Professional Documents
Culture Documents
Gaup, Ailo - Podróż Na Dzwiękach Szamańskiego Bębna
Gaup, Ailo - Podróż Na Dzwiękach Szamańskiego Bębna
Podróż na dźwiękach
szamańskiego bębna
słowo / o b r a z terytoria
Trommereisen
Nie docierał już do niego joik Lajli, lecz usłyszał, gdy skończyła.
Opuścił się z dużej wysokości, wylądował na szczycie góry.
Wówczas joik powrócił. Przed sobą dostrzegł ognisko i cztery
kobiece twarze w migoczącym świetle płomieni. Jon szedł i szedł
w stronę tej czwórki, lecz odległość między nimi nie malała.
Wtedy joik zamilknął na dobre. Chociaż tak bardzo chciał być
razem z latającym reniferem, Nosicielem Słońca i kobietami na
górze, wylądował z powrotem na pryczy, zaskoczony, lecz również
zawiedziony.
Obudził ją Jon. Było wcześnie i chciało jej się spać. Nie miał
ochoty tracić czasu na rozpalanie w piecu, gotowanie kawy. Napić
się mogli w domu. Zebrali swoje rzeczy, pożegnali miejsce.
Cienka warstewka lodu pokryła listki i źdźbła na brzegu. Trza-
skały, gdy spuszczali łódź na wodę.
Uważała, że Jon wyciągnął sieci niezdarnie.
Oczyścili ryby na brzegu, w miejscu do tego przeznaczonym.
Była wciąż śpiąca. Dobrze było robić coś praktycznego, na przy-
kład patroszyć ryby, opłukiwać je z krwi. Lecz woda, tak przyjazna
wczoraj, była zimna i wypijała z niej ciepło. Marzła, gdy wracali
do domu.
- Musisz znowu ufarbować włosy - rzeki, idąc za nią.
- Dlaczego?
- Widać blond przy cebulkach.
Nawet on nie byl z niej zadowolony. Do diabła. Mięśnie ze-
sztywniały, wiklinowy koszyk na ryby uwierał ją w plecy, a włosy
miała tłuste.
Wyprzedził ją na ścieżce, spieszył się. Czuła, że chciał wyruszyć
jak najszybciej.
Poszła prosto do łazienki. Chciała wziąć ciepły prysznic, pozbyć
się chłodu z ciała.
Gdy dorastała, podobał jej się ten prysznic. Teraz jego kształt
wydawał jej się nienowoczesny, taka wąska rurka, która sięgała
prawie sufitu, by tam zgiąć się ku dołowi. Wtedy ściany były
pomalowane na czerwono. Teraz pomieszczenie było jasnonie-
bieskie, z wyjątkiem ściany przy drzwiach, gdzie stało duże lustro.
Tam ściana wciąż była czerwona, niczym rama z przeszłości wo-
kół lustra.
Pod bosymi stopami miała zimną, cementową podłogę. Puściła
wodę. Też była zimna. W końcu popłynęła ciepła. Nie można było
objąć ciepłym strumieniem całego ciała. Główka prysznica pod su-
fitem nie rozpryskiwała wody bardziej niż dziurawy kałamarz.
Ktoś zapukał do drzwi.
- To ja - rzekł Jon, wchodząc do środka. Rozebrał się, też chciał
wziąć prysznic.
- Tu jest miejsce tylko dla jednej osoby. - Wcierała we włosy
pomarańczowy szampon.
- Mogę popatrzeć.
Pomieszczenie powoli nagrzewało się, wypełniało się poma-
rańczą, i parą, która pokrywała lustro przy drzwiach.
Wszedł pod strumień wody, objął ją w pasie i odsunął na bok.
- OK, tylko się zamoczę, by się namydlić - powiedział.
Wyszła spod prysznica, podeszła do lustra, starła parę. Tu
piętnaście lat temu obserwowała, jak staje się kobietą. Była wciąż
szczupła. Prawa pierś była nieco większa niż lewa, ale tylko tro-
szeczkę. Jasnych włosów na łonie, gdy były mokre, prawie nie
było widać. Teraz i ona dostrzegła odrosty. Któregoś dnia trzeba
będzie nałożyć hennę.
- Jesteś taka sexy i taka mokra - przesunął dłonią po jej brzu-
chu. Czuła, że mu sztywnieje. W tej chwili przeszkadzało jej to.
Odepchnęła go.
Chwycił ją, przyciągnął do siebie. Uwielbiała taką zabawę, ale
nie tym razem. Próbował obrócić ją i wejść w nią od tyłu. Wstą-
piła w nią złość. Wyrwała się z gibkością i siłą, które ją samą za-
skoczyły. Prychnęła na niego, odepchnęła go z nieznaną sobie
intensywnością. Ale było jej z tym dobrze. Znowu ją pochwycił.
- Wystarczy, przestań - krzyknęła. Jej glos odbił się od szumu
wody. Jon z włosami przylepionymi do głowy wciąż się uśmiechał,
tak jakby nie rozumiał. Był pochłonięty swą rolą samca-renifera.
Uderzyła go otwartą dłonią, aż klasnęło.
- Au - krzyknął, ale nie przestawał, trzymał ją. Przejechała
wtedy paznokciami przez jego pierś, jak rozzłoszczona kotka.
Puścił. Jej gniew minął. Napotkała jego oczy. Spodziewała się
małych czarnych szpilek, lecz on patrzył na nią prawie z zacieka-
wieniem. Stała w rogu przy lustrze, zrobiła krok do przodu, roz-
luźniła się. Zaczęła się śmiać. Stał tam nagi, mokry, z włosami
przyklejonymi do głowy, brzuchem ociekającym szamponem i na
wpół zesztywniałym członkiem. Przez jego pierś biegły ukośnie
cztery czerwone ślady jej paznokci.
Jon znal ich stanowisko. Był jednak zaskoczony tym, jak głębo-
ko tkwił w Tomasie lęk przed diabłem. Na Tomasa było już za
późno. Bronił się przez cały czas. Za pierwszym razem, gdy Jon
go sprowokował, niemalże się pobili. Tomas to zbyt stary Fin. Jak
wielu z nich, opętany był myślą o ziemi. To fiński niewolnik
przykuty do ziemi, zlaponizowany tylko przez język, jak wielu
innych fińskich imigrantów. Lecz duży nos i długie, chude ciało
mówiły za siebie, na równi z jego upartą naturą. Lajla była po-
dobna do matki. Miała jednak dwóch braci, wierne kopie ojca.
Obaj byli dobrymi saamskimi politykami i znali się na pienią-
dzach. Nawet Lajla nie miała z nimi o czym rozmawiać.
W kuchni znowu pojawił się Tomas. W ręku trzymał mały
woreczek z wyprawionej skóry renifera.
- Coś ci pokażę - zwrócił się do Jona. - Nie tylko w dawnych
czasach znajdowano kosztowności w otaczającej nas naturze.
Tomas rozsupłał woreczek i wyciągnął coś, co było zawinięte
w kawałek czerwonego materiału.
- Popatrz. - Trzymał w ręku kamień wielkości palca. Błyszczał
w sposób zadziwiająco przezroczysty, jak sopel lodu w kwietnio-
wym słońcu.
- Kryształ górski - odezwał się jon.
- Znalazłem go - powiedział Tomas.
- Gdzie? - zapytała Lajla.
- W okolicy.
Nagle kryształ zaczął emanować światłem. Ze światła wyszedł
Myrinn, przemknął przez pokój i zniknął.
- Nigdy mi go nie pokazywałeś - powiedziała Maja.
- Zawsze mówiłaś, że się na tym nie znam.
- Gdzie go znalazłeś, ojcze? - zapytała ponownie Lajla.
- Znalazłem go w okolicy, a ponieważ wierzysz w kamienie, to
chcę ci go dać. Masz odwagę wziąć? - zapytał wyzywająco, trzy-
mając kryształ przed Jonem.
- Z radością.
- Znalazłeś go na naszej ziemi, ojcze? - Lajla była zniecierpli-
wiona.
- Czy to nie wszystko jedno? - odrzekł kochający ojciec, trzy-
mając w rękach skórzany woreczek, kawałek materiału i kryształ.
- Cieszę się, że się go pozbywam.
- Dlaczego? - zapytał Jon.
- Próbowałem go kiedyś wyrzucić.
- Dlaczego? - przerwał mu Jon.
- Bo towarzyszy mu niepokój - odpowiedział Tomas i konty-
nuował swoją historię. - Ale następnego dnia był tu znowu, jakby
w jakiś sposób przyfrunął z powrotem. Dostaniesz go pod jednym
warunkiem.
- Jakim? - zapytał Jon.
- Ze zabierzesz go ze sobą, gdy będziesz odjeżdżał. - Tomas
podał mu trzymane w ręku przedmioty.
- Obiecuję, pod jednym warunkiem - rzekł Jon, przyjmując
podarunek.
- Oczywiście, o co chodzi?
- Musisz odpowiedzieć na moje pytanie.
Stary znowu triumfował. Zapanował nad sytuacją. Wysunął
dolną szczękę, niczym zwycięzca.
- Pytanie wymaga prostej odpowiedzi, tak lub nie. Obiecaj, że
odpowiesz.
- Strzelaj. - Sprawiał wrażenie rozbawionego.
- Czy znalazłeś ten kryształ przy seide, wewnątrz kamiennego
kręgu?
Szczęka opadła, a wesołość momentalnie zniknęła. Tomas za-
mrugał powiekami, spojrzał na Jona. Spojrzał na kobiety. Cała
trójka wpatrywała się w niego.
Skinął głową.
- Wygrzebałem tam ich więcej. Były znacznie większe. Wrzu-
ciłem je do jeziora.
Tego ranka, gdy ocknął się w gammie, postanowił odjechać.
I to sam. Wiele razy miał ochotę o tym powiedzieć. Nie potrafił
jednak. Niespodziewane zajścia przy śniadaniu zburzyły jego
plany. Teraz było już popołudnie.
Lajla siedziała naprzeciw niego przy stole i oburącz trzymała
filiżankę z kawą. Teraz musi powiedzieć. Jeśli dobrze ją zna, to
będzie wojować o to, by jechać z nim.
Jon podniósł się, by przynieść sobie drugą filiżankę kawy z kon-
tuaru w kafeterii miejscowego domu towarowego. Przed nim w ko-
lejce ustawiła się grupa licealistów. Hałasowali, śmiali się, niezdecy-
dowanie wybierając ciastka, colę, herbatę, zamieniając co chwila
napoje. Uporanie się z zamówieniem zabrało im całą wieczność.
Jakby tego nie było dość, zajęli stoliki po obu stronach miejsca,
w którym siedział razem z Lajlą. Ponad ich głowami przebiegała
rozmowa o jakimś beznadziejnym nauczycielu. Chociaż irytował go
hałas, nie mógł nie współczuć nieszczęśnikowi, który poświęcał swe
siły i zdrowie na nauczenie tej bandy matematyki. Opróżnił drugą
filiżankę, koncentrując się na tym, co musiało zostać powiedziane.
- Lajla, to ty? - zabrzmiało pytająco. Zarówno on, jak i Lajla
odwrócili się w stronę, skąd dobiegł głos.
Lajla podniosła się, podeszła szybko do zbliżającej się do nich
kobiety, padły sobie w objęcia.
- Prawie cię nie poznałam, z tymi czarnymi włosami.
- To jednak ja.
Obie dziewczyny witały się głośno, przygłuszając paplaninę lice-
alistów. Wszyscy na nie patrzyli i zdaniem Jona było to krępujące.
- Siedziałam i przyglądałam ci się. Było w tobie coś znajomego,
lecz nie mogłam sobie przypomnieć, skąd cię znam. Ale wtedy
zauważyłam, jak obejmujesz filiżankę obiema dłońmi. To mogłaś
być tylko ty.
Przyniosła swoją kawę, przysiadła się do ich stolika.
- Mieszkasz teraz tutaj? - zapytała nieznajoma kobieta.
- Jestem na urlopie. A ty?
- Na kursie - odrzekła.
- Pamiętasz... - zaczęty obie jednocześnie. Wybuchnęły śmie-
chem.
- Byłyśmy razem na uniwersytecie ludowym - powiedziała
Lajla i przedstawiła Johanne. Johanne zajmowała się rzemiosłem
artystycznym. Jon nigdy jej przedtem nie widział. A wydawało
mu się, że zna wszystkich.
- To twój mąż? - zapytała Johanne.
Lajla przytaknęła.
- A teraz opowiadaj, co ze zdjęciami? Wciąż fotografujesz?
Lajla znowu przytaknęła.
Wtedy pojawił się jakiś mężczyzna. Stanął przy stoliku, przy-
słuchiwał się ich rozmowie.
- Z tego żyję - powiedziała Lajla. - Ale teraz nie zabrałam
aparatu ze sobą. Zrobiłam sobie wolne od zdjęć, czasopism, agen-
cji fotograficznych.
- A co robi twój mąż? - zapytała Johanne.
- Nic szczególnego. Próbuje zostać noaidi.
Johanne uśmiechnęła się, spoglądając w górę na stojącego obok
mężczyznę.
- To jest Paul - powiedziała.
Przedstawiając się, Paul uścisnął mdło rękę Jona. To był ten
rodzaj uścisku, który przyprawiał Jona o gęsią skórkę. Paul wziął
filiżankę z kawą, pił, stojąc obok stolika.
- Oboje jesteście na kursie ? - zapytała Lajla.
Johanne potaknęła za siebie i za Paula. Wyglądało na to, że
Paul myśli o czymś innym.
- Powinnaś zobaczyć, co teraz robię - powiedziała Johanne.
- Co takiego?
- Bęben.
- Bęben szamański? - zapytała Lajla.
- Robię kopię bębna, który kiedyś widziałam - przytaknęła
Johanne.
- W muzeum?
- Odkąd się tym zajmuję, dzieje się tyle dziwnych rzeczy - od-
powiedziała Johanne.
- Co na przykład?
- Dostałam stypendium, by jeździć po muzeach, w których
mają takie stare eksponaty.
- To wspaniale!
Paul stał przy stoliku, pil kawę. Patrzył w dal, tak jakby osoby
przy stoliku nie istniały lub to, o czym mówią, nie było warte
uwagi.
- Ależ usiądź - zwrócił się Jon do Paula.
- Musimy zaraz iść - odpowiedział Paul.
- Mamy jeszcze piętnaście minut. - Johanne spojrzała na ze-
garek.
Paul stał w dalszym ciągu przy stoliku, tak jakby nie był zain-
teresowany podtrzymywaniem rozmowy.
- Gdzie widziałaś ten bęben? - powtórzyła Lajla.
- Nie wiesz, że ten, kto pije kawę na stojąco, staje się zazdrosny
i wplątuje się w bijatyki? - spytała Johanne.
Dopiero wtedy jej stojący małżonek udał się na poszukiwania
krzesła.
- No gdzie?
- Wciąż cię jeszcze interesuje stara sztuka - odrzekła Johanne.
Lajla skinęła głową.
- W ostatnim roku nauki na uniwersytecie ludowym spotkałam
starego mężczyznę. Okazało się, że na niejednym się zna. Miał
bęben. Oglądałam go wiele razy, był naprawdę stary. Ludzie
przychodzili do mężczyzny po poradę. Nikt właściwie o tym nie
mówił. Wtedy wszystko było okryte tajemnicą.
- Czy to był bęben wróżebny? - zapytała Lajla.
-Tak.
- Gdzie teraz jest?
Paul zdobył wolne krzesło, usiadł obok niej.
- Nikt tego nie wie, prawda Paul?
- Mężczyzna nie żyje - odrzekł Paul, tak jakby nie chciał o tym
rozmawiać.
- Bęben zaginął. Dlatego robię nowy - powiedziała Johanne.
- Mężczyzna zginął w wypadku samochodowym. Zmiażdżyło mu
głowę - dorzuciła.
Paul patrzył w bok.
- Właśnie widziałem bęben w pewnym domu na wybrzeżu.
Też był stary - odezwał się Jon.
Miał ochotę opowiedzieć więcej, ale napotkał oczy Paula. Prze-
szyły go. We wnętrzu Jona zaczęła migotać pochodnia. Być może
Paul był zazdrośnikiem, obawiającym się o swoją kobietę. Johan-
ne była świetną dziewczyną o błyszczących oczach, czyste prze-
ciwieństwo tego milczka. Może wyobrażał sobie, że Jon zaczął tę
opowieść, by smalić do niej cholewki. Dlatego przerwał swoje
opowiadanie. Lajla też była dziwnie milcząca.
Jon zauważył, że Paul myśli o czymś, o czym nie chciał rozma-
wiać. Wyglądało to tak, jakby chciał milczeniem powstrzymać
rozmowę. Może był jednym z tych, którzy nie lubią rozmów
o bębnach i szamanach.
- Gdy wrócę do domu, naciągnę skórę na ten, który teraz robię.
Odtwarzanie figur na skórze będzie ekscytujące, ale i trudne -
odezwała się Johanne.
- Dlaczego?
- Niewiele pamiętam. Byłam głupia, że ich nie naszkicowałam.
Ty byś pewnie tak zrobiła.
- Ja bym je sfotografowała.
- Jasne.
- Ale coś przecież pamiętasz?
- Zapamiętałam znak Boga Słońca i to, że membrana podzie-
lona była na trzy części. Nie pamiętam zbyt dobrze, jak wygląda-
ły inne figury. Nie wiem też, co oznaczały. Niewielu teraz się na
tym zna.
Jon chciał usłyszeć coś więcej o bębnie, lecz nie zapytał. W je-
go wnętrzu migotała pochodnia. Nie chciał prowokować Paula.
Mogło to się skończyć równie źle, jak wtedy, gdy po raz pierwszy
sprowokował Tomasa. Wokół stolika zapanowała cisza. Jon słyszał
gadaninę licealistów. Paul spojrzał na zegarek.
- Musimy chyba już iść. - Johanne podniosła się.
- Nie moglibyście zajść do mnie? Mieszkam teraz u rodziców.
Porozmawiamy - zaproponowała Lajla.
- Chętnie - odrzekła Johanne. - Będziemy mogli przesiedzieć
razem do późnej nocy, pić herbatę i grzać dłonie o filiżanki. Pa-
miętasz te wszystkie noce? - zapytała.
Lajla skinęła głową.
- Przyjdziecie?
- Tak. - Teraz oboje z Paulem stali. Johanne pożegnała się
z Lajlą. Jon powiedział do widzenia. Chociaż usta Paula nieznacz-
nie poruszyły się, nie dobiegł z nich żaden głos.
Jechali do domu.
- Domyślam się, że jutro pojedziesz - odezwała się Lajla. Przej-
rzała się w lusterku, przeczesała dłonią swe długie włosy.
- Zgadza się.
- Do Abrahy?
- Pierwszy przystanek w Kautokeino, tam gdzie nie chciałaś
się zatrzymać. Odszukam ten dom.
- A potem?
- Abraha.
- A potem?
- Krok po kroku do celu.
- Nie masz wątpliwości, że znajdziesz ten bęben?
- Mówiąc szczerze, czuję, że podążam tam, gdzie powinienem
być. Tam, gdzie mogę najwięcej się nauczyć.
- Ponieważ nie chcesz, bym z tobą jechała, mogę potraktować
to w ten sam sposób. Zostanę w domu, w miejscu, gdzie mogę
najwięcej się nauczyć.
- Tutaj nie masz już domu. Twój dom jest przy mnie. A poza
tym, kto powiedział, że nie pojedziesz ze mną?
- Chciałeś mi to powiedzieć przez cały dzień. Tylko że nie
potrafiłeś tego z siebie wydusić - odrzekła Lajla. Uprzejma jak
zwykle.
Gdy zbliżali się do zabudowań, Jon zapytał:
- Sądzisz, że Paul jest zazdrosny?
- Nie sądzę.
- Zaprzątało go coś, o czym nie chciał mówić.
- Jest ostrożny.
- Dostałem gęsiej skórki, gdy uścisnął mi dłoń.
- Wiesz co, Jon? Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że jesteś
nieprzyjemnym zarozumialcem. Sceptycyzm emanował z ciebie
przez cały dzień. Pokazałeś tyle kolców, co przestraszony jeż.
Jon znowu był w drodze. Śpiewał. Pochodnia paliła się silnym, ja-
snym płomieniem w jego brzuchu. Myrinn wrzucił mu do ręki krysz-
tał, który leżał teraz w skórzanym woreczku na tablicy rozdzielczej.
Ale jajek zapomniał.
Przyhamował przed ostrym zakrętem. Zakręt był pułapką na
wąskiej drodze i Jon czuł przed nim respekt. Po chwili zobaczył
samochód. Mężczyzna za kierownicą pozdrowił go, lecz Jon nie
zdołał dojrzeć, kto to.
Wjeżdżając do osady, poczuł niezwykłą siłę. Zatrzymał się przy
kiosku, kupił colę light, otworzył i napił się.
- Hej, Jon, podejdź tu! - zawołał głos z samochodu. Dłoń po-
kiwała w jego stronę. Jon zbliżył się.
- Hej, to ty, Anders? - odezwał się.
- Yes, jak leci?
- Nie najgorzej - odpowiedział Jon.
- Dzieje się coś nowego? - zapytał Anders.
- No jasne.
- Nowe sensacje?
-No.
- Widzę, że wciąż masz tę starą brykę - Anders wskazał jego
samochód.
- A ty zmieniłeś.
- Zmieniam co roku. Opłaca się - powiedział Anders.
- Aha.
- Ty przecież też nieźle zarabiasz. Za jedną historię dla tygo-
dnika możesz zgarnąć z dziesięć tysięcy, no nie?
Na siedzeniu obok Andersa siedział jakiś człowiek. Pochylił się
do przodu.
- Mam historię dla ciebie - rzeki.
Zaczął opowiadać o drodze, która będzie przebiegać przez pastwi-
ska reniferów. Ludzie byli przeciwni, ale drogę i tak budowano.
- O czymś takim będą chcieli przeczytać na Południu - zakoń-
czył.
- Nie jestem tego taki pewny.
- Nie ma wątpliwości. Patrz, ile pisali podczas Alty.
- Zużyto wówczas cały przydział zainteresowania.
- Mylisz się.
- A tak w ogóle, byłeś nad Altą ? - zapytał Jon.
- Nie. Oszalałeś?
-Nie?
- Protest przeciw rządowi nie mial sensu. Wszystko poszło tak,
jak przewidywałem - rzekł obcy.
- Napisz raczej jakieś porządne, parujące seksem opowiadanie
0 łonie natury - rzekł Anders szczerząc zęby w uśmiechu.
- Pisz o ludziach i zwierzętach w rui. Tego oczekujemy. Soczy-
sty seks w lawo, na skórze renifera. Nie musisz wymieniać nazwisk
dziewczyn.
- To byś przeczytał, co? - mruknął Jon.
- Rozumie się. Musiałbym przeczytać, by się dowiedzieć, o kim
piszesz. - Anders zapalił i odjechał, pozostawiając chmurę kurzu
1 żwiru.
W domu było ciemno. Samochodu nie było widać i nikt się nie
obudził, gdy zapukał. A więc Liisy i Heaiki nie było w domu. Czy
miał wspinać się na Saanen w nadziei, że znajdzie tam Abrahę?
Jon wjechał z powrotem na szosę. Księżyc oświetlał górę w ta-
ki sposób, że rzucała cień na szosę. Jon przyspieszył. Celnicy
jednym ruchem ręki wypuścili go z Finlandii i wpuścili do Nor-
wegii. Podjął decyzję. Jechał nocą, aby znaleźć bęben. Jeśli jeden
dom spłonął, to znajdzie ten drugi. Wejdzie do domu i sprawdzi,
czy jest tam bęben. Jeśli będzie, to go zabierze, tak jak ten stary
zrobił z nożem. Jeśli go tam nie będzie, to znajdzie może jakiś
ślad, który poprowadzi go dalej.
Minął posterunek lensmana we wsi. Akurat teraz nie było
czasu, by zameldować o złodzieju reniferów. Posterunek był za-
mknięty, a on sam był na złodziejskiej wyprawie.
Lekki i ciężki
czuły i silny
jednocześnie.
Drży z emocji,
gdy widzi tańczącego niedźwiedzia.
Ktoś powiedział
pamiętaj, w tobie płynie niedźwiedzia krew.
Duch opiekuńczy nie znal strachu, który był przy nim, nie znal
słabości, która go przepełniała, niewiedzy, z którą on musiał
walczyć.
- Pomóż mi. Jestem w niebezpieczeństwie. Bez ciebie jestem
niczym - rzekł Jon.
Wtedy zrozumiał, że wiedza przychodziła nie tylko spoza słoń-
ca i gwiazd. Przychodziła również spod mchu, tak jak Ij.
Niebo pociemniało od burzowych chmur. W oddali przetoczył
się grzmot, błyskawica rozcięła mrok między chmurami a bru-
natnojesienną widdą. Grzmoty się przybliżyły. Schronił się
w gammie, liczył sekundy dzielące błyskawice od grzmotów, aż
w końcu nie potrafił już ich oddzielić. Wyszedł na zewnątrz.
Błyskawice uderzały jednocześnie we wszystkie strony świata.
Rozszczepiały czarne chmury. Wystrzeliwały z gór. Ziemia trzę-
sła się i kołysała. Od dzieciństwa nie pamiętał takiej burzy jak
teraz.
Otwarte widdy,
kapłańskie kołnierze,
złamane rogi,
spalone bębny.
Jon, cały spięty, włożył w otwór stopę, badał nią wnętrze. Stopa
znalazła oparcie. Ześliznął się aż do następnego występu. Zrozumiał,
że zrobiono tu schody, że schodziło tędy wielu przed nim. W koń-
cu poczui pod stopami płaski grunt. Był we wnętrzu jaskini. Zoba-
czył przed sobą światło, podszedł. Abraha rozpalał ognisko. Znaj-
dowali się na tarasie wyżłobionym w zboczu góry. Nad nimi było
kamienne sklepienie. Otwór znajdował się tuż nad jarem. Pod nimi
płynęła rzeka, pieniły się wodospady, lecz ich odgłosy były tak
stłumione, że słyszeli tylko cichutki szum.
Pośrodku tarasu stal niezwykły kamień.
- Przy nim możesz zobaczyć to, o co poprosisz - odezwał się
Abraha.
Z tyłu za kamieniem skalna półka wwiercała się w głąb ściany.
Jon wdrapał się na nią. Stopniowo zrobiło się tak wąsko, że musiał
się czołgać.
Wytknął głowę z otworu w skalnej ścinanie. Pod sobą dostrzegł
nocne kontury doliny, wioski i rozciągające się za nią morze. Od
tego widoku zakręciło mu się w głowie.
Powyżej domu droga zwężała się i była jak tarka. Zaczęło się
już ściemniać, gdy zaparkowali przed niewielkim domem, znisz-
czonym wiatrem i deszczem. Stary pies podbiegi do nich, oparł
się łapami o Abrahę, obwąchał Jona, podreptał za Abrahą w stro-
nę drzwi.
Jon poszedł za dom się wysikać. Zobaczył wtedy coś, czego nie
zauważył poprzedniego dnia.
Obudził go Abraha. Czuł się tak, jakby spał tylko chwilę. Naj-
chętniej zapadłby znowu w bezczasowość snu, ale coś we wzroku
Abrahy kazało mu się podnieść. Gdy wciągał na siebie ubranie,
czuł, że ciało ma zmarznięte i zesztywniałe. Nawet pies warczał
pod stołem, gdy Jon usiadł i sięgnął po kawę.
- Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje - zauważył Jon. Ale pies
warczał nadal, a Abraha wpatrywał się w swój kubek.
Jon chciał porozmawiać i odtworzyć nastrój poprzedniego dnia.
Wczoraj dom żył i skrzył się śmiechem. Teraz wydawało się, że
pomieszczenia i mieszkańcy skurczyli się od chłodu i wrogości.
Niezwykła opowieść o tym, jak wciąż zapominał zameldować
o kradzieży reniferów, sprawiła dużo uciechy.
- Wyjąłem to z twojej głowy - powiedział Abraha, kiedy siedzie-
li i obgryzali kości z mięsa.
Jon spojrzał nagle z niechęcią na kości. Zrzucił je na ziemię.
Każdy normalny pies zatopiłby w nich zęby, ale ten warczał jeszcze
bardziej. Abraha pochylił się. Zebrał kości na talerz, tak jakby to
było cenne jedzenie lub coś jeszcze bardziej wartościowego.
- Dlaczego to robisz? - spytał Jon, wskazując na kości ruchem
głowy.
- Jesteś jeszcze głodny? - odezwał się Abraha. Starł ze stołu,
postawił chleb i masło.
- Po co ci te resztki?
- Tylko to zostało.
- O co ci chodzi? To tylko kości.
- Powstanie na nich nowe mięso.
Nagle powróciło nieprzyjemne uczucie z minionej nocy, gdy
jakieś zwierzę skrobało do drzwi.
- Zauważyłeś coś w nocy? - zapytał.
- Nie możesz dać się oszukać, gdy masz zrobić to, co musisz.
Musisz porozmawiać z Jovem. Musisz użyć trzeciego oka.
- Znasz Jova?
- Wciąż jeszcze nie jesteś dostatecznie chytry. Wierzysz w pra-
wo moralne. Ten, który poluje na ciebie, postępuje według inne-
go prawa. Przeszedłby przez ściany i okna, gdyby nie było tu mnie
i psa. Musisz pokazać, że jesteś Banzo. Musisz posłużyć się spry-
tem plemienia, i nie tylko. Musisz posłużyć się mądrością i siłą
myśliwych. Uśmiech może okazać się nożem.
- Nie pójdziesz ze mną?
- Moja walka już się skończyła. Teraz twoja kolej. Takie są re-
guły. Zgodnie z przepowiednią.
- Bzdura. Tam wilk ścigał cielaka.
- Wilk jest na tropie.
- O czym ty mówisz? Żyjemy w dwudziestym wieku. Wilków
już nie ma.
- Teraz jest więcej wilków niż kiedykolwiek. A myśliwi plemienia
zapomnieli, jak się wilki zabija. Myśliwi mają na wszystko wymów-
kę. Tylko się skarżą, nie walczą. Wilki chodzą chyłkiem po górach.
Węszą wokół domów, skrobią do drzwi. Idź - rzekł nagle.
-Iść?
- Teraz.
Jon zrozumiał. Miał odejść. Nie wiedział, dokąd. Musiał odna-
leźć bęben. Nie miał żadnego wyraźnego tropu.
Zjadł kromkę chleba, spakował się. Był gotowy.
- Widziałem w nocy różne rzeczy. Wiem, że czas nadszedł.
Wilki polują między wzgórzami.
- Czy duchy-wilki są aż tak groźne?
- Chwytają dusze pamiętające wiedzę. Będą polować tak długo,
aż zniknie ostatni, który pamięta. Uważaj.
- Rozumiem.
- Idź ścieżką promieni słonecznych. Pewnego razu wielki noaidi
wciągnął słońce do lawo. Świat pogrążył się w mroku, podczas
gdy on i jego plemię mieli słońce przez cały czas. Dopiero gdy Jov
rozwiązał supły, słońce powróciło na swą drogę.
- Jov nie może uwiązać duchów-wilków?
- Sami musimy to zrobić.
- Dlaczego?
- By odzyskać silę i umiejętności. Kiedyś wszyscy przybywali
tu po radę. Królowie i przywódcy przysyłali swoich synów i córki
na naukę. Wodzowie, zanim wyruszyli na wojnę, radzili się jasno-
widzących z plemienia Córki Słońca. Wszyscy darzyli nas szacun-
kiem. Wtedy zaczęliśmy zapominać. Banzo był wielkim wodzem.
Sprzeciwiał się. Był obrońcą mocy. Banzo jest teraz razem z Jovem.
Ostatni bęben słońca należał do Banzo. Nie moim zadaniem było
go odebrać. Miałem przekazać dalej wiedzę o szczelinach. Jesteś
z rodu Banzo. To ty masz odebrać bęben. Nadszedł czas. Idź.
Przynieś bęben.
- Dobrze.
- Teraz możesz zażądać zapłaty za przeszłość.
- Za co?
- Za przemoc z przeszłości.
- Za to, co nam wyrządzono?
- Tak - odrzekł Abraha.
- Poradzę sobie z tym.
- Lecz również za to, co wyrządziliśmy sami sobie i wiedzy,
sprzeciwiając się jej, zapominając o niej.
- Z tym będzie gorzej - odparł Jon.
- To jest jednak najważniejsze.
- To mój słaby punkt. Żyłem wiele lat z dala od plemienia.
- Dlatego jesteś silny.
- Doprawdy? - zapytał Jon.
- Jeśli się zlękniesz, pozbądź się lęku. Poślij na morze. Rób to
samo, gdy się zmęczysz. Niech niedźwiedź zje zmęczenie. I strzeż
się kobiety - rzeki Abraha.
- Jest miła. Ona tylko szyje. To on jest zły.
Wiedza schodzi
gdzieś
zza słońca i gwiazd
i wychodzi
gdzieś
spod kamieni i mchu.
Teren nachylił się lekko. Rzeka wżerała się coraz głębiej w swe
wąskie koryto. Przejście przez nią byłoby teraz niemożliwe. Prąd
był zbyt rwący, a brzegi zbyt strome.
Chcę nocy.
Chcę ziemi.
Chcę najgłębszych obrazów ze snu.
To jest życie utkane ze wspomnień.
Gdy próbuję pamiętać,
zapominam.
Niepokój to wezwanie
czegoś niechcianego.
Jon biegi, tak jak nigdy przedtem, biegi przez jesienne mocza-
ry, ku szczytowi. Joik dobiegał go coraz wyraźniej. Miał znowu
zwierzęce łapy i szybko pokonywał odległość. Zauważył, że coś
za nim podąża, i wzmógł wysiłek jeszcze bardziej.
Po chwili znowu usłyszał, że coś się zbliża. Znowu wydłużył
krok, przyspieszył nieco tempo. Prześladowca został w tyle.
Górskie zbocze zaczęło się wznosić. Zrobiło się stromo. Jon nie
mógł dłużej utrzymać tempa. Nie musiał długo czekać, by ponow-
nie usłyszeć za sobą ciężki oddech. Wkrótce obok niego przemknął
wilk, długimi łukowatymi susami pobiegł w górę.
Na szczycie wiatr szarpał jego czarne włosy. Joik stał się potęż-
ny, jak na spotkaniach CSV1S, gdy rozpalały się namiętności.
W miejscu osłoniętym przed wiatrem, w zagłębieniu skalnym,
Henry ułożył stos z kory i usiłował go podpalić. Na ziemi, mem-
braną do góry, leżał bęben, a jego unoszony wiatrem joik potężniał
z każdą chwilą. Płomienie zaczęły lizać korę. Wówczas Jon skoczył
do przodu, rzucił się kierunku bębna, lecz Henry przyciągnął go
do siebie. Jon odepchnął jego i bęben od trzaskającego ognia.
Jak biały cień, za plecami podstępnego, chytrego mężczyzny,
pokonując stromiznę, pojawił się zdeformowany, okrwawiony wilk.
Jon zrozumiał, zbladł. Henry bardziej czuł niż pojął niebezpie-
czeństwo. Szybko odwrócił się, zobaczył, co się zbliżało - odpłata.
Henry z całej siły cisnął bęben z urwiska w głąb wąwozu. Wbił
szydło w pierś wilka, lecz zwierzę wczepiło się w niego zębami
i obaj potoczyli się w kierunku stromizny.
Wiatr porwał stary bęben, uniósł go tak, jakby to był śpiewa-
jący latawiec, brzęczek tkwiący na końcu srebrnej nici biegnącej
z wnętrzności Jona. Poszybował wysoko ponad Jonem, ku wzno-
szącej się nad nim górskiej ścianie.
Wtedy wysunęło się długie ramię i pochwyciło lecący bęben.
Polującym na bęben była kobieta, częściowo ubrana w saamską
sukienkę, częściowo pokryta piórami ptaka. To pewnie Akko.
Twarz Jona się wydłużyła, gdy zobaczył, że to żona Henry'ego
uratowała bęben. Wylądowała tuż obok Jona. Upierzenie zniknę-
ło, a falbana przy sukience trzepotała wokół jej kolan.
„Kobiety są w powietrzu silniejsze" powiedziała kiedyś Akko.
Kobiety były najpotężniejszymi powietrznymi szamanami.
- Dlaczego chcesz mieć ten bęben? - zapytała kobieta.
- Chcę się nauczyć sztuki szamańskiej.
- Od kogo?
Nie odpowiedział.
Wyciągnęła bęben w jego stronę. Gdy już miał go dosięgnąć,
przyciągnęła bęben do siebie.
- Od kogo? - powtórzyła.
I tym razem Jon nie odpowiedział. A ona odsunęła gwałtownie
bęben, gdy próbował go pochwycić.
- Od kogo?
Również za trzecim razem nie odpowiedział, że nauczyć miał
się od bębna.
Ponownie próbował złapać wyciągnięty ku niemu bęben, po-
nownie mu się nie udało. Stawał się coraz bardziej nerwowy, a na
jej twarzy pojawiał coraz to szerszy uśmiech.
- Nie sprawdzisz, co się stało z tym, który spadł? - zapytał.
Roześmiała się tylko.
- Śmiejesz się?
- Nic nie wiesz - odparła krótko, z akcentem na nic.
- Może potrzebować pomocy.
Teraz ona nie odpowiadała.
- Może być ranny, a nawet martwy.
- Da sobie radę.
- Jak ci na imię? - zapytał.
Znowu nie odpowiedziała.
- Nazywam cię Askovit - rzekł nagle Jon.
- Askovit, cóż to za imię?
- Twoje imię.
- Co oznacza?
- Jeśli dostanę bęben, to ci powiem.
- Nie będziesz rzucał na mnie imienia - odrzekła Askovit.
Zaczęła otrzepywać nogi i ramiona, otrzepywać włosy, otrzepywać
ciało i ubranie, aby coś z siebie strząsnąć. W trakcie tych czynno-
ści jej twarz stawała się coraz ciemniejsza.
- Jesteś Askovit, teraz to widzę - odezwał się Jon.
- Nie - zaprzeczyła.
- Wędrujesz ścieżką słońca? - zapytał.
- W każdym razie nie jestem Askovit.
- Jesteś Askovit i nią pozostaniesz, a wszystko, czego dotykasz,
umiera.
Przybrała sprytny wyraz twarzy. Spryt był tym, czym potrafi-
ła się posługiwać. Chciała się sprytnie wymknąć.
- Jesteś bogatym człowiekiem z południa. Żyjesz w dostatku
i dużo wiesz. Nie tak jak my, saamscy biedacy, którzy nie znają
niczego oprócz tych gór i fiordów, sierści reniferów i ko magów19.
- ł bębna?
- Tak, nieszczęsny bęben jest wszystkim, czemu możemy
zaufać - powiedziała. - Jesteś jednym z nas. Miałeś szczęście,
że cię stąd wysłano i mogłeś do czegoś dojść. Powinieneś nam
raczej pomóc, a nie gonić starą kobietę po górach i przezywać
ją Askovit, Królową Księżyca. Ja nie stoję po księżycowej stronie.
Ciągnie mnie do słońca. A teraz, gdy Banzo powrócił, to pokaże
nam drogę.
- Tak - powiedział Jon i przejrzał jej grę. Przez cały czas, mó-
wiąc, odsuwała się drobnymi kroczkami. Będzie próbowała
umknąć, odlecieć?
- Askovit, tędy ci się nie uda. Stoi tam niedźwiedź i zagradza
drogę.
Szedł w jej stronę, by odebrać bęben. Odwróciła się szybko,
podskoczyła, próbując wznieść się w powietrze i odlecieć, lecz
pióra nie wyrosły.
Krąg zacieśniał się. Gdy już zdawało mu się, że ją obejmuje,
wyślizgiwała się w jakiś tajemniczy sposób. W końcu zapędził ją
pod skalne wzniesienie. Była zmęczona. Widział to. Był pewien,
że jeszcze bardziej niż Henry będzie chciała zatrzymać bęben.
W przeciwieństwie do męża, należała do plemienia. Dobrze wie-
działa, o co tu chodzi.
- Teraz się rozliczymy - powiedział, akcentując każde słowo,
i wyciągnął ku niej ręce.
Ale znowu uchwycił powietrze. Kobieta pobiegła szybkimi
krokami ku przepaści, skoczyła i trzepocząc ramionami poszybo-
wała w dół siedem, osiem metrów, po czym przysiadła na skale.
- Teraz się rozliczymy. - Wymachiwała bębnem. Jej śmiech
dotarł do niego wraz z wiatrem.
- Wiem, od kogo miałeś się uczyć sztuki szamańskiej. Miałeś
się uczyć od Bębna Słońca. Ale on jest u mnie i zostanie spalony.
Nigdy go nie dostaniesz.
Do miejsca, w którym siedziała, prowadziła grań nie szersza
niż dłoń. Po obu stronach krawędzi opadała w głąb gładka i stro-
ma ściana.
- Chodź tu, jeśli się nie boisz. Ale musisz się spieszyć.
Zza pazuchy wyjęła zapałki i kawałki kory. Próbowała zapalić
zapałki, osłaniając je dłonią. Pierwsza zgasła, druga i trzecia też.
Rzucała je w gniewie na wiatr. Jon zaczynał wierzyć, że Bóg Wia-
tru raz jeszcze chciał pomóc jemu i bębnowi.
Ale wówczas udało jej się podpalić wstążkę kory, potem jeszcze
jedną. Wkrótce w skalnym zagłębieniu płonęło małe ognisko. Jon
miał mało czasu.
Ruszył granią. Miał uczucie lekkości, jakby frunął. Pośrodku
skalna krawędź była popękana i zwietrzała. Askovit kiwała do
niego, trzymając w ręku bęben.
- Przypatrz się, bo po raz ostatni oglądasz bęben Banzo. - Pod-
skakiwała wokół nikłego ogniska, które trzepotało na wietrze.
Jon zatrzymał się, spojrzał na nią. Znowu był oszołomiony,
zahipnotyzowany. Zerknął w dół. Grunt zachwiał się pod jego
stopami. Żwir i drobne kamienie obluzowały się i poleciały w dół,
niemal w zwolnionym tempie, tak jakby chciały pociągnąć go za
sobą. A kamienie daleko w dole wyprężyły się, uniosły ręce ku
niemu, gdy tak stał, chwiejąc się, nad brzegiem przepaści. Nie
sprawiały groźnego wrażenia. Raczej wyglądało na to, że chcą
dobrze go przyjąć, chcą, by miękko wylądował.
Chwiejąc się, stał zesztywniały i obezwładniony nad przepaścią
sprawiającą bezpieczne wrażenie.
- Teraz rozliczymy się ostatecznie - zawołała ta, którą obaj
z Lajlą uważali za miłą osobę.
Poprzez wiatr dotarł do niego inny głos.
- Oddychaj - powiedział. - Oddychaj.
Jon zebrał resztki woli i uniósł głowę. Ten niewielki ruch wy-
magał ogromnego wysiłku. Lecz uratował go od upadku.
Stała tam jakaś inna osoba, spokojna, mocna.
To nie była Askovit. To była Akko.
Jon wciągnął powietrze, poczuł, jak przechodzi z nosa do płuc.
Zwolniło to blokadę myśli i blokady mięśni. Stopniowo, wraz
z rozprzestrzeniającym się w organizmie powietrzem, powracało
odczuwanie własnego ciała i wola życia.
Przemógł swe skamienienie.
- Połóż się - krzyknęła Akko.
Niemal padł na brzuch, zwieszając prawe kończyny po jednej,
a lewe po drugiej stronie krawędzi i przyciskając ciało do chro-
powatej skały.
- Obróć się - poleciła Akko.
Przypominało to ćwiczenia akrobatyczne na równoważni na
dużej wysokości, gdzie wiatr stanowił jedyny punkt oparcia.
Rozłożył równomiernie ciężar ciała na zniszczonej erozją kra-
wędzi, potem skręcił tułowiem, a ramiona i nogi przerzucił,
umieszczając je po stronie przeciwnej. Lasso nie zawadzało, raczej
było podporą. Kręciło mu się w głowie z powodu wysokości, lecz
była to słabość, nad którą mógł zapanować.
Właśnie wtedy z kieszonki na piersi wysunął się śrubokręt
i długo spadał w głąb przepaści.
Jon wczołgał się na bezpieczny, stały grunt.
Nadeszła Akko, trzymając w jednej ręce bęben, a w drugiej
Askovit, która prychała i rzucała przekleństwa, dopóki nie zosta-
ła zamknięta w kamieniu.
- Weź bęben. - Akko wręczyła mu go i zniknęła.
Wówczas pojawił się Henry ze śmiercionośną ssawką w dłoni.
Wyglądał kiepsko, okrwawiony, w podartym ubraniu i ze śladami
ugryzień na piersi. Kikut był obnażony, nie było tam już groźne-
go szydła. Lecz w lewej ręce Henry trzymał rurkę, przytknął ją
do ust i zaczął ssać.
Nie odnosiło to żadnego skutku, bo Jona chronił teraz bęben. Hen-
ry wyglądał dość głupio, stojąc tam z mosiężną rurką w ustach.
Mimo wszystko jedna z figur na skórze bębna zaczęła drgać,
tak jakby chciała się uwolnić. To była jedna z nowych figur, do-
malowanych przez Henry'ego czerwonym flamastrem, a miano-
wicie ssawka stallo.
- To koniec z mocą stallo. Już nikogo więcej nie pożresz. Przy-
znaj to i się poddaj - odezwał się Jon.
Mężczyzna wybuchnął ponurym śmiechem.
- Nie możesz tak po prostu wziąć bębna i zniknąć, bo wtedy
nic ci się już nigdy nie uda. Musimy postępować zgodnie z regu-
łami - odparł Henry i ruszył w stronę Jona.
- To miejsce nadaje się do porachunków - rzekł Jon.
- Ten, kto wygra, zatrzyma bęben, takie są reguły. - Henry
stanął tuż przy Jonie.
- Od dawna chciałem tej walki - odparł Jon.
- Najpierw musimy wykopać grób. Tak mówią reguły - dorzu-
cił Henry.
Nie miał ochoty się kochać, odsuwał się, gdy Lajla rozpinała
mu koszulę. Odpięła jednak guziki, zaczęła gładzić go dłonią po
brzuchu, wokół pępka.
Gdy skończyła, brakowało mu ciepła dłoni. Zrozumiał, choć
niechętnie, że topnieje.
- Gdzie się podziały ręce?
- O, jaki rozczarowany - odpowiedziała czymś zajęta.
- Co ty tam wyrabiasz? - zapytał niecierpliwie.
- O, jak się złości.
Położyła coś zimnego na jego pępku. Co to takiego?
- Mam ochotę na rodzynki. - Scalowywała je z pępka wprost
do ust.
Potem położyła rodzynki w rządku, od jego czoła aż do zagłę-
bienia w miejscu, gdzie uda spotykają się z kością biodrową. Za
każdym razem, gdy dotykała go językiem, jego ciało przenikał
dreszcz. Zjadała rodzynki z zadowoleniem, wdychała zapach jego
skóry, dmuchała na nią. Łaskotało go to. Stopniowo przeszło to
w inne, pochodzące z głębin ciała uczucie.
Robiło mu się gorąco.
Jej język i usta całowały i łaskotały, zęby delikatnie gryzły.
Powoli takie połączenie miękkich ust z zębami stało się więcej niż
przyjemne. Było wspaniałe. Nie mógł uleżeć bez ruchu.
- Spokojnie - rozkazała.
- Nie mogę.
- To przestanę.
- Nie przestawaj.
- To się nie ruszaj.
Zasnął, ale już się obudził. Na niebie, nad szczytami gór, tkwił
księżyc w pierwszej kwadrze. Jon czuł się znacznie lepiej. To praw-
da. Mial ją. Spała, leżąc na boku na materacu. Pikowany śpiwór
zsunął się z niej, obnażając biodro.
Otworzyła się w nim duża, nowa komnata wiedzy i uczuć. Musi
ją zbadać, musi odkryć, co zawiera. Coś tam żyje, w pustce, w tę-
sknocie, w dużej, czarnej dziurze. Mimo wszystko lepiej wiedzieć
to, o czym się dowiedział, niż żyć w niewiedzy. Właściwie miał
szczęście, mimo wszystko. Dał sobie radę. Wiele się nauczył.
Otaczało go dużo nowo narodzonej wiedzy, dużo życia, tak wiele
nasion i niedźwiedzi.
Lajla obróciła się we śnie. Okrycie zsunęło się. Widok jej poślad-
ków rozpalił go. Potrzebował teraz tego uczucia. To był punkt
stały, kontekst, niewielki krąg. Pragnął, aby mogli być razem cał-
kowicie i zupełnie. Jako niepodzielne istoty, chociaż przez minutę,
jeden jedyny raz. Mogło się to zdarzyć kiedyś w przyszłości. Ale
najpierw on sam musiał stać się całością. Na to trzeba będzie czasu,
dużo czasu, po tym, co zaszło. Musiał pozbierać wszystkie cząstki.
Nikt nie mógł wiedzieć, co przyniesie przyszłość.
Czy to, co zniszczone, mogło zostać kiedykolwiek uzdrowione?
Wtedy wolno podszedł do niego niedźwiedź na swych miękkich
łapach. Niespodziewanie rzucił się na niego, rozszarpał i zniknął.
Jon stopniowo przychodził do siebie. Kawałek po kawałku składał
od nowa, w nowe ciało, w nową całość. Czuł się tak, jakby ponow-
nie się rodził, bardziej spójny niż kiedykolwiek. Zrozumiał, że nic
nie zostało zniszczone. Wszystko się ze sobą łączyło. Tylko było
przedtem niewidzialne. Teraz ukazywały się przyczyny, podobnie
jak owe sny, które tkwiły u źródeł tej podróży. Miał wrażenie, że
kiedyś już to wszystko przeżył. Musiał to tylko ponownie odkryć.
Wciąż jeszcze wiele musiał się dowiedzieć.
watym kształcie.
guksi (saam.) - czarka wykonana najczęściej z drewna brzozo-
lf
mokasynów.
Posłowie tłumaczki
Joik
Etniczna rewitalizacja
Kamienie seide
Kamień seide
Kamień
jest odpryskiem
Basse varri.
Dostał
róg renifera,
dał całe stado.
Dostał
głowę ryby,
dał bogaty połów.
Dostał serce
ze srebra, dał
miłość.
(W nocy Stallo, 1984)