Chimeraa06przeuoft PDF

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 528

TQnVIoZESZYTl6°PA2DZIERNlKipOE

REDAKCYA ADMINISTRACYA
1
TRE.
TOM VI. ZESZYT 16. — PADZIERNIK 1902.

JULIUSZ ZEYER Król Eofetua. 1

ANTONI LANGE Z „Rozmyla" 27


CYPRYAN NORWID Tajemnica lorda Singelworth 40
.... ...
. .

GABRYEL DANNUNZIO Z „Rajskiego Poematu" 63


RALPH WALDO EMERSON . . . Poeta . . 73
MICHA BIELECKI Sadzawka 88
MARYA KOMORNICKA ....
C.
Maj 92
EDWARD LESZCZYSKI .... Pomie ofiarny 97
ADAM ADA Ocknienie .100
BRONISAWA OSTROWSKA . . . Wcielenie 102
LEON RYGIER Nokturn 104
.'

KONRAD ROBAKOWSKI
STANISAW WYRZYKOWSKI.
.

....
. . . .

Zygfryd
Róe
105
107
. .
mistyczne
JULIUSZ ZEYER Dom „pod tonc gwiazd" . 109
JAN LEMASKI Collouium 134

KRONIKA MIESICZNA 137

TREDECIM .
Glossy.
WAST Powie.
CHIMERA . Yaria.

EDWARD BURNE-JONES. . . . Król Kofetua i dziewcz ebracze (heliogra-


wiura R. Paulussena).


STANISAW DBICKI
„ ....
.... Quia multum amavit ....
.... 71

Nagówek (przerys.) 105


STANISAW TURBIA-KRZYSZTAOWICZ Ozdoby . . .
.88, 92, 99, 104, 107
JÓZEF MEHOFFER . . . . .
Rysunki dekoracyjne . . . . 73, 87
„ „ Rysunek okadkowy
EDWARD OKU Inicyay i rysunki 1-26, . . 27, 39, 102
MARYAN WAWRZENIECKI
FRANCISZEK WOJTALA .... . .
Rysunki
Inicya
63, 69, 97
109
Inicyay ze starych drzeworytów. . 40, 51

Klisze rysunków do tego N-ru wytrawiono w zakadach chemgraflcznych


B. WIERZBICKIEGO i S-ki, oraz KIPMANA i SZYDOWSKIEGO.
.
Papier wyrobiono dla Chimery w fabryce C. A. Moesa „Pilica."
Skadali FELIKS DBBOWICZ i JÓZEF PERAK. FELIKS ama DBROWICZ,

OdbjaU na maszynie: tekst ALEKSANDER TATAROWSKI, okadk — K. KOWALSKI.
Pod zarzdem JÓZEFA LENARTOWICZA.

^o3B0JieBo UeBsypoK). Bapmasa, 7 <l>eBpaJia 1908 roAa.


CHIMERA.
OMiiia^a.
//;

t<^

TOM SZÓSTY. PADZIERNIK — GRUDZIE 1902.


WARSZAWA. — NOWY WIAT, 22.
pG
looi

7iiVZ
R.PAULUSSEN. BURNE JONES.
KOFETOfl.

lii

JULIUSZ ZEYER.

mvsss) »®MvCjK^
Przeoy MIR/AM. Przy-
ozdobi EDWARD OKU.

Wydanie Kommemoratywne w ro-


ku drugim od mierci twórcy.
rzynosz ci, przyjacielu, ten
sen z
Rawenny, jako pamit-
k z podróy. niem go przy
blaskach bizantyskich mo-
zaik w prastarych bazylikach
tego miasta, zapadego w le-

targ tak gboki, e zaklciem


si zdaje, niem go u sarkofagu rzymskiej
Galii Placydii i w
chodnej pustce mauzo-
leum Teodoryka gockiego, niem go pod-
czas wóczg swych przez Pinet, ten las

peny nieprzeczuwanych wrae i niezna-

nego czaru, ten epicki



rzekbym gaj

piniowy, po którym Dante ongi nieraz bdzi, który
a

cignie si od Rawenny, co zrodzia Franczesk, a do


Rimini, miasta, gdzie mier na ni czyhaa, na t nie-

wymownej sodyczy Franczesk, która z pamici ludz-


kiej nigdy znikn nie moe, poniewa mczestwo jej
4 CHIMERA
tak nieskoczenie gboko, a do tak patetycznie pik-
nego „lagrimar tristo e pio" pieniarza Piekl wzruszyo,
en mój wsta we mnie, gdym po
ladach Sielley'a Byrona przez ci-
i

cie ciodzi ulice, midzy wielkiemi


sam niegdy w wio-
ogrodami, które
sennej gloryi brzoskwiniowego mo- i

relowego kwiecia widziae. Przyszed


fj

niespodzianie, jak przycliodz wszystkie sny, gdy roz-


mylanie o tych dwóch pieniarzach pónocy, nie wiem
ju, przez jakie skojarzenie myli, nagle mi czaru pe-
ny obraz Burne Jones'a „Król Kofetua" do wzruszonej
przywoao pamici.
— Jest to tylko sen, nic
wicej ani
mniej, tamoja niewyrana ba o tsknocie, któr ci
przynosz. Marzenie moe by jaowem, ale powiedz
sam, czyli nie bywaj sny marzenia nasze niekiedy
i

tem czem najlepszem, co mamy na ziemi? A bez marze-


nia,tego przedwstpnego tworzenia, czy wogóle moga-
— Moe
by istnie sztuka? ten sen mój dzisiejszy jao-

wym równie,
jest znajdziesz w nim co z Rawenny
ale
ico, co w mi kao, — a potem,
piersi to pamitka! jest
KRÓL KOFETUA 5

to to by król Kofe-
tua? kiedy y
Nikt nam tego nie po-
i
gdzie?

wie. aden latopis


o nim nie wzmianku-
je, ani adna kroni-
ka — a jednak jest

niemiertelny. Cze-
mu? Bo abd awo-
ski sów kilka o nim wypiewa tak imi jego stule-
i

ciom przekaza. W
moim nie, wyjeda król Kofetua
ze swego grodu nad morzem, gdzie na pónocy. By
mody, pikny smutny. Dziewczce nieledwie jego
i

oblicze byo blade wzruszajce w piknoci swej. Du-


i

gie fale jasno zotych wosów spyway z pod srebrnego


hemu, nad którym pióropusz biay si koysa, na wolny,
fadzisty paszcz z brokatu wyblako ametystowej bar-
wy, poyskujcego leciuchno nimi srebrnych przetyka.
ról Kofetua, w zamyleniu, spoglda

za siebie, na zamek ojców swych.

Czarny rumak jego grzeba nog


w piasku, a
cay zastp modych ry-
cerzy
— wszyscy w srebrnych zbro-
wszyscy na czarnych koniach,
jach,
jak król, któremu towarzyszy mieli w jego drodze

w nieokrelno czeka niecierpliwie znaku do po-
chodu. Spragnieni byli ujrze wiat te obce ziemie,
i

o których tyle byli syszeli, ale których, jako modzie-


cy bez wyjtku, dotd nigdy nie widzieli. Król Ko-
fetua opar si rk o wysok krat, kowan z ela-
CHIMERA

za, zamykaa przysta, gdzie pod samym zam-


która
kiem koysay si dwa pikne statki, przeznaczo-
ne wycznie na potrzeb królewsk. na dó, A
do samej powierzclini morza, wiody z tego miej-
sca marmurowe scliody; fale rzucay na nie mu-
szle, pery swych rozbryzgujcych si wód.
piany i

o miejsce przypomniao kró-



/^>-7 '^^^^^^~?^^
^^^^ wypadek, który mu si

^^^h^^^H w pami wry, acz by si


ó^^
? I\
p*-^ ^ '*^^^ zdarzy dawno, dawno, gdy
mia lat om zaledwie. Kró-
lowa, matka jego, przypro-
wadzia go tu raz za rk,
gdy na korabiach przypawio-
no wanie niezmiern zdo-
bycz z okrain dalekich. Cay
brzeg by zasypany skarba-
mi, a sudzy niewolnicy mro-
i

odnoszc cae to nie-


wili si,
widziane bogactwo na gór do ciemnych komór gro-
nego grodu, z t jedn jasn, otwart sal bursztyno-
w, gdzie sta srebrny tron, jako symbol wadzy nad
bezbrzenem tem, falujcem w nieskoczono mo-
rzem. Królowa pyszna bya jak zbuntowani anioowie,

pyszna ze swej piknoci, pyszna ze swego rodu, pysz-


na ze swej potgi, a najpyszniejsza ze swego syna Ko-
fetuy.
— „Wszystko to rzeka mu wówczas,
jest twoje,"
„wszystko, co tutaj widzisz, wszystko, co to niezmier-
i

ne szafirowe morze jeszcze tu posusznie na wielkim


grzbiecie swym -przyniesie. Wszystkie brzegi, które
KRÓL KOFETUA
wielka ta woda oblewa, s z prawa twoje, bo w yach
naszych pynie krew rzymskich cezarów, samowadców
bizantyjskich, królów gockich. Niema yczenia, któ-
i

reby ci si kiedybd nie spenio, niema nie bdzie i

nic, coby ci odmówionem by mogo. Bóg stwo-


"
rzy niektórych, aby panowali, a reszt,
suya. aby
ofetua mao wówczas przyszo t
rozumia, ale bawio go bra garst-
ki pere, rzuca je w piasek swa- i

wolnie po nich depta. Matka umie-


chaa si, lecz nagle chmura okrya jej
czoo.
Spostrzega star kobiet, sie-
dzc na schodkach z zaoonemi na kolanach rko-
ma. Bya to niewolnica, której królowa nienawidzi-
a, bo czoo tej kobiety pyszne. Z czystej swa-
byo
woli wzito j kiedy gdzie za morzem niewo- w
l przywleczono
i
inn zdobycz do grodu. Nie
z

pakaa, nie amaa rk nie schylia gowy, gdy j


i

przywiedziono przed króla królow. Król rzek


i

wówczas ze wzgard: „Poco-cie t przywiedli?


By jej rycho grób kopa? To nad nim stoi!"
hcia j puci na wolno, lecz kró-
lowa uja go za rk, nim si to sta-
o. — „Czyli nie widzisz chmurnego
jej spojrzenia nienawici?" rzeka.
„Niechaj nie wprzód wolno otrzy-
ma, aw
pokorze o ni poprosi.
" —
Branka milczaa, wreszcie rzeka: „Czemubym miaa
o prawo swe prosi? Nie, raczej gwat wasz znosi
bd. Grób czeka mi wkrótce. z tego, gdzie go Có
8 CHIMERA

wykopi?"
— I nie ugia karku. Zostaa niewolnic,
i lata pyny, a ona stale milczaa nigdy nie prosia,
i

ienawi pysznej królowej rosa przez


to z dniem kadym, i
teraz, gdy, sto-
jc z synem na brzegu ród caego
tego bogactwa, ujrzaa star niewol-
nic, zawoaa tak na ni: „Czemu
próniaczo siedzisz tu sama jedna,
gdy inni pracuj?"

„Pracujesz ty?" odpowiedziaa ko-
bieta spokojnie, podnoszc wolno powieki cikie od ez

nieprzelanyci, nierucioma zreszt w bolesnem znka- i

nem ciaa pocliyleniu. — Gniew zczerwieni lice królo-

wej, ale tak bya zdumiona nieoczekiwan, niesychan


e
t odpowiedzi, na cliwil oniemiaa.— Staruszka, bla-
da niezmiernie, pooya czoo na marmurze schodów.—
„Boe," szeptaa, „jak mi sabo! Czy to ju mier?
" —
Królowa tymczasem opamitaa si. „Kofetuo," rze-

ka do syna, „postaw nog na tym nareszcie ugitym,
tak dugo pysznym karku!" — I
dzieci posuchao,
taruszka zerwaa si nagle i wzniosa
rce, jakby kltw chcc rzuci; gdy
wszake wzrok spotka t niewin-
jej

n twarzyczk dziecic, wstrzymaa


si wzruszona, zapatrzya w marzce,
dobre oczy pacholcia, dwie zy wy- i

trysy jej z oczu, spyny pomau po twarzy i


spady
na jego gow. Królowa bya znowu nieskoczenie
zdumiona. —
„Czemu paczesz?" spytaa gosem mik-
szym, ni bya kiedykolwiek do staruszki mówia.

„Bom w tej chwili, w okamgnieniu niepojtego mi
KRÓL KOFETUA

objawienia, czytaa ca przyszo tego dziecicia.


" —
„I to zy?" zawoaa z niepol^ojem l^ró-
wycisno ci

owa. „Co wiesz o jego przyszy cli losaci? Co


grozi mu?"

„Pozna omy^ tw. Rzel^a mu, e
nic odmówionem mu by nie moe, e wszystko b-
dzie w
jego mocy. A jednaa silona l^iedy z..."

Staruszlca pada bez si na stopnie i posiniaa ca-
a. —„Domów!" zawoaa w
trosce miertelnej l^ró-
lowa, „domów, czego ma si strzedz?" — Ale sta-

ruszka, zamiast jej suclia, konaa. —


„Domów!"
wykrzykna królowa, „domów! Ty u-
mierasz?" — rozpacznie
„Z tsknoty!" zaszeptaa niewolnica,
wycigna rce w kierunku morza, w rozmarzeniu i

gasncych jej renic widniaa caa otclia tsknicy.


Potem kanie gbokie wstrzsno silnie jej piersi, pa-
da na wznak bya martwa.
i

„Depczcie j! Rzu-
cie j w wykrzykna królowa z nieludzk na-
morze!"
mitnoci. „Nie domówia! Przez zemst rnilczaa!
Usza mi, usza! Zwyciya!" —
w najwikszem unie-I

sieniu odbiega, otulajc syna w paszcz swój, ciko


zlotem wyszywany. Niosa dzieci w szalonym, nie-
okrelonym strachu do wntrza warownego zamczyska,
en to wypadek wspomnia teraz, po
dugich latach, mody król Kofetua,

wyjedajc z
udajc si grodu i

w drog, go kdy
majc powie
w
nieokrelne dale. Osierocia prd-
ko, ojciec matka spali dawno pod
i

porfirow tablic, w mrocznym cieniu zamkowego


kocioa, gdzie dniem noc zote lampy wonnie
i
10 CHIMERA

dymic gorzay i
obrazy witych na przepysznych
mozaikach po cianach w mistyczne otulay obolci.
ról Kofetua nie mia ani zdo-
bywczej dumy swego ojca,
ani blunierczej pychy swej
matki. Rozkwita cicho tern w
gronem zamczysku, jak ro-
lina w ska chmurnych roz-

padlinie, a dusza jego bya


czysta jako bkit niebieski
i
jako on gboka i
pena
wiatoci gwiezdnej. Ta py-
na mu oczu zadumy pe-
z

nych, dziewiczy jaki czar


tchn z caej jego osoby, jak
wo tchnie z lilii kielicha, i
zaiste, ew bieli swej cy-
zelowanej zbroicy, z tem czoem
koci soniowej, z tz

fal jasnych wosów, w efebicznej, smukej swej pik-


noci, podobien by owej lilii, któr kunsztmistrz w wiel-
kich rozmiarach ze srebra by wykowa któr olbrzy- i

mi, jako wiea, posg Matki Boej, wznoszcy si na


skale wysoko nad zamkiem, w rce trzyma, w stron
zórz porannych, aby biae gobie, krce ustawicznie
nad blankowaniem chmurnych grodu murów, ros
z niej piy. Król Kofetua wyjeda teraz w wiat za
widmem. Kto za niem nie ugania na drodze ywota?
Zjawio mu si, jak gwiazda wschodzca pod wieczór
w marzcym pózmroku. Bya to posta dziewczcia.
Ujrza j jednego razu z okna, w dole, ród tumów
u portu. Pikno tego zjawiska uderzya go. Popie-
KRÓL KOFETUA II

szy z zamku do przystani, ale znika tymczasem. Tum


nie widzia jej, tum zawsze jest lepy. Król Kofetua
napróno kaza jej szuka. Nie byo po niej ladu.
Wówczas opanowaa go tsknota, jak choroba. Szuka
tej, która jako promie przenika w mrok jego wn-

trza< stao si dla ca treci ywota. Gdy wszystkie

poszukiwania zostay bez skutku, postanowi jecha


w wiat daleki nie wraca bez niej. Dla tego to e-
i

gna si teraz z krajem rodzinnym, dla tego to duma


teraz na miejscu, gdzie ongi stara niewolnica zapakaa
nad nim i
gdzie prorokujc nie domówiwszy umara,
i

sknota niezmierna, smutek niezmier-


ny, boja niezmierna opanoway go,
i rzek do piastuna swego, starego
ma, który go odprowadza do bra-

my zamkowej: ^„ Umara z tsknoty,
tu, na tem miejscu, owa branka nie-

szczsna! Czy zgin z tsknoty ja? Czy nie rzucia i

staruszka owa kltwy na mnie czy kltwa ta nie za- i

czyna si spenia?"

„Nie kltwom podlega czo-
wiek, lecz swemu losowi," odpowiedzia piastun. „Ja-
ko gwiazdy kr drogami im wyznaczonemi, jak rze-
ki pyn oyskami im wymierzonemi, tak id tskno-
ty gbiami dusz naszych. dopadnie, kdy Kamie
ciar gna go, osignie tedy spoczynek naleny —
tsknota wszake nie kada znajdzie ukojenie kres. i

Biada sercu, które tskni daremnie i któremu nie da-


no tskno sw ukoi! Bogosawi ci, Kofetuo.
Niechaj tsknota twa nie bdzie podobna promienio-
wi, który wyszed z gwiazdy pada wiecznie, wiecznie,
i
12 CHIMERA
w przestrze nieskoczon, nie spotykajc oka, które-
muby wiatem by!
" — Pooy mu rk, bogosa-
wic, na gowie, z której król iem by zdj, gboko
cliylc si przed starcem. Po cliwili wyprostowa si
Kofetua, sl^in piastunowi raz jeszcze rk, umiecti-
n si smutnie —
i
ju oto na czarnym rumaku uga-
nia w dal, a za nim huf cay rówienycli mu dru-
iów. Srebrnie dzwoniy ici zbroje, srebrnie poyskay.
Jedcy zanurzali si coraz bardziej we mgach dale-

kiego widnokrgu, a wreszcie oczom cigle za nimi

patrzcego i
cigle bogosawicego starca zniknli.
^^^^** ^^^^° ^^^^ Kofetua
po
^?I%*r>>?>r^?r^
^'^^•^"^^AC^liiyjl wiecie jedzi od
dalekim,
miasta do miasta, od grodu
'

do grodu, od wioski do wio-


ski, zaglda do samotni le-
nych, wstpowa na wysokie
góry, eglowa do pustych
ostrowów, lecz nigdzie nie
znalaz tej, której szuka. Król
Kofetua i
jego rycerze bywa-
li
gomi w paacach z kry-
sztau zotemi bramami,
^Jt%rJt^^t>rt^O^N
ze
'A^^mK\^J^^^<^M^,^^ w domach z marmuru z bron-
zowemi wroty, zasiadali w salach, których stropy
wspieray si na kolumnach z jaspisu, za stoami z he-
banu, wchodzili do ogrodów, kdy drzewa pod ró
modrych brzemieniem ku wodom dyamentowego chy-
liy si blasku; król Kofetua jego rycerze wstpowali
i

do twierdz wznoszcych si na urwistych skaliskach,


KRÓL KOFETUA 13

gdzie sycha byo wci poszczk ora, nawiedzali


zamki, nice w
gajaci, gdzie sodkie piewy trubadu-
rów szy w zawody z wiegotem drozdów sowików, i

szukali w domach kupców mieszczan, i w dworach bia-


ych,, strzelajcych zmorza dojrzaych, cicho, sennie
szeleszczcych kosów, wchodzili do chat som poszy-
tych, zagldali w mroki wizie — ale nigdzie nie byo

tej, której szukali!


— Co kobiet i dziew tak widzieli,
tu uginajcych si prawie pod ciarem dyademów
i
klejnotów wlokcych brokaty po chalcedonowych
i

podogach, tam klczcych, jako lilie, w bieli dziewi-


czej w mrokach katedr prastarych, ówdzie pracujcych
pod skwarem sonecznym na polach niwach, a gdzie- i

indziej jeszcze marzcych w penych woni ogrodach !

Widzieli nawet one otulone w habity zakonne woa- i

jce w ekstazie do Boga za gstemi kratami klaszto-


rów! Ale tej, której szukali, nie byo midzy nie-
mi wszystkiemi, król Kofetua stawa si coraz bled-
i

szym. Znuenie opanowywao nie ciao jego, lecz ser-


14 CHIMERA

ce, nadzieja jego gasa, rzek wreszcie w smutku:


i

„Jej niemasz nigdzie, ona istnieje tylko w snacli


mej duszy! Ach, tsknota moja jest tym promie-
niem, co wiecznie pada w mrok i
nigdy niczyje-
mu oku wiatem nie bdzie!" — I zwiesi gow,
i w beznadziejnym smtku jeclia w dal pust, a za
nim chmurnie, milczco cign huf jego rycerzy.
jednej nocy przyszli
do miasta na Wyso-
kiem wzgórzu, zbu-
dowanego z modra-
wych, przejrzystych
marmurów, ksiyco-
w przesikych Widzieli
po-
od
wiat.
?^(?>(?y^r/ft\?)(?)(?)<?>/^1
podnóa góry, przez
otwart bram, ulice ;
byy puste i bezludne, tylko sa- w
mej gbi wielkiego placu, kdy pi fontann szafirowe
w niebo miotao wody, byskao co, jak wiato biaa,
która ludzk przybiera posta. Od bramy rodkowej wio-
dy szerokie schody po stoku w dó ku nicemu jezioru,
modremu jako marmur budowli wie, kolumn porty- i i

ków tego niewidzianego miasta. Po obu stronach scho-


dów spyway cicho jasne wody, szukajce spoczynku
w onie jeziora, po samych schodach saniaa si wst-
a

g magiczna smuga powiaty miesicznej. I


byo ci- —
cho, cicho, tylko te wody pieway. Z niebios, w których
gbi wiato zlewao si z mrokiem, ddyy marze-
nia i
gwiazdy spadajce. Owa biaa wiato, która zda-
waa si kroczy przez plac, kdy fontanny tak tsknie
KRÓL KOFETUA U
wytryski swe ku zlatujcym gwiazdom rzucay, staa
teraz w
bramie i, o dziwo!

bya to moda dziewczyna:
^ stpowaa powoli po schodach, przez
które spywa pas powiaty miesicz-
nej, i zdao si, e
sama bogini ksi-
ycowa unosi si tak na falach swej
wasnej jasnoci: ale caa najbielsza
wiato bia tylko z czoa z koci
soniowej niewypowiedzianie piknej i witej po-
tej
stacikobiecej. Bya wysoka. Wosy miaa ciemne
jak noc pene bkitnych odblasków. Oczy jej by-
i

y modre, jako marmur przejrzysty, z którego owo


miastoapokaliptycznej powierzchownoci wyciosa-
ne byo, a jako niebo, w którem mrok zlewa si ze
wiatem, ronia gb' tych janiejcych a wpóomdla-
ych renic gwiazdy i
sny! Nigdy jeszcze podobne
oczy na wiat nie patrzyy: przez tajemnicz jak
waciwo spoglday one tylko w dal, zawsze
w dal, i aden przedmiot blizki w nich si nie odbi.
/, >^ L^-. ^ =n awao im to czar jaki zagadkowy,
nieziemski, nccy razem napeniaj-i

cy tsknot. Król Kofetua zeskoczy


z konia, dech mu w piersiach si
wstrzyma, zoy rce jak do modli-
twy:
— „O duszo moja," zaszepta,
„raduj si! Znalazem t, która jest pani tw! Znalazem
t, której po wiecie tak dugo i daremnie szukaem!" —
Zbliy si do niej, gdy wanie zstpowaa z ostatnie-
go stopnia i
nog ziemi dotkna. — „O zjawisko
nadziemskie," zaszepta król Kofetua, „czy wychodzisz
i6 CHIMERA
z miasta marze, aby przynie spokój i mir duszy mej

utsknionej ?
" — Milczaa i
patrzya w dal niesko-
czon. —„Powiedz," prosi król Kofetua, „czy wi-
dzisz miprzed sob i
czyli gos mój dochodzi do

twojego ucha?" —
„Widz posta tw w dali, tonie
w jasnoci miesicznej. Sysz twój gos. Czego
dasz ode mnie?" odpowiedziaa nareszcie poWoli.
sknota niezmierna cisna mu ser-
ce. Ten gos, tak sodki, tak mik-
ki, pyn jak gdyby z dali nie-

skoczonej, i król Kofetua mia na-

gle smutne przeczucie, czarowne e


zjawisko zostanie mu nazawsze dale-
kiem, cho tak blizko, tu przy nim stao. I byo mu
nagle, jakby morze midzy ni a nim wzdo si sze- i

rzyo, jakby otcha bezdenna tego nieba nocnego ich


rozdzielaa! — Serce bi mu przestao, wpatrywa si
rozpacznie w marzce,zagadkowe, ku dalom obróco-
ne oczy anielskiego widziada zawoa w niepokoju
i

miertelnym:
—„Zaklinam ci przez Boga ywego, by
mi rzeka, kto jeste?" —
„Czy nie widzisz?" odrzeka,
skazaa na sw sukni i
podniosa jak
we nie proszc o jamun do.
Król Kofetua, ujrza, e suknia bya
gruba, zgrzebna, podarta, e biae jej,
koci soniowej, nogi
niby z byy —
bose pokrwawione w nieskoczonej,
i

bdnej przez^wiat drodze.— „Ty ebraczka?" wy-


krzykn zdumiony. — „Tak," rzeka swym jak ze snu
pyncym gosem, utkwia oczy w dali jai i powoli
KRÓL KOFETUA ^7

biaym gocicem, który wi si wkoo jeziora wiód i

ku ciemnym lasom, dumajcym na jasnym widnokrgu.


ta ciwil ciclio król Kofetua,
jak w sup obrócony, potem
opamita si, pooy palec
na ustach, dajc rycerzom
znak milczenia, i skin, by
za nim jecliali. Od chwili tej

trzyma si wci za dziewcz-


ciem w przystojnem oddale-
niu, a rycerstwo jego jechao
za nim tak cicho, z takiem
wzruszeniem z takim zapa-
i

^^ni' J2k on sam. Rój biaych


^ ^"^-^ ^^y
^l planet wdruje
1\/^^^^^^^^^t\^y/J.ci .
tak przez nie-
skoczono niebios, bez gwaru, niemo, janiejco, za
dyamentowem socem, które im dusz jest. Dziewcz
szo niezmordowanie, dzie w dzie od rana do wie-
czora, a oczy jej w marzcej tsknocie patrzyy nieu-
stannie w nieznan nigdy niedocignion dal,
i zda- i

wao si, jak gdyby ani przeczuwaa, e


za ni ten pi-

kny modzian w zbroi srebrnej z hufem wietnego ry-


cerstwa wci jedzie. I
przyszli tak do gbokich do-
lin alpejskich, przez które szybko zielone toczyy si
rzeki, kroczyli przez góry, na których szczytach chmu-
ry si tworzyy i w lazur niebios
wstpoway, jechali
koo skakay wodospady, koo sto-
urwisk, z których
ków pochyoci, gdzie ciemne sosny wierki szu-
i i

mic dumay, a w cieniu ich krynice ku blademu, sre-


brem przetykanemu niebu modre oczy swe otwieray.
j8 chimera

Przyszli do zawartych stromemi skaami przesmyków,


przez które niegdy tumy barbarzyców pónocy, jak
spienione potoki, do ziemi soca si waliy, wyszli
w kocu na niwy, gdzie na drzewach zote owoce mi-
dzy ciemnemi, metalicznie poyskujcemi limi si ko-
ysay, weszli do ziemi wyniosych laurów poburzo- i

nych wity marmurowych, kdy pozwalane z pie-


destaów posgi bogów w smtku prochu leay, i

kdy mistyczne katedry obok tych zwalisk w gó-


r si pitrzyy, nareszcie wkroczyli, gdy pewne-
i

go dnia soce ku zachodowi si chylio, do martwe-


go miasta, niegdy potnego wspaniaego, nieda-
i

leko morza niedaleko ogromnego piniowego lasu.


i

grobowca, którego kopua bya wy-


ciosana z jednego, olbrzymiego zo-
mu granitowej skay, u grobowca,
kdy spoczywa bezsilnie proch nie-

gdy wszechwadnegokróla gockie-

go, przodka króla Kofetuy, zaszed


tene po raz drugi drog ebraczce i rzek: „Jestem —
królem take. U
morza sinego stoi mój mocny, obron-
ny, wyniosy gród. Ty ebrzesz po drogach, a nogi
twe, biae jak ko
soniowa, bose s krwawe od du- i

gich pielgrzymek. Posadz ci na tronie. Koron wo


ci na gow. Bdziesz on moj — i
królow pastw mo-
„Po có miaabym
"
ich niezmiernych. Zgadzasz si?
z tob i?
"
zagadkowe renice
spytaa, utkwiwszy te
swe w oddali. „Nieskoczono
wiksza jest, ni twoje
a
pastwa, jest pastwem mojem." Król Kofetua zwie-—
si gow odpowiedzia:— „Czyli nie smutno ci wiecz-
i
KRÓL KOFETUA 19

nie tak wdrowa? Spoczniesz na tronie mym, a na


sercu mem dojdziesz do kresu bdnej swej drogi.
Przestaniesz oczy twe nie
tskni, i


wiecznie spo-bd
glday w oddal nieznan."
"
„Mylisz? odpowiedzia-
a, i
oczy jej stay si bardziej marzce ni kiedybd.
ról Kofetua rzuci si przed ni na ko-
lana. — "
„Ty moja tsknota! zawo-
a, skadajc rce, „o, nie daj mi
umrze z boleci! Czyli nienawi-
dzisz mnie?" — „Czemubym ci
nienawidzia?" odrzeka. „To nic

zego mi zrobie."
nie — „Bd
moj zatem," ba-
ga Nie
król Kofetua. —
odpowiedziaa, zachmurzy-
a si, wreszcie rzeka: „Nie kocham ci, królu.
Mio twoja bez wzajemnoci przeminie jak sen."

zy lay si piknemu modzianowi po zbladej twa-
rzy, stumi wszake kanie, które mu piersi wzno-
sio, i
szepn: „Mio moja, nawet bez wzajem-
noci, nie przeminie. Mio
rodzi si z tego, ywi

si tem, co daje, nie



tem, co odbiera. moj, Bd
bd — moj
"
!
Spucia powoli i
gow
rzeka smu-

tnie: „We mi wic, aby duej nie cierpia."
Bez sów, oszalay ze szczcia, porwa j na piersi,
zli potem przez martwe to miasto
wielkich bazylik pustych paaców, i

kwitncych ogrodów wiecznie pa- i

mitnych grobowców, szli bezludne-


mi ulicami weszli do wityni, gdzie
i

\ z migotliwego zota greckich mozaik

biae procesye apostoów i


proroków, niby postacie
20 CHIMERA

apokaliptycznego poematu, welkiemi renicami na nich


spoglday, a za nimi, z tego janiejcego ta, symbo-
liczne zwierzta, tu jelenie gaszce pragnienie u krynic,
tam gobie pijce z szerokiego naczynia, wynurzafy si
liarmonijnie,zlewajc poetyczny wdzik swój z epicz-
n podniosoci ludzkich postaci na tych obrazach.
od baldachimem, okrytym
przepysznemi haftami, na któ-
rego ciemno lazurowej gbi
zote gazie, latorole kwia- i

ty niewidzianych na ziemi ro-


lin w penej wdziku harmo-
nii ploty si i
przewijay, sta
niedaleko wspaniaego sarko-
fagu tron ze soniowej koci,
mistrzowsk rzebiony rk,
peny wypukych obrazów
lwów ptaków, Winogradów
i

i
kosów, witych i anioów.
Na tronie siedzia stary ksidz, odziany w purpur,
z rkoma wyschemi poókemi i
jakby z koci sonio-
wej, apoyskujcemi ca skarbnic prastarych piercie-
ni, iskrzcych si szmaragdami rubinami w mroku
i

wityni.
—U nóg tego ksicia kocioa klk król
Kofetua i
rk drc ze czci gbokiej, jak gdyby

umarego dotyka, pocign go za paszcz purpurowy,


proszc, aby mu bogosawi przed Bogiem z e-
i

braczk go zalubi. —
Wsta pomau stuletni sta-
rzec jako
i, ze snu zbudzony, zwolna otrzsa si
z nieruchomoci, opierajc si o sarkofag z mar-
KRÓL KOFETUA 21

muru, bronzu i
srebra, w którym wida byo przez
wazki otwór dotlewajce, zczerniae zwoki rzym-
skiej augusty, siedzcej na nizkim stolcu z szyldkretu
i
konciy perowej: próclino popió w wietnoci
i

zotycli klejnotów, pere i drogicli kamieni w upo- i

karzajcej nicoci i straszliwem osamotnieniu grobu!


sid chwiejnym krokiem oddali si
od tego pomnika pychy krótkochwi-
i

lowoci ludzkiej, umiechn si w za-


myleniu do piknych postaci króla

Kofetuy i
jego oblubienicy, postaci
zdajcych si mówi tak dotykalnie
o szczciu, wionie nadziei, zwróci si ku otarzowi,
i

zbudowanemu z przejrzystego alabastru egipskiego,


przez którego rzebione, blado óte jak ksiyc ciany,
gorejce wewntrz srebrne lampy sodk, niby brza-

sków rannych wiato w pómrok kocielny rozleway,


i tam poczy rce oblubieców na zwizek wieczny.
22 CHIMERA
w nie, uj król Kofe-

po witym obrzdzie,
on swoj w pó, posadzi j
przed siebie na czarnego ru-
maka i w cwa popdzi z mia-
stamartwego, które za nim
zapadao w mgy, ku zorzom
nowego ywota.
— Jeciali

dugo niezmiernym lasem pi-


niowym, z którego wonie bi-
y ku niebu jak upajajcy dym
z kadzielnic olbrzymieli. Tra-

wy wzdymay si i
uginay,
jak fale jeziora, a byy pene biaych gwiazd, tak, i
zdao si, e droga mleczna
rozsypaa si pyki ja- w i

ko nieg w ono boru napadaa. A ptaki pieway


i
wietrzyk szeleci. Paskie, szerokie korony pinij
tworzyy co, jakby ciemno zielone oboki, kupice si
w dugie, dugie pasma, równolegle jedno nad dru-
giem, a w oddali sycha byo szum morza, jak nabiega-
KRÓL KOFETUA 23

o na nizki brzeg i znowu pierzchao w ty, w swe wa-


sne, nigdy nieu^ojone, nigdy miru nieznajce ono...

Jecliali dugo piniowym lasem, a wreszcie dojeciali do
dmcycli si fal tego morza, na którem korab' egla-
rzy pónocnych wanie w sonecznych koysa si bla-
skach. Mia posta smoka zotego, a agle jego byy
czerwone jak krew. I korab' ten zaniós króla Kofetu
i
on jego przez szumice wód bezbrzea na pónoc,
gdzie zamczysko, grone jak burza na wysokim chmu-
rzyo si brzegu. Uroczysty by to wjazd, nikt si nie i

dziwi, e król ebraczk t poj za on, bo pikniejsza


bya nad wszystkie dziewy, jakie dotd si byy zrodziy.

rz=^^ «^^
o za radoci bi a w niebiosa,
I^V^^w^^\\ J ^ dzwony nie przestaway
wydzwania, tylko jedna
i

smutna bya w zamku twarz—


twarz króla Kofetuy. Nikt
wszake tego niemego smut-
ku nie spostrzega, prócz sta-

rego piastuna, i do tego rzek


król: —
„Jak mog szczsnym
by, gdy dusza jej gdzie
w nieznanych bdzi odda-
lach? Daa
mi sodkie cia-
o mi wspóczucie
swe, dala
swe, ale mioci mi nie daa. Trzymam j w obj-
ciach —a jednak tsknota ma do kresu swego nie do-
sza. ona ma, acz na sercu mojem spoczywa, jest
mi zawsze daleka!
" —
A piastun rzek mu: „M- —
czysz sam siebie, a nie masz przyczyny. ona twa
^4 CHIMERA

miuje ci, wierz."


— Ale król wstrzsn gow. —
„Pójd ze mn," rzek, „a zobaczysz. Nigdy oczy
jej nie utkwiy w moicli, acz z utsknieniem rozpacz-
nem spojrzenia ich szukam. Pójd, a zobaczysz."
zwoa król Kofetua cay swój
ry>v3/^*$<»^v dwór, aby królowej oddawa-
no hod, i wiód sw on do
sali bursztynowej, posadzi I;i

j na tronie ze srebra, nad


którym brokatowy jania
baldachim, i
klk u bosych
nóg ebraczki, biaych jak
ko soniowa a zakrwawio-
nych niegdy od nieskoczo;
nych przez wiat pielgrzy-

wM.m
trza w gór ku onie, i
mek. U nóg tych
dyamentow koron,
ebra w niemym bólu o
sw zoy
i

jedno
pa-

spojrzenie. Ale jej oczy bdziy przez otwarte sali

podwoje gdzie w dali,


gdzie midzy kolumnami z por-
firu sine morze ku zamkowi przewitywao, kpic

szumnemi way marmurowe paacu schody. I blad,



blad coraz bardziej król Kofetua, zaciska konwulsyj- i

nie donie, i
szepta: „Mio ma wzrasta przez to, e
si stale oddaje. Wzrasta — ale trawi mnie, jak pomi
trawi olej w "
tymczasem przynoszono
lampie !
—A
królowej hod czterech ywioów. Naprzód matki naszej,
wilgotnej ziemi. Ddyy róe i lilie, i
wszystkie kwia-
ty niw, i mode kosy pól na srebrny tron, a król Kofe-
tuaModa do nich ca tkliwo swego zbolaego serca —
KRÓL KOFETUA 25

ale jej oczy, acz umiechaa si sodko, patrzyy w dal.

iesiono hod ywiciela naszego, czy-


stego powietrza. Sowiki i drozdy roz-
pieway si w bursztynowej sali, naj-
czarowniejsze dwiki skrzypiec i fle-

tni przewieway zamek jak chóry


anielskie, a król Kofetua doda jeszcze
wszystkie lazurowe sny swojej duszy

ale oczy kró-

lowej, acz w
uniesieniu zoya
rce, patrzyy dal. w —
Niesiono hod koicielki wszech stworze, gbokiej wo-
dy. Pola si strumie cay janiejcych pere przed tro-

nem, a król Kofetua doda jeszcze wszystkie zy swo-


je
— ale ona, acz oczy jej wilgy, patrzya w dal. —
apalono, jako hod najpotniejszego
go druha ludzkoci, witego ognia,
wszystkie wonnoci, przypawione
z ziem obcych, dalekich do kraju,
a gdy dymi jy ze zotych i srebr-

nych kadzielnic i
napeniy sal obo-
kami, przez które przewitywaa jeszcze tylko jasno
morza i
gwiezdna zorza tych dwu czarodziejskich, ta-
jemniczych, nieodgadnionych oczu ebraczki, zapa-
trzonych tak tsknie w dal, -- wycisn król Kofetua
pocaunek na jej nogach, biaych jak z koci soniowej,
a w pocaunku tym by cay ar jego mioci, cay czy-

sty ogie jego duszy,


caa modziecza gorco je-
go krwi i ostatnia iskra jego znicestwionego ywota.
Jak zamana lilia lea martwy na ziemi. —
Rumieniec
ust jego, blad jej twarz, i ród
przelecia, na dotknicie
wyrzekania caego dworu lay si wdowie króla Kofe-
26 CHIMERA

tuy gorzkie zy z oczu; zajka, siedzc na srebrnym


tronie nieruchomie jak posg, z dyamentow koron
na onie, zajka potrzykro gbo^o, ale oczy jej za-
mglone paczem patrzyy jednak zawsze jeszcze w dal,
w nieskoczono, w rozmarzono, w zagadkowo^
bo inaczej patrze na wieki nie byo im dano . . .
z „Rozmyla."

Gdziekolwiek jeste, chciaby odej precz.


Aby gdzieindziej by tej samej chwili.

Rojc, e w jutrzni los twójsi przechyli


Na innem miejscu ... To codzienna rzecz !

Gdziekolwiek jeste, chciaby odej w da.


Bo wiesz, &e nigdzie nie jest miejsce twoje -

I pyniesz, zawsze rozdarty na dwoje.


Bo pyniesz zawsze do nieswoich fal.

Gdziekolwiek jeste, chciaby i gdziebd.


Gdzie ciebie niema, bo gdzie ciebie niema.
28 CHIMERA
Niema twych smutków — / twa rozpacz niema
Ju ci^ nie trwoy... Dalej, wioso tr!
Gdziekolwiek jeste, wiecznie dysz tam.
Gdzie ci ju nigdy i nigdzie nie bdzie.
Bo tam na miejscu —
i zawsze —
i wszdzie.

Bo tam u siebie —u wiecznoci bram.


'

z „ROZMYLA'' ^9

H.

Potrcona ycia fal


Dusza moja ka:

zy si pal izy kryszal
-

Wokó szaramga.
Bdne byo ycie moje

Bdny jego kres:
Marze roje — niepokoje
I krynice ez.
Siebie m wini —
- i
nikogo :

Nieszczliwa gra!
Inn drog pyn bogo —
Moja cieka za.
Wirem zote sny rozwiane
Otoczyy mnie:
Zapomniane, opakane
Widz bogi w nie.
}o CHIMERA

m.

em niós zby nieostronie swoje serce w wiat.


Przeto -m dzi ukarany... Zem go nie kry, lepy.
Lecz e je wystawiaem na ludzkie oszczepy:
Rozbio mi je ycie, jak pszenic grad.

Jak obkaniec piem kady ycia jad


I skarb mój roztrzaskaem wszystek na czerepy:
Rozwiaem je na chmury, wichry i wertepy —
/ widz, e sam sobie byem zawsze — ka.

Gdzie serca mego ywy nie pozosta lad?


Lub jego cie w osonie caunowej krepy ?
Jakie mi nie nciy widma ? jakie lepy ?

Czy zdoam zebra szczay, by uj nowych zdrad?


Oywi zesche drzewo wiosennemi szczepy.
By w duszy mej si nowy zazieleni sad?
z „ROZMYLA'' )i

IV.

Wybudowaem most —
/ dwa zczyem, brzegi rzeczne,
It mogem wprost
Z tej strony i w jutro bajeczne.
Zostay za mn
kresy ciemne.
Pene snów i pocaowa
I rozczarowa . . .

Aie, cho mi ich al.


Musz pyn w dal —
IV te Jerainy niepojemne...
Pragnbym i z powrotem.
Lecz gos mi woa: Spal!
O, chciabym, i z powrotem —
Za modoci socem zotem...
Lecz gos mi rzei:
Zapomnij i id w dal.
Id wprost
Na tamten brzeg!. .

. Przeszedem na tamten brzeg


. .
-

I spaliem most . . .
^2 CHIMERA

V.

Na wiekuicie zmiennetn onie fal


Ja yj, wiekuicie zmienny twór

— Proeusz, bóg wyklty

Wij si, optany, dny wiecznie

Swojej formy ostatecznej.


Lecz która wieczn mi jest tajemnic!
Otom jest mij, otom hipogryfem,
Oto biaoskrzyd mew,
I naraz staj si syren,
I harpi jestem,, i gorgon,
1 eumenid!
Znów hydr, i likornem, i znów lewiatanem,
I sfinksem, i chimer!
I duchem bezcielesnym, i matery yw,
I czasem, i wiecznoci!
Akteon i Endymion,
I Meleager i Orest,
Tantal i Syzyf
— to ja !
z „ROZMYLA'' 33

I znów si^ w bezforemne krusz elementy.


Jestem wichrem i obokiem —
/ szklanem powietrzem, —
Rykiem, powistem, melody,
Tcz, zotem, wiatem.
Czerwieni, zieleni, bkitem,
Smutkiem, i rozradowaniem,
Tsknot i rozpacz!
Na wiekuicie zmiennej fal toni

Ja — Proteusz — bóg wyklty —


Przelewam si w elementy,
W ksztaty i
twory,
W dwiki
ognie, i
kolory,
W oddechy, trucizny, potgi,
W niw widnokrgi,
zielonych
W w
nereidy i trytony !

.0, ten szereg !

W nieskoczonociprzemian
..
nieskoczony . .

si tocz
Przez niepochwytne urocze.
Coraz odmienny i nowy . . .

I nigdy nie zakocz tej wiecznej odnowy.


A kada zmiana —
to wieczysty kam.
Bo Proteusz bóg wyklty —
Cho wiecznie inny
— jest wiecznie ten sam!
)4 CHIMERA

VI.

em si sto razy rodzi, umiera so razy:


Przeom dzi umczony yciem tylokrotnem
I mierci tylokrotn... A lodowe gazy
Rosy mi wci w tych przemian wirze koowrotnym.
Przeto za iadem nowem mojem zmartwychwstaniem
Nowy wiat ogldaem i nowe plemiona —
/ obce jakie twarze —
i obce otchanie —
/ wiecznie mi tsknota gryza nieskoczona...

Przeto wszystko mi zda si coraz to odmienne —


I coraz bardziej obce —
i bardziej znikome —
lVic wlok utrudzone m,oje nogi senne
Midzy krainy coraz bardziej nieznajome...

I o jeden cud bagam Tajemnicze moce.


Bym si móg raz urodzi na wiat ostatecznie
I umrze ostatecznie By zwalczy
. . . te noce.
Co w ciemne koowroty rzucaj mnie wiecznie . . .
z „ROZMYLA^ ^S

vn.

mierci, jam ci we wszystkie przyozdobi wdziki,


We wszystkie kwiaty marze i
wszystkie nadzieje ...

Czy znajd w wem królestwie czarown Eej,


Gdzie Cyrce niewidzialna leczy duchów jaki?

Czy znajd zapomnienie to i ukojenie.


Którego tak potrzeba duchom umczonym:
Moe tam, za tym progiem istnienia zamglonym,
Niema nic? Moe mier —
to najwysze zudzenie

I kamstwo niepojte mrok i sen kamienny


. . .

I prónia —i zaprzecze wieczysta bezlico —


/ zgnilizna bezduszna i nico — i nico!. — .

mierci, a jam ci przybra w zoty paszcz bezcenny !


)6 CHIMERA

VIII.

ycie zagadk ci jest. lecz za dni ywota


aden ci duch tajemnicy owej nie rozmota,
Bo jakibd jest ten wiat, zbyt go oko w oko
Ogldasz, e zda ci si widmow poivlok.
Roisz wic oto, e mier zason odchyli
I powie ci, co niepojte byo w danej chwili.

Lecz nowa ci — któ wie — tam zagadka pochwyci:


Czem jest mier?Tajemniczych pene nici
Otacza ci nieustajce w ruchu koo.
I gdy si w prochy ju rozpadnie twoje czoo.
Zapomnisz pyta, czem jest ycie, i nanowo, —
Czcm jest mier? woa bdziesz —
równie bezechowo.
z ..ROZMYLA^' ^7

IX.

w sercu mojem si foczy planeta umara,


Co miaa niegdy wielkie zielone przestwory — -

Gdzie kwita biaa Grecya i Roma elazna,


Gdzie huczay wulkany i pieway pszczoy.
Zociy si umiechy i
promienie zorzy.

I wszystko to zamaro — i
wszystko zastygo,
I saem si grobowcem, co ma w sobie trupa,
A cho to, co umiera, wyroczni mogiln
Na mier przeznaczone
jest przecie owa
— gucha
Planeta skamieniaa do ez mi porusza.

I chciabym j
oywi, by moga zmartwychwsta,
I nieraz dnie i noce nad t prac trawi.
By obudzi t zmar i
by

zapyta. j
Jakie tam przebiegaa tajemnicze dale.
Bo umarli w nieznanej przebywaj prawdzie.
^8 CHIMERA
I teumare prawdy maj ycie wieczne
1 rzdz nasz dusz i naszemi sowy —
s
/ wszystkie nasze czyny od nich —
zalene
/ to jest ów ukryty by nasz niewiadomy.
Co huczy w nas czasami jak zaklte dzwony.
z „ROZMYLA'' 39

X.

IV kadej chwili ywota jeste w


przededniu mogiy.
Jako wieczysty wizie, co kosy czeka miertelnej:
Czuwaj ! Przygotowany bd —
i wszystkie siy

Zbieraj, by wobec niej stan nieskazitelny.

Jeste jako skazaniec, co z oowianych podziemi


Wchodzi na marmurowy Ponte dei Sospiri,
Gdzie ci kat zatrzymuje, by spojrzeniami ostatniemi
Morze szerokie poegna — marmury — niebios szafiry.
i i

I oglda skazaniec — jakie skarby zatraca


to —
/ co mu niegdy si zdao liche i
obojtne,
Teraz ma odwitne
tajemnicze kolory

/ marzeniem, wspomnieniem, tsknot si w oczach wyzaca.

Tak my cigle wchodzimy na jaki most skazaców,


1 opuszczamy cudowne jakie weneckie pobrzea,
I pyniem w nico jutra do tych kraców.
Gdzie caa przeszo w zote soca si rozszerza.

^
)
"^
A. Lange.
Tajemnica lorda Singelworth.

/.

zy rzeczywicie byy jakie


ziemie Singelworth,we wa-
noci baronii nadane przod-
kowi w linii prostej ma,
o którym to moje wspom-
nienie zapisuj? I
czy prze-
to ceremonia ekscelencyi
lub lorda tytu byy komu
ze Singelworthów na poto-
mno przyznane? Czy za-

tem, gdy takowy do uniwersytetu w Oksford lub


Edymburgu wstpowa, przyjmowa go by rektor
i
profesorowie, mówic: „Domlne Singelworth''? czy
nastpnie bra on
by udzia w parlamencie? zasugi
pooy — oeni si z dam równie wietnego pocho-
dzenia jak blask jej wosów blond, dzieci mia z ni
TAJEMNICA LORDA SINGELWORTH 41

i umar...? Czy te raczej Singelworthowie byli za-


cnymi wacicielami rkodzielni, wyrabiajcej perkaliki
albo rzeczy cynowe i stalne?... Wszystkie te i roz-
liczne inne, z onyche pochodzce zapytania aeby
zaspokoi, naleaoby nie ulotn kreli nowel, za za-
danie majc wyjtkowe jakie spostrzeenie psycho-
logiczne utrwali obrazem wiernym, lecz naleaoby
rzeczywicie by romansopisarzem w rzemiole swem
uzasadnionym w sztuce biegym.
i tamtem pier- W
wszem albowiem zadaniu starczy, gdy urczymy, e
we wszystkich wielkich hotelach Europy Wschodu i

mówio si powszechnie „lord Singelworth" tak i e


brzmiao jeszcze przed sameme przybyciem osobisto-
ci podrónego, którego uprzedza zwykle major-domo
iaeronauta z pomocnikami z przyborem do puszcza- i

nia balonu.

Nieinaczej te zaszo i w Wenecyi w hotelu pod


biaym lwem, gdzie od wielu ju dni wyldowa by
iaeronauta z przyborami zatrudnieniu jego waciwe-
mi i major-domo lorda. A skoro pierwszego i pier-
wsze odesano na wysp Lido, zkd swobodnie dawa
si puszcza balon, i skoro drugi obj przygotowany
apartament, przypyn nareszcie
osobn gondol lord
Singelworth, wsta, wystpi ze smukego czarnego i

statku na lizany son wod kamie progu obojtnie i

wszed do siebie, nie jak si gdzie przybywa, lecz jak

si wraca.
Aeronaucya kilkadziesit lat temu nie bya upo-
wszechnion tak rzecz, jak si ona dzi komu wyda-
wa moe; wszelako wspóczenie, gdyby kto nieod-
i
42 CHIMERA

stpnie ze sobwozi dla swej osobistej przy-


balon
jemnoci takowego
i codziennie o tej samej godzinie
i nieledwie minucie
uywa
nie omieszkiwa, istotnie,
e dawaby pole do domniewywania ochotnego przy-
czyn takiej pilnoci. To te gdziekolwiekbd Singel-
worth bawi wertykalnych swoich a codziennych wy-
i

cieczek dopenia, wszdzie i


zewszd, stosownie do
zgadobliwoci miejscowego umysu pochopów hu- i

moru, opowiadano, goszono, zaprzeczano urczano, i

i te a nie inne s
powody znanych lorda zachodów
lub wicze. I
czy to nad lekkiemi Kairu albo Kon-
stantynopola minaretami balon jego wznosi si, czy
nad zotemi cikiemi kopuami Moskwy, czy nad
i

Wiednia lub Parya mrowiem, wszdzie zawsze, i

z wyjtkiem dni zabawom publicznym powiconych,

docigany bywa powietrzny podrónik to gbokim


domysem, to bystrym dowcipem, to nareszcie try-
wialn anegdot. Pociski te jednake obijay si osta-
tecznie o drzwi twarde zamknitej tajemnicy. Plotek,
we waciwem tej nazwy poziomej znaczeniu, by
mogo w Wenecyi wicej, anieli w innem jakiem mie-
cie. Owoczesny despotyzm wadzy austryackiej mu-
sia mie t nieodczn od siebie ostrono, granic
naturalnych nieznajc, która czyni, i lada poszept,
rosnc szybko, nie spotyka take swych naturalnych
granic, i e
im bywa wicej uwstrcon wolno opi-
nii jawnie i swobodnie
wyraanej, tem gbszej, do-
noniejszej bardziej piorunnej siy nabieraj przemil-
i

czenia, niedopowiedzenia, mgnienia powieki, chrzch-


nicia i
kichnicia!... Felietonista który w Paryu
TAJEMNICA LORDA SINGELWORTH 43

napisa by, i aeronautyczne lorda Singelwortli wy-


cieczki powodowane s jedynie staraniem okoo liy-

gieny osobistej i e domys ten potwierdzaj necesse-


ry, jakie w podbalonowy kosz, uwaano, gdy byy
pakowane. Nadto, sztatialter prowincyi wscliodnio-
pruskiej liofrat Sctiwantzmeyer, który równolegle i ró-
wnoczenie do podniesienia si balonu lorda wysa
by utwierdzony na linach balon rzdowy, ze sob
unoszcy bystrego dyrektora przysigego
policyi i

adjunkta z obserwatoryum, uzbrojonego mocnemi lu-


netami,
— zatwierdzi by podobno w swoim raporcie
do Berlina, i we
wycieczkach wiadomych niema nic
zagraajcego stanowi rzeczy. e
z jakniebd sta-

rann delikatnoci wnoszone do balonowego kosza


puzdro nie zawiera przecie przez to samo prochu
strzelniczego aniadnej materyi palnej, lecz obej- e
mowa si zdaje sprzt cenny a omliwy, jakby np.
etrusk okrg waz albo porcelanow. wszyst- I e
ko, czego adjunkt obserwatoryum najstaranniej przez
lunety docieka, odnosi si zdawa do najosobistszych
lubo oryginalnych lorda zwyczajów. jakkolwiek A
niemiecki jeden profesor w
Heidelbergu wniós, i lord
Singelworth meteorologiczne zbiera postrzeenia, doty-
czce oddziaan, które zachodzi mog
pomidzy miej-
scow mas atmosfery wyrabianej yciem ruchem i

miast wielkich, a pomidzy naturalnem kolumny atmo-

sferycznej parciem, i e przeto waciwiej powinienby


by postrzegacz zachcanym ni szydzonym;jedna-
kowo owo pierwsze felietonisty francuskiego zezna-
nie, obostrzone raportem sztathaltera, tak szerokiego
'

44 CHIMERA
i
trwaego nabrao byo rozgosu, i domysy wszystkie
przy niem gasy. Rzecz dziwna! jak uznanie masy
przenosi si moe atwiej na to, co z pozoru na wia-
rogodno adn nie zasuguje... W Wenecyi twier-
dzenia te tómaczenia stay si powszecinemi tak da-
i

lece, i do
ostatecznycli kraców popularnoci miej-
scowej wraz dobiegy. Czyli,
— e
improwizator pu-
bliczny Sior Toni di Bona Grazia *) osoba histo- —
ryczna, któr wielokrotnie sysze miaem przyjemno,
policzy^by history aeronaucyi lorda do przedmiotów
swoich genialnych konferencyj, na zaludnionym pod
wieczór placu -go Marka zagajanych. Co za Toni
di Bona Grazia zmierzy okiem, z cieniu galonowane-
go trikorna iskrzcem, co wysepluni wargami arlekina
(atoli Arlekina klasycznego z czasów etruskich), czemu
nada ton, potrzsajc na swoich piersiach wielkiemi
dekoryacami, z ków wieprzowych, muszli i byskotli-
wych blaszek udziaanemi, to, nie trzeba myle, ae-
by, znikomem parskniciem miechu bdc, przemija-
o jak klask piana uderzonej wiosem laguny. Zda-
i

*) Toni di Bona Grazia, znany i


ulubiony wenecki
improwizator, niezbytdawno zakoczy swój ywot. Ilu-

strowane czasopisma poday wizerunek jego w caej figu-


rze i w odziey, jak zwyk by przywdziewa, który jest
podobnym. Lecz co do tekstu przy onym rysunku, mie-
my utrzymywa, e
kilka rysów w tej naszej noweli spo-
tkanych i
wierniej i
waciwiej maluj t posta i jej ta-
lentu rodzaj.

Przyp. aut.
TAJEMNICA LORDA SINGELWORTH s
rao si owszem, e i
dygnitarze austryaccy nieopie-
szale raczyli si byli wsuchiwa w te wulgarne
mówienia, których sól, jakkolwiek dobrze licencyami
gminnemi zaprawna, dawaa si jednak niekiedy na-
potyka nawet na eleganckim stole gubernatorowej
i

Wenecyi, hrabiny P....


Improwizatora popularnego zadanie, w kraju pod-
bitym i w stolicy nieledwie marsowem rzdzonej pra-
wem, zaiste, e
nienajatwiejsz rzecz by mogo.
Trudnoci w tym wzgldzie spotykane uatwiao mu
jedynie to obszerne buffo, w które si, co chce, wmie-
ci dawa, ale które wanie dla wielkiego swojego
rozszerzenia musi by paskie. ród tak maej dzie-

dziny politycznego i
literackiego ycia kada barwna
nowinka stawaa si uwagi godn treci. Improwiza-
tor wzgldem przybycia lorda Singelworth postawi
si jako obroca sawy osobistej podrónika.
„Dopókd-e", mówi Toni di Bona Grazia, „do-
tyka bd
nierozwanie latajcego na powietrzu, któ-

rego dotkn niepodobna? I do mylenia dawa b-


d: jakoby kto nad najznakomitszemi na wiecie
aeby tam warun-
miejscami dlatego tylko unosi si,
ków poziomych hygieny dopenia... aeby (mówi)
splun z góry!... i do innej stolicy albo do innego
historycznego miejsca po to samo udawa si?! —
Jeste podobiestwem, aeby sam widok monumen-
tów stolicy jakiej nie porusza ducha serca? Wiee i

wysokie wity, uki tryumfalne, kolumny zwycizkie


nie maj- uroczystej siy zachwytu?... Wprawdzie..."
/ tu monologista biegy odmienia nagle glos jak
46 CHIMERA

gdyby kto z za sceny wda si w rozmow, „ wpra-


wdzie, aeby staroytn lub ubieg zachwyca si
swobodnie tryumfalnoci, naleaoby usilnie zapom-
nie, i z tych gotyckich wie, z tych tryumfalnych
uków i kolumn, tego rana, wczora i w róne onegda-
je, zrzucali
si rozpacz gnani miertelnicy nieszczni
i
podobno e
zrzuca si dzi jeszcze zamylaj lub
bd jutro*). Atoli, przez takowy deszcz krwi
i

iez patrzc na architektur pikn, mona nie by


nieczuym estetycznie!..." Tu Toni di Bona Grazia
kicha silnie i
powoli wyciga z kieszeni szerokiego
fraka chustk jaskrawej barwy, a po uyciu onej tak

dalej rzecz prowadzi:


„Staroytne gmachy, np. wizie naszych, Piom-
bi lub Most westchnie, z góry widziane, podobno,
i wydaj si oku jak pezajce paskie robactwo ale :

nie myl, aeby cztery konie witego Marka, kiedy


zar pucami zotemi zachwiej grzywami i z ko-

rynckiego bronzu w soca blaskach, widokiem byy


obojtnym! Tego jednak z wysokoci wielkiej nie

baczy si
— jest to znikajcy w
masach ciemnych
wyjtek!... Lecz nie naleaoby waciwiej podzieli

*) W niektórych miastach Europy monaby z rzeczy-


wistoci statystyczn wykaza, ile na rok zrozpaczonych
samobójców zrzuca si z jakiego monumentu dla roztrza-
skania sobie czaszki — tak, i nie od razu przytomny widz
zgadn moe, z jakim rodzajem uczucia godzi si oglda
i
podziwia te wzniosoci.
Przyp. au.
TAJEMNICA LORDA SINGELWORTH ^7

i uzasadni mniemanie, i powietrzny latawiec ma w so-


bie jedn z tych gbokich historycznych tajemnic, któ-
re si dopiero po wiekach wyjaniaj. Znam wszelako
przyczyn, dla której o tem si nie myli... Twierdz
ludzie wyj;worny nos majcy, i upad na wysp Mu-
rano papier z balonowego kosza upuszczony... ten pa-
pier, dla niepróno nos majcych, mia wytómaczy

wszystko!... Papier niezapisany czy jednake podo-


bna, aeby wysowi?
tyle Jest to podobna!
o! wietna publicznoci... jakkolwiek bowiem Wy! lu-
bo susznie, odwracacie oczy wasze od mietników,
mnie zdarzao si w gbokiem zadumartiu nad niemi
stawa i
odczytywa dzieje godzin ubiegych z tych
okrytych kurzaw palimpsestów Tu atasowy ongi
!

trzewik, konwulsyjnie skrcony, opierajcy si na stu-
czonej butelce

tam guzik munduru wojskowego
z
przewiecajcy pod szcztków mioty ówdzie sió- —
demka czerwienna, as treflowy wizytowa karta, poa-
i

mane... dalej fioków bukiet, który oto bdna niedo- i

wierzajca kotka wcha... w pobliu kaamarz pusty


i
naduyte pióro, nieudolnie silce si podrywa z po-
wianiem wiatru!... Szcztki te mietnicze opowiaday
mi byy nieraz dugie zawie przypowieci
i kto wie, —
azali Muza moja nie bya kiedy szyfonierk ! ?. . .

I
dlaczegoby wic ów may papier, który upa mia
z pod balonu na plac w Murano, nie móg zdradzi
lorda tajemnicy??... — Nie ubliy si wcale policyi
Pastwa Apostolskiego, e bywaj nosy takw niej
dorodne, jakie i
pomidzy Neapolitaczykami spotka
nieatwo!"
48 CHIMERA
Tak gdy improwizator zamyka rapsody swoje,
upaday pieniki na rozesan przed stopami jego na
bruku cliustk. Suctiacze si zwolna usuwali da- —
my wielkie, przechodzc mimo, posyay sucego,
aeby dorzuci garstk monet do kasy zwijajcego si
teatru — oficerowie austryaccy ze starann grzeczno-
ci przystpowali do dam i uwiadamiali je o wojsko-
wej muzyce gra na placu majcej — gobie raz

jeszcze przeleciay nad tern wszystkiem, a zapewne na


iQ.n dzie raz ostatni, i
Wenecya, nazbyt bdc
orygi-
naln, aeby moga by ostatecznie ujarzmion, pozo-
stawaa tem samem dziwnem miastem: miastem, w po-
sadach swoich majcem pierwowieczn lakustraln
konstrukcy na palach; potem targiem rybaków
i uskoków schronieniem; potem jeszcze miastem kra-
marzcych z fenicka przedsibiorców, zwizanych na-
reszcie w Republik bynajmniej nie Spartask, ale
owszem noszc bisior szeroki, który leniwo wlók si
za zotym jej sandaem, nieco na azyacki lub wschodni
sposób szpiczastym i w gór podkrzy wionym ;
mia-
stem, które zaiste e przeyo idyll, dram, naduyo
tragedyi i
komedyi, i
które, jako znudzona ju
wszystkiem wielka dama, pozostao pikne i czarowne:
pochylajc si co noc ku lagunom, gdzie przepadaj
krgami zotemi gwiazdy drce jak doów lubne
piercienie. A dla wszystkiego tego jednake podzi-
wu si ma wicej, ni ywego spóczucia czowie-
czego!...
O, historyo!...
Niemniej przeto zna tam moge niemao pra-
TAJEMNICA LORDA SINGELWORTH 49

wdziwych potomków patrycyatu, którzy milczeniem,


taktem i
dumn
cierpliwoci przyjmowali obcy rzd
w ojczynie.
— Tacy yli w Wenecyi, jak gdyby w niej
si znaleli wygnacami, a e
bywao, i niektórzy
cz tylko paaców wasnych utrzymywa mieszkalnie

potrafiali, reszta gmachów pozostawaa
rozwalin,
i
ruin wasnej historyi za swojego dobrego miewali
ssiada.
Do
tych jeeli uczszczae, wietrzyy si przed
oczyma twemi butwiejce karty kronik Rzeczypospoli-
tej dawnego ycia obrazy przewiecay. Jako,
i e
do kadego z paaców zarówno mona doj przez la-
birynt ciasnych od tyu uliczek, jak gondol dopyn
od gównego wnijcia od kanau, i

skoro si przeto
ow pierwsz bardziej poufn drog przychodzio,
i

musiae odczyta naprzód gince w murze mae wnij-


cie —
dotykae gaki bronzowej drzwi otwierafy —
si wchodzie na redniowieczny pusty dziedziniec,
i

zewszd kamieniem sany. Jeeli przyjtym nie moge


by, spuszcza si bezosobicie kosz na linie wkadae

we kart swoj wychodzie nie widzc nikogo, a wszy-
i

stko w ciszy, co inkwizycyjnego, staro-weneckiego


w Lecz gdy owszem przyjtym bye,
sobie majcej.
dolata ci naprzód wywrzask papugi, i wstpowae
potem po mozaikowych schodach, przedstawiajcych
herby rodowe, czstotliwie zotym Doów paszczem
obrzucane dokoa dukaln ich czapk z góry pokry-
i

te. Wprawdzie gondolierów dwóch piewajcych


Tassa rapsody (w dyalekcie weneckim) poszukiwao
si bardziej w tem czarownem miecie, nieli si wdy-
/o CHIMERA
chao do wiata, do którego byoby waciwiej, gdy-
bym powiedzia, e si powracao tylko wieczorem.
Za to jeszcze nawet, jak si powraca wyldowywa
i i

na Piazetta, gdzie odgadujesz zdaa ród przecio-


.

dniów mantyl znajom albo wstki pomieszane


z waclilarzem, z niesfornym puklem wosów i ze
srebrnemi wóknami promieni ksiycowycti...
Niemniej przeto odwiedziny twoje u weneckiego
patrycyusza ofiaroway ci byy zwykle wzajemne
uprzejme i swobodnie strczone zawdziczenia. Pa- —
w
r razy tygodniu pod okna twe podpywali, bywao,
czarni wiolarze od paaców, ty za, do lecego
w gondoli gocia ze stosownym gestem gdy rzucie
staro-wenecki wyraz „s-ciao" (schiavo) „twój nie-

wolnik!" czyli „uniony suga mojego pana!" ta- i

kie samo „ciao" ze


sonym powiewem lagun do
okna gdy odebrae, — zbiegao si rczo, rzucao
w gondol i
pyno ród wiose z rytmem icli,
klasku
jak kiedy poeta, lubo nie obmyli cile ram wszyst- i

kici efektów utworu swego, wie jednake, i ten si


wykolei mu nie podoa z twórczej jego energii.
W dnie za wycieczek tak mao obmylanych nie do-
mniemywae ju, gdzie niada lub obiadowa b-
dziesz. Zarówno albowiem zdarzy si to mogo
gdzie na kracach przedmiecia z rybakami przy
brzku prostych szklanek wina, lub te, po wczesnym
powrocie na ono miasta, u stou którego z hotelów
wielkich, ród wykwintnych dam i cudzoziemców.
//.

o jest tak dalece trywialne,"


mówi dzi przy wanie -e
opuszczonym dugim stole
w hotelu lwa biaego hra-
bia Antonio delia Brenta,
,,to tak trywialnem jest, e
zaledwo w brukowej impro-
wizacyi naszego lubego di
Bona Grazia uj
moe..."
Wielce przepraszam,
,, e
"
zaprzecz !
odpowiedzia kawaler di San Luca, wzity
wenecki doktór. —
„Lord, chociaby nawet rzeczywi-
cie mia jedynie na celu uregulowanie odka swoje-
go przez heroiczn peryodyczn zmian atmosfery,
i

nie zasugiwaby bynajmniej na pomiech u pokor-


niei nieco gbiej zastanawiajcych si nad czowie-
"
kiem ! . .
S2 CHIMERA

— Ale 6vj papier — papier! bez napisów i
je-

dynie czytelny dla nosów cesarsko -austryackiej poli-


"
cyi . . . zawoa zbyt gono D. . .
(którego wielkie we-
neckie nazwisko przemilczamy, aeby go w poziom
rzecz nie miesza).

„Papier! i
czyli istotnie pimienny papier?" szep-
ta zaczto.. .

Dama u przeciwnego koca stou, która jeszcze


si bya zatrzymaa zarazem dla dziewczynki i dla de-

seru, wstaa, wzia dziecko za rczk wysza i


zwolna,
poszukujc rk drug chustki do nosa. Dziecko si
napomaracz ogldao. Rodzice czstotliwie nie
chc gorszy dzieci rozmow pust wtedy, kiedy one
przedewszystkiem o pomaraczach myl! I przery-
wajc im ich marzenia sodkie wonne dla uchrony od i

czego, wzgldem czego zupenie one obojtnemi, s


unosz dla siebie samych wzgld i uszanowanie. Na-
ladowa tak zamierzamy tu
jaowego przykadu nie
w opowiadaniu naszem, tem bardziej, wydaje nam e
si krytycznym pewnikiem niezachwianym, i takowy
pisarz lub artysta, który musi odrzuca tre rubaszn,
albo tre mogc powala biao papieru i
sklepow
jego zniweczy wieo i wonno, zaiste, e nie
wiadomo od czego jest artyst? albo pisarzem? Do-
piero umiejc wszystko wypowiedzie, jest si wol-
nym, a bez tejto wolnoci sztuka nie moe mie istot-
nego ruchu i ycia, stawajc si powtarzaniem tylko
istosowaniem zdobytych wpierw lokucyj. dese- e
rowego wina udzia, czarna kawa cygar dym podra- i

niy cokolwiek stron nerwow sprzeczki o cel istot-


TAJEMNICA LORDA SINGELWORTH S3

ny balonowych wycieczek lorda, to jest nastpstwem


zbyt potocznem, aeby zasugiwao na baczenie.

,,
— Wyzna wszake naley. . .
"
mówi D.. .
, „e
s na globie miejsca tak bardzo niezdrowe z
rónych
powodów, i ówdzie nie byoby wcale dziwactwem
uregulowa co dnia si trawienia w warunkach swo-
bodniejszych, powracajc przeto i
silniejszym, i
przy-
tomniejszym."
Sposób ten widzenia spotka potwierdzenie u kawa-
San Luca, wyraone naprzód podniesieniem brwi
lera di
a potem caego czoa poruszeniem, inne jednak osoby
wnosi zaczy, i D. przechyla
. .
si na stron tych,
którzy za cel wycieczek lorda kad
osobistej interes

jego hygieny, nie za meteorologiczne spostrzeenia.


A gdy, skutkiem tak wyranie i rozdzielnie postawio-
nych opinij, coraz to uporniej zamieniano przeczenia,
doszo do zakadu, postanowiono nawet bardzo nie-
i

zwyk onego cen. Cen mia by zocony statek


maskaradowy, który si na przybliony wanie dzie
w. Marka przygotowywa którego waciciel zamie-
i

rza sobie pierwszorzdny udzia wzi w regacie. Nie


szo wic ju o samo rozstrzygnicie wza wtpliwo-
ci, tyczcej obyczajów oryginalnego jednego anglika,
ale szo o rzecz weneck, i niecodzienn, czyli pod :

czyjem nazwiskiem w dzie narodowej regaty w.


Marka zajanieje na kanale wielkim wietna, zocista
nawa?.. Moje zachowanie si podczas sporu, do tej
szego doniosoci, e by mogo zbyt obojtnem i
wy-
cznem, uwaaem za waciwe przynajmniej kilkoma
stosownemi wyrazy wzi w nim udzia. Wniosem
y4 CHIMERA

przeto, i
sama przez si nie bardzo postpia,
rzecz
albowiem pozostawa pewne ródo posi, z ^tóregoby
zakadowe strony dowiedziay si, l^to wygrywa?..
Spostrzeenie zanadto proste, aeby wygodnem byo
dla tego, który je zrobi, obrócio wic na mnie obo-

wizek praktycznej rady pod tym wzgldem. A dole-

gany pytaniami, co jak w tej mierze pocz, wnio-


i

sem jeszcze, i naley si poprostu odwoa do same-


go lorda, —e
niemniej prost rzecz od nas a przy-
stpn dla anglika jest
—uy ku temu delegacyi od
wszystkich opiniujcych teje za, jako umocnienie,
da to, i zawiza si cenny zakad.
Rzecz, skoro si tak uwyrania jak wysoko
mostu Rialto, i skoro przeto bytu jej przyczyn zaprze-
cza nie mona
byo, uwaano za dobre mnie jako de-
legata naznaczy, bo w zgromadzeniach radnych ten
zazwyczaj, który wykazuje brak lub usterk jak obra-
dowania, bywa koniecznie uywanym do zaspokoje-
nia sabej strony, któr wykaza. Gdym za zasoni
si nieco uwag, i delegacya nie moe by na jednej
osobie ograniczon, lecz e
winna mie wiadków
i
kontrol swego postpowania, raczono mi doczy
D. .
hrabiego delia Brenta i kawalera di San Luca.
.
,

Zebraem przeto zaraz karty wszystkich deputacyi


czonków do major- domo lorda posaem z uwyra-
i

nionem jasno i
grzecznie zapytaniem, czyli kiedy i

przyj nas lord Singelworth potrafi ? lubo A


ufajcy
w nastpstwo przyzwoite, nie wiedziaem jednake,
co pozostaoby do zrobienia w razie odmowy jak i

przyszloby to „wy-euripidowa? .." (Arystofanes


TAJEMNICA LORDA SINGELWORTH jj

w Acharnach, przez usta Niklasa). Niebawem wsze-


lako z maej niepewnoci wywiód nas major-domo
tej

lorda, który, kart jego przyniósszy, nas delegowa-

nych uwiadomi zarazem o wyborze godziny przed -


niadannej dnia nastpnego, i e ta moe by na re-

cepcy deputacyi najwaciwsz, bdc najmniej od-


leg.
Jak spdzio si resztk dnia owego? Na to admi-
nistracyjnie odpowiedzie mona bez trudnoci w ka-
dem innem miecie, które swojej wycznej misy i nie
ma lecz Wenecya ma misy wiadczenia czowiekowi,
;

e jest fantastyczna sfera


ycia, e
stolica nie jest tyl-
ko samem zcentralizowaniem administracyjnem kilku
biur,
— e plac moe by salonem, bo to zaley od
przechodniów onyche obyczajnoci,
i
— e na kocie-
le katolickim mog igra cztery brzowe konie rydwa-
nu Apollinowego, nic naboestwu
szkodzc... nie
I e na tym wiecie nie jest tylko
przeto miertelnik
rodzajem nadkompletnego urzdnika, penicego o swo-
ich godzinach wasne albo cudze interesa, ale i
god- e
no ywego czonka bytu we wszech- stworzeniu po-
siada, a przez to samo moe si i
zaduma, i za -rozma-
wia, i zabawi!..
W dniu jednake nastpnym, cile o godzinie na-
znaczonej, znalelimy si wszyscy u progów lorda,
przez które nas dosy ceremonialnie wprowadzi do
salonu major-domo itame na bardzo malek chwil-
k samych zostawi. Czas miaem spojrze dookoa, to
unoszc wraenie, e najmniejszego ladu ani uytko-
wania, ani ycia w tym salonie wcale nie byo. adnej
S6 CHIMERA
kartki muzyki, adnej ksiki, albumu,
karty ryciny...
wizytowej, etc. Posadzka, jedynie, mozaikowa, od-
. .

wierciadlaa wszystkie meble, polerowane jak krysz-


ta, za poutwierdzane w cianach weneckie zwiercia-
da odzwierciadlay znowu wszystko, a ta, razem,
wicej jasn wietn bya, ni urocz.
i

Gdy lord wszed gdy zamienilimy ukon, ma- i

jor -domo ustawi po dwa fotele z obu stron siedzenia


gospodarza, ja za poczem prezentowa Delega-
cy: — naprzód D monumentalnem jego wene- z
ckiem nazwiskiem, potem Antonio delia Brenta, do-
ktora di San Luca samego siebie. Lord da uway,
i

i we wszystkich nas rozpoznaje spóbiesiadników


u jednego stou, poczem zajo si miejsca, za- — i

czem :

wicej ni zbytecznem mogoby by,


,, Milordzie!

gdyby si sprawozdawao, i balonowe wycieczki Wa-


szej Ekscelencyi nie dzi dopiero nie w tem jednem i

miecie zwróciy uwag publicznoci, o celu ich i e


domysy, bdc przez dzienniki goszone, nietylko po-
liczaj si ju do objawów opinii, ale nawet formuj
jakoby dwa stronnictwa, dwie szkoy. Jedna z onych —
chce mie za cel wycieczek spostrzeenia meteorolo-

giczne ; druga ogranicza te egzercycye do potrzeb naj-


osobistszej hygieny, i to nieledwie odkowej . . . Jed-

nych wtórych opinie do niczego nie obowizyway-


i

by nas wcale, gdyby nie to, i znakomity zakad


urós na tak rozdwojonem zdaniu. Zakad za. Mi-
lordzie, susznie waonym bywa zawsze w obyczaj o-
wem prawie powszechnem Wielkiej Brytanii (bo po-
TAJEMNICA LORDA SINGELWORTH /j

dobno, e
zakad jest nawet jedn ze staroytnych
form pierwszego prawa Celtycko -Bretoskiego i An-
glo- Saksoskiego...). Jeeli wic w tern, lubo po-
tocznem wydarzeniu uciec nam si wypadnie, Milor-
do stanowczego rozsdzenia Waszego, która wy-
dzie,

grywa party a? niechaj to przy bahej treci:- swojej


nie wyda si by mao -uwanie przedstawionem."
— „Sprawiedliwie sobieprzysdzi wygranej nie
bdzie mogo nie moe i adne z dwóch stronnictw
do zakadu doszych. Wzgldy albowiem czy to me-
teorologicznych spostrzee, czyli wicze hygieny
wcale nie stanowi cela gównego. Co do pierwszych,
nale one do aeronauty mojego i
spópracowników
tej osoby, za co do drugich..
"
.
— i tu si lord obró-
ci do kawalera di San Luca — „mog sobie odda
t sprawiedliwo, i dobrze przed mojemi balonowe-
mi wycieczkami dbaem pilnie o uregulowanie si tra-
wienia. —
Owszem! —
wypadaoby powiedzie, i
gdybym pierwej do takiej doskonaoci nie dostpi,
wycieczki moje balonowe ani mogyby by tak peryo-
dycznemi, ani dawa tak penego zadowolenia. Cel
wszelako onyche nie jest z tej sfery. Niestety!
dla Europejczyków kontynentalnych musz by taje-
mnice, maj oni albowiem to wspólnego z murzyna-
mi, i ze wszystkiego si miej, czego odraza poj
nie s
w stanie. Skoro wic niemona dozwoli,
aeby wszystko si obracao w mieszno, pozosta-
wa milcze ztd si nasuwa tajemnica... Lecz
i

u tyche, tak atwo miejcych si jest w zamian pi-


kne uczucie powaania z wielk atwoci dononych
j8 CHIMERA
imion historycznych ; bd wic umia cho tem sobie
posuy i
pomódz na swojem miejscu, kiedy, zu- w
peny wykad celu mojej aeronaucyi zapuciwszy si,

napotkam gdzie trudnoci, na uprzedzajcy miech


zwyke wykadajcego now naraa. — Przyczy-
rzecz
n gówn codziennego—uywania aeronaucyi — mo- jest

jepojcie o czystoci, celem czysto. jest Szla-


chetni panowie caa spóczesno pojmujecie czysto
i

jako zaprzeczenie nieczystoci. Odpowiednia doza


perfum staje w przeciwiestwie wzgldem dozy odpo-
wiedniej rozkadowego fetoru, jest to dla was czystym
oddechem, bo taki ju macie nerwów ustrój. Pewien
rodzaj dualizmu powonienia i aspiracyi wyrobi si ju
wokoo was, i tak jest w
ludziach, jak u niektórych
pokole na Kaukazie rozdwojenie na zo i dobro poj-
cia bóztwa
Tymczasem miasta wasze, siedziby spo-
! i

ecznoci sklepi si, buduj rozwijaj na kloakach...


i

Te wykwintne kuchnie, które co dnia pod wieczór bu-


chaj aromatem wonnych przypraw sosów, maj pod i

posadzkami swojemi trzsawiska zgnilizny te po- ;



ntne byskotem swym elegancy salony, gdzie ró-
i

wnie lekki jak zefir trzewik tanecznicy walcuje z zefi-


rem, susklepione na podziemiach cikich odraaj- i

cych. Leniwe tam rami rozkadajcego si olbrzyma


przeciga si, nieustajc walk co dnia co chwila
ale i

toczy co, jakby wci gnijcy Laokoon,


przewraca si w pieczarach stolic pod umiecionemi
gadko ulicami!.. Prawda jest, te
owe municy- i

palnoci walcz mnie, lecz, aeby usun nieco falan-


g kau, musz one ca
falang ludzi zdegradowa, za-
TAJEMNICA LORDA SINGELWORTH j0

mieniajc ich w bryy bez powonienia i bez towarzy-


skiego wdziku, i z którymi do stou nikt nie si
chce .
Staroytni Celtowie, aeby
. . uskromi grone
wylewy rzek lub oceanu najcia, szli szeregami w bród,
mieczów /dobywszy, heroicznie tonli... Egipcyanin
i

jednake mniej patetycznie postpowa sobie postpi i

by nareszcie z kaami Nilu, bo si zastanawia, zg-


bia, way . . .

Pojcia nasze o czystoci, jakkolwiek


wic by
one mogjedynie moliwemi na teraz, albo koniecznie
niezmiennemi... có ztd? jeeli mnie one nie wystar-
czaj! Czy nieudolnoci onych zarówno jasno szcze- i

rze, jak filozoficznie rzeczywicie nie okreliem? Dla-


i

tego to (rzek powstawszy lord)


— ja protestuj!''
Chcielimy co odrzec, ale dawalimy sobie e
wzajem pierwszestwo gosu, nikt go nie podniós; ja
za, gdy na ustach miaem t uwag, i wymaga si od
protestujcego, aeby cho zasad bardziej obowizu-
jc wskaza, lord nie czeka wicej i
dalej mówi:

— Nieche
bdzie teraz rzecz na jowialny
nie

jedynie umiech zasugujc, skoro przystpi do i

technicznej formy mojej protestacyi. Imiona Sokrate-


sa i Ksantypy s
ze wszech miar powane i historycz-
ne. Gdyby si wic
kto spyta: przez co, gó-
wnie, staroytna dama zawinia, skoro na olimpijskie
czoo mdrca wylaa bya z okna urn pen domo-
wych nieczystoci, ja odpowiedziabym sowem je-
dnem " — —
tu na bardzo malek chwil czasu prze-
milk mówca, ale natychmiast, gosu gestu wasnego i

dogoniwszy, dalej prowadzi:


— „atoli, stosownie do
6o CHIMERA

pojcia o czystoci, w praktyce powszechnej bdce-


go, zawinia Ksantypa przez to, i z drugiego okna nie
wylaa bya na to czoo urny penej wonnoci, jak
si ofiarowao byo bogom za, wedug mnie, win —

;

jej jest, i
uczynia to z bardzo niskiego stanowiska.
Nieczysto," rzek lord pógosem jakoby pochylajc i

si od ucha do ucha jednym i drugim, „nieczysto



"
jest to nisko ! . . Jest to
powtórzy goniej. nisko ! . .

„Jako, gdyby ta sama staroytna dama z sam t


i
niemniej pen urn znajdowaa si ze na wyso- mn
koci, do której zwyk mój dobiega balon, mogaby
wypróni naczynie swoje bez obawy najmniejszej, bo
tam nieczystoci wcale nie ma Tam cigy porz- ! . .

dek jest i peni si, w ustawach si warunków atmo- i

sfery zaoonym bdc. Trefni jaki, do mojej ta- —


jemnicy rzuci by anegdot, jakoby
próno koacc,
z wysokoci balonu mojego upad nieczysty papier...
Musiaoby to by okna Ksantypy, a nie z tych sfer,
z
z których cokolwiek si odepchnie, musi si doharmo-
nizowa do porzdku ogólnego wród wókien, krysz-
taów, kropi, ruchu, pary i
pdu . . . Jednem sowem :

za wysoko ja si podnosz, aeby dotyczya mnie nie-


czysto Co ci si podoba, ztamtd rzu, a potem
. . !

o szafirowej nocy letniej patrz na spadajcy aerolit...


Jake on jest piknym Czysto zaley na podnie- ! . .

sieniu si stosownem, nieczystoci za jest ponie-



nie si .lub kogo
. .
Czysto, która musiaaby de-
. . .

gradowa ludzi, aeby siebie utrzyma, byaby bez-


plamn? Aeby przeto caego mojego o niej pojcia
dochowa, wznosz si; tudzie, aeby protest mój
TAJEMNICA LORDA SINGELWORTH 6i

nie by tylko czczemi wyrazami, lecz aeby nosi pie-


cz dopenienia czegokolwiek w kierunku prawdy.
tej
Kto ma bog wol mia si z tego, niechaj to peni
teraz ! teraz ! . . bo poczuwam z w oku ..." Mówic
za to, pocz lord z nieprzypieszonym, ale nieco na-
mitnym ruchem przeciera róowe kty oka lewego
i, zlekka kadc potem rk na ramieniu doktora di San
Lu ca, rzek: „Ludzie nie s jeszcze czyci... s
."
dopiero perfumowani. .

Nie przestankowe ju, ale zamykajce wyczerpni-


t tre nastpio potem uciszenie, które wraz zapenia
rozpocz zegar biciem godziny niadannej. Staralimy
si wic dopeni ceremoniau poegnalnego z rzetel-
noci t
sam, z jak dopenilimy delegacyi, lubo ta
rozwizaa tylko zakad zagajony pocho. Do jakiego
rodzaju obkania scyentyficznie si policz mania lor-
da Singelworth ? Tego nie podnosi doktór di San Lu-
ca, zapewne przez takt delikatno dwie waci-i

woci cenne, a wyzna trzeba, e nierzadkie pomidzy
uczonymi italskimi. Natomiast improwizator Toni di
Bona Grazia z wikszym ni kiedy zapaem gosi, e
ulatujcy podrónik jest mem
misyi, jest uprzedzicie-
lem zwiastunem wielkiej epoki nowej, która ma sta
i

si dla ludzkoci caej rodzajem puryfikacyi czem i

do Revivalu amerykaskiego podobnem... revivalu,


o którym (mówic szczerze, na stronie) ani nasz sta-
i i

ry, uksztalconyniewolniczy kontynent nie ma susz-


i

nego pojcia, ani byby na siach, aeby go u siebie


spróbowa i zaszczepi!.. Archeologia tu raczej lubo
62 CHIMERA
wstecz, ale ywo i wietnie dziaa. Jako nadesza nieba-
wem uroczysto w. Marka z nieporównan sw rega-
t. Wenecyanie wszyscy si znaleli nagle u Wielkie-
go kanau, a tak wszyscy, na placu w. Markae
i w okolicach jego gobie tylko same i
nieposzone
przechadzay si po szerokim bruku. U mostu wyso-
kiego
— a Rialto, wszystkich barw, chorgwie
flagi

wszystkich wieków ludów gray wstgami na wie-


i

trze;
— mae maskaradowe okrta, wyzacane nawy
zrónych epok, galery pstre herbami, czarne gondole
irozmaite statki spotykay si tak nieraz ebrami bo-
ków swoich, i such nog moge
przej przez ca
kanau szeroko, tam napowrót. Wszystkich oczy
i

w -
igrane lub wlepione byy w ten wir archeologiczne-
go szau, który nie bez pobudek uwzgldniaa roztro-
pna austryacka policya. Raz tylko kilka znacznych grup
obrócio spojrzenie swoje ku górze, gdzie wziesionemi
wiosy gondolierowie pokazywali maleki i
mdy punk-
cik, znikajcy w przestworzu . . .
By to balon lorda

Singelworth.

Cypryan Norwid.
z „Rajskiego Poematu."

ROMANZA PANI TAJEMNICZEJ.

Kto w mej pamici obudzi z upienia


dziwne wspomnienie, co mi niepokoi?
Sen jaki, gdba. (A moe spojrzenia
czyje?) Oh, znale ten pierwszy dwik w swojej
duszy, a Ona powstanie znów z cienia —
i sen przeniony, co wci mi si troi.
wróci — / nigdy nie zgin mi ju.

Lecz za czem, za czem, ogldam si z alem?


jaka to gdba? jaki sen promienny?
jaka twarz za mgy kryje si woalem?
O. przypominam nagle . . . Dzie jesienny . . .

/ soce byo ogromnym opalem


i niebo biae, bielsze nili w senny
umiech ksiyca przypominam ju.

Pamitam Jakie dziwne tony


jeszcze.
latay niby melodyjne Pyy.
a ciche — zda si, z oddalonej strony.
64 CHIMERA
W róach paczcych lekko szeleciy
sodkie powiewy nocy utajonej.
I sodkie tony melodyi tej byy.
lecz jakie byy, nie pamitam ju.

Przede mn widok cign si szeroki,

spokojny. Pomn, po wielkiej równinie,


wolno, do modrej wietlistej zatoki
rzeka z oddechy gbokiemi pynie.
Widz j jeszcze jakby przez oboki:
to w socu byska stal, to znów ginie
w oparach biaych i nie wieci ju.

Widz t rzek i leci myl za ni,


i przypomina . . .
Gdym spojrza w t stron.
kdy jczay wody nad otchani.
widziaem jakby przez rzadk zason
t nieznajom tajemnicz Pani.
i dostrzegaem gliki zocone,

wiecce w mroku. I nic wicej ju.

I sza melodya — przez


cisze, co strzeg

dnia,od którego ycie ju odlata —


sodka, zasodka dla serca ludzkiego.
Niepami ycia wzia mi skrzydlata
i gdzie do wiata niosa dalekiego . . .

Ach czemu tego dalekiego wiata,


o duszo moja, nie pamitasz ? ju
(HORTUS LARYARUM.)
z „RAJSKIEGO POEMATU'' 6s

POSG.

Park wielki, kdy rczego jelenia


ongi cigay grajce ogary,
dzi milczy. Pustka. Sam, w pomroce szarej,
potok si mieje lub ka bez wytchnienia.

mieje si, wzdycha do niemego cienia,


zkd ongi pieni sowiczej pi czary.
Lecz dzi tam stoi, obojtny, szary,

posg, co swojej postawy nie zmienia.

Jest tu. .. (bo dusza zawsze si przeglda


w rzeczach .) kto jeszcze jest osamotniony,
. .

i pacze, wzdycha do niemego cienia.

Ale jest nad tym, co zapomnie da


i o wytchnienie baga
zrozpaczony,
ko inny, co swej postawy nie zmienia.

(HORTUS LARYARUM.)
66 CHIMERA

SEN.

Bez szmeru id przez niem alej,


kórdy sen mi powoli popycha.
A jest godzina wietlista i cicha.
Niebo welonem perowym janieje.

Ciemne cyprysy ku niebu si wzbiy,


stoj bez paczu, aden nie szeleci,
ale s
pene smutku i boleci,
smutniejsze nili cyprysy mogiy.

A dookoa rozciga si blada,


nieznana, pusta, dziwna okolica,
kdy przedwieczna chadza tajemnica

/, za ni lecc, myl moja przepada.

Bez szmeru id. Podobny -m do cienia;


ju i
mój smutek zda si tylko cieniem;
cae me ycie jest ju tylko cieniem,
niepewnym, szarym, nikym, bez imienia.

(HORTULUS ANIMAE.)
z „RAJSKIEGO POEMATU'' 6j

POECI.

Sen dalekiej przeszoci, nieznanego plemienia,


gd&b dawnych,
— opromienia
blaskiem czoa poetów. Oczom poetów — ciemnoci
sen zakrywaj przyszoci.
Jak wiszca w przestworzach grzywa komety pomienista,
olbrzymia una pomienista,
tak w yciu naszem rozbyska
Duch i wiatami wytryska,
ronie i wstecz si ciska.

Gocia nas (kochanko moja, czy nie pamitna


chwila? biy twe ttna
Rytmem) gocia nas w królestwie swem wielkiem Sawa.
Od powicia w nas wstawa
pami kwiatów wieccych przez alabastrowe amfory
niby schwytane meteory,
pami tajemnic widzianych,
pami rozkoszy doznanych.
pami woni wdychanych.
68 CHIMERA
W jaki wieczór szkaratny powieki my zamknli?
Na miertelnej pocieli
jakiego czcili my boga? W
jak chwil wspania
ycie z nas ulatywao?
Czy po walce herojów, na polu bitwy? czy te moe
na zotogowiu i bisiorze?
A wzia w stra nasze zwoki
Chimera dumna, gdy mroki
szy na krwawe oboki.

I wchwil przebudzenia —
a sen trwa lat tysice —
ujrzelimy janiejce
inne nieba, syszelimy inne gosy i pienia,
i chwytalimy westchnienia

i pacz, ten cay ludzki pacz, co si do ona tej ziemi

tuliskrzydami obwisemi,
syszelimy wszystkie szlochania
daremne, jaki. konania.
przeklestwa i szemrania.

Milczc, syszelimy cigle krzyk i


gwar skócony.
Ale w duszy skupionej
przedwiekowy daleki sen. jeszcze mgami owity.
.

zabysn nowemi wity.


I ylimy, a moe kamalimy ycie, wpatrzeni
w zgon sivój daleki, poród pieni
o tajemnicach widzianych.
o rozkoszach doznanych
i o woniach wdychanych.

Teraz cisza znów idzie, wielka cisza. Ciemnoci


zasnuy sen przyszoci.
Nowy zgon czeka na nas. Lecz kiedy, w jakie zaranie,
o Losie, duch zmartwychwstanie?
z „RAJSKIEGO POEMATU" 69

Kiedy wiatu na strunach zocistych zagraj poeci,


kiedy nad ziemi hymn przeleci:
Wy, których ycie uciska.
Ludzie, na szczytach, jut zbliska
wiata Zorza poyska.

(EPILOGO.)
^o CHIMERA

MODOCI.

Modoci biada, ju twoja korona


fta czole mojem powoli okwia.
Zycie
— kos wczoraj, a dzisiaj snop yta

ciy mej gowie, a zwisa znuona.

Lecz jak dojrzae winoroli grona


wyszlachetniaa dusza. W sercach czyta,
przebacza umie. Cierpieniem przeszyta
bólom, si podda, a trudy pokona.

Nikn ostatnie twoje zorze skore,


modoci moja! umilky burzliwe
wiry. brzeg ucich, usao fal granie.

Dwik inny sycita. inny pomie gore:


widz ponce w bratnich oczach ywe
zy, i serc bratnich sysz koatanie.

(EPILOGO.)

PRZE. Anna Bronisawska. Gabryel d'Annunzio.


Rysunek EDWARDA BURNE JONES' A.
iiMftn i » i*»» WBffiiiK umiH lIWi m iiiii .d iii W wi
Poeta.

Tak opowiada mi poeta w swej obrazowej mowie.


Wszelako przyroda, stwarzajc nowe osobniki, zmierza
do szczytniejszego celu ni zachowanie gatunku, a miano-
wicie do uszlachetnienia go, czyli do
przejcia du-
szy w wysz form rozwojow. W moich modych latach
znaem rzebiarza, którego dzieem jest posg modzieca,
stojcy w naszym parku. Pamitam jeszcze, nie umia e
on wyrazi w sowach, co go czynio szczliwym lub
nieszczliwym, i udawao mu si to dopiero z pomoc
szczególniejszych okrele. Pewnego dnia wsta swoim
zwyczajem przede dniem i widzia wit, wielki jak wiecz-
no, która go pocza; odtd caemi dniami mozoli si,
aby wyrazi ten wielki spokój, i o, dziwo! jego duto
— —
wykuo z marmuru posta cudownie piknego modzieca,
Phosphorusa, o którym opowiadaj, ludzie na patrz- e
cy pograj si w milczcej zadumie. Podobnie pogra
14 CHIMERA
si poeta cakowicie w swym nastroju, a myl, iitóra w nim
nurtowaa, wypowiada si, lecz jako alter idem. jako zu-
penie co
nowego. To wypowiedzenie si jest organiczne,
jest poprostu nowym typem, w którym ujawniaj si rzeczy,
gdy swyzwolone. Podobnie jak przedmioty, w^ystawione
na wiato soneczne, wywouj swój obraz na siatkówce
oka, tak samo one, zespolone z wszechwiatem wspólno-
ci aspiracyj, objawiaj dno
do wytwarzania o wiele
subtelniej szej kopii istoty swej w duchu poet3^ Ich prze-
miana na melodye nie róni si niczem od metamorfozy,
której ulegaj rzeczy, przeksztacajce si
wj^^sze formy w
organiczne. Nad kad
rzecz unosi si duch jej, czy de-
mon, i jak ksztaty przedmiotu zarysowuj si w oku,
tak duch jego odzwierciedla si w melodyi. Morze, a-
cuch górski, Niagara i kada grzda kwietna, maj po-
przednie lub wysze istnienie w
melodyach pierwotnych,
które faluj w powietrzu jak wonie, a czowiek o subtel-
niejszym suchu, któremu si zdarzy do nich przybliy,
syszy je i próbuje spisywa te dwiki bez zmian i uste-
rek. I w tern te znajduje swe uprawnienie krytyka:
w przewiadczeniu, e utwory poezyi s
tylko popsut
transkrypcy jakiego tematu w przyrodzie, z którym po-
winny si zgadza. Rym sonetu powinien by nie mniej
wdziczny jak regularnie po sobie nastpujce skrt}^ mu-
szli, lub zgodno w
zmiennej rozmaitoci pku kwiatów.
Parzenie si ptaków jest sielank, ale nie tak nudn, jak
nasze sielanki burza dzik — od
bez faszj^wego patosu
i
napuszonoci
;

;
lato wraz
z siewami i niw^ami poema-

tem epicznym o wielu pieniach, przedziwnie wykoczo-
nych. Dlaczegóby symetrya i prawda, które modeluj
tamte rzeczy, nie miay si przelewa w nasz dusz, dla-
czego nie mielibymy uczestniczy w w3malazczoci przy-
rody?
Ta intuicya, ujawniajca si przez tak zwan wyo-
POETA 75

brani, jestbardzo wysokim rodzajem patrzenia, którego


nie mona si nauczy; do niej zdolny jest tylko duch
wszechobecny i wszechwiedzcy, który uczestniczy w ro-
zwoju i obiegu rzeczy poprzez róne formy i w ten spo-
sób rozjania je innym. Atoli obieg rzeczy odbywa si
w tajemniczem milczeniu. Czy cierpi one obok siebie
kogo, ktoby móg je podsucha i
wypowiedzie? — Szpie-
ga nie cierpi, ale
znios kochanka, poet, który jest uzu-
penieniem ich wasnej natury. Prawdziwo wyrazu osi-
ga poeta pod warunkiem, e
zawierzy boskiemu tchnieniu,
przenikajcemu wszystkie ksztaty, i bdzie mu posuszny.
Jest to tajemnica, któr kady czowiek, wyposaony
inteligency, odgaduje prdzej czy póniej e, poza ener- :

gi posiadanej przeze umysowoci wiadomej, ma on


jeszcze inn wadz (podobn do siy zdwojonego intelek-
ktu), o ile si cakowicie podda naturze rzeczy; e, poza
si ukryt w nim jako w osobniku, jest jeszcze wielka si-
a powszechna, któr pozyska moe napewno, jeeli, bez
wzgldu na niebezpieczestwa, otworzy bramy swej istoty
i
pozwoli prdom niebiaskim przepywa swobodnie przez
sw duchowo. Wówczas porwany zostanie w ycie
wszechwiata, mowa jego stanie si gromem, myl jego —
prawem, a sowa jego bd
wszdzie równie zrozumiae
jak roliny i zwierzta. Poeta wie, emówi stosownie
tylko wtedy, gdy si wyraa nieco dziko, albo te samem
„kwieciem ducha;" gdy dziaa w nim umys w cha-
nie
rakterze suebnego narzdzia, lecz umys wyzwolony
z pod wszelkiej wadzy i
mogcy odpowiedni do swego
niebiaskiego pochodzenia obra drog, albo, jak mawiali
zazwyczaj staroytni, gdy wiedzie go nie umys sam, lecz

umys upojony nektarem. Jak podrónik, który si zb-


ka, puszcza wodze na szyj konia i powierza odnalezienie
drogi jego instynktowi, tak musimy i my postpowa z two-
rem boym, który przez to ycie doczesne nas prowadzi.
^6 CHIMERA
Albowiem, gdy nam si uda ten instynkt w jakikol-
wiek sposób pobudzi, otwieraj si przed nami nowe dro-
gi w gb' przyrody, duch przenika nawskro najtrudniej-
sze i najwysze rzeczy i metamorfoza staje si moliw.
Oto powód, dlaczego poeci lubi wino, miód, narko-
tyki wszelkiego rodzaju, kaw, herbat, opium, dym drze-
wa sandaowego i
tytoniu, oraz wszystko, co wywouje fi-
zyczne podniecenie. Wszyscy ludzie uywaj nastrczaj-
cych si im rodków, aby do swych si zwyczajnych do-
czy ow si nadzwyczajn, i dlatego ceni rozmow,
muzyk, obrazy, rzeby, tace, teatr, wojn, zbiegowiska
uliczne, poary, gr, polityk, mio, wiedz i odurzenie
fizyczne wszystko to jest jeno mniej lub wicej wyrafino-
;

wanym, quasi - mechanicznym surogatem prawdziwego nek-


taru, jakim jest zachwycenie ducha, wywoane wnikniciem
w istot rzeczy. A owe rodki potguj jeno odrodkow
dno duszy ludzkiej, która wiecznie szuka oddali i swo-
body, pomagaj jej do wydobycia si z pt cielesnych,
które jkrpuj, do wyzwolenia si z wiziennej cieni
stosunków osobistych, która j otacza. I ztd to pocho-
dzi, e zawodowi przedstawiciele pikna, jak malarze,
poeci, muzycy i aktorowie,

z wyjtkiem nielicznych,

obdarzonych prawdziwym nektarem,



zazwyczaj gbiej
ni inni grzzn w uyciu rozwiozoci, a poniewa
i

ten sposób zdobywania wolnoci jest bdny, poniewa


owo wyzwolenie nie wiedzie do nieba i
jest jeno swobo-
d podrzdniejszego gatunku, przeto uzyskane ten spo- w
sób korzyci przepacaj znieprawieniem i zepsuciem. Al-
bowiem od przyrody nigdy jej darów nie mona wyudzi
podstpem. Duch wiata, wielka spokojna "obecno Stwór-
cy nie daje si wyczarowa magicznemi sztuczkami opium
-
lub wina. Szczytne wizye jawi si jeno czystym i pro-
stym duszom w czystych i szlachetnych ciaach. To, czem
nas darz narkotyki, nie jest natchnieniem, lecz sztucznym
POETA 7j

porywem i szaem. Milton powiada, e


poeta liryczny
moe pi wino i prowadzi ycie rozwioze, ale poeta
epicki, który ma opiewa bogów i ich wdrówki wporód
mrowia ludzkiego, winien pi wod z drewnianego naczy-
nia. Bo poezya nie jest „winem dj^abelskiem," lecz wi-
nem bosliem. Dzieje si tu podobnie jak z zabawkami.
Przepeniamy donie i pokoje naszych dzieci najrozmait-
szemi lalkami, bbnami i komi i odwracamy przez to ich
spojrzenia od jasnego oblicza przyrody o wiele waci-
i

wszych przedmiotów: soca, ksiyca, zwierzt, wody


i
kamieni, które powinny by ich zabawkami. Tak samo
tryb by tak skromny, aby go za-
ycia poety powinien
chwycay najzwyklejsze wraenia. Jego pogoda winna by
darem wiatoci sonecznej, niechaj czerpie natchnienie
z powietrza, niech upaja go woda.

Duch, który wystarcza cichym sercom, który prze-


mawia do nich z kadej kpy zeschej trawy, z kadego
pnia sosny, z kadego nawpó zagrzebanego kamienia, wi-
dniejcego w bladem socu marcowem, ten duch obja- —
wia si bezdomnym i godnym i prostoty penym. Lecz
gdy przesycisz swój mózg wrzaw, modami i podliwo-
ciami Bostonu, czy New -Yorku, gdy podniecisz swe znu-
one zmysy winem i czarn kaw, wtedy, zaiste, nie doj-
rzysz promieniowania mdroci w pustynnej samotni jo-
dowych borów.
Wyobrania, upajajca poet, nie jest te nieczynn
u innych ludzi. Metamorfoza napawa widzów radosnem
wzruszeniem. Uycie symbolów wywiera na wszystkich
ludzi pewien wpyw wyzwalajcy i
rozweselajcy. Zda
si, jak gdyby nas dotkna ródka czarodziejska, która
zniewala nas jak dzieci do taców i
plsów. Jestemy jak
ludzie, czy piwnicy, wyszli na
którzy z jakiej jaskini,
wolne powietrze. Taki
wpyw maj na nas przenonie,
banie, przypowieci, oraz wszelakie formy poetyckie. Poeci
'jS
CHIMERA
s przeto bogami -wyzwolicielami. Ludzie pozyskali isto-

tnienowy zmys swym wiecie wiat inny,


i
odkryli na
a nawet cae gniazdo wiatów; albowiem wraz z objawie-
niem metamorfozy budzi si w nas przeczucie, ona si e
nie zatrzyma. Nie chc si teraz wdawa w
wyjanienia,
jak bardzo potguje to urok algebry, oraz wszystkich nauk
matematycznych, które równie posiadaj swe przenonie;
lecz wyczuwamyten czar z kadej definicyi np. gdy Ary- :

stoteles okrela przestrze jako nieruchome naczynie,


w którem si mieszcz wszystkie rzeczy, gdy dla Platona
linia jest punktem w ruchu, a ksztat ograniczeniem
ciaa staego, i tak dalej. Jakie przedziwne uczucie swo-
body owada nami, gdy czytamy w Witruwiuszu, i, we-
dug odwiecznego pogldu artystów, architekt, który si
nie zna cho troch na anatomii, nie potrafi dobrze zbu-
dowa domu; gdy Sokrates powiada nam w swym Char-
midesie, e
dusz mona wyleczy z jej chorób za pomoc
pewnych formu czarodziejskich i e owe formuy s wie-
tnemi rozumowaniami, któreprzywodz dusz do opamita-
nia; gdy Plato
nazywa wiat yw
istot, a Timaeus za-
pewnia, e roliny s take ywymi tworami, lub twier-
dzi, e czowiek jest drzewem niebiaskiem, które ronie

wzwy swemi korzeniami, to jest gow, zwrócon ku gó-


rze,
— co George Chapman wypowiada za nim w nast-
pujcych sowach :

y,So in our ree of man, whose newie roo


Springs in his top ;
" —
gdy Orfeusz mówi o siwinie, jako o owym „biaym kwie-
cie,który sdziwe lata oznacza.;" gdy Proklus nazywa
wszechwiat posgiem intelektu; gdy Chaucer w swej
pieni pochwalnej na cze „Gentilessy" porównywa czeka
szlachetnej krwi, zajmujcego podrzdne stanowisko, do
ognia, który

chociaby go przeniesiono do najciemniej-
POETA 79

szego domu, jaki istniejemidzy nasz ziemi, a górami


Kaukazu, — przecie pójdzie za swym wrodzonym pop-
dem i bdzie wieci tak jasno, jak gdyby na patrzyo
dwadziecia tysicy ludzi; gdy w. Jan widzi w swej Apo-
kalipsie zagad wiata przez grzech, oraz gwiazdy spada-
jce z nieba, podobnie jak drzewo figowe otrzsa ze sie-
bie nierzae owoce; gdy Ezop ukazuje nam mnóstwo *

epizodów z codziennego ycia jako zamaskowany korowód


ptaków i zwierzt;

wtedy wita w nas radosne prze-
wiadczenie o niemiertelnoci naszej istoty w jej tysicz-
nych przemianach i falowaniach i czujemy, e
do nas sto-
suje si to, co cyganie o sobie powiadaj: „Nie warto
ich wiesza, bo oni i tak umrze nie mog."
Tak wic poeci s
istotnie bogami -wyzwolicielami.

Tytu dawnych bardów brytaskich brzmia: „wolni na


caym wiecie." S wolni i darz wolnoci. Dzieo buj-
nej wyobrani oddaje nam o wiele wiksze usugi w pier-
wszej chwili, swemi przenoniami,
kiedy zachwyca nas
ni póniej, gdy ju dokadnie wnikniemy w tok myli je-
go twórcy. Istotn warto ksiki stanowi dla mnie jeno
jej transcendentalno i nadzwyczajno. Gdy czowieka
tak dalece rozpomienia unios jego myli, e zapomina
i

o autorach publicznoci, e marzy jeno swe sny, które


i

go optay jak obd, wtedy dajcie mi jego pisma do czy-


tania, a wzamian zatrzymajcie sobie wszystkie rozumowa-
nia, ca history i krytyk. Caa warto Pitagorasa, Pa-
racelsusa, Corneliusa Agryppy, Cardanusa, Keplera, Swe-
denborga, Schellinga, Okena, oraz wszystkich innych, któ-
rzy do swej kosmogonii wprowadzili tak wtpliwe zjawi-
ska, jak anioów, dyabów, astrologi, chiromancy, mes-
meryzm i tym podobne rzeczy, przejawia si w tem, i
s oni nowem, oczywistem wiadectwem zerwania z ruty-
n. Jest to zarazem najwietniejszym przj^miotem w roz-
mowie, ow magi swobody, która, niby pik, oddaje
8o CHIMERA
w nasze rce cay wiat. A przecie, jake marn wydaje
si nam swoboda i jak ponnemi wszelkie porywj^, gdy
duch pod wpywem szczytnego wzlotu uczuje tak moc,
e moe ruszy dwign z posad przyrod! Co za
i

niezmierzone widnokrgi Ludy, epoki, systemy pojawiaj


!

si i nikn, jak nici w rónokolorowym, wzorzystym ko-


biercu; zapadamy z jednego snu w drugi, dopóki upo- i

jenie trwa, gotowi jestemy gwoli temu bogactwu wyzby


si wasnego óka, wasnej filozofii religii. i

A mamy powodów a
nadto, aby to wyzwolenie ce-
ni. Los biednego pastucha, którj^, zbkany i olepiony
zawiej nien, ginie wród zasp o kilka kroków od swej
chaty, jest obrazem pooenia, w jakiem si czowiek znaj-
duje. Konamy marnie na brzegach zdrojów ywota pra- i

wdy. Jest to poprostu zdumiewajce, jak niedostpna jest


kada myl, prócz tej, która nas wanie zajmuje. Dare-
mnie si do niej zblia; w jej bezporedniem pobliu je-
stemy od niej równie daleko, jak w najwikszej oddali.
Kada myl jest take wizieniem, i wizieniem jest kade
niebo. I dlatego miujemy poet, owego wynalazc, który
w tej, lub owej formie pieni, czynu, spojrzenia, czy za-
chowania darzy nas now myl. Rozlunia nasze pta
i
ukazuje nam now widowni.
To wj'^z wolenie jest nieocenione dla wszystkich lu-

dzi, a moc udzielania go innym, jako poczta z wikszej


gbi potgi mylowej, jest miar geniuszu. Dlatego wie-
i

kuicie yj
ksiki, bdce tworami wyobrani, które do-
sigaj takiej wyjmy prawdy, i ich twórca wzbija si
ponad przyrod i posuguje si ni poniekd jako wykad-
nikiem wasnego wiersz i kade zdanie,
ducha. Kady
przeniknite t moc, samo dba
o swoj niemiertelno.
Religie wiata to tchnienie modlitw nielicznych ludzi o bo-
gatej wyobrani.
Lecz wyobrania jest z natury swej pynn, nie za
POETA 8i

sta. Poeta nie poprzesta na barwaci i ksztatacli,


lecz odgad take ich znaczenie, które go równie nie za-
dowolnio, póki nie zastosowa tycli rzeczy do wyraenia
swej nowej myli. W
tem przejawia si rónica, zacho-
dzca midzy poet a mistykiem; mistyk przygwada
symbol dp jakiego pojcia, które w swoim ma ra-
czasie

cy bytu, ju dla najbliszej przyszoci okazuje si


lecz

przestarzaem bdnem. Albowiem wszystkie symbole


i

s zmienne; kady jzyk wci si przeksztaca prze- i

twarza nadaje si raczej, podobnie jak promy


i konie, i

do transportu, ni, jak fermy i domy, do staego pobytu.


Mistycyzm polega na pomieszaniu symbolów przypadko-
wych i indy"widualnych z symbolem powszechnym. Jakób
Bóhme upodoba sobie jutrzenk, wic uzna za równo- j
znaczn z wiar, i chciaby, aby kady z jego
prawd i

czytelników przypisywa jej równie takie znaczenie. Lecz


naturalnym porzdkiem rzeczy zaraz pierwszy z rzdu b-
dzie wola jako symbol matk z dzieckiem, a inny ogro-
dnika z cebulami, lub jubilera szlifujcego drogocenny ka-
mie. Kady z tych symbolów i cae miriady innych s
równie dobre dla czowieka, przywizujcego do nich do-
tyczce znaczenie. Jeno powinny by jasne, proste i a-
twe do przeoenia na synonimy, bdce w powszechnem
uyciu. A mistykowi trzeba rzec dobitnie: wszystko, co
powiadasz, jest równie prawdziwe z twemi nucemi sym-
bolami, jak i bez nich. Daj nam raczej troch algebry za-
miast tej jaowej retoryki —
ogólnie zrozumiae symbole
zamiast utartych w jednej wioszczynie
—a acniej si po-
rozumiemy. Historya hierarchii wiadczy niezbicie, i gó-
wnym bdem wszelkich prdów religijnych byo stopnio-
we drtwienie i
przerost symbolu, który wreszcie stawa
si szcztkowym zabytkiem mowy.
Wród nowszych czasów nikt tak znakomicie
ludzi
nie przekada przyrody na myli, jak Swedenborg. Nie
82 CHIMERA
znam czowieka w któregoby rzeczy byy tak
historyi, dla
bardzo równoznaczne z pojciami. Metamorfoza rozgrywa
si przed nim nieustannie. Wszj^stko, na czem spoczn
jego oczy, podlega duchowym popdom. Figi, które spo-
ywa, staj si winogi-onami. Gdy jeden z jego anioów
daje wiadectwo prawdzie, ródka laurowa w jego rku
okrywa si kwieciem. Szmer, który zdaleka wydawa mu
si skrzypieniem i oskotem, okazuje si zblizka gosem
sprzeczajcych si ludzi. W
jednej z jego wizyj ludzie,
widziani w owietleniu jakiej jasnoci nieziemskiej, wyda-
j mu si smokami, pogronemi w gbokiej ciemnoci,
które, gdy blask niebiaski wpada do ich chaty, skar
si, e im ciemno, i musz zamyka okna, aby mogli wi-
dzie.
Posiada on ow zdolno poznawania, która wieszcza,
czy jasnowidza czyni przedmiotem grozy przeraenia,
i

a która sprawia, e ten sam czowiek, lub ta sama groma-


da ludzi inaczej wyglda w oczach wasnych, czy w oczach
swych towarzyszy, a wrcz odmiennie przedstawia si
duchom wysz3^m, które na nich patrz. Opisuje jakich
duchownych, zajtych gboko uczon rozmow, którzy
dzieciom, stojcym opodal, wydaj si pademi komi i tym
podobnemi zudnemi zjawami. I zaraz nasuwa si pyta-
nie, czy ryby w rzece pod mostem, czy woy na pastwi-
sku i psy na podwórzu s
istotnie i nieodmiennie rybami,
woami i psami, cz}' te tylko tak mi si wydaj; czy
W" swych wasnych oczach nie uchodz za prosto trzyma-
jcych si ludzi; czy ja sam wygldam dla innych jak
czowiek? Bramini i Pitagoras stawiali to samo pytanie,
a poeta, któremu si zdarzyo ujrze transformacy tego
rodzaju, przywiadczy napewno jej zgodno z wieloma in-
nemi faktami, opartemi na dowiadczeniu. Wszak wszyscy
widzielimy niemniej sze przemiany na ziarnie pszenicznem
ina gsienicy. Oto poeta, który zniewala nas sobie mi-
POETA 83

oci groz, który przez zmienn szat widzi wiekuicie


i

niezmienn przyrod i potrafi odda w sowach.


j
Nadaremnie rozgldam si za poet, którego tu opi-
suj. Nie przystpuj em}'^ do ycia z dostateczn jasnoci
i
gbi, nie odwaamy si opiewa naszycli czasów i na-
szyci spoecznyci stosunków. Gdybymy -wypeniali dni
nasze chwa dzielnoci i heroizmu, nie wahalibymy si
ich sawi. Czas i przyroda obdarzyy nas niejedn cen-
n rzecz, ale nie day nam czowieka naszej epoki, który
wszystko przejedna i na którego wszystko czeka. ró-
dem sawy Dantego jest odwaga, z jak wypisa dzieje
wasnego ywota olbrzymiemi goskami na tle wszech-
wiata. My nie mielimj?^ dotychczas w Ameryce geniu-
sza, któryby wiatowadczem okiem pozna si na war-
toci naszego niezrównanego mater3'^au, któryby w bar-
barzystwie i materyalizmie naszej epoki dostrzeg jeno
odmienny karnawa bogów, tak bardzo podziwianych u Ho-
mera, karnawa przejawiajcy si nastpnie w wiekach re-
dnich i kalwinizmie. Banki, taryf}^, zgromadzenie wybor-
cze, metodyzm i
unitaryanizm wydaj si jeno powierzcho-
wnym umysom jaow powszednioci, albowiem powsta-
y na tem samem przedziwnem podou, na którem nie-
gdy wznosio si miasto Troja, lub witynia w Delfach,

i równie szybko przemijaj jak tamte. Nikt jeszcze nie opie-
wa naszych szalbierstw politycznych, naszej taktyki wy-
borczej, naszego ryboówstwa, naszych murzynów i in-
dyan, naszych statków, rozpasania szubrawców i tchórzow-
stwa poczciwców, handlu Pónocy, plantancyj Poudnia
i karczunków
Zachodu, nikt jeszcze nie sawi Oregonu,
ni Teksasu. A przecie Ameryka jest w nasz3'^ch oczach
poematem; kolosalno jej stosunków geograficznych po-
prostu i
zapewne w niedugim czasie znajdzie
olniewa
swego piewc. Lecz tego wspaniaego skojarzenia darów
nie tylko poród moich ziomków szukaem napróno prze- ;
84 CHIMERA
gldajc Chalmersa „Antologi poetów angielskich z osta-
tnich piciu stuleci," równie nie znalazem urzeczywistnie-
nia mojego ideau poety. S
to raczej utalentowani lu-

dzie, ni poeci, aczkolwiek zdarzali si midz}'^ nimi i poeci


prawdziwi. Lecz nawet Homer i Milton zgotuj nam pe-
wne trudnoci, jeeli nie odstpimy od naszego ideau
poety. Milton jest zbyt literacki, a Homer za dosowny
i za historyczny.
Lecz czuj, e nie sprostam zadaniu szczegóowej
krytyki, przeto powróc raz jeszczedo wyczerpujcego
okrelenia poj ogólnych, aby dokona posannictwa, któ-
re z rozkazu Muzy mam zwiastowa poecie o jego sztuce.
Sztuka jest drog twórcy do jego dziea. Ta droga,
czy metoda, jest idealna i wieczna, aczkolwiek jeno nie-
liczni jznaj, aczkolwiek nieraz przez dugie lata, a na-
wet przez cae ycie nie zna jej sam artysta, dopóki nie
wj^^peni wszystkich potrzebnych warunków. Malarz, rze-
biarz,kompozytor, rapsod epicki, mówca: oni wszyscy
pragn wypowiedzie si symetrycznie i cakowicie, a nie
sabo i poowicznie. Przypadkowo lub umylnie poddaj
|

si wpywowi pewnych warunków, jak malarze i rzebia-


rzena widok interesujcej postaci ludzkiej, jak mówcy, gdy
staj przed zgromadzeniem ludowem, lub inni artyci, gdy
szukaj okolicznoci, mogcych sta si bodcem dla ich
ducha a kady z nich doznaje wówczas nowego pragnie-
;

nia. Syszy jakie gosy, powoduje si czyjem skinieniem.


I
czuje ze zdumieniem, e go okraj cae zastpy de-
monów. Co mu nie daje spokoju, wic powiada, jak ów
dawny malarz: Przebóg, to jest we mnie i musi wyj
ze mnie. ciga pikno, napoy dojrzan, a przed nim
uchodzc. Poeta, gdy jest sam, snowa sobie wier-
sze. Mnóstwo z tego, co wypowie, tchnie bezsprzecznie
powszednioci, lecz niekiedy zdarzaj mu si powiedzenia
pikne i niezwyke. To go zachwyca, wic chciaby jeno
POETA 8j

takie rzeczy mówi. W


mowie zwykej powiadamy: „to
twoje, a to moje," lecz poeta wie dobrze, to nie on e
mówi, e jego sowa s dla równie obce i
pikne, jak
dla innych; on sam chtnieby sucha dalej takiej wymo-
wy. Zakpsztowawszy raz tego niemiertelnego ichoru,
wci go pragnie, a poniewa w takich rozbyskach po-
znania taj si czarodziejskie moce twórcze, przeto jest
rzecz niesychanie wan, aby zawary si w sowach.
Jake mao wypowiedziano z tego, co wiemy! Ile to
kropli zaczerpnlimy z oceanu naszej wiedzy Jake przy- !

padkowo wychodz te rzeczy na jaw i ile to nieznanych


tajemnic drzemie jeszcze w onie natury! Ztd ta nieod-
parta potrzeba mowy i piewu, ztd drenie i bicie serca
u mówcy, gdy staje przed drzwiami sali, aby objawi myl
jako Ao-yoc, czyli SOWO.
Nie wtp, poeto, i wytrwaj !
Powiadaj :
„To jest we
mnie i musi wyj ze mnie!"
Wytrwaj, rozczarowany
i
oniemiay, zmieszany i jkajcy si, wyszydzony i wy-
miany, wytrwaj i walcz, a
z twojej ekstazy pocznie si
owa potga marzenia, która kad
noc podda twojemu
wadaniu, która wdziera si w gb' rzeczy niezmiernie
tajnych i niezmiernie skrytych, która z czowieka czyni
przewodnik wszech prdów elektrycznych. Wszystko, co
chodzi i
peza, co si i istnieje, musi kolejno przed
staje
tob przej, tobie si ukaza, jako wykadnik twego du-
cha. Geniusz czowieka, który t moc posidzie, jest nie-
wyczerpany. Wszystkie twory zstpuj parami i rodami
w gb' jego duszy jak do arki Noego, aby potem z niej
wyj jako mieszkacy nowego wiata. moc czerpie Ow
poeta z wszechistnienia, podobnie jak zapas powietrza,
niezbdnego do naszego oddychania, czy do podtrzymania
aru na naszych ogniskach, nie ogranicza si do pewnej
iloci galionów, lecz w razie potrzeby moe obj ca
atmosfer. I dlatego geniusz takich wielkich poetów, jak
86 CHIMERA
Homer, Chaucer i Szekspir, nie zna adnych kresów,
prócz kresu ich ywota, dlatego podobni oni zwiercia- s
du, niesionemu ulic, w którem byskawicznie odbijaj si
obrazy wszech rzeczy.
O, poeto! nowe szlachectwo rozdziela si teraz po-
ród anów i borów, a nie, jako niegdy, na zamczyskach,
gdy opasywano mieczem. Warunki uciliwe, lecz su- s
szne. Musisz si wyrzec wiata i zna jeno sw Muz.
Musisz odtd zerwa z epok, obyczajami, wzgldami, po-
lityk opiniami ludzkiemi, a wszystko zawdzicza Muzie.
i

Albowiem trwanie miast obwieszczaj wiatu gosy aob-


nych dzwonów; ale przyroda liczy godziny wszechwiata
wedug kolejnego nastpstwa pokole rolinnych zwierz- i

cych, wedug wesela, z którego si inne wesele poczyna.


Z woli Boej musisz zaprzesta ycia wszechstronnego,
ycia dwoistego, musisz pogodzi si z myl, e inni
i

bd za ciebie mówiU. Inni bd dla ciebie wiatowcami,


inni posu ci za wzór elegancyi i salonowej wytworno-
ci; a jeszcze inni bd
za ciebie dokonywali wielkich,
rozgonych czynów. Ty sam winiene przebywa w naj-
gbszych zaciszach przyrody, ty nie moesz równo-
czenie dla Giedy na Kapitolu. wiat jest peen powi-
i
y
ce wyrzecze wanie one s twoim dziaem; przez
i i

dugi czas musisz uchodzi za szaleca i za dziwacznego


odludka. To jest ow osonk i
pkowiem, w którem
kryje Pan swoje najmilsze kwiecie, i jeno najblisi poznaj
si na tobie i ukoj ci cichym czarem mioci. A jednak
nawet imion przyjació nie bdziesz móg wymieni w swej
pieni, bo ci od tego powstrzyma dawna groza przed twym
przenajwitszym ideaem. A nagroda twoja jest taka: e
idea stanie si dla ciebie rzeczywistoci, a wraenia wia-
ta dziaajcego bd
si zleway na tw nietykaln istot
szczodrze, lecz agodnie, jako dde letnie. Caekrainy
stan si twym ogrójcem i
wasnoci, po wszystkich mo-
POETA ^7

rzach bd egloway twe okrty, wolne od ce i zawici;


posidziesz lasy i bdziesz tam królem i pa-
strumienie,
nem, gdzie inni s
jeno dzierawcami i
najmitami. Ty
rzeczywisty wadco ldów, mórz i
powietrza! Gdzie jeno
nieg pada, woda pynie i ptactwo piewa, gdzie jeno dzie
i noc
spotykaj si na rubiey zmierzchu, gdzie jeno b-
kit niebios zaciga si chmurami, lub skrzy si od gwiazd,

gdzie jeno jawi si postacie o przejrzystych zarysach


i
otwieraj si bramy, wiodce ku niebiosom, gdzie jena
istnieje niebezpieczestwo i groza i mio, tam wsz- —
dzie roztacza si dla ciebie KRASA, yzna jako dde,
i
choby zeszed cay wiat, nigdy i nigdzie nie znaj-
dziesz nic niepotrzebnego i nic pospolitego!

PRZEOY
Stanis. Wyrzykowski. Ralpli Waldo Emerson.
Sadzawka.

„A Anidl Padski zstpowa czasu


peivnego w sadzawk: i vrzruszaa si
woda. {Ew. w. Jana V. 4)

Wierzby zgarbione pod zmierzchu ciarem


Na zotem nieba czerni si sklepieniu —
Za obumarej sadzawki moczarem . . .

O, Cieniu zviy, zapomniany Cieniu!

Trzeba si byo zjawi w tak por.


Gdy si rozpady najdrosze mogiy.
A dusza, zimna taka i bez siy.
Po osypiskach wóczy skrzyda chore!

Trzeba si byo zjawi. Cieniu wiaty.


Nad zdruzgotan dziecistwa koysk!
A wczoraj jeszcze byo Ci tak blizko
Przez an pamici kwitncej niezty . . .
SADZAWKA 89

Wicher by. gradem zrazi siew twój plenny,


Dosaym kosom zdepta dumne gowy,
A ju zapóno czeka siejby nowej,
Wic an mój bdzie jaowy i senny.

Zdarzenia aski nie czekam najwitszej,


W puste pól zwidych wpatrzony kolisko . . .

/ cie napywa z nieba coraz gstszy . . .

A wczoraj jeszcze byo Ci tak blizkof

Trzeba si byo zjawi w wieczór smutku!


Zamara woda nie daje odbicia.

Szept cichych kroków chodzi po ogródku.


Jak niegdy, dawno przed laty: za ycia —
W otwarte okno wonne pól oddechy
Bóg mojej piersi przysya strudzonej.
Jak pachn mode, zotokone plony!
Jak dusza boskiej wola znów pociechy!
go CHIMERA

ozy nad czarne obwisy bagnisko.


Martwot trapic byski mózgu chore:
Trzeba si^ byo zjawi w tak por!
A wczoraj jeszcze byo Ci tak blizko . . .

Nad smutnej wody stge rozlewisko


lViatr zwraca kroki chwiejne i nieskore:
Trzeba si byo zjawi w tak por!
A wczoraj jeszcze byo Ci tak blizko!..
To przejdzie, przejdzie
.
Niedugie czekanie !
. .

A tylko nie wiem, co ja teraz poczn


Bez tego widma
— co si ze mn
stanie,

Gdy w bezkres stopy obróci niezwoczne.

Pójdzie podnosi w polach bujne kosy.



Za dnia wydane wichrom na igrzysko
Wygadza rk grzbiet pól zotowosy —
/, jak nad moj, smuci si, koysk.
SADZAWKA 91

Obcy jej mikkim rakom, co na czoo


Nieraz mi w sennej pokada modlitwie.
Kojc ból wszelki i myl nieweso.
Zbudzonej duszy kwilenia rybiwie

Jak dzieciak, paczc, schodz w smutne wody.
Dróg zapomnianych ramieniem tulone . . .

W szumice gaje, pola i


ogrody

Wszystko mi jedno, w któr pójd stron!

Wszystko mi jedno, w jakie uroczysko :


Wszdy noc cik zamknie mi rozwor!
Trzebat si byo wybra w tak por!
A wczoraj jeszcze byo mi tak blizko . . .

Micha C. Bielecki.
Maj.

W tajniach ogrodu zdaleka


Kukuka wabi w fale
Zielone —
Chod, piewa, ycie ucieka —
IV majowym szale
mier jak kochanka ci czeka
Z wiecem na gowie.
Chod do mnie, w cichej dbrowie,
W rozwianem, pachncem wietle
Zielonych lici
Sen ci si zici
Przedziwny

Cze-ka! cze-kal cze-ka!
MAJ g^

{POKUSA WIATRU WIOSENNEGO.)

Daj si nie
Jak pajczyna wichrom poudniowym
I jak py.
Co nie wie, jak si wzbije i gdzie padnie.
Przymknij oczy

Niech z pod powiek patrz w dal ruchom
Mdro znajdziesz
Nie w pocztku drogi
— lecz na kocu.

Dalej w wiat —
Tuaj wicej nic nie czeka.
Nietrwó si.
Ze ci ograbi i omami —
Jeli jest
Myliwym ycia — na co reszta?
Niech ci wezm
Wszystko
— wtedy wszystko bdzie twojem.

Zodziej w trzosie
Prawd, zbiegszy, ci zostawi.
94 CHIMERA
Zdrajca no&em
Pier otworzy zbyt cienion —
Tobie nikt
Wyrzdzi krzywdy nie jest w stanie

Kady ból
Nowem niebem ci obdarzy.

Wszelka droga.
Któr pójdziesz nieulklc,
Wiedzie w
W ródo jasno, wiedzy i
potgi.
Dalej w wiaty

Twarda zbroja twa, bezpieczna.
I lni gwiazda
Przeznaczenia nad tw gow!
MAJ 95

* ^

ódk
Odbij od brzegu —
Popyn
Midzy to i niebo sine
W gbin
Widnokrgów
Chwyc si promieni w biegu
Sonecznych

Szlakiem dróg w szafirze mlecznych
Popyn —
Oderw stopy od ziemi —
Polec
ukami nieba jasnemi,
Co wiec
Tczami,
W lad za gwiazdami zotemi.
Ze zami
Zachwytu, szczcia i alu,
Polec.
g6 CHIMERA

^ -2?

O zielono -powa grzywo


Trawy
Nad wod —
O kwieciste, biae sady
Pene pszczó —
O zapachu sodki, dziki
Zió
Majowych

O bkitno - zota, wiea
Pogodo !
Peza myl moja, wspominajca,
Midzy dbami.
Peza po dbach trawy szafirowych
Myl jak robak —
Jak majowy uk, wylegy wieo.
Jak zmoczony ros motyl
Biay.
O jak dziwnie przez dba traw wyglda
Twoje wielkie, rozzocone niebo
Panie

Marya Komornicka.
Pomie ofiarny.

/ któ ty jeste, wielki samotniku?


Ty, co ojczyzn zgubie wród gwiazd,
A teraz bdzisz po otchaniach bytu
— Cay w poncym skamieniay krzyku

Jak komeciana agiew, precz od soca
W dal wytrcona bez celu i koca?

I któ ty jeste, wity pomazacze.


Co stworzy boga w sobie, cho sam proch?
Anioy jakie jasne, zmartwychwstacze
Staj w twych pieniach

a gdy kasz.
Krwi twoj idzie wielki wieków szloch.

Nie
— Wspocz ptniku bezsenny.
tobie,

mgach gdzie ucieka twoja Jeruzalem,


Chocia w swej piersi jak skarb drogocenny
Nosisz jej obraz przeczuty i nisz.
e kiedy wasnym wykarmion alem
Ujrzysz w koronie roztopionychsoc.
c8 CHIMERA
I próno szukasz zakada i zlotem
Sny swe malujesz na ogromnej chmurze;
Chmur, jak skrzyde bijcych opotem,
Rwiesz swego ducha wskro niebios ku górze ;

I próno tzvorzysz wiat z cudownej gliny:


Gdzie nad otchani cyklopowy bój —
Oto dzmorze koysze si. wzrasta.
Oto w popochu poarnej
godziny
Sercami dzwonów dygocce miasta.

A am — kraj czarów dwignity na tczy


Po nad chaosem opaowych mgie.
Chaos ten dyszy,
jak muzyka dwiczy.
Ton kady ksztatem pod niebo wypryska,
Meodya —
dziecka sen —
gwiazdami byska.

Lecz twoje serce gdzie? i z czem zbratane?


Wiecznie samotne ma wci bi, jak ptak.
Co ma na piersiach otworzon ran
I w trzepoccych skrzydach moc tsknoty.
Gdy swoje dawne przypomina wzoty.

Wodarzem jeste na nieswojej roi.


Nie wzejdzie tobie utskniony po.
Nim duch zwyciy zv sobie form star.
Zanim sw wito w pomieniach wyzwoli.
Duchowi swemu yw bd
ofiar.

Edward Leszczyski.
Ocknienie.

Z wielkich, gbokich oczu w wiat ten tajemniczy

Wyglda dziecka dusza dziwniezatrwoona:


Blask, co niedawno jeszcze u Wiecznoci zniczy
Pon, teraz powoli w soca blaskacli kona.
We mgy si zasnuwaj obrazy promienne,
Ogrody rozkwiecone, ki zv rosac/t senne.
Pene jakicJt przeslodkich subarwnycJi miray.
Jasne wizye anielskicJi umiecJtnionycJi twarzy . . .

Blask, co niedazono jeszcze u Wiecznoci zniczy


Pon, teraz powoli w soca blaskacli kona:
Z wielkici gbokicJt oczu w wiat ten tajemniczy
Wyglda dziecka dusza dziwnie zatrwoona.

Jeszcze ni ona wielk niezmcon cisz.


Co wszechwiat zv ruch rytmiczny, jak morze koysze.
Jeszcze ni nad gwiazdami rozperlone dale

Nieskoczonoci Bogiem rozpiewane fale;
Jeszcze tchnieniem zawiatózv upojona dyszy.
100 CHIMERA
Jeszcze gdb sów
twórczych nad chaosem syszy:
Zda si jeszcze rozumie tre iclt prost, wieik,
Zda si jeszcze pojmowa tajemnic wszels,
Co tutaj serca mk — tam umiechem Boga,—
Jeszcze jej prost zda si irta bytu droga
/ wsiro niewoine ycia tsline nowe dreszcze
Dawnej swej zrólewsJiOci dreszcz odczuwa jeszcze
I patrzy . . .

A dosoa wszystko tak odmienne!


Jakie we mgach obrazy majaczej senne,
Dziwne —
niby do tamtych przenionych podobne,
A takie przecie inne, nike i aobne.
Jakby wieczny po tamtych ai nosiy w sercu!
Te same niby kwiaty na ki kobiercu —
Lecz czemu takie bade, jak gdyby dumay
tamtych braciach swoiclt jasnej penych chway.
Co Bogu kwitn, Jego tchem owiane?
tylko
A kdy one twarze promienne, wietlane?
— Czy to znowu z nicJt jedna jawi si w tej chwili?..
To si matki stroskana twarz nad dzieckiem chyli
1 patrzy . . .

Z wielkich gbokich oczu w wiat ten tajemniczy

Wyglda dziecka dusza dziwnie zatrwoona:


Blask, co niedawno jeszcze u Wiecznoci zniczy
Pon, teraz powoli w soca blaskach kona . . .

A serce matki czuje, ew takiej godzinie


Dusza dziecka na ZYCIE roztwiera swe oczy
I e z jej niezmconych dotychczas przezroczy
Pytanie pierwsze

pierwsza na wiat skarga pynie:
Ze ju zatraca jasne onych chwil wspomnienia.
Gdy jeszcze myl bo
bya w czasów onie,
I ju, ju zapomina twórczych sów znaczenia.
OCKNIENIE loi

By pyta wci, a znajdzie odpowied


— we zgonie . . .

Blask, co niedawno jeszcze u Wiecznoci zniczy


Pon, teraz powoli w soca hlaslzach kona:
— Z wielkich gbokich oczu w wiat ten tajemniczy
Wyglda dziecka dusza dziwnie zatrwoona.

Adam Lada.

jC^^ '^"^^^^Y^ exvv^


Wcielenie.

Duch jeden dobry zawsze jest nade mn.


Gdy chc w ksztat wcieli jasne wizye moje,
I jak rad szepce mi tajemn,
Przed któr drca i niepewna stoj.

A kiedy wreszcie oblecze si w ciao


To, co mi byo najdroszem pragnieniem,

On si umiecha swoj cisz bia
Iw mroczn przestrze rozpywa si cieniem.

A ja zostaj i widz to dzieo.


Takie niebieskie wspomnieniem i wite.
Co si w gbinach mej duszy poczo
A teraz dwiczy w wyrazact zaklte, —
/ sysz tylko sowa szmerne w guszy.
Jako fontanna, paczca w marmurze.
WCIELENIE 10}

I chc napróno znale gos mej duszy


W ich monotonnym, rozpakanym chórze ...

Znikn duch dobry ze sw rad Jasn,


A tu dwik kady jego ciszy przeczy:
Wykane piersi sny jak iskry gasn
Z'

Przed wiecznym smutkiem — dokonanych rzeczy.

Bronisawa Ostrowska.
Nokturn.

Kto gra, ko gra na harfie szklanej.


Kto gra bez przerwy i bez koca . . .

Rytm monotonny, nieustanny.


Jak ciecz si w serce wlewa rca.

Kto gra, kto gra —


/ pie si ali.

Ze nie zna wiosny, nie zna soca.


Ze jej wród mgie jesiennych fali
Ka& tak ka ka i bez koca . . .

Kto gra, kto gra na harfie szklanej


I moich nocy sny zamc . . .

Rytm monotonny, nieustanny


IV gorzk apaty dusz wtrca . . .

Ko gra, kto gra w pospnej dali.

Jaka do senna, czy mdlejca —


/ pie si ali, serce ali
Na chmurne noce — dni bez soca . . .

Leon Rygier.
Jzyk Zygfryda dotkn ki'wi potworu,
I dziw!
Bo oto poj Zygfryd gosy niw
I szum tajemny dziewiczego boru.

I dusza jego wnet staa si bliska

lVszelkiej rolinie, wszelkiemu stworzeniu:


Czua, co czuj d^by uroczyska.
Gdy szumi hymny w zgodnem rozmodleniu.

Czua, co czuj ci piewacy leni,


Kiedy, trzepocc o róanym wicie
Ronemi skrzy dly, serdeczne swe pieni
piewaj, wielbic Natur -Wszechbycie.

Poja dusz -
wo kwiatów wród gaju,
I ryk gromowych chmur,
I jki mórz, odgosy gór,
I szum srebrzysty lenego ruczaju . . .
io6 CHIMERA
A wanie wielkie, promieniste Soce
Sao w przestrzenie wite swoje groty,
I to powietrzna, jak ocean zoty,
Obiaa ziemi po wszystkie jej koce.

I drzewa stay ciche i milczce,


A
W
z k si unosiy kwiatów aromaty ;
milczeniu wiatem modliy si zuiaty,
A zot law lao wci bóg -Soce.
Dusza Zygfryda dumna i
wyniosa
Wielk si szczcia napenia si.
Bo oto z yciem, z Wiecznoci si zrosa,
Z tern, we luszechwiecie byo.
co bratniego

Konrad Robakowski.
Róe mistyczne.

Mistyczne róe spadaj w mrok,


W bezgwiezdnie, ciemne przestworze ;
Ich blask pospny wodzi mój wzrok
W dali, po pustym ugorze.

I widz ciebie, za tob wir


Pod wiato srebrzy si mgliciej ;
Widz, jak lecisz porwana w zvir
I w tuman micych si lici.

Twych piersi uwid dziewiczy pk.


Zastygo ciao twe liczne;
Bezwadnie lec z twych martwych rk
Na ciemno róe mistyczne.

Na wiatr si wosy rozwiay twe,

Zawieje mrone je pieszcz,


io8 CHIMERA
A ty mych oczu, jak gdyby w nie,
renic szukasz zowieszcz.

Wirujesz,
W uwidych
lecisz, gniesz
lici wichurze,
si jak w
A twoje oczy szukaj wci.
A z rktwych sypi si róe.

Stanisaw Wyrzykowski.
Dom „pod tonc gwiazd.

spar si na mem ramieniu i, pro-


wadzc mnie, j i do pewnym
krokiem, bez nazbyt wielkiego wy-
siku. Zapuka w
drzwi „klatki
obkanych." Jedna ze staruszek
otworzya natychmiast,
— Przychodzimy z doktorem,
pani Celestyno,

rzek jej Rój-
ko,
— jest to mody mój przyja-
ciel.Jak si miewa dzisiaj pan-
na de Sorel?
Pani Celestyna podaa mi rk z umiechem i z ja-
k pen
da
prostoty, cich godnoci. Rkata bya twar-
i
spracowana; pani Celestyna pochodzia z ludu, ale
w jej zachowaniu si uderzaa wrodzona szlachetno,
a z oczu wyziera jaki tumiony rezygnacy patos. Bya
z ludzi, którzy od pierwszego spotkania pozyskuj nasz

sympaty.
iio CHIMERA
— Panna de Sorel, — odpowiedziaa Rojkowi, — jest
bardzo chora. — A prowadzc nas do pokoju, szepna mi
ciciutko: — Panna de Sorel nieco dziwna. Zdziecin-
jest
niaa przez wiek.
— Mówi mi ju o ssiad pa, — odpowiedzia-
tern

em, i
uspokoio poniekd. Baa si widocznie, aby
to j
panna de Sorel nie wydaa mi si mieszn. Zrozumiaem
i ta delikatno uczu
jej zamiar, wzruszj^^a mi bardzo.
Poprowadzia mi teraz do óka i rozsuna owe wypo-
wiae zasony jedwabne z
dugiemi rozdarciami, niejedno-
krotnie zeszywanemi, cigle tworzcemi si z powro-
ale

tem, bo zetlaa materya nie moga ju utrzyma ciegów.


Chora leaa z zamknitemi oczyma. Gow
miaa zajmu-
jc, acz w rysach nic nie mówio, aby kiedj^^ bya pikna.
Byy tylko bardzo wyraziste. Twarz przypominaa mask
z poókego wosku. Biae, gste, rozrzucone wosy two-
rzyy, na czystej poduszce, jakby poduszk drug z suro-
wego jedwabiu. Dugie rce, zupenie prawie bez ciaa,
byy równie wyóke, nieledwie przezroczyste skocze- i

nie —
jak si mówi
— arystokratycznych ksztatów. Trzy-
maa je zoone na piersiach, robic wraenie lecej ju
w trumnie osoby. Oddech hyi saby.

Czy pani pi, panno Honorato? —
spytaa cicho
pani Celestyna.
— Panno
de Sorel, doktór! —
zawoaa po
chwili goniej, zaniepokojona brakiem odpowiedzi. Bo- —
e mój, margrabianko

wykrzykna wreszcie, zatrwo-
!

ona ju na arty.
nie
Panna de Sorel wybuchna miechem otworzya i

oczy. Byem zdumiony ich jasnoci, ywoci, modzie-


czoci beztrosko ma-
nieledwie, podobnie jak figlarnym,
ej pensyonareczki przypominajcym miechem.

Przestraszyam was?

spytaa o wiele sabszym
juod miechu, ale dotd przyjemnym gosem. —
-.
Zabawi-
am si w nieboszczk I
DOM „POD TONC GWIAZD"" iii

Pani Celestyna pogrozia jej palcem, jak dziecku, któ-


re karcimy.

Lekarz przyszed, rzeka,

trzeba by —
powan. Jeste pani chora, czy pani nie rozumiesz?
Chora.
— Ale jestem, jestem, od tak dawna,
i to ju od- —
rzeka panna de Sorel, twarz powloky jej chmury, i zro-
bia si nagle tak star, jak w bajce, nie do uwierzenia
star. —
Poczekajcie, od ilu ja lat ju choruj? I zacz- —

a pocichu rachowa na palcach. Ktoby to zliczy!.. —
^

dodaa po chwili i tpo, bezmylnie jako przylega znowu


na swej poduszce. Zapomniaa widocznie na chwil, o czem
mówia, rce opady jej na kodr ze zrudziaego jedwa-
biu, na której zczerniaem teraz ju srebrem wyhaftowany
by herb z koron.
—Chorowaa cae ycie, —
rzeka pani Celestyna, —
i wielkie znosia
cierpienia. A jakby tego niedo byo,
i
pod innemi wzgldami wcale nie na róach miaa usane.
Ale nikt nie sysza z jej ust jednego sowa skargi. Umie
chorowa. To nie kady potrafi.
Zaczem teraz wypytywa o symptomata jej choroby.
Nie byo w danej chwili nic prócz zwykych nastpstw wieku.
— Mog tylko zaleci spokój, — rzekem wreszcie,
odpowiadajc na niespokojne spojrzenia pani Celestyny.
Ale chora wpada nagle w jak niewytómaczon weso-
o, miaa si z czego, czego nie moglimy odgadn,

tak, e zanosia si i rzucaa na óku. Pani Celestyna


staraa si przybra surowy wyraz twarzy.

Ani mi si pani rusz, prosz lee spokojnie !

zawoaa ze zoci, zbyt widocznie udan, w któr wszake
chora uwierzya Uspokoia
nat3'^chmiast. teje si w chwili.
— Prosz spa — rozkazaa !
pani Celestyna.
Biedna margrabianka przymkna posusznie oczy.
— Nie mog sobie czasem da rady, — usprawiedli-
wiaa si szeptem pani Celestyna, — musz niekiedy wpa
112 CHIMERA
na ni w ten sposób, inaczej nicby nie pomogo. Niech
Bóg mi to wybaczy!

Spojrzaem znowu na chor. Na twarzy jej tkliwy


teraz pojawi si znowu umiech. Dugie, suche, przezro-
czyste jej palce chwyciy si rogu kodry i jy skada go
tak, jak dzieci robi lalki z gaganków. Przycisna potem
ten zwitek cicho do piersi, zacza go koysa i
wyda-

waa si uszczliwion.
— Teraz unie prdko, — rzeka pani Celestyna z pocz-
ciwjmi umiechem,
— ma ju swe niemowltko zdaje i
jej

si, e je usypia.
— Czy zazwyczaj tak robi? — spytaem ze zdziwie-
niem.
— Tak, i to jedyna jej uciecha. Nie wysza za m,
nie znaa mioci, sdz, e
wogóle nigdy o niej nie po-
i

mylaa nawet, poród tych wiecznych chorób i gorzkiej


ndzy. Dziwna, e
pomimo to wszystko, cho waci- e
wie nie yje ju prawie, co w
rodzaju tkliwoci macie-
rzyskiej, której w
rzeczywistoci nie zaznaa przecie,
przetrwao w
niej wszystkie inne uczucia, i do pewnego
stopnia j
sam nawet. Ale nie wydaje si to panu miesz-
nem, e
tuli i koysze róg
swojej kodry, prawda, panie?
Pani Celestyna utkwia we mnie swe ciche, zrezygno-
wane spojrzenie. Nie odpowiedziaem nic, ale oczy mi
zwilgy, i
pani Celestyna zrozumiaa to nieme prz^^^wiad-
czenie. Wzruszy mi
do gbi ten lad zapadych w ni-

co, mimowiednych
— Biedaczka! —pragnie
rzeka
macierzystwa.
pani Celestyna, zacigajc
troskliwie i z ostronoci jedwabne, rozpadajce si za-

sony óka. Obraz bladej, zwidej, nad grobem chylcej


si istoty znik za niemi powoli, podobnie jak przed ni
zwolna zasun si w przeszo cay jej ród, tak sawny
niegdy i
bogaty. Gbok cisz komnaty zmci nagle
w tern okamgnieniu dziki, rozdzierajcy krzyk.
DOM „POD TONC GWIAZD'' 113

— Moja modo ! Wrócie mi moj modo — wo- !

a z udrczeniem miertelnem cirapliwy jaki gos. Brzmia-


o w nim co tak rozpaczliwego, tak szalenie bolesnego,
e dreszcz zimny przebieg mnie a
do koci. Obejrzaem
si przeraony. Spostrzegem, e
okrzyk ten wydaa trze-
cia mieszkanka „klatki obkanych." Wstrtnie brzydka
kobieta owa bya w tej chwili niezwykle zajmujca. Oczy
jej pony, wicej, jarzy }'' si, mimo ez gradem z nich

padajcych, a wyra twarzy jej by tak tragiczny, e


wstrzsn do gbi. Lustro, w które podobno stale
mn
caemi dniami si wpatrywaa, pado na fotel, z którego
sama gwatownie si zerwaa, zaamujc kurczowo rce
nad gow.
—Moja modo! Oddajcie mi moj modo! krzy-

czaa znowu. —
Ukradziono, wyudzono mi j! Twarz
moja to teraz jedna wielka zmarszczka, serce — jedna
wielka rana! Nie yam, nie yam, i
ycie me przepa-
do — przemino! Wrócie mi moj modo! Moj
modo !

Pacz histeryczny zguszy reszt sów, zaamujc i

rce pada znowu na fotel. Przez mgnienie oka stalimy


jak skamieniali, -tylko z za jedwabnej zasony ozwa si
cichy miech idyotki wtórzy rozdzierajcym szlochom
i

obkanej. Mróz przebiega mi ciao. Pani Celestyna opa-


mitaa si pierwsza, podbiega do paczcej i pocza tu-
li j i uspokaja cichemi sowy,

Ucisz si, mieje rozum, opamitaj si, Antonio! —
szeptaa.
— Jest kto, co liczy nasze zy i zna poczet
westchnie naszych. Modo twoja bdzie ci wrócona
tam, tam, kdy niemasz trosk ani smutku, gdzie Pan utuli
i
pocieszy nas wsz3'^stkich, którzymy cierpieli i
znosili,
zdawszy si na wol Jego!
— Moja modo! Moja modo! — powtarzaa co-
raz ciszej, coraz ciszej Antonia. Z guchncem kaniem
114 CHIMERA
pada, jakby zamana w pó ciaa, piersi na wasne Icola-
na, skrzyowanemi ramionami prz3^sonia twarz, a koci-
ste palce zatopia w siwyci wosaci na tyle gowy. Bez
sów, drgaa teraz caem ciaem: wewntrzny, i
zapewne
ez pozbawiony, pacz wstrzsa miota wszystkiemi jej
i

czonkami. W
tym niemym bólu byo co jeszcze stra-
szliwszego, ni przedtem w jej krzyku. Serce mi si ci-
skao. Pani Celest3^na klczaa teraz u jej stóp podtrzy- i

mywaa j, szepcc tjdko od czasu do czasu ciche „Anto-


nio, droga Antonio!" Po chwili skina nam gow, jak
gdyb}^ proszc, abymy odeszli.

Zwrócilimy si na palcach ku drzwiom.


— Mam u siebie w pokoju krople uspokajajce, —
rzek Rójko, — moe je pani przynie?
— Nie, — odpowiedziaa pani Celestyna, — nie po-
dziaayby w tej chwili; przydadz si dopiero póniej, gdy
sama z siebie nieco si uspokoi. Niezadugo przyjd po
nie do pana, a jednoczenie zobacz, czy nie mogabym
panu bj^ w
czem uyteczna. — Odwrócia si od nas, za-

jta zupenie Antoni.


— Có za kobieta, ta pani Celestyna, — rzekem do
Rojka, gd3'm3^ siedli w jego pokoju.
— Prawdziwa siostra
miosierdzia !

— Jest to prawdziwy typ kobiety z ludu, — odpo-


wiedzia,
— a na szczcie dla rodzaju ludzkiego, jest ta-

kich wicej, niby si móg spodziewa.


kto prze- Sama
cierpiaa wiele, znosia ubóstwo i al. Jest wdow po ry-
i

baku, któr3' zgin gdzie tam w Pikardyi, zkd i ona po-


chodzi.
Wkrótce pani Celest3'^na zapukaa do drzwi; prz3'sza
po te prz3'obiecane krople.
— Trafie pan u nas na dzie nieszczliwy — zwró-
cia si do mnie. — Ta biedna Antonia nie zawsze b3'^vva
tak haaliwa. Po dugim czasie znowu jej si to zdarzyo.
DOM „POD TONC GWIAZD'' iij

Bya taka nieszczliwa przez cae ycie! Rodzice wydali


j, w bardzo modym wieku, za czowieka niekochanego.
Zwyka on by
liistorya: w
bogaty, myleli wic, ten e
sposób zabezpiecz trwae szczcie na cae ycie, jej

i sobie.
Zc^aje mi si, e
o siebie dbali najbardziej. Ale
powicenie jej okazao si nadaremnem.
wkrótce swój majtek
przeliula
rodzice jej pomarli w ndzy, nie-
i
M
doczekawszy si najmniejszej pomocy od twardego zicia,
który nawet Antoni zacz póniej drczy i nienawidzie,
gdy ospa i inne cliorob}^ uczyniy j wstrtnie brz3'^dk
poprostu. Spdzia cae ycie w ciemnym sklepiku, przy
soca
brudnej uliczce,
w
pozbawionej
pobliu kocioa Notre-Dame.
o nic, musiaa utrzymywa jego
M
nie troszcz3^ si
siebie. Na nieszczcie.
i
i
powietrza, gdzie

Bóg nie da jej dziecka. Gdyby nie to, miaaby dla kogo
y, miaaby pociech i nadziej nie byaby moe y- i

wia w gbi serca nierozsdnej myli, która z czasem staa


si jak idee fixe, ska podwodn, o któr biedny jej ro-
zum rozbi si wreszcie, niby ód rybacka.
— Jaka to bya idee fixe ? —spytaem z zaciekawie-
niem.
— Rzecz szczególna, — odpowiedziaa powanie pani
Celestyna,
— rzecz szczególna, ale Antonia nie zauwaya
nigdy swej póniejszej brzj^doty. Gdy bya modziuchnem
dziewczciem, znaa pewnego malarza, równie wówczas
bardzo modego, który si do niej zaleca. Czy kocha j
istotnie kiedykolwiek, trudno to wiedzie; jej si zdawao
e tak, zwaszcza gdy odmalowa j w tej biao - róowej
mulinowej sukience, w której ujrza j po raz pierwszy,
w tym somkowym, florenckim kapelusiku z róowemi
piórami, w atasowych pantofelkach, na krzy przez auro-
we poczoszki róowemi zwizanych wstkami, z koszycz-
kiem do robótek na rku. Obraz ten bardzo si podobno
spodoba tak dobrze zosta sprzedany,
i malarz ów za e
ii6 CHIMERA
wzite za pienidze wyjecha dokd w podró. Nie wra-
ca dugo i
adnej o sobie nie dawa wieci; nim powró-
ci, Antonia wysza za m. O w strój
zacliowaa jako dro-
g relikwi i pamitk o ciwilacli najwikszego swega
szczcia. Syszaa póniej nieraz o tym malarzu, zaczy-
na by gonym i mówiono o nim wszdzie Antonia po- !

cieszaa si, w najwikszej ndzy, w ostatniem ponieniu,


prónem marzeniem, e
czowiek ten jeszcze o niej nie
zapomnia, zetak sam wspomina o niej tkliwo-
woci tsknot, jak
i ona o nim. Bdzie jeszcze kiedy
szczliwa, szczliwa, szczliwa! Powtarzaa to sobie
nieustannie, a gdy m
zmar wreszcie, wydao jej si,
chwila tego szczcia, tak gorco upragnionego, tak zasu-
e
onego przez te dugie cierpienia, nadesza nakoniec! Bie-
dna Antonia! Napisaa do malarza list, oznajmiajc mu
swe odwiedziny. Cho adnej nie dostaa odpowiedzi, wy-
braa si jednak w kilka dni potem do jego pracowni.
Wydobya ze starej walizki swe drogie relikwie, ubraa
si w poók ju niegdy bia,
teraz, mulinow sukien-
k, woya ten — mimo ca troskliwo — pomity i za-

kurzony kapelusik gow, zwizaa róowe


florencki na
wstki pantofelków na krzy przez aurowe poczoszki
i wzia
koszyczek z ow
robótk, na której od owej chwi-
li dorobia ju ani ciegu, na rk. Tak zjawia si
nie
w jego pracowni, w tym modzieczym a podstarzaymi,
przez czas
—e
tak powiem —
obszarpanym stroju na zu-
ytem, sponiewieranem przez wiek ndz ciele, caa
i

w zmarszkach, wstrtnie brzydka, mieszna dla kadego,


tylko nie dla Boga, który w
owem okamgnieniu patrza
z pewnoci na to zrozpaczone a bezgranicznie ufne jej
serce i widzia, jakiem byo. Bóg widzia, udrczona e
yciem chwytaa si, nawpó oszalaa, brzegu, którego
chwyci si nie byo podobna. Biedna Antonia Ów ma- !

larz nie by Bogiem —


i widzia
tylko jej mieszno, jej
DOM „POD TONC GWIAZD'' iij

waryacy! Straszliwy wybuch miechu, od którego nie


móg si powstrzyma, zbudzi j z mamicj^ch marze
szczciu! Ogldaa si, jakby tracc zmysy do koa
siebie, ujrzaa si w zwierciedle, spostrzega po raz pierwszy,
jak bya, -7- naraz stano przed ni cae ycie stracone,
i

w otcha zapade, caa modo miniona niepowrotnie . . .

1 to popsuo co w
gowie, pozbawio
jej rozumu j . . .

Bd jej by, szukaa e


szczcia, tak go pragna, e e
tak nieskoczenie, tak szalenie, istot ku niemu si ca
spraa.
— A pani, czy li nigdy go nie pragna? — zapytaem.
— Kady o niem marzy, — odpowiedziaa pani Cele-
st3^na,
— i
jestem Bogu wdziczna, zazna, przez e da mi
krótkie chwile, prawdziwego szczcia. Póniej wszake
dao mi ycie t wielk nauk, szczcia niepodobna e
osign, póki si za niem uganiamy. Zda si na wol
Bo, przyjmowa, miowa swe cierpienia, oto jedyny
rodek, który ukaja nasze ale, goi nasze rany i na dobr
wiedzie nas drog.
— Widz, — rzekem niedelikatnie poniekd, — e sa-
ma cierpiaa pani wiele?
— Któ nie cierpia? — odpowiedziaa cicho, z pik-
n rezy
— gncy
w tych patetycznych swych oczach.
Jeste pani wdow, ssiad pa powiedzia mi
'
to

przed chwil; czy utracia pani ma jeszcze zamodu?


— Tak, — rzeka, w oczach zalnio jakie roz-
i
jej
marzenie, co jakby odblask szczliwych wspomnie o do-
bie sonecznej jutrzenki ywota.
— Zgin podobno w sposób straszny?
— wypytywa-
em natarczywie ;
nie mogem si pohamowa, musiaem to
z
usysze jej ust, byo jakie okruciestwo i ciekawo
to

zarazem, co w rodzaju zainteresowania zbudzonego przez


dramat. —
Uton? Mówi mi o tem przyjaciel mój. Ach,
jaki potworny ywio to morze! —
ii8 CHIMERA
— Jest to ywio potny, — rzeka cicio,
— i
bya to
wiellia bole, Ale nie ja jedna jej doznaam; ile wdów
i sierot woda tam u nas nie narobia! Ale my nie moe-
my si go wyrzec, tego morza, —
my, którzymy si tam
u jego brzegów narodzili. Pochania nam sj^nów, mów,
braci, aletsknimy za niem, jeli w dali od niego
Tak nas
nam
Nale-
y
wypadnie. ju jako pan Bóg stworzy.
ymy do niej, do tej wielkiej wody, ona grzebie nas i y-

wi, ale ona nasz jest równie i lgniemy do niej calem


sercem.
— A jak si zdarzyo to nieszczcie z mem pani? —
spytaem. Pani Celestyna rozgadaa si miaa do mnie i

jakie zaufanie czuem, ;


e
jestem jej sympatyczny. Siada
na krzeseku pod oknem.

Jak si to zdarzyo ?

rzeka pomau. Tak, jak —
si zdarza zazw3,x:zaj. ylimy z mem
szczliwie i spo-
kojnie w Ca3^eux. Zna pan Caj^euK, prawda? Cayeux-
sur-mer —
w Pikardjd? Mae miasteczko na piaskach, ale
mile, miluchne. Mielimy adny domek, kawaek pola na
kartofle i ogródek. Piotr tak lubi kwiaty. Tak mia na
imi mój nieboszczyk. By rybakiem. Pewnego razu na-

j go pan Belfort. ódmia dobr, pikn —


pojecha- i

li na dusz wypraw. Poczyciam tymczasem wszystko


w domu doprowadziam ogródek do porzdku. Wsz3''stko
i

u nas w'iecio si jak nowe w ów wieczór, gdy czekaam


nieboszczyka z powrotem. Zapaliam lamp, zgotowaam
wieczerz. Czekam i czekam, m
nie prz3xhodzi. Powie-
czerzaam ted}' sama i siadam prz. Na dworze by
mocny wiatr, ale nie czuam adnej obawy, morze wcale
mi si zem nie wydawao. Widziaam wprawdzie przez
otwarte okno kobiety pieszce do kaplicj'', kdy si mo-
dlimy, ilekro odzie z naszymi drogimi znajduj si pod-
czas burzy lub wichru, na morzu, daleko od prz3'stani.
Musiae pan takie kaplice widywa u nas lub w Bretanii,
DOM „POD TONC GWIAZD' 119

gdzie przed otarzem wisi zawsze maa ódeczt:a? Wi-


dziaam tedy kobiety, idce w czarnych paszczaci koo
naszego domu, ale najmniejszego nie czuam niepokoju,
Przdam, czekajc cigle. W
kocu wszake wziam
równie swój czarny paszcz —
wszj^stkie go tam u nas
nosimy

i chciaam take
pomodli si z innemi. Gdym
dosza do koca stao tam w gromadce kilkoro dzie-
ulicy,
ci jeden
i
chopców mówi do którego z towarzyszy:
z
e
Belfort zgin?"' Gdym usyszaa nazwisko
„Wiesz,
patrona odzi, na której
wprawdzie ogromnie, ale
m
mój odpyn, zlkam si
mylaam: Czego te dzieci nie

opowiadaj! Poszam tedy dalej, ale ju nie do kaplicy;


zboczyam ku domkowi zamnej siostry. Podeszam ci-
cho cicho otworzyam drzwi; jako mi ju byo dziwnie
na duszy.
i

kali gorzko.
Siostra, m
Nawet mnie
jej
nie
i
syn siedzieli

spostrzegli.
u stou
Nie mogam
i
pa-

zrobi kroku, pytaam si ju, czemu pacz. Powie-


nie
dziaam sobie tylko, tak jako wewntrznie, sama dzi nie
wiem jak: Ju masz sw^oj ran! Miaam, miaam t ra-
n w sercu, to bya prawda: zostaam wdow. Tak za-
cza si ma aoba. Na drugi dzie przyszli ludzie przy- i

nieli pewno; ciskali mi ze wspóczuciem rce rzekli: i

„Widzielimy, jak ódNie szukaj, biedna, i nie


zgina.
czekaj." Nie szukaam
ju nie
czekaam, ale bj^y jednak
i

chwile, gdy sama do siebie mówiam jak we nie: To nie


moe by, on wróci, I pielgnowaam ogródek, zawieca-
am co wieczór lamp i stawiaam tam, gdzie siadywaj
czytajc gazety. Po trzech miesicach znaleziono trzy trupy
w Treport. Poszam tam. Z odziey poznaam, e aden z nich
nie jest moim mem. Nie znaleziono go nigdy. Gdym
ju stracia nadziej, by go mona byo pochowa w zie-
mi wiconej, daam odprawi w kociele naboestwo
aobne, a w domu potem, jak to u nas we zwyczaju, po-
stawilimy krucyfiks w gowach óka, zapalili wiece, na-
120 CHIMERA
kryli óko biaym caunem z czarnemi zami, jakby umary
tam lea, potem przyszed ksidz i ssiadki i krewni,
i
kady si pomodli jak przy trumnie, a odchodzc kro-
pi wicon wod powietrze w kierunku óka. Tak te-
dy pochowalimy go jednak po chrzeciasku, cho nam
go ta woda nie wydaa. Ale i j stworzy pan Bóg, i ona
tedy jest Paska jako ziemia, czy to nie jest pociech?
A ód zostaa take gdzie tam pod wod; po latach, la-
tach zaczepia si podobno rybakowi zapuszczona sie o jej
szcztki. Ale ja ju wtedy nie byam w Caj^^euK; gdy na
dodatek dziecko moje, po jego mierci urodzone, zmaro,
wyniosam si —
i kto
tylko pisa mi o tem. Nocami tu
w Parj^u miewaam o tem sny, i nie dawno jeszcze nio
mi si, jak ta ódtam w dole zgruchotana ley midzy
skaami pod t gbok
wod. I szum tych fal syszaam
we nie a gdy si budziam, serce tak jako tu-
czsto,
ko mi si w piersiach jakby z alu i tsknoty! Czy uwie-
rzysz pan? Miaam niekiedy wraenie, e
mode lata za
mn si ogldaj. Nie pojad tam zapewne ju nigdy z po-
wrotem. Có robi —
idziemy drogami, które Bóg nam
wyznaczy.
Pani Celestyna wstaa spokojnie. Co
tam poprawi-
a przy czepku na gowie, potem wzia flaszeczk z kro-
plami ze stou, podzikowaa uprzejmie, pozdrowia nas
obu z umiechem i
wysza z pokoju. Popatrzylimy z Roj-
kiem na siebie — i
milczelimy przez chwil. Wyczyta-
limy sobie nawzajem wzruszenie z oczu. Nim zdoalimy
przemówi, wrócia pani Celestyna.
— Wybacz pan,

rzeka do Rojka, jestem ju zu-
penie do niczego! Miaam zapyta, czy panu czego nie
potrzeba, a tu gadam, gadam i, zgubiwszy si we wspo-
mnieniach swej bolesnej przeszoci, zapominam o dzisiej-
szych paskich przykrociach!

Nie potrzeba mi nic, dobra pani. —
rzek Rójko.
DOM „POD TONC GWIAZD' 121

Pani Celestyna wszake ja


krzd^ta si po pokoju, upo-
rzdkowaa rozrzucone rzeczy, stara tu i ówdzie kurze
ciereczk i dopiero po ponownem zapewnieniu Rojka, e
nic nie potrzebuje, wysza na dobre.
Rójko siedzia na óku, na oba policzki wybiy mu
si blado róowe plamy, oczy wieciy gorczkowo — i nie-

spodzianie zacz mówi:


— Serce ludzkie, — rzek z cichym jakim zapaem, —
jest niepojcie gbokie i tak bogate w uczucia pikne
i
wzniose, e
uboga mowa nasza sów na nie w so- do
bie nie ma! Ale, w stadyum dzisiejszego naszego rozwo-

ju, nawpó nawet tego serca ludzkiego zna nie moemy,


bo nie osigno dotd caej moliwej potgi swojej. Ludz-
ko, jak j dzi widzimy, nie jest jeszcze waciw
ludz-

koci, jest tylko cieniem, zarysem, przeczuciem tego, czem


kiedy si stanie! Ludzko dzisiejsza istnieje tylko na
to, aby pójna ofiar, do najwyszego swego wznie-
sie si ideau, gdy sama siebie rozbije na jakim krzyu
i
zstpi do grobu, aby ze póniej powsta na prawdziwy
trjmmf i chwa! Ród ludzki, taki, jakim jest dzisiaj, nie
zasuguje na nic prócz cierpie i boleci, i by moe, i
tu na ziemi, gdzie wszystko, co dzi jest czowieczestwem,
musiao uprzednio przej stan rolinny i
zwierzcy,
— te-

go przyszego stadyum ludzkiego, lub, lepiej mówic, tego


ideau nadludzkiego nie osignie wogóle! Moe duch ludzki,
który jest dusz naszej planety, przejdzie z czasem na pla-
net inn, aby tam gloryfikacy sw
urzeczywistni, pod-
czas gdy bezduszny trup matki ziemi,wyrwany z orbit}^
swej, zapadnie w czarn mg wygasego soca jakiego,
niby w grób predestynowany!
Umilk znuony. Suchaem z podziwieniem. Zkd
rozgada si tak nagle o ludzkoci sercu ludzkiem? By-
i

e to skutek wraenia, wywoanego opowieci tego pro-


stego serca, pani Celestyny? Ujem go za rk.
122 '
CHIMERA
— pan, — rzekem, — pan, nie wierzysz w Boga,
I

pan
— ze sw pomienn dz ideau?
— Daj mi pan spokój, odejd pan, spa mi si chce, —
odpowiedzia szorstko.
— Jestem znuony miertelnie, cze-
go pan clicesz ode mnie?
Podniosem si.
— Pan usyciasz z pragnienia wiary! — rzekem. —
Mk pask jest, e wierzy nie zdoasz. Widz to zu-

penie wyranie.
— Bóg, Bóg, wiara, wierzy — szepta otwierajc !

oczy, w sennoci jakiej przymkny mu si przed


I^tóre

ciwil. — Za przemijajcem nieprzemijajce,


— doda ci-

cio po — oto mniej wicej pojcie me o tem, co


cliwili,

zazwyczaj nazywamy Bogiem. Gwoli wyrazistszemu wyo-


braeniu tego, czego nikt wyobrazi sobie nie zdoa, przyo-

dziewaj w posta ludzk wielkich rozmia-


ludzie pojcie to

rów, wielkich — naturalnie — w stosunku do swych poj


i do swej miary... Ale czemu pj^^tasz mi pan o to? —
zawoa gniewnie.
— Có to za ciekawo ? Masz pan wia-
r? Dobrze. Wic wierz — i nie osabiaj jej zagbianiem
si w pojcia innych, ludzi. Niebezpieczne to, co pan po-
cz3'nasz ze mn, niebezpieczne dla pana samego. Znaem
w Meksyku czowieka, dziwaka wielkiego, który zapragn
widzie wasny pogrzeb. By bardzo bogaty i nie szcz-
dzi pienidzy; co tu w Paryu wydaoby si niemoli-
wem, okazao si moliwem tam za morzem. Przy pomo-
cy pienidzy i przerónych fortelów osign to, czego -
da. Urzdzono mu pogrzeb bardzo uroczysty. Lea
w trumnie szklanej, a ksia, którzy nie wiedzieli o tem
oszukastwie, piewali nad nim pogrzebowe pieni. Otó,

w cigu obrzdu zmar... Pan badasz zanadto, co si
dzieje w innych, strze si, aby ci si nie stao jako one-
mu czowiekowi wmyliwszy si:
zbytnio, z prostej cieka-
woci, w te uczucia i
mj^H, mógby pan w nich uwizn.
DOM „POD TONC GWIAZD' 123

Mówi w widocznej gorczce. Nawet nie zwracajc


uwagi na paajce oczy, na gorce donie i na burzliwe
pulsów bicie, pozna to byo mona z nagych nieumoty-
wowanych zwrotów i z dziwnego braku spójni w jego mo-
wie. Ale to, co mówi, niesychane robio jednak na mnie
wraenie, 'i wybiegem od niego w jakim strachu niewy-
tómaczonym, z silnem postanowieniem, mniej czsto e
odtd odwiedza go bd. Nie chciaem go wszake opu-
ci tak bez opieki w chorobie uprosiem tedy przyjaciela
;

swego, Anatola, lekarza o wiele dowiadczeszego, nili


sam byem, by si nim zaj przez czas jaki.
Anatol chodzi codzie do Rojka i przynosi mi o nim
wiadomoci do szpitala i do kawiarni. Potem, gdy myli
moje uspokoiy si nieco, zaczem mu towarz37szy do do-
mu „pod tonc gwiazd," ale, jako lekarze, niewiele po-
magalimy Rojkowi jeden i drugi. Sab nik w oczach i

z jakiej choroby ukrytej, dusznej, zagadkowej, umiera

powoli jak gdyby bez adnej przyczyny cielesnej. Anatol


patrza na Rojka jako na do
zajmujcego czowieka, na-
wpó chorego na umyle, ale nie zdradza dla ani wspó-
czucia, jakie Rójko we mnie budzi, ani zajcia, które mnie
do dziwnego tego czowieka tak nieodparcie przywiz}^-
wao. Rójko bywa w obecnoci Anatola bardzo milcz-
cy; czu do niego widoczn antypaty i, acz krpujc si
poniekd, nie tai si z ni jednak bynajmniej. To te
wkrótce Anatol przerwa zupenie swe odwiedziny. Pró-
bowaem teraz Rojka namówi, albo aby wezwa innego
lekarza, albo aby wstpi do jakiego szpitala. Ale nie
chcia o tern s3^sze. Umr —u siebie w domu, odpo-

wiedzia krótko, —
aden lekarz mi nie pomoe. Coby in-
ny potrafi doradzi, potrafisz i
pan. Bd pan tedy sam
moim lekarzem, albo zrzekam si wogóle w^szelkiej lekar-
skiej pomocy.
By uparty, i
ulegem w tem, równie jak w innych
124 CHIMERA
rzeczach, jego wpywowi. Skutkiem tego, zaczem by-
wa znowu, naprzód, bardzo czstym, a potem codzien-
nym gociem w domu „pod tonc gwiazd," cay dom i

mnie zna, i pomau prz3?jli mi ci z jego mieszkaców)


z którymi bliej si stykaem, jakby za swego.
Traf clicia, e
niezadugo poznaem si bliej i z ow
biedn kobiet, która tak pakaa, gdy gbur wojskowy j
twardo od siebie odtrci.
Siedziaem u Rojka, bardziej ni kiedykolwiek po-
spnego, smutnego i milczcego, gdy nagle drzwi otwo-
rzyy si gwatownie i w progu stana pani Celestyna.
Bya blada jak trup.
— Na Boga pomocy pomocy — woaa zdyszanym
! ! !

gosem. — Prdko, prdko, panie, inaczej moe si sta


morderstwo !

Odbiega równie szybko, jak wpada, a ja popieszy-


em za ni po schodach na pópiterko pod „klatk ob-
kanych."
Tamujrzelimy owego jasnowosego piknisia woj-
skowego, którego znaem ju z widzenia; wypad tylko co
z pokoju owej kobiety, by wcieky, rozszalay, a rce,
które sobie ociera chustk od nosa, mia we krwi zbro-
czone.
— Biada — krzykna
!
pani Celestyna i zachwiaa
si,
— biada! Zabi j, zabi z pewnoci t biedn Wir-
gini! Syszaam rozpaczliwy jej krzyk! A teraz ta mar-
twa cisza!

Wbieglimy do pokoju: tymczasem ze wszystkich


stron sycha ju byo otwieranie drzwi
popieszne kro- i

ki zaniepokojonych mieszkaców; cay dom si zbiega.


Owa kobieta, któr pani Celestyna nazwaa Wirgini, le-
aa na ziemi, w odziey potarganej, z wosami w niea-
dzie, ze ladami krwi na twarzy, szyi i piersiach. Bya
w omdleniu. Podniosem i zoyem na stojcej w po-
j
DOM „POD TONC GWIAZD^' i2j

bliu kanapce. Pani Celest3ma skrapiaa jej skronie wo-


d. Wirginia otworzya oczy spostrzega rozciekawione
i

twarze toczcycli si we drzwiach mieszkaców domu.


— Nieci
pani ici wypdzi, pani Celestyno, hyly

pierwsze j^j sowa. —
Pani Celestyno, niech pani zamknie
drzwi. Zrobio mi si niedobrze Upadam Skale- . . . . . .

czyam si do krwi ...


Pani Celestyna powtarzaa te sowa, proszc zebra-
nych, by si rozeszli i
Wirginii nie rozdraniali. Tymcza-
sem Wirginia wpatrzya mi si w oczy badawczo, chmur-
nie, ponuro.
— Umr — spytaa cicho.
?
— Nie sdz, — odpowiedziaem. — Nie !
Rany nie
s tak gbokie
— Szkoda, — odpara. Krótkie to sowo kryo w so-
bie w tej chwili ca otcha alu.
— Chcia pani zamordowa? — spytaa pani Celestyna.
— Kto taki? Tu nikogo nie byo. Upadam tylko —
wyjkaa spiesznie z
pomieszaniem Wirginia.
i

— Syszaam, jak-e pani woaa o pomoc, — rzeka


pani Celestyna,
— potem widzielimy go, jak wypad z po-
koju
— Leona? — spytaa z najwyszym niepokojem Wir- ^ . . ;

ginia.
— Pan go nie wyda, — zawoaa, chwytajc mnie
gwatownie za rk, — pan go nie wyda Nawet gdj^bym !

umara! chc! Bagam pana!


Ja nie tego, Co komu do
gdyby mnie nawet zabi? to moja rzecz, a... a... a ja...
chciaabym umrze.
Przymkna oczy i dwie strugi ez potoczyy si z pod
posiniaych powiek.
Chwil stalimy z pani Celestyn w milczeniu, wzru-
szeni i smutni. W
pokoju bya cisza gucha. Nagle a
zacz piewa ptak, sodko, przecigle, marzco. Spojrz-
126 CHIMERA
em w kierunku, zkd piew dochodzi ptak siedzia
: w klat-
ce u okna, zaronitego od góry do dou soczystem listo-

wiem jakiego czerwono kwitncego pncza. Byo to tam-


to okno, które, zanim si dostaem do domu „pod tonc

gwiazd," budzio we mnie romantyczne widzenie: za e


niem krjje si „wcielona poezya," wcielona w mode,
pikne dziewcz, czyst lili, wyros jakim cudem z gru-
zów i szcztków tej staroytnej dzielnic}'' paryzkiej, jako
w bani z ruin walcego si zamczyska! A oto leaa
przede mn ta nieszczsna kobieta, niemoda, ndzarka,

pokalana, zgubiona, krwi zalana i ronica zy! Lito


przeja mnie niezmierna. Ale opamitaem si prdko
i od rozmyla przeszedem do czjmu. Z pomoc pani
Celestyny obmyem i
przewizaem rany Wirginii, które
niebyy ani gbokie, ani miertelne. Potem poprosiem
pani Celestyn, aby zostaa u tej kobiety, póki nie wróc.
Pojechaem do najbliszej apteki, nakupiem, czego byo
trzeba do lepszego, dokadniejszego opatrzenia pacj^entki,
i
powróciem do niej wkrótce. Usna bya tymczasem,
nie chcielim}'' wic budzi z tego
jej sodkiego boleci
wszystkich zapomnienia. Poszedem z powrotem do Roj-
ka, a pani Celestyna chodzia po caym domu, uspokaja-
jc zatrwoonych mieszkaców, objaniajc, e chodzio
nie o adne morderstwo, lecz o zbyt brutalne obejcie,
i
proszc, aby ciekawoci prón nie niepokoili chorej,
która za dzie lub dwa najdalej zupenie prz3Jdzie do sie-
bie. Idc od Rojka wstpiem znowu do Wirginii. Lea-
a na óku, ale nie spaa ju; bya blada, ale do spo-
kojna. Zapakane jej ocz}^ patrzyy na mnie bagalnie.
Wydao mi si, e chce ze mn o czem pomówi. Sia-
dem tedy obok jej óka, ujem j za rk i, dobywszy
zegarek, jem licz3'^ bicie jej pulsu, zostawiajc jej ten w
sposób do czasu do przj^^gotowania w
sobie tego, co po-
wiedzie mi chciaa.
DOM „POD TONC GWIAZD'' i2j
— Panie, — zacza niemiao, pan widzia zatem

Leona, jak ucieka z mego mieszkania? Otó, niecli pan
mi prz^^obieca, e
nikomu o niczem pan nie powie. Byo-
by zaraz ledztwo i Leona

spotkaby moga jaka kara.

Obiecuj ci, e bd
milcza, jeeli tak sobie y-
czysz; ale 'ndznik ten zasugiwaby waciwie na kar.
Dla czego ci bi?

Chcia pienidzy. Daam mu wszj^stko, co mia-
am, ale byo mu tego za mao. Bi mnie mao za- —e
rabiam. Czy to moja wina, em ju brzydka i e si
starzej
Umilka
spucia oczy.
i

— A dla czego dajesz mu pienidze? — spytaem ze


zdziwieniem ciekawoci.
i

— Kocham go, — rzeka z prostot.

Spojrzaem na ni ze zdumieniem ju nietajonem.


Zaczerwienia si lekko.
— Jestem kobieta sprzedajna godna pogardy, — rze-
i

ka,
— ale kocham go. Jam stara brzydka, on mody i

i
pikny — kocham go. Ludzie miej si ze mnie. Có-em
ja winna, e, cho postarzaam si, kocham jeszcze
— to i

po raz pierwszy w
yciu! Tak, po raz pierwszy. On
mnie nie kocha, mój Boe, jakeby móg? On taki pikn}^,
tyle modych dziewczyn za nim szaleje! Ale chce pieni-
dzy, które mu daj; pienidzy nigdy mu niedo. Daj
mu wszystko, wszystko, chobym gód miaa znosi. Po-
niam si, sprzedaj si zapónion3^m w
nocy pijakom,
którzy równie mnie bij; ale có mi to wszystko, jeli

on, biorc te pienidze, cho czasem umiechnie si do


mnie.
— Ale to szalestwo !
— zawoaem. — Walcz z t
saboci, bo to sabo a nikczemna!
— Niech sobie tak bdzie, — odpowiedziaa, — to

jedno trzyma mnie nad wod! Gd^-bym cho raz jeden


128 CHIMERA
w yciu nie kochaa tak, zupenie bezinteresownie, czyli
zdoaabym znie wiadomo swego upadku? Co pan na-
zywasz saboci, nikczemnoci, to bdzie snad jed3^nem
usprawiedliwieniem mem kiedy
przed Bogiem. Wszystkim
sprzedawaam si, jemu si oddaj. Od wszystkich bra-
am pienidze, ale on bierze ode mnie.
Powiedziaa to z tak prostot, z takiem przekona-
niem, i
zawstydziem si, em jej ten zarzut zrobi. Bya
mi równie mao mieszna podstarzaa kobieta, mówica
ta
z uniesieniem o swej mioci, jak ta biedna, o pitro wy-

ej margrabianka, w której przygasajcym duchu bdny


ognik nigdy w rzeczywistoci niezaznanych uczu macierzjm-
skich dotd po3^ska. milczeniu ucisnem W Wir- rk
ginii. Spojrzaa na mnie z wdzicznoci, zrozu- em j
mia. Wyjem
troch pienidzy i pooyem je na stole
koo jej óka. —
Zostawiam ci tu, rzekem, na ko- — —
nieczne potrzeby. Jutro obejrz znowu twoje rany.
Miaa zy w oczach.
— Panie — mi
Zatrzymaa za rkaw.
szeptaa,
— dziki za pask dobro . . .

Ale, posuchaj pan, mi pan za ze


nie bierz Gdyby . . .

przj^szed Leon, ze skruch, mnie drczy, e


mnie e
zbi .
gdyby chcia znowu pienidzy
. . wiedz pan, nie . . .

powstrzymaabym si i oddaabym mu wszystko Niech . . .

pan je tedy wemie raczej z powrotem ... te swoje pieni-


dze .
Panby nie chcia, wiem, abym je daa
. .
jemu.

—S
twoje, odpowiedziaem,— moesz z niemi —
postpi, jak ci si spodoba. Nie si pyta, co- z nie- bd
mi zrobia.
Chwycia mnie jeszcze mocniej za rk, zanoszc si
od paczu.

Niech Bóg panu to odpaci, rzeka wreszcie. — —
Jam kobieta zgubiona i wspóczucia niegodna, ale nie by-
am ni zawsze. Ach, moe
nie byabym tem, czem je-
stem, gdyby mój brat nie by umar... Mój biedny Teo-
DOM „POD TONC GWIAZD'' 129

dor! Nie mia jeszcze lat omnastu, gdy umar w semi-


naryura, tam daleko, w Bretanii, gdziemy oboje si poro-
dzili. Ach, panie, panie, to by anio czystoci, mój Teo-
dor! By o dziesi lat modszy ode mnie, a taki prosty,
taki dobry! By jeszcze u rodziców, gdy odeszam na
sub do Parya. Kocha mnie a namitnie, i tak tskni,
tak tskni za mn! Nie mia przeczucia, czem jest grzech,
w który wkrótce upadam. Opuciam sub i wiodam
ycie rozwize. byo to z potrzeby, z ndz;y% em si
Nie
rozpucie oddaa, byo to ze swawoli, A potem — chcia-
am by bogat. Marzyam o tem, aby powróci do Bre-
tanii, kupi sobie domek z ogrodem imie klejnoty, sre-
i

bra, i
stroje! Tyle w subie si nie zarobi. Ach, Bóg
mnie ukara, widzi pan, umieram w ndzy... A niech
pan sobie wyobrazi takie ostrzeenie: kiedy, podczas ja-
kiej hulanki w wesoem towarzystwie, opowiada nagle
jaki komiwojaer, e by w Pont-Aven, mojej miejscowo-
ci rodzinnej, i e tam chopiec jaki, którego spotka
w lesie, pyta go, czy mieszka w Paryu, a gdy mu od-
rzek, e tak, zawoa podobno radonie: „Ale w takim
razie musisz pan zna Wirgini, moj siostr, która suy
u pana Delatre przy ulicy de Rennes Jake mógby pan
!

"
jej nie zna !
Wszcz si ogromny miech z naiwnoci
owego maego bretoczyka, ale ja pakaam, bom poznaa,
e chopcem, który w lesie przechodniów o mnie wypyty-
wa, by Teodor, ja to bowiem u owego pana przy ulicy
de Rennes pierwsz sw objam sub, a Teodor, nie
przeczuwajc, co si ze dzieje, myla, e dotd tam
mn
su! Panie, panie, nie by- e to palec Boy, e mi kto
w tem rozpustnem towarzystwie musia bezwiednie mego
anielskiego przypomnie brata? A wszyscy wówczas tak
si mieli. Ja jedna pakaam —ale na dobr drog nie
wróciam jednak !

Zamilka, a twarz powlók jej miertelny jaki smu-
130 CHIMERA
tek. Pocieszaem j, jak mogem. Uspokoia si ponie-
kd. Zabieraem si do odejcia.
—Nieci mi pan poda, —
poprosia mnie jeszcze,

t fotografi, tam, na oknie. To Leon, Przed rokiem by-
limy razem na dorocznym jarmarku pierników na placu
Narodu. W
jednym z sz^asów by tam fotograf i zro-

bi mi ten portrecik Leona tak zadziwiajco tanio A po- !

tem Leon kupi mi wink z piernika z wypisanem na


niej ótym lukrem mojem imieniem. Zjedlimy na pó. j
Miaa nam winka przynie szczcie.
ta
Podaem jej wyblak, ndzn fotografi tego nikczem-
nika. Zapatrzya si w ni przy blasku ciemnej wieczki
z takiem uniesieniem, e nawet nie zauwaya, gdym mó-
wi jej dobranoc.
Miaem i
do domu, ale przypomniaem sobie, e
poprosz pani Celestyn, tego ducha miosierdzia i wspó-
czucia w mrocznym domu „pod tonc gwiazd," aby
w nocy od czasu do czasu zajrzaa do Wirginii, czy jej
czego nie potrzeba.Potem, gdym zaatwi t spraw,
przyszo mi na myl, e
si nie poegnaem z Rojkiem.
Poszedem tedy do niego. Lea na óku po ciemku.
Zapaliwszy ma lampk i
rzuciwszy naokiem, prze-
lkem si wyrazu jego twarz}^ Nie byo to ju rozdra-
nienie czy gorczka, by to wyraz twarzy szaleca.
— Zabi j? zabi? — pyta mia si strasznym,
i

dzikim, chrapliwym miechem.


— Czy pan j nienawidzisz, e okazujesz na t myl
tak rado? — odpowiedziaem gniewnie, zapominajc, e
Rójko nie panuje widocznie nad swemi zmysami.
— Oh, có ona mnie obchodzi, — zawoa, — ale on,
on, jake mu zazdroszcz!
— Czego mu pan zazdrocisz?
— Uczucia po dokonanej zbrodni, tego pierwszego
okamgnienia tragiki!
DOM „POD TONC GWIAZD'' i^i

— Odchodzisz pan od zmysów, — wykrzyknem


zdumiony.
— Wiem dobrze, co mówi! Nie popenie pan ni-
gdy morderstwa, albo innej cikiej zbrodni, jednem so-
wem, grzechu, za którym id przeklestwa ludzkie i kur-
czowe szarpanie si tego, co nazywamy sumieniem?
— Bogu dziki, nie! —
zawoaem.
—W takim razie, nie zdoasz pan poj tego uczu-
cia. W takim razie nie wiesz pan, co to jest sta nagle
jak gdyby na wysokim piedestale, wznosi si wysoko,
ponad caem powszedniem, zdawkowem otoczeniem! Wi-
dzie rozpadlin, bezdenn jak morze, która nagle oddzie-
la nas od wiata caego! Po zbrodni czowiek ukazuje si
sobie nagle w zupenie innem ni przed tem owietleniu,
i
nietylko on sam, ale i wiat wydaje mu si naraz czem
ronem od tego, za co go bra dotd! Nareszcie, zna sam
siebie! Nareszcie jest wielkim filozofem! Nero wiedzia
dobrze, i wielki zoczyca jest zarazem poniekd wielkim
artyst. Krwaw drog ugania si za pierzchajc muz
swoj. A jak osupia mia dokoa siebie publiczno!
Zbrodnia ma co wspólnego z dzieem sztuki, w artycie
podobnie jak w zbrodniarzu jest co, co go pcha do te-
go, co ma uczyni, pcha lepo tajemnica, której nikt
zbada nie zdoa
Tylko wielki
!
artysta zdoa czu równie
intensywnie jak wielki zbrodniarz, albo te naodwrót, jeli
pan chcesz !

— Albo mówisz pan rzeczy potworne, albo nie wiesz,


co mówisz! —
wykrzyknem. Mróz przebiega mi ciao.
Ale co mnie pchao, gwatownie pchao ku temu dziwne-
mu czowiekowi, musiaem, czuem to, e
musiaem prze-
dosta si a
do jego wntrza. Ujem go za i za- rk
szeptaem, sam nie wiedzc jak i dla czego: Mówisz —
pan z wasnego dowiadczenia?
Zamia si gono.
1^2 CHIMERA
— Moe gdzie co panu teraz deklamu-
j! — zawoa.czytaem
— Czowiek tyle czyta,
to,
e niekiedy nie
odrónia ju wasnych myli od tych,, które si w nim tyl-
ko jako echo odzywaj.
Próbowa wyrwa rk z rki mojej, ale trzymaem
go mocno. Naraz przyszo mi na myl, wówczas w szpi- e
talu, gdy mi po raz pierwszy opowiada o swych losach,
wjn-wa mu si mimowoli ten miertelnie smutny szept:
„Wina, moja wina!" Jaka to wina bya?

Pan mówisz z wasnego dowiadczenia wykrzy- !

knem. — Przyznaj
si pan, przyznaj! Byem teraz sam —
jak w
gorczce. Szalestwo jego doprowadzio i mnie do
szau jakiego. Rójko by teraz blady miertelnie, a w wy-
trzeszczonych oczach zna byo nage przeraenie. Ale,
porwany szaem, adnej nie miaem dla litoci.
— Mów, mów, mów! — woaem rozkazujco.
— Dobrze wic, — odpowiedzia szeptem, jak gdyby
ujarzmiony moj energi.
— Gdyby nie groza, — doda ta

szeptem jeszcze cichszym,


— która z rzeczy nieyj- idzie

cych ! Po raz pierwszy przeraenie na mnie pado z wiel-

kiego zomu
skalnego, gdym pierzcha zamku, z w którym
umara. Skalisko to widziaem sto razy, ale nigdy nie
zwróciem na nie uwagi. Ale wtenczas, po jej mierci,
zmienio si zupenie. Nabrao naraz okropnej tej wa-
ciwoci, espogldao, e
patrzao, chocia nie miao
oczu! Nie miao adnych oczu, nawet farb naznaczonych,
czj'^
w kamieniu wyrytych, nic w
niem najlejszego do
oczu nie miao podobiestwa, zom skalny bezksztatn}',
gaz prosty, zwyky — a patrza ! To bya ta groza nieo-

pisana!Owe renice, których wcale nie byo, przejmo-


way mrozem do koci i
jeyy lasem wosy na gowie!
Przy tych sowach, wydao mi si, wszystkie cia- e
ny, wszystkie przedmioty w pokoju pene byy niewidzial-
n3'^ch, nieokrelonych oczu, i
dziwne, nigdy przedtem nieu-
DOM „POD TONC GWIAZD" 133

czuwane przeraenie chwycio mnie swe szpony. Ustaw


dray mi, gdym szepta do siebie: „Ten czowiek dopro-
wadzi mnie do waryacyi " Puciem jego rk, oddaliem
!

si o krok i zaczem ociera zimny pot z czoa.


Nagle
zrozumiaem, co to jest groza wychodzca z rzeczy.
Rójko powsta z wysikiem z óka i chwyci mi
za rk.
— Chciae wiedzie,

rzek prawie uroczycie, —
zatem wiedz! Tak, popeniem zbrodni. Przez zdrad
zburzyem szczcie dwojga ludzi. Nietylko szczcie za- :

traciem te dwa ycia ludzkie . . .

Poprowadziem go z powrotem do óka, bo nogi pod


nim si trzsy, i baem si, e
upadnie. Teraz lito prze-
waya we mnie wszystkie inne uczucia, i zaczem uspo-
kaja Rojka.

Opamitaj si pan, —
prosiem go, nic mi pan —
nie wyznawaj, nie dzi przynajmniej! Jakie miabym pra-
wo da od pana takiego zaufania? Zapomnij pan o wszyst-
kiem, co-m powiedzia nierozsdnego, sam byem w go-
rczce i nie wiedziaem, co mówi!
Ale Rójko, jak gdyby nie syszc, trzyma mnie co-
raz mocniej za rk
i z
widocznym wysikiem, ale szeptem
wyranym, przeszywajcym tak zacz mówi:

(Cig dalszy.) JuHuSZ ZcyCH


Collouium.
(FRASZKA.)

oecie Wieprz prsymówi


Szczecino - ivochaty :
— „Ko nie
Pisze poematy."
umie y yciem,

Rzek Poeta cierplime:


— „Ty na to ustworzon^
Aby umia y
ajnem,
A ja — myl bo."

— „ajnem albo nie ajnem" —


Rzek Wieprz dobroducha, —
„Nie moe y
Kto natury sucha.
inaczej,

Myl?.. Rym?.. — pfuj!.. Oto co mnie


Poi i zasyc:
Kpiel botna, er swój, chlew
I swoja samica."

Odpowiedzia cierpliwie
Poeta: — „W naturze
Jestbezwzgldno, duch — we mnie.
Brud — w wini, mój kmirze."
COLLOCUIUM ijj
— „A moja Jtloco/ia" —
Rzek Wieprz — „ma si inak:
Ruch, wicher makaronóiv,
Gwat, krzyk, czarny szpinak.

I
Poezya —
to zwichnite.
Puste apetyty:
Nie piórkiem lubi duba.
Kto zdrów, kocha, syty.

I chociaby ci sowa
Te byy niemie.
Powiem: na yciu zna si,
Wiesz, ten, kto ma siii."

Rzek Poeta cierpliwy:


— „Panie brudny morus,
Zryj, pij, chlap, yj, lecz nie sd:
Do tego nie dorós.


sile milcz, niemy bd
1 we bie.
nie móiv, bo
Zamiast myli i rymów,
Masz wgry i kiebie."

Po replikach. Wieprzowi
Gdy byo markotno,
Zaka rzek:
i „Ty umar, —
O, jake mi smutno I

Ty nie yjesz ... ci powiem.


Lub mnie lub nie lub:
ycie — tylko na ziemi.
Pod ni, nad ni — grób."

Rzek Poeta cierpliwie


Mow prozaiczn:
— „Umityguj si. Wieprzu,
Zmiarkuj i nie kwicz -no.
136 CHIMERA
Ty biersess to „co wlezie^''
Z yciowych maostek,
Przeto wszdy twe „ycie,"
Wszdy wkrcasz chwostek.

Ja nie „yj," bo NIE CHC


„y," ipowiem wicej:
ybym, lecz yciem PIKNEM :

Pwam tta byt prosicy."

To mówic, gdy Wieprz jeszcze


Do rozmowy ponie.
Zabi go i rad spoy
W zimnym salcesonie.

Jan Lemaski.
Kronika miesiczna.

GLOSSY.

„"Wasno narodow^a" i stan rzeczy. Po


mierci pisarza realnego, naprzykad, pisarza prowentu, gminy, biu-
:

ra, spoeczestwa,*) o ile si taki pisarz realny w tem yciu dobrze

„spisa," czyli zostawi dobra, z dóbr tych, jako z prawem przyna-


lenego dziedzictwa, albo zapisu, korzystaj zstpni nieboszczyka,
po nich — zstpni zstpnych, i tak dalej, bez lat ograniczenia. Po
mierci pisarza idealnego, czyli poety, dziea jego, po latach ju pi-
dziesiciu, stan rzeczy uwaa za wasno caego narodu, caego
z wyjtkiem kogo ? — no, oczywicie, tych zstpnych poety oraz
. . .

ich potomków, którychby licho póniej odnalazo przynioso. Mijai

pó wieku i oto mamy taki obrazek. Jest wito uczczenia pówiecz-


nej nieobecnoci poety wród ywych. Z
dzie jego ca
ko- gb
rzysta „naród," który go wyda, czyli naród wydawców, a zstpni,
którzy si wanie odnaleli i, jako ubodzy krewni poety, przyszli na
bankiet, patrz wygodzeni, wypalaj si jeden za drugim
zdaleka,
i
gasn jak szabasówki, czyli wiece, przy których odbywa si sabat.
Spoeczestwo cieszy si i pka z dumy, e
posiada wasno naro-
dow, a z wasnoci tej korzysta jedynie wybrany naród wydawców,
ksigarzy i
drukarzy. Jest to zrozumiay stan rzeczy i tak staroza-
konny, e
przestahbymy si ju dawno temu dziwi, gdyby kiedy-
kolwiek zdziwienie to w
nas byo, i bez dalszych rozmyla nad tem
zjawiskiem, bez poruszania mrzonkowych projektów, moeby e
suszniej byo, uszczupliwszy wasno
„narodow," przekaza spa-
dek po artycie na rzecz jakich stowarzysze artystów, przecho-

dzimy do innej czci krajobrazu.

'^)
Pisarzem spoeczestwa jest dziennikarz.
1)8 CHIMERA
Stanem rzeczy u nas i gdzieindziej utrwalony jest obyczaj da-
wania, a co najmniej obiecywania, premiów do tych pism, z których
dochodzi si do premiówek. Na premia i tym podobne dodatki bez-
patne i
przysypki zuywa si dziea Mickiewicza, Krasiskiego i So-
wackiego, tych typowych przedstawicieli „naszej" wasnoci „naro-
dowej" tudzie sawy narodu. Za kadym razem, gdy pojcie „wa-
sno narodowa" urzeczywistnia si, staje ciaem, wydawca pism co-
dziennych lub tygodniowych, czyli pism o krótkim i prdkim odde-
chu, czyli pism dychawicznych, bo nawet i
sprzedawanych czsto-
kro wydawca taki robi potrójny interes: nie pacc ho-
za „dych,"
noraryów, robi honor wasnoci narodowej, e j raczy wydawa,
to jedno; leczy dychawiczno swego organu, to drugie; zyskuje
miano szanownego obywatela, gdy, niewtpliwie, przymnaa narodo-
wi sawnych dzie w licznych edycyach egzemplarzach, to trzecie.
i

e wydawca,
który chwyci za skrzele, dajmy na to, Krasi-
skiego, wydrze go z saka wasnoci narodowej i kadzie na swój
obrus, niczem nie róni si od wydry, chyba tern tylko, e wydra
nie kupuje premiówek; e temu wydawcy
chodzi o podtrzymanie
ducha narodowego tyle, co fabrykantowi musztardy o rozwój mi-
soemoci: to ju jest oddawna przyjty stan rzeczy i o tem mówi
niebdziemy. Nie bdziemy zastanawiali si i nad tem, e panowie
wydawcy, upikszajc swe organy premiami, tem samem ubocznie
wskazuj na tyche organów nikczemno autodafeizm, czyli samo- i

krytyczne orzeczenie o nich, „fe" i es e


warte spalenia; mao nas
obchodzi równie i to, e
niejeden prenumerator, zamiast zupenego
wydania dzie Mickiewicza, wolaby zupenie co innego, naprzykad :

zegarek, byka, dom lub samochód;*) pominiemy i


to, e ow saw
narodow puszcza si w
wiat prenumeratorów, a wic ludzi za-
monych przyzwoitych, puszcza si w sukience bibulastej, ladaja-
i

kiej co, zreszt i suszna, bo za duchowi przystoi odzie insza


. . .

prócz sawy?., przemilczymy, nakoniec, i o tem, ci panowie wy- e


brani, którzy porobili premiówki na wasnoci narodowej, spasieni
i
rozpasani ci panowie, autorów jeszcze ywj-ch, jeszcze palcych
si przy tym sabacie, powtykali w
swoj askawo jak szabasówki,
a co znaczy ma po prostu: wie
mi bak, gdy inaczej ani ciebie
nigdzie nie wetkn, ani tobie nic nie wetkn... Nie, o tem mówi
nie bdziemy, bo zamiast o tem mówi, trzeba wali, burzy, zmie-
nia. Rzucim}"^ tylko okiem jeszcze na jedn cz tego krajobrazo-

*) Takie, realnie wartociowe premia, dzienniki paryskie, chodzc po ulicach,


wyjmuj z kieszeni i rozdaj en plein Paris.
GLOSSY 139

wego, albo lepiej



krajobraajcego stanu rzeczy, którby mona
zatytuowa:
Pomiertne wdrówki Sowackiego. czasie przeprawy okr- W
tu, wiozcego skazanych na Sachalin, winiom wydzielany bywa

cukier, którego kawaków ci winiowie uywaj zamiast pienidzy


i
przechowuj je po kieszeniach oraz innych mniej lub wicej za-
nieczyszczonych miejscowociach; szczliwiec, któremu si uda
wstrzyma obieg tych sodkich liczmanów, roztapia je nakoniec we
wrztku herbacianym, wraz z odpowiednim osadem kurzu i nasi-
kiem ótego potu. Liczmanami takiemi u nas s wanie dziea So-
wackiego, rozdarowywane jako bezpatne premia winiom... nie,
prenumeratorom, skazanym na Sachalin nie — na dychawiczno du-
. . .

cha warszawskich krótkoterminowych ofganów. Jeden wydawca bie-


rze kilkaset pudów bibuy, pud za grosz, macza to w poezyach So-
wackiego po wyschniciu docza do szpalt swego codziennego or-
i

ganu. Drugiemu dobrodziejowi spoeczestwa nie na tem zwy- do


kem przez stan rzeczy ju utartem zakócaniu pomiertnego otium
i

poety. Chcc zami wspóubiegajcych si z nim eksploatatorów


wasnoci narodowej, ogasza, i daje te same dziea ale ilustrowane!
O, gdyby, przed zaczciem tych „robót," szanowny wydawca przy-
oy ucho do ziemi i posucha, jak dry tre najwikszego polskie-
go kolorysty sowa przed oczekujcemi j sztychami, chlapniciami,
pocigniciami smarowaniami naszych najwikszych rysowników
i

z Krakowskiego Przedmiecia i tym podobnych pierwszorzdnych


ulic w gubernialnem miecie Warszawie!..

Otó, pewnego dnia, rozsdny zkdind przenumerator jedne-


go z takich organów o pot-pourri'owej melodyi, czyli o melodyi
pknitej donicy, odbiera paczk, bardzo szczelnie zabit deszczka-
mi. Jest to premium: w rodku zabity „Król Duch," a z wierzchu
i z boków ceduki Baczno Sawa narodowa Nieroztrzsa
: ! ! !

Kruche !
— „Ahm" — mruczy odbiorca —
„znowu co historycznego.
Trzeba to uszanowa Jakóbie, wynie no to na strych szafy
. . . . . .

Ostronie, gudaju, lepy ? nie widzisz, — e


napisano Kruche ." I tak : ! .

tre Sowackiego, szanowan z nazwiska, rzeczywisty stan rzeczy,


niezagldajcy darowanemu koniowi w zby, opyla zapomnieniem.
Czasami, „Ojciec zadumionych" (od którego te powinno si trzy-
ma zdaleka, jak od zarazy, a dba o niego jak o narodow saw,
niedotykaln, bo kruch), biedny ten ojciec wdruje, ju jako upo-
minek, nie premium, do „ssiada" i równie na strych, bo i tam jest
oceniany tylko z okadek, czyli ze studyów jakiego hygienisty, vulgo
hodowcy spoecznego estetyzmu, albo z brudu tyche okadek, —
140 CHIMERA
czyli z monografii skarpetkowych jakiego praktycznego sportowca.*)
Zdarza si i tak, e
niektóry synalek, swawolny cho zdolny, wy-
szpera paczk, odbije i, zarwawszy co na pami, popisze si de-
klamacy imieninow „kawaka" „Snu srebrnego Salomei." „Ki

dyabel" —
krzyknie ojciec „zazdrowionych" „z Kolców, czy

co?.. mieszne a mia
si nie mona..." —
„Tatuciu, przecie to
Sowacki," —
hardo odpowiada synalek. —
„Psiakrew, dyabli nadali!
Mylaem, e
na redakcyi porzdnego, panie, tygodnika, o którym
„Kuryer" dobrze wzmiankuje, mona polega Jeeli to nie humo-
. . .

rystyka, tylko seryo, no to to, panie, czysta dekadentystyczno


"
I

I nieproszone premium wdruje dalej: albo do pokoiku nauczycielki,

albo znów jedzie na poddasze. Chyba, e


wda si w stan rzeczy
„sama pani" wtedy „Król - Duch" - tuacz dostaje adn opraw
;

i
suy do ozdabiania szafy bibUotecznej, gdy „bd co to," bd —
„zawsze to," „przecie to" Sowacki. Te „bd co bd," „zawsze-
to," „przecie to" dowodz — bd co bd — niewtpliwego szacun-
ku dla narodowej, szacunku, któryby wyrazi si da
sawy for- w
mule: niech sobie jak chce po wisku to wyglda, zawsze to na-
sza sawa i wdziczni by
powinnimy wydawcy, o tej sawie e
„pamita" prawie
i za darmo, bo za cen pisma, rozdaje. j
Ach, panie dychawiczny prenumeratorze, gdyby dba o saw
narodow sam i dba rzeczywicie, to standecenie i wszystkie stan-
decenia jej pomysy powinienby uwaa
co najmniej za plugastwo.

Tredecim.

POWIE.
W. St. Reymont. Przed witem. Warszawa. Gebethner i Wolff. — St. Przyby-
szewski. Poezye proz. Warszawa. Fiszer. —
Jerzy uawski. Opowiadania proz.
Warszawa. Paprocki I S-ka. —
Juliusz Zeyer. Jego wiat i jej. Warszawa. BibL dz.
yiryh.
—Alfred hr. de Yigny. Cinq-Mars. Przekad W. aszczyskiego.

Przed witem, przez W. St. Reymonta. Trzy utwory nie- —


równej wartoci. Talent — —
nawet wielki —
o ile go nie opanuje
cakowicie wola najwyszych jedynie uzewntrznie, ulega niechyb-
nie miernociowej suggestyi otoczenia, dogadzajcej instynktowi naj-
mniejszego wysiku, i popada w
byskotliwe wirtuozowstwo. Autor —
„W jesienn noc", dziki swej naturalnej atwoci pisarskiej, wicej
*) Tylko anegdotyczny „Mazepa," zawdziczajc Leszczyskiemu szalonemu i

ogierowi, którego maj zje w^ilcy, wyrwa si z ^rymów* Sowackiego i przypad nam
do gustu.
POWIE 141

ni ktokolwiek inny naraonym by musi na podobne pokusy — — i

niestety
— nie je zwalcza, co przedstawia widok jeszcze
zawsze
przykrzejszy, gdy ulego poszeptom nizinnym ogarnie go po wy-
sikach wielkich i owocnych. —
Taki niepokojcy charakter wytchnie-
nia na mieliznach nosz dwie pierwsze nowele zbiorku. „Przed

witem", najgorsza, ma pikne szczegóy nastrojowe, lecz jako cao
jest chybiona w swej zbyt widocznej intencyi mistycznego dreszczu,
przetkliwiona, i
pozostawia yczenie wikszej szczeroci i gbi. —
„Pewnego dnia", historya ostatniego protestu czowieczestwa w „do-
peniaczu maszyn" fabrycznych, ma równie due zalety ruchu i pla-
styki, blednce jednak wobec potgi ycia, jak swym stalowym
bohaterom da choby Zola; proces za przesilenia duchowego zo-
sta raczej askawie dopuszczony przed obliczno autora, zzewntrz
opisany, nie z piersi wydarty, wntrznie odczuty, i
przeto zbywa
mu na sile suggestywnej.
— Wzgldna mierno tych dwu utworów
wystpuje tem jaskrawiej, ej dosadnie podkrela ssiedztwo trze-
ciego, pisanego (niestety) dawniej,
— p. t.
„Sprawiedliwie".
— Jestto
najgbiej poczte, najspójniej zbudowane, najwspanialsze z duszych
dzie autora. —
miertelna walka jednostki z tumem, duszy z instyn-
ktowym automatyzmem bestyi zbiorowej, rozgrywa si tu z wielk
i wie potg, pod postaciami katornika i
gromady wiejskiej, obwi-
jajc swe momenty zasadnicze w to lokalne, traktowane z epickim
rozmachem, atletyczn plastyk i czarem nastrojowym typowego
krajobrazu. Oddzielne starcia dwu przeciwstawnych ywioów cha-
rakteryzuj rozwojowe etapy tego odwiecznego procesu i
rodkowo do centru fatalnej, ostatecznej katastrofy.
do-
Zemsta indy- —
d
widualnoci zgwaconej i urastajcej w demona buntu i poaru,
zemsta gromady, wymierzajcej doran sprawiedliwo na burzy-
cielu jej spokoju, nastpuj po sobie z gwatown szybkoci i nie-
uchronnoci piorunów, walcych w matk galernika, spiowy odlew
wiejskiej Niobe, zmiadonej „sprawiedliwoci" konsekwencyi nie-
ubaganej, która przypomina Ananke tragedyi greckiej. Utwór ten, —
wspaniay kompozycyjnie, wyania z siebie ten wstrzsajcy czar
rozdzierajcego miosierdzia, które posiadaj jedynie dziea stworzo-
ne na dymicych górach ducha.
Poezye proz^, przez St. Przybyszewskiego. nieszczliwej —W
zaiste chwili przyszed autorowi czy wydawcy pomys (równie
oklepany jak tytu) niniejszego pot-pourri,

nieprawdopodobnej sa-
aty „najpikniejszych kawaków," wydartych caociom, powiarto-
wanych, pomieszanych jak bilety loteryjne, zwodzcych nowemi ty-
tuami, robicych wraenie kupieckich próbek lub wzorów frazeolo-
142 CHIMERA
gcznych na uytek bandy grafomanów i snobów. —
Dostay si tu
równie, pod now okadk, nieudane autora twory, rzeczy krzykli-
we, kwieciste i bez treci, przykre teatralnym patosem i rytmem
librettowym, „wydte ciepym dymem balony rzekomego natchnienia"
(np. Pamici Sowackiego).

Dojmujce wprost wraenie robi po-
dobne, w
rzetelnym dotychczas artycie i wrogu banalnoci nie-
pojte ustpstwo bezsmakowi handlu, podobnie samowolne, gdy
z punktu Sztuki niczem nieusprawiedliwione kaleczenie wasnego

dziea, podobna frymarka wasnem sowem i zstpowanie na targ


tandety.
Opowiadania proz, przez Jerzego uawskiego. —
Jaki leni-
wy spleen znuenia (zapewne przejciowego) cechuje te „drobiazgi",
zaniedbane w
formie i niedocignite w
treci, smutne sieroctwem
dzieci niekochanych, robice wraenie rzeczy stworzonych nie przez
wewntrzn konieczno, lecz przez chodny zamiar woli,— i sw apaty
zaraajce zawiedzionego czytelnika. —
Wyraa si to bezsilnoci
w rozpiewaniu motywów nierzadko piknych (np. „Skarga grobów",
„-ty Mikoaj"), —
przerywaniem ciekawych i daleko prowadzcych

procesów myli (np. „Z domu ojców"), saboci plastyki i kolorytu,
które zostaj rozwiewne i szare. —
Wszystkie, nawet najlepsze (np.
„Modlitwa", „Po uczcie"), spowija tumica mga raczej fizycznej me-
lancholii i bierno, zezwalajca na odruchy pisarskie, na banaln a
niekiedy echowo (np. „Biay szczur").

Nie wtpimy, e s
to

tylko „hours of idleness" artysty zkdind prawdziwego.


Jego i wiat, przez Juliusza Zeyera.
jej
—Wybór tej powie-
ci, jednej z pomniejsz3'ch wród przepychu dzie autora, jest typo-
wy dla naszej literatury przekadowej, która, zdobywszy si wresz-
cie na ofiar przyjcia w
swe progi prawdziwego mistrza, zaspokaja
swe instynkty tandetowe wpuszczaniem go pod moliwie najUchsz
postaci.
—I, zaiste, nie jest win tómacza, jeeli powie ta,
mimo
skromne swoje miejsce na niebotycznej drabinie twórczej czeskiego
mistrza, mimo brak póniejszego ostatecznego pogbienia i wadU-
wo kompozycyi, przebyska jednak co chwila wielk, tajemniczo
olepiajc byskawic geniuszu twórcy „Jana Maryi Plojhara."
Cinq - Mars, przez Alfreda hr. de Vigny. —
Co do wyboru po-
wyszej powieci jako przedmiotu tómaczenia, wypadnie nam tylko
powtórzy sowa tyczce si powieci Zeyera,
—o
instynkcie mier-
noci, pobudzajcym warszawskich wydawców tómaczów
i do trans-
ponowania na jzyk polski rzeczy drugorzdnych, nawet w obrbie
twórczoci genialnych, które traf jedynie wprowadza do pimiennic-
twa naszego. —
I tym razem jednak, jak to miao miejsce w powieci
POWIE 14)

Zeyera, potga zwycia w szczegóach wady caoci i nawet


talentu
bezbrzen ndz
przekadu dosownego, wytwarzajcego niejedno-
krotne absurdy jzykowe.
Wast.

PODRÓbPISARSTWO.
w. Doroszewicz. Saehalin. Bibl. dz. wyb. Warszawa. — Jan Grzegorzewski.
Z pod nieba wschodniego. Tow. wyd. Lwów. — Al. Janowski. Wycieczki po kraju.
Nak autora. Warszawa. — Rudyard Kipling. Od morza do morza. Bibl. dz. wyb. War-
szawa. — Ks. Antoni Macoszek. F7zewodnik po lsku Cieszyskim. Tow. wydawn.
Lwów. — M. Serao. Ziemi witej. Wyd. Kur. Codz. Warszawa. — Henryk Sienkie-
W
wicz, Listy z Afryki. Wyd. Tygodn. Illustr. Warszawa. — Slatin-basza. Przez Su-
dan ogniem i mieczem. Bibl. dz, wyb. Warszawa.
Podróe bywaj realne i
fantastyczne. Pierwsze za gówny
warunek maj: ciodak do chodzenia i fotograficzny „kodak" do pa-
trzenia. Wdrugich uywa si do latania skrzyde wyobrani, a pa-
trzy si przez szkieka przywidze, upodoba i sentymentów zasa-
dniczych oraz ich odcieni i pc^cze. Pierwsze trzymaj si prze-
strzeni, czasu potrzeb odywiania cielesnej maszyny podróniczej.
i

Dla drugich te warunki zbyteczne, bo wszystko dzieje si w myli,


dla której

Les plus riches cites, les plus grands paysages,

Jamais ne contenaient Fatrait mysterieux


De ceux que le hasard fait avec les nuages. *)
Literaturapodrónicza realna, jak równie fantastyczna, ma i

wyrobionych kilka typów, a mianowicie: podró naukowa (cile


i popularno-), podró dla wrae (przygodnych artystycznych), po- i

dró humorystyczna (satyryczna i zabawna) i podró pedagogiczna


-
(moralno tendencyjna).
Realni autorowie s tak Uczni, i ich spis równaby si spisowi
ludnoci wielkiego miasta i trudno go tu przytacza. Fantastyczno,
czyh dziedzina bajek zmylonych, poezyi, wogóle rzeczy niebywaych,
ma przedstawicieU mniej i
dlatego moemy ich wymieni. W dzia-

le podróy naukowej: Arystoteles, Laplace, Kopernik, Kant, Flam-


marion; w
dziale podróy dla wrae: Homer, WirgiUusz, Dante,

Byron, Goethe, Poe, Sowacki, Krasiski, Balzac, Baudelaire


dzia- ;
w
le podróy humorystycznej: Cervantes, Swift, Lesage, Rabelais,

*) Baudelaire. -Les fleurs du mai."


144 CHIMERA
Yoltaire, Steme, Dickens, Norwid, Lam; w dziale pedagogicznym:
w. Augustyn, Da Foe, Amicis, Krasicki.
Osobny dzia podróy realnych stanowi
- -
t. z. przewodniki. S
to geograficzno gospodarsko - informacyjne ksiki, za-
historyczno
bezpieczajce spokojnego turyst od wszelkich niespodzianek wra-
eniowych i bronice go we wasnych oczach od zarzutu igno-
rancyi.
— „Z tego tu lochu si Benvenuto CeUini" —
wymkn
mówi przewodnik. Turysta usiuje wstrzyma oddech, wywoa
w sobie poty, towarzj^szce silnemu wraeniu, przypomnie sobie i

podane w
przewodniku szczegóy o mitycznj-m Benvenucie. Potem,
spokojny ju, idzie dalej. Gdy tak przepodróowa kilka grubych
Baedeker'ów, Guide Joanne'ów, lub cieszych WórFów, jest pewny
swego wiatowego ogadzenia. A jeli kto potem zawie w salonie
rozmow o „Casa del Fauno" i turysta nasz wypowie gosem obo-
jtnym: —
„A, znam to, tam byem..." to przez salon przemknie co
jak westchnienie idce od „Casa del Fauno," i
on, turysta, wy- e
cier^ tam równie swoj banalno...
Wreszcie, hors concoiirs, naley wspomnie o jednym rodzaju
opisów podróniczych, który polega na tem, e
dane topograficzne
bierze si z przewodnika, estetyczne lub naukowe z encyklope- —
dyi, a wyrazy uwielbienia, zachwytu, ironii lub rzewnoci (gdzie któ-
rego z tych uczu zaywa, naucza przewodnik) przepisuje si z od-
powiedniego, dostatecznie znanego, poety. Jako przykad tego osta-
tniego rodzaju, mona przytoczy dziea podrónicze Bezy, cieszce
si u nas tak wzitoci, jaka jest udziaem Baedecker'a, któremu
Beza oczywicie znaczn cz „wzicia" winien.
Przechodzc do bliszego okrelenia poszczególnych grup po-
dróniczych, musimy tu nadmieni, e grup tych w dziale fantastycz-
nym charakteryzowa nie sposób zjawiska s tam tak dowolnie po-
:

gmatwane, tam form indy wdualnych, „niestumionych,"


tyle trzeba- e
by o kadej mówi osobno i ukada z nich niemoliwie dug litani.
Dlatego przechodzimy wprost do omawiania podróy realnych.
Podró naukowa. S
to dyaryusze najazdów na kraje, nieza-
ludnione jeszcze przez krte, czarne linijki, przez kropki, kóeczka
i
przez grubsze oraz ciesze napisy dalej wyprawy do rónych
;

biegunów zimnych, gorcych i letnich, gdzie gówna uwaga zwróco-
na jest na wysoko lub nizko, na dodatnio lub ujemno tem-
peratury i inne zjawiska atmosferyczne, ju ujarzmione, albo takie,
którym si jeszcze do czasu pozwala bryka; tu, wreszcie, trzeba
odnie opisy podróy ziemio -, ludo -, zwierzo- i rolino -znawczych.
Poddzia tej grupy stanowi podró sportowa, w której podrónika ob-
*
PODRÓOPISARSTWO 14^

chodzi tylko, ile razy guma pka w


pneumatyku, jak czsto deszcz
pada, co porabiaj wiatry i czemby tu i gdzie przeksi? Kady
klub sportowy ma w
mietnikach swoich archiwów tysice takich
aporteryj; bardzo czsto przedostaj si one i do ciemnic szpalt ga-
zeciarskich.
Podró' dla wrae. grupy odznaczaj si mniej-
Utwory tej
sz lub wiksz barwnoci ywoci
zmian zewntrznych, zalenie
i

od tego, czy autor leniwie czeka na zdarzenia, czy te je wyszuku-


je sam i to w jak najciekawszym gatunku. Najwaniejszym wic tu
jest osobisty stosunek autora do opisywanych rzeczy, bo wtedy tylko
widzimy te rzeczy w
dziaaniu, a nie w
martwocie, jak we wszyst-
kich guide'ach. „Osobisto" stylu polega na tern, eby wiatem wa-
snego ducha owietla rzeczy od wewntrz, a nie siada na nie i za-
sania je swoj osob. Co innego jest, jeeli Goethe, wobec mozaiki,
przedstawiajcej bitw Aleksandra z Daryuszem, powiada: „wspó-
czeni i
potomno nie starcz, aby to cudo naleycie objani; zmu-
szeni jestemy, po objanieniach, spostrzeeniach i badaniach, zawsze
nakoniec do prostego wróci uwielbienia," a co innego, jeeli kto—
wobec tej mozaiki powie, e
mu si czkno, albo mu wanie od- e
pad guzik od surduta. To te godziwiej jest czyta podrónika, co
radzi, aby „nie wierzc pierwszemu wraeniu, stara si wnikn
w zakryte bóstwo," *) nili takiego, który, przy teme bóstwie, po-
wiada, e
mu przypomina ono porcelan swojsk, i idzie dalej. Go-
dziwszy jest ten, co nie uwaa faktycznych danych wiedzy i sztuki
za cel ostateczny, ale za rodek tylko, i, podobnie jak Stendhal (Ro-
m, Naples et Florence), stara si przenikn, i duszoywi obj
smtnie pochylon nad koronami zdetronizowanych filarów,
Italii,
mchem oblekanych przez rzeczywisto obrzucanych zielskiem. '=*)
i

Podró
humorystyczna. Podrónik, pisujcy do tej grupy albo ,

wszystko sam widzi w


kolorach zabawnych, i niekiedy snadnie
z nim moemy si umia, albo te wymaga miesznego zachowania

*) Sowa Kraszewskiego o herkulaskiej Minerwie. Por. „Kartki z podrój'."


J. I.
**l Tych podrónikówrealnych, którzy cigaj nierealne widma, wyaniajce si
z wszechrzeczy, trzeba zalicza równie do wdrowców fantastycznych. Do takich, prócz
Kraszewskiego, moemy odnie jeszcze: Seweryna Goszczyskiego (Dziennik z podróy
do Tatrów), Ignacego Hoowiskiego (Pielgrzymka do Ziemi witej), który kocha dzie-
je bajeczne i pod Nazaretem doszukiwa si duchów polegych rycerzy Saraceskich,
Józefa Kremera, któremu si anima rerum czstokrotnie wymyka, Kazimierza Chdow-
skiego (Szkice z Woch, Alpy), który odrzucajc drobiazgi, zwaszcza biece, zawsze
czujny jest na poezy, na podania, na wspomnienia i tym podobne nierealnoci, Anto-
niego Ed. Odyca (Listy z podróy), który niewidialnemi siemi chwyta promieniujc
dusz Mickiewicza, te jednego z fantastycznych latawców po obokach.
146 CHIMERA
si od bezdusznej rzeczy, a wtedy jest niedorzeczny, bo wykrca,
niedo podug niego zabawn rzecz tak, eta zaczyna wreszcie pa-
ka, a conajmniej, nudzi.*)
Podró pedagogiczna (czyli tendencyjna). Do tej grupy w dzia-
le realnym, nale ksiki ze wszystkich innych grup (i fantastycz-
nych), odpowiednio zoperowane ad usum infantium, czyli dla szkó
rednich, dla pensyonarek, dla grzecznej modziey na podarunki
gwiazdkowe, i, wogóle, w
celu hodowania sztucznej niewinnoci dla
uytku obywatelskiego.
To te, gdy niewinno sama zostanie obywatelem i chce po-
peni jaki opis podróy, daje nam rzecz zacn ale bezdarn. Oto,
-
naprzykad, Slatin basza, gubernator Darfuru, opisa pobyt swój
w Abissynii w latach 1878 - 1895. Do opisu tego wybra sobie basza
styl autentyczny, wiarogodny i
bezosobisty, styl, który polega na bez-
adnem nagromadzaniu szczegóów rozmaitej wartoci i miary, na do-
rywczem zatrcaniu o wypadki dlatego tylko, e one byy, es
rzeczywiste i e, gdziekolwiek, jakkolwiek kiedykolwiek ich i
uy,
zawsze by powinny mie znaczenie,
— styl, wreszcie, nacechowany
zupen nieobecnoci obrazowania i ukadu. Z szaroci powiedze
ogólnych i z sumarycznego zaznaczania wyników, naraz wyskakuje
drobiazg bardzo szczegóowy, odosobniony, ale najzupeniej obojtny.
Bywa to na krajobrazie fotograficznym, gdzie to panoramy górskiej
szpec, naprzykad, dwie prawdziwe litery ogoszenia o nowym ko-
niaku. W
takim przewlekym, znaga drobnostkowym toku opowia-
dania grzebie si czytelnik nieszczsny, grzebie si, jak mucha po- w
rzdnem, solidnie na poytek rozczynionem ciecie. Ksika tak na-
pisana moe mie wag jako sprawozdanie pó- urzdowej gazety
dla ludzi realnych,
porzdnych, nielubicych „bajek" ale, jeli si nie ;

jest owc „realnoci," jeno marnotrawnym próniakiem, to „Przez


Sudan" przechodzi si nie „ogniem i mieczem," wbrew tytuowi, ale
ziewaniem i uaskawianiem hcznych kartek od cicia.
U Sienkiewicza, autora podobnego tytuu i wdrowca po teje
afrykaskiej krainie, znajdujemy opis przygód, uboszy tre, ale, w
natomiast, nieskoczenie wyszy form bardzo osobist, wyszy umie-
jtnem sharmonizowaniem tonów bogactwem porówna, które kad
i

nam rzecz przed oczy, mówic — patrzcie. Jako patrzymy, uradowani,


e bez opacenia biletu rzecz t moemy oglda lepiej ni sam autor.
*) u nas,równie wyspecyalizowanych podróników humorystycznych niema,
prócz moe humor zatrca amerykanizmem. Duo. humoru mia
Juliana Horaina, którego
wóczga Pasek, duo go ma Sienkiewicz w swoich szkicach podrónych z Ameryki.
PODRÓOPISARSTWO 14J

bo on widzi j w wietle zmiennem, a my tylko w tern jednem, wybra-


nem przez niego olnieniu. Uradowanie nasze ronie, gdy znajdujemy
tu i witamy, jak dobrych znajomych z pod Zbaraa, „ogromnie" smutne

„wielkie westchnienia," gdy czytamy warszawski dowcip na temat ro-


bienia z „miss" —
„misseczki" (co moebne tylko w miecie tak sawnem
z niewinnoci jak Warszawa); a gdy natrafiamy na wyraenie „o re-
"
ty ", sami, jak echo, z przejciem, powtarzamy po swojsku „o rety
! !

Wogóle, wdziczni jestemy autorowi, e


cigle nam t swojsko sta-
wia przed oczy. Gdy zagapimy si na „liany tworzce pozór kotar nad
dziurami w wityni lenej," autor w por przypomni, i
„nam"e
te gdzie tam ronie „choinka," taka poczciwa i taka „zakopiaska;"
cho w Zanzibarze, w okolicach Wami, moe by sobie góra MTon-
gwe, ona przypomina „nasz" poczciw Gubaówk „zakopiask;"
ale

gdy jestemy zapatrzeni w morze, autor napomknie nam, nietyl- e


ko ludzie chorzy na skutki morskiej choroby mog mówi „raz ko-
zie mier," ale to samo potrafi i „mój Bartek z pod Gravelotte;" gdy

przejedamy koo latar na morzu Czerwonem, zmuszeni jestemy


przez autora przypomnie sobie,i i e
„my" mamy swego, „naszego
Latarnika," urodzonego z tego autora; wogóle, mog sobie tam
w Afryce y
„dzieciska," jak „pcheki" murzyskie bez adnego do-
gmatu, prócz wiary w kokosowe mleko, ale my mamy swoje pol-
i

skie, a nawet jeszcze blisze, bo warszawskie „Bez dogmatu," któ-


re jest dla nas dogmatem, bo go nawet na dalekich ldach nie mo-

emy zapomnie. Dziki takiemu to stylowi, doczytujemy ksik
gorczkowo. Ale przychodzi nagy koniec, niby wit egzotyczny,
i wraenie nasze pierzcha, podobne nocy podzwrotnikowej, któr,
wedug piknego wyraenia autora, wiatr, co przyszed, jednem zwie-
wa tchnieniem. I cho sodka jest podró, bo „przyjechawszy,
naprzykad do Adenu, znajduje si na poczciwej „poste -restante" listy
czekajce z Zakopanego," to jednak surowy obowizek kae narad-
z znów uyjemy sowa autora —
„pyrga" dalej. Z alem musimy
opuci i to morze Czerwone, które „tem si odznacza, e
jest zie-
lone;"
—i ten parowiec, którego „okrge okna wiec, jakby z pod

równika wióz tuzin soc na sprzeda do zimnych krajów


"
i ten
;

szlak piany morskiej, „cigncy si za okrtem, jak za dusz ludzk
ni (krucha!) pamici."
„Pyrgamy" a
na „Sachalin" W. Dorossewicsa. Dla pociechy,
pragnlibymy rozejrze si w tej ciekawej miejscowoci z przyld-
kami Cierpienia i zatokami Rozpaczy, ale có, kiedy wszystko nam
zasania bezosobista osóbka autora, zanadto nas bawica, abymy
mogli na cokolwiek innego patrze. P. Doroszewicz, yknwszy co-
iS chimera
- co z
nie rónych autorów, jak Dostojewskij i ombrozo, Wictor Jugo :

i Aleksandr Diuma fis, Ponson diu Terraj i Dant, postanowi „polite-


raturniczat'." Jako, stylem rednio zarabiajcego reportera, namalo-
wa szereg obrazków w rodzaju takim.
Opis wóczgi :
„ . , .
Zowi go Iwanem. — Ojca, matki nie pa-
mita. —
Pienidzy przy duszy — jedna kopiejka.
— Na Sachalinie cze-
ka go chosta —
30 uderze.
— Ecce homo. — Oto homo sapiens. —
"
Kopiejka jedna i 30 uderze !
(Co za fatalno liczbowa !
)

Krajobraz „ Dzie. — Mglisty, szary. — Szaro, szaro. — Co


: . . .

boli w sercu. — Co? — Brzk kajdan. — Straszno. — Noc. — Zrobio


si cieplej.
—Ciko." (Po zjedzeniu odpowiedniej porcyi kotletów
i
wypiciu stosownej iloci porteru.)
Dola winia „ Ot, biedny
: Kocha. .Zabi.
. .
Sd. !
— — — —
Kara. — Co w sercu boli. — Co ? "

Matkobójczyni :
„ . . . Damie dziecko sprzykrzyo si. — Udusia
je.
— Cukierek!"
Oczytany autor, w rónych Choroszkach, paczcych po upa-
dych Paraszkach, koniecznie chce widzie Armandów DuyaPów
i
Magorzaty Gauthier. Przy sposobnoci wspomina, widzia w tej e
roli (Magorzaty) Due i
graa no Porównanie o e
piekle Dan-
— !

tejskiem znajdujemy te par razy, to porównanie, które stao si


ju przechodni bram dla reporterów. caym tym stylu O mona
powiedzie, e ot —
pióro si powino i samo zrobio jaki taki zy-
gzak, niezaleny od piszcego, który autorstwo swe zawdzicza tej
okolicznoci, i czyta kilku autorów i obznajmiony jest ze rodkami
i celami
reporterka wspóczesnej. Sam p. Doroszewicz moe by so-
bie najpoczciwszym zreszt obywatelem i urzdnikiem. „zdo- Ksik
bi" prawdziwe klisze z prawdziwych fotografij, zdjtych z prawdzi-
wych zbrodniarzy.
Do grupy wraeniowców osobowych realnych naley te R.
Kipling. Posiada on jednak zbyt duo anglizowanego heinizmu,
abymy go nie mogli zaliczy w czci do humorystów. Dowcipy
jego sjak gdyby ju gdzie syszane (np. „Na zreformowanie wia-
tapotrzeba wicej ni rok." „Opatrzno opiekuje si tymi, którzy
sami sob zaopiekowa si nie potrafi.") Prócz tego, p. Rudyard
razi swojem natrctwem cywilizatorskich apetytów z jednej stro-
ny, a z drugiej powiedzeniem takiej rzeczy nieangielskiej i nie-
kulturalnej: „Dzienniki wmawiaj w czytelników jzykiem, zasto-
sowanym do ich poj, e rozpinanie drutów telegraficznych,
budowanie domów i robienie majtków, jest postpem." A my,
w Warszawie, którzymy tak na Kiplinga „polecieli," animy wie-
PODRÓOPISARSTWO 149

dzieli, e on moe takie blunierstwa gosi! Pal sze! Wybacza-


my mu to, jak równie i
to, e
sercem wiata nazywa Londyn,
(biedny !
— nie by w Warszawie !)
i
wdrujemy tam, gdzie birma-
skie dziewcztabursztynu i migdaów miej si do soca; gdzie
z
s miasta zamieszka przez dzieci, spacerujce po jasnyci ulicacli
gromadkami,, spowitemi w
jedno niewinne grono nagusków dug
szarf jedwabn (Nagasaki); gdzie pal si fajeczki na dwa poci-
gnicia; gdzie wituje si kwitnienie brzoskwi, zocieni i wini;
pojedziemy i tam, gdzie s
mosty, któreby runy, gdyby ich nie po-
wstrzymyway lkliwe spojrzenia podrónych, i gdzie pokady upku,
w spitrzonych skaach, wisz, milczce i nieruchome, jakby si oba-
wiay zehzgn; zobaczymy i filistra wzdychajcego nad marno-
trawstwem gorcej wody gejzerowej w Yellowstone - Parku, i nako-
niec, ujrzymy
mdrych panien
apoteoz: zarzynania i wi
wychodzenia za
amerykaskich, które podobno umiej rozmawia
m
inawet myle.
Dlaczego niektórzy podrónicy, jak Grzegorzewski, koniecz-
p.
nie chc w tytule ksiki wzmiankowa o niebie („Z pod nieba
wschodniego"), skoro mówi o rzeczach bardzo ziemskich, jak
naprzykad o obdzieraniu wilka ywcem ze skóry przez Mongoów,
co nawet raczej przypomina pieko? Poza tem, p. Grzegorzewskie-
mu, prócz niejakiej cikoci objuczonego nieraz nadmiern
stylu,
iloci dopenie, dopowiedze okrele, zarzuci mona zbytni pe-
i

dagogiczny autochtonizm. Tyle w jego nowelach wyrazów, zwrotów


i
caych zda w jzyku tubylczym, jakby autorowi chodzio, ebymy
si tych nowel nauczyli na pami, jak wokabuów. Ta pogo za
folklorem w noweli zdradza obaw autora, i bez fotograficznej sza-
ty zewntrznej, ludzi jego nie byoby wida. Dosypmy jeszcze dru-
rónych „bidan'ów," „hazret'ów," „chanekah'ów," a „Babk
gie tyle
Tamerlana" bdzie mona zahczy do literatury bucharskiej. Tembar-
dziej to razi, e
w tyme zbiorku znajdujemy inne nowele, które na
nieobecnoci tubylczego jzyka nie trac.
Do zupenie pedagogicznego rodzaju naley odnie sposób
pisania M. Serao, która swój, na szczcie bardzo cienki, opis po-
dróy do Ziemi witej przepenia cigemi pobudzaniami siebie
i
czytelnika do pobonoci. Atoli có wskóra duch mocny, kiedy
mde ciao p. Serao, co rusz, co z pobonego nastroju wypasza:
to „swd" i
„trywialno" kolei oraz jej „bezwzgldny, brutalny
popiech," to ydzi spoceni i
„niepachncy," to konieczno zjedze-
nia obiadu wypicia herbaty, „jak w Monte Carlo". Rozumie si, e,
i

wobec tego, „o, jake widn


kwiaty poezyi!" Autorka ali si na to na
ISO CHIMERA
kilku stronicach. A
tu jeszcze na pokuszenie duszy p. Matyldy, zesa
szatan beduinów, tak „licznych," e
znowu trzeba im kilka stron powi-
ci. Autorka, mówic o nich, porusza ca
klawiatur dostpnych jej
ogólników: beduin ma wdzik,
i i
czar, i
urok, i
powab. Kiedy ten liczny
i
przeliczny, cudny i przecudny, pikny i przepikny „sais", wdra-
pawszy si za szylinga na piramid i zlazszy z niej, cigu niespena w
minut dziesiciu, wychyla z pod przepiknego burnusa „przeliczn"
rk, p. Matylda, przezachwycona, daje mu pienidz i pyta z po-
miennym wzrokiem, czegoby jeszcze da. Dumny beduin he- —
las! —
niczego ju od p. Matyldy nie da, prócz, eby go zawsze
nazywaa „dzielnym Mohamedem". Krajobrazy pobonej p. Matyl-
dzie te przeszkadzaj, a gorzej jeszcze czytelnikowi, bo albo s
„urocze," albo „przepyszne," naprzemian: jeeli jeden mia „uroki,"
to nastpny bdzie mia ju tylko jedyne uroz-
„pysznoci;" s to
maicenia stylowe p. Matyldy. Tumaczka, p. A. Morzkowska, za-
miast dobrze przekada lichot rozreklamowanej przez gazety mo-
dnej autorki, lepiejby zrobia, przepisawszy i wydawszy kawaek
„Pielgrzymki do Ziemi witej" Ignacego Hoowiskiego, któremu
kolej nie psua jeszcze nastroju. Zaiste, lepiej wygldaa Ziemia wi-
ta za niego lub za Chateaubriand'a Lamartine'a, ni wyglda za Serao.
i

Przewodnik p. Al. Janowskiego stanowi rzecz, po czci ory-


ginaln, po czci uzupenion wstawkami i
cytatami z autorów,

znanych ze swych prac krajoznawczych (O. Kolberg, W. Nakowski,


M. Wawrzeniecki i inni). Zamiast przedmowy do 2-go wydania,
znajdujemy tu obrazek S. eromskiego przedstawiajcy „szko"
z jakiej wioski szwajcarskiej, gdy na statku, mijajc pikn i wielk

Griitli, piewaj: „Vom ferne sei herzlich gegrflsset..." Ksika obej-


muje geograficzno -historyczne dane o Kieleckiem i Radomskiem, oraz
praktyczne wskazówki do wycieczek po tych ziemiach. Zewntrzna for-
ma wydania (format, druk, ukad) bardzo brzydka; zreszt wewntrznej i

szkodzikompilacyjno brak takich, zdaje si, wanych rzeczy, jak


i

planiki, choby odrczne, Kielc Radomia, jeeli „Wycieczki" maj


i

by przewodnikiem, zachcajcym do zwiedzania tych grodów,


i
jeeli z wycieczkowiczem niema sta si to, co z owym anglikiem,
o którym autor opowiada, e
syszc, jakoby Chciny byy miastem
z marmuru, przyjecha, spojrza — w i
tej chwili odjecha z powrotem,
zatkawszy nozdrza.
Od broszurkip. Al. Janowskiego raco odbija Ks. Antoniego
Macoszka „Przewodnik po lsku Cieszyskim". Wyróniaj go zu-
pene opanowanie i jednolite owietlenie materyau, adne odbitki
widoków lskich, typów, wyrobów ludowych, planów i map, nader
PODRÓOPISARSTWO iSi

starannnych, uwzgldnienie dziau adresowego, zwarto druku zrcz-


i

no formatu.
J. L
VARJA.

Heliograw^iurow^a reppodukeya Burne-


JOneS'a („Kroi Kofetua i dziewcz ebracze'^), któr do ze-
szytu niniejszego doczamy, zostaa wykonan podug wielkiej helio-
grawiury (67X2972) „Berliskiego Towarzystwa Fotograficznego." To-
warzystwo to, uzyskawszy wyczne prawo reprodukcyi obrazów Bur-
ne-Jones'a, wywizuje si ze swego zadania doskonale, bo w wiet-
nych bez zarzutu heliograwiurach reprodukuje prawie wybitniej- ca
sz spucizn Na wspaniae albumowe dzieo o Burne-
po mistrzu.
Jones'ie, jakie wyszo nakadem teje firmy skada si 90 fotograwiur
wielkiego formatu (67x51) oraz znany portret Burne-Jones'a pdzla
Watts'a. —
Bezinteresownej uprzejmoci „Beri. Tow. Fot," zawdzi-
czamy mono wykonania naszej reprodukcyi.
Poemat Zeyera („Krói Kofetua^') 1 obraz ur- B
no -<Joiies'a („Król Kofetua i dziewcz ebracze") stanowi dwa
tak wybornie harmonizujce i tak si wzajemnie dopeniajce akor-
dy, e
nie moglimy si oprze pokusie, aby ich nie skojarzy, je- w
dn melody nie powiza i nie daczytelnikowi tem doskonalszej
monoci ukoysania si t bkitn bani o Królu Kofetui, tym ni-
gdy niewynionym snem tsknoty. —
Przedrukowujc „Króla Kofe-
tu" z polskiego „Wyboru pism Zeyera" czynimy to raz dla upa- —
mitnienia pierwszej rocznicy jego mierci, a powtóre dlatego, i

utwór ten uwaamy za jedn z najlepszych rzeczy Zeyera. Tekst
przyozdobi specyalnemi rysunkami i
inicyaami Edward Oku.
Ralph WaldO Emerson Amerykanin z pochodzenia,

pastor unitaryaski z zawodu, wielki mistrz essay'Viy pokrewny du-


chem seigneur'owi de Montaigne, który by mu
nauczycielem i wzo-
rem. Lubuje si w wysowieniu codziennem, w
okresach penych,
potoczystych jasnych, których niepodobna „rozci, bo spyn krwi,
i

tyle w nich ywotnoci i naczy krwiononych..." Osi i rdze-


niem jego pogldów filozoficznych jest sceptycyzm, stanowicy dla
ogniwo, porednie midzy idealizmem a materyalizmem. „Ju mnie
znuyli —
powiada o sobie

dogmatu obrocy, lecz i wszyscy
frazesowicze, którzy temu dogmatowi przecz. Nie twierdz ani
nie przecz. Jestem po to, aby zbada dany wypadek. Chc
7J-2 CHIMERA
bada, oxe7:TLV, bada, jak jest." Wpada miejscami w ton kazno-
dziejski, bywa rozwleky, ciasny i
oziby, lecz nie zna kompromisów,
nigdy nie schodzi na bagna pospolitoci, nie schlebia tumom i nie
korzy si przed „pówiatkiem ducha." „Reprezentantami ludzkoci"
s dla natury heroiczne, szczytne i samodzielnego pokroju „filozofa :

Platona," „mistyka Swedenborga," „sceptyka Montaigne'a," „poety


Szekspira," „czowieka uniwersalnego Napoleona" i „pisarza Goethe-
go." Dla ciby, co wiecznie przewala si w
pogoni za zyskiem i uy-
ciem, ma „przebaczenia anielsk pogard" i
mio, która nie zst-
si ich dwign i podnie ku sobie.
puje do maluczkich, lecz stara
Ta duchowa szczytno mci si na nim bolenie. Musi zerwa
z wspówyznawcami, usuwa si na wie przed napaciami swych

przeciwników, przez cae ycie jest ciemn zagadk dla rodziny naj- i

bliszych przyjació. Z czasem tre jego myli wchaniaj w siebie


wszystkie kultury wysze. Zwaszcza na kraje anglo- saskie wywie-
ra wpyw ogromny. Z prac angielskich amerykaskich o Emerso-
i

nie raonaby ju utworzy wcale pokan bibliotek. Z pomidzy


francuzów, Maeterlinck w niejednem zapoycza si u niego. Z Nie-
tzschem zgadza si niekiedy wprost zdumiewajco w deniach
i
pogldach, lecz naogó nie dorównywa mu w jasnowidzeniu psy-
chologicznem, oraz czarodziejstwie artyzmu, jest o wiele oschlejszy
i
pytszy. Ne te quaesiveris extra. W
tych sowach, umieszczonych
na czele doskonaego jego essay'\i o „Samodzielnoci" taj si, jak
w zawizku, najistotniejsze znamiona caej jego twórczoci. Rzeczy-
wicie, nigdy nie szuka siebie poza sob.
Pomnik Baudelaire'a. w padzierniku zosta od-
sonity w Paryu, na cmentarzu Montparnasse, pomnik ku uczcze-
niu pamici Karola Baudelaire'a. Pomnik, wykonany przez modego
rzebiarza, M. Jose de Charmoy, wyobraa poet lecego na gazie
mogilnym; nad nim si wznosi, w gowach, alegoryczna posta My-
li z granitu. Nieduo lat upyno od zgonu twórcy (magmts parens)
nowej poezyi, a ju pomnik! Francuzi wczeniej obdarzaj pomni-
kami swoich wielkich ludzi, nie potrzeba im na to wieków i do-
datkowych okoUcznoci spoecznych. Snad atwiej im oceni poezy
(„qui n'as pas d'autre but qu'elle-mme"), jako bliszym zachodu,
czyU dekadencyi soca. Tam te wida tylko mogli si znale ro-
dzice tak zepsuci, esami chcieli syna wykierowa i wykierowali na
poet, i to na[ poet, który jad haszysz, pali opium i stworzy „Kwiaty
za," wzgardziwszy (o dekadencyo!) kwiatami dóbr filistyskich („Je
hais Tor comme vous haissez Dieu!")
CHIMERA.
NOWE VARIA IJ2
—a
Nieporozumienie, bajka.
Zaprawd, opakany. nie trzeba modych chowa
los bajkopisarza! w dekadenckiej wierze,
Gdy mu zwierz jaki milszy — bo ten jest zwyrodniay,
czowiek si cbraa: kto przesta by zwierzem,

za kiedy synów ludzkich kto zwierzce do kta


stawia za wzór zwierzom, — rzuca abecado,
czworonogi na kwicz którem jest: walka o byt,
i szczecin je. chlew, koryto, sado I" ...

By bajkopis, co bydo Mówi na wini „winia.^''


kpa i kopa trutnie, Kto ? — panowie tuci.'
i co z tego wyniko, emy nieobyczajne . . .

tu opowiem smutnie. Oui, oui, oui a juci! —


winia, Osie i Pies — trzy Ja — co kwarta, najwyej
spoecznie sklepane dwa — raz miewam, ruj,
ogniwa dobrobytu
— a czowiek — zawsze, codzie,.
?

przyszy da nagan gdy operetkuje.

onemu bajkotwórcy Rzecz prosta, jeli w grzbiecie


za to, e pokpiwa ma dostatnio mlecza,
sobie

powagi
z nich,
i
tudzie z obór,
chlewa. m
lub gdy go wiek, brat, albo
nie okalecza!

Przyszy do bajkopisa Robi ruj wci — z wasn,


niesforne, nie w rzdzie z cudz — byle on, —
stanwszy, i zacza gdzie to, jak nie u ludzi
tak winia ordzie: to wynaleziono!

— Do dydaktyzmu,
tego Na to wcale nie trzeba

dekadencyo mistrza :
-
wspartego na bdzie,
e winia jest czem gorszem ! ot —
zwyky mydek cudze
Tak duej nie bdzie! ony „ojilistrza."

Rzek ju dzi pewien doktór, Cho ja nic nie czytuj

zy na ludzki nierzd: (ktoby tam tem gupstwem


„dzieci winny si uczy psu oczy), lecz tryb ycia
zwyczajów u zwierzt! taki zw — porubstwem.
IJ2
—b CHIMERA
A parobstwem zwc twoje Tu Pies si wysforowa
na trzod napaci z sfory (lub wysmyczy
w e' z smyczy) i rzek: Ja z tob —
po
bajkach, pozwól,
ydkach ... ot — naci!gryzn
— tak si bd
liczy.

Za wini zaraz Osie - Prawd jest, e pies nosem


posta szara, krpa, czuj dusz nag
wykroczya do rzeczy i gryrad (chyba dusza
i tak rzeka stpa: naga chodzi z lag);

— Szanowny bajkopisie, ale kto si wci


raczy
bardzo si pan myli, starem sztuka - miechem,
ebymy m.y, osowie, temu wszdzie cierw zgniych
gorsi od was byli. stoi wo przed wchem.

Moralno, ad, porzdek Prawa patrz w natur


i —
cho sucha przykro' — wszechrzeczy, a ta
—w nie :

zdrowie, zdrowie zdrowie — i chcesz -


bym postpowa
li,

powtarzam potrzykro — :
wzgldem praw nieprawnie? .

oto s cechy zwierzt.



Nadto jam to wiadomo -

Zwierz zacz by chory, od panów zawisy:


odkd si uspoeczni ka — „pesymistyczne"
i pozna doktory. w duszy znajd „zmysy" !

Ci wnet rozkadowego Tu inni, prosz panka,


szukaj czynnika byli tutaj czynni:
w zwierzu, co, zamiast ora, kowale zawinili,
batut si w sowika. a na mnie naganka.

„Instynkt do dekadencyi" Do psów na psy wieszania


jestniemiy osom — byby nie tak chwacki,
prawda, lecz i doktorom: gdyby czyta codzienny
trzebi — ich rzemioso. ^przegld literacki".

Wic e na mnie ujadn Ada, Wadzio, Walery,



i stworzy ramotk, Henryk, Piotr, Teodor
poznaj moje kopyta . . . ci trapi dekadentyzm,
Ot masz... masz... co? sodkie?- wszdzie czu ich odór:
NOWE VARIA 1^2
— C

„nowe dresscse" , „nastroje" , cho ridendo castigat,


„hiserya", „kapliczki", lecz za twój „jzores"
„sayriasis" , „porubstwo" , — wybacz, e' „skastiguj"
entliczki, pentliczkil .. co - nie - co . . .
Znaj mores !

Wobec takich ^dogryza, — Oui, oui — chrzkna winia. !

có szczekanie pieskie, — Tak — rykn asinus —


! :

psin, psiane czy psowe . . . kto broni dekadencyi,


(nie uczy mnie Jeske ten ma w brzuchu minus.

zasad pisania liter — Hau, hau !


— Pies szczekn,
nipraw gramatyki) . . . co mow ojczyst,
Otó, za twe niesuszne psi, znaczy „bij" (Pies z modu
na mnie filipiki. suy hakatystom).
Za autor postanowi
wyjecha do Azyi,
albo nie pisa bajek . . .

do pierwszej okazyi.

Jan Lemaski.

„Szczepy, powany dekadentyzm" i „fii-


Jarka z wierzbiny." Opakane, zaiste, tryumfy wici
w ciemnogrodzie warszawskim majestatyczna poezya Kasprowicza.
Ze strony sawetnego ceciu zoilów kurjerkowyci rozpisa si o niej
unverwiistlich mitelmdssig p. Walery Gostomski. Jako znawca poe-

zyi „zachowawczy i
arcychrzeciaski," wykry oczywicie w tych
penych zwtpie i pessymizmu, wstrzsa-
„nastrojach duchowych,
nych szalonemi wybuchami zmysowoci," nader podejrzany pod-
kad „dekadentyzmu." Atoli po dokadniejszem zbadaniu przekona
si, e ten „dekadentyzm" jest „szczery i
powany," wic naklei
na nim etykiet z ostrzeeniem: venenuml potrzsszy melancho-
i,

lijnie gow, zaleci go w niewielkich dawkach do uytku wyjao-


wionych doszcztnie dusz gawiedzi kurjerkowej. O wiele „moder-
nisty czniej," to znaczy pretensyonalniej i krzykliwiej rozprawi si
z poet redaktor spowitego w
ziele Ateneum, p. Cezary Jellenta.
P. Gostomski jeszcze hoduje starowieckiemu narowowi czytania
ksiek, o których pisze, miewa nawet chwilami niejasne przeczu-
cie królewskiej krasy przelewajcej si szczodrze z dytyrambów
Kasprowicza. P. Jellenta te zmurszae tradycye lekce sobie way:
i^2-d CHIMERA
utworów, nawiedzanych przez swe samozwacze widzimisi pseu-
dokrytyczne, wcale snad nie czyta, a jeli czyta, to zgoa nie stara
si odczu lub zrozumie. Bynajmniej nie zamylamy wdawa si
w obszerniejszy rozbiór barokowej gmatwaniny wywodów, zmie-
rzajcych rzekomo do wykazania, i hymny Kasprowicza „mono- s
tonne i nienatchnione," e
poeta „wygra tragedy Gincego wia-
ta fujark z wierzbiny" (po polsku: na fujarce 1). Dla przykadu

wytkniemy jeno par szczegóów jaskrawszych. Zaraz na wstpie,


o Duszy wygnanej z raju, zmagajcej si nadludzko z Lucyferem
na Wzgórzu mierci, utrzymuje p. JeUenta, i w „jego (t. j. Lucy-
fera) mioci spodziewa si ona znale hy\M wiadomo," gdy tym-
czasem w samym poemacie (szósty wiersz od koca) powiedziano
wyranie, i t wiadomo pragnie utraci. Nieco dalej p. Jellenta
przytacza wiersze:

Jaka to orgia dzika!


Jaki o cluzos mk — !

i z rozdzierajc naiwnoci (chcemy wierzy, e nieudan) rozumuje :

„Wic czy orgia, czy chaos mk? Lecz przecie orgii w tej
chwiU —
w chwili sdu by nie moe, gdy — ju tyl- s
ko potpiecy, idcy na piekielne mki. Wic owa orgia
dzika jest pustym frazesem, majcym moe wyraa orgi
mk?"
Gdzieindziej dopomaga sobie zwykym kruczkiem, nielicujcym
zgoa z bezstronnoci prawej krytyki. Z poematu wity Boe wy-
rywa dwa wiersze:
O Boe!
O Mocny!
pomija dwa wiersze nastpne:

Ty si upajasz wielkoci stworzenia,


a poród nas tu gód! —
i,
nie zaznaczywszy nawet, e wogóle istniej, bezporednio do-
pisuje:
Jak bedki, tak jarmuu syty ginie lud.
Poczem na podstawie tego pomysowego fortelu chci^by wmówi
w czytelnika, e w tem „dwuznacznem" przejciu syszy si: O Bo-
e, mocny jak bedki. I t.
d., i t.
d., a zawsze sans ginie et sans
esprit.
NOWE VARIA is2—e
I p. e „sprawia znakomitemu
Jelenta jeszcze sobie pochlebia,
poecie przykro, e mu wymierza sprawiedliwo"
ale wie, !
*).

Komitet opiekuczy warszawskiej szkoy sztuk


piknych, uzyskawszy dla listy swych czonków zatwierdzenie wa-

dzy waciwej, zaj si podobno niezwocznie poszukiwaniem od-


powiedniego dla nowej instytucyi pomieszczenia, oraz wyborem
i zaproszeniem c^ego grona kierowników artystycznych. Z dwu
tych spralW „wgielnych," pierwsza jest stosunkowo mniejszej wagi,
jako
—wedug wszelkiego prawdopodobiestwa prowizoryczna

tylko. wtpimy bowiem, i, po jakim roku czy dwóch obie-
Nie
cujcego funkcyonowania, szkoa znajdzie chtnych mecenasów, któ-
rzy dopomog jej do wzniesienia wygodnego gmachu wasnego. Za-
cz za mona choby od nader skromnego, byle dobrze owietlo-
nego Druga sprawa natomiast pierwszorzdne ma znacze-
lokalu.
nie dla caego przyszego rozwoju instytucyi i —
komitet po dwa-
kro tutaj przed kad decyzy zastanowi si winien. Pierwszy
komplet kierowników artystycznych nada szkole odrazu pewn wy-
ran, tak czy inn, cech, a poniewa uzupenianie dalsze ciaa
nauczycielskiego odbywa si ma ju „na zasadzie opinii rady pe-
dagogicznej," czyli tyche pierwszych kierowników artystycznych, —
^szelka wic modyfikacya tonu, gdyby okazaa si potrzebn, moe
póniej bardzo by utrudniona. Od doboru pierwszych kierowni-
ków —pisalimy ju przed kilku miesicami zaley przyszo —
szkoy, kulturalne jej znaczenie i nieoczekiwany moe rozwój. Dla
tego, za t elekcy podstawow wielka na komitecie opiekuczym
ciy odpowiedzialno.
Warszawska szkoa sztuk piknych otrzymaa statut bardzo pikny
i szeroki. Ma ona nietylko „ksztaci artystów," lecz wogóle „przy-
czynia si do rozwoju artystycznego ludnoci miejscowej," czyli,
mówic innemi sowy, do podniesienia kultury estetycznej; wolno
jejotworzy szko przygotowawcz oraz niedzielne klasy rysunko-
we, ogasza konkursy, urzdza wystawy pubhczne, równie prac
uczniowskich, jak ogólne, kompletowa bibliotek i muzeum, przyj-
i

mowa wreszcie zamówienia na prace artystyczne i artystyczno-


przemysowe. Sama rozlego i rozliczno tych zada, cicych

*) „Bezstronno" i „powag" tej, zaiste, aui generia krytyki podziwia i wy-


chwala inny znowu „sumienny krytyk," podpisujcy si w Kurj. Warsz. godem X
czyli niewiadomo co. Czu w tym trafnym aplauzie, obok zwykej dobrej wiary Ku-
rjera, chwalebny wysiek p. X-a, aby sprosta Ostrowidzowi, temu wielkiemu rybitwio
wszelakich ndz lub miernoci i nieutrudzonemu ich wysawiaczowi.
1^2—f CHIMERA
na gronie artystycznych kierowników instytucyi, wskazuje wyranie,
jakim wyjtkowo szerokim winni oni odpowiada wymaganiom.
Musz to by nietylko doskonali, peni talentu i umiejtnoci w swo-
im zakresie, lecz nadto nader kulturalni artyci, którzy duo widzieli,
duo przemyleli, duo
odczuli i wyrobili sobie smak pewny oraz
sd szeroki *). Musz to by, dalej, ludzie zrównowaeni art3'stycz-
sztywno akademickim ciasnotom, i niemniej ciasnym
-
nie, obcy i

rozwichrzeniom nowatorskim, nieznajcy adnych „kierunków," lecz


jedn, niezmienn sztuk, umiejcy odczu i zrozumie wszystkie
istotne, chociaby na pozór biegunowo sprzeczne indywidualnoci
twórcze, zarówno poród mistrzów stawianych za wzór uczniom,
jak poród uczniów samych. Musz to, wreszcie by prawi, szcze-
rzy, proci, peni cichego, niekrzykliwego, lecz tem gortszego za-
pau, przykadem wasnym wszczepia w mo-
czciciele sztuki, zdolni
dzie uczcsi wstrt do wszelkich fanfaronad, pozerstw, kaboty-
nizmów, oraz bezgraniczne, powane, bezinteresowne oddanie swe-
mu powoaniu.
Wymagania wielkie. Na szczcie atoli, nie brak ludzi mo-
gcych godnie im odpowiedzie. Ze starszego pokolenia Che- —
moski, Malczewski, z nastpnej generacyi —
Dbicki, Pankiewicz,
lewiski, z dzisiejszych —
Piekowski, Ruszczy, Tichy, oto ma- —
terya na wspaniae grono kierowników, jakiem najpierwsza w wie*
cie akademia sztuki susznie chlubiby si moga. Na wikszo

wymienionych artystów komitet sam ju zapewne zwróci uwag,


o niektórych wszake wzmianka dopiero niniejsza przypomnieniem,
snad bdzie potrzebnem. Artyci nasi rozrzuceni po wiecie; s
nadto, najlepsi wanie unikaj zazwyczaj zgieku reklam dzienni-
karskich. Skutkiem tego najpowaniejsze imi moe niekiedy uj
bacznoci niedo
wytrwaej. Za obowizek swój uwaamy poo-
y nacisk specyalny na konieczno pozyskania dla szkoy war-
szawskiej trzech zwaszcza artystów: Dbickiego, Pankiewicza oraz
Tichego. S
to, mimo kapitalnoci swej, najmniej wzgldnie goni
inajmniej reklamowani z malarzy naszych, a dziki wyjtkowym
waciwociom, jak gdyby stworzeni wanie na idealnych kierowni-
ków modziey artystycznej. O Pankiewiczu wie si nieco wicej
w Warszawie, skutkiem tego najmniej snad potrzebne mu wszel-

*; T potrzeb, t konieczno wielkiej kulturalnoci kierowników podkreliliby-


my zreszt dwa razy przy wymienionem w statucie na pierwszem miejscu zadania „kszta-
cenia artystów," fataln bowiem jest rzecz, gdy mód artystyczna opuszcza szko z du-
ym nieraz talentem, z wyrobionem okiem rk, ale z zupenem, przy tem wszystkiemu
i

pod wzgldem kultury, nieokrzesaniem.


NOWE VARIA iS2—g
kie rekomendacye. Jakim potnym, szeroko - kulturalnym i oyw-
czo, nie na uczniów nawet, lecz na kolegów ju, oddziaywajcym
artyst jest Stanisaw Dbicki, pisalimy ju kiedy okolicznociowo
w Chimerze (tom I, str. 179 —
180). Tichego dla znawców praw- —
dziwych oraz artystów

winny byy wylegitymowa nadto wy- a :

stawiane wT. Z. S. P. i u Krywulta rysunki wglowe, oraz udzia


w wystawie „Sztuki stosowanej
"
o jego za wpywach na modych,
;

wyrabiajfcyh si artystów Kraków mógby wiele powiedzie. Po-


niewa nadto szkoa warszawska nie myli podobno zamyka si
w „olejnictwie," lecz pragnie uwzgldni szeroko sztuki graficzne
i sztuk stosowan, —
nie od rzeczy bdzie przypomnie, trzej i
wymienieni malarze, w tych nowych u nas do najlep- dziedzinach,
szych nale znawców i
praktyków. Dbicki, Pankiewicz i
Tichy —
oto winno by jdro przyszej gromadki artystycznych kierowników
szkoy.
i
Uzupeni
lewiski, zaszczytnie
grono
—mog wspaniale Piekowski, Ruszczy
Chemoski Malczewski, — ale tamci
i

trzej pierwsi s nieodzowni, i si cofn przed


komitet nie powinien
zdwojonemi, gwoli pozyskaniu ich, wysikami.
Wdziale rzeby, trudniej kogo z caem przekonaniem zale-
ca. W kadym razie, zdaje nam si, i mowa by moe, tylko
(^ GUcensztajnie, Rygierze lub Szymanowskim.
Wadliwoci statutu szkoy jest brak, chociaby midzy „nie-
obowizkowemi" przedmiotami teoretycznemi, kursu historyi sztuki.
Krzepki, jdrny jej wykad mógby wpyn
podanie na duchow
stron przyszych artystów i zapobiedz wielu ra/>m'owskim koncep-
tom i nonsensom, wygaszanym z ca pewnoci siebie przed naj-
wikszemi arcydzieami. Tylko któby j wykada? Bo tu ani

dyletantyzm malarski czy dziennikarski, ani sucha fachowo uni-

wersytecka, na nic przyda si nie mog.

Pp. a-UtOPÓ^W, zarzucajcych nam listownie, e pomi-


jamy ich ksiki w sprawozdaniach Chimery^ prosimy o zwrócenie
si z pretensy do wasnych nakadców, którzy nam egzemplarzy
recenzyjnych nie przysali, z obawy snad przed okrzyczanemi
„egzekucyami" w
pimie naszem, Wogóle, zreszt, pp. nakadcy
warszawscy uwaaj rozsyanie nowych wydawnictw redakcyom
i
sprawozdawcom— tylko jako rodek korzystnej dla „interesu" wy-
dawniczego reklamy. „Jeeli ksika tak po co traci na
i
idzie,
krytyków egzemplarze"
— oto autentyczne jednego z wydawców
wyraenie. e sprawozdania i
oceny, takie czy inne, maj znacze-
nie take (!) i dla autora, nikomu z nich na myl nie przychodzi
Ij2
—h CHIMERA
widocznie. A warto moe byoby chocia o tem pamita przy dzi-

siejszym materyalnym helotyzmie autorskim.

Po ukoczeniu tomu V-go Chimery zamy-


kamy sprzeda pierwszego jej rocznika po cenie prenumeracyjnej.
Od chwili ukazania si zeszytu niniejszego, cena liczy si bdzie
wedug tomów: po rb. 3 za tom na miejscu i
po rb. 3 kop. 50 z pre-
syk pocztow. Tom I sprzedaje si tylko razem z II, III i IV-ym.
Pozostae cztery tomy (II
— V) nabywa mona pojedynczo. Po-
szczególne zeszyty, w miar zapasu, po cenie oznaczonej na kadym.

CH1/^R^•
^ #

CHMRA
mmM-Mcmi.

k.
/ 1
TRE.
TOM VI. ZESZYT 17.
— LISTOPAD 1902.

LEOPOLD STAFF Pod socem 153

JULIUSZ ZEYER . Dom ^od tonc gwiazd" . 163

FRYDERYK MISTRAL. Z „Wysp Zotych" 182

ADOLF DYGASISKI . Dby (uomek) 201

EDWARD PORBOWICZ Dziecko z wosku (ludowa balada

Z
bretoska) ....
.... 210
214
FRYDERYK NIETZSCHE psychologii sztuki
EDWARD LESZCZYSKI Ahaswer 238
JAN WROCZYSKI . Z „Jawy Obkanej"
Sonet
.... 246
252
ARTUR GRAF
JULIUSZ LAFORGUE.
.

Perseusz i Andromeda ....


...
253
JAN LEMASKI . - Lycoperdon GHganteum, 281

KRONIKA MIESICZNA 297

TREDECIM Oloaay.
MIRIAM Poezya.
WAST Powie.
Z. P Sztuki plastyczne.
CHIMERA Varia.

CYPRYAN NORWID ^e muslden inutilo" — akwaforta oryginal-


na, odtworzona w wiatodraku
u B. Wierzbickiego i S-ki.
SANDRO BOTTICELLI . . . .Z rysunków do Boskiej Komedyl (Rj,
pie 15) 199
HOKUSAJ Waka 158
KORIN Irysy . . . . . . . .157
STANISAW TURBIAKRZYSZTAOWICZ Rysunki 153, 154, 155, 156, 160, 162
. .

EDWARD OKU Rysunki i inlcyay 238, 245, 251, 259, 267, 279
„ „ Rysunek okadkowy.
N. 8 Inicyi^ i ozdoby z motywów romaskich
182, 185, 188, 194, 198
MARYAN WAWRZENIECKI 210, 213
FRANCISZEK WOJTALA ..... . . Ozdoby
Inicysiy
i inlcyj^
163, 201, 216,
. . . .

218, 220, 221, 223, 229,


231, 232, 233, 246, 248, 25a

Klisze rysunków do tego N-m wytrawiono w zakadach chemigraflcznych


B. WIERZBICKIEGO i S-kl, oraz KIPMANA i SZYDOWSKIEGO.
Papier wyrobiono dla Chimery w fabryce C. A. Moesa „Pilica."
Skada i ama JÓZEF PERAK. —
Odbijali na maszynie: tekst ALEKSANDER
TATAROWSKI, okadk — MARYAN KUCHOWSKI.
Pod zarzdem JÓZEFA LENARTOWICZA.

Ao3Bo;ieHO I(eH3ypon. Bapmasa, i6 ceHTB6pa 1908 roAa.


Pod socem.

SZCZCIE WIOSENNE.

O. cudne przebudzenie z zimowej martwoty!


O, szczsne przebudzenie w zorzy wiosny zotej !
Dawno ju taka wiata wiosna mi si nia . . .

Czemu dopiero teraz budzi mnie jej sia?

Róowy brzask, przebiegszy sennym nieba stropem.


Wbiega do izby mojej modych blasków gwarem
I uderza zocistych swych promieni snopem
Powieki me zakrzepe zym omdlenia czarem . . .

Tak dziewczyna, w mioci drcej, niecierpliwej.


Kochanka upionego budzi, jego oczy
Uderzajc zotemi pasmami warkoczy.
Aby powsta na pieszczot niespodziane dziwy . . .

Ranek, tcz i opaów czarodziej misterny,


W powietrzu dziwnie lekkiem, zotem i bkitnem
Przelewamgy i wiata igraniem niechwynem,
Jakgdyby w szklanem wntrzu krysztalnej cysterny . . .

W modych, wieych umiechach perowego witu,


W zbudzonem rozplsaniu radosnej otuchy.
Zbudzia si spowia w m,odrych m,gie pieluchy
Pogoda. Pani czysta witego bkitu.
Odblaskiem, czoa swego ciche pola zoci.
Rozradowana ask swej wasnej dobroci.
Rzek beztrosk swojej swobodnej ochoty.
Szczliw rozrzutnoci swej zotej pieszczoty.

Staw, niespokojny malarz nieba i oboków.


W koysanie swej fali powab nieba zwabia.
Podstpnem swem udaniem niebiosa podrabia,
I lni w dwóch rónych stronach dwie pene uroków
Ojczyzny snów polotnych i
rozpitych skrzyde.
udzc ptaki igraszk uud i mamide.
Ze zawisy w przestworzu cichem nieruchome,
W któr ojczyzn lecie maj niewiadome . . .

Weselnem powitaniem wiosny lni umiechy


Dali. Szczcie pozdrawia je w zotej pogodzie . . .

Pier zdrow si ochotnej uciechy.


pije
Nic ciy na marze tanecznej swobodzie
nie . . .

Wypocztym w zimowym nie gaziom krzewów.


Bezlistnym jeszcze, lecz ju& drcym niecierpliwem
Przeczuciem zapodnionych ywotem powiewów,
—sknot
Obudzonym rozkoszn za
ywem
Wybujaniem rozkwitu ni si ju przepyszny
Ciar kwiecia, co wonn nieyc odziey.
Sypkim puchem im wte gazki upierzy . . .

Drzewa z martwoty swojej wyrwane zacisznej.


Poechtane kreniem drogich soków nowem.
Bogaty zapas zimy dobywszy z ukrycia
Pij ziemi i rzewe powietrze ze zdrowem
akomstwem ust zgodniaych penych piersi ycia.

Ledwo odygi drgny szmerem krwi rolinnej,


Rodzcemi si dziwy zaniepokojony
Powiew wiatru si ockn z swej nudy bezczynnej. —
Cudem ycia i pierwszem ciepem rozmarzony.
Rozleniwiay wilgn woni ziemi modej.
Trca krzewy pijce oszoomne dreszcze
Z ócz soca; chce z nich strzsn niezrodzone jeszcze
Pyy po bkicie rozsia nieb i wody.
i

Roztrwoni tysic czarem nabrzmiaych kropelek


Woni — z pust swawol dziewczt, trwonicielek
Swej sodkiej, opieszaej, niebacznej urody . . .

Wiosna zachwytem nieba wkrg promieniejca


I nieniem wód, modoci przewietlonych soca
z zawrotnym nieprzytomnej szczliwoci czarem
Idzie, by szczodrej aski przelewnym nadmiarem,.

Wspaniaomylnym zbytkiem swej darzcej krasy


W oddaniu si miosnem poobdziela lasy
Nieruchome, zatchnite milczeniem snu bladem.
Zaczadzone woniami, sytemi rozkadem
Lici, które korzeniom obietnic yznej
Karmi daj, w zapachu ostrym swej zgnilizny . . .

Idzie rozwia si podnym tajemnym posiewem


Po polach tchncych tgim surowym wyziewem.
Co bije z wieej tustej skiby w dniach przednowia
Aromaty cznem winem wiosennego zdrowia . . .

Ciepem soca moc twórcza wiosny w bruzdy wchodzi


Przyroda si cudownie odradza i rodzi . . .

Zdziwienie me ciekawe, niedowierzajce.

Podsuchuje tajemnic, które ziemia czarna


Dreszczem zapodnie zzvierza zasklepionym ziarna
Duszom, zamyka w nasion serca kiekujce:
Obiecuje rozkosze deszczu, który z nieba
gdy si pieszczot soca znuy niwa.
Spadnie,
Karmi powieci zot o witych dniach niwa
I o wieym zapachu razowego chleba . . .

Sucham i pij soca rozkosz, ziemi wonie.

I cay wiat radoci dobrej nosz w onie.


POD SOCEM IJ7

A promienie soneczne, jak zoty rój pszczelny.


Sodycz wnosz w me serce, jakby w ula wnrze . . .

Miodny skarb serca wonie rozlewa najwitsze.


Co zdane skrzydom wiatrów, szczliwych tuaczy.
Napeniaj przestworze marzeniem o dzielnej.
Pierwotnej sile ojców siewców i oraczy. . .

Zotem rozprzestrzenieniem swych skrzyde w bkicie.


Pod krysztaowym sklepu niebieskiego chramem.
Zwiso nade mnw cichym rozkoszy zachwycie
Szczcie me, zadziwione bogo sob samem . . .
POUDNIE WÓCZGI.

A to serce moje, chyba jakie dziwne


Czary
ty,
zakl masz w sobie, e am — w laków borze.
Nie zmartwiao!.. Kto mówi ci, e kone zboe
Zot fal opywa gdzie zagony niwne?

Gdy mi si w grzmicych ucztach ycia wszystkie stuky


Krue w krysztalnym kruszcu kunsztownie kowane.
Chciaem pa
w sny spoczynku, w zmierzchami owiane
Sny grobu . . .
Czy podszepn ci to db, miedz smuky
Stranik?.. Bo zuidz, e ty mnie podeszo cudnie
I na spoczynek dao mi an i
poudnie!. .

Gdy nas domu wypdzi bó w oddal bezbrzey,


z
Kdy w
nieznane pola na uactwo wieczne.
Nie wiedzia, e
wygania nas w any soneczne.
Ze cud tak bizko ley cierpienia rubiey...
A e mnie tu przywiodo, serce, na te any,
Mieje sen o poudniu szczcia nieprzespany ! .

I
POD SOCEM IJ9

A bogdaj-to mie wiecznie tw niesyt dz


Wdrownego tuactwa szczliwej wóczgi!..
Id po to, by bdzi, wic ju nie zabdz . . .

Nic trzeba dróg, bo zewszd jawne widnokrgi!


O, swobodo! Kij w rk
i sakwa
przez plecy,
Noc sen w polu albo pod drzwiami gospody,
A rano mkn
ju ptaki gromadnemi wiecy . . .

Same nam si kierunki ciel i pochody !. .

Pyn klucze wdrowne! Z niemi droga nasza!


Poco nam drogowskazów, poco innych znaków?
Dobre poudnie, ptaki! Tam w dal nas zaprasza
Beztroska, dar radosny wóczgów i ptaków!

Lecz teraz tu spocznijmy na zotym popasie


Poudnia. To ten an si winem soca pieni.
To zboe kipi arem ognia w peni krasie!
To to nadmiar i uczta cudowna pomieni!
O. królewskie bogactwo chwili, gdy godzina
Poudnia z dzwonu soca leje si z niebiosów
W przewite naboestwo dojrzewania kosów,
A niebo wieci jasne, jak dobra nowina !

Spocznijmy tu!.. lVdrowne niech ustan stopy...


Zanurzmy si w tym lata ogromnym kielichu.
Wezbranym btijnem zboem! W
tych kosów zatopy
Pa, tarza si w gorcycli wybuchacJt rozkwitu,
W tej rozkoszy, w tem szczciu otchannem dosytu,
W tej sonecznej rozpucie zbytku i
przepychu! . .

O, szczliwy po trzykro, kto wszystko utraci!..

My, wóczgi bezdomne, nie mamy nic swego,


A jakemy cudownie, bajecznie bogaci !
Bo stokro bardziej wino smakuje nie nasze.
A my zodzieje lata i soca zotego!
To nasz zysk, co ukradkiem . . .
gdy ból nie na stray !

Gdy idc w drog biodra sakwami opasz


Pustemi, wiem: nie strac nic! adna mi szkoda!
A Bóg wie. co mi w drodze moe si nadarzy!
Bo cay wiat to jedna cudowna przygoda!

Pijmy, chomy i
chomy, nim mrok wróci z noc!
an, przesycony soca naton moc,
Zmy sowem, dzikiem laem pomiennie zakwita . . .

Wkoo pola cudownie przecigego yta


Przepalaj si prawie arem dojrzewania,
A parny upa tryska szaem rozfasania,
Zbytkownem wybujaniem zdrowego nadmiaru . . .

Lato pawi si w wrzcej, ubienej rozkoszy


Omdle w otwarem polu, gdy huragan skwaru
Pachty powych pomieni strca z nieb pustoszy
I rozdrganemi wiry w aw
roztopionych
Niebios, prostopademi pociski poaru
Pray an zbó, kpiel ognia oguszonych . . .

Równie pól i ugorów w sonecznej krasie.


pi
Przy drodze si do soca mieje brzoza moda,
A opuch i bodiaki, ta
Skwarem
k
szara trzoda.
lenistwo swoje pasorzytne pasie . . .
POD SOCEM i6i

W dali staw przycich, lata zdziwiony robot . . .

Nawet nie drgnie, by w pracy socu nie przeszkodzi.


Co mu wod raz zmienia w bkit to znów w zoto . . .

Jeno czasem przez szuwar, co wzrós, by ogrodzi


Jego brzeg, i ocienia go, jak bujna rzsa.
Podglda, jak si szczcie po polach wasa...

Tam sad ponie ! Jabonie, grusze kade drzewo. . . .

Obarczone skier zotych rzsist ulew,


Zzuiesza licie zmczone, pijane i senne . . .

Sad pod biaym ciarem kwiatów si ugina


I wdycha dze soca
miosne, zaplenne.
Po gaziach owoco -wróbn biel rozpina.
Kwiatami opowiada bogactwo i dziwa
Gleby, co si pod traw zielon ukrywa.
Zdradza soczyste, yzne ziemi tajemnice . . .

A ziemia, darni majc zasonite lice,

Kwieciem drzew ni i
patrzy w bkity, tsknica,
W kwiatach oddajc socu, co wzia od soca . . .

Oto godzina jasna, kiedy niema cienia.


Co o zmroku wyazi z za kadego haszcza.
Rozlewa si. rozazi, rozpeza, rozpaszcza . . .

Ale teraz godzina, kiedy niema cienia . . .

Zote soce go zeiuszd zwy ciko wypiera!


Cie coraz wicej kurczy si, w sobie si zbiera.
Coraz cianiejszem koem drzewa opiercienia
I, wyszukawszy jak
tajemn szczelin
Midzy darni przypienn. a pnia szar kor.
Wsika cicho pod ziemi, chowa si w gbin
I ucieka w korzenie drzew, co chód ze bior . . .

Tutaj spocznijmy ... IV socu przepijmy poudnie . . .

Symy si, chomy ogie spadajcy z nieba!


i62 CHIMERA

Zapasów lata, soca, poudnia nam trzeba.


Bo przyjdzie wieczór mroczny, ar zoty ochódnie . . .

Pal, soce, pall I blaski swe ciskaj najszybsze,


A& ból, troska, jak cie ten zniknie, nas si wyprze.

Aby, kiedy nam drog zajdzie siwa staro.


Dawne groby ju& miay czas zieleni zaró!
Pal! niech muraw nie depce zo mroków i chodów!
Po zioach niech prowadzi ostatni z pochodów!

Teraz jeszcze poudnie! Nasz zachód nie bliski!


A rozkosz lata chwyta w palce uciski!
Lawin zotych deszczów szalej nieb stropy!
Zanurzmy si w tym lata ogromnym kielichu
Wezbranym bujnem zboem! tych kosów zatopy W
Pa, tarza si iv gorcych wybuchach rozkwitu.
W tej rozkoszy, w tern szczciu otchannem dosytu,
W tej sonecznej rozpucie zbytku i
przepychu.

O,szczliwy potrzykro, kto wszystko utraci!..


My wóczgi bezdomne nie mamy nic swego,
A jakemy cudownie, bajecznie bogaci!
Bo stokro bardziej wino smakuje nie nasze,
A my zodzieje lata i soca zotego!
To nasz zysk, co ukradkiem . . .
gdy ból nie na stray !
Gdy idc w drog biodra sakwami opasz
Pustemi, wiem: nie strac nic! adna mi szkoda!
A Bóg wie, co mi w drodze moe si nadarzy!
Nam cay wiat to jedna cudowna przygoda !

Leopold Staff.
Dom „pod tonc gwiazd."

yem acz modym, lecz dojrza-


ym ju przecie czowiekiem, gdy
speniem nikczemny swój czyn,
niemam tedy wymówki nawet
w nierozsdku modzieczym !

Suchaj, drczycielu mój, któ-


ty,

ry - spowied t na mnie wy-


musi, jak si to stao Tu w Pa-
. . .

ryu zetkn mnie traf, czy los,


z modym arystokrat angielskim.
Spotkalimy si kiedy w nocy
na pustej ulic}^, obaj tak zam}'-
leni, emy, widzc jeden drugiego, na siebie wpadli.
nie

Oczy nasze spotkay si, stanlimy zdziwieni, przygl-


i

dajc si sobie nawzajem. Czytalimy myli jeden drugie-


go jak w ksidze otwartej. Nie mog objani w krótkich
sowach tak, aby mnie pan zrozumia, jakim sposobem
poznaem, e mody ów czowiek by z tych, których
164 CHIMERA
istnienie nawpó zreszt w nie wie-
zawsze przeczuwaem,
rzc. Bd co bd,
byem w oka mgnieniu pewny, e to
adept wiedzy tajemnej! A on? Pozna zapewne, moc
wyszej swej wiedzy dowiadczenia, a wic w niepojty
i

mi sposób, e
ma przed sob jednego z tycli, którzy ma-
rz, aby zosta wtajemniczon3'^mi! Moe si to panu wy-
da bajk lub majaczeniem, jak ogromnej wikszoci ludzi,
ale to jestprawda najszczersza. Patrzylimy tedy na siebie,
a Anglik zdecydowa si pierwszy. Wyj
spokojnie papie-
rosa z torebki i poprosi mi grzecznie o ogie. W
ten spo-
sób zaczlimy rozmow. Zaszlimy potem do poblizkiej ka-
wiarni, jak gdybymy obaj przypadkiem tam wanie zmie-
rzali, i tam powiedzia mi Anglik w toku rozmowy, e
szuka czowieka bardzo pewnego, któryby zgodzi si do
Anglii z nim pojecha, w
cichym, odludn3rm jego zamku
z nim zamieszka i —
krótko mówic, miaem wraenie, e
proponuje mi jakie niewyrane stanowisko w swym do-
mu, co poredniego midzy sekretarzem i kamerdyne-
rem Ciemny rumieniec obla mi twarz. Byem wów-
. . .

czas zupenie bez zajcia, w ndzy ostatecznej prawie,


i
powiedziaem mu to w cigu rozmowy, ale — za suy
lokaja, to mi nigdy na myl nie przyszo, i pierwszj^^m
mym odruchem byo tedy uczucie wstydu i niechci. Jak-
e móg by w ten sposób mnie zrozumie? On wszake
patrza na mnie surowo i badawczo. Przebiega mi przez
gow myl, e
to jest jaka próba. Chcia mnie
zapewne
pozna bliej, przekona si, czy jestem godny i zdol-
ny sta si wogóle kiedykolwiek sam adeptem. Pokora
i
abnegacya naleay do pierwszych wymaga od „ucz-
niów," to wiedziaem, i bez nich niepodobna byo osi-
gn nawet pierwszego stopnia. Cho tedy uczucie bu-
rzyo si we mnie i buntow^o, przyjem. Odjechalimy
do Anglii.
Rójko umilk. Potem, ocierajc czoo potem okryte
DOM „POD TONC GWIAZD"" lój

itrzsc si caem ciaem, doda z wysikiem: Tam uj- —


rzaem j... jego siostr... Edyt.
Zakry sobie oczy rkoma i westclm gboko; po
duszej cliwili zacz opowiada dalej :


Zatrzymaem si w Londynie przez kilka dni, lord
Angus odjecha sam na zamek swój, Angus-Manor, w An-
gliizachodniej, a ja podyem za nim dopiero po zaa-
twieniu w
Londynie tego, co mi poleci. póny wie-By
gdym powozem (adnej kolei nie byo tam w pobli-
czór,
u) dojeda do zamku. Noc bya czarodziejska, caa
ukwiecona srebrnemi gwiazdami; ogromny park ciemnia
przede mn, kpy olbrzymich drzew stay po kach, nad
któremi unosiy si biae opary, a w oddali stare, chmur-
ne, potne zamczysko pitrzyo si ku niebu. Ze wszyst-
kich jego okien lay si olniewajce potoki wiata. Jakie
tchnienie bani wiono z caego tego obrazu. Lord An-
gus, yjcy zawsze w zupenem prawie odosobnieniu, ob-
chodzi, z obowizku poniekd, rodzinn jak pamitk
i
sprosi cae ssiedztwo arystokratj^^czne. Dowiedziaem
si o tem, dojechawszy do zamku. Przywiozem z Lon-
dynu dla lorda Angusa stare rkopisy etyopskie i, stoso-
wnie do jego yczenia, poniosem je zaraz do jego biblio-
teki, dokd suba wskazaa mi drog. Biblioteka bya,
jak cay zamek, owietlona, i
rozgldaem sizajciem z

po wielkiej sali, z prawdziwie artystycznym przyozdobio-


nej smakiem. Wisiao tam kilka starych, znakomitych,
prawdopodobnie rodzinnych portretów, pdzla Reynoldsa,
jak mi si przynajmniej ze stylu wydawao. Jeden z nich,
na pierwszy rzut oka, razi mi jak piorunem zdumiewa-
jc sw piknoci. Bya to dama w biaej sukni i
klej-
notach ze szmaragdów, opaów i
dyamentów.
Drogocen-
ne ozdoby te lniy na jasno kasztanowatych wosach, na
piknych ramionach, na cudnych piersiach. Oczy miaa
zielonawe, marzce, a brwi ciemne, z niezrównan wy-
i66 CHIMERA
krelone delikatnoci. Byem drog bardzo zmQCzon3"
i siadem w wielkim,
wygodnym fotelu, w którym zanu-
rzyem siQ prawie. Oczy moje tkwiy jeszcze na portre-
cie, gdy posyszaem lekkie kroki. Spojrzaem w stron,
zkd si zbliay, i osupi^em wprost ze zdumienia! Da-
ma, któr zachwycaem si na starym obrazie, wchodzia
ywa do biblioteki! Miaa na sobie koronkow sukni,
o ton tylko cieplejsz ni na portrecie, miaa te same
szmaragdowe klejnoty na jasno kasztanowatych, zotemi
promieniami przesianych wosach, miaa te same zielona-
we, marzce, czarodziejskie oczy, a nad niemi te same,
ciemne, niewysownie piknie przez natur zarysowane
brwi! Twarz jej wszake nie bya tak radonie umiech-
nita jak na obrazie. Wzburzenie jakie mcio jej wyraz,
a z wilgotnych oczu W3^ziera smutek bolesny. Wspara
gow przez chwil o gzems wysokiego kominka, jak gdy-
by chcc ochodzi czoo o zimny marmur, ale wnet obej-
rzaa si ywo, usyszawszy kroki za sob. Mody m-
czyzna, pikny, wysoki, wietny, wszed do biblioteki. Po-
biega na jego spotkanie. miay wzrok jego pochania
wzruszajc w tym bólu pikno; przycign j do sie-
bie i przycisn do serca. Usta jego muskay wos jej zo-

tawy. Nie poruszya si. W


mem wszake sercu ozwao
si co jakby wcieko szalona; bybym zdusi tego czo-
wieka. Ale siedziaem nieruchomo w swym fotelu, po-
grzebany w gbokim cieniu, siedziaem tam jak skamie-
niay, niewidzialny kochankom wiadek. Dama odchyUa
po chwili gow od piersi mczyzny i uwolnia si z je-
go obj.
—Edyto,
—rzeki cicho, —
wezwaa mi
tutaj, co
chcesz mi powiedzie?
— Có innego, jak to, o czem wiesz dawno, od- —
powiedziaa,
—e ci kocham. Mówi ci to dzi znowu,
bo egnam si tutaj z tob. Poegnanie w obecnoci ty-
DOM „POD TONC GWIAZD'' i6j

lu wiadków, tam, na pokojach, a zwaszcza w obecnoci


mojego brata bdzie tak zimne, tak urzdowe! Byoby mi
to nazbyt, nazbyt bolesnem, gdybym si z tob tutaj bez
wiadków nie moga, tutaj, gdzie nie jestem zmu-
poegna
szona kry zy, powstrzyma westclinienia i
way sowo
kade !

Sama rzucia mu si teraz na piersi i zaszlochaa.


On stara si uspokoi j wszelkiemi sposobami. Ciwil
bez sów trzymali si w objciu. Potem, gdy w pobliu
ozwa si jaki szelest, pucili si sposzeni.
— Jed z Bogiem — rzeka, a napisz mi prdko
!

i
prdko wracaj. Poegnajmy si tutaj. Nie wróc ju do to-
warzystwa, zamkn si u siebie w pokoju, udajc znuenie
i chorob. Nie chc, po tem poegnaniu, widzie ci tam
poród tych obcych Nie zdoaabym zapanowa nad
. . .

sob!
Pocaowaa go jeszcze raz, poczem rzeka sabo:
„Odejd ju!" pada na krzeso. Caowa jej rce, kl-
i

cza przed ni dotkn czoem ziemi u jej stóp. Potem


i

powsta szybko i odszed. Pragnem usun si take,


ale niebyo sposobu. Edyta obejrzaa si dokoa, jak gdy-
by ze snu si budzc. Wstaa nareszcie, ale zwrócia si
ku drzwiom, w pobliu których sta mój fotel. Gdy bya
o dwa kroki od niego, spostrzega mnie. Zatrzymaa si
jak piorunem raona. Oczy zabysy jej gniewem.
— Ktokolwiek jeste, — rzeka, — czy ci nie wstyd,

szpiegu nikczemny?
Od tej chwili kochaem kobiet t do szalestwa.
Gniew jej zdruzgota mnie. Wstaem powoli, nie mogem
przemówi zaraz, ale zy strumieniami lay mi si z oczu;
ona patrzaa na mnie ze zdumieniem, gniew
— Nie jestem winien,
— rzekem nareszcie. przygasa.
— Nie jej

je-
stem adnym szpiegiem. Traf sprowadzi mnie tutaj. Gdy
pani wesza, chciaem odej. Ale nim powsta zdoaem.
i68 CHIMERA
wszed ów pan. Niepodobna ju byo odzywa si. Przez
delikatno zostaem tedy nadal w ukryciu, spodziewaem
si, e wyjd niezauwaony przez nikogo, a przysigam
na swój honor i na wszystko, co mam witego na wie-
cie, e nikt nigdy, ani pani, ani ktokolwiek inny, nie by-

by si dowiedzia, em
widzia to, co ostatecznie ani tia-
b nie jest, ani grzechem, na co mogliby patrze anioo-
— wszak pani kochasz, czyby

wie !
mójBoepani
si tego wstydzia!
— Na Boga ywego, — odpowiedziaa ze wzru-
nie,
szeniem namitnem podaa mi rk. — Powiedziae pan
i

susznie. Ale wiedz pan, teraz, gdy sta si w tak dzi-


wny sposób mym powiernikiem, wiedz, okolicznoci e
nakazuj mi przez czas jaki ukrywa swoj mio, zwasz-
cza przed bratem. Jestem zarczona z innym, acz kocham
tego, którego - pan widzia przed chwil. Interesa brata

mego nazbyt -by ucierpiay, gdybym nagle zerwaa dawn


umow. Nie myl pan wszake, i oszukuj tego, z któ-
rym krewni mnie zarczyli. Wie, e
go nie kocham, cho
nie wie, e
kocham innego. Któ wszake pan jeste i jak
si tu znalaze?
Teraz krwawy rumieniec twarz mi obla.

Przyjechaem z bratem pani z Francyi, wyjka- —
em, —
o ile jeste pani, jak przypuszczam, siostr lorda
Angusa. Jestem tedy... ach, co pani na to powiesz, e
powiernikiem twym sta si mimowoli suga brata two-
. . .

jego!
Edyty wszake, wbrew memu oczekiwaniu, nie prze-
razio to bynajmniej.
— Nie
jeste pan wcale jego sug, odrzeka zu- —
penie spokojnie, —
mówi mi o panu, i wiem, pan e
czowiek niezwyky. Wiem, jakie zamiary brat mój ma
co do pana, a poniewa sama wiele z nim pracuj, wic
czsto z panem spotyka si bd. Dzikuj losom, e
DOM „POD TONC GWIAZD" 169

pan, nie za
ktokolwiek z tamtych ludzi na pokojach, o ta-
jemnicy mej si dowiedzia, jeli koniecznie ju kto mu-
sia sta si jej uczestnikiem. Brat mój tedy przyjdzie tu
zapewne równie za chwil? Czy wie, pan ju przy- e
jecha? Ach, syszysz pan, oto idzie. Poka pan ten r-
kopis, który przywioze z Londynu.
Pochj/lia si nad ksig.

Bracie zawoaa,!
— —
có to za szacowny staro-
ytny rkopis etyopski: „Taamina Mariam," mówi o cu-
dach panny Maryi? A có za miniatury! A czy masz
klucz gwoli odczytaniu tych legend wedug tradycyi ma-
gów?
Mówia
popiechem gorczkowym, rce jej si trz-
z
sy, zwracaa si ku oknu, z poza którego dochodzi teraz
saby turkot kó po bruku podwórca. Edyta zblada.
„Odjeda!" szepna. Wiedziaem, kogo ma na myli.
— Usprawiedliw mnie przed gomi, rzeka go- —
no. —Jestem chora, czuj si bardzo niedobrze i
wy-

sza szybko z biblioteki.
Rójko oddycha ciko przez chwil; potem cign
dalej :

— Nie
o wszystkiem bd
panu tak szczegóowo opo-
wiada, jak o tem pierwszem z ni spotkaniu. Powiedzia-
em ju panu, pokochaem e szalenie. B3'em dziko j
zazdrosny o jej kochanka, ale i mio i zazdro ukryem
w sobie gboko,
Edyta przypuszczaa jedynie,
i
jestem e
jej bezgranicznie oddany, a
do powice najwikszj^ch.
Co do tego nie mylia si zreszt, bybym dla niej powi-
ci wszystko —
oprócz swojej mioci. tak przez yem
kilka miesicy na zamku lorda Angusa. Gdyby nie ta na-
mitno nieszczsna, lord Angus bj^^b}^ z pewnoci do-
prowadzi mi a
do wyyn wiedzy ezoterycz-
z czasem
nej, na których sam tak wolno oddycha. By to czo-
wiek, jakich mao zaiste, prawy adept biaej magii, i pewien
I^O CHIMERA
jestem, e dzisiaj doszed ju do szczytu prawd transcendent-*
nych; mia wszystkie do tego zdolnoci, i
intuicy, i ana-
liz, i
syntez. Doprowadzi mi a do progu poj za-

sadniczych. Dalej mi si ju nieBy udao! mój to los


zawsze i we
wszystkiem: a
do progu, ale ani kroku da-
lej! Lord Angus, nie przeczuwajc, co mnie wprawiao
w roztargnienie, co skupiao koo siebie wszystkie me myli
i
uwag, i widzc tylko, e
si co do mnie omyli, prze-
sta zwolna mi za swego ucznia, i w ten sposób
uwaa
jem spada stopniowo do owego w istocie stanowiska,
które taki bunt wewntrzny we mnie budzio i t resztk
dumy, która jeszcze mi pozostaa, gboko uraao. By-
bym z pewnoci uciek z owego zamku, gdyby mnie mi-
o ku Edycie nie bya zatrzymaa.
Edyta obchodzia si ze mn, bez wzgldu na zapa-
trywania lorda Angusa, popro tu jak siostra! W niej nie
znale \iy\o jakichkolwiek przesdów. Bya to kobieta

pena taktu, delikatnoci i dobroci. O jej uczonoci nie


mówi: znaa wszystkie jzyki staroytnego wschodu, po-
siadaa zdumiewajce znawstwo wszystkich systemów filo-
zoficznych, wsz3'stkich herezyj chrzeciaskich, i adna
z subtelnoci buddyzmu nie bya jej obca. Przy caej tej
uczonoci, brak jej byo tylko syntezy, aby módz stan
rów-nie wysoko, jak jej brat. O tem wszystkiem wzmiankuj

jednak tylko tak mimochodem i t3'lko dla tego, aby módz


na pochwa jej powiedzie, e
pomimo wszystkich tych
bada i
olbrzymiej wiedzy nie miaa w sobie ani cienia
Najpikniejsz jej waciwoci bya niewy-
pedanteryi.
mowna tkliwo kobieca, a jedynym bdem to, e dawa-
a si porywa wraeniom chwili, e dziaaa pod wpy-
wam —
namitnoci, bez rozwagi i to j zgubio! Ukocha- —
ny jej, lord Dalton, powróci, wbrew wszelkiemu oczeki-
waniu, ju w miesic po owem poegnaniu, którego mi-
mowolnym staem si wiadkiem, do Anglii, i teraz do-
DOM „POD TONC GWIAZD'' iji

wiedziaem si o nim wicej od samej Edyty. Lord Dal-


ton by, wedug jej zapatrywania, czowiekiem doslcona-
3^m, ale mia fataln jedn namitno: by graczem. Dla
tego to krewni jej, gdy przed laty stara si o jej rk,
stanowczo oparli si temu zwizkowi. Z powodu tej na-
mitnoci miewa z Edyt od czasu do czasu gwatowne
przejcia, które koczyy si zawsze obietnic z jego stro-

ny, e gra ju nie bdzie, a z jej strony grob, e si


od niego odwróci, jeeli przyrzeczenie raz jeszcze zostanie
zamane. Mnie wszake zwierzaa si Edyta, e
nie opu-
ci go, nawet gdyby nie wyleczy si z tej saboci, e,
przeciwnie, przez cae jego ycie chciaaby sta mu przy
boku jako obrona i ucieczka. „Walczy bd o kady
krok ze zym jego demonem," powiedziaa mi razu jedne-
go, „i nie spoczn, póki nie wyrw go z jego szponów.
Dla tego wszake musz z nim y, poczona na zawsze,
nierozcznie poczona."
Ciko mi opisa, jak bardzo cierpiaem, widzc oczy
jej ponce takim zapaem na wspomnienie o lordzie Dal-

tonie, syszc jej ekstatyczne o nim marzenia. Nienawi-


dziem go miertelnie. Taki by tedy mój ywot w An-
gus-Manor. Po jakim czasie, lord Angus, dla rónych spraw,
zmuszony by przenie si na duej do Londynu, dokd,
naturalnie, towarzyszya mu siostra. Ja, z urzdu swego,

pojechaem z nimi take. Tam Edyta czciej schodzia


si z ukochanym; na zamek Angus -Manor przyjeda
móg lord Dalton bardzo rzadko i to zawsze pod jakim
pozorem, nie tai mu bowiem brat Edyty, e odwiedziny
jego nie sbynajmniej podane. W Londynie za to by-
waa Edyta wiele w towarzystwach i wszdzie spotykaa
si ze sw3^m ukochanym, który, dla staroytnego nazwi-
ska, dla czaru wasnej osoby, oraz dla wietnych przymio-
tów towarzyskich, nader by poszukiwany. Ale, niestety
dla biednej Edyty, w tem gwarnem, rozbawionem towa-
I']2
CHIMERA
rzystwie znajdowa lord Dalton zbyt wiele sposobnoci,
aby ulega swemu zgubnemu naogowi, i nie b3^o tajemni-
c, euczszcza do cieszcych si z
saw domów gry,
gdzie raz ju przedtem przepada wielka cz
jego ma-
jtku dziedzicznego, a teraz druga znowu, jeszcze znacz-
niejsza. Pewnego wieczora, podczas licznego zgromadze-
nia w domu lorda Angusa, byem wiadkiem namitnej
sceny midzy Edyt i lordem Daltonem. Lord Dalton
przez cay wieczór by bardzo roztargniony
— i
Edyta da-
a mu znak, aby przeszed do oraneryi, w tej chwili zu-

penie pustej. W
piewaa znana piewaczka wo-
salonie
ska jak brawurow ary, mona byo mie pewno,
i

e póki piewu nie skoczy, nikt z salonu si nie od-


dali. Siedziaem samotnie w oraneryi, suchajc take
piewu z daleka, zalene moje bowiem w domu lorda sta-
nowisko nie pozwalao mi wmiesza si w tum zaproszo-
nych goci. Gdy Edyta wesza niespodzianie, a wnet za
ni niepostrzeenie wlizn si lord Dalton, chciaem odej,
ale Edyta skina mi, abym zosta.
— Ewerardzie,

rzeka do lorda Daltona, — pan Rój-
ko, którego ci przedstawiam, cieszy si zupenem mem zaufa-

niem, chc, aby by wiadkiem naszej krótkiej rozmowy.


i

Gdyby kto przypadkiem wszed, lepiej bdzie, jeli nie


znajdzie nas samych we dwoje na osobnoci. Obecno
nasza tutaj nie wyda si tak podejrzan. Suchaj tedy, co
chc ci powiedzie.
Lord Dalton chmurnie spojrza na mnie, nie rzek
wszake ani sowa.
— Mów, prosz ci, mów, — odpowiedzia tylko.
— Ewerardzie, — rzeka Edyta, — posyszaam rozmo-
w twoj tym rozpasanj^m czo-
z kapitanem Aldrichem,
wiekiem, którego obecno sama jest mi ju tak niezno-
na. Wiesz, e
musz go cierpie tylko dla tego, jest e
blizkim mym krewnym. Ty za to znajdujesz upodobanie
DOM „POD TONC GWIAZD'' ij^

w jego towarzystwie, poniewa a wic, poniewa jest


graczem jak ty.
Lord Dalton powstrzyma si z wysikiem, ale wzrok
spochmurnia mu jeszcze bardziej.

Jak to syszaa rozmow? spyta nareszcie. —

Syszaam, jak-e mu obiecywa, wyjdziesz e
za kwandrans. Wiem, co to znaczy —
idziecie do domu

gry. Suciaj tedy: zabraniam ci wyciodzi od nas. Tak,


zabraniam! Niecli raz nakoniec wyjani si nasz stosu-
nek ! Kociam ci, kocham ca dusz, ale cierpliwo ma
jest u kresu! Jeeli pójdziesz z kapitanem, widziaam ci
dzi po raz ostatni! Syszysz? Po raz ostatni! Zerw
bez wahania wszystkie wice nas wzy! Nie przestan
ci kocha, ale na cae ycie odsun si od ciebie!
Ciemny rumieniec obla twarz lorda Daltona.

Edyto, wykrzykn,— —
tak, tak mówisz do mnie?
Wiedz -e, i adnych nie przyjmuj rozkazów! Nie ko-
chasz mnie, przyszoby ci na myl upokarza
inaczej nie
mnie przed sug najemnym!
_, Krzyknem gucho, cios by straszny. Edyta, zaw-
sze taka pena delikatnoci i taktu, w rozdranieniu post-
pia nierozsdnie, narazia mnie na tak zniewag, cik
a kochanka swego nieroztropnie pobudzia przeciwko so-
bie. Bybym si na niego rzuci w uniesieniu, ale Edyta
spojrzaa na mnie bagalnie. piewaczka w salonie sko-
czya piewa, rozlegy si oklaski i wywoywania, a za-
raz potem kilka osób weszo do oraneryi, oddzielonej od
salonu tylko krótkiem przejciem, w
którem wisiao kilka
znakomitych obrazów, w
wyrafinowany sposób niewidzial-
nemi owietlonych lampami. Edyta panowaa nad sob
zdumiewajco; zdawao si, e
swobodnie rozmawia ze
mn i z lordem Daltonem o rzadkiej rolinie, dotychczas
mao w Europie znanej, której pikny egzemplarz kwit
wanie w oraneryi. Nadchodzcy gocie przyczyli si
I^4 CHIMERA
do rozmów}'', i po jakiej chwili oddaliem si nieznacznie,
jak przystao skromnemu memu stanowisku; zauwayem
wszake, i lord Dalton odszed by jeszcze przede mn.
Mniej wicej za godzin wezwaa mi Edyta do swe-
go pokoju. Pozdejmowaa ju klejnoty, pikne jej wos}''
byy rozczesane, aczoo bia przewizane chustk. Twarz
miaa miertelnie blad, i zna byo, e cierpi cielenie
i dusznie.
—Panie,

rzeka gosem sabym i drcj?^m, chciej

mi pan przebaczy, e
z mego powodu spotkaa ci obra-
za. Ewerard sam tego niewtpliwie auje, i przeprosi pa-
na, jak tylko si nieco uspokoi. Czy przebaczasz mi pan?
Podawaa mi cudn sw rk, któr ucaowaem ze
wzruszeniem.
— Jestem znkana miertelnie, — mówia dalej.
— Ewe-
rard odszed z kapitanem. Widzisz pan, obraa mnie e
jeszcze gbiej, ni pana obrazi. Nie wyglda- to, jak

gdyby chcia rzec po mej grobie, nie dba, czy potar- e


gam wszystkie wice nas ogniwa?
Otara zy, które pyny jej z oczu.
— Postpiam nieroztropnie,
— cigna dalej.
— Ale
naprawi swój bd. Czy chcesz mi pan ogromn wyrz-
dzi prz}'^sug?
— Kad, nie pytam jak! — zawoaem.
— A wic nie zwracaj pan uwagi na
. . .
to, co zaszo
midzy panem i lordem Daltonem. Wznie si ponad
zwyky, ludzki sposób widzenia. Wiesz, co o tobie my-
l, a to, o co teraz chc prosi, jest nowym, wielkim,
najwikszym dowodem, jak gboko pana powaam i sza-

cuj.
Wyja list z szufladki
sekretarzyka podaa go. i mi
— Id pan, — rzeka, — id oddaj Ewerardowi sam i

do rk wasnych ten mój Nie jeste pan tylko po-


list.

sem, jeste mym powiernikiem — otwarty, nieza- list jest


DOM „POD TONC GWIAZD" ijj

piecztowany, i pozwalam panu przeczyta go. Nie, wi-


cej ni pozwalam,

prosz pana, aby go przeczyta.
Ale nie tutaj u mnie, w drodze dopiero, i nie mów mi
pan ani sowa, co sdzisz o jego treci. Gdy pan list od-
dasz, wracaj do domu, ale nie przychod ju do mego po-
koju. Poosi za chwil, tak si czuj niedobrze. Je-
eli Ewerard da jaki list od siebie, przylij mi go pan
przez moj pann suc, która oczekiwa bdzie w pro-
wadzcym tu korytarzu. Gdyby wszake czemu uwie- —
rzy nie mog —
Ewerard nie da panu adnego listu w od-
powiedzi na mój, w takim— razie oddaj pan pannie su-
cej t oto gardeni, któr przez cay wieczór we wo-
sach miaam, a która bya jego darem. Bd wiedziaa,,
co to oznacza.
Podaa mi znowu rk —
wyszedem z pokoju i

znkany, wzburzony, rozbolay. Kochaem j do szale-


stwa — musiaem milcze Kochaem j bardziej ni du-
i !

sz swoj, ni ycie swe, ni wszystko na wiecie, bar-


dziej ni czowiek wierzcy
— zbawienie wasne, — by- i

em posem mioci jej do innego, niegodnego jej ez, jej


westchnie, jej cierpienia. Mylaem, e oszalej — — oh,
to byem ju wicej ni nawpó szalony To snad !

jedynem moe by usprawiedliwieniem wszystkiego, co


dalej si stao ...

Popieszyem do niego, a po drodze, pod latarni,


przy migotliwych blaskach pomyka gazowego, przeczj^^ta-
em jej list.

„Mójprzyjacielu," pisaa mu, „zawiniam i prosz,.


aby mi wybaczy. Zwa, i stao si to ze zbytniej tro-
ski o twe zbawienie. Nie powinnam bya rozkazywa
i
grozi, trzeba mi byo prosi ci i
uprosi. Czyni to

teraz. Przebacz mi i wysuchaj mej propozycyi. Dowio-
d ci bezgranicznej mioci swej, powicajc ci wszystko,
wszystko, i
swoje dobre imi, i
swego brata. Uciekn
ijS CHIMERA
z tob, jeli chcesz, jeszcze dzisiejszej nocy. Zamiast gra,
piesz tedy do mnie. Ale nie, to przecie niepodobna,
wiem, e
bdziesz musia porobi pewne przygotowania.
Napisz mi zatem kilka sów, to tylko: „Nie id do domu
gry, robi przygotowania do naszej ucieczki." Jutro rano
wyszabym, nie zwracajc niczyjej uwagi Czekaj z powo-
zem na rogu naszej ulicy. Napisz mi wic kilka tych sów,
zwaszcza to: „nie id do domu gry," a jutro bdziem
szczliwi."
Doczytawszy sowa, omdlaem. Padem przed jego
te
domem. Myleli, em
pijany i mieli si. Opamitaem si
wszake szybko. Zaczem rozmyla. Co miaem robi?
Nie mona byo dopuci, aby doprowadzia zamiar swój
do skutku, nietylko dla tego, e
serce moje pkao (có
to mogo obchodzi i j kogo innego?), ale dla tego,
i e
w ten sposób sza na zagub.
— List ten,
— rzekem sobie,
— nigdy do rk jego
si nie dostanie!
Ale có-em mia pocz? Jakie miaem prawo po-
wróci i rzec jej, e si nie zgadzam na to, co zamierza
uczyni? Kim -e byem? Sug jej brata! Rwaem so-
bie wosy na gowie i kaleczyem twarz paznokciami. Wtem

zajecha powóz, suga jaki wyskoczy zadzwoni u bra- i

my. Po chwili z domu wyszed lord Dalton. By to wi-


docznie powóz najty, który mu suga z polecenia jego
sprowadzi. Nie adnej wpliwoci, jecha do owego
b3'^o
domu grj' najtym powozem swego wasnego ju nie mia.
;

List jej by w mojej rce, pomity cay, bo palce zaciska-

y mi si kurczowo. Lord Dalton pozna mnie i gniew


bysn na jego twarzy.
— Czego
pan tu szukasz? zagrzmia na mnie.
— —
Czy posaa ci na przeszpiegi pani twoja?
Podniosem rk
z listem, ale zacinite palce wypo-
wiedziay mi posuszestwo, i zamknita rka opada bez-
DOM „POD TONC GWIAZD" ijj

wadnie z powrotem. i Usta mi drgay


zby szczkay,
gdym mu rzek — Nie
na wywiady posaa mi pani mo-
:

ja, nie cice wszake, aby pan jecha do domu gry...



wicej wymówi nie zdoaem.
— To wszystko? —
spyta i zamia si, poczem, od-
sunwszy mi na bok, poszed ku powozowi. Trzymajc
ju nog na stopniu, odwróci si jeszcze ku mnie.
— Co mam powiedzie? — wyjkaem.
jej
— e nie przyjmuj rozkazów, — odrzek climurnie, —
e jestem panem swej woli.
Powóz zaturkota po bruku, zrobio mi si jakby i

lej na sercu. Bya uratowana! Dzika rado zawicirzy-


a mi w piersi. Popieszyem do domu.
—Jutro wszystko jej wytómacz, rzekem do sie- —
bie, ujrzawszy na korytarzu pann i
suc,
jak przez sen
podaem jej ow — teraz ju uwid — bia gardeni.
Gdym si wszake znalaz w swoim pokoju, ogarn
mnie lk szalony. Có-em to zrobi? Oszukaem j!
Miem ten list w rce, której dotd otworzy nie mo-
gem, tak silnie trzyma kurcz opuchnite ju palce. Nie
wiem, jak dugo chodziem po pokoju, pakaem, biem
gow o ciany, tarzaem si po pododze. witao ju,
gdy wybiegem z domu. Skierowaem najprostsz drog
do niego. Chciaem mu wyzna wszystko, naprawi sw
zdrad. Zadzwoniem u jego drzwi. Otworzyli mi natych-
miast zdziwio mi,
;
e
jeszcze czuwaU, teraz dopiero spo-
strzegem si, jaka to niezwyka do odwiedzin godzina.
Zapytaem o niego. By za domem, ale oczekiwali go
kadej chwili, a jak zauwayem z wyrazu twarzy kamer-
dynera, który mnie zna, oczekiwali z wielkim niepokojem.
— Ca noc by za domem? —
spytaem, tak tylko,
aby co powiedzie; mi
— Ca
byo mk
milcze i
myle o tem,
co uczyniem. noc by za domem? Poselstwo mo-
je jest tak wane, pojmujesz pan...
1^8 CHIMERA
Skin gow, e pojmuje.
— By w domu w nocy,
— rzek potem.

Przed
witem wyjecia znowu . . .
Zwierz si panu, chodzi o po-
jedynek. Lkam si o niego . . .

Milczelimy obaj czas duszy. By ju zupeny ra-


nek, bo naulicy zaczyna si ruch. We wzburzeniu swem
straciem poczucie czasu. Czekaem moe godzin, moe
trzy. Wreszcie powóz zatrzyma si przed domem, na
schodach day si sysze kroki i kamerdyner pobieg na
spotkanie lorda Daltona. Uradowa si wielce, widzc, e
pan zdrów cay, ale lor^ Dalton blady by i pospny.
i


Gotuj wszystko natychmiast do odjazdu, wy-

krzykn, —
uciekam z Anglii.
Spostrzegszy mnie, nie okaza adnego zdziwienia,
tylko bole wielka wybia mu si na twarzy.
— Oh, dobrj'^ los tu pana sprowadzi, rzek do —
mnie,
— napisz list, oddaj go pan Edycie, chciaem po-
wiedzie, siostrze lorda
Angusa.
Siad pisa szybko, podczas gdy w obocznym po-
i

koju kamerdyner spieszne jakie czyni przygotowania.


— Oto list,
— rzek, skoczywszy pisa, — oto list,
a oddaj go pan zaraz.
Jak we nie, zataczajc si, wj^szedem z pokoju i
po-
wlokem si ulicami. Nie pamitaem nawet, em mu nic
nie objani, nic nie
naprawi, nic nie W3^zna! Patrzaem
tylko na jego Ust. Nie by zapiecztowany, koperta nie-
dbale zalepiona sama si prawie otworzya i
czytaem — :

„Edyto, na kolanach ci bagam, odpu mi Jestem ndz- !

ny, ndzny nieskoczenie O, gdybym by posucha twych


!

prób i rozkazów Graem, graem ! ale tego niedo — !

Podczas gry wszcza si zwada. uniesieniu uderzyem W


kapitana w twarz. Strzelalimy si skutkiem tego, jak t3'^l-
ko rozedniao, —
i zastrzehem
go. Uciekam na jaki czas
do Francyi. Zaklinam ci na Boga ywego, daj mi cho
DOM „POD TONC GWIAZD' 779

jednem sówkiem znak, e mnie nie przeklinasz, e wolno mi


ufa, e
przebaczysz mi z czasem !
Przysigam ci na swój
honor, przysigam ci na zbawienie swej duszy, e nigdy
ju gra nie bd! Padam przed tob na kolana! Napisz
mi cho jedno jedyne sówko do Parya pod caem mem
nazwiskiem poste restante!"
Nie wiem, jak si dostaem do swojego pokoju, nie
wiem, czy-m myla wogóle, zastanawia si, walczy ze
swem sumieniem, wiem tylko, em zoy
razem listy jego
i
jej schowa je, e w
i ten sposób speniem zbrodni
czarn, zdrad ndzn, i e ostatnim jestem nikczemni-
kiem !

Rójko nie móg dalej mówi. Szlocha tak, zano- e


si si prawie. Gdy uspokoi si poniekd, spytaem go — :

Nie móge pan cho z czasem naprawi swego grzechu?


— Nie mogem i nie chciaem, — odpowiedzia. —
We dwa dni potem, posa mnie
Angus do Szkocyi, lord
i
powróciem na zamek Angus -Manor w miesic dopiero.
Przyjechaem nazajutrz po weselu Edyty, wysza za tego,
z którym krewni j zarczyli. Widziaem j, ale nie po-
znaem prawie. Bya, w omdlaoci swego smutku, moe
jeszcze pikniejsza ni przedtem, ale to bya inna osoba.
Zdawao mi si, e ju
nie yje. Widziaem j na wielkim

balu, który Angus wyda w zamku na jej poegna-


lord
nie. Miaa znowu na sobie owe szmaragdowe klejnoty
swojej prababki, której portret wisia w bibliotece, widzia-
em j tak sam jak wówczas, w pierwszy wieczór, gdym
do Angus -Manor przyjecha. Ale teraz bya jak bez du-
szy, i zdao mi si, ej
widz w trumnie. I to ja byem
jej morderc... Na drugi dzie wyjechaa z maonkiem
swoim dokd do Niemiec, czy do Woch, ju nie wiem.
Ja musiaem si do óka
pooy i
wzywaem mierci. —
W gorczce jeden tylko czuem lk miertelny: e
spotka
si gdzie z lordem Daltonem, e wszystko si wyjani.
j8o chimera
e mi nienawidzie i
przeklina bdzie, wzgardzi e mn !

Ale o totrwoyem si nadaremnie. Z lordem Daltonem


Edyta spotka si ju nie moga. Gdy wyczyta w gaze-
tach, w Paryu, o jej lubie — zastrzeli si.
Mróz przebieg mi po ciele, a oddech zatrzyma si
w piersi.
— pan przeye? — zapytaem.
I to
— Przeyem wicej, — odpowiedzia zacz trz
. i

si caem ciaem. Trzyma mnie obu rkoma za rce


i
krzycza prawie do ucha
— Edyta umara po dwóch : la-

tach, chorowaa, saba, konaa z alu powoli! Uciekem


dawno z domu jej brata, koataem si, walczc z ndz,
po Londynie. Usyszaem przypadkiem o jej chorobie od
byego kamerdynera lorda Daltona. Piechot doszedem
do zamku Angus-Manor, dowiedziawszy si, tam umie- e
ra, prosiem na Boga, aby mi dali z ni pomówi. Dugo
nie chcieli mnie do niej puci, bya ju na pograniczu

mierci, w kocu wszake, na rozpaczliwe bagania, oznaj-


mili jej me pragnienie. Anielsko dobra do koca, za- a
do uczynia wnet mej probie. Czogaem si na kola-
nach ku jej óku. Wznosiem do niej rce jak w modli-
twie „Przebaczenia!" jczaem, „przebaczenia!" Nie ro-

zumiaa, czego chc.



Jestem ndznik

krzyczaem, gdy mnie z pokoju
!

jako szaleca wyprowadzi chciano, jestem ndznik!



Zdradziem ci, pani! Kochaem ci nazbyt i dla
tego

zabiem ciebie i
Patrz, patrz,
jego! oto dwa listy, które
z winy mej, przez zbrodni nie m, doszy nigdy jego ani
ciebie !

Podaem jej oba te Yisty. Oczy jej si rozszerzyy,


gdy poznaa rk jego i
swoj, przeczytaa to jego pismo
i rumieniec twarz jej przelecia. kanie wydaro jej si
z garda, spojrzaa na mnie, jak gdyby chcc mi co po-
wiedzie, a w oczach jej bya mier!
DOM „POD TONC GWIAZD'' i8i

— Przebaczenia — byo
!
wszystko, co m zdoa wy-
-

jcze. Ale Edyta bya ju w agonii. Nie przemówia ju


ani sowa, przycisna tylko ten list jego do piersi No, . . .

i tak oto zabiem i j!


— Nieszczliwy —krzyknem, padajc na krzeso
!

w zgrozie niewysowionej .

— Nie, nie — zawoa Rójko jakby w szalestwie, —


!

nie, byem
nie zaraz nieszczliwy! Czuem to, o czem
panu mówiem przed chwil, t rozkosz popenionej zbro-
dni! Dopiero póniej, dopiero póniej przyszed ten lk
i ból
niewysowny! Dopiero wówczas, gdy ten zom skal-
ny na mnie patrza. Dopiero tam, w tej starej komnacie,
gdzie mnie zamknito szalejcego, gdy ludzie, znalazszy
mi w jakim epileptycznym ataku na gocicu koo owe-
go skaliska, miosiernie ponieli ndzarza z powrotem pod
dach zamku, w którym umara! Tak, po kilku dniach
dopiero, w owym starym sklepionym pokoju, kdy gste
zasony od stropu spyway, zasaniajc okna, wówczas do-
piero, gdy zacza mnie przeladowa myl, je musz e
rozsun, te zasony, kogo musze w tym cieniu ich

szuka, gdym wiedzia wreszcie, kogo tam szuka musz,


gdym by pewny, e
ona tam stoi, martwa, posiniaa,
z temi szklanemi oczyma, owieszona staroytnemi temi

klejnotami ze szmaragdów i opaów, w których na para-


dnem ou przed pogrzebem leaa, z tem gronem wy-
krzywieniem mierci na ustach, gdym wiedzia, tak tam e
stoi, a za ni miesic w peni dysk biay tworzy, równie
blady martwy jak jej oblicze, a te puste, niegiem okry-
i

te pola szerz si za ni w sinej, widziadlanej nocy, jasne


i
gbokie, gbokie jak prónia i nico caego wiata...
wówczas, wówczas dopiero byem zupenie nieszczliwy!

(Dokoczenie nastpi). JUllUSZ ACyGF.


z „Wysp zotych."

CZARA.

to czara. Prowansale,
Z bratniej doni Katalanów:
Kil wzajemnej spemy chwale
Wino zote naszych anów.

Bogosawiona
Czaro spieniona
Skr nas ogni twoich wzrusz!
Niech twe strumienie
Budz natchnienie
I energia silnycli dusz.

Starej wolnej tej krainy


Kwiat w nas moe ostateczny.
Gdy felibrów znikn syny.
Zginie naród nasz odwieczny.

Bogosawiona
Czaro spieniona — / /. d.
z „WYSP ZOTYCH" 183

Ludu. który zmartwychwstawa,


Mymy moe kwiat wioniany:
W nas ojczyzny przysza sawa,
My jej wodze i tarany.

Bogosawiona
Czaro spieniona — i t. d.

Daj nam, daj nadziej zot.


Odrodzenia wiosity mar:
Pami przyszych dni z tsknot
I niezomn w jutro wiar.

Bogosawiona
Czaro spieniona — -
i t. d.

Daj nam wiedz niepoj


Siy Prawdy, Pikna siy:
Daj nam ycia rozkosz wit.
Która z ciemnej drwi mogiy.

Bogosawiona
Czaro spieniona — / /. d.

Daj poezy
— ten blask zorzy :
To, co yje, pieni czeka.
Boiviem pie —to nektar boy.
Co w boga zmienia czowieka.

Bogosawiona
Czaro spieniona — i t. d.

Ku czci ziemi tej kochanej,


Mili nasi sprzymierece.
i84 CHIMERA
Wy — nakoniec — Katalany,
czcie z nami swoje race.

Bogosawiona
Czaro spieniona.
Skr nas ogni twoich wzrusz!
Niech twe strumienie
Budz natchnienie
I energi silnych dusz.
z „JVYSP ZOTYCH" i8s

KOMUNIA WITYCH.

spuszczonemi wychodzi oczyma


Ze wityni witego Trojima —
O godzinie szarzy przedwieczornej,
Kiedy wiece gaszono nieszporne.
U wrót —wici wykuci z kamienia.
Bogosawic idc dziewic.
Od kocioa do domu przedsienia
Sali za ni swe wite renice.

Bowiem mdra bya, jak niewiele,


^Moda, pikna bardzo, a w kociele
Nikt jejszeptów nie zarzuca grzechu.
Nikt niewidzia nigdy jej umiechu.
Ale kiedy huczay organy,
Kiedy psalmy piewali na chórze:
j86
'

CHIMERA
Czua, ej do Raju niebiany
Unosiy na skrzydach ku górze,

Widzc wieci, wykuci z kamienia.


e ostatnia kocielne sklepienia

Opuszczaa i sza poza wrota.


Jak w zaziemiu yjca istota:
Wic kamienni wici dobrotliwi.
Ukochali owo dziewcz boe —
/ gdy noc sj pogod oywi.
Rozmawiali o niej skro przestworze.

— Chciabym, eby dziewcz zostao — to


Rzecze wity Jan — mniszeczk bia.
Bo wiat — jest niespokojne morze,
to
A za ostoja
ciszy w klasztorze. —

wity Trojim:

Pewnie, Janie wity.
Lecz mi ona potrzebna w kociele;
Trzeba wiata, gdzie -mroków odmty.
A na wiecie wzorów jest niewiele.

Za Honorat wity im wtrca:
tak
— Dzi, gdy w nocy bynie tarcz miesica
Po lagunach i kach zieleni,
Zestpimy, bracia^ z tych kamieni ...
Bo noc dzi jest Wszystkich witych noc.
Sam Bóg Ojciec wity stó zastawi.
Sam Pan Jezus przyjdzie przed póttoc
I w Aliscamps wit msz odprawi. —

— Bracia — na! to wity ukasz woa —


Wemy dziewcz do witego stoa.
Pójdzie strojna w paszczyk lazurowy
I w sukience bieluchnej, godowej. —
z „WYSP ZOTYCH'' 187

Rzekli czterej ci wieci z kamienia


I jak wicher szybko ulecieli —
/ dzieweczki, co sza ród marzenia.
Dusz wzili — ponieli — pomknli!

A nazajutrz, gdy ranna godzina.


Obudzia si ze snu dziewczyna
I o dziwnej uczty prawi cudzie:
— Ja tam we nie byam, we nie, ludzie !
Po powietrzu kryli anieli.
Stó niebiaski wonia w Aliscamps,
wity Trojim suy do mszy w bieli,

Za odprawia msz sam Chrystus Pan.


j88 CHIMERA

KSINICZKA KLEMENCYA.

iegdy iv Prowancyi, w dawne pokolenia.


By Karol Drugi król, zwany Kulawy,
Gdy, mózuic prawda (bagam pozwolenia).
Idc. kusztyka w lewy bok to w prawy.
Tak si urodzi. Lecz dla jego sawy
Bóg mu da cór, Klemency z imienia.
Cudniejsz stokro od zorzy promienia.

Drobni w Aix byli nasi króle starzy.


e tytu grafa starczyby im, wnosz;
Lecz te niewielki ich wadzy i stray
By koszt. Za anie panowali grosze,
A proci byli, e toba potrosze,
I zim, kiedy wiatr jesiony warzy.
By drzew oszczdzi, z zamku, jak si zdarzy.
z „WYSP ZOTYCH" i8g

Pieszo ci nieraz i bez ceremonii

Wyjd, by soca zay na ogrodzie.


I wnet gawda, a Piotr czy Antoni
niwach, deszczach gada im, pogodzie:
Tak wiedz, jak tam dzieje si w narodzie —
/ podug kobzy piewackiej harmonii
Wspólnem dziedzictwem zarzdzali oni.

Ma zaledwie otoczony wit


Na kamargoskim koniu graf nasz stary
Po Taraskonie, Frejus — znakomit
Cign wypraw: szy groby i kary.
To znów kademu umniejsza ciary.
Niejeden proces przez niego ubito
Starych zwyczajów mod przyzwoit.

Ba! wszdzie bywa krzyk, lud ma swe chuci.

Szczcia ludzkiego nie way na pudy.


Kademu zda si lepiej, kiedy si odwróci

A wówczas, jak i dzi. ludzie i
ludy.
Byli to chorzy ze szpitalnej budy.
Lecz, gdy na
bydo niesforne si rzuci
Wilk — niechaj nikt si z pasterzem nie kóci.

Czasem Marsylia, Nica, Taraskonie


Na tuszczu nadmiar skar si i — oto.
Setkami uków uzbroiwszy donie:
— Do wizów — rykn — precz wreszcie z despot —
! !
— Ja wam poka — woa graf, — a co to? —
1 jako pasterz karmiciel swe konie
I owce znowu spdza na wygonie.

Ale cho biedni (czasem kuternogi).


Królowie nasi mieli córy kwiecie! —
igo CHIMERA
I nigdy wróki takiej liczby mnogiej
Nie uowiy serc, jak przez ich siecie.
Klemencya sowem
— ta, o której wiecie —
Bya promieniem sonecznej rzeogi:
Tak jutrzenk ozocie mi bogi!

Owó francuzki królewicz dziedziczny,


Kiedy o piknej zasysza królewnie.
Wnet uczu mio ku
tej pannie licznej,
I spa. póki nie wyzna si rzewnie.
nie

Lecz^ e
jest gburem, to wykaza pewnie.
Cho taki wielki pan i zagraniczny :
Jak to w mej pieni czytasz historycznej.

Szybka z Parya idzie ambasada.


Mknie do Prowancyi kolenie i konno.
Wic uczta. Póniej sprawa si ukada:
Za pozyskawszy zgod obustronn.
Prosz wysacy mod narzeczon.
Czy z nimi tajniepomówi nie rada.

Najstarszy zasi tak rzecz powiada.

— Pikna Klemencyo, gwiazdo Poudniowa.



IV ten sposób chytry starzec rozpoczyna, —
IV róanym kwiecie zwykle cier si chowa.
Taka jest naszej rozmowy przyczyna,
Od której kranie bdziesz jak malina.
Lecz. cho rumieniec wywoaj sowa.
Niech rzecz t mdrze rozway twa gowa.

JViesz. e twój ojciec


— rzec sobie pozwol —
Idc, to
prawow to w
si koni. lewo
Biada/ bo jeli, jak prawi lud w siole,
Blizko upada jabko od jaboni.
z „WYSP ZOTYCH'' ipi

Dziecko ma obraz swych ojców na skroni,


A to nie sanie si brzydkie pachoa
Piknym cesarzem z koron na czole.

Ha, cóby na to rzek Anglik zowrogi.


Gdyby tak dzieci francuzkiej królowej
Byy makuty, lepcy, kuternogi . . .

Wic by mie pewno^ e twój ksztat jest zdrowy,


Ksia Walezyusz pragnie — bez odmowy —
Aby si, zanim, wejdziesz w jego progi.
Nam odsonia od gowy do nogi! —

— Zuchwalec! — krzyknie ta z chmur u czoa. —


Franczimand! Nie dziw. e
do obelg skory.
Lecz, o Prowancyo, niechaj nikt nie woa.
Ze twe ksiniczki miay pokory.do
By znosi kamstwo, i s jak potwory.
Czekajcie
— wracam
do was bez szat — — goa !

Ty wstydzie, okryj mnie skrzydem anioa.



Rzecze — /znika icie byskawica!
Rozwie sznury

zdziera szaty zgrabne —
Opada atas
— damaszek — spódnica.
Do nóg jej suknie
spywaj jedwabne.
I tylko biele
zostaj powabne:
Tak w— oe lubne —
przy blasku ksiyca

IV ramiona ma
wstpuje dziewica.

Cudna Klemencyo! widok twój rozczula!


— cieniuchn opita tkanin.
Idzie
Biaa j kryje przezrocza koszula,
Pod któr, niby poza pajczyn.
Od stóp do gowy jej wdziki si win . . .
ic2 CHIMERA
lVzrok gorejcy
posów a si stula.

Rzekby — poera narzeczon króla.


— Gdy z pczków sdzi, powiem w ci zapale.
Mioci cudne zapowiadasz niwo . . .

Królewski ksek. Pikna- — doskonale/


Rzecze jej starszy pose z gow siw, —
Bez skazy — od stóp do gów — jako ywo.
Skarb dla króla naszego, ku chwale
to

Caej francuzkiej naszej ziemi—ale

Czy, czego da
od nas narzeczony.
Aby ju adnych nie mia niepokoi.
Niech nam bez chmury adnej i osony
Bynie ta gwiazda, która wzrok nam dwoi.
Gdy to w kontrakcie zastrzeone stoi,

A bacz, e wskutek proby wyoonej


On ofiaruje tobie dar — korony — !

Wtedy

z królewskim czarem, o bogowie!
Bez najmniejszego namysu wraz miao — — —
Fal wijce si zot po gowie
Wosy odrzuca — i tkanin bia
Zdziera i woa: — em bya tak ma
I e
dla jednej koszuli, posowie,
Straciam Francyi tron —
niech nikt nie powie ! —
W przestrze upada tkanina pajcza
1 Artezyjska Wenus si ukae.
Jako na szczycie góry jasna tcza —
A zatopiony w tych czarów jej czarze
Kadyby pragn jak król mie w darze. j
Lecz mio —pikno, do licha, udrcza !
Jednego amie, drugiego uwiecza.
z „IVYSP ZOTYCH" .
ipy

Cny Nosradamus pisze w swym kanonie,


e lud Prowancyi w donie klasn cay —
/ my tak samo przyklaniemy w donie
Tej bohaterskiej Klemencyi wspaniaej.
Bo za kogo zo nie naci,
nie czyni,
A Walezyuszów ród w Franków koronie
Zakwit w sonecznem pikna tego onie.
1^4 CHIMERA

ROMANIN.

dzieraem si po wirach na szczyt góry. Z dali


Dochodziy odgosy motyk kilku drwali,
Co uderzaj w gazy, wyrbujc kpy, *

Wzrastajce nad szczerków suchemi ostpy.


Szedem niby w marzeniu, a
ci w jednej chwili

Ujrz ponury profil rozdartych Alpilli.


Piargi pod memi nogi staczay si doem

Wdzieraem si, a
w kocu przed zamkiem stanem,.
Wsawionym, opuszczonym zamkiem Romanina!..
O chwao! Uczty dawne! O pikno!.. Ruina...
U szczytu nad przepaci zwisy dwór miosny
Wszystko zniko —
umaro ... I tylko aosny
wir cigle w dó opada. Zosi bluszcz prastary,
Jakgdyby dawny suga, co dochowa wiary,
Broni sam, ile moe, od wichru i burzy
I od raki czowieka —
piknoci tych wzgórzy.
W niziny schyli czoo stary zamek dumny
W podziemne kury tarze runy kolumny,
y

A wieyce i blanki, niegdy pene grozy,


Zdawna si powaliy w zeschnite wwozy.
z „WYSP ZOTYCH'' jcj

Lecz bukszpan wiecznie mody, lecz trawy zielenie,

Skalny db jaowiec weszy na sklepienie.


i

Jako wadcy, a róa z lutym rozmarynem.


Jak niegdy, rozlewaj wo
nad Romaninem,
Sysz szept. Z rozwartego wszystkich ró kielicha.
Brzmi imi Stefanety, powtarzane z cicha.
Bo piset lat wci po niej tskni smutne kwiecie
I czeka jej powrotu, marzc o Fanecie.
Lecz Faneta mina jak sen wiosny zoty,
A róa Romaninu zdziczaa z tsknoty.

IL

Zblia si wieczór. Ostre, milczce urwiska


Dugie cienie rzucay na gruzy zamczyska . . .

— O Faneto, krzyknem, o przecudna pani.


Jeli s, w tajemniczej, gdzie yjesz, otchani.
Dusze, którymby aska pozwolia Boga
Zej na ziemi, co niegdy bya im tak droga;
Jeli to szczliwoci
twojej nie obraa:
Spraw — niechaj si objawi na sowo pieniarza !
Zamilkem: naraz tchnienie
jakowe radosne.
Sodkie, jakgdyby zapach migdaów na wiosn.
Poruszyo me wosy, musnwszy dbiny,
I nagle si zachwiay sieroce ruiny.
I musiaem odwróci poza siebie oczy,
I ujrz bia posta: gaz by na uboczy.
Sucy za piedesta tej boskiej istocie,
A gowa lnia blaskiem w przezroczystem zocie.
Wic martwy — oniemiay — na kolana padam —
/ mde wargi poruszam — sowa gadam. i nie
Lecz ona: — Przyjacielu, rado mi koysze.
Ze mow ukochan w Romaninie sysz.
Bo ju piset lat mija, jak si gorzko smuc,
icó CHIMERA
e lady po Wesoej zamary Nauce.
Próno codzie wygldam, smutna kasztelanka,
Czyli nikt tu nie wejdzie
—z wieczora czy ranka.
Nie
Nie
r biae rumaki pod mojemi mury.
piewaj minstrele ani trubadury . . .

Nic —nic! A
na tarasie huczy mi albad
Wycie wilków lub s^pów krakajcych stado.
Przeto, gdy widz, w jakiej zapomnienia pleni
Dzi igrzyska miosne —
i damy /

pieni:
Pytam, czyli zamary Prowanckie równiny
Lub czy niemi owadly dzikie Saracyny?

Ochonwszy z mej pierwszej bojani szalonej:
—O kwiecie Romaninu, rzekem jej wzruszony.
Odkd róane twoje oblicze mier mroczy.
Wiele fal od Marsylii do morza si toczy . . .

Nie niszczy ju Prowancyi szabla Saracyna,


Ju nam on nie porywa dziewic ani wina.
Jak za dni twoich soce od Arles do Wancyi
Zocicie promienieje nad czoem Prowancyi . . .

Lecz chodny wicher powia od pónocnej chmury,


A dugie zim szeregi unieyy góry —
1 Wesoej Nauki pie zastyga ywa.
A na drzewach powida zuchwaa oliwa.
Jednak z oliwy, któr owiay nieyska.
Oto nowemi pady nowa ziele tryska.
I znów z powiewem boym, ród ludzi poklasku.
Godowa Pie si budzi w odrodzenia blasku. —

/ pani Stefaneta na te sowa moje


Wycignie nagle przed si biaych ramion dwoje
— A staa jako ludzie modlitwie oddani —
z „WYSP ZOTYCH" 197

I szepczc, utkwi oczy w niebieskiej otchani,


A potem:
— Pójdcie, pójdcie! — woa janiejca.
I oto stary zamek o zachodzie soca
Powoli si odradza, a pyszne komnaty
Lniy od zoej herbów prowanckich rozwiaty.
— Sen-e to czy mnie jakie optay czary —
Szeptaem

a tu lekko poprzez land moczary
Biegy na jednej nodze bdzce ogniki,
A Faneta woaa: Duchy —
nieboszczyki.
Dworzanie —
trubadury, rycerze minstrele, —
Wy, cocie szaów boskich piewali wesele!
I wy. panie i panny wysokiego rodu.
Cocie si upajay mioci za modu, —
Pójdcie rycho pozdrawia, dawnych lat pieniarze.
Ostatni bysk Prowancyi soca w nowym arze . . .

cz si z chwa wczorajsz, o dzisiejsza chwao!

IV.

I id dusze zmarych
— pyn /
nawa —
Z mroku Czysca i z Raju promiennego gocie . . .

Lecz bielej wnet, stajc na zwodzonym mocie.


I —
o dziwo ! —
czowiecze przyjmuj postacie.
Ju w rycerskim puklerzu, ju w dziewiczej szacie!. .

Wic sawni kochankowie, królowe na przedzie.


Tu Bertrand z Allamanon Azalais wiedzie;
Piotr z Chateauneuf, na ustach majc nieustanny
Umiech, szed obok cudnej hrabiny Joanny.
A za Gui de Cavaillon, stojc za nim, rann
Podawa Hugonecie de Sabran, swej damie.
Dalej w ucho Gwilhelma. Oraskiego ksicia,
Rambold z Vacqueiras pochway piewa cud- dziew czcia.
Twoje, o Beatrice z Montferrat !
—/ ciebie,
ig8 CHIMERA
Na czyj gos biegli króle w rycerskiej potrzebie,
Bertrandzie de Bom; ciebie pani z Porcairarues,
Ciebie, Dulcyo z Moustier i Alix z Meirargues;
Wasze, Blakasie Wielki, Piotrze Vidal, cienie.
Widziaem, jak szy, dumne, pod zamku sklepienie.
I przechodzc mówia smtna dusz gromada:
— Jasno czy ciemnowosa ciba nasza blada,
Pomarymy, lecz yje Laura z Awinionu,
Bo mio uchronia imi jej od zgonu! —
Alix^ hrabina de Die rzecze — Dotd jeszcze
:

W mogile
— snu mioci przejmuj mnie — dreszcze.

Blanche/lora de Flassan:
— Tam im ziemi boniach
Sodko sucha ptaków piewania, gdy w woniach.
jest
Zielony Maj nadchodzi
— A mnich z Isclod orów
!

Prawi: — Zycie jeno bahy sen pozorów.


to —
Piotr Vidal rzek: — Ze jest co milszego na wiecie
Nad Prowancy, e niczem — jest mioci kwiecie,
O bracia Poudniowcy — niech kto inny prawi! —
Wszyscy:
— Pamiaj o nas! Bóg ci bogosawi. —
Potem wszystko si we mgle niby sen rozpynie —
/ powoli ze zmrokiem zszedem ku dolinie.

PRZE. Antoni Lange. Fryderyk Mistral.


Sandro Botticelli: Z rysunków
do BOSKIEJ KOMEDYI (Raj,
pie 13).
Dby.

kropn to by-

y czasy, kiedy
dby, stare jak

dzieje narodu,
miane za bo-
gów ongi, wa-
liy si z omo-
tem przerali-
wym. Mocarze
wiekowi pusz-
czy, wysoko
dzierc gowy,
yli dostojnie,
wspaniale.
Wdzik pot-
gi i
sawy bi
od nich un
o<^. jasn. Teraz,
wyzuci z ycia, legli nizko. Pokonali setne lata i zgi-
nli.
— Dby s jeszcze dzi na wiecie, ale nie takie.
202 CHIMERA

Czasy to byy okropne! Ziemia draa od ici upa-


du, który ecliami gromu liucza daleko po boru
lecia i

w podniebia, jakby pragnc nakoni soce do baczno-


ci. —Razy pierwsze uderzay nadaremnie :
topór spo-
tyka twardziel dbow
i odskakiwa.

miao mona
elazo bio o elazo.
rzec :

Las odpowiada na kady zamach jkiem, skarg
^oliw:
— Wrogi chc zwojowa zakon wity naszego
ywota.
Zwyczajnie, kto musi opaka zgon na tym pado-
le paczu.
Siekiera ostra cia, zrobia szczerb, wpijaa si co-
raz gbiej, otwieraa yy przebogate w soki ycia, do-
cieraa do serca.
Bór teraz ka, stka echami guche-
ju szlocha,
mi. Okrzyki rozpaczy bezsilnej daway si wyranie
sysze :

— Giniemy!
A soce letnie, jakby rade klsce, rzucao z nie-
bios umiechy pogody jasnej.
— Rzecz dziwna, wszechwiat nie wspóczuje z na-

sz niedol!
Cios ostatni przyszed, dzielnie ugodzi i zwali
z nóg olbrzyma wadnego, chlub puszczy. Upad
straszny ! . .

Trzask wrza przez chwil naokoo. I trzask prze-

raliwy, i
zamt niezmierny, huk nadzwyczajny, idcy
i

zkd od trzewiów ziemi, od wntrza gniazda korzeni


dbowych.
DBY 20}

— Jakto, nawet wielgo-dby upadaj?


i

— Upadaj, a ziemia trwa, na miejscu


stoi ! Po
dziejach starych nowe id, a jedne i
drugie gin dla pa-

mici w
otchaniach wiecznoci.
Trwoga blada na skrzydach pierzchliwych po-
mkna w knieje najgbsze, zwiastujc klsk ycia.
Jele i
odyniec, raone gnay popiesznie
strachem,
przez puszcze w susach ogromnych. Lis i borsuk za-
szyy si w nory. Ptastwo sposzone zaniechao pieni
i
pierzchao na wszystkie strony. Motyle sfruny z jed-
nych kwiatów na inne. Nawet limaki skurczyy si
w skorupach.Mrówki drgny. Lk ogarn ca
rzeczpospolit ywych, o ile kto mniema, e jego i

zdrowie wisi na yczku. —


Cisza! Db ju z konarami
upad, ley potny
zdruzgotanemi, wieci rana, przez któr dech ycia
uchodzi. Jeszcze tak niedawno bystrzy si w gór,
spoglda w niebo, dzielny szumia piknie. Teraz le-
y kona w milczeniu.
i

Boli nas ywych, przeraa widok sdziwego ojca
rodów, co przetrwa dziesikro wieki. Leg dzisiaj
i
ju nie powstanie nigdy. On, król boru, przejrzeniec
i
powoanec, burzom dawa bitwy, a zgin !
Ha, prze-
cie tylko wielcy gin! Malec marny cigle jest w za-

niku, zblionym do niebytu.



Ta myl nas nie pocieszy, na wiecie nice nie
trwa wiecznie, albo — e w przyrodzie wszystko si
zmienia, a nic nie ginie. Kto kocha, ten nie sucha
nauk z ksigi mdroci.
Pokolenie wielkie dbów przepado na ziemi, uszo
204 CHIMERA
z ycia, niby drobny porwany wichrem. Gniazdo
py
ich rodu sawnego zmarniao, puszcza - dbrowa zielo-

na, setki mil duga znikna.


i szeroka,
— Wieczny odpoczynek!
Wygrzebano z ziemi resztki nieboszczyków prze-
monych, strawiono je ogniem.
Dzisiaj any zboowe wesoo szumi tu, gdzie
-
c^asu onego wielgo dby szumiay.
Albowiem te wieki nastay, które wznosz otarz
bóstwu uytecznoci.
Skowronki wte wzlatuj nad niw, wyczynion
z zapustu, gdzie za czasów dawnych ory sokoy buja- i

y.
—wiat zmala w swej maoci znajduje wdziki.
i

Tysice panów wielmonych, bohaterów przesaw-


nych yy niegdy na wiecie.
Dzisiaj lud, miliony chopstwa czarnego, grzebie
w ziemi jak robacy, modli si, wije wiece sawy no-
wej.
—Pokora, praca cicha na chleb powszedni, oy-
wiaj wiat teraniejszy.
— Tamci skadali bogini -ziemi
objaty z krwi wasnej, ci j
czcz i uyniaj trójpo-
tem. — mier stoi na miedzy obu wiatów i kojarzy

przeszo wietn z przyszoci nieznan, równa pana


z chamem. —
Peni alu, tsknoty, woamy do grobów guchych
i
niemych umiechamy si do kolebki ycia z wiar
;

i
nadziej. Ale uczucia nasze cigaj mar nieobleczo-
n w ciao rzeczywistoci. Bo przyszo nie bdzie
taka, o jakiej marzymy; przeszo bya ju raz chwil
biec izadowolia nikogo z yjcych.
nie
Jeden db ocala, pan rodowity, hetman koronny.
DBY 2oy

Z postaci, z cery, z szat jego blask dziejowy bije. Có,


wiadek wydarze wielowiekowych musi su-
kiedy ten
cha tylko jków dzwonu pogrzebowego, upaja si
dwikami pieni o sawie minionej. Piastun poda ro-
dowych odwiecznych, czciciel bóstw zapomnianych
w wiecie,marzc, wpatrzy si w kwiaty barwne i won-
ne na mogiach bratnich. Niczem mu czas biecy,
niczem przyszo, która nie zdoa wskrzesi dnia wczo-
rajszego.
Troska o kawaek chleba biega wkoo z niepoko-
jem, cnoty kamane wychodz na harce, wycigi pró-
noci maj pole szerokie do popisów. On przywdzia
pancerz dumy i milczy. Czasem tylko dziwnie smutno
szumi sobie samemu... Spróchnia i moc sroga ro-
bactwa toczy go wewntrz. Jake strasznie by pra-
wnukiem niemiertelnie sawnych, a czu w onie swo-
jem próchno nicoci!..
ycie mae, zgiekliwe drobnoustrojów pulchnieje,
tuczy si, przerabia na sw krew zgnilizn wielkiego.
Hoota karlików roi si, mnoy z kad chwil i w za-

pobiegliwoci skrztnej wykrzykuje:


— Przyszo jest nasza!

Synowie synowie synów wyroli w cieniu ojca


i

wielgo-dba staroytnego.
Los nieodwoalnie skazuje ich wszystkich na zaga-
d, cho s modzi wiekiem.
— Dwigacie na barkach brzemi ycia przodków
wielkich, a wielcy musz zgin! Wic ojczycowie
i dziedzicowie dbrowy znikej wygldaj tak obco
w tym wiecie nowoytnym, jak gdyby byli cieniami
2o6 CHIMERA

rodzaju, któryju skona na ziemi. Nu


ycia nielu-
ta odsednia pitna liczne na ich postaciach staroyt-
nych. Ziemia nie chce, czy nie moe ich wyywi
i
schn u szczytów. Suchoty choroby z wielkoci ska-
zuj najprzód gowna zanik. Wiosna umiecha si
weselem do wszechycia, a oni marniej z godu. D-
by kaj pacz na wiosn. Poowa ich soków odyw-
i

czych obraca si w zy, w cierpienie. A nikt na wie-


cie nie ma wspóczucia dla tej niedoli. Oj duszno jest
olbrzymom wzrasta na niwce wakiej, nie mie pod
sob przestrzeni rozlegej, niezbdnej dla krzewienia
si rodów wielkich Tumy godomorków wyniosy do
!

godnoci cnoty poprzestawanie na maem, skromno


w zaspokajaniu Spogldaj zawistnie na
potrzeb. pra-
gnienie namitne szerokiego uywania mieni je i
by
grzechem.
Kiedy noc nastaje gwiazdy przechodz widzial-
i

nie w swych biegach po niebie, druyna pokrewna d-


bów rozbitków zwierza si szumem uroczystym za- i

nosi baganie:
— ali si gwiazda jaka nie znajdzie, coby udzie-
lia siy nam niemocnym?. —
Niebiosa milcz na to we-
.

zwanie dumnych a sabych, przejtych smutkiem t- i

sknic. Có im bowiem odpowiedzie? Moe wyty-


ka bdy stare, grzechy ycia z gorycz
wypomina
serca, któremu wspóczucie szlachetno s obce?
i

—Bylicie, dzielni, potni, sawni, dopóki was


bogate soki ziemi okarmiay, —
dopóki jeden wasz zja-
da straw miliona nieboaków. Przecie ziemia niko-
mu z pod stóp si nie usuwa trzeba sta na niej nog
i
DBY 20J

siln, aby mie miao


woania do niebios o pomoc.
Oto gwiazdy migoc oczyma zoliwemi, nielitociwie
drwi z was, przyrosy ci jedynie klocami cia do matki
ziemi I!
wy, tacy bezziemni, clicecie posi tutaj pa-
nowanie? Nie, ziemia zamyka przed wami bogactwa
swego ona Lecie do nieba, które si naocie otwie-
!

ra dla duchów niespojonych wiecznie z swoj ojczyzn


ziemsk! Dlaczego, samoluby, pogardzacie dniem dzi-
siejszym, chocia jaje przyszoci w nim si zalgo ju i

drga yciem ?

Ha, wam nie lubuje kolej rzeczy nieuchronna, bie-


rzecie to za niespodziank dziejow! Wiedzcie, e
sawa, chluba czasów przeszych, naley wycznie do
umarych ziemi,
— yje tylko w bajce podania, w pie-
ni! Chwaa ju zwida hymny i na cze by naj-
jej,

pikniejsze, nie zdoaj wywoa z grobów ycia czy-


nów przebrzmiaych! Mech skromny, który czerpie
siy wzrostu z opoki twardej, ma dla chwili ycia bie-

cego warto wysz, ni dziea upione w mogiach


na wieki wieków. Przodkowie wasi wznieli si niebo-
tycznie, takwysoko, e
prawo ziemi nie pozwala wzra-
sta wyej. Choroba straszna wielkoci przeszej po-
zostaa dla was w dziedzictwie musicie na ni umiera.
i

Pieni cudne wieszczów rozpieszczaj wasze ucho so-


wy przesadnemi; a pod stopami macie otcha czarn
grobu, co dyszy chciwoci, aby was pore. Rzeczy-
wisto spokojnie rozsdna natrzsa si z takich boha-
terów i obraca was w
mieszno. ycie nowe mknie
naprzód, z obojtnoci lodow wywraca otarze stare
i kadem swojem drgnieniem zadaje wam cios mier-
2o8 CHIMERA

teiny. Gicie, marzyciele próni i


próniaczy, pasorzy-
ty ziemi !

Niebo wspaniae nie moe tak przemawia do d-


bów. Ono z spraw wiecznoci nie po-
wysoka patrzy i

wica dla chwili dnej chleba. Tylko czer z pado-


ów ziemskich, tum chwastów, traw i zielska jest zdol-
ny im urga. Jaka pokrzywa, rosnca w cieniu na po-
ziomach, nie syszy przecie dwików pieni u szczy-
'tów korony dbowej. Marna, nie widzi nigdy niebios
w peni blasku, ni oglda wdziku, którym skronie d-
bu paaj na widok soca! . .

ycie kurczy si dzisiaj, maleje, po upywie wie- i

ków nikt ju nie zdoa nawet poj, takie dby e yy


kiedy na wiecie. Podanie prastare stanie si moe
bani o dziwolgach dziwacznych, a pie sawy
z przed dwudziestu wieków nie obudzi zapau w niczy-
jem sercu.
—O
nie, nie!..

Tymczasem ostatni z rodu królów stoj dumni,


zakochani w yciu staroytnem. Nie zni si, nie na-
gn, nie zamieni w karów pracy nowej. atwiej jest
y— marnie, ni umiera godnie!.. A tu wykrzyku-
j: „Przyszo, przyszo! Wczoraj ju zaszo,
a jutro wita!
" — I có wiecie o przyszoci? Jak mo-
ecie kocha zagadk, której jednego sowa nikt nie
zdoa odczyta? Patrzcie, czas uskrzydlony wartko
mknie nad gowami dbów starych, pdzi w wieczno
po trupach, jak po mocie, a nie mie im rzuci
w oczy: —„Umrzecie na wieki!
"
Bo widzi z wieku
na wiek ich postaci olbrzymie, syszy szum koron, któ-
ry razem z nim leci w morze nieskoczonoci prze- i
DBY 209

mienia si w Kto przey wieki, ten ma


wieczno.
dzieje swoje; a dzieje przeduaj ni ycia w dale in-
nyci wielbów, przez to istota miertelna staje si bo-
i

gom podobna. Dwa s


rodzaje sawy na nizinaci
ziemskich :
rycerska za chrobro ywota, kupiecka za
uyteczno. Pierwsza jest z ducha, z si jego wiekui-

stych
— z myli wielkiej, pragnie nieskoczonych,
uczu nieprzebranych. Ona jest ogniem twórczym
wiata, nasieniem wszelkiej wielkoci przyszej, dusz,
która odbywa wcielenia niemiertelne ycie docze-w
sne. Rodzi si w natchnieniu, dokonywa cudów ucho-
i

dzi z padoów pod gwiazdy, zkd w dwikach pieni


zsya ziemi wiar, nadziej i mio — piewa. — Brzk
zota zwiastuje drug, poczt narodzon w i mae-
stwie samolubstwa z pych, prónoci z obud, chci-
woci z bezwstydem.

{UOMEK z NIEUKOCZONEGO POEMATU.)

Adolf Dygasiski.
Dziecko z wosku.
(AR BUGEL KOAR. *)

Gdyby byli mieszkacy Treguieru


Zamykali drzwi swego kocioa,
Nie ochrzczono -by w nim dziecka z wosku,
Nie ochrzczono przy wietle ksiyca.

Dnia pewnego pytaa piastunka.


Tak pytaa pana z Penfeunteun:
— Powiedzcie prosz,
Zkd powracacie ? —

*) Luzel F. M., Gwerziou Breiz-Izel (Pieni ludowe dolnej


Bretanii.) Lorient 1868/74. T. I. str. 142. (Wedug przekadu fran-

cuskiego.)
DZIECKO Z WOSKU 211

— Powracam z wielkiej ulicy.


Kupiem suknia z modrego atasu.
Haftowan srebrnemi sznurami.
Dla mej jedynaczki, dla mej lubej córy. —
— Gdybycie wiedzieli co mnie jest wiadome.
Nigdy -by ona tej sukni nie kada.
Nigdy!..
I nie widziay - by jej wasze oczy.
Wasza jedynaczka lepi dzieci z wosku,
Zby was wyprawi na tamten wiat z ziemi.
Lepi dziecko z wosku,
Zby was wyprawi czemprdzej na cmentarz.
Dziewi je miesicy nosia przy sobie.
Dziewi je miesicy nosia na ciele. —
Kiedy stary ojciec usysza te sowa,
Czemprdzej bieg do domu:
— Moja córko, daj mi wszystkie^^klucze.
Niechaj si zawstydz ludzkie ze jzyki. —
Jedynaczka na te sowa
Trzy razy pada na ziemi.
Macocha jej wsta pomoga
I tak powiadaa do niej:
— Oddaj ojcu wszystkie klucze.

Niechaj si zawstydz ludzkie ze jzyki.



— Klucz od szafy mi zagin.
Klucz od skrzyni si poama;
Klucz od skrzyni si poama.
Innego nie mam klucza. —
Pan z Penfeuneun, mocno rozgniewany.
Chwyci za topór.
212 CHIMERA
Rozbi skrzyni na sztuki.
Wewntrz byo dziecko z wosku skryte.

Byoobwinite w szmatki,
Przy niem w kiesce sto talarów
Dla witokradzkiego ksidza.
Co ochrzci woskowe dzieci.

Trzy razy na dzie je mya,


Trzykro kua szpileczkami.
Gdy w nie wbia szpilk ma.
Ojciec czu ukucie w boku.
Gdy w nie wbia szpilk du.
Ojciec w sercu czu ukucie.
A gdy je nad ogniem grzaa.
Ojciec chud i spada z ciaa . . .

I powiada pan z Penfeunteun


Do swej córki niezadugo:
— IV niedziel po wielkiej mszy.
O córko, masz by spalona. —
— Wiem bd spalona;
ojcze,
Sama na si drew nanios.
— Nie, nie bdziesz drew niosa.
ty
Powioz na wozie. —
ciebie

Dzieci z wosku, jedynaczka.


Kum i kuma razem z niemi.

Wszyscy zostali spaleni


W obliczu wielkiego ludu.
DZIECKO Z WOSKU 21)

Mody ksidz zosta wyklty.


Gow jemu odrbano.
Stary pan z Penfeunteun paka.
Szarpa z bólu siwe wosy.
Widzc jak mu córka gore.
Jak górze córka jedyna.

PRZEOY Edward Porbowicz.


z psychologii sztuki.

zbogatego skarbca aforyzmów Nietzschego podajemy cay


szereg uwag dotyczcych sztuki i twórczoci, podajemy oczywicie
nie jako katechizm dogmatów i wierze dla „wspówyznawców,"
czy „towarzyszy," nie jako armat wytoczon na szaniec, nie jako
taran do rozbijania czyichkolwiek zapatrywa i przesdów, lecz je-
dynie i
jako „nuty do mylenia" dla tych, którzy samo-
wycznie
dzielnie i
swego uytku te rzeczy przemyle pragn. Dla a-
dla

komego samouczka, umiejcego tylko chciwie przyswaja sobie cudze


pogldy, znajdzie si tu mao obroku, pedantyczny archiwista ludz-
kiego ducha, dajcy od myliciela przedewszystkiem systemu, a od
jego zapatrywa na sprawy ycia i ducha

próby i probierzu tego
systemu odejdzie od Nietzschego zawsze rozczarowany. Tem wi-
cej znajd u niego ci, którzy w ksice i cudnych mylach szukaj
zapodnienia wasnych, chociaby w kierunku najgortszej opozycyi
przeciw swym rodzicielom, którzy znaj rozkosz i ból tych wewntrz-
nych cichych wani z samym sob, których nie przeraa nawet pa-
radoks, nawet sprzeczno pozorna czy gbsza, jeli one nios w za-
mian wiey zasiew nowych myli i nowe rozszerzenie widnokr-
gów. Pogld na wiat, rzetelnie w sobie przepracowany, przesycony
niejednym zawodem i bankructwem ducha, niejedn rozterk i bó-
z PSYCHOLOGII SZTUKI 21^

lem serdecznym, a podtrzymywany zawsze prawdziwym godem we-


wntrznej harmonii, —
taki pogld zdobywa si nieatwo. Kto wie,

czy dzi, bardziej ni kiedykolwiek, nie jest on tylko tsknot, która,


do celu nie wiodc, pozwala zaledwie, kiedy niekiedy odpocz znu-
onemu w cieniu chodzie jakiej wielkiej myli cudzego geniuszu,
i

co jak cika chmura nad nim stanie cho piorunami grozi, oyw-i,

czego deszczu nie da.


Na jednego z takich wielkich
wdrowników i tuaczy samotnych
po krtych i ciemnych ciekach ludzkiego ducha, na zwiastuna najciem-
niejszej zmory przyszoci bezwzgldnego nihilizmu wszystkich „lep-
:

szych" jednostek; na tego chorego czowieka, który tak znienawi-


dzi niedoztwo cierpienia, nieunikniony fasz i
beznadziejn obud
wszelkiej saboci, wszelkiej miernoty i przecitnoci ycia, —a tak
gorco, tak namitnie ukocha wszystko, co jeszcze wiee i nieza-
kaniane, jeszcze zdrowe i
bujne, jeszcze przyszoci pene; —
dumne i

na tego marzyciela, któremu si zdawao, e „Zarathustr" odrodzi wy-


sche, nihiUstyczne dusze dzisiejszych „lepszych," e im niesie moj-
eszowe tablice nowego zakonu, zakonu twardego czynu i wesel-

nego tryumfu ycia na tego poet, — w


którego tacu nawet dyjoni-
zejskim „pknicie serca zna "
;

na —
najgbszego ze wszj^stkich
„dekadentów,"
— ;

na Fryderyka Nietzschego spoglda przecitny polski


samouczek wci
jeszcze poprzez kurz dziennikarskich rozprawek
i
poprzez groteskowe cienie najmizerniejszych jego karykatur.
Nie mamy najmniejszego powodu prostowa tych sdów, cho-
ciaby dla tego, ew
tych wszystkich miejscowych admiracyach czy
przezwycieniach nietzscheanizmu Fryderyk Nietzsche (zarówno du-
chem, jak i treci swej nauki) jest cakowicie nieobecny, jako kto,
co na wezwanie stawi si nie raczy Nie raczy za prawdopo- . . .

dobnie dla tego, e


za ycia mia dostateczn sposobno do bada
nad tem, co jest mylowo rzetelnem i intelektualnie schludnem, we-
wntrznie godnem i
prawem, a co jest tylko sprytnem . . .
(Pomijamy
tu kilka dawniejszych studyów o Nietzschem, co bd bd szczerych
i
powanych, ale, wedug nas, niewystarczajcych, za mao do-
puszczajcych do sowa samego autora, niezawsze szczliwych
w psychologii indywiduum, a niemal zawsze omotanych nie t, to
inn doktryn.)
Zaczone poniej ustpy zmierzaj przedewszystkiem do in-

nego pogbienie wizerunku ich twórcy, wszake z


celu, nili druko-
wanemi w Chimerze „Dusz dostojn" oraz fragmentami z „Zara-
thustry" da mog
jaki taki obraz filozofa i poety... Obecnie poda-

jemy nie fragmenty estetycznego systemu (Nietzsche „systemu" nie
2l6 CHIMERA
stworzy), nie zar>'sy filozofii pikna (w tych rzeczach jest Nietzsche
najmniej zadowalajcym), lecz uwagi psychologa o sztuce i twór-
czoci, uwagi co do nastpstwa swego lune, w
formie zwarte, afo-
ryzmowe, pozostawiajce tyle miejsca do uwag wtórnych, do ko-
niecznoci samodzielnego rozwinicia nieraz tylko szkicowo zanoto-
wanych myU, ile do najgortszej opozycyi. Tómaczowi narzucio
si tu i ówdzie kilka pyta raczej i
ubocznych dopisków, nili ko-
mentarzy; niezawsze mona je byo stumi, niewszdzie chcisdo
si skrela. Tómacz, który nie potrafi by bezosobowym, zasu-
je
guje moe na wszelak nagan, ale w danym wypadku najmniej
chyba za to wtrcanie swoich „trzech groszy" do oryginau: wszak
tego rodzaju komo w stosunku do cudzych myli uniemoliwiaaby
kade krytyczne studyum o wybitniejszych objawach ludzkiego du-
cha. Zamierzenia tych dopisków s
znacznie skromniejsze: pragn
one wywie czytelnika poza bierno, czynic ze jaowe pole, na
którem adna myl nie zakiekuje i nigdy nic nie wyda.

"^szystko to, czemu instynkt nasz


opiera si estet3^cznie, ustaliy du-
gowieczne dowiadczenia ludz-
kie,jako rzeczy szkodliwe, nie-
bezpieczne, godne nieufnoci :

gwatownie przemawiajcy in-

stynkt estetyczny (jak wstrt, np.)


zawiera w
sobie ju pewien sd.

Tym sposobem tkwi poniekd


pikno w ogólnej kategoryi biolo-
gicznych wartoci poytku, wpy-
wów dobroczynnych i
potgujcych ycie: w tem wszake
znaczeniu, e
pewna ilo podniet przypominajcych lub
zahaczajcych bodaj zdaa o rzecz}'^ i stany podane
wzbudza w nas uczucie „pikna," t. j., daje wzmoone
poczucie siy. (A wic nietylko rzeczy, lecz i uczucia im
towarzyszce, lub ich symbole.)
Tem samem uznajemy pikno i
brzydot za objawy
z PSYCHOLOGII SZTUKI 217

runkowane, mianowicie stosunkiem do naszych najniszych


wartoci samozachowawczych. Chcie budowa poza tem
pojcia zasadniczego pikna i brzydoty byoby bezmylnem.
Pikno oderwane nie egzystuje podobnie jak „dobro"
i
„prawda." W
szczególnoci idzie tu o warunki samoza-
chowawcze bardzo okrelonego gatunku czowieka: tak
np.,czowiek trzody bdzie przy zgoa innych rzeczach do-
wiadcza wartociowego uczucia pikna nili czowiek wy-
jtkowy. Tak wic, wartoci pikna (podobnie jak dobra
i
prawdy) stwarza „optyka przedniego planu," liczca si
jedynie z najbliszemi skutkami.
Wszystkie sdy instynktu krótkowzroczne w sto-s
sunku do acucha przyczyn; doradzaj one tylko, co na
razie przede wszystkiem czyni naley. Rozum jest w isto-
i

cieswej przyrzdem powcigajcym natychmiastow reak-


cy: wstrzymuje, rozwaa, ogarnia acuch przyczyn da-
lej duej.
i

Oceny pikna i brzydoty s


krótkowzroczne *) (maj
zawsze rozum przeciwko sobie) lecz jednoczenie w wyso-
;

kim stopniu przemawiaj za sob, apelujc do naszych


instynktów, t.
j., tam, gdzie nasze „tak" lub „nie" pada
najszybciej, zanim rozum zdoa przyj do sowa. Pospo-
lite przytakiwania piknu budz i
podniecaj si wzajem-
nie: gdy popd estetyczny staje si czynnym, krystalizuje
si wokó pojedynczego pikna cae mnóstwo innych zkd- i

ind pochodzcych doskonaoci. Przedmiotowym pozosta


tu niepodobna, jak nie sposób wykluczy tej poetyzujcej

*) Czy nie naleaoby tu raczej powiedzie pierwsze i bezpo-


:

rednie odczucia pikna, „przytakiwania piknu," jak chce dalej Nie-


tzsche? Ocen uprzedza zoona czynno rozumowa, która moe
w znacznej mierze oddali nas od pierwszego wyroku instynktu. Po-
przednio zaznaczylimy, ew
ogólnej filozofii pikna jest Nietzsche
najmniej zadowalajcym czy takie:
pojcia jak „pikno zasadnicze"
i
„zasada pikna," odczucie (przytakiwanie piknu), sd i ocena nie
domagayby si cisych rozgranicze? (Przyp. óm.).
2i8 CHIMERA
siy, co swoje wykadniki docza
i niemi rzecz
uzupenia.
(Sia ta jest w
rzeczywistoci niczem innem, jak sprze-
niem caego szeregu wartociowych ocen pikna.) Przy-

kad widok piknej kobiety
: . . .

Tak wic:
i) oceny pikna s krótkowzroczne, ogarniajce je-
dynie najblisze skutki ;

2) przedmiot, który je wywoa, osaniaj czarem',


uwarunkowanym asocyacy rónorodnycli ocen pik-
na,
— czarem, który istocie danego przedmiotu jest cako-
wicie obcym. Rzecz jak odczuwa, jako pikn, znaczy
z koniecznoci odczuwa j fasz}'"wie.
— (Dlatego te, mó-
wic nawiasowo, maestwa z mioci s spoecznie naj-
nierozsdniejszym rodzajem maestw.)

ztuka dziaa jako sugestya na mi-


nie i
zmysy, czynne pierwotnie
u naiwnie artystycznego czowie-
ka: przemawia ona zawsze tylko
do artystów, zwraca si wycz-
nie do tego gatunku ludzi o sub-

telnej ruchliwoci ciaa. Pojcie


„laik" jest w rzeczach sztuki po-
jciem chybionem... Gusi nie sta-
nowi, oczywicie, adnej odmiany
dobrze syszcych.
Sztuka dziaa pobudliwie (tonicznie), wzmaga si, za-
pala ochot (t. j., poczucie siy), podnieca najsubtelniejsze
wspomnienia doznanych upoje. Jest jakby odrbna pa-
mi sigajca wówczas w gb' po wspomnienia tych sta-
nów, po daleki i lotny wiat na poy zapomnianych wrae.
Brzydota jako zaprzeczenie sztuki, jako wszystko, co
jest wykluczonem z jej dziedziny, jako jej :
„Nie ":
!
—ilekro
z PSYCHOLOGII SZTUKI 219

potrconem bywa chociaby zdaleka zuboenie ycia, za-


nik, niemoc, jaowy zastój i stchlizna bezwadu, na to —
wszystko reaguje czowiek estetyczny swem: „nie!" Brzy-
dota dziaa przygnbiajco, jest wyrazem przj^gnbienia ;

odbiera si, zubaa, dawi. Brzydota sugeruje brzydot;


mona to sprawdzi na stanacli swego zdrowia: ze po-
czucie fizyczne wzmaga wyobrani w kierunku brzydoty.
Myl czyni wtedy odmienny wybór przedmiotów i zainte-
resowa. W
dziedzinie logiki jest stan blizko spokrewnio-
z
ny brzydot: —
ociao, tpota. Nasuwaj si tu i me-
chaniczne skojarzenia: brzydocie brak wagi, brzydota chro-
ma, brzydota utyka Biegunowe przeciwiestwo z bo-
. . .

sk taneczn lekkoci . . .

Stan estetyczny posiada nadmiar rodków dla udzie-


lania si, a zarazem kracow wraliwo na wszelkiego ro-

dzaju podniety i znaki. Jest on szczytem udzielania si


i
porozumiewania midzy ródem mowy wreszcie.
ludmi,
Gdy wszelka mowa tu si poczyna: zarówno mowa dwi-
i mowa
kowa, jak gestów oraz spojrze. Zjawisko pe-
niejsze i c^kowitsze jest zawsze pocztkiem nasze waci- :

woci s wysubtelnione z waciwoci peniejszych. Wszak


dzi jeszcze sucha si miniami, ba! nieraz czyta si na-
wet miniami.
Kada dojrzaa sztuka posiada mnóstwo konwencyj,
jakopodoe, — przynajmniej wówczas, gdy jest mow,
Konwencya nie jest bynajmniej utrudnieniem, ona jest ra-
czej warunkiem wielkiej sztuki... Kade spotgowanie
ycia potguje zarazem spóudzielajc si w czowieku,
zarówno jak i moc jego pojtnoci. Wzywanie si w cu-
dze dusze nie jest pocztkowo niczem moralnem: „sym-
patya" lub to, co zwiemy „altruizmem", s to tylko wytwory
tego psycho motorycznego spóudzielania, zaliczanego do
-

duchowoci (inducion psycho -morice wedug Ch. Fer). —


Myh nie udzielaj si nigdy bezporednio, tylko ruchy
220 CHIMERA
i mimiczne znaki; odczytujemy je wstecz ku mylom, jakie
je wywoay.

a}^ szereg stanów fizyologicznych,


osdzony cli pospolicie jako obja-
wy chorobliwe, uwaam przeciw-
nie jako znamiona penego i kwi-

tncego ycia. Tymczasem odu-


czono si jednak mówi o zdro-
wiu i chorobie jako o przeciwie-
stwach: rozróniamy dzi tylko
stopniowania zdrowia czy choro-
by. Co dzi zwie si „zdrowiem,"
przedstawia dla mnie znacznie ni-
szy poziom tego, co wród
korzystniejszych warunków
byoby zdrowem :
— jestemy dzi wszyscy wzgldnie cho-
rzy .. .
— Artysta
naley do silniejszej rasy: co dla nas jest
ju szkodliwem, co u nas byoby ju chorob, jest u nie-
go natur. Przewidujemy atwy zarzut, wanie zubo- e
enie ludzkiej maszyny usposabia do wybujaej wprost za-
lenoci od wszelkiego rodzaju sugestyi, jak wiadcz o tem
nasze histeryczne kobietki.
Jednake nadmiar si i soków yciowych moe tak
samo powodowa objawy czciowej zalenoci od halucyna-
cyj zmysowych i
sugestywnego wyrafinowania, jak to
czyni zwenie ycia zuboenie cielesnej natury: podnie-
i

ta jest tu i tam czem innem uwarunkowana, dziaanie jest

jednakie. Lecz przedewszystkiem skutek ostateczny nie jest


w obu wypadkach ten sam: cakowity opad wszystkich
mdych natur po ich ekscentrycznociach nerwowych nie
ma nic wspólnego ze stanami artysty, który swoich do-
brych czasów bynajmniej odpokutowywa nie potrzebuje.
z PSYCHOLOGII SZTUKI 221

Jest on do
bogatym na to, aby módz by rozrzutnym,
nie zubaajc samego siebie...
Podobnie jak si dzi tómaczy „geniusza," naleao-
by moe artystyczn si sugestywn uwaa wogóle za
pewn form newrozy, — nasi artyci s w rzeczywistoci
zbyt nieraz spokrewnieni z histerycznemi kobietkami ! !

Mówi to
jednak przeciwko „dzi," nie za
przeciw: „ar-
tycie" . . .

Probierzem stanów wrcz nieartystycznych jest: prze-


dmiotowo. zwierciadlana ciso w stosunku do ycia i je-
go objawów, bierne zawieszenie woli (Skandaliczne nie-
. . .

porozumienie Schopenhauera, który uwaa


sztuk za most
ku negacyi ycia!) Cakowitem zaprzeczeniem sztuki s
wreszcie stany uboejcych i zuboaych w zastoju, opada-
jcych odpadych od ycia: zgoa tych wszystkich, pod
i

których wejrzeniem samo ycie cierpi.

tan podniecenia odpowiadajcy rze-


czywistemu nadmiarowi si uwi-
docznia si naj wymowniej w po-
nowe organy, nowe
rze tokowania:
zdolnoci, nowe barwy i ksztaty. . .

Upikszanie jest skutkiem wzmo-


onej siy, wyrazem zwycizkiej
woli,spotgowanej zdolnoci koja-
rze, harmonizowania wszystkich
silniejszych poda, — jest niechy-
bnie pionowym opadem ciaru . . .

Logiczne geometryczne upraszczanie jest skutkiem nagro-


i

madzonej siy; i na odwrót, postrzeganie tych uproszcze


budzi i rozszerza poczucie siy. Na szczycie tego rozwoju:
wielki styl!
222 CHIMERA
Brzydota znamionuje dekadency pewnego typu.
Sprzecznoci i niedostateczna koordynacya wewntrznych
poda wskazuje na brak organizujcej siy, mówic psy-
chologicznie :
„woli."
Stan ochoty, zwany podnieceniem, jest w wysokim
stopniu poczuciem mocy. Zmieniaj si wewntrzne mia-
ry czasu i przestrzeni: niezmierne dale b3rwaj wówczas
ogarniane i jakby wtedy dopiero uwiadamiane; wzrok
obejmuje olbrzymie masy i wielkie odlegoci; nastpuje
wysubtelnienie specyalnego jakby organu dla postrzegania
rzeczy i objawów drobnych, a lotnych; potguje si dywi-
nacya, sia pojtnoci wobec najlejszej pomocy, czy pod-
niety z zewntrz, wobec kadej sugestyi: jednem sowem

zmysowo „inteligentna." Wzbudzona sia przemawia
poczuciem wadzy w miniach, zwinnoci, ochot do ru-
chu, do taca, jako lekko i presto wreszcie ''ochot ;

dowiedzenia siy: jako brawura, awanturniczo, nieustra-
szono, dumna obojtno na mier czy ycie Wszyst- . . .

kie te szczytowe momenty ycia budz i


podniecaj si
wzajemnie; wiat obrazów i
wyobrae z jednego wy-

starczy dla wywoania sugestyi drugiego. W


ten spo-
sób wrastaj w siebie stany, które zkdind miayby po-
wane powody do unikania wszelkiego spokrewnienia.
Naprzykad: ekstaza pobona podniecenie pciowe (dwa
i

gbokie stany uczuciowe niejednokrotnie wprost zdumie-


wajco skojarzone) ;
— okruciestwo w tragedyi i wspó-
czucie (równie normalnie skojarzone) wreszcie te uczucia,
jakiemi darzy wiosna, taniec, muzyka czas zalotów,
;

w —
i owa faustowska
„nieskoczono^ onie" w . . .

Artyci, o ile s co warci, maj w cielesnem


i znacze-
niu wietne zarazem tgie zwierz, wybu-
zadatki, jest to
jae i
zmysowe bez ;

pewnej nadwyki w systemie pcio-
wym trudno wyobrazi sobie nawet Rafaela Tworze- . . .

nie muzyki jest równie pewnego rodzaju podzeniem dzie-


z PSYCHOLOGII SZTUKI 22)

ci; powcigliwo pod tym wzgldem jest ekonomi ar-


tysty. Bd cobd,twórczo ducha koczy si tam, gdzie
si zaczyna podno
ciaa .
Artysta nie powinien rzeczy
. .

widzie, jakiemi one s, lecz peniej, lecz prociej, lecz sil-


niej Ku temu za powinien mu towarzyszy w" yciu pe-
!

wien rodzaj naogowego jakby podniecenia, nieustannej


modoci, wiecznej wiosny.

tany warunkujce artyst s bd


co bd
wyjtkowe, z objawami
przytem chorobliwemi tak gboko
spowinowacone i zrose, z dru- e
giej strony wydaje si niepodo-
biestwem by artyst i nie by
chorym.
Fizyologiczne stany wyhodo-
wane u artysty niemal do osobo-
woci :

i) Podniecenie: spotgowane
poczucie mocy; potrzeba czynienia z rzeczy refleksu wa -

snej peni i doskonaoci. \



^
<

2) Nadmierna ostro niektórych zmysów, które s


w stanie rozumie cakowicie odrbn „mow znaków"
i
tworzy jdla siebie, (t sam, która zda si by nie-
odczn od niektórych chorób nerwowych) nadmier- ;

na potrzeba udzielania si: chwypowiedzenia tego wszyst-
kiego, co umie dawa „znaki", potrzeba jakby wyzbycia
si samego siebie przy pomocy ruchów i gestów, zdolno
mówienia o sobie tysicznemi rodkami mowy: stan wy-
buchowy. Stan ten naley sobie wyobraa jako mus
i
lepe parcie do wyzbycia si egzuberancyi wewntrz-
nego napicia za pomoc wszelkiego rodzaju pracy mi-
niowej i ruchliwoci, nastpnie jako bezwiedn koor-
324 CHIMERA
dynacy tych ruchów do wewntrznych zjawisk (obrazów,
myH, poda), jako pewnego rodzaju automatyzm caego
systemu miniowego pod bodcem z wewntrz dziaajcych
potnych podniet; wreszcie jako niemono zaniechania
reakcyi (przyrzd wstrzymujcy zosta jakgdyby wj^-klu-
czony.)

Kademu ruchowi wewntrznemu towarzysz
zmiany w napiciu naczyniowem, a wic zmiany w zabar-
wieniu, w temperaturze, w wydzielaniu... Sugestywna si-
a muzyki, jej „suggestion mentale."^
3) Mus naladowczy.*) Nadmierna pobudliwo, dzi-
ki której kady dany wzór udziela si zaraliwie: pewien
stan jest wedug jego „znaków" w lot odgadnity przed- i

stawiany... Obraz wynurzajcy si w wiadomoci dzia-


a natychmiast jako bodziec ruchu na czonki ;
— pewne
wykluczenie woli...
(Schopenhauer!!), pewna guchota
i
lepota na zewntrz: obszar dopuszczanych podniet jest
mocno ograniczony . . .

Artyst odrónia od „laika" (czowieka artystycznie


wraliwego) przedewszystkiem
to, gdy ten w tidzie- e
laniu artystycznego wraenia dosiga najwyszego sto-
pnia pobudliwoci, tamten zdobywa go dopiero przy od-
bieraniu tych wrae. W ten sposób przeciwiestwo
obu uzdolnie jest nietylko zjawiskiem naturalnem, lecz
i
podanem; kady z tych stanów ma odwrotn optyk :

da od
artysty, aby wiczy si optyce suchacza w
(czytelnika), znaczy wymaga od niego, aby zuboy sw
si twórcz. Zachodzi tu stosunek obojga pci: nie nale-
y od artysty, który daje i zapadnia, wymaga; aby sta
si kobiet, która przyjmuje i
poczyna.
Nasza estetyka bya dotychczas o tyle babi estety-
k, e tylko wraliwi na sztuk formuowali swe dowiad-

*) Mowa tu o twórczem, a wic ideowem naladowaniu natury,


nie za o formalnem naladownictwie jej rodków. (Przyp. tóm.)
z PSYCHOLOGII SZTUKI 22^

czenia o tern, „co jest pikne." W caej filozofii brakuje


dotychczas artysty. Jest to, jak wida z powyszego, brak

konieczny, gdy artysta, któryby zacz siebie rozumie,


wpadby w nieporozumienie z samym sob. Nie jego rze-
cz jest ogldanie si wstecz po za siebie: on wogóle nie
powinien patrze lecz dawa. Przynosi to zaszczyt arty-
cie, gdy nie jest zdolnym do krytyki; w przeciwnym ra-
zie jest czem poowicznem, jest „modernist."

Ostatnie sowa, wykluczajce samokrytycyzm, na którym' opie-


ra si nietylko duchowy rozwój, lecz wprost duchowe trwanie, do-
prowadzaj do wniosków zbyt baamutnych, aby mogy by tu pomi-
nite milczeniem. Artysta, który nie oglda si poza siebie, ani
przedsi nie patrzy, znajdzie si rycho tam, gdzie go mie pragnie
vox populi. — e
wspomniana poowiczno nie jest bynajmniej „mo-
dernistyczn," czy na to trzeba przytacza popularne przykady
krytycznych studyów Schillera^ wykadów sorboskich Mickiewicza?
Jeli idzie o analiz wasnej twórczoci, to chociaby Poe, tu i ów-
:

dzie Dostojewski, wreszcie najgbszy moe psycholog twórczoci,


wynikajcej ztd wewntrznej rozterki, oraz rozprzenia osobowo-
ci, takiniemiosierny analityk swej artystycznej duszy, czowiek
tak zgoa nieaktualny i niemodernistyczny, jakim by —
Petrarka...
Wreszcie po co tu przykady! W
sztuce sowa jednym z najpot-
niejszych motorów twórczoci jest znajomo ludzkiej duszy, a do
tego Sezamu prowadzi tylko stroma i krta cieka samoobserwacyi
oraz autoanalizy.Czyby ona urywa si miaa wanie tam, gdzie
si zaczyna najciemniejsza najgbsza zagadka ? Czyby duch ludz-
i

ki mia si zatrzymywa wanie przed tem tajnem ródem, z które-

go sam wytryska i przy którem wiecznie si odmadza?


Porozumiejmy si dobrze! Wszak tu nie moe by mowy
o wiadomem i krytycznem alembikowaniu sztuki w momencie jej
tworzenia, gdy wiadomo i in statu nascendi jakiego-
krytycyzm
bd afektu tumi wprost kade ywsze uderzenie pulsu, wyklucza-
jc z góry to pobudzenie, napicie, podniecenie, które (nietylko we-
dug Nietzschego) jest pierwszym i nieodzownym warunkiem wszelkiej
sztuki. Tu idzie o analiz dokonywan post factum si tych nie-
sychanie plastycznych wspomnie oraz intuicyjnych odgadnie, ja-
kiemi rozporzdza artysta: o twórcze przedstawienie twórczego sta-
226 CHIMERA
nu. Jest to jedyna cieka, po której zbliy si mona cho tro-

ch do tej tajemnicy. Cokolwiek wiemy o twórczoci (a wiemy


bardzo niewiele), dowiedzielimy si wycznie na tej drodze. I je-
eli powysze fragmenty Nietzschego (mogce pod wzgldem filo-
zoficznym w bardzo wielu miejscach zgoa nie zadowala i wywo-
ywa najgortsz opozycy) jeeli maj one mimo wszystko tyle
przedziwnie gbokich wnikni w ciemne labirynty twórczoci ludz-
kiego ducha, to dlatego jedynie, e
by on twórc i artyst cho
w czci uwiadomionym.
Sprawy te mog by w wikszoci wypadków
wzgldnie tylko
uwiadomione, wycznie osobnicze, pozbawione wszelkich prób syn-
tezy: mog by mniej lub wicej jasnem wyobraeniem, jakie ma
o sobie artysta.
Jest rzecz dalszej pracy ludzkiego umysu stwierdzenie, o ile
wspomniane powyej twórcze przedstawienie twórczoci ma war-
to ogóln, naukow. I tu dopiero zaczyna si praca filozofa. Jego
rzecz jest dobycie pery intuicyjnej psychologii z mnóstwa przy-
padkowoci artystycznego odtwarzania, wyniesienie jej ponad oso-
bniczo i konkretno, które s niezbdnym ywioem artysty.
I podobnie jest rzecz dalszej pracy ludzkiego umysu stwier-
:

dzenie, o ile te drugie, mniej lub wicej wiadome wyobraenia ar-


tysty o sobie suszne i cise w stosunku do niego samego. I tu
s
dopiero zaczyna si praca krytyka. Jego rzecz jest zrozumienie ar-
tysty lepiej, nili on sam siebie rozumie si zdaje.
Nakoniec jedna jeszcze uwaga o charakterze raczej miejsco-
wym. Jest wród braci artystycznej wielu, z przedziwn apaty od-
noszcych si do umysowej kultury, niebrak i takich, co boj si
wprost krytycyzmu i wszelkich pierwiastków intelektualnych, jako
stojcych na drugim, wrogim twórczoci, biegunie. Kwestyonowane
tu sowa Nietzschego przychodz wic w
por dla niejednego, jako
niespodziana pomoc filozofii dla rodzimej gnunoci.
Problem artystycznego uwiadomienia, samokrytycyzmu, inte-
lektualizmu,jednem sowem, kulturalnego podoa twórczoci, spro-
wadzaby si w najlepszym razie do dwóch kracowych alternatyw:
albo cakowite kulturalne dziewictwo, naiwno soneczna, z ziemi
bezporednio zrosa, w jej szepty zasuchana, na zorze wasnej zie-
mi tylko wrahwa, naiwno prapastusza: boe ucho i prorocze
usta,
— albo . . .

Ale czy moliw jest dzisiaj bezporednio i naiwno taka?


w gstej atmosferze ludzkiej wspóczesnych stolic? obcowaniu w
z „inteligency" miejsk, gdzie kada panienka i kady kelner stara-
z PSYCHOLOGII SZTUKI 227

j si dawa przedewszystkiem inteligentnie ? w


dzisiejszych czasach
dziennikarstwa? w
epoce samoksztacenia si —
uchem ?. Czy to, .

co dzi uchodzi za kulturaln dziewiczo, nie jest pospolitem pó-


dziewictwem, truchlejcem na myl o brzemiennoci ? czy to, co ma
dzi walor naiwnoci sonecznej, nie jest mniej lub wicej jawn,
mniej lub wicej sprytn poz pytkoci? Czy szczyt tych wszyst-
kich wartociowa, owo wyrzeczenie „boa iskra" nie zostao bez-
nadziejnie omieszone tem wanie, e
dopatrywano si jej nieomal
wycznie w nieuleczalnej banalnoci? Czy to co uchodzi za
kadej
„tej ziemi sól", nie jest mniej lub wicej wiadomem dopasowywaniem
si do tych hase (politycznych, spoecznych czy artystycznych), które
maj na dzi zdawkow warto
swojskoci? Czy obowizujca swoj-
sko nie najczciej mdym i konwencyonalnym sentymentaliz-
jest
mem? Czy naszych zórz i zmierzchów nie przysonia nam ju ta g-
sta atmosfera ludzka, te dymy i wyziewy stoeczne]? Czy wszelka sie-
lankowo nie ma dzi na sobie rozpaczliwego pitna roboty i wy-
siku? Czy pastusze naiwnoci nie pachn dzi gadulstwem pijaka,
klekotem gsi lub cynizmem kuglarza? Czy inteUgencya miejska
nie uwaa za prorocze tych wanie ust, które z najwiksz namit-
noci schlebiaj jej „ideaom " ?
I, tkwic w tej
atmosferze, artysta nie powinien oglda si poza
siebie, aninaprzód okiem wybiega, nie powinien by zdolnym do
krytycyzmu, nie powinien zgoa uwiadamia sobie duchowych war-
toci; winien tylko dawa i dawa, kojarzc niewolnic ywioo- sw
ow twórczo z tem pó - dziewictwem cywilizacyjnem, na jakie
(w braku wewntrznej kultury) skazuje go niechybnie wspóczesna
atmosfera duchowa!
Dziwna rzecz: nasz romantyzm, sigajcy wyobrani poza
romantyzm osawiany nastpnie w obro-
najdalsze gwiazdy, ten
nie jakoby rozumu, da
nam umysy nieustpujce najwybitniejszym
gowom ówczesnej Europy, gdy tymczasem, od rozumu poczyna-
jcy i
wyklinajcy marzycielstwo, konsekwentny nasz realizm d^
nam, bd bd, znacznie mniej takich umysów. Jeli te cza-
co
sy odsuny nas tak bardzo |od reszty wiata, winny temu oczy-
wicie w
znaczniejszej mierze zgoa inne czynniki; charakterystycz-
nem jest wszake, gdzie oba te pokolenia szukay twórczego odro-
dzenia narodowego ducha. Wielka generacya Mickiewiczów, So-
wackich, Krasiskich, Norwidów, Ujejskich w
zalenoci od euro-
pejskiej myli (pocztkowo nawet pod wpywami obcej twórczo-
ci) budowaa spiowe podwahny naszej w
dziejach sztuki odrb-
noci, budowaa znacznie gbiej nili wszelkie etniczne i fol-
228 CHIMERA
klorystyczne,zgoa wszelkie czasowe i cielesne odrbnoci narodu,
bo tam gdzie czuwa bezcielesny geniusz kadej rasy, gdzie jest ka-
dego narodu wieczne bytowanie w duchu. Gdy tymczasem nast-
pne pokolenie, bodaj e
ju z Polem na czele, a z dzisiejszym sielan-
kowym realizmem w ogonie, oscylujc ustawicznie koo polskiej wsi
wnioso do twórczoci najmniej tych wanie cech „narodowej" od-
rbnoci. Tamci z wiru wiatowych wypadków, z kosmopolitycznych
centrów kultury, odbijajc we wraliwych duszach i szerokich umy-
sach kad fal europejskiej umysowoci, zapocztkowali nowoytne
dzieje polskiego ducha; dzisiejsi wysyaj anemiczn twórczo miej-
sk — na letnie pomieszkanie.
Nie jest to dowolne zestawienie wielkich ludzi z maymi, cza-
sów bujnego rozkwitu koniecznym niemal potem zastojem. Nie-
z
mniejsze pitno od twórczoci wyciskaj na epokach jej idee kie-
rownicze, oraz te wytyczne dalszego rozwoju, jakie same one z siebie
doby potrafi.
owocem dugiej fermentacyi, c^ych
Gdzieindziej styl np. jest
nawarstwie pracy ludzkiego ducha, wynikiem dziejowej ewolucyi,
bezwiednem oddziaywaniem idei twórczych jednych sztuk na dru-
gie, powolnem ich przenikaniem we wszystkie pory ycia, opanowy-
waniem powolnem odrbnego ducha i formy, póki na szczycie rozwo-
ju dana kultura nie wycinie na wszystkich objawach, jako pieczci,
swego plastycznego znamienia stylu. —
U nas szuka si gotowego
stylu na wsi Gdzieindziej poezya rodzi si i odradza na szczytach
. . .

duchowoci, —
nasz odmodzi swoisto i t. p. Wszak to znamio-
nuje kierunek umysowoci? Jeli nie w gb' i nie wzwy: nie
w siebie ku kulturze, to po konkretne, zgruba namacalne pozory
i

odrbnoci, —
po swojsko. Jest wic ona koniecznem logicznem
nastpstwem hasa naiwnej jedynie twórczoci, paliatywem na
wyschnicie realistycznej sztuki w murach miejskich, specyfikiem
na ten niemoliwy ju stan pó-cywilizacyi, pó -owiaty, pó -dzie-
wictwa duchowego u artystów (majcych by koniecznie „naiwny-
mi"), jest pomoc nag i na razie energicznym rodkiem przeczysz-
,

czajcym na dziennikarsk kultur. Jest ona wreszcie ostatniem so-


wem realizmu, który zrobiwszy ze sob rachunek spostrzeg moe
wreszcie, e przy caym konwencyonalnym i ckliwym patryotyzmie
sta na szarym poziomie mieszczaskiej pospolitoci ogólno europej-
skiej, realizmu, co w
ostatnim swym wysiku pragnie zachwyci od
dou (od polskiej wsi) to, co w
niewiadomym, rasowym zadatku
jest zaledwie surow rud temperamentu, a co rozwój jednostki czy
plemienia osiga waciwie dopiero na szczytach myli i twórczoci :
z PSYCHOLOGII SZTUKI 229

odrbne pitno odrbnego ducha narodu ... Ta krew ofiarna i czsto


niesawna, wylana na otarzach twórczoci, na pobojowiskach i zwy-
ciskich szacach myli, dziedziczy si nie ciaem, lecz duchem,
a wic po dugiej i uciliwej wdrówce poprzez wieki narodowej
kultury. Na kocu tej pielgrzymki oczekuje na znuonego niekonie-
cznie dzban staropolskiego miodu, lecz moe inna nieco ambrozya:
na kracu tej drogi znajduje on nie swojsko, lecz ludzko. Wic
na owocach póniejszej pracy odbija si bdzie przedewszystkiem
charakter przebytej drogi jej ciernie i osty, zayte chody i przebo-
:

lane zwtpienia. O sile, napiciu i rozlegoci tych swojskich cech sta-


nowi bd oczywicie nie gocice, lecz czowiek, jaki przez nie
przeszed. A samo rozszerza swojsko cech i charakterów w nie-
to

skoczono, nieskoczonym jest twórczy duch ludzki... Polskim


jak
moe by nawet kosmopolityzm, ba —
polsk moe by nawet nie-
!

nawi polskoci.
swojsko, nacigana doktrynersko do kadego wybi-
Dzisiejsza
objawu wspóczesnej twórczoci, gotowa sta si niebawem
tniejszego
nieznon tyrani dla myli. W
por przychodzi jej z pomoc nie-
ch i
uprzedzenie do uwiadomienia, krytycyzmu, do „poowiczno-

ci modernistycznej." I oto otwiera si szerokiwygodny goci-
i

niec cnoty dla kadego, kto pragnie pozosta „wycznie artyst," „tyl-
ko plastykiem," „tylko ywioowcem," fijolkiem w swojskiej kapucie,
pierwiosnkiem na rodzimym gnoju, zawsze „z Boej iskry", zawsze
swojsko naiwnym, zawsze idyot.
-

w których oblekamy rzeczy


tany,
w tak wietno, peni poezy, i

e wreszcie staj si one lustrza-


nem jakby odbiciem naszej wa-
snej peni i radoci ycia: popd
pciowy, podniecenie, uczta, wio-
sna, zwyciztwo nad wrogiem,
szyderstwo, szalestwo odwagi,
okruciestwo, ekstaza religijnego
uczucia. Zwaszcza popd pcio-
wy, podniecenie i okruciestwo:
te trzy skadniki, stanowice z dawien dawna odwitny
230 CHIMERA
i
weselny sza czowieka, — po dzi dzie przewaaj
u pocztkujcego „artysty."
naodwrót: g6.y napotykamy rzeczy i zjawiska po-
I

siadajce w sobie wietno i peni, wówczas odpo-


t
wiada nasza cielesna egzystencya pobudzeniem tych sfer,
gdzie owe stany uciechy i ochoty maj swe siedlisko.
Poczenie tych, bardzo nieraz subtel nych bogostanów i po-
da jest stanem estetycznym; stan ten nawiedza tylko
takie natury, które wogóle s
zdolne do tej zwykowej,
udzielajcej si, wybujaej peni krzepkoci cielesnej; tu

naley szuka koniecznego primum mobile. Trzewy, zm-


czony, wyczerpany, zasuszony (np. uczony) nie moe abso-
lutnie nic otrzyma od sztuki, gdy brak mu tej podsta-
wowej prasiy artystycznej,, niezbdnego [nadmiaru we-
wntrznego bogactwa: kto nie ma nic do rozdania, nic te
nie otrzymuje.
— „Doskonao."—W powyszych stanach (zwaszcza
w mioci pciowej) przejawia si z ca naiwnoci to, co naj-
gbszy instynkt w czowieku uwaa za najwysze, najbar-
dziej wartociowe: mianowicie wywyszenie
podane i

swego typu; stany te mówi zarówno, do jakiego status


czowiek bezwiednie zmierza. Jest nim doskonao: nie-
zwyke rozszerzenie uczucia mocy, wewntrznego bogac-
twa, nadmiaru, koniecznej wybujaoci poza wszelkie
tamy . . .

Sztuka przypomina stany animalnego vigoru, jest ona


w gruncie rzeczy tylko nadmiarem i wytryskiem kwitn-
cej cielesnoci w wiat obrazów i
poda, lub z drugiej
strony pobudzeniem animalnych przez obrazy
i
podaniem spotgowanego ycia,
—funkcyj
wzmoeniem, wyw3'^-
szeniem poczucia si; sztuka jest bodcem ycia...
O ile brzydota moe posiada t potg? O ile zwy-
cizka wola artysty udzieli ponadto co, co opanowywa
rzeczy szpetne i grone, lub o ile podnieci w nas z lekka
z PSYCHOLOGII SZTUKI 2)1

ochot do okruciestwa (wzgldnie ch przyczynienia bó-


lusamemu sobie, pogwacenia wasnej natury, dajc wza-
mian poczucie mocy nad samym sob).

ESYMIZM W SZTUCE.—Artysta
przywizuje si z czasem do swych
rodków, dla nich jedynie, miano-
wicie do tych rodków, przez któ-
re przebija stan twórczego podnie-
cenia: do kracowej subtelnoci
barw, wyrazistoci linij, odcieni
tonu, dobitnoci tam, gdzie normal-
nie brak wszelkiej wyrazistoci.

Wszystko, co silnie wyodrbnio-


ne, a zarazem kady odcie sub-;
teiny, o ile przypominaj to nadmierne spotgowanie
si rodzcych twórcze podniecenie, dziaajc wstecz, budz
naodwrót to uczucie podniecenia. Dziaanie dzie sztuki
polega na pobudzeniu sztuko -twórczego stanu.
Naistotniejszem w dzieach sztuki jest ich skoczono
bytowa, tworzenie doskonaoci i peni. *) Sztuka jest
w istocie swej potwierdzeniem, bogosawieniem, ubóstwie-
niem bytu ... Co oznacza sztuka pesymistyczna? Czy
to [nie contradictio? Tak jest! Schopenhauer myli si,
gdy niektóre dziay sztuki oddaje w sub pesymizmu.
Tragedya nie uczy pesymizmu. Przedstawianie rzeczy
zagadkowych i
gronych jest samo przez si dowodem

*) Skoczono bytowa, nie za formalna, tworzenie doskonao-


ci i
peni ideowej, modelowej. Uwaga to bodaj niezbyteczna
nie
dla tych, co czytaj tylko oczyma i gotowi si wczyta swe upodo- w
bania gospodarskie do rzeczy gadkich, wykoczonych, wypolero-
wanych. (Przyp. tóm.)
2^2 CHIMERA
mocy i wietnoci artysty: one go nie trwo... Niema
sztuki pesymistycznej!.. Sztuka potwierdza. Hiob po-
twierdza. —Ale Zola, ale Goncourt'owie?.. Rzeczy, ja-
kie oni przedstawiaj s szpetne, to jednak, e je wogóle
stwarzaj, jest skutkiem ich upodobania do brzydoty. Da- . .

remne te wasze sowa! Oszukujecie samych siebie twier-


dzc inaczej.
— Jake wyzwalajcym jest Dostojewski!

O JEST TRAGICZNEM? Nieje-


dnokrotnie dotykaem ju wielkie-
go nieporozumienia Arystotelesa,
upatrujcego w dwóch przygn-
biajcych stanach uczuciowych :

w strachu i wspóczuciu, skadni-


ków wrae artystycznych tra-

gedyi.Gdyby Arystoteles mia


suszno, naleaoby spoglda na
tragedy jako na sztuk wrog
niebezpieczn dla ycia: nalea-
i

oby przed ni ostrzega, jako przed czem ogólnie osawionem


i szkodliwem.
Sztuka, zreszt, wielki bodziec ycia, upojenie
yciem, podanie peni yciowej, staaby tu w usugach ru-
chu wstecznego jako suebnica pesymizmu, jako wroga lu-
dzkiemu zdrowiu. (Bo, e
przez samo pobudzenie tego rodza-
ju uczu i
myli, czowiek oczyszcza si z nich, jak Arysto-

teles zda si wierzy, — to jest poprostu nieprawd. To, co
stale wzbudza trwog, dezorganizuje, osabia, odbiera otuch.)
Przypumy, e Schopenhauer ma suszno, e
tragedy
naley w3'^wodzi z rezygnacyi, t. z
agodnego wyrze-
czenia si szczcia, nadziei,
j.,

chci do ycia; —
wówczas
wytworzon zostaaby sztuka, która sam siebie zno-
si.
Tragedya oznaczaaby proces rozkadowy: instynkt
z PSYCHOLOGII SZTUKI 233

ycia, nioscy w instynkcie sztuki zniszczenie samemu so-


bie .
Tragedya byaby objawem rozkadu.
. .

Teory t mona obali z najzimniejsz krwi: mia-


nowicie zmierzywszy za pomoc dynamometru dziaanie
emocyi tragicznej. Otrzymujemy rezultat, któremu zaprze-
czy moe tylkonaogowe zakamanie systematyka, mia-
nowicie, e tragedya jest bodcem si yciowych (jest to-
nicum.) Jeeli Schopenhauer rozumie tego nie chcia, je-
eli ogóln depresy uwaa jako skutek tragedyi, jeeli
grekom (którzy ku jego zgorszeniu bynajmniej rezygnowa
nie zamierzali) daje do zrozumienia, dosigli e wyyn
wiatopogldu :
jest to pari pris, logika systemu, podrabia-
nie stempli systematyka, faszerstwo najgorszego gatun-
ku, które Schopenhauer'owi krok za krokiem psuo ca-
jego filozofi (jemu, który geniusza, sztuk, moralno,
religipogask, pikno, poznanie, zgoa wszystko —
ujmowa faszywie, nieomal z caym wysikiem dowol-
noci).

zyli trzeba jeszcze dowodu, jak


wielk jest przeobraajca sia pod-
niecenia? Oto mio jest tym do-
wodem, wszystko, co zwie si mi-
oci we wszelkich mowach i nie-
motach wiata. Upojenie zaatwia
si tu z realnoci w ten sposób,
e w wiadomoci kochajcego
gasi rzeczow przyczyn, pod-
suwajc na jej miejsce co zgoa

odmiennego: nage rozblaski i ca-
wietno wszystkich czarownych zwierciade Cyrce. ..
Czowiek i zwierz nie stanowi tu rónicy; tembardziej ro-
234 CHIMERA
zum, uduchowienie, dobro, czy prawo. Bywa si zwo-
dzonym subtelnie, gdy si jest subtelnym, oszukiwanym zgru-
gdy si jest trywialnym, jednake
ba, tr3rwialnie, mio
(na-
wet mioBoga, miowanie witych u „wyzwolonych dusz")
jest w swem ródle zawsze jednem i tem samem: jest gorcz-
k, ma powody, aby si przeistacza, szaem upojenia,
która
który dobrze czyni okamujc sam siebie. Gdy bd co bd
dobroczj^nnem jest to okamywanie si w mioci: czowiek
zda si przeistoczonym, silniejszym, bogatszym, doskonal-
szym;

wówczas faktycznie jest si doskonalszym Sztu- . . .

ka staje si wtedy organiczn wprost funkcy, tkwi w tym


anielskim instynkcie mioci, jako najpotniejszy bodziec
ycia.

Tak wic sztuka jest wzniosie celow nawet wów-
czas, gdy okamuje . Na tem nie wyczerpuje si jednak
. .

bynajmniej jej sia; sztuka nietylko rodzi uudy, ona czy-


ni stokro wicej: sztuka zmienia wartoci. Bo nietylko
samo poczucie tych wartoci jest wówczas odmiennem:
kochajcy jest faktycznie wicej wart, jest silniejszy.
U zwierzt wywouje ten stan w czasie tokowania nowe
narzdy ochronne, nowe rytmy, nowe dwiki wabice,
nowe podstpy uwodze. I u czowieka nie jest inaczej. —
Caa jego wewntrzna gospodarka staje si bogatsz, po-
tniejsz, bardziej cakowit, nili u niekochajcego. Czo-
wiek staje si hojnym rozrzutnikiem, sta go wówczas na
to! zdobywa si na odwag, na szalestwo, staje si osem
wielkodusznoci i naiwnej wiary: wierzy znowu po-

niewa w mio wierzy. I oto wyrastaj temu idyocie
skrzyda szczcia u ramion, nowa sprawno, nowe zdol-
noci staj si jego udziaem, —
i nawet wrota sztuki otwie-

raj si przed nim same. Oddzielmy od liryki w dwi-


ku i sowie t sugesty wewntrznej gorczki, có pozo-
stanie z poezyi? co z muzyki? A
moe tart pour Par,
to wirtuozowskie rechotanie zimnych ab, osadzonych na
sucho w
wyschem bagnie. Wszystko, co poza tem jest
z PSYCHOLOGII SZTUKI 2)s

t ca
o
sztuk,
. . .
jest poezy, olbrzymi reszta stwarza mi-

To „rart pour Tart" —


(zostawiamy te sowa umylnie w ich
sztucznem cudzoziemskiem brzmieniu stosownie do najoczywistszych
intencyj autora)

ta sztuka dla sztuki uyt tu jest zbyt dwuznacz-
nie i wzbudza moe atw pociopno do pytkici wniosków. Gdzie-
indziejtene Nietzscie nie pozostawia najmniejszej wtpliwoci, e
zarówno nie dopuszcza istnienia formy bez treci, jak i egzystencyi
tak bulwarowo pojtej sztuki dla sztuki. Walka przeciw celowoci

w sztuce, mówi w innem miejscu, jest zawsze tylko walk

przeciw podporzdkowaniu sztuki pod wymagania moralnoci, za-
ciankowych doktryn, i pod wszelkie strawowe poytki dnia. L'art
pour Fart znaczy: niech dyabli porw wasz moralno!.. „Przy-
pumy jednak,
— cytujemy dosownie, —e wszelkie moralne pe-
rory i kaznodziejstwa, wszelkie chci ulepszenia ludzi zost^y wyklu-
czone ze sztuki (faktycznie wykluczonemi one mimo wszystko nie
s); czyby wynikao ztd, e
sztuka jest wogóle bez zamierze,
bez celu, bez sensu, jednem sowem Tart pour Fart, robakiem, któ-
:

rzy wasny ogon ksa?.." Tak chce sd pospolity, ów atwy or


walki z kadym objawem sztuki, który nie schlebia moralnoci dnia,
nie jest straw i obrokiem na uytek codzienny... „Psycholog jed-
nake pyta: có czyni sztuka? czy ona nie sawi? nie uwietnia?
nie czyni wyboru? nie wyciga i nie dobywa z gbi? A czy tem
wszystkiem nie pot^uje ona lub nie osabia pewnych wartociowa ?
I czy to tylko skutek tej sztuki uboczny? jej przypadek niejako?

Czy instynkt artysty moe by od tego odczonym?.. Czy ten


najgbszy instynkt twórcy, wypowiadajcy si w sztuce, nie ma
swych korzeni w tem co jest sensem sztuki:
— w yciu ?.." Dodajmy
natychmiast w yciu czowieczem, penem, szerokiem, jaknajbardziej
:

uwiadomionem nie w grzybowem wegetowaniu zapleniaych k-


:

tów, z ich plechow ckliwie sodk woni


-
utajonej zatchli-
zny, z ich nieubagan najstraszniejsz tyrani codziennoci i na-
i

wyku, pragnc w swoje ramy wtoczy wiat cay i nakaza sztu-


ce, aby uwietniaa te wycznie ideay
i
wartoci, do których
wyszkoli si ju gnuny duch,

bo wszystko, co poza tem, jest dla
niej fikcy tylko: wie z koci soniowej, sybarytyzmem, zabawk
dla zabawki, prónoci dla prónoci, form bez treci, l'art pour

Tart, zwyrodnieniem i dekadentyzmem!..


236 CHIMERA
Korzenie najgbszego instynktu artysty,

powtórzmy to
raz jeszcze,
— tkwi wic w yciu; nie w
owych przemijajcych
a zawsze utylitarnych walorach zapleniaych któw, lecz tem,w
co jest w yciu najistotniejszem, od miejsca i czasu niezalenem:
a wic w tynie bujnoci bytowej, a wic
i we wszystkiem, co jest
tak wiekuicie, tak niezmiennie ludzkiem, „tak ogromnie" i tak g-
boko czowieczem, ew
kadej epoce, miejscu i kadej kulturalnej
rasie da si, jeli nie pozna, to odgadn i wyczu we wszyst- :

kich nieprzemijajcych, wiecznych, praludzkich gbiach ycia
i
duszy,

oto gdzie tkwi korzenie sztuki dla sztuki (Oczywicie, !

o ile to pojcie niema by koncepcy nierzeteln, nielogiczn, upu-


stem cudzej óci, plwocin ubogich duchem na wszystko, co jest
z gbszej myli i szerszego ducha).
Wirtuozowstwo ab jest zawsze tylko rechotaniem i
jedynie
dla pó- guchego wydawa si moe harmonijn doskonaoci.
Trzeba mie lepsze uszy lub pyta innych. Forma jest zdrajc dla
wtej treci: cho si czasem jak aba nadmie, jak aba wnet za-
rechocze: naley sucha uwanie! Forma, której duch nie dwi-
ga, chroma i kuleje w swych fadach puszystych, naley jej na pi- —
ty bacznie spoglda ... A gdyby si komu przytrafio usysze har-
monijn doskonao, niech czuwa, sucha i patrzy: jeeli jest czo-
wiekiem dobrej woli, moe cho raz w yciu poczuje na sobie
tchnienie tej przedziwnej mocy, co dla kadej treci jej waciw
i
niechybnie jedyn form proroczo znajduje, tchnienie tej „dobro-
tliwej" potgi,

która spornych ywioów gniew spina acuchem,


dna morskiego i nieba siga swoim duchem.

A jeli ta harmonijna doskonao, która jest dla uczu ludzkich


tchnieniem zmartwychwstania, zjadaczy chleba w
anioów ju nie prze-
mieni, to wszake w
najbardziej skostniae serce tak nieraz bolenie
zakoata, tak je pamitkami modych uczu wzburzy, tak je
aoci modzieczych tsknot „dobrotliwie" rozkrwawi,
—wszystk
e dale-
kie echo rozpaczy przyniesie mu moe te sowa Kochanowskiego:

Gdzie teraz ono jabko i on klejnot drogi?!..

A gdy taki mie bdzie nowy czyn w mskiem zamierzeniu,


nowe dzieo w rkach twórczych, nowy objaw ducha w cichem za-
z PSYCHOLOGII SZTUKI 237

myleniu, pojmie wówczas, e


one w chodnem sercu zrodzone pod
z wrób wczesnej mierci si poczy. A wtedy tene gos ab-
dzi moe po raz drugi otworzy mu dusz prob do twórczego
ducha mioci:

Ty mnie ratuj, a swoj strza uzocon


Ugod w serce!..
{Cig dalszy.)

TÓMACZENIE I DOPISKI
Wacawa Berenta. Fryderyk Nietzsche.
Ahaswer.

Oto mi zmroki spowiy w cisz —


Idzie zaduma z nieznanych zórz.
Na mbolesn, schylon gow
Wali si ciar przeytych dni —
Aw górze. . .

Aw niezmierzonym hkicie
Jaki si straszny rozbuja dzwon;
Dusz toyam i sysz:
To wieczne skary si ycie.

Oto mi powsta z wieków pomroki,


Oto mi powsta wieczny tuaczu.
Przed tob lecikurzawy sup.
Za tob w zorzy pali si krzy.
Od tego krzya, od tego znaku
Lecisz odziany w kurzawy sup
Po nieskoczonym tsknoty szlaku,
W unicestwienia otwarty grób.
AHASWER 239

Za iob w zorzy pali si krzy,


Ty si oderwa od jego stóp —
Bdny Ahaswer lecisz przez wieki
W unicestwienia otwarty grób.

Nie zatrzymaj ci zacisza chat.


Ani pustynne oazy,
Ani pielgrzymów modlitewny chór.
Ni bogosawne ramiona
witego drzewa;
Bo w wasnej duszy masz takie zarzewie.
Ze go nie zgasi aden szczcia zdrój.
Bo masz nad sob tak gwiazd bdn,
Co ci promieniem wpltaa w swój szlak.
Bo czar twych jezior, smtek szumnych puszcz
I pól twych cisza pod dzwonem niebiosów
Tak ci w dusz wtopiy tsknot,
Taki bezbrzeny al.
Ze ju nie spoczniesz, synu czowieczy,
Ale si mgami otoczysz snów
I gna je bdziesz pustyni ziemi
W unicestwienia grób.

Sto razy wieczny spali ci ar.


Sto razy wstaniesz z popiou dz,
I znów ci znci uudny czar
Tych samych tsknot, tych samych dz.

Myli znkane rozognisz snem


O krysztaowych paacach,
O cichej picej królewnie.
O seraficznej muzyce harf
Nad szarem niebem niedoli.
Na obolae czonki ndzarza
240 CHIMERA

Wylejesz kube cudotwórczej wody.


Która wytryska krynic
Z opoki wiecznej Nadziei.

A gdy ci^ zamie udrka


Gdzie, na samotnych rozstajach.
Gdy ci twa niemoc zatrzyma
W tuaczym biegu.
Wtedy upadniesz zamany
W proch przed znikomym bawanem,
Który twa raka szalona
Stawia w pracy uudnej.
Aby si ból twój ukorzy
Ofiarnym skonem.
Aby twa mka zasna.
Aby mia przed czem czoem bi.
Aby mia przed czem los swój kl.
Aby mia przed czem spon arem,
Zdrtwiaej, stygmatycznej wiary.
Aby móg w ukochaniu serdecznem
Pogodzi, co jest sprzecznem,
Powiza, co stargane.
Powici, co kochane.

Zycie, ku twym obszarom wycigani ramiona.


Ku bezbrzenym obszarom obiecanej ziemi.
Ku którym wiara szalona
ciele bajeczne gocice
Bite supami zotemi.
O, jak promienn pieszczot
Mia mi utidi twój przejasny brzeg !
O,któ mi szepta o wicie
Radosn wie.
Ze kdy tai si ycie
AHASWER 241

W obsonach krasy jurznianej?


Któ mym dziecicym tsknotom
Otwiera oczy bkitne
1 pisi kaza przez zaomy szczytne
I na zakrtach przystawa i sucha
Odzewu zocistych trb?
I có wróyy te wiata i cienie,
Któremi chciwie karmi si mój sen,
1 wiat tych pynnych ksztatów, falujcych.
Na wpóprzymknitych oczach malowany.
Marami z tczy i bkitu ludny.
A cay brzmicy w melodyi przecudnej?

Samotny jestem w wiata bezmiarze,


Jakby poza mn nie byo nic —
Tylko ma wieczna tsknica.
Tylko me myli tuacze.
Gnane w bezsilnej rozterce
Bdnym gocicem tajemnic.
Nie wiem, gdzie bi mi poczcia dzwon.
Nie wiem, gdzie yciu dany jest kres;
Lecz wiem, e
bytu dyszcy prd
Nigdy ju nigdy, nie wróci wstecz,
Ale, przepastnem oyskiem
Toczc si w dal.

Roztrci tamy kamienne,


I wielkiem morzem zahuczy,
I bdzie wasne fale gna
W bdnych zawrotach pocigu,
I bdzie je ku sobie szczu,
I bdzie grzmia. i rwa. . . . .

Rozfalowao si we mnie to morze.


Co si rozbija o wiecznoci próg.
242 CHIMERA
Co si koysze w osadach
Mgawicznych dróg

Rozfalowao si we mnie to morze.

Wiecznoci moja, czem&e ty ?


Po twych przepaciach szybuje wzrok
W bdnych koliskach
1 zawieszony nad otchani
I zapatrzony w guchy mrok
Zmaga si w walce bezsilnej.
A kiedy wróci z ciemnych dróg.
Jut nie poznaje swego soca,
Ale na wiat ten rzuca cie.
W którym radoci ganie bysk,
A ziemskie rzeczy s odbiciem
Nieodgadnionej tajemnicy,
Jakiem widmowem, sennem yciem
Rozmigotanem na ciemnociach.
I wtedy dusza pyta siebie.
Gdzie jest tych rzeczy kres i tre,
A co jej mówi, &e to ona
W rzeczach i w sobie utajona
...1 wtedy tskni do siebie.

Wiecznoci moja, czemze ty?


Bezbrzenem morzem grzmisz nade mn.
A ycia spiowy dzwon
Nakry mi cik kopu,
I próno ranie pier wrzc
O niezbagane obrcze.

Wszystko jest wielk tajemnic duszy



Myl, cosi w wasnych przeglda gbinach.
Soc rozpdzonych ponce poary.
AHASWER 243

Ziemi rodzcej otworzone ono,


Z którego pynie rzeka stworze

Wszystko pod gwiezdn kopu —
Pyek na zotym taczcy promieniu,
Atom ku bratnim cicy atomom.
Odlotny bocian, co skrzydo zamane
Wlecze po cierni spustoszaych pól.
Po kadej nocy kady dzie powrotny,
Kada godzina, co si chyli w grób!..
— Wszystko jest wielk Tajemnic duszy.

Duszo, mówisz jzykiem z pomieni,


ty
— A jest to nagy zawiatowy bysk —
Gdyby meteor znaczy wietlny smug.
Gdyby si morze rozdaro do dna.
Gdyby si w jednem rozchyleniu powiek
Pomidzy jaw a snem
Przelizgn jaki wymarzony wiat.
Gdyby w przestworzach konajca gwiazda
Wezbraa arem ostatniego tchu
I cae ycie zbiego si w ten bysk . . .

— Duszo, ty mówisz jzykiem z pomieni.

wit mi jeste o, ty, niepojta.


Na dniemej duszy pica tajemnico,
Z ust twychdyszcych falami wiecznoci
Pynie ku brzegom ukojenia wiew,
Z ócz twych zamknitych na wiata ulew
I tylko w wasn zapatrzonych tre
— Która jest tob i w tobie —
Pynie ta wita potga.
Która na wieki mnie sprzga
Z t tajn, z t niezbadan treci
— Która jest tob i w tobie —
244 CHIMERA
Gdzie, po za wiata ulew,
Gdzie, po za planet obrotem.
Po za przestrzeni dawicym piercieniem
I po za czasu bdnym koowrotem,
— Gdzie po za wszelkiem marzeniem.

Tskni do ciebie —a tak tylko tskni.


Kogo step kdy o bka daleki.
Gdzie za ojczyzny porzuconym progiem —
Tskni do ciebie i myli znkane
Jak biay agiel rozpinam do lotu
W t nieznajom drog,
Zkd mi dolata twój tajemny wiew.
Który uniesie mi w dal.
Na twe wiecznoci przepojone ono.
Abym by tob i w tobie.
Nad twoj dalek to.
Nad twój przepastny brzeg
Przyszedem oczy topi
— Oczy wiecznego pragnienia.
Stanem cichy u brzegu
Z za siódmej przyszedszy rzeki:
— Tu si dziecinna ba speni.
Tu si mój ból ukoysze,
— Tu mój dom.
Z za siódmej przyszedem rzeki
Nad twoj dalek to.
Nad uroczysko zaklte
Szumicych wód.

Tu ostatnie,
— Tumojemójdrogi
dom.
Nie pójd wicej, nie pójd
AHASWER 245

Za bdnym ycia omamem.


Co na przydroach si zjawia
Z kuszc twarz . . .

— Tu mam dziedzictwo wieczyste


Kojcych ask.

Gwiazd zatopionych tajemnicze runy


yskaj na 'tnnie z otchannego dna.
Sny moich tsknot jawi si widomie
Poprzez ogromy wypitrzonych wód.
Nie mog pozna ich twarzy,
Lecz wiem, es mi obecne.
e si dziecinna ba peni.
Ze tu mój dom.

Edward Leszczyski.
z „Jawy obkanej.

WIECZNO.

Nastrój

mierzch, ciepy, rozlewny zmierzcli.


Duy, wysoki bezmiernie pokój . . .

Wszdy natoczone porcela-


nowe, wdziczne figurki paste-
rek, alchemiczne, straszliwe zakl-
cia, dzikie formuy czarnoksiz-

kie, magiczne trójkty, stare,


o wielkich bronzowych klamrach
ksigi,wypchane sowy, krzyackie
miecze dugie, obosieczne, a ryn-
ze-
sche róe — wspomnieniagrafy pozociste, nietoperze,
pierwszych dziecicych mioci,
bezgose, popsute mandoliny, mae, zielone topielczyki, po-
spne puki oowianych onierzy, dyaby, kokotki, dugie,
wskie pudeka od rkawiczek kobiecych, klowny ubielo-
ne mk, stare, grajce zegary, gor-
zgrzytajce tabakiery,
sety, niezgrabne sylwety redniowiecznych potworków z ka-
mienia, monotonne litanie bogów pijanookich, naiwne le-
z „JAWY OBKANEJ" 247

ne fauny, biae, arystokratycznie smuke cliarty, bezpcio-


wi, zakuci wstal rycerze poboni, wielkie pki chryzan-

tem, porcelanowe chiczyki, biae i czarne abdzie, bru-


dne, zamazane obrazy, wdrowni kramarze, pawie, cypry-
sy, wierszopisi, okrge, pachnce pudeka pudru . . .

Wród tego gucha, wiotka posta wskiego starca,


który gra na klawikordzie, starym, ótym klawikordzie
o matowych, zamglonych pótonach — gra jakie stare,
wiolinowe, zawe bezmiernie, bezmylne melodye
gra wiecznie, nieustannie z niemiertelnym, jasnym umie-
chem na biaych wargach, w mikkiej zadumie letniego,
ciepego
— jak wosy kochanki — wieczoru . . .

A wielki, dziwaczny tum wokoo natoczony sucha


wci — wytwornie, subtelnie . . .
248 CHIMERA

WIC,

okój

wysoki, wielki ciany . . .

zwierciadlane. Tum, duo ludzi;


potwór: TY o wielu twarzach.
Czekaj . . . Cisza oczekiwania dzwo-
ni w uszach pogwarem mszalnych
sygnaturek . . .
Wszyscy czekaj.
Wychodzi — On — Czowiek — Ja,
:

któremu wiecznie zimno. Natych-


miast oczy wsz^^stkich kieruj si
w zwierciadlan gb' . . .
Patrz —
bacznie— uwanie— pilnie— ze czci
wielk, z naboestwem witem wpatruj si w odbicia po-
staci czowieka, który wszed renice ich owi
w lustrach kady szczegó jego postaci, kady jej ruch
notuj w mózgach. Przyszed . .
— On — czowiek, ju którj^^
nie moe by sob Chce mówi mówi wo- . . . . . .

a .. . Nikt nie zwaa, nikt nie sucha — oczy wszystkich


utkwione w tysicznych odbiciach jego postaci... Mówi...
z JAWY OBKANEf' 249

woa .
krzyczy
. .
targa ich za ramiona
. . . Nie nilct ani : . . .

drgnie z hieratycznem przejciem patrz


:
zapa-
trzeni hypnotycznie niepodzielnie w odbicia jego
postaci w lustrach Boi si— — — —
tak tak. tak
. .
go-
dny jest tak —
bardzo umiera z —
godu Ah czuje
. . . . . .

trwog —
tak olbrzymi, nieludzk trwog... hu -hu- hu-
u-uu — — — — — — — — — — — —
Patrz . . .
2^0 CHIMERA

DUSZA.

a: wic wielkie malowido bia-

ych plam TAK i cienie

mroczne, tajemnicze, czarne


NIE, podkrelajce nocnem,
upiornem milczeniem hejna-
y dziewiczej biaoci TAK.
Ja : wic bezmiar mk beznogich
szybkobiegaczy i te proce-
sye linoskoczków a hecarzy,
zakutych w habity mnisze.
Ja: wic mae, pokraczne, nie-
miae PRZED i
zgrzybiaa, duga, zoliwa posta ZA,
grajce w koci o brudny achman drogi mego y-
cia .. . i to jest najwyszy pesymizm.

Ja: wic arystokratyczna pogarda gotyckich dzwonnic,


cikie, skrzydlate smoki, wylatujce w szare godziny
z wntrz ciemnych, spiowych dzwonów, by zadawi
w gbi mrocznych zauków dugie, wijce si krzyki bólu.
z JAWY OBKANEJ 2ji

Ja: wic milion barw, soc, rajów, tcz... a potem w-


skie, óte, bdne, suciotnicze rce JU.

Ja : wic dumne, samotne zamczyska, zasucliane


prastare,
wbiaych abdzi.
lot

Ja: wic MILCZENIE, które strzela z uku do ptaków


twórczych pragnie przy zwycizkim, monotonnie tr}^-
umfalnym odgosie tam-tamów i bbenków Wielkich
Praw Przyrody.
Ja: wic wielkie, pice miasto gotyckich wie, po któ-

rych wspinaj si ku gwiazdom rzebione z kamienia

potworki.
Ja : wic nagi czowiek i straszna maskarada milionów so-
bowtórów w czarnych maskach TY.
Ja: wic spieke, puste, ostre ciernisko, na którem usn-
o zmczone, chore Przeznaczenie.

Jan Wroczyski.
2^2 CHIMERA

SONET.

Pytasz, zkd powsta ból nieutulony.


Co si w me piersi cierniem smutnym wplata?
Z ziemi i z soca, z morza, z kadej strony.
Z wichru i z jaku. co w niebo koata.

Z ogromnej, wietlnej lazurów opony,


Z nocy przedistnie, z umarego lata,
Z tej wiekuistej Przeszoci zamglonej,
Z wiecznego Jutra, z caego wszechwiata.

Z nieprzeliczonych mogi, kdy drzemi


Snem nieprzespanym pogrzebane koci;
Z Toestchnie, leccych daremnie nad ziemi.

I z tego serca:
— rozdartena wierci
Szaem rozpaczy, wzgardy i mioci.
Umrze nie moe, a rwie si do mierci.

PRZE. Anna Bronisawska. Artur Graf.


PERSEUSZ I ANDROMEDA CZYLI NAJSZCZLIWSZY Z TROJGA.

jczyzno jednostajna i niezasuona!


Wyspa samotna, w wydmach óta-
wo pod niebiosami wdrow-
szarycti;
nemi; zreszt, wszdzie morze, gdzie
okiem sign, zamykajce wzrok, woa-
nia, i
nadziej, i melancholi.
Morze! z jakiejkolwiek ledzi je stro-

ny, choby caemi godzinami, w jakiejkolwiek zej je chwili:


zawsze to samo, zawsze niezawodne, zawsze samotne, mo-
carstwo odludnoci, wielkie dokonywajce si dzieje, kata-
klizm le strawiony; —
jakby stan pynny, w
którym je widzi-
my, by tylko upadkiem ! w
A dni, których otrzsa si z tego
stanu (pynnego) I te jeszcze niemoliwsze, gdy przybie-
!

ra tony bolesne, e
nie ma do odbicia adnych lic god-

nych siebie, e nie ma nikogo !


Morze, zawsze morze, bez
jednej chwili saboci! Sowem, bynajmniej nie materya
2S4 CHIMERA
na przyjaciela. (Oh, doprawdy wyrzec si tej myli i na-
!

wet nadziei, e—
mimo tak dawnego z niem sam na sam —
bdzie si mogo kiedy, po zwierzeniach zobopólnych,
podzieli jego urazy.)
Ojczyzno jednostajna i niezasuona Kiedy to ! . .

wszystko wreszcie si skoczy? —


Jakto? wic co do nie-
skoczonoci przestrze zmonopolizowana przez samo tyl-
:

ko obojtnie bezgraniczne morze, czas wyraony przez same


tylko niebiosa w obojtnych przepywach pór roku, z w-
drówkami ptaków szarych, krzykliwych i oswoi si nie
dajcych !
—A w có rozumiemy z tego wszyst-
dodatku,
kiego, có poradzi moemy na cae to nadsanie baa-
mutne i
niedajce si wypowiedzie? Lepiej chyba u-
mrze odrazu, skoro si z urodzenia dostao poczciwe, sen-
tymentalne serce.
Morze tego popoudnia jest sobie nijakie, ciemnozie-
lone, jak okiem sign; jak okiem sign, wenistoci nie-
policzonych pian, takich biaych, to zapalajcych si, to
gasncych, to zapalajcych si znowu, jak niezliczone sta-
do pawicych si owiec, które to nurkuj, to wyp5rwaj
znowu, i nigdy nie zbliaj si do brzegów, i daj si za-
skoczy nocy. A po nad tem wszystkiem utarczki czte-
rech wichrów, utarczki dla mioci
sztuki, dla przyjemno-
ci spdzenia tego popoudnia na smaganiu grzebieni pian
i
rozpryskiwaniu ich w tczowo skrzce si pyy. Oh niech !

tylko przewionie promie soneczny i oto na—grzbietach


fal siedmiobarwna pieszczota, niby wietna dorada, która

wypyna na chwil i wnet, gupio nieufna, daje nura.


I na tem koniec. Ojczyzno niezasuona i jedno-
stajna !
A w gb' zatoczki z dwiema grotami, wj^^cielonemi
puchem edredonowym blad morszczyzn som, dobiega
i

rozlege, jednostajne morze, zziajane rozpywajce si i

w strugi. Lecz jego skarga nie moe zaguszy jczków,


PERSEUSZ I ANDROMEDA 2jj

ostrych, chrapliwych jczków Andromedy, która, tu lec


plackiem, z brod wspart na rku i twarz zwrócon
w stron widnokrgów, ledzi bezwiednie mechanizm fal,
fal rodzcych si i gincych, jak okiem zasign. Andro-
meda jczy sama nad sob. Jczy. Lecz nagle spostrze-
ga si, e jej skargi wtóruj skargom morza i wiatru, dwu
istot nieto warzy skich, dwu potnych kumów, którzy jej

wcale nie obchodz. Urywa sucho poczem szuka naokó^


;

do czegoby si przyczepi. Woa:


— Potworze!
— Malutka?
— No, Potworze !

— Malutka?
— Có tam robisz znowu?
Potwór -Smok, siedzcy w kucki u wejcia swej gro-
ty, zzadem na pó w wodzie, odwraca si, migocc grzbie-
tem wietniejcym wszystkiemi klejnotami Golkond pod-
morskich, unosi wspóczujco powieki ustrzpione róno-
barwnemi chrzstkowatemi pasmanteryami, odsania dwie
i mówi
wodno - zielone gaki oczne
wielkie (gosem czo-
wieka wytwornego, który niejedno przeszed nieszczcie):
— To
widzisz, Malutka, rozbijam i szlifuj gaziki do
twej procy. Bdziemy jeszcze mieli przeloty ptaków przed
zachodem soca.
— Dajspokój, ten haas mnie boli. I nie chc ju

zabija ptaków, które przelatuj. O! niech sobie przela-

tuj, niechaj znowu kraj swój zobacz! O, stada wdro-


wne, które przelatujecie, nie widzc mnie, o, hordy fal,

walecznie nabiegajcych, by umrze, nic mi nie przyniós-


szy! jake ja si tu nudz! Ah, tym razem jestem chora
naprawd ... — Potworze?. .

— Malutka?
— Powiedz, czemu od jakiego czasu nie przynosisz
2^6 CHIMERA
mi drogich kamieni? Cóem ci uczynia, powiedz, mój
opiekunie !

Potwór okazale wzrusza ramionami zaczyna grzeba


;

w piasku po prawej stronie, podnosi kamie, dobywa gar


róowych pere i
skrysztalonych anemon, które mia w za-
pasie na wypadek kaprysu, i skada je pod zgrabnym no-
skiem Andromedy. Andromeda, wci plackiem lec
i
podparta na okciach, wzdycha, lecz nie rusza si z miejsca.
—A gdybym odrzucia je cierpko, niewytómaczenie
cierpko ?
Potwór zabiera swój skarb i ciska go w odmty, ku
rodzinnym Golkondom podmorskim.
Wtedy Andromeda zaczyna si tarza w piasku i
j-
czy, nasuwajc wosy na twarz w patetycznym nieadzie:

O, moje róowe pery, moje skrysztalone anemo-
ny! Oh, nie przeyj tego, nie przeyj! I to bdzie
twoja wina! Ah, ty nie wiesz, co to Nieodwoalne!
Ale uspokaja si wnet, i dopeznwszy do Potwora,
ukada si w zwyky swój pieszczotliwy sposób pod jego
brod, otaczajc mu szyj, lepko -fioletowaw szyj, biae-
mi rkoma.
Potwór wzrusza okazale ramionami i, w niezmiernej
dobroci swej, zaczyna wydziela pimo we wszystkich
punktach, które odczuy przejcie tych rczek z ciaa, tych
rczek kochanego dziecka. Ona wszake po krótkiej chwi-
li znowu wzdycha.
— O Potworze, o Smoku, mówisz, e
mnie kochasz,
a nic nie moesz dla mnie uczyni. Widzisz, gin e
z nudów, a nic na to poradzi nie moesz. Takbym ci
kochaa, gdyby móg mnie uzdrowi, zrobi cokolwiek ! . .

—O szlachetna Andromedo, córo króla Etyopii!


Smok wbrew swej woli, biedny potwór, moe ci tylko
odpowiedzie tem bdnem koem —
Uzdrowi ci, do-
:

piero gd}-^ mnie umiujesz, gdy miujc, uzdrowisz mnie.


PERSEUSZ I ANDROMEDA 2SJ

— Zawsze ten sam rebus wyroczny ! Ale mówi ci

przecie, ekocham ci bardzo!


—Nie czuj tego, i ty te nie czujesz. Ale dajmj^
temu pokój; jestem wci
jeszcze tylko biednym potwor-
nym Smokiem, nieszczsnym Katoblepasem.
— Gdyby przynajmniej chcia mnie na grzbiet wzi
i
przenie do krajów, gdzie mona znale towarzystwo.
(Ah! takbym chciaa rzuci si w wiat!) Przybywszy
tam, daabym ciprawdziwego causka za fatyg.
— Ju ci mówiem, e
to niemoebne. Tu musz roz-

strzygn si nasze losy.



Oh! powiedz, powiedz, co wiesz o nich?

Nie wicej od ciebie, szlachetna Andromedo ru-
dowosa.
— Nasze losy! nasze losy! Ale ja tu starzej si
z dniem kadym! Oh, tak by nie moe! dalej
— Chcesz moe, zrobimy ma wycieczk morsk?
to
— Ah, znam paskie mae wycieczki
te morskie! Czas-
by ju byo wymyle co nowego.
Andromeda si znowu plackiem na piasek, roz-
ciska

drapuje go i
rozrywa z obu stron wzdu swego prawo-
wicie zgodniaego ona, poczem rozpoczyna znowu swe
jczki ostre i
chrapliwe.
Potwór uwaa za stosowne, dla wydrwienia jej uty-
skiwa romantycznych, przedrzenia falsecik tej biednej
dzieciny na przeomie, i
zaczyna tonem swobodnym:
— Pyram i
Tysbe. By
pewnego razu . . .

— Nie nie
! !
adnych martwych bajek, albo si za-

bij!
— Ale
nareszcie, có to znowu
takiego ? Trzeba si
raz otrzsn. Id z wdk na ryby —
albo na polowa-
nie, dobieraj rymy, trb' na muszli w cztery gówne stro-
ny wiata, odnów swój zbiór skorupiaków, albo, wiesz,
2j8 CHIMERA
ryj symbole na opornych kamieniach (czas przy tem zbiega
niepostrzeenie !
) . . .

—Nie mog ! nie mog ! Do niczego ju nie mam


ochoty, mówi ci!
— No, no !
— Spojrzyj w gór. Malutka !
Czy da ci

proc ?

Bya to od rana trzecia ju gromada wdrownych


ptaków jesieni trójkt ich przelatywa jednozgodnem, ryt-
;

micznem drganiem, bez maruderów. Przeleciay wie- —


bd
czorem daleko, daleko
— Oh! pomkn tam, gdzie mkn
. . .

one! Miowa!
Miowa — woa biedna Andromeda.
! . .

I optaniec jednym skokiem staje na nogach


may
i, wyjc razemz wichur, szalonym cwaem znika poród

szarych wydm wyspy.


Potwór umiecha si dobrotliwie i wraca do szlifo-
wania gazików. Tak zapewne musia wygadza swoje
szka mdrzec Spinoza.
//.

ak ranione zwierztko, cwauje Andro-


meda, cwauje wiotkim cwaem dugo-
nogiej czapli w botnistej okolicy; roz-
szalaa tem bardziej, e
ustawicznie musi
odrzuca w ty dugie rude swe wosy,
które wiatr wlepia jej w
oczy i usta.
Dokde pdzi tak, o modziestwo mo- !

dziestwo! przez wiatr i


wydmy z tem dzikiem wyciem
zranionej istoty?
Andromedo! Andromedo!
W trepach z porostu na nogach doskonale piknych,
z acuchem surowych korali na wodorostowe wókno
znianych koo szyi,naga bez zarzutu, naga i nieugita,
wyrosa tak, w cwaach, w wichurze, w socach, kpie-
lach, pod gwiazdami.
Twarz jej i rce nie s ani mniej ani wicej biae od
reszty ciaa; caa jej osóbka, z czupryn jedwabisto rud,

spadajc po kolana, ma ten sam ton jasnej gliny palonej.


26o CHIMERA
(Ah, te skoki, te skoki !
) Cay jakby z i.€i2ia, wykuty, jakby
jedna spryna, cay ogorzay, ten dzikus dojrzewajcy,
z nogami dziwnie dugiemi misternemi, z biodrami pro-
i

stemi dumnemi,
i w
szczupej cemi stan tu pod piersi,

piersi dziecic, pod dwoma przypuszczeniami piersi, tak


niedostatecznemi, e
dyszenie galopowe zaledwie je pod-
nosi (i kiedy, i jak miay si wyksztaci, w tych cigych
cwaach pod wiatr, pod sony wiatr penego morza i pod
zlewy wcieke lodowatych bawanów?). I ta duga szyja,
i ta maa
gówka dziecica, caa bdna w swem rudem
runie, z oczyma to przeszywajcemi jak oczy ptaków mor-
skich, tozgaszonemi jak wody powszednie. Sowem, kla-
syczne podlocie. O, te skoki! te skoki! i te pojki zra-
nionego malestwa, które ywot ma twardy! Tak wyro-
sa,mówi wam, naga, nieugita, opalona, ze swojem ru-
dem runem, w cwaach, w wichrach, w socach, w k-
pielach, pod gwiazdami.
Ale dokde tak pdzi, o modziestwo ! modzie-
stwo !

Na samym kracu wyspy, przyldkowe,


oto skaa
osobliwa; Andromeda wdziera si na ni labiryntem na-
turalnych przeczy. Z wskiej
platformy panuje nad wy-
sp i nad ruchhw pustyni, która wysp wyosabnia Po-
rodku tej platformy deszcze wyobiy miednic. Andro-
meda wybrukowaa j
gazikami czarnej koci soniowej
i
utrzymuje w
niej wod czyst; to jest jej zwierciado
od ostatniej wiosny i jej jedyna na wiecie tajemnica.
Po raz trzeci dzisiaj przychodzi si w niem przejrze.
Nie umiecha si do siebie, dsa si, usiuje zgbi po-
wag oczu, a te oczy nie mog wyrzec si swej
swych
gbokoci. Lecz usta! nie moe si nauwielbia do
niewinnego rozkwitu swych ust. Oh! któ zrozumie kie-
dy jej usta!
— Jak tajemniczo jednak wygldam!.. — rozmyla.
PERSEUSZ I ANDROMEDA 261

A przybiera wszelkie moliwe wyrazy twarzy.


— potem
No, i
tak, i
tak, to zawsze ja, ni mniej ni wicej,
jak si komu podoba.
A potem duma, jak bardzo w gruncie rzeczy brak
jej dystynkcyi!
Ale wraca do swych oczu. Ah jej oczy pikne, !
s
wzruszajce, i takie
jej wasne. Nie moe si z niemi do
naznajomi; staaby tak, badajc je, do ostatnich a
lnie dniowych. Ah có im jest, !
cigle takie nie- es
skoczone? Albo czemu ona nie jest kim innym, by
módz spdzi cae ycie na ich ledzeniu, na marzeniu
o ich tajemnicy, nie robic szmeru najmniejszego!..
Lecz darmo si przeglda. Podobnie jak ona sama,
twarz jejwci czeka, powana daleka. i

Wic chwyta za swe rude runo, próbuje


dwudziestu
kombinacyj uczesania, lecz wszystkie kocz si na rze-
czach zbyt cikich dla jej maej gówki.
A oto nadchodz oboki deszczowe, które zmc jej
zwierciado. Ma tu pod kamieniem wysuszon skór rybi,
która jej suy za pilnik do paznogci. Siada i obrabia pa-
Oboki nadchodz, oboki pkaj ród wielkiej
znogcie.
wrzawy potopowej. Andromeda stacza si ze skay, ju i

znowu cwauje ku morzu, piszczc wród ulewy:

Ahl znajdzie si kiedy


Na kuku Andromedy.
Hissaho !
Lek lub co!

zy tocz si na jej pier dziecic, taka ta piosnka


smutna. A ulewa ju daleko, i wicher rozwichrza jej wo-
sy^ i
wszystko jest wichur...

Hissaho !
Gdy znikd osody,
^

262 CHIMERA
Cisn si do wody!
Hissaho!

Ale to mowa o kpieli tylko, leci poprostu si wyk-


pa. Zreszt, w chwili gdy ma da nurka, zawraca. K-
pa si, jeszcze i zawsze! Tak j znuyy ju igraszki
z pulchnemi siostrami -falami, których skór
pospolicie
i
zwyczaje zna a
do przesytu! I oto wyciga si na ple-
cach w przemokym piasku, z rkoma skrzyowanemi,
z twarz zwrócon ku rozpryskujcym si bawanom. Tak
bdzie o wielelepiej,

trzeba tylko zaczeka na porzdny
zwa wodny. Po chwili ruchliwych pogróek nadbiega
trba spitrzona i ciska si na ni. Zamknwszy oczy,
Andromeda przyjmuje j twardo, z dugiem zdawionem
kaniem zarzynanej, i skrca si, usiujc wszystkiemi czon-
kami zatrzyma to ruchome lodowate wezgowie, które
spywa, nie zostawiajc jej nic w ramionach . . .

Siada, ogupiona, oglda swe mizerne, ociekajce ciao,


wyskubuje ze swego runa dba
wodorostów, które w nie
ta zlewa wmieszaa.
Poczem ciska si ju stanowczo do wody; rozbija
fale mycem szalonym, zanurza si,
wypywa, sapie, prze-
wraca si na wznak; nadbiega nowy szturm bawanów,
i oto may optaniec, zrazu potrcany, wywracany, zaczy-
na podrzuca si na brzuchu, chcc okraczy te grzbiety.
Chwyta jeden za grzyw i jedzie na nim przez chwil,
z wyciem okrutnem nadbiega druga fala, zrzuca
;
z sio- j
da, ale ona czepia si innej. Zreszt, wszystkie wymy-
kaj si z pod niej zbyt szybko, nie umiej czeka. Ale
morze, które rozgrzao si ród igraszek, staje si niemo-
ebnem; wtedy Andromeda udaje rozbitka i pozwala
si, rozwarkoczona, ponie na piasek, wypeza po za do-
cigo fal i zostaje tam, nieco grzznc w ruchomym pia-
sku, na brzuchu.
PERSEUSZ I ANDROMEDA 263

A oto nad wysp przechodzi nowa pachta ulewy.


Andromeda si caa jczca pod wielkim zgie-
nie rusza i,

kiem potopowym, poddaje si ulewie, skomlcej ulewie,


która hula w
wwozie jej pleców tworzy baki. Czuje
i

stopniowe pod sob ustpowanie przemokego piasku i wi-


je si, by zagrzzn gbiej. (O! niech mnie zaleje, niech
mnie ywcem pogrzebie!),
Ale oboki potopowe przechodz, jak przyszy, zgiek
si oddala, i oto znowu atlantycka samotno wyspy.
Andromeda siada i patrzy na widnokrg, który si
wjjania bez adnej osobliwoci. Co robi? Gdy wiatr
dobrze wytar biedne jestestwo, leci i wdziera si
jej

znowu, nieco wyczerpana, na ska przyldkow, gdzie


przynajmniej kto z pojciem, jej zwierciado, na ni czeka.
Ale szkaradny deszcz zmci czysto jej smtnego
lusterka.
Odwraca si, ma wybuchn kaniem, ale oto wielki

ptak morski nadlatuje penemi aglami, jakby wprost na


wysp, na ska, dla niej moe! Andromeda rzuca prze-
cigy pisk przywoujcy, opiera si bezwadnie o ska,
z rkoma w krzy, i zamyka oczy. O! niechaj ptak ten
padnie na jej prometeuszow osóbk, rzucon tutaj przez

bogów, i, uczepiwszy si jej kolan, pocznie dziobem nie-


ubaganie zbawczym wyrywa palce jdro jej kuku.
Ale czuje lot mijajcego j
ptaka; otwiera oczjr

ptak ju daleko, zajty o myl
padlinie, o ile bardziej
interesujcej niewtpliwie.
Biedna Andromeda, najwidoczniej nie wie, gdzie uj
swe jestestwo,by je wyzwoli od optania.
Co robi? chyba znowu wpatrywa si w to morze,
takie ograniczone, a jednak tak jedynie otwarte nadziei...
I nadto, jake dziecinn jest jej udrka wobec tej, jak
okiem zasign, samotnoci! Jednym szacem fal potra-
fioby to morze na mier j
nasyci; ale ona, ciako mi-
204 CHIMERA
zeme, uciszy i
rozgrza morze ! Ah darmo wycigaaby
!

ramiona... A zreszt taka jest znuona! Dawniej cwa-


owaa dniami caemi po swem
królestwie, teraz bicia ser-
ca. .
Jeszcze jeden
. z tycli wielkich ptaków morskich prze-
latuje. Takby chciaa przyswoi sobie jednego, pieci
go i koysa ! aden
si na wyspie nie zatrzyma. Trzeba
je z procy zabija, by zobaczy je zbliska.
Koysa, by koysan, morze nie koysze do uprzej-
mie.
Wiatr opad, przyszy uciszenia, i widnokrg gotuje
melancholiczn tabulam rasam do uroczj^stych obrzdów
zachodu.
Koysa, by koysan ! . . I znuona gówka Andro-
medy wypenia si rytmami macierzyskiemi, powraca i

jej na jedyny rytm ludzki, jaki zna, legenda Pra-


myl
wdy o sprawie Wszystkoci, wity poemacik, którym Smok,
opiekun, koysa jej dziecistwo.

„Na pocztku bya Mio, prawo organizujce, po-


„wszechne. niewiadome, nieomylne. I bya to, nierozdziel-
„na od wzajem zalenych wirów zjawisk, niesko- dno
„czona ku Ideaowi.
„Soce jest dla Ziemi jej kluczem sklepiennym. Zbiór-
„nikiem. ródem.
„Dlatego to poranek i wiosna szczciem, dlatego s
„to zmierzch i jesie mierci. (Lecz, s dla organizd- e
„cyj wyszych niemasz nic wybredniejszego, jak czu za-
„mieranie, wiedzc, e to na nic, przeto zmierzch i jesie,
„dramat soca i mierci, s najdoskonalej estetyczne.)
„Bodziec Ideau trwa po wsze czasy, w przestrzeni
„nieskoczonej, uzewntrznia si w niezliczonych wiatach,
„które powstaj, maj swój rozwój organiczny tak wysoki,
„jak na to pozwalaj ich ywioy, poczem rozkadaj si
„dla nowych wyklu laboratoryjnych.
PERSEUSZ I ANDROMEDA 26^

Niewiadome pierwotne zajmuje si li


y, tylko wstp 0-
„waniem coraz wyszem, ma ono swe prace osobliwe, któ-
„ rych pilnuje na jakich wiatach ywotniejszych, waniej-
„szych; nic go nie zdoa oderwa od jego snu o jutrze.
„A co do planet, które nie maj do zasobów, aby,
przebyciu ewolucyi
j,po ju dla
Niewiadomego pozyskanej,
„mogy suy
za laboratoryum Tworowi jutra, temi si —
Niewiadome nie zajmuje; ich drobne ewolucye dokonywa-
,,

yj si nieodzownie skutkiem danego bodca, jako tyle jc-


„dnakich i maowanych odbi z kliszy raz na zawsze usta-
wionej i arcy znanej.
„/ zatem, podobnie jak rozwój nieodzowny czowieka
„w onie matki jest miniaturowem odbiciem caej ewolucyi
„ziemskiej, tak ewolucya ziemska jest tylko miniaturowem
„odbiciem lVielkiej Ewolucyi Niewiadomej w Czasie.
„Gdzieindziej, gdzieindziej, w przestworzach niesko-
„czenia.Niewiadome postpio dalej. Co za przepychy /
choby jeszcze da miaa istoty od Czowieka
„Ziemia,
„wysze, jest tyko nierónic si niczem i maowan od-
„bitk z kliszy próbnej, terminatorskiej.
„Ale dobra, ze Soca pochodzca Ziemia jest dla nas
„wszystkiem, gdy mamy pi
zmysów i wszystko im na
„Ziemi odpowiada. O soczystoci, cuda ksztatów, wonie,
„gosy, zdumienia nieogarnione. Mioci! O ty, ycie moje!
Czowiek owadem jest pod niebios progiem ; lecz niecli

„czci sw godno, a sam bdzie Bogiem. Jeden spazm


„stworzenia wart wszechprzyrodzenia.*'

Takto markotnie zawodzi Andromeda w obliczu


jeszcze jednego zapadajcego wieczoru, i
jest w tern tylko
sodycz nauczonych lekcyj. Ah!.. wyciga si i jczy.
Ah! dokde przeciga si i jcze bdzie?..
I mówi gosem wysokim i wyranym poród atlan-
tyckiego osamotnienia swojej wyspy:
266 CHIMERA
— Tak, gdy jaki szósty zmys nieznany chce si
ale

wyklu, a nic, mu nie odpowiada Ah


nic !

Wszystko
!

ostatecznie sprowadza si do tego, em


taka sama, taka
odrbna, i e doprawdy nie wiem, jak to wszystko si
skoczy.
Gadzi si po ramionach, potem, rozjtrzona, zgrzyta
zbami, drapie si i rani delikatnie obryzgiem krzemienia,

— rk
który pod si znalaz.
Nie mog przecie odebra sobie ycia, by przej-
rze, o bogowie?
Pacze.
— Nic, nic! Zanadtom opuszczona! Teraz, choby
przyszli po mnie i zabrali ztd, zachowam uraz na cae

ycie, zachowam nazawsze troch urazy!


///.

eszcze jeden zapadajcy wieczór, jesz-


cze jeden zachód, który udaje piknisia;
bilans klasyczny! bilans wicej ni kla-

syczny
Andromeda odrzuca w ty swe rude
runoi
powraca do domu.
Potwór nie wychodzi na jej spotka-
nie. Có to ma znaczy? Czyby Potwora nie byo?
Woa:
— Potworze ! Potworze !

adnej odpowiedzi. Trbi w muszl. Nic. Wraca


na urwisko panujce nad wysp, i trbi, i woa, mój Boe ! . .

Nikogo. Wraca do domu.


—Potworze Potworze !O klsko A jeeli na-
! . .
— !

zawsze da nura w wodzie, jeeh odszed, zostawiajc mnie


e
sam pod pozorem, zbyt go drczyam, mu uniemo- e
liwiaam ycie ! . .

O! wyspa w zapadajcym zmroku wydaje si jej


268 CHIMERA
nadzwyczajnie, niemoliwie zgubion! Rzuca siQ na pia-
sek przed grot, JQCzy, e
chce si da mierci, powin- e
na si bya tego spodziewa . . .

Gdy si podnosi. Potwór jest koo w swym mu-


niej,
le powszednim, zajty przewiercaniem otworów w jednej
z tych muszli, z których wyrabia dla niej okaryny.
— Patrzcie, pan — mówi. — Mylaam, e pan
tutaj,
sobie poszed.
— Ani mi przez gow nie przeszo. Póki ycia, b-
d pani stranikiem bez trwogi zarzutu. ni
— Pan powiada?
— Mówi, e póki ycia . . .

— Dobrze, dobrze, wiadomo.


Milczenie i
widnokrg, widnokrg znów cz3''ciutko
wymieciony na uroczysto zachodu.
— Gdybymy tak zagrali w warcaby, — wzdycha
Andromeda, widocznie zdenerwowana.
— Grajmy w warcaby.
Szachownica z biaych i czarnych mozaik lni wyin-
krustowana u wejcia groty. Ale zaledwie zaczli party,
Andromeda, widocznie zdenerwowana, rozrzuca j.
— Niepodobna; przegraabym; wci jestem gdziein-
dziej. To nie moja wina. Jestem widocznie zdenerwo-
wana.
Milczenie i Po wszystkich szalestwach
widnokrg.
tego popoudnia, powietrze trwa w uciszeniu i skupia si
przed klasycznym odwrotem Soca.
Soce !

Tam, u migotliwego horyzontu, kdy oddech wstrzy-


muj syreny.
Rusztowania zachodu wznosz si coraz wyej ;

Niby latarnie morskie jedne na drugich pitrz si


murowace teatralne.

Ogniomistrze kocz ostatnie przygotowania.


PERSEUSZ I ANDROMEDA 269

Serya ksiycówzotych rozkwita, niby wyloty trb


uszeregowanycli, na których grzmi zastpy heroldów
-

obwiecicieli.
Rzenia gotowa, zasony si zwijaj.
Na posaniach z dyademów, na niwach latarni we-
neckich, na miaach, na snopach, i

Otamowanych kratowaniem z talmigoldu, w wielkim


ju nieadzie i
rozdarciu.
Soce -
Pasza,
Jego Eminencya Czerwona,
W symarze pogromów.
Zstpuje miertelnie zwyciskie,
Przez cae minuty, za wrota Szczytne.
A oto lego na boku, cae poykowane pitnami hy-
pokondrycznemi.
Prdko, kto pchn nog t pknit dyni, i
wtedy. ..

Zegnajcie kosze, ju po winobraniu!,.


Rzdy trb si opuszczaj, rozpadaj si szace,
a z niemi latarnie morskie z karafek pryzmatycznych. La-
taj cymbaki, dworzanie potykaj si w chorgwiach, na-
mioty zoone, wojsko zwija obóz, w panice unoszc ze
sob bazyliki zachodnie, tocznie, boyszcza, paki towarów,
westalki, biura, ambulanse, estrady towarzystw piewaczj^h,
wszystkie przydatki oficyalne.
I wszystko znika w
rozpyleniu róano -zotem.
Sowem, wszystko udao si cudownie!..
— Bajeczne !
bajeczne !

lini si z zachwytu Po-
twór -Milczek i wielkie jego wodniste renice promienie-

j jeszcze ostatniemi odblaskami zachodu.


— wzdycha
— egnajcie kosze, ju po winobraniu!
zmierzchowo Andromeda, której rude runo wydaje si
bardzo ubogiem, po tych poarach.
— Ju tylko zapali ognie wieczorne, powieczerza
2^0
' CHIMERA
i
pobogosawi ksiyc, przed pójciem spa, by zbudzi
si jutro rozpocz nowy dzie podobn}''.
i

No, i
milczenie, i
gotowy dla cmentarnego
liorj^zont
ksiyca — gdy wtem ! O bogosawieni niech
!
bd
bo-
gowie, którzy, wanie w chwili podanej, przysyaj no-
w osobisto.
Jak rakieta przybywa bohater dyamentowy, na nie-
ystym Pegazie o drgajcych, ubarwionych zachodem skrzy-
dach, dokadnie odbity w niezmiernem, melancholicznem
zwierciedle atlantyku piknych wieczorów.
adnej wtpliwoci, to Perseusz.

Andromeda, dawiona dreniem dziewczcem,


leci
schroni si pod brod Potwora.
A na rzsach Potwora zwisaj grube zy, jak yran-
dole przy balustradach. Mówi gosem dotychczas u niego
niesyszanym :


Andromedo, szlachetna Andromedo, uspokój si,
to Perseusz. To Perseusz, syn Danae z Argos i Jowisza
zmienionego w deszcz zoty. On mnie zabije i uwizie
ciebie.
— Ale nie zabije ci
nie, !

— Zabije.
— Nie mnie kocha.
— Nie moe cijeeli
zabije,
zabra, póki mnie nie zabije.
— Ale porozumiemy si. Mona
nie, si zawsze
porozumie. Ju
urzdz. ja to
Andromeda wstaa ze zwykego swego miejsca i
pa-
trzy.
— Andromedo, Andromedo pomyl o
! cenie swego
ciaa jedynego, o cenie swej duszy wieej ! Mezalians
speni tak atwo!
Ale czj^ ona syszy! Z twarz naprzód podan,
z okciami przy ciele, z palcami wpitemi w biodra, stoi na

brzegu, pena odwagi i kobiecoci, jeszcze.


PEPSEUSZ I ANDROMEDA 271

Olniewajcy i
peen szyku zblia si Perseusz, skrzy-
da jego hipogryfa bij wolniej; im jest bliej, tern—a
bardziej Andromeda czuje si parafiank i nie wie, co
zrobi ze swemi rkoma, tak czarujcemi.
O kilka metrów od AndromedjT^, hipogryf, dobrze
wystylizowany, staje, zgina kolana na równi fal, utrzymu-
jc si przytem na powierzchni róowem skrzyde drga-
niem, i Perseusz si koni. Andromeda spuszcza gow.
To zatem jej narzeczony! Jakim bdzie dwik jego go-
su,jego pierwsze sowo?
Lecz on oddala si bez sowa, bierze rozpd, wzbija
si, zaczyna opisywa owale, przelatujc przed ni tam
i z powrotem, toczc koniem tu nad morzem bajecznie
zwierciadlanem, coraz bardziej cieniajc swe orbity ku
Andromedzie, jakby dajc tej dziewiczce czas do zachwy-
cenia si nim i
podania. Szczególne widowisko, za-
prawd ! . .

Tym razem, umiechajc si do niej, przelecia tak


blisko, e mogaby go bya dotkn!
Perseusz siedzi jalc amazonka, zalotnie skrzyowawszy
nogi w sandaach z bisioru ;
u ku sioda wisi zwierciado ;

jest bez zarostu, usta jego róowe i umiechnite monaby;


nazwa otwartym granatem, doek piersiowy ma wylako-
wany w ró, na kadem z ramion wytatuowane serce
przebite strza, na muskuach ydek namalowane lilie,
nosi monokl ze szmaragdu, liczne piercienie i naramien-
niki, u zotego temblaka wisi szpada o rkojeci z masy

perowej.
Perseusz ma na gowie hem Plutona, czynicy nie-
widzialnym, ma skrzyda napitki Merkurego boski pu-
i i

klerz Minerwy; u pasa kiwa mu si gowa Gorgony -Me-


duzy, której sam widok, jako si wie, zamieni w gór
olbrzyma Atlasa, a hipogryf jego jest ow3'^m Pegazem,
2J2 CHIMERA
z którego Bellerofon zabi Chimer. Mody botiater ma
min dyablo pewn swego.
Mody boliater zatrzymuje swego liipogryfa przed
Andromed i,
nie przestajc si umieclia ust grana-
tem otwartym, zaczyna szpad dyamentow wykonywa
myce.
Andromeda ani drgnie, bliska paczu z niepewnoci
i
zdajca si oczekiwa ju tylko na dwik gosu tej oso-
bistoci, by podda si losowi.
Potwór trzyma si cicho na stronie.
Ruchem wdzicznym Perseusz skrca na miejscu ru-
maka, który, bez zmcenia lustra wód, klka przed An-
dromed, prezentujc bok; mody rycerz wie swe rce
w strzemi nachylajc je przed mod brank, mówi
i,

z szeplenieniem nieuleczalnie przesadnem:


— Jazda, hop do Cytery ! !

Ah, trzeba ostatecznie z tem skoczy; Andromeda


ma ju postawi sw szorstk stop na tem wytwornem
strzemieniu i odwraca si tylko, by poegna Potwora ski-
nieniem. —Ah ale ten da wanie nurka midzy nimi
!

i wnet wypywa, w ty sprony, wysunwszy dwie gro-


ne apy, ukazujc otcha fioletowaw paszczy, z której
tryska ostrze pomienne! Hipogryf si poszy, Perseusz
cofa si do rozpdu, rzucajc fanfaroskie okrzyki. Po-
twór czeka na, Perseusz naciera, lecz hamuje si natych-
miast.
— O, nie zrobi ci tej
przyjemnoci, zabij nie ci
wobec — krzyczy. — Szczciem,
niej, sprawiedliwi bogowie
niejedne mi do uku ciciw. Ja ci — okamieni
dali !

Gagatek bogów odczepia od pasa Gorgony. gow


Sawetna gowa, spiowana u szyi, yje, lecz yciem
stojcem i zatrutem, caa czarna skutkiem wpdzonej we-
wntrz apopleksyi; biae przekrwione oczy stoj supem,
PERSEUSZ I ANDROMEDA 27/

na ustach zastyg okropny, kurczowy umiech cinanej.


W caej gowie adnego ruchu prócz drga mijowej czu-
pryny.
Perseusz chwyta j za t czupryn, której niebieskie,
ykowane zotem wzy tworz mu nowe piercienie
i
bransolety, i zwraca j ku Smokowi, woajc na Andro-
med:
— Hej tam, zamkn oczy!
Ale o dziwo! czar nie dziaa.
Czar nie chce dziaa!
Istotnie, wysikiem niesychanym Gorgona zamkna
swe okamieniajce oczy.
Poczciwa Gorgona poznaa naszego Potwora. Przy-
pomina sobie czasy bogate wieycli powiewów pene, i

gdy ona jej dwie siostry ssiadoway z t3'^m Smokiem,


i

ówczenie dozorc ogrodu Hesperyd, cudownego ogrodu


Hesperyd, pooonego w okolicach Supów Herkulesowych.
Nie, nie, po tysic razy nie, starego prz37Jaciela nie oka-
mieni !

Perseusz z rk wycignit czeka wci, nie domy-


lajc si niczego. Nieco zbyt pociesznym jest kontrast
walecznego i
mistrzowskiego ruchu z fiaskiem rzeczy,
i dzika nie moe powstrzyma pewnego
maa Andromeda
umiechu pewnego umiechu, który Perseusz podchwyci
;
!

Bohater si dziwi, có si stao jego poczciwej gowie Me-


duzy? I cho hem, w gruncie rzeczy, czyni go niewi-
dzialnym, nie bez obawy jednak naraa si na spojrzenie
w oblicze Gorgony, by si dowiedzie, co te tam zaszo.
Rzecz cakiem prosta, czar osupiajcy nie podziaa, bo
Gorgona zamkna oczy . . .

Perseusz, wcieky, wiesza gow na miejscu waci-


wem, z urgliwie zwycizkim miechem dobywa szpady,
ujmuje mocniej boski puklerz Minerwy, spina konia (o! pod-
2^4 CHIMERA
czas gdy wanie, tam, penia Icsiycowa wstaje nad ba-
jecznem z^^'ierciadem atlantyckiem ) i wpada na Smoka,
!

biedn, bezskrzyd mas. Okra go olniewajcemi po-


lotami, ga go z lewej strony, ga z prawej, zapdza go
wreszcie w zauek i tam wbija tak cudownie szpad w sam
rodek jego czoa, e
biedny Smok sania si i
konajc
ma zaledwie czas wyrze:
— e^aj, szlachetna Andromedo; kochaem ci, nie i

bez pi^szoci, gdyby bya chciaa; egnaj; wspomina


to bdziesz czsto.

Lecz Perseusz, mimo nieuchronno


Potwór skona.
swego zwycistwa, jest zbyt podniecony i trzeba mu si
znca nad nieboszczykiem. Wic szpikuje go szramami !

wic wyupia mu oczy Wic pastwi si nad nim,


! An- a
dromeda wstrzyma go wreszcie musi.
— Dosy, dosy, przecie wida, e ju nie yje.
Perseusz zawiesza szpad na temblaku, odrzuca w bok
jasne lokiswych wosów, yka pastylk i, zsiadajc z ru-
maka, którego szyj gaszcze:
—A teraz, moja pikna!..
— mówi gosem wyce-
dzonym.
Andromeda, wci nieruchoma, bez zarzutu i
nieugi-
cie naga, zeswemi czarnemi oczyma mewy, pyta:

Miujesz mnie? miujesz naprawd?

Czy miuj? Ale ubóstwiam? Ale ycie bez
pani wydaje mi si nieznonem! Czy ci kocham, ale
przejrzyj -e si!
I
podaje zwierciado, lecz Andromeda, z wyra-
jej
zem najw3''szego zdumienia, odpycha lekko ten przedmiot.
On nie zwraca na to uwagi i
pospiesza doda:
— No, naturalnie, trzeba si bdzie wypikni !

Zdejmuje jeden ze swych naszyjników, naszyjnik ze


zotych monet (pamitka lubna jego matki) i chce go jej
PERSEUSZ I ANDROMEDA 27/

zawiesi na szyi. Ona go odsuwa agodnie, ale on korzysta


by j oburcz w pó uctiwyci. Ranne zwie-
z jej ruchu,
rztko si budzi! Andromeda wydaje krzyk, krzyk me-
wy podczas najwikszej burzy, krzyk, który si rozlega
po wyspie ju cakowicie mrocznej.

Nie tyka mnie O, przepraszam, przepraszam,
! . .

aledoprawdy, wszystko stao si tak prdko! Prosz, to

prosz mnie jeszcze zostawi troch sam, da mi pob-


dzi w
tych miejscach, ostatni raz si poegna . . .

Odwraca si, by jednem spojrzeniem obj wysp sw i

ukochan ska, na któr zstpuje noc, noc powana —


o! powana na ycie! taka powana i
nieuchwytna, e
Andromeda odwraca si od niej natychmiast ku temu, któ-
ry j wanie oderwa od przeszoci, ku swej ostatniej
stawce. —
A oto zaskoczya go znienacka Ziewa Wy- ! !

tworne ziewnicie, które chciaby zakoczy umiechem


otwartego granatu.
nocy nad wysp przeszoci O, Potworze nikcze-
O, !

mnie zabity! Potworze bez pogrzebu! Kraje zbyt wy-


kwintne Jutra Andromeda wybucha caa jednym krzy-
! . .

kiem:

Id pan sobie id Budzisz we mnie ohyd Wol
! ! !

mrze samotnie, id pan sobie, zmylie si w adresie!


— Patrzcie -no, có
Wiedz, moja to za zwyczaje?
maa, e
mnie podobni nie sysz dwa razy podobnych
rozkazów. I nie tak hodownej znów-e skóry!
Robi myca szpad dyamentow, wskakuje na sio-
do i w
zaczarowaniu wschodzcego miesica, nie
leci

ogldajc si za siebie; sycha, jak grucha tyrolsk tkli-


w piewk; leci jak meteor, znika w kierunku wiatów
wytwornych atwych.
i

O nocy nad biedn wysp powszedni ! . . Co za ma-


rzenie !
2-j6 CHIMERA
Andromeda stoi wci ze spuszczon gow, oszoo-
miona przed widnokrgiem, magicznym widnokrgiem, któ-
ry odrzucia, którego nie moga nie odrzuci, o bogowie,
skorocie to wielkie dali jej serce ! . .

Idzie do Potwora, który ley cigle w swym kcie,


martwy, fioletowy, zflaczay, biedny, biednj^ Warto hy\o^
zaiste ! . .

wyciga mu si pod brod, teraz mar-


Jak dawniej,
tw któr podnosi musi, i otacza mu szyj ramionkami.
i

Jeszcze ciepy. Ciekawa, unosi mu palcem powiek, po-


wieka odsania gak przekut i opada. Rozsuwa kosmy-
ki jego grzywy i liczy krw^awe otwory, które zrobia szka-
radna szpada dyamentowa. I zy przeszoci i przyszoci,
z}^ milczenia p3''n jej z oczu. Jake piknem jednak byo
jeszcze to ycie z nim na wyspie! I przesuwajc mu ma-
chinalnie rk
po rzsach, wspomina. Wspomina, jak do-
brym by dla niej przyjacielem, skoczonym gentlemanem.,
pomysowym uczonym, poet wymownym. I serduszko
pka jej w szlochach, i
wije si caa pod martw brod
Potwora, i ciska jego szyj, i zaklina go zapóno.

O, biedny, biedny Potworze Czemue mi tego !

nie powiedzia? Nie leabj^ teraz zabity przez tego obrzy-

dliwego bohatera z operetki. ja sama wród nocy! A


Mielibymy jeszcze pikne dni! Musiae przecie widzie,
e to byo we mnie tylko kryzysem przejciowym, ta omdla-
o i ta ciekawo fatalna. O
O! zabiam swego przyjaciela, swego jedynego przyjaciela!
ciekawoci trzykro zgubna !

swego ojca-karmiciela, swego nauczyciela. Jakiemi la-


mentami rozdwicz teraz te brzegi nieczue? Szlachetn}^
Potwór, ostatnie jego sowa byy dla mnie: Zegnaj,

Andromedo, kochaem ci, i nie bez przyszoci, gdyby
bya chciaa —
O, jak rozumiem teraz powag twej wiel-
!

kiej duszy!
— twe milczenia, i i twe
popoudnia, i wszystko!
Zapóno! zapóno! Ale pewno tak rozkazali bogowie.
PERSEUSZ I ANDROMEDA 2yy

O bogowie sprawiedliwoci, wecie pó ycia Andromedy,


wecie pó mego ycia, a oddajcie mi jego ycie, abym go
miowaa i
odtd wiernie i mile. O bogowie,
suya mu
uczycie to dla mnie, wy, którzy czytacie w mem sercu
i
wiecie, jak bardzo go w gruncie rzeczy kochaam, na-
wet w zalepieniu przejciowych bzików dorastania, i e
zawsze kochaam tylko jego i kocha go zawsze! bd
I szlachetna Andromeda przesuwa cudny rozkwit
swych ust po zawartych powiekach Smoka. I nagle co-
fa si!

Gdy oto na te sowa wyroczne, na te pocaunki


wskrzeszajce, Potwór drgn, otwiera ocz}', pacze w mil-
czeniu i patrzy na ni ... A potem mówi :

— Szlachetna Andromedo, dziki ci. Czasy próby


wypenione. Oywam i odrodz si, jak przystao, by ci
miowa i
by nie byo sowa ani chwili dla nazwania twe-
go szczcia. Ale dowiedz si, kim jestem
i
jakiem byo
moje przeznaczenie. Byem z przekltej rasy Kadmusa,
Furyom oddanej Gosiem szydersko ndzy bytu i bo-
!

sko nicestwa w gajach Arkadyi. By mnie ukara, bo-


gowie ycia zamienili mnie w Smoka i skazali na dozoro-
wanie, pod t postaci, skarbów ziemi, póki dziewica nie
umiuje mnie. Potwora, dla mnie samego. Jako Smok
trójgowy dugo strzegem naprzód jabek zotych w ogro-
dzie Hesperyd; przyszed Herkules i zamordowa mnie.
Potem przeszedem do Kolchidy, gdzie miao wyldowa
Zote Runo. Na baranie zotorunym zbliali si ju Fry-
ksus tebaski i siostra jego Helia. Wyrocznia daa mi
do zrozumienia, e
Helia bdzie dziewic obiecan. Ale
utona w podróy, dajc swe imi cieninie Hellespontu
(dowiedziaem si potem, e
nie bya bardzo adna). I prz}--
szli wówczas owi niesychani Argonauci, jakich si ju

wicej nie zobaczy Czasy przewspaniae


!
Jazon by ich I

wodzem, za nim szed Herkules, przyjaciel jego Tezeusz,


i
2^8 CHIMERA
i
Orfeusz, który si przechwala, e mnie sw lir zacza-
ruje (a który mia póniej skoczy tak tragicznie), i
dwaj
Bliniacy, Kastor,
poskromiciel koni, i
Polluks, zrczny
w walce na picie. Czasy zniknione ! . .
O, te biwaki
i
ognie, które rozpalali wieczorami ! Zostaem wreszcie za-

bity przed Zotem Runem witego Grala, dziki cza-


tern
rom Medei, poncej bezrozumn mioci dla okazaego
Jazona. I cykle rozpoczy si nanowo, poznaem Ete- i

oklesa i
Polynika, i zbon Antygon, i udoskonalenie
broni, kadce kres czasom bohaterskim. A wreszcie,
dziwn i
gnbic twego ojca, i ciebie szlache-
Etyopi, i

tna Andromedo, Andromedo od wszystkich pikniejsza,


którejzawdziczam mono
uczynienia ci tak szczliw,
e niebdzie sowa ni chwili dla nazwania twego szczcia.
Po tych sowach cudotwórczych. Smok, nie krzyknw-
szy nawet: baczno!

przeobrazi si w modziana do-
skonaej piknoci. Wsparty o wejcie groty, z zaczaro-
waniem peni miesicznej na ludzkiej swej skórze, mówi
oto o przyszoci.
Andromeda nie mie go pozna nieco odwrócona,
i,

umiecha si w próni, jednem tych promienie smut-


z z

ku, które nastpuj u niej po niewytomaczonych wyskokach


(bo dusza jej zawsze tak prdko daje si zgnbi).
Ale trzeba y
przecie i wyy to ycie, choby nam
ono kazao zdziwieniem wielkie oczy otwiera u kadego
drogi zakrtu.

Nazajutrz po tej nocy, rzeczywicie lubnej, piroga


zostaa wydrona w pniu drzewnym i spuszczona na
morze.
Poeglowali, unikajc brzegów usianych kasynami.
O podróy lubna pod socem i
gwiazdami!
I wyldowali trzeciego dnia w Etyopii, gdzie pano-
PERSEUSZ I ANDROMEDA 279

wa niepocieszony ojciec Andromedy (prosz sobie wysta-


wi jego rado).

o, no, szanowny panie Amyot de l'Epinal,


a to nas wystrychn ze swoj bajk! —
zawoaa ksiniczka d'U. E. (nasuwajc
nieco szalu, gdy ta przepyszna noc bya
cliodna).
—A ja, com tak inaczej rozrz-
dzia swem sercem w tej awanturze Per-
5y seusza i
Andromedy !
Ju nawet nic nie

powiem o
trawestacyi tego biednego Perseusza. (Da-
ruj to panu ze wzgldu na mistrzostwo mego wize-
runku, pochlebionego, rozumie si, na sposób antyczny,
w rysach Andromedy). Ale rozwizanie powieci! Có
to jest ten Potwór, o którego sidotd nikt nie trosz-
czy? A
potem, szanowny panie Amyot de TEpinal, po-
dnie -no troch oczy ku mapie nieba nocnego. Ta para
mgawic, przy Kasyopei, nie nazywa
tu,
-
si Perseuszem
i Andromed, podczas gdy, zupenie w oddali, owa skrtna
smuga gwiazd, o powierzchownoci paryasa, jest konste-
lacy Smoka, wegetujcego midy Wielk i Ma Niedwie-
dzic, swemi dwiema niemrawemi kumami?..
— Droga U..., to niczego nie dowodzi. Niebiosa s
pogodne i
konwencyonalne ; tyleby znaczyo powiedzie,
e oczy pani s poprostu ciemne (nie chciaaby pani
tego). Nie, gdy, zkdind, niech pani spojrzy sama, tam
przy Lirze, moj
konstelacy, nie
która jest abd-e
to jest konstelacy Lohengrina i ma ksztat krzya, na
pamitk Parsifala? A
jednak przyzna pani, ja i mo- e
ja Lira nie mamy nic wspólnego z Lohengrinem i Parsi-
falem ?
28o CHIMERA
— Toprawda, to parabolicznie prawda. Ale nie
sposób nigdy spiera si z panem i nauczy si czego.

No, wracajmy zatem napi si herbaty. Ah! a propos.
A sens moralny? Zawsze zapominam o sensie moralnym.
— Oto jest:

Dziewczta, mej powieci sens jest niezawodny.


Nim wzgardzicie biednym potworem.
Pomylcie dwakro nad tym utworem.
Gdzie z trojga najszczliwszym by — potwór by godny.

PRZE. Marya Komornicka. Juliusz Laforgue.

i
Lycoperdon Giganteum.

/.

Pewien obywatel wiejski, po obiedzie codziennym, popi czar-


nej kawy, rozoy gazet codzienn i czyta, co nastpuje:
. . . niezdrowiem symbolów, chorobli-
„Sztuka i literatura
woci nagiem odsanianiem roznamitnienia
ekstaz i

zabójczo dziaaj na dusz, na wyobrani i na ideay,


jak trucizna. Ojcowie rodzin powinni wzi si za rce
i zabroni
sztuki, która podkopuje wstyd, etyk i rodzi-
n. Obywatel, zamiast idealnie trawi, truje si tylko"...
— Wlaz na gruszk, rwa pietruszk. Nie miej pan o mnie
strachu :
ju ja tak dobrze trawi. Chcesz, ebym trawi lepiej ? —
i

to ju nie
wiem, coby to byo?..
Postawiwszy to zagadnienie, obywatel znów popi kawy, umie-
ci oko na innej szpalcie i czyta:
. . .
„Mury naszego miasta uszczliwi arcysympatyczny
i
miy go. Jest nim sdziwy autor wielu natchnionych
prawdziwem, gorcem ciepem studyów, który obecnie,
nam z jego biurka wiadomo, zajmuje si przygotowy-
jak to
waniem obywatelskiej pracy p. t. „O bezzasadnoci
przeceniania poezyi i
artyzmu kosztem wiedzy i nauki" . . .

I — Te ma nad czem pracowa !


— mrukn obywatel.
— Ko-
282 CHIMERA
chasz tak, panie, nauk, to zosta uczonym, a nie przeszkadzaj in-
nemu, kto woli poezy. Czemu nie ma by poezyi, jeeli dobra?
i

Nie ja, to ona przeczyta i


opowie mi . . . Co psuj si te gazet}' . . .

Dalej obywatel myle


nie móg, bo do pokoju wtargno ja-
kie indj^widuum z wyuzdanie, trujco nagiemi ydkami i z cynicz-
nym okrzykiem:
— A to Mania tatuciowi wysypaa tyto!
Po tem zwiastowaniu, zanim obywatel, wiejskim obiadem po-
kojowo usposobiony, powzi zdy
jakkolwiek karzc uchwa, —
bezporednio za posiadaczem nagich ydek, przybiega i sama wino-
wajczyni, z zabójczo grubemi, jak dwa powrósa pszenne, warkocza-
mi, i zacza tatuciowi po rysku brody róowemi usteczkami na-
mitnie, kazirodczo grabi. Wskutek czego, tatucio wzgldem stron,
tak oskarajcej, jak i oskaronej, zastosowa rygor niezwocznego
wydalenia z granic pokoju, a zmitoszon temi wypadkami gazet
rozprostowa i czyta:
...„Trudno w
Europie o spoeczestwo, któreby posia-
dao taki dar obrzydza sobie wasn z przeprosze- —
niem —
misk i psu sobie apetyt do koniecznej strawy
codziennej. A jednak w
tej misie codziennej bywaj
czsto kski wcale smaczne i poywne. Nie sdcie,
abym w
obronie swojskich zacierek zamiast pasztetu,
swojskich perkalików zamiast obcej nam weny — ebym
chcia pozby si „wyszego gustu." Nie, poco za- ale
raz W3'dziwia? Ty sobie, grymaniku, znajd jaki
smaczny i
poywny ksek,
zjedz rosoku, sobie wikie-
ki, flaczków — z przeproszeniem — posil si we wasnem
korytku, a potem moesz sobie i pomaraczk kupi
i nawet sam po ni pojecha. Ale ty zaraz grymasisz :

a gdzieindziej tak, a gdzieindziej owak, a to ja nic wol


nie jeni swojskie —
z przeproszeniem paskudz-

two — mówisz?.. A le wychowanym
fe! A to tylko
dzieciom zachciewa si czego innego, lepszego! To
wam by si chciao w zimie majowego — z przeprosze-
niem — sonka, kiedy macie ciepy piecyk? A po co to?
a na co to?"..

— O, tak mi, panie, pisz, to rozumiem !


— dobra rzecz
Flaki? ! . .

wika — mój klejnot, symbol zdrowia, z kruchym kawakiem — pi,


pi!.. Dobre i swojskie. O takiej mi sztuce pisz, a nie o jakich
tara faramuszkach . . .
LYCOPERDON GIGANTEUM 283

Tu obywatel pochwa swojskoci narkotykiem cudzoziemskim,


ale od czasu wojen krzyowych unarodowionym, zalawszy, cmokn
i
czyta:

...„Co si tu dziwi chopu ciemnemu, skoro nawet in-


teligencya postpuje z cudz wasnoci sposób bar- w
barzyski. Prosz tylko czciej bywa gabinetach w
publicznych i przypatrze si lustrom, których si w
rnie brylantami, e
do waciwego, obywatelskiego uy-
cia s niezdatne" . . .

—Piknie jucha stylizuje rzek obywatel: ale czy lustra, — —


czy gabinety, czy brylanty do uycia niezdatne? I to wyraenie
„obywatelskiego uycia" Tak jakby obywatel ju zawsze tylko
! . .

uywa. Jak obrodzi, to czemu nie? Na to czek haruje, eby so-


bie móg czasem pozwoli... A przyjdzie grad, powód, susza, nie,
zozy, motylica, ona, ksztacenie dzieci... adne uywanie! O tern
by, psiako, napisa,
raz trudno... Patrzcie,
e
jaki
obywatelowi nie
mi rygorzysta!
ju uywa,
Na uycie obywateli
ale y nie-

bdzie wymyla ! . .
Rn brylantami . .
prosz —
te powód do ar-
tykuu Rn,!
rn, to niech to rzecz gospodarza . . .
Zreszt ... sa-

mimy rnli po pijanemu nikogo i o to gowa nie bolaa, przeciwnie.. .

Jaki mi Cyceron ... te — Katon gabinetowy ! . . Có tam jeszcze?


. . . dobro publiczne przypominamy,
„Dbaym o za e
trzy niespena miesice przypada dwudziestopicioletni
jubileusz sympatycznego naszego specyalisty od duba-
nia palcem w nosie ogóu, Amfibiusza Ogóoducha, któ-
ry przez cay przecig swego zasuonego pasma dni nic
kazi prawdy marzeniem, i dorobiwszy si znacznej for-
tuny, nie przesta jednak jej przymnaa, pod suc
sztandarem ogólnego dobra. Komitet jubileuszowy pro-
jektuje, aby" . . .

W tem miejscu obywatel, oczytany tem wszystkiem i chwie-

jcy si zlekka, wyszed do ogrodu, dla przemijajcej, aczkolwiek


uytecznej

powiedzmy nago
i niezbdnej potrzeby. — Tam gdy ze
zmit gazet za klombem smrodyniowym siedzia, spojrzy w bok —
a tu co okrgego i bielutkiego wyglda z trawy. Ki dyabe?.. —
Kolano Fra ... — nie, to, psiako, purchawka niezawodnie Tak. . . .

Ale urosa szelma!


Jako bya to dziwnie, niesychanie ogromna purchawka. Roz-
miary jej uderzay jak sensacyjny wypadek, twardzizna jej pena
284 CHIMERA
bya niewytómaczonej jakiej sprystoci wewntrznej, bia wresz-
cie, jakby w mietanie ubabran i
okrg wypuko nadzwyczaj-
nej tej istoty cliciao si poprostu nakry bodajby domi: tak bya
naga, mimo caej swej niewiedzy grzectiu.
Obywatel, jako posiadacz wikszej wasnoci, poczuwajc si
do dbania o dobro krajowe tudzie o saw rzeczy swojskich, któ-
wieo nieznani
—natyclimiastby
rym, jak to jacywyczyta,grymanicy przy-
ganiaj, kaza purciawk zapakowa w otrby, w wiel- i

kiem pudle wysa j do redakcyi, z nastpujcym listem:

Fetory Wielkie, d. 15 b. m. 1903 r.

Kochany Redaktorze!
Pamitasz Redaktor, jak - emy to przy obchodzie jubi-
leuszowych latek pewnego, dzi ju w ziemi spoczywaj-
cego wgrzyna, ubolewaU nad kiepskiem jeszcze u nas
zamiowaniem krajowych, powikszajcych narodow
saw, osobUwoci. Cho od lat tylu, gazeta wasza, pod-
noszc i z obywatelskiego owietlajc stanowiska wszyst-
kie zbrodnie, skandale i
rarj'tety, gorco w tym kierun-
ku dziaa, przecie dotychczas nie mamy jeszcze wasne-
go panopticum^ ea
musi je zastpowa sama wasza
redakcya, zawalona i tak
ju innemi sprawami publicz-
nego dobra. Posyam obecnie purchawk, urodzon
i
wychowan w mojem dominium, Fetory Wielkie.
Urosa szelma, co? Zajmijcie si jej losem, bardzo pro-
sz polecam. Co mona, to si dla kraju
i robi. Nie idzie
mi o reklam, ale kilka sów ciepych od siebie moecie
wydrukowa. Przy sposobnoci, tam tego ten... Co to

si te stao z ow, majc ksztat sonia rzodkwi, o któ-


rej tyle mówiono w swoim czasie? Co porabia olbrzy-
mi kartofel, który wam przed dwoma laty posa mój
ssiad z Zafajdanówki? Pewno zniszczao to? A szko-
da jedno z drugiem
:

byaby ju kolekcyjka.
Rkoje kochanemu Redaktorowi ciskam.
Sobiesaw wika.
P.S. Nagadaj te tam Redaktor swojemu feljetonicie,
który, zamiast o pilniejszych potrzebach
krajowych pisa,
wymyla na zepsucie obywatelstwa. Nie wiem, czy ten
sam, czy moe inny

bo kto was tam po piórze roz-
pozna, wszyscy jednakowo piszecie uskara si, — e
my jedni w Europie najchtniej plujemy z przeprosz- —
LYCOPERDON GIGANTEUM 28j

niem — do wasnej miski a co on sam — a moe to


:
to,
nie on? — o obywatelstwie publikuje, to jak si nazywa?
i

Nie plucie to?.. e si nieraz, jak obrodzi, do miasta


zajrzy i si butelczynie jednej i drugiej za-
w^ gabinecie
lakowan i odrutowan ebetyn, jak to i sam Redaktor
wiesz najlepiej, ukrci, to có? Na to czowiek haru-
i

je, eby dwa trzy razy do roku w zacnej kom-


sobie -

panii wesoo (jak obrodzi) móg pogada. Ale to jesz-


cze nie racya, eby jaki tam
Ijetonista spoecznefe -

artykuy z tego robi. Jak si


podobnego jeszcze co
trafi, bo pomimo ca
moj dla Redaktora przyja, da-
libóg przestan was abonowa.
wika.

//.

Zwykym, ogólno -
dziejowym trybem, po okresie legend, po-
da, bajek czarodziejskich i
tym podobnych niewierutnoci, na-
stajeepoka czynów notaryalnych, protokuów historycznych, praw,
prawd, zada, celów i dni codziennych. Wyrósszy z barbarzyskich
przywidze, nieokrelonego wrzenia i nierozsdnych zachcianek,
które do dzi nas jeszcze u dzieci tak i które za ra
porednictwem
urzdze szkolnych usiujemy z nich wykorzeni,
— ludzko dosza
do zrównowaonego,
trzewego szczcia, kady, byleby by i

grzeczny, moe je, niby placek, po „smacznym i poywnym kawa-


ku" co dzie kraja zjada, nie dziwic si i od wszelkich nad-
i

zwyczajnoci bdczabezpieczonym.
W dziedzinie stosunków zwierzco -
rolinnych, o ile te koja-
rz si z ludzkiemi, rzecz ma si wprost odwrotnie. Istota zwierz-
co roUnna, skoro tylko przesza realnie prawdziwy i historycznie
-

wiarogodny czas wylgu, potem wegetacyi sonecznej, nastpnie zde-


cydowanoci swych ksztatów, co wanie byo dla niej codziennem,
powszedniem szczciem, —
wnet j porywaj w koowrót swój tram-
waje, gazety, przyrzdy fotograficzne, reporterzy, jubileusze, samo-
chody, rauty i kanay, to jest, wogóle rzeczy niezwyke i oszoamia-
jco czarodziejskie.
Tak byo i z purchawk. Jeszcze wczoraj, w dziewiczoci
nietknitej, leaa na wydzierawionem sadownikowi ou z traw,
286 CHIMERA
a dzi, pudrem z otrb pokalana, zacza okres dziejów nadprzyro-
dzonych i bajecznych.
Gdy pudo z ni przybyo do redakcyi, odpakowaniem go za-
j si naczehiy wybadywacz tajemnic osobistych
wywiadowca, czyli
Z wyrazem ogólnie przyjtej
gwoli ich pubUcznemu ogaszaniu.
uprzejmoci, rozlanej na jego ciepych licach, wywiadywacz otwo-
rzy pudeko, dopomóg purchawce wygrzeba si z otrb, a gdy ju
okrga i bi^a jej posta wyonia si w caej swojej nagoci wiej-
skiej, otrzepa j grzecznie i rzek:
— Prosz siada, pani bdzie askawa . . . Czem mog suy ?
Moe czarnej kawki? Tomasz!..
— Nie, —
dzikuj rzeka purchawka z wysikiem. — Nieco
wody, jeli aska, ale przegnojonej.
— Tomasz — powtórzy — skocz
!
sylf
- no do
pana Mioskrob-
skiego po jutrzejszy feljeton o sztuce.

Wony wybieg szybko, ale wrócU powoli, stpajc noga za


nog, poniewa niós naczynie pene feljetonu, który jeliby rozl^,
musi^by czyci podog wasnym nakadem.
— Podaj pani — rzek wybadywer.
— A jake toto pani bdzie pia? — zagadn Tomasz.
— Czy ja wiem? — szepna purchawka. — Tak daleko od-
biegam od natury ... a raczej odwieziono mnie . . .


Gupstwo natura — wykrzykn szef zapytowców.
! To- —
masz, skocz-no do gabinetu po narzdzie, co to go si uywa przy
niestrawnociach, wiesz Zaostrzy si kanka, wkuje w naskórek
. . .

i
fertig. ywo !

znów wony wybieg szybko, a wróci powoli, niosc z pe-


I

wnem, widocznem uszanowaniem „glizdopomp," jak j nazywa.


Przy pomocy tego hydrauliczno sanitarnego, lecz od czasu wojen
-

krzyowych unarodowionego, wynalazku, zaczto w purchawk


wpompowywa feljeton, niebawem tre onego udzielia si jej
i

co do wntrzu wieniaczki, niby w fonografie (od cza-


litery. We
su wojen krzyowych unarodowionym), zaczy bulgota, warcze,
sepleni jakie ciepo - brzmice sowa wnet uoyy si w takie i

mylowe reciiativo:

„Oddawna ju uprawianie sztuki i poezyi uwaane jest,


nawet przez
ludzi powanych, za objaw nieszkodliwy.
my nie jestemy przeciwnikami tych dwóch
Co do nas, i
niepolednich co bd bd
czynników cywiUzacyjnych,
ale, z naszego spoecznego stanowiska rzecz biorc, mu-

i
LYCOPERDON GIGANTEUM 287

simy tu zrobi pewne i stanowcze poniekd zastrzee-


nie. Tak samo jak nauka nie powinna by nauk dla
nauki, lecz dla wyrobienia sobie stanowiska, tak równie
i sztuka oraz
poezya nie mog by
ani sztuk dla sztu-

ki, ani poezy dla poezyi, lecz jedynie i tylko dla uzy-

skania, dziki im, posady spoecznej z bujnie rozwini-


tym dochodem. Niestety, przedstawiciele nowej, pró-
niaczej sztuki dla sztuki, s
to ludzie niezdolni do ad-

nych posad, yjcy swem ndznem yciem, bez poy-


wnych i smacznych ksków, obracajcy si w szeregu
mar i wizyj, nie reagujcy na adne objawy ycia spo-
ecznego, jak taniec, karty, rauty, klski publiczne i
ope-
retka, leczzajmujcy si swojemi dekadentystyczhocia-
mi i pesymizmem, który jest w poezyi do najwyszego
stopnia deprymujcy przygnbiajcy; zamiast sztuki
i

z okolicznociami biecemi zwizanej, zamiast ideaów

zdrowych, smacznych poywnych, updzaj si ci wy-


i

kolejecy za czczem, formalnem piknem wj^azów, za-


pominajc, e
nawet argonem mona wyrazi szlachet-
ne idee, zacne serce prawy charakter. Wobec tego
i

przypominamy ludziom dobrej woli ich obywatelski obo-


wizek proponujemy zabronienie poetom uywania pe-
i

symizmu, wprowadzenie za natomiast optymistycznych


kierunków. I dopiero wtedy, zamiast nic nie dajcej

nam niezrozumiaej sztuki dla sztuki, mielibymy sztu-


i

k swojsk, ciep i przyzwoit, a wic malarstwie : w —


serdeczny oleodruk (NB. i tani), poezyi weso, za- w —
grzewajc do pracy piewk, w muzyce dziarskiego

mazura lub rzewn oper, a w rzebie — pene natural-
nego, panoptycznego realizmu postacie wielkich obywa-
teli z wosku."
— Dobrze mi — rzeka
purchawka po zastrzykniciu jej
. . .

zapatrywa
tych :
— tak
mi jako serce uroso . . .


Pani bdzie askawa si rozgoci zachca wywiedca — — :

moe tu na stole, a moe na oknie, bardzo prosz Jutro zdej- . . .

miemy z pani fotografijk, a póniej moe jubileusik ? . . Ale co to

pani ? . .

Purchawka nadzwyczajnie zblada i naskórek jej powlók si


jakiemi zielonko watemi ykami.

Gdzie tu u was ... —
szepna — gdzie tu u was zlew, splu-
waczka lub... co podobnego?..
288 CHIMERA

Co? Sabo pani? Mam nadziej, e... Tomasz, zapro-
wad pani !

I znów Tomasz wybieg z purchawk bardzo spiesznie, a wró-

ci powoli, prowadzc j noga za nog, poniewa bya nader osa-


biona. Gdy cokolwiek przysza do siebie, wódz rozpytywaczów
podj zawieszony wywiad.
— Có, przeszo?.. Wic ten... wic jubileusik?. .

— Ach, wtpi

rzeka purchawka gosem cokolwiek raniej-
szym :
— jestem jeszcze taka moda mam dopiero tydzie
. . . . . .

— Gupstwo, prosz drogiej pani. Jutro si napisze, a poju-


trze rzecz zrobiona. U mnie warszawiacy ot tu — na kocu pióra,
jak ydy...
W
tem miejscu waciciel piómej potgi obejrza si starannie
naokoo, a cho ju nawet wony wyszed uprzta po purchawce
feljeton, i byli samowtór,

ostronie, na wszelki wypadek doda :

— Z przeproszeniem, chciaem powiedzie kleksy


— . . .

— Niech pan nie przeprasza zawoaa purchawka


!
— :
— nie
lubi ydów.

Czy podobna? I zkd pani moe zna ydów, nie znajc
"Warszawy ?

Ach, znam ... W
ogrodzie^ na wsi, by sadownik z rodzi-
n... same owoce, a purchawki gnietli.
zbierali

Pani jednak ocalaa?

Bo rosam w
pokrzywach. ydzi boj si pokrzyw i lubi
tylko rzeczy poywne i zdatne na sprzeda. A ja na có ja im . . .

zda si mog?
— Gupstwo, kochana pani. Wanie. Bo niema rzeczy tak
podych na ziemi, aby nie mogy sta si przydatnemi ... to z Szekspi-
ra. Ho, ho! A od czegó reklamka, ogoszeka? Cóbymy robili,
my, bez ogosze o rzeczach na nic innego, prócz na ogoszenia, nie-
zdatnych?.. Ciepy artykulik, wzmianka prosta, póniej rozumowana,
serdeczna, ifertig. O, druk wiele moe! Czy wiesz, dziecko daruj

mi t poufao, ale mój wiek, pozycya... — czy wiesz, e, cokol-
wiek napisz, wszystko idzie do druku i wszystko si czyta na- . . .

wet niektórzy wycinaj sobie moje kawaki i chowaj Co ? !


Dziwne —
rzeka purchawka, nie wiedzc, jak ma si na
to zapatrywa.
— Jakto dziwne ? Raczej naturalne — krzykn autor wyci-
nanych kaw^ów.
— Naturalnie — zgodzia si purchawka, której byo wszystko
jedno. Badawista odczu ten niedowad zajcia purchawki i
ju
LYCOPERDON GIGANTEUM 289

mia si zmartwi, gdy nowa fala badawizmu podniosa si w nim


i
zmya poczynajc si przykro.
— Tak, naturalnie
— rzek. — Otó, wracajc do rzeczy ... o czem
to waciwie ? . . A jubileusik Tydzie, powiadasz, dziecko, li-
! . .

czysz ? Istotnie, to troch za mao. Ale, moeby dzie jeden prze-


wlec i
wycilibymy sobie oktawk h?.. A propos, czy
posiadasz jaki talent
— powiedzmy —urodzin,
instrument?
— Nie rozumiem?
— Czy grasz na czem rznitem lub dtem?
— Ach, nie, nie gram. Mog tylko pukn, gdy mi kto na
brzuch nastpi, a i to nawet niezbyt gono.
— Szkoda!.. Szkoda!.. Wic moe masz jakie zaczte
prace, jakie swoje notatki, uwagi o czem, wszystko jedno jakie
i o
czem, byle to na co wygldao ? . .


Uwagi?.. Hm, nie wiem... A moe?.. Tak... miaa-
bym, i nawet sporo, do powiedzenia o grzybach, liszajach, ró-
nych pasorzytach rolinnych i drzewnych ... i o ydach te, wie pan,
na tym sadowniku oparte, bo syszaam, wszyscy ydzi do siebie e
podobni, i do zbada jednego . . .

— Purchawko!.. Swoje uwagi o ydach moesz schowa,


ale co do reszty —
wybornie. Zrobimy z tego studyum heraldycz-
ne, da si tytulik, przypumy ten: „O stopniowem zjadaniu tarczj'
herbowych przez grzybek drzewny i
przez liszaje. Próba krytycz-
nego wywiadu." Co?
— moe
za szumny?.. Ja tam tak sobie, bezpretensyo-
Tytu
nalnie, lec w
pokrzywach... bez wywiadów, bez...

A któ wie o tem, dziecko ty moje?.. U nas tu miecie, w
co si czytelnikowi podda, w
to wierzy, bo sam, uwaasz, zajty y-
ciem codziennem, nie ma czasu na sprawdzanie i na wiczenie si
w jakich tam samoistnych opiniach... Wic zgoda na tytulik?
— Ostatecznie, wszystko mi jedno.
— AU righ! Jeste wielka, moja maa. Jutro zaraz przed-
stawiam ci na zebraniu u baronostwa Joachimostwa Familienszter-
nostwa. Poznasz najsympatyczniejszy salon. Bywa tam troch ary-
stokracyi, troch literatury, troch finansów, troch ambasady . . .
No,
a w oczekiwaniu jutra, spocznij sobie tu na wystawie okiennej. Dla
rozrywki, masz tu, ogldaj sobie, szczupe ale wasne muzeum co-
dziennego ycia. Oto masz: fotografie rónych obywateli miejsco-
wych i obcych, pojedynczo i w grupach; oto fotografia z zabawy
publicznej, z jednej, z drugiej, z dziesitej... reszta (pi ósmych)
kosa - olbrzyma ze wsi Majtnice . . .
fotografia dziewczyny z rybim
2go CHIMERA
ogonem, zmarej niedawno w Minotauryszkach na Litwie, tomik
poezyj sympatycznego autora, którego wanie popieramy... tabela
loteryjna... masz, baw si do jutra.

///.

Noc. Jest ju ta pora, o której niecisoci byoby rzec: pó-


no, a nie mona
powiedzie: wczenie. Ogó obywateli, po wy-
czerpaniu zatrudnie gabinetowych, dodom wróciwsz}^, lubym ju
odda si wczasom; ju i gabinety nawet pozawieray wrzecidzy swo-
ich otwarto; ju latarnik, z dugiem jak wócznia gasidem, bodc
latarnie i pozbawiajc je ognia, przemkn zygzakowato od jednej
ku drugiej ju mrok, o sobie zwtpiwszy, ustpowa kurzliwemu
;

bieUdu zorzy ulicznej Tylko w redakcyi, która, wedle warunków


. . .

prospektu, wiata nie gasi obowizana jest, pali si gaz i,


aczkol-
wiek sabo, wszechnocnie walczy z ogóln miasta ciemnot.
ale
W gabinecie, w którym leaa purchawka, dyurem nocnym za-
wiadow^ wywiadowca Ranoskrobski, drzemic i kiwajc si nad stoem
od depesz czyli na drutach robionych wiadomoci. Drzema, ale nie-
kiedy budzi si na turkot, zbyt nagle wyrwana' z milczenia, lub na
zbytni onego zastój,

budzi si, poprawia sobie pióro za uchem
i znów
„liczy ydów," którem to wyraeniem matematycy oznaczaj
pewien objaw równowagi niestaej, wystpujcy przy rozwaaniu
Uczb nieskoczonych. Ale i
jego wreszcie zmogy wyziewy codzien-
nej, nieustannej gazetliwoci, schyli si do infimum, tak, e pióro
jego z nad ucha zaczo ku blok od notowania depesz, i z tego

mizernego punktu oparcia korzystajc, zasn.


Naonczas, ze wszystkich w gabinecie bdcych kalendarzy:
-
ciennych, ruchomych, do zdzierania, kalendarzy premiów, kalen-
darzy wiecznych, biurkowych, informacyjnych, wywiadowczych, wy-
badaniowociowych, literackich, artystycznych, leczniczych, nieule-

czalnych i
innych,

powychodziy dni
jaki i
zaczy taczy
waryacki, niecodzienny balet.
Purchawka, jako naleca do rzadkiej rodziny niepicych, czu-
w^a, bo, chociaby nawet bya do snu najpodatliwsza, sensacyjno
wszake dziewicy z rybim ogonem, któraby moga i nieywego ze
snu otrzewi, podniecia j do gapiostwa. Tak czy owak, pur-
LYCOPERDON GIGANTEUM 291

chawka, z otwartemi jak najszerzej oczyma, wpatrywaa si w ba-

jeczne dla niej widowisko.


Wszystkie dni, pomimo cigych, rannyci i
wieczornycli utar-
czek redakcyi z indywidualizmem, byy odziane w odrbno cha-
rakteru, zachowania si i wygldu zewntrznego.
Poniedziaki —
dni wakoniowate, ociae po niedzielnem
nad - uyciu, posiniaczone, z powybijanemi zbami, z pooranym no-
sem, o zapynitych trunkiem oczach, i w wysusfalonym przyodziew-
ku roboczym. Gsto i flegmisto charkay. Niektóre gnbia czkaw-
wymiotoway flakami z wik i z pomaracz.
ka, a jeszcze inne

Spade z drzewa, gnijce owoce pomylaa purchawka,—
odrywajc od nich wzrok i gapic si dalej.
Wtorki — dni zdecydowanego czynu poytkowociowego ;

dwigay na krzepkich barkach „mot pracy," w tacu nim grone


czynic wywijasy. Naprone byy i naadowane energi do tego
stopnia, e niektóre a pkay
mniejszym lub wikszym hukiem
z
i fetorkiem. Napicie byo im niezbdne, jako zapas na
to energii

reszt tygodnia, przy kocu którego znów im j maszynami rotacyj-


nemi wtaczano maszyny te, ideowcami zwane, prócz energii, jedno-
;

czenie, jako podniet, wstrzykiway wtorkom zgszczon rozkosz


w postaci penej miski, kilku kobiet uwiedzionych z nastpstwami,
kilku bez nastpstw, i jednej do zaoenia rodziny wasnej, po nad-

wyreniu cudzych.
— Dziedzice — przemkno przez myl wieniaczki, i na chwi-
l ogarna j obywatelska wdziczno ku wikle.
rody — ciche, rednie pracownice, do rodka tygodnia wgnie-
cione, z dwóch boków otukane, do ponie i tera wszelkich przy-
wyke, pochylone, brzemienne rezygnacy i woon na nie przez
spoeczestwo odpowiedzialnoci za nierobaczywy stan potomstwa;
niektóre wigilijne, z postem, twarz miay chorobHwie mizern, ale
mimo to umiechay si, skaczc pod musem batutników.
—Zupenie jak gruszki, przy owocobraniu otukane i trzsio-
ne,
— rzekado siebie purchawka.
Czwartki —
bezmylni najmici do lepego wykonywania roz-
kazów, nader cenni jako woy robocze, które, prócz orki, jeszcze
zmuszone s
hodowa miso na uczt swym najemcom, ale dostaj
za to podwyki, sochy nowe
uprz, a nieraz
i
klapnicia piesz-i

czotliwe, na wydajno si korzystnie


wpywajce. Taczyy powoli,
pracowicie i bez wdziku, wtorkom waciwego; pot im przecieka
przez trykoty na zgiciach powypychane i naokoo goleni obwise
nakszt^t obwarzanków; by miay pospuszczane.
292 CHIMERA
— A to znów bd krowy i
woy chodz
: tak niemrawo, e
tylko patrze, jak który nadepnie.
Pitki —
dni wstrzemiliwoci rytualnej, suche, brzydkie,
chude, rumienice si na widok misa, sztywnie skromne, wstydli-
we przesadnie i robice plotki na sztuk pikn z misem nagiem;
kady pitek by zaopatrzony w li figowy, na znak przeladowa-
nia nieprzyzwoitoci, w
brzytw do golenia zaobfitych nieumiar- i

kowanie bujnych wosów, i w


noyce do wycinania miejsc niemo-
ralnych. Taczyy z rkami skrzyowanemi na piersiach ze scho- i

wanemi w gb' nieetycznemi rodkami ciaa.


— Ale te pitki s na nic zepsute — znalaza purchawka, gdy
dla niej zepsu si znaczyo wyschn.—
Soboty —
przepracowane achmaniarki, w sukniach wyszarza-
nych, pomitych, brudnych, gorczkow nadziej wypoczcia i za-
monoci wstrzymywane od upadku niektóre, sabsze, znie pracy ;

tygodniowej niezdolne, w oczekiwaniu jutra niedzielnego, porozpusz-


czay ju wosy, ubiór i obyczajno, i tacz wciekle, w niedbaych,
bezwstydnych pozach, z nieprzytomn biernoci ulicznych nierzd-
nic i z jednem, jedynem, czujnem i czynnem pragnieniem zysku.
— Podobne do sadownika i pachciarza: ndzne to, ale chci-
wie zbiera owoce i nie ceni trawy, ani powabu listka, ani wdziku
purchawek . . .

Niedziele — kobiety
ju cakiem rozpustne, do wszelkich mis
rozgrzeszone,spoecznym wiatowociom oddane, do zabaw nale-
ce publicznych, prywatnych i cile gabinetowych, w dobranem
kóku z niewielu, najwyej dwóch - trzech ogniw zoonem, i przy
drzwiach zamknitych. Postrojone byy jedwabie i koronki, naj- w
przeróniejszemi woniami skropione i mienice si od klejnotów.
Ich taniec by pozornie bez bryka, bez amania si w pasach, bez
drgawek bioder i bez sigania sobie paluszkami nóg do czoa; ale
postaw, oczyma, ruchem ogóu linij oraz jakiem takiem milczcem
przystaniem na najnieprzystojniejsze zamiary i cele, doprowadzay
tancerzów swych do wyaenia ze skóry czyli z trykotów, i do roz-
taczania przed niemi najgortszych mimicznych zakochanoci.
— A to znów niby motyle, takie adne i rónobarwne szep-

na purchawka, czujc w sobie napyw nostalgii za rodzinnym ogro-
dem ... —
motyle, gonione przez dziedzicowe dzieci ... I niewiado-
mo, co adniejsze: czy te motyle do fruwajcych listków podobne,
czy ta dziedzicówna ze somianemi, kopotliwie duemi warkoczami
i z bratem o
czerwonych, podrapanych ydkach, za ni biegajcym.
eby jeno nie zapdzili si pod kierz i nie zgnieth . . .
Szczliwe —
LYCOPERDON GIGANTEUM 293

one sadownikowi nie wolno ich depta, a pewno i pachciarz ma to


:

zabronione Czemu sadownicy tak nie lubi purchawek ? Pewnie


. . .

dlatego, e
tacy brudni i czarni, a one biae Raz, gdy dziedzi-
— . . .

cównie zdarzyo si upa tu przy jej krzaku, widziaa bia spód-


niczk i bielsze a moe tylko ywsze ciao dziewczynki, i porówna-
a je z biaoci swoj: bya bielsza ona, purchawka... Dziedzic, ten
na niej umia si pozna i
przysa do
miasta. Czy to lepiej ? al . .

jej wsi, ale tam nie dzi by j zdeptah, a tu poznaa si


to jutro
z grzecznym panem i
wyksztaconym jakim .
jej zapowie-
. . Saw
dzia . . . Cudownoci tu mona oglda ... A co do owoców ... in-

nych, prócz kosa zniszczonego dziewczyny z rybim ogonem, nie i

wida, ale pewno gdzie by musz, bo gdzie owoce tam i ydzi,


a tych tu pono nie brak, przynajmniej ze sów grzecznego pana to
wida... Tylko musz by dla purchawek lepsi od sadowników:
inaczej grzeczny pan nie obiecywaby ich poparcia . . .

Balet taczy. Na tle siedmiorakich dni tygodnia odrzyna si


kierowniczy sztab dygnitaryatu baletmistrze, pracobiorcy, tancmaj-
:

strzy, batutowcy, dyrygenci, wskaziciele, reyserzy i obyczajnocio-


wo - piknociowociowi krytycy.
Role tych najwaniejszych w balecie osób odgrywane byy
przez wszystkie doroczne festyny okolicznociowe, jako to jubileu- :

sze (z mów deklamacyjnoci, ze szlachtowaniem stu byków, z ogniem


bengalskim, z urostem serc i z notaryalnem uznaniem); skadkowe
obchody (z truflami, majonezem, „pomaraczami," ostrygami i ze zo-
eniem srebrnej papieronicy); rocznice (z nawaem powinszowa,
caujcych warg, opynitych dostojestwem lic, uwosie posiwia-
ych pod brzemieniem zasugi gorcego ciepa) imieniny (z laurkami ;

wystawnj-m obiadem, z dopuszczeniem biednych ciotek, z jio-


dzieci, z
pisami kuzynków, z win naduyciem, z tacami i z potajemnem
rzyganiem); oktawy (z tustemi rodkami matron, z prawicami poe-
tów okolicznociowociowych, krytyków spoecznociowociowych
i
wywiadowców piknociowociowych); kommemoracye czyli przy-
pominki zasug „niezapomnianych" (z wydaniem dzie na korzy
wydawców i z fundacyami na chwa inicyatorów) zebrania kawa- ;

lerskie (z kawalerkami, z opowiadaniem anegdot nieprawdopodobnie

oywiajcych, z jamuniczem potrcaniem historyi oraz literatury,


z poezypornokryficzn, z pijackiem daniem wskaza etycznych
i z
rzyganiem jawnem); tumne zbiegowiska (z gnieceniem eber,
z rozdeptywaniem dzieci i nagniotków, z obrywaniem pó i caoci,
z wyrzucaniem kapeluszy, z puszczaniem i chwytaniem wianków) . . .

Dni te przewódcze, z dawien dawna zasobnemu i wylewne-


294 CHIMERA
mu powicone weselu, ale na trzewo pene godnoci i
uroczyste-
go namaszczenia, teraz, wziwszy si pod boki, naczelnikoway, ka-
c dniom codziennym zwija si i stara, popdzay je, nagliy i sto-
soway do nich róne imperatywy, do harców i koowa podnieca-
jce.
Muzyk do tego baletu witeczno - codziennego stanowio
brzczenie szyb okiennych, turkot uliczny, omot maszyn rotacyjnych,
stukot zegarów i chrapanie dyur majcego wywiednika, który je-
dnake budzi si czasem i poprawiwszy pióro, z za ucha mu wy-
pade, znów br^ si do liczenia ydów, lepy i guchy na wszelk
fantastyczno dziwaczn i niepoywn.
A purchawce, cho purchawki nie sypiaj, zdawao si, e
ni —
tyle to widowisko nocno ranne miao w sobie stron niewy-
-

tómaczonych, ani w porównaniu z cichym bytem wsi, ani nawet


przy zestawieniu z yciem miejskiem, przynajmniej z tem, które po-
znaa dotd, —yciem w
takie nadzwyczajnoci zasobnem, jak dzie-
wica z rybiem przedueniem chrzstki ogonowej.

Rrrrrrrrond —
krzyczeli odwitni wodzirejowie.
! Tour —
des jours! —
A demain ! —
TravaiUes ! Journaillezl
— Avancezl — —
Salues vos patrons ! —
Aboyez contr la lune ! —
Taisez - vous ! —
A deux pattes!..
Brzczay szyby, turkot dolatyw^ z uUc, huczjJy maszyny ro-
tacyjne... A niekiedy wszystko cicho. Wówczas wielki redakcyj-
ny czasomierz z wyrachowan tendency i taktem cyka: tek -tak!
tek -tak! tek -tak!

Fantasmagorya ta, ku zachwytowi purchawki, trwaa w najlep-


sze,gdy wtem, z przestrzeni zaokiennej rozleg si donony, roz-
kazujcy gwizd, jeden, drugi, trzeci... dziesity... a w gwidzie
tym najwyraniej sycha byo wyraz s - iiiiiii - a : !

I musiao zawiera to gwizdane haso jak potg, skoro


na wrzask jego ostrego wycia, rozplsany, rozkoowany balet, nagle,
jak gdyby go przekuto, zamar, odda powietrzu redakcyjnemu
tchnienie i wróci do swoich subowych w kalendarzu przeznacze.
Na miecie byo ju widno. Turkot wzmóg si. Gwizday
fabryki... Purchawka widziaa przez okno, jak w zasusfalonych,
ob warz anko wato zwisajcych ubraniach szy gromadkami niewyspa-
ne, gorczkowo pieszce si, ze sterczcemi w kieszeniach lub nie-
sionemi blaszankami — czwartki. Szy one w
kierunku tkwicych za
miastem, jak olbrzymie wócznie, kominów fabrycznych, które dy-
miy i dymami zagasz^y mode, zorzane niebo.
LYCOPERDON GIGANTEUM 29^

Zbudzi si i
Ranoskrobski, ziewn, podszed do ciany, zdar
z kalendarza wczoraj i rzuci je w kosz redakcyjny, jako rzecz
na nic ju nieprzydatn, prócz chyba na wspominki, oktawy i ro-
cznice.
W miasto wszed dzie dzisiejszy, zastosowany do wszelkici
wymaga „spoecznej" sztuki miejskiej. Wic niebo byo chwilami
c^iem pozbawione pesymizmu, a jeeli napyway jakie chmurki,
to nieliczne i, z najwidoczniejszem zaznaczaniem swych pogodnych

de, przybieray ukad skromny, bez wyskoków, bez cudacznych


symbolów i alegoryj, bez „wypotworniania" form zwykle uywanych,
i o
kolorycie najbardziej przechodzonym

asfaltowym. Co do so-
ca —trzymao si ono cile wskaza ustopniowanych ciepo - me-
trów, zdrowych, nie zwyrodniaych jeszcze, z pospolitym, przez
wszystkich ju przyjtym zasobem rtci i próni. Drzewa nawet,
gwoli nadaniu im cech uspoecznienia, byy przycite, odrutowane
i
powleczone szarym kurzem, snad dla zatarcia barw ywszych,
mogcych co wyraa; natomiast wszystkie byy pitnowane, aeby
si im nazawsze odechciao jakich modernistycznych odwiea.
Takie same pitna powyciskane byy na kamienicach, na dniach ka- w
lendarzu i na numerach gazety, a to gwoli trwalszemu urostowi
obywatelskich optymizmów.
Takim to dniem porzdnym, jakote biaoci kawy rannej,
ogó, do wielkich, o szerokim oddechu, wzrusze moralnych usposo-
biony, czyta:

...„Olbrzymia purchawka. (Oddech pierwszy, zapo-


wiedni).
W oknie kantoru gównego naszego pisma pomiecili-
my olbrzymich rozmiarów purchawk Lycoperdon—
giganfeum. (Oddech drugi

budzicielski, trzeci cie- —
kawociowy, i czwarty —
zdumieniowy).
Wyrosa ona w
majtnoci JW. wiky, Fetory Wielkie.

(Oddech pity pamiciochonny, i szósty —
swojsko - du-
mnociowy).
Purchawka ta wyrosa przed tygodniem w ogrodzie.
(Oddech siódmy — genetyczny).
Tame mona dosta buraków wikowych na hurt i na
detal. (Oddech ósmy — oktawa).
Skoro wzmianki tej donioso przenikna w obywatelstwo

a przenikna szybciej, nili spoyta, cznie z zakskami, kawa pod-
niecajco - zdawczy swój odbywa przebieg, — natychmiast ku redakcyj-
296 CHIMERA
nemu oknu zaczy si pochody z wyrzucaniem czapek, z urywa-
niem falban pó, z gnieceniem i ctirzstem caoci spódnic, jakote
i

z rozdeptywaniem dzieci. Drg z mosidzu, aczkolwiek dtego, wsze-


lako do stanowcz kad tam przed naciskiem rzeszy inaczej oby-
;

watelowi, pilniej wgldajcemn w bieg wypadków, trudno byoby


ustrzedz si zowróbnych przewidywa co do niezbitoci szyby
okiennej, na której i tak ju jaki uUcznik, z ciby korzystajc, wy-
rn brylantem ten zagadkowy i niewiadomo co oznacza majcy
dwumian: „Pukawka Warszawska."

(Dokoczenie.)
J^Il LeiTianSkl.
Kronika miesiczna.

GLOSSY.

Rozstrój OAATCy 1 ZamtOW^ey.


Niezmiernie leni-
wo odbywa si u nas przewrót w pogldach na twórczo artysty-
styczn, na literatur i sztuk. Wprawdzie ju nikt nie zastanawia
si nad tem dyabelnie trudnem zagadnieniem, poco istnieje poezya
i
rycho - li zaniknie zupenie ten szcztkowy zabytek redniowiecz-
ny. Wprawdzie trzeba przyzna, i Brandes nawet u nas zostaby wy-
miany, gdyby znów wyruszy w pole przeciw powieci historycznej.
Lecz, e
sztuka jest skarbcem najcenniejszych klejnotów kultury
ludzkiej, e
istotnie moe otwiera nowe dale i ukazywa nieznane

tajemnice, e moe rozpomienia


i
krzepi mdlejce ycie, moe e
wyszczytnia i koi dusze ludzkie :

o tem po dzi dzie adnemu
czowiekowi „rozsdnemu i powanemu" ani si nie ni.
„Stara, dobra szkoa" w dalszym cigu gorliwie stosuje sztuk
do przemysu, zalewajc strugami mdej wody kolumny tygodników;
w rodzaju A. Gruszeckiego lub W. Gsiorow-
grassanci felietonowi
skiego pracowicie zapeniaj nienasycone odcinki pism codziennych;
w prasie warszawskiej obchodzono solennie uroczysto setnego
przedstawienia „Wicka i Wacka " ;
ilo „nawróconych," którzy si
wyrzekaj „dekadentyzmu" i
wszystkich spraw jego, wzrasta powoli,
lecz statecznie; a wiecznie czujni reporterzy, którzy, jak órawie,
aby nie usn, dzier kamie w... rku, nieustannie ostrzegaj wiej-
skie dwory i
miejskie zauki przed „anarchi, oraz rozkadem w y-
ciu i literaturze."
298 CHIMERA
Po stronie przeciwnej, dokoa nielicznej garstki idcych samo-
pas twórców samotników, toczy si ciba pstra i wielce rónoro-
-

dna. Zda si, jakgdyby staroytny Pan ockn si ze snu i graniem


na swej fletni zniewoli j
do plsów. Przodem id ludzie o duych,
niekiedy wprost potnych talentach, lecz niezawsze wiadomi dróg
swoich i pewni swoich celów. Za nimi przewala si tabor ciurów,
arlekinów, strojnych w cudze piórka, snobów, kabotynów, dnych
rozgosu za kad cen, grafomanów, poawiajcych „nastroje," jak
ledzie cignce tudzie erotomanów, którym si zdaje, i naj-
aw,
lepszem przygotowaniem do twórczoci jest dokadne wtajemnicze-
nie si we wszystkie arcana Venus Vulgivagi. cieraj si poktne
zawici i maostkowe
ambicyjki walczy si zoUwostk, a nawet pa-
;

szkwilem; dzi obwouje si wodzem swym Wyspiaskiego, jutro


przysiga si na imi Kasprowicza, a pojutrze miuje si eromskie-
go; napenia si kawiarnie stronnicz wrzaw, od której widn bo-
skie uszy Pana wdruje si z „modernistycznemi odczytami o pod-
;

kadzie wybitnie swojskim" od miasteczka do miasteczka, a gdy si


dusza rozkoysze i rozeni, marzy si o idealnych tingel- tanglach,
•w których, ku uciesze, tudzie zbudowaniu P. T. gawiedzi, bdzie si

dymio na zotej misie ociekajce wie


krwi serce ludzkoci.
Poza tem „tworzy si" bez wytchnienia, bez miary i koca.
„Nowa sztuka" staje si tak samo przedmiotem handlu, jak wszystko
inne. Dla miego grosza bezczeci si lichemi przekadami arcydzie-

a obce (nawet „modziecy z pism codziennych" powouj si
ju na Baudelaire'a, nawet nasze „panny Rachele" ju
Poe'go)
— pisze si powieci, w których —
i
o, zgrozo !
—czytuj
nawet psi
zagldaj ze wstrtem do wilczych doów swych sumie, skomlc
aonie z jurnoci i tsknoty. W
pocigu za jednodniowym rozgo-
sem kleci si mozolnie rozmaite jaseka i misterye, zawodzi si fa-
szywie inkantacye do absolutu, wystawia si dramaty, ziejce prze-
jaskrawion pstrocizn, albo na zmian niemal nudniejsze od „Kaje-
tana Oruga," i wydaje si —
wydaje popiesznie „zbiorki," „tomiki"
i
„serye"
— koniecznie z
portretem autora.
O duchowem dostoje-
skupieniu si, pogbieniu, oraz tem
stwie, które szczeremu twórcy kae przedewszystkiem przestrze-
ga wasnej samodzielnoci i nie siga po nieswoje myli, czy uczu-
cia, niema mowy. Mniej wybredni, a moe jeno wicej naiwni czer-
pi bez skrupuu ze Sowackiego, tudzie polskich poetów wspó-
czesnych. Inni, przebieglejsi i
wicej oczytani, „zapoyczaj si"
do najdrobniejszych szczegóów u mistyków redniowiecznych, u ma-
o u nas znanych poetów romantycznych niemieckich, lub u naj-
GLOSSY 299

nowszych, a wic jeszcze nieznanych, pisarzy francuskich. Nietz-


sche i Maetedinck dostarczaj piknych zwrotów, Ibsen wtku do
dramatów. W
ten sposób w purpur cudzej chway przyobleka si
wasn pustk i mao.
Do niedawna wyczuwano wszdzie
odeur de la femme, obec-
nawet nad kuryerkami unosi si odeur de Yeternite. Sprone
nie
fauny poufal si z nieskoczonoci, baraniogowe satyry staj na
stray witego Graala i wycigaj plugawe apy po zote jabka
Hesperyd. Symbole, pene wielkiej grozy i nieogarnionej tajemnicy,
przechodzc z rk do rk jarmarcznych przekupniów, wytary si,

jak pienidz, na którym ongi widniao wyobraenie Króla -Ducha.


Aby osign pozory oryginalnoci, rozlunia si i rozwichrza zoto-
gowie najszlachetniejszych form poetyckich, mci si niezdarnie
krysztalne przezrocza prozy, „wali si piciami we wrota wieczno-
ci," wrzeszczy si, zamiast mówi. Dla „szerszych kó czytelników"
ma to do zudzenia naladowa ywioow bujno, tudzie nieokie-
znan moc twórczego ducha. Atoli przedewszystkiem do twórczo-
ci daj si zastosowa sowa Goethe'go :
Alles, was unsren Geist
befreit, ohne uns Herrschaft iiber uns
su geben, ist verderblich.
selbst
Co prawda, pewien wybitny pisarz wywieci niedawno „PANA
Wolfganga von Goethe" publicznie z Warszawy i wysa go na OUmp
midzy „Hofraty." I susznie mu uczyni. Bowiem ów banita nie- w
pojtem zalepieniu mia „smay sobie mózg nad teory barw,
a swojemi pseudo - klasycznemi, ckliwo - pasterskiemi pogldami na
wiat Hellady spaczy drog geniuszu Schillera." (Dziwnie wty
geniusz, skoro da si innemu spaczy lecz to drobnostka). Co gor-
;

sza, zuchwale hodowa „tak zwanemu klasycyzmowi, to znaczy: du-


chowi codziennej powszednioci, praktycznego rozumu, praktycznych
ideaów i
rzeczywistoci," a zgoa nie przeczu i nie uczci „nagiej
duszy," któr oczywicie wieci Mickiewicz w College de France,
o której —
rzecz wiadoma — marzy Plato, do której niewt-
pliwie tsknili Novalis i Sowacki. Zwarty zastp tych „romanty-
ków" ze wzruszajc gotowoci dopomaga owemu pisarzowi do
wywiecenia „Hofrata" z murów grodzkich.
Przytoczylimy ten zabawny epizod na dowód, jak znikomo
objawiaj si nieraz denia do nieznikomoci. Z tostoj o wskim fa-
natyzmem odtrca si precz nauk nieogldnie zrywa z wiel-
i

kiemi tradycyami kultury, zapominajc, i „zabójcz i samobójcz jest


literatura, gdy przestanie i
naprzód w jednym rzdzie z wiedz
i filozofi." (Baudelaire).
Dla nas artysta winien by przedewszystkiem dusz „wiecznie
300 CHIMERA
w sobie pracujc," która tworzy z t sam przedwieczn konieczno-
ci, z jak wiruj po swych koliskach ognie niebieskie. Wszystko
inne jest obojtne i nieistotne, nawet „moralno dziea sztuki", bo
Jedes Kunswerk hat setne Mora, aber diese Mora hdngt von dem
ab, der sie zieht (Hegel). Lecz ta dusza sprzeniewierza si sobie sa-
mej, gdy dla poklasku, szczcia, sawy, lub jakichkolwiek innych
pobudek zatrzyma si w
pdzie, gdy przestanie non fiimiim ex ful- :

gure, sed ex fumo dare lucern.

Impotenci UW^ielbienla. Denie do doskonaoci


jest ywioem cennym — zawsze,
nawet gdy niewiadome, zbkane^
zwichnite, —
nawet w opakanych parodyach szcztkowoci, zwy-
rodnienia, lub perwersyjnoci. Oznacza ono bowiem niezmiennie
istnienie wgromadzie lub jednostce YCIA, tego róda wszelkiej
moUwoci, zatem i fi?o6ra,

w przeciwiestwie do MARTWOTY,
która jest brakiem wszelkiej moliwoci, czyli brakiem moliwoci
dobra, czyli, zatem, zasadniczem sem.
Oznacza ono co wicej jeszcze poczucie mniej lub wicej gu- :

che czy bystre ide^u posiadanie w stanie mniej lub wicej szcztko-
;

wym czy ywotnym, owej busoli wewntrznej, zwróconej ku magne-


tycznemu biegunowi Ducha, o której wspomina autor gonej Trilby
w swym Marsyaninie, busoli, która swych pilnych badaczy wiedzie
nieomylnie do mdroci, gnunym swym posiadaczom zasn nie
daje wedle ycze w roskosznym gaju zadowolonego gupstwa, a ro-
zespanych wodzi jak baniowy chocho po naprzemian uciesznych
i
aosnych wertepach „komedyi pomyek". — Do tej ostatniej zali-
czaj si wszystkie niecierpliwe potykania si w ciemnoci i Grab-
cowe awantury, wszelkie take blagi, pozy, obudy (te „hody mi-
mowolne przed cnot"), utajone bezsilne wciekoci i demonstra-
cyjne tony lekcewae i zamilcze... wszelkie, jednem sowem,
wierzby, kucia i konwulsye faszywej ambicyi.
Na mocy powyszego, cennem przeto nazwiemy denie do
doskonaoci, ujawniane przez pewn kategory „krytyków" i „przo-
downików" opinii estetycznej . . .

Wprawdzie zarzuc nam na samym wstpie bujn co do tej


w nich dnoci imaginacy Zarzut odeprze atwo. Wsuchaj-
. . .

cie si tylko bacznie w ducha naszych koncertów krytycznych...


leitmotivem ich (po za ubocznemi tematami natury mniej szlachet-
nej) ukae si nieodmiennie, adnemi waryacyami stumi si nie
dajca, zwycizka melodya faszywej ambicyi.
GLOSSY SOI

Ah, zaiste, ambitna jest nasza krytyka, a ta ambicya znajduje


swój peny wyraz —W POZIE KRYTYCYZMU.
Jak wszelka poza, jest i ta niewolniczem naladownictwem
pewnego szablonu idealnego,
—w przeciwiestwie do szczerej (e
uyjemy tu terminologii Peladan'a) „autodydakcyi" której przywie-
ca auoprototyp ywy, indywidualny i, miar wewntrznego roz- w
woju samotwórcy, rozwijajcy si pikno, moc, wyrazisto.w —
Szablon wadajcy wyobrani naszych krytyków jest mtn, chao-
tyczn wizy absolutnego ZNA fVSTWA, któr — niechaj im to
w braku istotniejszych zasug policzonem bdzie za zasug, sta- —
raj si wcieli w siebie, w sobie urzeczywistni. Usiowaniom tym —
monaby tylko przyklasn, gdyby ich rdze ywot-nie niweczca
ny okoliczno, e
skierowane s
jedynie ku zdobyciu pozorów one-
go znawstwa —
oraz wiary tumu w tych ostatnich rzetelno. Nie- —
pomna Sokratesowego na skuteczno blagi przepisu, a ze znanej —
maksymy o mozoach sztuki a krótkoci ycia wycignwszy tylko
wniosek cyniczny, —
krytyka owa obraa drog realizacyi w jej mnie-
maniu najskuteczniejsz, —
drog prostackiego udawania i przejrzy-
stej hypokryzyi.

Zbyt gnuna, by nawet przewodniego szablo- w
nu spojrze gb' istotn,zanotowaa po reportersku jego uchwytne
dla niej cechy, — poczem, wedle tego patronu, jak maomiasteczko-
wy elegant, naladujcy stoecznych bywalców, skroia sobie swój
fason krytyczny . . .

Chcc w jednym, górujcym rysie streci ów szyk krytycz-


ny naszej parafii, powiemy, e
dostojne to grono ywcem przenio-
so do pimiennictwa modne, podobno, chwianie si na nogach
wspóczesnej „zotej" modziey*). Zowie si to w gwarze przy- —
zwoitoci wszechdowiadczeniem, przesytem, zblazowaniem, nil —
admirari.
PRECZ Z UWIELBIENIEM !
— Oto zasadnicze przykazanie,
oto najwyszy przepis dobrego tonu, oto kamie wgielny gmachu
gupstwa, gwatu i zniewae, wznoszonego dzie za dniem przez
mniej lub wicej wiadome, jadowite sprawne pióra. i

Zkd to haso? —
Wyrywa si ono gosem dynamicznych
stwierdze z szeroko w spoeczestwie rozkrzewionego mniemania,
e UWIELBIENIE PONIA.
Jakim sposobem ta najwysza, najczystsza, anielska potga
duszy ludzkiej, ta wita straniczka najtajniejszych przybytków

*) Znamieima ta solidarno stempla duchowego wród rónych kó jedno-


czesnego spoeczestwa otwiera nieprzejrzane perspektywy, w które jednak zapaszcza
si tu nie moemy.

^
302 CHIMERA
Pikna moga si w oczach otumanionych okry hab ? — Szukajc
przyczyn tego potwornego zjawiska, trafiamy ju nie na jedno, ale
na cay system róde, róde mtnych, ndznych, utworzonych przez
ogólne ju i chroniczne wyziewy i opady zdzicz^ego, znieprawio-
nego, „gincego wiata."
Wic naprzód, oto smok PRÓNOCI, ten zwyrodniay poto-
mek DUMY; próno, która jest gnunem akomstwem zaszczy-
tów bez zasugi, tryumfów bez mozou, i która wobec fatalnego —
prdzej czy póniej fiasca w^ygodniejszych od szczerego trudu
intryg, matactw, manewrów protekcyjnych przegniwa w zodn, —
gorzk, ndzn zawi dla zwycistwa wartoci rzetelnej. Otó —
uwielbienie, bdce bosk roskosz serc prawych, zamienia si za-
zdrosnym w rózg tortury, zdoln tylko rozwciekla poerajcego
ich wa podliwoci bezsilnej.
Powtóre, oto zbiorowa atmosfera wielu takich indywidualnych,
rannych prónoci, wrogich sobie w
zasadzie, lecz solidaryzujcych
si z tajemnicz logik wobec wspólnego niebezpieczestwa, odczu-
tego w si ISTOTNEJ WARTOCI.
zjawieniu Wzajemne wobec —
niej krzepienie si lekcewaeniem, szyderstwem, tanim dowcipem,
wytwarzanie kamnej suggestyi zbiorowej, która si ma przeciwsta-
wi oczywistej prawdzie.
Potrzecie, tych prónoci bahe i przekrtne zapatrywania na
punkt widzenia i zadanie krytyki. Zupena niewiedza jej istotnego
posannictwa, którem jest gruntowanie Królestwa Pikna na ziemi,
zwiastowanie tumom Pikna w dzieach zawartego, za ich twór-
com —nowych tego Pikna ziam potgi, wsianych czsto bezwia-
domie w miazg ju wiadom. —
Ale aby poj niesychan, jedy-
nie istotn wag tego wprost witego wobec ludzkoci obowizku
krytyka, trzeba go przedewszystkiem zrozumie wzgldem siebie,
trzeba dusz sw
uwolni od wszelkich rop naogowego mylenia,
czucia, pozy, podda j pod wielki, oywczy wicher bezporednich
wzrusze, szczerego odczucia, sta si na pikno wraliwym, oczy
otworzy na bezmierne jego krainy, wiedzie, krainy te istnie- e
j. A o tem wanie nie wiedz owi „krytycy."
Obowizek pozytywny jest dla nich martw liter.
— Obowi-
zek negatywny — augiaszowy — bior za cao zadania,
— otuma-
i

nieni z wol lenistwem, przecudacznili go tak nieprawdopodobnie,


i

e oddane im stajnie oczyszczaj z koni, a zapeniaj uroczycie na-


wozem . . .

Rozlego erudycyi, obowizujc krytyka, przepojcili wswych


gnunych, fuszerujcych mózgownicach na komuna, e „niemasz
GLOSSY 303

nicnowego pod socem;" — bezstronno wszechwraUwoci, wssech-


sympayt —
natpo zobojtnienia;

bystro rozrónienia — na
polowanie, owienie bdów przez nierzetelnego belfra w wiczeniu
egzaminowanego
— niezbdno
; szczytnego punktu objcia na —
ganienie, lekcewaenie, podeptanie, gramolenie si w jakibd
sposób, choby na brzuchu i czworakach, na wierzch zmitego,
zniewaonego, spotwarzonego dziea, —
by z tej rzekomej wy-
niosoci oplu je gldzeniem bez zwizku, lub przebiegle olini w-
owemi pochw^ami, w których Tartuffe z Apellesowym szewcem
kojarz si w istotnie „modernistyczne" monstrum.
— hodzie przed W
istotnem dzieem widz, znieprawieni egoizmem najczarniejszym:
egoizmem ducha, — tylko danie przewagi nad sob autorowi ostat- . . .

ni wyraz prywaty intelektualnej.


— W najlepszym razie, uwielbienia
broni im obawa pozoru naiwnoci Gminno zawsze lka si pro-
. . .

stoty, parweniusz nie ufa swemu aisser aller, obuda, w trwodze


przed rewelacy szczerego ruchu, zamyka si w bdnem kole, któ-
re a
w kocu cienia si do obwodu ptlicy . . .

Gonic pozory znawstwa^ przeoczyli, e


jest ono nie szuka-
niem za, rozrónianiem dobra,
lecz —
aby dobytem z nieprawych
ssiedztw, wyosobnionem od lichoty, otoczonem promienn chwa,

radowa si, napawa, w uwielbiajcej kontemplacyi, w boskim tru-
dzie docierania aw
gb' jego zachwycajcej tajemnicy. Usiujc —
wyda si krytykami, przyjli za haso i warunek to, co jest absolut-
n negacy zasadniczego warunku istotnego krytycyzmu racy bytu ;

bowiem, dusz krytyki jest wanie to uwielbienie, które lepocie w


swej przeciwstawiaj jej ya^o naiwno...
Poczwarte,

na owo haso: „Precz z uwielbieniem' skada si —
przed rozstrzygajcem zjawiskiem pikna, na wierzch z intelektual-
nego zaniedbania wypywajca —
niepewno wasnego sdu, guche
poczucie swego barbarzystwa. Niewiara w
siebie samego budzi
niewiar w przedmiot oceny, —
ycie kamne, naóg hypokryzyi, za-
barwiaj podejrzeniem kamu rzeczy najistotniejsze. Oto ródo na-
szego „sceptycyzmu"
Wreszcie, popite, faszywy krytyk jest naturalnym wrogiem
prawdziwego dziea Sztuki. Rzeczy ni dusz wyosobnionych niema :

kady zjaw i istota, moc swej zej lub dobrej woU, przywiera do
jednej z dwu potg, midzy któremi waha si los wiata, potg, któ-
re religia symbolizuje w
„witych Obcowaniu" i „Synagodze
Szatana,"
—wiata, — lub ciemnoci.
do —
Faszywy krytyk, wia-
zawar przymierze z „Potg mroków," i odtd jej
domie lub nie,
wrogowie staj si fatalnie jego wrogami.
— Kade istotne dzieo
304 CHIMERA
od jego krgu yciowego,
sztuki, bodaj najdalsze przez sam moc

swego charakteru promienistego, heroicznego, archanielskiego,— rzu-
ca mu grone, Lohengrinowe wyzwanie; najczystsze jego promie-
nie sprawiaj mu najdziksze tortury, na tej samej zasadzie, na któ-
rej padliny rozkadaj si najszybciej pod socem poudnia; wo
jego rajska jest mu trucizn; duch dziea godzi poprostu podsta- w
wy jego domu, zbudowanego z bota na piasku. Czujc si zagroo-
nym w
tem, co uwaa za sw
racy bytu, a co jest tylko jego bytu
gangren, —
broni si przed pogromem... a bro jego jest nikczem-
na,
— gdy niema szlachetnej broni przeciw szlachetnoci. Chce —
poniy pikno, które mu jest
to mk,
bo wobec niego ujrz^ swe
ponienie, a wygasa w nim ta prostota, która wobec objawienia pada
twarz na ziemi w odradzajcej pokorze i woa: „Panie, nie jestem
godzien
"
!

To by przecie byo naiwne . . . . . .

Ale oto — zemsta immanentna rzeczy.


Prawem najwyszej e SOWO STWARZA
TO, CO STWIERDZA. — psychologii
Wola tpoci
jest,
zamienia si w tpo. Ci,
co uwielbia nie chcieli, teraz ju uwielbia nie mog, nawet gdy
chc. Bo ich przesze, wielokrotne, chroniczne akty zej woU, we-
w^ntrznych pogwace i zewntrznych kamstw, codzienne ofiary
nieczyste na otarzu wasnej pychy, wzniosy si stosem, wypro- —
stoway murem zagradzajcym przed zapónionym ruchem bezpo-
redniego odczucia, zatarasoway drog pojmowania. „To si mci," —
jak mówi Przybyszewski;

cudzoóstwo ducha mci si jak ciele-
sna rozpusta.
w brzydocie przeciwnej naturze, napojeni ni, pogodze-
yjc
ni ni, brnc coraz gbiej w pospolitoci grubych instynktów
z
i przewrotnoci
mózgowej, duchy te stpiay tak nieuleczalnie na
wiat istotny drgajcego i wci
nowego pikna, gdy ze jaki za- e
palczywszy promie przedrze si przez ich duchy botne, wówczas
blask ten odczu s
zdolni tylko jako piekce zawici, lub nie- do
pokojem osiego gniazda, lub niechtnem poprostu opdzaniem si
przed intruzem, który ich budzi —
ich, co chc „posiada i spa,"
jak Wagnerowski Fafner.
I nawetby nie wiedzieU (tak zaroli brudem), to jest blask, e
promie, i ich budzie —
gdyby nie radosna za ich oknami wrza-
wa, wrzawa „bezkrytycznych" cib, która nagle pier im przeszya
intuicyjnym okrzykiem: „Stao si Pikno!"
GLOSSY 30S

Wówczas, gniewni jak filister zbudzony w nocy alarmem uli-

cy,wychodz na balkony w szlafmycach szlafrokach i i wieszcz tu-


mowi, piewajcemu kold „spa nic si nie st^o
''
: ! !

Ale niekiedy Dobra Nowina cignie ulic wietnie byszcz-


cym pocztem, fanfar zagranicznego tryumfu, lub wszelkie zaprzecze-
nia zwyciajcym majestatem uroczystego Dziwu. Wtedy, chcc nie
chcc, trzeba przybra si i na spotkanie wyj
Nacisk opinii zmu- . . .

sza... Ah, i wówczas dopiero, wobec tej nieuchronnoci hodu,

ujawnia si w caej opakanej ndzy wynik dugoletniej kultury


kamstwa i
BEZSILNOCI
duchowego zdziczenia,
— zdradza si
POJCIA PIKNA, BEZSILNOCI UWIELBIENIA, bo poj pik-
no i uwielbi je — to jedno.

Wtedy stajemy si wiadkami dziwnej komedyi wykrtów,


uciekania chykiem od obowizku stwierdzenia cudu. Czytamy „po-
chlebne wzmianki," odsyacze do przyszych i nigdy nie zjawiajcych
si „wyczerpujcych" ocen, albo sakramentalne formuki, rodza- w
ju: „znany caej Europie," albo: „jak wiadomo naszym czytelnikom,"
albo „X. X. z
:
waciwym
sobie talentem," —
poczem „krytyk,"
w mniemaniu swem uczyniwszy zado sprawiedliwoci, idzie spa. —
Na tem si koczy ZWIASTOWANIE PIKNA.
O wnikniciu w
ducha twórcy i dziea, o zwaeniu jego do-
niosoci, o zgruntowaniu go jako wyniku, siy dziaajcej i przyczy-
ny; o dobyciu na jaw zawartych nim moliwoci; o jego asymi- w
lacyi, przez danie lotu mylom, które zdradza, o najszczerszem jego
umyslowem i uczuciowem uwiadomieniu — niema mowy. trud- I

no, aby byo inaczej.


— Pikno — przecie
— oddawna dla tych istot

jest martw liter; dzieo sztuki tylko jednym z wielu sposobów ka-
ryery . . . Cudza za karyera nigdy sympatycznie nie pobudza sual-
ców fortuny. — Wszechludzka waga sztuki? — Oddawna przestali
rozumie te sowa, co brzmi ich znieprawionym uszom jak frazes
giedowy... Rozkosz estetyczna?
— Ah, tak... odczuwaj wybornie
„subtelno" cielciny *). . . .

Zreszt owa gruba ciemnota olepia nietylko jednostki zod-


ne podlegaj jej take istoty poprostu si ogólnej suggestyi zanied-
:

bane, obkane. W
nich take przesza ze zgniej atmosfery owa
nieuchwytna, a przez Ernesta Hello uwiadomiona pogarda sztuki,
mszczca si na nich potem niemoc pojmowania... Ci, z przed-
stawienia np. na scenie naszej „WaUciryi," nie potrafili ze swych
guchych odczu wycign ani jednego jasnego sowa analizy, lub

*) Mundus vult decipi Jana Lemaskiego.


)o6 CHIMERA
syntetycznego ujcia, i —
zostawiajc nietknit spraw samej „Wal-
kiryi," „ogólnie znanej" przecie,

zapenili szpalty sprawozda
radami tualetowemi pod adresem dam, —
a rozbiór gry Bandrowskie-
go, tego prawie doskonaego odtwórcy typów Wagnerowskich (któ-
ry w „Lohengrinie" zwaszcza dochodzi do szczytnych, prototypo-
wych niemal bliy),
— rozbiór gry tak silnie kontrastujcej szlachet-
noci wysokim, rzetelnym, wiadomym artyzmem z kabotynizma-
i

mi ogromnej wikszoci tenorów i aktorów wogóle, rozbiór, co si


narzuca kademu prawemu krytykowi z si imperatywu moralnego
wobec haniebnej postawy prasy, —
rozbiór ten zosta zbyty paru ba-
hemi i nicnieznaczce usterki jedynie podkrelajcemi uwagami.
Ale to jest ju logika rzeczy. Im mniej kto zdolny odczu
mistrzowstwo, tem mieszniej wygórowane stawia mu wymagania.
Cudza wielko nieotrbiona przez saw
zostawia go niewiedzy, w —
ujawniona za —
daje mu prawo do wymysów imi teje wiel- —w
koci. —
I gdyby nawet temi —
niekiedy wprost ordynarnemi —
napaciami, kierowao bodaj najguchsze przeczucie nieskoczonych
horyzontów doskonaoci, tsknota za nigdy dla uomnoci ludzkiej
niedostpnem a^so/w/wem Piknem! Ale nie. —
Oni wasn — sw
tpo transponuj, na mocy prawa objektywizacyi, na niedosta- —
teczno artysty. Dziwi si, e wo
subtelna nosa im nie ukr-
ca, jak angielska musztarda, i e
Pikno nie wali ich obuchem go- w
w ... I — zaiste— ze „wzrusze" to ostatnie chyba byoby im do-
stpnem
Tredecim.

POEZYA.
Jan Lemaski: Bajki. Warszawa. J. Fiszer.

Wystpujc przed pótora wiekiem przeciwko hybrydycznoci


bajki po lafontenowskiej, bra Lessing w obron „rzeczywist istot"
-

(das wirkliche Wesen) ezopowskiego apologu. Dzi wiemy, i „ro-


dzaj literacki" nie jest czem nieruchomem, staem, na zawsze obo-
wizujcem, lecz, jako rezultat pewnej sumy warunków, pierwiast-
ków i okolicznoci yciowych, oraz, jako wytwór indywidualnoci,
jako inkarnacya danego talentu, ulega moe i musi, przy nowych
warunkach i pod nowego talentu moc twórcz, zasadniczym mody-
fikacyom i przeobraeniom. To te, zdajc sobie spraw, jak g-
boko zmieniy si w cigu ostatniego zwaszcza stulecia stany urny-
POEZYA ^07
sowoci i wraliwoci czowieczej, nie dziwimy si wcale, i bajka
starego typu, obca im ju i chyba przez nawyknienie z dziecinnych,
szkolnych czasów znajdujca oddwik w duszach, wyrodniaa —
zwolna, zanikaa w literaturze jako dzieo sztuki, i w ostatnich la-
tach pidziesiciu staa si ju wycznie narzdziem bd pedago-
giki, bd — co gorzej — taniej humorystyki dziennikarskiej. Na isto-

t dotychczasowej bajki skaday si waciwie trzy pierwiastki mniej :

lub wicej górujca nad wszystkiem celowo moraUzatorska jak ;

najzwilej (u Ezopa) lub te bardziej malowniczo (jak u Lafon-


taine'a) opowiedziany fakt czysto zewntrzny, w
którym ma si uwi-
doczni dany mora; wreszcie, w
bajce zwierzcej, traktowanie ycia
zwierzcego, bd
nader suche równie, bd
bardziej malownicze,
lecz zawsze w sensie zmylenia, fikcyi, schematu, znaku umownego.
Czowiek dzisiejszy nie ma przedewszystkiem zaufania do nieomyl-
nych, ogólnych regu codziennej, utylitarnej moralnoci; wie, cz- e
sto s one tylko dzieem umowy lub nawyknienia, wogóle warto e
ich zmienia si, stosownie do horyzontów, e
ta sama rzecz nie moe
by jednako moraln z punktu widzenia osobnika, rodziny, narodu,
ludzkoci i wreszcie jakiej sprawiedliwoci bezwzgldnej, sub specie
aeternitatis. Czowiek dzisiejszy nie zadowala si, dalej, faktem na-
gim, czysto zewntrzn sytuacy czy zdarzeniem, lecz doszukuje si
przedewszystkiem motywów tej zewntrznoci, ukrytego dna faktu,
jednem sowem, procesów dusznych, które ten fakt wywoay i któ-
re jedynie stanowi o jego jakoci istotnej. Dusza oto ku czemu —
zwrócia si caa dzisiejsza literatura i sztuka. Czy to przez analiz
(kierunek psychologiczny), czy te przez odczucie ewokacy (sym-
i

bolizm), artysta dzisiejszy dusz tylko na jaw wydoby pragnie, od-


soni najtajniejsze jej zakty, da wyraz najgbszym jej zadrgnie-
niom. Zewntrzno staje si tylko kanw do rozsnuwania tych ara-
besków ycia dusznego. I —
nie o ludzk jedynie chodzi dusz.
Czowiek dzisiejszy opuci zajmowane od tak dawna stanowisko sa-
molubnie wycznego antropocentryzmu. Czy to przesiky ju we
wraliwo jego teorye nauki wspóczesnej o jednoci gatunków, czy
te jego sympatya i wspóczucie dla wszystkich
maluczkich, zale-
nych, ucinionych, rozszerzyy si a na nieme stworzenia, — do,
e dzisiaj nie uwaa on ju ycia zwierzcego za umowny jeno rodek
do zamaskowania i
alegoryzacyi swego wasnego, lecz traktuje du-

sz zwierzc jako co samo w sobie godnego uwagi, zaciekawia


si ni niemniej ni ludzk co za tem idzie, spostrzega mniej lub
i,

wicej ukryty ich paralehzm. Coraz wyraniejsze lady tego gb-


szego odczuwania natury i
przeto poszerzenia si samej duszy od-
3o8 CHIMERA
czuwajcej — czerwon nici wij si przezcay wiek XIX. „Stwo-
rzenie jest jedno," powiada Balzac w Przedmowie ogólnej do Kotne-
dyi ludzkiej ; „Stworzyciel uczyni wedug jednej mody wszystkie
twory organiczne... Spoeczestwo nie róni si od natury." Wczu-
cie si w dusz zwierzc przynioso Alfredowi de Vigny jeden
z najpikniejszych jego wierszy:

Seul le silence est grand; iout le reste est faihlesse (La mort du loup),

a Zeyerowi pene niewypowiedzianej rzewnoci sowa o „skardze


sili si, aby módz przemówi"
niemoty, która :

Wie istno niema, e sowo — zbawieniem (Kronika o w. Brandanie).

Leconte de Lisle'owi snuy si, w Poematach barbarzyskich, prze-


czucia wielkiej epopei duszy w
naturze, podobnie jak Poematach w
antycznych zarysowaa mu si epopeja duszy ludzkiej w dziejach.
Fragmentami tych marze s
przedziwne ewokacye duszy zwierz-
cej w Marzeniu jaguara, Soniach, nie kondora, Panterze czarnej',
Dunglach, Inkantacyi wilka, i t. d. Nareszcie, w psychologicznych
i
symbolicznych opowieciach zwierzcych Dygasiskiego i Kiplinga,
zmartwychwstaje w nowej postaci odwieczna ba
indyjska, której la-
dy i echa niewyranie nas doszy w Mahabharatach i Panczatantrach;
ba z czasów, gdy czowiek sta tak blizko przyrody, i poniekd
sam siebie jeszcze z niej nie wyrónia i przeto odczuwa niemniej j
dobrze, ni siebie samego, z czasów, gdy jak mówi Ezop, zwierzta
miay mow
(ote <p(ovfjsvTa 7jv ta C<Jf>a); ba,
która nie bya jeszcze
zoomorficznem zmyleniem, alegory, mask ycia czowieczego,
lecz rzeczywistym obrazem duszy zwierzcej, i która zapada w le-

targ z chwil, gdy czowiek, o pierwszych brzaskach kultury, j


oddala si od przyrody i „samego siebie tylko w stworzeniu po-
szukiwa, nic poza ten widok nie sobie." wac
Dzi po stuleciach
cywilizacyi, inn drog, znów do natury powraca. Tak oto

. . .
ycia koniec szepce do pocztku :
Nie stargam ci ja — nie! — ja uwydatni! (C. Norwid).

ile miaa istnie nadal jako dzieo


Bajka, o sztuki, musiaa od-
rodzi si i
przeksztaci odpowiednio do caej tej fali nowego y-
POEZYA joc

cia duchowego. Kuszono si te w ostatnich latach niejednokrotnie


o jej odnow, wprowadzano ciekawe niekiedy zasadnicze modyfi-
i

kacye, zaczto np.



obok dawnego przyodziewania charakterów
i waciwoci ludzkich w
maski swiersce chosta — i
wyszydza,
w obrazkach z rzeczywistego ycia zwierzcego, zwierzce przywa-
ry w
naturze czowieczej. Wszystkie te próby wszake, nie wy-
czajc najlepszych wzgldnie utworów F. W. v. Oesterena, dyy
raczej do przerobienia czy poprawienia starego typu bajki, anieli
do stworzenia nowego. Istotnym odnowicielem zanikajcego ro-
dzaju literackiego sta si dopiero Lemaski. W
nim pierwszym,
wymienione wyej duchowe pierwiastki epoki w spójn z jego ce-
chami indywidualnemi zlay si cao. On pierwszy w dzisiejszej
dobie j pisa bajki nie jako specyalista zawodowy, nie wedug
cisych lub
zmodyfikowanych regu i tradycyj, nie dla takich lub
innych celów przemijajcych, lecz impulsywnie, bezinteresownie,
dla tego tylko, e
wanie w bajce ironicznej pewne sfery czy stany
jegoduchowoci jedynie odpowiedni znajdoway dla siebie wyraz.
To wprowadzao bajk z powrotem w dziedzin sztuki. Tylko bo-
wiem dziea, powstajce w ten nieodzowny sposób, jako uzewn-
trznienie duszy autora, nie za tworzone ad hoc, ze wiadomem czy
niewiadomem podporzdkowaniem tej duszy jakim wzorom, regu-
om czy nawyknieniom, na nazw dzie sztuki zasuguj.
Cech charakterystyczn talentu Lemaskiego jest, podobne
jak u Baudelaire'a, niezwyke zjawisko jakiej refrakcyi twórczej
w duszy poety. Jak Baudelaire nie by wcale naturalist ani porno-
grafem i nie lubowa si bynajmniej w brzydotach, ohydach, per-
wersyach i chorobliwociach, acz malowa je tak czsto, tak Le- —
maski nie jest bynajmniej humoryst z powoania, który dostrzega
w yciu jedynie strony komiczne i z zamiowaniem poniekd zaba-
wia si odkrytemi miesznociami. Proces tu, równie jak tam, za-
chodzi zupenie odwrotny. Lemaski jest przedewszystkiem gbo-
kim lirykiem, arliwym entuzyast pikna, harmonii, eleuterycznych
pragnie i wzlotów duszy, wielkiego rytmicznego potoku ycia. Ale
ten wanie instynkt pikna, to sprenie duszy ku sferom doskona-
oci, to nienasycone podanie czego wiecznie ywego, wolnego,
wiadomego, czego nieskoczenie lotnego, gitkiego, ruchliwego,
czyni go, przy zetkniciu z yciem rzeczy wistem, czukowato, bo-
lenie wraliwym na wszystkie miesznoci i groteskowoci, na bez-
mylno, szablon, automatyzm, niedolztwo, poz, zarozumiao,
na objawy jarzmicej dusz przewagi ciaa, na zakusy formy, chccej
zapanowa nad treci, na wszystko, jednem sowem, co ducha wol-
)io CHIMERA
nego wmechaniczn zmienia maryonetk. Dla tych widomych
„zniewag wzgldem pikna i harmonii," dla tych dysonansów, dla
tych „bdów przeciwko rytmowi i prozodyi bytu" czuje on tak
gbok nienawi, taki wstrt, tak pogard, intensywno tyche
uczu wywiera jakby odwrotne dziaanie: e
wszystkie te skazy
i niedoskonaoci
poczynaj go fascynowa, przyciga magnetycz-
nie, zasania mu wszystko przed oczyma, póki ich twórczo z sie-
bie nie Awyrzuci, póki nie odda caej ich ndzy, póki z nieubagan
nie wyszydzi ich zoliwoci. Oto geneza ironicznych bajek Le-
maskiego. Na zbiorku ich susznie pooono juwenalowskie motto :

„facit indignatio versum,^^



bo powstay one z patetycznych, zaiste,
pokadów duszy,
— i
powiedzenie Ernesta Hello: „dans le comiue,
le pathetiue sous-entendu," nigdzie lepszego, jak tu, znale-
est

by nie mogo zastosowania. To ju nie dobroduszno (bonhomie)


La Fontaine'a, to nie rozumowa i nieco sucha ironia Lessinga, to
nie elegancka, figlarna artobliwo Krasickiego,
— to raczej gorzki,
pospny sarkazm Swiftowski, to zimna, bezlitosna zawsio ^ra.Wie.
Takim nieprzejednanym wszake jest Lemaski tylko wzgldem
objawów bezdusznoci, która, bdc
brakiem wszelkiego polotu,
wszelkiej samodzielnoci i samo twórczoci, odbiera osobnikowi, cho-
by najbardziej nienagannemu z punktu widzenia codziennej etyki
utyUtamej, ca istotn warto. Jest to jedyny kategoryczny po-
stulat moralny autora, unoszcy si zazwyczaj, niby widmo staro-

ytnej ananke, na najdalszych widnokrgach jego bajek i rzucajcy


ztamtd od czasu do czasu niespodziane owietlenia na bezpored-
nie nauki i sensy akcyi pierwszoplanowej. Ztd czsto nieoczeki-
wana chwiejno lub dwuznaczno tych ostatnich, zbijajca z tropu
ludzi, nawykych do biernego posuszestwa zdawkowym formukom.
Po za bezdusznoci, autor traktuje wszystko inne z pobaliwym
raczej humorem, niekiedy nawet, np. w Lilii wodnej, z wyran
sympaty. agodny jego umiech zda si wtedy mówi: „Miejcie
jeno dusz! Z ni moecie i
choby na bezdroa. Bezduszno

jedna jest grzechem przeciwko Duchowi witemu i niemasz dla

"
niej przebaczenia !

Bajka Lemaskiego jest y-ai'


liojy^^ bajk o duszy, nie za
Lafontaine'owsk „komedy" zdarze „w stu rónj^ch aktach." Dla
Lafontaine'a wiat zdarze zmysowych i najbhej zwizanych
z cielesnoci, powierzchownych reakcyj psychicznych jest rzecz
gówn. Nie w^yszukuje on wprawdzie „pomysów" (co Lessing uwa-
a póniej za wyczne zadanie bajkopisarza), bierze je spokojnie
od Ezopów, Fedrów, Awienów czy Pilpayów, ale zajmuje si niemi
POEZYA 311

przedewszystkiem, rozwija ich szczegóy, ukada je cakowite dra- w


maciki, z ekspozycy, przejciami i rozwizaniem. Dla Lemaskie-
go zewntrzno jest nieprzebranem morzem symbolów duszy.
Wszelkie kombinowanie zdarze, wszelkie ukadanie icli caoci w
dramatyczne wydaje mu si co najmniej niekoniecznem, bo naj- w
prostszym fakcie, przy gbszem we
zajrzeniu, ju dusz odkry
mona. Dla tego nietylko nie szuka sam specyalnych zawika baj-
kowych, lecz nawet nie posikuje si cudzemi. Zadowala si naj-
prostszem spostrzeeniem, ujrzan sytuacy, lunem zupenie spro-
wadzeniem w gromad kilku Zawizku dramatycznego
postaci.
czstokro w
bajkach jego niemasz wcale, przewanie nic si
w nich nie dzieje, jest tylko dyalog, w cigu którego zarysowuj
si jakby jakie wizyjne, przewiecajce z poza zewntrznoci por-
trety i
studya duszy. Lafontaine zwraca przedewszystkiem uwag
na ziemskie, przemijajce odmiany i gatunki duszy czowieczej, ma-
luje nam królów, panów, mieszczan, chopów, uczonych, doktorów,
ksiy, zarozumialców, tchórzów, prónych, hipokrytów, skpców,
cay szereg zawodów, stanów, powoa, charakterów. Lemaskiemu
chodzi o sam duszy istot, jako pierwiastku eleuterycznego, wol-
nego, lotnego, wiadomego, w
przeciwiestwie do pierwiastków cie-
lesnych: bezwadu, musu mechanicznego, lepoty, które, jarzmic
j, s powodem gboko smutnych w gruncie, lecz od zewntrz,
pod ktem przypadkowoci, miesznych cudacznych zjawisk. Du-
i

sza to ani ludzka ani zwierzca, lecz jaka jedna, przenikajca ca


natur, czasem lepiej uwydatniajca si w cechach ludzkich, cza-
sem w zwierzcych. Postacie w bajkach Lemaskiego nie s wa-
ciwie ani zwierztami, ani zwierzcemi maskami ludzi, lecz stwo-
rzonemi przeze porówno z pierwiastków ludzkich i zwierzcych,
nierzeczywistemi waciwie, a jednak dziki taumaturgicznej mocy ta-
lentu gboko yjcemi upostaciowaniami duszy. Oto ródo ich ka-
meleonowatoci, ich mienienia si w oczach. Przypominaj one owe
wprost niepokojce rysunki Leonarda, powicone zewntrznym
napozór, a waciwie znacznie gbszym analogiom ludzko -zwie-
rzcym.
Jak widzimy, w
bajkach Lemaskiego nic nie jest na dawnem
miejscu, zwyke ustosunkowania straciy warto, perspektywa zmie-
niona, horyzonty ku nieznanym rozsuny si dalom, niewiadomo,
gdzie si koczy i
gdzie zaczyna rzeczywisto. Jednoczenie wszak-
e, wszystko ma w nich tak stanowcz rzecsywisto wasn, tak
nieodparcie przekonywajcem pulsuje yciem, z tak nieodzowno-
ci narzuca si wraUwoci czytelnika, e sama ta potna ewoka-
312 CHIMERA
cya juby caego przeksztacenia wystarczajcem bya usprawiedli-
wieniem. Na magiczn jej moc dwa u najkapitalniejszycti jeno twór-
ców w
takiej harmonii spotykane skadaj si pierwiastki: waciwa
realistom i zwaszcza humorystom, a u Lemaskiego znajdujca po-
niekd wytomaczenie we wspomnianej wyej fascyacyi, zdolno
indywidualizowania najdrobniejszych szczegóów, chwytania ich oznak
najcharakterystyczniejszych, najkonkretniej wycznych, oraz cechu-

jca liryków syntetyczna wyobrania poetycka, wyczuwajca zwiz-
ki ukryte zjawisk i umiejca jednoczy wszystko w cao yw
o perspektywach nieskoczonych. Pierwiastki te ujawniaj si u Le-
maskiego odrazu —
w formie cisej i pierzchliwej zarazem, wyra-
zistej i Gwoli owej indywidualizacyi szczegóów, ma on
falujcej.
obrazy, porównania, przenonie, zdolne raz na zawsze wyry rzecz
w pamici czytelnika, ma niesychan nieodzowno w^yrae (pro-
priete des termes), ma sowa „wszech kolorów wszech i dosto-
jestw," bd wydobyte z
zapomnienia czy gwar ludowych, z bd —
gdy potrzeba byo — stworzone. Mimo ogromnej tych skali rod-
ków, sigajcej od najtrywialniejszej rzeczywistoci po najwysze
szczyty poezyi, nic si w
bajkach Lemaskiego nie kóci, nic nie ra-
zi, najnieoczekiwasze zwroty, sowa, obrazy, dziki owej intuicyi
syntetycznej, przybieraj cechatwoci, naturalnoci, ko-
prostoty,
niecznoci, wszystko jest na swojem miejscu, wszystko potguje je-
no wraenie, wszystko zlewa si w styl energiczny, odrbny, dla
którego nie znajduj lepszego przyrównania nad znane Gautier'owskie
w studyum o poezyi Baudelaire'a: do owych tkanin wschodnich,
kdy nici jedwabiu i zota mieszaj si z tward, krzepk przdz
konopn. —
Wiersz Lemaskiego winienby sta si przedmiotem stu-
dyów dla modych poetów, zwaszcza dla dnych vers - libreyzmu.
Jest to wanie wiersz wolny ('vers polymorphe) w najszerszem sowa
znaczeniu. Olniewa w nim poprostu bogactwo, swoboda dwicz- i

no rytmów — nieuchwytnych, zmiennych, ruchliwych, podaj-


cych wiernie za konturem treci, naginajcych si do kadego od-
cienia myli czy uczucia, ówdzie lapidarnie twardych, gdzieindziej
szerokich, organowych, indziej jeszcze mikkich, rozekanj^ch, lub,
naodwrót, figlarnym, tanecznym podbiegajcych krokiem. praw- W
dziw jak „nieskoczon" zlewaj si one melody.
Poetycka, symboliczna bajka Lemaskiego wysza ze, jak
jak Aten z gowy Zeusa, w penym rynsztunku, i w chronologii
rodzaju literackiegonowa od niej znaczy si winna era. Odtd nie-
do ju obmyle anegdotk wyprowadzi z niej sens moralny,
i

albo te wynale „dowcipn" analogi midzy czowiekiem zwie- i


POWIE ^12 —a
rzciem, — odtdj aby pisa bajki, trzeba przedewszystkiem by —
poet.

Miriam.

POWIE.
Adolf Dygasiski:Gody ycia. Warszawa. Fiszer. — Adolf Neuwert - Nowa-
czyski: Mapie zwierciado. Kraków. Drukarnia Uniw. Jagiell. —
Rudyard Kipling;
Kim. Przekad M. G. Warszawa. BbL dz. wyb. — Van Faron: ywot i myli Bar-
bary Podfilipskiej. Warszawa. — Wacaw Rogowicz: Zocha. Warszawa. Borkowski.

Gody ycia, przez Adolfa Dygasiskiego. —


Wieszczym akor-
dem, wszechpiewem bezdennej syntezy, gwiadzistym zbiegiem pro-
mieni w jedno wielkie ognisko, w jasn otcha serca, hejnaem
wiekuistej harmonii
— drga
ten abdzi piew poety. Twórczo jego,
wzita w swym procesie rozwojowym, zdumiewa, jak zreszt wszel-
ki pd ywioowy, zoryentowany nieuchronnoci swego pochodu.
Tak którym kapryny pozornie bieg potoków da-
jest historya rzek,
je
niny, d
ycie, a które, rnc
si przez ciany górskie zdobywajc rów-
i

ku morzu nurtem tak szerokim, gbokim, silnym, e na-


wet wpadszy w nie, nie gin, lecz caemi milami biegn jeszcze wy-
odrbnione, nim wody swe z jego wodami zmieszaj i zaton. —
Takim wielomilowym pdem duchowego ludzkiego nurtu w oceanie
Bezkresu, takim ywioowym, wieszczym wylotem, we wszechycie
s „Gody ycia," zegar soneczny Kosmosu, ze wskazówk mysi-
królikowego skrzyda, cykl skpanych w nowem natchnieniu mytów
wszechwiatowych, wieoci zórz arkadyjskich promienny.— tym W
szczytowym rozkwicie twórczoci autora, pierwotne waciwoci je-
go talentu, niby powszednie kruszce w tyglu alchemika, pod wpy-
wem siy tajemniczej, wykazay boski swój pocztek i jedno wszech-
bytow, sw zdolno transmutacyjn i moc magiczn, i spotgowa-
a
y si w niniejszym utworze do genialnoci: spostrzeganie stao

si kontemplacy, humor poczuciem wszechharmonii, ciekawo —
dociekaniem praprzyczyn, wtpienie —
gbi mylicielsk, lito —
mioci. — I ta wanie ostatnia, ta wszystek Byt ogarniajca Mio,
staa siowym ogniem filozoficznym cudownej transmutacyi, wiesz-
czym gosem gli rapsodowej, si yw
syntezy.
— Ona to — zgru-
chotana w
torturowem kole cierpie, strachu, rozpaczy ona stra- —
towana przez wszystkie biesy niepewnoci ona —
zaczarowywana
;

przez syreny wiosny i jdze jesieni,


— ;

z wielokrotnych zgonów
3i2—b CHIMERA
iodrodze wstaje w agodnym a potnym tryumfie, ukazujc swe
niewymowne oblicze Nadziei
— Wiecznie Modej,
-
stapiajcej
w hymn niemiertelny Bytu chóry wszystkich Przemian.
— Zasadni-
cze autora miosierdzie, idce ywioowo ku wszelkiej ndzy, ma-
lestwu, bezobronnoci, ta ewangieliczna sympatya do maluczkich,
spotgowana tutaj a do wszechmioci, kae mu dla swej syntezy
szuka symbolu wród najbiedniejszych z biednych i znajduje atom
z sercem —Mysikrólika.

Prawo Jednoci jest niezachwiane, wszech-
wiat streszcza si w bryzgu rosy. Mysikrólik stanie si mikro-
kosmem wiata czujcego, puszcza nad Prdnikiem zawrze Kosmos,
w któryip si rozegra wielki dramat Dnia i Nocy, Lata i Zimy,
Dobra i Za, ycia i mierci, pod niebem wiekuistoci,' w którem
si poczy i do którego
go jedynego
d
niepowstrzymanie.
w swym rodzaju Poematu

Kompozycya te-
Natury jest w cisej z nim
harmonii, prostolinijna skupiona, ogniskujca ycie w momentach
i

najwyszych jeno, przeomowych. —


Przepysznym jest jzyk dziea,
które ju przez to samo staby si winno jedn z klasycznych kry-
nic naszej hteratury jzyk, jak staropolszczyzna, jdrny, gitki, cza-
;

rem sów odmodzonych otwierajcy cale horyzonty wieoci, wy-


darty kurhanom, chatom i szumom niw, promienny jak „pica kró-
lewna," zbudzona z ciernistych, odwiecznych snów przez zwycia-
jcy groby geniusz poety.
Mapie zwierciado, przez Adolfa Neuwert - Nowaczyskiego. —
Skrystalizowanie pierwotnego w wia-
tworzywa wadz twórczych
dom stal potg zaley cakowicie od wiedzy woli Ideau w jed-
i i

nostce utalentowanej. — Brak ich grozi rozprzgniciem, w najlep-


szym za razie domiertnem trwaniem w stanie chaosu. — Niebez-
pieczestwo to zdaje si grozi autorowi niniejszych lo-ciu „satyr,"
posiadaczowi, a mówiccilej, niewolnikowi bujnego i osobUwego
talentu. Umys jego jest cianiejszy i sabszy od jego temperamen-
tu twórczego; niezdolny do syntezy do
rozlegej, aby rozmach
taqatego ogarn, zoryentowa i spotgowa, zdobywa si przeto
n zamaskowan kapitulacy anarchii duchowej, oraz na jej ulegal-
nienie, jako rzekomo koniecznego rodowiska twórczoci niezale-
nej.
— Wynikiem tego pozornie wolnociowego, arystokratycznego,
wyniosego,
— w gruncie za niewolniczego, buruazyjnego, taniego,
Strychulcowego sceptycyzmu jest zdziczenie duchowe, pozwalajce
autorowi, z jednej strony, na niewyraaln plugawo paskiego przej- i

rzystego paszkwilu, z drugiej



na pojciowy bezad spdzonych w je-
dn hord bóstw i b^wanów, idei i komunaów, relikwij padlin, i

i na
pync ztd niemoc syntezy i kompozycyi. Chaotyczno ta, —
POWIE ^i2-c
w „Studyach" tak dotykalnie widoczna, w
„Mapiem Zwierciedle"
przejawia si raczej jako przyczyna pierwsza niedostatku tych rze-
czy, z których zaledwie jedna („Histeryczny histryon"), dugim tchem
swej werwy zjadliwej i zuchwaej, nie pozbawionej nawet pewnej
szaleczej poezyi, zasuguje na miano utworu. Reszta —
to raczej s
embryony i strzpy, rozwichrzone na wietrze wszelakich suggestyj
i
kaprysów, tradycyj humorystycznych i ech „modernistycznych"
(np. „Bajka o ksiniczce i karle," „Szambelan Sar" i t. d.). Naj-

lichsze z nich jednak nawet nosz na sobie pitno tego niezwykego
talentu, na który si skadaj temperament satyryczny chwilami wprost
:

demoniczny, poczucie ironii rzeczy, docierajce niekiedy do tych


gbin, gdzie miech jest zgrzytem zbów, gdzie z paradoksalnego
zetknicia si wyobrae tryska mdro, gdzie szyderstwo wyst-
puje jako jeden z bysków wiata na niezbadanem w swej caoci
tajemniczej obliczu Sfinksa.

Pegazem tego dziwno - ksztatnego
jedca, pó -klowna, pó- Mefista, jest styl silnie indywidualny, w-
owo skrtny, haaliwy, dranicy, w którym sowa dwicz i mi-
goc ostremi byskami, zgiekiem i nieprawdopodobn, onglersk
ruchliwoci. Jzyk ten przechodzi niekiedy w majaczenie panopti-
kowe, w „cyrk amerykaski" jakiego umysowego tingel - tanglu,
w rozpasanie nowej wiey Babel, we wciek gwar optacz.
Chwilami a
zbyt midzynarodowym argonem staje si ta mowa
przejaskrawiona surowemi neologizmami, jak np. „dymensya," „fan-
tasterya" i t.
d., i t. d.

Kim, przez Rudyarda Kiplinga przekad M. G. ;


autora — Si
jest szczero i intensywno obserwacyi zewntrznej, która pod —
wpywem podniet potnych, w odniesieniu do szczegóów wyosob-
nionych i w
utworach krótkich, dochodzi nieraz do niebywaej, osta-
tecznej mocy ekspresyjnej (np. nowele „Fakt" i „May Tumai od
soni"). Umysowi jego jednak, majcemu
niezniszczalne zagicie ka-
pralskie, brak zarówno gbi
syntetycznoci ideowej lub arty-
jak
stycznej.

To te „Kim," jako dzieo sztuki, jest rzecz poronion. —
Te szeregi lunych obrazów, mechanicznie zwizanych w cao
iw a
psychologii swej do miesznoci sztywnych, ciasnych, upa-
stwowionych, — s jedynie „ciekawe" jako naiwny swej dobrej w
wierze dokument stosunków indo- europejskich i, ubocznie, jako mia-
ra pojemnoci mózgowej angielskiego „pozywisty" odniesieniu do w
niesychanego wiata Indyj Tajemniczych.
— Przekad poprawny.
ywot i myli Barbary Podfllipskiej, napisa Van Faron. —Po-
niej granic ludzkiego pojmowania stojca ramota, intencyach ab- w
surdowo niezbadana, w treci realizujca kompletn nico, w jzy-
}I2—C CHIMERA
ku gramatyk niezgodna. Cenna jedynie chyba
z dla badacza miej-
scowych odmian kretynizmu.
Zocha, przez Wacawa Rogowicza. Bezkrwisty i ndznie

sklecony obrazek studencki, opakany melodramacik modoci zgrzy-
bi^ej w
pku, —
z poz „wytrawnoci" autorskiej i yciowej, cechu-

jc „realistyczny" odam naszej grafomanii.


Wast.

SZTUKI PLASTYCZNE.
KOCIÓ W JUTROSINIE. W dziejach naszej, tak ubogiej
dzi, sztuki monumentalnej, jasn kart bdzie ta icie po medycej-
sku przez ks. Zdzisawa Czartoryskiego pod-
jta i dzi ostatnich ju tylko dekoracyj cze-
kajca budowa. Medycejskiemi byy tutaj :

gorce i wytrwae pragnienie wysokiego
pikna ;

wiadczce o wyrobionym sma-
ku zwrócenie si nie do tych artystów, któ-
rzy, jak mówi hr. Lanckoroski, „ju zwy-

ciyli w walce o byt," lecz do istotnych,


kapitalnych talentów; wreszcie, ufne za-

wierzenie ich samodzielnoci twórczej, za-
miast zwykego w
takich wypadkach po-
do dyrygowania zamiarami arty-
sty. W ten tylko sposób powsta-
way powstawa mog
i dziea rze-
czywicie wielkie. Talent i poczu-
cie artystyczne
kadego z wyko-
nawców stanowi najlepsz rko-
jmi, e, nawet przy pracy zbioro-
wej, aden dysonans nie zmci,
ogólnej dziea harmonii.
Gdy pojawiy si pierwsze za-

powiedzi wspaniaej realizacyi


tej

monumentalnego pikna, najmniej


moe, poród wietnego grona za-
proszonych do uczestnictwa w niej
artystów, mówio nazwisko nie-
znanego u nas jeszcze podówczas,
modego architekta z Charlotten-
SZTUKI PLASTYCZNE )i2
— e

burga (dzi ju z Warszawy), p. Tomasza Pajzderskiego. Tak daw-


no ju architektura stracia u nas wszelki kontakt z artyzmem i zmie-
nia si w prost teclinik, tak haniebnie przedstawiay si, bez wy-
-
jtku prawie, jej ostatnie pseudo
artystyczne urzeczywistnienia (kil-
ka najnowszych kocioów warszawskich, gmach filharmonii, teatr
lwowski i t. d.), taki uderza w nich brak poczucia masy, linii,
stylu, takie wstrtne razio upodobanie do tanich, bazarowych ozdó-
312—f CHIMERA
bek,
— e, wyznamy otwarcie, z powtpiewaniem raczej mylelimy,
jak te w jutrosiskiem przedsiwziciu bdzie ta podstawa wszyst-
kiego, ta oprawa czy podoe dla witray i fresków Mehoffera, Wy-
SZTUKI PLASTYCZNE 312—g
spiaskiego, Wyczókowskiego i
innych, ta budowa dziewicza, któr
wymienieni artyci drogocennemi klejnotami swej twórczoci przy-
stroi mieli? Powtpiewanie radosn skoczyo si niespodziank.
W p. Pajzderskim pozyskalimy nakoniec architekta artyst, a w ko-
-

ciele jutrosiskim pierwsze moe od jakich lat pidziesiciu, praw-


dziwe dzieo sztuki monumentalnej. Z doczonych trzech rysun-
ków, kady czytelnik, nawet najbardziej znieprawiony dzisiejszemi
naszemi ataninami stylów i orgiami gipsatur, przekona si moe
naocznie, jak troskliwie twórca budowy unika zdawkowych „upik-
sze," jak wielk ufno pokada w mocy i szlachetnoci linij, jak
gboko czuje te ostatnie
— i
jak wspaniae, za ich jedynie pomoc,
osiga Stosunkowo niewielka witynia robi, dziki pro-
rezultaty.
stocie planów ogólnych, naleytemu podporzdkowaniu im szczegó-
ów, oraz penej ycia twórczego jednolitoci stylowej, imponujce
wprost wraenie. Zdecydowawszy si na styl romaski, p. Pajzder-
ski sign do samej jego istoty, wydoby z pod rónych partykula-

ryzmów i przypadkowych naleciaoci zasadnicze jego rysy i na



tem niepokalanem tle j
dopiero tworzy z niezomn logik arty-
styczn. Co do strony zewntrznej kocioa, wzorowa si niewt-
pliwie po czci na przedziwnym tumie w Spirze, tym najpikniej-
szym zabytku romaszczyzny w Niemczech, podniós wszake nie-
sychanie wraenie jednoci i mocy przez usunicie wszelkich ko-
pu, nad presbiteryum midzy wieami czy na przeciciu krzya,
i
przez dodanie natomiast, u wejcia gównego, gigantycznej, wyso-
ko nad caym kocioem górujcej dzwonnicy. Wewntrz, uproci
jeszcze i
wypotni wspaniae linie uków sklepiennych i arkad, nie
zatrzymujc oka po drodze adnemi szczegóami, lecz oryentujc je
wprost ku wiednemu pókolu absydy. Cao
stracia przez to tro-
ch na malowniczoci, ale zato nabraa cech wielkiej, surowej powa-
gi.

Z drobniejszych szczegóów podnie musimy nader szla- :

chetnie skomponowane, pikniejsze od spirskich w proporcyach
i ukadzie, hemy wieowe ;
— ogromn, a pen smaku i
logiki twór-
czej, rozmaito kszt^tów okiennych ;
— wreszcie, mniej subteln
moe, ale wybornie przystosowan do surowego raczej pikna wi-
tyni, form okien koHstych w cianie czelnej
w szczytach transep-i

tu. Mniej szczliwym wydaje nam si nie prostopady, lecz uko-


ny ukad fryzów okrgo - ukowych na frontonach obu naw, gów-
nej i
poprzecznej.
— W rysunku wntrza, zwracamy specyaln znaw-
ców uwag na szczegóy dodatkowe, w harmonizowaniu których
z caoci budowy p. Pajzderski prawdziwym jest mistrzem. Prze-
pikne s zwaszcza oba yrandole.
^i2-h CHIMERA
witynia jutrosiska jest stanowczo najwybitniejszem dzieem
w architekturze naszej z ostatniego pówiecza, a i w dziejach stylu
romaskiego odrbne, poczesne naley jej si miejsce. Gdy w oknach
jej zatczuj przepyszne witrae Mehofferowskie, gdy freski najlep-

szych przedstawicieli dzisiejszej sztuki polskiej, caego, jak mówi


hr. Lanckoroski, „lewego (?) jej skrzyda," rozwiec harmonij-
nie cian paszczyzny, —
jedynym w
swoim rodzaju chlubi si b-
dziemy mogli klejnotem.
Z. P.

VARIA.

„SKRZYPEK NIEPOTRZEBNY (le Musicien inutile), nastra-


jajcy swoje skrzypki w karczmie, —
ale caa ta karczma, ju naj-

arliwiej taczy bez muzyki, wywróciwszy wiece." Tak „legen-


d" opatrzy akwafort, któr w odtworzeniu wiatodrukowem do
niniejszego dodajemy N-ru, sam Cypryan Norwid, w autobiografii,
ogoszonej w lat 26 po jej napisaniu, a w 14 po mierci autora,
i
jeszcze roku paskiego 1897 uznawanej za dokument „baamutny
i
peny chwalby prónej zarozumiaego czowieka oraz chorobliwe-
go umysu" (Wiad. Numizm.- Archeolog.^ Kraków, 1897, JST? 4). Nie —
sam -e on by tym „skrzypkiem niepotrzebnym"? I nie mia -e pra-
wa, mówic w teje autobiografii o swojem urodzeniu „czasu, kiedy
w Grecyi umiera Noel Byron," wyrazi si melancholijnie, i „z tych
dwóch spóczesnych zdarze, nie wie dotd, które jest smtniej-
szem" ? Poeta ogromny, rysownik i akwaforcista znakomity i za gra-
nic naleycie uznany, dla swego spoeczestwa przeszed bez la-
du, jako „istota chorobliwa i pena dziwactw," „jako ofiara czasu,
temperamentu, szkoy, nie wiem"

powiada J. I. Kraszewski, jako
dekadent lub „paralityk duchowy" —
powiedzieliby smaczniej ci lub
tamci panowie dzisiejsi... Dookoa niego ycie, lub raczej to, co
wulgarni zw
yciem trybuni, „najarliwiej taczyo bez muzyki,
wywróciwszy wiece."
Znany nam jest jedyny egzemplarz tej o Goyowskim roz-
machu akwaforty: w krakowskiem Muzeum Czartoryskich. Pyta
zostaa uszkodzona i zniszczona.

CHIMERA.
TRE.
TOM VI. ZESZYT i8. — GRUDZIE 1902.

CYPRYAN NORWID . Ostatnia z bajek 313

MARYA KOMORNICKA Ze szlaków duszy 332

LEONIDAS ANDREJEW Milczenie.Dzwony na trwog . . 347

PAWE YERLAINE . Godzina kochanków. Po trzech


latach. aosny dwik rogu . . 372
TADEUSZ MICISKI. Dolina mroku 377

HENRYK NENCIONl Ogród mierci 382


FRYDERYK NIETZSCHE
.

. Z psychologii sztuki .... 384


MICHA C. BIELECKI Przypyw 407
CAMPANELLA Dusza ciao
i 409
BRONISAWA OSTROWSKA O sonecznej Cud - Królewnie
i o rybaku ba 411
STANISAW WYRZYKOWSKI Myl 413
MARYAN ZBROWSKI . Poeta 414
JULIUSZ ZEYER . Dom ,j>od tonc gwiazd" . . 415
JAN LEMASKI . Lycoperdon Giganteum. . . . 434

KRONIKA MIESICZNA 448

TREDECIM Olossy.
WAST Powie.
Z. P Sztuki plastyczne.
Ksiki nadesane.
CHIMERA Yaria.
Od Redakcyi. — Spia rzeczy do tomu VI. —
Indeks alfabetyczny utworów drukowanych w to-
mach V i VI.

LUCA DELLA ROBBIA .... Dwa fragmenty z Kantory! (Muz. florenckie


Maria del Fiore). Plansza
di S.

dodatkowa, oraz str. 375 . .

JÓZEF MEHOFFER Rysunek okadkowy. (Z kartonów do deko-


racyi skarbca wawelskiego).
N. S Nagówek i zakoczenie . . .
332, 346.
EDWARD OKU Nagówek 377
FELICYAN ROPS Dewiza 433
JAN STANISAWSKI. Oset 406
MARYAN WAWRZENIECKI .
Nagówek 382
FRANCISZEK WOJTALA .
Inicyay 313, 317, 321, 323, 327, 328. 330, 347,
364, 384, 388, 389, 390, 392, 393, 399,
402, 416.

Rysunek okadkowy wykontd na kamieniu sposobem wasnym JÓZEF FLECK.


Klisze rysunków do tego N-ru wytrawiono w zakadach cliemigraficznycli
B, WIERZBICKIEGO i S-ki, oraz KIPMANA I SZYDOWSKIEGO.
Papier wyrobiono dla Ciimery w
fabryce C. A. Moesa „Pilica."
Skada i amaJÓZEF — PERAK. Odbijali na maszynie:
tekst — ALEKSANDER TATAROWSKI, okadk — MARYAN KUCHOWSKI.
Pod zarzdem JÓZEFA LENARTOWICZA.

.iI,03B0j[eH0 LtensypoK). Bapmaoa, i6 ACKaópa igoS roAa.


Ostatnia z bajek.

/.

POWIEW SWOBODNY, który by i


jest
wszdzie, gdzie si dziao i dzieje ycie, tak mówi
do zatrzymanej myli:

ie wierzcie, lub nie dowierzaj-


cie, gdy was nauczaj, BAJ-e
KA jest literack form, przemyl-
nie ku temu wytworzon, ae-

by prawdy draliwe, osoniwszy


je dowcipnem postaciowaniem,
gadziej przemyca. Taka PRZE-
MYSOWA robota zacza si
stosunkowo bardzo póno, *) ta-
kie literackie BAJKOPISAR-

*) Najstarszym w tej mierze pomnikiem jest PRZY-


POWIE (nie BAJKA) arcydzielnie pikna, wydumana
)i4 CHIMERA
STWO dopiero po przejciu caej jednej epoki, bo do-
piero w okresie Aleksandryjskim, pojawia si. Czowiek

ród drzew na górze Garizim przez Jotliama (przeciowa-


na nam w KSIGACH SDZIÓW, IX, 8), a która opie-
wa, i DRZEWA POSZUKUJCE SOBIE MONARCHY,
SPOTYKAJC ODMOW U DRZEW OWOCOWYCH,
KOCZ NA WYBORZE CIERNIU JAOWEGO. — Po-
dobn teje przypowieci jest owa O CZON-
KACH CIAA ODE ZALECYCH, któr senat rzym-
ODKU I

ski posya zbuntowanej PLEBIE, cofnitej za Rzym, na


MONTEM SACRUM. Jedna wszake
druga raczeji s
wyilustrowaniem postaciowem, uprzystpniaj cem ludowi

tre oderwan, i przeto sposobem wyraenia si. Na-
leaoby one waciwiej policza do -STOPNIO- DWU
WYCH mówie Sybiliskich. Z
tych potem powstaje
DYSTYCH — a z niego, w
dalszym cigu, przy zdegra-
dowaniu tradycyi, przy zatraceniu o poj OBRZDO-
WYM TACU i
przy trjrwialnoci humoru, rodzi si
uywany do dzi KRAKOWIAK, rym dwustopniowej na-
tury, wierszem jednj^^m okrelajcy, jaki udzia bierze stwo-
rzenie w
wyrobie myli, drugim, jak jest myl sama.
Mówienia - DWU
STOPNIOWE Sybiliskie i powie-
dzenia auguralne nie z innego bywaj róda. Kiedy si
wyrocznio np.:
Kruków czaty tam i sam przelatuj nad równem polem.
nim przyjdzie sojusz ... i t. p.
Wiele trupa polegnie, —
porozumiewao si pierwej z natur lotu kruków. Myl,
e niema co nadmienia, i dla nas, dzi, czsto by mo-
e zwizek dwóch czci dystychu jakiego niejasnym,
zwaszcza i e
spóczeni wyroczniom musieli si nieraz
do uczytelniajcych je kapanów lub mdrców stopnia
wyszego i
bliej wtajemniczonego odnosi. (Przyp. autora.)
OSTATNIA Z BAJEK 31S

sobie tego sam przez si nie wyrafinowa, zwierzta e


i
twory inne mówi, rozmawiaj, jzyk ten myli po- e
wzajemnia, e istotnie jawi si i
uywa. Owszem,
wanie tali byo w rzeczywistoci wic ; dopiero gdy
zawar si oddali, po-
okres tego z natur obcowania i

wstaa BAJKA, tak, jako po czciowycli RAPSO-


DYACH, sporadycznie tam sam zapiewanych, ocali-
i

a si pena Epopeja.
Do rozmówienia si potrzeba czego? — potrzeba
SPÓL POOENIA, JZYKA UCZUCIA PRAWDY.
- i

Spó- pooenie czowieka ze zwierztami i tworami in-

nemi, lubo na rozmaite oddalenia, jednakowo istniao


zawsze i moe dzi
Jzyki za, jakkolwiek
istnieje.

si tak bardzo roz-daliy, i czowiek ROZSDNY


(SIC !) odmawia wasnoci mówienia zwierztom two- i

rom innym, jednakowo ten ich jzyk, mimo zupene-


go zaniechania swojego, istnieje, i
podobno, e wicej
nieco, ni niektóry ostatecznie zacofany dyalekt jzy-
ka PAPU *). Co si tycze za UCZUCIA PRAWDY,

*) Z pozostaoci (jakie po zamknitych epokach


zawsze bytuj dla utrzymania cigu rzeczy) z pozostaoci,
mówi, wnoszc, widzi si, e JZYK ZWIERZT jest
MONOSYLABOWY, MUZYKALNY i EKSKLAMA-
CYJNY. Do wyszej i
szerszej gramatycznej formacyi
niedochodzc, dawa on SYLAB i
jej potgowanie, np.
HAM! HAM-HAM! — GDA! GDA-GDA! — i t.
p. Po-
dobno jednak w improwizacyach sowika daj si dostrze-
ga formacye uczesze. Natomiast muzykalno obej-
i

muje ca
gramatyczn stron i rozwój jej. Kura, ostrze-
gajc o niebezpieczestwie, uywa nastroju i tonu nietylko
3i6

CHIMERA

zdaje mi si, e nie TROSZK, lecz BARDZO zapo-


mina si o tej waciwoci Prawdy, i wszelkie yjtko
uczucie jej posiada, jakkolwiek w stopniu odmiennym.
Popróbuj udawa zagniewanie, zamierzajc si na psa
artem, a zobaczysz, jak on rozeznawa i podejrzewa
bdzie. Gdy tymczasem potra go najlej, lecz seryo,

zobaczysz, jak on to przyjmie. Psa si za tu cytuje
nie jako wyjtek, lecz dla tego, i przeze najczytelniej
dawa si okaza wniosek nasz. Atoli i
najdrobniejszy
robaczek inaczej przyjmuje potrcenie
wiatr gazk, inaczej za — podniesionkoysan przez
na woli z
czowieka. Nieodmienny zielony polny pajczek, gdy
ma na przeciwne sobie brzegi strumienia nici przekro-

czy nadwodn, przyjmuje, jako oczekiwane, potr-


cenie wiatru, które go za jego myl
niesie, lecz tene

cofnby si przed takieme samem, wywartem przez

dla samych oddalonyci kurczt zrozumiaego — podobnie


inn5mi wygosem zwiastuje pomylne karmu znalezienie.

To, e niezawsze zdoamy przepisa monosylabiczne mó-


wienia jakiego zwierzcia lub ptaka, nic wcale przeciw
istnieniu jzyka onych nie dowodzi, bo podobnie i z wie-
lu jzykówwyspiarskich nie moemy abecadem naszem
przepisa wybrzmie, dla okrelenia których zbywa nam liter.
Ze swojej strony, jzyk ludzki w epoce pierwszej nie
znajdowa si na tej stopie formalnego s - kocielenia, na
jakiej go dzi si oglda. Nie eby od jakowego PISKU
albo KRZYKU stopniowo rós (CO JEST GRUBIA-
SKIEM BARBARZYSTWEM, ADNEGO TROSZK
OBUCZONEGO UMYSU NIEGODNEM), ale e ten j-
zyk ludzki
wystpowa wtedy pogównie dosko- w swojej
naoci LIRYCZNEJ iGLOSSOLALIJNEJ.(7'r^j;/.a«/om;
OSTATNIA Z BAJEK 317

czowieka wol i
podmuch. Uczucie prawdy w roli-
nach mniej jest jasne. Czulek prawie tak samo przyj-
muje nieumylne jak umylne potrcenie.
Skoro wic byo jest SPÓL- i POOENIE istot,
skoro by jest JZYK (patrz w odsyaczu), skoro byo
i

i
jest PRAWDY- UCZUCIE: istniej zatem gówne
trzy warunki rozmawiania porozumiewania si. To te
i

zwierzta czowiek rozmawiay, jak rzeko si. Ogrom-


i

ny sodo dzi jedynie na tym warunku suy i niema


dla wdzida elaznego, albowiem mogoby za sabem
okaza si ;
trzeba wic
czego silniejszego, to jest, stoso-
wnego uywania SYLAB piewnych porozumienia si. i

tak do zatrzymanej myli mówi PO-


WIEW SWOBODNY, który, e by i jest wsz-
dzie, gdzie si dziao i
dzieje ycie, zna moe rze-

czy. I doda jeszcze ...

le, odkd i
jak nastpio to roz-
dalenie pomidzy zwierztami
a czowiekiem, które dzi dwa
osobne stawi obozy?.. Juci,
e odtd, odkd czowiek same-
go siebie tylko w stworzeniu
poszukiwa, nic poza ten wi-
dok niewac sobie. Arabski
ko
innego nie zna wcale zbli-
enia si czowieka, tylko OD-
WIEDZINY — tam zawsze przyszed kto do kogo
^i8 CHIMERA
i
obaj rozumiej si — owszem, ko arabski podziela
nawet interes
wzajemnej uprzejmoci, bo, gdy jest po-
dochocony, chce dla przyjemnoci SWOJEJ, aeby
mu koo uszów strzeli par razy z pistoletu, co prze-
cie nie jest zwierzcej jakiej potrzeby wynikiem . . . Na-
tomiast, skoro przed czowieka, który kupuje sobie ko-
nia do zwoenia kamieni lub beczek, przyprowadz

zwierz okanie postawi, on za


i za pierwszym rzutem
oka wy czy tuje sobie si machiny, to szeroko piersi, to

nóg moc obliczajc, dopiero po zrewidowaniu materya-


i

u widzi nareszcie zwierz, a moe nigdy stworzenie ! . .



juci, e rozdalenie pomidzy tym czowiekiem a zwie-
rzciem onem tak jest zupene, jak zblienie kogo in-
nego z koniem arabskim wyej nadmienionym. Temto
zachowaniem si t drog nastpio rozdalenie czo-
i

wieka i stworze. Zwierz odtd nie SZO


drogami
swemi, jak swobodniejszy ptak, majcy swoje szlaki
i
odloty, interesom jego waciwe; zwierz odtd
UCIEKAO, i
przeze przebiegane s szlakami
szlaki
ucieczki. I oto jeden z trzech warunków porozumiewa-
nia si, to jest, SPÓL- POOENIE istot przestao ist-

nie — za niem pocz si oddala jzyk zwierzt od


glossolalijnych z ludzkim zblie.

Dopiero za kiedy takito okres zamyka si i za-

mykajc oddala, starano si, z jednej strony, przynaj-


mniej dogmatycznie cig onego utrzyma, tam i ów-
dzie wydzielajc GAJE WITE dla uderzenia siekiery
niedostpne
~ utrzymujc ZWIERZTA i PTAKI
CZCZONE w dworcach wity —
podobnie drze- i
OSTATNIA Z BAJEK 319

wa *). Z drugiej za strony, na tradycyi minionego


dramatycznego stosunku pocza si dopiero urabia
BAJKA. Kierunki te dwa, lubo z teje samej wysze
przyczyny, musiay si wzgldem siebie jtrzcemi
znamionowa. BAJKA
albowiem upowszechniaa ja-
wnie, co inni uwylczniali zawierali tajemnic. Wprost
i

przeciwne parcie gdy do star dochodzio, w takowem


ginie BAJKO -TWÓRCA pó- myty czny,AIZOP. A gi-
nie wanie t mierci, któr zwyk by rabia so-
bie satysfakcy tum podniecony, bo zepchnicie ze
skay w przepa byo wyrzuceniem kogo za spoe-
czestwo, i TARPEJSKA SKAA nie jest bynajmniej
adnem rzymskiem wyjtkowem prawem. — „Kmie,
przewoc bóstwo, utwierdzi je na grzbiecie osa (mó-
wi Aizop) temu gdy kadz kaniaj si, osie spysz-
;
i

nia wierzga pocz. Ali obitym zostaje on przez


i

kmiecia, aby wyjanionem okazao si stanowisko BÓ-


STWA, CZOWIEKA i ZWIERZCIA." Takato
BAJKA juci e za dni, kiedy okoo tych zada wt-
i

pliwoci namitniy si umysy, nie zapewniaa swemu

*) ZOO-LATRIA adnego czowieku


uczucia w
wzgldem zwierzt nie rozwina i nie rozszerzya. Ubó-
stwienie tego lub owego tworu nie stanowio o caoci i na-
turze stosunku stworze. Czowiek i tam siebie poszuki-
wa. BAANT ZOCISTY chiski jest podobny do mo-
dego chiczyka, ubranego w przepych jedwabiu i zota;
IBIS RELIGIOSA —
do starego kapana egipskiego; na-
wet konsekracyjny RZYMSKI ORZE
podobny jest pro-
filem, zwrotem gowy spojrzeniem
i do wszystkich gów
konsularnych rzymskich. (Przyp. autora.)
^20 CHIMERA

autorowi pogodnego wczasu i


bya zjadliwsz rzecz,
ni to sobie wyobraa dzi zwyklimy !Ona wsze-
lako, i moe nie inna, najwyraniej dzieo dziaalno
i

Aizopa okazuje.

do zatrzymanej myli, podobno^ e jesz-


cze mia co mówi SWOBODNY POWIEW,.,
lecz nadlatywa wanie Anio, a ten bystrzejszy
jest, i oto powiew swobodny popieszy

i za gr
skrzyde anielskich.
//.

anio lecia ponad sioem, któ-


re z obfitejzielonoci drzew
rónych przewiecao weso-
emi oknami domostw. Go-
dzina bya poudniowa; na
niedotych anach tam sam i

w niebieskim cieniusnopów
spoczywali ece.. Ruchu a-
dnego nie byo, nawet idcy
drog ebrak wstrzyma si
ina uboczy przyleg. Na ca-
ym obszarze widnokrgu niebios jeden tylko maleki
obok, biay, zawisa...
Kiedy si podnosi anio krgiem... krgiem...
brzmiaa ode pie naokoo:
^22 CHIMERA

si, lekkie, skadne, jasne motyle,


„Wy! pokwapcie
i
wy, muszki drobne, zote jak iskry! Wy, ptaszki we-
zwinne i lene
soe, wy,
i
polne zwierztka Wszystek. . ,

ten drobny wiat, który jakoby dla kogo doskonal-

szego zabawek jest zbiorem, niech si kwapi dzi, gdy


oto, dni temu nieco, najpikniejsze ze stworze, CZO-
WIEK przyszed na wiat!
„Chrzest przyjmie dzi —a teraz pi, w biae pie-
luszki
owinity i
pogrony w pócieniu szafirowym
jedwabnych kotar
— bardzo pikny — nieudawajcy
nic, szczery i
zewszd wdziczny. Tam w oknie tem,
rozigranemi jak bluszcz biaemi róami oplecionemi,
nowonarodzony mieszka. ..
A ktoby powtpiewa, e najpikniejszem ze stwo-

rze jest czek niemowl, ten niechaj je oglda w domu


Ojca naszego
— w kociele... Có moe by wdzicz-
niejszego, w kadym ruchu w ogldaniu si na wsze
i

strony za Wszdy-obecnym, nad niemowl czynice


naboestwo swej niewinnoci..? Ono nie idzie za
tumem, do wieccych blasków kapaskiego ubra-
ani
nia wyciga rczyny —
ani do zapalonych wiec —
bynajmniej. Peni swoj modlitw, jaka mu jest tchni-
ta, i
zaiste, e
pogaskanem bywa niewidzialn Boga
prawic.
„Dla tegoto z uweseleniem podaj wam, jeden e
wicej bogosawiony, jeden wicej pikny narodzi
si..."
OSTATNIA Z BAJEK 323

ak gdy swoj pie skoczy


anio, nastpia na bardzo mao
cliwila gbokiego uciszenia,
poczem jak jednej struny zotej
wygos zabrzmiay sowa dro-
bnycli zotyci muszek, iowad-
ków tczowyci, i
motyli w py-
y wietne owianycli :

„ Pikny — pikny — pikny !

czowiek dzieci,
jest nieba- i

wem podziwia go bdziemy iasajcego po kacli —


rumianego jak zorza

po pas w kwiatacli, z rozwia-
nemi zotemi wosy. Gdzie skinie rk, w której nie
bdzie zdradn mggazy, podcliwyci motyle zbyt
ufnie ssce kwiaty, podcliwyci muszki zote, szklano-

skrzydle tczowe owadki ...


i A potem, z umiechem
powodzenia, poprzewierca im szpilkami karki i tak ca-
y kapelusz i pudeka swoje przebitemi i przybitemi
ustroi. One okrca si bd
na kruszcowych palach
i
wspina na wypranenogi z jkiem, którego nie do-
syszy tuste ucho czowieka, gdy po owach rzuciwszy
si, jak by, na posanie, gboko bdzie spa, w pik-
nem odniechceniu tem nadobniejszy. ..
„I przyjdzie matka, pojrzy, zachwyci si
— mik-
kim palcem odgarnie mu wosy z powiek
— chustk
wonn obetrze mu czoo. Profesor przebudzonego

wychwala bdzie, i wdzicznych tyle trudów po-


niós on si nic z tego, ani si
ale nikt z tego nic nie

nauczy!.. Tylko czowiek- pachol rozpocznie próbowa


przyszego rzemiosa swego, to jest, aeby WSZYSTKO
)24 CHIMERA

PODSTPEM UJ, ZAMORDOWA, OBEDRZE


IDLA SAMEGO SIEBIE ZUYTECZNI !
"

„TO JEDNO, OD RANA DO NOCY, CODZIE


WZGLDEM CAEGO STWORZENIA POCZYNA
ON PRZEZ WSZYSTKIE WIEKI!.." — tak dobrzmia-
o echo sowom malekich muszek, tczowych robacz-
ków i
motyli.
„Atoli on
pikny, pikna
jest jego, i matka i sio-
— szczebiota
stra starsza..." poczn ptaszki wiewne,
mie swobodne — „lecz strzecie skrzyde waszych,
i

w] których moe byszcze par piór — bo pojmaj


was podstpnem optaniem sieciodrbi skrzydeka
i

wasze, aeby w szkielecie wyschym uczepi je do-


datnio na kapeluszach i na wosach. Kobiety od nas
wszystkich ptaszków s pikniejsze, lecz nie nauczono
ichROZWIJA PIKNO WASN, TYLKO
ODZIERA CUDZ BRA NA SIEBIE! Strze- I . .

cie si wic..."
takie o baczno na czowieka czyny
Upomnienie
syszc na drzewie, wiewiórka, caa w zotym soca
promieniu zota, zelizna si nieco niej i pokornie
sw rozpocza proz :

„Powiadaj, e umiaybymy bawi i rozwese-


la ludzi, bdc
jakoby wcielon gajów krotochwil
i
igraszk, bo drzew nie czy z drzewy, jak
nikt tak
skok jeden nasz zwyky, niewysilony Lecz czo- . . .

wiek uprzejmiej patrzy na zwinno i igraszk, nili oce-


nia prac trud. Wystrzegajcie si jego, jakkolwiek
i

jest pikny wyniosy!.. Gdy my albowiem prac


i

znojn uzbieramy sobie na zim jada we wypróch- i,


OSTATNIA Z BAJEK 32^

niaem drzewie orzech zebrawszy do orzecha, otulimy


je mchem najstaranniej,
— zaraz bystry i
pikny prze-
wie si o tem, zabierze wszystko, on, któremu to jest
igraszk jada któremu ani koniecznem jest takie je-
i

dzenie. .. I
jeszcze z bratem swoim wasnym pokóci
si, albo si pobije, o orzech jeden, i dwóch wicej
i

swojej siostrze nie da!.. Ale on wprawi si musi


sercem w rzemioso zdziercy, okrutnika i syna okrut-
ników po wszystkie czasy. "
„Jado wszystko straci nazim jest wielk rze-
cz"... tskno— sodko dopiewa ukryty w cieniu
i

may ptaszek —
„lecz nam przemylny czek, bywao,
ig wykaa oczy, aebymy, w ciemnociach pogro-
"
ne, pieway bujniej. . .

„Widziaam matk kpanego,go, przez i wiem,


jak urodziwym,"
jest
— zadzwoni ze szklanych fal stru-

mienia jasna rybka, — „czoo ma zawsze podniesione,


tak, e ogromny nasz wieloryb przy liniach Czoa tego
dziecka jest poziomym i
paskim.
prze- Zaiste, mdry
to, bo on z przezroczystego wosa nici uda ni wody

biecej, i nastroi jej hak elazny, i robaczka albo ro-


baczka pozór utwierdzi na haku, aby mimo idca god-
na ryba, poykajc podstpn mier, gina."
Wtedy, nad strumienia brzegiem przeuwajcy
zot traw liczny cioek, podobny do Apisa poszuki-
wanego, gadki poyskliwy, zawoa i :

„Zawsze ofiarny stryj wó, który pracuje na ludzi,


upomina, e
nawet skoro wycignie do ciebie czowiek
bia swoj rk, aeby ci pogaska, nie dowierzaj !

Bo on uczy si szuka palcami, ile misa naroso, ile


)26 CHIMERA
tustoci? On rozwiesi w jatkach biae i tuczne tru-
py, ibawi si bdzie wyrzezywaniem we wzory skó-
ry i
misa, umai je limi zielonemi. Tamtdy potem
i

pdzi bdzie na rze sprzedane i z obdem patrzce


bydo.
„Albowiem jego ca rzecz jest byo, po wszyst- i

kie czasy, od rana do nocy tem si zaprzta jednem,

aeby wszystko podstpem uj, zamordowa, zupi,


i ZJE, i ZJE... i co tylko mona, odarszy, na
siebie wdzia, i
wszystko sobie przysdzi. Syn,
wnuk prawnuk katów nic innego nie poczu wzgl-
i

dem stworzenia *). !

„On to sdziwego wou, gdy ju dla wa- do


wo w polu puy nie moe, utuczy obmylnie zabije i

skór uy popieszy— na uchronienie
— koci
obuwiem stopy
swojej od szwanku miso zje porznie dla

*) Dusza Egipcyanina, przed sdem bogów spowia-


dajc si, mówi: „NIE ODRYWAEM
SSCEGO ZWIE-
RZCIA OD MATKI NIE — POSZYEM
GAZELI
Z LEGOWISKA." (W Ksidze Umarych).
My wszelako, pod czasy obecne, nawet i wzgldem
pogardliwie nazywanej „WINI!" moglibymy mie hi-

storyczne wzgldy. LUDOERSTWO albowiem (AN-


TROPOFAGIA), jakkolwiek powstae z zaciekoci wo-
jennej,gdy jednake weszo potem w interes strawy, ra-
dykalnie dopiero bywa usunitem przez wprowadzenie
hodownictwa wi
w te zakty, gdzie, rónorodnego i do
posilnego jada e czsto zbywa, duej si potworna tr-
dy cya praktykuje. I winia przeto wielkiej cj^^wilizacyj-
nej sprawie usugiwa (Przyp. autora.)
OSTATNIA Z BAJEK 327

urobienia z onych fraszek do gry zabawnej po uczcie



z rogu jednego pi bdzie zoty miód a w drugi róg
zatrbi ! I niemonem stanie si, aeby cie ladu po-
zosta, e tu wó istnia. . .
"

„Nieinn niesie zagad rodowi owiec!.." — jk-


n — nareszcie i
baranek, mikki biay,
czysty jak i

obok. „Lubo owca sama porzuca dawa z ocliot i

weny swoje i mleka, lubo dzieli si lubi wszystkiem,


co ma, — ale on ju od dziecka w strony podstpu, wy-
zysku pozerstwa wystosowa twardo serca swojego
i

i do
ostatniej chrzstki policzy wszystko we zwierzciu.
Wytoczy z niego wntrznoci, wyrobi je i
sprzdzie
w struny muzyckie, aeby na nich wygrywa pikne
i
gbokie akordy — pono na chwa Boga ! . .
"

asmuci si anio, ale przemilk;


zatoczy krgiem, krgiem, nad
poziomem

oparszy skroi,

na oboku, wstrzyma si . . .

e
A mówienie zwierzt bar-
dziej muzyckie jest ni sowne,
przeto z poruszonych wiewów
i z rzuconych w powietrze wy-
brzmie potgowa si lament
pieni, który woa jeszcze szed i

daleko, jak fala idzie morska ku niewidzialnym brze-


gom ... A
oto ebrak, co opodal w achmanach przy-
leg by u drogi, porwa si niby ze snu, który mu ci-
y jeszcze na powiekach, i gaganami swemi zatrzs
^2f8 CHIMERA

jak topól sucha w woajc: „Atoli czo-


czasie burzy,
wiek ów, od wysoko latajcego ptaka do ostatniego
maego grzybka pod piaskiem zjadajc wszystko i stó
sobie obiadny ze wiata caego uczyniwszy, NIGDY
JEDNAK JESZCZE WSZYSTKICH LUDZI-BRACI
NIE NAKARMI ! . .
"
Rzekszy za to, dobywa z tor-

by zeschych odamów chleba czarnego i


maczajc je
w kauy przydronej próbowa podje.

^ tedy anio w niebiosach wio-


n pióry okoo oczu swoich,
i
mylibym, e uroni, bo z
jako przez szyby przezrocze
biey nierówno kropla rzu-
cona ros na okno tczuje, i

obok przewiewaa
tak przez

bdnie drobna jasno do pe-


reki podobna . . .
Zasmucony
by, zakry raz jeszcze nad
domostwy bielejcemi w zieleni drzew i
polecia. ..

Tymczasem jednak, pie lamentu raz rzuconemi


w powietrze wybrzmieniami rozlegaa si ttnic, du-
g fal, pomagana klonem to trzcin nadbrzenych, to
stepowego bujnego kwiecia, sza sza, róniebrzmien- i

na, rónie podejmowana, cichnca, silniejsza, lecz ta


sama.
I
dobiega do puszcz, gdzie lea ubr, z monu-
mentaln powag ujcy ziele. Ten indyjski wó,
z gow cik duem wiedzeniem rzeczy dawnych.
OSTATNIA Z BAJEK 329

przerodzi si by nieco od dni, w których, z pod Hi-


malaja przyszedszy z Litwinem, zamieszka gbokie
mateczniki, co dnia dostpniejsze. Atoli pozosta naj-
powaniejszym z ywycli pomnikiem dni pierwszycli

Europy.
Jego to brwi i uclia gdy dobiega fala lamentu
przez drenia rolin bujnych, pocz w te sowa:
„Czowieka DO -MIARKOWANEGO nie
jeszcze
zna stworzenie: energia jego sama si z siebie w nim
raduje dowcip sam w sobie szaleje z potgi wasnej.
i

Moe on jeszcze nigdy nie JAD — moe on dopiero


POKSA wszystko wyssa? Dla i
tegoto i nie na-
karmi swoich wszystkich !. Jeeli .
po- rozpustuje w
zerstwie i
upieniu zwierzt, to i onych take za-

pomnia albo nie zna wród opatrznych praw ich oj-

czyzny.
— Bydo jego s to dzieci i wnuki jeców,
drzewa s to
niedorbane wióry !
— Ale on dopdzi
kresu tej chuci, gdy spotka si pier w pier z pomni-
kiem ojczyzny opatrznej tworów na tej ziemi — gdy
si spotka z LASEM -DZIEWIC!
On, dzieci potrzeb, ndzy szalestwa, nagie, i

bezchronne, godne, syn zakopciaych zatchych i

miast, jaowej lub wycieczonej gleby karowatych


i

drzew... On, przepisujcy t wanie ndz swoj


prawa bytom!.. I jake niema by lamentu stwo-
rze?. .** —
A to gdy tchn ubr powiewowi, co szed
fal w puszcz przez drenia rolin, zachodzio ju do-
brze soce — i zaszo, i
bya noc.
330 CHIMERA

rgiem, krgiem gdy polecia


by potem równo
anio, mkny
i
prosto skrzyda jego jak dugi
promie. Przy ksiyca przy i

wielkicli gwiazd blasku przele-


cia szerokie i spokojne jak nie-
bo morze. Jutrznia biele kiedy
niekiedy poczynaa ród szafiro-
wego mroku i
wyjaniay si
opodal dugie skaliste brzegi,
gdy anio jeszcze zdawa si podwaja lotu pd, tak,
e, jelibymy si na anielski sposób wyraali, musia
mie „PILNY BEZ- INTERES." Lecz skoro opaowe
dopiero, ale ju szerokie obyski zorzy wywieciy kraj-
obraz, day si widzie rozeznawa podnóa Libanu
i

w ojczynie tajemniczych rzeczy Boych. Byo cicho


w naturze, i tem ciszej, e na sposób i
nastrój moral-
nego w duszy uciszenia.. .

Kaplica bya, sama z pustelni si robica, a ta


z groty w moc
skale wyciosanej natury, sztuki i co-
dziennego uytku.
— Przed otarzem zajty by rozpo-
cztem naboestwem gdy drugi su-
pustelnik jeden,
y mu w obrzdzie. Zreszt, awa prosta ksiga na i

niej zamknita i nic wicej.


Anio zstpi na próg stojcej otworem kaplicy, bo
drzwi nie byo wcale, wkoniwszy si w cig modli-
i,

twy, wida byo, e


dopiero odpoczywa. Radoway
si wyranie oczy jego widokiem aby dwóch ludzi,
OSTATNIA Z BAJEK i^/

na których ywocie, mieniu i obyczaju nie byo a-


dnej skazy naznaczonej gwatem lub krzywd jakkol-
wiek bliniego, ludzkoci i stworzenia ! . .

Ku temuto wic lecia tak skoro z tak daleka . . .

Ku temuto wic tak trzeba byo zadawa sobie po-


dró oddalon i
poszukiwanie przedsibra tak usilne !

Kapan si obróci od otarza i rzek „ ORATE :

FRATRES..."
Nikogo prócz anioa tam nie byo, tylko dwa
lwy przeszy powoli mimo progu otarszy sii, biodra-
mi o kamienne odrzwia przy wnijciu, tyme samym
powolnym krokiem oddaliy si w stron cedrów czer-
niejcych ponad parowami.
Tymczasem szo dalejnaboestwo z bezwzgld-
n starannoci i
spokojem, a gdy ju ku kocowi tak
odprawianej Mszy si miao, poniós anio ku rk
ksidze i, gdy, wedle chaldejskiego obyczaju, skrzyd-
em NA TRAF otworzy karty, zatrzymay si pióra
jego i
pooyy ród tych wierszy:

„/ POSTAWI DLA CIEBIE PRZYMIERZE,


DNIA ONEGO, ZE ZWIERZEM POLNYM,
I Z PTASTWEMPOWIETRZNEM, I Z PAZEM
ZIEMSKIM, A LUK, I MIECZ, I WOJN WY-
GADZ Z ZIEMIE: I SPRAWI, BEZPIE-
CZNIE MIESZKA BD."" (Ozeasz, II, 18).
E

Cypryan Norwid.
Ze szlaków duszy.

AHASWERA.

Idzie wskro wiata królewskiej krwi.

Oczy ma czarne
— adziewczyna
w oczach namine skry.
Bdzi po ziemi niepewn stop — jak w nie —
/ ziemi widzi zmcon w sonecznej mgle.
Idzie tak blada w czerni
powócznych szat
Od niepamitnych
— odwiecznych, odwiecznych lat.

Idzie do celu
swego
— gdzie w dali — ciemnego —
/ nie wie dokd? i nie wie,
biedna, dlaczego?
Wci naprzód pyta chmur biaych
idzie i
— zkd?
Czy j at z raju gna Ewy soneczny bd?
Czy z niebios pana na padó strciy czarty?
I szydz z Boga wygnaca duszy rozdartej?
Czy w ciao oblek si wicher szczytowych ska.
Ze pier jej targa pospny zatraty sza?
Czy ogie piekie zamieszka czyste jej ono.
Ze z róde pije warg wieczycie spieczon?
Czy wszechstworzenia bia, chodzc jest trumn.
Ze jej tak bosko, tak sennie, gorzko i dumno?..
ZE SZLAKÓW DUSZY })}

Bladej dziewczynie nie gasn w renicach skry.


Nie zna znuenia powoli gryzcej rdzy.
Cho idzie z wieków i w wieków dal nieustannie — —
Serce jej ponie, jak soce wiosny, zarannie.
Modo nie schodzi z jej blado - poncych lic.
Nic jej nie zwarzy —
nie zamie, nie zegnie nic.

Ani wichury i ciemnych dni niepogody —


Ni jad miertelny czerwonej wilczej jagody —
Ni ludzi tpe. tchórzliwe i chwiejne serce —
Ni furye pragnie —
ni tsknot szpony - krwioerc —
Ni grom piekielny z psowej w lazurze chmury —
Nic nie pokona, nie zamie królewskiej córy.
Ciao jej ranne —
i serce. —
Dusza nietknita.
Bogosawiona? moe. A moe przeklta.

I tylko jedna katusza dziewczynie bladej


Grozi zowieszczym sykiem potwora zagady.
Jedna mczarnia zastaje sab, bezbronn
T lili wieczn —t lili mocn i wonn.
Jedna jedyna — lecz stale w lad jej biegnca.
Jak czarna ziemia za wietnym poarem soca,
Zwarta z jej sercem jak serca bezprzerwne bicie
I jak czerw drzewny jtrzca jej ono skrycie.
Na dnie kielicha jej duszy, lilii czystej

Z dem w korzeniu drga robak — nudy wieczystej.

Idzie przez ziemi blada dziewczyna


— jak w nie —
Ziemia si chwieje kolo niej niby we mgle.
Biegnie do celu swego gdzie w dali ciemnego
I nie wie dokd? i nie wie, biedna, dlaczego?
Biegnie tak bdna
— i straszne sny jakie ni.

Bo dyszy ciko — w powiekach stany zy —


zy nieruchome ach, któ na wiecie je zetrze ?
. . .

Biegnie tak szybko


— wistem gra za ni powietrze —
^^4 CHIMERA
Leciwskro wiata coraz niepewniej i prdzej...
Od widm ucieka pósennych od wasnej nadzy.—
Czasem j
w biegu szalonym i penym dum
Twardo uderzy szarawych olbrzymów tum,
Przez opar senny nie dojrzy prawdziwych ludzi.
Kady urasta w jej oczach
—trwog
i budzi.

Kady przechodzie trca j —


idzie popiesznie

Dziewczyno, senna dziewczyno


— ocknij si! we nie
Zginiesz na wiecie elaza, krwi— i pienidzy.

Na wiecie trzewych rozkoszy — trzewej nadzy./

Ona nie sucha. Mknie dalej bdna — yje. i

Gdzie stpnie — kwiat si rozchyla — rodz mije. i

Czasem w ucieczce czy pogoni


tej
— kto wie ? — to
Blask jej soneczny zastpi drog w dbrowie —
Rozkoysany w gatziach chmiel j oplce
I nag w li jasny grona drce.
stroi i

Lenym zapachem j poi — do jej ona i

Garnie si mocnym, namitnym skrem — a ona


Zamyka oczy, sania si cicha, z umiechem,
I caa jest widmem nieba —
i caa grzechem !

Czasem do tawern zaleci, zwabiona dzik


Skrzypiec i fletni kajc, sodk muzyk,
I wiatem w oknach, i wirem miosnym taca.
Tsknota szau zrywa si w duszy wygnaca —
Gmach Aladyna dostrzega w tanecznej budzie
I wschodnie orgie w kurzawie, dymie i brudzie.

Wzrok jej wybucha un radosnych promieni.


Twarz w socu
szczcia jak tacza pali si, mieni.
Wiecami kwiatów okrca ciao i skronie —
ZE SZLAKÓW DUSZY j^s

Rozpuszcza wosy —
porywa tamburyn w donie

Staje si tacem

a ludzie patrz zdumieni
Na ten sza kwiatów i piewajcych pomieni.

Czasem j dzieci otocz gwarnym piercieniem.



Pytaj: „fso ty?^ ona umiecha si: „Nie wiem.
Podobno z gwiazd spadam na fs, za borem,
I z puchem kwiatów —
lipcowym, pónym wieczorem.
Gdy si zbudziam, woniay w ksiycu kwiaty
I wiatr zawodzi dawno to byo ! przed lay.
. . .

Gdy soce ziemi piecio, mod, przecudn.


Gdy tu nie byo tak tskno straszno i nudno.
" —
Dziewczyna gada

rój dzieci skupiony sucha.
Dr ciche, jakby munite skrzydami ducha.

Czasem mdrcowie wród wiekiej cichej narady


Zastpi drog leccej dziewczynie bladej.
„Czy jest Bóg? powiedz.'^ Ona w nich topi swe oczy

Ich dreszcz przebiega Bóg spojrza z ciemnych przezroczy
. . .

Jej oczu wiekich, cigncych w guche otchanie


Zagadki wiecznej. „A duszy jest zmartwychwstanie?^^
Twarz Ahaswery un oblewa si wit:
„Wieczystem yciem ducha mojego przeklto.'*

Idzie wskro wiata dziewczyna blada i cicha.

ycie j kusi — a wiat prawdziwy odpycha.


Darmo wyciga do skarbu szczcia swe race —
Lec okruchy. Ona je rzuca. Chce wicej.
Darmo wyzaca wiat blaskiem i

Swych snów bajecznych


— jak staogniem poi
w brzydocie, tak stoi.

Ziemia jej nie chce — i ziemi tej nie chce ona —


Wic leci dalej
— gardzca i pogardzona.
)}6 CHIMERA

KAPRYS.

W masce nagoci chadza mój duch.


Pewien, e nik atwowierny
Nie da si zapa na szczery ruch,
Ze mózg epolsi, nie bierny,

Lecz wryty w ziemi czynnie jak kret.


Lub trufel wszce wieprze.
Nagoci pozór odrzuci wnet.
By zdoby pewnoci iepsze.

Mask nagoci oblekam w dzie.


Naga wdruj po socu.
Dziwic si czasem, e nawet le
Kamstw braku nie dojrzy w kocu,

TLe nawet kretyn wyta mózg.


By zbada krój dziwnej szaty
1 z pod szczypicych intrygi rózg
Wyj wiedz ducha bogaty.
ZE SZLAKÓW DUSZY i^j

Mask — bezwstyd si dla nich sta.


cnót
Ubiorem — strój Afrodyty,
Dominem chodu — miosny sza,
A miech — zy paczem ukrytej.
W cichej pokorze kry si ma Pych
— —
Lewiatan ambicyi gwaty
ar serca — chowa ironii szych,
A puchów mikko — bazalty.

Tak dugo wiodam w pomyek las


Przemdrych, sceptycznych braci.
A zemsty zdarze przypezn czas
I zwtpie szalejem paci.

I daltonizmem Nemezys zdrad


Mych zmysów zmcia czysto.
Mej samowiedzy zmcony ad!
Gdzie pozór? gdzie rzeczywisto?

Groz obdu targane Ja


Bka si w czu wiey Babel,
Z stracon wiedz, czem jest? kto drga
W krwi? w mózgu? Kain czy Abel?

Czy nagi bezwstyd, cyniczny miech


Nie chroni lilii przed botem?
Szyldwachem cnoty czy nie jest grzech ?

zy szczcia miertelnym potem ?
dz nicoci czy nie jest
— nostalgia
sza?
Wszechycia trumny?
jsS CHIMERA
Czystej dusz spójni
— konwulsya cia?
Pokor — karku rzut dumny?

W nagim mym stroju mo&e jest kam,


Nago ta mo&e trykotem.
Mo&e bezwiednie komedy gram —
Z kamstw igram dwudym grotem?

W kadem mem drgnieniu prawda i kam


W chemiczne zlane maestwo.
U mierci chyba powiewnych bram
mier znajdzie tragi -bazestwo.

Tragi bazestwem mój chory


-
byt,
Dziwaczn chimer dusza —
kaniem upiorów ironii zgrzyt.
Nonsensem ka&da katusza —

A oto wita mnie absurd - szczyt —


miertelna obja gusza —
ZE SZLAKÓW DUSZY 339

Pomie ycia bije mi do gowy


Jak wino,
W czar koysze, jak powiew
dbrowy
Godzin
Poudniow, gdy kukuka piewa
Gdzie w dali
I zotawy cie rzucaj drzewa
Do fali . . .
)4o CHIMERA

DUMANIE.

Umrze czy zabi? oto pytanie.


W ucisku nudy skona szkielecim —
Czy rwc na strzpy to marne trwanie
Uciec . . . Tak, uciec. — Lecz jeli wiecim
Drugiej istocie socem ywota?
Jeli w jej oczach supieje trwoga ?
Jeli kurczowo chwyta za wrota
I wie . .. i nie chce wiedzie, nieboga ?

Jeeli wiemy, e idc od niej


Korze ycia wleczem za sob
jej

Dusz drgajc rzucamy grobom —
Jeli krew na nas padnie tej zbrodni?

Zbrodni? —
Wic kiedy z wysmukej sosny
Wiatr pasorzytny mech zerwie szary
I mech ten zginie zginie wród wiosny
. .
— .

— Czy li to drzewo winne jest kary ?


ZE SZLAKÓW DUSZY ^41

yw kobiet bluszcz oplót noc.


eznalaz marmur kolumny.
Mylc,
Rankiem zgruchoc
jej stopy, biegnc,
Sabej roliny pncz bezrozumny .

Budzi si —zrywa, czujc spalanie



Bluszcz przeraony, chwyta jej race,
A ona Pyta, pó lec, w mce:
Umrze czy zabi?, .
342 CHIMERA

CO JUTRO?

Dugo zocio soce winnica


a
— poda
Dusz, dojrzay grona,
I królza chwia i
wychylona
Czara upoje
— zgasy —
/ lice

1 jak bezlistne, jesienne krzewy,


Soim pod zimn chost ulewy.

Jutro ? co jutro ? — Puhar wypity —


Na ustach gorycz ostatniej piany —
Na piersiach duszno cmentarnej pyty
I w gbiach ducha pomienne rany —
Jeszcze snem nocy letniej powieki
Napó zawarte,cikie wci jeszcze
Gra w drzewach szczcia akord daleki —
PV w wiecach zwidych szeleszcz
szkle pustem,

óty gad jawy —


wpez na wezgowie —
IV dwa blade czoa wbi oczy sowie
ZE SZLAKÓW DUSZY 34)

VICI.

^ade mn chwaa pomieni i


t^czy

Wic mi ulege — wiec przede mn klaczy


Zote boyszcze
— wi^c
uderzy czoem
Smok przed wzgardliwym mierci archanioem —
lVic w czarodzieja zakltej obrczy
Pade ugodzon
— królewiczu dumny !

Twej duszy chciaem. Twego ciaa. Chciaem


I mam ci, ywy cudzie. I chc wicej.
Chc mie twe ycie i mier. Chc wzi w race
Twe serce krwawe — jeszcze drce szaem

A sowo moje ju si staje ciaem


I duma, wsparte o wieko twej trumny.
S44 CHIMERA

NIEGDY.

Duch mój niegdy, jak ciche, szafirowe morze,


Lea pod niebem pragnie twarz zachwycon —
Ka&de drenie bkitów brat dreniem w swe ono
I chwa soca w zotej odbija pokorze.

Aw dniach aski, o jasnej, wieczorowej porze.


Gdy w zotem niebie chmury purpurowe pon.
Zstpowa z wysokoci, bogosawic dzwonom.
Bóg soneczny —w pragnieniem omdlae przestworze.

Gasy w popiele zmierzchu krwawe zórz przepychy.


Zastyga wiat — jak czoo które mier okala —
Szed zoty zgiek od roju gwiazd
— i poszum zdaa

Wiatr nocny targa pice powojów kielichy —


Duch z Bogiem w onie wiaty spoczywa i cichy,
Jak wielka, ciemna, gucha oceanu fala.
ZE SZLAKÓW DUSZY 343

PRZESZO

adne wspomnienie oczu mych wicej nie znci.


Dni przesze i przesze noce,
W gorzkiej zamknite pamici
Sromu —
Wszystkie przetkane i przecaowane

Wszystkie przywoane i niespodziane

— Opakane —
Wszystkie czarne i zowieszczo milczce —
/ wszystkie szaem wiate piewajce —
Wszystkie ciche wonne —
i

Wszystkie szydercze, ze, sprone



Wszystkie zadumane aosne i

1 wszystkie burzami ogromne —


Wszystkie wszystkim wiadome i te nieznane nikomu —
Wszystkie mi oczy pa nikczemnych dreszczów dosytem.
Wszystkie odrzucam dzisiaj z wstydu rozpacz i zgrzytem,
34^ CHIMERA
Wszystkie si pastwi nade mn z psów zagodzonych sko-
[wytem.

Bo, &e mnie dawnym, czarem mami ju nie mog


I y mem sercem.
Topi mi pazury w gardo;
Ze ódmoja wzgardzia ich rzsawym ldem.
Przebi chc jej dno gitkie hakami koralu ;
Ze je wygnao mstwo z kraty eh nór mej duszy.
e si ich odkupione serce me wyparo.
Nad yw
drog
Kracz jak nad umar
I szydz Niebios niecofnionym sdem
Wród guszy mego alu

Marya Komornicka.
Z „Opowiada."

MILCZENIE.

noc majow, miesiczn kie- —


dy sowiki gray do gabinetu —
o. Ignacego wesza jego ona.
Twarz jej wyraaa cierpienie,
i
lampka maleka draa w jej
raku. Zbli3rwszy si do m-
a, dotkna rk jego ramienia
i rzeka szlochajc:
— Ojcze, chodmy do Wie-
reki!
Nie odwracajc gowy, o. Igna-
cy, po nad okularami, gbi
z oczodoów wejrza na i
pa- on
trza na ni dugo i bacznie, dopóki nie machna nieza-
jt rk i nie osuna si na nizk kanap.
— Jacycie wy oboje . nielitociwi!
. .

rzeka powo-
li,
z mocnym akcentem na sylabach, i
poczciwa, nalana
jej twarz skrzywia si skurczem bólu i
zawzitoci, jak

k
^^8 CHIMERA

gdyby wjTazem twarzy chciaa pokaza, jak okrutni s


m i córka.
O. Ignacy umiechn si
wsta. Zamknwszy ksi-
i
jej

g, zdj okulary, woy


je do futerau i zamyU si.
Wielka, czarna broda, dzierzgana srebrnemi nimi, lega na
jego piersi piknym zaamem i powoli podnosia si w takt
gbokiego oddechu.
— No, chodmy !
— rzek.
Pani Olga wstaa szybko i zacza prosi ebrzcym,
niemiaym gosem:
— Tylko nie krzycz na ni, ojcze ! Wiesz przecie,
jaka ona teraz...

Pokój Wiery znajdowa si na facyatce, i wziuchne


drewniane schody giy si, jczay pod ciarem kroków
o. Wysoki, dorodny, nachyla musia gow,
Ignacego.
aby nie
uderzy czoem o podog górnego pitra, nie- i

chtnie krzywi si, kiedy biay kaftanik ony lekko doty-


ka jego twarzy. Wiedzia, e rozmowa z Wier adnego
nie wyda rezultatu.

Pococie przyszli? —
spytaa Wiera, podnoszc
obnaon rk
do oczu. Druga rka leaa na letniej ko-
drze prawie nie odróniaa si od niej
i taka bya bia- —
a, przezroczysta, zimna.
— Wiereko — zacza matka, lecz zakaa zmil-
... i

ka.
— Wiero — rzek !
usiujc zagodzi swój ostry
ojciec,
i
twardy gos, — Wiero, powiedz, co jest? ci

Wiera milczaa
— Wiero, czy matka twoja ja nie zasugujemy na i

szczero? kochamy ci? I czy masz kogo


Czy li nie
od nas bliszego? Opowiedz nam swe zmartwienie i wie-
rzaj staremu, dowiadczonemu ojcu: lej ci bdzie nam i

te. Spojrzyj na matk staruszk, jak ona cierpi...


z „OPOWIADA'' ^ 349
— Wiereko ! . .

— A mnie. — suchy gos drgn, jakby si w nim


. .

co zaamao, — mnie, mylisz, przyjemnie? Czyli nie wi-


dz, e ci re jaka troska — ale jaka? twój Ja, ojciec,
nie znam jej. Czy tak by powinno?
Wiera milczaa. O. Ignacy z niezwyk ostronoci
pogadzi brod, jak gdyby bojc si, e palce mimowoli
wpij si w ni, i cign dalej:
— Wbrew mojej chci pojechaa do Petersburga —
czyem ci wykl, —
nieusuchan? albo moesz -e po- —
wiedzie, i nie byem dla ciebie dobrym? No czegó —
milczysz? Oto masz — ten
twój Petersburg!
O. Ignacy zamilk; zamajaczyo mu co olbrzymiego,
strasznego, granitowego, co penego niewiadomych niebez-
pieczestw obcych, obojtnych ludzi. I tam, samotna,
i

bezbronna, znalaza si jego Wiera, i tam zgubiono j.


Za nienawi do strasznego i niezrozumiaego miasta za-
tlia si w duszy o. Ignacego, a zarazem gniew na córk,
która milczy, uparcie milczy.
— Co tu ma — pospnie odpo-
do rzeczy Petersburg?
wiedziaa Wiera zamkna oczy.
i
— A mnie nic nie jest.
Idcie lepiejspa, póno ju.
— Wiereko! — jka matka — córuchno, bd -e
szczera ze mn!
— Ach, mamo — przerwaa niecierpliwie Wiera.
!

O. siad na krzele: zacz si mia.


— AIgnacy
wic — nic? — zapyta ironicznie.
— Ojcze, — rzeka ostro Wiera, unoszc si na ó-
ku,
— wiesz przecie, e kocham ciebie matk. Ale i . . .

No — tak — troch mi niedobrze Minie Idcie


teraz. to. lepiej
spa, i
jam te pica... A albo kiedykolwiek
jutro,

porozmawiamy.
O. Ignacy wsta gwatownie, tak, e krzeso stukno
o cian, i wzi on
za rk.
35^ CHIMERA

— Chodmy!
Wiereko . . .

— Chodmy, mówi ci! — krzykn o.Ignacy, jee-



li ona o Bogu ju zapomniaa, to có my dla niej zna-
czymy ?

Prawie przemoc wywlók pani Olg. Kiedy scho-


dzili ze schodów, pani Olga, zwalniajc kroku, mówia
gniewnym szeptem:
— U -u! To ty, popie, zrobie j tak. T taktyk—
przeja od ciebie. I ty bdziesz za to odpowiada. Ach
ja nieszczsna . . .

I zacza paka, czsto mrugajc oczyma, nie widzc


stopni i tak stawiajc nogi, jakgdyby w dole bya przepa,
w któr pragnaby si stoczy.
Odtd o. Ignacy przesta rozmawia z córk, ale ona
jakby nie uwaaa tego. Jak wpierw, leaa w swoim po-
koju, albo te chodzia czsto gsto i
przecieraa oczy do-
mi, jakgdyby byy czem zapruszone. przygnbiona tem
I

milczeniem dwojga ludzi, cho niegdy amatorka miechu


i
artów, nawet ona o. Ignacego cicha i mieszaa si,
nie wiedzc, co mówi i robi. Czasami Wiera wycho-
dzia na spacer. W
tydzie po rozmowie, wysza wieczo-

rem jak zazwyczaj. I ju nie ogldano jej yw, gdy
wieczora tego rzucia si pod pocig, który w pó przeci
jej ciao.
Chowa córk sam o. Ignacy. ony w cerkwi nie
byo, gdy na wiadomo o mierci Wiery sparaliowao
j. Utracia wadz w nogach, rkach, jzyku i nieru-
chomie leaa w napóciemnym pokoju, podczas gdy obok
na dzwonnicy huczay dzwony. Syszaa, jak wyszli wszyscy
z cerkwi, jak chór piewa przed ich domem, usiowaa i

podnie rk, aby zrobi znak krzya, ale rka nie su-
chaa jej; chciaa rzec: egnaj, Wiero,
— lecz jzyk le-
~

z „OPOWIADA"" i;/

aw ciki. I wygldaa tak spokoj-


ustach olbrzymi i

nie, e
kto, spojrzawszy na ni, pomylaby, i osoba ta
pi, albo odpoczyAva. Tylko oczy miaa rozwarte.
W cerkwi na pogrzebie bya masa ludzi, znajomych
o.Ignacego i nieznajomych; wszyscy zebrani aowali
Wiery, która zgina tak straszn mierci, i usiowali
w ruchach i w intonacyi gosu o. Ignacego doszuka si
oznak cikiego zmartwienia. Nie lubiono o. Ignacego za to,
e by w stosunkach z ludmi surowy
dumny, niena- i

widzi grzeszników nie


przebacza im, podczas gdy sam,
i

zazdrosny chciwy, korzysta z kadej okazyi, eby wzi


i

od parafianina co nad miar. I kady chcia widzie go


cierpicym, zamanym i poczuwajcym si do podwójnej
winy wobec mierci córki: najpierw, jako zy ojciec, potem,
jako zy kapan, który nie móg uchroni swego dziecka od
grzechu. I wszyscy wyczekujco patrzyli na niego, a on,
czujc spojrzenia wparte w jego plecy, usiowa wyprosto-
wa bary szerokie a tgie i myla nie o zgasej córce,
te
lecz o tern, eby nie spuci z tonu.
— Twardy pop!

rzek, wskazujc na, stolarz Ka-
rzenow, któremu nie zwróci dotd piciu rubli za ramy.
Tak wic, niezomny i sztywny, szed o. Ignacy na
cmentarz i taki sam powróci. I dopiero w
drzwiach po-
koju ony plecy zgarbiy mu si nieco ale mogo to po-
;

chodzi ztd, wiksza e cz drzwi na jego wzrost bya


troch za nizka. Wszedszy z blasku, ledwo móg roz-
róni twarz ony, a kiedy j
dojrza nareszcie, zdziwi
si, e twarz ta jest zupenie spokojna i oczach niema w
ez. I nie byo w tych oczach ani oburzenia, ani smutku, —
byy nieme, milczay tpo, uparcie, jak i cae tuste, bez-
wadne ciao, wklapnite w pierzyn.
— No, có, jake si czujesz?
— spyta o. Ignacy.
Lecz usta byy nieme; oczy te milczay. O. Ignacy
352 CHIMERA
pooy cliorej rk na czole; byo zimne, wilgotne, i
pani
Olga niczem nie daa pozna, e wyczuwa dotknicie.
I kie-

dy o. Ignacy odj rk, patrzao na niego bez mrugni-


cia dwoje oczu siwych, przepacistych, prawie czarnych
od rozszerzonych renic, i nie byo w nich ani smutku,
ani gniewu.
— No, trzebado siebie
pój rzek o. Ignacy, któ- —
remu zrobio si raptem zimno i straszno.
Wszed do salonu, gdzie wszystko byo czyste i upo-
rzdkowane, jak zawsze; wysokie fotele, ubrane w bia-
e pokrowce, sterczay, jak umarli w caunach na jednem ;

z okien wisiaa druciana klatka, lecz bya pusta i z otwar-


temi drzwiczkami.
— Nastka! — krzykn o. Ignacy, i
gos wasny wyda
mu si brutalnym; zrobio nijako, mu si
tak gono e
krzyczy w tych cichych pokojach, zaraz po pogrzebie cór-
Ici. —Nastka! —
zawoa ciszej, gdzie kanarek?

Kucharka, która pakaa tak duo, nos e jej spuch
i
poczerwienia jak burak, odpara gburowato:
— Wiadomo, gdzie. Uciek.
— Poco wypucia? — gronie zmarszczy brwi o.

Ignacy.
Nastka rozpakaa si i, ocierajc twarz brzegami per-
ka] owej chusty na gowie, bkaa przez zy:
— Duszyczka . . .
panienki . . .
Czy mona byo za-

trzymywa j?
Ignacemu wydao si,
I o. zotawy wesoy kanarek, e
piewajcy zawsze z przegitym ebkiem, by oczywicie
dusz Wiery i e, gdyby nie uciek, nie monaby powie-
dzie, i Wiera zmara.
Rozgniewa si jeszcze bardziej na kuchark.
—Precz —
krzykn i, gdy Nastka nie moga odrazu
!

trafi do drzwi, doda: gupie stworzenie!



z ..OPOWIADA'' 3^^

II.

Od dnia pogrzebu, w maym domku zapanowao mil-


czenie. byaNie to cisza, bo cisza — to tylko niebyt dwi-
ków byo to milczenie, kiedy ci co
; , milcz, zda si,
mogliby mówi, ale nie chc. Tak myla o. Ignacy, ilekro
wchodzi do pokoju ony
napotyka przenikliwe wejrze-
i

nie, takie cikie, jakby cae powietrze zmieniao si w oów


i cisno na i
gow
plecy. Tak myla, ogldajc nuty
córki, w welgn, zda si, jej gos,
które jej ksiki i jej

portret, duy, farbami malowany portret, który przywioza
ze sob z Petersburga. Przy ogldaniu portretu, o. Igna-
cy uformowa sobie okrelony porzdek: najpierw patrza
na policzek, owietlony na portrecie, i wyobraa sobie na
nim zadranicie, które byo na martwym policzku Wie-
ry i którego pochodzenia nie móg zrozumie. Za kadym
razem myla o przyczynie: jeeliby to pocig zawadzi,
to zmiadyby ca czaszk, a czaszka zmarej Wiery by-
a nienaruszona.
Moe kto nog zawadzi, kiedy podnoszono ciao,
albo te niechccy paznokciem?
Lecz strach byo myle dugo o szczegóach mier-
ci Wiery, i o. Ignacy przenosi wzrok na jej oczy. Byy
czarne, pikne, rzucay na dó
z dugiemi rzsami, które

mroczny cie, wskutek czego biaka zdaway si szcze-


gólnie jasnemi, a oczy wyglday, jak ujte w czarn, a-
obn ramk. Dziwny wyraz nada im nieznany lecz uta-
lentowany artysta: jakby midzy oczyma i tym, na kogo
patrzay, znajdowaa si cienka, przezroczysta bonka.
Byo to troch zblione do czarnego wieka fortepianu, na
które cienk, nieznaczn warstewk leg py letni, agodzc
3S4 CHIMERA
blask polerowanego drzewa. I w jakikolwiek sposób o.
Ignacy ustawia portret, oczy nieodstpnie szy za nim, lecz
nie mówiy ; milczay, i milczenie to byo tak wyrane, e,
zdawao si, mona je byo sysze. I powoli o. Ignacy
zacz wyobraa sobie, e syszy milczenie.
Kadego ranka, po naboestwie, o. Ignacy wchodzi
do salonu, jednem spojrzeniem obrzuca pust klatk i ca-
e znajome umeblowanie pokoju, siada na fotelu, zamyka
oczy i sucha, jak milczy dom. Byo to co dziwnego.
Klatka milczaa cichutko, delikatnie, i w milczeniu tem czu
byo i smutek, i zy, i daleki zamary miech. Milczenie
ony, zagodzone przez ciany, byo tpe, cikie jak
oów, i straszne, tak straszne, e nawet w najbardziej
upalne dni o. Ignacy czu zimno. Dugie, zimne jak mo-
gia zagadkowe jak mier byo milczenie córki. Jakby
i

samemu sobie nieznonem si ju stao to milczenie i na-


mitnie pragno spyn w sowo, lecz co mocnego i t-
pego jak maszyna utrzymywao je w nieruchomoci i wyci-
gao jak drut elazny. I gdzie na dalekim kocu drut
zaczyna dre i dwicze, cicho, niemiao, aoliwie. O.
Ignacy z lkiem i radoci ssa ten rodzcy si dwik
i, wsparszy rce o porcze fotela, wycignwszy gow
naprzód, czeka, a
dwik spynie ku niemu. Ale dwik
si i umilka.
urywa
— Gupstwo — gniewnie
! mówi
Ignacy i wstawao.

z fotela, wci
wyprostowany wysoki. Przez okno wi-
i

dzia zalany socem plac, brukowany okrgemi, równe-


mi kamieniami, i naprzeciwko kamienny mur dugiej
szopy bez okien. Na rogu sta dorokarz, podobny do
glinianego bawana, i nie mona byo poj, poco stoi
tutaj, kiedy caemi godzinami nie wida byo ani jednego
przechodnia.
z „OPOWIADA'' 3SS

III.

Po za domem, o. Ignacy musia mówi duo : ze su-


b cerkiewn, z parafianami przy spenianiu obowizków
i czasem ze znajomymi, u który cli grywa w preferansa; ale
kiedy wraca do domu, zdawao mu si, e cay dzie
milcza. Wypywao to ztd, z e adnym z ludzi o. Igna-
cy nie móg mówi o rzeczy dla niego najgówniejszej
i
najwaniejszej, o której rozmyla co noc: dlaczego Wie-
ra umara?
O. Ignacy nie chcia zrozumie, e teraz nie mona
ju dowiedzie si tego, i
by pewien, e dowiedzie si
jeszcze zdoa.
— a teraz wszystkie noce sp-
Kadej nocy
dza bezsennie — uprzytamnia sobie t chwil, kiedy, sto-

jc on
z o pónocy koo óka Wiery prosi da-
cichej
remnie: „Powiedz!" I kiedy we wspomnieniach docho-
dzi do tego sowa, dalsze wypadki wyobraa sobie inaczej,
ni si byy wydarzyy. Zamknite oczy jego, które zacho-
way w ciemni swej ywy, nieblakncy obraz tej nocy, wi-
dziay, jak Wiera unosi si na poduszkach, umiecha si
i mówi... ale co mówi? I to niewymówione sowo Wie-
ry, które mogo rozwiza wszystko, wydawao si tak
bliskiem, e, gdyby nadstawi ucha i wstrzyma bicie serca,
wnet, zda si, usyszaby je czowiek,
— i
jednoczenie tak
nieskoczenie, tak beznadziejnie dalekiem! O. Ignacy wsta-
wa z óka, wyciga przed siebie zoone rce i, wstrz-

sajc niemi, baga:


—Wiera! .,
odpowiedzi na to byo milczenie.
I

Raz wieczorem o. Ignacy wszed do pokoju pani Olgi,


u której nie by ju blizko tydzie, siad u wezgowia
^;6 CHIMERA
i,odwróciwszy si od jej tpego, cikiego wejrzenia,
rzek :


Matko chc pomówi z tob o Wierze. Syszysz
!

mi?
Oczy milczay, i o. Ignacy, wzmocniwszy gos, po-
cz mówi surowo, rozkazujco, tak, jak mówi do spo-
wiadajcych! si:
— Wiem, mylisz, em ja by przyczyn mierci
Wiery. Ale pomyl, czyem kocha j mniej, ni ty? Dzi-
wacznie rozumujesz Byem surowym, . . . ale czy to

przeszkadzao jej robi, co chciaa? Odrzuciem godno


ojca i
pokornie zgiem kark, gdy nie zlka si mego
przeklestwa i
pojechaa tam. . . . A ty, czye nie prosi-
a jej, aeby zostaa, czy nie pakaa, stara, dopókim ci

nie kaza zamilcze? Czy to ja urodziem j tak bez


serca? Czym nie powtarza jej wci o Bogu, o poko-
rze, o mioci?
O. Ignacy szybko spojrza w oczy ony i odwró-
ci si.
— Có mogem zrobi z ni, jeeli nie chciaa wyzna
swego zmartwienia? Kaza — kazaem; baga — baga-
em. Có? — wedug twego zdania, powinienem by klk-
n
zkde
przed pannic i paka, jak stara baba?
ma w
gowie W . . .

ja mog wiedzie, co ona gowie? Okrutna


córka, bez serca!
O. Ignacy uderzy pici po kolanie.
—Mioci nie miaa otó to O mnie niema co mó- — !

wi, jam przecie wiadomo tyran ... A ciebie kocha-


. . . . . .

a? Ciebie,która pakaa... i paszczya si?


O. Ignacy rozemia si niemo.
— Ko ochaa Wanie na pociech dla
-
! ciebie tak
mier wybraa. Okrutny, habicy zgon . . . Skonaa na
piasku, w bocie... jak p-pies, którego w pysk nogami
kopi.
z „OPOWIADA'' 3S7

Gos o. zabrzmia zcictia


— WstydIgnacego
i
ociryple:
mi! Na ulic wyj wstyd! Od otarza
odej wstyd! Przed Panem Bogiem wstyd! Okrutna,
niegodna córka! W
grobie przeklby ci warto...
Kiedy o. Ignacy spojrza na on, bya bez przyto-
mnoci i ocucono zaledwie w kilka godzin. A kiedy
j
oprzytomniaa, oczy jej milczay, i niemona byo zmiar-
kowa, czy pamita, co mówi jej o. Ignacy, czy nie pa-
mita.
Teje nocy —
bya to noc lipcowa, miesiczna,
cicha, ciepa, milczca — o. Ignacy, na palcach, eby nie

usyszaa ona i
jej dozorczyni, wszed po schodach do
pokoju Wiery. Okna facyatki nie wcale od
otwierano
mierci Wiery, i
powietrze byo suche, gorce, z lekkim
zapachem od rozpraonego przez dzie dachu.
spalenizn37^
Czem niezamieszkaem, opuszczonem wiao od izdebki,
gdzie tak dugo ju nie goci czowiek i gdzie drewno
cian, meble i inne przedmioty wydaway subtelny zapach
powolnie rozkadajcych si rzeczy. wiato ksiyca jasnem
pasmem padao na okno i podog odbiwszy si od skru-
i,

pulatnie wymytych biaych desek, zmierzchowym póbla-


skiem owiecao kty; czyste, biae óko z dwiema
poduszkami, i du
ma, wydawao si widmowem i
po-
wietrznem. O. Ignacy otworzy okno, do pokoju sze-
i

rok strug wpyno wiee powietrze, woniejce kurzem,


poblizk rzek i rozkwitemi lipami. Z oddali ledwie do-
syszalnie dochodzi piew chóralny: pewno jedono ód-
kami po rzece i piewano. Cicho stpajc bosemi nogami,
o. Ignacy, podobn}?^ do biaego cienia, podszed do puste-

go posania, zgi kolana i pad twarz na poduszki,


otoczywszy je ramieniem tam, gdzie powinna bya si
znajdowa twarz Wiery. Dugo lea tak; pie potnia-
a coraz bardziej, potem zmilka, on lea, a dugie wci
czarne wosy rozsypay mu si po barkach i óku.

k
3s8 CHIMERA
Ksiyc przesun si na niebie, i w pokoju zrobio si
mroczniej, kiedy o. Ignacy podniós gow i
zacz szep-
ta, kadc w swój gos ca moc dugo tumionej dugo i

nieuwiadomionej mioci i wsucliujc si we wasne so-


wa, jakby sucia nie on, ale Wiera.
— Córko moja, Wiero! Rozumiesz, co to znaczy:
córka? Córuniu! Serce me, krwi ma, ycie moje! Twój
stary... stary ojciec ju ju saby...
siwy,
Barki o.Ignacego drgny caa ogromna posta
i za-

koysaa si. Tumic drenie, o. Ignacy szepta delikatnie



jak do maego dziecka:
— Staruszek ojciec .
prosi ci. Nie, Wiereko, ba-
. .

ga ci. Pacze. A nigdy jeszcze nie paka. Twa troska,


dziecino, twe cierpienia
—s i
mojemi. Wicej, ni mo-
jemi.
O. Ignacy pokiwa gow.
— Wicej,
Wiereko. Có dla mnie, starego, mier?
A ty eby ty wiedziaa, jaka ty delikatna, i saba, i trwo-
. . .

liwa! Pamitasz, jake zakua si w paluszek i krew


kapna, a ty zapakaa? Dziecko me! Przecie ty mi
kociasz, bardzo kochasz, wiem to. Codzie rano caujesz
mi w rk. Powiedz, powiedz, czego si martwi twa
gówka, a ja —
temi oto rkoma zdawi twój smutek. —
Silne jeszcze, Wiero, te rce.

Wosy o. wstrzsy si.


— PowiedzIgnacego !

O. Ignacy wpi si oczyma w cian i


wycign
rce.
— Powiedz !

W pokoju byo cicho; z otchannej oddali przewi-


n si przecigy, przerywany sygna lokomotywy.
O. Ignacy, toczc wokoo rozszerzonemi oczyma, jak-
by przed niemi zjawio si straszne widmo okaleczonego
z „OPOWIADA^ ^jg

trupa, wsta powoli z klczek i


faszywym ruchem podniós
do gowy rk z rozczapierzonemi, sztywnie wyprone-
mi palcami. Odstpiwszy ku drzwiom, szepn urwanym
gosem :

— Powiedz !

Odpowiedzi byo milczenie.

IV.

Nastpnego dnia, po wczesnym, samotnym obiedzie,


o. Ignacy poszed na cmentarz, po raz pierwszy od mier-
ci córki. Byo gorco, bezludnie i cicho, jakby ten dzie
upalny by tylko owietlon noc, lecz o. Ignacy, z przy-
zwyczajenia, stara si trzyma prosto, surowo patrza
dokoa i myla, e
jest takim samym, jak dawniej; nie
zauwaa ani nowej niemocy w nogach, ani te-
i
strasznej
go, eduga jego broda staa si cakiem biaa, jakby ci
j mróz ostry. Droga na cmentarz biega przez dug,
prost ulic, troch wznoszc si pod gór; na kocu
jej biela uk bramy cmentarnej, podobny zdaleka do czar-

nej, wiecznie rozwartej jamy ust, obramowanej Inicemi


zbami. Grób Wiery znajdowa si w gbi cmentarza,
gdzie mary dróki, sypane piaskiem, i o. Ignacy dugo
musia bka si ród wakich cieyn, zygzakowat lini
snujcych si midzy zielonemi pagórkami, zapomnianemi
przez wszystkich i przez wszystkich opuszczonemi. Miej-
scami natrafia na schylone, zzieleniae od lat pomniki, po-
amane kraty wielkie, cikie gazy, wrose w ziemi da-
i i

wice j z jak ponur, starcz zoci. Do jednego z takich


gazów przj^tulaa si mogia Wiery. Bya pokryta now,
poók darnin, ale wokoo niej wszystko byo zielone.
)6o CHIMERA
Jarzbina wspara si na klonie, a szeroko rozrosy krzak
leszczyny wyciga nad grobem swe gitkie gazie z pu-
szystemi, chropawemi limi. Siadszy na ssiedniej mogi-
le i
odpoczwszy, o. Ignacy rozejrza si wkoo, rzuci
okiem na pustynne niebo bez oboków, kdy w zupenej
nieruchomoci wisia rozarzony krg soneczny, i tu- —
taj dopiero zacz czu t otchann, z niczem nie dajc
si porówna cisz, jaka panuje na cmentarzach, kiedy
niema wiatru i nie szepcz zmartwiae licie. I znów o. Igna-
cemu przyszo do gowy, e
to nie cisza, lecz milczenie.
Rozlewao si ono do samych ceglanych murów cmenta-
ciko przepezao nie miasto. I ko-
—przez zatapiao
i
rza,
niec jego dopiero tam w tych szarych, uparcie i
wytrwale
milczcych oczach.
O. Ignacy poruszy plecami, które dreszcz prze- j
biega, i spuci oczy w dó, na grób Wiery. Dugo patrza
nazóke króciutkie odyki trawy, wyrwanej wraz z zie-
mi zkd z bezbrzenego, pieszczonego wiatrem pola nie i

mogcej jeszcze pobrata si obc gleb, z i nadaremnie


próbowa wyobrazi sobie, e tam, pod t traw, o dwa
okcie od niego, ley Wiera. I blizko ta zdawaa si
niepojt i wlewaa mu w dusz zmieszanie dziwn i

trwog. Ta, o której Ignacy zwyk by myle jako o za-


o.

przepaszczonej na wieki w
ciemnych tajnikach nieskoczo-
noci, leaa tu, obok ... i trudno byo zrozumie, e
jednak
jej niema i nigdy ju nie bdzie. I o. Ignacemu zdao si,

e jeeli powie jakie sowo, które prawie wyczuwa na


wargach, albo jeeli wykona jaki ruch, Wiera wyjdzie
z grobu i stanie tak samo wysoka, pikna, jak dawniej.
I nietylko ona
wstanie, lecz wstan wszyscy umarli, tak
strasznie dotykalni w swem majestatycznie -zimnem mil-
czeniu.
O. Ignacy zdj czarny kapelusz o szerokich skrzy-
dach, rozgarn faliste wosy i rzek szeptem:
z .OPOWIADA^' 361

— Wiero!
Zrobiomu si nijako, e
moe go sysze kto obcy,
i
stanwszy na mogile spojrza powyej krzyów. Nikogo
nie byo, i ju gono powtórzy:
— Wiero !

To by dawny gos o. Ignacego, ostry, nakazujcy,


i dziwnem si zdao,
danie zostaje bez odpowiedzi.
e z tak moc wypowiedziane -
— Wiero !

Gono i
nakazuj co woa gos, a kiedy milk, przez
ciwil miao si zud, e w dole dwiczy niewyrana od-
powied. I o. Ignacy, jeszcze raz obejrzawszy si naokoo,
odgarn wosy z ucha i przylgn niem do ostrej, kolcej
darniny.
— Wiero, powiedz!
I przeraeniem uczu o. Ignacy,
z w ucho jego s- e
czy si co -
grobowo zimnego i mrozi
mózg, Wiera e
mówi, ale mówi wci tern samem dugiem milczeniem,
Staje si ono coraz trwoniejszem i bardziej przeraaj-
cem, i kiedy o. Ignacy z wysikiem odrywa od ziemi go-
w, blad jak u trupa, zdaje mu si, cae powietrze e
dry wibruje
i
ttnicem milczeniem, jakby na tem strasz-
nem morzu rozkoysaa si dzika burza. Milczenie dusi go ;
lodowemi falami przewala si przez jego i
pry gow
wosy; si o jego pier, jczc pod temi razami.
rozbija
Drc calem ciaem, rzucajc naokoo ostre i raptowne spoj-
rzenia, o. Ignacy powoli podnosi si i dugim, mozolnym wy-
sikiem usiuje wyprostowa plecy, nada dumny pozór
drcemu ciau. I to mu si udaje. Z umyln powolno-
ci o.Ignacy otrzsa z kurzu kolana, kadzie kapelusz,
trzykrotnie egna grób, odchodzi równym, twardym krokiem,,
ale nie znajomego cmentarza i
gubi drog.
— poznaje
Zabdziem — umiecha !
si, stajc na rozgazie-
niu cieek.
302 CHIMERA
Ale stoi ledwie sekund i,
bez myli, skrca nalewo,
dla tego, nie e mona czeka ani sta. Milczenie wyp-
dza. Wstaje ono z zielonych mogi, oddychaj niem
pospne szare krzye, cienkiemi, duszcemi potokami zionie
ze wszystkich szczelin ziemi, syconej trupami. Coraz to
prdszemi staj si kroki o. Ignacego. Oguszony, bka
si po tych samych ciekach, przeskakuje przez mogiy,
zaczepia o kraty, chwyta rkoma za kolce blaszane wianki,
rwie si w strzpy mikka sukni jego materya. Tjdko jedna
myl o wyjciu zostaa mu w gowie. To tdy, to tamt-
dy rzuca si i nakoniec biegnie bez haasu, wysoki, nie-
zwyczajny, w rozwiewajcej si sutannie z pyncemi na i

wietrze wosami. Gorzej, ni trupa powstaego z grobu,


przelkby si kady, napotkawszy t dzik posta bie-
gncego, skaczcego, wymachujcego rkoma czowieka,
ujrzawszy jego wykrzywion twarz obdn, usyszawsz}''
zguszony chrap, wychodzcy z jego ust otwartych.

W caym pdzie, wybieg Ignacy na placyk, na któ-


o.

rego kracu bielaa niewysoka cerkiewka cmentarna. U po-


dwoi na niziuchnej awce drzema dziadek, wygldajcy na
pielgrzyma zdaleka, a koo niego, skaczc sobie do oczu,
kóciy si i ajay dwie zgrzybiae ebraczki.
Kiedy o. Ignacy podchodzi do domu, ciemniao ju;
w pokoju pani Olgi byszczao wiato. Nie rozbierajc si
i nie
zdejmujc kapelusza, zakurzony, oberwany, o. Ignacy
szybko wbieg do ony i pad na kolana.
— Matko. .. Ola!., zlituj -e si nade mn! — zaka. —
J waryuj.
I waligow o skraj stou, ka i burzliwie i z um-
czeniem, jak czowiek, który nigdy nie pacze. I podniós
gow, pewien, e zaraz stanie si cud, i ona zacznie mó-
wi, i
zlituje si nad nim.
— Kochana!
z „OPOWIADA'' 363

Ca ogromn postaci pochyli si ku onie


— i
napo-
tka spojrzenie siwycti oczu. Nie byo w nicli litoci, ani
gniewu. By moe, i przebaczya i aowaa go, ale
w oczach nie byo ani wspóczucia, ani przebaczenia. By-
y nieme, milczay.

I milcza cay mroczny, opustoszay dom.


364 CHIMERA

DZWONY NA TRWOG.

^^szystko si palio
w to lato skwar-
ne i zowieszcze. Paliy si cae
miasta, osady i wsie; lasy i pola
ju ich nie chroniy: las, sam
bezbronny, zajmowa si pokor-
nie, ogie czerwon pacht pe-
i

za przez wysche ki. W


dzie,
w gryzcym dymie kryo si ogni-
ste, bezpromienne soce, a w no-

cy w rozmaitych czciach nieba


buchaa niema una, kiwaa si
w milczcym, fantastycznym tacu, i dziwne, niepewne
cienie ludzi i drzew pezay po ziemi, niby gady nie-
znane. Psy przestay ujada gocinnem szczekaniem, zdaa
wabicem podrónika, obiecujcem mu dach i mie przy-
jcie; wyy przecigle a aoliwie, lub te pospnie mil-
czay, kryjc si po doach. I ludzie, jak psy, spogldali
na siebie zemi, przeraonemi oczyma i gono rozprawiali
z ^.OPOWIADA'' )6s

o podpaleniach i tajemniczych podpalaczach. jednej W


dalekiej wiosce zabito starca, który nie móg opowiedzie
si, dokd idzie, a potem kobiety pakay nad trupem i a-
oway zczemia posok.
siwej brody, pozlepianej
Wjego skwarne a zowieszcze mieszkaem w pew-
to lato

nym obywatelskim domu, gdzie byo duo starych i mo-


dych kobiet. W
dzie pracowalimy, rozmawiali i mao
myleli o poarach, lecz, gdy zaczynaa si noc, lk nas
ogarnia. Waciciel majtku czsto wyjeda do miasta;
wtedy nie sypialimy po caych nocach i, szukajc pod-
palacza,chodzilimy naokoo zabudowa, otaczajc je lkli-
w piecz. Przytulalimy si do siebie i rozmawiali szep-
tem, a noc bya milczca, i budynki sterczay ciemnemi,
obcemi masami. Wydaway nam si nieznajomemi, jak ,

gdybymy ich
nigdy przedtem nie ogldali, i strasznie

wtemi jakby oczekujcemi na ogie, jakby dla niego
przyszykowanemi. Raz, w
szczelinie ciany bysno nam
co jasnego. Byo to niebo, lecz mymy myleli, e to

ogie, i
kobiety z krzykiem rzuciy si do mnie, wtedy pra-
wie dziecka, bagajc o obron.
... A ja sam z przeraenia przestaem oddycha i nie
mogem ruszy si z miejsca . . .

Czasami póno w nocy wstawaem z gorcego, roz-


mamranego posania i
przez okno wyaziem do ogrodu.
By to stary, majestatycznie -ponury ogród, odpowiadajcy
burzy tylko mrukiem przyciszonym; doem
najsilniejszej
byo w nim ciemno i grobowo - cicho, jakby na dnie prze-
paci, a gór szed niewyrany szmer i szelest, zbliony
do jakiego dalekiego powanego rozgwaru. Kryjc si przed
kim, nastpujcym mi niemal na pity, skradajcym si za
mn i
zagldajcym mi przez rami, przedzieraem si na
kraniec ogrodu, gdzie na wysokim wale stercza pot, a za
potem, daleko hen na dó, biegy pola, bory i tajce si
w mroku osady. Wysokie, pospnie - milczce lipy rozst-
)66 CHIMERA
poway si przede mn i
midzy ich grubemi czarnemi
pniami, przez szczeliny potu, przez przerwy midzy limi,
widziaem co strasznego a niezwykego, co, co niepo-
kojc zmor napeniao mi serce i drobnym dreszczem
przebiegao nogi. Widziaem niebo, nie ciemne, spokojne
niebo nocne, lecz róowe, jakiego nigdy niema ani w dzie
ani w Potne lipy stay powanie, milczco i, jak
nocy.
ludzie, czekay na co, a niebo czerwieniao niezwykle,
i
purpurowemi drgawkami przebiegay przez nie zowro-
gie odblaski poncej w dole ziemi. Powoli buchay i py-
ny wzwy kbice si kolumny, a w tem, byy ta- e
kie milczce, podczas gdy w dole wszystko jczao, takie

niepieszce si i majestatyczne, podczas gdy doem


wszystko si miotao,

bya zagadka i ta sama straszna
nienaturalno, co w róowym kolorycie nieba.
Jakby opamitawszy si, wysokie lipy wszystkie na-
raz poczynay porozumiewa si wierzchokami i w taki
raptowny sposób milky, krzepnc na dugo w pospnem
oczekiwaniu. Robio si cicho, jakby na dnie przepaci.
Daleko za sob czuem nasuchujcy dom, peny przera-
onych ludzi, wokoo mnie czujnie toczyy si lipy, a przed
nami milczco koysao si czerwono -róowe niebo, jakie-
go nigdy niema ani w dzie, ani w nocy.
I
dlatego, e widziaem je nie w caoci, lecz tylko
przez luki midzy drzewami, robio mi si jeszcze strasz-
i
niej niezrozumiaej.

//.

Bya noc, drzemaem niespokojnie, gdy w ucho wpad


i

mi nagle tpy, urwany dwik, jakgdyby idcy z pod po-


dogi, wpad i zakrzep w mózgu, niby okrgy kamie.
z „OPOWIADA" 367

Za nim wdar si drugi, równie krótki waki, gowa sta-


i i

a si cik i
obola, jakby w ni pada gstemi kroplami
roztopiony oów. Krople wierciy przepalay mózg; by-
i

o ich coraz to wicej i niezadugo gstym deszczem


rwa-
dwików napeniy mi gow.
nych,
—gwatownych
Bam Bam Bam —! ! ! rzuca zdaleka kto wy-
soki, mocny — a niecierpliwy.
Otworzyem oczy zrozumiaem odrazu,
i to dzwon e
na trwog i e
pali si najblisza osada Sobodyszcze.
W pokoju byo ciemno, i okno byo zamknite, lecz na
straszne woanie cae wntrze, wraz z meblami, obrazami
i
kwiatami, jakgdyby wyszo na ulic, i nie czuem ani
cian, ani sufitu.
Nie pamitam, jakem si ubra, i nie wiem, dlaczego
pobiegem sam, zamiast z ludmi. Albo zapomnieli o mnie,
albo mnie nie przyszo do gowy, oni istniej. Dzwon e
na trwog woa naglco, gucho, jakgdyby dwiki pa-
day nie z przezroczystego powietrza, lecz wyrzucaa je
niezmierzona grubizna ziemi, pobiegem.
— i

Gwiazdy zgasy mi nad gow, przytumione róowym


blaskiem, i w ogrodzie byo dziwnie jasno, jak nie bywa
nigdy ani w dzie, ani w królewskie noce ksiycowe, a gdy
podbiegem do potu, przez spojrzao na mnie co
luki

jaskrawo -czerwonego, burzliwego, rozpacznie szarpicego


si. Wysokie lipy, jakby obryzgane krwi, dray okr-
gemi limi i trwoliwie zaginay je ku sobie, lecz mowy
ich nie byo sycha pod krótkiemi a silnemi razami roz-

koysanego dzwonu. Teraz dwiki byy wyrane i regu-


larne i
pdziy z szalon szybkoci, jak rój rozpalonych
kamieni. Nie kryy w gobie ciche-
powietrzu, jak
go wieczornego dzwonienia, nie rozpyway si w niem
pieszczc fal uroczystego hymnu leciay prosto, jak

grone zwiastuny klski, niemajce czasu obejrze si
po za siebie i
yskajce rozszerzonemi lkiem oczyma.
j68 CHIMERA
— Barn ! Barn ! Barn !
— leciay z niepohamowanym
rozpdem, mocne wyprzedzay sabe, a wszystkie razem
wpijay si w ziemi przeszyway niebo. i

Tak prosto jak one, biegem i ja przez wielkie, zo-


rane gleb}', niepewnie migocce krwawemi refleksami, jak
uska olbrzymiego czarnego zwierza. Nad gow, na m
strasznej wysokoci, mikko leciay pojedyncze jasne iskry,
a przede mn wichrzj^^ si straszliwy poar wioskowy, gdzie
na wspólnym stosie gin domy, zwierzta i ludzie. Tam, za
najwysz lini czarnych okrgych, drzew, to to ostrych

jak wócznie, zygzakowato wzbija si olepiajcy pomie,


wygina dumnie szyj, jak ko rozszalay,
skaka, odrzuca
od siebie ogniste strzpy i chciwie schyla si na dó po
now zdobycz. W
uszach szumiao mi od szybkiego pdu,
serce uderzao szybko i gono, a wyprzedzajc jego ude-
rzenia, w skro i pier waliy mi bezadne dwiki dzwo-
nów na trwog. I byo w nich tyle rozpaczy, jakgdyby nie
dzwon miedziany hucza, lecz w przedmiertnych drgaw-
kach koatao serce przebolesnej ziemi.
— Bam ! Barn ! Bam !
— wyrzucao z siebie rozpa-
lone pomienisko, i trudno byo uwierzy, e te rozkazu-

jce rozpaczne krzyki wydaje dzwonnica kocielna


i ta- —
ka maluchna i cienka, taka cicha i spokojna, jak panienka
w róowej sukience.
Padaem, opierajc si rkoma o grudy zeschej zie-
mi, które rozsypyway si w moich rkach; wstawaem
i znów
biegem, a naprzeciwko mnie bieg ogie nawoujce i

dwiki alarmu. Sycha ju byo, jak trzeszczy drzewo,


arte ogniem, i krzyk ludzki rónych odcieni, z dominuj-
cemi w nim nutami rozpaczy i strachu. I kiedy cich
wowy syk ognia, wj^ranie wj^odrbnia si przecigy,
jczcy gos to zawodziy kobiety i r3''czao w panicznym
:

strachu bydo. Bagno zatrzymao mi. Szerokie zarose


bajoro, daleko cignce si na prawo i lewo. Wszedem
z „OPOWIADA'' 369

w wod po kolana, potem po pas, bagno ssao mi,


lecz
iwróciem na brzeg. Naprzeciwko, cakiem blizko, kbi
si ogie i wyrzuca w niebo chmary zocistych iskier, po-
dobnych do ognistych lici tytanicznego drzewa w czamem
;

obramieniu tataraku i sitowia, ognistemi, Inicemi zwier-


ciadami byszczaa botnista woda —
a dzwon alarmowy wo-
a rozpaczliwie w mce miertelnej:
— Chod! Chod -e!

111.

Biegaem po brzegu, poza mn


miota si czarny
mój cie, a gdy nachylaem si nad wod, wymiarkowu-
jc gboko dna, z czarnej otchani patrzao na mnie
widmo ognistego czowieka, i nie mogem pozna sie-
bie w
wykrzywionych rysach jego twarzy, w rozwichrzo-
nych wosach, jakby wypronych na czaszce jak strasz-
n —si.

Co to, co to jest? Boe bagaem, wyciga-
!

jc rce.
A
dzwony woay. Dzwon ju nie baga wy jak —
czowiek, jcza, dawi si. Dwiki traciy sw wyra-
zisto i waliy si na siebie szybko, bez oddwików,
mrc, rodzc si i znów ginc. I znów nachyliem si ku
wodzie i obok swego odbicia ujrzaem drugie pomienne
widmo, wysokie, sztywne i, co zwikszyo mój strach, jed-
nak podobne do czowieka.

Kto to? —
krzyknem, ogldajc si. Koo ra-
mienia mego sta czowiek i milczc patrza na poar.
Twarz jego bya blada i mokra, nieprzyscha jeszcze
krew lnia na policzkach, odbijajc ogie. Ubrany b3^
370 CHIMERA
zwyczajnie po chopsku. By moe, i znajdowa si ju
tutaj,gdy przybiegem, wstrzymany, jak i ja, przez bagni-
sko; by moe, przyszed póniej

ale nie zauwayem

jego przyjcia i nie


wiedziaem, kto on taki.

Pali si, rzek,
—nie odwracajc od ognia oczu.
Odbicie pomienne skakao w nich, potgujc jeszcze ich wiel-
ko i szklano.

— Kto ty? Zkd? — spytaem. — Jeste krwi za-

walany.
Dugiemi, chudemi palcami dotkn swego policzka,
potem popatrza na nie i znowu wpar oczy w ogie.

Pali si, —
powtórzy, nie zwracajc na mnie uwa-
gi.
— Wszystko si pali.
— Nie wiesz, jak si tam dosta? — spytaem, odsu-
wajc si; domylaem si, e to jeden z
waryatów, któ-
rych tak duo zrodziozowieszcze lato.
to

Pali si! odpar.
—Oho -ho -ho! —
zawoa i za- —
cz si mia, patrzc na mnie dobrotliwie i
kiwajc go-
w. Coraz to czstsze uderzenia dzwonu raptownie ci-
chy, i goniej poczy trzeszcze pomienie. Ruszay si
jakywe, dugie rce —
jakby w znueniu, wycigay si
ku zmilkej dzwonnicy. Teraz, zblizka, wydawaa si
ona wysok i zamiast róowego miaa ju czerwone ubra-
nie. U góry ciemnego otworu, gdzie znajdoway si
dzwony, zjawi si niemiay, spokojny ognik, podobny
do pomj^ka wiecy, i bladym promykiem odbi si w ich
miedzianych piersiach. I znów rozttni si dzwon, ziejc
nieprzytomnie rozpaczne krzyki, a ja znowu jem
-
ostatnie,
szarpa si na brzegu, a za mn
szarpa si mój czarny
cie.

Id! Id! —
odpowiadaem komu, woajce-
mu mi... A wysoki czowiek siedzia spokojnie poza
mn, objwszy rkoma kolana, i gono piewa, wtórujc
dzwonowi :
z „OPOWIADA" 371

— Barn Barn Barn


! . . ! . . ! . .

— Zwaryowae — krzycz do, ! a on piewa wci


goniej, radoniej:
— Barn!.. Barn!.. Barn!..
— Zamilcz! — bagaem.
A on umieclia sipiewa, kiwajc gow, i w szkla-
i

nych jego oczach rozpala si ogie. By straszniejszy,


ni poar, ten obkaniec, i
odwróciwszy si, zaczem
bied równolegle z brzegiem bajora. Lecz nie zdyem
zrobi jeszcze kilku kroków, gdy obok mnie bez szelestu
wjTOsa jego duga sylweta rozwiewajcej si koszuli. w
Bieg milczc, jak ja, dugiemi, nieznajcemi zmczenia
krokami, i milczc biegy przez zorane pole nasze dwa
czarne cienie.
W agonii przedmiertnej dusi si dzwon i krzycza,
jak czowiek, który nie czeka ju pomocy, któremu osta-
tnia zgasa ju milczc bieglimy
nadzieja. hen, I — kdy
w mrok, a koo nas szyderczo skakay nasze czarne cienie.

PRZEOY Jan Wroczyski. L. Andrejew.


z Pawa Verlaine'a.

GODZINA KOCHANKÓW.

Czerwony ksiyc u niebiosom brzega;


ka. w taczcych oparów pomroce.
Usypia mglista, a abka rechoce
Wród trzcin zielonych, które dreszcz przebiega.

Kwiat wodny stula swe wodne kielichy;


Topole, zwarte w szeregu i
sztywne.
Rysuj w dali cienie mgliste, dziwne;
W krzakach wietlików rój bka si cichy.

Puhacz si zbudzi i w cichym rozpadzie


Przeszywa ciemno skrzydem wiosujcem.
Zenit rozbyska mdych blasków tysicem —
Biaa zapala si Wenus. —
Noc wszdzie.

(POEMES SATURNIENS).
z PAWA VERLAINEA 373

PO TRZECH LATACH.

Otworzya si furtka wazka i chwiejca.


Wszedem: droga w ogródku tak mi dobrze znana.
Owietlona agodnym blaskiem, który zrana
W kadej kropelce rosy krzesze iskr soca.

Wodotrysk, tak jak dawniej, cisz srebrnie zmc.


Nic si nie odmienio: malutka altana
Kryta winem, aweczka trzcin wyplatana,
I stara osiczyna wiecznie si skarca.

Róe dr tak jak pierwej; tak jak pierwej.


lilie,

Wielkie, dumne, za wiatrem chyl si bez przerwy.


Zda si, kadego ptaka zna ju moja dusza .

I nawet odnalazem ów posg Welledy,


Której gips poczerniay zwolna si rozkrusza:
Stoi, cho wta, w nikym zapachu rezedy.

(POEMES SATURNIENS).
}']4
'

CHIMERA

AOSNY DWIK ROGU...

aosny dwik rogu idzie przez kniej


I, zda si, boleci jczy sieroc,

U stoku wzgórz kona, zdjty niemoc,


A wiatru bdzcy dech go rozwieje.

Duch wilczy w tym gosie paczem szaleje.


Co wzrasta, gdy zorze zachód ozoc.
Gdy soca konanie przed cich noc
Zarazem i sodycz i smutek sieje.

I skarg t niej tulc do ziemi.


nieg cicho patkami sypie dugiemi
Skro zorzy zachodniej krwawe purpury ;
Westchnieniem, jesieni powietrze dyszy —
/ sodk jest chwila tej sennej ciszy.
Gdy blade pejzau drzemi kontury.
(SAGESSE).
PRZEOYA HelcDa Stattler.
Fragment z KANTORY!
ukasza delia Robbia.
Dolina mroku.

„Wszystko si w yciu mci, i kara


przyj musi za wszystko, choby
nie byo winy."
Z listu przyjaciela.

Nie wiem, kto jestecie wy —


cigajcy ze mnie
wyznania.
Wpokurczonych cieniach tej sali, o której domy-
lam si, e
jest trybunaem,

widz mgawe pitna
i czarne nieruchome
waszych twarzy postacie.
Nie przemawiam do was, jako sdziów.
Sowa me rzucam w przestrze pozbawion czasu.
Tajemniczo roztacza si nade mn, jak Ocean
nad gazk koralu, który si rozwija wedug niezna-

nych sobie praw i


pod cinieniem ogromu, którego ni-

gdy mack nie obejmie.


W mojej wiadomoci zatara si rónica wiatów,
w dyfuzyi cigej ducha mojego z Niewiadomem.
$^S • CHIMERA
Chciejcie darowa, e nie trzymam si prostej
opowieci. Id w
labiryncie za poyskujc w ciemno-
ciach nici, jakiekolwiek jej zagicia. s
By moe, umys inny wybraby drog bezpore-
dni, ale ja nie mógbym kroku postpi przepaci- w
stym i
oguszajcym wirze podziemnych lawospadów.
Z mojego dziecistwa i modoci napisa móg-
bym niejedn rozpraw stanowic zagadnie klucz do
o tworzeniu si przeznaczenia.
ycie moje cel mój s dla mnie sfinksow zagad-
i

k, której ja, drugi Edyp, rozwiza nie si kusi. bd


Widz jakby niene
wierzchoki gór, niezwizane
midzy sob niczem prócz morza mroku, z którego
zdaj si wyrasta.
Opowiem z
monotoni prostot chorego dziecka,
i

które chciaoby zasn, a lka si tych strasznych wi-


dziadew zamurowanej gboko piwnicy.
Pamitam si w sypialnym wagonie pdzcego po-
cigu -— lecz cel mej podróy tak si zatar w umyle,
jakobym go nie zna nigdy.
W mdem owietleniu nocnych lamp spogldaem
na bliskie mi istoty. Nie kadem si lub moe wstaem
przebudzony.
Staruszka — krewna mej ony — spaa przy cia-
nie na lewo,
po przeciwnej stronie moja ona i dziecko.

Dalej drzema nieznajomy mczyzna otulony w po-


dróny paszcz.
Dziecko swe kocham mioci gwatown— chc —
aby osign to, na czem ja si osunem i z zawrotn
szybkoci staczam si w dó. I wdziczny jestem tej
DOLINA MROKU ^7P

koniecznoci, która gniotc marzenia moje uczynia


z istoty przewietlonej matk mego syna.

Ciemn, tragiczn rol w yciu mojem odegra pe-


wien czowiek, z którym nieostronie zawarem sojusz
braterstwa, obic mu tunel w podziemne tajniki du-
cha,
— który przez to pocz wywiera wpyw demo-
i

niczny, uwodzc atwowiern mio


Pozwólcie,abym tej zasony nie odchyla, roz-
wodzc si nad sadyzmem w mistyce, a co nazwaby
mona kpiel ciep w krwi anioów.
Ten opta ubóstwian przeze mnie kobiet, do
której nie miaem si zbliy, jak do niedosinych
gwiazd. Magnetyzujc, zasypa lodozwaem, zniepra-
wi w pysze i nicoci przeczyst, wspania dusz jej.
W snach ciemnych, gorczkowych, bkaem si
niby wilkoak po tym borze, który szumia uroczyst
sonat wieczornych modlitw -widzc przez zawieruch
owietlone okna tskn zapatrzon ku mnie posta.
i

I oto widziaem si wród niskich


nieznanych so-
i

bie komnat— gdzie z poza okien czerniay gszcze pra-

wiecznych lip podogi wyoone dywanami, a ciany


;

w makatach i arrasach, okrwawionych ogniem tlcego


si kominka.
Meble starowieckie w stylu cesarstwa, portrety
kasztelanów babek w robronach.
i

Staem dugo, zapatrzony w modprzeliczn da-


m w biaej sukni z niebiesk szarf. Jej zowieszcze

oczy przeraay mnie wiecc jakby dwie groty pie-
kie — wspomniaem,
i e
ukochana moja miaa w swym
)8o CHIMERA
rodzie prababk, która po lasach z pewnym duchow-
nym mordowaa schwytane wiejskie dziewczta.
Na zegarze bronzowym bia godzina wpó do dru-

giej
— i
dwik ten ocuci mnie
ujrzaem rk moj, która cia szyj czowieka pi-
cego.
Gowa potoczya si na ramiona, a z otwartych
y trysna
W
Icrew.

cinitej pici trzymaem mójiszeroki hiszpa-


ski nó — na którym oglda moecie napis : Alvaro
Garcia Albacete.
Los dziwnie zdarzy spotkanie dwóch wrogów,
niewiedzcych o sobie, w pómroku pdzcego poci-
gu i
—ja nie widziaem jego twarzy podnoszc
—a
za wosy cit gow.
I nie chc ju trudzi zapytaniem sfinksa, jakim
sposobem znaleziono w zaryglonej od wewntrz ko-
mnacie cit gow? tego, co by sam jeden o mil —
tysic ode mnie.
jakim sposobem ona moja widziaa przez szyb
I

wagonu mego ducha, który z gow


krwawic niezna-
nego jej czowieka pdzi wród zamieci nienej?
I na to wszystko zebralicie stanowcze, mnie same-
go przekona gotowe dowody,
— szczególniej te plamy
krwi na poduszkach wagonu i
otulony w paszcz ka-
dub nieznajomego.
Pocig zdawa si szybowa po powietrzu. W ci-

szy patrzyem na rozwarte niepice oczy mej ony



a gos obcy snu w nas t opowie jakby na pustyni
Sdu Ostatecznego.
DOLINA MROKU 381

I nie pamitam ju nic.

Ocknem si a tu przed wami.


Zda mi si, e pocig z zawrotn szybkoci leci
i z t sal i ze wszystkiem, co kiedykolwiek poznaem, —
i z tem, co mi przeznaczono w najdalszych reinkarna-
cyach przecierpie, pdzi po stromej pochylni ku
miejscowoci ciemniejszej, ni ta, z której przybywa.
Tylko biae wierzchoki gór z obojtnoci wnie-
bowzitych patrz na otulone w mgach doliny.
A wszystko si mci — kara jak i
runicie kopuy
kocielnej spa musi na bezwinnych.
Mdr mi si wydaje ta myl i
wypisan jakby
z grobowca chaldejskich magów.

Tadeusz Miciski.
Ogród mierci

Z k
schodzisz
zielonych, z
w
zotego pola
ogród mistyczny:
cichy
tam na progu mier biaa stoi
w cyprysowym wiecu na czole.

Stoi biaa — i lodowate


niemiertelne donie wyciga
do widziade, wspomnie, pamitek
I do serca swego przyciska

sny daremne, zgase pragnienia,


latorole zwarzone mrozem,
zesche, sztywne licie jesienne,
malowane smutn czerwieni;

biae, lekkie ostatnie róe,


co skonay w zotych warkoczach
i na piersiach pobladych dziewic,
lilie
zimnym potem zroszone.
OGRÓD MIERCI j8j

I wyciga do nas ramiona


marmurowe, tuli do serca,
i
tracimy bytu wiadomo,
umieramy nazawsze w mierci. . .

Ale nimy. Jako zielone


algina dnie fal oceanu,
jak korale bladoróowe,
nimy, nimy w Ogrodzie mierci.

I czujemy, jak nad oczyma


zamknitemi i nad ustami,
nad sercami, co bi przestay,
kry jeszcze cie pocaunków.

nimy, nimy pieni gorce


purpurowo -pióry cli sowików,
i ksiycc od soc
janiejsze,
zote morza, kwiaty ze wiata.

nimy rzeczy nie z tego wiata,


niezrównane, boskie, przecudne,
sen poetów nimy ogromny,
lecz umarli, w Ogrodzie mierci.

PRZEOYA AnHE Broiiisawska. Enrico Nencioni.


z psychologii sztuki.

SPRAWIE ROZSDKU YCIO-


WEGO. Wzgldna skromno, za-
sadnicza mdra przezorno w rze-
i

czach erotyzmu, przezorno na-


wet mylowa, sta si moe wiel-
kim rozsdkiem yciowym, nawet
dla bogato uposaonych i cako-
witych natur. Dotyczy to prze-
dewszystkiem artystów, jest jedn
z ich najlepszych mdroci ycio-
wych. Bynajmniej niepodej rane
gosy odzyway si ju w tym sensie, e wspomn tylko
Th. Gautier, Flaubert'a, Stendhara. Artysta jest bodaj
z rodzaju tych, których konieczno skazuje na siln zmy-
sowo, czowiekiem wogóle zanadto pobudliwym, kady
jego zmys jest zbyt atwo dostpnym podniecie, nawet zda-
leka dolatujcej sugestyi podniecenia. Lecz mimo to, sto-
jc zwykle pod cakowit wadz swego zadania yciowe-
go, swego denia do mistrzowstwa, jest w rzeczyAvistoci
umiarkowanym, jeli nie cakowicie powcigliwym czowie-
kiem. Tak mu nakazuje dominujcy w jego naturze in-
stynkt: on mu nie pozwala zubaa siebie w ten sposób.
z PSYCHOLOGII SZTUKI jSj

Ostatecznie biorc, jedna sama sia zuywa si w ar-


i ta

tystycznej koncepcyi i w akcie


pciowym, gdy wogóle
istniejetylko jedna sia.Tu si zatraca, tu si rozdawa i za-
przepaszcza jest u artysty rzecz godn pogardy; wskazuje
to ju nietylko na brak instynktu, lecz na cakowity opad

woli, i moe by poprostu pitnem dekadency kadym W


razie zubaa to jego sztuk do nieobliczonych wprost granic.

Artyci nie s ludmi wielkich namitnoci, mimo


wszystko, co w siebie i w ludzi wmówi
pragn. Dzieje si
to dla kilku powodów Przedewszystkiem, brak im wsty-
.

du przed samym sob (oni yjc, przygldaj si sobie,


oni czatuj, czyhaj na samych siebie; ci ludzie zbyt s
ciekawi). Nastpnie, brak im wstydu wobec wielkiej namit-
noci (oni j wyzyskuj twórczo). Wreszcie, ich wampir, —
talent ich, nie pozwala na t rozrzutno siy, która zwie

si namitnoci. Majc talent, jest si i ofiar swego ta-


lentu: czowiek yje pod wampiryzmem swego talentu.
Nikt nie przezwycia swej namitnoci tem, j e
twórczo przedstawia, lecz naodwrót moe j
przedstawi
dlatego, ej w sobie ju pokona. (Goethe poucza wpraw-
dzie inaczej; lecz bodaj e w tym wypadku pragn on nie
rozumie samego siebie, czynic to z powodów — delicatezzy.)

Ukrywa si tu znów nietylko pozorna sprzeczno z uwagami


wygoszonemi powyej: i) o tak niesychanie atwej pobudliwoci
artystów,i e mio
2) o tem, („pciowa," akcentowane byo najwy-
raniej) stanowi najpotniejszy bodziec ycia, niechybnie twórczego
w wybuj^oci swojej. A wic artysta, stanwszy, dziki pobudli-
woci i wraliwoci swojej, tu, tu przed owemi wrotami sztuki,
„które same otwieraj si przed zakochanym," winienby w prze-
zornoci mdrej cofa si co rychlej, aby, uchowaj Boe, nie ponie
szwanku na swej fachowoci?.. Czy taki „artysta" nie trciby mocno
przezornym i oszczdnym rzemielnikiem, który woU powoln lecz
pewniejsz drog „miarki do miarki" ? Jest w tem niesmak, który
milczeniem przekn si nie da. Drugi niesmak tkwi w zbyt ju
386 CHIMERA
czstem wynoszeniu artysty ponad wszelkie czowieczestwo, w tej

„osobnej rubryce" stwarzanej dla niego co krok, nawet sprawach w


funkcyj fizyologicznych. Artysta, który nie przeszed przez wszyst-
kie ognie czowieczestwa, jest chyba —
aosnym typem dzisiejszego
literata, którego mnóstwo drobnych warunków spoecznej towarzy-
skoci (a przedewszystkiem jego wasna fachowo) odsuwa na pe-
wien dystans od ustawionego stou ycia, jako akomego widza. —
Czy w tej perspektywie i na tem stanowisku zrodzi si moe moc-
ne i
gbokie odczucie wszjfstkiego, co ludzkie, jest rzecz wtpliw
(cho równie nie wykluczon, bo zalen od siy tych tsknot do
ycia i od potgi intuicyjnej, ale adn miar od roztropnoci.)
Czy, zamiast powoywa si na nakazy rozwagi i roztropnoci,
na przezorne imperatywy ostronego talentu, nie naleaoby raczej
wejrze w^ ycie i skad duchowy samotników i spróbowa zrozu-
mie, dla czego ci ludzie nie nadaj si do pospolitych namitnoci,
ani do tych, które si pospolicie zw „ wielki emi" ? Czy nie nalea-
oby si powoa na t fataln moc wewntrznego ycia, na fascynu-
jc potg marze, które z objawów zewntrznego ycia czerpi
to tylko, co w nich jest z ducha, i
poty tyUco, póki w nich jest jesz-
cze co z ducha?
Czy naleaoby wskaza na t lep si,
nie
któr niszczy i szczcie osobiste, i siy ludzkie, i nawet ów talent
produkcyjny, gwoli wewntrznej pracy, cigemu odmadzaniu i kwi-
tnieniu ducha, ustawicznemu rozrostowi i
dojrzewaniu ? na to fatum
yciowe, pozwalajce powica wasnemu szczciu tylko najbah-
sze, poziome godziny wyczekiwania na nage rozblaski wszystkich
czarownych zwierciade ducha? —
Jeli przed oczyma marzyciela
stan te zwierciada, wyrwie si niechybnie z ramion kochanki,
a uczyni to nie gwoli yciowej mdroci, bez roztropnych wyra-
chowa artysty, bez wiedzy i woli nawet, gdy tak mu nakazuje
wampir, —
nie talentu bynajmniej !

lecz stokro potniejszy wam-

piryzm marzenia, poezyi dla niej samej, pozwalajcej mu oglda


cay przepych ycia tylko tam w spotgowanych blaskach zwiercia-
de marzenia, ca jego gb' —
tylko na dnie duszy wasnej, uwia-
damia sobie nawet ca potg i niedol swej mioci dopiero w wi-

dmowem jej odbiciu. I tak oto w mioci tych ludzi tkwi zawsze
ziarno tragedyi, s oni fatalni dla swoich kobiet...
Zstpiwszy znacznie niej, midzy bardziej ludzkie sprawy i
pos-
politsze charaktery, nietrudno zauway, e
artyci nawet do mio-
stek bardzo rednio si nadaj, czemu nie przecz bynajmniej roz-
maite anakreontyki, które s
najczciej swawol po niewczasie . . .

Lawirowa w
gszczu ludzkim lekko, dumnie a swobodnie umiej
z PSYCHOLOGII SZTUKI ^87

tylko ludzie z wyran przewag


cho troch yciem wewntrznem, nauczy si
instynktu praktycznego. Kto
na bahe nawet
y
podniety reagowa mocniej, gbiej, a przez to samo i powolniej,
przynajmniej w
stosunku do zewntrznych bodców. A to czyni naj-
czciej niedog w
pytkim wirze spraw codziennych, i tworzy to
smutne to, na którem tem jaskrawiej odbija si nieraz ironia pra-
gnie. Ci ludzie nie maj do
lekkoci do yciowego taca, i cho
im Bachus tak chtnie dopomaga, pozostaj przecie w tyle, jak Sylen
na ole. W
samotnoci pisz za to anakreontyki, lub, co czciej si
zdarza, wywieraj ze i dokuczliwe zemsty na sobie, na yciu, na
kobietach i na ole swego sentymentu, bo ci ludzie nieuleczalnie — s
sentymentalni. to, Mimo a moe wanie
dla tego, staj si atwo cyni-
cznymi lecz
;
ich cynizm jest ju gbszy, boleniejszy, i poszy czer-
stwe, swawolne, a sprone stado bystrych kozów i map zwinnych.
Dalibóg, moralici maj tu mao powodu do zaamywania rk ! . .

dna mioci Venus, umiejca by cyniczn heter w objciach m-


a lub moralisty, daje artycie uroczyste wito pikna, wzbudza
cze prawie bosk, rozpala bardziej serce ducha nili chucie. — i

Nimf, — jeli który z nich na nimfy chtnie zerka, — porywa im naj-


czciej z przed nosa pierwszy lepszy moralista. — Za Dafne ? — . .

Mitologiczna Dafne staa si oklepan anegdot, wyzbya si nagoci


i pozwala si jedynie oglda poprzez dekolt sukni balowej wiedzie ;

niemiertelnie nudny ywot w


ckliwych marzeniach banalnych ry-
mopisów i przy ich pomocy pragnie nas wmówi, owidyuszo- w e
wa przemiana odby si moe w salonie.
Oto jest mio
hygieniczna dla „talentów
"
Balzac surowo !

przestrzega utalentowanego modzieca przed mioci, natomiast ra-
dzi mu serdecznie pisywa listy miosne. Przyznajmy szczerze: czy
ten wampir „talentu" nie jest najpospoliciej zwyk m, — ot, trupi
w
gówk, symbolizujc, co jest sercu i yciowych instynktach czo-
wieka? Oni maj ju tylko jeden instynkt i zmys jeden, który jest
ich suchem i wzrokiem, ich sercem i krwi ich y: „dominujcy
instynkt talentu," co poar ju czowieka.
O ile pikniejszymi s ci, których ponosi jeszcze ycie i po-
rywa mio ! I o ile gbszymi tamci inni, których ycie wewntrzne
tak cakowicie, tak po brzegi wypenia, e pozwala Afrodytom, Nim-
fom i Dafnom wszelkim odbi si tylko w jego powierzchni jak
w zwierciedle, ponad to — i nic ! . .

Afrodyt i Dafne s
jednak upartemi kobietkami, one i-ade
si przejrze i w takiem lustrze. Co ujrz, gotowo je w miy bd
wprowadzi :

tam w gbi spoczywa zgoa inny obraz Kady !
388 CHIMERA
z tych marzycieli jest Pigmalionem, który swój idea kobiety sam
tworzy, sam ksztaci i sam duciem swoim oywia. ta jest A
oblubienic, której trudno si sprzeniewierzy, niepodobna zama
wiary bez tej rozterki, co jest przeklestwem yciowej mioci, jej
trumn przed lubnym otarzem...

hu i rozkosz tkwi w dionyzyj-


skiem upojeniu, nie brak ich i w a-
poliskiem. Wszake musi by pe-
wna rónica tempa obu tych w
stanach . . .
Nadmierny spokój pe-
wnych stanów podniecenia (ci-
lej mówic zwolnienie poczucia
czasu i przestrzeni) przejawia si
chtnie w wizyach o spokojnych
gestach, wród spokojnych dusz.
Styl klasycznj'^ przedstawia ów
spokój, uproszczenie i
skupienie; najwysze poczucie po-
tgi tkwi w typie klasycznym. Cikie reagowanie, wiel-
ka wiadomo, —
zupeny brak uczucia walki.
Aeby by naley posiada wszystkie na-
klasykiem,
pozór sprzeczne i
podania; winne one jednak
uzdolnienia
chodzi w jednem jarzmie zjawia si o waciwej po-
i

rze, aby umiejtno zaywania hteratury, sztuki i polity-


ki potgowa do waciwych wyyn i
subtelnoci;
— (win-
ne si zjawia uprzednio, jako pierwszy bodziec.) Cao-
ksztat pewnej kultury (czy te stan ogólny narodu) na-
ley odzwierciedla w swej najgbszej najwntrzniejszej i

duszy; i to w czasie rozkwitu tych waciwoci, kiedy one


nie s jeszcze przebarwione cudzoziemcz^'^zn (lub kiedy
s jeszcze w cakowitej zalenoci od wpywów obcych.)
Jednem sowem, naley by nie odruchowym (reaktywnym),
lecz syntetyzujcym i
naprzód wiodcym duchem, maj-
z PSYCHOLOGII SZTUKI 389

cym w obliczu wszelkich zjawisk swe twarde i zdecydo-


wane „tak! " — nawet gdy nienawi w gr wchodzi.
Czy wspódziaa tu rzeczywicie najwysza warto
osobista?.. Naleaoby moe rozway, czy nie wchodz tu
w gr przesdy? Czy moralne wyyny nie w koniecznejs
i
sprzecznoci z typem klasycznym?.. Czy mo-
istotnej
ralne monstra nie sz koniecznoci romantykami, zarówno

w sowie jak i w czynie? Ta przewaga jednej cnoty
nad drug (jak u moralnego monstrum) zajmuje zasadni-
czo wrogie stanowisko wobec klas3^cznej potgi, polegaj-
cej na równowadze. Przypuciwszy, e
na pewnych wy-
sokociach moralnych jest si mimo wszystko klasykiem,
mona miao wnioskowa, e
z drugiej strony posiada si
te i immoralno na odpowiedniej wyynie. Byby to mo-
e wypadek Szekspira (o ile okazaby si on rzeczywicie
lordem Baconem.) —
Czy poza przeciwiestwem twórczego
i
odtwarzajcego (czynnego odruchowego) ducha nie ukry-
i

wa si przeciwiestwo klasycznego i romantycznego typu?

R ZEM ORALI ZO WANI


SZTUK. — Sztuka jako wolno
od moralnego zacienienia i za-
ciankowej „optyki maego kta,"
lub jako szyderstwo z nich . . .

Ucieczka na ono natury, gdzie


pikno z czy
groz si Kon- . . .

cepcya wielkiego czowieka ... —


Kruche, zbyteczne, luksusowe du-
sze, które jedno tchnienie ju mci :

„pikne dusze" ... — Zbudzi i


oy-
wi wyblake ideay w caej ich bezlitosnej tynie i brutal-

noci, niby pyszne potwory, jakiemi byy w rzeczywistoci.



Tryumfujca bogo wszystkich przemoralizowanych ar-
390 CHIMERA
tystów przy psychologicznem wnikaniu w zakamanie i ko-
medyanctwo wbrew woli. — Fasz3rwo sztuki. Obnay jej
istotn immoralno. — Wywlec na wiato dzienne zasadni-
cze potgi „idealizacyi" (a wic zmysowo,
:
podniecenie,
nadmierny animalizm).

SPRAWIE PRZYSZOCI.
PRZECIW ROMANTYCE
IWIELKIEJ NAMITNOCI.—
Do klasycznych upodoba naley
nieodcznie pewien chód, przej-
rzysto i tyzna ; logika przede-
wszystkiem, szczcie w ducho-
woci, „trzy jednoci," skupienie,
nienawi uczucia,
niemieckiego
Gemuh, *) francuskiego esprit,
niech do wszelkich powika.

*) To sowo „Gemuth" w cako witem brzmieniu niemieckiem


zyskao nieprawe obywatelstwo we wszystkich niemal jzykach. Jako
psychologiczne znami rasy, zgoa nie znajduje ono sownego równo-
wanika w innych mowach. Pojcie to mówi o skonnoci do smt-
ku, roztsknie, nastrojowoci, poczonych najczciej z pewn do-
z opieszaej woli i cichej rezygnacyi; wszystko to prowadzi do a-
twych, w duchow tre niezawsze bogatych dostroje si do obja-
wów zewntrznego ycia. Gemiith wyklucza towarzysk ywo,
dowcip, wylan serdeczno cofa raczej to wszystko na dno cichej
:

melancholii, niegonego wspóczucia i ledwie wiadomej ironii wzgl-


dem Ju to samo przywodzi na myl dobre
wszystkiego, co ludzkie.
wino w przytulnym kcie cichej gospody Gemuth, w najszlachetniej-
. . .

szem pojciu, oznacza wysubtelnion zdolno uduchawi ani wszyst-


kiego, dar wyczuwania duszy z rzeczy i zjawisk Wreszcie, w wul-
. . .

garnem znaczeniu, zwaszcza w przymiotnikowej formie, znaczy Ge-


miith (-lich) tyle co: ujmujcy, miy, atwo dopasowujcy si do
poziomu lada jakiej inteligencyi. (Przyp. tóm.)
z PSYCHOLOGII SZTUKI jpz

chwiejnoci, rozwasania w formie, wszystkich mtnych


przeczu; z drugiej strony, niemniej zdecydowana niena-
wi do wszystkiego, co króciutkie, gadkie, adne i pocz-
ciwe. Nie naley igra z artystycznemi formami; naley
ycie przeksztaca, aby ono swój wyraz i form znale
sobie potem musiao.
Jest pewna wesoa komedya, która nas, comy
przejrzeli, bawi dopiero zaczyna. Mianowicie uroszcze-
nia wspóczesnych Herder, Winkelmana, Goethego, He-
gla, i oni to odkryli ponownie idea klasyczny. A ró-
wnoczenie Szekspir!.. I to samo pokolenie wyrzeko
si w tak czelny sposób klasycznej szkoy francuzów!
jakgdyby najistotniejszych rzeczy nie mona byo zarówno
tu jak tam si nauczy... Chciano jednak „natury,"
i

„naturalnoci":

o tpoto! —
Zdawao si ludziom, e
klasycyzm jest pewnego rodzaju naturalnoci.
Naley bez przesdów i bez wszelkich mikkoci prze-
myle, na jakiem podou wyrosn moeidea klasyczny.
Stenie, uproszczenie, wzmocnienie woli nawet w kierunku
za: te rzeczy w tym oto szeregu nale do siebie
nieodcznie. Jednem sowem: logiczno - psychologiczne
uproszczenie. Wzgardzenie wszelk drobiazgowoci,
równie jak wielkiemi zlepkami, oraz wszystkiem, co nie-
pewne.
Romantycy niemieccy protestowali nie przeciw kla-
sycyzmowi, lecz przeciw rozumowi, owieceniu i smakowi
i8 stulecia.
Zmysowo -
romantyczno wagnerowskiej muzyki.
Jej przeciwiestwo do klasycznej zmysowoci.
Podanie jednoci (poniewa jedno tyranizuje wi-
dza i suchacza,) a zarazem nieudolno tyranizowania ich
rzecz najgówniejsz: mianowicie zwartoci skupieniem i

dziea (przez zaniechanie zbytecznoci, rozjanianie, skra-


canie, upraszczanie). Natomiast obezwadnianie suchacza
39^ CHIMERA
i
czytelnika wielkiemi masami (Wagner, V. Hugo, Zola,
Taine.)

est tokwestya wewntrznej mo-


cy (zarówno pojed5mczego czo-
wieka jak i narodu), gdzie pada
jego sd: „pikne." Uczucie pe-
ni wezbranych si pozwala przy-
j pogodnie i

kich rzeczy, które zmrozi


ochotnie wiele ta-

mog
wtego ducha. Poczucie siy wy-
rokuje „pikne" o rzeczach i sta-
nach, które dla instynktu niemo-
cy s
nienawistne i wstrtne. Wch
uprzedzajcy nas, czem dalibymy sobie rad, gdyby
z

oblekszy si w ciao wystpio przed nami jako niebez-


pieczestwo, problem lub pokusa,

ten wch szczególny
okrela nasze estetyczne „tak." („To jest pikne" jest

wic probierzem wewntrznej mocy.)
Wynika z tego, biorc rzecz ogólnie, i zamiowanie
do rzeczy zagadkowych i gronych jest oznak siy, pod-
czas gdy smakowanie w adnem, miem, gadkiem, znamio-
nuje sabizn i wto ducha. Upodobanie do tragedyi jest
waciwoci silnych czasów i tgich charakterów: wy-
mownem non plus ultra takiej wanie epoki jest Boska Ko-
medya. Bohaterskie tylko dusze umiej w tragicznem okru-
ciestwie mówi do siebie „tak" s
one dosy twarde na
:

to, aby nawet cierpienie odczuwa jako rozkosz... Przy-


pumy natomiast, e
sabi zapragn korzysta ze sztuki,
która nie dla nich Có uczyni wówczas,
bya stworzon.
aby tragedy sobie
uprzystpni smak w niej znale ? Oto
i

postaraj si przemyci w ni swe wasne uczuciowe war-


toci, jako „tryumf obyczajnoci" lub „spoecznego adu"
z PSYCHOLOGII SZTUKI 393

jako „nauk o marnoci ycia," jako „wezwanie do rezy-


gnacyi" (lub w kocu to na poy medyczne, na poy mo-
ralne wyadowanie afektu w
sensie Arystotelesa) Wresz-
cie, sztuka rzeczy gronych, o ile pobudza nerwy, mo-
e mie warto bodca dla sabych i wyczerpanych. Jest
to midzy innemi powód do dzisiejszego przeceniania mu-
zyki wagnerowskiej.

UDZIE STWORZENI.— Mówic,


i dramaturg (lub artysta wogóle)
stwarza prawdziwe charaktery,
wpadamy w pikne zudzenie
i
przesad, dziki którym wici
sztuka zgoa niezamierzone i nad-
mierne ju tryumfy. W rzecz5rwi-
stoci rozumiemy prawdziwych,
ywych ludzi bardzo niedostatecz-
nie uogólniamy nader powierz-
i

chownie, przypisujc im taki lub


inny charakter. Temu zgoa niedoskonaemu naszemu sta-
nowisku wobecczowieka odpowiada i „twórczo"
artysty pod tym wzgldem: robi on równie powierzcho-
wne zarysy czowieka jak powierzchown jest nasza zna-
jomo ludzi. Zbyt wiele wiecideek i mamide jest w tych
artystyczniestworzonych charakterach; to nie bynaj- s
mniej ywe i cielesne twory naturj'^, lecz co podobnego do
owych namalowanych ludzi, o wiele za chudych: nie naley
ich oglda z blizka. Zwyko si nawet mawia charakter :

pospolitych ludzi przeczy sobie czsto,stworzony przez dra-


maturga jest natomiast jakby pierwowzorem, który miaa
na widoku natura; —
lecz i to powiedzenie jest z gruntu

faszywe. Prawdziwy czowiek jest czem zgoa koniecz-


nem (nawet w tak zwanych spoecznociach), niezawsze
S94 CHIMERA
jednak pojmujemy t
konieczno. Czowiek wymarzony,
artystyczne widmo, pragnie uchodzi za co koniecznego,
jednake wobec tych tylko, którzy i ywego czowieka
zdolni s poj w surowych, nienaturalnych uproszcze-
niach psychologicznych. Kilka mocnych, czsto powtó-
rzonych rysów, na to wiele wiata, mnóstwo cienia i pó-
mroków naokó, czyni zado takim wymaganiom. Jestemy
atwo skonni do uwaania widma twórczej w3^obrani za
prawdziwego, koniecznego czowieka, gdy w stosun-
ku do ywych ludzi zadowalamy si stale widmem swej
wyobrani i domysów, grub sylwetk, cieniem postaci,
cakowicie dowolnym skrótem wzamian za cao.
e
malarz lub rzebiarz daje „ide" czowieka, jest
czcz i uud
gawd zmysów twierdzc co podobnego, :

dajemy si tyranizowa oku, gdy ono z ciaa ludzkiego


widzi tylko powierzchni, tylko skór, a wszake i wntrze
chociaby tego ciaa tylko naley równie do idei. Sztuka
plastyczna wypisuje charakter ducha na skórze ciaa, poe-
zya, posikujc si ku temu celowi sowem, rzebi charak-
ter w dwikach.Punktem wyjcia sztuki jest naturalna
niewiedza czowieka o swojem wntrzu (zarówno co do ciaa
i co do charakteru) : sztuka nie jest stworzona dla fizyków
i filozofów.

Czeme moe tak bardzo nie zadowala fizyków i fi-


sztuka
lozofów ? — Nadtem warto si duej zastanowi Czy tam, . . . e
w opisywaniu danej kategoryi zjawisk duchowych, nawet w dowol-
nie przez siebie zakrelonych granicach, nie jest dosy wyczerpuj-
c, cis, nieubagan, konsekwentn? e
w swym godzie prawdy
nie jest dosy rzeteln ? e to, co podaje tu i ówdzie za swój cel
(analiza duszy), jest w
rzeczywistoci jej rodkiem tylko (i to jed-
nym z wielu!), e ostatecznym i prawdziwym jej celem jest osi-
gnicie wraenia, a wicnawet wraenia prawdy kosztem samej
prawdy? e wreszcie sw intuicy i twórczoci wymyka si z pod
z PSYCHOLOGII SZTUKI ^9/

wszelkiej kontroli, mimo e a nazbyt czsto jest tym kuglarzem, któ-


remu naleaoby wanie jak najczciej w gar zaglda?
Ostrono a
nadto zrozumiaa, suszn natomiast by-
ta jest

aby tylko wówczas, gdyby sztuka rocia sobie pretensye, aby jej
zdobycze w
dziedzinie psychologii byy bezporednio wpisywane do
ksigi wiedzy ludzkiej. Tymczasem sztuka jest tu znacznie skromniej-
sz, acz pod innemi wzgldami siga o wiele wyej. Jeli w da-

nej dziedzinie (charakterystyki psychologicznej) artysta nie jest dla
fizyka i filozofa dosy wyczerpujcym, mudnym i
marudnym, to
dla tego przedewszystkiem, stoi pod e nieubaganym nakazem
caoci swego niewiadom tyrani swej twórczej idei,
dziea, pod
niepozwalajcej mu nawet wówczas, gdy na zot natrafi, prze-
bywa przy niej duej pilniej. Jeeli badacz naukowy z caym
i
y
aparatem dzisiejszych rodków pomocniczych zapuszcza si powoli,
chwiejnie, ostronie stopniowo w coraz to gbsze wiaty, — arty-
i

sta psycholog podobny jest do nurka, co si nieraz na lepo w cie-


mne rzuca otchanie, przynoszc i mu zwyczajny, i robactwo gbin
brzydkie, i, w caych kbach nikczemnych glonów, moe ukwia
szlachetny, moe per na maowinie, i moe te nieznane jeszcze,
lepe twory, co tylko bez wiata i tylko pod wielkiem cinieniem
gbi ycie swoje maj . . .

aden z wielkich artystów psychologów nie dawa i dawa


nie mógcharakterów ludzkich tak wszechstronnie i cakowicie zao-
krglonych, aby zdoa niemi w zupenoci zadowoli analityczny
umys badacza, lecz bodaj aden z nich nie zamierza tego uczy-
ni... Wszystkie charaktery ludzkie stwarzane przez artyst stoj
oczywicie do ycia w stosunku dowolnoci; jednake tkwi nich w
inna wewntrzna harmonia i konieczno: logika twórczoci, której
korzenie tkwi w osobniczej duszy. W
stosunku do realnoci, stwo-
rzony charakter ludzki jest wic tylko moliwoci, tylko prawdo-
podobiestwem i zawsze tylko uomkiem, w stosunku do twórcy jest
koniecznoci, a w perspektywie jego dziea nawet caoksztatem.
I kto wie, czy ta podwójna logika ycia i twórczoci nie wyciska wa-

nie na wszystkich rysach „stwarzanych" charakterów tego pitna


problemu, charakteru zagadki, nakazujcego wprost pytajnika, który
wyzywa niechybn potrzeb odpowiedzi, rodzi konieczno zastano-
wienia si nad sob?
Widmowe charaktery stwarzane przez artyst zmuszaj do
wnikania w tysiczne tajemnice duszy, potrcaj wszystkie struny
wspomnie, oywiaj wszystkie trupy uczu, dobywaj z ywych
jeszcze kwiatów uczu niejedn gsiennic faszu, a z owoców „y-
Sg6 CHIMERA
ciowych dowiadcze" toczce je robactwo zgnilizny, budz z upie-
nia wszystkie nasze ze
dobre moce: i tak oto „mamidy" oraz
i

„byskotkami" artystycznego odtwarzania wiod nas w najciemniej-


sze tej duszy labirynty... Po odpowied? po wiadectwo prawdzie?
po rozwikanie „sprzecznoci?" W
tych cigych pytaniach, które
w nieskoczonym acuchu rodz coraz to nowe, tem zmuszaniu w
do wgbiania si w
ludzk i wasn dusz, wyczerpuje si zwy- w
kych warunkach zadanie artysty psychologa. Jeli co nadto ma on
do powiedzenia, to chyba jako doktryner, wreszcie jako badacz, lecz
ani sowa jako artysta. Dzieo, które nie pozostawia po sobie du-
szego podwiku poruszonych strun naszej duszy, które milknie
bez echa melodyi, rozwiewa bez kwietnej woni nastroju,
si
koczy si zamknitym widnokrgiem bez dalekich perspektyw, pro-
blemów, zagadek, symbolu, jednem sowem dzieo, które zadowoli-
oby fizyka i
filozofa, przestaje by tem samem utworem sztuki. —
I w tem jest moe nierzetelno artysty, jak nierzetelnem jest jego
rzemioso. Sztuka rodzi tylko gód duszy, lecz nigdy go nie zaspo-
kaja (oczywicie, o zwraca si do gbszych troch natur). Nic
ile

wic dziwnego, e
anaUtycznego badania duszy ludzkiej zadowoli
nie moe. Z drugiej jednak strony, t z. „psychologia uczu"
wiedz cis bynajmniej nie jest i opiera si tyle na zbiorowych
zewszd dowiadczeniach, ile na wewntrznem spojrzeniu badacza,
na jego „darze" psychologicznej analizy. Tembardziej, niewolno mu
lekceway takich imion jak La Rochefoucauld, Shakespeare, Chateau-
briand, Stendhal, Dostojewski, jeli nie jako mistrzów, to jako bez-
dennej skarbnicy zawsze gbokich pyta, wci
jeszcze ywych za-
gadnie.
Niewolno i dla tego jeszcze, e, warunki ycia uczonego oraz
kierunek jego umysu powoduj z koniecznoci pewne przytumie-
nie tych pierwiastków uczuciowych wspóycia i
wspódrgania we-
wntrznego z cudzemi namitnociami, które twórczemu artycie
daj klucz do serc i charakterów ludzkich. Przedmiotowe grupo-
wanie materyau psychologicznego, wszenie wszdzie tego, co si
waciwie w nozdrzach ze sob przynioso: woni i odorów klinicz-
nych, pochopno do wtaczania wszystkich objawów w ramy goto-
wego systemu, lub zrodzonej w khnice teoryi wszystko to nie :

przemawia bynajmniej za nieomylnoci ich analizy, zwaszcza jeli
idzie otajemnic charakterów indywidualnych.
W adn dziedzin sztuki nie wkrada si moe tyle nieporo-
zimiie, ile w t wanie dziedzin twórcz psychologii. Chociaby, —
owo pominite wprzódy milczeniem „czajenie si" i „czyhanie" na
z PSYCHOLOGII SZTUKI 397
wasne i cudze uczucia, owo „wyzyskiwanie" wasnych i cudzych na-
mitnoci: wszystkie te czarne pitna artyzmu wydaj mi si raczej

modnym przesdem, w
który da si uwika i Nietzsche. Wpraw-
dzie bractwo z cechu uprawia liczne eksperymenty psychologiczne,
skomplikowanym aparatem pozy i patosu gnbi bezlitonie swe ko-
biety, wprawdzie kady waciciel adnych wsów uwaa si za mi-
strza kobiecej psyche, kady osiwiay oszust chepi si znawstwem
ludzkiej natury, wprawdzie niejeden pisarz, wyzyskawszy sw wyo-
brani doszcztnie, gotów popeni lichwiarski rabunek na ywem
jeszcze( ) uczuciu wasnego serca
! :

ale czy to wszystko ma cho
cokolwiek wspólnego z takiem zrozumieniem wasnych i cudzych
uczu, jakie odbija si powinno w
dziele artysty cznem? dziele twór-
czem?
Te pomykowe wybyski ukrytych wewntrznych bodców cu-
dzej duszy udzielaj si naszej niewiadomie i dlatego moe z t si
ywioow, jak posiadaj wycznie wraenia jeszcze nieuwiado-
mione, jeszcze niedostrzegalne, zaledwie gucho odczute. One
wycznie nios ze sob iskr twórcz, t pocigajc gb' zagadki,
t fataln zaraliwo
dla wraliwej psychiki artysty (która nie jest

nigdy w bezwzgldnej równowagi), one wreszcie rodz ten


stanie

dziwny objaw „naladowczego musu". Nie naley go sobie oczy-


wicie wyobraa jako sugestyjny automatyzm wyzwolony bezpo-
rednio widokiem wzoru; jest to zwyky stosunek wraenia do re-
akcyi, w danym wypadku do reakcyi twórczej jej czas i rodzaj jest
:

cakowicie nieobliczalnym. Lecz nawet i wówczas odtwarza ów


„mus" tylko pocztkowo z surow naiwnoci dany wzór, niebawem
potguje si on do stanu wizyjnych wprost skojarze, jak u somnam-
bulika, gdzie kilka najprostszych bodców (w danym wypadku
kilka wyczutych i zapamitanych bodców cudzej psyche) wystar-
cza do wywoania wizyjnych obrazów, do odtwarzania caych scen
iszmatów nowego ycia z jak lep lecz bezwzgldn logik konie-
cznoci. Co byo pocztkowo „musem naladowczym", staje si w ten
sposób niemniej ywioowym popdem twórczym, który na suro-
w kanw naladownictwa rzuca barwny obraz nowego ycia.
Kanwa pierwotna zostaje nim cakowicie przysonit. Przy pewnem
napiciu i trwaoci doprowadza ten stan do przepoowienia osobis-
toci: na widza, o zwykej normalnej psychice, widza zdumionego,
i bada (a wic mimo
który patrzy, pyta wszystko gównemi ruchami
kieruje), oraz na twórczego aktora, co poruszony spryn nowej
duszy gra z ca potg ywioowego rozmachu ... I tu dopiero za-
czyna si analiza!
jc8 CHIMERA
„Czajenie si" i
„czyhanie" na siebie i ludzi, „wyzyskiwanie"
wasnych i cudzych namitnoci (jednem sowem, c^y ten aparat
zewntrznej optyki i natychmiastowej reakcyi, zaczynajcej odrazu
od najwyszych stanów psychologicznego uwiadomienia od analizy) :

jest, jako poza demonicznego psychologizmu, wprawdzie modn, lecz


cakowicie chybion gr, gdy wiadczc wprost przeciwnie o naj-
rzetelniejszym braku wszelkich danych do odczucia i zrozumienia
ludzkiej duszy.

„Czajenie si", „czyhanie"... i t.


d., a zwaszcza wyzyskiwa-
nie cudzych bólów namitnoci, moe
i
bygalwanizowaniem stpia-
ej wraliwoci i
opieszaej wyobrani, akncem
widoku bólu tam
wanie, gdzie samoistna tre ludzka najbardziej pociga: u tych
jeszcze wasnych, jeszcze wieych, jeszcze niezakamanych, a wic
najbardziej bezbronnych natur,

akncem takiego bólu na to tylko,
aby t krwi gobi podnie zgrzybiaego ducha i raz jeszcze
ockn sumienie.

„Czajenie si", „czyhanie"... i t.


d., moe by wreszcie po-
spolitem natrctwem zbieracza „wzorków", niecierpliwoci jego kli-

szy fotograficznej, spreparowanej na krótko i


wycznie na kalejdo-
skopowe bezmylnoci dnia: na „obrazki w socu" banalnoci
i

w cieniu.

Wszystko, co jest prawdziw, co jest twórcz psychologi, zja-


wia si znacznie póniej nili pierwsze na -poy niewiadome i nie-
krytyczne wraenia, zjawia si na innej, zwykle niespodzianej i nie-
obliczonej wprost drodze; przychodzi tem póniej, „im gbsz jest
studnia, im duej kamie pada, zaczem dna dosignie"; nawiedza
tem pewniej, im wikszym jest cudowny dar pocztkowych zudze,
ta uparta i wbrew wszelkiej lepszej wiedzy ustawicznie odmadzaj-
ca si naiwno w stosunku do ycia, ta niezniszczalna modzie-
czo duszy, która, nie wykluczajc najwikszej gbi myli, pozosta-
nie zawsze wgielnym kamieniem wszelkiej sztuki.
Mona przelizn si przez ycie przezornie i mdrze jak
w, a przynie w zdobyczyzimn pust dusz i
gadu. Mona
przej przez ciernie zawodów niedonie bolenie
i jak niezdarne
dziecko, a przynie ze sob, prócz poranionych stóp i doni, naj-
wiksz mdro ycia, bo jego spogowanie sto dusz i sto wiatów :

w krwawych nieraz piersiach!

Psychologia mistrzów jest zemst bogów na yciu i ludziach. . .

Psychologia „talentów" jest moe odwetem zawiedzionych idealistów^


zemst na dawnych otarzach i na samym sobie.
z PSYCHOLOGII SZTUKI 399

DUCHOWIENIE SZTUKI. Sztu-


ka podnosi gow, ilekro wpyw
si zmniejsza. Podejmuje
religii
ona mnóstwo zrodzonych przez
religi uczu i
nastrojów i
staje si
przez to gbsz, bardziej uducho-
wion; dwiga i
podnosi na du-
szy,wznieca zapa i oddanie si,
czego wprzódy dokonaby nie zdo-
aa. Gdy wzbierajce powoli bo-
gactwo uczu religijnych wzronie
do potnego prdu, zrywa wówczas swe tamy, zdobywa-
jc w ten sposób nowe dziedziny i wiaty. Wzrastajc,
wiedza zachwiaa jednak dogmatami rehgii i tchna wsz-
dy gbokie zwtpienie: uczucie wyparte przez owiat
ze sfery religijnej przerzuca si na sztuk, gdzieniegdzie
na polityk, tu i ówdzie nawet na nauk. Ilekro w d-
eniach ludzkich postrzegamy wysze, ponure zabarwie-
nie, mona podejrzewa, e tkwi w nich jako pozostao
co z mrocznych cieni wity, co z woni kadzielnych
i
widmowych lków.

DZMYSOWIENIE WYSZEJ
SZTUKI. Nasze uszy, dziki
ustawicznemu wiczeniu intelektu
przez wspóczesny rozwój muzy-
ki, staj si coraz to bardziej in-
telektualnemi. Znosimy dzi da-
leko wiksz sitonu, znacznie
wicej „haasu", nili nasi przod-

kowie, poniewa jestemy o wie-


le lepiej wywiczeni w
dosuchi-
waniu si we wszystkiem zamie-
400 CHIMERA
re twórc}^ W rzeczy^yistoci, zmysy nasze tpiej powoli,
dziki ustawicznemu doszukiwaniu si tego, „co znaczy" za-
miast tego, „co jest" przejawia
; si to stpienie midzy inne-
mi w bezwarunkowem panowaniu temperatury tonów. Do
wyjtków nale dzi uszy, które w stanie czyni subtel-
s
niejsze rozrónienia, naprzykad midzy cis i des. Pod tym
wzgldem uszy nasze zgrubiay niewtpliwie. Nastpnie, zdo-
bywa sobie muzyka wrogie zmysom wprzódy, brzydkie
strony wiata; jej zakres i potga rozszerzyy si przez
to zdumiewajco, zwaszcza jeli idzie o danie wyrazu
rzeczom wzniosym, gronym i tajemniczym: muzyka—
spóczesna udziela gosu rzeczom i
zjawiskom, które wprzó-
dy byy cakowicie nieme. Podobnie i wielu malarzy
uczynio oko intelektualnem, wychodzc daleko poza te
granice, jakie zakrelao dawniejsze wyczne rozkoszowa-
nie si barw i ksztatem. I
tutaj rozszerzya si sztuka
na dziedziny i zjawiska uwaane wprzódy za brzydkie. —
Jaka jest konsekwencya tego wszystkiego? Im bardziej
mylcemi staj si oko i ucho, tem pewniej zbliamy si
do granicy, gdzie one zmysowemi ju by przestaj, gdzie
rozkosz artystyczna przeniesion zostaje do mózgu, zmy-
sy staj si tpe i sabe, symbol zastpuje byt i oto na

tej drodze zbliamy si z tak pewnoci do barbarzy-
stwa jak na kadej innej. Tymczasem pocieszamy si
jeszcze: wiat jest szpetniejszy nili kiedykolwiek, lecz
oznacza on najpikniejsze wiat}'. W miar wszake
jak
si rozwiewa ulatnia pocznie ta ambrowa
i wo
znacze-
nia., coraz rzadszymi bd
ci, którzy j
jeszcze odczu zdo-
aj: pozostali zatrzymaj si wreszcie przy nagiej brzydo-
cie i
spróbuj zaywa j bezporednio, co im si oczywi-
cie nigdy uda nie moe. W
Niemczech naprzykad, da-
je si spostrzega dwojaki prd kultury muzycznej z jed- :

nej strony, garstka wykwintnych z coraz to wj^^szemi, w}'-


bredniejszemi wymaganiami, wsuchujca si coraz to sub-
z PSYCHOLOGII SZTUKI 401

telniej we wszelkie znaczenia, —z drugiej, olbrzymia wik-


szo, która z roku na rok staje si mniej zdoln do poj-
mowania rzeczy wakich a znaczcych, nawet w formie
zmysowej brzydoty, wreszcie siga z coraz wiksz lu-
i

boci po to, co samo przez si jest brzydkie i wstrtne,


to jest, po wszystko nisko zmysowe w muzyce.

To uduchowieniesztuki a po za granice zmysowoci odby-


wa si wic przedewszystkiem na drodze przeadowania, przecie-
nia symbolu z zewntrz, to jest, ze strony widzów i sucliaczów,
dziki stosunkowi wspóczesnoci do dzisiejszej sztuki. Sprzyja mu
przedewszystkiem dzisiejsza niezdolno do tego umiaru artystycznej
rozkoszy, umiejcego smakowa zarówno w obrazie symbolu jak w je-
go perspektywach duchowych, zarówno w zmysowo cielesnej wizyi
jak w przeczuciach i dalach mylowych.
Z drugiej strony, czy ta ambrowa wo moe si
marzenia
ulotni cakowicie? Czy to uduchowienie sztuki,pocigajce za so-
b jej odzmysowienie, moe si odbywa w nieskoczono, czy sa-
mo pojcie symbolu nie zakrela tu pewnych granic? Symbol nie
pociga za sob czynnoci chodno - refleksyjnej, syntetyzujcej, która
ód zmysowej strony zjawiska prowadzi wprost do abstrakcyi. Czy-
ni to raczej alegorya, która w rkach artysty jest zawsze czem
chodnem, dzieu sztuki z zewntrz narzuconem, zwracajcem si
niemal wycznie do pamici i erudycyi. W braku pospolitych kon-
wencyj, zarówno plastycznej jak i duchowej natury, alegorya staje
si zimnym trupem. Symbol ma wasne ycie, jest bezporedniem
wcieleniem zobrazowaniem wasnych myli artysty, uderza prze-
i

dewszystkiem w wyobraeniowo uczuciowe struny widza i sucha-


-

cza; zrodzony z obrazu i uczucia, pociga za sob symbol i w


najwy-
sze czynnoci ducha kadzie co z obrazów, uczu i wizyj, a tem samem
rodzi nie refleksye, niepochopno do abstrakcyi, lecz niejasne prze-
czucia, odgadnienia: odczucia tego, co si kryje wdalekiej, czasem
nieskoczonej perspektywie symbolicznego obrazu. Przy pewnej
dugowiecznoci sztuki symboUcznej, i do symbolu wkra si moe
pewien chód intelektualny, i on zacznie apelowa do pamici eru- i

dycyi suchaczy, przyczem pierwotny, emocyonalny i wizyjny jego


charakter skostnieje w konwencyi i stanie si wreszcie dostpnym
tylko dla szczupej garstki, która jedynie na drodze rozumowej po-
402 CHIMERA
trafi wykrzesa ze ycie. O co podobnego zda si pomawia
Nietzsche symbolistyk dzisiejszej muzyki dramatycznej, która „jest
wtedy tylko moliw, gdy muzyka wyrobia ju sobie wielk mnogo
symbolicznych rodków przez pie, oper i
tysiczne próby malar-
stwa tonów."

^szyscy posiadamy dzi sumienie


pracowitego wieku: nie pozwala
nam to powica sztuce najlep-
szych godzin rannych, chociaby
to bya sztuka najwysza i naj-

bardziej tego godna. Sztuka ucho-


dzi dzi za rzecz wytchnienia i roz-

rywki: powicamy jej resztki na-


szego czasu i si naszych. Jest
to, niestety, stan ogólny, który za-
sadniczo zmienia stosunek sztuki
do ycia Ilekro zwraca si ona do nas, dajc pewnej
ofiary czasu i si
naszych, ma przeciw sobie sumienie lu-
dzi pracowitych i czynnych; pozostaj jej niemal wycz-
nie próniacy i ospali, którzy ju z natury swej nie mog
mie nic wspólnego ze sztuk, a wszelkie jej wymagania
uwaaj za pretensyonalne uroszczenia. Wróyoby to ko-
niec sztuki: ten brak powietrza i swobodnego oddechu.
Lecz oto wielka sztuka próbuje w pewnem zgrubieniu
izdrobnieniu zastosowa si do dzisiejszej atmosfery, która
jest waciwem rodowiskiem tylko dla maej sztuki : sztu-
ki wytchnienia i radosnych rozrywek. Nawet artyci wiel-

kiej sztuki obiecuj dzi wytchnienie i


rozrywk, i oni
zwracaj si do znuonych, i
prosz ju tylko o wie-
oni
czorne godziny pracowitego dnia,

zupenie tak samo, jak
ci artyci, których jed5ni5mi celem jest rozrywka i zabawa,
jedynem marzeniem zwyciztwo nad chmurn trosk
z PSYCHOLOGII SZTUKI 403

zmczonego czoa. Jakiche rodków i


podstpów uywa-
j ich wielcy towarzysze? Oto maj w koczanach swoich
najgwatowniejsze rodki podniecajce, wobec których na-
wpó- umary wzdrygn si jeszcze musi; posiadaj oszoo-
mienia, otumanienia, wstrzsy tragiczne i zawe skurcze,
któremiodnosz zwycistwo ponad znueniem, darzc zm-
czonego spónionym przelewem nadmiernej 3rwotnoci,
olniewajcemi zachwyty i nadludzkiemi przeraeniami.
Czy naley moe gromi wielk sztuk za te niebez-
pieczne jej rodki: oper, tragedy i muzyk spó-
czesn? czy naley moe odwróci si od tej podstpnej
grzesznicy dzisiejszej ? Dalibóg, nie
. , i ona wolaaby !

stokrotnie
i zamiast
yw czystem rodowisku i porannej ciszy,
szuka zmczonych, zwraca si do wyczekuj-
cych, niezuytych, si
tryskajcych, porankowych dusz swo-
ich widzów i suchaczy. Dzikujmy jej raczej, woli e
y tak, jak dzi jedynie moe, y
cakiem nas opu-
ci. Lecz przyznajmy i to jeszcze: jeli nastan czasy,
nili

które wprowadz znów do ycia radosn, pen, witeczn


uciech, wówczas ta dzisiejsza, ta nasza sztuka na nic si
tym czasom nie przyda.

Powiedzmy dokadniej: rodki, uywane przez dzisiejsz sztu-


k zmieni si mog, i z biegiem czasu zmieni si nawet mu-
sz, bo kada epoka i
jej atmosfera kulturalna bd zawsze wyci-
sk^y swe pitno na sztuce. Wszake owoc i istota tej sztuki, jej
waciwe twórcze dno, pozostan, bez wzgldu na szat zewntrzn.
Przeminie tylko ta „sztuka", pod której szat nie ukrywaj si wspo-
mniane ju tylokrotnie trwae, niezmienne i wiekuiste pierwiastki
ycia i duszy, zginie wszystko, co nie jest prawdziwie i gboko twór-
cze.rodki w czasie i przestrzeni zmienia si bd
ustawicznie, a te
zmieni si musz niekoniecznie dla tego, e stan si
dzisiejsze
zbyt przeraajcemi dla arkadyjskich czytelników przyszoci, lecz
moe wprost naodwrót, e raczej nudzi bd. Dla przykadu
Balzaca. Ich zewntrz-
wspomnijmy niektóre powieci Stendhala i
404 CHIMERA
chyba niemniej przeadowany romantycz-
ny, fabularny aparat jest
nemi „okropnociami". Stendhalowski np. „Klasztor Kartuzów" jest
dziki temu miejscami wprost uciliwy do czytania (bynajmniej nie
dla tego, e straszny) ;
a czy ta powie nie yje wci jeszcze, mi-
mo swej zawio romantycznej, sztyletowo - drabinowej fabuy, która
-

nas raczej nuy ni przeraa?.. rodki sztuki zamieraj i widn


z koniecznoci jako narzd, co swoj czynno i przeznaczenie wy-

peni: staj si obumar skorup owocu, któr trzeba przegry,


aby si dosta do zawsze ywego ziarna i nasienia przyszoci.
Ostatecznie, wycieczka Nietzschego zwraca si gównie prze-
ciw operze i muzyce dzisiejszej, a wic znowu przeciw Wagne-
rowi. Wspóczesnej tragedyi we waciwem jej znaczeniu nie ma-
my. Widma, zbrodnie i wszelkie grozy tragedyi Szekspirowskiej nie
maj ze wspóczesnoci nic wspólnego, a jeli jako rodki straciy
w znacznejmierze sw moc „przerae", to dla tego, i te e
rodki zczasem powidy... Naley wic by bardzo ostronym
w potpianiu rodków sztuki, które tylko cegiekami budowy ze-
s
wntrznej ;

tem ostroniejszym, e
gotowimy si znale tu obok
tych, co polecaj zawsze i wszdzie letni wod miernoci.
Jeeli mona mówi powanie o wycznych „przeraeniach"
i
„wstrzsach" dzisiejszych utworów, to chyba w
tem tylko znacze-
niu, ew dzisiejszej sztuce sowa uderza dziwna dysharmonia mi-
dzy „maemi" namitnociami szarego bytu, a „kurczowem" reago-
waniem na nie. Nie naley wszake zapomina, e wanie ta sza-
ro zewntrznego ycia pozwala namitnociom wnika gboko
i tkwi uparcie, a niemono wyadowania ich w czynie tak atwo
je wyolbrzymia w myli, w sowie, w gecie, i ryjc po ciemnych
gbiach duszy, tak atwo ca natur dzisiejszych ludzi Wzburza, e
saby zkdind bodziec wystarcza do wywoania zgoa niepropor-
cyonalnych odruchów (wypotwornianie doli i niedoli mioci, wi-
cenie prawdziwych orgij wyrzutów sumienia i t. p.). Wszak tych
ludzi wyrónia od ich przodków znacznie wiksze uwiadomienie
wartoci yciowych i najdrobniejszych procesów wewntrznych, a za-
razem brak woli jako skutek automatyzmu pracy, nawyknie i c^e-
go bytowania. „Wiek nerwowy" nie jest tylko atwym celem dla
moralistów, on faktycznie stwarza tych „rozczochranych", „rozwi-
chrzonych", „roztarganych wewntrznie", stwarza za nietylko jako
i er dla
pastw zdrowych] a przebiegych bestyj. Przez usta tych
nieszczliwych wyrywa si nieraz beznadziejny krzyk dzisiejszej
duszy, wywoany sum ohyd wspóczesnego ycia, które w trze-
w, spokojn i solidn natur wsikaj biernie jako koniecz-
z PSYCHOLOGII SZTUKI 40j

no na dnie nief)oruszonej duszy ukadaj si solidnie jako nie-


i

wiadoma ju obuda. Wszak dosy spojrze bez uprzedzenia na


przerónycli „immoralistów", aby ujrze to, co wprost na doni le-
y: e waciwie nadczuo i rozbolao serdeczna tak nieraz
twardo z nich mówi, e dla tych immoralistów moralno nie jest

dosy moraln. Czy tacy nie musz by


„roztargani" wewntrz-
nie? Oni, co
wszystko tak doskonale czuj, tak doskonale nieraz
wiedz zda si na to tylko, aby przy cakowitym braku woli
, . .
grz
podobnie jak wszyscy inni we wszelakich fiszach i brudach ycia?
Czy taki stan dusz moe si nie odbija na sztuce? Czy nie
bdzie on z koniecznoci wyciska na jej rodkach pewnego pitna:
tych wanie „przerae i wstrzsów" ?
Oczywicie, krzyk e gony i same przez si sztu-
gest obfity
ki nigdy nie uszlachetniaj, s jednak jej
pitnem czasu; dla mora-
listy pitnem smutnem, dla przyszoci zgoa obojtn, na poy ju
obumar skorup, tylko skorup.i

O
dugowiecznoci ziarna zawyrokuje to, co ono ze sob do
skorupy zabr^o czy gboki i trway ból czowieka, wraz ze wszyst-
:

kiem, co ból z duszy ludzkiej dobywa,



czy te tylko robaka faszu,
który prdzej ziarno stoczy, nim skorupa zwietrzeje.
Tak wic o rodkach dzisiejszych dzie sztuki decyduje nie-
tylko wikszy niU kiedykolwiek nacisk duchowej atmosfery, wik-
sza nili kiedykolwiek tyrania przepracowanych i
znuonych gów
serc, ale w znacznej mierze i
to, e one, czytelniku, de te fabulam
narrantl
A mimo wszystko i ci przepracowani, a garncy si do
jeeli
sztuki, i
twórcy (nie wyczajc Nietzschego, który bynajmniej
ci jej
nie przemawia w jutrzenkowej ciszy i do porankowych dusz), —
jeeU oni wszyscy tak wiadomie tskni do spokoju, który jest pit-
nem kadego arcydziea: do dumnego spokoju uwiadomionego y-
cia, do cichej, prawie niemej potgi rzeczy wiekuistych,
to czy —
ta tsknota jest rzeczywicie przeczuciem arkadyjskich czasów dla

ludzkiego ducha i jego sztuki ? Czy nie jest ona raczej znowu tyl-

ko uwiadomionym bólem, który kae nieraz nam
dzisiejszym prze-
krela samych siebie ? znowu tylko uwiadomionemi niedostatka-
mi, temi „oczyma, przez które czowiek oglda ided"?

TÓMACZENIE I DOPISKI
Wacawa Berenta. Fryderyk Nietzsche.
Przypyw.

Ty moe jak mijaj


przejdziesz, fale.
W gr ywioow rzucane odwiecznie.

Czyli ma kada pery i korale


awicom skalnym zostawia koniecznie
Imioa swoich sonecznym przepychem
Kaue barwi na wybrzeu cichem?

Nie jes-e wol Siy w gbiach skrytej.


Co niezliczono fal rodzi bez koca,
Niezamcone jednej z ni<:h bkity
Wichrom powierza i szalestwom soca
I, zanim przejdzie próg wiecznoci nowej,

IV jej rozptaniu ni sen purpurowy?

A dusza twoja czyli nie jest wanie


Takim królewskim snem ciemnej wiecznoci?
Dzi równa niebu blaskiem — jutro zganie.
Nim si na brzegach ywota rozgoci

/, jako fale, niknc, wracajce.

Tern si uwici, e odbia soce/


4o8 CHIMERA

Delfinom zotym, orom oceanu.


Badzie rozchwian od wichrów koysk,
I mewom bdnym grony w czas orkanu
W puchu czowych grzyw da przytulisko,
A skrzyda gorzk tak pogryzie pian.
Ze ju na zawsze razem z ni zostan.

Ha I Lec ptaki
— biae widma burzy I
Na wodach zwiewne wykwitaj mlecze.
Nietobie falo w gb' skalnych przedmurzy
Ucieka! Tysic innych fal uciecze,
A ty zostaniesz, ty mocna i jedna,
Z chmur mewy zgarnia i delfiny ze dna!

Ty mo&e przejdziesz, jak mijaj fale.


W gr ywioow rzucane odzviecznie.
Czyli ma kada pery lub korale
awicom skalnym zostawia koniecznie
I miota swoich sonecznym przepychem
Kaue barwi na wybrzeu cichem?

Micha C. Bielecki.
Dusza i ciao.

Podlatuj, duszo moja, kuwyynnym witom!


Bd, zwiastujc soce tcz burz ; jeziorem,,
w którem, ksiyc swój srebrny kpie wos wieczorem,
bd zwierciadem stsknionym gwiazdom i bkitom/

ukochaj ory — górna ich bowiem koyska !


i wit kochaj, co soca poog roznieci,

ukochaj zmierzch, bo gwiazdy przygase rozwieci,


piorun kochaj, cho niszczy
— bo potg byska I

i dusze te ukochaj, co, z ziemskoci side

wyrwawszy si, pomienn wichur swych skrzyde


w przepa strcaj nocne z piedestaów bogi!
Lecz biada ci, zaiste, na zawrotnym szlaku

jeli socu spojrzawszy w zadrysz od trwogi:


twarz,
ja w proch m wasn stop zdepcz ci

robaku !
410 CHIMERA

II.

Rozkosznie nagie ciao blask mi ciepy pieci.


a za dusz — tskno goca
skrzydlatego

w bkin nieskoczono wysaem — do soca,
wsuchany, jak z wyyn pie mi wyszeleci . . .

Pocaunki ogniste na m
pier nikczemn
rzuca soce, na które dusza moja pada.
naga
—w wietle niezmiernem z trwogi drc wy blada, —
w bolesnym wstydzie tsknic za otchani ciemn . . .

I nagle —
e na gow mi soca pooga
nie spada ! —
usyszaem stpanie i trwoga—
wstrzsna mn — tak kroczy niezwalczony potwór /
Byo, jakby ogromne pky gdzie wrzecidze
i olbrzym druzgoccy wypad przez ich otwór

i syszaem kroczc Iwiemi kroki dz! !1

Campanella.
o sonecznej cud -królewnie
i o
rybaku ba. —

Cud -królewna zotowosa, pikna jak zorza.


Siedzi w socu na tarasach nad brzegiem morza.

Wosów swoich zwój grajcy, warkocz Itarfiany,


Opucia na topiele, na srebrne piany,

I tak siedzi zasuchana w soneczn cisz,


A warkocze jej grajce fala koysze.

Modre oczy cud -królewny, dwa Boe goce.


Wyleciay na niebiosa, na zote soce.

Wyleciay jak orlice miaemi loty,

Utony w tarczy soca, w jasnoci zotej.



Biay agiel, skrzydo niene, bysn w oddali . . .

ód rybacza mkna chyo po modrej fali.

Szybowaa zciepym wiatrem jak lotna mewa


Do królewny, której warkocz na fali piewa.
412 CHIMERA
I zapyta mody rybak ze swojej odzi:
„Ko ty. Pani zadumana w soca powodzi?

„Kto Pani kras ica podobna róy,


ty.

„Która patrzc w oko socu patków nie mruy?

„Otom rozwia na wsze wiatry agle tsknice,


„Szukajcy oczu jasnych wpatrzonych w soce...

„ Umczone moje serce i agle moje,



„Za przy twoich stopach. Pani, tskno ukoj? '^

Cud- królewna z swego brzegu odrzeka smutnie,


A gos dzwoni nad wodami jak zote lutnie:

„Nie rozumiem ciebie. Panie, ciemne twe sowa,


„Noc wieczysta lice twoje przede mn
chowa.

„Mrok tajemnic mi otacza, groza bez koca/


„ Tskni jeno a wygldam, nie widz soca !

„lepe oczy l na bkit skarg daremn,


„A szumice wielkie morze pacze nade mn ..."
I powraca na gbiny agiel, ptak biay,
A warkocze cud- królewny na falach gray.

Bronisawa Ostrowska.
Myl.

Myl nieba nie dosignie — rozbije si, wstrzyma


Na zotym krgu soca, jak tarczy olbrzyma.

— Ale moe w przetworów zawinie ogromie


Jako gwiazdy dalekiej tajemnicze pomi.

Myl wiecznoci nie zgbi — lodowate mroki


Wyrzuc j ze siebie, jak topielca zwoki.

— Ale moe z otchani, co jej grobem bdzie.


Pierwej kotew swej odzi stracon dobdzie.

Stanisaw Wyrzykowski.
Poeta.

W chwili, gdy siebie samego obj chcia geniusz natury,


Ciebie zrodzi, poeto! Od niego wywodzisz swój ród.
W twem zamkn ywioy ; twej myli potny da rzut,
sercu
Wikszym ci czynic wadyk, ni ci, których zdobi purpury .

Wiecznie ten sam, cho odmienny,


—jak obok rzucony
[w lazury.
Bdne cigasz gwiadzice, cho wiesz, daremny to trud; e
Znów, —niby lene ródliska, napój rzewicy i chód
Wiecznym dajesz wdrowcom, co znaj przepacie i góry.

W gb\ jako morze bogat,


— we wasn dusz wpatrzony
Jeste nurkiem i toni — taki ju cudny twój
los.
y

Poów swój ludziom oddajesz, nie baczc, co z nim uczyni.


W zoto - li
per oprawi, porzuc
- li
skarb nieceniony —
Wielki bogaczu ! ty wiesz, e
zawsze jest peen twój trzos.
Wiesz, e rozrzutne twe serce jest Boga jedyn wityni.

Maryan Zbrowski.
Dom „pod tonc gwiazd."

^^^^3wwP^^*^j'J^^^^J8>j| oj ko pad ciko z powrotem na


^^^ vaSl^^>M^ •^^01
Józko, piana wystpia mu na usta,
wykrzywione, drgajce, z którycli
dobywa si potworny, nieludzki
ryk jak gdyby konajcego zwie-
rzcia. Nawykem w szpitalu do
wielu rzeczyy ale tego widoku znie
niezdoaem, wosy zjeyy mi si
na gowie, trzsem si caem cia-
em, i przyszo mi na myl niewy-
rane wspomnienie, em kiedy
w Czechach sysza kobiet z ludu, mówic: „strachy
mnie oba ..." I mnie teraz obaziy strachy. Przema-
gajc si gwatem, udzieliem choremu najpilniejszej po-
mocy, a gdy si tak dalece opamita, e
przesta jcze
i nieruchomie lea na óku, uciekem,
i
krzycze jak ci-
gany przez widma, z domu „pod tonc gwiazd."
Przemogem si po godzinnem mniej wicej bieganiu
4i6 CHIMERA
bez celu po ulicach —
by to rezultat wszystkich róno-
rodnych, gwatownych, wstrzsajcych wrae tego dnia

i wróciem do
Rojka, aby przy nim noc spdzi. Nie mo-
gem go przecie zostawi bez dozoru, a oprócz pani Ce-
lestyny, majcej ju zbyt wiele zajcia z Wirgini i spó-
mieszkankami swemi, nie byo nikogo w domu; zajmujca
si zazwyczaj skromnem gospodarstwem Rojka jaka ma-
omówna, nawpógupowata kobieta z pierwszego pitra
przyda si moga zaledwie o tyle, o ile trzeba byo za-
mie, posa óko i przynie wody lub wgli. Zosta-
em tedy sam u Rojka —
wbrew wszelkim oczekiwa-
i,

niom, chory spdzi noc t bardzo spokojnie. Lea w le-


targicznem jakiem obezwadnieniu, a pod rano w sen za-
pad ciki. Sam nie zdoaem oka zmruy ani na chwil.
Cigle te „strachy mnie obaziy," a najwikszym z nich
byo to, em zaczyna jako nazbyt jasno pojmowa ow
„rozkosz, wynikajc ze wiadomoci popenionej zbrodni"!
Miaem chwilami uczucie, e pragnbym dozna,
jej za- e
zdroszcz zbrodniarzom. Byo to
jak byskawica naga
nad otchaniami i bezdennemi wodami, byskawica odsa-
niajca ich ukrjle, grone, ale przewspaniae, miertelnie
ncce czary i cuda. Wówczas chwytaem si za gow,
jak gdyby bojc si o resztk swego rozumu. A potem,
gdym te myli odpdza od siebie i zaegnywa, wydawa-
e
o mi si, widz oczy lorda Angusa, adepta wiedzy ta-
jemnej, patrzce na mnie i jak gdyby rozpoznajce we
mnie jednego z tych, którzy pragn „wtajemniczenia" !

Dawne marzenia i
tsknoty, aby pozna si z
kim, coby
mnie przeprowadzi przez tajemniczy próg, za którym ley
wiat nieznany, burzliwie roi mi si w duszy. Nie
jy
byy to zatem próne marzenia, tacy ludzie yli, mona
byo zetkn si z nimi na odludnych ulicach, mona by-
o odgadn ich, wej z nimi w sojusz!! —Wgowie mi
si krcio, a gdym patrza przez okno na star, odwlecz-
DOM „POD TONC GWIAZD^ 417

n noc, odmodzon biaemi gwiazdami, miaem sam du-


sz pen gwiazd; w ciemnoci mrowiy mi si przed oczy-
ma dugie karawany cigncycli przez bezbrzene prze-
stworza duciów i tworów nadludzkicli, anioów i
larw,
geniuszów i potworów; wszyscy przywoywali mnie ski-
nieniami, wszyscy jakby witali midzy sob; w gbi bez-
miernej zadrgaa, zdao si, olbrzymia, mglista, przezrocza
a jednak nieprzenikniona zasona, kryjca prawdy najwy-
sze, i serce burzliw, szalon zabio mi nadziej, kiedy e
zdoam unie cho skraj jej skraju! Pó stulecia prze-

yem przemarzyem w t krótk noc


i ! . .

Rano pobiegem do domu, rzuciem si na óko, znu-


ony miertelnie, w gbok, i
tp
zapadem niepami. . .

Dwa dni chorowaem i dopiero pod wieczór tego


drugiego dnia zdoaem podnie si i pój do domu „pod
tonc gwiazd". Wstpiem naprzód do Wirginii. Bya
ju prawie zdrowa, cho rany trzeba byo jeszcze prze-
wiza; za to na duchu
upada bardzo.
— Daam mu wiedzie przez chopaka od szewca na
dole,
— rzeka,
— e mu przebaczam e go prosz, aby i

przyszed. Potem posaam mu wiksz cz tych pie-


nidzy od pana. Pienidze przyj i obieca, wpadnie e
do mnie, —
ale nie przyszed. Arsenek, chopak od szew-
ca, widzia go dzi po poudniu na skwerze za kocioem
Notre-Dame; siedzia pod drzewem z mod kobiet. Ach,
panie, jakaem ja nieszczliwa!
Umilka i pogrya si w zadumie. Siedziaa ze
spuszczonemi oczyma, nie wiedziaa, co do niej mówi,
o co j pytam,odpowiadaa krótko, z roztargnieniem, byle
co. Opuciem jw
tem smtnem znueniu, którego nie
ukrywaa, i zaszedem do „klatki obkanych." Tam by
sobie wosy i z umie-
spokój zupeny. Antonia zaplataa
chem zadowolenia przegldaa si w swem lusterku, biedna
margrabina koysaa skraj swej kodry, a pani Celestyna
4i8 CHIMERA
przygotowywaa jaki pokarm. Miy, peny rezygnacyi jej
umiech wywar na mnie wpyw dobroczynny poprostu;
i rzeko
jej spokój przy pracy podziaay na mnie ko-
jco. Ta kobieta miaa si i odwag do walki, która zo-
wie si yciem. Porozmawialimy chwil cicho o „naszych
pacyentach" i

poszedem do Rojka.
Itam znalazem tym razem wszystko dobrze, przy-
najmniej wzgldnie. By wprawdzie niezmiernie osabio-
ny, ale straszliwe wzburzenie mino; skary si tylko,
e ma wszystkie czonki jakby zbite i poamane. Powie-
dzia mi, e
wydaje mu si prawdziw rozkosz lee bez
ruchu, jak zwalone drzewo. aden z nas nie zrobi naj-
lejszej wzmianki o niedawnej okropnej scenie, o strasz-
nych jego wspomnieniach i
spowiedzi przeraajcej. Ja te
byem jak „zbity" i nie miaem ochoty do rozmowy. Wy-
jem z kieszeni kupion po drodze gazet i zaczem z niej
co czyta gono. Ale nic nie zajmowao ani mnie, ani
Rojka
— i rzuciem dziennik na ziemi.
—Jeeli chcesz mi pan co przeczyta,

rzek Rój-
ko,
—w takim razie otwórz, prosz, doln szuflad se-
kretarzyka. Jest tam zielono oklejona teka, a w niej tro-
cha zapisanych papierów. ród nich znajdziesz pan kopi
maego arcydzieka de Quincey'a: „Lewana i trzy naj-
witsze matki boleci." Umiem ten utwór prawie na pa-
mi, ale posuchabym chtnie, gdyby mi go pan chcia
przeczyta.
We wskazanem miejscu znalazem rkopis zacz- i

em czyta gono. Z pocztku, tylko dla tego, e Rójko


o to prosi, wkrótce wszake tre tak mnie zaja, za- e
pomniaem o wszystkiem, prócz tego, co czytaem. Podaj
tu wolny przekad, który sporzdziem sobie kiedy pó-
niej, bo utwór ten nie przesta ju nigdy zajmowa mnie
gboko. Oczarowa mnie, w powanem sowa znaczeniu,
odrazu w cigu pierwszego tego czytania.
DOM „POD TONC GWIAZD" 419

Lewana i matki bólu.

Czstokro w Oksfordzie widywaem we nie Lewa-


n. Poznawaem j po rzymskicli jej symbolach. Któ
to jest Lewana? który nie masz zbyt wiele
Czytelniku,
czasu na zdobywanie wielkiej uczonoci, nie rozgniewasz
si zapewne, jeli ci to powiem. Lewana bya to bogini
rzymska, która speniaa przy nowonarodzonem dzieciciu
pierwsz posug uszlachetniajcej askawoci, obrazujc
w postpowaniu swem wielko, która czowiekowi wsz-
dzie jest waciw, oraz dobrotliwo mocy niewidzialnych,
które i w
wiecie pogaskim zstpuj niekiedy, aby mu
by podpor. W
samej chwili narodzin, zaledwie nie-
mowl po raz pierwszy odetchno powietrzem smutnej
naszej planety, kadziono je na ziemi. Wnet potem wszake,
aby tak wzniose stworzenie nie czogao si w prochu
duej nad okamgnienie, ojciec, w zastpstwie bogini Le-
wany, albo jaki blizki krewny, w zastpstwie ojca, podno-
si dzieci w
gór, nakazywa mu, aby z wysoka obejrzao
si dokoa, jako król caego tego wiata, i zwraca czoo
jego ku gwiazdom, mówic w sercu, by moe: „Patrzcie,
oto co wikszego ni wy " !

Symboliczny ten obrzdek wyobraa obowizki Le-


wany. I tajemnicza ta pani, która nigdy przed nikim nie
odsonia twarzy (wyjwszy mnie, we nie) i zawsze dzia-
aa przez zastpców, otrzymaa nazwisko od sowa aci-
skiego (któredotd jest sowem woskiem): levare, po-
dnosi w gór.
Oto jest wyjanienie nazwiska Lewany. Ztd poszo,
e wielu uwaao Lewan za
opiekucz moc, czuwajc
nad wychowaniem dzieci. Ona, która przy narodzeniu
niemowlcia znie nie moga nawet udanego, obrazowe-
go ponienia istoty oddanej pod czcigodn jej opiek, zdo-
aaby cierpie istotne ponienie dziecka, wynikajce
420 CHIMERA
wrodzonych mu zdolnoci? Czuwa tedy
z nierozwijania
nad wychowaniem czowieka. Przez wychowanie Le-
wany rozumie wszake naley nie ndzn ow maszy-
nery, poruszajc si przy pomocy elementarzy grama- i

tyk, lecz potny system zogniskowanych si, ukryty w g-


bokiem onie ycia ludzkiego, który, przez namitno,
walk, pokus, energi odporn, oddziaywa nieustannie
na dzieci, nie zatrzymujc si ani we dnie ani w nocy, po-
dobnie jak nie zatrzymuje si ani na okamgnienie samo po-
tne koo tych dni i
nocy, których chwile, niby niezmor-
dowane, migajce w przelocie szprychy wiecznie si obra-
caj. Jeeli wszake przez takie pomocnice dokonywa Le-
wana dziea swego, jak gbok musi mie cze dla
oddziaywania bólu! Ale ty, czytelniku, mylisz zapewne,
e dzieci wogóle nie podlegaj takiemu bólowi jak mój?
Nie chc twierdzi, e
powszechnie do zdolne. Ale
s
jest wicej, ni przeczuwacie, takich, które umieraj z alu.
Opowiem wam zwyky przypadek. Przepisy szkoy w Eton
wymagaj, aby chopiec spdzi tam lat dwanacie. Wy-
chodzi ztamtd w omnastym roku ycia, wstpuje tedy
w szóstym. Dzieci, oderwane w tym wieku od matek
i czsto bardzo umieraj. Mówi tylko to, co
sióstr,
wiem. Choroby ich aden \vykaz nie nazwie alem —
a jednak jest n i m ona. al tego rodzaju i w tj^m wieku
zabi dzieci wicej, ni kiedykolwiek liczono jego ofiar. Dla
tegoto Lewana
styka si czsto mocami, które wstrzsaj
z
ludzkiem sercem; dla tego take ukochaa tak namitnie
ból.

„Te panie," szeptaem cicho do siebie, patrzc na


pomocnice, z któremi rozmawiaa Lewana, „s to Boleci,
a jest ich trzy, jako s
trzy Gracye, które piknem zdo-
bi ycie czowieka; trzy równie s
Parki, które tkaj
ciemne arrasy ycia ludzkiego na tajemniczych swoich
krosnach, zawsze w barwach poczci aobnych, a nie-
DOM „POD TONC GWIAZD" 421

kiedy, gniewnie, tragicznym szkaratem czerni; trzy ró-


i

wnie s
Furye, które, na woanie, przychodz z drugiej
strony grobu mci
winy spenione po tej stronie; a nie-
gdy trzy tylko byy równie Muzy, które dostrajay iarf,
trb i lutni do wielkich nawrotów namitnej twórczoci
ludzkiej. To za s
Boleci, które znam wszystkie trzy."
Ostatnie sowa mówi teraz, w
Oksfordzie mawiaem :

„z których jedn znam, a dwie pozostae poznam nadto a


pewnie." Bo ju wwionie mojej modoci widywaem
(mglisto rysujce si na ciemnem tle mych snów) niewy-
rane kontury tych sióstr straszliwych. Te siostry jak-

e mam je nazwa? Jeeli powiem poprostu „Boleci,"
nazwa mogaby atwo zosta le zrozumian, kto mógby
pomyle, e mowa
o boleci osobistej, o poszczególnych
wypadkach boleci, podczas gdy ja potrzebuj terminu
wyraajcego potne abstrakcye, które wcielaj si we
wszystkie indywidualne cierpienia serca ludzkiego, i sta-
ram si przedstawi je w
uosobieniach, to jest, odziane
w ludzkie waciwoci ycia i obdarzone funkcyami przy-
pominajcemi ciao. Nazwijmy je tedy „Matkami boleci."
Znam je doskonale i
przewdrowaem wszystkie ich kró-
lestwa. Trzy s to siostry z jednej
tajemniczej rodziny;
drogi ich rozbiegaj si daleko od siebie, ale pastwo ich
nie ma kresu. Widywaem je zatem czsto, jak rozma-
wiay Lewan; niekiedy rozmawiay o mnie.
z one Wic
mówi? Oh, bynajmniej! Potne widziada, jak one,
gardz niedoskonaociami mowy. Mog wydawa gosy
przez narzdy czowieka, kiedy mieszkaj w ludzkich ser-
cach, ale midzy sob nie znaj ani gosu, ani dwiku;
wieczne milczenie panuje w ich królestwach. Nie mówiy,
gdy rozmawiay z Lewan, nie szeptay, nie pieway, cho
nieraz mi si zdawao, e mogyby byy piewa, bo cz-
sto na ziemi syszaem tajemnice ich rozwizywane na har-
fie i tamburynie, na cymbakach i organach. Jak Bóg,
422 CHIMERA
któremu su, wyjawiaj one yczenia swe nie dwika-
mi, które gin, nie sowami, które bdz i
zawodz, lecz
znakami na niebie, przewrotami na ziemi, falowaniami
ukrytycti rzek, znakami heraldycznemi, rysujcemi si na
tacli ciemnoci, i hieroglifami wyrytemi na bonach móz-

gowych. One wiroway bezadnie, jam liczy ich kroki,


One telegrafoway z oddali, jam odczytywa ich sygna-
y. One spiskoway, moje oko w zwierciadach ciemno-
ci ledzio ich knowania. Ich byy symbole, sowa s
moj e.
Czem s te siostry? Co robi? Opisz ich posta
i
obecno, jeeli postaci nazwa mona to, co cigle
rozpywao si w konturach, albo jeeli obecnoci byo
wieczne wyrywanie si na przód lub znowu wieczne co-
fanie si midzy cienie.

Najstarsza z trzech sióstr zwie si Maer Lachrytna-


rum, Matka ez. Ona to dzie i noc wyrzeka i szaleje,
przywoujc znike oblicza. Staa w Ramie, kdy sycha
byo gos biadajcy, —
gos Racheli opakujcej dzieci swe
i
odrzucajcej wszelk pociech. Staa w Betlehem, onej
nocy, gdy miecz Heroda pustoszy kolebki Niewinitek,
gdy wstrzymane zostay na wieki drobne kroczki, których
dreptanie, posyszane na górze w dziecinnych pokojach,
budzio w kochajcem sercu domowych owe bicia radosne,
niepozostajce bez echa nawet w niebiosach. Oczy jej s
to sodkie, to przenikliwe, to namitne, to senne, na prze-

miany; czsto wznosz si ku obokom, czsto wyzywaj


niebo. Na gowie nosi dyadem. A ze wspomnie dzie-

cicych wiedziaem, emoe z wiatrami ulata daleko, gdy


usyszy szlochy litanij lub grzmot organów, albo gdy ujrzy
procesy chmur letnich. Ta siostra, najstarsza, nosi u pasa
klucze, mocniejsze od papieskich, otwierajce kad chat
i
kady paac. Siedziaa, wiem to napewno, przez cae
przeszoroczne lato u oa lepego ebraka, tego samego,
DOM „POD TONC GWIAZD" 423

z którym tak czsto i tak chtnie gwarzyem, i


którego
omioletnia, zbona córka, o sonecznej twarzyczce, opara
si pokusom zabaw wiejskiego wesela i wdrowaa ca-
i

emi dniami po pylnycli gocicach z nieszczsnym ojcem


swoim. Za to zesa jej Bóg wielk nagrod. wiosen- W
nej porze roku, gdy jeszcze jej wasna wiosna kwita naj-
bujniej, ja z powrotem do siebie. Ale lepy ojciec
powoa
cigle j opakuje; zawsze jeszcze ni mu si o pónocy,
e maa rczka, która go prowadzaa, spoczywa dotd
w jego rce, i zawsze budzi si w ciemnociach, które teraz
now, gbsz stay si dla ciemnoci. Ta sama Mater
Lachrymarum siedziaa przez ca
zim czterdziestego pi-
tego roku w onicy jednego z królów i
wyczarowywaa
mu przed oczyma córk (niemniej zbon i kochajc),
która odesza do Boga niemniej przedwczenie i nagle,
i zostawia
po sobie ciemno niemniej gbok. Za po-
moc si Matka ez, widmowy
kluczy swych, wlizguje
go nieproszon}'', w
komnaty bezsennych mów, bezsen-
nych kobiet, bezsennych dzieci, od Gangesu do Nilu, od
Nilu do Mississippi. A poniewa jest pierworodna w swym
rodzie i ma królestwo najrozleglejsze, uczcimy j tytuem
„Madonn}^"
Druga zowie si Mater Suspiriorum, Matka
siostra
westchnie. Ona nigdy
nie stpa po obokach, nie ulatuje
daleko z wichrami. Nie nosi adnego dyademu. Oczy
jej, gdyby mona jebyo dojrze, nie byyby ani sodkie,
ani przenikliwe; aden czowiek nie zdoaby odczyta
w znalazby tylko bezadne mnóstwo za-
nich jej dziejów ;

mierajcych snów i szcztków


zapomnianego szau. Ale
ona nie podnosi nigdy oczu gowa jej osonita podartym
;

zawojem, zwisa zawsze na piersi, chyli si zawsze ku zie-


mi. Nie pacze. Nie jczy. Wzdycha tylko co jaki czas
niedosyszalnie. Siostra jej. Madonna, bywa czstokro
gwatowna, rozszalaa, miota si z zapalczywoci najwy-
424 CHIMERA
sz przeciwko niebu i da zwrotu
swych ukochanych.
Matka westchnie nie wyzywa, nie ni na-
nie krzyczy,
wet o buntowniczych aspiracyach. Jest pokorna do a
nikczemnoci. Ma agodno istot beznadziejnych, szemra
niekiedy, ale tylko we nie. Szepcze, ale tylko do siebie
o zmroku. Podnosi gos niekiedy, ale tylko w odludziach
równie pospnych jak ona, na ruinach miast, gdy soce
odeszo na odpoczynek. Ta siostra odwiedza paryasów,
galerników, wygnaców wymazanych z ksigi pamici,
zgnbionych pokutników, wpatrzonych wiecznie w samotny
grób, wydajcy im si zwalonym otarzem jakiej dawnej
krwawej ofiary, na którym adne ju objaty, ani ubagal-
ne i przebaczenia dne, ani wywoane chci zadouczy-
nienia, nic pomódz nie mog. Niewolnik, spogldajcy
w poudnie zbojaliwym wyrzutem na soce zwrotniko-
we jedn
i
rk wskazujcy na ziemi, t wspóln nasz
matk, a dla niego macoch, drug za na bibli, dla nie-
go zamknit zapiecztowan — kobieta, siedzca w ciem-
i
;

nociach, bez mioci, która mogaby zbawi jej gow,


bez nadziei, któraby rozjania jej samotno, cierpica,
poniewa zrodzone z niebios popdy, które budz w niej
zarodek witych tkliwoci, zdeptane zostay przez konie-
cznoci spoeczne, i pon
teraz mdo, i dogorywaj niby

lampy grobowe w
staroytnoci

mniszka, ograbiona
;

z niepowrotnej wiosny ycia przez z3^ch krewnych, któ-

rych Bóg osdzi



wszyscy winiowie
;
ciemnicachw ;

wszyscy zdradzeni i
wszyscy odrzuceni; wszyscy wywo-
ani ze spoeczestwa przez prawa tradycyjne; wszystkie
dzieci kltwy dziedzicznej, —
wszyscy Matk westchnie
za nieodstpn maj towarzyszk. I ona nosi klucz; ale
mao go potrzebuje. Bo królestwo jej jest przede wszyst-
kiem poród namiotów Sema i ród bezdomnych wó-
czgów pod wszystkiemi niebami.
Ale trzecia siostra, która zarazem jest najmodsz
DOM „POD TONC GWIAZD'' 42S

cicho! szeptem jedynie mówmy o niej. Kró-


lestwo jej nie jest wielkie, inaczej plemi nasze dawno-
by nie istniao; ale w pastwie tem wszystka wadza do
niej naley. Gowa
jej, uwieona jak gowa Cybeli, wy-
strzela prawie po za docigo wzroku. Nie zwisa ona
nigdy; i oczy jej, wzniesione tak wysoko, mogyby by
niewidoczne przez oddalenie. Ale, bdc, czem s, nie
mog by niewidoczne. Przez potrójn krep, która osa-
nia jej gow, bucha dzikie wiato pomienistej ndzy, nie

gasnce nigdy, rankiem ani wieczorem, o poudniu ani


o pónocy, podczas przypywu ani podczas odpywu. Ona
blunierczo wyzywa Boga. Ona jest matk lunatyzmów
i rodzicielk myli samobójczych.Korzenie jej potgi le-
gboko; ale
plemi, którem rzdzi, jest nader nieliczne.
Bo zblia si ona moe tylko do tych, którym najwe-
wntrzniejsze konwulsye wywróciy ode dna gb' natury,
do tych, których serce dry, a mózg zatacza si ród sprzy-
sienia burz wewntrznych i zewntrznych. Madonna po-
suwa si niepewnym krokiem, szybko lub zwolna, ale
zawsze z wdzikiem tragicznym. Matka westchnie prze-
myka si trwonie ukradkiem.i Ale najmodsza siostra
nieobliczalnemi zblia si ruchami, tygrysim spada skokiem.
Nie nosi ona adnego klucza, bo, chocia rzadko zjawia
si midzy ludmi, wysadza si drzwi, w które wogóle
wolno jej wstpi. A imi j e j jest Mater Tenebrarum —
Matka ciemnoci.
To byy tedy Semnai Theai czyli Wzniose Boginie,
to byy Eumenidy czyli miociwe Panie (z trwonie po-

jednawczem pochlebstwem zwane tak w staroytnoci), które


nawiedzay me sny w Oksfordzie. Madonna mówia. Mówi-
a tajemnicz sw
rk. Dotykajc mej gowy, zagadna
Matk westchnie, a to, co mówia, przeoone ze znaków,
których nikt (z wyjtkiem we nie) odczyta nie zdoa,
brzmiao, jak nastpuje: „Patrz! oto ten, którego- m ju
426 CHIMERA
w dziecinnych jego latach powicia otarzom swoim.
Oto ten, którego zdawna wybraam za kochanka; zapro-
wadziam go na bdne drogi, uwiodam go, ukradam nie-
bu mode jego serce i swojem je uczyniam. Przeze mnie
sta si bawochwalc; pod moim wypywem, z upra-
gnieniem namitnem, ubóstwi robaka ziemnego i do ro-
baczliwego modli si grobu. witym by mu grób ; mi
ciemno jego, wit
jego zgnilizna. Przygotowaam dla
ciebie tego modego bawochwalc, droga, szlachetna sio-
stro westchnie! We go teraz ty, przycinij do serca
i
przygotuj dla naszej straszliwej siostry. A ty"
— do-
daa, zwracajc si do Mater Tenebrarum, „ty, siostro

za, która wiedziesz na pokuszenie i
nienawidzisz, go we
od niej. Bacz, aby bero twe ciko spoczo na jego
gowie. Nie cierp, aby kobieta ze sw
tkliwoci zbli}--
a si do w jego ciemnociach. ode Odpd
sa- kad
bo nadjziei, spal kad sodycz mioci, wysusz zdrój jego
ez, przeklnij go tak, jak tj^^lko ty przeklina umiesz!
W ten sposób, wyjdzie z ognia doskonaym; ten spo- w
sób ujrzy rzeczy, których nie powinnoby si widzie, ujrz}'^
widowiska, które s
ohyd, pozna tajemnice, których w}'-
sowi niepodobna. W czyta bdzie móg
ten sposób,
prawdy staroytne, prawdy smutne, prawdy wielkie, pra-
wdy straszliwe. W ten sposób, zmartwychwstanie, zanim
umrze, speni si
i
posannictwo, które nam Bóg powie-
rzy —
mianowicie, aby udrcza serce jego, dopóki zdol-
noci jego ducha w peni si nie rozwin."
Doczytawsz}?^, spojrzaem na Rojka. Siedzia na ó-
ku, nieruchomie utkwiwszy we mnie oczy. Wyraz jego
spojrzenia by zagadkowJ^
— Drczyy mnie trzy te siostr}?^,
— rzek. — Czy nie
zdumiewa to pana, e de Quincey móg tak pisa, jakby
zna mnie i
moje losy. Czytaem owe smutne prawd}'',
serce moje byo w owym ogniu, ale zdolnoci mego du-
DOM „POD TONC GWIAZD' 42^

cha adnej z tych mk


nie odniosy korzyci. Teraz do-
koa mnie mrok, mrok, mrok... o, Mater tenebrarum!
Cay-m ju twój! Przegraem, padem, zginem...
Oczy mia jakby szklane, rkoma rzuca bdnie do-
koa siebie, jakgdyby padajc istotnie i chcc uchwyci si
czego. Z westchnieniem tak cikiem, jak wówczas w ko-
ciele w. Juliana, gdy pierwszy raz go ujrzaem, w g-
bokie zapad ^omdlenie.
Od tego dnia nie opuszczaem ju prawie Rojka;
wiedziaem, e mier jego jest blizka. Waciwie mówic,
zamieszkaem u niego. Nie wiem, czy wiedzia o tem by ;

zupenie apatyczny, nie mówi nic, patrza tylko przed sie-


bie w
tpem jakiem osupieniu. Ja sam prawie nie iy-
em, atmosfera tego domu, pena boleci i
tajemnicy, ci-
ya mi nie do wypowiedzenia. Zdawao mi si nieustan-
nie, e widz mrowice si w niej cienie, postacie, widzia-
da. Zwaszcza trzy opisane przez de Quincey.'a siostry
straszyy mnie z kadego ciemnego kta, a niekiedy mia-
em wraenie, e
Matka ciemnoci kadzie mi na skroniach
grone swe rce. Przeraaa mnie zielona zasona w przed-
pokoju, za któr niepotrzebne walay si sprzty: tam, dla
mej wyobrani, krya si zawsze Mater tenebrarum
Pewnego rana zapukaa do drzwi pani Celestj^^na.
Otworzywszy, w ogromnym znalazem j niepokoju.
—Panie,

szeptaa,
— na Boga, pójd pan ze mn !

Myl, e
stao si wielkie nieszczcie.
Pobiegem za ni niezwocznie. Na korytarzu pani
Celestyna cigna dalej :

— Przez cay dzie wczorajszy widziaam Wirgini


raz tylko, wczesnym rankiem. Bya zapakana, blada, i ro-
bia wraenie istoty nad miar nieszczliwej. Na pytanie
moje, co si stao, odpowiedziaa, e
ycie nieznonym
stao jej si ciarem. Ów
wojskowy nie przyszed ju
i kaza jej powiedzie w grubiaski sposób, e wogóle ju
428 CHIMERA
nie przyjdzie. Pobiega do niego, zbi j
na ulicy, zrobio
si z tego widowisko dla gawiedzi. Na moje namowy, aby
pogodzia siQ z losem, odpowiadaa tylko gniewnemi spoj-
rzeniami. Zamkna drzwi przede mn. Zaczam puka,
przeczucie jakie nie dawao mi Odtd pukaam
spokoju.
ju trzy razy, nikt si nie odzywa, nikt nie widzia Wir-
ginii. Boj si, e popenia samobójstwo.
Stalimy ju przede drzwiami, pani Celestyna zapu-
kaa znowu kilkakrotnie, a w kocu, zaniepokojona, ja
bi we drzwi piciami. Przemawiaem do Wirginii z po-
za drzwi, aby si przynajmniej odezwaa. Nie byo adnej
odpowiedzi. Tymczasem, na haas, jaki robilimy, jli si
zbiega ssiedzi i jeden z nich zawoa:
— Niema
wtpliwoci, e
popenia samobójstwo !

Patrzcie, od klucza zatkana jakim gagankiem!


dziurka
Tak robi wszyscy, którzy chc udusi si czadem wglo-
wym!
Przez chwil bya martwa cisza po tych sowach,
wnet potem wszake zgiek powsta ogromny, i zanim si
spodziaem, drzwi mieszkania Wirginii zostay wysadzone.
Mocny zapach gazu i czadu, wydobywajcy si z pokoju
i
napeniajcy korytarz, przekona nas w okamgnieniu, e
ssiad ów mia suszno. Zabrzczay okna, rozbite przez
pierwszych, którzy ich dopadli, i po chwili rozgldalimy
si po pokoju. Dwie elazne fajerki, napenione popioem
i
nawpó spalonemi wglami, objaniy nas, w jaki sposób
Wirginia miersobie zadaa. Leaa uduszona na óku;
tu obok na stoliku staa fotografia owego wojskowego,
uwieczona kwiatami; koo fotografii leao serce wosko-
we, przebite wielk szpilk, a na stole widniay wypisane
kred splecione inicyay L. i W.
Po pierwszych okamgnieniach przeraenia i
zgrozy,
towarzyszcych zawsze mierci, podczas gdy nadaremnie
próbowaem przywoa Wirgini do ycia, zaczli si nie-
DOM „POD TONC GWIAZD'' 429

którzj' wymiewa z sentjTnentalizmu tej podstarzaej ju

kobiety. Ja wszake z pani Celest3Ti nie mielimj^ si;


tragiczna ta mieszno wzruszaa nas raczej.
Zanim zamknito drzwi i posano po komisarza po-
licyi, obejrzaem si mimowoli po pokoju. Oczy me za-
bdzi}^ ku oknu; klatka, w której piewao zawsze mae
ptasz, bya otwarta i próna, Wirginia przed odebraniem
sobie ycia, darowaa mu wolno. Miaem wraenie,
jakgdyby ucha mego dobieg pikny akord, cichy, prze-
cig}'^, jakie sodkie zadrgnienie strun poród wrzaw)'-
brutalnych gosów dnia powszedniego. Prz3^omniaem
sobie maego piewaka; sennie, marzco mign^ mi
w wyobrani, zdao mi si, e widz go leccego do wi-
tyni zaduman3^ch borów, kdy fioki lene w cieniu nad
strug agodnie pachn, i nie wiem, przez jakie powiza-
nie obrazów prz3^szed mi zaraz potem na myl brat nie-
szczsnej Wirginii, ów brat zmary modo, tam daleko,
w tej staroytnej, smtku penej ziemi bretoskiej, kdy
podzi u praodwiecznych morza brzegów druidyczne dby
szumi gboko... Biedna Wirginia! Nie powróci ju
zatem nigdy do kraju swego dziecistwa i niewinnoci,
nie uklknie pokutnie nad grobem tego czystego, bezgrze-

sznego modziana, który j, tarzajc si w nierzdzie i ka-


le, kocha tak tkliwie Czy nie ponioso moe maluchne
!

piewne ptasz ostatniego pozdrowienia tej, mimo c^


ndz upadek, wraliwej jeszcze duszy tam daleko, nad
i

zielon mogi modego seminarzysty?


Wróciem do Rojka. Haas krzyki i w domu do-

chodziy poniekd a do jego pokoju


pyta o nic, ale
;
nie

powiedzia, tak ot, bez zwizku czemkolwiek, jakby sam


z
do siebie:
— mier wesza do domu.
Przez cay ten dzie by bardzo saby i robi wra-
enie zupenego somnambulika. Nie tkn jada, nie za-
430 CHIMERA
da kropli Chwilami mia na twarzy t sam
wody.
osupiao, gdym go spotka na wybrzeu
co wówczas,
i
gdy mi powiedzia „e oni z nim znowu po dugim
czasie mówili."

Czuem cay dzie niewyrany jaki niepokój,


przez
potem ja ogarnia mnie senno. Wyrway mnie z pó-
drzemki liczne kroki na korytarzu i
pomieszane gosy.
Odgadem atwo przyczyn wyszedem przede drzwi: i

przyszli po zwoki biednej Wirginii, które miano odnie


do Morgi. „egnaj, biedaczko!" szepnem i powróciem
do pokoju. Zapanowaa zupena cisza i w izdebce, i w do-
mu. Zdawao mi si, e
Rójko pi twardo, i sam po krót-
kiej chwili zasnem równie gboko. Nagle zabrzmia
mi w uszach miech tak straszliwy, taki przenikajcy, ta-
ki — rzekbym — nieziemski, e nigdy nic podobnego nie
syszaem. Krew zastyga mi w yach, a mróz przebieg
ciao. W3'^trzeszczonemi oczyma rozgldaem si dokoa
w ciemnym ju pokoju, zbierajc rozpierzche jeszcze
i
niewyrane myli. By to Rójko, on to mia si tak
obkaczo. Przyskoczeniem do niego. Chwyciem go za
rk.
— Co pana skania do takiej wesooci ? — spytaem
zdumionj'^ i
poruszony.
Trzs si jeszcze dugo od miechu.
— Zamiej si take, przyjacielu, — rzek wreszcie. —
Wiedz, e po dugiej dobie znowu byem c h wiadom. i

Widziaem i
syszaem . . .

Zamia si znowu, acz z mniejszem ju obkaniem,


a gdy cign dalej:
si uciszy,
— Tam gdzie, w tem ciemnem
przestworzu, na je-
ku którym z tak bezbrzen spogl-
dnej z tych gwiazd,
damy tsknot, widziaem umierajce stworzenie, stworze-
nie w rodzaju czowieka, a umierajce, jako ja tu umie-
DOM „POD TONC GWIAZD'' 431

ram ... ten umierajcy nie by zupenie opuszczony.


I

Kto by przy nim, jako pan jeste przy mnie, kto go


pociesza, jako pan mnie pocieszasz niekiedy Zda si, . . .

e wiele i
dugo cierpia tam na tej gwiedzie, tak spo-
kojnie pogodnie wieccej ród naszyci nocy! Przyja-
i

ciel ów podniós opadajc gow umierajcego rzek mu: i

„Odchodzisz, i nareszcie twój al i


ból, twoje wszystkie
cierpienia skocz si! Wyzwolenie ci czeka. Nie za-
padniesz w nico mrok. Wznie oczy tam
i ku tym
gwiazdom janiejcym. Na jednej z nich zrodzisz si
znowu. Tam nie zaznasz ju ez i
westchnie, i to
bdzie twoj nagrod!" I ten przyjaciel -pocieszyciel po-
dniós rk
wskaza gwiazd zielonawego blasku, wdru-
i

jc w szacie gloryi cichej przez nieskoczone przestworza


z wiernym druhem swym, bladym ksiycem, i poznaem
w tej gwiedzie, o ironio bogów, poznaem w tej gwie-
dzie — nasz ziemi!
Rójko wybuchn znowu obkanym miechem, ja-
kiego przedtem nigdy u niego nie syszaem, a miech ten
ku przeraeniu memu, zmieni si w rzenie agonii, i za-
noszc si tym nieludzkim, kurczowym, demonicznym ry-
hotem, nawpó nim uduszony, Rójko skona w mojem
objciu!
— Puciem jego
trupa, który nagle strasz- ocia
liwie, cay i z drcy
przeraenia i
wspóczucia, wicej
wszake z przeraenia, uciekem z pokoju, nie zamknwszy
nawet za sob drzwi, jak sobie teraz dokadnie przypo-
minam. O pitro niej, niedaleko drzwi nieboszczki Wir-
ginii, zatrzymaem si na chwil, aby odetchn. Przypo-
minam sobie teraz, równie zupenie dokadnie, tam em
poczu dym i zakasa. Ale nie zwróciem na to uwagi
i nie zastanawiaem
si, zkd dym pochodzi. Wszystko,
co*widziaem, syszaem, czuem, byo jak za i we
mg
wszystko mieszaa si groza tego miechu, którego odgos
brzmia mi cigle w uszach, myli, pamici. Odetchnem
432 CHIMERA
chwil i uciekem dalej. Jak bez zmysów,
biegaem po
ulicach, potrcaempo dziesikro naraaem si
ludzi,
na wpadnicie pod konie i powozy. Na którem wybrze-
u zatrzymaem si, zapatrzyem w szumic wod i od-
zyskaem wreszcie troch rozwagi. Wracaem powoli ku
domowi „pod tonc gwiazd." Byo ju póno, i zdu-
mia mnie, na ssiednich ulicach, zawsze tak pustych, ruch
o tej godzinie stanowczo ju niezwyky! Ludzie zbiegali
si zewszd. Fala ich unosia mnie. Skrciem na rogu
w znan ulic. Dom „pod tonc gwiazd" sta przede
mn straszliwie owietlony. Górne jego pitra paliy si
pomieniem. Pomienie buchay ze wszystkich okien,
z okien Rojka, z okien Wirginii, z okien „klatki obka-
nych." Staem jak w
sup obrócony. Tum przycisn
mnie do jakiej ciany i musiaem sta jak przykuty, nie
mogc przebi si przez mnóstwo ludzi, stoczonych przede
mn. Patrzaem tpo na szerzcy si ogie i zdawao mi
si, e ni. Syszaem naokó opowiadania; kto obja-
nia z ca stanowczoci, e w tym poncym domu
odebraa sobie ycie gazem wglowym jaka kobieta. Gdy
po jej mierci ludzie wpadli do pokoju, nikt podobno nie
zauway, e
ju si tam rzeczy zatliy. W
nocy, dugo
tlcy si ogie wybuch gwatownie i z niesychan roz-
szerzy si szybkoci. Niepodobna ju byo dosta si
na wysze pitro, gdzie podobno udusiy si trzy starusz-
ki. Gdy przyjechaa stra ogniowa z drabinami, ta cz
domu bya ju pono caa w ogniu. Take jaki
mczyzna chory spali si tam podobno, a jeeli kto
by przy nim podówczas, zgin równie niewtpliwie . . .

Suchaem jak w nie tego wszystkiego. Nie mo-


gem odwróci oczu ani na chwil od buchajcych dzi-
ko pomieni, zdao mi si, e w zawalajcem si oknie
i

Rojka widz trzy olbrzymie cienie, tajemnicze, otulone


zawojami czarnego dymu, owe trzy odwieczne przdki.
DOM „POD TONC GWIAZD" 43}

owe trzy A ponad caym zgiekiem


„matki boleci"...
ludzi, ponad oskotem pracujcych maszyn poarnych,
ponad dzikiem wyciem wichru i poaru, brzmia mi cigle
jeszcze straszliwy, grozy peny, szalony, demoniczny miech
tego nieszczliwego, konajcego czowieka...

PRZEOY Miriam. Juliusz Zeyer.


Lycoperdon Giganteum.

ir.

Purchawka, prócz tych ogldzin pospoUtego, zewntrznie na


rzecz patrzcego ogóu, bya przedmiotem i bUszych, poufalszych
wywiadów, zaprawionych ciepym, serdecznym, z przewodu pokar-
mowego idcym oddechem. Bywalcy redakcyjni, siwi ze znawstwa spo-
eczno - piknociowociowego, stronnicy poplecznicy zaufasi, pro-
i

tektorzy, mecenasi, wspólnicy cisi oraz jawni,


tytuem nadzwyczajnego,
dodatkowego premium, mogli purchawk bada, wypytywa, roztrz-
sa, dotyka i klepa, stosownie do stanu swego osobistego rozcie-
kawienia, któremu jednak winien by przewodniczy cel ogólnego,

spoecznego dobra.
Niektórzy z goci, o skromniejszym popdzie wywiadowczym,
a wic i o
sabszej idei ogólnej, przypatrywali si jeno purchawce,
lub zadawszy jej kilka niezbdnych, utartych pyta o ubiegy,
obecny i przyszy stan wszechwiata, mieli dosy; inni, szcze-
góowsi, bardziej ogóowi chccy i
suy
ju znacznym pocztem za-
sug wzgldem niego pooonych wytrawni, badali ze cisoci j
wiksz, zadajc jej pytania natury tak osobistej, do gbi sigajcej,
ea nieprzyzwoicie o tem mówi.
— Co pani sdzi o wpywie sztuki na spoeczestwo ? — ba-
da feljetonista Mioskrobski.
— O wpywie sztuki ? . .
— namylaa si purchawka. — O wpy-
wie sztuki nie mog sdzi, ale feljeton o sztuce . . .
LYCOPERDON GIGANTEUM 4^^
— A, feljeton?.. no có? — drgn ciekawie badacz.
— Zrazu rusza ... ale potem . . .

— Có potem ? no, no ? . .

— Pan daruje, ale tak trudno mi mówi.


— W imi dobra ogóu, powiedz pani.
— Niech ju lepiej wony panu to opowie — rzeka purchaw-
ka cakiem zawstydzona.
Feljetonista, z ogniem w oczach, wybieg indagowa Tomasza,
ale ju nie wróci.
Jego miejsce zaj najzasueszy pono i najruchliwszy czo-
nek redakcyi, pan Ogóoduch. Ale ten postpi z purchawk jeszcze
osobiciej.

Co pani sdzi o szczciu ? — spyta midzy innemi, patrzc
z pod oka na
jej biae wypukoci.

Czy ja wiem? — rzeka zmczonym gosem wieniaczka :

moe by na wsi lee pod krzakiem, albo w trawie zielonej
. . . i . . .

— Hm, hm?.. A obowizki? a zadania? a potrzeby spoecz-


ne?.. Oj, pstro w gówce, pstro!..
— Ach, dobry panie, ja tak mao mam potrzeb spoecznych. . .

ani ma

nie mam,
— tu
ani owoców, ani . . .

— masz
Ale masz Ogóoduch zniy gos do szeptu,
tak biao, która... która jest potrzeb ogóln warto j i
spotrze-
bowa ...
To mówic, tak i
jako znienacka
ogólnie schwyci purchawk
za biao, ea wstydu i strachu krzykna i zemdl^a.
z oburzenia,
W
redakcyi zrobi si zamt. Wszyscy dyskretni poplecznicy,
którzy powychodzili byli z pokoju, przybiegli, a w ich liczbie To-
masz, najprzytomniejszy, bo z feljetonem. Feljeton by tym razem
niedzielny, silniej dziaajcy, i jakiej butelce z w nalepion etykie-
t: strach na wróble, przeszkadzajce korzysta ze smacznych i po-
ywnych owoców. Prócz feljetonu, Tomasz dwiga (i wlók czcio-
wo) ów przyrzd hydrauliczny, którego ju skutków zdrowotnych
dowiadcza król Ryszard Lwie - Serce, za czasów oblniczych nie-
strawnoci pod Jerozolim.
Skrztne zastosowanie tych dwóch unarodowionych rodków
(strachana wróble enemy Lwiego - Serca) wrócio purchawce przy-
i

tomno troch si yciowych, ale, niestety, zaufanie jej ku opie-


i

kunom, jak barwa zmitoszonego motyla, ulego starciu.


Nawet najbliszy jej tu „grzeczny pan," któremu zawdzicza-
a wydobycie z paki i otrzepanie z otrb, nie móg jej utraconej wia-
ry w ogó przywróci. Wane jakie obowizki trzymay go na
436 CHIMERA
miecie, i w w^-padkach wyej opisanych udziau nie bra. Gdy wró-
ci, purchawka z paczem opowiedziaa mu wszystko
i i
wyczer- —
pujce nudy pyta i owo
targnicie si na jej bi^o, wzruszy —
tylko ramionami i rzek:

Gupstwo barwa Grunt —
ciepo i serca bicie ku ogólnemu
!

dobru. Ot, wiesz co ? ale zgadnij ? .


Familienstemostwo, na mo-
. . .

-
je trzy sowa, urzdzaj dla ciebie specyalny raut, spe cy al ny
- - ! . .

Có ty na to?
— Ach takbym ju chciaa by na wsi... Raut?.. Nie, nie
pójd.
— — rzek twardo rautoman. A
—gdyPrzedewszyst-
purchawka,
Pójdziesz
niemile t twardoci zdziwiona, milczaa, doda :

kiem ogó.
— Ogó? Mam do tego ogóu. Nie pójd.
— Pójdziesz, albo ci zgniot. Raut — aut!
I sylf podniós gronie kuak.

Biedna purchawka, ujrzawszy ten symbol zalenoci, a gów-


nie dotknita szorstkim tonem, który nagle z pod ogólnych ciepo-
stek jej grzecznego opiekuna zion, jakoby z piwnicy, gdzie si na-
gromadzone dobro ogólne przechowuje, biedna purchawka upada —
na duchu i szepna z poddaniem:
— To ju niech bdzie . . . ten raut.
— Fertigl
— zawoa zwycizca.
— Avances! Saluez vos pa-
trons ! . .
Idziemy.

Wieczorem, w godzinach rautowych przyj, wszechmony


rozprowadzacz kleksów szed z purchawk i pilnie baczy, eby jej,
teraz ju jako dobro ogólne, nie przejechano lub nie zakleksowano
botem. Gdy obzieraa si, czy gdzie nie zoczy sadowników, ku któ-
rym po trosze byo jej tskno, tómaczy, ew miecie ich niema,
a jeeli s, to chodz jak sami dziedzice, albo i
lepiej.
— Dlaczego ? — spytaa. — Czy tu tak duo owoców ? . . Ni-

gdzie ich nie widz.


— Dziecko ! Owoców nie widzisz, bo wszystkie id na sprze-
da. Tu nic darmo na bruk nie spada, nawet miecie i stare od-
LYCOPERDON GIGANTEUM ^^7

padki, nawet stara, zuyta poezya z kleksami Gdy kleks nie— . . . . . .

sadownik twój nasprzedaje tego, wówczas goli brod, obcina poy


i
jest obywatelem.

Poowicznym ? spytaa naiwnie i mimowoli.


Patrzaj, to niele powiedziane... byoby w innych warun-
kach. Poowiczny, bo bez poowy pó. Niele... w oderwaniu,
w innych warunkach . . .
Tylko, prosz ci, takich dowcipów drugi
raz nie powtarzaj !
Poowiczny, czy nie poowiczny — jest c^ym
dziedzicem i
fertig.
— Dziwne . . .

— Jakto dziwne? A spryt? a zabiego? a ruchUwo?


a obrót kapitaów ? . . to nie dziedzictwo ? i nie pikne dziedzictwo ?

Naturalnie —
poprawia si purchawka przez ulego i ma-
e w tych rzeczach rozumienie.

Taki naprzykad Familienstem Joachim Mylisz, on . . . e
nie piknie trzsie, ju nie gruszkami, jak twój sadownik, ale samy-
mi dziedzicami, wacicielami grubych, spróchniaych drzew genea-
logicznych ? tak trzsie,
. .
wszystkie owoce spadaj na jego po- e
dwórko.
— le tam? To dlatego nie wida ich na ulicy?
I
— Dziecko? Gdyby owoce leay, toby zgniy. Tu wanie
przychodzi obrót kapitaów. Owoce te, odlealsze, skada si na
otarzu pubUcznego dobra, co zamian sowicie si opaca, ponie- w
wa daje Familiensternowi ycia wielkiej harmonii ze mono w
spoeczestwem a to mu potrzebne dla zdrowia, bo jest bardzo ser-
:

cowy i nie mógby wyy


bez uznania wszystkich jubilatów, genea-
logów godowców...
i


Godowców?.. Któ to jest?

Kiedy mi przerywasz... A tak mi si zaokrglia charakte-
rystyka, e
tylko skada i na maszyn... Godowcy to filantro- s
powie, którzy, przez nadmiar spoytych owoców za zabawami prze-
padajc, z drugiej strony nie chc, by przepad ogó, i dlatego po-
czyli taktownie jedno drugiem i zajmuj si urzdzaniem godów,
jubileuszów, uroczystoci dla dobra ogóu. Sam Familienstem jest
po czci godowcem, bo i on dba o zabaw ogóu ideowo, dajc
Hczne u siebie koncerty i rauty. Ale jak wszyscy ludzie z powi-
ceniem, yje, co do wasnej osoby, umiarkowanie, prawie ascetycz-
nie. Czy wiesz, e
chodzc tak koo owoców, sam na swoj potrze-
b ich nie uywa... Melony tylko lubi pasyami, to jego sabostka,
a i któ bez niej? I patrz, co za dziwny ten ogó: cay bez wyjt-
ku akotny, za uyciem gonicy i
peen zdronoci, a nikomu, nawet
43S CHIMERA
swemu dobroczycy, ich nie wybacza! Za ten smak do melonów,
czy wiesz, jak nazywaj Familiensterna ? . . Me - lo - no - ma - nem !

— Dziwne — rzeka purchawka.


— Jakto dziwne ? . . Nie —rzeczywicie to jest dziwne.
Tak rozmawiajc, weszli w gocinne progi mionika melonów
i trafili na chwil, kiedy wanie co tylko zosta jeden taki melon spo-
yty, tak, e jeszcze wo tego egzotycznego, ale od czasu wypraw krzy-
owych na Jerozolim unarodowionego owocu zalatywaa miesza- i

a sidogasajcym wtórem do jakiej te co tylko skoczonej me-


z

lodyi. piewak, O md'Leon Mellone (potomek króla Ryszarda z nie-


prawego serca —
doszeptywa na ucho gospodarz, przedstawiajc
go :
— urodzony w Irlandyi,
ksztacony we Woszech !) odpiewa —
by cudn, pen gorcego ciepa dumk angielsk o niejakim Ro-
bin - Hood'zie, który ze swymi merrymen'aivn.i, czyli optymistami (as
hey were caled), tak optymistycznie i sprytnie zajmowa si bandy-
tyzmem, e
zasuy sobie na wzgldy i uznanie samego króla Ry-
szarda Lwie - Serce. Odpiewawszy pie, Mellone, teraz na wszyst-
kie strony byska gorsem i dzikowa za brawa i róne inne ozna-
ki rozrzewnie. Wtórzysta, ocigajc si ze wstaniem od melody-
konu, jedn rk
mia zajt przebieraniem czarnych, jak atra- w
ment, i zestroszonych, naksztat jarmuu, wosach, lub te skuba ni
wsy, na jego blad twarz, niby kleksy, chlapnite; drugiej za rki
palcami gmera w
klawiszach, oddajc pierwszestwo czarno me-
-

lancholijnym ... W
salonie zapanowa jaki smtek eklesiastyczny,

jaka nieukojno Robin'owskich pragnie, bezowocno nasycenia


wszelkim owocem, chociaby to by melon najsodszy, znikomo i

najtrwalszej przyjani z królami . . .

Wejcie nowego, a poniekd gównego dzi gocia, purchaw-


ki, wrazopiekunem, przerwao ten nastrój sercowy. Gospo-
z jej
darz odda lokajowi spodek z melonem, wsta i przywita purchawk
nader ciepo i serdecznie, jako dobr znajom. Nastpnie, wszem
wobec j przedstawiwszy, oprowadzi, zaznajamiajc kolejno z naj-
pikniejszemi ozdobami swego salonu.
Byo tu troch arystokracyi, troch finansów, troch ambasa-
dy, troch literatury i troch sztuki. Wikszo bya w smokingach,
czyli w kurteczkach be wierci orga-
pó, poowicznie a nawet i

nizmu nie przyodziewajcych.


Arystokratom przedstawiona bya purchawka wszystkim i ba- :

ronowi Akcyonaszowi, i trzem gowom trzech pokole Jubileuszów,


i hrabinie
Oktawie, i hrabiemu Festynowi, i Rocznicy Zwykej, i Ro-
cznicy Przestpnej, i
wszystkim innym bez wyjtku, poniewa ary-
LYCOPERDON GIGANTEUM 4^9

stokracya, zotu podobna, czy w mniejszej, czy w wikszej iloci —


zawsze ma swoj warto sprzedan.
Inaczej z finansami. Tu ma salonowe znaczenie tylko gru-
bo, tusto lub aroczno, posunita do najdalszych, prawem do-
zwolonych granic. Dlatego, bliej klepn purchawk mogli tylko
Dywidenda i Kajman.
niektórzy, jak Bauch, Fett, Hajfisz,
Co do ambasady, to ze wzgldów polityki midzynarodowej,
niedyplomatycznie byoby kogo pomin. Wic te gospodarz,
z grzecznym i równomiernie ciepym wyrazem, rzuca purchawce
wszystkie ich po cudzoziemsku brzmice i obcopoddacze, ale z da-
wien - dawna w serdecznoci narodowej obsiedlone nazwiska Pers- :

stern, Hondurasberg, Honolilien, Palestynat, Heim, Stein i


Berdy-
czew.
Troch literatur}'^ purchawka ju znaa: z Ranoskrobskim sp-
dzia noc, Mioskrobskiego feljeton dotd jej si, jako pene przykre-
go wstydu wspomnienie, odbija; Ranoskrobski naskroba o niej
wzmiank i poza tern, sennoci trapiony, nie mia pochopu do czul-
szych w^ywiadów i by jej miy Mioskrobski za, najwidoczniej
;

wskutek zezna Tomasza, patrza na ni zem okiem, tylko jednem


i
tylko z góry. Co do innych, albo przelotnie widzianych, albo zgo-
a obcych literatów, poetów i artystów, byli przedstawieni jej pano-
wie Doremiskrobski, Mikrobski, Skrobski, Kropski, Pski, Pskel, Pskot,
:

Psik i Piski.
Nie liczc O md'Leona Mellone, jego wtórzysty o wosach jak
jarmu, midzynarodowych pieni dziadowskich, ur We-
imitatora
selyi'ego, czecha ksztaconego na Wgrzech, oraz panów Swojera
i
Rypindra, wykonawców opery narodowej „Upiór Wojewody"
(w kawakach), —
najgówniejszym sztuki popisowej okazicielem by
specyalnie uproszony Amfitryniusz Wooduch.
Ten ostatni, rozpatrywany jako zjawisko spoeczne, by okr-
gawy, nieduy czerstwy, a z tak tych cech równomiernot, któ-
i

ra nie dajc mu dwiga „motka pracy" na wasnych barach, wka-


daa mu na nie — zali nie cisze? —
posannictwo kierowania trzon-
kiem ku najrednicowszym, najowocniejszym poytkom; z oczu wy-
zieraa mu rozsdna, bez palczki i apcapesu pobudliwa jaro: nie
by jak ci akomi, co, dobra ogólnego si dorwawszy, chodz ze
czkaniem albo i gorzej, i nie by jak owi, którzy z dóbr wyzuci, na
czczociach cieczej: y
poywnie lecz bez grymasów, przeto —
nawet dzi —
kiedy wszystkie stopnie wywiednictwa przeszedszy,
mia obj posad starszego uwiednika i ju siwia, nawet dzi, —
jak mówiono, o ile mu regulamin i
rozwaga nakazyway trzonka ru-
440 CHIMERA
sza, nawet i dzi nieruszona cz
dóbr spoecznych wycign ku
niemu klucze od najosobistszego wywiadu.
Na purchawk spojrza uwanie, badajc, jakby z niej móg
mie owocno? Ale przyzwyczajony dziaa z taktem i z zastano-
wieniem, na razie nic nie rzek, zekka tylko jej biaej skórki dotkn,
a tak w miar, tak dobrze i
subtelnie, e przypomnia jej motyla,
ogród... wpada w nastrój jaki taki dziwnie oddawczy: co j
I

popychao do Wooducha szeptao: powierz mu biel naskórka i

i
wszystko, on to oszacuje w
miar, jak nikt, do dna signie a nie
przeceni... odnajdziesz siebie,..
— Co pani woli ? zagadn gospodarz — czy pieni dzia- :

dowskie, czy kaw^ek opery, czy te odrazu przystpimy do aska-
wie zapowiedzianej nam przez pana Wooducha improwizacyi ?
— Wybierz to ostatnie szepn jej do ucha opiekun— dasz :

dowód smaku i zasuysz si w^pywowej osobistoci.
— To niech ju bdzie ta impro . . .


Impro . . . Bardzo dobrze
gospodarz i splecio- !
— zawoa
nemi domi wyogów smokinga dotykajc, poowicznie zgity, pod-
szed do improwizatora z suggestyjnoci zgod onego wy-
i, mi
modliwszy, da znak gociom do zajcia miejsc najwygodniejszych,
do ocukrzenia wieo nalanej kawy i do przerwania rozmów.

VI.

Na grzbiet bererki pulchn i bez kostek pooywszy rk


i
gaszczc aksamit, jakoby to by karczek uwodzonej damy, impro-
wizator tak zacz :

Poezya blada
Piknoci szuka,
Lecz nie posiada :

Uy — to sztuka !

— Brawo brawo — odezway si liczne gosy, odrazu wzite.


! !

— Co za spryt wysowienia! Jaki wdzik francuski!


— Lecz nie posiada, syszae pan ? . . c'est parf ait !
LYCOPERDON GIGANTEUM 441
— Pst, panowie, prosz nie przerywa : das kommt spater. . .

prosi gospodarz, zwracajc si do ambasadorów.
— Pst, pst!..

Poesya kradnie
Pikno jak zhr odzie:
A my si adnie
*
Bawimy codsie.

— Nota bene wenn man kann — szepn otyy Fett (finanse)


do Hajfisza (item).

Powszednia blaga
Si nie wymaga
I daje wite
Dolce far niente.

— —
O nas mowa rzek literat Skrobski do ucha Kropskiemu.
Obaj panowie zadarli gów i wyprostowali si. samo porozu- To
miawcze zdanie zostao wymienione pomidzy poetami Pskim a Psi-
kiem i Mikrobskim a Piskim, przyczem dwaj ostatni panowie, prócz
zadarcia gów, yknli jeszcze kawy. Tylko siedzcy z boku literat
Siewka pomyla, e jemu nie tak znów atwo jest i
bezpiecznie
wyjmowa codzie glisty z jamy ustnej Kajmana.

nad - etyczna
Sodkoci tycia,
Ty to wytyczna
Naszego ycia!

— To jest powiedziane mocno rzek — pógosem Festyn, ary-


stokrata, do hrabiny Rocznicy Przestpnej.
— Oui, c'est trop fort
— odmrukna Rocznica.
— Muss einer nach Karlsbad — pomyla Bauch (finansista)
zupenie cicho.

Kto dmie z tej dudki^


Jest weselutki
1 zdrów jak rydz : je
Wszystkie prymicye.

— O nas mowa — rzekli znów do siebie literaci, poeci i ar-


442 CHIMERA
tyci :
Doremikrobski, Kropski, Pski, Pskel, Pskot, Psik i
Piski, przy-
czem zadarli gów i
popili kaw.
— no — to jest chybnite — rzek Dywidenda do Kaj-
mana :
— No, no,
zawsze tam z tych prymicyj zostanie co i dla nas do po-
dziau, he, he, he...
Kajman w odpowiedzi rozwar usta, bysn w czerstwoci
twarzy bibami wielkich zbów, kapn niemi i rzek:
— Hmm!

Poezya chora
Nas nie omami.
Per bacco! fora
s pesymizmami!

— Wie pani hrabina, jabym kadego pesymist pitnowa —


zauway Szelg, bardzo wytarty wiecie pedagog, w do hrabiny
Oktawy, której dzieci uczy optymizmu.

Pouruoi faire ? —
zdziwia si hrabina.

Gdy ycie ttni,


Onna/namitniej •

ni o dusz kulcie ...

A niech zje ból ci!


O, niech ich ból trzanie, niech ich napitnuje mówi da- —
lej zawzity pedagog. —
Syszaa pani hrabina: on najnamitniej ni
o dusz kulcie — to
to najoczywistsza ruja i porubstwo !


Ruja? qu'est-ce?

Ruja to, z przeproszeniem pani hrabiny, konkubinat, a po-
rubstwo, wedug sownika wileskiego, to zdrada m^eska. Pojmu-
je pani hrabina, e
rozszerzanie takich tendencyj wprost gubi mo-
dzie i prowadzi spoeczestwo do konkubinatu.
— Pst! pst! — prosi gospodarz.
Gdyby si skrzepym
Dusz kultem yo,
Cobym ja z ciepem.
Robi ? co z si ?
Do psa si chmurzy!
Hei — ycie widnie:
LYCOPERDON GIGANTEUM 44^

Dbajmy, jak uy
W bród a ogldnie!

zy? pacze?.. Ach, nie!


Niech mi zapachnie
Poczoszk, tiulem.
To si rozczul.

W gb' siga chwatszy!..


O, niech popatrzy
Taki ciemiga,
Jak si to siga!

Tu zgromadzeniem, nie wyczajc powanego Szelga, wstrz-


sn jeden dreszcz, i wszyscy, jak na komend, mlasnli jzykami
i przeknli lin. Literat Skrobski i poeta Piski zaczli na nut
operetkow przy wtarza sobie Jak si to siga, co syszc O md'Leon
:

Mellone, cho nie rozumia sów, te zawtórowa i zamlaska, a to


znów pocigno do wtóru wtórzyst; przykad ten zarazi Kajma-
na, cieszcego si soczystym barytonem, Akcyonasza, Baucha i
Dy-
widend . . . Zanuci i hrabia Festyn, i
najmodszy z Jubileuszów, i Ho-
nolulien ambasador, i Heim Tylko, ze wzgldu na dobry ton,
. . .

milczaa hrabina Oktawa, i milcza Hajfisz, z powodów ichtyolo-


gicznych.
Nawet sam deklamator, nadzwyczajnie podniecony, gdy wrza-
wa nieco ucicha, z gorcem ciepem w
oczach recytow^ dalej:

Hej, pod poziomy


Siga a do den.
Gasi oskomy
Na star mod.

Kry lad kopytek


W pozór gobi:
To mi poytek,
To mi szczyt gbi!

— Szczyt gbi — nonsens — mrukn Sternik do milczcego


Hajfisza, swego pana.

Rafa z Urbino
444 CHIMERA
Najgbszy z misirzy,
Oszukanin
y, jak filistrzy.
W dzie konfitury
Sodzi (mia popyt),
A w noc do góry
Zadziera kopyt.

Spieszmy wic bystrze


„y' ca chci,
„ycia" my mistrze
Minorum gentium.

Niech raz si u tr.


Te prawdy cztery :
Jedz, pij, gwa, jutro
Wycigniesz giry!

— Tfu, brzydkie sowo — splun Bauci w siebie, po cicliu.

Sypny si oklaski.
— Przyjmij pan moje zupene uszanowanie

rzek wzruszo-
ny ambasador Honolulien. A i wszyscy starali si jakkolwiek wy-
razi dank improwizatorowi, który, pulchn, bez kostek, rczk ba-
tyst wyjwszy, ociera czoo, aureol siwych wosów okolone.

VII.

Purchawka nie zdawaa sobie sprawy z wrae. Byo jej nie-


dobrze i tskno do wsi.

— Co pani sdzi o sztuce? — zagadn najbliszy ssiad


Sternik.
— Nie wiem —
odpara cokolwiek opryskliwie :
— moe to
swoboda odej, gdzie si podoba...
— Modernizm!.. Pani dawno w Warszawie?
— Od wczoraj.
— Iju zaraona!.. Pozwol sobie zwróci pani uwag, e
LYCOPERDON GIGANTEUM 44$

sztuka nie moe by takiem sobie lawirowaniem, sztuka musi mie


kierunek . . . sztuka musi by podporzdkowana ogólnym, spoecznym
przepisom . . .

Purchawka zdobya si na tyle si, e kiwna na swego opie-


kuna.
— Prosz mnie wyprowadzi — szepna mu do ucha: —
mdh mnie.
wyszU do niewielkiego buduaru, którego samotno i cisza
I

zaraz j
wytrzewiy.

No có, jake znajdujesz raut?

Nie... Lepsza wie. Zdaje mi si, tu za duo tej sztu- e
ki... I tacy tu wszyscy czarni. Tylko ten pan od impro... ma bia-
e wosy i bardzo mi si podoba... taki miy w zetkniciu...
Wtej chwili dolecimy ich tony skocznych narzeka jakiego
bardzo skrzywdzonego mazura.

„Upiór Wojewody," opera swojska chod, nie wypada —
si odosabnia.

Ach, prosz, bagam... zostaw mnie tu...
— Oj ty, purchawko — rzek niechtnie opiekun i
wyszed
Pupilka, zostawszy sama, odetchna z tak nieumiarkowanem
zadowoleniem, na jakie tylko jej na próniaczych odogach wyrosa
moga si zdoby. Samolubnie i cicho przegldaa sobie ja-
istota
kie album z fotografiami: byo tam troch arystokracyi, troch fi-
nansów, troch literatury i duo ambasadorów. Zatopiona w tem
zajciu, nagle poczua co jakby szelest motyla i owocowego wo
drzewa.
— Nie — arliwie Amfitryniusz.
— Ach!przeszkadzam? szepn
— Pani dawno pisuje w historyi?.. Mówi mi opiekun...
— Tak, nic wielkiego... troch uwag...
— A uwaa te pani na swoj bido? W ssiedztwie atra-

mentu tak atwo o kleksa.


— Czy ja wiem?..
— A gdzie pani nocuje?
— Na wystawie.
— Tem bardziej. A szkoda byoby... Takie to wszystko pa-
ni ma bielutkie... takie bielutkie... Mona pogaska?.. Tak... Czy
ma te pani ju ustalone zapatrywanie swoje na szczacie?
— Ja sdz, e... przepraszam, pan mnie tak cisn?., sdz,
e szczciem jest lee na socu, pi soki ziemne, kpa si w desz-
czach, pachnie... Pan ma taki miy zapach owocowy...
446 CHIMERA
— raczej: jestem duo zajty chodze-
Owocowy?., owocny
niem koo owoców... Hm... zapach, jako szczcie? Moebym
tak.

si i zgodzi na to okrelenie, ale to dla mnie za m^o... Dodajmy


wic: i myle o ogóle... nieche si pani nie lka... no... tak. To,
co pani powiedziaa o leeniu i piciu, to jest szczcie, ale indywi-
dualne, pasorzytne . . .

— A jakie jeszcze moe by leenie?


— Spoeczne, wytwórcze — leenie, w którem si jedno pod-
porzdkowywa drugiemu, mocniejszemu... i z tego powstaje wy-
twórczo i twórczo, która jest sztuk... No, nie bój si, przybU
do mnie t swoj sztuk bia w^ypuk . . . . . .

— Moja wypuko jest sztuk ? . .


Wic i
ja jestem . . . ach !

— O tak, jest taka biaa, taka... ale nie


sztuk twoja bi^o
twoj sztuk, tylko tych, którzy jej podaj... Ja tak bardzo po-
dam twojej biaoci ... o, nie bro si nie bro mi twojej wy- . . . . . .

pukej biaoci... tak bardzo podam... podam twojej wypuko-


ci plastyki
. . .
pls pla ... pi
.
p . . . . . . . . . . .

Rozmowa umilka, i nagle w buduarze da si sysze jaki


huk, co jak upadek doniczki z kwiatami, jak pknicie baloniku,
piki, struny skrzypcowej.
Do pokoju wpado kilka osób i oczom ich przedstawi si
wprost nieprzyzwoity widok. Purchawka bardzo blada, miejscami
a zielonawa, leaa na stoliku i wygldaa tak, jakby kto na ni
nadepn, albo j przebód. Czerwony Amfitryniusz nakada binokle
i
by niepowanie oywiony, jak Archimedes, kiedy z ani wy-
tak
biea, krzyczc heureka!
Zapanowao kopotliwe milczenie, którego nikt nie mia prze-
rywa. W
ostatnich szeregach widzów kto zaintonowa pógosem:

Niech - no popatrzy.
Jak si to siga...

Zerwao si par miechów.



Przyjmij pan moje zupene powinszowanie
— rzek gono
ambasador Honolulien.
Wooduch, utrwaUwszy nakoniec binokle, rzek, zwracajc si
do opiekuna purchawki:

Pani zemdlaa . . . cuciem . . .

Opiekun spojrza badawczo na Wooducha i wolno powie-


dzia:
— Tak, i u nas w redakcyi by ten wypadek . . . Ale tam jest
LYCOPERDON GIGANTEUM 44^
Tomasz i
wszystko, co potrzeba, przytem redakcya lokal publiczny, . .

Tu za, panie Wooduch, to... to prywata!



Rzekszy to wolnym i twardym gosem, spojrza binokle w
Amfitryniuszowi, zabra nieprzytomn purchawk i
wyszed.
Na ruch i turkot powozu ockna si.
— Ja nie chc ... —
szepna jakby gorczce. w
... Ach, —
uciec ztd... daleko od ogóu, od sztuki, od sawy...
Opiekun nachyli si, bezradny, zy na siebie za niedozór i nie-
wiedzcy, czem ukoi jej szept bólu i skargi.
— Zdeptana!..
— No, no, dziecko Przyjedziemy zaraz
. . .
napijesz si . . .

feljetonu . . .

— Ach, nie chc, nie chc — rzucia si purchawka mimo i

osabienia ledwie nie wyskoczya z powozu. — Dajcie mi umrze ! . .

— Dziecko nie mów o mierci. Jeeli chcesz, zawioz ci


! . .

na wie, posadzimy ci w ogrodzie...


— Ach, tak!..
Gdy przyjechali do redakcyi, opiekun woy purchawk do
duego wazonu od oleandra (egzotycznej ale od czasu wojen sam-
nickich unarodowionej roliny), i mimo wzdraga si, prób i zakl,
pola j feljetonem, poniewa wierzy feljeton, jako w
uniwersal- w
ny rodek od wszelkich chorób spoecznych, a wic i od dolegliwo-
ci osobniczych.
Purchawce zrobio si gorzej. Scha i murszaa w oczach.
W nocy gorczka urosa i wystpiy halucynacye. Opiekunowi, któ-
ry czuwa przy niej, ukadajc swoje artykuy codzienne, szeptaa,
e widzi jak polan, niby pen zieleni, w mokradach i to-
k,
pielach
— niedostpn... Nikt tam nie moe si wedrze i zdepta
jej, a ona obcuje tylko ze socem, bieleje
coraz bardziej i staje si
tak przejrzyst, e
znika w przestrzeni, i e
ju tam nikomu na a-
dne pytania moe nie odpowiada... I nikt nie moe jej biaoci
zbrudzi... A ona z wonnym wiatrem, niby tchnienie umarych
ajerów, polatuje nad kami.,.
Nad ranem nie ya.

Jan Lemaski.
Kronika miesiczna.

GLOSSY.

Jubileusze, poczniee, plebiscyty, ankie-


ty, konkursy. (Dokoczenie. Patrz zesz. ij —
i 14). Ogosze-
nie ankiety czy konkursu wymaga bd co bd pewnej pomyso-
woci, pewnej zdolnoci organizatorskiej, pewnej choby tylko zr-
cznoci mylenia, pewnego zdecydowania wreszcie w^zgldem utw^o-
rów czy pogldów nowych jeszcze i
przez nic nie uwiconych.
Przy proklamowaniu rocznic, jubileuszów, obchodów pamitkowych —
pomysów^ dostarcza bezinteresownie i
przeobficie chronologia naj-
prostsza; materyaów — encyklopedye,sowniki biograficzne, pod-
rczniki dziejów sztuki czy literatury; zamiast mylenia wystarczaj
komunay i zdawkowoci pseudo - uczuciowe niema nakoniec adnej
;

obawy potknicia si, ile e


chodzi o „fakta dokonane," o rzeczy
„przesdzone," „uznane" i po sto razy omówione. Dodajmy do tego
satysfakcy protektorsk, pozór idealizmu i znawstwa, zasug ini-
cyatjrwy, rozgos dla czasopisma i sto innych wzgldów pomniej-
szych, a pojmiemy dziennikarsk ochoczo do inaugurowania „obcho-
dów uroczystych," przestan nas dziwi te niepoliczone przypom-
nienia zasug, projekty uczcze, pamitkowe rozrzewnienia, od któ-
rych roi si wprost w
naszej prasie, i które powierzchownie lub
zdaa patrzcego zudzi mog gruntownie, zasadniczo. Niezmierna,
dominujca wikszo tych w^ylewów „czci, uznania, w^dzicznoci"
ma za przedmiot poetów i artystów. Przegldajc spisy rzeczy
w dziennikach i
tygodnikach za kilka lat ostatnich, monaby doj
GLOSSY 449

do wniosku, e okrzyczana za wycznie praktyczn epoka nasza


przewysza, pod wzgldem zapau dla literatury i sztuki, najbardziej
renesansowe, najbardziej medycejskie doby. I doszli do takich kon-
kluzyj „trzewi" badacze, amicy rce nad „przeestetyzowaniem"
spoeczestwa —
ale, niestety, wiadczy to tylko o „trzewoci" i g-
bokoci ich bada. Do
bowiem przej od tytuów i nagówków
wymienionych w indeksach do samej treci wzmianek, artykuów,
numerów specyalnych i nawet ksiek powicanych jubilatom czy
kommemoratom, aby si przekona, e istotne zajcie sztuk oraz
szczery eutuzyazm dla twórców graj najmniejsz rol w tych ha-
aliwych scenizacyach, e
hod pozornie bezinteresowny jest tylko
paszczem, w który drapuj si, mniej lub wicej otwarcie, naj-
nieoczekiwasze sploty i kombinacye interesów osobistych czy spo-
ecznych, e
mniemane gromadne porywy uwielbienia i mioci s,
w gruncie rzeczy, j^owym, czczym, wicej, trujcym falsyfikatem.
Czem jest waciwie, z istoty
swojej, przed- czy pomiertny
jubileusz wielkiego twórcy, obchodzony przez spoeczestwo cae?
kiedy jedynie godzien jest tej nazwy ? kiedy jedynie ma warto
rzeczywist i nieprzemijajc, na dalekie siew rzucajc przyszoci ?

wskazuje poniekd sama sowa etymologia. Apoteoza to radosna,
soneczna, ywioowa, ksztatujca si zdawna bez woli i wiedzy ni-
czyjej w
onie spoeczestwa i
dopiero
— —
gdy godzina nadejdzie,
gdy duch twórcy ogarnie, przepoi ju wszystkie duchy i nowe nich w
rozpali ycie,gdy ekstaza odrodzenia wntrznego signie szczytów, gdy
pomieszane uczucia czci, mioci, uwielbienia, zapau rzuc odrodzo-
nych na kolana, na twarz, przed rodzicem nowego, przyszego ich ist-
nienia —
olbrzymim, wulkanicznym strzelajca .w niebo wybuchem.
Nie wypata to adna za zasugi, nie aden rozrachunek wdziczno-
ci, nie adne skwitowanie
nalenoci przez dary, obchody, przemo-
wy, hody, wieców stosy. Uczucie to czego, co nie jest do opacenia,
za co nietylko dzi, lecz i jutra dalekie wywdziczy si nie zdoaj,
uczucie, e
wszystkie pokony, uczczenia, dowody uznania wzgl- s
dem Niego czem miesznie, zawstydzajco maem i nie-
dziecinnie,
wystarczajcem, uczucie, wiedzie si e
go na kapitole, lecz chcia-
oby si wie gdzie pod niebo, na szczyty najwysze, na soce
samo, zkdby w chwa królowa wiekuistej. Zapatrzenie si takie
wyczne, takie absolutne w tego Jedynego, tego Wybranego, e
wszystko inne ginie z oczu, uchodzi w
cie, nie istnieje: wszystkie
interesy spoeczne (to On jest najwyszym, ostatecznym, jedynym
interesem spoecznym nowem, przyszem duchowem yciem narodu !)
: ;

wszystkie wzgldy i cele osobiste, egoizmy, ambicye, sawy, zarobki,


'
'

4S0 CHIMERA
spory, rónice przekona wszystkie Jego nawet ziemskie strony
;

i ludzkie uomnoci. Niezdolno to mylenia o czemkolwiek prócz


olbrzymiej, przejasnej, taborowe objawiajcej si postaci ducha; nie-
pami absolutna wszystkiego, co naokó, czy nawet samym czo- w
wieku wielbionym, nie jest t jani duchow; utosamienie czowie-
czej, cielesnej istoty z tkwicym w niej boskim ducha pierwiastkiem,
wczucie si wkochanie, wtopienie
takie, ten pierwiastek,w nagle e
olniewajco ma si go w^ sobie, jest si nim i w nim podniesienie, ;

uduchowienie, przemienienie wszystkich hod nioscych ogniu w


duchowym Wielbionego —
i sza radoci
najwyszej, upojenie pot-
g i
yciem nowem, jubilacya podniebna, adoracya bezgraniczna,
niewysowna, tumica na raz wszystkie zgieki drgajcym paszczem
zdyszanego milczenia, jednoczca na chwil, która jest wiecznoci,
wszystkie dusze, tyle dusz, w
uroczystem, niezapomnianem wniebo-
wziciu.
Nie sen to zudny wyobrani. Byw^y takie soneczne wi-
ta Ducha i
bywa mog. Sami pomnimy tak jedn wiosn w y-
ciu :
przy sprowadzeniu zwok Mickiewicza. A zakwita ona tak buj-
nie nie dla tego, iby on tylko by jedynym, i najwikszym, i sam
tylko uczcze najwyszych godnym (bo nie byli ode mniejsi ani
Sowacki, ani Krasiski, ani Norwid, bo na tych wynach ducha
hierarchij ni pierwszestw niema), jeno dla tego, e poczucie tchni-
tych przeze pierwiastków ywota miao czas a po najdalsze roz-
la si warstwy i sfery, e zapa spoeczestwa mi^ czas' dojrze,
spotgowa si, w pk wezbra wspaniay, wreszcie, onej chwili
i

pamitnej, w^ dawno niewidzianego, olniewajcego czaru kwiat si


rozwin. Tam byo jednego sowa kamnego, jednego gestu tea-
nie
tralnego, jednego uczucia udanego. Tam nie trzeba byo naganek
ni agitacyj dziennikarskich, tam nie byo inicyatorów- protektorów,
tam nie byo miejsca dla adnych celów spoecznych czy osobistych,
tam wszystkie przeszoci i przyszoci w jednej skupiy si godzinie,
tam korne, wielbice sowa z ust mówców niby krople stopionego
paday uczucia, tam wiece z trwon, wstydliw czci sypay si
z rk nioscych, tam wszystko zgaso, zniko, wiat cay przesta
istnie zosta tylko jeden punkt magnetyczny, ta trumna idca wy-
:

soko,przykuwajca do siebie wszystkie oczy, serca, duchy, i orga-


nowym, rozmodlonym, do ka
podobnym witana tumu pogwarem . .
.

Szed wiew olbrzymi. Lud nie wypaca si poecie, lecz jednoczy


si z nim w przewitej, nadziemskiej komunii. Stos ducha pon
podniebnie

a u szczytu jego ju bi skrzydy tajemniczy feniks
nowych zapaów, nowych twórczoci, nowych ywotów. By cu-
GLOSSY 451

downy dzie niw i siewów jednoczenie, winobra purpurowych


i
wiosennych kiekowa rosistych...
Ale chwile takich wielkich ducha podniesie s nader rzadkie.
W cikiej glebie spoeczestw ziarno twórczych natchnie setki lat
nierazlee musi, zanim zakiekuje i plon przyniesie. Nasza po- —
dobno gorczkowo naprzód (?) idca —
epoka na cierpliwe oczeki-
wanie nowego przypywu zgodzi si nie umiaa. Majestatyczna
scenerya i wstrzsajce wraenia takich godzin ekstazy zbyt przy-
datnemi si wydaway do rónych celów „poytecznych," a wpywy
prasy na spoeczestwo

zbyt niezawodnemi, aby nie próbowano
wskrzesi, wywoa sztucznie tych samych stanów duchowych.
Pierwszych kilka prób odbrzmiao jeszcze pewnemi echami ostatniej,
niedawnej rzeczywistoci; zaczto zatem powtarza je coraz cz-
ciej i —
wtedy rzecz wzniosa z zastraszajc szybkoci stoczya si
na samo dno karykatury. Psychologia i wzajemne ustosunkowanie
trzech stron biorcych udzia w uroczystoci: jubilata, inicyatorów
i
ogóu, parodyjnie si wykrzywiy. Na pierwszy plan wysunli si
inicyatorzy, protektorzy, reprezentanci klas czy warstw spoecze-
stwa, znawcy urzdowi, dziennikarze, wszyscy, jednem sowem, ma-
szynici zamierzonego przedstawienia. Czuj si oni panami sytua-
cyi urzdz obchód albo go nie urzdz. A urzdzajc go
:
jeli

to odpowiada ich interesom i celom osobistym czy spoecznym —
uwaaj si nadto za askawców, za dobrodziejów wzgldem jubila-
ta i spoeczestwa zarówno. To
bez nich spoeczestwo nie mia-
oby sposobnoci wykaza swych idealnych aspiracyj, swych uczu
czci,mioci, wdzicznoci, a jubilat — —
nie byby jubilatem. Za-

walaj te chepliwie, bezwstydnie swemi opiekuczemi osobami


wszystkie pierwsze miejsca, zaznaczaj z naciskiem i notuj z roz-
rzewniajco wzajemn troskliwoci wszystkie swe zasugi, sowa,
ruchy, mowy, artykuy i t.
p. przyczynki uroczystociowe, traktuj
swego „pupila" z przyjazn familiarnoci, okazuj co chwila, jak
bardzo s
z nim za pan brat, miotaj' si, haasuj, wreszcie, a
w tym wirze i zgieku, powitna zdawaoby si posta tego, — —
który ma byuczczonym, znika prawie za plecami stoczonych im-
presaryów. Ani ladu szlachetnej bezimiennoci w hodach, ani
ladu kornego lub przynajmniej przystojnego usuwania si przed tym,
który nibyto osicaego obchodu, ani ladu tego mimowolnego
jest
dystansu, jaki cze
prawdziwa sama wytwarza wokó swego przed-
miotu. Orgia dorobkiewiczowskiej prónoci, wtykajcej i tu —
podobnie jak na gazy budowanych wity

gdzie si da, swoje
nazwisko, aby wiedziano, co kto dla jubilata uczyni i komu tene
4S2 CHIMERA
ma by wdzicznym. Jubilat, w caej tej komedyi czy farsie, jest
manekinem, któremu wolno tylko kania si i dzikowa, sympa-
tyczn figurk, któr si okazuje ludowi ze wszystkiemi szczegóami
ycia codziennego (co jada, co ma na cianach w salonie etc. etc);
o tem wszake, co stanowi jego istot, o duchu jego, który jest lub
bdzie treci ywotn caych pokole, nic si prawie mimo mnó- —
stwa popsowanego papieru —
nie syszy. Zebrawszy niepoliczone
mowy, artykuy, specyalne numery czasopism, broszury i ksiki,
wjTwoane przez którybd z jubileuszów ostatniej doby, nie wydo-
bdziemy z nich zazwyczaj adnej treci nowej, wiadczcej o ar-
liwszem wgbianiu si w twórczo wieczonego poety czy artysty,
o deniu do osignicia jakiego duchowego z nim wspólnictwa.
Puste frazesy, wytarte komunay, powtarzane po raz setny oceny —
oto plon c^y. Nic, coby rozwiecao bezgranicznie zarysy ducho-
wego jego oblicza, nic, coby uwiadamiao „wsiane przeze niewia-
domie ziarna potgi," nic, coby odsaniao nowe, ukryte dotd two-
rzenia jego strony. Z wntrza nic — co najwyej mieszne mapo-
wanie zewntrznych jego cech i oznak: jego stylu, jego zwrotów,
obrazów, przenoni, jego choby maniery. Podczas jubileuszu po-
miertnego Wiktora Hugo, dzieniki francuzkie przez par tygodni
„najpospolitsze rzeczy maloway farbami zapoyczonemi z jego pa-
lety" (E. Belial). U nas, podczas uroczystoci Sienkiewiczowskich,
styl gazet „czyni si" podobnie „ogromnie" niewasny. Do nie-
. . .

dawna atoli miano przynajmniej t przyzwoito, w artykuach e


i
wydawnictwach jubileuszowych mówiono tylko o jubilacie, nie
brano go zupenie otwarcie za a propos tylko do zaatwienia spraw
innych. W ostatnich czasach, artykuy jubileuszowe i wspomnienio-
we jy — naprzód tu i ówdzie — zaczyna si od takich zwrotów :
„W epoce wybuj^ego modernizmu warto przypomnie sobie pie-
waka... i t. d.." Wydawa si to mogo z pocztku prostem lapsus
calami niezdajcego sobie ze sów sprawy skryby dziennikarskiego.
W innej bowiem epoce niewarto byoby zatem przypomina go so-
bie? Czas pokaza, e
byy to tylko pierwsze symptomata majcej
wybuchn epidemii. Bo wemy do rki 'S° zbiorowy Tyg. Ilustro-
wanego powicony M. Konopnickiej. Tam ju nie byle kto, nie
jacy bezimienni „odwiersznicy," lecz znany krytyk, uczony grama-
tyk, cnotliwy humorysta, szwajcarski profesor, synna powieciopi-
sarka, sami representative men wedug ogólnego mniemania, nie znaj-
duj do powiedzenia o jubilatce nic prócz najbardziej zdawkowych ba-
nalnoci, a natomiast wniezwykle zaindyczony sposób zaatwiaj
rachunki z „rozkochanymi w sobie mistyfikatorami namitnoci,"
GLOSSY 4S3

z „importem modernizmu mistycznego," z „talentami obalajcemi


najwitsze wierze otarze," z „samozwaczemi wierszydami, szum-
nemi i górnemi, liucznemi i pustemi," z „wypoyczonemi od Mallar-
m'go (niestety, nie od MaIlarme'go !) biaemi pawiami," jednem so-
wem, z widmami jakich szkó czy kierunków „modernistycznyci."
I nie koniec na tem. Rozgony powieciopisarz, sam jubilat nie-
dawny, t
drog idzie. Dla Konopnickiej ma tylko mikkie, ogólni-
kowe, uczuciowe lub retoryczne frazesy, które po sto razy ju sy-
szelimy i czytali i które

przeto nic nie mówi. Natomiast po-
tpienie w czambu caej nowej literatury, z Kasprowiczem, Wys-
piaskim i eromskim na czele, pisane jest z tak zapalczywoci,
z tak intensywn niechci, e
wycieczki tej niepodobna uwaa
za epizod, za repoussoir jedynie, lecz trzeba w
niej widzie punkt
cikoci caego artykuu i waciwy jego powstania powód. I mi-
mowoli pytamy by - : e
to jubileusz Konopnickiej, czy te rocznica

urgowisk pod adresem nowej literatury? byo-to uczczenie wiel-


kiej poetki czy te zaarte zwalczanie przeszoci teraniejszoci
lub, jeli kto woli, teraniejszoci przyszoci? Nie mamy potrze-
by spiera si o suszno tej walki, dziea mówi za siebie; cho-
dzio nam tylko o okazanie, jakie coraz drugorzdniejsze stanowisko
dostawao si w jubileuszu
— jubilatowi. A wreszcie, w najwie-
szym, biecym wypadku, usunito go poniekd zupenie na stron,
wziwszy jeno jego nazwisko za chorgiewk, majc przynca lu-
dzi i nakania do datków na jak „poyteczn" instytucy. Jubi-
leusze i rocznice, które kiedy byy uroczystociami ducha, zeszy
zwolna do roli — skadek, zabaw i loteryj fantowych na cele do-
broczynne.
I stosunek ogóu do tych obchodów zmieni si zasadniczo.
Impresaryowie ich zbyt czsto dali od spoeczestwa zapaów
i uniesie,
zbyt czsto galwanizowali je sztucznie kampaniami dzien-
nikarskiemi i —
zwolna musia nastpi osab, a w kocu zanik
entuzyazmów zupeny. Dzi ju niema ladu samorzutnych pory-
wów w tym kierunku; dzi, jeli si co robi, to pod naleganiem, to
pro honore domus, to przez obowizek, to w
sensie wypacenia si

jubilatowi i skwitowania z nim rachunków. Punkt ostatni, ta szcze-


gólna buchalterya wdzicznoci, wiadczy o zatraconem zupenie po-
czuciu wartoci niczem nieopacalnych dóbr duchowych.
Mimo przysowiowych u nas idealizmów, jest to faktem niezaprze-
czonym, a raz stwierdziwszy jego istnienie, nie moemy si ju dzi-
wi ani maostkowemu stosunkowaniu hczby i wartoci darów dla
rónych jubilatów „odpowiednio do ich zasugi;" ani symulowaniu ofiar,
4S4 CHIMERA
skadaniu ich z myl, komu te, na jaki cel jubilat je przeznaczy,
t. j.,

i z wymaganiem, aby to uczyni (dyskusya, czy powinien to zrobi,


przedostaa si, podczas jednego z ostatnich jubileuszów, nawet na
szpalty dzienników) ani, wreszcie, bacznemu pilnowaniu, czy jubilat
;

jest dostatecznie wdziczny (!) spoeczestwu za uznanie i hojno.


Dziwi si trudno, bo s
to ostatnie ogniwa elaznego nastpstw

nieuchronnych acucha. Odwróci si tylko mona z niesmakiem


od miesznej i smutnej zarazem karykatury owych wielkich unie-
sie porj'Wów, których obraz naszkicowalimy powyej.
i

tak winni wszyscy ci, którymby


Odwróciby si przyszo- w
ci proponowano uczczenie jubileuszowe. szczery tylko poryw To
i
prawdziwe, gorce uczucie pocigaby ich mogy, nigdy za na-
ganki forsowne, opieki protekcyonalne, inscenizacye sztuczne, jakich
dzisiaj jedynie spodziewa si mog. Niestety, wasna zale- mio
pia, wbrew oczywistoci zdawa im si bdzie, e oni jedni roz-
i

bili mur okólnej bezdusznoci, e po tylu teatralnych udaniach zno-

wu zapa zbudzih prawdziwy i przyjm ofiarowany im obchód uro-


;

czysty,bd wdziczni tym, którzy ich za narzdzie do swych


i ce-
lów wezm, bd odpowiadaU wzruszonemi improwizacyami na
i

napuszenie - banalne impresaryów przemowy i wyjd z tych uroczys- ;

toci jak gdyby obnieni i pomniejszeni zarówno przez familiarne ze


strony inicyatorów czy protektorów traktowanie i przez wasne bez-
wiedne kompromisy; i w
spoeczestwie, skutkiem jeszcze jednego
kamstwa na zimno, jeszcze si bardziej co popsuje i
wszystko ;

to, co mówiUmy, bdzie na dugo jeszcze grochem na cian.
Snad nie na zawsze, bo i zo, i fasz, i ndza kres swój —
maj.
Tredecim.

POWIE.
Wacaw Berent: Próchno. Warszawa. Gebetner i Wolff. — T. T. Je: Mio
w opaach. Warszawa. Bibl. dz. wjb. — AnL
Fogazzaro: wiatek nowoytny. May
Tame. —
Fr. Herczeg: 6yurkovicsowie. Tame. —
Jerzy Bogurad: Pro Christo.
— —
Tame. Fr. Reinsztein: Humoreski. Tame. E. A. Poe: Morderstwo na rue Mor-
gue. Lwów, Warszawa. Wende i S-ka. —
Antoni Miecznik: Na odajach stepowych.
Warszawa. Warsz. Tow. Artystyczno-Wydawnicze. —
Teresa Jadwiga: Dworzanin Kró-
lewicza Jakóba. Warszawa. SadowskL — Ignat Herrman: Ojciec Kondelik i narze-
czonylWejwara. Przekad P. Laskowsldego. BibL Dz. Wyb.— Wanda Grot-Bczkowska:
W szponach. Tame. — K. Laskowski: Dla zabicia czasu. Warszawa. Sadowski. Ks. —
B. Marj^askL Ester. Warszawa. Bibl. dz. wyb. — Finlandya. Podug Brausewettera,
opracowaa Gabryela Plewiska. Tame.—H. St Pytliski: Koledzy. Warszawa. Mie-
czyski. —
Jan Barszczewski: W
kastelu. Warszawa. Sk. g. Borkowski. Cecjlia —
Walewska: Bez duszy. Warszawa. T. Paprocki. — Matylda Serao: biurze telegra- W
POWIE 4SS
ficznem. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb. —
L. Jahokowska-Koszutska; Z teki wrae.
'

Warszawa. Borkowski. —
A. Suszczyska: Przekonana. Petersburg. Grendyszyski. —
Kazimierz Witte: Szkice z pamici. Warszawa. Centnerszwer. —Pa: Obrazki. Kijów.
Idzikowski.— wiatopek Czech: Jastrzb contra Hordliczka. Przekad P. Laskow-
skiego.Warszawa.— Hajota: Ostatnia Butelka. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb.— Kazimierz
Wójcicki: eglarze. Warszawa. Lisowska. — G. Orlicz-Garlikowska: Nie-komedy antka-
Warszawa. Fiszer.

Próchno, przez Wacawa Berenta. — Próchno „Jus si ma


!

pod koniec staroytnemu wiatu — wszystko, co w nim yo, psuje si,


rozprzga i szaleje" i). —
Nie, jeszcze nie szaleje psuje si dopie-
. . :

ro i rozprzga; trzyma si resztami rdzewiejcych spoide, hypo-


kryzy tego, co byo ongi wiar, komedy tego, co byo ongi yciem,
oblewaniem trupów perfumami sabszemi od strasznej, straszniejszej
jeszcze w tem poczeniu infekcyi. —
Wmawia w siebie równowa-
g i skuteczno
pórodków, tych ostatnich motorów zatraty. —
Wrogie, odwiecznie nurtujce go siy, wic
dyskretny tryumf wi-
gihjny ostatecznych rozpasa wlecze si potwornie duga doba prze-
;

dednia, Gehenny zorganizowanej, systematycznej a


do pedantyzmu;
zrealizowania si na ziemi jakby najgbszych krgów „Inferna," k-
dy w zewntrznych lodach kona i skona nie moe skuty dajmon
ludzkoci,

doba industryalizmu, reklamy i prostytucyi. Tryum- —
fuje satanizm miernoci jadowitej, ta skrajna konsekwencya rozartych
ambicyj samolubnych, dawica wszelk szczero, ogie, bezpored-
nio geniuszu czowieczego; tryumfuje piekielna trójca Bdu, Ego-
izmu, Ohydy, na tym padole niemej rozpaczy, kdy „ludzkie
namitnoci dawniej bdce ycia i pracy ramieniem i motem," —
„dzisiaj od biurka, od maszyny przeklte i gdzie gboko, gboko
pod ziemi ukryte, aby yciu nie przeszkadzay," „sta si musiay

w potpieniu gnune jadowite, trujce," i zbrodni jedynie, cyni-
zmem, rozpacz wybuchajce —
gdy wybuchn „bólu krzykiem po
nocy" 2).

Próchno! tego zowieszczego momentu wszechdziejów zaa-


manie si w
duszach osobniczych; odczucie jego zgrozy biecej
i przeczucie konsekwencyj jutrzejszych; przeycie z góry, tragiczny

symptomat i prognostyk, uwiadomienie w duszy artystycznej, w tej


najdalej ku bezmiarom wysunitej placówce ludzkiej, w tej najwy-
szej samorzutnej samowiedzy wiata, w tej przeznaczeniowo gnun
gromad zawsze wyprzedzajcej, czujnej, jutrem i jutrze caem je- w
stestwem yjcej, w tej duszy Kasandrowej, której szalejcemu bó-

•) Krasiski, Irydion.
•) Berent, Próchno.
4S6 CHIMERA
lem jasnowidztwu tpo
niewolników chwili nie zdolna da nigdy
wiary; w tym, wspóczesnego pieka martwoty, „ywych i koacz-
cych maszyn, oraz martwych i niemych ludzi," „bólu krzyku po
nocy" ').

ostatni moment wielkiej epopei wszechdziejowej,


Próchno!
procesu analizy historycznej. Dobieganie do dna, do tajemniczego
punktu dokonanego bezwadu, rozpadu, mierci ostatnie rozsuwanie ;

si tkanek trupa, przemienienie ycia w


mierzw pod nowe niwy,
nowe ycie. ycie Nowe!— —
Nie ono jest t „si fataln," gnio-
tc rzce piersi wiata? Nie ono tym szalonym, masce mier- w
ci,jedcem, zapdzajcym ku niezgruntowanej przepaci obkane
trwog bezsilnego naogu trwania, zgrzybiae widmo dni minio-
nych? — Nie jego to wiekuicie mod, tyraniczn, wszechpotn
Wol drga konwulsyjnie to tragiczne Próchno ? Jaka inna moc, —
jeli nieycia samego, zdolnby bya wywoa
to rozszale wrzenie,
bucha z niego t ostr, brutaln woni podnej wszechnasieniem,
zoranej wieo ziemi przedwiosennej ? —
O chwilo wyroczna roz-
kadu o krucza godzino mierci i Zmartwychwsta, miertelnych
!

porodów, godzino Próchna!


Tym to, groz niemal starogrecki przewyszajcym tragizmem
ttni u kadego pulsu epicki dramat Berenta, to „szataskie zwier-
ciado" wspóczesnoci, to krwawe wiadectwo ywotnego ponad
wszystko mczestwa Sztuki i Artysty w
szponach materyalnej prze-
mocy moralnej zarazy, ziejcej ze zwyrodniaych spoeczestw, nie
i

za (jak to, „kota ogonem wykrcajc," usiuj przedstawi rozmaici


gazeciarscy „fachowcy" paszkwilowi) obraz rzekomego dekadenty-
zmu indjrwidualnego artystów.
—Wicej jeszcze: zdawaoby si, e
caa prostota, samorzutno, prawo natury czowieczej, w tiumie
pogardzona lub zgwcdcona, w pier artysty przesza, utaia si, jak
boski ogie ze zniewaonych kocioów w
katakumbowe gbie, —
i w tej jedynej gocinnej piersi wydaje mierteln walk dumie
wystpku i
znikczemnienia, atakujcej ich wiadomo, walk in-

stynktuPrawdy przeciw obdowi Rzeczywistoci; na ten punkt pra- e


wie wycznie przeniós si w c^ej swej wyrazistoci grozie od- i

wieczny bój Anioa ze smokiem. Dnia z noc. Dobra ze zem e si ;

w nim, w
artycie, syntetyzuje rozstrzyga naprzód ta najwyszej
i

wagi sprawa, któr ostatecznie i w


myl tej pierwotnej, zasadniczej
kampanii rozegra kiedy gromada „gnuna i leniwa" —
Pod prze-
raajcym naporem tych wszechwiatowych zapasów gin jednostki. . ,

•) Tame.
POWIE 4S7

gin Borowscy, Jelscy, Miillerzy... Bohater ginie, lecz idea zwy-


cia: i to jest istota wszelkiego tragizmu. Zwycia idea ycia
prawdziwego, ycia Koniecznego, ycia Nowego.
Prónobymy w „Próchnie^'' szukali tego tchnienia historyozo-
ficznego, które tak niezmiernie rozwidnokraj pokrewne mu ponie-
kd dziea Krasiskiego. Jest to zrozumiae : te ostatnie s raczej
orlim lotem wieszczego ducha, zadum jasnowidzc wobec pierw-
szych symptomatów kryzysu; — w „Próchnie" kryzys wystpi ju
w caej ostroci wypenie. — Tam prorok czyta w ksidze przyszo-
ci oddalonej; tu odrodzeniem miertelnie chory czowiek pasuje
si z wyprorokowanym Losem. —
To te pami dziejowa w nim
znika, rozwiana jak daleki sen przez straszliw, cae jestestwo zdoby-
wajc teraniejszo. Tu mózg wpi si z drapienoci topielca
w swe wasne mary. Tu czujno syntetyczna twórcy objawia si
silnem objciem, zgszczeniem, zobrazowaniem typowem, niezmien-
nem, nieskoczonej wieloci zjawisk wspóczesnych, dobyciem z nich
ich MyUjedynej.

Powszechno, wiekuisto tego niepowtarzal-
nego aktu tworzenia tkwi nie w
rozlegoci perspektyw, lecz w g-
bi zawrotnej nie ;
w
locie ptaka, lecz we wstpieniu do otchani nie ;

w odkryciu nieskoczonego acucha zdarze, którego to jest waci-


wie tylko jednem ogniwem, lecz w
bezwzgldnem znurtowaniu
chwili danej, w
obnaeniu zogniskowanej niej Wiekuistoci. w —
Ztd pyn pozory aktualne^ na najpowierzchow-
na które, jako
niejsze, czyli jedynie dla nich dostpne, rzucaj si rozarte pasz-
cze dziennikarskiej hypokryzyi potwarczej, by tryumfalnie potrz-
sa potem wyszarpanemi ze zwartej, wszechludzkiej caoci dziea,
i na
swój sposób przegryzionemi, w kauach prostackiej zej woli
wytarzanemi strzpami... rzekomego pijactwa, cynizmu, nierzdu
„modernistów". . .

Owo pozahistoryczne skupienie si sobie, zapomnienie w


w momencie, który jednak jest ,tylko momentem, dalecy jestemy,
jak to ze sów naszych wypywa, autorowi poczytywa za win.

Kto wie jednak, czy nie ono warunkuje poczci jedyn wadliwo
tego znakomitego utworu, mianowicie jego zakoczenie. Dla jedno- —
litoci tragicznej dziea, penej jego momenowoci, powicona
dla
zostaa szersza, ycia samego, jednohto i rozcigo. I logika y-
cia, nieznajcego ostatecznoci, gdy jest bez granic, zemcia si
na dziele, rysujc jego doskonao tam wanie, gdzie ta doskona-
o miaa by osignita zadaniem mu kamu. Niema klsk tak
powszechnych, by nad pogromem nie dumaa utajona gdzie [Na-
dzieja; niema nocy tak czarnej, by jej adna nie przebia gwiaz-
4s8 CHIMERA
da, ani próchna tak zupenego, by niem nie kryo si ycie. Prze- w
ciwnie: im zupeniejsza klska, mier, noc, tem blisza Nadzieja,
ycie, Zorza; i przed sdem Ostatecznym zwiastuj Antychrysta. —
A tak prawdziwie natchnionej twórczoci prorocza potga,
jest e
oto, samorzutnie, nad tem piekem beznadziejnem „Próchna" zjawi
si wit. —
Lecz twórca, zaskoczony niespodzian jasnoci, nie ob-
j niesychanych jego znacze i policzy go do fosforyzacyj cmen-
Wskutek tego zudzenia, elazna, konieczna konsekwencya
tarnych . . .

caoci prowadzi do moliwego tylko koca; dramat powszechny ury-


w^a si indywidualn katastrof; moment filozoficzny zwa si do
psychologii; tragiczny pd zjawisk tonie w piasku, zamiast ujcie
5we znale w morzu. Nad wy^jc gehenn nizin brak „Próchnu"

koniecznej perspektywy niebios perspektywy, któraby nie osabia;

bynajmniej grozy dramatu, lecz przeciwnie nadaaby mu dopiero naj-


gbsze, jedynie tragiczne znaczenie wiekuistej solidarnoci wszech- :

bytu,
— niezbdnoci mierci dla ycia.
Wyznajmy jednak, e ta wadliwo nawet, wynik konfliktu
niedostatecznych pomyle z ywioow intuicy twórcy, wiadczy
o potdze tej ostatniej i niezmierzonych moliwociach, gdy rozsze-
rzone widnokrgi wiadomoci pozwol jej na lot bezwzgldnie wolnj"^
i mow absolutnie przeczuciom odpowiadajc.
Pod wzgldem t. z. formy, W. Berent jest penym, gbokim
i
wiadomym artyst wypowiadajcym si
artyst ; jedynie rzetel- w
nej formie, t. j., w
tej, któr sam stworzy, któr jego twórczy pd
sam z siebie, sam sob w^yoni; któr wymoga na nim istota jego
natchnie. Cechuje j
rasowa, falsyfikatom niepodlegajca „wolna
konieczno," lub bezwzgldnej swobody, ruchliwoci, przelewnoci.
ze cisoci, odpowiednioci, podatnoci. Takim jest styl „Próch- —
na," rónorodny a jednolity jak ten chaos, który wyraa; hartowny,
gitki, z pitnem arów, w
których go przetopiono, wj^kuto; bogaty
ju nie w ca klawiatur, lecz w
caej orkiestry przepych brzmie-
nia, symfonicznoci i potgi. Jest to obrazowanie Uni powcighw
i
suggestywn, skupiajc si ostrej w
wyrazistoci, to rozpy- a
"wajc si w
akwafortowe ciemnie i narzucajc gwatem wspomnie-
nie Goyi; to znów migotliwe, dranice, olepiajce roziskrzenie
barw, wiate jest to poczucie bryowatoci tak mocne, dar konturu
;

i
ekspresyi tak niesychany, e
wizye te wydzieraj si z kart ksi-
ki, wcielaj si w
plastyczne przed okiem halucynacye. Jest to

take cudowny instrument na usugi wprost zatrwaajcej bystroci
psychologicznej, intuicyi intensywnej do duchowiedzwa, i instyn- a
ktu wprost genialnego tego, co francuzi zowi szczegóem charakte-
POWIE 459

rystycznym, a co uwypukla jeszcze doskonae ustosunkowanie pla-


nów perspektywicznych.
—S
to, zreszt, wyodrbniajce si tylko
w analizie cechy. W dziele samem
wykwitaj bujnoci rozgazie
jednopiennych,
— wielolicem lecz jednogowem „zwielokrotnieniem"
twórczego ducha. — Budowa dziea, genealogicznie, wywodzi si od
Skandynawów Przybyszewskiego; lecz szkielet, rusztowanie ich
i

dzie, gince pod przepychem hanowym liryzmu, zostao u Berenta


przeksztacone, rozwinite, do waciwego mu dramatycznego epiz-
mu przystosowane. Tak, jak — jw tem ostatniem wydoskonaleniu
widzimy, jest to POWIE WYZWOLONA, z konwenansu nic
nieznaczcej cigoci i
paskiego gawdziarstwa oczyszczona, z po-
nienia, w które j zepchn handel „romansów powieci" wznie- i

siona na wye sztuki, jako jedna z niezbdnych ju form Eposu; —


uwiadomiona w swych nieskoczonych rodkach wypowiedzenia,
w gitkiej rozcigoci swych ram, w swym charakterze syntetycz-
nym. — Zamiast cign si dugim swdliwym knotem ojówek, —
wybucha ona wielkiemi, po przestworze rozstawionemi gwiazdami
wiata, poczonemi i przestwór ten zamykajcemi silnem, dookol-
nem promieniowaniem; zamiast nka tradycyjn u nas paplanin,
gardzi wszystkiem dowolnem, siga po miazg treci i skupia si
w wzach szpiku, wszystko porednie zawierajcych, w mV5'6$</«em.
„Specyalici" w rodzaju p. T. J. Choiskiego, smutni waci-
ciele„piciu (tylko ) rozumnych klepek," upatruj w tej jdrnej bu-
!

dowie „bigos twórczoci amatorskiej'^ (!!!?)• 2 t sam bystroci


krytyczn ubolewaj nad niewyrazistoci iy^óvf Vv6c\mSi, i
pragn —
osabi historyczne wprost dla naszej twórczoci znaczenie tego
dziea, widzc w niem wci tylko „ferment nie wy klarowany" „no-
wych kierunków"... Wybór politowania trudny nad gnun, zimn,
:

leniw umysowoci „specyalisty," czy te nad jego prostack...


nazwijmy to
„fachowoci."
Mio w opaach, przez T. T. Jea. —
Wierna, lecz nienajpo-
chlebniejsza odbitka twórczej indywidualnoci autora.

Brak dosta-
tecznego ogniska ideowego i —
odpowiadajcy mu brak struktury.
Jest to raczej szkic obyczajowo dziejowy, ni powie.
-
Projekto-

wana zostaa szerzej, nastpnie zwona, wskutek czego, na spiesz-
nej drodze do miego koca, pogubione zostay najistotniejsze pro-
mienie akcyi.Natomiast na plan pierwszy, niszczc równomier-
no budowy, wystpuje i rozmieszcza si szeroko opis monarszych
zalotów. —Sylweta Leopolda, korowanego ndzarza, optaca wszech-
zawici, wypada wypuko, cho niejednokrotnie podmalowana kary-
katuralnoci zbyt tani i
jeszcze taszym konceptem z kategoryi
460 CHIMERA
„mskich." Jzyk, jak zwykle, rdzennie polski, lecz nieraz grzesznie
niedbay; sumienno opisu inwentarzowa; charakterystyczna pe-
dagogiczno wtrce refleksj^jnych.
May wiatek nowoytny, przez Ant. Fogazzaro, przekad —
Korzeniowskiej.

Jedna z mniej lichych powieci autora, co jednak
nie kwalifikowaoby jej do wcielenia w nasz i tak zamiecon lite-

ratur przekadow. Autor, niewolnik stronniczego pseudo -idealiz-


mu, zdaje si tu wyzwala, usamoistnia. Przemiana ta jednak do-
konywa si bojaliwie i niko, z pitnem buruazyjnej pigmejowoci
w rozmiarach i gbi ta, zjawisk i procesów odrodczych. Tóma- —
czenie ndzne, robota martwa, popieszna, niedokadna maszy-

nowa.
Gyurkoyicsowie, przez Fr. Herczeg'a, tómaczya B. Jaroszew-
ska. — Trzytomowe gawdzenie „bywalca" o innych bywalcach
wiatka zwanego „towarzystwem," z zaletami prostoty, humoru, by-
stroci, niekiedy finezyi samorodnej, i pewnej czardaszowej werw)%
nie w^ychodzcej zreszt po za obrb „przyzwoitoci" i przecitno-
ci, co razem tómaczy wspomniane w
przedmowie „powodzenie"
tych gawd i „robienie kasy" na scenie. Z kolei— owem „powo- —
dzeniem" objani mona stopniowe w
2 dalszych tomach stpienie ci-
toci satyrycznej i zblaknicie quasi romantycznego rozmachu fantazyi,
cechujcych tom pierwszy, oraz zastpienie ich coraz nieszkodliwsz,
„sympatyczniejsz" dobrodusznoci. S
to charakterystyczne owo-
ce traktatu zFortun i wolnej z ni wymiany laisser - faire'yzmu na
dobra doczesne. —
Przekad staranny, lepszy od wyboru przeoonej
ksiki.
Pro Christo, przez Jerzego Bogurada. —
Panoramy Styki na
papierze. Bezskuteczne zasanianie swej twórczej nicoci ogromem
tematu, którego wyzyskiwanie w ten sposób jest najcisz zniewa-
g, gdy, nie budzc silnej reakcyi oburzenia, ponia nieuchwytnie,
gorszy bezkarnie. Niedostwo obrazowania absolutne. Jzyk paski
i
pretens3'onalny. Opakany melodramat, parodyujcy najgbsze Mi-
sterya Bytu.
Humoreski, przez Fr. Reinszteina. —
Pseudo -humorystyczne
miecie brukowe, rozprowadzajce pewn nik suggesty Twain'a
w mdej wodzie pó - udanej filisterskiej dobrodusznoci. Chude w tre-
ci, sztywne i
jednostajne w ruchu sów, i
jak wszystkie nieudane
koncepty,
— niesmaczne i budzce spleen.
Morderstwo na rue Morgue, przez Edgara Allana Poe'go, prze-
oy W. Szukiewicz. — Tómaczenie niniejsze jest jednym z tych nie-
prawdopodobnych wystpków przeciw Geniuszowi i Sztuce, które sw
POWIE 461

bezkarn moliwo zawdziczaj równie nieprawdobnej ciemnocie


naszych sfer wydawniczych i czytajcych. Jzyk tómacza jest ze- —
spoem najgrubszego nieuctwa, prostackiej niedb^oci i tpego leni-
stwa. —
Plcze si on beztroskUwie w arabeskowych zwojach stylu
Poe'go, nie kopoczc si o ich znaczenie, ani nawet o skadni b- ;

dy gramatyczne je
si na kadej niemal stronicy; ohydne neolo-
gizmy plugawi okres po okresie tre oryginau osabia dobór sów;

wytartych, wodnistych, odbarwionych; ustpy trudniejsze znamionu-


je jaka bezprzytomno tómaczenia dosownego, z którego wykwi-
taj nieprzebite mroki absurdu. —
Niezmierny duch Poe'go z wan-
dalizmu tej roboty bezwstydnej witokradzkiej wyszed okaleczo-
i

ny i
obrabowany z najwietniejszych swych blasków, i wieci po
przez ni jak soce przez mierzw.
Na odajach stepowych, przez Miecznika. — Niewyzyskane two-
rzywo powieci, z rud talentu, niedbale przez autora wyzyskan,
przeto dotychczas nieobUczaln. Nawet „fabua," —
celem bdca
ksiki, rozwija si sabo, bezsilnie w
chwilach dramatycznych, i roz-
przga si dowolnie. Zadatkami lepszej ni licha teraniejszo
przyszoci mogyby by zalety: niewymuszona prostota, szczero
ekspresyi
— i
pewna wraliwo na przyrod, odbijajca do jaskra-
wi od psychologicznego niedostwa.
Dworzanin Królewicza Jakóba, przez Teres Jadwig. Wszel- —
kie prawdziwe dzieo sztuki jest nierozerwalnym lubem ducha z sub-

stancy, idei z ksztatem.



Nieobecno jednego z tych zasadni-
czych pierwiastków skazuje dany utwór na estetyczn nico; za
bezsilny w
ekspresyi ksztatowej idealizm tyle wart co bezduszny
artyzm formy.

Do pierwszej z tych dwu kategoryj dzie poronio-
nych naley niniejsza ksika, w
której cenne zalety udzielajcego
si zapau i pewna szlachetna poezya hartu bkaj si nieucie- —
lenione ponad niedostwem czy niedbalstwem uplastycznie. —
Usprawiedliwieniem tego kapitalnego nie moe by powice- bdu
nie ksiki modziey: postulaty literatury dziecicej identyczne s
z postulatami kadej innej twórczoci tego nawet u nas dowodzi

ju nie trzeba.
Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara, przez I. Herrmann'a,
przeoy z czeskiego P. Laskowski. —
Rozwdkowany do obj-
toci trzech tomów „wykrawek
z ycia" mieszczaskiego, tej pa-

rodyi patryarchalnoci. Holenderszczyzna nie bez talentu (np. jzyk


wiey, bystro postrzegania, dyalog charaterystyczny, zacicie hu-
morystyczne); lecz przytem beznadziejne rozmiowanie, rozmlaska-
nie si w
trywialnych komfortach, akomstwach, figielkach, pls-
402 CHIMERA
kociach limaczych istnie, bez adnej, by najlejszej pokusy lotu,
mocy, ni satyry, z jedn tylko ambicy: stwarzania pociesznych
„kawaów." Dawica ciasnota widnokrgów i — —
co gorsza ha-
niebnie naturalna zgoda na t wanie ciasnot. — Przekad, rzecz
prosta, zbyteczny.
W szponach, przez Wand Grot-Bczkowsk.—Cnotliwie filister-

ska, zmysowo
- buduarowo - sypialna, „róowo - bkitna" woda.
idealna,
Dla zabicia czasu, przez Kazimierza Laskowskiego. „Humo- —
reski" w stylu „Kolców;" paskie, nudne i mocno sob ucieszone

koncepty reporterskie.
— Cel wyraony w^ tytule doskonale dopity.
Ester, przez ks. B. Marjaskiego. — Trzytomowe liche rozwo-
dnienie epizodu bibUjnego, ozdobione zdawkow martw erudycy.
i

Finlandya w owietleniu literacklem, podug Brausewettera


opracowaa G. Plewiska. —
„Owietlenie," ojówki dobywajce z cie-
mnoci któw,
rupiecie w mroku gówne linie du-
lecz zostawiajce
chowe tego kraju.

Z wyjtkiem moe krajobrazu, szkic wstpny jest
marn bibliograficzn ramot; „zbiór utworów" za kup finlandz- —
kich mieci. —
Niepojmowalne s pobudki przekadu i wydawnictwa
tej ndzy wyjtkowej.
Koledzy, przez H. St. Pytliskiego. — „Z gruntu poczciwe"
powiecido, opisujce rozwlekle ustalenie si sercowe trzech stu-

dentów, zindywidualizowanych wyranie, lecz szablonowo; „wykra-


wek z ycia" duszy, spoeczestwa i przyrody, nie wychodzcy po
za powszednio, peny najlepszych lecz nieuskutecznionych inten-
cyj.

Charakterystyczny brak pozy i altruistyczne ciepo, kace
przypuszcza istnienie gortszego w^ntrza, lecz krce w powieci
systemem rur do
pospolitym.
W —
przez Jana Barszczewskiego. Efemerydy nie bez
Kastelu,
pewnych zdolnoci, lecz skazane na zniknicie wraz z kurzaw po-
dobnych, gorszych lub lepsz3'ch, „kartek ulotnych," pisanych na
kolanie z dziennikarsk (miejscami reportersk) pobien werw
i
„wszechstronnoci." —
„Pot-pourri" felietonów przerozmaitej tre-
ci dwie nowele, z których lepsza p. t. „Brya."
i

Bez duszy, przez Cecyli Walewsk. —


Tytu niniejszej ,,fan-
tazyi powieciowej" jest jej najzwilejszem okreleniem i monaby
na niem poprzesta, gdyby nie wysawowo okazu, który jest kwin-
tesency warszawszcsyzny. —
Na podatnym gruncie wielomównoci
damskiej rozrosa si ona bujnie „estetyzmem" szwalni, „dreszczo-
woci" piernatów, „demonicznoci" tucznych indyk, „mistycyz-
mem" strachów na wróble, „poezy" fajerwerków, „uyciem" utrzyma-
nek mniej wicej legalnych i „dramatycznoci" sztuk „ludowych." —
POWIE 463

Zawrotna elukubracya na temat „zbudzenia si serca" w „kobiecie-


posgu," do której odsyamy dnych informacyi bliszej.
Wbiurze telegraflcznem, przez Matyld Serao. Jedno z nie- —
zliczonych zagranicznych rupieci, które w tómaczeniach powiksza-
j domorose mietnisko.
Z teki wrae, przez L. Jahokowsk- Koszutsk. Autorka —
zamiast nka „realizmem," czyha z „autoanaliz," zaczerpnit z „Bez
Dogmatu" i „Znuonych dusz" przez mózg „dwa razy wikszy od
kurzego."

Snobizm z przed lat kiUcu (echa jego tuaj si dotd
jeszcze), któryobowizywa wtedy „ofiary przerafinowania" do sa-
mokrytycznego dubania w nosie i „rozbierania kwestyj" mniej
wicej „palcych." —
Po za tern werwa pensyonarska silca si na
styl „mski,"

zoliwo kobiety - zawsze - rywalki, sentymenta-
lizm.— Tu i owdzie rozwiewajce si wród banalnoci tekstu zaczt-
ki szczerych uczu. —
Niemile ra
z warszawska spieszczone wy-

razy jak np. „tonik," „chlewek," „bydeko," oraz czste zapoyczanie


si wyobrani u konfekcyi damskiej.
Przekonana, przez A. Suszczysk. —
Bezecna banalno czy
si w tej ramocie z hab
zgniego jzyka.

wiat ogldany z five
o'clock'owej kanapy, zdobny poezy „oka" i
„dranicych" „kostyu-
mów." —Tragedya sroki.
Szkice z pamici, przez Kazimierza Witte'go. —
Mazanie lima-
ka luzem po piasku.
Obrazki, przez Pazia.

Autor zdaje si nie mie najlejszego
pojcia, czem jest tworzenie i do czego obowizuje. Nie posiada te
w tym kierunku intuicyi, a dobra wola jest niedostateczn. Najlepszy
pomys nie okupi artystycznego niedostwa, przeciwnie nawet, tem
wyraniej je zaznaczy.
Jastrzb contra Hordliczka, przez w. Czecha. — Powiastka
pena dyskretnego wdziku i
zadumy nostalgicznej. Miar przeka-
du daje tytu, w którym tómacz, mao si troszczc o swe braki
sownikowe, nazwisko Hrdliczka (synogarlica) spolszczy wedle zna-
nego mu zapewne szyldu z Placu Teatralnego.
Ostatnia butelka, przez Hajot. —Typowy okaz przecitnej
gnuny bezwad umysu ducha,
miejscowej „kobiecoci" twórczej:
i

i ztd pynca ciasnota horyzontów pojciowych wraennych, któ- i

ra nawet Afryk przerobi na odpowiedni sobie kojec


— niewola ;

u rytmu twórczoci mskiej, objawiajca si pseudo- „realizmem"


i
pseudo „humorem," skrajnie niesmacznym, niekiedy
- pluga- a
wym. —Fantazya nacigana, pena afektacyi,
oraz suggestyi kuchni,

pralni, garderoby i t. p.

ideaUzm odcinków brukowych. Po za —
464 CHIMERA
tern —o niedocieczona zagadko —
lady niewtpliwe talentu (pew-
!

na nawet sia, np. w opisie orgii,) lecz w stanie


intuicya, niekiedy
skaenia, rozkadu, zarcia przez wpywy wszelakich banalnoci,
nieuctw, demoralizacyj estetycznych,

a przedewszystkiem przez
wasny autorki brak wiadomoci i woli Ideau.
eglarze, przez Kazimierza Wójcickiego. Nic z tworzeniem —
ni sztuk wspólnego nie majce elukubracye, zbyteczna sentymen-
talna gadanina pseudo -poetyczna, budzca politowanie skrajnem nie-
dostwem oraz odraajc poz genialnoci.
Nie - komedyantka, przez H. Orlicz - Garlikowsk. — Ndzna,
papuzio zewntrzna parafraza Reymontowej „Komedyantki," z ni-
-

k niby antytez niby myli przewodniej i charakterystyczn atmo-


- -

sfer warszawskich gyneceów intelektualnych. Pywanie roskoszne


po sadzawce „upajajcych" samozadowole i zdradzanie swej ab-
dziowoci kapitolisk wrzaw.
Wast.

SZTUKI PLASTYCZNE.
OPIEKA NAD ZABYTKAMI SZTUKI modn bya
kim rokiem. Co chwila czytao si lub syszao — gorzkie przed ja-
wyrzut}'
i
nawoywania z powodu wandalsko niszczonych przez ludzi lub
przez zaniedbanie idcych w ruin pomników architektury ko-
cielnej i wieckiej rozprawy i spory na temat restauracyi czy odna-
;

wiania tyche; ostrzeenia przed zalewajcemi tandet kocioy na-


sze fabrykami i handlami niemieckiemi protesty artystów i lubo-
;

wników sztuki przeciwko witraom niemieckim w katedrze wawel-


skiej;alarmy z powodu wykupujcych tak rzadkie ju u nas dziea
sztuki dawnej cudzoziemskich agentów i handlarzy staroytnoci;

pomysy zakadania muzeów prowincyonalnych (Pock, Lublin, oma,


Sandomierz, Radom), oraz towarzystw opieki nad zabytkami sztuki ;

entuzyastyczne, wreszcie, wiadomoci o nielicznych podanych, istot-


nie artystycznych w
dziedzinie tej przedsiwziciach i rezultatach.
Mona byo mniema, e, po dugich dobach opieszaoci i martwo-
ty,zbudzi si nareszcie ruch ywy, podny i nieobliczalnemi brze-
mienny nastpstwami. Niestety, jak powiadamy, bya to moda tylko,
i
jako taka trwaa krótko. Wszystko wstrzymao si, zmilko, przy-
gaso, wanie w chwili, gdy fakta pierwszorzdnego znaczenia zda-
way si wymaga zabrania gosu, pooenia kategorycznego nacisku,
roztrznicia cisego podstawowych, sam istoty sztuki zatrcaj-
SZTUKI PLASTYCZNE 46^

cych postulatów. Mówic to, mamy przedewszystkiem na myli do-


chodzce zewszd wieci o odebraniu wielkiemu artycie Józefo-
wi Mehofferowi oddanej mu przed pótoraroczem, na podstawie
szczegóowych szkiców kartonów, polichromii wewntrznej w ka-
i

tedrze pockiej, —
oraz pojawienie si dwóch broszur: hr. Karola
Lanckoroskiego prof. Józefa Mehoffera, z powodu prowadzonych
i

w katedrze wawelskiej robót restauracyjnych. Kwestyi katedry


pockiej nie chcemy dzisiaj porusza. Nie wierzymy dotd obie- w
gajce pogoski, ufamy niezomnie, e byo to tylko chwilowe nie-
porozumienie, e wszelkie wzgldy osobiste czy niezgody w
pogl-
dach na szczegóy w
artystyczne ustpi, sferach decydujcych, przed
szczerem, gorcem pragnieniem podniesienia i uzupenienia piknie
odbudowanego gmachu wielk, monumentaln dekoracy wewntrz-
n, która jak imponujc, jak jedynby bya, wiadczy zachwyt
ogólny przed wystawionemi na ostatniej ekspozycyi „Sztuki" kra-
kowskiej polichromicznemi naturalnej wielkoci kartonami. Ko- —
niecznem natomiast i nader pilnem wydaje nam si choby naj-
zwilejsze rozpatrzenie wymienionych broszurek i wyprowadzenie
wniosków kategorycznych o zawartym w nich kontrowersie. Ko-
niecznem —
bo nie o byle co tam chodzi, nie o jaki fakt poszcze-
gólny, choby tak wany, jak odnowa katedry wawelskiej, lecz
o najbardziej zasadnicze kwestye sztuki, talentu i znawstwa, o kamienie
wgielne, na których wspiera si cay gmach kultury artystycznej.
Pilnem —bo pisemko hr. Lanckoroskiego, „pchane" wszelkiemi
sposobami, doczane gratis do czasopism w dziesitkach tysicy
egzemplarzy, otoczone zreszt aureol hrabstwa i wiedeskiego
znawstwa, zdoao ju wywoa skutki fatalne, którym nie mogy
zapobiedz doskonae, gbokie, konsekwentne, ale „nielansowane" tak
wytrwale Uwagi o sztuce Mehoffera. Czasopisma, zwaszcza te, które
doczay dla czytelników
swych wywody hr. L., miay obowizek,
po ukazaniu si odpowiedzi Mehoffera, rozpatrzy szczegóowo
lub przynajmniej dokadnie streci zawarte w niej przeciw - dowo-
dy. Uchyliwszy si od tego, upowaniy do dwóch, co najmniej,
przypuszcze e zasadnicze kwestye sztuki s im zupenie obojtne,
:

ie wspomniane wyej nawoywania o opiek nad losem zabytków


artystycznych czczym, zdawkowym byy frazesem.
Hr. Lanckoroski jawi si bardzo wyrazicie, w swem „Nieco
o nowych robotach w
katedrze na Wawelu," jako do czsty dzi-
-
siaj typ formukowego znawcy archeologa, uznajcego tylko sztuk,
która „przetrwaa wieki," albo przynajmntej „zwyciya ju wal- w
ce o byt," ale zaskoczonego niespodzianem en vogue nowych in-
466 CHIMERA
dywidualnoci i kierunków i

przez lk przed zarzutem ciasnoty
czy pedantyzmu

udajcego, je e
rozumie i podziwia —
z zastrze-
eniami. Wiaciwie, znawca taki udaje równie —
cho tym razem bez-
wiednie, pod nieodpart suggesty patyny czasów i ogólnego zda-
nia — zrozumienie i admiracy wzgldem uznawanej przez si, „wy-
jtej oddawna z dyskusyi" sztuki czasów minionych. Rozumie on
i admiruje nie talenty i dziea, lecz nazwiska uznane i daty chrono-

logiczne. Uwielbia caego Fra Angelica, caego Velasqueza, caego


Diirera, nie zna u tych „wielkich mistrzów" nic mniej godnego
uwagi, nie widzi pomidzy nimi adnych zasadniczych rónic, prze-
ciwiestw, „zbyt silnych podkrela wasnej indywidualnoci." Go-
rzej, podziwia jednako Puvis de Chavannes'a i opata Woltera z Beu-
ronu, Burne-Jones'a i Flandrina lub Overbecka. Podziwia ca
przeszo, nie dostrzega w niej przeomów, odskoków, rewolucyj,
mi^oci i nawet „barbarzystw." Wszystko zasnuwa mu si tam
jak bog, jednostajn szarzyzn „doskonaoci," od której gwa-
townie odskakuj dopiero „pene silnego talentu," ale „na szczcie"
odrzucane dziki „zwyciztwu zdrowego rozsdku" „eksperymenty"
dzisiejszych „jeszcze w
rozwoju bdcych" kierunków. I oto goto-
we przenaiwne wyznanie, e
„rónica midzy lewem skrzydem (!?)
najnowszego malarstwa a malarstwem wszystkich dawniejszych
epok wydaje si by wiksz, ni rónica malarstwa tych epok
midzy sob." Mimowoli przychodzi na myl wyborne okrelenie
z dawniejszych Mehofferowskich Uwag o sztuce i jej stosunku do

natury (1897), e
„tak zwani znawcy, to s
ludzie, którzy si dosy
zajmowali sztuk, nie majc jednak na tyle duszy artystycznej, aby
potrafili obj wszystkie drogi, któremi dusza ta chodzi." Mog oni
duo wiedzie, mog nawet, „przez cige stykanie si z dzieami
wszystkich epok i wszystkich narodów," wyrobi w
sobie jaki po-
wierzchowny smak antykwarsko-bibelociarski, —e
wszake brak
im zupenie gbszej wraliwoci, instynktu, poczucia sztuki, wic,
uznajc na wiar cay ju zinwentarzowany w^ historyach czy pod-
rcznikach dorobek artystyczny, staj bezradnie przed kadem no-
wem dzieem samoistnego talentu. Przepowiadaj sobie stare, czsto-
kro zupenie suszne zasady estetyczne i próbuj zwalcza niemi
nowatorstwa „modych apelesów i
fidyaszów,"niezdolni dostrzedz,
e te ostatnie, pod nowym ktem widzenia, stwierdzaj wanie raz
i w c^ej rozcigoci najwewntrzniejsz
jeszcze owych zasad istot.
Jaki przeraajcy galimatyas powsta moe z powizania takich nie-
zaprzeczalnych postulatów z najniedoniejszemi, najfaszywszemi
ich przystosowaniami, — wiadczy epokowo Nieco etc. hr. Lancko-
SZTUKI PLASTYCZNE 467

reskiego. Oto kilka zestawie, decydujcych o caoci. Teorya:


patyna czasu godzi rzeczy nawet niezgodne (np. gotyckie katedry
francuzkie z dodatkami w
stylu Ludwików XV i XVI). Praktyka:
patyna bezsiln bdzie wzgldem malowide „pierwszorzdnych
ta
talentów" dzisiejszych na murach katedry wawelskiej (dodajmy, e
i bez
[tych malowide bardzo rónostylowej). Teorya: niwelacyjne
doktryny t. zw. czystoci i jednoci stylu przy odnowach starych
zabytków, zamiast zdrowej twórczoci artystycznej, prowadz do
czczych, mniej wicej udatnych imitacyj rzeczy z innego wieku.
Praktyka: trzeba godzi tradycye dawnych mistrzów z waciwym
kademu temperamentem i z uczuciami wasnej epoki, malarze za
dzisiejsi s zdolni, ale nie umiej dostroi swej duszy kolorów
i

swej palety do atmosfery murów


katedry krakowskiej. Teorya: nie
trzeba ciera ze starego gmachu ladów ycia, zostawionych przez
wieki minione. Praktyka: trzeba katedr krakowsk tylko chroni
od ruiny, ale strzedz si wszystkiego, coby na niej pozostawi mo-
go lad ycia dzisiejszej epoki. Teorya: „poowiczne zrozumienie
(czy nie odczucie ?) dawnych epok i ich zabytków prowadzi do uszko-
dzenia, zupene za do prawdziwego konserwowania zabytków."
Praktyka: „wymaga si od kierownika restauracyi starego gmachu
przedewszystkiem wielkiego uszanowania (wic: zrozumienia lub,
lepiej, odczucia, czy te tylko „uszanowania" ?) przeszoci i wiel-
kiego wyrzeczenia si siebie (w takim razie, wyrzeczenia si i swych
subjektywnych ostatecznie zrozumie czy odczu, zbiernienia si zu-
penego!). DUE
ARTYSTYCZNE ZDOLNOCI NAJCZCIEJ
MOG BYC SZKODLIWE..." —I otomy nakoniec u jdra rzeczy.
Wszystkie pikne ogólniki teoretyczne, powtarzane za Ruskinem,
czy kimkolwiek innym, byy sobie ogólnikami, z któremi rzeczywi-
ste,wasne przekonania hr. L. nic nie maj wspólnego. Jedyn
norm, jedynym postulatem, przy restauracyi zabytków dawnej sztu-
ki, jest dla niego tradycya, — ale le zrozumiana, martwa, polegajca
na przeuwaniu form starych. wiadcz o tem nietylko wyraenia
i ofiarowane przez autora do katedry wawelskiej bez-
broszurki, lecz
duszne pastisze: sarkofag Jadwigi i pomnik Olenickiego. Talent
prawdziwy, który, z natury swej, jedynie zdolen jest odczu twórczo
ducha przeszoci, i który, biorc natchnienie z form i wyrazów jej
ycia, tworzy formy nowe, dzisiejsze, bdce tej przeszoci ywym
dalszym cigiem,

bawi si, wedug hr. L., w „eksperymenty."
Tak, jakby wszystkie wielkie twory mistrzów przeszoci powstawa-
y odrazu, z zaoenia, z ca pewnoci i wiadomoci, jako arcy-
dziea; tak, jakby tam take niebyo niepewnoci, waha si i
prób ;
468 CHIMERA
tak, jakby kade wielkie dzieo twórcze „eksperymentem" nie byo
i
by nie musiao. e lir. L. nie ma do gboko wraliwej duszy,
aby módz odczu t ducha icigo ycia w monumentalnych dzie-
ach „pierwszorzdnych talentów" dzisiejszych (o, jake to ostatnie
wyraenie brzmi teraz nieszczerze! jake snobizmem pachnie!);
e, z drugiej strony, nie maj one jedynem dla kryteryum bd-
cego uwicenia wieków, — wic „dowiadczenia" te wydaj mu
si iebezpiecznemi, wiadczcemi o braku poszanowania dla sta-

rych zabytków. Precz zatem z restauracyami i odnowami! Pod-


trzymywa chroni od ruiny. Albo lepiej jeszcze
tylko i
precz

z talentem, due mi zdolnociami artysty cznemi, które naj-
precz z
czciej mog by szkodliwe, i niech yj
pokorna mierno, trwoliwa
bezpciowo, lepe naladownictwa i ataniny, szablon tchórzliwy i po-
wierzchowny. —Pozytywne zarzuty przeciwko malowidom w katedrze
wawelskiej ? Wszystko to, co razi hr. Lanckoroskiego u dzisiejszych

„pierwszorzdnych talentów," wszystkie dziwactwa, gesty zbyt natura-


listyczne, kolory „nader jaskrawe," „zbyt silne podkrelanie wasnej
indywidualnoci," przypomnie mu moemy u najuznaszych mi-
strzów przeszoci. —
Jestemy te pewni, gdyby w którym-e y
kolwiek z wieków minionych, oponowaby i agitowa przeciwko
Orcagnom, Michaom Anioom, BotticeUim i t. d. tak samo, jak dzi
oponuje i agituje przeciwko Mehofferom i Wyspiaskim, a gdyby
mia podobn jak dzi aureol znawcy, „kunstrata," i poczone z ni
wpywy, pozbawiby history sztuki niejednego z owych dzie wiel-
kich, które dzisiaj sam podobno uwielbia czy askawie uznaje.
Có robi? S ju hamulce przy tryumfalnym wozie sztuki.
takie
Nikt chyba wszaketak, jak hr. L., otwartoci nie podniós do
z

dogmatu, do zasady —
„szkodliwoci talentu" przy restauracych za-
bytków artystycznych. W
nielubicej wszelkich niezwykoci, do
jakich i talent naley, epoce naszej, enuncyacye takie chtny na-
tychmiast znajduj posuch i —
miehmy sposobno przekona si
osobicie, e
zwolennicy pozbawionych tego „szkodliwego" pierwia-
stku fabrykatów monachijskich, dtisseldorfskich czy monasterskich
mielej znów dzi podnosz gowy i gosy. Nowy zalew lichot i ohyd
wdziczna potomno bdzie moga przypisa naszemu „europejskie-
mu" znawcy. Spokojna, lecz stanowcza, pena gorcoci dusznej,
krzepkoci mylowej i erudycyi bogatej, odpowied J. Mehoffera,
któr Yer sacrum wiedeskie zamiecio w przekadzie (1903, >Js 14), —
energiczne, i nienader pochlebne pod aresem hr. L., znalaza za gra-
nic echo. U nas tylko cicho o niej, a pomidzy artystami
— o dzi-
wo !
— nawet nieprzychylnie. Za delikatna — powiadaj. Nie krzy-
KSIKI NADESANE 469

kiem, nie brutalnoci zwycia si sporach takich, lecz peni w


treci, a tej u Mehoffera starczyoby na cztery nowe „Nieco" -hr.
Lanckoroskiego .

Z. P.

KSIKI NADESANE.
POEZYA. — G. d'Annunzio. Le laudi. Milano. Pr. Treves. — K. Balmont. Bu-
diem hak isonce. Moskwa. „Skorpion" — Iw. Bunin. Listopad. Stichoworenia.
Moskwa. „Skorpion." — D-moll. wito soca. Lwów. Kslg. Polska. — K. Gliski.
Poezye. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb — B. Hertz. BajM Kraków. —Homer. IKada. (Po-
mór - Oniew). Tekst grecki L. Sternbacha, przekad J. Sowackiego, ilustracye St.
Wyspiaskiego. Kraków. Nak. H. Altenberga (Lwów). — E. Janowska. Z wydartych
kart. Warszawa. J. Fiszer. — M. Konopnicka. Obrazki. — Pienii piosnki.— Z mojej
ksigi. (Poezyj w nowym ukadzie tom III, IV i V). Warszawa. Geb. i Wolff. — P.
Leppin. Olocken die im Dtinkeln rufen. Mit Bildern von H. Steiner. Koln. Schaf-
stein et Co. —
J. Mirski. Tajemnice. Lwów. Ksig. Polska. — A. Mogilnicki. Z jas-
nych dni. ód. Sk. g. u Wegnera i Rychliskiego. — J. Nawrocki. Strofy. Lwów.
Ksig. Polska. —
B. Ostrowska (Edma Mierz). Opale. Warszawa. J. Fiszer. A. Pusz- —
kin (tóm. Leo Belmont). Kraków.
Gebethner i S-ka.
Eugeniusz Oniegin. Siewier- —
nyje cwiety na 19D1, 1902 i 1903 goda, sobrannyje Knihoizdatielstwom „Skorpion." Moskwa.
Trzy tomy. —
L. Staff. Dzie duszy. Lwów. Ksig. Polska, C. Stattlerowa, oraz —
Hel., Kem. i Mar. Stattlerówny. Poezye. Warszawa. Gebethner i Wolff. P. Stefan. —
Der Heimatsucher. Linz. O — 0. Yerlagsgesellschaft. — Z. A. Tysski. Poezye.
Sk. g. u J. Fiszera. J. — Winiowski. Poezye. II. Lwów. Tow. Wydawn. Fr. —
Zabocki. Pisma. (Ody, pasterki, satyry, wierszo rozmaite, paraflety polityczne wier-
szem i proz, przekady i naladowania, urywki rónych komedyj). Zebra i wyda dr. B.
Erzepki. Pozna. —
W. Zalewski. Skrzyda wichrowe. Warszawa. Gebethner
i Wolff.
POWIE. — W. Berent. Próchno. Warszawa. Gebethner Wolff. W. Be- i —
rent. Fachowiec.Warszawa. Gebethner i WoLff. —
B. Biernacki. Biuralici. War-
szawa. BiW. Dz. Wyb. — E. Bogdanowicz. Pan Zagoba i Dyogenes. Warszawa. Bibl.
Dz. Wyb. —
P. Bourget. Po szczeblach. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb. — Bret - Hart.
Ostatnie nowele. Warszawa. Bibl Dz. Wyb. F. Brodowski. —
Chwile. Warszawa.
Gebethner i Wolff. —
H. Caine. Izrael. Warszawa. Cohn. F. Chwalibóg. Humo- —
reski. Lwów. Tow. Wydawn. — Conan Doyle. Pies Baskerville'ów. 2 czci. War-
szawa. Bibl. Dz. Wyb. —
G. Daniowski. Dwa gosy. Warszawa. Gebethner 1 Wolff.
— M. Domaska. Cicha moc. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb. —A. Fogazzaro. May wia-
tek nowoytny. 2 czci. Warszawa. Bibl. Dzie Wybór. H. Orlicz-Garlikowska. —
Nie Komedyantka. Warszawa. J. Fiszer. — S. Gacki. EozAiwiki. Warszawa. Jan
Fiszer, — E. Gebhart. Przy dwiku dzwonów. Warszawa. Bibl. Dzie Wyb. A. —
Gide. L'im,moraliste. Paris. Mercure de France — K.
Filip z Kono- Gliski. Pan
pi. Warszawa. Gebethner i Wolff. K. Gliski. — W
Babinie. Warszawa. Gebethner
i Wolff. —
W. Gomulicki. Miecz i okie. Warszawa. Gebethner i Wolff. Hajota. —
Ostatnia butelka. 3 czci. Warszawa. BibL Dz. Wyb. K. Hamsun. Pan. Moskwa. —
„Skorpion."

K. Hamsun. Siesta. Moskwa. „Skorpion." K. Hamsun. Drama iini. —
Moskwa. „Skorpion."
— I. Herrmann. Ojciec Kondelik narzeczony Wejwara. War-
i

szawa. Bibl. Dz. Wyb. — Ire ad soL Oód ycia. Warszawa. k. g. w Ksig. Nau-
kowej. — K. Irzykowski. Pauba. Lwów. Ksig. Polska. — E. Jeleska. Z mioci.
Warszawa. Gebethner i Wolff. — T. T. Je. Mio w opaach. 2 czci. Warszawa.
4^o CHIMERA
Dz. Wyb. — M. JokaL Czarna krew. Warszawa. Bibl. Dz. Wjb. — A. Kielland.
Bibl.

Kapitan Worse. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb.


— M. Komornicka. Biesy. Warszawa.
Nakad Cliimery.
— A. Krzyanowski. Ogniwa. Warszawa. K. Idzikowski. — Ale-
ksandra apiska, Z ludzkich dróg. Warszawa. E. Wende i S-ka. M. Manteuf- —
fel. Statyci. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb.

A. Miecznik. Na odajach stepo-
wych. Warszawa. Sk. g. u J. Fiszera.

A. Miecznik. Historya o królewiczu
mianie. Warszawa. Jan Fiszer. —
A. Miecznik. Cztery dni. Warszawa. BibL Dz.

Wyb. — D. Mierekowskij. Lubow' silnieje smierti. Moskwa. „Skorpion." W. —


Morris. Wieci z nikd. Lwów. H. Altenberg. — Multatuli. Jtaks Havelaar. War-
szawa. Bibl. Dz. Wyb. —
A. Niemojewski. Listopad. 6d. Rychliski i Wegner. —
Nowele amerykaskie. Warszawa. Bibl Dz. Wyb. J. Ohr. —
Miliony. Warszawa.
Bibl. Dz. Wyb. —
E. Orzeszkowa. Mirtala. Warszawa. Gebethner i Wolff. E. Orzesz- —
kowa. Czciciel potgi. Warszawa. Gebethner i Wolff. —
E. Orzeszkowa. Anasta-
zya. Warszawa. Gebethner i Wolff.

E. Orzeszkowa. Przdze. Warszawa. Gebethner
i Wolff.
— Ostoja. Nad morzem. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb. J. Peladan. — Citove
zasvieeeni. Praha. Symposion. ~ J. Piasecki. Walka. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb. —
E. A. Poe. Morderstwo na rue Morgue. Lwów. Ksig. Polska. —
M. PrTost. Listy
do Frani. Warszawa. Gebethner i Wolff. — W. Przeradzka. Fragment. Warszawa.
F. Przeradzki.— F. Reinstein. Humoreski. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb. — W. St.
Reymont. Komurasaki. Warszawa. Nak. Chimery. — B. Jaksa - Ronikier. Pro-
mienna to. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb. — E. Rod. Daremne wysiki. Warszawa.
BibL Dz. Wyb. — George Sand. Ostatnia z Aldinich. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb. —
M. Schwob (przek Miriama). Krueyata dziecica. Warszawa. Nak. Chimery. —
H. Sienkiewicz. Za, chlebem. Warszawa. Gebethner I Wolff. — W. Sieroszewski.
Brzask. Warszawa. Nakad, autora. — Teresa Jadwiga. Dworzanin królewicza
Jakóba. Warszawa. Sadowski. — J. Terpiowska. Przysta. Warszawa. Gebe-
thner i Wolff. — K. Tetmajer. Na akalnem Podhalu. Warszawa. Gebethner
i Wolff. — Vera. Jedna dla wielu. ód. Rychliski i Wegner. — C. Walewska. Hi-
storya dzieci. Warszawa. BibL Dz. Wyb. — W. Weresajew. Na Bezdrou. Lwów.
H. Altenberg.— J. Weyssenhoff. Za bkitami. Warszawa. Gebethner i Wolff. J. —
Weyssenhoff. Zarczyny Jana Bezkiego. Warszawa. Gebethner i Wolff. K. —
Wóycicki. eglarze. Warszawa. J. Lisowska. —
G. Zapolska-Janowska. Jak tcza.
Lwów. Ksig. Polska. H. —Zbierzchowski. Przed wschodem soca. Lwów. H. Al-
tenberg. —
J. Zeyer (przekl. Miriama). Król Kofetua. Warszawa. Nak. Chimery. —
J. uawski. Na srebrnym globie. Lwów. Towarz. wydawnicze.
TEATR. — G. d'.\nnunzio. Sny pór roku. Lwów. Altenberg. — BJOmstjeme
BjOrnson. Laboremus. Lwów. H. Altenberg.

R. Bracco. Pitro Caruso. Lwów.
H. Altenberg. —
Euripides. Cyklop. (Przek. J. Kasprowicza). Lwów. H. Altenberg. —
M. Gorkij. Na dnie. Monachium. J. Marcilewski. —
Fr. Grillparzer. Biada kamcy.
Lwów. H. Altenberg. — Heijermanns Herman jr. Nadzieja. Lwów. H. Altenberg. — H.
Ibsen, Rycerze pónocy. Lwów. H. Altenberg. — C. Jellenta. .JTraswa. Z cyklu „Mi-
ty." Kraków. Nak. autora.

Z.Kawecki. Dramat Kaliny. Lwów. H. Altenberg. —
J. A. Kisielewski. Sonata. Lwów. Tow. wy dawn. — J. A. Kisielewski. sieci. Lwów. W
Tow. wydawn. — M. Maeterlinck. Intruz. Lwów. H. Altenberg, — M. Maeterlinck.
lepcy. Lwów. H. Altenberg. —
P. Ch. de Marivaux. Igraszki trafu i mioci. Lwów,
H. Altenberg. — A. Miecznik. Mistrz Twardowski. Bytu ludzkiego misteryum. War-
szawa. J. Fiszer. — A. Schnitzler. Zielonyj papugaj. Moskwa. „Skorpion." — R. Wag-
ner. (Prze T. Mianowski). Walkirya. Lwów. Ksig. Polska. — Hr. de Yilliers de
risle Adam (przek. Miriama). Axel. Warszawa. Nak. Chimery.
STUDYA LITERACKIE I ESTETYCZNE. —A. BrUckner. Z dziejów jzyka pol-
skiego. Lwów. Tow. wydawn. —
Charakterystyki literackie. (Stefan eromski —
przez T. Gaeckiego; Stanisaw Przybyszewski — przez Z. Bytkowskiego). Lwów. H.
KSIKI NADESANE ^77
-
Altenberg.

P. Chmielowski.
Najnowsze prdy w
poezyi naszej. Lwów. H. Alten-
berg. P. Chmielowski. Dramat polski
doby najnowszej. Lwów. H. Altenberg. —
P. Chmielowski. Stylistyka polska wraz z
nauk kompozycyi pisarskiej. War-
szawa. Gebethner Wolff. — p. Chmielowski.
i
Dzieje krytyki literackiej w Polsce.
Warszawa. Gebethner Wolff. — E. Gaubert. La posie tcMgue contemporaine. Pa-
i

ris. Bibl. Intern. d'edition. —A. Gide. Pr6textes. Rflexion3 sur uelues pointa de
Littrdture et de Morale.
Mercure de France. W. Jabonowski. Emil Zo-
Paris. —
la. Warszawa. Sennewald. - Dr. J. Karasek. Czeszka literatura u novije doba. No-
vy Sad. Brat. M. Popowicz. J. Kurnatowski. —
Nietzsche. ód. Rychliski i Weg-
ner. —
G. Landsberg. Dooj Raupmanna! Moskwa. „Skorpion." — N. Lemer. A. S.
Puszkin. Trudy i dni. Moskwa. „Skorpion." —
L Matuszewski. Twórczo i twór-
cy. Warszawa. Gebethner i Wolff. —
M. Muttermilch. Piewca niedoli. Wacaw Sie-
roszewski. Kraków. Sk. g. u Gebethnera i S-ki. Dr. G. Piotrowski. Zola i natu-—
ralizm. Lwów. H. Altenberg. — W. Presser. Stanisaw Przybyszewski. Lwów. Kslg.
Polska. —
Pisma Puszkina i k Puszkinu. Nowyje matieriay sobrannyje kni-
hoizdatielstwom „Skorpion." Moskwa. — M. Rygier. Maria Konopnicka nel suo Oiu-
bileo. Roma. Nuova Antologia. — J. A. wicicki. Historya literatury powszechnej.
Tom. V. Literatura perska.
teratura ydowska. Warszawa. Bibl. Dz Wyb.
Cz
2: tom VI, 2 czci, oraz tom VII, 1-sza: Li-
St. Witkiewicz. Dziwny czowiek. — cz
Lwów. Tow. wyda^vn. — K. F. Wiz. W
godzinie myli. O istocie sztuki. Wydanie
2-gie. Kraków. Nak. autora.
SZTUKI PLASTYCZNE. — Bariach—M. Wawrzeniecki. Zasady rysunku i kom-
pozycyi (ukadu) postaci ludzkiej. Warszawa. B. Wierzbicki. A. Basler, P. Jau- —
don, St. Gierszyski, Oh. Morice, A. Fotainas, M. Reja, V. Josz etc: Boleslas Biegas
Sculpteur. Paris. La Plume. —
L'exposition internationale des arts dcoratifs
modernes a Turin 1902. Directeur A. Koch. Texte par G. Fuchs et P. H. Newberg.
Darmstadt. A. Koch. —
Teka grona Konserwatorów Oalicyi Zachodniej. Tom 1-szy.
Kraków. Nak. Grona Konserwatorów Galicyi Zachodniej.
NAUkI FILOZOFICZNE. - H. Bergson. miech, hyióyf. H. Altenberg. — F.
Laudowicz. Wesen und Ursprung der Lehre von der Prdexistenz der Seelen-Wan-
derung in der griechischen Philosophie. Berlin. SelbstTerlag des Verfassers. Fr. —
Nietzsche (przekL St. Wyrzykowskiego). Dusza dostojna. Warszawa. Nak. Chimery.—
J. Simmel. Zagadnienia fllozofli dziejów. PrzegL filoz. Warszawa.—W. Windelbaad.
Platon. Przegl. filoz. Warszawa.

HISTORYA. — Sz. Askenazy.Wczasy historyczne. Warszawa. Gebethner


i Wolff. — A. Biakowski. Pamitniki starego onierza (1806—1814). Warszawa.
Gebethner i Wolff. — A. Bonnefon. Sprzymierzeniec Napoleona, Fryderyk August,
Król Saski i W. Ksie Warszawski. Warszawa. BibL Dz. Wyb. —
Ph. B. Calli-
macbi Vita et mores Oregorii Sanoeei. Sumpt. Univ. Jagellon. Szla-
Cracoviae. —
kiem legionów. Z pamitników Dez. Chapowkiego. IL Wojna 1830—1831. Warsza-
wa. Gebethner i Wolff. —
Codex diplomaticua universitatia studii generalia Cra-
coviensis. I6i9 usue ad annum 1606. Cracoviae. Sumpt.
Pars Quinta ab anno
Unlv. Jagell. J. Fijaek.—Polonia apud Italos scholastiea. Saeculum XV. .Fasci-
culus I. CracoYiae. Sumpt. Univ. Jagell. J. F. Gajsler. Dzieje Wgier— zarysie. w

Tom 111. Warszawa. Sk. g. u E. Wendego. Dr. M. Gumplowicz. Pocztki religii
ydowskiej w Polsce. Warszawa. Wende i S-ka. Korzon. Historya nowoyt- — T.
na. Tom ll-gi. Od 1649 do 1788 roku. Warszawa. Gebethner i Wolff. — Prez. KrUger.
Pamitniki. 2 czci. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb. — Kaz. Morawski. Historya uni-
wersytetu jagielloskiego. rednie wieki i odrodzenie. Ze wstpem o uniwersy-
tecie Kazimierza Wielkiego. 2 tomy. Kraków. Z drukarni Uniw. JagielL — A. Sorel.

Sprawa wschodnia w XVIII wieku. Wyd. nowe. Lwów. H. Altenberg. — Ludwik


4^2 CHIMERA
Szczaniecki. Dziennik. Warszawa. Sk. gL u Wendego i, S-ku — Jan. de "Wet. Trzy
lata wojny o niepodlego. 2 czci. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb.
NAUKI SPOECZNE. — G.d'Avenel. Mechanizm ycia wspóczesnego. Lwów.
H. Altenberg. — Dr. Z. BaliekL Parlamentaryzn. Zarys socyologiczny.. 2 tomy.
Lwów. H. Altenberg. — J. Dallemagne. Zbrodnia w wietle teoryj wspóczesnych.
Lwów. H. Altenberg. — J. W. Draper. Dzieje stosunku wiary do rozumu. Wyd.
trzecie. Kraków. Nak drukami narodowej. — M. Kowalewski. Zarys pocztków
i rozwoju rodziny i wasnoci. Warszawa. Skl. g. w Ksig. Naukowej. — G.Le Bon.
Psychologia tumu. Lwów. H. Altenberg. — J. Olszewski. Biurokracya. Lwów.
Ksig. Polska.
— A.
— S. Posner.Nad otchani. Cz
I-sza. Warszawa. Ksig. Nauko-
wa. Mosso. Fizyczne wychowanie modziey. Lwów. H. Altenberg. — Z psy-
chologii i flzyologii wychowania (rozprawy C. Andrea, B. Baka, .A Szycówny,
J.Cohna, K. Twardowskiego, E. Piaseckiego, L. Hirsclilaffa). Lwów. H. Altenberg.
NAUKI PRZYRODNICZE. — Dr. E. Aveling. Teorya Darwina. Warszawa.
SkL g. w Ksig. Naukowej. — Albertus de Brudzewo. Super Theoricas Novas Plane-
tarum. Ed. L. A. Birkenmajer. Cracoriae. Sumpt. Univ. JageU. — Dr. M. Ernst.
O przyrodzie Lwów. H. Altenberg. — St. Kramsztyk. Wiadotnoci poczt-
planet.
kowe z fizyki. Warszawa. Wende i S-ka.— E. Lebon. Krótki zarys dziejów astro-
nomii. Warszawa. Wende i S-ka. — Dr. J. Nusbaum. Z zagadek ycia. Szkice
i odczyty z dziedziny biologii. Lwów. H. Altenberg. — Dr. J. Nusbaum. Z zagad-
nie biologii i filozofii przyrody. Lwów. H. Altenberg. — Dr. St, Orowski. Sug-
gestya i hypnotyzm. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb. — J. Rostafiski. Symbolu ad hi-
storiam naturalem medii aevi. Partes duae. Cracoviae. Sumpt. Univ. Jagell. — Dr.
L. Sonderegger. Podstawy ochrony zdrowia. 3 czci. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb.
NAUKI ANTROPOLOGICZNE. — A. Bruckner. Staroytna Litwa. Ludy
i Bogi. Szkice historyczne i mitologiczne. Warszawa. Nak. Ksig. Naukowej. —
J. Karowicz. O czowieku pierwotnym siedm odczytów. Lwów. Tow. wydawn.
YARIA. — A. Bellessort. Spoeczestwo japoskie. 2 czci. Warszawa.
BibL Dz. Wyb. — M. Wawrzenieeki. Poszukiwania archeologiczne w Królestwie
Polskiem. Kraków. Nak. Akad. Umiejtnoci. — R. Zmorski. Podania i Bani ludu.
Warszawa. Bibl. Dz. Wyborowych.

VARIA.
PIDZIESITA ROCZNICA mierci Hoene -
Wroskiego wy-
wo^a w gazetach naszych zagranicznych cay szereg wzmianek
i

i
artykuów, niestety, niewiele lepiej poinformowanych, zarówno co
do nauki wielkiego filozofa i co do jego ycia, ni ongi przeróne
Pszczóki krakowskie, Zbieracze literaccy i Pustelnicy z ulicy Pica-
dilly. Wyjtkiem w znacznym stopniu jest rozprawa d-ra Ottona
Bryka w Gnosis wiedeskiej. W
jednym z najbliszych zeszytów
rozpatrzymy bliej to nowe i
jaowe — do
niwo. Tymczasem, —
by czem rzeczowem zaznaczy rocznic, podajemy prawdziw na-
koniec dat urodzin Wroskiego, któr jest SIERPIE 1776 roku
(chrzest 28 tego miesica), nie za jakbdnie dotd podawano
1778-go lub (u niektórych) 1775-go. Udowodnimy to gdzieindziej
dokumentami.
CHIMERA.
Od redakcyi.

PO PÓTORAROCZU.

Podobnie jak po pierwszym roczniku, tak i teraz, za-

mykajc tom VI-ty wydawnictwa, za zbyteczne uwaamy


wydawanie jakich nowych zapowiedzi czy obietnic. Przez
te, pene nieopisanych trudnoci, pierwsze lata, stalimy tak
twardo i niezomnie przy wyoonych w prospekcie wstp-
nym zasadach, e te miay czas wyry si^ w pamici na-
szych czytelników, i e nie potrzebujemy nanowo legitymo-
zva si^. kim jestemy i czego chcemy. Nie zamierzamy te
zachca lub zaprasza nowych abonentów. Nie dla zysków
pismo wydajemy, ani dla przekonywania kogobd. Powiedzie-
limy
— /
dotrzymali
— e CHIMERA bidzie wityni szcze-

rego, zbonego, gorcego kidtu dla sztuki do wyyn dcej


absolutnych. Zaproszenia do takiego przybytku byyby miesz-
ne. On jest dla pragncych jedynie, dla szukajcych, dla tych,
zv których wiekuiste nie wygasy tsknoty. Intrate omnes
ardentes. Jeeli tych arliwych im-
do podtrzymania
fynibdzie za mao, jeli wyczerpi si siy jednostki, któ-
ra dobrowolnie wzia na barki wszystkie ciary materyal-
474 CHIMERA
ne i
organizacyjne,

witynia runie w gruzy
— nie z wi-
ny tych. co j
budowali...
Ale lad po niej pozostanie. Pozostaby i dzi nawet,
gdybymy po tym VI-ym tomie CHIMERY prac juz przer-
wa postanowili. I tu —
wobec sprytnego bagatelizowania
przez pras naszych usiowa, albo tez wobec upartych in-
synuacyj. i jestemy jakc^ ciasn, samolubn i niezrozu-
mia kapliczk ^^modernistów"'

czas nareszcie i miejsce

policzy, comy dotc^d zrobili i jakie owoce dotychczasowa


nasza przyniosa dziaalno.
Wbrew zwyczajowi rozpoczynania od krzykliwych ha-
se, programów, negacyj przeszoci, oraz grzmicych je-
dynie zbawczych"" teoryj,

dalimy w tych pierwszych latach
ogromn przewag STRONIE TWÓRCT^EJ ,
aby przede-
wszystkiem, okaza dowodnie, z czem przychodzimy i w imi
czego walczy chcemy. I twierdzimy spokojnie, i w prze-
cigu tego krótkiego czasu, na tych kilku tysicach stronnic,
dalimy tyle dzie szczerego, gbokiegó natchnienia, tyle kapi-
talnych tworów ducha ludzkiego, e adne czasopismo, nietyl-
ko u nas, lecz i zagranic, w przecigu dwakro i nawet
trzykro duszego czasu, lakiem niwem si nie pochlubi.
Nie znalimy ^starych i modych,^'' nie znalimy szkó i kie-
runków, nie znalimy ciasnych doktryn i formu. Niezmordo-
wanie poszukujc najwyszych objawów pikna, najwyszych
porywów ducha, wdrowalimy —
nie za przewodem, rzecz

prosta, historyj literatury czy sztuki, ani te za


urzdowych
przemijajcemi zacietrzewieniami krzykliwych nowatorów

po wszystkich czasach i krajach

i /o, co do chwili ostat-

niejzawarlimy w CHIMERZE, acz zaledwie czcistk jest


ma plonów zebranych w tej pielgrzymce, czyni ju jed-
nak sze wydanych jej tomów skarbnic, z której nietylko
dzi, lecz i jutro, i dalekie pojutrza czerpa bd.
W
dziale literatury krajowej —
rozbilimy pierwsi, i na
zawsze ju, zda si, mgy zupenej, habicej spoeczestwo
OD REDAKCYI ^7j

niepamici wzgldem Cypryana Norwida (moglibymy rzec


prawie, i obdarzylimy pimiennictwo polskie kolosaln je-
go postaci) ; odszukalimy jeden z najpikniejszych wary-
anów do Króla - Ducha Sowackiego; przechowalimy
ostatnie spiowe sowa Dygasiskiego ; pozyskalimy pra-
wie wszystkie natchnione hymny Kasprowicza, oraz utwory
wysokiej piknoci St. Brzozowskiego, Langego, Miciskie-
go, Przybyszewskiego, Reymonta. Staffa, Wyrzykowskiego;
bylimy owem miejscem cudu, na którem olniewajco obja-
zvi si Berent; odsonilimy w caej wietnoci pierwszo-
rzdne talenty Komornickiej, Lemaskiego, Lemiana, J.
Wroczyskiego. Zawistowskiej ; z nowych najmodszych pi-
sarzy adna zdolno wybitna nie usza naszej uwagi i, na-
odwrót, adna rzecz baha, zdawkowa nie przedostaa sit;
na karty CHIMERY.
Z literatur zamiecilimy
obcych

w artystycznych,
polskim równowanikiem oryginau bdcych przekadach
Berenta, Bromsawskiej, Kasprowicza, Komornickiej, Lan-
gego, Miriama, Porbowicza, Przybyszewskiego, Stattlerów-
ny, Wroczyskiego, Wyrzykowskiego, Zawistowskiej
J.

cay szereg wybitnych, czstokro arcydzielnych utworów
znakomitych pisarzy, dzisiejszych i dawniejszych, po wik-
szej czci zupenie u nas nieznanych, a którzy niejedno-
krotnie znanymi oddawna byby mogli i powinni. Tak, pi-
miennictwo angielskie, w tych szeciu tomach, reprezentuj
Coleridge, Emerson i Keats; belgijskie — van Arenbergh,
Eekhoud, Giraud, Rodenbach; duskie — Andersen Ja-i

cobsen; francuzkie
— Banville, Baudelaire, Gide, Hello,

Huysmans, Laforgue, Rachilde, Schwob, Yerlaine i Vil-

liers de TIsle Adam;


hiszpaskie

Campoamor; nie-
mieckie — Grabbe, Nietzsche, Schlaf; prowansalskie Mi- —
stral; literatury sowiaskie

Andrejew, Balmont, Brze-
zina, Garszyn. Stefanyk. Zeyer ; wosk

d Annunzio,
Graf, Nencioni. Pascoli. Dajc —
taki dobór autorów, z ka-
4l6 CHIMERA
dego autora

tylko jego wybrane, najlepsze rzeczy, i to
w tómaczeniach, jakie kiedy miewaa nasza literatura, ale
jakie w ostatnich czasach zaniky prawie w zalewie „zdrad^*
niewysowny eh.
— uwaamy, i zbogacilimy pimiennictwo
krajowe, zawizali nanowo wzy z wielkim wszechwiato-
wym ruchem duchowym, wzy, tak silne ongi w wietnych
naszych epokach, a w dobie spóczesnej rozlunione zupenie.
Robiono nam zarzut, wybornie malujcy dzikie zapatrywania

dzisiejsze na przekady, i
zawiele drukujemy rzeczy y^ob-

cych.^ Przedewszystkiem, rzecz doskonaa w doskonaym


przekadzie nie jest ani swoja ani obca : jest doskonaa

a to wystarczy. Powtóre. do spojrze na spis powyszy,
by si przekona, e pracowalimy nietylko za siebie, ale
i za
poprzedników.
W dziale sztuk plastycznych — przypomnielimy sta-

rych mistrzów (Boticellego. Durera. ukasza delia Robbia,


wreszcie nieznanego majstra szkoy cechowej krakowskiej
z XV w.) zaznajomilimy czytelników z wybranemi dzie-
;

ami zapomnianych u nas na rzecz Saszy Schneidra lub


Anny Costenoble, istotnie wielkich przedstawicieli bd sztu-
ki europejskiej XIX
wieku (A. Beardsley a, Bilka. Burnc-
Jones'a. de Groux. Khnopffa, Gustawa Moreau, F. Ropsa.
Vallotona), bd
drzeworytu japoskiego (Hiroshige' a. Ho-
kusata, Korina. Kuniyoshiego, Utamara. Yosai'a); z ar-
tystów swojskich, wreszcie, przedstawilimy, w rysun- bd
kach, bdw autolitografiach. w bd
reprodukcyach z obra-
zów, Dbickiego. A. Gierymskiego. Krzyanowskiego. Me-
hoffera. Norwida. Okunia. Stanisawskiego. Tichego, lVa-
wrzeniechiego. Wyspiaskiego. Pragnc, aby nietylko dzie-
o samo. lecz i
jego odtworzenie miao cecho, artyzmu, usu-
walimy, o ile si dao, uywane u nas wycznie klisze
siatkowe (autotypie) izastopowali je bd cynkotypicznem.
wiernem fac-simile, bd wiatodrukiem, litograji i helio-

grawiur. Zabiegalimy gorliwie okoo rozwoju odsunitych


OD REDAKCYI ^jj

przez wyczne „olejnictwo'"'' na plan ostatni sztuk graficz-

nych (drzeworytu artystycznego, autolitografit, akwaforty


etc). Powiedzie wreszcie moemy, i powoalimy na nowo
do ycia zapomniany oddawna rysunek ksikowo - zdobni-
czy (Buchschmuck) i przez sharmonizowanie stylowe pier-
zmastków wydawnictwa (szczegóowo dobranych rodzajów
druku, matowego papieru, odpowiedniego formatu, inicya-
ów, ozdób, okadek rysowanych, opraw nowego typu, ram
do plansz dodatkowych) zapocztkowalimy jak owocnie,

wiadcz dzisiejsze wystawy ksigarskie! ten —
do ostatnich
czasów zaniedbany w kraju zakres sztuki stosowanej.
Dla TEORYI I ANALIZY zachowalimy w tych
szeciu tomach CHIMERY tyle tylko miejsca, ile do roz-

trzni^cia zasadniczych kwestyj lub najbardziej palcych


spraw byo trzeba. Unikajc zdawkowych frazesów, oraz
aktualny jedynie walor majcych objawów, sprowadzajc
kady ropatrywany stosunek czy pojcie z zakresu literatu-
ry i sztuki do podstawowych linij, sigajc jak najzwilej,
ale do gbi kadego poruszanego zagadnienia, zdoali- —
my jednak przez ten czas krótki, w caym szeregu arty-
kuów, gloss, ogólnych do sprawozda krytycz-
wstpów
nych, zastanowi si : nad stosunkiem spoeczestwa do sztu-
ki, nad charakterem powieci dzisiejszej, nad rzeczy wistem i

zadaniami krytyki, nad koniecznemi postulatami teatru, nad


obud t. zw. „nadscen,'^ nad muzyk dzisiejsz, nad zada-
niami filharmonii, nad zasadami krytyki sztuk plastycznych,
nad istot sztuki stosowanej, nad kolekcyonerstwem dziel
sztuki, nad dol ksztaccych si artystów, nad wartoci
ankiet i konkursów w rzeczach sztuki, nad psychologi dzi-
siejszego ruchu artystycznego, nad znaczeniem i potrzebami
szkoy sztuk piknych w Warszawie, i . d. A wszdzie —
uwaajc, i atwo jest krytykowa po fakcie, a cho trud-
niej, za to korzystniej doradzi z góry
ale — kadlimy
nacisk na stron dodatni, budownicz, stawialimy postu-
4l8 CHIMERA
lay, wskazywali potrzeby, roztrzsali moliwoci i nieraz —
bezporednie tej metody widzielimy z radoci owoce. Na-
wet w sprawozdaniach i
recenzyach baczylimy pilnie,
aby
wakie tylko sowa paday, aby omawianych dzie
cechy
i duchowe
postacie ich twórców zarysowyway si wyrazi-
cie, aby rozbiór godnego uwagi utworu uwydatnia jego
zwizki z epok i z najgbszemi, niezmiennemi podstawami
sztuki, aby analiza faktu bya zarazem roztrzniciem pe-

wnego zagadnienia^ nie na dzi tylko majcem znaczenie.


Ani jedno sowo nie byo u nas, dla jakichkolwiek wzgl-
dów czy powodów, rzucone na wiatr i dla —
tego, raz jesz-
cze, twierdzimy spokojnie^ karty e CHIMERY nawet po
latach nic ze swej nie utrac wartoci.
Jeeli chodzi o rezultaty bezporednie, o wpywy CHI-
MERY nie na dalekie jutro, lecz na chwil biec, to dzi ju
z cich a gbok radoci stwierdzi je moemy. Zaryso-
waa si ju wyranie linia
graniczna midzy literatur ja-
ko sztuk a tendencyjn lub czysto rozrywkow produkcy
pisarsk; midzy istotnie twórczem malarstwem, i rzeb
a bezmylnem kopiowaniem z natury, anegdotyczn rodza-
jowoci i wirtuozy kabotysk; midzy artystami gorco
i
wycznie sztuce oddanymi a ludmi, niekiedy wielkich na-
wet zdolnoci, którzy twórczo uwaaj za stopie jeno do
sawy, powodzenia, dobrobytu, trybuskiej lub innych
roli
celów ubocznych ; midzy cacajcemi si z sob pseudo - indywi-
dualnociami a naturami istotnie krzepkiemi, sanwdzielnemi.
e
wiadomemi, jeno najwyszy ich wykwit i sprenie ma wa-
g istotn, nieprzemijajc ; midzy tymi, co w sztuce widz
sug swych dz
czy kaprysów, a tymi, co sztuk czcz,
dla niej na Jakubowe dr si drabiny, dla niej spalaj si

zaywa. Z caego szeregu potnych dzie twórczych, któ-


re zamiecilimy w CHIMERZE, jakie mocne, ywice po-
wiao, zda si. tchnienie, bo oto podnosz si kwiaty wielkich
talentów, które widy zv zachej atmosferze, bo oto nowe
OD REDAKCYI ^jc

kiekuj i tryskaj roliny, niekiedy od pierwszej chwili zdu-


miewajce jdrnoci i podrywem wzwy niepohamowanym.
Ci, co, ze zdumiewajc pytkoci, ycie przeciwstawiaj sztu-

ce, próbowali zarzuca CHIMERZE nieruchomo, mart-

wot, wstecznictwo i t.
p. A
tymczasem ona to nowy, przy-
szy ywot ducha tworzy, z niej on, nie za z oddanych
dzisiejszoci trybun i akropolów, pójdzie . .

Po tem wyliczeniu rzeczy dotychczas dokonanych,


i zwaszcza po twierdzeniu kocowem, wikszo kolegów po

piórze nie oszczdzi nam, naturalnie, taniego: laus pro-


pria... Z góry moemy odpowiedzie: i podobne, z „m-
droci narodów" zaczerpnite repliki dobre midzy na- s
iwnemi dziemi; e
mamy zupen wiadomo, czego chce-
my i co robimy; e o tem, co robimy, bardziej ni szan.

kolegom sdzi nam wolno, jeli nie dla czego innego, to


poprostu dla lepszej znajomoci przedmiotu; e, wreszcie,
sami, co zrobilimy, podkrelamy, bo nikt nam tego nie
podkreli. Z
wyjtkiem kilku ludzi, których sympatye dla
usiowa naszych ceni umiemy, caa prasa krajowa miaa
i ma dla CHIMERY albo niczem niemotywowane zarzuty

i wyszarzane komunay o wieach z koci soniowej, wro-


gociach wzgldem ycia, przeszczepianiach cudzych idei
(czyich- jeli aska?),
to, niezrozumiaociach, rozwichrzo-
nych modernizmach czy zastygych klasycyzmach (bo prze-
dziwnie si krzyuj te admonicye ! ), —
albo te wielkie,

wytrwae, celowe, metodyczne milczenie.


Jedno i drugie jest nam obojtne. Poród tej wrza-
wy, czy tego milczenia, póki nam si
i rodków starczy, i
bdziem niezomnie swoj drog.

ZENON PRZESMYCKI (MIRIAM).


^80 CHIMERA
ADMINISTRACYA „CHIMERY,^
otwierajc przedpat rok IC04 (tomy VII — X czyli zeszyty 79 — jo)
tta

ma zaszczyt przypomnie jej warunki:


CENA w Warszawie z przes. poczt. za granic
roczna 9 rb. 12 rb. jj mar. jj kor.
fr. 2j
póroczna J rb. 6 rb. jo kop. 20 fr. // mar. 18 kor.
kwartalna j rb. j rb. jo kop. 11 fr. 8 mar. 10 kor.
Przedpata na WYDANIE WYTWORNE przyjmuje si tylko
roczna: w Warszawie rb. jo, z przes poczt. rb. jj, za granic pj /r.,
JJ mar., co kor.
ZESZYTY POJEDYNCZE po cenie oznaczonej na kadym.

TOMY POPRZEDNIE CHIMERY (I— VI) s jeszcze do na-


bycia po rb. j, z przes. poczt, po rb. j kop. jo.
TOM I-szy sprzedaje si tylko w komplecie z II, III i IV-ym.
ZESZYTY POJEDYNCZE ^ tylko j, 4IJ, 6,718, 9, 10 1 12, ij,
14, ij, 16, 77 / 75 — po cenie oztiaczonej na kadym.

NUMERÓW OKAZOWYCH si nie wysya. PROSPEKT


wstpny na danie.
Propozycye ZNIEK CENY lub te GRATISOWYCH EGZEM-
PLARZY nie mog by uwzldniane, z powodu KOSZTOWNO-
CI WYDA WNICTWA.
ADMINISTRACYA ma zaszczyt prosi szan. abonentów:
i) o dokadne i czytelne adresy;
2) o wczesne odnawianie przedpaty ;
j) o przysyanie prenumeraty CILE WEDUG NORM wyej wy-
mienionych;
4) o popieranie pisma w koach, DLA KTÓRYCH MOE ONO BY
ODPOWIEDNIEM.
I

^ ^
[^\^\y^j^[
SPIS RZECZY,
UOONY ALFABETYCZNIE WEDUG NAZWISK AUTORÓW.

(TOM VI. — 1902.)

LEONIDAS ANDREJEW
{prze. Jan Wroczyski)
Milczenie 34-7
Dzwony na trwog 364
GABRYEL D'ANNUNZIO
(prze. Anna Bronlsawska)
Z „Rajskiego poematu" (Romanza Pani Tajemniczej, Posg,
Sen, Poeci, Modoci) 63
MICHA C. BIELECKI
Sadzawka 88
Przypyw 407
SANDRO BOTTICELLI
Z rysunków do Boskiej Komedyi (Raj, p. 15) 199
EDWARD BURNE- JONES
Król Kofetua i dziewcz ebracze. Heliograwiura Paulus-
sena. Dodatek do Ka i6-go.
Quia multum amavit (Rysunek) 71
CAMPANELLA
Dusza i ciao , . •
409
CHIMERA
Varia (Kbonika miesiczna) 151, 31211, 469
STANISAW DBICKI
Nagówek (przerys.) 105

ADOLF DYGASISKI
Dby (uomek) aoi
482 CHIMERA
RALPH WALDO EMERSON
(prze. St. Wyrzykowski)
Poeta (dokoczenie) 73
ARTUR GRAF
(prze. Anna Bronlsawska)
Sonet 252
HOKUSAI
Waka 158
MARYA KOMORNICKA
Maj 92
Ze szlaków duszy 332
KORIN
Irysy 157
STANISAW TURBIA-KRZYSZTAOWICZ
Ozdoby 88, 92, 99, 104, 107, 153, 154,
i55» 156, 160, 162.

JULIUSZ LAFORGUE
(prze. Marya Komornicka)
Perseusz i Andromeda 253
ANTONI LANGE
Z „Rozmyta" 27
JAN LEMASKI
Colloguium 134
Podróopisarstwo (Kronika miesiczna) 142
Nieporozumienie i52a
Lycoperdon Giganteum 281, 434

EDWARD LESZCZYSKI
Pomie ofiarny 97
Ahaswer 238
ADAM ADA
Ocknienie 100

JÓZEF MEHOFFER
Rysunki dekoracyjne 73) 87
Rysunek okadkowy do Ka i6-go.
Rysunek okadkowy do Ks i8-go.
TADEUSZ MICISKI
Dolina mroku 377
SPIS RZECZY— TOM VI. ^8j

MIRIAM
Poezya (Kronika miesiczna) 306
FRYDERYK MISTRAL
(prze. Antoni Lange)
Z „Wysp sotych" (Czara, Komunia witych, Ksiniczka
Kemencya, Romanin) 182

HENRYK NENCIONI
(prze. Anna Bronisawska)
Ogród mierci 382
FRYDERYK NIETZSCHE
(przekad i dopiski W. Berenta)
Z psychologii sztuki 214, 384
CYPRYAN NORWID
Tajemnica lorda Singelworth 40
Ostatnia z bajek 313
Skrzypek niepotrzebny. (Akwaforta odtworzona w wiato-
druku. Plansza dodatkowa do JSTs 17-go).
EDWARD OKU
InicyjJy i
rysunki i — 26, 27, 39, 102, 238,
245, 251, 259, 267, 279, 377.
Rysunek okadkowy do JsTs 17-go.
BRONISAWA OSTROWSKA
Wcielenie 102
O sonecznej cud - królewnie i o rybaku — ba 411

Z. P.
Sztuki plastyczne (Kronika'mie8ICzna) 3i2d, 460

EDWARD PORBO WICZ


Dziecko z wosku (ludowa ballada bretoska) 210

REDAKCYA
Po pótoraroczu 473
KONRAD ROBAKOWSKI
Zygfryd 105
LUCA DELLA ROBBIA
Dwa fragmenty z Kantoryi (Muz. florenckie di S. Maria del
Fiore). Plansza dodatkowa do J^s i8-go, oraz str. .
375
FELICYAN ROPS
Dewiza 433
484 CHIMERA
LEON RYGIER
Nokturn 104
N. S.
Inicy^y i
ozdoby z motywów romaskich . .
182, 185, 188, 194, 198
i zakoczenie
Nagówek . . . . , 332, 346
LEOPOLD STAFF
Pod socem ,
. . .
153
JAN STANISAWSKI
Oset 406
TREDECIM.
Glossy (Kronika miesiczna) 137, 297, 448
MARYAN WAWRZENIECKI
Rysunki 63, 69, 97, 210, 213, 382
PAWE YERLAINE
(prze. Helena Stattler)
Godzina kochanków 372
Po trzech latach 373
aosny dwik rogu 374
WAST
Powie (Kronika miesiczna) 140, 3i2a, 452
FRANCISZEK WOJTALA
Inicyay 109, 163, 201, 216, 218, 220, 221, 223, 229, 231,
232, 233, 246, 248, 250, 313, 317, 321, 323, 327, 328, 330,
347, 364, 384, 388, 389, 390, 392, 393, 399, 402, 415.

JAN WROCZYSKI
Z „Jawy Obkanej" (Wieczno — Wic — Dusza) 246
STANISAW WYRZYKOWSKI
Róe mistyczne 107
Myl 413
MARYAN ZBROWSKI
Poeta 414
JULIUSZ ZEYER
(prze. Miriam)
Król Kofetua i

Dom „pod tonc gwiazd" 109, 163, 415


INDEKS ALFABETYCZNY UTWORÓW DRU-
KOWANYCH W TOMACH V-YM VI -YM
CHIMERY, UOONY WEDUG TYTUÓW
LUB SÓW POCZTKOWYCH.
Agnesa V, 236
Ahaswer VI, 238
Ave atque vale (rysunek) V, 19
Bd ty mi dobrym V, 30
Betleem V, 242
Biae róe krwi V, 64
Biesy V, 36, 213
Bracie, smutny mój bracie V, 399
Cienie V, 25
Cmentarz V, 235
Colloguium VI, 134
Córa królewska V, 442
Czara VI, 182
Czasem ma dusza V, 18
tw odzi
Czy nad V, 26
Czy bdzi kiedy V, 81
Dante i
Beatrycze (rysunek) ^ VI, 199
De profundis .
V, 287
Dby (uomek) VI, 201
Do oceanu. . .
-
V, 285
Doktór Faust V, 70
Dolina mroku VI, 377
Dom „pod tonc gwiazd" ... V, iii, 308, 468; VI, 109, 163, 415
Drugi frontispis do Widma. Dodatek do J^Ts 14-go.
Dusza i ciao VI, 409
Dwa fragmenty Kantoryi ukasza delia Robbia. Doda-
z
tek do IN" i8-go.
Dwa zwierciada V, 384
Dziecko z wosku VI, 210
Dziewczyna modlca si. Dodatek do X2 14-go .... V, 354

Dzwony na trwog VI, 364


Epitaphium V, 20
Faun (rysunek) V, 450
Felicias V, 129
Glossy (kron. mie.) . ... V, 145, 33^, 500; VI, 137,297,448
'

duch V, 60
Gbiny
Guchoniema V, 389
Godzina kochanków VI, 372
486 CHIMERA
Handlarz soca V, 451
Isabel. V, 446
z „Jawy obkanej" (Wieczno, Wic, Dusza) VI, 246
Jem ciga jak w snach V, 418
Kabaa V, 395
Katedra (urywek) V, 246
Kolosseum V, 52
Komunia witych VI, 185
Król Kofetua VI, i
Król Kofetua i dziewcz ebracze. Heliograwiura. Doda-
tek do K2 i6-go.
Królestwo moje V, 84
Ksiga . . . .
, V, 130

Ksieni V, 244
Ksiniczka Klemencya VI, 188
Lato V, 230
Le nawznak na ce V, 393
Luscinia noctu canat V, 352J
Lycoperdon Giganteum VI, 281, 434
abdzie (rysunek) V, 277
Magdalena V, 238
Magia mej duszy V, 58
Maj VI, 92
Melancolia V, 55
Milczenie (C. Norwida) V, 3, 161
Milczenie (L. Andrejewa) VI, 347
Modoci VI, 70
„Mówic midzy nami" V, 352 1
Mundus vult decipi V, 482
Myl VI, 413
Na wyynach V, 278
Napróno V, 275
Niemiertelno V, 127
Noc V, 386
Nokturn VI, 104
O serce me V, 294
O sonecznej cud - królewnie i o rybaku — ba VI, 411
Ocknienie VI, 100
Oczy, wy, moje V, 465
Ogród mierci VI, 382
Oset (rysunek) VI, 406
INDEKS ALFABETYCZNY ^S-j

Ostatnia z bajek VI 313


Oto mej duszy witynia V 57
Panagia V, 234
Perseusz i Andromeda VI, 253
Pomie ofiarny VI, 97
Po póttoraroczu VI, 373
Pod socem (Szczcie wiosenne. Poudnie wóczgi) . .
VI, 153
Poeci VI, 67
Poeta V, 401; VI, 73
Poeta (sonet) VI, 414
Poezya (kron. mie.) V, 147,333; VI, 306
Pokon trzech króli. Dodatek do jNfs
13-go.
Posg VI, 65

Potpione . . .
V, 440
Powie (kron. mie.) ... V, 149, 336, 502; VI, 141, 3i2a, 452
Powrotna fala V, 23
Przypyw VI, 407
z Psychologii sztuki VI, 214, 384
Pytasz, zkd powsta. VI, 252
Quia multum amavit (rysunek) VI, 71
Refreny V, 306
Romanin VI, 194
Romanza pani tajemniczej VI, 63
Rozbitek V, 295
z „Rozmyla" VI, 27
Róe mistyczne VI, 107
Rycerskie i wysmuke mass kontury ciaa V, 228
Sad V, 391
Sadzawka VI, 88
Ssiedzi V, 143
Sen VI, 66
Skrzypek niepotrzebny. Dodatek do Ks 17-go.
nieg. V, 233
Sonet listopadowy V, 292
Spade licie V, 232
redniowiecze V, 289
Stabat V, 293
Stan tak nad morzem V, 51
Step V, 388
Sygmaty w. Franciszka V, 68
wity V, 67
488 CHIMERA
Sztuki plastyczne V, 156, 341; VI, 3i2d, 460
Tajemnica lorda Singelworth VI, 40
Teresa V, 237
Tobie V,
29
Tu róom by kwitn . .
V,
74
Twoja dusza wygnanki V, 229
U róda V, 367
Umarej duszy V, 24
Varia (kron. mie.). ... V, 158, 351, 504; VI, 151, 3i2h, 468
Vita somnium breve (rysunek) V, 245
W gbi V, 88, 188
Walc V, 328
Wbiega fala na ld V, 84
Wcielenie VI, 102
Wezuwiusz V, 286
Widzenia V, 420
Widzenia Jecheskielowe .
,
. . .
V, 355
Wiek czowiek
i
•.

V, 133, 296
Wisya V, 243
Wspomnienie V, 290
Wyrzut sumienia V, 288
Yeldis V, 448
Yseult V, 445
Z wizyj piekielnych V, 28
Zapomnienie V, 397
Zawsze V, 291
Ze szlaków duszy VI, 33:^
Zmierzch V, 231
Znuenie V, 27
Zwiastowanie V, 240
Zygfryd VI, 105
aosny dwik rogu VI, 374
PG

You might also like