Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 220

W serii ukazały się ostatnio:

Piotr Lipiński Cyrankiewicz. Wieczny premier


Mariusz Szczygieł Gottland (wyd. 3 zmienione)
Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym
Zbigniew Parafianowicz, Michał Potocki Kryształowy fortepian. Zdrady i zwycięstwa Petra Poroszenki
Paweł Smoleński Wieje szarkijja. Beduini z pustyni Negew
Albert Jawłowski Milczący lama. Buriacja na pograniczu światów
Lidia Pańków Bloki w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego (wyd. 2)
Mariusz Szczygieł Niedziela, która zdarzyła się w środę (wyd. 3)
Aneta Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy (wyd. 2)
Wojciech Górecki Toast za przodków (wyd. 2)
Jonathan Schell Prawdziwa wojna. Wietnam w ogniu
Wojciech Górecki Planeta Kaukaz (wyd. 3)
Janine di Giovanni Tamtego ranka, kiedy po nas przyszli. Depesze z Syrii
Wolfgang Bauer Porwane. Boko Haram i terror w sercu Afryki
Wojciech Górecki Abchazja (wyd. 2)
Bartek Sabela Afronauci. Z Zambii na Księżyc
Anna Pamuła Polacos. Chajka płynie do Kostaryki
Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 3)
Cezary Łazarewicz Tu mówi Polska. Reportaże z Pomorza
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 2)
Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 4)
William Dalrymple Dziewięć żywotów. Na tropie świętości we współczesnych Indiach (wyd. 2)
Barbara Demick Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej
(wyd. 2)
Jacek Hugo-Bader Dzienniki kołymskie (wyd. 2)
Ben Rawlence Miasto cierni. Największy obóz dla uchodźców
Dariusz Rosiak Biało-czerwony. Tajemnica Sat-Okha
Jean Hatzfeld Więzy krwi
Aleksandra Boćkowska Księżyc z peweksu. O luksusie w P R L
Barbara Seidler Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe
Ewa Winnicka Był sobie chłopczyk
Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka (wyd. 3)
Paweł Smoleński Syrop z piołunu. Wygnani w akcji „Wisła”
Marcin Kącki Poznań. Miasto grzechu
Piotr Lipiński Bierut. Kiedy partia była bogiem
Tomasz Grzywaczewski Granice marzeń. O państwach nieuznawanych
Cezary Łazarewicz Koronkowa robota. Sprawa Gorgonowej
Zbigniew Rokita Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium
Swietłana Aleksijewicz Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości (wyd. 4)
David I. Kertzer Porwanie Edgarda Mortary. Skandal, który pogrążył Państwo Kościelne
Karolina Bednarz Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet

W serii ukażą się m.in.:


Rob Schmitz Ulica wiecznej szczęśliwości. O czym marzy Szanghaj
Marek Szymaniak Urobieni. Reportaże o pracy
Paweł Smoleński

Królowe Mogadiszu
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane
pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności
cywilnej oraz karnej.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka


Projekt układu typograficznego Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by David Turnley / Getty Images

Copyright © by Paweł Smoleński, 2018

Redakcja Ewa Polańska


Korekta Karolina Księżyc / d2d.pl, Marcin Piątek / d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl

W książce wykorzystano cytaty z następujących dzieł:


Martín Caparrós, Głód, przeł. Marta Szafrańska-Brandt, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2016
Ryszard Kapuściński, Heban, Warszawa: Czytelnik, 2004
Ben Rawlence, Miasto cierni. Największy obóz dla uchodźców, przeł. Sergiusz Kowalski, Wołowiec:
Wydawnictwo Czarne, 2017

Wydawca dziękuje paniom Hannie Jankowskiej i Hannie Rubinkowskiej-Anioł za pomoc w redakcji


tekstu.

Skład wersji elektronicznej d2d.pl


ISBN 978-83-804 9-695-8
Spis treści
Seria
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Podziękowania
Przypisy
Kolofon
Przed tysiącleciami, gdy każdego dnia świat mógł słuchać proroków, a od
czasu do czasu wpadał między ludzi sam Bóg lub jego nadzwyczaj specjalny
wysłannik, mieszkała w Rogu Afryki, gdzie dzisiaj jest Somalia, królowa
Araueelo.
Była najmłodszą córką władcy tego kraju, tak bystrą i niezależną
w sądach, że ojciec uczynił ją swoją doradczynią. Miała czarne, przykryte
zwiewną chustą włosy i czarne oczy o głębokim spojrzeniu. Była niezwykle
zgrabna i piękna, ale też mądrzejsza od innych kobiet, nawet tych starszych,
doświadczonych przez życie. Oraz od mężczyzn, czego wówczas nie
uważano za nic niezwykłego. Gdy zmarł jej ojciec, została królową.
Już kiedy Araueelo jedynie doradzała ojcu, dostrzegła, że mężczyźni wolą
wojnę od pokoju, prężą muskuły, zamiast gimnastykować rozum,
i zapominają o sercu (w gruncie rzeczy cała historia jest o tym, czego piękna
Araueelo dowiedziała się o mężczyznach i co z tym zrobiła). Uznała więc, że
tak dalej być nie może. Kiedy została królową, wyznaczyła pięknych
mężczyzn na służących i kochanków, a mądrych i przenikliwych wzięła na
doradców, pamiętając wszakże, jak bardzo są ułomni.
Niekiedy bywała bezwzględna: jeśli jakiś mężczyzna doradzał jej wojnę
albo zalecał zabijać, kazała go kastrować, żeby nie był już tak wojowniczy.
Somalijskimi klanami podległymi Araueelo zaczęły rządzić kobiety i wnet
krwawe awantury zastąpiła współpraca.
W Rogu Afryki zapanowało władztwo kobiet. Co nie znaczy, że
mężczyznom działo się tam źle, zwłaszcza tym rozsądnym. Musieli tylko
wybrać: wolą się bić, knuć i spiskować czy zachować przyrodzenie. W tych
sprawach Araueelo nie znała litości.
Miała dość sił, wpływów i władzy, by – jak opowiadają niektórzy
Somalijczycy – słała jej dary biblijna królowa Saby, kobieta równie mądra,
silna i wpływowa, władczyni rozkochująca w sobie wieszczów, proroków
i królów. Dla współczesnych, którzy znają mit o wspaniałej czarnoskórej
królowej Rogu Afryki, gdzie dzisiaj są zgliszcza Mogadiszu, nie ma
znaczenia, że legendarny czas, kiedy królowa Saby jechała do Jerozolimy,
a żydowski król i prorok Salomon, budowniczy świątyni jerozolimskiej
i wielki wódz, czynił jej awanse, wedle starodawnych pism oraz ustaleń
współczesnych historyków mija się z epoką Araueelo (jeśli naprawdę żyła
i władała Rogiem Afryki) o co najmniej pół tysiąclecia.
Araueelo nie doczekała się potomków. Możliwe, że żaden mężczyzna nie
był jej godny. Nie zostawiła po sobie innych silnych i mądrych kobiet, więc
nie wiadomo, co działo się później w Rogu Afryki, bo wraz z królową
odeszła epoka, o której marzą zwykli ludzie i którą uznają za wiekopomną.
Kiedy na ziemiach dzisiejszej Somalii nastał islam, mit Araueelo był jeszcze
ciągle żywy, lecz wkrótce zaczęto inaczej opowiadać jej historię. Miała więc
być posłuszną córką i dobrą, potulną żoną. Była, zgodnie z nową wiarą,
pokorna i uległa wobec mężczyzn, za karę dotknięta bezpłodnością, bo mimo
wszystkich przymiotów charakteru, ducha i ciała ponoć zbyt wysoko się
nosiła.
Aż o niej zapomniano.
Choć nie do końca, bo niektórzy Somalijczycy wciąż opowiadają z dumą,
że Araueelo, piękna i mądra, choć na nieszczęście dla Somalijczyków
bezdzietna (gdyby miała chociaż córkę!), była pierwszą czarnoskórą królową
na całym świecie, a może nawet – pierwszą kobietą, od której zależało, jak
będzie urządzony jej kraj, jakie zapanują w nim prawa, wedle jakich reguł
będzie żyć jej naród.
O Araueelo opowiadają mi dzisiaj ci, którym na Somalii zależy.
W podaniach o wielkiej królowej nie ma ani słowa o Głodzie. To było
w końcu tak dawno, że Głód, choć trudno w to uwierzyć, nie odcisnął się
w opowieściach przekazywanych przez pokolenia. A może wówczas ludzie
jedli do syta, nie powinno być w tym przecież nic niezwykłego. Choć to
raczej wątpliwe, gdyż pusty brzuch, ale tak naprawdę pusty, jest
wyznacznikiem biegu historii ludzkości. Umiem wyobrazić sobie somalijską
pustynię, a na niej ludzi patrzących ponad piaskiem daleko w morze, gdzie
gromadzą się ciężkie, atramentowe chmury, zagęszczają się, budują piętrowe
konstrukcje jak niezwykłe, mroczne piramidy, by rychło pęknąć w złotych
błyskawicach gwałtownej burzy i oddać zgromadzoną w nich wodę prosto
w ocean. Ulewny deszcz siecze słone fale, ale do lądu, zupełnie jak dzisiaj,
dociera tylko wilgotny podmuch wiatru. Ludzie patrzą na chmury, które wnet
pozbędą się wody, po czym rozpłyną się nad oceanem, żałując pustyni nawet
kropli. Już nawet nie chce im się płakać. Tutaj to zwyczajność.
Araueelo wybrała sobie kiepskie miejsce na swoje królestwo.
1

Głód idzie.
Nic sobie nie robi z bólu i tragedii, które nieuchronnie sprowadza.
Najprawdziwszy i już tak rozpanoszony, że nie wywołuje nawet łez. Trudno,
by było inaczej, bo nie padało już ponad dwa lata. Idzie drogą od Afgooye,
z północnego zachodu, choć to nie jedyny kierunek tego straszliwego marszu,
bo na pewno nadejdzie też choćby z Puntlandu, z Somalilandu, z prowincji
na północy i z południa, od nadmorskiego Kismaju, stolicy islamistycznego
ruchu Asz-Szabab, co w dosłownym tłumaczeniu znaczy „Młodzi”,
a w praktyce terror i śmierć.
Droga jest tutaj pojęciem umownym – gdzieniegdzie nawierzchnią są
podziurawione na głębokość nogi dorosłego mężczyzny kawałki asfaltu,
gdzie indziej kamienie albo piasek, który sprawia kłopot nawet wysokim
bieżnikom opon opancerzonej toyoty. Kiedyś od Afgooye jechały do
Mogadiszu ciężarówki wyładowane ponad burty workami z marchwią,
pomidorami, ziemniakami, sorgo, cebulą czy kukurydzą. Wtedy – co
pamiętają ludzie w moim wieku i starsi – dziewczęta z odkrytymi włosami
chodziły w stolicy na tańce do klubów położonych przy promenadzie nad
brzegiem morza, piły ukradkiem wino (no bo który rodzic zezwoli
nastolatkom na zabawę z alkoholem?), zakochiwały się i odkochiwały bez
poważnych (choć nie zawsze) konsekwencji i nuciły kawałki ze światowych
list przebojów. Na prowincji zaś, pustynnej lub porośniętej lasem
tropikalnym, tradycyjnej, schowanej pod hidżabem i śpiącej w szałasach,
działały nawet śluzy irygacyjne, a przepusty wpuszczały na pola tyle wody,
że starczało na porę suchą, chyba że przez wiele lat nie padał deszcz
i wyschły nawet największe rzeki.

W opowiadaniu o sprawach przykrych trzeba być jednak precyzyjnym,


dlatego powiem wam, że tak po prawdzie ten Głód – podły i nadzwyczaj
podstępny skurwysyn – wcale nie idzie, tylko rozsiada się na ludzkich
plecach i każe się nieść. Przez dwa dni i przez dwie noce, przez tydzień
z okładem, przez dwa tygodnie. A czasem i dłużej, jeżeli Głód ma do
Mogadiszu dalej niż te dwieście, trzysta kilometrów.
Niosą więc tego bydlaka pod palącym słońcem, które sprawia, że
powietrze zaczyna drżeć i pulsować, a pustynia rozgrzewa się do białości,
papierosa przypala się od kamienia, oczy zalewa pot, cień zaś można znaleźć,
przytulając się do ścian marnych baraków w mijanych osadach lub pod
rozłożystymi, płaskimi jak chińskie parasolki koronami akacji. Jeśli ktoś się
potknie, skaleczy stopy o długie ciernie pustynnych krzaków lub rozwali
klapek, to musi iść na bosaka. Głodu to wcale nie interesuje.
Albo dźwigają go, łobuza, pod punkcikami świecących gwiazd, których
na tym niebie są akurat miliony. Jest wówczas nieco chłodniej, tyle że za
światło musi wystarczyć blask księżyca, bo latarka potrzebuje żarówki
i baterii (jedna dziewczyna z obozu dla uchodźców zapytała mnie: „Co to jest
bateria?”), a te rzeczy, których oni nigdy nie słyszeli, jednak kosztują i trzeba
by było jakoś o nie zapytać. Jak zapytać o coś, o czym się nie wie, że
istnieje?
Kiedy Głód musi odsapnąć, bo najmłodsze dzieci nie mają już siły iść – to
z reguły godziny przed świtem, gdy budzą się drapieżne zwierzęta – matki
układają maluchy w piaszczystych nieckach i otaczają je wiązkami
kolczastych gałązek akacji, podobno dla ochrony przed lwami i hienami.
Bywa, że nie wszystkie dzieci się budzą, a wówczas szlak Głodu znaczą
długie na kilkadziesiąt centymetrów, niskie kopczyki, obłożone kamieniami,
żeby nie rozwłóczyły ich dzikie zwierzęta.

Z czasem Głód powszednieje, a ten, który zdecydował się na marsz, dla


doświadczających go wędrowców jest już tak oczywisty jak księżyc w nocy,
słońce w dzień, podmuchy monsunu i ciężkie chmury – oszukańczy zwiastun
wilgoci – nieoddające ani kropli deszczu. Głód powoduje, że zanikają
mięśnie i tkanka tłuszczowa. To jednostka chorobowa, kwashiorkor. Według
Encyclopaedia Britannica jej nazwa wywodzi się z jednego z afrykańskich
(sic!) narzeczy, a odnosi się do barwy włosów, które w wyniku długiego
niedożywienia zmieniają kolor z czarnych na czerwonawe.
Z Głodu nie można spać, nie da się jasno myśleć, głodowy letarg to tylko
trwanie, nawet jeśli uda się zmusić nogi do marszu. Znikają pragnienia
i uczucia, nawet najbardziej podstawowe, oprócz tych związanych
z jedzeniem. Mężczyźni zapominają o rodzinach, popadają w apatię
i depresję. Tylko kobiety próbują troszczyć się o dzieci.
To stan na pograniczu tępego szaleństwa. Ludzie są przytomni, choć
nieprzytomni, czują, nic nie czując. Przestają zwracać uwagę na chwiejące
się zęby i dziąsła krwawiące od byle dotyku. Przywykli do opuchniętych stóp
i nóg. Zahamowanie wzrostu u dzieci, zaburzenia krążenia, upośledzenie
narządów jamy brzusznej, układu krwiotwórczego, odpornościowego, ogólne
osłabienie, depresja, brak łaknienia, wychudzenie, obrzęki, u dorosłych zanik
tkanek mięśniowej i tłuszczowej podskórnej – te i inne słownikowe objawy
choroby nie dokuczają już tak bardzo. Jelita powoli trawią same siebie; to
również boli, lecz kiedy boli już któryś miesiąc, rok z rzędu, widać tak musi
być. Podobno można pogodzić się nawet z nagłymi, długotrwałymi
skurczami żołądka, kiedy przełyka się ślinę gęstą jak flegma.

Głód jest bardzo niezadowolony, gdy musi zwolnić marsz. Daje się we znaki
wtedy, gdy patrzy na ludzi sytych: na checkpointach Asz-Szabab, ubranych
na czarno zbzikowanych, brodatych islamistów, którzy zabronili ludziom
używać internetu, a sami mają konta na Instagramach i Facebookach
i udzielają wywiadów przez iPhone’y. Przy szlabanach milicyjnych, gdzie
strażnicy wyglądają niemal na tak samo wygłodniałych jak maszerujące
kolumny. Przy zaporach zbudowanych przez zwykłych gangsterów albo
przez oddziały armii rządowej (której zapomniano wypłacić kasę albo po
prostu nie starczyło na żołd). Ludzie niosący Głód wyjmują wtedy zwitki
banknotów, wymiętoszonych szylingów somalijskich drukowanych na
kiepskim papierze, które nie mają żadnej wartości, albo jednodolarówek
z podobizną prezydenta Waszyngtona. Płacą, nie mają wyjścia, choć widać,
jak to boli.
Czasami Głód podjedzie kawałek ciężarówką. Za pieniądze, jakżeby
inaczej. Ale są też szoferzy, którzy rozumieją, jak to jest nie jeść przez wiele
dni, i podwiozą za darmo, sadowiąc maszerujących w ciasnych kabinach
zdezelowanych mikrobusów lub na workach suszonych cytryn, które
z Mogadiszu popłyną do lepszego świata, dodając swój aromat do zapachów
perfum produkowanych w przebogatych krajach Zatoki Perskiej lub
w Chinach. Można powiedzieć, że cytryny z Rogu Afryki, nawet te suszone,
pomarszczone jak twarz stulatki, w Somalii mają lepiej niż ludzie.
Idzie więc Głód, średnio po trzydzieści kilometrów na dobę. Mości się
wygodnie w chustach przewieszonych przez plecy kobiet, obok śpiących
niemowląt, głodnych, a jakże. Łapie się lasek staruchów, na których muszą
się podpierać, bo inaczej upadną i już nie wstaną. Ściska kije palcami jakby
obciągniętymi pergaminem, chwyta poły spódnic wędrujących kobiet. Jedna
z nich – są to w końcu tysiące kobiet, złachmanionych, z pokrwawionymi
stopami, wytrwałych – prowadzi Rahmę, prawie dwudziestoletnią
dziewczynę, którą ratuje tylko ludzka dobroć.
Rahma straciła rozum i wzrok podczas ostatniego porodu. Na darmo, bo
niemowlę i tak nie przeżyło. Teraz nie może sama pójść na stronę, dobrze, że
obok są życzliwe kobiety. Jej matka już nie żyje, ojciec nie żyje, mąż nie
żyje, żyje za to starsza córeczka, płochliwa kilkulatka. Co ma robić ta
dziewczynka? Jak może pomóc mamie? Nie wie, nie umie. Ssanie w pustym
żołądku zmieniło się w trwały, ciągły ból tkanek palonych sokami
trawiennymi. Dobrze byłoby taki ból uciszyć snem, choć to próżna nadzieja,
gdyż sen jest dla głodnego luksusem.
Ale dorośli każą iść, to i Rahma idzie. Ślepa, otępiała matka drepce gdzieś
obok. W końcu przysiądą, odsapną, to pewne. Potem znów pójdą tam, gdzie
nędza może podzielić się odrobiną jedzenia.

Nie mówią, że są głodni, bo do tego potrzebne są słowa, a nie wszędzie


nadąży tłumacz, żeby je przełożyć. Nie mamy innego wspólnego języka –
porozumiewamy się tylko przez cudze usta.
Złożonymi palcami wskazują na brodę, a potem przesuwają dłoń w dół,
nieco nad brzuch. A ponieważ stoję sam przed dziesiątkami kobiet
siedzących w wątłym cieniu, przed dziewczynkami i dziećmi, mam wrażenie,
że to również gest powitania.
Mężczyźni, którzy siedzą opodal, nie pokazują nic. Po prostu siedzą,
czasem poprawiając nogi, czasem się drapią, spluwają.
Zapytałem jedną dziewczynę w obozie Dalada, na trzynastym kilometrze
od centrum Mogadiszu, która przyszła tu dwa dni temu, kiedy ostatni raz
czuła się najedzona. Miała twarz i figurę modelki; w końcu Somalijka Waris
Dirie zawojowała wybiegi świata, a ta z obozu miała ten sam wdzięk i urodę,
nie chodziła, tylko płynęła ponad piaskiem, wąskimi biodrami poruszała
zastygłe, gorące powietrze, choć nikt nigdy nie uczył jej, jak stawiać stopy,
by było w tym czyste wołanie pokusy.
Na dodatek wyglądała jak Madonna ze starych ikon, pociemniałych od
dymu kadzidła. Oczy jak rozżarzone węgle, w których źrenice stapiały się
z tęczówkami, łapiące promyki słońca zmieniające się w jasne iskierki.
Czarne jak antracyt, lekko błyszczące, pełne policzki, bo w końcu to bardziej
dziewczyna niż kobieta. Czerwone usta, których nigdy nie malowała
szminką, łagodny uśmiech. Stwórca (Hamdulillah – Bogu niech będą dzięki)
był dla niej łaskawy, bo rodziła więcej razy niż nasza Panienka; na plecach
w zawiniątku jeden berbeć, na biodrze drugi, trzeci pałęta się przy nogach,
starszy pewnie o dziesięć miesięcy, i jeszcze dwoje w namiocie.
– Kiedy czułaś się naprawdę syta? – spytałem więc.
– Pewnie rok temu.
Jeśli macie ochotę, pytajcie sobie dalej Czarną Madonnę z trzynastego
kilometra od Mogadiszu o koleje jej życia.

Tyle że pytać trzeba, bo ci ludzie czasem po prostu czekają, żeby zatrzymać


się obok nich, podumać chwilę w milczeniu, uśmiechnąć się i zacząć
rozmowę. Niech to będzie seria pytań najprostszych, wyciskających
z pytanego człowieczeństwo, bo nie spytam przecież ani o zainteresowania,
ani o przeczytane książki, o sytuację w Unii Europejskiej, o Oscary, nie
spytam o trendy światowej mody, choć to spora garść dziewcząt ich
narodowości wkłada na pokazy najnowsze kreacje największych
projektantów.
– Jak się nazywasz?
– Aisza (Fatima, Ayaan, Omar i tak dalej).
– Ile masz lat?
– Dwadzieścia (szesnaście, trzydzieści, osiemdziesiąt jeden).
– Skąd jesteś?
– Z Budadżo (ze wsi o trzy dni drogi od Budadżo).
– Ile masz dzieci?
– Sześcioro (troje, dziewięcioro).
– Czym się zajmowaliście?
– Ziemią, zwierzętami. Ziemia wyschła, wszystkie zwierzęta padły.
– Dlaczego poszliście do Mogadiszu?
– Nie ma wody. Jest wojna.
– Ile dni tu szliście?
– Siedem (trzy, dwanaście).
Ale mam wrażenie, że każde moje pytanie jest puste jak worek po ryżu
z pomocy humanitarnej, upleciony ze sztucznego tworzywa, białoszarawy,
sztywny, którego włókna mogą rozciąć palce do krwi. Worek to majątek, bo
można z niego zrobić fragment ściany namiotu w obozie albo rozpleść go
i znów zapleść w sznury i linki na kawałki mat i koszyków, a wtedy jest
nadzieja, że ktoś kupi.

Ci ludzie kupują i sprzedają, bo w końcu wszyscy ludzie na całym świecie


coś kupują i sprzedają. Jak w tym sklepiku w obozie Al-Adala. Sklecono go
z blachy falistej, a wnętrze jest biznesowym magazynem, sypialnią i kuchnią
w jednym. Jest tam też drewniana lada, a na niej towar.
A więc: woreczki z solą, niepełną garstką, zamkniętą w foliowej torebce
za tysiąc szylingów, brać, wybierać (za co?), nie targować się, nic nie może
się zmarnować. Trzy limonki wielkości dwuzłotówek, też za tysiąc. Trzy
ziemniaczki mieszczące się w kółku z kciuka i palca wskazującego – tysiąc.
Trzy podobnych rozmiarów cebulki (może trzy to magiczna liczba?).
Sześć pomidorków, które podajemy podczas koktajl party, kosztuje tyle
samo. Mały chlebek, jak połowa naszej kajzerki – tysiąc. Duży – cała
kajzerka – dwa tysiące. Ale już solidniejsza torba ryżu tylko za pięćset.
Szkoda, że nie ma banknotu o tak małym nominale.
Mąka, herbata, coś w błyszczącej folii. Daleko, czyli poza zasięgiem rąk,
w cieniu magazynu-sypialni, ale też na jakim takim widoku – bo sklep bez
wystawy to przecież nie sklep – stoją puszki z fasolą, tak cenne, że trzeba
uważać, żeby nikt ich nie świsnął. Nie pytam o cenę, bo mi wstyd.
Przyszła tam Aisza. Poprosiła o olej. Chłopak zza drewnianej lady wziął
pieniądze z góry (bo kto ją tam wie, może ukradnie i ucieknie), potem
wyszukał gdzieś foliową torebkę, podniósł głęboką łyżkę, jak z serwisu
prababci, przechylił butelkę i odlał dwie miarki. Wyleje się wam to na obrus,
dostaniecie szału, bo będzie plama. Zostanie wam w butelce po kujawskim –
wyrzucicie.
Dwa tysiące szylingów to trzy i pół dolara. Byłem tam dwa lata temu,
w 2015 roku, i przelicznik wyglądał niemal tak samo. W Mogadiszu nie ma
inflacji i deflacji, bo nie ma prawie nic.

Mniej więcej wtedy, w 2015 roku, na obrzeża Mogadiszu (ale nie tylko tam)
codziennie ściągają setki, jeśli nie tysiące nowych przybyszów, w biurach
światowych agencji pomocowych zaczynają się dyskusje, czy już czas, by
ogłosić klęskę głodu. Nie podejmuje się takich decyzji pochopnie choćby
dlatego, że na zatrzymanie Głodu trzeba się złożyć dolar do dolara, euro do
euro, a samo to zajmuje czas i pochłania wiele energii. Żeby się dorzucić do
pomocy, bogatsi muszą policzyć zaskórniaki, a przede wszystkim wzruszyć
się – oddadzą ziarnko swojego w zasadzie tylko wtedy, gdy poczują się
emocjonalnie zaangażowani.
Tymczasem świat codziennie daje tak dużo powodów do wzruszeń (jeśli
w ogóle komuś wzruszenie jest potrzebne do szczęścia), że już sam wybór,
komu udzielić pomocy, przyprawia o ból głowy. Wobec tych wzruszeń
człowiek czuje się malutki i bezradny. Znawcy mediów społecznościowych
powiadają, że jeśli chcemy uzyskać jak najwięcej lajków dla jakiejś sprawy
(symboliczny grosz do symbolicznej puszki na Sudan Południowy, Haiti,
Birmę, Bangladesz, Somalię czy Syrię to w gruncie rzeczy taki lajk), dajmy
na wirtualną tablicę zdjęcie małego dziecka, pieska lub „kotka na dzisiaj”.
Zrobią swoje.
W technice żebrania o charytatywną pomoc taką „marchewką” są zdjęcia
z wojen: dużo czołgów i hammerów, dużo ruin, dużo mężczyzn
w mundurach lub partyzanckich bluzach, mogą też być długowłose,
ciemnookie dziewczyny z karabinami. Front, a przynajmniej jego bliskie
zaplecze, są na swój sposób fotogeniczne, bo i śmierć na froncie jest swoiście
fotogeniczna, chętnie ją oglądamy w gazetach, w telewizorach, na
monitorach, gdyż wygląda jak film przygodowy lub gra komputerowa.
Tymczasem Głód jest przerażająco brzydki, odpychający, ohydny.
Ładniejsze są tsunami, trzęsienie ziemi, wybuch wulkanu, tajfun, a nawet
powódź czy lawina błotna. Głodni ludzie są za chudzi, dzieciaki mają za
bardzo wywalone brzuchy, za duże i zbyt głęboko osadzone oczy, skórę zbyt
wysuszoną i obciągniętą na przezierających przez nią za bardzo dosłownych
szkieletach, wyglądają na staruchów. Starość jest na ogół brzydka i również
dlatego nikt nie chce oglądać fotografii Głodu. Po prostu.
Kiedy więc dodamy do oczywistego wizualnego paskudztwa Głodu
spóźnione zazwyczaj informacje o jego nadejściu, zrozumiemy, że Głód
zawsze zwycięży, choć nie powinien, bo przecież na świecie jest dość ziarna,
fasoli i mąki dla każdego. Już ludzie nie mają co jeść, już umierają na
biegunkę choleryczną, ale dopiero wówczas rozwieszone w gabinetach
organizacji pomocowych mapy maluje się na czerwono – „uwaga, Głód może
nadejść” – bo wcześniej będzie to bezsensowne działanie, nikt nie da temu
wiary. Gdy mapy powinny być czarne – klęska głodu – świat myśli, że to
dopiero groźba, a groźba może się spełnić albo nie.
I dlatego jest zawsze za późno. O tysiące, o dziesiątki tysięcy ludzkich
żyć.
2

Obóz Magul, rok 2015, a organizacje charytatywne w dalekiej, sytej Genewie


i w Nowym Jorku nieśmiało zastanawiają się, jak i czy w ogóle rozpoczynać
rozmowę o tym, że Głód nadciąga do Somalii. To taki sam obóz jak Al-Adala
czy Dalala.
Zahra stoi przed swoim obejściem. Za plecami ma kilka namiotów
zbudowanych z rozłożonych na akacjowych kijach worków po ryżu i płatów
folii, to dom dla trzydziestu osób. Namioty układają się w niewielkie
podwórko. Można na nim gotować, spać, bawić się, nudzić.
Dziewczyna ma niewiele więcej niż dwadzieścia lat, czworo własnych
dzieci, nie licząc przychówku wujów, ciotek, kuzynostwa. Tylko ona
z licznej rodziny pracuje, jeśli uda jej się wyprosić na targu w mieście jakieś
ciuchy do przeprania. Po to Zahra każdego ranka idzie kilkanaście
kilometrów do Mogadiszu.
Tym razem nie złapała przepierki. Dostała (znalazła, ukradła?) za to osiem
niewielkich owoców mango. Teraz więc stoi przed namiotem, trzyma w dłoni
ostry nóż, ogania się od głodnych bachorów i much z nadzieją, że ktoś te
mango kupi.
Saman, zaokrąglony i wiecznie zestrachany Somalijczyk, który każdego
dnia jeździ po obozach, słucha opowieści Zahry. Wyciąga zwitek szylingów
somalijskich, podaje go dziewczynie. Pracuje dla cudzoziemców, więc wie,
że ten plik banknotów jest wart tyle, co nic, ale i tak o wiele więcej niż osiem
poobijanych mango. Bachorom już ścieka po brodach żółty sok
z przejrzałych owoców.
Mango kupione u Zahry kosztuje tysiąc szylingów, czyli nieco ponad
półtora dolara amerykańskiego. Zahra sprzedała owoce, więc zarobiła na
dzisiejszy dzień.
Na targu w Mogadiszu takie samo mango kosztuje już trzy tysiące
szylingów, tyle ile świeżo upieczona bułka albo garść drobnych, żółtawych
pomidorków. Można kupić jeszcze paprykę, cytrynę, limonkę, marchew,
garść fasoli, okrę, ziemniaki, jakieś słodycze i orzechy, zieloną lub wypaloną
kawę, szpinak, arbuza. W głębi są stragany z chińskimi używanymi
ciuchami, leżącymi bezpośrednio na ziemi w dużych, miękkich pryzmach.
Kawałek świeżej ryby, niemal wprost z łodzi, jest o wiele droższy, chyba
że zbliża się koniec handlowego dnia i ryba zaczyna śmierdzieć. Tak samo
ochłap koźliny, chude skrzydełko kurczaka lub wątroba z wielbłąda –
śniadaniowy przysmak dla bogatych. Gliniany garnek do gotowania,
ulepiony bez pomocy koła – to wartość kilkunastu mango albo rybki
wielkości małego leszcza. W czymś jednak gotować trzeba.
Worek węgla drzewnego kosztuje dziesięć dolarów.
Kilkudziesięcioosobowej rodzinie musi starczyć na tydzień. Wiązka suchego,
akacjowego drewna na ognisko lub do umocnienia ścianek grobu jest warta
niecałego dolara. Drzewny biznes to dobry biznes, jeśli samemu powędruje
się w busz, wytnie drewno i przywiezie do Mogadiszu. Potrzeba tylko osiołka
do pomocy – tutejsze są malutkie, ale silne, zadbane, mają błyszczącą sierść
i jakimś cudem pełne brzuchy. Potrzeba też odwagi, bo nigdy nie wiadomo,
na kogo się trafi, a tu prawie wszyscy mają broń i lubią strzelać.

Chodzę między straganami w asyście ochroniarzy i mam wrażenie, że ludne


targowiska, które oglądałem w znękanym terrorem i strachem Bagdadzie, to
wielkie, strojne galerie handlowe w porównaniu ze sklepikiem gminnej
spółdzielni w popegeerowskiej wsi. Tylko pieniądze odlicza się tak samo, na
wagę, a nie na poszczególne banknoty. Tu i tam ludzie wznoszą w górę oczy
i powtarzają „Inszallah” – jak Bóg da. Z tym że w Bagdadzie, mam wrażenie,
wiedzieli, o co się modlić.
No bo o co ma się modlić Nuna. Skończyła trzydzieści osiem lat, nosi
czarny, spłowiały hidżab i wygląda jak staruszka. Siedzi tuż przy ulicy nad
stosikiem pomidorów. Ma na utrzymaniu dwadzieścia osób, a chętnych na
pomidory brak.
Ale skoro Bóg dał taki los, można się przystosować. Żeby tylko dzieci
były zdrowe. I miały co jeść.
3

W Mogadiszu istnieje jeszcze inny cennik. Też niewiele się zmienił przez te
dwa lata, kiedy krok po kroku podobno zaczynało się zmieniać tak wiele.
Takiej waluty na targu ani tym bardziej w obozach nikt sobie nie wyobraża.
Ani wtedy, ani dzisiaj.
Z ostatnich rogatek lotniska do pierwszego szlabanu chroniącego miejsce,
gdzie mieszkam, jest może ze sto pięćdziesiąt–dwieście metrów, a jeśli
doliczyć blokady i zapory, droga jest dłuższa. Nie mogę iść na piechotę, bo
zabraniają tego procedury bezpieczeństwa. Jazda samochodem to sto
pięćdziesiąt dolarów, niewiele przesadzę, jeśli powiem, że to dolar od metra,
najdroższa taksówka na świecie, za to opancerzona i, bywa, z eskortą. Nim
wyjedziemy na asfaltową drogę, chłopcy z automatami zatrzymają inne
samochody, a szukających cienia mężczyzn zagonią pod mur.
Kałasznikow, lichy, bo chińskiej produkcji, to dwa tysiące dolarów.
Dobry, czyli ruski lub węgierski, jest o wiele droższy, ale inwestycja się
zwróci. Kula – prawie dwa dolary. Pancerna toyota, wygodna
i z klimatyzacją – setki tysięcy.
Mój kilkugodzinny wyjazd na miasto to tysiąc pięćset dolarów: koszt
samochodów i ochrony. Płacę za bezpieczeństwo. U początku łańcucha
pokarmowego somalijskich porywaczy – kidnaping to dzisiaj zagrożenie
większe niż zamachy – kosztowałbym dwadzieścia tysięcy, tak uważają
urzędnicy Unii stacjonujący w kenijskim Nairobi, ale też Somalijczycy
z ochrony. Na końcu tego łańcucha – ze trzy, pięć milionów. Amerykanie są
drożsi od Europejczyków. Jest się więc po co schylić, choć kiedyś chyba
bardziej się opłacało.
Skurczył się nieco ten wojenny biznes. A skoro tak, co innego musiało
podrożeć.
– Kiedyś, podczas prawdziwej wojny – powiedział mi pracownik
europejskiej agendy humanitarnej, bycząc się w ogrodzie wynajętej willi
w Nairobi: wiruje wiatrak, żeby nie było za gorąco, do wyboru wino białe lub
czerwone, whisky, przy stole przepiękna Somalijka mówiąca doskonałym
angielskim, koniecznie znacznie młodsza (niebawem państwo pojadą na
weekend gdzieś nad ocean, all inclusive, a o wiele taniej niż na Mauritiusie
albo Seszelach) – w Mogadiszu było fajnie, bo za homara płaciło się cztery
dolary.
Niewielkie co prawda te somalijskie homary, nie takie jak w Maine –
amerykańskie, prawdziwe homary, smoki. Tutejsze – opowiada ze
znawstwem zaróżowiony od słońca, whisky i obecności pięknej Somalijki
pracownik humanitarny – są małe, niespełna kilogramowe, bo z gatunku
skalnych, mają ciemniejsze, twarde pancerzyki i niewiele białego, soczystego
mięsa, smakiem przypominającego langustynki i krewetki. Za to gotują się
błyskawicznie.
Trzeba się zdrowo napracować przez te cholerne skorupki, szczypce
i pancerzyki – powie – by takiego homara w ogóle zjeść. Można na ciepło,
doprawiając ostrym sosem, można na zimno, w charakterze przekąski,
z cytryną i czosnkiem.
Ale nie bacząc na podobne niedogodności, których muszą doświadczać
europejscy smakosze, Somalijczycy wycwanili się i dzisiaj żądają za homary
dziesięć razy więcej niż kiedyś, choć sami mają to morskie robactwo, homary
i krewetki, langusty, ośmiornice, kalmary i małże za jakieś morskie świństwo
niegodne jedzenia. Ta drożyzna to skandal – śmieje się europejski smakosz –
rozbój w biały dzień.
Wypatroszony żółw morski, mocą międzynarodowego prawa objęty
ochroną całkowitą, na targu w Mogadiszu pójdzie za czterdzieści dolarów.
Drogo w porównaniu z cenami z dawniejszych czasów. No i kto umie tu
ugotować prawdziwą zupę żółwiową, pożywny, delikatny rosołek z lekkim
posmakiem ryb, tak jak chociażby w Dar es Salaam czy Mombasie.
Ostrygi też mają tu mniejsze niż w Brukseli albo w Luizjanie, już nie tak
smaczne, twardsze, ale paradoksalnie bardziej wodniste.
4

Ktoś mi kiedyś kazał zwrócić uwagę na oczy uchodźców: obojętne,


zrezygnowane, głębokie od smutku. Smutek tam rzeczywiście widać, ale to
wszystko.
O afrykańskich oczach pisał Ryszard Kapuściński (obok relacji o głodzie
i nadziei, jaką zesłała na Afrykę niepodległość, opisy oczu to trzecia, mam
wrażenie, fascynacja, jaką Kapuściński stamtąd przywiózł). W tych oczach,
w setkach oczu, dużych i małych, bo obcy i biały wyróżnia się w obozie,
więc wszyscy chcą go oglądać, nie ma za grosz rezygnacji. Jest tylko, jak mi
się zdaje, zgoda na cierpienie, nieodłączną część życia w Rogu Afryki.
Obojętności nie uświadczysz, gdyż w końcu ci ludzie robią tyle, na ile innych
nie byłoby stać.
Weźmy Farkidżę z Gorjoolej. Kupuje od właściciela ziemi, na której stoi
jej pałatka, twardy akacjowy chrust i grubsze kawałki gałęzi (nie wolno jej
samej zbierać drewna, choć leży bezpańskie na piasku, bo właściciele
ziemscy uważają gałęzie na opał za swój biznes), a potem rąbie je na
szczapki. W siekierę zainwestowała pięć dolarów. Wiązki szczap sprzeda
jednego dnia za pół dolara. Ale – jak mówi – nie jest już na niczyjej łasce, bo
pół dolara jej starcza. A i to wielka pomoc dla reszty rodziny.

A przecież oni, tak samo jak my na całym świecie, też chcą żyć, kochać,
lubić i nie lubić. Chce im się pić (często bardzo chce, to nie najlepsze
uczucie, bo nie zawsze możliwe do zaspokojenia, zwłaszcza w drodze do
Mogadiszu). Śmieją się, rodzą dzieci, umierają, kobiety upiększają ciało
cudnymi malunkami czarnobrunatną henną albo – jak eleganccy mężczyźni,
zwłaszcza ci starsi, dostojni – farbują brody i czupryny na rudo. Złoszczą się,
kłócą się, częściej płaczą, lecz mniej leją łzy, bo zastępuje je krzyk,
rozdzierające wycie. Niektórzy kopną słabszego albo mu pomogą. Bywają
nihilistami albo bezinteresownie angażują się w sprawy szlachetne, choć
doskonale beznadziejne. Są samolubami, rasistami (i to jakimi – nie-
Somalijczyk jawi się ichnim ksenofobom jako półczłowiek), religijnymi
fanatykami i liberałami, wierzą w przesądy, znaki i gwiazdy. Jak my, tylko
trochę inaczej. To wszystko widać jak na dłoni, jeśli tylko zatrzymać się tam
choć na chwilę.
5

Na początku położyłem rękę na małej główce (nie wiedziałem, czy mi wolno,


więc najpierw zapytałem o to siedzącą obok matkę). Dotknąłem delikatnej
wełenki kręconych włosów i poczułem niezwykły gorąc małego czółka (mam
dwoje dorosłych dzieci, lecz pamiętam, że gdy były malutkie, w chorobie
bywały rozpalone jak piecyk, więc kiedy widzę malucha przelewającego się
przez ręce, reaguję odruchowo, kładąc mu dłoń na czole tak, żeby zasłonić
szklane, gorączkujące oczy), który natychmiast nakazał, bym sprawdził po
sobie, czy może jestem chłodniejszy, a może bardziej rozpalony, czy to
maleństwo ma temperaturę, czy tak tylko mi się zdaje.
Wziąłem to gorące ciałko na ręce i miałem wrażenie, że przytulam
pozbawiony zmysłów miękki, wielokształtny woreczek. Wypełniony gęstym
płynem, bulgocącym w ramionach i w brzuszku, gorący, pęczniejący
mizernie na krótką chwilę w płytkim oddechu, jakby ktoś z boku pompował
weń powietrze, nie wiadomo, czy do końca potrzebne.
W tej chacie, przeznaczonej dla dzieci do lat pięciu, dla ich matek oraz
kobiet właśnie rodzących, podzielonej na pomieszczenia według ich funkcji
(pokój do mycia dzieci i kobiet przed porodem, pokój do badań, składzik na
odżywki, pokój do rodzenia i tak dalej) siedziały na macie trzy Somalijki.
Takie spotkania są tylko pokutą za grzechy.
Pierwsza dziewczyna opowiada, że przespała ostatnie noce przy drodze
z Afgooye, bo na razie nie przyjął jej żaden obóz. W chuście u boku trzyma
malucha, którego wziąłem na ręce. Ma wielki kłopot, bo mówi w innym
języku niż somalijski, więc trzeba było sprowadzić tłumacza, ochotnika.
Tłumacz, bosonogi obdartus, uśmiecha się, gdyż podobnych przypadków
nie ma zbyt wiele. Na te trzydzieści wygłodniałych kobiet, które zjawiają się
tu każdego dnia (kilkadziesiąt innych znajdą w obozie lub przy drodze
wolontariusze), po somalijsku nie mówi raptem kilka. W każdym innym
miejscu na ziemi uznano by go za wykształconego poliglotę; rozumie
somalijskie dialekty, mówi po amharsku, w suahili, jak w Kenii,
i w językach, które rozumieją w Burundi. Zna angielski z programów
telewizyjnych i podstawy włoskiego, co dostał w spadku po dziadkach.
Miałby pewnie gabinet na jakimś uniwersytecie, a w szafie kilkanaście
wyprasowanych koszul, tweedowe marynarki, szufladę pełną skarpet,
a w przedpokoju przytulnego mieszkania wypełnionego książkami kilka par
równo ustawionych, wypastowanych półbutów. Można urodzić się
w kiepskim miejscu, nieprawdaż?

Procedura, zgodnie z którą mają postępować głodne matki i dzieci, jest


bardzo prosta. Trzeba wejść przez blaszane wrota w piaskowy korytarz, gdzie
pod niewielkim daszkiem chroniącym od słońca znajdują się stół i drewniane
rusztowanie. Na stole leży zeszyt, gruby, pożółkły, z pozaginanymi rogami
kartek. Zapisywane są w nim podstawowe informacje. Obok na rusztowaniu
wisi skręcony powróz, a na nim waga tarczowa, jak w magazynie
z nasionami. Do wagi doczepiona jest linka, a do niej czerwona, plastikowa
miska, całkiem spora, bo musi zmieścić się w niej niemowlę albo kilkulatek,
co z tego, że chudziutki i bardzo niewyrośnięty.
Każda kobieta, która tu wchodzi, wkłada do czerwonej miski przyniesione
ze sobą dziecko. Wskazówka na okrągłej tarczy pokazuje ciężar. Tak
prymitywne wagi pamiętam z głębokiego dzieciństwa, bardziej z magazynów
niż ze sklepów, bo mało dokładne, do ważenia towaru hurtem. Dziecko
krzyczy albo śpi, wycieńczone głodem. Chłopak przy biurku wpisuje coś
w zeszyt. Z liczb wyłania się już jakiś obraz.
Teraz trzeba to dziecko wyjąć z miski i wejść w cień największej sali
baraku, usiąść na pięknie utkanej macie i spokojnie czekać, bo ktoś zaraz (za
kilka godzin) przyjdzie, pochyli się, powie słowo. Ten ktoś zakłada na
przedramię dziecka (a często również matki) trójkolorową miarkę,
wyglądającą jak krótki centymetr krawiecki. Pomalowana jest na trzy kolory:
początek w zieleni, dalej kilka żółtych centymetrów, a za nimi ten najdłuższy
i najgorszy fragment, czerwony. Gdy obwód przedramienia wypada na
czerwonym, wiadomo już wszystko: mamy do czynienia z długotrwałym
niedożywieniem. Trójkolorowy centymetr nigdy nie kłamie. Kiedy dziecko
nie je, jego przedramiona nie wydłużają się i nie powiększają obwodu, są
chudziutkie jak witki naszej brzozy, kość obciągnięta pergaminem
wysuszonej, cienkiej skóry. Jest napięta, a jednak gdy chwyci się ją między
palce, lekko pociągnie i nagle puści, fałdka nie wyprostuje się od razu, ale
uniesie ponad nieistniejące ciało. Sama nie zniknie, chyba że się ją szybko
rozmasuje.
Potem dziecko (ale też matka) dostają torebkę z odżywką. Dziecko ssie,
matka ssie; wygląda na to, że jakoś ich uratowano. Często dziecko zwraca
odżywkę, bo to zbyt wielkie obciążenie dla żołądka. Dlatego ludzie lubią
tutejsze pielęgniarki i pielęgniarzy, którzy nie wrzeszczą, gdy maluch
wymiotuje im wprost na kolana, na koszulę. Taka praca.

Dadzą przybyszom również torbę z jakimś pożywnym, białym proszkiem,


który należy rozmieszać z wodą – stosowne instrukcje wymalowano na
ścianach: na początku sypiemy proszek, potem lejemy miarkę wody, nigdy
odwrotnie, bo się zbryli i będzie do niczego. Tu, w cywilizacji obrazka
(w końcu większość Somalijczyków nie umie czytać i pisać), rysuje się
nawet, że pod tym konkretnym adresem przeprowadza się obrzezania
chłopców (na murach są namalowane małe siusiaki, nie ma jednak rysunków,
na których lekarz wykonuje powszechne w Somalii rytualne okaleczenie
dziewczęcego krocza – może pipy z przyłożonym do niej skalpelem po
prostu rysować nie wolno?), operacje brzucha, składa się złamane ręce
i kuruje gardło. Tam – opowiada niezdarny piktogram – szyte są koszule, tu
jest kawiarenka internetowa, skład rur, a stąd można zadzwonić, nawet za
granicę. Podobają mi się te naiwne obrazki jak z zeszytów mało zdolnych
uczniaków szkoły powszechnej, bo podoba mi się ludzka zaradność, szukanie
sposobów, by dotrzeć do klienta, pokazać, co się potrafi, zareklamować
biznes, kiedy samego słowa „biznes” nie da się ani wymówić, ani objaśnić.

Tak naprawdę tylko rodzące matki sprawiają tu kłopot. Zwłaszcza te


z trudnym ułożeniem płodu albo dziewczyny, które zaczynają przeć po
czwartej po południu. Gdyż od czwartej przez całą noc aż do rana baraki są
zamknięte na kłódkę, nie ma położnych, lekarzy, magazynierów, nie ma
białasów z pomocy humanitarnej, nie ma nikogo, kto by pomógł.
Chłopak z baraku, gdzie waży się głodne dzieci, powie z sarkazmem
i bezradnością, że taka kobieta ma pecha większego niż inne, które tu
przychodzą. Bywa.

Dwa lata wcześniej somalijski Głód dopiero zapowiadano. To nie miał być
ani pierwszy, ani nawet największy Głód, jaki spadł na Somalię. Ale już
dreptał ku Mogadiszu. Już zabijał na drodze między Kismaju a Afgooye, przy
traktach ku somalijskiemu Liboi, skąd blisko do głodnego obozu dla
uchodźców Dadaab, największego miasta namiotów na świecie, na
północnym kenijskim pograniczu, skąd niemal widać miasteczko Wajir, które
udaje międzynarodowy port lotniczy. W Ogadenie, a nawet jeszcze bliżej
szerokich plaż Morza Czerwonego, które formalnie należą do północnej
Somalii i nic z tego nie wynika. Nad Oceanem Indyjskim, gdzie Głód i piasek
to stałe elementy krajobrazu i życia.
Jeśli Głód nie przytrafi się w Somalii (dlaczego ma się nie przytrafić?), to
zamieszka w Czadzie albo na subsaharyjskich pustyniach, w Republice
Środkowoafrykańskiej, Mali, na południu Algierii i Libii, w Mauretanii. Jeśli
nie w Czadzie, to w Sudanie, w Kongo, w Rwandzie, w Nigerii,
gdziekolwiek. „Kto ma broń, ten ma żywność. Kto ma żywność, ten ma
władzę. Obracamy się tu wśród ludzi, którzy nie myślą o transcendencji
i istocie duszy, o sensie życia i naturze bytu. Jesteśmy w świecie, w którym
człowiek, czołgając się, próbuje wygrzebać z błota kilka ziaren zboża, żeby
przeżyć do następnego dnia” – zapisał w Hebanie Ryszard Kapuściński.
To rzeczywiście jest tak kurewsko proste i równie kurewsko okrutne.
Wystarczy byle zbrojna awantura o pół wioski, pół stada długorogich krów,
o konto w szwajcarskim banku, puchnące od złota, o diamenty utytłane
czerwonym błotem, o dziurawe rurociągi tłoczące naftę i zabijające życie
w afrykańskich rzekach. Dość, że ściska się kałasznikowa w garści,
a w sąsiedniej wsi są wrogowie, pod wiatą zaś worki z mąką kukurydzianą
z USAID .
A jeśli do tego dojdzie nieżyczliwość natury, susza, za dużo słońca i za
mało wody, zaczyna się najgorsze. Nie tylko w Afryce, lecz zwłaszcza tam.
Do Somalii, gdzie awantur i różnic zdań, broni i pogodowych kaprysów jest
ponad światową przeciętność, Głód zaprasza chętnych w pierwszej
kolejności.

Już na przełomie stuleci Ryszard Kapuściński napisał opowiadanie-reportaż


pod tytułem Studnia. Widział Afrykę w drugiej połowie XX wieku, gdy
wykształceni w europejskich uniwersytetach czarnoskórzy przywódcy wołali
do tysięcznych tłumów na wiecach organizowanych od Akry w Ghanie po
Kampalę w Ugandzie, że Czarny Kontynent potrafi radzić sobie sam, bez
białej kurateli z Londynu lub Paryża. Oglądał również – bardzo to bolało –
kres marzeń o szczęściu, o dostatku i o sprawiedliwości, kiedy wychowani na
Sorbonie lub w Oxfordzie młodzi intelektualiści rewolucjoniści zamieniali
się – jak karoca Kopciuszka w zgniłą dynię – w stetryczałych, pazernych,
okrutnych dyktatorów; z czasów dawnych, szlachetnych marzeń zostały im
tylko nieźle wyuczony paryski lub londyński akcent, znajomości na
najbardziej konserwatywnych europejskich salonach, przyjaźnie w klubach
satrapów lub, co być może gorsze, drugorzędna przepustka do poczekalni
Kremla. Została wiedza, wbita do głowy niczym katechizm, ile wart jest
kilkukaratowy diament, za ile można sprzedać tytan, molibden lub złoto, a ile
da się wyciągnąć z dziury wypełnionej czarną i tłustą, śmierdzącą mazią, do
której w karnej pielgrzymce przyjadą największe cwaniaki nawet z końca
świata.
Kapuściński zamieścił Studnię w tomie Heban, opowieściach z Afryki,
które – Afryka była największą miłością Ryszarda – podbiły cały świat,
przełożone na tuziny języków, komentowane jako świadectwo czasu zmian
i nadziei, dziejów kontynentu, gdzie wiara w szansę, boską naiwność i w moc
kłamstwa śpią pod jedną kołdrą.
Bez Somalii nie ma Afryki. Skoro w Hebanie jest somalijski kawałek,
musi też być o Głodzie.

Somalijski Głód opisywany przez Kapuścińskiego rozgrywał się w jakiejś


peryferyjnej, więc niezwykłej, dalekiej od polityki, egzotycznej, niemal
poetyckiej scenerii. Pod gołym niebem, na pustynnym piachu służącym za
łóżko, przy wątłym żarze ogniska, z płaskim kamieniem pod głową zamiast
poduszki.
„Ktoś budzi mnie, czuję ostrożne, lekkie dotknięcie – pisze Kapuściński. –
Twarz, która pochyla się nade mną, jest ciemna, widzę nad nią biały turban,
tak jasny, że niemal świecący, jakby pociągnięty fosforem. Jest jeszcze noc,
ale wokół panuje ruch. Kobiety rozbierają szałasy, chłopcy układają chrust na
ognisku. Jest pośpiech w tej krzątaninie, wyścig z czasem: zrobić jak
najwięcej, nim pojawi się słońce i zacznie upał. Trzeba więc szybko zwinąć
nocne koczowisko i ruszyć w drogę. Ci ludzie nie czują żadnego związku
z miejscem, w którym są. Zaraz stąd pójdą, nie zostawiając śladu. W swoich
dumkach, które śpiewają wieczorem, ciągle będzie powtarzać się refren:
»Moja ojczyzna? Moja ojczyzna jest tam, gdzie pada deszcz«”.
Nie ma już w Somalii białych turbanów noszonych przez pustynnych
wędrowców, bo i takich wędrowców też nie ma. Nie ma też chrustu, by
zagotować wodę na herbatę, a przynajmniej nie ma go tam, którędy idą
pochody głodnych, obdartych ludzi. A jeśli jest, to nie za darmo. Prawo do
zbierania wyschłych gałązek w rachitycznym buszu kosztuje całkiem sporo,
często za dużo na możliwości biedaka.
Granice ojczyzny ciągle znaczy deszcz, tyle że nie pada już któryś rok
z rzędu. Czyli nie ma ojczyzny od kilku lat, a jeśli pojawiła się na chwilę
(w latach 2011 i 2012, tak samo jak przez kilka dni w 2015, kiedy ciut
padało), trwało to zbyt krótko, by się przywiązać. Został więc tylko marsz,
nikt nie przerywa go na nocne obozowisko. Trzeba jak najszybciej dotrzeć
w miejsce, gdzie będzie coś do jedzenia, lekarstwo na cholerę, biegunkę
i gorączkę malaryczną, kubek wody oraz znajdą się ludzie, którzy się
zaopiekują. Niech też uda się odejść jak najdalej od bomb i karabinowych
wystrzałów. Choć akurat miejsca, gdzie jest jedzenie i picie, lekarstwa, gdzie
żyją dobrzy, pomocni ludzie, wabią także tych złych, którzy lubią strzelać
i podkładać bomby.
I oczywiście to, co wiadomo od zawsze, a Kapuściński zamienia
w zachwycającą prozę: „Kto był kiedyś w tych stronach, wie, że są to
najgorętsze miejsca na ziemi […]. Bo dzień w porze suchej, zwłaszcza jego
godziny południowe są nie dającym się wytrzymać piekłem. Naprawdę
smażymy się w ogniu. Naprawdę wokół wszystko się pali. Nawet cień jest
gorący, nawet wiatr – rozżarzony. Jakby przesuwał się w pobliżu rozpalony,
kosmiczny meteoryt i swoim termicznym promieniowaniem zamieniał
wszystko w popiół. O takiej porze ludzie, zwierzęta i rośliny nieruchomieją,
drętwieją. Zapada milczenie, zapada martwa, przejmująca cisza”.

Nie zabrałem Hebanu do Mogadiszu. Ale gdy jeździłem do obozów dla


uchodźców, pamiętałem, że Studnia dzieje się mniej więcej tam, gdzie
jestem, pośród takich samych czerwonych piachów, pod akacjami
o szorstkiej korze, dającymi wątły cień w najgorętszych porach dnia,
niedaleko pojedynczych baobabów, które rosną na tym zapomnianym przez
Boga pustkowiu, urągając powracającym suszom, bo są tak wielkie, że
przetrzymają wszystko, a więc przedwieczne.
Studnia dotyczy tych samych ludzi, których właśnie spotykam – też
brakuje im jedzenia i wody, ledwo żyją z wyczerpania, ale idą i idą, bo jeśli
się zatrzymają, nim dotrą do celu, po prostu umrą z głodu i pragnienia, nie
zostanie po nich żaden ślad, nie licząc zaokrąglonych liczb w raportach
organizacji charytatywnych i kilku słów w przemówieniach garstki
skupionych na własnym wzruszeniu polityków, że oto umarł pierwszy tysiąc,
dwa, dziesięć, pięćdziesiąt tysięcy, a kilka milionów cierpi na niedożywienie
i wszystkie inne plagi, jakie się z nim wiążą.
Gdy w obozach dla uchodźców pod Mogadiszu myślałem o Studni, było
tak samo gorąco jak wówczas, gdy somalijskie pustynie przemierzał Ryszard,
przyglądając się, ale też uczestnicząc w życiu nomadów. Szedł z nimi
i zapisał tę wędrówkę, znaczoną słodką, gęstą herbatą z gorzkim,
wielbłądzim mlekiem (smakuje ono tak, jakby wędziło się w dymie),
zastępującą posiłki, podglądając niewiarygodny wysiłek i niewyobrażalny
upał, brak cienia i śmierć. Głód – Ryszard świetnie to wiedział – przejęty
swymi obowiązkami nadzorca Somalijczyków, był tu od zawsze. Co rok, co
kilka lat zabierał, co do niego należało, i nigdy nie dawał o sobie zapomnieć.
Tak samo jak wojna. Wszak nomadzi opowiadają Kapuścińskiemu, że nie
zostaną przy życiodajnej, choć niemal wyschniętej studni, bo przyjdą ci,
którzy chcą ich zabić. Wędrowcy idą dalej ostatkiem sił, bo słońce, żar lejący
się z nieba, a za horyzontem tylko niepewność: może po prostu nie ma tam
następnej studni. Ale idą. Popas przy studni oznacza koniec.
„Siedzimy oparci o sękaty pień drzewa, w wąskim kręgu cienia, tak
kusym, że mieści się w nim jeszcze tylko głowa osiołka, a cały jego tułów
smaży się w słońcu”. Ale nie zatrzymają się, „bo od zachodu idą Ogadeni,
a nie mamy dość siły, żeby się im oprzeć” – jak rzecze Hamed. „W tym
momencie zdałem sobie sprawę, że nasza wędrówka nie jest zwykłym
przemieszczaniem się z miejsca na miejsce, ale idąc, uczestniczymy w walce,
w nieustannych i niebezpiecznych manewrach, w zmaganiach i w starciach,
które w każdej chwili mogą źle się skończyć”.
Tak jest tutaj i dzisiaj. Ktoś zawsze idzie przeciwko komuś albo od kogoś
ucieka, ktoś na kogoś naciera, do kogoś strzela, kogoś przegania, porywa
w niewolę, morduje. Jak nie Ogadeni, to wojsko z Kenii, zdemoralizowane,
upalone lub napite, skore do rabunku i gwałtów, bo takie są prawa
wszystkich wojen, zwłaszcza tych na krańcach świata, skrytych przed okiem
międzynarodowej publiczności. Jeśli nie Kenijczycy, to sołdaci z Burundi,
przysłani do Somalii przez Unię Afrykańską, żeby zaprowadzić pokój.
Etiopczycy, którym po równo pomagali Związek Radziecki i USA . Albo
islamiści z Asz-Szabab (to nie tylko Somalijczycy, ale też błędni rycerze
dżihadu z całego świata, z Europy też, a jakże).
Idzie więc jeden klan przeciwko drugiemu, jedna rodzina na drugą, armia
na armię, bojówka na bojówkę. Ktoś zawsze jest silniejszy, a ktoś inny nie
może go powstrzymać.
„Somalijczyk rodzi się gdzieś po drodze, w szałasie-jurcie albo wprost
pod odkrytym niebem. Nie będzie znał swojego miejsca urodzenia, nigdzie
nie zostanie ono zapisane. Podobnie jak jego rodzice nie będzie pochodził
z żadnej wsi ani miasta. Ma tylko jedną tożsamość – ustanawia ją związek
z rodziną, z grupą krewniaczą, z klanem. Kiedy spotyka się dwóch
nieznajomych, zaczynają od pytania: – Kim jestem? – Jestem Soba, z rodziny
Ahmada Abdullaha, a rodzina ta należy do grupy Mussy Araye, a grupa ta
jest z klanu Haseana Saida, a klan ten jest częścią związku klanowego Isaaq
itd. Po tej prezentacji ów drugi nieznajomy podaje z kolei szczegóły swojej
przynależności, określa własne korzenie, a wymiana tych informacji trwa
długo i jest niezmiernie ważna, bo obaj nieznajomi próbują ustalić, czy coś
ich łączy, czy dzieli, czy padną sobie w objęcia, czy rzucą w siebie nożami.
Przy czym osobista relacja tych ludzi, prywatna sympatia czy antypatia nie
mają znaczenia, ich wzajemny stosunek, przyjazny lub wrogi, zależy od
układów, jakie istnieją w danej chwili między obu klanami. Człowiek,
poszczególny, odrębny człowiek nie istnieje, liczy się tylko jako cząstka tego
lub innego rodu”.

A za tymi marszami – przeciwko komuś albo przed kimś, lub równolegle do


kogoś – głównymi drogami i pustynnym bezdrożem idzie Głód. Zupełnie
inaczej, niż kiedyś widział go Kapuściński. Może ściska mnie z bezradności
(podobnie jak ściskało Ryszarda), ale w jego opisach Głodu słyszę jakąś
nierzeczywistą poezję. To nie tak, że w sposób, który opisuje, łatwiej
(godniej?) można umrzeć, ale chyba zawsze to lepiej, by w okrutnej, bodaj
najokrutniejszej śmierci pojawił się majestat, wzniosłość chwili, wierność
odwiecznym zasadom i odruchom, nawykom i obowiązkom; życiem
Somalijczyków są wielbłądy, więc kiedy giną zwierzęta, ludzie nie mają już
nic do roboty na tym świecie.
„Ich poezja często opowiada o dramacie i zagładzie tych klanów, które
idąc przez pustynię, nie zdołały już dotrzeć do studni. Taka tragiczna
wędrówka trwa całe dnie, nawet tygodnie. Najpierw padają owce i kozy.
Mogą one wytrzymać bez wody tylko kilka dni. Potem przychodzi kolej na
dzieci. – Potem dzieci – mówi [Hamed], ale nic nie dodaje. Ani jak reagują
matki i ojcowie, ani jak wyglądają pogrzeby. – Potem dzieci – powtarza
i znów milknie. Jest teraz tak gorąco, że nawet mówienie przychodzi
z trudem. Właśnie minęło południe i nie ma czym oddychać”.
To prawda. Dzisiaj też na początku zdychają owce i kozy oraz odchodzą
dzieci. Jest w tym jakaś tajemnica – drobniejszych zwierząt i wielu dzieci już
nie ma – ale też prawie nigdzie nie widać ścierw zwierząt, nie ma śladu po
maleńkich grobach.
„ – Potem giną kobiety. Ci, co przeżyli, nie mogą się dłużej zatrzymać.
Gdyby za każdym zgonem stawali, nigdy nie doszliby do studni. Jedna
śmierć pociągnęłaby za sobą następne i następne. Klan, który był w drodze,
który istniał, gdzieś by po drodze zniknął. Nikt by już nie ustalił, gdzie ci
ludzie poszli. Miałem teraz wyobrazić sobie ten szlak, którego nie ma, to
znaczy, którego nie widać, a na nim gromadę ludzi i zwierząt, coraz bardziej
przerzedzoną, coraz mniejszą i mniejszą. – Jeszcze przez jakiś czas żyją
mężczyźni i wielbłądy. Wielbłąd może wytrzymać bez picia trzy tygodnie.
I może daleko iść – pięćset kilometrów albo i dalej. Przez ten cały czas
wielbłądzica będzie miała odrobinę mleka. Te trzy tygodnie są górną granicą
życia dla mężczyzny i wielbłąda, jeśli zostaną sami na ziemi”.
I być może rzeczywiście tak przebiegają również dzisiaj niektóre z tych
marszów. Ale – przecież widziałem – kobiety nie umierają, zanim nie odejdą
mężczyźni. Bogu dzięki, bo to one ustanawiają w miejscu, gdzie dotrą
karawany głodnych, wystraszonych ludzi, nowe reguły życia, zasady
postępowania, dają nadzieję i siłę.
Kobiety rządzą i jest to władza najprawdziwsza z możliwych, bo daje
szansę na przetrwanie. Dzisiaj po drodze giną mężczyźni. Może nie
dosłownie, lecz gdzieś zatraca się ich duch wojowników i przywódców, ludzi
odpowiedzialnych za innych i za siebie. Gdy pochód głodnych znajdzie
miejsce w jakimś obozie, mężczyźni z reguły popadają w letarg, za to kobiety
szukają folii i żebrzą o drewniane tyczki, by zbudować namioty, znajdują
stary gar, w którym ugotują wyproszony ryż, przewijają niemowlę,
odprowadzają ociemniałego do latryny, a przed nocą mają jeszcze siłę, by
otoczyć obejście akacjowym płotem przeciwko hienom, schować się
w małych obejściach, bo wtedy ci na pół zdechli mężczyźni, nabuzowani
przeżutymi ciut wcześniej liśćmi khatu, wychodzą na ścieżki między
namiotami i szukają ofiar, właśnie tych kobiet, które godzinę wcześniej dały
im jeść.
Pisze Ryszard: „Człowiek i wielbłąd idą dalej w poszukiwaniu studni
i wody. Idą coraz wolniej, z coraz większym wysiłkiem, ponieważ cały czas
ziemia, po której się posuwają, stoi w ogniu słońca, zewsząd bije żar,
wszystko wokół goreje, jarzy się – kamienie, piasek, powietrze. – Człowiek
i wielbłąd giną razem – powiedział Hamed. Następuje to wówczas, kiedy
człowiek nie znajduje już mleka – wymiona wielbłądzicy są puste. Są suche
i popękane. Zwykle nomada i zwierzę mają jeszcze tyle sił, aby dowlec się do
jakiegoś cienia. Znajduje się ich potem, jak leżą martwi w cieniu albo tam,
gdzie się człowiekowi zdawało, że jest cień”.
Rzecz w tym, że na somalijskich bezdrożach najpewniej nie ma już
bezpańskich studni, do których nomada może dotrzeć po beznadziejnym
marszu albo o których może choćby pomarzyć. Ktoś zawsze przy studniach
stoi i najczęściej ma kałasznikowa. Upał dociska do ziemi, odbiera oddech
i chęć do rozmowy, ale trzeba się przecież wytłumaczyć, poszukać po
kieszeniach kilku groszy na łapówkę za bukłak mętnej wody. Mam wrażenie,
że dzisiaj w Somalii umiera się z głodu i pragnienia inaczej niż kilkadziesiąt
lat temu.
Ale jaka to różnica?

Dzisiaj bowiem Głód daremnie szukałby na swej drodze choćby kawałka


wyschniętej gałązki (już dawno poszły z dymem) lub sięgającej horyzontu
czerwonej, dziewiczej pustyni. O tym, że pustynia jest czerwona,
dowiadujemy się raczej ze wzbitych w powietrze kłębów kurzu lub
z niewielkich spłachetków odkrytej ziemi, gdzie nie walają się śmieci.
Wszechobecna cywilizacja śmieci i plastiku ma to do siebie, że brudzi,
zanieczyszcza, zostawia swoje ślady na setki lat. Głód maszeruje traktami
wytyczonymi przez człowieka, które jeszcze nie tak dawno były całkiem
przyzwoitymi szosami. Z południowego zachodu Somalii mknęły nimi
ciężarówki wyładowane pod niebo wszelkim dobrem: świeżymi i suszonymi
cytrynami, marchwią, workami prosa i sorgo, pomidorami, ogórkami,
kapustą, cebulą i węglem drzewnym, który przez porty w Mogadiszu
i Kismaju trafia na wystawne grille w Emiratach Arabskich, Arabii
i Bahrajnie.
Głód jest obuty w pęknięte klapki chińskiej produkcji; jeśli urwą się paski
i za żadne skarby nie da się ich naprawić, plastikowe, wytarte podeszwy
zostają w piasku, te duże jak dla mężczyzn o wielkich stopach i malutkie,
w sam raz dla dzieci, znacząc drogę dla następnych karawan głodnych ludzi.
Na akacjach wiszą strzępy jakiegoś materiału przyniesionego przez wiatr.
Gdzieniegdzie poniewiera się spłowiały karton, płachta podartej folii, gdzie
indziej dynda kawałek żółtego plastikowego kanistra, który nie uniesie już
ani kropli wody.
Dzisiejszy Głód – inaczej niż w Studni – nie ma w sobie wrogiego życiu
krajobrazu pustyni pory suchej, ale raczej klimat śmietniska zawalonego
kilogramami odpadów. Otaczają go rzeczy tak bardzo nieprzydatne
i niepotrzebne, że nawet największy nędzarz nie ma ochoty taszczyć ich ze
sobą. To Głód XXI wieku, czasów podboju kosmosu, superszybkiego
internetu i sztucznej inteligencji, ale też braku skutecznego lekarstwa na
malarię. Nie oszczędza nawet tego, co kiedyś było czyste, choć morderczo
surowe, nieprzyjazne, lecz w pewien sposób naturalne i dlatego piękne.
6

W tym kawałku świata pojawiają się w najlepszym razie raptem trzy pory
roku, o czym w książce Miasto cierni. Największy obóz dla uchodźców
informuje Ben Rawlence, brytyjski reporter i wieloletni działacz Human
Rights Watch, wielki znawca Rogu Afryki. Co najmniej o jedną za mało, ale
co zrobić? Rawlence pisze o porach roku w Rogu Afryki tak udatnie, iż
książkę uznano w USA za jedną z najważniejszych pozycji 2016 roku,
a prestiżowy „The Economist” stwierdził, że nie było od niej ważniejszej. Od
przebiegu pór roku zależy, czy Somalijczycy będą głodni, czy nie.
W Somalii – notuje Rawlence – są trzy pory roku: hagar, dżiilaal oraz gu.
Hagar to pora monsunu wiejącego od maja do września z zachodu na
wschód. Przyjazny, stały wiatr sprawiał, że w morze wyruszały najczęściej
jednożaglowe, drewniane łodzie dau – dzisiaj w arabskim Bahrajnie czy
w czarnej Tanzanii lub Mozambiku buduje się je niemal tak samo jak od
ponad tysiąca lat na wybrzeżach Morza Czerwonego, Oceanu Indyjskiego
i Zatoki Perskiej – o smukłych, lecz pojemnych kadłubach (załogi tych
największy liczyły kilkadziesiąt osób). Podróż z Somalii do Indii trwała trzy–
cztery tygodnie, a kiedy wczesną jesienią monsun odwracał kierunek, można
było bezpiecznie wrócić do domu. Somalijczycy, choć to w większości lud
pustyni, po dziś dzień uchodzą za świetnych żeglarzy, choć obecnie
w portach w Mogadiszu lub Kismaju nie stoi chyba ani jeden żaglowiec.
Wyparły je uzbrojone w potężne silniki zaburtowe najlepszych firm
światowych, długie, wrzecionowate kadłuby, z równym powodzeniem
służące rybakom, jak i somalijskim piratom, rzucającym się nawet na wielkie
tankowce.
Gdy klimat na Ziemi był bardziej przewidywalny – pisze Rawlence – kres
hagar przynosił pierwszy w roku mocny, rzęsisty i gwałtowny, choć
krótkotrwały deszcz zwany deir, po którym nadchodziła pełna kurzu
i piaskowych wirów sucha gorączka – dżiilaal. Zaczynały wysychać rzeki
i źródła, kolczaste akacje dawały ledwie dziurawy cień, który nijak nie
chronił przed słońcem, a nomadzi wędrujący w głębi Rogu Afryki, ale też
mieszkańcy wybrzeża, modlili się do Allaha, by pozwolił im przetrzymać te
straszliwe miesiące, gdy Somalia zmieniała się w rozpalone, mordercze
piekło. „Jeśli Bóg dał, upał stopniowo wzmagał się, by w końcu wezbrać
wilgocią. Przychodziła trwająca od marca do maja błogosławiona pora
deszczowa, gu. Cierniowe zarośla błyskawicznie okrywały się jaskrawą
zielenią, a piach porastał z dnia na dzień skąpą warstewką traw. Wielbłądy
i kozy koczowników przybierały na wadze”.
To podczas gu koryta somalijskich rzek znów wypełniały się wodą,
a niekiedy nagłe, kilkudziesięciogodzinne, nieprzewidywalne powodzie
zabierały ze sobą nieostrożne zwierzęta, a czasami i nadbrzeżne chaty.
W zbudowanych przez włoskich kolonistów kanałach irygacyjnych można
było łowić tłuste słodkowodne ryby, Somalia zaś stawała się miejscem
niemal cudownej, boskiej przemiany: nagle zazielenione pola zaczynały
rodzić zboże i wszelkie warzywa, na rachitycznych drzewach wątłych sadów
pojawiały się zawiązki owoców.
„Czasem pora gu nie nadchodziła, a wtedy wzmagający się upał nie
znajdywał ujścia. Wraz z ponownym nastaniem hagar wyschły piach unosił
się małymi wirami, wciskając się dosłownie wszędzie. Skóra zwierząt
obkurczała się, a nomadzi obserwowali z niepokojem niebo, lękając się
abaar, czyli suszy. Zdarzało się, że gu nie było w kolejnych latach, co
zwykle zwiastowało kłopoty”. Głód pukał do somalijskich drzwi.

Surowa nieprzychylność somalijskiego klimatu to jednak o wiele za mało, by


wytłumaczyć, dlaczego dzisiaj w tym zakątku świata ludzie tak często mrą
z głodu, choć przecież jeszcze pół wieku temu aż tak bardzo nie marli.
A przynajmniej nikt nie ogłaszał klęski głodu ani związanej z nią epidemii
cholery. Co to, to raczej nie.
Pełen brzuch zawsze był w Rogu Afryki wyznacznikiem luksusu,
a dostatek jedzenia oznaczał niezmierzone bogactwo. Ale by tak po prostu,
świtem i nocą umierać, bo nie ma co do ust włożyć? By konać
z wycieńczenia choleryczną biegunką? Na dodatek setkami, tysiącami, cicho,
milcząco, bez najmniejszej nadziei, że cokolwiek się polepszy.
Głód w Somalii to nie tylko skutek zwyczajnych tu zawirowań
pogodowych czy globalnych zmian klimatu. „W tej części świata, gdzie
w walce człowieka z przyrodą o przetrwanie – zauważa Rawlence – ich
szanse są wyrównane, głód i wojna szły zawsze w parze. Teraz [około
2010 roku] pora gu nie nadeszła przez dwa lata z rzędu, a krótkie deszcze
spadły niebezpiecznie późno”.
Dzisiaj znów nie pada od wielu miesięcy, choć nad Morzem Czerwonym
niemal każdego dnia pory deszczowej zawiązują się ciężkie, niskie,
atramentowe chmury, które wyglądają jak grube puchowe kołdry. Za to
wojna trwa w najlepsze już około ćwierci wieku. Zwierzęta zdychają
z pragnienia, ziemia jałowieje i eroduje, bo rabunkowo wycina się lasy,
niszczy się sieci kanałów nawadniających, tamy i jazy. Po wsiach
i przysiółkach krążą zbrojne milicje fanatyków, często ubranych w czarne
koszule i takież turbany, szerzących islamski ekstremizm. Mordują dla
mordowania, grabią, siłą zaciągają chłopców do wojska, gwałcą i poniżają
dziewczęta. Tłumy uchodźców przewalają się po kraju, szukając ratunku
w obozach pod Mogadiszu, żebrząc o łaskę organizacji pomocowych, lub
uciekają za granicę, głównie do Kenii, gdzie w Dadaab powstał największy
na świecie obóz dla Somalijczyków – wielusettysięczne miasto śmieci,
baraków, pustych żołądków, chorób i nieszczęścia.
Ben Rawlence, który jak mało kto zna Róg Afryki, stwierdza z goryczą:
„Wobec ogromu śmierci można tylko dziwić się, że ktokolwiek jeszcze
pozostał w tym kraju”. Somalia to miejsce jednej z największych katastrof
humanitarnych, jakie dotknęły świat.
7

Ślepię w słabe, niebieskie światło jarzeniówki i bawię się pilotem upiornie


warczącej klimatyzacji, zmuszam ją, by skrzeczała szybciej albo żeby na
chwilę zamarła i pozwoliła doświadczyć doskonałej wręcz ciszy. Poszedłbym
na papierosa, ale musiałbym wstać z wysłużonego łóżka i wyjść na ciasny
dziedziniec, pod mur, na który zarzucono zwoje podrdzewiałego drutu,
upstrzonego cienkimi ostrzami jak połamane żyletki. Mógłbym też – gdybym
zdecydował się wstać – przysiąść obok zamkniętej na głucho stalowej bramy,
za którą jest pusta, piaszczysta ulica i kilka rzędów wyludnionych,
postrzelanych domów, tworzących coś na kształt muru bezpieczeństwa;
uzbrojone posterunki młodych żołnierzyków czuwają jeszcze dalej. Bywa, że
koło bramy wałęsają się chude, rudawe koty, czasami przemknie niewielka
jaszczurka, pojawi się nocny motyl, słychać bzykanie komarów, choć
wszystko wokół jest wyschnięte na pieprz.
Nie. Nie wstanę i donikąd nie pójdę. Za daleko i za bardzo bez sensu,
żeby chciało się wygrzebywać spod skotłowanego prześcieradła, wkładać
koszulę i zapiaszczone buty. No i w końcu postanowiłem nie palić.
Ale gdybym jednak wstał i wyszedł na dwór, popatrzyłbym na kiwającą
się koronę samotnej palmy, rzucającej upiorny cień, wymuszony blaskiem
pełnego księżyca. Z otwartych drzwi niewielkiego pokoiku usłyszałbym
chrapanie ochroniarza, chwytającego chwile snu pod ciasno utkaną
moskitierą. Drugi ochroniarz w brązowym mundurze siedzi tuż pod moim
oknem. Wychyla się do tyłu na plastikowym krzesełku i patrzy w ekran
telefonu. Na kolanach ma kałasznikowa, ale buty już lekko rozsznurował; nie
widzę go, ale wiem, że tak właśnie wygląda, bo kiedy nie udaje mi się zasnąć
i wyłażę po nocy na duże podwórko Peace Hotel w Mogadiszu, zawsze go
mijam i zawsze mówi mi radośnie: „Hello, how are you, mister?”, szczerząc
bielutkie zęby, a potem znów patrzy w telefon, choć raz ochroniarz może
mieć twarz Hassana, raz Alego, a kiedy indziej tego chudego chłopaka,
którego zapomniałem zapytać o imię, a tym bardziej powiedzieć mu, że
żaden ze mnie mister, tylko facet, który nie może zasnąć.
Mam w plecaku proszki nasenne, ale nie wezmę ich, bo rano – a ranek
wybuchnie już za moment, nagle, bez poprzedzającego go świtu – będę
zmulony jak na potężnym kacu. Nie mam też gorzały ani whisky, żeby się
lekko przygłuszyć i jakoś zasnąć, bo to w końcu kraj szariatu. Jeśli na
marnym lotnisku w Mogadiszu celnicy szukają czegoś w bagażach, jeśli
dłonie ochroniarzy Peace Hotel mają nadzieję wygrzebać coś z plecaków
gości, to broń i alkohol, a przynajmniej tak głosi miejscowa plotka.
No i przecież jestem już dorosły facet, nie powinienem reagować w ten
sposób.

W miejscach takich jak to cholerne Mogadiszu szuka się każdego światełka.


Niech rozbłyśnie choć na moment, da odrobinę nadziei, iskierkę wiary, bo
tam po prostu na nic więcej nie ma szans. Dlatego szukam tu przede
wszystkim dobrych opowieści. Złe same się wpraszają, na długie dni ładują
się w pamięć jak w dysk twardy komputera, a potem dręczą wspomnieniami
i złymi snami.
Niech to będzie biografia Abdulkadira Gebeirego Faraha, historyka
z wykształcenia i poligloty (znał osiem języków), sieroty z Mogadiszu,
żyjącego na łasce dobrych ludzi (pracował w porcie i w sklepie warzywnym),
który – gdy wojna i terror dojadły mu ponad miarę – postanowił uciekać.
Z cienkim zwitkiem banknotów i wiarą, że się uda, poszedł piechotą przez
zieloną granicę do kenijskiego Nairobi, a później do Ugandy i Sudanu. Uczył
się w Omdurmanie, dzielił wiedzą w Jemenie, a do Polski trafił
przypadkiem – szukał miejsca, gdzie nie znajdzie rodaków.
W 1989 roku uzyskał status uchodźcy. Współzakładał Fundację dla
Somalii i choć wojny miał powyżej uszu, jeździł do Mogadiszu z pomocą.
W Polsce był członkiem Komisji Ekspertów do spraw Migrantów przy
Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich.
Spotkałem Abdulkadira w Peace Hotel, mimo iż z reguły zatrzymywał się
gdzie indziej, bliżej swoich, którzy podobno denerwowali go i doprowadzali
do szewskiej pasji. Twarz czarna jak antracyt, matowa cera, siwizna – był już
przed sześćdziesiątką – z wiecznym, niezmywalnym uśmiechem, nawet gdy
się wściekał. Nie miał złudzeń co do swojej ojczyzny, a jednak marzył
o Somalii mocno i pięknie, że będzie lepiej, niekiedy zdawało się, że bardzo
na wyrost. Chciał wystartować w wyborach prezydenckich – wielu
somalijskich wysokich urzędników państwowych ma dwa paszporty – ale nie
zastanawiał się zbyt często, czy ma wystarczająco duże szanse.
We wrześniu 2015 roku Abdulkadir znów zjawił się w Mogadiszu,
szukając sojuszników w nadchodzącej elekcji. W dzielnicy rządowej, skąd
pogoniono ostatnich w Somalii alkoholików, narkomanów, bezdomnych
i wszelkie lumpiarstwo, gdzie mniej lub bardziej udatnie zakazano ulicznego
handlu, a między ruinami jak po powstaniu warszawskim z rzadka widać
odnowione domy i aż roi się od zbrojnych patroli afrykańskich sił
interwencyjnych z Burundi i Ugandy, mających zagwarantować złudne
bezpieczeństwo, akurat wybuchł samochód pułapka. Gebeire Farah był
w pobliżu. Mówiono nawet, że islamiści z Asz-Szabab właśnie jego wzięli na
celownik, co chyba było przesadą, a przynajmniej nie dowiodło tego
nieporadne śledztwo, jeśli ktokolwiek w ogóle je prowadził. W końcu
w dzielnicy rządowej samochody wybuchają z zadziwiającą regularnością,
głównie wtedy gdy zbliża się jakieś polityczne wydarzenie lub nadchodzą
muzułmańskie święta. Abdulkadir nie żyje.

Paskudne są historie somalijskich chłopców wcielonych przymusem do Asz-


Szabab, banalne w powtarzalności i tępym okrucieństwie. Można usłyszeć je
w Mogadiszu lub przeczytać o nich na stronach internetowych przeróżnych
organizacji międzynarodowych zajmujących się monitorowaniem wojen
i losami dzieci żołnierzy.
Z grubsza idą tak: w szkole, na łysym placyku, gdzie chłopcy kopią piłkę
(Somalijczycy mają fioła na punkcie futbolu), pojawiają się werbownicy.
Przychodzą rzadziej niż jeszcze kilka lat wcześniej, lecz wystarczająco
często, by w opowieściach pojawiały się wciąż nowe imiona. Niekoniecznie
noszą czarne mundury (futuszari) i zasłaniające twarz turbany, bo dzisiaj taki
strój nie daje w Mogadiszu poczucia władzy oraz bezkarności
i bezpieczeństwa, a raczej stwarza problemy. Krzyczą, bo mają pretekst –
islamiści uznają piłkę nożną za objaw zachodniej dekadencji i upadku
obyczajów, podobnie jak internet (choć sami wydają pisma internetowe),
palenie tytoniu, słuchanie muzyki czy oglądanie filmów.
Chłopcy są już starannie wyselekcjonowani, a ich ojcowie wiedzą, że woli
Asz-Szabab lepiej się nie sprzeciwiać. Zbyt często w nieodległej przeszłości
krnąbrni rodzice byli dotkliwie karani: odcinano im dłonie, kamienowano
publicznie, podcinano gardła, rozstrzeliwano. Podobny los spotykał młodych,
którzy wzbraniali się przed służbą w bojówkach terrorystycznych.
Lecz na dobrą sprawę robota werbowników była (i ciągle chyba jest)
dziecinnie łatwa. Wystarczy para odciętych dłoni lub skrwawiona głowa
leżąca na czyimś progu, by na całą okolicę padł strach. Swoje robią także
wrzucane do sieci filmy z egzekucji, bardzo dosłowne i brutalne. Chłopcy
i młodzi somalijscy mężczyźni nie znają innej rzeczywistości niż wojna, więc
paradowanie z kałaszem jest dla nich równie oczywiste jak nauka
w medresie, a czarny mundur Asz-Szabab bywa w chwilach zwątpienia (tych
nie brakuje) atrakcyjniejszy niż szkolny mundurek.
No i Głód albo zapowiedź Głodu. Asz-Szabab morduje i ćwiczy
w karnym posłuszeństwie, ale też je do syta (wizerunki siejących grozę
szejków dżihadu, od pustyń Maghrebu po wyspy Indonezji, przedstawiają
z reguły niewysokich tłuściochów. Chudy jak szczapa Osama bin Laden czy
ascetyczny Ajman az-Zawahiri to takie same wyjątki jak szczupły biskup na
konferencji Episkopatu). Mieszkańcy Mogadiszu niekoniecznie.
Potem jazda ciężarówką, obóz gdzieś na pustyni, ogrodzony lichym
płotem, placyk pod baobabem, dach z czarno-szarej folii, rozpięty na
drewnianych tyczkach. Przychodzi ktoś starszy, ubrany na czarno i obuty
w zniszczone sandały, bo te zdaniem islamistów są prawdziwym obuwiem
żołnierzy Allaha, a nie pełne buty zakrywające stopy. Dokonuje się
najprostsze pranie mózgów, banał goni banał, lecz stoi za nimi siła, pełna
miska i poczucie władzy.
Zadziwiające, jak wiele dzieci, gdy wysłuchają pierwszych kazań
i wykładów, chce trafić do elitarnych oddziałów samobójców Isztiszahadjin.
Jak wiele chce szpiegować, i to nawet bliskich, w tajnych komórkach
wywiadu Amniyat. Te niestworzone bajania o wierności Bogu,
islamistycznym raju pełnym hurys dogadzających męczennikom i rzek
płynących – tak, tak – zakazanym winem, miodem i mlekiem potrafią
wywrócić rozsądek na nice, zwłaszcza gdy wokół niewiarygodna bieda
i kiszki marsza grają. Opowieści o sukcesach mudżahedinów w Afganistanie,
w Iraku, w Syrii, w Jemenie, o spektakularnych zamachach na bezbożnych
krzyżowców w Paryżu lub w Londynie też robią swoje. Służba pomocnicza,
policja zwana Hizbat, czyli ganianie z kijem po targowiskach, by handlarze
przestrzegali pór modłów, bicie kobiet zbyt niedbale zasłaniających twarz
albo tych, którym pod luźną suknią rysują się ramiączka zakazanego
biustonosza, oraz karanie nieposłusznych wieśniaków za zbyt krótką brodę
i za długie portki nie dają takiego prestiżu. Na dodatek nie ma lekko: by trafić
między samobójców, trzeba dać się poznać, być zauważonym i docenionym.
Byle kto nie pojedzie samochodem wyładowanym po dach semtexem lub
ciężarówką pełną benzyny, z ukrytymi workami śrub, muter i ostrych
okrawków żelaza. Asz-Szabab czuł się tak pewnie, iż zezwalał rekrutom
odwiedzać rodzinne domy. To, co wiemy, wiemy od dzieciaków, które
uciekły, przejrzały na oczy i pokonały strach.

Oprócz Głodu to najczęściej strach wiąże młodych Somalijczyków


z terrorystami. Nawet tu, na dnie człowieczego upodlenia, ludzie boją się, że
mogą coś stracić, choćby niewiele warte życie. Strach sprawia, że Asz-
Szabab wydaje się wszechmocny, wszędzie ma oczy i uszy, a może nawet
zbiera informacje z jakichś tajnych mikroprocesorów, czipów
elektronicznych, które niepostrzeżenie można wszczepić pod skórę,
a wówczas wszystko wiadomo, kto lojalny, a kto nie.
Rozmawiałem w Mogadiszu z Abaasem, pyzatym dwudziestoparolatkiem,
który już kilka lat pomaga uchodźcom w obozach. Obok stali uzbrojeni
ochroniarze, ale też kręcił się ktoś z kamerą, więc chłopak zakrył twarz
chustą podobną do arabskiej kufii. Skulił się jakoś, zmalał, a potem
powiedział z całkowitą pewnością:
– Wszystko, co tu mówimy ludziom z zagranicy, trafia do Asz-Szabab.
Chcę żyć, muszę się chować.
Nie ma znaczenia, czy Abaas ma rację, czy zdecydowanie przesadza.
Moim zdaniem przesadza – somalijscy bandyci nie mają wglądu w każdy
robiony tu film, a tym bardziej w każdą myśl. Ważniejsze jest jednak jego
samopoczucie, przekonanie o wszechwładności islamistów.
– Oni słyszą, widzą, wiedzą – mówi Abaas, bo mocno w to wierzy.
– To nieprawda – zapewniam. – Nie ma na świecie wszechwiedzących.
– A ty skąd o tym wiesz? Jeśli Asz-Szabab jest w Londynie
i w Sztokholmie, jeśli wysadza centra handlowe w Nairobi, umie zabijać
somalijskich polityków, którzy nie ruszają się bez ochrony, bombarduje
rakietami posterunki wojskowe, to dlaczego nie może mieć czujek
w Warszawie?
Odpowiedź, że tak podpowiada rozum, jest całkowicie niewystarczająca.
Tym niższe ukłony dla Abaasa. Pracuje wszak – z duszą na ramieniu, lecz
jednak – dla organizacji pomocowych, wspiera uchodźców, rozdziela kartony
mąki kukurydzianej i oleju oznaczone logo amerykańskich i europejskich
agencji charytatywnych, a więc uznanych przez Asz-Szabab za sługi szatana.
Boi się tak bardzo, że można poczuć zapach jego strachu. Gdy opowiada mi
o Somalii, ma mokre czoło i krople potu wokół ust. Jest gorąco, ale to nie
słońce sprawia, że piaskowobrunatna koszula Abaasa jest kompletnie
przepocona.
Kiedyś widziałem, jak Abaas wychodził z biura umiejscowionego
w chronionej strefie Peace Hotel. Podał rękę ochroniarzom, uśmiechnął się
od ucha do ucha, ale zaraz za bramą skulił ramiona, zarzucił chustę na głowę
i szedł przed siebie, rozkopując piasek, wbijając wzrok pod nogi. Niby taki
podkulony i nieważny, jakby chciał uniknąć czyjejkolwiek uwagi, lecz
czujny, świadom, że może lada sekunda będzie musiał biec. Strach wyłaził
wszystkimi porami jego skóry. Nagle – szast-prast – Abaas zniknął w jakimś
zaułku.
Pojawił się nazajutrz, uśmiechnięty, zaaferowany, z nowymi pomysłami.
Pojechaliśmy do obozu dla uchodźców. Ja w pancernej toyocie i pod okiem
zbrojnych, za to Abaas wsiadł w jakiegoś zdezelowanego gruchota: chusta na
głowie, spocone dłonie na kierownicy.
Pomyślałem, że podziwiam tego chłopaka, choć ma skłonność do
histeryzowania. Abaas codziennie przekracza nieprzekraczalne, wygrywa
pojedynek z paniką. Nie boją się tylko wariaci. Bohaterowie wiedzą, że
muszą stanąć do walki z lękiem, a jeśli Bóg doda odwagi, wygrają.
8

Gdybym w Mogadiszu nie szukał ludzi, którzy wierzą, że będzie lepiej,


dostałbym tu hopla. Bronię się, jak mogę przed złymi obrazami, paskudnymi
słowami, przed historiami jak z opowieści science fiction o doskonałej
dystopii, tyle że realnej, rozwalającej społeczne więzi i układy, burzącej
mury kamienic zbudowanych jeszcze przez Arabów i Włochów w czasach,
gdy stolica Somalii jawiła się bielutką perłą, zgrabnie umoszczoną między
czerwoną pustynią a szafirem morza. Przed sprokurowanym przez człowieka
końcem cywilizacji. Przed zamglonym, wątpiącym wzrokiem
i zrezygnowanym uśmiechem, przed widokiem dzieci w obozach dla
uchodźców, przed ich wrzaskiem, bo chore, głodne, albo po prostu biegną za
mną, bo przecież wyglądam inaczej, i wołają: „apti, apti”.
Apti to wujek ze strony mamy, czyli wujek najważniejszy, wujek, który
odpowiada za mamę i za siostrzeńców. Z natury ma wielką władzę, należy do
trójcy świętej mężczyzn w rodzinie – ojciec, mąż i wuj – której wolno
decydować, rozkazywać, karać, wydawać wyroki. Apti, jeśli chce, może
u fundamentów swojej siły położyć odpowiedzialność. Tyle że tu, w Somali,
pragnie tego rzadko, bo sam nie odpowiada za siebie.
Jakim, do kurwy nędzy, jestem wujkiem? Wyjadę stąd lada dzień. Oni
zostaną. Może łączy mnie z apti ten rozkoszny stan braku
odpowiedzialności? Pali mnie to samo słońce, oddycham tym samym
powietrzem, czasami przysiądę z jakimś dzieciakiem na skraju piaszczystej
ścieżki, pod wątłym cieniem namiotu. Ale należę (i wrócę) do innego,
swojego świata. A jeśli coś mnie zaboli, poszukam takiego miejsca, gdzie ból
będzie mniejszy. Nie szkodzi, że w Mogadiszu nie ma mniejszego bólu.
Tak. My wszyscy – od dziennikarzy po pracowników organizacji
humanitarnych – szukamy tu światełka nadziei. Jedni w euforii, którą daje
tylko beznadzieja, inni gotowi pogodzić się z porażką. Bo to zawsze jest
porażka. Wszystkich głodnych się nie nakarmi, smutnych nie utuli, nie
o każdym cierpieniu da się napisać.
Wieczorem, kiedy nad Mogadiszu wisi granatowa ciemność, a upiory
wędrują po mieście już od kilku godzin, siedzimy przy stołach pod
parasolami na dziedzińcu Peace Hotel. Poza murami nie ma dla nas miejsca.
Nikt z nas nie wychodzi na zewnątrz bez ochrony, nawet w dzień, bo wie, że
nie wróci.
Wiemy też, że to, co teraz czujemy, to żaden „peace”. Ani też „hotel”, bo
hotel to nie cieknące z kurka krople wody, zagrzybiały kran i przeciekający
kibel. Że jeśli ktoś w Mogadiszu wścieknie się naprawdę, to wywali nam pod
bokiem ciężarówkę pełną trotylu, butli z gazem i kanistrów z benzyną.
Zresztą bywało i tak. Dlatego opróżniony z ludzi krąg domów wokół Peace
Hotel wygląda jak ser szwajcarski – pełen dziur po odłamkach i rdzawych
plam w miejscach, gdzie zbyt długo ciekła krew.
Czy nam taki wybuch zaszkodzi? Raczej umiarkowanie. Nie powinien
zabić, bo te puste ulice i nadwyrężone ściany, te mury i worki z piaskiem
zatrzymają impet eksplozji. Choć może zrobić krzywdę, Pan Bóg odłamki
nosi.
Za to poza murami będzie jatka. Bomby poszatkują somalijskich
ochroniarzy, żołnierzy z Burundi i z Ugandy, przypadkowych przechodniów
oraz te kobiety i dzieciaki, które umyśliły sobie, że wezmą do torby parę
cytryn, melona, kwaterkę wody i sprzedadzą, bo na posterunku zawsze chce
się pić i jeść, a żołnierze pilnujący takich miejsc muszą mieć pieniądze. Nie
myślimy o tym, bo po co? Taki tu mamy koloryt lokalny.
Ale i tak, gdy siedzimy pod parasolami Peace Hotel, cały czas szukamy
światełka. Przy soku ze świeżych cytryn i z limonek lub z arbuzów,
z ułożonym na białym talerzu, pokrojonym w foremne plastry żółtym,
mięsistym mango lub jakimś innym owocem przynoszonym na każde
skinienie. Nad makrelą królewską w ostrym curry podaną z somalijskim,
płaskim jak naleśnik spieczonym chlebem, nad sypkim jak piach ryżem,
ugotowanym z kardamonem i z rodzynkami, nad szpinakiem odpowiednio
doprawionym czosnkiem, z dodatkiem słodkiego soczystego pomidorka dla
smaku. Przy potrawce ze świeżutkiej koźliny, z wołowiny. Przy kawałkach
pieczonego tuńczyka albo gulaszu z młodego wielbłąda. Niekiedy nad
owocami morza, których Somalijczycy w ogóle nie poważają i dziwią się, że
można jeść takie paskudztwa.
Dostaniemy też kawę lub herbatę, wielbłądzie mleko, najlepsze po dwóch
dniach w lodówce, lekko skwaśniałe. Oraz zimną wodę w plastikowych
butelkach.

Można też pójść na dach i patrzeć na nocne miasto, gdzieniegdzie rozjaśnione


pojedynczymi żarówkami. Posłuchać szumu morza i silników awionetek
lądujących na pobliskim lotnisku. Jak ktoś miał głowę na karku, odrobinę
bezczelności i szczęścia, wwiózł do Peace Hotel trochę wódki, choć to
zabronione, bo w Somalii, a więc również na naszym dziedzińcu, obowiązuje
szariat. Baszir, właściciel Peace Hotel, musi pilnować pleców, bo i tak już
wielu patrzy krzywo, że jego biznes się kręci.
Tyle że wódka jest w Mogadiszu niemal powszechnie dostępna, trzeba
tylko wiedzieć, do kogo, jak i gdzie zagadać. Albo kupić ją w Nairobi, a tuż
przed wylotem przelać kwaterkę whisky do plastikowej flaszki z resztką coli.
Obyczajami dżentelmenów – whisky z colą pije się po utracie resztek
godności – nikt tutaj nie zawraca sobie głowy.
Od ostatniego zamachu (i przed kolejnym) mają tu co prawda obsesję
bezpieczeństwa, otworzą ci nawet plecak, wymacają szwy w ubraniach, bo
licho nie śpi. Ale kto zerknie w wymiędloną plastikową butelkę po coli,
zwłaszcza jeśli położysz ją na stole, gdzie odbywa się przepatrywanie
bagażu, otworzysz zakrętkę, przytkniesz do ust, walniesz grzdyla (byle się
nie skrzywić) i powiesz „hot”, bo naprawdę jest tu duszno i gorąco, a słowo
„hot” rozumieją wszyscy.

Chcecie światełka nadziei z Mogadiszu? To macie.


Popatrzmy na te dziewczęta, na młode i dojrzałe kobiety, które zebrały się
w lichych barakach gdzieś w mieście, pod dachem z zakazanych wszędzie na
świecie azbestowych płyt (tutejsze słońce potrafi zamroczyć, więc cień jest
niezbędny, a światło i upał mordują szybciej niż nowotwory), obok
piaszczystego podwórka. Siedzą na drewnianych ławach, milczące, cichutkie,
jakby nie chciały tracić sił na zbędne słowa i śmiech. To centrum różnorakich
kursów – jeśli jakiś ukończysz, podobno łatwiej poradzisz sobie w tym
świecie.
Mężczyźni już stąd poszli, ale mogę oglądać tablice, na których zapisano
rezultaty nauki: po lewej stronie imiona, bo prawej punkty z egzaminów.
Choć trudno w to uwierzyć, wszyscy – kilkunastu chłopaków – zdali testy
końcowe, odrobili zadania, rozwiązali stawiane przed nimi problemy.
Niektórzy dostali prawie sto procent punktów. Rzecz jest poważna: idzie
o umiejętność zakładania kontaktów i przełączników, bezpieczne łączenie
elektrycznych kabli i gniazdek. Już to potrafią, a przecież wcześniej nie
umieli nic.
Jest też tablica, gdzie zapisano wyniki szkolenia hydraulików. Umieją już
kłaść rury i kopać studnie, wymieniać zawory, uszczelniać mutry. Jeśli – daj
Bóg – jeszcze zdobędą narzędzia, mają szansę na pracę.
Niestety, szkoła narzędzi nie daje. Nie zapewniają ich pracodawcy.
W Mogadiszu robotnik bez własnych śrubokrętów, łopaty czy łomu jest wart
tyle, co siła jego ramion, czyli nic – przecież każdy może coś nosić,
rozgarniać rękoma, podawać. Za własny klucz francuski lub kilof podnosi się
dniówkę. Narzędzia są jak świadectwo ukończenia szkoły.

Siedzą więc te dziewczyny, te kobiety z pomarszczonymi twarzami


w blaszanej budzie, a po drugiej stronie podwórza, pod takim samym,
rakotwórczym dachem i między blaszanymi ścianami wisi to, co zrobiły.
Barwne koszyki, okrągłe i płaskie, płytkie i głębokie, z długimi uszami,
a wszystkie błyskają szafirem i fioletem, intensywną żółcią, czerwienią,
błękitem doprawionym wodą, zupełnie jak ich hidżaby. Na podłodze leżą
gotowe maty w kształcie elips i regularnych kół, prostokątne chodniczki
i dywaniki. Duchota. A przecież do letnich upałów jeszcze trochę czasu.
Kobiety nauczyły się pleść właśnie tu, wykorzystując niemal wszystko, co
wpadnie w ręce. Jeśli robią sznurki, z których kiedyś powstaną uprzęże dla
wielbłądów lub osłów, siadają na ziemi, lewą nogę podkurczają pod pupę,
a prawą prostują, by na dużym palcu zaczepić koniec plecionki. Gdy
wyrabiają koszyki i maty, siedzą po turecku, dobierając z leżących obok
kłębków plastikowych włókien potrzebne im kolory.
Plotą wedle wymyślonych przez siebie wzorów i pomysłów, same
dobierają barwy, fakturę i ścieg. Później niektóre noszą te koszyki i maty na
miejskie targowiska. Dobry koszyk, nawet używany codziennie, wytrzyma
i dwa lata, pod warunkiem że stawiamy go daleko od paleniska, bo sztuczne
(najczęściej) włókno płonie szybciej niż benzyna. Można na nich zarobić
kilkadziesiąt centów, a nawet dolara lub dwa od sztuki.
Niektóre kobiety uczą się jeszcze malowania dłoni i przedramion brunatną
henną. Takie malunki wyglądają jak tatuaże. To dobry biznes, bo henna
blaknie i znika po kilku dniach, a przecież nawet w Mogadiszu chyba każda
dziewczyna chce być piękna i zalotna. Kropki, kreski, kółka, trójkąty,
plątaniny linii wyglądających jak skręcone korzenie egzotycznych krzewów,
gałęzie nierzeczywistych drzew. To jedyne ozdoby ciała, jakie somalijska
kobieta może, niby przypadkiem, który zawsze jest starannie zaaranżowany,
pokazać obcemu mężczyźnie. Bez względu na to, czy zalotnica ma piętnaście
czy pięćdziesiąt lat, a twarz szczelnie zasłoniętą czarnym nikabem.
W Mogadiszu kobiety malują dłonie przed wyjściem do szkół i urzędów,
w drodze na targ, objuczone towarem, gdy żebrzą, robią przepierkę, gotują
ryż, rąbią drewno. Nie chowają rąk przed najbardziej wścibskim wzrokiem.
Czasem lekko, niby od niechcenia, odwiną kraniec długiego rękawa, żeby
pokazać więcej.
A przynajmniej ja mam takie wrażenie, kiedy patrzę na te misterne
malunki. Lubię ten niewinny ekshibicjonizm, dyskretną zalotność, i mam
wrażenie, że dziewczyny chcą, bym patrzył. Nie możemy ze sobą
porozmawiać, bo nie mamy wspólnego języka, a miejscowy obyczaj nie
pozwala na taką bliskość. Siedzę więc i patrzę na dłonie, a kiedy podnoszę
oczy, dostrzegam wstyd, który musi towarzyszyć każdemu flirtowi.

Zanim kobiety z blaszanych baraków siądą do plecenia sznurów i koszyków,


muszą zdobyć włókno, pochodzące najczęściej ze starych worków po
pomocy humanitarnej. W kraju, gdzie wszystkiego brak, taki worek to
majątek. Nadaje się nie tylko na koszyk lub matę, ale można zakryć nim
dziurę w namiocie lub zrobić parawan odgradzający podwórko od
obozowych ścieżek. Trzeba za niego słono zapłacić albo natrudzić się, żeby
go zdobyć.
Ale są tu też tacy, którzy worki wyrzucają. Zwłaszcza te dziurawe jak sito,
podarte, stargane, w których już nic nie da się nosić, niczego nie obejmą,
wszystko się z nich wysypie, wypadnie, przeleci jak woda w sicie z wielkimi
okami. Takie worki, jak reszta śmieci, lądują na wysypisku pod Mogadiszu,
na fantastycznej plaży, szerokiej jak na Helu, w przedsionku piekieł, bo nie
da się inaczej nazwać tego miejsca.
Jedziemy więc nadmorską drogą, gdzie dziury w asfalcie i piach
przeplatają się niczym w jakimś ponurym patchworku. Po lewej stronie
mamy cudowny nadmorski piasek, oddzielony od drogi wydmami i kępami
krzewów, parowami, gdzie podczas deszczów gromadzi się woda. Słychać
szum fal, no i czasem daleko na horyzoncie widać jakiś statek. Są tu też
ptaki, ponure ścierwojady. I chmary owadów karmiących się zgnilizną,
pleśnią i krwią.
Po prawej stronie, gdy tylko wyjedzie się z Mogadiszu, pustynia nabiera
czerwonej barwy, układa się w pagórki, podnosi i łamie niespodziewanie
w głębokie parowy, na pierwszy rzut oka przyjazna i zapraszająca do
spacerowania. Tu i tam stoją rozłożyste akacje, a w długim cieniu drzew
widać poruszające się kropeczki. To stada włochatych kóz pasących się
w chwastach i w ostrej, zetlałej trawie, szukających najmniejszego
przewiewu powietrza i cienia.
Dalej droga biegnie wzdłuż licho zbudowanego muru ogradzającego
armijne koszary i szkołę wojskową, którą w Mogadiszu postawili Turcy.
Dlatego nadmorski trakt nazywa się Via Anatolia, co – przyznajmy – brzmi
godnie i elegancko.
Baraki i poligon to jeszcze plac budowy, lecz już czujnie strzeżony, jakby
uznano, że ktoś inny zechce ukraść ten nadmorski, suchy piach i stojące na
nim betonowe konstrukcje, więc trzeba ich bacznie pilnować. Ma być tak –
ktoś mi opowiada – że w wojskowej szkole somalijscy rekruci nauczą się
walczyć z terrorystami z Asz-Szabab równie skutecznie, jak turecka armia
umie bić się z Kurdami. Dlatego koszary i place apelowe, tory przeszkód
i strzelnice pęcznieją, rozlewają się wzdłuż drogi i plaży, zajmują coraz
więcej miejsca. Choć na dobrą sprawę nic się tu nie dzieje. I może nigdy nie
będzie się dziać.
Przejedziemy jeszcze kilkaset metrów, pokonanych w całkiem szybkim
tempie, i już trudno wysiedzieć w kabinie pancernej toyoty, mimo że okna są
zamknięte i warczą wentylatory. Kierowca wpuścił do klimatyzacji z pół
flakonika ciężkich wschodnich pachnideł. A i tak śmierdzi okrutnie, nie
macie pojęcia, jak bardzo. Nic w Mogadiszu nie cuchnie tak przeraźliwie,
nawet targ rybny tuż przed zamknięciem, zawalony rozkładającymi się
odpadkami. Przed maską auta kładą się dymy. Wysypisko płonie.
Jedziemy w chmurze szarego dymu, przepatrując, co mamy po bokach.
A tam stada czarno-białych ibisów, posępne i szpetne marabuty, mikre
osiołki i łaciate kozy, które żrą to całe kurewstwo wywalane na pobocza,
między kolczaste krzaki, w doły, w rowy, gdziekolwiek. Jakieś dzieciaki
szukają w pryzmach śmieci czegoś, co się jeszcze przyda. Co to może być,
nie wiem, bo i skąd.
Mijamy jakieś namioty ze szmat i foliowe budy, a między nimi – jakby
żar słońca i płonącego śmietniska nie wystarczał – jarzą się niewielkie
ogniska. Ktoś odpoczywa, śpi, patrzy w niebo, ktoś gotuje posiłek. Czasem
przemknie trójkołowy motocykl, bo ludzie tu żyjący też potrzebują
podwózki.
Zaraz zbaczamy w lewo, ku plaży, która powinna wabić turystów, bo jest
szersza i piękniejsza niż w kalifornijskim Malibu, na reklamowanej wszem
wobec indonezyjskiej Bali, wszędzie tam, gdzie beztroscy turyści zostawiają
miliardy dolarów. Droga pnie się między wydmami, zawija, kluczy, a na
poboczach wciąż śmieci, śmieci, śmieci, napęczniałe, gnijące lub całkiem
wyschnięte ścierwa padłych zwierząt, kartony i papierzyska, gnój i wszystko,
co już niepotrzebne, nawet tym nędzarzom.
Samochody stają na piaszczystym pagórku. Poniżej sztuczny basen
wyłożony workami z piaskiem i oznaczony tablicą, która zdążyła zetleć już
dawno temu, informującą, że ta dziura w ziemi, gdzie powinno spuszczać się
szambo (spuszcza się je gdziekolwiek, bo dziura jest jednak daleko od
głównej drogi) to dar współczującej, wrażliwej na nieszczęście wspólnoty
międzynarodowej dla narodu Somalii, stworzona i administrowana przez
agendę Narodów Zjednoczonych, która ma za zadanie pilnować, by na
świecie ludzie byli syci i żyli zdrowo i we względnej czystości. Litery dawno
już wyblakły i rozleciała się ze starości budka strażnika, którego tu kiedyś
osadzono, za pieniądze tysiąc razy mniejsze niż płacone tym, którzy tę dziurę
wymyślili, fotografowali się na jej tle i odbierali gratulacje oraz
podziękowania za dbałość o ekologię.

Dziewczyny i kobiety od wyplatania koszyków i mat idą na wysypisko


w kilkuosobowych grupkach. To kilometry od Mogadiszu, ale znów nie tak
daleko, żeby – jeśli wyjdzie się z rana – nie wrócić przed wieczorem. Mają co
najmniej dwa kłopoty. Lepiej takich nie mieć.
Przede wszystkim muszą grzebać w śmieciach, szukając materiałów na
kosze i maty, i nie oglądać się na towarzyszki konkurentki. W końcu każda
chce znaleźć porwany worek. Wywracają do góry nogami stosy odpadków,
gonią dzieci z okolicznych obozowisk, bo kto pierwszy, ten lepszy,
a przecież są w końcu silniejsze od tych gówniarzy. Wdychają trujące opary,
ich łachy przesiąkły śmierdzącym dymem. W Mogadiszu po prostu czuć,
która kobieta pracuje na wysypisku. Brodzą bosymi stopami w gnoju
i piachu, wygięte jak spinacze do papieru, poszarzałe od kurzu.
Lecz, jak usłyszę niebawem, te konkurujące ze sobą o resztki kobiety
muszą jednak trzymać się razem. Wysypisko śmieci to w końcu tutejsza
kopalnia złota, takie Klondike lub Kalifornia, tyle że obok Mogadiszu.
Miejsce pełne skarbów i bogactwa, bo leżą tu flaszki z plastiku, puszki, no
i worki. I, jak kiedyś na Alasce – choć nigdy nie było tam wojny, trwającej
przez dekady – jak w Kalifornii, jak gdziekolwiek indziej na świecie, gdzie
ludzie mogą zyskać tylko kosztem innych, to miejsce ma swój pomysł na
życie: brać, chwytać, zagrabić, byle pod siebie i dla siebie.
Kobiety z Mogadiszu idą na wysypisko świadome, że może spotkać je
krzywda. W tych kolczastych krzakach, w siwym dymie sponad hałd śmieci,
między ibisami, pośród ścierw osłów i kóz czekają bandy napalonych
mężczyzn. Są silniejsi, więc trudno się obronić. Mają kałasze, maczety
i noże, lub przynajmniej tęgie kije. Bronią łatwiej wymusić uległość. Gwałty,
pobicia, rabunki to codzienność między śmieciami na najpiękniejszej plaży
świata.
9

Doszło do tego, do czego dojść musiało: cała rodzina Baszira postanowiła


uciekać z Somalii. Przecież w dzisiejszym świecie nie można zamknąć się na
cztery spusty i nie wiedzieć, że gdzie indziej ludzie żyją normalnie, a nie tak
jak tu, w Mogadiszu – piekle nieporównywalnym z żadnym innym miejscem
na ziemi. Somalijska wojna domowa trwała już kilkanaście lat, Mogadiszu
przechodziło z rąk do rąk, wariujące od żądzy władzy i religijnych
namiętności, dzielone niewidzialnymi liniami frontu, zrujnowane,
naznaczone chorobami, głodem i śmiercią. Nic nie zapowiadało, że ten
koszmar kiedykolwiek się skończy.
I tak rodzina Baszira rozbiegła się po całym świecie, od Skandynawii,
przez USA , Kanadę, po Australię. Baszir nie wyjechał. Uczył się kiedyś
hotelarstwa, czuł, że ma nosa do biznesu. Po ojcu, który dawno temu marzył
o własnym hotelu w Mogadiszu, ale nie starczyło mu zapału, kasy, no
i przede wszystkim pomysłu, a i czasy były nadzwyczajnie paskudne.
Za to Baszir wiedział, czego chce. Nie miał jeszcze trzydziestki.
Siedzimy więc w ogrodzie hotelu, który nazywa się Peace Hotel 1, dzisiaj
perle w koronie biznesów Baszira. W Mogadiszu ma jeszcze inne hotele.
Numerki przy nazwie oznaczają poziom bezpieczeństwa. Peace Hotel 1 jest
na samym topie. To, oprócz hotelu na lotnisku zajmowanego wyłącznie przez
cudzoziemców z zarobkami liczonymi w tysiącach dolarów miesięcznie
(dodatki za strefę walk), najbezpieczniejsze miejsce w mieście. Kilka
piętrowych pawilonów (w pokojach ciepła woda, internet, stolik,
klimatyzacja, niekiedy grzyb na ścianach), ogród ze stolikami, wysokie mury,
a na nich drut kolczasty, wieżyczki strażnicze, broń ciężka przy bramach.
Wszystkie domy i piaszczyste ulice wokół Peace Hotel 1 również należą do
Baszira. Stoją puste, bo to dodatkowy kordon ochronny. W ogrodzie kilka
rudych, chudych kotów z trójkątnymi mordkami jak ze staroegipskich
malunków i małpka skacząca po drzewach. Cisza.
Nie ma nas tu dużo, bo i cudzoziemców w Mogadiszu jest jak na
lekarstwo. Podczas posiłków mieścimy się przy kilku stolikach w ogrodzie
i zawsze zostają puste miejsca. Goście Baszira to pracownicy organizacji
humanitarnych, dziennikarze i ze trzech czy czterech nabitych facetów,
których profesję nieodmiennie poznaję o każdej porze dnia i nocy, bo już
zbyt wielu ich widziałem, nie tylko w Somalii.
Wyglądają zawsze tak samo. Mogą mieć lat trzydzieści albo pięćdziesiąt,
sandały na stopach lub wysokie buty, dobre na pustynny piasek i kamienie.
Choć panuje upał, noszą marynarki albo koszule z krótkim rękawem
i spodnie bojówki, a wyglądają jak dzieci jednej matki – wojny. Mówią
cicho, niewyraźnie, czasami zaśmieją się półgębkiem. Baszir słucha ich
bardzo uważnie, lecz nie jak petent, tylko partner.
Na zadaszonym parkingu obok patia odpoczywa kilka opancerzonych land
cruiserów i land roverów; powodzenie biznesu Baszira wymaga, by
samochody dawały sobie radę w piachu i w błocie oraz stanowiły dobrą
ochronę przed kulami. Za murem opasującym hotel, na opustoszałej ulicy
stoją odkryte pick-upy ochrony. To ponad setka młodych chłopaków,
jednakowo umundurowanych i pod bronią. Pilnują szlabanów i murów.
Jeżdżą poza druty hotelu z klientami Baszira. Albo czuwają
w klimatyzowanych pokojach, zorganizowani w specjalne grupy szybkiego
reagowania, gotowi do akcji przez całą dobę, siedem dni w tygodniu. W razie
czego dotrą na miejsce zdarzenia w kilkanaście, góra kilkadziesiąt minut.
Dokładniej określić się nie da, choć nabite białasy w marynarkach
zapewniają, że większych kozaków szukać ze świecą – w końcu sami ich
wyszkolili. Przecież to Mogadiszu – miasto, o którym nawet tryskający
optymizmem Baszir mówi, że jest całkowicie nieprzewidywalne.
Baszir – niewysoki, szczupły, w markowej koszuli, wąskich spodniach
i sandałach z dobrego zachodniego salonu, w garści zawsze trzyma
iPhone’a – nie jest zbyt wylewny. Najbardziej lubi siadywać przy stoliku
w kącie ogrodu swojego hotelu, popijać wodę lub kawę rozpuszczalną i po
prostu patrzeć na ekran telefonu lub na gości. Lecz nie odmawia rozmowy,
choć powiadają o nim, że miewa humory, a wtedy bez kija nie podchodź.
Taki już jest.
– Zostałem w Mogadiszu ze względu na mamę – mówi. – Nie mogłem
pozwolić, by została tu sama, skazana na łaskę krewnych i sąsiadów.
– Przecież opowiadałeś, że w końcu i ona wyemigrowała.
– Nie wyjechałem z Somalii – uśmiecha się – bo wiedziałem, że na tym
twoim Zachodzie byłbym co najwyżej pomywaczem w knajpie, kelnerem,
szoferem, sprzedawcą w orientalnym sklepiku, na dobrą sprawę nikim,
uchodźcą, jakich są miliony. Tu robię to, o czym zawsze marzyłem: mam
hotel, zatrudniam ludzi, mam plany. Nie narzekam ani nie żałuję, że
mieszkam w Mogadiszu. Za to cieszę się, w swoim biznesie byłem pierwszy.

W Mogadiszu, mimo strzelanin, zamachów samobójczych, głodu


i wszystkich okropieństw, które przydały temu miejscu miano najgorszego na
świecie, zawsze działały jakieś noclegownie i hotele. Było w nich równie
bezpiecznie jak na piaszczystych ulicach, którymi przebiegał front,
a podkładane bomby zamieniały okoliczne domy w gruzowiska. Przyjezdni
muszą jednak gdzieś nocować, nawet podczas okrutnej wojny.
Baszir uważa, że przed nim nikt w Mogadiszu nie rozumiał, jakie
wyzwania stoją tu przed hotelarstwem. Tylko on miał wystarczająco dużą
wyobraźnię. Młody, energiczny i odważny. Na dodatek znał angielski, był
tłumaczem zagranicznych dziennikarzy relacjonujących somalijską wojnę
domową, póki o niej nie zapomniano. A skoro los dał mu szansę na kontakt
z ludźmi ze świata, podpytywał ich, słuchał, zapamiętywał prośby
poparzonych słońcem, wystraszonych białasów, prosił o sugestie i rady.
Wiedział więc bardzo dobrze, że dziennikarze potrzebują łóżka, stolika,
przewodnika z kontaktami oraz możliwości łączenia się ze światem. Dobrze
by było również, żeby nie wystawiali się bez przerwy na odstrzał. W sumie
niby niewiele, ale w Mogadiszu nikt się o to jeszcze nie zatroszczył. Tak
zrodził się pomysł na Peace Business Group, która – wymyślił Baszir –
zapewni dziennikarzom dach nad głową, przewodników, tłumaczy
i maksimum bezpieczeństwa, stworzy elementarne warunki do pracy.
Ale postanowił też zrobić coś dla Somalii. Gdy w lipcu 2005 roku
otwierał swój pierwszy Peace Hotel, zaprosił aż pięciuset gości, a stoły
uginały się od świeżej koźliny, potrawek z jagniąt, wielbłądziego mięsa
i pieczonych w węglu ryb oceanicznych. Podano misy szpinaku z czosnkiem,
podbarwionego kurkumą ryżu z orzechami i rodzynkami, czerwonych,
gęstych sosów, w których wykwintne włoskie smaki krzyżują się
z afrykańskimi ziołami i tutejszym palącym język pieprzem. Tak gotują tylko
w Somalii.
Byli pośród gości klanowi watażkowie i białobrodzi mułłowie w luźnych
galabijach, byli samozwańczy generałowie i dostojni szejkowie meczetów,
najważniejsi politycy w Mogadiszu i starszyzna plemienna. Być może wielu
patrzyło na siebie wilkiem. Ważne, że przyszli, ciekawi, co takiego wymyślił
ten chłopak.
Wszystkich razem i każdego z osobna Baszir uprzedził, że w ogóle nie
interesuje go polityka. Chce tylko robić biznes, najlepszy jaki się da, więc
z nikim konkretnym nie trzyma, nikogo nie popiera, z nikim nie chce
zadzierać. Albo lepiej: trzyma ze wszystkimi i popiera każdego. Jeśli
zwaśnieni warlordowie, skłóceni politycy, fundamentalistyczni duchowni
zechcą się spotkać, żeby coś ustalić, o czymś porozmawiać, podpisać pokój
lub tylko na chwilę zawiesić broń na kołku, hotel Baszira jest dla nich
otwarty i – on im to gwarantuje – bezpieczny. Za takie spotkania, choćby
trwały wiele dni i kosztowały majątek, nie weźmie ani grosza. To będzie
jego – Baszira – dar dla Somalijczyków i dla Mogadiszu. Z jakichś powodów
mu uwierzono.
Jak przekonał rządców Mogadiszu? Ile i komu dał w łapę? Ile i czy
w ogóle płaci dzisiaj wszystkim stronom somalijskiej wojny? Co obiecał i co
zagwarantował tym wszystkim ważniakom i pyszałkom w mundurach,
turbanach, garniturach od Hugo Bossa? Z kim ma taki, a z kim owaki układ?
Nie sypnie się z tą wiedzą, choćby go torturowano.
Poza Baszirem prawdę zna również garść jego wspólników (nazywa ich
udziałowcami). To przede wszystkim – objaśnia – ludzie z tutejszej branży
paliwowej, co przynajmniej kilka lat temu (a pewnie i dzisiaj) oznaczało
potentatów w szmuglu arabskiej i kenijskiej benzyny. Mają kontakty za
wodą, w bogatych krajach Zatoki. Jeżdżą w interesach do Turcji, a nawet do
USA i Europy. Podobno chcą w przyszłości inwestować w eksploatację
somalijskich złóż ropy i gazu, całkiem obfitych, kryjących się pod morskim
dnem. Oraz – to nie makabryczny żart – w turystykę, bo w Somalii może
jeszcze nie ma spokoju, ale za to są jedne z najpiękniejszych plaż świata,
słońce przez okrągły rok, ciepła, choć bardzo słona woda.
Słowem, najważniejsze figury w Mogadiszu i w całej Somalii – od
zmieniającej się jak w kalejdoskopie władzy, przez mułłów, po hersztów
klanowych gangów, a nawet przywódców islamistów z Asz-Szabab – uznały,
że w tym oszalałym ze strachu, dokumentnie sterroryzowanym mieście
przyda się miejsce takie jak ten hotel Baszira. Nawet najhardsi watażkowie
potrzebują w końcu kawałka cienia, gdzie można w ciszy i przy niezłym
jedzeniu udawać, jak bardzo pragnie się pokoju i narodowego pojednania.
Tyle że Baszir traktuje pokój i somalijskie pojednanie równie poważnie jak
hotele, bezpieczeństwo klientów i wszystkie inne swoje biznesy.
Przynajmniej tak o tym mówi.
W solidność Baszira uwierzyli też pracownicy zagranicznych organizacji
humanitarnych i dziennikarze. Wierzą mu nie tylko dlatego, że nie bardzo
mogą zaufać komuś innemu. Po prostu Baszir jest solidny, nie nawala
i dotrzymuje słowa.
– Jeśli Baszir twierdzi, że czegoś nie da się zrobić, to się nie da za żadne
skarby świata – opowiadają. – Z Baszirem się nie negocjuje, bo to on wie, co
się dzieje, nikt inny. Jeśli Baszir uważa, że tego a tego dnia nie można
wystawić z hotelu czubka nosa, to znaczy, że naprawdę nie można. Jeśli każe
wrócić z miasta koło południa, lepiej wrócić bez fochów, że robota
rozgrzebana, a konwój zapłacony do wieczora. I postaraj się – dodają – żeby
cię polubił. To od niego zależy, ile zobaczysz w Mogadiszu.

Opancerzone toyoty, broń, zasieki, stalowe wrota i szlabany to jedno. Baszir


wie, że w biznesie, który prowadzi, równie ważna jest informacja. Każdego
nowego gościa ktoś z ludzi Baszira prowadzi do „pokoju bezpieczeństwa”,
pomieszczenia chronionego tak jak amerykański skarbiec federalny w Fort
Knox.
Za oknem ponad czterdzieści stopni Celsjusza, a tu przyjemny chłód. Na
ścianach mapy satelitarne Mogadiszu, ekrany duże i małe, kilka potężnych
komputerów jak w nowoczesnym centrum łączności. Obsługują to
dziewczyny w kolorowych czadorach, przy których nie warto popisywać się
angielszczyzną, bo to najczęściej reemigrantki z Ohio lub z Toronto,
z Australii, z londyńskich przedmieść, absolwentki amerykańskich
college’ów i niezłych szkół w Sztokholmie. Klikają w klawiatury, ślepią
w monitory, dzięki obrazom słanym przez satelity w czasie rzeczywistym
widzą najbardziej zapyziały zakątek Mogadiszu.
Każdego wieczoru w przeddzień wyjazdu w zaułki miasta – niech to
będzie nadmorski targ rybny, port, ruiny katedry, obóz dla uchodźców –
trzeba, wedle reguł stworzonych przez Baszira, opowiedzieć ludziom od
bezpieczeństwa o swoich pomysłach: gdzie się chce jechać, na jak długo i po
co, z kim, inszallah, będziemy rozmawiać. Ale i tak ostateczna decyzja, czy
pojedzie się dokądkolwiek, czy też dopadnie nas nudny upał wlokących się,
pustych godzin w ogrodzie Peace Hotel, zapada na kilkanaście minut przed
wyruszeniem. Do ostatniej chwili w „pokoju bezpieczeństwa” weryfikuje się
wszystkie docierające tu dane. Spływają elektronicznym strumieniem
z ekranów powieszonych na ścianach, z monitorów komputerów, wreszcie
przychodzą – pewne na sto procent – od sekretnych oczu i uszu Baszira
rozsianych po całym mieście.
Baszir po prostu wie, co w Mogadiszu piszczy. Gdyby nie miał między
swoimi pracownikami speców od najnowocześniejszego high-tech, byłby
ślepy i głuchy. Równie ważne są informacje przekazane telefonicznie, jakieś
półsłówka wyszeptane przez donosicieli, wieści z tego lub owego
skrzyżowania, treść rozmów podsłuchanych przypadkiem na targu albo
w lokalnej garkuchni, gdzie żaden biały sam nie zajrzy. Chyba że ktoś od
Baszira zawiezie w takie miejsce i się na to zgodzi.

Baszir mówi, że sekret powodzenia jego biznesu tkwi przede wszystkim


w ludziach, których zatrudnia. Peace Hotel 1 ma bardzo dobrego kucharza,
pilnującego zasad włoskiej i somalijskiej kuchni. Uśmiechnięta, okrągła
Hodan, dziewczyna z recepcji, mówi po angielsku tak jak każdy Amerykanin,
bo urodziła się gdzieś w Ohio. Jest między pracownikami Baszira niezły
zaopatrzeniowiec, bo w menu są zawsze świeże ryby, owoce morza, a nawet
keczup prosto z Arabii Saudyjskiej. Można poprosić o wypranie koszuli – po
kilku godzinach wisi sucha i wyprasowana w torbie na klamce pokoju.
Złapać robotę w Peace Business Group – wszystko jedno, czy
w charakterze pomocy kuchennej czy ochroniarza – nie jest łatwo. Lecz jeśli
już się tam trafi, można być pewnym swego, bo Baszir uczciwie płaci (choć
wymaga) i dba o swoich. Dostają mieszkanie dla siebie i najbliższych,
jedzenie, mundury, broń, telefony komórkowe, zwitki tutejszych szylingów
i o wiele pewniejsze dolary. Kelnerzy noszą czarne spodnie i białe koszule.
Niektórzy pracownicy są z nim już od dziesięciu lat. Baszir z dumą
opowiada, że poznawali się, gdy byli bardzo młodzi. Teraz niektórzy zaczęli
siwieć i mają dorosłe dzieci.
Baszir musi wiedzieć, z jakiej rodziny wywodzi się jego pracownik. Musi
osobiście poznać jego matkę i ojca, braci i siostry, odwiedzić rodzinny dom,
porozmawiać z kuzynami i z sąsiadami. Musi też ugadać się z przywódcami
klanów – starszyzna gwarantuje słowem honoru i potwierdza na piśmie, że
Abdul lub Mahomed, Fatima lub Noor nie sprawią żadnych kłopotów.
Chłopcy, którzy trafiają między ochroniarzy Baszira, pochodzą z różnych
plemion i klanów, żeby nawet przypadkiem nie powstała z nich armia
zlepiona więzami krwi i napędzana rodową niechęcią. Przechodzą szkolenie,
jak we wszystkich oddziałach specjalnych od Teksasu po Kamczatkę;
w końcu codziennie, nawet jeśli w Mogadiszu jest w miarę spokojnie,
nadstawiają głowę. Są sprawni, dobrze wyszkoleni, umieją pokazać, że znają
się na swojej robocie. Ruchem lufy kałasznikowa, oszczędnym gestem,
skinieniem dłoni chłopcy od Baszira zatrzymają uliczny ruch, odgonią
namolnego przechodnia, zablokują rondo, przecisną się konwojem przez
samochodowy korek. A kiedy trzeba, wystraszą bojówkarzy z bronią.
Fotoreporterzy ich lubią, bo nie plączą się w kadrze. Dziennikarzom nie
przeszkadzają w rozmowach. Stają w pewnej odległości, najdyskretniej jak
się da, z automatami przyciśniętymi do ramion. Cały czas z boku, ale tak
blisko, że nic nie ujdzie ich uwagi. Gdy pod wieczór wracamy do Peace
Hotel, widzę, jak bardzo są umordowani. Ale następnego poranka znowu są
gotowi.
Baszir mówi, że podstawowe szkolenia z chłopakami od bezpieczeństwa
prowadzą sami Somalijczycy. Specjaliści z zewnątrz (ponoć to emeryci, ale
w wieku stanowczo przedemerytalnym, weterani jednostek specjalnych
z Francji, Irlandii, Wielkiej Brytanii, USA i Bóg wie skąd jeszcze) pojawili
się później, na jego zaproszenie. Po to, żeby sprawdzić, poprawić
i podpowiedzieć. Nie wiem, jakim cudem Baszir ich poznał, jak ich wybiera,
i nie wiem, ile im płaci. Mówi tylko, że dali mu najważniejszą lekcję, którą
sumiennie odrobił: jasne, że jego chłopcy umieją walczyć, ale przede
wszystkim muszą umieć pokazać, że naprawdę potrafią się bić. To może
nawet ważniejsze od strzelania. Największy zabijaka, który choć przez
minutę popatrzy na ochroniarzy Baszira, musi wiedzieć, że nie warto z nimi
zadzierać.

Przez dziesięć lat działalności Peace Hotel Baszirowi ani razu nie powinęła
się noga, żadnemu z gości hotelu nie spadł z głowy włos, choć zdarzało się,
że poza jego murami bywali w ciężkich opałach. Dlatego wartość Peace
Hotel i wszystkich interesów Peace Business Group to dzisiaj jakieś trzy i pół
miliona dolarów. Dziewięćdziesiąt procent nakładów idzie na
bezpieczeństwo, ale Baszir wierzy, że z czasem będzie się to zmieniać.
Zatrudnia ponad dwustu ludzi, ale mówi, że już za rok będzie ich czterystu.
Gdyż poza wszystkim Baszir lubi marzyć. No i, jego zdaniem, to już nie
to samo piekielne Mogadiszu co wcześniej.
– Jeśli przyjedziesz tu za rok, za dwa lata, będziesz, obiecuję, wyjeżdżać
na miasto z jednym samochodem ochrony – zapewnia. – Za trzy–cztery lata
wystarczy ci do pomocy jeden człowiek. Dziś nie da rady, za bardzo
niespokojnie, ale kilka dni temu zabrałem znajomego Anglika na „Mogadiszu
by night”. Od niedawna mamy w mieście pierwszą pizzerię. Nazywa się
Karamel, a Sultan, jej właściciel, to fajny człowiek. W ubiegłym roku
gościłem w Peace Hotel czterdziestu zagranicznych turystów. Nie
przesłyszałeś się: prawdziwych turystów, a nie dziennikarzy czy kogoś
takiego. To miasto powoli normalnieje, choć normalne ciągle nie jest. Ale
my, Somalijczycy, mamy już powyżej uszu strzelanin, zamachów, bomb,
wojny. Na wojnie już się nikt tutaj zbytnio nie pożywi.

Dlatego Baszir kupił w Mogadiszu ogromny kawał plaży, na jej obrzeżach


pasą się dzisiaj wielbłądy. Jest pewien, że za kilka lat zacznie stawiać tam
ośrodek turystyczny z prawdziwego zdarzenia. Na razie, gdy ma czas
i sytuacja pozwala na wyjazd, wozi tam gości Peace Hotel. Kilkunastu
ochroniarzy rozstawia się na piaszczystych wydmach. Samochody nie
wyłączają silników. Goście Baszira pluszczą się w ciepłych falach oceanu.
A on sam czasami wsiada na skuter wodny, najnowocześniejszy, jaki udało
mu się zdobyć.
– Zabrałem tu nie tak dawno temu korespondenta „New York Timesa”.
Tak mu się spodobało, że prawie nie mogłem wygonić go z wody. Kiedy
przyjechaliśmy do hotelu, pokazałem mu jego fotografię w oceanie zrobioną
iPhone’em i zapytałem: „Jeffrey, jak kąpiel?”. On na to, że wspaniała. No to
mówię: „Jeffrey, jeśli napiszesz, że Mogadiszu jest najniebezpieczniejszym
miastem świata, wrzucę twoje zdjęcie do internetu i wyjdziesz na wała. Nie
jesteśmy już ostatni w tym piekielnym ogonie nieszczęść. Inni mają gorzej”.
Baszir zaczyna wyliczankę: gorzej jest z całą pewnością w Syrii.
I w Iraku, w prowincjach, gdzie rządzą islamiści. Równie trudno jak
w Somalii, a może jeszcze trudniej jest w Libii i w Afganistanie. Ostatnio na
somalijskich wodach raz po raz pojawiają się łodzie z uchodźcami z Jemenu;
tam może jest najgorzej. Niestety, ocean coraz częściej wyrzuca też ciała
i potrzaskane resztki kadłubów; widomy znak, że w Jemenie jest gorzej niż
w Mogadiszu, bo parę lat temu to Somalijczycy szukali spokoju w Jemenie.
– Jesteśmy na czwartym, może piątym miejscu od końca – mówi Baszir. –
Mamy szanse, żeby wyskoczyć z dziesiątki. Przecież Somalia ma wszystko,
czego potrzeba do normalnego życia: ocean, plaże, ryby, złoża ropy, gaz. Ma
nawet wodę, której na pustyni brakuje. Jest nas wszystkich tylko z dziesięć
milionów. Bogactw Somalii starczy dla każdego.
– A kiedy już będzie dobrze, co zrobią twoi chłopcy od kałasznikowów?
– Będą najlepszymi na świecie żołnierzami sił pokojowych. Wspomnisz
moje słowa: kontyngent somalijski zaprowadzający pokój w Syrii, w Libii,
gdziekolwiek. Nikt na tej ziemi nie wie lepiej od nas, czym jest wojna. To
straszna wiedza, ale z niej można też dobrze skorzystać.
10

Przeliczył się lekko ten Baszir. Przewistował. Nie do tego stopnia, by


zabrakło mu kasy, ale grał za wysoko, no i komuś to się nie spodobało.
Klepiemy się po ramionach drugi raz po dwóch latach, w 2017 roku,
a między nami wisi poczucie, że on wie i ja wiem. Nie będziemy się z tego
powodu na siebie dąsać, ale wiemy i to wystarczy.
– Dobrze, że jesteś – mówi Baszir.
– Też się cieszę – odpowiadam. Bo i cieszę się, że widzę tego chłopaka.
– Zrobimy „Mogadiszu by night”? – pyta.
– Zrobimy.
Pomilczymy, pouśmiechamy się, poklepiemy po ramionach.
– Wróciłeś, a to się liczy. Wracaj tu zawsze, kiedy zechcesz.
Ani myślę doszukiwać się w słowach Baszira drugiego dna, choć przecież
wiem, że zaprasza tu ludzi zewsząd, tyle że tylko niektórzy mają na to smak.
Najważniejsze, by pisali o hotelu Baszira. Pojawił się więc tutaj pewien
Szkot, autor bloga śledzonego przez setki tysięcy internautów, facet, który
postanowił, że zanim posiwieją mu skronie, odwiedzi wszystkie kraje świata.
Napisał do Baszira, wsiadł w komercyjny samolot, być może lokalnych
Jubba Airways, które – zdarza się – lądują w Mogadiszu z Nairobi lub
jakiegoś lotniska w Turcji czy Arabii. Potem Baszir zafundował mu pancerny
samochód z ochroną, a facet przez dzień czy dwa jeździł, by w końcu
odhaczyć swoją znajomość Somalii w sieci: byłem, widziałem, I’m back,
guys, przeżyłem, jestem cool i dzielny jak nie wiadomo co.
Napisał też, że współczuje Somalijczykom, a cała ta rzeczywistość średnio
mieści mu się we łbie, wypala beret pod rudą, szkocką czupryną. Ale też
powiesił w sieci zdjęcie najgorsze z możliwych: Szkot kuca, a wokół niego
przysiadają umundurowani ochroniarze z kałaszami.

Gdy zbliżały się prezydenckie wybory, Baszir poczuł taką moc, że zrobił
w Peace Hotel noclegownię i miejsce spotkań dla komisji wyborczej. Zdaje
się, że w ten sposób złamał niepisaną umowę sprzed lat, więc coś musiało się
stać, bo jak inaczej.
Niepozorny, poobijany samochód z samotnym kierowcą jechał ku morzu
i ku lotnisku, wzdłuż murów i ułożonych piętrowo, zbrojonych drucianą
siatką worków z piaskiem. Kiedy za kilkaset metrów miały przegrodzić mu
drogę posterunki somalijskiego wojska i żołnierzy afrykańskiej misji,
samochód przyspieszył. Uliczne posterunki pofrunęły pod chmury.
Wskazówka sekundnika nie zrobiła nawet pełnego obrotu na tarczy
zegarka, gdy podjechała ciężarówka: dwieście z hakiem kilogramów
materiałów wybuchowych, stalowe śruby, kawałki prętów, mutry, łożyska,
no i beczki z benzyną, żeby bum było naprawdę wielkie. To był, jak do
tamtych zimowych dni 2017 roku, największy wybuch w Mogadiszu, nikt
nigdy niczego takiego nie zrobił. Poleciały dachy i ściany, posypał się
obronny mur, pękły worki z piaskiem renomowanej firmy Hesco
(utrzymującej, że potrafi pokonać śmierć), które zatrzymują zamachy
somalijskich, malijskich, syryjskich i afganistańskich talibów.
W lutym 2017 roku prezydentem Somalii został Mohamed Abdullahi
Mohamed, urodzony w Mogadiszu polityk z amerykańskim paszportem
(wiele lat temu, z powodu wojny, poprosił o azyl polityczny w USA ), historyk
po uniwersytecie w Buffalo, dyplomata i światowiec. W Ameryce prowadził
wykłady z umiejętności przywódczych oraz rozwiązywania konfliktów,
działał w organizacjach broniących praw człowieka. Podobno tęsknił za
ojczyzną i dlatego wrócił.
Abdullahi Mohamed, w końcu od kilku dekad człowiek liberalnego
Zachodu, wprowadził kwoty dla kobiet w państwowej administracji, więc
kilka polityczek sprawuje w Mogadiszu funkcje ministrów. Ma on
demokratyczny mandat – obserwatorzy nie dopatrzyli się wyborczych
machlojek – poparcie większości parlamentu, uznaje go zagranica i tak dalej.
Ale nie wszyscy tutaj lubią prezydenta. Dla religijnych fanatyków jest
bezbożnikiem i zdrajcą, mimo że w Somalii obowiązuje wprowadzone przez
Unię Trybunałów Islamskich, którą swego czasu podporządkował sobie Asz-
Szabab, prawo szariatu. Prezydent rządzi raptem kawałkiem Mogadiszu, na
dodatek tylko w dzień, bo już wczesnym popołudniem pozbawiona wypłat
armia rozłazi się po domach, żołnierze dopalają dżointy i żują khat, a siły
Unii Afrykańskiej, tęgie chłopy i zawadiackie baby z Burundi i Ugandy,
chowają się w ufortyfikowanych posterunkach. Niby na ulicach ruch ciągle
taki sam, lecz wiadomo, że już komu innemu trzeba się kłaniać, na kogo
innego uważać, przed kim innym uciekać.
Władza prezydenta Abdullahiego Mohameda jest więc wielce
problematyczna, a przynajmniej dalece niewystarczająca, by dać pełną
ochronę nawet Baszirowi i jego hotelowi.
Tak więc za politykę tuż przed wyborami ktoś wysadził pod murem Peace
Hotel dwa samochody pełne trotylu, śrub, kawałków stalowych prętów
i beczek z benzyną. Wybuch zabił żołnierzy z posterunków, kilka
handlujących kobiet i garść przechodniów. Ale od tego czasu bezsprzecznie
wiadomo, że kto pracuje dla Baszira, jest, zdaje się, na oku islamistów z Asz-
Szabab. Zwykłych gangsterów mających porachunki z Baszirem, pospolitych
złodziei i bandytów bez żadnej ideologii też jest pod dostatkiem.
11

To był ten dzień, kiedy Mohamed, dwudziestodwuletni bystrzak, kuzyn


Baszira (również dzięki temu znalazł pracę w Peace Hotel), powiedział, że
ma dość, za dużo wziął na barki, za wiele się nasłuchał i naoglądał.
A przecież Mohamed nie miewa dość nigdy i w żadnych okolicznościach.
Szczeniak z gładkimi policzkami, bo broda i wąsy jakoś o nim zapomniały,
niezbyt wysoki, szczuplutki jak witka, roześmiany. Lecz twardy niczym
wyschnięte gałęzie pustynnej akacji, po prostu nieugięty.
Łebski ten Mohamed, przytomny, ciekawy świata i ludzi. Widzi tak dużo,
że aż mu zazdroszczę i dziękuję Bogu, iż chłopak lubi rozmawiać, łapie mnie
za ramię, ciągnie gdzieś w bok, mówi:
– Zapytaj ich o to i o to. Popatrz tu, tam, bo czegoś takiego nie widziałeś.
I nagle dorwała go głęboka depresja, znudzenie i zobojętnienie, nie chce
wiedzieć ani widzieć, nic go nie interesuje.
Zdaje mi się, że dobrze tego Mohameda rozumiem.

Gdy miał siedemnaście lat, mama powiedziała mu, że jest już dorosły i musi
zatroszczyć się o rodzinę, o braci i siostry, w końcu również o siebie.
W Południowej Afryce – opowiadała – jest firma, potężna i bogata, którą
założyli emigranci z Somalii. Hodują i sprzedają warzywa, mają kilka
sklepów, wiedzie im się nie najgorzej i pewnie potrzebują kogoś do roboty.
Przy okazji to znajomi znajomych, kuzyni dalekich kuzynów, ten sam klan,
więc ta sama krew. Z pewnością nie zostawią ich bez pomocy.
– Pójdziesz tam, synku – poprosiła.
Czasami zadaje się pytania po to, żeby coś wybrzmiało, jakiś węzełek
zaufania i miłości zacisnął się do końca, bo przecież Mohamed ani sobie
wyobrażał, że może odpowiedzieć: nie, mamo, nie mam siły, boję się.
Za to ja wyobraziłem sobie, jak w podobnej sytuacji zachowałaby się
polska mama, włoska mamma albo jidisze mame, kochająca, nadopiekuńcza,
przygotowująca synkowi kanapki i piorąca mu skarpetki, choć ten już stary
byk. Co znaczą matczyna troska i miłość, tu, między ludźmi z naszymi
codziennymi kłopotami, i tam, w somalijskim żarze. Jak rozmawia się
z synem, który musi zrobić coś, co jest niewykonalne? Jak go zachęcić, choć
to jasne, że ryzykuje życie? Jak pomóc, jak otoczyć opieką?
Przecież somalijska matka kocha Mohameda tak, jak polskie matki
kochają Piotrusiów i Stasiów. Lecz co ja mogę pojąć z tej somalijskiej
matczynej miłości? To coś, czego nie umiem ogarnąć.

Mohamed spakował węzełek, wzuł buty i poszedł na południe. Wyszedł


z somalijskiego Mogadiszu nad brzegiem Oceanu Indyjskiego do RPA , na
najdalszy, południowy czubek wielkiego kontynentu. Przez kilka krajów
i granic, pustynią, dżunglą, drogami ubitymi w czerwonej, afrykańskiej
ziemi. Tysiące kilometrów, w garści plastikowa butelka na wodę, na nogach
byle jakie sandały, zniszczone portki do połowy łydki, stara, błękitna
koszulka z logo ulubionego Manchester City.
Czasami ktoś go podwiózł rozklekotaną ciężarówką, czasem kupił bilet na
lokalny autobus. Nie miał paszportu ani żadnych innych dokumentów. Po
angielsku, czyli w jedynym języku, który może być (ale wcale nie musi)
wspólny dla wszystkich mijanych po drodze ludzi, znał raptem kilka słów.
Spał gdzie popadło. Jadł, co złapał w ręce. Po prostu szedł. Zresztą, nie on
jeden. Na afrykańskich drogach są tysiące takich Mohamedów.
Wyobraźmy sobie nastoletniego łebka z czarną, wełnistą czupryną, raczej
wątłego, w jedynych portkach i w marnych butach, jak idzie w pełnym
słońcu piaszczystą drogą, a do przejścia ma więcej niż z Moskwy do Paryża,
niemal połowę ogromnego, nieprzyjaznego lądu: suche pustkowia
i zatłoczone do granic możliwości afrykańskie wsie, busz zarośnięty ostrą
trawą, połacie tropikalnego lasu, a na dodatek zasieki, posterunki wszelakich
wojsk i plemiennych milicji, szlabany pograniczników.
Musi oszukiwać na punktach kontrolnych, uciekać, chować się przed
bandziorami. A przecież w naszych kategoriach to dziecko, nie sprzedaliby
mu paczki szlugów ani piwa, bo na dodatek wygląda na młodszego.
Ale doszedł, jak przyobiecał mamie, bo przecież jest mężczyzną,
a mężczyźni, ci prawdziwi, nie odpuszczają.
Mohamed był w RPA pięć lat. Spał w przysklepowej szopie, nosił skrzynki
z warzywami, a zarobione południowoafrykańskie randy słał do mamy, do
braci i sióstr. Nie spieszył się z powrotem.
Aż pewnego razu ktoś podpalił jeden z somalijskich sklepów. Jakiś
Somalijczyk (ale równie dobrze mógłby to być Ugandyjczyk, Burundyjczyk,
Masaj z Kenii, Tutsi z Rwandy) dostał po mordzie, zarobił kosę między
żebra. Mohamed, jak się okazało, nie był w RPA mile widziany przez
tamtejszych czarnych braci, należał do tych najmarniejszych z marnych. To
przecież nic szczególnego, że imigrantom należy dołożyć. Zabierają pracę,
wysyłają swoje kobiety do południowoafrykańskich szpitali, by rodziły
imigranckie bachory na południowoafrykańskich szpitalnych łóżkach. No
i kradną, ćpają, popijają, łobuzują, zagrażają społecznemu porządkowi
i powszechnie akceptowanym wartościom, są tak obcy i tak pazerni, że aż
strach. Ale to Mohamed się bał, że któregoś ranka znajdą go z nożem
w plecach lub pobitego do nieprzytomności. Tak po prostu wygląda życie na
obczyźnie.
Dobry Bóg wymyślił internet i telefony komórkowe, więc Mohamed od
czasu do czasu słyszał głos mamy albo zobaczył jej twarz na ekranie
w kafejce internetowej. Mama już nie chciała, żeby sprawdzał swoją
zaradność gdzieś pod Johannesburgiem albo Kapsztadem.
Drugi raz spakował węzełek i poszedł, tym razem na północ. Bogatszy
o poprzednie doświadczenia i starszy, więc było łatwiej.
– Jeśli mam umrzeć, wolę w Mogadiszu – powtarzał.
Gdy zdecydował się na powrót, w Somalii ciągle trwała wojna.
Gdybym takie słowa usłyszał od dwudziestoletniego Szweda lub
Szwajcara, od Amerykanina, od Polaka, Węgra lub Greka, chyba poplułbym
się ze śmiechu. Ale Mohamed był śmiertelnie poważny, a ja nie poczułem nic
z patosu w tym z pozoru nadętym zdaniu: „Najpewniej mnie zabiją, lecz
przynajmniej w domu”.

Z tym zabiciem to nie żarty. Mohamedowi nie wolno wychodzić samemu


z Peace Hotel do miasta, choć wszyscy, których teraz tu spotykam, mówią, że
się uspokoiło:
– Dwa lata temu, gdy tu byłeś, tak, wtedy dopiero się działo, oj, działo –
podsumowuje.
Tyle jego kontaktów ze światem, że pomoże zagranicznym dziennikarzom
lub pracownikom humanitarnym. Coraz lepiej mówi po angielsku. Ma
ubranie, łóżko, trzy posiłki dziennie. Zarobki oddaje rodzinie.
Mohamed żyje trochę jak w więzieniu, bo jego wuj Baszir dał się
zagarnąć polityce i udostępnił Peace Hotel na potrzeby komisji wyborczej.
A jeśli Baszir, człowiek wpływowy i majętny, nie może czuć się pewnie
w Mogadiszu, to jego młody kuzyn Mohamed tym bardziej.
A i wszyscy wiedzą, że Mohamed, prócz tego, że złapał fuchę w dobrym –
kiepskim miejscu, ma jeszcze jakieś pieniądze.

Co takiego zobaczył Mohamed, że mu się udało? Jechaliśmy wzdłuż jasnego,


świeżego muru ogromnej posiadłości, wystawionej na wielu hektarach,
z kawałkiem pięknej plaży kąpiącej się w szmaragdowym oceanie. Droga
była całkiem zwyczajna, pełna dziur i liszajów asfaltu, trochę za dużo
żołnierzy i betonowych pachołków wymuszających na samochodach tempo
żółwich emerytów. Ale za murem były palmy, opuncje i bugenwille, puszyste
trawniki, przykryte nisko wiszącą mgiełką wydobywającą się z pracujących
całą dobę nawadniaczy. W głąb, ku rozległemu, przeszklonemu budynkowi
biegły chodniki wysypane białym tłuczniem koralowym. Wysoki maszt
z wielką, czerwoną flagą, a na niej biały półksiężyc i takaż gwiazda.
– Popatrz – powiedział Mohamed. – To ambasada Turcji. Turcja bardzo
chce tu być i bardzo nam pomaga. Więcej, o wiele więcej niż bracia z Zatoki.
A przecież mogliby. Dla nich nakarmić Somalię to tak, jak zrezygnować
z dietetycznego, skromnego podobiadku.
Koran powiada: „Lecz prawdziwie pobożny jest: […] kto rozdaje
majątek – mimo umiłowania go – bliskim krewnym, sierotom i biedakom,
podróżnemu i żebrzącym, i na wykup niewolników”. W Somalii mieszkają
najbliżsi w końcu krewni, bo bracia w wierze. Najczęściej to sieroty, biedacy,
żebracy i niewolnicy. Jeśli więc komuś pasuje, może łatwo zasłużyć się
Najwyższemu, spełniając wymogi świętej księgi.
Taka ofiara na potrzebujących, obowiązek każdego muzułmanina, nazywa
się zakat. Nie trafi przed oblicze Stwórcy ten, kto zakatu odmawia. Na
dodatek zakat to nie ofiara, ale łaska; winien wynosić co najmniej dwa i pół
procent majątku.
Wprost z nadmorskiej drogi, oglądając się na wystawność budynku
ambasady, pojechaliśmy do szpitala, wspieranego przez tureckie państwo.
Bez dwóch zdań najlepszego w Mogadiszu, gdzie nie ma nic, nawet
podstawowych lekarstw i detergentów, bo i w Mogadiszu przecież nic nie
ma.
Ambasada i szpital jakoś przestały się Mohamedowi rymować. Gdzie
podziały się te procenty, na czym ten zakat polega?
12

Leżę nocą w skopanej, zapoconej pościeli, gapię się w jarzeniówkę,


a z komputera leci francuski Algierczyk Rachid Taha, długowłosy,
zarośnięty, konusowaty kudłacz z tak potężnym, chrapliwym głosem, że
gdybym nie słuchał go kiedyś na żywo (był wtedy albo upalony albo
kompletnie pijany, ale śpiewał cudnie), pomyślałbym, że jest barczystym
mocarzem. Leci Barra barra, song o wojnie domowej w Algierii, podany
światu jako fragment ścieżki dźwiękowej do Black Hawk Down –
Helikoptera w ogniu. Pamiętacie: lecą helikoptery, łopaty wirników tną
powietrze, poniżej widać morze i szerokie marokańskie plaże udające
somalijskie Al-Dżazirę i Lido (filmu z przyczyn oczywistych nie kręcono
w Mogadiszu). Przed żołnierzami Armii Stanów Zjednoczonych
i komandosami z jednostek Delta Force oraz Navy SEAL s postawiono cel:
ukarać somalijskich partyzantów kontrolujących Mogadiszu za masakrę
kilkudziesięciu pakistańskich żołnierzy działających z mandatu Organizacji
Narodów Zjednoczonych oraz pojmać doradców samozwańczego generała
Mohameda Faraha Aidida, wówczas, czyli jesienią 1993 roku,
najważniejszego watażki w kraju. O Aididzie wiadomo, że terroryzuje miasto
i sprowadza na nie głód, kradnąc transporty żywności z międzynarodowej
pomocy, zarabiając na tym miliony dolarów. Dotąd Amerykanie
przeprowadzali akcje bojowe przede wszystkim nocą, wykorzystując
przewagę w sprzęcie i w wyszkoleniu. Tym razem postanowiono zaatakować
w dzień, a czas trwania bitwy obliczono na góra trzy kwadranse.
Ale wiemy przecież, jeszcze zanim amerykańskie helikoptery dolecą nad
Mogadiszu, że misja skończyła się największą przegraną – wygraną
amerykańską bitwą od czasów wojny w Wietnamie. Wprawdzie doradcy
Aidida zostaną ujęci, ale świat zapamięta obrazy ciał amerykańskich
żołnierzy ciągniętych za samochodami po piaszczystych ulicach wśród
wiwatów oczadzonych triumfem tłumów.
Taha śpiewa z mojego komputera, piosenka zawiesza się od czasu do
czasu, jakby artysta gubił głos lub zapomniał tekstu oraz nut, bo słaba nitka
internetu co raz rwie się i gasi kontakt z siecią.

Barra barra, el-hozn we’l-boghd we-zwara


Tam, na zewnątrz, jest smutek, nienawiść i przemoc
barra barra, el-fasd we’l-hasd ma bka amana
zepsucie, zawiść, nie ma zaufania
barra barra, el-atasz we’n-nas manhusin
pragnienie i ludzie, którzy są nieszczęśliwi
barra barra, la horma, zolm we’abudijja
nie ma nic świętego, jest krzywda i niewolnictwo
barra barra, neszfu l-widan helku l-bhurat
rzeki wyschły, zniknęły jeziora
barra barra, en-nudżum tfat tarkat esz-szams
gwiazdy zgasły, odeszło słońce

Niezły tekst, nie ma co. W Mogadiszu można go słuchać bez końca.


Barra barra, ma bka chejr la sa’ada wa la zhar
Nie ma dobra ani szczęścia, ani kwiatów
barra barra, ma bkat sadżra saktu’t-tujur
nie ma ani jednego drzewa, ptaki zamilkły
barra barra, ma bka lil we nhar ghejr ez-zalma
nie ma nocy, nie ma dnia, jest tylko mrok
barra barra, el-dżahannam ma bka ez-zejn
jest piekło, nie ma piękna

I tak dalej, i jeszcze, głośniej, dobitniej, a w muzycznym tle (nie trzeba


nawet zamykać oczu i uruchamiać wyobraźni) słychać świst lecących
blackhawków i miarowy huk potężnych wirników. Za prawdziwymi oknami
zaś gorąca noc, drut kolczasty na murze, po którym bezgłośnie przebiega
zielonkawa jaszczurka, zniszczone niedawnym wybuchem dwa najbliższe
budynki, czarna korona samotnej palmy. Cicho, jeśli nie liczyć lekkiego
wiaterku znad morza i jakiegoś odległego dudnienia, może z lotniska startują
właśnie helikoptery.
Barra barra, el-fasd we’l-harb we’d-dam jisil
Zepsucie, wojna i płynie krew
barra barra, ghejr el-hitan el-hitan wakfin
tylko mury, mury stoją
barra barra, el-chauf we’n-nas saktin
strach, a ludzie milczą
barra barra, el-hozn we’l-boghd we-zawara
smutek, nienawiść i przemoc
barra barra, el-fasd we’l-hasd ma bka amana
zepsucie, zawiść, nie ma zaufania[1]

I tak ciągle, jak w oszalałej mantrze, aż – mam nadzieję – facet straci głos,
a amerykańskie helikoptery wreszcie dolecą tam, gdzie zostaną zestrzelone,
czyli w miejsce, gdzie w gruncie rzeczy kończy się nasza wiedza o tym kraju.
Film nauczył nas bowiem niewiele: w Somalii, nie mamy pojęcia dlaczego,
wybuchła krwawa i absurdalna wojna domowa, podsycana odwieczną,
postkolonialną awanturą z sąsiednią Etiopią i nie tak dawnymi snami
o potędze, szeptanymi do ucha dyktatorów przez nieocenionych w takich
momentach pochlebców ze Związku Radzieckiego. Wraz z wojną pojawił się
nieodłączny głód, a dziennikarze zainteresowani tym w miarę świeżym
i krwawo widowiskowym nieszczęściem już przygotowali raporty o walkach,
rabunkach, politycznych bandziorach i śmierci. Prezydent USA Bill Clinton
wzruszył się telewizyjnymi obrazkami wzdętych dziecięcych brzuszków,
widokiem kobiet wyczekujących przy wyschniętych studniach i fotografiami
małoletnich bojówkarzy, przepasanych taśmami nabojowymi i palących
papierosy, co przecież bardzo szkodzi zdrowiu. Wysłał więc w najlepszej
wierze żołnierzy, którzy przywieźli Somalijczykom lekarstwa oraz jedzenie
i chcieli zaprowadzić pokój. Lecz na swoje nieszczęście natknęli się na
niewdzięczników, raptusów i dzikusów. W tej szlachetnej misji niektórzy
Amerykanie stracili życie. Ale też dowiedli dzielności, pokazali, czym jest
ofiarność, odwaga, prawdziwa przyjaźń. The end.

Trzeba skręcić w lewo, koło okazałego meczetu, głęboka brama pokryta jest
gdzieniegdzie wypalaną, glinianą mozaiką. Potem pojechać w dół, grząskim
piaskiem (nasza pancerna toyota ledwie się wyrabia) aż do wejścia do
maciupkiego, skromnego jak barak meczeciku, gdzie lata temu to wszystko
się stało. To z tego miejsca w 1993 roku jakiś mężczyzna wycelował
granatnik i posłał pocisk w kierunku amerykańskiego helikoptera, a później
drugiego, który nadleciał zestrzelonym z pomocą. Udało się: oba helikoptery
rozbiły się w głębokim piachu, trafione z granatników przez bojowników
zwariowanego watażki, pokazującego się publicznie w najbardziej
klasycznych okularach przeciwsłonecznych marki Ray-Ban, Mohameda
Faraha Aidida, który nazywał siebie generałem i pragnął być prezydentem
Somalii uznawanym przez cały świat.
Patrzę na piasek, na zetlałe mury i baraki z niskimi przygórkami, jak puste
gołębniki. Na stalowe bramy kneblujące wyschnięte podwórka; za judasz
w drzwiach robi kilka dziurek przebitych grubym gwoździem. Śmierdzi,
strużki ścieków zbierają się w mętną kałużę, która nijak nie zamierza
wyschnąć, choć upał i pełne słońce.
Dalej piaszczysta ulica idzie w dół, a na niej chude kozy szukające
wąskiego cienia wzdłuż krzywych ścian. Te wszystkie niedorobione ganki
i krzywe okna, dziury w murach, ukruszenia i złamania. Kurz, piasek, jeszcze
raz kurz. Stosy zaśmierdłych odpadków. Ścierwo kota. Słoneczny blask,
zawsze prosto w oczy, biały, aż bezbarwny, taki bez zmiłowania, by oślepić
i sprawić, żeby przybysz zobaczył jak najmniej.
Biegają tu dzieciaki jak z plakatów organizacji charytatywnych. Chłopcy
w lichych koszulach, dziewczynki, nawet te młodziutkie, już kryją twarze
w czarnych nikabach. Chude, obdarte, umorusane glutami cieknącymi
z nosów, niektóre z dzieci sztywno wygięte do tyłu, jak staromodny,
drewniany wieszak lub spinacz do papieru, co podobno jest objawem malarii
mózgowej, choroby, którą niewielu może przeżyć, a której nikt nie wyleczy.
Zmęczeni, nudzący się przeraźliwie faceci, zamroczeni khatem, który wali
w łeb jak amfetamina.
– Black Hawk Down – powtarzają nawet ci, którzy nie znają angielskiego,
ale przecież uczestniczą w zglobalizowanej cywilizacji, więc widzieli ten
film.
Jestem w miejscu, które przeszło do historii za sprawą sławnego
hollywoodzkiego obrazu, na dodatek bardzo dobrego, choć
zainscenizowanego w nieprawdziwej scenerii. Dwa Oscary, w obsadzie Josh
Hartnett, Ewan McGregor, Eric Bana, Tom Sizemore, reżyserował Ridley
Scott, a kilkoma kamerami, co uznano za nowość i twórczą odwagę,
filmował Sławomir Idziak. W 1993 roku Amerykanie naprawdę chcieli
pomóc. Lecz po drodze wydarzyło się kilka nieprzewidzianych wypadków
(jeden żołnierz wypadł z helikoptera), zabrakło szczęścia i boskiej opieki.
Wbrew planom komandosi stoczyli kilkunastogodzinną bitwę o przetrwanie,
stracili dziewiętnastu ludzi, kilkudziesięciu zostało rannych. Zabili kilkuset
Somalijczyków, choć niektórzy mówią nawet o tysiącu i więcej.
Moi somalijscy towarzysze powtarzają więc: Black Hawk Down, Black
Hawk Down. W gruncie rzeczy czujemy się pośród piasków Wardighley jak
w nierzeczywistej, muzealnej sali. Tu, jeśli w mieście chwilowo przycichło,
przywozi się zagranicznych gości, jakby te zetlałe baraki i śmieci były
miejscowym Luwrem albo Museum of Modern Art. Co innego można
oglądać w Mogadiszu? Gdzie wyobraźnia włącza się tak bardzo, że aż
słychać kanonadę (może słychać naprawdę?) i można poczuć swąd
ropiejących, otwartych ran? Niby wszędzie, lecz tu szczególnie; nikt z nas nie
widział tej bitwy, ale wszyscy oglądaliśmy film, więc mamy przed oczyma te
same obrazy śmierci oraz szaleńczo rozradowaną, czarną twarz generała
Aidida w modnych ray-banach.
Później jednak moi przewodnicy powiedzą z goryczą, że ten film to na
dobrą sprawę wszystko, co świat usłyszał o Somalii, nie licząc opowieści
o biedzie i głodzie. No i że szczątki helikopterów rozebrano w kilka chwil po
bitwie, bo lotnicze aluminium to żywy pieniądz; co się nie spaliło od
amerykańskich ładunków wybuchowych, sprzedano na targach. Zostały tylko
wraki rozstrzelanych samochodów pancernych humvee, jeszcze dzisiaj –
choć minęło ponad dwadzieścia lat – poczerniałe, umorusane sadzą, pogięte
w jakichś nieprawdopodobnych konwulsjach, skorupy zbyt ciężkie, twarde
i nieporęczne, by pociąć je na kawałki i przehandlować.
Nie ma w ich głosach dumy ani radości naocznych świadków, bo tylko ci
najstarsi ledwo pamiętają grozę początku lat dziewięćdziesiątych, czasu być
może jeszcze wcale znośnego. Nieodległy suk Bakaara był wtedy jak osobne
państwo we władzy uzbrojonych po zęby bojówek Aidida, a Mogadiszu
płonęło dosłownie, linia frontu szła ulicami i placami, niczego nie chciała
oszczędzić – tamto piekło nie było do końca ich udziałem, w odróżnieniu od
innych, późniejszych.
Coś dziwnego wybrzmiewa w ich słowach, dźwięczy niewypowiedzianie,
niepokojąco, a ja po prostu nie umiem tego nazwać. Żadna tam satysfakcja,
żadna duma i frajda, w końcu wszyscy oni wiedzą, co i dlaczego się tutaj
stało. Tyle że jakieś dźwięki zgrzytają, jakiś przecinek wypada w miejscu,
gdzie nie powinno go być, pojawia się wykrzyknik, cichy, wstydliwy, lecz
słyszalny.
– To my – tak właśnie słyszę – zestrzeliliśmy amerykańskie maszyny
(jacy wy!? – myślę – jacy wy?). Nasi (jacy oni, kurwa, wasi!?) to zrobili.
– Jacy oni, kurwa, byli nasi – usłyszę za moment od Mohameda. – Tam
nie było żadnych naszych.
Lecz skoro w tym mieście i w tym kraju nie ma się za bardzo z czego
cieszyć, można cieszyć się z Black Hawk Down. Ze stalowych zwłok
samochodów bojowych humvee, które w tym piasku zostaną na zawsze.
Z sukcesu bojówkarzy (to jednak sztuka trafić ultranowoczesny helikopter
przedpotopową, poradziecką bazooką), który przecież okazał się totalną
klęską, bo bitwa o Mogadiszu nie dała nikomu prawdziwego zwycięstwa,
szczęścia ani spokoju. Ze sfilmowanej przez Hollywood w plenerach
marokańskiego Rabatu porażki amerykańskich komandosów Delta Force
i z fanatycznego zaślepienia somalijskiego watażki. Ze współprzynależności
do światowej kultury, bo w końcu chłopaki z Mogadiszu i ja mamy wspólny
temat do rozmów, możemy razem zamruczeć song Rachida Tahy.
No i, co równie istotne, Amerykanie wyróżnili ten obraz Oscarami. O tych
nagrodach wszyscy co najmniej słyszeli, nawet tu, w miejscu, gdzie nie
zagląda diabeł, film zaś oglądał cały świat. To znaczy, że świat wie co nieco
o Somalii.

Nie mam nic do tego filmu, choć Mogadiszu w nim to jakiś nadzwyczajny
wymysł i brednia. Nie ma tu nawet podobnych do tych z filmu ulic
i targowisk, a dzielnica Wardighley, na którą spadły dwa zestrzelone
helikoptery, wygląda jak zaprzeczenie tej z Hollywood. Na filmie są
piętrowe, masywne domy stojące w ulicznych ciągach jeden przy drugim,
dyskretne wąskie przejścia, podwórka, gdzie suszy się pranie. Naprawdę
w Wardighley są jakieś pagórki i dołki, piaszczyste wydmy, brak za to
zaułków, ciemnych podwórek i podcieni. Więcej tu, mam wrażenie, kóz
i długouchych owiec niż ludzi, śmieci niż towaru w kilku lichych sklepikach.
Nawet nieodległa nadmorska plaża jest jakoś inna. Ale popkultura ma moc
kreowania rzeczywistości. Wardighley już zawsze będzie w mojej głowie jak
z filmu Ridleya Scotta. Aidid będzie nosić modne okulary. A tłum
rozpalonych Somalijczyków będzie ciągnąć za zdezelowanymi pick-upami
porwane o nierówny bruk ciała zabitych Amerykanów. Tyle że ciała
sprofanowano naprawdę.

Taha śpiewa po arabsku, czyli językiem, w którym w meczetach Wardighley


powtarza się święte teksty. Lecz śpiewa w dialekcie algierskim i slangu
z paryskich przedmieść, więc chyba nikt by tutaj go nie zrozumiał. Co
prawda po arabsku mówią w Mogadiszu na co dzień, bo kraj bywał
przymusowo arabizowany. Ale to lokalny arabski, dziwny, zamorski,
kolonialny jak francuski w kanadyjskim Quebecu. Algierczyka z pewnością
nie rozumie ochroniarz z Peace Hotel. Ale już pierwsze takty protest songu
przywołują skojarzenia: Black Hawk Down.
Arabizacja Somalii tak się powiodła, że niektórzy sprawnie przerysowują
arabskie litery, nie rozumiejąc nic z tego, co notują. Albo znają na pamięć
z setkę słów, nie wiedząc, jak je zapisać. Za to piosenkę Rachida Tahy
rozpoznają wszyscy.
Barra barra. Barra barra. Zepsucie, zawiść, nie ma zaufania.
13

Uwielbiam ją, i to nie ja jeden. Przypomina papużkę, w dodatku każdego


dnia inną, bo tak różnobarwną, ustrojoną, tęczową, jak kolorowe są kobiety
Mogadiszu. Jednego dnia Dżidżi ma na sobie karminowy hidżab, drugiego
zielony, trzeciego jasnomodry lub głęboko błękitny niczym tutejszy ocean.
Jest, zdaje mi się, strojnisią, a przy okazji dyktatorką tutejszej mody – ubrała
od stóp do głów chyba wszystkie dziewczyny z Europy i Ameryki, które
zahaczają o Peace Hotel, białe i Somalijki z diaspory, niekiedy przychodzą
tam także dziewczyny mieszkające w Mogadiszu.
Dżidżi wpada do Peace Hotel niemal każdego popołudnia w interesach,
a jakże. Rozkłada swój kramik pod daszkiem, gdzie parkują pancerne toyoty,
siada na krzesełku przykryta wątłym, dziurawym cieniem, a potem przesuwa
się zgodnie z ruchem słońca, które ani myśli darować, choć dochodzi już
szósta po południu, więc powinno być trochę chłodniej. Czasami ucieka do
jakiegoś pomieszczenia, bo nawet ona nie umie wytrzymać tego
niemiłosiernego gorąca przynoszonego przez promienie i bijącego od
rozpalonego, kamiennego dziedzińca. Lecz mam wrażenie, że stara się
wysiedzieć jak najdłużej, bo może ktoś coś kupi. A handlowanie to jej zawód
i pasja.
Na sprzedaż ma chusty przypominające beduińskie kufije, jakie tutejsi
mężczyźni zawijają wokół głowy, raptem ze dwie, trzy sztuki, utkane gdzieś
w dalekim Kaszmirze i przywiezione tu w przemytniczych sakwach
z Półwyspu Arabskiego. Do tego jakieś niewiarygodnie barwne szmaty
i szmatki, z których tutejsze dziewczyny igłą i nitką czarują cuda. Zwiewne,
obszerne i bardzo kolorowe tuniki – dira, wyglądające jak spięte po bokach
luźne płachty materiału, pasujące do każdego wzrostu i figury niczym
starogrecka płócienna szata. No i skromne przybrania na ramiona i ręce, bo
przecież Somalijka nie pokaże się poza domem ubrana tylko w tunikę.
Dżidżi ma jeszcze w przepastnych torbach poliestrowe dresy w kolorze
somalijskiej flagi – jasnobłękitne, z szerokim, białym lampasem i białą
gwiazdą – dość tandetne, więc nikt nie chce ich kupować, co wprawia
handlarkę w zdumienie, bo chyba myśli, że taki dres to coś najbardziej
szykownego w asortymencie jej przenośnego sklepu. A ta naszyta gwiazda to
przecież bonus. Jej ramiona mają symbolizować pięć krain zamieszkanych
przez somalijski lud. Pierwsza leży w Kenii, drugą okupuje Etiopia, trzecia
wymyśliła sobie niepodległość, której nikt nie uznaje, ale co tam, skoro to
i tak wielka Somalia.
Ma też Dżidżi ciemnobrązowe lub prawie czarne wielbłądzie dzwonki
zrobione z akacji lub ze skorupy orzechu kokosa, uczepione na ręcznie
plecionych sznurkach. Gdy drewno pęknie podczas obróbki, sprawny
rzemieślnik połączy rozdarcie metalowymi blaszkami. Niektórzy robią to tak
udatnie, że dzwonek zyskuje na brzmieniu, łapie własny, niepowtarzalny
dźwięk, rozumiany nawet przez wielbłądzie cielęta – tu idzie twoja rodzina,
więc nie odchodź zbyt daleko. Im więcej zwierząt prowadzi stary wielbłąd
przewodnik lub najsilniejsza wielbłądzica, tym większy dzwonek im się
należy.
Ma Dżidżi zrobione z drewna naczynia na kozie lub wielbłądzie mleko,
grubo ciosane, niezgrabne, ciężkie i impregnowane tłuszczem, bo to żadne
pamiątki, ale przedmioty przydatne, piękne jakąś prymitywną urodą. Ma
poduszki nomadów, czyli kawałki polerowanej akacji w kształcie wygiętej
klepki, jakby wyjętej ze średniej wielkości antałka. Klepki układa się na
drewnianych nóżkach, ustawia toto na w miarę równym podłożu, przykłada
głowę i można spać.
Słowem, Dżidżi ma wszystko, wciśnięte w kilka plastikowych worków,
które mozolnie targa do Peace Hotel każdego popołudnia. A jeśli nie ma
czegoś dzisiaj, na przykład krzywych kominków z palonej gliny i okruchów
dymiącego na szaro kadzidła, będzie mieć jutro.

Dżidżi to kobieta bez wieku. Może mieć równie dobrze czterdzieści albo
sześćdziesiąt lat. Twarz okrągła jak księżyc w pełni, bardzo ciemna, matowa
i pomarszczona skóra oraz niesymetrycznie osadzone niewielkie, czarne
oczy. Dlatego nie wiemy, czy Dżidżi patrzy na nas, czy może przenosi wzrok
gdzieś wyżej, za plecy, wypatrując nowych klientów.
Te jej oczy, rozżarzone węgielki, są lekko niepokojące, świdrujące,
podejrzliwe i nieufne. Lecz Dżidżi ciągle się śmieje, pokrzykuje wesoło, coś
woła, a w jej głosie jest tyle sympatii, iż nic dziwnego, że chyba wszyscy
w Peace Hotel lubią ją i zawsze czekają na jej przyjście. Kobiety mieszkające
w Peace Hotel zachowują się przy plastikowych workach Somalijki jak
w salonie Diora: przymierzają, podpatrują, porównują, składają i rozkładają,
mną cienkie materiały, szukają barw, deseni i wzorów.
Na potrzeby szmatkowego biznesu Dżidżi nauczyła się kilku angielskich
słów: „nice”, „very nice”, „ten”, „twenty”, „five”. U Dżidżi wszystko – chusta
czy dzwonek, dira albo dres – z początku kosztuje dwadzieścia albo dziesięć,
by za chwilę kosztować dziesięć lub pięć dolarów. Sprzedaje za połowę
wywołanej ceny, a kiedy dobije targu, jest tak samo radosna jak wtedy, gdy
zachwala towar. Popołudnie bez Dżidżi jest jakoś niepełne, w Peace Hotel
robi się smutno bez jej krzywego, serdecznego uśmiechu i rozbieganych
oczu, bez tego oglądania wielbłądzich dzwonków, bez ich pustego,
drewnianego klekotu.

Dżidżi nie przynosi nam miejskich plotek, choć z pewnością wie, co się
wokół dzieje. Za to umie opowiadać o przeszłości Mogadiszu. Bez słów, lecz
tak przejmująco, że można zapłakać. Tu kiedyś musiało być naprawdę
pięknie.
Na barwnych szmatkach obok plastikowych worków z wielbłądzimi
dzwonkami Dżidżi rozkłada dwie kupki starych pocztówek spiętych
recepturkami. Mają wyblakłe kolory, jak stare zdjęcia z wakacji. Odbito je na
łamliwym papierze fotograficznym, najpewniej enerdowskiej firmy ORWO ,
badziewiu udającym w realnym socjalizmie szczyt techniki. Dlaczego sądzę,
iż jest wielce prawdopodobne, że ten papier to właśnie ORWO? Pocztówki
datowane są na lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte ubiegłego stulecia,
a więc na czas, gdy władcy Somalii przymilali się, licząc na wzajemność, do
bloku wschodniego. Bratnie kraje socjalistyczne mogły, w ramach
sojuszniczej pomocy, podrzucić somalijskiej dyktaturze materiały do
fotografii. Rzecz jasna obok kałasznikowów, granatów i bazook – taki bonus
do podręczników o tym, jak budować realny socjalizm.
Każdy, kto podchodzi do straganu Dżidżi, sięga po pocztówki. Zrazu
ogląda powoli, potem szybciej i szybciej. Jest zdziwiony i zszokowany, bo
fotografie przedstawiają świat, którego już nie ma i nie będzie.
Nikt tych zdjęć nie kupuje, choć kosztują doprawdy grosze. Nikt o nich
nie rozmawia, nie woła do towarzyszy: „Zobacz jakie Dżidżi ma fajne
zdjęcia”. Najpewniej dlatego, że nie ma sensu oglądać czegoś, co nigdy nie
wróci. Po co gadać o czymś, co zmieniło się w otwartą ranę, przypomina
czasy tak dobre, że niemożliwe do wyobrażenia.

Pocztówki, które przynosi Dżidżi, przedstawiają białe, kamienne domy


śródmieścia Mogadiszu, z drewnianymi gankami i wykuszami, zwieńczone
łukami, murkami i mureczkami, jakby ktoś misternie dziergał je specjalnym
kamieniarskim szydełkiem, rozrzucone pośród zielonych trawników
i ukwieconych bulwarów, zadbanych wprawnymi rękoma doświadczonych
ogrodników.
Jest na fotografiach latarnia morska, stojąca na skraju skalistego cypla
zamykającego gładką, szmaragdową zatokę, gdzie ciągle przybijają rybackie
łodzie pełne wszelkiego dobra: dorad i makreli królewskich, rekinów
i płaszczek, okoni morskich, mieczników, żaglic i tuńczyków, a także
wyśmiewanych tu krabów, skalnych homarów czy oślizgłych,
wieloramiennych głowonogów.
Jest prostokątny budynek Banku Somalii stojący tuż nad oceanem,
dostojny, lecz zaprojektowany tak, by nie wychylać się zbytnio
nowoczesnym kształtem spomiędzy białych, prawdziwie
śródziemnomorskich willi ustawionych wzdłuż szerokich promenad,
obsadzonych bugenwillami, oleandrami, akacjami i strzelistymi palmami.
Widzimy plażę Lido, szeroką na setki metrów, pokrytą drobnym,
żółciutkim piaskiem. Byczą się na niej wczasowicze, tak radośni, że trudno
sobie wyobrazić, iż niebawem nadejdzie koniec ich świata. Tuż za granicą
plażowych, piaskowych żółci stoją domy jak z Riwiery Włoskiej,
wystarczająco daleko, by nie bać się fal podnoszonych przez przybywające tu
cyklony, ale tak blisko, by spacerując po ogrodzie, można było poczuć na
policzkach kropelki morskiej wody niesionej wieczorną bryzą. Ponad
deptakami wiszą banery i płachty reklam, a na nich chwytliwe slogany
polecające urodę Mogadiszu, gdzie wymieszało się to, co piękne
w architekturze arabskiej oraz w europejskim, włoskim Południu; w tamtym
Mogadiszu dostajemy w pakiecie Morze Śródziemne i Ocean Indyjski,
Europę, Arabię i Afrykę.
Nie było w tych sloganach słowa przesady. Miał rację ten, kto nazwał
Mogadiszu „Białą Perłą Oceanu Indyjskiego”. Inne miasta wschodniego
wybrzeża Afryki wyglądały przy stolicy Somalii jak zakompleksiona, uboga
krewna królewny z bajki na balu debiutantek.
Co prawda wiemy, że na redzie portu w Mogadiszu – czego nie portretuje
się na pocztówkach, bo to nie są przyjemne widoki – już stoją statki
pasażerskie, a dwukołowe wózki ciągnięte przez krótkonogie osiołki są
przeładowane kuframi i pakunkami, a długie, wąskie łodzie płyną ku trapom
pełne podenerwowanych pasażerów. W całym mieście słychać stukot
młotków i wizg pił – to miejscowi stolarze zbijają wielkie skrzynie na mienie
przesiedleńcze. Ale taki stukot można z powodzeniem zagłuszyć modną
piosenką lecącą z głośników w barku popularnej restauracji.
To nie jest paniczna ucieczka europejskich panów Rogu Afryki (zresztą
do takiej nigdy tu nie doszło). W tamtym Mogadiszu nie ma atmosfery
nieuchronności końca, jak w ewakuującej się angolskiej Luandzie, ani
popłochu białego Salisbury, przemianowanego przez czarnoskórych
zwycięzców niepodległościowej rewolucji na Harare. Nie ma chaosu
sierraleońskiego Freetown. Na pocztówkach sprzedawanych przez Dżidżi
zastygł świat spokojny i uładzony, przewidywalny, gwarny – cichy, jak
w każdym nie najgorszym do życia, kulturalnym, pewnym siebie mieście.
Jeśli nam się to nie nudzi, popatrzmy na somalijski Teatr Narodowy, gdzie
wystawiano dramaty Szekspira i słuchano oper Verdiego. Niedaleko stoi
katolicka katedra wzniesiona w 1928 roku, kamienna, biała, w stylu
normandzkiego neogotyku. Tak pysznego kościoła – miał dwie wysokie,
bliźniacze wieże, zdobione wrota ponad kilkunastoma stopniami
marmurowych schodów, szeroki, trójdzielny fronton, wąskie, strzeliste okna
zwieńczone ostrymi łukami – nie powstydziłoby się żadne włoskie czy
francuskie miasto. Zbudowano go, biorąc za wzór dwie znakomite
europejskie świątynie: tę z sycylijskiego Cefalu wystawioną w XII wieku
i średniowieczne opactwo w Cluny.
Jest na pocztówkach stojąca w pobliżu kościoła i teatru zgrabna, choć
skromna Villa Somalia. Z jej tarasu można niemal dotknąć powierzchni
morza, ale też poczuć żar pustyni. Włoscy kolonizatorzy wymyślili, iż Villa
Somalia – siedziba lokalnych władz, a dzisiaj pałac prezydentów – ma być
w eklektycznym stylu art déco, ale z lokalnym, arabskim polorem. Była i ciut
europejska, i ciut arabska, aż jacyś wariaci wpakowali w nią kilka rakiet
i pocisków moździerzowych.
Prawie nic z tego, co zobaczymy na pocztówkach przynoszonych przez
Dżidżi, nie zostało. Nie ma neogotyku ani art déco, mauretańskich arabesek,
miedzianych lub kamiennych kopuł minaretów, błękitno-białych kafli
pomalowanych w roślinne i geometryczne wzory. Obok garści postrzelanych
kamiennych ostańców stoją betonowe, przysadziste blokhauzy, z których
wystają lufy karabinów i działek szybkostrzelnych. Boję się, że tak będzie już
zawsze.

Pocztówki portretują również ludzi, którzy kiedyś mieszkali w Mogadiszu.


Tych państwa – małżeństwo z dziećmi – zasiadłych wokół stołu w jakiejś
nadmorskiej restauracji. Mają przed sobą puchary z egzotycznymi drinkami,
rżnięte szklanki, kieliszki i butelki wina, półmiski, salaterki, talerzyki
i patery. Śmieją się radośnie, najpewniej głośno, bo właśnie zaczyna się
zabawa, a z głośników pewnie płyną jakieś europejskie przeboje, może
Dalidy. Ciemne twarze, czarne oczy, czarne czupryny – to muszą być
Somalijczycy. Na pocztówkach uchwycony jest beztroski czas pełen nadziei
i marzeń o wspaniałej przyszłości. Niektórzy bohaterowie zdjęć pewnie
jeszcze gdzieś żyją i tęsknią. Mają za czym.
Znajdziemy też fotografie półnagich chłopców, małoletnich portowych
tragarzy niosących na barkach wielkie ryby. Mają spocone twarze i napięte,
długie mięśnie, bo złowione tuńczyki, rekiny lub żaglice ważą po
kilkadziesiąt kilogramów. Odnoszę wrażenie, że to zapis jakichś tutejszych
tradycyjnych zawodów, sportowej rywalizacji. Nie tak dawno temu, bo
w 2011 roku, zdjęcie Feisala Omara o podobnej kompozycji, ale zrobione już
w czasach apokalipsy, wygrało World Press Photo.
Zobaczymy gromady dzieciaków moczących stopy we wzburzonym
oceanie. Dziewczęta na wyblakłych pocztówkach – obiektyw złapał je przy
stoliku w restauracji albo przy barze – są roześmiane od ucha do ucha,
pokazują długie włosy, ramiona i mocny makijaż, choć wieczór jeszcze
daleko. Ich rozkloszowane sukienki ledwie sięgają kolan, buciki na
niewysokich słupkach, noga założona na nogę. Sielanka.

Aydaan, która urodziła się w Kanadzie, a teraz mieszka w Mogadiszu,


przewiozła po mieście swoją mamę. Za przewodnik wzięła komplet
pocztówek od Dżidżi. Mama nie widziała Somalii prawie trzydzieści lat…
Aydaan opowiada, że pojechały do „downtown”, starego centrum „białej
perły”. Wiem, że nie może nazwać tego inaczej, ale gdy ktoś używa przy
mnie słowa „downtown”, by opisać serce Mogadiszu, przed oczami stają mi
obrazy cienistych śródmiejskich zaułków oraz szerokich alei, a nie morze
skruszonych ostrzałem artyleryjskim cegieł i kamieni, rumowisko naćkane
ludźmi, którzy po prostu nie mają dokąd pójść. Tak słowami i wyobraźnią
czaruje się rzeczywistość, żeby nie zwariować.
Odwiedziły port i były na targu rybnym. Pod latarnią morską, przy Villi
Somalia, w ruinach katedry i na plaży Lido. Tak spędziły może pół dnia, ale
dla mamy Aydaan te widoki i te rozmowy były jak sprawozdanie z całego
somalijskiego życia.
Aydaan nie powtórzy takiej wycieczki już nigdy, mimo iż wie, że szok
pierwszego razu (bo to dla jej mamy był szok, największy z możliwych)
bywa zazwyczaj najgłębszy. Po co łkać nad czymś, czego już nie będzie.
Mama – Aydaan pamięta jak dzisiaj – nigdy wcześniej nie wyglądała tak
blado i nieszczęśliwie. Przerażona, przestraszona, stłamszona, bo co innego
wiedzieć, że miasto jej młodości zamieniono w zgliszcza, a co innego
zobaczyć to na własne oczy. Nie mogła uwierzyć, że tam, gdzie kiedyś
chodziła na zabawy i wzdychała do miejscowych pięknych młodzieńców,
zostały tylko ruiny, a w nich gnieżdżą się teraz ludzie o statusie żebraków,
kiedyś rybacy, sklepikarze, adwokaci, nauczyciele, pisarze listów i podań. Że
tam, gdzie były równe chodniki, pod murami śpią dzieci w łachmanach,
ulicami biegają watahy bezdomnych, wygłodniałych i zdziczałych psów,
a ją – kobietę ubraną skromnie jak Somalijka, lecz nie na kieszeń tutejszej
Somalijki – przez dziury w ścianach obserwują zazdrosne, oszołomione
khatem oczy.
– Ta wycieczka w jednej chwili odebrała mamie wszystkie wspomnienia
z młodości – mówi Aydaan.
Kiedyś – nie było to przecież aż tak dawno – jej mama, dziewczyna
jeszcze, mogła przychodzić tu sama, nawet w środku nocy. Mogła tańczyć,
pić ukradkiem prosecco i równie ukradkiem flirtować. Teraz ma ochronę,
żołnierz z bronią musi pilnować jej pleców, kierowca samochodu ma na
przednim siedzeniu odbezpieczonego kałasza. Mama Aydaan czuła się tak,
jakby trafiła na plan filmu science fiction z akcją osadzoną w czasach tuż po
potwornej katastrofie. „Witamy w Mogadiszu” – powiedziała mamie
Aydaan.
– A co innego miałam powiedzieć? – zapyta.

I to jest powód, jak mi się zdaje, dla którego Dżidżi nigdy nie sprzeda ani
jednej pocztówki z przeszłości, choć pójdą wszystkie wielbłądzie dzwonki
i dira, a nawet te paskudne sztuczne dresy z białą gwiazdą w błękitno-białych
somalijskich barwach. Można przez chwilę popatrzeć na dawne Mogadiszu,
zamknięte w marnych, enerdowskich kolorach, ale przynajmniej ja nie
umiem tych widoków zabrać ze sobą. Zdjęcia, dzisiaj kompletnie
nierzeczywiste, jak z fantastycznej dekoracji, nie są żadną pointą historii,
którą usłyszałem od stolicy Somalii. Tutejsza przebrzmiała Nibylandia (choć
kiedyś istniała naprawdę) nie nadaje się już do opowiedzenia niczego. Myślę
sobie, że nikt nie oglądałby fotografii Warszawy sprzed śmierci miasta
w powstaniu i w późniejszym niemieckim szale zniszczenia, gdyby na
miejscu gruzów nie zbudowano czegokolwiek, choćby Pałacu Kultury.
Gdzieś w podświadomości czai się, przynajmniej u mnie, jakaś blokada:
nie patrzeć, a przede wszystkim nie zabierać ze sobą pejzaży sprzed końca
świata. Niech przelecą przez głowę, a potem szybko znikną. Wszystko mi
jedno, czy opowiadając o Mogadiszu, pomylę się w opisie kształtu
neogotyckiej katedry, zanim zrujnowały ją w ponurym szale i zaślepieniu
dzieci jej budowniczych. Po co mam trzymać w szufladzie fotografię
meczetu Fachr ad-Dina, budowli z wczesnego średniowiecza, gdy zostały
z niej odrapane mury?

Aydaan opowiada:
– Mama wróciła do Kanady szybciej, niż zamierzała. Błagała, żebyśmy
razem wsiadły do samolotu. Ale zostałam. Nie wyjadę stąd z podkulonym
ogonem, bo napatrzyłam się na stare pocztówki. Coś mnie tu złapało, coś
uwiodło, kocham Mogadiszu. Kiedy idę na targ rybny albo do portu, mam
wrażenie swojskości, nie obchodzi mnie smród i brud, choć czuję, jak kiedyś
wyglądało tu życie. Ale nie boli mnie jego utrata, bo osobiście go nie
kosztowałam, nie tęsknię za nieznanym mi Mogadiszu. Może to jakaś moja
wewnętrzna ułomność, bo w tym całym syfie – przecież widzę, że to syf! –
nie ckni mi się też za wieżą telewizyjną w rodzinnym Toronto ani za
udającymi francuskie kamienicami Montrealu. Chcę tylko, żeby
w Mogadiszu powstało wreszcie coś normalnego. A wtedy może wróci tu
moja mama.
– Nie wróci, chyba. A i ciebie stąd zabierze najszybciej, jak się da.
– Mamusia powie dwudziestoletniej Kanadyjce, jak żyć? Ale ty jesteś
niemądry. I malusieńkiej wiary.
Ta Aydaan jednak ma dobrze, a przynajmniej łatwiej.
– Nigdy nie widziałam Mogadiszu innego niż to cholerne gruzowisko. To
i mogę wyobrażać sobie Bóg wie co, nawet dobrą przyszłość.
14

Podobno, tak mi teraz opowiadają, gdy byłem tu pierwszy raz, w 2015 roku,
działo się jeszcze gorzej niż dzisiaj.
Jak to mierzą? Skutecznością zamachów bombowych? Liczbą ofiar? Ceną
pocisku do kałasznikowa, litra benzyny, wiązki chrustu lub kilograma ryżu?
Ilością żarówek jarzących się w nocnym Mogadiszu?
Brzmi to okropnie, lecz niektórzy mierzą swoją krzywdę, porównując się
z nieszczęściem innych. Nie ma w tym hipokryzji ani cynizmu, jest tylko
próba znalezienia miary, bo w końcu wszyscy lubimy się porównywać. Tu
było tak strasznie – mówią – że kiedyś uciekaliśmy przez morze do Jemenu.
Nikogo nie obchodziło, co będzie dalej, może Arabia Saudyjska, Emiraty,
Kuwejt, Europa, a może posterunek jemeńskiej policji, parę pał w plecy
i wio, z powrotem do Mogadiszu. A dziś popatrz: na naszych plażach lądują
łodzie z Jemenu, wyławiamy jemeńskie trupy. Tam jest naprawdę gorzej,
o wiele gorzej, naprawdę. Tak przynajmniej opowiadają ci, którzy przeżyli
ucieczkę.
Nie wiem więc, jak w Mogadiszu jest naprawdę, bo żeby wiedzieć, trzeba
tu żyć, a ja przyjechałem na chwilę i rychło odjadę, zabierając notes pełen
zapisków i kilkanaście obrazów, tkwiących pod powiekami jak ziarna piasku.
Obrazy bolą, ani myślą zblednąć, z czasem robią się coraz bardziej
dokuczliwe. Niby tracą na szczególe, lecz zyskują na wyrazistości. Układają
się w jakieś symbole, lecz nie mam pojęcia, co może oznaczać, że to
pamiętam, a tu muszę podeprzeć się zapiskami. Mogadiszu zostawia po sobie
chaos. Koniec kropka.

Flashback, zupełnie nie à propos i bez żadnej oczywistej przyczyny,


o ruinach katedry w Mogadiszu. Może dlatego, że w rychłej perspektywie –
jeszcze kilka dni abstynencji, a potem Nairobi – mam ciepłą whisky
z lotniskowego sklepu.
W ruinach katedry nie sposób nie myśleć o piciu. To wyśmienita,
kompletna scenografia do spektaklu o człowieczej nędzy: te roztrzaskane
ściany, miejsce po ołtarzu odarte ze świętości, resztki okien, przez które na
spokojne jeszcze Mogadiszu spoglądał Jezus przybity do Krzyża. Ale
wszystko to nie robiłoby aż takiego wrażenia, gdyby nie mieszkający tam
ludzie, najbiedniejsi z biednych, upodleni, bo tylko tacy trafiali do tego
ścieku ścieków.
To głowa w głowę, ramię w ramię mężczyźni, nastolatki i starcy
(w Mogadiszu starzec ma trzydziestkę–czterdziestkę), bezzębni, owrzodzeni,
parchaci, obdarci, bosonodzy, zmuleni narkomani i ostatni tu alkoholicy,
balansujący nad dnem egzystencji. Przecież formalnie i legalnie,
przynajmniej od czasów władztwa Unii Trybunałów Islamskich, w Somalii
nie ma alkoholu (a kiedyś w restauracjach nad morzem pito chłodne, białe
pinot, chianti i wykwintne barolo). Gorzały nie toleruje nawet otwarty na
świat Baszir z Peace Hotel, choć nie mam wrażenia, by się specjalnie boczył
na zachodnie używki, ale myślę, że respektuje reguły tutejszej gry.
Ci wymizerowani mężczyźni są zupełnie niegroźni, choć czasem
wrzeszczą, urągają, bezsilnie plują przez krwawiące dziąsła, a niekiedy,
bardziej w szale niż z wolnej woli, rzucają się do bitki. Kulą ciała, polegując
na białych płytach posadzki kościoła, którego przecież już nie ma. Nie
chodzą, lecz niezdarnie drobią stopami, przykurczeni, chwilę przed
ostatecznym zejściem. Śmierdzą, jak śmierdzi paskudny bimber z daktyli
i rozbabrane skaleczenia, pęknięte wrzody, stare owijki na owrzodzonych
stopach, czyraki, które zainfekowały połowę pleców. Lecz wystarczy
bardziej stanowcze warknięcie ochroniarza, by schodzili z drogi, a ci, którym
Najwyższy odebrał łaskę osądu rzeczywistości, w ataku paniki chowają się za
zburzonymi fragmentami muru i za kikutami neogotyckich kolumn.
Przyznajmy, że przetrwanie alkoholika w kraju, w którym rządzi szariat,
to – mówiąc cynicznie, ale też z podziwem – sztuka nad sztuki, wyczyn nad
wyczyny. Picie alkoholu w Mogadiszu, pies jebał regulacje prawa
i dociekliwość niektórych ochroniarzy lubiących wybebeszać torby
w poszukiwaniu zakazanego, jest na dodatek loterią o najwyższe stawki.
Zwłaszcza jeśli nie ma się pieniędzy, bo dla ludzi z kasą wszystko, nawet te
najbardziej zachodnie nałogi, są tu na wyciągnięcie ręki. Jeśli bimbrownicy
nie trafią z frakcją chemiczną, pomylą cokolwiek w recepturze, to klient
umrze albo oślepnie. Trudno – ważne, że się nie poskarży. Albo trafi do
domu wariatów, gdzie pomyleńców ciągle przykuwa się łańcuchami do
żelaznych łóżek, bo takie panują tu standardy.
Bimber z daktyli – gdzie go kupić, wie każdy w Mogadiszu – na ogół
pędzą zdesperowane kobiety, świadome, że kupiec zawsze się znajdzie i że
będą mogły nieźle na tym zarobić. Ale też że jeśli ktoś podkabluje, dostaną
fest po krzyżach: będzie więc bicie twardym, akacjowym kijem lub batem ze
skóry wielbłąda, będzie więzienie w zatłoczonej, zbiorowej celi, spanie
z głową obok płytkiego, nieopróżnianego nigdy dołu na gówno i szczyny
i znów bicie (pod władzą Asz-Szabab przychodzili na ten spektakl sąsiedzi,
rodzina, dzieci, bo im kazali, a władzy lepiej słuchać). Gdy na dodatek
kobiety mają pecha i bardzo źle trafią (a przyczepić się do nich może każdy,
od lokalnych gangów i klanowych milicji do utajnionych bojowników Asz-
Szabab i oficjalnych służb), mogą dać głowę, dosłownie, za grzech – wedle
tutejszej interpretacji praw Allaha – śmiertelny. Dla pijących i pędzących
w Mogadiszu nie ma zmiłuj się.

Czasami ktoś pogoni całe to naprute, brudne i śmierdzące żebractwo z ruin


katedry. Na kilka godzin, na kilka dni, a teraz podobno na zawsze. Niedaleko
stąd są przecież Villa Somalia i inne ważne budynki, więc wokół kwartału
zrujnowanych domów i niegdyś utwardzonych ulic rozstawiono gęstą sieć
zapór i masywnych szlabanów, wzniesiono umocnienia z betonowych
bloków i worków z piaskiem obciągniętych koszulkami ze stalowej siatki.
Nikt tu nie wjedzie bez stosownej przepustki. Nikt nie pospaceruje, bo Bóg
jeden wie, co może się zdarzyć.
Nikogo więc nie ma dzisiaj w ruinach katedry, jeśli nie liczyć głodnych,
chudych kotów. Deptam śmieci nawiane przez wiatr, czubkami butów
rozkopuję kopczyki gruzu. Musi mi starczyć to, co pamiętam sprzed lat:
widok mężczyzn i chłopców, napitych i zaćpanych, grzebiących w śmieciach,
które już dawno zostały dokładnie przepatrzone, szukających choć jednego
niedopałka.
Najmocniej pamiętam jednego gościa, widzę go tak dokładnie, jak wtedy
gdy wyciągał do mnie brudną rękę. Bosy, obdarty nieszczęśnik, ani starszy,
ani młodszy od innych, tak samo skotłowany i głodny. Podszedł najbliżej, jak
mógł, tak blisko, że staliśmy w odorze jego ciała. Milczeliśmy, nie miałem
siły skupić uwagi na jego rozbieganych, przekrwionych oczach.
Zaniepokojony ochroniarz poczuł się w obowiązku, żeby lekko odepchnąć
żebraka lufą kałasza. Mężczyzna zatoczył się. Ukucnął, rozgarnął kopczyk
piasku. Dłubał w ziemi, szukał petów z odrobiną tytoniu, ale nic nie znalazł.
Poszedł w miejsce, gdzie kiedyś stał ołtarz. Z dziurawych spodni wyciągnął
płaską buteleczkę. Przytknął do ust, wykrzywił twarz w niesmaku. Położył
się na boku na marmurowej płycie posadzki. Zasnął natychmiast.
Potem ochroniarz powiedział mi, że ten facet powinien umrzeć już dawno
temu, ale jeszcze jakoś się trzymał. Po co? – ochroniarz nie wiedział. Dla
samego życia, być może. Kiedyś mu się powodziło, miał w swojej rybackiej
łodzi kilkusetkonny silnik japońskiej firmy Tohatsu. Było i się zmyło, jak
tutaj się dzieje.

Bimbrownictwo to spore, bardzo niebezpieczne pieniądze. Co innego khat,


w polszczyźnie zalotnie nazwany czuwaliczką jadalną, jak jeżynka, jagódka,
truskawka. Khat jest w Somalii dozwolony, a przynajmniej nikt nie chce go
zakazać. Choć raczej wiadomo, że jest zły, mimo że nazywają go ziołem
Allaha.
Khat, Catha edulis, to krzew wysokości mniej więcej dwóch metrów,
z drobnymi, zielonymi skórzastymi liśćmi, które po zerwaniu szybko się
psują. Garść świeżych listków wkłada się do ust, językiem formuje kulkę
i powoli ciamka, jak gumę do żucia.
Nie ma mądrych, którzy powiedzą, jakie są skutki żucia khatu, prócz tego,
że sok czuwaliczki kręci jak amfetamina albo inny dopalacz. Uzależnia, daje
rozkosz obcowania z absolutem. Kiedyś w Mogadiszu i w Kismaju żuto khat
podczas eleganckich przyjęć, był zwieńczeniem biesiady jak cygaro i lampka
armaniaku wypita w bibliotece zastawionej książkami oprawnymi w cielęcą
skórę. Już dawno tak nie jest.
Łatwo poznać tych, którzy żują khat bez przerwy, dziesięć lat albo
dłużej – mają kompletnie zniszczone dziąsła i zęby. Odstawienie zielska
powoduje podobno niemożliwą do opanowania agresję, lecz niektórzy
mówią, że dopiero w wyniku żucia khatu człowiek naprawdę chce bić
w mordę albo gnać przed siebie na złamanie karku. Z pewnością liście
rozwiązują język i na chwilę dodają bystrości sądom, ale potem powodują
otępienie, przynoszą sen bez snu, tępe wpatrywanie się w błękit nieba. Za
sprawą khatu – opowiada Hassan, długonogi, suchy patyk bez mięśni, pewnie
pod dwa metry wzrostu – somalijscy mężczyźni łapią za karabin albo nie
wracają do domu przez kilka dni. A kiedy wreszcie się pojawią, zmordowani
i wściekli, krzyczą na matki i na żony, że los nie dał im żadnej szansy.
I znowu biegną kupić khat.

Khat żują somalijscy mężczyźni – chyba z dziewięćdziesiąt procent z nich.


Żują też kobiety, lecz z większym umiarem, bo to na nich spoczywa
obowiązek utrzymania rodziny, nie mogą tak po prostu przesiedzieć lub
przebiegać w amoku całego dnia i gapić się przed siebie. W Mogadiszu
można kupić khat niemal na każdym rogu. Sprzedaży narkotyku nie reguluje
żadne prawo – jest legalna, choć niby potępiana, nawet w odezwach
niektórych imamów, i wszyscy wiedzą, że często prowadzi do zguby.
Handlują nim kobiety wysiadujące w kilkunastoosobowych grupach na
skrzyżowaniach większych ulic. Łatwo je poznać, bo w końcu ulica to
domena mężczyzn, a tu baba obok baby, na ściśle oznaczonym, własnym
terytorium, niepodzielne władczynie rogów i skrzyżowań, placów, traktów
i skwerków.
Dlaczego kobiety? Bo każdy handel jest w końcu czynnością społeczną,
łamiącą obowiązującą tu segregację płci, podczas sprzedawania i kupowania
trzeba, bo inaczej nie idzie, zamienić kilka słów, popatrzeć sobie nawzajem
w oczy, uśmiechnąć się. Sprzedaż khatu jest namiastką naszego flirtu,
zalotów, pierwszego spotkania, które być może zapowiada kolejne.
Mężczyzna, który przyszedł po czuwaliczkę, nie odmówi zakupu (i nie
będzie się zbytnio targować o towar), jeśli listki podaje mu kobieta. A nawet
nastroszy się dumnie jak paw, lekką ręką dorzuci jeden, dwa
tysiącszylingowe banknoty.
Siedzą więc babcie, żony, matki, córki i siostry na niskich stołeczkach
przy zadymionych spalinami ulicach, wdychając kurz i smród benzyny. Przed
sobą mają byle jak sklecone ławy lub najprawdziwsze stoliki kempingowe
(skąd wzięło się tu takie ustrojstwo?) zarzucone szmatami, bo w mocnym
słońcu i w upale listki czuwaliczki jadalnej szybko wysychają i robią się do
niczego, coś z błogosławionych składników soku ulatuje w powietrze,
zupełnie bez sensu. Palce kobiet są w ciągłym ruchu: to liczą pieniądze,
wydają towar, to odrywają zielone listki od gałązek, a zdrewniałe, suche
patyczki rzucają na ziemię. Pracują po kilka godzin dziennie, choć mogłyby
dłużej, ale oderwany od gałązek zielony listek nie znosi gorąca, więc to, co
rano świeże, wieczorem nie ma żadnej wartości. Są te kobiety – na warunki
Mogadiszu – prawdziwymi bogaczkami, bo khat jest drogi, porcja na cały
dzień kosztuje tyle co dniówka w niezłej robocie, takiej z własną łopatą.
Przed kilku laty największą w Somalii fortunę zbudowaną na khacie
stworzyła kobieta, przynajmniej tak mówiła ulica w Mogadiszu, a ja jej
wierzę. Miała, powiadano, prywatny odrzutowiec, przywoziła narkotyk
z sąsiednich Kenii i Etiopii (podług rytmu transportów khatu można
regulować zegarek), a kiedy zechciała, latała do Szwajcarii na wczasy. Nie
wyszła za mąż. Miała za to prywatną armię. Nie bała się nikogo, ani rządu,
ani mułłów z Asz-Szabab, to raczej jej się bali.
A może to była tylko legenda. Nikt nie umie mi dzisiaj powiedzieć, gdzie
podziała się królowa khatu. Teraz narkotyk to domena jednego
przedsiębiorczego gościa, który trzyma w garści całe Mogadiszu lepiej niż
interwenci z Burundi i gwardia prezydenta. Ma samoloty regularnie
transportujące ziele z Kenii oraz z Ogadenu, wystawił sobie wielki dom za
murem z dostępem do plaży, zatrudnia tuziny służby, je do woli i sprawdza
w internecie spuchnięte konta w zamorskich bankach. Mówią o nim apti, ale
nikt nie wie, jak się nazywa. To dobry pan, bo kiedy zgarnie swoje, resztę
zostawia dla marniejszych.

Mohamed Eden z zasiedziałego od dziesiątków lat obozu dla uchodźców Al-


Amin, wystawionego z blachy falistej i szmat na pustym polu w samym sercu
Mogadiszu, przychodzi na skrzyżowanie chwilę po tym, jak sadowią się tu
handlarki khatem. To raptem kilka kilometrów, więc jeszcze wcześniej zdąży
ogarnąć czwórkę synów. Jego żona zmarła parę lat temu, tuż po tym, jak
wrócili z Jemenu; okazało się, że jest tam równie trudno jak w domu,
przynajmniej Somalijczykom, a na dalszą drogę do lepszego świata po prostu
zabrakło pieniędzy i sił.
Mohamed musi zatroszczyć się o wszystko. Samotnemu ojcu jest
w Mogadiszu równie trudno jak samotnej matce, a może nawet gorzej, bo
inni mężczyźni patrzą na niego jak na wielkiego nieudacznika. Podziwiam
go, bo odszukać w obozie mężczyznę, który pracuje, to tak, jak trafić piątkę
w totka – możliwe, lecz mało prawdopodobne. Tak samo podziwiam Alego,
farmera spod Baydhabo, któremu padły z suszy wszystkie zwierzęta, a potem
uciekł z obozu Asz-Szabab. Dzisiaj Ali jest zbieraczem aluminiowego złomu;
swoją drogą ciekawe, gdzie go znajduje, a ma z tego aż czterdzieści dolarów
miesięcznie.
Każdego ranka Mohamed wystaje na skrzyżowaniu i kręci się między
stolikami, na których kobiety wykładają świeże, zielone gałązki khatu.
Wpatruje się w ziemię, podnosi oberwane z liści, cienkie drewienka.
Handlarki – przy Mohamedzie bogaczki – obrywają te listki najdokładniej,
jak potrafią, ale zawsze znajdzie się na gałązce jakaś resztka, drobinka
zieloności, a tę również można oskubać.
Po południu Mohamed wraca do Al-Amin z mniej lub bardziej
wypchanym woreczkiem. W chałupce z blachy, pod szmatą rozpiętą na
akacjowych drągach, skubie to, co umknęło uwadze handlarek. Tak powstają
kulki graba, khatu dla nędzarzy, gdzie więcej jest kawałeczków
zdrewniałych włókien i kory zdartej z gałązek. Lecz z braku laku graba też
może trzepnąć w beret.
Gdyby Mohamed sprzedawał graba na własną rękę, miałby i dwa dolary
dziennie, starczy na pięcioosobową rodzinę. Czasami ma, chyba że w jego
chatynce pojawią się silniejsi i powiedzą, że musi się podzielić.

Czuwaliczka to w hurcie ogromna kasa. No i broń, ale to interes szczególny,


niedostępny dla plebsu. Trzeba mieć międzynarodowe kontakty, bywać
w świecie, poważny handlarz bronią biega tu w innej lidze, inaczej zarabia,
ma innych patronów, z kim innym jada, ale też kto inny go ściga.
Dlatego na pierwszym miejscu listy towarów obiecujących dostatek jest
cukier, nasz swojski, takie same białe, przezroczyste kryształki, niecałe dwa
złote za kilogram. Na cukrze dorabiają się Kenijczycy i Somalijczycy, to
towar tak cenny jak gdzie indziej heroina. Za cukier się tutaj zabija, stawia
pałace, wybiera gubernatorów i obala rządy oraz wydaje córki za najlepsze
partie.
Nie ma Somalijczyka, który nie słodzi herbaty, obficie, kilka łyżeczek na
szklankę. Wypita rano słodka herbata wymieszana z wielbłądzim mlekiem
daje siłę na cały dzień, gasi pragnienie, podobno zatrzymuje wilgoć
w organizmie, zabija zarazki. Wspólne picie herbaty to znak pokoju, wstęp
do interesów, zaproszenie do przyjaźni, niech będzie nietrwała i fałszywa.
Prawdziwą karierę cukier robi dopiero w Kenii. Ben Rawlence pisze
w Mieście cierni: „Kenijscy politycy odkryli, że niska wydajność krajowego
cukrownictwa ma swoje zalety, pozwala bowiem utrzymywać cła importowe
na niebotycznym poziomie – cła, które w słabym i skorumpowanym państwie
można było łatwo obejść, czerpiąc kolosalne zyski. Doszło do tego, że
spowolnienie produkcji i dystrybucji wewnętrznej stało się w Kenii strategią
gospodarczą, która powołała do życia dziwne sojusze, gdy kartele
w kenijskim rządzie zawarły porozumienie z Somalijczykami powiązanymi
z Asz-Szabab, a wszystko to w imię wspólnego interesu, jakim był płynny
ruch ciężarówek ze słodkim ładunkiem z Pakistanu i Brazylii z portu
w Kismaju aż do Dadaab […]. Cukier nazywano żartobliwie kenijską
kokainą, szacując, że jego przemyt sięga jednej trzeciej kenijskich obrotów.
Nielegalny handel kwitł z błogosławieństwem najwyższych czynników
politycznych kraju, więc ciężarówki z cukrem były jednym
z najbezpieczniejszych środków transportu za granicę”.
Cukrowy szlak z Kismaju przez pół Somalii w głąb Kenii jest najlepiej
chronioną, najspokojniejszą drogą w Rogu Afryki. Niby tak samo jak inne
naćkaną posterunkami islamistów, klanowych milicji i regularnego wojska,
lecz kiedy jedzie transport cukru, szybko rozsuwają się blokady, żołdacy
zwijają zasieki, bo każdy już wziął swoją działkę, a od sprawności przepływu
ciężarówek zależy, czy dostanie się kasę do łapy, czy kulkę w łeb. Jeśli jakiś
uchodźca kupił sobie miejsce na workach z cukrem, czuje się tak, jakby
wygrał przepustkę do życia. Nie będą go zaczepiać, nie obrabują z marnego
dobytku, nie pobiją, dziewczynom oszczędzą gwałtu.
Źle się drzemie na cukrze, bo twardo i człowieka nachodzi chęć, by
wywiercić palcem dziurę w jutowym worku, podjeść garsteczkę, ukraść dla
siebie. Takie natrętne myśli nie pozwalają zasnąć, a zrealizowane oznaczają
kłopoty. Ale przynajmniej jest w miarę bezpiecznie.
Na cukrze wyrosły w Kenii i w Somalii, w Nairobi i w Dadaab, mieście
uciekinierów, fortuny liczone w milionach dolarów. Gdy cukrowe kartele
zaczynają walczyć o wpływy, w obozach dla uchodźców jest jeszcze bardziej
głodno. Tracą pracę drobni sklepikarze, nikt nie zawoła tragarzy, by zrzucili
kilka worków z ciężarówki, ustaje nawet nielegalny handel mąką i olejem
z darmowej w końcu pomocy charytatywnej; wystarczy na worku z napisem
„USAID” zmienić nalepkę na logo komercyjnej firmy, by przykryć szwindel.
Cukrowi baronowie mogą wszystko. „Całe wybory – informuje
Rawlence – śmierdziały cukrem. Nowym burmistrzem Nairobi został Evans
Kidero, były dyrektor generalny największej kenijskiej cukrowni w mieście
Mumias. Wystraszeni wydawcy bali się wydrukować reportaż ujawniający,
że miliard szylingów, którymi opłacił nominację i urząd, zdobył,
spowalniając produkcję w Mumias w ramach uzgodnionego planu
wykoszenia konkurencji. Przywódcą większości parlamentarnej został
debiutujący w roli posła Aden Duale z rodu cukrowych potentatów z Garissy
[…]. Odkąd Kenijczycy przejęli kontrolę nad Kismaju, cena
pięćdziesięciokilogramowego worka cukru skoczyła z czterech tysięcy
szylingów do sześciu tysięcy (z pięćdziesięciu do siedemdziesięciu dolarów).
Cena detaliczna za kilogram wzrosła z dziewięćdziesięciu do stu trzydziestu
szylingów i poszybowała wzwyż. Podwoiła się też cena worka kukurydzy –
z trzech do sześciu tysięcy szylingów”.
Gdy ciężarówka z cukrem gdzieś się zagubi (bywa) lub dojedzie na
miejsce rozładunku lżejsza, niż powinna, w somalijsko-kenijski busz idą
zbrojne patrole. Ludzie kradną, co do tego nikt nie ma wątpliwości. Znajdują
potem ciało złodzieja przywiązane do niewielkiego wózka, obok krąży
wychudzony osiołek, a nad zaprzęgiem unoszą się roje dzikich pszczół
i wszelkiego robactwa, bo w powietrzu wisi słodkość wysypana z rozdartych
worków, zmieszana ze łzami, z żółcią i potem.
15

Było koło czwartej po południu, gorąco jak w piekle, niebo czyste,


bezchmurne, martwe powietrze bez odrobiny wiatru. Trzeba się spieszyć, bo
jeszcze godzina i po Mogadiszu nie da się jeździć, nawet w asyście
ochroniarzy.
Wszyscy na okrągło mówią o – jakkolwiek okropnie to brzmi –
procedurach bezpieczeństwa. I obcy, i Somalijczycy podpowiadają, że
najpóźniej wraz z zachodem słońca należy być w miejscu bezpiecznym, czyli
takim, które otaczają opuszczone lub wysiedlone kwartały domów, na
murach pętli się ostry jak żyletka drut kolczasty, w wieżyczkach stoją
chłopaki pod bronią.
Nie mam pojęcia, czy to przesada, choć czasami zdaje mi się, że tak,
a czasami, że nie. Teraz w Mogadiszu jest raczej spokojnie. Ale nawet
najwięksi optymiści mówią, że to miasto nieprzewidywalne, spokój
w sekundę zmienia się w bijatykę, leje się krew.
Jedziemy w konwoju, tak jak jeździ się po Mogadiszu: odkryta toyota, na
pace pick-upa czterech chłopaków, w kabinie ze trzech pod bronią. Za toyotą
nasz opancerzony samochód, czyli opancerzony potwór, który na pierwszy
rzut oka wygląda jak zgrabna terenówka land cruiser, z tych bardziej
wypasionych, zbrojone, stalowe blachy powodują, że jedną ręką nie da się
otworzyć tak ciężkich drzwi. Za nami druga toyota, na odkrytej pace
ochroniarze z bronią gotową do strzału. W sumie kilkunastu chłopaków bez
przerwy nadstawia głowę dla takich jak ja.
Z piaszczystej ulicy zastawionej blaszanymi budami wjeżdżamy na
budowę. Niby nic, ale w Mogadiszu raczej się nie buduje, tylko burzy. Przed
nami stoi nowiutki dom, blok, daję słowo, jak z Grecji. Na placu pracuje
garść robotników. Dom ma osiem pięter. Do wykończenia jeszcze trochę mu
brakuje. To jedyny tak wysoki dom w mieście.
Pierwsza toyota tarasuje wjazd na budowę. Chłopaki pod bronią
wyskakują z samochodów i rozsypują się po placu. Dają znak i wówczas
można wysiadać. Nic się nie dzieje, bo co może się dziać na budowie?
Ale nie ruszę się na krok, póki obok mnie nie będzie kilku młodziaków
z kałasznikowami. Podobno tak trzeba.
Na placu są inwestorzy: dwóch Somalijczyków, ufnych, że ich kraj
wkrótce się zmieni. Mówią, że na ostatnim piętrze domu jest już gotowy
pokazowy apartament. Kilka pokoi, duża kuchnia, pralnia, wyjście na dach,
który wnet zmieni się w taras widokowy. Koszt wynajęcia to dwa tysiące
dolarów za miesiąc.
Na razie nikt się na to nie pisze. Mimo zapewnień, że ochroniarze, worki
z piaskiem, betonowe pachołki i procedury bezpieczeństwa, w które trzeba
wliczyć kilka opłaconych babć informatorek siedzących na rogu
i handlujących butelkami z mineralką, będą najlepsze z możliwych.
Maszerujemy po desce przerzuconej nad ziemnym wykopem. Chłopaki
z kałaszami idą obok mnie, przeskakują przez szeroki rów, Somalijczycy to
niezrównani biegacze i skoczkowie, nawet jak na Afrykę. Wchodzimy do
klatki schodowej. Podchodzimy do windy.
I tu zaczyna się prawdziwa opowieść, jak z baśni Szeherezady,
z opowieści Sindbada Żeglarza, historia niezwykła.
Otwierają się więc automatyczne drzwi windy, a głos spływający z sufitu
mówi po angielsku z oxfordzkim akcentem, że stoimy na parterze. Wchodzę
do windy. Chłopaki zatrzymały się przed rozsuwanymi drzwiami,
zestrachane, blaszana klatka nikomu nie dodaje pewności siebie. Nie wolno
im zostawić mnie samego ani na sekundę. Ale tak bez wahania wejść do
gadającej, srebrnej puszki to coś, czego nigdy nie ćwiczyli.
Jeden robi więc krok w stronę drzwi windy, a potem gwałtownie cofa
stopę. Drugi wsuwa ramię, by zaraz odskoczyć. Wszyscy mają oczy jak
spodki, bo ta srebrna puszka mówi w obcym języku, błyszczy się wewnątrz,
jak do czegoś takiego wejść? Proszę Hassana, by powiedział chłopakom, że
to nie jest żadna pułapka ani klatka, tylko winda, win-da po prostu, coś
takiego, co jeździ w górę, w dół i wozi ludzi, którym nie chce się chodzić po
schodach.
Czterech chłopaków wsiądzie. Reszta pobiegnie schodami na górę i będą
szybsi niż winda. Na ostatnim piętrze stoją pod drzwiami. Zdyszani,
zmieszani, dumni z siebie, bo zwyciężył lęk przed nieznanym.
Potem wszyscy razem wejdziemy na dach. Chłopaki z kałaszami ulokują
się we wszystkich zakątkach tarasu, zostawiając mi miejsce na kilka
swobodnych kroków, jak w dziurze obwarzanka. Ale wnet o tym zapomną.
Popatrzą w dół przez metalowe barierki. Mój Boże, jaki stąd widok, piękny
i dziwny.
Nigdy nie byli tak wysoko nad ziemią. Nigdy nie oglądali niczego z góry.
Wychylają się, patrzą w dół, jakby zapomnieli o swoich obowiązkach.
Trochę im straszno – hamdulillah, szwejja-szwejja, Bóg da siłę. Trochę też
śmieszno, bo ulica wygląda jak kreska, domy jakieś dziwne, no
i przechodnie, figurki pozbawione ludzkiego kształtu, pionki oglądane od
góry, czubek głowy bez twarzy, machające ręce i nogi widziane z powietrza,
bez codziennego kontekstu. Pierwszy raz chłopaki doświadczają, co to
znaczy wysokość.
Na dachu robimy sobie zdjęcia, ale tak, by w kadrze była czarna,
uśmiechnięta buzia, kawałek barierki i przede wszystkim to, co na dole,
nisko, przy ziemi, nad którą nagle można się wznieść i popatrzeć szerzej,
dalej, do samego morza, na pustynię. Ten dach okazuje się najfajniejszym
miejscem na świecie.
Dochodzi piąta po południu, a to czas, by zwijać manatki. Ale nas, na tym
dachu, nic to nie obchodzi. Nie będziemy zwiewać za kolczaste druty, za
mury i worki z piaskiem, skoro mamy fun jak w wesołym miasteczku.
Inwestor budowy, Somalijczyk z amerykańskiej diaspory i najpewniej jakiś
fantasta, bo wierzy w przyszłą kasę z wynajmowania apartamentów
w Mogadiszu, zgodził się, hulaj dusza. Winda jeździ w górę i w dół, już
wszyscy chłopcy odważnie, choć z malującą się na twarzach obawą, wchodzą
do windy. Chłopcy śmieją się, wchodzą i wychodzą z kabiny. Mamy swój
park rozrywki, śmiejemy się, bawimy razem z głosem z głośnika,
wygłupiamy, żeby oszukać fotokomórkę automatycznie otwierającą srebrne,
błyszczące jak wypucowane lustro drzwi.
Słońce zachodzi. Z dachu tego ośmiopiętrowego domu Mogadiszu
wygląda jak pocięte pasami zieleni, białe, kamienne, wyzłocone światłem
parterowe miasto. A przede wszystkim spokojne. Z jednej strony opiera się
o wzburzony turkus Oceanu Indyjskiego, a z drugiej o żółcie, brązy
i jaskrawe czerwienie wyschniętego buszu. Z góry nie widać, że nie ma tam
nic.
Hassan, który przecież był nawet w kenijskim Nairobi, ma gębę
uśmiechniętą od ucha do ucha, bo takich domów i takich widoków, takiej
radości i tyle śmiechu w Mogadiszu nie ma prawa być. A jest, bez żadnego
udawania.

Ten dom, w którym jeździliśmy windą, stoi dzisiaj za wielowarstwowym


murem z worków z piaskiem i betonowych pachołków, chroniony przez
chłopaków w dziwnych, zielono-brązowych mundurach. Ulica jest tu, jak
kiedyś, piaszczysta i grząska, miał kryje buty powyżej kostki.
Zadzieram głowę i mam wrażenie, że w kilku oknach na wyższych
piętrach jest jakieś życie. Musi być, skoro administratorom chciało się na tym
piasku zbudować wysokie, betonowe garby, nawet nasz, sztywny i mocarny
opancerzony samochód musi zwolnić do kilku kilometrów na godzinę. Każdy
inny samochód straci tu podwozie, jeśli przyspieszy ponad prędkość
niedzielnej przejażdżki.
Ktoś więc pewnie tu mieszka. Nie wiem tylko po co.
Mówię Mohamedowi, że to właśnie w tym domu jeździłem windą.
– Winda – prycha. – Wielkie mi halo.
Dla niego winda to nic. Cudem jest centrum handlowe, które właśnie
otworzono w Mogadiszu. Z klimatyzacją i różnymi towarami, od butów po
spodnie i sukienki. W centrum są również – Mohamed szuka słowa i pomaga
sobie dłońmi – takie stalowe schody, które suną w górę i w dół, więc nie
trzeba się męczyć, wystarczy stanąć i wio, na pierwsze piętro.
– Schody ruchome – podpowiadam.
– Schody ruchome! Piękne. Bardzo, bardzo piękne. Piękny sklep.
Shopping mall; widziałem podobne w Południowej Afryce.

Bo i zmieniło się przez te dwa lata. Na ulicach jest więcej straganów, więcej
szyldów i ogłoszeń reklamowych, zatem jakby więcej swobodnego kroku
przechodniów, więcej krzyku, zapachów, spalin i kałuż, bo od czasu do czasu
wypada ten piach polać wodą.
Rozczulają mnie zwłaszcza szyldy, niezbędne w cywilizacji
powszechnego analfabetyzmu. Napisy też są, a jakże, w alfabecie łacińskim
i arabskimi wężykami, lecz o niebo ważniejsze są rysunki, bo one trafiają do
każdego.
Liczy się też precyzja reklamy – klient nasz pan, powinien wiedzieć,
czego może się spodziewać. Więc restauracje rysują miseczki i szklanki
wypełnione jakimiś potrawami, makarony zwieszające się z talerzy, kotlety
jagnięce i kurze udka. Sklepy spożywcze dodają puszki z fasolą i grochem,
z ciecierzycą. Warto też wyrysować piramidki owoców i warzyw, plastikowe
butelki z wodą i różnymi napojami, płaskie chlebki, woreczki ryżu i mąki.
Apteki rysują buteleczki pełne lekarstw, plastry opatrunkowe, fiolki
z miksturami, a nawet rozsypane, pojedyncze pigułki, biało-zielone lub żółto-
czerwone. Lekarz namaluje zranioną nogę, nad którą pochyla się mężczyzna
w białym kitlu. Rozkrojony brzuch, jeśli jest tu chirurg, staroświecką, szklaną
strzykawkę, mikroskop (tu można zrobić jakieś badania), bezzębną szczękę
i szczękę jak u hollywoodzkiej gwiazdy (to dentysta). Ginekolog oznaczy
gabinet rysunkiem rozłożonych ud z pustym, pozbawionym detali kroczem.
A ten, który dokonuje obrzezania, dołoży do tego skalpel albo w pustym
miejscu między udami umieści rysunek malutkiego, chłopięcego
przyrodzenia.
Pisarz listów i podań narysuje zeszyt, kartkę papieru, długopis lub
maszynę do pisania. Tępiciel owadów – karaluchy i inne paskudztwa
uciekające przed człowiekiem, który ma na plecach butlę z jakimiś
chemikaliami, a w dłoniach coś podobnego do słuchawki prysznica. Fryzjer –
ostrzyżone głowy, brzytwę, nożyczki, a jeśli jest bardzo przemyślny, dołoży
wycięte ze starych magazynów zdjęcia Cristiana Ronaldo w jego
wyżelowanych fryzurach, choć Asz-Szabab zabrania noszenia takich jako
sprzecznych ich zdaniem z Koranem. Na ścianie salonu piękności będzie
rysunek dłoni pomalowanej henną, kolorowe paznokcie, a nawet oko
z uczernioną powieką i długimi rzęsami.
Na budynku, gdzie mieszczą się biura podróży (tak, są w Mogadiszu biura
podróży, pomagają odbyć pielgrzymkę do Mekki, zdobyć wizę do Emiratów
lub do Turcji, sprzedadzą bilet Jubba Airways lub Ethiopian Airlines)
namalowano samolot. Krawiec maluje wijący się centymetr, ułożone w stosy
koszule, wiszące marynarki oraz żelazka. Stragan z meblami – łóżka, krzesła
i stoły. Elektronikę dostaniemy tam, gdzie na murze jest wizerunek monitora,
klawiatury i telefonu. Tu łatwo się pomylić, bo tak samo przedstawiają swoje
usługi kawiarenki internetowe.
Słowem, można jeździć ulicami Mogadiszu i przyglądać się reklamom. To
naprawdę bardzo dobrze robi, tylko żal, że wysiąść się nie da, póki ochrona
nie powie, że można, bo to ciągle jest miasto zakazane dla cudzoziemca.
16

Każdy chciałby władać takim wybrzeżem nad dwoma ciepłymi morzami,


najdłuższym w Afryce, a przy okazji położonym w miejscu, skąd można
pilnować szlaków morskich do Indii i do Egiptu, w głąb Zatoki Perskiej i na
południe, po Przylądek Dobrej Nadziei. Na dodatek od początku świata wiatr
wieje tu tak, że raz niesie łodzie na wschód, ku bogactwom Arabii i Azji,
a potem odwraca kierunek i pcha wysokoburtowe dau do domu, na zachód.
To dlatego od zarania dziejów powstawały tu faktorie i porty, a lokalni
szejkowie i sułtani, kacykowie i nawiedzeni mułłowie zacierali ręce, kiedy
mieli okazję zawładnąć choćby kawałkiem szerokiej plaży, bo dostęp do
oceanu oznaczał dostatek i władzę.
Poza tym wiemy, że dla władzy niektórzy ludzie zrobią wszystko. Niech
władza oznacza panowanie na gołym piachu nad lichą krainą nawiedzaną
suszami i gwałtownymi powodziami, gdzie głód jest gościem częstszym niż
sytość, a natura tylko czeka, by zabrać majątek i życie. Dlatego przyszli tu
Arabowie, a potem Włosi i Brytyjczycy. Kto ma plaże Somalii, rządzi nie
tylko tu.
W 1960 roku skończył się kolonializm, a Mogadiszu, miasto urządzone
przez Maurów i Włochów, zostało stolicą państwa, którego granice
wyrysowano na mapie podług linijki. Dzisiaj w Somalii mieszka podobno
jedenaście milionów ludzi (od lat nikt ich nie liczył), ale Somalijczyków jest
o wiele więcej. Za Somalijczyków mają się mieszkańcy wielkiego kawałka
Kenii, etiopskiego Ogadenu, Dżibuti, które nie tak dawno było burdelem
i poligonem francuskiej Legii Cudzoziemskiej.
Pół biedy, gdyby Somalijczycy to był jeden naród. Ale nie, przez wieki
rozbił się na klany i podklany, plemiona, szczepy, rody. Każdy z klanów ma
własną mitologię, własnych przodków i własnych legendarnych bohaterów,
których imiona członkowie klanu wyrecytują z pamięci, choćby ci przybyli
do Rogu Afryki tysiąc lat temu. Przynależność do klanu określa miejsce
w hierarchii społecznej, od tych najważniejszych, choć niekoniecznie
najbogatszych, po niemal niedotykalnych pariasów, ludzi nieczystych,
wykonujących najpodlejsze prace. Nie można zmienić klanu, nie wolno
zapominać o klanowych powinnościach, do których należy obowiązek
pomocy krajanowi, ale też zemsta.
Są więc, dla przykładu, nomadzi, wędrujący pasterze – stada wielbłądów,
ale też kóz i owiec są nadal wyznacznikiem społecznej pozycji
i zamożności – z klanów Darod i Dir, Hawiye i Isaaq. Są rolnicy
z Rahanweyn i Aszraaf, dumni, bo podobno wywodzą się od samego
Proroka. Są Madhiban, myśliwi z lasów południa i Yibir, ponoć potomkowie
starożytnych Hebrajczyków, którzy wraz z prorokiem Salomonem,
budowniczym świątyni jerozolimskiej, wyprawili się do kraju królowej Saby.
Nikogo nie uwiera, że nie wiedzą nic o judaizmie.
Żaden Darod nie ożeni się przenigdy z Yibir, żaden Hawiye nie będzie
chciał mieszkać obok Madhiban. Co najwyżej szczepią się w nienawistnym
uścisku, okradną się, powybijają nawzajem, bo przecież hodowcy są bez
dwóch zdań (tak wierzą od pokoleń) lepsi od rolników, rolnicy lepsi od
myśliwych, a wszyscy lepsi od ludzi uznawanych za Żydów.
Somalijczyk nie pyta drugiego Somalijczyka, skąd pochodzi i gdzie się
urodził, ale z kim jest spokrewniony, jak nazywa się jego klan, podklan,
plemię. Już od małych dzieci wymaga się, by wiedziały, jaki jest ich
rodowód, znają one nawet kilkadziesiąt imion wspólnych patriarchów
z następujących po sobie pokoleń.
Klan jest na dobrą sprawę jedyną lojalnością i jedynym punktem
zaczepienia. Zastępy somalijskich dyktatorów i warlordów z aspiracjami
marzyły o zniesieniu klanowych podziałów (a więc również zależności
i więzów). Zawsze ponosili porażkę. Wedle klanowych linii buduje się
politykę, więzy krwi – mogą być luźne, a nawet kompletnie nierzeczywiste –
wyznaczają alianse i sojusze. Rodowa krew definiuje Somalijczyka, każąc
mu pamiętać o krzywdach sprzed stuleci, o utarczkach, napięciach,
wojnach o studnie i stada wielbłądów. Partie, milicje, bojówki, organizacje
zbrojne, bloki wyborcze to emanacje klanów.
Lecz w roku 1960 zdawało się, że odwieczna potęga krwi, silniejsza bodaj
od władzy islamu, poległa w bitwie z nowoczesnością. W Somalii
wprowadzono ustrój republikański, nie zważając na tradycyjne
arystokratyczne tytuły, powagę tytularnych szejków i ambicje prawnucząt
sułtanów. Wybrano parlament, ustanowiono ministerstwa i zbudowano
armię, wspartą częściowo przez antywłoski ruch oporu. To właśnie armia,
nieszczęście świeżo niepodległych państw Afryki, stała się wylęgarnią
wybujałych ambicji, pychy, zbrojona przez wszystkie potęgi świata wedle
rytuałów zimnej wojny. Pośród podoficerów wyuczonych przez włoskich
instruktorów, a później generałów niepodległego państwa, był Mohamed
Siad Barre z klanu Darod, którego ród hodował wielbłądy na piaskach
Ogadenu, w Erze Powstawania Afryki z Kolan akurat prowincji Etiopii.
Barre to taki somalijski Idi Amin, sierżant Bokassa, który mianował się
cesarzem, samozwańcze książątko w mundurze.
Nikt nie zna daty ani miejsca urodzenia Siada Barre’a. Wiadomo za to, że
od 1966 roku jest naczelnym wodzem somalijskiej armii. To ważne
stanowisko, bo świeżo powstały kraj upomina się o kawałki Etiopii, Kenii,
Erytrei, Dżibuti, które podobno mu się należą. Wszak – powiada Barre –
Somalia była kiedyś wielka, a miliony Somalijczyków na wygnaniu czekają
na przyłączenie do macierzy.
W 1969 roku Siad Barre przeprowadza udany pucz, łatwiejszy o tyle, że
kilka miesięcy wcześniej zbuntowany ochroniarz zabija urzędującego
prezydenta. Generał wierzy w Boga oraz w radykalny marksizm, łypie
w kierunku Moskwy, a ta dostarcza do Mogadiszu kałasznikowy
i przestarzałe czołgi T -34, szkoli pilotów samolotów, które nadają się na
złom, i partyjnych biurokratów z jedynej, rządzącej partii.
Konstytucja jest zawieszona, nie ma wolnych wyborów. Siad Barre
zmusza Somalijczyków do nauki alfabetu łacińskiego, pokazowo walczy
z analfabetyzmem i podporządkowuje sobie meczety. Opozycję zamyka
w więzieniach. Pręży muskułki i stroszy piórka, grożąc Etiopii, że zabierze
jej Ogaden.
Nie jest w tym odosobniony – wielu jego rodaków, szejków i szefów
klanów, marzy o Wielkiej Somalii z Ogadenem, z Dżibuti, z północą Kenii
w granicach. W końcu biała pięcioramienna gwiazda symbolizuje pięć ziem
i pięć niezależnie myślących ludów Somalii, z których trzy znalazły się poza
ojczyzną. To tylko z pozoru wygląda dziwnie, że naród podzielony na często
nienawidzące się wzajemnie klany nie może ulegać nacjonalistycznej
gorączce. Marzenia dyktatora są więc spójne z marzeniami innych silnych
ludzi w Somalii. Z tą różnicą, że każdy z nich widzi siebie i tylko siebie
w sali prezydenckiej w Villa Somalia.
Wnet – to 1977 rok – wybucha wojna sprowokowana przez Mogadiszu.
Niezwykła w ówczesnym świecie, bo naprzeciw siebie stają dwa
marksistowskie, promoskiewskie reżimy: Mohamed Siad Barre i Etiopczyk,
pułkownik Mengystu Hajle Marjam, który niewiele wcześniej obalił cesarza
Hajle Sellasjego i chciał stworzyć najsilniejszą armię w Afryce. Moskwa nie
ma wątpliwości; Hajle Marjam więcej obiecuje i daje większe nadzieje, by
tak naprawdę władać w Rogu Afryki, a poza tym zdaje się bardziej
bezwzględny, bez mrugnięcia okiem zagłodzi pół własnego kraju, byleby
tylko dopiąć swego. Do Addis Abeby płynie pomoc tak wielka, jaką
dostawała Syria podczas wojny Jom Kippur, a sojusznicza Kuba śle
doradców, instruktorów i komandosów. Mogadiszu nie dostaje ani jednej
spluwy, ani pół pocisku.
Somalia musi więc przegrać, a wówczas zdradzony przez Moskwę Siad
Barre wpada w paranoję. Nie rozumie, co się stało, dlaczego wystawiono go
do wiatru. Winnymi klęski są ministrowie i generałowie, sekretarze stanu
i kapitanowie armii. Siad Barre porzuca sojusz z państwami realnego
socjalizmu, żebrze o wsparcie w USA , a prawdziwych i domniemanych
wrogów każe nocami rozstrzeliwać na plaży Al-Dżazira.
Jednocześnie pomny fiaska socjalistycznego snu, zwraca się ku klanom.
Wedle znanej od stuleci, niepisanej listy rozdaje stanowiska i przywileje,
kupuje poparcie, ale przede wszystkim ożywia głód władzy i pieniędzy wśród
pustynnych kacyków. Rządzi tak krwawo, że Stany Zjednoczone,
zadowolone, iż los dał im nieoczekiwanego sojusznika, wycofują swoje
poparcie dla generała.
Siad Barre znów się miota, nie wie, co ma robić. Skoro już na powrót
dopuścił do żłobu władzy klanowych przywódców, uważa, że może rozpisać
wybory i wrócić do systemu wielopartyjnego. Może złagodzić zamordyzm,
skończyć z represjami (to akurat jest jak sinusoida albo choroba
dwubiegunowa; Siad Barre ma huśtawkę nastrojów, jednego dnia wsadza do
więzień, torturuje i zabija, drugiego rozdaje przywileje i zwitki dolarów). Bez
skutku – dyktator już nikomu nie jest potrzebny.
Przepadł sen o Ogadenie. Urywa mu się Somaliland (dawne Somali
Brytyjskie), tworząc w miarę spokojne, samodzielne państewko, którego do
dzisiaj nie uznaje żaden kraj świata. Generał ucieka do Nigerii, a Somalia
popada w chaos, dzieli się i rozpada na terytoria klanowe. Wszyscy walczą ze
wszystkimi, każdy każdemu skacze do gardła. Na dodatek nad Rogiem
Afryki zalega straszliwa susza – zmarłych z głodu liczy się w setkach tysięcy,
nie tylko w Somalii.

Początek lat dziewięćdziesiątych. W Europie upada mur berliński i umiera


imperium radzieckie, a futurolodzy wieszczą, że odtąd świat będzie żyć
w pokoju, zmierzając ku demokracji i dostatkowi. Taka panuje atmosfera,
z takimi pomysłami zgadzają się najsłynniejsi myśliciele, przyklaskują im
politycy, więc trudno się dziwić, że optymiści myślą: „Rozwiążemy też
sytuację w Somalii”. Do tego znękanego wojną domową i głodem kraju ONZ
wysyła międzynarodowy kontyngent żołnierzy, nazywając operację pięknym
kryptonimem „Przywrócić nadzieję”. Nie idzie tylko o stabilizację
polityczną, ale o doraźne ratowanie Somalijczyków od śmierci głodowej. Do
Rogu Afryki lecą transporty wojska, ale też ryżu, soi, mąki kukurydzianej,
oleju, fasoli, pszenicy, lekarstw i detergentów, bo towarzyszem głodu jest
zawsze cholera, choroba brudu i suszy.
Tyle że dostęp do jedzenia oznacza władzę. Kto rozdziela ryż, ten rządzi.
Bank Światowy uważa, że pomoc żywnościowa dla Somalii jest czternaście
razy większa niż konsumpcja na miejscu – tak wielka jest korupcja, tak
powszechne złodziejstwo. Rządzić chcą miejscowi warlordowie – panowie
wojny – i klanowe milicje, władza centralna, która ciągle udaje, że istnieje,
i władza lokalna, szmuglerzy benzyny i cukru, piraci atakujący statki aż po
wejście do Zatoki Perskiej, setki kilometrów od wybrzeża Somalii. Za pana
uważa się każdy, kto ma dostęp do broni, co łatwe, bo w ubiegłych latach
Somalia dostała miliardy dolarów pomocy wojskowej, a arsenały upadłego
bloku radzieckiego wyprzedają towar za grosze.
Wśród watażków najpotężniejszy zdaje się Mohamed Farah Aidid,
absolwent rzymskich szkół wyższych i Akademii Wojskowej imienia
Michaiła Frunzego w Moskwie, nieomylnie lekko zwariowany, a najpewniej
naćpany khatem. Przez kilka lat był więźniem politycznym upadłego reżimu
generała Siada Barre’a, ale również jego wysokim urzędnikiem. Przydomek
Aidid informuje, że jeśli ktoś rozgniewa generała, musi liczyć się
z egzekucją. Należy do klanu Habar Gidir. Nosi ray-bany w złotych
oprawkach, osobiście torturuje i rozstrzeliwuje, zagraniczną pomoc zaś
traktuje jak ingerencję w swoje władztwo. To przeciw niemu prezydent Bill
Clinton wysyła komandosów i Delta Force. Aidid zafunduje Stanom
Zjednoczonym największą bitwę od czasów Wietnamu.
Postrzelą go w 1995 roku na ulicy w Mogadiszu. Umrze od ran, ale swoje
dołoży atak serca. ONZ zawiesi misję humanitarną, zabierze z Somalii prawie
czterdzieści tysięcy ochraniających ją cudzoziemskich żołnierzy. Akcja, która
kosztowała wówczas dwa miliardy dolarów, raczej nie przywróciła nadziei.

Ale przecież musi być jakaś recepta na to kompletne bezhołowie, upadłe


państwo, na nieustannie zmieniających się premierów i prezydentów, których
nazwiska próżno pamiętać, na rządy niezliczonych koterii i klanów. Niech
będzie to upolityczniona religia, nawet fundamentalny islam nadający polor
prostackiemu radykalizmowi.
W 2006 roku powstaje w Somalii Unia Trybunałów Islamskich – to
talibowie w afrykańskim wydaniu. A ci umieją złapać za pysk klanowych
przywódców, duszą korupcję, zapewniają elementarną sprawiedliwość, choć
opartą na szariacie, a więc okrutną i znaczoną krwią. Ich pech polega na tym,
że napomykają o Wielkiej Somalii, gdzie jest miejsce również na Ogaden.
Etiopia wysyła do Mogadiszu swoich żołnierzy.
Gdy przychodzi klęska, ale nastroje są w dalszym ciągu rewolucyjne,
zawsze wśród radykałów znajdą się radykalniejsi. Z Unii Trybunałów
wykluwa się Asz-Szabab, czyli „Młodzi”. Noszą zielone lub czarne mundury.
Zasłaniają twarze. Ścinają głowy i wycinają lasy, żeby zarabiać na węglu
drzewnym. Zmuszają małoletnich chłopców do służby w partyzanckich
oddziałach. Doprowadzają ataki samobójcze do zbrodniczej perfekcji. Na
podbitych terenach nie pozwalają korzystać z internetu, choć sami udzielają
wywiadów przez iPhone’y i umieszczają swoje zdjęcia na Instagramie.
Zakazują słuchania muzyki, gry w piłkę, golenia bród i stawiania włosów na
żel. Jednoczą się z Al-Kaidą, a kiedy ta wyraźnie słabnie, szukają sojusznika
w Państwie Islamskim. Przeprowadzają krwawe zamachy nie tylko
w Mogadiszu, ale też w Kampali i Nairobi – to zemsta za ugandyjskie
i kenijskie wojska wysłane do Somalii. Porywają ludzi i statki handlowe
przepływające przez cieśninę Bab al-Mandab. Pchają najemników aż do
Jemenu, do Syrii i Iraku. Przyjmują u siebie ze dwa tysiące zagranicznych
mudżahedinów z Jemenu, Arabii Saudyjskiej, Nigerii. Mają w swoich
szeregach nawróconych na islam Europejczyków.
W kolejnej wojnie, która trwa do dziś, Asz-Szabab zabił tysiące ludzi.
Przegrywają, cofają się na głęboką prowincję, aż pod nadmorskie Kismaju,
lecz ciągle są postrachem Somalii. Potrafią zaatakować w centrum
Mogadiszu, zabić osoby chronione przez tuziny ochroniarzy, zdetonować
bombę w sercu dzielnicy rządowej. Armia Burundi, która uczestniczy
w somalijskiej misji pokojowej państw afrykańskich, straciła tu najwięcej
żołnierzy od czasów własnej wojny domowej. „Młodzi” wysadzają się pod
hotelami, trzymają w szachu miejscowe targowiska. Wojna o to największe,
Bakaara, gdzie można kupić wielbłądy i broń, zjeść, pomodlić się
w meczecie, wymienić pieniądze, nadać przekaz bankowy i przenocować,
trwała wiele tygodni, a i tak do końca nie wiadomo, kto nim rządzi.
Asz-Szabab pobiera myto na blokadach drogowych, cli transporty cukru,
pali nieposłuszne wsie, zabija zwierzęta, niszczy zbiory, gwałci kobiety,
obcina głowy schwytanym dezerterom, nauczycielom, lekarzom, urzędnikom
i apostatom albo tym, którzy nie kwapią się z płaceniem okupu. „Młodzi” są
lepiej zorganizowani i równie bezwzględni jak mudżahedini w Syrii lub
w Iraku.

W Somalii niby zbiera się regularnie świeżo wybrany parlament, z pulą


miejsc, co zapisano w prawie, przeznaczonych dla kobiet. Jest rząd, gdzie
Somalijki mają zarezerwowaną kwotę foteli. Jest też prezydent, wykształcony
w USA humanista od spraw kryzysowych.
Lecz ich władza jawi się niczym nieokreślona granicami mgławica: raz to
kawałek Mogadiszu, raz skrawek jakiejś prowincji, kilka większych miast.
Wszystko to zmienia się jak w kalejdoskopie, bo dzisiaj rząd włada jedną
dzielnicą, jutro drugą, bezpiece i żołnierzom uda się zatrzymać ciężarówkę
z zamachowcem, rozbić komórkę mudżahedinów, ale już tydzień później
jakiś fanatyk rozerwie się pod posterunkiem wojska, przy murze hotelu,
gdzie zatrzymało się kilku polityków lub emisariuszy plemion, na miejskim
targowisku, w tłumie chłopców grających w piłkę na Lido. Tak, niedawno
Asz-Szabab uznał, że powinien zabijać małych piłkarzy.
Wojna z „Młodymi” trwa, tak samo jak wojna z klanami, z warlordami, ze
zwykłymi bandziorami, którym udało się zorganizować prywatne armie.

Jasmin nie zamyka się buzia. Popija łyk soku arbuzowego i gada, gada, gada.
Na pewno dobrze wie, że kiedy mości się w za dużym dla niej krzesełku
i układa usta w uśmiech, topi wszystkie okoliczne serca, nie tylko chłopaków
roznoszących wodę i kawałki mango, ale wszystkich.
Ta dziewczyna to kolejna kolorowa papużka w Peace Hotel. Dziś jest
amarantowa, jutro będzie błękitna, pojutrze w kolorze pustynnego piasku,
a popojutrze żółciutka jak kanarek. Niewysoka, roześmiana, zalotna, czarne
oczy strzelają na boki, uwodzą, flirtują. Ma w sobie niezwykłą otwartość
i chęć spotkania. Okrąglutka, śliczna. I choć nigdy nie zostałaby modelką, jak
Iman lub Waris Dirie, mogłaby leżeć na jakiejś sofie w eleganckim,
zamożnym domu i patrzeć w telewizor wyświetlający opery mydlane albo
czekać, by jakiś Ali, Ahmed, Hassan lub Dris przyniósł jej nowy flakon
perfum.
Ma dwadzieścia lat, skończyła szkołę pielęgniarską, przyjęła na ten świat
tylu maluchów, że nawet nie zliczy. Biega palcami po klawiaturze komputera
tak sprawnie jak zawodowy informatyk. Ponieważ zna się na medycynie,
Baszir wyszukał ją do pracy. Jasmin umie opatrzyć rany, zatamować
krwotok, nie boi się widoku bólu, tego najgorszego, bo oglądanego na twarzy
człowieka, którego musi objąć i popatrzeć mu w oczy tuż przed śmiercią.
Kręci się w krzesełku, mruży oczy i utyskuje na świat. Lecz zdaje mi się,
że bardziej dla fasonu.
– Kiedyś miałam fajną pracę, byłam położną w szpitalu. Teraz nuda, nuda,
nuda. Nienawidzę ekranów i telewizji.
W pokoju, gdzie pracuje Jasmin, jest na dodatek zimno od huczącej
klimatyzacji, choćby na dworze temperatura przekroczyła czterdzieści stopni.
Na monitorach widać całe Mogadiszu, sfotografowane z satelity, precyzyjne
do najmniejszego zaułka. Jasmin odpowiada za bezpieczeństwo gości, ta
mała, promienna kobieta trzyma w dłoniach wszystkie nitki, dzięki niej
w Peace Hotel można w miarę spokojnie spać.

Tego dnia – było około południa – znudzona Jasmin gapiła się w monitor.
Zobaczyła rozpędzone auto, a potem błysk, huk i wszystko zgasło, nawet
klimatyzacja, chłodząca monitory i serwery śledzące ruch każdego skutera
w Mogadiszu, przestała działać.
Potem huknęło drugi raz.
Wybuchy zabiły raptem pięciu ludzi, choć gdyby ofiary liczono w setki,
nie byłoby wielkiego zdziwienia. Rozsypały się dwa pobliskie domy, pod
niebo wystrzelił słup gęstego dymu. Goście Peace Hotel chowali się pod
stołami, niektórzy krwawili. Po chwili zjawili się ochroniarze, sekundy
później ranni znaleźli się już w bezpiecznym schronie, a po minutach – leżeli
w szpitalu na lotnisku, gdzie lekarz zakładał im szwy na zranione głowy. Tak
silnego wybuchu w Mogadiszu nikt wcześniej nie widział.
Rzecz w tym, że to Jasmin, choć straciła monitory, zorganizowała
wszystko, co tylko było można. Zebrała gości (nie było ich na szczęście
wielu), pilnowała ewakuacji, a potem doglądała, by każdy z rannych jak
najszybciej otrzymał lekarską pomoc.
Gdyby w powietrze wyleciał trzeci samochód – rozkraczył się po drodze
i nie dojechał na miejsce – wybuch rozrzuciłby tylko pokruszone cegły.
A jeśli za samobójcami przebiliby się do Peace Hotel terroryści, mogliby
poganiać sobie po pustych korytarzach, póki nie załatwiłyby ich chłopaki
z prywatnej armii Baszira. Jasmin dopilnowała wszystkiego i zajmowała się
wszystkim. Kolorowa papużka, która w zimnym pokoju, między monitorami
nudzi się tak, że musi czasami flirtować.
Na tym polega tutejsza nowa taktyka, ponoć uporczywie doskonalona
w ostatnim czasie, podstępna, wymagająca wiele zachodu, lecz
skuteczniejsza niż poprzednie. Pierwszy wybuch jest po to, by utorować
drogę następnemu samochodowi, ale przede wszystkim zebrać gapiów,
przyciągnąć żołnierzy, ochroniarzy, lekarzy i zespoły ratunkowe. Drugi – ten
właściwy – ma naprawdę niszczyć i zabić dziesiątki ludzi.
Podobno najnowszą techniką jest użycie trzech samochodów. Tak
napadnięto ostatnio na kilka gmachów publicznych w Mogadiszu. W trzecim
pojeździe również siedzą kamikadze (trzeba mieć w sobie tony optymizmu,
by wierzyć, że ujdzie się cało z takiej akcji), ale nie mają na sobie pasów
szahida, za to kałasznikowy w garściach. To ekipa, która ma dokończyć
sprawę: morduje ocalonych i dobija rannych, a jeśli się uda, bierze
zakładników. W zamachu z 2 stycznia 2017 roku też podobno brał udział
trzeci samochód. Rozpłynął się gdzieś w zaułkach Mogadiszu. Nigdy go nie
znaleziono.

„Podobno” jest słowem, którego – gdy coś gdzieś walnie – używa się tutaj
najczęściej. To oczywiście nie tak, że nikt nic nie wie, a chaos rządzi na
równi uliczną plotką i przestrzenią prawdziwej informacji. W końcu (czasami
po wielu miesiącach) prawda wychodzi na jaw. Albo znają ją ci, którzy
najczęściej milczą, bo znajomość technik terroru to wiedza tajemna.
Było więc tak pewnego dnia, że z dachu jednego z budynków Peace Hotel
spoglądaliśmy na ruiny świeżo wystawionego, ukrytego za potężnymi
murami domu Baszira. A już kilka chwil później gapiliśmy się w dokładnie
przeciwnym kierunku, na północ Mogadiszu, gdzie mieszczą się dzielnica
rządowa, Villa Somalia, ruiny Teatru Narodowego i gruzy domów arabskich
i włoskich rządców tego miasta. Wcześniej usłyszeliśmy długie „bum”,
stłumione, jak echo grzmotu, bo i trochę daleko, a po drodze mury domów.
Wyszliśmy na dach, niespiesznie, bo i do czego gnać, skoro „bum” to
w Mogadiszu codzienność, a takie odległe niczym nie grozi.
Zobaczyliśmy grzyb czarnego dymu, niesionego wiatrem. Coś błyskało,
lecz wnet zginęło w podniesionym kurzu. Nad głowami przeleciał nam klucz
czarnodziobych ibisów. Nic więcej.
Rozdzwoniły się telefony. Ruszyła nieoficjalna sieć informacyjna
Mogadiszu, odezwały się grupy otwarte i zamknięte. Pierwsza pisana wieść
o zamachu pojawiła się w internecie szybciej, niż wbiegł na dach pewien
facet ze Stanów z lufą teleobiektywu w garści. Rozglądał się dookoła, szukał
najlepszego ujęcia, celując w słup dymu, ale zrezygnowany odłożył aparat
i powiedział: „Shit. To wcale nie nadaje się na fotę”.
Potem szczątkowe wiadomości lepiły się w informacje, weryfikowane
przez anonimowe i jawne źródła, potwierdzane i kwestionowane, aż wyszła
z tego w miarę spójna całość. Nic szczególnego, znów doszło do zamachu.
Dobrze, że wybiegliśmy na dach, bo mogliśmy sprostować, że druga
bomba wcale nie wybuchła tuż przy lotnisku – nadawcy wiadomości
z północy Mogadiszu dawali głowę, że ktoś rozerwał się blisko Peace Hotel.
Ale też jeszcze zanim informację podały najszybsze afrykańskie agencje
i portale, wiedzieliśmy mniej więcej, co się stało.
A więc: w wojskowy checkpoint przy gruzach, które kiedyś były Teatrem
Narodowym, wjechał zdezelowany japoński mikrobus wyładowany
materiałem wybuchowym. Miejsce na detonację wybrano kompletnie bez
sensu, więc może był to przypadek. Zginęło dziesięć osób, kilkanaście
zostało rannych.
Zaraz zaczęły się dywagacje jak w przypadku ataku na Peace Hotel. Czy
ktoś chciał się przebić do dzielnicy rządowej? Gdzie drugi, trzeci samochód
terrorystów? Kto tak naprawdę był celem? Kogo chciano przestraszyć, kogo
zabić, komu powiedzieć, by siedział cicho?

To wszystko są tajemnice i wątpliwości, których nie umiem przeniknąć. Tak


samo, jak nikt do końca nigdy nie rozstrzygnął, czy w styczniu 2017 roku
atakowano hotel Baszira, bo pozwolił sobie gościć komisję wyborczą
(o czym ochoczo rozprawiał w oficjalnych komunikatach rzecznik Asz-
Szabab). A może to właśnie ściema, prawdziwym celem zaś było lotnisko?
Czy miesiące wcześniej – jesienią 2015 roku – w Mogadiszu specjalnie
zasadzono się i wysłano w powietrze Abdulkadira Gabeirego Faraha,
kandydata na prezydenta Somalii z polskim obywatelstwem (podobno miał
siedemdziesiąt procent poparcia)? Czy Abdulkadir po prostu znalazł się
w kiepskim miejscu i na dodatek o złym czasie.
Jedno jest bezsporne. Następnego dnia po zamachu pod Teatrem
Narodowym w Mogadiszu w Londynie angielski konwertyta na islam
wjechał rozpędzonym samochodem w ludzi spacerujących po moście nad
Tamizą, a potem wyskoczył z rozbitego auta i ciął nożem na oślep. Zabił
policjanta, ranił kilkanaście osób, z których jedna, rumuńska turystka, zmarła
po wielu dniach, bo w panice skoczyła z dużej wysokości do rzeki.
O zamachu w Mogadiszu, który pochłonął o wiele więcej ofiar, zająknęły się
tylko lokalne portale. Nigdzie – naprawdę – ani słowa, ani pojedynczego
zdania. Bo co tam ta uśmiercona somalijska dziesiątka, po co zaśmiecać
sobie głowę informacjami, że znów jakieś baby i jakieś dzieci dały głowę,
jakaś handlarka khatem albo żebrak stracili ręce, oczy lub nogi.

Bo i kogo na dobrą sprawę obchodzi śmierć w Mogadiszu? Nawet jeśli to


śmierć hurtowa, w skali wręcz niepojętej, która na dodatek nic nie załatwia.
Barbarzyństwo zamachu na nowojorskie World Trade Center i równoległego
ataku na Pentagon z 11 wrześniu 2001 roku, największego zamachu
terrorystycznego w historii – blisko trzy tysiące ofiar – sprawiło
przynajmniej, że Zachód poszedł na globalną wojnę z islamistycznym
terrorem, a Osama bin Laden, przywódca Al-Kaidy, stał się czarnym
bohaterem zbiorowej wyobraźni.
Zamach na jumbo jeta amerykańskich linii Pan Am nad szkockim
Lockerbie z 21 grudnia 1988 roku (dwieście siedemdziesiąt ofiar
z dwudziestu jeden krajów), przeprowadzony przez libijską bezpiekę,
postawił kreskę na Muammarze Kaddafim.
Świat przeraził się atakiem na szkołę w Biesłanie, rosyjskiej Osetii
Północnej, przeprowadzonym przez komando czeczeńskiego watażki Szamila
Basajewa (1–3 września 2004), lecz chyba jeszcze bardziej partacko
zorganizowanym kontratakiem Rosjan, którego skutkiem było trzysta
osiemdziesiąt pięć ofiar. Zabite dzieci znakomicie wzmagają oburzenie opinii
publicznej.
Albo podpalenia Cinema Rex w irańskim Abadanie (19 sierpnia 1978),
gdzie w płomieniach zginęło ponad czterystu ludzi. Abadan też niby daleko
jak Mogadiszu, jakaś zapyziała Azja, lecz w latach siedemdziesiątych
ubiegłego stulecia takie zdarzenia traktowano jak straszliwy wyjątek, więc
dlatego wart uwagi.
Światem wstrząsnął zamach na dyskotekę na indonezyjskiej wyspie Bali
(1 października 2005, dwieście dwie ofiary) głównie dlatego, że zaatakowano
turystów z całego świata. Oraz na dworzec kolejowy Atocha w Madrycie –
butle z gazem podłożone przez pochodzących z Maroka wyznawców szejka
Osamy (11 marca 2004) zabiły stu dziewięćdziesięciu jeden podróżnych.
Tego samego marca, lecz kilkadziesiąt godzin wcześniej, w bagdadzkim
szyickim meczecie wysadziło się dwóch samobójców z Al-Kaidy, zabijając
o niemal setkę więcej pielgrzymów czczących masowymi procesjami ostatni
dzień dorocznego święta Aszury, ale to Hiszpania przyćmiła doniesienia
z Iraku. Pewnie dlatego mało kogo obeszły cztery równoległe eksplozje
w jezydzkim miasteczku Al-Kahtanijja na północy Iraku (14 sierpnia 2007,
ośmiuset zabitych, po World Trade Center najkrwawszy zamach
terrorystyczny) i późniejszy o dekadę atak na handlową dzielnicę Karrada
w Bagdadzie (3 lipca 2016, prawie trzysta pięćdziesiąt ofiar).
I tak dalej. Tyle tego dzieje się na świecie, że dziennikarzom brakuje
atramentu, by spisywać fakty, a publiczności – empatii.
Czemu więc się dziwić, że kiedy ludzkie szczątki fruwają ponad placami
Mogadiszu, a w mieście rozlega się szloch, zainteresuje to ledwie
miejscowych internautów, jakieś niszowe serwisy z Kenii lub Etiopii albo
somalijską diasporę w Europie i USA .
I tak stało się 14 października 2017, gdy terroryści – najpewniej Asz-
Szabab – zaatakowali gmach Ministerstwa Spraw Zagranicznych w dzielnicy
rządowej Mogadiszu. Dla lepszego efektu pierwszą bombę zdetonowano
przed Safari Hotel, a więc w miejscu, gdzie zawsze jest sporo ludzi, a bywają
między nimi nie tylko handlarze i żebracy, szeregowi żołnierze, kierowcy
zdezelowanych busów i przypadkowi przechodnie, lecz również wierchuszka
Somalii. A kiedy na ulicy powstał tumult i zamieszanie, spanikowani ludzie
zaś próbowali wyciągać rannych spod gruzów, jeszcze mocniejszy wybuch
rozdarł drugi samochód pułapkę i stojącą obok cysternę z benzyną. Nie było
czego zbierać. Trzeci samochód wiozący strzelców-egzekutorów nie był już
potrzebny, by dokończyć rzezi. Zginęło – tak mówiono kilkadziesiąt godzin
po eksplozjach – około trzystu Somalijczyków. „Około” dlatego, że nikt nie
pokusił się o dokładne rachunki. Okazało się, że ofiar było dwa razy tyle.

Co działo się dalej? Nic.


O zamachu poinformowały afrykańska sekcja BBC i katarska telewizja Al-
Dżazira. Zacytowano prezydenta Somalii Mohameda Abdullahiego
Mohameda, kiedy zbolały, co oczywiste, ogłosił trzydniową żałobę
narodową. Pokazano twarz burmistrza Mogadiszu Thabita Abdiego
Mohameda, który niewyraźnie dukał o zbrodni i karze boskiej, jaką Allah
niechybnie ześle na głowy morderców. Tak naprawdę rozmiar tragedii
odebrał mu mowę.
Amerykańska CNN , która zajmuje się przecież wyłącznie informowaniem,
spóźniła się z wieściami z Mogadiszu o dwadzieścia cztery godziny, lecz
w przeciwieństwie do angielskiej i arabskiej stacji dokładniej określiła liczbę
ofiar. Większe notki wydrukowano w „Guardianie” i „Independent”, jakiś
tekst pojawił się w „New York Timesie”. Lecz już w Niemczech, we Francji,
w Skandynawii, gdzie mieszkają setki uchodźców z Somalii, nie mówiąc
o Polsce, było kompletnie cicho. Zapytałem kolegów z redakcji, dlaczego
nasza strona internetowa, gdzie można wrzucać wszystko i o każdej porze,
nie zająknęła się o hekatombie w Mogadiszu (w końcu taki tekst się pojawił).
Odpowiedzieli z rozbrajającą szczerością: „A kto w to kliknie?”.
Tego dnia, 15 października 2017 roku, na świecie nie działo się dosłownie
nic. Już któryś dzień awanturowano się o referendum niepodległościowe
w Katalonii. Co czwarty Austriak zagłosował na Heinza-Christiana
Strachego, pogrobowca nazizmu z Wolnościowej Partii Austrii. Huragan
Ophelia nadciągnął nad Irlandię.
To była akurat niedziela, więc w kościołach katolickich, również
w Polsce, czytano fragment Księgi Izajasza: „Pan Zastępów przygotuje dla
wszystkich ludów na tej górze ucztę z tłustego mięsa, ucztę z wybornych
win, z najpożywniejszego mięsa, z najwyborniejszych win. Zedrze On na tej
górze zasłonę, zapuszczoną na twarz wszystkich ludów, i całun, który
okrywał wszystkie narody; raz na zawsze zniszczy śmierć. Wtedy Pan Bóg
otrze łzy z każdego oblicza, odejmie hańbę od swego ludu na całej ziemi, bo
Pan przyrzekł. I powiedzą w owym dniu: Oto nasz Bóg, Ten, któremuśmy
zaufali, że nas wybawi; oto Pan, w którym złożyliśmy naszą ufność: cieszmy
się i radujmy z Jego zbawienia! Albowiem ręka Pana spocznie na tej górze.
Moab zaś będzie rozdeptany u siebie, jak się depcze słomę na gnojowisku”.
17

Sarę z obozu Al-Adala widzę już któryś raz. Od lat jest tam szefową, rządzi
twardo, ale skutecznie, więc ludzie się jej słuchają, nawet jeśli nie tylko dzieli
pomoc, ale również wymaga datków.
Mam wrażenie, że w ogóle się nie zmienia, tylko przybywa jej energii.
Albo inaczej – jest taka, jaka była – cicha i małomówna, każde zdanie trzeba
z niej wyciskać jak sok z cytryny, ale ponieważ ma więcej obowiązków niż
uprzednio, musi mieć więcej sił, by im podołać. Na dodatek umie
przewidywać, co będzie jutro i pojutrze. Będzie jeszcze trudniej – mówi – to
pewne.
Być może dlatego obóz Al-Adala stoi wysoko w tutejszych rankingach,
nieformalnych, kolportowanych plotką, i w zasłyszanych wieściach, które
jednak docierają na głęboką prowincję, daleko w pustynię, skąd idą głodni.
Już zawczasu wiedzą, że ten obóz jest lepszy od innych, bardziej przyjazny
i bezpieczny, na przykład koczowisko Dinsoor ma więcej atutów niż Hamis
Muszta, lub odwrotnie.
Każdy uchodźca tworzy tę hierarchię wedle własnego klucza. Gdzieś
przywódca, jak powiadają, ma znakomite kontakty z organizacjami
niosącymi pomoc, więc łatwiej tu o jedzenie. Pochodzi z przyjaznego klanu.
Lecz w drugim obozie stoi więcej latryn, w trzecim jest cały czas woda, ale
mieszkają tu głównie ludzie z wrogich rodzin, więc może trzeba wybrać inny
obóz, bardziej siermiężny, biedniejszy (jeśli takie określenie w ogóle tu
przystaje), lecz zasiedlony przez swoich.
Dodatkowo obozy te cały czas pęcznieją. Obala się w nich świeżo
wybranych liderów, zaglądają tu nowe organizacje i przychodzą wciąż nowi
ludzie, burząc – gdy się już ciut zasiedzą – stary ład. Nie ma między obozami
wyraźnych granic, lecz te umowne są dla mieszkańców bardzo wyraźne,
czytelniejsze, niż gdyby wyznaczyć je palikami i drutem.
Zasadniczo jest tak, że kiedy nowi dotrą do obozu, moszczą się
u kuzynów i pociotków, którzy po prostu muszą się posunąć. Albo siadają
u wejścia i czekają. To najbiedniejsi z biednych, więc dopiero kiedy zapłacą
(choć bywa, że tego nie robią) za ziemię kilka dolarów (których na razie nie
mają), mogą urządzać się jakby u siebie.
Trzeba wtedy kupić kilka akacjowych tyczek (tyczka za dolara, pięć
w pęku za cztery), grubsze, zaostrzone końce wbić w piach, szczyty związać
jakimś sznurkiem i na to narzucić, co jest pod ręką: rozprute stare worki,
szmaty, folię, cokolwiek. Z czasem namioty ułożą się w okrąg lub
nieregularny wielobok, dojdzie jakiś płotek upleciony z chrustu, może pojawi
się kilka kurczaków, a nawet koza. W jednym namiocie zorganizuje się
prowizoryczną kuchnię: palenisko, gar, czajnik. Obok staną żółte kanistry na
wodę. Z kabłąków zwisają płócienne paski, by można było zarzucić sobie
kanister na plecy, a pasek przełożyć przez czoło; tak w noszeniu wody
pomogą nawet najmniejsze dzieci, głównie dziewczynki.
Dobrze, gdy w obozie jest szkółka koraniczna (dwa dolary od łebka za
miesiąc nauki): kilkanaścioro dzieci stłoczonych w ciasnym, dusznym
i ciemnym namiocie. Nauczyciel wbija im do głowy kolejne wersety Koranu,
a one recytują arabskie słowa, te bystrzejsze nawet na wyrywki, choć nie
mają pojęcia, co one znaczą, bo przecież nie znają języka. Starszy chłopczyk
bierze w dłonie długą, wąską deszczułkę. Macza ścięty patyk w puszce
atramentu zrobionego z popiołu, sadzy, odrobiny oleju i mleka. Kreśli na
drewnie arabskie litery, a idzie mu to nadzwyczaj sprawnie, każdy zawijas
jest taki, jaki być powinien, wężyki znaków ciągną się zgrabnie pod
patyczkiem od prawa do lewa. Mógłby być pisarzem, gdyby rozumiał, co
pisze.
To bardziej odrysowywanie świętych słów, kopiowanie, dodawanie „a” do
„b”, ale co to dokładnie te „a”, a co „b”, nie wie. Ale i tak jest dumny, a ja –
gdy patrzę na to pisanie, gdy widzę, jak z zapałem ściera kleksy, by znów coś
napisać – jestem dumny razem z nim. Gdy sam wezmę patyczek umazany
tuszem, udaje mi się nasmarować ledwie bezkształtną plamę, nie napiszę
nawet swojego imienia.
Nauczyciel jest ułożony, zna rachunki i geografię, więc ma nadzieję, że
może niebawem rodzice wysupłają trochę grosza i nauczy dzieci tabliczki
mnożenia. A nawet jeśli nie, to i tak cieszy się szkołą, bo gdyby nie ona,
dzieciaki popadłyby w nudę, największe utrapienie obozów. Żal mu, że
w szkółce jest mało dziewczynek. Ale co zrobić? Nawet te kilkuletnie
przydają się w gospodarstwie, noszą wodę, bawią młodsze rodzeństwo,
podpatrują matki przy paleniskach, a to umiejętności ważniejsze niż recytacja
sur. Dziewczynka musi umieć mierzyć się z życiem. Chłopiec niech rysuje
litery, bo inaczej zacznie żuć khat.
Jeszcze lepiej, gdy w obozie jest szkoła wyrównawcza. W jednej klasie
siedzą kilku- i nastolatki, a uczą się czego bądź. Programy? Zapomnijcie, nie
da się żadnych ułożyć. I nie dlatego, że nauczyciele w szkołach nie wiedzą,
co dziecku jest potrzebne. Szkoły działają, gdy dostają pomoc, a plany
tworzone są góra na rok. Potem – bywa – baraki można zamknąć, bo nikt nie
dał ani dolara.
Przyda się w obozie – gdy już będzie lepiej i nowo przybyły stanie na
nogi – jakiś sklepik. Może trafi się ktoś dobry i obrotny, kto wskaże, gdzie
w Mogadiszu warto żebrać, a gdzie miastowi potrzebują chętnych do
zrobienia przepierki. Wybór obozu jest bardzo ważny. Źle wybrać – nie daj
Boże.

U wejścia do Al-Adala stoją dwa wielkie kotły. Rano była w nich herbata,
pierwszy posiłek dla wędrowców po nie wiem ilu godzinach. Teraz gotuje się
tam ryż z odrobiną podrobów. Dwie stare kobiety podrzucają pod sagan
piasek, bo jak się dobrze rozgrzeje, oszczędzi drew na podpałkę. Mieszają
strawę drewnianymi tykami, co chwilę ocierają pot z czoła. Jest pod
czterdzieści stopni, a przy garach musi być gorąco jak w piecu hutniczym.
Uchodźców mieszkają tu tysiące, niektórzy od wielu lat. Nie mogą
regularnie zarabiać, bo nie mają stałej pracy, miejscowe sklepiki dają na
kredyt. Ale Sara zarządziła, że każdy namiot, każde palenisko da choć trochę,
pół garstki ryżu, cebulę, banana, bo ci, którzy przyszli, mają jeszcze mniej.
Po kilku dniach postu wreszcie zjedzą.
Nowi – ci akurat przywędrowali spod Gorjoolej – podzielili się na dwie
grupy: kobiety i dzieci oraz mężczyzn. Pochodzą z tej samej okolicy, byli
rolnikami, ale zwierzęta padły, bo wyschły strumienie i źródła. Nie umieją
czytać ani pisać, nie potrafią niczego prócz uprawy roli. Mężczyzna z rudą
brodą chwali się, że kiedyś szył koszule, lecz to twierdzenie grubo na wyrost.
Za to dwóch starców mówi po włosku. Wiele zapomnieli, ale jeszcze się
dogadają.
Gdy tylko tutaj przyszli, usiedli wzdłuż ścian baraków, świadomi, że tylko
tam znajdą jakiś cień. I tak siedzieli do nocy, bez ruchu i niemal bez słowa,
wychodząc tylko za potrzebą i czekając, aż w kotłach ugotuje się herbata lub
ryż. Następnego dnia przy barakach urosły wielkie namioty, można w nich
przetrwać słońce, a nocą spać.
Opowiadają o drodze, a każda droga zawsze jest inna. Jednym złupiono
skórę na checkpointach, ale już drugim ktoś dał pić. Ktoś wydał ostatnie
grosze na podwózkę, kto inny przejechał kilka kilometrów zupełnie za
darmo. Niektórych napadli bojownicy z Asz-Szabab. Innych zwykli bandyci.
Jakiś bachor się rozchorował, nie wiadomo, na co teraz gorączkuje. Któryś
nocą umarł – okazało się, że to odra. Kilkoro ma biegunkę. Dorośli też.
Przynieśli historie, jakich tu wiele. Suche pola i zdechłe z pragnienia
zwierzęta; przecież teraz padają całe stada, setki tysięcy kóz, krów, nawet
wielbłądy. Nastał głód. Nie radzą sobie nawet nomadzi, choć ci akurat
wiedzą, jak przetrwać największe susze, myśliwi też nie. Więc ludzie idą do
Mogadiszu, jak ćmy lecą do lampy.
Właściwie wszyscy mówią, że nie padało długo, może nawet z trzy lata.
Kiedyś woda trzymała się ziemi bardziej niż dzisiaj. Ludzie nie cięli na
potęgę drzew i lasów, żeby przerobić drewno na węgiel i sprzedać. Najwięcej
tną Asz-Szabab i klanowe bojówki. Nie sami, bo to mordercza praca. Biorą
sobie niewolników, wcielają chłopców i mężczyzn do polowych oddziałów.
Każą pracować, modlić się, donosić, wymierzać baty mniej pokornym,
zabijać i znów pracować. Każą oddawać życie. Islamiści opowiadają, jak
słodka jest śmierć dla Boga, choć widać po nich, że wcale nie chcą umierać.
Za to mają co jeść i co pić.

Te najgorsze, najmniej spodziewane i najbardziej bezsensowne awantury


wybuchają podczas dzielenia żywności. Bo trzeba umieć dawać, zwłaszcza
głodnym i biednym. Dawać tak, by nie zakiełkowała zazdrość, nie powstał
tumult, a ludzie nie zaczęli napierać jedni na drugich, wyrywać sobie,
wyszarpywać, podkradać, zabierać. Technologia dawania to wielka sztuka,
równie skomplikowana jak przemysł kosmiczny, a może nawet bardziej,
gdyż musi kierować się sprawiedliwością, potrzebami (a te nie rozkładają się
po równo i nigdy nie można ich zaspokoić) oraz rozwagą, wyczuciem,
rozsądkiem. Dawać trzeba z umiarem, dozować, inaczej dojdzie do wybuchu.
Tyle że mało kto to potrafi. Albo inaczej – każdy może się na dawaniu
wyłożyć, bo jest zbyt wiele zmiennych, za silne emocje i pragnienia, za dużo
tego ryżu, oleju, mąki, choć przecież za mało, bo inaczej nie byłoby kłopotu.
Wtedy ponad głowami kotłującej się ciżby padają strzały. Strzały uspokajają,
tyle że odpowiedzią na serie w powietrze może być seria w ludzi, wnet
pojawiają się bojówkarze, fałszywi stróże porządku, gangsterzy, klanowa
milicja. Najczęściej kończy się na kilku rannych i kilku zabitych.

Jest w obozie Al-Adala duży namiot, gdzie każdego dnia zbierają się kobiety.
Siadają na matach, te młodsze poprawiają niemowlęta przy piersiach. Ze
starych worków robią sznury, nierówne, kostropate, lecz wystarczająco
mocne, by nadały się na uzdę dla wielbłąda, postronek dla osła, do związania
szczytów tyczek, na których rozepną płachty folii tworzące namiot. To
mrówcza robota, bo sploty – by sznur był dość wytrzymały – trzeba zaciskać,
ściągać, wyrównywać.
Inne plotą kolorowe, głębokie koszyki, których można używać jako
naczyń na ziarno, nosideł do drewna, szafek i schowków. Taki koszyk może
posłużyć kilka lat, byle nie stawiać go przy palenisku. Łata się tu też
plastikowe worki na ryż – warto, bo jeden kosztuje nawet trzy dolary. Jeszcze
inne kobiety plotą dywaniki i maty. Małe i duże, barwne i raczej szarawe,
w sam raz do spania, choć szorstkie, ale przynajmniej nie chłoną wody, gdy
pada (choć od dawna nie pada).
Mrok ciemnego namiotu, kilkadziesiąt siedzących sylwetek i kolorowych
hidżabów. Stosy kolorowych włókien, dzieciaki pełzające po matach, zapach
kurzu, potu i dymu, który wpada tu z okolicznych palenisk. Kilkoro
niemowląt ssie, któreś się wydziera. Obóz Al-Adala to królestwo kobiet –
karmienie piersią nie jest powodem do wstydu, bo mężczyźni tu nie wchodzą,
chyba że taki przybłęda jak ja.
I nagle nieoczekiwanie jedna z nich wstaje. Wychodzi na środek namiotu,
zaczyna tupać i śpiewać, wysoko, zaznaczając rytm. Szybko podnosi się
kolejna i kolejna, a pozostałe śpiewają, jakby nic poza tym śpiewem tu i teraz
nie było ważne. Patrzę na prawdziwą zabawę i radość. Nawet tu można się
cieszyć.
Wzniesiony stopami kurz zamazuje twarze. Kobiety śpiewają, by zaraz
zanieść się radosnym, nieposkromionym śmiechem. Kilku maluchów
oderwie usta od piersi mam. Starsze dzieciaki zaczną papugować babcie
i ciotki.
Ta radość urwie się równie nagle, jak wybuchła. Jednak na własne oczy
widziałem, że w obozie Al-Adala można śpiewać ze szczęścia.
18

To w zasadzie obóz w obozie, niby nie na uboczu, bo w tym ścisku to


niemożliwe, ale i tak jakoś osobny, jakby postawiony do kąta, odwrócony
plecami. Nawet szałasy są tu inne, niższe, mniejsze i bardziej pękate,
kształtem przypominające inuickie igloo z kanadyjskiej północy, indiańskie
wigwamy lub chaty uplecione z traw przez ludy żyjące na sawannach. Stoją
w kilku długich rzędach, tuż przy głównej wewnętrznej drodze obozu Magul.
Mieszkają tu Madhiban – klan niedotykalnych. Przewodzi im, a jakże,
kobieta. Ma na imię Sara. Dlaczego Madhiban mieszkają osobno? Bo są
najgorsi, najmarniejsi, nikt do nich nie zachodzi i nie chce z nimi rozmawiać.
Ich podstawowym zajęciem jest łowiectwo. Polują kobiety i mężczyźni,
razem, nic innego nie potrafią.
Nie budują dużych wsi. Żyją odludnie, pojedynczymi rodzinami. Żadni
z nich strzelcy, lecz już tropiciele z pewnością. Używają sideł, paści i innych
sprytnych pułapek. Chwytają gazele, antylopy, jelenie, ptactwo. Kobiety
Madhiban zwyczajowo zajmują się też obrzezaniem dziewczynek
z ważniejszych klanów. Myśliwi znikają w lesie na długie tygodnie, póki
czegoś nie upolują. Kiedy zaś w okolicy zaczyna brakować zwierząt, zwijają
obozowisko i szukają nowych łowisk.
Pasterze i rolnicy gardzą myśliwymi, gdyż – w ich przekonaniu – ci ludzie
to dzikusy, żyją z darów losu, a nie z pracy, są okrutni, nieokrzesani
i prymitywni. Nie wiedzą, jak dopilnować stad ani kiedy nadchodzi czas
zasiewów. Często mówią z innym akcentem, aż trudno ich zrozumieć.
Na domiar złego, nie szanują klanowych terytoriów. Nie uznają żadnych
granic. Wszystkim i wszędzie wchodzą w drogę, w obcym miejscu czują się
jak u siebie, póki ich kto nie przegna. Pasterz i rolnik po prostu nie poda
myśliwemu ręki.

Ludzi, którym przewodzi Sara, łowczyni, przygnała do obozu susza. Tam,


skąd przybyli – południowy zachód Somalii – nie pada już od trzech lat.
Zwierzęta gdzieś przepadły, nie ma gazel ani jeleni, nie ma ptaków, choć
możliwe, że winien jest przede wszystkim rabunkowy wyrąb lasów, a nie
susza.
No i wojna, ale akurat w przypadku Madhiban jest ona tak oczywista, tak
codzienna, że nie ma potrzeby o niej wspominać. Myśliwi od zawsze walczą
ze wszystkimi: z innymi klanami i z podklanami hodowców oraz rolników,
z islamistami Asz-Szabab, z regularnym wojskiem, z milicjami chroniącymi
drwali, bo każdemu zawadzają. Nie mają przyjaciół ani sojuszników.
Gdziekolwiek są, mogą liczyć tylko na siebie.
– Dwie kobiety z naszej społeczności wyszły poza obóz zapolować na
ptaki – opowiada Sara. – Ktoś doniósł właścicielowi ziemi. Kobiety złapano,
pobito, zrobiła się wielka awantura. Przecież one nie wiedziały, że robią coś
zabronionego. Nikt im nie powiedział, że tutaj wolno im tylko siedzieć przy
namiocie i czekać na czyjeś zmiłowanie.
Sara jako pierwsza z myśliwych trafiła do Magul. Właściwie przez
przypadek – nie miała tu żadnej rodziny ani znajomych, nikt nie doradził jej,
że to w sumie nie najgorszy obóz. Nie przyznawała się, że pochodzi
z łowców, a kiedy się wydało, była już tak zasiedziała, że kiepskie
pochodzenie straciło na znaczeniu.
Ale też miała szczęście, bo od początku trafiała na ludzi mądrych, dobrych
i współczujących. Poradzili jej, by szukała pomocy poza obozem, najlepiej
w samym Mogadiszu, u takich Somalijczyków, którzy nie oglądają się na
klanowe podziały. Poszła do miasta, zapukała do jakiejś organizacji
pomocowej, gdzie dowiedziała się, że w Somalii nie powinno być klanów ani
ludzi niedotykalnych, że takie rozłamy i podziały są przyczyną niezgody
i wojen, nieszczęść, głodu i nędzy. Dostała kawałek folii, kilka pustych
worków i trochę pieniędzy, by mogła kupić drewno na namiot. Powiedziano
jej, by przychodziła, jeżeli tylko poczuje się wykorzystywana lub
krzywdzona. Kiedy więc do Magul zaczęły napływać całe rodziny łowców,
już wiedziała, dokąd się zwrócić, czemu się uważniej przyglądać i na co
skarżyć. Taka wiedza to wielki kapitał.
– Ludzie Madhiban przychodzili tu w kompletnym popłochu, głodni,
wystraszeni, bez majątku, z pustymi rękoma – wspomina Sara. –
W opuszczanych namiotach zostawiali nawet wnyki na zwierzęta. Nikt ich tu
nie chciał, nikt nie oczekiwał. Ale skoro już się zjawili, można było ich
oszukiwać, łupić ze wszystkiego. Okradano ich na przydziałach ryżu,
zabierano olej, nie dopuszczano do wody lub kazano płacić, mimo że woda
jest za darmo.
Teraz – uważa Sara – Madhiban też dostają mniej niż inni mieszkańcy
obozu Magul, a ona musi mieć oczy szeroko otwarte. Nie naciągają ich tylko
wtedy, gdy rozdział pomocy odbywa się pod okiem pracowników organizacji
charytatywnych, najlepiej cudzoziemców.
Myśliwi każdego ranka wychodzą z namiotów, siadają w cieniu
i przemieszczają się w rytm ruchu słońca. Nic nie robią, bo nic nie umieją.
Gdy nadchodzi noc, wchodzą do namiotów i szukają snu. Łowcy nie liczą na
żadną robotę w obozie i w mieście, nawet najprostszą. Nie potrafią przybijać
gwoździ, kłaść rur ani kopać rowów. Nie mają żadnych narzędzi –
w obozach, a nawet w Mogadiszu, robotnik rozgląda się za pracą dopiero
wówczas, gdy przynosi ze sobą własną łopatę, siekierę lub młotek. Nudzą się.
Całe dnie milczą lub ślepią przed siebie. Susza odebrała im wszystko, łącznie
ze sposobem życia. Przynajmniej mężczyznom, bo kobiety przecież muszą
sobie radzić. Przyniosą wodę, poszukają przepierki, pójdą do Mogadiszu
i coś wyżebrzą, ugotują posiłek na wieczór. Dzień minie.

Myśliwy Musa siedział u wejścia do namiotu. Patrzył przed siebie oczami


pokrytymi cienką siateczką pękniętych naczynek, lekko wyłupiastymi jak
w niedożywieniu. Przyszedł do Magul ze dwa dni temu. Przez trzy dni
marszu przebył ponad sto kilometrów. Nic nie jadł po drodze, podobnie jak
reszta rodziny.
Siedział więc przed namiotem, żuł resztki khatu i gapił się w słońce. Obok
stał żółty kanister do połowy wypełniony nagrzaną od upału wodą. Myśliwy
miał na sobie dziurawy wyblakły T-shirt z napisem „Life is Good”, jedyne
ubranie, więcej nie ma, co zrobić?
Przysiadłem obok Musy i razem ślepiliśmy przed siebie w poczuciu, że
chyba wszystko zostało już powiedziane, choć nie zamieniliśmy prawie ani
jednego słowa. Gdy tak się patrzy przed siebie, krajobraz spłaszcza się jak
fotografia, a powietrze zaczyna drgać, rozmywając ostre kontury akacjowych
drzew.
Bo i o czym tu gadać? Myśliwi Madhiban rozłożyli namioty na nie swojej
ziemi, akurat tam, gdzie znaleźli kawałek wolnego miejsca. To bodaj jeden
z największych problemów uchodźców: żyją na zaśmieconej pustyni,
niektórzy już wiele lat, ale to ciągle piasek, który należy do kogoś innego.
Niby nic, bo kto upomni się o nieurodzajny ugór?
A jednak czasami pojawiają się właściciele pustyni. Przyjeżdżają
w asyście zbrojnych, każą sobie płacić, ale mogą też nakazać iść precz,
choćby jacyś dobrzy ludzie wywiercili tu studnię albo wykopali latryny.
Madhiban pójdą na pierwszy ogień. Tu nie poważa się myśliwych, dlatego
ich nieszczęście uwiera najmniej.
Nie ma żadnej reguły ustalającej, który kawałek pustyni można zasiedlić,
bo nie da się kierować tysiącami uchodźców, którzy myślą, że już dotarli
tam, gdzie zostaną. Jest za to prawo własności, święte, tak postanowił Bóg.
Obok namiotu Musy biegały grupki kilkuletnich chłopców. Wołali do
mnie „apti”, „apti”, a Musa uśmiechał się, pokazując zniszczone khatem
zęby.
Zapytałem, czy wie, co znaczy napis na jego koszulce.
– Wiem – odpowiedział. – Życie jest dobre, Bóg łaskaw.
Splunął przeżutym khatem, wcisnął do ust suche gałązki.
– Allahu akbar (Bóg jest wielki), Allahu mahabba (Bóg jest miłością) –
powiedział po arabsku.
Ktoś inny, w innym zakątku świata, złorzeczyłby nawet Bogu, szukał
nieistniejącej szansy, ufał, że los musi się zmienić, zaklinał szczęście.
A Musa po prostu siedział i patrzył na rozedrgane w gorącym powietrzu,
rosochate akacje. No i mówi, że już jest mu dobrze i tak po prawdzie wiele
więcej nie potrzebuje.
19

Z początku rozmowa średnio się kleiła, więc kiedy Deho odpowiadała cicho
monosylabami, zastanawiałem się, jakiej przemyślności wymaga uszycie
munduru dla somalijskiej policjantki. Przede wszystkim musi spełniać
wymagania szariatu, a więc chronić kobietę przed wzrokiem mężczyzn,
a mężczyzn przed pokusami bijącymi od kobiecego ciała – przyznajmy, że
kto jak kto, lecz policjantka jest cały czas na widoku. Trzeba więc wymyślić
coś obszernego, ale równocześnie niekrępującego ruchów, bo w końcu
policjantka musi, choćby ze względu na obowiązki, mieć funkcjonalne
ubranie.
Deho nosi luźne piaskowe spodnie nieco nad kostkę, więc wyglądają jak
przykrótkie. Zakłada mundurową bluzę (głębokie, obszerne kieszenie,
pagony na dystynkcje, a na lewym ramieniu dyndające kolorowe sznury
oznaczające rangę), która luźnymi, lejącymi się fałdami zakrywa pośladki
i uda. Na głowie ma czarny hidżab, udrapowany nadzwyczaj skromnie,
mocno oplatający głowę, bo przecież na ciasno upiętą chustkę wkłada jeszcze
czarny beret z powiewającym ogonkiem z wąskiej tasiemki, obowiązkowo
zawadiacko, na bakier, ale tak, by chronił oczy przed słońcem.
Na dodatek jest okrągła jak pączek, ma wydatne usta i policzki niczym
miękkie poduszki – ktoś w jej rodzinie, babcia lub pradziadek, pochodził
z ludów Bantu, bo twarz Deho nie ma w sobie tej delikatności i szczupłej
ascezy Somalijek. Jej ogromne, szeroko otwarte oczy są tak czarne, że trudno
dostrzec źrenice. Raczej rączki niż dłonie i paluszki zamiast palców. Woli (na
razie) spuścić wzrok, niż otwarcie się śmiać. A śmieje się zaraźliwie, całym
ciałem.
Deho przysiada skromnie, spuszcza wzrok, mówi niemal bezgłośnie i –
mam wrażenie – spala ją wstyd. Nie umiem wcisnąć się w to zawstydzenie,
nie wymyślę przecież żadnego oryginalnego pytania, skoro widzimy się od
pięciu minut, nic o sobie nie wiemy, a rozstaniemy się za kilka kwadransów,
gdy nadejdzie zmierzch, a nad Mogadiszu zawiśnie godzina policyjna,
nakazująca, choćby w imię rozsądku, by Deho siedziała już zamknięta
w domu. Zwłaszcza że mieszka z rodzicami, a ci pilnują skromnego
prowadzenia się córki. Było trochę kwasów, nim zgodzili się, żeby została
policjantką, tyle że – za chwilę będę pewien – Deho raczej za bardzo nie
pytała nikogo o zdanie.

Ma dwadzieścia dziewięć lat. Jej rodzina pochodzi z Szebelie, prowincji


Somalii, gdzie dzisiaj mości się Głód i skąd szybko nie odejdzie. Deho
pracuje w policji od trzech lat. To dobra praca, mimo że wypłata wcale nie
jest pewna, i dlatego Deho uważa, że najmilsze dni służby to te, w które
dostaje informację: dzisiaj będą pieniądze.
Skończyła raptem szkołę powszechną, ale teraz umie już prowadzić
samochód i gmerać w silniku. A przede wszystkim rewidować. Niby nic,
a jednak to bardzo ważne i trudne – rewidować tak, by nie naruszyć godności
sprawdzanej kobiety, ale też nie przepuścić niczego, co może ukryć
w zakamarkach luźnego stroju. W końcu nieraz w Mogadiszu wysadzały się
w powietrze bojowniczki Asz-Szabab (czasami z obcymi, europejskimi
paszportami). Dlatego Deho ma być czujna, uważna, ale równocześnie
grzeczna.
Gdy somalijska kobieta ma interes w urzędzie lub w ministerstwie,
przechodzi przez wszystkie procedury bezpieczeństwa tak samo jak
mężczyzna. Ale ponieważ islam nie pozwala dotykać mężczyznom obcych
kobiet (a kobietom obcych mężczyzn), praca Deho jest bardzo potrzebna.
Jest tak: kobiety przychodzą do poczekalni urzędu, oddają bagaż, mijają
bramki wykrywające metal, a potem stają w miejscu, gdzie na boku
wydzielono specjalne, zamknięte pomieszczenie, jakby niewielką pakamerę,
składzik lub schowek. To królestwo Deho. Zamyka się tam z petentką, patrzy
jej w oczy, a potem sprawdza.
Palce Deho muszą dokładnie przepatrzyć każdy szew i każdą fałdę luźnej
tuniki. Biegają po ramionach, plecach, szyi jak po klawiaturze. Zatrzymają
się pod pachami, przycisną lejący się materiał luźnej dira do bioder i krocza.
Taka rewizja to wielka sztuka, naprawdę trzeba się jej nauczyć, gdyż pas
szahida niekoniecznie wygląda jak wyładowane trotylem kamizelki
wędkarskie, które pokazują w telewizji. Zamachy bombowe to po
strzelaninach i pospolitych napadach najczęstsze przestępstwa w Mogadiszu.
No i ataki na samotne kobiety (na ulicach, na targach, w zaułkach obozów dla
uchodźców, pod meczetami i na wysypiskach śmieci), ale ostatnio – tak jej
powiedziano – jest tego jakby mniej.
Przestępczość – uważa Deho – nie ma żadnego związku z suszą gnębiącą
Somalię. Głód nie prowokuje do zbrodni i rabunku, choć trudno to sobie
wyobrazić. Na komisariacie spotyka kolegów, którzy zapewniają, że
uchodźcy z wyschniętych na wiór regionów kraju nie przynoszą do
Mogadiszu złodziejstwa, rozbojów ani innych występków. To zawsze było
niebezpieczne miasto, dla policjantki Deho całe jej życie. Miała rok czy dwa,
gdy zaczęła się wojna. Ale opowiadano jej o pokoju, więc uwierzyła, że
kiedyś żyło się tu łatwiej i bezpiecznej.

Deho ma dziennie kilkadziesiąt petentek do przeszukania. Jeszcze się nie


zdarzyło, by w damskim odzieniu znalazła coś niebezpiecznego. Czasami
rozmawia z tymi kobietami, czasami milczy. Bywa, że nudzi się jak mops.
Jak w pracy, która jest monotonna i dużo w niej rutyny, dlatego tym bardziej
trzeba uważać.
– Dlaczego tu pracujesz?
– Nie chcę, żeby w Somalii wybuchały bomby.
To wszystko.
Jest jeszcze poczucie, że robi coś dobrego. A także że ktoś, oprócz niej, jej
dzieci oraz rodziców, którzy chętnie uszczkną coś z marniutkiej pensji Deho
(nie mają innego wyjścia), zobaczy, iż nawet w tej rzeczywistości jakoś
można sobie poradzić. No i jest jeszcze ludzki szacunek – ten założony na
bakier beret to znak, że z Deho trzeba się liczyć.
Gdy Deho postanowiła, że odprawi w cholerę ostatniego męża i zostanie
policjantką, działo się tak, że policyjny samochód podjeżdżał pod dom jej
rodziców, dziewczyna wybiegała z drzwi, a potem auto prędko, nie zważając
na pieszych i trzykołowe tuk-tuk, gnało na komendę, gdzie mogli się
schować. Wyglądało to jak niezły kabaret: policja była po to, żeby chronić
samą siebie, uciekać, kryć się za murami.
I nagle, bez żadnej zapowiedzi, okazało się, że Deho może iść do pracy
piechotą, w mundurze i w berecie na bakier, z domu prosto na komisariat,
a potem dalej, do ministerstwa, gdzie przeszukuje interesantki. Niczego się
nie boi, nie ogląda się za siebie. Patrzy na wprost i widzi sąsiadów,
znajomych, ale też obcych, którzy uśmiechają się do niej, pytają, jak leci,
proszą o protekcję, ale zasadniczo są bardzo przyjaźni.
– Deho, jak się dzisiaj miewasz?
– Jak twoje dzieciaki?
– Mama zdrowa, Deho? Ojciec jakoś się trzyma, prawda?
Deho idzie ulicami Mogadiszu, obciąga bluzę, żeby zakryć jak najwięcej
ciała, bo nie nawykła do takiego zainteresowania. Ale idzie i jest jej tak
przyjemnie, tak bezpiecznie i tak po prostu dobrze, jak nie było chyba nigdy.

Deho ma sześcioro dzieci. Pierwszego męża, urzędnika miejskiego


w Mogadiszu, zamordowały bandziory z Asz-Szabab. Był uczciwym,
robotnym człowiekiem. Bardzo płakała, gdy go zabito, bardzo.
Drugi i trzeci (kobieta nie może iść przez życie całkiem sama) okazali się
leniwymi pasożytami, nierobami i dzikusami, czego – Deho uśmiechnie się
autokrytycznie – powinna się spodziewać. Ktoś, kto szuka ręki dzieciatej
wdowy, w dodatku nie najmłodszej (była już po dwudziestce), musi mieć
jakiś defekt. W końcu tak tu się dzieje – mężczyzn demoralizuje wojna
i ogłupia khat, potrzebna więc im żona, żeby podreperować samopoczucie.
Z kobietami jest dokładnie przeciwnie – wojna nakręca je do działania.
– Muszę pracować – powie po prostu Deho. – Mam dzieci, więc za nie
odpowiadam. No i lubię pracować, lubię być policjantką. Od tych kilku lat,
po śmierci pierwszego męża i po dwóch rozwodach mam poczucie, że jestem
niezależna.
Jasmin, kolorowa papużka z Peace Hotel, kiedyś położna, a dzisiaj
specjalistka od bezpieczeństwa, której marzy się jakaś choćby mała awantura,
mówi z udawaną przyganą:
– Ty jesteś feministką.
Deho patrzy w dłonie i odpowiada:
– Skąd.
– Jesteś – naciska Jasmin. Dla niej słowo „feminizm” ma niemal magiczne
znaczenie.
– A tam – odpowiada Deho, patrząc jej w oczy, bo chyba zdaje się jej, że
„feminizm” to choroba duszy i moralności. Ale zaśmiewa się serdecznie.
– No i co zrobić z tymi leniami? – pyta Jasmin. – Ja tam nie szukam
żadnego chłopaka, bo to trutnie.
– Czasami są przydatni, jak moi synkowie. Czasami jest z nimi nawet
miło (uśmiech spod rzęs). Ale tak na co dzień? Na księżyc.
„Bo dałoby się to życie urządzić łatwiej – myśli Deho – gdyby nie męskie
ambicje i kogucie stroszenie piór. Dałoby się popchnąć sprawy do przodu, te
babskie, ale też i inne, gdyby mężczyźni nie nosili w sobie tych ambicji,
pretensji, poczucia wyjątkowości”. Skąd to wie? Jeśli kobieta miała trzech
mężów, wie jeszcze więcej.

Największe marzenie Deho: być tak dobrą w pracy, by awansować na


generała. To możliwe, w somalijskiej policji jest już jedna pani generał.
Drugie marzenie: takie samo, czyli być oficerem policji.
Trzecie: żeby jej dzieci, córki i synowie mogły zostać (jeśli sobie
wymyślą) doktorami medycyny, pilotami, inżynierami, naukowcami. A tak
się stanie, gdy zapanuje tu pokój. Czyli kiedy zniknie władza klanów.
– Klany to plaga – mówi.

Teraz Deho zaczyna pytać. Albo lepiej: opowiadać historie, które wcale nie
robią mi dobrze.
– Moich dwóch starszych braci uciekło z Somalii – mówi, choć wcale nie
pytam. – Jeden poszedł przez Etiopię i Sudan aż do Libii. Tam wsiadł na
statek, popłynął do Włoch i dalej, do naszej rodziny w Szwecji. Młodszy miał
więcej pieniędzy i farta: kupił turecką wizę, potem dostał się do Grecji i
znalazł się u wujków w Norwegii. Bardzo się cieszyliśmy, że mieli tyle
szczęścia.
Obaj bracia chcieli być fair wobec nowych ojczyzn, więc zameldowali się
u odpowiednich władz. Ten pierwszy jest już we włoskim obozie dla
uchodźców, drugi czeka na deportację do Grecji.
– Dlaczego? – pyta Deho, a ja nie wiem, co powiedzieć. – Dlaczego nie
zostawiono ich w spokoju?
– Takie mamy w Europie prawo: o azyl i pobyt stały trzeba starać się
w pierwszym kraju, do którego się trafia. – Nie mam poczucia, że to rozsądna
odpowiedź.
– Aha – mówi Deho. – Ale dlaczego przyjęliście prawo, które krzywdzi?
Nie odpowiem, bo nie wiem.
Europa wygląda z Somalii jak najbardziej przyjazny zakątek raju.
O Europie marzą mężczyźni żujący khat i kobiety błagające, by ktoś dał im
parę łachów do przepierki.
Odkąd świat stał się globalną wioską, wszyscy wiedzą, że wyprawa na
północ to ryzykowna loteria. Mają w kieszeniach po kilka tysięcy szylingów
somalijskich, a mówią o tysiącach dolarów, które trzeba zapłacić
skorumpowanym urzędnikom, przewoźnikom, fałszywym ochroniarzom
i szmuglerom ludzi, żeby postawić stopę na greckiej lub włoskiej plaży. Zimą
jest taniej, bo odstrasza wzburzone morze. Latem, przy szmaragdowej
wodzie, cena przeprawy rośnie o kilka tysięcy dolarów.
Droga przez Jemen i Arabię Saudyjską jest już gorsza i bardziej
niebezpieczna od somalijskiego Głodu. Na sudańskich pustyniach czeka
Somalijczyków piekło Głodu i Pragnienia. Przez egipski Synaj w zasadzie
nie ma co iść, bo Izrael postawił szczelny płot graniczny. Na libijskim czy
marokańskim wybrzeżu są bandyci i rabusie.
„Jeśli jesteś prawdziwym mężczyzną, to dojdziesz” – tak tu się mówi.
Zaklina się również szczęście, a to niekoniecznie sprzyja, nawet
prawdziwym mężczyznom. Zresztą nie ma żadnej gwarancji, że bycie
młodym, silnym chłopakiem pomaga w takiej wyprawie.
Nie ma dnia, by do Mogadiszu nie docierały wieści o kolejnej nieudanej
podróży do Europy. Choć nie piszą o tym portale internetowe, nie informuje
radio, wszyscy i tak wiedzą, że stało się coś złego. Gdzieś w Sudanie,
w porzuconym na bocznej drodze samochodzie ciężarowym z zaspawaną
paką, upiekło się żywcem kilkudziesięciu uciekinierów, niczym udka
kurczęcia w mikrofalówce. Gdzieś w Libii zniknęła ciężarówka pełna
młodych, zdrowych chłopaków. Było ich prawie stu.
Podobno – jest w tym więcej pewności niż przypuszczeń – młodych
Somalijczyków idących po szczęście porywa się na dawców organów, nerek,
płuc, wątroby. O tym opowiadają ludzie w obozach, a niekiedy pokazują
przysłane z zagranicy fotografie: kuzyn Abdel, ciotka Hawa pozują do
zdjęcia z długą blizną wzdłuż brzucha lub pleców, której wcześniej nie mieli.
Handel organami kwitnie, prywatne kliniki w Egipcie i krajach Zatoki
Perskiej czekają na świeży, zdrowy towar.

Deho posmutniała. Bogu dzięki, że Jasmin ma jeszcze ochotę na dalszą


rozmowę. Pyta:
– A ty nie chcesz do Europy?
– Nie – mówi Deho. – Tu czuję się bardziej wolna.
Mam chyba oczy jak spodki, bo trudno pojąć takie kategoryczne
stwierdzenie. Jak może czuć się wolna zakutana w hidżab, pośród ruin
i głodu, przyglądając się tym wszystkim dołującym pejzażom nędzy
największej na świecie, mizerii, upodleniu.
– Jak to? – pytam, bo nic innego nie mam na języku.
Jasmin chce tłumaczyć, pojawił się też Hassan, gotów natychmiast pomóc
w rozmowie, ale tym razem Deho stara się sobie radzić sama, zna kilka słów,
nie jest więc niemową, a sprawa idzie o godność.
– Nie chcę do was, bo zamkniecie mnie w obozie, który tak naprawdę jest
więzieniem – mówi pewnie i twardo. – Nie chcę podlizywać się wam i prosić
was o litość. Nie będę żebrać u was o pracę. Nie będę odpowiadać na te
wszystkie upokarzające pytania: skąd jesteś? jak tu przyjechałaś? co tu
robisz? co zamierzasz? W Mogadiszu nikt mnie tak nie zapyta. – Deho
odsapnie chwilę, upije łyk herbaty. – Nie chcę, żeby mnie wywozili
z miejsca, do którego dotrę, i przetrzymywali tam, gdzie nie chcę być. Nie
będziecie do mnie mówić „ty czarnuchu”, „brudasie”. Nie będę tłumaczyć się
z nakrycia głowy, skoro to moja tradycja, moja religia, ta chustka w niczym
mi nie przeszkadza. Po co mi taka Europa, gdzie wszystko jest zabronione
albo dozwolone tylko dla was, białasów?
– Są między białymi także normalni, nie najgorsi ludzie – odpowiadam.
– Pewnie są – mówi z uśmiechem Deho. – Na pewno są. Myślisz, że aż
tak bardzo wielu?
I co mi z tego, że Deho przesadza. To nie ja mam braci zamkniętych
w obozach dla uchodźców, tylko ona. Nie ja drżę przy każdym
niespodziewanym dzwonku telefonu z jakiegoś zagranicznego, nieznanego
numeru w obawie, że coś się stało. Nie ja, nawet jeśli odważyłbym się, mogę
za marne grosze zostać chodzącą przechowalnią nerki dla jakiegoś
spasionego szejka z Abu Zabi. Trochę mało wiem o życiu, choć (patrząc
w metryki) Deho spokojnie mogłaby być moją córką.

Poplotkujemy więc jeszcze z minutę, bo zaraz zrobi się szarówka. Rychło,


bez żadnej zapowiedzi zamieni się w czarną noc, a to nie jest dobra pora, by
dwie dziewczyny – nawet jeśli jedna jest policjantką, a druga specjalistką od
ochrony – wracały same do domu. Wstają więc od stolika, maszerują ku
wyjściu z Peace Hotel, odprowadzane lekko natarczywym wzrokiem
ochroniarzy i kelnerów. Dwie kulki przywdziane w różnokolorowe tuniki –
jedna mniejsza, a druga duża, nawet całkiem spora. Na głowach dwa różne
hidżaby (Jasmin ma na włosach ciemnożółtą chustę, a Deho służbową,
czarną), a na ramionach płaszcze, tunika za kostki, i przykrótkie spodnie
powyżej czarnych butów.
Widzę ich oddalające się plecy. Kobiety poklepują się po ramionach,
obejmują, chyba przekomarzają. Nagle obie odwracają twarze i widzę, jak
Deho macha mi ręką na pożegnanie. Wcześniej sama wyciągnęła przed siebie
ramię, bym mógł uścisnąć jej rękę powyżej dłoni, skromnie, koniecznie przez
fałd mankietu, bo w końcu jest wierzącą muzułmanką, więc żaden obcy
mężczyzna nie dotknie jej nagiej skóry. Mam wrażenie, że się dogadaliśmy.
Teraz Deho macha mi radośnie, tak po prostu. Macha też Jasmin, ale dla
tej małej trzpiotki to bułka z masłem, napodawała się rąk, nagadała
z cudzoziemcami za sto innych Somalijek. Mam w Mogadiszu dwie dobre
koleżanki, jestem pewien.
20

Wszyscy mówią „port”, choć to tylko niewielka piaszczysta zatoczka


otoczona skalistymi brzegami. Wydaje się bezpieczna, wiatr, nawet
najbardziej podstępny, nie wypchnie łódek na pełne morze, i wystarczająco
głęboka, by złowione ryby można było rozładowywać bezpośrednio na
piasku.
Na cyplu stoją szczątki latarni morskiej z białego kamienia, porowatego
niczym pumeks, a ponad nimi ruiny, które kiedyś były budynkami
administracji kolonialnej, a później Ministerstwa Rybołówstwa. Po drugiej
stronie wody straszą wypalone szkielety pięciogwiazdkowego hotelu Al-
Uruba, niegdyś z prywatną plażą, z parasolami i z drinkami przynoszonymi
nad sam basen na każde zawołanie.
Ocean ma w tym miejscu chyba ze sto kolorów, od perłowej, opalizującej
bieli, przez nierzeczywistą tu ultramarynę, błękit paryski, morski, szmaragd,
turkus, aż po głęboką czerń i antracyt. To akurat nie zmienia się nigdy,
a zależy od promieni słonecznych, kąta padania światła, deseniu ułożonego
z chmur i siły podmuchów marszczących powierzchnię wody. Na błękitno-
szmaragdowo-granatowo-czarnej wodzie kotwiczą drewniane i plastikowe
łódki, wyposażone w potężne, zaburtowe silniki. Inne wbiły dzioby
w piaszczystą plażę. Nastoletni chłopcy i młodzi mężczyźni pną się stromymi
schodami, dźwigając ryby: płaskie koryfeny, wrzecionowate dorady,
ogromne makrele, tuńczyki, żaglice z wielkimi płetwami grzbietowymi
i długimi mieczami, ale też morski drobiazg, jak nasze leszcze lub płotki.
Niosą połów na wysoki brzeg, a potem ku pobliskiej hali, gdzie mieści się
słynny w całej wschodniej Afryce targ rybny. Na kamiennej podłodze i na
długich stołach, na framugach i ścianach, na dłoniach i twarzach, na włosach,
nagich i obutych stopach, nożach, ciężkich toporach i poręcznych
siekierkach, na rzeźnickich pniakach – wszędzie tylko śluz, krew, łuski,
pęcherze pławne, skrzela, wyrwane z brzuchów wątroby i obcięte płetwy.
Ktoś ostrzy nóż, dorzuca do torby kawał uciachanego rybiego płatu. Ktoś
kupuje sporą makrelę albo raptem kilka dzwonek jak w grubo pokrojonej
sałatce śledziowej. Pieniądze za ryby przechodzą z rąk do rąk w grubych
plikach, utytłane krwią jak palce właścicieli. Łatwiej kasę zważyć, niż
policzyć zera. Targ żyje, jest w pewien sposób przyjazny i radosny. Może
dlatego, że to bodaj jedyny budynek w Mogadiszu, który jako tako oparł się
wojnie.

Ale port i wszystko, co wokół, to również ludzkie śmietnisko. Z dziur


rozwalonych budynków, zza bulajów, przybitych desek i rozwieszonego
płótna, spod zbutwiałych łodzi, które już nigdy nie popłyną w morze, raz po
raz wychodzą brudni, rozczochrani mężczyźni, opici domowym bimbrem lub
uwaleni khatem. Za małą rybkę, ochłap żaglicy lub rekina zataszczą po
pochylni ciężkie łodzie wysoko ponad plażę, żeby morze ich nie zabrało.
Pomogą przenieść wielki silnik, przejrzą sieci.
Gdy nędzarze pomagają rybakom oprawiać większe sztuki, wymachują
długimi, wąskimi nożami, z klingą cienką jak brzytwa, ostrą jak szpikulec od
ciągłego ostrzenia. Jak ten wariat w brudnej opasce na głowie i w czarnej
podkoszulce, w jednym klapku i w zniszczonym bucie na prawej stopie.
Gestykuluje, krzyczy, nerwowo, lecz niezgrabnie łapie za kosę sterczącą za
paskiem. Ochroniarze podnoszą broń, ale wariat już jest pokorny jak baranek,
odgrodzony od świata narkotyczną ułudą. Ktoś poda mu kawałek surowej
ryby. Kto inny ukradkiem wyciągnie z kieszeni podartych spodni wariata
piersiówkę z bimbrem. Ten nawet tego nie zauważy.
Podchodzi do nas chłopak, taki w pół drogi między rybakiem
a kloszardem. Pyta, czy mówię po duńsku – jego rodzina jest w Danii
i dobrze im się wiedzie. Nie mówię, więc chłopak pyta, skąd jestem.
– Z Polski.
Chłopak unosi rękę, zatacza w powietrzu łuk, jakby był przewodnikiem po
nasiąkłych słoną wilgocią, zmurszałych ruinach Mogadiszu.
– Auschwitz – mówi, a mnie z wrażenia kompletnie zatyka.
Odwraca się i wciska w jakąś dziurę w ziemi. Tylną kieszeń spodni
wypycha mu flaszka ukradziona wariatowi w czerni.
Teraz też poszedłem do portu. Bez spaceru po porcie i po targu rybnym nie
ma objazdu po Mogadiszu. Zmieniło się tu przez te lata, pojaśniały mury hali
targowej, odnowione jakoś niedawno i, jak to w Mogadiszu, pokryte
rysunkami, żeby każdy wiedział, że tu sprzedaje się ryby, ale też nowe
rysunki podpowiadają, że odradza się Somalia. Uśmiechnięte, srebrzyste
rybki splatają się w miłosnych uściskach, niektóre układają usteczka jak do
całowania. Nad rybkami promienne słonko, chmurki jak owieczki. Można
w Somalii kochać – to przynajmniej chciano narysować.
Budynek targu rybnego pokryto jasną, prawie białą farbą. Gdyby była tu
linia frontu, jak przed kilku laty, nie byłoby tych nowych malunków,
załatanych dziur po kulach oraz rozłożonych wprost na ziemi (nikt nie
strzela, hurra) płacht brunatnej folii – straganów handlarzy, których nie stać
na wynajem kawałka lady wewnątrz budynku. Rybi śluz miesza się piaskiem
i z krwią, mewy i chude koty czekają na ucztę z łbów, oczu, ogonów i płetw.
Gdyby to był port we Włoszech, we Francji, w Grecji, w każdej bramie
byłaby restauracja, a co najmniej uliczny grill gorący od żarzących się węgli.
Ale to Mogadiszu, więc między gruzami są legowiska, zwały śmieci, nory
dla potępionych, dawno zetlałe szkielety łodzi, kawałki lin, zarobaczone psy
i koty żyjące tym, co przeoczą najgłodniejsi żebracy. Na jednym domu
napisano wielkimi literami i w kilku językach: „Ta posesja nie jest na
sprzedaż”. Nierzeczywiste to, choć prawdziwe.
Na murku odgradzającym plac przed halą targową od stromej skarpy
siedzi kilku chłopców. Słońce praży niemiłosiernie, a oni patrzą w morze,
ponad skały zasłaniające wejście do zatoczki, tam gdzie woda ma kolor
turkusu pokrytego białą łuską drobnych fal łamiących się na płyciznach, jak
kolia ze szmaragdów ubrana dla urody brylantowym piaskiem. Tu jest
strasznie – nędza, choroby, nałogi, głód – ale są tacy, którzy ślepią w morze,
jakby port w Mogadiszu był przedmieściem urokliwych mieścinek we
francuskiej Bretanii.
Idziemy dalej, w prawo od zejścia ku zatoczce. Nie depczemy piachu, lecz
śmieci, resztki ryb i wielkie, oślizgłe kamienie. Biegają między nimi bosi,
półnadzy chłopcy ze stalowymi prętami albo z szerokimi maczetami.
Podnoszą wielkie płaty schnącego mięsa, obracają na drugą stronę jak na
ruszcie. Jeśli gdzieś opodal pojawi się parchaty kot, odgonią go kopnięciem.
Od smrodu zabitych, ogromnych ryb, od swędu zakisłego, gorącego od
słońca tranu i zastygającej krwi wypełniającej kałuże aż kręci się w głowie.
Ale tak – tu też mieszkają ludzie, w nędznych pałatkach nad samym
brzegiem pięknego morza, z widokiem na otwarty, delikatnie falujący ocean.

Połów rekinów udał się znakomicie. Łodzie przywiozły kilkadziesiąt


dorodnych, kilkumetrowych sztuk. Ryby oprawiono w hali targowej,
wyglądającej teraz jak zlana krwią od podłogi po sufit, brudna rzeźnia.
Najlepsze części mięsa sprzedaje się pod dachem, bo łatwiej odgonić się od
much. Resztę, w wielkich, kilkukilogramowych płatach, rozkłada się
w równych rzędach na nadbrzeżnych kamieniach.
Te wykrojone połcie, ociekające krwią i tłuszczem, poleżą tu kilka dni,
a potem – tak mówią – pojadą aż do Kenii, gdzie w pewnych kręgach
suszony rekin jest przysmakiem. Nie chce mi się wierzyć, by ktokolwiek
zdecydował się zjeść choćby kęs tak przysposobionej ryby, skoro od samego
jej wyglądu i od zapachu można się zrzygać. Lecz podobno tak jest, a ci,
którzy suszą rekinie mięso, mieszkają w porcie właśnie dlatego, że mają
nadzieję na zarobek – taki majątek zawsze znajdzie amatora.
Między płatami rekinów stoją stalowe beczki po oleju napędowym. Przy
nich krzątają się chłopcy z maczetami. Układają na deklach ogromne,
krwistoczerwone rekinie wątroby, a potem tną je na grube pasy, które trzeba
obracać co godzinę lub dwie, w zależności od słońca. Wątroby kurczą się,
czernieją i puszczają tłuszcz, ściekający gęstymi, śmierdzącymi strużkami do
otworów wybitych w deklach. Chłopcy są utytłani odpadkami, ich dłonie
świecą się od rybiego tłuszczu.
Do zmroku jeszcze kupa czasu. Młodzieńcy tną rekinie truchło, a ci
silniejsi wożą z hali targowej taczki pełne rybich wnętrzności, głów, ogonów,
skrzeli i wyłupionych oczu. Mają tak opracowaną trasę, by nie wchodzić
sobie w drogę (ci z pustymi taczkami biegną krawędzią skarpy, ci
z pełnymi – po drugiej stronie ścieżki). To ciężka praca, pełna taczka waży
pewnie kilkadziesiąt kilogramów, nie daj Bóg, że się wywróci – chłopcy
wyrzucają całe to świństwo wprost do morza, które pod koniec targowego
dnia ma kolor srebrnoczerwony. Między plamami krwi a wnętrznościami
widać dwa żółwie ścierwa, już napuchłe, lecz najpewniej świeże, bo jeszcze
nie oskubane przez ławice ryb, dla których to śmietnisko odpadków jest jak
suto zastawiony stół. Wśród drobiazgu, gdzie dno opada głębiej między
skaliste wykroty i doły, pływają drapieżniki, wolno, dostojnie, pewne, że
załapią się na swoją porcję.

Mija dzień. W zatoczce robiącej za port łodzie z pierwszej, porannej zmiany


są gotowe do odpoczynku, nocna zmiana zaś już kołysze się na falach jakiś
kilometr od plaży. Między długimi, wrzecionowatymi kadłubami nurkują
dzieci. Starsi siedzą pod kilkoma akacjami, którym udało się zapuścić
korzenie w nadmorskim piasku. Coś popijają, o czymś rozmawiają. Czasem
rozlegnie się jakiś krzyk, ale tu krzyczą wszyscy, groźnie, lecz z uśmiechem,
zmordowani wcześniejszym połowem, wysmarowani rybią krwią i śluzem,
brudni, cuchnący, zadowoleni. Chude kundle koczujące obok ludzi tylko
z obowiązku zadzierają łby i szczekają. To klimat sjesty, po pracy i przed
pracą. Powyżej, z dziur w domach, których ściany są przedłużeniem niemal
pionowej wydmy, wyglądają dziecięce twarze w hidżabach.
Kilku bardzo małoletnich łebków sprawia na plaży delfina, który
przypadkiem zaplątał się w sieci. Nie mam pojęcia, dlaczego tutaj, a nie
w hali targowej, i dlaczego robią to takie brzdące. Zwierzę jest całe czerwone
od krwi, ma rozorane boki, od czasu do czasu wstrząsają nim drgawki i –
może to nieprawda, lecz mam wrażenie, że słyszę bardzo wyraźnie – wydaje
rozpaczliwy pisk, płacze jak dziecko. Ci chłopcy, choć bardzo chcą i bardzo
się starają, nie potrafią zabić sporego w końcu stworzenia, tłuką je, dźgają
nożami, a delfin ciągle żyje. Rybaków odpoczywających pod akacjami to nic
nie obchodzi.
Ktoś wyciąga zza rufy wrzecionowatej łodzi ogromny silnik; największe
poważanie mają japońskie: suzuki, tohatsu i yamaha. Ktoś schyli się ku
rozplątywanej sieci. Nagle przede mną zatrzymuje się chłopak; widziałem go
z daleka, jak szedł niczym linoskoczek po ruchomej linii oddzielającej piasek
od wody, uważając na każdą falę i wchodząc głębiej w morze, gdy się cofało.
Nie mam pojęcia, czego chce ode mnie, ale ochroniarze (natychmiast wyrośli
obok) śmieją się do rozpuku. Chłopak przystanął, wskazał dłonią krocze,
wykonał kilka jednoznacznych ruchów rękoma i biodrami, a potem szast-
prast i pobiegł w dyszący ocean. Za nim pogonił wielki pies, wcześniej
kulący się w spłachetku cienia pod jedną z akacji. Twarzyczki w hidżabach
wciąż wyglądają przez otwory okien, oczy się śmieją. Z dziury wyłania się
jakaś dłoń i macha przyjaźnie.

Jedziemy ulicami Mogadiszu, w konwoju, bo inaczej się nie da. Gdy


samochód przystopuje w korku, chłopcy z kałasznikowami zeskakują z pak
i otaczają nas zwartym kordonem. Choć panuje tu straszliwy tłok, nikt obcy
nie podjedzie zbyt blisko, bo odgonią go stanowcze ruchy luf automatów
i groźne pokrzykiwanie.
Kiedy wjeżdżamy na skrzyżowanie lub rondo, zwłaszcza w miejsca znane
z zamachów, samochody ochrony niemal przytulają się do boków mojego
pancernego pojazdu, żeby wziąć na siebie ewentualne uderzenie samobójcy.
Mają wytrenowane te manewry jak sztuczki na cyrkowej arenie.
Gdy gdzieś się zatrzymujemy i wysiadamy z samochodów, ochrona od
razu spogląda na zegarek. Powinniśmy chodzić i rozmawiać, obowiązkowo
pod strażą, góra przez kwadrans, broń Boże dłużej. Minuta, dwie powyżej
kwadransa – wymyślił to jakiś spec od bezpieczeństwa – oznacza, że ktoś
może gdzieś zadzwonić, ktoś odbierze telefon i za chwilę spotkamy się
z ludźmi, których nie powinniśmy spotkać nigdy w życiu. To procedury
wymagane w Bagdadzie i Kabulu, w Al-Falludży, w Ar-Ramadi. Można je
omijać w obozach dla uchodźców, lecz nie w mieście, którego wibracje
trudniej przewidzieć. Choć po Bagdadzie poruszałem się również piechotą
i bez ochrony.
Ale i tak mam wrażenie, że Mogadiszu, choć bardziej zrujnowane, jest
weselsze niż Bagdad. Wszystko dzięki Somalijkom: oczywiście noszą
hidżaby, często też zakrywają twarz nikabem, ale jeśli już je odsłonią, widzę,
że Waris Dirie niczym by się wśród nich nie wyróżniała. Bagdad to zszarzała,
przykurzona czerń długich, niezgrabnych płaszczów szyitek. W Mogadiszu
żebraczka umie wyglądać szykownie.
Rzecz w kolorach hidżabów i długich tunik. Może to być kobalt, zimna
stal, rozgrzane złoto, miedź, żółć, zieleń w tysiącach odcieni, błękit,
ultramaryna, granat łamiący się z czernią albo z szarością, cynober, burgund.
Skąd oni biorą te wszystkie farbki? Jakie dobierają barwniki, by otrzymać
kolor pomarańczowy, cytrynowy, piaskowy, czerwony? Tkaniny są
zazwyczaj gładkie, ale trafiają się fantazyjne wzory lub prosta geometria, jak
paski zebry lub nieregularne kwadraciki na skórze żyrafy, a nawet kropki
biedronki, czarne lub białe na czerwonym tle. Nigdzie, nawet w Europie, nie
ma tak kolorowej ulicy.
Mężczyźni też tu piękni niezwykle, szczupli, długonodzy jak
długodystansowcy. Tyle że zamuleni, mają karabiny i bywają czasami
wkurwieni i źli.
21

Przysiadłem nad raportami, oficjalnie niepublikowanymi, ale czytają je


wszyscy ci, którzy w Peace Hotel dbają o bezpieczeństwo. Są nudne,
monotonne, ograniczone do odpowiedzi na kilka pytań: gdzie, kiedy, jak, ile
ofiar. Czasami jest nawet odpowiedź, kto zabił.
Wczesnym popołudniem 19 maja wojsko zastrzeliło czterech ludzi
w dzielnicy Hodan; kim byli zabici, jeszcze nie wiadomo.
Godzinę później strażnik hotelu Safari podziurawił przypadkowego
kierowcę, bo nie zatrzymał się, gdzie trzeba.
A przed południem postrzelali do siebie koło ruin Teatru Narodowego.
Z jakiegoś powodu ta wiadomość spóźniła się kilka godzin.
Na targowisku Bakaara, gdzie handluje się zwierzętami, bronią
i wszystkim, co jest do sprzedania i kupienia, wojsko złapało kilku
terrorystów, najpewniej z Asz-Szabab. Podobno byli wcześniej poszukiwani.
W dzielnicy Haul Wadaag nieznany sprawca zastrzelił żołnierza.
W dzielnicy Wadadżir nieznani sprawcy jadący drogim, eleganckim
samochodem zabili dwóch cywilów, a jednego ranili. Powód napaści nie jest
znany.
Ktoś zastrzelił dwóch brodaczy, najpewniej związanych z Asz-Szabab, ale
wygląda to na sąsiedzką zemstę.
Islamiści podłożyli bombę na targu zwierząt. Zginęły zwierzęta, ludzie
ocaleli.
W dzielnicy Heliza doszło do piętnastominutowej strzelaniny między
Burundyjczykami a Asz-Szabab. Podobnie jak w dzielnicy Gudba.
No i zabito czterech uchodźców z prowincji, najpewniej
w międzyklanowych porachunkach, a może dla rabunku.
O tym, co działo się poza Mogadiszu, nie chce mi się już czytać, bo to
kolejne kilkanaście stron drobnego druku. Takie raporty można znaleźć
w Peace Hotel każdego dnia.
Tymczasem miesięczne podsumowanie stwierdza, że Mogadiszu teraz jest
wyjątkowo spokojne. Wszyscy czekają na zbliżający się ramadan,
muzułmański miesiąc wyrzeczeń i postu. Wtedy – uczy historia – ataki z całą
pewnością się nasilają. Podobno łatwiej wówczas osiągnąć świętość
męczennika, a mężczyźni już kompletnie nie mają co robić.

Znów jedziemy w konwoju, bardzo szybko, pod prąd, bo tak tu się jeździ.
Niemal potrącamy kilka trójkołowych skuterów przykrytych budką. Robią za
taksówki. Miejsca na trzy osoby, wejdzie z sześć albo i więcej.
Obok busy, niemiłosiernie poobijane i napakowane podróżnymi jak
puszka sardynek. Osobówki, które już dawno powinny być na szrocie,
kierownice po prawej stronie jak w Wielkiej Brytanii, w Japonii lub
w Bahrajnie; być może tańsze i łatwiejsze do zdobycia, choć w Somalii
obowiązuje przecież ruch prawostronny. Ciężarówki – w takim stanie, że
w żadnym innym kraju świata nie zostałyby dopuszczone do ruchu.
Poradzieckie i hinduskie, japońskie i z czasów kolonialnych, bez rejestracji
i z tablicami, niemiłosiernie wyładowane i kopcące, nie sposób rozpoznać ich
marki. Wielokrotnie odmalowywane i klepane, na zdartych oponach,
przechylone od wagi ładunku albo dlatego, że pękły amortyzatory. Wyją,
ryczą, chowają zbite karoserie w tumanach dymu i kurzu. Ale jadą, co
graniczy z cudem.
Jeszcze krowy i kozy, objadające jakieś gałęzie, które akurat musiały
upaść na środek drogi. Małe, niesamowicie silne osiołki w sznurkowych
uprzężach, zaprzęgnięte do dwukołowych wózków, na których wzniesiono
niewiarygodne konstrukcje z akacjowych żerdzi i suchych patyków, worków
pełnych węgla drzewnego, z byle czego, co trzeba gdzieś dowieźć. Piesi
obojga płci, dzieciaki goniące za szmacianą piłką lub za kawałkiem frunącej
folii. I wszystko inne, co może się tu znaleźć.
Nie ma w tym ruchu żadnych prawideł, chyba nikt się nikim i niczym nie
przejmuje, ale każdy chce dojść lub dojechać, przepchnąć się, być pierwszym
(do czego?), nie ustąpić nikomu miejsca. Bóg wie po co, pewnie ma sprawę.
Jedno, co wszyscy wiedzą, to: twoje życie jest na tej drodze tylko twoje, jeśli
się zapomnisz, popatrzysz w złą stronę, zamyślisz, coś cię zainteresuje
i stracisz czujność, znikasz, po prostu. Ulica w Mogadiszu to więcej niż
hazard i brawura. Tak tu żyją. Co zrobić?
Nagle spod maski toyoty, na której siedzą chłopaki z ochrony, wyskakuje
ku górze zwinięte w kłębek ciało, a za nim motor, który za sekundę wali
z hukiem o wytarty asfalt. Ze zranionej głowy płynie strużka krwi.
Poszkodowany kierowca ma zamknięte oczy.
Konwój staje, bo żywcem nie ma jak przejechać. Hałas klaksonów staje
się upiornie nieznośny. Ochroniarze wyskakują z paki otwartej toyoty,
rozganiają tych – wiele nie widzę, lecz widzę odpychanych ludzi
i przeganiane trójkołówki – którzy akurat znaleźli się w pobliżu. Mija
kilkadziesiąt sekund, gdy wskakują na pakę, znów ruszamy.
– Tam został ranny człowiek – mówię do Mohameda i wskazuję uliczne
zbiegowisko.
Milczy, ale widać, że jest zdenerwowany. Znów jedziemy tak szybko, że
jeśli ktoś na poboczu nie będzie uważać, wpadnie pod koła i zostanie z niego
miazga.
Bóg łaskaw: motocykliście nic się nie stało. Pozbierał go z ulicy jeden
z ochroniarzy, a drugi – obaj zostali na miejscu wypadku, choć przecież nikt
nie wiedział, co tak naprawdę się stało – dał mu zwitek jednodolarówek,
więcej, niż był wart jego rozbity motor.
Tak tutaj załatwia się kłopot związany z wypadkiem drogowym. Podobno
chłopak był bardzo zadowolony: kilka siniaków, trochę krwi, chwila strachu,
a w kieszeni kasa, jakiej nie widział chyba nigdy w życiu. Pozbierał się
szybko. Nie klął, nie płakał, nie miał poczucia krzywdy, nikomu nic nie
wypominał. Pieniądze schował w wewnętrznej kieszeni koszuli. Tak mi
przynajmniej opowiedziano.
Choć nie obowiązują tu żadne spisane kodeksy, reguły gry ruchu
ulicznego są w Mogadiszu mniej więcej jasne. Wypadek, stłuczka, pieszy
rozpłaszczony na masce, rozbity skuter – no i dobra, ktoś z konwoju zostaje,
ale reszta wieje jak najszybciej, bo kto wie, co tak naprawdę jest grane. To
dlatego samochody ochrony blokują boki opancerzonego auta, zatrzymują się
gwałtownie przed pędzącymi ciężarówkami, biorą na burtę i błotniki
szalejące skutery. Musimy przejechać, choćby zostawiając za sobą
złorzeczenia i pobojowisko. Nieważne, jak to zrobimy i co stanie się po
drodze. Nie ma winnych wypadku. Jest domniemany zamachowiec, niech
jedzie byle skuterem.

Jak pech, to pech. Wieczór tego samego dnia, znów jazda w konwoju,
a z tyłu głowy przemyka bezsensowna myśl, że nie tak dawno, bo kilka
kwadransów temu, i nie tak daleko stąd człowiek z Asz-Szabab w minibusie
załadowanym trotylem wjebał z całym rozpędem w wojskowy posterunek ze
dwieście metrów od Villa Somalia. Na miejscu zginęli samobójca, żołnierz
z blokady i handlarki khatem siedzące przy skrzyżowaniu. Powstał
niezwyczajny tu, doskonale zatkany korek.
Stoimy, kierowcy konwoju wolno przepychają auta w kierunku jakiejś
bocznej uliczki. Tymczasem piaszczystą przecznicą gna ku betonowym
rogatkom prymitywna, błękitna trójkołówka. Żołnierze, którzy pilnują
posterunku, dają znaki kierowcy: stój wariacie, pojebało cię!
Co tam! Skuterek pędzi tak szybko, że wojaki z Burundi nie zdążą zdjąć
z ramion kałasznikowów.
Chłopaki na toyotach kulą ramiona, rozpłaszczają się na podłodze pick-
upa, ponad burty samochodu wystają tylko lufy kałaszy. Kierowca
opancerzonego auta opuszcza się w fotelu, przez szybę wystaje mu raptem
czubek głowy. W garści ściska potężnego odbezpieczonego gnata.
Huk, gwizd rozdzieranej blachy. I cisza. Skuterek uderzył w betonową
płytę na poboczu. Z pojazdu i z kierowcy najpewniej nie ma co zbierać. Ale
powstaje luka w korku, więc odjeżdżamy.
Znów nic się nie stało. Gość z trójkołówki najpewniej żuł zbyt długo albo
coś mu się zepsuło przy hamulcach.

To miasto – mówią wszyscy (i dwa lata temu, i teraz) – odradza się. Powoli,
ale zbudowano chociażby nową stację benzynową, bronioną jak bankowy
skarbiec.
Są już w Mogadiszu takie miejsca, gdzie na ścianach ruin jest gęsto od
kolorowych, angielskojęzycznych afiszów: sklep, bank, bar z restauracją,
szkoła. Fronton domu, gdzie jest salon piękności, odmalowano na niebiesko.
Za arabskie i tureckie pieniądze odnowiono nawierzchnie kilku ulic.
Hassan opowiada, że, niestety, wciąż jeszcze można zarobić kulkę za
chodzenie po tureckim asfalcie, ale niebawem musi być lepiej. No i ciągle
popołudniami w Mogadiszu robi się nieprzyjemne, gdyż marnie opłacani,
wierni rządowi żołnierze i policjanci kończą wartę i idą do domów.
Ale to jeszcze środek dnia, czwartek, dzień przed świątecznym piątkiem.
Na plaży Lido setki chłopców grają w piłkę. Dziewczyny w kolorowych
tunikach kąpią się w oceanie. Za linią białego, drobniutkiego piasku stoją
ściany wypalonych domów, o których pewnie kiedyś mówiono, że to
nadmorskie rezydencje. Tak tu kiedyś mieszkali, co z tego, że tylko wybrani,
skoro tych wybranych też zabrakło.
Piłka to religia Somalijczyków, chłopcy i młodzi mężczyźni na wyrywki
powtarzają nazwiska ulubionych graczy. Jest bardziej popularna niż
wszystkie partie, koterie i klany razem wzięte, dzierży rząd dusz liczniejszy
niż islam. Ktoś mówi, że kibicuje Arsenalowi. Ktoś, że najgorszy dzień jego
życia był wtedy, gdy z Manchesteru United odszedł trener sir Alex Ferguson
i nastały czasy tego nieudacznika Davida Moyesa. No i Manchester musi
koniecznie kupić Roberta Lewandowskiego.
Na piasku ktoś wyrysował patykiem wielkie serce i podpisał „I love…”.
Fala zmyła imię, nikt z grających nie chce się do tego serca przyznać. Minął
kwadrans, wracamy do opancerzonego samochodu. Na plaży rwetes, radosne
podskoki, bo któraś drużyna strzeliła gola.
22

Hassan wydał mi się doskonale samotnym człowiekiem. A przecież jak na


warunki Mogadiszu nie jest samotny, a nawet ma wyjątkowe szczęście. Ale
po kolei.
Dwa lata temu z okładem, czyli w 2015 roku, opowiadał mi, jak pojechał
do Nairobi. Miał wówczas status uchodźcy w kenijskim obozie dla zbiegów
wojennych z Somalii, nieco więcej niż dwadzieścia lat na karku i naiwnie
fantastyczny pomysł, żeby się uczyć oraz poszukać klubu biegaczy. Gdyż
Hassan jest szczupły, wysoki, nogi ma tak długie, że mogą mu pozazdrościć
gazele, pięknie wyrzeźbione mięśnie łydek i ramion, chłopięcą twarz,
okrągłą, uśmiechniętą od ucha do ucha. Z czego niemal bez przerwy się
cieszy? Oto zagadka.
Ma posturę mistrza średnich i długich dystansów. Jak brytyjski biegacz
Mohamed „Mo” Farah, czempion olimpiad, półkrwi Somalijczyk z Rogu
Afryki. Na dodatek wielki Mo też wcześniej chciał być piłkarzem, czyli
kiedyś wyobrażał sobie przyszłość zupełnie jak Hassan. No i jak tu nie
mówić o wspólnocie losów.
Mieszkali więc w kenijskim obozie: mama, pięcioro rodzeństwa i Hassan.
Była wtedy z nimi jeszcze najstarsza siostra, ale kiedyś wyszła nocą
z namiotu (po co? dzisiaj nikt nie pamięta) i znaleziono ją z zarzuconą na
ramiona tuniką, zakrwawionymi udami i rozbitą głową.
Dopiero potem rodzinie zaczęło się szczęścić. Jeden brat załatwił sobie
wyjazd do Australii, drugi znalazł się w Szwecji, trzeci w Norwegii. Hassan
był jeszcze zbyt mały, by rzucać się na takie podróże, lecz już wystarczająco
duży, żeby patrzeć w internet. Wpisywał więc w Google’a Australię,
Norwegię i Szwecję, a tam wyskakiwały mu niezwykłe obrazki, dziwne
pejzaże z dziwnymi ludźmi i nieznanymi zwierzętami, wszystko to wyglądało
lepiej niż w tej cholernej Kenii, mimo że Kenia wydawała się milsza niż
Somalia.
– Pisałem z rodzeństwem, patrzyłem na zdjęcia, a potem gapiłem się
w niebo – opowiada. – Równie dobrze mógłbym marzyć o gwiazdach nad
głową, o nierzeczywistym świecie, który trafia się czasem, ale częściej tylko
błyska, skrzy się, wiesz, że gdzieś tam jest, ale droga zamknięta, nikt nigdy
cię tam nie wpuści.
Naprawdę tak mówił, zapisałem dokładnie.
To szczęście braci, którym udało się wyjechać, było jedynym powodem,
dla którego Hassan oznajmił mamie, że jej nie posłucha. Mama nie chciała,
żeby uciekał z obozu, lecz on już miał dość: pracuje za kilkanaście dolarów
miesięcznie, dźwigając skrzynki z warzywami i pchając wózki z cementem,
gdy jego znajomi, równolatki, lecz żołnierze obozowych gangów (Hassan nie
znał bossów, bo i skąd?), mają tych dolarów o wiele więcej.
Dlatego zwiał, wbrew woli mamy.

Mówił już kilka słów po angielsku. Znał kierunek podróży. Szedł


kilometrami. Czasem podjechał ciężarówką. Dotarł do Nairobi, miasta, gdzie
miało mu się pofarcić. W końcu miał wiele atutów.
Po pierwsze, chciał do szkoły.
Po drugie, biegał tak szybko, że najszybszych w obozie zostawiał w tyle,
gdy przymierzali się do rywalizacji.
Po trzecie, w Nairobi spróbował się na prawdziwym boisku z tamtejszymi
adeptami biegania i kiedy im pękały płuca, on dopiero nabierał rozpędu.
Tyle że był samotny, bez dokumentów i koleżeństwa, chłopak z Somalii,
uciekinier od wojny, mieszkaniec obozu dla uchodźców, czyli nikt.
No i mama nie chciała, by wyjeżdżał.
Kiedy odmówiło mu miejsca kilka szkół i kilka klubów, gdy już wiedział,
że nie da rady, spotkał na ulicy w Nairobi chłopaka z Komorów. Przysiedli
na trawie, ten chłopak opowiadał, że boi się tak gwarnego, zatłoczonego
miasta. Potem poprosił Hassana, żeby towarzyszył mu (bo się bał) w drodze
do ambasady. Chciał odwiedzić przedstawicielstwo dyplomatyczne
Komorów, bo tam miał dostać nowy paszport i dokumenty potrzebne na
uniwersytet. Hassan poczuł, że jemu nikt nigdy nie wyda żadnego paszportu,
nikt się nie zainteresuje tym, czego chce, co umie, co mógłby zrobić, jak
powinien żyć. W końcu uciekł z obozu dla uchodźców, czyli z miejsca, gdzie
na dobrą sprawę nie istnieją tożsamość ani prawdziwe adresy, choć ulice
noszą nazwy, tak samo jak place handlowe.
Hassan to nobody. Nie ma w Nairobi ani jednego oficjalnego papieru,
żadnej ważnej pieczątki, tylko jedne portki, łataną koszulę i umie biegać, ale
to nikogo nie obchodzi. Niby jest, ale jakby go nie było. Wpadnie pod
samochód i zostanie bezimienną ofiarą, bo nigdzie nie znajdą jego nazwiska.
Nie istnieje, nikt się za nim nie ujmie.

Zamieszkał w Eastleigh, dzielnicy Nairobi pełnej Somalijczyków,


uchodźców z Konga, Rwandy i z Bóg wie skąd. Leży ono w środku miasta,
ale centrum z pewnością nie jest, ulice, jak na kolonię przystało, skrzyżowane
pod kątem prostym, domy w miarę wysokie, z podwórkami, pokryte
tropikalnym liszajem, złowione w plątaninę elektrycznych i internetowych
kabli. Półmrok nawet w dzień.
Kontenery śmieci (ktoś dba?), łobuzy, którym kurzy się z czupryn,
niedołężni, kaleki, małoletnie kurewki i stada młodych, którzy nie mają nic
do roboty. Knajpki (niekiedy karmią bardzo smacznie, ostro, fasolowo,
z dużymi kawałkami płaskiego chleba), sklepiki, ze dwa większe markety,
gdzie ochrona biega z bronią długą. Kantory, saloniki z telefonami
komórkowymi, składziki kawy, kasy Western Union, by można było wysłać
pieniądze, placówki kenijskich banków (nie akceptują kart z Europy). Ruch,
smród, czarnoskóra bieda.
Wygląda to trochę jak opuszczona przez właścicieli psiarnia w zjedzonym
utracjuszostwem i trądem majątku na angielskiej prowincji. W takich
boksach, zamkniętych w ceglanych domach i na zatęchłych podwórkach,
trzyma się posiwiałe, wychudłe charty i beagle’e, jamnikowate, pasterskie
welsh corgi, rasę, którą najbardziej kocha Elżbieta II , wyliniałe, ale diabelnie
odważne border collie, szorstkowłose, w młodości złotorude, a dzisiaj
srebrne jak śnieg oraz łaciate, szczekliwe jack russell terriery, w stajniach
najlepsze do tępienia szczurów. Swoje zrobiły, nie ma co ich dobijać, bo to
zbędny wysiłek, a nawet stary pies, półślepy i pozbawiony węchu, też się
może przydać. Te nierasowe szczeniaki, wałęsające się między kojcami, to
przypadkowy przychówek, ale jakże przydatny, przynosi pieniądze.
Za czasów kolonialnych Eastleigh wystawiono, wedle precyzyjnie
opisanych kryteriów rasy, dla Hindusów, Malezyjczyków i innych brązowo-
żółtych. Kiedy Kenia zdobyła niepodległość, dzielnica zaczerniła się, lecz jej
nowi mieszkańcy nie mieli negroidalnych rysów, lecz wysmukłe, zapadłe
policzki ludów Rogu Afryki. Od zawsze było tak, że czarnoskóry, ale wysoki
i szczupły Somalijczyk (lub Etiopczyk) miał w pogardzie grubowargiego,
krępego Afrykanina. Jeden bywał panem. Drugi niewolnikiem. Czasy się
odmieniły, lecz nawyk, atawistyczny jakoś i po prostu głupi, pozostał do
dzisiaj.

„Somalijska w przeważającej mierze dzielnica Eastleigh – pisze Ben


Rawlence – to niezwykłe, tętniące życiem miejsce”. Tak jest, nie ma co
debatować, życia tu dosyć, niekoniecznie dobrego. To, jak mówią w Nairobi,
„Małe Mogadiszu”. Gdy w Somalii wybucha gorętsza niż zazwyczaj wojna,
ceny w Eastleigh, od zrujnowanych domów po zalegające na chodnikach
przed warsztatami samochodowymi wytarte opony, zazwyczaj spadają, bo na
razie nie będzie tu świeżych pieniędzy. Lecz jeśli na Morzu Czerwonym lub
na Ocenie Indyjskim jakiś tankowiec nada SOS i okaże się, że ktoś negocjuje
uwolnienie statku i załogi, robi się drożej.
„Stąd pochodzi trzydzieści procent przychodów podatkowych Nairobi –
opowiada Rawlence. – Eastleigh odwiedza dziennie sto tysięcy klientów
sklepów. Towary na sprzedaż leżą spiętrzone na chodnikach – beczki ropy
naftowej, stosy kamieni, worki cementu – szewcy pochylają się nad
zelówkami, na workach stoją rzędami używane buty, a oparte na łokciu
sprzedawczynie gawędzą, obserwując przewalający się tłum. Dorodne
kobiety z plemienia Kikuju, z nagimi ramionami, w ciasno ściągniętych
paskami brudnych koszulkach, mocują się nad ogniem z rozgrzanymi
patelniami, na których smażą się placki z manioku”.
Kobietom Kikuju, ciemnoskórym, ze szczepowymi bliznami tatuaży na
pełnych policzkach, kołyszącym biodrami, zalotnym, wolno pokazywać
ramiona. Są piękne, niemal półnagie, ale nie grzeszą. Kikuju nie muszą
owijać się w długie szaty, ich Bóg nie zabrania cielesnych uciech.
Uśmiechają się, a kiedy podają maniok z fasolą, mogą dotknąć dłoni
kupującego. Łatwizna.
Wzrok mężczyzn spacerujących po tych chodnikach – łatwo to
zauważyć – szuka Somalijek. Wyglądają inaczej niż Kikuju, niż Kongijki
(żeby tu dotrzeć, przemierzyły pół Afryki), Hausa, Tutsi. To głód
zakazanego. Somalijskie kobiety, zakutane w hidżaby, znakomicie to czytają.
Boją się, bo w Eastleigh rządzą przemoc i gwałt. Zresztą całe Nairobi nie lubi
tej dzielnicy. Przychodzi się tu tylko po najtańsze badziewie, khat, chrzczoną
heroinę i kobiety.

Dobry nocleg w Eastleigh – co sprawdził Hassan, gdy wałęsał się po Nairobi


za szczęściem – kosztuje mniej niż dziesięć dolarów za miesiąc, niby grosze,
jednak majątek. Można trzymać głowę tuż przy wężownicy przepuszczającej
lokalny bimber zwany czanga’a. To lichy materac rzucony na podłogę
w pokoju, który już dawno jest wynajęty (pierwszy najemca tak zarabia na
czynsz), a w zasadzie oddzielony kotarą lub kawałkiem sklejki kąt, bo pokój
już wcześniej został podzielony na ciasne klitki. Jakieś dwanaście metrów
kwadratowych, dziesięć legowisk, okno to nadzwyczajny luksus. Kolczaste
druty chroniące gzymsy, kable, robactwo, suszące się pranie. Bardziej pole
bitwy niż dom.
Nędza, lecz ta dzielnica Nairobi to swoiste źródełko, kopalnia złota. Pełno
tu policji, tajnej najpewniej też, lecz w Eastleigh bardziej od sekretnej
legitymacji potrzebne są auto i mundur, pistolet w kaburze i powaga pałki
wystającej zza pasa. Kenijska policja, jak każda policja w Afryce (nie tylko
tam, niestety), lubi dorobić.
Somalijczyk idący przez Eastleigh musi mieć w kieszeni zwitek szylingów
kenijskich. Że go zaczepią i zażądają dokumentów, to pewne. Policjanci
mogą też wejść do noclegowni, waląc do drzwi, gdy potrzebują na smakujące
jak zakwaszona woda piwo Tusker lub na kwaterkę bimbru czy kobietę.
Dokument tożsamości – papiery uchodźcze, paszport, legitymacja
uniwersytetu – to w końcu tylko papier. Można go podrzeć i w ten sposób
ten, kto egzystuje w Eastleigh w miarę legalnie, bo jeszcze przed chwilą miał
dokumenty, staje się nielegalnym przybłędą. Taki ktoś ląduje w areszcie
i czeka na deportację.
Hassana legitymowano kilka razy dziennie i za każdym razem musiał się
opłacać. Nie wiedział, co bezpieczniejsze – kulić się w autobusach miejskich
na tylnych siedzeniach, bo wówczas pojawiała się szansa, że policyjne
patrole zajmą się tymi z przodu, czy przemykać ulicami somalijskich
slumsów.
Każdy Somalijczyk w Eastleigh wiedział, że przyjdzie jego czas, jak nie
dzisiaj, to jutro: policjanci okradną go i pobiją, gdy będzie spał w wynajętej
klitce, czytał uniwersyteckie skrypty na schodach kamienicy, przeliczał
pieniądze za khat, wcinał fasolę w ulicznej budzie, kitrał koło śmietnika
ukradzione ciuchy, podczas rewizji na ulicy czy w kolejce do kasy
w supermarkecie.

Technologia zrobiła swoje. Kamery przemysłowe monitorujące centrum


handlowe, komórki, kamery GoPro i wszystko, co dzisiaj rejestruje nasze
życie, sprawiło, iż atak terrorystyczny Asz-Szabab na galerię Westgate to
żadna tajemnica. Powstał o nim nawet film dokumentalny. Można, siedząc
w fotelu przed telewizorem, zobaczyć wszystko, od zabijania po rabowanie
stoisk.
Niektórzy napastnicy znaleźli czas, by się pomodlić – rozłożyli w stronę
świętej Mekki liche dywaniki, które przynieśli razem z karabinami.
Rozkazują zakładnikom recytować szahadę – „nie ma boga prócz Boga” –
albo wymienić imię matki Proroka. Kto umie, tego nie zabiją.
Najstarszy z zabójców miał dwadzieścia trzy lata. Najmłodszy niedawno
skończył osiemnaście. Krzyczeli „Allahu akbar” i „Jesteśmy »Młodzieżą« –
Asz-Szabab”. Mieli na sobie podróbki bluz Reeboka lub Adidasa, rozmawiali
przez komórki, robili selfie, filmowali. Można by było ich przegonić z galerii
handlowej w kilka minut, bo to w końcu gówniarze, których jedynymi
atutami były fanatyzm i gotowość na śmierć (ideolodzy Asz-Szabab
wmawiają rekrutom, ochotnikom i wcielonym siłą, że jeśli któryś zginie jak
męczennik, a za życia naprawdę wierzył, idzie do raju, a jeśli udawał wiarę –
nie powinien żyć), gdyby do akcji antyterrorystycznej przystąpili
profesjonaliści. Są tacy w Kenii, lecz do Westgate nie dotarli na czas. Gdyby
nie ochroniarze, często po wojskowym przeszkoleniu, ofiar byłoby więcej.
Oblężenie Westgate, do którego użyto nawet czołgów, trwało trzy doby.
Przez cały czas z głośników w galerii sączyła się spokojna muzyka,
reklamowano nowości i obiecywano promocje, a ciepły głos spikera
zapraszał: „Welcome to Westgate”. Atak sprawił, że na kilka dni Somalia
i Kenia stały się głównym tematem światowych mediów. Lecz mało który
dziennikarz grzebał głębiej. Politycy, łącznie z prezydentem Kenii Uhuru
Kenyattą, kłamali jak najęci, przykryto korupcję i nieudolność władz.
Wiceprezydent Kenii William Ruto, który w tych dniach miał zameldować
się przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym w Hadze za zbrodnie
przeciwko ludzkości, nagle znalazł się na liście poszkodowanych i odroczono
jego proces. Policja kenijska odrzuciła pomoc śledczą FBI i Scotland Yardu.
Bo jak inaczej, skoro wojsko, które miało walczyć z Asz-Szabab (naczelnicy
policji i generałowie ciągle podawali różne liczby terrorystów, mieli być
pośród nich obywatele Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych i Norwegii,
co okazało się bzdurą), grabiło sklepy, a pocisk czołgowy zniszczył
podziemny parking, by nie wyszło na jaw, iż żołnierze kradli samochody.
Uhuru Kenyatta okazał się szczwanym lisem. Jednego dnia meldował
narodowi o sukcesach, drugiego płakał nad ofiarami, trzeciego brał na siebie
wszystkie błędy policji i wojska, a mówił to ze smutnym uśmiechem: „Co ja,
biedny żuczek, mogę w tej sytuacji?”. Na koniec ukuł hasło: „jesteśmy
jednością”. W tej jedności kenijskiego ludu zabrakło miejsca dla
Somalijczyków.
W Eastleigh, choć nie tylko, zaczęły się sądne dni. „W całym mieście –
pisze Rawlence – policjanci wyważali kopniakami drzwi i zatrzymywali
każdego, kto ich zdaniem wyglądał podejrzanie – dla nich mógł to być każdy
Somalijczyk […]. Zamach postawił kenijskich Somalijczyków w trudnym
położeniu. Dla części tych, którzy czuli, że muszą wybierać między
paszportem a pochodzeniem, był to pierwszy krok do wtopienia się w naród
i zrzucenia winy na uchodźców. W rozmowie z amerykańskim
dziennikarzem Somalijka z Garissy, która uciekła z Westgate, streściła
społeczne odczucia: »Trzeba ich wszystkich odesłać z powrotem, tak w tej
chwili czuję. Niech wracają i spalą się nawzajem w swoich domach«”.
Eastleigh zamieniło się w dżunglę, gdzie trwało nieustanne polowanie
z nagonką. Nie lepiej działo się w innych dzielnicach Nairobi. Uznano, że
meczety to wylęgarnia zła, więc nieznani sprawcy strzelali do imamów, choć
świadkowie widzieli, że zabójcy to nieumundurowani policjanci. Po
nabożeństwach wybuchały zamieszki, płonęły sklepy i samochody, a policja
strzelała, a potem pytała o dokumenty.

Hassan był wówczas w Nairobi. Miał w kościach poczucie wyjątkowej


samotności, ale dopiero teraz dowiadywał się, czym jest prawdziwy strach.
Okradali go i bili już wcześniej – taki los nielegalnego imigranta. Na ulice
Eastleigh wychodził jak na front, każdy człowiek w mundurze policji był
wrogiem, nawet te prześliczne, pełne dziewczyny Kikuju, które do
uniformów zakładały czasami po kilkadziesiąt błyszczących bransoletek,
a w uszy wpinały kolczyki, dyndające zalotnie przy każdym ruchu szyi.
Teraz zaczęła się prawdziwa wojna.
– Leżeliśmy na materacach, głowa w głowę, w tych naszych tekturowych
klatkach i czekaliśmy Bóg wie na co – opowiada. – Żeby to przynajmniej
była jakaś kryjówka, ale nie, każdy wiedział, że tu żyją Somalijczycy.
Byliśmy głodni, lecz każde wyjście do sklepu oznaczało kontrolę, lżenie,
pobicie. Niektórych zabierali do aresztów, trzymali na miejskim stadionie.
Losowaliśmy, kto pójdzie na zakupy. Albo szedł ten, kto nie mógł
wytrzymać ssania w brzuchu.
Raz na materacu krwawił z poobijanej twarzy Hassan. Innym razem jakiś
jego towarzysz. Westgate wołało o zemstę, czytali o tym w internecie. Wołali
prezydent, ministrowie i dowódcy policji. Tak szlag trafił marzenia Hassana
o nauce w Nairobi i o lepszym życiu.
Podwinął więc mankiety koszuli, która wyglądała jak doskonały
patchwork z wystawy postmodernistycznych artystów (tyle dziur, tyle
szwów, cer oraz łat) i poszedł do mamy, do obozu.
Znów miał w Dadaab kilkanaście dolców na miesiąc z noszenia skrzynek.
Pustka po siostrze, zgwałconej i zabitej, paliła jak otwarta rana. Mama była
silniejsza niż kiedyś (utuliła, gdy wrócił, dała jeść, pytała, co będzie robić),
ale też jakby jej nie było, bo – inaczej niż dawniej – przysiadała na progu
szałasu i po prostu patrzyła w niebo. Ojciec, którego nie pamiętał (i nie
wiedział, jak się ma i czy w ogóle żyje), został za somalijską granicą, ale
w snach Hassana – kontury mężczyzny pozbawione twarzy – woła, żeby
wracał.
Pamiętajmy: Hassan ma dwudziestkę z małym haczykiem, gdy mówi
mamie: „Idę do Mogadiszu”.
Mama płacze. Ale nie powie jednego złego słowa o jego decyzji.

Na początku złapali go Kenijczycy, jeszcze przed somalijską granicą.


Wymyślili sobie, że taki młody chłopak musi być z bojówek islamistycznych.
Zmienili zdanie, gdy dał im zwitek dolarów. Strzelili ponad głową tylko dla
postrachu.
Samą granicę, wymyśloną kreskę na mapie, przebiegł niczym
olimpijczyk, szybko, pewien kroku i oddechu, świadom, że siły to jedno,
a cel – drugie, ważniejsze. W takich okolicznościach dobrze jest szybko
biegać.
Już w Somalii złapali go Asz-Szabab. Bili i wrzeszczeli, że ktoś
najpewniej nasłany przez Kenijczyków, Amerykanów (po zamachu na
Westgate amerykańska Delta Force postanowiła skasować jednego
z przywódców „Młodych” chowającego się pod Kismaju. Nic z tego nie
wyszło, choć komandosi, którzy wylądowali na plaży, wiedzieli, gdzie
szukać Muchtara Abu Zubaira), a może jakaś somalijska milicja. Zabrali mu
telefon komórkowy, przepatrzyli kieszenie, posadzili na dołku w jakieś
chałupie. Chorował na biegunkę, niósł się za nim smród obesranych gaci.
Musieli go w końcu wyprowadzić w krzaki. Podciągnął spodnie i pobiegł
przed siebie. Nawet nie próbowali go gonić.
Tyle że chwilę później musiał objaśniać (i opłacać się) somalijskiemu
wojsku, że nie jest z Asz-Szabab. Uwierzono mu dopiero po solidnym biciu.
I znów, kawałek drogi przed Mogadiszu, kłamał islamistom, że idzie do
stolicy z farmy ojca, na prowincji nie ma co jeść (wyglądał na
niedożywionego), nie ma co robić, a on akurat ma pomysł, żeby zostać
rybakiem. Puścili.

Polubiłem Hassana. A zwłaszcza sposób, w jaki opowiadał, co czuje, gdy


biegnie.
A więc: wokół niego powinny być trybuny, pełne i chętne do dopingu,
setki ludzi klaszczących w dłonie, krzyczących, domagających się rekordu.
No i bieżnia, akurat pusta na ostatniej prostej, bo Hassan wszystkich
wyprzedził. Przed nim jest żółta taśma, a na wielkim elektronicznym zegarze
przeskakujące czerwone cyfry pokazują, że może paść rekord świata. Samo
zwycięstwo to za mało.
– Kiedy biegam – objaśniał w jakimś nierzeczywistym napięciu – czuję
tylko własny oddech, bicie serca, raz, dwa, raz, dwa, raz, dwa. Słyszę
uderzenia butów o ziemię, twardo, mocno, tup, tup, tup. Tyle że ja po prostu
biegnę i z każdym kolejnym krokiem wiem, że mogę szybciej, szybciej,
dobiegnę na koniec świata. Mam obok siebie rywali, ale oni nie wytrzymują
tempa, choć przecież nie ścigam się z nimi, tylko biegnę, żeby biec. To jakiś
trans, natchnienie, biegnę, bo to najpiękniejsze, co mogę zrobić, to biegnę ja,
Somalijczyk Hassan, nikt tak nie biega, nikt.

Udało nam się znów spotkać. Był tak samo chudy, buzia chłopaczka, ale na
głowie czapka „Security”.
– Chciałeś biegać – powiedziałem.
– Pamięta pan – powiedział to tak miło, że znów mnie kupił.
Uścisnęliśmy się. O czym tu więcej gadać?
Ale jest o czym, bo w końcu Hassan już raz ofiarował mi swoją opowieść.
Ta druga jest równie fajna, choć już bez marzeń o rekordach i bez relacji
o biciu w Eastleigh.

Hassan znów pojechał z Mogadiszu do Kenii. Przybyło mu doświadczenia,


więc w Nairobi nie czuł się już tak samotny. Z kimś porozmawiał, komuś dał
w łapę, gdzieś się uśmiechnął. Przyjęli go do szkoły kształcącej chłopaków
od bezpieczeństwa, nauczył się angielskiego, szuka kontaktów dla tych kilku
dziennikarzy, którzy każdego roku zjawiają się w Mogadiszu, pomaga
wysłannikom UNICEF -u. Te ostatnie kilka lat to w jego życiu przełom.
Dorósł, radzi sobie lepiej niż gorzej. Bracia za granicą są z niego dumni.
Mama nie mieszka już w obozie dla uchodźców Dadaab, bo załatwił jej
przeprowadzkę.
– Ale co z bieganiem? – drążyłem.
– To samo, co kiedyś – odpowiedział.
A więc biega, sam, na plaży Al-Dżazira lub po piaszczystych zaułkach
Mogadiszu. Niektórzy mają go za wariata, bo szaleństwo objawia się tu
w różnych postaciach. Jeśli zamknie oczy, ciągle zdaje mu się, że to stadion
olimpijski. Słyszy brawa, doping, pędzi do mety i jest pierwszy, po prostu
pierwszy, wygrał.
Tak zresztą mówi mu mama: „Wygrałeś, Hassanie”. Mama ma telefon
komórkowy, za który płaci Hassan.
Niekiedy znajomi pytają go, czy chciałby wyjechać z Somalii.
– Tak – odpowiada.
Czasami bracia piszą: „U nas, w Australii (w Szwecji, w Norwegii), facet
z twoim talentem do sportu miałby każde wsparcie”.
Odpowiada: „Nie znam w Mogadiszu nikogo, kto pomógłby mi
w bieganiu”.
„Przyjedź do nas” – radzą bracia.
„Chciałbym. Może za miesiąc”.
– Pojedziesz? – pytam.
– Może w przyszłym miesiącu, albo w przyszłym roku. Ale nie za wszelką
cenę.
23

Nawet sam Aden nie ma pojęcia, którym rysunkiem albo obrazem tak bardzo
podpadł islamistom, że wydali na niego wyrok śmierci. Było to kilka lat
temu, gdy ulicami Mogadiszu rządził Asz-Szabab. Nikt nigdy nie pokazał mu
treści oskarżenia. Ale groźby były wystarczająco poważne, by wolał schować
się w jakiejś norze.
Dziś Aden czuje się pewniej, choć ciągle jeszcze, częściej niż inni, ogląda
się za siebie. Dawno wyzbył się złudzeń, że zagrożenie minęło. W tym
mieście wszystko może się wydarzyć i to zupełnie bez powodu; ktoś wskaże
go palcem, komuś już podpadł albo podpadnie, nie wysupła z kieszeni kilku
dolarów okupu albo będzie szedł złą stroną ulicy.
Najpewniej, zdaje mu się, zasadzą się na niego za sztukę, bo jest łatwym
celem – nie ma przecież w Mogadiszu zbyt wielu malarzy. Lecz nie porzuci
pędzla ani nie przestanie rysować karykatur, bo to właściwie całe jego życie.
Niewiele, lecz nic innego nie ma.
Być może Aden najbardziej dokuczył islamistom, gdy narysował boga
terroru, a potem rozesłał rysunek w Mogadiszu: w wersji elektronicznej,
w jakichś marnych kopiach ledwie trzymających kolory. Bóg terroru ma
biały turban i długą, równo przyciętą, siwiejącą brodę. Ubrany jest również
na biało, w przykrótkie spodnie i wypuszczoną, luźną, workowatą koszulę.
Nosi sandały, bo jest skromny jak Prorok, którego podobno naśladuje:
strojem, fryzurą, sposobem odżywiania, rytmem modlitw i codziennych
rytuałów. Ma zamyślone, zmęczone, łagodne oczy. To w jakimś sensie
uduchowiona twarz mędrca, który umie współczuć i współodczuwać, już
starszego, doświadczonego człowieka, tak bardzo wierzącego w jedynego
Boga, bo przecież nie ma boga prócz Boga, oraz w słuszność drogi, którą
obrał, że bardziej się nie da. Jest skupiony i natchniony, mętne spojrzenie
znamionuje silną wolę i zdecydowanie. Dobrotliwie groźny, surowy
mężczyzna.
Ale to też oblicze człowieka łaskawego, mimo ruin i krwi dookoła. Tak na
listach gończych wystawianych przez USA wyglądali Osama bin Laden, ślepy
i kulawy mułła Omar, nauczyciel Koranu z wiejskiej medresy, szejk Abu
Bakr al-Baghdadi, który zanim uwierzył, akurat zajmował się zrywaniem
paznokci jako funkcjonariusz bezpieki Saddama Husajna (z tym że Al-
Baghdadi czernił sobie brodę i włosy) lub Ajman az-Zawahiri, kształcony
na uniwersytetach Egipcjanin, znakomity lekarz, a z powołania morderca.
Bóg terroru – rysunek Adena nie pozostawia żadnych wątpliwości – ma
skórę jaśniejszą niż Somalijczycy, czarni jak heban. Jest przybyszem
z zewnątrz, najpewniej Arabem. Gdyż – Aden wskazuje ręką w kierunku
oceanu, za którym są Jemen i Arabia Saudyjska – to całe zło, czyli biel
męskich turbanów, luźne koszule, kuse spodnie, workowate ubrania kobiet,
oszalała wiara i czarne chorągwie ze słowami proroka Mahometa, przyszło
stamtąd. Uważa, że ma rację, bo bez Arabów byłoby tu inaczej. Okazuje się,
że można bredzić nawet w dobrej wierze.
– Przecież w Somalii szariat jest oficjalnym prawem – mówię. – Żaden
z waszych dyktatorów, nikt z przywództwa Asz-Szabab nie jest Arabem.
– Jestem muzułmaninem – odpowiada Aden. – Wierzę, że Bóg daje i Bóg
odbiera, choć człowiekowi nie wolno stać z założonymi rękoma i czekać,
żeby Bóg zrobił wszystko za niego. W tym mieście i w tym kraju, podobno
w imię Boga i dla Boga, może zastrzelić mnie każdy. Można mnie zabić
z każdego powodu, byleby tylko mieć Boga na ustach. Masz rację,
zniszczyliśmy Somalię sami, zabijamy się sami od wielu lat – dodaje. – Ale
bez Arabów pewnie robilibyśmy to inaczej.
Coś jest w słowach Adena, skoro na rozpalonych słońcem, piaszczystych
ulicach Mogadiszu Hassan, mój tłumacz, z niechęcią wskazuje palcem
mężczyzn ubranych jak bóg terroru i kobiety z zasłoniętymi twarzami, które
barwne, wzorzyste czadory i dira Somalijek zamieniły na czerń, a na stopy,
często pomalowane henną, założyły skarpetki.
– Kiedyś tak się nie ubieraliśmy – opowiada. – To przyszło z zewnątrz,
nie jest nasze. Moja mama i siostry nie noszą takich worków. Ale jest tego
coraz więcej.
Hassan i Aden boją się tych ludzi w jasnych, przykrótkich spodniach.
Czuję to, mimo że somalijscy mężczyźni nie przyznają się do strachu.
Aden przyszedł na świat nieco więcej niż pół wieku temu, na wsi, daleko od
Mogadiszu. Ojciec był rolnikiem, więc w dzieciństwie i w młodości Aden nie
wyobrażał sobie, że jego życie mogło wyglądać inaczej niż orka, siew,
bieganie za owcami. Nosił wodę, pomagał w polu, pasł kozy i wielbłądy,
jeździł na targ warzywny, pomagał przy uboju zwierząt, a kiedy wykrwawiły
się po podcięciu gardła, obdzierał je ze skóry i dzielił na mięso oraz kości,
obrosłe tłuszczem i pełne pożywnego szpiku. Zbierał drewno na opał. Tłukł
szarańcze.
Lecz wolne chwile spędzał w pobliskim sierocińcu, między włoskimi
misjonarzami opiekującymi się niczyimi dziećmi. Jak każdy prawowierny
muzułmanin modlił się kilka razy dziennie, lubił też cień meczetu, ale
ciągnęło go do chrześcijańskiej misji.
Księża i zakonnice pracujące w przytułku nie namawiali małego Adena do
zmiany religii. Opowiadali za to o Chrystusie, Bogu i Synu Boga, który
umarł jak człowiek. Aden nic z tego nie rozumiał, bo przecież wiedział, że
Bóg, którego obrazu nawet nie można sobie wyobrazić, nie ma żadnego syna
i nie może umrzeć.
Misjonarze mówili mu o dalekiej Europie. O starych domach,
o kościołach, w których zawsze panuje przyjemny chłód. Pokazywali
ilustracje w kolorowych książkach, a na nich obce krajobrazy, budynki
i twarze, zupełnie inne niż w Somalii. Dawali kawał chleba z cebulą
i rzodkiewką. W dzieciństwie Aden zdążył jeszcze zobaczyć w Mogadiszu
ogromny kościół, zbudowany z białego kamienia i wzorowany – dzisiaj to
wie – na włoskim gotyku, oraz wielkie wille w zielonych ogrodach, stojące
wzdłuż zadrzewionych, szerokich alei, zanim miasto kompletnie nie oszalało,
a z katedry zostały ledwie schody.
Włoscy księża opowiadali też Adenowi baśnie o ludziach żyjących przed
wiekami, którzy tak dziwnie objaśniali sobie świat, że każdej czynności
i każdej rzeczy przydali innego boskiego opiekuna: osobnego rzece,
osobnego wojnie, morzu, chmurom i piorunom. Nie byli muzułmanami ani
chrześcijanami, ale tak urządzili sobie wyobrażony świat, że mógł o tym
słuchać i słuchać. Gdyby nie misjonarze, być może nigdy nie usłyszałby
o mitologii Rzymian i Greków, więc pewnie nigdy nie narysowałby boga
terroru ze spokojną, zamyśloną, łagodną twarzą arabskiego mędrca. Nie
miałby pojęcia, że swojego boga mają, jak w starożytnej Grecji, miłość,
radość, kielich wina i zbrodnia.

Kiedy przed ćwierćwieczem zaczęła się somalijska wojna domowa, Aden był
rolnikiem, a na dodatek świeżo upieczonym mężem. Nie obchodziło go, że
z Mogadiszu właśnie wygnano dyktatora Mohameda Siada Barre’a, bo
stołeczna polityka, centralnie stanowione prawa, decyzje mądre i głupie
podejmowane w tak odległym, obcym mieście nijak się miały do jego życia.
Tak mu się przynajmniej zdawało.
Kochał żonę, chciał spędzić z nią resztę życia, doczekać stadka dzieci, ale
z dnia na dzień, nawet w jego biednej, spokojnej wsi takie pragnienie
zdawało się coraz bardziej przypominać grę z losem niż coś, co da się
jakkolwiek ułożyć.
Krok za wojną przyszła susza.
Postanowili udać się do Mogadiszu, bo w mieście – myśleli – musi być
bezpieczniej i dostatniej. Kiedy zbliżali się do stolicy, patrzyli na idące
z naprzeciwka kolumny uciekinierów i nie wiedzieli, co o tym sądzić.
W Mogadiszu, okazało się, wcale nie było lepiej. Ulice można sterroryzować
łatwiej niż pustynię. Postanowili więc, że uciekną jeszcze dalej, za morze,
byleby tylko nie widzieć Somalii. Zwłaszcza że było ich już troje – Adenowi
urodził się syn.
Plan powiódł się, choć tylko częściowo. Żona i synek Adena dotarli aż do
Kopenhagi, płacąc fortunę przemytnikom prowadzącym ich przez kilka
granic i kilka mórz. Jemu się nie udało, ale było to już tak dawno temu, że
przestał żałować. Zresztą, co robiłby w Kopenhadze?
Tylko z synem, dzisiaj studentem psychologii i stuprocentowym
Duńczykiem, mimo że z czarną skórą, ma wielki kłopot. Kocha go, ale to
czasami za mało. Angielski Adena jest raczej mizerny, tylko po somalijsku
umie wyrazić, co czuje. Syn mówi po angielsku jak każdy wykształcony,
młody Europejczyk, lecz nie rozumie somalijskiego ani w ząb – matka
uznała, że ojczysty język nie będzie mu w Kopenhadze do niczego potrzebny.
Chłopak przysyła ojcu zdjęcia z obcego miasta i to właściwie jedyny sposób
rozmowy.
Aden śle do Danii fotografie swoich rysunków. Ale nie maluje ojcowskiej
miłości, tylko przeoraną wojną Somalię – niektóre jego obrazy to same
kolorowe plamy. Ufa intuicji, która podpowiada, że syn rozumie. Lecz
niczego nie może być pewien.
– Syn może nie znać ojca, ale kocha go, bo tak decyduje Bóg – mówi.
Nie wiem, czy w to wierzy, ale chciałby, żeby tak właśnie było.
Aden przebolał, że wojna odebrała mu wszystko – od skromnego dobytku
na wsi po pewność, że następnego dnia będzie żyć. Zdaje mu się, że jest
człowiekiem spełnionym, a przynajmniej nie upodlił się na tyle, by strzelać
do ludzi. Patrzy na pocztówki z zimnej, deszczowej Danii, ogląda zdjęcia
Kopenhagi, parku rozrywki Tivoli, kanału portowego Nyhavn, czarnoskórego
syna w otoczeniu blondynek i blondynów. Wydaje mu się wówczas, że nie
ma drugiego takiego ojca na świecie, który nie rozumie, gdy syn mówi:
„kocham cię, tato”.
– Dwukrotnie próbowałem uciekać z Somalii do Europy, za żoną
i synem – opowiada. – Raz pojechałem legalnie, jak każdy prawowierny
muzułmanin, na hadż, pielgrzymkę do Mekki. Stamtąd chciałem dalej, już
zapłaciłem pieniądze szmuglerom. Nie dałem rady przejść nielegalnie
granicy Arabii. Wyrzucam sobie tylko, że byłem gotów opuścić matkę.
Powtarzała, że jeśli uda mi się wyjechać, nigdy tu nie wrócę, bo za dużo we
mnie Europejczyka, że te włoskie siostry i ci misjonarze zasiali we mnie
jakąś tęsknotę. Umarła, a ja już nie spróbowałem uciekać po raz trzeci. Mam
dzisiaj nową rodzinę, malutkie dziecko, pierwszej żony prawie nie pamiętam,
choć modlę się o jej pomyślność. Chce mi się płakać, kiedy pomyślę, że moi
obaj synowie, w końcu przyrodni bracia, nie porozmawiają ze sobą
w ojczystym języku. A może nawet nigdy się nie spotkają.

Idolem Adena jest włoski karykaturzysta Giorgio Forattini. Aden marzy,


żeby jego rysunki były tak samo celne i kąśliwe jak obrazki Forattiniego.
Namalować karykaturę z publicznie świętojebliwym premierem Włoch, który
okazał się cienkim aferzystą, przedstawiając go jak faszystowskiego
dyktatora, to sztuka ironii. Zakłamanego lidera komunistów ubrać w mundur
Hitlera. To kusi Adena satyryka. Bóg terroru jest próbą kreski podpatrzonej
u Włocha; ostra szpilka, pięść między oczy, tak czasami trzeba.
Pozostałe obrazy wychodzą mu zupełnie inaczej. To często wizerunki
zwierząt; ulubiony włoski karykaturzysta nie umiałby tak rysować. Zwierzęta
są tak przetworzone przez wyobraźnię Adena, że niby patrzymy na wielbłąda,
osła albo owcę, tyle że po sekundzie już wiemy, iż miękka sierść jest
najzwyklejszą ściemą, bo oto owca ma ostre, spiczaste kły, a zamiast kopyt
sterczące pazury jak u lwa, złe spojrzenie, szeroko otwartą paszczę, bo
pazerna i nienażarta. Tak Aden portretuje polityków – bestie, które udają
łagodność.
Somalijczycy są na jego rysunkach naiwni jak wielbłądy. Mają delikatną
skórę na nosach, ciepły oddech, mięsiste, oklapłe wargi i poczciwy wzrok.
Umieją przeżyć w suchym piasku przez wiele tygodni, zadowalają się garstką
wyschniętej trawy i łykiem wody, nie myślą o jutrze, bo nie rozumieją dnia
dzisiejszego. Są głupi, gotowi pójść za przewodnikiem, jeśli tylko nałoży im
uzdy na pyski i pociągnie za postronek. Nie zapytają, czy u krańca drogi jest
oaza i cień, a może tylko wydma za wydmą, nieznośny upał i spękane od
gorąca błoto.

Politycy i inni ludzie ważni w Mogadiszu nie lubią Adena za te rysunki.


Mówią, że sam ściąga na siebie kłopoty i napyta sobie kiedyś biedy. A to
jego malowanie to jakaś fanaberia. Mógłby ten Aden zająć się czymś innym,
a nie wytykaniem, na dodatek w tak dziwacznej formie, że to lub tamto mu
się nie podoba. W końcu prawie wszystkim się nie podoba w Somalii. Co nie
znaczy, że od razu muszą to rysować.
Ale są w Mogadiszu tacy, którzy szanują twórczość Adena. A gdyby
nawet ich nie było, on nie odpuści. Tak oswaja otaczający go świat i miasto,
obrócone w perzynę, kompletnie ześwirowane, przetrącone, choć kiedyś
uporządkowane, piękne, najpiękniejsze w tej części Afryki. Ma swoje farby
i ołówki oraz pomysł, jak głębiej odetchnąć. Większość nie ma nawet tego.
Zresztą, pośród szaleństwa i totalnego upadku jego owce z lwimi pazurami,
kozy pożerające krwawe połcie mięsa oraz wielbłądy i osiołki z oczami tak
naiwnymi, że bierze żałość i ogarnia wściekłość, są na miejscu bardziej niż
cokolwiek innego.
No i Aden nie chce poddać się strachowi. Gdyby przestał rysować,
pokazałby, że się boi. W Mogadiszu można się bać wszystkiego – sąsiada,
tego, co za rogiem, jutra. Można nawet bać się ciszy i spokoju, ale nie wolno
pozwolić, by ktokolwiek się o tym dowiedział.

Wojna to połowa całego życia Adena. Nienawidzi jej, podobnie jak ludzi,
którzy uważają, że bez wojny się nie da, bo wojna to zarobek, siła i sława.
Nie rozumie tych waśni, kiedy jeden watażka skacze do oczu drugiemu
w imię… No właśnie, w imię czego?
Klanowi przywódcy, lokalni warlordowie zabijają dla czegoś tak
miałkiego jak władza nad miasteczkiem, oazą lub skrawkiem pustyni, gnają
tysiące Somalijczyków, gdzie oczy poniosą, choć wiedzą, że mogą
wykończyć ich głód, pragnienie, malaria mózgowa, cholera i dyzenteria.
A potem ciemiężą tych, którzy przegrali, pomni, że jeśli choć na chwilę
poluzują uścisk, najpewniej pojawi się ktoś, kto zapragnie ściąć im głowę.
Aden nienawidzi handlarzy bronią niosących pustynnymi szlakami
skrzynie pełne AK -47 od swoich kumpli z sąsiedniej Kenii lub z Etiopii.
Nienawidzi przyciężkich, starych samolotów radzieckiej produkcji,
lądujących w Somalii po to, żeby wyrzucić z brzucha kilka pancernych
samochodów i tony trotylu. To ludzie, niech i będą sąsiadami zza miedzy,
którzy najchętniej rozerwaliby Somalię na strzępy, dla nich po prostu Somalii
nie ma, to kawałek ziemi niczyjej, którą można połknąć i przetrawić.
A jednak działają ręka w rękę we wrogim – bratnim uścisku sklejonym
tysiącami dolarów.
Ma w pogardzie porywaczy i handlarzy ludźmi oraz kłamców
zapewniających tysiące nieszczęśników, że wystarczy wsiąść na łódź,
pobujać się przez kilka dób na falach oceanu, a w Jemenie, dzisiaj też
doświadczającym wojny, otworzy się wygodna droga na szeroki świat.
I polityków – te owce z pazurami drapieżnych zwierząt. Mułłów, szejków,
nabożnych, brodatych kaznodziejów w przykrótkich szatach, biorących ze
świętego Koranu po jednym słowie, po połowie zdania i tak memlących je
w ustach, aż wyskoczy z nich wezwanie do zbrodni.
Dużo ich wszystkich. O wiele więcej niż artystów, w tym malarzy.
Tacy ludzie, od zwyczajnych bandziorów po generałów i mułłów
z kałaszami, odebrali Adenowi wszystko: ziemię, dom, rodzinę, a nawet
wspólny język z własnym dzieckiem. Gdy w rozdzieranym karabinowymi
seriami i drżącym od eksplozji, sterroryzowanym gnającymi przed siebie
patrolami uwalonych khatem wojowników (wyglądało to zupełnie jak sceny
z kultowej hollywoodzkiej serii Mad Max) Mogadiszu kulił głowę w jakiejś
zrujnowanej norze, na znalezionej przypadkiem gitarze wygrywał proste
akordy, wyobrażając sobie, że te wystrzały i wybuchy to rytm perkusji, on
zaś gra jakiś koncert w zmyślonej scenografii, którą za chwilę rozbiorą
robotnicy i znów będzie jak kiedyś.
– Rozmawiam czasami z przyjaciółmi, którzy opuścili Somalię –
opowiada. – O ich i o moim życiu, o ich i o moich planach, o wszystkim, co
ich i mnie akurat ciekawi. Powiedzieli mi kiedyś: „Wiesz, Adenie, u ciebie
też wschodzi słońce, zachodzi księżyc, wieje wiatr, a woda jest mokra
i w zasadzie to wszystko, co Somalia ma wspólnego z resztą świata. Jesteś
szalony, że tam jeszcze siedzisz”.
Przychodzą chwile, że Aden się z nimi zgadza. W którymś kolejnym roku
wojny nie zostało mu dosłownie nic prócz brudnej koszuli na grzbiecie
i podartego koca. Zobaczył wówczas zwęglone bryłki akacjowego drewna
leżące pod ostałym z bombardowania kawałkiem zmurszałej ściany.
Przypomniał sobie, jak włoscy księża i siostrzyczki zakonne dawno temu
dawali mu kredki i mówili: „Adenie, rysujesz ładniej od innych dzieci. Może
coś z tego kiedyś będzie”.
– Pomyślałem – wspomina Aden – że skoro najpewniej nie mam nawet
następnego dnia, bo nie przeżyję, muszę zacząć naprawdę od początku.
Spróbował więc malować.

Zapytałem Adena, jak to możliwe, że Somalijczycy znoszą wojnę trwającą


już od ćwierćwiecza. Powiedział, że to przez Boga, dobrego, litościwego
i sprawiedliwego.
– Dzięki Bogu? – dopytywałem.
– Przez Boga. – Po chwili tłumaczył: – Wierzymy, że wszystko przez
Niego się staje, ciągle przywołujemy Jego imię. Gdyby nie Bóg, już dawno
umarlibyśmy ze zgryzoty, ze strachu i z nędzy.
– Czy to dobry Bóg?
– Nie, ale najlepszy. Pozwala obudzić się rano i zasnąć wieczorem.
Dlatego wielu z nas ufa, że Bóg wszystko zrobi za człowieka. Ja myślę, że
nie zrobi, choć mnie nie opuści.
– Gdzie w Mogadiszu jest ten Bóg?
– Najwyższy nie zstępuje między ludzi. On po prostu jest, choć nie umiem
sobie wyobrazić ani Jego postaci, ani potęgi, ani łaskawości. Ale jeśli
przyszedłby do Mogadiszu, mieszkałby w obozie dla uchodźców,
w zburzonej katedrze, w meczetach, w zrujnowanych domach wokół portu.
– A może Bóg już nie żyje? Może został rozstrzelany, ścięty,
ukamienowany, zabity w samobójczym zamachu?
– Allaha nie można dostrzec, więc nie można Go ukrzyżować jak waszego
Jezusa. Bóg nigdy nie umiera, nawet tu. Lecz opowiem ci pewną historię,
którą gdzieś usłyszałem.
Pewnego razu – mówił Aden – żołnierze albo klanowa milicja pilnowali
drogowego checkpointu. Nastała noc, do szlabanu podeszła dziewczyna,
a oni, zamiast ją chronić, zgwałcili, bo tak już jest w Somalii. Tyle że sprawa
się wydała, opisała ją jakaś włoska gazeta. Zatytułowali ją Checkpoint Jezus,
że niby na tym punkcie kontrolnym Jezus się zatrzymał, nie poszedł dalej, nie
przepuściły go Zło i Diabeł, tam – napisali w gazecie – ustawiono krzyż.
– Czasami myślę – opowiadał – że w niebie ponad Somalią, wokół granic
Somalii, na oceanie przy somalijskich plażach jest pełno takich diabelskich
checkpointów, których Wszechmocny nie ma sił przekroczyć, mimo że
bardzo się stara.

Aden maluje też obrazy, które są jak książki – objaśnienia i komentarze do


historii i somalijskiej współczesności. Jest na nich dużo szmaragdu i błękitu,
a ludzie wyglądają jak na prymitywnych dziecięcych rysunkach.
Namalował więc siwowłosego przodka Bu’ura Ba’ajira, który tysiące lat
temu władał północą Somalii i wywodził się z niewielkiego klanu Yibirs.
Klan istnieje do dzisiaj, ubiera się jak inni i je to samo (jeśli ma co), ale mówi
tajemnym językiem niezrozumiałym dla Somalijczyków. Jego członkowie są
muzułmanami, choć wedle innych klanów uznawani są za potomków
pogańskich czarnoksiężników. Sami Yibris zapewniają, że Bu’ur Ba’ajir
mówił do swego ludu po hebrajsku. Dlatego Aden namalował go tak, jak
dzieci malują biblijnych proroków.
Aden uwiecznił też mityczną królową Araueelo, pierwszą – opowiada –
czarnoskórą władczynię na świecie. Wedle dzisiejszych pojęć była radykalną
feministką, zaprowadziła w Somalii matriarchat, usługiwali jej mężczyźni,
a inna monarchini, królowa Saby, przysyłała jej kosztowne dary. Obraz
Araueelo powstał po to, żeby opowiedzieć wyśnione legendy Somalii, ale też
po to, by złożyć hołd somalijskim kobietom. Bez nich – mówi Aden – byłoby
jeszcze gorzej.
Maluje Aden postacie z historii najnowszej: bohaterów walk z włoskimi
kolonizatorami, orędowników niepodległości, pierwszych demokratycznie
wybranych polityków i prezydentów, uczonych i profesorów. Do każdej
postaci dodaje coś symbolicznego. Twarz dobrego prezydenta widnieje na
wymyślonym banknocie, bo wiadomo, że on akurat nie ukradnie. Bohater
niepodległości trzyma w dłoni nożyczki, którymi strzyże futro pantery,
drapieżnej jak kolonializm. Dwa leopardy skaczące sobie do oczu to
somalijskie milicje klanowe albo Asz-Szabab i wojsko walczące między
sobą.
Maluje cudzoziemskie statki zatruwające ściekami wybrzeże Somalii.
Obce trawlery wyciągające ostatnie tuńczyki z bogatych kiedyś łowisk, bo
woda jest tu skażona, a ryb coraz mniej. I somalijskich piratów czających się
na łupy.
Na jednym obrazie siedzi w fotelu elegancki, lecz „pusty” garnitur, a obok
leżą święty Koran i kałasznikow. Tak – zdaniem Adena – wygląda część
somalijskiej diaspory: zasobna w dobra, bogata, lecz duchowo pusta,
lekceważąca prawdziwe słowo Boga i wydzierająca z Somalii, co jeszcze da
się wydrzeć.
A na miejskich muralach, patriotycznych i podpisanych po somalijsku,
Aden maluje policjantów i somalijskie flagi: białą gwiazdę na błękitnym tle.
W kraju, który jeszcze nie jest normalny, ale przynajmniej stara się udawać,
że wnet taki będzie, potrzebne są i flaga, i policja.

Nie ma znaczenia, że malowane przez Adena murale i królowa Araueelo to


chyba nie jest wielka sztuka. Malowanie to dzisiaj jedyne zajęcie tego
człowieka. Powiada, że może brakować mu pieniędzy, lecz nigdy nie
zabraknie inspiracji. Czasami sprzeda jakiś obraz, czasami opublikuje
karykaturę. Ma drugą żonę, małego synka, a czego troje ludzi potrzebuje do
życia? Odnowił jako tako dom rozbity przez rakietę, która spadła akurat
w chwili, gdy nakładał na płótno kolejne warstwy farby. Gdy opowiada
o malowaniu, uśmiecha się.
Choć jego obrazy są polityczne, sam od polityki ucieka. Mógłby pewnie
być ministrem, posłem albo pracować w rządowej administracji, tylko po co?
Kiedyś żona spytała go:
– Kto, Adenie, powinien być prezydentem Somalii?
Ich niespełna trzyletni synek podniósł rękę, jakby zgłaszał swoją
kandydaturę. Śmiali się, ale Aden pomyślał: „Boże jedyny, miłościwy
i wszechmocny. Wszystko, tylko nie to”.
Malowanie jest w Somalii wystarczająco trudnym i ryzykownym
zajęciem, by szukać dodatkowych emocji i wrogów. Dlatego z dwojga złego
Aden woli, żeby syn, gdy dorośnie, został jednak malarzem.
– Wierzę, że tu się zmieni – opowiada. – Za dwadzieścia–trzydzieści lat
Somalia będzie innym krajem. Ja tego nie doczekam. Żyję już pięćdziesiąt
lat, a to w Mogadiszu dar niebios. Nie mogę liczyć, że zawsze będzie mi się
udawać. Ale marzę o tym, żeby małemu się powiodło.
Aden ma jeszcze jedno marzenie. Chciałby, żeby jego obaj synowie – ten
mały i ten student psychologii w Danii – mogli się kiedyś przynajmniej
spotkać i, jeśli Bóg pozwoli, porozmawiać jak bracia. Niech starszy powie
choć zdanie po somalijsku, o deszczu w Kopenhadze albo o słońcu
w Mogadiszu. Niech młodszego rozśmieszy niezręczna wymowa egzotycznie
brzmiących słów. Jeśli tak się stanie, Aden uzna, że w najpodlejszym nawet
życiu można, na przekór losowi, wiele ocalić.

Najbardziej lubię te obrazy Adena, które składają się tylko z plam


i szerokich, grubych kresek, o nierównej, chropowatej, tłustej fakturze.
Pokazał mi kilka takich czerwonych płócien. Nie mam pojęcia, jak on to
maluje, bo i dotąd nie miałem pojęcia, że czerwień może być aż tak
różnorodna: ciemna, aż prawie czarna, jasna niczym woda zabarwiana
kilkoma kroplami krwi, ognista, słoneczna, blada, wysycona jak wnętrzności
świeżo rozkrojonego tuńczyka. Karminowa, wpadająca w fiolet, prawie
różowa, choć ciągle przecież czerwona. Nie wiem też, dlaczego wybiera
w zasadzie tylko czerwień.
Zapytałem go, co znaczą te czerwone plamy.
– A co chcesz, żeby znaczyły?
– Nie wiem, lecz zdaje mi się, że nie zasnąłbym, mając taki obraz na
ścianie. Ta twoja czerwień wrzeszczy.
– Ma wrzeszczeć. Może wreszcie ktoś nas usłyszy. Nie umiemy czytać ani
pisać, więc mamy obrazy. – Aden tłumaczy: – Podobno wojna to nie czas,
żeby zajmować się książkami. Bzdura, gdy rządzili tu islamiści, zajęli się
nimi bardzo dokładnie. Zostawili nam tylko zapisany po arabsku święty
Koran. Wszystko inne przepadło. Znam ludzi, którzy podpisują się po
arabsku i czytają po arabsku, bo nie dane im było nauczyć się czytać po
somalijsku. Jest ich więcej, niż możesz przypuszczać.
Spalono więc książki o mitologii Somalijczyków, napisane po somalijsku
łacińskim alfabetem. Nie ma somalijskich książek o historii, nie ma baśni
i podań o dawnych czasach ani zapisów tego, co dzieje się dzisiaj. Dlatego
Aden maluje te wielkie, czerwone płótna. Żeby to, co miało przepaść, nie
przepadło.
24

Miał rację wiecznie żywy towarzysz Lenin, gdy mówił, że kino jest
najważniejszą ze sztuk. Co prawda szło mu o inne kino i o inne cele, które
chciał osiągnąć dzięki ekranowi, ale ta historia zaczyna się właśnie od filmu,
jest optymistyczna – innej nie warto opowiadać.
Etiopia: nędzna, sucha pustynia pełna licho odzianych, głodnych ludzi
i grasujących wszędzie band rabusiów z kałasznikowami. A pośród nich obóz
jeszcze marniejszych – uciekinierów z Somalii. W obozach ścisk i brud,
panuje cholera, za granicą namiotów kamienne kopczyki, którymi
przysypano zwłoki zmarłych noworodków. Ludzie jedzą tu byle jak i góra
raz dziennie, jeśli w ogóle.
Ale ponieważ jesteśmy w czasach ponowoczesnych, co najmniej
w jednym namiocie jest ekran telewizora oraz wideo, a ich właściciel umie
zatroszczyć się o benzynę do generatora prądu, bo wyświetlanie filmów w tej
krainie nudy to interes tak pewny jak handel bronią, cukrem albo khatem.
Gdy zapada zmrok, w namiocie zbierają się głównie chłopcy, bo i filmy tu
pokazywane są bardzo chłopackie, takie o dobrych i złych, o biciu w mordę.
Ahmed patrzy już któryś wieczór z rzędu na filmy z Jackiem Chanem,
mistrzem sztuk walki z Hongkongu. Jackie jest niepozorny, by nie
powiedzieć po prostu mały i jakoś pokraczny. Jeśli na potrzeby kamery
zakłada elegantszy garnitur, wygląda jak niewyrośnięty łebek przed pierwszą
komunią. Robi tak śmieszne miny, że zrozumiałe pod każdą szerokością
geograficzną, nawet dla głodnego, chudego chłopca z Somalii. Ahmed
doskonale wie, kiedy Jackie się boi, a kiedy przemyśliwuje jakiś subtelny
plan.
Chan na filmach często bywa fajtłapą. Czasami niedobrzy, zwykle potężni
ludzie dają mu popalić. Pakuje się w niewiarygodne, straszne i zabawne
przygody. Ale wychodzi z nich obronną ręką, bo zna kung-fu, sztukę walki
wręcz, czyli ma broń, która chroni małych i słabych przed możnymi.
Dlatego Ahmed postanawia: będę jak Chińczyk Jackie. Trzeba wiele
samozaparcia, wewnętrznej odwagi, uporu i zacietrzewienia, żeby coś
takiego sobie obiecać, gdy nie ma co jeść – obóz to nie miejsce dla takich
przyrzeczeń – a potem dotrzymać słowa.
Na dodatek Ahmed nie może uczyć się u żadnego instruktora kung-fu, nie
pójdzie na żaden trening. Nikt mu nic nie wyjaśni, nikt w niczym nie
pomoże. W somalijskich obozach dla uchodźców nie ma przecież mistrzów
wschodnich sztuk walk.
Na filmach to niby takie proste – zadrzeć stopę powyżej głowy
przeciwnika, a potem uderzyć tak, że odejdzie mu ochota do dalszej bitki.
Jackie umie to wszystko, a Ahmed nie potrafi nic. Na razie.
Przeraźliwa, ciężka nuda obozu jest sprzymierzeńcem Ahmeda.
Wieczorami ogląda filmy z Chanem, starając się zapamiętać każdy ruch
swojego mistrza. Rankiem, a nawet w pełnym słońcu, Ahmed wychodzi
z obozu (żeby się z niego nie śmiali) i powtarza ruchy, które oglądał
wieczorem. Kulawo, niezdarnie, upada na piasek, obija stopy o kamienie. Ale
czasami coś mu wyjdzie.
No i ma szczęście, bo w obozie pojawiają się ludzie z misji humanitarnej.
Któryś podejrzy ćwiczącego Ahmeda, a potem sam pokaże mu, co potrafi –
jest amatorem koreańskiego taekwondo, sztuki walki, która właśnie wkracza
na olimpijskie salony. Opowiada Ahmedowi o turniejach, pokazuje zdjęcia
z pojedynków.
Ahmed nie chce już tylko naśladować Jackiego Chana, choć do końca
życia będzie wdzięczny chińskiemu aktorowi, największemu bohaterowi
somalijskiego nastolatka. Postanawia zostać prawdziwym mistrzem,
wystartuje w turnieju.
Po sześciu latach uchodźstwa w Etiopii Ahmed wraca do Mogadiszu.
Zabiera ze sobą mamę i sześcioro przyrodniego rodzeństwa. Co za fart, że
starszej siostrze udało się wyemigrować do Szwecji. Przysyłane przez nią
pieniądze pozwalają Ahmedowi całkowicie poświęcić się taekwondo (mama
jest zadowolona, że w tym mieście znalazł sobie jakieś zajęcie i nie żuje
khatu). Zaczyna całkiem nowe życie, jak wielu powracających w wygnania
Somalijczyków. Tym początkiem jest sport.
Gdy widzimy się po raz pierwszy, dwudziestotrzyletni Ahmed ma bardzo
krótkie włosy, brązową koszulę i białe, mocno sprane spodnie. Uśmiecha się
niemal bez przerwy, zwłaszcza gdy opowiada o swoich marzeniach. A marzy
o tym, by pojechać do Etiopii po dalsze nauki taekwondo, z Addis Abeby do
Korei, by uczyć się u samych mistrzów. Gdyż z planów, że zostanie
prawdziwym mistrzem, na razie (poczekajmy jeszcze chwilkę) wyszło
niewiele. Za to wyszło coś, czego zupełnie się nie spodziewał.
Uczy w Mogadiszu sztuk walki. Na zajęcia przychodzą kilkulatki, ale też
mężczyźni w wieku mamy i starsi. Wszyscy proszą o jedno: „Naucz mnie,
jak przywalić”.
To jasne, że filmy o karate i kung-fu dotarły również do Somalii. Oglądają
je chłopcy, którzy chcą być jak Bruce Lee lub Jackie Chan: silni, zwinni,
nieustraszeni, zawsze zwycięscy. Ale to ciągle miasto, gdzie rządzą kula
i nóż, jedno i drugie groźniejsze od najsprawniejszej nawet ręki. Ahmed
wyjaśnia uczniom, że nie ćwiczą po to, żeby się bić, bo z nożem i z kulą
nigdy nie będą mieli szans. To nie odwaga lub jej brak, nawet nie rozsądek
przeciwko brawurze, lecz prosty rachunek: goła pięść nie da rady
kałasznikowowi.
Zresztą, Ahmeda od powrotu do Mogadiszu napadnięto już kilka razy. Nie
wie dlaczego – chyba pojawił się w złym miejscu i o złej godzinie.
– Co wtedy im zrobiłeś? – pytają uczniowie.
– Uciekałem najszybciej, jak mogłem – odpowiada.
– Niemożliwe. Pokaż nam, jak ich walnąłeś.
Tymczasem Ahmed naprawdę uciekał. I jeśli jeszcze zdarzy mu się
podobna historia, też będzie uciekać. Na tym polega jego pewność siebie:
wie, kiedy zwiewać, taekwondo to żadna szkoła ulicznego mordobicia.

Jeśli jakiś chłopak przychodzi do Ahmeda i prosi: „Naucz mnie”, taka


deklaracja to za mało. Ahmed idzie do domu chłopaka, rozmawia z jego
rodzicami, podpytuje sąsiadów i nauczycieli. Nie ma zamiaru pokazywać
jakiemuś bandycie, jak się bić. Ani gościowi, który dla większej odwagi żuje
khat. Sprawdza i sprawdza, pyta, podgląda.
Zbierają się na plaży, najlepszej sali treningowej, jaka jest w Mogadiszu.
Ćwiczą tak samo, jak w każdym dojang świata: ceremonia otwarcia treningu,
ukłony, odliczanki, okrzyki. Dużo się gimnastykują, rozciągają mięśnie.
Biegają, ćwiczą przysiady i pompki. Najmniej jest walki.
Różnym mądralom w Mogadiszu nie podoba się, co Ahmed pokazuje
dzieciom i nastolatkom. Dochodzą go głosy – musi traktować je poważnie –
że wielu uważa te wszystkie ceremonie i pokłony, dziwne ruchy oraz wrzaski
za sprzeczne z islamem. W końcu ludzie z Asz-Szabab też oglądają Bruce’a
Lee, choć robią to w tajemnicy, przy opuszczonych zasłonach, bo film,
zwłaszcza amerykański, to grzech. W Somalii można dostać po karku za
o wiele mniejsze występki.

Ale posłuchajcie: taekwondo to dzisiaj jeden z najprężniej rozwijających się


sportów w Somalii. Narodowa federacja taekwondo, której Ahmed jest
wiceprzewodniczącym, odpowiedzialnym za organizację, wysyła młodych
(w tym dziewczęta, co bardzo nie podoba się w wielu meczetach, podobnie
jak żeńska drużyna koszykówki, która właśnie objechała ważniejsze miasta
w kraju, zbierając tłumy widzów, choć zawodniczki zakrywają włosy i noszą
obszerne stroje) na zagraniczne zawody. Przymierza się do konkursów
olimpijskich (somalijscy zawodnicy taekwondo byli na igrzyskach w Rio de
Janeiro), ściąga do narodowej kadry ludzi wywodzących się z diaspory. Mają
nawet trenera z Brazylii. Na fotografii Ahmed pozuje z ważnymi ludźmi
z rządu: ma w dłoni statuetkę z olimpijskimi kółkami, nagrodę za to, że zrobił
coś z niczego. Nie wiem, czy Ahmedowi udało się poćwiczyć z koreańskimi
mistrzami, raczej nie. Chyba też nie wygrał żadnego znaczącego turnieju. I co
z tego?
Słowem, Ahmed osiągnął niemal wszystko, o czym marzył. Na
międzynarodowych zawodach słucha hymnu Somalii i patrzy na błękitny
sztandar z białą gwiazdą, a jego podopieczni zakładają błękitne dresy.
I ciągle żyje. Jeśli ktoś powie, że to żadne osiągnięcia, niech wspomni los
szefów tutejszej federacji piłki nożnej – zabili ich islamiści, bo podobno
futbol, zupełnie jak taekwondo, jest sprzeczny z islamem. Somalijczycy
kochają piłkę nożną – Lewandowski, Ronaldo, Messi biegają tu w glorii
bohaterów zbiorowej wyobraźni. Gdy w Anglii przegra Manchester United,
a w Hiszpanii Real Madryt – to chyba ulubione zespoły w Mogadiszu –
miasto niemal pogrąża się w żałobie. Na plaży Lido nie ma dnia, by nie grało
kilka czy kilkanaście zespołów, granicą boisk jest brzeg oceanu, bramki
buduje się z patyków. Upał, lepka wilgoć, stopy zapadają się w piach, a palce
bolą od uderzeń w twardą skórę futbolówki, bo nikogo tu nie stać na buty.
Chłopcy siedzą nad brzegiem morza, oglądają poranione stopy i umawiają się
na kolejne spotkanie.
Ostatnimi czasy na Lido wjeżdżały samochody Asz-Szabab wyładowane
trotylem. Dzisiaj wejścia na plażę bronią posterunki i betonowe kozły, za
którymi czają się mężczyźni z karabinami. Ale przecież plaża jest mniej
ważna dla wizerunku kraju niż budynki rządowe, ambasady czy lotnisko. Nie
da się wszystkiego równo przypilnować. Gra w piłkę może w Mogadiszu
kosztować życie. A i tak grają.
25

W tej szkole postanowiono zbudować wodny kiosk. Nazwanie ujęcia wody


kioskiem jest tak niewiarygodnie bez sensu, że szkoda gadać. Za zachodnie
pieniądze, bo miejscowych nie ma. Kiosk to świeżo wymurowane, betonowe
korytka, nad nimi kilka mosiężnych kranów. Kiedy wreszcie pocieknie z nich
woda, będzie wielkie święto.
Budynki szkoły Dhamma Yasin Ansar ustawione są w czworobok
otaczający piaszczyste podwórze, na którym niemal na samym środku stoi
meczet. Nie ma ani minaretu, ani nie wygląda zbyt dostojnie, więc gdyby nie
sterta klapek przed wejściem, wyglądałby jak szopa na szczotki.
A jednak: w meczecie klęczy kilku chłopców, a kilku ułożyło się pod
ścianami, bo gorąco, wnętrze z wąskimi oknami zaś daje namiastkę chłodu
i prawdziwy cień. Najgorsze jest to, że w szkole trzeba się uczyć, a nie
kontemplować, więc do meczetu poza porą obowiązkowych modlitw raz po
raz zaglądają nauczyciele, krzyczą, wyganiają. Każdy z nauczycieli ma
w dłoni gałązkę, kij, linijkę, kabel lub twardą linkę i wali tym bez
opamiętania. Uczniowie wiedzą, że zaraz mogą oberwać, więc chowają się,
uciekają, kluczą. To taka miejscowa gra, dotyczy chłopców i dziewczyn.
Uczniów w Dhamma Yasin Ansar jest kilkuset, podzielonych na oddziały
wedle wieku, lecz przede wszystkim wedle szkolnego stażu. Noszą mundurki
przypisane kolorem do poszczególnych poziomów nauki. Siadają
w ciemnych klasach, po kilku w jednej drewnianej ławce: z prawej strony
dziewczęta, z lewej chłopcy.
Uczą się jak wszędzie indziej: matematyki, biologii, geografii. Ale też, co
znaczy woda. Ten kiosk w szkole Dhamma Yasin Ansar to nie byle jaki kran,
żadna pospolita umywalka czy poidełko, lecz pomoc naukowa. Oraz znak, że
się zmieniło na lepsze.

Teraz wszyscy siedzą na piasku przed jednym z baraków udekorowanych


flagami Somalii. Kilkuset chłopców, kilkaset dziewcząt. Nauczyciele kręcą
się wokół, machają kablami i linijkami, ale zdaje się, że jakoś bardziej
odświętnie. Wiele dziewczyn ma twarze schowane w czarnych nikabach, a na
dłoniach wymyślne malunki. Chłopaki prężą się, wygłupiają, jak to chłopaki
we wszystkich szkołach.
Trwa akademia ku czci wody, a już za kilka kwadransów jej głównym
aktorem będzie ten betonowy kiosk z mosiężnymi kranikami. Lecz wcześniej
trzeba zademonstrować, czym jest woda i jak się żyje, gdy jej zabraknie.
Zaczyna się starannie wyreżyserowany spektakl: pary uczniów stają
naprzeciw siebie i wygłaszają wymyślone wcześniej dialogi. W tej
cywilizacji mówionego słowa, w kraju, gdzie ludziom brakowało
umiejętności, by zapisywać najważniejsze nawet historie, trzeba wszystko
opowiedzieć i dokładnie pokazać, nawet przesadzonym gestem, żeby zapadło
w pamięć.
– O czym oni mówią? – pytam.
– Że bez wody umrą rośliny – odpowiada Mohamed.
– A teraz?
– Że potem umrą zwierzęta, nawet wielbłądy.
– A dalej?
– Że umrzemy my wszyscy, ty, ja, oni, cały świat.
Te dzieciaki odegrają nawet zwijających się z bólu brzucha, chorych na
cholerę, ale tak, by wszyscy wiedzieli, że to choroba brudu i kończy się
śmiercią. Nie ma w tym przedstawieniu grozy, wszyscy się śmieją, lecz
przekaz pozostaje.
Teraz śpiewają pod melodię płynącą ze skrzeczącego magnetofonu.
Klaszczą. Niektórzy wstają i przytupują, choć nauczyciele nakazują, by
siedzieć.
– O czym śpiewają?
– O wodzie. Dzisiaj wszystko tu będzie o wodzie. Już nie nudź, słuchaj,
patrz.

A teraz cała szkoła podnosi się z piachu i idzie w stronę betonowych


rynienek. Po jednej stronie przystaną chłopcy, po drugiej dziewczęta. Każde
ma na głowie przepaskę z napisem „higiena”. Za chwilę z kranów popłynie
woda.
Dzieciaki biorą w dłonie kawałki mydła. Myją ręce we wzburzonej pianie,
dokładnie szorują paznokcie; nikt i nigdzie w równie dokładny sposób nie
myje rąk. Ale to znów fragment opowieści, pantomima dla najbardziej
niepojętnych, która musi wyjaśnić znaczenie każdej czynności, nadać jej
sens: osobno myjemy każdy palec i paznokieć, potem dokładnie szorujemy
wnętrze dłoni. Odkładają mydło, najeżone drobinami piasku jak papier
ścierny, spłukują ręce, dokładnie zakręcają krany, woda przestaje ciurkać.
Mosiężne kurki świecą się w słońcu.
Koniec uroczystości, wracamy do klas. Dzieci ściągają z głów białe
opaski. Po lekcjach, gdy z centralnego zaworu ktoś znów puści wodę, przed
kioskiem ustawią się kolejki.
26

– Jestem księżniczką – mówi z uśmiechem Ayaan, dwudziestoparolatka,


szczupła, wysoka, z wydatnymi ustami i otwartością dziewczyny z wielkiego
świata. – Nie taką, jak te z bajki, może nie Araueelo, ale prawdziwą
somalijską królową. Moja rodzina ze strony mamy zawsze bardzo dużo tu
znaczyła. Ze strony ojca mniej, ale jednak. Mieszkam – opowiada, jakby to
było coś zupełnie zwyczajnego – w strzeżonym domu obok innych
strzeżonych domów, za murem, za bramkami, pod okiem ochroniarzy,
których opłaca mój dziadek. Mam kucharzy, sprzątaczki, mam kanadyjski
paszport, bo w końcu jestem Kanadyjką, no nie? Dlatego tak słabo mówię po
somalijsku, w domu rozmawiamy tylko po angielsku, kuzyni zjechali tu
z Londynu, z Nowego Jorku, z Toronto. – Ayaan nie zamyka się buzia. Gada
i gada. – Skoro jestem księżniczką – to już czysta zalotność – pewnie
myślisz, że więcej mi wolno. Jasne, choć w zasadzie nie mogę prawie nic
z tego, co mogłam w Kanadzie. Albo inaczej: nic, czego sama sobie nie
wywojuję. Za to moi światli, zachodni kuzyni mogą, a jakże, w tym świecie
męskiej hipokryzji sprowadzać na noc dziewczyny, palić, czasem pić. Mnie
nie wypada wrócić po dziesiątej wieczór. Masz papierosa? Pójdę zapalić na
dach, żeby nikt nie widział, zaraz wrócę. Nie idź ze mną, nie wypada. Tu
ściany mają uszy i oczy, wszyscy chcą złapać księżniczkę na gorącym
uczynku. Nie masz pojęcia, jak lubię psocić i grzeszyć. Ale wcześniej
wytłumacz mi, dlaczego moja rodzina zrobiła się tak bardzo tradycyjna, tak
bardzo demonstruje przywiązanie do dawnych zwyczajów, w ogóle jest tak
bardzo, bardzo… jak to powiedzieć… zasadnicza, staroświecka, nie wiem.
Kocham ich, szanuję. Kocham Somalię, inaczej nie spędziłabym tu tych kilku
lat. Przyznasz, że nie jest mi łatwo, mimo tego kucharza, służby, nawet
kanadyjskiego paszportu. Ale już nie chce mi się jeździć do Kanady. Ja –
zapamiętaj – jestem z Mogadiszu.

Urodziła się w Toronto. Rodzice wyjechali ze stolicy Somalii na studia do


Kanady i dopiero tam się poznali, dwójka młodych Somalijczyków
zachwyconych Zachodem, tą swobodą, nowymi regułami, które pozwalają na
prawie wszystko. Ojciec odszedł. Okazało się, że bycie somalijską
księżniczką, królową Mogadiszu, tu, w Kanadzie, nic nie znaczy. Zrobiło się
krucho z kasą, po prostu ciężko: czarna, samotna kobieta i malutkie dzieci, bo
Ayaan doczekała się braciszka.
Mieszkanie w bloku socjalnym, szkoły raczej z tych gorszych, McDonald
zamiast prawdziwej restauracji i piwo w parku, a nie w pubie, bo w pubie za
drogie. Koledzy biali i żółci, tylko ona z czarną buzią w bandzie
chuliganiących nastolatków ganiających po gorszych ulicach Toronto.
W domu zero religii, ani jednego islamskiego symbolu i ani słowa po
somalijsku. Za to obcisłe dżinsy, kusy podkoszulek, na wieczór miniówka.
Ayaan ma być Kanadyjką i nikim więcej.
Czasami u mamy pojawiały się czarnoskóre kobiety i w kuchni, w obcym
języku, o czymś gniewnie szeptały, patrząc na Ayaan z przyganą. Z niczym
się nie wygadały: dowiedziała się o powodach ich dezaprobaty dopiero
w domu dziadka w Mogadiszu. Zresztą, mogli i mogą jej podskoczyć.
Ayaan kończy liceum, a jej komórka pęka od numerów telefonów tych
białych i żółtych chłopców, z czapkami odwróconymi daszkiem do tyłu
i w dżinsach z krokiem prawie przy kolanach: umów się, Ayaan, chodźmy na
piwo (teraz w Mogadiszu najczęściej nosi te same kolory co wcześniej,
szarości i fiolety: długa dira i hidżab, lecz założony tak zmyślnie, że odkrywa
i podkreśla, co trzeba).
Umawia się z chłopakami jak wszystkie koleżanki ze szkoły, oczywiście
białe i żółte. Podkochuje się, flirtuje.
Mamie to wcale nie przeszkadza – mówi, że Ayaan musi być jak
prawdziwa dziewczyna z Toronto. Niech romansuje, całuje się, bawi i pije
jak każdy kanadyjski szczeniak. Niech jej w końcu wyjdzie w życiu, bo
Somalijkom z reguły nie wychodzi.

Ayaan idzie na uniwersytet, studiuje modne nauki społeczne. I nagle – klik,


klik – coś się odzywa w głowie i w sercu: jesteś z Somalii, zrób wreszcie to,
co trzeba.
Wsiada w samolot z wieloma przesiadkami; ostatni lot kończy się
w Mogadiszu. Pierwszy raz zakłada hidżab, ale nie czuje się szczególnie
skrępowana okryciem od stóp do głów, bo instynktownie wie, jak to
zakładać, by wyglądało modnie, po hippisowsku. Upał przyciska do ziemi, na
rogach ulic wojsko, no i po zmroku ciemno, że oko wykol, jakby ktoś kręcił
tu film katastroficzny.
„Przyjechałam, więc zostanę, choć trochę” – myśli Ayaan.
Zrobiły się z tego trzy lata. A będzie jeszcze dłużej.
Rok 2013 Ayaan nazywa swoją „ground zero”: panie, panowie, nawijamy
właśnie na szpulkę życia młodej Somalijki z diaspory nową nitkę z zupełnie
nowego motka. Obok, w strzeżonym domu, za murami, szybkostrzelnymi
karabinami maszynowymi i zwojami drutu kolczastego, są dziadek –
wpływowy szejk, wujowie, ciotki, kuzyni. I Mogadiszu, wyglądające jak
scenografia sztuki o masowej śmierci. Gdy matka Ayaan oglądała ruiny
miasta, płakała z tęsknoty za zielonymi, nadmorskimi bulwarami.
– Ale ja nigdy nie widziałam innego Mogadiszu – opowiada Ayaan. –
Ruiny mogą być tak piękne jak domy, z których powstały.
Ayaan nie zna religijnych obyczajów. Nie przestrzega halal. Nie chodzi
do meczetu. Nie rozumie zbyt dobrze po somalijsku ani tego, że obcy ludzie
kłaniają się jej dziadkowi w pas, a dziadek, kochany, ciepły, przyjmuje te
hołdy bez zażenowania.
Szuka znajomych między innymi młodymi z diaspory, którzy zjechali do
Mogadiszu. Z miejscowymi bywa jej trudno, bardzo nieswojo.
27

Tego wieczoru siedziałem znów pod parasolem w Peace Hotel. Nudziłem się,
więc nadstawiałem ucha na rozmowę toczącą się tuż obok. Wszyscy
przyjezdni, trzy dziewczyny i dwóch chłopaków, choć Somalijczycy z urody
i strojów, więc angielski, poza kilkoma słowami po somalijsku, był jedynym
językiem, w którym się rozumieli. Wcześniej mieszkali w Sztokholmie,
w Toronto, w Londynie, w Brighton, we Frankfurcie. Pokończyli tamtejsze
szkoły i odcierpieli pierwsze miłości.
Zjechali do Mogadiszu na kontrakty fundowane przez międzynarodowe
organizacje. Dziewczyny musiały założyć hidżaby (nie czują się w nich
najlepiej, ale tak się układa ich zawodowa kariera, że przebierają się w długie
tuniki jak ich rówieśnice w biurowe kostiumy). Chłopcy w dżinsach
i w koszulach z krótkim rękawem. Podjadają daktyle. Na stole leżą telefony
i najnowsze laptopy.
Dziewczyna, która jest absolutną, skończoną pięknością, opowiada
o przyjęciu, jakie wydała w Londynie dla przyjaciół. Wymyśliła somalijskie
przegryzki i dania główne, a między największymi przysmakami znalazły się
baranie podroby zmieszane z ryżem, cebulą i ostrym, czerwonym pieprzem.
Wyglądało to gorzej niż angielski pudding, szaroczerwona breja.
– Nikt nie wziął tego do ust. – Zaniosła się śmiechem, a za nią jej
towarzysze. – Tylko jedna koleżanka, Bośniaczka z Mostaru, spróbowała.
Też była bezdomna – dodała pozornie zupełnie bez związku.
– Codziennie po szkole chodziłam do moich dziadków – opowiada
czarnoskóra Szwedka z Ystad. – Jeśli nie chcieli, żebym ich rozumiała,
mówili po somalijsku. Moja siostra poznała pięknego blondyna, mają biało-
czarne dzieci. To dzisiaj nie najlepiej wróży na przyszłość, nawet u nas,
w Szwecji.
Włączyli muzykę z laptopa, wystukują rytm na blacie stołu. To niezwykła
muzyka, tutejsza, z Rogu Afryki, więc ani czarna, ani arabska, nie wiem, jak
ją określić. Żują khat, a może nielegalnie coś wcześniej wypili, bo grzebią we
własnych bebechach boleśnie; skoro są wśród swoich, można się wygadać.
– Dlaczego oni mówią, że zabieramy im pracę? – pyta dziewczyna
w czerni, Kanadyjka z Calgary, jak się potem okaże. – Nie mogę im zabrać
czegoś, czego nie umieją zrobić. Mówią o mnie „rasistka”, „cudzoziemka”,
„obca”, „przybłęda”.
– Zabierasz im pracę, to prawda – odrzekł chłopak. – Ja też im zabieram.
– Bo nie umieją pracować. Jakieś głupki traktują mnie jak niewolnicę, bo
jestem kobietą, a dziadek nie miał wielbłądów, tylko był rolnikiem. Na co
komu wielbłądy!? W dupie mam te ich klany, jestem Kanadyjką.
– Zeinab, jesteś niewolnicą za parę tysięcy dolarów miesięcznie.
– Fakt, całkiem okej.
A potem znów się śmieją, bo czarna Szwedka z Ystad opowiada, jak w jej
łóżeczku, gdy była dziewczynką, spał ulubiony kot, ale akurat nocą zjawiła
się rodzina, nowi emigranci z Somalii, i jakiś świeżo przybyły kuzyn, cymbał
niemający pojęcia, że domowe zwierzaki, najmilsze przytulanki, też muszą
gdzieś spać, złapał kota i rzucił nim o ścianę.
– Tutaj – mówi dziewczyna – nienawidzą zwierząt. Dręczą je i zabijają.
Nie mogę patrzeć na te biedne osiołki. Widziałeś, jak oni zarzynają kozy?
– Tutaj – dodaje chłopak – w ogóle jest inaczej.
Znów śmiech, kulka khatu, papieros. Chustki na głowach dziewcząt
ledwie się trzymają. Muzyka gra, błyskają ekrany iPhone’ów. Dzwonią
Szwecja, Anglia, Kanada, znów Szwecja, Norwegia. Na czarnym,
bezchmurnym niebie półksiężyc jak z islamskiego proporca.
Zaraz i mnie nastuka ten khat.

Ayaan też uważa, że w Somalii jest inaczej. Żeby to poczuć, trzeba tu pobyć
co najmniej kilka lat, jak ona.
Gdy tylko przyjechała, nudziła się jak mops, więc zainteresowała się
kuchnią somalijską, dawnym jadłospisem nomadów i rybaków, po którym
zostały tylko opowieści starych ludzi. Pomyślała, że warto rozpropagować ją
w świecie przez media społecznościowe. To gotowanie pustynne, szybkie
(brakuje drewna pod garnki), proste, lecz wcale nie ubogie, pełne smaków
i zapachów. Prócz koźliny, mięsa wielbłądziego, wołowiny i baraniny także
ryby z nadzwyczaj zasobnego (kiedyś) tu morza. Wielkie jak smoki,
soczyste, pachnące, dobre na steki z grilla, gęste gulasze, potrawki
w rozmaitych sosach. Na polach, gdy nie ma suszy (przecież suszy nie ma
każdego roku!), rosną wszelkie warzywa: pomidory, bakłażany, szpinak,
fasola, ogórki, cukinie. W sadach żółcą się między błyszczącymi, zielonymi
listkami, jakby zrobiono je z plastiku, okrągłe cytryny i limonki. Przyprawy
są na wyciagnięcie ręki.
– Uwielbiam pizzę, jak zresztą każda Kanadyjka z przedmieść – opowiada
Ayaan. – Może dlatego tu przyjechałam. Mama opowiadała mi, że somalijska
pizza jest lepsza niż włoska, inna mąka na ciasto, inne pomidory. No i jak
sądzisz, miała mama rację? Miała! Pizza w Mogadiszu naprawdę jest lepsza,
może to nie kwestia mąki, ale drewna opalającego piec. Najprawdziwszy
włoski makaron to nic w porównaniu z makaronem z Mogadiszu. Wstążki,
nitki, rurki, muszelki. Sosy! Jakie tu robią sosy! Niby włoskie, ale inne,
bogatsze. Gotowanie to wielka kultura.
Tutaj – opowiada Ayaan – przed wiekami zatrzymywały się drewniane
dau, przywożąc z odległych Indii i z Pakistanu tamtejszy sposób gotowania
i przyprawy. Za morzem, lecz całkiem blisko, są Jemen i kraje Arabii ze
swoimi smakami, a smaki jemeńskiej kuchni, nieznane w świecie, to
wyśnione cudo. Na południu i zachodzie zaś Kenia i czarne gotowanie,
zupełnie inne niż kuchnia Arabów.
Wedle Ayaan Somalia to skrzyżowanie dróg, którymi wędrowali
(wędrują?) kucharze. Rozmach tutejszej kuchni, jej bogactwo i niezwykłe
łączenie smaków są równie szokujące jak wielki Głód (ten mniejszy nigdy
nie znika), zjawiający się z regularnością uderzeń zegara w jadalni,
wzywającego domowników na obiad. Jedni nie jedzą albo tylko wygrzebują
z ziemi nędzne korzonki, popijając łykiem wielbłądziego mleka (wielbłądzice
dają mleko jeszcze wtedy, gdy w zasobnych źródłach nie ma już wody).
Drudzy pichcą, dosmaczają, lekko podsmażają, duszą, gotują, dodają pieprzu
czerwonego lub czarnego, żółtego curry, kardamonu, rodzynek, wyschniętej
na czarne skorupki skórki cytryny.
Tyle że kuchnia, aby była żywa, wymaga wymiany doświadczeń,
smakowania, wspólnego spędzania czasu. Jak rozmawiać o jedzeniu, skoro
nie ma restauracji, wieczorami zaś miasto chowa się w ruinach?
– Przyjdzie taki dzień – mówi Ayaan – gdy zabiorę cię na spacer po
jadłodajniach Mogadiszu. Dzisiaj nie da rady, przecież wiesz.

Ayaan ciągle kolekcjonuje przepisy i wrzuca je do internetu, ale to dzisiaj


tylko hobby, zajmujące, intrygujące i przyszłościowe, lecz pozostające
marzeniem. Nie da się pisać bloga kulinarnego z miasta, które je raptem raz
dziennie.
Wymyśliła sobie więc ta księżniczka, ale też samotna panna dopiero po
dwudziestce („Gdybym miała męża, koleżanki w Toronto by mnie
wyśmiały!”), że będzie pomagać somalijskim kobietom, żonom
i wielodzietnym matkom w zakładaniu własnych biznesów. Oraz budować
w mediach społecznych strony, które ostrzegają przed niebezpieczeństwem,
monitorują zagrożenie, wskazują miejsca strzelanin i wyświetlają mapy
zamachów w Mogadiszu.
Mało? Założyła więc organizację, która kupuje zbiorniki na wodę do
obozów dla uchodźców.
Na wszystko, okazało się, wystarcza garstka dolarów, zebranych głównie
na Zachodzie, na melanżach w Toronto – na stole piwo i whisky, w płaskich
kartonach ćwiartki pizzy, a obok puszka: „Dla Ayaan na baniak
w Mogadiszu”. Ale też kwestuje na miejscu, coraz częściej z sukcesem, bo
już umie przekonać darczyńców, że warto. Pomaga płynny angielski
z kanadyjskim akcentem, zachodnie obyczaje i nazwisko dziadka. Jakimś
cudem, choć nikt tego nie planował, w Mogadiszu powstała sieć rówieśników
Ayaan, malutka, ale jednak, którzy odkryli Somalię dla siebie.
– Z moim wykształceniem byłabym w Kanadzie jedną z wielu pracownic
socjalnych – mówi. – Tu mam wszystko i mogę wszystko, jeśli tylko nie będę
się lenić. Na budowę stron internetowych zebraliśmy w samym Mogadiszu
piętnaście tysięcy dolarów. No i co, można? Można!

Ayaan oddała serce Somalii. Wychwala, podbarwia, głaska z wyrozumiałą


miłością tę nową – starą ojczyznę. Naprawdę wierzy, że uda się już niedługo.
Jeśli zgrzyta – cóż, a gdzie nie zgrzytało?
– Lubię ten nowy rząd za parytet dla kobiet – mówi. – Lubię parlament,
bo co czwarty fotel należy do kobiety. Lubię entuzjazm swoich kolegów.
Władza kradnie? A gdzie nie kradnie? Ale można przynajmniej próbować
zrobić coś dobrego.
Poduma chwilę.
– Lubię ten nowy typ somalijskiej rodziny: chłopaki zajmują się domem,
a dziewczyny pracują. Tak tutaj zaczyna się dziać. Lubię… wszystko tu
lubię. Prawie.
– A czego nie lubisz?
– Meczetu. Tego gadania, że żeńska drużyna koszykówki sieje zgorszenie.
Nienawidzę okaleczania kobiet. Ale to też się zmieni. Musi.
28

Znajomi Ayaan z Mogadiszu słuchają tych samych zespołów rockowych.


W Ameryce i w Europie nosili ciuchy tych samych marek (na czas pobytu
w Somalii dziewczęta musiały się przebrać). Jedli takie same burgery
w sieciowych restauracjach, tak samo jeździli metrem, mieszkali
w podobnych metropoliach. Gdy przychodzi do rozmowy o świecie za
oceanem, miejscowi wymiękają. No i chłopaki z Mogadiszu za często
zadzierają nosa.
– Są tak samo dobrzy w surfowaniu po internecie, hakują, że daj tak
każdemu – powie Ayaan. – Innych spraw nie rozumieją, bo muszą się
dopiero nauczyć. To trudniejsze niż klawiatura i myszka.
Młodzi ze świata przyjechali tu z różnych powodów. Jeden, ten
najważniejszy, nazywa się po somalijsku dhagan celis. To powrót do korzeni,
do kultury, do suchego piasku i wielbłądzich stad, do morza pełnego ryb. Nie
stało za tym często wiele więcej prócz radochy z wyprawy do Mogadiszu,
w nieznaną egzotykę, tam, gdzie Black Hawk Down. Albo wola rodziców,
Niemców lub Kanadyjczyków w pierwszym pokoleniu, którzy nagle się
ocknęli, że Somalia może coś zrobić dla ich dzieci.
– Gdybym rozrabiała w szkole bardziej, niż rozrabiałam, gdybym ćpała,
wystawała na ulicach Toronto, puszczała się, cokolwiek, moja mama pewnie
wpadłaby na taki sam pomysł – opowiada Ayaan. – Dhagan celis to podobno
sposób, żeby gówniarz posmakował prawdziwego życia, i wtedy może
uszanuje to, które ma. Mam w Mogadiszu kolegów, którzy łobuzowali,
kradli, rozbijali się, grzali wszystko, od amfy po kokę. Ich rodzice doszli do
wniosku, że somalijskie otrzeźwienie, dhagan celis, to ostatnia szansa. Niech
rozpieszczone Zachodem gnoje zobaczą, co wygrały, jak naprawdę plecie się
ludzki los.
Rodzice somalijskich chuliganów i obiboków dzwonili z Londynu lub
z Bergen do rodziny w Mogadiszu. Pakowali dzieciaki do samolotów,
a w kieszenie wciskali im zwitki dolarów, na wszelki wypadek.
– Rodzice są jednak głupi – mówi Ayaan. – Tu za dolary dopiero można
szaleć.

Płeć nie ma znaczenia: po dhagan celis jeżdżą do Mogadiszu dziewczęta


i chłopcy. Dostają na wejściu straszliwego kopa: nawet w grach
komputerowych, tych najlepiej zaanimowanych, nie widzieli takich ruin,
głodu, przemocy i nędzy. Za rogiem nie ma dyskoteki. Nie ma McDonalda
ani stacji benzynowej, gdzie nad ranem można kupić szlugi i gorzałę. Tak
naprawdę nie ma nic, do czego przywykli.
Nieprawda! W kieszeni sukienki jakiejś Hodan lub w spodniach Niszo
albo Alego są zieloniutkie dolary od mamy. Mało tego, w Toronto lub
w Sztokholmie wystarczyłyby im na szklankę coli. Ale tu to majątek.
Człowiek bogaty, nawet bardzo młody, dziecko nieledwie, kupi sobie cały
świat.
W Mogadiszu – wystarczy do tego całkiem średnia spostrzegawczość –
załatwi się od ręki działkę koki, kilka fajek haszyszu, flaszkę whisky, podłą,
to prawda, ale przecież nie pije się dla smaku, tylko żeby sponiewierało. Khat
na każdym rogu. Mogą być jakieś prochy, amfa na przykład.
Poszła cała kasa? Nie szkodzi. Mama i tata za miesiąc przyślą. No i jest
rodzina, liczna, zamożna (biedacy nie zapraszają krewniaków zza oceanu), ze
stosunkami i z jakąś namiastką władzy. Jeśli wpadnie się w kłopoty, rodzina
wyciągnie za uszy.
– Tu trzeba mieć zajęcie – tłumaczy Ayaan. – Od świtu do nocy,
angażujące na sto procent. Inaczej szkoda gadać.
Kuzynka Ayaan, wysłana na dhagan celis, z nudów szybko wyszła za
mąż, popychana przez miejscowe ciotki i wujostwo, bo była już po
dwudziestce, no i zaszła. W Kanadzie dziewczyny sypiają z chłopcami bez
ślubu. Ten jej mąż też przyjechał do Mogadiszu, by wrócić do źródła, nie
znał języka ani zwyczajów, ale miał garść dolarów i szybko nauczył się, że
mężczyznom w tym mieście wszystko wolno.
Teraz jest rozwód, poprzedzony awanturami i biciem, kokainą i wódką
(on uważał, że Mogadiszu to prawie Londyn, tylko w ruinie), no i jest khat.
Ona się nudzi, topi w swoim wielkim nieszczęściu. On nie wychodzi
z narkotykowych zwidów, bo też mu źle i nudno.
Ciągle za to mają poczucie, że są lepsi od miejscowych. Wstają między
ruinami miasta, kładą się spać pośród ruin, zewsząd wieje beznadzieją, tylko
się ogłuszyć. Ale przecież zjechali ze świata, odkrywają korzenie.
29

– A co z tobą, Ayaan?
– Dobrze. Trudno. Ale chyba lepiej niż trudno. Daję radę.
– Chłopaki? Randki?
– Nie masz pojęcia, jak tu jest. Wszyscy wiedzą, plotkują, zachowuje się
pozory, bo musi być pobożnie i cnotliwie. Kanada, mówię ci, moje
przedmieścia Toronto to była szkółka niedzielna, klasztor.
Z jednej strony, nawet w jej europejskim domu ze służbą, kucharzami
i zbrojną ochroną, wszystkie kobiety, starsze ciocie i młodziutkie kuzynki
siedzą za murem: paplają, przebierają ciuchy, oglądają zakazane filmy, nawet
takie, gdzie się całują, a kobiety pokazują piersi, ale nic ponad to. Z drugiej,
wszystkie kobiety i wszyscy chłopcy oraz mężczyźni (którym wszystko
wolno) myślą tylko o tym, tylko to siedzi im w głowach – seks, seks. Szukają
okazji, dziur w murze, przez które można się przecisnąć, wyrwać spod
kontroli wujków i cioć. Niektóre dziewczyny to robią, inne tylko dumają.
Nieznośne to, nachalne i zbyt uporczywe.
Flirt może się zacząć przy krzywym stoliku, gdzie kobiety sprzedają khat.
Na dziedzińcu szkoły – wystarczy pokazać wymalowane henną przedramię.
Na skwerze – jest taki jeden w Mogadiszu, z alejkami i nawet z jakąś
zielenią, gdzie schodzi się młodzież, żeby po prostu tu pobyć, obok siebie,
choć na odległość. Dziewczyny osobno, chłopcy osobno. Co z tego, skoro
wiadomo, w czym rzecz. Chodzą ci młodzi, siedzą, śmieją się zbyt głośno,
powiedzą jakieś słowo, rzucą uwagę. Skwer kipi od napięcia seksualnego jak
podczas seansu w kinie porno.
Oficjalnie więc nie ma seksu w Mogadiszu, a jednak jest. Nie używa się
słów takich jak prezerwatywa i też nie stosuje się zabezpieczeń. Gdy do
lekarza idzie niezamężna kobieta, nigdy nie zaproponują jej testu na HIV . Tu
choruje około dwudziestu pięciu procent męskiej populacji. W przypadku
kobiet to ciemna liczba, nikt nie liczy zakażonych, mimo że szacunki
International Association of National Public Health Institutes – Africa
wskazują na coraz więcej chorych – to tysiące ludzi, dziesiątki procent
populacji. Powiedzieć niezamężnej dziewczynie o prezerwatywie nie
uchodzi, bo trzeba by było uznać, że nie jest dziewicą albo zamierza przestać
nią być.
– Moje kuzynki już dawno są zamężne albo rozwiedzione – opowiada
Ayaan. – Tu ludzie łapią się na bardzo wczesne związki, nie wychodzi im,
więc szukają znów i znów. Poza małżeństwem też jest seks, dużo seksu,
wszyscy wiedzą, jak dużo, tylko nikt o tym nie mówi. Ci domorośli,
niedzielni ginekolodzy z Nairobi i partacze z Turcji nie przyjeżdżają tu, żeby
grzać krzesła w prywatnych klinikach. Tak, oni naprawdę zarabiają. Popyt na
dziewice z odzysku jest bardzo wysoki.

Przez ostatnie trzy lata Ayaan tylko raz była w Kanadzie. Wyjechała podczas
ramadanu. Uznała, że nie wytrzyma: nikt nie będzie jej nakazywać, kiedy ma
się powstrzymywać od jedzenia i picia.
W Toronto przepatrzyła książkę telefoniczną w komórce. Zadzwoniła do
kilkorga przyjaciół, białych i żółtych. Z niektórymi się nawet spotkała.
Zaglądała do barów, chodziła po centrach handlowych, wypatrywała przecen,
ale też pozwalała sobie na zbyt drogie ubrania. Samotna we własnym
mieście, po prostu obca. Dzięki bratu, już studentowi inżynierii, odnalazła
kontakty z somalijską diasporą. Nagle okazało się, że spotyka tylko swoich.
– Gdzie są moi ludzie? Tęsknię za nimi! – opowiadała mi o uczuciach,
które okazały się całkiem nowe i nieoczekiwane.
Zajrzała nawet do meczetu.
Pod koniec kanadyjskich wakacji liczyła dni dzielące ją od odlotu, zimne,
pochmurne, dobre na nostalgię i sprzyjające depresji. Gdy wylądowała
w Mogadiszu, przeszła wszystkie kontrole bezpieczeństwa, a za blaszanym
barakiem lotniska zobaczyła morze, pustynię, budynki ukryte za workami
z piaskiem, żołnierzy z Burundi i zamroczonych khatem żebraków, doszło do
niej, że jest u siebie.
Następnego dnia znów kłóciła się z kuzynkami, które nic, tylko gapią się
bezmyślnie w zachodnie filmy i opychają słodkościami. Założyła hidżab
i wyszła na miasto. Własne miasto.
– Lubię, chyba najbardziej, plażę Al-Dżazira. Jeżdżę tam często, zdejmuję
ciuchy i wchodzę do wody. Coś ty, w żadnym kostiumie, tylko w jakichś
luźnych łachach. Pod tym względem jesteśmy bardzo tradycyjni. Nie lubię
Lido. Gdybym tam spróbowała się kąpać, zabiliby mnie za obrazę
moralności. Mnie, księżniczkę Mogadiszu.
I powie coś tak ładnego jak kwiaty kwitnące na pustyni podczas deszczu:
– Przyjechałam, tak teraz myślę, żeby… mój Boże, żeby pokazać innym,
że można być szczęśliwym.
30

To przede wszystkim nieusuwalne wspomnienie potwornego strachu


i jeszcze większego bólu. No i tajemnicy, sekretu wiadomego tylko
kobietom. Nikt nic nie mówi, o niczym nie uprzedza: pokój, łóżko, stado
kuzynek i jakaś baba, najczęściej stara, z nożem, ale może być też żyletka lub
kawałek szkła, w dłoni.
Potem jest już tylko tak, jak się ułoży. Źle jest. I co z tego?
„Urodziłam się w Mogadiszu. Babcia przywiozła mnie do Kanady, gdy
miałam pięć lat. Wychowywałam się między ciociami i wujkami, nie znałam
rodziców. Gdy dopadała mnie tęsknota, marzyłam, że kiedyś będę w swojej
prawdziwej rodzinie, bo przecież nikt nie zrozumie mnie tak jak mama. Jeden
z kuzynów molestował mnie, co skończyło się gniewem, złością i depresją.
Podobno – byłam przekonana – wszyscy ojcowie robią to swoim córkom.
Skończyłam siedem lat i wysłano mnie z babcią do Etiopii, żebym
wreszcie spotkała się z mamą. Nie umiem nawet opisać swoich oczekiwań
związanych z tą podróżą. Babcia szybko wróciła do Kanady ze względu na
stan zdrowia. Zostałam. Zaczęto mnie obwiniać o wszystkie nieszczęścia:
byłam jedyną z rodziny, która mieszkała na Zachodzie, więc byłam winna.
Myśleli, że nic mi się tu nie podoba, bo w Kanadzie zostałam rozpieszczona,
przesadzam, domagam się uwagi.
Pewnego ranka przy moim łóżku pojawiły się dwie kobiety. Przycisnęły
mnie do materaca, rozsunęły nogi. Weszła trzecia, z żyletką w ręku.
Walczyłam, uciekłam na ulicę, ale zawlekły mnie z powrotem. Przywiązały
mi nogi do łóżka. Nie mogę o tym mówić. Mogę płakać.
Przez tygodnie dochodziłam do zdrowia, moje nogi były cały czas
przywiązane. Gdy zorientowano się, że czuję się źle, dostałam pieniądze,
żeby pójść do lekarza. Za późno. Odesłano mnie do Kanady.
Czuję się podle. Nienawidzę swoich genitaliów, sama myśl o intymności
jest dla mnie bolesna. Zazdroszczę koleżankom, zazdroszczę im relacji
z mężczyznami, wiem, że coś mi odebrano. Jestem okaleczona, skrzywdzona.
Jeśli możecie mi pomóc, zróbcie to. Przekażcie mi każdą informację, jak
można to naprawić. Dopiero teraz mam odwagę, by przez to przejść. Moja
matka umarła kilka lat temu. Nie chcę dźwigać tej złej pamięci krzywdy, bólu
i strachu. Robię się od tego złą kobietą”.
„Pierwszy raz, gdy dociera do ciebie, co ci zrobiono, jest zwykle podczas
sikania” – mówi Somalijka Hibo, obrzezana w szóstym roku życia.
W nomenklaturze Światowej Organizacji Zdrowia jej okaleczenie nazywa się
„typem numer trzy”, najbardziej inwazyjnym z możliwych. Po całkowitym
obrzezaniu, czyli wycięciu warg sromowych i łechtaczki, zszyto ją tak
ciasno, że została malutka dziurka szerokości zapałki.
„Bolało tak, jakby ktoś posypywał mi krocze ostrym chilli i solą. Kiedy
sikasz, wylatują z ciebie pojedyncze kropelki, każda następna boli bardziej
niż poprzednia. Sikasz cztery–pięć minut i czujesz się jak na
najpotworniejszych torturach”.
Menstruacja to piekło. Stosunek seksualny jest potwornością. Lecz
najgorszy ze wszystkiego jest poród – obrzezanie okalecza kobietę tak, że
rodzenie dzieci równa się igraniu ze śmiercią z bólu i wykrwawienia.
Hibo miała szczęście: na emigracji w Londynie otworzono jej
chirurgicznie pochwę i cewkę moczową. Została trauma. Mówi: „Moja mama
kochała mnie i zrobiła to z miłości”. Hibo jej nienawidzi.
Wedle Światowej Organizacji Zdrowia ponad dziewięćdziesiąt pięć
procent dziewcząt w Somalii w wieku od czterech do jedenastu lat zostaje
obrzezanych. Na przykład przez taką kobietę jak Amran, która dwie dekady
utrzymywała się z deformowania dziewczęcych genitaliów. Pozwoliła się
sfotografować ku przestrodze, gdy imam przekonał ją, że obrzezanie kobiet
nie jest wymogiem islamu.
Takie opowieści, fotografie kobiet wykonujących ten proceder oraz
prymitywnych narzędzi publikuje EASSI , afrykańska organizacja
sprzeciwiająca się okaleczaniu kobiet. Ma dużo pracy – obrzezanych zostało
co najmniej dwieście milionów dziewcząt.
Broszurki EASSI są bardzo drastyczne. Opisy trzech typów obrzezania,
rysunki, słowa skrzywdzonych. Do tego chłodne objaśnienia, dlaczego tak się
dzieje, zestaw jak jazda bez trzymanki, od skurczu karku i gęsiej skórki po
dane złożone z liczb, opisów obyczajów, zaglądania za ciężką kotarę tradycji.
W grę wchodzą powody ekonomiczne, ważne dla rodziny obrzezywanej
dziewczynki: wycięcie zewnętrznych genitaliów mówi, że dziecko stało się
kobietą, a to oznacza, że rodzina może liczyć na podarki, wyprawi się ucztę,
bo ślub już za chwilę, zalotnicy smalą cholewki. Obrzezana córka, o czym
wie cała okolica, osiąga wyższą cenę na rynku panien młodych, gdyż
sprawiono ją tak, że wyjdą jej z głowy nieprzyzwoite myśli, będzie skromna
i cnotliwa.
A co zrobić z kobietami kaleczącymi dziewczynki? Co zrobić z ciotkami,
matkami, babkami, które każde obrzezanie w rodzinie traktują jak małe
święto? Wszystko dzieje się tylko między kobietami, to one rządzą,
zapraszają gości, siadają przed domem, gdzie odbywa się rzeźnia, mogą
nawet zapalić papierosa i mężczyznom nic do tego. Zabrać im noże i rozbite
butelki to zabrać im szansę na zarobek. Odebrać święto obrzezania to odebrać
honor. Te pieniądze to nie są żadne kokosy, plik szylingów somalijskich
schowanych pod hidżab, no i wieść idąca między kobietami, że ta i ta umie
dobrze ciąć i szyć, prawie żadna pod jej rękoma nie umrze. Ten honor też
bardzo skromny. Lecz skoro nie ma nic innego, cieszmy się drobiazgami. My
żyjemy, więc one też będą żyć. Reszta niech jak najszybciej pójdzie
w zapomnienie.
Tyle że nie da się zapomnieć. „Na imię mi Dahaba, mam pięćdziesiąt dwa
lata, pochodzę z muzułmańskiej rodziny. Byłam drugą córką. Razem z siostrą
gotowałyśmy dla wszystkich i nosiłyśmy wodę. Gdy skończyłam trzynaście
lat, matka zabrała mnie do Kismaju. Znalazłam się na zamkniętym podwórku
pełnym innych dziewcząt, niektóre były moimi przyjaciółkami.
Przyprowadzono nas tu na obrzezanie. Za nami przyszło wiele kobiet ze wsi,
by pomóc w operacjach. Niełatwo okiełznać tyle krzyczących, szarpiących
się, uciekających dziewczynek. Kobieta wzięła w rękę nóż, którym przede
mną potraktowała inne dziewczynki. Rozłożono mi nogi, przywiązano. To
był najgorszy ból w moim dzieciństwie, byłam pewna, że umrę. Przeżyłam.
Wyszłam za mąż, jak przystoi Somalijce. Za każdym razem bolało mnie
podczas stosunku. Kiedy idę do łóżka, zawsze myślę o tym, co zaraz może
się stać: wymawiam się, opieram, ale jeśli mąż chce, ulegam, bo nie
chciałabym, żeby mnie przegnał z domu. Urodziłam troje dzieci, byłam
wówczas na granicy życia i śmierci. Mama mówiła mi, że obrzezanie jest
przygotowaniem do małżeństwa. Żaden chłopak nie zostanie z dziewczyną,
po której widać w czasie nocy poślubnej, że mogła się puszczać. To
kłamstwo. Znam takie, obrzezane jak ja, które przed ślubem miały kilku
mężczyzn. Dlatego nigdy nie wytnę swoich córek. Będę je wychowywać jak
najlepiej”.
„Mam sześćdziesiąt dwa lata, nazywam się Dubej. Moja rodzina
wędrowała ze stadami w poszukiwaniu pastwisk wody. Chodziłam do
islamskiej szkółki, umiem recytować Koran. Nie pamiętam daty swojego
obrzezania, ale pamiętam ból, najgorszy na świecie. Matka zabrała mnie do
domu starej kobiety w wiosce, gdzie akurat znaleźliśmy popas. Rozłożyły mi
nogi i wcisnęły coś w krocze. Leżałam w tym domu piętnaście dni. Nie
chodziłam do szkoły o wiele dłużej. Dzisiaj obrzezanie odbywa się w domu
poza moją wioską. Ale widzę, że niektóre rodziny nie prowadzą tam swoich
córek. Może się czegoś dowiedziały. Niby mamy rząd, który tego zabrania,
ale wieś kontrolują różne milicje. Długo już żyję. Znam rodziny, w których
panuje rozwiązłość, mimo że żony są obrzezane, widziałam wiele rozwodów.
I widziałam mężów szczęśliwych, bo poślubili nieobrzezane kobiety. Ale
zwyczaj jest zwyczajem. Nie ma nic wspólnego z moralnością. Nie jestem
w stanie normalnie sikać. Podobno mogą mnie zoperować w Kenii, lecz na to
potrzeba pieniędzy. Nie jestem przeciwko obrzezaniu, to część mojej kultury.
Moje córki są obrzezane. Tak robią tu prawie wszyscy”.

Jak o to wszystko zapytać? – podpowiedzcie, proszę. Jak namówić na taką


rozmowę? Może e-mailem, może przez pośredniczki w hidżabach, lecz białe?
Przecież dziewczyny muszą o tym rozmawiać.
Nie rozmawiają. Może by chciały, lecz wstyd jest silniejszy. To już
w końcu inna niż przed laty Somalia – każda dziewczyna może zerknąć do
internetu, dowiedzieć się o tym i owym. Ale milczą. Tylko raz usłyszałem,
jak jedna Somalijka wykrzyczała europejskiej koleżance, że obrzezanie to
nic, jest mężatką i daje radę. Potem płakała. Takie to emocje.
Ayaan z Kanady jest nieoceniona. Piszę, odpisuje mi w kilku zdaniach.
„Nie mam za wielkiej wiedzy na ten temat. Somalia walczy z obrzezaniem
już dziesięć lat, wedle statystyk liczba okaleczonych dziewczynek znacznie
spadła i ciągle spada. To zasługa kilku ostatnich rządów. Mam nadzieję, że
parlament w końcu przyjmie stosowną ustawę. Mnie nie obrzezano. Moją
mamę tak. Gdy byłam już po pierwszej miesiączce, wiele kobiet z mojej
rodziny naciskało mamę, żeby mnie obrzezać – to o tym szeptały w kuchni za
moimi plecami, mówiłam ci. Somalia dogoni cię nawet na innym
kontynencie. Trzeba bardzo uważać. W Kanadzie, tak mówią między
Somalijczykami, trudno to zrobić, ale w Stanach Zjednoczonych wszystko
jest możliwe, kiedy zapłacisz. Mama się nie zgodziła, wyrzuciła te cholerne
ciotki i kuzynki z domu. Dzięki Bogu, że mam taką mamę. Ale tu,
w Mogadiszu, patrzą na mnie dziwnie. Ciągle uważa się, że to nienormalne,
że kobiecie nie obcięto zewnętrznych genitaliów. Pytają cały czas, czy mnie
obrzezano, a ja z dumą mówię: nie, kurwa mać, nie! Wtedy patrzą na mnie
dziwnie, w pewien sposób jestem zbrukana albo straciłam dziewictwo bez
błogosławieństwa tej całej cholernej rodziny. Ciotki już dawno wydałyby
mnie za mąż, są pewne, że coś ze mną nie tak, bo mam dwadzieścia trzy lata
i nie chcę być żoną. Nie chodzę tu do ginekologów. Po co mają się dziwić.
No i, Bogu dzięki, nie jestem dziewicą. Ale w Mogadiszu niepotrzebna mi
taka sława”.
Najgorsze jest to, że kobiety nie łączą obrzezania z kłopotami przy
oddawaniu moczu, z brakiem przyjemności z seksu, z niebezpiecznymi
porodami – raportują portale medyczne, pielęgniarki, położne, lekarze
i kobiety takie jak Ayaan. Dla Somalijki seks, a potem rodzenie dziecka po
tym, jak gmerano w jej kroczu szkłem z rozbitej flaszki lub nożem do
zarzynania kur, to często gra w rosyjską ruletkę.

Robią to na kilka sposobów. Czasami stara kobieta rozkłada nogi


dziewczynce i kaleczy górę krocza tak, że pocieknie może kropelka krwi. Nic
to, podobno, lecz nawet nie chce mi się myśleć o strachu towarzyszącemu
temu barbarzyństwu.
Ale najczęściej w obrzezaniu uczestniczy kilka kobiet: matka
torturowanej, ciotki, kuzynki, sąsiadki. Dziewczynkę trzeba mocno
przytrzymać, a potem następuje kilka cięć, płytszych, głębszych,
wyrzynających tylko trochę lub wszystko, zależy od kobiety trzymającej
ostrze. Często wdaje się zakażenie. Potem jest szycie igłą i grubą nicią,
równie brudną jak nóż.
– Wierzysz w Boga? – zapytał pewien mułła z Mogadiszu drugiego mułłę,
gardłującego za obrzezaniem.
– Wierzę – odpowiedział.
– Czy uważasz, że masz prawo poprawiać sprawy i rzeczy, które stworzył
Miłosierny i Najsprawiedliwszy?
– Nie mam w sobie tak wielkiej bezczelności, by nawet o tym pomyśleć.
– Mądrze mówisz, więc mniemam, że nie chcesz zmieniać tego, co
zaplanował Bóg.
– Nigdy.
– Jakim więc prawem, bezbożniku, kaleczysz kobiety, skoro Jedyny
stworzył je tak, jak stworzył?
Podobno w najlepszym wypadku tylko co dziesiąta somalijska
dziewczynka nie pójdzie pod nóż.
31

Nazywa się Hassan. Siedzi na łóżku, w ręku trzyma jakąś tekturkę i wachluje
rozpalone główki wpółprzytomnych dzieci. Co jakiś czas podnosi jednego
z maluchów z zielonego materaca i sadza na nocniku. Milczy, czeka, czeka
i milczy. Nie odszedł od tego łóżka od wielu godzin, chyba żeby wyrzucić
zawartość nocnika – trudno sobie wyobrazić, jak często te bachory wołają,
żeby je wysadzić.
Przyszedł tu dwa dni temu z dwojgiem dzieci. Starsza z dziewczynek,
Sumaya, ma cztery lata. Druga, Halimo, jest rok młodsza. Niebawem
w szpitalu powinna zjawić się jego żona z dziewięciomiesięcznym synem
Mohamedem, którego nagle też dorwała biegunka. Hassan poszedł przodem,
bo dziewczynki już strasznie cierpiały (teraz leżą w nogach łóżka zwinięte
w kłębuszki, słabe, pobladłe, nie mają sił, by odgonić muchy), więc
potrzebny był lekarz.
Nawet gdyby dzieci były zdrowe, też uciekliby do Mogadiszu. We wsi,
w całej okolicy zaczęła się kolejna wojna między klanami. Nie wiadomo
o co, ale wojna i susza to kombinacja zmuszająca do ucieczki. Gdy żona
doniesie Mohameda do szpitala Banadir, posiedzą tu pewnie kilka dni,
odkarmią dzieci i poszukają miejsca w jakimś obozie dla uchodźców.
Ten obok nazywa się Ali Osman. Jego syn, pięcioletni Sulejman – tak
wyszeptał mi doktor Toradim, niespełna trzydziestoletni okularnik
o chłopięcej twarzy, który już trzeci rok z rzędu dogląda dzieciaków w tym
szpitalu – raczej nie ma szans, ale cuda się zdarzają, nigdzie nie napisano, że
tak młody organizm nie nabierze ochoty do życia, gdy dostanie kilka
kroplówek i jakieś odżywki. Trzy lata to szmat czasu, można się napatrzeć
i znieczulić, choć to złe słowo – w Banadir człowiek odbiera wielką lekcję,
by za żadne skarby nie ulegać złudzeniom, nie wierzyć nadziei, ale po prostu
pchać swój wózek, nawet jeśli już nie ma kół. Tyle że od czasu do czasu
młodego doktora dopada jakaś myśl, uczucie rodzące się gdzieś
w zakamarkach duszy, które przytrzyma go chwilę podczas nerwowego
spaceru między łóżkami, każe ściskać rękę małego pacjenta dłużej, niż
powinien, uśmiechnąć się, choć to przecież zupełnie bez sensu.
Satma, dziesięcioletnia córka Aliego Osmana, zmarła wczoraj. Cichutko,
we śnie. Ali Osman chucha i dmucha na Sulejmana, nie ma pojęcia o tym, co
wiem od lekarzy. Postoję chwilę przy łóżku Satmy i pójdę kilka kroków
dalej, gdzie – jeśli zapytam – usłyszę o kolejnym nieszczęściu. Nie będę
pytać, bo mam już dość.
Chodzę więc między tymi łóżkami, w zastygłym powietrzu, patrząc na
ogromne oczy chorych dzieci, które – jeśli potwierdzi się diagnoza – za parę
godzin będą jak spodeczki. Patrzę z podziwem na młodego doktora i wcale
nie zazdroszczę mu roboty. Przyglądam się rodzicom, materacom, nocnikom,
przypadkiem trącam woreczek z płynami podwieszony na jakimś
prowizorycznym stojaku: kap, kap, kap, wprost do żyły, napis na etykiecie
mówi, że to zwyczajna glukoza.
Od teraz nie chcę, by mi opowiadano, że te somalijskie muslimy, faceci,
którzy – tak tu mówią i wiele nie przesadzają – tylko żują khat, nie czują nic
oprócz radości transu, gdy już wydadzą ostatnie grosze na kupkę zbitych,
skórzastych, lecz soczystych liści. Akurat ci mężczyźni tutaj siedzą na
metalowych łóżkach przykrytych materacami obciągniętymi ciemnozieloną
ceratą, głaszczą te wychudzone ciałka, skromnie przykrywają lichymi
ręcznikami odkrywane w gorączce siusiaki i pipki i czekają, bo już nic więcej
nie mogą zrobić.
Nie ma pościeli, bo nie można nadążyć z praniem, a zresztą czym prać,
skoro za proszek trzeba zapłacić. Ceratowy materac spłucze się wodą i już
można kłaść nowego pacjenta, bo z grubsza wiadomo, co im wszystkim jest –
zachorowali od brudu. Pod łóżkami stoją wynoszone co chwilę nocniki, bo te
najgorsze biegunki czyszczą bez przerwy. Na materacach przewalają się
bezwładne dzieci, z wenflonami w dłoniach (niemowlęta dostają kroplówki
przez igły wbite w ciemiączka; wygląda to przerażająco, lecz to
najskuteczniejszy sposób). Na zbiorowej sali jest kilkanaścioro dzieci.
W sąsiadujących z nią mniejszych pokojach – drugie tyle.
Doktor Lul, ordynatorka pediatrii, wykształcona w Mogadiszu i na
kilkuletnim stypendium w Berlinie, mówi, że zgodnie z wiedzą dostarczaną
przez współczesną medycynę dzieci czują się w szpitalu lepiej, gdy mają
obok siebie rodziców, stąd przy łóżkach nagich maluchów te matki i ci
ojcowie.
Duchota. Najlepsze łóżka to te, do których dociera przeciąg. W oknach
podarte moskitiery. Lamperia odłazi od ścian i trudno się dziwić, skoro te
mury ostatni raz widziały pędzel i farbę w dniu oddania do użytku. Podłoga,
wychodzona tysiącami par stóp, dobiła się podłoża. Na korytarzu nieco
piasku, ale czysto, podobnie jak w kompletnie zrujnowanych kiblach
i prysznicach (jeśli coś jest strasznie zniszczone, niekoniecznie musi być
brudne). Nad drzwiami tuż przy głównym wejściu napis: „Gwałt to okrutne
przestępstwo niszczące kobietę”. Lekarze mówią, że to prawdziwy problem,
i w Mogadiszu, i w obozach dla uchodźców.
Za oknami panele słoneczne produkują prąd. Postawiła je jakiś czas temu
jedna z organizacji charytatywnych i dlatego w szpitalu Banadir jest nocą
światło. Rodziny chorych okupują trawniki, wysiadują tu w licznych kręgach
od rana do nocy, gotują, jedzą, ale przede wszystkim chyba szukają odrobiny
cienia.
Wszyscy – lekarze i lekarki, pielęgniarki i pielęgniarze, salowe –
w Banadir pracują jako wolontariusze, bo budżet somalijskiego Ministerstwa
Zdrowia wynosi, jak opowiada doktor Lul, zero przecinek zero dolara.
Salowe mają najgorzej, bo same przynoszą detergenty, choć lekarze
i pielęgniarki też swoje dokładają.
Banadir to najlepszy szpital publiczny w Mogadiszu, kilka lat temu
pracowali tu nawet lekarze z Niemiec. Przyjmuje wszystkich, nie licząc
rannych (ci leczą się w szpitalu Medina, gdzie jest więcej chirurgów), ma
własne pogotowie ratunkowe, laboratorium, które działa bez większych
przestojów, prowadzi akcje szczepień, jeśli są szczepionki.

Fotel jest, jak na tutejsze standardy, prawie nowy i ogromny niczym


królewski tron. A raczej to doktor Lul jest po prostu malutka, bardzo drobna,
aż muszę się powstrzymać, by nie zajrzeć pod stół i nie sprawdzić, czy
dotyka stopami podłogi, a może macha nogami jak dziecko. Mówi niemal
szeptem, trzeba siedzieć tuż obok niej, żeby cokolwiek usłyszeć. Choć tak na
dobrą sprawę co tu jest do obgadania? Nic, albo prawie nic. Wszystko widać
jak na dłoni.
Ponad dwie setki dzieci, z których większość zostanie tu kilka dni. Wyjdą
stąd nawodnione i jako tako odkarmione, aż do następnej biegunki.
W sąsiednich budynkach są oddziały dla dorosłych. W ubiegłym tygodniu
przyjęto dwa razy mniej chorych na brzuch i z niedożywienia niż teraz, choć
minęły zaledwie trzy doby. Kilkoro dzieci zmarło, ale w ostatnich dwudziestu
czterech godzinach nie zdiagnozowano żadnego bardzo niebezpiecznego
przypadku, oprócz głodu i wycieńczenia, dlatego centrum dożywiania matek
i dzieci w szpitalu Banadir ma pełne ręce roboty. Doświadczenie lekarzy
mówi, że w kolejnym tygodniu pacjentów przybędzie. W następnym znów
jeszcze więcej, bo susza, głód i wszystko, co z tym związane, dopiero nabiera
rozpędu. Nic nie można na to poradzić.
Choroba, której boją się tu najbardziej, nazywa się AWD . Brzmi neutralnie,
bezpiecznie i elegancko, ale na dobrą sprawę to po prostu przedsionek
cholery, czyli choroby niemytych rąk, skażonej żywności i brudnej wody,
którą trzeba pić, bo czysta wyschła. AWD rozwija się błyskawicznie, zmienia
choremu głos, skórę, wyostrza rysy twarzy. Jeśli nie leczy się jej prawidłowo,
zabiera połowę zarażonych. Przy odpowiedniej terapii umiera jeden na stu
albo dwudziestu. Tu nie ma żadnych uniwersalnych reguł.
Doktor Lul dodaje, że cholera i AWD są jak zaklęte koło, z którego nie
można się wyzwolić. Przychodzi jeden pacjent, a po nim drugi z tej samej
rodziny, potem trzeci, kolejny i kolejny, a powód zarażenia jest zawsze ten
sam: brud, brud i brud, brak wody, głód.
– Moim kapitałem są ludzie – wyjaśnia doktor Lul. – Kształcili się
w Pakistanie, w Chinach, w Ugandzie, potrafią to samo, co lekarze z Europy,
bo byli na stypendiach w Szwecji, a nawet w Kanadzie. Gdyby tego nie
umieli, nie nadążalibyśmy z pogrzebami. Tu trzeba umieć, niech mi pan
uwierzy. Umieć tyle, by zawsze powiedzieć sobie: zrobiłem wszystko, co
można było zrobić.
– Dlaczego pani została lekarką? – pytam bezradnie, bo w Banadir
naprawdę wszystko wygląda jak na przerażającej wystawie: bieda, brak
leków, rozpacz rodziców małych pacjentów, ale też niezwykłe poświęcenie
na przekór beznadziei. A w tym wszystkim kruchutka doktor Lul w beżowym
hidżabie i w wygodnych butach (rozmiar jak dla dziesięciolatka), matka
trojga dzieci (zostaną lekarzami) i kobieta, jak mi mówi, spełniona. Mogła
zostać w Berlinie, są tam przecież ładne domy, zielone parki, rzeki i kanały,
a na targach można kupić somalijskie przyprawy. Leczyć też można. Tylko to
inne leczenie.
– Jak to po co zostałam lekarką? – odpowiada pytaniem, zadziwiona, że
dorosły człowiek może tak bardzo nie rozumieć. – Po to, żeby w Somalii
umarło jak najmniej dzieci.
Gdy zajrzę do szpitala Banadir po kilku dniach, powiedzą mi radośnie, że
nie zdiagnozowano żadnego nowego przypadku AWD . Dwoje dzieci zmarło,
ale to była zwyczajna biegunka, jakieś pospolite niedożywienie i banalne
odwodnienie, czyli w końcu tutejszy standard, nawet przed Głodem
i nadchodzącą epidemią.
32

Łatwo tu poznać, kto dopiero dotarł do obozu, a kto już się w nim zasiedział,
kto dawno temu wydłubał własną norę i potrafi ją jako tako ogarnąć. Dotyczy
to wszystkich miejsc: obozu dla uchodźców, szpitala z chorymi na cholerę,
targowiska, a nawet namiotów między kamieniami w porcie rybackim, gdzie
w okrutnym smrodzie wysychają rekinie wątroby. Po prostu łatwo poznać,
kto je raz dziennie, jak tu przyjęto, a kto cierpi prawdziwy Głód.
Niepotrzebne są nawet trójkolorowe centymetry, którymi mierzy się obwód
przedramienia. Wystarczą oczy.
Jest też coś w oczach Somalijczyków, co utrudnia zasypianie. Każe
przewalać się w zapoconej pościeli i myśleć o kolejnym dniu. Baszir akurat
wrócił z Turcji, ma w dłoniach plik wizytówek linii lotniczych, więc może
przemyśliwuje kolejny interes. Jasmin, papużka od bezpieczeństwa, sadowi
się przed monitorami. Na śniadanie będzie smażona wątróbka z wielbłąda,
doprawiona cebulą i świeżą papryką. Już włączono ekspres do kawy. Hassan
ma dzisiaj pod opieką dwóch dziennikarzy z Chin. Nie wiadomo, czy poleci
woda z kiosku w szkole… Szyling somalijski nie podrożeje ani nie straci na
wartości. Kobiety handlujące khatem wysypią zielone gałązki na niskie
stoliki i szybko przykryją je ściereczkami, bo wysuszone na słońcu są do
niczego. Do portu przyciągnięto wyjątkowo dużego rekina. Wyjechał Szwed,
przyjechał Irlandczyk. Mohamed woła, że już musimy jechać.
– Wziąłeś wodę? – pytam.
– Tyle, że nie damy rady jej wypić. Będziemy mieć dobry dzień, sir.
– Nie…
– …mów do mnie „sir”, już powtarzałeś. Dobra. Wsiadaj. Nie mamy za
wiele czasu.
33

Dojechać do Mogadiszu to bajka, bułka z masłem, jeśli się jest z Zachodu,


ma dobry paszport i kwity stemplowane przez Unię Europejską, jakąś agendę
ONZ albo innych mądrali. Co będzie potem, to się zobaczy.
Trzeba więc obudzić się wcześnie rano w hotelu w Nairobi, kazać
taksówkarzowi wieźć się na lotnisko do najdalszego terminalu, a jak ktoś ma
boja – zostawić kupione wcześniej flaszki z whisky w krzakach obok
parkingu lub oddać bagażowym.
Potem należy pokazać ochronie lotniska paszport oraz tonę
zadrukowanych papierów z numerami, kodami, imieniem i nazwiskiem. Nie
ma takiej możliwości, by najsprawniejszy nawet lotniskowy kontroler
biletów pojął te wydrukowane kiepskim tuszem rzędy cyfr, liter, kropek
i przecinków.
Ale i tak wszyscy robią tu mądre miny, bo cała procedura odbywa się
grubo przed świtem, gdy kleją się oczy, a długonogie, brzydkie marabuty
odsypiają trud nocnych łowów, przytulając się do pni przydrożnych drzew.
Samolot do Mogadiszu jest najczęściej biały, nie ma żadnych
szczególnych oznakowań, żadnego logo linii lotniczej, obrazka na ogonie,
rysunku na skrzydle. Jest doskonale anonimowy, stoi na końcu najdalszego
pasa startowego zupełnie sam.
Wsiada się do takiego samolotu i leci dwie godziny z hakiem. Nadchodzi
świt, więc wszystko widać jak w fotoplastykonie. Pod brzuchem maszyny
jest zrazu zatłoczone miasto wraz z nędzą okalających je slumsów. Wnet
pojawi się busz, jeszcze zarośnięty kępkami akacji, przetkany polami, między
którymi wiją się piaszczyste drogi, łączące wioski, misje, farmy i pojedyncze
baraki, jeden Bóg wie po co postawiono je na takim pustkowiu.
Dalej pod skrzydłami bezimiennego samolotu będzie już tylko czerwono,
od barwy tutejszej pustyni i minerałów zaklętych w wyschniętej ziemi.
Górki, dolinki, parowy, skałki, uskoki. Mówią o tym wertepy, a mnie się
zdaje, że to nie tylko pofałdowana pustynia i wzgórza, ale wertepy przez duże
„W”, po których tysiące ludzi maszerują dzień i noc, dźwigając swoje życie,
tak samo garbate jak droga, gdzie zostawiają zbyt ciężki worek, zdechłego
osła lub niemowlę, które nie zniosło pragnienia, głodu i upału.
I znów minie kwadrans z okładem, aż zobaczymy szmaragd i błękit, białe
kreski, gdzie łamią się fale, i wodę, hektary wody, zupełnie niepotrzebnej, bo
słonej, ani jej pić, ani ją lać na pola. Gdyby nie żaglice i zwinne tuńczyki,
tysięczne ławice makreli, tłuste merliny, dorady, które tracą srebrną barwę,
gdy tylko wyciągnie się je z oceanu, oraz bonito, najsmaczniejsze
i najbardziej wrażliwe na upał, w końcu gdyby nie możliwa dzięki otwartemu
oceanowi droga do lepszego świata, to morze nikomu nie byłoby potrzebne.
Samolot wzlatuje nad fale, by zaraz zawrócić w stronę plaży. Leci ostro
w dół, choć nie chce mi się wierzyć w opowieści pilotów i pasażerów, że tak
ucieka przed ewentualną rakietą. Po co strzelać do takich samolotów, pełnych
urzędników Unii Europejskiej i ONZ , tajnych agentów, dyskretnych speców
od wszystkiego, skoro można ich wyczaić na miejscu, złapać i sprzedać jak
barany.
Ale co tam. Lecimy do Mogadiszu, miasta tak sławnego, że nikt nic o nim
nie wie, a tam przecież czeka przygoda. Bez żartów. W Peace Hotel
zatrzymują się co najmniej raz na kilka miesięcy podróżnicy – blogerzy,
pisarczycy zarabiający na życie jeżdżeniem tam, gdzie trudno, i wysyłaniem
kilku stron tekstu do internetu, koniecznie z własnym zdjęciem. No risk, no
fun. Jest ścisk w dupie, jest zabawa.
No i tak właśnie sobie lecimy.

Za to droga z Mogadiszu do domu nie pomaga w zapominaniu. Trwa co


najmniej godzinę dłużej niż lot w przeciwnym kierunku. To jeden
z najdziwniejszych powrotów, rozłożony na kilka etapów, długie godziny
pod czujnym okiem służb oficjalnych i ukrytych, w jakimś dziwacznym,
absurdalnym napięciu.
Trzeba więc dojechać na lotnisko, a samo to jest wyprawą, choć z Peace
Hotel do baraczków udających terminal jest raptem kilkaset metrów.
Wprawdzie nowy port lotniczy, wybudowany przez Turcję, już stoi od
jakiegoś czasu, jasny i nowoczesny, ale nie widziałem (nawet nie słyszałem),
by przyjmował pasażerów. Czasami stoją przed nim pojedyncze samoloty
bez żadnych oznaczeń. Lub odrzutowce Turkish Airlines albo Jubba Airways
obsługujące połączenia do Mekki, stare, poczciwe boeingi i airbusy
z pękatymi brzuchami. Pewnie kiedyś tu przylatują i odlatują, lecz kto nimi
podróżuje, po co, gdzie mieszka w Mogadiszu, jakie załatwia tu interesy, na
czym traci, a na czym zarabia – nikt nie umiał mi powiedzieć.
Ale dalej o powrocie z Mogadiszu: opancerzony samochód w zbrojnym
konwoju wjeżdża w ciasny, nieregularny slalom, wyznaczony wężykiem
betonowych kloców. Żołnierze z Burundi repetują broń, bo licho nie śpi –
nadmorski bulwar wiodący na lotnisko podobno kusi samobójców z Asz-
Szabab, a ci pierwsi za kilkaset dolarów żołdu ani myślą dać się zabić.
Na kolejnej z wewnętrznych rogatek lotniska trzeba wysiąść z auta,
a potem piechotą pomaszerować wąską ścieżką między uschniętymi
krzakami i zwałami śmieci ku placykowi przed kontenerem, nad którym
rozpięto rozpalony jak patelnia, dziurawy, blaszany dach. Samochód już tu
dojechał – widać, że ktoś po raz pierwszy bobrował w bagażach.
Następnie zaczyna się droga przez te wszystkie skanery, wykrywacze
metalu i inne tajemne maszyny, najpewniej najnowszych generacji,
przykurzone jednak, poobijane. Niby działa klimatyzacja, ale wewnątrz
baraku i tak rządzą nieznośna duchota i nieusuwalny, kwaśny zapach potu.
Podpisy na kilku kartkach i druczkach, ramiona koniecznie odwiedzione od
ciała, nogi szeroko, bo co prawda jest maszyna do rewizji, ale sprawdzić
trzeba dokładnie. Dla kobiet jest wydzielona kotarą, wąska kabinka, a przed
nią dziewczyna w wojskowym mundurze i druga, w muzułmańskim płaszczu.
Blaszany stół, na nim otwarte plecaki, drobiazgowo przegrzebywane
sprawnymi palcami żołnierzy, co – zważywszy na okoliczności – jest
czynnością absurdalną, bo cóż może wywieźć z Somalii nawet najmarniejszy
cudzoziemiec? Świecą ekrany włączonych laptopów, angielski miesza się
z językami czarnej Afryki. A jako że żołnierze z Burundi i z Ugandy są
marnie opłacani, burczą, pohukują, mundur daje im władzę.
Nikt nie pyta: „Dokąd to z Mogadiszu?”. Wszyscy wiemy: samoloty
(jeden, dwa, góra trzy dziennie) odlatują do Kenii. Najczęściej
turbośmigłowce wynajęte w jakiejś prywatnej afrykańskiej kompanii,
prowadzone przez pilotów umiejących lądować w piaskach i na sawannach,
obeznanych z unikaniem radarów, pewnych siebie jak kierowcy PKS -
u kursujący z Mrągowa do Ełku, bo to w końcu taka sama trasa, tylko że pod
słońcem tropików.
Potem siadamy w poczekalni, gdzie odbywa się już wielkie rozdziewanie
(ciąg dalszy na pokładzie). Nagle kobiety zdejmują chusty z włosów,
odsłaniają ramiona. Są między nimi rachityczne, chude i rude, cudnie
piegowate i roześmiane Angielki lub Irlandki. Są pełne, odległe i zalotne
Afrykanki, które zaraz włożą w uszy ogromne koła złotych kolczyków,
a z wybebeszonej torebki wyjmą francuskie wydanie „Vogue’a”.
Rozdzwoniły się telefony komórkowe, poczekalnia rozmawia z Dublinem,
Londynem, Nairobi, Mombasą, pewnie też z Nowym Jorkiem.
Mościmy się już w fotelach samolotu, a pilot rozdaje małe butelki z wodą,
a czasem koce, bo zaraz w tym latającym wraku zrobi się piekielnie zimno.
Turbośmigłowiec podnosi się nad asfaltowy pas i zaraz ucieka nad morze,
daleko, jak najszybciej. Łapie wysokość przelotową i zawraca w kierunku
lądu, a pod skrzydłami czerwona pustynia, akacje, które wyglądają z tej
wysokości jak pędzelki kosmetyczne, jakieś ruszające się punkciki, może
stada kóz albo wielbłądów, może ludzka karawana. Czarnoskóre, piękne
kobiety malują na czerwono długie paznokcie.
I nagle samolot nurkuje. Ziemia pod nim ma ciągle taki sam kolor, baraki
wyglądają jak baraki, busz jest zbyt rachityczny, by ukryć meandry pustynnej
drogi. Pojawia się pas startowy, a przy nim jakieś kadłuby, które już pewnie
nigdzie nie polecą, i chatynka skryta w wyschniętych krzewach. Tak oto
znaleźliśmy się w innym kraju, w kenijskim miasteczku Wajir. Konia
z rzędem temu, kto znajdzie je na mapach.
Samolot kołuje pod barak przylotów. Wysiadamy, nasze bagaże lądują na
pasie. Ubrane w mięsiste, szmaragdowe hidżaby młode dziewczyny mogą
sprzedać za amerykańskie dolary kubeczek kawy albo kostkę różanego mydła
wyprodukowanego gdzieś w Emiratach. Przed dworcem przechadzają się
wychudłe kozy, w krzakach dogorywa sfora bezpańskich psów, a kilku
mężczyzn przeciąga się, zażywając sjesty. Nikt nie dosiądzie się do naszego
samolotu. Nie dołożą nam kolejnych pakunków, za to skromne luki
bagażowe zostają wypakowane do spodu i znów trzeba tłumaczyć, że to mój
plecak, sam go pakowałem i nie mam w nim nic niestosownego. Tak lot
z Mogadiszu do Nairobi wydłuża się o godzinę, choć rzeczywista podróż
trwa jeszcze dłużej, bo samolot ląduje w najdalszym kącie lotniska,
a autobusy wiozą pasażerów do odległego, kompletnie pustego terminalu,
gdzie ani przysiąść, ani zdobyć butelkę zimnej wody. Za dużo żołnierzy, za
wiele ciekawskich oczu i podejrzliwych spojrzeń, nadmiar kontroli, pieczątek
i tego lekkiego (lepkiego?) dotyku, którego uczą na całym świecie
w szkołach dla pograniczników, ubeków, celników i śledczych.
A za odpowiedź, dlaczego tak się dzieje, wystarcza jedno słowo:
Mogadiszu.
Co poradzić?
34

Jesienią 2014 roku Martín Caparrós, argentyński reporter i pisarz (urodzony


w 1957 w Buenos Aires), wystukiwał w Barcelonie ostatnie zdania
monumentalnej książki Głód, za którą bardzo słusznie otrzymał znaczące
nagrody: hiszpańską Premio Cálamo i włoską Premio Terzani. Napisał w niej
przejmujące, bolesne słowa, słusznie zamieszczone jako odautorskie motto
tej ogromnej pracy: „To, że tylu ludzi ma co jeść każdego dnia – to cud, że
tylu nie ma – to podłość”.
Caparrós jeździł po całym świecie, od Ameryki Łacińskiej, przez Azję, po
Afrykę. Widział głód, również ten przez wielkie G, i rozmawiał
z głodującymi. W Somalii go nie było. Nie szkodzi. Głód jest niemal taki
sam zawsze i wszędzie. Jeszcze nie tak dawno temu, bo w XVIII wieku,
uznawano – zgodnie z przemyśleniami Thomasa Malthusa, brytyjskiego
ekonomisty i pastora Kościoła anglikańskiego – że pojawianie się
niedostatków żywności należy wiązać wyłącznie z demografią; po prostu nie
umiemy produkować dość żywności, by nakarmić ciągle mnożące się, nowe
gęby.
Można było uważać, że głód ma swoje zalety. Współwyznawca Malthusa,
wielebny Joseph Townsend, doktor medycyny i pastor, w przywołanej przez
Argentyńczyka pracy Dissertation on the Poor Laws [Dysertacja o prawach
ubogich] pisał: „Głód poskramia najdziksze zwierzęta, najbardziej zaś
niesfornych, upartych, niegodziwych uczy obyczajności i manier,
posłuszeństwa i poddaństwa. W zasadzie tylko głód potrafi pobudzić ubogich
do pracy”.
Mimo że Townsend zanotował to w 1786 roku (może to dawno, a może
wcale nie), głupota myśli tego duchownego jest głębsza niż pacyficzny Rów
Mariański. Gdyż jest dokładnie na odwrót: Głód, pod rękę z wojną, pasie
„najbardziej niesfornych, upartych i niegodziwych”. To już akurat wiemy.
A co robimy z tą wiedzą, to akurat kompletnie inna rzecz.
Argentyński pisarz przypomina też, że nawet w rewolucyjnym Manifeście
komunistycznym z 1848 roku Karol Marks i Fryderyk Engels ani razu nie
używają słowa „głód”. W Międzynarodówce zaś („Wyklęty powstań ludu
ziemi, / powstańcie, których dręczy głód”) to bardziej symbol niż opis świata
z czasów, gdy Eugène Pottier, francuski poeta i rewolucjonista, w 1871 roku
rymował słowa wywrotowej pieśni.
Głodowano wówczas, a jakże. Ale nie na taką skalę jak później.

Caparrós przywołuje przykłady śmiercionośnego Głodu z Irlandii z pierwszej


połowy XIX wieku, a więc na chwilę przed powstaniem Międzynarodówki
(głód spowodowany zarazą ziemniaków wywołaną przez pierwotniaka
grzybopodobnego, panoszącą się po całej Europie, zabił półtora miliona
ludzi, a milion zmusił do emigracji za ocean, wyspa straciła ponad
dwadzieścia procent populacji). Oraz permanentnego Głodu w Indiach,
w XIX wieku i pierwszych dekadach XX, najgłodniejszym kraju świata.
Pisze o wywołanym przez Stalina Wielkim Głodzie, Hołodomorze, na
Ukrainie w latach trzydziestych XX wieku, który zabrał ze sobą kilka – trzy
z hakiem, sześć, dziesięć? – milionów ludzi (jego poprzednik, ojciec
bolszewizmu Włodzimierz Lenin, ochoczo piętnował klęski głodu
w koloniach brytyjskich). Gdy młodociani partyjni aktywiści,
funkcjonariusze komunistycznej policji i żołnierze zabierali ziarno
z gospodarstw skazanych na śmierć, a za kradzież kłosów karali śmiercią, ich
towarzysze rozwieszali na chałupach plakaty: „Zjadanie martwych dzieci jest
obyczajem barbarzyńskim”.
Jest u Caparrósa kawałek o głodującym getcie warszawskim, gdzie
również w ten sposób realizowano hitlerowską politykę „ostatecznego
rozwiązania kwestii żydowskiej” – Endlösung der Judenfrage – w którym,
nim dostrzeżono skuteczność spalin samochodowych i cyklonu B, mieścił się
„plan głodowy”, der Hungerplan. Niemieccy urzędnicy pisali z Polski:
„Żydzi znikną na skutek głodu i po kwestii żydowskiej pozostanie jedynie
cmentarz”. I o badaniach nad głodem, traktowanym jak choroba, którą
w innych okolicznościach będzie można leczyć, prowadzonych przez garść
żydowskich lekarzy (nigdy wcześniej w historii, jakkolwiek cynicznie by to
brzmiało, nie nadarzyła się okazja do takich badań na tak licznej próbce
badawczej). Dzięki nim wiemy, że pierwszymi objawami głodu były
„wyschłe wargi i wzmożona potrzeba oddawania moczu; nierzadko zdarzali
się pacjenci oddający cztery litry moczu na dzień. Potem następowała szybka
utrata tkanki tłuszczowej; towarzyszyła temu gwałtowna potrzeba gryzienia,
także przedmiotów nienadających się do jedzenia. W miarę postępu głodu
objawy te słabły […]. Ruchy trawienne nasilały się, doprowadzając
wielokrotnie do krwawej dyzenterii, której skutkiem było jeszcze większe
osłabienie. Obrzęki pojawiały się najpierw na twarzy, potem na nogach
i rękach, stopniowo obejmowały całe ciało; często dochodziło do
nagromadzenia płynów w klatce piersiowej i w jamie brzusznej”.
Argentyńczyk opowiada o największym Głodzie XX wieku, czyli
umierających z braku żywności kilkudziesięciu milionach Chińczyków
w czasach obłędnej polityki Wielkiego Skoku podjętej przez Mao. Ten
zbrodniarz był na tyle cwany, że dokładnie wtedy, gdy oszaleli z głodu chłopi
(podczas Głodu najdotkliwiej cierpi wieś, producent żywności) wymieniali
się ciałami własnych dzieci (gotowano na nich zupę), by nie łamać
największego tabu, spożywania krwi swojego rodu, umiał przekonać świat,
że chiński komunistyczny eksperyment sprawił, że właśnie Głodu w Chinach
już nie ma i nie będzie.
Słowem, Caparrós dokumentuje Głód towarzyszący ludziom niemal od
zawsze, wykorzystywany do polityki i dla polityki, zupełnie jak w Somalii,
choć niekiedy na większą skalę. Przytacza liczby, wybiera cytaty, przywołuje
świadków, opowiada o ludziach głodnych, ale też o tych na głodzie solidnie
zarabiających – nawet jeśli robi się to w poczuciu (bywa, że jakoś słusznym)
robienia dobrego uczynku, że przecież żyjący z Głodu nie głodzą, tylko
walczą z Głodem. Praca Martína Caparrósa jest przerażająco kompletna.

Jest też w książce Caparrósa jakoś zabawny, ale też przejmujący fragment
mówiący akurat nie o Głodzie, ale o zmianie, szybkiej, niemal błyskawicznej
i tak wielkiej, jakiej wcześniej nigdy nie było: „Pamiętam czasy, kiedy
mężczyźni się nie całowali. Kiedy telewizja nadawała na czterech kanałach,
w surowej czerni i bieli. Kiedy skręt był oszałamiającą nowością. Kiedy
komputer należał do rojeń z gatunku science fiction. […] Kiedy Związek
Radziecki rządził połową świata i wysyłał psy w kosmos. […] Kiedy na geja
mówiło się »pedał«, a sam temat był wstydliwy. Kiedy kluby piłkarskie nie
mogły dokonywać transferów. Kiedy łatwiej było zobaczyć konie na ulicy
niż piersi na ekranie. Kiedy nie istniało słowo hejter ani CD , ani DVD , ani
shopping, ani sushi, ani rockman, ani komp, ani mugol, a słowo myszka
łączyło się z imieniem Mickey”.
Taką wyliczankę można ciągnąć niemal w nieskończoność, a przecież nie
było to w końcu tak bardzo dawno, skoro te czasy pamiętają wszystkie
kobiety i wszyscy mężczyźni w tak zwanym średnim wieku (w tamtych
czasach byliby już zwani starszymi). Czyli, na dobrą sprawę, przez kilka
dekad zmieniło się wszystko, a świat – wierzono uparcie i szczerze – „miał
być o wiele lepszy”. Tylko w przypadku ludzi mrących w apatii
i wyczerpaniu, targanych biegunką, bo dopadł ich Głód, nie zmieniło się nic
lub prawie nic.

W książce Tybet, Tybet są przejmujące opisy Głodu pióra Patricka Frencha,


brytyjskiego pisarza od dzieciństwa zafascynowanego Dalajlamą, który
odwiedził jego katolicką szkołę w północnej Anglii. Kilka chwil spędzonych
z Dalajlamą tak naznaczyło życie reportera, że stał się jednym z głównych
aktywistów kampanii na rzecz wolnego Tybetu, jeździł po tybetańskich
wioskach, sypiał w kamiennych domkach tubylców i poznawał ich mity oraz
życie, gdzie nikt nie jada do syta.
O Głodzie czasów Mao pisze Liao Yiwu, chiński dziennikarz i więzień
polityczny. Zanim uciekł z ojczyzny do Europy, imał się różnych zajęć, był
nawet bezdomnym ulicznym grajkiem.
Ukraiński Hołodomor jest tematem potężnej książki Czerwony głód
amerykańskiej specjalistki od radzieckiego Wschodu, Anne Applebaum.
Napchany jedzeniem Zachód zobaczył Głód afrykański w relacjach
z wojny w Biafrze z końcówki lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, gdy
u wybrzeży Zatoki Gwinejskiej zbuntowani wojskowi nigeryjskiej armii
postanowili wykroić sobie niepodległe państewko. „Wszystko jest uczciwe
w wojnie, a głód jest jedną z broni wojny. Nie rozumiem, dlaczego mamy
karmić naszych wrogów, aby mogli walczyć bardziej zażarcie” – powiedział
wówczas jeden z nigeryjskich ministrów przeciwnych rebelii, odrzucając
międzynarodową pomoc. W Biafrze zginęło milion ludzi, głównie na skutek
głodu, a chude dzieci z nogami jak patyczki, wielkimi głowami i wydętymi
brzuszkami od tego czasu stały się jednym z symboli afrykańskich wojen.
Żywnościową pomoc odrzucał cesarz Etiopii Hajle Sellasje, „Zwycięski
Lew Plemienia Judy” i „Wybraniec Boży” oraz jego marksistowski,
rewolucyjny pogromca, pułkownik Mengystu Hajle Marjam, który akurat
w Boga nie wierzył. Głodem i pomocą żywnościową grali (będą grać?)
somalijscy watażkowie.
I tak dalej.

O Głodzie napisano tysiące kartek. To z pewnością nie koniec, kolejne strony


kolejnych książek czekają na pióro. Gdyż, jak można wyczytać to wprost lub
znaleźć między wierszami, najgorsza w Głodzie jest bezradność:
głodujących, ludzi niosących im pomoc, ale też tych chcących Głód opisać.
Opowiadałem o Somalii podczas spotkania w małym miasteczku na
zachodnim krańcu Polski. Zapytano mnie, czy somalijskie oczekiwanie
Głodu naprawdę tak wygląda, czy marsz głodnych ku Mogadiszu, gdzie
wcale nie musi być bardziej syto, to morze przerażającego, beznadziejnego
cierpienia, ubranego w zniszczone chińskie klapki i podarte podkoszulki.
Nie. Naprawdę wygląda to znacznie gorzej, bo tak cholernie zwyczajnie,
że łatwo się przyzwyczaić. Gdy patrzyłem na Somalijczyków, którzy po
wielodniowej wędrówce docierali do obozów uchodźców i wreszcie coś
zjedli, wypili kubek wody, zrozumiałem, że Głodu nie da się opisać. Można
go albo doświadczyć, albo zobaczyć, oraz uwierzyć, że nie ma nic gorszego
na świecie. Tym niżej trzeba się kłaniać królowym Mogadiszu. Wielu z nas,
będąc w ich sytuacji, nie miałoby sił.
Podziękowania

Dziękuję obu Justynom, Ani, Kasi i innym pracowniczkom Polskiej Akcji


Humanitarnej, jak również ich somalijskim koleżankom i kolegom. Oni
znakomicie wiedzą, że w Rogu Afryki miliony ludzi potrzebują pomocy nie
dlatego, że nie umieją o siebie zadbać, lecz także dlatego, iż ofiarowany im
przez los kawałek świata jest okrutny i straszny, również za naszą – czyli
obywateli krajów bogatych i szczęśliwych – sprawą. Somalia, kraj Głodu,
chorób i wojny, od wielu lat niezmiennie przewodzi na liście krajów
zagrożonych kryzysem humanitarnym. Dziewczyny z PAH wyciągają z tego
wnioski.
Przypisy
[1] Przekład na podstawie tłumaczenia filologicznego Hanny Jankowskiej (przyp. red.).
O Polskiej Akcji Humanitarnej w Somalii

Somalia to kraj dotknięty jednocześnie wieloletnim konfliktem zbrojnym


i spowodowanymi bardzo wymagającym klimatem klęskami naturalnymi.
W 2011 roku przedłużająca się susza w Rogu Afryki doprowadziła do klęski
głodu. W tym samym roku – w odpowiedzi na dramatyczne doniesienia –
Polska Akcja Humanitarna założyła trwającą do dziś stałą misję w Somalii.
Było to możliwe dzięki solidarnej odpowiedzi polskiego społeczeństwa na
apel o pomoc.
Polska Akcja Humanitarna pomaga osobom, które w wyniku tej sytuacji
zmuszone zostały do osiedlenia się w obozach ciągnących się kilometra-mi
na obrzeżach Mogadiszu. Kobiety z dziećmi i całe rodziny mieszkają
w schronieniach skonstruowanych z uzbieranych w okolicy gałęzi
i opakowań, stłoczonych na przydzielonych skrawkach ziemi. Żyją
w tymczasowości, która trwa latami.
Główne działania PAH w Somalii skupione są na zapewnieniu wody
i żywności. Budujemy ujęcia wodne, toalety i infrastrukturę wodno-sanitarną.
Dodatkowo dowozimy wodę beczkowozami, dostarczamy produkty
higieniczne i kanistry do przechowywania wody, szkolimy. Najbardziej
potrzebującym zapewniamy wsparcie finansowe poprzez bezpośrednie
transfery środków na zakup żywności. Istotne są także dla nas warunki
sanitarne w szkołach i ośrodkach zdrowia. W każdym z tych działań
najważniejszy jest dla nas drugi człowiek.

www.pah.o rg.pl/s omalia

JAK MOŻESZ POMÓC?

Prosimy o wsparcie pomocy dla Somalii darowizną na konto


Polskiej Akcji Humanitarnej
Alior Bank S.A. 02 2490 0005 0000 4600 8316 8772
(z dopiskiem: Somalia) lub przez stronę internetową:
www.pah.org.pl/wplac
W Y D AW N I C T W O C Z A R N E sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, I I I p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
mateusz@czarne.com.p l, tomasz@czarne.com. pl
dominik@czarne.com.p l, ewa@czarne.com.pl
edyta@czarne.com.pl
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
redakcja@czarne.com.p l
Sekretarz redakcji: malgorzata@czarne.com.pl
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
agnieszka@czarne.com.pl, dorota@czarne.com.pl
zofia@czarne.com.pl, marcjanna@czarne.com.pl
magda.jobko@czarne.com.pl
Dział marketingu: lukasz.sobolewski@czarne.com.pl
Dział sprzedaży: piotr.baginski@czarn e.com.pl
agnieszka.wilczak @czarne.com.pl, honorata@czarne.com.pl
Audiobooki i e-booki: anna@czarne.com.pl
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, info@d2d.pl
Wołowiec 2018
Wydanie I

You might also like