Professional Documents
Culture Documents
Hemingway Ernest - Czerwony Śmiech I Czarny Śmiech
Hemingway Ernest - Czerwony Śmiech I Czarny Śmiech
I
CZARNY ŚMIECH
Yogi Johnson stał i wyglądał przez okno wielkiej fabryki pomp w stanie Michigan.
Niedługo zawita tu wiosna. Czy to możliwe, że - jak powiada mój koleś Hutchinson - "skoro
przyszła zima, wiosna jest tuż tuż"? Yogi Johnson zastanawiał się, czy sprawdzi się to i w tym
roku. Dwa okna dalej stał Scripps O'Neil - wysoki, chudy mężczyzna o długiej, chudej
twarzy. Obaj patrzyli na puste podwórko fabryki.
Śnieg przykrył skrzynie z pompami, które wkrótce zostaną stąd zabrane. Kiedy nadejdzie
wiosna i stopnieje śnieg, robotnicy powyciągają je ze stert i przetransportują na stację G.R.&I,
gdzie zostaną załadowane na lory i wyekspediowane. Yogi Johnson spoglądał przez okno na
zasypane śniegiem pompy, a jego oddech rysował na szybie małe, baśniowe kwiaty. Yogi
Johnson myślał o Paryżu.
Może właśnie te wzory na szybie skojarzyły mu się z wesołym miastem, w którym kiedyś
spędził dwa tygodnie. Dwa najszczęśliwsze tygodnie w życiu. Były już za nim. Podobnie jak
cała reszta.
Scripps O'Neil miał dwie żony. Gdy tak wyglądał przez okno, wysoki, chudy, krzepki, myślał
o obu kobietach. Jedna mieszkała w Macelonie, druga w Petoskey. Tej z Mancelony nie
widział od zeszłej wiosny. Patrzył na zaśnieżone podwórko fabryki i zastanawiał się, co też
przyniesie wiosna. Z tą żoną z Mancelony Scripps często się upijał.
Gdy się upił, oboje byli szczęśliwi. Chodzili razem na dworzec, wędrowali wzdłuż torów,
siadali na nasypie i pili obserwując przejeżdżające pociągi. Zasiadali pod sosną na niewielkim
pagórku, pili i patrzyli na pociągi. Czasem pili całą noc. Czasem przez tydzień bez przerwy. I
dobrze im to robiło.Dawało Scrippsowi siłę.
Scripps miał córkę, na którą żartobliwie wołał "Lousy /Wszawa, wstrętna (przyp. tłum.)/
O'Neil. W rzeczywistości nazywała się Lucy. Pewnej nocy, kiedy Scripps i jego stara popijali
w pobliżu torów już trzy lub cztery dni, stracił żonę. Nie wiedział, gdzie się podziała. Kiedy
oprzytomniał, było zupełnie ciemno. Poszedł torami do miasta. Podkłady pod stopami
wydawały mu się bardzo twarde. Próbował iść po szynach. I też nie mógł. Jasne, Dlaczego.
Znowu zaczął iść po podkładach.
Do miasta było daleko. W końcu zobaczył światła nastawni. Porzucił tory i przeszedł koło
szkoły średniej w Mancelonie. Budynek z żółtej cegły. Żadnych śladów rokoka jak na tych
kamieniczkach w Paryżu. Nie, nigdy nie był w Paryżu. To nie on. To jego przyjaciel, Yogi
Johnson.
Yogi Johnson wyglądał przez okno. Niedługo przyjdzie pora zamykania fabryki na noc.
Ostrożnie otworzył okno, tylko odrobinę. Śnieg na podwórzu zaczął topnieć. Wiał ciepły
wiatr. Pompiarze nazywali go "chinook". Jego podmuch wtargnął przez okno. Wszyscy
robotnicy zaczęli odkładać narzędzia. Wielu znich to Indianie.
Bygadzista był niskim facetem o żelaznych szczękach.Kiedyś wybrał się aż do Duluth.
Duluth leżało po drugiej stronie błękitnego jeziora, na wzgórzach Minnesoty. Przydarzyła mu
się tam cudowna rzecz.
Brygadzista włożył palec do ust, poślinił go i podniósł do góry. Poczuł powiew ciepłej bryzy.
Potrząsnął ze smutkiem głową i uśmiechnął się do mężczyzn. Był to raczej ponury uśmiech.
Scripps O'Neil stał przed szkołą średnią w Mancelonie i przypatrywał się rozświetlonym
oknom. Dookoła było ciemno, padał śnieg. Padał, odkąd Scripps mógł sięgnąć pamięcią.
Zatrzymał się jakiś przechodzień i przypatrywał O'Neilowi. Jednak w końcu kim mógł być
dlań ten człowiek? Nieznajomy ruszył przed siebie.
Scripps stał w śniegu i gapił się w jasne okna szkoły. W środku uczono się różnych rzeczy. Do
późnej nocy. Chłopcy rywalizowali z dziewczętami wpędzie ku wiedzy, który ogarniał całą
Amerykę. Jego córka, mała Lousy, dziewczynka, która, lekko licząc, kosztowała go
siedemdziesiąt pięć dolarów - tyle wyniosły honoraria lekarzy
- uczyła się tam wśrodku. Scrippsa rozpierała duma. Dla niego było już za późno na naukę.
Ale Lousy dzień w dzień, wieczór po wieczorze, zdobywała tu wiedzę. Ta dziewczyna miała
dryg, nie ma co!
Scripps ruszył w stronę domu. Nie był duży ten dom, ale to nie przeszkadzało jego starej.
-Scripps - mawiała często, kiedy popijali - nie chcę pałacu. Wystarczy mi miejsce, gdzie nie
wieje.
Scripps wziął ją za słowo. Teraz, gdy późnym wieczorem brnął przez śnieg, zobaczył światła
własnego domu i poczuł zadowolenie, że wziął ją za słowo. Dobrze, że nie wracał do pałacu.
On, Scripps, nie należał do facetów, którzy chcieliby mieć pałace.
Otworzył drzwi i wszedł do środka. Coś wciąż chodziło mu po głowie. Starał się od tego
uwolnić, ale bez rezultatu. Cóż takiego napisał spotkany pewnego razu w Detroit jego kumpel
- poeta Harry Parker? Harry zwykł był recytować: "Choćbym przebiegał pałace i
przyjemności, kiedy coś tam, coś tam, coś tam, nie ma to jak własne włości".
Nie pamiętał słów. Przynajmniej nie wszystkie. Napisał do nich prostą melodię i uczył Lucy
śpiewać. To było za czasów jego pierwszego małżeństwa. Mógł był zostać kompozytorem,
jednym z tych gości piszących kawałki dla Chicagowskiej Orkiestry Symfonicznej, gdyby
tylko dano mu szansę. Postanowił nakłonić Lucy, by zaśpiewała tę piosenkę dziś wieczór.
Już nigdy nie sięgnie po kieliszek. Picie zrujnowało jego słuch. Wielokrotnie, kiedy był
pijany, gwizdy pociągów wjeżdżających na wzniesienie w Boyne Falls zdawały mu się
znacznie piękniejsze od wszystkich rzeczy,które kiedykolwiek napisał ten typ Strawiński.
Picie do tego doprowadziło. To był błąd.Powinien wyjechać do Paryża. Jak ten gość, który
grał na skrzypcach, Albert Spalding.
Scripps otworzył drzwi i wszedł.
Nie będzie już więcej pił. Dość nocy spędzonych przy torach. Może trzeba kupić nowe futro
dla Lucy? Może ona jednak chce mieszkać w pałacu, a nie tutaj? Nigdy się nie dowiesz, jak
naprawdę należy traktować kobietę.Może to miejsce wcale nie chroni fantastycznie od
wiatru? Zapalił zapałkę.
-Lucy! - krzyknął.
W jego głosie było głuche przerażenie. Jego przyjaciel, Walt Simmons, słyszał taki ryk, kiedy
pewnego razu jakiś ogier wpadł pod koła autobusu na placu Vendome w Paryżu.
W Paryżu nie kastrowano koni. Wszystkie to ogiery.Klaczy nie hodowano. Od zakończenia
wojny. Wojna
wszystko zmieniła.
Żadnej odpowiedzi. Dom był pusty. Kiedy tak stał, samotny, wysoki, chudy, w opuszczonym
domu, kłębiące się
od śniegu powietrze przyniosło indiańskie okrzyki wojenne.
Samotny, z gołą głową, szedł wzdłuż torów kolei G.R.&I. Śnieg prószył mu na włosy. To była
najzimniejsza noc, jaką pamiętał. Podniósł zmartwiałego ptaszka, który zmarzł i spadł na tory.
Aby go rozgrzać, umieścił go pod koszulą.
Ptak zagnieździł się koło ciepłego ciała i skubał dziobem jego pierś z wdzięcznością.
-Cholera z tym wiatrem! - wykrzyknął Scripps i ponownie stawił czoło śnieżycy. Wiatr wiał
wprost od Lake Superior, druty telegraficzne nad głową Scrippsa śpiewały. Ujrzał w
ciemnościach wielkie żółte oko zbliżające się ku niemu. Ogromna lokomotywa przedzierała
się przez śnieżycę, była coraz bliżej. Scripps zszedł z torów, by ją przepuścić. Cóż to
powiadał staruszek Szekspir: "Kto silny ten rządzi"? Scripps zastanawiał się nad cytatem, aż
pociąg minął go wśnieżnych ciemnościach. Najpierw lokomotywa. Widział, jak palacz
pochyla się, by wrzucać wielkie szufle węgla przez otwarte drzwi paleniska. Maszynista nosił
gogle. Światło padające z uchylonych drzwiczek pieca rozjaśniało jego twarz.
Maszynista. Ten, który trzymał rękę na dławiku. Scripps myślał o tych anarchistach z
Chicago, którzy podczas egzekucji mówili:
"Choć dziś jeszcze nas dławicie, wciąż nic a nic, tylko coś tam, coś tam, z naszymi duszami".
Na cmentarzu Waldheim w Chicago, tam, gdzie zostali pochowani, tuż obok Forest Park
Amusement Park, stał pomnik. Ojciec zabierał tam Scrippsa w niedziele. Pomnik i
umieszczony na nim anioł były całe czarne. Syn często pytał ojca:
-Tato, czemu, skoro przychodzimy w niedziele oglądać anarchistów, nie możemy jeździć
na karuzeli?
Odpowiedź nigdy go nie zadowalała. Był wtedy małym chłopcem w krótkich spodenkach.
Ojciec zaś wielkim kompozytorem. Matka pochodziła z północnych Włoch. Ci północni
Włosi to dziwni ludzie.
Scripps stał koło torów. Długie, czarne wagony postukiwały obok. Wszystkie pulmanowskie.
Rolety opuszczone. Światło przedostawało się przez wąskie szpary u dołu okien. Pociąg
nie hałasował tak bardzo, jak ten jadący w przeciwną stronę - musiał wspinać
sięna wzniesienie Boyne Falls. Jechał wolniej, niż te zgóry. Lecz wciąż zbyt szybko,
by Scripps mógł się go uczepić. Myślał o tym, z jakim mistrzostwem czepiał się
wozów z żywnością, kiedy był małym chłopcem wkrótkich spodenkach.
Długi, ciemny wąż pulmanowskich wagonów minął Scrippsa stojącego obok torów.
Kto podróżował wtych wagonach? Amerykanie, którzy gromadzą szmal przez sen? Czy były
tam matki? Ojcowie? Kochanki lub kochankowie? A może pasażerowie byli Europejczykami?
- zastanawiał się Scripps. Przedstawiciele znużonej cywilizacji wycieńczonej
wojną?
Minął go ostatni wagon - pociąg zaczął wspinać się na wzgórze. Scripps wpatrywał
się w tylne czerwone światła znikające w ciemności, w której łagodnie wirowały
płatki śniegu. Ptak zatrzepotał pod koszulą.
Scripps ruszył stąpając po podkładach.
Chciał dotrzeć do Chicago, o ile to możliwe, jeszcze tej nocy, by zacząć pracować od
rana. Ptak znów zaczął się wiercić.
Nie był już taki słaby. Scripps przytrzymał go ręką, by powstrzymać trzepotanie skrzydeł.
Ptaszek uspokoił się. Scripps wyciągał nogi krocząc po torach.
Nie musiał w końcu iść aż do Chicago.Były inne miejsca. Co by się stało, gdyby
ten cholerny krytyk, Henry Mencken, ogłosił Chicago Stolicą Amerykańskiej Literatury?
Było jeszcze Grand Rapids. W Grand Rapids mógłby pewnego dnia zająć się
meblarstwem. W ten sposób dorabiano się fortun. Meble Grand Rapids były znane wszystkim
młodym parom, rozmawiającym o urządzeniu domu. Zapamiętał reklamę, którą
zobaczył w Chicago, kiedy był małym chłopcem. Pokazała mu ją matka, gdy chodzili boso,
żebrząc od drzwi do drzwi. To było prawdopodobnie tam, gdzie teraz jest Loop. Matka
uwielbiała
światło elektrycznego neonu.
-Zupełnie, jak San Miniato w mojej rodzinnej Florencji - mówiła Scrippsowi. - Przypatrz
się dobrze tym literom, mój synu, bo pewnego dnia Orkiestra Symfoniczna Firenze wykona tu
utwór
twojej kompozycji.
Scripps godzinami przyglądał się szyldowi, podczas gdy matka, owinięta w stary szal, spała
w miejscu, które teraz prawdopodobnie nazywa się Blackstone Hotel. Neon wywarł na nim
wielkie wrażenie.
O tak, na interesie z meblami można było zbić ciężkie pieniądze, gdyby wiedzieć,
jak się do tego zabrać. On, Scripps, znał wszystkie sztuczki w tej grze. Zatrzyma się w Grand
Rapids. Ptak zatrzepotał, tym razem radośnie.
-Ach, jaką piękną, pozłacaną klatkę zbuduję dla ciebie, mój śliczny!
- zawołał Scripps. Ptaszek dziobnął go poufale. Śnieg zaczął przysypywać
torowisko. Scripps kroczył stawiając czoło burzy. Do jego uszu docierały niesione przez
wiatr indiańskie okrzyki wojenne.
Rozdział 4.
Gdzie był Scripps? Wędrując nocą, w czasie śnieżycy, zgubił się. Wyruszył
do Chicago po tej strasznej nocy, kiedy odkrył, że jego dom już dłużej nim nie będzie.
Czemu odeszła Lucy? Co stało się z Lousy? On, Scripps, nie wiedział. Nie, żeby się tym
przejmował. To wszystko zostało za nim. Nie miało teraz znaczenia. Stał po kolana
w śniegu przed stacją kolejową. Wielkie litery na budynku głosiły:
PETOSKEY
Jakiś człowiek był wewnątrz budynku, wystukiwał coś za okienkiem kasowym. Spojrzał na
Scrippsa.
Czy to mógł być telegrafista? Coś mu podpowiedziało, że tak.
Scripps wyszedł ze śnieżnej kurzawy i zbliżył się do okienka. Siedzący z drugiej strony
mężczyzna zawzięcie stukał kluczem telegrafu.
-Czy to trudne zajęcie? - zagadnął Scripps. Chciał zapytać wprost, czy to Petoskey.
Nie znał tej wielkiej północnej części Ameryki. Pragnął jednak być grzeczny.
-Jesteś wróżem?
Scripps był zdezorientowany. Co to za facet, ten telegrafista? Jacy ludzie wybierają ten
fach? Czy są podobni do kompozytorów? Przypominają artystów? Pisarzy? Facetów,
którzy robią reklamy w naszych ogólnokrajowych tygodnikach? A może przypominają
Europejczyków,
wykończonych i wyniszczonych wojną, mających najlepsze lata za sobą? Czy mógł
opowiedzieć temu
telegrafiście całą swoją historię? Czy ją zrozumie?
-Nie jestem ciekaw, czemu włóczysz się z tym cholernym ptakiem, który wystaje ci zza
koszuli - odparł telegrafista.
-Co to za miasto? - spytał Scripps. Ich chwilowa więź duchowa przepadła. Nigdy
naprawdę nie zaistniała. Ale mogła. Teraz nie miało to sensu. Nie miało sensu starać
się zatrzymać tego, co minęło. Tego, co uciekło.
Naprzeciw niego szli ulicą dwaj Indianie. Spojrzeli na niego, lecz ich twarze nie zmieniły
wyrazu.
Pozostały niewzruszone. Weszli do zakładu fryzjerskiego McCarthy'ego.
Rozdział 5.
-Wojna to piekło - rzekł Sherman. - Ale wie pani, jak to jest, pani O'Neil. Muszę to zrobić.
-Ty tchórzu, gdyby tylko generał O'Neil był tutaj - powiedziała matka kulawą
angielszczyzną - nie podpaliłbyś nigdy tego domu!
Dym wzbijał się ponad starą siedzibą. Płomienie strzelały coraz wyżej. Białe
kolumny znikały w gęstniejących kłębach. Scripps kurczowo trzymał się szorstkiego
ubrania matki.
-Pani O'Neil - powiedział, a matka Scrippsa zawsze utrzymywała, że miał łzy w oczach,
choć był jedynie cholernym Jankesem. Ten człowiek miał serce, nawet jeśli nie słuchał
jego głosu. - Pani O'Neil, gdyby był tu generał, moglibyśmy załatwić to jak
mężczyzna z mężczyzną. No a tak, pszepani, wojna to wojna - muszę spalić ten dom.
Skinął na jednego z żołnierzy i ten podbiegł ichlusnął naftą z wiadra w
płomienie. Ogień wystrzelił w górę, wielki słup dymu wzbił się w nieruchome,
wieczorne powietrze.
-Ten dym, generale Sherman - odezwała się triumfalnie matka Scrippsa - ostrzeże
przynajmniej inne lojalne córy Konfederacji, że pan nadciąga.
Spiął konia ostrogami i pogalopował przed siebie, długie siwe włosy powiewały
na wietrze. Ani Scripps ani jego matka nigdy go już nie spotkali. To dziwne, że myślał
o tym właśnie teraz. Podniósł wzrok. Przed sobą zobaczył szyld:
Minąwszy drzwi jadłodajni Scripps O'Neil rozejrzał się dookoła. Długi kontuar.
Zegar. Drzwi prowadzące do kuchni. Kilka stołów. Sterta pączków pod szklaną
pokrywą. Na ścianie wisiał spis potraw, które można zjeść. Czy to jednak rzeczywiście
U BROWNA?
-Tak, proszę pana - odrzekła kelnerka - Trzeba spróbować, aby nie pożałować.
-Nie wiem - odparł Scripps. - Znamy się dopiero od ostatniej nocy. Szedłem torami
z Mancelony. Żona mnie rzuciła.
-Biedny mały! - powiedziała kelnerka. Wylała trochę keczupu na palec. Ptak dziobał
z wdzięcznością.
-Żona mnie opuściła - rzekł Scripps. - Popijaliśmy koło torów kolejowych. Wychodziliśmy
wieczorami i patrzyliśmy na przejeżdżające pociągi. Piszę opowiadania. Jedno zamieszczono
w "Post", a dwa w "Dial". Mencken stara się dostać mnie w swoje łapy. Jestem
za mądry na takie numery. "Polizei" to nie dla mnie. Przyprawiają mnie o "Katzenjammer".
Co on mówił? Gadał bez ładu i składu. W ten sposób daleko nie zajdzie. Musi wziąć
się w garść.
-Hej - powiedział. - Czy nie mógłbym dostać choć odrobinę tej fasoli? Nie chcę
być natrętny. Potrafię się zadowolić byle czym.
Okienko otworzyło się i pojawiły się dwa parujące talerze. Jeden duży, drugi
mały.
Scripps rzucił się na wielką porcję fasoli. Było wniej trochę wieprzowiny.
Ptak jadł z radością, zadzierając głowę po każdym dziobnięciu, aby przełknąć
ziarna.
Po zjedzeniu fasoli ptak zasnął. Spał stojąc na jednej nodze, drugą podkulił
pod siebie.
Ach, ci Anglicy. Podróżowali po całej kuli ziemskiej. Nie wystarczała im ich mała
wyspa. Dziwni nordycy obsesyjnie marzący o imperium.
-Jasne, że nie.
-No pewnie - zaczęła - To trochę dziwna historia. Może będzie pana nudzić?
-Wcale nie. Nie miałaby pani nic naprzeciw, gdybym kiedyś skorzystał z tej opowieści?
-Jeśli pani sobie nie życzy... A przy okazji, czy mógłbym powtórzyć zamówienie?
-To było w roku wystawy światowej w Paryżu - zaczęła. - Byłam wtedy młodą
dziewczyną, "jeune fille", przyjechałam z Anglii z matką. Miałyśmy uczestniczyć
w otwarciu wystawy. Zatrzymałyśmy się w hotelu na placu Vendome. Po drodze z Gare du
Nord wstąpiłyśmy do fryzjerni po drobne zakupy. Pamiętam, że matka kupiła dodatkowy
flakon "soli pachnących", jak je nazywacie w Ameryce.
Uśmiechnęła się.
-No cóż. Już wszystko zostało powiedziane. Nigdy więcej nie widziałam matki.
Kontaktowałam się z ambasadą, lecz nic nie mogli zrobić. Ustalili ostatecznie,
że przeprawiłam się przez kanał z matką.I na tym koniec - do oczu podstarzałej kelnerki
napłynęły łzy. - Nigdy już nie widziałam mamusi. Nigdy. Ani razu.
-A co z generałem?
-Pożyczył mi w końcu sto franków, nawet wtedy nie była to duża suma, no i przyjechałam
do Ameryki, zostałam kelnerką. Ot i cała historia.
-Czasami, wie pan, mam także takie uczucie - powiedziała kelnerka - że musi być
jeszcze coś. Gdzieś musi być jakieś wyjaśnienie.Nie wiem, dlaczego przyszło mi to do głowy
dziś rano.
-Tak - uśmiechnęła się kelnerka, zmarszczki na jej twarzy nie były już tak głębokie.
- Czuję się teraz lepiej.
-Niech mi pani powie - zapytał Scripps - czy w tym mieście znalazłaby się jakaś
porządna praca dla mnie i dla ptaka?
Czemu nie miałby zarabiać pracą własnych rąk? Robił to Rodin. Cezanne był rzeźnikiem.
Renoir cieślą. Picasso jako młody chłopak pracował w fabryce papierosów. Gilbert
Stuart - autor tych słynnych portretów Waszyngtona, których reprodukcje spotkać
można w całej Ameryce, tych, które wiszą w każdej klasie - Gilbert Stuart był kowalem.
No a taki Emerson. Emerson był pomocnikiem murarza. Obiło mu się o uszy, że James
Russell
Lowell za młodu był telegrafistą. Jak facet na stacji. Może nawet teraz ten telegrafista
pracuje nad swoim własnym "Thanatopsis" lub "To a Waterfowl"? Czemu więc on,
Scripps O'Neil, nie miałby pracować w fabryce pomp?"
Scripps wyszedł i znów ruszył w miasto. Miał jasny umysł i gotów był stawić
życiu czoło. Fabryka pomp mogłaby być interesująca. Pompy to teraz nie byle
co. W Nowym Jorku, na Wall Street, codziennie wyrastały i waliły się w gruzy budowane na
nich fortuny.
Słyszał o gościu, który na pompach lekką rączką zarobił z pół miliona w ciągu
pół godziny. Ci faceci z Wall Street wiedzieli, co jest grane.
Część II.
WALKA O ŻYCIE
"W tym miejscu muszę uroczyście zapewnić, że nie mam zamiaru nikogo oczerniać ani
szkalować.
Chociaż wszystko, co tu piszę, jest wzięte żywcem z księgi natury, i nie ma postaci czy
wydarzenia,
którego bym nie zaobserwował lub nie doświadczył, starałem się, jak mogłem, przesłonić
osoby, stwarzając takie okoliczności, taką kolejność wydarzeń i zabarwienie,
by nikt nie mógł się łatwo domyślić, o kogo chodzi. Jeśliby nawet tak się zdarzyło,
to tylko w tym wypadku, gdy opisana wada tak jest niewielka, że sam delikwent śmiałby się
ze swej słabostki na równi z innymi."
Henry Fielding
Rozdział 1.
Scripps O'Neil szukał zajęcia. Dobrze byłoby zarabiać pracą własnych rąk. Szedł
ulicą od strony jadłodajni i minął zakład fryzjerski McCarthy'ego. Nie wszedł
do środka. Lokal jak zawsze wyglądał zachęcająco, lecz Scripps potrzebował pracy. Skręcił
na rogu koło zakładu i znalazł się na Głównej Ulicy Petoskey. To była ładna,
szeroka ulica; po obu stronach stały rzędy domów z cegły i z kamienia. Prowadziła aż
dodzielnicy, gdzie mieściła się fabryka pomp. Gdy Scripps znalazł się przed jej bramą,
poczuł się zakłopotany. Czy to rzeczywiście była ta fabryka? Faktycznie, mnóstwo pomp
wynoszono, układano na śniegu i polewano wodą z wiader. Lód równie dobrze chronił
przed zimowymi wiatrami jak każda farba. Ale czy to naprawdę były pompy? Wszystko
mogło
być oszustwem. Ci pompiarze to przecież łebscy goście.
Scripps wiedział już, że to ta fabryka. Nikt nie wystrychnie go na dudka. Podszedł do drzwi.
Wisiała na nich tabliczka:
WSTĘP WZBRONIONY
DOTYCZY WŁAŚNIE CIEBIE
To znaczy mnie? - zastanowił się Scripps. Zapukał i wszedł.
-Pytałeś o kierownika?
-Swobodnie.
-Szukam pracy.
-Staż?
-Nie w pompach.
-W porządku - powiedział majster - damy cię na akord. Hej, Yogi Johnson! - zawołał
do jednego z mężczyzn, który stał wyglądając przez okno na podwórze. - Pokaż nowemu
kolesiowi, gdzie ma upchnąć swoje graty i gdzie co jest w tej budzie - przyjrzał się
Scrippsowi od stóp do głów. - Jestem Australijczykiem - oznajmił. - Mam nadzieję,
że ci się spodoba w tej norze - i wyszedł.Mężczyzna nazwany Yogim Johnsonem podszedł
od strony okna.
-Miło mi - powiedział. Był krępym, dobrze zbudowanym facetem. Typem, jakiego można
spotkać wszędzie. Wyglądał na takiego, który dużo przeszedł.
Na górze Yogi otworzył drzwi do oddzielnego pomieszczenia. Pracowało tam dwóch starych
mężczyzn. Jeden z nich spojrzał przez okulary w metalowej oprawie i zmarszczył brwi.
-Zamknij drzwi - dodał drugi stary człowiek wysokim, skarżącym się głosem
ludzi bardzo leciwych.
-Pan Borrow, ten w kącie, zrobił Funtówkę od początku do końca własnymi rękami
- oznajmił Yogi.
-Niezrównana była całkiem niezłą pompą, zgoda - odezwał się wysokim głosem
mały staruszek. - Ale pracujemy teraz nad taką, która zostawi w polu wszystkie
te zagraniczne, nieprawdaż, Henry?
-To jest pan Shaw - oznajmił szeptem Yogi - prawdopodobnie największy żyjący
twórca pomp.
-Idźcie chłopcy dalej i zostawcie nas samych - powiedział pan Borrow. Cyzelował
pewnie, jego starcze słabe ręce drżały lekko w przerwach pomiędzy cięciami.
-Daj chłopakom popatrzeć - sprzeciwił się pan Shaw. - Skąd jesteś, młody
kolego?
-No cóż, nie powinieneś mieć kłopotów ze znalezieniem innej - powiedział pan Shaw.
- Wyglądasz na obiecującego młodego faceta. Ale przyjmij moją radę i nie spiesz
się. Kiepska żona jest niewiele lepsza niż żadna.
-Nie masz racji, Henry - zauważył pan Borrow wysokim głosem - każda żona
jest niezła w dzisiejszych czasach.
-Posłuchaj mojej rady, młody kolego, i nie spiesz się. Tym razem znajdź sobie dobrą.
-Henry wie to i owo - stwierdził pan Borrow - wie, o czym mówi - zaniósł się
wysokim chichotem.
-Wy chłopcy, idźcie już sobie, zostawcie nas znaszymi pompami - powiedział. - Henry
i ja mamy szmat pracy przed sobą.
Rozdział 2.
A teraz dzień roboczy dobiegł końca. Skończył się. Scripps idzie do jadłodajni. Jest
szczęśliwy,
że pracował fizycznie. Rozmyśla o starych wytwórcach pomp. Podąża ku towarzystwu
przyjaznej kelnerki. Kim właściwie była ta kelnerka? Co przydarzyło się jej w Paryżu?
Musi dowiedzieć się więcej o tym Paryżu. Yogi Johnson tam był. Musi wypytać Yogiego.
Zmusić go do mówienia. Wyciągnąć to z niego. Pociągnąć go za język. A on już
z pewnością wie to i owo.
Przyglądając się zachodowi słońca nad portem Petoskey - jezioro było zamarznięte,
wielkie bryły lodu piętrzyły się ponad falochronem - Scripps maszerował
ulicami w kierunku jadłodajni. Mógł zaprosić Yogiego Johnsona, lecz nie śmiał.
Jeszcze nie pora. Później. Wszystko w swoim czasie. Nie warto spieszyć się w przypadku
ludzi
pokroju Yogiego. Kim on wkońcu był? Czy naprawdę brał udział w wojnie? Czym dla niego
była
wojna? Rzeczywiście zgłosił się jako pierwszy w Cadillac? Gdzie w ogóle leżało
to Cadillac? Czas to pokaże.
Coś drgnęło w Srippsie O'Neilu. Owładnęło nim uczucie, którego nie potrafił określić.
Łzy napłynęły Scrippsowi do oczu. Znów coś wnim drgnęło. Pochylił się, by ująć
jej rękę, a ona ze spokojną godnością położyła mu ją na dłoni.
-Powtarzam raz jeszcze: jesteś moją panią - Scripps wymawiał słowa uroczyście.
Coś ponownie wnim pękło. Nie mogł powstrzymać się od płaczu.
-Bardzo lubię "Guardiana". Moja rodzina kupowała go, odkąd pamiętam. Mój
ojciec ogromnie podziwiał Gladstone'a.
-Nie.
Rozdział 3.
Pół godziny później Scripps O'Neil i podstarzała kelnerka wrócili do jadłodajni jako
mąż i żona. Jadłodajnia wyglądała właściwie tak samo. Długi kontuar, solniczki,
pojemniki z cukrem, butelka keczupu, butelka z sosem Worcestershire. Okienko do kuchni.
Za bufetem
stała kelnerka. Pulchna, wesoła dziewczyna ubrana w biały fartuch. Przy kontuarze
siedział komiwojażer. Czytał gazetę wydawaną w Detroit, jadł stek z kością
i odsmażane ziemniaki. Coś pięknego przydarzyło się Scrippsowi i podstarzałej
kelnerce. Byli teraz bardzo głodni. Chcieli jeść.
Podstarzała kelnerka spogląda na Scrippsa. Scripps patrzy na podstarzałą kelnerkę.
Komiwojażer czyta gazetę i od czasu do czasu polewa keczupem smażone ziemniaki. Za ladą
druga kelnerka, Mandy, wświeżo wykrochmalonym białym fartuchu. Mróz na szybach. W
środku
ciepło. Na dworze zimno. Ptak Scrippsa, trochę nastroszony, siedzi na kontuarze i wygładza
dziobem piórka.
Podstarzała kelnerka spojrzała na Mandy; jej oczy pojaśniały, spokojny głos nabrał
głębszej, bogatszej barwy.
-Nie wiem - odparł Scripps. Czuł się odrobinę niezręcznie. Coś uwierało
go w środku.
-Może zjadłeś już dość tej fasoli, kochany Scrippsie - powiedziała podstarzała
kelnerka, obecnie jego żona. Komiwojażer spojrzał znad gazety. Scripps zauważył,
że to "News" z Detroit. Świetna gazeta.
-Nie mów o tym więcej, kochany Scrippsie - poprosiła pani Scripps. - Już tyle razy
mówiłeś o tej historii.
-Tak, kochanie - zgodził się Scripps. Był nieza bardzo pewny siebie. Coś uwierało
go gdzieś wśrodku. Spojrzał na Mandy; krzepką i zawadiacko piękną w świeżo
wykrochmalonym
fartuchu. Patrzył na jej ręce: zdrowe, sprawne, zręcznie wykonujące kelnerskie powinności.
-Krwisty, proszę.
Mandy postawiła przed nim na kontuarze stek z kością i odsmażane kartofle. Gdy przysuwała
talerz, jej dłoń musnęła jego rękę.Dziwny dreszcz przeszył Scrippsa. Życie było
przed nim. Nie czuł się stary. Czemu teraz nie toczyły się żadne wojny? A może itak.
Walczono w Chinach, Chińczycy, Chińczycy zabijali się nawzajem. Po co? Ciekawe. O co,
w końcu, w tym wszystkim chodziło?
-Ależ droga Mandy - powiedziała pani Scripps - mówiłaś już o tej historii
wiele razy.
-W rzeczy samej - zaczęła Mandy - Henry James stał się poddanym brytyjskim
na łożu śmierci. Kiedy tylko król się o tym dowiedział, wysłał mu najwyższe
odznaczenie, jakie mógł przyznać - Order Zasługi.
Scripps O'Neil myślał o kelnerce Mandy. Ileż wiedziała ta dziewczyna! Jakiż zasób
anegdot! Każdy facet zaszedłby daleko z kobietą taką jak ona! Pogłaskał ptaszka,
który siedział przed nim na kontuarze. Ptak dziobnął go w paluch. Czy ten malec był
jastrzębiem?
A może sokołem z jednej z tych wielkich ptaszarni w Michigan? Rudzikiem? Takim, co
wydziobuje
pierwsze wiosenne robaki na jakimś trawniku? Ciekawe.
-To nie jest papuga, prawda? Gdyby to była papuga, mógłby pan wołać na nią Polly.
Scripps się zastanawiał. Może ten ptak był papugą. Papugą, która uciekła
z wygodnego domu należącego do starej panny. Z zapuszczonego ogrodu jakiejś
nowoangielskiej
starej panny.
Ten wędrowny handlarz miał rozsądne pomysły. On, Scripps, nie wiedział nawet, jakiej płci
jest ptak. Czy to chłopiec, czy dziewczynka.
-Niech pan poczeka i przekona się, czy składa jajka - poradził komiwojażer. Scripps spojrzał
mu w oczy. Ten facet wypowiadał na głos jego własne myśli.
-No cóż - skromnie przyznał mężczyzna - nie na darmo handlowałem przez te wszystkie
lata.
Scripps zdawał sobie z tego sprawę. Ach, ci wędrowni handlarze wiedzieli to i owo.
Przemierzali
tam iz powrotem naszą wielką Amerykę. Mieli szeroko otwarte oczy. Nie byli głupi.
Mandy, kelnerka, nachyliła się. Pani Scripps przysunęła się do handlarza, aby lepiej
słyszeć. Komiwojażer pogładził ptaka wskazującym palcem i spojrzał przepraszająco
na Scrippsa.
Rozdział 4.
Scripps rankiem idzie powoli do pracy w fabryce pomp. Pani Scripps wygląda przez okno i
odprowadza
go wzrokiem. Niedużo czasu na czytanie "Guardiana". Niedużo czasu, by poczytać o
angielskiej polityce.
Niedużo czasu, by przejmować się kryzysem Gabinetuwe Francji. Ci Francuzi byli dziwnymi
ludźmi. Joanna d'Arc. Eva le Gallienne. Clemenceau. Georges Carpentier. Sacha Guitry.
Yvonne Printemps. Grock. Bracia Fratellini. Gilbert Seldes" "The Dial". Nagroda
Dial. Marianne Moore. E. E. Cummings. "Ogromny pokój. Targowisko próżności." Frank
Crowninshield. O co w tym wszystkim chodziło? Dokąd to prowadziło?"
Miała teraz męża. Swojego mężczyznę. Mężczyznę dla siebie. Czy zdoła go zatrzymać?
Zatrzymać dla siebie? Ciekawe.
Pani Scripps, onegdaj podstarzała kelnerka, obecnie żona Scrippsa O'Neila, który ma
dobrą pracę wfabryce pomp. Diana Scripps. Miała na imię Diana. Tak jak jej matka. Diana
Scripps przeglądała się wlustrze i zastanawiała, czy zdoła zatrzymać męża.
To stawało się problemem. Dlaczego spotkał Mandy? Czy zdobędzie się na odwagę, by
przestać
chodzić ze Scrippsem do restauracji? Nie mogła tego zrobić. Sam tam pójdzie. Wiedziała
o tym. Nie miało sensu owijać tego w bawełnę. Mógł pójść sam i porozmawiać z Mandy.
Diana przeglądała się w lustrze. Czy zdoła go zatrzymać? Czy zdoła go zatrzymać?
Stale zadawała sobie to pytanie.
Ta Mandy to zwyczajna dziwka. Czy tak się postępuje? Czy to wypada? Uganiać się za
żonatym mężczyzną?
Wchodzić pomiędzy męża i żonę? Rozbijać dom? I te bezustanne gadki o literaturze.
Anegdotki, którym nie ma końca. Scripps był zafascynowany Mandy. Diana zdawała sobie
z tego sprawę. Ale mogła go zatrzymać. Tylko o to teraz chodziło. Zatrzymać go. Zatrzymać
go. Nie pozwolić mu odejść. Sprawić, by został. Spojrzała w lustro.
Z początku tak. Diana uczyła się wstępniaków Johna Farrara na pamięć. Scripps
promieniał. Jakieś iskierki tego dawnego płomienia tliły mu się w oczach. Potem
zgasły. Drobne potknięcia językowe, nieuchwycenie sensu zdania, brak pewności w głosie -
wszystko
to nie przekonywało go. Jednak musi się starać.
Nie została pokonana. To był jej mąż i ona go zatrzyma. Odwróciła wzrok od okna i
rozcięła opakowanie czasopisma, które leżało na stole. Był to "Harper's Magazine"."
Harper's Magazine" w nowym formacie. "Harper's Magazine" całkowicie inny i zmieniony.
Może wten sposób dopnie swego? Ciekawe.
Rozdział 5.
Nadchodziła wiosna. Wiosna była w powietrzu.(Przypis autora: to ten sam dzień, w którym
rozpoczyna
się historia na stronie pierwszej). Wiał "chinook".Robotnicy wracali do domu. Ptak Scrippsa
śpiewał
wklatce. Diana wyglądała nadejścia swojego Scrippsa. Czy zdoła go zatrzymać? Czy
zdoła go zatrzymać? Jeśli nie zdoła, to czy chociaż zostawi jej ptaka? Ostatnio czuła,
że nie uda się jej go zatrzymać. Teraz, gdy dotykała Scrippsa w nocy, odwracał się od niej. To
był
drobny znak, lecz życie składa się z drobnych znaków. Czuła, że nie uda się jej go zatrzymać.
Gdy tak wyglądała przez okno, egzemplarz "Century Magazine" wypadł z jej omdlałej
dłoni. "Century" miało nowego redaktora naczelnego. Było więcej drzeworytów.
Glenn Frank odszedł, by kierować gdzieś jakimś wielkim uniwersytetem. W piśmie
było więcej Van Dorena. Diana miała nadzieję, że może dzięki temu dopnie swego.
Radośnie otworzyła "Century" i czytała przez cały ranek. Potem zerwał się wiatr,
ciepły wiatr "chinook", i wiedziała, że Scripps niedługo będzie w domu. Coraz
więcej mężczyzn pojawiało się u wylotu ulicy. Czy był między nimi Scripps? Nie wkładała
okularów, bo chciała wypaść jak najlepiej, gdy tylko Scripps ją zobaczy. Im był bliżej,
tym mniejsza była jej ufność pokładana w "Century". Przedtem spodziewała się, że znajdzie
tam coś, dzięki czemu będzie mogła go zatrzymać. Teraz nie miała tej pewności.
-Cześć, Diano.
Odstawił menażkę. Diana wyglądała mizernie i staro. Uprzejmość była jak najbardziej
na miejscu.
-Tak? - burknął Scripps. W fabryce pomp stał się trochę bardziej oschły.
I wyrażał się bardziej lakonicznie. Trochę jak ci twardzi robotnicy z północy. Lecz
jego umysł pozostał ten sam.
-Czy chciałbyś, żebym poczytała ci trochę na głos? - spytała Diana.
- Jest tam kilka cudownych drzeworytów.
-Jak sobie życzysz, kochanie - odpowiedziała Diana. I głos jej się załamał. Chciałabym,
ach, jakże bym chciała, żebyś nigdy nie oglądał tego lokalu! Otarła łzy. Scripps
nawet ich nie zauważył. - Zabiorę ptaka, kochany. Nie był na dworze przez cały dzień.
Ruszyli ulicą w stronę jadłodajni. Nie chodzili już teraz trzymając się za ręce.
Szli jak typowe stare małżeństwo. Pani Scripps niosła klatkę. Ptak wydawał
się szczęśliwy na ciepłym wietrze. Mijani mężczyźni zataczali się pijani
wiosną. Wielu zagadywało Scrippsa. Był teraz dobrze znany w mieście i bardzo lubiany.
Niektórzy zataczając się uchylali kapeluszy przed panią Scripps. Odpowiadała zdawkowo.
Gdybym tylko potrafiła go zatrzymać - myślała. - Gdybym tylko potrafiła.
Kiedy szli przez topniejący śnieg, wąskim chodnikiem północnego miasta, coś zaczęło
kołatać jej w głowie. Może to był rytm ich wspólnego marszu. Nie potrafię go zatrzymać.
Nie potrafię go zatrzymać. Nie potrafię.
Scripps ujął jej rękę, gdy przechodzili przez ulicę. Kiedy poczuła dotyk jego dłoni,
była już pewna, że to prawda. Nigdy go nie zatrzyma.Minęła ich grupa Indian. Czy śmiali się
z niej czy to tylko jakieś plemienne żarciki? Diana nie wiedziała. Wiedziała jedynie, że
ten rytm cały czas pulsuje jej w mózgu. Nie zdołam go zatrzymać. Nie zdołam go zatrzymać.
UWAGA AUTORA
Dla czytelnika, nie dla drukarza. Co to może obchodzić drukarza? Kim zresztą jest drukarz?
Gutenbergiem. Biblia Gutenberga. Caxton. Dwunastopunktowa antykwa Caslon. Autor
jako mały chłopiec posyłany na poszukiwanie uszkodzonych czcionek. Autor jako młody
człowiek
posyłany po klucz do klinowania form. Ach, ci drukarze wiedzieli to i owo.
Część III.
MĘŻCZYŹNI NA WOJNIE
I
ŚMIERĆ SPOŁECZEŃSTWA
"Trzeba dodać, że udawanie nie oznacza koniecznie zupełnego braku tych zalet, które
się chce udawaniem podkreślić. Co prawda, jeśli wynika z hipokryzji, jest ściśle
sprzymierzone z oszustwem, gdy jednak pochodzi zpróżności, jest raczej związane
z chęcią pokazania się. Na przykład udawanie hojności jest całkiem czym innym u człowieka
próżnego niż u skąpca; choćby bowiem człowiek próżny nie był takim, za jakiego
pragnie uchodzić, lub nie posiadał owej cnoty wstopniu, na jaki pozuje, udawanie to jest
mniej
rażące niż u skąpca, który jest przeciwieństwem tego, czym by się chciał wydawać."
Henry Fielding
Rozdział 1.
Yogi Johnson, opuściwszy fabrykę pomp wyjściem dla robotników, podążał ulicą. W
powietrzu
była wiosna. Śnieg topniał i rynsztokami spływały kaskady wody. Yogi Johnson
szedł środkiem ulicy stąpając po nie roztopionym jeszcze lodzie. Skręcił w lewo
i przeciął most nad Bear River. Patrzył na wzburzony błotnisty nurt - lód na rzece właśnie
puścił. Na dole, za rzeką, zaczynały zielenić się wierzbowe pąki.
Wspinał się na strome wzgórze leżące pomiędzy Bear River a drogą Charlevoix. Podejście
naprawdę nie było takie strome, lecz Yogiemu takim się wydawało, nogi miał ociężałe
od wiosny. Zatrzymał się obok sklepu z ziarnem i furażem. Przed frontem sklepu uwiązany
był zaprzęg ślicznych koni. Yogi podszedł do nich. Chciał ich dotknąć. Upewnić
się, że coś jeszcze pozostało. Bliższy koń patrzył na niego. Yogi sięgnął
do kieszeni po kostkę cukru. Nie miał cukru. Koń położył uszy po sobie i pokazał
zęby. Drugi koń szarpnął głową. Czy Yogim powodowała jedynie miłość
do koni? Z drugiej strony może jednak było coś nie w porządku z tymi końmi? Może miały
zołzy lub ochwat. Może coś wbiło się im w delikatną strzałkę kopyta. Może były
kochankami.
Yogi doszedł do szczytu i poszedł w lewo drogą Charlevoix. Minął ostatnie domy na
peryferiach
Petoskey i wyszedł na otwartą wiejską drogę. Po prawej miał pole rozciągające
się aż do zatoki Little Traverse. Błękit zatoki otwierającej się na wielkie jezioro
Michigan. Sosnowe wzgórza po drugiej stronie zatoki, za Harbor Springs. Za nimi, poza
zasięgiem
jego wzroku, Cross Village, gdzie mieszkali Indianie. Jeszcze dalej cieśnina Mackinac
z Saint Ignace, gdzie pewnego razu przydarzyła się dziwna i cudowna rzecz Oscarowi
Gardnerowi,
który pracował z Yogim w fabryce pomp. Jeszcze dalej Soo*. To tam niespokojne duchy
z Petoskey jeździły czasami napić się piwa. Byli wtedy szczęśliwi. Daleko,
daleko, z innej strony, u dołu jeziora, leżało Chicago, dokąd to wyruszył Scripps O'Neil
tej pamiętnej nocy, kiedy to jego pierwsze małżeństwo przestało już być
małżeństwem. Nie opodal - Gary w stanie Indiana, gdzie znajdowały się wielkie stalownie.
Obok Hammond, stan Indiana. Obok Michigan City, stan Indiana. Jeszcze dalej mogło być
Indianapolis
w stanie Indiana, gdzie mieszkał Booth Tarkington. Ten facet kiepsko obstawiał. Jeszcze niżej
mogło być Cincinnati, stan Ohio. Dalej Vicksburg, stan Missisipi. Jeszcze dalej Waco,
stan Teksas. Ach! To był szmat naszej Ameryki.
Yogi przeszedł na drugą stronę drogi i usiadł na stercie pni, skąd mógł patrzeć
na jezioro. W końcu wojna się skończyła,a on wciąż żył.
Facet z książki Andersona. Także żołnierz. Anderson powiada, że dwa lata był na froncie.
Jak on się nazywał? Fred Jakiśtam. Ten Fred miał w mózgu gonitwę myśli - straszne.
Pewnej nocy, gdy trwały walki, poszedł na paradę - nie, to był patrol na ziemi niczyjej,
zobaczył
innego mężczyznę błądzącego w ciemności i strzelił do niego. Tamten padł martwy na twarz.
To był jedyny raz, kiedy
Fred świadomie zabił człowieka. Nie zabijasz wielu ludzi na wojnie, głosiła
książka. Diabła tam nie zabijasz - myślał Yogi - kiedy przez dwa lata służysz w piechocie
na froncie. Oni po prostu umierają. Rzeczywiście umierają - myślał Yogi. Anderson mówił,
że ten czyn dowiódł, iż Fred wypełniał zadanie w sposób raczej histeryczny. Mógł
razem z innymi ludźmi wziąć tamtego do niewoli. Oni wszyscy dostali białej gorączki.
Po tym wydarzeniu uciekli razem. Dokąd, do diabła, uciekli - zastanawiał się Yogi. - Do
Paryża?
Zabicie tego człowieka nie dawało później Fredowi spokoju. Stało się czymś przyjemnym
i prawdziwym. Tak myśleli żołnierze, mówił Anderson. Tak było, u diabła. Ten
Fred musiał służyć dwa lata na froncie w pułku piechoty.
Dwu Indian szło drogą pomrukując pod nosem i do siebie nawzajem. Yogi zawołał ich.
Podeszli.
-Biały wódz nie wierzy w każdą cholerną rzecz, jaką słyszy - mruknął.
-Posłuchajcie - powiedział Yogi Johnson. Izaczął mówić o wojnie. Wojna dla Yogiego
była czymś innym, tłumaczył Indianom. Była dla niego jak futbol. Amerykański
futbol. Grali w niego w college'ach. Indiańska szkoła w Carlisle. Obaj Indianie przytaknęli.
Byli w Carlisle.
Yogi występował jako środkowy i wojna była czymś bardzo podobnym do futbolu, bardzo
nieprzyjemnym. Grałeś w futbol i miałeś piłkę, pochylałeś się stojąc w
rozkroku, przyciskałeś ją do ziemi przed sobą; musiałeś czekać na znak, zinterpretować
go i dobrze podać. Musiałeś myśleć o tym przez cały czas. Twoje ręce dotykały
piłki, środkowy przeciwników stał przed tobą i kiedy ją podawałeś, podnosił
rękę, by rozwalić ci twarz chwytając cię jednocześnie drugą ręką pod
brodę lub pod pachę; chciał pociągnąć cię do przodu lub powalić na plecy, uczynić
wyłom, aby się przedrzeć i rozstrzygnąć mecz. Prawdopodobnie byłeś tak zdecydowany,
by iść do przodu, że wykluczałeś go z gry używając swojego ciała i obaj
leżeliście na ziemi. Zdobywał przewagę. Nie mogłeś uważać tego za przyjemne.
Kiedy ty miałeś piłkę, on miał przewagę. Jedyną dobrą stroną było to, że kiedy
on miał piłkę, ty mogłeś wkurzyć jego. W ten sposób zostawała zachowana
jakaś równowaga, a czasami zdobywano się nawet na pewną tolerancję. Futbol,
tak jak wojna, był nieprzyjemny; pobudzający i podniecający, kiedy nabrałeś już
pewnej twardości. Główną trudność stanowiło pamiętanie o sygnałach.
Yogi myślał o wojnie, nie o armii. To znaczy o walce. Armia była czymś innym. Mogłeś
ją przyjąć i płynąć z prądem albo rozrabiać ipozwolić, by cię zgnoiła.
Wojsko było głupie, lecz wojna to co innego.
Yogiego nie prześladowali ludzie, których zabił. Zabił pięciu. Być może zabił
ich więcej. Nie wierzył, że ci, których zabiłeś, będą cię prześladować. Nie, jeśli
walczyłeś dwa lata na froncie. Większość mężczyzn, których znał, ekscytowała
się jak diabli po zabiciu pierwszego człowieka. Kłopot polegał na tym, by powstrzymać ich
od zabijania dla zabijania. Niełatwo było odesłać jeńców na tyły do tych, którzy mieli
ich przesłuchać. Wysyłałeś żołnierza z dwoma jeńcami; albo dwóch z czterema.
I co się działo? Żołnierze wracali i mówili, że jeńcy zostali załatwieni ogniem zaporowym.
A mogli dźgnąć jeńca bagnetem w tyłek, kiedy zaś ten podskoczył, krzyczeć: "Uciekaj,
sukinsynu!" ipotem strzelić mu w tył głowy. Chcieli mieć pewność, że zabili. I nie
chcieli wracać pod tym cholernym ogniem zaporowym. Nie, sir. Nauczyli się takich manier
od Australijczyków.
Kim zresztą byli ci Szkopi? Bandą pieprzonych Hunów. "Hunowie" brzmi dziś zabawnie.
Może nawet słodko. Inaczej niż wtedy na froncie. W końcu chłopcy zmiękli. Przeprosili za
ekscesy i zaczęli gromadzić dobre uczynki, by ich nie zabito. To była czwarta faza wojaczki
- łagodnienie.
Z początku byłeś odważny, bo nie myślałeś, że coś może cię trafić, jako że uważałeś
się za kogoś szczególnego, kto nigdy nie umrze. Potem przekonywałeś się, że jest
inaczej. Wtedy ogarniało cię prawdziwe przerażenie, lecz jeśli byłeś dobrym żołnierzem,
funkcjonowałeś tak samo jak przedtem. Potem, kiedy zostałeś ranny, gdy przybywali
nowi ludzie i przechodzili przemiany, które ty miałeś już za sobą, robiłeś się
twardy i stawałeś się jeszcze lepszym, zahartowanymżołnierzem. Potem przychodziło drugie
załamanie,
dużo gorsze niż pierwsze; zaczynałeś spełniać dobre uczynki, zostawałeś
ordynansem Sir Philipa Sidneya, zbierałeś zasługi w niebie. Funkcjonując naturalnie
przez cały czas tak samo jak dawniej. Jakby to był mecz futbolu.
Nikt nie miał żadnego cholernego interesu, by otym pisać prawdę, i nie znano tego nawet
ze słyszenia. A jeśli pisano, to tak, jak ta amerykańska pisarka Willa Cather. W jej książce o
wojnie
cały końcowy fragment wzięty jest z "Narodzin narodu". Otrzymała potem listy od
byłych żołnierzy z całej Ameryki o tym, jak bardzo im się to podobało. Literatura
wywiera zbyt silny wpływ na umysły.
Jeden Indianin zasnął. Żuł tytoń, a podczas snu zasznurował usta. Opierał
się o ramię drugiego Indianina. Ten, który nie spał, wskazał na śpiącego i potrząsnął
jego głową.
-No i jak ci się podobało to, co mówiłem? - spytał Yogi.
Robiło się ciemno. Jedyny pas światła pozostał jeszcze tam, gdzie niebo stykało się
z wodami jeziora Michigan. Yogi patrzył na wąski odblask zachodzącego słońca, który
wpadał w coraz głębszą czerwień, stawał się prawie szczeliną, gasł. Wreszcie słońce
zaszło za jeziorem. Yogi wstał ze stosu pni. Indianin również wstał. Obudził towarzysza.
Ten podniósł się i patrzył na Yogiego Johnsona.
-Biały wódz idzie też - powiedział mniejszy Indianin, ten, który spał.
-Pójdę z wami - powiedział Yogi bez zastanowienia. Bo kim byli ci Indianie? Co oni go
obchodzili?
Kiedy zaszło słońce, błotnista droga stwardniała. Znów chwycił mróz. A może
jednak wiosna nie nadchodziła. Może to nie miało znaczenia, że nie chciał kobiety.
Teraz, kiedy wiosna przypuszczalnie nie nadchodziła, była pora na rozwiązanie tej kwestii.
Mógł
pójść z Indianami do miasta, patrzyć na piękną kobietę i spróbować jej
zapragnąć. Skręcił na zamarzniętą drogę. Dwaj Indianie szli obok. Wszyscy kierowali
się w tę samą stronę.
Rozdział 2.
Szli nocą do Petoskey po zamarzniętej drodze. Szli w milczeniu zamarzniętą drogą. Ich
buty miażdżyły świeżo powstałą skorupę lodu. Cienki lód załamywał
się od czasu do czasu pod Yogim Yohnsonem i Yogi wpadał w kałużę. Indianie uniknęli
kałuż.
Zeszli ze wzgórza, minęli sklep z furażem, przeszli przez most nad Bear River - ich buty
głucho
dudniły po jego deskach - wspięli się na wzgórze, pozostał za nimi dom doktora Ramseya
i herbaciarnia, aż doszli do sali bilardowej. Tu Indianie się zatrzymali.
-On dostał postrzały w obie ręce i w obie nogi pod Ypres - szepnął Yogiemu
na stronie duży Indianin. - On bardzo drażliwy.
Odeszli od stołu, odwiesili kije na stojaki, zapłacili przy ladzie i wyszli w noc.
Yogi szedł pomiędzy dwoma Indianami. Skręcili w przecznicę i zatrzymali się przed czymś,
co wyglądało jak stajnia. To była stajnia. Indianie otworzyli drzwi i Yogi wszedł za nimi
do środka. Na piętro wchodziło się po drabinie. Było ciemno i jeden z Indian zapalił
zapałkę, by wskazać Yogiemu drogę. Mały Indianin wspiął się pierwszy, metalowe
zawiasy skrzypiały wjego protezach. Yogi szedł za nim, na końcu drugi Indianin, który
świecił Yogiemu zapałkami. Mały zapukał w sufit tam, gdzie kończyła się oparta
o ścianę drabina. Rozległ się odzew. Mały Indianin zastukał wodpowiedzi, trzy
krótkie puknięcia w sufit nad głową. Podniosła się klapa w stropie - dostali
się przez nią do oświetlonego pomieszczenia.
-Miły mały klub, no nie? - do Yogiego podszedł Indianin i wymienił z nim uścisk
dłoni. - Prawie codziennie widuję cię w fabryce pomp.
To był człowiek, który pracował w fabryce przy jednej z maszyn w pobliżu Yogiego. Zbliżył
się też inny Indianin i wymienił z Yogim uścisk dłoni. On również pracował w fabryce
pomp.
Yogi rozejrzał się dookoła. Gdzie się podziali dwaj Indianie, którzy go przyprowadzili?
Wtem ich zobaczył. Stali za stołem bilardowym. Wysoki dystyngowany Indianin, z którym
Yogi
rozmawiał przed chwilą, podążył za jego spojrzeniem i skinął głową.
-Rozumiem.
-To wesoły gość - Indianin zwrócił się do Yogiego. - Muszę się przedstawić.
Nazywam się Czerwony Pies.
-Ach, świetnie wiemy, jak się pan nazywa, panie Johnson - uśmiechnął się Czerwony
Pies. - Chciałbym, żeby poznał pan moich przyjaciół: pan Siedzący Byk, pan Zatruty
Bawół i Wódz Pędzący za Skunksem.
-Nazwisko Siedzący Byk nie jest mi obce - zauważył Yogi ściskając im ręce.
-Ach, nie jestem z tych Siedzących Byków - powiedział pan Siedzący Byk.
-To był dla naszej rodziny kosztowny wampum - Wódz Pędzący za Skunksem uśmiechnął się
smutno.
-Oczywiście, że tak.
-Chciałby pan jeden czy dwa kawałki na pamiątkę? - spytał Pędzący za Skunksem.
-One nie mają wartości same w sobie - Pędzący za Skunksem odciął jeden
czy dwa kawałki.
Za barem Bruce, barman, wyciągał szyję i patrzył, jak wampumy przechodzą z ręki
do ręki. Jego ciemna twarz błyszczała. Raptem, bez żadnego powodu, wybuchnął wysokim,
nie kontrolowanym śmiechem. Ciemnym śmiechem Murzyna.
-Ach, nie mogłem się powstrzymać, "Massa" Czerwony Pies. Kiedy widzieć pan Skunks
Kibel
przekazuje te wampumy, po prostu nie mogę ustać w miejscu. Jak on mógł sprzedać
takie wielkie miasto jak Nowy Jork za te wampumy? Wampumy! Zabierajcie swoje
wampumy!
-Ma pan rację, "Massa" Czerwony Pies - barman pochylił się do przodu. -
Moje serce czysta złoto.
-Jest ekscentrykiem, to prawda - powtórzył Czerwony Pies. - Zarząd nieraz mnie namawia,
że trzeba przyjąć innego barmana, lecz, dziwne, ja lubię tego faceta.
-Jestem w porządku szefie - powiedział Bruce. - Po prostu kiedy ja widzę coś śmiesznego,
jamusieć śmiać. Wie pan, szefie, ja nie robić żadnej krzywdy.
-Już wystarczy Bruce - zgodził się Czerwony Pies. - Jesteś porządnym facetem.
Yogi Johnson rozejrzał się po sali. Inni Indianie odeszli od baru, a Pędzący za Skunksem
pokazywał wampum małej grupie Indian, którzy właśnie weszli ubrani w stroje wieczorowe.
Dwaj Indianie z puszczy wciąż grali przy stole bilardowym. Zdjęli płaszcze, a lampa
zawieszona nad stołem bilardowym rzucała refleksy na metalowe złącza protez małego
Indianina. Wykonywał właśnie dziewiąte uderzenie w nieprzerwanej serii.
-Ten mały mógłby zostać bilardzistą, gdyby nie to, że miał trochę pecha na wojnie
- zauważył Czerwony Pies. - Chciałby pan rozejrzeć się po klubie? - wziął
rachunek od Bruce'a, podpisał go i zaprowadził Yogiego do następnego pomieszczenia.
-Przyjmę pana, jeśli pan chce - zaproponował Czerwony Pies. - Z jakiego pan pochodzi
szczepu?
-Nie rozumiem.
-No, pański szczep. Kim pan jest? Sac and Fox? Jibway? Myślę, że Kri.
-W porządku - powiedział Yogi. - Zabierz pistolet. Nie boję się twojego pistoletu.
-Rób, co mówię - rozkazał Czerwony Pies. - A jeśli chodzi o tych dwóch bilardzistów,
którzy cię tu przyprowadzili, wkrótce się z nimi porachuję.
Yogi wszedł do oświetlonej sali, spojrzał na bar, skąd obserwował go barman Bruce, wziął
kapelusz ipłaszcz, powiedział dobranoc Pędzącemu za Skunksem, który dopytywał się,
dlaczego
wychodzi tak wcześnie, i wyszedł przez klapę otworzoną przez Bruce'a. Gdy Yogi zaczął
schodzić po drabinie, Murzyn wybuchnął śmiechem.
Yogi odwrócił się i zobaczył czarną roześmianą twarz Murzyna obramowaną prostokątem
światła padającego przez otwartą klapę. Yogi rozejrzał się, gdy znalazł
się na dole. Był sam w starej stajni. Pod nogami miał sztywną i zmarzniętą słomę.
Gdzie był? Czy naprawdę w indiańskim klubie? O co w tym wszystkim chodziło? Czy to już
koniec?
Dwaj Indianie z puszczy pozbierali się ze słomy ipowlekli na dwór. Jeden, ten mały, płakał.
Yogi wyszedł za nimi w zimną noc. Zimną. Bezchmurną noc. Bez gwiazd.
-Ja nie gram więcej bilard - szlochał mały Indianin. Machnął swoim jedynym ramieniem
w kierunku okna klubu, skąd sączyło się trochę światła. - Cholerny klub
diabelnie niedobry.
-Fabryka pomp to na nic - odezwał się duży Indianin. - Idziemy wszyscy do Armii Zbawienia.
Doszliśmy do takiego miejsca, czytelniku, w którym zamierzam uczynić akcję tej książki
porywającą iwartką, by pokazać, że jest to istotnie książka wybitna. Wiem,
czytelniku, że obiecujesz sobie równie dużo jak ja, stąd owa wartkość i porywanie
znaczące równie wiele dla nas obu. Pan H. G. Wells, który odwiedził nas w domu
(zabawiamy się
w literacką grę, czyż nie tak, czytelniku?), pytał, czy nie sądzimy, iż nasz czytelnik
(chodzi właśnie o ciebie - pomyśl: H. G. Wells rozprawiający o twoich prawach w
naszym domu), czy nie sądzimy - pytał H. G. Wells - że czytelnik potraktuje tę
historię jako nazbyt autobiograficzną. Prosimy, czytelniku, zapomnij o tym. To prawda,
mieszkaliśmy w Petoskey, Michigan i oczywiście wiele postaci jest wziętych z tamtejszego
życia. Lecz to są inni ludzie, a nie autor. Autor pojawia się w tej historii jedynie w tych
krótkich uwagach. To prawda, że nim przystąpiliśmy do pisania tej historii, spędziliśmy
dwanaście
lat studiując różne indiańskie dialekty na Północy, a muzeum w Cross Village wciąż
przechowuje nasz przekład "Nowego Testamentu" na język Ojibwayów. Lecz ty, czytelniku,
będąc na naszym miejscu mógłbyś dokonać tego samego. Wracając do opowieści.
Oznaką największej przyjaźni jest fakt, iż mówię ci, czytelniku, że nie
masz pojęcia, jak trudny rozdział zostanie napisany. W istocie rzeczy - a staram się być
szczery w takich sprawach - nie będziemy nawet próbować pisać aż do jutra.
Część IV.
PRZEMIJANIE WIELKIEJ RASY,
POWSTAWANIE
AMERYKANÓW,
ICH MAŁŻEŃSTWA
"Zarzuci mi ktoś może, że wbrew własnym zasadom wprowadziłem do tej książki wiele
ciemnych występków. Odpowiem na to: po pierwsze jest nader trudną rzeczą opisywać
ludzkie
czyny inie otrzeć się o występek; po drugie, grzechy tu opisane są raczej przypadkowymi
konsekwencjami ludzkich słabostek i ułomności, a nie stałymi cechami charakteru; po trzecie,
nigdy nie są tu przedmiotem śmiechu, lecz odrazy; po czwarte, występek nie jest naszym
głównym
tematem, a w końcu nigdy nie osiąga zamierzonego zła."
Henry Fielding
Rozdział 1.
Yogi Johnson szedł ulicą obejmując za szyję małego Indianina. Duży Indianin
szedł z tyłu, sam. Zimna noc. Dokładnie pozamykane domy. Mały Indianin, który
stracił sztuczną rękę. Duży Indianin, który też był na wojnie. Yogi Johnson,
który również był na wojnie. Szli i szli, szli we trzech. Dokąd szli? Dokąd mogli
zajść? Co pozostało?
Yogi Johnson nie wiedział. Oczywiście, że łażenie nie było rozwiązaniem ich problemu.
Chociaż chodzenie miało sens na swój sposób. Armia Coxeya. Horda facetów
poszukujących pracy, usiłująca dostać się do Waszyngtonu. Maszerujący faceci,
pomyślał Yogi. Idą i idą i dokąd zajdą? Do nikąd. Yogi wiedział to aż za dobrze. Do
nikąd. Do nikąd, cholera.
-Nie wiem - powiedział Yogi. - Naprawdę nie wiem. - Czy o to walczyli na tej wojnie? Czy o
to w tym wszystkim chodziło? Na to wyglądało. Yogi stoi pod latarnią. Yogi rozmyśla i
zastanawia się. Dwaj Indianie w płaszczach z grubego sukna. Pusty rękaw jednego z nich.
Wszyscy się zastanawiają.
-Nie.
-Mów - Yogi patrzył pod nogi na śnieg. - Nieważne kto, ważne co.
Biały wódz chodzi czasem do Browna? - duży Indianin przyglądał się twarzy Yogiego
w świetle łukowej lampy.
-Do jadłodajni - powiedział spokojnie Yogi. Był białym, lecz zdawał sobie sprawę,
kiedy ma już dosyć. W końcu dominacja białej rasy nie mogła trwać wiecznie. Rewolucja
muzułmańska. Niepokój na Wschodzie. Kłopoty na Zachodzie. Sprawy na Południu
wyglądały
kiepsko. No i jeszcze to, co działo się na Północy. Dokąd go to zaprowadzi? Dokąd
to wszystko prowadzi? Czy sprawi, że będzie chciał kobiety? Czy wiosna kiedyś nadejdzie?
Czy w końcu miało to jakieś znaczenie? Ciekawe.
Maszerowali razem we trójkę. Ręce tych, którzy mieli ręce, dotykały rąk innych.
Czerwonoskórzy mężczyźni szli razem z białym mężczyzną. Coś ich
zjednoczyło. Wojna? Los? Traf? A może to zwykły przypadek? Te pytania kłębiły się
w głowie Yogiego Johnsona. W zmęczonej głowie. Ostatnio Yogi myślał zbyt dużo. Wciąż
maszerowali. Potem, niespodziewanie, zatrzymali się.
-Ormianie nie ryzykować - cicho wymamrotał wysoki Indianin. Wyraził nie wypowiedzianą
wątpliwość Yogiego. Mądry lud, ci Czerwonoskórzy.
-Czerwony brat myśli nie - powiedział Indianin. Jego ton zabrzmiał przekonująco
dla Yogiego. Kim byli ci Indianie? Za tym wszystkim coś się kryło.
Weszli do jadłodajni.
W tym miejscu opowieści, czytelniku, pewnego popołudnia pan F. Scott Fitzgerald przyszedł
do naszego domu. Po kilku chwilach usiadł niespodziewanie koło kominka i nie zamierzał (a
może powinno
być nie mógł, co, czytelniku?) wstać, pozwalając, by ktoś inny dokładał
do ognia, aby utrzymać ciepło w pokoju. Wiem, czytelniku, że takie sprawy czasami nie
pojawiają
się w opowieści, niemniej jednak zdarzają się; pomyśl, co one znaczą dla facetów takich
jak ty czy ja w literackiej grze. Jeśli uznałbyś, że ta część opowieści nie jest
tak dobra, jak mogłaby być, pamiętaj, czytelniku, że dzień w dzień, jak świat długi
i szeroki, zdarzają się takie rzeczy. Muszę dodać, czytelniku, że żywię najwyższy
szacunek dla pana Fitzgeralda i jeśli ktokolwiek by go zaatakował, byłbym pierwszym,
który rzuciłby się mu na odsiecz! Dotyczy to także ciebie, czytelniku, jakkolwiek
nie znoszę mówić tak bez ogródek ryzykując utratę tego rodzaju przyjaźni, jaka się
między nami nawiązała.
P.S. DO CZYTELNIKA
Gdy skończyłem czytać ten rozdział, czytelniku, wydał mi się całkiem niezły.
Może ci się spodobać. Mam taką nadzieję. A jeśli ci się spodoba, czytelniku, tak
jak ireszta tej książki, to czy powiesz o tym swoim przyjaciołom i będziesz próbował
namawiać ich, aby, tak jak ty, kupili tę książkę? Dostaję jedynie dwadzieścia centów od
każdej sprzedanej sztuki; nie jest to dużo w dzisiejszych czasach, lecz suma staje się
pokaźna, gdy zostanie sprzedanych dwa lub trzy tysiące egzemplarzy. Będą sprzedane,
jeśli wszystkim książka spodoba się tak bardzo jak tobie czy mnie. I posłuchaj, czytelniku.
Chodzi oto, co mówiłem - że z przyjemnością przeczytałbym, cokolwiek napisałeś.
To nie było czcze gadanie. Przynieś, co napisałeś, a razem to przejrzymy. Jeśli będziesz
chciał,
mogę poprawić kawałki. Nie uważam jednak, że to jedyny sposób na recenzowanie. Jeżeli
w tej twojej książce jest coś, co ci się nie podoba, napisz po prostu do firmy Jonathan Cape.
Poprawią ci tekst. Lub zrobię to ja osobiście, co bardziej mi odpowiada. Wiesz, co o tobie
myślę,
czytelniku. Nie jesteś zły ani zdenerwowany tym, co powiedziałem na temat Scotta
Fitzgeralda?
Mam nadzieję, że nie. Zamierzam teraz napisać następny rozdział. Pan Fitzgerald poszedł,
a pan Dos Passos wyjechał do Anglii i myślę, że mogę ci przyrzec, że będzie to kapitalny
rozdział. A przynajmniej tak dobry, jak tylko będę potrafił napisać. Obaj wiemy, jak może
być dobry, o ile czytujemy notki na okładkach.Czyż nie tak, czytelniku?
Rozdział 2.
-Mój Boże! Do czego to mogło doprowadzić! - Scripps O'Neil otarł czoło serwetką.
-Dobry Boże, człowieku! Nie możesz jej ubrać? - zawołał Scripps O'Neil głuchym
głosem, wktórym słychać było nuty przerażenia.
-Ona nie lubić ubrań - wyjaśnił mały Indianin. - Ona Indianka z puszczy.
Yogi Johnson nie słuchał. Coś w nim pękło. Coś trzasnęło, kiedy ta skwaw weszła
do sali. Doznał nowego uczucia. Uczucia, które, jak sądził, zatracił raz na zawsze. Na zawsze.
Zatracił. Odeszło na stałe. Wiedział teraz, że to pomyłka. Teraz było z nim wszystko
w porządku. Przekonał się o tym przez najzwyczajniejszy przypadek. Nie wpadłoby mu to do
głowy, gdyby
ta skwaw nie przyszła do jadłodajni. Jakie czarne miał myśli! Był na krawędzi samobójstwa.
Autodestrukcja. Zabić się. W tej jadłodajni. Jakiż popełniłby błąd. Teraz to
wiedział. Jak mógł tak sfuszerować życie. Zabić się. Pozwólmy teraz nadejść
wiośnie. Pozwólmy. Nie może nadejść dostatecznie szybko. Pozwólmy nadejść
wiośnie. Był na nią gotów.
-To było pierwszego dnia mojego urlopu. Szedłem Boulevard Malesherbes. Mijał
mnie samochód, wychyliła się z niego piękna kobieta. Zawołała mnie i wsiadłem. Zabrała
mnie do domu, a raczej do rezydencji, w odległej dzielnicy Paryża, gdzie przydarzyła
mi się cudowna rzecz. Później ktoś wyprowadził mnie innym wyjściem, nie tym, którym
wszedłem.
Piękna kobieta powiedziała, że nie chce już nigdy, że nie może już nigdy się
ze mną zobaczyć. Usiłowałem zapamiętać numer rezydencji, lecz była jedną z wielu,
a wszystkie wyglądały tak samo.
-Od tamtej pory przez cały urlop usiłowałem zobaczyć się z piękną lady. Pewnego
razu wydało mi się, że widziałem ją w teatrze. To jednak nie była ona. Innym razem ktoś
rzucił
mi spojrzenie z przejeżdżającej taksówki - myślałem, że to ona, wskoczyłem
do innej taksówki i jechałem za tamtą. Zgubiłem ją. Wpadłem w rozpacz. W końcu,
w wieczór poprzedzający koniec mojego urlopu, byłem tak zrezygnowany i znudzony, że
poszedłem
z jednym z tych przewodników, którzy obiecują ci pokazać cały Paryż. "To już wszystko?"
- spytałem przewodnika. "Jest jedna prawdziwa atrakcja, lecz bardzo droga" -
odparł. Uzgodniliśmy ostatecznie cenę i zabrał mnie tam. To była stara rezydencja.
Patrzyłeś przez szczelinę w murze. Wzdłuż całego muru stali ludzie i zaglądali przez szpary.
Można było dostrzec poprzez nie mundury mężczyzn ze wszystkich krajów sprzymierzonych,
wielu przystojnych Północnych Amerykanów w wyjściowych uniformach. Patrzyłem przez
szparę. Przez chwilę nic się nie działo. Potem piękna kobieta weszła do pokoju z
młodym brytyjskim oficerem. Zdjęła długie futro i kapelusz, rzuciła na krzesło. Oficer
zdejmował wojskowy pas. Rozpoznałem ją. To była lady, z którą przydarzyła
mi się ta piękna rzecz - Yogi Johnson spojrzał na pusty talerz po fasoli. - Od tamtej
pory -powiedział - nigdy nie chciałem kobiety. Nie potrafię wyrazić, jak cierpiałem.
Ale cierpiałem, chłopcy, cierpiałem. Obwiniałem o to wojnę. Obwiniałem o to Francję.
Obwiniałem
o to ogólny upadek moralny. Obwiniałem młodsze pokolenie. Obwiniałem to i owo. Teraz
jestem
uleczony. Oto pięć dolarów dla was, chłopaki - oczy mu błyszczały. - Zamówcie coś
więcej do jedzenia. Pojedźcie gdzieś. To najszczęśliwszy dzień mojego życia.
-Biały wódz obiecał, że kupi mi nową sztuczną rękę - gderał mały Indianin.
Scripps O'Neil i jego żona siedzieli obok siebie. Pani Scripps już teraz wiedziała.
Nie potrafiła go zatrzymać. Przegrała. Wiedziała, że to przegrana partia. Teraz
nie mogła już go zatrzymać. Mandy znów gadała. Gadała. Gadała. Nie kończący
się potok literackich plotek prowadził do końca jej, Diany, małżeństwa. Nie
potrafiła go zatrzymać. Odchodził. Odchodził. Odchodził od niej. Diana siedziała
nieszczęśliwa.
Scripps słuchał gadania Mandy. Mandy gadała. Gadała. Gadała. Komiwojażer, teraz już
stary przyjaciel, czytał "News" z Detroit. Nie potrafiła go zatrzymać. Nie potrafiła
go zatrzymać. Nie potrafiła go zatrzymać.
Mały Indianin podniósł się ze stołka przy kontuarze i podszedł do okna. Szyba pokryta
była cienką warstwą szronu. Mały Indianin chuchnął na szkło, potarł go
pustym rękawem płaszcza z grubego sukna i wyjrzał na zewnątrz. Niespodziewanie
odwrócił się od okna i wybiegł w ciemność.
Wysoki Indianin patrzył za nim, spokojnie dokończył posiłek, włożył wykałaczkę
pomiędzy zęby, a potem ruszył w noc za swoim przyjacielem.
Rozdział 3.
Byli teraz sami w jadłodajni. Scripps, Mandy i Diana. I jeszcze tylko komiwojażer, teraz już
stary przyjaciel. Lecz jego nerwy były tego wieczoru wstrzępach. Złożył nagle
gazetę i ruszył do drzwi.
Byli teraz w jadłodajni jedynie we trójkę. Scripps, Mandy i Diana. Jedynie ich troje. Mandy
gadała. Opierała się o kontuar i gadała. Scripps utkwił wzrok w Mandy. Diana nie miała
teraz nic przeciwko słuchaniu. Wiedziała, że to koniec. Że wszystko się już skończyło.
Lecz podjęła jeszcze jedną próbę. Ostatni elegancki wysiłek. Może wciąż
mogła go zatrzymać. Może to wszystko było po prostu snem. Podniosła głos i odezwała
się:
-O co ci chodzi? - spytał gwałtownie Scripps. Ach, to było to. Znów ta okropna szybka
mowa.
-Scripps, kochanie, nie chciałbyś pójść do domu? - głos Diany drżał. - Jest
nowy "Mercury" - przerzuciła się z "London Mercury" na "American Mercury",
po prostu by sprawić Scrippsowi przyjemność. -"Właśnie przyszedł." Chciałabym Scrippsie,
żebyś nabrał ochoty na powrót do domu, jest taka cudowna
rzecz w tym "Mercurym". Chodźmy do domu, Scrippsie.
Nigdy dotąd o nic cię nie prosiłam. Chodźmy, Scrippsie, do domu! Ach, nie wrócisz do
domu?
Scripps podniósł wzrok. Serce Diany zabiło mocniej. Może pójdzie. Może ona go zatrzyma.
Zatrzyma go. Zatrzyma go.
-Chodź, Scrippsie, kochanie - powiedziała łagodnie. - Tam jest wspaniały esej Menckena
o kręgarzach.
Nagle Diana wyprostowała się. Miała jeszcze ostatnie życzenie. Jedną rzecz, o którą
chciała go poprosić. Tylko jedną. Mógł jej odmówić. Mógł się nie zgodzić.
Ale zapyta go.
-Scripps - zaczęła.
-O co chodzi? - odwrócił się zirytowany. Może, mimo wszystko, żałował jej. Ciekawe.
Diana podniosła ptasią klatkę. Ptak spał. Wsparty na jednej nodze tak jak tego wieczoru,
kiedy spotkali się po raz pierwszy. Co on przypominał? Ach, tak. Przypominał starego
rybołowa.
Starego, starego rybołowa z jej Krainy Jezior. Przytuliła do siebie mocno klatkę.
-Mój wielki przyjaciel Ford, o którym wcześniej ci mówiłam, był na zamku markiza
w czasie wojny. Zakwaterowano tam jego pułk, a markiz, jeden z najbogatszych, o ile nie
najbogatszy
człowiek w Anglii, służył w nim jako szeregowiec. Pewnego wieczoru Ford siedział w
bibliotece.
Było to fantastyczne miejsce. Ściany wyłożone złotymi cegiełkami zamiast kafelków
czy coś w tym rodzaju. Nie pamiętam dokładnie.
-Nie przejmuj się - powiedział Scripps. Oczy mu błyszczały. Pochylił się. Coś
łomotało mu w środku. Coś, czego nie potrafił kontrolować. - Kocham cię, Mandy. Kocham
cię. Jesteś moją żoną - coś łomotało mu w środku, nie mogło przestać.
-Oczywiście - zgodziła się Mandy. - To jest opowieść o tym, jak Knut Hamsun
był konduktorem autobusu w Chicago.
Powtarzał sobie to zdanie. Moja żona. Moja żona. Jesteś moją żoną. Ona jest
moją żoną. To jest moja żona. Moja żona. Lecz jakoś nie był zadowolony.
Gdzieś, w jakiś sposób, musiało istnieć coś jeszcze. Moja żona. Te słowa brzmiały
teraz trochę pusto. Oczyma duszy widział znów, choć starał się go odegnać, monstrualny
obraz skwaw cicho wkraczającej do sali. Skwaw. Nie nosiła ubrań, bo ich nie lubiła.
Odważna,
rzucająca wyzwanie zimowym nocom. Czego nie można było spodziewać się po wiośnie?
Mandy gadała. Mandy gadała w jadłodajni. Mandy opowiadała swoje historie. W jadłodajni
robi się późno. Mandy dalej gada. Jest teraz jego żoną. On jej mężem. Lecz
czy rzeczywiście jest jej mężem? Obraz skwaw w umyśle Scrippsa. Skwaw niespodziewanie
wkraczającej do jadłodajni. Skwaw, którą wyrzucono na śnieg. Gadająca Mandy.
Reminiscencje
literackie. Autentyczne wydarzenia. Brzmiały prawdziwie. Lecz czy to wystarczało? Scripps
zastanawiał się. Była jego żoną. Lecz na jak długo? Scripps zastanawiał się.
Mandy gada w jadłodajni. Scripps słucha. Lecz jego myśli błądzą. Błądzą.
Gdzie? Pośród nocy. Pośród nocy.
Rozdzia 4.
Noc w Petoskey. Sporo po północy. W jadłodajni pali się światło. Uśpione miasto pod
północnym
księżycem. Na północ szlakiem kolei G.R.&I. Trakcja biegnie daleko na północ. Zimne
tory wiodące na północ, do Mackinaw City i Saint Ignace. Zimne tory, gdy chodzi się
po nich o tej porze nocy.
Po północnej stronie małego północnego miasteczka skutego mrozem idzie obok siebie
po szynach para. To Yogi Johnson ze skwaw. Gdy tak szli, Yogi Johnson rozbierał się bez
słowa.
Zrzucał jedną po drugiej części garderoby, ciskał obok torów. W końcu miał na
sobie tylko podarte buty pompiarza. Yogi Johnson, nagi w świetle księżyca, idzie na północ
obok skwaw. Skwaw kroczy obok niego. Niesie na plecach indiańskiego dzieciaka w
nosidłach
z kory. Yogi usiłuje wziąć od niej dzieciaka. Ona woli sama go nieść. Pies husky skomli
i liże kostki Yogiego Johnsona. Nie, skwaw woli nieść sama dzieciaka. Maszerują.
Na północ. W północną noc.
-Lepiej zatrzymać rzeczy dla białego wodza czy sprzedać Armii Zbawienia? - pyta
mały Indianin.
-Lepiej sprzedać Armii Zbawienia - mruczy wysoki Indianin. -Biały wódz może
nigdy nie wróci.
-Lepiej sprzedajmy Armii Zbawienia - mruczy wysoki. -Biały wódz i tak będzie potrzebował
nowego ubrania,
gdy nadejdzie wiosna.
Gdy wracają wzdłuż torów do miasta, powietrze staje się łagodniejsze. Indianie
idą teraz z wysiłkiem. Ciepły wiatr wieje pomiędzy modrzewiami i cedrami rosnącymi
przy nasypie. Płaty śniegu topnieją obok torowiska. Coś poruszyło obu Indian. Coś ich
ponagla. Jakiś dziwny pogański niepokój.
Wysoki Indianin zatrzymuje się, ślini palec i podnosi go do góry. Mały Indianin przygląda
się.
-"Chinook"? - pyta.
-Wielki "chinook" - mówi wysoki Indianin.
Spieszą do miasta. Księżyc jest zasłonięty chmurami pędzonymi przez ciepły wiatr
"chinook".
-Chcieć dojść do miasta, zanim zacznie się tłok - mruczy wysoki Indianin.
-Czerwoni bracia chcieć być na czas przy taśmie - niepokoi się mały Indianin.
Wieje ciepły wiatr. Indianie odczuwają dziwne tęsknoty. Wiedzą, że stało się
to, czego chcieli. Wiosna przychodzi w końcu do mroźnego, północnego miasteczka.
Dwaj Indianie spieszą wzdłuż torów.
No i cóż, czytelniku, jak ci się podobało? Napisanie tego zabrało mi dziesięć dni.
Warto było je poświęcić? Jest tylko jedna sprawa, którą chciałbym wyjaśnić.
Pamiętasz ten fragment, kiedy podstarzała kelnerka Diana opowiada, jak straciła w Paryżu
matkę,
obudziła się, a w sąsiednim pokoju spał francuski generał? Pomyślałem, że może
jesteś ciekaw, co wydarzyło się naprawdę. Otóż w rzeczywistości jej matka zachorowała
w nocy na ostrą dżumę dymieniczą. Wezwany lekarz postawił diagnozę i ostrzegł władze.
Był to dzień otwarcia wielkiej wystawy i wyobrażam sobie, jaką reklamę zrobiłby wystawie
przypadek dżumy dymieniczej. Władze francuskie spowodowały więc po prostu, że kobieta
zniknęła. Umarła przed świtem. Wezwany generał, który wszedł do tego samego łóżka,
w którym wcześniej leżała matka, zawsze wydawał się nam bardzo odważnym człowiekiem.
Sądzę, że był również jednym z głównych akcjonariuszy wystawy. Wkażdym razie,
czytelniku, ten sekretny fragment historii wydawał mi się zawsze cholernie dobrą opowieścią.
Wiem też, że wolałbyś, abym wyjaśnił ją tutaj niż w samej powieści, gdzie zresztą
naprawdę nie było na to miejsca. Z drugiej strony warto się przyjrzeć, jak francuska policja
zatuszowała całą sprawę, jak szybko dotarła do fryzjera i do kierowcy taksówki.
Oczywiście wniosek jest taki, że kiedy podróżujesz za granicę sam lub nawet z matką, nigdy
dość
ostrożności. Mam nadzieję, że przytoczenie tego jest właściwe - po prostu czułem,
czytelniku, że należą ci się wyjaśnienia. Nie wierzę w te długie pożegnania jak również
w długotrwałe związki, więc mówię ci, czytelniku, po prostu "żegnaj" i "powodzenia"
i pozostawiam cię samemu sobie.