Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 272

HISTORYCZNE BITWY

PAWEŁ ROCHALA
CEDYNIA 972

Dom Wydawniczy Bellona


Warszawa 2002
SŁOWIAŃSZCZYZNA ZACHODNIA
I KRAJE GERMAŃSKIE DO X WIEKU

LIMES SAXONIAE. LIMES SORABICUS


PAŃSTWO WIELKOMORAWSKIE

Słowo „limes" w prostym tłumaczeniu oznacza granicę. Gdy


łacina była językiem żywym, słowo to miało znaczenie
zasadnicze. Przywodziło na myśl odległe, niewzruszone granice
między obszarami cywilizowanymi a dziczą, które bogowie,
do spółki z Augustem, wyryli w ziemi wodą lub wytyczyli na
ziemi umocnieniami godnymi cyklopów. Pierwotnie limes
strzegł prowincji galijskich przed plemionami germańskimi,
potem został rozbudowany dalej, przy czym rzeka Dunaj
stanowiła najlepszą zaporę na drodze wszelkich ekspansji.
Przesilenia polityczne i gospodarcze spowodowały z czasem
znaczne osłabienie potęgi Imperium Rzymskiego. Tereny
uprawne wyludniały się na skutek długotrwałych wojen
domowych, epidemii i nad wyraz uciążliwego systemu podat-
kowego. W dodatku ruch plemion koczowniczych w dalekiej
Mongolii rozpoczął nieubłaganą Wędrówkę Ludów. Władcy
imperium nie byli w stanie wystawić i wyszkolić armii
w dawnym, legionowym stylu. Przymuszeni okolicznościami
zaciągali gotowe oddziały zbrojne barbarzyńców, aby strzegli
granic przed innymi barbarzyńcami. Ich służbę wynagradzali
ziemią. W ten sposób na tereny Galii, Tracji czy Grecji
przywędrowały całe plemiona germańskie, z własną strukturą
władzy i wojskiem. Nie trzeba było długo czekać na skutki tej
polityki. Armie barbarzyńskie łatwo ulegały buntom, zadając
klęski swym dotychczasowym sprzymierzeńcom.
Cesarze wschodni jakoś pozbierali się z dotkliwych porażek.
Cesarstwo zachodnie, zarządzane przez najemnych dowódców
wojskowych, rozpadło się na kilka królestw, reprezentujących
germańskie narody czasów wielkiej wędrówki.
Jeszcze przed klęską wschodniego cesarza Walensa bar-
barzyńcy osiedlali się setkami tysięcy na Bałkanach. Po tym
zwycięstwie, odniesionym dzięki strzemionom, nikt już Gotów
nie kontrolował, a limes — podobnie jak na zachodzie
— utracił znaczenie. Niedługo, z wielką trudnością od-
budowany, miał je odzyskać. A to dla powstrzymania drapież-
nych i dzikich hord — nie Gotów, nie Hunów, ale Słowian.
Zadanie to wypełniał z trudem, ze względu nie tylko na jakość
systemu umocnień, ale również na wolę i jakość walki
obrońców. Zaczęło się to w połowie VI wieku tak:
„...zebrało się wojsko Sklawinów nie większe jak koło trzech
tysięcy ludzi i przeszedłszy bez przeszkody z czyjejkolwiek
strony rzekę Ister (Dunaj), a później nie mniej łatwo Heuros
(Maryca), podzieliło się na dwie części. Jedna wataha miała
tysiąc ośmiuset ludzi, druga resztę. Komendanci załóg rzymskich
w Ilirii i w Tracji starli się z jedną i drugą, a choć oddaliły się już
od siebie, ponieśli wbrew oczekiwaniu klęskę i część padła na
miejscu, a inni znaleźli ratunek w ucieczce. Skoro więc
wszystkie komendy spotkał taki los z rąk jednego lub drugiego
z barbarzyńskich oddziałów, choć wiele słabszych liczebnie,
jedna z nieprzyjacielskich watah starła się z Asbadosem. Należał
on do gwardii przybocznej cesarza Justyniana (...) i dowodził
licznym i wyborowym garnizonem konnicy, który stał od dawna
w warowni trackiej Tdzurulon. Lecz i ich także Sklawinowie
zmusili do ucieczki i, przeważnie haniebnie pierzchających,
wycięli, pochwyciwszy zaś Asbadosa, chwilowo wzięli go
żywcem, ale później spalili go wrzuciwszy do płonącego
ogniska i zdarłszy mu przedtem pasy z pleców. Potem łupili
już tym bardziej bez przeszkód wszystkie okoliczne ziemie
trackie i iliryjskie i zarówno jedni, jak i drudzy oblegali
i zdobyli wiele warowni, choć w ogóle nie uderzali przed-
tem na mury, ani nie ośmielali się zejść na równinę, bo
przecież nie próbowali nigdy wpadać do ziem rzyms-
kich..." 1 .
Jak widać obie strony zaskoczone były nieporadnością
obrońców. Nic dziwnego więc, że owym „Sklawinom" zbrojne
wycieczki zza Dunaju na teren Grecji czy Tracji weszły
w nawyk. Miejscowa ludność, przerażona okrucieństwami
(Słowianie wbijali schwytanych na pale), opuszczała najeż-
dżane ziemie, więc barbarzyńcy zasiedlali urodzajne pustkowia.
Pseudo-Maurycy napisał elementarz dla dowódców wojs-
kowych, zawierający wskazówki w zakresie taktyki walk ze
Słowianami. Rady, jakie tam zawarł, znamionowały jeszcze
możliwości ofensywne Bizancjum przeciwko słowiańskim
siłom, przeważnie pieszym i słabo uzbrojonym (lecz nie jest
wykluczone, że jazda nie była obca Słowianom. Jak pieszo
zdołaliby dogonić i wyciąć pierzchającą konnicę Asbadosa?).
Sytuacja już wkrótce uległa zmianie. W wyniku bizantyjskiej
akcji dyplomatycznej Awarowie koczujący między Morzami
Kaspijskim i Czarnym, zebrawszy ponoć aż 60 000 jazdy
pancernej najechali naddunajskich Słowian. W dalszej części
plany cesarskie zakładały zapewne wzajemne wyniszczenie
adwersarzy, przy cykliczności koczowniczych najazdów. Spra-
wdziło się to tylko częściowo — Awarowie, ciągnąc ze sobą
inne ludy, jednych Słowian podbili, innych przymusili do
sojuszów i — wzorem Hunów — osiedlili się w Panonii,
tworząc własne państwo, tzw. chaganat. Próby skierowania
ich agresji na zachodnie królestwa germańskie powiodły się
1 P r o k o p i u s z z C e z a r e i , Historia wojen, tłum. M. Plezia, Po-
znań-Kraków 1952, s. 72-73.
tylko częściowo. Awarowie prowadzili własną wielką politykę,
może niezbyt długofalową, ale skutecznie spychającą Bizanc-
jum do defensywy. Dlatego pod rokiem 626 kronikarz grecki
zanotował:
„...przeklęty Salbaros, wódz armii perskiej, oczekując (...)
na przybycie bezbożnego chagana Awarów, stanął na wiele
dni naprzód w Chalcedonie i spalił okrutnie wszystkie przed-
mieścia (...) A oto dnia 29 miesiąca czerwca (...) ruszyła
przednia straż obrzydłego bogu chagana (razem do 30 tysięcy
ludzi) (...) dnia 31 miesiąca lipca ruszył do gwałtownego
szturmu na odcinku od bramy noszącej imię Polyandriosa aż
do bramy Pemptosa i w najbliższym sąsiedztwie, tam bowiem
zgromadził główną część swych sił, podczas gdy inne odcinki
muru obsadził tylko dla pozoru Sklawinami. Szturm trwał od
świtu do 11 godziny [według współczesnej miary czasu do ok.
godz. 17.00], przy czym w pierwszym rzucie szli lekko
zbrojni Sklawowie, a w drugim piechota pancerna..." 2 .
W tym oblężeniu użyto na wielką skalę machin miotających,
ruchomych wież i słowiańskich łodzi — dłubanek. Miasto
obroniło się, oddalając bezpośrednie zagrożenie koalicji awars-
ko-perskiej. Sam fakt oblężenia był dla jego mieszkańców
szokujący. W końcu nie byle kto mógł sobie pozwolić na próbę
opanowania Konstantynopola! Nauka ta była gorzka i z pewnoś-
cią wielu ludziom otworzyła oczy na skalę zagrożeń. A widoki
były coraz to bardziej ponure. Gdzie okiem sięgnąć — chaos,
z którego wyłaniały się żądne krwi gromady. Utracono limes na
Dunaju i już nikt nie mógł czuć się bezpiecznie.
Nie zaniedbano innych akcji dyplomatycznych. Awarowie
dali się w końcu napuścić na Franków i Longobardów, co było
w pełni naturalne, jako że rabunek był częścią ich życia.
Tymczasem w państwie koczowników, lub raczej w strefie ich
wpływów, pewien kupiec zrobił niebywałą karierę.
„W roku czterdziestym panowania króla Chlotariusza
[623/24] człowiek imieniem Samo, rodem z państwa Franków
2
Kronika Wielkanocna, tłum. M. Plezia, Kraków-Poznań 1952, s. 119-120.
(...), pociągnął za sobą wielu jeszcze kupców i podążył
dla handlu do Sklawów, zwanych Winedami. Sklawowie
już zaczęli się buntować przeciw A warom zwanym Hunnami
i ich królowi gaganowi. Winidowie byli od dawna pastuchami
Hunnów, tak że kiedy Hunnowie zbrojnie napadli jakiś lud,
to Hunnowie stali z całym wojskiem przed obozem, a Winidowie
walczyli; jeśli zwycięstwo przechylało się na ich stronę,
wówczas Hunnowie rzucali się, by grabić zdobycz; jeśli
zas Winidowie ponosili klęskę, podejmowali bitwę na nowo
z pomocą Hunnów, wsparci ich siłami. (...) Hunnowie co
roku przychodzili zimować u Esklawów, brali do łoża żony
Sklawów i ich córki, a poza wszystkimi innymi udręczeniami
Sklawowie płacili jeszcze Hunnom daniny" 3 .
Nic dziwnego więc, że Słowianie zaczęli się buntować.
Prawdopodobnie kupiec Samo i jego koledzy dostarczali
Słowianom frankońską broń — co wtedy jeszcze nie było
zabronione, a musiało być bardzo korzystne, jak każdy handel
militariami. Po jakimś czasie Samo — czy to na skutek zbiegu
okoliczności, czy też w wyniku przemyśleń „podążył z ich
[Słowian — P.R.] wojskiem; tam to okazał się tak uzdolniony
w walce z Hunnami, że dziwiono się powszechnie i ogromna
ich liczba poległa od miecza Winidów. Winidowie, widząc
zdolności Samona, wybierają go sobie królem, gdzie 25 lat
panował szczęśliwie" 4 .
Można z perspektywy czasu spokojnie przytaknąć autorowi
kroniki — Samo spełniał wszelkie ówczesne kryteria szczęś-
liwego władcy, czego jako kupiec pod rządami Franków
piwnie by nie zaznał. Miał 12 żon słowiańskich, a z nich 22
synów i 15 córek. Odniósł wiele zwycięstw nad Awarami, co
zapewniło mu szacunek okolicznych władców i nowych
poddanych. Ponadto przytarł nosa samemu królowi Franków
Dagobertowi I, którego inne ludy wzywały, „aby chwalebnie
postawił nogę na ich grzbiecie" 5 . Nie powiodło się to, mimo
3
Kronika Fredegara, tłum. M. Plezia, Kraków-Poznań 1952, s. 128, 129.
4
Tamże, s. 129.
pokaźnych sił zgromadzonych przez króla. O niepowodzeniu
zdecydował brak koordynacji działań i niezdyscyplinowanie.
„...Austrazyjczycy natomiast otoczyli gród Wogatisburg,
gdzie znalazła się część sił Wenedów i stoczyli trzydniową
bitwę; wielu tam z wojska Dagobertowego poległo od miecza;
a następnie w popłochu, porzucając wszystkie namioty i ba-
gaże, jakie mieli, powrócili do swego kraju. (...) To zaś
zwycięstwo, które Winidowie odnieśli nad Frankami, osiągnęli
nie tyle dzięki męstwu Sklawinów, ile dzięki nieopatrzności
Austrazyjczyków, którzy pokłócili się z Dagobertem i upor-
czywie grabili" 6 .
Państwo Samona, które rozpadło się zaraz po jego śmierci,
było federacją plemienną, połączoną autorytetem wodza
i sędziego. Objęło prawdopodobnie ziemie Moraw, Czech,
część Panonii (późn. Węgier), Serbów między górną Odrą
a Łabą. Możliwe, że jego wpływy sięgały Śląska i Wiślan.
Choć nietrwałe, pokazało dobitnie, jak duża siła tkwi w jedno-
ści. Pokonano Awarów, pokonano Franków, dokonano wielkich
czynów, o których pamięć musiała trwać przez kilka pokoleń.
Od tego czasu zaczął się systematyczny napór Słowian na
zachód. Nie były to najazdy w stylu Awarów, sięgające głębi
krajów, ale łupieżcze akcje zbrojne na dwa-trzy dni pieszej
drogi, połączone z osiedlaniem się na opuszczonych przez
ludność germańską ziemiach. Z pokolenia na pokolenie zasięg
osadniczy plemion słowiańskich rozszerzał się, tworząc źródło
nowych konfliktów i przymierzy. Królowie frankońscy dążyli
do rozszerzania swych wpływów na wschód. Toczyli walki
z germańskimi Sasami, Turyngami i Bawarami, którym
pomagali Słowianie. Jednocześnie inni Słowianie gotowi byli
nieść pomoc Frankom, mając na względzie własne korzyści.
I tak królowi Pepinowi III, gdy „(...) zgromadziwszy wojsko
podążył przez Turyngię do Saksonii i wkroczył z wielkimi
siłami w granice Sasów (...) zabiegli mu drogę naczelnicy
5
Tamże, s. 129.
6
Tamże, s. 131.
dzikiego plemienia Sklawów, oświadczając jednomyślnie
gotowość dostarczenia mu posiłków przeciw Sasom, około
100 000 wojowników..." 7 .
W te sto tysięcy wojowników należy wątpić. Natomiast
zawieranie przymierzy z dalszymi sąsiadami najeżdżanego
kraju, przy jednoczesnym wykorzystywaniu niesnasek między
barbarzyńcami, stało się potem regułą.
Po Pepinie, zwanym Małym albo Krótkim, objął tron
Franków mąż o wzroście 192 cm. Za jego panowania słowo
„limes" odzyskało swoje znaczenie. Prócz tego władca ten
nadał nową jakość rządzeniu, łączeniu i dzieleniu.
Ambicją tego władcy było zjednoczenie ludów germańs-
kojęzycznych wokół królestwa Franków. Myśl tę konsekwen-
tnie wprowadzał w czyn od początku długiego, ponadpięć-
dziesięcioletniego panowania. Karola nie zadowalało przy
tym panowanie nad królami, gdyż, w przypadku drobnego
nawet niepowodzenia, groziło to przejściem urażonego
w swych ambicjach podwładnego na stronę przeciwnika
i szybkie usamodzielnienie się, z bardzo przykrymi konsek-
wencjami dla Franków. Dlatego pierwszą połowę rządów
wypełniły przyszłemu cesarzowi nieustanne podróże militarne
wzdłuż, w poprzek i na ukos stale rosnącego państwa.
Historycy mówią o 50 wyprawach wojennych, z czego niemal
wszystkie uwieńczyło powodzenie. Może skala nie ta sama,
ale wynik lepszy niż w przypadku Aleksandra Wielkiego. Nie
będzie przesady w twierdzeniu, że z czasem, przy ówczesnym
stanie wiedzy pomieszanej z zabobonem, samo imię Karola
wystarczało, by przeciwnik czuł się pokonany jeszcze przed
ujrzeniem frankijskich wojsk. Zachowały się wieści o klęskach
Franków, ale Karola akurat w tych miejscach nie było. Kto
inny przegrywał, nie król-cesarz. Choćby taki hrabia Roland,
przyjaciel króla, jeden z dwunastu parów królestwa, wódz
tylnej straży, wybitej przez Basków w ich kraju. Imię Karola
7
Kontynuacja kroniki Fredegara, tłum. M. Plezia, Kraków-Poznań 1952,
s. 167.
dotrwało do naszych czasów w oficjalnej nomenklaturze
dyplomatycznej. W wielu krajach słowiańskich na praw-
dziwego, koronowanego władcę mówiło się nie „rex", ale
„korol". Po naszemu „król".
Karol Wielki odnosił zwycięstwa nie tylko na polach bitew.
Wprawdzie polityka wczesnego średniowiecza to przede
wszystkim polityka oręża, nie pieniądza i nacisków ekonomicz-
nych, ale ten władca doceniał znaczenie innych dziedzin
życia. Za jego to czasów utrwalił się porządek feudalny,
zaprowadzony jednolicie i, prawie bez wyjątków, we wszyst-
kich zjednoczonych przezeń krajach germańskich. Seniorzy,
wasale — to wynalazek wprowadzony w tamtych czasach.
Karol podzielił królestwo na hrabstwa, przy czym mówi się
o liczbie 300. Hrabiami zostawali ludzie, co do których miał
pewność, że nie zawiodą. Naczelnymi dowódcami wojskowymi
w dotychczasowych królestwach i księstwach byli miejscowi
królowie i książęta, których korony przejął Karol. Nie było
już od tej pory królów, tylko nagle spobożniali rezydenci
pilnie strzeżonych twierdz klasztornych. Byli za to hrabiowie.
W organizacji cesarstwa dużą rolę odgrywał kościół. Cesarz,
z łaski którego panował papież, miał wolną rękę w obsadzaniu
swoimi ludźmi dóbr kościelnych, wcale nie zwolnionych
z powinności wojskowych. Zamiast hrabiów byli biskupi i opaci,
zamiast krajowych książąt — arcybiskupi. I tu obowiązywała
jasna hierarchia, przy czym cesarz — z całym szacunkiem
i ceremoniałem — twardo egzekwował to, co cesarskie.
Kraj dzielił się na hrabstwa i, dla przeciwwagi, na biskup-
stwa. Interes władcy wymagał, by dostojnicy nie byli zbyt
silni. Ten sam interes wymagał, by w razie potrzeby dys-
ponowali odpowiednimi siłami.
W miarę postępu w zjednoczeniu wszystkich okolicznych
ziem Germanii, specyficzne problemy dotychczasowych, samo-
dzielnych organizmów państwowych, stawały się problemami
państwa Franków, a więc Karola. Przedtem królowie i książęta
radzili jakoś sobie, teraz musiał sobie radzić król Franków.
Być może urząd margrabiego powstał nieco wcześniej, ale za
Karola dopiero pojawia się ta tytulatura na wszystkich krańcach
państwa, gdzie graniczono z ludami, których porządek społeczny czy
też siły wojskowe nie dawały gwarancji trwałego podboju lub
pewności pokoju. Marchie powstały w najbardziej zapalnych
częściach królestwa Franków. U nasady Półwyspu Bretońskiego
była Marchia Bretońska, od Morza Śródziemnego do Oceanu
Atlantyckiego rozciągała się Marchia Hiszpańska, w północnych
Włoszech, na granicy z Chorwatami, powstała Marchia Friulska, u
południowej granicy plemion czeskich Marchia Wschodnia, w
widłach Drawy i Dunaju kilka Marchii Panońskich (ważna granica
ze Słowianami i Awarami), a między Turyngią a Bawarią
ulokowano Marchię Serbską, ukierunkowaną na plemiona
słowiańskie zamieszkałe między górnymi i środkowymi biegami
rzek Łaby i Odry.
W uproszczeniu marchia oznaczała jednostkę terytorialną państwa,
obejmującą kilka pogranicznych hrabstw i część barbarzyńskiego
terytorium. Na czele marchii stał margrabia, posiadający praktycznie
nieograniczone pełnomocnictwa wojskowe. Jego zadaniem było
zbieranie informacji o zagrożeniach dla trwałości granic i sprawne
reagowanie na niebezpieczeństwa Wszyscy nadgraniczni hrabiowie
winni mu byli posłuszeństwo.
W ten sposób król-cesarz rozwiązał problem próżni po zdetro-
nizowanych książętach. Urząd margrabiego był na tyle ważny, że nie
każdy książę mógł go objąć. Natomiast każdy margrabia mógł zostać
księciem. Cesarz mógł dzięki temu jeszcze bardziej zacierać
regionalne tradycje władzy, wynosząc do najwyższych godności,
wcale przy tym nie dożywotnich, wiernych sobie ludzi. Nie musiał
dzięki temu poświęcać myśli i czasu wszystkim zatargom
pogranicza.
Warto dodać, że wielbiony potem w pieśniach hrabia Roland
dzierżył urząd margrabiego w Marchii Bretońskiej, położonej
najbliżej hiszpańskiego teatru wojennego. Gdy armia Franków
posuwała się w głąb hiszpańskiego państwa
Abbasydów, to właśnie Roland szedł w straży przedniej.
Podczas odwrotu ubezpieczał tyły, ze skutkiem opisanym
w pieśni.
Mimo porażającej siły państwa i wysokich kompetencji
jego sterników, kilka razy wybuchły wojny ze Słowianami.
Wielu ich mieszkało na terenach germańskich w rozproszo-
nych, ale etnicznych grupach. Słowianie okazali się na tyle
groźnym przeciwnikiem, że prócz utworzenia marchii wzdłuż
pogranicza Karol wymyślił coś jeszcze, czemu częściowo
współcześni, a częściowo potomni, nadali nazwę „limes".
Limes Saksoniae miał trwale rozdzielać germańskie plemiona
Sasów od słowiańskich Obodrytów i Wieletów. Nie nadano
mu postaci nie kończących się umocnień, jak limesowi
rzymskiemu. Państwa Franków, choć w miarę bogatego, nie
stać było na budowę podobnych fortyfikacji. Wzniesiono co
prawda kilka twierdz dających schronienie lub stanowiących
bazę do wypadów, w zależności od potrzeby. Główną prze-
szkodą były pustkowia, w sposób administracyjny wyludniane
i nie zaludniane, ciągnące się wzdłuż rzek. Natomiast twierdze,
stojące na straży dróg prowadzących w głąb królestwa,
zlokalizowano na terenach zamieszkałych. Prócz funkcji
militarnych stanowiły punkty wymiany handlowej ze Słowia-
nami, z której kilkakrotnie powtarzanymi zarządzeniami
wyeliminowano broń.
„I niech nie wiozą broni ani zbroi na sprzedaż. A jeśli
znajdzie się u nich przewożoną, to niech będzie im zabrany
cały ich dobytek i niech połowa przypadnie na skarb pałacowy,
a druga połowa niech zostanie rozdzielona między komendan-
tów nadgranicznych garnizonów" 8 .
Limes Sorabicum miał nieco inny charakter. Wyznaczony
był wzdłuż zachodniej, czyli wewnętrznej, granicy bardzo
wcześnie utworzonej Marchii Serbskiej. Jej wschodnia granica,
od strony barbarzyńców, nie była określona trwale edyktami
8
Edykt cesarski z Diedenhofu. Cytat za Śladem zagubionych ogniw, F. Z.
We r e m i e j , Warszawa 1977.
cesarskimi. Tymczasem przebiegała wzdłuż Łaby. Limes
Sorabicum, czyli teren Marchii Serbskiej, był więc w zamys-
łach twórców bramą do dalszej ekspansji.
Poza skutecznym odgrodzeniem się od Słowian, Karol i
jego następcy prowadzili aktywną politykę zewnętrzną,
mającą charakter odwetowych i represyjnych wypraw
wojennych.
W zmaganiach z Sasami pomagali Frankom Obodryci,
Słowianie. Po przeciwnej stronie stawali rywale i wschodni
sąsiedzi Obodrytów, Wieleci, również Słowianie. Obydwa
słowiańskie związki plemienne sprawiały wrażenie trwale
skłóconych, przy czym osiadłe na południe od nich plemiona
Serbów również nie żyły z nimi w przyjaźni. Stan ten Karol
przez swoich hrabiów nieustannie monitorował, nie dopusz-
czając do groźnych zmian w układzie sił. Każdy sojusz mógł
się zakończyć najazdem zjednoczonych Słowian na
Saksonię, Turyngię, Hesję czy nawet Frankonię. Frankowie
początkowo faworyzowali Obodrytów, wplątując ich
jednocześnie w przewlekłe wojny z Duńczykami i używając
jako straszaka na Sasów. Wieletów, jako bardziej oddalonych,
trudniej było zmanipulować. Ich jedność i zbójecka
wojowniczość była niebezpieczna. Wobec tego w 789 roku król
Karol osobiście zajął się Wieletami. W wyprawie wzięły udział
wojska Fryzów, Sasów, Franków, Obodrytów i Serbów. Atak
nastąpił z trzech stron, z wykorzystaniem przepraw
mostowych i floty śródlądowej.
Dobrze zorganizowany najazd z łatwością osiągnął
wytyczone cele, choć obrona była rozpaczliwa. Doświadczony
wódz Wieletów, Dragowit, widząc beznadziejność położenia nie
tylko wojsk, ale całego kraju, poddał gród, uważany przez
najeźdźców za stołeczny. Naczelnicy plemion Wieleckich
Wydali Frankom zakładników. Zaprzysiężono płacenie danin,
pokój i można było wrócić do domu.
Biorąc zakładników Karol zyskiwał nie tylko gwarancję
spokoju od strony Słowian, ale i możliwość skutecznego
mieszania w ich sprawach ustrojowych na przyszłość. Ludzie
ci, wychowywani na dworze królewskim czy innych dostoj-
ników, poznawali imponującą siłę frankijskiego państwa,
widzieli malowane ściany kamiennych pałacy, przepych
ceremoniałów świeckich i kościelnych, słowem odczuwali na
własnej skórze różnicę cywilizacyjną, choć nie była ona aż tak
duża. Frankijscy możnowładcy zyskiwali tym samym moż-
liwość głębszego wtrącania się w sprawy słowiańskie. Z cza-
sem każdy ambitny awanturnik słowiański mógł liczyć na
wsparcie zza zachodniej granicy. Im więcej posiał zamętu
w ojczyźnie, tym lepiej był widziany przez Franków. Umiejęt-
nie skłócano dzięki temu ojców z synami, braci czy przyjaciół.
Nadzieja na uchwycenie władzy obnażała w ludziach niskie
instynkty. Tym samym upadał autorytet samej władzy. Ludzie
nie tyle obojętnieli na to, kto nimi rządził, co raczej nabierali
przekonania, że nie ma władzy godnej zaufania. Trwałe
przymierze plemion wymaga takiego zaufania — musi ktoś
być tą tzw. siłą przewodnią. Brak zaufania oznaczał koniec
jedności plemiennej.
Reguły postępowania ze Słowianami ustanowione przez
Karola Wielkiego przyjęły się i obowiązywały bez wyjątków.
Jeszcze za Karola uzależniono plemiona czeskie i morawskie.
Zapewne i tu obowiązywał nakaz wymiany handlowej ze
Słowianami w wyznaczonych twierdzach, choćby przez pamięć
o Samonie. Ta bardzo praktyczna polityka doprowadziłaby do
podboju ziem słowiańskich za Łabą w ciągu kilku pokoleń.
Szczęśliwie dla Słowian zaszło kilka okoliczności, osłabiają-
cych impet Franków. „Poniżenie frankijskiej królewskiej
godności nastąpiło wskutek słabości Ludwika już w dziewięt-
naście lat po śmierci Karola Wielkiego, który nadał koronie
niezaprzeczalny autorytet" 9 . W dodatku zaczęła się era
Wikingów i ich długich łodzi. Oni wyrośli do głównego
problemu rozmnożonych, leniwych władców karolińskich, nie
Słowianie, skłóceni trwałe za dającymi osłonę limesami.
9
G . F a b e r , Merowingowie i Karolingowie, tłum. Z. Jaworski, Warszawa
1994, s. 191.
Byli tacy, co wykorzystali zamęt w cesarstwie. W tym
samym czasie niedawno ochrzczony książę morawski Mojmir
Wygnał ze słowackiej Nitry księcia Przybinę. Państwo moraw-
skie po raz drugi zaistniało w historii, a władcy świata, zajęci
przechwytywaniem władzy, zdążyli przegapić to wydarzenie.
Niedługo, po kilkuletnich wojnach domowych, wnukowie
Karola Wielkiego zdołali podzielić się terytoriami cesarstwa
w sposób kompromisowy. W 843 r., na mocy traktatu
w Verdun, Ludwik otrzymał jego wschodnią część, co dało
mu przydomek„Niemiecki",a jednocześnie było początkiem
państwa o takiej nazwie. Ponieważ państwo to w ponad 50%
graniczyło z krajami słowiańskimi, jego energiczny król stał
się — czy chciał, czy nie — specjalistą od Słowian. Jak
daleko sięgały jego zamysły, może świadczyć dokument,
znany pod nazwą Geografa Bawarskiego. Jest to spis plemion
słowiańskich, żyjących po północnej stronie Dunaju. Przy
każdym plemieniu podano, ile posiada ono „civitates", inaczej
mówiąc miast. Miasto miastu nierówne, a w słowiańskim
przypadku należy raczej mówić o grodach. Tu znów liczby
podane w „Geografie" wydają się fantastyczne, więc można
mniemać, że chodzi o miejsca stale zamieszkałe. I tak
wymieniono plemię „Glopeani", przydając mu czterysta „ci-
viiates". Owi „Glopeani" to Goplanie znad jeziora Gopło.
Widocznie funkcjonowali wtedy jeszcze pod własną nazwą,
czyli legendarni Polanie pod wodzą Popielidów lub Piastów
w momencie zbierania informacji do „Geografa" nie podjęli
jeszcze czynności dziejotwórczych.
Tuż po niemieckiej koronacji Ludwik podjął sumiennie
dzieło usunięcia zagrożeń ze słowiańskich granic. W roku 844
w bitwie z Frankami wschodnimi zginął książę obodrycki
Gostomysł. Na Obodrytów nałożono trybut. Rok później
ochrzczono w Ratyzbonie 14 książąt czeskich. Historycy
określają ten akt jako próbę związania ze sobą tych możnych,
a przez to ich ziem. Po śmierci Mojmira w 846 r. Ludwik
Niemiec interweniował na Morawach, osadzając na tronie
książęcym Rościslawa, siostrzeńca bądź bratanka zmarłego
władcy. Z tej strony spotkał Ludwika zawód, bo Słowianin nie
okazał mu żadnej wdzięczności. Rościsław wmieszał się
aktywnie w sprawy wewnętrzne królestwa niemieckiego, popie-
rając wszelkie tendencje odśrodkowe. W związku z tym w roku
855 Ludwik Niemiec wyprawił się na Morawy — bez żadnych
zysków. W 861 r. Rościsław porozumiał się z Karlomanem,
zbuntowanym synem Ludwika Niemca. Potem nawiązał kontak-
ty z Bizancjum, zmuszony do tego niejako sojuszem bułgarsko-
-frankijskim. Państwo Moraw nabierało rozpędu, stając się krok
po kroku Wielkomorawskim. Na mocy porozumień z Bizancjum,
w roku 863 przybyli na Morawy Konstanty i Metody, co było
solidnym klapsem dla duchowieństwa niemieckiego. Walka
zbrojna rozszerzyła się tym samym o ideologiczną. Przybysze
nauczali w języku słowiańskim, do tegoż języka przystosowali
alfabet grecki. Przetłumaczyli na słowiański księgi kościelne,
w tym te najważniejsze dla chrześcijan. Cokolwiek by mówić
o gorliwości wcześniejszych chrzcicieli, nie przygotowywali się
oni tak sumiennie do misji, jak tych dwóch Greków, pokładając
zwykle większe nadzieje w pomocy boskiej, niż we własnych
umiejętnościach. W dodatku Konstanty i Metody traktowali
Słowian jak gatunek ludzki, co rzadko trafiało się wśród
misjonarzy wobec pogan. Wszystko to spowodowało szybkie
postępy w chrystianizacji, czyniąc państwo Rościsława spójniej-
szym, jednolitym, silniejszym. Z takich tryumfów chrześcijańst-
wa nie mogli cieszyć się król Ludwik i jego biskupi. Uprzejme
skargi tych ostatnich na morawsko-greckie bezeceństwa szybko
dotarły do papieskich uszu. Obrządek słowiański w liturgii
początkowo spotkał się z przychylnością papieża Hadriana II, ale
jego następcy czasami byli za, ale częściej przeciw.
Tymczasem w roku 864 Ludwik podjął następną wyprawę
zbrojną. Dotarł do Devina pod Bratysławą, gdzie przyjął do
wiadomości gołosłowną przysięgę Rościsława na wierność.
Jeszcze jedna wyprawa — w 869 r., prócz zwyczajnych
spustoszeń kraju doprowadziła do sporego sukcesu politycz-
nego — nawiązano kontakt ze Świętopełkiem, bratankiem
Rościsława, panującym w Nitrze. W roku 870 Świętopełk
zbuntował się, stryja pojmał i oddał w ręce króla Ludwika.
Ten w drodze łaski kazał Rościsława oślepić i uwięzić. Przy
okazji uwięziono podróżującego służbowo między Morawami
a Rzymem Metodego.
Po roku Świętopełk przestał panować, zaznał za to przymu-
sowej gościny u sprzymierzeńców. Rządy objęli margrabiowie
Wilhelm i Egenschalk z takim skutkiem, że wybuchło po-
wszechne powstanie ludowe. Uwięziony w Niemczech Święto-
pełk obiecał uśmierzyć bunt. Uwierzono mu, uwolniono,
a książę nie zmarnował szansy i stanął na czele powstania...
Następne zawirowania historii Wielkiej Morawy to wielka
i mała polityka, ustawicznie raczej nieczysta. Wrócił Metody
jako arcybiskup, z papieskim błogosławieństwem. Gdy w 885 r.
zmarł, Świętopełk z poduszczenia niejakiego Wischinga, nie-
mieckiego kandydata na arcybiskupi stolec, wypędził uczniów
Greka — słowianofiła. Znaleźli schronienie w Bułgarii. Wcześ-
niej wpływy morawskie rozciągnęły się we wszystkich kierun-
kach słowiańskiego świata: na Pocisie, Panonię, Czechy, Wiślan
i Śląsk. Uznano zależność trybutarną od Niemców, co — para-
doksalnie — dawało niezależność polityczną. Świętopełk posu-
nął się nawet do najazdów na Bawarię i ustalania właściwych
władz Bawarskiej Marchii Wschodniej! Odparto prywatne
najazdy Niemców, Bułgarów i pierwsze, próbne, oddziałów
Węgrów. Aby nie było wątpliwości, że istnieje samodzielne
państwo Morawskie, Świętopełk oddał je pod bezpośrednią
opiekę papieską (krok ten ktoś w przyszłości, za równe 100 lat
powtórzy). Umierający w 894 r. władca nazywany był królem,
choć nikt go formalnie nie koronował. Jednak to szczęśliwe
państwo słowiańskie niedługo już miało trwać. W Europie
Środkowej pojawili się bowiem Węgrzy, z zamiarem osiedlenia
się na stałe. W legendach węgierskich istnieje przekaz, że wódz
węgierski Arpad nabył od Świętopełka za białego konia
Z pozłacanym siodłem i złotym wędzidłem ziemię, wodę
i trawę. Świętopełk myślał ponoć, że to dar od osadników. Dla
osadników był to akt kupna całego państwa.
W Niemczech nastała era Arnulfa z Karyntii. Był wnukiem
Ludwika Niemca, nieprawym synem Karlomana, co w oczach
wybierających go na króla dostojników wschodniofrankijskich
nie było wadą, gdyż innej konkurencji nie posiadał. W 888 r.
możni zachodniej części królestwa ofiarowali mu koronę
królewską, ale nie przyjął jej, tylko hołdy lenne. Było to
posunięciem nowatorskim i nieoczekiwanym. Prawdopodobnie
chodziło hrabiemu Arnulfowi o zachowanie jedności państwa
pod postacią jednej korony. Potem zaczął skutecznie bić
wrogów. W 891 r. w bitwie pod Lówe nad rzeką Dyle w Belgii
zniszczył wojska Wikingów. Porozumiał się z Czechami
i uzależnił ich od siebie. Wiosną roku 892 nawiązał kontakt
z Węgrami. Zmontował koalicję słowiańsko-germańsko-węgiers-
ką i urządził najazd na Morawy, żeby doprowadzić do wydziele-
nia dzielnicy dla Świętopełka II, lub jeszcze lepiej — zamienie-
nia Mojmira II na tegoż Świętopełka. Węgrzy mieli przy tym
zyskać prócz łupów ziemię, jaką zdołają ogarnąć.
„Arnulf z Frankami, Szwabami i Bawarczykami nastąpił na
nich (Morawian) i przez cały lipiec pustoszył, palił, mordował,
rabował i okrył żałobą cały kraj. Równali z ziemią co im tylko
stanęło na drodze: zasiewy, domy, wioski i miasta. Roz-
wścieczeni żołnierze wyrywali nawet drzewa owocowe z ko-
rzeniami. Jeszcze okrutniej srożył się ze swymi Węgrami
Kursan, zalawszy hordami obydwie Dacje, przed i za Cisą" l0 .
Najazdy węgierskie w ciągu kilku lat doprowadziły do
całkowitego upadku Wielkiej Morawy. Co się stało z Moj-
mirem II i Świętopełkiem II, ostatnimi władcami tego kraju
— nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że nie doczekali się
żadnej pomocy z krajów chrześcijańskich.
Nie znaczy to oczywiście, że wszyscy ówcześni możni
ludzie Zachodu obawiali się bądź nienawidzili Słowian. Byli
10
Z Roczników bawarskich A w e n t y n a, cytat za Szamanizm i Węgrzy,
A. N a w r o c k i , Warszawa 1988, s. 96.
też tacy, którzy przejmowali się bardzo starymi nakazami
uniwersalnego prawa. Papieżowi Janowi IX wyraźnie nie
podobały się układy niemiecko-węgierskie. To tak, jakby
w 350 lat później któryś z chrześcijańskich władców sprowa-
dził do Europy Mongołów, żeby załatwić prywatne porachunki
z sąsiadem. Arcybiskup Salzburga w Bawarii czuł się zobo-
wiązany złożyć pisemne wyjaśnienie następującej treści:
,,Co zaś tyczy się tego, że wspomniani Słowianie oskarżają
nas, iż zbezcześciliśmy wiarę katolicką, wiążąc się przysięgą
z Węgrami, złożoną na zwłoki psa, wilka czy inne pogańskie
paskudztwa, i zawarliśmy z nimi pokój, dając im pieniądze, żeby
poszli do Italii (899-900), to gdyby sprawa ta miała miejsce
przed Twoim obliczem, a więc i przed obliczem wszystkowie-
dzącego Boga, w którego imieniu sprawujesz apostolską powin-
ność, wówczas przekonałbyś się o fałszywości tych zarzutów
i o naszej niewinności. Ponieważ Węgrzy zawsze zagrażali
mieszkającym z dala od nas wyznawcom wiary katolickiej
i nękali ich ponad wszelką miarę, więc obdarowaliśmy ich
pieniędzmi bez wartości i ubraniami tylko ze lnu, żeby złagodzić
ich dzikość i odwieść od napaści od nas"
Zapewnienia biskupa były równie wartościowe, jak precjoza,
którymi obdarowywał Węgrów. Zdaje się, że dla świętego
spokoju arcybiskup Theotmar złożył przysięgę na zwłoki psa,
wilka czy inne pogańskie paskudztwa...

ZAMĘT W KRÓLESTWIE NIEMIEC

Cesarz Arnulf zmuszony był do osobistej interwencji we


Włoszech, gdzie wybuchł bunt pod przywództwem Berengara.
W 899 roku powiódł do Italii niemieckie wojska. Skorzystał
przy tym z pomocy sojuszników, na których jeszcze się nie
zawiódł — Węgrów.
„Przez Panonię wtargnęli oni w dolinę Padu i rozbili
liorengara, po czym, zostawszy na całą zimę w Italii, powrócili
11
Cytat za Szamanizm i Węgrzy, A. N a w r o c k i , Warszawa 1988, s. 93.
do kraju na początku następnego roku. W tym czasie zmarł
cesarz Arnułf, co uwolniło Węgrów od przysięgi, złożonej na
zwłoki psa. Korzystając natomiast z tej okazji, zajęli bez
walki kraj zadunajski. Tak więc w 900 roku cały Łuk Karpat
znalazł się w rękach Węgrów" 12 .
Dostojnicy Niemiec zdążyli już przyzwyczaić się do
jedności. Śmierć Arnulfa prawdopodobnie zaprzepaściła
możliwość zjednoczenia całego cesarstwa. Taka myśl musiała
mu przyświecać. Zmyleni pozornie dobrą sytuacją Niemiec
możnowładcy wybrali sobie królem Ludwika, jedynego
prawego syna Arnulfa. Z ich punktu widzenia był to kandydat
idealny na władcę idealnych czasów — miał siedem lat,
a zapowiadał się na chorowitego młodzieńca. Wprawdzie
Arnułf miał dorosłego syna, Świętopełka, piastującego nawet
godność królewską u Burgundów, ale ten miał kilka wad
— był nazbyt dojrzały, doświadczony, nie urodził się z matki
mającej status małżonki króla, a jego oficjalne imię było
wprost nie do przyjęcia, nawet jeśli mówiono nań „Cen-
tebald". Królem został więc Ludwik, zwany Dziecię, za
którego można było rządzić. Faktem też jest, że Arnułf,
„największy przedstawiciel dynastii obok Karola Wielkie-
go" 1 3 , okazał się mało przewidujący, przyczyniając się do
osiedlenia Węgrów w Europie Środkowej. Rozbicie państwa
Wielkomorawskiego było bez wątpienia taktycznym zwycięs-
twem, strategicznie okazało się jednak pomyłką. Procesów
powstawania państw słowiańskich nie dawało się już po-
wstrzymać, a uznać je nie było honorowym rozwiązaniem dla
Niemców. Dzięki tej polityce zyskali sąsiadów, przy których
Normanowie wyglądali czasem na niewinne chłopięta. Z przy-
czyn estetycznych również.
Oblicza się, że w chwili „zajmowania ojczyzny" Węgrzy
dysponowali 20 tysiącami konnych wojowników. „Ich uzbro-
12
Szamanizm i Węgrzy, A. N a w r o c k i , Warszawa 1988, s. 43.
13
G. F a b e r, Merowingowie i Karolingowie, tłum. Z. Jaworski, Warszawa
1994, s. 214.
jenie składa się z szabli, skórzanego pancerza, łuku i kopii
[włóczni — P.R.]. W zależności od potrzeby mają w pogoto-
wiu i kopię pod ramieniem, i łuk w ręku. W pościgu używają
raczej łuku. Nie tylko sami są uzbrojeni, ale również ich
konie mają napierśniki z metalu lub wojłoku. Przywiązują
dużą wagę do ćwiczenia się w strzelaniu z konia" 1 4 . Dodam
tylko, że po kontaktach europejskich mieli też pancerze
metalowe.
I Prócz nowego typu uzbrojenia wnieśli też nowe zasady
taktyczne, gdzie celem bitew nie była walka z przeciwnikiem,
ale jego zniszczenie. „Biją się z konia pędzącego na nie-
przyjaciela lub uciekającego przed nim, bo lubią symulować
ucieczki. Nie lubią przeciągających się walk i gdyby byli
lak wytrwali, jak są w pierwszym impecie zajadli, byliby
wówczas nie do pobicia. Często w połowie walki rzucają
się do ucieczki, ale zawracają w pół drogi i kiedy już
myślisz, że ich pokonałeś, możesz znaleźć się w śmiertelnym
niebezpieczeństwie (...)" 15 , a to dlatego, że „(...) prócz
walki wręcz starają się wciągnąć w pułapkę przeciwników
nieostrożnych, mają do tego grupę odwodową (...)" 16 .
Te zasady taktyczne nie były węgierskim wynalazkiem.
Stosowały je wszystkie ludy koczownicze, odwiedzające
Europę przed Węgrami, jak i po nich. Pojawienie się nowej
(starej) taktyki zawsze zaskakiwało, bo pamięć o wyczynach
poprzednich wojsk lekkokonnych ginęła, nie pozostawiając
trwałych śladów u przeciwników. Szkół wojskowych nie
znano, a w sztuce wojennej Germanów, święcącej tryumfy
przez całe wczesne średniowiecze, ważniejsze było indywidual-
ne męstwo i sprawność wojownika od dyscypliny taktycznej.

14
Z dzieła Leona Mądrego (cesarz bizantyjski w latach 886-912), cytat za
Szamanizm i Węgrzy, A. N a w r o c k i , Warszawa 1988, s. 79.
15
Z Rocznika R e g i n a z L o t a r y n g i i , cytat za A. N a w r o c k i ,
Szamanizm i Węgrzy, Warszawa 1988, s. 90.
16
Z dzieła Leona Mądrego (cesarz bizantyjski w latach 886-912), cytat za
A. Nawrocki, Szamanizm i Węgrzy, Warszawa 1988, s. 79.
Nie będzie dużą przesadą stwierdzenie, że po ustawieniu
wojsk i wydaniu nakazu do natarcia wódz germański, czy
potem karoliński, przestawał mieć wpływ na przebieg bitwy,
ze względu na trenowaną zajadłość i walkę do upadłego
podwładnych, także tych najwyższego szczebla. Masy wojsk
karolińskich były słabo sterowalne, ich sprawność manewrowa
pozostawiała wiele do życzenia, w porównaniu do sprawności
wojsk gockich z okresu walk z Rzymem. Marsze armii
obciążonych taborami dłużyły się niemiłosiernie.
Przenosząc się do Europy Środkowej Węgrzy nie zmienili
z dnia na dzień swoich życiowych obyczajów. I jeśli prowadzili
z kimś wojnę, była to wojna totalna, w dzisiejszym rozumieniu
tego słowa. Elementem prowadzenia wojny był też strach,
a nawet celowo wywoływany terror: „(...) jedzą surowe mięso
i piją krew, a schwytanym ludziom wyrywają serca i pociąwszy
je na kawałki, zjadają, mając to za lekarstwo. Nie wzruszy ich
żadne błaganie" 17. Inny z kronikarzy, opisując pierwszy najazd
węgierski na Bawarię w 900 roku pisze, że Węgrzy, prócz
innych okrucieństw, „żeby się ich bardziej bano, pili krew
pomordowanych" 18.
Podczas jednego z najazdów, pod Augsburgiem w Bawarii
doszło do zniszczenia armii niemieckiej. Odbyło się to
w sposób znany z późniejszych działań mongolskich. Węgrzy,
strzelając z łuków podjeżdżali pod szyki niemieckie, wszczy-
nali krótką walkę i odjeżdżali, nie przerywając ostrzału. Były
to próby wyciągnięcia z szyku pojedynczych oddziałów.
Utarczki takie trwały cały dzień, wreszcie pod wieczór Węgrzy
natarli większością sił. Po krótkiej i zajadłej walce cofnęli się
pod naporem Niemców, a w pewnej chwili „na dany sygnał
rzucili się do ucieczki. Król, nie podejrzewając podstępu
rzucił się za nimi w pościg, tymczasem stojące w zasadzkach

17
Z Rocznika R e g i n a z L o t a r y n g i i , cytat za A. N a w r o c k i ,
Szamanizm i Węgrzy, Warszawa 1988, s. 90.
18
Z Antapodosis L u d p r a n d a , cytat za A. N a w r o c k i , Szamanizm
i Węgrzy, Warszawa 1988, s. 93.
wojska Węgrów uderzyły z obydwu stron, a oni, niedawni
pobici, rozgromili zwycięzców" 19.
Po tej bitwie Węgrzy sezonowo nawiedzali Bawarię, Fran-
konię, Szwabię i Saksonię. Prócz wysokich strat ludnościowych
i zniszczeń wojennych królestwu Niemiec przyszło znosić
dodatkowe upokorzenie — Węgrzy nałożyli na kraj daniny.
Zwycięstwa Węgrów okazały z całą mocą bezsilność Niemiec.
Najazdy Węgrów po ich usadowieniu się w nowym kraju
przybrały postać bardziej zorganizowaną, choć ze względu na
wielokierunkowość nie miały pełnej mocy. Wcale nie ozna-
czało to mniejszych kłopotów. Węgrzy porozumieli się ze
Słowianami znad Łaby. Najazdy synchronizowano z wy-
stąpieniami Słowian, co rozpraszało siły obrońców. Na północy
dochodziło do podobnej współpracy duńsko-obodryckiej albo
duńsko-wieleckiej. Nawet jeśli nie była to współpraca, to
łupieżcy słowiańscy i duńscy bardzo chętnie korzystali z zaan-
gażowania obrońców gdzie indziej. W takiej sytuacji obrona
ziem spoczęła na barkach książąt (herzogów). W obliczu
stałego zagrożenia granic nie godzili się oni na opuszczenie
z wojskami własnych księstw w obronie innych lub wysyłali
symboliczną pomoc.
Po śmierci Ludwika herzogowie zorganizowali wielki zjazd
feudałów Niemiec w Forchheim. Na zjeździe stawili się nie
tylko feudałowie, ale również masy rycerstwa. Królem wybrano
Konrada z Frankonii. Elekcja ta była praktycznie ostatnim,
zgodnym aktem współpracy możnych. Wybuchły swary i nie-
długo faktyczne rządy Konrada ograniczyły się do Frankonii
i Turyngii. Saksonia miała swojego księcia Ottona. W 912
roku, książę ten, leżąc na łożu śmierci, przekazał władzę
w ręce syna Henryka — wbrew woli króla Konrada. W Szwabii
i Bawarii było podobnie. Zrozumiałe więc, że użerający się
z książętami król nie odniósł żadnych sukcesów w wojnie
z Węgrami. Konrada stać jednak było na królewski gest. Gdy
19 Z Antapodosis L u d p r a n d a , cytat za A. N a w r o c k i , Szamanizm

i Węgrzy. Warszawa 1988, s. 94.


umierał, ku zdziwieniu i oburzeniu otoczenia oddał swój głos
na człowieka, który był jego największym dotychczasowym
przeciwnikiem. Raczej nie świadczy to o słabości charakteru.
Z poręczenia króla Konrada tron po nim objął ponownie
najlepszy z równych, książę saski Henryk. Dla Niemiec,
a zwłaszcza dla Saksonii, nastały nowe czasy.
Henryk Ptasznik, w chwili wyboru na króla Niemiec w 919
roku, był już człowiekiem w pełni dojrzałym i ukształtowanym.
Przezwisko „Ptasznik" nie powinno mylić. To, że bardzo lubił
łowy z ptakami i na ptaki, nie świadczy wcale o słabości czy
lekkomyślności. Początkowo mógł liczyć na poparcie Saksonii,
Frankonii i Turyngii. Działał jednak bardzo energicznie. W 921
roku podporządkował sobie Szwabię i wkroczył do Bawarii.
Buntownik Arnułf zrzekł się korony królewskiej, dzięki czemu
pozostał na książęcym tronie.
Sukcesy Henryka obudziły czujność węgierską. Ich interwen-
cje przyniosły pierwsze przegrane króla. Bawaria, jak zwykle,
stanęła otworem przed „konarmią", a wojska Henryka poniosły
kilka porażek. Nie były one dotkliwsze niż zwykle, lecz równie
dotkliwie. Nie spowodowały one krachu państwa niemieckiego,
ale dobitnie pokazały, że w takim systemie zbrojnym jak
dotychczas, nie sposób stawiać oporu najeźdźcom. Węgrzy
ponownie nałożyli na Niemców daninę i poprzestali na zwyczaj-
nym spustoszeniu ziem.
Bezradny Henryk jeden z najazdów przetrwał w saskim
grodzie, nie wychylając z niego nosa, a przy innym ledwie
zdążył schronić się w grodzie o nazwie Bichni, co pierwotnie
znaczyło Biegań. W wyniku korzystnego zbiegu okoliczności,
jakim było przypadkowe ujęcie jednego z wysokich dowódców
węgierskich, nawiązano rokowania z najeźdźcą. Król przyjął
wszystkie ciężkie warunki pokojowe. Zobowiązał się do wypłaty
świadczeń przez dziewięć lat. Można ten upokarzający pokój
potraktować jako korzystne posunięcie króla Niemiec — w porę
przerwał wojnę, zmierzającą ku klęsce, a dzięki temu zyskał
czas, w którym mógł poprawić sprawy obronności.
Koczownicy uznali, że jedna nauczka dana Niemcom
wystarczy. W tym czasie nie było sił zdolnych im się oprzeć.
Sięgali zagonami za Pireneje, nad rzekę Duero, doszli do
źródeł Tagu. Grasowali też w dorzeczu Loary i Rodanu. We
Włoszech pojawili się pod Rzymem, nastraszyli nawet miesz-
kańców Neapolu. Przed ich napadami nie ustrzegli się Ser-
bowie i Chorwaci na Bałkanach. Najechali też półwysep
grecki i pokazali się pod Konstantynopolem.
Henryk Ptasznik nie tracił danego mu czasu. Podjął
dzieło szeroko zakrojonych reform wojskowych, z czym
wiązała się całkiem ściśle i wielopoziomowo kwestia sło-
wiańska.
WOJNY SŁOWIAŃSKIE LUDOLFINGÓW

1
SŁOWIAŃSZCZYZNA ZACHODNIA W X WIEKU

Osadnictwo słowiańskie rozwijało się najczęściej wzdłuż


biegu rzek. Niemal wszystkie plemiona słowiańskie, których
dotknęły wpływy niemieckie w ciągu X wieku, mieszkały
wzdłuż rzek, stanowiących dopływy jednej z nich — Łaby.
Dlatego wykaz plemion zacznę od źródeł tej rzeki, a następnie
będę posuwał się zgodnie z jej biegiem, nie omijając
ważniejszych dopływów.
Górny bieg Łaby to Kotlina Czeska i plemiona czeskie.
Jej źródła to obszar zamieszkały przez Chorwatów wschod-
nich i zachodnich. Nieco niżej mieszkali Zliczanie. U zbiegu
Wełtawy i Łaby żyli Pszowianie i Czesi. Podróż w górę
Wełtawy to konieczność spotkania Dulębów. Niedaleko
w dół biegu wzmocnionej Wełtawą Łaby mieszkali Lito-
mierzyce. Kolejny dopływ — Ohrze, należał do Łuczan
i Siedliczan. Dalej, u stóp Rudaw, widać było siedziby
Deczan i Lemuzów. Tak wyglądały podziały plemienne
w Kotlinie Czeskiej. Władza była tam w dużym stopniu
1 Rozmieszczenie i nazwy plemion na podstawie pracy Lecha L e c i e j e -

w i c z a Słowianie zachodni. Z dziejów tworzenia się średniowiecznej Europy,


Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk-Łódź 1989, s. 52-66.
scentralizowana, przy czym rywalizowały ze sobą dwie
dynastie — Przemyślidów i Sławnikowiców. Górą byli
Przemyślidzi. Po rozbiciu Wielkich Moraw władza Cze-
chów rozciągnęła się na wschód, na plemię Morawian,
mieszkające wokół rzeki Morawy stanowiącej dopływ
Dunaju. Dalej na wschód żyjący Słoweni, najprawdo-
podobniej pozostali pod wpływem węgierskim. W latach
dwudziestych X wieku chrześcijaństwo w Czechach było
już religią panujących. Wiele wskazuje na to, że książę
Wacław, późniejszy święty, znał pismo i księgi słowiań-
skie, czyli tradycja Metodego nie wszędzie i nie od
razu umarła.
Za Rudawami Łaba wpływała na tereny Serbów. Pierwsze
ich plemię to Niżanie, dalej byli Głomacze, Sitice i Nizice.
Równolegle do Łaby, po jej zachodniej stronie, płynęła rzeka
Mulda, jej dopływ. Górny jej bieg to Głomacze, dalej
Nieletycy i Susłowie. Przy ujściu Muldy, po stronie północnej
Łaby, na jej prawym brzegu, mieszkało plemię serbskie
najbardziej wysunięte na północ — Serbiszcze. Na początku
wieku istotną przewagę nad resztą plemion zyskali Głomacze,
więc uogólnienie późniejszych działań bojowych Niemców do
Głomaczy nie powinno być mylące, gdyż dotyczyło wszyst-
kich wymienionych wyżej plemion, może z wyjątkiem
Serbiszczy, których objęły inne kampanie, skierowane prze-
ciw Stodoranom.
Następny lewy dopływ Łaby — Soława, to istny rój małych
plemion. Od źródeł rzeki: Chudzice, iNieletycy, Nudzice,
Koledzice, Żyrmunty, Żytyce. Wszystkie te plemiona znaj-
dowały się już pod silnymi wpływami niemieckimi, jednak
były gotowe do wrogich względem Germanów odruchów,
więc był to rejon bardzo niespokojny.
Na wschód od grupy plemiennej Głomaczy mieszkali
Milczanie i Łużyczanie nad górną i środkową Sprewą oraz,
dalej jeszcze na wschód, Bieżuńczanie, Nice, Żary, Słupianie,
żyjący nad Nysą Łużycką, dopływem Odry.
Środkowy bieg Łaby to szereg plemion Wieleckiej grupy
językowej. Żyli tam Moraczanie (Morzyczanie), Ziemczycy,
Lesicy, Lipianie — po obu stronach rzeki. Prawy dopływ
Łaby, Hawela, to obszar plemienny Stodoran, w skład
którego wchodzili (licząc w górę rzeki): Nieletycy, Do-
szanie, Zamczycy i Stodoranie, a na południe od Stodoran
— Płoni. Rzeka Sprewa, wpadająca do Haweli na wschód
od ziem Stodoran, to obszar plemienia Sprewian. Tym
samym wymieniłem grupę południową plemion Wieleckich,
przy czym główne plemię to Stodoranie z grodem Brenna
oraz Nieletycy z Hobolinem. I tu, podobnie jak w przypadku
Głomaczy, nazwa Stodoran mogła „rozciągnąć się" na
okoliczne plemiona.
Północne plemiona Wieleckie to: Rzeczanie, Redarowie,
Dołężanie (plemiona dorzecza Haweli), Morzyce (wokół jeziora
0 tej nazwie), oraz dalej na północ położeni Czerezpieczanie
1 Chyżanie. Na wschód od nich, wokół rzeki Wkry, mieszkali
Wkrzanowie. Główną siłą tych plemion był ich układ federacyj-
ny. Nazwa najbardziej wojowniczego plemienia — Redarów,
prawdopodobnie posłużyła kronikarzom na określenie reszty
plemion. Dlatego przez Redarów należy często rozumieć
Wieletów, czyli związek plemion, może za wyjątkiem Wkrza-
nów. Władzę w związku sprawowały wiece, na których
podejmowano decyzje większością głosów. Można mówić
o jednomyślności, gdyż mniejszość innego zdania przekonywano
do większościowych racji kijami.
Ostatni odcinek Łaby to plemiona Obodryckie: Drzewian,
mieszkających na lewym brzegu Łaby oraz mieszkających na
brzegu prawym, aż do Bałtyku: Glinian, Warnów, Obodrzyców
nad rzeką Eldeną, dopływem Łaby, Połabian i Wągrów nad
Trawną, wpadającą wprost do morza. Charakterystyczne jest,
że plemiona te bardzo świadomie wyodrębniły się ze Słowiań-
szczyzny, o czym decydowały różnice obyczajowe i językowe.
Obodryci to zwarty blok plemion, gdzie władzę dzierżyli
książęta. Niestety — do rzadkości należało jedynowładztwo
nad tym obszarem. Najpierw Frankowie, a potem Niemcy
dbali o podział władzy między minimum dwóch książąt.
Ponieważ w żadnym pokoleniu nie brakowało pretendentów
do władzy, faktyczna jedność Obodrytów zależała głównie od
zgody między książętami.
Odcinek ujściowy Łaby należał do Sasów, gdzie mieli oni
swój gród Hamburg.
Bałtyckie wyspy: Rugia i Wolin oraz obszary na stałym
lądzie z nimi sąsiadujące, to tereny plemion Ranów i Wolinian.
Plemiona te prowadziły całkowicie samodzielną politykę,
przy czym dużą rolę odgrywały w ich gospodarce: rybołóstwo,
handel i rozbój morski.
Słowiańszczyzna połabska przedstawia się więc jako zbiór
grup osadniczych, o różnych formach ustrojowych — od
wiecowej, przez oligarchię możnowładczą do dynastycznej.
W uogólnieniu można przytoczyć ocenę Ibrahima ibn Jakuba:
„Na ogół [biorąc], to Słowianie [są] skorzy do zaczepki
i gwałtowni, i gdyby nie ich niezgoda [wywołana] mnogością
rozwidleń ich gałęzi i podziałów na szczepy, żaden lud nie
zdołałby im sprostać w sile" 2 . Ibrahim podróżował w latach
965-966, czyli już po głównych wojnach Niemców ze Słowia-
nami. Jego opinia zasługuje na zaufanie — był człowiekiem
bezstronnym, wolnym od uprzedzeń. Germanie i Słowianie,
jednakowo dla niego obcy, posiadali różne, własne walory
handlowe, dawało się więc prowadzić korzystną wymianę
z obiema nacjami. Powyższe zdanie o rozdrobnieniu Słowian
powstało w wyniku rozmów podróżnika z Niemcami. Oni
dobrze wiedzieli, czemu i w jakich okolicznościach odnosili
zwycięstwa. Dla zobrazowania zagadnienia można zapytać,
nie żądając odpowiedzi: ilu mężczyzn mogło wystawić do
walki skłócone z sąsiadami małe plemię, liczące od 600 do
3000 ludzi?

2
Relacja Ibrahima ibn Jakuba z podróży do krajów słowiańskich w prze-
kładzie al-Berkiego, tłum. T. Kowalski, MPH.
KRÓLA HENRYKA MARSZ NA WSCHÓD 3

Jako jeden z pierwszych chwalebnych czynów bojowych


młodego Henryka Ptasznika, wymienia Thietmar z Merseburga
za Widukindem z Korwei wyprawę na Głomaczy, którą
historycy datują na 906 rok. Pisze tak: „Kiedy ojciec wysłał
go [Henryka] z wielkim wojskiem do siedzib plemienia, które
my po niemiecku nazywamy Dalemici, a Słowianie Głoma-
czami, powrócił zwycięzcą po straszliwym spustoszeniu i spa-
leniu kraju" 4 . Po krytycznych badaniach przedsięwzięcie to
historycy zaliczają do sukcesów natury literackiej. Rzeczywiś-
cie przybył, zobaczył i spustoszył, a nawet powrócił, ale
szybko przyszło Sasom liczyć się z odwetem Słowian. Od-
wetem tym groźniejszym, że nawiązali oni kontakty z Węg-
rami. Być może jeszcze w tym samym roku, a może w następ-
nym, ziemie Głomaczy stały się bazą wypadową na tereny
saskie dla dwóch oddziałów węgierskich, o czym wspomina
Widukind. Następne lata są niejasne, choć trwały zapewne
potyczki na pograniczu, bardziej zbójeckie niż wojskowe.
O regularnej wojnie z wyprawami wielkich sił zbrojnych ze
Słowiańszczyzny nic pewnego nie wiadomo, podobnie jak
o wielkich wyprawach Niemców na Słowiańszczyznę. Kroni-
karze poskąpili informacji w tym zakresie, przez co należy
przypuszczać, że albo nic takiego się nie wydarzyło, albo też
3
Rozdziały 2 i 3 napisałem, posiłkując się pracami Józefa Widajewicza
i Gerarda Labudy. Szczególnie chronologia wydarzeń, przedstawiona przez
Gerarda Labudę w opracowaniu pod zbiorczym tytułem Fragmenty dziejów
Słowiańszczyzny zachodniej (Poznań 1960) wydaje mi się nieoceniona (choć
niektóre z wydarzeń byłbym skłonny przyspieszyć, a inne opóźnić). Natomiast
prace Józefa Widajewicza tchną obok erudycznej wiedzy autentycznym
zapałem, emocjami i mimo że czasem przychodzi się z nimi nie zgadzać, nie
sposób przejść obok nich obojętnie (jak nie można przejść obojętnie obok
własnej historii). Wszystkie, polecane przeze mnie pozycje, znajdują się na
końcu opracowania. Dlatego w niniejszym rozdziale w miarę możliwości
unikałem przypisów, aby nie utrudniać życia czytelnikowi.
4
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, 1.3, tłum. M. Z. Jedlicki,
Poznań 1953, s. 6.
nie było czym się chwalić. Znacznie dotkliwsze były dla
Niemców napady węgierskie i duńskie, i o nich zachowała się
szczątkowa pamięć. Ponadto wewnętrzne skłócenie Niemiec
uniemożliwiało im inicjatywy zaborcze. Zajęci własnymi
sprawami feudałowie nie byli w stanie skonstruować właś-
ciwych działań zaczepnych. Dopiero koronacja Henryka I,
jego uporanie się z tendencjami odśrodkowymi i zawarcie
pokoju z Węgrami umożliwiło przejście do ofensywy.
W latach 923-925 Henryk opanował Lotaryngię. Pod tą
nazwą zamaskowała się dawna Austrazja, kolebka Franków.
Takie starożytne miasta i ośrodki jak Akwizgran, Duisburg,
Kolonia, Trewir, Utrecht, znajdowały się właśnie tutaj. Bogac-
two tradycji, bogactwo ludzi, bogactwo kultury, narodowe
sanktuaria — wszystko to do wykorzystania w nowym
królestwie Niemiec. Lotaryngia to kilka arcybiskupstw i kilka-
naście biskupstw. To również ówczesne zagłębie metalurgicz-
ne, gdzie wykuwano większość mieczy, jakie użytkowano na
zachód od Bugu.
W 926 r. Henryk zwołał dwa zjazdy herzogów i innych
dostojników: do Wormacji i do Igelheimu. Zapadły na nich
uchwały dotyczące wzmocnienia obronności granic wschod-
nich. Rozumiano przez to rozbudowę istniejących fortyfikacji
grodowych i wzniesienie nowych. Temu celowi miały służyć
również budowane w grodach kamienne kościoły i klasztory,
jako budynki ostatniej obrony. „Król obwarował murem
kamiennym starą rzymską twierdzę w Merseburgu i polecił
wybudować w niej, również z kamienia, kościół..." 5 . Nie
inaczej było z ulubionym przez króla Kwedlinburgiem, zbu-
dowanym właśnie przez niego. Poza pracami fortyfikacyjnymi,
należało wzmocnić załogi w grodach, zamkach i innych
punktach umocnionych, udoskonalić system ostrzegania o na-
padach i wzmóc nadzór na poddaną ludnością słowiańską.
Twierdze zapewniały jedynie bierną obronę kraju. Należało
jeszcze stworzyć armię, zdolną do pokonania Węgrów w polu.
5
Tamże, 1.18, s. 26.
Tradycją karolińską była jazda pancerna, stanowiąca trzon
armii. Właściwie we wszystkich księstwach plemiennych,
prócz Saksonii, tradycja ta była zachowana. Na skutek dopustu
węgierskich najazdów społeczeństwo zbiedniało i nie było
w stanie wystawić tylu konnych wojowników, co dawniej.
Wielu rycerzy poniosło śmierć w bitwach. Z tym znów
wiązała się też utrata kosztownego uzbrojenia, przekazywanego
wcześniej z ojca na syna, kompletowanego dziesiątkami lat.
Następnym razem broń ta służyła obcym łupieżcom. Straty
w ludziach nie dawały się szybko odrobić. W związku z tym
najliczniejsze wojsko Niemiec pochodziło w tym czasie
z Saksonii, położonej na uboczu węgierskich szlaków. Niestety
— była to przeważnie piechota. Nie wydają mi się prawdziwe
kategoryczne stwierdzenia historyków, że przed Henrykiem
Sasi w ogóle nie znali jazdy. Znali ją, ale była to znajomość
marginalna, ograniczona do grupy możnych, a potrzeba było
nie kilkuset, ale kilka tysięcy jeźdźców. Piechota ta, choć
bitna i zdyscyplinowana, nie nadawała się do walki z węgierską
konnicą. Można uogólnić, że żadna piechota nie sprawdzała
się w tej walce. Zwykle przewaga piechoty nad jazdą wynikała
ze zwartego szyku pieszych włóczników i małej odporności
konnicy na ostrzał z łuków i proc. Węgrzy mieli przewagę i na
tym polu — strzały z ich łuków niosły dalej i z większą siłą
przebicia. Poza tym każda dobrze dowodzona jazda była
w stanie zaskoczyć piesze wojska w niekorzystnym dla nich
położeniu, albo uchylić się od bitwy, gdy nie było widoków
na sukces. Ze zwartością szyków radzono sobie, prowadząc
bitwy w sposób wysoce manewrowy, a gdy szyki były już
rozluźnione ruchami wojsk czy ukształtowaniem terenu,
wystarczyło natrzeć w wybranym miejscu. Cokolwiek by
mówić, Henryk musiał widzieć bezradność swojego wojska
w starciach z ruchliwymi Węgrami. Jako tako sprawdzała się
tylko jazda. Ze względu na bezkontaktowy, łuczniczy styl
walki Węgrów, musiała to być jazda pancerna, na dobrych,
wytrwałych i zwrotnych koniach.
To wszystko wymagało określonych nakładów ludzkich,
materialnych i czasowych. Rozwiązanie problemów leżało
w zwycięskich wojnach ze Słowianami, które dostarczyłyby:
— siły roboczej do prac fortyfikacyjnych,
— danin trybutarnych dla utrzymania zbrojnych załóg
niemieckich, uiszczanych w produktach żywnościowych
i kruszcach,
— łupów, pozwalających na pokrycie kosztów wojen,
ponoszonych przez jednostkowych wojowników i skarb
królewski,
— ziem wraz z nowymi poddanymi i ich inwentarzem,
którymi wynagrodzono by feudałów i ich wasali za wysiłek
wojenny,
— miejsca dla kolonizacji wojskowych.
Ponadto zwycięskie wojny pozwoliłyby na znaczne przesu-
nięcie dotychczasowych granic, co oddalałoby od hrabstw
rdzennie niemieckich niebezpieczeństwo nagłych, spontanicz-
nych napadów, jakie musiały utknąć w poszerzonym pasie
obronnym. Ubocznym, ale pożądanym przez króla efektem
wojen ze Słowianami, byłoby odciągnięcie feudałów od wojen
prywatnych.
Były też takie sytuacje, że nazbyt liczne rodziny rycerskie
biedniały na skutek rozdrabniania dóbr między coraz liczniej-
szych potomków. Dziesiąte stulecie nie jest znane z wyżów
demograficznych, ale w warstwie wojowników, gdzie jedzenie
było zwykle obfitsze i lepszej jakości niż u oraczy, śmiertelność
wśród dzieci była z pewnością niższa. Nie dochodziło raczej
do sytuacji, odnotowanych w połowie XI wieku w Normandii 6 ,
ale rzecz musiała kształtować się podobnie. Dla tych rodzin
zakup podstawowej broni odróżniającej ich synów od chłopów,

6
„W wielu rodzinach szczupłość posiadanego gruntu sprawia, że bracia
i kuzyni muszą żyć we wspólnocie, jak chłopi. Pewien mały zamek, około
roku 1050, liczy sobie 31 współwłaścicieli, parsoniers. Można sobie wyobrazić,
jak miła panowała tam atmosfera!", P. Z u m t h o r, Wilhelm Zdobywca, tłum.
Z. Jaworski, Warszawa 1994, s. 52.
czyli miecza, bywał ogromnym wyrzeczeniem. Na szczęście
mieli zapobiegliwego króla. On wiedział jak zagospodarować
setki i tysiące silnych, młodych ludzi, bez ujmy dla ich
godności, przy tym z korzyścią dla państwa. Pod tym wzglę-
dem u Henryka nic się nie marnowało. Znalazł im miejsce,
obiecał i dał ziemię na wschodzie, tworząc nową kategorię
rycerstwa — ministeriałów, ludzi zależnych tylko od króla.
Można zastanowić się chwilę, czy ustalenia zjazdowe objęły
zagadnienie głównych kierunków uderzeń, czy też zależało to
tylko i wyłącznie od króla Henryka. Przecież jednoczesne
uderzenie wszystkimi nawet siłami wzdłuż całej granicy, swoiste
natarcie frontalne, byłoby błędem nie tylko taktycznym ze
względu na rozproszenie sił, ale i strategicznym — podzieleni
Słowianie zaczęliby niechybnie jednoczyć się wobec jednozna-
cznego, a jasno określonego zagrożenia. Strefy wpływów były
oczywiste — plemiona czeskie to sprawa Bawarii i Szwabii,
serbskie — południowej Saksonii, Turyngii i Frankonii, Wielec-
kie i obodrzyckie — Saksonii północnej. Ten równoleżnikowy
podział nie był obowiązkowy, ale odległości zawsze odgrywały
kluczową rolę w prowadzeniu wojen. W tym przypadku, żeby
należycie wykorzystać posiadaną przewagę, należało albo
synchronizować działania odrębnych grup wojskowych, albo też
odpowiednio koncentrować siły. Głos decydujący należał w tym
zakresie do króla Henryka, jako inicjatora przedsięwzięcia.
Musiał przekonać jednak herzogów do swojej koncepcji, co
całkiem łatwe nie było, gdyż od tego, gdzie zostanie skierowany
główny wysiłek militarny, zależały zyski bądź straty hrabstw
graniczących bezpośrednio z teatrem działań wojennych. Tu
zdecydowały czynniki obronności i kontynuacja dotychczaso-
wych konfliktów zbrojnych.

Henryk przystąpił do działań bardzo konsekwentnie i na


szeroką skalę. W pierwszym etapie działań ze względu na
zagrożenie słowiańskie nie było wielu chętnych na osiedlanie
się w zagrożonych okolicach i ryzykowanie własnym życiem
dla ojczyzny. Sięgnął więc do praktycznie niewyczerpalnych
rezerwuarów ludzkich, a szybko okazało się, że warto było.
„Król Henryk bowiem, chociaż dość surowy dla cudzoziem-
ców, we wszystkim okazywał się łagodny dla swoich obywa-
teli. Dlatego jakiego tylko widział złodziejaszka lub bandytę
mocnego ramienia i przydatnego do wojaczki, uwalniał go od
należnej mu kary. Osadziwszy go na podgrodziu Merseburga,
wyposażywszy w rolę i broń, przykazywał swoich oszczędzać,
a swoje łotrostwa wywierać na barbarzyńcach, ile starczy im
odwagi. W ten sposób, zgromadziwszy duży zastęp ludzi,
wystawił na wyprawę pełny legion" 7 . Nie ma powodu przy-
puszczać, że była to akcja jednostkowa. Warto zauważyć, że
dotyczyła terenów, nad którymi panowano już od lat. Na
terenach podbijanych musiało zaroić się od podobnych oby-
wateli, z tego choćby względu, że nie mieli zamiaru tułać się
po obczyznach, a w kraju nie mieli czego szukać. Jeśli przed
przestępcami otwierały się podobne perspektywy, to jaka
przyszłość czekała ludzi uczciwszych, a chętnych do legalnego
wzbogacenia się? Przed Niemcami otworzył się ich Dziki
Wschód. Z taką kadrą wojny nie dawało prowadzić się
inaczej, niż w sposób okrutny. Taka kadra wymagała też
odpowiednich dowódców.
Pierwsze znane wielkie uderzenie król Henryk skierował na
Stodoran (Hobolan). Późną jesienią 928 roku Henryk podjął
wyprawę na Brennę, jeden z głównych grodów Stodoran.
Warto wymienić nazwę drugiego — Hobolin. W linii prostej
Magdeburg i Brennę dzieli ok. 50 km, czyli dwa dni marszu.
Wyprawa była jednak długa i uciążliwa. Choć jej termin był
zaskakujący dla Słowian, podjęli uporczywą obronę. Teren
działań wojennych był równie trudny, jak pora roku. Wystarczy
spojrzeć na mapę, by wyobrazić sobie, jak wyglądały ziemie
wokół meandrującej, nizinnej rzeki. Było tam coś podobnego,
jak wokół naszej Biebrzy, czyli bagna, trzęsawiska, rozlewiska.
7
W i d u k i n d z K o r w e i , cytat za J. S t r z e l c z y k , Po tamtej stronie
Odry. Dzieje i upadek Słowian Połabskich, Warszawa 1968, s. 66.
Dopiero po nadejściu mrozów dało się prowadzić skuteczniej-
szą wojaczkę i doprowadzić do oblężenia Brenny. Działania
przeciągnęły się do zimy 929 r. Siły niemieckie, zaangażowane
w kampanię, musiały być duże, gdyż gród zdobyto, a kraj
przymuszono do płacenia trybutu. Prócz tego wzięto do
niewoli księcia Stodoran, Tęgomira.
Po tej kampanii Henryk musiał wstrzymać działania bojowe,
choć według przekazu Widukinda, po zdobyciu Brenny król
ruszył na Dalemitów, czyli Głomaczy. Musiałby mieć nową
armię, gdyż wojska były wyczerpane dotychczasowymi dzia-
łaniami. Ponadto należałoby przejść Łabę, raczej już strzeżoną.
Istniało prawdopodobieństwo, że nawet krótka odwilż uwięziła-
by armię w wygłodzonym wojną kraju. Król rozpuścił więc
wojska dla odpoczynku, ale wiosną zebrał je na nowo. Teraz
uderzył na Głomaczy.
Jeśli wierzyć Thietmarowi, Głomacze powinni wiedzieć, co
ich czeka. Mieli bowiem źródło otoczone trzęsawiskiem,
noszące nazwę Głomacz. „Jak długo tubylcy korzystają
z dobrodziejstw pokoju i ziemia nie odmawia im swoich
plonów, trzęsawisko to pokrywa się pszenicą, owsem i żołę-
dziami i utrzymuje w radości gromadzących się gęsto wokoło
sąsiadów. Ilekroć zaś rozszaleje się burza wojny, krew i popiół
znaczą w nieuchronny sposób szlak przyszłości" 8 . Nie tylko
źródło powinno ostrzegać Słowian. Osadzeni wokół Merse-
burga obywatele Niemiec nie nieśli ze sobą różdżek pokoju,
a ich zadania zostały jasno sformułowane. Mieli neutralizować
niedobry wpływ wolnych Głomaczy na ich niewolnych po-
bratymców serbskich zza rzeki Muldy, a w miarę możliwości
neutralizować samych Głomaczy, których teren bywał już
ostoją dla Węgrów. Elity plemienia musiały sobie uświadomić
niebezpieczeństwo po działaniach zimowych Henryka prowa-
dzonych na północ od nich, ale król Niemiec wiele czasu na
zastanowienie im nie dał.
8
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, I.3(3), tłum. M. Z. Jedlicki,
Poznań 1953, s. 6, 8.
Wojska niemieckie wyruszyły z Magdeburga, Kwedlinburga
lub Merseburga. Za tym ostatnim przemawia fakt utworzenia już
tam jednostek wojskowych i małe „zmęczenie" okolicy zbierają-
cą się armią oraz mała odległość od teatru późniejszych działań.
Późną wiosną lub wczesnym latem Niemcy ruszyli na najwięk-
szy z grodów Głomaczy, Ganę. Oblężenie trwało trzy tygodnie.
Wreszcie wzięto szturmem broniący się do końca gród. Los
obrońców był typowy, jeśli właściwe jest to określenie, dla
większości mieszkańców zdobywanych twierdz — wszystkich
mężczyzn wymordowano, a kobiety i dzieci sprzedano w niewo-
lę. Gród spalono. O tych działaniach wiadomo nam z krótkiego
przekazu Widukinda. Ale Gana nie była zapewne jedynym
grodem, zdobytym w czasie tej wyprawy, poza tym „zwyczaj-
nie" spustoszono ziemie słowiańskie na trasie przemarszu.
Ponieważ sukces przyszedł nadspodziewanie łatwo, Henryk
„...poszedł z całym wojskiem pod miasto Czechów, Pragę,
i przyjął w poddaństwo jej króla (...). I tak król, czyniąc sobie
z Czech kraj płacący trybut, powrócił do Saksonii" 9 .
Wiadomo, że w interwencji czeskiej brali udział książęta
Frankonii Eberhard i Bawarii Arnulf, nie ma powodu przypusz-
czać, że nie wojowali oni z Głomaczami. Połączone wojska
niemieckie dysponowały więc druzgocącą przewagą nad
przeciwnikami, dlatego nie można dziwić się ich sukcesom.
Zarówno Głomaczom, jak i Czechom zależało na pozbyciu się
z kraju tych mas wojska, którego pokonać nie sposób, choćby
ze względu na jego liczbę, a opór zbrojny groził fizycznym
wyeliminowaniem obrońców.
Henryk osiągnął więc już kilka celów. Ukorzył Stodoran,
Głomaczy i Czechów, pokazując im swoją moc królewską
i przymuszając ich do płacenia trybutu. Tych, którzy chcieli
się bronić, wybito, pokazując wahającym się i tchórzliwym,
co może ich czekać. Ukarał też Słowian za ich współpracę
z Węgrami.
9 W i d u k i n d z K o r w e i , Dzieje Saskie, cytat za Fragmenty dziejów

Słowiańszczyzny zachodniej, tłum. G. Labuda, Poznań 1960, s. 254.


Wśród Słowian pojawiły się pewne odruchy solidarności.
W pełni lata 929 roku, gdy Henryk ze swoją wielką armią
tratował Czechy, Wieleckie plemię Redarów, tradycyjny sprzy-
mierzeniec czeski, przeszło Łabę i napadło na hrabstwa po
północnej stronie Magdeburga. Miejscowa ludność schroniła się
w grodach, gdyż legaci królewscy, czyli margrabiowie Bernard
i Thietmar, zaskoczeni napadem, nie zdołali zebrać w porę
odpowiednich sił. Redarowie obiegli gród Walsleben. Po
zdobyciu grodu ludność w nim zgromadzoną wymordowali,
a gród spalili — j a k widać spirala nienawiści nakręcała się coraz
bardziej. Wypadki te natchnęły do powstania okoliczną ludność
słowiańską, ale z opisów Thietmara i Widukinda można
pośrednio wywnioskować, że Redarzy zrobili swoje, czyli wzięli
łupy, wzniecili powstanie i odmaszerowali, zanim pojawili się
silniejsi obrońcy. Sasi zebrali chyba wszystkich mężczyzn, jacy
byli zdolni do noszenia broni. W pogoni za Redarami przeszli
Łabę, ale utknęli szybko, pacyfikując miejscowe terytoria
słowiańskie. Powstańcy zamknęli się w grodzie Łączyn, który
oblężono. Na pomoc oblężonym przyszło wojsko słowiańskie
— można domyślać się, że Wieleckie, ale raczej powstańcy
z innych stron postanowili wspomóc ziomków, póki nie wróci
król Henryk. Działania te nie powiodły się, posiłki słowiańskie
rozbito w otwartej bitwie, a gród zdobyto 5 września 929 roku.
W czasie szturmu poległo dwóch pradziadków Thietmara, obaj
o imieniu Lotar — graf z Walbeck w środkowej Saksonii i graf
ze Stade, z Saksonii północnej. Przykład ten dobitnie świadczy
o zajadłości walk. Życie stracili bowiem jedni z najmożniejszych
ludzi Niemiec, a wiemy o nich tylko dlatego, że obaj byli
pradziadkami kronikarza. Można przypuszczać, że dwaj imienni-
cy nie wyczerpywali listy poległych w tej wojnie grafów, nie
mówiąc już o zwyczajnych rycerzach.
W tym samym rozdziale 10 Thietmar wspomina o zhołdowaniu
Wieletów i Redarów przez króla Henryka. Możliwe, że w związ-
10
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, 1.10, tłum. M. Z. Jedlicki.
Poznań 1953, s. 18.
ku z wyprawą Redarów w lecie 929 roku, Henryk podjął
wyprawę odwetową w roku 930. Byłoby to w pełni logiczne,
gdyż utrwaliłoby zależność trybutarną Stodoran, a przy tym
pokazało Wieletom, że ręce Henryka są długie i silne. Jeśli
wierzyć Thietmarowi, wyprawa taka musiała dojść do skutku,
nawet bez militarnych rozstrzygnięć, choć to ostatnie, wziąwszy
pod uwagę dotychczasowe i przyszłe dzieje wojen Wieleckich,
mało jest prawdopodobne. Musiał więc Henryk pokonać Wiele-
tów lub tylko jedno z ich plemion (na przykład najbardziej
wrogich Redarów), wziąć od nich zakładników i przymusić do
płacenia trybutu. Może była to akcja jednorazowa, podobnie jak
jej skutek — danina, ale efekt propagandowy był podobny, jak
przy wielkim zwycięstwie.
Według Gerarda Labudy Henryk podjął w 931 wyprawę
nie na Wieletów, ale na Obodrytów i Duńczyków. Wojna ta
miała wybuchnąć latem. Prawdopodobnie Obodryci w sojuszu
z Duńczykami rozpoczęli działania zaczepne, nie czekając
swojej kolejności w podbojach niemieckich. Henryk w od-
wecie miał dojść do grodu duńskiego Hedeby i tam odnieść
zwycięstwo nad siłami duńskimi, a być może i obodryckimi.
Efektem tego miało być przyjęcie chrztu przez pogańskich
władców i narzucenie im trybutu. Działania te wykluczałyby
obecność Henryka na południowym krańcu Serbii jeszcze
w tym samym roku.
Celem wyprawy z roku 932 byli Łużyczanie. Przebieg
wydarzeń mógł wówczas wyglądać następująco — wyprawa
wyruszyła z Merseburga, osiągając szybko kraj Głomaczy.
Tam Henryk doszedł do wniosku, że kraj ten można, a nawet
trzeba podbić trwale, być może ze względu na stwierdzone na
miejscu wpływy Milczan i Łużyczan. „Henryk kazał wykar-
czować nad Łabą pewną górę, gęsto drzewami zarośniętą
i pobudowawszy tam gród nadał mu nazwę Miśni, od rzeczki,
która płynie w jej północnej stronie. Gród ten zaopatrzył
w załogę i różne umocnienia, jak to jest dzisiaj w zwyczaju"11.
11 Tamże, I.16, s. 24.
Z czasem Miśnia stała się bardzo mocną twierdzą. Już
z założenia bowiem miała być drugim Merseburgiem, ostoją
Niemców wśród plemion słowiańskich, a jednocześnie bazą
wypadową do dalszych podbojów. W dodatku z Miśni można
było kontrolować poczynania Czechów.
Budowa Miśni nie wyczerpywała planów działań na rok
932. Nie cała armia, ale przymuszeni do tego Słowianie
wznosili przecież gród. Wojsko pomaszerowało dalej, na
wschód, do kraju Łużyczan.
Podobnie jak w poprzednich kampaniach, działania wojs-
kowe skoncentrowały się na oblężeniu jednego z głównych
grodów. W tym przypadku była to Lubusza. Według Thietmara
Henryk „zmusił mieszkańców najpierw do ucieczki do niżej
położonej warowni, a potem do poddania się" 12. Gród spalono
i pozostawiono go niezamieszkałym, ku przestrodze Łużyczan.
Terror ponownie zrobił swoje, i kolejne plemię słowiańskie
zgodziło się płacić trybut.
W roku 933 Henryk na zjeździe rycerstwa zgłosił wniosek,
by nie płacić już trybutu Węgrom. Wniosek przyjęto en-
tuzjastycznie. Na skutki nie trzeba było długo czekać.
Na wieść o napadzie węgierskim król kazał zebrać wojska
„pod karą topora" w ciągu czterech dni. Wydając rozkazy,
określające tak wyśrubowane terminy mobilizacji, musiał
mieć pewność, że jest to realne. W przypadku Węgrów
pośpiech był ze wszech miar wskazany. Jednocześnie król,
już po koncentracji wojsk saskich, kazał wybadać kierunek
uderzenia Węgrów. Jeden z posłańców przyniósł wieści,
że: „...Węgrzy są u bram Merseburga. Dodał jeszcze, że
zagarnęli w niewolę wiele kobiet i dzieci oraz wymordowali
wszystkich mężczyzn zapowiadając, że powyżej lat dziesięciu
żadnego chłopca nie zostawią przy życiu, aby w ten sposób
zasiać panikę w serca Sasów" 1 3 .
12
Tamże, I.16, s. 24.
13
Z Antapoclosis L u d p r a n d a , cytat za A. N a w r o c k i . Szamanizm
i Węgrzy, Warszawa 1988, s. 95.
Dopadnięto Węgrów nad rzeką Unstrutą. I choć to Węgrzy
rozpoczęli bitwę, inicjatywa nie leżała po ich stronie. Zmu-
szono ich do walki w okolicznościach niekorzystnych.
„Król przed bitwą dał taką radę:
— Podczas walki niech nikt nie wyprzedza swego towarzy-
sza, nawet gdy ma szybszego konia, ale bądźcie w jednym
szeregu i zasłonięci tarczami przeczekajcie chmurę strzał
pogan, by potem natychmiast rzucić się na nich do walki
wręcz, by nie zdążyli wystrzelić z łuków po raz drugi.
Sasi zapamiętali tę radę i walczyli, jak król nakazał.
Tamtym tedy odebrali chęć do walki, tak że rzucili się do
ucieczki, popędzając jeszcze swe rącze konie i zrywając
z siebie wszystkie ozdoby i broń, by łatwiej mogli uchodzić.
Zostawili po sobie niezliczoną liczbę jeńców, tak że płacz
przeplatał się z okrzykami radości" 14.
Warto dodać, że Głomacze odmówili współpracy z Węg-
rami, rzucając pod nogi ich wysłańców „tłustego psa", to jest
zrywając przysięgę, złożoną przed laty. Wiedzieli, że Węgrzy
odejdą, ale Niemcy pozostaną. Po zwycięskiej bitwie wzno-
wiono działania bojowe na Słowiańszczyźnie. Z Miśni wyru-
szały wyprawy na Milczan, przy czym działalności tej nie
musiał prowadzić osobiście Henryk, mógł działać przez
swojego legata Zygfryda. Uderzenie króla skierowało się
natomiast w 934 roku na Wkrzanów, odmawiających poselstwu
jego syna Tankmara płacenia trybutu.
W roku następnym utrwalano zdobycze, ale król Henryk nie
miał już poprzedniej energii, choć myślał 6 koronie cesarskiej.
Nie wystarczyło mu na to czasu. W 936 roku, „po nie-
zliczonych dowodach cnót wszelakich, osiągnąwszy kres swego
życia, umarł Henryk 7 lipca w Memleben, w szesnastym roku
panowania, a sześćdziesiątym swego życia. Pochowany
w Kwedlinburgu, który sam zbudował od fundamentów,
opłakiwany był szczerze przez wszystkich możnych tego
państwa" 15 . Żeby nakarmić jakoś swoją mocarstwowość,
14
Tamże, s. 95.
a jednocześnie dać wyraz lojalności dla dynastii, przyjęło się
w późniejszych pokoleniach nazywać Henryka cesarzem.
„Jeżeli Henryk dopuścił się, jak o tym mówią, jakichkolwiek
rabunków za swego panowania, niechaj wybaczy mu to Bóg
miłosierny!" 16
Można sobie zadać kilka pytań. Przede wszystkim, jak to
możliwe, żeby w czasie kilku lat podbić tyle niezależnych
plemion, zniszczyć grody, nakładać okupy, zawsze z powo-
dzeniem? Dlaczego plemiona nie wystąpiły wspólnie przeciw
Niemcom, tylko dały się wyłuskać pojedynczo?
Odpowiedzi na te pytania, zwłaszcza na przełomie XX
i XXI wieku, są bardzo proste.
Po pierwsze, wyprawy Niemców były starannie przygoto-
wane, ściągano wojska ze wszystkich prowincji, już na wstępie
zapewniając sobie kilkukrotną przewagę liczebną. Przewaga
techniczna również była po stronie Niemców, to oni przecież
dysponowali pancerzami, hełmami, mieczami, przynajmniej
wjeździe rycerskiej. Ich piechota była niekiedy równie dobrze
uzbrojona, choć pancerzy było tam zdecydowanie mniej.
Natomiast wśród Słowian tylko nieliczni w owym czasie
mogli sobie pozwolić na pełne uzbrojenie rycerskie, ale nawet
jeśli było ich na to stać, to nie wiadomo, od kogo mieli je
kupić. Stale powtarzanym zarządzeniem był zakaz handlu
bronią ze Słowianami. Łamano ten zakaz, ale świadczy to
o faktycznym zamknięciu rynku na te produkty.
Po drugie, rozdrobnienie plemion słowiańskich nie pozwoliło
im na solidarny opór. Można bez przesady powiedzieć, że
w owym czasie nienawiść międzyplemienna była prawdopo-
dobnie silniejsza, niż do Niemców. Mamy tego przykłady
zupełnie współczesne, z terenów byłej Jugosławii. Jak wy-
glądała rywalizacja międzyplemienna w X wieku na terenie
15
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, I.18, tłum. M. Z. Jedlicki,
Poznań 1953, s. 26.
16
Tamże, I.16, s. 24.
Słowiańszczyzny zachodniej, pokazywały codzienne dzienniki
telewizyjne obrazkami ze Słowiańszczyzny południowej. Na-
wet nazwy plemion brzmią podobnie, zmieniła się tylko broń.
W czasie wojny zimowej 928-929, czyli ujarzmienia Stodoran,
Wieleci ani Obodryci nie podjęli akcji pomocniczych. Książę
Tęgomir przeszkadzał wyraźnie Wieletom, gdzie rządziły
wiece sterowane przez kapłanów. Książętom obodryckim
widocznie też przeszkadzał, gdyż był ich rywalem we władaniu
nad kilkoma wioskami. Książęta pozostałych napadniętych
ziem nie chcieli uznawać autorytetów innych wodzów, kur-
czowo trzymając się władzy nad siołami czy gródkami.
W każdej wyprawie Henryk musiał korzystać z usług przewod-
ników, a nie byli nimi Niemcy, lecz Słowianie. Nie dys-
ponujemy pamiętnikami z tamtego czasu, więc nie wiemy,
które plemiona zyskiwały na podboju, a które nie. Wiadomo,
że administracja późniejszych margrabiów opierała się w dużej
mierze nie na Niemcach, ale na Słowianach, często równie
bezwzględnych jak okupanci, a wobec nowej władzy bardzo
gorliwych.
Łatwości podboju sprzyjało bliskie sąsiedztwo. Odległości
przebywane przez niemiecką armię nie były oszałamiające.
Zapędzano się raptem na 50 do 100 km od swojej najbardziej
wysuniętej na wschód twierdzy, podczas gdy w kampaniach
włoskich Ottona, czy późniejszej wojnie Henryka II z Bole-
sławem Chrobrym, maszerowano trasami wiele dłuższymi,
mając do czynienia z przeciwnikiem o wiele silniejszym
i lepiej zorganizowanym. Przy kłótniach plemiennych Słowian
i absolutnej przewadze własnej, wyrachowane działania Hen-
ryka skazane więc były na sukces.
Znamy wysokość trybutu, jaki płaciły Czechy. Rocznie 150
wołów i 500 grzywien srebra, czyli jakieś 250 kg tego metalu.
Na tej podstawie można w przybliżeniu oszacować zyski
trybutarne Henryka z pozostałych ziem, wprawdzie biedniej-
szych niż Czechy, lecz całkiem rozległych. Margines błędu
będzie duży, ale 600 wołów i 800 grzywien srebra nie będzie
raczej liczbą całkowicie fantastyczną. Sumy trybutarne
pobierano skrupulatnie, a gwarantami wypłacalności byli
wzięci wcześniej zakładnicy. Z pewnością doszło do nadużyć,
bo jakoś Niemcy musieli utrzymywać wybujałe siły wojs-
kowe. Okazało się, że każdy z pogranicznych komesów
chciałby szybko zarobić, więc morderstwa zakładników,
porwania celem okupu i wymuszenia stały się normą. Kadra
złożona z kryminalistów rządziła po swojemu. Wśród Słowian
wrzało. Słabi poczuli się uciemiężeni, ugodowi oszukani,
a silni upokorzeni. Sytuacja bardzo szybko dojrzała do
powstania.

MARSZ NA WSCHÓD OTTONA I

Henryk miał czterech synów: Tankmara (z Hateburgą,


córką grafa Erwina z Hassegau), Ottona, Brunona i Henryka
(z Matyldą, córką Teodoryka, wywodzącego się wprost od
wielmoży saskiego Widukinda, wielce kłopotliwego przed
laty dla Karola Wielkiego). Urodzony w 912 roku Otto, syn
Henryka z drugiego małżeństwa, lub jak woleli zwolennicy
— z jedynego legalnego małżeństwa, już w roku 929 został
przewidziany na króla Niemiec, a pozostali mogli otrzymać
godności książęce. Brunona przeznaczono do kariery duchow-
nej, więc w rozgrywkach o najwyższą władzę teoretycznie nie
liczył się. Pozycję Tankmara osłabił dużo wcześniej sam
Henryk, oddalając jego matkę na rzecz młodszej i ładniejszej,
wykorzystując przy tym cynicznie fakt, że władze kościelne
nie zatwierdziły jego związku z Hateburgą, jako byłą mniszką.
Młodociany Henryk, ulubieniec Matyldy, miał swoje ambicje,
tymczasem jednak musiał współpracować ze starszym bratem,
aby zwalczyć wspólnego wroga — Tankmara. Otto wyzyskał
zresztą nadarzającą się okazję, by zobowiązać sobie młodszego
brata. W 937 roku zmarł książę Bawarii, Arnulf. W jego
miejsce zarządcą Bawarii, a potem księciem, został Henryk,
przy okazji zyskując rękę córki Arnulfa.
Opierając się na autorytecie ojca Otto nie czynił żadnych
demonstracji ugodowych względem herzogów. W Akwizgranie
„w roku od urodzenia Pańskiego 936, w kościele Maryi
Panny, który Karol Wielki wybudował z wielkim nakładem
starań, Hildebert, mogunckiej katedry pasterz, udzielił mu
uroczystego błogosławieństwa. Uczynił to w asyście arcybis-
kupa trewirskiego [Rotberta] i za zezwoleniem arcybiskupa
kolońskiego Wigfryda, w którego archidiecezji uroczystość ta
miała miejsce. (...) Otto (...) polecił koronować swoją bogoboj-
ną żonę Edytę, córkę króla angielskiego (...), którą poślubił
jeszcze za życia ojca" 17.
W momencie koronacji Ottona jeden z jego dostojników,
Zygfryd, legat królewski na ziemie serbskie, przysłał wiado-
mość, że nie może osobiście stawić się na uroczystość, gdyż
grozi wojna ze Słowianami. W 935 roku nastąpiła tam
wymiana władców — ugodowego względem Niemców Wac-
ława zamordowano, a książęcy tron objął Bolesław Srogi,
głoszący hasła niepodległościowe. Oczywiście Bolesław wy-
korzystał niezadowolenie Czechów z uległości wobec Niemiec.
Nie o tę uległość przecież chodziło, a o władzę. Wkrótce
obawy legata ziściły się — Czesi od odmowy płacenia trybutu
przeszli do czynów. Ruszyli na jednego z wiernych Niemcom
książąt słowiańskich. Nie wiadomo, gdzie ten kniazik panował;
najbardziej prawdopodobne są ziemie Głomaczy lub jeszcze
bliżej Niemiec położone księstewka, graniczące przy tym
bezpośrednio z Czechami. Zygfryd ze względu na stan zdrowia
nie mógł osobiście poprowadzić wojsk, co Odbiło się wyraźnie
na jakości działań. Wysłano legion łotrowśki z jego wodzem
Asykiem i posiłki z Turyngii. Zawiodła całkowicie koordynacja
ruchów wojsk — być może „prawdziwe" rycerstwo nie
chciało podlegać dowódcy zbójeckiemu. Dość powiedzieć, że
Bolesław rozgromił każdy z tych oddziałów z osobna, a póź-
niej, bez żadnych przeszkód, ziemie owego proniemieckiego
księcia wyludnił. Działania te odniosły tak dalekosiężny skutek,
17
Tamże, II. 1, s. 42.
że dopiero po czternastu latach dało się zmusić Czechy do
płacenia trybutu. Tymczasem akcja czeska odniosła dodatkowy
efekt w postaci powszechnego powstania plemion słowiańskich
na całej wschodniej granicy Niemiec. Szczególnie groźne
wydawało się poruszenie wśród Wieletów.
Otto nie zlekceważył bezpośredniego zagrożenia Saksonii.
Zebrał kontyngenty wojskowe ze wszystkich ziem i jesienią
936 roku, niedługo po koronacji, wyruszył na Wieletów.
Dowódcą wyprawy uczynił swego krewniaka Hermana Bil-
lunga, niedawno mianowanego na stanowisko margrabiego po
zmarłym Bernardzie. Herman, protoplasta rodu Billungów,
uzyskał tytuł margrabiego w północnej Saksonii, potem został
nawet księciem. Dwieście lat później krążyła o nim legenda,
że do najwyższych godności państwowych doszedł startując
z ośmiołanowej wioski (H e 1 m o 1 d u s, Kronika Słowiańska).
Nie odpowiada to prawdzie, gdyż nie dopuszczono by do aż
tak nieuzasadnionego upadku rodu spokrewnionego z królew-
skim, ale pokazuje pamięć ludzi o czasach Ottona Wielkiego,
kiedy doceniano zdolności i przymioty charakteru, a nie samo
urodzenie. Wyprawa miała prawdopodobnie przebieg jałowy.
Kronikarz Widukind napisał o zwycięstwie, przez które w tym
przypadku należy rozumieć niszczycielski przemarsz po wro-
gich ziemiach, bez poważnych strat własnych od broni
przeciwnika (straty niebojowe od chorób i znużenia wy-
stępowały zawsze). 25 września odparto większy atak Słowian,
co było jednocześnie sygnałem, by wracać odnosząc jakieś
zwycięstwo, zanim rozpoczną się ulewy i klęski.
W 937 roku zmarł legat Merseburga Zygfryd. Król Otto
znów podjął niepopularną decyzję personalną — na miejsce
zmarłego mianował mało znanego Gerona. Wschodnie obszary
nadgraniczne podzielono na dwie części, graniczące na północ
od Magdeburga. Margrabia Gero otrzymał w zarząd odcinek
południowy, obejmujący ziemie od Magdeburga przez Mer-
seburg do Miśni. To stało się przyczyną buntu Tankmara,
początkującego wystąpienia innych feudałów. Pierworodnego
syna króla Henryka omijano w godnościach, co jakoś począt-
kowo znosił. Teraz puściły mu nerwy — Merseburg to nic
innego, tylko wiano jego matki, którym bardzo ochoczo
zarządzał król Henryk, nawet gdy przeszła mu wielka miłość!
Oto jednemu — Henrykowi — dają wielkie księstwo i księż-
niczkę na dokładkę, a drugiemu odmawia się jednego hrabstwa!
Tankmar podniósł bunt, ale sprawę z nim załatwiono bardzo
szybko. Oblężono go w Erenburgu. „W końcu wojsko zdobyło
gród i wtargnąwszy doń zapędziło wyczerpanego walką
młodzieńca aż do kościoła św. Piotra, na miejsce, gdzie
dawniej czczona była bogini Irminsul. Tu, ugodzony z tyłu
przez okno włócznią Magnizona, poniósł on śmierć obok
ołtarza" 18 .
Bunt Tankmara był tylko przygrywką wobec innych wyda-
rzeń. Turyngię i Saksonię najechali Węgrzy, ale nieźle
sprawdził się system umocnień, przygotowanych wcześniej
przez króla Henryka. Jednocześnie podniósł bunt frankoński
książę Eberhard — rodzony brat wcześniejszego króla Kon-
rada. Król Otto ogłosił pozbawienie buntownika godności
książęcej — tymczasem tylko tyle mógł zrobić, zajęty od-
pieraniem najazdu węgierskiego i likwidacją starszego brata.
W następnym roku do buntu przystąpiła Lotaryngia z księciem
Gizelbertem. Otto, jak kiedyś Henryk, mógł teraz liczyć tylko
na Saksonię i Turyngię. Bawaria zajęła stanowisko wy-
czekujące, a jej nowy władca, rodzony brat Ottona, Henryk,
dostał się do niewoli Eberharda, gdzie szybko zmienił front.
Niedługo trzej buntownicy: Eberhard, Gizelbert i właśnie
Henryk podjęli wyprawę niszczycielską na saską stronę Renu.
Wyprawa ta dokonała wielkich spustoszeń kraju, ale nie-
spodziewanie zakończyła się klęską. Wasal Ottona, nadreński
hrabia Udo, wydał najeźdźcom bitwę i „zabiwszy Eberharda
oraz wpędziwszy w nurty Renu Gizelberta wraz z towarzysza-
mi, zmusił Henryka do błagania króla o przebaczenie" 19.

18 Tamże, II.2, s. 44.


19
Tamże, II.34, s. 98.
Tylko Henrykowi włos z głowy nie spadł, choć musiał nieźle
się nagimnastykować. A Frankonia przestała być księstwem.
Słowianie na tych niesnaskach mogli tylko skorzystać.
Ponownie nawiązali kontakt z chętnymi do podobnej współ-
pracy Węgrami. Dwa najazdy węgierskie przeszły przez ziemie
Czechów i Głomaczy, osiągając Turyngię, Frankonię i Sak-
sonię. Jeden z wydzielonych oddziałów węgierskich jego
słowiański przewodnik wprowadził w zasadzkę, urządzoną
przez rycerstwo Turyngii, lecz był to marginalny sukces
Niemców. Najazdy węgierskie i bunty czołowych figur państwa
uniemożliwiły Ottonowi organizację poważniejszych sił prze-
ciw Słowianom. Margrabiowie zostali zdani na własne siły,
czyli pogranicznych hrabstw i terenów słowiańskich już im
podległych. Ułatwiało im tylko sprawę pełne zaufanie króla,
całkowicie wolne ręce. Margrabia Herman miał przy tym
nieco trudniejsze zadanie, gdyż musiał bronić ziem rdzennie
saskich przed Duńczykami i Obodrytami. Obydwa te państwa,
zwłaszcza pierwsze, były w owym czasie dosyć mocno
scentralizowane, więc w przypadku wojny groziły od zaraz
sporymi siłami, niezależnymi od „widzimisię" lokalnych
kacyków. U Gerona było inaczej — tylko wystąpienia Cze-
chów łączyły się z poważnym zagrożeniem, gdyż reszta
słowiańskich ziem „podległych" jego marchii nadal była
podzielona na księstewka i państewka, nie większe od niemiec-
kich hrabstw. Wyjątkiem był Związek Wielecki, ale nie
sąsiadował bezpośrednio z Niemcami, lecz poprzez buforowe
plemiona Stodoran. Tych właśnie plemion dotyczyła wojna
przełomu lat trzydziestych i czterdziestych X wieku. Niestety
— mimo że powstanie objęło większość plemion słowiańskich
wokół Łaby, w tym pewnie wszystkie bite przez Niemców
za Henryka, to znów raził brak koordynacji działań, po-
przestawanie na najbliższych osiąganych celach i niekon-
sekwencja. Ponownie elity Słowian wystawiły sobie słabe
świadectwo, choć nieco lepsze niż poprzednim razem.
Przebiegu wszystkich wydarzeń nie znamy, a te znane
jawią się jako epizody o spornej chronologii. Tylko niektóre
daty nie budzą wątpliwości.
Czesi, którym udało wybić się na dosyć trwałą niezależność,
nie zapewnili jej swym północno-zachodnim, serbskim sąsia-
dom. Niemcy utrzymali załogę w Miśni i zachowali wpływy
wokół twierdzy, a ewentualne zamieszki wokół Merseburga
łatwo stłumili. Tylko osłonięci Łabą Łużyczanie i Milczanie
zaprzestali płacenia trybutu i tymczasem Niemcy musieli to
przełknąć. Gero czuł się za to na siłach ostatecznie załatwić
sprawy panowania na terytoriach Głomaczy, Susłów, Serbisz-
cza i Stodoran. Ci ostatni, choć położeni za Łabą, zbyt blisko
byli Magdeburga, żeby pozwolić na zwycięstwo wśród nich
wpływów Wieleckich. Poza tym w rękach niemieckich był
spory atut — książę Tęgomir. I choć na razie nie mogli
wykorzystać całej swojej przewagi ilościowej i materialnej,
wojna na Połabiu rozgorzała na nowo.
Józef Widajewicz pisze, że początkowo materialne podstawy
Gerona były nieduże — „malutkie hrabstwo w północnej
Turyngii". Gdyby rzeczywiście tak było, Tankmar nie miałby
powodu podnosić buntu. W rzeczywistości władza Gerona
objęła bardzo rozległe terytoria, władza — należy podkreślić
— o bardzo szerokim zakresie. Jako margrabia mógł żądać
posiłków wojskowych z głębi kraju, a grafowie musieli mu się
podporządkować jak królowi. Gero dostał więc od swojego
kolegi Ottona życiową szansę. Nie czekał, aż król rozmyśli
się, i zaczął wykorzystywać wszelkie nadarzające się okazje,
by władzę Niemiec — a więc własną, rozciągnąć jak najdalej
na wschód. Mógł zaprowadzić rzeczywisty pokój na granicy
swojej marchii, lecz nie uczynił tego, ryzykując akcje od-
wetowe Słowian w czasie zamętu wewnętrznego w królestwie.
Gero zaczął od zaprowadzania porządku w marchii. Miej-
scowym książątkom słowiańskim wydawało się, że mogą
wypracować sobie podobną pozycję, jak hrabiowie Niemiec.
Nie chcieli niezależności politycznej, mieli za to na względzie
niezależność materialną. Grafowie nie płacili trybutów,
świadczyli za to usługi wojskowe na rzecz króla, w liczbie
wojowników zależnej od ilości posiadanych ziem i pod-
danych. Możni plemion słowiańskich kalkulowali podobnie
— odmówili płacenia danin, a czuli się całkiem pewnie
po niedawnych wydarzeniach powstańczych, gdy kilkuletnie
starania Henryka w dużej mierze zniweczono. To chyba
najbardziej prawdopodobna przyczyna późniejszych wypa-
dków. Gero w sposób wojskowy nie mógł sobie z nimi
poradzić, gdyż przeszliby do otwartej walki, wciągając
w nią pozostałe plemiona, gotowe skorzystać z okazji
do zdobycia łupów. Panowanie Niemiec uległoby dalszym
uszczerbkom, a tego nikt nie uznałby za sukces. Na uznanie
zaś tak daleko posuniętej wolności margrabia nie chciał
się zgodzić. Nie dawało to gwarancji wierności ze strony
Słowian w przypadku jakichś niepowodzeń niemieckich.
Z innych jeszcze względów propozycja ta była wprost
nie do przyjęcia. Tak Gero, jak i inni Niemcy oczekiwali
bogactw z ziem słowiańskich, zaszczytów, stanowisk. Słowian
mieli za barbarzyńców, wrogów z urodzenia, w dodatku
pogan. Tolerowano „książątka" płacące trybut, pozwalające
obdzierać z dobytku i zwyczajnie poniżać poddanych, a nawet
znoszące poniżenia. Inni możni słowiańscy nie mieli racji
bytu. Margrabia Gero był chyba jednym z najbardziej
odległych od porozumień ze Słowianami ludzi. Odmówił
możnym słowiańskim uznania dla ich racji, przez co zmówili
się, by go zgładzić — kto wie, czy inny margrabia nie
byłby bardziej ugodowy? Zmowa możnych groziła kolejnym
buntem, więc Gero postanowił zawczasu ukręcić łeb hydrze.
Zaprosił na pojednawczą ucztę rozżalonych dostojników.
Przybyło trzydziestu „barbarzyńskich książąt". Gero ugościł
ich winem, być może zaprawionym środkami nasennymi,
a potem rozkazał śpiących zamordować.
Jeśli ktoś do tej pory, a musiał być to człowiek anielskiej
cierpliwości, wierzył w możliwość porozumienia z Niemcami,
to teraz otworzyły mu się oczy. Powstanie wybuchło z nową
siłą. Tym razem do wojny przystąpili Obodryci, z których nikt
prawdopodobnie nie brał udziału w uczcie Gerona, ale chodziło
przecież o książąt, czyli być może krewnych obodryckiej
starszyzny i Wieleci. O wystąpieniu Łużyczan i Milczan nie
mamy wiadomości, ale i oni pewnie ruszyli z domów.
Z pewnością Gero zapewnił sobie względny spokój ze strony
Czechów, szachowanych dodatkowo przez Bawarię. Mimo to
doraźnie zebrane siły niemieckie zostały rozdzielone zasięgiem
działań. Gero musiał poskramiać bunt w swojej marchii,
zapewne na ziemiach, skąd prosił gości. Przeciw siłom
obodrzyckim poszło pospolite ruszenie saskie pod wodzą
grafa Hoika — poniosło ono klęskę w bitwie. Sytuacja była
na tyle poważna, że król Otto musiał przyśpieszyć załatwienie
spraw zachodnich Niemiec, gdzie właśnie pacyfikowano
Lotaryngię i prowadzić zebrane kontyngenty na wschód.
Kilka wypraw pod osobistym dowództwem Ottona nie
rozstrzygnęło wojny, choć przyczyniło się do cofnięcia sło-
wiańskich sił. Ale spustoszenie ziem nie wystarczało już do
podporządkowania ich sobie. „Słowianie woleli wojnę od
pokoju, a drogą sobie wolność przedkładali nad nędzę"
— tłumaczy słowa Widukinda Gerard Labuda. Okrutna wojna
trwała więc nadal. Wreszcie Gero wpadł na nowy pomysł,
choć stary przy tym, jak grecka epika. Wypuszczono z niewoli
znanego już nam księcia Stodoran, Tęgomira. Wyglądało to
tak, jakby książę uciekł z rąk niemieckich. U Stodoran
zapanowała euforia. Na jej fali oddano Tęgomirowi władzę
w nadziei, że poprowadzi swój lud do zwycięstwa. Kto
bowiem od niego, który przesiedział w niewoli ponad 10 lat,
znał lepiej Niemców? Tęgomir poznał Niemców aż za dobrze.
Objął władztwo u Stodoran i zaprosił do siebie bratanka
— legalnego spadkobiercę władzy książęcej. Młodzieńca
wzorem wziętym z Gerona zamordowano w gościnie. Następ-
nie książę Tęgomir poddał cały kraj królowi Ottonowi. Wojska
niemieckie czekały zapewne w pogotowiu na granicy. Nie
sposób było się bronić, mając podobnego wodza. Wrażenie
i ogrom zdrady były tak duże, że plemiona słowiańskie aż do
rzeki Odry zobowiązały się płacić trybut Ottonowi. Ziemie
Stodoran wcielono bezpośrednio do geronowej marchii.
Wilhelm, syn Ottona i branki słowiańskiej wysokiego rodu
został w przyszłości arcybiskupem Moguncji. Bardzo kuszą-
cym, choć niemożliwym do udowodnienia jest pomysł Gerarda
Labudy, że to właśnie córka Tęgomira była nałożnicą Ottona,
matką arcybiskupa. To tylko domysł. Według Widukinda
Tęgomir za swoje czyny wziął ciężkie pieniądze. Dość
powiedzieć, że zmarł potem jako książę, przynajmniej przez
duchowieństwo niemieckie tak nazywany, ale w którym
miejscu sadzano go podczas uczty, nie wiadomo.
Na tym poważne działania wojenne ustały. Obie strony były
wyczerpane wojną, trwającą przecież z krótkimi przerwami
już kilkanaście lat. Straty po stronie słowiańskiej były bardzo
duże i przedłużająca się wojna doprowadziłaby do biologicznej
likwidacji niektórych plemion, jak to się stało dwieście lat
później. Nie bez znaczenia był fakt, że Otto poskromił
wszystkich buntowników niemieckich i znów mógł dys-
ponować całością sił. Sternicy słowiańskich naw plemiennych
dobrze rozumieli, co to znaczy. My tego nie wiemy, ale oni
dobrze widzieli na własne oczy, ile ofiar pochłonęły działania
wojenne, ile spalono wsi i grodów, ile zniszczono upraw, ile
wreszcie uprowadzono bądź zarżnięto bydła i trzód. Nie
wiemy też, jakie rozmiary przybrały klęski głodu i chorób
wśród ludności cywilnej, a oni na to patrzyli. Kto wie, czy na
niektórych terenach oglądali w tym czasie jakieś dzieci? Nie
znamy też strat niemieckich, które na pewno nie były małe.
Ale feudałowie powetowali je sobie z nawiązką, a prosta
ludność, cierpiąca przecież najbardziej, nikogo z możnych
tego świata nie obchodziła. Jakie więc mieli Niemcy zyski?
Prócz sum trybutarnych, zbliżonych wielkością do tych,
które wyżej opisałem, uzyskano: ziemie po możnych słowiań-
skich, co daje minimum 30 odpowiedników nowych hrabstw;
nadania lenne dla rycerstwa, pozwalające — jeśli wziąć pod
uwagę obszar Merseburga jako przykładowy — na utworzenie
trzech, czterech nowych „legionów"; rzesze niewolników,
sprzedanych potem za srebro i złoto, rozdanych jako łupy;
wreszcie materialne łupy wojenne. Żywienie się kilkunastu
tysięcy mężczyzn przez kilka miesięcy w roku na obcej ziemi
też było w owym czasie wymiernym odciążeniem rodzimych
spiżarni. Zyski terytorialne i ludnościowe były tak poważne,
że na terenie księstwa Stodoran, po pacyfikacji i utrwaleniu
władzy, utworzono dwa nowe biskupstwa — w Brennie
i Hobolinie, których akty erekcyjne noszą datę roczną 948.
Dla ludzi przedsiębiorczych, gotowym ponieść ryzyko, ot-
worzyły się furtki do zrobienia karier w niewolniczych krajach,
Sytuacja po powstaniu słowiańskim wyglądała więc tak, że
Niemcy twardo oparli się o Łabę w jej górnym biegu,
w środkowym znacznie ją przekroczyli, a w dolnym poczynili
niewielkie postępy. Kraje nieujarzmione to przede wszystkim
Czechy, Milczanie, Łużyczanie oraz północne plemiona Wie-
leckie i obodryckie.
Choć nie dysponujemy informacjami o działaniach wojennych
Czechów po ich zwycięstwie nad „legionem łotrowskim", wojna
trwała tam nadal. Być może milczano, gdyż Bawarowie nie
odnosili sukcesów, którymi mogliby się pochwalić. Czesi w tym
czasie nie próżnowali — systematycznie rozszerzali swe wpływy
na północ. Podporządkowali sobie większość plemion śląskich
i ostatecznie rozbili państwo Wiślan, być może współpracując
wtedy z Polanami. Władztwo Bolesława Srogiego było więc
całkiem pokaźne: prócz plemion czeskich — Morawy (właściwe,
nie Wielkie — po tych zostało tylko wspomnienie), Wiślanie,
Śląsk, tuż obok ich sojusznicy słowiańscy — Milczanie, na
południu zaś Węgrzy, sprzymierzeniec. Prawdopodobnie tak
poważny potencjał obronny zdecydował, że Bolesław 14 lat
mógł opierać się Niemcom. Dopiero w 950 roku król Otto
poprowadził wielką i skuteczną wyprawę.
Wojsko niemieckie nie miało sposobności do stoczenia
bitwy w otwartym polu, ale przełamało czeską obronę na
granicach i doszło do Pragi. Oblężono ten gród, w pełni
zasługujący na miano miasta, ze względu na znaczny obszar
warownego podgrodzia. Bolesław trafnie ocenił krytyczną
sytuację i rozpoczął rokowania pokojowe, póki jeszcze mógł
to uczynić. W ich efekcie złożył Ottonowi hołd i zobowiązał
się do płacenia trybutu. Uczynił to jako władca chrześcijański,
książę, więc został włączony do lenników królestwa Niemiec
na nieco innych zasadach, niż jego północni sąsiedzi słowiań-
scy. Zresztą jego siła militarna wymuszała należyty szacunek.
Dlatego król Otto wypowiedział słowa przysięgi, zobowiązu-
jące go do opieki nad trybutariuszem. Był to więc uroczysty
akt pokojowy, dający Bolesławowi, za odpowiednią opłatą,
gwarancję rządów w kraju. Strażnikiem zobowiązań czeskich
ustanowił Otto swego brata Henryka, księcia Bawarii.
Przez kilka lat nie słychać o wojnach słowiańskich, być
może dlatego, że margrabiowie z lokalnymi ekscesami radzili
sobie bez rozgłosu, a nowych nabytków dokonywali nie
angażując większych sił. Poza tym w Niemczech działy się
rzeczy skuteczniej przyciągającę uwagę rocznikarzy i „opinii
publicznej", niż pograniczne konflikty.
Właśnie zmarł król Burgundii, Lotar, od 947 roku żonaty
z piękną Adelajdą, córką króla Burgundii i Italii, Rudolfa II.
Najnowszy król Italii Berengar II postanowił skorzystać
z okazji do szybkiego wzbogacenia się i najechał Burgundię.
Adelajdę pojmano, ograbiono i uwięziono, ponoć nawet
głodzono. Chodziło o zmiękczenie niewiasty i jej zgodę na
odstąpienie praw do koron italskiej i burgundzkiej. Powstało
wielkie zamieszanie, które postanowił wykorzystać Otto. Pod
pozorem pielgrzymki wyruszył do Italii z silnym wojskiem.
Pielgrzymi odnieśli po drodze wiele sukcesów militarnych,
zajmując między innymi miasto Pawię. Otto uzyskał jeszcze
sukces matrymonialny. Jako wdowiec, poprosił o rękę Adelaj-
dę, której udało się zbiec z więzienia. Nie kusiła go raczej
głośna uroda królowej, ale jej walory prawne i materialne.
Propozycja spotkała się z aprobatą, co legalizowało obecność
niemieckich załóg wojskowych w północnych Włoszech.
Berengar poniósł kilka porażek, oznaczających w sumie klęskę.
By odwrócić los i uprzedzić jeszcze żałośniejsze wypadki,
ruszył za królewską parą do Bawarii. Tam ukorzył się, zyskał
przebaczenie i wrócił do domu. Jakie przy okazji nawiązał
kontakty — nie wiadomo. Ale tak wyglądał początek rodzinnej
tragedii króla Ottona.
Syn Ludolf, współrządca kraju, który właśnie wkroczył
w wiek 22 lat, poczuł się zagrożony niespodziewanym dlań
małżeństwem ojca. Analogia nasuwała się sama — Otto,
w kluczowych decyzjach naśladujący swego ojca Henryka,
zapewne zechce wyrugować z korony królewskiej pierworod-
nego syna, obdarzając nią spodziewane potomstwo Adelajdy,
a wtedy Ludolfa czeka los Tankmara. Nawet jeśli tak nie
będzie, to w przyszłości starzejącego się władcę mogą wzru-
szyć biadania żony i los dziatek, więc podzieli królestwo na
części. Tym sposobem Ludolf do końca życia będzie księciem
Szwabii... W 953 roku podniósł bunt, szybko wsparty przez
szwagra, księcia Lotaryngii Konrada Czerwonego — widać,
że młode pokolenie paliło się do władzy. Bunt poparli możni
różnych księstw, którym na rękę było osłabienie władzy
centralnej. Doszło nawet do rzeczy niesłychanej — zawzięty
Ludolf, widząc, że w otwartej wojnie nie jest w stanie
pokonać ojca, wezwał na pomoc Węgrów. Ci, omijając wojska
saskie, spustoszyli Frankonię. Otto ruszył w pościg za rabu-
siami. Węgrzy zmylili pogoń, ale król, nie marnując wysiłku
mobilizacyjnego, pomaszerował na zbuntowaną Bawarię.
Wyprawę uwieńczyło powodzenie, zajęto kraj bez większego
oporu. Widok Węgrów tradycyjnie przywracał rozsądek.
Wszystkich ważniejszych buntowników oblężono w Ratyz-
bonie. „W końcu, po długotrwałej walce [król] zmusił strasz-
nym głodem syna oraz jego zwolenników do prośby o pokój.
Zatem rzucił się Dudo z [Konradem Czerwonym] do nóg
ojcowych i błagał o przebaczenie za przeszłość i o względy
dla jego obecnego położenia. (...) Król, idąc za radą swoich
książąt, podjął go ziemi i przebaczywszy mu jego winy,
przywrócił go uroczyście do łask" 20 . Zarząd nad Lotaryngią
przeszedł na trwałe w ręce Brunona, arcybiskupa Kolonii,
królewskiego brata.
W 954 roku Wkrzanowie odmówili płacenia trybutu. Tuż po
tym, jak król zdobył głodem Ratyzbonę i ukorzył buntowników,
margrabia Gero zorganizował wyprawę wojenną na niesforne
plemię. Zaangażowano poważne siły z Saksonii i zapewne
z Turyngii, a Konrad Czerwony, zięć Ottona i niedawny
buntownik, zyskał okazję do rehabilitacji. Najazd na osamotnio-
nych Wkrzanów zakończył się pełnym sukcesem — rycerstwo
zyskało wielkie łupy, król i margrabia odzyskali trybut. Ale
okazało się, że to tylko wstęp do poważniejszych zmagań,
wywołanych nie tylko niezadowoleniem Słowian z wysokości
danin, ale i awanturnictwem niemieckich feudałów.
W początku 955 roku sytuacja królestwa Niemiec przed-
stawiała się niezbyt wesoło. Wszystko wskazywało na to, że
najazd węgierski powtórzy się w roku bieżącym. Z kolei wiele
też wróżyło, że zaistnieje potrzeba poskromienia kolejnych
buntujących się plemion słowiańskich, gdyż dotychczasowa
działalność margrabiów, a szczególnie ostatnia ekspedycja na
Wkrzanów, skutkowała powszechnym oburzeniem i obawami
o własny los wśród Słowian. Natomiast w Saksonii jeszcze
wspominano bunt Ludolfa. Król Otto, wybierając się na
przełomie stycznia i lutego do Bawarii, by osobiście dopil-
nować przygotowań do spodziewanej napaści węgierskiej,
pomyślał o uspokojeniu nastrojów w Saksonii i usunięciu
z niej punktów zapalnych. Zaproponował Wichmanowi, uczes-
tnikowi buntu Ludolfa, siedzącemu w areszcie u grafa Ibona,
że weźmie go ze sobą, aby walką z wrogami zmył z siebie
hańbiące piętno. Propozycja króla, choć nad wyraz rozsądna,
została odrzucona. Wichman od udziału w wyprawie wymówił
się udawaną chorobą. Gdy król odjechał na bezpieczną
odległość, figlarz Wichman cudownie ozdrowiał. Poprosił
20
Tamże, II.8, s. 50.
Ibona o jakąś rozrywkę rycerską, choćby łowy. Ten nie
odmówił, widział przecież, jak łaskawie Otto rozmawiał ze
swoim krewniakiem — ich matki były rodzonymi siostrami.
Graf Wichman zanurzył się w lasach i tyle go Ibo widział.
Usłyszał potem tylko, że Wichman i jego brat Ekbert podnieśli
ponowny bunt w Saksonii, zbierając wokół siebie bandę
zabijaków i zajmując kilka zamków 2 1 . Margrabia Herman
zadziałał szybko, zanim bratankowie pobudzili większą rucha-
wkę. Zebrał wojsko i wyparł ich z zajętych zamków, potem
zawzięcie ścigał aż do Łaby. Wichman i Ekbert schronili się
u Obodrytów, u książąt Nakona i Stoigniewa. Kronikarz pisze,
że usilnymi namowami skłonili książąt do zbrojnego wy-
stąpienia przeciw Hermanowi, ale zdaje się, że po prostu
trafili do nich w odpowiednim momencie. Przecież Wichmana
nikt inny, tylko król poinformował o zagrożeniu ze strony
Węgier, i że większość wysiłku militarnego Niemiec pójdzie
w tamtą stronę. Poza tym bracia mogli obiecać pomoc
własnych stronników, podkreślić niechęć rycerstwa i możnych
do ważniaka Hermana. Co by nie mówić, trafili na podatny
grunt, a Herman sam przyśpieszył rozwój wypadków. Usiłował
nagłym uderzeniem opanować gród „Suihleiscranne", co tłuma-
czy się dziś poetycko jako „Światły Kraniec". Uderzenie nie
powiodło się, Niemcy stracili 40 poległych i musieli się wycofać.
Wydarzenia te datuje się na marzec 955 roku. Można sobie
wyobrazić, jaki miały oddźwięk wśród Obodrytów. Nie ma
pewności, czy Herman próbował wcześniej wysyłać posłów i czy

21
Tu należy krótko omówić przyczyny buntów Wichmana i Ekberta. Była
już mowa o zazdrości starszego Wichmana wobec godności margrabiego,
osiągniętej przez jego brata Hermana. Wichman senior szybko zrozumiał
swój błąd i przeprosił króla. Gdy zmarł ok. 945 roku, Herman położył ponoć
rękę na bratnich dobrach, zostawiając bratankom Wichmanowi i Ekbertowi
jakieś ochłapy — co nie musi odpowiadać w pełni prawdzie. W każdym razie
Wichman junior nie był tak tolerancyjny jak jego ojciec i gdzie mógł,
szkodził stryjowi z całych sił. I jeśli Herman zajmował jakąś stronę
w konflikcie, można było przyjąć z całą pewnością, że Wichman stanie po
przeciwnej.
w ogóle czekał na odpowiedź Nakona czy Stoigniewa. Z na-
strojów słowiańskich musiał sobie zdawać sprawę. Szybko
przyszło mu zbierać owoce swojej zawziętości i buty. Spro-
wokowani najazdem, upokarzani już wcześniej Obodryci przy-
gotowali starannie wyprawę wojenną. Tuż po 15 kwietnia
armia słowiańska, dowodzona według Widukinda przez Wich-
mana (prawdopodobnie korzystano z jego rad, a dowodził kto
inny), wkroczyła do Saksonii. Herman nie miał dość sił, aby
ją powstrzymać, ani też przyjść na pomoc oblężonemu wkrótce
miastu „Cocarescemiorum". Radził poddać miasto. Warunki
kapitulacji były łagodne dla oblężonych, co nie podobało się
wojownikom słowiańskim, gotowym do łatwego szturmu,
gwałtów i łupów. Jeden z nich „rozpoznał" swoją niewolnicę
w żonie Sasa i usiłował ją zatrzymać. Niemiec zabił nachalnego
Słowianina, co stało się sygnałem do rzezi. Słowianie wybili
wszystkich dorosłych mężczyzn, a kobiety i dzieci uprowadzili
w niewolę. Nie był to zapewne koniec działań wojennych, ale
jakie dalsze straty spowodował rajd Obodrytów i jak daleko
sięgnął, nie wiadomo. Bo w to, że wycofali się po łatwym
sukcesie w „Cocarescemiorum", należy wątpić. Sytuacja była
na tyle poważna, że w czerwcu przybył z Bawarii król Otto.
Do walk przystąpili bowiem Wieleci.
Ledwo król zdołał zorientować się w sytuacji, gdy w początku
lipca musiał jechać z powrotem do Bawarii, gdyż zmaterializo-
wał się oczekiwany najazd Węgrów. Widukind mówi, że król nie
wziął ze sobą rycerstwa z Saksonii, ze względu na wojnę ze
Słowianami. Myślę, że nie do końca odpowiada to prawdzie.
Zagrożenie węgierskie zawsze traktowano priorytetowo, znacz-
nie poważniej niż słowiańskie. Otto mógł zabrać ze sobą wojsko
z zachodnich hrabstw Saksonii. Sił pieszych do obrony grodów
i zamków było dosyć, natomiast po bagnach i gęstych lasach
ciężko było uganiać się pancernym jeźdźcom za lekko zbrojną
piechotą słowiańską, notorycznie uchylającą się od bitwy.
Potrzebni byli za to na południu, gdzie nie sprawdzały się inne
formacje wojskowe. Jeśli nie powstrzymano by Węgrów
w Bawarii, należało liczyć się z ich szybką obecnością
w Saksonii. Wtedy Słowianie zyskaliby okazję do wzięcia
odwetu na Sasach. Dlatego uważam, że Otto zabrał ze sobą
jakieś poważne oddziały saskie, choćby jako eskortę. Wydał
przecież rozkazy, by wszyscy lennicy przyprowadzili posiadaną
konnicę na granice Bawarii i Turyngii. Na czele tysiąca
pancernych dołączył tam nawet Bolesław Srogi.
W czasie, gdy król poszedł na Węgrów, nastąpiły starcia
Wieletów z komesem Teodorykiem. Teodoryk spalił jakiś
gródek słowiański, być może ścigając jakichś zbójców. Sam
przez to znalazł się w położeniu ściganego i stracił około
pięćdziesięciu ludzi. Zapachniało w Saksonii inwazją wielecko-
-obodrzycką, ludność zamknęła się w punktach umocnionych,
ale nic takiego nie nastąpiło. Możliwe, że starszyzna słowiańs-
ka ochłodziła rozpalone głowy — tyle razy Węgrzy najeżdżali
kraje niemieckie, wywołując nadzieje wśród Słowian, a nic
nie ulegało zmianie. Zdawano sobie sprawę z dysproporcji sił,
więc niepotrzebnej walki należało uniknąć. Trzeba czekać na
wynik wojny węgierskiej. Jeśli Otto przegra, będzie skłonniej-
szy do ustępstw. Jeśli zaś wygra, nie należy dawać mu
większych powodów do zemsty.
Thietmar pisze, że Otto zdołał zebrać zaledwie osiem
„legionów", co oznaczało pięć do ośmiu tysięcy wojowników.
Ale nie byle jakich — osiem tysięcy jazdy pancernej.
Armia pomaszerowała pod oblężony już przez najeźdźców
Augsburg, gdzie biskup Ulryk dzielnie walczył i rozpaczliwie
modlił się o pomoc.
Węgrzy wyszli na spotkanie maszerujących wojsk. Na
polach obok rzeki Lech, blisko Augsburga, rozegrała się jedna
z ważniejszych bitew średniowiecznych. Z badań historyków
wynika, że Otto podzielił swe wojsko na kilka oddziałów,
prawdopodobnie pięć i całkowicie panował nad sytuacją,
dzierżąc w dłoni włócznię św. Maurycego. Thietmar i Widu-
kind mówią o dwudniowych zmaganiach, lecz faktycznie
bitwa rozegrała się jednego dnia, 10 września 955 r. Węgrzy
słabo rozpoznali siły i ugrupowanie wojsk niemieckich.
Czołowe oddziały Bawarów i Szwabów wzięli za siły
główne, tymczasem za plecami tego rycerstwa, ustawionego
ławą, były jeszcze trzy kolumny marszowe, rozciągnięte
w głąb. Podjęli swoje zwyczajne działania bojowe, czyli
ostrzał z łuków i próby rozluźnienia szyków wroga. Silna
straż przednia Niemców postąpiła zgodnie z zaleceniami
poprzedniego króla Henryka — przeczekała ostrzał i ruszyła
do natarcia. Węgrzy z łatwością oskrzydlili te oddziały
swymi grupami zasadzkowymi, lecz tym razem nie zdołali
zacisnąć „cęgów" na ich tyłach — z głębi ugrupowania
wyszły szarże ottońskich „legionów" odwodowych. Prawe
skrzydło węgierskie, mające sporo miejsca na manewrowa-
nie, po zażartym boju musiało ustąpić. Lewe, skrępowane
rzeką Lech, nie miało miejsca na uniki, czy nawet cofnięcie
się, gdyż za ich plecami trwał bój centralnych oddziałów obu
stron. Otto rzucił do walki ostatnie swe oddziały — Cze-
chów Bolesława. Przełamano opór w środku, odcinając
prawe skrzydło węgierskie i odpychając je od reszty szyku.
Tym samym wojska węgierskiego centrum zostały prze-
skrzydlone przez oddziały Niemców. Aby uniknąć klęski,
Węgrzy musieli się cofnąć. Za nimi był jednak gród Augs-
burg i rozlewiska wezbranej rzeki Lech. Dużą część sił
węgierskich okrążono, stłoczono i przyparto do rzeki. W ta-
kiej walce nie mieli już najmniejszych szans z pancernymi
jeźdźcami Ottona.
Węgrzy ponieśli bezprzykładną klęskę. Wszystkich jeńców,
jakich wzięto do niewoli, powieszono, w tym dwóch dowód-
ców węgierskich, książąt Lehela i Bulcsu. Nie obyło się bez
strat po niemieckiej stronie, o czym świadczy śmierć królews-
kiego zięcia, niedawnego buntownika, Konrada Czerwonego.
Uradowane wojsko obwołało Ottona imperatorem. Ale nie był
to koniec działań wojennych w tym roku. Prosto z Bawarii
król udał się z wojskami na słowiańską północ, gdzie sprawy
niemieckie przedstawiały się całkiem źle.
Słowianie wysłali do króla poselstwo raczej nie żądając,
lecz prosząc o uznanie w nich partnerów do rozmów. Godzili
się na płacenie trybutu, lecz chcieli ten trybut zbierać sami,
rządzić się własnymi prawami i żyć według własnych obycza-
jów. Otto odrzucił wszystkie te postulaty. Nie po to przecież
wojsko obwołało go imperatorem na Lechowym Polu, by
teraz ustępował zuchwałym i wiarołomnym barbarzyńcom
pogańskim! Uznanie słowiańskich żądań podważałoby pod-
stawy prawne władzy Niemców w kraju Stodoran. Poza tym
nikt w historii nie podejmował szczerych pertraktacji pokojo-
wych ze zbuntowanymi niewolnikami, a w ten właśnie sposób,
nie inny, traktowano Słowian. Otto nie był wyjątkiem. Samo
odezwanie się doń bez przyzwolenia mógł uznać za obraźliwe,
nie mówiąc już o jakichś „życzeniach".
Postępowanie Słowian świadczy tym razem o większej
dojrzałości politycznej. Z działań o charakterze w dużej części
rozbójniczym, próbowali uczynić coś wyższego, walkę o uzna-
nie w randze księstw lennych, takich jak Lotaryngia czy
Czechy. Natomiast Niemcy nie wysilali się na uzasadnienia
prawne. Otto miał w planach utworzenie dla ziem słowiańskich
arcybiskupstwa (co obiecał Panu Bogu przed decydującym
starciem z Węgrami) i odpowiedniej liczby biskupstw, a to
było możliwe tylko poprzez utrwalenie władzy Niemców.
Zażądał od posłów słowiańskich pokrycia strat spowodowa-
nych przez dotychczasowe działania wojenne i powrotu do
stanu prawnego sprzed zamieszek. Przy okazji ogłosił grafów
Wichmana i Ekberta banitami, co dla prżebiegu dalszych
działań wojennych nie miało żadnego znaczenia. Wydano
rozkazy mobilizacyjne — znów lennicy musieli przyprowadzić
swoje siły zbrojne. Ponownie w wojnie po stronie niemieckiej
wziął udział Bolesław Srogi. Król nie zaniedbał możliwości
rehabilitacji i zabrał syna Ludolfa na wojnę.
Jesienią wielka armia niemiecka pod osobistym dowó-
dztwem króla weszła na ziemie Wieletów. Po przeciwnej
stronie zebrały się wojska koalicji wszystkich plemion
Słowiańszczyzny północnej, a dowództwo sprawował książę
obodrycki Stoigniew. Niemcy dążyli do rozstrzygającego
starcia w otwartej bitwie, pozwalającego na pełne wykorzy-
stanie posiadanych przewag. W początkowej fazie Słowianie
starali się uniknąć takiego starcia, opóźniali niemiecki
pochód, jednak nie było to planowane wciąganie przeciwnika
w zasadzkę, ale konieczność ustąpienia przed silniejszym
wrogiem. Inaczej nie można tego określić, gdyż Niemcy
doszli do północnych krańców ziem Wieleckich. Wreszcie
w kraju Chyżan dali się wprowadzić na drogę, biegnącą
wzdłuż bagnistej rzeczki Rzeknicy. Tam Słowianie ob-
warowali bród, nie przepuszczając dalej najeźdźców. Gdy
Niemcy chcieli wracać, zobaczyli gęste przesieki w lasach
i na drogach. Wielka armia znalazła się w potrzasku. Nie
można było wyprawić się po jedzenie dla ludzi i paszę dla
koni, nie ryzykując zniszczenia oddziałów furażerów. Nie
dawało się przebić przez przesieki, gdyż broniono ich
skutecznie. Każda taka akcja pochłonęłaby wiele daremnych
ofiar, ze względu na brak miejsca do rozwinięcia skutecznego
natarcia. Nawet tradycyjne zwarte, okryte tarczami szyki
piesze grzęzły w plątaninie pni i konarów, rozluźniały się,
a łucznicy słowiańscy praktycznie nie marnowali wtedy strzał.
Trudno przecież nie trafić z dwudziestu kroków, będąc dla
gramolącego się przeciwnika niewidocznym. Pozostało jedyne
wyjście z beznadziei tej swoistej wojny pozycyjnej — krwa-
wy atak na przeprawę. I tam nie było miejsca dla rozwinięcia
natarcia, a Słowianie mieli czas na skuteczne umocnienie
swojego brzegu. Ale chyba lepsze to, niż umrzeć z głodu
i chorób... Armię niemiecką uratował pomysłowy margrabia
Gero. Nawiązał pozorne rozmowy układowe przez Rzeknicę
ze Stoigniewem. Warto posłuchać, jak mówił o tym w starej,
solidnej polszczyźnie Józef Widajewicz: „Gero wyraził
zdumienie, iż Stoigniew odważył się na walkę z samym
królem niemieckim; co innego było — zdaniem jego — po-
tykać się z pierwszym lepszym grafem niemieckim, a co
innego ze zwierzchnikiem ich wszystkich! «Dajcie nam
przejść przez rzekę, albo sami przyjdźcie do nas, aby
waleczność wojowników okazała się w otwartem polu».
Stoigniew (...) wyśmiał Gerona, jego króla i całe niemieckie
wojsko, poczem odrzucił wysuniętą propozycję. Była to
bardzo upokarzająca sytuacja dla wsławionego niejednem
zwycięstwem margrabiego. Widząc, iż na tej drodze niczego
nie wskóra, wybuchnął na odchodnem następującą groźbą:
«jutrzejszy dzień okaże, czy ty i twój lud jesteście silni, czy
nie, nie wątpię bowiem, że jutro będziemy mieli możność
zetrzeć się z wami!»" 2 2 .
Od rana następnego dnia Niemcy wyraźnie przygotowywali
się do bitwy, przez co rozumiano w obozie słowiańskim
ich szturm na przeprawę. Tymczasem Gero dogadał się
wcześniej z Ranami, słowiańskimi mieszkańcami Rugii. Choć
badacze mówią o ich obecności przy wojsku Ottona, moim
zdaniem wątpliwe jest, by pobratymcy przepuścili wojsko
jawnych zdrajców sprawy słowiańskiej, aby mogło ramię
w ramię z Niemcami niszczyć ziemie Wieletów. Aby cała
akcja powiodła się, musieli zdradzić w decydującym mo-
mencie. Rankiem 16 października 955 roku, w odległości
mili od obozu, tam gdzie Ranowie mieli swój odcinek
do pilnowania, Gero zbudował przy ich pomocy trzy mosty.
Gdy były już gotowe, pchnięto gońca z wiadomością do
króla. Ten natychmiast wysłał swoją jazdę pancerną do
Gerona. Słowianie zbyt późno zorientowali się o zdradzie
i całym podstępie, ich piesze wojsko, gotowe do walki
przy przeprawie, musiało pobiec do niemieckich mostów
znacznie dłuższą drogą, niż konni przeciwnicy. Dobiegli
za późno, w rozluźnionym szyku, zmęczeni drogą. Niemiecka
jazda pancerna rozbiła ich jednym uderzeniem. Wojsko
słowiańskie uległo panice, choć można było uporządkować
szyki i wycofać ponosząc wprawdzie duże straty, lecz nie
klęskę, ale tłumy wojowników nie dały nad sobą zapanować.
22
J. W i d a j e w i c z, Wichman, s. 23.
Stoigniew, czekający wśród nielicznej jazdy słowiańskiej na
wynik starcia, zobaczył z pagórka, co się dzieje, i postanowił
się wycofać (Widukind mówi o tchórzostwie). Jego decyzja
przyczyniła się tylko do powiększenia zamieszania. Wkrótce
nikt już nie myślał o walce, tylko o ucieczce. Część Słowian
schroniła się w obozie, który zdobyto jeszcze tego samego
dnia. Bitwa, a raczej rzeź, trwała do późnej nocy. Pościg
Niemców był zażarty i bardzo krwawy. Stoigniewa dopadł
w lesie rycerz Hosed i po krótkiej walce z pozbawionym broni
i zmęczonym w innych, wcześniejszych starciach przeciw-
nikiem, zabił go. Obdarł zwłoki z pancerza i uciął głowę.
Następnego dnia głowę Stoigniewa wystawiono na pobojo-
wisku, a obok niej przystąpiono do ścinania jeńców. Różnie
odczytywano dane o ich ilości — jedni kopiści zanotowali 70,
inni 700. Wielkość bitwy, liczba zaangażowanych sił po obu
stronach i jej gwałtowny przebieg pozwalają na przyjęcie tej
drugiej wielkości, choć jej zażartość przemawia za pierwszą,
gdyż jeńców, być może, nie brano. Głównemu doradcy
Stoigniewa obcięto ręce i nogi oraz wyłupiono oczy. Okale-
czony kadłub rzucono na stos trupów.
Po tej klęsce opór Słowian załamał się. Zmuszono do
płacenia trybutu wszystkie plemiona Wieleckie i obodryckie.
Ale na pewne ustępstwa poszli też Niemcy. Przy władzy
u Obodrytów zachował się książę Nakon (nie biorący udziału
w bitwie pod Rzeknicą). Nie pozwolono mu jednak na objęcie
władzy nad całością ziem — drugą część księstwa oddano we
władanie Żeliborowi. Sytuacja była więc pod stałą kontrolą
niemiecką, zadbano o równowagę sił — zupełnie jak za
Karola Wielkiego (tytułem uzupełnienia — książęta obodryccy
nie przepadali za sobą). Wieletów natomiast usiłowano pod-
porządkować ściślej, uczynić z ich ziem jednostki terytorialne
marchii. Przez rok panował tam spokój, ale już w roku 957
rozpoczęła się następna wojna z Redarami. I choć przewaga
Niemców była bezdyskusyjna, wojna trwała jeszcze trzy lata.
W końcu zawarto odpowiednie porozumienia, gwarantujące
Pieczętowanie przymierza dwóch królów — równoprawni monarchowie
wymieniają między sobą pierścień, symbol zgody i pokoju. Ilustracja
przedstawia marzenie maluczkich i twórcy tego rysunku, żyjącego
w „żelaznym", X wieku
Wizerunek margrabiego Gerona na odcisku pieczęci. Używanie oficjal-
nej pieczęci świadczy o wysokiej pozycji jej posiadacza. Trójpaiczasty
proporzec w ręku margrabiego to znak władzy nad księstwem
Twierdza Kwedlinburg w X w. (rekonstrukcja). Kamienne gniazdo Ludol-
fingów

Gniezno w X wieku (wg K. Żurowskiego). Drewniane gniazdo Piastów


Groty włóczni z X—XII w. (ze zbiorów Muze-
um Wojska Polskiego w Warszawie)

Groty włóczni z X—XII w. (ze zbiorów MWP


w Warszawie)
Groty włóczni
z X-XII w.
(ze zbiorów MWP
w Warszawie)

Grot oszczepu
z XI-XII w.
(Muzeum
Regionalne
w Cedyni)

Siekiery do rzucania
(ze zbiorów MWP
w Warszawie)
Topory z X-XII w. (ze zbiorów MWP w Warszawie)
Topory
(Muzeum
Regionalne
w Cedyni)

Miecze
z IX—XII wieku
(ze zbiorów MWP
w Warszawie).
Egzemplarze nr
3-6 mogły być
używane w czasach
Cedyni
Repliki mieczy z X w.
(Galeria Sztuki — Muzeum
Wojska Polskiego, Warszawa)
Wieletom dosyć dużą niezależność w zakresie samorządów
i polityki zagranicznej wschodniej i północnej. Widocznie
Niemcy mieli już dosyć brodzenia po bagnach i jałowego
oblegania dobrze przygotowanych do wojny twierdz. Zadowo-
lono się trybutem, nie wiadomo jednak, jak wysokim.
Po pacyfikacji Połabia król Otto w 961 roku udał się do
Włoch, by spełnić życiowy cel, jak niegdyś Arnułf z Karyntii.
Berengara i jego rodzinę oblegano na górze św. Leona koło
San Marino przez dwa lata. W międzyczasie, 2 lutego 962 r.
w zajętym przez niemieckie wojska Rzymie odbyła się
koronacja cesarska Ottona i jego żony, Adelajdy. Następnie
cesarz ruszył podbijać dalsze ziemie Italii.
W tym czasie margrabia Gero podjął — jak się później
okazało — swoją ostatnią wielką akcję zdobywczą. Tym
razem celem były ziemie plemion wschodnioserbskich,
czyli Łużyczan, Słupian i Milczan. Do wojny przystąpiono
po starannych i wszechstronnych przygotowaniach. Osa-
motniono politycznie wybrane do podboju plemiona, gdyż
nie słychać, aby ktoś ruszył im z pomocą. Natomiast
celem wojny nie było uzyskanie trybutu, a trwałe opanowanie
terytoriów, z ich wszystkimi zasobami. „(...) Prezes Gero
potężnie zwyciężył Słowian zwanych Łużyczanie i zmusił
ich do zupełnej niewoli, jakkolwiek sam odniósł ciężką
ranę, stracił bratanka, męża najlepszego oraz innych bardzo
licznych szlachetnych mężów" 2 3 .
Zamiary margrabiego powiodły się w sensie zysków tery-
torialnych. Opanowano kraj Łużyczan w' przeciągu roku.
Wpływy niemieckie sięgnęły aż rzeki Bobra do ziem Dziado-
szan, było to więc wielkie zwycięstwo. W dziedzinie życia
osobistego margrabia poniósł jednak klęskę. W czasie tej wojny
zginął jego bratanek, jak można przypuszczać — namaszczony
przez stryja na spadkobiercę, bowiem syn margrabiego, Zygfryd,
nie żył już od czterech lat. Sam Gero został ciężko ranny, jak się
23
W i d u k i n d z K o r w e i , Dzieje saskie, księga III, rozdz. 67, tłum.
H. Łowmiański.
przypuszcza — zatrutą strzałą. Te wydarzenia dobrze ilustrują,
jak zacięta musiała być walka Łużyczan, skoro w śmiertelnym
zagrożeniu znaleźli się głównodowodzący armii niemieckiej.
Straty wojskowe nie ograniczyły się zapewne do kadry dowód-
czej. Pośrednio o okrucieństwie walk świadczy też trwałe
opanowanie terytorium w ciągu jednego roku. Widocznie
wszystkich, którzy mogliby stawiać w przyszłości opór, czyli
klasę średnią (w dzisiejszym rozumieniu tego sformułowania,
ta najwyższa jakoś mogła się dogadać lub miała gdzie uciekać)
skutecznie eliminowano. Gero wrócił więc z wyprawy zwycięz-
cą, ale na tarczy. Po zaleczeniu ran margrabia zajął się
własnym sumieniem. „Gero, ojczyzny obrońca, ciężko do-
świadczony śmiercią jedynego syna, sławnego Zygfryda, podążył
do Rzymu i tu ten wysłużony w boju starzec złożył swą broń
zwycięską przed ołtarzem pierwszego z apostołów, św. Piotra.
Otrzymawszy następnie od władcy apostolskiego ramię św.
Cyriaka, oddał się w służbę Bogu wraz z całym majątkiem.
Po powrocie do kraju wybudował klasztor w gaju noszącym
nazwę od jego imienia" 2 4 .
Żeński klasztor św. Cyriaka w Gernrode jest jednym z lepiej
zachowanych, kompleksowych zabytków sztuki romańskiej
na terenie Niemiec. Dla współczesnych był świadectwem
chwały Gerona. Czy zapewnił mu wieczne zbawienie, czy
wystarczył na odkupienie win — nie wiadomo.

Przedstawiłem wyżej, w często schematycznym skrócie,


fragment dziejów Słowiańszczyzny zachodniej, znany nam
z urywków kronik, wspominków przy okazji innych wydarzeń,
a rzadko będący ich zasadniczą treścią. Nawet z tych skraw-
ków, jakie dotrwały do naszych czasów, widać jednoznacznie
ponury obraz świata Serbów, Wieletów i Obodrytów. Jednak
nie należeli oni do bezbronnych i łagodnych stworzeń,
pokojowo nastawionych do ludzkości, gnębionych za to przez
brutalnych Niemców. Każde plemię chętnie korzystało z okazji

24
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, II. 19, s. 68-70.
do wzbogacenia się kosztem słabszych sąsiadów. Pech chciał,
że nie potrafili wykształcić u siebie w porę „tendencji
jednościowych", że wykształcili za to swoisty rasizm między-
plemienny, że ich horyzonty światowe kończyły się w odleg-
łości równej czterem kilometrom od ich ziemianek, chat czy
gródków. Ten sam pech spowodował, że u Niemców pojawili
się Henryk i Otto, obaj inteligentni, pozbawieni skrupułów,
dobrzy organizatorzy i szczęśliwi wodzowie, potrafiący wy-
znaczyć sobie dalekosiężne cele i konsekwentnie zmierzający
do ich osiągnięcia. Wolnych Słowian widzieli jako zbiór
warchołów, groźny przez skłonność do awantur, grabieży
i niszczenia. Jednocześnie znali Słowian z własnych dóbr
rozrzuconych po Saksonii, Turyngii i nawet Frankonii — pra-
cowitych prostaków, pokornych, wtłoczonych raz na zawsze
w formy feudalnego porządku. Istniejące niedaleko federacyjne
państwo Wieletów, gdzie było wiele elementów demokracji
sterowanej, w dodatku przez pogańskich kapłanów, musiało
działać na królów reprezentujących mocno centralny system
sprawowania władzy bardzo drażniąco. Jaki to przykład dla
tych Słowian, którzy ryli ziemię i siali zboże w okolicy
Magdeburga, a nawet dalej jeszcze na zachód? Ludzie mówiący
tym samym językiem, wykonujący nawet te same czynności,
żyjący o kilka dni dalej na wschód — byli wolni. W razie
potrzeby bronili tej wolności, bili wrogów. Ginęli też — praw-
da, ale sami decydowali, czy mają się bić, czy nie. Dzięki
temu mieli proste plecy. Tym właśnie można wytłumaczyć
szczególną nienawiść Ottona do Redarów, czyli do Wieletów.
Tym też można wytłumaczyć szczególną nienawiść Wieletów
do jedynowładców.
Można jednak powiedzieć, że wojna totalna uczyła Słowian
połabskich jedności. Była to nauka opłacona krwią, a często
daremna i zmarnowana. W każdym podboju niemieckim
uczestniczyły wojska słowiańskie. Pod słowem „trybut" krył
się, oprócz przymusu danin, obowiązek dostarczania pomocy
wojskowej. Było to tak naturalne, że kronikarze nie pisali, iż
Słowianie wspierali Niemców, tylko traktowali te oddziały
jako niemieckie (przeważnie dowodzone przez Niemców).
Byli też możni słowiańscy, odnoszący duże korzyści z pod-
bojów niemieckich. Bolesław Srogi pokonał przecież jakiegoś
księcia słowiańskiego, któremu nie pomógł legion łotrowski.
Spektakularna zdrada Tęgomira to objaw współpracy nie
wymuszonej, lecz kupionej. Thietmar pisze o ulubieńcu Ottona I,
Kuchawicu, panującym w Zwiękowie w kraju Chudziców 25.
Kilkadziesiąt lat później całkiem sporo Słowian miało godność
rycerską, a nawet wyższą. Pewien Dobromir musiał być
w interesujących nas czasach jakimś ważnym młodzieńcem.
Być może dochował się już córki Emnildy, dla której w przy-
szłości Bolesław tzw. Chrobry z polecenia ojca stracił głowę.
Można raz jeszcze wybiec w przyszłość i powiedzieć, że
niejaki rycerz Henryk uratował życie cesarzowi Ottonowi II
we Włoszech. Henryk, czyli Żelenta, jak to tłumaczył Thiet-
mar 26. Zbyt wiele tych przypadków, by zaprzeczyć współpracy
Słowian z Niemcami. Łatwo znaleźć wytłumaczenie — zawsze
ludzie mają wzgląd na własne dobro. W trudnej sytuacji byli
ci, którzy chcieli walczyć do ostatka. W jeszcze trudniejszej
znalazła się prosta ludność, której przyszło znosić wszelkie
szykany zdobywców i przedsiębiorczych pobratymców.
Otto I na zdobytych ziemiach zaprowadzał formy porządku
feudalnego. Zorganizował arcybiskupstwo w Magdeburgu
i pięć podlegających mu biskupstw: wspomniane już dwa
w Brennie i Hobolinie dla ziem Stodoran i (w przyszłości)
Wieletów oraz aż trzy dla Serbów: Życz (Żytyce), Merseburg,
Miśnia. Niestety — działalność apostolska była stawiana na
ostatnim miejscu przez nowych biskupów, choć Otto mianował
jednego autentycznego apostoła. Mnich Bozo był wcześniej
duszpasterzem w Żytycach, gdzie „na gruncie przez siebie
wykarczowanym (...) wybudował on z kamienia świątynię
Pańską, którą następnie poświęcił. (...) Ponieważ przez wy-
25
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a. Kronika, II.38, s. 100.
26
Tamże, 111.21, s. 138.
trwale głoszenie nowej wiary i udzielanie chrztu pozyskał na
Wschodzie niezliczone rzesze dla Chrystusa, przeto tak się
spodobał cesarzowi, że ten dał mu do wyboru trzy mające
powstać biskupstwa: w Miśni, w Żytycach i w Merseburgu.
Z tych wszystkich wyprosił sobie u cesarza diecezję mer-
seburską, jako że ta była najspokojniejsza (...)" 27 . Nie ma
potrzeby wątpić w to, że Bozo został biskupem dla swych
apostolskich zasług. Należał do nielicznych łagodnych pasterzy
tego czasu, którym zależało na krzewieniu wiary. „Aby
łatwiej nauczać powierzone swej pieczy owieczki, biskup
Bozo spisał słowo Boże w języku słowiańskim i polecił im
śpiewać Kyrie eleison, wskazując na wielki płynący stąd
pożytek. Ci nierozumni Słowianie jednak przekręcili te słowa
gwoli szyderstwa na pozbawione sensu «ukrivolsa», co w na-
szym języku znaczy: «w krzu stoi olsza». Dodawali przy tym:
«Tak powiedział Bozo», gdy tymczasem on mówił inaczej" 2 8
— gorszy się późniejszy o ponad pokolenie biskup tegoż
samego Merseburga, Thietmar... Mimo że zacytowany frag-
ment komentowano wielokrotnie, dołożę do tego swoje. Nie
da się zaprzeczyć, że w końcu obrócono ludność słowiańską
w chrześcijan. Nie opłacało się żyć w pogaństwie, mając
chrześcijańskich panów. Ale w czasach Thietmara zapał do
nowej wiary był prawdopodobnie równy temu z epoki biskupa
liczona, na Kyrie eleison ludność reagowała chyba podobnie.
Jakże żałośnie wygląda ten wysiłek misjonarski w porównaniu
z dziełem Cyryla i Metodego, którzy wcześniej co nieco
przetłumaczyli na słowiański! Gdy za sprawą duchowieństwa
niemieckiego przepędzano z Moraw uczniów greckich apos-
tołów, opuściło kraj 200 ludzi. Ilu uczniów słowiańskich miał
Bozo, który na użytek ludności przetłumaczył całkowicie
abstrakcyjną pieśń? Pewnie więcej, niż kronikarz Thietmar,
który nie wysilał się na tłumaczenia, a nie pochwalił się
w ciągu całej kroniki ani jednym uczniem.

27
Tamże, II.36, s. 100.
28
Tamże, II.37, s. 100.
Może w innych warunkach Bozo odniósłby większe sukcesy.
Niewątpliwie w porównaniu z innymi duchownymi jego siew
przynosił jakiś plon. Ale trzeba zauważyć, że wybrał sobie
Merseburg, gdzie było najspokojniej. Wszak wcześniej osiedliły
się tam rzesze chrześcijan, reprezentantów nowej wiary, z zada-
niem: „bić Słowian, na ile starczy im odwagi". Wysłanie w takie
miejsce gołębia Bozona, to żart. Normy życia duchowego były
na podbitych ziemiach zupełnie inne, nie licujące z usposobie-
niem apostolskim Bozona. Mierzyły się bardzo materialnie
i politycznie. W związku z akcją kościelną cesarza pięciu ludzi
z możnowładztwa zyskiwało możliwość awansu do godności
biskupich, za co musieli być wdzięczni protektorowi. Tym
samym dla feudałów świeckich powstawała przeciwwaga.
Niestety — łączyło się to z dodatkowym obciążeniem ludności
słowiańskiej. Daniny na komesów i rycerzy były ustalone na
wysokim poziomie, a uposażenie biskupów miało stanowić jedną
dziesiątą część tych trybutów. Nikt nie godził się zapewne na
uszczuplenie własnych dochodów, więc poddani ponosili dodat-
kowe koszty funkcjonowania obcej władzy. Co tam się działo
w tych biskupstwach, wiemy od Thietmara, który niechcący
uchylił nieco drzwi. Przy okazji buntu Słowian w 983 roku
opisuje ich ekscesy dotyczące zbezczeszczenia zwłok biskupa
Dodila. Dodaje przy tym, że dostojnika udusili wcześniej swoi.
Przez tych swoich należy rozumieć świtę biskupią, w skład której
nie wchodzili przecież Słowianie 29 .
Jak układały się stosunki między Słowianami a Niemcami
na terytoriach podbitych, świadczy też pewne anegdotyczne
zdarzenie, późniejsze wprawdzie o dwieście lat, ale bardzo
charakterystyczne. Otóż pewien stary Słowianin stracił wzrok.
Mógł go łatwo odzyskać. Wystarczyło udać się do miejsca
pochówku cesarza Henryka II, ogłoszonego świętym i dotknąć
nagrobka, by być uzdrowionym — dla Henryka II jakaś
ślepota to drobnostka. Znaleźli się życzliwi ludzie, gotowi
pomóc starcowi i podprowadzić go na odpowiednią odległość
29
Tamże. III. 17, s. 132.
do cudownej osoby. Ten oburzył się i głośnym krzykiem
oznajmił, że jako Słowianin przez całe życie nie zaznał
niczego dobrego od Niemców, tylko wielu bolesnych krzywd.
Nie chce więc na sam koniec życia zawdzięczać czego-
kolwiek jakiemuś Niemcowi. A cesarz Henryk był przecież
Niemcem „i nigdy nie wyświadczył żadnego dobra moim
współplemieńcom!" 30 .
Wypada nieco sprostować tę surową ocenę postaci Henryka II.
My wiemy, że należał do nielicznych władców, troszczących
się o ludzi prostych, w tym o Słowian. I choć troska ta
wypływała z obawy o uszczuplenie dochodów z dóbr feudal-
nych, skąd na skutek złego traktowania i nieustannych
wojenek feudałów kmiecie masowo uciekali, była zawsze
troską. Żyjący półtora wieku później starzec słowiański nie
musiał o tym wiedzieć, a miał zupełnie inne doświadczenia
całego, długiego życia.
Cesarz Otto I w 965 r. powrócił na chwilę do Niemiec, by
zająć się ich wewnętrznymi sprawami, czyli wypełnić obietnice
założenia arcybiskupstwa w Magdeburgu i uporządkować
spadek po zmarłym przyjacielu, margrafie Geronie. Sprawy
włoskie okazały się jednak zbyt skomplikowane, wymagały
obecności cesarza na miejscu wydarzeń. Zaszła nawet koniecz-
ność wymiany papieża. W 966 roku podjął więc on następną
podróż do Włoch, tym razem biorąc ze sobą syna, Ottona. 25
grudnia 967 roku dokonano koronacji cesarskiej tego młodzień-
ca w Rzymie, rozpoczynając prawie jednocześnie starania
o pozyskanie stosownej dla jego godności małżonki, najlepiej
córki cesarza z Konstantynopola.
Starania uwieńczyło tylko połowiczne powodzenie. Cesarz
„wysłał natychmiast naszemu cesarzowi za morze wprawdzie
nie tę dziewicę, której żądał, lecz swoją krewniaczkę Teofano,
wraz ze wspaniałymi darami i godnym orszakiem" 31 — chwalił
się Thietmar. Słowo „natychmiast" oznaczało w tym miejscu
30
Cytat za: J. S o 11 a, Zarys dziejów Serbołużyczan, Wrocław 1984.
31
Tamże, II.15, s. 66.
rok 972 — trzeci od momentu objęcia rządów przez cesarza
Jana Dzimiskesa. Wyprawiono we Włoszech zaślubiny młodej
parze. Otto I miał wreszcie powody do pełnej satysfakcji
— w jego potomstwie połączy się dzielna krew królów
niemieckich i starożytna krew cezarów. Niestety — niedługo
trzeba było opuścić Italię, gdzie klimat tak sprzyjał zdrowiu
cesarskiemu, choć sprawy polityczne zasupłane były niemoż-
liwie. Na przełomie czerwca i lipca gońcy przywieźli z północy
budzące trwogę wieści o bitwie między Hodonem a Mieszkiem,
zakończonej niemiecką klęską. Cesarz nakazał zgodę zwaś-
nionym, póki sam nie przybędzie rozstrzygnąć sporu.
U POLAN

LEGENDARNY POCZĄTEK I POLITYCZNE MGŁY

W rekonstrukcji naszych procesów państwotwórczych zdani


jesteśmy na tradycję ustną dworu piastowskiego, zanotowaną na
początku XII wieku w Kronice polskiej przez Anonima tzw.
Galla 1 . Według tych zapisków opowieść o początkach rodu
należałoby zacząć od Chościska, który był ojcem Piasta. Prócz
imienia nic niestety o nim nie wiadomo, chyba że za informację
może posłużyć zawód wykonywany przez Piasta — oracz.
Chościsko prawdopodobnie również był oraczem. Jeśli takie
informacje o skromnych początkach możnego rodu przetrwały
na piastowskim dworze, należy im wierzyć. Tym bardziej jest to
wiarygodne, że w ówczesnych i późniejszych Czechach każdy
władca wstępował na tron w łykowych łapciach, aby nie
zapomniał, skąd się wywodzi. Nawet władczy i okrutny
Bolesław Srogi musiał przywdziać na tę okazję chłopski strój,
dopiero później mógł sobie chodzić dowolnie ubrany.
Dynastia identyfikowała się nie z Chościskiem, który niczym
prócz niezbyt dostojnego imienia, nie zapisał się w pamięci
1
A n o n i m t z w . G a l l , Kronika polska, przełożył R. Gródecki, przekład
opracował i przypisami opatrzył M. Plezia, Wydawnictwo Ossolineum,
wydanie szóste, Kraków 1989. Wszystkie cytaty pochodzą z tej edycji.
rodu, lecz z Piastem. Miał to być człowiek dobry i gościnny,
w przeciwieństwie do niegościnnego, a więc niedobrego
księcia Popiela.
Historia Polski zaczęła się tak: obaj mężowie — czyli Piast
i Popiel — tego samego dnia wyprawiali postrzyżyny swym
synom. Przewaga liczebna i materialna należała do Popiela, gdyż
w obecności zaproszonych na sutą ucztę możnych strzyżono
jednocześnie dwóch jego potomków. Piast miał tylko jednego
syna, Siemowita, żonę Rzepkę, jedno prosię i małą beczkę piwa.
Ale ten biedny Piast zapewnił sobie przychylność kogoś
możniejszego niż królowie czy książęta, nie odmawiając gościny
zdrożonym wędrowcom, których wcześniej bogacz Popiel kazał
przepędzić precz. Nieznani podróżnicy, ujęci szczerością gospo-
darzy, dokonali kilku cudów w zakresie mnożenia jadła
i napitku, no i osobiście dokonali postrzyżyn chłopca, zapowia-
dając mu przy tym świetlaną przyszłość. W stosownym czasie
Siemowit przejął tron od Popiela. Tę zmianę na szczytach
władzy ułatwiły gryzonie, które w decydującym momencie
postanowiły skonsumować dotychczasowego księcia Polan.
Warto dodać, że synów Popiela, siemowitowych rówieśników,
nie było już na tym świecie.
Historycy próbują wyjaśnić, że Piast był kimś w rodzaju
merowińskiego majordomusa u Popielidów, czyli piastunem,
i stąd właśnie wzięło się jego charakterystyczne imię. Jeśli tak
było w istocie, to Piastowie posiadali iście karolińskie prawa do
piastowania władzy. Dodam, że nie wszyscy badacze w istnienie
Piasta (a tym bardziej jego żony Rzepki) wierzą, znajdując
w gallowej opowieści od dwóch do trzech frankońsko-romańs-
kich legend, pomieszanych z żywotem Cyryla i Metodego. Za to
skłonni są wierzyć w istnienie Siemowita, Leszka i Siemomysła.
A to dlatego, że zachowała się bardzo krótka, pozbawiona
cudownych opowieści wzmianka o ich czynach:
„Siemowit tedy, osiągnąwszy godność książęcą, młodość
swą spędzał nie na rozkoszach i płochych rozrywkach, lecz
oddając się wytrwałej pracy i służbie rycerskiej zdobył sobie
rozgłos zacności i zaszczytną sławę, a granice swego księstwa
rozszerzył dalej niż ktokolwiek przed nim. Po jego zgonie na
jego miejsce wstąpił syn jego, Lestek, który czynami rycers-
kimi dorównał ojcu w zacności i odwadze. Po śmierci Lestka
nastąpił Siemomysł, jego syn, który pamięć przodków potroił
zarówno urodzeniem, jak godnością" 2 .
Ta szczupłość przekazu dobrze też świadczy o przekazują-
cym — nie wywodził rodu Krzywoustego, swego chlebodawcy,
od starożytnych Trojan, Greków czy Rzymian, lecz od ludzi
o całkiem swojskich, prostych, czy nawet prostackich imio-
nach, szlachetniejących z upływem czasu i pokoleń.
Możemy prześledzić hipotetyczne dokonania tych postaci
i spróbować umiejscowić je w czasie.
Owo rozszerzenie granic za Siemowita to w pierwszej
kolejności podbój plemienia Goplan (poświadczonego źródło-
wo w połowie IX wieku przez Geografa Bawarskiego) oraz
pomniejszych plemion, wchodzących w skład krainy geogra-
ficznej, znanej nam pod nazwą Wielkopolski. Czyny Siemowita
były na tyle skuteczne, że nazwa „Goplan" całkowicie wyszła
z użycia. Następca Siemowita, Leszek utrwalił panowanie na
zdobytych ziemiach, po czym ruszył do następnych podbojów,
prawdopodobnie zachodniego Mazowsza do rzeki Wisły. Po
nim panował Siemomysł, który wszystko „potroił", jeśli
posiadłości Siemowita uznać za wyjściowe. Zagarnięto resztę
krain mazowieckich, być może plemiona z pogranicza śląs-
kiego i małopolskiego (to drugie pojęcie jeszcze wtedy nie
funkcjonowało), a pod koniec jego panowania przystąpiono
do podboju Pomorza. Gdy Siemomysł umierał, prawdopodob-
nie Pomorze Gdańskie podporządkowano już Polanom.
Rządy Siemowita, Leszka i Siemomysła rozciągają się na czas
od początku X wieku do lat sześćdziesiątych X wieku. W tym
samym czasie Niemcy zbudowali własne, mocarstwowe państ-
wo, sięgając wpływami do rzeki Odry. To na granicy zachodniej.
Prawdopodobnie Siemomysł nie oparł się na Odrze, uczynił to
2
Tamże, t. 3, s. 16.
dopiero jego następca, Mieszko I, podbijając ziemie Lubuszan.
Granica południowa (szeroki pas puszczański) to wpływy
czeskie, sięgające państwa Wiśłan (według Labudy opanowa-
nego przez Przemyślidów w połowie X wieku) i Śląska. Tak
więc Małopolska i Śląsk nie były polskie od zarania dziejów,
choć należały do tej samej grupy językowej. Jakieś związki
musiały istnieć, choćby dynastyczne. Trudno przypuszczać,
żeby w ciągu trzech pokoleń władcy Polan i Wiślan, dwóch
najbardziej dynamicznych państw regionu, nie pożenili swoich
dzieci. Granica wschodnia to ziemie Rusi Białej, a raczej
znów nieprzebyte puszcze, bagna i rzeki, stanowiące naturalną
przeszkodę w ekspansji w obu kierunkach. Na północnym
wschodzie państwo pierwszych Piastów sąsiadowało z ple-
mionami Bałtów, czyli z Jaćwięgami i Prusami. Wzdłuż Wisły
udało się dojść do Bałtyku, ale na północnym zachodzie
mieszkały całkowicie niezależne plemiona pomorskie — Py-
rzycznanie (zaraz za pasem puszcz nadnoteckich), a dalej
Wolinianie wokół wyspy Wolin i na niej. Nazwa plemion
rejonu Kołobrzegu nie zachowała się do naszych czasów.
Ziemie obejmujące powierzchnię około połowy dzisiejszej
Polski, uprawniają zdanie Ibrahima ibn Jakuba: „A co się
tyczy kraju Mśko, to jest to najrozleglejszy z ich [tj. słowiańs-
kich] krajów. Obfituje on w mięso, miód i rolę orną".
Powierzchnia Mieszkowego państwa w pełni odpowiadała
przecież całej Słowiańszczyźnie połabskiej.
Dominacja plemienia Polan nad pozostałymi nie była niczym
nowym w historii. Wspominałem już o dziejach Wielkich
Moraw, zwanych tak od plemienia Morawian i Czechów
rządzonych przez Przemyślidów — i tu nazwa przyszła od
plemienia dominującego. Teraz przyszedł czas Polan. Nie ma
co się łudzić, że podboje piastowskie wyglądały inaczej niż
morawskie, czeskie czy niemieckie. Często przebiegały równie
krwawo i budziły nie mniejsze emocje niż wyczyny Gerona
na Połabiu. Nie obyło się bez oporu wewnętrznego wśród
samych Polan. Jak wynika z danych archeologicznych, od
początku do połowy X wieku, gdy Niemcy zmagali się
z buntami niecierpliwych pretendentów do władzy, najazdami
Węgrów i powstaniami Słowian, w Wielkopolsce spłonęło
bardzo dużo małych gródków, razem kilkadziesiąt, jeśli nie
sto. W ich miejsce zbudowano kilkanaście potężnych grodów,
o datacji określonej na lata 950-970 r., a więc na schyłek
rządów Siemomysła i początek rządów Mieszka I.
Szczególny rozmach w tych działaniach dotyczył praw-
dopodobnie Mieszka I. Dokonano podboju wewnętrznego,
niszcząc faktyczne i potencjalne punkty oporu, budując sobie
przy tym punkty oparcia bardzo trudne do zniszczenia.
Pytanie brzmi — kto pomógł kniaziowi bić swoich? Od-
powiedź jest prosta — drużyna, formacja wojskowo-policyj-
na, zależna we wszystkim od władcy i tylko jemu posłuszna,
w dużej części obca etnicznie podbijanym ludom. Drużynnicy
nie dociekali, kto z jakiego jest rodu i czy ma rację, tylko czy
jest posłuszny kniaziowi, czy płaci daniny, i czy gotów jest
ponosić następne wyrzeczenia dla władzy. Na tym polegała
silna władza centralna Piastów. Inne grody niż — nazwijmy
je — państwowe nie miały racji bytu. Kto wie, czy gdybyśmy
wiedzieli coś więcej o rządach pierwszych Piastów, nie
nadano by im przydomków: Siemowit Przebiegły, Leszek
Chytry, Siemomysł Srogi.
W plemieniu Polan tendencje odśrodkowe zlikwidowano
więc szybko i skutecznie, czemu służył system grodów.
Ponadto wszędzie, gdzie Piastowie dotarli na trwałe, budowa-
no, jeśli ich tam wcześniej nie było, nowe grody. Nie były to
miasta, choć mogły przekształcić się w ich zalążki. Należy
przez nie rozumieć obwarowane koszary. Ich zadaniem była
obrona, ale inna niż sobie wyobrażamy. Oczywiście świetnie
nadawały się do obrony kraju i mieszkańców przed najeźdź-
cami, przede wszystkim jednak służyły obronie władzy. Nic
innego nie działo się na Połabiu, gdzie Niemcy opanowali
Brennę i Hobolin, obsadzając je własnymi załogami, a Miśnię
zbudowali od podstaw.
Sąsiedzi musieli z niepokojem patrzeć na działania Piastów,
nie łagodniejących z pokolenia na pokolenie, lecz drapieżnie
idących krok za krokiem. Zaczęli więc wznosić własne grody
obronne, co w sposób naturalny musiało spowolnić działania
zdobywcze wojsk polańskich. Prócz zmian w architekturze,
działania Polan przyspieszyły polaryzację postaw okolicznych
elit plemiennych. Można było przyłączyć się do zwycięzców,
zjednoczyć się w obronie, przystąpić do okolicznych federacji
lub szukać u nich pomocy. Co się wtedy działo — nie wiemy.
Ale czasem stawano przed wyborem między ogniem a wodą,
choćby takim: Czesi albo Polanie. Innego wyjścia nie było.
Plemiona pomorskie mogły łudzić się niezależnością, lawiro-
waniem między osłabionym i uwikłanym w niemieckie wojny
Związkiem Wieleckim, lokalnymi sojuszami międzyplemien-
nymi a przymierzem z Piastami. Każde wyjście miało swoje
wady i zalety, ale chyba niewielu kniaziów plemiennych
godziło się na utratę niezależności. Były więc wojny plemien-
ne, Piastowie zyskiwali nowe terytoria, łupy i niewolników.
Powody do zadowolenia miała też drużyna — narzędzie
podbojów, a czasem nawet ich główna siła sprawcza.
Państwo Piastów było więc całkiem agresywne, a jego
władcy nie mieli sentymentów. Odnosili dzięki temu znaczne
korzyści terytorialni i majątkowe, ale też wikłali się w szereg
konfliktów zbrojnych. Dla prostych ludzi, mimo centralizacji
władzy, wynikała z tego jednak wymierna korzyść. Ustały
lokalne walki, wróżdy rodowe, tak charakterystyczne dla
rozdrobnionego Połabia, gdyż wszelkich rozbójników lik-
widował aparat władzy, dbały o zyski i nie znoszący kon-
kurencji na tym polu. Istniało niebezpieczeństwo, że tenże
aparat będzie łupił ludność nie gorzej od rozbójników.
Z pewnością nadużycia zdarzały się codziennie, ale jeśli
Piastom zależało na stałych dochodach, a wiemy, że zależało,
to o swój rozległy folwark musieli należycie dbać.
Wystarczy spojrzeć na mapę Wielkopolski, sporządzoną na
podstawie danych archeologicznych, by stwierdzić, że wobec
gęstwiny osiedli ich mieszkańcy najczęściej nie oglądali na
horyzoncie zwartej linii lasu. Miano „Polan" nie wzięło się
więc z niczego. O liczebności plemion piastowskich świadczyć
może też fakt, że zwarty obszar osadniczy, z nieużytkami
wymuszonymi tylko przez przyrodę, obejmował powierzchnię
w przybliżeniu równą Serbii, podbijanej w kilku etapach,
w ciągu połowy stulecia przez Niemców. Tylko ta Serbia była
pocięta puszczami, stanowiącymi nieprzekraczalne granice
międzyplemienne. U Polan coś takiego już od dawna nie
funkcjonowało, co pośrednio świadczy o długiej tradycji silnej
władzy centralnej. Identyczna sytuacja występowała nieco
wcześniej u Morawian, później u Czechów i Wiślan. Również
Mazowsze, kraina całkiem rozległa, choć może nie tak zwarta
osadniczo jak Wielkopolska, musiała być obszarem jednolitym
politycznie, gdyż nie znamy nazw drobniejszych plemion
z tego terenu, może poza wyjątkiem, hipotetycznym bardziej,
niż poświadczonym źródłowo, Radomian. Nie znamy więc
Ciechanowian, Płocczan, Łukowian czy Sochaczewian
— wszystko to było Mazowsze.
Jak Siemowit, Leszek i Siemomysł budowali fundamenty pod
Polskę, możemy tylko domyślać się. Jeśli wierzyć Gallowi,
przodkowie Mieszka I należeli do ludzi wybitnych. Jakim
człowiekiem był Mieszko I, co nieco wiemy już z innych źródeł.

POCZĄTEK ŹRÓDŁOWY. MIESZKO I

Początek rządów Mieszka I przypadł nS rok 960-962.


Pierwsza wzmianka o Mieszku u Widukinda odnosi się do lat
o spornej datacji, rozciągniętej między 963 a 964 rokiem.
Natomiast data przyjęcia chrztu — rok 966 i opowieść Galla
o siedmioletniej ślepocie władcy Polan, mogą wskazywać na
siedmioletnie rządy bez oglądania światłości bożej, czyli
przejęcie władzy nastąpiłoby ok. 959-960 roku. Liczba
„siedem" jest tu — jak mi się wydaje, zbyt „okrągłą" cyfrą
w znaczeniu symbolicznym czy też biblijnym (na przykład
siedem lat chudych i siedem tłustych czy też w tradycji
słowiańskiej postrzyżyny chłopców w wieku lat siedmiu — do
tego aktu odnosi się zresztą gallowa opowieść kilkakrotnie).
Wobec tego 962 rok wydaje się datą roczną całkiem bezpieczną.
Co robił Mieszko przed przejęciem władzy? Tego na razie
nie wie nikt. Ale jego otwartość na nowości, późniejsze
dokonania organizacyjne w gospodarce książęcej, łatwość
przyswajania obcych wzorców ustrojowych, wreszcie swoboda
nawiązywania kontaktów dyplomatycznych (nie tylko z cesar-
stwem, ale i z papiestwem) mogą świadczyć o tym, że
nastoletni, względnie młodzieńczy Mieszko odbył kilka kształ-
cących podróży. Okazji ku temu nie brakowało. Po pierwsze:
kontakty rodzinne. Nie wiemy, skąd pochodziła jego matka,
ale jeśli spoza granic „Polski", to podczas oficjalnych i nieofic-
jalnych poselstw kniaziowie mógł gościć na obcym dworze,
oglądać kraj i poznawać ludzi. Ponadto nawiązywano z sąsia-
dami kontakty innego rodzaju niż matrymonialne, więc wysy-
łanie młodzieńca u boku doświadczonych dostojników, aby
choćby tylko przysłuchiwał się rozmowom czy rokowaniom,
dobrze mu służyło w przyszłości. Wiemy, że Siemomysł miał
trzech synów — nieznanego nam z imienia, Czcibora i Miesz-
ka. Wysyłając jednego z nich w poselstwie do Wolinian,
Czechów, Wieletów czy też na Ruś nie powodował jakiegoś
wielkiego zagrożenia dynastycznego. Najważniejsze były
podróże do Niemiec. Thietmar wspominał o zjazdach książąt
na dworze Ottona I, poselstw ludów okolicznych, a nawet
dalej zamieszkałych, składających wizyty wymuszone i nie-
wymuszone. Jeżeli przybyli posłowie od Arabów, by zobaczyć
„króla Franków", to trzysta kilometrów dla posłów Polan nie
było chyba jakąś porażającą odległością. A warto było
dowiedzieć się, czemu ci Niemcy są tak silni, nawiązać
kontakty handlowe (broń) i polityczne, czyli wyrabiać sobie
znajomości. Tym bardziej że Niemcy bili samych potencjal-
nych rywali Polan w regionie — Wieletów, Serbów i Czechów.
Jeśli więc Mieszko rzeczywiście podróżował za młodu, to
napatrzył się do woli na kamienne zamki, klasztory i kościoły,
obejrzał z bliska ceremoniał świecki i sakralny, przypatrzył
się uzbrojeniu Niemców, a być może do zasłyszanych infor-
macji o sposobach ich walki dodał własne spostrzeżenia. Kto
wie, czy i Niemcy nie inwestowali na przyszłość, podejmując
u siebie przyszłego władcę jednego z silniejszych państw
Słowiańszczyzny. Z przekazów Thietmara można pośrednio
wywnioskować, że Mieszko dosyć swobodnie rozmawiał po
niemiecku. Być może opanował ten język w wieku dojrzałym,
ale prawdopodobne jest, że jego podstawy poznał w czasie
podróży, przeradzających się w gościny. Możliwe, że na dwór
piastowski trafiali też Niemcy, że jeszcze w czasach Siemo-
mysła jacyś kupcy (przykład Samona na Morawach) otworzyli
swoje faktorie w Gnieźnie czy w Gieczu. W każdym razie
możemy przypuszczać, że Mieszko był bardzo starannie
przygotowany do sprawowania władzy.
Charakterystycznym elementem życia politycznego Średnio-
wiecza były kryzysy podczas zmiany władców (jest to zresztą
element aktualny i dziś). Coś takiego widać było wyraźnie na
przykładzie Niemiec. Nie obywało się bez konfliktów, różni
ludzie starali się wyciągnąć jak największe korzyści z zamiesza-
nia, a przynajmniej zmusić nowego władcę do ustępstw.
Zarówno Henryk I, jak i jego syn Otto I zaczynali rządy od
udowadniania wszystkim, że to nie plotka, iż naprawdę są
królami. Co pokolenie były więc z tego powodu wojny domowe
w Niemczech. A jak było u Piastów? Z tego okresu nie mamy
danych bezpośrednich, a o późniejszym można powiedzieć, że
brak wojny domowej to wyjątek. Jeśli chodzi o Mieszka i jego
braci, nastąpiła widocznie taka wyjątkowa w skali europejskiej
sytuacja, w związku z czym należy domyślać się układu między
książętami. W dużym kraju, obejmującym trzy krainy geografi-
czne (w rozumieniu dzisiejszym): Wielkopolskę, Mazowsze
i Pomorze Wschodnie, nie brakowało miejsca dla trzech
władców. Fenomenem jest tu zgodna współpraca braci i niewątp-
liwe w świetle późniejszych wydarzeń uznanie dla roli przywód-
czej Mieszka. To w historii rzadkość. Sąsiedzi, u których
podobna zgoda rodzinna występowała tylko w legendach,
musieli być mocno zawiedzeni, zwłaszcza w nadziejach na
nabytki terytorialne kosztem skłóconego wewnętrznie państwa.
Niedługo miało się okazać, że to nie jedyny zawód, jaki ich
spotkał. Tymczasem musieli pogodzić się z faktem, że mimo
śmierci Siemomysła nic się nie zmieniło. Ale zmiany były
o krok. Na europejskiej szachownicy pojawił się bowiem
nowy władca, skupiający w swojej osobie autorytet i osiągnięcia
kilku pokoleń, gotów do natychmiastowego działania.
W tym samym czasie zakończyła się przewlekła wojna
Wieletów z Niemcami. Treść układu pokojowego (nie spisana,
lecz ogłoszona ustnie) nie jest nam znana, znane są za to
późniejsze działania obu stron. Margrabia Gero zaplanował
wyprawę zdobywczą na szeroko pojęte Łużyce, natomiast
Wieleci postanowili rozszerzyć swoje wpływy na okoliczne
ludy słowiańskie. Okoliczne ludy to wroga wyspa Rana
(Rugia), wyspy Uznam i Wolin, dalej zaś Pomorze Zachodnie,
gdzie własne wpływy mieli zamiar rozszerzać Piastowie.
Wszyscy historycy są zgodni, że to właśnie Pomorze Zachodnie
było przyczyną późniejszych wojen między Wieletami a pań-
stwem Polan. Według jeszcze dalej sięgających interpretacji
źródłem konfliktu było ujście rzeki Odry. Zagrożenie ze
strony Piastów było na Pomorzu oczywiste — od kilku
pokoleń dokonywali oni systematycznych podbojów, a rzeki
Warta i Odra wydawały się naturalną drogą ekspansji — wy-
starczyło wsiąść na łodzie, by nie przemęczając się przy
wiosłowaniu osiągnąć Szczecin. Nie tylko ten kierunek inte-
resował twórców Polski. Celem strategicznym na początku
rządów Mieszka I okazało się działanie w kierunku zachodnim,
czyli opanowanie ziem plemienia Lubuszan. To znów, biorąc
pod uwagę dokonania podbojowe Henryka I i Ottona I, nie było
możliwe bez wdania się w konflikt zbrojny z Niemcami.
Przecież trybut płaciły królestwu Niemiec wszystkie plemiona do
Odry. Lubuszanie sąsiadowali bezpośrednio ze Stodoranami
i Wkrzanami, plemionami Wieleckimi. Sami musieli znajdować
się pod ich wpływem, a tym samym interesować Niemców, jako
potencjalni płatnicy danin. Siedziby Łużyczan były zlokalizowa-
ne na południowy zachód od Lubuszan. Na terenie Łużyczan był
nawet bardzo silny niegdyś, spalony przez Henryka I gród
Lubusza, więc kontakty między plemionami musiały być
całkiem żywe. Niespodziewanie po zakończeniu niemieckich
ekspedycji karnych na terenach Wieleckich, ziemie małego
plemienia Lubuszan z ich grodem Lubusz (w okolicach dzisiej-
szego Frankfurtu nad Odrą i Słubic) stały się miejscem starcia
interesów okolicznych potęg: Polan, Czechów (do których
należał Śląsk), Wieletów i Łużyczan, a również i Niemców. Stan
względnej równowagi zakłócił margrabia Gero, napadając na
Łużyce. Potem wybuchła wojna Polan i Wieletów.
Historycy międzywojenni byli przekonani, że wojna Wiele-
tów z Polską wybuchła z przyczyny knowań Gerona, manipu-
lującego awanturnikiem Wichmanem i Wieletami. W ten
sposób odciągnięto zagrożonego w swoim państwie władcę od
pomocy Łużyczanom, którzy w osamotnieniu nie mogli się
bronić i ponieśli totalną klęskę w starciu z przewagą niemiecką.
Z kolei Polanie, pobici przez Wieletów, nie mogli bronić
niezależności od Niemiec. Że tak nie było, udowodnił Gerard
Labuda 3 . Jednocześnie badacz ten zaprzeczył wzmiance
Thietmara o podporządkowaniu przez Gerona jednocześnie
z Łużyczanami Mieszka i jego poddanych 4 , wykazując u Thiet-
mara wadliwy skrót zapisek Widukinda, dotyczących walk
z kilku lat. Zagadnienie to pozostaje sporne w nauce i trudno
będzie przybliżyć się do rzeczywistego przebiegu wydarzeń,
ze względu na brak źródeł. Wydaje mi się, że prawdopodobny
jest poniższy bieg wydarzeń, przy czym jakieś ziarenko
prawdy u podstawy thietmarowego przekazu istniało, a o ku-
lisach całej sprawy nie mieli całkowitego pojęcia nawet
współcześni.

3
Patrz: G. Labuda, Studia nad początkami państwa polskiego, rozdział IV.
4
Tamże; oraz Pierwsze państwo polskie, Kraków 1989.
Podporządkowanie Mieszka cesarzowi nie musiało być
wynikiem sprytnych działań Gerona, lecz inicjatywą samego
Mieszka, który wykorzystał sprzyjające okoliczności do zawarcia
korzystnego, choć bardzo ryzykownego przymierza. Władca
Polan doszedł do wniosku, że lepiej zawczasu zawrzeć układ
pokojowy z potężnym sąsiadem, niż czekać na własną kolej
w podbojach. Przykład Czechów działał pouczająco. Jeśli oni nie
zdołali oprzeć się potędze Niemiec, to czy Polanie byliby
w stanie to uczynić? Ponadto do układów z Niemcami skłaniała
Mieszka sytuacja polityczna państwa. Silne Czechy wcale nie
były przyjazne Piastom — długa granica dostarczała aż nadto
powodów do wzajemnych pretensji. Wieleci, sprzymierzeńcy
Czechów, okazywali jawną wrogość Piastom, dążącym wyraźnie
do opanowania całego Pomorza (dodam, że trudno wykazać
w późniejszej historii współdziałanie Związku Wieleckiego, jako
jednostki politycznej z Polską. Pojedyncze plemiona, jak
Stodoranie za Bolesława Krzywoustego, czasem współdziałały.
Za to z łatwością można wyliczyć przypadki współdziałania
Wieletów z wrogami Polski). Plemiona pomorskie wolały
współpracę z Wieletami niż panowanie Piastów. W tej sytuacji
Mieszko czuł się otoczony przez wrogów i ich sprzymierzeńców.
Nawet jeśli był sprzymierzeńcem Łużyczan, nie sąsiadował
z nimi bezpośrednio, lecz przez plemię Lubuszan, należące do
Wieleckiej strefy wpływów, stanowiące przy tym łącznik między
czeskim Śląskiem a Wieletami. Ten właśnie sojusz przedstawiał
się jako najbardziej niebezpieczny. Dla Mieszka opanowanie
Ziemi Lubuskiej stało się sprawą podstawową. Kto bowiem na
niej stał, miał otwartą drogę w głąb Wielkopolski.
Dodatkową trudnością w tym przypadku było stanowisko
Niemców, reprezentowane przez Gerona. Niemcy od kilku-
dziesięciu lat rościli sobie pretensje do trybutu po rzekę Odrę.
Trybut ten płacili Wieleci, a więc także Stodoranie i Wkrza-
nowie, sąsiedzi Lubuszan. Lubuszanie zamieszkali na lewym
brzegu Odry prawdopodobnie również nie ustrzegli się go
w przeszłości, więc niemożliwe, by Niemcy łatwo pogodzili
się z utratą tego terytorium. Dla tych wszystkich powodów
potajemne poselstwa Niemców i Polan ustaliły kilka istotnych
szczegółów. Król Otto bawił właśnie w Rzymie, gdzie lud,
przerażony niemiecką przewagą, obwoływał go cesarzem.
Sprawę Łużyc i Lubuszan załatwił więc margrabia Gero,
cieszący się nieograniczonym zaufaniem królewskim. Na mocy
tych układów Mieszko mógł zająć ziemie plemienia Lubuszan
po obu stronach Odry. Nie za darmo jednak, choć pozyskanie
nowego sojusznika w wojnie ze Słowianami było dla Niemców
bardzo korzystne. Piast zobowiązał się do płacenia trybutu
królowi Niemiec z tej ziemi, czyli stawał się — upraszczając
— jego lennikiem. I to znów nie za darmo, gdyż zawierający
układ w imieniu króla Niemiec Gero musiał zobowiązać się do
uznania Mieszka za równoprawnego sojusznika, „przyjaciela",
czyli dać mu gwarancję nietykalności przez innych wasali króla
Niemiec. Ci inni, to oczywiście Bolesław Srogi i Wiełeci. Ile
takie gwarancje były warte, miała pokazać najbliższa przyszłość.
Ale układ był faktem dokonanym — Mieszko zadeklarował się
jako dobrowolny sojusznik niemiecki, za co wynagrodzono go
peryferyjnym skrawkiem ziemi. Gero zyskał natomiast gwaranc-
ję, że Polanie nie będą mu przeszkadzać w Łużycach, za to będą
przeszkadzać Wieletom, wkraczając na ich obszar. To była
korzyść doraźna, ale czy warto było „oddawać" Lubuszan
Mieszkowi? Otóż warto było. Oddano to, czego nie posiadano,
a w każdej chwili można było uczynić z tej ziemi nie obszar
trybutarny, ale lenno. A lenno mógł dostać ktokolwiek inny,
teoretycznie nawet jakiś zasłużony dla cesarza hrabia z Lombar-
dii we Włoszech. Ponadto zyskiwano punkt zaczepienia do
dalszych uzależnień terytoriów piastowskich. Kto miał zagwa-
rantować Mieszkowi, poganinowi, że przysięga będzie dotrzyma-
na? Wobec pogan prawo działało w bardzo ograniczonym
i wybiórczym zakresie.

Podbój Łużyc dokonał się i nikt Łużyczan nie bronił.


Wieleci zajęci byli walkami z jakimiś barbarzyńskimi ludami,
Czesi nie śmieli drgnąć, a Polanie zajęli Ziemię Lubuską. Tu
dopiero okazało się, do czego doprowadziły kombinacje Mieszka
— Czesi i Wieleci nie mogli już swobodnie porozumiewać się ze
sobą, a młody władca Polan odnosił bezpośrednie korzyści. Oto
opanował środkowy bieg Odry. Towary ze Śląska nie mogły
teraz swobodnie płynąć do Wolina... Nie wiadomo, jak zareago-
wał wymanewrowany Bolesław Srogi. Kiedyś doświadczył już
przewagi niemieckiej, a na jego rosnące w siłę państwo Niemcy
musieli patrzeć coraz bardziej podejrzliwie. Czuł na sobie te
spojrzenia, dlatego otwartej wojny nie mógł wszcząć. Możliwe,
że podjął jakieś działania zbrojne, mające charakter dywersyjny.
Prawdziwą wojnę wszczęli za to Wieleci, nie krępujący się
takimi drobnostkami, jak gniew cesarza. Ich bardzo musiało
zaboleć zajęcie Ziemi Lubuskiej przez Mieszka. W 964 roku
wyruszyła na Polan wyprawa z rejonu Radogoszczy. Wśród
wojsk Wieleckich bawił na gościnnych występach znany już nam
graf Wichman, wieczny buntownik.
Jak donosi Widukind, Wichman, wysłany przez margrabiego
Gerona do Wieletów, „chętnie przez owych przyjęty, częstymi
najazdami trapił głębiej mieszkających barbarzyńców. Króla
Mieszka, w którego władzy byli Słowianie, którzy nazywają
się Licicaviki, za dwoma nawrotami pokonał, brata jego zabił
i wielki od niego zdobył łup" 5 . Z przekazu wynika więc, że
Polanie ponieśli dwie klęski, prawdopodobnie w bitwach
w otwartym polu. Nie były to jednak klęski zagrażające
bytowi państwa. Kronikarz nie pisał nic o zwycięstwach
Mieszka, co nie znaczy, że ich nie było. Nie było tam
Wichmana, a tylko ten człowiek interesował Widukinda.
Mieszko szybko wyciągnął wnioski z przegranych bitew.
Przede wszystkim umocnił rejon grodu Lubusz, położonego
nad Odrą, na jej lewym brzegu. Obwarowano pobliskie osiedla
i przekształcono okolice w „rejon umocniony". Przy do-
statecznym obsadzeniu wojskiem przejście przez Odrę w tym
miejscu było mało prawdopodobne, bez względu na wielkość
5
W i d u k i n d z K o r w e i , Dzieje saskie, III.66, cytat za G. L a b u d a .
Słowiańszczyzna pierwotna, s. 197.
najeźdźczej armii. Ponadto, mimo klęsk, Mieszko nadal
występował zaczepnie na Pomorzu, odpychając wojnę od
własnego kraju. Aby w pełni poświęcić się temu kierunkowi
działań, Polanin dokonał kolejnego majstersztyku politycznego
— sprzymierzył się z Czechami.
Dobra wola musiała być też po stronie Bolesława Srogiego.
Czym kupił sobie Mieszko tego podstarzałego okrutnika — moż-
na tylko zgadywać. Może powiększył przepustowość dla
czeskich dóbr przez Odrę i Wisłę, może ustąpił z jakiejś ziemi,
a może po prostu obaj władcy doszli do wniosku, że korzyści
z pokoju będą większe i pewniejsze, niż z ewentualnych łupów
wojennych. Sojusz z Wiełetami był teraz dla Czechów bezprzed-
miotowy, a nawet kompromitujący wobec cesarza — trudno być
przyjacielem jego najbardziej zaciętych wrogów. Srogi umiał
kalkulować i przewidywać zagrożenia. Jeśli nie płacił Niemcom
trybutu ze Śląska, a nie ma dowodów, że płacił, to Mieszko,
nauczony doświadczeniem lubuskim, za obietnicę ustępstw
terytorialnych i płacenia trybutu mógł ten Śląsk dostać od
uradowanego cesarza. Oczywiście byłaby wojna, ale wątpliwe
jest, czy korzystna dla Czechów, jeśli Niemcy stanęliby po
stronie Polan. Ponadto na Śląsk, choć w linii prostej odległości
były podobne, wygodniej jechało się z Gniezna niż z Pragi.
Bolesław zabezpieczył więc swój stan posiadania, zyskując tym
samym spokój na całej granicy północnej. Układ zobowiązywał
sojuszników do wzajemnej pomocy. Przymierze przypieczętowa-
no w sposób dziś już niepraktykowany, ale wówczas powszech-
nie stosowany: córka Bolesława Srogiego, Dobrawa, przybyła do
Polski, a Mieszko ją poślubił. Było to radosne wydarzenie dla
Polan i Czechów, bo, jak to było w zwyczaju (i nie ma potrzeby
wątpić, że tym razem postąpiono inaczej), wymieniono jeńców
i podarunki. Prości ludzie mogli tylko się cieszyć.
Jeśli uwierzyć Kosmasowi, kronikarzowi czeskiemu z prze-
łomu wieków XI i XII, Bolesław Srogi zrobił niezły „geszeft",
pozbywając się z kraju Dobrawy. Była to według niego panna
już podstarzała i (o zgrozo!) dość frywolna, gdyż nieprawnie
nosiła panieński wianek. To opinia późniejsza o prawie
półtora wieku. Jakieś ziarenko prawdy mogło w niej tkwić.
Jakie, już wyjaśniam. Jeśli wydawano za mąż dwunastoletnie
dziewczynki (na owe czasy wiek dojrzały), to dwudziesto-
czy też dwudziestopięcioletnia panna była zjawiskiem co
najmniej podejrzanym. Nacjonalista Kosmas miał prawo nie
lubić Dobrawy z innych jeszcze powodów — przecież wydała
później na świat Bolesława, okupanta Czech! W tej sytuacji
lepiej chyba oddać głos Thietmarowi, późniejszemu od oma-
wianych wydarzeń tylko o pokolenie. Thietmar lubił popadać
w świątobliwą przesadę, ale też kilka spraw nazwał po
imieniu. O Dobrawie nie powiedział złego słowa:
„W czeskiej krainie pojął on [Mieszko — P.R.] za żonę
szlachetną siostrę Bolesława (...), która okazała się rzeczywiście
taką, jak brzmiało jej imię. Nazywała się bowiem po słowiańsku
Dobrawa, co w języku niemieckim wykłada się: dobra. Owa
wyznawczyni Chrystusa, widząc swego małżonka pogrążonego
w wielorakich błędach pogaństwa, zastanawiała się usilnie nad
tym, w jaki sposób mogłaby go pozyskać dla swojej wiary" 6 .
Nikt może jeszcze o tym nie wiedział, ale z przybyciem w 965
roku czeskiej księżniczki, zaczęła się dla Polan nowa era.

WIELKA POLITYKA. CHRZEST

W tym samym 965 roku zmarł margrabia Gero. Umarli też


w tym czasie członkowie rodziny cesarskiej, ale to śmierć
Gerona była przyczyną powrotu cesarza do Niemiec. Nie
chodziło nawet o udział w uroczystościach pogrzebowych,
pożegnanie jedynego prawdziwego przyjaciela, lecz o należyte
zagospodarowanie ogromnej marchii, która w niewłaściwych
rękach mogła przerodzić się w niezależne księstwo. Natych-
miast wokół osoby cesarza zaroiło się od intryg, nastąpiły
starcia koterii rodowych i licytacja zasług. Otto bardzo
6
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, IV.55, tłum. M. Z. Jedlicki,
Poznań 1952, s. 218-220.
rozważnie musiał wybrać następcę Gerona. Nie znalazł jednego
takiego człowieka, więc obszar Marchii Wschodniej podzielił
na kilka części, między ludzi mniej lub bardziej godnych
zaufania. Do tych decyzji cesarskich jeszcze wrócimy,
i Śmierć Gerona spowodowała też pewną komplikację w rachu-
bach Mieszka. Cesarz wcale nie musiał zaakceptować ustaleń,
powziętych pod jego nieobecność przez zmarłego dostojnika.
Dlatego uważam, że Mieszko osobiście stawił się na dworze
Ottona, by u źródeł potwierdzić swoje prawa do Ziemi Lubuskiej,
a przy okazji poskarżyć się na podłych, bijących go Wieletów.
To ostatnie musiało zjednać Piastowi przychylność cesarską,
gdyż każda skarga na Wieletów, a jeszcze lepiej na Redarów,
była balsamem na uszy Ottona. Potwierdzała bowiem jego
mniemanie o nikczemności tej nacji (coś podobnego działo się
w historii Rzymu — jeden z Katonów ustawicznie powtarzał
przy wystąpieniach na dowolny temat, że Kartaginę należy
zniszczyć). Słuchając miłych mu słów i niewątpliwie ciesząc się
z nowego, dobrowolnego sojusznika, cesarz nie zaniedbywał
okazji do powiększania wpływów i podkreślenia, kto jest kim.
Tacy Wieleci płacili trybut z całego kraju, aż po morze i rzekę
Odrę. A Mieszko płaci tylko z jednego małego kraiku. Jak cesarz
ma myśleć o obronie skrawka ziemi, jeśli czeka na niego tyle
ważnych, światowych, nie cierpiących zwłoki, bardzo kosztow-
nych przedsięwzięć? Mieszko zrozumiał aluzję, przy czym
uśmiechał się jak umiał najładniej, i kłaniał nisko, bo tak
wypadało. Rozszerzono terytorium trybutarne na zachód, aż po
rzekę Wartę, czyli na część plemienia Polah. Można uznać, że
w ten sposób sumę daniny wojskowej podwojono. Kosmas pisał,
że do królów nie wyciąga się ręki nie posmarowanej uprzednio
złotem. Czy Mieszko znał tę uniwersalną maksymę, nie wiadomo,
ale wrócił do domu z tytułem „amicus imperatoris", co wyróżniało
go spośród innych władców. Ziemia Lubuska została przy nim,
o co właśnie chodziło. Działania wojenne kosztowałyby bez
porównania więcej i nie pozwoliłyby na uporanie się z innymi
wyzwaniami. Czekało ich w Gnieźnie kilka, łącznie z Dobrawą.
„Umyślnie postępowała jakiś czas zdrożnie, aby później
móc długo działać dobrze. Kiedy (...) nadszedł czas wielkiego
postu i Dobrawa starała się złożyć Bogu dobrowolną ofiarę
przez wstrzymywanie się od jedzenia mięsa i umartwianie
swego ciała, jej małżonek namawiał ją słodkimi obietnicami
do złamania postanowienia. Ona zaś zgodziła się na to w tym
celu, by z kolei móc tym łatwiej zyskać u niego posłuch
w innych sprawach. Jedni twierdzą, iż jadła ona mięso
w okresie jednego wielkiego postu, inni zaś, że w trzech
takich okresach (...) Dało to taki efekt, że Mieszko pokajał się
i pozbył na ustawiczne namowy swej ukochanej małżonki
jadu przyrodzonego pogaństwa, chrztem świętym zmywając
plamę grzechu pierworodnego" 7 .
Thietmar usprawiedliwił księżną z jedzenia mięsa w czas
wielkiego postu jak umiał najlepiej, zaś Gall idzie w usprawiedli-
wieniach o krok dalej, pisząc o Dobrawie: „(...) pani owa
przybyła do Polski z wielkim orszakiem [dostojników] świeckich
i duchownych, ale nie pierwej podzieliła z nim [Mieszkiem
— P.R.] łoże małżeńskie, aż powoli, a pilnie zaznajamiając się
z obyczajem chrześcijańskim i prawami kościelnymi, wyrzekł się
błędów pogaństwa i przeszedł na łono matki — Kościoła" 8 .
Stanowisko Galla trąci nieco fantastyką, wziętą jakby
z żywotów świętyęh. Nikt inny, tylko on sam pisał o pożyciu
Mieszka z siedmioma nałożnicami (znów ta liczba!) przed
przybyciem prawdziwej żony. Czyżby kobiece wdzięki Czeszki
pomieszały zmysły sytemu miłośnic Mieszkowi? Przekaz
Thietmara sugeruje większą ustępliwość Dobrawy w tej
materii, lub nawet brak oporu. Niesie też ze sobą więcej
prawdopodobnej treści — przywodzi na myśl iście niewieści
spryt i dyplomatyczną mądrość. Kronikarz ten wyraźnie napisał
prawdę, aczkolwiek tylko w zakresie interesującym go najbar-
dziej. Zapisał to tak, żeby ukazać też wolę bożą — zatwar-
działy poganin w ciągu roku (lub trzech — wahanie Thietmara
7
Tamże, IV.56, s. 220
8
A n o n i m t z w. G a l l , Kronika polska, s. 19.
świadczy o uwzględnianiu różnych opinii) mięknie i przyjmuje
chrzest pod wpływem jednej, bogobojnej, mądrej i pełnej
poświęcenia (życie w grzechu) niewiasty. Obaj kronikarze
zgodni są w jednym — Mieszko ochrzcił się dzięki Dobrawie.
Rzeczywistość była jednak bardziej złożona i trudniejsza do
opisania, przy tym nie tak podniosła. Na przykładzie Rusi,
gdzie dwadzieścia lat później przyjął chrzest jej władca
Włodzimierz, możemy sobie wyobrazić, jakie były główne
powody przyjęcia nowej wiary i jakie rozterki przeżywał
decydent:
„Przyszli Bułgarzy wiary mahometańskiej (...) i mówili:
«Wierzymy w Boga, a Mahomet nas naucza, każąc obrzezać
członki wstydliwe, i świniny nie jeść, wina nie pić, za to po
śmierci można z niewiastami używać rozpusty. (...) Jeżeli kto na
tym świecie będzie ubogi, to i na tamtym». (...) Włodzimierz zaś
słuchał ich, albowiem sam lubił niewiasty i mnogie wszeteczeńs-
twa (...), jeno było mu niemiłe obrzezanie członków i niejadanie
świniny, a najbardziej — niepicie (...). Potem zaś przyszli
Niemcy z Rzymu i zaproponowali Włodzimierzowi poszczenie
wedle siły; «Jeśli kto pije czy je, wszystko dla chwały Bożej»
(...) Rzekł więc Włodzimierz do Niemców: «Idźcie z powrotem,
ojcowie nasi tego nie przyjęli». Usłyszawszy o tym, przyszli
Żydowie chazarscy (...) I rzekł Włodzimierz: «Jaki zakon
Wasz?» Oni zaś rzekli: «Obrzezać się, świniny nie jeść, ani
zajęczyny, sobotę święcić». On zaś rzekł: «A gdzież jest ziemia
wasza?» (...) «W Jerozolimie (...) Rozgniewał się bóg na ojców
naszych, i rozproszył nas po krajach [różnych] za grzechy nasze,
i oddana została nasza ziemia chrześcijanom». On zaś rzekł:
«(...) Czy chcecie, aby i nas to spotkało?».
«Potem zaś przysłali Grecy do Włodzimierza filozofa»,
który zręcznie i nie do końca uczciwie wykazał słabości
innych wyznań, a potem opowiedział Włodzimierzowi o stwo-
rzeniu świata, wygnaniu Adama i Ewy, o zabójstwie Abla,
potopie i wieży Babel, o Abrahamie, a na koniec o Chrystusie.
Wreszcie opowiedział o sądnym dniu, co odpowiednio
zilustrował. (...) Włodzimierz zaś westchnąwszy, rzekł:
«Dobrze jest tym po prawicy, biada zaś tym po lewicy». On
[filozof — P.R.] zaś rzekł: «Jeśli chcesz po prawicy ze
sprawiedliwymi stanąć, to ochrzcij się». Włodzimierz zaś,
wziąwszy to do serca, rzekł: «Poczekam jeszcze trochę»,
chcąc wywiedzieć się o wszystkich wiarach" 9 .
Po naradach z bojarami Włodzimierz przyjął w zdobytym
po długim oblężeniu Korsuniu chrzest według „greckiego
zakonu".
Mieszko miał mniejszy wybór. Sąsiadował tylko z władcami
łacińskimi, z Bizancjum nie miał żadnego politycznego kontaktu,
podobnie jak z muzułmanami czy z wyznawcami judaizmu.
Wniosek z powyższego przekazu jest oczywisty — dla dużego
państwa o ustroju monarchicznym potrzebny był centralny
system wiary. Kulty rodzime, słowiańskie, słabo się sprawdzały,
ze względu na lokalny, a więc plemienny charakter. Były też
słabo wykształcone w sensie formalnym i ceremonialnym,
większość ich mocy duchowej opierała się na wróżbach.
Czczono żywioły, obiekty astralne, ich personifikacje oraz
określone miejsca „święte". Często były to wierzenia bardzo
powierzchowne. W takiej postaci próby narzucenia prymatu
jednego z rodzimych bóstw musiały skończyć się niepowodze-
niem. Bóstwo silne w Gnieźnie, gdzie indziej było słabiutkie
i lekceważone, i nie zaspokajało podstawowych potrzeb religij-
nych. Ponadto było bóstwem Polan, co z miejsca je dyskwalifi-
kowało. Licytacja praw bóstw do prymatu nad innymi, prócz
niebezpiecznego wzrostu emocji religijnych, prowadziła tylko do
obniżenia ich wątłych, kształtujących się dopiero autorytetów.
Na Rusi próba stworzenia panteonu bóstw słowiańskich
z ośrodkiem w Kijowie, podjęta wcześniej z rozkazu tego
samego Włodzimierza, skończyła się fiaskiem i topieniem
bałwanów w rzece. „Peruna zaś kazał przywiązać koniowi
9
Powieść minionych lat N e s t o r a , rozdz. 33-38, cytat za Kroniki
Staroruskie, przeł. E. Goranin, F. Sielicki i H. Suszko, wybór F. Sielicki,
Warszawa 1987, s. 60-68.
do ogona i wlec z góry przez Boryczewo do Ruczaju;
dwunastu mężów przystawił bić [go] kijami. To nie zaś
dlatego, by drzewo było czujące, jeno na urągowisko biesowi,
który zwodził ludzi" 1 0 . Być może i Piastowie próbowali
stworzyć religię państwową, widząc w tym czynnik jednoczą-
cy państwo mocniej, niż władza kniaziowska, oparta na sile
militarnej. Próby te zawiodły, poddani modlili się więc
w zależności od pory roku czy układu gwiazd do słońca,
wiatru i księżyca, a władza nie czerpała z tego żadnych
korzyści, a mogła ponosić straty. W Wolinie i w Radogoszczy
kapłani przejmowali dużą część łupów wojennych, jeśli
wierzyć niemieckim kronikarzom — aż jedną trzecią. Nie ma
co dziwić się wojowniczości Wieletów, których działania
w miarę upływu czasu nabierały charakteru wojen religijnych
— trzecia część zdobyczy to poważne źródło dochodów
materialnych kapłanów. Pokój takich nie zapewniał. Być
może Mieszko doświadczył podobnych żądań od miejscowych
świątków. Ale czas wrócić do Dobrawy.
Mieszko wyraźnie lubił przebywać w towarzystwie swej
chrześcijańskiej małżonki, co dawało sposobność do wspólnego
spożywania mięsiw nie tylko w czasie wielkopostnym. Jej osoba
reprezentowała tradycję władzy starszą niż piastowska, bo
morawską. Ona wychowała się w kamiennych pałacach, jakich
Mieszko jeszcze nie posiadał. Miała siostrę Mladę (Marię),
przypuszczalnie bardzo inteligentną niewiastę, rezydującą aż
w Rzymie. Dobrawa wiedziała i czuła już w dzieciństwie to,
czego jej mąż dopiero się uczył. No i była chrześcijanką. Same
przymioty. Czego więc Mieszko dowiedział się od Dobrawy?
Możliwe, że Dobrawa nie powiedziała mężowi niczego
nowego. Po powrocie dał wyraz swemu zadowoleniu z uzy-
skanych zaszczytów i niepokojowi ze sposobu, w jaki na-
łożono na niego nowe zobowiązania. Wytłumaczyła mu,
choć doskonale to wcześniej pojmował, na czym w istocie
cesarskie łaski polegają. Jej ród od pokoleń zmagał się
10
Tamże, rozdz. 41, s. 75.
z podobnymi zaszczytami, był nimi uszczęśliwiany na siłę. Może
Mieszka nazywano kurtuazyjnie księciem, ale dla żadnego
możnego Niemca księciem nie był. Każdy margrabia miał się za
kogoś lepszego niż słowiański „książę", a i cesarz w swym
umyśle kładł Piasta między hrabiów, lub nawet jeszcze niżej.
W tej chwili Mieszko jest silny, ale choć cieszy się przyjaźnią
cesarza, nikt nie wszczyna z tego powodu wojny z Wieletami.
Natomiast pozycja Bolesława Srogiego, mimo że płacącego
trybut pod przymusem, jest o wiele mocniejsza. On jest
prawdziwym księciem, równym książętom niemieckim, w du-
żym zakresie niezależnym. Siłę daje mu chrzest, przez co jego
władza uświęcona jest przez samego Boga. Tym samym kto
z poddanych podnosi rękę przeciw takiemu władcy, podnosi rękę
na Boga. Jeśli Mieszko przyjmie chrzest, słowa przysięgi
złożonej przez cesarza nabiorą prawdziwej mocy. Państwo Polan
stanie się księstwem z uznanymi granicami. Zyska też opiekę
z Rzymu, choćby tylko prawną, gdyż papież nie zawaha się
w uznaniu praw książęcych dla tak możnego neofity... Dobrawa
roztoczyła przed Mieszkiem wizje splendorów, siły, kultury
i nowego porządku prawnego. Ale istniały też niebezpieczeńst-
wa. Cesarz nie krył zamiarów (choć Thietmar twierdził, że do
ostatka Otto trzymał to marzenie w duchu) powołania do życia
nowego arcybiskupstwa dla krajów słowiańskich, co nastąpiło
niedługo, bo w 968 roku. Rozciągnięcie władzy kościelnej na
państwo piastowskie oznaczało otwarcie się na wpływy możnych
rodów niemieckich, do których należały godności kościelne.
Mieszko dobrze zdawał sobie z tego sprawę, podobnie jak
Dobrawa i doradcy z jej orszaku. Zagadnienie to było aktualne
od przyjęcia chrztu przez Mojmira morawskiego półtora wieku
wcześniej. Czesi uzyskali własne biskupstwa, zależne od
arcybiskupa Moguncji dopiero w latach siedemdziesiątych
X wieku. O własnym arcybiskupstwie nie mogli nawet marzyć.
Należało więc, jeśli kniaź postanowi przyjąć chrzest, tak
przeprowadzić ten akt, aby nie dać powodu drapieżnym
biskupom niemieckim do żadnych roszczeń terytorialnych.
Sprawa była o tyle delikatna, że w drodze do Rzymu nijak nie
dawało się ominąć niemieckich krain. Korzyści były jednak na
tyle oczywiste, że któregoś piątku Mieszko postanowił pościć,
czyli najadł się rybą. Który władca nie ustąpiłby przed wizjami
oglądania siebie, względnie swego potomstwa, w koronie
królewskiej? Tylko chrzest otwierał do niej drogę. I do
swobodnego ucztowania w towarzystwie chrześcijan, bez naraża-
nia ich na rozterki duchowe i szykany władz kościelnych.
A Dobrawa osiągnęła swój cel. Mogła być pewna, że to jej
potomstwo, nie innej, zajmie miejsce na książęcym tronie Polan.
Badacze napisali całe tomy, gdzie, kiedy, od kogo i za
czyim pośrednictwem Mieszko przyjął chrzest. Jeśli chodzi
o miejsce, wymienia się Ratyzbonę i Gniezno. Czas jest
najmniej sporny, choć obok daty najbardziej prawdopodobnej
— Wielkiejnocy lub Zielonych Świątek 966 roku, wskazuje
się jeszcze Boże Narodzenie 966 r. Chrztu mogło udzielić
kilku ludzi — biskup Ratyzbony Michał, ewentualnie później
konsekrowany, bo w 968 roku, biskup misyjny dla Polski
— Jordan, przebywający zapewne w tym czasie w Polsce.
W każdym razie byle kto władcy Polan nie chrzcił. Jako
pośredników wskazuje się Czechów, co jest całkiem naturalne,
i dostojników bawarskich. Ci drudzy byli na tyle daleko, że
w akcie przyjęcia chrztu przez władcę Polan nie liczyli na
nabytki terytorialne, za to widzieli swój sukces propagandowy
i wreszcie jakąś przewagę nad Sasami, choćby tylko moralną.
Zapewne wynagrodzono ich sowicie, ale tylko jednorazowo.
Pobliscy Sasi liczyliby na wiele więcej, a ich życzenia
mogłyby znaleźć poparcie u cesarza Ottona. W ten sposób
ominięto ich ewentualne żądania, albo raczej odsunięto
w czasie o pokolenie, gdyż pojawiły się jako element walki
politycznej za panowania Bolesława Chrobrego. Posunięto się
wtedy nawet do fałszowania bulli papieskich.
Od chwili przyjęcia chrztu przez Mieszka I można mówić
o Polsce, państwie polskim i książętach piastowskich. Tym
razem to Ottonowi, jeszcze przebywającemu w tym czasie
w Niemczech, wypadało uśmiechać się i radować z nowego
katechumena. Przecież nie musiał ponosić trudów wypraw
zbrojnych, by pomnożyć chrześcijan i sojuszników. Takie
sukcesy! I to bez wyciągnięcia miecza! Tylko trudno je
przełknąć i wytłumaczyć się jakoś biskupowi Brenny z rados-
nego faktu. Mieszko wymanewrował kilka tęgich mózgów na
zawiłej drodze do niezależności, nie dając im powodu do
oficjalnego gniewu.

WOJNA (I POKÓJ?)

Całej tej polityce towarzyszyły działania wojenne na Pomorzu


Zachodnim. Podróżując po Europie w 965-966 roku Ibrahim ibn
Jakub pisał, że Mieszko wojuje z ludem „Witaba", posiadającym
wielką siłę bojową. Ten silny lud identyfikuje się jako Wieletów.
Jak przebiegały te działania — nie wiemy, gdyż Widukinda
interesowały jedynie kampanie, w które bezpośrednio angażował
się Wichman. A Wichman na czas pobytu cesarza w Niemczech
udawał, że nie istnieje, chyba że jedna z wypraw, w której zginął
Mieszkowy brat, przypadła na rok 965 lub 966, co wydaje się
mało prawdopodobne. Otto I dysponował w tym czasie taką
mocą, że parzył człowieka samym wzrokiem. Wichman miał
trochę rozsądku i nie ujawniał się. Nie był to jednak koniec
wojny. W połowie 966 roku gwarant pokoju wyjechał do Włoch,
gdzie sprawy plątały się coraz bardziej przy udziale Saracenów,
Greków i Normanów. Regionalne wojny i wojenki można było
spokojnie wznowić bez obawy, że urazi się tym osobę władcy
świata. O nowej wyprawie już coś wiemy, gdyż wziął w niej
udział ulubieniec kronikarza Widukinda. Dla porządku należy
wyjaśnić, czym energiczny Wichman zajmował się przed
najeżdżaniem Polski u boku Wieletów.
Po klęsce roku 955 pod Rzeknicą słuch po banicie Wich-
manie zaginął, ale nie na długo. Znalazł bowiem schronienie
u Hugona, władcy Francji. Stamtąd udał się tam, gdzie mógł
szkodzić swoim wrogom, czyli przede wszystkim najmożniej-
szym z krewnych: swojemu stryjowi, księciu saskiemu Herma-
nowi oraz królowi Niemiec — Ottonowi I. Pojechał więc do
Wieletów i wspólnie z nimi prowadził wojnę. Cokolwiek by
mówić, świadczy to o dużej konsekwencji. Wytrwał w tym około
dwóch-trzech lat, do końca roku 958, gdy miało się już ku
końcowi działań zbrojnych. Za sprawą swych kolejnych krew-
nych — margrabiego Gerona i jego syna Zygfryda, żonatego
z siostrą Wichmana, Jadwigą, banita przeszedł na stronę
rodaków. Wspólnymi siłami błagano o łaskę przebaczenia
u Ottona, przy czym do próśb dołączył podobno nawet stryj
Herman. Król dla różnych przyczyn, przede wszystkim ze
względów rodzinnych, ale dla ogółu ogłoszono, że dla rycerskich
zalet Wichmana (przyznać trzeba — dosyć popularnych w cza-
sach fascynacji siłą fizyczną, choć kontrowersyjnych), łaskawie
przebaczył. Dużą rolę w tym akcie odegrał margrabia Gero,
składający osobiste poręczenie za awanturnika. Ustalono jednak
pewne warunki, a rycerz zobowiązał się do ich przestrzegania.
Przez jakiś czas trwał przy przysiędze. Zajął się rodowymi
dobrami, jakie mu zwrócono i mocno zaniedbywaną dotychczas
rodziną. Ale gdy król w roku 961 wyjechał do Włoch, graf
Wichman wrócił do tych zajęć, które wykonywał najlepiej, czyli
do działalności buntowniczej. Okazało się, że w północnej
Saksonii zawiązano spisek, którego duszą był — widocznie
znudzony bezczynnością — Wichman. Przeciw komu zaś
zawiązał ten spisek? Oczywiście przeciw księciu saskiemu,
margrabiemu Hermanowi... Skutek był taki, że Herman ostro
wziął się do zwalczania niebezpieczeństwa. Wichmanowych
stronników w liczbie kilkunastu ścięto, a niedobitki schroniły się
w różnych zakamarkach. Nasz bohater wylądował w Danii,
u króla Haralda Sinozębego. Namawiał go usilnie do zbrojnego
wystąpienia po swojej stronie, a przeciw Saksonii. Harald niby
zgodził się, ale pod jednym, małym warunkiem — poprowadzi
wojsko na Saksonię, gdy tylko Wichman pochwyci Hermana.
Sprawa była beznadziejna, a Wichman wszędzie spalony
— Duńczycy pod wpływem bólu królewskiego zęba mogli
w każdej chwili uwięzić go i wydać w ręce stryja, a wtedy
zakończyłby żywot jako jawny zdrajca. Nie wiedział teraz,
gdzie ma się udać.
Postanowił pojechać do swojego protektora Gerona. Mar-
grabia przyjął go, ale bardzo niechętnie. Obecność Wichmana
była kompromitująca nawet dla tak wszechwładnego wielmo-
ży — ostatni wybryk nie miał żadnego uzasadnienia, zbyt był
świeży, by cesarz mógł przebaczyć, a Gero wstydził się dawać
kolejne poręczenie. Ponadto trudno byłoby wytłumaczyć się
przed Hermanem, czemu nie wydaje przestępcy w ręce
sprawiedliwości. Odprawił buntownika ze swego dworu do
Słowian, a ściślej — do Wieletów, a jeszcze ściślej — do
Redarów. Tam przyjęto Wichmana z otwartymi rękoma,
pamiętając jego prasłowiańską postawę w czasie niedawnych
wojen, o innych postawach wspaniałomyślnie zapominając.
Redarowie potrzebowali dobrze uzbrojonych ludzi, jak wiado-
mo każdy miecz miał swoją wysoką cenę. Wokół Wichmana
zawsze kręciło się kilkunastu, a w razie potrzeby kilkudziesię-
ciu takich samych jak on utracjuszy niemieckich. Wszyscy
zapewne zbrojni na modłę rycerską, według wzoru ustalonego
niegdyś przez Henryka I, czyli konno i w pancerzach.
U Wieletów konnica była rzadkością, więc zwarty, groźny
oddział chętnie przyjęli w swoje szeregi. Wichman wziął
wtedy udział w wojnach Wieletów z dalej położonymi
barbarzyńcami (podczas gdy Gero podbijał Łużyce), a potem
z Polanami, o czym była już mowa.
W 965 roku cesarz wrócił, żeby zarządzić spadkiem po
Geronie, i działania zbrojne na terenach znajdujących się pod
wpływem Niemców ustały, a przynajmniej Wichman nie
dawał znać o sobie. Gdy w połowie 966 roku Otto znów
wybrał się do Italii, jego niesforny krewniak pojechał do kraju
Obodrytów, gdzie szykowała się nowa, atrakcyjna rozróba.
Władzę wśród Obodrytów sprawowali wówczas książęta:
Mściwoj na obszarze plemienia Obodrytów właściwych i Że-
libor na obszarze plemiena Wągrów. Obaj podlegali w zakresie
wykonywania powinności sojuszniczych margrabiemu He-
rmanowi. Żelibor podniósł bunt i wezwał na pomoc Wi-
chmana z jego „drużyną". Etatowy buntownik bardzo chętnie
ruszył do Wagrii. Tam jednak margrabia Herman szybko
doprowadził do oblężenia powstańców. Wichman wymknął
się z grodu pod pozorem sprowadzenia pomocy od Duń-
czyków, ale ani Duńczycy, ani Wagrowie więcej go nie
widzieli. Odnalazł się u Redarów, gdzie szykowano się
do wznowienia, czy też planowano nasilenie działań wo-
jennych przeciw Polsce i Mieszkowi.
I Jak widać dzielny banita Wichman usilnie starał się wziąć
udział we wszystkich awanturach, jakie pojawiły się w regionie.
Ściągał przy tym do siebie niczym piorunochron różne elementy
wywrotowe, dla których brakło miejsca w Niemczech. Czyżby
zaniechano inicjatywy Henryka I, dotyczącej zagospodarowania
rezerw kryminalnych? Raczej nie — po prostu zbyt duża była
konkurencja na podbijanych ziemiach, ponadto należało tam żyć
we względnej dyscyplinie. Kto rozrabiał nawet w marchiach, dla
tego nie było już miejsca w Niemczech, chyba że na klęczkach,
przy katowskim pniu. Wichman nie raz pokazał, że dyscypliny
nie znosi, a małe stabilizacje go nie interesują.
Ostatnia przygoda wydarzyła się na Pomorzu, gdzieś w kraju
Pyrzyczan. Obie strony konfliktu nie uzależniały zapewne
działań bojowych od udziału w nich Wichmana i podjęły
odpowiednio wcześnie należyte przygotowania. Nie ma bez-
pośrednich danych na ich temat, lecz na podstawie przebiegu
późniejszych wydarzeń można sobie wyrobić zdanie o ich
skali. Zaangażowano poważne siły zbrojne zapewniając sobie
pomoc sojuszników. Po stronie Wieletów wystąpili Wolinianie.
Co prawda równie dobrze po stronie wolińskiej mogli wystąpić
Wieleci, gdyż przekaz Widukinda odnosi się głównie do
Wolinian, a wojnę prowadzono w ich interesie. Na pomoc
Mieszkowi przybyły dwa oddziały czeskiej konnicy. Przyjęło
się zwyczajowo, na podstawie późniejszych danych, że każdy
taki oddział liczył około trzystu ludzi. Mieszko otrzymał więc
istotne wsparcie sześciuset rycerzy. Sam dysponował trzema
tysiącami zawodowych żołnierzy, prócz tego mógł zebrać
okoliczne oddziały pospolitego ruszenia, podnosząc ogólny
stan armii do około 4 tys. zbrojnych. Siły wielecko-wolińskie
oblicza się na co najmniej 5 - 6 tys. ludzi, choć znajdują się
zwolennicy podnoszenia i obniżania obu sum.
Przygotowania objęły również, przynajmniej po stronie
polskiej, działania wywiadowcze. Tym razem Mieszko nie dał
się zaskoczyć i dobrze wiedział, które wojska, w jakiej liczbie
i kiedy przyjdą go bić. Należy przyznać, że ułatwili mu życie
sami przeciwnicy, gdyż u Wieletów trudno było zachować
podobną akcję w tajemnicy, ze względu na wiecowe uchwa-
lanie ważnych spraw. Gdy podejmowano uchwałę o wojnie
z Polską, Mieszko dobrze wiedział, na co się zanosi i miał
czas na organizację obrony.
Działania bojowe rozegrały się na terenie Pomorza Zachod-
niego. Ich przebieg wskazuje, że ziemie zanoteckie, czyli
tereny szeroko pojętego plemienia Pyrzyczan, należały już do
Mieszka, a miejscowa ludność traktowała Polan niekoniecznie
jako okupantów (świadczy o tym aktywny udział w pościgu
za pobitym wojskiem Wolinian). Według domysłów badaczy
ofensywa Wolinian i Wieletów miała na celu zdobycie grodu
Sanok, stanowiącego bramę do kraju Polan. Utrata tej twierdzy
zachwiałaby zdobyczami Mieszka na Pomorzu, gdyż tędy
wiodła najkrótsza droga z Gniezna do Pyrzyc i Cedyni.
Starcie wojsk nastąpiło prawdopodobnie daleko na przedpolu
Sanoka. Wskazuje to na dużą pewność siebie Mieszka. Miała
ona kilka istotnych przyczyn, po części wymuszonych okolicz-
nościami. Przede wszystkim nie po to zebrał wreszcie na czas
okazałą armię, by bezczynnie pozwolić przeciwnikowi na
ujście ze zdobyczą. Miał też zapewne na uwadze wrażenie,
jakie na Pomorzanach wywarłaby kunktatorska taktyka — po
prostu przeszliby na stronę przeciwnika. Fatalne skojarzenia
miałaby też drużyna i jego polańscy poddani. Nastroje po
odejściu od wiary przodków, zarówno wśród prostych kmieci,
jak i wśród słowiańskich drużynników, dalekie były od
zachwytów. Czy nie powiązaliby w duchu przyjęcia chrztu
z utratą odwagi przez ich kniazia? Ponadto poprzednie porażki
wywołały w drużynie chęć odwetu, a jeśli spowodowały jakiś
kompleks, to rolą wodza było go przełamać. Sam też zapewne
chciał podniesienia swego autorytetu, nie tylko wewnętrznego,
ale i międzynarodowego. Dotychczas przegrywał potyczki,
lecz odnosił sukcesy terytorialne. Najwyższy był już czas, by
wygrać wreszcie jakąś bitwę. Nic tak nie podnosi na duchu
i nie dowartościowuje, jak sukces w otwartej walce. Często
też przegrana w polu bitwa bardziej pognębia przeciwnika niż
utrata twierdzy po długim oblężeniu, również ze względu na
gotowość uniesionych sukcesem zwycięzców do dalszych
działań bojowych. Ponadto należy przypuszczać, że Polanie
nie dostali pomocy czeskiej na czas nieokreślony, a zebrane
masy wojska stanowiły duży problem aprowizacyjny, co
wymuszało pośpiech. Tymi czynnikami można wytłumaczyć
głód bitwy u Mieszka. Nie bez znaczenia był też fakt, że
niedawno Dobrawa urodziła mu syna. To zawsze podnosiło
władców na duchu i dodawało im pewności siebie.
Armie Wieletów i Wolinian w połowie września 967 roku
przekroczyły pasy graniczne, połączyły się i podążyły na
południe. Poprzednie najazdy powiodły się dzięki zaskoczeniu,
więc prawdopodobnie i tym razem jak najdłużej starano się
maszerować w tajemnicy. Nie miało to jednak żadnego znacze-
nia, gdyż wszystkie ruchy wojska uważnie i dyskretnie śledzono,
z czego dowództwo najeźdźców raczej nie zdawało sobie
sprawy. Wodzowie ci nie wiedzieli też, że na ich spotkanie
zbliżały się oddziały Mieszka. Wieczorem 20 września wojska
koalicji wielecko-wolińskiej rozłożyły się umocnionym przez
wozy taborowe obozem na skraju rozległej, śródleśnej polany,
prawdopodobnie w pobliżu strumienia lub rzeczki. Następnego
dnia nastąpiło starcie, opisywane przez kronikarza tak:
"I gdy Wichman poprowadził wojsko przeciw niemu [tj.
Mieszkowi], najpierw wysłał przeciwko niemu piechotę. A gdy
ta z rozkazu księcia uchodziła przed Wichmanem, dał się on
zbyt daleko odciągnąć od obozu; gdy [Mieszko I] z tyłu nasłał
na niego jazdę, chorągwią dał znak uchodzącej piechocie do
zawrócenia nieprzyjaciół. Ponieważ napierano na Wichmana
z przodu i z tyłu, usiłował uciec" 11.
Na podstawie tego mętnego (jak cała kronika) opisu wielu
historyków 12 wysnuło hipotezę, jakoby bitwa z „Wichmanem"
stoczona była w tym samym stylu, co bitwa pod Kannami,
ewentualnie bitwa pod Kircholmem. Zakładali oni, że doko-
nano dwustronnego oskrzydlenia siłami kawalerii pieszego
wojska przeciwnika, przy walczącym, lecz ustępującym pie-
szym centrum własnym. Hipotezy te, bardzo efektowne
i kuszące, są jednak mniej prawdopodobne od poglądu,
reprezentowanego przez inną grupę historyków 13. Otóż Miesz-
ko wystawił do otwartego boju piechotę, natomiast całą jazdę
zgromadził na jednym ze skrzydeł, ukrytą za wzgórzem lub
w lesie. Po wystawieniu się przeciwnika nastąpiło uderzenie
jazdy w jego odsłonięty bok i tyły. To znów spowodowało
naturalny odwrót Wolinian w kierunku dotychczas nie za-
grożonym, czyli oddalanie się od własnego obozu.
Wobec skąpości przekazu niemożliwe jest kategoryczne
rozstrzygnięcie, w jaki sposób ustawiono wojska i jak prze-
biegało starcie. Mogło mieć następujący przebieg:
O świcie 21 września straże Wolinian wszczęły alarm, gdyż
działo się coś bardzo niepokojącego. Okazało się, że w niewielkiej
odległości od obozu stoi gotowa do bitwy piechota polska.
Widok był groźny, ale nie porażający — wojsko to bito już co
najmniej dwa razy. Szybko ustawiono się do boju, przy czym
wobec rozciągnięcia linii polskich tarczowników, przyjęto szyk
uderzeniowy. Oznaczało to pogłębienie własnego ugrupowania

11
W i d u k i n d z K o r w e i , Kronika saska, księga III, rozdz. 69, cytat
za B. M i ś k i e w i c z e m , Z dziejów wojennych Pomorza Zachodniego,
Poznań 1972.
12
Należeli do tej grupy: J. Widajewicz, A. F. Grabski. B. Miśkiewicz.
13
G. Labuda, L. Ratajczyk.
do kilkunastu szeregów. W centrum stanęły oddziały najbitniejsze
i najlepiej uzbrojone. Raczej nie wzorowano się przy tym na
ustawieniu szturmowym, stosowanym czasem przez dobrze
wyćwiczone oddziały skandynawskie, czyli tzw. świński ryjek,
gdzie szyk miał postać trójkąta, skierowanego ostrzem w stronę
przeciwnika. Takie ugrupowanie miało zastosowanie ograniczone
do ciasnych miejsc i przy mniejszej ilości zbrojnych. W tym
przypadku wystarczyło zapewnienie sobie przewagi jakościowej
w miejscu „przełamania". Prawdopodobnie grupę szturmową
stanowili Niemcy, jako najlepiej uzbrojeni, wspierani przez
wybranych wojowników słowiańskich. Tam były główne sztan-
dary, znaki bojowe, sygnałowe i dowództwo wyprawy. Jeśli
Niemcy zajęli centralne miejsce w szyku wojsk, musieli walczyć
pieszo. Konie prowadzono za szykiem bojowym i w razie
potrzeby mogli ich dosiąść i kontynuować walkę „po rycersku".
Mała liczba konnych nie uzasadniała ich użycia w pierwszej
fazie bitwy do zadań uderzeniowych, ponieważ z łatwością
wystrzelano by ich z łuków.
Wodzowie Wolinian i Redarów nie bali się przeskrzydlenia
przez szyk polski, gdyż dysponowali odpowiednią przewagą
liczebną, jak szacowali — dwukrotną. Wierzyli ponadto, że
nim Mieszkowi tarczownicy zdołają wykonać manewr oskrzyd-
lający, zostaną rozproszeni energicznym uderzeniem i przez
to znajdą się w pożałowania godnym położeniu.
Mieszko liczył, że Wieleci zaatakują pierwsi. Chodziło
właśnie o to, by sprowokować ich do natarcia, a w jakim to
uczynią szyku — nie było istotne. Po przejściu kilkuset
kroków każdy szyk ulega pewnemu rozluźnieniu. Ważne było,
by odeszli od obozowiska, w którym łatwo mogliby przejść
do obrony. Im większa odległość od obozu, tym więcej
miejsca dla manewrów konnicy. Te właśnie manewry miały
rozstrzygnąć o losach bitwy.
Wojsko Wieletów i Wolinian rozpoczęło natarcie na słab-
szego liczebnie i moralnie (jak błędnie mniemano) przeciw-
nika. Zanim nastąpiło starcie mas wojska, posypały się w obie
strony setki i tysiące strzał wyglądających groźnie, ale wobec
zwartości szyków i okrycia ich tarczami nie czyniących
poważniejszych szkód. Tarczownicy polańscy też ruszyli do
przodu, by nie przyjmować ataku w bierności, odejmującej
pewność siebie i chęć walki. Wśród bojowych okrzyków,
zlewających się w jeden wielki zgiełk, dało się słyszeć łoskot
i trzask łamanych o tarcze włóczni, dudnienie toporów i szczęk
lżejszej broni. Bitwy dużych oddziałów piechoty zawsze
charakteryzował niebywały ścisk, zwłaszcza pierwszych
dwóch, trzech szeregów. Dla nich długa broń, czyli włócznie,
miała znaczenie tylko w momencie starcia, potem jakiekolwiek
celowe ruchy były udaremnione tłokiem. Bardzo dobrze
sprawdzał się w zwarciu krótki miecz, nóż i topór. Walki nie
prowadziły tylko pierwsze, przyparte do siebie szeregi, ale
również pozostałe. Koledzy z dalszych rzędów mogli razić
włóczniami twarze, oczy i ramiona przeciwników ponad
głowami walczących. Jednak tłok powodował, że często
o wyniku starcia nie decydowała nawet sprawność w po-
sługiwaniu się bronią, ale to, kto zdołał odepchnąć przeciwnika
i zrobić sobie miejsce do zadania ciosu. Krok w tył oznaczał
początek porażki, gdyż — podobnie jak przy przeciąganiu
liny — ruchu tego już nie dawało się zatrzymać bez istotnego
wsparcia. Bardzo trudno jest wytrzymać napór tłumu ludzi,
cofając się i potykając o niewidoczne przeszkody. W takiej
sytuacji wojownicy nie myśleli o zadawaniu ciosów, tylko
o obronie i utrzymaniu równowagi. Cofanie się nabierało
przyspieszenia i powoli przeradzało się w ucieczkę, zwłaszcza
że przeciwnicy nie ustawali w nacisku i walce. Taki ruch
musiał pojawić się w polskich szeregach, był jednak kont-
rolowany przez dowództwo. W pewnym momencie, gdy
nabierał na najgroźniejszych odcinkach niebezpiecznego pędu,
dano sygnał do całkowitego odwrotu. Jednoczesne odskoczenie
od szyków wielecko-wolińskich dało możliwość uporząd-
kowania szeregów, przy czym przeciwnicy nabrali pewności,
że Polanie, w przeczuciu klęski, rzucili się do ucieczki.
Rozpoczął się pościg, głębokie i zwarte szeregi rozrzedziły się
i załamały. Na ten moment czekał Mieszko. Na umówiony
sygnał piechota stanęła w miejscu zwierając szyk i nastawiając
włócznie, a w bok i na tyły rozpędzonego wojska Wolinian
uderzyły oddziały jazdy czeskiej i polskiej. Trzeba przyznać,
że w trudnej sytuacji dowództwo pogańskie nie straciło
głowy. Straty, wywołane przez niespodziewane uderzenie,
były duże, lecz nie rozerwano szyków i nie rozproszono
wojska. Jeźdźcy zatrzymali się i musieli się cofnąć przed
najeżonymi włóczniami oddziałów, które zdążyły
stanąć w „sprawie", czyli ustawić się ciasno, przy czym
pierwsze szeregi pochyliły się lub przyklęknęły nawet, jak
to było w przypadku walki Bolesława Krzywoustego z
Pomorzanami pod Nakłem półtora wieku później 14 . Ale
bitwa była już przegrana. Piechota polska cisnęła uparcie, a
odwrót do obozu był niemożliwy — z tej strony uderzała
teraz jazda. Stanie w miejscu oznaczało przedłużanie agonii.
Pozostało wycofać się, a wolny był tylko jeden kierunek
odwrotu. Ktoś jednak musiał osłaniać odwrót, powstrzymać
napór i pościg wrogiego wojska. Wichman postanowił nie
być tym kimś i dosiadł konia. Wodzowie, czy też
wojownicy słowiańscy, dopadli do niego i wyzwali go od
tchórzy i zdrajców, za czym kryła się groźba pozbawienia
życia. Trudno było mu coś na poczekaniu wymyślić, przecież
nie mógł powiedzieć, że jedzie po pomoc do Duńczyków. Po
bardzo krótkim namyśle (walka cały czas trwała) postąpił
niczym Spartakus przed swą ostatnią bitwą — zsiadł z
konia i postanowił walczyć do końca między swoimi
żołnierzami.
Odwrót trwał dosyć długo, lecz nie miał pomyślnego finału.
W końcu, pod wieczór, przy którymś ataku, rozerwano szyk
doborowej piechoty i każdy ratował się na własną rękę.
Nastąpił zajadły pościg, przy szerokim udziale ludności
miejscowej. Co się działo z wodzami Wieletów i Wolinian nie
14
Patrz opis bitwy pod Nakłem w Kronice polskiej G a l l a A n o n i m a ,
księga III, rozdz. 1 (s. 131).
wiadomo, za to znany jest nam los Wichmana. Uciekał całą
noc, wreszcie zmęczony i samotny (straty były więc całkiem
poważne) dotarł do gospody jakiegoś Pomorzanina. Tam
kazał sobie dać jeść i pić. Posiłek jednak trwał zbyt długo.
Polska pogoń dowiedziała się o zbrojnym zbiegu. Osaczono
budynek, a kilku ważniejszych wojowników weszło do środka.
Zobaczyli rycerza w błyszczącym pancerzu i zapytali go, kim
jest. Musieli to być nie byle jacy ludzie, skoro w imieniu
księcia Mieszka zażądali od Wichmana miecza i poddania się,
obiecując, że nie stanie mu się żadna krzywda. Wichman
odmówił. Nie znaczy to, że chciał kontynuować walkę lub też
liczył na przebicie się, zdobycie konia i ucieczkę. To nie
miało żadnego sensu, był zdemaskowany, uchwycony. Droczył
się tylko ze względów godnościowych, bardzo dla niego
ważnych. Wiedział, że jako krewny cesarza jest w pełni
bezpieczny i włos z głowy mu nie spadnie. Chciał tylko
wytargować sobie jak najkorzystniejsze warunki niewoli
i zrobić mocne wrażenie na Polakach. Powiedział, że odda
broń tylko Mieszkowi, nikomu więcej. Dowódcy polscy nie
chcieli się wywyższać i ustąpili. Wyszli z budynku i wysłali
gońców, czy też sami pojechali do księcia. Nie było powodu
do pośpipchu, Wichman nie miał najmniejszych szans na
ucieczkę, a żywy stanowił większą wartość dla Mieszka niż
martwy. Niestety, właśnie dotarł w pobliże tłum łowców
łupów. Dowiedzieli się o bogatym, pancernym dostojniku
najeźdźców. Wdarli się do środka gospody i zażądali od
Wichmana oddania całej broni — miecza, hełmu, pancerza,
a pewnie i szat, i innych przedmiotów wartościowych. Wich-
man, tak dbały o swoją wojowniczą sławę, przed chwilą
odgrywający ważniaka wobec polskich dowódców, nie mógł
ustąpić przed motłochem. Wywiązała się nierówna walka.
Być może w obronie Niemca stanęli wysłannicy księcia.
W każdym razie koniec był taki, że Wichman, mdlejący
z upływu krwi, oddał miecz najdostojniej wyglądającemu
Polakowi, mówiąc: „weź ten miecz i odnieś go swemu panu,
niech go uważa za znak zwycięstwa i niech przeszłe cesarzowi,
swemu przyjacielowi, by się dowiedział, że może wyśmiać
zabitego nieprzyjaciela albo opłakiwać krewnego" 15. Potem
ukląkł twarzą na wschód i modląc się po niemiecku, zmarł.
Niektórzy historycy kwestionują to ostatnie, modlitewne
zachowanie wiecznego awanturnika, ze względu na jego
wcześniejsze wyczyny. Moim zdaniem całkowicie niesłusznie.
Średniowiecze pełne jest przykładów bardziej kontrastowych
postaci, mordujących z wyrafinowanym okrucieństwem, gwał-
cących i bluźniących przez całe życie, ale nawracających się
sprytnie w ostatniej chwili. Dogorywali wśród rozmodlonych
mnichów, z niemal zapewnionym (jak sądzili) zbawieniem.
Wichmanowi musiało być żal życia, a już tylko w Bogu mógł
pokładać nadzieję.
Działo się to 22 września 967 roku. Mieszko tryumfował.
Droga na Wolin stała przed nim otworem i zapewne skwap-
liwie z niej skorzystał. Nie był to jeszcze koniec wojny, ale
wyraźny krok naprzód w podbojach. Wieleci już nie pomagali
Wolinianom, przynajmniej nie w tak ofensywny i otwarty
sposób. Po tej kampanii Pomorze kontynentalne uznawało już
pewnie władzę Mieszka. Kłopot był tylko z fizycznym
opanowaniem wyspy Wolin i nadbrzeżnych grodów pomors-
kich. Dzieje podbojów Pomorza przez Bolesława Krzywous-
tego wyraźnie pokazały, że nawet zdobycie grodu nie ozna-
czało jeszcze trwałego opanowania kraju. Tymczasem jednak
Mieszko zbierał owoce swego zwycięstwa. Jak sobie życzył
Wichman, wysłał do cesarza jego miecz, a prócz tego całe
pozostałe uzbrojenie awanturnika. Po długotrwałej podróży
dostarczono je aż do Kapui w Italii. Otto rozpoznał broń,
wysłuchał posłania od przyjaciela Mieszka i relacji z przebiegu
bitwy, po czym wpadł we wściekłość. Podyktował list do
książąt Hermana i Teodoryka, noszący datę 18 stycznia 968
roku, z poleceniem, by natychmiast wytępili, nie szczędząc
15
W i d u k i n d z K o r w e i , Kronika saska. Opis pościgu i cytat ostatnich
słów Wichmana za J. W i d a j e w i c z e m , Wichman.
nikogo, wiarołomne plemię Redarów, wskazując tym samym
sprawców zamieszania wojennego.
Złość cesarza na wieść o bitwie Polan z Wolinianami miała
swoje dodatkowe przyczyny. Oficjalnie należało znów cieszyć
się i uśmiechać — zwycięstwo chrześcijan, sojuszników, nad
długoletnimi buntownikami i zatwardziałymi poganami (jak
wielka radość zapanowała po zwycięstwie Ottona nad Węgrami
czy wcześniej po wygranej króla Arnulfa z Wikingami?). I tak
w pierwszym rzędzie należało rozumieć rozkazy Ottona
o ostatecznym zniszczeniu Redarów. Ze śmierci warchoła
Wichmana też należało się cieszyć — teraz z całą pewnością
ta zakała rodziny przestanie kompromitować autorytet nie
tylko królestwa i jego instytucji, ale i cesarstwa. Jednak w tym
wszystkim można dopatrzeć się bez trudu drugiego dna. Oto
uniżony sługa Mieszko, niedawny poganin, daje prztyczka
w nos samemu najważniejszemu — cesarzowi. Trudno mu
pojąć, jest zdziwiony, że płaci trybut, czyli daninę wojskową,
jest lojalny, a urzędnicy cesarscy, skwapliwie kasujący srebro,
nie potrafią w zamian zagwarantować mu pokoju ze strony
tych, nad którymi sprawują nadzór. Szczególnie wysłanie
kompletnego uzbrojenia Wichmana do samego Ottona miało
swoją bąrdzo wyrazistą wymowę — nawet krewni cesarza nie
szanują jego oddanych sojuszników... Otto dobrze zrozumiał,
że jeśli wcześniej istniały jakieś widoki na rozciągnięcie
trybutu poza Wartę, to teraz ich nie ma. Mieszko pokazał
wszystkim, że nie musi liczyć na niczyją łaskę i w razie
potrzeby obroni się sam. Jest też lepszym stróżem porządku,
niż nadęci swoją ważnością margrabiowie. W takiej sytuacji
cesarz nie miał innego wyjścia, niż okazanie z daleka oburzenia
na wiarołomnych Redarów. Rozkaz o ich wytępieniu miał
zadośćuczynić Mieszkowi w jego zranionych uczuciach sojusz-
nika i pokazać, że senior troszczy się jednak o niego i nie
bierze pieniędzy za nic.
Zamysł był może słuszny, ale zawiedli wykonawcy. Rozkaz
cesarski przyszedł ponad cztery miesiące po wydarzeniach,
będących przyczyną jego powstania. Wieleci ochłonęli z klęski,
ich grody były silne, gotowe do obrony. Była zima. Wprawdzie
prowadzono w przeszłości kampanie zimowe, ale zapisały się
w zbiorowej pamięci jako szczególnie uciążliwe. Książęta
Herman i Teodoryk, wspominając niedawne, żmudne zmagania
z Wieletami, nie kwapili się do wszczynania nowej, bardzo
niepopularnej wśród feudałów wojny. W dodatku wojny,
z której korzyści odniósłby tylko Mieszko. Ich postanowienie
nie spotkało się z gniewem cesarza, do końca jego życia
zachowali swoje stanowiska i wpływy. Widocznie rozkaz ten
pełnił funkcję głównie propagandową. Tym samym Mieszko,
prócz zwycięstwa militarnego nad Wolinianami, odniósł
jeszcze moralne nad Niemcami, nie zrywając z nimi sojuszu
ani nie zaprzestając płacenia trybutu. Sytuacja ta nieco
zaostrzyła grę. Na razie sojusznicy nie zdejmowali uśmiech-
niętych masek, ale zaczęli przyglądać się sobie dużo uważniej
niż dotychczas.
NIEMCY I POLSKA W PRZEDEDNIU WOJNY

Wichman był typem człowieka, wobec którego trudno było


pozostawać obojętnym, dlatego jego śmierć wywarła duże
wrażenie nie tylko na członkach rodziny, co jest zrozumiałe,
ale również na ludziach obcych. Kto wie, czy nie ucieleśniał
on w umysłach młodzieńców szlachetnych rodów Niemiec
ideału niezależności? Tym bardziej że wielu z nich czuło się
krzywdzonymi przez możniejszych krewnych przy podziale
masy spadkowej i musiało liczyć tylko na siebie. Chociaż nie
mogli pozwolić sobie na wybryki w stylu Wichmana, to
pewne pocięszenie stanowiło istnienie postaci gotowej zagrać
na nosie sztywnym autorytetom i wystąpić czynnie przeciw
niesprawiedliwemu porządkowi społecznemu. Wieczny bun-
townik posiadał również inne cechy, promujące go na idola
złotej młodzieży, pragnącej natychmiastowej wymiany poko-
leń: bezkompromisowość, odwagę, siłę, sławę zwycięskiego
(choć nie zawsze) wodza i pęd ku przygodzie. No i niewątpliwą
waleczność. W czasach kultu siły zalet tych było aż nadto, by
zrównoważyć ewentualne wady. Ale nie tylko młodzieńcy
nasłuchiwali pilnie wieści o Wichmanie. Osoby piastujące
wysokie stanowiska państwowe, jak i myślący przedstawiciele
rycerstwa, z uwagą śledzili przebieg wojen pomorskich
Mieszka I. Jak uważnie przyglądano się tym zmaganiom może
świadczyć fakt, iż podróżnik Ibrahim ibn Jakub, który za-
trzymał się w Magdeburgu w czasie, gdy przebywał tam
cesarz, czyli w 965 lub 966 roku, bez trudu uzyskał dokładne
informacje, dotyczące gospodarki i siły bojowej Polski.
O Wieletach zanotował ponadto, że ich siła bojowa jest wielka.
Od wyniku zmagań między Słowianami zależał regionalny
układ sił. Dla przedstawicieli władzy jasne było, że tylko
wynik remisowy byłby korzystny dla Niemiec. Zwycięstwo
jednej ze stron oznaczało jej wzmocnienie. Właśnie takie
zwycięstwo, w dodatku zdecydowane, nastąpiło. Zginął
znany w całym królestwie graf saski i grupka jego niemiec-
kich towarzyszy. Nie jest istotne, czy żałowano go, czy też
nie. Uwaga młodzieńców, starców i ludzi w sile wieku,
myślących kategoriami władzy, skupiła się na osobie zwy-
cięzcy, czyli Mieszku I. Dla jednych był pogromcą Wieletów
i awanturników, przedstawicielem porządku, w dodatku
chrześcijaninem. Dla drugich jeszcze jednym feudałem,
naśladującym Niemców Słowianinem. Dla kilku decydentów
stał się nazbyt silnym sąsiadem. Im właśnie należy się
przyjrzeć.

PODZIAŁ MARCHII GERONA

W poprzednich rozdziałach pisałem o walkach niemiecko-


-słowiańskich, czyli o wielkiej ofensywie, trwającej przez
okres całego panowania Henryka I i dużą część panowania
Ottona I, w latach sześćdziesiątych Xi wieku całkowicie
wyhamowanej. Złożyło się na to kilka przyczyn. Otwarcie się
przed królem Niemiec perspektyw zdobycia korony cesarskiej
spowodowało, że podboje na wschodzie utraciły swój priory-
tetowy charakter. W dodatku, po śmierci margrabiego Gerona
zabrakło Ottonowi godnych zaufania i posiadających od-
powiedni autorytet ludzi, którym mógłby powierzyć tak
ryzykowne zadanie na czas swojej nieobecności w kraju.
Zmęczenie długoletnimi wojnami było czynnikiem istotnym,
lecz drugorzędnym. Nie przeszkodziło przecież w wysyłaniu
poważnych sił okupacyjnych do Italii.
Działania Ottona we Włoszech niczym nie odbiegały od
regularnej wojny. Od lat pięćdziesiątych w kilku miastach (np.
Pawia), stacjonowały garnizony niemieckie. Cesarz nie mógł
pozwolić sobie na odprawienie wojsk, gdyż natychmiast
wybuchłyby przeciw niemu powstania zbrojne, inspirowane
nie tylko przez miejscowych możnych, odsuniętych od władzy,
ale również przez niemałe siły zewnętrzne — Greków i Sara-
cenów, usadowionych na „bucie". Przez naruszenie różnych,
zbieżnych i rozbieżnych, interesów sprawy tak się skom-
plikowały, że wymagały nieustannej obecności cesarza na
miejscu. Dla odległych Słowian, trzymanych w szachu przez
sprawnych margrabiów, Otto zwyczajnie nie miał czasu,
podobnie jak do spraw wewnętrznych królestwa Niemiec.
Ograniczył się do zdalnego mianowania kluczowych postaci
w przypadku wystąpienia wakatów, w razie swarów napominał
zwaśnionych feudałów. Ponadto często żądał posiłków wojs-
kowych, przy czym część wasali musiała osobiście stawić się
w Italii, a inni byli zwolnieni z tego obowiązku.
Stała nieobecność króla przyczyniła się do rozmycia władzy
i autorytetów. W roku 963 stać było jeszcze Gerona na wojnę
z Łużyczanami na sposób henrykowski. Kilka lat później
książęta Herman i Teodoryk uznali, że rozsądniej będzie nie
realizować rozkazu cesarza, dotyczącego wytępienia Redarów.
Wprawdzie Herman mógł z powodzeniem wtrącać się w we-
wnętrzne sprawy Obodrytów, wykorzystując ich skłócenie, na
stałe podboje nie było go jednak stać. Akcja zdobywcza
Gerona na Łużycach okazała się ostatnią. Mimo zwycięstwa
pokazała dobitnie, że w następnych wojnach należy liczyć się
z wielkimi stratami. Wprawdzie Niemcy nauczyli się atakować,
a nawet atak stał się ich zasadą taktyczną, ale Słowianie
obronę czynną i bierną doprowadzili do perfekcji. Na drodze
niemieckich zwycięstw stanęły dobrze zorganizowane w tym
zakresie państwa — uzależnionych trybutarnie Wieletów
i Polska, dobrowolny, silny sojusznik. Gero zmarł, a wraz
z nim odeszła myśl zdobywcza z czasów Henryka I. Ottonowi,
zajętemu w zupełnie innej stronie świata, na granicy północno-
-wschodniej potrzebny był tylko spokój. Należało teraz zor-
ganizować stałe władze na terenach podbitych i zespolić te
ziemie z Niemcami.
Śmierć Gerona stworzyła cesarzowi duży problem natury
personalnej. Przydzielone przed laty margrabiemu terytoria od
Magdeburga po Merseburg i Miśnię, rozbudował on w krwa-
wych podbojach o szereg słowiańskich ziem, opierając u schył-
ku życia wschodnie granice marchii na rzekach Odra i Bóbr.
Obszar ten odpowiadał wielkością silnemu księstwu, a potenc-
jałem ludnościowym ustępował tylko starym, dobrze zagos-
podarowanym księstwom niemieckim. Otto musiał coś z nim
począć, czyli jak najszybciej mianować legalne władze, nim
zaistnieją tendencje odśrodkowe i rozgorzeje otwarta walka
między feudałami o zaszczytny i dochodowy urząd mar-
grabiego. Wielkie rody Saksonii i Turyngii przystąpiły do
cichej rywalizacji. Takie okazje, jak objęcie całego księstwa
w spadku, trafiały się nieczęsto, więc zapewne jeszcze przed
pochowaniem Gerona zadawano sobie pytanie, kogo cesarz
postanowi wywyższyć. Stawka była na tyle wysoka, że wyścig
możnych do tytułu „Margrabia Saskiej Marchii Wschodniej"
groził destabilizacją Niemiec. Otto dobrze pamiętał, co było
bezpośrednią przyczyną buntu Tankmara — przydzielenie
okręgu Merseburg Geronowi. Nie życzył sobie ponownych
buntów, a nierozważnymi decyzjami, dotyczącymi obszaru
8 - 1 0 razy większego niż Merseburg z przyległościami, mógł
sobie stworzyć kilku takich Tankmarów (w dodatku Wichman
żył wtedy jeszcze...). Sprawy rzymskie, greckie i saraceńskie,
czyli cesarskie, wzywały osobę władcy świata do Italii. Nie
mógł rzucić kości niezgody między feudałów i odjechać.
Z kolei nie ufał żadnemu z nich na tyle, by nagradzać jednego
z nich aż nazbyt sowicie. Następca cesarza — Otto II był
jeszcze dzieckiem. Po co stwarzać mu dodatkową konkurencję?
Niemcom i Ottonom nie był potrzebny kolejny, ambitny
i silny z łaski cesarskiej herzog. Ostatecznie cesarz postanowił
zadowolić kilku pretendentów do spadku z całą świadomością,
że będą to — z ich punktu widzenia — rozwiązania połowicz-
ne. Po rozważeniu wszystkich „za" i „przeciw" obdarował
tytułami margrabiów: Teodoryka, Hodona, Guntera i Thiet-
mara. Wspomina się jeszcze w niektórych opracowaniach
Wigberta, pomijając wówczas Guntera. Możliwy jest udział
jeszcze jednej osoby w „nowym podziale administracyjnym"
marchii Gerona, to jest wydzielenie miasta Magdeburg jako
osobnej marchii. Najbardziej prawdopodobny wydaje mi się
podział właściwej władzy między: Teodoryka, Hodona, Thiet-
mara i Guntera, osoby wymieniane w kronice biskupa mer-
seburskiego Thietmara. Dodam, że Thietmar i Gunter byli
margrabiami tytularnymi, o mniejszym znaczeniu niż Teodoryk
i Hodo. Podobnie mogła przedstawiać się sytuacja z Wigber-
tem. Tezę te wyjaśnię niżej szczegółowo, podczas przed-
stawiania poszczególnych postaci, obdarzonych cesarską łaską.
Teodoryk służył wiernie Ottonowi bardzo długo. Jeszcze
jako graf, w czasie buntu królewicza Ludolfa stanął po stronie
króla, mimo że wysłannicy buntownika kusili go obietnicami
zaszczytów i pieniędzmi, a w podobnej sytuacji nie mieli
trudności w pozyskaniu grafa Wichmana. Aktywnie uczest-
niczył na czele zebranych przez siebie wojsk saskich w ob-
lężeniu Ludolfa. Przedtem i potem brał udział w walkach ze
Słowianami, pełniąc służbę w Brennie. Nie ominęła go żadna
ze strasznych wojen wieleckich. Ponieważ w źródłach wymie-
niano komesa Brenny, Teodoryka, historycy domyślają się na
tej podstawie, że jeszcze w latach pięćdziesiątych X wieku
wydzielono północną część geronowego władztwa i utworzono
z niej marchię dla tego feudała. Myślę, że nie odpowiada to
w pełni stanowi faktycznemu. Słowo „comes" oznaczało
ogólnie nazwę możnowładcy, stosowaną zarówno wobec
margrabiego, jak i grafa, czyli hrabiego. Teodoryk należał do
kilku, względnie kilkunastu, komesów, którzy pomagali mar-
grabiemu Geronowi w sprawowaniu nadzoru nad podbitą
ludnością. Wichmana, nim się zbuntował, a nawet i później,
również nazywano „comes", a to oczywiście w następstwie
jego urodzenia w hrabiowskim stanie. To, że jednocześnie
kronikarze używali wobec Gerona tytułu „comes", nie ozna-
czało nic innego, jak człowieka o wysokim statusie społecz-
nym, wyższym niż rycerz.
W 965 roku komesowi Teodorykowi cesarz przydzielił
obszary wokół grodów Brenna i Hobolin, czyli oddał mu we
władanie plemię Sprewian (Hobolan). Marchia ta objęła
również plemiona Morzyczan, Płoni i Serbiszcza, do rzeki
Łaby. W zasięgu władzy wojskowej margrabiego znalazły się
dwa ulubione miasta królewskie, a jednocześnie silne twierdze
— Magdeburg i Kwedlinburg oraz okoliczne hrabstwa, w tym
hrabstwo Walbeck. Teodoryk stał się więc jedną z ważniej-
szych osobistości w państwie. Na jego utrzymaniu znalazły się
dwa biskupstwa — Brenna i Hobolin, a w zasięgu od-
działywania siedziba arcybiskupstwa dla terenów słowiańskich
— Magdeburg. Cesarz nieco osłabił tę pozycję, wydzielając
w przyszłości Magdeburg spod bezpośredniej i nieograniczonej
władzy Teodoryka i tworząc z niego nową jednostkę terytorial-
ną. Jej zwierzchnik nosił tytuł margrabiego, choć zawiadywał
obszarem wielkości małego hrabstwa. Ale stróż najważniejszej
politycznie i strategicznie twierdzy we wschodniej Saksonii
nie mógł być tylko jeszcze jednym burgrabią, albo zwyczajnym
grafem. Pod nieobecność cesarza w sprawach wojskowych
prawdopodobnie podlegał Teodorykowi, ale w zakresie ogra-
niczonym. Aby wyróżnić dodatkowo Teodoryka, cesarz nadał
mu tytuł książęcy, co pozwala się domyślać pewnego wywyż-
szenia wobec innych margrabiów, więc pełnienia wobec nich
łagodnie rozumianych funkcji nadzorczych. Thietmar z Mer-
seburga kilka razy tytułuje Teodoryka księciem, natomiast nie
używa tego tytułu wobec Hodona, Guntera i Thietmara,
nazywając ich margrabiami. Co istotne — w odniesieniu do
margrabiego Gerona nie padało sformułowanie „książę", za to
użyto innego, wyróżniającego przydomka — „prezes" 1.
Jego znaczenie jest w pełni zrozumiałe w dzisiejszych
czasach, a i w ówczesnych nie oznaczało niczego innego,
niż naczelny wódz dyrektorów. Uogólnienie, że każdy
margrabia był księciem, gdyż posiadał władzę nad hrabiami,
nie jest właściwe dla czasów Ottona I. Mogło obowiązywać
w epoce Karola Wielkiego i jego „limesów". Wówczas
dawało się postawić znak równości między margrabią a księ-
ciem. Otto I całe życie ograniczał ilość silnych księstw
i książąt, dzieląc je, a przy okazji pozbawiając tytułów
ich władców. Można to prześledzić na przykładzie Lotaryngii.
Tą emocjonalną dla Franków i Niemców krainą rządził
do swej śmierci w 965 roku arcybiskup Kolonii, Bruno,
rodzony brat cesarza. Potem podzielono ją na dwie części,
Górną i Dolną. Podobnie stało się w przypadku Saksonii.
Na północy i zachodzie rządził margrabia Herman, mia-
nowany księciem saskim. Na wschodzie, nabytym w drodze
podbojów, rządzjł książę Teodoryk. Otto zadbał więc o wła-
ściwą równowagę sił, nim pojechał do Italii.
Margrabia Thietmar należał chyba do bardziej zawiedzio-
nych otrzymanym spadkiem dostojników. Dostał bowiem kraj
Żyrmąt i Niżyców, u zbiegu Soławy (Saali) i Muldy, na
północ od Merseburga. Jego pochodzenie czyniło z niego
faworyta do objęcia całego obszaru, zdobytego przez Gerona,
gdyż był synem Idy, siostry margrabiego (postaci niebanalnej
z innych względów, odbywającej pielgrzymkę do Palestyny)
oraz Chrystiana, towarzysza broni i przyjaciela króla Ottona
z czasów młodości. Chrystian, zmarły około 950 roku, był
grafem na kilkunastu hrabstwach w północnej Turyngii i Szwa-
bii, zawiadywał też swego czasu okręgiem Żyrmąt. Pochowano
go obok katedry magdeburskiej, której patronem był św.
Maurycy, gdzie cesarz utworzył coś w rodzaju panteonu
oddanych mu bohaterskich ludzi. Siostrzeniec i syn bohaterów
królestwa mógł liczyć na coś więcej, niż małe kraiki słowiańs-
1 W i d u k i n d z K o r w e i , Dzieje saskie, ks. III, rozdz. 67.
kie. Co stało więc za powodem zlekceważenia przez Ottona
takich koneksji? Na pewno nie było to nic błahego. Świadczy
o tym przekaz Thietmara, dotyczący innego awansu w owym
zasłużonym rodzie. Otóż w 969 roku sprawa obsadzenia
arcybiskupstwa kolońskiego znów stała się aktualną. Znaleźli
się szybko kandydaci, a jeden z nich, choć wybrany przez lud,
czyli duchowieństwo i możnych Kolonii, spotkał się ze
sprzeciwem cesarza. Był to brat margrabiego Thietmara,
Gero. Cesarz „wzbraniał się dać arcybiskupstwo Geronowi,
ponieważ z różnych powodów był rozgniewany na jego brata.
(...) Wreszcie cesarzowi ukazał się w dniu Zmartwychwstania
Pańskiego anioł z obnażonym mieczem, kiedy ten w stroju
uroczystym, lecz bez korony zamierzał udać się do kościoła.
„Nie wyjdziesz cały z tego pałacu — rzekł anioł — jeżeli nie
zatwierdzisz dzisiaj wyboru Gerona" 2 .
Po takiej interwencji Gero został arcybiskupem Kolonii
w dniu 27 marca 970 roku. Fakt, że wcześniej cesarz nie
mianował Thietmara margrabią połowy Serbii, może mieć
swoją przyczynę w niechęci władcy do tworzenia zbyt silnych
potęg rodowych. Dziedzicznych dóbr Chrystiana wystarczyło,
by jeden z braci został arcybiskupem, a drugi tytularnym
margrabią. Otto mógł widzieć w osobie Thietmara jakąś wadę.
Rodowych posiadłości go nie pozbawił, ale państwowych zbyt
wiele do nich nie dodał. Być może miał na względzie zbyt
wybujałą osobowość dostojnika. Na pograniczu potrzebny był
człowiek wypróbowany, wierny, dzielny i zrównoważony.
Któregoś z tych warunków Thietmar jeszcze nie spełniał.
Dopiero za Ottona II wynagrodzono mu cierpliwość, znacznie
rozszerzając granice jego marchii.
Gunter, reprezentujący możny ród ze wschodniej Turyngii,
został margrabią w Merseburgu. Cesarz tym samym zaspokoił
pretensje Turyngów, dotyczące faworyzowania Sasów (a
Turyngia poniosła sporo ofiar podczas walk z Serbami).
2
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a, Kronika, tłum. M. Z. Jedlicki, Poznań
1952, 11.24, s. 80-82.
Nagrodził przy tym dzielnego i wypróbowanego człowieka.
Losy margrabiego Guntera były typowe i nietypowe zarazem
dla ówczesnych feudałów. Dla Ottona I był człowiekiem
godnym zaufania, przy czym cenionym jako doskonały
wojownik. U Ottona II popadł w niełaskę i stracił marchię na
rzecz Thietmara, potem na krótko ją odzyskał, by wreszcie
zginąć w Italii z rąk Saracenów w wielkiej klęsce Niemców
pod Coltrone. Miał bardzo energicznego syna Ekkeharda,
który po latach zamętu w Serbii potrafił odzyskać Marchię
Miśnieńską i po śmierci Ottona III kandydował nawet do
korony królewskiej, popierany przez swego przyjaciela,
Bolesława Chrobrego...
W marchii Guntera znalazły się dwa biskupstwa: w Merse-
burgu i w Żytycach. Granice diecezji merseburskiej wchodziły
na obszar Thietmara, więc w tym rejonie władza świecka nie
pokrywała się z władzą kościelną.
Przyjmuje się na ogół, że marchia Hodona objęła niedawno
podbite przez Gerona I Łużyce. Jest to w pełni logiczne,
gdyby jednak miała objąć tylko ten obszar, to pozostałaby
najuboższą z marchii, powstałych po podziale zdobyczy
Gerona, w dodatku pozbawioną łączności z Niemcami. Marchia
Teodoryka sięgała bowiem środkowego biegu Łaby, granicząc
z władztwem Thietmara, łączącym się z dobrami po Geronie
(Gernrode i okolice na południe od Magdeburga), dalej zaś na
południu rozciągała się marchia Guntera z głównymi miastami
Merseburg i Żytyce. Jeśli w dodatku uwierzyć, że w Miśni
rezydował margrabia Wigbert, to Hodo byłby całkowicie
odcięty od pomocy niemieckiej, przy czym w pełni zależny
od kolegów marchionów. Mało tego — od 968 roku w jego
marchii nie byłoby siedziby biskupstwa. W takiej sytuacji
kraina, położona gdzieś na kresach za szeroką i skłonną do
wylewów Łabą, zdana tylko na własne siły okupacyjne,
byłaby tworem z góry skazanym na utratę i rozbiór przy
pierwszym powstaniu słowiańskim. Sąsiedztwo Hodona pod
tym względem było bardzo niekorzystne — Polanie (Lubusza-
nie), Ślężanie, Czesi, a na północy Stodoranie i Wkrzanowie,
plemiona Wieleckie. Przecież nie inaczej, niż na skutek powsta-
nia, Łużyczanie odzyskali pokolenie wcześniej niepodległość.
Być może Gero zastosował w czasie ostatniego podboju tak
krwawe środki represyjne, że nikt nie miał zamiaru buntować się
przeciw nowym panom, lub raczej nie miał kto takiego buntu
zorganizować. Mimo to położenie Hodona wcale nie było łatwe.
Nadal jego panowanie uzależnione byłoby od stałej pomocy
wojskowej z Niemiec. Późniejsze wydarzenia wskazują, że Hodo
sprawował nadzór nad powinnościami trybutarnymi Mieszka I.
Czy mógłby należycie wykonywać ten obowiązek, nie posiada-
jąc dostatecznych sił? Brak kontaktu z zapleczem, to zerwanie
z ideą marchii jako jednostki pogranicznej, tworzonej z kilku
macierzystych hrabstw i buforowych terenów uzależnionych.
W opracowaniach można spotkać dwa schematy kształtu
marchii Hodona. W polskich szkicach ma ona postać równo-
leżnikową, w niemieckich południkową (przy czym zaznaczam,
że dla historyków zachodnich Hodo był postacią całkowicie
marginalną i bardziej interesowała ich ogólnie pojmowana
jako stały element geograficzny w dziejach późniejsza Marchia
Łużycka).
Marchia „równoleżnikowa" sięgała na zachodzie Łaby
na wysokości Magdeburga, następnie — idąc na wschód
— obejmowała kraj Serbiszcze, a potem rozszerzała się
na obszar Łużyc między Łabą a Hawelą, dalej zajmowała
dorzecze środkowej i górnej Sprewy oraz całe dorzecze
Nysy Łużyckiej. Jej zachodnia granica to rzeka Bóbr.
Niekiedy należy do niej obszar marchii Thietmara, jeśli
nie był on ujmowany przez konkretnego badacza jako
wódz osobnej jednostki terytorialnej.
Marchia „południkowa" obejmowała teren od Miśni do
rzeki Bóbr na południu, a jej północny kraniec sięgał wód
Bałtyku w miejscowości Wołogoszcz lub wyspy Uznam,
zależnie od opracowania. Ziemie Lubuszan po lewej stronie
Odry należały w myśl tej teorii do Marchii Łużyckiej.
U podstaw teorii „równoleżnikowej" leży niewątpliwie fakt
udzielenia przez Zygfryda z Walbeck pomocy Hodonowi
w wyprawie na Mieszka I. Hrabstwo Walbeck leżało na
północny zachód od Magdeburga, więc wpływy Hodona
rozciągnięto w tamtym kierunku, załatwiając tym samym
problem łączności z ziemiami czysto niemieckimi. Rzadziej
spotykany schemat południkowy wiąże się prawdopodobnie
z uproszczeniami, dotyczącymi pojęć własnościowo-terytorial-
nych, co prowadziło do uznania krajów trybutarnych za trwale
opanowane. Niestety — obydwa schematy wydają mi się
niewłaściwe i, choć uzasadniają pewność siebie Hodona
dużymi podstawami terytorialnymi, należy uznać je za wątp-
liwe. Południkowy z przyczyn oczywistych — plemiona
Związku Wieleckiego, choć bite i płacące trybut, nie zostały
w tym czasie i jeszcze długo potem podbite, a nawet nie
usiłowano prowadzić tam choćby ostrożnych akcji misyjnych.
Równoleżnikowy nie uwzględnia obszarów władania pozo-
stałych marchionów, a są oni dobrze poświadczonymi po-
staciami historycznymi. Moim zdaniem wyjaśnienie wątp-
liwości leży w ówczesnym układzie sił między rodami Niemiec
i koncepcjach Ottona I, dotyczących właściwego podziału
władzy. Wydaje mi się nieprawdopodobne, by najbardziej na
wschód wysunięta marchia, wystawiona na pierwsze ataki
Polski i Czech (teraz trybutariuszy, a jutro?), była pozbawiona
bazy w postaci trwałego osadnictwa niemieckiego, sięgającego
choćby jednego pokolenia. Wobec nowej polityki Ottona mało
też jest prawdopodobne, że nie miała w swym obszarze
siedziby biskupiej, nie tylko ze względów misyjnych. W króles-
twie Niemiec, a później w cesarstwie, coraz większą rolę
odgrywali feudałowie kościelni. Z punktu widzenia cesarza
posiadali więcej zalet od świeckich hrabiów, natomiast ich
powinności państwowe były identyczne. Otrzymywali dobra
biskupie w lenno, co nakładało na nich obowiązek służby
wojskowej. W związku z tym posiadali zastęp własnych
rycerzy, a w przypadku zlecenia im władzy świeckiej nad
większym obszarem podlegali im grafowie, jako lennicy.
Przykładem takiego dostojnika może być Michał, biskup
Ratyzbony w księstwie Bawarii, który w roku 949 toczył
bitwę z Węgrami, wykazując przy tym nie lada męstwo 3 . Jeśli
ktoś pragnął zostać biskupem, musiał zabłysnąć w oczach
cesarskich odpowiednimi zaletami, a wysokie urodzenie nie
było wcale czynnikiem decydującym. Ponadto duchowni
posiadali jeszcze tę zaletę, że nie mieli legalnego potomstwa.
Dzięki temu po śmierci dostojnika pastorał przechodził w ręce
gotowe przysłużyć się królowi, nie rodowi. Rody oczywiście
stały murem za własnymi kandydatami, wywierały wielorakie
i pomysłowe naciski, jednak nie mogły uzurpować sobie praw
do dóbr biskupstwa. W przypadku lenn świeckich dało się
zauważyć podobną tendencję, a w następnych pokoleniach
było już zwyczajem, że lenna dziedziczy syn po ojcu, albo
przynajmniej ktoś z bliskiej rodziny.
Otto I coraz śmielej w administrowaniu krajem opierał się
na feudałach kościelnych. Utworzenie biskupstw dla terenów
słowiańskich, prócz szczytnego celu prowadzenia misji, miało
też równoważyć wpływy tamtejszych feudałów świeckich,
ograniczać ich samowolę, czy też dyscyplinować choćby
w wymiarze wiary chrześcijańskiej. Biskupi Merseburga, Zytyc
i Miśni otrzymali wprawdzie stosunkowo skromne wyposaże-
nie materialne, ale ich prawa moralne były równie wysokie,
jak kolegów z głębi kraju. Pod względem wojskowym pod-
legali margrabiom, jeśli jednak generalicja poczynała sobie
niezbyt po chrześcijańsku, biskupi mogli użyć porządkowych
narzędzi władzy kościelnej, od upomnienia po klątwę. Inna
sprawa, czy któryś ośmieliłby się skorzystać z tych instrumen-
tów nacisku wobec dostojników, wydzielających im dziesięci-
ny. W razie potrzeby stosownego upomnienia mógł udzielić
arcybiskup Magdeburga, któremu podlegały biskupstwa „sło-
wiańskie". Ale dodam, że bardzo możny margrabia, wielo-
krotnie wspominany książę Herman, w chwili śmierci w 973

3
Tamże, II.27, s. 86.
roku miał udaremnione pojednanie się z Panem Bogiem. „Gdy
syn tegoż, Bernard przywiózł zwłoki do Lineburga, przypadek
zrządził, że w pobliżu zalazł się biskup werdeński Bruno.
Ponieważ biskup trzymał Hermana do ostatnich chwil życia
pod klątwą, przeto syn błagał go usilnie, aby przynajmniej
zmarłemu udzielił rozgrzeszenia i zezwolił na pochowanie go
w kościele. Lecz w żaden sposób nie mógł uzyskać tego, o co
błagał" 4 . Dla ówczesnych było tym samym jasne, że przed
Hermanem raz na zawsze zamknęła się droga do zbawienia.
Uważam, że wyjaśnienie kwestii obszaru marchii Hodona
leży w przywileju cesarskim, gwarantującym biskupowi Miśni
dochody z diecezji, pobierane niezależnie od danin, ściąganych
przez komesa, względnie komesów tych ziem. U G. Labudy,
który dogłębnie przeanalizował ten dokument 5 , występują
komesowie w liczbie mnogiej. Natomiast u L. Leciejewicza
słowo „komes" występuje w liczbie pojedynczej. Słowo to
oznaczało, jak już wyjaśniałem, dostojnika świeckiego o randze
nie niższej niż hrabia. Równie dobrze w tym przypadku, jeśli
przyjąć liczbę pojedynczą, mogło ono oznaczać margrabiego,
jako że on miał prawo do dysponowania daninami. W innych
marchiach biskupi zdani byli na 1/10 dochodów marchiona,
wydzielanych im przez tego feudała. W tym przypadku biskup
Miśni miał pozycję uprzywilejowaną, gdyż jego dochodami
nie dysponował urzędnik świecki. Jeśli przytoczyć tłumaczenie
dokumentu w wersji ze słowem „komes", otrzymamy opis
ziem diecezji merseburskiej, pokrywającej się prawdopodobnie
z obszarem interesującej nas marchii. Istotne jest przy tym, że
dokument wydano rok przed bitwą pod Cedynią. Wątpię, by
w ciągu jednego roku zaszły poważne zmiany terytorialne.
Dokument Ottona I dla biskupstwa miśnieńskiego z 971 r.
głosił, że z ziemi Dalemińców [Głomaczy — P.R.], Niżan,
Dziadoszan, Milczan i Łużyczan, „zanim komes tych krain
4
Tamże, II.31, s. 94.
5
G. L a b u d a , Fragmenty dziejów Słowiańszczyzny zachodniej, Poznań
1960.
pobierze i rozdzieli nadaną sobie część, dziesięcina ma być
płacona cała i niepodzielna [...] w miodzie, futrach, daninie
srebra, niewolnikach, szatach, wieprzach, zbożu i poszukiwa-
nych rzeczach (...)" 6 .
Wątpliwości odnośnie liczby „komesów" można wyjaśnić
też w ten sposób, że „komesowie" oznaczaliby wszystkich
wyższych urzędników w marchii, natomiast „komes" samego
margrabiego. Myślę, że bez ryzyka poważnego błędu można
postawić znak równości między obszarem marchii Hodona
a obszarem wyżej określonej diecezji miśnieńskiej. Dzięki
zdobyciu ziem słowiańskich słabo dotychczas związanych
z interesami rodów niemieckich, cesarz zyskał możliwość
wprowadzenia modelowego przykładu średniowiecznej dwu-
władzy świeckiej i duchownej, idei „dwóch mieczy". Ponieważ
na tym modelowym terytorium zaistniał konflikt między
filarami feudałizmu, rozstrzygnął go, wspierając słabszy
fizycznie element, czyli biskupa. Co jednak z Marchią
Miśnieńską, znaną choćby z tego, że kilkanaście lat później
córka jej margrabiego, Rykdaga poślubiła Bolesława Chrob-
rego? Odpowiedź jest prosta — marchii tej jeszcze nie było.
Pojawiła się później, po interesujących nas wydarzeniach,
a nie jest wykluczone, że jej utworzenie miało z nimi związek.
Z obecności margrabiego Wigberta w tym rejonie również
wypada zrezygnować. Późniejszy o pokolenie biskup Merse-
burga, Thietmar nie wspomina o nim w swej kronice ani razu.
Margrabia Hodo miałby więc oparcie w terenach niemiec-
kich, gdyż wokół grodu, czy też raczej łwierdzy Miśnia, już
w czasach Henryka I osiedlono Niemców, być może nawet na
tej samej zasadzie, jak wokół Merseburga. Poza tym dys-
ponował obszarem czterech głównych plemion serbołużyckich
i jednego śląskiego (Dziadoszanie), co powierzchniowo w przy-
bliżeniu odpowiadało terenowi Polan i Goplan razem wziętych.
Pozostają do wyjaśnienia kwestie „tytularności" marchii
Thietmara i Guntera oraz stosunków między marchionami,
6
L. L e c i e j e w i c z , Słowianie zachodni, Wrocław 1989, s. 166.
a więc możliwości i chęci udzielania sobie wzajemnej pomocy,
w tym przepuszczania posiłków z głębi Niemiec do Hodona.
Tytularność najwyraźniej widać na przykładzie margrabiego
Thietmara. Jego władztwo trudno nawet nazwać marchią. Nie
strzegł on żadnej z granic, gdyż otoczony był przez inne
niemieckie jednostki terytorialne. Na północy — marchia
Teodoryka, na południu — marchia Guntera, na wschodzie
marchia Hodona, a na zachodzie Saksonia i Turyngia. Danin,
jakie pobierał od miejscowej ludności słowiańskiej, nie można
nazwać trybutem, gdyż trybut płaciły ludy wprawdzie mniej
lub bardziej zależne politycznie, ale wolne, posiadające własne
władze. Thietmar był więc typowym, feudalnym administ-
ratorem posiadanych ziem, zwanym margrabią nie tylko dla
złagodzenia urażonej miłości własnej, a również dla podkreś-
lenia, że nie jest ich dziedzicznym właścicielem. Jest tu więc
istotne zerwanie z tradycją limesową, dotyczącą obrony kresów
państwa. W późniejszym czasie Thietmar stał się, po objęciu
Merseburga „prawdziwym" margrabią, a wojna z Czechami
i wielkie powstanie słowiańskie z 983 roku uczyniły z jego
ziem obszar limesowy. Od podboju Łużyc w 963 r. do
wyprawy Hodona na Mieszka I w 972 było tu jednak spokojnie.
Thietmar mógł oddać się zagospodarowaniu dzierżonych
hrabstw, złączenia obcych etnicznie obszarów z Niemcami,
czego przykładem może być ufundowanie do spółki z bratem,
arcybiskupem Geronem, klasztoru w Nienburgu. Fundację
zlokalizowano u ujścia Saali (Soławy) do Łaby.
Gunter, drugi z margrabiów „tytularnych", miał w obszarze
marchii aż dwa biskupstwa — merseburskie i żytyckie.
Prawdopodobnie i on nie pobierał trybutu z zagranicznych
ziem, choć sąsiadował z Czechami. Czechy podlegały jednak
w tym względzie Bawarom. W Bawarii też była miejscowa
Marchia Wschodnia, z której potem uczyniono osobne księstwo
Österreich, znane nam jako Austria. Nie jest do końca
wykluczone, że część trybutu czeskiego kierowano na utrzy-
manie załóg wojskowych w Merseburgu, ale przede wszystkim
pierwszym zadaniem margrabiego Merseburga było utrzymy-
wanie w posłuszeństwie miejscowych i pobliskich plemion
serbskich. Ponieważ tereny niepodległych Słowian odsunęły
się daleko na wschód, a z Czechami, póki żył Bolesław Srogi,
nie było powodów do zatargów, zadania obronne marchii
zeszły na dalszy plan. Utworzenie aż dwóch biskupstw na
stosunkowo niedużym terenie jednoznacznie świadczy o za-
miarach Ottona, dotyczących zespolenia Serbów przedłabskich
z Niemcami. Więcej biskupstw, to intensywniejsza i szybsza
chrystianizacja barbarzyńców. Okazało się w późniejszych,
chudszych latach, że jednak miejsca dla dwóch biskupstw jest
zbyt mało i czasowo zlikwidowano diecezję merseburską, lecz
w końcu lat sześćdziesiątych nic nie wskazywało na nadejście
kryzysu. Uznano, że pokój na tych ziemiach dawno już
zaprowadzono i należy wreszcie włączyć je w krąg ziem
cywilizowanych. O spokoju w Merseburgu i okolicach może
świadczyć fakt, iż margrabia Gunter uczestniczył w 969 roku
w zwycięskich walkach z Grekami w dalekiej Italii, gdzie
ochoczo łupił, zabijał i obcinał nosy 7 . Nie wiadomo, czy
zdążył powrócić do 972 roku. Nie jest wykluczone, że wrócił
do domu wcześniej i został ponownie wezwany.
Wobec powyższego jedynymi margrabiami w dawnym
stylu, stale strzegącymi granic i pobierającymi trybut od
niepodległych Słowian, pozostawali w ramach starej marchii
Gerona Teodoryk i Hodo.
Połączenie marchii Hodona z krajami niemieckimi było
utrudnione, czego konsekwencje odczuł on w 972 roku, w czasie
wyprawy na Mieszka I. Teoretycznie wszystko wyglądało
należycie — markherzog Teodoryk sprawował nadzór nad
wszystkimi dostojnikami wschodnich Niemiec, w tym szczegól-
nie nad świeżo nabytymi ziemiami słowiańskimi. Miał prawo
ogłosić powszechną mobilizację i ruszyć z wyprawą represyjną
na barbarzyńców, zakłócających porządek, ewentualnie wesprzeć
7
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, tłum. M. Z. Jedlicki, Poznań
1952,11.15, s. 64.
któregoś z zagrożonych margrabiów. Powinien też koordynować
działania podległych feudałów. Z całą pewnością cesarz nadając
lenna kładł nacisk na ścisłe współdziałanie dostojników. W prak-
tyce system ten zawiódł już na starcie, w roku 968, gdy
przyszedł zimowy rozkaz cesarza Ottona I o zniszczeniu
Redarów. Jak zadziałał w roku 972, omówię dalej. Praktycznie
nie zadziałał dziesięć lat później, podczas wielkiego powstania
Słowian, wywołanego nadużyciami i okrucieństwem księcia
Teodoryka, chyba że w kategorii sukcesu rozpatrywać nieroz-
strzygniętą bitwę nad rzeczką Tongerą na północ od Magde-
burga, co było rozpaczliwą obroną macierzystych terenów
saskich, a nie odbijaniem utraconej marchii.
Wielkość sił ofensywnych zależała teraz wyłącznie od
porozumienia między rywalizującymi o nowe nadania i łaskę
cesarza możnymi. Jeśli chodzi o spacyfikowanie nastrojów
wojowniczych na czas swojej nieobecności w Saksonii, Otto
osiągnął ten cel na czas kilku lat. Można powiedzieć, że póki
żył, nikt nie śmiał złamać dyscypliny feudalnej. Za następnych
władców było z tym różnie, a nawet całkiem źle.
Jeśli chodzi o Hodona, jego współpraca z pozostałymi
margrabiami układała się raczej korzystnie. Nie było zgrzytów
między nim a Teodorykiem, gdyż nieporozumienie na tej linii
oznaczałoby rozkaz dla grafa Zygfryda w czerwcu 972 roku,
by wracał do domu. Również z Thietmarem stosunki Hodona
układały się dobrze i bezkonfliktowo. Syn Hodona, Zygfryd,
wychowywał się później we wspomnianym klasztorze w Nien-
burgu, którego protektorem był Thietmar. Nie wiadomo tylko,
jak układała się współpraca z Gunterem, ale komu oddano
w dozór marchię pod nieobecność jej zwierzchnika? Przecież
nie Teodorykowi, który był za daleko, ani nie podpadniętemu
u cesarza Thietmarowi. Pod nieobecność Guntera rządził
w Merseburgu prawdopodobnie Hodo.
Tymczasem dostojny margrabia Hodo po usadowieniu się
w przydzielonej mu marchii, zaczął przyglądać się bacznie
poczynaniom swego północno-wschodniego sąsiada Mieszka,
nad którym miał sprawować w imieniu cesarza nadzór. Że
nadzór ten nie należał do fikcji, świadczyć może zapis
kronikarza Thietmara:
„Za życia znakomitego Hodona ojciec Bolesława Mieszko
nie odważył się nigdy wejść w kożuchu do domu, w którym
wiedział, że znajduje się Hodo, ani siedzieć, gdy on się
podniósł z miejsca" 8 .
Książę Mieszko I zmarł w roku 992, margrabia Hodo w rok
później. Mieli więc sporo czasu po Cedyni, by się spotykać
i być może do tych właśnie czasów odnosi się thietmarowy
zapis. Ilustruje on jednak dobitnie obraz, widziany oczami
niemieckich feudałów: słowiański król (tak zwano czasem
księcia Mieszka) przyjmuje pozycję uniżonego petenta wobec
niemieckiego hrabiego. I taki widok świata jest prawidłowy.
Coś musiało zakłócić Hodonowi idealny obraz. Pytanie — co?

PRZYCZYNY WOJNY

Ze względu na szczupłość przekazu o wojnie margrabiego


Hodona z Mieszkiem I, historycy mają problemy z określeniem
jej przyczyn. Oto co mówi biskup Thietmar:
„Tymczasem dostojny margrabia Hodo, zebrawszy wojsko,
napadł z nim na Mieszka, który był wierny cesarzowi i płacił
trybut aż po rzekę Wartę" 9 .
Jak to rozumieć? Oficjalny, wysoki urzędnik cesarski napada
na oficjalnego, cesarskiego przyjaciela! Rozpatrywano różne
warianty, przywołując niektóre z nich tylko po to, żeby je
z całym wdziękiem obalić, wykazując tym samym wszech-
stronne zbadanie sprawy. Oto kilka wiodących tematów:
— Hodo, nieodrodny syn epoki, zapragnął sławy i zysku,
a te zapewniały tylko zwycięskie wojny;
— Mieszko wcale nie był taki wierny, jak to sformułował
kronikarz i trybutu nie miał zamiaru płacić;
8
Tamże, V.10, s. 262.
9
Tamże, II.29, s. 88.
— Hodo działał reprezentując interesy królestwa Niemiec,
gdyż Mieszko zapędził się w swych pomorskich podbojach na
lewy brzeg Odry.
To tylko przykłady, domysły, hipotezy. Ze zdania kronikarza
nie wynika żaden racjonalny powód niemieckiej napaści.
Możliwe, że twórca zdania sam nie był w pełni poinformowany
o powodach wojny, w której brał udział jego ojciec, graf
Zygfryd. Gdy opisuje inne konflikty, podaje zwykle przyczynę
— zawiść, chęć zysku, zemstę, władzę oraz ich konfiguracje.
Tu sprawa przedstawiona jest całkowicie niejasno, mętnie.
Nie bardzo wiadomo, o co chodzi. Ale zwykle gdy nie
wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze. O pieniądzach
można mówić w przypadku wrogów ojczyzny, jak graf
Wichman 10, czy wrogów rodziny (ojczyzny również...), jak
graf Dedi 1 1 . Czy wypada mówić o nich w odniesieniu do
przedsięwzięcia, w którym wziął udział umiłowany ojciec,
wielokrotny sługa i obrońca ojczyzny? W dodatku przedsię-
wzięcia, zakończonego totalną klęską? Ale jak pisze G.
Labuda: „choćby najbardziej prywatna akcja wysokiego do-
stojnika niemieckiego musiała mieć jakieś pozornie oficjalne
powody" 12. Spróbujmy ich poszukać.
Opisywałem wyżej, że Mieszko zawczasu szukał kontaktów
przyjacielskich z Niemcami, by nie tylko zabezpieczyć się
przed ich roszczeniami terytorialnymi w przyszłości, ale i zyskać
sojuszników w osiągnięciu własnych celów. Przez układy
z Niemcami dostał możliwość opanowania Ziemi Lubuskiej, co
pozwoliło rozdzielić dotychczasowy niebezpieczny sojusz Wie-
letów i Czechów, a tych ostatnich przeciągnąć na swoją stronę.
Przez przyjęcie chrztu został zaliczony w poczet chrześcijańskich
książąt i mówiło się o nim w Rzymie z niewątpliwą sympatią
i szacunkiem. Wymuszało to poniekąd szacunek ze strony
10
Tamże, II.6, s. 48.
11 Tamże, V1.50, s. 386.
12
G. L a b u d a , Studia nad początkami państwa polskiego, Poznań 1987,
rozdz. III, s. 112.
Szyszak Wielkopolski"
z X-XI w. (ze zbiorw
MWP w Warszawie). Zna-
leziono dwa takie hełmy na
ziemiach polskich, jak
wskazuje nazwa — w Wiel-
kopolsce. Świadczy to
o produkcji tego typu heł-
mu na dużą skalę

Hełm z XI-XII wieku (ze


zbior w MWP w Warsza-
wie). Hełm bez żeber i ni-
tów, co czyniło z niego
produkt militarnie dosko-
nały. W czasach Cedyni
hełmów tego typu było ra-
czej niewiele
Replika szyszaka „Wielkopols-
kiego" (Galeria Sztuki — Muze-
um Wojska Polskiego, Warsza-
wa). Oryginał w czasach świet-
ności wyglądał jeszcze bardziej
efektownie, gdyż wszystkie ob-
ręcze, zdobienia i rozety były
srebrzone

Replika szyszaka „Wielkopols-


kiego" (Galeria Sztuki — Muze-
um Wojska Polskiego, Warsza-
wa). Tym razem w kolorystyce
negatywowej względem orygi-
nału — srebrzyste blachy dzwo-
nu, złociste dodatki
Replika hełmu „Wikingów"
(Galeria Sztuki — Muze-
um Wojska Polskiego,
Warszawa). Zwracam
uwagę na okularową osło-
nę twarzy — skuteczniej-
szą niż zwykły nosal

Rekonstrukcja hełmu „że-


browego". (Galeria Sztuki
— Muzeum Wojska Pol-
skiego, Warszawa). Nic
dodać, nic ująć — na 100
egzemplarzy używanych
w czasach Cedyni około
90 wyglądało podobnie,
z wariacjami na temat wy-
sokości dzwonu i zdobień
Kolczuga (ze zbio-
rów MWP w War-
szawie). Jest to
egzemplarz dużo
późniejszy niż
X w., jednak ten
element uzbroje-
nia zmieniał się
niewiele — koszul-
ka z drucianych
kółeczek (kolcy).
1/1/ czasach Cedyni
rękawy były krót-
sze, do łokcia.
Rozcięcia: oboj-
czykowe (ułatwia-
jące zakładanie
pancerza) i dolne
(ułatwiające do-
siad konia) znane
były już wcześniej

Zbliżenie pokazujące
sposób przeplatania
się kółeczek kolczugi
(ze zbiorów MWP
w Warszawie). Zwra-
cam uwagę na nity
— w egzemplarzach
najwyższej jakości
kolce nitowano po-
dwójnie, nie pojedyn-
czo
Tarcza (Galeria
Sztuki — Mu-
zeum Wojska
Polskiego, Wa-
rszawa)

Tarcza (Galeria
Sztuki — Mu-
zeum Wojska
Polskiego, Wa-
rszawa)
Bitwa konnicy (miniatura z Saint Gallen z X w.). Twórca pokazał walkę
włóczniami zwartych oddziałów rycerstwa. Bój trwał do ostatka — nawet
na leżąco
Próba zdobycia zamku przez oddział jazdy (miniatura z Saint Gallen
z X w.). Próba zakończona niepowodzeniem — obrońcy nie dali się
zaskoczyć, a ich konnica przepędziła napastników
Oblężenie zamku (miniatura z Saint Gallen z X w.). Tym razem
potyczka zakończyła się porażką obrońców, których ścigano i bito aż do
samych bram twierdzy. Do oblężenia przystąpili piesi łucznicy. Dolna
część ilustracji pozwala przypuszczać, że zamek zdobyto — król wyróż-
nia swoich najlepszych rycerzy...
Niemców, układy sojusznicze stały się bardziej równoprawne,
wzrósł więc prestiż władcy. Po przyjęciu chrztu zadał wielką
klęskę militarną swym wrogom, co jednoznacznie wskazy-
wało, że sam Bóg jest po jego stronie, nie tylko Czesi.
Z pewnością nie zatrzymał się na tej drodze pełnej sukcesów
i kontynuował podboje na Pomorzu. Nie zaniedbał przy tym
organizacji wewnętrznej państwa — wokół grodów po-
wstawały osady służebne, wyspecjalizowane w produkcji
różnych artykułów, potrzebnych drużynie i księciu. Do dziś
istnieją wsie i miasteczka o nazwach: Szczytniki, Grotniki,
Koniary, Bobrowniki, Bartniki, Piekary, które wskazują na
monopol państwowy, zwany niegdyś „regale książęce" na
wytwarzanie z zyskiem niektórych dóbr. Można śmiało
zaryzykować twierdzenie, że każdy duży gród, założony
przez Mieszka lub na nowo zagospodarowany, posiadał takie
wsie o jednakowych nazwach. To wymagało dużego wysiłku
organizacyjnego, a przede wszystkim ludzi, rąk do pracy,
fachowców. Już na tym tle może zarysować się źródło
konfliktu z Hodonem. Iłu bowiem ludzi zbiegło przed
uciskiem zorganizowanym w sąsiedniej marchii do kraju
Lubuszan? Zwykły problem pograniczny, zbiegostwo. Teraz
problemem jest napływ ludzi, poprzednio zaś problemem
były ucieczki. Jako dziesięcinę biskupstwa merseburskiego
w wyżej przytoczonym dokumencie Ottona wspomina się
między srebrem, wieprzami a szatami niewolników. Biskup
Thietmar kilka razy daje świadectwo stosunków panujących
na ziemiach zdobytych. Raz użył subtelnej personifikacji
nieszczęsnej diecezji merseburskiej, którą czasowo zlik-
widowano, „a wszystko, co należało przedtem do naszej
diecezji, zostało rozkawałkowane w sposób pożałowania
godny na podobieństwo owej rodziny słowiańskiej, która
w następstwie wyroku sądowego została sprzedana i roz-
proszona na wszystkie strony" l3 . W innym miejscu zapisał

13
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, tłum. M. Z. Jedlicki, Poznań
1952, 11.16, s. 130.
informację o postanowieniu sądu synodalnego na Słowiańsz-
czyźnie z roku 1006, któremu przewodniczył król Henryk II,
gdzie zabroniono „na mocy kanonicznego i apostolskiego
autorytetu (...) sprzedawania chrześcijan poganom" 14. Przez
pogan należy rozumieć Żydów i Arabów, przez chrześcijan
— ochrzczonych Słowian. Zbiegów na teren Polski mógł
spotkać podobny los, tu również handel niewolnikami był
opłacalny i szeroko praktykowany, stanowił nawet główny
dochód kniazia, ale mogli też liczyć na kawał ziemi do
wykarczowania i uprawy lub możliwość otwarcia własnego
warsztatu, jeśli byli rzemieślnikami, czyli na stosunkowo
spokojne życie rodzinne.
Jako powód konfliktu można też wymyślić płacenie trybutu
przez Mieszka we własnej monecie, nie cesarskiej, co dawało
pole do oszczędności, przez obniżenie ilości srebra w stopie,
służącym do kucia denarów.
Wyszczególnione wyżej przyczyny wcale się nie wykluczają
wzajemnie, a można powiedzieć, że nawet dobrze się uzupeł-
niają. Każde podobnego typu wydarzenie ma kilka powodów.
Mieszko w swoich sukcesach przebrał widocznie miarę
i najwyższy już był czas, żeby zadziałać.
Hodo musiał od pewnego czasu myśleć o napaści i przygo-
towywać się do niej. Jeśli kupiec żydowski znał siły Mieszka
z czasów jego wojny z Wieletami, to zawodowy żołnierz
Hodo, stróż wschodniej granicy imperium, musiał je znać
o wiele lepiej. Może istniały przesłanki, by uwierzyć, że siły
zanotowane przez Ibrahima ibn Jakuba były zbyt wygórowane,
ale jest to raczej mało możliwe. Musiały być nie mniejsze niż
sześć lat wcześniej, przy czym zarówno wojsko, jak i jego
dowództwo, zdobyło więcej doświadczeń, mogło się dozbroić
kosztem nieprzyjaciół, słowem armia Mieszka przedstawiała
teraz większą wartość bojową. Dlatego jestem przekonany, że
akcja Hodona, nosząca znamiona spontanicznego zebrania sił,
przygotowywana była od jakiegoś czasu starannie i w uzgod-
14
Tamże, VI.28, s. 356.
nieniu z pozostałymi margrabiami, przede wszystkim z Teo-
dory kiem.
G. Labuda pisze: „będziemy znacznie bliżsi prawdy, jeżeli
wyprawę Hodona pojmiemy jako oficjalną niejako ekspedycję
na Mieszka, zarządzoną przez zastępcę cesarskiego nad Łabą,
Dytryka [tj. księcia Teodoryka — P.R.]" 15 . Jest to hipoteza
bardzo prawdopodobna, lecz przeczy jej zdanie Thietmara:
„Na pomoc margrabiemu pospieszył wraz ze swoimi tylko
mój ojciec, graf Zygfryd, podówczas młodzieniec i jeszcze
nieżonaty" 16 . Gdyby nie jedno słowo użyte w łacińskim
oryginale — „solis", czyli „sam z wielu", hipoteza byłaby
trudna do podważenia. W ramach szeroko rozumianej marchii
Gerona było wiele hrabstw rdzennie niemieckich, objętych
obowiązkiem służby wojskowej. Przy w pełni oficjalnej
wyprawie Zygfryd nie jechałby sam, ale wśród wielu znajo-
mych grafów saskich, a Thietmar nie byłby taki tajemniczy
i niejednoznaczny w określeniu jej przyczyny. Nazwałby
Mieszka po imieniu, podobnie jak nazywał jego syna Bole-
sława przy opisie wojen Henryka II. Jest w tej hipotezie
jednak element godny uwagi — porozumienie między dostoj-
nikami, przy czym inicjatywa mogła wyjść od Teodoryka,
a Hodo skwapliwie wykorzystał szansę do podniesienia
swojego znaczenia.
Jakie zatem były owe oficjalne, a zatajone powody wojny?
Sytuacja mogła wyglądać następująco. Mieszko dążył do
pełnego podporządkowania sobie nie tylko Pomorzan kon-
tynentalnych, ale i wyspy Wolin. Plemię Wolinian zamiesz-
kiwało deltę Odry, pas ziem około dziesięcio-dwudziestokilo-
metrowej szerokości wokół wyspy po obu stronach rzeki.
Żądając daniny z tych ziem, bądź też wkraczając na nie,
Mieszko „naruszył" ustaloną wcześniej strefę wpływów
15
G. L a b u d a , Studia nad początkami państwa polskiego, Poznań 1987,
rozdz. III, s. 117.
16
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, tłum. M. Z. Jedlicki, Poznań
1952, 11.29, s. 88.
niemieckich, kończących się na rzece Odrze. To, że Niemcy
nigdy jeszcze nie dotarli do Wolinian (choć bili Wkrzanów),
nie miało znaczenia dla Hodona i Teodoryka. Mieszko
przekroczył Odrę w miejscu nieuzgodnionym? Przekroczył.
Złamał układ? Mieszko uważałby, że nie, jakiś niezależny
trybunał również, choć to nie jest całkiem pewne. Ale dla stu
na stu feudałów niemieckich jasne było, że układ został
złamany. Tylko nie wszyscy uważaliby, że należy wszczynać
wojnę z sojusznikiem przed przybyciem cesarza. Teodoryk
również nie należał nigdy do ryzykantów, ale pojawił się
czynnik dodatkowy. Thietmar pisze w kronice, że w roku
1007 na dwór króla Henryka II przybyli razem z innymi
Słowianami Wolinianie 17, przy czym wyraźnie odróżnia ich
od Wieletów. Montowano wówczas koalicję przeciw Bole-
sławowi Chrobremu. Czy coś podobnego nie mogło zaistnieć
wcześniej, zwłaszcza że w mieście Wolin mieszkali — wśród
innych nacji — również chrześcijanie, Sasi? Czy po fiasku
współdziałania z Redarami w 967 roku nie pojawiła się wśród
Wolinian myśl o poszukaniu wsparcia u Niemców? Margrabia
Gero niegdyś porozumiał się z Ranami i dzięki temu ocalił
siebie i króla Ottona I. Wolinianom mogło się wydawać, że
Niemcy są na tyle daleko, iż trudno im będzie zagrozić
niepodległemu bytowi wyspiarzy. Zjawili się więc u Hodona
lub Teodoryka, oferując trybut w zamian za uwolnienie od
Mieszka oraz pomoc wojskową w tym zakresie. Ustalono
odpowiednią sumę „futer, srebra, niewolników, szat i wiep-
rzów", zapewne niższą niż żądał jej Mieszko, a dla dostoj-
ników niemieckich całkowicie opłacalną. Całe przedsię-
wzięcie jawiło się margrabiom jako wyjątkowo atrakcyjne
— oto kolejne plemię słowiańskie, znane z legendarnego
bogactwa, samo pcha im się w ręce. Przy okazji przytnie się
skrzydła Mieszkowi, bo lata stanowczo za wysoko.
Oto mamy prawie wszystkie przyczyny. Jest zawiść,
chęć zysku, władza, trochę zemsty i ambicje. Ostrożny
17
Tamże, III.33, s. 362.
Teodoryk popierał, ale się nie angażował, można by rzec
— jak zwykle. Hodo zaryzykował. Jeśli postawiłby nogę
na Pomorzu, to potem pod byle pretekstem odebrano by
Ziemię Lubuską Mieszkowi. A kto by nią zarządzał, jeśli
nie zwycięski wódz wyprawy?
Proponuję jeszcze krótką wycieczkę w wiek XIII. Król
Wielkopolski, Przemysł II, niedługo cieszył się koroną, gdyż
zginął z rąk brandenburskich siepaczy. Mocodawcy napast-
ników podbijali od pewnego czasu osadę po osadzie Pomorze,
o które niegdyś walczyło kilku Mieszków i Bolesławów.
Brandenburgia, to ówczesna silna i prężna kraina, wyrosła
z marchii ze stolicą w Brandenburgu. Brandenburg kiedyś
nosił nazwę Brenna. A kluczem do podboju Pomorza okazało
się nabycie Ziemi Lubuskiej przez Brandenburczyków jako
zastawu pod pożyczkę pieniężną, udzieloną Bolesławowi
Rogatce, jednemu z najbardziej bezmyślnych Piastów Śląskich.
Po tej wycieczce historycznej rachuby margrabiego Hodona
nie wymagają już chyba dalszych wyjaśnień.
SIŁY, UZBROJENIE, TAKTYKA

SIŁY NIEMIECKIE

Siły niemieckie są trudne do oszacowania, ze względu


na brak bezpośrednich danych. Można je obliczyć jedynie
w przybliżeniu, biorąc pod uwagę ówczesne zaludnienie,
możliwości mobilizacyjne innych okręgów wskazane w źró-
dłach literackich oraz pojęcia współczesnych, dotyczące
określenia ilościowego, typu „mało" — „dużo", w odniesieniu
do wielkości podanego oddziału. Można też spróbować
oszacowania ilościowego armii Hodona, biorąc pod uwagę
możliwości mobilizacyjne Mieszka I, ale będzie to raczej
próba określenia zdrowego rozsądku margrabiego, niż fa-
ktyczne przybliżenie się do prawdy. Przy obliczaniu siły
wojsk Hodona należy wyraźnie oddzielić możliwości mo-
bilizacyjne jego marchii od posiłków, jakie dostał od po-
zostałych marchionów oraz feudałów krajowych.

Marchia

Najwyraźniejszą wskazówką ilościową, dotyczącą wojsk na


terenie marchii, jest informacja Widukinda o akcji osadniczej
wokół Merseburga. Podał on, że z bandytów, którym dano
rolę i broń na przedmieściach Merseburga, Henryk I uzyskał
pełny legion 1 . Legion w znaczeniu średniowiecznym ozna-
czał tysiąc, więc okręg osadniczy Merseburg był w stanie
wystawić nie mniej niż tysiąc zbrojnych. Widukind nie
sprecyzował, czy był to tysiąc piechoty, czy też konnicy. Tę
wątpliwość można wyjaśnić. Jeśli przestępca wywodził się
z rycerstwa, mógł otrzymać konia i niewolników, by utrzyma-
li jego i rumaka. Przestępcy wywodzący się z dołów
społecznych musieli tymczasem poprzestać na walce pieszej.
Rozdawaniem pancerzy król raczej się nie zajmował. W mia-
rę upływu czasu legion przybierał coraz bardziej konny
i pancerny charakter. Stosunki społeczne normowały się, to
znaczy Niemcy zajmowali coraz bardziej uprzywilejowane
stanowisko wobec miejscowej ludności. W praktyce nadziały
ziemi na wojowników niemieckich, przez co należy rozumieć
również odpowiednią ilość wieśniaków słowiańskich, ob-
rabiających te ziemie, osiągały wartość od kilku (kilka, to
znaczy raczej 8 niż 4) do kilkunastu-kilkudziesięciu włók
ziemi. Włóka ziemi mogła osiągnąć wielkość kilkunastu
hektarów i stanowiła podstawę gospodarstwa chłopskiego,
pozwalającego nawet przy prymitywnej uprawie roli na
utrzymanie jednej rodziny. Posiadanie takiego majątku zobo-
wiązywało Niemców do służby na sposób rycerski, czyli
konno. Można więc przyjąć, że potomkowie łotrów, o ile nie
wyginęli w czasie różnych wojen, w czasach Hodona stano-
wili legion jazdy pancernej. Czy legion ten liczył tysiąc, czy
też trzystu trzydziestu trzech rycerzy — trudno rozstrzygnąć.
Liczba niższa jest bezpieczniejsza, łatwiejsza do wykazania
i bardziej prawdopodobna. Ponieważ Marchia Merseburska to
nie tylko Merseburg, ale i inne grody, a także siły hrabstw
z Turyngii, można przyjąć, że margrabia Gunter z pewnością
dysponował tysiącem konnych. Ilu ich oddał do dyspozycji
Hodona? Nie wiadomo, lecz spróbuję odpowiedzieć na to
pytanie nieco dalej.
1
Patrz rozdział II niniejszego opracowania.
Przy okazji podbojów Gerona była mowa o zaproszeniu
na ucztę i zamordowaniu trzydziestu naczelników słowiań-
skich, zwanych książętami. Terytoria słowiańskie owego
czasu, podległe Niemcom, lecz gotowe do buntu, to kraj
Głomaczy (Dalemińców), przez który należy rozumieć ziemie
kilku plemion, zamieszkujących dorzecze Muldy aż do
Łaby, oraz obszary wokół Merseburga. Miejsce tych możnych
zajęli Niemcy o godnościach rozumianych jako hrabiowskie.
Mimo że granice hrabstw ulegały zmianom, bezpiecznie
będzie przyjąć szacunkową liczbę trzydziestu niby-hrabstw
w tym okręgu dla czasów Hodona. W skład jego marchii
wchodziła tylko część miśnieńska owych trzydziestu hrabstw,
czyli do 15 okręgów grodowych. Każdy hrabia zobowiązany
był do wystawienia, w zależności od wielkości posiadanego
majątku, określonej liczby zbrojnych. Hrabstwo prócz pry-
watnego majątku feudała obejmowało również posiadłości
nie stanowiące jego bezpośredniej własności. Sprawował
on nad nimi nadzór seniorski, rozdzielając je wasalom
w lenna. Ze względu na stosunki własnościowe rozdział
tych dóbr sprowadzał się do przyjmowania hołdów od
kolejnych dziedziców w ramach tego samego rodu. Jeśli
ród w linii męskiej wygasał, zaczynała się walka o rękę
wdowy czy też o prawo do sprawowania opieki nad ewen-
tualnymi sierotami. Do walki tej często przystępowali również
możni duchowni, reprezentujący dobra kościelne. Jednak
niezależnie od wyniku rywalizacji, określona liczba go-
spodarstw skutkowała wystawieniem odpowiedniej liczby
zbrojnych. Dlatego nawet niewielkie hrabstwo dysponowało
minimum dziesięcioma konnymi wojownikami, uzbrojonymi
na rycerski sposób. Podkreślam, że jest to wartość minimalna.
Oto przykłady z kroniki Thietmara, opisująęego starcie
między jego stryjecznym bratem Wirinharem a grafem Dedi:
Wirinhar „kiedy otrzymał sprawdzoną wiadomość, iż nie-
przyjaciel [czyli graf Dedi] nadciąga z konnicą z Tangerm ünde
(...) wziął ze sobą mojego brata Fryderyka z dwudziestu
zaledwie uzbrojonymi wojownikami i natarł mężnie na wroga
z wyżyn jednej łąki (...), z której mógł być z daleka widoczny.
Kiedy przyszło do walki, Wirinhar położył trupem Dediego,
który, mimo ucieczki czterdziestu z górą towarzyszy, stawiał
dzielny opór. Zabity został również jego wasal Egilhard" 2 .
Hrabstwo Dediego obejmowało ziemie rozciągające się
„między rzekami: Wiperą, Solawą, Salzą i Wilderbach" 3
(wchodziło przy tym w skład Marchii Merseburskiej). Od-
powiada to terytorium około 400 km 2 i jest wartością
całkiem wysoką, jak na pojedyncze hrabstwo. Stanowiło
ono podstawę wystawienia przez grafa ponad czterdziestu
konnych wojowników, o których mowa, że uciekli. O tym,
że nie walczył w całkowitym osamotnieniu, świadczy śmierć
jego wasala Egilharda, ale ilu jeszcze ludzi oprócz tego
wiernego rycerza pozostało, nie wiemy. Można tylko przy-
puszczać, że znalazło się kilku wiernych druhów. Czyli
jednostka terytorialna zwana hrabstwem pozwalała na wy-
stawienie około pięćdziesięciu rycerzy.
Myślę, że żaden graf nie ruszał z domu bez choćby
dziesięciu towarzyszy, gdyż wyjazd w mniejszej liczbie
naraziłby go na śmieszność. Szacunek ludzi bywał wprost
proporcjonalny do zamożności, a zamożność w owym czasie
przekładała się na wystawność. Mniejsza świta sług i przyjaciół
skutkowała osobliwą ślepotą otoczenia — nie rozpoznawano
w centralnej postaci orszaku hrabiego, lecz jakiegoś rycerza.
Ponadto hrabia musiał czuć się bezpiecznie. Wspomniany
wyżej Dedi zginął mimo asysty sporej grupy towarzyszy
(którzy co prawda zachowali się niegodnie i umknęli), ale
zamach na jego życie przygotowano starannie i w dobrym
miejscu. Gdyby podróżował w mniejszej liczbie, akcja za-
czepna nie wymagałaby takich gorączkowych przygotowań,
jak szybkie zapewnianie sobie pomocy krewnego i jego ludzi.
2
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a, Kronika, tłum. M. Z. Jedlicki, Poznań
1952 VI.49, s. 384.
3
Tamże, VI.50, s. 386.
Ta szybkość również jest pewną wskazówką możliwości
mobilizacyjnych hrabstw — w razie potrzeby z dnia na dzień
zjawia się dwudziestu rycerzy w pełnym rynsztunku.
Hrabstwo grafa Dediego z roku 1009, opisane przez
Thietmara, było niewątpliwie lepiej zagospodarowane od
terytoriów łużyckich z 972 roku. Znając jednak jego wielkość,
można z pewnym marginesem błędu przyjąć ilość okręgów
grodowych, zwanych z niemiecka „burgwardami" dla marchii
Hodona. Ich dowódcy niekoniecznie nosili tytuły hrabiowskie,
więc nie o każdym mówiono „graf". Pełnili jednak w burg-
wardach taką samą rolę, jak grafowie w swoich hrabstwach.
Nazywano ich „ministeriałami", a niektórych komesami (czyli
faktycznie grafami), przez co należy rozumieć przedstawicieli
władzy królewskiej na obszarze marchii.
Sercem każdego burgwardu był gród, stanowiący oparcie
dla wszystkich Niemców, znajdujących się w danym okręgu.
Grody składały się zazwyczaj z dwóch części, zwanych przez
Niemców grodem wysokim i niskim, a przez dzisiejszych
archeologów grodem właściwym i obwarowanym podgro-
dziem. Gród wysoki był solidnie obwarowaną fortecą. W przy-
padku zwiększenia obronności podgrodzia, odpowiednio roz-
budowywano umocnienia grodu właściwego, gdyż przy rów-
nych wysokością umocnieniach nieprzyjaciel mógłby
z łatwością przejść po nich do wnętrza jeszcze nie zdobytej
części warowni. Umożliwiało to przedłużenie czasu obrony
nawet w przypadku zdobycia podgrodzia. Jednak tylko w więk-
szych grodach, pełniących przed podbojem funkcje ośrodków
plemiennych, lub wzniesionych w miejscach strategicznych
(Miśnia), otaczano wałami również podgrodzie. Typowy
„burg" to niezbyt duży gród, w kształcie mniej lub bardziej
kolistym, o średnicy około 30-50 m, z jedną bramą wjazdową.
Jego wały osiągały od 5 do 10 m wysokości. Aby zachować
u ich szczytu ścieżkę o szerokości ok. 1,5 m, wał u podstawy
często osiągał szerokość równą jego wysokości, a nawet ją
przekraczającą. Nie należały więc do rzadkości sytuacje, gdy
umocnienia zajmowały ponad 50% powierzchni całkowitej
grodu. Mimo ciasnoty walory obronne takiego miejsca były
bardzo wysokie. Drewniano-ziemny zamek zawierał wszystko,
co było potrzebne do przeżycia: studnię z wodą, spichrze ze
zbożem, nierzadko stajnie i obory. Tu ze względów bezpieczeńs-
twa gromadzono wartościowe przedmioty zbytku i cenione dobra
użytkowe. Jako miejsce zamieszkania dla większej ilości osób
gród wysoki nie sprawdzał się, ale na wypadek zagrożenia wał
o średnicy 50 m mógł pomieścić z łatwością 150 obrońców, czyli
często wszystkich Niemców i ich zwolenników z okolicy. Stała
załoga grodu to kilkanaście osób.
Wokół „burgu", lub obok niego, rozciągało się podgrodzie,
stanowiące miejsce zamieszkania ludności utrzymującej załogę
i świadczącej różne usługi: rolników, rzemieślników, kupców,
w tym również tzw. wietników, czyli żołnierzy słowiańskich.
Ludność ta nie miała dostępu do grodu wysokiego, dopiero
w przypadku zagrożenia otwierano wrota, aby zapewnić sobie
odpowiednią ilość obrońców i dać schronienie przyjaciołom.
Budowanie umocnień wokół podgrodzia nie było regułą.
Najczęściej otaczała je drewniana palisada z wysokich bali
drewnianych, wkopanych lub wbitych pionowo w ziemię,
zwana swojsko przez Słowian ostrokołem. Jeśli wykopano
rów wokół podgrodzia, ostrokół był zwieńczeniem wału ziemi
z wykopu. Wał ziemny umacniano niekiedy drewnianymi
belkami, żeby nie rozmywał się w czasie deszczu. U podnóża
umocnienia, na brzegu fosy wbijano ukośnie zaostrzone kołki,
zwane częstokołem. Wały grodu wysokiego otaczano niekiedy
kilkoma fosami i rzędami częstokołów, co znacząco podnosiło
jego obronność i utrudniało prace oblężnicze.
Opisane wyżej przykłady burgwardów dotyczą miejscowości
mniejszych. Znamy kilka jednostek osadniczych, wchodzących
w skład marchii Hodona, o większych rozmiarach, odgrywa-
jących ówcześnie, lub nieco później, dużą rolę w systemie
nadzorczo-obronnym. Są to grody: położone wzdłuż Łaby
— Drezno, Miśnia, Strzała, Biała Góra, zlokalizowane nieco
dalej na zachód — Gana, Lipsk i Mogilno, oraz rozproszone
na obszarach szeroko pojętych Łużyc i Milska — Budziszyn,
Zgorzelec, Czicziani, Żary, Chociebuż, Niemcza, Dobryług,
Jaryna, Dąbna.
W ramach marchii Hodona, posługując się wielkością hrabst-
wa Dediego jako obszarem typowym i przykładowym, można
wyodrębnić około czterdziestu burgwardów. Jeśli przyjąć jako
liczbę odniesienia ilość konnych, towarzyszących grafowi w dniu
śmierci, to nawet po uwzględnieniu słabego zasiedlenia terenów
marchii przez rycerstwo niemieckie można przyjąć około 15
rycerzy na jeden burgward. Hodo dysponowałby więc oddziałem
sześciuset dobrze uzbrojonych jeźdźców. Nie jest to pełny
legion, ale siła całkiem poważna. Na Mieszka i jego 3000
zawodowych żołnierzy wyraźnie zbyt skromna.

Posiłki marchionów

Hodo liczył z pewnością na posiłki od pozostałych mar-


grabiów. Ich możliwości w tym zakresie były zróżnicowane
i zależne od kilku czynników. Gdyby sami wzięli udział
w wyprawie Hodona, ruszyliby niewątpliwie z całą posiadaną
siłą zbrojną. Ponieważ zostali w domu, wysłali tylko tych
rycerzy, którymi mogli dowolnie dysponować. Tu zaś byli
ograniczeni do obszarów okupacyjnych marchii, natomiast
rycerstwo krajowe mogło odmówić udziału w imprezie or-
ganizowanej z dala od własnych granic, w której ich szefostwo
nie angażuje się osobiście. Zasada była prosta — gdzie senior,
tam jego wasale.
Największe możliwości w zadysponowaniu pomocy miał
z racji posiadanej godności i władzy książę Teodoryk. Pod-
legały mu obszary opanowane już od dłuższego czasu.
Biskupstwa w Brennie i Hobolinie założono w 948 roku, więc
przy lekkim zaokrągleniu władza Niemców obejmująca wszys-
tkie aspekty życia trwała tam ćwierć wieku (a okupacja wiele
dłużej, od zdrady Tęgomira). Przez jedno pokolenie był czas,
aby zadomowić się na tym obszarze. Ze względu na duże
znaczenie strategiczne (tuż obok mieszkały przecież dzikie
plemiona Wieleckie), ziemie Stodoran były mocno zmilitary-
zowane, nasycone stałymi załogami wojskowymi, złożonymi
z rycerstwa niemieckiego i wiernych mu Słowian. Być może
właśnie ta nazbyt duża militaryzacja kraju przyczyniła się do
wybuchu powstania słowiańskiego w 983 roku.
Na terenie marchii Teodoryka można śmiało zmieścić
około dwudziestu silnych hrabstw typu Dediego. Jeśli zaś
przyjąć model osadniczy z Merseburga, obydwa grody biskupie
— Brenna i Hobolin, byłyby w stanie wystawić po 1000
zbrojnych. Ponieważ proporcje jazdy do piechoty najczęściej
kształtowały się jak 1 do 3, bezpieczną wartością jazdy
rycerskiej byłoby około 650 ludzi, jeśli nie więcej. Ilu z nich
Teodoryk byłby skłonny „pożyczyć" Hodonowi — trudno
powiedzieć. Jeśli był osobiście zainteresowany w marszu
Hodona na Pomorze, udzielenie pomocy w liczbie 150-200
jeźdźców nie stanowiłoby chyba wartości zbyt wygórowanej.
Ilość 150 rycerzy jest również bezpieczna, jeśli rozumieć ją
jako pomoc koleżeńską.
Mniejsze możliwości wysłania posiłków miał margrabia
merseburski Gunter. Jeśli był wówczas w marchii, mógł
zadysponować na pomoc Hodonowi około 100 ludzi, bez
znacznego obniżenia potencjału obronnego swoich ziem.
Natomiast gdyby nadal, lub ponownie, przebywał w Italii, co
jest całkiem prawdopodobne, gdyż cesarz toczył tam prak-
tycznie nieustanne walki, potencjał wojskowy marchii był
uszczuplony o pewną ilość rycerzy, przyjmijmy, że 100.
Gdyby Hodo zastępował Guntera na czas jego nieobecności,
mógłby zarządzić powszechną mobilizację w Merseburgu,
dysponując w ten sposób siłą nie mniejszą niż 200 rycerzy.
Margrabiego Thietmara stać było prawdopodobnie na wy-
słanie pomocy nie większej niż 50 jeźdźców.
Ogółem pomoc marchionów dla Hodona wyniosłaby około
3 0 0 - 4 0 0 rycerzy.
Wydaje mi się, że jest to liczba prawdopodobna. Przy
osobistym zaangażowaniu marchionów w wyprawę Hodona siły
te byłyby co najmniej czterokrotnie większe. Nie uczestniczyli
jednak w napaści, co przesądziło o wielkości zadysponowanych
posiłków. Pomocy raczej nie odmówili, gdyż sami mogli kiedyś
jej potrzebować. Aby nie ogołocić swych ziem z najbardziej
wartościowego wojska, wysłali na wschód jedynie jego część.

Pomoc krajowa

Krajowa pomoc feudałów ograniczyła się do grafa Zygfryda


z Walbeck i ewentualnych oddziałów z macierzystego hrabstwa
margrabiego Hodona. W wyprawie mogli też wziąć udział
ochotnicy, liczący na łupy, przygody i trwalsze zdobycze.
Wkład grafa Zygfryda w wojnę z Mieszkiem I można
w przybliżeniu określić opierając się na świadectwach biskupa
merseburskiego Thietmara, jego syna. Prócz Thietmara Zygfryd
miał jeszcze trzech synów i córki. Zapewne, jeśli chodzi
o męskich potomków, obdzielił ich dobrami równo, czyli
sprawiedliwie. Można więc przyjąć, że majątek Zygfryda został
podzielony na cztery równe części. Thietmar opisując napaść
Wirinhara na Dediego wspomniał o jednym ze swoich braci,
Fryderyku, który udzielił pomocy krewnemu. Zapis nie jest
całkowicie jednoznaczny, można rozumieć go dwojako — albo
Fryderyk udzielił pomocy dwudziestu ludzi, albo też ich połączone
siły liczyły tylu zbrojnych. Istotne jest w tym momencie, że
Fryderyk, dzierżący 1/4 ojcowego majątku, mógł wystawić szybko
do boju 20 rycerzy. Jego ojciec, dysponujący całością dóbr, mógł
tym samym poprowadzić w bój 80 ludzi. Jest to tylko wstępna
i szacunkowa wskazówka, ale daje konkretne wyobrażenie
o możliwościach Zygfryda. Z pewnością były one jeszcze
większe, jeśli uwzględni się siły nie tylko z ziem, którymi
bezpośrednio władał ten młodzieniec, ale z całego hrabstwa.
Hrabstwo Walbeck należało w owym czasie do najbogat-
szych w Saksonii. Grafa Lotara, Zygfrydowego ojca, stać było
na ufundowanie w miejscu zwanym Leśny Strumień opactwa.
Ten pobożny czyn miał swoją bardzo ziemską przyczynę
— w młodości Lotar wdał się w spiski przeciw królowi
Ottonowi I. Sprawa wydała się, uczestnikom sprzysiężenia
obcięto głowy, tylko Lotar zachował własną dzięki wstawien-
nictwu możnych i wiarygodnych przyjaciół. Po uwolnieniu
z więzienia postanowił podziękować Bogu za ratunek, a jed-
nocześnie pokazać królowi, że jest godnym jego łask człowie-
kiem. Ufundował więc opactwo, przeznaczając na jego utrzy-
manie 1/10 swego prywatnego majątku. Majątek ten nie był
widocznie mały, skoro opactwo w ciągu połowy wieku rozrosło
się do całkiem słusznych rozmiarów. Gdy w dniu 10 sierpnia
1011 roku dotknął je pożar, „spłonął (...) klasztor w Walbeck
z czterema kościołami, wszystkimi dzwonami oraz należącymi
do niego budynkami" 4 .
Na tyle wystarczyła dziesiąta część prywatnego majątku,
czyli posiadłości rozsianych po hrabstwie Walbeck. Oprócz
tego hrabstwo obejmowało majątki rycerzy, zobowiązanych
do służby wojskowej pod dowództwem grafa. Zajmowało
powierzchnię większą niż hrabstwo Dediego. Wystarczy
powiedzieć, że w jego skład wchodził nie tylko zamek
i miasto Walbeck, ale i położony o 40 km na wschód gród
Oryujście (Wolmirstedt), a między nimi prywatne majątki
Lotara — Sanbersleben i Gutenswegen.
Po śmierci Lotara majątek podzielono na równe części
pomiędzy jego synów Lotara i Zygfryda. Czy władzę hrabiow-
ską również podzielono — trudno powiedzieć. Sądzę, że gdy
jeden z braci wyruszył na wojnę, pociągnęło za nim wojsko
z całego hrabstwa. Osobisty poczet hrabiego, na podstawie
przytoczonych wyżej danych o Wirinharze i Fryderyku, można
szacować na co najmniej dwudziestu ludzi. Jeśli 1/10 prywat-
nego majątku Lotara wystarczała do stałego utrzymywania
sporego zgromadzenia mnichów, to pozostała część majątku
musiała wystarczyć na wystawienie dwudziestu rycerzy.
4
Tamże, VI.59, s. 398.
Hrabstwo zaś mogło dostarczyć około 100 rycerzy, co daje
razem 120 ludzi.
Tak poważne zaangażowanie Zygfryda łatwo jest wy-
tłumaczyć jego charakterem, młodym wiekiem i tradycjami
rodowymi. Z zachowanych danych wynika, że Zygfryd należał
do szczególnej grupy feudałów, pokolenie później niemal
zupełnie wymarłej, o której Thietmar napisał: „Nasi przod-
kowie, zawsze wierni swym władcom, wyładowywali swą
najszlachetniejszą pasję rycerską na obcych ludach, a nigdy
przeciw krajowi" 5 . Zdanie to niesie ze sobą więcej informacji,
niż samo biadanie nad upadkiem obyczajów. Otóż dowiaduje-
my się z niego, że wojaczka, owa „najszlachetniejsza pasja
rycerska", była czymś wrodzonym, naturalnym. Każdy męski
potomek rycerstwa od dziecka był sposobiony do walki, jeśli
tylko nie zamknięto go w klasztorze. Rozwijano takie cechy
jak odwaga, ryzykanctwo, okrucieństwo, duma i pycha, uczono
agresji, codziennie ćwiczono w posługiwaniu się bronią.
Chłopiec słuchał o wyczynach swych przodków, zdobywają-
cych majątek przy pomocy miecza i musiał je naśladować.
Inne sposoby dochodzenia do znaczenia i zaszczytów uważano
za niezbyt honorowe. Kto nie umiał się bronić czy też bić nie
znajdował akceptacji w grupie rówieśniczej, z czego brała się
potem pogarda dla duchownych. Ówczesne zabawy rycerskie
mało oddziaływały na intelekt, za to doskonale rozwijały
drapieżność. Jako przykład mogą służyć dowolne łowy na
dowolnego zwierza. Tak wychowani ludzie, silni i pełni
energii, nie znosili bezczynności, jak każde, niezależnie od
epoki, pozbawione zajęcia wojsko. Łatwo wybuchały awantury,
krwawe spory o nieistotne drobiazgi, będące w istocie elemen-
tem naturalnego „wyszumienia się". Henryk I i Otto I umieli
wykorzystać przyrodzone skłonności rycerstwa do osiągnięcia
własnych celów, co zapewniało im względny spokój, a jedno-
cześnie niezbędną dyscyplinę w sprawach wewnętrznych
państwa. Zygfryda nie wychowywano inaczej, a ponieważ
5
Tamże, VI.48, s. 384.
z natury był raczej prawym człowiekiem, wyrósł z niego
lojalny wobec królów Niemiec feudał.
Thietmar zanotował kilka epizodów z życia ojca, świad-
czących o jego wzorowej służbie dla ojczyzny. Oto one:
— w 972 roku, jeszcze jako nieżonaty młodzieniec, graf
Zygfryd pospieszył na pomoc margrabiemu Hodonowi, choć
inni grafowie nie zdecydowali się na taki czyn 6 ,
— w 979 roku grafowie z Walbeck, Zygfryd i Lotar,
na rozkaz cesarza Ottona II więzili grafa Gerona, którego
poddano potem pojedynkowi sądowemu i w efekcie prze-
granej — ścięto 7 ,
— w 983 roku Zygfryd wziął udział w bitwie nad rzeczką
Tongerą, przeciw zbuntowanym Słowianom, która, choć
nierozstrzygnięta w sensie taktycznym, zatrzymała pochód
buntowników na zachód 8 ,
— w 990 roku wziął udział w pomocy dla Mieszka I w jego
wojnie z Bolesławem Pobożnym, władcą Czech 9 ,
— w tym samym, 990 roku, podczas oblężenia Brenny
spadł z konia „i zaczął odczuwać silne bóle". W dniu 15
marca 991 roku zmarł 1 0 .
Powyższe epizody z życia Zygfryda świadczą o jego
lojalności wobec prawowitej władzy i należytym poczuciu
obowiązku. Udział w niektórych z nich wymusiły okoliczności.
Choćby bitwa pod Tongerą — rzeczka ta graniczyła bezpo-
średnio z jego rodowymi posiadłościami. Udział w oblężeniu
Brenny to również zwyczajna rzecz, skandaliczna byłaby
absencja grafa Zygfryda w tym miejscu. Mimo to nie sposób
nie zauważyć, jak mocno graf z Walbeck był zaangażowany
w sprawy słowiańskie i jak dużą wagę przywiązywali do nich
możni wschodnich Niemiec. Nie było to przy tym jednostronne

6
Tamże, 11.29, s. 88.
7
Tamże, III.9, s. 120.
8
Tamże, III. 19, s. 134.
9
Tamże, IV. 11, s. 158.
10
Tamże, IV. 16 i 17, s. 166.
rozumienie problemu. Oto przykład: „Ludy, które po przyjęciu
chrześcijaństwa podlegały naszym królom i cesarzom płacąc
im trybut, doznawały wielkiego ucisku wskutek samowoli
księcia Teodoryka i jak jeden mąż za broń chwyciły" 11 .
Zdanie pochodzi z kroniki Thietmara, ale sprawcąjego kształtu
jest nie kto inny, tylko jego ojciec Zygfryd, którego również
dotknęło powstanie Słowian. Ma tu wyraźne pretensje do
swego zwierzchnika Teodoryka, zaprzepaszczającego niewłaś-
ciwym postępowaniem dotychczasowe zdobycze niemieckie,
w tym wysiłek i ofiary Zygfrydowych przodków. Zygfryd
należał do trzeciego znanego nam pokolenia grafów z Walbeck,
wojującego ze Słowianami. Jego dziadek Lotar zginął pod
oblężonym grodem Łączyn w 929 roku, a syn tegoż, też Lotar,
nie poprzestał zapewne na wznoszeniu zabudowań klasztor-
nych, lecz narażał życie w ustawicznych wojnach między
Łabą a Odrą. Lojalny wobec władz Zygfryd, wspominając
powstanie słowiańskie i winiąc za nie Teodoryka, dał wyraz
swojej dezaprobacie dla gospodarki rabunkowej prowadzonej
na terenie marchii, nie licującej z ideą Ottona I, pragnącego
pokojowego zespolenia tych ziem z królestwem Niemiec. To
również dobrze o nim świadczy.
Wymarsz Zygfryda pod Cedynię był więc spowodowany
przez kilka czynników, przy czym tradycje rodowe i młodzień-
czy zapał odegrały rolę wiodącą. Sprytni zwierzchnicy skwap-
liwie wykorzystali gotowość młodzieńca do ponoszenia trady-
cyjnych ofiar i wypełniania obowiązków. Być może poczynili
jakieś mgławicowe obietnice i nie szczędzili pochlebstw. Los
jednak zadrwił z Zygfryda. Nigdy w swej wiernej służbie
pogranicznej nie osiągnął innego tytułu, poza przyrodzonym,
natomiast jego brat, Lotar, wyraźnie sprytniejszy i pozbawiony
skrupułów, został margrabią po śmierci Teodoryka. Trzeba
jednak powiedzieć, że nie była to już taka sama marchia, ani
też tytuł nie miał takiego znaczenia, jak w czasach Cedyni.

11 Tamże, III. 17, s. 130.


Pozostali grafowie sascy nie kwapili się do wojny. Po
ogłoszeniu wyprawy przez Hodona zwyczajnie odmówili
osobistego w niej udziału, a jako pretekst mógł im posłużyć
brak zaangażowania się pozostałych marchionów. Akcję
Hodona potraktowali jako jego prywatne przedsięwzięcie,
tylko jemu przynoszące zyski. Nie mieli zamiaru narażać się
dla margrabiego, któremu być może zazdrościli tytułu i wcale
przez to nie darzyli go szacunkiem. Ponadto wiadomo było
wszystkim, że Mieszko, przyjaciel cesarza, wierny sojusznik
Niemiec, posiada spore siły militarne i potrafi ich używać.
Ponieważ nie znali raczej pełnych kulis sprawy, przedsię-
wzięcie Hodona wydawało im się awanturnictwem, w które
nie warto się angażować. Nie oznaczało to wrogości wobec
poczynań Hodona. Zapewne nikt nie zatrzymywał ochotników,
którym nudno już było w domu, gdzie nie było z kim się
zmierzyć. Być może nawet radzi byli, że pozbywają się co
bardziej gorących głów. Wobec tego ze wszystkich grafów
Saksonii i Turyngii jeden zapaleniec Zygfryd zdecydował się
poprowadzić swoje siły na pomoc Hodonowi.

Ogółem Hodo zebrał, uwzględniając posiłki margrabiów,


wojsko Zygfryda i różnej maści ochotników i awanturników,
około 1000-1300 rycerzy. Siła ta dziś nie wygląda imponująco,
ale na ówczesne warunki była wartością całkiem sporą. Dodam,
że nie byli to wszyscy żołnierze, jakich zabrał na wyprawę.
Dotychczas była mowa o rycerstwie, czyli konnych wojowni-
kach, uzbrojonych w metalowe hełmy i jśancerze. Ponadto
margrabia zebrał kontyngenty piechoty słowiańskiej — oddziały
łuczników i tarczowników, niezbędne do prowadzenia oblężeń
godów, przerąbywania się przez przesieki i operowania w terenie
trudnym do wykonywania szarż kawaleryjskich. Być może
koledzy marchionowie przysłali mu prócz skromnych oddziałów
jazdy rycerskiej nieco większe siły piechoty niemieckiej.
Zasadniczy trzon jego armii stanowiła jednak jazda rycerska.
Siły piesze szacuje się w literaturze dla tego czasu na 2/3 lub
nawet do 3/4 armii. Jestem skłonny przypuszczać, że piechota
Hodona liczyła nie więcej niż 3000 ludzi.
Cała armia Hodona mogła więc liczyć około 4000 ludzi.
Można tę liczbę odnieść do kilku znanych wielkości i spróbo-
wać powiedzieć, czy reprezentowała ona poważną siłę.
Otto I zdołał zgromadzić pod Augsburgiem „zaledwie" osiem
legionów pancernych jeźdźców, czyli od 5 do 8 tys. ludzi. Była
to cała siła, jaką w tamtej chwili rozporządzał. Informacja
Thietmara sugeruje, iż możliwości króla Niemiec były sporo
większe w zakresie ilościowym. Przypominam, że w walkach
z Węgrami sprawdzała się tylko jazda pancerna, dla piechoty
w czasie najazdów koczowników było miejsce w grodach
i zamkach. Owe osiem legionów rycerzy to kontyngenty ze
wszystkich księstw niemieckich i innych, podporządkowanych
królowi. Więcej w krótkim czasie nie dało się zebrać, poza tym
na północy wybuchła wojna ze Słowianami.
W 1005 roku król Henryk II, w czasie najazdu na Polskę,
zatrzymał się przed umocnieniami pod Krosnem Odrzańskim,
gdzie stały gotowe do bitwy obronnej wojska Bolesława
Chrobrego. Do oskrzydlenia Polaków król Henryk wydzielił
ze swojej armii oddział złożony z sześciu legionów 12, to jest
ok. 5 tys. ludzi. Wystarczyło to do pokonania polskiej obrony.
Jednocześnie można przypuszczać, że siły niemieckie były
kilkakrotnie większe, niż owe sześć legionów.
W 1017 roku doszło do mobilizacji bardzo dużych sił
koalicji niemiecko-wielecko-czeskiej. Aby wyprzedzić w mar-
szu wojska Chrobrego i zaskoczyć obrońców Niemczy, wy-
dzielono ze składu armii i wysłano pod ten gród 12 legionów 13,
czyli około 8 - 1 0 tys. ludzi.
W porównaniu z wyżej wymienionymi liczbami zbrojnych
i domyślnymi wielkościami całych armii niemieckich, 4 tys.
ludzi Hodona wydaje się wartością skromną. Należy jednak
wziąć pod uwagę fakt osobistego zaangażowania królów Niemiec
12
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, VI.26, s. 350.
13
Tamże, VII.59, s. 552.
w działaniach zbrojnych, co oznaczało udział kontyngentów ze
wszystkich księstw niemieckich i krajów sojuszniczych. Hodo
mógł liczyć tylko na wojsko z obszarów dawnej Marchii
Wschodniej Gerona I i ewentualnie z części wschodniej księstwa
Saksonii. Siły armii królewskich nie mogą więc stanowić
porównania dla inicjatyw zbrojnych pojedynczych feudałów.
Należy więc poszukać innych przykładów, gdzie siłą sprawczą
wojny był książę, margrabia lub szczególnie obrotny graf.
Przykładów takich dostarcza w swojej kronice Helmold, proboszcz
Bozowa w kraju Obodrytów. Są one sporo późniejsze od
interesujących nas czasów, gdyż dotyczą walk z północnymi
Słowianami, prowadzonymi w końcu XI i w połowie XII wieku
przez zniemczonych książąt obodryckich oraz księcia saskiego
Henryka Lwa. Informacje Helmolda zasługują jednak na uwagę,
gdyż był on niemal bezpośrednim świadkiem opisywanych
wydarzeń, a interesowały go przy tym szczegóły, dotyczące
liczebności wojsk (warto również poznać kronikę Helmolda dla
innych szczegółów, dotyczących wojen słowiańskich, których
próżno szukać gdzie indziej).
Obodrycki książę Henryk Gotszalkowic postanowił ukarać
buntujące się plemiona Brzeżan i Stodoran. „Z najulubieńszym
więc sobie wojskiem Nordamblingów [północnych Sasów
— P.R.] (...) przybył pod Hawelberg [Hobolin — P.R.]
i wojskiem go obłożył. Polecił też całemu narodowi Obodrytów
Wyjść także dla oblegania miasta". Oblężenie przeciągało się,
wówczas znudzony syn Henryka Mściwoj „wziąwszy ze sobą
dwóset Sasów i trzechset Słowian, wszystkich ludzi doboro-
wych, poszedł nie pytając się ojca i po dwudniowej podróży
(...) napadł na [Glinian — P.R.] i zabrawszy im niezliczoną
zdobycz i ludzi do niewoli, odszedł obciążony łupami" 14. Po
drodze przebił się z powodzeniem przez odsiecz słowiańską.
W wyprawie tegoż księcia Henryka na wyspę Rugię
wspierało go prócz posiłków słowiańskich 1600 Sasów
14
Helmolda kronika słowiańska z XII wieku, przełożona z łacińskiego na
polski przez J. Papłońskiego, Warszawa 1862, część I, rozdz. 37, s. 93.
z Holzacji i Sturmarii. Nie uznano wówczas tej liczby
za wygórowaną. Jednak Ranowie wyczerpani dotychcza-
sowymi wojnami pobratyńczymi, duńskimi i niemieckimi
próbowali złożyć okup w wysokości 200 marek (grzywien)
srebra w zamian za zachowanie niepodległości. Oto od-
powiedź Sasów na pytanie księcia, czy zgodzić się na
propozycje pokojowe: „My, o książę, jakkolwiek nieliczni,
jednak czci i zasług chciwi, chwałę za większy zysk uwa-
żamy..." I5.
W kilkadziesiąt lat później bardzo waleczny hrabia saski
Adolf zebrał około 4 tys. wojska z kraju Holzatów i udał się
na wojnę słowiańską. Miała ona niefortunny przebieg, wojsko
to zmuszono kilkoma podstępami do odwrotu. Po wytężonym
marszu armia uległa rozproszeniu i przy Adolfie zostało około
400 ludzi 16 .
Powyższe przykłady świadczą, że do prowadzenia wojen
ze Słowianami wystarczały z powodzeniem armie kilku-
tysięczne. Opisana porażka hrabiego Adolfa nie wynikała ze
zbyt szczupłych sił. Poprzednio zwyciężał on kilkakrotnie,
a gdyby uważał, że 4 tys. ludzi to zbyt mało do prowadzenia
wojny, nie podejmowałby wyprawy zaczepnej. Książę Mści-
woj przy pomocy 500 ludzi napadł z powodzeniem na plemię
Glinian, zyskując dzięki zaskoczeniu bogate łupy i jeńców.
W 990 roku cesarzowa Teofano udzieliła Mieszkowi I,
wojującemu z Czechami, pomocy 400 rycerzy, wśród których
był również graf Zygfryd. Pada tu sformułowanie „zaledwie",
kładzie się jednak nacisk na wysoką jakość wojska. Bolesław
Pobożny nie miał żadnych trudności w osaczeniu tego
oddziału, ale z różnych przyczyn nie próbował go niszczyć l7.
Kilkuset pancernych jeźdźców było w stanie wpłynąć na
wynik bitwy, w której zaangażowano kilkutysięczne siły po

15
Tamże, rozdz. 38, s. 95.
16
Tamże, s. 152-153.
17
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, tłum. M. Z. Jedlicki, Poznań
1952, IV.11, s. 158.
każdej stronie. Przykładem jest bitwa z dnia 6 lipca 1164
roku pod Dyminem.
Wspomniany wyżej hrabia Adolf poprowadził straż przednią
wojsk księcia Henryka Lwa. Zgodnie z rozkazami hrabia
zablokował gród Dymin w Wagrii, lecz książę z różnych
przyczyn spóźniał się. Przybyli na odsiecz grodu Słowianie
postanowili wykorzystać tę sytuację i porannym atakiem na
obóz niemiecki doprowadzili do rozbicia głównej części sił
przeciwnika, przy czym w wyciętym w pień hufcu rycerstwa
zginęli hrabiowie Adolf i Reinold, dowodzący niemieckimi
wojskami. Słowianie rzucili się do rabowania obozu, lek-
ceważąc zupełnie stojący nieopodal oddział jazdy rycerskiej
Niemców. „Guncelin i Chrystian i z nimi przeszło trzystu
wojowników zebrali się w kupę, trzymali się na uboczu walki,
nie wiedząc co czynić mieli. Straszno było potykać się z takim
nieprzyjacielem, wtedy, kiedy wszyscy towarzysze byli zabici
lub w ucieczce szukali ocalenia... Dopiero gdy oddział piechoty
i giermków stawił czoła Słowianom w obozie, rycerze pobu-
dzeni wołaniem sług swoich wpadli na nieprzyjaciół i ze ślepą
walcząc wściekłością sługi swe wybawili". Zmienili tym
samym klęskę w zwycięstwo, a „Słowian do 2500 zabitych
naliczono" 18 — jeśli wierzyć Helmoldowi i jego informatorom.
Powyższe dane pozwalają przypuszczać, że czerotysięcznego
wojska Hodona nie można było zlekceważyć. Stanowiło ono
poważną siłę lokalną, zdolną do opanowania i okupacji sporego
terytorium. W skali całego kraju Mieszko mógł zebrać więcej
wojsk, ale musiał je mieć już w momencie napaści. Hodo
liczył na czynnik zaskoczenia i pomoc pomorską, a w dłuższym
okresie — na wsparcie kolegów z Niemiec. Gdyby nie
zawiódł się w rachubach, sytuacja Polski stałaby się trudna,
a panowanie Mieszka na Pomorzu Zachodnim całkowicie
udaremnione.

18
Helmolda kronika słowiańska z XII wieku, przełożona z łacińskiego na
polski przez J. Papłońskiego, Warszawa 1862, część II, rozdz. 4, s. 237.
SIŁY POLSKIE

Na temat wielkości sił zbrojnych w państwie Mieszka 1


dysponujemy jednym przekazem. Ze znanej z podręczników
do historii wzmianki podróżnika Ibrahima ibn Jakuba wynika,
że: „Ma on [Mieszko I] trzy tysiące pancernych, podzielonych
na oddziały, a setka ich znaczy tyle, co dziesięć secin innych
wojowników. Daje on tym mężom odzież, konie, broń i wszys-
tko, czego potrzebują" 19.
Zapis ten jest w pełni wiarygodny, współczesny Mieszkowi.
Pochodzi z czasów jego walk z Wieletami. Określa ściśle
liczbę drużynników oraz ich materialną zależność od księcia.
Niestety — nie precyzuje kilku interesujących współczesnych
badaczy kwestii. Nie określa jednoznacznie, czy byli to
wojownicy konni, czy piesi. Ponadto podważany współcześnie
jest sens samego słowa „pancerni". Tłumaczenie takie określa
się jako nieprecyzyjne 20 , wskazując na słowo „zbrojni", jako
bardziej adekwatne do pierwotnego tekstu i intencji autora.
Gdy zestawi się słowo „zbrojni" z alternatywnym dla „od-
działów" sformułowaniem „stanowiących załogi", dysponuje-
my informacją o brzmieniu:
„Ma on trzy tysiące zbrojnych, stanowiących załogi [grodów],
a setka ich znaczy tyle, co dziesięć secin innych wojowników" 21 .
Niezależnie od formy tłumaczenia można z całą pewnością
przyjąć, że Mieszko stale dysponował mobilną, zawodową siłą
zbrojną 3000 ludzi, rozlokowanych po grodach państwa.
Niewyjaśnione natomiast pozostają wątpliwości, czy była to
jazda, czy też raczej piechota. Niepewne pozostaje również
uzbrojenie tych ludzi w pancerze. Nic też nie wiemy o relacjach
ilościowych między poszczególnymi rodzajami broni, nawet
w ramach nie budzących wątpliwości trzech tysięcy ludzi.
19
Wyd. T. Kowalski, Kraków 1946, s. 50
20
Patrz G. L a b u d a , Pierwsze państwo polskie, rozdz. ,Jak powstało
pierwsze państwo Piastów?", Kraków 1989, s. 60-61.
21
Tamże, s. 60.
Zdania historyków wojskowości są podzielone, ale ze
względów prestiżowych gotowi są uwierzyć, że Mieszko
posiadał 3000 pancernych jeźdźców, choć taką siłą praktycznie
nigdy nie dysponował Bolesław Krzywousty, żyjący w czasach
większego zaludnienia i władający obszarem większym, niż
Mieszko I w 972 roku. O tak poważną siłę bojową otarł się
być może Bolesław Chrobry, o ile zgromadzono odpowiednią
liczbę pancerzy. Współczesny mu biskup merseburski Thiet-
mar, oswojony przecież z widokiem żelaza na rycerzach, gdy
dowiedział się o okupie, jakiego zażądali Wikingowie od
królowej angielskiej Emmy, nie chciał uwierzyć w jego
wielkość. I nie dziesiątki tysięcy funtów srebra, pobierane
kilkakrotnie w ciągu kilkunastu lat z tego kraju zrobiły na nim
wrażenie, lecz „wszystkie pancerze, których liczba sięgała
nieprawdopodobnej wysokości dwudziestu czterech tysięcy" 22 .
Czy połowę tej sumy uznałby za wiarygodną?
Za Mieszka I tworzyły się dopiero osady służebne, w których
wytwarzano broń na ówczesną skalę przemysłową. Pierwsze
potrzeby dotyczyły broni podstawowej — grotów włóczni,
oszczepów, strzał, żeleźcy toporów, okuć tarcz. Wyrabiano
też zapewne miecze, choć raczej na małą skalę. Większą rolę
w tym zakresie odgrywał import z Niemiec i Rusi. Nie można
jednak wykluczyć, że Mieszko dzięki odpowiednim kontaktom
pozyskał rzemieślników z Nadrenii, trudniących się wyrobem
mieczy, tworząc im komfortowe warunki pracy. Potrzebne
jednak było odpowiednie zaplecze metalurgiczne — huty,
kuźnie. Jeśli nie organizowano „przemysłu Zbrojeniowego" za
wcześniejszych władców, Mieszko stał przed trudnym proble-
mem budowania go od podstaw. Można jednak przyjąć, że zręby
metalurgii istniały, a w zakresie broni zaczepnej i odpornej
mniejszego formatu korzystano z tradycji miejscowych. W mo-
mencie pojawienia się drużyny, co być może nastąpiło jeszcze za
Siemomysła, pojawili się rzemieślnicy, gotowi zaspokoić jej
potrzeby, w tym potrzebę ochrony ciała przed ciosami.
22
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a, Kronika..., VII.40, s. 526.
Gerard Labuda przytacza inną wersję przekazu Ibrahima
ibn Jakuba, dotyczącą składu drużyny Mieszka I: „(...)
dowiadujemy się, że «kraj Mśko», jest to «państwo w krainach
Słowian nad morzem wśród gęstych lasów, przez które
wojskom trudno się przedzierać» i że ów Mśko «posiada
oddziały piesze, ponieważ konnica nie może się poruszać
w tych krajach»". Na tej podstawie badacz formułuje wniosek,
że siły konne w drużynie mieszkowej były bardzo ograniczone.
„Nie pomylimy się więc zapewne ustalając w drużynie księcia
polskiego ten stosunek, jak 600 konnych do 2400 pieszych" 23 .
Jest więc oczywiste, że przy takim założeniu pozostałe siły,
czyli pospolite ruszenie, pozostawałyby piesze.
Powyższe sformułowanie jest przeciwstawne wobec sądu
o 3000 pancernych. Nie można go jednak lekceważyć. Sądzę
jednak, że zbyt skromnie szacuje się tu możliwości bojowe
polskiej armii czasów Mieszka I.
Pewną wskazówką jest tutaj przekaz Anonima tzw. Galla
w Kronice Polskiej. W rozdziale „O wspaniałości i mocy
sławnego Bolesława" 24 mówi on o siłach zbrojnych pierwszego
króla Polski. Wprawdzie przekaz dzieli od opisywanych
czasów około 100 lat, a odnosi się on do realiów o 30-50 lat
późniejszych niż bitwa pod Cedynią, niemniej zawiera kilka
składników, pomocnych w przybliżeniu się do prawdy o wiel-
kości Mieszkowej drużyny.
Otóż Anonim wymienia liczby załóg grodów bądź możliwości
mobilizacyjne okręgów grodowych: Poznania, Gniezna, Włady-
sławia (Włocławka) i Giecza. Zwracam uwagę, że wszystkie
wymienione grody leżą w kraju Polan (Gniezno, Poznań, Giecz)
i Goplan (Włocławek). Reprezentują więc ziemie, którymi
Piastowie władali od kilku pokoleń, a dla ich mieszkańców
— praktycznie od zawsze. Obszar ten nazwano potem Wielkopo-
lską, czyli Polską starą, niejako pierwotną.
23
G. L a b u d a, Pierwsze państwo polskie, rozdz. „Jak powstało pierwsze
państwo Piastów?", Kraków 1989, s. 61.
24
A n o n i m t z w. G a 11. Kronika Polska, księga I, rozdz. 8, s. 26.
Według Galla Bolesław Chrobry uzyskiwał z tych czterech
grodów 3900 pancernych (bezspornie nazwanych „loricati")
i 13 000 tarczowników (clipeati). Kronikarz zastrzega przy
tym, że zbyt uciążliwe byłoby wyliczanie „rycerstwa z innych
miast i zamków", nie tylko dla piszącego, ale i ewentualnego
słuchacza bądź czytelnika.

Liczby zbrojnych według przekazu Galla

Liczba zbrojnych
Gród
pancerni tarczownicy

Poznań 1300 4000

Gniezno 1500 5000

Włocławek 800 2000

Giecz 300 2000

Razem 3900 13000

Relacje tę kończy w bardzo charakterystyczny dla opisywa-


nia chrobrowych czasów sposób: „...więcej mianowicie miał
król Bolesław pancernych niż cała Polska ma za naszych
czasów tarczowników; za czasów Bolesława tyle prawie było
w Polsce rycerzy, ile za naszych czasów znajduje się ludzi
wszelakiego stanu" 25 . Oczywiście — ludzi wszelakiego stanu,
zdolnych do odbywania służby wojskowej.
Pisząc swoją kronikę Gall miał wytyczony określony
cel — sławić ród Piastów i jego przedsięwzięcia. Bolesław
Chrobry i jego czasy stanowiły przy tym niedościgły wzór
do naśladowania przez współczesnych. Te wyżej wymienione
liczby — 3900 pancernych, 13 000 tarczowników, służyły
do wywołania na ewentualnym czytelniku, zorientowanym
25
Tamże, księga I, rozdz. 8, s. 27.
w realiach wojskowych Wielkopolski i Kujaw Bolesława III,
mocnego wrażenia. No i te inne „zamki i miasta", które długo
byłoby wyliczać...
Moim zdaniem kronikarz w sposób zamierzony przesadził
w swoim opisie, oddał za to wiernie ducha legendy o Wielkim
Bolesławie. Dla nas interesujące jest, na ile Gall przesadził,
na ile zaś jego przekaz zasługuje na uznanie. Pomocne w tym
ustaleniu są inne porównania Galla, gdzie zależało mu na
wywarciu odpowiedniego wrażenia jakościowo-ilościowego.
Jaskrawy przykład stanowi opis walk Kazimierza Odnowiciela
z Mazowszanami i ich komesem Masławem.
Jednocząc ziemie polskie Kazimierz Odnowiciel dysponował
szczupłymi siłami, głównie z Wielkopolski i z Małopolski
zniszczonych najazdem czeskim. Wspomagał go w odzyskaniu
ojcowizny oddział rycerstwa niemieckiego (500 ludzi), wspo-
mniany przez Galla w rozdziale 19 (str. 45), ale prawdopodob-
nie tylko w początkowym okresie zaprowadzania piastows-
kiego władztwa. W rozdziale 20, dotyczącym walk o przyłą-
czenie Mazowsza, kronikarz nic nie pisze o pomocy
niemieckiej, co nie znaczy, że cesarz Konrad pozostawił
krewniaka samemu sobie. Gall nie wspomina również o po-
mocy Jarosława Mądrego, a była ona faktem, udokumen-
towanym w kronice Nestora. Z pewnością chodziło tu o po-
kazanie bohaterstwa prawowitego księcia i jego wojsk, wspo-
maganych w słusznej sprawie przez siły wyższe. Jak bowiem
wyjaśnić ich zwycięstwo, przy tak rażącej dysproporcji sił?
„W owej zaś bitwie mieli Mazowszanie 30 sprawionych
hufców, podczas gdy Kazimierz posiadał zaledwie 3 pełne
hufce wojowników, gdyż, jak powiedziano, cała Polska niemal
że pustką stała" 26 . Widzimy zatem, że jeden Polak walczył
przeciwko dziesięciu Mazowszanom.
W rozdziale 21 „O bitwie Kazimierza z Pomorzanami" po raz
kolejny widać, że w słusznej sprawie wcale nie trzeba posiadać
przewagi liczebnej nad przeciwnikiem. Warto przytoczyć tu
26
Tamże, księga I, rozdz. 20, s. 47.
nieco dłuższy fragment, pozwalający na ściślejsze, choć nadal
orientacyjne określenie liczebności oddziałów (acies, legio),
jakimi dysponowali Piastowie.
„Wygrawszy tę bitwę (z Mazowszanami — P.R.), Kazimierz
z nieliczną garstką pospieszył bez wahania, by zajść drogę
wojsku Pomorzan, które przybywało na pomoc Miecławowi.
Uprzednio bowiem doniesiono mu o tym i z góry wiedział, że
przybywają na pomoc [jego] wrogom. Dlatego roztropnie
postanowił najpierw z osobna skończyć z Mazowszanami,
a potem już łatwiej stoczyć walkę z Pomorzanami. Tym
razem bowiem Pomorzanie wyprowadzili do boju cztery
legiony rycerzy, kazimierzowe zaś rycerstwo nie stanowiło
nawet połowę jednego [legionu]" 21 .
Z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć za Jerzym
Dowiatem, że legion w tym przypadku oznacza 1000 zbrojnych.
Tak więc Pomorzanie wystawili czterotysięczne wojsko, nato-
miast Kazimierz — wg Galla — po krwawej bitwie z Mazow-
szanami mógł im przeciwstawić nawet nie 500 rycerzy. I znów
jeden Polak walczył przeciwko dziesięciu Pomorzanom.
Do większych jeszcze dysproporcji dochodzi przy opisie
czynów „Syna Marsa", czyli swojego chlebodawcy, a dla nas
księcia Bolesława III Krzywoustego. W części II Kroniki,
w rozdziale 33, dla ukazania odwagi księcia i jego poświęcenia
dla ratowania ojczyzny, kronikarz opisuje znamienny czyn
Bolesława. Otóż książę wraz z dworem, większością dostoj-
ników państwowych i przyboczną drużyną, złożoną z synów
możnowładców, przebywał na weselu w Rudzie nad Wartą
koło Sieradza. Znużony trzytygodniowym świętowaniem
„...wojowniczy Bolesław, ponad ucztowanie i pijatykę przed-
kładając rycerskie rzemiosło i łowy, pozostawił starszych
z całym tłumem przy biesiadzie, [a sam] z niewielkim
orszakiem udał się w lasy na łowy — lecz myśliwi natknęli
się na wroga..." 28 — na oddziały Pomorzan, powracające
27
Tamże, księga I, rozdz. 21, s. 47.
28
Tamże, księga II, rozdz. 33, s. 100-101.
z łupieżczej wyprawy. Książę prawdopodobnie wziął ich za
rozbójników i nie docenił liczby przeciwnika. Wpadł w zasadz-
kę, „...a mimo to, choć garstkę miał nieliczną, mianowicie
osiemdziesięciu spośród chłopców i młodzieńców, a ich
(Pomorzan — P.R.) było trzy tysiące, nie rzucił się do
ucieczki, ani nie zląkł się tak wielkiej przewagi, lecz od razu
ze swym małym hufcem wpadł w środek tłumu wrogów" 2 9 .
W tym przypadku przewaga wroga wynosiła 37:1.
Podobnie przedstawia się siły wojsk podczas odsieczy
grodu Nakła, obleganego przez Bolesława. O bitwie polskiej
jazdy rycerskiej przeciw pomorskiej piechocie kronikarz pisze:
„Padło tam nieco rycerzy spośród chrześcijan, lecz z trzy-
dziestu tysięcy pogan uszło zaledwie dziesięć tysięcy [...]
Zdumiewali się wszyscy obecni, w jaki sposób garstka, licząca
mniej niż tysiąc rycerzy, dokonać mogła takiej rzezi..." 30 .
I znów zwycięstwo nad trzydziestokrotnie liczniejszym
wrogiem.
Tych kilka przykładów, jednoznacznie określonych w kon-
kretnych proporcjach liczbowych (3 hufce polskie przeciwko
30 mazowieckim, 1000 Polaków przeciw 30 000 Pomorzan)
pokazuje prostą metodę wychwalania Piastów przez Galla
Anonima. W zależności od potrzeb mnoży on siły wrogów przez
dziesięć lub trzydzieści (co pośrednio wskazuje na ówczesne
najmniejsze jednostki wojskowe, odpowiadające dzisiejszym
drużynom i plutonom). Konkretne liczby zbrojnych z czterech
wielkopolskich grodów wskazują, że dysponował jakimiś dany-
mi w tym zakresie. Być może były to faktyczne możliwości
mobilizacyjne Wielkopolski i Kujaw z czasów Bolesława
Krzywoustego, pomnożone przez dziesięć. Nie jest jednak
wykluczone, że znalazł się w rękach Galla spis z czasów
Chrobrego w formie choćby notatki rocznikarskiej, który
skwapliwie wykorzystał w typowy dla siebie sposób. Gloryfiku-
jąc czasy Chrobrego, wprost nazywając je złotym wiekiem, nie
29
Tamże, s. 101.
30
Tamże, księga III, rozdz. 1, s. 131.
zaniedbał odpowiedniego pomnożenia ówczesnych wojsk. Po
uwzględnieniu tej poprawki zapis o możliwościach mobilizacyj-
nych grodów Wielkopolski staje się ważnym i pewnym źródłem
wiadomości. Po podzieleniu podanych sił przez okrągłą liczbę
dziesięć, otrzymujemy 390 pancernych i 1300 tarczowników.

Liczba zbrojnych zweryfikowana

Liczba zbrojnych
Gród
pancerni tarczownicy

Poznań 130 400

Gniezno 150 500

Włocławek 80 200

Giecz 30 200

Razem 390 1300

Jest to wprawdzie stan z czasów Bolesława Chrobrego,


jednak przenosząc te liczby do czasów Mieszka I nie popeł-
nimy większego błędu. Nawet biorąc pod uwagę fakt, iż Gall
opisywał Polskę Chrobrową, stojącą u szczytu militarnej
potęgi, należy mieć na względzie, że zarówno za Chrobrego,
jak i za jego ojca, ziemie Polan i Goplan były matecznikiem
Polski. Tu znajdowały się zapewne główne majątki książąt, tu
też mieszkali ich najwierniejsi współpracownicy, stąd wywo-
dzili się zarządcy innych ziem. Dlatego udział Wielkopolski
w zyskach z wojen (choćby przez gromadzenie łupów,
osadzanie jeńców w miejscowych majątkach) był większy niż
innych części kraju. O Wielkopolskę z całą pewnością zadbano
jeszcze w czasach Mieszka I, gruntownie ją zagospodarowując.
Ponieważ nie dawało się obejść trudności, przerastających siły
rąk ludzkich, przypuszczam, że nie opłacało się wycinać
pozostałych po działalności Mieszka lasów, bo zostały tylko
na potencjalnych nieużytkach, nie dających nadziei na dobry
plon oraz na ważnych rubieżach obronnych. Siły Chrobrego
z tych ziem można więc uznać za niemal tożsame z siłami
z czasów jego ojca. Udział tej dzielnicy w nakładach na
wojsko, jako najludniejszej i najbogatszej, również musiał być
proporcjonalnie duży, utrzymany na stale wysokim poziomie.
Dlatego ilość zbrojnych dla Poznania, Gniezna, Włocławka
i Giecza można bezpośrednio odnieść do czasów Mieszka I,
gdyż stosunki ludnościowe z pewnością nie zmieniły się
w ciągu jednego pokolenia zbyt znacząco w stołecznej
dzielnicy kraju. Nasuwa się przy tym pytanie — czy to całe
możliwości mobilizacyjne Wielkopolski?
W przekazie Galla jest wskazówka, że nie. Wyraźnie pisze,
że nie będzie się trudził, ani nie będzie nudził wyliczaniem
wojsk z innych miast i zamków. Jakich grodów i ich załóg
wobec tego Gall nie wymienił? Kronikarz nie wymienił tak
ważnych grodów, jak: Santok, Międzyrzecz, Lubusz, Kalisz,
Łęczyca, Kruszwica, których znaczenie z pewnością nie było
mniejsze niż Giecza czy Włocławka. Stanowiły bardzo ważne
ogniwa w systemie obronnym, można nawet mówić o ich
kluczowym znaczeniu (Lubusz, Międzyrzecz, Santok). Z pew-
nością należy uwzględnić ich załogi w potencjale obronnym
ówczesnej Polski. Czy należy ujmować siły z pozostałych,
mniejszych grodów, jak choćby znany pod dzisiejszą nazwą
Biskupin? Raczej nie. Duże grody były jednocześnie jedno-
stkami administracyjnymi dla określonych połaci kraju, re-
prezentując siłę kilku mniejszych, podległych gródków. Dla
obliczenia przybliżonych możliwości mobilizacyjnych Wiel-
kopolski Mieszkowej wystarczy uwzględnienie dodatkowo
wspomnianych wyżej przeze mnie sześciu grodów, odnotowa-
nych w źródłach pisanych i zbadanych archeologicznie.
Przyjmując wartości wojskowe Giecza i Włocławka, najniższe
w przekazie Galla, uzyskujemy z każdego grodu 30-80
pancernych i 200 tarczowników. Daje to dodatkową liczbę od
180 do 480 pancernych i 1200 tarczowników. Po uśrednieniu
liczby pancernych do 330, łączne siły Wielkopolski w 972 r.
mogły wynieść 720 pancernych i 2500 tarczowników. Czyli
liczba zbrojnych nieznacznie przekracza Ibrahimowe 3000,
a mamy na razie samą tylko Wielkopolskę.
Ibrahim ibn Jakub pisał również, że państwo Mieszka było
najrozleglejsze z krain słowiańskich. Mówiąc o krainach
słowiańskich miał na myśli państwo Obodrytów i Związek
Wielecki na Połabiu, plemiona Serbów i Łużyczan, Czechy
i Morawy Bolesława I. Śląsk i Małopolska częściowo lub
w całości należały wówczas do Czech. Co zatem powodowało
rozległość Mieszkowego władztwa? Można wyliczyć: Wiel-
kopolskę, Kujawy, Mazowsze, Ziemię Radomską. Bitwa
z Hodonem rozegrała się na Pomorzu, a zwycięstwo w 967
roku nad wojskami Wieletów i Wolinian też pewnie tam
miało miejsce. Przynależność Pomorza Zachodniego do Polski,
choćby tylko trybutarna, nie powinna budzić wątpliwości.
O Pomorzu Wschodnim nie wiemy nic pewnego, jednak jego
uzależnienie od Polski jeszcze za panowania Siemomysła jest
całkiem możliwe. Otrzymujemy więc obraz państwa naprawdę
rozległego, złożonego z licznych plemion podzielonych pusz-
czami i bagnami. W każdej krainie bez trudu można wymienić
kilka ważnych grodów. Na Pomorzu będą to: Cedynia, Pyrzyce,
Białogard, Kołobrzeg, Gdańsk, Nakło. Mazowsze to Płock,
Czersk, Ciechanów, Wyszogród, Grodziec (Grójec), Radom.
Mamy więc jeszcze 12 grodów. Dla każdego z nich, zgodnie
z metodą obliczania zbrojnych Wielkopolski, możemy przyjąć
ok. 50 pancernych i 200 tarczowników. Daje to nam 600
pancernych i 2400 tarczowników. Po uwzględnieniu sił
Wielkopolski otrzymujemy 1300-1400 pancernych i 4800
tarczowników, czyli łącznie ok. 6200 zbrojnych. Jak pogodzić
te cyfrę z przekazem Ibrahima? Przecież drużyna składała się
z 3000 pancernych — zbrojnych, a tu otrzymujemy 9000 ludzi!
Żeby wyjaśnić tę wątpliwość, należy poruszyć zagadnienia
dotyczące kształtu, wyposażenia i uzbrojenia drużyny.
Czym była drużyna, opowiada nam Nestor w swojej kronice.
Słowo „drużyna" używane jest w niej w kilku znaczeniach.
W jednym ma wymiar szerszy i oznacza całe zebrane wojsko,
a w innym wojsko danej ziemi. Jest też znaczenie, w którym
wyrażenie „drużyna" zbliża się najbardziej do swego źródło-
słowu, oznaczając grupę przyjaciół kniazia, stale gotową nieść
mu pomoc w jego działaniach bojowych. Drużyna w tym
znaczeniu to wojsko stale towarzyszące wodzowi w jego
podróżach po kraju. Każdy ruski kniaź, a nawet każdy
wojewoda posiadał własną drużynę. W razie potrzeby władcy
żądali pomocy wojskowej od podległych plemion. Bardzo
interesujący jest skład tego wojska, zwanego drużyną.
Rdzeń drużyny stanowiła Ruś, czyli potomkowie Wikin-
gów, zwanych Waregami, osiadłych w połowie IX wieku
i w latach późniejszych wokół głównych grodów Słowian
wschodnich. Dobra organizacja, zdolności handlowe, dys-
cyplina wojskowa i inteligencja wodzów pozwoliła im na
przetrwanie i zbudowanie wokół siedzib państewek i całkiem
pokaźnych państw. Osiedlili się „Ruryk w Nowogrodzie (...),
Sineus na Białym Jeziorze (...), Truwor w Izborsku (...),
Askold i Dir w Kijowie (...)" 3 I . W miarę upływu czasu
energiczniejsi wodzowie podporządkowali sobie innych, dzięki
czemu rozporządzali od początku X wieku bardzo dużymi
siłami zbrojnymi. Ruś, czyli potomkowie towarzyszy broni
pierwszych władców, uległa w tym czasie mocnej slawizacji.
Zachowała jednak częściowo własne obyczaje, nie zrywając
przy tym kontaktów ze Skandynawią. Mimo przejęcia języka
słowiańskiego, wierzeń (adaptowanych dla własnych potrzeb
— na Thora mówili ze słowiańska Perun) i pożenienia się ze
Słowiankami, Rusowie mieli jeszcze poczucie własnej odręb-
ności. Wyróżniała ich pozycja materialna oraz dziedziczny
udział w przedsięwzięciach wojskowych u boku władców,

31
Powieść minionych lat N e s t o r a, rozdz. 8, cytat za Kroniki Staroruskie,
przeł. E. Goranin, F. Sielicki i H. Suszko, wybór F. Sielicki, Warszawa 1987,
s. 27. Wszystkie następne cytaty pochodzą z tej edycji.
jako jego drużyna. Tych, którzy na co dzień posługiwali się
językiem germańskim, nadal nazywano Waregami. Siła tradycji
była duża. Nie tylko wymienieni protoplaści rodów nosili
germańskie imiona. Jeszcze kilka pokoleń używano ich, począt-
kowo w formie oryginalnej, a później w wymowie słowiańskiej,
gdy oznaczały coś całkowicie abstrakcyjnego. Założyciel dynas-
tii: Ruryk, nosi to samo imię, co działający w tym samym czasie
na zachodzie Europy Wiking — Rorik. Jego następcy: Oleg, Igor
czy przebiegła i bogobojna Olga, to odpowiednio: Helgi, Ingvarr,
Helga. Dopiero współczesny Mieszkowi 1 syn Helgi i Ingvarra
nosił słowiańskie imię: Swiatosław. Ale wojewodą u Swiatosła-
wa był Sweneld, z całą pewnością Wareg. Jednocześnie
występuje jako wojewoda niejaki Preticz, Słowianin.
Drugim członem drużyny, bardzo wysoko cenionym, byli
najemnicy — Waregowie. Kniaziowie ruscy bardzo chętnie
sięgali po zamorskie wojsko, które znów nie mniej chętnie
stawiało się na ich wezwanie. W zimnej i ubogiej Skandynawii
trudno było zrobić karierę i żyć dostatnio. Służba na Rusi
bywała wstępem do zdobycia wielkich bogactw i przeżycia
wielu przygód, co zapewniało sławę i szacunek po powrocie
do domu, tudzież odpowiednie wpływy. Ambitni wodzowie
szwedzcy i norwescy na wezwanie swych ruskich kolegów
z łatwością zbierali od kilkuset do kilku tysięcy zbrojnych.
Wyprawy ruskie były bowiem zawsze bardzo atrakcyjne.
Często atakowano bogate tereny greckie, a cesarze bizantyjscy
chętnie zaciągali Normanów do własnej gwardii. Jeszcze w XI
wieku wzywano na Ruś pomocy Waregów. Przykładem może
być Harald Haardrada, wojujący w służbie Jarosława Mądrego
(również na Mazowszu, jako sojusznik Kazimierza Odnowi-
ciela), następnie w służbie cesarzy greckich. Zdobyte na
obczyźnie bogactwa pozwoliły mu na objęcie tronu Nor-
wegii 32. Jak wysoko ceniono Waregów, może świadczyć fakt,
iż w przypadku bitwy niemal zawsze ustawiano ich w centrum
32
Patrz o tym władcy: Słownik władców Europy średniowiecznej, Poznań
1998; P. Z u m t h o r , Wilhelm Zdobywca, Warszawa 1994.
ruskiego szyku, choć mogło to oznaczać chęć oszczędzenia
własnej drużyny 33 .
Trzecią częścią armii książąt ruskich były kontyngenty
posiłkowe plemion słowiańskich, dowodzone przez własnych
wojewodów, jak wspomniany Preticz. O tych siłach również
mówiono „drużyna", lecz wątpliwe jest, by traktowano je
z takim respektem i szacunkiem, jak Rusów czy Waregów,
przynajmniej za Ruryka i jego pierwszych następców.
Przełom w stosunkach między nacjami dokonał się za
panowania Swiatosława i Włodzimierza. Nadal całkowicie
odrębnym wojskiem byli Waregowie, ściągani zza morza
w razie potrzeby, ale różnice między wojami ruskimi a słowiań-
skimi uległy zatarciu. Podstawowym kryterium była przydat-
ność do walki. Wcześniejsze drużyny posiłkowe podległych
plemion stały się wojskiem etatowym, dumnym ze swego
kniazia, z jego walecznych czynów i wiernym mu. Skończyły
się bunty plemienne. Kniaź Swiatosław znalazł podobny
czynnik jednoczący, jak nieco wcześniej król Henryk I — opła-
calną walkę z nieprzyjaciółmi zewnętrznymi. Nie musiał już,
jak jego ojciec Ingvarr, stale na nowo podbijać własnego kraju
i baczyć, czy nie jedzie w gościnę ze zbyt małą drużyną. Na
jego wezwanie ochoczo stawiało się 10 000 ludzi, a w razie
potrzeby nawet więcej. Wyprawy zbrojne na Chazarów,
Bułgarów, Pieczyngów i Greków trwały teraz nie miesiącami,
ale latami.
„Gdy kniaź Swiatosław wyrósł i zmężniał, począł wojów
gromadzić mnogich i chrobrych. I lekko chodził jako pardus,
wojny mnogie tocząc. Chodząc wozów ze sobą nie woził ni
kotłów, ni mięs nie warzył, jeno cienko pokrajawszy bądź
koninę, bądź zwierzynę, bądź też wołowinę, na węglach
upiekłszy, jadał. Ani namiotu nie miał, jeno podkład podścielał,
a pod głowę — siodło. Tacy też byli wszyscy pozostali jego
wojownicy. I posyłał po krajach, mówiąc: «Chcę na was iść»" 34 .
33
Powieść minionych lat, rozdz. 51, s. 97.
34
Powieść minionych lat, rozdz. 22, s. 46.
Jego drużyna jawi się więc jako wojsko jednolite, choć były
różnice w uzbrojeniu i wyposażeniu poszczególnych wojow-
ników. Ale kniaź miał możliwość ich niwelowania, w zależ-
ności od potrzeb. Oto przykład z ostatniej wyprawy Swiato-
sława, mimo początkowych tryumfów zakończonej fatalnie:
„Zawarłszy zaś pokój z Grekami Swiatosław poszedł
w łodziach ku progom. I rzekł do niego wojewoda ojcowski,
Sweneld: «Pójdź, kniaziu, na koniach naokoło, stoją bowiem
Pieczyngowie w progach». I nie posłuchał go i poszedł
w łodziach. (...) Usłyszawszy zaś to Pieczyngowie zastąpili
progi. I przeszedł Swiatosław do progów, i nie można było
przejść progów (...)" 35 .
Jak widać, strategiczna decyzja — wracać do domu „na
koniach" czy „na okrętach", zależała od woli kniazia. Jego
wojsko było widocznie przygotowane do służby tak, jak kniaź
sobie życzył. Jeśli chciał, by drużyna miała charakter pieszy,
walczono w tym szyku. Ci sami piechurzy, po zaopatrzeniu
się w konie, stają się pełnosprawną kawalerią, zdolną do walki
z Pieczyngami, których tak obawiali się Węgrzy — postrach
Europy... Od zawodowców, a z takich ludzi składała się śpiąca
byle gdzie i jadająca byle co drużyna Swiatosława, można
i należało wymagać wszechstronności.
Odkrycia archeologiczne ostatnich lat, jak cmentarzyska
normandzkie na terenie Wielkopolski i Mazowsza, wykazują,
że drużyna pierwszych Piastów miała skład etniczny podobny
do drużyn kniaziów ruskich 36 . Wojownicy pochodzenia skan-
dynawskiego stanowili jej znaczną część. Dlatego podobny
uniwersalizm jak drużyny Swiatosława dotyczył zawodowego
wojska Mieszka I. Jego wartość bojowa, równa dziesięciokrot-
ności innych wojowników, była wynikiem dużych umiejętności
wojskowych, wytrzymałości na trudy i wierności dowództwu.
Mieszko dawał swym wojom „konie, broń i wszystko, czego
35
Tamże, rozdz. 26, s. 52.
36
Patrz Ziemie polskie w X wieku i ich znaczenie w kształtowaniu się nowej
mapy Europy, praca zbiorowa pod red. H. Samsonowicza, Kraków 2000.
potrzebują". Owe konie były jak najbardziej bojowe, nie
służyły do orki, a wymienione są przed bronią. Mogły służyć
do sprawnego transportu drużyny na miejsce walki, czyniąc
z niej swoistą dragonię X wieku, podróżującą konno, a wal-
czącą pieszo. Jednak po doświadczeniach bitwy z piechotą
wielecko-wolińską z 967 roku, gdy o powodzeniu boju
i długiego pościgu zdecydowały ataki jazdy, Mieszko stale
rozwijał kawalerię pancerną. Nie należy też zapominać o euro-
pejskich ciągotach naszego pierwszego władcy, o jego zapat-
rzeniu na wzorce niemieckie. Tam największe znaczenie
miała jazda rycerska, świetnie uzbrojona i wyszkolona. Ogra-
niczeniem dla drużyny Mieszkowej były w tym przypadku
bariery cenowe i technologiczne nowego uzbrojenia. Potrzeby
wynosiły od zaraz kilka tysięcy: koni, mieczy, hełmów
i pancerzy. Przede wszystkim jednak koni, gdyż bez nich nie
dawało się walczyć w nowoczesny sposób. Pancerz nie miał
znaczenia podstawowego — Bolesław Krzywousty odnosił
zwycięstwa przy pomocy lekkiej jazdy, niezależnie od tego,
c z y j e g o przeciwnikiem była jazda pancerna, czy też walcząca
w zwartym szyku piechota.
Wobec powyższego można przyjąć, że Mieszkowa druży-
na, mało obfitująca w konnicę do czasów wojen pomorskich,
od kilku lat była systematycznie, w miarę możliwości,
przezbrajana na wzór niemiecki. Wykazana przeze mnie
wyżej liczba 1400-1500 Mieszkowych jeźdźców dla 972 roku
jest całkiem prawdopodobna. Pozostała część drużyny wal-
czyła pieszo, podobnie jak oddziały pospolitego ruszenia.
Ogólne możliwości mobilizacyjne Polski Mieszka I wynosiły
około 12 tys. ludzi, biorąc pod uwagę zaludnienie i fakt
powoływania pod broń w czasach Bolesława Krzywoustego
co dziesiątego ojca rodziny. Pod Cedynią znalazła się tylko
część tych wojsk, zapewne cała drużyna i okoliczne oddziały
pospolitego ruszenia. Można te siły szacować na nie mniej
niż 4500-5000 ludzi.
UZBROJENIE

W niniejszym opracowaniu pojawiły się już elementy taktyki


i uzbrojenia Słowian i Niemców przy okazji opisów innych
zagadnień. Czas jednak by je podsumować oraz wykazać
podobieństwa i różnice. Ponieważ zagadnienia taktyczne wiążą
się bezpośrednio ze stanem technicznym uzbrojenia wojsk,
w pierwszym rzędzie omówię uzbrojenie, a w dalszej kolejno-
ści wynikające z niego konsekwencje taktyczne.

Uzbrojenie zaczepne

Podstawowym uzbrojeniem służącym do walki wręcz,


niezależnie od tego, czy walczono konno, czy pieszo, była
włócznia. Zawsze wojownik uzbrojony we włócznię posiadał
w pierwszym starciu, decydującym o dalszym przebiegu
bitwy, wyraźną przewagę nad rycerzem, trzymającym w garści
choćby najlepszy miecz czy topór. W X wieku doszło do
wyodrębnienia odmian włóczni dla formacji pieszych i kon-
nych, choć wskazania źródłowe bywają w tym zakresie
mylące. Doświadczenia bojowe były jednoznaczne i choć
istniały duże podobieństwa w kształcie i sposobie wykorzys-
tania broni, to różnice są na tyle wyraźne, że należy je omówić.
Charakterystycznym elementem uzbrojenia piechoty ger-
mańskiej, przejętym przez Słowian w niezmienionym kształcie,
była włócznia z tzw. grotem skrzydełkowym. Tradycja w kró-
lestwie niemieckim była tak silna, że właśnie włócznia tego
typu stała się symbolem władzy królewskiej, wręczanym tuż
po elekcji nowo obranemu władcy przez głównego dostojnika
świeckiego (choćby księcia Saksonii), jeszcze przed oficjalnym
aktem koronacji. Zwano ją włócznią Świętego Maurycego. Jej
grot pełnił funkcję relikwiarza, dlatego posiada on kilka
podłużnych otworów, przez które przeciągnięto zwoje drutu,
ściśle oplatające świętość — gwóźdź z Krzyża Chrystusa.
Grot jeszcze w zamierzchłych czasach uległ uszkodzeniu,
dlatego w jego połowie znajduje się pozłacana obejma,
spajająca pęknięcie i dodatkowo mocująca relikwię. Taką
samą włócznię wręczył Bolesławowi Chrobremu Otto III
w roku 1000 w Gnieźnie. Była to oczywiście replika oryginału,
ale postarano się wówczas o maksymalne podobieństwo
— odtworzono zarówno otwory, jak i sponę blaszaną, ale
gwóźdź zaznaczono tylko schematycznie. Pomijając elementy
emocjonalne, jakie znalazły się w tej włóczni, kształt jej grotu
nie odbiega niczym, prócz artystycznego wykonania, od
podobnych egzemplarzy bojowych. Grot jest długi, rozszerza-
jący się nieco w kierunku sztychu, natomiast u nasady posiada
kilkucentymetrowe skrzydełka, przypominające jelec miecza.
Być może protoplastą owej broni był jakiś złamany miecz,
osadzony na solidnym drzewcu. Po zauważeniu skuteczności
wynalazku naśladowano sprawdzony kształt, pozostawiając
nieco przekształcone, ale przydatne elementy.
Grot włóczni skrzydełkowej osadzano na drzewcach różnej
długości, przystosowanych do wzrostu użytkownika i jego
osobistych preferencji. Na ogół długość broni nie przekraczała
zapewne 2-2,5 m. W rękach wprawnego wojownika włócznia ta
była bronią sieczną i kłującą. Można było posługiwać się nią
jedną ręką lub oburącz. Skrzydełka grotu pozwalały na sparowa-
nie ciosów przeciwnika, odbicie albo odsunięcie w bok jego
broni czy też zaczepienie elementów uzbrojenia ochronnego
jeźdźca. Ogółem walory tej broni były wysokie, a stosunkowo
częste znaleziska jej grotów pozwalają na wniosek o powszech-
nym stosowaniu. Jako ciekawostkę podam, że właśnie włócznię
Świętego Maurycego dzierżył w dłoni król Otto I w czasie
najważniejszej bitwy swego życia, to jest na Lechowym Polu
pod Augsburgiem z Węgrami w roku 955 37. Możliwe, że nie był
to odosobniony przypadek, gdy ciężkiej włóczni skrzydełkowej
używał jeździec. Król uczynił tak ze względów propagando-
wych, ale inni wojownicy po prostu nie chcieli rozstać się ze
sprawdzoną bronią walczących pieszo ojców czy też własną. Jest
37
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, II. 10, s. 56.
w tym może nieświadome nawiązanie do pewnego elementu
walki konnicy Alanów z czasów wędrówki ludów, którzy
uzbrojeni byli we włócznie o niespotykanie dużych i długich
grotach, osadzonych na długich drzewcach, przez co posługiwa-
no się nimi oburącz. Naśladowały ten rodzaj uzbrojenia wojska
germańskie. W X wieku istniały jednak wzory uzbrojenia
typowo jeździeckiego, wygodniejsze w użyciu z tak niestabilne-
go oparcia, jak koński grzbiet.
Bardzo sugestywny opis „robienia" włócznią przez konnego
wojownika podał w swojej pracy Broń i strój rycerstwa
polskiego w Średniowieczu Andrzej Nadolski 38 . Konny owego
czasu, podobnie jak lansjerzy z epoki napoleońskiej czy ułani,
musiał sięgnąć grotem włóczni dosłownie wszędzie, i to w jak
najkrótszym czasie, niezależnie od tego, czy koń stał w miej-
scu, czy galopował. Skrzydełkowa włócznia o grocie siecznym
była w takiej sytuacji nieprzydatna, niewygodna, zbyt ciężka.
Dlatego grot włóczni konnej uległ zmniejszeniu, wysmukleniu,
a nawet — wobec stałego rozwoju pancerzy — uformowaniu
w wąski szpic. W takiej postaci, w połączeniu z około
dwumetrowym drzewcem, okazywał się śmiercionośną bronią
konnicy, używaną nie tylko w pierwszym starciu, jak później-
sze kopie, ale i później. Włócznią można było zadawać ciosy
szybsze, celniejsze i w dalej położone cele, niż mieczem. Poza
tym była mniej kosztowna i każdy wojownik mógł sobie na
nią pozwolić, czy też raczej musiał się w nią wyposażyć.
Oprócz wyspecjalizowanych wzorów dla obu formacji
istniały też włócznie o charakterze uniwersalnym, o grotach
nieco lżejszych niż skrzydełkowe, natomiast masywniejszych
od typowych włóczni konnicy, możliwe do stosowania w walce
konnej i pieszej. Nie były bronią specjalistów, toteż ich użycie
nie nastręczało problemów nawet początkującym.
Kolejną charakterystyczną bronią drzewcową był oszczep.
Oszczep przeznaczony był do rzucania. W znaleziskach
38 A. N a d o l s k i , Broń i strój rycerstwa polskiego w Średniowieczu,
Ossolineum 1979, s. 53 i nast.
archeologicznych zdarzają się duże groty z zadziorami,
wykluczającymi ich użycie do zadawania powtarzających się
ciosów. Praktycznie w X wieku była to broń piechoty. Jazda
po wyrzuceniu oszczepów byłaby bezbronna w starciu z prze-
ciwnikiem, dysponującym włóczniami. Poza tym zawsze,
w razie potrzeby, można było celnie rzucić włócznią. Natomiast
w formacjach pieszych użycie oszczepów czy też włóczni
w charakterze pocisków było jak najbardziej zasadne, zarówno
w obronie, jak w natarciu, tuż przed bezpośrednim zwarciem.
Jednak można stwierdzić, że w bitwach Średniowiecza osz-
czepy nie miały tak zasadniczego znaczenia, jak w Starożyt-
ności (szczególnie w armii rzymskiej).
Po użyciu czy zużyciu długiej broni drzewcowej wojow-
nicy posługiwali się krótszą bronią boczną, czyli toporami
i mieczami. Przy niewielkim uogólnieniu można powiedzieć,
że topór był elementem uzbrojenia piechoty, natomiast
miecz jazdy. Ale nie można zbyt uogólniać — znane są
odmiany toporów, przeznaczone dla jeźdźców, jak również
opisy starć konnicy, gdy ich używano. Ponadto wojownik
pieszy, posiadający miecz, nie szukał konia, aby móc użyć
tej broni. Jednak zasadniczo topór był bronią piechoty,
a miecz jazdy, nie tylko ze względów funkcjonalnych, ale
i cenowych.
Topór piechoty zawsze miał większe rozmiary, niż topór
jeźdźców. Można tu wyróżnić nawet odmiany regionalne
— dla Skandynawii charakterystyczny był topór o żeleźcu
trójkątnym, zbliżonym niemal do równoramiennego. Broń tę
wyposażano w drzewce o długości około 130-150 cm, przy
czym przystosowywano je do wysokości wojownika. Żeleźce
topora, opartego trzonkiem o ziemię, sięgało ramion właś-
ciciela. Bronią tą walczono oburącz. Jej zasięg i siła ciosu
przyczyniały się niejednokrotnie do zwycięstw Wikingów.
Nic dziwnego, że pojawił się w armiach innych nacji. Nie
dawało się jednak wykorzystać jego zalet do walki z konia, na
co był zbyt ciężki i nieporęczny.
Podobne znaczenie miał topór, którego pochodzenie śmiało
można wiązać ze Słowianami, na co wskazują bardzo częste
znaleziska archeologiczne. Jego kształt jest inny niż broni
Wikingów — żeleźce przypomina topór ciesielski o bardzo
wydłużonej „brodzie" i prawdopodobnie z niego się wywodzi.
Ostrze szerokości około 30 cm ma kształt najczęściej zaokrąg-
lony, choć bywają również proste egzemplarze. Jak się wydaje,
osadzano je na drzewcach równie długich, lub nieznacznie
krótszych, niż germańskie odpowiedniki, co przy uwzględ-
nieniu ciężaru przeznaczało je do walki pieszej.
Na uzbrojeniu konnicy oraz jako boczna broń włóczników
i łuczników znajdowały się charakterystyczne dla wczesnego
średniowiecza topory o smukłej, „brodatej" budowie żeleźca.
Część sieczna miała szerokość 7 - 1 2 cm i była dosyć znacznie
oddalona od drzewca, przez co łatwo je rozpoznać spośród
toporów z innych epok. Możliwe, że jego posiadanie było
w drużynie Mieszkowej obowiązkowe, co łatwo zrozumieć
— wiele działań bojowych sprowadzało się do oblężeń
grodów, sporządzania doraźnych umocnień polowych, jak
choćby przesieki, gdzie podobne narzędzie było wprost
niezbędne.
Poza wymienionymi typami istniały jeszcze topory o prze-
znaczeniu mniej specjalizowanym, bardziej gospodarczym,
o trzonkach krótszych, z powodzeniem spełniające funkcje
bojowe. Używano też lekkich toporków o kształcie zbliżonym
do późniejszych czekanów, jako oznak władzy, poręcznej
broni czy lasek. W wojsku niemieckim "nie stosowano już
raczej charakterystycznej dla wcześniejszych lat broni, jaką
była tzw. franciszka — topór, a raczej siekiera do miotania
o specyficznym, odgiętym do góry kształcie ostrza, z upodo-
baniem i masowo używana w czasie wędrówki ludów przez
plemiona Franków. Nie wyklucza to rzucania toporami w cza-
sie walki — mniejsze okazy znakomicie nadawały się do tego
celu, a nawet nieczyste trafienie obuchem mogło zakończyć
się tragicznie dla przeciwnika.
Miecze stanowiły najskuteczniejszą po włóczni broń w rękach
jeźdźców. Choć kształt ich głowni sugeruje przeznaczenie
głównie do cięcia, to przy nieopancerzonym przeciwniku
niejednokrotnie zadawano śmiertelne pchnięcie, a również przy
opancerzonym pchnięcie we wrażliwe miejsca ciała nie było
wykluczone. Broń ta była całkiem poręczna — wagi około 1 kg,
długości od 80 do 100 cm, nieźle wyważona poprzez masywny
jelec i wydatną głowicę rękojeści. Krótka rękojeść, ograniczona
szerokimi płytkami jelca i głowicy, zapewniała mocny chwyt
i dużą swobodę ruchów dłonią. Nie umożliwiało to jeszcze tak
wyrafinowanej szermierki jak przy szabli czy późniejszym
rapierze, ale dawało całkiem dużą możliwość zadawania
zaskakujących ciosów, wyprowadzanych z łokcia i z ramienia,
szczególnie ważnych przy walce z konia, będącego w ciągłym
ruchu. Jeździec mógł równo prowadzić cios, reagować na zejścia
rumaka z linii jazdy czy uniki przeciwnika, przy czym każde
następne wzniesienie broni do ciosu odbywało się przy pomocy
nadanego jej uprzednio pędu, zgodnie z poprzednim ruchem, „na
okrągło". Przy szabli z odpowiednią rękojeścią takie postępowa-
nie było jedynym słusznym, ale również mieczem można było
walczyć podobnie, choć bez szablowego wdzięku i perfekcyjnej
sprawności cięcia. Przy walce pieszej zbliżonym funkcjonalnie
elementem fechtunku było rozkołowanie broni nad głową,
nadanie jej odpowiedniego pędu, co pozwalało na zadanie
silnego i szybkiego ciosu. Miecz miał tę przewagę nad toporem,
że łatwiej i szybciej można nim było wyprowadzić zaskakujący,
precyzyjny cios, zrobić zwód czy unik.
Nie można tu ominąć specyficznej broni Sasów o nazwie
„sax". Od niej to właśnie wzięła się nazwa plemienia i, choć
broni tej używano głównie w wiekach wcześniejszych, to
w interesującej nas epoce jeszcze jej nie zapomniano. Był to
duży nóż, ostry jednostronnie i pozbawiony jelca. Czasami
osiągał wielkość miecza i miał podobną oprawę, wówczas
różnicą między nim a mieczem było jednostronne ostrze.
Takie egzemplarze nazywano „langsaks". W przypadku za-
krzywienia broni, nazywano ją „skramasaks". Wszystkich
rodzajów „saksów" używano jeszcze powszechnie w Skan-
dynawii, gdzie często zastępowały lub uzupełniały miecze.
Do rażenia przeciwnika z dużej odległości służyły łuki i proce.
W warunkach sporego zadrzewienia terenów słowiańskich
główną rolę odgrywały łuki. Zachowane egzemplarze germańs-
kie mają około 180 cm (a nawet ponad 190 cm) długości i są
wykonanie z klejonego warstwowo drewna różnych gatunków.
Przy napinaniu łuczyska jego warstwy — ściskana i rozciągana
— oddziaływały na siebie, powodując zwiększenie siły wyrzutu
strzały. Do wyrobu łuków używano głównie drewna sprężystego
— cisu i jałowca, a jako warstwy ściskanej —jesionowej listwy.
Ich spore rozmiary pozwalają przypuszczać, że w bitwie
posługiwała się nimi głównie piechota, choć umiejętność
strzelania nie ograniczała się tylko do tych wojsk i była
powszechna. Luk refleksyjny koczowników węgierskich, mniej-
szy i poręczniejszy, możliwy do wykorzystania z konia, nie
przyjął się w ówczesnej jeździe, dążącej przede wszystkim do
kontaktu bezpośredniego z wrogiem (co prowadziło do wykształ-
cenia specyficznej taktyki rycerskiej w późniejszych latach).
Strzały miały długość około 80-100 cm. Długość była
uzależniona od zasięgu ramion łucznika. Przy pozycji strzelec-
kiej strzała musiała sięgnąć od łuczyska do ucha strzelca, gdyż
cięciwę naciągano aż do jej kontaktu z policzkiem. Stosowano
różne metody celowania. Przy ostrzeliwaniu zwartych od-
działów przeciwnika z dużych odległości chodziło o trafienie
w określony obszar, co umożliwiało wypuszczenie w krótkim
czasie bardzo dużych ilości strzał, określanych potem we
wspomnieniach wojowników jako „deszcz", „śnieg" czy
„grad", przy czym ważniejsze od celności, trudnej w praktyce
do uzyskania, było w tym przypadku duże zagęszczenie
pocisków oraz związany z tym efekt psychologiczny. Podczas
ataków jazdy starano się trafić konie, jako najwrażliwsze na
ostrzał. Przy strzelaniu precyzyjnym szybkostrzelność znacznie
spadała. Mimo to bardzo szybko wyczerpywała się amunicja.
Przeciętnie łucznik nosił ze sobą od 30 do 60 strzał, co
wystarczało na 10 minut intensywnego strzelania. Dlatego nie
należały do rzadkości sytuacje, gdy wybiegano na teren bitwy,
by pozbierać strzały, lub korzystano ze strzał przeciwnika.
Można powiedzieć, że Słowianie słynęli z bardzo dobrego
wykorzystania łuków na polach bitew.
Podobnie jak przy grotach włóczni, wśród grotów strzał
zachowanych z tamtego czasu można wyodrębnić kilka typów,
sugerujących nieco odmienne przeznaczenie. Pomijam tu groty
służące wyraźnie do łowów — kościane, żelazne w kształcie
łopatkowym czy widlastym. Przeważnie stosowano groty bezza-
dziorowe, zdolne do przebijania pancerzy, ale sporą grupę
stanowiły groty posiadające zadziory, nieraz o całkiem dużych
rozmiarach. Ich zdolności penetracyjne były gorsze niż odmian
bezzadziorowych, ale przy trafieniu w nieosłonięte części ciała
uniemożliwiały szybkie usunięcie. Rany nimi zadane były dużo
większe, a ponieważ często smarowano ostrza wyciągami
z trujących roślin, okazywały się śmiertelne. Bez większego
błędu można przyjąć, że każde zranienie strzałą było niebezpie-
czne dla zdrowia na skutek powiększonej możliwości zakażenia
trudnej do przemycia, głębokiej rany. Nie znamy wartości
procentowych, dotyczących ilości zatrutych strzał, ale ponieważ
na wojnie liczyła się skuteczność, nie będzie błędem uznanie, że
jeśli tylko wystarczyło czasu i mikstury, zatruwano wszystkie
dostępne egzemplarze. Dotyczyło to obu stron konfliktów.
Rośliny, które przy tym wykorzystywano, do dziś rosną
w lasach. Oto ich nazwy popularne: tojad, wilcze łyko, wilcza
jagoda, naparstnica, ciemiężyca (dodam, że większość roślin
doniczkowych zamorskiego pochodzenia, cieszących nasze oczy
urodą liści czy kwiatów, ma zdolności trujące dużo większe od
krzewinek, z których nasi przodkowie przyrządzali śmiercionoś-
ne jady bojowe).
Proce bojowe składały się z dwóch rzemieni oraz płata
skóry, służącego do umieszczenia w nim pocisku, czyli
zwykłego kamienia. Jeden z rzemieni był zakończony pętlą,
w którą wsuwano dłoń, w celu zapewnienia dobrego uchwytu.
Drugi koniec rzemienia był wolny. Obydwa końce ujmowano
w dłoń, wkładano kamień w płat skóry, a następnie nadawano
mu nad głową ruch obrotowy. W odpowiedniej chwili pusz-
czano wolny koniec procy, a kamień leciał z wielką siłą na
znaczną odległość. By zwiększyć siłę i zasięg rzutu stosowano
niekiedy proce drzewcowe, w których rzemień był mocowany
do kija, stanowiącego przedłużenie ręki. Proce były bronią
prostą i tanią, dlatego używała ich nawet biedota. Jej skutecz-
ność potwierdza zdarzenie biblijne, gdzie mocarny Goliat padł
nie tyle z ręki, co z procy niepozornego Dawida.
Wymieniłem powyżej elementy uzbrojenia zaczepnego wojs-
ka zawodowego, czy też półzawodowego, powoływanego
systematycznie do prowadzenia działań bojowych. Można
jeszcze wspomnieć o innych typach broni, jak maczugi, buławy,
noże, czy też przedmioty codziennego użytku, jak widły, cepy,
sierpy i półkoski. Przedmiotów tych używano również do walki,
ich skuteczność była jednak dużo mniejsza od narzędzi typowo
bojowych. Stosowały je grupy pospolitego ruszenia chłopskiego,
których udział w regularnych bitwach był bardzo ograniczony.
Natomiast szeroko korzystano z ich pomocy w czasie pościgu za
pobitym wrogiem czy złoczyńcami. W przypadku obrony przed
mniejszymi grupami przeciwników, na przykład oddziałkami
furażerów i ta prymitywna broń znajdowała zastosowanie.

Uzbrojenie ochronne

Przed tymi wszystkimi grotami i ostrzami, często perfidnie


zatrutymi, należało jakoś się bronić. W X wieku istniało kilka
typów uzbrojenia ochronnego, często bardzo wyspecjalizowa-
nego i posiadającego regionalny, łatwy do identyfikacji wygląd.
Najbardziej rzucającym się w oczy i najtańszym elementem
uzbrojenia ochronnego była tarcza. Zdecydowana większość
ówczesnych puklerzy miała kształt okrągły, choć w oddziałach
piechoty mogły występować tarcze owalne, wydłużone, których
krawędzie górna i dolna pozostawały zaokrąglone. Nie było
jeszcze charakterystycznych dla niewiele późniejszych czasów
tarcz w kształcie migdała czy kroplowym.
Tarcze piechoty i jazdy różniły się nieco wielkością,
starannością wykonania i ilością zużytej do okuć stali. Na
podstawie ikonografii oraz nielicznych zachowanych szczątków
można opisać budowę tej broni.
Cienkie deseczki, płaskie lub lekko wypukłe ułożone
były ciasno jedna obok drugiej, jak klepki w beczce,
w jednej lub w dwóch spojonych ze sobą warstwach.
Ich wierzch czasami pokrywała skóra. Pośrodku wzmacniało
ją spiczaste lub kopulaste umbo. Dodatkowym wzmocnieniem
były nity żelazne oraz okucia mocujące imacze. Imacze
składały się z dwóch lub więcej pasów skórzanych lub
drewnianych prętów, umożliwiających uwolnienie uchwytu
dłoni i trzymanie tarczy przy pomocy samego przedramienia.
Prócz imaczy wyposażano tarczę w pas ze sprzączką,
umożliwiający zawieszenie jej na plecach czy na ramieniu,
ąeby stale nie obciążać ręki. Na niektórych rysunkach
widać pojedynczy, sztywny imacz, położony pionowo w cen-
trum tarczy.
Tarcze piechoty miały średnicę dochodzącą do 1 m, przy
czym były prawie płaskie lub lekko wypukłe. Tarcze jazdy
były mniejsze, ich średnica nie przekraczała 80 cm, a wska-
zania rysowników sugerują ich znaczną wypukłość. Zamożność
właścicieli pozwalała na bogaty wystrój i dozbrojenie tych
puklerzy. Podczas gdy w tarczach piechoty poprzestawano na
nielicznych elementach metalowych w postaci umba i kilku-
dziesięciu gwoździ lub nitów, w tarczy konnicy istniały
metalowe obręcze, zabezpieczające jej brzeg przed rozcięciem,
oraz promieniste okucia płaszczyzny. Nadawano tym okuciom
kształt prosty, esowaty, spiralny lub widlasty. Bardzo często
tworzyły motyw krzyża. Umbo zazwyczaj posiadało wydatny
szpic, osiągający długość kilkunastu centymetrów, co po-
zwalało na zadawanie groźnych pchnięć bronią ochronną.
Tarcze te posiadały również skórzaną wyściółkę po wewnęt-
rznej stronie, skutecznie amortyzującą uderzenia.
Z polskich ziem praktycznie nie zachowały się szczątki
tarcz, nawet znaleziska umba z X wieku należą do rzadkości.
Może to oznaczać, że nie było w zwyczajach pogrzebowych
wyposażanie zmarłych w broń ochronną, gdyż tylko zaczepna,
prestiżowa, była im potrzebna w zaświatach. To powoduje
brak tarcz, których niewątpliwie używano. Inne znaleziska niż
pogrzebowe nie wchodzą w tym przypadku w rachubę, gdyż
tarczę naprawdę trudno było zgubić tak skutecznie, by nikt jej
nie znalazł. Można też zaryzykować wniosek, że używano
tarcz nie posiadających okuć metalowych. Wydaje mi się to
całkiem prawdopodobne, zwłaszcza w odniesieniu do formacji
pieszych. W takiej sytuacji tarcze byłyby wykonywane z drew-
na i skóry, a nawet z odpowiednio plecionej wikliny.
Odrębnym zagadnieniem pozostają hełmy, zwane szłomami
i szyszakami, jeśli posiadały szysz, czyli wystający z czubka
hełmu guzek do troczenia. Tu panowała pewna różnorodność,
choć podobieństwa bywały znaczne. Przede wszystkim w po-
wszechnym użyciu były wówczas hełmy żebrowe, zwane tak
od elementów konstrukcyjnych, do których montowano płyty
dzwonu. Żebra występowały w liczbie czterech lub sześciu,
spajając odpowiednio cztery lub sześć płyt stalowych. U dołu
dzwonu elementem wzmacniającym była pozioma obręcz,
z której wystawała w dół płytka, zwana nosalem. Nosal mógł
być też przedłużeniem jednego z żeber. W konstrukcjach
skandynawskich nosal był połączony z dodatkowymi obłękami,
tworzącymi bardzo charakterystyczną osłonę okularową. Jak
wskazują na to znaleziska, hełmów żebrowych o dzwonie
płytkim, w przybliżeniu okrągłym, używano w Bawarii i Szwa-
bii. W Turyngii i Saksonii stosowano hełmy o dzwonach
wyższych, zbliżonych kształtem do hełmów gockich z okresu
wędrówki ludów, lecz bez napoliczków. Hełmy Wikingów
miały kształt okrągły, od niemieckich odróżniały je węższe
żebra i osłony okularowe.
W tym czasie były już w użytku, przynajmniej wśród
możniejszych wojowników, hełmy wykute z jednego lub
z dwóch kawałków metalu, połączone gładko, wyprofilowane
w łagodny stożek, ze wzmacniającą obręczą i nosalem.
W porównaniu do egzemplarzy żebrowych stanowiły istotny
postęp w zabezpieczeniu głowy wojownika — cios swobodnie
ślizgał się po ich powierzchni, nie zaczepiał o nity i żebra.
Takim hełmem jest tzw. przyłbica św. Wacława.
Na ziemiach Polski odnaleziono dwa hełmy, zwane szyszaka-
mi wielkopolskimi. Posiadały one bardzo duże walory estetyczne
i znacznie słabsze bojowe. Ich dzwony wykonano z czterech
płatów warstwowej, stalowo-brązowej blachy pozłacanej, znito-
wanych bezpośrednio ze sobą. Na dole posiadały wzmacniającą
obręcz stalową, posrebrzaną, ale bez nosala. U szczytu znajdo-
wała się tuleja na pióra lub włosie. Dodatkowo płaszczyzny
blach zdobiły srebrzone rozetki w kształcie romboidalnym.
Datuje się je na koniec X lub początek XI wieku. Ze względu na
sposób wykonania i ogólny bardzo ozdobny charakter były to
z pewnością osłony głów dowództwa.
Hełmy często zdobiono złoceniami i srebrzeniami, np.
złocono żebra, a blachy dzwonu srebrzono. Wiele egzemplarzy,
zwłaszcza wytworzonych pod wpływem praktycznych Skan-
dynawów, posiadało migdałowato ugięte obręcze nad twarzą,
ukształtowane na podobieństwo nastroszonych brwi. Najlicz-
niejsze były jednak proste i surowe egzemplarze bojowe.
Uzupełnieniem hełmów były kolcze czepce. Wyznawano przy
tym dwie szkoły — w jednej czepiec mocowano do dzwonu
hełmu (tak było w przypadku wspomnianych szyszaków wielko-
polskich i skandynawskich), a w drugiej czepiec, a właściwie
kolczy kaptur stanowił odrębny element uzbrojenia, na który
nakładano hełm. Czasami wojownik zadowalał się samym
czepcem. Nie należały też do rzadkości sytuacje, gdy uzupełnie-
niem hełmu były płaty skóry, osłaniające kark wojownika,
mocowane do dzwonu w miejsce czepców kolczych lub
stanowiące część nakrycia głowy zakładanego pod szłom.
W Skandynawii biedniejsi wojownicy osłaniali głowy
hełmami skórzanymi. Nie ma wprawdzie dowodów na to, że
stosowano podobne osłony na terenie Słowiańszczyzny czy
Niemiec, ale brak też informacji, że ich nie stosowano. Fakt,
iż łucznicy na wszystkich prawie ikonografiach wczesnego
średniowiecza występują z gołymi głowami, nie musi być
w tym przypadku całkowicie miarodajny. Metalowych hełmów
nie zakładano na gołe głowy, lecz na różnego rodzaju czapki
i czepki, wyposażone często w wiązane pod brodą nauszniki.
W XVII wieku polskim pancernym jako podkład pod misiurkę
służyła mała czapka, zwana magierką, będąca symbolem
szlachectwa. Coś podobnego mogło występować we wczesnym
Średniowieczu. Łukowy kształt wycięcia brzegów blach szy-
szaków wielkopolskich nasuwa skojarzenia ze zdobieniami
wyrobów skórzanych. Ten szczegół również sugeruje istnienie
skórzanych hełmów. Używali ich biedniejsi wojownicy, prze-
ważnie piesi. Zawsze lepsza to osłona głowy, niż same włosy
czy sukienna czapka.
Najdroższym elementem uzbrojenia ochronnego był metalowy
pancerz. Występował on w trzech postaciach: pancerza łuskowe-
go, który można nazwać karacenowym, kolczugi i pancerza
lamelkowego. Elementem wspólnym wszystkich trzech rodzajów
był tylko kształt. Długość ówczesnego pancerza wahała się
wokół 80 cm, posiadał on krótkie rękawy do łokcia i czasami
— w przypadku kolczug — kolczy kaptur, tworzący z nią jedną
całość. Dla ułatwienia dosiadu konia z przodu i z tyłu miał
rozcięcia. Egzemplarze krótsze nie wymagiały rozcięć. Na tym
koniec podobieństw, dalej występowały już tylko różnice.
Najbardziej rozpowszechnionym typem pancerza w wojs-
kach niemieckich była kolczuga. Jej rodowód sięgał 300 roku
p.n.e., kiedy wynaleźli ją Celtowie. Szybko przejęła ją armia
rzymska, doceniając wysokie walory bojowe i użytkowe.
Kolczuga była przewiewna, nie krępowała ruchów, a jedno-
cześnie bardzo dobrze osłaniała przed ciosami broni siecznej
i strzałami z łuków. Każde luźne kółeczko przekazywało
sprężyście część energii ciosu następnemu, uginając się przy
tym na miękkim podkładzie i częściowo amortyzując uderze-
nie. Wprawdzie oznaczało to bolesne stłuczenie mięśnia czy
nawet złamanie żebra, ale nie powodowało otwartej rany.
Kolczuga składała się z kilkunastu tysięcy połączonych ze
sobą kółeczek — kolcy. Kolce wyrabiano z drutu ciągnionego,
przy czym natrafiano na dwie przeszkody technologiczne
— wyciągnięcie odpowiedniego, w miarę równego drutu oraz
przedziurawienie i znitowanie kolcy. Drut wyciągano szczypca-
mi poprzez otworki w blasze. Ostatni z nich miał średnicę 1-1,2
mm. Następnie cięto drut w równe kawałki, dziurkowano jego
końce, zawijano na odpowiedniej średnicy (zbliżonej do 1 cm)
pręcie i szczypcami nitowano kółeczka, przeplatając je uprzednio
z innymi. Każdy kolec łączył się z czterema sąsiednimi. Czasami
zdarzało się, że niektóre „ściegi" wykonywano z podwójnych
kółek, co powodowało pogrubienie deseniu, powstawanie
regularnych, zbitych grudek metalu, a przy okazji znakomicie
podnosiło odporność zbroi na rozcięcia. Zamiast nitowania
stosowano też zgrzewanie i zwyczajne łączenie na styk, ale
produkt miał wówczas mniejszą wytrzymałość. W najlepszych
kolczugach każdy kolec nitowano podwójnie! Jak widać, proces
wytworzenia pancerza kolczego był bardzo pracochłonny, ale
posiadał tę zaletę, że praktycznie nie zostawały odpady technolo-
gicznie. Można było wykorzystać każdy kawałek drutu. Masa
kolczugi wynosiła zależnie od wielkości kolcy i średnicy drutu
od 7 do 9 kg. Oczywiście egzemplarze krótsze były lżejsze od
pełnowymiarowych.
Pancerzem prostszym w wykonaniu była karacena, czyli
blaszki jednakowej wielkości przynitowane lub przyszyte do
tkaninowego albo skórzanego podkładu. Pancerz taki wyglądał
dużo efektowniej od szarawej kolczugi, lepiej też chronił przed
skutkami uderzeń, ale jego walory ogółnobojowe były słabsze.
Łuski łatwo odpadały od podkładu w najmniej odpowiednich
chwilach, słaba była odporność na ciosy skierowane pod włos,
kiedy ostrze ślizgało się po powierzchni łuski i trafiało w mało
odporny podkład. Wojownik męczył się bardzo szybko, gdyż
możliwości wentylacji praktycznie nie było, a blacha łatwo
nagrzewała się od słońca. Długotrwałe przebywanie podczas
upału w pancerzu, nawet w dosyć przewiewnym kolczym, nie
należało nigdy do przyjemności, zwłaszcza dla pieszych wojow-
ników. Zdarzało się rycerzom zdejmowanie zbroi tuż przed
bitwą, jeśli nie widzieli wroga, w nadziei, że walki nie będzie,
a oni nabiorą tchu, choć jeszcze nie wznieśli ręki do ciosu.
Sztywna karacena krępowała też ruchy. Jednak pancerzy takich
używano, gdyż, mimo wad, skutecznie osłaniały ciało przed
zranieniem. Przy stosunkowo prostej technologii wykonania
pancerze takie musiały cieszyć się sporą popularnością.
Niedocenianym przez historyków uzbrojenia wydaje mi się
pancerz lamelkowy. Składał się on z podłużnych płytek
metalowych — lamelek, z nawierconymi lub przebitymi otwora-
mi. Płytki te zszywano ze sobą rzemieniami, drutami, taśmami
materiału, tworząc konstrukcję nie tak elastyczną jak kolczuga,
ale całkiem giętką, przy czym przewiewniejszą od karaceny,
a równie odporną na ciosy. Słabym elementem konstrukcji były
połączenia, podatne na przetarcia od lamelek i wrażliwe na
uszkodzenia w bitwie. Dlatego osłaniano je pasami skórzanymi,
przejmującymi na siebie pierwsze cięcia. Pancerz ten musiał być
bardzo popularny, jeżeli na wyobrażeniu wojowników słowiańs-
kich w katedrze mogunckiej twórca przedstawił ich w takich
właśnie zbrojach 39 . Relief powstał w końcu XI wieku i pokazuje
uzbrojenie z tamtego czasu, więc nie może być w pełni
miarodajny dla czasów wcześniejszych o ponad stulecie. Jednak
wykonawca chciał ukazać wyraźne różnice między wojskiem
niemieckim a słowiańskim. Nie ograniczył się przy tym tylko do
symboli, jak to zwykle bywało w podobnych dziełach, co bardzo
dobrze o nim świadczy. Oczywiście czytelne symbole występują
— wojsko niemieckie ma krzyże na hełmach, a na jego
sztandarze widnieje krzyż (właśnie zaczęła się era krucjat),
39
Duży rysunek z tego reliefu przedstawił Karol O l e j n i k w pracy
Cedynia, Niemcza, Głogów, Krzyszków, Kraków 1988.
jednak bardziej interesujące w tym przypadku jest uzbrojenie
ochronne stron. Wszyscy Niemcy mają kolczugi o długich
rękawach, nie wyłączając rycerza na pierwszym planie, który
pozornie nosi coś innego. Natomiast Słowianie noszą zupełnie
inne pancerze o dziwacznej fakturze. Dwa wyraźnie widoczne
— leżącego wojownika bez głowy i pierwszoplanowego jeźdźca,
posiadają nieco odmienne układy wzorów, przy ich jednakowym
stylu. Gdyby twórca przedstawiał zwykłą karacenę, byłaby łatwo
rozpoznawalna jako rzędy jednakowych łusek. Widać co innego
— skomplikowaną strukturę lamelek i ich skórzano-płóciennych
połączeń. Na tej podstawie można przyjąć, że w świadomości
Niemców pancerz lamelkowy trwale kojarzył się ze Słowianami.
Ostatni rodzaj osłony miękkiej ciała wojownika to grupa
różnych kaftanów skórzanych i płóciennych, z przewagą tych
pierwszych. Według Nadolskiego kaftany, noszone jako izo-
lacja ciała od innych typów uzbrojenia, jak kolczugi, karaceny
i lamelki, bardzo często występowały w charakterze samo-
dzielnego uzbrojenia ochronnego. Dotyczyło to zwłaszcza
przeszywanicy, konstrukcji warstwowej: skóra — zbita wełna
- skóra lub sukno — zbita wełna — skóra, bardzo dobrze
amortyzującej uderzenia. Wielu wojowników, również w jeź-
dzie, dysponowało tylko takim uzbrojeniem. W konnicy obu
stron nie wszystkich było stać na kosztowne pancerze metalo-
we. Około 1/3 rycerzy niemieckich nie posiadało pancerzy
i poprzestawało na metalowych hełmach i kolczych czepcach,
czyli najbardziej niezbędnym składniku uzbrojenia „pancer-
nego". Wjeździe polskiej takich wojowników była co najmniej
połowa. Mimo to nie ustawiali się w osobnych szykach.
Sposób walki czynił z nich pancernych, a podstawową ochronę
zapewniała tarcza. Ze względu na braki w uzbrojeniu ich
miejsce było raczej w tylnych szeregach.
Jako ciekawostkę podam, że europejskie wyroby militarne,
zwłaszcza „frankońskie miecze", były bardzo wysoko cenione
przez Arabów. Również tych z okolic Damaszku, gdzie
wymyślono najtwardszy gatunek stali. Jednak wyroby z ara-
bskiego damastu, choć cieszyły oczy, nie dorównywały
jakością użytkową wytworom niemieckiej czy ruskiej sztuki
płatnerskiej 40 .

Różnice w wyglądzie

W odróżnianiu przeciwników broń miała znaczenie drugo-


rzędne, choć istniały pewne zwodnicze tendencje. W wojsku
niemieckim, ogólnie lepiej wyposażonym, więcej było połys-
kliwego żelaza na wojownikach. Wyraźne różnice leżały
gdzie indziej.
Na przytaczanym wyżej reliefie z katedry w Moguncji
Słowianie mają długie włosy i wąsy zawadiacko podkręcone
do góry, widać też brody. Twarze Niemców są gładko ogolone
— używanie czepców kolczych wymuszało pewne estetyczne
ustępstwa. Włosy musiały być krótsze, a wąsy i brodę
posiadacz kolczugi zasłaniającej twarz, zaczepianej czasami
o kolec na nosalu, nosił wyłącznie na własną odpowiedzialność.
Starszyzna niemiecka miała jednak dosyć sumiaste wąsy, co
było efektem tradycji saskiej. Tak wygląda margrabia Gero na
swojej pieczęci.
Różnice w strojach były z pewnością znaczne. W oczy
musiały się rzucać wstążki do oplatania nogawic frankońskiego
pochodzenia, używane przez wojowników Turyngii i Szwabii
(Alemanii), oraz skórzane getry obwiązywane taśmami. U Sło-
wian szaty były obszerniejsze, spodnie oplatane krótko, do
łydki. Stosowano również skórzane getry cholewy, ochra-
niające nogi jeźdźców od stóp do kolan. Dla ówczesnych
sposób ich mocowania musiał mieć czytelne znaczenie.
Wygodniejszym rozwiązaniem, być może praktykowanym,
było stosowanie butów z długimi cholewami. U Niemców
wykształciły się długie nogawice skórzano-płócienne, podobne
do pończoch, zabezpieczające nogi jeźdźców przed zranieniem.
40
O sposobach kucia mieczy patrz: A. N a d o 1 s k i, Polska broń. Broń
biała, Ossolineum 1974.
Wyraźne różnice występowały w znakach bojowych i malo-
waniu tarcz. Na pewnych podstawach ikonograficznych
z XI-XII wieku możemy przypuszczać, że okrągłe tarcze
Mieszkowych drużynników malowano w pstrokate faliste
i łamane wzorki, podobne do schematów używanych do dziś na
pisankach wielkanocnych. Mogły przy tym występować różnice
regionalne w doborze barw i deseni, dla nas już całkowicie
nieczytelne. Poza tym w piechocie dominowały naturalne barwy
skóry i drewna. Typowa musiała być rudawa sierść skóry
krowiej lub wołowej na tarczach piechoty. Tarcze niemieckie
były prawdopodobnie barwione jednolicie na czerwono, niebies-
ko, żółto, pozostawały też w naturalnych kolorach. Przy
konstrukcjach wzmacniających, dzielących tarczę na pola, każda
ćwiartka mogła być pomalowana inną barwą łub tworzyć układ
szachownicy. Barwy naturalne, zwłaszcza w piechocie, występo-
wały prawdopodobnie pospolicie.
Znakami bojowymi były proporce i chorągwie. Dla Niemców
były to znaki poszczególnych ziem lub osobiste oznaczenia
wodzów. Jak wyglądały chorągwie piastowskie — nie wiadomo.

TAKTYKA

Taktyka Polaków i Niemców była wynikiem posiadanych


sił, uzbrojenia i sytuacji terenowej. Obie strony w niedawnym
czasie dokonywały wielu podbojów, co przemawia za ofen-
sywnym stylem prowadzenia walki zarówno przez Niemców,
jak i przez Polaków. Ponieważ autorem napaści z 972 roku był
Hodo, a Mieszko wyraźnie się bronił, omówię pokrótce
ofensywną taktykę niemiecką i defensywną polską.
Ducha podbojów zaszczepił Niemcom Henryk I. Za jego
rządów ustalono standard uzbrojenia rycerskiego i wykształ-
cono odpowiedni styl walki. Ponieważ pancerni jeźdźcy
niemieccy nie używali broni do walki na odległość, ich
naturalnym odruchem, a nawet koniecznością, była wałka
wręcz, szukanie bezpośredniego starcia. Ten swoisty głód
walki łatwo zauważyć na przykładzie bitwy z Węgrami nad
Unstrutą — pierwszym zwycięstwem nad koczownikami.
Mimo że wcześniej mobilizacja przebiegała w atmosferze
mało bojowej i król musiał zagrozić śmiercią opieszałym
wojownikom, to przed samą bitwą Henryk I hamował swoich
jeźdźców, aby przedwczesnym uderzeniem nie oddali zwycięs-
twa przeciwnikowi. Wielkie bitwy Ottona I w 955 roku — nad
rzeką Lech pod Augsburgiem z Węgrami i nad rzeką Rzeknie a
ze Słowianami, rozstrzygnęły zmasowane ataki pancernej
jazdy, bardzo dobrze rozwijanej do natarcia i dowodzonej. To
właśnie w tamtym czasie rozwinęła się charakterystyczna
cecha rycerzy, zwana „impetus Alamannorum", czyli „napas-
tliwość Niemców" 4 1 , tłumaczona też jako zapalczywość
i wściekłość. Wściekłość wściekłością, ale prowadzenie walki
wymagało dużej dyscypliny, aby oddział wojska nie przemienił
się w bandę uzbrojonych furiatów, łatwych do skierowania na
manowce, a trudnych do właściwego dowodzenia. Żołnierze
musieli pilnować się, żeby nie wyjeżdżać przed szereg. Powinni
też uważać na znaki chorągwi i odpowiednio do tego powodzić
koniem. Nie powinni przy tym zajeżdżać drogi kolegom. Do
takich walorów bojowych potrzeba było odpowiedniego wy-
szkolenia i obycia w walce. Warunek ten dotyczył nie tylko
zwykłych rycerzy, ale i dowództwa.
W terenie podmokłym i zalesionym, czego u Słowian nie
brakowało, rycerska jazda bywała często bezradna. Mogła
osiągnąć pewne sukcesy trzymając się dróg i obszarów
otwartych, przy założeniu, że przeciwnik zechce wystawić się
na jej atak. Z chwilą wkroczenia w gęstwiny leśne jej rola siły
przewodniej kończyła się. Wówczas na plan pierwszy wy-
chodziła ponownie piechota.
Tradycje walki pieszej były w Saksonii bardzo stare.
Wszystkie ludy germańskie, nim dosiadły koni, z powodzeniem
41
A n o n i m t z w. G a l l , Kronika polska, księga III, rozdz. 3, s. 134.
O napastliwości Niemców pisał też H e 1 m o 1 d w swojej Kronice słowiańskiej
— patrz wyżej opis bitwy pod Dyminem.
walczyły pieszo. Znano przy tym szyk, stosowany w walce
z Hunami, określany jako „sklepienie z tarcz", co wzięło się
prawdopodobnie z rzymskiego „żółwia". Pozwalał on prze-
trwać ostrzał z łuków, odeprzeć natarcie i w odpowiednim
momencie przejść do gwałtownego ataku. Szykiem służącym
typowo do natarcia przełamującego był skandynawski „świń-
ski ryjek", gdzie oddział szturmowy formowano w klin. Warto
też powiedzieć, że dwa wieki wcześniej Karol Młot, od-
pierając atak arabskiej armii konnej, ustawił swoje piesze
oddziały w klinopodobne ugrupowania, zdolne do obrony
okrężnej. Ważnym elementem takich szyków było puste pole
w środku każdego z nich, pozwalające na łatwe prze-
grupowanie sił, odpoczynek zmęczonych czy wycofanie się
z walki rannych.
W czasie wojen ze Słowianami dowództwo niemieckie
wykształciło dosyć czytelny, ale skuteczny sposób postępo-
wania. Najpierw forsowano przeszkody stojące na drodze
armii. Najczęściej miały one postać brodów na rzekach (na
północy) i przełęczy górskich (na południu), w obu przypad-
kach umocnionych i ofiarnie bronionych. Dużą rolę od-
grywały wówczas oddziały łuczników, wspierających natar-
cie i siły piesze, zdolne do sprawnego pokonywania trud-
nych przeszkód terenowych. Ponieważ przeciwnik również
dysponował łucznikami, strzelającymi zza wcześniej przygo-
towanych osłon, do ich przepędzania używano czasem
spieszonych rycerzy. Tak postąpił król Henryk II w 1004
roku, w drodze do Czech, opanowanych przez Bolesława
Chrobrego:
„...król, w chwili, kiedy najmniej się tego można było
spodziewać, podążył szybko do Czech. Lecz ten lew ryczący
z wlokącym się za nim ogonem czynił wszystko, by po-
wstrzymać jego wyprawę i w lesie zwanym Miriąuidui obsadził
pewną górę łucznikami, zamykając w ten sposób wszelki
dostęp. Gdy król się o tym dowiedział, wysłał w tajemnicy
doborowy oddział opancerzonych wojowników, który mimo
oporu nieprzyjaciół wdarł się na spadzistą drogę i utorował
łatwe przejście dla idących za nim wojów" 4 2 .
Następnie cała armia w zwartym szyku posuwała się
najdogodniejszą z dróg, o ile nie zaufano nasłanym przez
wroga przewodnikom, co dosyć często się zdarzało. Gdy
znano drogi, podążano na obszary najlepiej zagospodarowane.
Dopiero po ich osiągnięciu dzielono siły na mniejsze oddziały
aprowizacyjne i niszczycielskie. Niszczono wszelkie zabudo-
wania, rabowano żywność, palono zboża na polach i w stogach,
wymuszając pustoszeniem na przeciwniku ustępstwa lub
otwartą walkę. Ponieważ zwykle przeciwnik był słabszy,
posuwano się w ślad za nim i wreszcie oblegano ważniejsze
grody. Wtedy dochodziło do układów, a jeśli zawiodły, do
szturmów. Gdy zdobyto gród, męską załogę wybijano, a ko-
biety i dzieci sprzedawano w niewolę.
Nic dziwnego, że sztuka fortyfikacyjna Słowian zachodnich
rozkwitła w owym czasie. Wały grodów, wznoszone wielkim
wysiłkiem setek ludzi, osiągały u podstawy grubość 20-30 m,
a wysokość do około 15 m. Stale utrzymywano w nich czujne
załogi, gotowe do obrony, dbano o należyty stan zapasów
żywności i paszy. Przykładami takich fortec grodowych z terenu
Polski były Gniezno i Poznań, wymagające kilkusetosobowych
załóg do obrony. Przy należytym zaopatrzeniu w żywność, wodę
i broń grody te były praktycznie nie do zdobycia. W systemie
obronnym Polski historycy zauważyli pewną prawidłowość
— duże grody lokalizowano w odległościach nie przekraczają-
cych jednego dnia marszu, czyli 20-30 kilometrów. Ich załogi
mogły przyjść sobie z pomocą. Przy dobrej pogodzie obserwato-
rzy widzieli sygnały ogniowe i dymne, co znacznie przyspieszało
informacje o napaściach. W skład tak pojętego systemu
obronnego wchodził gród w Cedyni na Pomorzu.
Taktyka polska w czerwcu 972 roku polegała na bardzo
aktywnej obronie. Nie była to typowa obrona słabszego, jak
Bolesława Chrobrego 30 lat później, ale w każdej chwili
42
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a, Kronika, VI. 10, s. 328.
mogła przejść do podobnej postaci. Jej zasadniczym elementem
byłoby wówczas opóźnianie marszu przeciwnika. Ile w od-
powiednim terenie mogło zdziałać kilkudziesięciu dobrych
łuczników, zaświadcza Thietmar. Cytat pochodzi z opisu
dosyć pomyślnej dla Niemców, ale bardzo uciążliwej kampanii
z 1005 roku.
„W dalszym swoim marszu dotarło wojsko do kraju zwanego
Nice i rozbiło obóz nad rzeką Sprewą. Kiedy dzielny rycerz
Thiedbern dowiedział się tutaj, iż nieprzyjaciel zaczaił się, by
zaatakować z boku nasze wojsko, zebrał potajemnie najlepszych
rycerzy i chcąc samemu sobie przysporzyć sławy, postanowił
podejść go i zniszczyć podstępem. Nieprzyjaciel jednak bardzo
przezornie uciekł między gęsto leżące ścięte drzewa, aby tym
skuteczniej móc nękać stąd nacierających. Wypuściwszy, jak
zwykle, strzały, które u niego główny stanowią środek obrony,
zabił z tej zasadzki, a następnie złupił owego Thiedberna, potem
Bernarda, Izysa i Bennona, sławnych wasali biskupa Arnulfa,
oraz wielu ich towarzyszy broni" 43.
Z opisów kolejnych walk wynika, że oddziały łuczników
pełniły rolę zasadniczą w wojnie obronnej Chrobrego. W 1015
roku przyczynili się do klęski wojsk niemieckich w kraju
Dziadoszan. W bitwie tej polska piechota nacierała kilka razy,
wreszcie „zwarli się i uderzywszy powtórnie rozpędzili
wszystkich i wybili pojedynczo przy pomocy zdradzieckich
strzał" 44 . W 1017 roku „cesarz (...) dotarł 9 sierpnia do
Głogowa, gdzie oczekiwał go ze swymi Bolesław, lecz zabronił
naszym ścigać nieprzyjaciela, który, ukrywszy dokoła łucz-
ników, wyzywał do walki" 45. Dowództwo niemieckie wyraźnie
obawiało się konsekwencji podobnych do wyżej opisanych.
Wykorzystując w ten sposób łuczników Bolesław Chrobry
czerpał z pewnością z wcześniejszych tradycji, wypracowanych
za jego przodków, a ostatecznie ukształtowanych za Mieszka I.
43
Tamże, V1.22, s. 344.
44
Tamże, VII.21, s. 498.
45
Tamże, VII.59, s. 552.
Łuk i. strzały to według Thietmara główna broń obronna
Polaków. Chciał przez to powiedzieć więcej, ukazać tchórzos-
two przeciwnika, zdradziecki sposób walki, niechęć do stanię-
cia twarzą w twarz z owym „impetus Alamannorum". Jest to
jednostronne widzenie problemu walk, na ogół słabo rozumia-
nych przez bądź co bądź kościelnego dostojnika, mimo dobrych
chęci wyraźnie nie czującego nerwu bitwy. Jest w tym też
echo strachu przed niewidocznym niebezpieczeństwem, stale
gotowym zadać cios z ukrycia. Ciągła niepewność, brak snu,
żywności, zdrowej wody do picia, powodowały, że bardzo
często wojownicy niemieccy wracali z wypraw słowiańskich
wyczerpani psychicznie i fizycznie, oglądając wrogów tylko
z daleka. To również element taktyki, a nawet strategii
obrońców.
W chwili napaści Hodona Mieszko rozważał różne sposoby
postępowania. Po zebraniu wieści o siłach przeciwnika, gdy
okazało się, że ma przewagę liczebną, postanowił nie ograni-
czać się do niszczącej kraj „wojny szarpanej", ale wydać
bitwę. Decyzja te nie zapadła od razu, ale póki Hodo nie
połączył się z północnymi sprzymierzeńcami, póki powstanie,
inspirowane przez możnych Wolina, nie ogarnęło połowy
Pomorza, Mieszko mógł zdecydować się na taki wariant. Miał
odpowiednie narzędzia do jego przeprowadzenia — drużynę
złożoną ze świetnej, odpornej psychicznie piechoty — tar-
czowników, gotowej do stawienia czoła liczniejszemu przeciw-
nikowi, jak w roku 967, łuczników z pewnością nie gorszych
niż późniejsi Chrobrowi i jazdę „pancerną"; zdolną do uderzeń
na sposób niemiecki, szybko przemieszczającą się po kraju.
Ze względów politycznych pośpiech w podjęciu właściwych
decyzji był bardzo wskazany.
PRZEBIEG DZIAŁAŃ BOJOWYCH

Wiadomości o wojnie niemiecko-polskiej 972 roku są bardzo


skąpe, można więc przytoczyć je w całości. Obszerniejsza
z nich to rodzinna wiadomość Thietmara:
„Tymczasem dostojny margrabia Hodo, zebrawszy wojsko,
napadł z nim na Mieszka, który był wierny cesarzowi i płacił
trybut aż po rzekę Wartę. Na pomoc margrabiemu pospieszył
wraz ze swoimi tylko mój ojciec, graf Zygfryd, podówczas
młodzieniec i jeszcze nieżonaty. Kiedy w dzień św. Jana
Chrzciciela starli się z Mieszkiem, odnieśli zrazu zwycięstwo,
lecz potem w miejscowości zwanej Cydzyną brat jego, Czcibor,
zadał im klęskę, kładąc trupem wszystkich najlepszych rycerzy
z wyjątkiem wspomnianych grafów"1.
O wiele krótszą wiadomość przekazał nam Bruno z
Quer-furtu, rówieśnik Thietmara, zwolennik
pokojowego współżycia ze Słowianami i misjonarz z
przekonania, przy tym wielbiciel Bolesława Chrobrego.
Według jego notatki w „Świętego Wojciecha żywocie
drugim":
„Actum est bellum cum Polanis, dux eorum Misico arte
vicit, humiliata Theutonum magnanimitas terram lambit, Hodo
pugnax marchio laceris vexillis terga vertit" 2 , co można
1
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, tłum. M. Z. Jedlicki, Poznań
1952, II.29, s. 88-92.
2
MPH, t. I, s. 194.
przetłumaczyć: „Oto czyny wojenne przeciw Polsce, której
książę Mieszko sztuką zwyciężył, wielka pycha niemiecka
musiała lizać ziemię, a waleczny margrabia Hodo z rozdartymi
proporcami (znakami bojowymi) pokazał plecy i uciekł".
Tylko tyle mówią kronikarze o okolicznościach i przebiegu
wojny. Nic dziwnego, że historycy od omówienia przyczyn
wojny przechodzili bezpośrednio do opisu bitwy, wspo-
minając tylko, że wyprawa niemiecka wyruszyła z okolic
Magdeburga lub Merseburga. Moim zdaniem jej początek
przyjmowali błędnie, pod wpływem informacji Thietmara
o wyprawach króla Henryka II na Bolesława Chrobrego,
oraz tradycji związanej z wojnami słowiańskimi Henryka I
i Ottona I, które rzeczywiście zaczynały się w tamtych
miejscach. Dla 972 roku jest to mało prawdopodobne,
gdyż w niespodziewanie krótkiej eskapadzie Hodona wojska
z rdzennych Niemiec, poza oddziałem grafa Zygfryda,
nie brały udziału. Ponadto margrabia Hodo nie sprawował
nadzoru nad terytoriami Magdeburga czy Merseburga (choć
w tym drugim przypadku możliwe jest jego zastępstwo
za margrabiego Guntera, być może przebywającego w tym
czasie przy cesarzu w Italii). Wątpliwe też jest, by jakikolwiek
graf zgodził się na koncentrację obcej armii na swoich
ziemiach bez wyraźnego rozkazu królewskiego w tej sprawie.
Gdyby nawet tak się działo, to Hodo, dzierżący urząd
margrabiego na wschodzie, nie cofałby się z wojskiem
ponad sto kilometrów na zachód, by za kilka dni przebyć
tę samą drogę z powrotem. W Magdeburgu i Merseburgu
zebrały się lub miały się zebrać oddziały posiłkowe. Biorąc
pod uwagę ich liczebność, trudno je uznać za armie.
Jak wyżej napisałem, dane na temat wojny niemiecko-
-polskiej z 972 roku są tak skąpe, że każdy jej opis jest tylko
mniej lub bardziej prawdopodobną hipotezą. Poniżej przed-
stawię w skrócie dokonane przez historyków rekonstrukcje
bitwy, a w następnych rozdziałach własną hipotezę przebiegu
działań wojennych.
USTALENIA HISTORYKÓW

Jako pierwszy w historiografii polskiej bitwę pod Cedynią


opisał w XVIII wieku Adam Naruszewicz. Z konieczności
opis ten był równie krótki, jak wiadomość o bitwie zaczerpnięta
z Thietmara. Później, ze względu na rozbiory, wszelkie
badania nad historią Polski były bardzo ograniczone. Dopiero
odzyskanie niepodległości po I wojnie światowej stworzyło
warunki do studiowania własnych dziejów. W okresie między-
wojennym kilku historyków podjęło próby rekonstrukcji bitwy,
a w związku z agresywną polityką Niemiec w latach trzy-
dziestych temat ten zyskał zabarwienie ideologiczne, nie
dorównujące jednak w tym zakresie bitwie pod Grunwaldem
z 1410 roku. Po zakończeniu II wojny światowej bitwa pod
Cedynią stała się obiektem poważnych studiów i badań. Kilku
wybitnych historyków wojskowości i miediewistów zajęło się
jej rekonstrukcją, przy czym nasilenie prac zbiegło się w czasie
z obchodami Tysiąclecia Państwa Polskiego i tysięczną
rocznicą samej bitwy. Jest więc zrozumiałe, że do zagadnień
ideologicznych, związanych z wybuchem i przebiegiem II woj-
ny światowej, doszły jeszcze sprawy uzasadnienia obecności
Polski na ziemiach odzyskanych, w tym na Pomorzu Zachod-
nim. Bitwa pod Cedynią szczególnie nadawała się do tego
celu, gdyż jest pierwszym historycznie potwierdzonym starciem
z Niemcami, w dodatku zwycięskim i bardzo słusznym
moralnie, ponieważ odniesionym w obronie ziemi. Powstało
kilka koncepcji jej przebiegu, podobnych w ogólnych założe-
niach do bitwy Hannibala z Rzymianami nad Jeziorem
Trazymeńskim z roku 217 p.n.e. Wystąpiły spory co do
szczegółów walki. Ostatecznie ustalono, że:
— dowództwo polskie było dobrze poinformowane o celu
i kierunku napaści,
— bitwa rozegrała się na obszarze między przeprawą na
Odrze a miejscowością Cedynia,
— jej przebieg był z góry zaplanowany przez Mieszka,
— wykorzystując ukształtowanie terenu wciągnięto wojsko
Hodona w zasadzkę,
— ostatnia faza bitwy rozegrała się przy umocnieniach
grodowych Cedyni.
Oto najbardziej opiniotwórcze koncepcje badaczy. Pomijam
przy tym hipotezy, prowadzące do lokalizacji bitwy w innym
miejscu, niż droga między przeprawą na Odrze a Cedynią.
Zarys koncepcji bitwy w przyjętym później kształcie
przedstawił w 1946 roku Gerard Labuda. Udowodnił on, iż
książę Mieszko I „pobity w pierwszej fazie walki przez
Niemców, cofnął się ku (...) północnemu wschodowi, na
przedpola cydzyńskiej twierdzy, [gdzie] stacjonowały znacz-
niejsze odwody polskie, które w odpowiednim momencie
rzucone do boju, przechyliły szalę zwycięstwa na stronę
Mieszka, a Hodona wraz z Zygfrydem w dniu 24 czerwca 972
przyprawiły o straszną klęskę" 3 .
Jeśli w zestawieniu z koncepcją Labudy wziąć pod uwagę
cytowane wyżej zdanie Brunona z Querfurtu o sztuce wojennej
Mieszka I, nasuwa się automatycznie skojarzenie, że manewry
taktyczne strony polskiej z 24 czerwca 972 roku przypominały
bardzo te z września 967, gdy wydzielony oddział wojska
wciągnął Wolinian i Wichmana w zasadzkę. Kilka lat później
Mieszko zastosował swój sprawdzony manewr — wystawił
jeden z hufców na przynętę, podczas gdy Czcibor czekał
w ukryciu, by zadać Hodonowi decydujący cios.
Rozwijając tę myśl Benon Miśkiewicz widział przebieg
bitwy następująco.
Hufcem przynętowym była piechota, być może pod oso-
bistym dowództwem Mieszka, ustawiona w poprzek drogi
do Cedyni. Za nią, na wzgórzach wzdłuż drogi, ukryto
oddziały piechoty i jazdy pod dowództwem Czcibora. Gród
w Cedyni obsadzono piechotą, która miała nie tyle bronić
się, co atakować nieprzyjaciela na zewnątrz wałów. Wojsko
3
G . L a b u d a , Studia nad poczajkami państwa polskiego, wyd. II, Poznań
1987, s. 122.
niemieckie zepchnęło oddział Mieszka pod gród, ale wtedy
zostało zaatakowane przez oddziały zasadzkowe, a piechu-
rów Mieszka wsparli ich koledzy z grodu. Ponieważ roz-
lewiska Odry i bagna uniemożliwiały Niemcom przyjęcie
uporządkowanego szyku obronnego, ulegli oni klęsce. Opiso-
wi towarzyszył schematyczny, lecz obrazowy szkic 4 . Uzu-
pełnieniem i rozwinięciem tej koncepcji jest druga rekon-
strukcja Miśkiewicza, z 1972 r., która choć powtórzona
w dużej części, uzupełniona została o szkice, odtwarzające
możliwy w owym czasie bieg rzeki Odry. Oto opis bitwy
w nowym ujęciu: „wojska niemieckie przeprawiając się
przez Odrę napotkały celowo słaby opór polski. Po nawiąza-
niu walki Polacy zaczęli się planowo wycofywać szlakiem
handlowym na odcinek między bagna a wzgórza, w pobliżu
grodu cedyńskiego. Ten polski manewr Thietmar zapewne
uznał za odniesienie «zrazu zwycięstwa». (...) Kiedy wojska
Hodona znalazły się w przygotowanym rejonie (...) odcięły
im drogę ewentualnego odwrotu wydzielone oddziały
z wojsk ukrytych na wzgórzach. Po zakończeniu tego
manewru rozpoczęli Polacy uderzenie od tyłu, z południowe-
go zachodu i od czoła. Ostatnie z wymienionych natarć
wykonał wycofujący się dotąd oddział, wsparty zapewne
wojskami stacjonującymi w Cedyni. Przypuszczać można, że
największe spustoszenie wśród Niemców siali wojownicy
nacierający od tyłu i z zasadzki pod dowództwem brata
Mieszka I, Czcibora. Stąd zdaje się pochodzi wiadomość
Thietmara, że klęskę zadał Hodonowi Czcibor. W wyniku
takich działań przeciwnik znalazł się w okrążeniu, gdyż
ucieczkę w kierunku północno-zachodnim uniemożliwiały
mu rozciągające się tutaj rozlewiska Odry" 5 .

4
B . M i ś k i e w i c z , Pierwsze walki w obronie granicy zachodniej Polski
wczesnofeudalnej, [w:] Studia do dziejów Wielkopolski i Pomorza, t. IV,
1958, zesz. 1, s. 7-30.
5
Z dziejów wojennych Pomorza Zachodniego, praca zbiór. pod. red. B.
M i ś k i e w i c z a , Poznań 1972, s. 100-101.
A oto jak przedstawił przebieg bitwy długoletni badacz
Cedyni, Władysław Filipowiak, który stoi na stanowisku, że
Mieszko dłuższy czas przygotowywał bitwę pod Cedynią:
„Mieszko na czele jazdy pozoruje obronę przeprawy, nawią-
zując kontakt z nieprzyjacielem i wciąga go w walkę. Hodon,
posiadający liczebną przewagę, przeprawia się, a Mieszko
wycofuje się w kierunku grodziska w Cedyni, pozorując
z kolei ucieczkę i zajmuje stanowisko obronne na linii grodu,
blokując wąwóz i przejście, wsparty załogą tegoż grodu. (...)
Wojsko Hodona wyciągnięte w kolumnie, której czoło uderza
na zgrupowanie pod grodem, nie może rozwinąć akcji w zwar-
tym szyku. (...) Z tego korzysta druga grupa uderzeniowa
piechoty pod wodzą Czcibora, ukryta w wąwozach wysokiego
tarasu pradoliny Odry i atakuje od tyłu, odcinając drogę
odwrotu. Atak polskiej piechoty posiada dużą siłę uderzeniową,
gdyż idzie częściowo z góry. (...) Wojska Hodona, wyciągnięte
w kolumnie, nie mogły posiadać wielkiej możliwości i siły
obrony" 6 . Tezę o wcześniejszym przygotowaniu zasadzki
Filipowiak wspiera wynikami badań węgla drzewnego, pozo-
stałymi po paleniskach, odkrytych po obu stronach wzgórza
Czcibora. Analizy pozostałości metodą węgla C 14 dały wynik
920 rok ±70 7 .
Interesującą koncepcję przebiegu bitwy przedstawił Leon
Ratajczyk. Był on przekonany co do trafności hipotezy
Filipowiaka, uzupełnił ją tylko (i pozostałe) o omówienie roli
grodu w Cedyni w odparciu najazdu. Oto jego podsumowanie:
„Dla wszystkich dotychczasowych hipotez, nie wyłączając
literackich, charakterystyczne jest to, że w zasadzie nie
dopuszczają one walki w samej Cedyni lub na jej ob-
warowaniach i stwierdzenie Thietmara o klęsce zadanej
Hodonowi w Cedyni właściwie odrzucają. Tymczasem nie
było to chyba takie niemożliwe. Jazda niemiecka, której czoło
6
Cedynia w czasach Mieszka /, Poznań 1966, s. 64.
7
W. F i l i p o w i a k , Meldunek izotopowy z pola bitwy, „Z otchłani
wieków" nr 3-4, 1984, s. 158-162.
wdarło się za pozorowaną ucieczką w rejon zabudowań
i umocnień nieznanego sobie grodu, a głównie rozległego
podgrodzia, była mniej szkodliwa, niż poza tymi zabudowa-
niami. Walka o gród, prowadzona w warunkach boju spot-
kaniowego, a nie regularnego oblężenia, musiała przecież
doprowadzić do dezorganizacji wszelkiego ugrupowania bojo-
wego. (...) W ten sposób związanie zapewne znacznej części
wojsk Hodona walką o gród, tak na zewnątrz, jak i wewnątrz
Cedyni, mogło odegrać ważną rolę w całkowitym rozbiciu
przeciwnika, zaatakowanego ponadto w końcowej fazie przez
oddziały Mieszka ukryte w lesie za wzgórzami, rozciągniętymi
wzdłuż drogi" 8 . Ratajczyk przedstawia przy tym własny,
sugestywny szkic przebiegu bitwy.
Tak widzieli przebieg bitwy wybitni specjaliści w zakresie
historii średniowiecza i historii wojskowości. W nowszych
publikacjach powiela się zwykle któryś z wyżej wymienionych
opisów, przy czym jeśli chodzi o graficzne zobrazowanie
walk, szkic Miśkiewicza zyskał przewagę nad pozostałymi
opracowaniami, prawdopodobnie ze względu na przedstawienie
starych koryt i rozlewisk Odry 9 .
Choć przedstawione wyżej warianty przebiegu bitwy niemal
wyczerpują temat, pokuszę się o uzupełnienie moich znako-
mitych poprzedników i przedstawienie własnej wersji wyda-
rzeń. Wojna z roku 972 mogła wyglądać też tak:

MOBILIZACJA I MARSZ

Inicjatywa należała do Hodona. Nie wiemy, czy wcześniej


uzgodnił ze swymi sprzymierzeńcami z Pomorza datę najazdu,

8
L. R a t a j c z y k , Pierwsze historyczne zwyciąstwo pod Cedyniąw X wieku
i jego znaczenie w historii polskiej sztuki wojennej. Tysiąc lat dziejów orąża
polskiego, Cedynia-Siekierki 972-1945-1972 (Materiały z sesji naukowej,
Dębno 2-3.06.1972 r.), Szczecin 1973, s. 110.
9
Patrz: K. O l e j n i k , Cedynia, Niemcza, Głogów, Krzyszków w serii
„Dzieje narodu i państwa polskiego", Kraków 1988, s. 40-45.
czy też nagle okazało się, że już musi iść im z pomocą.
Bardziej prawdopodobne jest to drugie, gdyż rzadkością
w historii wojen jest precyzyjna co do dnia synchronizacja
działań bojowych. Nie zdarzała się nawet w czasach, gdy
ludzie powszechnie posługiwali się zegarkami i taką samą
rachubą czasu. Pogańscy Słowianie z Pomorza używali kalen-
darza księżycowego, natomiast Hodo, jako chrześcijanin,
kalendarza julijskiego. Myślę też, że nie wkroczenie wojsk
Hodona na Pomorze miało być sygnałem do powstania przeciw
Polanom, ale odwrotnie — na wieść o powstaniu Hodo miał
wyruszyć na Mieszka. Orientacyjnie ustalono tylko miesiąc
powstania. Jestem skłonny przypuszczać, że nie był to czer-
wiec. Najbardziej korzystne do prowadzenia działań bojowych
były miesiące letnie — lipiec i sierpień, a dokładniej właściwy
sezon wojenny zaczynał się po żniwach, czyli w drugiej
połowie lipca. Dzięki temu wojsko miało czym się żywić
w najeżdżanym kraju, a rycerze biorący udział w wyprawie
nie musieli troszczyć się o żniwa w domu. Druga połowa
czerwca jest wobec tego czasem niezbyt korzystnym — właś-
nie kończyło się dojrzewanie zbóż. Ponieważ żęto je przy
pomocy sierpów i półkosków, nie mogły zbyt długo stać na
pniu, gdyż przy wstrząsach powodowanych przez żeńców
uległyby wymłóceniu już na polu. Oczywiście ze względów
pogodowych czerwiec wydaje się miesiącem idealnym do
prowadzenia wojny, ale w tym przypadku wyprawa Hodona
nosi cechy wymuszonego pośpiechu. Zaszły bowiem okolicz-
ności uzasadniające przyspieszone działanie.
Z pewnością Mieszko został powiadomiony o spiskach pomor-
skich i, jak każdy okupant, starał się o ich udaremnienie.
Postanowił schwytać wichrzycieli, a może zażądał osobistego
stawiennictwa u siebie, w Gnieźnie, czołowych postaci Wolina
czy innych grodów pomorskich, by odnowili przysięgi i oczyścili
się z zarzutów. Gdy mu odmówiono, sprawa stała się całkiem
jasna i nie było powodu do trzymania jej w ukiyciu. Wybuchł
bunt — w jakich grodach nie wiadomo, najpewniej w Wolinie
i pobliskich — Szczecinie i Kamieniu. To oznaczało dla Mieszka
kolejną wojnę, więc ogłosił mobilizację całej drużyny oraz
rozkazy stawienia się oddziałów pospolitego ruszenia pomors-
kiego, lubuskiego i polańskiego przy swoim wojsku. Aby nie
tracić czasu i wesprzeć swoich pomorskich popleczników,
osobiście udał się na Pomorze z bardziej mobilną częścią
drużyny, polecając Czciborowi dopilnowanie dalszej koncentracji.
Nieco wcześniej gońcy Wolinian powiadomili Hodona, że cała
akcja ulega przyspieszeniu. Jednocześnie błagano go o jak
najszybsze przybycie, gdyż z doświadczenia wiadomo było, jak
Mieszko zareaguje na najmniejszą niesubordynację. Margrabia
obiecał spełnić obecne prośby i dotrzymać wcześniejszych zobo-
wiązań. Zarządził bądź przyspieszył mobilizację. Oddziały jego
marchii zbierały się prawdopodobnie w jej północnych grodach,
przy czym głównym miejscem koncentracji wojsk wydaje się
Chociebuż. Ogłoszono też posłanie margrabiego w pozostałych
marchiach, ale odzew na nie, jak wyżej pisałem, był niewielki
— ani pora wyprawy, ani jej powód nie wydawały się możnym
właściwymi do podjęcia działań zbrojnych na wielką skalę. Jednak
nie zostawiono Hodona bez pomocy i margrabiowie zadysponowali
mu skromne oddziały rycerstwa i piechoty. Z kraju przybył
jedynie zapaleniec Zygfryd ze swoimi ludźmi.
Wieści o mobilizacji niemieckiej doszły do książąt polskich.
Mieszko był już wtedy blisko buntowników. Gdy dowiedział
się o poruszeniu zbrojnym Niemców, mógł być praktycznie
pewien, że ma ono związek z sytuacją na Pomorzu. Już
wcześniej stosunki z Hodonem nie układały się najlepiej. Jeśli
wierzyć przekazowi Thietmara o sposobie zachowania się
księcia polskiego wobec margrabiego, można przyjąć za pewnik,
że jeden z nich przeceniał własne siły, a drugi był zmuszony
do poniżania się względem pyszałka. Położenie Mieszka
skomplikowało się — na północy groził wybuch powszechnego
powstania, a niedaleko od Ziemi Lubuskiej zbierała się armia,
zdolna do jej zajęcia w ciągu kilku dni. Nie wiadomo było przy
tym, jak zachowają się Wieleci. Póki Hodo fizycznie nie
naruszył granic państwowych, nie było też całkowitej pewności
co do jego zamiarów. Należało wykorzystać ten krótki czas na
przygotowanie obrony. Czcibor ogłosił pogotowie wojenne dla
Lubuszan, a ze swoim wojskiem postanowił czekać w pobliżu
na dalszy rozwój wypadków, gotów, w razie potrzeby, iść na
pomoc Mieszkowi lub powstrzymywać Hodona. U Polan
i Lubuszan wysłano drugie i trzecie wici — powołano wszyst-
kich zdolnych do noszenia broni, jak w czasie najazdu.
Wzmocniono załogi grodów, ludność poczęła chronić się
w miejscach umocnionych. Mimo to Mieszko nie zaprzestał
akcji pacyfikacyjnej na Pomorzu, ale niewątpliwie uległa ona
znacznemu zahamowaniu. Aż do czasu oszacowania sił Hodona
nie wiadomo było, jak dalej postępować. Następne dni niewiele
wyjaśniły, gdyż zaskoczeni Polanie stracili z oczu niemieckie
wojsko. Zamiast na wschód, czy też na północny wschód, gdzie
go oczekiwano, pomaszerowało ono na północny zachód.
W połowie czerwca margrabia Hodo już wiedział, na kogo
może liczyć. Dalsze oczekiwanie na posiłki było bezcelowe,
dawało tylko Polakom czas na przygotowanie obrony. Poza
tym w rejonach koncentracji brakowało już żywności dla
wojska — przecież był przednówek, ludzie żyli resztkami
zapasów zboża, o ile jeszcze je posiadali. Oto jak Thietmar
opisał koncentrację wojsk niemieckich na ziemiach mar-
grabiego Gerona II przed wyprawą na Polskę: „Nie mogę
pominąć tu milczeniem, jak smutny los spotkał margrabiego
Gerona. My wszyscy — a nikogo nie mogę tu wyłączyć
— zachowaliśmy się wobec niego nie jak przyjaciele, lecz jak
wrogowie. Poza czeladzią, której oszczędziliśmy, zniszczyliś-
my cały jego majątek, a częściowo nawet spaliliśmy go.
Nawet król nie zapobiegł temu przestępstwu, ani nie wymierzył
za nie kary"10 . I tym razem działo się coś podobnego — armia
musiała i lubiła jeść, przecież była wojna. Należało się przy
tym zabawić, więc nie obyło się bez pożarów. Dlatego był już
najwyższy czas do wyruszenia w pole.
10
Tamże, VI.56, s. 392.
Niemiecki wódz poczynił wcześniej odpowiednie działania
wywiadowcze. Wiedział, że nie warto uderzać na Ziemię
Lubuską, gdyż jest tam w każdej chwili oczekiwany. Szpiedzy
tylko potwierdzili wcześniejsze ustalenia — wszystkie grody
lubuskiego rejonu umocnionego przygotowano do obrony,
drogi do nich zastawiono przesiekami, a lasy pełne są
polańskich zwiadowców i łuczników. Gdy Hodo upewnił się,
że pod jego nieobecność obowiązek obrony marchii przejmie
na siebie jego zwierzchnik, książę Teodoryk, wyruszył w stronę
przez nikogo, prócz kilku wtajemniczonych, nieoczekiwaną
— na Pomorze. To pozwalało na oddalenie się od wojsk,
zgromadzonych dla obrony ziem Lubuszan i Polan. Nim
zdążą one przejść nadnoteckie puszcze, sprawa powstania na
Pomorzu będzie załatwiona po myśli Wolinian i Hodona.
Siły niemieckie przekroczyły Sprewę poza zasięgiem teryto-
rialnym Lubuszan i szybkim marszem osiągnęły ziemię północ-
nych Sprewian i Rzeczan w okolicy grodu Postupim. Wkroczono
więc na teren Wieletów. Hodo nie mógł sobie pozwolić na marsz
z armią przez te ziemie, nie uzgodniwszy tego przedtem z ich
zarządcami, nawet jeśli nominalnie podlegali oni księciu
Teodorykowi. Widocznie Wieleci wyrazili zgodę na przemarsz.
Z dwojga wrogów woleli współpracę z Niemcami niż z Polana-
mi, co jest bardzo wymowne. Niewykluczone, że do Hodona
dołączyli jacyś ochotnicy wieleccy, ale całe wojsko zostało
w domu. Kapłani z Radogoszczy wykalkulowali, że większy
zysk będzie z oglądania bijących się między sobą nieprzyjaciół,
niż aktywna pomoc któremuś z nich. Dalszy pochód odbywał się
przez ziemie Wieleckie, być może obok grodu Kopanica,
stanowiącego dzisiejszą dzielnicę Berlina. Wkroczono na stary
szlak, istniejący już w czasach prehistorycznych, prowadzący na
Pomorze. Przecinał on Odrę w jej wysuniętym na zachód zakolu,
siedem kilometrów od grodu Cedynia.
Wbrew nadziejom Hodona Czcibor szybko zorientował się
w zamiarach niemieckich, bardzo możliwe, że przy pomocy
szpiegów z najbliższego otoczenia margrabiego. Czcibor
wysyłał gońców do Mieszka, by ostrzec go przed niebez-
pieczeństwem odcięcia od zaplecza lub — co gorsza, znale-
zienia się między dwoma wrogimi wojskami. Jednocześnie
drużyny z Mazowsza i wyborowi wojownicy z pospolitego
ruszenia Wielkopolski dostali rozkaz marszu na północ, przez
Santok. Sam Czcibor jak najszybciej podążył w tamtym
kierunku, by nie dopuścić do rozproszenia sił.
Do Hodona musieli dotrzeć następni gońcy od Wolinian.
Dzięki temu dowiedział się o osobistym zaangażowaniu Mieszka
z jedynie częścią drużyny na spornym terytorium, co dawało
możliwość niespodziewanego uderzenia na tyły Piasta. Wojska
sojusznicze dysponowałyby wówczas dużą przewagą nad Pola-
kami i mogłaby powtórzyć się historia sprzed ośmiu lat, gdy
Wieleci z Wichmanem dwukrotnie zwyciężyli Mieszka. Jeśli
nawet książę uniknąłby tym razem klęski, nie ustrzegłby się
znacznych ubytków terytorialnych. Wstępem do nich powinno
być opanowanie grodu w Cedyni, a przedtem brodu na Odrze, by
bezpiecznie przeprawić się przez tę trudną przeszkodę naturalną.
Jej znaczenie było w tym przypadku zasadnicze. Gdyby Polanie
zdążyli obwarować bród, Hodo zdołałby może przeprawić się,
ale za cenę wysokich strat, stawiających pod znakiem zapytania
całe przedsięwzięcie. Szukanie innych, niżej lub wyżej położo-
nych brodów, zajęłoby bardzo dużo czasu, powodując przy tym
wzrost wrogich nastrojów u miejscowej ludności Wieleckiej,
której kosztem żyłaby niemiecka armia. Nie sposób pominąć
przy tym uciążliwości terenowych — j e d y n y m pasem suchego
lądu był szlak do Cedyni. Poza nim łatwo było ugrzęznąć
w rozlewiskach Odry i tworzonych przez nią bagnach. Szybkie
przekroczenie Odry i opanowanie Cedyni pozwalało na uniknię-
cie niebezpieczeństwa przewlekłej i głodowej wojny pozycyjnej.
Dlatego Hodo wydzielił ze swych sił duży oddział jazdy, który
przyspieszonym marszem po południu 23 czerwca osiągnął bród
na Odrze, w okolicy dzisiejszego Osinowa.
Po drugiej stronie trwał wyścig z czasem. Mieszko miał już
świadomość, którędy Hodo wejdzie na jego ziemie. Uznał, że
najazd niemiecki jest groźniejszy od pomorskich, niezdecydowa-
nych ruchawek, ograniczonych do zamknięcia się w grodach
i działań podjazdowych kilku słabo uzbrojonych gromad
w lasach. By nie dopuścić do powszechnego powstania, należało
przede wszystkim zatrzymać Niemców. Nadarzała się okazja,
aby wykorzystać bród w Osinowie do zatrzymania najeźdźców,
a być może zadania im klęski. Uchwycenie przeciwnika na
przeprawie to marzenie każdego wodza. Gdy to się udawało,
w walce brała udział tylko część wrogich sił, reszta zaś bezradnie
oglądała z drugiego brzegu nierówny bój. Brak miejsca do
ustawienia się w szyku, do ustąpienia w porządku, powodował,
że wojska przyparte do rzeki, w innych warunkach groźne,
w takim przypadku bez większego trudu wycinano do nogi.
Gońcy zawieźli do nadciągającego z południa Czcibora wieści,
by kierował się pod Cedynię. Sam Mieszko oderwał się od sił
powstańczych i również pociągnął pod ten gród. Wysłał przodem
oddział jeźdźców, by uprzedzić grodzian o swoim przybyciu
i zorientować się, jak daleko są najeźdźcy.
Okazało się, że na powstrzymanie Hodona na przeprawie jest
za późno. Silny podjazd niemiecki opanował bród na Odrze bez
kłopotów, nawet jeśli jakiś polski oddziałek usiłował go bronić.
Dowódca niemiecki wysłał wieści o tym do Hodona, a następnie
spróbował zorientować się, jak wygląda sprawa podejścia do
Cedyni i wybadać miejscowe nastroje. Z przeprawy gród nie był
widoczny. Zasłaniały go nadodrzańskie krzaki i sąsiadujące
z nimi przez piaszczystą drogę wzgórza. Wysłano w tamtą stronę
zwiadowców, żeby w razie zagrożenia uniknąć zaskoczenia. Jeśli
ludzie ci byli wystarczająco sprytni, mogli podjechać praktycznie
w bezpośrednie sąsiedztwo grodu i zobaczyć przyjazd konnicy
Mieszka. Wrócili więc i powiadomili dowódcę o wzmocnieniu
sił Cedyni. Tym samym sprawa przejęcia grodu z rąk przyjaźnie
usposobionych Pomorzan upadła. Niemcy mieli dwa wyjścia
— cofnąć się za bród lub czekać w szyku bojowym na
nieprzyjaciela i próbować bronić przeprawy, póki nie nadejdzie
margrabia z siłami głównymi. Wybrali pewnie obronę, a żeby
mieć swobodę manewru, ustawili się w szyku bojowym
w połowie drogi między rodem a wzgórzami. Lewe skrzydło
wojska opierało się o Odrę, prawe „wisiało" na zakrzaczonej
łące. Przed wieczorem zobaczyli konnych drużynników Mieszka,
zmierzających w ich stronę. Ustawili się oni u stóp wzgórza.
Ponieważ żadna ze stron nie przejawiała ochoty do ataku, tym
razem uniknięto bitwy. W międzyczasie dotarł Hodo z siłami
głównymi rycerstwa i przeprawił się przez rzekę. Piechota
niemiecko-słowiańska z taborami przybyła wiele później,
w całkowitych ciemnościach.
Mieszko nie podjął wieczornego ataku, gdyż nie miał na
miejscu odpowiednich sił. Oczywiście mógł zdecydować się na
walkę podjazdową, ale wynik jej wcale nie był pewny. Ponadto
nie chodziło o zniszczenie jednego oddziałku, ale o zadanie
klęski całej armii. Armia ta, wobec opóźnienia sił polskich,
zdążyła przejść przez Odrę. Pierwsza okazja do zadania jej klęski
przeminęła. Gdy siły niemieckie kończyły przeprawę, wyczerpane
długimi pochodami wojska Mieszka i Czcibora dopiero do-
chodziły do Cedyni. Można było zaryzykować jeszcze nocny
atak na nieprzyjaciela, ale w ciemnościach trudno koordynować
działania mas żołnierzy i łatwo o porażkę. W otwartej walce
z dobrze uzbrojonymi Niemcami nie obyłoby się też bez dużych
strat. Liczący ze wzgórz ogniska niemieckie Mieszko miał już
następny pomysł. Zapewne znał te tereny z czasów poprzednich
walk i wizytacji grodu. Miały (i dziś posiadają) wybitne walory
krajobrazowe, które w oczach dobrego wodza przemieniły się
w taktyczne. Po zapadnięciu zmroku pewne było, że Hodo nie
odważy się na marsz pod gród. Wobec tego książę rozkazał
swoim konnym wojownikom rozłożyć się obozem wzdłuż drogi,
by Niemcy nabrali pewności, że dostęp do Cedyni będzie
broniony. Do Czcibora wysłał gońców, aby pod żadnym pozorem
nie zdradzał swojej obecności w pobliżu. Wystawiono silne
ubezpieczenia od strony zachodniej i obsadzono zarośla wokół
niemieckiego obozu zwiadowcami, których zadaniem było
zakłócanie spokojnego snu najeźdźcom i odcięcie ich od wszel-
kich wieści. Mieszko udał się do brata, żeby uzgodnić kilka
szczegółów starcia, jakie musiało nastąpić tuż po wschodzie
słońca.
Łatwe zdobycie przeprawy było dla Hodona powodem
tylko do połowicznej radości. Uniknięto grozy przechodzenia
rzeki pod gradem strzał i krwawego taplania się w przybrzeż-
nym błocie pod kopytami jazdy Polan, ale nie udało się
zaskoczyć Mieszka. Przybył, i choć nie podjął bitwy, wyraźnie
był gotów do obrony. Odłożenie przez Mieszka bitwy do
następnego dnia można było wielorako rozumieć: nie chciał
zaryzykować walki o zmroku; nie miał wszystkich sił; jego
przybycie miało cechy spóźnienia... W końcu, po wielu
rozterkach, Hodo znalazł w tych domysłach potwierdzenie
swojego manewru taktycznego — siły polskie były na Pomorzu
osłabione, gdyż oczekiwały najazdu niemieckiego w innym
miejscu. Ponadto brak przy Mieszku piechoty mógł świadczyć
o tym, że zostawił ją w celu powstrzymywania Pomorzan,
albo znacznie wyprzedził w marszu i nie może liczyć na jej
szybkie przybycie. Obydwie okoliczności byłyby dla Niemców
korzystne. Jazda polska wyraźnie ustępowała niemieckiej
liczebnością, a nawet po wzmocnieniu jej piechotą w oczach
Hodona nie przedstawiała większej wartości bojowej niż jego
rycerstwo. Jeśli więc Mieszko zechce nazajutrz przystąpić do
bitwy obronnej, może ponieść klęskę. Nie musi przecież
wiedzieć, że siły niemieckie, zgrupowane w pełni dopiero po
zmroku, wynoszą cztery tysiące ludzi. Ponieważ wojsko polskie
rozłożyło się obozem na drodze Niemców, zechce pewnie stawić
im czoła. Poniekąd Hodo rozumiał Mieszka. Polski książę musiał
coś zrobić, by nie utracić autorytetu wśród podkomendnych.
Mniejszym złem było wdać się w bitwę, niż wycofać się na
wschód, zostawiając kraj na pastwę Pomorzan i Niemców.
Natchnięty pewnością siebie margrabia obiecał swym podwła-
dnym na naradzie wojennej łatwe zwycięstwo w bitwie, a być
może w jej konsekwencji zajęcie Cedyni. Warto pobić kilkuset
jeźdźców Mieszka bez pomocy pomorskich przyjaciół, by
...a w obliczu zebranych wojsk karze śmiercią złodziei i morderców.
Przykład władcy sprawiedliwego nawet na wojnie...
Do pokonania150 kroków po stromiźnie

Dalej wzrok gubił się w mokradłach i rozlewiskach rzeki, dziś są to


tereny osuszone. Między drzewami widoczna Odra
Widok z „Góry Czcibora" na Cedynię. Widać wyraźnie wieżę oddalone-
go o 5 km kościoła. Dziesięć wieków temu równie dobrze widać było
umocnienia grodu

Wzgórze z terenu rezerwatu „Wrzosowiska". Szata roślinna „Karpat


Cedyńskich", zarośniętych dziś sosnami i brzozami, mogła wyglądać
również tak — skąpe krzewy, trawy i wrzosy
Widok na „Karpaty Cedyńskie" od strony mokradeł. Teren zasadzki Mieszka
Odry. Oddziaty piechoty uszykowano po drugiej stronie wierzchołków dwóch
„Góra Czcibora", w centrum wzgórze nr 2, po lewej — niższe w tym widoku

Panorama Cedyni na miedziorycie Meriana z 1650 r. Zwracam uwagę na rozlewisko


w całej okazałości. U stóp wzgórz biegnie droga. Aż do niej sięgały rozlewiska
wzgórz. \N wąwozach ukryto oddziały jazdy. Po prawej stronie wzgórze nr 1
niż bardziej oddalone od drogi, wzgórze nr 3 — „Wrzosowiska"

Odry, sięgające od granic zabudowy po horyzont. Grodzisko oznaczono literą „K'


Wąwóz między wzgórzami nr 1 i 2 — miejsce ukrycia oddziału polskiej
jazdy

Widok z drogi na wrzosowiska, w kierunku południowym. Tuż za


wzgórzem nr 2 dosyć równy teren rozszerza się na około 200 m. Tu
również czyhał oddział jazdy
Na tym wzgórzu Mieszko zatrzymał odwrót swojej
drużyny

W tym miejscu czołowe


oddziały niemieckie, ścigające ustępujących drużynników Mieszkowych,
wystawiły się na flankowe uderzenie konnicy polskiej. Prawdopodobnie
Mieszko obserwował starcie ze stoku góry. Część oddziałów Hodona
i Zygfryda przedarła się wzdłuż drogi i dotarła do Cedyni
Cedynia dziś. Widok z wieży widokowej na grodzisko. Dzisiejsze grodzi-
sko to kępa drzew w centrum fotografii. Umocnienia tysiąc lat temu
wyglądały zapewne bardziej imponująco, kontrastując nie z okazałymi
budynkami murowanymi jak dziś, lecz z rojem drewnianych chatynek.
Od samego patrzenia na strome wały (sięgające około połowy wysoko-
ści dzisiejszych drzew) odechciewało się ich zdobywania

Cedynia dziś. Widok z grodziska na miasteczko i drogę, wiodącą,od


przeprawy w Osinowie. Malowniczości ani pięknych widoków nie można
Cedyni odmówić. Strategiczną drogę widać z umocnień grodu jak na dłoni
aż do wzgórz zasadzkowych. Żaden ruch na niej nie mógł ujść uwadze
strażników. Gród można było ominąć bezdrożami, ale ze świadomością, że
pozostawia się za sobą silną twierdzę, ośrodek przyszłych działań dywer-
syjnych. Obecnie drogę przysłaniają drzewa, jednocześnie wyznaczając jej
bieg. Droga widoczna jest jako szpaler drzew w centrum fotografii
dysponować wobec nich wyraźną przewagą w razie późniejszych
targów na tle podziału łupów i wpływów. Będą wówczas
skłonniejsi do ustępstw. Ponadto lepiej stoczyć bitwę ze słabym
Mieszkiem, niż cofać się w obliczu nieprzyjaciela lub — co
gorsza — czekać na umocnienie się Polan. Nikt raczej mu nie
zaprzeczał. Wszyscy rycerze byli wychowywani w duchu
osobistej dzielności i odwagi w walce, a nie pamiętali bitew
w otwartym polu, w których Słowianie wzięliby górę. Młodsi
rycerze, jak Zygfryd, przyjęli propozycje stoczenia bitwy
z entuzjazmem, co jest w pełni naturalne, ale i starsi, doświad-
czeni woleli to, niż pochód przez tereny ogołocone z żywności,
wśród nieustannych zasadzek i potyczek. Było raczej pewne, że
nadejdą polskim wojskom jakieś posiłki, ale nie mogły to być
siły na tyle duże, by zmienić wynik starcia. Potencjalnie wrogich
nastrojów miejscowej ludności nie brano poważnie pod uwagę.
Wydawało się Niemcom, że dzięki manewrom Hodona Mieszko
jest słaby i osamotniony, a jutrzejszy dzień zakończy jego
formalne panowanie na Pomorzu Zachodnim. Byłoby tak
w istocie, gdyby nie przybycie na czas Czcibora z drugą połową
wojska. O tym Niemcy nic nie wiedzieli.
Dostojny Hodo, oglądając niedalekie światła polskiego obozu,
mógł czuć złośliwą satysfakcję, iż za jego sprawą nie zapłoną
dzisiejszej, a spodziewał się, że i następnej nocy pogańskie
ogniska w okolicy. Przecież najbliższa noc, jako najkrótsza
w roku, czczona była przez Słowian w sposób bardzo barbarzyń-
ski i rozpustny. O tym margrabia musiał wiedzieć.

TEREN BITWY

Droga od przeprawy na Odrze w Osinowie Dolnym do


Cedyni biegnie w kierunku północno-wschodnim, po bardzo
urozmaiconym terenie. Dystans do pokonania w dniu dzisiej-
szym wynosi siedem kilometrów. Uważam, że tysiąc lat temu
nie był inny. Wprawdzie Miśkiewicz na swoim szkicu nr 2
przedstawił drogę znacznie dłuższą, przesuwając zakole Odry
na obszar starorzecza o pięć kilometrów na zachód, ale tkwi
w tej propozycji uproszczenie, polegające na pominięciu
naturalnego obniżenia terenu w miejscu obecnego koryta.
Bardziej prawidłowe byłoby uwzględnienie również i tej
odnogi rzeki. Wówczas zachodni obszar „rozszerzony" byłby
wyspą, utworzoną przez Odrę. Obecne koryto rzeki od-
prowadza wody do morza drogą dużo krótszą. Wydaje mi się
przez to bardziej prawdopodobne, że Odra płynęła również
przed tysiącem lat w tym samym miejscu, co dziś.
Od przeprawy widać było nieznaczne, równinne wyniesienie
terenu, długie na ponad 1500 metrów i osiągające bliżej
zachodniego krańca szerokość 800 metrów. Rozciągało się
ono między rozlewiskami rzeki, skręcającej zaraz po prze-
prawie na wschód, a wzniesieniami moreny czołowej, zwanymi
obecnie „Karpatami Cedyńskimi". Obszar równinny porośnięty
był zapewne trawą i stanowił teren wypasów bydła z Cedyni
i pobliskich, niewielkich osad. Pastwisko kończyło się u pod-
nóża wzgórz o znacznej stromiźnie. Łąka przemieniała się tam
w zarośla. Jej wschodni kraniec przy „Karpatach" zawężał się
do 200 metrów. Można przyjąć, że droga miała przebieg
bardzo zbliżony do dzisiejszego, czyli ciągnęła się wzdłuż
północnego krańca równiny, w niewielkiej odległości od
ówczesnych mokradeł.
Dalej droga wiodła cieśniną między stokami wzgórz a roz-
lewiskami, względnie bagnami, utworzonymi przez rzekę.
Obecnie teren ten jest osuszony i pocięty rowami melioracyj-
nymi. Pochodzenie jego jest jasne, gdyż nosi nazwę „Żuław".
Teraz położona na nasypie droga sąsiaduje z żyznymi ziemia-
mi. Można przyjąć, że w 972 roku sąsiadowała blisko jeśli nie
z rozwidleniami Odry, to z terenami mniej lub bardziej
podmokłymi. Porastała je typowa roślinność pogranicza wody
i lądu stałego, czyli trzciny, sitowia, olchy. W zależności od
warunków pogodowych teren suchy między stokami wzgórz
a moczarami miał szerokość od 10 do 50 m, przeważnie bliżej
tej dolnej wartości. Rozlewiska Odry sięgały aż do grodu
w Cedyni, gdzie jej koryta przybierały kierunek północ-
ny/północno-zachodni. Gród był oddalony od moczarów na
kilkadziesiąt metrów.
Kontrastem dla niskich rozlewisk rzeki było południowe
sąsiedztwo drogi — „Karpaty", czyli tarasy moreny czołowej.
Jest to pasmo stromych, choć piaskowych wzgórz, zaczynające
się na zachodzie „Górą Czcibora", ciągnące się do samej Cedyni.
Tuż przed grodem pagórki zostawiają nieco miejsca o szerokości
200 metrów, długości około 500 metrów (a licząc łagodne w tym
miejscu pochyłości nawet więcej). Obecnie kotlinę zajmuje
malownicze miasteczko Cedynia. W czasach Mieszka rozciągało
się w niej rozległe, nieobwarowane podgrodzie. Dziś wzgórza
porośnięte są monokulturami sosnowymi, liczącymi sobie około
30 lat. W połowie drogi między Cedynią a „Górą Czcibora"
centralną część „Karpat" zajmuje rezerwat, gdzie sosny ustępują
miejsca wrzosowiskom. Prawdopodobnie w czasach Mieszka I
wierzchołki wzgórz porośnięte były lasem mieszanym, przy
czym im bliżej grodu, tym mniej było drzew. Okazałe drzewa
prawdopodobnie wycięto w czasach budowania fortecy, a okry-
wę wzgórz należy traktować jako niskie zagajniki. Wąwozy
między wzgórzami porastały wrzosy, chronione dziś rezerwatem.
Teren „górzysty" rozciąga się jeszcze dalej na południe, dla
patrzącego ze szczytów wzniesień praktycznie po horyzont.
Gród w Cedyni został przebadany przez kilka ekip pod
kierownictwem Władysława Filipowiaka. Okazało się, że w cza-
sach świetności Biskupina, czyli w późnej epoce brązu, wznosiło
się tu grodzisko kultury łużyckiej. „Do budowy grodu wykorzys-
tano doskonale teren, wybierając cypel naturalnego wzniesienia,
górującego nad najbliższą okolicą. Naturalna wyniosłość, wyno-
sząca około 15 metrów w stosunku do pradoliny, zwiększała
obronność grodu, a dolina wraz z potokiem płynącym w bagnis-
tym korycie utrudniała dostęp od południowej strony" 11 . Grodzis-
ko opuszczono później na skutek jakiś nieznanych nam histo-
rycznych kataklizmów. Tereny te w sposób intensywny zasiedlono
11
W. F i 1 i p o w i a k, Cedynia w czasach Mieszka I, Poznań 1966, s. 44.
ponownie dopiero w IX wieku. W połowie X wieku odnowiono
starożytne umocnienia, co mogło mieć związek z nasileniem
aktywności militarnej Piastów na tych ziemiach. „Prawdopodobnie
powiększono przekop odcinający gród od pozostałej części wzgórza
do szerokości 25-30 m. Wydobyto w sumie z przekopu kilka
tysięcy metrów sześciennych ziemi. Zużyto ją do budowy i pod-
wyższenia wałów. W sztucznym przekopie, w odległości około
4 m od podstawy wału wykopano dodatkowo fosę szerokości 2,5
m i 2 m głęboką. Przypuszczalnie nieco dalej w przekopie
znajdowała się i druga fosa. Wał posiadał konstrukcję drewniano-
kamienno-ziemną. Jego wnętrze wzmocnione było drewnianą
konstrukcją rusztową, umożliwiającą podwyższenie. Od strony
wewnętrznej (...) podstawa wału była oblicowana kamieniami. Dla
zabezpieczenia przed możliwością obsunięcia się zewnętrznego,
wysokiego stoku wału, zbudowano ławę drewniano-kamienną,
mniej więcej w dwóch trzecich jego wysokości. Konstrukcja ta
składała się z poprzecznie ułożonych bierwion, podpartych na
legarach od strony zewnętrznej, zamocowanych słupami przed
obsunięciem. Na wymoszczonym drewnem podkładzie spoczywały
olbrzymie głazy tworzące mur o wysokości przeszło 1 metra.
Całość była przykryta grubym płaszczem glinianym (...) który
posiadał oblicowanie z kamieni polnych. (...) Całkowita wysokość
wału dochodziła do 12 metrów" 12.
Kształt grodu był w przybliżeniu trójkątny, o wymiarach
ok. 100x120 metrów. Ponad jedną trzecią powierzchni grodu
zajmowały opisane wyżej umocnienia. Wnętrze grodu miało
powierzchnię około 7500 m 2 . Zabudowania zlokalizowano
ciasno wzdłuż wałów, według często praktykowanego systemu
w grodach mniejszych od Cedyni, pozostawiając wolny
dziedziniec 13. Według Filipowiaka umocnienia grodu roz-
budowano na polecenie Mieszka I, w sposób niemal identyczny
z równocześnie wznoszonym Poznaniem 14 .
12
Tamże, s. 45-48.
13
Tamże, s. 49.
14
Tamże, s. 57.
Droga zakręcała przed grodem na zachód. Wzdłuż niej
rozbudowała się na znacznym obszarze zasobna w dobra
życiowe osada. W promieniu kilku kilometrów od grodu
można wskazać jeszcze kilka osad. Rudawe ziemie zapewniały
niezłe plony, Odra dostarczała ryb, a lasy zwierzyny. I choć
sporą część zbiorów czy łupów łowieckich należało oddać
załodze grodu, twierdza zapewniała poczucie bezpieczeństwa
na wypadek zagrożenia, a zdecydowane rządy Mieszka pokój.
Biorąc to pod uwagę oraz rozmiary cedyńskich wałów,
obsadzonych wierną Mieszkowi załogą, nie wiadomo właś-
ciwie, na co liczył margrabia Hodo.

ZASADZKA

Jeśli Mieszko spał w nocy z 23 na 24 czerwca, to bardzo


niewiele. Długo po zapadnięciu ciemności ustalał ze swymi
dowódcami zadania w spodziewanej bitwie. Musiał też spotkać
się z Czciborem i wytłumaczyć mu, jak rozegrać spotkanie
z wojskiem Hodona. Natomiast jeszcze przed świtem obudzono
księcia, by mógł dopilnować należytego ustawienia oddziałów.
Spał więc wszystkiego może ze dwie godziny, ale to musiało
wystarczyć. Potem półprzytomnymi oczami oglądał przygoto-
wania do bitwy. W obozach polskich zaczął się wielki ruch.
Zakazano wszelkich hałasów, więc w mroku przedświtu ludzie
poruszali się jak duchy.
Obozowisko, rozłożone wieczorem wzdłuż drogi, uprzątnięto
z grubszych przeszkód, by nie utrudniały manewrowania cofają-
cym się oddziałom. Jeszcze wieczorem wycięto krzewy i drzewa,
porastające pobocza drogi. Podobnie oczyszczono zbocza wzgórz,
otwierając nieograniczone pole ostrzału dla łuczników. Drzewa
i krzewy spłonęły w wielkich ogniskach, pokazujących przez
całą, krótką noc Hodonowi, że polskie wojsko czuwa.
Pięciuset jeźdźców Mieszka stanęło u wejścia drogi do
cieśniny między wzgórzami a mokradłami. Możliwe, że przyjęto
głębokie ugrupowanie w pięć szeregów. Wówczas front oddzia-
łu, licząc po 1,5 metra na jeźdźca, zajął około 150 metrów.
Lewe skrzydło sięgnęło więc poza krawędź przedwzgórza
„Góry Czcibora".
Na południowych stokach „Góry Czcibora" i następnej, tuż
poniżej zakrzaczonych wierzchołków, ustawiono oddziały
tarczowników i łuczników. Nie były one widoczne z drogi, ale
dla pewności żołnierze dostali rozkaz, by oczekiwać bitwy na
siedząco lub leżąc. Zapewne wielu wykorzystało to poranne
oczekiwanie, mimo chłodu, by jeszcze się zdrzemnąć. Należy
pamiętać, że ci ludzie w krótkim czasie przeszli dziesiątki
kilometrów, a marsz z 23 czerwca był szczególnie intensywny,
zaś sen bardzo krótki. Oczywiście podtrzymano zakaz wszel-
kich hałasów i rozmów. W takiej sytuacji nawet lekki sen był
wyjściem idealnym — o ile nie przeszkodziło mu przedbitewne
podniecenie. „Góra Czcibora" łącznie z przedwzgórzem za-
jmuje w linii prostej przestrzeń wzdłuż drogi około 500
kroków, wzgórze nr 2 około 400 kroków. Ponieważ dzieli je
wąwóz o stromych zboczach, po których trudno iść „bokiem",
do obsadzenia pozostawały dwa odcinki po 300-350 kroków.
Tym samym szyki piesze nie mogły być szersze. Jeśli przyjąć
co krok jednego wojownika oraz ugrupowanie minimum
pięcioszeregowe (tarczowników i łuczników łącznie), otrzy-
mujemy liczbę 3000-3500 ludzi. Jest to maksymalna siła
piesza, jaką mógł wówczas dysponować Mieszko, obejmująca
zarówno regularną piechotę drużynniczą, jak i dodane do niej
oddziały pospolitego ruszenia. Co najmniej jedną trzecią, lub
nawet połowę z tej liczby, stanowili łucznicy i procarze.
W wąwozie między wzgórzem nr 2 i 3, gdzie teraz jest
rezerwat wrzosowy, ustawiono oddział jazdy, liczący około
150-200 ludzi. Podobny oddział zajął wąwóz między wzgórzami
nr 1 i 2, wypełniając tym samym lukę w szyku piechoty. Hufce
jazdy miały do pokonania niewielkie odległości, wynoszące od
wyjścia z wąwozów do krawędzi drogi około 100-130 metrów.
Reszta jazdy, licząca od 500 do 700 wojowników, zajęła
pozycję u podnóża wzgórza nr 1, po jego południowej stronie.
Mogła stąd w dowolnej chwili wyjść na teren równiny
i wykorzystując pochyłość natrzeć na niemiecki szyk, spy-
chając przeciwnika w prawo — na mokradła, lub na wprost
— do brodu.
Całe ugrupowanie wojsk polskich rozciągało się na obszarze
niewiele dłuższym od jednego kilometra. Wszystkie oddziały,
z wyjątkiem hufca przynętowego, wysuniętego w kierunku
nieprzyjaciela na około 200 metrów, sąsiadowały blisko ze sobą.
Mimo defensywnego ustawienia sił głównych, na wypadek
gdyby Hodo zechciał uchylić się od bitwy, Mieszkowe wojsko
łatwo mogło przejść do ataku. Polacy mieli przewagę liczebną,
za sobą otwartą drogę odwrotu, otrzymywania posiłków i zaopat-
rzenia. W razie potrzeby silna twierdza w Cedyni mogła
zapewnić schronienie i oparcie. Szkoda jednak było marnować
ludzi w czołowym starciu, ale aby utrzymać się na Pomorzu,
należało jak najszybciej zniszczyć niemieckie siły. Gdyby nie
udało się wciągnąć Niemców w zasadzkę, bitwa odbyłaby się
i tak, na przestrzeni między wzgórzami a brodem. I to Hodo
byłby stroną broniącą się, nie Mieszko, a nie miał drogi odwrotu
za plecami, ani twierdzy, gotowej udzielić schronienia, tylko
szeroką rzekę z błotnistymi brzegami i wąskim brodem.
Plan bitwy zakładał wycofanie się hufca zasadzkowego po
pierwszym starciu z niemiecką jazdą aż do obszaru wrzosowis-
ka. Do pokonania były dwa zakręty lub raczej łuki drogi.
Pierwszy przy wzgórzu Czcibora, załamujący się w prawo, na
wschód, drugi koło wzgórza nr 2, jeszcze raz lekko w prawo.
Przy dzisiejszym wrzosowisku droga zakręca na północny
wschód, w kierunku Cedyni i biegnie niemal prosto. Teren
w miarę płaski rozszerza się tu do prawie 150 metrów, na
długości między wzgórzami około 300 metrów. Na tej pagór-
kowatej polanie hufiec Mieszka, wspierany ukrytym w wąwo-
zie oddziałem jazdy, miał uporządkować szyk i przyjąć atak
pościgu. Jednocześnie miało to być sygnałem do natarcia dla
pozostałych oddziałów. Z tamtego miejsca widać było w oddali
wyniosły gród, ale budynki podgrodzia były zasłonięte przez
chatynki niewielkiego osiedla odległego zaledwie o kilkaset
metrów, co dawało złudzenie znacznego przedłużenia zabudo-
wy Cedyni w kierunku południowo-zachodnim.
Nim słońce wzniosło się znad wzgórz wszystkie polskie
oddziały stały na wyznaczonych pozycjach. Na dole, w pobliżu
Odry i na rozległej łące podniosły się mgły. Zapowiadał się
upalny, czerwcowy dzień.

BITWA

W obozie niemieckim również podniesiono wojsko na nogi


przed świtem. Nieprzyjaciel byl niedaleko, dlatego część
oddziałów uszykowała się do boju i wyszła przed obóz jako straż
przednia, by zabezpieczyć pozostałych rycerzy. Wkrótce zaroiło
się między namiotami i szałasami od zbrojnych postaci,
stających wokół swych znaków bojowych. Po ustawieniu
oddziałów duchowni odprawili mszę, dając wojownikom odpo-
wiednie wsparcie moralne przez bitwą. Jedni wysłuchali mszy na
stojąco, inni siedząc na koniu. Osobliwie wyglądały we mgle
setki okrągłych głów, odzianych czepcami kolczymi. Po mszy
nałożono hełmy i wojsko wymaszerowało na przedpole.
Hodo od razu ustawiał rycerzy w szyku bojowym, by uniknąć
zamieszania w przypadku jakiegoś niespodziewanego ataku.
Rycerstwo podzielił na dwa hufce — z własnej marchii, nad
którym sprawował osobiste dowództwo, oraz posiłkowy, złożony
z wojsk, których użyczyli mu koledzy, oddany kurtuazyjnie pod
dowództwo grafa Zygfryda. Ponieważ miejsca było wystarczają-
co dużo, obydwa hufce stanęły w jednej linii, obok siebie. Za
nimi Stanęła piechota w szyku marszowym, w kilku kolumnach.
Tak ustawione wojsko, z wysuniętymi naprzód czatami, zaczęło
posuwać się powoli we mgle. Po przejściu kilkuset kroków
zwiadowcy dali znać, że przed niemieckim szykiem stoi gotowe
do boju wojsko polskie. Hodo wydał rozkaz do zatrzymania się
i zachowywania całkowitej ciszy. Znad rozlewisk Odry nadcią-
gały pasma i kłęby mgły, widoczność sięgała na około dwieście
kroków. Było jasno, ale słońce jeszcze nie zdołało przebić
mlecznego tumanu. Wniosło się już nad wzgórza i wszyscy
widzieli je jako czerwoną tarczę. Mgła osiadała kropelkami rosy
na metalowych elementach uzbrojenia i uprzęży, pokrywała też
wilgocią ludzkie twarze, włosy i końską sierść. Ze wzniesionych
w górę włóczni krople wody zaczynały ściekać na zaciśnięte na
drzewcach dłonie. W ciszy słychać było chrapanie rumaków i ich
niecierpliwe, głuche bicie kopytami w ziemię. Podzwaniała
uprząż, gdzieniegdzie szczęknęła krótko broń. Ludziom również
dokuczał bezruch, ale rozkaz to rozkaz. W lepszej sytuacji byli
rycerze stojący w pierwszych szeregach konnicy, przynajmniej
nic prócz mgły nie zasłaniało im widoku. Ustawiona w kolum-
nach piechota oglądała tylko plecy swoich towarzyszy.
Wreszcie mgła zaczęła rzednąć. Słońce odzyskało swój
zwyczajny blask i coraz mocniej raziło oczy. Wierzchołki
wzgórz odzyskały wyraźny obrys, a potem mgła uniosła się
do góry i poprzez jej cienkie pasma ujrzano polskich jeźdźców.
Szyk niemiecki lekko zafalował, po ludziach przebiegł szmer.
Przysłaniano oczy rękoma i próbowano choć z grubsza oszaco-
wać liczbę nieprzyjaciół, ale słońce, wstające nieco na prawo od
wzgórza i polskiego oddziału, świeciło w oczy coraz ostrzej.
Margrabia uciszył gwar i wydał rozkaz do wolnego ruszenia
naprzód. Zbliżono się do nieprzyjaciela na czterysta do pięciuset
kroków, po czym wódz znów zatrzymał wojsko, żeby wyrówna-
ło szyk. Ludzie o lepszym wzroku mogli z tej odległości
wyłowić z tłumu zbrojnych wojownika w pozłocistym szyszaku,
purpurowym płaszczu, na białym koniu. Nie było wątpliwości,
że oddziałem polskim osobiście dowodzi Mieszko.
Polskie wojsko miało lepszy widok niż niemieckie, gdyż
patrzyło ze słońcem. Zwłaszcza przed zwiadowcami ulokowany-
mi na szczycie „Góry Czcibora" rozciągał się imponujący obraz.
Hufce rycerskiej jazdy przypominały z daleka barwnego,
wielkiego węża. Świecące na wprost promienie słoneczne
odbijały się w grotach włóczni i w gładkich hełmach jak
w lustrach, sprawiając wrażenie, że gad żyje, oddycha. Za linią
jazdy ciągnęły się równie połyskliwe, choć już nie tak barwne,
szyki piesze, sprawiające przez swą głębokość wrażenie licz-
niejszych, niż były w istocie. Ustawione do bitwy wojsko
wyglądało pięknie i groźnie. Jeśli ktoś skierował wzrok w górę,
mógł zobaczyć nabierającego wysokości jastrzębia lub błotniaka,
a może nawet orła (również i dziś nad wzgórzami cedyńskimi
krążą myszołowy). Dla każdej ze stron byłby to dobry znak
— w tym zakresie wierzenia były wspólne.
Mieszko widział z podnóża góry tylko konnicę. Od dziecka
oswajany był z takimi widokami, więc patrzył teraz bez
dodatkowych emocji. Zazdrościł może tylko kompletności
wyposażenia w pancerze niemieckim wojownikom. Aby
podstęp uczynić bardziej wiarygodnym, nakazał rozciągnięcie
szyku w lewo, przy nieznacznym ruchu ugrupowania do
przodu. Oślepionym Niemcom mogło się przez to wydawać,
że oddziały polskie są liczniejsze.
Bywało zwyczajem w ówczesnej epoce, że o ile wojskami
dowodzili bezpośrednio władcy państw, tuż przed bitwą
wysyłali do siebie poselstwa. W tym przypadku raczej nie
nastąpiło coś takiego. Mieszko mógł słusznie uważać się za
wyżej postawionego w hierarchii od Hodona (choć później lub
wcześniej zachowywał pozory, że jest inaczej) i potraktować
go jak zwyczajnego zbója, najeźdźcę. Wysłanie posłów
nadawałoby przedsięwzięciu Hodona rys legalności. W 967
roku bitwy z Wolinianami nie poprzedzały żadne pertraktacje.
Żeby dać upust niecierpliwości i napięciu przedbitewnemu,
książę wysłał przed front harcowników.
Ze strony niemieckiej również wyjechali rycerze, by
zmierzyć swe siły z Polakami. Pierwsze starcia nastąpiły
więc na wolnym polu. Był to bardzo istotny czynnik zmagań
— obydwa wojska z wielką uwagą śledziły zapasy swoich
wyborowych towarzyszy, wróżąc na tej podstawie przebieg
bitwy. Starcia przebiegały szybko, błyskały groty włóczni,
słychać było okrzyki walczących dodające odwagi lub
wyrażające wysiłek. Widok cały czas pozostawał doskonały,
końskie kopyta nie wznosiły bowiem żadnego kurzu ze zroszonej
trawy. Również dowódcy wojsk przyglądali się temu starciu.
W pewnym momencie Hodo zauważył, że lewe skrzydło Polan
zawija się do tyłu. Oznaczało to odwrót pod osłoną boju
harcowników. Widocznie Mieszko, po oszacowaniu sił, zwątpił
w korzystny dla siebie wynik otwartej bitwy. Należało szybko
podjąć właściwą decyzję. Uderzenie w tej chwili wzdłuż drogi
mogło oznaczać rozcięcie polskiego szyku, zepchnięcie go na
wzgórza i pobicie. Hodo wiedział, że jeśli zaraz nie wyda
rozkazu, dobra okazja do zadania klęski Polakom już może się
nie powtórzyć. Przed margrabią stanęło widmo żmudnego
oblężenia Cedyni i całej słowiańskiej wojny podjazdowej, na
jaką niewątpliwie było Mieszka stać. W ilu głodowych i pozba-
wionych snu wyprawach Hodo brał udział? Nie wahał się dłużej
i wydał Zygfrydowi rozkaz do ataku.
Młody wódz już nie mógł się doczekać takiej chwili.
Z radością dał znak włócznią w kierunku wrogów i krzyknął
„naprzód". Rycerstwo posiłkowego hufca zaczęło śpiewać
Kyrie eleison, jednocześnie konie nabierały pędu. Nie dopusz-
czono jednak do nadmiernego rozluźnienia szyku czy roz-
pędzenia się. Siła uderzenia polegała przecież nie tylko na
szybkości, ale i na zwartości oddziałów i jednoczesnych
ciosach jak największej ilości broni.
Mieszko, widząc natarcie Niemców, powstrzymał ruch
odwrotowy swego oddziału. Każdy z wojów wiedział, co go
teraz czeka. Nie było lepszego sprawdzianu dzielności osobis-
tej, niż bitwa z konnicą saską. Wojsko zaśpiewało własną
pieśń i nie czekając w miejscu na uderzenie Zygfrydowych
rycerzy, ruszyło do przodu. Tuż przed starciem obydwa
wojska wzniosły okrzyki bojowe, a potem słychać było łoskot
włóczni trafiających w tarcze, łamanych drzewc, kwiki ranio-
nych koni i okrzyki ludzi. Bardziej niecierpliwi wojownicy
tylnych szeregów rzucili włócznie ponad głowami walczących.
Wkrótce zabłysnęły nad głowami walczących miecze i dał się
słyszeć ich charakterystyczny szczęk.
Oddział Zygfryda nie zyskał od razu wyraźnej przewagi
nad drużynnikami Mieszka, ale spowodował ich odciągnięcie
od wąskiego przesmyku. Hodo ujrzał w tym szansę na
ostateczne rozstrzygnięcie bitwy. Drugi hufiec niemiecki
powinien uderzyć na lewe skrzydło Polaków, nie mające teraz
oparcia. Wtedy drużyna Mieszka zostałaby przyparta do
mokradeł i w obliczu ponaddwukrotnej przewagi Sasów
wycięta w pień. Żeby mieć kontrolę nad poczynaniami rycerzy,
margrabia poprowadził szarżę osobiście. Przedtem wydał
rozkaz, by piechota podsunęła się jak najbliżej walczących.
Widząc rozpędzający się drugi hufiec Hodona, Mieszko
kazał dać sygnał do odwrotu, pokazując tym samym, w którą
stronę Niemcy mają go gonić. Przez zgiełk bitewny przebił się
glos rogu, a setnicy ujrzeli młyniec zwijanej chorągwi. Na ten
znak oderwano się od nieprzyjaciela, jak to było wcześniej
ustalone. Zapewne nikt nie chciał być ostatnim, ale ktoś
musiał osłaniać odwrót. Po 200-300 metrach wystarczyło do
tego mniej niż stu ludzi, ponieważ równy i suchy teren
znacznie zawęził się przy pierwszym wzgórzu. Uderzenie
Hodona trafiło więc w próżnię, a setki rycerzy nie mogły
jednocześnie ścigać przeciwnika. Na pewno próbowano kon-
tynuować natarcie szerokim frontem, co skończyło się utknię-
ciem w błocie kilkudziesięciu koni. Mimo podmokłego terenu
dawało się tędy jechać, nie było jednak mowy o jakiejkolwiek
dynamice. Być może Hodonowi przyszło do głowy, że coś tu
nie pasuje, że odwrót Mieszka przebiegł zbyt gładko, ale było
za późno na wydanie rozkazów powstrzymujących natarcie.
Ludzie poczuli smak krwi i ulegli owemu „impetus Alaman-
norum", obrona polska pękła, wielu drużynników poległo,
a ich towarzysze zaniechali walki i bezładnie uciekali. Za
nimi sunął gruby, ściśnięty wąż niemieckiego rycerstwa.
Obserwatorzy na szczytach wzgórz omal nie wydawali
z siebie okrzyków radości. Siedzący zmagania Mieszka Czcibor
widział, jak ponad tysiąc jeźdźców, nie przestrzegając porząd-
ku, szybko pcha się w sidła zasadzki. Rycerstwo niemieckie
jechało całą dostępną szerokością szlaku. Nie było więc
mowy o wydłużeniu kolumny, ale raczej o skróceniu. Nawet
przy zachowaniu pewnych odstępów między jeźdźcami nie
mogła być dłuższa niż 500-600 metrów. Za nią podążały
oddziały piechoty. Ponieważ jazda przemieszczała się szybko,
mogła wystąpić przerwa pomiędzy formacjami. Z braku
lepszych rozkazów dowódcy piechoty niemiecko-serbskiej
postanowili nie tracić kontaktu z rycerstwem. Czoło piechoty
nie odstawało więc od ostatnich oddziałów jazdy na więcej,
niż 100-200 metrów, a dowództwo usilnie starało się nadrobić
tę stratę.
Czcibor dał rozkaz piechocie do ustawiania się. Łucznicy
wyszli do przodu, ze strzałami na cięciwach. Nikt jeszcze nie
wychylał się z ukrycia. Z bijącymi mocno sercami czekano na
znak od Mieszka.
Mieszko dotarł do wzgórza nr 3. Szybko podjechał pod górę,
by z wysokości mieć należyty przegląd pola walki. Część
cofającego się hufca stanęła na wzgórzu, blokując drogę do
Cedyni. Druga część zakręciła w stronę wąwozu, gdzie stał
gotowy do boju oddział zasadzkowy. Tuż za nim jechali
rozpędzeni jeźdźcy niemieccy. Nie było już na co czekać
i Mieszko dał znak do ogólnego natarcia. Rozległy się głosy
kilku trąbit i ligawek, wspomaganych przez kilkanaście rogów.
Na ten niecierpliwie oczekiwany głos gromady łuczników
wyroiły się na północnych stokach wzgórz. Tysiące strzał
pomknęły w dół, znajdując łatwe cele — nieosłonięte niczym
konie i nieprzygotowanych do obrony ludzi. Skrajne szeregi,
najbardziej narażone na ostrzał, były na domiar złego nieosłonię-
te tarczami, gdyż przeważnie noszono je z lewej strony. Jeśli ktoś
nie zdążył w porę się osłonić, zginął. Łucznicy, nie przerywając
ostrzału, schodzili w dół, a za nimi ustawiali się tarczownicy. Po
sprawieniu szyków zaczęli szybko schodzić w kierunku wielkie-
go zamętu, jaki wywołały pociski.
Hodo zorientował się w sytuacji, gdy tylko zobaczył
ustawiające się szyki polskie. Skupił wokół siebie rycerzy
i nim przebrzmiały głosy sygnałów uderzył wzdłuż drogi na
ustawionych tam drużynników. Niedaleko znalazł się Zygfryd.
Obaj dowódcy, otoczeni najlepszymi i najlepiej uzbrojonymi
wojownikami, starli się z zastawiającym im drogę do Cedyni
oddziałem. Dzięki przewadze uzbrojenia i waleczności zdołali
rozerwać polski szyk i przebić się, a za nimi kto tylko zdążył,
gdyż zaraz w bok kłębiącej się jazdy niemieckiej uderzył
oddział zasadzkowy, wspierany drugą częścią Mieszkowego
hufca. Wstrząśniętych ostrzałem z boku i z tyłu, nie panujących
nad rozszalałymi na skutek ran rumakami, Mieszkowi woje
łatwo zepchnęli z polany na drogę, wreszcie poza jej krawędź.
Wkrótce rozpaczliwie walczący Niemcy nie mieli gdzie się
cofnąć i ginęli pod ciosami Polaków.
W równie trudnej sytuacji znaleźli się rycerze niemieccy
głębiej położonych oddziałów. Nieustannie lecące strzały two-
rzyły i pogłębiały chaos. Ranni i zabici osuwali się pod kopyta
rumaków, jedne konie przewracały się, przygniatając jeźdźców,
inne szamotały się w ciasnocie, tratując ludzi. Wojownicy
z północnego skraju drogi, mniej narażeni na ostrzał, próbowali
zawrócić i wydostać się z matni, ale były to wysiłki jałowe.
Utknęli w plątaninie zwłok ludzkich i końskich, a jeśli
zdecydowali się je objechać, zatrzymały ich błota i mokradła.
Z wąwozu natarł na to zamieszanie oddział polskiej jazdy, bez
trudu łamiąc opór nielicznych grup rycerzy, gotowych do
obrony. Na unieruchomioną i zdziesiątkowaną ostrzałem konnicę
niemiecką wpadła polska piechota. Okazało się, że na jednego
Niemca przypadało kilku Polaków, co przesądzało o wynikach
walki. Dobre uzbrojenie chroniło jakiś czas rycerzy przed
śmiercią, ale któryś z ciosów lub pocisków sięgał wreszcie celu.
Skuteczniejszy opór podejmowali tylko ci z wojowników, którzy
w porę zeszli z koni i cofnęli się na mokradła. Tam, skupieni
w zwartym szyku, czas dzięki umiejętnościom szermierczym,
bitności i dyscyplinie opierali się przewadze, ale o wyjściu
z osaczenia nie było mowy. Rozproszeni, jeśli nie padali z rąk
tarczowników, stawali się łupem strzał.
Hodonowa piechota również poniosła poważne straty od
pierwszych strzał polskich. Była jednak początkowo w nieco
lepszym położeniu niż jazda, gdzie ranne zwierzęta rozbijały
szyk i utrudniały podjęcie obrony. W dodatku nie wszystkie
jej oddziały znalazły się w polu ostrzału. Po uderzeniu
pierwszych strzał piechurzy obrócili się i podnieśli tarcze nad
głowy. Jednak i tu pojawiły się nastroje paniczne, na co
niewątpliwie wpłynął nagły widok przyjaciół i towarzyszy,
przed chwilą żywych, a teraz leżących na ziemi bez życia lub
wijących się z bólu. Pierwszym odruchem dowódców było
cofnąć się spod ostrzału, a taki ruch łatwo przemieniał się
w ucieczkę. Nie było też gdzie się cofnąć, gdyż strzały sięgały
wszędzie z dużą swobodą, a granica ich zasięgu ginęła gdzieś
w rozlewiskach Odry. Czas na opanowanie zamieszania szybko
minął niemieckim wodzom. Trwał on dokładnie tyle, co
pokonanie przez polską piechotę stu czterdziestu kroków
z wierzchołka wzgórza do drogi. Pochyłość zbocza nie
pozwoliła na utrzymanie zwartego szyku, więc mimo roz-
kazów setników i dziesiętników oddziały polskie, zwłaszcza
pospolitego ruszenia, uderzyły w pewnym rozproszeniu.
Nie miało to wpływu na wynik starcia, gdyż przetrzebieni
strzałami wojownicy niemieccy i serbscy skłaniali się bar-
dziej ku myślom o ucieczce, niż o walce. Widzieli, co
działo się z ich rycerstwem, a idące z góry wojsko polskie
dysponowało na odcinku natarcia wyraźną przewagą. Próby
użycia łuków całkowicie zawiodły, gdyż trudno było strzelać
do góry, będąc samemu wystawionym na cel. Tuż przed
starciem przestały lecieć strzały, ale posypały się cięższe
pociski — oszczepy. Piechota margrabiego broniła się
chwilę, lecz cofała się krok za krokiem na mokradła.
Nawet jeśli wstąpił w nią silny, bojowy duch, wszystko
upadło w momencie uderzenia odwodowego hufca polskiej
jazdy. Wycofujące się z zasadzki oddziały, których pra-
ktycznie nie objął ostrzał łuczników, ujrzały gotowy do
natarcia oddział konnych drużynników. Wobec rozciągnięcia
szyku i zaskoczenia nie zdołano odeprzeć ich ataku. Piechota
uległa rozproszeniu, część oddziałów zepchnięto na mokradła,
zresztą wielu ludzi, wobec zamknięcia innych dróg ucieczki,
tam właśnie szukało ratunku. Inni rozpierzchli się po rów-
ninie, gonieni i wycinani przez jeźdźców. Próbowano też
oporu, znalazły się oddziały bardziej zdyscyplinowane,
niełatwo ulegające panice. Zjeżone włóczniami, sypiące
strzałami mogły tylko trwać w miejscu i drogo sprzedać życie.
Ale wśród zwartych oddziałów, trwających jeszcze w oporze,
pojawiły się też myśli o ocaleniu. Z późniejszych o pokolenie
wojen polsko-niemieckich można wysnuć wnioski, że między
Polakami a Serbami nigdy nie było jakichś zajadłych konflik-
tów, w przeciwieństwie do Wieletów. Jeśli tak było w istocie,
to i tym razem „tylko z konieczności byli wrogami, a z sen-
tymentu raczej przyjaciółmi" 15. Łatwo znaleźli wspólny język
i dobrze zrozumiałą mową poprosili o łaskę.
Na drugim krańcu bitwy pościg dopadł duży oddział
uciekinierów, ugrzęzły między zabudowaniami cedyńskiego
podgrodzia. Wywiązała się druga bitwa, w terenie całkowicie
niesprzyjającym Niemcom. Tu ponieśli ostateczną klęskę
i musieli szukać ocalenia w dalszej ucieczce. Droga na zachód
była zamknięta. Pozostało przebijanie się na wschód, a potem
na południe i dopiero wtedy na zachód. Po zapadnięciu w lasy
i całodniowym zwodzeniu pościgu margrabia Hodo i graf
Zygfryd dojechali do Odry. Towarzyszyło im kilkudziesięciu
rycerzy. Udało się uratować sztandary, więc poniżenie wodzów
nie sięgnęło dna. Przeprawili się przez rzekę, częściowo
wpław. Po przekroczeniu Odry dostojnicy mogli się poczuć
bezpieczniej, lecz nie zatrzymywali się na długo. Jechali na
zachód, póki nie zapadł zmrok.
Nim słońce wskazało godziny przedpołudniowe, bitwa była
zakończona. Upojeni sukcesem Polanie obdzierali do naga
15
Cytat za: K. K u m a n i e c k i, Cyceron i jego współcześni, Warszawa
1989, s. 50.
zwłoki Niemców. Również i z jeńców zdzierano nie tylko broń,
ale i szaty, jeśli były kosztowne. Mieszko i Czcibor zwiedzali
pobojowisko, przyjmowali wyrazy uwielbienia od podwładnych,
oglądali stosy poległych, gromady brańców i sterty łupów.
Zwycięstwo wyglądało okropnie, nieznośnie przy tym cuchnęło.
Było z czego się cieszyć. Straty polskie stanowiły niewielką
część niemieckich. Oto niezwyciężona konnica saska leży
pokotem wzdłuż drogi. Wśród zabitych naliczono kilkunastu
wysokich dowódców z marchii. Pod czyimi padli ciosami? Ich
świetne miecze, hełmy, pancerze i tarcze — komu od dziś będą
służyć? Ocalało kilkudziesięciu Niemców, około tysiąca Serbów.
Czyją są teraz własnością? Brakowało tylko w tym miejscu,
nieważne, czy wśród żywych, czy umarłych, sprawcy tego
całego zamieszania. I choć nie sposób było nie odczuwać radości
z niezwykle pomyślnego zakończenia bitwy, Mieszko wiedział,
że to dopiero początek kłopotów. To był tylko jeden margrabia.
Z kim przyjdzie walczyć następnym razem?
PO BITWIE

Wiadomość o klęsce Hodona spadła na niemieckich możno-


władców jak grom z jasnego nieba. Mogli spodziewać się
różnych wieści, pomyślnych i niepomyślnych, jak to bywało
na wojnie, ale nie najgorszych! Hodo miał przecież do-
świadczenie, silne wojsko, przybywał na wezwanie gnębio-
nych Pomorzan, a tu spotyka go zaraz po przekroczeniu
granicy bezprzykładna klęska! W całej Saksonii i Turyngii
zawrzało. We wschodnich Niemczech nie było chyba rodzi-
ny rycerskiej, która nie straciłaby pod Cedynią jakiegoś
krewnego. Książę Teodoryk i jego podwładni stanęli przed
kilkoma trudnymi zadaniami. Należało uspokoić nastroje
rycerstwa, a jego wrogość ukierunkować na pomysłowego
sprawcę klęski, czyli na Mieszka. Broniąc Hodona bronili
samych siebie. Ponadto trzeba było ubezpieczyć granicę
wschodnią, czyli ogłosić mało popularną mobilizację. Mar-
chia Hodona, wobec poniesionych strat, stała otworem przed
dowolnym, nawet słabym przeciwnikiem. Nie wiadomo
było, jak zachowają się Słowianie... No i trzeba było
dostarczyć tę żałosną wiadomość Ottonowi, bawiącemu
w słonecznej Italii.
„Cesarz poruszony do żywego wieścią o tej klęsce, wysłał
czym prędzej gońców, nakazując Hodonowi i Mieszkowi, aby
pod utratą jego łaski zachowali pokój do czasu, gdy przybędzie
na miejsce i osobiście zbada sprawę" 1.
Łatwo zrozumieć obawy i lęki cesarza. Za jego panowania
wybuchły dwa wielkie powstania słowiańskie, stłumione
z trudem i kosztem wielkich strat. Zniszczenie armii Hodona
mogło się stać sygnałem do następnego zrywu, przy czym
Mieszko, mimo otwartej wrogości z Wieletami, mógł się
wykreować na wodza Słowian — bywały w historii takie
przypadki. Nawet pomijając ten najczarniejszy scenariusz
— inni zaradni wrogowie mogli wykorzystać przykrą sytuację
Niemiec. Otto I i Otto II za siedmioma górami, połowa
rycerstwa ze wschodniej Saksonii wysieczona, kraj w trwo-
dze...
Nic takiego nie zaszło. Mieszko nie przeniósł wojny
na teren Niemiec. Sukces pod Cedynią wyraźnie nie nadawał
się do dalszego wykorzystania. Zwycięskie wojska zamiast
na zachód, pomaszerowały na północ, by wyjaśnić, kto
rządzi na Pomorzu.
Niedługo cesarz dowiedział się, że ze strony Mieszka nic
mu nie grozi. Tym bardziej postanowił zapobiec na przyszłość
najmniejszym nawet możliwościom gróźb. Jak mógł najszyb-
ciej (a natychmiast nie mógł) zwinął sprawy włoskie i zawitał
do Bawarii w połowie sierpnia. W połowie września odbył się
synod w Ingelheimie, na którym mógł zapaść wyrok w sprawie
wojny Hodona z Mieszkiem. Mógł też ten wyrok zapaść nieco
później, ale z pewnością jeszcze w 972 roku 2 . Sentencji
postanowienia nie znamy, ale możemy się domyśleć, jaki był
jego sens.
Uznano, że Hodo miał wszelkie podstawy do podjęcia
działań bojowych, gdyż zachował on swój urząd margrabiego
aż do śmierci w 993 roku. Tym samym winnym wszczęcia
1
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, tłum. M. Z. Jedlicki, Poznań
1952, II.29, s. 92.
2
O dacie wyroku patrz obszerny i wyczerpujący tekst G. L a b u d y. Studia
nad początkami państwa polskiego, Poznań 1987, s. 125-128 oraz s. 511-519.
wojny, a więc i śmierci niemieckich wojowników pod Cedynią,
uznano Mieszka I. Na skutek tego nakazano winowajcy, by
przysłał w charakterze zakładnika na dwór cesarski swojego
syna, Bolesława, przy czym prawdopodobnie jako graniczną
datę tego aktu wierności podano Wielkanoc 973 roku. O innych
postanowieniach sądu, dotyczących odszkodowań, jeńców czy
konsekwencji terytorialnych, nic nie wiadomo. Możliwe, że
sprawy jeńców i ciał poległych były już wcześniej uregulowane
— jeńców wykupiono za godziwą opłatą, podobnie ciała
świetniej szych poległych. Pozostałe zwłoki pochowano
w chrześcijański sposób (dodam, że mogiły do dziś nie
odnaleziono. Gdyby to się udało, wszelkie wątpliwości co do
wielkości bitwy i jej miejsca zostałyby wyjaśnione).
Wyrok Ottona, dla nas jawnie niesprawiedliwy, dla niemiec-
kich dostojników był zapewne przejawem mądrości, ale równie
dobrze mógł się spotkać z zarzutami nadmiernej pobłażliwości.
Można cesarza wytłumaczyć. Miał do wyboru — uznać racje
Mieszkowych posłów, a więc pretensje terytorialne Mieszka
do ziem znajdujących się pod wpływami niemieckimi albo
potwierdzić legalność postępowania własnego margrabiego.
Wybrał oczywiście drugie rozwiązanie. Gdyby postanowił
inaczej, pozostali książęta słowiańscy — Mściwoj Obodrytów,
Bolesław Czechów, wystąpiliby z podobnymi do Mieszkowych
żądaniami terytorialnymi. Wcale nie staliby się przez to
szczególnie wdzięczni i lojalni. Tak naprawdę Otto mógł
liczyć tylko na swoich rodaków. Gdyby wydał werdykt
niekorzystny dla Hodona, następny król Niemiec nosiłby
zupełnie inne imię, niż Otto.
Mieszko przyjął wyrok w sposób jedynie słuszny w danej
chwili. Wysłał sześcioletniego syna na zjazd wielkanocny
w Kwedlinburgu. Wobec niemieckich dostojników, w tym
szczególnie Hodona, zachowywał się w sposób wyszukanie
uniżony. Cofał się więc na całej linii, dawał przeciwnikowi do
ręki wszelkie atuty. Pozornie. Uniżoność i pokora Mieszka
wobec wyroków cesarskich nie wynikała wcale ze słabości
charakteru Piasta. Mieszko wysłał syna „terrore compultus" 3 ,
czyli zmuszony groźbą wojny. Widocznie miał opory i nie od
razu zgodził się na takie rozwiązanie. Samo zmarszczenie
brwi przez Ottona nie wystarczyło, skoro posunął się do gróźb
w stosunku do „przyjaciela".
Może nam się wydawać, że uzdolniony militarnie Mieszko,
niszczący wrogie armie, mógłby się obronić przed najazdem,
uprzykrzyć wojnę Niemcom, jak to później czynił z powodze-
niem jego syn Bolesław Chrobry. Właśnie dzięki uzdolnieniom
militarnym Mieszko wiedział, że byłby bez szans. Być może
za pierwszym razem by się obronił, ale zamiast snucia
przypuszczeń proponuję krótkie porównanie dwóch epok.
W roku 973 cesarstwo dysponowało największymi możliwoś-
ciami wojskowymi. Od dziesięciu lat nie było żadnych buntów.
Nikt nie podważał autorytetu Ottona, a kłopoty włoskie, choć
trudne do złagodzenia, nie wymagały całkowitego zaangażowa-
nia militarnego Niemiec (uzyskano nawet bizantyjskie ustępstwa
dyplomatyczne). Natomiast gnieźnieńskie państwo Mieszka
i Czcibora dopiero się kształtowało. Składały się na nie
w dzisiejszym rozumieniu następujące krainy geograficzne:
Mazowsze, Wielkopolska, Małopolska Północna i Pomorze.
W 1002 roku królestwo Niemiec szarpały wojny domowe,
toczone jednocześnie w Bawarii i Szwabii. W Lotaryngii
— bunt. W Italii — klęska. Młody król Henryk II dopiero
budował swój autorytet i musiał wybaczać swym feudałom
wybryki, za które Otto I bez ceregieli kazałby ściąć im głowy.
Władza Bolesława Chrobrego w tym czasie rozciągała się na:
Pomorze, Wielkopolskę, Mazowsze, Śląsk, Małopolskę, Mo-
rawy, Czechy i Łużyce. O te ostatnie (i o kwestie pełnej
niezależności od Niemiec Bolesława) wybuchła wojna. W jej
pierwszym etapie Bolesław stracił Pomorze i Czechy. W 1018
roku zawarto korzystny dla Polski pokój w Budziszynie, ale
jakim kosztem, wiedział tylko Bolesław i jego najbliżsi
współpracownicy.
3
Annales Altahenses maiores — patrz wyjaśnienia G. Labudy jak wyżej.
Nie po to Mieszko przez dziesięć lat swych rządów unikał
konfliktów z Niemcami, by teraz dać się sprowokować do
samobójczej wojny. Jego drużyna była świetna, to nie ulegało
wątpliwości. Ale Otto I miał zdecydowanie dłuższą ławkę
rezerwowych, a do pierwszego składu wystawiał trzy razy
więcej ludzi. Mieszko był zbyt inteligentnym politykiem, by
ściągać na siebie nawałę niemiecką. Zamiast przybierać pozy
nieugiętego wojownika i pogrążać się w prostej nienawiści, co
byłoby łatwe, ugiął grzbietu przy oficjalnych spotkaniach. Nie
przeszkodziło mu to wcale w nawiązaniu nieoficjalnych
kontaktów z dostojnikami Niemiec oraz w zacieśnieniu
współpracy z księciem Czech Bolesławem Pobożnym, bratem
Dobrawy. Uzgodniono wówczas wspólną politykę wobec
Niemiec. Można powiedzieć, że Mieszko uznał wojnę z za-
chodnim sąsiadem za nieuniknioną i czynił wszystko, by ją
odwlec. Jest to całkiem logiczne — za żądaniem przysłania
zakładnika mogły pojawić się następne. Jednego Mieszko nie
przewidział — nazbyt szybkiej śmierci Ottona I, niespełna
w dwa miesiące po wysłaniu zakładnika.
W Niemczech zaczęła się rywalizacja o koronę, choć
jeszcze za życia Ottona I koronowano na króla i na cesarza
Ottona II. Pojawił się jednak pretendent do tronu — książę
bawarski Henryk Kłótnik, bratanek Ottona I, którego poparli
niektórzy spośród dostojników niemieckich, książę Bolesław
Pobożny i nasz książę Mieszko I. Poparcie Mieszka, póki jego
młodziutki syn był w rękach Ottonowych zwolenników,
musiało być wirtualne, ale tylko początkowo. Po roku, dwóch
czy trzech Bolesława udało się wykraść. Otto II miał tym
samym dwóch poważnych przeciwników słowiańskich — Bo-
lesława Pobożnego i Mieszka. Po niełatwym ukorzeniu Czech,
gdzie ukrywał się Henryk Kłótnik, w 979 roku przyszła kolej
na Polskę. Wyprawa miała mało pomyślny przebieg. Ponieważ
Otto II miał inne sprawy na głowie, pozyskano księcia
Mieszka do swoich szeregów w inny sposób. Jeszcze w tym
samym roku lub w rok później wydano za niego „bez
zezwolenia kościoła mniszkę z klasztoru Kalbe, która była
córką margrabiego Teodoryka. Oda — było jej imię (...) Ślub
ten spotkał się z potępieniem wszystkich dostojników kościoła
(...) Z uwagi jednak na dobro ojczyzny i konieczność
zapewnienia jej pokoju nie przyszło z tego powodu do
zerwania stosunków (...). Albowiem dzięki Odzie (...) po-
wróciło do ojczyzny wielu jeńców..." 4 . Ani Ottonowi, ani
jego doradcom nie uśmiechała się widocznie dalsza wojna
z trudnym przeciwnikiem. Zawarto pokój, pieczętując ten akt
małżeństwem. Mieszko znów stał się „przyjacielem" Niemców,
choć nie cesarskim. Dopiero po śmierci Ottona II zawiązała
się ściślejsza współpraca z dworem niemieckim, ale to już
zupełnie inna historia.
Można powiedzieć, że Mieszko partię szachów z królami
Niemiec rozegrał po mistrzowsku. Już na początku swego
panowania umiejętnie omamił decydentów, skłaniając ich
do wniosków o swojej nieskazitelnej wierności. Przystano
na to niezupełnie szczerze, ale potrzebny był ktoś, kto
uwagę Wieletów, gdzie pod broń powoływano wszystkich
dorosłych mężczyzn, odciągnąłby od spraw niemieckich.
Pierwsze ostrzeżenie pojawiło się w chwili śmierci Wi-
chmana. Okazało się, że Mieszko, chrześcijanin, „przyjaciel
cesarza" nie był już kniazikiem, którego w razie potrzeby
można łatwo zmienić łub upokorzyć. Gdy kilka lat później
jego działanie zrobiło się uciążliwe (choćby tylko w sensie
moralnym), siły dawnej marchii nie wystarczyły na do-
prowadzenie księcia do porządku, jaki wyobrażali sobie
marchionowie. Rutynowa interwencja zbrojna, skuteczna
w innych warunkach, całkowicie zawiodła — Mieszko był
zbyt silny, Czcibor zamiast skorzystać z okazji i wystąpić
zbrojnie przeciw bratu poparł go. Kolejne rutynowe działanie
— pozyskanie zakładnika, również zawiodło. Mieszko uzy-
skał bowiem, także dzięki swym zwycięstwom, pozycję
4
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, tłum. M. Z. Jedlicki, Poznań
1952, IV.57, s. 222.
niezawisłego i szanowanego księcia, angażującego się w spra-
wy wewnętrzne królestwa Niemiec. W końcu okazało się, że
korzystniej, za cenę niewielkich ustępstw godnościowych,
mieć go po swojej stronie. Do swojej śmierci w 992 roku
Mieszko aktywnie i lojalnie wspierał Niemców, a nikt już mu
nie zakłócał jego podbojów.
Kilka słów należy się pozostałym uczestnikom bitwy.
Kniaź Czcibor jest nam znany tylko ze wzmianki Thietmara,
dotyczącej jego ważnego udziału w bitwie pod Cedynią. Nie
wspominają o nim żadne inne dokumenty — nie wiadomo
więc, jak długo żył, czy miał potomstwo i czy odegrało ono
jakąś rolę w dziejach Polski.
Margrabia Hodo zdaje się stracił na znaczeniu, choć
oficjalnie go nie potępiono. Na skutek wybicia niemal całej
kadry niemieckiej, rządy w pozostawionej mu marchii, okro-
jonej przez cesarza o Miśnię i Milsko, oprzeć musiał w dużej
mierze na Słowianach, czyli iść na poważne ustępstwa
w porównaniu do twardej polityki Gerona. Nim zdążył
odbudować należycie władztwo, wybuchło wielkie powstanie
słowiańskie. Hodo brał udział w bitwie nad Tongerą, czyli
daleko od swych ziem, ale później objął je z powrotem.
Graf Zygfryd z Walbeck po szoku przegranej ustatkował
się. Rychło zawarł związek małżeński. Miał czterech synów
z legalnego związku. Dwóch przeznaczył do rzemiosła rycer-
skiego, a dwóch do duchownego. Dzięki jednemu z nich,
Thietmarowi, wiemy bardzo dużo o początkach Polski, choć
Polaków, a zwłaszcza ich księcia Bolesława, kronikarz nie
lubił. Za to o Mieszku I wyrażał się z szacunkiem. Musiał mu
ojciec nie raz opowiadać, jak dostojny margrabia Hodo...
Aneks

Niżej przytoczone informacje pozwolą na przybliżenie nastroju


epoki, mentalności ludzi i atmosfery, towarzyszącej broni
i działaniom bojowym. Wszystkie skróty pochodzą od autora.
Żyjący w VI-VII wieku Pseudo-Maurycy sporo pisał
w swoim podręczniku dotyczącym wojskowości o barbarzyń-
cach słowiańskich. Mimo że jego uwagi odnoszą się do
odłamu południowego ludów słowiańskich, z którym starcia
Bizancjum miało od połowy tysiąclecia, są one w dużej części
aktualne również dla realiów Słowiańszczyzny zachodniej
w X wieku. Oto co napisał oficer grecki o Słowianach:
„Mieszkają w lasach, wśród rzek, bagien i moczarów (...)
wszystko, co im jest potrzebne, składają w ukryciu, nie
trzymając nic zbytecznego na widoku. Żyjąc życiem łupieskim
lubią urządzać napady na swych wrogów ż miejscach zalesio-
nych, ciasnych i urwistych. Uciekają się chętnie do zasadzek,
nagłych napadów i rabunków, zdobywając się zarówno w nocy,
jak i we dnie na rozmaite fortele. Praktyką w przekraczaniu
rzek przewyższają wszystkich ludzi i doskonale znoszą prze-
bywanie w wodzie, tak iż nieraz niektórzy z nich, zaskoczeni
w domu jakimś niebezpieczeństwem, zanurzają się głęboko
w wodę, trzymając w ustach przygotowane na to długie
trzciny, całkiem puste w środku i sięgające aż do powierzchni
wody i leżąc na wznak w głębinie oddychają przez nie i trwają
tak przez wiele godzin nie budząc niczyjego podejrzenia, bo
nawet jeśli ktoś nieobeznany z tym zobaczy z brzegu takie
trzciny, bierze je za wyrastające z wody. (...)
Jako broń każdy nosi dwie krótkie włócznie, a niektórzy
również tarcze dobre, lecz niewygodne w noszeniu. Używają
też drewnianych łuków i drobnych strzał, powleczonych
trującą substancją o bardzo niebezpiecznym działaniu, jeśli
ranny nie wypije odtrutki (...) względnie nie wytnie rany
wokoło, aby trucizna nie objęła także i reszty ciała. Będąc
anarchicznego usposobienia i nienawidząc się wzajemnie nie
znają szyku bojowego i nie lubią walczyć w zwartych
oddziałach, ani pojawiać się na otwartych i równych miejs-
cach. Jeśli się zdarzy, że zdobędą się na odwagę w momencie
spotkania, z krzykiem posuwają się nieco naprzód i jeśli
przeciwnik ustąpi przed ich krzykiem, nacierają gwałtownie,
a jeśli nie, cofają się z powrotem (...) Umieją zręcznie
walczyć w ciasnym miejscu. Często bowiem uchodząc
z łupem, za ladajakim powodem do strachu rzucają go
i uciekają do lasu, a gdy nadchodzący zajmą się zdobyczą,
z łatwością wracają i zadają im straty, a nawet robią to
umyślnie (...).
Gdy (...) znajdzie się między nimi różnica zdań, wówczas
albo w ogóle nie mogą dojść do zgody, albo nawet jeśli się
pogodzą, to postanowienia ich zaraz inni przekroczą, jako że
każdy z nich myśli co innego i żaden nie chce ustąpić
drugiemu. (...)
Wyprawy na nich lepiej (...) urządzać zimą, kiedy drzewa
obnażone z liści nie dają im osłony, a nadto śnieg zdradza
ślady uciekających, a ich zasoby są szczupłe, jako ludzi
niezaopatrzonych, niezależnie od tego, że przy mrozie także
i rzeki łatwo przechodzić. (...)
Ponieważ mają oni wielu królików, pozostających ze sobą
w niezgodzie, dobrze jest pozyskiwać sobie niektórych z nich
namową lub darami, zwłaszcza tych, którzy siedzą blisko
pogranicza, a na innych się wyprawiać, aby wojna ze wszyst-
kimi nie sprowadziła wśród nich jedności, a nawet jedyno-
władztwa (...)" - P s e u d o - M a u r y c y , Taktyka („Strategi-
kon"), tłum. M. Plezia, Poznań-Kraków 1952, s. 92-95.
Prokopiusz z Cezarei opisuje jeden ze słowiańskich pod-
stępów. Oto jak barbarzyńcy zdobyli miasto Toperos:
„Przeważna ich część ukryła się w nierównościach gruntu
przed obwarowaniami, a tylko nieliczne grupki stanąwszy
przed bramami wychodzącymi na wschód niepokoiły Rzy-
mian. Żołnierze, którzy tam stali załogą, w przekonaniu, że
nie ma ich więcej niż tylu, ilu widzieli, pochwycili natych-
miast za broń i wyszli przeciw nim wszyscy. Barbarzyńcy zaś
zawrócili w tył, umacniając tym nacierających w przekonaniu,
że to ze strachu przed nimi zabierają się do odwrotu;
Rzymianie zatem puściwszy się w pościg, znaleźli się z dala
od obwarowań. A tymczasem ci, którzy byli w zasadzce,
zerwali się i stanąwszy za ścigającymi, odcięli im odwrót od
miasta. Równocześnie zawrócili także ci, którzy udawali
ucieczkę i wzięli Rzymian we dwa ognie". P r o k o p i u s z
z C e z a r e i , Historia wojen, tłum. M. Plezia, Po-
znań-Kraków 1952, s. 73.

W opinii historyków zamieszczonej w Małym słowniku


kultury dawnych Słowian, żyjący w XII wieku w kraju
Wągrów proboszcz Helmold z Bozowa Słowian nie lubił.
Jest to opinia nieco naciągana, gdyż poczciwy Helmoldus
nie lubił raczej ludzi występujących przeciwko porządkowi
społecznemu, a tymi byli często Słowianie, natomiast jako
szarak hierarchii kościelnej nie mógł pozwolić sobie na
jawne przygany wobec drapieżnych możnych, którymi byli
przeważnie Niemcy. Zanotował kilka wiadomości i plotek,
świadczących na jego korzyść, pozwalających na dotknięcie
panujących w marchiach stosunków. Na przykład po dwustu
latach pamiętano Teodorykowi, że za jego przyczyną wy-
buchło wielkie powstanie słowiańskie, kładące kres dwóm
biskupstwom, choć niewłaściwie przyczynę ulokowano
— miał Teodoryk udaremnić ożenek księcia obodryckiego
Mściwoja z księżniczką saską, drwiąc z księcia Bernarda, że
za psa chce wydać siostrę. Dało to ponoć niedoszłemu
oblubieńcowi sposobność do wypowiedzenia słów, bardzo
podobnych do groźby kupca Samona wobec Dagoberta:
„Należy wysoko urodzoną synowicę wielkiego księcia z naj-
przedniejszym mężem połączyć, a nie za psa ją wydawać.
Wielkiej wdzięczności za nasze usługi doznaliśmy, że już nas
nie za ludzi, lecz za psów uważają. Ale jeżeli pies jest silny,
to i ukąszenia jego będą bolesne". Oto co Helmoldus napisał
o Polsce i Polakach:
„Polacy i Czesi mają jednakową broń, takiż sposób wojo-
wania. Kiedy na wojnę zagraniczną wychodzą, dzielnie się
biją w potyczkach, lecz w rabunku i mordach są nader
okrutni: nie przepuszczają ani klasztorom, ani kościołom, ani
cmentarzom. Nawet w wojny zewnętrzne inaczej się nie
wdają, jak tylko po przystaniu na warunek, że im wolno
będzie rabować skarby, których sama świętość miejsc strzec
powinna. Stąd pochodzi, że z żądzy łupieży często z najlep-
szymi przyjaciółmi postępują jak z wrogami, a z tego powodu
bardzo rzadko wzywają ich pomocy w jakiejkolwiek po-
trzebie". (Helmolda kronika słowiańska z XII wieku, przełożona
z łacińskiego na polski przez Jana Papłońskiego, Warszawa
1862, część I, rozdz. 1, s. 8).
Siłą sprawczą sukcesów podbojowych słowiańskich knia-
ziów były ich wojska — drużyny. Sprawczą nie tylko
w zakresie świadczenia usług militarnych mocodawcom, ale
również jako lobby prowojenne. Drużynnicy wywierali naciski
na swych władców, by prowadzili ich ku zwycięskim wojnom.
Wojowniczy kniaź Ingvarr (Igor) pewnego dnia 945 roku
usłyszał od swych wiernych wojowników:
„Pachołkowie Sweneldowi przyodziani w oręż i odzież,
a my nadzy. Pójdź kniaziu, z nami po dań, a i ty dobę-
dziesz, i my".
Życzenie w podobnym duchu usłyszał też kniaź Włodzi-
mierz w pół wieku później, w 996 roku. Gdy stał się już
chrześcijaninem, urządzał co niedziela uczty dla ludu. Oczy-
wiście nie pomijał swojej drużyny. „(...) ustanowił, by każdej
niedzieli na dworze w świetlicy ucztę wyprawiać, i kazał
przychodzić bojarom i dworzanom, i setnikom, i dziesiętnikom,
i znakomitym mężom — przy kniaziu i bez kniazia. Bywało
tu mnóstwo mięsa bydlęcego i zwierzyny, było pod dostatkiem
wszystkiego. Gdy zaś podpili, zaczynali szemrać na kniazia,
.
mówiąc: «Źle nam się dzieje, dają nam jeść drewnianymi
łyżkami, a nie srebrnymi». To słysząc Włodzimierz kazał
wykuć łyżki srebrne do jedzenia drużynie, mówiąc tak:
«Srebrem i złotem nie znajdę drużyny, a drużyną znajdę
srebro i złoto, jako dziad mój i ojciec mój znaleźli drużyną
złoto i srebro»".
(Zarówno reakcja kniazia, jak i komentarz świadczą o jego
wybitnej inteligencji, choć Nestor pisał o nim przy innej
okazji, że „był nieuk".) Powieść minionych lat N e s t o r a ,
cytaty za Kroniki Staroruskie, przeł. E. Goranin, F. Sielicki
i H. Suszko, wybór F. Sielicki, Warszawa 1987, rozdz. 17, s.
38, rozdz. 43, s. 81.

Jazda pancerna wśród germańskich ludów gockich była


podstawową siłą zbrojną. W sagach sławiono wyczyny wojow-
ników i ich śmiercionośne uzbrojenie. Oto fragment takiego
utworu — „HERVARASAGA":
(...)
Urodził się Hlodr
z mieczykiem i mieczem,
z błyszczącą zbroją
z hełmem zdobnym w obręcze,
i z ostrym mieczem
i z dobrze ujeżdżonym koniem.
Tak mógł wyglądać graf Zygfryd w chwili przystępowania
do walki. Zwracam uwagę na fakt urodzin wojownika z pełnym
uzbrojeniem i od razu konno. Również w kilka wieków
później zjawisko o nazwie „rycerz" dla postronnego obser-
watora było tworem złożonym z człowieka, konia i pancerza,
połączonych nierozerwalnie. Drugi wers w gockim oryginale
brzmi „saxi ok med sverdi", czyli pod słowem „mieczyk",
należy rozumieć duży nóż „sax". (Źródła skandynawskie
i anglosaskie do dziejów Słowiańszczyzny, wydał Gerard
Labuda, Warszawa 1961, s. 205).
BIBLIOGRAFIA

Wskazania źródłowe

A n o n i m t z w. G a l l , Kronika polska, przełożył R. Gróde-


cki, przekład opracował i przypisami opatrzył M. Plezia,
wyd. 6, Kraków 1989.
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, przełożył M. Z.
Jedlicki, Poznań 1952.
Helmolda kronika słowiańska z XII wieku, przełożona z łaciń-
skiego na polski przez Jana Papłońskiego, Warszawa 1862.
Kroniki Staroruskie (Powieść minionych lat), przełożyli: E.
Goranin, F. Sielicki i H. Suszko, wybór F. Sielicki, War-
szawa 1987.
K o s m a s, Kronika Czechów, przełożyła M. Wojciechowska,
Warszawa 1969.
Źródła skandynawskie i anglosaskie do dziejów Słowiańsz-
czyzny, wydał G. Labuda, Warszawa .1961.
Greckie i łacińskie źródła do najstarszych dziejów Słowian,
przekład M. Plezia, Poznań-Kraków 1952.
Relacja Ibrahima ibn Jakuba z podróży do krajów słowiańskich
w przekazie al-Berkiego, wyd. T. Kowalski, Kraków 1946.

Opracowania

G. F a b e r , Merowingowie i Karolingowie, przeł. Z. Jaworski,


Warszawa 1994.
W. F i 1 i p o w i a k, Cedynia w czasach Mieszka I, Poznań
1966.
W. F i 1 i p o w i a k, Meldunek izotopowy z pola bitwy, „Z
otchłani wieków" nr 3-4, 1984.
A. F. G r a b s k i , Bolesław Chrobry, Warszawa 1966.
A. F. G r a b s k i , Polska sztuka wojenna w okresie wczesno-
feudalnym, Warszawa 1959.
K. J a s i ń s k i, Rodowód pierwszych Piastów, Warszawa 1992.
G. L a b u d a , Studia nad początkami państwa polskiego,
Poznań 1946 (wyd. II Poznań 1988).
G. L a b u d a, Fragmenty dziejów Słowiańszczyzny zachodniej,
Poznań 1960.
G. L a b u d a , Pierwsze państwo polskie, Kraków 1989.
L. L e c i e j e w i c z , Słowianie zachodni, Wrocław 1989.
B. M i ś k i e w i c z , Pierwsze walki w obronie granicy za-
chodniej Polski wczesnofeudalnej, [w:] „Studia do dziejów
Wielkopolski i Pomorza", t. IV, 1958.
Z dziejów wojennych Pomorza Zachodniego, praca zbiór. pod.
red. Benona M i ś k i e w i c z a, Poznań 1972.
A. N a d o 1 s k i, Studia nad uzbrojeniem polskim w X, XI i XII
wieku, Łódź 1954.
A. N a d o l s k i , Polskie siły zbrojne w czasach Bolesława
Chrobrego. Zarys strategii i taktyki, Łódź 1956.
A. N a d o l s k i , Polska broń. Broń biała, Wrocław 1974.
A. N a d o l s k i , Broń i strój rycerstwa polskiego w Średnio-
wieczu, Wrocław 1979.
A. N a w r o c k i , Szamanizm i Wągrzy, Warszawa 1988.
K. O l e j n i k, Cedynia, Niemcza, Głogów, Krzyszków, Kraków
1988.
L. R a t a j c z y k , Pierwsze historyczne zwyciąstwo pod Cedy-
nią w X wieku i jego znaczenie w historii polskiej sztuki
wojennej. Tysiąc lat dziejów orąża polskiego, Cedynia-Sie-
kierki 972-1945-1972 (Materiały z sesji naukowej, Dębno
2-3.06.1972 r.), Szczecin 1973.
J. S o 11 a, Zarys dziejów Serbołużyczan, Wrocław 1984.
J. S t r z e l c z y k , Szkice wczesnośredniowieczne, Poznań 1987.
J. S t r z e l c z y k , Po tamtej stronie Odry. Dzieje i upadek
Słowian połabskich, Warszawa 1968.
J. W i d a j e w i c z, Wichman, Poznań 1933.
J. W i d a j e w i c z, Weleci, Katowice 1946.
J. W i d a j e w i c z, Serbowie Nadłabscy, Kraków 1948.
J. W i d a j e w i c z , Niemcy wobec Słowian połabskich, Po-
znań 1946.
P. Z u m t h o r, Wilhelm Zdobywca, przeł. Z. Jaworski, War-
szawa 1994.

Opracowania zbiorowe

Mały słownik kultury dawnych Słowian, red. L. Leciejewicz,


1988.
Słownik władców Europy średniowiecznej, red. J. Dobosz i M.
Serwański, Poznań 1998.
Siedem zagubionych ogniw, Warszawa 1978.
Wikingowie, przeł. H. Turczyn-Zalewska, Warszawa 1998.
Ziemie polskie w X wieku i ich znaczenie w kształtowaniu się
nowej mapy Europy, red. H. Samsonowicz, Kraków 2000.
SPIS ILUSTRACJI

Pieczętowanie przymierza dwóch królów


Wizerunek margrabiego Gerona na odcisku pieczęci
Twierdza Kwedlinburg w X w. (rekonstrukcja). Kamienne
gniazdo Ludolfingów
Gniezno w X wieku (wg K. Żurowskiego). Drewniane gniazdo
Piastów
Groty włóczni z X-XII w. (ze zbiorów Muzeum Wojska
Polskiego w Warszawie)
Groty włóczni z X-XII w. (ze zbiorów MWP w Warszawie)
Groty włóczni z X-XII w. (ze zbiorów MWP w Warszawie)
Grot oszczepu z XI-XII w. (Muzeum Regionalne w Cedyni)
Siekiery do rzucania (ze zbiorów MWP w Warszawie)
Topory z X-XII w. (ze zbiorów MWP w Warszawie)
Topory (Muzeum Regionalne w Cedyni)
Miecze z IX-XII wieku (ze zbiorów MWP w Warszawie)
Repliki mieczy z X w. (Galeria Sztuki — Muzeum Wojska
Polskiego, Warszawa)
Szyszak „Wielkopolski" z X-XI w. (ze zbiorów MWP
w Warszawie)
Hełm z XI-XII wieku (ze zbiorów MWP w Warszawie)
Replika szyszaka „Wielkopolskiego" (Galeria Sztuki — Mu-
zeum Wojska Polskiego, Warszawa)
Replika szyszaka „Wielkopolskiego" (Galeria Sztuki — Mu-
zeum Wojska Polskiego, Warszawa)
Replika hełmu „Wikingów" (Galeria Sztuki — Muzeum
Wojska Polskiego, Warszawa)
Rekonstrukcja hełmu „żebrowego" (Galeria Sztuki — Muzeum
Wojska Polskiego, Warszawa)
Kolczuga (ze zbiorów MWP w Warszawie)
Zbliżenie, pokazujące sposób przeplatania się kółeczek kol-
czugi (ze zbiorów MWP w Warszawie)
Tarcza (Galeria Sztuki — Muzeum Wojska Polskiego,
Warszawa)
Tarcza (Galeria Sztuki — Muzeum Wojska Polskiego,
Warszawa)
Bitwa konnicy (miniatura z Saint Gallen z X w.)
Próba zdobycia zamku przez oddział jazdy (miniatura z Saint
Gallen z X w.)
Oblężenie zamku (miniatura z Saint Gallen z X w.)
...a w obliczu zebranych wojsk karze śmiercią złodziei
i morderców. Przykład władcy sprawiedliwego nawet na
wojnie...
Widok z „Góry Czcibora" na drogę, biegnącą u jego stóp
Dalej wzrok gubił się w mokradłach i rozlewiskach rzeki, dziś
są to tereny osuszone. Między drzewami widoczna Odra
Widok z „Góry Czcibora" na Cedynię
Wzgórze z terenu rezerwatu „Wrzosowiska"
Widok na „Karpaty Cedyńskie" od strony mokradeł
Panorama Cedyni na miedziorycie Meriana z 1650 r.
Wąwóz między wzgórzami nr 1 i 2 — miejsce ukrycia
oddziału polskiej jazdy
Widok z drogi na wrzosowiska, w kierunku południowym
Widok z drogi na wrzosowiska, w kierunku zachodnim, na
wzgórze nr 3
Widok ze wzgórza nr 3 na wzgórze nr 2 i drogę
Cedynia dziś. Widok z wieży widokowej na grodzisko
Cedynia dziś. Widok z grodziska na miasteczko i drogę,
wiodącą od przeprawy w Osinowie
SPIS MAP

1. Przebieg bitwy pod Cedynią wg W. Filipowiaka


2. Przebieg bitwy pod Cedynią wg L. Ratajczyka
3. Przebieg bitwy pod Cedynią wg B. Miśkiewicza
4. Sytuacja wieczorem w dniu 23.06.972 r.
5. Faza pierwsza bitwy pod Cedynią
6. Faza druga bitwy pod Cedynią
SPIS TREŚCI

Słowiańszczyzna zachodnia i k r a j e germańskie do


X wieku 3
Limes Saxoniae. Limes Sorabicus 3
Zamęt w królestwie Niemiec 19
Wojny słowiańskie Ludolfingów 26
Słowiańszczyzna zachodnia w X wieku 26
Króla Henryka marsz na wschód 30
Marsz na wschód Ottona I 44
U Polan 73
Legendarny początek i polityczne mgły 73
Początek źródłowy. Mieszko I 79
Wielka polityka. Chrzest 88
Wojna (i pokój?) 96
Niemcy i Polska w przededniu wojny 110
Podział marchii Gerona 111
Przyczyny wojny 127
Siły, uzbrojenie, taktyka 134
Siły niemieckie 134
Marchia 134
Posiłki marchionów 140
Pomoc krajowa 142
Siły polskie 152
Uzbrojenie 167
Uzbrojenie zaczepne 167
Uzbrojenie ochronne.... 175
Różnice w wyglądzie 183
Taktyka 184
Przebieg działań bojowych 190
Ustalenia historyków 192
Mobilizacja i marsz 199
Teren bitwy 209
Zasadzka 213
Bitwa 216
Po bitwie 228
Aneks 235
Bibliografia 241
Spis ilustracji 244
Spis map 246

You might also like