Professional Documents
Culture Documents
Smoleński P. - Królowe Mogadiszu
Smoleński P. - Królowe Mogadiszu
Królowe Mogadiszu
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane
pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności
cywilnej oraz karnej.
Głód idzie.
Nic sobie nie robi z bólu i tragedii, które nieuchronnie sprowadza.
Najprawdziwszy i już tak rozpanoszony, że nie wywołuje nawet łez. Trudno,
by było inaczej, bo nie padało już ponad dwa lata. Idzie drogą od Afgooye,
z północnego zachodu, choć to nie jedyny kierunek tego straszliwego marszu,
bo na pewno nadejdzie też choćby z Puntlandu, z Somalilandu, z prowincji
na północy i z południa, od nadmorskiego Kismaju, stolicy islamistycznego
ruchu Asz-Szabab, co w dosłownym tłumaczeniu znaczy „Młodzi”,
a w praktyce terror i śmierć.
Droga jest tutaj pojęciem umownym – gdzieniegdzie nawierzchnią są
podziurawione na głębokość nogi dorosłego mężczyzny kawałki asfaltu,
gdzie indziej kamienie albo piasek, który sprawia kłopot nawet wysokim
bieżnikom opon opancerzonej toyoty. Kiedyś od Afgooye jechały do
Mogadiszu ciężarówki wyładowane ponad burty workami z marchwią,
pomidorami, ziemniakami, sorgo, cebulą czy kukurydzą. Wtedy – co
pamiętają ludzie w moim wieku i starsi – dziewczęta z odkrytymi włosami
chodziły w stolicy na tańce do klubów położonych przy promenadzie nad
brzegiem morza, piły ukradkiem wino (no bo który rodzic zezwoli
nastolatkom na zabawę z alkoholem?), zakochiwały się i odkochiwały bez
poważnych (choć nie zawsze) konsekwencji i nuciły kawałki ze światowych
list przebojów. Na prowincji zaś, pustynnej lub porośniętej lasem
tropikalnym, tradycyjnej, schowanej pod hidżabem i śpiącej w szałasach,
działały nawet śluzy irygacyjne, a przepusty wpuszczały na pola tyle wody,
że starczało na porę suchą, chyba że przez wiele lat nie padał deszcz
i wyschły nawet największe rzeki.
Głód jest bardzo niezadowolony, gdy musi zwolnić marsz. Daje się we znaki
wtedy, gdy patrzy na ludzi sytych: na checkpointach Asz-Szabab, ubranych
na czarno zbzikowanych, brodatych islamistów, którzy zabronili ludziom
używać internetu, a sami mają konta na Instagramach i Facebookach
i udzielają wywiadów przez iPhone’y. Przy szlabanach milicyjnych, gdzie
strażnicy wyglądają niemal na tak samo wygłodniałych jak maszerujące
kolumny. Przy zaporach zbudowanych przez zwykłych gangsterów albo
przez oddziały armii rządowej (której zapomniano wypłacić kasę albo po
prostu nie starczyło na żołd). Ludzie niosący Głód wyjmują wtedy zwitki
banknotów, wymiętoszonych szylingów somalijskich drukowanych na
kiepskim papierze, które nie mają żadnej wartości, albo jednodolarówek
z podobizną prezydenta Waszyngtona. Płacą, nie mają wyjścia, choć widać,
jak to boli.
Czasami Głód podjedzie kawałek ciężarówką. Za pieniądze, jakżeby
inaczej. Ale są też szoferzy, którzy rozumieją, jak to jest nie jeść przez wiele
dni, i podwiozą za darmo, sadowiąc maszerujących w ciasnych kabinach
zdezelowanych mikrobusów lub na workach suszonych cytryn, które
z Mogadiszu popłyną do lepszego świata, dodając swój aromat do zapachów
perfum produkowanych w przebogatych krajach Zatoki Perskiej lub
w Chinach. Można powiedzieć, że cytryny z Rogu Afryki, nawet te suszone,
pomarszczone jak twarz stulatki, w Somalii mają lepiej niż ludzie.
Idzie więc Głód, średnio po trzydzieści kilometrów na dobę. Mości się
wygodnie w chustach przewieszonych przez plecy kobiet, obok śpiących
niemowląt, głodnych, a jakże. Łapie się lasek staruchów, na których muszą
się podpierać, bo inaczej upadną i już nie wstaną. Ściska kije palcami jakby
obciągniętymi pergaminem, chwyta poły spódnic wędrujących kobiet. Jedna
z nich – są to w końcu tysiące kobiet, złachmanionych, z pokrwawionymi
stopami, wytrwałych – prowadzi Rahmę, prawie dwudziestoletnią
dziewczynę, którą ratuje tylko ludzka dobroć.
Rahma straciła rozum i wzrok podczas ostatniego porodu. Na darmo, bo
niemowlę i tak nie przeżyło. Teraz nie może sama pójść na stronę, dobrze, że
obok są życzliwe kobiety. Jej matka już nie żyje, ojciec nie żyje, mąż nie
żyje, żyje za to starsza córeczka, płochliwa kilkulatka. Co ma robić ta
dziewczynka? Jak może pomóc mamie? Nie wie, nie umie. Ssanie w pustym
żołądku zmieniło się w trwały, ciągły ból tkanek palonych sokami
trawiennymi. Dobrze byłoby taki ból uciszyć snem, choć to próżna nadzieja,
gdyż sen jest dla głodnego luksusem.
Ale dorośli każą iść, to i Rahma idzie. Ślepa, otępiała matka drepce gdzieś
obok. W końcu przysiądą, odsapną, to pewne. Potem znów pójdą tam, gdzie
nędza może podzielić się odrobiną jedzenia.
Mniej więcej wtedy, w 2015 roku, na obrzeża Mogadiszu (ale nie tylko tam)
codziennie ściągają setki, jeśli nie tysiące nowych przybyszów, w biurach
światowych agencji pomocowych zaczynają się dyskusje, czy już czas, by
ogłosić klęskę głodu. Nie podejmuje się takich decyzji pochopnie choćby
dlatego, że na zatrzymanie Głodu trzeba się złożyć dolar do dolara, euro do
euro, a samo to zajmuje czas i pochłania wiele energii. Żeby się dorzucić do
pomocy, bogatsi muszą policzyć zaskórniaki, a przede wszystkim wzruszyć
się – oddadzą ziarnko swojego w zasadzie tylko wtedy, gdy poczują się
emocjonalnie zaangażowani.
Tymczasem świat codziennie daje tak dużo powodów do wzruszeń (jeśli
w ogóle komuś wzruszenie jest potrzebne do szczęścia), że już sam wybór,
komu udzielić pomocy, przyprawia o ból głowy. Wobec tych wzruszeń
człowiek czuje się malutki i bezradny. Znawcy mediów społecznościowych
powiadają, że jeśli chcemy uzyskać jak najwięcej lajków dla jakiejś sprawy
(symboliczny grosz do symbolicznej puszki na Sudan Południowy, Haiti,
Birmę, Bangladesz, Somalię czy Syrię to w gruncie rzeczy taki lajk), dajmy
na wirtualną tablicę zdjęcie małego dziecka, pieska lub „kotka na dzisiaj”.
Zrobią swoje.
W technice żebrania o charytatywną pomoc taką „marchewką” są zdjęcia
z wojen: dużo czołgów i hammerów, dużo ruin, dużo mężczyzn
w mundurach lub partyzanckich bluzach, mogą też być długowłose,
ciemnookie dziewczyny z karabinami. Front, a przynajmniej jego bliskie
zaplecze, są na swój sposób fotogeniczne, bo i śmierć na froncie jest swoiście
fotogeniczna, chętnie ją oglądamy w gazetach, w telewizorach, na
monitorach, gdyż wygląda jak film przygodowy lub gra komputerowa.
Tymczasem Głód jest przerażająco brzydki, odpychający, ohydny.
Ładniejsze są tsunami, trzęsienie ziemi, wybuch wulkanu, tajfun, a nawet
powódź czy lawina błotna. Głodni ludzie są za chudzi, dzieciaki mają za
bardzo wywalone brzuchy, za duże i zbyt głęboko osadzone oczy, skórę zbyt
wysuszoną i obciągniętą na przezierających przez nią za bardzo dosłownych
szkieletach, wyglądają na staruchów. Starość jest na ogół brzydka i również
dlatego nikt nie chce oglądać fotografii Głodu. Po prostu.
Kiedy więc dodamy do oczywistego wizualnego paskudztwa Głodu
spóźnione zazwyczaj informacje o jego nadejściu, zrozumiemy, że Głód
zawsze zwycięży, choć nie powinien, bo przecież na świecie jest dość ziarna,
fasoli i mąki dla każdego. Już ludzie nie mają co jeść, już umierają na
biegunkę choleryczną, ale dopiero wówczas rozwieszone w gabinetach
organizacji pomocowych mapy maluje się na czerwono – „uwaga, Głód może
nadejść” – bo wcześniej będzie to bezsensowne działanie, nikt nie da temu
wiary. Gdy mapy powinny być czarne – klęska głodu – świat myśli, że to
dopiero groźba, a groźba może się spełnić albo nie.
I dlatego jest zawsze za późno. O tysiące, o dziesiątki tysięcy ludzkich
żyć.
2
W Mogadiszu istnieje jeszcze inny cennik. Też niewiele się zmienił przez te
dwa lata, kiedy krok po kroku podobno zaczynało się zmieniać tak wiele.
Takiej waluty na targu ani tym bardziej w obozach nikt sobie nie wyobraża.
Ani wtedy, ani dzisiaj.
Z ostatnich rogatek lotniska do pierwszego szlabanu chroniącego miejsce,
gdzie mieszkam, jest może ze sto pięćdziesiąt–dwieście metrów, a jeśli
doliczyć blokady i zapory, droga jest dłuższa. Nie mogę iść na piechotę, bo
zabraniają tego procedury bezpieczeństwa. Jazda samochodem to sto
pięćdziesiąt dolarów, niewiele przesadzę, jeśli powiem, że to dolar od metra,
najdroższa taksówka na świecie, za to opancerzona i, bywa, z eskortą. Nim
wyjedziemy na asfaltową drogę, chłopcy z automatami zatrzymają inne
samochody, a szukających cienia mężczyzn zagonią pod mur.
Kałasznikow, lichy, bo chińskiej produkcji, to dwa tysiące dolarów.
Dobry, czyli ruski lub węgierski, jest o wiele droższy, ale inwestycja się
zwróci. Kula – prawie dwa dolary. Pancerna toyota, wygodna
i z klimatyzacją – setki tysięcy.
Mój kilkugodzinny wyjazd na miasto to tysiąc pięćset dolarów: koszt
samochodów i ochrony. Płacę za bezpieczeństwo. U początku łańcucha
pokarmowego somalijskich porywaczy – kidnaping to dzisiaj zagrożenie
większe niż zamachy – kosztowałbym dwadzieścia tysięcy, tak uważają
urzędnicy Unii stacjonujący w kenijskim Nairobi, ale też Somalijczycy
z ochrony. Na końcu tego łańcucha – ze trzy, pięć milionów. Amerykanie są
drożsi od Europejczyków. Jest się więc po co schylić, choć kiedyś chyba
bardziej się opłacało.
Skurczył się nieco ten wojenny biznes. A skoro tak, co innego musiało
podrożeć.
– Kiedyś, podczas prawdziwej wojny – powiedział mi pracownik
europejskiej agendy humanitarnej, bycząc się w ogrodzie wynajętej willi
w Nairobi: wiruje wiatrak, żeby nie było za gorąco, do wyboru wino białe lub
czerwone, whisky, przy stole przepiękna Somalijka mówiąca doskonałym
angielskim, koniecznie znacznie młodsza (niebawem państwo pojadą na
weekend gdzieś nad ocean, all inclusive, a o wiele taniej niż na Mauritiusie
albo Seszelach) – w Mogadiszu było fajnie, bo za homara płaciło się cztery
dolary.
Niewielkie co prawda te somalijskie homary, nie takie jak w Maine –
amerykańskie, prawdziwe homary, smoki. Tutejsze – opowiada ze
znawstwem zaróżowiony od słońca, whisky i obecności pięknej Somalijki
pracownik humanitarny – są małe, niespełna kilogramowe, bo z gatunku
skalnych, mają ciemniejsze, twarde pancerzyki i niewiele białego, soczystego
mięsa, smakiem przypominającego langustynki i krewetki. Za to gotują się
błyskawicznie.
Trzeba się zdrowo napracować przez te cholerne skorupki, szczypce
i pancerzyki – powie – by takiego homara w ogóle zjeść. Można na ciepło,
doprawiając ostrym sosem, można na zimno, w charakterze przekąski,
z cytryną i czosnkiem.
Ale nie bacząc na podobne niedogodności, których muszą doświadczać
europejscy smakosze, Somalijczycy wycwanili się i dzisiaj żądają za homary
dziesięć razy więcej niż kiedyś, choć sami mają to morskie robactwo, homary
i krewetki, langusty, ośmiornice, kalmary i małże za jakieś morskie świństwo
niegodne jedzenia. Ta drożyzna to skandal – śmieje się europejski smakosz –
rozbój w biały dzień.
Wypatroszony żółw morski, mocą międzynarodowego prawa objęty
ochroną całkowitą, na targu w Mogadiszu pójdzie za czterdzieści dolarów.
Drogo w porównaniu z cenami z dawniejszych czasów. No i kto umie tu
ugotować prawdziwą zupę żółwiową, pożywny, delikatny rosołek z lekkim
posmakiem ryb, tak jak chociażby w Dar es Salaam czy Mombasie.
Ostrygi też mają tu mniejsze niż w Brukseli albo w Luizjanie, już nie tak
smaczne, twardsze, ale paradoksalnie bardziej wodniste.
4
A przecież oni, tak samo jak my na całym świecie, też chcą żyć, kochać,
lubić i nie lubić. Chce im się pić (często bardzo chce, to nie najlepsze
uczucie, bo nie zawsze możliwe do zaspokojenia, zwłaszcza w drodze do
Mogadiszu). Śmieją się, rodzą dzieci, umierają, kobiety upiększają ciało
cudnymi malunkami czarnobrunatną henną albo – jak eleganccy mężczyźni,
zwłaszcza ci starsi, dostojni – farbują brody i czupryny na rudo. Złoszczą się,
kłócą się, częściej płaczą, lecz mniej leją łzy, bo zastępuje je krzyk,
rozdzierające wycie. Niektórzy kopną słabszego albo mu pomogą. Bywają
nihilistami albo bezinteresownie angażują się w sprawy szlachetne, choć
doskonale beznadziejne. Są samolubami, rasistami (i to jakimi – nie-
Somalijczyk jawi się ichnim ksenofobom jako półczłowiek), religijnymi
fanatykami i liberałami, wierzą w przesądy, znaki i gwiazdy. Jak my, tylko
trochę inaczej. To wszystko widać jak na dłoni, jeśli tylko zatrzymać się tam
choć na chwilę.
5
Dwa lata wcześniej somalijski Głód dopiero zapowiadano. To nie miał być
ani pierwszy, ani nawet największy Głód, jaki spadł na Somalię. Ale już
dreptał ku Mogadiszu. Już zabijał na drodze między Kismaju a Afgooye, przy
traktach ku somalijskiemu Liboi, skąd blisko do głodnego obozu dla
uchodźców Dadaab, największego miasta namiotów na świecie, na
północnym kenijskim pograniczu, skąd niemal widać miasteczko Wajir, które
udaje międzynarodowy port lotniczy. W Ogadenie, a nawet jeszcze bliżej
szerokich plaż Morza Czerwonego, które formalnie należą do północnej
Somalii i nic z tego nie wynika. Nad Oceanem Indyjskim, gdzie Głód i piasek
to stałe elementy krajobrazu i życia.
Jeśli Głód nie przytrafi się w Somalii (dlaczego ma się nie przytrafić?), to
zamieszka w Czadzie albo na subsaharyjskich pustyniach, w Republice
Środkowoafrykańskiej, Mali, na południu Algierii i Libii, w Mauretanii. Jeśli
nie w Czadzie, to w Sudanie, w Kongo, w Rwandzie, w Nigerii,
gdziekolwiek. „Kto ma broń, ten ma żywność. Kto ma żywność, ten ma
władzę. Obracamy się tu wśród ludzi, którzy nie myślą o transcendencji
i istocie duszy, o sensie życia i naturze bytu. Jesteśmy w świecie, w którym
człowiek, czołgając się, próbuje wygrzebać z błota kilka ziaren zboża, żeby
przeżyć do następnego dnia” – zapisał w Hebanie Ryszard Kapuściński.
To rzeczywiście jest tak kurewsko proste i równie kurewsko okrutne.
Wystarczy byle zbrojna awantura o pół wioski, pół stada długorogich krów,
o konto w szwajcarskim banku, puchnące od złota, o diamenty utytłane
czerwonym błotem, o dziurawe rurociągi tłoczące naftę i zabijające życie
w afrykańskich rzekach. Dość, że ściska się kałasznikowa w garści,
a w sąsiedniej wsi są wrogowie, pod wiatą zaś worki z mąką kukurydzianą
z USAID .
A jeśli do tego dojdzie nieżyczliwość natury, susza, za dużo słońca i za
mało wody, zaczyna się najgorsze. Nie tylko w Afryce, lecz zwłaszcza tam.
Do Somalii, gdzie awantur i różnic zdań, broni i pogodowych kaprysów jest
ponad światową przeciętność, Głód zaprasza chętnych w pierwszej
kolejności.
W tym kawałku świata pojawiają się w najlepszym razie raptem trzy pory
roku, o czym w książce Miasto cierni. Największy obóz dla uchodźców
informuje Ben Rawlence, brytyjski reporter i wieloletni działacz Human
Rights Watch, wielki znawca Rogu Afryki. Co najmniej o jedną za mało, ale
co zrobić? Rawlence pisze o porach roku w Rogu Afryki tak udatnie, iż
książkę uznano w USA za jedną z najważniejszych pozycji 2016 roku,
a prestiżowy „The Economist” stwierdził, że nie było od niej ważniejszej. Od
przebiegu pór roku zależy, czy Somalijczycy będą głodni, czy nie.
W Somalii – notuje Rawlence – są trzy pory roku: hagar, dżiilaal oraz gu.
Hagar to pora monsunu wiejącego od maja do września z zachodu na
wschód. Przyjazny, stały wiatr sprawiał, że w morze wyruszały najczęściej
jednożaglowe, drewniane łodzie dau – dzisiaj w arabskim Bahrajnie czy
w czarnej Tanzanii lub Mozambiku buduje się je niemal tak samo jak od
ponad tysiąca lat na wybrzeżach Morza Czerwonego, Oceanu Indyjskiego
i Zatoki Perskiej – o smukłych, lecz pojemnych kadłubach (załogi tych
największy liczyły kilkadziesiąt osób). Podróż z Somalii do Indii trwała trzy–
cztery tygodnie, a kiedy wczesną jesienią monsun odwracał kierunek, można
było bezpiecznie wrócić do domu. Somalijczycy, choć to w większości lud
pustyni, po dziś dzień uchodzą za świetnych żeglarzy, choć obecnie
w portach w Mogadiszu lub Kismaju nie stoi chyba ani jeden żaglowiec.
Wyparły je uzbrojone w potężne silniki zaburtowe najlepszych firm
światowych, długie, wrzecionowate kadłuby, z równym powodzeniem
służące rybakom, jak i somalijskim piratom, rzucającym się nawet na wielkie
tankowce.
Gdy klimat na Ziemi był bardziej przewidywalny – pisze Rawlence – kres
hagar przynosił pierwszy w roku mocny, rzęsisty i gwałtowny, choć
krótkotrwały deszcz zwany deir, po którym nadchodziła pełna kurzu
i piaskowych wirów sucha gorączka – dżiilaal. Zaczynały wysychać rzeki
i źródła, kolczaste akacje dawały ledwie dziurawy cień, który nijak nie
chronił przed słońcem, a nomadzi wędrujący w głębi Rogu Afryki, ale też
mieszkańcy wybrzeża, modlili się do Allaha, by pozwolił im przetrzymać te
straszliwe miesiące, gdy Somalia zmieniała się w rozpalone, mordercze
piekło. „Jeśli Bóg dał, upał stopniowo wzmagał się, by w końcu wezbrać
wilgocią. Przychodziła trwająca od marca do maja błogosławiona pora
deszczowa, gu. Cierniowe zarośla błyskawicznie okrywały się jaskrawą
zielenią, a piach porastał z dnia na dzień skąpą warstewką traw. Wielbłądy
i kozy koczowników przybierały na wadze”.
To podczas gu koryta somalijskich rzek znów wypełniały się wodą,
a niekiedy nagłe, kilkudziesięciogodzinne, nieprzewidywalne powodzie
zabierały ze sobą nieostrożne zwierzęta, a czasami i nadbrzeżne chaty.
W zbudowanych przez włoskich kolonistów kanałach irygacyjnych można
było łowić tłuste słodkowodne ryby, Somalia zaś stawała się miejscem
niemal cudownej, boskiej przemiany: nagle zazielenione pola zaczynały
rodzić zboże i wszelkie warzywa, na rachitycznych drzewach wątłych sadów
pojawiały się zawiązki owoców.
„Czasem pora gu nie nadchodziła, a wtedy wzmagający się upał nie
znajdywał ujścia. Wraz z ponownym nastaniem hagar wyschły piach unosił
się małymi wirami, wciskając się dosłownie wszędzie. Skóra zwierząt
obkurczała się, a nomadzi obserwowali z niepokojem niebo, lękając się
abaar, czyli suszy. Zdarzało się, że gu nie było w kolejnych latach, co
zwykle zwiastowało kłopoty”. Głód pukał do somalijskich drzwi.
Przez dziesięć lat działalności Peace Hotel Baszirowi ani razu nie powinęła
się noga, żadnemu z gości hotelu nie spadł z głowy włos, choć zdarzało się,
że poza jego murami bywali w ciężkich opałach. Dlatego wartość Peace
Hotel i wszystkich interesów Peace Business Group to dzisiaj jakieś trzy i pół
miliona dolarów. Dziewięćdziesiąt procent nakładów idzie na
bezpieczeństwo, ale Baszir wierzy, że z czasem będzie się to zmieniać.
Zatrudnia ponad dwustu ludzi, ale mówi, że już za rok będzie ich czterystu.
Gdyż poza wszystkim Baszir lubi marzyć. No i, jego zdaniem, to już nie
to samo piekielne Mogadiszu co wcześniej.
– Jeśli przyjedziesz tu za rok, za dwa lata, będziesz, obiecuję, wyjeżdżać
na miasto z jednym samochodem ochrony – zapewnia. – Za trzy–cztery lata
wystarczy ci do pomocy jeden człowiek. Dziś nie da rady, za bardzo
niespokojnie, ale kilka dni temu zabrałem znajomego Anglika na „Mogadiszu
by night”. Od niedawna mamy w mieście pierwszą pizzerię. Nazywa się
Karamel, a Sultan, jej właściciel, to fajny człowiek. W ubiegłym roku
gościłem w Peace Hotel czterdziestu zagranicznych turystów. Nie
przesłyszałeś się: prawdziwych turystów, a nie dziennikarzy czy kogoś
takiego. To miasto powoli normalnieje, choć normalne ciągle nie jest. Ale
my, Somalijczycy, mamy już powyżej uszu strzelanin, zamachów, bomb,
wojny. Na wojnie już się nikt tutaj zbytnio nie pożywi.
Gdy zbliżały się prezydenckie wybory, Baszir poczuł taką moc, że zrobił
w Peace Hotel noclegownię i miejsce spotkań dla komisji wyborczej. Zdaje
się, że w ten sposób złamał niepisaną umowę sprzed lat, więc coś musiało się
stać, bo jak inaczej.
Niepozorny, poobijany samochód z samotnym kierowcą jechał ku morzu
i ku lotnisku, wzdłuż murów i ułożonych piętrowo, zbrojonych drucianą
siatką worków z piaskiem. Kiedy za kilkaset metrów miały przegrodzić mu
drogę posterunki somalijskiego wojska i żołnierzy afrykańskiej misji,
samochód przyspieszył. Uliczne posterunki pofrunęły pod chmury.
Wskazówka sekundnika nie zrobiła nawet pełnego obrotu na tarczy
zegarka, gdy podjechała ciężarówka: dwieście z hakiem kilogramów
materiałów wybuchowych, stalowe śruby, kawałki prętów, mutry, łożyska,
no i beczki z benzyną, żeby bum było naprawdę wielkie. To był, jak do
tamtych zimowych dni 2017 roku, największy wybuch w Mogadiszu, nikt
nigdy niczego takiego nie zrobił. Poleciały dachy i ściany, posypał się
obronny mur, pękły worki z piaskiem renomowanej firmy Hesco
(utrzymującej, że potrafi pokonać śmierć), które zatrzymują zamachy
somalijskich, malijskich, syryjskich i afganistańskich talibów.
W lutym 2017 roku prezydentem Somalii został Mohamed Abdullahi
Mohamed, urodzony w Mogadiszu polityk z amerykańskim paszportem
(wiele lat temu, z powodu wojny, poprosił o azyl polityczny w USA ), historyk
po uniwersytecie w Buffalo, dyplomata i światowiec. W Ameryce prowadził
wykłady z umiejętności przywódczych oraz rozwiązywania konfliktów,
działał w organizacjach broniących praw człowieka. Podobno tęsknił za
ojczyzną i dlatego wrócił.
Abdullahi Mohamed, w końcu od kilku dekad człowiek liberalnego
Zachodu, wprowadził kwoty dla kobiet w państwowej administracji, więc
kilka polityczek sprawuje w Mogadiszu funkcje ministrów. Ma on
demokratyczny mandat – obserwatorzy nie dopatrzyli się wyborczych
machlojek – poparcie większości parlamentu, uznaje go zagranica i tak dalej.
Ale nie wszyscy tutaj lubią prezydenta. Dla religijnych fanatyków jest
bezbożnikiem i zdrajcą, mimo że w Somalii obowiązuje wprowadzone przez
Unię Trybunałów Islamskich, którą swego czasu podporządkował sobie Asz-
Szabab, prawo szariatu. Prezydent rządzi raptem kawałkiem Mogadiszu, na
dodatek tylko w dzień, bo już wczesnym popołudniem pozbawiona wypłat
armia rozłazi się po domach, żołnierze dopalają dżointy i żują khat, a siły
Unii Afrykańskiej, tęgie chłopy i zawadiackie baby z Burundi i Ugandy,
chowają się w ufortyfikowanych posterunkach. Niby na ulicach ruch ciągle
taki sam, lecz wiadomo, że już komu innemu trzeba się kłaniać, na kogo
innego uważać, przed kim innym uciekać.
Władza prezydenta Abdullahiego Mohameda jest więc wielce
problematyczna, a przynajmniej dalece niewystarczająca, by dać pełną
ochronę nawet Baszirowi i jego hotelowi.
Tak więc za politykę tuż przed wyborami ktoś wysadził pod murem Peace
Hotel dwa samochody pełne trotylu, śrub, kawałków stalowych prętów
i beczek z benzyną. Wybuch zabił żołnierzy z posterunków, kilka
handlujących kobiet i garść przechodniów. Ale od tego czasu bezsprzecznie
wiadomo, że kto pracuje dla Baszira, jest, zdaje się, na oku islamistów z Asz-
Szabab. Zwykłych gangsterów mających porachunki z Baszirem, pospolitych
złodziei i bandytów bez żadnej ideologii też jest pod dostatkiem.
11
Gdy miał siedemnaście lat, mama powiedziała mu, że jest już dorosły i musi
zatroszczyć się o rodzinę, o braci i siostry, w końcu również o siebie.
W Południowej Afryce – opowiadała – jest firma, potężna i bogata, którą
założyli emigranci z Somalii. Hodują i sprzedają warzywa, mają kilka
sklepów, wiedzie im się nie najgorzej i pewnie potrzebują kogoś do roboty.
Przy okazji to znajomi znajomych, kuzyni dalekich kuzynów, ten sam klan,
więc ta sama krew. Z pewnością nie zostawią ich bez pomocy.
– Pójdziesz tam, synku – poprosiła.
Czasami zadaje się pytania po to, żeby coś wybrzmiało, jakiś węzełek
zaufania i miłości zacisnął się do końca, bo przecież Mohamed ani sobie
wyobrażał, że może odpowiedzieć: nie, mamo, nie mam siły, boję się.
Za to ja wyobraziłem sobie, jak w podobnej sytuacji zachowałaby się
polska mama, włoska mamma albo jidisze mame, kochająca, nadopiekuńcza,
przygotowująca synkowi kanapki i piorąca mu skarpetki, choć ten już stary
byk. Co znaczą matczyna troska i miłość, tu, między ludźmi z naszymi
codziennymi kłopotami, i tam, w somalijskim żarze. Jak rozmawia się
z synem, który musi zrobić coś, co jest niewykonalne? Jak go zachęcić, choć
to jasne, że ryzykuje życie? Jak pomóc, jak otoczyć opieką?
Przecież somalijska matka kocha Mohameda tak, jak polskie matki
kochają Piotrusiów i Stasiów. Lecz co ja mogę pojąć z tej somalijskiej
matczynej miłości? To coś, czego nie umiem ogarnąć.
I tak ciągle, jak w oszalałej mantrze, aż – mam nadzieję – facet straci głos,
a amerykańskie helikoptery wreszcie dolecą tam, gdzie zostaną zestrzelone,
czyli w miejsce, gdzie w gruncie rzeczy kończy się nasza wiedza o tym kraju.
Film nauczył nas bowiem niewiele: w Somalii, nie mamy pojęcia dlaczego,
wybuchła krwawa i absurdalna wojna domowa, podsycana odwieczną,
postkolonialną awanturą z sąsiednią Etiopią i nie tak dawnymi snami
o potędze, szeptanymi do ucha dyktatorów przez nieocenionych w takich
momentach pochlebców ze Związku Radzieckiego. Wraz z wojną pojawił się
nieodłączny głód, a dziennikarze zainteresowani tym w miarę świeżym
i krwawo widowiskowym nieszczęściem już przygotowali raporty o walkach,
rabunkach, politycznych bandziorach i śmierci. Prezydent USA Bill Clinton
wzruszył się telewizyjnymi obrazkami wzdętych dziecięcych brzuszków,
widokiem kobiet wyczekujących przy wyschniętych studniach i fotografiami
małoletnich bojówkarzy, przepasanych taśmami nabojowymi i palących
papierosy, co przecież bardzo szkodzi zdrowiu. Wysłał więc w najlepszej
wierze żołnierzy, którzy przywieźli Somalijczykom lekarstwa oraz jedzenie
i chcieli zaprowadzić pokój. Lecz na swoje nieszczęście natknęli się na
niewdzięczników, raptusów i dzikusów. W tej szlachetnej misji niektórzy
Amerykanie stracili życie. Ale też dowiedli dzielności, pokazali, czym jest
ofiarność, odwaga, prawdziwa przyjaźń. The end.
Trzeba skręcić w lewo, koło okazałego meczetu, głęboka brama pokryta jest
gdzieniegdzie wypalaną, glinianą mozaiką. Potem pojechać w dół, grząskim
piaskiem (nasza pancerna toyota ledwie się wyrabia) aż do wejścia do
maciupkiego, skromnego jak barak meczeciku, gdzie lata temu to wszystko
się stało. To z tego miejsca w 1993 roku jakiś mężczyzna wycelował
granatnik i posłał pocisk w kierunku amerykańskiego helikoptera, a później
drugiego, który nadleciał zestrzelonym z pomocą. Udało się: oba helikoptery
rozbiły się w głębokim piachu, trafione z granatników przez bojowników
zwariowanego watażki, pokazującego się publicznie w najbardziej
klasycznych okularach przeciwsłonecznych marki Ray-Ban, Mohameda
Faraha Aidida, który nazywał siebie generałem i pragnął być prezydentem
Somalii uznawanym przez cały świat.
Patrzę na piasek, na zetlałe mury i baraki z niskimi przygórkami, jak puste
gołębniki. Na stalowe bramy kneblujące wyschnięte podwórka; za judasz
w drzwiach robi kilka dziurek przebitych grubym gwoździem. Śmierdzi,
strużki ścieków zbierają się w mętną kałużę, która nijak nie zamierza
wyschnąć, choć upał i pełne słońce.
Dalej piaszczysta ulica idzie w dół, a na niej chude kozy szukające
wąskiego cienia wzdłuż krzywych ścian. Te wszystkie niedorobione ganki
i krzywe okna, dziury w murach, ukruszenia i złamania. Kurz, piasek, jeszcze
raz kurz. Stosy zaśmierdłych odpadków. Ścierwo kota. Słoneczny blask,
zawsze prosto w oczy, biały, aż bezbarwny, taki bez zmiłowania, by oślepić
i sprawić, żeby przybysz zobaczył jak najmniej.
Biegają tu dzieciaki jak z plakatów organizacji charytatywnych. Chłopcy
w lichych koszulach, dziewczynki, nawet te młodziutkie, już kryją twarze
w czarnych nikabach. Chude, obdarte, umorusane glutami cieknącymi
z nosów, niektóre z dzieci sztywno wygięte do tyłu, jak staromodny,
drewniany wieszak lub spinacz do papieru, co podobno jest objawem malarii
mózgowej, choroby, którą niewielu może przeżyć, a której nikt nie wyleczy.
Zmęczeni, nudzący się przeraźliwie faceci, zamroczeni khatem, który wali
w łeb jak amfetamina.
– Black Hawk Down – powtarzają nawet ci, którzy nie znają angielskiego,
ale przecież uczestniczą w zglobalizowanej cywilizacji, więc widzieli ten
film.
Jestem w miejscu, które przeszło do historii za sprawą sławnego
hollywoodzkiego obrazu, na dodatek bardzo dobrego, choć
zainscenizowanego w nieprawdziwej scenerii. Dwa Oscary, w obsadzie Josh
Hartnett, Ewan McGregor, Eric Bana, Tom Sizemore, reżyserował Ridley
Scott, a kilkoma kamerami, co uznano za nowość i twórczą odwagę,
filmował Sławomir Idziak. W 1993 roku Amerykanie naprawdę chcieli
pomóc. Lecz po drodze wydarzyło się kilka nieprzewidzianych wypadków
(jeden żołnierz wypadł z helikoptera), zabrakło szczęścia i boskiej opieki.
Wbrew planom komandosi stoczyli kilkunastogodzinną bitwę o przetrwanie,
stracili dziewiętnastu ludzi, kilkudziesięciu zostało rannych. Zabili kilkuset
Somalijczyków, choć niektórzy mówią nawet o tysiącu i więcej.
Moi somalijscy towarzysze powtarzają więc: Black Hawk Down, Black
Hawk Down. W gruncie rzeczy czujemy się pośród piasków Wardighley jak
w nierzeczywistej, muzealnej sali. Tu, jeśli w mieście chwilowo przycichło,
przywozi się zagranicznych gości, jakby te zetlałe baraki i śmieci były
miejscowym Luwrem albo Museum of Modern Art. Co innego można
oglądać w Mogadiszu? Gdzie wyobraźnia włącza się tak bardzo, że aż
słychać kanonadę (może słychać naprawdę?) i można poczuć swąd
ropiejących, otwartych ran? Niby wszędzie, lecz tu szczególnie; nikt z nas nie
widział tej bitwy, ale wszyscy oglądaliśmy film, więc mamy przed oczyma te
same obrazy śmierci oraz szaleńczo rozradowaną, czarną twarz generała
Aidida w modnych ray-banach.
Później jednak moi przewodnicy powiedzą z goryczą, że ten film to na
dobrą sprawę wszystko, co świat usłyszał o Somalii, nie licząc opowieści
o biedzie i głodzie. No i że szczątki helikopterów rozebrano w kilka chwil po
bitwie, bo lotnicze aluminium to żywy pieniądz; co się nie spaliło od
amerykańskich ładunków wybuchowych, sprzedano na targach. Zostały tylko
wraki rozstrzelanych samochodów pancernych humvee, jeszcze dzisiaj –
choć minęło ponad dwadzieścia lat – poczerniałe, umorusane sadzą, pogięte
w jakichś nieprawdopodobnych konwulsjach, skorupy zbyt ciężkie, twarde
i nieporęczne, by pociąć je na kawałki i przehandlować.
Nie ma w ich głosach dumy ani radości naocznych świadków, bo tylko ci
najstarsi ledwo pamiętają grozę początku lat dziewięćdziesiątych, czasu być
może jeszcze wcale znośnego. Nieodległy suk Bakaara był wtedy jak osobne
państwo we władzy uzbrojonych po zęby bojówek Aidida, a Mogadiszu
płonęło dosłownie, linia frontu szła ulicami i placami, niczego nie chciała
oszczędzić – tamto piekło nie było do końca ich udziałem, w odróżnieniu od
innych, późniejszych.
Coś dziwnego wybrzmiewa w ich słowach, dźwięczy niewypowiedzianie,
niepokojąco, a ja po prostu nie umiem tego nazwać. Żadna tam satysfakcja,
żadna duma i frajda, w końcu wszyscy oni wiedzą, co i dlaczego się tutaj
stało. Tyle że jakieś dźwięki zgrzytają, jakiś przecinek wypada w miejscu,
gdzie nie powinno go być, pojawia się wykrzyknik, cichy, wstydliwy, lecz
słyszalny.
– To my – tak właśnie słyszę – zestrzeliliśmy amerykańskie maszyny
(jacy wy!? – myślę – jacy wy?). Nasi (jacy oni, kurwa, wasi!?) to zrobili.
– Jacy oni, kurwa, byli nasi – usłyszę za moment od Mohameda. – Tam
nie było żadnych naszych.
Lecz skoro w tym mieście i w tym kraju nie ma się za bardzo z czego
cieszyć, można cieszyć się z Black Hawk Down. Ze stalowych zwłok
samochodów bojowych humvee, które w tym piasku zostaną na zawsze.
Z sukcesu bojówkarzy (to jednak sztuka trafić ultranowoczesny helikopter
przedpotopową, poradziecką bazooką), który przecież okazał się totalną
klęską, bo bitwa o Mogadiszu nie dała nikomu prawdziwego zwycięstwa,
szczęścia ani spokoju. Ze sfilmowanej przez Hollywood w plenerach
marokańskiego Rabatu porażki amerykańskich komandosów Delta Force
i z fanatycznego zaślepienia somalijskiego watażki. Ze współprzynależności
do światowej kultury, bo w końcu chłopaki z Mogadiszu i ja mamy wspólny
temat do rozmów, możemy razem zamruczeć song Rachida Tahy.
No i, co równie istotne, Amerykanie wyróżnili ten obraz Oscarami. O tych
nagrodach wszyscy co najmniej słyszeli, nawet tu, w miejscu, gdzie nie
zagląda diabeł, film zaś oglądał cały świat. To znaczy, że świat wie co nieco
o Somalii.
Nie mam nic do tego filmu, choć Mogadiszu w nim to jakiś nadzwyczajny
wymysł i brednia. Nie ma tu nawet podobnych do tych z filmu ulic
i targowisk, a dzielnica Wardighley, na którą spadły dwa zestrzelone
helikoptery, wygląda jak zaprzeczenie tej z Hollywood. Na filmie są
piętrowe, masywne domy stojące w ulicznych ciągach jeden przy drugim,
dyskretne wąskie przejścia, podwórka, gdzie suszy się pranie. Naprawdę
w Wardighley są jakieś pagórki i dołki, piaszczyste wydmy, brak za to
zaułków, ciemnych podwórek i podcieni. Więcej tu, mam wrażenie, kóz
i długouchych owiec niż ludzi, śmieci niż towaru w kilku lichych sklepikach.
Nawet nieodległa nadmorska plaża jest jakoś inna. Ale popkultura ma moc
kreowania rzeczywistości. Wardighley już zawsze będzie w mojej głowie jak
z filmu Ridleya Scotta. Aidid będzie nosić modne okulary. A tłum
rozpalonych Somalijczyków będzie ciągnąć za zdezelowanymi pick-upami
porwane o nierówny bruk ciała zabitych Amerykanów. Tyle że ciała
sprofanowano naprawdę.
Dżidżi to kobieta bez wieku. Może mieć równie dobrze czterdzieści albo
sześćdziesiąt lat. Twarz okrągła jak księżyc w pełni, bardzo ciemna, matowa
i pomarszczona skóra oraz niesymetrycznie osadzone niewielkie, czarne
oczy. Dlatego nie wiemy, czy Dżidżi patrzy na nas, czy może przenosi wzrok
gdzieś wyżej, za plecy, wypatrując nowych klientów.
Te jej oczy, rozżarzone węgielki, są lekko niepokojące, świdrujące,
podejrzliwe i nieufne. Lecz Dżidżi ciągle się śmieje, pokrzykuje wesoło, coś
woła, a w jej głosie jest tyle sympatii, iż nic dziwnego, że chyba wszyscy
w Peace Hotel lubią ją i zawsze czekają na jej przyjście. Kobiety mieszkające
w Peace Hotel zachowują się przy plastikowych workach Somalijki jak
w salonie Diora: przymierzają, podpatrują, porównują, składają i rozkładają,
mną cienkie materiały, szukają barw, deseni i wzorów.
Na potrzeby szmatkowego biznesu Dżidżi nauczyła się kilku angielskich
słów: „nice”, „very nice”, „ten”, „twenty”, „five”. U Dżidżi wszystko – chusta
czy dzwonek, dira albo dres – z początku kosztuje dwadzieścia albo dziesięć,
by za chwilę kosztować dziesięć lub pięć dolarów. Sprzedaje za połowę
wywołanej ceny, a kiedy dobije targu, jest tak samo radosna jak wtedy, gdy
zachwala towar. Popołudnie bez Dżidżi jest jakoś niepełne, w Peace Hotel
robi się smutno bez jej krzywego, serdecznego uśmiechu i rozbieganych
oczu, bez tego oglądania wielbłądzich dzwonków, bez ich pustego,
drewnianego klekotu.
Dżidżi nie przynosi nam miejskich plotek, choć z pewnością wie, co się
wokół dzieje. Za to umie opowiadać o przeszłości Mogadiszu. Bez słów, lecz
tak przejmująco, że można zapłakać. Tu kiedyś musiało być naprawdę
pięknie.
Na barwnych szmatkach obok plastikowych worków z wielbłądzimi
dzwonkami Dżidżi rozkłada dwie kupki starych pocztówek spiętych
recepturkami. Mają wyblakłe kolory, jak stare zdjęcia z wakacji. Odbito je na
łamliwym papierze fotograficznym, najpewniej enerdowskiej firmy ORWO ,
badziewiu udającym w realnym socjalizmie szczyt techniki. Dlaczego sądzę,
iż jest wielce prawdopodobne, że ten papier to właśnie ORWO? Pocztówki
datowane są na lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte ubiegłego stulecia,
a więc na czas, gdy władcy Somalii przymilali się, licząc na wzajemność, do
bloku wschodniego. Bratnie kraje socjalistyczne mogły, w ramach
sojuszniczej pomocy, podrzucić somalijskiej dyktaturze materiały do
fotografii. Rzecz jasna obok kałasznikowów, granatów i bazook – taki bonus
do podręczników o tym, jak budować realny socjalizm.
Każdy, kto podchodzi do straganu Dżidżi, sięga po pocztówki. Zrazu
ogląda powoli, potem szybciej i szybciej. Jest zdziwiony i zszokowany, bo
fotografie przedstawiają świat, którego już nie ma i nie będzie.
Nikt tych zdjęć nie kupuje, choć kosztują doprawdy grosze. Nikt o nich
nie rozmawia, nie woła do towarzyszy: „Zobacz jakie Dżidżi ma fajne
zdjęcia”. Najpewniej dlatego, że nie ma sensu oglądać czegoś, co nigdy nie
wróci. Po co gadać o czymś, co zmieniło się w otwartą ranę, przypomina
czasy tak dobre, że niemożliwe do wyobrażenia.
I to jest powód, jak mi się zdaje, dla którego Dżidżi nigdy nie sprzeda ani
jednej pocztówki z przeszłości, choć pójdą wszystkie wielbłądzie dzwonki
i dira, a nawet te paskudne sztuczne dresy z białą gwiazdą w błękitno-białych
somalijskich barwach. Można przez chwilę popatrzeć na dawne Mogadiszu,
zamknięte w marnych, enerdowskich kolorach, ale przynajmniej ja nie
umiem tych widoków zabrać ze sobą. Zdjęcia, dzisiaj kompletnie
nierzeczywiste, jak z fantastycznej dekoracji, nie są żadną pointą historii,
którą usłyszałem od stolicy Somalii. Tutejsza przebrzmiała Nibylandia (choć
kiedyś istniała naprawdę) nie nadaje się już do opowiedzenia niczego. Myślę
sobie, że nikt nie oglądałby fotografii Warszawy sprzed śmierci miasta
w powstaniu i w późniejszym niemieckim szale zniszczenia, gdyby na
miejscu gruzów nie zbudowano czegokolwiek, choćby Pałacu Kultury.
Gdzieś w podświadomości czai się, przynajmniej u mnie, jakaś blokada:
nie patrzeć, a przede wszystkim nie zabierać ze sobą pejzaży sprzed końca
świata. Niech przelecą przez głowę, a potem szybko znikną. Wszystko mi
jedno, czy opowiadając o Mogadiszu, pomylę się w opisie kształtu
neogotyckiej katedry, zanim zrujnowały ją w ponurym szale i zaślepieniu
dzieci jej budowniczych. Po co mam trzymać w szufladzie fotografię
meczetu Fachr ad-Dina, budowli z wczesnego średniowiecza, gdy zostały
z niej odrapane mury?
Aydaan opowiada:
– Mama wróciła do Kanady szybciej, niż zamierzała. Błagała, żebyśmy
razem wsiadły do samolotu. Ale zostałam. Nie wyjadę stąd z podkulonym
ogonem, bo napatrzyłam się na stare pocztówki. Coś mnie tu złapało, coś
uwiodło, kocham Mogadiszu. Kiedy idę na targ rybny albo do portu, mam
wrażenie swojskości, nie obchodzi mnie smród i brud, choć czuję, jak kiedyś
wyglądało tu życie. Ale nie boli mnie jego utrata, bo osobiście go nie
kosztowałam, nie tęsknię za nieznanym mi Mogadiszu. Może to jakaś moja
wewnętrzna ułomność, bo w tym całym syfie – przecież widzę, że to syf! –
nie ckni mi się też za wieżą telewizyjną w rodzinnym Toronto ani za
udającymi francuskie kamienicami Montrealu. Chcę tylko, żeby
w Mogadiszu powstało wreszcie coś normalnego. A wtedy może wróci tu
moja mama.
– Nie wróci, chyba. A i ciebie stąd zabierze najszybciej, jak się da.
– Mamusia powie dwudziestoletniej Kanadyjce, jak żyć? Ale ty jesteś
niemądry. I malusieńkiej wiary.
Ta Aydaan jednak ma dobrze, a przynajmniej łatwiej.
– Nigdy nie widziałam Mogadiszu innego niż to cholerne gruzowisko. To
i mogę wyobrażać sobie Bóg wie co, nawet dobrą przyszłość.
14
Podobno, tak mi teraz opowiadają, gdy byłem tu pierwszy raz, w 2015 roku,
działo się jeszcze gorzej niż dzisiaj.
Jak to mierzą? Skutecznością zamachów bombowych? Liczbą ofiar? Ceną
pocisku do kałasznikowa, litra benzyny, wiązki chrustu lub kilograma ryżu?
Ilością żarówek jarzących się w nocnym Mogadiszu?
Brzmi to okropnie, lecz niektórzy mierzą swoją krzywdę, porównując się
z nieszczęściem innych. Nie ma w tym hipokryzji ani cynizmu, jest tylko
próba znalezienia miary, bo w końcu wszyscy lubimy się porównywać. Tu
było tak strasznie – mówią – że kiedyś uciekaliśmy przez morze do Jemenu.
Nikogo nie obchodziło, co będzie dalej, może Arabia Saudyjska, Emiraty,
Kuwejt, Europa, a może posterunek jemeńskiej policji, parę pał w plecy
i wio, z powrotem do Mogadiszu. A dziś popatrz: na naszych plażach lądują
łodzie z Jemenu, wyławiamy jemeńskie trupy. Tam jest naprawdę gorzej,
o wiele gorzej, naprawdę. Tak przynajmniej opowiadają ci, którzy przeżyli
ucieczkę.
Nie wiem więc, jak w Mogadiszu jest naprawdę, bo żeby wiedzieć, trzeba
tu żyć, a ja przyjechałem na chwilę i rychło odjadę, zabierając notes pełen
zapisków i kilkanaście obrazów, tkwiących pod powiekami jak ziarna piasku.
Obrazy bolą, ani myślą zblednąć, z czasem robią się coraz bardziej
dokuczliwe. Niby tracą na szczególe, lecz zyskują na wyrazistości. Układają
się w jakieś symbole, lecz nie mam pojęcia, co może oznaczać, że to
pamiętam, a tu muszę podeprzeć się zapiskami. Mogadiszu zostawia po sobie
chaos. Koniec kropka.
Bo i zmieniło się przez te dwa lata. Na ulicach jest więcej straganów, więcej
szyldów i ogłoszeń reklamowych, zatem jakby więcej swobodnego kroku
przechodniów, więcej krzyku, zapachów, spalin i kałuż, bo od czasu do czasu
wypada ten piach polać wodą.
Rozczulają mnie zwłaszcza szyldy, niezbędne w cywilizacji
powszechnego analfabetyzmu. Napisy też są, a jakże, w alfabecie łacińskim
i arabskimi wężykami, lecz o niebo ważniejsze są rysunki, bo one trafiają do
każdego.
Liczy się też precyzja reklamy – klient nasz pan, powinien wiedzieć,
czego może się spodziewać. Więc restauracje rysują miseczki i szklanki
wypełnione jakimiś potrawami, makarony zwieszające się z talerzy, kotlety
jagnięce i kurze udka. Sklepy spożywcze dodają puszki z fasolą i grochem,
z ciecierzycą. Warto też wyrysować piramidki owoców i warzyw, plastikowe
butelki z wodą i różnymi napojami, płaskie chlebki, woreczki ryżu i mąki.
Apteki rysują buteleczki pełne lekarstw, plastry opatrunkowe, fiolki
z miksturami, a nawet rozsypane, pojedyncze pigułki, biało-zielone lub żółto-
czerwone. Lekarz namaluje zranioną nogę, nad którą pochyla się mężczyzna
w białym kitlu. Rozkrojony brzuch, jeśli jest tu chirurg, staroświecką, szklaną
strzykawkę, mikroskop (tu można zrobić jakieś badania), bezzębną szczękę
i szczękę jak u hollywoodzkiej gwiazdy (to dentysta). Ginekolog oznaczy
gabinet rysunkiem rozłożonych ud z pustym, pozbawionym detali kroczem.
A ten, który dokonuje obrzezania, dołoży do tego skalpel albo w pustym
miejscu między udami umieści rysunek malutkiego, chłopięcego
przyrodzenia.
Pisarz listów i podań narysuje zeszyt, kartkę papieru, długopis lub
maszynę do pisania. Tępiciel owadów – karaluchy i inne paskudztwa
uciekające przed człowiekiem, który ma na plecach butlę z jakimiś
chemikaliami, a w dłoniach coś podobnego do słuchawki prysznica. Fryzjer –
ostrzyżone głowy, brzytwę, nożyczki, a jeśli jest bardzo przemyślny, dołoży
wycięte ze starych magazynów zdjęcia Cristiana Ronaldo w jego
wyżelowanych fryzurach, choć Asz-Szabab zabrania noszenia takich jako
sprzecznych ich zdaniem z Koranem. Na ścianie salonu piękności będzie
rysunek dłoni pomalowanej henną, kolorowe paznokcie, a nawet oko
z uczernioną powieką i długimi rzęsami.
Na budynku, gdzie mieszczą się biura podróży (tak, są w Mogadiszu biura
podróży, pomagają odbyć pielgrzymkę do Mekki, zdobyć wizę do Emiratów
lub do Turcji, sprzedadzą bilet Jubba Airways lub Ethiopian Airlines)
namalowano samolot. Krawiec maluje wijący się centymetr, ułożone w stosy
koszule, wiszące marynarki oraz żelazka. Stragan z meblami – łóżka, krzesła
i stoły. Elektronikę dostaniemy tam, gdzie na murze jest wizerunek monitora,
klawiatury i telefonu. Tu łatwo się pomylić, bo tak samo przedstawiają swoje
usługi kawiarenki internetowe.
Słowem, można jeździć ulicami Mogadiszu i przyglądać się reklamom. To
naprawdę bardzo dobrze robi, tylko żal, że wysiąść się nie da, póki ochrona
nie powie, że można, bo to ciągle jest miasto zakazane dla cudzoziemca.
16
Jasmin nie zamyka się buzia. Popija łyk soku arbuzowego i gada, gada, gada.
Na pewno dobrze wie, że kiedy mości się w za dużym dla niej krzesełku
i układa usta w uśmiech, topi wszystkie okoliczne serca, nie tylko chłopaków
roznoszących wodę i kawałki mango, ale wszystkich.
Ta dziewczyna to kolejna kolorowa papużka w Peace Hotel. Dziś jest
amarantowa, jutro będzie błękitna, pojutrze w kolorze pustynnego piasku,
a popojutrze żółciutka jak kanarek. Niewysoka, roześmiana, zalotna, czarne
oczy strzelają na boki, uwodzą, flirtują. Ma w sobie niezwykłą otwartość
i chęć spotkania. Okrąglutka, śliczna. I choć nigdy nie zostałaby modelką, jak
Iman lub Waris Dirie, mogłaby leżeć na jakiejś sofie w eleganckim,
zamożnym domu i patrzeć w telewizor wyświetlający opery mydlane albo
czekać, by jakiś Ali, Ahmed, Hassan lub Dris przyniósł jej nowy flakon
perfum.
Ma dwadzieścia lat, skończyła szkołę pielęgniarską, przyjęła na ten świat
tylu maluchów, że nawet nie zliczy. Biega palcami po klawiaturze komputera
tak sprawnie jak zawodowy informatyk. Ponieważ zna się na medycynie,
Baszir wyszukał ją do pracy. Jasmin umie opatrzyć rany, zatamować
krwotok, nie boi się widoku bólu, tego najgorszego, bo oglądanego na twarzy
człowieka, którego musi objąć i popatrzeć mu w oczy tuż przed śmiercią.
Kręci się w krzesełku, mruży oczy i utyskuje na świat. Lecz zdaje mi się,
że bardziej dla fasonu.
– Kiedyś miałam fajną pracę, byłam położną w szpitalu. Teraz nuda, nuda,
nuda. Nienawidzę ekranów i telewizji.
W pokoju, gdzie pracuje Jasmin, jest na dodatek zimno od huczącej
klimatyzacji, choćby na dworze temperatura przekroczyła czterdzieści stopni.
Na monitorach widać całe Mogadiszu, sfotografowane z satelity, precyzyjne
do najmniejszego zaułka. Jasmin odpowiada za bezpieczeństwo gości, ta
mała, promienna kobieta trzyma w dłoniach wszystkie nitki, dzięki niej
w Peace Hotel można w miarę spokojnie spać.
Tego dnia – było około południa – znudzona Jasmin gapiła się w monitor.
Zobaczyła rozpędzone auto, a potem błysk, huk i wszystko zgasło, nawet
klimatyzacja, chłodząca monitory i serwery śledzące ruch każdego skutera
w Mogadiszu, przestała działać.
Potem huknęło drugi raz.
Wybuchy zabiły raptem pięciu ludzi, choć gdyby ofiary liczono w setki,
nie byłoby wielkiego zdziwienia. Rozsypały się dwa pobliskie domy, pod
niebo wystrzelił słup gęstego dymu. Goście Peace Hotel chowali się pod
stołami, niektórzy krwawili. Po chwili zjawili się ochroniarze, sekundy
później ranni znaleźli się już w bezpiecznym schronie, a po minutach – leżeli
w szpitalu na lotnisku, gdzie lekarz zakładał im szwy na zranione głowy. Tak
silnego wybuchu w Mogadiszu nikt wcześniej nie widział.
Rzecz w tym, że to Jasmin, choć straciła monitory, zorganizowała
wszystko, co tylko było można. Zebrała gości (nie było ich na szczęście
wielu), pilnowała ewakuacji, a potem doglądała, by każdy z rannych jak
najszybciej otrzymał lekarską pomoc.
Gdyby w powietrze wyleciał trzeci samochód – rozkraczył się po drodze
i nie dojechał na miejsce – wybuch rozrzuciłby tylko pokruszone cegły.
A jeśli za samobójcami przebiliby się do Peace Hotel terroryści, mogliby
poganiać sobie po pustych korytarzach, póki nie załatwiłyby ich chłopaki
z prywatnej armii Baszira. Jasmin dopilnowała wszystkiego i zajmowała się
wszystkim. Kolorowa papużka, która w zimnym pokoju, między monitorami
nudzi się tak, że musi czasami flirtować.
Na tym polega tutejsza nowa taktyka, ponoć uporczywie doskonalona
w ostatnim czasie, podstępna, wymagająca wiele zachodu, lecz
skuteczniejsza niż poprzednie. Pierwszy wybuch jest po to, by utorować
drogę następnemu samochodowi, ale przede wszystkim zebrać gapiów,
przyciągnąć żołnierzy, ochroniarzy, lekarzy i zespoły ratunkowe. Drugi – ten
właściwy – ma naprawdę niszczyć i zabić dziesiątki ludzi.
Podobno najnowszą techniką jest użycie trzech samochodów. Tak
napadnięto ostatnio na kilka gmachów publicznych w Mogadiszu. W trzecim
pojeździe również siedzą kamikadze (trzeba mieć w sobie tony optymizmu,
by wierzyć, że ujdzie się cało z takiej akcji), ale nie mają na sobie pasów
szahida, za to kałasznikowy w garściach. To ekipa, która ma dokończyć
sprawę: morduje ocalonych i dobija rannych, a jeśli się uda, bierze
zakładników. W zamachu z 2 stycznia 2017 roku też podobno brał udział
trzeci samochód. Rozpłynął się gdzieś w zaułkach Mogadiszu. Nigdy go nie
znaleziono.
„Podobno” jest słowem, którego – gdy coś gdzieś walnie – używa się tutaj
najczęściej. To oczywiście nie tak, że nikt nic nie wie, a chaos rządzi na
równi uliczną plotką i przestrzenią prawdziwej informacji. W końcu (czasami
po wielu miesiącach) prawda wychodzi na jaw. Albo znają ją ci, którzy
najczęściej milczą, bo znajomość technik terroru to wiedza tajemna.
Było więc tak pewnego dnia, że z dachu jednego z budynków Peace Hotel
spoglądaliśmy na ruiny świeżo wystawionego, ukrytego za potężnymi
murami domu Baszira. A już kilka chwil później gapiliśmy się w dokładnie
przeciwnym kierunku, na północ Mogadiszu, gdzie mieszczą się dzielnica
rządowa, Villa Somalia, ruiny Teatru Narodowego i gruzy domów arabskich
i włoskich rządców tego miasta. Wcześniej usłyszeliśmy długie „bum”,
stłumione, jak echo grzmotu, bo i trochę daleko, a po drodze mury domów.
Wyszliśmy na dach, niespiesznie, bo i do czego gnać, skoro „bum” to
w Mogadiszu codzienność, a takie odległe niczym nie grozi.
Zobaczyliśmy grzyb czarnego dymu, niesionego wiatrem. Coś błyskało,
lecz wnet zginęło w podniesionym kurzu. Nad głowami przeleciał nam klucz
czarnodziobych ibisów. Nic więcej.
Rozdzwoniły się telefony. Ruszyła nieoficjalna sieć informacyjna
Mogadiszu, odezwały się grupy otwarte i zamknięte. Pierwsza pisana wieść
o zamachu pojawiła się w internecie szybciej, niż wbiegł na dach pewien
facet ze Stanów z lufą teleobiektywu w garści. Rozglądał się dookoła, szukał
najlepszego ujęcia, celując w słup dymu, ale zrezygnowany odłożył aparat
i powiedział: „Shit. To wcale nie nadaje się na fotę”.
Potem szczątkowe wiadomości lepiły się w informacje, weryfikowane
przez anonimowe i jawne źródła, potwierdzane i kwestionowane, aż wyszła
z tego w miarę spójna całość. Nic szczególnego, znów doszło do zamachu.
Dobrze, że wybiegliśmy na dach, bo mogliśmy sprostować, że druga
bomba wcale nie wybuchła tuż przy lotnisku – nadawcy wiadomości
z północy Mogadiszu dawali głowę, że ktoś rozerwał się blisko Peace Hotel.
Ale też jeszcze zanim informację podały najszybsze afrykańskie agencje
i portale, wiedzieliśmy mniej więcej, co się stało.
A więc: w wojskowy checkpoint przy gruzach, które kiedyś były Teatrem
Narodowym, wjechał zdezelowany japoński mikrobus wyładowany
materiałem wybuchowym. Miejsce na detonację wybrano kompletnie bez
sensu, więc może był to przypadek. Zginęło dziesięć osób, kilkanaście
zostało rannych.
Zaraz zaczęły się dywagacje jak w przypadku ataku na Peace Hotel. Czy
ktoś chciał się przebić do dzielnicy rządowej? Gdzie drugi, trzeci samochód
terrorystów? Kto tak naprawdę był celem? Kogo chciano przestraszyć, kogo
zabić, komu powiedzieć, by siedział cicho?
Sarę z obozu Al-Adala widzę już któryś raz. Od lat jest tam szefową, rządzi
twardo, ale skutecznie, więc ludzie się jej słuchają, nawet jeśli nie tylko dzieli
pomoc, ale również wymaga datków.
Mam wrażenie, że w ogóle się nie zmienia, tylko przybywa jej energii.
Albo inaczej – jest taka, jaka była – cicha i małomówna, każde zdanie trzeba
z niej wyciskać jak sok z cytryny, ale ponieważ ma więcej obowiązków niż
uprzednio, musi mieć więcej sił, by im podołać. Na dodatek umie
przewidywać, co będzie jutro i pojutrze. Będzie jeszcze trudniej – mówi – to
pewne.
Być może dlatego obóz Al-Adala stoi wysoko w tutejszych rankingach,
nieformalnych, kolportowanych plotką, i w zasłyszanych wieściach, które
jednak docierają na głęboką prowincję, daleko w pustynię, skąd idą głodni.
Już zawczasu wiedzą, że ten obóz jest lepszy od innych, bardziej przyjazny
i bezpieczny, na przykład koczowisko Dinsoor ma więcej atutów niż Hamis
Muszta, lub odwrotnie.
Każdy uchodźca tworzy tę hierarchię wedle własnego klucza. Gdzieś
przywódca, jak powiadają, ma znakomite kontakty z organizacjami
niosącymi pomoc, więc łatwiej tu o jedzenie. Pochodzi z przyjaznego klanu.
Lecz w drugim obozie stoi więcej latryn, w trzecim jest cały czas woda, ale
mieszkają tu głównie ludzie z wrogich rodzin, więc może trzeba wybrać inny
obóz, bardziej siermiężny, biedniejszy (jeśli takie określenie w ogóle tu
przystaje), lecz zasiedlony przez swoich.
Dodatkowo obozy te cały czas pęcznieją. Obala się w nich świeżo
wybranych liderów, zaglądają tu nowe organizacje i przychodzą wciąż nowi
ludzie, burząc – gdy się już ciut zasiedzą – stary ład. Nie ma między obozami
wyraźnych granic, lecz te umowne są dla mieszkańców bardzo wyraźne,
czytelniejsze, niż gdyby wyznaczyć je palikami i drutem.
Zasadniczo jest tak, że kiedy nowi dotrą do obozu, moszczą się
u kuzynów i pociotków, którzy po prostu muszą się posunąć. Albo siadają
u wejścia i czekają. To najbiedniejsi z biednych, więc dopiero kiedy zapłacą
(choć bywa, że tego nie robią) za ziemię kilka dolarów (których na razie nie
mają), mogą urządzać się jakby u siebie.
Trzeba wtedy kupić kilka akacjowych tyczek (tyczka za dolara, pięć
w pęku za cztery), grubsze, zaostrzone końce wbić w piach, szczyty związać
jakimś sznurkiem i na to narzucić, co jest pod ręką: rozprute stare worki,
szmaty, folię, cokolwiek. Z czasem namioty ułożą się w okrąg lub
nieregularny wielobok, dojdzie jakiś płotek upleciony z chrustu, może pojawi
się kilka kurczaków, a nawet koza. W jednym namiocie zorganizuje się
prowizoryczną kuchnię: palenisko, gar, czajnik. Obok staną żółte kanistry na
wodę. Z kabłąków zwisają płócienne paski, by można było zarzucić sobie
kanister na plecy, a pasek przełożyć przez czoło; tak w noszeniu wody
pomogą nawet najmniejsze dzieci, głównie dziewczynki.
Dobrze, gdy w obozie jest szkółka koraniczna (dwa dolary od łebka za
miesiąc nauki): kilkanaścioro dzieci stłoczonych w ciasnym, dusznym
i ciemnym namiocie. Nauczyciel wbija im do głowy kolejne wersety Koranu,
a one recytują arabskie słowa, te bystrzejsze nawet na wyrywki, choć nie
mają pojęcia, co one znaczą, bo przecież nie znają języka. Starszy chłopczyk
bierze w dłonie długą, wąską deszczułkę. Macza ścięty patyk w puszce
atramentu zrobionego z popiołu, sadzy, odrobiny oleju i mleka. Kreśli na
drewnie arabskie litery, a idzie mu to nadzwyczaj sprawnie, każdy zawijas
jest taki, jaki być powinien, wężyki znaków ciągną się zgrabnie pod
patyczkiem od prawa do lewa. Mógłby być pisarzem, gdyby rozumiał, co
pisze.
To bardziej odrysowywanie świętych słów, kopiowanie, dodawanie „a” do
„b”, ale co to dokładnie te „a”, a co „b”, nie wie. Ale i tak jest dumny, a ja –
gdy patrzę na to pisanie, gdy widzę, jak z zapałem ściera kleksy, by znów coś
napisać – jestem dumny razem z nim. Gdy sam wezmę patyczek umazany
tuszem, udaje mi się nasmarować ledwie bezkształtną plamę, nie napiszę
nawet swojego imienia.
Nauczyciel jest ułożony, zna rachunki i geografię, więc ma nadzieję, że
może niebawem rodzice wysupłają trochę grosza i nauczy dzieci tabliczki
mnożenia. A nawet jeśli nie, to i tak cieszy się szkołą, bo gdyby nie ona,
dzieciaki popadłyby w nudę, największe utrapienie obozów. Żal mu, że
w szkółce jest mało dziewczynek. Ale co zrobić? Nawet te kilkuletnie
przydają się w gospodarstwie, noszą wodę, bawią młodsze rodzeństwo,
podpatrują matki przy paleniskach, a to umiejętności ważniejsze niż recytacja
sur. Dziewczynka musi umieć mierzyć się z życiem. Chłopiec niech rysuje
litery, bo inaczej zacznie żuć khat.
Jeszcze lepiej, gdy w obozie jest szkoła wyrównawcza. W jednej klasie
siedzą kilku- i nastolatki, a uczą się czego bądź. Programy? Zapomnijcie, nie
da się żadnych ułożyć. I nie dlatego, że nauczyciele w szkołach nie wiedzą,
co dziecku jest potrzebne. Szkoły działają, gdy dostają pomoc, a plany
tworzone są góra na rok. Potem – bywa – baraki można zamknąć, bo nikt nie
dał ani dolara.
Przyda się w obozie – gdy już będzie lepiej i nowo przybyły stanie na
nogi – jakiś sklepik. Może trafi się ktoś dobry i obrotny, kto wskaże, gdzie
w Mogadiszu warto żebrać, a gdzie miastowi potrzebują chętnych do
zrobienia przepierki. Wybór obozu jest bardzo ważny. Źle wybrać – nie daj
Boże.
U wejścia do Al-Adala stoją dwa wielkie kotły. Rano była w nich herbata,
pierwszy posiłek dla wędrowców po nie wiem ilu godzinach. Teraz gotuje się
tam ryż z odrobiną podrobów. Dwie stare kobiety podrzucają pod sagan
piasek, bo jak się dobrze rozgrzeje, oszczędzi drew na podpałkę. Mieszają
strawę drewnianymi tykami, co chwilę ocierają pot z czoła. Jest pod
czterdzieści stopni, a przy garach musi być gorąco jak w piecu hutniczym.
Uchodźców mieszkają tu tysiące, niektórzy od wielu lat. Nie mogą
regularnie zarabiać, bo nie mają stałej pracy, miejscowe sklepiki dają na
kredyt. Ale Sara zarządziła, że każdy namiot, każde palenisko da choć trochę,
pół garstki ryżu, cebulę, banana, bo ci, którzy przyszli, mają jeszcze mniej.
Po kilku dniach postu wreszcie zjedzą.
Nowi – ci akurat przywędrowali spod Gorjoolej – podzielili się na dwie
grupy: kobiety i dzieci oraz mężczyzn. Pochodzą z tej samej okolicy, byli
rolnikami, ale zwierzęta padły, bo wyschły strumienie i źródła. Nie umieją
czytać ani pisać, nie potrafią niczego prócz uprawy roli. Mężczyzna z rudą
brodą chwali się, że kiedyś szył koszule, lecz to twierdzenie grubo na wyrost.
Za to dwóch starców mówi po włosku. Wiele zapomnieli, ale jeszcze się
dogadają.
Gdy tylko tutaj przyszli, usiedli wzdłuż ścian baraków, świadomi, że tylko
tam znajdą jakiś cień. I tak siedzieli do nocy, bez ruchu i niemal bez słowa,
wychodząc tylko za potrzebą i czekając, aż w kotłach ugotuje się herbata lub
ryż. Następnego dnia przy barakach urosły wielkie namioty, można w nich
przetrwać słońce, a nocą spać.
Opowiadają o drodze, a każda droga zawsze jest inna. Jednym złupiono
skórę na checkpointach, ale już drugim ktoś dał pić. Ktoś wydał ostatnie
grosze na podwózkę, kto inny przejechał kilka kilometrów zupełnie za
darmo. Niektórych napadli bojownicy z Asz-Szabab. Innych zwykli bandyci.
Jakiś bachor się rozchorował, nie wiadomo, na co teraz gorączkuje. Któryś
nocą umarł – okazało się, że to odra. Kilkoro ma biegunkę. Dorośli też.
Przynieśli historie, jakich tu wiele. Suche pola i zdechłe z pragnienia
zwierzęta; przecież teraz padają całe stada, setki tysięcy kóz, krów, nawet
wielbłądy. Nastał głód. Nie radzą sobie nawet nomadzi, choć ci akurat
wiedzą, jak przetrwać największe susze, myśliwi też nie. Więc ludzie idą do
Mogadiszu, jak ćmy lecą do lampy.
Właściwie wszyscy mówią, że nie padało długo, może nawet z trzy lata.
Kiedyś woda trzymała się ziemi bardziej niż dzisiaj. Ludzie nie cięli na
potęgę drzew i lasów, żeby przerobić drewno na węgiel i sprzedać. Najwięcej
tną Asz-Szabab i klanowe bojówki. Nie sami, bo to mordercza praca. Biorą
sobie niewolników, wcielają chłopców i mężczyzn do polowych oddziałów.
Każą pracować, modlić się, donosić, wymierzać baty mniej pokornym,
zabijać i znów pracować. Każą oddawać życie. Islamiści opowiadają, jak
słodka jest śmierć dla Boga, choć widać po nich, że wcale nie chcą umierać.
Za to mają co jeść i co pić.
Jest w obozie Al-Adala duży namiot, gdzie każdego dnia zbierają się kobiety.
Siadają na matach, te młodsze poprawiają niemowlęta przy piersiach. Ze
starych worków robią sznury, nierówne, kostropate, lecz wystarczająco
mocne, by nadały się na uzdę dla wielbłąda, postronek dla osła, do związania
szczytów tyczek, na których rozepną płachty folii tworzące namiot. To
mrówcza robota, bo sploty – by sznur był dość wytrzymały – trzeba zaciskać,
ściągać, wyrównywać.
Inne plotą kolorowe, głębokie koszyki, których można używać jako
naczyń na ziarno, nosideł do drewna, szafek i schowków. Taki koszyk może
posłużyć kilka lat, byle nie stawiać go przy palenisku. Łata się tu też
plastikowe worki na ryż – warto, bo jeden kosztuje nawet trzy dolary. Jeszcze
inne kobiety plotą dywaniki i maty. Małe i duże, barwne i raczej szarawe,
w sam raz do spania, choć szorstkie, ale przynajmniej nie chłoną wody, gdy
pada (choć od dawna nie pada).
Mrok ciemnego namiotu, kilkadziesiąt siedzących sylwetek i kolorowych
hidżabów. Stosy kolorowych włókien, dzieciaki pełzające po matach, zapach
kurzu, potu i dymu, który wpada tu z okolicznych palenisk. Kilkoro
niemowląt ssie, któreś się wydziera. Obóz Al-Adala to królestwo kobiet –
karmienie piersią nie jest powodem do wstydu, bo mężczyźni tu nie wchodzą,
chyba że taki przybłęda jak ja.
I nagle nieoczekiwanie jedna z nich wstaje. Wychodzi na środek namiotu,
zaczyna tupać i śpiewać, wysoko, zaznaczając rytm. Szybko podnosi się
kolejna i kolejna, a pozostałe śpiewają, jakby nic poza tym śpiewem tu i teraz
nie było ważne. Patrzę na prawdziwą zabawę i radość. Nawet tu można się
cieszyć.
Wzniesiony stopami kurz zamazuje twarze. Kobiety śpiewają, by zaraz
zanieść się radosnym, nieposkromionym śmiechem. Kilku maluchów
oderwie usta od piersi mam. Starsze dzieciaki zaczną papugować babcie
i ciotki.
Ta radość urwie się równie nagle, jak wybuchła. Jednak na własne oczy
widziałem, że w obozie Al-Adala można śpiewać ze szczęścia.
18
Z początku rozmowa średnio się kleiła, więc kiedy Deho odpowiadała cicho
monosylabami, zastanawiałem się, jakiej przemyślności wymaga uszycie
munduru dla somalijskiej policjantki. Przede wszystkim musi spełniać
wymagania szariatu, a więc chronić kobietę przed wzrokiem mężczyzn,
a mężczyzn przed pokusami bijącymi od kobiecego ciała – przyznajmy, że
kto jak kto, lecz policjantka jest cały czas na widoku. Trzeba więc wymyślić
coś obszernego, ale równocześnie niekrępującego ruchów, bo w końcu
policjantka musi, choćby ze względu na obowiązki, mieć funkcjonalne
ubranie.
Deho nosi luźne piaskowe spodnie nieco nad kostkę, więc wyglądają jak
przykrótkie. Zakłada mundurową bluzę (głębokie, obszerne kieszenie,
pagony na dystynkcje, a na lewym ramieniu dyndające kolorowe sznury
oznaczające rangę), która luźnymi, lejącymi się fałdami zakrywa pośladki
i uda. Na głowie ma czarny hidżab, udrapowany nadzwyczaj skromnie,
mocno oplatający głowę, bo przecież na ciasno upiętą chustkę wkłada jeszcze
czarny beret z powiewającym ogonkiem z wąskiej tasiemki, obowiązkowo
zawadiacko, na bakier, ale tak, by chronił oczy przed słońcem.
Na dodatek jest okrągła jak pączek, ma wydatne usta i policzki niczym
miękkie poduszki – ktoś w jej rodzinie, babcia lub pradziadek, pochodził
z ludów Bantu, bo twarz Deho nie ma w sobie tej delikatności i szczupłej
ascezy Somalijek. Jej ogromne, szeroko otwarte oczy są tak czarne, że trudno
dostrzec źrenice. Raczej rączki niż dłonie i paluszki zamiast palców. Woli (na
razie) spuścić wzrok, niż otwarcie się śmiać. A śmieje się zaraźliwie, całym
ciałem.
Deho przysiada skromnie, spuszcza wzrok, mówi niemal bezgłośnie i –
mam wrażenie – spala ją wstyd. Nie umiem wcisnąć się w to zawstydzenie,
nie wymyślę przecież żadnego oryginalnego pytania, skoro widzimy się od
pięciu minut, nic o sobie nie wiemy, a rozstaniemy się za kilka kwadransów,
gdy nadejdzie zmierzch, a nad Mogadiszu zawiśnie godzina policyjna,
nakazująca, choćby w imię rozsądku, by Deho siedziała już zamknięta
w domu. Zwłaszcza że mieszka z rodzicami, a ci pilnują skromnego
prowadzenia się córki. Było trochę kwasów, nim zgodzili się, żeby została
policjantką, tyle że – za chwilę będę pewien – Deho raczej za bardzo nie
pytała nikogo o zdanie.
Teraz Deho zaczyna pytać. Albo lepiej: opowiadać historie, które wcale nie
robią mi dobrze.
– Moich dwóch starszych braci uciekło z Somalii – mówi, choć wcale nie
pytam. – Jeden poszedł przez Etiopię i Sudan aż do Libii. Tam wsiadł na
statek, popłynął do Włoch i dalej, do naszej rodziny w Szwecji. Młodszy miał
więcej pieniędzy i farta: kupił turecką wizę, potem dostał się do Grecji i
znalazł się u wujków w Norwegii. Bardzo się cieszyliśmy, że mieli tyle
szczęścia.
Obaj bracia chcieli być fair wobec nowych ojczyzn, więc zameldowali się
u odpowiednich władz. Ten pierwszy jest już we włoskim obozie dla
uchodźców, drugi czeka na deportację do Grecji.
– Dlaczego? – pyta Deho, a ja nie wiem, co powiedzieć. – Dlaczego nie
zostawiono ich w spokoju?
– Takie mamy w Europie prawo: o azyl i pobyt stały trzeba starać się
w pierwszym kraju, do którego się trafia. – Nie mam poczucia, że to rozsądna
odpowiedź.
– Aha – mówi Deho. – Ale dlaczego przyjęliście prawo, które krzywdzi?
Nie odpowiem, bo nie wiem.
Europa wygląda z Somalii jak najbardziej przyjazny zakątek raju.
O Europie marzą mężczyźni żujący khat i kobiety błagające, by ktoś dał im
parę łachów do przepierki.
Odkąd świat stał się globalną wioską, wszyscy wiedzą, że wyprawa na
północ to ryzykowna loteria. Mają w kieszeniach po kilka tysięcy szylingów
somalijskich, a mówią o tysiącach dolarów, które trzeba zapłacić
skorumpowanym urzędnikom, przewoźnikom, fałszywym ochroniarzom
i szmuglerom ludzi, żeby postawić stopę na greckiej lub włoskiej plaży. Zimą
jest taniej, bo odstrasza wzburzone morze. Latem, przy szmaragdowej
wodzie, cena przeprawy rośnie o kilka tysięcy dolarów.
Droga przez Jemen i Arabię Saudyjską jest już gorsza i bardziej
niebezpieczna od somalijskiego Głodu. Na sudańskich pustyniach czeka
Somalijczyków piekło Głodu i Pragnienia. Przez egipski Synaj w zasadzie
nie ma co iść, bo Izrael postawił szczelny płot graniczny. Na libijskim czy
marokańskim wybrzeżu są bandyci i rabusie.
„Jeśli jesteś prawdziwym mężczyzną, to dojdziesz” – tak tu się mówi.
Zaklina się również szczęście, a to niekoniecznie sprzyja, nawet
prawdziwym mężczyznom. Zresztą nie ma żadnej gwarancji, że bycie
młodym, silnym chłopakiem pomaga w takiej wyprawie.
Nie ma dnia, by do Mogadiszu nie docierały wieści o kolejnej nieudanej
podróży do Europy. Choć nie piszą o tym portale internetowe, nie informuje
radio, wszyscy i tak wiedzą, że stało się coś złego. Gdzieś w Sudanie,
w porzuconym na bocznej drodze samochodzie ciężarowym z zaspawaną
paką, upiekło się żywcem kilkudziesięciu uciekinierów, niczym udka
kurczęcia w mikrofalówce. Gdzieś w Libii zniknęła ciężarówka pełna
młodych, zdrowych chłopaków. Było ich prawie stu.
Podobno – jest w tym więcej pewności niż przypuszczeń – młodych
Somalijczyków idących po szczęście porywa się na dawców organów, nerek,
płuc, wątroby. O tym opowiadają ludzie w obozach, a niekiedy pokazują
przysłane z zagranicy fotografie: kuzyn Abdel, ciotka Hawa pozują do
zdjęcia z długą blizną wzdłuż brzucha lub pleców, której wcześniej nie mieli.
Handel organami kwitnie, prywatne kliniki w Egipcie i krajach Zatoki
Perskiej czekają na świeży, zdrowy towar.
Znów jedziemy w konwoju, bardzo szybko, pod prąd, bo tak tu się jeździ.
Niemal potrącamy kilka trójkołowych skuterów przykrytych budką. Robią za
taksówki. Miejsca na trzy osoby, wejdzie z sześć albo i więcej.
Obok busy, niemiłosiernie poobijane i napakowane podróżnymi jak
puszka sardynek. Osobówki, które już dawno powinny być na szrocie,
kierownice po prawej stronie jak w Wielkiej Brytanii, w Japonii lub
w Bahrajnie; być może tańsze i łatwiejsze do zdobycia, choć w Somalii
obowiązuje przecież ruch prawostronny. Ciężarówki – w takim stanie, że
w żadnym innym kraju świata nie zostałyby dopuszczone do ruchu.
Poradzieckie i hinduskie, japońskie i z czasów kolonialnych, bez rejestracji
i z tablicami, niemiłosiernie wyładowane i kopcące, nie sposób rozpoznać ich
marki. Wielokrotnie odmalowywane i klepane, na zdartych oponach,
przechylone od wagi ładunku albo dlatego, że pękły amortyzatory. Wyją,
ryczą, chowają zbite karoserie w tumanach dymu i kurzu. Ale jadą, co
graniczy z cudem.
Jeszcze krowy i kozy, objadające jakieś gałęzie, które akurat musiały
upaść na środek drogi. Małe, niesamowicie silne osiołki w sznurkowych
uprzężach, zaprzęgnięte do dwukołowych wózków, na których wzniesiono
niewiarygodne konstrukcje z akacjowych żerdzi i suchych patyków, worków
pełnych węgla drzewnego, z byle czego, co trzeba gdzieś dowieźć. Piesi
obojga płci, dzieciaki goniące za szmacianą piłką lub za kawałkiem frunącej
folii. I wszystko inne, co może się tu znaleźć.
Nie ma w tym ruchu żadnych prawideł, chyba nikt się nikim i niczym nie
przejmuje, ale każdy chce dojść lub dojechać, przepchnąć się, być pierwszym
(do czego?), nie ustąpić nikomu miejsca. Bóg wie po co, pewnie ma sprawę.
Jedno, co wszyscy wiedzą, to: twoje życie jest na tej drodze tylko twoje, jeśli
się zapomnisz, popatrzysz w złą stronę, zamyślisz, coś cię zainteresuje
i stracisz czujność, znikasz, po prostu. Ulica w Mogadiszu to więcej niż
hazard i brawura. Tak tu żyją. Co zrobić?
Nagle spod maski toyoty, na której siedzą chłopaki z ochrony, wyskakuje
ku górze zwinięte w kłębek ciało, a za nim motor, który za sekundę wali
z hukiem o wytarty asfalt. Ze zranionej głowy płynie strużka krwi.
Poszkodowany kierowca ma zamknięte oczy.
Konwój staje, bo żywcem nie ma jak przejechać. Hałas klaksonów staje
się upiornie nieznośny. Ochroniarze wyskakują z paki otwartej toyoty,
rozganiają tych – wiele nie widzę, lecz widzę odpychanych ludzi
i przeganiane trójkołówki – którzy akurat znaleźli się w pobliżu. Mija
kilkadziesiąt sekund, gdy wskakują na pakę, znów ruszamy.
– Tam został ranny człowiek – mówię do Mohameda i wskazuję uliczne
zbiegowisko.
Milczy, ale widać, że jest zdenerwowany. Znów jedziemy tak szybko, że
jeśli ktoś na poboczu nie będzie uważać, wpadnie pod koła i zostanie z niego
miazga.
Bóg łaskaw: motocykliście nic się nie stało. Pozbierał go z ulicy jeden
z ochroniarzy, a drugi – obaj zostali na miejscu wypadku, choć przecież nikt
nie wiedział, co tak naprawdę się stało – dał mu zwitek jednodolarówek,
więcej, niż był wart jego rozbity motor.
Tak tutaj załatwia się kłopot związany z wypadkiem drogowym. Podobno
chłopak był bardzo zadowolony: kilka siniaków, trochę krwi, chwila strachu,
a w kieszeni kasa, jakiej nie widział chyba nigdy w życiu. Pozbierał się
szybko. Nie klął, nie płakał, nie miał poczucia krzywdy, nikomu nic nie
wypominał. Pieniądze schował w wewnętrznej kieszeni koszuli. Tak mi
przynajmniej opowiedziano.
Choć nie obowiązują tu żadne spisane kodeksy, reguły gry ruchu
ulicznego są w Mogadiszu mniej więcej jasne. Wypadek, stłuczka, pieszy
rozpłaszczony na masce, rozbity skuter – no i dobra, ktoś z konwoju zostaje,
ale reszta wieje jak najszybciej, bo kto wie, co tak naprawdę jest grane. To
dlatego samochody ochrony blokują boki opancerzonego auta, zatrzymują się
gwałtownie przed pędzącymi ciężarówkami, biorą na burtę i błotniki
szalejące skutery. Musimy przejechać, choćby zostawiając za sobą
złorzeczenia i pobojowisko. Nieważne, jak to zrobimy i co stanie się po
drodze. Nie ma winnych wypadku. Jest domniemany zamachowiec, niech
jedzie byle skuterem.
Jak pech, to pech. Wieczór tego samego dnia, znów jazda w konwoju,
a z tyłu głowy przemyka bezsensowna myśl, że nie tak dawno, bo kilka
kwadransów temu, i nie tak daleko stąd człowiek z Asz-Szabab w minibusie
załadowanym trotylem wjebał z całym rozpędem w wojskowy posterunek ze
dwieście metrów od Villa Somalia. Na miejscu zginęli samobójca, żołnierz
z blokady i handlarki khatem siedzące przy skrzyżowaniu. Powstał
niezwyczajny tu, doskonale zatkany korek.
Stoimy, kierowcy konwoju wolno przepychają auta w kierunku jakiejś
bocznej uliczki. Tymczasem piaszczystą przecznicą gna ku betonowym
rogatkom prymitywna, błękitna trójkołówka. Żołnierze, którzy pilnują
posterunku, dają znaki kierowcy: stój wariacie, pojebało cię!
Co tam! Skuterek pędzi tak szybko, że wojaki z Burundi nie zdążą zdjąć
z ramion kałasznikowów.
Chłopaki na toyotach kulą ramiona, rozpłaszczają się na podłodze pick-
upa, ponad burty samochodu wystają tylko lufy kałaszy. Kierowca
opancerzonego auta opuszcza się w fotelu, przez szybę wystaje mu raptem
czubek głowy. W garści ściska potężnego odbezpieczonego gnata.
Huk, gwizd rozdzieranej blachy. I cisza. Skuterek uderzył w betonową
płytę na poboczu. Z pojazdu i z kierowcy najpewniej nie ma co zbierać. Ale
powstaje luka w korku, więc odjeżdżamy.
Znów nic się nie stało. Gość z trójkołówki najpewniej żuł zbyt długo albo
coś mu się zepsuło przy hamulcach.
To miasto – mówią wszyscy (i dwa lata temu, i teraz) – odradza się. Powoli,
ale zbudowano chociażby nową stację benzynową, bronioną jak bankowy
skarbiec.
Są już w Mogadiszu takie miejsca, gdzie na ścianach ruin jest gęsto od
kolorowych, angielskojęzycznych afiszów: sklep, bank, bar z restauracją,
szkoła. Fronton domu, gdzie jest salon piękności, odmalowano na niebiesko.
Za arabskie i tureckie pieniądze odnowiono nawierzchnie kilku ulic.
Hassan opowiada, że, niestety, wciąż jeszcze można zarobić kulkę za
chodzenie po tureckim asfalcie, ale niebawem musi być lepiej. No i ciągle
popołudniami w Mogadiszu robi się nieprzyjemne, gdyż marnie opłacani,
wierni rządowi żołnierze i policjanci kończą wartę i idą do domów.
Ale to jeszcze środek dnia, czwartek, dzień przed świątecznym piątkiem.
Na plaży Lido setki chłopców grają w piłkę. Dziewczyny w kolorowych
tunikach kąpią się w oceanie. Za linią białego, drobniutkiego piasku stoją
ściany wypalonych domów, o których pewnie kiedyś mówiono, że to
nadmorskie rezydencje. Tak tu kiedyś mieszkali, co z tego, że tylko wybrani,
skoro tych wybranych też zabrakło.
Piłka to religia Somalijczyków, chłopcy i młodzi mężczyźni na wyrywki
powtarzają nazwiska ulubionych graczy. Jest bardziej popularna niż
wszystkie partie, koterie i klany razem wzięte, dzierży rząd dusz liczniejszy
niż islam. Ktoś mówi, że kibicuje Arsenalowi. Ktoś, że najgorszy dzień jego
życia był wtedy, gdy z Manchesteru United odszedł trener sir Alex Ferguson
i nastały czasy tego nieudacznika Davida Moyesa. No i Manchester musi
koniecznie kupić Roberta Lewandowskiego.
Na piasku ktoś wyrysował patykiem wielkie serce i podpisał „I love…”.
Fala zmyła imię, nikt z grających nie chce się do tego serca przyznać. Minął
kwadrans, wracamy do opancerzonego samochodu. Na plaży rwetes, radosne
podskoki, bo któraś drużyna strzeliła gola.
22
Udało nam się znów spotkać. Był tak samo chudy, buzia chłopaczka, ale na
głowie czapka „Security”.
– Chciałeś biegać – powiedziałem.
– Pamięta pan – powiedział to tak miło, że znów mnie kupił.
Uścisnęliśmy się. O czym tu więcej gadać?
Ale jest o czym, bo w końcu Hassan już raz ofiarował mi swoją opowieść.
Ta druga jest równie fajna, choć już bez marzeń o rekordach i bez relacji
o biciu w Eastleigh.
Nawet sam Aden nie ma pojęcia, którym rysunkiem albo obrazem tak bardzo
podpadł islamistom, że wydali na niego wyrok śmierci. Było to kilka lat
temu, gdy ulicami Mogadiszu rządził Asz-Szabab. Nikt nigdy nie pokazał mu
treści oskarżenia. Ale groźby były wystarczająco poważne, by wolał schować
się w jakiejś norze.
Dziś Aden czuje się pewniej, choć ciągle jeszcze, częściej niż inni, ogląda
się za siebie. Dawno wyzbył się złudzeń, że zagrożenie minęło. W tym
mieście wszystko może się wydarzyć i to zupełnie bez powodu; ktoś wskaże
go palcem, komuś już podpadł albo podpadnie, nie wysupła z kieszeni kilku
dolarów okupu albo będzie szedł złą stroną ulicy.
Najpewniej, zdaje mu się, zasadzą się na niego za sztukę, bo jest łatwym
celem – nie ma przecież w Mogadiszu zbyt wielu malarzy. Lecz nie porzuci
pędzla ani nie przestanie rysować karykatur, bo to właściwie całe jego życie.
Niewiele, lecz nic innego nie ma.
Być może Aden najbardziej dokuczył islamistom, gdy narysował boga
terroru, a potem rozesłał rysunek w Mogadiszu: w wersji elektronicznej,
w jakichś marnych kopiach ledwie trzymających kolory. Bóg terroru ma
biały turban i długą, równo przyciętą, siwiejącą brodę. Ubrany jest również
na biało, w przykrótkie spodnie i wypuszczoną, luźną, workowatą koszulę.
Nosi sandały, bo jest skromny jak Prorok, którego podobno naśladuje:
strojem, fryzurą, sposobem odżywiania, rytmem modlitw i codziennych
rytuałów. Ma zamyślone, zmęczone, łagodne oczy. To w jakimś sensie
uduchowiona twarz mędrca, który umie współczuć i współodczuwać, już
starszego, doświadczonego człowieka, tak bardzo wierzącego w jedynego
Boga, bo przecież nie ma boga prócz Boga, oraz w słuszność drogi, którą
obrał, że bardziej się nie da. Jest skupiony i natchniony, mętne spojrzenie
znamionuje silną wolę i zdecydowanie. Dobrotliwie groźny, surowy
mężczyzna.
Ale to też oblicze człowieka łaskawego, mimo ruin i krwi dookoła. Tak na
listach gończych wystawianych przez USA wyglądali Osama bin Laden, ślepy
i kulawy mułła Omar, nauczyciel Koranu z wiejskiej medresy, szejk Abu
Bakr al-Baghdadi, który zanim uwierzył, akurat zajmował się zrywaniem
paznokci jako funkcjonariusz bezpieki Saddama Husajna (z tym że Al-
Baghdadi czernił sobie brodę i włosy) lub Ajman az-Zawahiri, kształcony
na uniwersytetach Egipcjanin, znakomity lekarz, a z powołania morderca.
Bóg terroru – rysunek Adena nie pozostawia żadnych wątpliwości – ma
skórę jaśniejszą niż Somalijczycy, czarni jak heban. Jest przybyszem
z zewnątrz, najpewniej Arabem. Gdyż – Aden wskazuje ręką w kierunku
oceanu, za którym są Jemen i Arabia Saudyjska – to całe zło, czyli biel
męskich turbanów, luźne koszule, kuse spodnie, workowate ubrania kobiet,
oszalała wiara i czarne chorągwie ze słowami proroka Mahometa, przyszło
stamtąd. Uważa, że ma rację, bo bez Arabów byłoby tu inaczej. Okazuje się,
że można bredzić nawet w dobrej wierze.
– Przecież w Somalii szariat jest oficjalnym prawem – mówię. – Żaden
z waszych dyktatorów, nikt z przywództwa Asz-Szabab nie jest Arabem.
– Jestem muzułmaninem – odpowiada Aden. – Wierzę, że Bóg daje i Bóg
odbiera, choć człowiekowi nie wolno stać z założonymi rękoma i czekać,
żeby Bóg zrobił wszystko za niego. W tym mieście i w tym kraju, podobno
w imię Boga i dla Boga, może zastrzelić mnie każdy. Można mnie zabić
z każdego powodu, byleby tylko mieć Boga na ustach. Masz rację,
zniszczyliśmy Somalię sami, zabijamy się sami od wielu lat – dodaje. – Ale
bez Arabów pewnie robilibyśmy to inaczej.
Coś jest w słowach Adena, skoro na rozpalonych słońcem, piaszczystych
ulicach Mogadiszu Hassan, mój tłumacz, z niechęcią wskazuje palcem
mężczyzn ubranych jak bóg terroru i kobiety z zasłoniętymi twarzami, które
barwne, wzorzyste czadory i dira Somalijek zamieniły na czerń, a na stopy,
często pomalowane henną, założyły skarpetki.
– Kiedyś tak się nie ubieraliśmy – opowiada. – To przyszło z zewnątrz,
nie jest nasze. Moja mama i siostry nie noszą takich worków. Ale jest tego
coraz więcej.
Hassan i Aden boją się tych ludzi w jasnych, przykrótkich spodniach.
Czuję to, mimo że somalijscy mężczyźni nie przyznają się do strachu.
Aden przyszedł na świat nieco więcej niż pół wieku temu, na wsi, daleko od
Mogadiszu. Ojciec był rolnikiem, więc w dzieciństwie i w młodości Aden nie
wyobrażał sobie, że jego życie mogło wyglądać inaczej niż orka, siew,
bieganie za owcami. Nosił wodę, pomagał w polu, pasł kozy i wielbłądy,
jeździł na targ warzywny, pomagał przy uboju zwierząt, a kiedy wykrwawiły
się po podcięciu gardła, obdzierał je ze skóry i dzielił na mięso oraz kości,
obrosłe tłuszczem i pełne pożywnego szpiku. Zbierał drewno na opał. Tłukł
szarańcze.
Lecz wolne chwile spędzał w pobliskim sierocińcu, między włoskimi
misjonarzami opiekującymi się niczyimi dziećmi. Jak każdy prawowierny
muzułmanin modlił się kilka razy dziennie, lubił też cień meczetu, ale
ciągnęło go do chrześcijańskiej misji.
Księża i zakonnice pracujące w przytułku nie namawiali małego Adena do
zmiany religii. Opowiadali za to o Chrystusie, Bogu i Synu Boga, który
umarł jak człowiek. Aden nic z tego nie rozumiał, bo przecież wiedział, że
Bóg, którego obrazu nawet nie można sobie wyobrazić, nie ma żadnego syna
i nie może umrzeć.
Misjonarze mówili mu o dalekiej Europie. O starych domach,
o kościołach, w których zawsze panuje przyjemny chłód. Pokazywali
ilustracje w kolorowych książkach, a na nich obce krajobrazy, budynki
i twarze, zupełnie inne niż w Somalii. Dawali kawał chleba z cebulą
i rzodkiewką. W dzieciństwie Aden zdążył jeszcze zobaczyć w Mogadiszu
ogromny kościół, zbudowany z białego kamienia i wzorowany – dzisiaj to
wie – na włoskim gotyku, oraz wielkie wille w zielonych ogrodach, stojące
wzdłuż zadrzewionych, szerokich alei, zanim miasto kompletnie nie oszalało,
a z katedry zostały ledwie schody.
Włoscy księża opowiadali też Adenowi baśnie o ludziach żyjących przed
wiekami, którzy tak dziwnie objaśniali sobie świat, że każdej czynności
i każdej rzeczy przydali innego boskiego opiekuna: osobnego rzece,
osobnego wojnie, morzu, chmurom i piorunom. Nie byli muzułmanami ani
chrześcijanami, ale tak urządzili sobie wyobrażony świat, że mógł o tym
słuchać i słuchać. Gdyby nie misjonarze, być może nigdy nie usłyszałby
o mitologii Rzymian i Greków, więc pewnie nigdy nie narysowałby boga
terroru ze spokojną, zamyśloną, łagodną twarzą arabskiego mędrca. Nie
miałby pojęcia, że swojego boga mają, jak w starożytnej Grecji, miłość,
radość, kielich wina i zbrodnia.
Kiedy przed ćwierćwieczem zaczęła się somalijska wojna domowa, Aden był
rolnikiem, a na dodatek świeżo upieczonym mężem. Nie obchodziło go, że
z Mogadiszu właśnie wygnano dyktatora Mohameda Siada Barre’a, bo
stołeczna polityka, centralnie stanowione prawa, decyzje mądre i głupie
podejmowane w tak odległym, obcym mieście nijak się miały do jego życia.
Tak mu się przynajmniej zdawało.
Kochał żonę, chciał spędzić z nią resztę życia, doczekać stadka dzieci, ale
z dnia na dzień, nawet w jego biednej, spokojnej wsi takie pragnienie
zdawało się coraz bardziej przypominać grę z losem niż coś, co da się
jakkolwiek ułożyć.
Krok za wojną przyszła susza.
Postanowili udać się do Mogadiszu, bo w mieście – myśleli – musi być
bezpieczniej i dostatniej. Kiedy zbliżali się do stolicy, patrzyli na idące
z naprzeciwka kolumny uciekinierów i nie wiedzieli, co o tym sądzić.
W Mogadiszu, okazało się, wcale nie było lepiej. Ulice można sterroryzować
łatwiej niż pustynię. Postanowili więc, że uciekną jeszcze dalej, za morze,
byleby tylko nie widzieć Somalii. Zwłaszcza że było ich już troje – Adenowi
urodził się syn.
Plan powiódł się, choć tylko częściowo. Żona i synek Adena dotarli aż do
Kopenhagi, płacąc fortunę przemytnikom prowadzącym ich przez kilka
granic i kilka mórz. Jemu się nie udało, ale było to już tak dawno temu, że
przestał żałować. Zresztą, co robiłby w Kopenhadze?
Tylko z synem, dzisiaj studentem psychologii i stuprocentowym
Duńczykiem, mimo że z czarną skórą, ma wielki kłopot. Kocha go, ale to
czasami za mało. Angielski Adena jest raczej mizerny, tylko po somalijsku
umie wyrazić, co czuje. Syn mówi po angielsku jak każdy wykształcony,
młody Europejczyk, lecz nie rozumie somalijskiego ani w ząb – matka
uznała, że ojczysty język nie będzie mu w Kopenhadze do niczego potrzebny.
Chłopak przysyła ojcu zdjęcia z obcego miasta i to właściwie jedyny sposób
rozmowy.
Aden śle do Danii fotografie swoich rysunków. Ale nie maluje ojcowskiej
miłości, tylko przeoraną wojną Somalię – niektóre jego obrazy to same
kolorowe plamy. Ufa intuicji, która podpowiada, że syn rozumie. Lecz
niczego nie może być pewien.
– Syn może nie znać ojca, ale kocha go, bo tak decyduje Bóg – mówi.
Nie wiem, czy w to wierzy, ale chciałby, żeby tak właśnie było.
Aden przebolał, że wojna odebrała mu wszystko – od skromnego dobytku
na wsi po pewność, że następnego dnia będzie żyć. Zdaje mu się, że jest
człowiekiem spełnionym, a przynajmniej nie upodlił się na tyle, by strzelać
do ludzi. Patrzy na pocztówki z zimnej, deszczowej Danii, ogląda zdjęcia
Kopenhagi, parku rozrywki Tivoli, kanału portowego Nyhavn, czarnoskórego
syna w otoczeniu blondynek i blondynów. Wydaje mu się wówczas, że nie
ma drugiego takiego ojca na świecie, który nie rozumie, gdy syn mówi:
„kocham cię, tato”.
– Dwukrotnie próbowałem uciekać z Somalii do Europy, za żoną
i synem – opowiada. – Raz pojechałem legalnie, jak każdy prawowierny
muzułmanin, na hadż, pielgrzymkę do Mekki. Stamtąd chciałem dalej, już
zapłaciłem pieniądze szmuglerom. Nie dałem rady przejść nielegalnie
granicy Arabii. Wyrzucam sobie tylko, że byłem gotów opuścić matkę.
Powtarzała, że jeśli uda mi się wyjechać, nigdy tu nie wrócę, bo za dużo we
mnie Europejczyka, że te włoskie siostry i ci misjonarze zasiali we mnie
jakąś tęsknotę. Umarła, a ja już nie spróbowałem uciekać po raz trzeci. Mam
dzisiaj nową rodzinę, malutkie dziecko, pierwszej żony prawie nie pamiętam,
choć modlę się o jej pomyślność. Chce mi się płakać, kiedy pomyślę, że moi
obaj synowie, w końcu przyrodni bracia, nie porozmawiają ze sobą
w ojczystym języku. A może nawet nigdy się nie spotkają.
Wojna to połowa całego życia Adena. Nienawidzi jej, podobnie jak ludzi,
którzy uważają, że bez wojny się nie da, bo wojna to zarobek, siła i sława.
Nie rozumie tych waśni, kiedy jeden watażka skacze do oczu drugiemu
w imię… No właśnie, w imię czego?
Klanowi przywódcy, lokalni warlordowie zabijają dla czegoś tak
miałkiego jak władza nad miasteczkiem, oazą lub skrawkiem pustyni, gnają
tysiące Somalijczyków, gdzie oczy poniosą, choć wiedzą, że mogą
wykończyć ich głód, pragnienie, malaria mózgowa, cholera i dyzenteria.
A potem ciemiężą tych, którzy przegrali, pomni, że jeśli choć na chwilę
poluzują uścisk, najpewniej pojawi się ktoś, kto zapragnie ściąć im głowę.
Aden nienawidzi handlarzy bronią niosących pustynnymi szlakami
skrzynie pełne AK -47 od swoich kumpli z sąsiedniej Kenii lub z Etiopii.
Nienawidzi przyciężkich, starych samolotów radzieckiej produkcji,
lądujących w Somalii po to, żeby wyrzucić z brzucha kilka pancernych
samochodów i tony trotylu. To ludzie, niech i będą sąsiadami zza miedzy,
którzy najchętniej rozerwaliby Somalię na strzępy, dla nich po prostu Somalii
nie ma, to kawałek ziemi niczyjej, którą można połknąć i przetrawić.
A jednak działają ręka w rękę we wrogim – bratnim uścisku sklejonym
tysiącami dolarów.
Ma w pogardzie porywaczy i handlarzy ludźmi oraz kłamców
zapewniających tysiące nieszczęśników, że wystarczy wsiąść na łódź,
pobujać się przez kilka dób na falach oceanu, a w Jemenie, dzisiaj też
doświadczającym wojny, otworzy się wygodna droga na szeroki świat.
I polityków – te owce z pazurami drapieżnych zwierząt. Mułłów, szejków,
nabożnych, brodatych kaznodziejów w przykrótkich szatach, biorących ze
świętego Koranu po jednym słowie, po połowie zdania i tak memlących je
w ustach, aż wyskoczy z nich wezwanie do zbrodni.
Dużo ich wszystkich. O wiele więcej niż artystów, w tym malarzy.
Tacy ludzie, od zwyczajnych bandziorów po generałów i mułłów
z kałaszami, odebrali Adenowi wszystko: ziemię, dom, rodzinę, a nawet
wspólny język z własnym dzieckiem. Gdy w rozdzieranym karabinowymi
seriami i drżącym od eksplozji, sterroryzowanym gnającymi przed siebie
patrolami uwalonych khatem wojowników (wyglądało to zupełnie jak sceny
z kultowej hollywoodzkiej serii Mad Max) Mogadiszu kulił głowę w jakiejś
zrujnowanej norze, na znalezionej przypadkiem gitarze wygrywał proste
akordy, wyobrażając sobie, że te wystrzały i wybuchy to rytm perkusji, on
zaś gra jakiś koncert w zmyślonej scenografii, którą za chwilę rozbiorą
robotnicy i znów będzie jak kiedyś.
– Rozmawiam czasami z przyjaciółmi, którzy opuścili Somalię –
opowiada. – O ich i o moim życiu, o ich i o moich planach, o wszystkim, co
ich i mnie akurat ciekawi. Powiedzieli mi kiedyś: „Wiesz, Adenie, u ciebie
też wschodzi słońce, zachodzi księżyc, wieje wiatr, a woda jest mokra
i w zasadzie to wszystko, co Somalia ma wspólnego z resztą świata. Jesteś
szalony, że tam jeszcze siedzisz”.
Przychodzą chwile, że Aden się z nimi zgadza. W którymś kolejnym roku
wojny nie zostało mu dosłownie nic prócz brudnej koszuli na grzbiecie
i podartego koca. Zobaczył wówczas zwęglone bryłki akacjowego drewna
leżące pod ostałym z bombardowania kawałkiem zmurszałej ściany.
Przypomniał sobie, jak włoscy księża i siostrzyczki zakonne dawno temu
dawali mu kredki i mówili: „Adenie, rysujesz ładniej od innych dzieci. Może
coś z tego kiedyś będzie”.
– Pomyślałem – wspomina Aden – że skoro najpewniej nie mam nawet
następnego dnia, bo nie przeżyję, muszę zacząć naprawdę od początku.
Spróbował więc malować.
Miał rację wiecznie żywy towarzysz Lenin, gdy mówił, że kino jest
najważniejszą ze sztuk. Co prawda szło mu o inne kino i o inne cele, które
chciał osiągnąć dzięki ekranowi, ale ta historia zaczyna się właśnie od filmu,
jest optymistyczna – innej nie warto opowiadać.
Etiopia: nędzna, sucha pustynia pełna licho odzianych, głodnych ludzi
i grasujących wszędzie band rabusiów z kałasznikowami. A pośród nich obóz
jeszcze marniejszych – uciekinierów z Somalii. W obozach ścisk i brud,
panuje cholera, za granicą namiotów kamienne kopczyki, którymi
przysypano zwłoki zmarłych noworodków. Ludzie jedzą tu byle jak i góra
raz dziennie, jeśli w ogóle.
Ale ponieważ jesteśmy w czasach ponowoczesnych, co najmniej
w jednym namiocie jest ekran telewizora oraz wideo, a ich właściciel umie
zatroszczyć się o benzynę do generatora prądu, bo wyświetlanie filmów w tej
krainie nudy to interes tak pewny jak handel bronią, cukrem albo khatem.
Gdy zapada zmrok, w namiocie zbierają się głównie chłopcy, bo i filmy tu
pokazywane są bardzo chłopackie, takie o dobrych i złych, o biciu w mordę.
Ahmed patrzy już któryś wieczór z rzędu na filmy z Jackiem Chanem,
mistrzem sztuk walki z Hongkongu. Jackie jest niepozorny, by nie
powiedzieć po prostu mały i jakoś pokraczny. Jeśli na potrzeby kamery
zakłada elegantszy garnitur, wygląda jak niewyrośnięty łebek przed pierwszą
komunią. Robi tak śmieszne miny, że zrozumiałe pod każdą szerokością
geograficzną, nawet dla głodnego, chudego chłopca z Somalii. Ahmed
doskonale wie, kiedy Jackie się boi, a kiedy przemyśliwuje jakiś subtelny
plan.
Chan na filmach często bywa fajtłapą. Czasami niedobrzy, zwykle potężni
ludzie dają mu popalić. Pakuje się w niewiarygodne, straszne i zabawne
przygody. Ale wychodzi z nich obronną ręką, bo zna kung-fu, sztukę walki
wręcz, czyli ma broń, która chroni małych i słabych przed możnymi.
Dlatego Ahmed postanawia: będę jak Chińczyk Jackie. Trzeba wiele
samozaparcia, wewnętrznej odwagi, uporu i zacietrzewienia, żeby coś
takiego sobie obiecać, gdy nie ma co jeść – obóz to nie miejsce dla takich
przyrzeczeń – a potem dotrzymać słowa.
Na dodatek Ahmed nie może uczyć się u żadnego instruktora kung-fu, nie
pójdzie na żaden trening. Nikt mu nic nie wyjaśni, nikt w niczym nie
pomoże. W somalijskich obozach dla uchodźców nie ma przecież mistrzów
wschodnich sztuk walk.
Na filmach to niby takie proste – zadrzeć stopę powyżej głowy
przeciwnika, a potem uderzyć tak, że odejdzie mu ochota do dalszej bitki.
Jackie umie to wszystko, a Ahmed nie potrafi nic. Na razie.
Przeraźliwa, ciężka nuda obozu jest sprzymierzeńcem Ahmeda.
Wieczorami ogląda filmy z Chanem, starając się zapamiętać każdy ruch
swojego mistrza. Rankiem, a nawet w pełnym słońcu, Ahmed wychodzi
z obozu (żeby się z niego nie śmiali) i powtarza ruchy, które oglądał
wieczorem. Kulawo, niezdarnie, upada na piasek, obija stopy o kamienie. Ale
czasami coś mu wyjdzie.
No i ma szczęście, bo w obozie pojawiają się ludzie z misji humanitarnej.
Któryś podejrzy ćwiczącego Ahmeda, a potem sam pokaże mu, co potrafi –
jest amatorem koreańskiego taekwondo, sztuki walki, która właśnie wkracza
na olimpijskie salony. Opowiada Ahmedowi o turniejach, pokazuje zdjęcia
z pojedynków.
Ahmed nie chce już tylko naśladować Jackiego Chana, choć do końca
życia będzie wdzięczny chińskiemu aktorowi, największemu bohaterowi
somalijskiego nastolatka. Postanawia zostać prawdziwym mistrzem,
wystartuje w turnieju.
Po sześciu latach uchodźstwa w Etiopii Ahmed wraca do Mogadiszu.
Zabiera ze sobą mamę i sześcioro przyrodniego rodzeństwa. Co za fart, że
starszej siostrze udało się wyemigrować do Szwecji. Przysyłane przez nią
pieniądze pozwalają Ahmedowi całkowicie poświęcić się taekwondo (mama
jest zadowolona, że w tym mieście znalazł sobie jakieś zajęcie i nie żuje
khatu). Zaczyna całkiem nowe życie, jak wielu powracających w wygnania
Somalijczyków. Tym początkiem jest sport.
Gdy widzimy się po raz pierwszy, dwudziestotrzyletni Ahmed ma bardzo
krótkie włosy, brązową koszulę i białe, mocno sprane spodnie. Uśmiecha się
niemal bez przerwy, zwłaszcza gdy opowiada o swoich marzeniach. A marzy
o tym, by pojechać do Etiopii po dalsze nauki taekwondo, z Addis Abeby do
Korei, by uczyć się u samych mistrzów. Gdyż z planów, że zostanie
prawdziwym mistrzem, na razie (poczekajmy jeszcze chwilkę) wyszło
niewiele. Za to wyszło coś, czego zupełnie się nie spodziewał.
Uczy w Mogadiszu sztuk walki. Na zajęcia przychodzą kilkulatki, ale też
mężczyźni w wieku mamy i starsi. Wszyscy proszą o jedno: „Naucz mnie,
jak przywalić”.
To jasne, że filmy o karate i kung-fu dotarły również do Somalii. Oglądają
je chłopcy, którzy chcą być jak Bruce Lee lub Jackie Chan: silni, zwinni,
nieustraszeni, zawsze zwycięscy. Ale to ciągle miasto, gdzie rządzą kula
i nóż, jedno i drugie groźniejsze od najsprawniejszej nawet ręki. Ahmed
wyjaśnia uczniom, że nie ćwiczą po to, żeby się bić, bo z nożem i z kulą
nigdy nie będą mieli szans. To nie odwaga lub jej brak, nawet nie rozsądek
przeciwko brawurze, lecz prosty rachunek: goła pięść nie da rady
kałasznikowowi.
Zresztą, Ahmeda od powrotu do Mogadiszu napadnięto już kilka razy. Nie
wie dlaczego – chyba pojawił się w złym miejscu i o złej godzinie.
– Co wtedy im zrobiłeś? – pytają uczniowie.
– Uciekałem najszybciej, jak mogłem – odpowiada.
– Niemożliwe. Pokaż nam, jak ich walnąłeś.
Tymczasem Ahmed naprawdę uciekał. I jeśli jeszcze zdarzy mu się
podobna historia, też będzie uciekać. Na tym polega jego pewność siebie:
wie, kiedy zwiewać, taekwondo to żadna szkoła ulicznego mordobicia.
Tego wieczoru siedziałem znów pod parasolem w Peace Hotel. Nudziłem się,
więc nadstawiałem ucha na rozmowę toczącą się tuż obok. Wszyscy
przyjezdni, trzy dziewczyny i dwóch chłopaków, choć Somalijczycy z urody
i strojów, więc angielski, poza kilkoma słowami po somalijsku, był jedynym
językiem, w którym się rozumieli. Wcześniej mieszkali w Sztokholmie,
w Toronto, w Londynie, w Brighton, we Frankfurcie. Pokończyli tamtejsze
szkoły i odcierpieli pierwsze miłości.
Zjechali do Mogadiszu na kontrakty fundowane przez międzynarodowe
organizacje. Dziewczyny musiały założyć hidżaby (nie czują się w nich
najlepiej, ale tak się układa ich zawodowa kariera, że przebierają się w długie
tuniki jak ich rówieśnice w biurowe kostiumy). Chłopcy w dżinsach
i w koszulach z krótkim rękawem. Podjadają daktyle. Na stole leżą telefony
i najnowsze laptopy.
Dziewczyna, która jest absolutną, skończoną pięknością, opowiada
o przyjęciu, jakie wydała w Londynie dla przyjaciół. Wymyśliła somalijskie
przegryzki i dania główne, a między największymi przysmakami znalazły się
baranie podroby zmieszane z ryżem, cebulą i ostrym, czerwonym pieprzem.
Wyglądało to gorzej niż angielski pudding, szaroczerwona breja.
– Nikt nie wziął tego do ust. – Zaniosła się śmiechem, a za nią jej
towarzysze. – Tylko jedna koleżanka, Bośniaczka z Mostaru, spróbowała.
Też była bezdomna – dodała pozornie zupełnie bez związku.
– Codziennie po szkole chodziłam do moich dziadków – opowiada
czarnoskóra Szwedka z Ystad. – Jeśli nie chcieli, żebym ich rozumiała,
mówili po somalijsku. Moja siostra poznała pięknego blondyna, mają biało-
czarne dzieci. To dzisiaj nie najlepiej wróży na przyszłość, nawet u nas,
w Szwecji.
Włączyli muzykę z laptopa, wystukują rytm na blacie stołu. To niezwykła
muzyka, tutejsza, z Rogu Afryki, więc ani czarna, ani arabska, nie wiem, jak
ją określić. Żują khat, a może nielegalnie coś wcześniej wypili, bo grzebią we
własnych bebechach boleśnie; skoro są wśród swoich, można się wygadać.
– Dlaczego oni mówią, że zabieramy im pracę? – pyta dziewczyna
w czerni, Kanadyjka z Calgary, jak się potem okaże. – Nie mogę im zabrać
czegoś, czego nie umieją zrobić. Mówią o mnie „rasistka”, „cudzoziemka”,
„obca”, „przybłęda”.
– Zabierasz im pracę, to prawda – odrzekł chłopak. – Ja też im zabieram.
– Bo nie umieją pracować. Jakieś głupki traktują mnie jak niewolnicę, bo
jestem kobietą, a dziadek nie miał wielbłądów, tylko był rolnikiem. Na co
komu wielbłądy!? W dupie mam te ich klany, jestem Kanadyjką.
– Zeinab, jesteś niewolnicą za parę tysięcy dolarów miesięcznie.
– Fakt, całkiem okej.
A potem znów się śmieją, bo czarna Szwedka z Ystad opowiada, jak w jej
łóżeczku, gdy była dziewczynką, spał ulubiony kot, ale akurat nocą zjawiła
się rodzina, nowi emigranci z Somalii, i jakiś świeżo przybyły kuzyn, cymbał
niemający pojęcia, że domowe zwierzaki, najmilsze przytulanki, też muszą
gdzieś spać, złapał kota i rzucił nim o ścianę.
– Tutaj – mówi dziewczyna – nienawidzą zwierząt. Dręczą je i zabijają.
Nie mogę patrzeć na te biedne osiołki. Widziałeś, jak oni zarzynają kozy?
– Tutaj – dodaje chłopak – w ogóle jest inaczej.
Znów śmiech, kulka khatu, papieros. Chustki na głowach dziewcząt
ledwie się trzymają. Muzyka gra, błyskają ekrany iPhone’ów. Dzwonią
Szwecja, Anglia, Kanada, znów Szwecja, Norwegia. Na czarnym,
bezchmurnym niebie półksiężyc jak z islamskiego proporca.
Zaraz i mnie nastuka ten khat.
Ayaan też uważa, że w Somalii jest inaczej. Żeby to poczuć, trzeba tu pobyć
co najmniej kilka lat, jak ona.
Gdy tylko przyjechała, nudziła się jak mops, więc zainteresowała się
kuchnią somalijską, dawnym jadłospisem nomadów i rybaków, po którym
zostały tylko opowieści starych ludzi. Pomyślała, że warto rozpropagować ją
w świecie przez media społecznościowe. To gotowanie pustynne, szybkie
(brakuje drewna pod garnki), proste, lecz wcale nie ubogie, pełne smaków
i zapachów. Prócz koźliny, mięsa wielbłądziego, wołowiny i baraniny także
ryby z nadzwyczaj zasobnego (kiedyś) tu morza. Wielkie jak smoki,
soczyste, pachnące, dobre na steki z grilla, gęste gulasze, potrawki
w rozmaitych sosach. Na polach, gdy nie ma suszy (przecież suszy nie ma
każdego roku!), rosną wszelkie warzywa: pomidory, bakłażany, szpinak,
fasola, ogórki, cukinie. W sadach żółcą się między błyszczącymi, zielonymi
listkami, jakby zrobiono je z plastiku, okrągłe cytryny i limonki. Przyprawy
są na wyciagnięcie ręki.
– Uwielbiam pizzę, jak zresztą każda Kanadyjka z przedmieść – opowiada
Ayaan. – Może dlatego tu przyjechałam. Mama opowiadała mi, że somalijska
pizza jest lepsza niż włoska, inna mąka na ciasto, inne pomidory. No i jak
sądzisz, miała mama rację? Miała! Pizza w Mogadiszu naprawdę jest lepsza,
może to nie kwestia mąki, ale drewna opalającego piec. Najprawdziwszy
włoski makaron to nic w porównaniu z makaronem z Mogadiszu. Wstążki,
nitki, rurki, muszelki. Sosy! Jakie tu robią sosy! Niby włoskie, ale inne,
bogatsze. Gotowanie to wielka kultura.
Tutaj – opowiada Ayaan – przed wiekami zatrzymywały się drewniane
dau, przywożąc z odległych Indii i z Pakistanu tamtejszy sposób gotowania
i przyprawy. Za morzem, lecz całkiem blisko, są Jemen i kraje Arabii ze
swoimi smakami, a smaki jemeńskiej kuchni, nieznane w świecie, to
wyśnione cudo. Na południu i zachodzie zaś Kenia i czarne gotowanie,
zupełnie inne niż kuchnia Arabów.
Wedle Ayaan Somalia to skrzyżowanie dróg, którymi wędrowali
(wędrują?) kucharze. Rozmach tutejszej kuchni, jej bogactwo i niezwykłe
łączenie smaków są równie szokujące jak wielki Głód (ten mniejszy nigdy
nie znika), zjawiający się z regularnością uderzeń zegara w jadalni,
wzywającego domowników na obiad. Jedni nie jedzą albo tylko wygrzebują
z ziemi nędzne korzonki, popijając łykiem wielbłądziego mleka (wielbłądzice
dają mleko jeszcze wtedy, gdy w zasobnych źródłach nie ma już wody).
Drudzy pichcą, dosmaczają, lekko podsmażają, duszą, gotują, dodają pieprzu
czerwonego lub czarnego, żółtego curry, kardamonu, rodzynek, wyschniętej
na czarne skorupki skórki cytryny.
Tyle że kuchnia, aby była żywa, wymaga wymiany doświadczeń,
smakowania, wspólnego spędzania czasu. Jak rozmawiać o jedzeniu, skoro
nie ma restauracji, wieczorami zaś miasto chowa się w ruinach?
– Przyjdzie taki dzień – mówi Ayaan – gdy zabiorę cię na spacer po
jadłodajniach Mogadiszu. Dzisiaj nie da rady, przecież wiesz.
– A co z tobą, Ayaan?
– Dobrze. Trudno. Ale chyba lepiej niż trudno. Daję radę.
– Chłopaki? Randki?
– Nie masz pojęcia, jak tu jest. Wszyscy wiedzą, plotkują, zachowuje się
pozory, bo musi być pobożnie i cnotliwie. Kanada, mówię ci, moje
przedmieścia Toronto to była szkółka niedzielna, klasztor.
Z jednej strony, nawet w jej europejskim domu ze służbą, kucharzami
i zbrojną ochroną, wszystkie kobiety, starsze ciocie i młodziutkie kuzynki
siedzą za murem: paplają, przebierają ciuchy, oglądają zakazane filmy, nawet
takie, gdzie się całują, a kobiety pokazują piersi, ale nic ponad to. Z drugiej,
wszystkie kobiety i wszyscy chłopcy oraz mężczyźni (którym wszystko
wolno) myślą tylko o tym, tylko to siedzi im w głowach – seks, seks. Szukają
okazji, dziur w murze, przez które można się przecisnąć, wyrwać spod
kontroli wujków i cioć. Niektóre dziewczyny to robią, inne tylko dumają.
Nieznośne to, nachalne i zbyt uporczywe.
Flirt może się zacząć przy krzywym stoliku, gdzie kobiety sprzedają khat.
Na dziedzińcu szkoły – wystarczy pokazać wymalowane henną przedramię.
Na skwerze – jest taki jeden w Mogadiszu, z alejkami i nawet z jakąś
zielenią, gdzie schodzi się młodzież, żeby po prostu tu pobyć, obok siebie,
choć na odległość. Dziewczyny osobno, chłopcy osobno. Co z tego, skoro
wiadomo, w czym rzecz. Chodzą ci młodzi, siedzą, śmieją się zbyt głośno,
powiedzą jakieś słowo, rzucą uwagę. Skwer kipi od napięcia seksualnego jak
podczas seansu w kinie porno.
Oficjalnie więc nie ma seksu w Mogadiszu, a jednak jest. Nie używa się
słów takich jak prezerwatywa i też nie stosuje się zabezpieczeń. Gdy do
lekarza idzie niezamężna kobieta, nigdy nie zaproponują jej testu na HIV . Tu
choruje około dwudziestu pięciu procent męskiej populacji. W przypadku
kobiet to ciemna liczba, nikt nie liczy zakażonych, mimo że szacunki
International Association of National Public Health Institutes – Africa
wskazują na coraz więcej chorych – to tysiące ludzi, dziesiątki procent
populacji. Powiedzieć niezamężnej dziewczynie o prezerwatywie nie
uchodzi, bo trzeba by było uznać, że nie jest dziewicą albo zamierza przestać
nią być.
– Moje kuzynki już dawno są zamężne albo rozwiedzione – opowiada
Ayaan. – Tu ludzie łapią się na bardzo wczesne związki, nie wychodzi im,
więc szukają znów i znów. Poza małżeństwem też jest seks, dużo seksu,
wszyscy wiedzą, jak dużo, tylko nikt o tym nie mówi. Ci domorośli,
niedzielni ginekolodzy z Nairobi i partacze z Turcji nie przyjeżdżają tu, żeby
grzać krzesła w prywatnych klinikach. Tak, oni naprawdę zarabiają. Popyt na
dziewice z odzysku jest bardzo wysoki.
Przez ostatnie trzy lata Ayaan tylko raz była w Kanadzie. Wyjechała podczas
ramadanu. Uznała, że nie wytrzyma: nikt nie będzie jej nakazywać, kiedy ma
się powstrzymywać od jedzenia i picia.
W Toronto przepatrzyła książkę telefoniczną w komórce. Zadzwoniła do
kilkorga przyjaciół, białych i żółtych. Z niektórymi się nawet spotkała.
Zaglądała do barów, chodziła po centrach handlowych, wypatrywała przecen,
ale też pozwalała sobie na zbyt drogie ubrania. Samotna we własnym
mieście, po prostu obca. Dzięki bratu, już studentowi inżynierii, odnalazła
kontakty z somalijską diasporą. Nagle okazało się, że spotyka tylko swoich.
– Gdzie są moi ludzie? Tęsknię za nimi! – opowiadała mi o uczuciach,
które okazały się całkiem nowe i nieoczekiwane.
Zajrzała nawet do meczetu.
Pod koniec kanadyjskich wakacji liczyła dni dzielące ją od odlotu, zimne,
pochmurne, dobre na nostalgię i sprzyjające depresji. Gdy wylądowała
w Mogadiszu, przeszła wszystkie kontrole bezpieczeństwa, a za blaszanym
barakiem lotniska zobaczyła morze, pustynię, budynki ukryte za workami
z piaskiem, żołnierzy z Burundi i zamroczonych khatem żebraków, doszło do
niej, że jest u siebie.
Następnego dnia znów kłóciła się z kuzynkami, które nic, tylko gapią się
bezmyślnie w zachodnie filmy i opychają słodkościami. Założyła hidżab
i wyszła na miasto. Własne miasto.
– Lubię, chyba najbardziej, plażę Al-Dżazira. Jeżdżę tam często, zdejmuję
ciuchy i wchodzę do wody. Coś ty, w żadnym kostiumie, tylko w jakichś
luźnych łachach. Pod tym względem jesteśmy bardzo tradycyjni. Nie lubię
Lido. Gdybym tam spróbowała się kąpać, zabiliby mnie za obrazę
moralności. Mnie, księżniczkę Mogadiszu.
I powie coś tak ładnego jak kwiaty kwitnące na pustyni podczas deszczu:
– Przyjechałam, tak teraz myślę, żeby… mój Boże, żeby pokazać innym,
że można być szczęśliwym.
30
Nazywa się Hassan. Siedzi na łóżku, w ręku trzyma jakąś tekturkę i wachluje
rozpalone główki wpółprzytomnych dzieci. Co jakiś czas podnosi jednego
z maluchów z zielonego materaca i sadza na nocniku. Milczy, czeka, czeka
i milczy. Nie odszedł od tego łóżka od wielu godzin, chyba żeby wyrzucić
zawartość nocnika – trudno sobie wyobrazić, jak często te bachory wołają,
żeby je wysadzić.
Przyszedł tu dwa dni temu z dwojgiem dzieci. Starsza z dziewczynek,
Sumaya, ma cztery lata. Druga, Halimo, jest rok młodsza. Niebawem
w szpitalu powinna zjawić się jego żona z dziewięciomiesięcznym synem
Mohamedem, którego nagle też dorwała biegunka. Hassan poszedł przodem,
bo dziewczynki już strasznie cierpiały (teraz leżą w nogach łóżka zwinięte
w kłębuszki, słabe, pobladłe, nie mają sił, by odgonić muchy), więc
potrzebny był lekarz.
Nawet gdyby dzieci były zdrowe, też uciekliby do Mogadiszu. We wsi,
w całej okolicy zaczęła się kolejna wojna między klanami. Nie wiadomo
o co, ale wojna i susza to kombinacja zmuszająca do ucieczki. Gdy żona
doniesie Mohameda do szpitala Banadir, posiedzą tu pewnie kilka dni,
odkarmią dzieci i poszukają miejsca w jakimś obozie dla uchodźców.
Ten obok nazywa się Ali Osman. Jego syn, pięcioletni Sulejman – tak
wyszeptał mi doktor Toradim, niespełna trzydziestoletni okularnik
o chłopięcej twarzy, który już trzeci rok z rzędu dogląda dzieciaków w tym
szpitalu – raczej nie ma szans, ale cuda się zdarzają, nigdzie nie napisano, że
tak młody organizm nie nabierze ochoty do życia, gdy dostanie kilka
kroplówek i jakieś odżywki. Trzy lata to szmat czasu, można się napatrzeć
i znieczulić, choć to złe słowo – w Banadir człowiek odbiera wielką lekcję,
by za żadne skarby nie ulegać złudzeniom, nie wierzyć nadziei, ale po prostu
pchać swój wózek, nawet jeśli już nie ma kół. Tyle że od czasu do czasu
młodego doktora dopada jakaś myśl, uczucie rodzące się gdzieś
w zakamarkach duszy, które przytrzyma go chwilę podczas nerwowego
spaceru między łóżkami, każe ściskać rękę małego pacjenta dłużej, niż
powinien, uśmiechnąć się, choć to przecież zupełnie bez sensu.
Satma, dziesięcioletnia córka Aliego Osmana, zmarła wczoraj. Cichutko,
we śnie. Ali Osman chucha i dmucha na Sulejmana, nie ma pojęcia o tym, co
wiem od lekarzy. Postoję chwilę przy łóżku Satmy i pójdę kilka kroków
dalej, gdzie – jeśli zapytam – usłyszę o kolejnym nieszczęściu. Nie będę
pytać, bo mam już dość.
Chodzę więc między tymi łóżkami, w zastygłym powietrzu, patrząc na
ogromne oczy chorych dzieci, które – jeśli potwierdzi się diagnoza – za parę
godzin będą jak spodeczki. Patrzę z podziwem na młodego doktora i wcale
nie zazdroszczę mu roboty. Przyglądam się rodzicom, materacom, nocnikom,
przypadkiem trącam woreczek z płynami podwieszony na jakimś
prowizorycznym stojaku: kap, kap, kap, wprost do żyły, napis na etykiecie
mówi, że to zwyczajna glukoza.
Od teraz nie chcę, by mi opowiadano, że te somalijskie muslimy, faceci,
którzy – tak tu mówią i wiele nie przesadzają – tylko żują khat, nie czują nic
oprócz radości transu, gdy już wydadzą ostatnie grosze na kupkę zbitych,
skórzastych, lecz soczystych liści. Akurat ci mężczyźni tutaj siedzą na
metalowych łóżkach przykrytych materacami obciągniętymi ciemnozieloną
ceratą, głaszczą te wychudzone ciałka, skromnie przykrywają lichymi
ręcznikami odkrywane w gorączce siusiaki i pipki i czekają, bo już nic więcej
nie mogą zrobić.
Nie ma pościeli, bo nie można nadążyć z praniem, a zresztą czym prać,
skoro za proszek trzeba zapłacić. Ceratowy materac spłucze się wodą i już
można kłaść nowego pacjenta, bo z grubsza wiadomo, co im wszystkim jest –
zachorowali od brudu. Pod łóżkami stoją wynoszone co chwilę nocniki, bo te
najgorsze biegunki czyszczą bez przerwy. Na materacach przewalają się
bezwładne dzieci, z wenflonami w dłoniach (niemowlęta dostają kroplówki
przez igły wbite w ciemiączka; wygląda to przerażająco, lecz to
najskuteczniejszy sposób). Na zbiorowej sali jest kilkanaścioro dzieci.
W sąsiadujących z nią mniejszych pokojach – drugie tyle.
Doktor Lul, ordynatorka pediatrii, wykształcona w Mogadiszu i na
kilkuletnim stypendium w Berlinie, mówi, że zgodnie z wiedzą dostarczaną
przez współczesną medycynę dzieci czują się w szpitalu lepiej, gdy mają
obok siebie rodziców, stąd przy łóżkach nagich maluchów te matki i ci
ojcowie.
Duchota. Najlepsze łóżka to te, do których dociera przeciąg. W oknach
podarte moskitiery. Lamperia odłazi od ścian i trudno się dziwić, skoro te
mury ostatni raz widziały pędzel i farbę w dniu oddania do użytku. Podłoga,
wychodzona tysiącami par stóp, dobiła się podłoża. Na korytarzu nieco
piasku, ale czysto, podobnie jak w kompletnie zrujnowanych kiblach
i prysznicach (jeśli coś jest strasznie zniszczone, niekoniecznie musi być
brudne). Nad drzwiami tuż przy głównym wejściu napis: „Gwałt to okrutne
przestępstwo niszczące kobietę”. Lekarze mówią, że to prawdziwy problem,
i w Mogadiszu, i w obozach dla uchodźców.
Za oknami panele słoneczne produkują prąd. Postawiła je jakiś czas temu
jedna z organizacji charytatywnych i dlatego w szpitalu Banadir jest nocą
światło. Rodziny chorych okupują trawniki, wysiadują tu w licznych kręgach
od rana do nocy, gotują, jedzą, ale przede wszystkim chyba szukają odrobiny
cienia.
Wszyscy – lekarze i lekarki, pielęgniarki i pielęgniarze, salowe –
w Banadir pracują jako wolontariusze, bo budżet somalijskiego Ministerstwa
Zdrowia wynosi, jak opowiada doktor Lul, zero przecinek zero dolara.
Salowe mają najgorzej, bo same przynoszą detergenty, choć lekarze
i pielęgniarki też swoje dokładają.
Banadir to najlepszy szpital publiczny w Mogadiszu, kilka lat temu
pracowali tu nawet lekarze z Niemiec. Przyjmuje wszystkich, nie licząc
rannych (ci leczą się w szpitalu Medina, gdzie jest więcej chirurgów), ma
własne pogotowie ratunkowe, laboratorium, które działa bez większych
przestojów, prowadzi akcje szczepień, jeśli są szczepionki.
Łatwo tu poznać, kto dopiero dotarł do obozu, a kto już się w nim zasiedział,
kto dawno temu wydłubał własną norę i potrafi ją jako tako ogarnąć. Dotyczy
to wszystkich miejsc: obozu dla uchodźców, szpitala z chorymi na cholerę,
targowiska, a nawet namiotów między kamieniami w porcie rybackim, gdzie
w okrutnym smrodzie wysychają rekinie wątroby. Po prostu łatwo poznać,
kto je raz dziennie, jak tu przyjęto, a kto cierpi prawdziwy Głód.
Niepotrzebne są nawet trójkolorowe centymetry, którymi mierzy się obwód
przedramienia. Wystarczą oczy.
Jest też coś w oczach Somalijczyków, co utrudnia zasypianie. Każe
przewalać się w zapoconej pościeli i myśleć o kolejnym dniu. Baszir akurat
wrócił z Turcji, ma w dłoniach plik wizytówek linii lotniczych, więc może
przemyśliwuje kolejny interes. Jasmin, papużka od bezpieczeństwa, sadowi
się przed monitorami. Na śniadanie będzie smażona wątróbka z wielbłąda,
doprawiona cebulą i świeżą papryką. Już włączono ekspres do kawy. Hassan
ma dzisiaj pod opieką dwóch dziennikarzy z Chin. Nie wiadomo, czy poleci
woda z kiosku w szkole… Szyling somalijski nie podrożeje ani nie straci na
wartości. Kobiety handlujące khatem wysypią zielone gałązki na niskie
stoliki i szybko przykryją je ściereczkami, bo wysuszone na słońcu są do
niczego. Do portu przyciągnięto wyjątkowo dużego rekina. Wyjechał Szwed,
przyjechał Irlandczyk. Mohamed woła, że już musimy jechać.
– Wziąłeś wodę? – pytam.
– Tyle, że nie damy rady jej wypić. Będziemy mieć dobry dzień, sir.
– Nie…
– …mów do mnie „sir”, już powtarzałeś. Dobra. Wsiadaj. Nie mamy za
wiele czasu.
33
Jest też w książce Caparrósa jakoś zabawny, ale też przejmujący fragment
mówiący akurat nie o Głodzie, ale o zmianie, szybkiej, niemal błyskawicznej
i tak wielkiej, jakiej wcześniej nigdy nie było: „Pamiętam czasy, kiedy
mężczyźni się nie całowali. Kiedy telewizja nadawała na czterech kanałach,
w surowej czerni i bieli. Kiedy skręt był oszałamiającą nowością. Kiedy
komputer należał do rojeń z gatunku science fiction. […] Kiedy Związek
Radziecki rządził połową świata i wysyłał psy w kosmos. […] Kiedy na geja
mówiło się »pedał«, a sam temat był wstydliwy. Kiedy kluby piłkarskie nie
mogły dokonywać transferów. Kiedy łatwiej było zobaczyć konie na ulicy
niż piersi na ekranie. Kiedy nie istniało słowo hejter ani CD , ani DVD , ani
shopping, ani sushi, ani rockman, ani komp, ani mugol, a słowo myszka
łączyło się z imieniem Mickey”.
Taką wyliczankę można ciągnąć niemal w nieskończoność, a przecież nie
było to w końcu tak bardzo dawno, skoro te czasy pamiętają wszystkie
kobiety i wszyscy mężczyźni w tak zwanym średnim wieku (w tamtych
czasach byliby już zwani starszymi). Czyli, na dobrą sprawę, przez kilka
dekad zmieniło się wszystko, a świat – wierzono uparcie i szczerze – „miał
być o wiele lepszy”. Tylko w przypadku ludzi mrących w apatii
i wyczerpaniu, targanych biegunką, bo dopadł ich Głód, nie zmieniło się nic
lub prawie nic.