy- mać jeszcze trochę? Jesteśmy instytucją charytatywną, powiedział, i te pieniądze to dar, jaki otrzymuje pan na odchodnym. Kiedy je pan wyda, będzie pan musiał sprokurować sobie inne, jeśli chce pan jechać dalej. Niech pan już tu nie wraca w żadnym wypadku, i tak nie przyjmą pana. Nasze oddziały też odprawią pana z kwitkiem. Znakomicie! zawołałem. No, no, powiedział, i tak nie można zrozumieć nawet dziesiątej części tego, co pan mówi. Jestem taki stary, powiedziałem. Znowuż nie taki stary, powiedział. Czy pozwoli pan, powiedziałem, żebym został tu jeszcze momencik, póki nie przestanie padać? Może pan zaczekać w klasztorze, powiedział, deszcz nie przestanie padać do wieczora. Może pan czekać w klasztorze aż do szóstej, usłyszy pan dzwon. Jeśli pana zapytają, powie pan tylko, że pozwolono panu schronić się w klasztorze. A na kogo mam się powołać? powiedziałem. Na Weira, powiedział. Niedługo czekałem w klasztorze, deszcz ustał, wyjrzało słońce. Było już nisko, wniosłem więc, z uwagi na porę roku, że szósta dochodzi. Stałem pod sklepieniem, patrząc, jak słońce zachodzi za murami klasztoru. Zjawił się jakiś człowiek i spytał, co tu robię. Czego pan sobie życzy? tak powiedział. Bardzo grzeczny. Odpowiedziałem, że pan Weir pozwolił mi zostać ' w klasztorze aż do szóstej. Odszedł, ale zaraz wrócił. Widać zdążył porozumieć się z panem Weirem, gdyż powiedział, Teraz, kiedy już nie pada, nie powinien pan czekać w klasztorze. Szedłem teraz przez ogród. Było tu osobliwe światło, jakie zamyka dni uporczywego deszczu, kiedy to słońce ukazuje się zbyt późno, a niebo zbyt późno się przeciera, żeby się na coś przydać. Rozmokła ziemia wzdycha jakby i ostatnie krople spadają z opróżnionego i bezchmurnego rneba. Jakiś chłopczyk wyciągając ręce i wznosząc oczy do błękitu pytał matkę, jak to możliwe. Daj nam święty spokój, szczeniaku, odpowiedziała. Przypomniało mi się nagle, że zapomniałem poprosić pana Weira o kawałek chleba. Na pewno by mi dał. Myślałem 0 tym przecież, kiedyśmy rozmawiali w westybulu. Powiadałem sobie, Skończmy najpierw z tym, co mówimy właśnie, a potem poproszę. "Wiedziałem doskonale, że mnie nie zatrzymają. Zawróciłbym oczywiście, gdybym nie bał się, że przyuważy mnie któryś z dozorców i powie, że nigdy już nie zobaczę pana 'Weira. Mogłoby to jeszcze zwiększyć moje zatroskanie. Ale i tak w podobnych wypadkach nigdy nie zawracałem. Zagubiłem się na ulicy. Od dawna już moja noga nie postała w tej części miasta, toteż wydało mi się, że zaszły tu znaczne odmiany. Znikło wiele budowli, płoty pozmieniały miejsce 1widziałem wszędzie wypisane ogromnymi literami nazwiska kupców, których nigdzie przedtem nie widziałem i wymówić bym nawet nie umiał. Były ulice, gdzie nazwisk takich nie przypominałem sobie w ogóle, kilka znanych mi ulic znikło, inne wreszcie całkowicie zmieniły nazwę. Wrażenie ogólne pozostało takie samo jak dawniej. Co prawda, bardzo źle znałem to miasto. A może to było całkiem inne miasto. Nie wiedziałem, dokąd należy mi pójść. Poszczęś- ciło mi się parę razy, że mnie nie rozjechano. Budziłem zawsze w ludziach śmiech, rubaszny i niezłośliwy, taki dobry dla zdrowia. Zważając, abym w miarę możności miał zawsze czerwoną stronę nieba po prawej, dotarłem w końcu nad ■rzekę. Tutaj wszystko na pierwszy rzut oka wydawało się mniej więcej bez zmian. Ale przyjrzawszy się bliżej, odkryłbym zapewne mnóstwo zmian. Tak się później i stało. Lecz nie zmienił się ogólny wygląd rzeki, płynącej wśród bulwarów i pod mostami. Zwłaszcza patrząc na rzekę, odnosiłem jak dawniej wrażenie, że płynie ona w złym kierunku. Wszystko to kłamstwa, czuję to. Moja ławka była na tym samym miejscu. Wyżłobiona zgodnie z wygięciem siedzącego ciała. Znajdowała się obok wodopoju, dar niejakiej pani Maxwell dla koni miejskich, jak głosił napis. Ilekroć tu siedzia- łem, kilka koni korzystało zawsze z tego daru. Słyszałem stukot podków i chrzęst uprzęży. Potem cisza. Koń spoglądał na mnie. Potem odgłos kamyków nurzanych w błocie, jaki słychać zawsze, kiedy konie piją. Potem znów cisza. I znów jakiś koń na mnie spogląda. Potem znów kamyki. Dopóki koń pić nie skończy lub woźnica nie osądzi, że dość już się napił. Konie nie były spokojne. Jednego razu, kiedy odgłos ustał, obejrzałem się i zobaczyłem konia, który spoglądał na mnie. Woźnica też na mnie spoglądał. Pani Maxwell byłaby zadowolona, gdyby mogła wiedzieć, że jej wodopój oddaje przysługi koniom miejskim. Gdy po bardzo długim zmierzchu zapadła noc, zdjąłem melonik, bo mnie uwierał. Miałem ochotę, by zamknięto mnie znowu w zacisznym miejscu, pustym i ciepłym, oświetlonym sztucznie, jeśli możliwe lampa naftowa z różową umbrelą, bo takie najbardziej lubię. Od czasu do czasu ktoś by przychodził, żeby się upewnić, czy mi dobrze i czy nic mi nie trzeba. Od dawna już nie miałem doprawdy na nic ochoty i miało to na mnie wpływ potworny. Następnych dni wstąpiłem do paru kamienic, bez większego powodzenia. Najczęściej zatrzaskiwano mi drzwi przed nosem, nawet jeśli pokazałem pieniądze, powiadając, że zapłacę za tydzień lub i dwa z góry. Daremnie popisywałem się jak najlepszymi manierami, uśmiechałem się i mówiłem wyraźnie, nie zdążyłem jeszcze wygadać się do końca, a już zatrzaskiwano mi drzwi przed nosem. Wydoskonaliłem w tym okresie mój ukłbn melonikiem, był ugrzecznio- ny, lecz i godny, nie płaszczący się, lecz i nie arogancki. Zsuwałem szybko melonik do przodu, trzymając go tak, by nie pokazać ciemienia, po czym tymże gładkim ruchem wsadzałem go na miejsce. Nie łatwo robić to z naturalną swobodą, nie wywołując nieprzychylnego wrażenia. Kiedy sądziłem, że wystarczy tylko dotknąć melonika, naturalnie dotykałem go tylko. Ale dotykać kapelusza to także niełatwe. Później rozwiązałem ten problem, jakże w trudnych okresach doniosły, nosząc stare angielskie kepi i salutując, nie, nieprawda, bo przecież pod koniec miałem melonik. Nie popełniłem też nigdy błędu, jakim jest noszenie orderów. Niektóre kobiety tak bardzo 'potrzebowały pieniędzy, że wpuszczały mnie od razu i pokazywały mieszkanie. Ale z żadną z nich nie mogłem dojs'ć do porozumienia. Ostatecznie znalazłem pokój w suterenie. Z tą kobietą porozumiałem się błyskawicznie. Moje fantazje, takiego użyła terminu, nie budziły w niej trwogi. Uparła się jednak, żeby słać łóżko i sprzątać pokój raz na tydzień, a nie raz na miesiąc, jak żądałem. Powiedziała mi, że w czasie sprzątania, błyskawicznego zresztą, będę mógł czekać na podwóreczku obok. Dodała z wielkim zrozumieniem-, że w niepogodę nie będzie wyrzucać mnie na dwór. Zdaje się, że ta kobieta była Greczynką albo Turczynką. Nigdy nie mówiła o sobie. Wyobraziłem sobie, że jest wdową lub co najmniej kobietą opuszczoną. Miała dziwaczny akcent. Ale ja też, bo połykam samogłoski, a spółgłosek nie wymawiam. Nie wiedziałem już teraz, gdzie jestem. Miałem mętny obraz, a nawet i to nie, wielkiej pięcio- lub sześciopiętrowej kamienicy. Wydawało mi się, że tworzy ona całość z innymi kamienicami. Kiedy tu przybyłem, zapadł już zmierzch, nie zwróciłem na otoczenie takiej uwagi, jaką zwróciłbym może, gdybym się domyślał, że ma ono zamknąć się za mną. Nie powinienem był już, że tak powiem, spodziewać się czegokolwiek. To prawda, że z domu tego wyprowadziłem się w dzień słoneczny, ale odchodząc nigdy nie spoglądam wstecz. Wyczytałem gdzieś na pewno, kiedy byłem jeszcze mały i czytywałem, że odchodząc lepiej nie spoglądać wstecz. A jednak zdarzało mi się to. Lecz i bez tego wydaje mi się, że odchodząc powinienem był coś zobaczyć. Ale co? Pamiętam tylko moje nogi, jak jedna za drugą wynurzały się z mojego cienia. Buty stwardniały, światło słoneczne uwydatniało pęknięcia w skórze. Dobrze mi było w tym domu, muszę to powiedzieć. Pomijając kilka szczurów, byłem w su terenie sam. Gospodyni przestrzegała, jak mogła, warunków umowy. Około południa przynosiła tacę i jedzeniem i zabierała tacę z dnia poprzedniego. Jednocześnie prz>«nosiła czysty nocnik. Miał wielkie ucho, w które wsuwała ramię, żeby mieć wolne ręce do niesienia tacy. Następnie już jej nie widziałem, chyba że przypadkiem, kiedy wtykała głowę, żeby się upewnić, czy nic mi się nie stało. Na szczęicie nie potrzebowałem niczyjego uczucia. Z łóżka widziałem nogi przechodzące w dwóch kierunkach po trotuarze. W pogodne wieczory, kiedy czułem się pełen wigoru, wynosiłem krzesło na podwóreczko i zaglądałem pod spódnice przechodzącym kobietom. Tym sposobem zaznajomiłem się bliżej z niejednymi nogami. Któregoś dnia kaza- łem sobie kupić cebulkę krokusa i posadziłem ją w starej doniczce, na mrocznym podwórecz- ku. Było to chyba ku wiośnie, nie to więc zapewne żrobić należało. Przez okno przeciągnąłem sznurek i wywiesiłem na nim doniczkę. W pogodne wieczory smużka światła pełzła wzdłuż muru. Wtedy sadowiłem się w oknie i ciągnąłem za sznurek, żeby utrzymać doniczkę w cieple i wśród światła. Nie mogło to być łatwe, nie wiem już dziś, jak się do tego brałem. Nie tego prawdopodobnie było trzeba. Okadzałem doniczkę, jak mogłem, a w czasie su szy siusiałem do niej. Nie tego może było trzeba. Roślina się zazieleniła, lecz nigdy nie zakwitła, flakowata łodyga ozdobiona paroma anemicznymi liśćmi i nic więcej. Rad bym wyhodować żółtego krokusa albo hiacynta, ale nic z tego nie wyszło, to już tak. Chciała go zabrać, ale powiedziałem, żeby zostawiła. Chciała mi kupić innego, ale 'powiedziałem, że nie chcę innego. Najdotkliwiej drażniły mnie krzyki gazeciarzy. Przebiegali kilka razy na dzień o tej samej porze trzaskając obcasami o chodnik i wykrzykiwali nazwy gazet, a nawet sensacyjne wiadomości. Odgłosy dochodzące z kamienicy drażniły mnie nie tak dotkliwie. Dziewczynka, jeśli nie chłopczyk, wyśpiewywała coś każdego wieczoru gdzieś nade mną. Długi czas nie udawało mi się uchwycić słów. Ale słysząc je niemal co wieczór, uchwyciłem w końcu parę. Dziwne słowa jak na dziewczynkę lub na chłopczyka. Czy to była pieśń mojej duszy, czy też pochodziła po prostu z zewnątrz? Był to, zdaje się, rodzaj kołysanki. I często mnie usypiała. Czasami przychodziła jakaś dziew- czyneczka. Miała długie włosy, rude jak marchew, zwisające dwoma warkoczami. Nie wiem, kto to był. Wałęsała się chwilę po pokoju i odchodziła nic nie mówiąc. Kiedyś odwiedził mnie policjant. Powiedział mi, że jestem pod nadzo ■ rem, nie wyjaśniając dlaczego. Podejrzany i już, powiedział mi, że jestem podejrzany. Nie przerywałem mu, niech mówi. Nie śmiał mnie zaaresztować. Albo był dobry. Ksiądz też, któregoś dnia odwiedził mnie ksiądz. Powiedzia- łem mu, że należę do pewnej sekty kościoła reformowanego. Spytał, w jakim gatunku pastora zobaczyłbym najchętniej. Każdy się gubi w sprawach kościoła reformowanego, inaczej być nie może. Może był i dobry. Powiedział mi, żebym go zawiadomił, ilekroć 'potrzebowałbym jakiejś przysługi! Przysługi! Przedstawił mi się i powiedział, gdzie go szukać. Powinienem był to zanotować. Któregoś dnia gospodyni zrobiła mi propozycję. Powiedziała, że na gwałt potrzebuje gotówki i że gdybym mógł jej dać półroczny zadatek, zmniejszyłaby moje komorne na ten okres o jedną czwartą. 2 pewnością nie bardzo się pomyliłem. Miałbym z tego korzyść mieszkając 0 sześć tygodni (?) dłużej i miałbym niekorzyść, wyczerpując niemal zupełnie swój kapitalik. Ale czy można to było nazwać niekorzyścią? Czy 1 tak nie pozostanę tutaj, dopóki nie wydam ostatniego grosza, więcej, dopóki nie wyrzucą mnie na ulicę? Dałem jej pieniądze, a ona wystawiła mi kwit. Któregoś ranka po tej transakcji zbudził mnie jakiś mężczyzna potrząsając mnie za ramię. Była najpóźniej jedenasta. Poprosił mnie, żebym wstał i natychmiast dom opuścił. Był bez zarzutu, muszę to powiedzieć. Powiedział mi, że jego zdziwienie może się równać tylko mojemu. Był to jego dom. Jego majętność. Turczynka wyprowadziła się wczoraj. Ależ widziałem ją na pewno wczoraj wieczorem, powiedziałem. Widać pan się myli, powiedział, bo odniosła mi klucze do biura, nie dalej jak wczoraj rano. Ależ zapłaciłem jej wczoraj za pół roku z góry, powiedziałem. To niech pan odbierze, powiedział. Ależ ja nie znam jej nazwiska, powiedziałem, nie mówiąc już o adresie. Nie zna pan jej nazwiska? powiedział. Widać myślał, że kłamię. Jestem chory, powiedziałem, nie mogę wyprowadzić się bez uprzedniego wymówienia. Nie jest pan znowuż taki chory, powiedział. Zaproponował, że każe sprowadzić taksówkę lub nawet, jeśli bym wolał, pogotowie. Powiedział, że natychmiast potrzebuje mojego pokoju dla swojej świni, która marznie akurat na wózku, pod drzwiami, a pilnuje jej jakiś całkiem nieznajomy chłopiec i prawdopodobnie ją dręczy. Spytałem, czy nie mógłby mi dać jakiegoś innego pomieszczenia, chodzi tylko o jakiś 'kącik, gdzie mógłbym się wyciągnąć, ochłonąć z wrażeń i coś postanowić. Powiedział, że nie może. Nie dlatego, żebym był złym człowiekiem, dorzucił. Mógłbym tu mieszkać razem ze świnią, powiedziałem, doglądałbym jej. Długie miesiące spokoju unicestwione w sekundę! Spokojnie, spokojnie, powiedział, niech się pan nie daje ponosić, no hop, wstawać, dość tego. Ostatecznie nic go to nie obchodziło. Był naprawdę bardzo cierpliwy. Widać obejrzał suterenę, kiedy spałem. Czułem się słaby. Nie mogłem inaczej. Oszałamiało mnie oślepiające światło. Autobus zawiózł mnie na wieś. Siadłem w polu, na słońcu. Ale wydaje mi się, że było to znacznie później. Nawtykałem pod melonik, naokoło, liści, żeby mieć cień. Noc była zimna. Szedłem długo polami. Znalazłem wreszcie kupę gnoju. Nazajutrz podążyłem do miasta. Trzy razy wypraszano mnie z autobusu. Siadłem przy drodze, na słońcu, i suszyłem ubranie. Podobało mi się to. Mówiłem sobie, Teraz już nic, teraz już nic do roboty, póki nie wyschnie. Kiedy wyschło, oczyściłem je szczotką, rodzaj zgrzebła, jak się zdaje, które znalazłem w stajni. Stajnie zawsze były mi pomocne. Następnie poszedłem do jakiegoś domu, gdzie żebrałem o szklankę mleka i kromkę chleba z masłem. Dali mi to, z wyjątkiem masła. Czy mogę odpocząć w stajni? zapytałem. Nie, powiedzieli, śmierdziałem nadal, ale podobał mi się ten smród. Wolałem go znacznie bardziej od własnego, tłumił, powiedzmy, chwilami mój własny fetor. Następnych dni próbowałem odzyskać pieniądze. Nie wiem dokładnie, jak się to działo, czy nie mogłem znaleźć adresu, czy adres ten nie istniał w ogóle, czy też Greczynka nie mieszkała pod nim. Poszukałem kwitu w kieszeniach, żeby jakoś rozszyfrować nazwisko. Nie było go tam. Może zabrała go, kiedy spałem. Nie wiem, jak długo krążyłem tak, odpoczywając to w tym, to w tamtym miejscu, to na wsi, to w mieście. Miasto podległo niejednej odmianie. Wieś też nie była taka, jaiką pamiętałem. Wrażenie ogólne było takie samo. Któregoś dnia spostrzegłem mojego syna. Szedł spiesznie, trzymając teczkę pod pachą. Zdjął kapelusz, skłonił się, zauważyłem, że jest łysy jak kolano. Byłem niemal pewien, że to on. Obejrzałem się, żeby podążyć za nim wzrokiem. Parł naprzód, jak to on, kaczym chodem, zdejmował kapelusz kłaniając się nisko to w prawo, to lewo i dając inne dowody służalczości. Nieznośny skurwysyn. Któregoś dnia spotkałem człowieka znanego mi z dawnych czasów. Mieszkał w jaskini nad morzem. Miał osia, który pasł się pod urwiskami i na zapadłych ścieżkach schodzących ku morzu. Kiedy była paskudna pogoda, osioł z własnej woli wracał do jaskini i chronił się tam, póki nie przestało lać. Spędzili tak niejedną noc przytuleni do siebie, a tymczasem wiatr wył i morze huczało na piasku. Dzięki temu osłu mógł dostarczać piasek, wodorosty i muszle mieszkańcom miasta, do ich ogródków. Nie mógł przewieźć wiele na raz, gdyż osioł był stary, jak również mały, a miasto daleko. Ale zarabiał tym sposobem trochę pieniędzy, wystarczało mu na tytoń i na zapałki, a od czasu do czasu na funt chleba. Podczas jednej z tych wypraw spotkał mnie na przedmieściu. Był zachwycony tym spotkaniem, biedak. Ubłagał mnie, żebym zanocował u niego. Pozostanie pan, dokąd pan zechce, powiedział. A pańskiemu osłu co się stało? spytałem. Niech pan nie zwraca na niego uwagi, powiedział, nie zaia pana jeszcze. Przypomniałem mu, że nie zwykłem pozostawać w czyimś towarzystwie dłużej niż dwie lub trzy minuty z rzędu i że nie cierpię morza. Miał zrozpaczoną minę. A więc pan nie idzie, powiedział. Ale ku własnemu zdziwieniu wsiadłem na osła i w drogę, w cieniu różowych kasztanów, które wyrastały z chodnika. Wczepiłem się palcami w kark osła, jedna ręka wyżej, druga niżej. Chłopcy wrzeszczeli i obrzucali nas kamieniami, źle jednak celowali, bo dostałem jeden jedyny raz, w melonik. Policjant zacrzy- mał nas robiąc nam wyrzuty, że zakłócamy spokój publiczny. Mój przyjaciel zwrócił mu uwagę, że jesteśmy tacy, jakimi stworzyła nas do końca natura, i że to samo dotyczy chłopców. W tych warunkach zakłócenie spokoju publicznego jest czymś nieuniknionym. Niech pan pozwoli nam podążyć dalej naszą drogą, powiedział, a spokój w pańskim rejonie zaraz powróci. Udaliśmy się na przełaj spokojnymi wiejskimi drogami, białymi od kurzu, obrzeżały je żywopłoty z tarniny, rosły, przy nich fuksje, nad rowami zwisały frędzle mietlicy i stokrotek. Noc zapadła. Osioł doniósł mnie aż do wejścia jaskini, w ciemności bowiem nie potrafiłbym się posuwać po ścieżce schodzącej ku morzu. Po czym wlazł wyżej, na swoje pastwisko. Nie wiem, jak długo tam zabawiłem. Dobrze było w jaskini, muszę to powiedzieć. Tępiłem swoje mendy za pomocą wody morskiej i glonów, z pewnością jednak wiele gnid ocalało. Kurowałem sobie ciemię okładając je glonami, przyniosło mi to olbrzymią ulgę, ale krótkotrwałą. "Wylegiwałem się w jaskini i czasem spoglądałem na widnokrąg. Widziałem nad sobą ogromną rozedrganą przestrzeń bez wysp i półwyspów. Nocą, w równych odstępach, jakieś światło wpadało do jaskini. Wtedy to odnalazłem w kieszeni moją flaszeczkę. Nie stłukła się, szkło nie było prawdziwym szkłem. Myślałem, że pan Weir odebrał mi wszystko. Mojego towarzysza tnie było przeważnie. Karmił mnie rybą. Łatwo mężczyźnie, jeśli to prawdziwy mężczyzna, mieszkać w jaskini z dala od ludzi. Zaprosił mnie na czas nieograniczony. Jeśli wolałbym zamieszkać sam, z przyjemnością urządzi dla mnie inną jaskinię, nieco dalej. Przy- nosiłby mi co dzień jedzenie i zaglądałby od czasu do czasu, żeby się dowiedzieć, czy mam się dobrze i czy nic mi nie trzeba. Był dobry. Nie potrzebowałem dobroci. A nie zna pan jaskini gdzieś nad jeziorem? powiedziałem. Nienajlepiej znosiłem morze, pluski, wstrząsy, przypływy i odpływy, ogólna skłonność do konwulsji. Bo wiacr czasem ustaje. Miewam od niego mrówki w rękach i w nogach. Morze przeszkadza mi spać całymi godzinami. Prędko przytrafiłoby mi się tu nieszczęście, powiedziałem, i co bym na tym zyskał? Mógłby się pan utopić, powiedział. Tak, powiedziałem, albo rzuciłbym się z urwiska. A ja nie potrafiłbym mieszkać gdzie indziej, powiedział, w moim szałasie w górach byłem bardzo nieszczęśliwy. W pańskim szałasie w górach? powiedziałem. Powtórzył mi historię swojego szałasu w górach, zapomniałem o niej, było to tak, jakbym słuchał tego po raz pierwszy. Spytałem, czy ma go na dal. Powiedział, że nie był już tam od tego dnia, w którym stamtąd uciekł, ale myśli, że szałas stoi wciąż w tym samym miejscu, zapewne nieco zrujnowany. Ale kiedy zaczął mnie nakłaniać, żebym wziął klucz, odmówiłem powiadając, że powziąłem już inną decyzję. Zawsze mnie pan tu znajdzie, powiedział, gdyby panu było czegoś ode mnie trzeba. I podarował mi nóż. To, co nazywał szałasem, przypominało drewnianą szopę. Wyjęto drzwi, żeby rozpalać ogień albo w jakimś innym celu. Okno nie miało szyb. Dach się zawalił w paru miejscach. Wnętrze dzieliły na dwie nierówne części deski pozostałe z przepierzenia. Jeśli były kiedyś meble, teraz nie było. Na ziemi i na ścianach dopuszczano się najszkaradniejszych uczynków. Ziemię zaściełały ekskrementy ludzkie, krowie, psie, a także rzygowiny i prezerwatywy. W łajnie ktoś wyrysował serce przebite strzałą. Nie było to jednak miejsce oznaczone w przewodnikach. Zauważyłem ślady po porzuconych bukietach. Rwano kwiaty całymi garściami, wleczono długie godziny, a w końcu ciskano na ziemię, ciężkie albo już zwiędłe. Od takiej to siedziby ofiarowano mi klucz. Sceneria wokół była bliska wielkości i rozpaczy. Była to jednak siedziba. Odpocząłem na po słaniu z paproci, które sam narwałem z trudnością. Któregoś dnia nie zdołałem się podnieść. Ocaliła mnie krowa. Nie mogąc wytrzymać lodowatej mgły, schroniła się pod dach, Z pewnością nie po raz pierwszy. Chyba mnie nie spostrzegła. Spróbowałem ją ssać, bez większego powodzenia. 'Wymię miała pokryte gnojem. Zdjąłem melonik i zacząłem doić ją do niego, wytężając ostatnie siły. Mleko strzykało na ziemię, ale powiedziałem sobie, To nic, to za darmo. Ciągnęła mnie po podłodze, przystając od czasu do czasu, żeby mnie kopnąć racicą. Nie wiedziałem, że nasze krowy potrafią być, one też, złośliwe. Widać niedawno ją wydojono. Wczepiwszy się jedną ręką w wymię, drugą utrzymywałem w równowadze mdonik. Ale krowa pokonała mnie w końcu. Gdyż wywlokła mnie za próg, a nawet między olbrzymie, ociekające wodą paprocie, gdzie musiałem ofiarę moją wypuścić. Pijąc mleko wyrzucałem sobie swój czyn. Nie będę mógł już teraz liczyć na krowę, powiadomi o tym inne. Gdybym bardziej panował nad sobą, mógłbym się z nią zaprzyjaźnić. Przychodziłaby co dzień, wiodąc może za sobą kilka innych krów. Nauczyłbym się robić masło i ser. Ale powiedziałem sobie, Nie, wszystko ma się ku lepszemu. Gdym już znalazł się na drodze, wystarczyło mi iść z jej biegiem. Zaraz nadjechały wozy, ale żaden nie chciał mnie wziąć. Gdybym miał inne ubranie, inną twarz, może by mi nie odmówiono. Zmieniłem się widać od czasu, jak wygnano mnie z sutereny. Zwłaszcza twarz musiała osiągnąć swój punkt szczytowy. Nie pojawiał się już na niej pokorny i naiwny uśmiech ani też wyraz pogodnej nędzy, pełen komet i gwiazd. Wzywałem ich, lecz nie nadchodzili. Maska ze starej skóry, brudnej i włochatej, nie chciała już mówić „proszę uprzejmie", „dziękuję“ i „przepraszam“. Nieszczęście. Jakżeż ja zdołam czołgać się w przyszłości? Leżąc przy drodze, zaczynałem się wić, ilekroć posłyszałem tuikot wozu. Żeby nikt nie wyobraził sobie, że śpię lub odpoczywam. Próbowałem jęczeć, Na pomoc! Ale wydobywałem z siebie ton zwykłej rozmowy. Nie mogłem już jęczeć. Nie był to jeszcze koniec, a już jęczeć nie mogłem. Ostatni raz, kiedy trzeba mi było jęknąć, jęknąłem, a jakże, jak zawsze, ale pod nieobecność serca, którym bym wstrząsnął boleśnie. Co się ze mną stanie? Powiedziałem sobie, Nauczę się na nowo. Ułożyłem się w poprzek drogi w miejscu tak wąskim, że wóz musiałby po mnie przejechać choćby jednym kołem, a dwoma, gdyby to był wóz czterokołowy. Rudobrody urbanista, usunięto mu woreczek żółciowy, gruby błąd, po trzech dniach umarł w sile wieku. Ale nadszedł dzień, kiedy, rozejrzawszy się wokół, stwierdziłem, że jestem na przedmieściu, a stąd łatwo trafić na dawne ślady, znajdę się tam wolny od głupiej nadziei na odpoczynek albo mniejszy trud. Osłoniwszy więc dół twarzy czarnym gałga- nem, zacząłem żebrać w nasłonecznionym kącie. Wydało mi się bowiem, że moje oczy niezupełnie wygasły, może dzięki czarnym okularom, które dał mi kiedyś mój preceptor. Dał mi „Etykę“ Guelincza. Były to okulary dla dorosłego, byłem dzieckiem. Znaleziono go nieżywego w W.C., zwalił się, ubranie w straszliwym nieładzie, pękła mu aorta. Ach, co za spokój, „Etyka" była podpisana na karcie ty- tułowej jego nazwiskiem (Ward), okulary były jego własnością. Siodełko, w czasie, o którym mówię, było i mosiężnego drutu, takiego, jakiego używa się do zawieszania obrazów i wielkich luster, na uszy zakładałem dwie długie czarne wstążki. Owijałem je wokół uszu i pod- wiązywałem pod brodą. Szkła ucierpiały, ocierały się bowiem w kieszeni jedno o drugie, a także o znajdujące się tam drobiazgi. Myślałem, że pan Weir zabrał mi wszystko. Ale nie potrzebowałem już tych okularów, ą jeśli je kładłem, to tylko dlatego, żeby przytłumić blask słońca. Byłoby lepiej, gdybym o nich nie mówił. Bardzo się martwiłem, skąd wziąć gał- gan. Wyciąłem go w końcu z podszewki płaszcza, nie, płaszcza już wtedy nie miałem, a więc z marynarki. Był to chyba gałgan raczej szary liib może w szkocką kratę, ale się nim zadowoliłem. Do godzin popołudniowych wznosiłem twarz ku południowemu niebu, po czym ku zachodniemu, i tak aż do nocy. Bardzo się martwiłem, skąd wziąć miseczkę. Nie mogłem posługiwać się melonikiem i racji mojego ciemienia. Wyciągać rękę, nie ma mowy. Sprokuro- wałem więc sobie blaszane pudełko i zawiesi- łem je na guziku płaszcza, ale cóż ja mówię, na guziku marynarki, na wzgórku łonowym. Nie trzymało się sztywno, pochylało się z szacunkiem w stronę przechodniów, wystarczyło tylko wrzucić monetę. Ale to zmuszało ich, żeby zbliżali się do mnie, któryś mógłby się o mnie otrzeć. Sprokurowałem więc sobie w końcu większe pudełko, rodzaj dużego pudełka, i stawiałem je na trotuarze u swoich stóp. Lecz ludzie dający jałmużnę nie bardzo lubią ją rzucac, ten gest ma w sobie coś wzgar- dliwego, wrażliwsi wzdragają się przed nim. Nie mówiąc o tym, że muszą celować. Każdy chciałby dać, ale nikt by nie chciał, żeby moneta potoczyła się pod nogi przechodniów albo pod kola pojazdu, gdzie pierwszy lepszy mógłby j*l podnieść. Dlatego nie daje. Są oczywiście tacy, którzy się nachylają, na ogół jednak ludziom rozdzielającym jałmużnę niezbyt podoba się to, że muszą się schylać. Lubią natomiast wypatrzyć nędzarza z oddali, przygotować penny, rzucic go mimochodem i usłyszeć „Bóg zapłać!", słabnące w miarę oddalania. Ale ja tak nie mówiłem, nie jestem zbyt wierzący ani też nawet trochę, mimo to wydawałem ustami jakiś dźwięk. Sprokurowalem sobie w końcu rodzaj deseczki, którą uczepiałem na sznurku u szyi i na sznurku umocowywałem w pasie. Sterczała na pożądanej wysokości, akurat w okolicach kieszeni, a zewnętrzna jej krawędź była na tyle oddalona od mojej osoby, że każdy bezpiecznie mógł tam położyć swój grosz. Spotykało się tam czasem kwiaty, płatki, a także źdźbła pewnego ziela podobno skutecznego na hemoroidy, no, to właśnie znajdowałem. Nie szukałem ich specjalnie, ale każdą ładną rzecz w tym guście, jaka wpadła mi pod rękę, zachowywałem dla deseczki. Mógłby kto pomyśleć, że kocham przyrodę. Przeważnie spoglądałem w niebo, lecz bez uporu. Była to najczęściej mieszanina bieli, błękitu i szarości, a wieczorem dochodziły jeszcze inne kolory. Czułem, jak łagodnie, ale z naciskiem dotyka mojej twarzy, ocierałem o nie twarz kołysząc głową. Ale często głowa opadała mi na piersi. Wtedy z daleka dostrzegałem deseczkę, pstrokatą i całkiem zamgloną. Opierałem się o mur, lecz nie nonszalancko, przenosiłem swój ciężar z jednej nogi na dirugą, czepiając się rękami klap marynarki. Żebrać z rękami w kieszeniach — to robi złe wrażenie, zraża ludzi pracy, zwłaszcza zimą. Nigdy też nie należy wkładać rękawiczek. Bywały chłopaczki, co pod pozorem, że dają mi monetę, wygarniały cały mój zarobek. Na cukierki. Rozpinałem się niepostrzeżenie, żeby się podrapać. Drapałem się od dołu 'do góry czterema paznokciami. Ciągnąłem się za włosy, żeby sobie ulżyć. Dzięki temu czas mijał, szyibciej, czas mijał, kiedy się drapałem. Według mnie prawdziwe drapanie przewyższa onanizm. Człowiek może się onanizować do pięćdziesiątki, czasem nawet powyżej tych lat, ale to przechodzi w nieskom- plikowane przyzwyczajenie. Żeby się drapać, nie dość mi było dwóch rąk. Miałem je wszędzie, na częściach miękkich, w kłakach aż po pępek, pod pachami, w tyłku, a w dodatku placki egzemy i łuszczycy, które zaczynały świerzbieć, jak tylko pomyślałem o tym. Ale największą satysfakcję miałem z tyłka. Pakowałem tam palec wskazujący aż po śródręcze. Jeśli potem musiałem się wykakać, bolało jak cholera. Ale nie kakałem już w ogóle. Od czasu do czasu przelatywał samolot, nie najszybciej, jak mi się zdawało. Zdarzało mi się niekiedy zauważyć, pod wieczór, że dół spodni miam mokry. Chyba to psy. Bo ja nie odlewałem się już w ogóle. Jeśli czasem przyszła mi chęć, zaspokajałem ją wypuszczając rozporkiem cieniutką strużkę. Stanąwszy raz na posterunku, nie opuszczałem go aż do nocy. Nie jadałem już wcale, Bóg wydzielał mi wiatr. Po pracy kupowałem butelkę mleka i wypijałem je w szopie. A raczej wysyłałem po nie jakiegoś chłopaczka, zawsze tego samego, bo nie chcieli mi usługiwać, o nie, nie wiem czemu. Dawałem mu penny za fatygę. Któregoś dnia byłem świadkiem dziwacznej sceny. Zazwyczaj nie widziałem wiele. Wiele też nie słyszałem. Nie zwracałem uwagi. W istocie rzeczy nie było mnie tu. W istocie rzeczy wydaje mi się, że nigdy nie było mnie nigdzie. Ale tego dnia wróciłem widać. Od jakiegoś czasu dokuczał mi szkaradnie jakiś hałas. Nie doszukiwałem się przyczyny, bo powiadałem sobie, Przestanie. Ale że nie przestawał, musiałem poszukać przyczyny. Był to wysoki mężczyzna, stał na dachu limuzyny i wygłaszał kazanie do przechodniów. Tak przynajmniej to zrozumiałem. Darł się tak głośno, że strzępy jego przemówienia dolatywały aż do mnie. Jedność... braćia... Marks... kapitał... befsztyk... miłość. Nic nie rozumiałem. Auto stało przy trotuarze, tuż obok mnie, widziałem mówcę od tyłu. Raptem odwrócił się i postawił mnie za przykład. Spójrzcie no na tę szmatę, wrzasnął, na ten odpadek. Nie chodzi na czworakach tylko dlatego, że boi się hycla. Stary, zawszony, zgniły, na śmietnik. Takich jak on jest tysiąc, a jeszcze gorszych dziesięć tysięcy, dwadzieścia tysięcy. — Gjos, Trzydzieści tysięcy. Mówca podjął, Co dzień go mijacie, a jeśli wygracie na wyścigach, rzucacie wasz grosz. Zastanowiliście się wy kiedy? — Głos, Nie. Pewno, że nie, podjął mówca, bo to część dekoracji. Penny, dwa pensy. — Gjos, Trzy pensy. I nigdy wam nie przyszło na myśl, że to ujarzmianie, ogłupianie, zorganizowane morderstwo, że uświęcacie tym sposobem wasze zbrodnicze datki. Spójrzcie na tego męczennika całego w ranach. Powiecie mi, że to z jego winy. Spytajcie go tylko, czy to z jego winy. — Głos, To sam zapytaj. Nachylił się więc nade mną i począł interpelować. Wydoskonaliłem moją deseczkę. Składała się obecnie z dwóch kawałków połączonych zawiasami, co pozwalało mi składać ją po pracy i nieść pod pachą, bardzo lubiłem majstrować. Zdjąłem więc galgan, włożyłem do kieszeni zarobiony grosz, rozwiązałem sznurki deseczki, złożyłem ją, wetknąłem pod pachę. Ale gadajże, ofiaro jedna! ryknął mówca. Po czym odszedłem, choć był jeszcze dzień. Lecz na ogół był to kąt zaciszny, ożywiony, choć nie rojny, intratny i przyzwoity. Musiał to być jakiś fanatyk religijny, nie znalazłem innego wy- tłumaczenia. Twarz miał charakterystyczną, czerwonawą. Nie co dzień pracowałem. Nie miałem prawie wydatków. Udało mi się nawet odłożyć coś niecoś, na dni najostatniejsze. W te dni, kiedy nie pracowałem, leżałem w szopie. Stała nad rzeką, należała do posiadłości prywatnej lub może kiedyś prywatnej. Posiadłość tę, której brama główna wychodziła, na ulicę ciemną, wąską i cichą, otaczał mur, nie było go natu- ralnie od strony rzeki, wytyczający granicę północną na długości mniej więcej trzydziestu kroków. Naprzeciw, na drugim brzegu, były jeszcze bulwary, dalej zagmatwane rojowisko niskich domów, placów, płotów, kominów, wieżyczek i wież. Widać było także rodzaj boiska, na którym żołnierze jak rok długi grali w futbol. Tylko okna — nie. Posiadłość wydawała się opuszczona. Żelazna brama była zamknięta. Trawa zarastała ścieżki. Tylko w ok nach parterowych były okiennice. W innych oknach błyskało czasem światło, nocą, słabe, to w jednym, to w drugim, takie odnosiłem wrażenie. Mogły to byc jakieś odblaski. W dniu, kiedy wprowadziłem się do szopy, znalazłem tam łódź obróconą dnem do góry. Odwróciłem ją, podparłem kamieniami i kołkami, powyjmowałem ławki, zrobiłem sobie łóżko. Szczurom trudno było dotrzeć do mnie, dzięki wypukłości kadłuba. Niemniej miały wielką ochotę. Pomyślcie tylko, żywe ciało, bo przecież byłem mimo wszystko żywym ciałem. Zbyt już dawno mieszkałem między szczurami w moich przypadkowych schronieniach, żebym mógł mieć do nich fobię, jak plebs. Miałem do nich nawet rodzaj sympatii. Szły do mnie z takim zaufaniem, powiedziałbyś: bez najmniejszego wstrętu. Robiły toaletę kocimi ruchami. Wieczorem zaś, ropuchy, nieruchome całymi godzinami, zajmują się połowem much. Czają się tam, gdzie miejsca zakryte przechodzą w odkryte, lubią progi. Chodziło jednali o szczury wodne, wyjątkowo chude i krwiożercze. Zrobiłem więc nakrywę z desek leżących luzem. To fenomenalne, ile zawsze desek znajdowałem w życiu, kiedy tylko potrzebowałem deski, znajdowałem ją, wystarczyło się schylić. Lubiłem majstrować, nie, znowuż tak nie zanadto. Nakrywała całkowicie łódź, teraz mówię znów o nakrywie. Popychałem ją nieco do tylu, wchodziłem do łodzi od przo- du, wczołgiwałem się do tyłu, wznosiłem nogi i nasuwałem pokrywę do przodu, póki nie na- kryła mnie całego. Popychanie miało punkt oparcia w poprzecznej wystającej deszczułce, którą przybiłem do pokrywy w tym celu, bardzo lubiłem majstrować. Lepiej było jednak dostawać się do łodzi od tylu, wciągać nakrywę obiema rękami, póki nie przykryła mnie całkiem, i odpychać ją w ten sam sposób, kiedy chciałem wyjść. Jako uchwyty dla rąk wbiłem, tam gdzie trzeba, dwa bretnale. Podobały mi się, owszem, te robótki stolarskie, śmiem tak powiedzieć, wykonywane z przypadkowych materiałów i zaimprowizowanymi narzędziami. Wiedziałem, że to prędko się skończy, grałem więc komedię, prawda, komedię — nie wiem, jak to powiedzieć. Muszę powiedzieć, że do- hrze mi było w tej łodzi. Pokrywa była tak dopasowana, że musiałem wywiercić w niej dziurę. Nie należy zamykać oczu, należy mieć je otwarte w ciemności, taki jest mój pogląd. Nie mam na myśli snu, mam'na myśli to, co nazywają podobno jawą. A zresztą w tym okresie sypiałem bardzo mało, nie miałem ochoty albo miałem zbytnią ochotę, nie wiem, albo się bałem, nie wiem. Wyciągnięty na grzbiecie, nie widziałem nic lub raczej mętnie, akurat nad moją głową, poprzez wąziutkie szpareczkL szare światło szopy. Nie widzieć nic absolutnie, nie, to przesada. Słyszałem stłumione skrzeczenie mew, które uwijały się bardzo blisko, wokół wylotu ścieków. Bulgocząc i kłębiąc się żółtawo, jeśli mnie pamięć nie myli, nieczystości łączyły się w rzekę, ptaki krążyły nad nimi wrzeszcząc z głodu i ze złości. Słyszałem plusk wody o przystań, o brzeg, a także jakiś inny odgłos, tak różny, swobodnego falowania, też go słyszałem. Kiedy zmieniałem miejsce, byłem nie tyle statkiem, ile falą, jak mi się zdawało, a moje zastoiny były czymś w rodzaju wirów morskich. Może się to wydać nieprawdopodobne. Deszcz także, słyszałem go często, padał często. Czasem kropla przebijała dach szopy i eksplodowała na mnie. Wszystko to było raczej ciekłe. Wiatr też dołączał swój głos, to zrozumiałe, a raczej jakże różnorakie głosy swoich zabawek. Bo cóż to jest? Szelesty, wycia, jęki i wzdychania. A ja chciałbym uderzeń młota, buch, buch, buch, na pustyni. Miewałem wiatry, to rzecz jasna, lecz oporne, suche, wychodziły z plaśnięciem jak przy pompowaniu i rozpływały się w niebycie. Nie wiem, jak długo tam pozostawałem. Dobrze mi było w moim pudle, muszę to powiedzieć. Wydawało mi się, że zdobyłem niezależność w tych ostatnich latach. Choć już nikt nie przychodził, choć już nie mógł przyjść, by zapytać, jak się czuję albo czy mi czego nie trzeba, nie robiło mi to żadnej przykrości. Czułem się dobrze, ależ tak, doskonale, i lęk, żeby nie poczuć się gorzej raz na zawsze, przestał mi dawać się we znaki. Co zaś do moich potrzeb, zredukowały się one w pewnym sensie do moich wymiarów, i to pod kątem żądań tak wyrafinowanych, że z tego punktu widzenia wszelka pomoc była wykluczona. Wiedzieć, że jestem, choćby nawet słabo i fałszywie, poza mną, miało to kiedyś własność wzruszania mnie. Człowiek dziczeje, to mus. Aż zastanawiamy się czasem, czy jesteśmy na właściwej planecie. Nawet słowa nas opuszczają, trudno powiedzieć więcej. Może to chwila, w której naczynia połączone tracą łączność, wiecie, naczynia. Jesteśmy tu wciąż między dwoma hałasami, to zawsze z pewnością ten sam kawałek, ale do licha, nikt by tego nie powiedział. Zdarzało mi się, że chciałem odsunąć pokrywę i wyjść z łodzi, ale nie mogłem, taki byłem rozleniwiony i słaby, właśnie tam w głębi, gdzie byłem. Czułem je blisko, lodowate i zgiełkliwe ulice, przerażające twarze, hałasy, które tną, dziurawią, rozrywają, kontuzjonują. Czekałem więc, żeby chęć kakania lub choćby sikania dodała mi sił. Nie chciałem kalać własnego gniazda! Zdarzało mi się to jednak, i to nawet coraz częściej. Wyginałem się, ściągając spodnie, przewracałem się nieco na bok, tyle akurat, by odsłonić otwór. Wykroić sobie królestwo wśród powszechnej kupy, po czym kakać na nie, było to coś w moim stylu. Były mną moje nieczystości, sprawa zrozumiała sama przez się, a jednak. Dość, dość, zaczynam widzieć obrazy, ja, który nigdy nie widziałem sam siebie, czasami tylko we śmie. Myślę, że we właściwym znaczeniu tego słowa nigdy nie widziałem sam siebie. Może za wcześniutkiego dzieciństwa. Mój mit tak chce. Wiedziałem, że były to obrazy, skoro noc już zapadła, a ja byłem w łodzi. Cóż to mogło być innego? Byłem więc w mojej łodzi i sunąłem po falach. Nie potrzebowałem wiosłować, unosił mnie odpływ. A zresztą nie dostrzegłem nigdzie wioseł, widać je zabrali. Miałem deskę, może kawałek ławki, posługiwałem się nią, jeśli zbliżyłem się zbytnio do brzegu, albo płynęła na mnie belka, albo przycumowany galar. Na niebie były gwiazdy, sporo. Nie wiedziałem, jaka jest pogoda, nie było mi ani ciepło, ani zimno i wszystko wydawało się spokojne. Brzegi oddalały się coraz bardziej, tak być musiało, nie widziałem już ich. Rzadkie i słabe światła wyznaczały wzrastające odchylenie. Ludzie spali, ciała odzyskiwały siłę dla prac i radości jutra. Łódź nie sunęła już, podskakiwała chłostana falkami pierwszej linii pełnego morza. Wszystko wydawało się spokojne, a jednak piana chlustała za burtę. Zewsząd ogarniały mnie teraz przestworza, jedynym moim schronieniem była ziemia, a w tych warunkach ziemia jako schronienie to niewiele. Widziałem latarnie morskie w liczbie czterech, z nich jedna okręt- latarnia. Znałem je dobrze, znałem już je za wczesnego dzieciństwa. Było to wieczorem, stałem obok ojca na wzniesieniu, trzymał mnie za rękę. Chciałem, żeby mnie przytulił do siebie ruchem opiekuńczym i pełnym miłości, ale nie było mu to w głowie. Wymieniał również nazwy gór, uczył mnie ich. Ale żeby skończyć z tymi obrazami, widziałem również światła boj, wydawało się, że są wszędzie, czerwone i zielone, a nawet, ku mojemu zdumieniu, żółte. I na zboczu góry, które teraz ogołocone wznosi się nad miastem, pożary przechodziły ze złota w czerwień, z czerwieni w złoto. Wiedziałem dobrze, co to takiego, to palił się janowiec. Ja sam, jako mały chłopczyk, nieraz podpalałem go zapałką. I znacznie później, wróciwszy do domu» oglądałem, nim poszedłem spać, z mojego okna pożar, który sam wznieciłem. Tej więc nocy, pełnej słabych iskrzeń na morzu, na ziemi i na niebie, płynąłem zdany na łaskę fal i prądów. Zauważyłem, że melonik mój był przymocowany, zapewne sznurkiem, do 'butonierki. Wstałem z ławki na tyle łodzi, i dał się słyszeć potężny szczęk. Był to łańcuch: przytwierdzony na dziobie, owinął mi się wokół pasa. Winicnem był wcześniej wywiercić -dziurę w deskach dna, bo właśnie teraz klęczę wydłubując ją nożem. Dziura jest mała, woda będzie przedostawać się wolno. Potrwa to dobre pół godziny, zważywszy wszystko z wyjątkiem nieprzewidzianego. Siedząc znowu w tyle łodzi, z nogami wyciągniętymi, grzbietem wygodnie wspartym o worek wypchany trawą, który służy mi za poduszkę, przełykam narkotyk. Morze, góra, niebo, wyspy zmiażdżyły mnie potężnym skurczem, po czym rozsunęły się aż do kresów przestrzeni. Pomyślałem niejasno i bez żalu o opowieści, którą, niewiele brakowało, a byłbym stworzył, opowieści na obraz mojego życia, to znaczy nie dość odważnej, by się zakończyć, i nie dość silnej, by się ciągnąć. Samuel Beckett, Irlandczyk piszący po francusku, u nas znany głównie ze swych dziel scenicznych („Czekając na Godota“, „Końcówka a), jest autorem kilku powieści („Molloy“, „Mal- lone umiera") i opowiadań. Nowele zamieszczone w niniejszym tomie pochodzą ze zbioru pt. „Nouvelles et textes pour rien“ wydanego w r. 1955.