Professional Documents
Culture Documents
Historyczne Bitwy 103 - Cedynia 972, Paweł Rochala
Historyczne Bitwy 103 - Cedynia 972, Paweł Rochala
PAWEŁ ROCHALA
CEDYNIA 972
14
Z dzieła Leona Mądrego (cesarz bizantyjski w latach 886-912), cytat za
Szamanizm i Węgrzy, A. N a w r o c k i , Warszawa 1988, s. 79.
15
Z Rocznika R e g i n a z L o t a r y n g i i , cytat za A. N a w r o c k i ,
Szamanizm i Węgrzy, Warszawa 1988, s. 90.
16
Z dzieła Leona Mądrego (cesarz bizantyjski w latach 886-912), cytat za
A. Nawrocki, Szamanizm i Węgrzy, Warszawa 1988, s. 79.
Nie będzie dużą przesadą stwierdzenie, że po ustawieniu
wojsk i wydaniu nakazu do natarcia wódz germański, czy
potem karoliński, przestawał mieć wpływ na przebieg bitwy,
ze względu na trenowaną zajadłość i walkę do upadłego
podwładnych, także tych najwyższego szczebla. Masy wojsk
karolińskich były słabo sterowalne, ich sprawność manewrowa
pozostawiała wiele do życzenia, w porównaniu do sprawności
wojsk gockich z okresu walk z Rzymem. Marsze armii
obciążonych taborami dłużyły się niemiłosiernie.
Przenosząc się do Europy Środkowej Węgrzy nie zmienili
z dnia na dzień swoich życiowych obyczajów. I jeśli prowadzili
z kimś wojnę, była to wojna totalna, w dzisiejszym rozumieniu
tego słowa. Elementem prowadzenia wojny był też strach,
a nawet celowo wywoływany terror: „(...) jedzą surowe mięso
i piją krew, a schwytanym ludziom wyrywają serca i pociąwszy
je na kawałki, zjadają, mając to za lekarstwo. Nie wzruszy ich
żadne błaganie" 17. Inny z kronikarzy, opisując pierwszy najazd
węgierski na Bawarię w 900 roku pisze, że Węgrzy, prócz
innych okrucieństw, „żeby się ich bardziej bano, pili krew
pomordowanych" 18.
Podczas jednego z najazdów, pod Augsburgiem w Bawarii
doszło do zniszczenia armii niemieckiej. Odbyło się to
w sposób znany z późniejszych działań mongolskich. Węgrzy,
strzelając z łuków podjeżdżali pod szyki niemieckie, wszczy-
nali krótką walkę i odjeżdżali, nie przerywając ostrzału. Były
to próby wyciągnięcia z szyku pojedynczych oddziałów.
Utarczki takie trwały cały dzień, wreszcie pod wieczór Węgrzy
natarli większością sił. Po krótkiej i zajadłej walce cofnęli się
pod naporem Niemców, a w pewnej chwili „na dany sygnał
rzucili się do ucieczki. Król, nie podejrzewając podstępu
rzucił się za nimi w pościg, tymczasem stojące w zasadzkach
17
Z Rocznika R e g i n a z L o t a r y n g i i , cytat za A. N a w r o c k i ,
Szamanizm i Węgrzy, Warszawa 1988, s. 90.
18
Z Antapodosis L u d p r a n d a , cytat za A. N a w r o c k i , Szamanizm
i Węgrzy, Warszawa 1988, s. 93.
wojska Węgrów uderzyły z obydwu stron, a oni, niedawni
pobici, rozgromili zwycięzców" 19.
Po tej bitwie Węgrzy sezonowo nawiedzali Bawarię, Fran-
konię, Szwabię i Saksonię. Prócz wysokich strat ludnościowych
i zniszczeń wojennych królestwu Niemiec przyszło znosić
dodatkowe upokorzenie — Węgrzy nałożyli na kraj daniny.
Zwycięstwa Węgrów okazały z całą mocą bezsilność Niemiec.
Najazdy Węgrów po ich usadowieniu się w nowym kraju
przybrały postać bardziej zorganizowaną, choć ze względu na
wielokierunkowość nie miały pełnej mocy. Wcale nie ozna-
czało to mniejszych kłopotów. Węgrzy porozumieli się ze
Słowianami znad Łaby. Najazdy synchronizowano z wy-
stąpieniami Słowian, co rozpraszało siły obrońców. Na północy
dochodziło do podobnej współpracy duńsko-obodryckiej albo
duńsko-wieleckiej. Nawet jeśli nie była to współpraca, to
łupieżcy słowiańscy i duńscy bardzo chętnie korzystali z zaan-
gażowania obrońców gdzie indziej. W takiej sytuacji obrona
ziem spoczęła na barkach książąt (herzogów). W obliczu
stałego zagrożenia granic nie godzili się oni na opuszczenie
z wojskami własnych księstw w obronie innych lub wysyłali
symboliczną pomoc.
Po śmierci Ludwika herzogowie zorganizowali wielki zjazd
feudałów Niemiec w Forchheim. Na zjeździe stawili się nie
tylko feudałowie, ale również masy rycerstwa. Królem wybrano
Konrada z Frankonii. Elekcja ta była praktycznie ostatnim,
zgodnym aktem współpracy możnych. Wybuchły swary i nie-
długo faktyczne rządy Konrada ograniczyły się do Frankonii
i Turyngii. Saksonia miała swojego księcia Ottona. W 912
roku, książę ten, leżąc na łożu śmierci, przekazał władzę
w ręce syna Henryka — wbrew woli króla Konrada. W Szwabii
i Bawarii było podobnie. Zrozumiałe więc, że użerający się
z książętami król nie odniósł żadnych sukcesów w wojnie
z Węgrami. Konrada stać jednak było na królewski gest. Gdy
19 Z Antapodosis L u d p r a n d a , cytat za A. N a w r o c k i , Szamanizm
1
SŁOWIAŃSZCZYZNA ZACHODNIA W X WIEKU
2
Relacja Ibrahima ibn Jakuba z podróży do krajów słowiańskich w prze-
kładzie al-Berkiego, tłum. T. Kowalski, MPH.
KRÓLA HENRYKA MARSZ NA WSCHÓD 3
6
„W wielu rodzinach szczupłość posiadanego gruntu sprawia, że bracia
i kuzyni muszą żyć we wspólnocie, jak chłopi. Pewien mały zamek, około
roku 1050, liczy sobie 31 współwłaścicieli, parsoniers. Można sobie wyobrazić,
jak miła panowała tam atmosfera!", P. Z u m t h o r, Wilhelm Zdobywca, tłum.
Z. Jaworski, Warszawa 1994, s. 52.
czyli miecza, bywał ogromnym wyrzeczeniem. Na szczęście
mieli zapobiegliwego króla. On wiedział jak zagospodarować
setki i tysiące silnych, młodych ludzi, bez ujmy dla ich
godności, przy tym z korzyścią dla państwa. Pod tym wzglę-
dem u Henryka nic się nie marnowało. Znalazł im miejsce,
obiecał i dał ziemię na wschodzie, tworząc nową kategorię
rycerstwa — ministeriałów, ludzi zależnych tylko od króla.
Można zastanowić się chwilę, czy ustalenia zjazdowe objęły
zagadnienie głównych kierunków uderzeń, czy też zależało to
tylko i wyłącznie od króla Henryka. Przecież jednoczesne
uderzenie wszystkimi nawet siłami wzdłuż całej granicy, swoiste
natarcie frontalne, byłoby błędem nie tylko taktycznym ze
względu na rozproszenie sił, ale i strategicznym — podzieleni
Słowianie zaczęliby niechybnie jednoczyć się wobec jednozna-
cznego, a jasno określonego zagrożenia. Strefy wpływów były
oczywiste — plemiona czeskie to sprawa Bawarii i Szwabii,
serbskie — południowej Saksonii, Turyngii i Frankonii, Wielec-
kie i obodrzyckie — Saksonii północnej. Ten równoleżnikowy
podział nie był obowiązkowy, ale odległości zawsze odgrywały
kluczową rolę w prowadzeniu wojen. W tym przypadku, żeby
należycie wykorzystać posiadaną przewagę, należało albo
synchronizować działania odrębnych grup wojskowych, albo też
odpowiednio koncentrować siły. Głos decydujący należał w tym
zakresie do króla Henryka, jako inicjatora przedsięwzięcia.
Musiał przekonać jednak herzogów do swojej koncepcji, co
całkiem łatwe nie było, gdyż od tego, gdzie zostanie skierowany
główny wysiłek militarny, zależały zyski bądź straty hrabstw
graniczących bezpośrednio z teatrem działań wojennych. Tu
zdecydowały czynniki obronności i kontynuacja dotychczaso-
wych konfliktów zbrojnych.
21
Tu należy krótko omówić przyczyny buntów Wichmana i Ekberta. Była
już mowa o zazdrości starszego Wichmana wobec godności margrabiego,
osiągniętej przez jego brata Hermana. Wichman senior szybko zrozumiał
swój błąd i przeprosił króla. Gdy zmarł ok. 945 roku, Herman położył ponoć
rękę na bratnich dobrach, zostawiając bratankom Wichmanowi i Ekbertowi
jakieś ochłapy — co nie musi odpowiadać w pełni prawdzie. W każdym razie
Wichman junior nie był tak tolerancyjny jak jego ojciec i gdzie mógł,
szkodził stryjowi z całych sił. I jeśli Herman zajmował jakąś stronę
w konflikcie, można było przyjąć z całą pewnością, że Wichman stanie po
przeciwnej.
w ogóle czekał na odpowiedź Nakona czy Stoigniewa. Z na-
strojów słowiańskich musiał sobie zdawać sprawę. Szybko
przyszło mu zbierać owoce swojej zawziętości i buty. Spro-
wokowani najazdem, upokarzani już wcześniej Obodryci przy-
gotowali starannie wyprawę wojenną. Tuż po 15 kwietnia
armia słowiańska, dowodzona według Widukinda przez Wich-
mana (prawdopodobnie korzystano z jego rad, a dowodził kto
inny), wkroczyła do Saksonii. Herman nie miał dość sił, aby
ją powstrzymać, ani też przyjść na pomoc oblężonemu wkrótce
miastu „Cocarescemiorum". Radził poddać miasto. Warunki
kapitulacji były łagodne dla oblężonych, co nie podobało się
wojownikom słowiańskim, gotowym do łatwego szturmu,
gwałtów i łupów. Jeden z nich „rozpoznał" swoją niewolnicę
w żonie Sasa i usiłował ją zatrzymać. Niemiec zabił nachalnego
Słowianina, co stało się sygnałem do rzezi. Słowianie wybili
wszystkich dorosłych mężczyzn, a kobiety i dzieci uprowadzili
w niewolę. Nie był to zapewne koniec działań wojennych, ale
jakie dalsze straty spowodował rajd Obodrytów i jak daleko
sięgnął, nie wiadomo. Bo w to, że wycofali się po łatwym
sukcesie w „Cocarescemiorum", należy wątpić. Sytuacja była
na tyle poważna, że w czerwcu przybył z Bawarii król Otto.
Do walk przystąpili bowiem Wieleci.
Ledwo król zdołał zorientować się w sytuacji, gdy w początku
lipca musiał jechać z powrotem do Bawarii, gdyż zmaterializo-
wał się oczekiwany najazd Węgrów. Widukind mówi, że król nie
wziął ze sobą rycerstwa z Saksonii, ze względu na wojnę ze
Słowianami. Myślę, że nie do końca odpowiada to prawdzie.
Zagrożenie węgierskie zawsze traktowano priorytetowo, znacz-
nie poważniej niż słowiańskie. Otto mógł zabrać ze sobą wojsko
z zachodnich hrabstw Saksonii. Sił pieszych do obrony grodów
i zamków było dosyć, natomiast po bagnach i gęstych lasach
ciężko było uganiać się pancernym jeźdźcom za lekko zbrojną
piechotą słowiańską, notorycznie uchylającą się od bitwy.
Potrzebni byli za to na południu, gdzie nie sprawdzały się inne
formacje wojskowe. Jeśli nie powstrzymano by Węgrów
w Bawarii, należało liczyć się z ich szybką obecnością
w Saksonii. Wtedy Słowianie zyskaliby okazję do wzięcia
odwetu na Sasach. Dlatego uważam, że Otto zabrał ze sobą
jakieś poważne oddziały saskie, choćby jako eskortę. Wydał
przecież rozkazy, by wszyscy lennicy przyprowadzili posiadaną
konnicę na granice Bawarii i Turyngii. Na czele tysiąca
pancernych dołączył tam nawet Bolesław Srogi.
W czasie, gdy król poszedł na Węgrów, nastąpiły starcia
Wieletów z komesem Teodorykiem. Teodoryk spalił jakiś
gródek słowiański, być może ścigając jakichś zbójców. Sam
przez to znalazł się w położeniu ściganego i stracił około
pięćdziesięciu ludzi. Zapachniało w Saksonii inwazją wielecko-
-obodrzycką, ludność zamknęła się w punktach umocnionych,
ale nic takiego nie nastąpiło. Możliwe, że starszyzna słowiańs-
ka ochłodziła rozpalone głowy — tyle razy Węgrzy najeżdżali
kraje niemieckie, wywołując nadzieje wśród Słowian, a nic
nie ulegało zmianie. Zdawano sobie sprawę z dysproporcji sił,
więc niepotrzebnej walki należało uniknąć. Trzeba czekać na
wynik wojny węgierskiej. Jeśli Otto przegra, będzie skłonniej-
szy do ustępstw. Jeśli zaś wygra, nie należy dawać mu
większych powodów do zemsty.
Thietmar pisze, że Otto zdołał zebrać zaledwie osiem
„legionów", co oznaczało pięć do ośmiu tysięcy wojowników.
Ale nie byle jakich — osiem tysięcy jazdy pancernej.
Armia pomaszerowała pod oblężony już przez najeźdźców
Augsburg, gdzie biskup Ulryk dzielnie walczył i rozpaczliwie
modlił się o pomoc.
Węgrzy wyszli na spotkanie maszerujących wojsk. Na
polach obok rzeki Lech, blisko Augsburga, rozegrała się jedna
z ważniejszych bitew średniowiecznych. Z badań historyków
wynika, że Otto podzielił swe wojsko na kilka oddziałów,
prawdopodobnie pięć i całkowicie panował nad sytuacją,
dzierżąc w dłoni włócznię św. Maurycego. Thietmar i Widu-
kind mówią o dwudniowych zmaganiach, lecz faktycznie
bitwa rozegrała się jednego dnia, 10 września 955 r. Węgrzy
słabo rozpoznali siły i ugrupowanie wojsk niemieckich.
Czołowe oddziały Bawarów i Szwabów wzięli za siły
główne, tymczasem za plecami tego rycerstwa, ustawionego
ławą, były jeszcze trzy kolumny marszowe, rozciągnięte
w głąb. Podjęli swoje zwyczajne działania bojowe, czyli
ostrzał z łuków i próby rozluźnienia szyków wroga. Silna
straż przednia Niemców postąpiła zgodnie z zaleceniami
poprzedniego króla Henryka — przeczekała ostrzał i ruszyła
do natarcia. Węgrzy z łatwością oskrzydlili te oddziały
swymi grupami zasadzkowymi, lecz tym razem nie zdołali
zacisnąć „cęgów" na ich tyłach — z głębi ugrupowania
wyszły szarże ottońskich „legionów" odwodowych. Prawe
skrzydło węgierskie, mające sporo miejsca na manewrowa-
nie, po zażartym boju musiało ustąpić. Lewe, skrępowane
rzeką Lech, nie miało miejsca na uniki, czy nawet cofnięcie
się, gdyż za ich plecami trwał bój centralnych oddziałów obu
stron. Otto rzucił do walki ostatnie swe oddziały — Cze-
chów Bolesława. Przełamano opór w środku, odcinając
prawe skrzydło węgierskie i odpychając je od reszty szyku.
Tym samym wojska węgierskiego centrum zostały prze-
skrzydlone przez oddziały Niemców. Aby uniknąć klęski,
Węgrzy musieli się cofnąć. Za nimi był jednak gród Augs-
burg i rozlewiska wezbranej rzeki Lech. Dużą część sił
węgierskich okrążono, stłoczono i przyparto do rzeki. W ta-
kiej walce nie mieli już najmniejszych szans z pancernymi
jeźdźcami Ottona.
Węgrzy ponieśli bezprzykładną klęskę. Wszystkich jeńców,
jakich wzięto do niewoli, powieszono, w tym dwóch dowód-
ców węgierskich, książąt Lehela i Bulcsu. Nie obyło się bez
strat po niemieckiej stronie, o czym świadczy śmierć królews-
kiego zięcia, niedawnego buntownika, Konrada Czerwonego.
Uradowane wojsko obwołało Ottona imperatorem. Ale nie był
to koniec działań wojennych w tym roku. Prosto z Bawarii
król udał się z wojskami na słowiańską północ, gdzie sprawy
niemieckie przedstawiały się całkiem źle.
Słowianie wysłali do króla poselstwo raczej nie żądając,
lecz prosząc o uznanie w nich partnerów do rozmów. Godzili
się na płacenie trybutu, lecz chcieli ten trybut zbierać sami,
rządzić się własnymi prawami i żyć według własnych obycza-
jów. Otto odrzucił wszystkie te postulaty. Nie po to przecież
wojsko obwołało go imperatorem na Lechowym Polu, by
teraz ustępował zuchwałym i wiarołomnym barbarzyńcom
pogańskim! Uznanie słowiańskich żądań podważałoby pod-
stawy prawne władzy Niemców w kraju Stodoran. Poza tym
nikt w historii nie podejmował szczerych pertraktacji pokojo-
wych ze zbuntowanymi niewolnikami, a w ten właśnie sposób,
nie inny, traktowano Słowian. Otto nie był wyjątkiem. Samo
odezwanie się doń bez przyzwolenia mógł uznać za obraźliwe,
nie mówiąc już o jakichś „życzeniach".
Postępowanie Słowian świadczy tym razem o większej
dojrzałości politycznej. Z działań o charakterze w dużej części
rozbójniczym, próbowali uczynić coś wyższego, walkę o uzna-
nie w randze księstw lennych, takich jak Lotaryngia czy
Czechy. Natomiast Niemcy nie wysilali się na uzasadnienia
prawne. Otto miał w planach utworzenie dla ziem słowiańskich
arcybiskupstwa (co obiecał Panu Bogu przed decydującym
starciem z Węgrami) i odpowiedniej liczby biskupstw, a to
było możliwe tylko poprzez utrwalenie władzy Niemców.
Zażądał od posłów słowiańskich pokrycia strat spowodowa-
nych przez dotychczasowe działania wojenne i powrotu do
stanu prawnego sprzed zamieszek. Przy okazji ogłosił grafów
Wichmana i Ekberta banitami, co dla prżebiegu dalszych
działań wojennych nie miało żadnego znaczenia. Wydano
rozkazy mobilizacyjne — znów lennicy musieli przyprowadzić
swoje siły zbrojne. Ponownie w wojnie po stronie niemieckiej
wziął udział Bolesław Srogi. Król nie zaniedbał możliwości
rehabilitacji i zabrał syna Ludolfa na wojnę.
Jesienią wielka armia niemiecka pod osobistym dowó-
dztwem króla weszła na ziemie Wieletów. Po przeciwnej
stronie zebrały się wojska koalicji wszystkich plemion
Słowiańszczyzny północnej, a dowództwo sprawował książę
obodrycki Stoigniew. Niemcy dążyli do rozstrzygającego
starcia w otwartej bitwie, pozwalającego na pełne wykorzy-
stanie posiadanych przewag. W początkowej fazie Słowianie
starali się uniknąć takiego starcia, opóźniali niemiecki
pochód, jednak nie było to planowane wciąganie przeciwnika
w zasadzkę, ale konieczność ustąpienia przed silniejszym
wrogiem. Inaczej nie można tego określić, gdyż Niemcy
doszli do północnych krańców ziem Wieleckich. Wreszcie
w kraju Chyżan dali się wprowadzić na drogę, biegnącą
wzdłuż bagnistej rzeczki Rzeknicy. Tam Słowianie ob-
warowali bród, nie przepuszczając dalej najeźdźców. Gdy
Niemcy chcieli wracać, zobaczyli gęste przesieki w lasach
i na drogach. Wielka armia znalazła się w potrzasku. Nie
można było wyprawić się po jedzenie dla ludzi i paszę dla
koni, nie ryzykując zniszczenia oddziałów furażerów. Nie
dawało się przebić przez przesieki, gdyż broniono ich
skutecznie. Każda taka akcja pochłonęłaby wiele daremnych
ofiar, ze względu na brak miejsca do rozwinięcia skutecznego
natarcia. Nawet tradycyjne zwarte, okryte tarczami szyki
piesze grzęzły w plątaninie pni i konarów, rozluźniały się,
a łucznicy słowiańscy praktycznie nie marnowali wtedy strzał.
Trudno przecież nie trafić z dwudziestu kroków, będąc dla
gramolącego się przeciwnika niewidocznym. Pozostało jedyne
wyjście z beznadziei tej swoistej wojny pozycyjnej — krwa-
wy atak na przeprawę. I tam nie było miejsca dla rozwinięcia
natarcia, a Słowianie mieli czas na skuteczne umocnienie
swojego brzegu. Ale chyba lepsze to, niż umrzeć z głodu
i chorób... Armię niemiecką uratował pomysłowy margrabia
Gero. Nawiązał pozorne rozmowy układowe przez Rzeknicę
ze Stoigniewem. Warto posłuchać, jak mówił o tym w starej,
solidnej polszczyźnie Józef Widajewicz: „Gero wyraził
zdumienie, iż Stoigniew odważył się na walkę z samym
królem niemieckim; co innego było — zdaniem jego — po-
tykać się z pierwszym lepszym grafem niemieckim, a co
innego ze zwierzchnikiem ich wszystkich! «Dajcie nam
przejść przez rzekę, albo sami przyjdźcie do nas, aby
waleczność wojowników okazała się w otwartem polu».
Stoigniew (...) wyśmiał Gerona, jego króla i całe niemieckie
wojsko, poczem odrzucił wysuniętą propozycję. Była to
bardzo upokarzająca sytuacja dla wsławionego niejednem
zwycięstwem margrabiego. Widząc, iż na tej drodze niczego
nie wskóra, wybuchnął na odchodnem następującą groźbą:
«jutrzejszy dzień okaże, czy ty i twój lud jesteście silni, czy
nie, nie wątpię bowiem, że jutro będziemy mieli możność
zetrzeć się z wami!»" 2 2 .
Od rana następnego dnia Niemcy wyraźnie przygotowywali
się do bitwy, przez co rozumiano w obozie słowiańskim
ich szturm na przeprawę. Tymczasem Gero dogadał się
wcześniej z Ranami, słowiańskimi mieszkańcami Rugii. Choć
badacze mówią o ich obecności przy wojsku Ottona, moim
zdaniem wątpliwe jest, by pobratymcy przepuścili wojsko
jawnych zdrajców sprawy słowiańskiej, aby mogło ramię
w ramię z Niemcami niszczyć ziemie Wieletów. Aby cała
akcja powiodła się, musieli zdradzić w decydującym mo-
mencie. Rankiem 16 października 955 roku, w odległości
mili od obozu, tam gdzie Ranowie mieli swój odcinek
do pilnowania, Gero zbudował przy ich pomocy trzy mosty.
Gdy były już gotowe, pchnięto gońca z wiadomością do
króla. Ten natychmiast wysłał swoją jazdę pancerną do
Gerona. Słowianie zbyt późno zorientowali się o zdradzie
i całym podstępie, ich piesze wojsko, gotowe do walki
przy przeprawie, musiało pobiec do niemieckich mostów
znacznie dłuższą drogą, niż konni przeciwnicy. Dobiegli
za późno, w rozluźnionym szyku, zmęczeni drogą. Niemiecka
jazda pancerna rozbiła ich jednym uderzeniem. Wojsko
słowiańskie uległo panice, choć można było uporządkować
szyki i wycofać ponosząc wprawdzie duże straty, lecz nie
klęskę, ale tłumy wojowników nie dały nad sobą zapanować.
22
J. W i d a j e w i c z, Wichman, s. 23.
Stoigniew, czekający wśród nielicznej jazdy słowiańskiej na
wynik starcia, zobaczył z pagórka, co się dzieje, i postanowił
się wycofać (Widukind mówi o tchórzostwie). Jego decyzja
przyczyniła się tylko do powiększenia zamieszania. Wkrótce
nikt już nie myślał o walce, tylko o ucieczce. Część Słowian
schroniła się w obozie, który zdobyto jeszcze tego samego
dnia. Bitwa, a raczej rzeź, trwała do późnej nocy. Pościg
Niemców był zażarty i bardzo krwawy. Stoigniewa dopadł
w lesie rycerz Hosed i po krótkiej walce z pozbawionym broni
i zmęczonym w innych, wcześniejszych starciach przeciw-
nikiem, zabił go. Obdarł zwłoki z pancerza i uciął głowę.
Następnego dnia głowę Stoigniewa wystawiono na pobojo-
wisku, a obok niej przystąpiono do ścinania jeńców. Różnie
odczytywano dane o ich ilości — jedni kopiści zanotowali 70,
inni 700. Wielkość bitwy, liczba zaangażowanych sił po obu
stronach i jej gwałtowny przebieg pozwalają na przyjęcie tej
drugiej wielkości, choć jej zażartość przemawia za pierwszą,
gdyż jeńców, być może, nie brano. Głównemu doradcy
Stoigniewa obcięto ręce i nogi oraz wyłupiono oczy. Okale-
czony kadłub rzucono na stos trupów.
Po tej klęsce opór Słowian załamał się. Zmuszono do
płacenia trybutu wszystkie plemiona Wieleckie i obodryckie.
Ale na pewne ustępstwa poszli też Niemcy. Przy władzy
u Obodrytów zachował się książę Nakon (nie biorący udziału
w bitwie pod Rzeknicą). Nie pozwolono mu jednak na objęcie
władzy nad całością ziem — drugą część księstwa oddano we
władanie Żeliborowi. Sytuacja była więc pod stałą kontrolą
niemiecką, zadbano o równowagę sił — zupełnie jak za
Karola Wielkiego (tytułem uzupełnienia — książęta obodryccy
nie przepadali za sobą). Wieletów natomiast usiłowano pod-
porządkować ściślej, uczynić z ich ziem jednostki terytorialne
marchii. Przez rok panował tam spokój, ale już w roku 957
rozpoczęła się następna wojna z Redarami. I choć przewaga
Niemców była bezdyskusyjna, wojna trwała jeszcze trzy lata.
W końcu zawarto odpowiednie porozumienia, gwarantujące
Pieczętowanie przymierza dwóch królów — równoprawni monarchowie
wymieniają między sobą pierścień, symbol zgody i pokoju. Ilustracja
przedstawia marzenie maluczkich i twórcy tego rysunku, żyjącego
w „żelaznym", X wieku
Wizerunek margrabiego Gerona na odcisku pieczęci. Używanie oficjal-
nej pieczęci świadczy o wysokiej pozycji jej posiadacza. Trójpaiczasty
proporzec w ręku margrabiego to znak władzy nad księstwem
Twierdza Kwedlinburg w X w. (rekonstrukcja). Kamienne gniazdo Ludol-
fingów
Grot oszczepu
z XI-XII w.
(Muzeum
Regionalne
w Cedyni)
Siekiery do rzucania
(ze zbiorów MWP
w Warszawie)
Topory z X-XII w. (ze zbiorów MWP w Warszawie)
Topory
(Muzeum
Regionalne
w Cedyni)
Miecze
z IX—XII wieku
(ze zbiorów MWP
w Warszawie).
Egzemplarze nr
3-6 mogły być
używane w czasach
Cedyni
Repliki mieczy z X w.
(Galeria Sztuki — Muzeum
Wojska Polskiego, Warszawa)
Wieletom dosyć dużą niezależność w zakresie samorządów
i polityki zagranicznej wschodniej i północnej. Widocznie
Niemcy mieli już dosyć brodzenia po bagnach i jałowego
oblegania dobrze przygotowanych do wojny twierdz. Zadowo-
lono się trybutem, nie wiadomo jednak, jak wysokim.
Po pacyfikacji Połabia król Otto w 961 roku udał się do
Włoch, by spełnić życiowy cel, jak niegdyś Arnułf z Karyntii.
Berengara i jego rodzinę oblegano na górze św. Leona koło
San Marino przez dwa lata. W międzyczasie, 2 lutego 962 r.
w zajętym przez niemieckie wojska Rzymie odbyła się
koronacja cesarska Ottona i jego żony, Adelajdy. Następnie
cesarz ruszył podbijać dalsze ziemie Italii.
W tym czasie margrabia Gero podjął — jak się później
okazało — swoją ostatnią wielką akcję zdobywczą. Tym
razem celem były ziemie plemion wschodnioserbskich,
czyli Łużyczan, Słupian i Milczan. Do wojny przystąpiono
po starannych i wszechstronnych przygotowaniach. Osa-
motniono politycznie wybrane do podboju plemiona, gdyż
nie słychać, aby ktoś ruszył im z pomocą. Natomiast
celem wojny nie było uzyskanie trybutu, a trwałe opanowanie
terytoriów, z ich wszystkimi zasobami. „(...) Prezes Gero
potężnie zwyciężył Słowian zwanych Łużyczanie i zmusił
ich do zupełnej niewoli, jakkolwiek sam odniósł ciężką
ranę, stracił bratanka, męża najlepszego oraz innych bardzo
licznych szlachetnych mężów" 2 3 .
Zamiary margrabiego powiodły się w sensie zysków tery-
torialnych. Opanowano kraj Łużyczan w' przeciągu roku.
Wpływy niemieckie sięgnęły aż rzeki Bobra do ziem Dziado-
szan, było to więc wielkie zwycięstwo. W dziedzinie życia
osobistego margrabia poniósł jednak klęskę. W czasie tej wojny
zginął jego bratanek, jak można przypuszczać — namaszczony
przez stryja na spadkobiercę, bowiem syn margrabiego, Zygfryd,
nie żył już od czterech lat. Sam Gero został ciężko ranny, jak się
23
W i d u k i n d z K o r w e i , Dzieje saskie, księga III, rozdz. 67, tłum.
H. Łowmiański.
przypuszcza — zatrutą strzałą. Te wydarzenia dobrze ilustrują,
jak zacięta musiała być walka Łużyczan, skoro w śmiertelnym
zagrożeniu znaleźli się głównodowodzący armii niemieckiej.
Straty wojskowe nie ograniczyły się zapewne do kadry dowód-
czej. Pośrednio o okrucieństwie walk świadczy też trwałe
opanowanie terytorium w ciągu jednego roku. Widocznie
wszystkich, którzy mogliby stawiać w przyszłości opór, czyli
klasę średnią (w dzisiejszym rozumieniu tego sformułowania,
ta najwyższa jakoś mogła się dogadać lub miała gdzie uciekać)
skutecznie eliminowano. Gero wrócił więc z wyprawy zwycięz-
cą, ale na tarczy. Po zaleczeniu ran margrabia zajął się
własnym sumieniem. „Gero, ojczyzny obrońca, ciężko do-
świadczony śmiercią jedynego syna, sławnego Zygfryda, podążył
do Rzymu i tu ten wysłużony w boju starzec złożył swą broń
zwycięską przed ołtarzem pierwszego z apostołów, św. Piotra.
Otrzymawszy następnie od władcy apostolskiego ramię św.
Cyriaka, oddał się w służbę Bogu wraz z całym majątkiem.
Po powrocie do kraju wybudował klasztor w gaju noszącym
nazwę od jego imienia" 2 4 .
Żeński klasztor św. Cyriaka w Gernrode jest jednym z lepiej
zachowanych, kompleksowych zabytków sztuki romańskiej
na terenie Niemiec. Dla współczesnych był świadectwem
chwały Gerona. Czy zapewnił mu wieczne zbawienie, czy
wystarczył na odkupienie win — nie wiadomo.
24
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, II. 19, s. 68-70.
do wzbogacenia się kosztem słabszych sąsiadów. Pech chciał,
że nie potrafili wykształcić u siebie w porę „tendencji
jednościowych", że wykształcili za to swoisty rasizm między-
plemienny, że ich horyzonty światowe kończyły się w odleg-
łości równej czterem kilometrom od ich ziemianek, chat czy
gródków. Ten sam pech spowodował, że u Niemców pojawili
się Henryk i Otto, obaj inteligentni, pozbawieni skrupułów,
dobrzy organizatorzy i szczęśliwi wodzowie, potrafiący wy-
znaczyć sobie dalekosiężne cele i konsekwentnie zmierzający
do ich osiągnięcia. Wolnych Słowian widzieli jako zbiór
warchołów, groźny przez skłonność do awantur, grabieży
i niszczenia. Jednocześnie znali Słowian z własnych dóbr
rozrzuconych po Saksonii, Turyngii i nawet Frankonii — pra-
cowitych prostaków, pokornych, wtłoczonych raz na zawsze
w formy feudalnego porządku. Istniejące niedaleko federacyjne
państwo Wieletów, gdzie było wiele elementów demokracji
sterowanej, w dodatku przez pogańskich kapłanów, musiało
działać na królów reprezentujących mocno centralny system
sprawowania władzy bardzo drażniąco. Jaki to przykład dla
tych Słowian, którzy ryli ziemię i siali zboże w okolicy
Magdeburga, a nawet dalej jeszcze na zachód? Ludzie mówiący
tym samym językiem, wykonujący nawet te same czynności,
żyjący o kilka dni dalej na wschód — byli wolni. W razie
potrzeby bronili tej wolności, bili wrogów. Ginęli też — praw-
da, ale sami decydowali, czy mają się bić, czy nie. Dzięki
temu mieli proste plecy. Tym właśnie można wytłumaczyć
szczególną nienawiść Ottona do Redarów, czyli do Wieletów.
Tym też można wytłumaczyć szczególną nienawiść Wieletów
do jedynowładców.
Można jednak powiedzieć, że wojna totalna uczyła Słowian
połabskich jedności. Była to nauka opłacona krwią, a często
daremna i zmarnowana. W każdym podboju niemieckim
uczestniczyły wojska słowiańskie. Pod słowem „trybut" krył
się, oprócz przymusu danin, obowiązek dostarczania pomocy
wojskowej. Było to tak naturalne, że kronikarze nie pisali, iż
Słowianie wspierali Niemców, tylko traktowali te oddziały
jako niemieckie (przeważnie dowodzone przez Niemców).
Byli też możni słowiańscy, odnoszący duże korzyści z pod-
bojów niemieckich. Bolesław Srogi pokonał przecież jakiegoś
księcia słowiańskiego, któremu nie pomógł legion łotrowski.
Spektakularna zdrada Tęgomira to objaw współpracy nie
wymuszonej, lecz kupionej. Thietmar pisze o ulubieńcu Ottona I,
Kuchawicu, panującym w Zwiękowie w kraju Chudziców 25.
Kilkadziesiąt lat później całkiem sporo Słowian miało godność
rycerską, a nawet wyższą. Pewien Dobromir musiał być
w interesujących nas czasach jakimś ważnym młodzieńcem.
Być może dochował się już córki Emnildy, dla której w przy-
szłości Bolesław tzw. Chrobry z polecenia ojca stracił głowę.
Można raz jeszcze wybiec w przyszłość i powiedzieć, że
niejaki rycerz Henryk uratował życie cesarzowi Ottonowi II
we Włoszech. Henryk, czyli Żelenta, jak to tłumaczył Thiet-
mar 26. Zbyt wiele tych przypadków, by zaprzeczyć współpracy
Słowian z Niemcami. Łatwo znaleźć wytłumaczenie — zawsze
ludzie mają wzgląd na własne dobro. W trudnej sytuacji byli
ci, którzy chcieli walczyć do ostatka. W jeszcze trudniejszej
znalazła się prosta ludność, której przyszło znosić wszelkie
szykany zdobywców i przedsiębiorczych pobratymców.
Otto I na zdobytych ziemiach zaprowadzał formy porządku
feudalnego. Zorganizował arcybiskupstwo w Magdeburgu
i pięć podlegających mu biskupstw: wspomniane już dwa
w Brennie i Hobolinie dla ziem Stodoran i (w przyszłości)
Wieletów oraz aż trzy dla Serbów: Życz (Żytyce), Merseburg,
Miśnia. Niestety — działalność apostolska była stawiana na
ostatnim miejscu przez nowych biskupów, choć Otto mianował
jednego autentycznego apostoła. Mnich Bozo był wcześniej
duszpasterzem w Żytycach, gdzie „na gruncie przez siebie
wykarczowanym (...) wybudował on z kamienia świątynię
Pańską, którą następnie poświęcił. (...) Ponieważ przez wy-
25
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a. Kronika, II.38, s. 100.
26
Tamże, 111.21, s. 138.
trwale głoszenie nowej wiary i udzielanie chrztu pozyskał na
Wschodzie niezliczone rzesze dla Chrystusa, przeto tak się
spodobał cesarzowi, że ten dał mu do wyboru trzy mające
powstać biskupstwa: w Miśni, w Żytycach i w Merseburgu.
Z tych wszystkich wyprosił sobie u cesarza diecezję mer-
seburską, jako że ta była najspokojniejsza (...)" 27 . Nie ma
potrzeby wątpić w to, że Bozo został biskupem dla swych
apostolskich zasług. Należał do nielicznych łagodnych pasterzy
tego czasu, którym zależało na krzewieniu wiary. „Aby
łatwiej nauczać powierzone swej pieczy owieczki, biskup
Bozo spisał słowo Boże w języku słowiańskim i polecił im
śpiewać Kyrie eleison, wskazując na wielki płynący stąd
pożytek. Ci nierozumni Słowianie jednak przekręcili te słowa
gwoli szyderstwa na pozbawione sensu «ukrivolsa», co w na-
szym języku znaczy: «w krzu stoi olsza». Dodawali przy tym:
«Tak powiedział Bozo», gdy tymczasem on mówił inaczej" 2 8
— gorszy się późniejszy o ponad pokolenie biskup tegoż
samego Merseburga, Thietmar... Mimo że zacytowany frag-
ment komentowano wielokrotnie, dołożę do tego swoje. Nie
da się zaprzeczyć, że w końcu obrócono ludność słowiańską
w chrześcijan. Nie opłacało się żyć w pogaństwie, mając
chrześcijańskich panów. Ale w czasach Thietmara zapał do
nowej wiary był prawdopodobnie równy temu z epoki biskupa
liczona, na Kyrie eleison ludność reagowała chyba podobnie.
Jakże żałośnie wygląda ten wysiłek misjonarski w porównaniu
z dziełem Cyryla i Metodego, którzy wcześniej co nieco
przetłumaczyli na słowiański! Gdy za sprawą duchowieństwa
niemieckiego przepędzano z Moraw uczniów greckich apos-
tołów, opuściło kraj 200 ludzi. Ilu uczniów słowiańskich miał
Bozo, który na użytek ludności przetłumaczył całkowicie
abstrakcyjną pieśń? Pewnie więcej, niż kronikarz Thietmar,
który nie wysilał się na tłumaczenia, a nie pochwalił się
w ciągu całej kroniki ani jednym uczniem.
27
Tamże, II.36, s. 100.
28
Tamże, II.37, s. 100.
Może w innych warunkach Bozo odniósłby większe sukcesy.
Niewątpliwie w porównaniu z innymi duchownymi jego siew
przynosił jakiś plon. Ale trzeba zauważyć, że wybrał sobie
Merseburg, gdzie było najspokojniej. Wszak wcześniej osiedliły
się tam rzesze chrześcijan, reprezentantów nowej wiary, z zada-
niem: „bić Słowian, na ile starczy im odwagi". Wysłanie w takie
miejsce gołębia Bozona, to żart. Normy życia duchowego były
na podbitych ziemiach zupełnie inne, nie licujące z usposobie-
niem apostolskim Bozona. Mierzyły się bardzo materialnie
i politycznie. W związku z akcją kościelną cesarza pięciu ludzi
z możnowładztwa zyskiwało możliwość awansu do godności
biskupich, za co musieli być wdzięczni protektorowi. Tym
samym dla feudałów świeckich powstawała przeciwwaga.
Niestety — łączyło się to z dodatkowym obciążeniem ludności
słowiańskiej. Daniny na komesów i rycerzy były ustalone na
wysokim poziomie, a uposażenie biskupów miało stanowić jedną
dziesiątą część tych trybutów. Nikt nie godził się zapewne na
uszczuplenie własnych dochodów, więc poddani ponosili dodat-
kowe koszty funkcjonowania obcej władzy. Co tam się działo
w tych biskupstwach, wiemy od Thietmara, który niechcący
uchylił nieco drzwi. Przy okazji buntu Słowian w 983 roku
opisuje ich ekscesy dotyczące zbezczeszczenia zwłok biskupa
Dodila. Dodaje przy tym, że dostojnika udusili wcześniej swoi.
Przez tych swoich należy rozumieć świtę biskupią, w skład której
nie wchodzili przecież Słowianie 29 .
Jak układały się stosunki między Słowianami a Niemcami
na terytoriach podbitych, świadczy też pewne anegdotyczne
zdarzenie, późniejsze wprawdzie o dwieście lat, ale bardzo
charakterystyczne. Otóż pewien stary Słowianin stracił wzrok.
Mógł go łatwo odzyskać. Wystarczyło udać się do miejsca
pochówku cesarza Henryka II, ogłoszonego świętym i dotknąć
nagrobka, by być uzdrowionym — dla Henryka II jakaś
ślepota to drobnostka. Znaleźli się życzliwi ludzie, gotowi
pomóc starcowi i podprowadzić go na odpowiednią odległość
29
Tamże. III. 17, s. 132.
do cudownej osoby. Ten oburzył się i głośnym krzykiem
oznajmił, że jako Słowianin przez całe życie nie zaznał
niczego dobrego od Niemców, tylko wielu bolesnych krzywd.
Nie chce więc na sam koniec życia zawdzięczać czego-
kolwiek jakiemuś Niemcowi. A cesarz Henryk był przecież
Niemcem „i nigdy nie wyświadczył żadnego dobra moim
współplemieńcom!" 30 .
Wypada nieco sprostować tę surową ocenę postaci Henryka II.
My wiemy, że należał do nielicznych władców, troszczących
się o ludzi prostych, w tym o Słowian. I choć troska ta
wypływała z obawy o uszczuplenie dochodów z dóbr feudal-
nych, skąd na skutek złego traktowania i nieustannych
wojenek feudałów kmiecie masowo uciekali, była zawsze
troską. Żyjący półtora wieku później starzec słowiański nie
musiał o tym wiedzieć, a miał zupełnie inne doświadczenia
całego, długiego życia.
Cesarz Otto I w 965 r. powrócił na chwilę do Niemiec, by
zająć się ich wewnętrznymi sprawami, czyli wypełnić obietnice
założenia arcybiskupstwa w Magdeburgu i uporządkować
spadek po zmarłym przyjacielu, margrafie Geronie. Sprawy
włoskie okazały się jednak zbyt skomplikowane, wymagały
obecności cesarza na miejscu wydarzeń. Zaszła nawet koniecz-
ność wymiany papieża. W 966 roku podjął więc on następną
podróż do Włoch, tym razem biorąc ze sobą syna, Ottona. 25
grudnia 967 roku dokonano koronacji cesarskiej tego młodzień-
ca w Rzymie, rozpoczynając prawie jednocześnie starania
o pozyskanie stosownej dla jego godności małżonki, najlepiej
córki cesarza z Konstantynopola.
Starania uwieńczyło tylko połowiczne powodzenie. Cesarz
„wysłał natychmiast naszemu cesarzowi za morze wprawdzie
nie tę dziewicę, której żądał, lecz swoją krewniaczkę Teofano,
wraz ze wspaniałymi darami i godnym orszakiem" 31 — chwalił
się Thietmar. Słowo „natychmiast" oznaczało w tym miejscu
30
Cytat za: J. S o 11 a, Zarys dziejów Serbołużyczan, Wrocław 1984.
31
Tamże, II.15, s. 66.
rok 972 — trzeci od momentu objęcia rządów przez cesarza
Jana Dzimiskesa. Wyprawiono we Włoszech zaślubiny młodej
parze. Otto I miał wreszcie powody do pełnej satysfakcji
— w jego potomstwie połączy się dzielna krew królów
niemieckich i starożytna krew cezarów. Niestety — niedługo
trzeba było opuścić Italię, gdzie klimat tak sprzyjał zdrowiu
cesarskiemu, choć sprawy polityczne zasupłane były niemoż-
liwie. Na przełomie czerwca i lipca gońcy przywieźli z północy
budzące trwogę wieści o bitwie między Hodonem a Mieszkiem,
zakończonej niemiecką klęską. Cesarz nakazał zgodę zwaś-
nionym, póki sam nie przybędzie rozstrzygnąć sporu.
U POLAN
3
Patrz: G. Labuda, Studia nad początkami państwa polskiego, rozdział IV.
4
Tamże; oraz Pierwsze państwo polskie, Kraków 1989.
Podporządkowanie Mieszka cesarzowi nie musiało być
wynikiem sprytnych działań Gerona, lecz inicjatywą samego
Mieszka, który wykorzystał sprzyjające okoliczności do zawarcia
korzystnego, choć bardzo ryzykownego przymierza. Władca
Polan doszedł do wniosku, że lepiej zawczasu zawrzeć układ
pokojowy z potężnym sąsiadem, niż czekać na własną kolej
w podbojach. Przykład Czechów działał pouczająco. Jeśli oni nie
zdołali oprzeć się potędze Niemiec, to czy Polanie byliby
w stanie to uczynić? Ponadto do układów z Niemcami skłaniała
Mieszka sytuacja polityczna państwa. Silne Czechy wcale nie
były przyjazne Piastom — długa granica dostarczała aż nadto
powodów do wzajemnych pretensji. Wieleci, sprzymierzeńcy
Czechów, okazywali jawną wrogość Piastom, dążącym wyraźnie
do opanowania całego Pomorza (dodam, że trudno wykazać
w późniejszej historii współdziałanie Związku Wieleckiego, jako
jednostki politycznej z Polską. Pojedyncze plemiona, jak
Stodoranie za Bolesława Krzywoustego, czasem współdziałały.
Za to z łatwością można wyliczyć przypadki współdziałania
Wieletów z wrogami Polski). Plemiona pomorskie wolały
współpracę z Wieletami niż panowanie Piastów. W tej sytuacji
Mieszko czuł się otoczony przez wrogów i ich sprzymierzeńców.
Nawet jeśli był sprzymierzeńcem Łużyczan, nie sąsiadował
z nimi bezpośrednio, lecz przez plemię Lubuszan, należące do
Wieleckiej strefy wpływów, stanowiące przy tym łącznik między
czeskim Śląskiem a Wieletami. Ten właśnie sojusz przedstawiał
się jako najbardziej niebezpieczny. Dla Mieszka opanowanie
Ziemi Lubuskiej stało się sprawą podstawową. Kto bowiem na
niej stał, miał otwartą drogę w głąb Wielkopolski.
Dodatkową trudnością w tym przypadku było stanowisko
Niemców, reprezentowane przez Gerona. Niemcy od kilku-
dziesięciu lat rościli sobie pretensje do trybutu po rzekę Odrę.
Trybut ten płacili Wieleci, a więc także Stodoranie i Wkrza-
nowie, sąsiedzi Lubuszan. Lubuszanie zamieszkali na lewym
brzegu Odry prawdopodobnie również nie ustrzegli się go
w przeszłości, więc niemożliwe, by Niemcy łatwo pogodzili
się z utratą tego terytorium. Dla tych wszystkich powodów
potajemne poselstwa Niemców i Polan ustaliły kilka istotnych
szczegółów. Król Otto bawił właśnie w Rzymie, gdzie lud,
przerażony niemiecką przewagą, obwoływał go cesarzem.
Sprawę Łużyc i Lubuszan załatwił więc margrabia Gero,
cieszący się nieograniczonym zaufaniem królewskim. Na mocy
tych układów Mieszko mógł zająć ziemie plemienia Lubuszan
po obu stronach Odry. Nie za darmo jednak, choć pozyskanie
nowego sojusznika w wojnie ze Słowianami było dla Niemców
bardzo korzystne. Piast zobowiązał się do płacenia trybutu
królowi Niemiec z tej ziemi, czyli stawał się — upraszczając
— jego lennikiem. I to znów nie za darmo, gdyż zawierający
układ w imieniu króla Niemiec Gero musiał zobowiązać się do
uznania Mieszka za równoprawnego sojusznika, „przyjaciela",
czyli dać mu gwarancję nietykalności przez innych wasali króla
Niemiec. Ci inni, to oczywiście Bolesław Srogi i Wiełeci. Ile
takie gwarancje były warte, miała pokazać najbliższa przyszłość.
Ale układ był faktem dokonanym — Mieszko zadeklarował się
jako dobrowolny sojusznik niemiecki, za co wynagrodzono go
peryferyjnym skrawkiem ziemi. Gero zyskał natomiast gwaranc-
ję, że Polanie nie będą mu przeszkadzać w Łużycach, za to będą
przeszkadzać Wieletom, wkraczając na ich obszar. To była
korzyść doraźna, ale czy warto było „oddawać" Lubuszan
Mieszkowi? Otóż warto było. Oddano to, czego nie posiadano,
a w każdej chwili można było uczynić z tej ziemi nie obszar
trybutarny, ale lenno. A lenno mógł dostać ktokolwiek inny,
teoretycznie nawet jakiś zasłużony dla cesarza hrabia z Lombar-
dii we Włoszech. Ponadto zyskiwano punkt zaczepienia do
dalszych uzależnień terytoriów piastowskich. Kto miał zagwa-
rantować Mieszkowi, poganinowi, że przysięga będzie dotrzyma-
na? Wobec pogan prawo działało w bardzo ograniczonym
i wybiórczym zakresie.
WOJNA (I POKÓJ?)
11
W i d u k i n d z K o r w e i , Kronika saska, księga III, rozdz. 69, cytat
za B. M i ś k i e w i c z e m , Z dziejów wojennych Pomorza Zachodniego,
Poznań 1972.
12
Należeli do tej grupy: J. Widajewicz, A. F. Grabski. B. Miśkiewicz.
13
G. Labuda, L. Ratajczyk.
do kilkunastu szeregów. W centrum stanęły oddziały najbitniejsze
i najlepiej uzbrojone. Raczej nie wzorowano się przy tym na
ustawieniu szturmowym, stosowanym czasem przez dobrze
wyćwiczone oddziały skandynawskie, czyli tzw. świński ryjek,
gdzie szyk miał postać trójkąta, skierowanego ostrzem w stronę
przeciwnika. Takie ugrupowanie miało zastosowanie ograniczone
do ciasnych miejsc i przy mniejszej ilości zbrojnych. W tym
przypadku wystarczyło zapewnienie sobie przewagi jakościowej
w miejscu „przełamania". Prawdopodobnie grupę szturmową
stanowili Niemcy, jako najlepiej uzbrojeni, wspierani przez
wybranych wojowników słowiańskich. Tam były główne sztan-
dary, znaki bojowe, sygnałowe i dowództwo wyprawy. Jeśli
Niemcy zajęli centralne miejsce w szyku wojsk, musieli walczyć
pieszo. Konie prowadzono za szykiem bojowym i w razie
potrzeby mogli ich dosiąść i kontynuować walkę „po rycersku".
Mała liczba konnych nie uzasadniała ich użycia w pierwszej
fazie bitwy do zadań uderzeniowych, ponieważ z łatwością
wystrzelano by ich z łuków.
Wodzowie Wolinian i Redarów nie bali się przeskrzydlenia
przez szyk polski, gdyż dysponowali odpowiednią przewagą
liczebną, jak szacowali — dwukrotną. Wierzyli ponadto, że
nim Mieszkowi tarczownicy zdołają wykonać manewr oskrzyd-
lający, zostaną rozproszeni energicznym uderzeniem i przez
to znajdą się w pożałowania godnym położeniu.
Mieszko liczył, że Wieleci zaatakują pierwsi. Chodziło
właśnie o to, by sprowokować ich do natarcia, a w jakim to
uczynią szyku — nie było istotne. Po przejściu kilkuset
kroków każdy szyk ulega pewnemu rozluźnieniu. Ważne było,
by odeszli od obozowiska, w którym łatwo mogliby przejść
do obrony. Im większa odległość od obozu, tym więcej
miejsca dla manewrów konnicy. Te właśnie manewry miały
rozstrzygnąć o losach bitwy.
Wojsko Wieletów i Wolinian rozpoczęło natarcie na słab-
szego liczebnie i moralnie (jak błędnie mniemano) przeciw-
nika. Zanim nastąpiło starcie mas wojska, posypały się w obie
strony setki i tysiące strzał wyglądających groźnie, ale wobec
zwartości szyków i okrycia ich tarczami nie czyniących
poważniejszych szkód. Tarczownicy polańscy też ruszyli do
przodu, by nie przyjmować ataku w bierności, odejmującej
pewność siebie i chęć walki. Wśród bojowych okrzyków,
zlewających się w jeden wielki zgiełk, dało się słyszeć łoskot
i trzask łamanych o tarcze włóczni, dudnienie toporów i szczęk
lżejszej broni. Bitwy dużych oddziałów piechoty zawsze
charakteryzował niebywały ścisk, zwłaszcza pierwszych
dwóch, trzech szeregów. Dla nich długa broń, czyli włócznie,
miała znaczenie tylko w momencie starcia, potem jakiekolwiek
celowe ruchy były udaremnione tłokiem. Bardzo dobrze
sprawdzał się w zwarciu krótki miecz, nóż i topór. Walki nie
prowadziły tylko pierwsze, przyparte do siebie szeregi, ale
również pozostałe. Koledzy z dalszych rzędów mogli razić
włóczniami twarze, oczy i ramiona przeciwników ponad
głowami walczących. Jednak tłok powodował, że często
o wyniku starcia nie decydowała nawet sprawność w po-
sługiwaniu się bronią, ale to, kto zdołał odepchnąć przeciwnika
i zrobić sobie miejsce do zadania ciosu. Krok w tył oznaczał
początek porażki, gdyż — podobnie jak przy przeciąganiu
liny — ruchu tego już nie dawało się zatrzymać bez istotnego
wsparcia. Bardzo trudno jest wytrzymać napór tłumu ludzi,
cofając się i potykając o niewidoczne przeszkody. W takiej
sytuacji wojownicy nie myśleli o zadawaniu ciosów, tylko
o obronie i utrzymaniu równowagi. Cofanie się nabierało
przyspieszenia i powoli przeradzało się w ucieczkę, zwłaszcza
że przeciwnicy nie ustawali w nacisku i walce. Taki ruch
musiał pojawić się w polskich szeregach, był jednak kont-
rolowany przez dowództwo. W pewnym momencie, gdy
nabierał na najgroźniejszych odcinkach niebezpiecznego pędu,
dano sygnał do całkowitego odwrotu. Jednoczesne odskoczenie
od szyków wielecko-wolińskich dało możliwość uporząd-
kowania szeregów, przy czym przeciwnicy nabrali pewności,
że Polanie, w przeczuciu klęski, rzucili się do ucieczki.
Rozpoczął się pościg, głębokie i zwarte szeregi rozrzedziły się
i załamały. Na ten moment czekał Mieszko. Na umówiony
sygnał piechota stanęła w miejscu zwierając szyk i nastawiając
włócznie, a w bok i na tyły rozpędzonego wojska Wolinian
uderzyły oddziały jazdy czeskiej i polskiej. Trzeba przyznać,
że w trudnej sytuacji dowództwo pogańskie nie straciło
głowy. Straty, wywołane przez niespodziewane uderzenie,
były duże, lecz nie rozerwano szyków i nie rozproszono
wojska. Jeźdźcy zatrzymali się i musieli się cofnąć przed
najeżonymi włóczniami oddziałów, które zdążyły
stanąć w „sprawie", czyli ustawić się ciasno, przy czym
pierwsze szeregi pochyliły się lub przyklęknęły nawet, jak
to było w przypadku walki Bolesława Krzywoustego z
Pomorzanami pod Nakłem półtora wieku później 14 . Ale
bitwa była już przegrana. Piechota polska cisnęła uparcie, a
odwrót do obozu był niemożliwy — z tej strony uderzała
teraz jazda. Stanie w miejscu oznaczało przedłużanie agonii.
Pozostało wycofać się, a wolny był tylko jeden kierunek
odwrotu. Ktoś jednak musiał osłaniać odwrót, powstrzymać
napór i pościg wrogiego wojska. Wichman postanowił nie
być tym kimś i dosiadł konia. Wodzowie, czy też
wojownicy słowiańscy, dopadli do niego i wyzwali go od
tchórzy i zdrajców, za czym kryła się groźba pozbawienia
życia. Trudno było mu coś na poczekaniu wymyślić, przecież
nie mógł powiedzieć, że jedzie po pomoc do Duńczyków. Po
bardzo krótkim namyśle (walka cały czas trwała) postąpił
niczym Spartakus przed swą ostatnią bitwą — zsiadł z
konia i postanowił walczyć do końca między swoimi
żołnierzami.
Odwrót trwał dosyć długo, lecz nie miał pomyślnego finału.
W końcu, pod wieczór, przy którymś ataku, rozerwano szyk
doborowej piechoty i każdy ratował się na własną rękę.
Nastąpił zajadły pościg, przy szerokim udziale ludności
miejscowej. Co się działo z wodzami Wieletów i Wolinian nie
14
Patrz opis bitwy pod Nakłem w Kronice polskiej G a l l a A n o n i m a ,
księga III, rozdz. 1 (s. 131).
wiadomo, za to znany jest nam los Wichmana. Uciekał całą
noc, wreszcie zmęczony i samotny (straty były więc całkiem
poważne) dotarł do gospody jakiegoś Pomorzanina. Tam
kazał sobie dać jeść i pić. Posiłek jednak trwał zbyt długo.
Polska pogoń dowiedziała się o zbrojnym zbiegu. Osaczono
budynek, a kilku ważniejszych wojowników weszło do środka.
Zobaczyli rycerza w błyszczącym pancerzu i zapytali go, kim
jest. Musieli to być nie byle jacy ludzie, skoro w imieniu
księcia Mieszka zażądali od Wichmana miecza i poddania się,
obiecując, że nie stanie mu się żadna krzywda. Wichman
odmówił. Nie znaczy to, że chciał kontynuować walkę lub też
liczył na przebicie się, zdobycie konia i ucieczkę. To nie
miało żadnego sensu, był zdemaskowany, uchwycony. Droczył
się tylko ze względów godnościowych, bardzo dla niego
ważnych. Wiedział, że jako krewny cesarza jest w pełni
bezpieczny i włos z głowy mu nie spadnie. Chciał tylko
wytargować sobie jak najkorzystniejsze warunki niewoli
i zrobić mocne wrażenie na Polakach. Powiedział, że odda
broń tylko Mieszkowi, nikomu więcej. Dowódcy polscy nie
chcieli się wywyższać i ustąpili. Wyszli z budynku i wysłali
gońców, czy też sami pojechali do księcia. Nie było powodu
do pośpipchu, Wichman nie miał najmniejszych szans na
ucieczkę, a żywy stanowił większą wartość dla Mieszka niż
martwy. Niestety, właśnie dotarł w pobliże tłum łowców
łupów. Dowiedzieli się o bogatym, pancernym dostojniku
najeźdźców. Wdarli się do środka gospody i zażądali od
Wichmana oddania całej broni — miecza, hełmu, pancerza,
a pewnie i szat, i innych przedmiotów wartościowych. Wich-
man, tak dbały o swoją wojowniczą sławę, przed chwilą
odgrywający ważniaka wobec polskich dowódców, nie mógł
ustąpić przed motłochem. Wywiązała się nierówna walka.
Być może w obronie Niemca stanęli wysłannicy księcia.
W każdym razie koniec był taki, że Wichman, mdlejący
z upływu krwi, oddał miecz najdostojniej wyglądającemu
Polakowi, mówiąc: „weź ten miecz i odnieś go swemu panu,
niech go uważa za znak zwycięstwa i niech przeszłe cesarzowi,
swemu przyjacielowi, by się dowiedział, że może wyśmiać
zabitego nieprzyjaciela albo opłakiwać krewnego" 15. Potem
ukląkł twarzą na wschód i modląc się po niemiecku, zmarł.
Niektórzy historycy kwestionują to ostatnie, modlitewne
zachowanie wiecznego awanturnika, ze względu na jego
wcześniejsze wyczyny. Moim zdaniem całkowicie niesłusznie.
Średniowiecze pełne jest przykładów bardziej kontrastowych
postaci, mordujących z wyrafinowanym okrucieństwem, gwał-
cących i bluźniących przez całe życie, ale nawracających się
sprytnie w ostatniej chwili. Dogorywali wśród rozmodlonych
mnichów, z niemal zapewnionym (jak sądzili) zbawieniem.
Wichmanowi musiało być żal życia, a już tylko w Bogu mógł
pokładać nadzieję.
Działo się to 22 września 967 roku. Mieszko tryumfował.
Droga na Wolin stała przed nim otworem i zapewne skwap-
liwie z niej skorzystał. Nie był to jeszcze koniec wojny, ale
wyraźny krok naprzód w podbojach. Wieleci już nie pomagali
Wolinianom, przynajmniej nie w tak ofensywny i otwarty
sposób. Po tej kampanii Pomorze kontynentalne uznawało już
pewnie władzę Mieszka. Kłopot był tylko z fizycznym
opanowaniem wyspy Wolin i nadbrzeżnych grodów pomors-
kich. Dzieje podbojów Pomorza przez Bolesława Krzywous-
tego wyraźnie pokazały, że nawet zdobycie grodu nie ozna-
czało jeszcze trwałego opanowania kraju. Tymczasem jednak
Mieszko zbierał owoce swego zwycięstwa. Jak sobie życzył
Wichman, wysłał do cesarza jego miecz, a prócz tego całe
pozostałe uzbrojenie awanturnika. Po długotrwałej podróży
dostarczono je aż do Kapui w Italii. Otto rozpoznał broń,
wysłuchał posłania od przyjaciela Mieszka i relacji z przebiegu
bitwy, po czym wpadł we wściekłość. Podyktował list do
książąt Hermana i Teodoryka, noszący datę 18 stycznia 968
roku, z poleceniem, by natychmiast wytępili, nie szczędząc
15
W i d u k i n d z K o r w e i , Kronika saska. Opis pościgu i cytat ostatnich
słów Wichmana za J. W i d a j e w i c z e m , Wichman.
nikogo, wiarołomne plemię Redarów, wskazując tym samym
sprawców zamieszania wojennego.
Złość cesarza na wieść o bitwie Polan z Wolinianami miała
swoje dodatkowe przyczyny. Oficjalnie należało znów cieszyć
się i uśmiechać — zwycięstwo chrześcijan, sojuszników, nad
długoletnimi buntownikami i zatwardziałymi poganami (jak
wielka radość zapanowała po zwycięstwie Ottona nad Węgrami
czy wcześniej po wygranej króla Arnulfa z Wikingami?). I tak
w pierwszym rzędzie należało rozumieć rozkazy Ottona
o ostatecznym zniszczeniu Redarów. Ze śmierci warchoła
Wichmana też należało się cieszyć — teraz z całą pewnością
ta zakała rodziny przestanie kompromitować autorytet nie
tylko królestwa i jego instytucji, ale i cesarstwa. Jednak w tym
wszystkim można dopatrzeć się bez trudu drugiego dna. Oto
uniżony sługa Mieszko, niedawny poganin, daje prztyczka
w nos samemu najważniejszemu — cesarzowi. Trudno mu
pojąć, jest zdziwiony, że płaci trybut, czyli daninę wojskową,
jest lojalny, a urzędnicy cesarscy, skwapliwie kasujący srebro,
nie potrafią w zamian zagwarantować mu pokoju ze strony
tych, nad którymi sprawują nadzór. Szczególnie wysłanie
kompletnego uzbrojenia Wichmana do samego Ottona miało
swoją bąrdzo wyrazistą wymowę — nawet krewni cesarza nie
szanują jego oddanych sojuszników... Otto dobrze zrozumiał,
że jeśli wcześniej istniały jakieś widoki na rozciągnięcie
trybutu poza Wartę, to teraz ich nie ma. Mieszko pokazał
wszystkim, że nie musi liczyć na niczyją łaskę i w razie
potrzeby obroni się sam. Jest też lepszym stróżem porządku,
niż nadęci swoją ważnością margrabiowie. W takiej sytuacji
cesarz nie miał innego wyjścia, niż okazanie z daleka oburzenia
na wiarołomnych Redarów. Rozkaz o ich wytępieniu miał
zadośćuczynić Mieszkowi w jego zranionych uczuciach sojusz-
nika i pokazać, że senior troszczy się jednak o niego i nie
bierze pieniędzy za nic.
Zamysł był może słuszny, ale zawiedli wykonawcy. Rozkaz
cesarski przyszedł ponad cztery miesiące po wydarzeniach,
będących przyczyną jego powstania. Wieleci ochłonęli z klęski,
ich grody były silne, gotowe do obrony. Była zima. Wprawdzie
prowadzono w przeszłości kampanie zimowe, ale zapisały się
w zbiorowej pamięci jako szczególnie uciążliwe. Książęta
Herman i Teodoryk, wspominając niedawne, żmudne zmagania
z Wieletami, nie kwapili się do wszczynania nowej, bardzo
niepopularnej wśród feudałów wojny. W dodatku wojny,
z której korzyści odniósłby tylko Mieszko. Ich postanowienie
nie spotkało się z gniewem cesarza, do końca jego życia
zachowali swoje stanowiska i wpływy. Widocznie rozkaz ten
pełnił funkcję głównie propagandową. Tym samym Mieszko,
prócz zwycięstwa militarnego nad Wolinianami, odniósł
jeszcze moralne nad Niemcami, nie zrywając z nimi sojuszu
ani nie zaprzestając płacenia trybutu. Sytuacja ta nieco
zaostrzyła grę. Na razie sojusznicy nie zdejmowali uśmiech-
niętych masek, ale zaczęli przyglądać się sobie dużo uważniej
niż dotychczas.
NIEMCY I POLSKA W PRZEDEDNIU WOJNY
3
Tamże, II.27, s. 86.
roku miał udaremnione pojednanie się z Panem Bogiem. „Gdy
syn tegoż, Bernard przywiózł zwłoki do Lineburga, przypadek
zrządził, że w pobliżu zalazł się biskup werdeński Bruno.
Ponieważ biskup trzymał Hermana do ostatnich chwil życia
pod klątwą, przeto syn błagał go usilnie, aby przynajmniej
zmarłemu udzielił rozgrzeszenia i zezwolił na pochowanie go
w kościele. Lecz w żaden sposób nie mógł uzyskać tego, o co
błagał" 4 . Dla ówczesnych było tym samym jasne, że przed
Hermanem raz na zawsze zamknęła się droga do zbawienia.
Uważam, że wyjaśnienie kwestii obszaru marchii Hodona
leży w przywileju cesarskim, gwarantującym biskupowi Miśni
dochody z diecezji, pobierane niezależnie od danin, ściąganych
przez komesa, względnie komesów tych ziem. U G. Labudy,
który dogłębnie przeanalizował ten dokument 5 , występują
komesowie w liczbie mnogiej. Natomiast u L. Leciejewicza
słowo „komes" występuje w liczbie pojedynczej. Słowo to
oznaczało, jak już wyjaśniałem, dostojnika świeckiego o randze
nie niższej niż hrabia. Równie dobrze w tym przypadku, jeśli
przyjąć liczbę pojedynczą, mogło ono oznaczać margrabiego,
jako że on miał prawo do dysponowania daninami. W innych
marchiach biskupi zdani byli na 1/10 dochodów marchiona,
wydzielanych im przez tego feudała. W tym przypadku biskup
Miśni miał pozycję uprzywilejowaną, gdyż jego dochodami
nie dysponował urzędnik świecki. Jeśli przytoczyć tłumaczenie
dokumentu w wersji ze słowem „komes", otrzymamy opis
ziem diecezji merseburskiej, pokrywającej się prawdopodobnie
z obszarem interesującej nas marchii. Istotne jest przy tym, że
dokument wydano rok przed bitwą pod Cedynią. Wątpię, by
w ciągu jednego roku zaszły poważne zmiany terytorialne.
Dokument Ottona I dla biskupstwa miśnieńskiego z 971 r.
głosił, że z ziemi Dalemińców [Głomaczy — P.R.], Niżan,
Dziadoszan, Milczan i Łużyczan, „zanim komes tych krain
4
Tamże, II.31, s. 94.
5
G. L a b u d a , Fragmenty dziejów Słowiańszczyzny zachodniej, Poznań
1960.
pobierze i rozdzieli nadaną sobie część, dziesięcina ma być
płacona cała i niepodzielna [...] w miodzie, futrach, daninie
srebra, niewolnikach, szatach, wieprzach, zbożu i poszukiwa-
nych rzeczach (...)" 6 .
Wątpliwości odnośnie liczby „komesów" można wyjaśnić
też w ten sposób, że „komesowie" oznaczaliby wszystkich
wyższych urzędników w marchii, natomiast „komes" samego
margrabiego. Myślę, że bez ryzyka poważnego błędu można
postawić znak równości między obszarem marchii Hodona
a obszarem wyżej określonej diecezji miśnieńskiej. Dzięki
zdobyciu ziem słowiańskich słabo dotychczas związanych
z interesami rodów niemieckich, cesarz zyskał możliwość
wprowadzenia modelowego przykładu średniowiecznej dwu-
władzy świeckiej i duchownej, idei „dwóch mieczy". Ponieważ
na tym modelowym terytorium zaistniał konflikt między
filarami feudałizmu, rozstrzygnął go, wspierając słabszy
fizycznie element, czyli biskupa. Co jednak z Marchią
Miśnieńską, znaną choćby z tego, że kilkanaście lat później
córka jej margrabiego, Rykdaga poślubiła Bolesława Chrob-
rego? Odpowiedź jest prosta — marchii tej jeszcze nie było.
Pojawiła się później, po interesujących nas wydarzeniach,
a nie jest wykluczone, że jej utworzenie miało z nimi związek.
Z obecności margrabiego Wigberta w tym rejonie również
wypada zrezygnować. Późniejszy o pokolenie biskup Merse-
burga, Thietmar nie wspomina o nim w swej kronice ani razu.
Margrabia Hodo miałby więc oparcie w terenach niemiec-
kich, gdyż wokół grodu, czy też raczej łwierdzy Miśnia, już
w czasach Henryka I osiedlono Niemców, być może nawet na
tej samej zasadzie, jak wokół Merseburga. Poza tym dys-
ponował obszarem czterech głównych plemion serbołużyckich
i jednego śląskiego (Dziadoszanie), co powierzchniowo w przy-
bliżeniu odpowiadało terenowi Polan i Goplan razem wziętych.
Pozostają do wyjaśnienia kwestie „tytularności" marchii
Thietmara i Guntera oraz stosunków między marchionami,
6
L. L e c i e j e w i c z , Słowianie zachodni, Wrocław 1989, s. 166.
a więc możliwości i chęci udzielania sobie wzajemnej pomocy,
w tym przepuszczania posiłków z głębi Niemiec do Hodona.
Tytularność najwyraźniej widać na przykładzie margrabiego
Thietmara. Jego władztwo trudno nawet nazwać marchią. Nie
strzegł on żadnej z granic, gdyż otoczony był przez inne
niemieckie jednostki terytorialne. Na północy — marchia
Teodoryka, na południu — marchia Guntera, na wschodzie
marchia Hodona, a na zachodzie Saksonia i Turyngia. Danin,
jakie pobierał od miejscowej ludności słowiańskiej, nie można
nazwać trybutem, gdyż trybut płaciły ludy wprawdzie mniej
lub bardziej zależne politycznie, ale wolne, posiadające własne
władze. Thietmar był więc typowym, feudalnym administ-
ratorem posiadanych ziem, zwanym margrabią nie tylko dla
złagodzenia urażonej miłości własnej, a również dla podkreś-
lenia, że nie jest ich dziedzicznym właścicielem. Jest tu więc
istotne zerwanie z tradycją limesową, dotyczącą obrony kresów
państwa. W późniejszym czasie Thietmar stał się, po objęciu
Merseburga „prawdziwym" margrabią, a wojna z Czechami
i wielkie powstanie słowiańskie z 983 roku uczyniły z jego
ziem obszar limesowy. Od podboju Łużyc w 963 r. do
wyprawy Hodona na Mieszka I w 972 było tu jednak spokojnie.
Thietmar mógł oddać się zagospodarowaniu dzierżonych
hrabstw, złączenia obcych etnicznie obszarów z Niemcami,
czego przykładem może być ufundowanie do spółki z bratem,
arcybiskupem Geronem, klasztoru w Nienburgu. Fundację
zlokalizowano u ujścia Saali (Soławy) do Łaby.
Gunter, drugi z margrabiów „tytularnych", miał w obszarze
marchii aż dwa biskupstwa — merseburskie i żytyckie.
Prawdopodobnie i on nie pobierał trybutu z zagranicznych
ziem, choć sąsiadował z Czechami. Czechy podlegały jednak
w tym względzie Bawarom. W Bawarii też była miejscowa
Marchia Wschodnia, z której potem uczyniono osobne księstwo
Österreich, znane nam jako Austria. Nie jest do końca
wykluczone, że część trybutu czeskiego kierowano na utrzy-
manie załóg wojskowych w Merseburgu, ale przede wszystkim
pierwszym zadaniem margrabiego Merseburga było utrzymy-
wanie w posłuszeństwie miejscowych i pobliskich plemion
serbskich. Ponieważ tereny niepodległych Słowian odsunęły
się daleko na wschód, a z Czechami, póki żył Bolesław Srogi,
nie było powodów do zatargów, zadania obronne marchii
zeszły na dalszy plan. Utworzenie aż dwóch biskupstw na
stosunkowo niedużym terenie jednoznacznie świadczy o za-
miarach Ottona, dotyczących zespolenia Serbów przedłabskich
z Niemcami. Więcej biskupstw, to intensywniejsza i szybsza
chrystianizacja barbarzyńców. Okazało się w późniejszych,
chudszych latach, że jednak miejsca dla dwóch biskupstw jest
zbyt mało i czasowo zlikwidowano diecezję merseburską, lecz
w końcu lat sześćdziesiątych nic nie wskazywało na nadejście
kryzysu. Uznano, że pokój na tych ziemiach dawno już
zaprowadzono i należy wreszcie włączyć je w krąg ziem
cywilizowanych. O spokoju w Merseburgu i okolicach może
świadczyć fakt, iż margrabia Gunter uczestniczył w 969 roku
w zwycięskich walkach z Grekami w dalekiej Italii, gdzie
ochoczo łupił, zabijał i obcinał nosy 7 . Nie wiadomo, czy
zdążył powrócić do 972 roku. Nie jest wykluczone, że wrócił
do domu wcześniej i został ponownie wezwany.
Wobec powyższego jedynymi margrabiami w dawnym
stylu, stale strzegącymi granic i pobierającymi trybut od
niepodległych Słowian, pozostawali w ramach starej marchii
Gerona Teodoryk i Hodo.
Połączenie marchii Hodona z krajami niemieckimi było
utrudnione, czego konsekwencje odczuł on w 972 roku, w czasie
wyprawy na Mieszka I. Teoretycznie wszystko wyglądało
należycie — markherzog Teodoryk sprawował nadzór nad
wszystkimi dostojnikami wschodnich Niemiec, w tym szczegól-
nie nad świeżo nabytymi ziemiami słowiańskimi. Miał prawo
ogłosić powszechną mobilizację i ruszyć z wyprawą represyjną
na barbarzyńców, zakłócających porządek, ewentualnie wesprzeć
7
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, tłum. M. Z. Jedlicki, Poznań
1952,11.15, s. 64.
któregoś z zagrożonych margrabiów. Powinien też koordynować
działania podległych feudałów. Z całą pewnością cesarz nadając
lenna kładł nacisk na ścisłe współdziałanie dostojników. W prak-
tyce system ten zawiódł już na starcie, w roku 968, gdy
przyszedł zimowy rozkaz cesarza Ottona I o zniszczeniu
Redarów. Jak zadziałał w roku 972, omówię dalej. Praktycznie
nie zadziałał dziesięć lat później, podczas wielkiego powstania
Słowian, wywołanego nadużyciami i okrucieństwem księcia
Teodoryka, chyba że w kategorii sukcesu rozpatrywać nieroz-
strzygniętą bitwę nad rzeczką Tongerą na północ od Magde-
burga, co było rozpaczliwą obroną macierzystych terenów
saskich, a nie odbijaniem utraconej marchii.
Wielkość sił ofensywnych zależała teraz wyłącznie od
porozumienia między rywalizującymi o nowe nadania i łaskę
cesarza możnymi. Jeśli chodzi o spacyfikowanie nastrojów
wojowniczych na czas swojej nieobecności w Saksonii, Otto
osiągnął ten cel na czas kilku lat. Można powiedzieć, że póki
żył, nikt nie śmiał złamać dyscypliny feudalnej. Za następnych
władców było z tym różnie, a nawet całkiem źle.
Jeśli chodzi o Hodona, jego współpraca z pozostałymi
margrabiami układała się raczej korzystnie. Nie było zgrzytów
między nim a Teodorykiem, gdyż nieporozumienie na tej linii
oznaczałoby rozkaz dla grafa Zygfryda w czerwcu 972 roku,
by wracał do domu. Również z Thietmarem stosunki Hodona
układały się dobrze i bezkonfliktowo. Syn Hodona, Zygfryd,
wychowywał się później we wspomnianym klasztorze w Nien-
burgu, którego protektorem był Thietmar. Nie wiadomo tylko,
jak układała się współpraca z Gunterem, ale komu oddano
w dozór marchię pod nieobecność jej zwierzchnika? Przecież
nie Teodorykowi, który był za daleko, ani nie podpadniętemu
u cesarza Thietmarowi. Pod nieobecność Guntera rządził
w Merseburgu prawdopodobnie Hodo.
Tymczasem dostojny margrabia Hodo po usadowieniu się
w przydzielonej mu marchii, zaczął przyglądać się bacznie
poczynaniom swego północno-wschodniego sąsiada Mieszka,
nad którym miał sprawować w imieniu cesarza nadzór. Że
nadzór ten nie należał do fikcji, świadczyć może zapis
kronikarza Thietmara:
„Za życia znakomitego Hodona ojciec Bolesława Mieszko
nie odważył się nigdy wejść w kożuchu do domu, w którym
wiedział, że znajduje się Hodo, ani siedzieć, gdy on się
podniósł z miejsca" 8 .
Książę Mieszko I zmarł w roku 992, margrabia Hodo w rok
później. Mieli więc sporo czasu po Cedyni, by się spotykać
i być może do tych właśnie czasów odnosi się thietmarowy
zapis. Ilustruje on jednak dobitnie obraz, widziany oczami
niemieckich feudałów: słowiański król (tak zwano czasem
księcia Mieszka) przyjmuje pozycję uniżonego petenta wobec
niemieckiego hrabiego. I taki widok świata jest prawidłowy.
Coś musiało zakłócić Hodonowi idealny obraz. Pytanie — co?
PRZYCZYNY WOJNY
Zbliżenie pokazujące
sposób przeplatania
się kółeczek kolczugi
(ze zbiorów MWP
w Warszawie). Zwra-
cam uwagę na nity
— w egzemplarzach
najwyższej jakości
kolce nitowano po-
dwójnie, nie pojedyn-
czo
Tarcza (Galeria
Sztuki — Mu-
zeum Wojska
Polskiego, Wa-
rszawa)
Tarcza (Galeria
Sztuki — Mu-
zeum Wojska
Polskiego, Wa-
rszawa)
Bitwa konnicy (miniatura z Saint Gallen z X w.). Twórca pokazał walkę
włóczniami zwartych oddziałów rycerstwa. Bój trwał do ostatka — nawet
na leżąco
Próba zdobycia zamku przez oddział jazdy (miniatura z Saint Gallen
z X w.). Próba zakończona niepowodzeniem — obrońcy nie dali się
zaskoczyć, a ich konnica przepędziła napastników
Oblężenie zamku (miniatura z Saint Gallen z X w.). Tym razem
potyczka zakończyła się porażką obrońców, których ścigano i bito aż do
samych bram twierdzy. Do oblężenia przystąpili piesi łucznicy. Dolna
część ilustracji pozwala przypuszczać, że zamek zdobyto — król wyróż-
nia swoich najlepszych rycerzy...
Niemców, układy sojusznicze stały się bardziej równoprawne,
wzrósł więc prestiż władcy. Po przyjęciu chrztu zadał wielką
klęskę militarną swym wrogom, co jednoznacznie wskazy-
wało, że sam Bóg jest po jego stronie, nie tylko Czesi.
Z pewnością nie zatrzymał się na tej drodze pełnej sukcesów
i kontynuował podboje na Pomorzu. Nie zaniedbał przy tym
organizacji wewnętrznej państwa — wokół grodów po-
wstawały osady służebne, wyspecjalizowane w produkcji
różnych artykułów, potrzebnych drużynie i księciu. Do dziś
istnieją wsie i miasteczka o nazwach: Szczytniki, Grotniki,
Koniary, Bobrowniki, Bartniki, Piekary, które wskazują na
monopol państwowy, zwany niegdyś „regale książęce" na
wytwarzanie z zyskiem niektórych dóbr. Można śmiało
zaryzykować twierdzenie, że każdy duży gród, założony
przez Mieszka lub na nowo zagospodarowany, posiadał takie
wsie o jednakowych nazwach. To wymagało dużego wysiłku
organizacyjnego, a przede wszystkim ludzi, rąk do pracy,
fachowców. Już na tym tle może zarysować się źródło
konfliktu z Hodonem. Iłu bowiem ludzi zbiegło przed
uciskiem zorganizowanym w sąsiedniej marchii do kraju
Lubuszan? Zwykły problem pograniczny, zbiegostwo. Teraz
problemem jest napływ ludzi, poprzednio zaś problemem
były ucieczki. Jako dziesięcinę biskupstwa merseburskiego
w wyżej przytoczonym dokumencie Ottona wspomina się
między srebrem, wieprzami a szatami niewolników. Biskup
Thietmar kilka razy daje świadectwo stosunków panujących
na ziemiach zdobytych. Raz użył subtelnej personifikacji
nieszczęsnej diecezji merseburskiej, którą czasowo zlik-
widowano, „a wszystko, co należało przedtem do naszej
diecezji, zostało rozkawałkowane w sposób pożałowania
godny na podobieństwo owej rodziny słowiańskiej, która
w następstwie wyroku sądowego została sprzedana i roz-
proszona na wszystkie strony" l3 . W innym miejscu zapisał
13
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, tłum. M. Z. Jedlicki, Poznań
1952, 11.16, s. 130.
informację o postanowieniu sądu synodalnego na Słowiańsz-
czyźnie z roku 1006, któremu przewodniczył król Henryk II,
gdzie zabroniono „na mocy kanonicznego i apostolskiego
autorytetu (...) sprzedawania chrześcijan poganom" 14. Przez
pogan należy rozumieć Żydów i Arabów, przez chrześcijan
— ochrzczonych Słowian. Zbiegów na teren Polski mógł
spotkać podobny los, tu również handel niewolnikami był
opłacalny i szeroko praktykowany, stanowił nawet główny
dochód kniazia, ale mogli też liczyć na kawał ziemi do
wykarczowania i uprawy lub możliwość otwarcia własnego
warsztatu, jeśli byli rzemieślnikami, czyli na stosunkowo
spokojne życie rodzinne.
Jako powód konfliktu można też wymyślić płacenie trybutu
przez Mieszka we własnej monecie, nie cesarskiej, co dawało
pole do oszczędności, przez obniżenie ilości srebra w stopie,
służącym do kucia denarów.
Wyszczególnione wyżej przyczyny wcale się nie wykluczają
wzajemnie, a można powiedzieć, że nawet dobrze się uzupeł-
niają. Każde podobnego typu wydarzenie ma kilka powodów.
Mieszko w swoich sukcesach przebrał widocznie miarę
i najwyższy już był czas, żeby zadziałać.
Hodo musiał od pewnego czasu myśleć o napaści i przygo-
towywać się do niej. Jeśli kupiec żydowski znał siły Mieszka
z czasów jego wojny z Wieletami, to zawodowy żołnierz
Hodo, stróż wschodniej granicy imperium, musiał je znać
o wiele lepiej. Może istniały przesłanki, by uwierzyć, że siły
zanotowane przez Ibrahima ibn Jakuba były zbyt wygórowane,
ale jest to raczej mało możliwe. Musiały być nie mniejsze niż
sześć lat wcześniej, przy czym zarówno wojsko, jak i jego
dowództwo, zdobyło więcej doświadczeń, mogło się dozbroić
kosztem nieprzyjaciół, słowem armia Mieszka przedstawiała
teraz większą wartość bojową. Dlatego jestem przekonany, że
akcja Hodona, nosząca znamiona spontanicznego zebrania sił,
przygotowywana była od jakiegoś czasu starannie i w uzgod-
14
Tamże, VI.28, s. 356.
nieniu z pozostałymi margrabiami, przede wszystkim z Teo-
dory kiem.
G. Labuda pisze: „będziemy znacznie bliżsi prawdy, jeżeli
wyprawę Hodona pojmiemy jako oficjalną niejako ekspedycję
na Mieszka, zarządzoną przez zastępcę cesarskiego nad Łabą,
Dytryka [tj. księcia Teodoryka — P.R.]" 15 . Jest to hipoteza
bardzo prawdopodobna, lecz przeczy jej zdanie Thietmara:
„Na pomoc margrabiemu pospieszył wraz ze swoimi tylko
mój ojciec, graf Zygfryd, podówczas młodzieniec i jeszcze
nieżonaty" 16 . Gdyby nie jedno słowo użyte w łacińskim
oryginale — „solis", czyli „sam z wielu", hipoteza byłaby
trudna do podważenia. W ramach szeroko rozumianej marchii
Gerona było wiele hrabstw rdzennie niemieckich, objętych
obowiązkiem służby wojskowej. Przy w pełni oficjalnej
wyprawie Zygfryd nie jechałby sam, ale wśród wielu znajo-
mych grafów saskich, a Thietmar nie byłby taki tajemniczy
i niejednoznaczny w określeniu jej przyczyny. Nazwałby
Mieszka po imieniu, podobnie jak nazywał jego syna Bole-
sława przy opisie wojen Henryka II. Jest w tej hipotezie
jednak element godny uwagi — porozumienie między dostoj-
nikami, przy czym inicjatywa mogła wyjść od Teodoryka,
a Hodo skwapliwie wykorzystał szansę do podniesienia
swojego znaczenia.
Jakie zatem były owe oficjalne, a zatajone powody wojny?
Sytuacja mogła wyglądać następująco. Mieszko dążył do
pełnego podporządkowania sobie nie tylko Pomorzan kon-
tynentalnych, ale i wyspy Wolin. Plemię Wolinian zamiesz-
kiwało deltę Odry, pas ziem około dziesięcio-dwudziestokilo-
metrowej szerokości wokół wyspy po obu stronach rzeki.
Żądając daniny z tych ziem, bądź też wkraczając na nie,
Mieszko „naruszył" ustaloną wcześniej strefę wpływów
15
G. L a b u d a , Studia nad początkami państwa polskiego, Poznań 1987,
rozdz. III, s. 117.
16
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, tłum. M. Z. Jedlicki, Poznań
1952, 11.29, s. 88.
niemieckich, kończących się na rzece Odrze. To, że Niemcy
nigdy jeszcze nie dotarli do Wolinian (choć bili Wkrzanów),
nie miało znaczenia dla Hodona i Teodoryka. Mieszko
przekroczył Odrę w miejscu nieuzgodnionym? Przekroczył.
Złamał układ? Mieszko uważałby, że nie, jakiś niezależny
trybunał również, choć to nie jest całkiem pewne. Ale dla stu
na stu feudałów niemieckich jasne było, że układ został
złamany. Tylko nie wszyscy uważaliby, że należy wszczynać
wojnę z sojusznikiem przed przybyciem cesarza. Teodoryk
również nie należał nigdy do ryzykantów, ale pojawił się
czynnik dodatkowy. Thietmar pisze w kronice, że w roku
1007 na dwór króla Henryka II przybyli razem z innymi
Słowianami Wolinianie 17, przy czym wyraźnie odróżnia ich
od Wieletów. Montowano wówczas koalicję przeciw Bole-
sławowi Chrobremu. Czy coś podobnego nie mogło zaistnieć
wcześniej, zwłaszcza że w mieście Wolin mieszkali — wśród
innych nacji — również chrześcijanie, Sasi? Czy po fiasku
współdziałania z Redarami w 967 roku nie pojawiła się wśród
Wolinian myśl o poszukaniu wsparcia u Niemców? Margrabia
Gero niegdyś porozumiał się z Ranami i dzięki temu ocalił
siebie i króla Ottona I. Wolinianom mogło się wydawać, że
Niemcy są na tyle daleko, iż trudno im będzie zagrozić
niepodległemu bytowi wyspiarzy. Zjawili się więc u Hodona
lub Teodoryka, oferując trybut w zamian za uwolnienie od
Mieszka oraz pomoc wojskową w tym zakresie. Ustalono
odpowiednią sumę „futer, srebra, niewolników, szat i wiep-
rzów", zapewne niższą niż żądał jej Mieszko, a dla dostoj-
ników niemieckich całkowicie opłacalną. Całe przedsię-
wzięcie jawiło się margrabiom jako wyjątkowo atrakcyjne
— oto kolejne plemię słowiańskie, znane z legendarnego
bogactwa, samo pcha im się w ręce. Przy okazji przytnie się
skrzydła Mieszkowi, bo lata stanowczo za wysoko.
Oto mamy prawie wszystkie przyczyny. Jest zawiść,
chęć zysku, władza, trochę zemsty i ambicje. Ostrożny
17
Tamże, III.33, s. 362.
Teodoryk popierał, ale się nie angażował, można by rzec
— jak zwykle. Hodo zaryzykował. Jeśli postawiłby nogę
na Pomorzu, to potem pod byle pretekstem odebrano by
Ziemię Lubuską Mieszkowi. A kto by nią zarządzał, jeśli
nie zwycięski wódz wyprawy?
Proponuję jeszcze krótką wycieczkę w wiek XIII. Król
Wielkopolski, Przemysł II, niedługo cieszył się koroną, gdyż
zginął z rąk brandenburskich siepaczy. Mocodawcy napast-
ników podbijali od pewnego czasu osadę po osadzie Pomorze,
o które niegdyś walczyło kilku Mieszków i Bolesławów.
Brandenburgia, to ówczesna silna i prężna kraina, wyrosła
z marchii ze stolicą w Brandenburgu. Brandenburg kiedyś
nosił nazwę Brenna. A kluczem do podboju Pomorza okazało
się nabycie Ziemi Lubuskiej przez Brandenburczyków jako
zastawu pod pożyczkę pieniężną, udzieloną Bolesławowi
Rogatce, jednemu z najbardziej bezmyślnych Piastów Śląskich.
Po tej wycieczce historycznej rachuby margrabiego Hodona
nie wymagają już chyba dalszych wyjaśnień.
SIŁY, UZBROJENIE, TAKTYKA
SIŁY NIEMIECKIE
Marchia
Posiłki marchionów
Pomoc krajowa
6
Tamże, 11.29, s. 88.
7
Tamże, III.9, s. 120.
8
Tamże, III. 19, s. 134.
9
Tamże, IV. 11, s. 158.
10
Tamże, IV. 16 i 17, s. 166.
rozumienie problemu. Oto przykład: „Ludy, które po przyjęciu
chrześcijaństwa podlegały naszym królom i cesarzom płacąc
im trybut, doznawały wielkiego ucisku wskutek samowoli
księcia Teodoryka i jak jeden mąż za broń chwyciły" 11 .
Zdanie pochodzi z kroniki Thietmara, ale sprawcąjego kształtu
jest nie kto inny, tylko jego ojciec Zygfryd, którego również
dotknęło powstanie Słowian. Ma tu wyraźne pretensje do
swego zwierzchnika Teodoryka, zaprzepaszczającego niewłaś-
ciwym postępowaniem dotychczasowe zdobycze niemieckie,
w tym wysiłek i ofiary Zygfrydowych przodków. Zygfryd
należał do trzeciego znanego nam pokolenia grafów z Walbeck,
wojującego ze Słowianami. Jego dziadek Lotar zginął pod
oblężonym grodem Łączyn w 929 roku, a syn tegoż, też Lotar,
nie poprzestał zapewne na wznoszeniu zabudowań klasztor-
nych, lecz narażał życie w ustawicznych wojnach między
Łabą a Odrą. Lojalny wobec władz Zygfryd, wspominając
powstanie słowiańskie i winiąc za nie Teodoryka, dał wyraz
swojej dezaprobacie dla gospodarki rabunkowej prowadzonej
na terenie marchii, nie licującej z ideą Ottona I, pragnącego
pokojowego zespolenia tych ziem z królestwem Niemiec. To
również dobrze o nim świadczy.
Wymarsz Zygfryda pod Cedynię był więc spowodowany
przez kilka czynników, przy czym tradycje rodowe i młodzień-
czy zapał odegrały rolę wiodącą. Sprytni zwierzchnicy skwap-
liwie wykorzystali gotowość młodzieńca do ponoszenia trady-
cyjnych ofiar i wypełniania obowiązków. Być może poczynili
jakieś mgławicowe obietnice i nie szczędzili pochlebstw. Los
jednak zadrwił z Zygfryda. Nigdy w swej wiernej służbie
pogranicznej nie osiągnął innego tytułu, poza przyrodzonym,
natomiast jego brat, Lotar, wyraźnie sprytniejszy i pozbawiony
skrupułów, został margrabią po śmierci Teodoryka. Trzeba
jednak powiedzieć, że nie była to już taka sama marchia, ani
też tytuł nie miał takiego znaczenia, jak w czasach Cedyni.
15
Tamże, rozdz. 38, s. 95.
16
Tamże, s. 152-153.
17
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, tłum. M. Z. Jedlicki, Poznań
1952, IV.11, s. 158.
każdej stronie. Przykładem jest bitwa z dnia 6 lipca 1164
roku pod Dyminem.
Wspomniany wyżej hrabia Adolf poprowadził straż przednią
wojsk księcia Henryka Lwa. Zgodnie z rozkazami hrabia
zablokował gród Dymin w Wagrii, lecz książę z różnych
przyczyn spóźniał się. Przybyli na odsiecz grodu Słowianie
postanowili wykorzystać tę sytuację i porannym atakiem na
obóz niemiecki doprowadzili do rozbicia głównej części sił
przeciwnika, przy czym w wyciętym w pień hufcu rycerstwa
zginęli hrabiowie Adolf i Reinold, dowodzący niemieckimi
wojskami. Słowianie rzucili się do rabowania obozu, lek-
ceważąc zupełnie stojący nieopodal oddział jazdy rycerskiej
Niemców. „Guncelin i Chrystian i z nimi przeszło trzystu
wojowników zebrali się w kupę, trzymali się na uboczu walki,
nie wiedząc co czynić mieli. Straszno było potykać się z takim
nieprzyjacielem, wtedy, kiedy wszyscy towarzysze byli zabici
lub w ucieczce szukali ocalenia... Dopiero gdy oddział piechoty
i giermków stawił czoła Słowianom w obozie, rycerze pobu-
dzeni wołaniem sług swoich wpadli na nieprzyjaciół i ze ślepą
walcząc wściekłością sługi swe wybawili". Zmienili tym
samym klęskę w zwycięstwo, a „Słowian do 2500 zabitych
naliczono" 18 — jeśli wierzyć Helmoldowi i jego informatorom.
Powyższe dane pozwalają przypuszczać, że czerotysięcznego
wojska Hodona nie można było zlekceważyć. Stanowiło ono
poważną siłę lokalną, zdolną do opanowania i okupacji sporego
terytorium. W skali całego kraju Mieszko mógł zebrać więcej
wojsk, ale musiał je mieć już w momencie napaści. Hodo
liczył na czynnik zaskoczenia i pomoc pomorską, a w dłuższym
okresie — na wsparcie kolegów z Niemiec. Gdyby nie
zawiódł się w rachubach, sytuacja Polski stałaby się trudna,
a panowanie Mieszka na Pomorzu Zachodnim całkowicie
udaremnione.
18
Helmolda kronika słowiańska z XII wieku, przełożona z łacińskiego na
polski przez J. Papłońskiego, Warszawa 1862, część II, rozdz. 4, s. 237.
SIŁY POLSKIE
Liczba zbrojnych
Gród
pancerni tarczownicy
Liczba zbrojnych
Gród
pancerni tarczownicy
Włocławek 80 200
Giecz 30 200
31
Powieść minionych lat N e s t o r a, rozdz. 8, cytat za Kroniki Staroruskie,
przeł. E. Goranin, F. Sielicki i H. Suszko, wybór F. Sielicki, Warszawa 1987,
s. 27. Wszystkie następne cytaty pochodzą z tej edycji.
jako jego drużyna. Tych, którzy na co dzień posługiwali się
językiem germańskim, nadal nazywano Waregami. Siła tradycji
była duża. Nie tylko wymienieni protoplaści rodów nosili
germańskie imiona. Jeszcze kilka pokoleń używano ich, począt-
kowo w formie oryginalnej, a później w wymowie słowiańskiej,
gdy oznaczały coś całkowicie abstrakcyjnego. Założyciel dynas-
tii: Ruryk, nosi to samo imię, co działający w tym samym czasie
na zachodzie Europy Wiking — Rorik. Jego następcy: Oleg, Igor
czy przebiegła i bogobojna Olga, to odpowiednio: Helgi, Ingvarr,
Helga. Dopiero współczesny Mieszkowi 1 syn Helgi i Ingvarra
nosił słowiańskie imię: Swiatosław. Ale wojewodą u Swiatosła-
wa był Sweneld, z całą pewnością Wareg. Jednocześnie
występuje jako wojewoda niejaki Preticz, Słowianin.
Drugim członem drużyny, bardzo wysoko cenionym, byli
najemnicy — Waregowie. Kniaziowie ruscy bardzo chętnie
sięgali po zamorskie wojsko, które znów nie mniej chętnie
stawiało się na ich wezwanie. W zimnej i ubogiej Skandynawii
trudno było zrobić karierę i żyć dostatnio. Służba na Rusi
bywała wstępem do zdobycia wielkich bogactw i przeżycia
wielu przygód, co zapewniało sławę i szacunek po powrocie
do domu, tudzież odpowiednie wpływy. Ambitni wodzowie
szwedzcy i norwescy na wezwanie swych ruskich kolegów
z łatwością zbierali od kilkuset do kilku tysięcy zbrojnych.
Wyprawy ruskie były bowiem zawsze bardzo atrakcyjne.
Często atakowano bogate tereny greckie, a cesarze bizantyjscy
chętnie zaciągali Normanów do własnej gwardii. Jeszcze w XI
wieku wzywano na Ruś pomocy Waregów. Przykładem może
być Harald Haardrada, wojujący w służbie Jarosława Mądrego
(również na Mazowszu, jako sojusznik Kazimierza Odnowi-
ciela), następnie w służbie cesarzy greckich. Zdobyte na
obczyźnie bogactwa pozwoliły mu na objęcie tronu Nor-
wegii 32. Jak wysoko ceniono Waregów, może świadczyć fakt,
iż w przypadku bitwy niemal zawsze ustawiano ich w centrum
32
Patrz o tym władcy: Słownik władców Europy średniowiecznej, Poznań
1998; P. Z u m t h o r , Wilhelm Zdobywca, Warszawa 1994.
ruskiego szyku, choć mogło to oznaczać chęć oszczędzenia
własnej drużyny 33 .
Trzecią częścią armii książąt ruskich były kontyngenty
posiłkowe plemion słowiańskich, dowodzone przez własnych
wojewodów, jak wspomniany Preticz. O tych siłach również
mówiono „drużyna", lecz wątpliwe jest, by traktowano je
z takim respektem i szacunkiem, jak Rusów czy Waregów,
przynajmniej za Ruryka i jego pierwszych następców.
Przełom w stosunkach między nacjami dokonał się za
panowania Swiatosława i Włodzimierza. Nadal całkowicie
odrębnym wojskiem byli Waregowie, ściągani zza morza
w razie potrzeby, ale różnice między wojami ruskimi a słowiań-
skimi uległy zatarciu. Podstawowym kryterium była przydat-
ność do walki. Wcześniejsze drużyny posiłkowe podległych
plemion stały się wojskiem etatowym, dumnym ze swego
kniazia, z jego walecznych czynów i wiernym mu. Skończyły
się bunty plemienne. Kniaź Swiatosław znalazł podobny
czynnik jednoczący, jak nieco wcześniej król Henryk I — opła-
calną walkę z nieprzyjaciółmi zewnętrznymi. Nie musiał już,
jak jego ojciec Ingvarr, stale na nowo podbijać własnego kraju
i baczyć, czy nie jedzie w gościnę ze zbyt małą drużyną. Na
jego wezwanie ochoczo stawiało się 10 000 ludzi, a w razie
potrzeby nawet więcej. Wyprawy zbrojne na Chazarów,
Bułgarów, Pieczyngów i Greków trwały teraz nie miesiącami,
ale latami.
„Gdy kniaź Swiatosław wyrósł i zmężniał, począł wojów
gromadzić mnogich i chrobrych. I lekko chodził jako pardus,
wojny mnogie tocząc. Chodząc wozów ze sobą nie woził ni
kotłów, ni mięs nie warzył, jeno cienko pokrajawszy bądź
koninę, bądź zwierzynę, bądź też wołowinę, na węglach
upiekłszy, jadał. Ani namiotu nie miał, jeno podkład podścielał,
a pod głowę — siodło. Tacy też byli wszyscy pozostali jego
wojownicy. I posyłał po krajach, mówiąc: «Chcę na was iść»" 34 .
33
Powieść minionych lat, rozdz. 51, s. 97.
34
Powieść minionych lat, rozdz. 22, s. 46.
Jego drużyna jawi się więc jako wojsko jednolite, choć były
różnice w uzbrojeniu i wyposażeniu poszczególnych wojow-
ników. Ale kniaź miał możliwość ich niwelowania, w zależ-
ności od potrzeb. Oto przykład z ostatniej wyprawy Swiato-
sława, mimo początkowych tryumfów zakończonej fatalnie:
„Zawarłszy zaś pokój z Grekami Swiatosław poszedł
w łodziach ku progom. I rzekł do niego wojewoda ojcowski,
Sweneld: «Pójdź, kniaziu, na koniach naokoło, stoją bowiem
Pieczyngowie w progach». I nie posłuchał go i poszedł
w łodziach. (...) Usłyszawszy zaś to Pieczyngowie zastąpili
progi. I przeszedł Swiatosław do progów, i nie można było
przejść progów (...)" 35 .
Jak widać, strategiczna decyzja — wracać do domu „na
koniach" czy „na okrętach", zależała od woli kniazia. Jego
wojsko było widocznie przygotowane do służby tak, jak kniaź
sobie życzył. Jeśli chciał, by drużyna miała charakter pieszy,
walczono w tym szyku. Ci sami piechurzy, po zaopatrzeniu
się w konie, stają się pełnosprawną kawalerią, zdolną do walki
z Pieczyngami, których tak obawiali się Węgrzy — postrach
Europy... Od zawodowców, a z takich ludzi składała się śpiąca
byle gdzie i jadająca byle co drużyna Swiatosława, można
i należało wymagać wszechstronności.
Odkrycia archeologiczne ostatnich lat, jak cmentarzyska
normandzkie na terenie Wielkopolski i Mazowsza, wykazują,
że drużyna pierwszych Piastów miała skład etniczny podobny
do drużyn kniaziów ruskich 36 . Wojownicy pochodzenia skan-
dynawskiego stanowili jej znaczną część. Dlatego podobny
uniwersalizm jak drużyny Swiatosława dotyczył zawodowego
wojska Mieszka I. Jego wartość bojowa, równa dziesięciokrot-
ności innych wojowników, była wynikiem dużych umiejętności
wojskowych, wytrzymałości na trudy i wierności dowództwu.
Mieszko dawał swym wojom „konie, broń i wszystko, czego
35
Tamże, rozdz. 26, s. 52.
36
Patrz Ziemie polskie w X wieku i ich znaczenie w kształtowaniu się nowej
mapy Europy, praca zbiorowa pod red. H. Samsonowicza, Kraków 2000.
potrzebują". Owe konie były jak najbardziej bojowe, nie
służyły do orki, a wymienione są przed bronią. Mogły służyć
do sprawnego transportu drużyny na miejsce walki, czyniąc
z niej swoistą dragonię X wieku, podróżującą konno, a wal-
czącą pieszo. Jednak po doświadczeniach bitwy z piechotą
wielecko-wolińską z 967 roku, gdy o powodzeniu boju
i długiego pościgu zdecydowały ataki jazdy, Mieszko stale
rozwijał kawalerię pancerną. Nie należy też zapominać o euro-
pejskich ciągotach naszego pierwszego władcy, o jego zapat-
rzeniu na wzorce niemieckie. Tam największe znaczenie
miała jazda rycerska, świetnie uzbrojona i wyszkolona. Ogra-
niczeniem dla drużyny Mieszkowej były w tym przypadku
bariery cenowe i technologiczne nowego uzbrojenia. Potrzeby
wynosiły od zaraz kilka tysięcy: koni, mieczy, hełmów
i pancerzy. Przede wszystkim jednak koni, gdyż bez nich nie
dawało się walczyć w nowoczesny sposób. Pancerz nie miał
znaczenia podstawowego — Bolesław Krzywousty odnosił
zwycięstwa przy pomocy lekkiej jazdy, niezależnie od tego,
c z y j e g o przeciwnikiem była jazda pancerna, czy też walcząca
w zwartym szyku piechota.
Wobec powyższego można przyjąć, że Mieszkowa druży-
na, mało obfitująca w konnicę do czasów wojen pomorskich,
od kilku lat była systematycznie, w miarę możliwości,
przezbrajana na wzór niemiecki. Wykazana przeze mnie
wyżej liczba 1400-1500 Mieszkowych jeźdźców dla 972 roku
jest całkiem prawdopodobna. Pozostała część drużyny wal-
czyła pieszo, podobnie jak oddziały pospolitego ruszenia.
Ogólne możliwości mobilizacyjne Polski Mieszka I wynosiły
około 12 tys. ludzi, biorąc pod uwagę zaludnienie i fakt
powoływania pod broń w czasach Bolesława Krzywoustego
co dziesiątego ojca rodziny. Pod Cedynią znalazła się tylko
część tych wojsk, zapewne cała drużyna i okoliczne oddziały
pospolitego ruszenia. Można te siły szacować na nie mniej
niż 4500-5000 ludzi.
UZBROJENIE
Uzbrojenie zaczepne
Uzbrojenie ochronne
Różnice w wyglądzie
TAKTYKA
4
B . M i ś k i e w i c z , Pierwsze walki w obronie granicy zachodniej Polski
wczesnofeudalnej, [w:] Studia do dziejów Wielkopolski i Pomorza, t. IV,
1958, zesz. 1, s. 7-30.
5
Z dziejów wojennych Pomorza Zachodniego, praca zbiór. pod. red. B.
M i ś k i e w i c z a , Poznań 1972, s. 100-101.
A oto jak przedstawił przebieg bitwy długoletni badacz
Cedyni, Władysław Filipowiak, który stoi na stanowisku, że
Mieszko dłuższy czas przygotowywał bitwę pod Cedynią:
„Mieszko na czele jazdy pozoruje obronę przeprawy, nawią-
zując kontakt z nieprzyjacielem i wciąga go w walkę. Hodon,
posiadający liczebną przewagę, przeprawia się, a Mieszko
wycofuje się w kierunku grodziska w Cedyni, pozorując
z kolei ucieczkę i zajmuje stanowisko obronne na linii grodu,
blokując wąwóz i przejście, wsparty załogą tegoż grodu. (...)
Wojsko Hodona wyciągnięte w kolumnie, której czoło uderza
na zgrupowanie pod grodem, nie może rozwinąć akcji w zwar-
tym szyku. (...) Z tego korzysta druga grupa uderzeniowa
piechoty pod wodzą Czcibora, ukryta w wąwozach wysokiego
tarasu pradoliny Odry i atakuje od tyłu, odcinając drogę
odwrotu. Atak polskiej piechoty posiada dużą siłę uderzeniową,
gdyż idzie częściowo z góry. (...) Wojska Hodona, wyciągnięte
w kolumnie, nie mogły posiadać wielkiej możliwości i siły
obrony" 6 . Tezę o wcześniejszym przygotowaniu zasadzki
Filipowiak wspiera wynikami badań węgla drzewnego, pozo-
stałymi po paleniskach, odkrytych po obu stronach wzgórza
Czcibora. Analizy pozostałości metodą węgla C 14 dały wynik
920 rok ±70 7 .
Interesującą koncepcję przebiegu bitwy przedstawił Leon
Ratajczyk. Był on przekonany co do trafności hipotezy
Filipowiaka, uzupełnił ją tylko (i pozostałe) o omówienie roli
grodu w Cedyni w odparciu najazdu. Oto jego podsumowanie:
„Dla wszystkich dotychczasowych hipotez, nie wyłączając
literackich, charakterystyczne jest to, że w zasadzie nie
dopuszczają one walki w samej Cedyni lub na jej ob-
warowaniach i stwierdzenie Thietmara o klęsce zadanej
Hodonowi w Cedyni właściwie odrzucają. Tymczasem nie
było to chyba takie niemożliwe. Jazda niemiecka, której czoło
6
Cedynia w czasach Mieszka /, Poznań 1966, s. 64.
7
W. F i l i p o w i a k , Meldunek izotopowy z pola bitwy, „Z otchłani
wieków" nr 3-4, 1984, s. 158-162.
wdarło się za pozorowaną ucieczką w rejon zabudowań
i umocnień nieznanego sobie grodu, a głównie rozległego
podgrodzia, była mniej szkodliwa, niż poza tymi zabudowa-
niami. Walka o gród, prowadzona w warunkach boju spot-
kaniowego, a nie regularnego oblężenia, musiała przecież
doprowadzić do dezorganizacji wszelkiego ugrupowania bojo-
wego. (...) W ten sposób związanie zapewne znacznej części
wojsk Hodona walką o gród, tak na zewnątrz, jak i wewnątrz
Cedyni, mogło odegrać ważną rolę w całkowitym rozbiciu
przeciwnika, zaatakowanego ponadto w końcowej fazie przez
oddziały Mieszka ukryte w lesie za wzgórzami, rozciągniętymi
wzdłuż drogi" 8 . Ratajczyk przedstawia przy tym własny,
sugestywny szkic przebiegu bitwy.
Tak widzieli przebieg bitwy wybitni specjaliści w zakresie
historii średniowiecza i historii wojskowości. W nowszych
publikacjach powiela się zwykle któryś z wyżej wymienionych
opisów, przy czym jeśli chodzi o graficzne zobrazowanie
walk, szkic Miśkiewicza zyskał przewagę nad pozostałymi
opracowaniami, prawdopodobnie ze względu na przedstawienie
starych koryt i rozlewisk Odry 9 .
Choć przedstawione wyżej warianty przebiegu bitwy niemal
wyczerpują temat, pokuszę się o uzupełnienie moich znako-
mitych poprzedników i przedstawienie własnej wersji wyda-
rzeń. Wojna z roku 972 mogła wyglądać też tak:
MOBILIZACJA I MARSZ
8
L. R a t a j c z y k , Pierwsze historyczne zwyciąstwo pod Cedyniąw X wieku
i jego znaczenie w historii polskiej sztuki wojennej. Tysiąc lat dziejów orąża
polskiego, Cedynia-Siekierki 972-1945-1972 (Materiały z sesji naukowej,
Dębno 2-3.06.1972 r.), Szczecin 1973, s. 110.
9
Patrz: K. O l e j n i k , Cedynia, Niemcza, Głogów, Krzyszków w serii
„Dzieje narodu i państwa polskiego", Kraków 1988, s. 40-45.
czy też nagle okazało się, że już musi iść im z pomocą.
Bardziej prawdopodobne jest to drugie, gdyż rzadkością
w historii wojen jest precyzyjna co do dnia synchronizacja
działań bojowych. Nie zdarzała się nawet w czasach, gdy
ludzie powszechnie posługiwali się zegarkami i taką samą
rachubą czasu. Pogańscy Słowianie z Pomorza używali kalen-
darza księżycowego, natomiast Hodo, jako chrześcijanin,
kalendarza julijskiego. Myślę też, że nie wkroczenie wojsk
Hodona na Pomorze miało być sygnałem do powstania przeciw
Polanom, ale odwrotnie — na wieść o powstaniu Hodo miał
wyruszyć na Mieszka. Orientacyjnie ustalono tylko miesiąc
powstania. Jestem skłonny przypuszczać, że nie był to czer-
wiec. Najbardziej korzystne do prowadzenia działań bojowych
były miesiące letnie — lipiec i sierpień, a dokładniej właściwy
sezon wojenny zaczynał się po żniwach, czyli w drugiej
połowie lipca. Dzięki temu wojsko miało czym się żywić
w najeżdżanym kraju, a rycerze biorący udział w wyprawie
nie musieli troszczyć się o żniwa w domu. Druga połowa
czerwca jest wobec tego czasem niezbyt korzystnym — właś-
nie kończyło się dojrzewanie zbóż. Ponieważ żęto je przy
pomocy sierpów i półkosków, nie mogły zbyt długo stać na
pniu, gdyż przy wstrząsach powodowanych przez żeńców
uległyby wymłóceniu już na polu. Oczywiście ze względów
pogodowych czerwiec wydaje się miesiącem idealnym do
prowadzenia wojny, ale w tym przypadku wyprawa Hodona
nosi cechy wymuszonego pośpiechu. Zaszły bowiem okolicz-
ności uzasadniające przyspieszone działanie.
Z pewnością Mieszko został powiadomiony o spiskach pomor-
skich i, jak każdy okupant, starał się o ich udaremnienie.
Postanowił schwytać wichrzycieli, a może zażądał osobistego
stawiennictwa u siebie, w Gnieźnie, czołowych postaci Wolina
czy innych grodów pomorskich, by odnowili przysięgi i oczyścili
się z zarzutów. Gdy mu odmówiono, sprawa stała się całkiem
jasna i nie było powodu do trzymania jej w ukiyciu. Wybuchł
bunt — w jakich grodach nie wiadomo, najpewniej w Wolinie
i pobliskich — Szczecinie i Kamieniu. To oznaczało dla Mieszka
kolejną wojnę, więc ogłosił mobilizację całej drużyny oraz
rozkazy stawienia się oddziałów pospolitego ruszenia pomors-
kiego, lubuskiego i polańskiego przy swoim wojsku. Aby nie
tracić czasu i wesprzeć swoich pomorskich popleczników,
osobiście udał się na Pomorze z bardziej mobilną częścią
drużyny, polecając Czciborowi dopilnowanie dalszej koncentracji.
Nieco wcześniej gońcy Wolinian powiadomili Hodona, że cała
akcja ulega przyspieszeniu. Jednocześnie błagano go o jak
najszybsze przybycie, gdyż z doświadczenia wiadomo było, jak
Mieszko zareaguje na najmniejszą niesubordynację. Margrabia
obiecał spełnić obecne prośby i dotrzymać wcześniejszych zobo-
wiązań. Zarządził bądź przyspieszył mobilizację. Oddziały jego
marchii zbierały się prawdopodobnie w jej północnych grodach,
przy czym głównym miejscem koncentracji wojsk wydaje się
Chociebuż. Ogłoszono też posłanie margrabiego w pozostałych
marchiach, ale odzew na nie, jak wyżej pisałem, był niewielki
— ani pora wyprawy, ani jej powód nie wydawały się możnym
właściwymi do podjęcia działań zbrojnych na wielką skalę. Jednak
nie zostawiono Hodona bez pomocy i margrabiowie zadysponowali
mu skromne oddziały rycerstwa i piechoty. Z kraju przybył
jedynie zapaleniec Zygfryd ze swoimi ludźmi.
Wieści o mobilizacji niemieckiej doszły do książąt polskich.
Mieszko był już wtedy blisko buntowników. Gdy dowiedział
się o poruszeniu zbrojnym Niemców, mógł być praktycznie
pewien, że ma ono związek z sytuacją na Pomorzu. Już
wcześniej stosunki z Hodonem nie układały się najlepiej. Jeśli
wierzyć przekazowi Thietmara o sposobie zachowania się
księcia polskiego wobec margrabiego, można przyjąć za pewnik,
że jeden z nich przeceniał własne siły, a drugi był zmuszony
do poniżania się względem pyszałka. Położenie Mieszka
skomplikowało się — na północy groził wybuch powszechnego
powstania, a niedaleko od Ziemi Lubuskiej zbierała się armia,
zdolna do jej zajęcia w ciągu kilku dni. Nie wiadomo było przy
tym, jak zachowają się Wieleci. Póki Hodo fizycznie nie
naruszył granic państwowych, nie było też całkowitej pewności
co do jego zamiarów. Należało wykorzystać ten krótki czas na
przygotowanie obrony. Czcibor ogłosił pogotowie wojenne dla
Lubuszan, a ze swoim wojskiem postanowił czekać w pobliżu
na dalszy rozwój wypadków, gotów, w razie potrzeby, iść na
pomoc Mieszkowi lub powstrzymywać Hodona. U Polan
i Lubuszan wysłano drugie i trzecie wici — powołano wszyst-
kich zdolnych do noszenia broni, jak w czasie najazdu.
Wzmocniono załogi grodów, ludność poczęła chronić się
w miejscach umocnionych. Mimo to Mieszko nie zaprzestał
akcji pacyfikacyjnej na Pomorzu, ale niewątpliwie uległa ona
znacznemu zahamowaniu. Aż do czasu oszacowania sił Hodona
nie wiadomo było, jak dalej postępować. Następne dni niewiele
wyjaśniły, gdyż zaskoczeni Polanie stracili z oczu niemieckie
wojsko. Zamiast na wschód, czy też na północny wschód, gdzie
go oczekiwano, pomaszerowało ono na północny zachód.
W połowie czerwca margrabia Hodo już wiedział, na kogo
może liczyć. Dalsze oczekiwanie na posiłki było bezcelowe,
dawało tylko Polakom czas na przygotowanie obrony. Poza
tym w rejonach koncentracji brakowało już żywności dla
wojska — przecież był przednówek, ludzie żyli resztkami
zapasów zboża, o ile jeszcze je posiadali. Oto jak Thietmar
opisał koncentrację wojsk niemieckich na ziemiach mar-
grabiego Gerona II przed wyprawą na Polskę: „Nie mogę
pominąć tu milczeniem, jak smutny los spotkał margrabiego
Gerona. My wszyscy — a nikogo nie mogę tu wyłączyć
— zachowaliśmy się wobec niego nie jak przyjaciele, lecz jak
wrogowie. Poza czeladzią, której oszczędziliśmy, zniszczyliś-
my cały jego majątek, a częściowo nawet spaliliśmy go.
Nawet król nie zapobiegł temu przestępstwu, ani nie wymierzył
za nie kary"10 . I tym razem działo się coś podobnego — armia
musiała i lubiła jeść, przecież była wojna. Należało się przy
tym zabawić, więc nie obyło się bez pożarów. Dlatego był już
najwyższy czas do wyruszenia w pole.
10
Tamże, VI.56, s. 392.
Niemiecki wódz poczynił wcześniej odpowiednie działania
wywiadowcze. Wiedział, że nie warto uderzać na Ziemię
Lubuską, gdyż jest tam w każdej chwili oczekiwany. Szpiedzy
tylko potwierdzili wcześniejsze ustalenia — wszystkie grody
lubuskiego rejonu umocnionego przygotowano do obrony,
drogi do nich zastawiono przesiekami, a lasy pełne są
polańskich zwiadowców i łuczników. Gdy Hodo upewnił się,
że pod jego nieobecność obowiązek obrony marchii przejmie
na siebie jego zwierzchnik, książę Teodoryk, wyruszył w stronę
przez nikogo, prócz kilku wtajemniczonych, nieoczekiwaną
— na Pomorze. To pozwalało na oddalenie się od wojsk,
zgromadzonych dla obrony ziem Lubuszan i Polan. Nim
zdążą one przejść nadnoteckie puszcze, sprawa powstania na
Pomorzu będzie załatwiona po myśli Wolinian i Hodona.
Siły niemieckie przekroczyły Sprewę poza zasięgiem teryto-
rialnym Lubuszan i szybkim marszem osiągnęły ziemię północ-
nych Sprewian i Rzeczan w okolicy grodu Postupim. Wkroczono
więc na teren Wieletów. Hodo nie mógł sobie pozwolić na marsz
z armią przez te ziemie, nie uzgodniwszy tego przedtem z ich
zarządcami, nawet jeśli nominalnie podlegali oni księciu
Teodorykowi. Widocznie Wieleci wyrazili zgodę na przemarsz.
Z dwojga wrogów woleli współpracę z Niemcami niż z Polana-
mi, co jest bardzo wymowne. Niewykluczone, że do Hodona
dołączyli jacyś ochotnicy wieleccy, ale całe wojsko zostało
w domu. Kapłani z Radogoszczy wykalkulowali, że większy
zysk będzie z oglądania bijących się między sobą nieprzyjaciół,
niż aktywna pomoc któremuś z nich. Dalszy pochód odbywał się
przez ziemie Wieleckie, być może obok grodu Kopanica,
stanowiącego dzisiejszą dzielnicę Berlina. Wkroczono na stary
szlak, istniejący już w czasach prehistorycznych, prowadzący na
Pomorze. Przecinał on Odrę w jej wysuniętym na zachód zakolu,
siedem kilometrów od grodu Cedynia.
Wbrew nadziejom Hodona Czcibor szybko zorientował się
w zamiarach niemieckich, bardzo możliwe, że przy pomocy
szpiegów z najbliższego otoczenia margrabiego. Czcibor
wysyłał gońców do Mieszka, by ostrzec go przed niebez-
pieczeństwem odcięcia od zaplecza lub — co gorsza, znale-
zienia się między dwoma wrogimi wojskami. Jednocześnie
drużyny z Mazowsza i wyborowi wojownicy z pospolitego
ruszenia Wielkopolski dostali rozkaz marszu na północ, przez
Santok. Sam Czcibor jak najszybciej podążył w tamtym
kierunku, by nie dopuścić do rozproszenia sił.
Do Hodona musieli dotrzeć następni gońcy od Wolinian.
Dzięki temu dowiedział się o osobistym zaangażowaniu Mieszka
z jedynie częścią drużyny na spornym terytorium, co dawało
możliwość niespodziewanego uderzenia na tyły Piasta. Wojska
sojusznicze dysponowałyby wówczas dużą przewagą nad Pola-
kami i mogłaby powtórzyć się historia sprzed ośmiu lat, gdy
Wieleci z Wichmanem dwukrotnie zwyciężyli Mieszka. Jeśli
nawet książę uniknąłby tym razem klęski, nie ustrzegłby się
znacznych ubytków terytorialnych. Wstępem do nich powinno
być opanowanie grodu w Cedyni, a przedtem brodu na Odrze, by
bezpiecznie przeprawić się przez tę trudną przeszkodę naturalną.
Jej znaczenie było w tym przypadku zasadnicze. Gdyby Polanie
zdążyli obwarować bród, Hodo zdołałby może przeprawić się,
ale za cenę wysokich strat, stawiających pod znakiem zapytania
całe przedsięwzięcie. Szukanie innych, niżej lub wyżej położo-
nych brodów, zajęłoby bardzo dużo czasu, powodując przy tym
wzrost wrogich nastrojów u miejscowej ludności Wieleckiej,
której kosztem żyłaby niemiecka armia. Nie sposób pominąć
przy tym uciążliwości terenowych — j e d y n y m pasem suchego
lądu był szlak do Cedyni. Poza nim łatwo było ugrzęznąć
w rozlewiskach Odry i tworzonych przez nią bagnach. Szybkie
przekroczenie Odry i opanowanie Cedyni pozwalało na uniknię-
cie niebezpieczeństwa przewlekłej i głodowej wojny pozycyjnej.
Dlatego Hodo wydzielił ze swych sił duży oddział jazdy, który
przyspieszonym marszem po południu 23 czerwca osiągnął bród
na Odrze, w okolicy dzisiejszego Osinowa.
Po drugiej stronie trwał wyścig z czasem. Mieszko miał już
świadomość, którędy Hodo wejdzie na jego ziemie. Uznał, że
najazd niemiecki jest groźniejszy od pomorskich, niezdecydowa-
nych ruchawek, ograniczonych do zamknięcia się w grodach
i działań podjazdowych kilku słabo uzbrojonych gromad
w lasach. By nie dopuścić do powszechnego powstania, należało
przede wszystkim zatrzymać Niemców. Nadarzała się okazja,
aby wykorzystać bród w Osinowie do zatrzymania najeźdźców,
a być może zadania im klęski. Uchwycenie przeciwnika na
przeprawie to marzenie każdego wodza. Gdy to się udawało,
w walce brała udział tylko część wrogich sił, reszta zaś bezradnie
oglądała z drugiego brzegu nierówny bój. Brak miejsca do
ustawienia się w szyku, do ustąpienia w porządku, powodował,
że wojska przyparte do rzeki, w innych warunkach groźne,
w takim przypadku bez większego trudu wycinano do nogi.
Gońcy zawieźli do nadciągającego z południa Czcibora wieści,
by kierował się pod Cedynię. Sam Mieszko oderwał się od sił
powstańczych i również pociągnął pod ten gród. Wysłał przodem
oddział jeźdźców, by uprzedzić grodzian o swoim przybyciu
i zorientować się, jak daleko są najeźdźcy.
Okazało się, że na powstrzymanie Hodona na przeprawie jest
za późno. Silny podjazd niemiecki opanował bród na Odrze bez
kłopotów, nawet jeśli jakiś polski oddziałek usiłował go bronić.
Dowódca niemiecki wysłał wieści o tym do Hodona, a następnie
spróbował zorientować się, jak wygląda sprawa podejścia do
Cedyni i wybadać miejscowe nastroje. Z przeprawy gród nie był
widoczny. Zasłaniały go nadodrzańskie krzaki i sąsiadujące
z nimi przez piaszczystą drogę wzgórza. Wysłano w tamtą stronę
zwiadowców, żeby w razie zagrożenia uniknąć zaskoczenia. Jeśli
ludzie ci byli wystarczająco sprytni, mogli podjechać praktycznie
w bezpośrednie sąsiedztwo grodu i zobaczyć przyjazd konnicy
Mieszka. Wrócili więc i powiadomili dowódcę o wzmocnieniu
sił Cedyni. Tym samym sprawa przejęcia grodu z rąk przyjaźnie
usposobionych Pomorzan upadła. Niemcy mieli dwa wyjścia
— cofnąć się za bród lub czekać w szyku bojowym na
nieprzyjaciela i próbować bronić przeprawy, póki nie nadejdzie
margrabia z siłami głównymi. Wybrali pewnie obronę, a żeby
mieć swobodę manewru, ustawili się w szyku bojowym
w połowie drogi między rodem a wzgórzami. Lewe skrzydło
wojska opierało się o Odrę, prawe „wisiało" na zakrzaczonej
łące. Przed wieczorem zobaczyli konnych drużynników Mieszka,
zmierzających w ich stronę. Ustawili się oni u stóp wzgórza.
Ponieważ żadna ze stron nie przejawiała ochoty do ataku, tym
razem uniknięto bitwy. W międzyczasie dotarł Hodo z siłami
głównymi rycerstwa i przeprawił się przez rzekę. Piechota
niemiecko-słowiańska z taborami przybyła wiele później,
w całkowitych ciemnościach.
Mieszko nie podjął wieczornego ataku, gdyż nie miał na
miejscu odpowiednich sił. Oczywiście mógł zdecydować się na
walkę podjazdową, ale wynik jej wcale nie był pewny. Ponadto
nie chodziło o zniszczenie jednego oddziałku, ale o zadanie
klęski całej armii. Armia ta, wobec opóźnienia sił polskich,
zdążyła przejść przez Odrę. Pierwsza okazja do zadania jej klęski
przeminęła. Gdy siły niemieckie kończyły przeprawę, wyczerpane
długimi pochodami wojska Mieszka i Czcibora dopiero do-
chodziły do Cedyni. Można było zaryzykować jeszcze nocny
atak na nieprzyjaciela, ale w ciemnościach trudno koordynować
działania mas żołnierzy i łatwo o porażkę. W otwartej walce
z dobrze uzbrojonymi Niemcami nie obyłoby się też bez dużych
strat. Liczący ze wzgórz ogniska niemieckie Mieszko miał już
następny pomysł. Zapewne znał te tereny z czasów poprzednich
walk i wizytacji grodu. Miały (i dziś posiadają) wybitne walory
krajobrazowe, które w oczach dobrego wodza przemieniły się
w taktyczne. Po zapadnięciu zmroku pewne było, że Hodo nie
odważy się na marsz pod gród. Wobec tego książę rozkazał
swoim konnym wojownikom rozłożyć się obozem wzdłuż drogi,
by Niemcy nabrali pewności, że dostęp do Cedyni będzie
broniony. Do Czcibora wysłał gońców, aby pod żadnym pozorem
nie zdradzał swojej obecności w pobliżu. Wystawiono silne
ubezpieczenia od strony zachodniej i obsadzono zarośla wokół
niemieckiego obozu zwiadowcami, których zadaniem było
zakłócanie spokojnego snu najeźdźcom i odcięcie ich od wszel-
kich wieści. Mieszko udał się do brata, żeby uzgodnić kilka
szczegółów starcia, jakie musiało nastąpić tuż po wschodzie
słońca.
Łatwe zdobycie przeprawy było dla Hodona powodem
tylko do połowicznej radości. Uniknięto grozy przechodzenia
rzeki pod gradem strzał i krwawego taplania się w przybrzeż-
nym błocie pod kopytami jazdy Polan, ale nie udało się
zaskoczyć Mieszka. Przybył, i choć nie podjął bitwy, wyraźnie
był gotów do obrony. Odłożenie przez Mieszka bitwy do
następnego dnia można było wielorako rozumieć: nie chciał
zaryzykować walki o zmroku; nie miał wszystkich sił; jego
przybycie miało cechy spóźnienia... W końcu, po wielu
rozterkach, Hodo znalazł w tych domysłach potwierdzenie
swojego manewru taktycznego — siły polskie były na Pomorzu
osłabione, gdyż oczekiwały najazdu niemieckiego w innym
miejscu. Ponadto brak przy Mieszku piechoty mógł świadczyć
o tym, że zostawił ją w celu powstrzymywania Pomorzan,
albo znacznie wyprzedził w marszu i nie może liczyć na jej
szybkie przybycie. Obydwie okoliczności byłyby dla Niemców
korzystne. Jazda polska wyraźnie ustępowała niemieckiej
liczebnością, a nawet po wzmocnieniu jej piechotą w oczach
Hodona nie przedstawiała większej wartości bojowej niż jego
rycerstwo. Jeśli więc Mieszko zechce nazajutrz przystąpić do
bitwy obronnej, może ponieść klęskę. Nie musi przecież
wiedzieć, że siły niemieckie, zgrupowane w pełni dopiero po
zmroku, wynoszą cztery tysiące ludzi. Ponieważ wojsko polskie
rozłożyło się obozem na drodze Niemców, zechce pewnie stawić
im czoła. Poniekąd Hodo rozumiał Mieszka. Polski książę musiał
coś zrobić, by nie utracić autorytetu wśród podkomendnych.
Mniejszym złem było wdać się w bitwę, niż wycofać się na
wschód, zostawiając kraj na pastwę Pomorzan i Niemców.
Natchnięty pewnością siebie margrabia obiecał swym podwła-
dnym na naradzie wojennej łatwe zwycięstwo w bitwie, a być
może w jej konsekwencji zajęcie Cedyni. Warto pobić kilkuset
jeźdźców Mieszka bez pomocy pomorskich przyjaciół, by
...a w obliczu zebranych wojsk karze śmiercią złodziei i morderców.
Przykład władcy sprawiedliwego nawet na wojnie...
Do pokonania150 kroków po stromiźnie
TEREN BITWY
ZASADZKA
BITWA
Wskazania źródłowe
Opracowania
Opracowania zbiorowe