Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 251

Ailo Gaup

Podróż na dźwiękach
szamańskiego bębna

Przełożyła Maria Sibińska

słowo / o b r a z terytoria
Trommereisen

Projekt graficzny i typograficzny / Janusz Górski


Redakcja / Ewa Penksyk-Kluczkowska
Korekta / Ludmiła Jezierska
Skład / Piotr Górski

Druk i oprawa / WZDZ - Drukarnia Lega, Opole, ul. Malopolskal8

© Copyright by Gyldendal Norsk Forlag AS 1988

© Copyright for the Polish edition by wydawnictwo slowo/obraz terytoria,


Gdańsk 2 0 0 4
This translation has been published with the financial support of NORLA
Fiction/NORLA Non-fiction

wydawnictwo slowo/obraz terytoria, 80-244 Gdańsk, ul. Grunwaldzka 74/3


tel.: ( 0 5 8 ) 3 4 5 4 7 07 dział handlowy
tel.: (058) 341 4 4 13 redakcja
fax: (058) 5 2 0 8 0 63
e-mail: slowo-obraz@terytoria.com.pl
www.terytoria.com.pl
Jon jechał przez cały dzień. Nastał już wieczór. Jon czuł się
zmęczony, zmierzał ku przełęczy. Powodem tej podróży była seria
snów o bębnie.
Jon pamiętał wyraźnie pierwszy sen. Wynurzył się on ze słonecz-
nego królestwa światła i ognia, spoza snu. Na liżących językach ognia
unosił się bęben, niczym łódź na falach. Był to bęben drewniany,
w kształcie czary, ozdobionej żywymi ornamentami. Zadziwiające,
że bęben nie zajął się ogniem i nie spłonął.
Następnej nocy bęben znowu przybył z królestwa światła
i ognia. Tym razem Jonowi ukazała się skóra bębna. Na skórze
namalowane były tajemne symbole i znaki. Wiele z nich rozpo-
znawał, między innymi znak Boga Słońca, czworokąt z wycho-
dzącymi z rogów wiązkami promieni.
Trzeciej nocy w membranę uderzał młoteczek, tak jakby bęb-
na używał szaman, noaidi. Najpierw brzmiało to jak grzmot nad
widdą . Potem jak bicie wielkiego serca. Z serca wydobywała się
obca melodia, która jednocześnie wydawała się znajoma. Dojrzał
zarysy twarzy wokół ognia rady, daleko, daleko stąd, w innym
czasie, który jednak był tuż obok. Miał wrażenie, że szaman,
bęben, ogień rady i krąg plemienny tkwią w jego głowie.
Sny te były tak jasne i żywe. Czuł się związany z duchami po-
mocniczymi. Naprowadziły go na trop zapomnianego, tego,
czego szukał, rzeczywistego wyjaśnienia albo Wielkiej Tajemnicy
Plemiennej.
Gdy położył się czwartego wieczoru, upłynęło dużo czasu,
zanim zasnął. Nie miał też żadnego snu. Noce upływały, napięcie
osłabło, aż w końcu tylko czasami myślał o tamtych trzech
snach.
Jesień stała się zimą, zima wiosną i latem.
Pewnej nocy bęben wypłynął gwałtownie z królestwa słońca,
zbliżył się do Jona otoczony zachłannymi płomieniami. Jon pojął
od razu, że coś się zmieniło. Coś było nie w porządku. Magiczny
bęben przeraził go. Jon zaczął biec, lecz nie miał najmniejszej
szansy, by uciec. Gnany przez syczącą kulę ognia, znalazł się na
krawędzi klifu.
Następnej nocy groźba powróciła. Noc po nocy żeglował ku
niemu płonący bęben, zmuszał go do ucieczki na brzeg przepaści.
Jon stał się nerwowy i poirytowany, czul się prześladowany przez
wroga, z którym nie mógł się zmierzyć.
To Lajla postanowiła, że powinni pojechać na Północ. Wtedy
znikły groźne sny o Bębnie Słońca.
Teraz to nie bęben go tropił. To on był na tropie bębna.

Gdy jechał tędy poprzednim razem, droga od wybrzeża wiła


się zygzakiem. Teraz była przebudowana i prawie bez zakrętów.
Dotarł na płaskowyż wcześniej, niż się spodziewał, skręcił na
parking. Wyłączył silnik i siedział w ciszy. Lajla ciężko oddychała.
Spała. Obudził ją. Starła z oczu sen, poprawiła długie czarne
włosy i przeciągnęła się.
- Gdzie jesteśmy? - zapytała.
- Przespałaś dwieście kilometrów.
Wyszli z samochodu, na wiatr i w mrok. Ale z chwilą, gdy
obudziła się zdolność widzenia w ciemności, z mroku pod pół-
księżycem wychyliły się wzgórza i widda, jak w powolnym pro-
cesie wywoływania krajobrazu i fantazji.
- Poznaję okolicę. - Lajla wciąż była trochę senna.
- Ja nie poznawałem, dopóki nie wjechaliśmy na płaskowyż.
Wyprostowali drogę - odrzekł.
Widda wokół nich była otwarta i bezkresna. Nagie, kobiece
formy dotarły do niego nagłe, dotarły w głąb gruczołów, namięt-
ności, snów. Kobiece ciało krajobrazu przemawiało do niego
z sylwetek wyłaniających się spoza innych sylwetek. Zaokrąglone
pagórki i ostre wierzchołki były wokół niego niczym biodra i pier-
si. Wrócił do domu.
Niedawno minęli osadę nad brzegiem morza. Skrywała się
teraz pod wzgórzami rzucającymi mroczne cienie. Mieli jednak
otwarty widok na morze, gdzie promienie księżyca błyskały na
falach.
- Widzisz linię oddzielającą morze od horyzontu ? - zapytał
Jon.
Stała tuż przy nim i dotarło do niego ciepło jej ciała. Słyszał
teraz ciszę, jako coś tkwiącego w nim, a nie tylko nieobecność
szumu silnika.
- Widzisz? - powtórzył.
Skinęła głową, jaśniejącą twarz wtuliła w jego szyję, a usta
dotknęły skóry w najczulszym miejscu, tuż pod grdyką. Objął ją,
a jego prawa ręka wpełzła pod jej kurtkę, pod koszulę, przesunę-
ła się po brzuchu, ku piersiom. Dotknięcie zbudziło w nim tęsk-
notę, w której zawarta była czułość całego ich związku, od pierw-
szego razu aż do tej chwili. Nagle ugryzł ją w ramię. Drgnęła
lekko, zaśmiała się, a potem objęła go i przytuliła mocno do siebie.
Uścisk był teraz inny, uczucie bardziej podniecające, jej inten-
sywność, otaczający ich kobiecy krajobraz i to, że dotarł do domu,
przejęły go dreszczem.

Gdy opuścili samochód i rozpalali ogniska, wiał ożywczy wiatr.


Teraz w kubkach nie było już kawy, żar wygasł, a powietrze znie-
ruchomiało.
- Tak tu cicho. - Drgnął na dźwięk swego głosu.
- Podoba mi się - powiedziała.
- Zrobiło się tak martwo i nieprzyjemnie.
- Pochłodniało - odparła.
Lajła zeszła do samochodu. Jon został jeszcze na chwilę. Usły-
szał, że zatrzasnęła za sobą drzwiczki.
Właśnie wtedy, niczym echo trzaśnięcia, doszedł go inny głos,
przypominający bardzo wysoki gwizd. Odwrócił się w stronę, skąd
dobiegał dźwięk, dostrzegł coś, co nadpływało ponad wzgórzem
w jego stronę. Punkt ten nieprzyjemnie szybko zmienił się w czar-
ną postać z olbrzymią głową. Z dużych ust wystawała rura. Otwór
był wystarczająco szeroki, by go wessać. Stał jak skamieniały,
a tymczasem rura została wycelowana w niego.
Wówczas u jego stóp zakumkała żaba. Jon odskoczył w bok. Wid-
mo rozpłynęło się. Niebezpieczeństwo minęło. A żaba znikła niczym
srebrny punkt w świetle księżyca oświetlającego wzgórze.
Poszedł w stronę samochodu, nie oglądając się za siebie. To był
stary sposób. Nie oglądać się do tyłu, cokolwiek by się słyszało
lub czuło.
Musiał się uspokoić, dojść do siebie. Usiadł, oparłszy się plecami
o skalną płytę, spoglądał na widdę. Droga wiła się wzniesieniami
jak blady, asfaltowy wąż. W dole, na szybach i chromowanych
częściach samochodu, odbijał się blask księżyca. Promienie iskrzy-
ły się na oszronionym wrzosie i płytkach miki tkwiących w nagiej
skale. Jego wzrok wędrował od jednego do drugiego świecącego
punktu. Chmara migocących punkcików ożyła i zaczęła tańczyć
wokół niego. Tańczyć w ruchu kolistym, jakby tworząc pary. Pary
oczu. A między oczami tkwiły czarne błyszczące nosy.

- Tutaj w górach Niemcy ponieśli swą pierwszą porażkę. Ten,


którego widziałeś, to pewnie upiór z czasów wojny - orzekła
Lajla.
- To nie był żaden martwy żołnierz. To było coś zupełnie in-
nego.
- Co? - spytała.
- Nad wzgórzami przeleciał zabójca.
- A niedźwiedzie, nie przestraszyły cię?
- Wyściubiły tylko nosy spod ziemi.

Trzymała jego twarz w dłoniach. Pocałowała go lekko w oczy,


w czoło. Najpierw, aby scałować to, co ujrzał. Potem zrozumiała,
że robiła to również, aby uspokoić siebie samą. Było zimno. Mia-
ła przeczucie, że coś nastąpi, coś niebezpiecznego, i że to się
właśnie zaczęło.
Krajobraz pojawiał się przed nimi w stożkach świateł samocho-
du i znikał za nimi, połykany przez ciemność.
- Szybko jedziesz - odezwała się Lajla.
Zauważyła, że jej uwaga zirytowała go. Wpatrywał się prosto przed
siebie, sztywno, aby pokazać, że nie dosłyszał jej słów. I nie zwolnił.
Znała go tak dobrze. Nie tylko profil, nos, kości policzkowe
i kark pod czarnymi włosami z odrobiną siwizny. Wiedziała, w ja-
ki sposób reaguje, wiedziała, że jego oczy zmieniają barwę, stają
się czarniejsze, węższe.
- Musimy być na miejscu dziś wieczorem - odpowiedział
w końcu.
Był zły na nią. Przespała dwieście kilometrów i nie dotrzymy-
wała mu towarzystwa. A teraz jeszcze się go czepiała.
- Pamiętam, że kiedyś powiedziałeś to samo - dorzuciła.
A więc pamiętała. Miał wtedy inny samochód. Jechali do domu
na święta Bożego Narodzenia, a on chciał ustanowić życiowy
rekord na zimowej trasie z Oslo. Przebili zwał śniegu pozostawio-
ny przez pług i poszybowali swobodnie w dół zbocza, gdzieś
w północnej Finlandii.
Teraz byli w innej podróży. Rozpoczęło się poszukiwanie. Czuł
się tak, jakby wyruszył na wojnę religijną. Kiedyś trwała wojna
religijna. Palono bębny w imię państwa i Kościoła. Palono też
szamanów. Sztukę szamańską, duchową siłę plemienia, stopniowo
zniszczono. Wielki obraz plemienia rozpadł się.
Było jednak pewne „ale". Pewnego razu słyszał, jak ktoś używa
bębna. To było wiele lat temu na Północy. Pewnego zimowego
wieczoru wszedł do jakiegoś domu. Ludzie siedzieli cicho w kuch-
ni, nie padło ani jedno słowo. Z pokoju za kuchnią dochodziło
owo monotonne bębnienie. Usiadł na krześle i słuchał. On też się
nie odezwał. Coś się wówczas stało, głośny trzask. Myślał najpierw,
że pękła krokiew. Ale zarówno dach, jak i krokwie były całe. Dach
się jednak otworzył. A on uniósł się przez otwór, ku gwiazdom.
Minął je i znalazł się w ciemnym tunelu, którego nigdy przedtem
nie widział.
Noaidi był niskim tęgim mężczyzną o czarnych włosach. Prze-
szedł przez kuchnię tuż obok niego, z bębnem pod pachą. Jon
dostrzegł kawałek uchwytu i czary. Był na niej wyrzeźbiony znak,
który zaczął się żarzyć w półmroku kuchni. Potem żarzący się
znak słońca odłączył się od drewnianej czary i wniknął w Jona
jak strzała światła.
Jednocześnie mężczyzna zatrzymał się na moment i zanim
zniknął, rzucił na niego zaciekawione, badawcze spojrzenie.
Jon był oszołomiony wydarzeniami, dachem, który się otworzył,
symbolem słońca, który w niego wniknął, i badawczymi, utkwio-
nymi w niego oczami mężczyzny. Był przekonany, że wszyscy
obecni zwrócili na to uwagę. Ale tu spotkała go niespodzianka.
Nie zauważono niczego niezwykłego. To, co się zdarzyło, prze-
znaczone było tylko dla jego oczu.
Jeśli istniał bęben z takim symbolem, to rzeczywiście posiadał
moc. Chciałby mieć taki bęben.

Wsłuchiwał się w szum silnika wypełniający samochód. Tarcze


wskaźników podświetlały kierownicę. Był niespokojny. Dlatego
jechał tak szybko. Zmniejszył nacisk na pedał gazu. Zaczęło padać.
Ustawił wycieraczki na niską częstotliwość. Ramię przesuwało się
przez szybę i zlizywało krople.
- Widziałaś? - zapytał Lajl.
- Co? - odezwała się sennie.
Dostrzegł coś nad drogą, ale ona znowu zasypiała. Wolałby
towarzystwo kogoś innego niż kobiety wypełniającej samochód
gęstym snem. To było zaraźliwe i oczy same mu się zamykały.
- Lajla - odezwał się, ale nie otrzymał odpowiedzi.
Jon skoncentrował uwagę na drodze. Schodziła z widdy w dół,
w dolinę. Zbocza doliny stawały się coraz wyższe, a cienie na jej
dnie coraz ciemniejsze. Droga biegła teraz płasko wokół odgałę-
zienia fiordu. Deszcz się nasilił, bębnił o szybę i asfalt. Jon zwięk-
szył maksymalnie częstotliwość ruchu wycieraczek.
Na zakręcie głowa Lajli pochyliła się do przodu. Ciemne włosy
zwisały, okrywając twarz. Prawą ręką odgarnął je do tyłu, uniósł
jej głowę i wtedy się przebudziła.
- Sądzisz, że będziesz mógł odnaleźć dom, w którym widziałeś
bęben? - spytała nagle.
- Tak, tak sądzę - odpowiedział.
- A sądzisz, że powiedzą ci, kim był ten mężczyzna?
- Mam nadzieję.
Ulewa przeszła równie gwałtownie, jak się pojawiła. Jon wyłą-
czył wycieraczki.
- To wcale nie jest takie pewne, że powiedzą, kim był.
- Zaufają mi.
- Może zmienili zdanie. Może uważają, że ten mężczyzna był
w zmowie z diabłem.
- Być może.
- Wiesz przecież, co mówią księża.
- Wiem.
- Dowiedziałeś się, skąd był?
- Nie. Jedyne, czego się dowiedziałem, to że nazywał się Jon.

Lajla znowu zasnęła. On też był zmęczony.


- Obudź się i dotrzymuj mi towarzystwa! - krzyknął.
Nie obudziła się, nie odpowiedziała. Oczy miała zamknięte,
a i jego powieki stawały się coraz cięższe. Na przedniej szybie
zalegały drobniutkie kropelki wody, jedna przy drugiej.
Po omacku odnalazł drążek i włączył wycieraczki w chwili, gdy
światło wypełniło wyrwę w szosie tuż przed nim. Drogę zagra-
dzało stado zwierząt. Wydawały się niezmiernie duże i rogate.
Stopa odnalazła hamulec i wcisnęła go do oporu. Ale wiedział, że
jest za późno. Nie mógł zatrzymać samochodu na tak krótkim
odcinku.
Zwierzęta odwróciły głowy i poroża, wszystkie razem, jak wie-
logłowy troll. Sekunda rozciągała się jak guma do żucia. Czekał
tylko na miękkie uderzenia futer, mięsa i ciał o nadjeżdżający
samochód, tuż przed jego nogami.
Samochód stał nieruchomo. Lajla obudziła się. Patrzyła na
niego zaskoczona. Jeszcze bardziej zaskoczona spojrzała przed
siebie. Z głową na wysokości ich własnych głów i pyskiem tuż przy
przedniej szybie stał rogaty, długonogi łoś. Jak w zwolnionym
tempie obrócił się, wyskoczył ze snopu światła i zniknął.
- Mało brakowało - powiedział cicho Jon.
Wciągnąwszy głęboko powietrze, otworzył drzwiczki, wyskoczył
na zewnątrz i stał przez chwilę z kolanami drżącymi po doznanym
szoku. Łoś zniknął, ale zarówno przed, jak i za samochodem
przechodziło przez drogę stado reniferów.
Jon obejrzał samochód. Żadnych wgnieceń na masce, żadnej
krwi ani sierści na zderzaku. Jon przyniósł latarkę, przebiegi
snopem światła po poboczu i po stadzie reniferów. Nie zobaczył
ani rannych, ani martwych zwierząt.
- Poczułeś jakieś zderzenie? - spytała.
- Nic nie czułem.
- I nic nie widziałeś?
- Chyba przysnąłem - odpowiedział.
- Obudziłam się, gdy hamulce zadziałały.
- Dobrze, że zadziałały - odrzekł.
Stado reniferów znikło w ciemności. Ale owe szare, prehisto-
ryczne zwierzęta trwały wciąż na siatkówce jego oczu.
- Albo ten samochód dostał skrzydeł, albo zwierzęta zostały
uniesione w górę i postawione z powrotem, całe i nietknięte. To
mogło zmienić się w krwawą łaźnię - powiedział jon.
- To był po prostu cud - orzekła Lajla.
- A tak w ogóle, to co się z tobą dzieje? - zapytał Jon. - Zazwy-
czaj ożywiasz się pod wieczór i trzeba cię zaganiać do łóżka.
- Nie wiem. Poczułam się taka zmęczona.
- Kiepski z ciebie towarzysz podróży. Przejechałem przez pół
Norwegii z susłem. Zły jestem.

Było ciemno. Kropił deszcz. Dolina wydawała się ciasna. Chciał


jechać dalej, ale Lajla go zatrzymała.
- Słyszysz śpiewające dzwonki? - spytała.
- Gdzie?
- Tam w górze. Na zboczu.
Nasłuchiwał. Potrząsnął głową. Niczego nie słyszał.
- Czyż to nie piękne? - powiedziała.
Mokra, naga, ciemna skala zalśniła, gdy padło na nią światło
wchodzącego w zakręt samochodu.
Lajla wyciągnęła mapę ze schowka, rozłożyła ją.
- Będziemy na miejscu za pół godziny. - Odłożyła mapę na
miejsce.

Przez drogę znowu przechodziło stado reniferów. Ale tym razem


widoczność była dobra i odległość bezpieczna. Skręcił na pobocze,
zaparkował, wyłączył światła. Wyszli z samochodu w wilgotny
mrok. Stado przechodziło przed nimi powolnym strumieniem. Nad
nimi wznosiła się góra, jak ciężki, czarny cień.
- Nieprzyjemnie tu - stwierdziła Lajla.
Jakiś samochód jechał w ich stronę. Potem światła znikły, po-
chłonięte przez cienie.
- Będę zadowolona, gdy znowu znajdziemy się na widdzie - mó-
wiła dalej.
- Też czujesz ciężar góry? - zapytał.
Wtedy usłyszeli strzały, wiele strzałów przygłuszonych desz-
czem. Ostrzegawczo podniósł palec do ust. Bez słowa wsiedli do
samochodu. Strzały tutaj, gdzie były renifery, na dodatek w nocy,
oznaczały tylko jedno. Ktoś się zaopatrywał w mięso, i to nie
całkiem legalnie.
- Zapalaj, zaskoczymy ich.
Uruchomił silnik, włączył reflektory i podjechał do przodu.
Zaparkowany samochód skąpał się w świetle. Za nim pochyliła
się jakaś postać i znikła niczym cień.
- Poświeć - Lajla podała mu latarkę.
Jon podjechał do samochodu, poświecił przez szybę. Nic nie
zauważył. Pojazd wyglądał jak pierwszy lepszy samochód dostaw-
czy zaparkowany na poboczu, oczekujący na właścicieli wypoczy-
wających w domku letniskowym. Ale gdzieś we mgle stał ktoś
z bijącym gwałtownie sercem, być może z palcem na spuście.

Pierwszą rzeczą, którą ujrzał Jon, był czubek rogu. To mogła


równie dobrze być gałąź, ale specyficzny odblask sprawił, że Jon
postanowił przyjrzeć się z bliska temu przedmiotowi. Leżał tam
renifer. Był martwy, miał rozcięty brzuch, a żołądek i jelita wy-
płynęły na ziemię. Zwierzę było jeszcze ciepłe. Złodziej zaciągnął
je w krzaki, by obedrzeć ze skóry.
Gdy coś zaszeleściło w zagajniku, Jon pomyślał, że to właśnie
złodziej. Skierował latarkę w stronę odgłosu. Ptak poderwał się
i do lotu. Potem trzepot ucichł. Jon słyszał szmer strumyka i cięż-
ki szum nocy, jesieni i uderzeń serca.
Z zagajnika powyżej znowu dobiegł jakiś odgłos. Jon bez zasta-
nowienia rzucił się w stronę gęstwiny, skąd dochodził dźwięk. To
nie był człowiek. To był postrzelony byk. Darł kopytami mech.
Z rany ciekła krew.
Wyciągnął nóż i pchnął zwierzę. Kark wygiął się w tył. Głowa,
rogi, całe ciało zadrżało, wysunął się blady koniec języka i nade-
szła śmierć.
- Zameldujemy o tym - powiedziała Lajla.
Jon oświetlił tablicę rejestracyjną.
- Zapiszę to tutaj, żebyśmy nie zgubili. - Lajla zanotowała
numer na osłonie przeciwsłonecznej w samochodzie.

Mgła spłynęła ze wzgórz. Droga stała się kręta i wąska.


- Powiedziałaś „pół godziny"? - zapytał Jon.
- Widziałeś jakiś drogowskaz? - odpowiedziała pytaniem.
- Lajla, to ty czytasz mapę.
Nie odpowiedziała. Widoczność była fatalna. Mgła otuliła sa-
mochód. Lajla rozłożyła mapę, wskazała na miejsce, w którym jej
zdaniem się znajdowali.
- Wkrótce będziemy na miejscu.
- To dobrze. Ale czy powinniśmy widzieć morze? - zapytał.
- Nie - odpowiedziała, oświetlając mapę latarką.
- W takim razie co to jest? Morze, prawda?
Zahamował, otworzył okno i słone morskie powietrze wypełniło
samochód. Poniżej drogi była plaża, woda chlupotała o kamienie.
- Musieliśmy zabłądzić - stwierdziła Lajla, patrząc w mapę.
- To jest boczna droga, wąska jak nitka. Jak sądzisz, gdzie je-
steśmy? Dokąd mamy jechać?
Poirytowany wyrwał jej mapę.
- Jesteś bezczelny - powiedziała. - Pokaż.
- Spałaś zamiast pilnować.
Ciągnęła mapę do siebie, ale on trzymał mocno, aż w końcu
doszli do wniosku, że mapa nie może im pomóc. Były tam naj-
ważniejsze drogi spinające kraj. Brakowało jednak dróg lokalnych.
Stali w środku nocy, we mgle, w ciemności, nie wiedząc, gdzie się
znajdują. Zirytowany wrzucił bieg, pojechał dalej, w nieznane.
Po cholerę brałem ją ze sobą - pomyślał.
- A jaki urażony - odpowiedziała Lajla, jakby czytała w jego
myślach.
- Ty pilnowałaś mapy - odparł.
- O, jaki zawiedziony.
- Chcę być na miejscu dziś wieczorem.
- O, jaki dumny.
- Daruj sobie - rzekł i spojrzał na nią.
- O, jaki mroczny wzrok i sztywny kark.
- Suka. - Powiedziałby coś mocniejszego, ale zabrakło mu
energii, by rzeczywiście wpaść w złość.
- O, jaki troskliwy i sympatyczny, i prostolinijny. Jakże nieczu-
ły i dziarski, i męski. Nie okazywać żadnych względów. Zmieść
wszystko to, co na drodze.
-Uff.
- Rzeczywiście, stała się rzecz straszna. Przecież możemy się
zatrzymać, położyć się i przespać. Po prostu. Jutro znikną wszyst-
kie problemy.
Nie chciał się zatrzymywać, chociaż miała rację i chociaż był
przemęczony. Musiał dotrzeć na miejsce, wbrew rozsądkowi.
Trzymał więc nogę na gazie, a dłonie na kierownicy.
Już od dwóch dni patrzył przed siebie; wpatrywał się i wpatrywał
w drogę wychodzącą mu naprzeciw, szeroką, dobrą drogę, drogę
z białym pasem odblaskowym po prawej stronie i żółtą linią środko-
wą, drogę bez żadnych oznakowań po prawej stronie, starą drogę
asfaltową, drogę wysypaną żwirem. Teraz jechał po żwirze. Samo-
chodem tak trzęsło, że aż było mu go żal. Kilometry przesuwały się
wolno na liczniku. Kark mu sztywniał. Oczy bolały.
- Teraz brakuje jeszcze tylko, byśmy ugrzęźli na tym pustkowiu
z pustym bakiem. - Jon mówił w zasadzie do siebie.
Nagle niebo się wypogodziło. Zupełnie jakby wyjechali z tune-
lu. Krajobraz wokół nich znowu stał się widoczny. Księżyc tkwił
między wzgórzami. Światło było żółte. Wówczas Jon dostrzegł coś
niezwykłego. Z górskiego zbocza wyglądało słońce.
Pod oświetlonymi wzgórzami ujrzeli dom. Przed nim stał sa-
mochód, w oknie paliło się światło.
- Możemy zapytać, jak daleko jeszcze.
Kiwnął głową. Skręcił w boczną drogę prowadzącą do domu. Kiedy
wyłączył silnik, poczuł, że dopada go zmęczenie. Był zmęczony, aż do
bólu. Ukrył twarz w dłoniach, przejechał palcami po powiekach
i wzdłuż skroni. Chociaż stali nieruchomo i chociaż miał zamknięte
oczy, to droga toczyła się ku niemu, coraz węższa i pełna zakrętów.
- Marzę o tym, byśmy wskoczyli do łóżka - powiedział Jon.
W środku przy oknie siedzieli mężczyzna i kobieta. Mężczyzna
palii. Wyglądało to tak, jakby na kogoś czekali. Kobieta miała na
ramionach wełniany czerwono-biało-niebieski szal, tak jakby
marzła. Mężczyzna zdusił papierosa, podniósł się i zniknął.
- Nie wejdziemy? - zapytała Lajla.
Zabłądzili wśród wąskich dolin i wysokich wzgórz. Z jej winy.
Chciała się jak najszybciej dowiedzieć, gdzie się znajdują.
W przedsionku pachniało stęchlizną. Korytarz w głębi oświe-
tlała wisząca na przewodzie żarówka. Schody prowadziły na
poddasze.
Lajla zapukała do kuchennych drzwi.
- Proszę - odezwał się czyjś głos. Otworzyła drzwi, weszła, a Jon
ruszył za nią, ku kobiecie nadal siedzącej przy kuchennym stole.
- Dobry wieczór. Przepraszamy, że przychodzimy tak późno
- zaczęła Lajla.
- Jest późno - potwierdziła kobieta.
- Potrzebujemy pomocy - ciągnęła Lajla.
- Musisz iść na górę - odpowiedziała kobieta.
- W porządku. - Lajla odwróciła się, aby wyjść.
- Nie ty, on - rzekła kobieta, wskazując na Jona.
-Ja?
-Tak.
Na stole stała popielniczka. Cienka smużka dymu unosiła się
z żarzącego się skręta, który pozostawił mężczyzna.
- Ty tu zostaniesz - rzekła władczo do Lajli.
Jon przekraczał po dwa stopnie naraz. Dlaczego miał iść na
górę, skoro to Lajla zaczęła wyjaśniać sprawę? Zapukał do najbliż-
szych drzwi na poddaszu.
- Tak - usłyszał i wszedł do środka.
W środku, za stołem, siedział mężczyzna. Pokój był podłużny,
oświetlony przez lampę stojącą na stole. Ściany z drewnianych
belek były równie nagie jak w korytarzu. Ale lampa rzucała na
tylną ścianę ciężki cień mężczyzny.
- Późno przychodzisz - stwierdził obcy.
- Przepraszam, jedziemy z daleka.
- Oczywiście.
- Potrzebujemy pomocy - rzekł Jon.
- Oczywiście. - Mężczyzna podniósł się, podszedł do skrzyni,
otworzył ją.
- Zacznijmy więc - powiedział i wyciągnął coś ze skrzyni. Byl
to owalny przedmiot zawinięty w kawałek czarnego materiału.
Mężczyzna odłożył przedmiot, zamknął skrzynię. Potem wziął
pakunek i trzymając go w nienaturalny sposób, przeniósł na stół.
Prawą ręką rozwinął czarną tkaninę. Pod spodem można było
dostrzec kawałek ciemnoczerwonego aksamitu.
Jon chciał coś powiedzieć i wyjaśnić nieporozumienie, które
najwyraźniej zaistniało. Wówczas jego język zamarł i z ust nie
wydobyło się żadne słowo. Czerwony aksamit zsunął się. Na sto-
le leżał bęben w kształcie czary, na boku, z membraną obróconą
w jego stronę. Rysunki były prawie zatarte, ale linie jeszcze bły-
skały czerwoną farbą. Jon byl tak zaskoczony, że zrobiło mu się
gorąco.
Mężczyzna wyjął podłużne zawiniątko, wyłuskał prawą ręką
młoteczek, podczas gdy lewa ręka leżała na stole przy bębnie.
Z ręką było co dziwnego. Ale to przede wszystkim bęben przyku-
wał wzrok Jona.
- Nie dosłyszałem twego imienia - rzekł mężczyzna.
- Nie wymieniłem go - odparł Jon, pilnując się, by nie powie-
dzieć za wiele.
- Nie możesz wycofać się teraz, gdy już tu przyszedłeś, a ja
jestem gotowy, aby zacząć bębnić. - Mężczyzna wsunął ową
dziwną rękę w uchwyt bębna, a w prawą wziął młotek. Wówczas
Jon odkrył, że mężczyzna ma sztuczną dłoń.
- Tak, jest sztuczna, ale ramię jest w porządku.
Jon słyszał, że szamani, którzy stracili zęby lub członki, tracili
również moc. Tylko cali ludzie mogli używać bębna. Kotłowało
mu się w głowie i nie był w stanie powiedzieć ani słowa, a męż-
czyzna z bębnem niecierpliwił się coraz bardziej.
- Zaczynasz się denerwować? Nie śmiesz spojrzeć w przy-
szłość?
- Przyszliśmy spytać o drogę. To musi być jakieś nieporozu-
mienie. Zabłądziliśmy - wykrztusił wreszcie Jon.
- Co takiego? - Obcy był zaskoczony.
- Zabłądziliśmy.
- To nie wy dzwoniliście? - zapytał, tak jakby nie wierzył w to,
co powiedział Jon.
-Nie.
- Jak się nazywasz?
- Jon - odrzekł Jon.
- Zabłądziliście - powtórzył mężczyzna. W jego głosie zabrzmiała
nuta zadumy, tak jakby Jon powiedział coś bardzo znaczącego. Było
to na tyle dziwne, że Jon zwrócił na to uwagę. Przyjrzał się uważniej
mężczyźnie. Miał jakieś pięćdziesiąt parę lat, ostre rysy i głęboką
bruzdę rozdzielającą brwi i żłobiącą czoło aż do nasady włosów.
- Chcieliśmy tylko zapytać, gdzie jesteśmy. Jechaliśmy przez
cały dzień. Myśleliśmy, że można tu wynająć pokój na noc albo
po prostu dowiedzieć się, jak daleko jest do motelu w Skibotn.
Mówiąc to, Jon słyszał, jak jego słowa brzmią coraz dziwniej w tym
pokoju. Mężczyzna pochwycił bęben. Gwałtownym ruchem zakrył
go kawałkami materiału, obrócił się szybko i włożył go do skrzyni.
Wieko zamknęło się z trzaskiem, klucz obrócił się w zamku.
- W tej zdrowej ręce jest tyle siły, ile w dwóch. - Uniósł Jona
i prawie rzucił go o drzwi.

- Trzeba było zobaczyć bruzdę na jego czole, gdy pojął całą


sytuację. A potem rzucił mną o drzwi - opowiadał Jon.
- Usłyszałam hałas.
- Zrobił to zdrową ręką. Lewą ma sztuczną.
- Dlaczego się tak wściekł?
- Oczekiwał kogoś innego. A jednak było to dziwne.
- Zapytałeś, skąd ma bęben?
- Atmosfera nie sprzyjała zadawaniu pytań.

Dojechali do skrzyżowania. Tuż za nim, w miejscu gdzie morze


stykało się z lasem sosnowym, stał motel. Zaparkowali i wynajęli
pokój. Pięć minut później leżeli w łóżku, przy zgaszonym świetle.
Zazwyczaj po długim dniu za kierownicą widział zbliżającą się ku
niemu drogę. Teraz widział nie drogę, lecz bęben, wypakowany,
a potem na nowo schowany. Czy to możliwe, że byl to ten sam
bęben, który kiedyś zobaczył?
- To nie byl dobry człowiek - odezwała się Lajla w ciemności.
- Nie był niebezpieczny - odrzekł Jon.
- To byl wilk - orzekła Lajla.
- To tylko mały sprytny lis, któremu udało się wbić zęby w ka-
wałek pieczeni.
Przez chwilę było cicho.
- Mylisz się. Istnieją źli ludzie i on był jednym z nich - dobie-
gły go jej słowa.
- A co ona mówiła? - zapytał Jon.
- Była miła, gdy poszedłeś. Zapytała, skąd jesteśmy.
- Co odpowiedziałaś?
- Prawdę. Potem zapytała, co robimy.
- Co powiedziałaś?
- Ze jesteśmy na urlopie. Jest chyba krawcową lub kimś w tym
rodzaju, bo wyciągnęła dużo igieł. Moim zdaniem, wyglądała na
bardzo zmęczoną. Ale była miła i słuchała z zainteresowaniem.

Słowa Lajli dźwięczały w ciemnym pokoju. Stały się małymi


czarnymi punkcikami w świetlistym krajobrazie serca. Jon dojrzał
dwie osoby zmierzające w ich stronę.
- Widzisz ich, starego mężczyznę i kobietę? - zapytał Jon.
- Nie - odparła.
Gdy wydawało mu się, że widzi ich wyraźnie, znikli.
- Kto to?
- Znikli.
- Czy to ci, których odwiedziliśmy?
- Nie. Dwoje innych. Może ich kiedyś spotkamy - odpowiedział
Jon.

Położył się na boku, by zasnąć. Poczuł wtedy ciepłe, okrągłe


pośladki Lajli układające się na miejsce, przy jego łonie. Wetknął
nos w jej włosy, wypełnił go jej zapach i woń henny, którą farbo-
wała włosy. Oddychała spokojnie i głęboko. Ostatnią rzeczą,
którą słyszał, było wyraźne bicie jej serca.
Otworzył oczy, patrzył prosto na wąski klin skóry, tuż nad
kręgami szyjnymi Lajli. Było rano, bardzo wcześnie, ale wystar-
czająco jasno, aby mógł dostrzec delikatne włosy na jej karku.
Ugięły się lekko, gdy na nie dmuchnął. Znowu poczuł jej kuperek
pardwy przy swoim łonie. Czuł się lekki, a zarazem ciężki, rozbu-
dzony i zaspany. Ona w półśnie wydawała się bliska i odległa, i to
go podnieciło.
Potem znowu usnęli. Ocknął się wypełniony porannym
snem.
Wszedł do lasu. Dotarł do jeziora. Na brzegu skarpy, na której
przysiadł, kwitły dwa dzwonki. Na dnie jeziora zobaczył żabę.
Nagle żaba przemieniła się, stała się księciem. Również jezioro
się przemieniło - w wysoką jasną salę, z kryształami zwisającymi
z sufitu i kamieniami szlachetnymi zdobiącymi tapety. W czer-
wonych, turkusowych, zielonych i żółtych kamieniach błyszczało
światło.
- Jesteś zaskoczony - odezwał nagle jeden z dzwonków. Ale
wtedy obudził się. Lajla brała prysznic.

- Pojedziemy z powrotem i zobaczymy, czy dom tam stoi? - za-


pytała Lajla podczas śniadania.
- Pojedziemy? - odpowiedział pytaniem.
- Gdybyśmy nie zabłądzili, to nie zatrzymalibyśmy się przy
tym domu.
- Słusznie.
- Jestem pewna, że ktoś zesłał na mnie sen.
- Że on to zrobił?
- Dawniej potrafili zsyłać zarówno niepogodę, sen, jak i nie-
szczęścia.
- Sądzisz, że ma taką moc?
- Może nie on, lecz bęben - odpowiedziała Lajla.
Pojechali, aby w świetle dnia przyjrzeć się zarówno temu miej-
scu, jak i domowi, i ludziom. Teraz było słoneczne przedpołudnie.
Mogło się okazać, że to było dwoje całkiem zwyczajnych ludzi,
nie takich, jakimi wydali się im, gdy zjawili się tam zmęczeni,
przestraszeni, nie mając pojęcia, gdzie są. Ci ludzie zdziwili się
pewnie, gdy dwójka obcych pojawiła się u nich tak niespodzie-
wanie. Poranne słońce błyszczało w sosnowych szpilkach. Kuter
nacinał błyszczącą, gładką powierzchnię fiordu. Nad kutrem za-
wisło stado mew. Dolina wydawała się fascynująca, nie tak ciem-
na i wąska, jak ostatniej nocy.
- Możemy powiedzieć, że coś zgubiliśmy i teraz próbujemy to
odnaleźć - zaproponowała Lajla. Była w dobrym humorze i za-
raziła go tym.
- Może ta pozioma bruzda na jego czole wygładziła się? Może
ręka odrosła? - odrzekł.
- Mógłbyś powiedzieć, że szukasz bębna, i zapytać, czy mógłby
ci go pokazać.
- No pewnie - odpowiedział, będąc nadal w dobrym nastroju.
- Mógłbyś zapytać, skąd go ma.
- Oczywiście - powiedział.
- Mógłbyś też zapytać, czy nie zechciałby nauczyć cię posłu-
giwać się bębnem - powiedziała.
- Owszem.
- A na koniec mógłbyś go poprosić o bęben.

Dom był mały i opuszczony. Tylko ślady kół na ziemi mówiły,


że ktoś niedawno tu był. Drzwi wejściowe były zamknięte. W po-
pielniczce na stole kuchennym leżało kilka niedopałków. Zasłony
w oknach z tyłu były zaciągnięte. Zauważył, że kit jest suchy,
miejscami wykruszony, tak że widać gwoździki utrzymujące szy-
bę w ramie. Wystarczyłoby je wyciągnąć, wyjąć szybę, odczepić
haczyki, a droga do środka stanęłaby otworem.
- Nie ma nikogo, kogo można by poprosić - odezwał się Jon.
- O co?
- O bęben.
-Nie.
- Ale mogę wejść i go zabrać. To potrwa pół minuty.
- Nie - rzekła Lajla.
- Mogę wejść przez okno, zabrać bęben i wstawić szybę na
miejsce.
-Nie.
- Mógłbym przynajmniej pójść na górę i zobaczyć, czy tam jest.
Tylko rzucić okiem.
- Nie rób tego - powiedziała.
- Pomyśl, a jeśli bęben jest tam w środku?
- Nie wolno ci.
- To zajmie chwilę. Pięć minut - powiedział. - Okno jest prze-
gniłe i kit się wykruszył. Wystarczy odgiąć kilka gwoździ i jestem
w środku, potem na strych i raz, dwa, mogę sprawdzić to, o co mi
chodzi.
- Nie można się włamywać.
- Niczego nie ukradnę.
- Nie jestem tego taka pewna - rzekła Lajla.
- Chcę tylko zobaczyć, czy to jest ten bęben, którego szukam.
Mam do tego prawo.
- Mimo wszystko nie rób tego - powiedziała. Ale on zaczął
szukać noża. - Nie teraz.
- Dlaczego nie teraz?
- Ktoś może nadejść.
- Zaryzykuję. - Znalazł nóż i okrążył dom. Lajla podążyła za
nim. Odgiął gwóźdź nożem i jednym ruchem wyjął go z przegni-
łej ramy.
- A poza tym, co w tym złego, że go ukradnę? - zapytał.
Właśnie wtedy ze szpary w ścianie wyleciała mucha, prosto
Jonowi w twarz. Była duża, ospała i błękitna. Za każdym razem,
gdy próbował ją uderzyć, umykała, lśniąc w słońcu niczym zły,
brzęczący duch. Podczas gdy Jon wyciągał kolejny gwóźdź, krą-
żyła, brzęcząc, wokół niego. Potem wleciała mu do ucha i zni-
kła.

Lajla usłyszała warkot samochodu. Mężczyzna był młodszy,


niż sądził Jon. Nie miał nawet pięćdziesiątki, ale głęboka bruzda
na czole sprawiała, że wyglądał na starszego. Był też znacznie
wyższy niż wydał się wczoraj wieczorem w ciemności. Oczy mial
szarozielone, przenikliwe i Jon poczuł je na sobie. Został zmie-
rzony od stóp do głów, równie dokładnie, jak on mierzył stojące-
go przed nim mężczyznę. Uświadomił sobie nagle, że obcy jest
bardziej niż równym mu przeciwnikiem. Wewnętrzna siła męż-
czyzny sprawiała, że jego obecność była dominująca i obezwład-
niająca. Jon był zadowolony, że stoi przy samochodzie, na ze-
wnątrz, a nie został schwytany w środku na gorącym uczynku.
Jednocześnie wydawało się, że mężczyzna wie o jego ukrytych
planach. Jon zrozumiał, że ten człowiek ma inną moralność niż
ta, która hamuje go nakazem „Nie kradnij".
- Szukaliśmy tego. Zgubiliśmy wczoraj. - Jon pokazał nóż.
Kobieta weszła do domu. Mężczyzna został.
- I czekaliśmy na was.
- Nie, nie czekaliście.
- Miałem ochotę jeszcze raz zobaczyć bęben. Raz kiedyś wi-
działem bęben noaidi. To było dziesięć, piętnaście lat temu.
- Dlaczego chcesz go zobaczyć?
- Jest stary i piękny. To musi być rzadkość. Widziałem takie
bębny w muzeum. Dlatego chciałbym bardzo, byś powiedział mi
0 jego funkcji.
- Wiem, dlaczego tu się znalazłeś - odrzekł mężczyzna.
- Pewnie. - Jon udawał, że nie zrozumiał podwójnego znacze-
nia słów mężczyzny.
- Więc na przyszłość pilnuj się, abyś nie błądził i niczego nie
gubił.
- Chyba nie zrozumiałeś - próbował jeszcze Jon.
Mężczyzna położył sztuczną dłoń na masce samochodu, wbił
oczy w Jona.
- Możesz udawać idiotę jak stąd do wieczności. Ale to ja mam
bęben.
- Jak go dostałeś?
- Nie twoja sprawa. Nie zajmuj się tym. Nigdy się nie dowiesz.
Nigdy więcej nie zobaczysz bębna. Nigdy więcej tu nie przychodź
- powiedział.
- Moim zdaniem to niedobrze, że masz bęben.
- Dlaczego? - Głos mężczyzny brzmiał teraz podejrzliwie.
- Gdyż tylko ludzie o wszystkich członkach mogą posiadać taki
bęben jak ten - odrzekł Jon.
- A więc tak uważasz! - rzucił ostro, przyciągając dłoń do siebie.
- Byłoby lepiej dla ciebie, gdybyś zapomniał, że go widziałeś. Jeśli
chociaż pomyślisz o tym, by tu wrócić, będziesz miał wizytę.
- Wizytę? - Jon spróbował nadać głosowi ton zaskoczenia. Ale
w środku go zmroziło. Wiedział, co oznacza takie sformułowanie.
To była groźba.
- Następnym razem to będzie coś więcej niż przywidzenia.
- Mężczyzna ruszył w kierunku drzwi wejściowych.
- Tracisz głowę równie szybko jak dłoń - wymknęło się Jonowi.
Zanim to wypowiedział, mężczyzna obrócił się, z prędkością
1 zręcznością rzadką u ludzi w jego wieku.
- Wielu groziło mi nożem, a potem tego żałowało. - Głos był
zaskakująco spokojny, jakby mężczyzna tylko stwierdzał fakty.

Jechali w dół doliny, wzdłuż fiordu, aż dotarli do wsi. Jon za-


tankował benzynę, zapłacił kartą.
- Byłam przerażona - powiedziała.
- Ja mu nie groziłem. To on groził. Ze będę miał wizytę.
- Co to oznacza?
- To oznacza zabójcę.
- Ciekawe, co on ukrywa - zastanowiła się Lajla.
- Ja w każdym razie niczego już nie ukrywam. Dobrze, że
mogłem wyrzucić to z siebie. Nie żałuję ani sekundy.
- On z ciebie wydobył wszystko. Ale ty się niczego nie dowie-
działeś - powiedziała.
- Dowiedziałem się tego, co chciałem. Miałaś wczoraj rację.
Jest złym człowiekiem. Grożenie wizytą to rozmowa wrogów. Nie
jest lisem, lecz wilkiem. Miałaś rację.

Droga prowadziła od fiordu w górę, do doliny, gdzie po obu


stronach były pola uprawne. Stado owiec pasło się w wyschłej
trawie.
W dolinie, przez którą wybudowano drogę, miała swe koryto
rzeka. Spadała z gór kaskadami. Najładniejszych wodospadów nie
można było dostrzec z drogi. Aby je dojrzeć należało podejść
w górę, wzdłuż jaru. Przez tysiące lat rzeka wyżłobiła wąwóz
z wodospadami, cichymi głębinami i przedziwnymi kamiennymi
formacjami.
- Kiedyś ja i Heaika szukaliśmy takiego miejsca, które ma się
znajdować w tym jarze. To dziura, lub coś w tym rodzaju, przez
którą można zobaczyć drugi świat. To z religii plemiennych
chrześcijaństwo wzięło swój obraz raju - rzekł Jon.
- Aha.
- Słyszałaś o Kamieniu Dziadka?
-Nie.
- To sieidi, który ma gdzieś tu być. Przy nim można ujrzeć
przyszłość.
- Tak dużo dziś wiesz - odrzekła Lajla.

Droga pięła się łagodnymi zakrętami poprzez porośnięte brzo-


zami zbocza Helligskogen2. Gdy znaleźli się nieco wyżej, rozpostarł
się przed nimi widok na góry. Na jednym z górskich grzebieni
stało lawo o kształcie piramidy-'. To proste schronienie przydało
krajobrazowi doskonałej równowagi.
Zatrzymali samochód w miejscu, z którego mieli dobry widok,
wyszli na wiatr i słońce.
- Oj, na szczytach leży już śnieg - powiedział.
- Wszystko znowu powraca do ziemi. - Lajla wskazała na brzo-
zę o czerwonych i żółtych liściach.
- Nawet słońce zniknie wkrótce pod ziemią.
- Pamiętasz ten bęben, na którym Bóg Słońce znika za hory-
zontem, we wnętrzu ziemi? - zapytał.
- Niewielu wierzy, że we wnętrzu ziemi jest słońce - odrzekła.
- Wiedza powraca.
Daleko w dole leżało duże jezioro, intensywnie błękitne w je-
siennym słońcu. Za nim, aż do graniczących z wybrzeżem wzgórz,
rozpościerała się widda. Niebo było tak olbrzymie, jak bywa tylko
na widdzie.
- Jakie dzisiaj wszystko wydaje się klarowne - powiedziała
Lajla.
Postali chwilę bez słowa. Barwa nieba przeszła z jasnego, jasnego
błękitu w róż, który z kolei zmienił się w ciemny, ciemny fiolet.
- Jaki rześki wiatr. - Jon wciągał w nozdrza powiew znad gór.
- Strach mnie ogarnął tam na dole. - Lajla objęła go, przytuliła.
- Niech zabierze go wiatr - odparł Jon.
Było coś majestatycznego w górze Saanen leżącej po fińskiej
stronie, tuż przy granicy. Nie była zbyt wysoka, lecz miała kształt,
który sprawiał, iż dominowała nad krajobrazem i przykuwała
wzrok. Przypominała grzbiet zwierzęcia gotującego się do
skoku.
Gdy zbliżyli się, jej profil zrobił się bardziej zaokrąglony. Wy-
glądało to tak, jakby nad widdę wystawał wierzchołek podziemnej
czaszki. Szczyt porośnięty był mchem i wrzosami, ale zbocza były
tak strome i gładkie, że nawet równie niewymagająca roślinność
nie potrafiła znaleźć grama ziemi, by zapuścić korzenie.
- Ta góra ma duszę - rzekł Jon.
Lajla wyciągnęła szminkę, ustawiła lusterko na tylnej stronie
osłony przeciwsłonecznej i podkreśliła usta. Potem przejechała
szczotką po długich włosach.
- Nie zatrzymamy się u Liisy i Heaiki? - Włożyła czerwoną
szminkę z powrotem do torebki.
- Jeśli dobrze zrozumiałem, chcesz do nich zajrzeć - odrzekł
Jon.
- Nawet jeśli uważasz, że ona za dużo mówi, to powinieneś
utrzymywać kontakt. Przynajmniej z Heaiką. Przecież to twój
stary przyjaciel.
- Zgadza się.
- Nie byliśmy tu już od roku.
- Racja.
- Możesz przecież siedzieć w oknie i patrzeć na tę swoją górę.
- Zaśmiała się.
Zatrzymali się przed czerwonym domem. Do samochodu pod-
biegł czarny, ujadający pies.
- Poznaje nas. - Pies obwąchał ich, zaczął merdać ogonem
i lizać Lajlę po rękach wąskim czerwonym językiem.

Przy każdym talerzu leżały ogryzione kości, jako że na obiad


jedli mięso renifera. Heaika posprzątał ze stołu, kości dał psu.
Nastawił kawę.
- Ogryzione kości - powiedział Jon - przypominają mi szkielet
wilka, który widziałem kiedyś w dzieciństwie na bagnach. Miałem
wtedy pięć, sześć lat. Od wilczych zębów odbijało się słońce.
- To przypomina mi sny, które miałam jako dziecko - wtrąciła
się Lajla.
- Jakie sny? - zapytała Liisa.
- Śniło mi się, że jestem w górach. Była zima, pełnia księżyca.
Nagle słyszałam wycie wilków. Przerażona, zaczynałam biec
w stronę domu tak szybko, jak tylko mogłam. Wiedziałam, że
z tyłu za mną są wilki. W końcu dobiegałam do domu, wbiegałam
na schody. Czułam wtedy na karku wilczy oddech.
Nagle otworzyły się drzwi i wszedł cicho jakiś mężczyzna.
Liisa i Heaika podnieśli się, podali obcemu rękę. Rozmawiali
z nim, stojąc, podczas gdy Lajla i Jon siedzieli przy stole.
- Chciałbym się zaraz pożegnać, byśmy znowu nie musieli
jechać przez pół nocy - powiedział Jon. Lajla skinęła głową.
W tym momencie obcy obrócił się w ich stronę, zbliżył się do
nich, rzucając zaciekawione spojrzenie spod krzaczastych brwi.
Najpierw przywitał się z Lajlą, potem z nim. Jon nie dosłyszał
imienia. Liisa była dziwnie niespokojna.
- Jak się kończył twój sen, Lajla? - spytała.
- Drzwi były zamknięte. Stałam na schodach, tak bliska ocale-
nia, a jednak zgubiona. W chwili gdy wilki miały zatopić we mnie
kły, budziłam się.
- Kiedy wszedłeś, akurat opowiadała nam o swoim śnie - wy-
jaśniła Liisa obcemu. - Goniły ją wilki w świetle księżyca, po
widdzie. Jak sądzisz, co to może oznaczać? - spytała.
Właśnie wykipiała kawa. Heaika pobiegł, aby ściągnąć czajnik
z kuchenki, a wokół rozniósł się zapach kawy. Heaika wrócił
z czajnikiem i napełnił filiżanki.
- Uważasz, że to był zły sen? - Obcy wrzucił do filiżanki kost-
kę cukru.
- Wtedy mnie przerażał. Teraz niemal mi go brakuje - odrze-
kła Lajla.
- Słyszałem wilki i widziałem wilki, prawdziwe wilki i wilki-
-duchy ze snu - powiedział obcy, podmuchał w parującą filiżan-
kę i ostrożnie pociągnął łyk. - To nieprawda, że wilk jest wciele-
niem Diabła. Wilk nie atakuje człowieka i nie daje rady zdrowym
reniferom. Zabija słabe i uzdrawia stado. Wilk też musi żyć. Takie
jest prawo natury.
- A wilki-duchy? - zapytała Liisa.
- To gońcy. Wtykają nos we wszystko. Robią to, co im się każe.
Lubią tańczyć w świetle księżyca.
Jon też śnił o zwierzętach. To był sen z tych dziwnych nocy,
gdy miał dziesięć, dwanaście lat. Noce nigdy nie były tak ciemne
jak wtedy.
- Nasz przyjaciel siedzi zatopiony w myślach. Może chce nam
coś powiedzieć? - Obcy spojrzał nagle na Jona.
- Kiedyś miałem kudłatego przyjaciela. Mieszkał w jamie. To
było miejsce tylko moje i jego; gdzieś daleko, daleko od innych.
- I cóż oznacza taki sen? - Liisa spojrzała na obcego. Ale on
milczał.
W ciszy Jon usłyszał brzęczącą muchę. Potem jednak brzęcze-
nie ucichło.
Opróżniono filiżanki. Lajla spojrzała na Jona niespokojnymi
oczami. Ale teraz mu się nie spieszyło. Coś było w tym mężczyź-
nie, który mówił tak zwyczajnie o snach i duchach. Co on wie-
dział?
- Czy masz nadal swojego kudłatego przyjaciela? - zapytał
mężczyzna.
- Tak. - Jon był zaskoczony pytaniem i udzieloną przez siebie
odpowiedzią. Jeszcze więcej ciążyło mu na sercu.
Lajla wstała, chciała iść.
Wolał, by nie niszczyła nastroju i kontaktu między nim a ob-
cym. Nagle ważne się stało, by to podtrzymać jak najdłużej.
- Jeśli mamy dotrzeć przed północą, musimy zaraz wyjechać
- powiedziała Lajla.
- Musicie już jechać? - zapytał Heaika.
- Zanocujcie - poprosiła Liisa.
- Planowaliśmy dotrzeć dzisiaj do domu - odpowiedziała Lajla.
- Tak nam się spieszy? - Jon próbował powiedzieć to w sposób
jak najbardziej niefrasobliwy.
- Sądziłam, że chcesz dzisiaj dojechać.
- Mam ochotę zostać.
Lajla rzuciła mu zrezygnowane spojrzenie, usiadła. Liisa uśmiech-
nęła się, Heaika zebrał filiżanki. Jon na nowo pogrążył się w na-
stroju. Chciał, aby to trwało wiecznie. Wówczas obcy podniósł się
i poszedł, wyszedł bez słowa pożegnania. Zniknął równie cicho,
jak się pojawił.
Dla Jona powstała przerwa w czasie.

- Wiedziałem, że ci się spodoba. Zawsze opowiada takie dziw-


ne rzeczy - rzeki Heaika.
- Ale teraz poszedł, tak bez słowa - powiedział Jon.
- Taki jest Abraha - wtrąciła Liisa.

Heaika i Jon wyszli na dwór, by rozegrać zawody w rzucaniu


zielonym, plastykowym lassem. Celem była głowa renifera umo-
cowana na słupie. Odległość wynosiła około dziesięciu metrów.
Heaika trafił osiem razy na dziesięć pierwszych rzutów. Potem
Jon przejął lasso, ułożył je w zwoje.
- Kiedyś byłeś lepszy - rzekł Heaika po kilku nieudanych rzu-
tach.
- Nie miałem lassa w ręku od naszych ostatnich zawodów.
Ponad rok temu - odrzekł Jon.
- Przedtem zawsze mnie pokonywałeś. Teraz ja jestem lepszy.
Jon był kiedyś lepszy. Po mistrzowsku sprawiał, że pętla lassa
otwierała się w ładne O. Teraz lasso plątało się lub formowało
wąski owal i spadało obok rozłożystych rogów. Czasami mu się
udawało, ale pięć trafień na dziesięć rzutów to kiepsko.
Złościło go to, że Heaika jest o tyle lepszy. I że powiedział to
głośno, nawet jeśli było to prawdą.
- Chcę trafić - powiedział do siebie, spróbował raz jeszcze, bez
skutku. Heaice natomiast udało się sprawić, że zwinięte w zwoje
lasso popłynęło lekko, pętla otworzyła się tuż za pierścieniem 4
i opadła wokół rogów nie dotykając ich.
Jak to się stało, że zapomniał umiejętności, w których kiedyś
byl tak biegły?
Lajla wyszła, by popatrzeć, i wtedy, oczywiście, rzucał jeszcze
gorzej. Cały czas zastanawiał się też, dlaczego obcy tak nagłe
odszedł. Nigdy nie mógł przyzwyczaić się do tego, że ludzie przy-
chodzili i odchodzili bez uprzedzenia, bez pożegnania.
Heaika trafił dziewięć razy na dziesięć, a Lajli udało się sześć
na dziesięć.
Wówczas wyszło mu kilka rzutów. Było to ekscytujące. Lasso
pofrunęło niczym przedłużenie jego dłoni i ramienia.
Koniec końców rezultat byl jednak niewiele lepszy. Linka
lassa plątała się, pętla się nie otwierała, a gdy się otwierała, to
spadała obok pala z rogami.
- Co takiego robię źle?
- Próbujesz zbyt usilnie - rzeki Heaika. - Marszczysz czoło,
sztywnieją ci mięśnie ręki. To wszystko przeszkadza.
Znowu ułożył lasso w zwoje, bez wysiłku i z uśmiechem wy-
prowadził ramię łukiem na wysokości ramienia i wyrzucił plasty-
kową linkę. Pętla otworzyła się i pochwyciła rogi. Heaika szarpnął,
naprężył linkę, przyciągając ręce do siebie na wysokości bioder,
pociągnął całym ciałem.
- Siedzi - stwierdził.
Potem rzucała Lajla i linka opadła na sam czubek rogu. Nie
ześlizgnęła się jednak. Zaczepiła się i rzut był zaliczony. Jon spró-
bował raz jeszcze i po raz kolejny nie trafił.
- A poza tym nie lubisz przegrywać - powiedział Heaika.

Wieczór zjawił się wraz z różowymi i purpurowymi chmurami.


Saanen przypominała ogromną głowę otoczoną glorią. Powietrze
się ochłodziło.
- Masz lasso? - zapytał Heaika, zwijając gładką zieloną linkę.
- Już nie.
- Weź to. Potrzeba ci treningu. Wiem, że potrafisz lepiej - rzekł
Heaika, zwinął lasso i podał Jonowi.

Lajla i Jon zeszli ścieżką do dużego jeziora leżącego poniżej


domu. Przy pomoście stała przycumowana łódź. Jon powiosłował
na wyspę leżącą na jeziorze, chciał odwiedzić zagadkowy kamień
stojący tam między brzozami.
- Dziwny jesteś - odezwała się Lajla.
- Dlaczego?
- Najpierw mówisz, że jedziemy. Potem nagle zmieniasz zdanie.
I już nie jedziemy. Mam nadzieję, że nie zdecydujesz się na jazdę
w środku nocy.
- Miałem ochotę zostać.
- Z powodu tego mężczyzny?
- Zgadza się.
- I od razu, gdy tylko postanowiłeś zostać, odszedł?
- Zgadza się.
- Dobrze ci tak - wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
- Kochana z ciebie żmijka.
- Nie, jestem kochaną i przymilną górską pardwą, która miała
przeczucie, że coś się wydarzy.
- Mądra po szkodzie - prychnął Jon.
- To był test na twój szósty zmysł - odrzekła.
Nie miał nic więcej do powiedzenia. Wiedział, że jej nie prze-
gada. Jej słowa zawisły w ciszy. Słyszał chlupotanie drobnych fal.
W półmroku przeleciały tuż nad nimi cztery dzikie kaczki i lądu-
jąc, naznaczyły długi ciemny pas na jasnym lustrze wody.
Potem nad wzgórzami po szwedzkiej stronie ukazał się księżyc, jasny,
prawie przezroczysty, o nieistniejącej barwie: nie białej, nie żółtej, nie
błękitnej, nie różowej. Płynął łagodnym łukiem nad wierzchołkami.
W oddali zaszczekał pies. Jakiś samochód przejechał szosą.
Nagle Lajla ujęła jego głowę w dłonie, pocałowała go. Pocałowa-
ła namiętnie. Jednym ruchem zrzuciła z siebie sweter i koszulę. Jej
ciało połyskiwało w bladym świetle księżyca. Piersi kołysały się,
ożyły, a w chwili gdy się wyprostowała, zmieniły punkt ciężkości.
Podnieciło go to. I ona o tym wiedziała.
Zrzuciła spodnie i wsparła się o kamień, wypinając pośladki.
- Myślałem, że pardwy górskie nie parzą się jesienią - odezwał
się do niej, patrząc, jak stoi i kręci ku niemu nagim kuperkiem.
- Ta pardwa parzy się wtedy, kiedy ma na to ochotę. Ale może
kogut zapomniał, jak to się robi.

Z powrotem wiosłowała Lajla. Dulki skrzypiały przy każdym


ruchu wiosłem. Księżyc zniknął za Saanen. Obszar między górą
a nimi leżał w mroku, a jej ostry cień zalegał na wodzie.
Wpłynęli prosto w górę, która stała na głowie.
Wrócili do uśpionego domu i ciszy, która wchłaniała wszystkie
dźwięki. Cisza wyłaniała się z ziemi i unosiła ku niebu, zabierając
ze sobą skrzypienie ścian, tykanie zegara w kuchni i oddech
śpiącej Lajli.
Jedyne, co pozostało, to jego niepokój.
Postanowił zasnąć, oczy miał jednak szeroko otwarte. Wyciągnął
książkę z podróżnej biblioteczki, ustawił ją tak, by na kartki pa-
dało światło księżyca. W miarę czytania zauważył, że litery i sło-
wa zamykają się przed nim. Nie rozumiał tego, co czytał, nie
pamiętał nic z tego, co było tam napisane. Odłożył książkę, znalazł
inną. Otworzyła się sama, a oczy zatrzymywały się na przypad-
kowej stronie, gdzie tekst napisany był małymi literami i językiem
z ubiegłego stulecia.
„Góry owe - czytał - traktuje Lapończyk jak święte i zwie je
saivo. Przyczyna otaczania owych gór czcią jest następująca: otóż
Szatan wmówił im, iż pod każdą takową górą mieszka anioł świę-
ty albo bóg podziemny, w którego mocy jest chronienie ich i po-
maganie im we wszystkim, co przedsięwezmą".
Wpadła mu w rękę książka o mitologii. Najwidoczniej napisa-
na przez księdza, gdyż Szatan został tu ukazany jako ogromne
zagrożenie. Ten okres historii przesunął mu się przed oczyma
w przyspieszonym tempie. Dziś groźby straciły swą moc. To, co
czytał, nie prowokowało go, lecz wręcz usypiało. Ale ponownie
podniósł książkę, sylabizując z trudem.
„Z takowych aniołów górskich wybiera Lapończyk jednego albo
dwóch, a czasami trzech lub czterech, których joikiem szczególnym
przyzywa, gdy chce coś przedsięwziąć, zwłaszcza gdy chce w bęben
szamański uderzyć albo w inny sposób do Szatana się zwrócić".
Kilka razy musiał zaczynać to zdanie od początku, zanim do-
czytał je do końca i zrozumiał, co tam jest napisane. Dlaczego
dawniej tak oszczędzano na kropkach?
„Albowiem nie ma Lapończyka, który nie miałby swego saivo".
Światło w pokoju było słabe. Litery były drobne i umykały mu.
Ale dowiedział się, że Saam miał nadzieję, iż po śmierci dostanie
się do wnętrza świętej góry. Tam mieszkali jego przodkowie. Tam
czekały na niego duchy pomocnicze. Rozdział ten kończył się dłu-
gim kazaniem, dotyczącym Szatana i wiecznych mąk czekających
dusze potępione. Była tam również mowa o tym, co zrobiono i co
jeszcze należało zrobić, aby ratować dusze przed zatraceniem.
Dalsza lektura była dla jona czystym lekarstwem nasennym.
Noaidi byl wielkim, złym wilkiem, którego należało się pozbyć.
Pilnował, by ludzie szli drogą przodków. Mieli mówić własnym
językiem. Mieli zachowywać obyczaje. Nawet strojów nie mieli
używać innych niż tradycyjne. Tak głosił noaidi. Ale Bóg nie
mówił po saamsku. Bębny należało spalić. Jon ziewnął, był na
granicy snu. Znał to wszystko na pamięć.
„Albowiem wierzą, iż po śmierci zostaną w saivo przemienieni
w bogów" - przeczytał i odłożył książkę.
Noaidi pozostał jednak słowem, którego Kościół państwowy nie
zdołał unicestwić, mimo wszelkich gróźb. A teraz nadszedł nowy
czas. Jon poszukiwał wiedzy, która płynęła z głębszego niż chrze-
ścijaństwo miejsca w łonie historii. Pragnął bezpośrednich do-
świadczeń. Gdyby tylko mógł znaleźć szczeliny. Istniał inny kraj.
Myślał o Niangali, kraju myśliwych. Kraju z migocącymi ogniska-
mi obozowymi. Byl tam mężczyzna imieniem Tengel. Był złym.
Stallo wędrował przez wszystkie obrazy plemienne.
Jon nawet nie wiedział, jak nazywa się mężczyzna mający bę-
ben.
Nie wiedział też nic o szczelinie prowadzącej na drugą stronę.

Jona obudziło stukanie do okna. Podniósł się, odsunął zasłonę


i spojrzał prosto w oczy sowy. Siedziała na parapecie i wpatrywa-
ła się w niego nieruchomo swymi zielonymi oczyma. Oczy te
dotknęły czegoś, co przez wiele lat było uśpione.

Wyfrunął przez sowie oczy, ponad jeziorem i wyspą, zatacza-


jąc w powietrzu duży łuk. Zobaczył przed sobą Saanen. Znal ten
profil z wielu podróży samochodem i z wycieczki łodzią ostatniej
nocy. Teraz jednak góra wyglądała inaczej, tak jakby się poru-
szała.
Wówczas sowa znowu zapukała w szybę, ześliznęła się z para-
petu i zniknęła.
Jon się ubrał. Wzdrygnął się, gdy zaskrzypiały deski w podło-
dze. Przeżycie związane z lotem było naturalne, rzeczywiste i nie
było w tym nic dramatycznego. Zaskoczyło go jednak.

Powietrze jesiennej nocy było chłodne i rześkie. Księżyc znik-


nął. Jon zajrzał przez okno do domu. W łóżku spała Lajla, na
półce leżała książka. Pod oknem na piasku leżało półkoliście wy-
gięte piórko, lekkie jak płatek śniegu.
Jon skierował się w stronę góry. Przeszedł przez szosę i odnalazł
ścieżkę prowadzącą do jej podnóża. Góra rosła, a jej ciężar zwięk-
szał się w miarę, jak Jon zbliżał się do niej.
Ścieżka wiodła go przez brzozowy las w stronę nagiej, skalistej
góry wyrastającej stromo z ziemi. Z biegiem czasu kamienie
i skalne bloki wielkości chat i domów obluzowały się i stoczyły,
tworząc osypisko między zboczem góry a brzozowym lasem.
Ścieżka wiła się pomiędzy głazami, a potem biegła wzdłuż czarnej
skały. Wzdrygnął się, gdy jakiś ptak zatrzepotał skrzydłami tuż
przed jego stopami. Wyostrzywszy zmysły, posuwał się dalej.
Kilka kamieni obluzowało się w mroku ponad nim i potoczyło
przez las. Ucichło. I wtedy przyszła lawina. Grzmiało i huczało,
a skalne bloki ześlizgiwały się z wysoka, przeskakiwały ze skalnej
półki na półkę. Grunt zatrząsł mu się pod stopami w chwili, gdy
lawina uderzyła o podnóże. Słyszał trzask łamiących się brzóz.
Potem przetoczyły się ostatnie głazy, kamyki, ziarenka piasku
i wszystko się uspokoiło. Rozniósł się zapach spalenizny.
Zgubił ścieżkę między blokami skalnymi, lecz wspinał się dalej.
Przez moment wydawało mu się, że droga jest zagrodzona. Ale
wtedy duży skalny blok jakby się przed nim otworzył, przedzie-
lając się na pól. Pęknięcie było na tyle szerokie, że mógł przez nie
przejść. Chropowata skała była chłodna na powierzchni, jej wnę-
trze emanowało bezpieczeństwem.
Nagle znalazł się na płaskowyżu. Poczuł zapach dymu. Musiał
dolatywać od strony lawiny albo domów stojących na dnie mrocz-
nej kadzi. Jezioro w dole przypominało czarne lustro. Nagle z ciem-
ności wyłonił się pies, obwąchał go i zniknął. Wówczas spostrzegł
lawo. Dym dobywał się stamtąd. Jon podszedł do namiotu.
W środku płonęło ognisko. W migocącym blasku siedział męż-
czyzna o imieniu Abraha. Dopiero wtedy Jon go rozpoznał. To
Abraha pojawił się w jego śnie ostatniej nocy.
- Odnalazłeś drogę przez mrok - rzekł Abraha.
-Tak.
- Na wszelki wypadek rozpaliłem ogień - ciągnął dalej Abraha.
Jon usiadł przy płonącym żywo ognisku.
- Góra się poruszyła - powiedział obcy.
- Co takiego?
- Nieczęsto góra tak się rusza, jak dzisiejszej nocy - odrzekł
mężczyzna przy ognisku.
Znowu siedział na ziemi, nie na siedzeniu w samochodzie, nie
na krześle. Żar tlił się między kamieniami paleniska, a nie w brzu-
chu pieca. Tak siadywali przodkowie. Nie tylko jego przodkowie,
lecz przodkowie wszystkich. Wpatrywali się w żar po polowaniu,
po pracy. Gotowali na ogniu, wróżyli z niego przyszłość lub wrzu-
cali w płomienie swoje rozczarowania.
W namiocie pociemniało. Cienie pokryły twarz po przeciwnej
stronie paleniska. Skądś dobiegało ciche powarkiwanie śpiącego
psa. Jon nie wiedział, co powiedzieć. Cisza przedłużała się. W ogni-
sku zaświstało. Mężczyzna podniósł się, jak na dany sygnał,
i wyszedł.
Jon ruszył za nim przez płaskowyż, w górę ku osypisku. W pew-
nej chwili zatrzymali się, mężczyzna się pochylił. Jon sądził naj-
pierw, że tam jest deszczówka, która nagromadziła się w skalnym
zagłębieniu. Ale było to źródło.
- Nigdy nie zamarza, nawet w najbardziej mroźne zimy - rzekł
obcy i zaczerpnął dłonią kilka łyków wody. Potem przetarł nią
oczy.
- Ta woda jest dobra na wzrok.
Jon zanurzył dłoń w wodzie. Była chłodna. Miała ożywczy
smak.
- Jest też dobra na słuch. - Abraha przemył nią uszy. Jon też
przemył uszy, ale nie oczy.
Abraha poszedł dalej w górę, między skalnymi blokami. Była
tam wąska ścieżka prowadząca do ciasnej rozpadliny. Rozpadlina
kończyła się ukośnym pęknięciem prowadzącym do wnętrza góry.
Abraha wszedł w pęknięcie, a Jon za nim. Jaskinia prowadziła
coraz bardziej pochyło w dół i stawała się coraz węższa.
Nagle Jon usłyszał pieśń w mroku przed sobą. To pewnie Abra-
ha joikował. Ale gdzie się podział Abraha? Zniknął. Jon poczuł
czyjś oddech na karku. Zesztywniał. W tunelu za nim coś było.
Był unieruchomiony w wąskiej szczelinie, tak jakby góra uchwy-
ciła go i trzymała nadludzką mocą.
Jon uwolnił się, zawołał Abrahę. Ale odpowiedzi nie było. Głos
zamarł w otaczającym go mroku. Jon po omacku posuwał się
naprzód. Zrozumiał, że tunel dzieli się na kilka korytarzy. Którę-
dy miał pójść? Zatrzymał się, próbował usłyszeć nieznajomego.
Dobiegł go tylko szum, który stopniowo przeszedł w pieśń.
Czuł się mały we wnętrzu tej góry. Sam. W ciemności. Pod
ciężarem wielu tysięcy ton kamienia. Jedynym drogowskazem,
którym mógł się kierować, był joik. To na pewno Abraha bawi się
w jaskini jego kosztem.
Zrobił kolejny krok w ciemności, upadł do przodu. Poczuł się
zadziwiająco lekki, lżejszy od powietrza, spadał i spadał, tak jak-
by w dół tunelu. Tunel schodził w dół spiralą, zwężał się i rozsze-
rzał. Jon odkrył wówczas, że może zmieniać swoje rozmiary, być
duży lub mały, w zależności od potrzeby.
Daleko pod sobą ujrzał światło. Zbliżało się ku niemu z osza-
łamiającą prędkością.

Jon wiedział, że leży na brzuchu w nieprzeniknionej ciemności


w jakiejś jamie, z twarzą i dłońmi w sypkim piasku. Część niego
szybowała jednak w dół ku jasnej głębinie w łonie góry. W końcu
wylądował w wielkim pomieszczeniu oświetlonym przez ognisko.
Wokół ogniska siedziało czterech mężczyzn bawiących się
ogniem. Brali go w dłonie, pozwalali mu pełzać w górę po rękach.
Potem posyłali ogień z powrotem do ogniska. Wskazywali palca-
mi, a ogień szedł w wyznaczonym kierunku. Jeden z siedzących
wziął ogień w obydwie dłonie, pozwolił, by ten podpełznął w gó-
rę wzdłuż rąk, ramion, głowy, aż cały mężczyzna siedział w ogrom-
nym płomieniu.
Wówczas jeden z czwórki skinął głową w stronę Jona. Nazywał
się Jov. Jov wyjął bęben, zaczął w niego uderzać młoteczkiem
w kształcie litery Y. Głos bębna nakazał ogniowi dopalić się. We
wnętrzu góry pociemniało. Ukazało się rozgwieżdżone niebo.
W najmroczniejszym z mroków jesiennego nieba tkwiły najbar-
dziej błyszczące z błyszczących gwiazd. Trzy z nich zaczęły obra-
cać się wokół swej osi w rytmie bębna. Ich światło mieszało się
ze sobą, aż zapłonęły, gdzieś wysoko na nieboskłonie. Z tego
ogniska wystrzelił nagle ognisty promień, prosto w stronę siedzą-
cych we wnętrzu otwartej góry. Z przerażającym szumem ogień
spadł z gwiazd. Ognisko na ziemi zapłonęło.
Jov zaśmiał się, odłożył bęben.

W miarę jak widzenia znikały, Jon odzyskiwał czucie i ciężkość


ciała. Teraz musiał tylko odnaleźć drogę powrotną z wnętrza góry.
Usłyszał uspokajający joik. Ujrzawszy migocące ognisko, sądził,
że jest znowu u czterech mistrzów ognia. Ale po przeciwnej stro-
nie ogniska siedział Abraha. Jon rozejrzał się i zobaczył, że leży
na skórze przy ognisku w namiocie.
- Jak się tu dostałem?
- Byłeś tu przez cały czas.
- Byłem we wnętrzu góry. Spotkałem tam mężczyznę z bęb-
nem, który potrafił przemówić - rzekł Jon.
- Aha - odparł Abraha.
- Nie weszliśmy do jaskini?
- Poszliśmy do źródła.
- Potem weszliśmy do jaskini.
- Potem wróciliśmy do namiotu.
- Ktoś joikował - powiedział Jon.
- Ja joikowałem - odrzekł mężczyzna.
Jon musiał dowiedzieć się czegoś więcej o tym mężczyźnie
i o magicznym joiku. Opowiedział, kim jest, skąd pochodzi. Uro-
dził się na Royehodet, powiedział. To taka góra. Matka wtedy
zmarła. Ojca nie znał.
Abraha zachowywał się tak, jakby o wszystkim tym wiedział.
- Jak się nazywasz? - zapytał Jon.
- Antti.
- Liisa nazwała cię inaczej.
-Jak?
- Abraha.
Jon poczuł się niepewnie. Może to było przezwisko, imię, któ-
rego nie lubił. Powinien raczej zapytać o ten przedziwny joik.
- Ty też masz dwa imiona - powiedział Abraha.
- Mam tylko jedno imię, Jon - odparł.
- Masz jeszcze jedno imię.
- Masz na myśli Jovna5?
- Nazywasz się Banzo - rzekł Abraha.
- Banzo?
- Nigdy o tym nie słyszałeś?

Stali przed namiotem. Gwiazdy bladły na niebie. Abraha, od-


wróciwszy się, sikał, aż z ziemi uniosła się para. Zamierzał wejść
z powrotem do namiotu. Jon miał duszę pełną wrażeń, a głowę
pełną pytań. Co znaczyło imię Banzo? A Abraha?
- Znasz trzy gwiazdy, które mogą pluć ogniem? - zapytał.
Abraha pokazał na Pas Oriona.
- Tam są - odrzekł.
- Widziałem, jak to się działo, gdy byłem we wnętrzu góry.
- Czy byli tam jacyś tancerze gwiezdni?
-Kto?
- Tańczą na gwiazdach.
- Nie, wszyscy siedzieli na ziemi.
- Albo ci, którzy podróżują na promieniach słonecznych.
- Tam nie było słońca.
- Jeśli zechcą, mogą sprawić, że słońce zaświeci w środku
nocy.
- Dokąd mogą udać się na słonecznych promieniach?
- Do miejsca za słońcem i gwiazdami, tam, gdzie jest wiedza.
Abraha ruszył w stronę namiotu.
- Muszę cię o coś zapytać - rzekł pospiesznie Jon.
Abraha obrócił się, zatrzymał.
- Moje imię, Banzo, znaczy coś szczególnego?
- Samiec renifera z dużym porożem, jesienią. Samiec w rui -
powiedział Abraha zwyczajnym tonem.
- A co oznacza twoje imię, Abraha?
- Widzę, że chcesz wiedzieć więcej niż Liisa - odrzekł. - Abra-
ha to nazwa najrzadszych reniferów, które można napotkać
w stadzie. To te dwupłciowe, białe.

Ziemia była zmrożona, gdy schodził ścieżką do domu. Emocje


nocy zniknęły. Ale poranek zwlekał z nadejściem. Podobało mu
się imię Banzo. Wyobraził sobie tego byka. Wiele takich było na
widdzie, teraz w czasie wzmagającej się rui. Nigdy jednak nie
widział dwupłciowego renifera, na dodatek białego.
Na słupie siedziała nieruchomo sroka. Nawet pies się nie obu-
dził, gdy człowiek-renifer w rui przeszedł obok, mijając wcinający
się w jezioro cypel.
Światło słoneczne przypominało najpierw ognisko za horyzon-
tem. Gdzieś tam siedział największy z wszystkich noaidi i bawił
się ogniem, który oświetlał i ogrzewał nasz system słoneczny.
Potem promienie słoneczne doszły do wierzchołka góry, w któ-
rej wnętrzu był. Czy kiedykolwiek nauczy się podróżować na tych
promieniach przeszywających mrok?
Powoli ułamek słońca rozrósł się, stał się duży, okrągły, czer-
wony i ułożył się na linii horyzontu. Wydawało się, że się nie
uwolni. Wtedy Jon zaczął śpiewać joik słońca. Słońce dostało
wówczas skrzydeł, uniosło się ponad horyzontem, jakby joik
dodał mu nowych sił. Stopniowo, podczas gdy światło się uwal-
niało, a promienie wypełniały doliny, słońce straciło swą inten-
sywną barwę, zbladło. Nadszedł poranek.
Jon zapomniał poprosić Abrahę, by ten nauczył go swego ma-
gicznego joiku. Musiał to zrobić w ciągu dnia. Musiał spotkać
Abrahę raz jeszcze. Trzeba będzie zostać tu przynajmniej na
jeszcze jedną noc.
- Nigdy nie śmiałabym go odszukać - odezwała się Liisa.
Zjedli śniadanie. Jon opowiedział o wędrówce w głąb rozpadliny.
- Nie bałeś się, że zostaniesz tam na zawsze, że nie odnajdziesz
drogi powrotnej? - zapytała Liisa.
- To zdarzyło się tak niespodziewanie. Nie miałem czasu, by
się zastanawiać. Wszystko potoczyło się samo.
- Byłeś odważny - stwierdzia Liisa.
- Gdyby sowa nie zastukała do okna, to bym nie wyszedł. Tak
to się zaczęło - rzekł Jon.
- Tej nocy tak to się zaczęło - wtrąciła się Lajla.
- To dziwne, że przyszedł wczoraj. W ogóle byl tu przedtem
tylko kilka razy - powiedział Heaika.
- A wiesz, co znaczy Abraha? - Jon spojrzał na Liisę.
- T o tylko takie przezwisko. Chyba nie znaczy nic specjalnego.
Wiesz, co to znaczy? - zwróciła się do Heaiki.
- Dziwak - odpowiedział Heaika.
- Tak, oryginał - rzekła Liisa. - Kiedyś był bogaty, ale potem
wszystko stracił, zachorował, zdziwaczał. Prawda, Heaika? Przez
całe lato mieszka sam w chacie za górą. Wydaje mi się, że nie lubi,
gdy ludzie nazywają go Abraha.
- Znacie tę jaskinię w górze?
- Słyszałem, że gdzieś ma być jaskinia, ale nie wiem gdzie. - He-
aika potrząsnął głową.
- Jest tam też źródło, które nie zamarza bez względu na to, jak
jest zimno - powiedział Jon.
- O nim nigdy nie słyszałem.
Lajla miała ochotę raz jeszcze przed odjazdem odwiedzić wy-
spę. Ale chciała też dotrzeć dzisiaj do domu, gdyż czekali na nich
rodzice.
- Czujesz tę woń? - zapytała, wdychając zapach wiatru, wody
i rozgrzanego słońcem dnia. - Przybyło tyle kolorów - zauważyła.
- Dziwne, że Heaika nie wiedział, gdzie jest jaskinia i źródło.
- Dziwne - zgodziła się Lajla.
- Heaika mieszka tu przez całe życie.
- Wiedzieli tak naprawdę, co oznacza to imię? - Lajla zerknę-
ła na niego z zaciekawieniem.
-Nie.
- A co znaczy?
- To nazwa białego, dwupłciowego renifera, najrzadziej spoty-
kanego zwierzęcia w stadzie.
- Miałeś szczęście, że go spotkałeś - rzekła Lajla.
- Odszukał mnie.
- Jak to?
- Pamiętasz mężczyznę, którego widziałem wczoraj we śnie,
tuż przed przebudzeniem?
- To był on?
-Tak.
Jon odcumował, zepchnął łódź na wodę i usiadł przy wiosłach.
- Spójrz, jak barwy odbijają się w wodzie - powiedziała.
- Teraz pójdzie już szybko.
- Po przyjeździe do domu popłyńmy do naszej gammyń. Nie
moglibyśmy tam pomieszkać, Jon?
- Chętnie.
- A może już następnej nocy?
- Zobaczymy.
Dno łodzi zaszorowało o piach przy brzegu wyspy. Lajla wsko-
czyła na ląd i pociągnęła łódź ku sobie. Poszli do kamienia z po-
przedniej nocy, i z wielu innych nocy.
- Chciałabym zaraz wyruszyć - rzekła.
- Zobaczymy.

W promieniach słońca kamień wcale nie wyglądał niezwykle.


Nawet to, że spoczywał na czterech mniejszych kamieniach, tak
iż nie leżał bezpośrednio na ziemi, nie wydawało się dziwne.
Zmieniało jednak kamień i wyspę w coś specjalnego.
- Czy to nie dziwne, że nie wiedzieli o szczelinie i o źródle? - po-
wtórzył Jon.
- Teraz to już przesadzasz. Wszyscy nie muszą wszystkiego
wiedzieć. Wiedzieli o tym kamieniu, prawda? Nie każdemu go
pokazują - powiedziała.
- Myślisz, że wielu wie o tym miejscu?
- Pewnie ktoś wie - rzekła - ale ja wierzę w moc tajemnicy.
A pamiętasz, jak znaleźliśmy się tutaj po raz pierwszy? Coś wy-
darzyło się tamtej nocy.
- Dziwi mnie, że wiedzę trzyma się w tajemnicy. Nawet dzisiaj.
Rozumiem, że było to konieczne w czasie wojen religijnych. Ale
nie teraz. Teraz trzeba spiętrzyć całą życiową wiedzę przeciw
czarnej magii tkwiącej w przeczuciu zagłady.
- Ludzie mówią, że wiedza zaginęła.
- Ona tu jest - powiedział Jon.
- Czy wiele zataiłeś z dzisiejszej nocy? - zapytała.
- Wiedza jest we wnętrzu góry. Jest też w słońcu. Abraha po-
wiedział, że można chodzić po promieniach słońca.
- Nie rozumiem, o czym mówisz.
- Wnętrze góry jest zamieszkane. Byli w środku, siedzieli przy
ognisku. Joikowali. To był najpiękniejszy joik, jaki kiedykolwiek
słyszałem. Nie mogę go sobie przypomnieć. Abraha na pewno go
pamięta - powiedział.
Lajla spojrzała na słońce. Podniosła się.
- A ty nie chciałabyś go spotkać? - zapytał.
- Nie dzisiaj.
- O tak wiele spraw chciałbym go zapytać.
- To musi poczekać.
- Nie możemy zostać jeszcze jedną noc? Mógłbym pokazać ci
jaskinię. Albo możemy zanocować tutaj, pod gołym niebem. Może
być tak, jak za pierwszym razem, gdy tu przyjechaliśmy. Ciemna
noc z błyszczącymi gwiazdami, jak wtedy. I coś się z pewnością
wydarzy.
- Chcę jechać. A poza tym czekają na nas.
- A gdybym tak zdecydował się zostać?
- jon, do cholery! Do tej pory ty decydowałeś. Teraz ja zade-
cyduję. Chcę do domu, a ty pojedziesz ze mną.
- Przodkowie przemawiają tu do mnie, nie pojmujesz tego?
- jon spojrzał na nią ze zniecierpliwieniem.
- A ja myślę o moich rodzicach. Oni nas potrzebują. Nie czujesz
już odpowiedzialności wobec nich?
jon nie znalazł żadnej odpowiedzi.
- Łatwo ci tak mówić, bo ty nie masz rodziców - powiedziała
Lajla.

Postanowiła. Nie pozostawało nic innego, jak tylko pojechać,


chociaż chętnie by został. Musi mieć więcej czasu, gdy przyjedzie
następnym razem. Zszedł do łodzi, usiadł z tyłu i czekał na Lajlę. To
się stało ich obyczajem. On wiosłował na wyspę, ona z powrotem.
Lajla została przy kamieniu. Siedział w łodzi i czekał. Czyż to
nie jej tak się spieszyło?
- Idziesz? - krzyknął, ale nie odpowiedziała.
Wreszcie pojawiła się, zanurzyła wiosła w wodzie. Po kilku
silnych pociągnięciach odłożyła wiosła.
- Patrz, co dostałam. - Między dwoma palcami trzymała kamyk.
- Zamarznięty dzwonek. - Uniosła go pod światło, obracała w pal-
cach.
- Skąd go masz?
Lajla pocałowała kamyk, włożyła go do kieszonki koszuli i uję-
ła wiosła.
- Dostałam go przy kamieniu.
- Zabrałaś go?
- Nie, on chciał być ze mną.
- Zabrałaś go.
- Wskoczył mi do ręki.
- Nie żartuj.
- Byliśmy przy kamieniu co najmniej dziesięć razy. Nigdy
przedtem nie widzieliśmy kamiennego dzwonka. Ktoś mi go dał,
obojętnie kto.

Spakowali swoje rzeczy.


Jon wziął z półki książkę, włożył ją do dużej, czarnej torby.
Zawsze w podróży miał ze sobą zestaw książek. Praca w gazecie
nie dawała mu już zbyt wiele. Zaczął pisać, najczęściej wiersze.
To było najlepszą formą ekspresji.
Lajla prowadziła. Jon rozmyślał, podczas gdy kilometry znika-
ły za nimi.
Obok dnia dzisiejszego, współczesności, istniało coś, co on
nazywał mitologicznym czasem teraźniejszym, czasem, w którym
wszystko działo się po raz pierwszy, jak w momencie stworzenia.
Mieli to w sobie przez cały czas, krajobraz, który, aby się ukazać,
potrzebuje światła, albo sen, w którym można się przebudzić.
Wielu sądzi, że ta tradycja umarła. Lecz ona jest częścią życia
i oni do niej dotrą. Wiedza jest niezależna od ludzi. Stanowi ich,
koduje, wyciska na nich swe piętno, formuje.
Istnieją też ci, którzy potrafią kontaktować się z pomocnikami
pojawiającymi się pod postacią zwierząt. W taki sposób należało
pojmować Rytuał Niedźwiedzia. Niedźwiedź jest najsilniejszym
zwierzęciem, niewiele rzeczy może mu zagrozić. Jest Królem.
Spędza prawie pół roku pod ziemią. Żyje wtedy w czasie mitolo-
gicznym, czyli w Saivo, królestwie przodków. Niedźwiedź ma też
swoje znaki na niebie. ,
Kiedy jest mowa o zwierzętach mocy, wielu rozumie to opacz-
nie. Nie o konkretnego niedźwiedzia przecież chodzi, lecz o niedź-
wiedzia-ducha.
Minęli ostatnie małe osady po stronie fińskiej. Migocące jezio-
ra i pola uprawne otaczał sosnowy las. Po stronie norweskiej, jak
sięgnąć okiem, rósł las brzozowy.

Był blisko czegoś. Ujrzał bęben i spotkał mężczyznę o dwóch


imionach. A teraz oddalał się. Dlaczego nie odłączył się i nie
został u Liisy i Heaiki? I nie znalazł odpowiedzi na wszystkie
ciążące mu na sercu pytania?
- Zapomniałem czegoś, musimy zawrócić - rzekł.
- Żartujesz. - Jechała dalej.
- Zapomniałem, jak wygląda ta góra.
- Tylko tyle? - Jechała szybko.
- Może powinienem zostać.
- Cieszę się na przyjazd do domu - odpowiedziała.
- To tak jakby przerwać polowanie, gdy się już odnalazło ślad.
- Oni pewnie też cieszą się na nasz przyjazd.
- Ślady mogły poprowadzić mnie do bębna, a teraz oddalamy
się od niego - kontynuował Jon.
- No wiesz co.... Ty chyba nie sądzisz, że odnajdziesz ten bęben
tak, jak pies myśliwski odszukuje łosia?
Samochód pędził suchym asfaltem, przez nowe osady, brzegiem
podłużnego jeziora. Słońce zachodziło. Przejechali przez osławio-
ną rzekę7 i znaleźli się w Kautokeino. Kilkadziesiąt kilometrów
stąd leżało wzgórze, na którym się urodził.
- Nie zatrzymamy się na filiżankę kawy? - zapytał.
- Kawę dostaniemy w domu, gdy dojedziemy - odpowiedziała
Lajla i włączyła światła.
- Moglibyśmy przynajmniej odnaleźć dom, w którym widzia-
łem bęben po raz pierwszy - zaproponował.
- Chcę do domu.
- Możesz chyba poświęcić trzy minuty.
-Nie.
Miejscowość zniknęła za nimi. Znowu przejechali na drugą
stronę rzeki mostem zawieszonym nad wodospadem. Wodospad
Kjelefossen.
- Wątpisz w to, że znajdę bęben? - zapytał Jon po chwili.
Lajla popatrzyła na niego po raz pierwszy w ciągu tego długie-
go popołudnia spędzonego w samochodzie.
- Jeśli zechce być z tobą, to cię odszuka. Wpadnie ci w ręce,
tak jak mnie kamienny dzwonek.
Wzdłuż ostrego zakrętu przed wjazdem do małej osady usta-
wiono odblaskowe znaki ostrzegawcze. Ostatnim razem ich nie
było. Po następnej godzinie jazdy dotarli do rodzinnej miejsco-
wości Lajli. Przejechała przez następną rzekę, skręciła w lewo.

Wspomnienia przybywały do niej z każdego zakrętu. Zdziwiło


ją to, że wzniesienia w rzeczywistości są aż tak łagodne. Były
takie strome, gdy jako dziecko pokonywała je rowerem. Przypo-
minała sobie ogniska na brzegu rzeki. Chłopaka, który odwiózł ją
do domu na motorze. Była jesień... Chłopak zatrzymał motor,
podeszli pod skalną półkę...
Samochód zjechał z asfaltu na piaszczystą drogę. Im była bliżej,
tym bardziej czuła się bezdomna. Gdzieś tutaj, kiedy dorastała,
zagubiła coś istotnego.
Lajla skręciła w bok, wyłączyła silnik i światła. Po lewej stronie
rzeka wiła się w dół doliny. Lajla wiedziała, że po prawej stronie jest
ogrodzenie broniące przejścia reniferom. Wyszła, zrobiła kilka kro-
ków w mrok. Na niebie powiewała zorza polarna, ze wschodu ku
zachodowi.
- Wkrótce będziesz w domu - powiedział Jon.
Potrafiła skłonić go do mówienia. Nie bardzo umiał pomóc,
gdy go potrzebowała. Żył w swym własnym świecie. Liczył się on
i ten bęben. On i książki. Miał ją. Wiedział, że go kocha. Ale czy
on ją kochał? Dlaczego nie rozumiał, jak się czuje, i nie powiedział
tego, co tak bardzo chciała usłyszeć.
- Jestem głodny - powiedział.
Potrzebowała trochę czasu, trochę czasu bez jego poganiania,
aby dać sobie z tym radę, być znowu sobą.
- Nie jedziemy? - zapytał.
Jak to się dzieje, że on jej nie wyczuwa? On, który wyczuwał
tak wiele.
- Pewnie na nas czekają - dobiegło z drugiej strony samochodu.
- Poczekaj chwilę. - Odwróciła się w stronę lasu i ciemności,
nie w jego stronę. Był teraz tak daleko od niej. Widziała przed
sobą inną twarz, nie jego. Twarz z ostrą bruzdą na czole, twarz
o surowych oczach, twarz jej ojca.
- Cholera, Lajla! Jedziemy czy nie? Jestem głodny.
Próbowała znaleźć szybką odpowiedź, aby załagodzić sytuację.
Robiła tak przedtem. Teraz nie wiedziała, co powiedzieć. Słysza-
ła, że obszedł samochód. Nagle zjawił się przy niej.
Miała nadzieję, że będzie dobry i czuły. Ale on chwycił ją
w pasie, przerzucił sobie przez ramię i poniósł do samochodu.
- Puszczaj! - wrzasnęła. Ale stała już na ziemi.
Chwyciła go za włosy i mocno szarpnęła. Wiedziała jednak, że
to nie ma sensu, bo nie odczuwał bólu. Był durniem. Niczego nie
rozumiał. Był gnojkiem. I był górą.
- Ty gnojku! - Uderzyła go w twarz, ale niezbyt mocno. Nie
śmiałaby. Ale mimo wszystko dobrze jej to zrobiło.
- Jesteś beznadziejnym gnojkiem.
Wsiadła, zatrzasnęła drzwiczki. Wsiadł. Wyciągnęła rękę, aby
przekręcić kluczyk. Wtedy jego dłoń zamknęła się na jej dłoni.
- Co jest? - zapytał.
- Nic. Mamy przecież jechać. Jesteś przecież tak piekielnie
głodny. Nie możesz poczekać nawet sekundy.
- Co ty w sobie dusisz, Lajla?
Próbowała uwolnić rękę, ale trzymał ją mocno.
- Nie wygłupiaj się, daj mi zapalić.
- Nie pojedziemy, dopóki tego nie wykrztusisz - odpowiedział.
- Nie dostrzegasz mnie. Aranżujesz, załatwiasz, wszystko dla
siebie. Mnie o nic nie pytasz.
- Umiesz chyba odpowiedzieć. Ja nie czytam w myślach.
- Traktujesz mnie jak coś oczywistego. Jak samochód. - Powie-
działa to krótko i zimno, aby trzymać uczucia na uwięzi. Aby to
z siebie wykrztusić, jak to on powiedział.
- Chyba mnie już nie kochasz - powiedziała tym samym zim-
nym tonem.
Siedzieli, każde na swoim miejscu, wpatrzeni w przednią szy-
bę. Słyszała, jak oddycha, ale nie patrzyła w jego stronę.
- Nie umiesz mówić? - zapytała.
- Jestem twoim mężem - powiedział w końcu.
- Mówisz o sobie, jak zawsze. Czym ja dla ciebie jestem?
Znowu przerwa.
- To wszystko, co masz do powiedzenia? - Dotknęła kluczyków,
chciała zapalić.
- Jesteś moją kochaną pardwą - rzekł cicho.
-Nie.
- O rubinowych oczach - dopowiedział.
-Nie.
- Jesteś moją moroszką - mówił.
-Nie.
- Nauczyłaś mnie kochać. Nie sądziłem, że kiedykolwiek będę
mógł coś takiego przeżyć. Jesteś dla mnie najważniejszym czło-
wiekiem. Potrzebuję cię.
Silnik zapalił. Wskaźniki zaświeciły się. Włączyła przednie
światła.
- Ale co ty w sobie dusisz? - powtórzył Jon. Spokojnie.
- Moja córka ma być najlepsza. - Naśladowała ojca. - Nic nie
było wystarczająco dobre i nigdy nie powiedział przyjaznego słowa.
Moja córka potrafi to, potrafi tamto. Jest dzielna. Dzielna jak chło-
pak. Wszyscy uważali, że jest taki miły. Ale w domu byl gnoj-
kiem.
- Zawsze zastanawiałem się, czy kochasz go tak bardzo, jak
twierdzisz.
- Jesteś bezczelny - prychnęła.
- Wolno ci go też nienawidzić.
- Myślałam, że podszedłeś, aby mnie objąć. A ty podrzuciłeś
mnie w górę jak worek. Nie ma cię nawet co szarpać za włosy.
- Drapnęła go w policzek.
-Au!
- Teraz dostaniesz.
- Nie mam teraz ochoty na jeszcze jedną kłótnię. Czy to nie ty
chciałaś tak szybko do domu? Teraz straciliśmy godzinę, podczas
gdy ja umieram z głodu. Wjedziesz wreszcie tym samochodem
na drogę, wiedźmo jedna?
- No dobrze, skoro jesteś grzecznym chłopcem. - Znowu była
radosna. Wcisnęła sprzęgło, wrzuciła bieg i ruszyła do przodu.
- Jesteś wiedźmą.
- Wiem. Gdybym nie była wiedźmą, to nigdy bym cię nie
utrzymała w ryzach.
- Niesamowite, jak ty nagle poweselałaś. Jaka ofensywna,
zwarta, szybka. Nie rozumiem kobiet - potrząsnął głową.
- Powinieneś spróbować powiedzieć, że mnie kochasz.
- Mówię to bez przerwy.
- Przed chwilą też tego nie powiedziałeś.
- A może byśmy skończyli? - zapytał.
- Powiedziałeś, że mnie potrzebujesz. To nie to samo.
- Zawsze musisz przeciągać strunę. - Jon westchnął.
- Gdy tylko zacznę jakąś rozmowę, to się okazuje, że przesa-
dzam.
- 1 zawsze musisz mieć ostatnie słowo, wiedźmo jedna. Muszę
nauczyć się kończyć, gdy mam przewagę.
- Masz ją kiedykolwiek? - zapytała.
Tym samym większość z tego, co miało zostać powiedziane,
zostało powiedziane.
Lajla oczekiwała, że najpierw w drzwiach pokaże się czarny kot.
Ale to matka się pojawiła, w fartuchu narzuconym na błękitną sa-
amską sukienkę w kwiaty*. Uściskała Lajlę, potem również Jona.
- Pomalowaliście dom - zauważył Jon.
- To ojciec - odrzekła Maja. - Pomaluje też stodołę.
Lajla była dumna z matki. Trochę bardziej pomarszczona na
twarzy, o nieco bardziej kościstych, wychudzonych nogach i rę-
kach, lecz jeszcze nie całkiem posiwiała.
- Nie ma już Monsa - powiedziała nagle matka. - Był stary.
- Nie sprawiliście sobie nowego? - zapytała Lajla.
- To właściwie ty chciałaś mieć kota.
Wtedy na szczycie schodów ukazał się Tomas we własnej osobie.
Ale nie zszedł do niej. To ona weszła na górę, do niego. Gdy uści-
snęli sobie dłonie, wydawało się, że ucieszył się na jej widok.
Podczas gdy Jon wychwalał go za wymalowanie domu, ojciec
stał się znowu taki, jakim go znała. Udawał, że pochwały nic dla
niego nie znaczą, bo to oczywiste, że jego dom i to, co posiada,
jest w jak najlepszym stanie.
Obudził się w niej smutny nastrój z łat młodzieńczych.
Skurczył się, stał się mniejszy, starszy. Ale lód w jego wnętrzu
nie stopniał. Promieniował z niego chłód. Przedtem była bezbron-
na. Przedtem nie śmiała odczuwać tego tak, jak w tej chwili. Przed-
tem była przekonana, że to z nią jest coś nie w porządku. Wniosła
bagaże i trzasnęła drzwiami. Trzeba go przywołać do porządku.
Słyszała, jak Jon rozpakowuje rzeczy w pokoju na górze. Chodził
tam i z powrotem, układał pewnie książki, które zabrał ze sobą.
Dom tak bardzo przepuszczał dźwięki, że miało się wrażenie, iż
również on stał się z wiekiem bardziej niedołężny i słaby.
- Jak dobrze słychać wszystkie odgłosy - powiedziała, poma-
gając matce nakrywać do stołu.
- Zawsze tak było. Zapomniałaś, jak ojciec stukał w podłogę,
kiedy chciał spać, a wy hałasowaliście?

Po kapuście z baraniną nastąpiła ta część rytuału, którą wymy-


ślił ojciec, nieco szumna i pompatyczna. To była gra między nim
a Jonem.
- Nie zapomniałem - powiedział ojciec, wchodząc z dużą miską
kremu z moroszek. - Myślałeś, że zapomniałem, co? Przyznaj się.
Jon udawał, że zapomniał. Robił to całkiem dobrze. Udawał, że
mu głupio i przykro, nie przesadzając przy tym. Ojcu zastygła
twarz. Matka też była niemile poruszona.
Wtedy Jon wyjął butelkę koniaku.
Ojciec miał zaserwować krem z moroszek. To matka pewnie
zbierała moroszki i ubiła śmietanę. Jon miał przywieźć butelkę
koniaku. Kupiła ją Lajla.
Dlaczego nie mógł po prostu zażyczyć sobie butelki koniaku,
zamiast robić takie zawody w pamiętaniu? O wszystko trzeba było
konkurować, a stary miał być najlepszy we wszystkim.
Zjedli w kuchni, tak jak zawsze. Koniak ojciec chciał jednak
podać w pokoju dziennym. Poszedł tam, pewnie aby przelać ko-
niak do karafki. Lajla posprzątała ze stołu. Matka przełożyła
resztki kapusty z baraniną do miski, wstawiła ją do spiżarni. Laj-
la widziała, że matce ulżyło, gdy okazało się, iż pamiętali. Jon
przyszedł po kieliszki.
- Mamy kury. - Matka mówiła cicho do Jona. - Chce teraz
przebudować oborę na kurnik.
- Dobrze się trzyma - rzekł Jon.
- I chce mieć więcej owiec.
- Więc i w przyszłości będzie kapusta z baraniną - odpowie-
dział Jon.
- Ma nadzieję, że ktoś to przejmie - szepnęła Maja w odpowiedzi.

Siedzieli wokół owalnego stołu. Jon napełnił kieliszki. Lajla


wiedziała, że ojciec zezwoli na dwie kolejki. To było lekarstwo.
Wiedziała też, że będzie chciał konkurować w tym, kto ostatni
opróżni kieliszek. Matka wychyliła swój jako pierwsza. Lajla wi-
działa, że ojciec to zauważył, ale nie rzeki ani słowa. Słowa nie
były tu potrzebne.
Nikt nie mógł nalać sobie po raz drugi, dopóki ostatni kieliszek
nie został opróżniony. I to oczywiście byl jego kieliszek. Wygrał.
Dlatego zasłużyli wszyscy na jeszcze jeden, ale tylko jeden.
Teraz Tomas napełniał kieliszki, nie uroniwszy przy tym ani
jednej kropli na stół.
Co za dureń - myślała. Lubiła przewidywać jego ruchy. Wkrót-
ce zacznie przechwalać się swymi owczymi planami.
Wychyliła kieliszek jednym haustem, wzięła butelkę i napełni^
la go ponownie. Rozmowa została przerwana, a gulgotanie trun-
ku zabrzmiało niestosownie wesoło.
- Mam ochotę na koniak - powiedziała.
- Możesz mi też nalać? - Jon przesunął kieliszek w jej stronę.
Miał w oczach błysk sprzysiężenia i kochała go za to. Policzki
matki poczerwieniały, a ojca stężały. Nie chodziło o to, że alkohol byl
w domu ograniczany. Chodziło o łamanie reguł. Teraz było tak cu-
downie niebezpiecznie, a serduszko pardwy gwałtownie łomotało.
Dlaczego nastrój był zawsze taki przygnębiający, gdy ona i oj-
ciec byli w tym samym pokoju?
Przysłuchiwała się, jak ojciec i Jon rozmawiali o połowach ło-
sosia, które w tym roku nie były udane. Może było za późno?
Może ojciec jest już za stary? Chciałaby zrobić coś dla niego, ale
nie wiedziała co.
Przez ścianę do pokoju weszli prababka z pradziadkiem. Oboje
skinęli jej głową. Oboje mieli na sobie jasne ubrania. Pradziadek mial
na głowie piękny, ogromny pióropusz. Zniknęli równie prędko, jak
się ukazali, a ściana pozostała równie nienaruszona. To pradziadek
wykarczował ziemię, na której leżało gospodarstwo. Mieszkało się tu
bezpiecznie, gdyż zabił on stallo. Stallo zmienił się po śmierci w duży
kamień, a jego pies stal się małym kamieniem.

Lajla odczytała to jako znak, jako potwierdzenie. Poszła na


spacer. Od strony bramy nie było już widać rzeki, gdyż brzozowy
zagajnik zasłonił cały widok. Zaczął nawet zajmować ziemię upra-
wianą przez jej pradziadka. Żaden z jej braci nie chciał przejąć
gospodarstwa. Ona też nie. Na szczęście również Jon nie był tym
zainteresowany.
Ścieżka prowadząca do rzeki pełna była wspomnień. Lajla zeszła
do zatoczki, w której zazwyczaj się kąpali. Chociaż nie mieszkała
już tutaj, towarzyszył jej zabójca stallo.
Gdy wróciła, dostrzegła światło w oborze. Jon i ojciec rozma-
wiali między gdaczącymi kurami. Złościło ją to, że Jon aż tak
wychodzi ojcu naprzeciw. Mówił „tak, tak", kiwał głową, a kark
trzymał przegięty w ten szczególny sposób, znamionujący uważ-
ne przysłuchiwanie się.
Z pokoju zniknęły kieliszki i butelka. Matka joikowała psalm.
Lajla poczuła przepływający przez nią prąd ciepła. Nie wie-
działa, co z tym zrobić.

Leżeli ciasno spleceni, w wąskim łóżku, w pokoju, w którym


dorastała, ona na nim, podobni do poziomych belek w ścianach.
Była niezwykle podniecona, doszła od razu, gdy tylko się w nią
wsunął. Miała ochotę głośno krzyczeć, ale przypomniała sobie,
gdzie są, i opanowała się. Przyciągnęła go do siebie, ocierała się
o jego ciało.
Pod kołdrą było ciepło, odrzuciła ją na bok i poczuła na skórze
chłód, zwłaszcza w miejscach, gdzie była wilgotna. Jon chciał ją
mieć teraz, ale musiała się załatwić.
Pobiegła boso po zimnej drewnianej podłodze na korytarz,
schodami w dół. Jon poszedł za nią. Przyglądał się, gdy siedziała
na sedesie. Chwycił ją, gdy chciała wyjść z toalety, obrócił ją
szybkim, mocnym ruchem i znalazł się za jej plecami. Poczuła się
znowu jak pardwa, zerwała się, wpadła do kuchni. Chciała zabrać
szklankę wody i pójść do łóżka. Ale on był tuż za nią, ze swym
ciepłym, poruszającym się przy każdym kroku przyrządem.
Złapał ją i pchnął w stronę kuchennego stołu. Próbowała się
podeprzeć rękami, ale brzuch i piersi prześliznęły się po zimnym
drewnianym blacie. Jej nos wypełnił się zapachem kapusty i kieł-
basy. Namiętny i rozpalony był tuż nad nią, a jej podobała się ta
jego dzikość. Nie chciała jednak tak po prostu ulec, stawiała opór,
próbowała się uwolnić. Ale on przycisnął ją do stołu, położył się
na niej. Była gotowa go przyjąć. Lecz on tylko pocierał główką
o jej wargi, w górę i w dół, aż nagle przycisnął go do otworu,
którego do tej pory mu wzbraniała. Przestraszyła się. Chciała się
wyśliznąć. Ale on trzymał ją mocno i wchodził w nią coraz głębiej,
nie zważając na jej skargi ani na to, że stół skrobie o podłogę.
- Teraz pewnie ojciec zacznie stukać - pomyślała.

Byli znowu na górze, wpełzli do łóżka. Objęła go mocno.


- Pewnie ich obudziłeś.
- Nie szkodzi - odrzekł, leżąc z twarzą oświetloną blaskiem
księżyca.
- Bolało - powiedziała.
- Było wspanmle - stwierdził.
- Jakoś przeżyłam.
- Nie było dobrze? - zapytał, unosząc się na boku.
- Było nie najgorzej.
- Zemdlałem.
- Jesteś szalony - powiedziała cicho. - Szalony, szalony.
- Teraz nie jesteś już dziewicą. - Jon spojrzał na nią. Jego oczy
nie miały już tego bezczelnego wyrazu, który przybierały, gdy
chciał ją podniecić. - Teraz jesteś moja.
Wypłynęła na jezioro starą łodzią. Pamiętała czas, gdy łódź
była nowa. Była wówczas dziewczynką. Nie wolno jej było wtedy
wypływać. Musiała stać na brzegu i patrzeć na odpływających
braci. Była małą dziewczynką, która musiała stać na brzegu i pa-
trzeć na to, co się dzieje.
Ojciec był cieniem jej dorastania. Jon siedzący na rufie, koły-
sany rytmem wioseł, był słoneczną stroną ojca.
Na środku jeziora obróciła łódź dookoła, rozglądała się. Brzegi
wydawały się niskie. W oddali Daumannsholmen9, niczym ostrze
noża, przecinała od spodu lustro wody.
Wyciągnęła wiosła. Dryfowali. Gdy była młoda, woda była
czymś groźnym. Wiele rzeczy było wtedy groźnych. Zanurzyła
rękę w chłodnej, czystej wodzie. Woda żyła. Z łatwością unosiła
łódź na swym grzbiecie. Woda i ona były ze sobą związane. Woda
pomogła jej przeżyć i pójść własną drogą. Odejść z miejsca, które
oferowało tak niewiele wyzwań. Tak niewiele celów, do których
można było dążyć. A tyle ciasnoty. Tylu, którzy musieli się ugiąć
i którzy zmuszali innych, by się ugięli.
Lecz woda była silniejsza od niej, miała głębszą harmonię. Tego
pięknego jesiennego dnia zaistniała równowaga między nią a wo-
dą. Woda dała jej siłę. Czuła, że woda ją wypełnia. To nie było
groźne. Woda wchłonęła też gniew, który wczoraj czuła wobec
Jona, gdy ten stał i potakiwał, by zadowolić ojca.
W tym momencie była wolna. Była Lajlą. Podobało jej się to
imię, podobał jej się ten dźwięk. Dwie z pięciu liter były samo-
głoskami.
Przyjdziesz, czy przyjdziesz?
śpiewa przejrzysta woda.

Gdy ponownie zaczęła wiosłować, intensywne uczucie zmie-


niło się w fizyczną siłę. Cieszyło ją przenoszenie swej siły na
wiosła. Popychała wiosłami ciężką, nasyconą wodą łódź, tak aż jej
ramiona stały się niczym z ołowiu. Gdy łódź dobiła do brzegu,
Lajla czuła, jak spływa po niej pot.

To ona chciała popłynąć do gammy. Towarzyszył jej z uprzej-


mości. Wolałby mieszkać u starych. Tak byłoby najlepiej, gdyż
chciałby szybko wracać. Do Saanen i do owego domku. Gdyby
dostał jeszcze jedną szansę, zabrałby bęben.
Ale musiał z nią pobyć, przynajmniej przez jedną noc. Pakując
się, zabrała trzy chleby, kartonik jajek oraz inny prowiant na
kilka dni. Byl zły. Nie miał jej nic do powiedzenia. Oddalał się
zarówno od Abrahy, jak i od bębna. Nawet blask słońca go iryto-
wał. To, że Lajla obracała łodzią wokół osi, demonstrując swą
radość, nie polepszało sytuacji.
Po otwarciu drzwi gammy uderzył go zapach wilgoci. Wewnątrz
panował chłód i stęchlizna. Jeden ze słupów przy oknie porasta-
ła zielona pleśń. Podpalił korę i polana leżące w piecu. Wówczas
Lajla podała mu siekierę.
- Idź i poszukaj jakiejś suchej sosny.
- Idź sama - odpowiedział.
- No, idźże! - powtórzyła.
- Chcę się ogrzać przy piecu.
- Przecież widzisz, że nie ma drewna i w nocy będzie zimno.

Ostrze siekiery było zimne, trzonek gładki.


Wspinał się w górę, idąc po wrzosach, po sosnowych igłach,
między wysokimi złotawymi pniami. To, co widział, nie odzy-
wało się w nim żadnym echem. Stopy też nie pasowały do
terenu.
Znalazł się przy wejściu do doliny. Sączył się tam mizerny
strumyczek. Jon poszedł wzdłuż niego. Dolina była mu nieznana.
Ujrzał powalone przez wiatr drzewo: dużą, pustą w środku, suchą
sosnę, której jeden z końców wysuwał się nad stromą skarpę.
Zaczął wspiąć się ku niej, lecz pośliznął się na gładkiej gałęzi
i stracił równowagę. Poleciał w dół, upadł między kamienie. Woda
w strumieniu była czerwona jak krew. Kilka sekund potem, gdy
leżał i próbował zorientować się, czy jest cały i nie połamany,
wydrążony pień zbliżył się do niego. Zajrzał w tunel śmierci i zo-
baczył znajomą twarz.
- Myślałeś o czymś, o czym myśleć nie powinieneś, a teraz
masz odwiedziny - rzekł znajomy głos w momencie, gdy Jon
został wessany do tunelu.
Jon pochwycił siekierę, skierowawszy stal w stronę zagrożenia,
i uwolnił się.

Była noc. Leżał na posłaniu w gammie. Drzwiczki pieca były


otwarte, polana trzaskały. Lajla joikowała w półmroku. Znów stał
się czymś lżejszym od powietrza, czymś, co oderwało się od leżą-
cego na łóżku ciała i uniosło w górę.
Samiec renifera spoglądał na niego błyszczącymi, żółtymi ocza-
mi. Jon wylądował na jego grzbiecie. Sierść była czarna, poroże
olbrzymie. Trzymał się mocno rogów, a zwierzę pokłusowało.
Stopniowo nabierało szybkości. Jon nie mógł się utrzymać.
- Wskocz w moje ucho - powiedział renifer.
Zrobił tak. Siedział teraz bezpiecznie i wygodnie.
- Dokąd jedziemy ? - zawołał w ucho renifera.
- Zobaczysz.
Zwierzę biegło w stronę górskiego szczytu. Gdy osiągnęło
wierzchołek, zacżęło wznosić się w powietrze, coraz wyżej i wyżej.
Minęli wysokie drzewo i kierowali się ku słońcu. Jon zobaczył, że
wielki biały renifer dźwiga słońce na swoich rogach. Nagle odezwał
się do Jona.
- Wezwałem cię - rzekł Nosiciel Słońca.

Nie docierał już do niego joik Lajli, lecz usłyszał, gdy skończyła.
Opuścił się z dużej wysokości, wylądował na szczycie góry.
Wówczas joik powrócił. Przed sobą dostrzegł ognisko i cztery
kobiece twarze w migoczącym świetle płomieni. Jon szedł i szedł
w stronę tej czwórki, lecz odległość między nimi nie malała.
Wtedy joik zamilknął na dobre. Chociaż tak bardzo chciał być
razem z latającym reniferem, Nosicielem Słońca i kobietami na
górze, wylądował z powrotem na pryczy, zaskoczony, lecz również
zawiedziony.

Lajla nigdy przedtem nie słyszała tego joiku.


Joik wyśpiewał się prawie sam. Gdy to się działo, podeszły do
niej cztery kobiety. Zaczęły joikować razem z nią. Wtedy pojawił
się ten, który zabił stallo. Nie był już Indianinem, lecz nosił strój
saamski.
Gdy przerwała, kobiety joikowały dalej i brzmiało to tak wy-
raźnie, jakby ona sama śpiewała.
Miała wtedy chwilę, by im się przyjrzeć. Pochodziły z różnych
stron. Świadczyły o tym ich stroje. Kobieta z Południa miała na
chuście i pasku haft wykonany cynowym drucikiem. Kobieta z Za-
chodu miała na głowie rogatą czapkę10. To była pramatka Jona.
A on był w niej, Lajli, podczas tego widzenia.
- Nazywam się Isir - rzekła.
Byli radośni. Najbardziej cieszył się ten, który zabił stallo.
Tańcem pokazał im, w jaki sposób zwyciężył. Stallo był chytry,
posługiwał się wszelkimi sztuczkami, lecz w końcu mężczyźnie
udało się go zabić.
Po jakimś czasie kobiety przestały joikować. Przybysze poma-
chali ręką na pożegnanie, udali się w dalszą drogę. Na kolana
Lajli wskoczył duży czarny kot. Usiadł i zaczął mruczeć. Patrzył
na nią sennie zielonymi oczami. Potem polizał jej rękę czerwonym
szorstkim języczkiem.
Gdy Jon podniósł się, kot zniknął w jej brzuchu.

Siedzieli naprzeciwko siebie przed piecem, trzymali się za


ręce.
- Spotkałam twoją pramatkę. Nazywała się Isir - odezwała się
Lajla. - Miała na sobie czapkę przypominając poroże.
- Skąd była?
- Z zachodu. Przyszła razem z trzema innymi. Razem ze mną
joikowały.
- To nie ty śpiewałaś?
- Zaczęłam. Potem przerwałam.
- A potem zaczęłaś od nowa? - zapytał.
- One zaczęły. To one śpiewały dalej.
- Widziałem cztery kobiety. Siedziały na górze i prawie przy-
wołały mnie joikiem do siebie.
- Był tam też ten, który zabił stallo. Widziałeś go?
Jon potrząsnął głową.
- Miałem już dwa razy wizytę. Zarówno tej nocy, gdy zabłądzi-
liśmy, jak i teraz.
- Stallo używa brudnych sztuczek. Zabójca stallo mi to pokazał.
- Muszę nauczyć się bronić.
Położyli się. W Lajlę wskoczył kot i była teraz czułą kotką.
Ocierała się o tak znane sobie ciało, całowała go w kark. Szalała
za jego karkiem. Nie mogła się nim nasycić, wdychała jego zapach.
Zakręciło jej się w głowie od własnych uczuć. Odnalazła swą kor
biecą moc i pragnęła napotkać swego mężczyznę, napotkać jego
pierś, jego dłonie, usta. Potrzebowała krzepkości jego uścisku
i siły, która ją wypełniała i pomagała nie zbaczać z drogi, aż
wszystko stawało się dobre i jasne.

W nocy miała ten sen. Ona i on byli na zawsze razem. Miesz-


kali w olbrzymim pająku. Byli całkiem bezpieczni. Z tworzywa
Czasu Snu przędli nici przeznaczenia dla swego plemienia.
- Kiedy byłam mała, uważałam, że są wstrętne. Opuszczały się
nie wiadomo skąd i osiadały na mojej twarzy. Bałam się, że gdy
będę szła spać, to na poduszce znajdę pająki.
- A teraz siedziałaś w jednym z nich.
- Siedzieliśmy - poprawiła.
- A czy nie było tam dla nas zbyt ciasno? - zapytał Jon.
- Byliśmy nadzy, mali i w pełni rozwinięci. Wszystko było
doskonałe. Byliśmy bezpieczni, jak w łonie matki. Nici, które
przędliśmy, łączyły ze sobą wszystkich ludzi - opowiadała Lajla.
- Ja też miałem sen. Znalazłem kamień, który promieniował
światłem. Sen przypominał ten, który miałem, gdy znalazłem
nóż. To też stało się przy kamieniu. Pamiętasz? Wydawało się, że
cała widda jest pochwą. Wydobyłem nóż z mchu i stałem z nożem
plemienia w ręku.
- Ten sen się sprawdził.
-Tak.
- Wiesz, gdzie leży ten kamień?
- Nie, ale chętnie porozmawiałbym z nim.
- Gdzie masz ten stary nóż?
- Leży w torbie, między książkami.
- Na pochwie wyżłobiona jest taka ładna podobizna renifera.
- Według mnie najładniejsze są łapy i głowa niedźwiedzia - po-
wiedział Jon.
- Jest coś dziwnego z tym piórem. Pióro.
- Tak - odrzekł Jon.
- Ciekawe, co myślał ten, który zrobił nóż? - zapytała.
- Nie wiem.
- Ładny prezent zrobił ci wtedy Lasse.
- Tak. Bałem się, że już nigdy go nie dostanę albo że da go
komuś innemu. Bo to było tak, że obiecał mi nóż, ale dopiero
gdy pójdzie na emeryturę. Wtedy do emerytury brakowało mu
jeszcze roku. Przez cały ten rok byłem niespokojny. Bo rozpo-
znałem nóż. To był ten ukazany mi we śnie. Bałem się, że zapo-
mni o obietnicy. Może zechce dać go komuś albo nawet sprze-
dać.
- Ale dostałeś go.
- Tak, nie było powodu do niepokoju.
- Postąpił słusznie - powiedziała.
- Opowiadałem ci, jak ten nóż znalazł się w jego rękach?
- Nie - odrzekła.
- Dostał zlecenie z muzeum na południu Norwegii. Natknął
się wówczas na nóż. Wskoczył mu w ręce, tak jak ten kamień,
który znalazłaś.
- Dostał go?
- Wziął go. A był sprytnym człowiekiem. Poszedł do archiwum,
znalazł kartę katalogową i spalił ją. Nóż zrobił mój pradziadek.

Wydrążony pień leżał jak zwykły pień, a strumień płynął jak


zwykły strumień. Wydawało się, że sen o kamieniu poszedł przo-
dem, otworzył dostęp do doliny.
Teraz stopy Jona pasowały do podłoża. Sosny o prostych pniach
rosły w górę zboczy. To była kraina niedźwiedzia. Wyczuwał ten
zapach. Stąd było niedaleko do Anarjohka. Tam żyły niedźwiedzie.
Włóczyły się po lasach i dolinach po tej stronie jeziora. Posuwał
się cicho, czujny i baczny.
Raz jeden widział Mchowego Starca.
Jon przeszedł wtedy przez mokradła, położył się w brzozowym
zagajniku na zboczu doliny i wypatrywał. Mchowy Starzec
przeszedł mokradła. Zatrzymał się, natrafiwszy na trop Jona.
Stanął na dwóch łapach, węszył i węszył w jego stronę. Nagle
Mchowy Starzec przemienił się. Stał się olbrzymi, wypełnił sobą
całe mokradła i rozległą dolinę, rósł jeszcze bardziej, aż wszyst-
ko znalazło się pod jego łapą. A Mchowy Starzec opadł na
czworaka i wolno się oddalił. Wówczas Jon poczuł moc i zrozu-
miał.
Później za każdym razem rozpoznawał Moc płynącą z niedź-
wiedzich łap.

W krzakach zatrzeszczało. Jon przykucnął za kamieniem. Coś


w pełnym galopie wybiegło z brzozowego lasku. Dolinę przebiegł
łoś, z pyskiem wysuniętym do przodu, głową zwieńczoną szerokim
brunatnym porożem. Wielkie ciało frunęło na długich nogach,
elegancko i zaskakująco bezszelestnie. W mgnieniu oka łoś wspiął
się na szczyt zbocza i zniknął z pola widzenia.
Przez moment naprawdę sądził, że to Mchowy Starzec we
własnej osobie. Pod wpływem gwałtownie rozładowanego napię-
cia zrobiło mu się gorąco.
Jon dostrzegł trzy kamienie, które wystawały z mchu. Były
ułożone regularnie. Odkrył więcej kamieni. Leżały wokół głazu,
za którym się ukrył. Poczuł w piersi skurcz.
To był kamień ze snu.
To był stary głaz, seiden. Stał tuż przy ścieżce, między dwoma
jeziorami. Wokół niego leżał krąg kamieni. Jon obwąchał kamień,
wciągnął w nozdrza zapach mchu, skały i wilgotnej ziemi.
Biały pas jaśniejszej skały przecinał na skos cały seide, pas
z mlecznobiałych kryształów górskich. W niektórych miejscach
szara skała była wypłukana i odsłoniła twarde ostre kryształy,
błyszczące jak lód. To one przykuły jego wzrok. Kryształy górskie
to najpiękniejsze dary, jakie można było złożyć seide. Były rzad-
sze i kosztowniejsze niż srebro.
Nagle jeden z kryształów otworzył się, wchłonął go do środka,
do wnętrza niezwykle jasnego światła. Zanim oczy do niego przy-
wykły, minęła chwila. Jon dostrzegł wokół siebie krajobraz. Wów-
czas nadleciał orzeł, chwycił go dziobem za kark, uniósł na szczyt
góry. Siedział tam mężczyzna. Na szyi miał wisiorek z kryształu
górskiego. Mężczyzna nazywał się Myrinn. Myrinn wydobył
kryształowy nóż. Długim cięciem otworzył mu pierś i brzuch, lecz
Jon nie poczuł bólu.
- Jestem mistrzem minerałów - odezwał się Myrinn. - Wszyscy
jesteśmy kryształami. Nawet krew składa się z kryształów. Chrząst-
ki i kości są z kryształów - powiedział. - To da ci tarczę ochronną.
Będzie ci potrzebna. Jesteś w niebezpieczeństwie.
Myrinn przesunął dłoń po ranie. Zasklepiła się i ciało było
równie całe jak przedtem, ale wyczuwało się zmianę.
- Wiesz, że pomagając innym, pomagasz sobie?
- Wiem - odrzekł Jon.
- Wyślę ci pomocnika, gdyż jesteś kimś, kto będzie uzdrawiał
dusze - zakończył Myrinn.
Wówczas powrócił orzeł, znowu uchwycił Jona dziobem i wy-
frunął z nim z kamienia.

Jon schodził z powrotem do gammy. Odwrócił się. Kamień


tworzył ciemną sylwetkę na tle nieba. Był podobny do tańczące-
go niedźwiedzia: z głową odchyloną do tyłu, pięknego, czujnego,
dzikiego. Lśniący pas kryształów niczym biała szarfa noaidi uko-
sem na piersi.

Wieczorem wypłynęli i zarzucili sieci w zatoczce przy Daumanns-


holmen. Powietrze było chłodne tuż nad powierzchnią wody
i Lajla zmarzła. Dobrze napaliła w gammie, usmażyła jajecznicę.
Gdy zjedli, Jon położył się na pryczy. Lajla zaczęła joikować.
Próbowała przypomnieć sobie joik z poprzedniej nocy. Zniknął.
A Jon zasnął. W końcu i ona się położyła, przewracała się z boku
na bok na wąskiej pryczy, zanim wreszcie zasnęła.

Obudził ją Jon. Było wcześnie i chciało jej się spać. Nie miał
ochoty tracić czasu na rozpalanie w piecu, gotowanie kawy. Napić
się mogli w domu. Zebrali swoje rzeczy, pożegnali miejsce.
Cienka warstewka lodu pokryła listki i źdźbła na brzegu. Trza-
skały, gdy spuszczali łódź na wodę.
Uważała, że Jon wyciągnął sieci niezdarnie.
Oczyścili ryby na brzegu, w miejscu do tego przeznaczonym.
Była wciąż śpiąca. Dobrze było robić coś praktycznego, na przy-
kład patroszyć ryby, opłukiwać je z krwi. Lecz woda, tak przyjazna
wczoraj, była zimna i wypijała z niej ciepło. Marzła, gdy wracali
do domu.
- Musisz znowu ufarbować włosy - rzeki, idąc za nią.
- Dlaczego?
- Widać blond przy cebulkach.
Nawet on nie byl z niej zadowolony. Do diabła. Mięśnie ze-
sztywniały, wiklinowy koszyk na ryby uwierał ją w plecy, a włosy
miała tłuste.
Wyprzedził ją na ścieżce, spieszył się. Czuła, że chciał wyruszyć
jak najszybciej.
Poszła prosto do łazienki. Chciała wziąć ciepły prysznic, pozbyć
się chłodu z ciała.
Gdy dorastała, podobał jej się ten prysznic. Teraz jego kształt
wydawał jej się nienowoczesny, taka wąska rurka, która sięgała
prawie sufitu, by tam zgiąć się ku dołowi. Wtedy ściany były
pomalowane na czerwono. Teraz pomieszczenie było jasnonie-
bieskie, z wyjątkiem ściany przy drzwiach, gdzie stało duże lustro.
Tam ściana wciąż była czerwona, niczym rama z przeszłości wo-
kół lustra.
Pod bosymi stopami miała zimną, cementową podłogę. Puściła
wodę. Też była zimna. W końcu popłynęła ciepła. Nie można było
objąć ciepłym strumieniem całego ciała. Główka prysznica pod su-
fitem nie rozpryskiwała wody bardziej niż dziurawy kałamarz.
Ktoś zapukał do drzwi.
- To ja - rzekł Jon, wchodząc do środka. Rozebrał się, też chciał
wziąć prysznic.
- Tu jest miejsce tylko dla jednej osoby. - Wcierała we włosy
pomarańczowy szampon.
- Mogę popatrzeć.
Pomieszczenie powoli nagrzewało się, wypełniało się poma-
rańczą, i parą, która pokrywała lustro przy drzwiach.
Wszedł pod strumień wody, objął ją w pasie i odsunął na bok.
- OK, tylko się zamoczę, by się namydlić - powiedział.
Wyszła spod prysznica, podeszła do lustra, starła parę. Tu
piętnaście lat temu obserwowała, jak staje się kobietą. Była wciąż
szczupła. Prawa pierś była nieco większa niż lewa, ale tylko tro-
szeczkę. Jasnych włosów na łonie, gdy były mokre, prawie nie
było widać. Teraz i ona dostrzegła odrosty. Któregoś dnia trzeba
będzie nałożyć hennę.
- Jesteś taka sexy i taka mokra - przesunął dłonią po jej brzu-
chu. Czuła, że mu sztywnieje. W tej chwili przeszkadzało jej to.
Odepchnęła go.
Chwycił ją, przyciągnął do siebie. Uwielbiała taką zabawę, ale
nie tym razem. Próbował obrócić ją i wejść w nią od tyłu. Wstą-
piła w nią złość. Wyrwała się z gibkością i siłą, które ją samą za-
skoczyły. Prychnęła na niego, odepchnęła go z nieznaną sobie
intensywnością. Ale było jej z tym dobrze. Znowu ją pochwycił.
- Wystarczy, przestań - krzyknęła. Jej glos odbił się od szumu
wody. Jon z włosami przylepionymi do głowy wciąż się uśmiechał,
tak jakby nie rozumiał. Był pochłonięty swą rolą samca-renifera.
Uderzyła go otwartą dłonią, aż klasnęło.
- Au - krzyknął, ale nie przestawał, trzymał ją. Przejechała
wtedy paznokciami przez jego pierś, jak rozzłoszczona kotka.
Puścił. Jej gniew minął. Napotkała jego oczy. Spodziewała się
małych czarnych szpilek, lecz on patrzył na nią prawie z zacieka-
wieniem. Stała w rogu przy lustrze, zrobiła krok do przodu, roz-
luźniła się. Zaczęła się śmiać. Stał tam nagi, mokry, z włosami
przyklejonymi do głowy, brzuchem ociekającym szamponem i na
wpół zesztywniałym członkiem. Przez jego pierś biegły ukośnie
cztery czerwone ślady jej paznokci.

Wycierał jej brzuch.


- Piecze? - zapytała.
- Tak.
- Zezłościłeś się?
-Tak.
- Nie zauważyłam.
- Opanowałem się. To było njiwet ciekawe.
- Ciekawe? - odwróciła się i zaczął wycierać jej płecy.
- Ile razy tu jesteśmy, mam na ciebie ochotę.
- Zauważyłam.
- A może konkuruję ze starym?
- Jak to?
- Chcę pokazać i jej, i jemu, że jesteś moja.
- Tak jak na kuchennym stole - powiedziała.
Pochylił się i wycierał jej uda i łydki. Potem jej małe stopy
pardwy, na końcu skórę między palcami. Wiedział, że ona to lubi.
Prosił o wybaczenie.
- O naszym związku można powiedzieć wszystko, ale nie to,
że jest nudno. - Jon zaczął się wycierać.
- A jeszcze nie zjedliśmy śniadania - odparła.

W kuchni pachniało świeżo smażoną rybą. Matka podeszła


z patelnią. Po jednej stronie leżały ościste sieje o białym mięsie,
po drugiej pstrągi. Mięso oddzieliło się od ości, tak jak to się zawsze
dzieje, gdy rybę się usmaży.
Tomas stwierdził, że gdy on stawia sieci, to napełnia rybami całą
beczkę. Co najmniej. Ryb jest dosyć, jeśli zna się dobre miejsce.
- Te złapaliśmy przy Daumannsholmen - powiedział Jon.
- Ostatni raz, gdy tam byłem, złowiłem czterdzieści sztuk.
- Dużo - odrzekł Jon.
- Przeważnie pstrągi. Najmniejsze były takie jak ten - Tomas
nałożył sobie jedną z większych ryb.
Jon zrozumiał podtekst, nie chciał współzawodniczyć z Tomasem.
- Skąd ta nazwa? - zapytał.
- Nie ma się czym przejmować - odpowiedział Tomas.
- Nazwa wzięła się od pewnego dawnego wydarzenia - wtrą-
ciła się teściowa.
- Maja! - rzekł stary surowo. Drobna kobieta spuściła na chwi-
lę wzrok, a potem utkwiła go w oczach Jona.
- Powyżej w tej dolinie mieszkali przedtem ludzie. Jeden z nich
mial na imię Matis. Nazywano go Mirko. Mial niewielkie gospo-
darstwo i stopniowo przybywało mu reniferów. Powiadano, że ma
władzę nad duchami.
- Zaprzedał się Szatanowi. - Tomas wstał od stołu, tak jakby
zamierzał odejść.
- No... - zawiesiła głos.
- I w końcu Szatan po niego przyszedł - stwierdził Tomas.
- Mirko wzbogacił się. Stado jego rozrastało się i rozrastało -
opowiadała Maja.
- Niektórzy powiadali, że stado sąsiada w równym stopniu
malało - przerwał jej.
- Sąsiad słyszał, że Mirko ma butelkę, a w tej butelce ducha,
który spełnia wszystkie życzenia - ciągnęła Maja.
- Pewnego dnia, gdy Mirko był w górach, a jego żony i dzieci
nie było w domu, sąsiad włamał się do domu. Nie znalazł tam
butelki. Włamał się więc do spiżarni. Wtedy butelka spadła na
ziemię, stłukła się i duch się uwolnił.
W tej samej chwili Mirko przeczuł niebezpieczeństwo. Pochwy-
cił najbardziej rączego renifera, zaprzągł go do sań i pomknął
w stronę kościoła.
- Dał Szatanowi swą duszę w zastaw. - Stary wciąż stał przy stole.
- Mirko wierzył, że jeśli dotrze do miejsca, skąd mógłby dojrzeć
wieżę kościelną, to będzie uratowany. Wieżę można było zobaczyć,
stojąc na drugim brzegu jeziora. Pędził tak szybko, jak tylko re-
nifer dał radę. Lecz duch leciał w powietrzu i dogonił Mirko
akurat wtedy, gdy sanie dojeżdżały do zamarzniętego jeziora.
- Nadszedł dzień, gdy Szatan zażądał swego, a to nie żarty - po-
wiedział Tomas.
- Usiądź i nie przerywaj - wtrąciła się gwałtownie Lajla.
- Nie trzeba wywlekać tych historii. - Tomas był poirytowany.
- Nie chcesz słuchać, to wyjdź - odpowiedziała Lajla.
- Takie opowieści budzą do życia zło. - Twarz mu stężała.
Policzki Mai nieco poczerwieniały, ale kontynuowała.
- Gdy Mirko dojechał do wysepki, duch rzucił się na niego.
Wywlókł go z sań.
- I po Matisie. Kaput - rzekł Tomas.
- Duch zdarł z niego ubranie, ciało rozerwał na strzępy i roz-
rzucił po śniegu. Wnętrzności zawisły na drzewach. Drzewa ob-
umarły i nic tam od tej pory nie rośnie.
- Teraz jego dusza płonie w piekle, to nie żarty.
Stary usiadł.
- Powinniśmy się cieszyć, że przesądy zostały pogrzebane, że
odeszły w pogańską przeszłość - dorzucił. - Przedtem wierzono
nawet, że kamienie potrafią mówić i pomagać we wszystkich spra-
wach. Ale trzeba było kamieniom składać ofiary. Im więcej ofiaro-
wywano, tym więcej kamień się domagał. Ludzie składali w ofierze
renifery, konie, srebro, złoto, aż się całkiem zrujnowali. Gdy już raz
zaczęli, nie mogli się wycofać, bo inaczej moce podziemne zwra-
cały się przeciwko nim. Nawet dzieci składali w ofierze.
- No nie, ojcze, teraz to już fantazjujesz - przerwała mu Lajla.
- To są prawdziwe historie.
- Fantazjuje - rzekła krótko Maja.
- Sam widziałem najlepsze mięso renifera i ryby, i srebrne
guziki przy różnych kamieniach. Człowiek powinien pójść i po-
zbierać te wszystkie pieniądze, które leżą przy kamieniach na
widdzie. Można by się wzbogacić.
- Wstyd tak mówić - powiedziała cicho Maja.
- My, którzy mamy trochę rozumu, powinniśmy pójść i pozbie-
rać te pieniądze. Co myślą o nas inni? Ze czcimy kamienie. Jest
taki kamień powyżej gammy, w jarze.
- Ten otoczony kamiennym kręgiem? - zapytał Jon.
- Kiedyś poszedłem tam, aby go przewrócić, ale wrósł w ziemię.
Nie dałem rady. Najchętniej poprzewracałbym wszystkie seide.
- Były tam jakieś pieniądze?
- Nie - odrzekł stary ostro.
- Czy słyszałeś, że ktoś znalazł tu kryształy górskie? - zapytał Jon.
- Nie - powiedział krótko.
- A pewnie, że tak - wtrąciła się Maja. - Przodkowie wiedzieli
więcej. Znajdowali złoto w rzece, a srebro w górach. Znajdowali
też kryształy. Słyszałam, że znajdowano też magnes i wiele innych
rzeczy. Pomagały im elfy i istoty podziemne - ciągnęła.
- Słyszałem opowieści o ludziach, którzy pytali istoty podziem-
ne o pozwolenie, gdy chcieli budować - powiedział Jon.
- To było konieczne. Nie można było budować tuż nad ich
domostwami. Jeśli postawiło się stodołę nad nimi i krowy robiły
im na głowę, to wpadały w złość. Zaczynały wtedy tak dokuczać
krowom i ludziom, że nie można było wytrzymać.
- Nic innego nie robiły, jak tylko dokuczały ludziom - przerwał
jej Tomas.
- Nam nigdy - odrzekła Maja. - W tej zagrodzie zawsze byliśmy
chronieni. Nawet w czasach, gdy niektórzy potrafili rzucać uroki
złym spojrzeniem.
- Wykręcały krowom kopyta, jeśli nie spełniało się ich życzeń
- rzekł Tomas.
- Nigdy czegoś takiego tutaj nie było, a mieszkają tu ludzie od
sześciu pokoleń.
- Po nas nikogo tu nie będzie - mruknął Tomas. Wstał od
stołu i wyszedł.

Jon znal ich stanowisko. Był jednak zaskoczony tym, jak głębo-
ko tkwił w Tomasie lęk przed diabłem. Na Tomasa było już za
późno. Bronił się przez cały czas. Za pierwszym razem, gdy Jon
go sprowokował, niemalże się pobili. Tomas to zbyt stary Fin. Jak
wielu z nich, opętany był myślą o ziemi. To fiński niewolnik
przykuty do ziemi, zlaponizowany tylko przez język, jak wielu
innych fińskich imigrantów. Lecz duży nos i długie, chude ciało
mówiły za siebie, na równi z jego upartą naturą. Lajla była po-
dobna do matki. Miała jednak dwóch braci, wierne kopie ojca.
Obaj byli dobrymi saamskimi politykami i znali się na pienią-
dzach. Nawet Lajla nie miała z nimi o czym rozmawiać.
W kuchni znowu pojawił się Tomas. W ręku trzymał mały
woreczek z wyprawionej skóry renifera.
- Coś ci pokażę - zwrócił się do Jona. - Nie tylko w dawnych
czasach znajdowano kosztowności w otaczającej nas naturze.
Tomas rozsupłał woreczek i wyciągnął coś, co było zawinięte
w kawałek czerwonego materiału.
- Popatrz. - Trzymał w ręku kamień wielkości palca. Błyszczał
w sposób zadziwiająco przezroczysty, jak sopel lodu w kwietnio-
wym słońcu.
- Kryształ górski - odezwał się jon.
- Znalazłem go - powiedział Tomas.
- Gdzie? - zapytała Lajla.
- W okolicy.
Nagle kryształ zaczął emanować światłem. Ze światła wyszedł
Myrinn, przemknął przez pokój i zniknął.
- Nigdy mi go nie pokazywałeś - powiedziała Maja.
- Zawsze mówiłaś, że się na tym nie znam.
- Gdzie go znalazłeś, ojcze? - zapytała ponownie Lajla.
- Znalazłem go w okolicy, a ponieważ wierzysz w kamienie, to
chcę ci go dać. Masz odwagę wziąć? - zapytał wyzywająco, trzy-
mając kryształ przed Jonem.
- Z radością.
- Znalazłeś go na naszej ziemi, ojcze? - Lajla była zniecierpli-
wiona.
- Czy to nie wszystko jedno? - odrzekł kochający ojciec, trzy-
mając w rękach skórzany woreczek, kawałek materiału i kryształ.
- Cieszę się, że się go pozbywam.
- Dlaczego? - zapytał Jon.
- Próbowałem go kiedyś wyrzucić.
- Dlaczego? - przerwał mu Jon.
- Bo towarzyszy mu niepokój - odpowiedział Tomas i konty-
nuował swoją historię. - Ale następnego dnia był tu znowu, jakby
w jakiś sposób przyfrunął z powrotem. Dostaniesz go pod jednym
warunkiem.
- Jakim? - zapytał Jon.
- Ze zabierzesz go ze sobą, gdy będziesz odjeżdżał. - Tomas
podał mu trzymane w ręku przedmioty.
- Obiecuję, pod jednym warunkiem - rzekł Jon, przyjmując
podarunek.
- Oczywiście, o co chodzi?
- Musisz odpowiedzieć na moje pytanie.
Stary znowu triumfował. Zapanował nad sytuacją. Wysunął
dolną szczękę, niczym zwycięzca.
- Pytanie wymaga prostej odpowiedzi, tak lub nie. Obiecaj, że
odpowiesz.
- Strzelaj. - Sprawiał wrażenie rozbawionego.
- Czy znalazłeś ten kryształ przy seide, wewnątrz kamiennego
kręgu?
Szczęka opadła, a wesołość momentalnie zniknęła. Tomas za-
mrugał powiekami, spojrzał na Jona. Spojrzał na kobiety. Cała
trójka wpatrywała się w niego.
Skinął głową.
- Wygrzebałem tam ich więcej. Były znacznie większe. Wrzu-
ciłem je do jeziora.
Tego ranka, gdy ocknął się w gammie, postanowił odjechać.
I to sam. Wiele razy miał ochotę o tym powiedzieć. Nie potrafił
jednak. Niespodziewane zajścia przy śniadaniu zburzyły jego
plany. Teraz było już popołudnie.
Lajla siedziała naprzeciw niego przy stole i oburącz trzymała
filiżankę z kawą. Teraz musi powiedzieć. Jeśli dobrze ją zna, to
będzie wojować o to, by jechać z nim.
Jon podniósł się, by przynieść sobie drugą filiżankę kawy z kon-
tuaru w kafeterii miejscowego domu towarowego. Przed nim w ko-
lejce ustawiła się grupa licealistów. Hałasowali, śmiali się, niezdecy-
dowanie wybierając ciastka, colę, herbatę, zamieniając co chwila
napoje. Uporanie się z zamówieniem zabrało im całą wieczność.
Jakby tego nie było dość, zajęli stoliki po obu stronach miejsca,
w którym siedział razem z Lajlą. Ponad ich głowami przebiegała
rozmowa o jakimś beznadziejnym nauczycielu. Chociaż irytował go
hałas, nie mógł nie współczuć nieszczęśnikowi, który poświęcał swe
siły i zdrowie na nauczenie tej bandy matematyki. Opróżnił drugą
filiżankę, koncentrując się na tym, co musiało zostać powiedziane.
- Lajla, to ty? - zabrzmiało pytająco. Zarówno on, jak i Lajla
odwrócili się w stronę, skąd dobiegł głos.
Lajla podniosła się, podeszła szybko do zbliżającej się do nich
kobiety, padły sobie w objęcia.
- Prawie cię nie poznałam, z tymi czarnymi włosami.
- To jednak ja.
Obie dziewczyny witały się głośno, przygłuszając paplaninę lice-
alistów. Wszyscy na nie patrzyli i zdaniem Jona było to krępujące.
- Siedziałam i przyglądałam ci się. Było w tobie coś znajomego,
lecz nie mogłam sobie przypomnieć, skąd cię znam. Ale wtedy
zauważyłam, jak obejmujesz filiżankę obiema dłońmi. To mogłaś
być tylko ty.
Przyniosła swoją kawę, przysiadła się do ich stolika.
- Mieszkasz teraz tutaj? - zapytała nieznajoma kobieta.
- Jestem na urlopie. A ty?
- Na kursie - odrzekła.
- Pamiętasz... - zaczęty obie jednocześnie. Wybuchnęły śmie-
chem.
- Byłyśmy razem na uniwersytecie ludowym - powiedziała
Lajla i przedstawiła Johanne. Johanne zajmowała się rzemiosłem
artystycznym. Jon nigdy jej przedtem nie widział. A wydawało
mu się, że zna wszystkich.
- To twój mąż? - zapytała Johanne.
Lajla przytaknęła.
- A teraz opowiadaj, co ze zdjęciami? Wciąż fotografujesz?
Lajla znowu przytaknęła.
Wtedy pojawił się jakiś mężczyzna. Stanął przy stoliku, przy-
słuchiwał się ich rozmowie.
- Z tego żyję - powiedziała Lajla. - Ale teraz nie zabrałam
aparatu ze sobą. Zrobiłam sobie wolne od zdjęć, czasopism, agen-
cji fotograficznych.
- A co robi twój mąż? - zapytała Johanne.
- Nic szczególnego. Próbuje zostać noaidi.
Johanne uśmiechnęła się, spoglądając w górę na stojącego obok
mężczyznę.
- To jest Paul - powiedziała.
Przedstawiając się, Paul uścisnął mdło rękę Jona. To był ten
rodzaj uścisku, który przyprawiał Jona o gęsią skórkę. Paul wziął
filiżankę z kawą, pił, stojąc obok stolika.
- Oboje jesteście na kursie ? - zapytała Lajla.
Johanne potaknęła za siebie i za Paula. Wyglądało na to, że
Paul myśli o czymś innym.
- Powinnaś zobaczyć, co teraz robię - powiedziała Johanne.
- Co takiego?
- Bęben.
- Bęben szamański? - zapytała Lajla.
- Robię kopię bębna, który kiedyś widziałam - przytaknęła
Johanne.
- W muzeum?
- Odkąd się tym zajmuję, dzieje się tyle dziwnych rzeczy - od-
powiedziała Johanne.
- Co na przykład?
- Dostałam stypendium, by jeździć po muzeach, w których
mają takie stare eksponaty.
- To wspaniale!
Paul stał przy stoliku, pil kawę. Patrzył w dal, tak jakby osoby
przy stoliku nie istniały lub to, o czym mówią, nie było warte
uwagi.
- Ależ usiądź - zwrócił się Jon do Paula.
- Musimy zaraz iść - odpowiedział Paul.
- Mamy jeszcze piętnaście minut. - Johanne spojrzała na ze-
garek.
Paul stał w dalszym ciągu przy stoliku, tak jakby nie był zain-
teresowany podtrzymywaniem rozmowy.
- Gdzie widziałaś ten bęben? - powtórzyła Lajla.
- Nie wiesz, że ten, kto pije kawę na stojąco, staje się zazdrosny
i wplątuje się w bijatyki? - spytała Johanne.
Dopiero wtedy jej stojący małżonek udał się na poszukiwania
krzesła.
- No gdzie?
- Wciąż cię jeszcze interesuje stara sztuka - odrzekła Johanne.
Lajla skinęła głową.
- W ostatnim roku nauki na uniwersytecie ludowym spotkałam
starego mężczyznę. Okazało się, że na niejednym się zna. Miał
bęben. Oglądałam go wiele razy, był naprawdę stary. Ludzie
przychodzili do mężczyzny po poradę. Nikt właściwie o tym nie
mówił. Wtedy wszystko było okryte tajemnicą.
- Czy to był bęben wróżebny? - zapytała Lajla.
-Tak.
- Gdzie teraz jest?
Paul zdobył wolne krzesło, usiadł obok niej.
- Nikt tego nie wie, prawda Paul?
- Mężczyzna nie żyje - odrzekł Paul, tak jakby nie chciał o tym
rozmawiać.
- Bęben zaginął. Dlatego robię nowy - powiedziała Johanne.
- Mężczyzna zginął w wypadku samochodowym. Zmiażdżyło mu
głowę - dorzuciła.
Paul patrzył w bok.
- Właśnie widziałem bęben w pewnym domu na wybrzeżu.
Też był stary - odezwał się Jon.
Miał ochotę opowiedzieć więcej, ale napotkał oczy Paula. Prze-
szyły go. We wnętrzu Jona zaczęła migotać pochodnia. Być może
Paul był zazdrośnikiem, obawiającym się o swoją kobietę. Johan-
ne była świetną dziewczyną o błyszczących oczach, czyste prze-
ciwieństwo tego milczka. Może wyobrażał sobie, że Jon zaczął tę
opowieść, by smalić do niej cholewki. Dlatego przerwał swoje
opowiadanie. Lajla też była dziwnie milcząca.
Jon zauważył, że Paul myśli o czymś, o czym nie chciał rozma-
wiać. Wyglądało to tak, jakby chciał milczeniem powstrzymać
rozmowę. Może był jednym z tych, którzy nie lubią rozmów
o bębnach i szamanach.
- Gdy wrócę do domu, naciągnę skórę na ten, który teraz robię.
Odtwarzanie figur na skórze będzie ekscytujące, ale i trudne -
odezwała się Johanne.
- Dlaczego?
- Niewiele pamiętam. Byłam głupia, że ich nie naszkicowałam.
Ty byś pewnie tak zrobiła.
- Ja bym je sfotografowała.
- Jasne.
- Ale coś przecież pamiętasz?
- Zapamiętałam znak Boga Słońca i to, że membrana podzie-
lona była na trzy części. Nie pamiętam zbyt dobrze, jak wygląda-
ły inne figury. Nie wiem też, co oznaczały. Niewielu teraz się na
tym zna.
Jon chciał usłyszeć coś więcej o bębnie, lecz nie zapytał. W je-
go wnętrzu migotała pochodnia. Nie chciał prowokować Paula.
Mogło to się skończyć równie źle, jak wtedy, gdy po raz pierwszy
sprowokował Tomasa. Wokół stolika zapanowała cisza. Jon słyszał
gadaninę licealistów. Paul spojrzał na zegarek.
- Musimy chyba już iść. - Johanne podniosła się.
- Nie moglibyście zajść do mnie? Mieszkam teraz u rodziców.
Porozmawiamy - zaproponowała Lajla.
- Chętnie - odrzekła Johanne. - Będziemy mogli przesiedzieć
razem do późnej nocy, pić herbatę i grzać dłonie o filiżanki. Pa-
miętasz te wszystkie noce? - zapytała.
Lajla skinęła głową.
- Przyjdziecie?
- Tak. - Teraz oboje z Paulem stali. Johanne pożegnała się
z Lajlą. Jon powiedział do widzenia. Chociaż usta Paula nieznacz-
nie poruszyły się, nie dobiegł z nich żaden głos.

Jechali do domu.
- Domyślam się, że jutro pojedziesz - odezwała się Lajla. Przej-
rzała się w lusterku, przeczesała dłonią swe długie włosy.
- Zgadza się.
- Do Abrahy?
- Pierwszy przystanek w Kautokeino, tam gdzie nie chciałaś
się zatrzymać. Odszukam ten dom.
- A potem?
- Abraha.
- A potem?
- Krok po kroku do celu.
- Nie masz wątpliwości, że znajdziesz ten bęben?
- Mówiąc szczerze, czuję, że podążam tam, gdzie powinienem
być. Tam, gdzie mogę najwięcej się nauczyć.
- Ponieważ nie chcesz, bym z tobą jechała, mogę potraktować
to w ten sam sposób. Zostanę w domu, w miejscu, gdzie mogę
najwięcej się nauczyć.
- Tutaj nie masz już domu. Twój dom jest przy mnie. A poza
tym, kto powiedział, że nie pojedziesz ze mną?
- Chciałeś mi to powiedzieć przez cały dzień. Tylko że nie
potrafiłeś tego z siebie wydusić - odrzekła Lajla. Uprzejma jak
zwykle.
Gdy zbliżali się do zabudowań, Jon zapytał:
- Sądzisz, że Paul jest zazdrosny?
- Nie sądzę.
- Zaprzątało go coś, o czym nie chciał mówić.
- Jest ostrożny.
- Dostałem gęsiej skórki, gdy uścisnął mi dłoń.
- Wiesz co, Jon? Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że jesteś
nieprzyjemnym zarozumialcem. Sceptycyzm emanował z ciebie
przez cały dzień. Pokazałeś tyle kolców, co przestraszony jeż.

Lajla powiedziała, że Jon chce odwiedzić krewnego i że nie


będzie go przez parę dni. Ona miała zostać. Tomas przyniósł
kartonik jajek, które Jon miał wziąć ze sobą, świeżo zniesionych
przez pierwszoligowe kury. Maja uśmiechnęła się jednym ze
swych zmęczonych uśmiechów. I oboje starzy poszli spać.
Światło reflektorów przebiło mrok, zbliżyło się do zabudowań.
Przez bramę wjechał samochód, zatrzymał się przed domem.
Byli to Johanne i Paul.
- Rozmawialiśmy potem - rzekła Johanne.
- Uważam, że dziwnie brzmią opowieści o tym, że chcesz zostać
noaidi - odezwał się Paul.
- Słucham? - zapytał Jon.
- „Nic szczególnego, po prostu noaidi" - powtórzył Paul.
- Myśmy w ten sposób często rozmawiały, prawda Lajla? - za-
pytała Johanne.
Lajla przytaknęła.
- No, widzisz. To było tak dla żartu. - Johanne patrzyła na
Paula.
W tym momencie Jon poczuł coś więcej niż tylko zimny dreszcz.
Brała go złość. A więc Paul był jednym z tych, którzy nie mogli
nawet znieść tego, że ktoś wymawiał słowo noaidi.
- Obiecałam wam herbatę - powiedziała Lajla. Johanne skinę-
ła głową.
Gdy herbata była już podana i cała czwórka siedziała przy
stole, odezwał się Paul: - Nigdy nie wierzyłem w to, że bęben
spalili jego krewni, jak twierdzono. Ani Johanne, ani ja w to nie
wierzyliśmy.
- Nie. Sądziliśmy, że tak powiedzieli, by zachować bęben dla
siebie. Żeby nie musieli go oddawać do muzeum albo czegoś
w tym rodzaju.
- To nie był też zwykły wypadek samochodowy - powiedział
Paul.
- Co do tego nie możemy mieć pewności - odparła Johanne.
- Ja jestem pewien. Nie wierzę w to, że ten stary człowiek ukradł
samochód i wyleciał z szosy. I że w ten sposób zmiażdżył sobie
głowę.
- Kiedy to się stało? - zapytał Jon.
- Gdzieś przed rokiem - odrzekła Johanne.
- A gdzie?
- Kilkadziesiąt kilometrów od granicy.
- Słyszałem, że w samochodzie było więcej osób. Nie był sam,
chociaż właśnie tak powiedziano policji - powiedział Paul.
- A może to nie był wypadek?
Paul skinął głową. - To nie był wypadek. I bęben nie został
spalony.
- Sądzicie, że to może być ten sam bęben, który ja widziałem?
- Tego nie wiemy. A tak przy okazji, ten człowiek, który został
zabity, miał na imię Jon - oznajmiła Johanne.

Leżał z Lajlą w ciemności w małym pokoiku.


- Czy ktoś mógłby zrobić coś takiego po to, by zdobyć bęben?
- zapytał Jon.
- Sam widziałeś tego mężczyznę. W dalszym ciągu uważasz,
że to tylko lis?
- Moim zdaniem, na takiego wyglądał. Może jest kimś, kto
potrafi się przemieniać?
- To zły człowiek - rzekła Lajla.
- Sądzisz, że mógł to zrobić?
- A ty tak nie uważasz?
- Wezmę to pod uwagę.
- Nie. Masz działać tak, jakby on to zrobił na pewno i jakby
mógł to zrobić raz jeszcze - powiedziała.
Jona przejął dreszcz.
- Dobrze - odpowiedział.
- Czuję niebezpieczeństwo od tej nocy, gdy zabłądziliśmy. Zbyt
dużo się tamtej nocy wydarzyło. To nie było przypadkowe. Daw-
niej używano bębna, by zsyłać nieszczęścia i niepogodę. Sądzę,
że ten człowiek jest odpowiedzialny za to całe zło.
- Też o tym myślałem..
Jon spostrzegł, że sen wypełniał jego ciało i pełznął w głąb
świadomości, tam, gdzie wcześniej w ciągu dnia przyczaił się
dreszcz.
- Wiesz, o czym zapomnieliśmy? - zapytała nagle.
- O czym?
- Zapomnieliśmy zameldować o złodzieju reniferów.
- No, oczywiście. Zajmę się tym po powrocie.
- Paul był rzeczywiście przygnębiony czymś, o czym nie chciał
rozmawiać.
- A nie mówiłem?
- Mówiłeś. - Lajla pocałowała go kark.
Wreszcie uznała jego intuicję. Ciepło pokonało zimny dreszcz.
Przyjazne fale snu przepłynęły przez niego i pociągnęły ze
sobą.
- Czy to dziwne, że nie od razu o wszystkim opowiedział, sko-
ro zachowywałeś się jak mruk? - dorzuciła, wyciągając go z przy-
jaznych fal.
- Dlaczego powiedziałaś, że mam odwiedzić rodzinę? - zapytał.
- Tak mi się powiedziało - doszło z jej ust wtulonych w po-
duszkę.
- Przecież nie mam żadnych krewnych, których bym odwie-
dzał.
- Powinieneś odwiedzić tę krewną, którą masz.
- Ponieważ powiedziałaś, że mam odwiedzić krewnych, to on
przyszedł z kartonem świeżo zniesionych jaj.
- Wiem.
- I teraz muszę ciągnąć ze sobą dwa tuziny jajek.
- No i co z tego? - zapytała Lajla z głębi poduszki.
Właściwie, i co z tego? Leżał i próbował wymyślić szybką od-
powiedź, jaką powinien od razu jej posłać. Wreszcie dał spokój.
Lajla dawno już spała.
- Dlaczego to robisz, Jon? Dlaczego jedziesz dalej? - zapytała
rano Lajla.
- Z powodu snów, które miałem - odpowiedział.
- Chodzi tylko o sny?
- Aby uwolnić bęben.
- Od amputowanej ręki?
- Nie, z rąk czarnej magii.
- To może być niebezpieczne.
- Robię to, by odzyskać wiedzę. Nie tylko dla siebie i nie tylko
dla naszego plemienia.
- Rozumiem - odparła.
- Wiedza to dar dla wszystkich. Im więcej dzielisz, tym więcej
jest do podziału.
Jon wsiadł do samochodu, zapalił motor.
- To zły człowiek. Ale ona jest dobra. Polubiłam ją. Pomoże ci
w razie potrzeby. - Były to ostatnie słowa Lajli przed jego odjaz-
dem.

Jon znowu był w drodze. Śpiewał. Pochodnia paliła się silnym, ja-
snym płomieniem w jego brzuchu. Myrinn wrzucił mu do ręki krysz-
tał, który leżał teraz w skórzanym woreczku na tablicy rozdzielczej.
Ale jajek zapomniał.
Przyhamował przed ostrym zakrętem. Zakręt był pułapką na
wąskiej drodze i Jon czuł przed nim respekt. Po chwili zobaczył
samochód. Mężczyzna za kierownicą pozdrowił go, lecz Jon nie
zdołał dojrzeć, kto to.
Wjeżdżając do osady, poczuł niezwykłą siłę. Zatrzymał się przy
kiosku, kupił colę light, otworzył i napił się.
- Hej, Jon, podejdź tu! - zawołał głos z samochodu. Dłoń po-
kiwała w jego stronę. Jon zbliżył się.
- Hej, to ty, Anders? - odezwał się.
- Yes, jak leci?
- Nie najgorzej - odpowiedział Jon.
- Dzieje się coś nowego? - zapytał Anders.
- No jasne.
- Nowe sensacje?
-No.
- Widzę, że wciąż masz tę starą brykę - Anders wskazał jego
samochód.
- A ty zmieniłeś.
- Zmieniam co roku. Opłaca się - powiedział Anders.
- Aha.
- Ty przecież też nieźle zarabiasz. Za jedną historię dla tygo-
dnika możesz zgarnąć z dziesięć tysięcy, no nie?
Na siedzeniu obok Andersa siedział jakiś człowiek. Pochylił się
do przodu.
- Mam historię dla ciebie - rzeki.
Zaczął opowiadać o drodze, która będzie przebiegać przez pastwi-
ska reniferów. Ludzie byli przeciwni, ale drogę i tak budowano.
- O czymś takim będą chcieli przeczytać na Południu - zakoń-
czył.
- Nie jestem tego taki pewny.
- Nie ma wątpliwości. Patrz, ile pisali podczas Alty.
- Zużyto wówczas cały przydział zainteresowania.
- Mylisz się.
- A tak w ogóle, byłeś nad Altą ? - zapytał Jon.
- Nie. Oszalałeś?
-Nie?
- Protest przeciw rządowi nie mial sensu. Wszystko poszło tak,
jak przewidywałem - rzekł obcy.
- Napisz raczej jakieś porządne, parujące seksem opowiadanie
0 łonie natury - rzekł Anders szczerząc zęby w uśmiechu.
- Pisz o ludziach i zwierzętach w rui. Tego oczekujemy. Soczy-
sty seks w lawo, na skórze renifera. Nie musisz wymieniać nazwisk
dziewczyn.
- To byś przeczytał, co? - mruknął Jon.
- Rozumie się. Musiałbym przeczytać, by się dowiedzieć, o kim
piszesz. - Anders zapalił i odjechał, pozostawiając chmurę kurzu
1 żwiru.

Dziesięć kilometrów od wioski minął stare pasterskie siedlisko.


Stały między niewysokimi sosnami na wcinającym się w rzekę
cyplu. Po prawej stronie drogi wybudowano kilka domków wy-
poczynkowych. Wzdłuż ściany jednego z nich wylegiwało się
kilka owiec.
Był w pobliżu mocy. Uczucie to podrażniło jego gruczoły, aż
zrobiło mu się gorąco. Wielki obraz plemienny dotyczył wszystkich.
Obejmował ludzi jeszcze przed narodzinami i sięgał poza grób.
A pierwszym krokiem do wiedzy było odnalezienie szczelin.
Nagle na drodze położył się ciężki cień. Jon wcisnął hamulec.
Lecz opony nie uchwyciły asfaltu. Wyglądało tak, jakby zabójca
cisnął samochodem niczym śmieciem ku szczelinie między gła-
zami oddzielającymi szosę od przepaści.
Wówczas wokół niego eksplodowało światło. Światło odrzuciło
zabójcę i hamulce zadziałały.
Samochód stał na krawędzi urwiska. Tuż przed nim była prze-
paść. Przez boczne szyby Jon mógł spojrzeć na osypisko, dziesięć,
piętnaście metrów poniżej. Kamienie na dnie przypominały rząd
wyszczerzonych zębów. Jon zaczął oddychać głęboko i spokojnie,
wdech, wydech. Wtedy widmo zniknęło. Kamienie straciły ma-
giczną moc. Nie można zapomnieć o oddychaniu, myślał, wrzucił
bieg wsteczny, wyjechał na asfalt.
Zaparkował po bezpiecznej stronie drogi. Przez chwilę wszyst-
ko wisiało na włosku. Słońce zaglądało przez przednią szybę.
Słoneczne światło tworzyło tęczę wokół kryształu. Dotknął go.
Sparzył się, cofnął rękę.

Widda wydawała się nieskończenie szeroka, pusta, bez ostrych


konturów, bez granic, bez życia. Zycie, które miał, zostało z niego
wyssane. Czy podróż miała teraz jakiś sens? Dawniej powiadali,
że jeśli podróż rozpoczyna się wypadkiem, to potem przynosi już
tylko katastrofę. A może równie dobrze mógłby zawrócić? Siedział
spięty za kierownicą, nie czuł kontaktu z samochodem.
Słońce zaszło.
Chłodny, gwiaździsty wieczór nastał prawie niezauważalnie.
Jon zmarzł, włączył ogrzewanie. Osnuway go nici przeznaczenia,
o których wspomniała Lajla. Zaciskały się wokół niego.
Ktoś powiedział, że gdy człowiek się boi, szybko się uczy.

Jon odnalazł drogę do domu, w którym wiele lat temu zobaczył


po raz pierwszy bęben i gdzie zagłębił się w niego znak słońca.
Lecz dom był spalony. Ostały się tylko fundamenty i komin.
Piwnica była do połowy wypełniona piachem, cegłami i przegni-
łymi resztkami belek.
Z pogorzeliska wyskoczył duch niedźwiedzia o brunatnej sier-
ści i bezszelestnie wskoczył w Jona.
Jon poszedł do najbliższego sąsiada. Dowiedział się tam, że
właściciele domu zmarli.

Na zakręcie Jon zabrał autostopowicza. Był to starszy mężczy-


zna z zielonym plecakiem.
- Zaakceptujesz mnie? - zapytał autostopowicz.
- Co masz na myśli?
- Dobro przychodzi samo z siebie - powiedział mężczyzna. - Przed
nim nie trzeba się pilnować. Ale złego musimy się strzec. Pojawia się
w chwilach radosnych i nachodzi nas, gdy mocno kochamy. Przybie-
ra różne formy. I jeśli nie może dosięgnąć nas z przodu, to atakuje
z tyłu. Czai się wzdłuż każdej obranej przez nas drogi.
W samochodzie zapanowała cisza. Minęli kilkaUÓmów stoją-
cych na bezkresnej widdzie. Z przeciwnej strony zbliżył się trailer,
przetoczył się obok nich, a pęd powietrza powstały po przejeździe
olbrzyma pchnął lekki samochód w stronę pobocza. Jon koncen-
trował się na prowadzeniu. Było coś dziwnego w jego pasażerze;
w tym, jak z nim rozmawiał.
Jon przywołał ducha niedźwiedzia i zauważył, że niepokój
zniknął.
- Nie boję się - zwrócił się do obcego. Ale autostopowicza już
nie było. Zarówno on, jak i plecak zniknęli.
Zatrzymał się i wysadził tego człowieka? Zabierał go w ogóle
ze sobą? Zwodziła go wyobraźnia? To na tym odcinku drogi pewien
mężczyzna zabił się, jadąc samochodem. Albo też został zabity.
Rozbolała go głowa, tak jakby uderzono go czymś twardym.

Na znak stojącego w oknie celnika Jon przejechał granicę i zna-


lazł się w Finlandii. Wrzucił bieg. Pasy odblaskowe wzdłuż drogi
były świeżo namalowane. Obcy pojawił się w jego samochodzie,
dał mu ostrzeżenie i zniknął.
Wówczas znowu dostrzegł niedźwiedzia. Niedźwiedź nazywał
się Ij, był samicą. Biegła obok samochodu, jak gdyby sto kilome-
trów na godzinę było czymś oczywistym. Ij skakała tam i z po-
wrotem ponad samochodem. Potem oddaliła się, przyspieszyła
i zniknęła w ciemności. Ij pobiegła przed nim w noc, uporządko-
wała wszystko i zabrała ze sobą jego ból głowy.
Jon obejmował pień sosny, próbując przez oddech zakorzenić
się w ziemi. Nie udawało się jednak. Spojrzał w górę, wzdłuż pnia,
między koronę drzewa. Miał wrażenie, że pochodzi skądś z wy-
soka. Właściwie należał do gwiezdnego ludu i pewnego dnia miał
powrócić do domu. Przyłożył policzek do szorstkiej skóry pnia.
Poczuł się tak, jakby spadał w górę.
Ostatnie dni minęły w szybkim tempie, pełne niezwykłych
wydarzeń. Wymagały od niego stałej czujności. Dostawał energię
i spalał ją. Teraz odnalazł właściwą drogę. Rozluźnił się. Fotel
kierowcy przyjął jego ciało. Tuż przed północą dostrzegł Saanan,
niczym cień na tle bladej księżycowej poświaty. Chmury szybko
nadciągały znad wybrzeża, przysłaniały odpływający księżyc,
potem znowu się rozsuwały. Samochód huśtał się na falistej tar-
ce szosy. A góra rosła.

W domu było ciemno. Samochodu nie było widać i nikt się nie
obudził, gdy zapukał. A więc Liisy i Heaiki nie było w domu. Czy
miał wspinać się na Saanen w nadziei, że znajdzie tam Abrahę?
Jon wjechał z powrotem na szosę. Księżyc oświetlał górę w ta-
ki sposób, że rzucała cień na szosę. Jon przyspieszył. Celnicy
jednym ruchem ręki wypuścili go z Finlandii i wpuścili do Nor-
wegii. Podjął decyzję. Jechał nocą, aby znaleźć bęben. Jeśli jeden
dom spłonął, to znajdzie ten drugi. Wejdzie do domu i sprawdzi,
czy jest tam bęben. Jeśli będzie, to go zabierze, tak jak ten stary
zrobił z nożem. Jeśli go tam nie będzie, to znajdzie może jakiś
ślad, który poprowadzi go dalej.
Minął posterunek lensmana we wsi. Akurat teraz nie było
czasu, by zameldować o złodzieju reniferów. Posterunek był za-
mknięty, a on sam był na złodziejskiej wyprawie.

W domu pod wzgórzem nie można było dostrzec światła. Jon


minął go wolno. Powyżej domu zawrócił i pozwolił, by samochód
potoczył się w dół. Chciał zaparkować poniżej. Skręcił ścieżką
w las, podjechał tak daleko, że samochodu nie było widać z szosy.
Przymocował do pasa nóż, wziął ze sobą śrubokręt i latarkę.
Szedł cicho między sosnami w górę zbocza, zatrzymał się przy
skalnej płycie, skąd miał widok na dom. Wydawał mu się mniejszy,
niż pamiętał od ostatniego razu. Nawet chmury były po jego
stronie, zgęstniały, przysłaniając księżyc.
Przez chwilę stał z wyostrzonymi zmysłami i obserwował. Nie
zauważył śladów życia. Za skalną płyta dostrzegł jamę. Kłęby mgły
opadały z gór, podczas gdy on szybko i cicho zbliżył się do białe-
go domu.
Ich samochód zniknął, w domu nie było więc nikogo. Jon od-
czytał to jako znak, czuł, że duchy znów są z nim.
Obszedł dom, posłał strumień światła w głąb kuchni. Popiel-
niczka z niedopałkami stała, tak jak ostatnio, na stole. Na podło-
dze leżała równo mata. Drzwi kuchenne były lekko uchylone.
Dostrzegł schody. W pokoju na piętrze stała skrzynia i do owej
skrzyni pragnął zajrzeć Jon.
Usunął resztki kitu z okna. Znowu zabrzęczała mucha. Po
chwili ucichła.
Bez kłopotu odgiął gwoździki w przegniłej framudze. Potem, wci-
snąwszy koniec noża między ramę a szybę, podważył ją. Szyba wyszła.
Jon położył ją na ziemi. Odrzucił przy pomocy noża górny haczyk.
Potem pozostało już tylko otworzyć okno i wsunąć się do środka.
Stal wewnątrz wąskiego pokoju. Nie dochodził go żaden dźwięk.
Przy jednej z krótszych ścian dojrzał zarysy kanapy i niskiego
stołu. Poświecił latarką. Na ścianie wisiał warczący wilk, zdjęcie
wyrwane z jakiegoś czasopisma. Pokój od dawna nie był wietrzo-
ny. W dalszym ciągu nie dochodził go żaden dźwięk. Czul się
bezpiecznie. Zgasił latarkę.

W kuchni poczuł zapach ludzi, tytoniu oraz zapach smoły


pochodzący z przygotowanego przy piecu drewna. Bezszelestnie
przeszedł przez kuchnię i wszedł na korytarz. Już tu kiedyś był.
Dostał się na górę, pokonując po dwa stopnie naraz. Znalazł się
na strychu. Włączył latarkę, rozejrzał się, zgasił.
Serce biło mu gwałtownie. Poza tym panowała cisza. Jon wie-
dział, dokąd ma iść. Kiedyś klamka miała drewniany uchwyt.
Teraz pozostał tylko ostry metalowy hak, który pod naciskiem
ugiął się. Drzwi się otworzyły.
Na łóżku leżał człowiek.
Pomylił się. To tak tylko wyglądało. Pokój był pusty. Stół i krze-
sło, na którym siedział obcy, stały na miejscu. Jon przeszedł obok.
W świetle latarki zobaczył skrzynię. Była zamknięta na kłódkę.
Sztabę mocowały cztery śruby.
Dwie pierwsze śruby puściły bez kłopotu. Trzecia siedziała
mocno. Śrubokręt raz po raz wysuwał się z nacięcia na główce.
Drgnął i przerwał. Czy coś było na zewnątrz? Zastygł na klęczkach,
czujnie, cicho jak mysz. Ale nie doszły go żadne nowe dźwięki.
Próbował dalej odkręcić upartą śrubę. Nacięcie na główce ściera-
ło się. Dłonie miał spocone, śrubokręt się wyślizgiwał.
Przez mrok przeszła seria odgłosów. Przypominały skradają-
ce się kroki. Zamarł. Serce zaczęło bić gwałtowniej. Ciało ze-
sztywniało w niewygodnej pozycji. Podniósł się wolno ze śru-
bokrętem w dłoni. Czy ktoś właśnie otwierał drzwi? Wszystko
nagle ucichło.
Jon usłyszał, że ktoś wchodzi po schodach. Zrobił kilka szybkich
kroków, znalazł się za na wpół otwartymi drzwiami. Osoba na
schodach zatrzymała się i zawróciła. Jonowi wydawało się, że
drzwi wejściowe zostały otwarte, potem znowu się zamknęły.
W domu zapanowała cisza. Jon powrócił do odkręcania. Wyjął
upartą śrubę. Z ostatnią poszło lekko. Odsunął sztabę, chwycił
wieko. Wówczas poczuł, że jest obserwowany. Odwrócił się szyb-
ko. Zerwał się na nogi. Szybkie kroki na korytarzu. Ktoś stał na
schodach. Jon wpadł prosto na niego. Potoczyli się w dół.
Jon poderwał się pierwszy, zbiegł po stopniach, szarpnął za
klamkę. Drzwi były zamknięte. Usłyszał, że ten drugi podnosi się
na dole przy schodach. Jon wbiegł do kuchni. Stała tam inna
osoba, gotowa stawić mu czoło. Jon zatrzymał się, pośliznął się
na macie i upadł w momencie, gdy przeciwnik próbował uderzyć
go polanem. Upadek sprawił, że mężczyzna chybił. Nie ustąpił,
próbował uderzyć go w głowę. Trafiał jednak w deski podłogi. Za
trzecim razem udało mu się. Jon akurat się podnosił. Cios zamiast
na głowę trafił w ramię. Wtedy mężczyzna zniknął.
Jon wypadł z kuchni. Okno było już zamknięte. Odrzucił ha-
czyki i miał właśnie wyskoczyć na zewnątrz. Oczekiwała go tam
trzecia osoba. Jon odwrócił się, trzymał w dłoni śrubokręt. Jeśli
okaże się to konieczne, będzie się bronił.
Kuchnia była pusta, drzwi wejściowe otwarte. Jon rzucił się
naprzód. Zza rogu wyłonił się jakiś cień. Jon odskoczył w bok,
pobiegł przed siebie. Wokół panował mrok. Przed nim pojawił się
nowy cień.
Znowu dosięgną! go cios. Pałki. Cios trafił w bark. Wydawało
mu się, że usłyszał trzaśnięcie. Stracił czucie w ręce. Wypuścił
śrubokręt. Ale biegi dalej w stronę wzgórza. Zbliżali się ze wszyst-
kich stron. Wykorzystywał cień i mrok. Zmusił się, by oddychać
bezgłośnie. Musiało ich być trzech, czterech. Okrążali go. Albo
zmieni się w kamień, albo prześliźnie między nimi.
Wyżej na zboczu było ciemno jak w grobie. Uszy wyłapywały
dźwięki, a oczy - poruszające się cienie. Stopy odnajdywały dro-
gę wolną od suchych gałązek i obluzowanych kamieni. Wymknie
się im. Musi. Nie dostaną go. Przedzierał się w ciemności, biegł,
nasłuchiwał, biegł. Lecz im wyżej się wspinał, tym bliżej byli jego
prześladowcy. Teraz słyszał, jak szepczą ze sobą.
Bolały go bark i ramię.
Nagle Jon rozpoznał teren. Był przy skalnej płycie, w miejscu,
w którym stał i obserwował dom. Widział tam też wejście do jamy.
Zniknie w niej; jeśli trzeba będzie, to przeleży tam do następnej
nocy.

Odnalazł otwór, wsunął się do środka. Dotarł do końca. Było


tam ciemno i cicho. Zwinął się jak płód, myślał tylko o tym, by
zniknąć. Z wolna puls się uspokajał. Nie słyszał już pogoni. Ogar-
niał go spokój. Czuł ból w barku. Musiał zmienić pozycję.
W jamie było przyjemnie. Była ciepła. Tak, jakby żyła. Nikt go
tu nie znajdzie. Był bezpieczny.
Wtedy zauważył, że jama się porusza. Skurczyła się, zacisnęła
wokół niego, uchwyciła. Jon zaczął się rzucać.
Jakiś człowiek trzymał go mocno w swych dłoniach i śmiał się.
Był to głośny, szalony śmiech, dźwięczący w ciszy. Oszukano go.
Był w pułapce, wpadł prosto w ręce jednego z prześladowców.
Był przerażony. I wściekły. Poczuł silę, której się u siebie nie
spodziewał. Nikomu dobrowolnie nie ulegnie. Wyrywał się. Chwy-
cił ręce, które go unieruchamiały. Nie udało mu się ich rozewrzeć.
Musi odnaleźć palce, wyłamać je, aby samemu nie zostać zmiaż-
dżonym.
Jedna z trzymających go dłoni była twarda, zimna i gładka.
Prawda podziałała jak paraliżująca trucizna. Wpadł w ręce czło-
wieka, którego za wszelką cenę pragnął uniknąć.
Jon obudził się, otworzył oczy. Spowijało go mlecznoszare
światło. Kilka bladych gwiazd ukazało się i odpłynęło. Marzł.
Leżał wciśnięty między drzewo a duży głaz. Podniósł się. Ból go
otrzeźwił. Musiał się znowu położyć, rozluźnić się. Wstał ostroż-
nie, nie używając barku, oparł się o drzewo. Poniżej ujrzał biały
dom. Wyglądał na równie opuszczony, jak wczoraj wieczorem.
Jak ktoś mógł wpaść na pomysł budowania domu na dnie gór-
skiego parowu?
Co się właściwie stało? Bił się, został dwukrotnie silnie ude-
rzony w bark. Za pierwszym razem, gdy próbował wydostać się
przez drzwi wejściowe, były zamknięte. Za drugim razem były
otwarte.
Na końcu wpadł w pułapkę. I to jaką! O mało nie został zgnie-
ciony w żelaznym uścisku. Uratował się dzięki sztucznej ręce.
Zrobił się mały. Wówczas miejsca było dość. Prześliznął się między
sztywnymi nieruchomymi palcami.
Tak uratował życie.

Liisy i Heaiki wciąż nie było w domu. Jon zaparkował. Wycią-


gnął plecak, włożył kryształ do jednej z kieszeni, przypiął śpiwór
i wyruszył w stronę obozowiska pod Saanen. W sklepie kupił
trochę jedzenia na drogę.
Na płaskowyżu odnalazł żerdzie namiotowe. Płachta zniknęła.
Kamienie paleniska były zimne. Abraha zabrał swoje rzeczy. Miał
domek za Saanen. Ale tam widda była rozległa. Miał się udać na
poszukiwania? Czy wrócić do domu?
Słońce prześwitywało przez lekką mgiełkę. Było jeszcze wcze-
sne przedpołudnie.
Zgłodniał. Rozpalił ognisko. Przyniósł wody ze źródła. Przygo-
tował kawę. Pokroił czarny, fiński chleb, posmarował go marga-
ryną. Dlaczego Finowie nie potrafią piec porządnego chleba? Jon
jadł, chociaż jedzenie mu nie smakowało. Dokuczał mu bolący
bark. Był zmęczony. Wpełznął do śpiwora.
Zasnął, podczas gdy ognisko zamarło, a słońce powędrowało
w górę. Śniło mu się, że umie latać. Przed nim wyrosło wysokie,
gęste ogrodzenie. Górna część okręcona była drutem kolczastym,
a kolce rosły, w miarę jak się zbliżał. Ale we śnie się zdecydował.
Da sobie radę. Musi się przedostać. Wtedy skrzydła usłuchały
i przeniosły go.
Czuł świeży podmuch z tylu i nie było trudno lecieć. Krajobraz
pod nim był jasny i otwarty. Wówczas dostrzegł coś daleko w dole.
To właśnie tego szukał, domku nad jeziorem. Jon obudził się i spa-
kował swoje rzeczy. Spieszył się. Musi odnaleźć Abrahę. Poszedł
ścieżką okrążającą górę. Prowadziła na niewielkie wzniesienie.
Posuwał się szybko w nadziei, że ścieżka doprowadzi go do tego,
kogo szukał. Powietrze było czyste. Odległości wydawały się mniej-
sze niż rzeczywiste. Chociaż biegł truchtem, minęło sporo czasu,
zanim odlegość między nim a Saanen zmniejszyła się.
Gdy znalazł się na wzniesieniu, ścieżka zniknęła. Kierował się
w tym samym kierunku. Znowu biegł. Tu, gdzie widda schodziła
w dół, było łatwiej. Było mu gorąco, pocił się. Musiał uważać na
bark. Po chwili stał na skraju rozległego bagna. Powinien był podą-
żyć grzbietem wzniesienia, zamiast schodzić na podmokłe tereny.
Saanen też już nie było widać. Słońce zeszło w dół, ku mgiełce na
horyzoncie. Było czerwone, ale jego kolor po chwili zbladł.
Jon wszedł w brzozowy lasek. Drzewa rosły przyczepione do
małych pagórków. Poszycie z chrobotków chrzęściło pod jego
stopami. Elastyczność mięśni jednak zniknęła. Chociaż biegł, było
mu zimno. Zaczynał też tracić odwagę. Widda była bezkresna.
Abraha mógł równie dobrze mieszkać w zupełnie innych stronach.
Właśnie wtedy dostrzegł przed sobą rzekę. Zrobił przerwę. Miał
ochotę na kawę, ale nie chciało mu się rozpalać ogniska. Położył
się na ziemi, wypoczywał. Zdążyłby z powrotem do domu przed
nocą. Jeśli pójdzie dalej i nie znajdzie chaty, będzie musiał noco-
wać pod gołym niebem.
Położył się na brzegu rzeki i ugasił pragnienie. Leżąc, zobaczył
cztery dzikie kaczki nadpływające z prądem rzeki. Leżał na samym
skraju, przyglądał się im. W chwili, gdy się z nim zrównały, od-
wróciły się pod prąd i trwały tam nieruchomo. Potem popłynęły
dalej w dół rzeki, tak jakby prosiły go, by nie tracił odwagi i po-
dążył za nimi. Wędrował najwyżej pięć minut, gdy ujrzał przed
sobą jezioro. Na brzegu jeziora, przy ujściu rzeki, stała chata.
Nikt nie odpowiedział, gdy zapukał, ale drzwi nie były zamknię-
te na klucz. Wszedł, powiedział „Halo".
W chacie pachniało rybami, a piec był ciepły. Czajnik z kawą
stał na płycie. W czerwonej plastykowej misce moczyło się kilka
talerzy i kubków. Na stole leżały chleb i margaryna, obok nich
torebka soli i pudełko z kostkami cukru. Za kuchnią było jeszcze
jedno pomieszczenie. Zobaczył ławę do spania i stół. Na stole
stało radio. Za oknem na stojaku wisiały sieci.
W czajniku było trochę kawy. Jon wyciągnął z miski kubek,
wytarł go papierem toaletowym.
A więc tu mieszkał Abraha.
W chwili, gdy napełniał filiżankę kawą, otworzyły się drzwi
i ktoś wszedł do środka. Jon obrócił się.
Stała tam kobieta, całkiem obca kobieta, a nie mężczyzna,
którego szukał.

Była niewysoka i miała chyba z sześćdziesiąt lat. Jej włosy były


siwe, ale oczy młode. Jon odstawił czajnik i kubek. Oczywiście
musiała pojawić się akurat teraz, gdy się częstował. Przywitał się.
Zanim dotknęła jego dłoni, wytarła ręce w sukienkę. Jej dłoń była
wilgotna, chłodna. Nie tylko miała sześćdziesiąt lat, ale pewnie
była grubo starsza. Nazywała się Akko i wydawała się dziwnie
znajoma.
Zaczął wyjaśniać. Szuka Anttiego. Myślał, że to właśnie chata
Anttiego. Chciało mu się pić i poczęstował się.
- Po co ci ten stary? - spytała Akko.
- Miałem go o coś zapytać.
- Szukasz go?
Nagle cała historia wydała mu się nieprawdopodobna. Stał tu,
przed starą kobietą o przenikliwym spojrzeniu, starszą od Toma-
sa. Czy mógł jej powiedzieć, że we śnie widział bęben? Ze go
szukał, że chciał go ukraść? By go odnaleźć, dopuścił się nawet
włamania. Uznałaby, że jest dziwakiem, że okrada domy i chaty.
Pamiętał, co powiedział Tomas kiedyś, przed wieloma laty: „O sta-
rych szamańskich bębnach nie rozmawiamy".
- Tak, a wiesz, gdzie mieszka?
- Nie tutaj.
Spuściła z niego przenikliwy wzrok, obróciła się gwałtownie
i zniknęła w drzwiach. Bez słowa.
Jon zastanawiał się przez chwilę, co powinien zrobić. Poczeka
na Akko. Może równie dobrze wypić kawę. Kawa była mocna
i letnia.
Ściemniało się, zarówno w chacie, jak i na dworze. Wraz z wie-
czorem nadszedł chłód. Żar zamarł w piecu. Znalazł więc drewno
i napalił. Stara kobieta nie zniknęła chyba na dobre? Może była
zjawą, tak jak mężczyzna w samochodzie, albo kimś, kto pojawia
się, gdy on próbuje zrobić coś nielegalnego? Jak ostatniej nocy.
Jon rozpakował śpiwór, ułożył go przy ścianie. Dzisiaj już nie
mógł iść dalej, równie dobrze mógł przenocować tutaj. Akko
znała Abrahę. Po co mu ten stary, przedrzeźniał ją. Niemożliwe,
by dobrze go znała. Nie miała dość rozumu, by to pojąć. Typowe.
Gdy ktoś jest inny, patrzą na niego jak na pomyleńca.

Po chwili spędzonej w mroku podniecenie opadło. Był zmę-


czony. Najbardziej własnym towarzystwem. Samotność nie była
teraz niczym dobrym. Dotykanie uczuć było jego metodą uzdra-
wiającą. Gdy sądził, że czegoś dotknął, to coś znikało. Ale tutaj
nie było uzdrowienia. Niedźwiedź zabierający ból głowy też gdzieś
się zapodział. Jon był pełen nieokreślonego niepokoju. Niepokój
był dla niego złym słowem, podobnym do niepogody, nieurodzaju,
nieszczęścia, niepomyślności, nieprawdy. Niepokój jest przyzywa-
niem czegoś niechcianego, zapisał kiedyś. Miłość jest przyzywaniem
czegoś dobrego.
Oby tylko Akko wróciła. Byłoby to w każdym razie coś, chociaż
to nie Lajla. Towarzystwo tej upartej baby o przenikliwym spoj-
rzeniu było lepsze niż przebywanie z własnym niepokojem. Po-
łożył się na śpiworze. Wydawało mu się, że patrzy na wskroś
sufitu, na chmury. Krążył w nich mężczyzna, a był on czarniejszy
od chmur. Mężczyzna tropił i polował. Na niego.

Jona obudziło światło, które zapłonęło i wypełniło pomiesz-


czenie.
Spojrzał spod uchylonych powiek na osobę, która zapaliła
lampę. Stała tam obca kobieta, nie Akko.
Wówczas usłyszał głosy na zewnątrz. Dwie osoby weszły do
chaty. Zmrużył oczy, zobaczył, jak każda z nich odkłada swój
tobołek. Zerkały na niego. Nie znał żadnej z nich. Na koniec
przyszła czwarta.
Najpierw nie poznał Akko. Weszła, śpiewając. Jej włosy się
zmieniły. Teraz były gładkie, czarne, już nie siwe.
Obudził się rzeczywiście?
Czy też przebudził się we śnie lżejszym od powietrza?
Akko była kobietą z jego snu, kobietą, która pojawiła się z Abrahą.
Razem z Akkąbyły Isir, Elłen i Yłwira. Znał je, ale nie pamiętał,
gdzie je przedtem widział. Isir postawiła latarnię na podłodze.
We cztery usiadły wokół niej. Latarnia stała się trzaskającym
ogniskiem. Chata sama odpłynęła. Znaleźli się na górującym nad
doliną szczycie. Poniżej było jezioro. Z jeziora wypływała rzeka,
wiła się przez dolinę i znikała.
- On tu jest - rzekła nagle Akko i wskazała go ruchem głowy.
- Da sobie radę? - spytała Isir.
- Sam odnalazł drogę - odparła Akko.
- Nie wygląda na silnego - powiedziała Isir.
- Ma spojrzenie dziecka - rzekła Ellen.
- Nie sądzę, by dał sobie radę - rzuciła Isir.
- Przyszedł sam - powtórzyła Akko.
- Pomożemy mu? - zapytała Ylvira.
- Możemy w każdym razie spróbować - stwierdziła Ellen.
Z jakiegoś powodu rozmawiały o nim. Isir była nastawiona do
niego sceptycznie. Nie rozumiał tylko, dlaczego. Dlaczego mówi-
ły o nim tak, jakby był nieobecny? I dlaczego nie mógł im odpo-
wiedzieć?
Wtedy Isir zaczęta joikować. To była melodia, którą już kiedyś
słyszał. To mogło być nieskończenie dawno temu. Nie mógł sobie
przypomnieć, kiedy. Gdy wydawało mu się, że umiejscowił to
w czasie, znowu mu umknęło. Isir podobna była do Lajli, ale rysy
miała bardziej mongolskie. Lawina obrazów powiodła go wstecz,
poza to życie, do miejsca, do którego praojcowie przywędrowali ze
Wschodu i odnaleźli Europę. To było, zanim nadeszły inne plemio-
na, indoeuropejskie. Zobaczył to w ciemnej nocy historii wśród
zbliżających się gwiazd. Cztery kobiety śpiewały joik. On sam nie
mógł, chociaż próbował. Nie mógł już ani mówić, ani śpiewać.
Ylvira zaczęła tańczyć przy ognisku. Przeskakiwała je w tył
i w przód. Jon stwierdził, że ona nie jest już starszą, tęgą kobietą.
Była młoda, ubyło jej lat. Pozostałe przeglądały się w jej ruchach.
Rytmicznie uderzały stopami o ziemię. Ciała chwyciły rytm. To
był taniec, który znały. Próbował się przyłączyć, ale mu się nie
udawało. Czuł się niezdarny. Kobiety potrafiły coś, z czym on nie
dawał sobie rady.
Ellen zaczerpnęła wody i spryskała gorące kamienie w ognisku,
tak że uniosła się para. Akko podtrzymywała ogień.
Jon patrzył, nie rozumiejąc, co się dzieje. Był poirytowany, czuł
się wyłączony. Tęsknił za Lajlą. Nigdy jej nie było, gdy mu była
potrzebna. Zimny podmuch dosięgną! go w ciemności. Cofnął się.
Chciał, by tu była. Też dostała joik. Zamierzał odejść.
Wtedy Akko wciągnęła go gwałtownie w środek kręgu.
Spojrzał na otaczające go cztery kobiety. Utrzymywały jeden
rytm. Były jedną siłą. Znajdował się w kręgu kobiet. Był spięty,
myślał najpierw, że są przeciwko niemu. Joikowały, ale nie dla
własnej przyjemności. Nie były przeciwko niemu. Ich taniec miał
wyraźny cel. Robiły to dla niego. Walczyły z czymś, czego on nie
widział. Miały wiedzę, której mu brakowało. Używały broni, któ-
rej on nie mógł użyć, przeciwko wrogowi, którego nie mógł do-
strzec, lecz którego obecność, mimo wszystko, czuł.
O coś toczyła się gra.
Spełniały rytuał.
Spełniały rytuał, aby mu pomóc.
Sprawiało to wrażenie, jakby od tego zależało ich życie.
Stopy jego odnalazły wówczas rytm, głos trafił w odpowiednie
tony.
- Co się stało? - zapytał Jon.
- Nie zrozumiałeś? - zapytała Akko.
- Pomogłyście mi.
Cztery kobiety skinęły głowami.
- Jak się czujesz? - spytała Akko.
- Dobrze.
Kobiety znowu skinęły głowami.
- Zjednoczyłem się z wami. Wypełniła mnie moc.
Znowu skinięcie. Twarze kobiet promieniały.
- Byłeś blady, gdy przyszedłeś - rzekła Isir.
- Miałeś pożółkłe oczy - powiedziała Ellen.
- Zużyłeś swą energię - dokończyła Ylvira.
- Teraz czuję się mocny.
- To dlatego, że możesz się otworzyć i przyjąć pomoc - powie-
działa Akko.
- Dlaczego chcecie mi pomóc?
- Miałeś sen - rzekła Akko.
- Tak - potwierdził Jon.
Ognisko płonęło cicho, jakby ułożono je z twardego drewna.
Noc wciąż była ciemna. Mrok utracił jednak trochę ze swej gęsto-
ści. Siedzieli na płaskiej, twardej, udeptanej przez stopy ziemi.
Nie tylko przez ich stopy, ale też stopy tych przed nimi. Domyślił
się, że jest to dawne miejsce tańców.
- Skąd wiecie o śnie? - zapytał Jon.
Nikt mu nie odpowiedział. Siedział pogrążony we własnych
myślach. Wpatrywał się w ognisko. Robił to wiele razy przedtem.
Ognisko rozżarzyło się. Przybrało taki sam kolor, jak horyzont na
wschodzie. I wówczas słońce uniosło się, okrągłe, połyskujące jak
złoto. Światło zostało pochwycone przez wzgórza, przez ich mięk-
kie grzbiety, przez widdę, a potem wypełniło dolinę leżącą poni-
żej. Słońce błyszczało w wodach rzeki. Wtedy Jon zobaczył coś,
co poruszało się wzdłuż brzegu. Przyjrzał się dokładniej. To był
niedźwiedź. Niedźwiedź wskoczył do rzeki, stanął w nurcie. Łowił
ryby. Uderzał łapami i wyrzucał łososie na brzeg.
- Spójrzcie na niego - powiedział wskazując na niedźwie-
dzia.
- Mchowy Starzec dobrze się bawi - odrzekła Akko.
Niedźwiedź poczłapał na brzeg, uniósł się na dwóch łapach
i obrócił ku słońcu. Potem zniknął między drzewami. Słońce
płynęło nad horyzontem. Krajobraz był niezwykle zielony i żyzny.
Nawet światło było zielone.

Rzekła Isir: - Jestem tu najstarsza. Pamiętam Córkę Słońca.


Ona była pierwsza. Teraz jest wielu, którzy mówią, że pocho-
dzimy od Syna Słońca. Ale to Córka Słońca urodziła synów. Jest
pramatką. Córka Słońca była dobra dla zwierząt. Strzegła pilnie
swego stada. Dobrze mu się wiodło i stało się liczne. Oddała
stado swym potomkom. Mieli je traktować równie serdecznie.
Córka Księżyca nazywała się Askovit. Źle obchodziła się ze swo-
im stadem. Dlatego wymarło. Również wiedza wymarła w jej
rodzie.
- Dlaczego mi to mówisz? - zapytał.
- Wychowałeś się wśród ludzi Księżyca.
Rzekła Ellen: - Jestem druga z kolei. Wiem, że ród Córki Słoń-
ca był rodem wodzów. Byli więksi od innych ludzi. Ale z czasem
wodzów z rodu Córki Słońca było coraz mniej. Potomkowie Cór-
ki Księżyca polowali na nich, zabijali ich. Jednemu zawsze uda-
wało się przeżyć i potem powracał.
- Jak zostaje się wodzem? - zapytał Jon.
- Być wodzem oznacza „żyć w kręgu wiedzy".
Rzekła Yłwira: - Jestem młodsza niż Ellen, lecz starsza niż Akko.
Orzeł jest ptakiem plemienia. Szybując w górze widzi wszystkich.
Spotkałam białego orla nad górami. Powiedział, że nadchodzi
nowy wódz. Stary bęben pomoże wodzowi. Pewnego dnia bęben
przywiedzie wodza do siebie. Dziś bęben używany jest do czynie-
nia zła. Lecz mężczyzna, który jest w posiadaniu bębna, nie umie
nim kierować.
- Czy bęben ma wolę? - spytał Jon.
- A jakże inaczej dostałby się w twoje sny?
Rzekła Akko: - Jestem najmłodsza. Gdy byłam młoda, słyszałam
stare joiki. Teraz ludzie o nich zapomnieli. Śpiewają je tylko
gwiazdy nocą, słońce i wiatr. Ale joiki są u przodków. Przodkowie
zaczęli przysyłać je z powrotem.
- W jaki sposób?
- Zsyłają wiedzę do nas, gdzieś spoza słońca i gwiazd - powie-
działa Akko.
Zaczęły razem joikować. Nie mogły usiedzieć spokojnie. Uniosły
się. Kołysały się w jednym rytmie, tak jakby były trzymane i huś-
tane przez jakieś olbrzymie dłonie. Zaczęły podskakiwać i wytupy-
wać rytm. Stare kobiety skakały niczym młode dziewczyny.
- Wszyscy o nas wiedzą, ale niewielu o nas mówi - ciągnęły.
Był tak zafascynowany tańcem i joikiem, że na chwilę umknę-
ły mu słowa. Po chwili znów rozumiał tekst i pojął, że śpiewają
joik o nim.

Cienie zbierają się.


Lecz on jest żywy.
Potrzebuje mocy.
Bo jest żywy.
Cienie zbierają się.
Lecz on jest żywy.
Idzie ku światłu.
Bo jest żywy.

Śpiewały to wciąż od nowa, aż Jonowi zakręciło się w głowie.


Wydawało mu się, że widzi ogromnego białego ptaka. Jego skrzy-
dła przysłaniały całe niebo. Wtedy kobiety zmieniły tekst, doło-
żyły nowe słowa.

Stań się silny, stań się silny.


Stań się silny dzięki miłości.
Stań się silny, stań się silny.
Stań się silny dzięki śmiechowi.
Stań się silny, stań się silny.
Stań się silny dzięki joikom.
Stań się silny dzięki wierze.
Stań się silny, stań się silny.
Stań się silny dzięki miłości.
Stań się silny dzięki zdecydowaniu.
Stań się silny dzięki stawianiu czoła strachowi.

Na piasku były ślady niedźwiedzich łap.


Kobiety rozebrały się. Jon przywykł do tego, że starsze kobiety
wstydzą się swego ciała. Lecz one rozebrały się bez skrępowania,
potem weszły do wody. Chlapały i opryskiwały się wodą. Ich brzu-
chy i piersi kołysały się. Były wspaniale. Wydawało się, że należą
do wody. Jego też wzięła ochota na kąpiel. Rozebrał się, wszedł do
rzeki zawstydzony swą nagością, białą skórą, miękkim, kołyszącym
się członkiem, skurczonym pod wpływem chłodnego powietrza.
Kobiety ochlapały go wodą. Otaczały go z wszystkich stron.
Opryskiwał je, zaskoczony tym, że o tej porze roku woda jest tak
ciepła. Wtedy poczuł, że przyszło podniecenie. Czul się skrępo-
wany, nie mógł tego ukryć. Otaczające kobiety nie czuły skrępo-
wania. Rozochociły się. Lajla mówiła, że woda żyje. Że woda po-
chłania jej słabość. Teraz woda pochłaniała jego skrępowanie.
Skrępowanie powodowane przekonaniem, że erekcja jest czymś
grzesznym i wstydliwym. Był z niej dumny. Chciałby ją pokazać,
chciałby, by wszyscy zobaczyli. On nie był nieczysty. One nie były
nieczyste. Ciała były święte i czyste. Kołyszące się, śliskie piersi
były święte. Jego wzwód i ich wilgotne pochwy były święte, a tak-
że ręce, które dotykały jego ciała, oraz głosy, które pieściły, dając
mu słowa, których pragnął. Właśnie tego chciał on i tego chciały
one. Groźna, spiczasta kościelna wieża, zbudowana z kar, strachu
przed płcią i z NIE BĘDZIESZ, rozsypała się w gruzy wokół niego.
Tańczył z nimi na brzegu, tańczył z nimi taniec słońca, tak jak
Mchowy Starzec robił to wcześniej tego ranka.
Zastanawiał się potem, czy kochał się z wszystkimi czterema,
tam na plaży. Co się właściwie stało? Czuł się nowo narodzony
i niezwykle silny. Jego ciało dostało moc od słońca, rozbłysło.
Bycie nagim było prawdą. Był oczyszczony, był gotowy. Bawili się
razem, odgrywali rytuał z wielkiego obrazu plemiennego, rytuał
żartobliwy, codzienny, zmysłowy i łagodny. Zaczął się śmiać. Uj-
rzał w myślach kapłanów w ich dostojnych szatach i usłyszał
uroczyste, pełne namaszczenia i potępienia słowa z ambony. To-
było bezduszne i bezpłciowe. Słyszał tak wiele kazań, które razi-
ły jego zmysł religijny. Nigdy radości, zawsze zimne potępienie.
Mało ciepła, nigdy zmysłowości.
Ambona wzniesiona ponad ludźmi była bastionem patriarcha-
tu, była synem królestwa i przyrodnim bratem armii. Ambona
była siłą patriarchatu. Stąd patriarchat zarządzał duszami i po-
pędami; nawet dzisiaj, gdy rytuał stał się pustym gestem, a roz-
kazy martwymi słowami z ust państwowych sług.
Ludzie władzy zużyli moc wiary, tę moc, którą stworzył Jezus,
poszcząc przy kamieniu na górze.
Jon zobaczył, jak upadła wieża kościelna. Zaczął się śmiać. Śmiał
się tak, aż się przewrócił. Usłyszał, że Akko zaczęła joikować,
i poczuł, że kobiety położyły na nim swoje dłonie, klepały go
w równym rytmie, tak jakby uderzały w bęben. One cztery były
najlepszymi w świecie uzdrowicielkami. Jego ciało zaczęło naj-
pierw płonąć. Potem rozluźnił się, tak jakby opadał i opadał. Tam
w głębi został pochwycony przez ból, który nie chciał go puścić.
Był synem Córki Słońca wychowanym przez plemię Córki
Księżyca. Jako dziecko został wysłany do obcych. Nie pojmowali
jego dziedzictwa. Próbowali zabrać mu wszystko - język, tożsa-
mość, godność - nie dobrocią, lecz złością, krzykiem i biciem. To,
co przydarzyło się jemu, przypominało to, przez co przeszło jego
plemię. Państwo próbowało zabrać im wszystko, co miało jakąś
wartość - wiarę, język, ziemię, wszystko. Państwo nie starało się
osiągnąć tego dobrem, tylko złem.
Wszystko to wezbrało w nim, stało się oczywiste, przetopiło
się, podczas gdy kobiety klepały go rytmicznie, a Akko śpiewała
joik.
Przez półprzymknięte oczy zobaczył, jak Isir pochyla się nad
nim. Zaczęła masować okrężnymi ruchami jego brzuch. Pod
wpływem dotknięcia brzuch wydawał się coraz cieplejszy. Otwo-
rzył się. Wówczas kobieta zaczęła wyciągać z niego coś, co się
w niego wgryzało.
- Masz to? - w głosie Ellen słychać było napięcie.
- Wychodzi - odpowiedziała Isir.
- Masz całego?
- Teraz mam całego.
- Spójrz na tę głowę.
- Po jednej na każdym końcu - rzuciła Isir.
- Teraz i ja widzę. Ale szczupak jest bez skóry i łusek - powie-
działa Ellen.
- On jest łuskami szczupaka - odpowiedziała Isir.
Jon nie widział ryby, o której mówiły. Ale czuł, że coś zostało
wyciągnięte. Słyszał, że różne duchy, duchy-gady i duchy-insekty
mogły mieszkać w człowieku i żyć tam jako pasożyty. A więc
wyciągnięto mu z brzucha szczupaka o dwóch paszczach, wyra-
stających z obu końców tułowia. Zobaczył w myślach tego bez-
skórego i bezłuskiego potwora, skulił się i bezskutecznie próbował
zwymiotować.
Isir wypowiedziała jakąś formułę. Nie zrozumiał jej, bo używała
języka duchów. Ale dzięki temu obrzydliwa istota zniknęła.
- Widzisz coś wokół serca? - spytała Ylvira.
- Chwileczkę - odrzekła Isir.
- Tam coś jest - powiedziała Ylvira.
- Co? - spytała Isir.
- Ja to wezmę - rzekła Ylvira.
Jon poczuł, że inne ręce zaczęły gładzić jego serce. Wydawało
mu się, że słyszy brzęczenie much.
- Wychodzą - powiedziała Ylvira.
- Widzę je - odrzekła Isir.
- Ja też. Pełzną po twoich dłoniach - włączyła się Ellen.
- Ktoś je na niego nasłał? - spytała Ellen.
- Być może - odpowiedziała Ylvira.
- Z całą pewnością - powiedziała Isir.
Znów wypowiedziały formułę, której nie zrozumiał. Była dłu-
ga, dziwnie rytmiczna, chwilami zlewała się z joikiem śpiewanym
przez Akko, czasami odnajdywała swój własny rytm. Dłonie ude-
rzały w niego lekko i miękko. Uzdrowienie nadeszło szybko.
Nudności ustąpiły. Ustąpił również głęboki ból, usunięty przez
ciepłe dłonie. Siła męskości rozprzestrzeniła się w jego ciele.
Pochodnia w brzuchu świeciła niczym słońce.
W samym środku serca ujrzał krajobraz. Na górze, przy kamie-
niu, siedział mężczyzna. Miał aureolę wokół głowy. To był Jezus.
Wówczas nadszedł Jov. Jov i Jezus byli dobrymi przyjaciółmi,
mieli o czym rozmawiać. Często byli razem w górach i zbierali
siły, by pomóc ludziom. Jov miał ze sobą bęben. Siedzieli i roz-
mawiali o bębnie.
Kobiety wzbiły się w powietrze, poleciały w stronę chaty. Przelaty-
wały, jedna nad drugą, jak łabędzie. On też zapragnął unieść się
w powietrze. Rozpędził się, skoczył w dół stoku, lecz upadł, jak zwykle.
Zeskoczył z kamienia, ale i wówczas mu się nie udało. Gdyby ośmielił
się skoczyć ze szczytu góry, to może wtedy mógłby polecieć.
- Kobiety są silniejsze w powietrzu - odezwała się Akko, zato-
czyła nad nim krąg i zniknęła z pozostałymi.
Pobiegł za nimi do chaty. Dopiero teraz, po tych wszystkich tań-
cach, skokach i biegach, dotarło do niego, że nie boli go już bark.
Siedziały przy stole, gdy wszedł do środka. Zapomniały już
o rytuale i powietrznej podróży. Teraz zaprzątało je coś innego.
- Podejdź, Banzo - Akko przyzwała go ruchem dłoni.
12
Na stole stała komsa . Akko podniosła ją, obróciła, tak że mógł
ją obejrzeć z wszystkich stron. Komsa była stara. Skóra renifera
pokrywająca drewniany kadłub miała ciemną, prawie czarną
barwę. Czerwone, żółte i niebieskie lamówki wyblakły. Trzy tka-
ne ręcznie pasy biegły od budki osłaniającej główkę dziecka do
przeciwległego końca komsy. Pasy przymocowane były do srebr-
nych guzów i miały przytrzymywać szal, którym przykrywano
śpiące dziecko.
Czegoś jednak brakowało. Nie było tkaniny, w którą można by
otulić dziecko. Jakieś strzępy wisiały wzdłuż brzegu kołyski, tam
gdzie tkaninę przyszyto.
- Oddarłam ją - Akko zademonstrowała gwałtownym ruchem
to, co zrobiła. Pozostałe kobiety uśmiechnęły się. Jon zrozumiał,
że musiał istnieć jakiś szczególny powód takiego zachowania.
- Dlaczego? - zapytał.
- Gdy zobaczyłam, co założyli na komsę, musiałam się tego
pozbyć.
- On nie wie, o co chodzi - odezwała się Isir, wskazując Jona
ruchem głowy.
- Weszłam i pochwyciłam kołyskę - mówiła Akko. - Wokół
mnie tłoczyli się ludzie. Odtrąciłam kogoś, kto złapał mnie za
ramię. A gdy ona sama pojawiła się, wrzeszcząc, walnęłam o ladę
butelką wódki. „Masz to z powrotem, a ja biorę kołyskę".
- Tak jej powiedziałaś?
- Tak jej właśnie powiedziałam, a ona próbowała wyrwać mi
kołyskę z rąk. Lecz ja nie puściłam.
- Co ona wtedy zrobiła? - Ellen zapytała tak, jakby znała od-
powiedź, lecz chciała się nią nacieszyć.
- Zawołała męża, który przybiegł natychmiast. „To złodziejka!"
- warczała wściekle kobieta. Otaczał nas krąg ludzi. Mężczyzna
chciał mi zabrać komsę.
- Ale ty nie puszczałaś - powiedziała Ellen.
- Nie puszczałam. „Co tu się właściwie dzieje?" - zapytał męż-
czyzna, wypuszczając komsę z rąk.
- I co wtedy zrobiłaś? - zapytał Jon.
- „Jest moja" - odpowiedziałam. „Dostaliście ją za butelkę wód-
ki. Tu jest butelka, a ja biorę kołyskę ze sobą. Nie mogłam prze-
szkodzić, gdy to stało, ale mogę zabrać ją teraz z powrotem".
- Jędza zachowywała się coraz gorzej. Szarpała komsę, wyzy-
wała mnie od złodziejek, a ludzi przybywało. Stałam tam otoczo-
na obcymi twarzami i cudzoziemcami, wśród kolekcji starych
guksi13, pułków14, wśród futer rosomaków, czapek, przedmiotów
ze srebra, obrazów, książek, i trzymałam najładniejszą komsę
w całym pomieszczeniu. I miałam ochotę się śmiać.
- „Nie, komsa nie jest twoja, jest nasza" - odezwał się mężczy-
zna, przemawiając niezwykle głębokim i spokojnym tonem, tak
by uspokoić nastroje. To wtedy oderwałam materiał, który przy-
szyli do komsy. Ukazały się moje inicjały. Wycięłam je kiedyś po
wewnętrznej stronie. „Spójrzcie, tu jest napisane AMnK, to moje
imię. W tej kołysce położyłam swoje dziecko, gdy się urodziło, ja
też w niej leżałam jako niemowlę. Ja jej nie zabieram. Ja ją odku-
puję i płacę podwójnie, gdyż wyście wytargowali ją za pół butelki
od tego durnia, który jest ojcem dziecka".
- Mężczyzna otarł pot z czoła, kobieta wypuściła komsę z rąk.
Ludzie się odsunęli. Z komsą w ramionach wymaszerowałam z po-
mieszczenia pełnego przedmiotów należących do moich przodków.
Ktoś zaklaskał, gdy przechodziłam przez drzwi.

A więc trzeba było do tego starej kobiety. Po prostu poszła tam


i zabrała. Nie brakowało jej odwagi, której brakło tak wielu lu-
dziom, którzy chodzili i przyglądali się przedmiotom codzienne-
go użytku, srebrnym guzikom i ozdobom należącym kiedyś do
ich dziadków. Choć serce krwawiło, udawali, że nic to dla nich
nie znaczy, i z podkulonymi ogonami opuszczali prywatne muzea
kupców. Przypominało to historię o nożu. Mężczyzna ukradł go
z odległego muzeum. Ona zrobiła to w rodzinnej osadzie.
- Tu są inicjały - rzekła Akko i pokazała je.
- Rzeczywiście - przyznał, przyglądając się literom w drewnie.
- A tu jest imię mojej matki - powiedziała, pokazując jakieś
litery, prawie zatarte przez miękkie dziecięce ciałka. Gdy Jon
przyjrzał się dokładniej, jeszcze jedno imię ukazało się w sosno-
wym drewnie.
- Tu jest jeszcze jedno imię. - Był podekscytowany.
- Tak - odpowiedziały kobiety.
- To sięga pewnie wiele generacji wstecz - stwierdził z dumą.
Ledwie wyrzekł te słowa, ujrzał, ku swemu zdumieniu, kolejne
inicjały, a imiona na dnie kołyski rozrastały się w szeregi matek.
- To sięga daleko wstecz - przytaknęły kobiety.
- Tu masz inicjały moje i mojej matki - pokazała Ylvira.
- Tu są moje i mojej matki - powiedziała Ellen.
- A tu moje i mojej matki - dokończyła Isir.
- O, Boże - szepnął Jon.
- To sięga wiele generacji wstecz, aż do Córki Słońca - powie-
działa Isir.
- Przyszyję nowy materiał - odezwała się Akko, a pozostałe
skinęły zgodnie głowami.
- Może komsa znów będzie potrzebna - w kącikach ust Isir
pojawił się uśmiech.
- Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy, gdy ma się mężczyznę
w gościnie - dodała Ylvira.
- Może ożeni się ze mną i spłodzi nową gromadę dzieci - po-
wiedziała Akko. Wówczas cała czwórka wybuchła śmiechem, aż
stół się zatrząsł, a Akko ze swym obfitym ciałem o mało nie stra-
ciła równowagi i nie spadła z krzesła.
Jon rozglądał się za krzesłem, żeby usiąść przy stole. W chacie
nie było więcej krzeseł. A cztery kobiety zacieśniły krąg, tak że
widział tylko ich plecy. Gdy chciał się przyłączyć do rozmowy,
cztery pary oczu odsunęły go na bok.
Jon usiadł na śpiworze. Nogi w pozycji lotosu, plecy oparte
0 ścianę. Taniec rytualny odbywał się w kręgu. Narady plemien-
ne były okrągłą geometrią. Energia obiegała krąg, a potem z głów,
serc i narządów płciowych promieniowała ku środkowi. To była
wymiana energii. Cztery kobiety wokół stołu rozmawiały ze sobą,
dotykały się, poruszały w jednym rytmie. Głosy podnosiły się
1 opadały, przechodząc od cichych, poufnych słów do okrzyków,
chichotów i śmiechu.

Chciał znaleźć się w centrum ich energii. Ceremonia się skoń-


czyła. Był zmarznięty i zmęczony. Noc nie miała końca. A jednak
przemijała.
Chciał o coś zapytać przed nadejściem dnia. Nie śmiał zwrócić
się do Iris, najstarszej. Wątpiła w niego przed rozpoczęciem ce-
remonii. Lepiej zapytać inną. Chciał porozmawiać z Ylwirą. To
ona pierwsza zdecydowała się mu pomóc.
Czy da sobie radę? Czy odnajdzie bęben?
Ale Ylwira nie odpowiedziała na jego pytania. Ani Ellen. Znik-
nęły jedna po drugiej. Jedna po drugiej zniknęły w Akko.
W takim razie musiał zapytać Iris. Siedziała obrócona do niego
plecami. Wyciągnęła przedtem coś obrzydliwego z jego brzucha.
Pomogła mu. Gdy przypomniał sobie o tym, poczuł, że strach
znika. Ale zanim wypowiedział pytanie, również i ona zniknęła
wewnątrz Akko.
Na końcu przy stole, na którym stała komsa, siedziała tylko
stara kobieta.
Przebudzenie przypominało opadanie z niebios ku ziemi,
chacie, ciału. Opadanie z ogromnej jasności, tkwiącej ponad
ciemnościami nocy, ku światłu i grze cieni nadchodzącego dnia.
Rozkoszował się szybowaniem w dół, zataczał szerokie kręgi na
potężnych skrzydłach, niczym orzeł.
Orzeł był najważniejszym ptakiem plemiennym. Stulił skrzydła
i wylądował, syn niebios.
Jon się przebudził.
Leżał nieruchomo, nie zmieniając pozycji, aby zapamiętać
uczucie lotu. Światło napełniało pokój, lecz on odgrodził się od
niego, naciągając śpiwór na oczy. Jednak nastał dzień. Iluzja snu
została przerwana. Miał mało czasu. Odrzucił śpiwór na bok. Bark
był sztywny, lecz w lepszym stanie niż wczoraj. Po kolei wciągnął
na siebie ubranie. Skarpety i adidasy były mokre.
W drugim pomieszczeniu siedziała Akko i szyła. Na jej kolanach
leżał kwiecisty, niebiesko-czerwony materiał.
Miał ochotę porozmawiać o tym, co się stało. Musi dowiedzieć
się, gdzie mieszka Abraha. Ale kontrolował swe uczucia. Kontro-
lował usta.
- Zjem coś przed wyjściem.
- Dobrze - rzuciła i odgryzła nitkę.
Jon wyjął jedzenie, położył je na stole. Ukroił kromkę ciemne-
go fińskiego chleba, który mu nie smakował. Czajnik z kawą stał
na piecu. Ale nie chciał częstować się sam, tak jak wczoraj.
Jon rozglądał się za kołyską. Nie stała na stole, nigdzie nie było
jej widać. Gdzie mogła się podziać?
Nadeszła Akko z surowym wyrazem twarzy. Usiadła.
- Muszę pójść dalej i szukać Anttiego - odezwał się.
- Jeśli musisz...
- Nie wiesz przypadkiem, gdzie mieszka?
- Nie wiem nic pewnego.
- Aha. - Jon przeżuwał wysuszony chleb.
- Dokąd pójdziesz? - zapytała.
- Muszę szukać dalej.
- Zanosi się na niepogodę - rzekła zamyślona.
- Nie mogę zostać. - Jon zawinął chleb i ser, schował je do
plecaka.
- Co z barkiem? - zapytała nagle, gdy zakładał plecak.
Jon skrzywił się.
- Nie wydobrzał w ciągu nocy? - Uśmiechnęła się. Uśmiech
przemienił ją całkowicie, tak jak słońce przemienia szary i smut-
ny dzień. Wyjęła dwa kubki i nalała kawy.
- Musisz się napić, zanim wyruszysz. Usiądź.
- Dziękuję - odrzekł. Usiadł, pociągnął łyk.
- A więc nie wydobrzało w ciągu nocy? - zapytała ponownie.
- Jest całkiem w porządku. - Jon zachowywał samokontrolę.
Podobała mu się ta nowa umiejętność.
- Antti ma domek nad rzeką. Jakieś dziesięć kilometrów stąd. .
Jeśli się nie mylę, to jest tam teraz, stawia sieci, poluje na kaczki,
czy jak nazwać to, czym się niby zajmuje - powiedziała.
- Aha. - Jon opróżnił kubek.
- Co jest takiego szczególnego w tym starym pomyleńcu, że
przyjeżdżasz z daleka i przebiegasz przez pół widdy, by go spo-
tkać?
- Muszę z nim porozmawiać.
- To mówiłeś już wczoraj.
- Nie uważam, że Antti to stary pomyleniec - powiedział
Jon.
- Znasz go?
- Tak. A ty?
- Tego możesz być pewien. Znałam go przez wszystkie najlep-
sze lata swego życia i już bym za nim po całej widdzie nie biega-
ła. Nikomu w niczym nie pomoże.
-Nie?
- Kiedyś byliśmy mężem i żoną, póki nie postradał zmysłów
i wszystkiego, co poza tym posiadał, biedny stary.
- Mnie pomógł.
- jesteś pierwszy, który coś takiego powiedział. I pewnie
ostatni.
Gdy to mówiła, jej głos się zaostrzył, a twarz zamknęła się
w sobie.
- A waściwie, gdzie jest komsa? - zapytał jon. Ledwo te słowa
wypsnęły mu się z ust, poczuł, że mówi za dużo.
Akko podniosła się, poszła do drugiego pomieszczenia i po
chwili wróciła z komsą. To właśnie ją obszywała przed chwilą.
- Widziałeś ją już kiedyś? - zapytała.
- Pokazałaś mi ją wczoraj.
- Naprawdę?
Czyżby rzeczywiście nie pamiętała? Czyżby wszystko było
tylko snem? Czy może nie chciała o tym rozmawiać?
- Opowiadałaś też, jak po nią poszłaś.
- Fantazjujesz. - Patrzyła na niego ostro.
- Też bym tak zrobił. Dużo dostałaś za pół butelki wódki.
- To prawda.
- Widzę, że przyszyłaś już nowe przykrycie.
Akko kiwnęła głową.
Nagle powiedział tej kobiecie, że on też by tak zrobił. Przecież
on też chciał coś odzyskać. Oboje stali po tej samej stronie.
- Miałaś w nocy gości - powiedział w końcu.
- Widziałeś je?
- Tak. Kto to był?
- Śpiewałyśmy już przedtem dla ciebie joik.
- Chcę, abyś ty i tamte kobiety, i wszyscy, którzy teraz mnie
słyszą, wiedzieli, że jestem wdzięczny.
To też mu się wymknęło, w trochę zbyt wzniosłym tonie. Za-
uważył, jak nieprzywykły jest do mówienia „dziękuję". Potrafił
krytykować. Ale taki język był tu nieprzydatny. Znowu słowo na
„nie", ale było tu na miejscu. Język polityki był nieprzydatny.
Niezręczny. Niepełny. Niewystarczający. Dzisiejszy dzień potrze-
bował innego języka. Języka serca. Języka, który obejmował
rozgwieżdżone nieba i tajemnicze pejzaże w świetle poza granicą
ciemności. Języka obszernego, z nowymi przestrzeniami, nowymi
uczuciami. Jego myśli rozjaśniały się, gdy wciągał w nozdrza wiatr.
Było to klasyczne stwierdzenie pierwszego pisarza Johana Turi15.
Między nim a Akko panowała przez chwilę cisza.
- Więc to prawda? - spytała w końcu.
-Co?
- Że widzisz duchy? Że rozumiesz ich język? Że to nie tylko
wymysły starej zwariowanej kobiety, która cofnęła się dziś w nocy
w dzieciństwo?
Jon biegł w górę rzeki ścieżką wydeptaną przez juczne zwie-
rzęta. Biegł już pół godziny, może dłużej. Nogi poruszały się same,
niczym u zwierzęcia łapy. Biegł, wypatrując przez cały czas cha-
ty i myśląc o tym, jak wiele jeszcze musi się nauczyć.
Dolina rozszerzyła się wokół niego. Daleko przed sobą ujrzał
pianę wodospadu. Po lewej stronie wznosił się Saanen.
Wiedza teraz powraca. Przybywa gdzieś spoza słońca i gwiazd,
tak jak mówiła Akko i pozostałe powietrzne szamanki.
Dzień był ładny - piękna dolina, oszałamiająca rzeka i ścieżka.
Nad Saanen przepływała, wskazując coś, dłoń z chmur. Wodospad
się przybliżał. Jon chciał dobiec na miejsce bez przystanków.
Dopiero nad wodospadem zrobi sobie przerwę. Słyszał o biega-
czach, którzy potrafią przedrzeć się przez wyczerpanie, ból,
sztywnienie mięśni, do punktu poza tym wszystkim. Potem mo-
gli już biec i biec przez równiny. Chciał tego spróbować. Biegł
wzdłuż rzeki, przez głowę przemykały mu myśli. Czuł się prawie
zjednoczony z naturą. To była jego przyroda. Kochał tę krainę.
Dobrze było wiedzieć, że potrafi kochać. Dla tego uczucia warto
było odbyć wyprawę w góry.
Podczas gdy narastała w nim miłość, dało znać o sobie szybkie
tempo. Zaczęły boleć mięśnie. Chciał ominąć ból. Zmusił się do
myślenia o czymś innym. Równiny i wzgórza pełne były życia.
Czas Snu się zbliżał. W Czasie Snu wszystko działo się po raz
pierwszy. Był coraz bardziej zmęczony. Chwytał oddech. Ścieżka
była nierówna i kamienista. Bał się, że skręci sobie nogę. Do wo-
dospadu był jeszcze spory kawałek drogi. Teren zaczął się wzno-
sić. Nie udało mu się przebiec obok bólu, do miejsca poza nim.
Zaczął iść. Gdy dotarł do wodospadu, Saanen zmienił wygląd.
A dłoń ponad szczytem sterczała jak róg.

Wodospad mknął skalną rynną.


Wodospad w dól się pochylał,
Aż larwę przyszpilił na dnie.
Ptak zniknął z larwą w dziobie.

A on przez Czas Snu podróżował.


Napotkał cztery siostry.
Napotkał myśłicielki przy ognisku.
To, co pomyślały, ukazywało się ludziom.

Myśłicielki tańczyły przed nim.


Ukazały mu tajemnice.
Potrafiły mknąć jak wodospad.
Wiedza z niebios spłynęła.

Pierwszy Banzo miał siłę olbrzyma.


Unosił głazy, których nikt nie uniósł.
Tańczył z niedźwiedziem taniec słońca.
A teraz Jon od kobiet nauczył się tańczyć.

Jon rozstał się z wodospadem, poszedł dalej.


Teren stawał się coraz bardziej niedostępny. Ścieżka zniknęła,
by potem znowu się pojawić, wić się wzdłuż rzeki, która również
najpierw zwęziła się, a potem powoli rozszerzyła koryto.
Doznał uczucia, że ktoś za nim podąża. Zatrzymał się i nasłu-
chiwał, ale panowała cisza. Gdy znowu ruszył, słyszał za sobą
trzask gałązek łamanych czyjąś stopą.
Oczyma wyobraźni widział złe istoty, zwane psimi pyskami,
olbrzymy z mordami jak kundle. Gdy udało im się wywęszyć
samotnych wędrowców, dopadały ich, zabijały i pożerały.
Za jego bratem, zanim zmarł, chodziła w górach jakaś postać,
szła równolegle z nim, po drugiej stronie rzeki.
Jon skrył się błyskawicznie za skałkami. Kroki stały się wyraź-
niejsze, ktoś zmierzał prosto w jego stronę. Przylgnął do kamienia,
wypatrywał, gotował się do ataku.
Wówczas jakaś dłoń klepnęła go w ramię. Ból zapłonął, wtargnął
w głąb barku. Zabójca jednym szarpnięciem przyciągnął go do
siebie. Jakaś część Jona zniknęła, została oderwana. Jego wola
zwiędła. Poddał się.
W tej samej chwili pojawiła się Isir o surowej twarzy, w powie-
wającej na wietrze saamskiej sukni. Zabójca rozluźnił uchwyt
i zniknął.
Isir odwróciła się i ruszyła przed siebie. Dała Jonowi znak, by
jej towarzyszył. Poszedł za nią, między skałami, do wnętrza jaski-
ni, poprzez mrok. Im dalej wchodzili, tym lżejszy się czuł, aż
ponownie stał się lżejszy od powietrza.
Znaleźli się w świetle, w krajobrazie we wnętrzu ziemi. Wokół
nich pasło się stado białych reniferów. Przy zboczu góry stało
kilka lawo. Nad osadą unosił się dym. Ludzie byli zajęci różnymi
pracami. Szczekały psy. Byli tu nawet Indianie w pióropuszach.
Mieli konie.
- Jesteś w niebezpieczeństwie.
Isir powiedziała to łagodnym głosem. Patrzyła na niego długo.
I stojąc tam, stawała się coraz większa.
- Wiem - powiedział; przerażenie go opuszczało.
- Ktoś idzie za tobą.
- Byłem przygotowany.
- Pozwoliłeś mu zajść się od tyłu.
- To prawda.
- Chcesz mieć ten bęben?
-Tak.
- Jest groźny, bo jest w złych rękach.
- Wiem.
- Wkrótce nadejdzie pora - powiedziała Isir.
- Na co?
- Aby go odebrać.
- Dobrze.
- Czy przyszedłeś z własnej woli?
-Tak.
- Nie. Przywołano cię.
-Kto?
- Masz odebrać bęben. Musisz ukazać moc tak niezłomną, by
wszystko zmienić.
- Kto mnie przywołał?
- Źródła naszej mocy są w złych rękach. Dlatego jesteśmy
słabym ludem.
- Tak, ale kto mnie przywołał?
- Ci, którzy przyszli przed tobą, wciąż się usprawiedliwiali.
Usprawiedliwienia kradną moc i prowadzą do otępienia. Jeśli
chcesz teraz pójść dalej, będziesz musiał albo wszystko zmienić,
albo umrzeć.
- Chcę pójść dalej.
- W takim razie nie ma odtąd żadnych usprawiedliwień.
- Chcę zdobyć ten bęben.
- Musisz stać się myśliwym i znaleźć swą broń.
- Dobrze.
- Myśliwy, który panuje nad bronią, potrafi doprowadzić zdo-
bycz do siebie - powiedziała Isir i położyła dłonie na bolącym
barku Jona. Bark rozgrzał się, ból się spotęgował.
- Myśliwy zna właściwe sposoby zabijania. Zabija z respektem.
Prawdziwy myśliwy potrafi zabić na odległość, potrafi zabić sio-
wem. Może zabić jeszcze ciszej, może zabić przez swych pomoc-
ników. Może zabić nawet myślą.
- Nie zajmuję się czarną magią - odrzekł Jon.
- Myśliwy nie może się pomylić. Inaczej wszystko skończone.
Wtedy myśliwy sam na siebie ściągnie śmierć.
- Kto mnie przywołał? - powtórzył pytanie Jon.
- Dla wielu bęben jest tylko kawałkiem drewna, membrana
- zwykłym kawałkiem skóry. Młoteczek kawałkiem rogu. Niektó-
rzy sądzą, że to tylko zabytek. Inni, że narzędzie Szatana.
- Wiem o tym.
- Pilnuj się - ciągnęła Isir. - Ten, który ma bęben, będzie walczył
wszelkimi sposobami, by go zatrzymać. To zły człowiek. Źli są naj-
niebezpieczniejsi. Ty uważasz, że prawo moralne wystarczy.
- Tak.
- Jesteś marzycielem.
- Chcę postępować zgodnie z regułami.
- Jakimi regułami? - zapytała Isir.
- Chcę uzdrawiać dusze.
- Zanim zaczniesz uzdrawiać, musisz zdobyć bęben.
- Nie chcę nikomu zaszkodzić.
- To usprawiedliwienie.
- Jakie są w takim razie reguły?
- Stąd nie ma już drogi powrotu. Albo zdobędziesz bęben, albo
stracisz wszystko.

Isir zdjęła dłonie z jego barku. Już nie bolał.


- Szuka cię zabójca.
- Będę walczył - powiedział Jon.
- Zły człowiek posłał go za tobą. Chce ci zabrać duszę. Wtedy
przegrasz. Umrzesz jako słaby człowiek. A my pozostaniemy
słabym ludem - powiedziała Isir.
- Tylko nad jedną rzeczą ów złoczyńca nie panuje, a miano-
wicie nad bębnem. Pytałeś, kto cię wezwał. To bęben cię wezwał.
Bęben ma własną wolę. Jestem z nią związana.

Isir odłupała kawałek kory, skręciła ją w pochodnię i podpa-


liła. Potem przesunęła płomień wzdłuż jego ciała, aż pochodnia
zatrzymała się na wysokości jego brzucha i serca. Kora paliła się
długo w ciszy. Płomień wydłużał się. Nagle zaczął migotać, giąć
się, tak jakby walczył z kimś, kto próbował go zdmuchnąć. Kora
trzasnęła, a płomień wystrzelił z pochodni niczym włócznia.
- Przypiekł się - powiedziała Isir.
-Kto?
- Zabójca. Potraktowałam go ogniem.
- Rozumiem.
- Eksplodował. Zły może teraz posmakować swego własnego
lekarstwa.
Isir w dalszym ciągu ocierała o niego pochodnię z kory. Ogień
znowu płonął cicho, aż całkiem zamarł.
- Spaliłaś go?
- Zniknął. Ale przyjdą inni, w inny sposób. Jeśli się boisz,
przegrasz walkę.
Isir zniknęła w srebrnoszarej mgle, która pochłonęła wszystko
i wszystkich.

Jednocześnie na dach białego domku spadł kamień. Potoczył


się w dół po dachówkach, spadł z głuchym dźwiękiem na ziemię
tuż przy ścianie. Mieszkańcy domu wyszli, aby zobaczyć, co się
stało. Mężczyzna rozpoznał kamień. Widział go po raz pierwszy
przed rokiem: w dniu, w którym wydarzyło się to, o czym miał
już zawsze pamiętać.
Zabrali wtedy kamień z miejsca zbrodni. Zatopił kamień w ba-
gnie, tam gdzie wyrzeźbił zabójcę i dał mu zadanie. Miał wtedy
nadzieję, że kamień zaginie na zawsze.
A teraz kamień przeszył powietrze i stłukł dachówkę nad ich
głowami. To była jednoznaczna wiadomość.
Mężczyzna chciał wypłynąć na morze i zatopić kamień w głę-
binie. Ale ona mu go zabrała. Nie mógł się jej sprzeciwić. Poszła
zboczem w górę, ukryła kamień w miejscu, w którym nie mógł
go odnaleźć.
Srebrnoszara mgła była w jego głowie, miał ją przed oczami.
Powoli uniosła się, odpłynęła. Odeszła również Isir. Siedział przed
stromymi skałami, zagubiony, szumiało mu w głowie.
Zostań myśliwym. Znajdź swoją broń. Zabijaj we właściwy
sposób.
Chciał być myśliwym. Myśliwym, który wabi do siebie zdo-
bycz.
Wtedy bęben wpłynął w jego świadomość. Na skórze bębna
zauważył niedźwiedzia, renifera i pióro.
Pobiegł dalej wzdłuż rzeki prawie niewidoczną ścieżką. Do
chaty. Do Abrahy.
Akko powiedziała, że Abraha szukał jaskiń, srebra, saamskich
skarbów. Znalazł kiedyś skarb głęboko w skale. Wydobył go na
powierzchnię. Zobaczył wówczas, że cały świat ogarnia pożar. Aby
nie dopuścić do zniszczeń, odniósł skarb z powrotem. Wtedy ogień
wygasł.
W skałach jest złoto. I kryształy. Są inne siły, potężniejsze niż
żelazo, miedź, srebro, złoto, uran, jakkolwiek by nazwać to, co się
wydobywa z ziemi. Ale nie należy tego wykopywać. Wtedy bo-
wiem stanie się to, czego doświadczył Abraha. Cały świat stanie
w płomieniach.
Abraha byl na tyle mądry, by odłożyć złoto na miejsce. Kto
jeszcze byłby tak mądry?
Musiał odnaleźć Abrahę. Potrzebował pomocy. Odzyskanie
bębna to zadanie dla całej wspólnoty. Wszyscy powinni w tym
uczestniczyć. Ale krąg wspólnoty został przerwany. Dlatego mu-
siał odnaleźć Abrahę. Tego, co niemożliwe dla jednej osoby,
można było dokonać wspólnie. To, co jednemu czowiekowi gro-
ziło śmiercią, kilkorgu mogło się udać.

Jon zbliżył się do jeziora. Zobaczył domostwo. Była to gamma.


Większa od tej, którą wybudował Jon. Stała przy zatoczce, w miej-
scu, w którym kończył się brzozowy las i gdzie łączka schodziła
w dół do piaszczystego brzegu przy ujściu rzeki.
- Abraha! - krzyknął, zatrzymał się i nasłuchiwał, lecz nie
otrzymał odpowiedzi. Zrozumiał, że Abrahy tam nie ma. Nad
chatą nie unosił się dym, a łódź wyciągnięto na brzeg.
Jon otworzył drzwi.
Gamma była pusta, a piec zimny. Oczywiście.
Pomieszczenie było okrągłe i wyłożone drewnem. Miało drew-
nianą podłogę i dwa okna. Łóżko było przybite na stałe do ściany,
materac postawiono na sztorc, a pościel wisiała na sznurze pod
sufitem. Na stole stało kilka kubków do góry dnem, czajnik uka-
zywał czarny od sadzy spód.
Nie lubił węszyć po domach. A to już trzeci raz w ciągu dwóch
dni. Wyszedł, zamknął za sobą drzwi. Leciutka mgiełka połknęła
Słońce.
Jon odłożył plecak, zszedł nad jezioro. Kilka kaczek z szumem
rozpiętych skrzydeł zeszło do lądowania. Ale gdy dostrzegły
dwunożną istotę, przyspieszyły, swisz, swisz, swisz. Formacja
uniosła się, ptaki wyrównały lot i zniknęły, zataczając łuk, za jedną
z wysepek. Z zachodu nadciągały ciemne chmury. Było bezwietrz-
nie. Zbliżały się cicho, były coraz bliżej.
Zdjął adidasy, poszedł boso w stronę pokrytego drobnym piaskiem
brzegu przy zatoczce. Suchy piasek grzał skórę. Tam, gdzie piach był
mokry, stopy zostawiały wyraźne odciski. Woda była chłodna.
Rozpalił ogień na palenisku przed chatą, patrzył, jak płomienie
zaczynają lizać czarny czajniczek. Siedział niczym jog, ze skrzy-
żowanymi nogami, przed chatą na widdzie.
Zrodziło się w nim obce uczucie, niepokój.
Jon skoncentrował się, lecz istota uczucia mu umknęła. Miało
to coś wspólnego z zadaniem. Z tym, że ma zostać myśliwym.
Znaleźć broń. Albo ze strachem przed przegraną. Uczucie nie
dało się zlokalizować w ciele ani ująć w słowa oznaczające ból.
Wypakował resztę fińskiego chleba i masło, trochę sera. Woda
gotowała się, wsypał kawę. Postawił czajnik na jednym z kamieni,
by kawa naciągnęła.
Zobaczył wtedy tańczącego ducha-niedźwiedza i zrozumiał.
To odwiedził go duch, a nie nękały kłopoty.
Niedźwiedź usiadł spokojnie na ziemi, z brzuchem pełnym
jagód. Jego oczy błyszczały jak dwa słońca. Nagle podniósł się
gwałtownie, nagle niczym ptak. Skoczył do przodu. Obnażył kły.
Z pyska toczyła sie piana. Uniósł się na dwóch łapach. Dwie łapy
na ziemi. Dwie wyciągnięte ku słońcu. Błysnęły pazury, ciemne,
ostre.

Lekki i ciężki
czuły i silny
jednocześnie.
Drży z emocji,
gdy widzi tańczącego niedźwiedzia.
Ktoś powiedział
pamiętaj, w tobie płynie niedźwiedzia krew.

Duch opiekuńczy nie znal strachu, który był przy nim, nie znal
słabości, która go przepełniała, niewiedzy, z którą on musiał
walczyć.
- Pomóż mi. Jestem w niebezpieczeństwie. Bez ciebie jestem
niczym - rzekł Jon.
Wtedy zrozumiał, że wiedza przychodziła nie tylko spoza słoń-
ca i gwiazd. Przychodziła również spod mchu, tak jak Ij.
Niebo pociemniało od burzowych chmur. W oddali przetoczył
się grzmot, błyskawica rozcięła mrok między chmurami a bru-
natnojesienną widdą. Grzmoty się przybliżyły. Schronił się
w gammie, liczył sekundy dzielące błyskawice od grzmotów, aż
w końcu nie potrafił już ich oddzielić. Wyszedł na zewnątrz.
Błyskawice uderzały jednocześnie we wszystkie strony świata.
Rozszczepiały czarne chmury. Wystrzeliwały z gór. Ziemia trzę-
sła się i kołysała. Od dzieciństwa nie pamiętał takiej burzy jak
teraz.

Jon znalazł ścieżkę wiodącą ku Saanen i wyruszył w drogę.


Wtedy nadciągnął wiatr i deszcz. Krople spadały najpierw rzad-
ko, duże i ciężkie, w ostrych porywach wiatru. Jon podążał szybko
w stronę góry. Po jakimś czasie dosięgnęła go gęsta, gwałtowna
ulewa, która wkrótce całkowicie go przemoczyła. Deszcz padał
skośną ścianą i zatapiał krajobraz wokół niego. Ubranie kleiło się
do ciała. Deszcz uspokoił się na chwilę, lecz zaraz ponownie uderzył.
Krople chłostały skórę, myły go do czysta. Krople trafiały ziemię
i odskakiwały od niej, myły ją do czysta. Krople rozbijały się o zbo-
cza góry, myły je do czysta. Potem zbierały się w kałużach, formo-
wały potoczki, które razem spływały ku rzekom.
Jon słyszał o pasterzach, którzy przebywali na dworze w taką
pogodę. Potem zaskakiwał ich mróz i zamarzali w zbrojach z lodu.
Znajdowano ich przemienionych w lodowe rzeźby. Jon był prze-
moczony, lecz ciepły od wewnętrznego ognia, od pochodni.
Po jakimś czasie mgła opuściła się na zbocza góry i połknęła ją.
Wkrótce cała okolica leżała we mgle. W środku tej waty mozo-
lił się człowiek, chciał utrzymać się na ścieżce, będącej najkrótszą
drogą do domu. W tej samej mgle wzniósł się biały orzeł, poleciał
ku niebu. Po chwili nadciągnął wiatr. Podczas gdy niebo się roz-
jaśniało, kropił jeszcze deszcz. Nad Saanen zawisł napięty łuk
tęczy.
Niedaleko pewien mężczyzna skończył swe wyczerpujące za-
danie.
Mężczyznę bolał kikut - w miejscu, w którym umocowana była
sztuczna dłoń. Pracował ciężko od chwili, kiedy spadł kamień;
bębnił całe przedpołudnie.
Na skórze bębna narysował wilka. Pokropił rysunek krwią
i skoncentrował wolę, aż wilk ożył.
Dał wilkowi do powąchania śrubokręt znaleziony w obejściu.
Wyznaczył mu zadanie i posłał w drogę.
Zapakował bęben, zamknął go w skrzyni.
Kobieta wyciągnęła swoje igły, naprowadziła je na cel i ułożyła
w szeregu na stole.
Brala ostatnią igłę w szeregu, wypowiadała nad nią formułę
i kładła ją jako pierwszą w rzędzie. Tak aż wszystkie igły dotarły
na brzeg stołu i zniknęły.
Spojrzeli po sobie. Zrobione. Teraz pozostało już tylko czekać
na to, co miało nastąpić w najbliższych dniach.
Heaika i Liisa siedzieli w domu. Jon był zmarznięty i przemo-
czony. Dobrze było wejść do domu, gdzie w rogu stał piec trza-
skający ogniem. Przebrał się w suche ubranie, w małej szklanecz-
ce dostał coś ciepłego do wypicia. Opowiedział, gdzie był, że
szukając Abrahy, spotkał Akko.
- Jaka niesamowita, magiczna była pogoda - dodał Jon.
- Wracaliśmy podczas największej ulewy. Przez szybę nic pra-
wie nie było widać, chociaż wycieraczki pracowały na najwyższych
obrotach - odpowiedziała Liisa.
- Czyż nie wspaniałe fajerwerki?
- Byłam zadowolona, że siedziałam w samochodzie. Słyszałam,
że samochód chroni przed błyskawicami, prawda, Heaika?
- To była pogoda Bajana; na zdrowie - powiedział Jon.
- Co to takiego, ta pogoda Bajana? - Liisa też wzniosła kieliszek.
- Bajan jest Bogiem Piorunów - wyjaśnił Heaika.
- Było nieprzyjemnie - powiedziała.
- Dziwne o tej porze roku - stwierdził Heaika.
- I ta tęcza. - Jon opróżnił kieliszek.
- Nie widzieliśmy jej - powiedziała.
- Ja widziałem - przytaknął Heaika.
- W dawnych czasach mówili, że można było po niej pójść na
spotkanie z przodkami.
- Fascynujące - powiedziała Liisa.
- A tak w ogóle, to gdzie byliście?
- Ja byłem na zebraniu - odrzekł Heaika.
- Co się działo?
- Niewiele teraz się dzieje. Wszyscy mają dość polityki. Ty też.
Na zdrowie - Heaika zwrócił się do Jona.
- Moja praca ma charakter polityczny.
- Dołączyłeś, gdy fala wzbierała. Teraz, gdy opadła, wycofałeś
się.
- Pracuję nad innymi sprawami.
- Stajesz się samotnym dziwakiem, takim jak Antti. Biegasz
sam po górach, szukasz jaskiń, skarbowi snów. Wkrótce zaczniesz
pewnie czcić święte kamienie.
Kiedyś już przez to przechodzili, również w czasie, gdy obaj
byli zaangażowani w politykę. Wtedy jon zachował swoje myśli
dla siebie, dla dobra Sprawy, dla dobra Jedności.
- Najbardziej zajmuje mnie ciemiężona cząstka naszej tożsa-
mości. W tej sferze byliśmy prześladowani również przez siebie
samych. Odrzuciliśmy duchowe dziedzictwo przodków. Naród
bez przeszłości jest narodem bez przyszłości - zareplikowal Jon.
- Boję się, że zapominamy o polityce. Społeczeństwo wokół
nas jest politycznie zaangażowane i oczekuje tego samego od nas.
Ludzie są całkiem rozsądni, o ile jesteśmy na boisku i gramy w ich
grę. - Ciągnął dalej Heaika, tak jakby nie słyszał słów Jona.
- Chcą, abyśmy grali w ich grę. Wtedy są pewni, że przegramy.
Musimy grać we własną grę. Dopiero wtedy coś stworzymy.
- Teraz nie ma już żadnej sprawy, która zjednoczyłaby ludzi.
- W głosie Heaiki słychać było zmęczenie.
- Są tysiące dobrych spraw, tuż za progiem. Ekologia. Walka
0 pokój. Nie brakuje spraw, lecz ludzi - zauważyła Liisa.
- Nie mamy przywódców - odparł Heaika.
- Sprawy stworzą przywódców.
- Niełatwo narodowi, który jest tak rozdrobniony jak my. Nasze
siły się wyczerpały. Pochłonęła je walka o Altę. Na dobrą sprawę
jesteśmy zniszczonym narodem.
Liisa pokiwała głową.
- Ludzie jeżdżą na zebrania, aby sobie pomieszkać w hotelu
1 dostać pieniądze za benzynę. Wszystko toczy się wokół chleba
i wygód. Wtedy było inaczej, Jon, gdy objeżdżaliśmy całą północ-
ną Skandynawię, spotykaliśmy się z ludźmi w chatach, w lawo,
planowaliśmy.
- To wypływało z korzeni - odpowiedział Jon.
- Dawało też rezultaty.
- To prawda.
- Teraz walczymy w ciemnościach, w nocy stallo, podczas gdy
ty chcesz spacerować po tęczy.
- Wtedy język polityki spełniał swą funkcję. Wewnętrzną i ze-
wnętrzną. Wtedy słowa były kluczami. Otwierały się drzwi do
głębszego zrozumienia. Teraz konieczne są nowe słowa, które
otworzą drogę do nowego zrozumienia, a bardzo nam go potrze-
ba - rzekł Jon.
- Pewnie - odpowiedział Heaika.
- Szukam tego języka.
- I sądzisz, że znajdziesz go w sztuce szamańskiej? W urokach
rzucanych za pomocą much? W tańcach na cmentarzu? W umar-
łych?
- To, czego szukam, to sztuka uzdrawiania ciał i dusz.
- Nie wierzę w tych dzisiejszych uzdrawiaczy i dotykaczy. Moja
siostra była u takiego jednego. Bolało ją kolano. Dotykał i dotykał,
coraz wyżej i wyżej, wzdłuż uda.
- Są ludzie, którzy wiedzą o szczelinach prowadzących do
drugiego świata - Jon nie ustępował.
- Wierzysz w to?
- Sam ich spotkałem. Wiedza powraca z góry, spoza gwiazd,
i z dołu, spod mchu. Jesteśmy jedynyni w Europie, u których
przetrwało takie dziedzictwo.
- I ty coś o tym wiesz?
-Tak.
Wymknęło mu się. Nie miał zamiaru tego mówić. A jednak
było to słuszne. Jeśli ze swym przyjacielowi nie mógł się tym
podzielić, to do kogo miał się zwrócić? Gdy przyjdzie co do czego,
to Heaika zrozumie. Teraz Heaika pewnie przemyśliwal to, co
zostało powiedziane. Z pewnością przyniesie to jakiś oddźwięk.
Jon posłał myśl w stronę ducha-niedźwiedzia. A może Heaika
zechce brać udział w polowaniu?
- Szczerze mówiąc, nie wiem, o co ci chodzi. - Heaika przerwał
ciszę.
- Mówię o tym, czego nam dzisiaj brakuje. O tym, co może
wypełnić pustkę. Może przywrócić żar. I radość.
- Przydałoby się coś takiego. Ci, którzy dorwali się do politycz-
nego kąska, stają coraz ważniejsi, z każdym rokiem coraz bardziej
pewni siebie, budzą strach - odpowiedział Heaika.
- Patrząc na to z takiej perspektywy, chyba nie masz nic prze-
ciwko temu? - zapytała Liisa.
Heaika nie odpowiadał. Jon zrozumiał. Heaika uważał, że to
brednie. Był zbyt delikatnym człowiekiem, by powiedzieć to prosto
z mostu.
- A co ty sądzisz, Liiso?
- Ja jestem Szwedką z Finlandii.
- Wiem o tym.
- Właściwie nie mam z tym nic wspólnego.
- Nie żartuj. Te czasy mamy już za sobą. To dotyczy wszystkich.
- Zauważył, że Liisa czuje się niepewnie. - Każdy może mieć
własne zdanie - dorzucił.
- To nie brzmi aż tak przerażająco - odrzekła.
Jon chciał opowiedzieć im o Akko, jej siostrach, o duchu-niedź-
wiedziu. To mógłby być decydujący argument. Ale powstrzymał
się. Zaakceptował to, że nie byli otwarci na taką wiedzę, że nie
nadszedł jeszcze odpowiedni czas. Kiedy wiedza o mitologii i si-
łach duchowych będzie równa świadomości politycznej? - zapy-
tał sam siebie.
- Próbowałeś szukać jaskini? - zwrócił się do Heaiki.
Nie próbował. Na tym pytaniu rozmowa zamarła, tak jakby
słowa, które mogłyby ją unieść, jeszcze nie powstały.
- Próbowałeś trenować z lassem? - rzucił na koniec Heaika,
doprowadzając do remisu, gdyż Jon zupełnie o lassie zapomniał.

Jon jechał w stronę Norwegii i przejścia granicznego, sam, bez


autostopowicza, bez Heaiki. Przepuszczono go jednym machnię-
ciem ręki, bez żadnych formalności.
Oczywiście, przejeżdżając poprzednio przez osadę, zapomniał
zameldować o kradzieży reniferów. Wówczas chciał tylko wydo-
stać się stamtąd. Tym razem miał zamiar przejść się do lensmana,
by po prostu poinformować o zajściu. A gdy nadejdzie zmrok,
pojedzie do tego cholernego białego domku. Na przeszpiegi.
Po stronie norweskiej droga schodziła długimi łagodnymi po-
chyłościami. Mknął w dół asfaltem. Za nim pojawił się niebieski
samochód, jon spojrzał w lusterko. Utrzymywał dużą szybkość,
mimo to samochód przyczepił się do niego. Był coraz bliżej, zaczął
migać światłami. Jon zwolnił do prędkości dozwolonej. Czyżby
policja rzeczywiście czekała w gotowości, gdy wjeżdżał do Nor-
wegii?
Samochód był całkiem blisko. Kiwnięcie dłonią. Jon skręcił na
parking, a niebieskie volvo zaparkowało przed nim. Miał nadzie-
ję, że nie zapomniał prawa jazdy. Otworzył schowek, przeszukał
go, ale dokumentów nie znalazł.
Z samochodu wyskoczył czarny pies. Potem pojawił się plecak,
strzelba, ręka i mężczyzna. Mężczyzna zatrzasnął za sobą drzwicz-
ki. Kierowca zawrócił i pojechał z powrotem drogą, którą przybył.
Mężczyzna na poboczu pomachał mu na pożegnanie. Podszedł
do Jona, który właśnie opuścił szybę.
- Podwieziesz mnie? - zapytał mężczyzna.
Był to Abraha.
Jon otworzył drzwi. Pies wskoczył na tylne siedzenie. Plecak
i strzelba wylądowały obok. Na końcu wsiadł Abraha.
- Jak mnie znalazłeś?
- Skoro ty mnie nie znalazłeś, to ja musiałem.
Abraha uśmiechał się. Jon uruchomił silnik. Szukał. Nie zna-
lazł. Przemknęła mu przez głowę strofa wiersza, który kiedyś
napisał:

Posłał w świat skrzydło,


po to jedynie, by odkryć,
że nie chciało
odnaleźć drogi,
lecz krążyło
wokół siebie.

Dolina, w którą wjechali, rozszerzała się. Na prawo lśniło w wo-


dzie słońce. Do jeziora wpływała rzeka. Na drugim końcu jezioro
wypuszczało ją znowu. Otwarta widda opadała ku zębom nad-
morskiego pasma wzgórz.

Otwarte widdy,
kapłańskie kołnierze,
złamane rogi,
spalone bębny.

Przejął go znany, smutny nastrój, pomimo słonecznego światła,


pomimo dobrego, suchego asfaltu, pomimo nienagannej pracy
silnika. I pomimo, że to nie policja się zjawiła, lecz Abraha.
Fala melancholii przypominała o tym wszystkim, co zostało
zniszczone. O dobrej woli i podniosłej wierze nazywanej dziś
przesądami. O obrazach plemiennych, dziś zapomnianych.
Kto dziś wie o przymierzu między reniferem a ludźmi? Kto
składa ofiary Sarakce16? Albo Bajanowi? Kto rozumie język ptaków
i kwiatów? Komu brakuje bębnów spalonych przez misjonarzy?
Kto nosi żałobę po spalonych szamanach?
Życie jest takie krótkie, tak szybko przemija, że każdy wysiłek
jest próżny, bez celu. To, co człowiek robi, myśli, nie ma w zasadzie
znaczenia. Żadnych konsekwencji.

Abraha wskazał ręką stado reniferów. Przemierzało widdę


niczym ruchomy las rogów. Wzmocniło to tylko uczucie niepo-
koju, które zagnieździło się pod sercem Jona.
- Jestem najstarszym synem. Ojciec hoduje renifery. Wyrasta-
łem z dala od tego wszystkiego - odezwał się Jon.
Abraha obrócił się, śledził wzrokiem stado, dopóki się nie roz-
płynęło w krajobrazie.
- Ja też kiedyś miałem czworonożny kapitał. - Zabrzmiało to
tak, jakby się śmiał. Pies zaszczekał.
- Śmiejesz się?
- Ja jestem tutaj. One są tam. Muszą biegać na własnych nogach,
podczas gdy my toczymy się wygodnie do domu. Czy tak nie le-
piej?
- Doprawdy? - rzucił Jon.
- Chciałbyś się zamienić?
- A ty nie? - odpowiedział pytaniem Jon.
- Kiedyś miałem stado. Było dobrze. Ale zdarzyło się coś ta-
kiego, że wszystko straciłem.
- W jaki sposób?
- To, co miałem, zginęło.
-Jak?
- Natrafiło na stal.
- To znaczy?
- Stado zostało wybite.
- Przez kogo?
Nagle Jon usłyszał swój własny głos. Natarczywy. Domagający
się. Twardy. Chciał wiedzieć wszystko. Abraha spojrzał na niego,
lecz nie odpowiedział.
- Akko ci nie opowiadała? - odezwał się w końcu.
- O czym?
- Dlaczego wszystko straciłem.
-Nie.
- Powiedziała ci na pewno, że znalazłem skarb.
-Tak.
- Skarb też straciłem.
- Nie. Postąpiłeś słusznie - powiedział Jon.
Droga wiła się szerokimi zakrętami i ginęła w jarze. Po lewej
stronie rzeka spadała w dół stromym korytem.
- Chcesz wiedzieć?
-Co?
- Jak wszystko straciłem?
- Jeśli chcesz opowiedzieć...
- Dostałem ducha opiekuńczego - rzekł Abraha.
- A więc dostałeś, a nie straciłeś.
- Nie chciałem go przyjąć, ale on mnie dręczył. Aż oszalałem.
Trwało to cały rok. Zachowywałem się jak szaleniec. Nie mogłem
znieść widoku żony i dzieci. Krążyłem samotny po widdzie.
W końcu zamknęli mnie w szpitalu. Leżałem tam, faszerowany
lekarstwami, a ci, którzy zostali, zajęli się moim stadem, które
topniało z dnia na dzień.
- W jaki sposób wyszedłeś?
- Powiedziałem duchowi „tak".
- Dlaczego nie zgodziłeś się od razu?
- Opierałem się, bo się bałem. Rozchorowałem się, bo się balem.
Straciłem wszystko, bo się bałem i nie rozumiałem, że jestem
słaby, a duch potężny.
- Rozumiem.
- Myślałem, że to diabeł chce mojej duszy. Myślałem, że jestem
skazany na zagładę. Słyszałem to w szkole i w kościele i drogo
mnie to kosztowało.
- Rozumiem.
- Gdy wyszedłem, zostawiła mnie, a moje stado zniknęło.
- Całe?
- Całe.
- Co z tym zrobiłeś?
- Nie zameldowałem, nie mściłem się. Nigdy nie zajmowałem
się czarną magią. Chciałem zajmować się białą. Ona jest najważ-
niejsza. To muszą pojąć wszyscy, bo wiedza trwa - powiedział.
- W takim razie jak zdobywasz mięso renifera? - zapytał Jon.
- Przychodzą do mnie, gdy ich potrzebuję. Zawarłem pakt
z Bogiem Reniferów - odrzekł Abraha ze śmiechem, tak jakby
niekoniecznie trzeba było wierzyć w to, co mówi.

Droga wąwozem biegła w dół ostrymi zakrętami i Jon zwolnił.


Stopniowo pole widzenia rozszerzyło się, dostrzegli morze i wysepki.
Zjawił się wtedy duży ptak, żeglujący na szeroko rozpostartych
skrzydłach. Zdawało się, że zawisnął tuż przed samochodem.
- Popatrz - zawołał Jon. Abraha pochylił się w jego stronę,
zacisnął powieki.
- Jastrząb - powiedział.
- Sprawdza nas.
- Ma ostry wzrok.
Jastrząb unosił się pięć metrów przed samochodem, pływał
w powietrzu. Wiatr szarpał mu pióra. Ptak poruszył lekko lotkami,
zakreślił szeroki łuk nad doliną i zniknął.
- To tutaj, w tych jarach, wszystko się zaczęło. Byłem wtedy
młodszy niż ty teraz - opowiadał Abraha. - Jechałem na nartach.
Byłem zapalonym myśliwym. Miałem przeczucie, że w gawrze,
w pobliskim wąwozie, leży niedźwiedź. Czułem to. Powietrze mi
o tym mówiło. Czułem zapach.
- Rozumiem - odezwał się Jon.
- Szukałem i szukałem, chciałem powalić tego olbrzyma. Przy-
niosłoby mi to sławę. Wierzyłem też, że da mi jakąś tajemną silę.
Taką, jaką otrzymywali ci, którzy w dawnych czasach zabijali
niedźwiedzia włócznią.
- Znalazłeś gawrę?
- Nie. Nie znalazłem gawry - odrzekł Abraha.
- Zaprzestałeś poszukiwań?
- Nie mogłem zapomnieć tego napięcia, które przeżyłem tam-
tej wiosny. Szukałem Mchowego Starca przez całe lato. Zawsze
ze strzelbą na ramieniu. Biegałem tak po jarach, aż zaczęto mnie
uważać za pomyleńca.
- I powaliłeś go w końcu?
-Nie.
- Nie znalazłeś go?
- On mnie znalazł.
-Jak?
- W parowie nad rzeką zaginęło kilka reniferów, pojechałem
więc, by sprawdzić. To był jesienny wieczór. Nagle wynurzył się
spod ziemi, stanął na dwóch łapach i tak trwał. Był świetnym
celem. Złożyłem się do strzału i wypaliłem. Jeden strzał, drugi,
następne, lecz Mchowy Starzec stał na tylnych łapach, wymachi-
wał przednimi. Przestraszyłem się, zacząłem uciekać, a niedź-
wiedź deptał mi po piętach. Albo dostałem cios łapą, albo upadłem
i uderzyłem głową o coś twardego. Zemdlałem. Gdy tak leżałem,
niedźwiedź przesunął kamień. Pod nim znajdowało się przejście
prowadzące w dół na półkę w skale. Kompletnie ogłuchłem, a le-
karze nie wiedzieli dlaczego.
- Znalazłeś coś na półce?
Znajdowali się na dnie doliny, tam gdzie droga szerokim zakrę-
tem omijała uprawne pola. Na kozłach wciąż jeszcze wisiało siano.
Kamping nad rzeką opustoszał. Jon podrapał się po brzuchu.
Napotkali karawanę składającą się z trzech samochodów, Abra-
ha pomachał ręką w ich stronę. Na przedzie jechał samochód
terenowy na szerokich oponach, nowy model, z czerwono-żółty-
mi pasami. Potem wyładowana ciężarówka i samochód dostawczy.
Żerdzie do lawo przymocowano na przyczepie. Kierowcami
wszystkich samochodów były kobiety.
- Jesienny przepęd reniferów - odezwał się Abraha.
- Zgadza się - przytaknął Jon.
- Voui - szepnął Abraha.
- To była tylko półka?
- Tak, półka.
- Półka i nic więcej?
- Półka, którą lubiłem odwiedzać. Tajemnica, którą miałem.
Po długim czasie odzyskałem słuch.
- A dlaczego go straciłeś?
- Zabrał mi go niedźwiedź za to, że do niego strzelałem.
- Aha. - Jon kiwnął głową.
- Przy zrównaniu dnia z nocą, w najgłębszych ciemnościach,
dane mi było spotkać tych, którzy byli przed nami. Dowiedziałem
się, co się tu działo.
- Co takiego? - zapytał Jon i znowu podrapał się po brzuchu.
- O tym opowiem później. Z tym miejscem związana jest prze-
powiednia.
- Możesz mi ją opowiedzieć? - zapytał Jon.
- Pewnego dnia powróci wiedza. Nadejdzie gdzieś zza słońca
i gwiazd, spod kamieni i mchu. Doczekam tego dnia. Do tej chwi-
li muszę podtrzymywać ogień.
Jon gwizdnął cicho. Abraha spojrzał na niego.
- Znasz tę przepowiednię? - zapytał.
-Tak.
- Znasz jej ciąg dalszy?
-Nie.
Jon nie dopytywał się o ciąg dalszy. Był zaskoczony, słysząc te
słowa z ust Abrahy. Jechali długo w ciszy. Jona dochodziły popi-
skiwania śpiącego psa.
- Mchowy Starzec musiał mnie uderzyć, gdyż polowałem na
niego. Zabrał mi słuch, gdyż strzelałem. Widzisz, jak nic nie ro-
zumiałem, gdy to się zaczynało. Chciałem strzelać do wszystkie-
go, nawet do duchów. Nikt mi nie powiedział, co to znaczy żyć
między światami. Nikt nie mógł mi pomóc. Ale to było dawno
temu, prawie czterdzieści lat - mruknął Abraha, właściwie sam
do siebie.
Jon drapał się po brzuchu. Użądlił go owad, a może oblazło go
jakieś robactwo? Odpiął koszulę, spojrzał na brzuch. Był pokryty
zaognioną wysypką. Nigdy nie mial wysypki. Lajla mawiała, że
jego skóra jest miękka i gładka jak u dziecka, bez jednego pryszcza
czy wągra. A teraz miał na brzuchu wysypkę, i to właśnie w miej-
scu, gdzie Isir dotykała go i skąd wyciągnęła duchy-pasożyty.

Zbliżali się do osady w głębi fiordu. Przed nimi było skrzyżo-


wanie.
- Dokąd właściwie jedziesz? - zapytał Jon.
- Musiałem cię odszukać, abyśmy mogli zrobić to, co mamy
do zrobienia dziś w nocy.
- Muszę najpierw coś załatwić w osadzie - odparł Jon.
- Pójdziesz ze mną. Teraz.
- A to dlaczego? Dokąd mamy iść? - dopytywał się Jon.
- Pójdziemy na skalną półkę.
- Ale dlaczego akurat teraz?
- Bo dziś jest zrównanie dnia z nocą.
Szli w ciemnościach w górę rzeki. Parów był wąski. Wodospady
dudniły. Kamienie były śliskie. Ale Abraha znał ścieżkę. Szedł
pewnie, ze sprężystością, która zadziwiła Jona. Niemal frunął po
zboczu. Jon posuwał się naprzód po omacku i przyszło mu na myśl,
że stary specjalnie narzucił takie tempo, by mu zaimponować.
Wiatr niósł wzdłuż zboczy wilgotną kurzawę, tuman rozdrob-
nionych kropel wody, wzbijanych w górę ciśnieniem powietrza.
Wspinali się coraz wyżej i Jon widział światła domów stojących
nad brzegiem morza. Czuł, jak rośnie w nim napięcie, inne niż
to, którego źródłem była ciemność i zawrotna wysokość. Szli ku
miejscu, o którym opowiadano legendy. Zrozumiał, że Abraha
nie biegnie niczym śnieżny kozioł, by mu zaimponować, lecz
ponieważ odczuwa podobne podniecenie i to ono daje siłę stare-
mu ciału.
Abraha zszedł z perci, podszedł wąską krawędzią do urwiska.
Widzieli skalną ścianę na drugim brzegu rzeki. Wzdłuż perci
rosły karłowate brzózki i wrzosy, leżały kamienie, które stoczyły
się z góry.
Wydostali się na pogrążony w ciemnościach płaskowyż, który
nieznacznie nachylał się w dół. Nie zatrzymując się, nie wahając,
bez słowa, Abraha skierował się w stronę niewielkiego głazu, od-
sunął go na bok. Zniknął w głębi jamy, wchłonięty przez ziemię.

Jon, cały spięty, włożył w otwór stopę, badał nią wnętrze. Stopa
znalazła oparcie. Ześliznął się aż do następnego występu. Zrozumiał,
że zrobiono tu schody, że schodziło tędy wielu przed nim. W koń-
cu poczui pod stopami płaski grunt. Był we wnętrzu jaskini. Zoba-
czył przed sobą światło, podszedł. Abraha rozpalał ognisko. Znaj-
dowali się na tarasie wyżłobionym w zboczu góry. Nad nimi było
kamienne sklepienie. Otwór znajdował się tuż nad jarem. Pod nimi
płynęła rzeka, pieniły się wodospady, lecz ich odgłosy były tak
stłumione, że słyszeli tylko cichutki szum.
Pośrodku tarasu stal niezwykły kamień.
- Przy nim możesz zobaczyć to, o co poprosisz - odezwał się
Abraha.
Z tyłu za kamieniem skalna półka wwiercała się w głąb ściany.
Jon wdrapał się na nią. Stopniowo zrobiło się tak wąsko, że musiał
się czołgać.
Wytknął głowę z otworu w skalnej ścinanie. Pod sobą dostrzegł
nocne kontury doliny, wioski i rozciągające się za nią morze. Od
tego widoku zakręciło mu się w głowie.

Ognisko już tylko się tliło.


- Północ. Siądź przy kamieniu - polecił Abraha.
Jon bardzo niepewnie podszedł do głazu, usiadł, krzyżując nogi,
próbował odnaleźć właściwy nastrój. Czuł coraz większe zmęcze-
nie. Tak jakby góra wmuszała w niego swój sen. Chciał czuwać.
Poprosił, by mógł zobaczyć bęben.
Ukazał się poruszający się róg. Nie do końca zdawał sobie spra-
wę z tego, co się dzieje, ale miał wrażenie, że kamień się otwiera.
Nagle jego dusza została wyssana z ciała, wciągnięta do szczeliny
i wyrzucona przez otwór w skalnej ścianie. W momencie, gdy został
ciśnięty przez skalny otwór i zaczął unosić się nad przepaścią, stal
się cięższy ze strachu przed upadkiem. Wtedy zauważył, że jest
lżejszy od powietrza, że może latać. Ruchome światło w kamieniu
stało się potężną tarczą słoneczną otoczoną promieniami ze złota.
Jeden z promieni oderwał się. Na nim Jon pogalopował ku słoiicu,
potem przez nie, na drugą stronę. Wyszedł dziurą na dnie jeziora,
popłynął w górę, ale nie był mokry. Przebił powierzchnię wody
i wyszedł na leżący powyżej ląd.

Świtało już, gdy doszedł do siebie. Abraha zrobił mu legowisko


w głębi jaskini. Zanurzył się w sen, jak nurek w wodę. Gdy się
obudził, było już popołudnie.
- Zobaczyłeś to, o co prosiłeś? - zapytał Abraha. - Dzielenie
się przeżyciami jest częścią rytuału.
Jon opowiedział o mężczyźnie, którego spotkał po wyjściu
z jeziora.
- Co ci powiedział?
- Jak zrobić bęben i co oznaczają symbole.
Abraha pokiwał głową.
- Zabrał mnie do dużego lawo, gdzie pracowali mistrzowie. Naj-
pierw zobaczyłem znak symbolizujący moc Mchowego Starca. Potem
zobaczyłem wiele innych znaków i uzdrawiających symboli.
- Podróżowaliście?
- To była rozległa równina, kraj łowców z pasmem gór na ho-
ryzoncie. Było tam wielu ludzi - myśliwi, nomadowie. Zajmowa-
li się tym, co lubią najbardziej. Indianie polowali na bizony. Sa-
amowie znaczyli swe stada reniferów.
- Wiedza trwa - odezwał się Abraha.
- Długo byłem nieobecny?
- Kilka godzin.
- Wydawało mi się, że to tylko chwila, może dziesięć minut.
- Czas Snu jest poza czasem. Tam wszystko zdarza się po raz
pierwszy.
- Czy to ty śpiewałeś joik ?
- Tak. Tak trzeba.
- Co by się stało, gdyby cię tam nie było?
- Byłem tam. Joikowałem. Postępowałem zgodnie z regułami.
Jeśli je łamiesz, może się zdarzyć nieszczęście.
- To znaczy?
- Uwolniona dusza może zgubić drogę do domu, udać się
w przeciwnym kierunku. Albo utkwi w skalnej szczelinie lub pod
korzeniem drzewa.
- 1 co wtedy?
- Wtedy pęka struna.
- Co masz na myśli?
- Nazywają to śmiercią.
- Co to za miejsce? Obiecałeś mi powiedzieć.
- Kiedyś była tu szkoła szamanów. Tu uczyli się o duchach
i przechodzili próby.
- Próby?
- Uczeń siadał razem z mistrzem w jaskini. Noaidi przywoływał
duchy. Uczeń nie zdawał egzaminu, jeśli ich nie dostrzegł lub nie
poczuł. Jeśli zauważył przechodzące obok niego duchy, to zaliczał
próbę i mógł zaczynać praktykę szamańską.
- Podróżowali tak jak ja?
- Tu uczyli się podróżować. Odwiedzali zarówno świat nad-
ziemny, jak i podziemny oraz różne miejsca na kuli ziemskiej.
Niektórzy byli nieobecni przez wiele dni, przebywali na Islandii
lub we Włoszech. Niektórzy uważali nawet, że ludzkość nie ma
przed nimi tajemnic. Znali smutki i radości białych, żółtych,
czarnych, czerwonych. Zjeździli cały świat.
- Podróże duszy?
-Tak.
- A nie potrzebowali bębnów?
- Ja nigdy nie używałem bębna - odparł Abraha.
- Ale oni używali?
- Tak - odpowiedział. - Pamiętasz przepowiednię, o której ci
opowiedziałem?
-Tak.
- Nie powiedziałem ci wszystkiego. Przepowiednia głosi dalej,
że bęben przybędzie ze słońca. Będę trzymał go w rękach, zanim
przeminie mój czas. Ale to ktoś inny nauczy się nim posługiwać.
- Kiedy usłyszałeś tę wróżbę?
- Byłem młodszy niż ty teraz.

Abraha znowu rozpalił ognisko. Upiekł mięso. Zjedli. Jon był


czujny w nieznany sobie sposób.
W głębi jaskini zobaczył coś, co przykuło jego wzrok. Przyjrzał
się temu uważniej, zdrapał mech. Wtedy ukazał się jego oczom
owalny rysunek.
Nagle zrozumiał, co to jest. Znalazł wyryty w skale rysunek
bębna. Bęben podzielony byl na trzy obszary, każdy z nich po-
krywały symbole.
- Bywam tu od trzydziestu lat i nie zauważyłem tego - mruknął
Abraha, podczas gdy Jon dotykał poszczególnych figur.

Gdy wyszli z tunelu na płaskowyż, promienie słońca padały


na górską rozpadlinę. Zasunęli za sobą kamień, usiedli, rozkoszu-
jąc się słońcem i wspaniałym widokiem. Płaskowyż był otwarty,
olbrzymi, przyjazny. Nie taki jak wczoraj.
- Trzeba się jeszcze dużo nauczyć, prawda? - zapytał Jon.
- Teraz wiesz to, co najistotniejsze. Wiesz o szczelinach.
Jon skinął głową.
- Pewnego dnia zdobędę bęben.
- Mam nadzieję, że ten dzień wkrótce nadejdżie - rzekł Abra-
ha - bo wiem, co się stanie ze mną tego dnia.
Glos Abrahy byl radosny, chociaż mówił o śmierci.
- Wiedza będzie trwać - dorzucił.
- Dziwne, że tak wielu zapomina - powiedział Jon.
- Tak już jest, lecz nie ma się o co martwić. Wiesz, że w tym
miejscu szamani się bawili? Wylegiwali się, akumulowali moc
słońca w swych ciałach. Masowali się.
- Masowali?
- Nie sądzisz chyba, że szamani przez cały czas pościli i się
umartwiali? Nie, staruszku, tak nie było. Bawili się, a przy tym
uczyli się wysysania, dmuchania, masowania. Mieli uzdrawiać
innych, więc sami musieli być zdrowi. Były też szamanki.
Abraha i Jon siedzieli po obu stronach kamienia. Jon wyobraził
sobie, jak swego czasu rozwijano tu skóry reniferów, wypoczywano,
wygrzewano się w słońcu. Szamani masowali się, wysysali z ciał paso-
żyty, uczyli się nawzajem joików, wypróbowywali siłę niedźwiedzia.
- Pomocujemy się? - zapytał nagle Jon.
Zaczęli się mocować na ręce. Stary mężczyzna był mocny i ży-
lasty. Jon dał mu wygrać. Potem chwycili się za bary. Tarzali się
w mchu, sapali, pocili się.
W pewnym momencie Abraha wyśliznął się i silnym chwytem
unieruchomił Jona pod sobą.
- Ciekawe, czy w tym ciele jest jeszcze dość siły, by cię przy-
trzymać?
Chociaż Jon próbował na wszystkie sposoby, nie udało mu się
uwolnić. Abraha leżał na nim, uśmiechając się z zadowoleniem.
Zaczął pocierać udem o krocze Jona i sytuacja stawała się jedno-
znaczna. Jonowi to się nie podobało. Wtedy pomógł mu niedź-
wiedź. Jon uwolnił się z uścisku.
Siedzieli w słońcu rozgrzani, zmęczeni, zamyśleni. Jon rozebrał
się do pasa. Chciał wystawić wysypkę na działanie promieni sło-
necznych, ale w ciągu nocy prawie zniknęła, pozostawiając kilka
suchych krost. Ból w barku również minął.
- Nie rozbierzesz się całkiem? - zapytał Abraha.
- A po co?
- Żebym zobaczył, czy konar ci stoi.
- To też należy do tradycji? - Jon uśmiechnął się.
- Szamani musieli pomagać niepłodnym kobietom i mężczy-
znom, którym się nie podnosił.
- Stoi, kiedy trzeba. Ale tak poza tym, to przydałby mu się
uzdrawiający masaż. Dużo czasu upłynęło od ostatniego razu -
rzekł Jon.
- Jesteś jeszcze niczego sobie, nie tak stary i niedołężny jak ten
tutaj.
Abraha uniósł się na klęczki. Wyjął go. Trzon był miękki, a skó-
ra na nim pomarszczona. Główka miała barwę głębszą niż u Jona,
jasnofioletową, jak język młodego renifera, lecz wciąż była jeszcze
gładka i błyszcząca.
- Wszystkie włosy posiwiały - odezwał się Abraha.

Schodzili z powrotem do osady. Jon starał się zapamiętać, któ-


rędy biegnie ścieżka, by móc potem odnaleźć to miejsce. Czuł się
mocny. Abraha szedł powoli. Wydawał się dwadzieścia lat starszy
niż wczoraj. Jonowi przeszło wówczas przez myśl, że Abraha zrzu-
cił z siebie wiedzę i moc, które on teraz miał ponieść dalej.
Jon wrzucił drugi bieg, pokonując stromy podjazd do głównej
drogi. Naprzeciwko pojawił się niebieski samochód terenowy,
który widzieli poprzedniego dnia. Jon zatrzymał się. Znowu pro-
wadziła kobieta. Obok niej siedział mężczyzna. Abraha pomachał
do niego ręką, mężczyzna mu odpowiedział. Kierunkowskazy
i światła stopu stworzyły iluminację.

Siedzieli na skałce o zaokrąglonym wierzchołku, po drugiej


stronie drogi.
- Zawróciliśmy, by poszukać stada, które gdzieś się zagubiło
- odezwał mężczyzna.
- Aha - odpowiedział Abraha.
- Zniknęło, schodząc w dolinę. Nie widzieliście go przypad-
kiem?
- Nie widzieliśmy żadnych reniferów.
- Ale może widziałeś je trzecim okiem? - zapytał mężczyzna
z uśmiechem.
Abraha siedział cicho, dziobał patykiem leżące na ziemi sosno-
we igły.
- Pasą się spokojnie w jednym z jarów. Około pięćdziesięciu
sztuk.
- Tyle ich mniej więcej było.
- Aha.
- Są po tej stronie drogi, czy przeszły na drugą? - dopytywał
się mężczyzna.
- Nie przechodziły przez drogę - odpowiedział Abraha.
Mężczyzna wyciągnął lornetkę z kieszeni na piersi. Zaczął
penetrować dolinę, jary, zbocza. Potem schował lornetkę do skó-
rzanego futerału.
- Skąd wracacie? - zapytał.
Abraha wskazał w stronę jaru.
- Co jest w tym jarze? Nawet Ruth nie chce o nim mówić.
Widziałem tam Kamień Dziadka, ale nikt nie chce nic powiedzieć
o tym wąwozie.
- Nie. - Abraha wpatrywał się prosto przed siebie.
- Byliście tam dziś w nocy? - zapytała Ruth.
- Tak. Przedtem zajrzeliśmy jeszcze do domu.
- A cóż to za figurę masz ze sobą? - zapytał mężczyzna.
- Nazywam się Jon. Interesuje mnie dawna wiedza. Właśnie
w ten sposób poznałem Anttiego.
- A więc jesteś jednym z nich - rzeki mężczyzna.
- Słyszeliście o kimś w pobliżu, kto ma bęben noaidi? - zapytał
Jon.
- Już dawno zgnili w ziemi. I musisz wiedzieć, że byli narzę-
dziami diabła. Zsyłali choroby na ludzi i zwierzęta. Powietrzem,
wodą, a nawet ziemią. Człowiek musiał cały czas się pilnować,
nigdzie nie można było czuć się bezpiecznie. Diabelska moc pa-
nowała wszędzie. Nie mówmy o tym, bo zbudzą się duchy, nawet
tu, pod naszymi tyłkami - ostrzegł.
- Gdzie stoi Kamień Dziadka? - zapytał Jon.
- Niedaleko stąd - odezwała się Ruth. - Mogę opowiedzieć
0 nim wiele historii, jeśli cię to interesuje. Kiedyś przez wiele dni
opowiadałam je ludziom z Instytutu Saamskiego. Gdy już mieli
przesłuchać nagrania, okazało się, że magnetofon jest zepsuty,
1 musiałam opowiadać raz jeszcze.
- Przyjechali tu z jakimś rupieciem - wtrącił mężczyzna.
- Ale teraz mają to nagrane.
- Opowiadałaś im o Kamieniu Dziadka? - zapytał Abraha.
-Tak.
- Byłaś tam? - Abraha wydawał się zaskoczony.
- Nie, ale dużo o nim słyszałam.
- Nie wiedziałem, że on cię interesuje - powiedział Abraha.
- To tam dziadkowi poszczęściło się z reniferami - odparła.
- Może powinniśmy tam teraz pojechać. - Mężczyzna wyszcze-
rzył zęby w uśmiechu.
- Co powiedziałaś o kamieniu? - dopytywał się Abraha.
- Stamtąd wyszło białe stado dziadka. Dostał stado, gdy cisnął
nożem nad kamieniem.
- Ty też powinieneś tam pojechać, Antti. I zabierz ze sobą dużo
noży - odezwał się mężczyzna.
- Cicho, nie gadaj głupot, Aslat - przerwała mu Ruth.
- Uważam tylko, że szczęście zsyłane hodowcom przez kamień
to przesądy. Ludzie w dawnych czasach podtrzymywali się w ten
sposób na duchu. Teraz wiadomo, że renifery nie wychodzą
z kamieni. - Aslat patrzył na Jona i mówił dalej: - Dawniej posłu-
giwali się bębnem, by straszyć innych, zdobywać srebro i ziemię.
Żądali dobrej zapłaty. Poza tym były z tego tylko niesnaski. Jeden
noaidi straszył, że pożre innego, i tak to się ciągnęło bez końca.
A ja mam własne wytłumaczenie tych wszystkich wizji. Przyczyną
były pijaństwa trwające tygodniami. Upijali się kiepskim alkoho-
lem, awanturowali się po pijanemu. Po przebudzeniu mieli deli-
rium i wyrzuty sumienia. Widzieli i złego, i Renifera Przeznacze-
nia. By się uspokoić, szli do człowieka, który cieszył się sławą
uzdrowiciela. I to wszystko.
- Jest tyle dziwnych rzeczy na niebie i na ziemi - odparł Jon
dyplomatycznie.
- Teraz mamy tu spokój i możemy pracować - powiedział Aslat.
- Powiedz, czy ja cię kiedyś nie widziałem? Czy to nie ty pisujesz
do gazet w Oslo?
-Tak.
- Bo ja mam historię, która powinna się znaleźć w gazetach
- mówił dalej.
- Akurat teraz nie pracuję.
- Przydałaby się nam pomoc. Wojsko potrzebuje nowych tere-
nów, a nas już nie stać na adwokatów. Wydaje się, że nic w tej
sprawie nie osiągniemy.
- A więc nie ma spokoju - mruknął Abraha.
- Za tym stoi państwo.
- To jest ten rzeczywisty niepokój. Państwo bierze sobie trochę
tu, trochę tam, a te nieliczne dystrykty, których to akurat nie
dotyczy, są zadowolone i siedzą cicho. Aż do dnia, w którym
rozbudowa nie dotknie właśnie ich. To jest właśnie przeciwieństwo
pokoju. To, że każdy zagarnia dla siebie jak najwięcej.
- Nie musisz aż tak brać w obronę hodowców, ty, który nie
masz ani jednego renifera, ale za to zawsze masz kawałek mięsa
między zębami - rzekł Aslat.
- Gdyby wielcy nie musieli rosnąć i zjadać innych, wystarczy-
łoby miejsca dla wszystkich. Nie, staruszku, pognębiając się
wzajemnie, nie stworzymy pokoju.
- Trzeba mieć mocne nerwy, gdy chce się być największym
- odparł krótko mężczyzna.

Pojawił się jakiś samochód, podpełznął szosą w górę, zbliżył


się, minął ich. Potem zniknął za grzbietem wzgórza. Aslat skręcił
papierosa, zapalił, zaciągnął się. Zawsze się wydaje, że samocho-
dy szybciej znikają niż się pojawiają. Zza chmur wyjrzało słońce.
Strome zbocze góry lśniło niczym brąz. Jonowi wydawało się, że
tam wysoko dostrzega znajomy taras, ale mógł równie dobrze
pomylić go z tyloma innymi tarasami i półkami.
- Już przedtem słyszałem o Kamieniu Dziadka. Jest znany.
Widać go stąd? - zapytał Jon.
- Stoi wysoko w górach.
- Sądziłem, że w jarze.
- Nie, w rozpadlinie nad jeziorem. Ten, który uświęcił kamień,
siadywał tam na skórze renifera za każdym razem, gdy przecho-
dziło stado. Mówiono, że wkładał swe najpiękniejsze ubranie.
Wszyscy inni też musieli się tak ubierać. Musieli też zdejmować
czapkę i mijać to miejsce z odkrytą głową. On miał rzeczywiście
szczęście do reniferów. Niekiedy stado było tak liczne, że prze-
chodziło przez trzy dni i przez cały ten czas stary siedział przy
kamieniu. Nikt nie mógł go stamtąd odciągnąć.
- Odpoczywał sobie po trudach - wtrącił Aslat.
- Składał ofiary i modlił się - szybko odrzekła Ruth.
- Do kogo?
- Nie wiem. Nie byłam tam.
- Może miał pakt z czarnym.
- Miał białe renifery, najbielsze stado, jakie gdziekolwiek ist-
niało - mówiła dalej Ruth.
- I to byl twój dziadek?
- Jego ojciec. Prawda, Antti? - zapytała.
- To był dziadek dziadka. Nigdy nikomu nie groził, nie mścił
się, a jeśli któryś z jego parobków kradł renifery, to go wyrzucał.
Dawał tym, którzy mieli niewiele.
- Jest w tym tyle prawdy, co w opowieściach o złotych i srebr-
nych skarbach. - Aslat zdusił papierosa i podniósł się. Ponownie
wyjął lornetkę, zaczął przyglądać się zboczom i kotlinkom. Jon miał
ochotę pożyczyć lornetkę i odszukać znajomą półkę skalną.
- Cieszę się, że nie zacząłem składać ofiar. Birro jest nienasy-
cony, żąda coraz więcej. W końcu człowiek zostaje bez niczego
i nikt mi nie powie, że wtedy można dostać od kamienia jakieś
nowe stado.
Aslat przeszedł przez drogę, zajrzał do samochodu Jona, obszedł
go z drugiej strony. Jon usłyszał strugę moczu uderzającą
o żwir.
- Gdy byłam mała, dostałam od dziadka magiczny kamyk. Miałam
go przechować, aż dorosnę. Wtedy miałam wypowiedzieć trzy życze-
nia, a kamyk miał je spełnić. Nie potrafiłam jednak czekać i wypowie-
działam życzenia, gdy byłam bardzo młoda - opowiadała Ruth.
- Co się stało? - zapytał Abraha.
- Dostałam to, o co prosiłam. Znalazłam w lesie przyjaciela.
Przychodził do mnie, gdy go zawołałam. Bawiliśmy się razem,
jedliśmy. Byl moim najlepszym przyjacielem. Nie miał rodziców.
Było mi go żal, przynosiłam mu jedzenie. Potem zostaliśmy ko-
chankami. Nikt o tym nie wiedział, a on był taki piękny. Myślałam,
że jest dla innych niewidzialny, że tylko ja mogę go zobaczyć. Ale
tato mnie szpiegował. Dostałam lanie i potem wyrzuciłam kamyk.
Nigdy przedtem o tym nie opowiadałam.
- Jak ten kamyk wyglądał?
- Był błyszczący, sześciokątny, o ostrym końcu.

Aslat wyszedł ponownie na drogę.


- Czas już jechać - powiedział i skierował się w stronę samo-
chodu. Ruth kiwnęła głową.
Mężczyzna otworzył drzwiczki, wsiadł do samochodu.
- Nie powinieneś gniewać się na niego ani rzucać na niego
uroku - powiedziała Ruth do Abrahy, gdy Aslat zniknął z pola
widzenia.
- Wiesz, co o nim myślę - odpowiedział.
- Dobrze radzi sobie w górach - rzekła.
Abraha milczał.
- Wydarzyły się też inne rzeczy - zaczęła.
Wtedy mężczyzna nacisnął klakson. Ruth podniosła się, zawa-
hała się.
- To nieprawda, że nie byłam przy Kamieniu Dziadka. Gdy
dorosłam, żałowałam, że wyrzuciłam kamyk szczęścia. Więc po-
szłam raz do rozpadliny, usiadłam przy kamieniu. Zaczęło padać.
Marzłam. Nic się nie działo. Już miałam iść do domu. Ale z jakie-
goś powodu siedziałam dalej.
Ruth spojrzała na samochód, tak jakby czekała, aż dźwięk
klaksonu przerwie jej opowiadanie.
- Wtedy kamień otworzył się. Najpierw wyfrunął stamtąd biały
orzeł i zniknął. Potem wyszedł duży biały renifer z młodym ciela-
kiem. Polował na nie wilk. Byk walczył z wilkiem. Odganiał go cio-
sami rogów. W tym czasie cielak uciekał z góry w stronę wybrzeża.
Ale to właśnie jego chciał dopaść wilk. Wywęszył trop i pobiegł nim.
W końcu dogonił cielaka i już mial się na niego rzucić. Wtedy pojawił
się brunatny niedźwiedź, powalił wilka. Wziął cielaka w łapy i poniósł
go na widdę. Ale na widdzie cielak nie był już cielakiem.
- Czym się stal?
- Bębnem.
- Bębnem szamańskim?
-Tak.
- A stary renifer, co się z nim stało? - zapytał Abraha.
- Stracił poroże.
- A wilk?
- Padł.
- Co się stało z orłem?
- Miał powrócić, gdy nadejdzie czas spełnienia się przepowiedni.
- Pamiętasz przepowiednię o wiedzy, która miała powrócić?
Tę, którą słyszeliśmy, gdy byliśmy dziećmi? - zapytał Abraha.
- Ta opowieść jest jej dalszym ciągiem. A dzisiaj widziałam
białego orła. Leciał nad Saanen - odpowiedziała.

Niebieski samochód zamigał kierunkowskazem i wyjechał


z pobocza. Szerokie opony chwyciły się asfaltu. Pozostawiając za
sobą drżącą mgiełkę spalin, samochód rozpłynął się w wieczornym
niebie. Jon wjechał na drogę i podążył za nimi.
- To była twoja siostra?
- Oczywiście.
- Lubisz swego szwagra?
- Nie jest stąd. Po prostu zjawił się i z nią ożenił. To było wte-
dy, gdy mnie się zaczęło źle wieść. Teraz to on jest właścicielem
wszystkiego.
- Źle ci się powiodło? Naprawdę tak myślisz?
- Gdy chodziliśmy do szkoły, byłem pierwszy, który nauczył
się pisać. Mieliśmy zawody w pisaniu opowiadań. Pewnego razu
napisałem całą stronę. Nauczyciel mnie pochwalił i nazwał pisa-
rzem. Tak mi dokuczano, że przestałem pisać.
- Szkoda - rzekł Jon.
- Mógłbym zostać nauczycielem. Albo księdzem. Mógłbym
sprawować urząd - Abraha uśmiechnął się lekko.
- Może nie księdzem - powiedział Jon.
- Pewnie księdzem nie - przyznał Abraha.
- Albo może właśnie księdzem.
- Ruth dostała kamyk. Ja odziedziczyłem dirri. Strzałę noaidi.
Po dziadku. Próbowałem różnych zawodów, ale nie potrafię nic
innego, tylko widzieć. Widzę trzecim okiem, jak to powiedział
Aslat. Za każdym razem, gdy próbowałem jakiejś innej pracy,
powstrzymywały mnie duchy.
- Widziałeś stado, o które pytał?
- Widziałem. Ale pierwszym miejscem, które sprawdzi, nie będzie
to, w którym widziałem zwierzęta, ale to, z którego przybyliśmy.
- Dlaczego?
- Nie zauważyłeś, że sprawdzał twój samochód? Moim zdaniem
szukał kradzionego mięsa.
- Masz w sobie strzałę noaidi. A wiesz, co ja dostałem?
-Nie.
- Znak z bębna noaidi odłączył się i wniknął we mnie.
- Jaki znak?
- Znak słońca.
Na skrzyżowaniu skręcili w prawo, przejechali przez sosnowy
zagajnik, zbliżyli się do fiordu. Znowu minęli posterunek lensma-
na. Teraz byl zamknięty. Wybierze się tu jutro.
Po lewej stronie leżał fiord, połyskujący i spokojny. Droga
biegła wzdłuż brzegu. Za stacją benzynową skręcili w prawo.
Najpierw ujrzeli duży nowy dom. Na spotkanie wybiegły dwa
ujadające psy. Mieszkali tu Aslat i Ruth. Niebieski samochód te-
renowy stał przed domem. Czterokołowy motocykl terenowy
i dwa skutery śnieżne stały obok stabburv.

Powyżej domu droga zwężała się i była jak tarka. Zaczęło się
już ściemniać, gdy zaparkowali przed niewielkim domem, znisz-
czonym wiatrem i deszczem. Stary pies podbiegi do nich, oparł
się łapami o Abrahę, obwąchał Jona, podreptał za Abrahą w stro-
nę drzwi.
Jon poszedł za dom się wysikać. Zobaczył wtedy coś, czego nie
zauważył poprzedniego dnia.

Gdy Jon wszedł do domu, Abraha klęczał i wkładał polana do


pieca.
- Więc też masz samochód - powiedział.
- Tak, to mój samochód. - Abraha wziął do ręki pudełko zapałek.
- Ach, tak.
- Widziałem, że masz zapisany mój numer na osłonce prze-
ciwsłonecznej. - Abraha zapalił zapałkę.
-Tak.
- Jak się zakończyła ta sprawa? - Abraha spojrzał na Jona.
- Chciałbyś się dowiedzieć?
Abraha skinął głową. Płomień wspiął się po zapałce, sparzył
palce Abrahy.
- A więc? - Abraha otworzył pudełko i wyjął nową zapałkę.
- Czyżbym rzeczywiście zapomniał opowiedzieć ci o tym?
Jon przebudził się z niejasnego snu. Leżał na kanapie w pokoju.
Drzwi do kuchni były otwarte. Wewnątrz w kącie spał pies. Abra-
ha też spał.
Przez dłuższą chwilę przewracał się z boku na bok, zanim
ponownie zasnął. Wówczas powrócił sen, a Jon obudzony zerwał
się gwałtownie, niczym zając czujący polującego rosomaka.
Stal na podłodze z bijącym sercem. Zarówno w pokoju, jak i na
dworze było ciemno. Panowała nieziemska cisza. Usłyszał coś na
dworze. Wokół domu dreptały czyjeś łapy. Pazury zaskrobały
o drzwi wejściowe, a nos węszył przy szparze w drzwiach.

Obudził go Abraha. Czuł się tak, jakby spał tylko chwilę. Naj-
chętniej zapadłby znowu w bezczasowość snu, ale coś we wzroku
Abrahy kazało mu się podnieść. Gdy wciągał na siebie ubranie,
czuł, że ciało ma zmarznięte i zesztywniałe. Nawet pies warczał
pod stołem, gdy Jon usiadł i sięgnął po kawę.
- Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje - zauważył Jon. Ale pies
warczał nadal, a Abraha wpatrywał się w swój kubek.
Jon chciał porozmawiać i odtworzyć nastrój poprzedniego dnia.
Wczoraj dom żył i skrzył się śmiechem. Teraz wydawało się, że
pomieszczenia i mieszkańcy skurczyli się od chłodu i wrogości.
Niezwykła opowieść o tym, jak wciąż zapominał zameldować
o kradzieży reniferów, sprawiła dużo uciechy.
- Wyjąłem to z twojej głowy - powiedział Abraha, kiedy siedzie-
li i obgryzali kości z mięsa.
Jon spojrzał nagle z niechęcią na kości. Zrzucił je na ziemię.
Każdy normalny pies zatopiłby w nich zęby, ale ten warczał jeszcze
bardziej. Abraha pochylił się. Zebrał kości na talerz, tak jakby to
było cenne jedzenie lub coś jeszcze bardziej wartościowego.
- Dlaczego to robisz? - spytał Jon, wskazując na kości ruchem
głowy.
- Jesteś jeszcze głodny? - odezwał się Abraha. Starł ze stołu,
postawił chleb i masło.
- Po co ci te resztki?
- Tylko to zostało.
- O co ci chodzi? To tylko kości.
- Powstanie na nich nowe mięso.
Nagle powróciło nieprzyjemne uczucie z minionej nocy, gdy
jakieś zwierzę skrobało do drzwi.
- Zauważyłeś coś w nocy? - zapytał.
- Nie możesz dać się oszukać, gdy masz zrobić to, co musisz.
Musisz porozmawiać z Jovem. Musisz użyć trzeciego oka.
- Znasz Jova?
- Wciąż jeszcze nie jesteś dostatecznie chytry. Wierzysz w pra-
wo moralne. Ten, który poluje na ciebie, postępuje według inne-
go prawa. Przeszedłby przez ściany i okna, gdyby nie było tu mnie
i psa. Musisz pokazać, że jesteś Banzo. Musisz posłużyć się spry-
tem plemienia, i nie tylko. Musisz posłużyć się mądrością i siłą
myśliwych. Uśmiech może okazać się nożem.
- Nie pójdziesz ze mną?
- Moja walka już się skończyła. Teraz twoja kolej. Takie są re-
guły. Zgodnie z przepowiednią.
- Bzdura. Tam wilk ścigał cielaka.
- Wilk jest na tropie.
- O czym ty mówisz? Żyjemy w dwudziestym wieku. Wilków
już nie ma.
- Teraz jest więcej wilków niż kiedykolwiek. A myśliwi plemienia
zapomnieli, jak się wilki zabija. Myśliwi mają na wszystko wymów-
kę. Tylko się skarżą, nie walczą. Wilki chodzą chyłkiem po górach.
Węszą wokół domów, skrobią do drzwi. Idź - rzekł nagle.
-Iść?
- Teraz.
Jon zrozumiał. Miał odejść. Nie wiedział, dokąd. Musiał odna-
leźć bęben. Nie miał żadnego wyraźnego tropu.
Zjadł kromkę chleba, spakował się. Był gotowy.
- Widziałem w nocy różne rzeczy. Wiem, że czas nadszedł.
Wilki polują między wzgórzami.
- Czy duchy-wilki są aż tak groźne?
- Chwytają dusze pamiętające wiedzę. Będą polować tak długo,
aż zniknie ostatni, który pamięta. Uważaj.
- Rozumiem.
- Idź ścieżką promieni słonecznych. Pewnego razu wielki noaidi
wciągnął słońce do lawo. Świat pogrążył się w mroku, podczas
gdy on i jego plemię mieli słońce przez cały czas. Dopiero gdy Jov
rozwiązał supły, słońce powróciło na swą drogę.
- Jov nie może uwiązać duchów-wilków?
- Sami musimy to zrobić.
- Dlaczego?
- By odzyskać silę i umiejętności. Kiedyś wszyscy przybywali
tu po radę. Królowie i przywódcy przysyłali swoich synów i córki
na naukę. Wodzowie, zanim wyruszyli na wojnę, radzili się jasno-
widzących z plemienia Córki Słońca. Wszyscy darzyli nas szacun-
kiem. Wtedy zaczęliśmy zapominać. Banzo był wielkim wodzem.
Sprzeciwiał się. Był obrońcą mocy. Banzo jest teraz razem z Jovem.
Ostatni bęben słońca należał do Banzo. Nie moim zadaniem było
go odebrać. Miałem przekazać dalej wiedzę o szczelinach. Jesteś
z rodu Banzo. To ty masz odebrać bęben. Nadszedł czas. Idź.
Przynieś bęben.
- Dobrze.
- Teraz możesz zażądać zapłaty za przeszłość.
- Za co?
- Za przemoc z przeszłości.
- Za to, co nam wyrządzono?
- Tak - odrzekł Abraha.
- Poradzę sobie z tym.
- Lecz również za to, co wyrządziliśmy sami sobie i wiedzy,
sprzeciwiając się jej, zapominając o niej.
- Z tym będzie gorzej - odparł Jon.
- To jest jednak najważniejsze.
- To mój słaby punkt. Żyłem wiele lat z dala od plemienia.
- Dlatego jesteś silny.
- Doprawdy? - zapytał Jon.
- Jeśli się zlękniesz, pozbądź się lęku. Poślij na morze. Rób to
samo, gdy się zmęczysz. Niech niedźwiedź zje zmęczenie. I strzeż
się kobiety - rzeki Abraha.
- Jest miła. Ona tylko szyje. To on jest zły.

W samochodzie było zimno. Ciężka, wilgotna mgła nadpłynę-


ła znad oceanu. Dostał gęsiej skórki, a cienkie naczyńka krwio-
nośne tuż pod powierzchnią skóry się skurczyły. Ręce zmarzły
i zbielały, a palce nabrały trupiego wyglądu.
Musiał wyrwać się z ponurego nastroju minionej nocy i poran-
ka. Te rozmowy o Banzo, wróżbach i wilkach. Prowadził dobry
samochód po szerokiej, asfaltowej drodze. Nawet mgla zaczęła
się unosić. Z daleka dochodził odgłos łodzi motorowej, która
płynęła, zostawiając za sobą długie bruzdy. Wysoko na niebie
pojawił się samolot. A żadnych wilków nie było.
Samochód skręcił w boczną drogę prowadzącą do domu, w któ-
rym mieszkał ten, u którego był bęben. Jeśli istnieje coś takiego,
jak automatyczne pismo, to istnieje też coś, co nazywa się auto-
matyczną jazdą.
Wjeżdżając coraz głębiej w wąską dolinę, zrozumiał, że to, co
ostatnimi czasy przeszedł, to był trening. Teraz czekała go osta-
teczna próba. Cel widział przed sobą. Leżał zapakowany w czarny
materiał i schowany w skrzyni na piętrze małego białego domku.
Pragnął mieć ten bęben. Mężczyzna nie zechce oddać go dobro-
wolnie. Dojdzie do walki.
Gdy zaczęły się wzniesienia, Jon zredukował bieg.
Włączone ogrzewanie wypełniło wnętrze samochodu przyjaz-
nym powiewem. Ciepło kłuło w uszy i policzki, rozprzestrzeniało
się ku stopom i dłoniom. Zacisnął pięści i boksował wokół siebie.
Joikował, podczas gdy samochód mozolnie posuwał się na trzecim
biegu pod górę, zakrętami, ku celowi.

Należymy do zachodniej gałęzi


wschodniego plemienia Północy.
Na tych widdach i wzniesieniach,
nad fiordami, pod podwójnym
rozgwieżdżonym niebem jest nasz dom.
Do niego wkroczyła Europa
z krzyżami, królami, chaosem i wojną.
Jon zaparkował poniżej domu, tak jak poprzednio.
Wyjął plecak i śpiwór, zauważył lasso. Przełożył sobie zwój
przez głowę i pod ramieniem. Niewielki plecak mógł bez proble-
mów nałożyć na przerzucone przez plecy lasso. Kryształ miał
w kieszeni, duży saamski nóż tkwił za pasem. Chciał wspiąć się
na zbocze, poobserwować dom z tamtej strony. Odnalazł ścieżkę
między drzewami. Skręcała w przeciwnym kierunku, więc z niej
zszedł. Zaledwie uszedł kilka kroków, gdy spadł na niego cień.
Jon padł na ziemię, odwrócił się. Sowa wpłynęła bezszelestnie
pomiędzy sosny i znikła. Kiedyś został zaatakowany przez sowę
w świetle dnia. Lecz było to wczesnym latem. Sowa pilnowała
wtedy jaj lub młodych i broniła swego rewiru. Lecz o tej porze
roku młode umiały już latać i dwunożna istota nie stanowiła
zagrożenia.
Poszedł dalej.
Znowu dostrzegł sowę. Bezszelestnie wyleciała spomiędzy
drzew. Sunęła w jego stronę, prześliznęła się tuż nad głową. Była
mistrzynią lotów. Znowu zawróciła i, usiadłszy na czubku sosny,
nie odrywała od niego wzroku. Jon zrobił kilka kroków do przodu.
Sowa sfrunęła w dół, szybko i w groźnej ciszy poszybowała ku
niemu. Jon rzucił się w bok. Lecz ptasie szpony zahaczyły o ramię,
wyszarpnęły dziurę w dżinsowej kurtce. Sowa ponownie usiadła
na czubku sosny i śledziła go wzrokiem.
W porządku, sygnał był jednoznaczny.
To również sowa skontaktowała go z Abrahą. A więc tędy ma
nie iść.
Znalazł się znowu na ścieżce. Prowadziła w górę zbocza, ale
w przeciwną stronę niż ta, gdzie stał dom. Góra stawała się coraz
bardziej stroma, tak że w końcu musiał wspinać się na czworakach.
Jon przysiadł na skałce. Domu nie było widać. To go uspokoiło.
A więc nikt nie mógł go dostrzec. Przeszedł go dreszcz.
W stromą skalę nad nim wrzynała się półka. Wyglądała obie-
cująco. Może stamtąd będzie miał dobry widok. Jon zaczął ją
badać.
Poradź się Jova, powiedział Abraha. Ale gdzie go szukać?

Wtedy odkrył szparę.


Wszedł w głąb wąskiego pęknięcia w skale, rozpadliny powsta-
łej na skutek przesunięć warstw skalnych przed piętnastoma,
dwudziestoma tysiącami lat. Rozpadlina była symetryczna i bie-
gła od dna, gdzie się znajdował, do górnego wylotu, jakieś sto
metrów nad jego głową. Z tej odległości światło wyglądało niczym
wąskie nacięcie, a promienie były przytłumione, jakby przefiltro-
wane przez wodę. Skała zamknęła się nad posuwającym się w głąb
korytarza Jonem. Otoczył go głęboki mrok. Zapalił zapałkę. Ko-
rytarz prowadził pochyło w dół. Jon zrobił kilka kroków. Zapałka
wypaliła się, zapalił nową. Paliła się czystym, spokojnym płomie-
niem. Doszedł do końca jaskini. Najdalsza komnata była zaokrą-
glona, jak gawra po długim i smacznym śnie zimowym.
Jon rozwinął śpiwór, usiadł na nim. Daleko przed sobą dostrzegł
tańczący promień światła. Nie docierał do dna, po drodze poły-
kał go mrok. Ani jednego muśnięcia powietrza o skórę. Ani jed-
nego dźwięku. Tylko jego oddech, serce i krew przepływająca
przez naczynia krwionośne. To była cisza wnętrza ziemi.
Dobro dbało samo o siebie. Lecz cały czas trzeba było pilnować
się przed ziem. Przygotowując się do spotkania z mężczyzną,
którego imienia nawet nie znal, przypomniał sobie ostrzeżenie
dane mu przez autostopowicza.
Wyciągnął kryształ z kieszeni, dotknął sześciu gładkich przezro-
czystych ścianek i sześciokątnego czubka w kształcie piramidy.
Wtedy kamyk zaczął wibrować. Otworzył się, zaczął rosnąć,
wessał go w światło płynące ze słońca wewnątrz kryształu.
Stał tam Jov z bębnem.
Stał na czele wojowników.
Ubrany był w saamski kaftan i gwiaździstą czapkę.
Jovbył wodzem. Wojownicy stali za nim w milczeniu, ich twa-
rze promieniały siłą i zdecydowaniem.
Wówczas Jov oddał bęben. Ktoś inny go wziął, odniósł na bok.
Po chwili powrócił z włócznią, którą podał Jovowi. Drzewce włócz-
ni było grube i solidne, grot ostry. Do drzewca, tuż u nasady,
przywiązane były dwa pióra. Jov, szaman, ten, który posyła wie-
dzę z powrotem, uzbroił się. Stał się wojownikiem.
Była to ceremonia, w czasie której ]ov podjął się nowego za-
dania.
- Idź tą drogą, lecz trzymaj się w ukryciu - odezwał się nagle
Jov. Wskazał kierunek włócznią, tak aż pióra zatańczyły. Jon
zrozumiał i kiwnął głową. Jov wskazywał bowiem na dom i pod-
jazd. Dom był widoczny, chociaż siedzieli we wnętrzu najciem-
niejszej góry. Dostał oczywistą wskazówkę. Nie wiedział, dlacze-
go ta droga jest najlepsza. Jov wiedział.
- Rozumiem - odpowiedział Jon.
- To twój bęben. Teraz możesz go odzyskać - rzekł Jov.

Kryształ zamknął swą moc pod gładką, twardą powierzchnią.


Jon powrócił do swego ciała. To był przedziwny kamień. Przeczy-
tał kiedyś, że kryształ górski jest najtwardszym minerałem po
diamencie. Kryształów używano we współczesnych systemach
komunikowania się, począwszy od radia, na komputerach skoń-
czywszy. Jedna z tajemnic kryształu otworzyła się przed Jonem.
Był szczęśliwy, bezpieczny. Wiedza była w drodze powrotnej.
Jov powiedział, że bęben należy do niego. Była to ostatnia
i najważniejsza rzecz, którą musiał wiedzieć, zanim mógł przy-
stąpić do walki.
Ostatniej nocy spał niewiele. Był niewyspany. Wpełznął do
śpiwora, jak niedźwiedź do zimowego legowiska.

Było już późne popołudnie, gdy znów znalazł się na płaskowy-


żu. W dole, na dnie doliny zebrały się chmury, niczym mętna
woda na dnie garnka. Zmierzał pospiesznie w stronę samochodu,
w stronę białego domu, ku ostatecznej rozprawie.
Gdy zszedł w dolinę, nad szczytami było jeszcze jasno. Rozpo-
znał górskie zbocze. Wracał właśnie z miejsca, w którym ukazało
mu się słońce, gdy pierwszej nocy przyjechali tu z Lajlą.

Mężczyzna chodził po strychu tam i z powrotem. Po zmroku


zapalił świecę. Na stole leżał bęben. Ze względu na kształt cza-
ry przechylony byl na jedną stronę. Wszystkie figury na skórze
bębna jarzyły się w półmroku głęboką czerwienią. Mężczyzna
studiował je wiele razy, zanim zrozumiał ich znaczenie. Kiedyś
w poprzek skóry biegły dwie linie dzielące rysunki na trzy
grupy.
Bębnił dzisiaj i przez cały wczorajszy dzień. Pracował ciężko,
dał wilkowi nowe siły.
Jon nie widział wielkiego szarobiałego wilka, który pojawił się
na opuszczonej przez niego półce skalnej. Wilk poszedł jego śla-
dami do jaskini, zatrzymał się tam, węszył. Potem wybiegł z nosem
przy ziemi.
Wilk sprawiał wrażenie nienaturalnie rozrośniętego, z niezwy-
kle dużą głową, potężną klatką piersiową, z chudymi łapami
i niewielkim tułowiem. Podwinięty ogon zwisał między tylnymi
łapami. Zwierzę było zdenerwowane. Podskakiwało, gdy łapało
obce dźwięki i zapachy. Poruszało się gwałtownymi ruchami, tak
jakby nadane mu kształty sprawiały, iż miało problemy z utrzy-
maniem równowagi.
Gdy zapach stał się świeższy i ostrzej podrażnił nozdrza, wilk
nabrał ochoty i odwagi.
Jon odłożył plecak i śpiwór do samochodu, lecz lasso zatrzymał
na ramieniu. Nabrało bowiem dla niego specjalnego znaczenia.
Zrozumiał wiadomość przesłaną przez bęben. Odpiął od pasa
duży saamski noż, wyjął z torby nóż plemienny. To była jego broń.
Na pochwie wyryto niedźwiedzia, renifera i pióro. Lasso, nóż
i kryształ tworzyły jego tożsamość, dawały mu poczucie bezpie-
czeństwa.
Cienie zgęstaniały. Szedł pod górę główną drogą, w stronę
domu, który miał odwiedzić. Jov, pomocnik, odłożył bęben i wy-
dobył włócznię. Jov się uzbroił. Mogło to oznaczać tylko jedno,
a mianowicie wojnę.

Wiedza schodzi
gdzieś
zza słońca i gwiazd

i wychodzi
gdzieś
spod kamieni i mchu.

Był czujny, zdecydowany. Na szczęście nie widział żadnego


samochodu. Żaden pies nie zaszczekał ostrzegawczo.

Naród bez przeszłości


jest narodem bez przyszłości.
Oczy przywykły do mroku. Poniżej leżała dolina. Gdzieś tam
daleko był fiord. Teren powyżej drogi, aż do granicy lasu, poro-
śnięty był sosnami. Ponad lasem wznosiły się szczyty.
W narośli, w wybrzuszeniu na sosnowym pniu, dostrzegł oko.
Wokół oka uformowała się twarz. Ktoś rzucał na niego czary?
Próbował się z nim zmierzyć? Twarz wykrzywiła się, zaśmiała.
Ach tak. Jon zaśmiał się w odpowiedzi i pokazał język. Wtedy pień
drzewa otworzył się i ukazał się człowiek. Piękny, nagi mężczyzna,
znacznie mniejszy od Jona.
- Wiesz, dokąd idziesz? - zapytał mężczyzna.
Jon znieruchomiał.
- Powinieneś wiedzieć. Wchodzisz teraz między światy - rzekł
mężczyzna i zniknął.

Z chrześcijańską, królewską surowością


palili misjonarze
bębny, szamanów
i święte miejsca.

Rzeczywiście, płonął. To zaczęło się dawno temu. Zaprowadzi-


ło go daleko. Tak jakby jego życie, jego przeszłość ogarnął pożar.
Przeszłość nie zniknęła, lecz jej ciężar już nie przygniatał. Ogień
uczynił go lekkim, dał mu energię. Czuł, jak przepalają się nici
przeznaczenia. Te, które szamani musieli czasem przegryzać, by
chory pozbył się więzów z chorobą i wyzdrowiał. To nie były
płomienie piekielne. To był ogień, który go uwolnił.
Zobaczył kiedyś bęben, którego nie można było spalić. Poszu-
kiwał go teraz. Z okien domu stojącego u stóp góry padało światło,
tak jak tamtej nocy, gdy przyszedł tu po raz pierwszy.

Wyostrzywszy zmysły, Jon stanął za drzewem koło domu.


Zajrzał do środka przez kuchenne okno. Siedziała tam kobieta
i szyła, światło połyskiwało na igłach. Drzwi otworzyły się, wszedł
mężczyzna. Chodził tam i z powrotem. Opisywał coś, gestykulu-
jąc. Wyglądał na podnieconego. Momentami znikał Jonowi z oczu.
Potem znowu się pojawiał. Chwilami Jon widział tylko jedną lub
dwie wymachujące ręce.
Jon podszedł bliżej, stanął tak, by ściana go zasłaniała. Mężczy-
zna mówił. Kobieta się podniosła, odpowiedziała mu. Oboje wyglą-
dali na podekscytowanych. Mężczyzna chwycił ją za bluzkę. Wy-
mierzyła mu policzek. Puścił, zrobił krok w tył. Skurczył się, zebrał
się w sobie, niczym zwierzę przed skokiem. Potem przyskoczył.
Krzesło się przewróciło i oboje upadli na ziemię. Nie widział ich,
lecz słyszał podniesione głosy. Kobieta podniosła się, ale mężczyzna
pochwycił ją swym długim ramieniem. Spleceni w uścisku, prze-
taczali się po podłodze tam i z powrotem. Bili się. Kobieta ponow-
nie mu się wyrwała. Jej potężne ciało nabrało szybkości. Pokonała
całe pomieszczenie jednym skokiem, otworzyła drzwi i wypadła
z kuchni z mężczyzną depczącym jej po piętach.
Krótko mówiąc, damski bokser. Jon poczuł, że wzbiera w nim
złość.
Drzwi frontowe otworzyły się z hukiem. Oboje wypadli zza rogu
niczym bomba, pognali w stronę drogi. Kobieta okazała się nie-
oczekiwanie szybka i zwinna. Mimo to nie miała szans. Mężczyzna
biegi tuż za nią, pochylony, dudniąc stopami. Pochwycił ją. Nie
mogła się wyrwać, chociaż uderzała na oślep obiema rękami.
- Tym razem, cholera, oberwiesz! - Szarpnął ją i przewrócił
na ziemię.
- Nie, nie, nie! - jej krzyk przeszedł w długi skowyt. Próbowa-
ła strząsnąć go z siebie.
Jon musiał się powstrzymywać, by nie rzucić się na tego typa.
Leżeli nie więcej niż pięć metrów od niego. Mężczyzna, klnąc,
przyduszał ją do ziemi. Jego ramię uniosło się. Pięść była zaci-
śnięta. Padł cios, kobieta krzyknęła.
Wówczas Jon zapomniał o ostrzeżeniach, zrobił krok do przo-
du, chciał krzyknąć. Coś drgnęło u jego stóp i, kumkając, odda-
liło się w podskokach. Zatrzymał się, ale żaba zniknęła.
Podnieśli się z ziemi, stali spokojnie, jakby nic się nie stało.
Mężczyzna wyciągnął do niego rękę, przywitał się. Na imię miał
Henry. Jon również się przedstawił. Kobieta podała mu rękę, lecz
nie wymieniła swego imienia.
Na jej twarzy nie było śladu łez ani ciosów. Nawet ubranie było
w największym porządku, nawet jej długie włosy.
Jon doznał dziwnego uczucia, że go oszukano.

Weszli do kuchni. Krzesła były starannie dosunięte do stołu.


Maty leżały równo, tak jak powinny. Żadnych śladów bijatyki.
Mężczyzna usiadł przy stole, przysunął Jonowi krzesło. Jon
usiadł i wtedy poczuł ból w barku. Nie dokuczał mu przez cały
wczorajszy i dzisiejszy dzień, aż do teraz.
- A to niespodzianka - odezwał się Henry.
- Mam sprawę do załatwienia - odrzekł Jon.
- Cóż to może być?
- Przyszedłem po coś.
- Nie widzę, żebyś tu czegoś zapomniał, oprócz tego. - Hen-
ry wyciągnął rękę w jego stronę. Był to zgubiony przez niego
śrubokręt. Po raz kolejny mężczyzna był górą.
- Jest jeszcze coś. - Jon schował śrubokręt do kieszeni kurtki.
- Co takiego? - zapytał mężczyzna.
- Bęben Słońca.
Kobieta zabrała materiał i igły. Na stole pojawiły się filiżanki
i talerz z ciastem. Nalała kawy do filiżanek. Henry przelał płyn
na spodek, podmuchał, wypił. Jon słyszał, że duchy-zabójcy nie
mogą żyć we wrzątku, tylko w letnich płynach. Dlatego napił
się również. Kawa była zabójczo dobra.
Henry nalał sobie ponownie kawy na spodek, wziął kawałek
ciasta, umoczył go w kawie i zjadł. Kobieta szyła przy kuchennym
blacie, tak jakby ci, którzy siedzieli przy stole, zupełnie jej nie
obchodzili. Przez cały czas była w tle. To Henry był główną po-
stacią.

Jon porównywał z nim swe siły. Nie miał wątpliwości, że przed


nim siedzi przeciwnik, którego nie można lekceważyć. Ktoś, kto,
gdyby miał tylko okazję, z chęcią pochwyciłby jego duszę. Noaidi
pożerający dusze. Twarz była jednocześnie otwarta i zamknięta.
Głęboka bruzda nad czołem sprawiała wrażenie, że głowa lada
chwila się rozpadnie. Jon czuł siłę bijącą z małych oczek ukrytych
pod krzaczastymi brwiami. Również z dziurek w nosie wystawa-
ły włosy. Nawet z uszu. Szare włosy. Skóra twarzy też zdawała się
szara. Przy sztucznym świetle oczy przybrały żółtawą barwę, tak
jakby się przemieniły.
Filiżanka i talerzyk zostały opróżnione.
- Co z twoim barkiem? - odezwał się Henry, nadając pytaniu
niewinny ton.
Jon poczuł, że kontuzja się odnawia. Przywołał niedźwiedzia,
który połknął ból i zniknął.
Pozostawili kobietę z jej igłami, poszli na strych. Usiedli po obu
stronach stołu, na którym leżał bęben, na tych samych krzesłach
co przedtem. Jak na arenie, pomyślał Jon. Spotkanie gladiatorów.
Na świeczniku stała samotna świeca, wypalona do połowy. Sto-
piona parafina ściekała wzdłuż świecznika.
- Nie jest twój. - Jon wskazał bęben ruchem głowy.
- To mój dom i wszystko, co w nim jest, jest moje - odparł
mężczyzna.
- Wszystko oprócz bębna.
- Uważasz, że jest twój?
-Tak.
- Jakim cudem coś, co jest moje, może należeć do ciebie?
- Jestem Banzo i przychodzę po bęben należący do Banzo.
Przychodzę, by się rozliczyć.
Słowa przyszły do niego same, przeszły przez niego. Zrobiło
mu się od nich gorąco, a mężczyzna zbladł.
- Rozliczyć się - powtórzył niezwykle spokojnym głosem. - Jak
bęben dostał się w twoje ręce?
- Tego nie powiem.
- Nie zrobiłeś go. Nie zdobyłeś go w uczciwy sposób.
Milczeli.
- To bęben plemienny, bęben praojców - dorzucił Jon.
- Oni leżą w grobach i tam pozostaną. A gdybyś chciał ich
wywołać, to cię powstrzymam. - Mężczyzna zareagował niespo-
dziewanie szybko.
- To również mój bęben - rzekł Jon.
- Cóż jest takiego niezwykłego w tym kawałku starego spróch-
niałego drewna? - zapytał nagle Henry i pochwycił bęben.
Henry odwrócił bęben. Wówczas Jon zauważył coś, czego nie
było widać, gdy bęben leżał na stole. W drewnianej czarze był
rzeczywiście wyżłobiony znak słońca, czworobok o promieniach
rozchodzących się w cztery strony. Był to znak Boga Słońca. Już
go kiedyś widział, wiele, wiele lat temu. To musiał być ten sam
bęben. W każdym razie taki sam znak wtargnął weń tego dnia,
gdy po raz pierwszy zobaczył bęben podobny do tego.
Zrobiło mu się gorąco z podniecenia, lecz użył samokontroli,
by ukryć ogarniające go wzruszenie.
- Albo powiedz, co jest takiego niezwykłego w tej wysuszonej
skórze, która prawie nie wydaje dźwięku - kontynuował Henry.
Szybkim ruchem przysunął bęben do świecy, jakby chciał się
przekonać, czy skóra wytrzyma wysoką temperaturę, lub jakby
chciał ją spalić. Może chciał tylko przestraszyć Jona.
Jon przesunął świecznik, który skapująca parafina przykleiła
do stołu.
- Wystraszyłeś się? - zaśmiał się Henry.
- Pokaż go.
Henry trzymał bęben nieruchomo, tak że Jon mógł przyjrzeć
się skórze. Najpierw dostrzegł figury namalowane niedawno. Czy
to Henry je namalował? Była tam postać zwierzęcia i coś jeszcze,
namalowane czerwonym flamastrem.
Potem zobaczył pierwotne rysunki. Były słabo widoczne, lecz
olchowy barwnik jeszcze zachował swój żar. Ponownie musiał
użyć samokontroli, by nie zdradzić zapału. Kolejne ciemnoczer-
wone rysunki potwierdzały bowiem to, o czym marzył, co jed-
nak zdawało się niemożliwe.
- Opowiedz mi o figurach, to i ja ci coś powiem - odezwał się
Henry.
Jon potrząsnął głową.
Wówczas Henry przyciągnął bęben do siebie. Jona z rozczarowa-
nia rozbolał żołądek. Może mógłby go wziąć, wyrwać, teraz, w tej
chwili. Nie może jednak tak po prostu go zabrać, chociaż jest jego
własnością. Musi go zdobyć, zasłużyć na niego, a dokona tego, uniesz-
kodliwiając Henry'ego. Takie są reguły i musi ich przestrzegać.
- Pójdziesz na wymianę? - zapytał Henry.
- Wiesz coś, co chciałbym usłyszeć?
- Jeśli jesteś Banzo, to tak.
- Co takiego?
- W jaki sposób zdobyłem bęben.
- Sądzę, że jest coś innego, o czym musisz opowiedzieć.
- Jeśli jesteś Banzo, to nie możesz odrzucić prośby.
Mężczyzna wydał się Jonowi mały i niegroźny. Przedtem Jon
się go obawiał, lecz teraz mężczyzna jakby się skurczył. Nawet
cień tańczący na ścianie za jego plecami zdawał się mniejszy.
Przyglądali się sobie w milczeniu.
- Masz rację. Coś mi ciąży na sercu - przyznał w końcu Henry.
- Coś, o czym muszę powiedzieć.
- Prawda ujrzy światło dzienne - powiedział Jon.
- Tak, lecz najpierw powiedz mi, co jest niezwykłego w tym
bębnie.
- Dlaczego?
- Wtedy go dostaniesz.
- Umowa? - zapytał Jon.
- Umowa.
Jon opowiedział. Dlaczego bęben jest podzielony na trzy ob-
szary: świat nadziemny, świat podziemny i świat środka. Rysun-
ki przedstawiają duchy pomocnicze Banzo. Banzo narysował je
tak, jak je zobaczył. Rysując, związał je z bębnem. Gdy Banzo
uderzał w bęben, przybywały do niego. Przybywały albo ze świa-
ta podziemnego, albo z nadziemnego, gotowe zrobić to, o co
poprosił, lub odpowiedzieć na pytanie, które im zadał.
Jon się pilnował. Wiele spraw przemilczał. Między innymi to,
że bęben byl czymś więcej niż tylko odzwierciedleniem czyichś
życzeń. Ze kopia bębna wykuta była w skale na tajemniczym
tarasie górskim. Nie wspomniał też o swoich snach ani o przepo-
wiedniach. Ani też o joiku, który wypłynął z wnętrza bębna. I ani
słowa o tym, iż bęben ma własną wolę.
- Czy duchy pomocnicze są wciąż związane z bębnem? - za-
pytał Henry po wysłuchaniu opowieści.
- Tak. - Jon skinął głową, czuł się dziwnie pusty. - Teraz two-
ja kolej, by spełnić warunki umowy.
- Tak, teraz się rozliczymy. - Henry wziął bęben, spojrzał na
niego.
Podniósł się, stanął częściowo odwrócony, podrapał paznokcia-
mi w skórę bębna. Jona przejął dreszcz, tak jak wówczas, gdy wilk
drapał do drzwi i chciał wejść do środka. Czuł zapach zwierzęcia
i czekał tylko, aż ruszy ono do ataku.
Z głębi mózgu przedostał się do świadomości obraz: Kryszta-
łowa Tarcza.
Ustawił ją wokół siebie. Obezwładniające dreszcze ustąpiły.
Henry przestał skrobać, stał nieruchomo i wpatrywał się przed
siebie. Nagle pochylił się nad świecą i zdmuchnął ją.
Jon poderwał się, próbował pochwycić mężczyznę w ciemno-
ściach, lecz otrzymał cios w pierś. Mężczyzna popchnął go, prze-
śliznął się między jego rękami, wybiegł przez drzwi, schodami
w dół.
Mocno oszołomiony, osunął się na krzesło. Cios sztucznej ręki
na szczęście tylko otarł się o przewieszony przez ramię zwój las-
sa. Henry mierzył w jego głowę.

Rozczarowany, pogrążony w chaotycznych myślach, zrozumiał,


że go oszukano. Nie tylko raz. Oszukano go podwójnie. Bójka na
jego powitanie była złudzeniem. I cała ta scena, gdy sprawił, że
Jon poczuł się jak szaman Banzo. Mężczyzna wywołał w Jonie
współczucie. To była tylko gra. Dał się złapać. Niepozorna, sku-
tecznie przeprowadzona gra złudzeń, niewielki apel skierowany
do jego serca, a cała czujność zniknęła. Henry wyssał go. Henry
prawie pożarł jego duszę. A teraz Henry zniknął wraz z bębnem,
młoteczkiem, wróżebnym wskaźnikiem i tym, co Jon mu opowie-
dział.
Niedźwiedź zawarczał w jego kierunku z rogu pokoju. Jon
poczuł, że piana ze zwierzęcego pyska parzy mu skórę. Niedźwiedź
pchnął go łapami. Jon zerwał się z miejsca, wybiegł. Nasłuchiwał
w mroku. Toczące się po zboczu kamyki wydawały szeleszczący
dźwięk. Henry wspinał się pod górę.
Wówczas eksplodował w nim gniew. Mężczyzna nie miał prawa
umknąć. Ani po to, by ukryć bęben, ani po to, by go spalić, ani
by użyć do jakiegoś nowego draństwa.
- Nigdy ci się nie uda! - ryknął, posłał za nim w górę zbocza
niedźwiedzia i sam skierował się w stronę dochodzących go
dźwięków. Nie przebiegł daleko, gdy gwałtownie zatrzymał go
niedźwiedź.
Była to znowu sztuka iluzji Henry'ego. Raz jeszcze prawie dał
się oszukać. Henry nie pobiegł zboczem w górę. Jego myśli miały
taką moc, że mógł zmusić człowieka, by widział to, o czym Hen-
ry myślał.
Jon zatrzymał się, nasłuchując i węsząc w ciemnościach. Wów-
czas odkrył nową, bardziej delikatną sferę zmysłów. Wiedział,
dokąd udał się Henry, chociaż ani go nie widział, ani nie słyszał.
A jednak był pewny - tak jak wtedy, gdy fale radaru wskazują
zdobycz okrętowi podwodnemu.
Ponownie wysiał niedźwiedzia w drogę. Tym razem zwierzę
nie powróciło.
Jon podążał wzdłuż rzeki. Biegł tak prędko, jak tylko mógł.
Teren był wilgotny, mech śliski, kamienie gładkie. Wody rzeki
płynęły niczym naprężony czarny mięsień między spadzistymi
brzegami. Pewnie szedł tropem Henry'ego, tak jakby działo się to
w ciągu dnia. Henry znajdował się gdzieś przed nim w mroku.
Niezbyt daleko. Nie trzeba było się skradać. Henry z pewnością
wiedział, że Jon depcze mu po piętach.
Jon dotarł do wiszącego mostu. Most kołysał się przy każdym
jego kroku. Po raz pierwszy ogarnęły go wątpliwości co do drogi.
Wtedy usłyszał, że most mówi „nie" przy każdym jego następnym
stąpnięciu. Nie zawahał się ani chwili, zawrócił.

Teren nachylił się lekko. Rzeka wżerała się coraz głębiej w swe
wąskie koryto. Przejście przez nią byłoby teraz niemożliwe. Prąd
był zbyt rwący, a brzegi zbyt strome.

Ścieżka ginęła w rozległym bagnie. Powinien je obejść czy iść


prosto przed siebie? Gdyby szedł dookoła, bardzo nadłożyłby
drogi. Dlatego zdecydował się iść przez bagno. Przeskakując
z kępy na kępę, zastanawiał się, czego Henry tu chciał. Dlaczego
zdecydował się na tak wyczerpującą nocną wędrówkę? Jaką miał
tu sprawę? Uciekał? Chciał zniknąć ze swym skarbem?
Jeśli chciał się ukryć, to jest to zdecydowanie jedno z najlep-
szych miejsc, myślał Jon. Był już mokry do kolan, lecz nie miało
to dla niego znaczenia. Czuł falę ciepła. Zgoda, był zmęczony. Ale
za każdym razem, gdy czuł sztywność i zmęczenie, zbierał to
w jednym punkcie i posyłał ponad wzgórzami do morza, tak jak
nauczył go Abraha. Potem brał nowe siły od tańczącego stada
reniferów, które widział za pasmem wzgórz kilka dni temu.
W końcu prawie mu się udało przebyć mlaskające mokradło.
Teren wzniósł się, rozwinął się przed nim, płaski i kamienisty. Jon
sprężył się, by skoczyć z ostatniej kołyszącej się kępki. Wtedy
stopy straciły oparcie. Wpadł w bagno. Na szczęście nie upadł na
osłabione ramię. Na szczęście nie poczuł bólu. Na szczęście wy-
grzebał się. Ociekający wodą, ubłocony, z bijącym sercem. Oczy-
ścił się z błota i trawy, otrząsnął się niczym zwierzę. Rozsznurował
buty, wylał z nich wodę, wyżął skarpety.

Między nagimi brzozami dostrzegł szarobiały cień.


Wilk rzucił się prosto na niego, obalił go. jon kopnął, trafił
zwierzę w nieosłonięty brzuch, aż się poturlało. jon zerwał się na
nogi, wyciągnął nóż. Za plecami miał gęsty zagajnik.
Obserwował zdeformowane zwierzę o chudym ciele i ogromnej
głowie. Zataczało się pod ciężarem łba i paszczy. Zęby łyskały jak
żółte płomienie zza uniesionych warg. Sierść jeżyła się na karku.
Głowa mu się chwiała, wciągało nozdrzami zapach jona i warcza-
ło z głębi gardzieli.
jon zaatakował wilka nożem, lecz zwierzę uskoczyło i kłapnę-
ło w odpowiedzi zębami. Był to jednak niebezpieczny przeciwnik,
rozdrażniony. Otrzymał wyraźne zadanie: zabić.
Niech atakuje.
Wilkowi się nie spieszyło. Krążył wokół Jona w odległości kilku
metrów. Był zaskoczony oporem człowieka, na którego kazano
mu zapolować.
Zwierzę ponownie rzuciło się do przodu, lecz zatrzymało się
nagle tuż przed czubkiem noża, powstrzymane mocą bijącą ze
stali. Kłapnęło zębami, próbując chwycić rękę. jon pozwolił mu
tańczyć przed ostrzem. Wilk skoczył na prawą, na lewą stronę,
obrócił się gwałtownie i próbował złapać dłoń. Potem zaatakował.
Nóż prześliznął się po piersi zwierzęcia, zagłębił się w jego brzuch.
Futro zostało naznaczone długim, głębokim nacięciem, wilk stra-
cił równowagę. Paszcza zacisnęła się na zwiniętym lassie. Jon poczuł
mdlący zapach, bijący z wycofującego się wilczego pyska.
Jon na razie nie poniósł żadnego uszczerbku. Wilk w bezpiecz-
nej odległości lizał swą ranę. Krew wypływała na futro, skapy-
wala na ziemię. Zwierzę mierzyło go zwężonymi oczami. Roz-
stawiło łapy i otwarło olbrzymi pysk. Miało jeszcze siłę. Wtem
ściągnęło łopatki. Jon opadł na kolana i napiął mięśnie, kryjąc się
za przedramieniem, dłonią i ostrym nożem.
Zwierzę nie nadchodziło.
Nagle obróciło łeb, przestraszone dźwiękiem dochodzącym od
strony zbocza. Węszyło. Straciło pewność, patrzyło to na Jona, to
w stronę czegoś ukrytego w ciemności. Jona dobiegł hałas z za-
gajnika.
Wykorzystując ten krótki moment nieuwagi, wilk skoczył na
niego. Cielsko uderzyło o nóż, który zagłębił się całkowicie w pier-
si zwierzęcia. Ramię Jona wygięło się do tyłu pod wpływem siły
i ciężaru wilczego ciała. Jon, na ile byl w stanie, osłaniał twarz
i szyję, odpychał wilka dłonią. Paszcza odtrąciła jednak jego rękę
i próbowała sięgnąć odsłoniętego gardła.
Wówczas odezwał się ryk, który zagłuszył warczenie wilka.
Olbrzymia łapa podniosła wilka w powietrze i odrzuciła na bok.
Jon poczuł, jak inny ostry zapach wypełnia mu nozdrza, wyrósł
nad nim czarnobrunatny cień. Wilk wycofał się pomiędzy drzewa
i zniknął.
I wszystko się skończyło. Jon nie doznał ani jednej rany, ani
nawet zadrapania. Mdlący zapach wilka zniknął. Nie było widać
żadnych szczególnych śladów na ziemi. To nie mogło być nic
innego, jak tylko przywidzenie.
Wtedy odkrył, że zniknął nóż. Szukał na ziemi. Nie znalazł.
Straci! swą broń. Pochwa była pusta. A z wilkiem jeszcze nie
skończy!.

Zaczynał marznąć, szczęka! zębami. Bose stopy były niczym kawa-


łek lodu. Wstał, musiał się ruszać. Zesztywniały i obolały biegł wzdłuż
rzeki, usłyszał przed sobą pomruk wodospadu. Nie mógł się rozgrzać.
Skoncentrował się, użył siły woli, skupił strach i chłód z wszystkich
zakątków ciała i duszy. Zebrał stopniowo kwas mlekowy. Tą samą
drogą powoli spłynęła mętna woda strachu. Odesłał to wszystko do
punktu w okolicach pępka. Wówczas zawołał Ij, niedźwiedzicę. Zjawi-
ła się, połknęła złośliwą grudkę i zniknęła ponad morzem.

Urodziłem się na R0yehodet,


górze w królestwie Człowieka Szronu.
Kiedy nadeszli moi przodkowie, kraj ten był
pusty. Cząstkę tego noszę w sobie;
cieszą mnie spotkania ze współplemieńcami.
Możemy siedzieć w promieniach słońca,
czuć ich ciepło. Jest nam dobrze.

To był jego mit o początku. Wezwał moc plemienia, moc pły-


nącą z zamieszkanej w środku góry i od Boga Słońca.
A potem sięgnął po odwagę tkwiącą w rzeczach bliskich, w go-
dzinach poprzedzających dzisiejsze wydarzenia, w czasie, w któ-
rym jechał w stronę domu, śpiewając joik, boksując powietrze
i czując się niezwyciężony.

Po chwili dotarł na skraj skalnego nawisu. Rzeka wyżłobiła


sobie głębokie koryto, spadała ze skały grzmiącym promieniem
wodospadu.
Przymocował lasso do pnia sosny, uchwycił się liny i wychylił
się nad przepaścią tak daleko, jak tylko mógł. Chmura kropelek
wody, huk i powietrze eksplodowały mu prosto w twarz. Wodny
promień wybiegał poza skraj urwiska, zawisał jakby nieruchomo
w powietrzu, a potem spadał swobodnie w dół. Skała drżała pod
stopami Jona, niczym samochód z szaloną szybkością pędzący po
tarce drogi.

Wybrał niewłaściwy brzeg. Henry byl po drugiej stronie, gdzie


brzeg przechodził w wysoką skałę. Jon zawrócił. W najwęższym
miejscu rzeka nie miała nawet dziesięciu metrów szerokości.
Brzegi były jednak wysokie i strome, a prąd rwący. Gdyby szedł
naokoło, potrwałoby to całą noc. Znowu mógł natknąć się na
wilka. Co stałoby się tym razem, gdy już nie miał noża? A co
Henry zrobi przez ten czas z bębnem? Musiał być inny sposób,
szybszy, na pokonanie rwącego prądu, głównej przeszkody.
Gdy Jon pojął sytuację, poczuł zawrót głowy. Na moście doko-
nał złego wyboru. Owo „nie" wypowiadane przez deski mostu
było tylko grą złudzeń wywołaną przez Henry'ego. A teraz stał
tu, gdzie dziesięciometrowe koryto spienionej rzeki uniemożli-
wiało mu przejście na drugą stronę. Był tak blisko, a jednak tak
daleko, tak daleko od celu.
Pełen rozczarowania osunął się na ziemię.
- Powiemy mu o tym?
Jon usłyszał pytanie, rozejrzał się. Nikogo nie zauważył.
- Możemy mu powiedzieć - odparł inny głos.
Wtedy Jon dostrzegł dwa dzwonki kwitnące na samym skraju
urwiska. Rzeczywiście znajdował się między światami. Były
to kwiaty praojców. Widział i słyszał je wyraźnie, a jednocześnie
czuł zapach wody i ziemi i czuł grunt pod stopami.
- Idź wzdłuż rzeki, aż do urwiska - poradził pierwszy dzwonek.
- Postaw stopę na wodnej pianie - powiedział drugi.
Widzenie zniknęło. Magiczny nastrój rozwiał się. Jon podniósł
się i idąc w górę rzeki, czuł się, mimo wszystko, bardziej rześki.
Mial wrażenie, że wchodzi w starą opowieść o Banzo i stallo,
przekazaną przez Abrahę.
Zdarzyło to się wtedy, gdy Banzo i jego żona przepędzali stado
z wybrzeża w głąb lądu.
- Poczekaj tu - powiedział do żony - a ja przejdę przez rzekę
i przywitam gościa.
Niejaki Hannu zazdrościł Banzo, gdyż ten miał większe szczę-
ście do reniferów niż on.
Hannu wyciął stallo z torfu, złożył mu ofiarę z krwi i zapalił na
nim ognisko. Oddał mu połowę dobytku i pieniędzy oraz swego
życia, by stallo zechciał zabić Banzo.
Banzo przeszedł przez rzekę i spotkał stallo za wzgórzem.
Zaczęli się mocować, bili się od rana aż do nastania zmierzchu.
Banzo udało się pochwycić go za pas, podnieść i rzucić tak, że
stallo uderzył głową w kamienne osypisko. Stallo stracił przy-
tomność. Banzo wbił w niego nóż, zabił jego psa i oboje ich
pogrzebał.
Jednocześnie zmarł Hannu. Bo gdy czas stallo się zakończył, to
i jego czas dobiegł końca.

Chcę nocy.
Chcę ziemi.
Chcę najgłębszych obrazów ze snu.
To jest życie utkane ze wspomnień.
Gdy próbuję pamiętać,
zapominam.

Niepokój to wezwanie
czegoś niechcianego.

Jon doszedł do długiego mokradła, chciał je obejść. Zobaczył


stromą skałę wznoszącą się nad rzeką. Dzwonek mówił coś o skale.
Rzeka wdzierała się pod skałę, płynęła, pieniąc się, dziesięć metrów
niżej. Jon odkrył wąski żleb prowadzący w dół, do rzeki.
Jon ześliznął się kamienną rynną, stanął na półce, tuż nad
rwącym nurtem. Skalny blok spadł kiedyś do rzeki. Udałoby mu
się zeskoczyć na ten głaz, ale raczej nie mógłby wskoczyć z po-
wrotem, gdyby dalej nie można było przejść.

Rozpędził się i przeskoczył przez wodne masy. Stopy znalazły opar-


cie na gładkim kamieniu, udało mu się nań wdrapać. Od kamienia do
drugiego brzegu było jeszcze kilka metrów. Prąd byl silny, tak jakby
chciał mu podciąć nogi. Jeśli rzeka była w tym miejscu nawet tylko na
metr głęboka, i tak nie miał szans przejść na drugą stronę.
Lecz stopa dotknęła dna, zanim woda dotarła do kolan. Ostroż-
nie, krok po kroku, przedostał się na drugi brzeg.
Niepokój to wezwanie
czegoś niechcianego.

Jon był znowu na tropie. Ślad prowadził w stronę stromej skały,


poczerniałej ze starości i wilgoci. Była poszarpana występami oraz
dużymi i małymi rozpadlinami. Stanowiła idealne schronienie dla
parających się czarną magią. Przeszukanie wszystkich kryjówek
zabrałoby dużo czasu. Jon wchodził w szczeliny, ześlizgiwał się
w rozpadliny, przeskakiwał z bloku na blok. Lecz nie znalazł męż-
czyzny, który, czego był pewien, znajdował się w pobliżu.
Musiał spróbować innych sposobów. Skoncentrował się na
wewnętrznym oku. Nic już jednak nie widział okiem, które go
tu przyprowadziło przez nocne ciemności. Bez względu na to,
w którą stronę się obrócił, wisiała przed nim nieprzenikniona
ciemna zasłona. Posłał wtedy zagęszczoną strzałę myśli do Jova,
który objawił się natychmiast. Stanowił imponujący widok:
w pełnej gali, otoczony promieniującym światłem. Nakazującym
ruchem wskazał włócznią kierunek. Ostrze włóczni urosło.
Świeciło nadal, chociaż Jov odszedł. Było coś szczególnego w tej
włóczni.
Jon wstał, zaczął posuwać się naprzód, w stronę urwiska. Tam
odnalazł skalną półkę. Ostrożnie zszedł na nią. Jakaś postać wyszła
mu na spotkanie. Jon gotował się do rozprawy.
- Masz wizytę - odezwał się Jon twardym głosem.
- Nie ma go tu. Nie wychodził z domu. - Mężczyzna podszedł
do Jona, łagodny, niczym pierwszy lepszy saamski nomada. To
nie był Henry. To był Abraha.
- Zawracaj - mówił dalej Abraha.
- Dokąd?
- Do domu, skąd przychodzisz.
Jon zawahał się.
- Idź z wizytą. Zabierz bęben. Nie pozwól, by miał go dłużej.
Nie pozwól znowu się oszukać. Nie pozwól mu raz jeszcze pożreć
twej woli.
Jon chciał coś powiedzieć, jakieś usprawiedliwienie, ale Abra-
ha przerwał mu gwałtownie.
- Idź już. Ruszaj.
Słowa padły twardo. Paliły Jona przez całą długą drogę do
punktu wyjścia, do domu u stóp gór.

Dom stał niczym szarawy poranny cień na tle czarno brunatnych


jesiennych gór. Zajrzał przez okna. Pomieszczenia były puste. Dom
spał. Samochód spał. Jon miał nadzieję, że śpią również mieszkańcy.
Drzwi wejściowe nie były zamknięte na klucz. Jon wszedł do
sieni. Wiedział, dokąd iść. Miał złożyć wizytę. Wszedł po schodach
na piętro, nie dbając o żadne środki ostrożności. Na końcu kory-
tarza zobaczył uchylone drzwi. Zajrzał przez szparę. Leżeli i spo-
kojnie spali, ona i on. Cały dom był cichy, jakby czas wstrzymał
oddech. Przeszedł cicho przez korytarz, do pokoju z bębnem.
Wieko skrzyni było otwarte, a skrzynia pusta. Śruby były po-
nownie przykręcone i wszystko uporządkowane. Rozejrzał się
w porannym świetle. Pokój był pusty. Abraha posłał go z powrotem,
a on stał bezradnie, nie mogąc znaleźć tego, po co przyszedł.
Jon wyszedł ostrożnie na korytarz, ponownie zbliżył się do
uchylonych drzwi. Powoli otworzył je szerzej. Na stole przy oknie
dostrzegł bęben przykryty czarnym szalem. Ośmieli się. Krok po
kroku przeszedł obok łóżka ze śpiącą parą, zbliżył się do stołu.
Ani się nie obrócili, ani nie usiedli, ani nie zbudzili.
Ostrożnie ściągnął szal.
Ukazał się nie bęben, lecz niewielka owalna szkatułka. Położył
szal na miejsce. Ani szkatułka, ani biżuteria nie interesowały go.
Jon rozglądał się po pokoju. Był pusty, bez żadnej szafy, w któ-
rej mógłby znajdować się bęben. Ukląkł, zajrzał pod łóżko. Stało
tam kilka par butów, lecz nie to, na co polował.
Zszedł po schodach do kuchni. Oczy szukały bezskutecznie.
Potem wszedł do pomieszczenia za kuchnią. Na ścianie, tak jak
ostatnio, szczerzył zęby wilk. Sprawdził dwa kartony. Jeden był
pełen tygodników. W drugim leżały sztywne, zakurzone zasłony.
Zajrzał do szafy w rogu.

Gdzie mógł być bęben? Może Henry ukrył go na zewnątrz?


Albo w łóżku, pod kołdrą? Powinien pójść na górę, zedrzeć z nich
kołdrę i sprawdzić? Gdyby się zbudzili, odkryci, i zobaczyli go
stojącego nad nimi, to pewnie umarliby ze strachu.
Wykrzywił twarz w stronę warczącego wilka, podszedł do drzwi
i znalazł się ponownie w kuchni.
- Tego chcesz? - odezwał się głos za jego plecami. Jon wzdry-
gnął się, gwałtownie się obrócił. Henry stał przy ścianie, trzymał
przed sobą bęben. Jon skinął głową, zareagował spontanicznie,
wyciągając po niego ręce.
Gdy pochwycił bęben, przeszył go prąd.
Nie mógł się poruszyć.
Był sparaliżowany.
Zmrożony.
Henry uśmiechał się z zadowoleniem, obszedł go dookoła.
Chociaż ciało zostało zmrożone, myśli jeszcze nie zamarzły.
Posłały błyskawicę w głąb pamięci. Akko opowiadała. O związy-
waniu i uwalnianiu tego, co związane.

Ty, który zamykasz skalę w strumieniu


ty, który zamykasz słońce i gwiazdy
zamknij ptaka w przestworzach,
zamknij złodzieja w beczce.

Stał tu jak złodziej zamknięty w beczce. Jak brzmiało zaklęcie


zaradcze?
Ty, który wypuszczasz sztormy
ty, który wypuszczasz spadające gwiazdy
ty, który wypuszczasz duszę z piekła
wypuść złodzieja z beczki.

Wtedy wola i siły powróciły. Był wolny. Poprzednio został


w tym pokoju pokonany. Nie powinno się to powtórzyć, nie teraz.
Miał wolną przestrzeń wokół siebie, przestrzeń dla ramion
i nóg.
To była godzina rozrachunku.
Henry nie mial teraz sztucznej dłoni, lecz przymocowane do
ręki szydło. Jon pochwycił krzesło, trzymał je przed sobą. Szydło
trafiło w spód krzesła, ostrze wbiło się w drewno. Henry szarpnął,
lecz nie zdołał go wyciągnąć. Jonowi udało się przycisnąć go do
ściany.
- Lepiej porozmawiać niż się bić - wydyszał Jon.
- Będziesz miał wizytę.
- A może to ciebie odwiedzi wilk - odrzekł Jon.
Wtedy Henry uderzył go bębnem. Drewniana obudowa trafiła
Jona w nos i usta, aż trysnęła krew.
- Tracisz swą moc, zły człowieku - zasyczał Henry.
Jonowi momentalnie zrobiło się słabo, jakby jego dusza straci-
ła część mocy.
- Teraz wycieka nieczysta krew. Niech całkiem wycieknie.
Henry wyszarpnął z krzesła szydło.
Zaczął tańczyć po pokoju. Tańczące ciało zatraciło swe kontury
i stało się niewidoczne.
- Patrz okiem wewnętrznym - powiedział kiedyś Abraha.
Podczas gdy cienie Henry'ego wciąż tańczyły wokół niego, Jon
zdołał zobaczyć, co się stało. Taniec też był grą złudzeń. Henry
uwolnił się od tańczących cieni, wyszedł z pokoju i zniknął, za-
bierając bęben.
Przed domem Henry zaczął krążyć na czworakach wokół kar-
łowatej sosny, kąsając przy tym i warcząc. Czubek sosny był
nadłamany i wskazywał kierunek południowy. Mężczyzna sunął
w stronę słońca. Stopniowo zaczął porastać sierścią, pojawił się
ogon, a zamiast twarzy - wilczy pysk. Po trzecim okrążeniu spo-
między sosnowych gałązek wybiegł wilk. Trzymając w pysku
bęben, pognał zboczem w górę. Kulał na przednią łapę. Przez cały
czas oglądał się do tyłu, jakby bał się myśliwych lub wrogów
swego gatunku.
Po krótkiej chwili z zarośli wyrwała się kobieta-ptak i trzepocząc
skrzydłami, podążyła zboczem, śladem wilka. Jonowi wydało się,
że ją rozpoznaje. To była żona Henry'ego. Miała w dłoniach wielki
kamień i dlatego nie mogła się wzbić w powietrze.
Potem pojawił się jeszcze jeden wilk, o szarobiałej sierści,
z zakrwawionym brzuchem i nożem w piersi. Tego osobnika Jon
znal dobrze.

Akko pojawiła się znikąd.


- Stój jak skała w strumieniu - nakazała i zatamowała krwotok
z nosa. Jej ręce wygarnęły z ciała zmęczenie, tak jak inni zgarnia-
ją ze stołu okruchy. Napełniła go siłą i nadzieją.
Wyszedł, podziękował Akko. Zmieniła się nagle w młodą ko-
bietę, objęła go.
Dowiedział się wówczas, czym jest tajemnicze drżenie w ciele
i duszy. Starzy ludzie mówili mu o tym. Nazywali to likkatusak,
uniesienie lub poruszenie. Praktykowali to, nawet w kościele.
Podskakiwali w kościelnych ławkach, aż cały kościół tańczył i trząsł
się. To było szczęście. Owe tajemnicze drżenia w ciele i duszy
mają swe źródło w czasie przed nastaniem książkowej religii,
w czasie przed nastaniem kościelnych wież i zakazów, w czasie
gdy wielki obraz plemienny obejmował wszystkich.
Tak, dobrze mi.
Jestem silny i rozgrzany
Wielka moc jest teraz we mnie.
Nie przygniata już mnie
swą gwałtowną silą.
Ona mnie unosi.
Ona mnie prowadzi.

Widzę wszystko wyraźnie.


Jon natknął się na Henry'ego w niecce, tam gdzie rzeka wypły-
wała z jeziora. Henry znowu był człowiekiem i pracował nad
czymś na bagnach. Widda była królestwem Jona. Czuł się tu jak
w domu, lepiej niż w ciasnych górskich dolinach. Tu czuł w noz-
drzach wiatr i jego myśli się rozjaśniały.
Henry-pożeracz nacinał nożem torf. Praca szła wolno, gdyż torf
stwardniał na skutek porannego przymrozku. Ale Henry tak długo
ciął i rąbał, aż w końcu podniósł z bagna postać. Jon ustawił wokół
siebie kryształowe tarcze. Oszronionym wzniesieniem w stronę
Henry'ego. Mężczyzna był całkowicie zaabsorbowany tym, co robił.
Podskakiwał dookoła człowieka z torfu.
Jon poklepał go po ramieniu.
- Masz wizytę - rzekł.
Tamten zaczął wymachiwać nożem w jednej ręce i szydłem
przytwierdzonym do drugiej. Jon odskoczył w tył, nadepnął na
postać z torfu. Gdyby zaszła potrzeba, mógł użyć śrubokrętu jako
broni.
- Nie będziesz mi tu łaził! Odejdź - syknął Henry.
- Przychodzę po bęben.
- Nie myśl, że go dostaniesz.
- Zabiorę go.
- Wkrótce dostanie cię człowiek z torfu.
- Daj mi bęben - poprosił Jon.
- Nie wiesz, gdzie jest. Nigdy go już nie zobaczysz.
Henry zaśmiał się głośno, wygiął ciało niczym wyjący wilk.
Zaczął obiecywać torfowemu człowiekowi połowę swego życia,
połowę swych dni na ziemi i połowę swego gospodarstwa, byle
tylko ten zrobił to, o co go proszono.
- Ożyj, ożyj, ożyj. - Henry prosił i błagał. Lecz człowiek z torfu
pozostawał sztywny jak lód.
- Wynoś się! - krzyknął Henry. Zgrzytał zębami, próbował
dźgnąć Jona szydłem i nożem.
- Odejdź, zły człowieku. Odejdź.
Jon rozejrzał się. Henry był tu sam, bębna nie było. Ale prze-
cież miał go, idąc na widdę. Był więc w pobliżu.
Nad moczarami powiał wiatr, a w wietrze Jon usłyszał znajomy
joik. Joik, który słyszał wcześniej w ciągu dzisiejszej doby. Był to joik
z wnętrza bębna. Wchodził prosto w jego wnętrze, jak srebrna
nić, cieńsza od najcieńszej. Nić znalazła w nim zaczepienie, cią-
gnęła go w stronę jednego z bliźniaczych wierzchołków.
Nieszczęśnik na moczarach próbował rozpalić ognisko na tor-
fowym człowieku, aby go rozgrzać, wypełnić żarem. Ale zmrożo-
ny torf nie chciał zająć się ogniem, a wiatr zdmuchiwał płomień
zapalniczki.
- Nie ożywisz tego swego zabójcy. Podeptałem go. - Jon splu-
nął na torf, tam gdzie mężczyzna tańczył i próbował czarnych
zaklęć.

Był sobie pewnego razu lud


0 wielkich plemiennych obrazach.
To byliśmy my. Wtedy.
Zanim nadszedł pierwszy stallo
1 przerwał nasz wspólny krąg.
Potem nadchodził jeden stallo za drugim.
Każdy wziął swoje.
Każdy wyznaczył granice.
Ludzie naśladowali,
uczyli się płodzić własne ciemne moce,
szczuć je na siebie.
Lud straci! plemienne obrazy.
To jesteśmy my. Teraz.

Jon biegi, tak jak nigdy przedtem, biegi przez jesienne mocza-
ry, ku szczytowi. Joik dobiegał go coraz wyraźniej. Miał znowu
zwierzęce łapy i szybko pokonywał odległość. Zauważył, że coś
za nim podąża, i wzmógł wysiłek jeszcze bardziej.
Po chwili znowu usłyszał, że coś się zbliża. Znowu wydłużył
krok, przyspieszył nieco tempo. Prześladowca został w tyle.
Górskie zbocze zaczęło się wznosić. Zrobiło się stromo. Jon nie
mógł dłużej utrzymać tempa. Nie musiał długo czekać, by ponow-
nie usłyszeć za sobą ciężki oddech. Wkrótce obok niego przemknął
wilk, długimi łukowatymi susami pobiegł w górę.

Na szczycie wiatr szarpał jego czarne włosy. Joik stał się potęż-
ny, jak na spotkaniach CSV1S, gdy rozpalały się namiętności.
W miejscu osłoniętym przed wiatrem, w zagłębieniu skalnym,
Henry ułożył stos z kory i usiłował go podpalić. Na ziemi, mem-
braną do góry, leżał bęben, a jego unoszony wiatrem joik potężniał
z każdą chwilą. Płomienie zaczęły lizać korę. Wówczas Jon skoczył
do przodu, rzucił się kierunku bębna, lecz Henry przyciągnął go
do siebie. Jon odepchnął jego i bęben od trzaskającego ognia.
Jak biały cień, za plecami podstępnego, chytrego mężczyzny,
pokonując stromiznę, pojawił się zdeformowany, okrwawiony wilk.
Jon zrozumiał, zbladł. Henry bardziej czuł niż pojął niebezpie-
czeństwo. Szybko odwrócił się, zobaczył, co się zbliżało - odpłata.
Henry z całej siły cisnął bęben z urwiska w głąb wąwozu. Wbił
szydło w pierś wilka, lecz zwierzę wczepiło się w niego zębami
i obaj potoczyli się w kierunku stromizny.
Wiatr porwał stary bęben, uniósł go tak, jakby to był śpiewa-
jący latawiec, brzęczek tkwiący na końcu srebrnej nici biegnącej
z wnętrzności Jona. Poszybował wysoko ponad Jonem, ku wzno-
szącej się nad nim górskiej ścianie.
Wtedy wysunęło się długie ramię i pochwyciło lecący bęben.
Polującym na bęben była kobieta, częściowo ubrana w saamską
sukienkę, częściowo pokryta piórami ptaka. To pewnie Akko.
Twarz Jona się wydłużyła, gdy zobaczył, że to żona Henry'ego
uratowała bęben. Wylądowała tuż obok Jona. Upierzenie zniknę-
ło, a falbana przy sukience trzepotała wokół jej kolan.
„Kobiety są w powietrzu silniejsze" powiedziała kiedyś Akko.
Kobiety były najpotężniejszymi powietrznymi szamanami.
- Dlaczego chcesz mieć ten bęben? - zapytała kobieta.
- Chcę się nauczyć sztuki szamańskiej.
- Od kogo?
Nie odpowiedział.
Wyciągnęła bęben w jego stronę. Gdy już miał go dosięgnąć,
przyciągnęła bęben do siebie.
- Od kogo? - powtórzyła.
I tym razem Jon nie odpowiedział. A ona odsunęła gwałtownie
bęben, gdy próbował go pochwycić.
- Od kogo?
Również za trzecim razem nie odpowiedział, że nauczyć miał
się od bębna.
Ponownie próbował złapać wyciągnięty ku niemu bęben, po-
nownie mu się nie udało. Stawał się coraz bardziej nerwowy, a na
jej twarzy pojawiał coraz to szerszy uśmiech.
- Nie sprawdzisz, co się stało z tym, który spadł? - zapytał.
Roześmiała się tylko.
- Śmiejesz się?
- Nic nie wiesz - odparła krótko, z akcentem na nic.
- Może potrzebować pomocy.
Teraz ona nie odpowiadała.
- Może być ranny, a nawet martwy.
- Da sobie radę.
- Jak ci na imię? - zapytał.
Znowu nie odpowiedziała.
- Nazywam cię Askovit - rzekł nagle Jon.
- Askovit, cóż to za imię?
- Twoje imię.
- Co oznacza?
- Jeśli dostanę bęben, to ci powiem.
- Nie będziesz rzucał na mnie imienia - odrzekła Askovit.
Zaczęła otrzepywać nogi i ramiona, otrzepywać włosy, otrzepywać
ciało i ubranie, aby coś z siebie strząsnąć. W trakcie tych czynno-
ści jej twarz stawała się coraz ciemniejsza.
- Jesteś Askovit, teraz to widzę - odezwał się Jon.
- Nie - zaprzeczyła.
- Wędrujesz ścieżką słońca? - zapytał.
- W każdym razie nie jestem Askovit.
- Jesteś Askovit i nią pozostaniesz, a wszystko, czego dotykasz,
umiera.
Przybrała sprytny wyraz twarzy. Spryt był tym, czym potrafi-
ła się posługiwać. Chciała się sprytnie wymknąć.
- Jesteś bogatym człowiekiem z południa. Żyjesz w dostatku
i dużo wiesz. Nie tak jak my, saamscy biedacy, którzy nie znają
niczego oprócz tych gór i fiordów, sierści reniferów i ko magów19.
- ł bębna?
- Tak, nieszczęsny bęben jest wszystkim, czemu możemy
zaufać - powiedziała. - Jesteś jednym z nas. Miałeś szczęście,
że cię stąd wysłano i mogłeś do czegoś dojść. Powinieneś nam
raczej pomóc, a nie gonić starą kobietę po górach i przezywać
ją Askovit, Królową Księżyca. Ja nie stoję po księżycowej stronie.
Ciągnie mnie do słońca. A teraz, gdy Banzo powrócił, to pokaże
nam drogę.
- Tak - powiedział Jon i przejrzał jej grę. Przez cały czas, mó-
wiąc, odsuwała się drobnymi kroczkami. Będzie próbowała
umknąć, odlecieć?
- Askovit, tędy ci się nie uda. Stoi tam niedźwiedź i zagradza
drogę.
Szedł w jej stronę, by odebrać bęben. Odwróciła się szybko,
podskoczyła, próbując wznieść się w powietrze i odlecieć, lecz
pióra nie wyrosły.
Krąg zacieśniał się. Gdy już zdawało mu się, że ją obejmuje,
wyślizgiwała się w jakiś tajemniczy sposób. W końcu zapędził ją
pod skalne wzniesienie. Była zmęczona. Widział to. Był pewien,
że jeszcze bardziej niż Henry będzie chciała zatrzymać bęben.
W przeciwieństwie do męża, należała do plemienia. Dobrze wie-
działa, o co tu chodzi.
- Teraz się rozliczymy - powiedział, akcentując każde słowo,
i wyciągnął ku niej ręce.
Ale znowu uchwycił powietrze. Kobieta pobiegła szybkimi
krokami ku przepaści, skoczyła i trzepocząc ramionami poszybo-
wała w dół siedem, osiem metrów, po czym przysiadła na skale.
- Teraz się rozliczymy. - Wymachiwała bębnem. Jej śmiech
dotarł do niego wraz z wiatrem.
- Wiem, od kogo miałeś się uczyć sztuki szamańskiej. Miałeś
się uczyć od Bębna Słońca. Ale on jest u mnie i zostanie spalony.
Nigdy go nie dostaniesz.
Do miejsca, w którym siedziała, prowadziła grań nie szersza
niż dłoń. Po obu stronach krawędzi opadała w głąb gładka i stro-
ma ściana.
- Chodź tu, jeśli się nie boisz. Ale musisz się spieszyć.
Zza pazuchy wyjęła zapałki i kawałki kory. Próbowała zapalić
zapałki, osłaniając je dłonią. Pierwsza zgasła, druga i trzecia też.
Rzucała je w gniewie na wiatr. Jon zaczynał wierzyć, że Bóg Wia-
tru raz jeszcze chciał pomóc jemu i bębnowi.
Ale wówczas udało jej się podpalić wstążkę kory, potem jeszcze
jedną. Wkrótce w skalnym zagłębieniu płonęło małe ognisko. Jon
miał mało czasu.
Ruszył granią. Miał uczucie lekkości, jakby frunął. Pośrodku
skalna krawędź była popękana i zwietrzała. Askovit kiwała do
niego, trzymając w ręku bęben.
- Przypatrz się, bo po raz ostatni oglądasz bęben Banzo. - Pod-
skakiwała wokół nikłego ogniska, które trzepotało na wietrze.
Jon zatrzymał się, spojrzał na nią. Znowu był oszołomiony,
zahipnotyzowany. Zerknął w dół. Grunt zachwiał się pod jego
stopami. Żwir i drobne kamienie obluzowały się i poleciały w dół,
niemal w zwolnionym tempie, tak jakby chciały pociągnąć go za
sobą. A kamienie daleko w dole wyprężyły się, uniosły ręce ku
niemu, gdy tak stał, chwiejąc się, nad brzegiem przepaści. Nie
sprawiały groźnego wrażenia. Raczej wyglądało na to, że chcą
dobrze go przyjąć, chcą, by miękko wylądował.
Chwiejąc się, stał zesztywniały i obezwładniony nad przepaścią
sprawiającą bezpieczne wrażenie.
- Teraz rozliczymy się ostatecznie - zawołała ta, którą obaj
z Lajlą uważali za miłą osobę.
Poprzez wiatr dotarł do niego inny głos.
- Oddychaj - powiedział. - Oddychaj.
Jon zebrał resztki woli i uniósł głowę. Ten niewielki ruch wy-
magał ogromnego wysiłku. Lecz uratował go od upadku.
Stała tam jakaś inna osoba, spokojna, mocna.
To nie była Askovit. To była Akko.
Jon wciągnął powietrze, poczuł, jak przechodzi z nosa do płuc.
Zwolniło to blokadę myśli i blokady mięśni. Stopniowo, wraz
z rozprzestrzeniającym się w organizmie powietrzem, powracało
odczuwanie własnego ciała i wola życia.
Przemógł swe skamienienie.
- Połóż się - krzyknęła Akko.
Niemal padł na brzuch, zwieszając prawe kończyny po jednej,
a lewe po drugiej stronie krawędzi i przyciskając ciało do chro-
powatej skały.
- Obróć się - poleciła Akko.
Przypominało to ćwiczenia akrobatyczne na równoważni na
dużej wysokości, gdzie wiatr stanowił jedyny punkt oparcia.
Rozłożył równomiernie ciężar ciała na zniszczonej erozją kra-
wędzi, potem skręcił tułowiem, a ramiona i nogi przerzucił,
umieszczając je po stronie przeciwnej. Lasso nie zawadzało, raczej
było podporą. Kręciło mu się w głowie z powodu wysokości, lecz
była to słabość, nad którą mógł zapanować.
Właśnie wtedy z kieszonki na piersi wysunął się śrubokręt
i długo spadał w głąb przepaści.
Jon wczołgał się na bezpieczny, stały grunt.
Nadeszła Akko, trzymając w jednej ręce bęben, a w drugiej
Askovit, która prychała i rzucała przekleństwa, dopóki nie zosta-
ła zamknięta w kamieniu.
- Weź bęben. - Akko wręczyła mu go i zniknęła.
Wówczas pojawił się Henry ze śmiercionośną ssawką w dłoni.
Wyglądał kiepsko, okrwawiony, w podartym ubraniu i ze śladami
ugryzień na piersi. Kikut był obnażony, nie było tam już groźne-
go szydła. Lecz w lewej ręce Henry trzymał rurkę, przytknął ją
do ust i zaczął ssać.
Nie odnosiło to żadnego skutku, bo Jona chronił teraz bęben. Hen-
ry wyglądał dość głupio, stojąc tam z mosiężną rurką w ustach.
Mimo wszystko jedna z figur na skórze bębna zaczęła drgać,
tak jakby chciała się uwolnić. To była jedna z nowych figur, do-
malowanych przez Henry'ego czerwonym flamastrem, a miano-
wicie ssawka stallo.
- To koniec z mocą stallo. Już nikogo więcej nie pożresz. Przy-
znaj to i się poddaj - odezwał się Jon.
Mężczyzna wybuchnął ponurym śmiechem.
- Nie możesz tak po prostu wziąć bębna i zniknąć, bo wtedy
nic ci się już nigdy nie uda. Musimy postępować zgodnie z regu-
łami - odparł Henry i ruszył w stronę Jona.
- To miejsce nadaje się do porachunków - rzekł Jon.
- Ten, kto wygra, zatrzyma bęben, takie są reguły. - Henry
stanął tuż przy Jonie.
- Od dawna chciałem tej walki - odparł Jon.
- Najpierw musimy wykopać grób. Tak mówią reguły - dorzu-
cił Henry.

Wykopali grób na skraju podmokłej łąki. Potem wrócili na


miejsce pojedynku.
Henry uderzył go ssawką. Cios trafił Jona w bark, w obolałe
miejsce. Ból zaognił się, sięgnął czubków palców, by potem obez-
władnić całą rękę.
- Teraz walczymy jak równy z równym - Henry zarechotał
i odrzucił rurkę.

Jon nie mógł uchwycić Henry'ego jedną ręką. Za to Henry,


z jedną ręką o podwójnej sile i kikutem, zamknął go w uścisku.
Jon został uniesiony w górę i ciśnięty o skałę. Jon zerwał się, lecz
Henry chwycił go ponownie i rzucił nim o ziemię.
Pozbieranie się zajęło tym razem Jonowi więcej czasu. Zrozu-
miał, że może się mu nie powieść. Henry rzucił się na niego,
z twarzą i oczami nabiegłymi krwią, pochylony, szeroko rozsta-
wiając nogi. Jonowi udało się uchylić, tak że krążyli wokół siebie
na skraju przepaści. Jon wymachiwał przed sobą lewą ręką. Hen-
ry uchwycił ją, przyciągnął go do siebie i uniósł do góry.
Wtedy pojawił się tam Jov, celując włócznią w Henry'ego.
Henry padł na plecy. Gdy się podniósł, kikut zwisał bezwładnie,
tak jakby ktoś go odłamał.
- Dopiero teraz walczymy jak równy z równym - wyjęczał Jon.
Znowu krążyli wokół siebie, wymachując rękami, nie mogąc
chwycić przeciwnika. Cios Jona ugodził Henry'ego w pierś. Świe-
ża krew ciekła z rany, kapała na ziemię.
- Oto wycieka twoja moc. - Jon zauważył, że walka rozwija się
pomyślnie dla niego.
Wówczas Henry skoczył do przodu, oparł się zdrową ręką
o skalną ścianę, wykonał w powietrzu salto mortale i stopami
uderzył w pierś Jona, tak że go odrzuciło na metr do tyłu. Na
szczęście zwoje lassa złagodziły uderzenie, bo mogłoby się to źle
skończyć.
Jon podniósł się. Henry, brocząc krwią, skoczył raz jeszcze, pod-
pierając się ręką. Znowu cios dosięgną! Jona, odrzucając go na trzy
metry, bliżej przepaści. Ledwie zdolal stanąć na nogi. Niewiele
mógł już wytrzymać. Wtedy ostatnie uderzenie trafiło go w pierś
i posłało siedem metrów w tył, na sam brzeg otchłani.
Henry zostawił go w spokoju, lecz rzucił się na bęben. Napychał
go brzozową korą, podczas gdy Jon próbował się do niego pod-
czołgać.
- Dlaczego chcesz go spalić? - Jon dostał kopniaka w nos.
Poddał się wtedy, nie będąc już w stanie wyszeptać ani błagania,
ani przekleństwa, a już na pewno nie mogąc się podnieść, by
ratować bęben.
- Nie słucha mnie - odrzekł wreszcie Henry.
Wyjął zapalniczkę, podpalił. Kora zaczęła trzaskać we wnętrzu
bębna. Podsunął płonący bęben Jonowi pod twarz, tak blisko, iż
płomień osmalił mu skórę. Jon odwrócił gwałtownie głowę.
- Ogień weźmie to, co jego, i zapanuje mrok. Nie będzie już
żadnego Bębna Słońca.
Henry śmiał się, a kora, trzaskając, płonęła. Suche drewno
zajęło się ogniem, paliło się jasnym płomieniem. Ciemniejszy dym
wydobywał się z otworu w czarze bębna. Wewnątrz było jeszcze
za mało tlenu, ale płomienie stawały się coraz większe.
- To jest ostateczny rozrachunek. - Henry zaśmiał się złośliwie,
położył bęben metr od twarzy Jona. Czujnie patrzył to na Jona,
to na bęben.
Jon próbował obrócić się, przetoczyć ciało przez płomienie, ale
wyszło mu małe, nieznaczące szarpnięcie. Nie mógł się poruszyć.
Skopany, musiał tam leżeć i patrzeć, jak bęben plonie.
Płomienie rozświetliły bęben od wewnątrz. Wówczas Jon zo-
baczył, czym właściwie był bęben.
Był dawcą życia, doradcą, obrońcą.
Cały ten obszar, który Jon znal i uważał za swój kraj, był nary-
sowany na środku membrany, ze wzniesieniami, fiordami, rzeka-
mi, widdą. W górnej części narysowano Jova wraz z czterema
tańczącymi siostrami oraz Boginią Ognia, Bajanem i wieloma
innymi przodkami. Zauważył tam samego Banzo i innych, o któ-
rych czytał. Nawet Jezus tam był.
W dolnej części bębna, w dolnym świecie, zobaczył najpierw
Ij, niedźwiedzicę. Za Ij postępowały podziemne renifery, ryby,
wieloryby i ptaki. Potem koń. Potem jednorożec. W końcu gigan-
ty z wnętrza ziemi, giganty o tajemniczych imionach, ale nie
wrogie. To one podtrzymywały skorupę ziemi. Nawet góra, na
której leżał, była narysowana. Góra, na której po raz pierwszy
spotkał stallo, była jednym z granicznych szczytów.
Ogień wgryzał się coraz mocniej w brzuch bębna. Wszystkie
figury zaczynały się żarzyć.
Nagle skóra bębna pękła z hukiem, a płomienie wydostały się
na zewnątrz czary.
Wszystkie figury uwolniły się, unosiły się przez chwilę swo-
bodnie w płomieniach, w powietrzu, by potem odnaleźć swój
kierunek. Stare figury skupiły się razem, tworząc kształt bębna,
który Jon widział w swoich snach. Następnie wniknęły w Jona,
jedna po drugiej, z wyjątkiem symbolu słońca. Ten zniknął w prze-
stworzach, niczym świetlana strzała. Muchy i ssawka stallo rów-
nież uwolniły się i wniknęły w Henry'ego. Wilk stał długo bez
ruchu. Patrzył na Jona. Potem odwrócił głowę w stronę Henry'e-
go. Tułów drżał pod ciężarem ogromnej głowy. Wilk warknął
i z klapnięciem paszczy zniknął w Henrym.
Zzy będzie dla mnie nadzieja w ostatnim dniu? - wyjęczal
cicho Henry.
- Nie ma żadnego ostatniego dnia, żadnego końca.
- Czy będzie mi kiedykolwiek dana nowa szansa?
- Teraz masz swoją nową szansę.
Henry długo się nie odzywał. Wyglądało na to, że stracił przy-
tomność.
- Widziałem kiedyś, jak roztrzaskano komuś głowę. Kamieniem.
- Jego głos brzmiał cicho, twarz była odwrócona.
- Wtedy, gdy zabrałeś bęben?
- „Za rok będziesz miał wizytę" rzekł ten, któremu roztrzaska-
no głowę.
- I ja się pojawiłem.
- Właśnie, co do dnia.
- Nawet imię miałem takie samo.
- Tak - powiedział Henry.
- Czy to ty trzymałeś kamień w ręce?
Henry nie odpowiedział.
- Również mnie próbowałeś zatrzymać - rzekł Jon.
-Tak.
- I zabić.
Henry ponownie zamilkł.
- Jak ty właściwie do mnie dotarłeś? - zapytał Henry.
- Bęben mnie tu doprowadził.
- Ale to ja posiadałem bęben.
- Jego wola była silniejsza od twojej.

Henry pogrążył się w stanie, w którym nie był świadomy obec-


ności Jona. Po pewnej chwili gwałtownym ruchem przysłonił ręką
oczy, jakby dojrzał coś, czego nie chciał zobaczyć.
- Znowu nadchodzi - wyszeptał.
-Kto?
-On.
Jonowi wydawało się, że widzi cień niewielkiego mężczyzny,
którego wiózł kiedyś samochodem, mężczyzny, który ostrzegł go
przed złem, mężczyzny, który przed wieloma, wieloma laty wbił
w niego zaciekawiony wzrok w pewnej małej kuchni.
- Nie możesz uciekać od siebie samego - odezwał się Jon.
Skurcz wygiął ciało Henry'ego w łuk. Jęknął, nie mógł złapać
powietrza. Świeża krew wypływała rytmicznie z rany na piersi.
Po chwili opadł bezwładnie.
- Askovit, pomóż mi. - Zabrzmiało to jak modlitwa.
Kamień wokół niej rozkruszył się, opadł. Była wolna. Uklękła
przy umierającym mężczyźnie. Szalem otarła mu z twarzy krew.
Potem przycisnęła szal do rany na piersi. Z delikatnością i czuło-
ścią, które zafascynowały Jona, zajmowała się nim, rozmawiała.
Promieniowała od nich intymność, która wzbudziła w Jonie sza-
cunek. Wydobyła coś z jego rany, włożyła to za pazuchę. Nóż.
Potem przeciągnęła mężczyznę za stromą skalę.
Nagle Askovit powróciła. Twarz jej poszarzała, oczy poczernia-
ły, włosy dziko powiewały. W dłoniach trzymała duży kamień,
który z każdym krokiem unosiła coraz wyżej. Nie było wątpliwo-
ści, co zamierzała z nim uczynić.
Jon odepchnął się zdrową ręką i potoczył się jej pod nogi. Ka- <•
mień uderzył z trzaskiem o skałę, tam gdzie przed chwilą była
jego głowa. Askovit potknęła się o niego, lecz poderwała się na-
tychmiast i pobiegła za kamieniem, który potoczył się wzdłuż
skalnego występu ku przepaści.
Jon zrozumiał.
- Ty to zrobiłaś, ty rzuciłaś wtedy kamień - zawołał.
- Tak, ja - odparła, dobywając noża.
Czym mógł się bronić?
- To ty, nie on - powtórzył, próbując ją zagadać.
- Biedny Henry, uciekł - powiedziała, zbliżając się z uniesionym
nożem.
Śrubokręt mógłby posłużyć za broń, ale go zgubił. Wyciągnął
z kieszeni kryształ, zwrócił ostrym końcem ku niej.
- Dostanę cię - wysyczała, a Jon uskoczył w bok.
- Nigdy mnie nie dosięgniesz.
- To cię dosięgnie. - Askovit wymachiwała nożem.
- Nigdy mnie nie dosięgnie.
Dźgnęła gwałtownie. Ostrze rozcięło nogawkę, lecz nie trafiło
w nogę.
- Zadrasnąć lekko, najpierw lekko zadrasnąć - mruczała mo-
notonnie, jakby właśnie osiągała ekstazę.
Z wysiłkiem sunął na czworakach ku rozwścieczonej kobiecie.
W końcu natknął się na skalną przeszkodę. Nie mógł iść dalej, był
w pułapce. Jego siła się wyczerpała. Wydobył całą, nawet tę z piw-
nicznych głębi, teraz było już pusto. Koniec.
- Najpierw lekko zadrasnąć, nie zadźgać, najpierw lekko zadra-
snąć - mruczała monotonnie Askovit, machając mu przez twarzą
nożem.
Jon miał nadzieję, że kryształ sprawi cud, roztapiając ostrze
lub przemieniając nóż w muchę. Lecz to powinno stać się już
teraz. Za minutę może być za późno. Kryształ jednakże ani się
nie żarzył, ani nie emanował magiczną mocą.
Na niebie dostrzegł Pas Oriona. Jego trzy gwiazdy zaczęły wi-
rować. Usłyszał potężny szum, tak jak wtedy u szamana ognia,
we wnętrzu góry.
- Uważaj, teraz z gwiazd uderzy płomień - zawołał.
- Nie, teraz ty trafisz na stal.
W momencie, gdy wymierzyła w jego pierś, odchylił tułów
w bok. Ostrze weszło między zwoje lassa, zostało powstrzymane,
zanim zadało ranę. Przy następnym ciosie ujrzał błysk ostrza na
tle skalnej ściany. Trafiła. Ostrze wbiło się w udo.
Wydało mu się, że powietrze wypełnił odległy grzmot. Askovit
również to usłyszała, odwróciła się, zaczęła rozglądać.
Znad linii horyzontu nadlatywał ku nim ptak. Miał olbrzymie
skrzydła i zakrzywiony dziób.
Askovit odrzuciła nóż, zaczęła uciekać.
Ptak był głodny. Polował. A on leżał tu jak na wpół sprawione
rzeźne zwierzę, jak padlina. Światło gwiazd odbijało się matowo
w grubych niczym ludzkie ramię szponach. Atak jednak nie na-
stąpił. Pióra na ptasiej szyi zadźwięczały jak dzwonki reniferów
w chwili, gdy ptak przeleciał nisko nad nim i zniknął.
Był to Guoddan, ptak stworzony przez złego człowieka i nasła-
ny na ludzi, by zabijać.
Jon usłyszał krzyk kobiety w szponach Guoddana.

Jon był na dnie głębokiego mętnego morza i wolno wypływał na


powierzchnię. Dusił się. Nie mógł przyspieszyć, bez względu na to,
jak bardzo wymachiwał nogami.
To nie był sen. Ani też śmierć.
Gdy zbliżał się do powierzchni, zobaczył, że czeka tam na
niego kobieta. Jon spróbował zawrócić na dno, gdzie mógłby się
ukryć, nie chciał raz jeszcze spotkać Askovit.
Ale wtedy kobieta uśmiechnęła się. To była Lajla. Wyglądała
obco.

Gdy Jon doszedł do siebie, żar wygasł, a popiół rozwiało po


skałach. Podniósł się z obolałymi mięśniami. Bark był w nieco
lepszym stanie. Kości całe. Miał wiele zadrapań i otarć. Cios w udo
nie był groźny, a krew sama się zatamowała. Kryształ był zimny
niczym lód.
Jon zbierał siły. Musiał zejść ze szczytu. Zbliżał się świt. Nagle
otworzyło się niebo i zatańczyła na nim zorza polarna.

Zna szczelinę w górze


zamieszkanej w środku.
Byl tam.
Dowiedział się,
że małe kwiatki rosną
we wnętrzu ludzkich oczu.
Gdy oczy zamkną się na dobre
kwiaty płyną dalej
jako niebiańska zorza.
Szukał Henry'ego, lecz ten zniknął. Askovit też zniknęła.
Nastał poranek o przedziwnych, zielonych chmurach.
Po raz ostatni objął spojrzeniem szczyt. Oczy zatrzymały się
na nożu porzuconym przez Askovit.
Był to jego nóż. Ten, który wbił w wilka, ten, który Askovit
wyjęła z piersi Henry'ego, gdy go opatrywała.
Podniósł go, włożył do pochwy.
Jon schodził w dolinę. Zachował życie. Odzyskał nóż. Jednak
bęben spłonął. Mimo wszystko odnalazł najważniejsze, a miano-
wicie bęben, którego nie można było spalić. Bęben, którego
miejsce było w płomieniach. Właściwy Bęben Słońca.
Miał go ze sobą. We wnętrzu.

Drogą zbliżał się ku niemu jakiś samochód. Gdy Jon dojrzał


kierowcę, ogarnęła go wściekłość. Pochwycił kamień. Miał ocho-
tę zatłuc tego człowieka i zepchnąć samochód w przepaść. Lecz
w chwili, gdy unosił kamień, zauważył drzewo, w którym zamiesz-
kiwał mały mężczyzna. Drzewo zostało w nocy powalone i leżało
na poboczu z rozcapierzonymi korzeniami. Wówczas przypomniał
sobie. Wciąż znajdował się między światami, nie mógł znieść
widoku ludzi, nie mógł znieść zakłóceń, nie mógł znieść nawet
zalewającego go dziennego światła. A to, że drzewo leżało powa-
lone, wydawało się zemstą za to, że go ostrzegło.
Jon wczołgał się do swego samochodu, zaciągnął zasłony, owi-
nął się śpiworem. Spał nieprzerwanie przez cały dzień i noc, aż
do następnego ranka.
Abraha był w domu, gdy nadszedł Jon.
- Zrobiłeś to, co miałeś zrobić? - odezwał się Abraha.
-Tak.
- Masz bęben? - zapytał z napięciem w głosie.
- Nie. Spalili go.
- To znaczy, że przepowiednia nie spełniła się?
- Jest teraz znacznie bliższa spełnienia.
- To dobrze.
- Wygląda na to, że ci ulżyło - zauważył Jon.
- Byłem niespokojny - przyznał Abraha.
- Dziękuję za pomoc.
- Więc zauważyłeś, że tam byłem.
- Widziałem cię. Rozmawiałem z tobą.
- Powiedziałem psu, żeby był cicho i nie przeszkadzał, bo
Jon potrzebuje pomocy. Musiałem się skoncentrować, rozu-
miesz.
-Tak.
- Niedźwiedź rzucił się na wilka, prawda?
- Niedźwiedź odrzucił wilka, gdy ten mnie zaatakował. W koń-
cu wilk zniknął w Henrym.

Jon opowiadał. O wędrówce między światami. O pomocy, któ-


rą otrzymał od Akko i Jova. O walce z mocami stallo, kamieniu
i nożu. O tym, że Henry i Askovit zniknęli. O tym, co działo się,
gdy płonął bęben. O iskrzącej się zorzy. I o tym, że bark wydo-
brzał.
- Żałuję, że nie miałem więcej sił, gdy tam leżałem. Może
udałoby się uratować bęben przed spaleniem.
- Nic nie zaginęło.
- Nie, ale szkoda, że nie udało się go uratować.
- Pewnie.
- Ale dlaczego ci ulżyło, gdy pojawiłem się bez bębna?
- Nie myśl, że boję się śmierci. Nie ma śmierci. Ale dobrze jest
żyć, gdy wiedza powraca.
- Tak. Trzeba wszystkim opowiedzieć o szczelinach i Drodze
Słonecznych Promieni.
- Słyszałem, że takie jest twoje zdanie.
- Nie uważasz, że wiedza jest dla wszystkich? Nie tylko dla
plemienia? Że musimy dotrzeć do wszystkich, których to zainte-
resuje?
- Słyszałem, że tak uważasz.
- A ty nie?
- Nigdy nie opowiadałem o szczelinach nikomu spoza plemie-
nia - odrzekł Abraha.
- Musimy o tym porozmawiać.
- A jest o czym mówić?
- Sądzę, że powinniśmy dotrzeć do wszystkich zainteresowa-
nych i nauczyć ich tego, co nam dane. Im więcej dzielisz, tym
więcej jest do dzielenia.
- Czy warto opowiadać o tym, że czyjaś głowa została zmiażdżo-
na jak skorupka jajka i że niemal to samo przytrafiło się tobie?
- Nie mam na myśli przestępstw, czarnej magii, lecz uzdrawianie
dusz. Sam mówiłeś, że dawno temu szamani uczyli synów królew-
skich. Dzielenie się z innymi nie jest więc niczym nowym.
- Nie powinienem opowiadać tylu historii.
- Bo sztuka szamańska sama w sobie jest wytłumaczeniem,
prawda?
- Być może.
- To dar dla wszystkich.
- Czego ty właściwie chcesz uczyć?
- Jak uzdrawiać siebie i otoczenie. Potrzeba tego zarówno tu,
jak i tam, w wielkich społeczeństwach. Tyle jest pustki w lu-
dziach.
- Nie dostrzegają wiedzy.
- Musimy robić to, co do nas należy, by przekazać wiedzę.
Tylko tak można uniknąć pożaru świata. Czyż to nie jest słuszne?
Czyż to nie jest zgodne z regułami?
- Jestem przeszłością. Ty przyszłością. Nie pytaj mnie.
- A kogóż mam pytać?
- Pytaj Jova.

Pies wyszedł spod stołu, zaczął szczekać, drapać w drzwi.


- A teraz co znowu? - odezwał się Abraha, podchodząc do
okna.
Ścieżką zbliżało się troje ludzi.
- Znasz ich? - zapytał Abraha. Stanęli w oknie, przyglądając
się nadchodzącej trójce.
- To chyba Liisa i Heaika - powiedział Jon.
- Zdaje się. Ale kto idzie w środku?
- Kogoś mi przypomina. Ale nie wiem, kto to.
- Przyprowadzili kogoś obcego - stwierdził Abraha.

Znowu usiedli. Pies położył się z nosem przy szparze w drzwiach.


- Henry'ego Szweda nazywaliśmy starym wilkiem. Obwąchiwał
garnki z mięsem jak wilk stado reniferów - zaczął Abraha.
- Znałeś Jona, tego zabitego?
- Wiedziałem, kim był. Nigdy nie wierzyłem w historię z wy-
padkiem samochodowym. Zwłaszcza gdy usłyszałem, że Henry
przeniósł się na wybrzeże i że nawiedzają go nieboszczycy. Poza
tym Henry stracił rękę w tym wypadku.
- To nie on to zrobił.
- Kto w takim razie?
- Ona. Zrobiła to, by zdobyć bęben. Pierwszy sen o bębnie miałem
tego dnia, gdy zginął Jon, a oni zabrali bęben - powiedział Jon.
- Nie wiedziałem, że Jon miał bęben. O tym nie wiedziałem,
chociaż wiedziałem, kim był Jon.
- Nie rozmawialiście o tym?
- Nigdy nie mówiliśmy o tych sprawach, tylko o pogodzie,
znajomych. Właściwie mieszkał w Szwecji.
- Opowiemy komuś o tym, że to nie był wypadek? - zapytał
Jon.
- Kto nam uwierzy?
- Nie zameldujemy nawet policji?
- Nie ma sensu. - Jon zauważył, że Abraha użył słowa „sens".
- Naprawdę?
Abraha nie odpowiedział, a Jonowi zostało wypomniane, że
zawsze chce chodzić na policję.
- Wierzysz, że Henry nie żyje? - zapytał Jon
- Albo nie żyje, albo uciekł, by lizać swoje rany.
- Widziałem potężną zorzę polarną. Najpierw sądziłem, że to
przodkowie mnie pozdrawiają. Potem pomyślałem, że tamtędy
uleciała jego dusza.
- On był obcy. Jego dusza nie wybrałaby tej drogi - stwierdził
sucho Abraha.
- Myślisz, że zabrał ją Ptak Śmierci?
-Nie.
- Powinieneś zobaczyć pozdrawiającą mnie zorzę. Nigdy nie
widziałem czegoś podobnego - rzekł Jon.
- Czy wiesz, że Jon, ten zabity, był z tobą spokrewniony?
-Co?
- Nazywaliśmy go Banzo.
-O...
- Był twoim ojcem.

Usłyszeli kroki w obejściu. Pies stał, wymachując ogonem


i drapiąc w drzwi, które od dawna miały głębokie bruzdy od
pazurów. Abraha podniósł się, wyszedł z domu. Jon wyszedł za
nim, oszołomiony, pusty.
Kto szedł między Liisą a Heaiką? Jona ogarnęło dziwne ciepło.
Ale minęło jeszcze kilka sekund, zanim zrozumiał, kto to jest.
- Ojej - wyrwało mu się. Dzielące ich metry przebył szybkimi
krokami. Objął ją w pół. Lajla ścięła swe długie, czarne włosy. Jej
głowa była pokryta jasnym puchem. Gdy ją wypuścił z objęć,
ukryła twarz w dłoniach ruchem tak przepełnionym czułością
i onieśmieleniem, że Jon na chwilę zapomniał o wszystkim in-
nym.

Nadeszło popołudnie. Znowu opowiadał o swoich przeżyciach,


o wszystkim, nie tylko o rzucaniu kamieniem i o Banzo.
Zjedli razem posiłek, mieli jechać.
- Szkoda, że nie udało ci się odzyskać bębna - odezwała się
Liisa.
- Mam go w sobie.
- Ale pomyśl, mieć prawdziwy bęben szamański... - ciągnęła.
- Sam mogę teraz zrobić porządny bęben.
- Czy to będzie to samo?
- To będzie prawdziwy bęben.
- Nie rozumiesz, co mam na myśli. Ten spalony był jednym ze
starych bębnów.
- Nie spłonął.
- Przecież sam opowiadałeś, że został spalony.
- Nie można go spalić.
- Ale zniknął, zamienił się w popiół, prawda? - Liisa miała
w oczach wyraz niepewności.
- Nic nie zniknęło - wtrącił się Abraha.
- Nie. Ale jeszcze nie cała przepowiednia się spełniła - rzekł
Jon.
- Czy to jest tamta wiedza, która teraz powraca? Spoza gwiazd
i spod mchu? - zapytał Heaika.
- Tak, ale jest jeszcze coś - powiedział Abraha.
- O czym jeszcze mówi przepowiednia? - zapytała Lajla.
- Zapytaj tego tam. - Abraha wskazał na Jona.
- O tym mogę opowiedzieć później - rzekł Jon. Bo co to właści-
wie oznaczało, że samiec stracił poroże? Stracił swą moc? Umarł?
Ruth nie wyjaśniła tego bliżej. Poruszał się po niepewnym gruncie.
A co się stało z Askovit i Henrym? Dlatego zbył ich taką odpowie-
dzią. Poza tym był zmęczony mówieniem. Potrzebował teraz ciszy.
Cała ta gadanina wydawała się absurdalna, a jego serce płakało.
- Wiesz, czego brakuje? - Liisa zwróciła się do Heaiki.
- Jeszcze coś było - stwierdził Heaika. Ale cóż on mógł wiedzieć.
Powiedział tak, by nie przyznać się jej, że nie zna całej przepo-
wiedni.

Wyszli z domu, zbierali się do odjazdu.


Heaika zajrzał do samochodu Jona, zobaczył lasso na przednim
siedzeniu.
- Musisz zacząć porządnie trenować albo nie dasz rady więcej
niż pięć na dziesięć - rzekł.
- Dobrze, obiecuję. Następnym razem będę godnym ciebie
przeciwnikiem - odparł Jon.
To Jon opowiedział mu o przepowiedni. Jon wiedział o niej
więcej. Ale Heaika przypomniał mu, że to on był lepszy w rzuca-
niu lassem. Tym samym zremisowali.
- Ale lasso uratowało mi życie, przez samo to, że miałem je na
sobie - dorzucił Jon.
Jon przesunął dłonią po krótko ostrzyżonych włosach Lajli,
wyczuł zarys głowy, szwy czaszkowe pod włosami i skórą.
- Wiedziałeś, że czaszka u nowo narodzonych dzieci nie jest
zrośnięta? - zapytała.
-Nie.
- To żeby główka mogła się ścisnąć, i potem łatwiej wyjść na
zewnątrz.
-Oj!
- Tu na górze jest takie miejsce nazywane ciemiączkiem. Zarasta
dopiero po urodzeniu. Pomacałam kiedyś główkę noworodka i pomię-
dzy moim palcem a mózgiem dziecka była tylko skóra i żadnej kości.
Dotknął jej ciemiączka, małego zagłębienia na czubku głowy.
Przejął go dreszcz. Uczucie, jakiego doznał jego koniuszek palca,
było gwałtownym przypomnieniem o śmiertelności ciała. Bez
włosów wydawała się taka bezbronnie naga. Myśli o ojcu, którego
nie miał, i o tym, co się z nim stało, krążyły w jego głowie. Było
mu gorąco od lez, które nie znajdowały ujścia.

Długie, białe włosy Abrahy powiewały na wietrze. Jak na wrze-


sień, jak na późne popołudnie tuż przed zachodem słońca, wiatr
byl zaskakująco łagodny. Spienione fale unosiły się i opadały na
powierzchni fiordu.
- Sądzisz, że ludzie wyszli z morza, tak jak twierdzą niektórzy?
- zapytał Jon.
- Jeśli tak było, to dlaczego teraz nie wychodzi z morza więcej
ludzi? - odparł Abraha z uśmiechem. - Ja jestem gwiezdnym
wędrowcem i wkrótce powrócę do gwiazd - dorzucił.
- Jaki jest sens naszych trudów i wysiłków? - ciągnął Jon, ce-
lowo używając słowa „sens".
- Sens? - Abraha wymówił słowo z naciskiem.
- Trudu, wysiłku, szarpaniny, wypełniających ten krótki czas,
kiedy stoimy na nogach.
- Nie można odpowiedzieć na to pytanie - stwierdziła Liisa.
- A jaki jest sens według ciebie? - zwrócił się do niej Abraha.
- A jest w ogóle jakiś sens? Co można zrobić, gdy świat tak
wygląda? Mam na myśli... - To, co Liisa miała na myśli, zawisło
w powietrzu, niewypowiedziane.
- Sensem jest walka o nasze prawa - odezwał się Heaika.
- Sensem jest chronienie natury i siebie nawzajem - dorzuciła
Lajla.
- A ty co uważasz, Jon? - zapytał Abraha.
- Uzdrawianie dusz, byśmy się czuli bezpieczni, by nam było
dobrze.

Powiedzieli swoje i spojrzeli pytająco na starego mężczyznę


o rozwianych śnieżnobiałych włosach.
- Sensem jest trwająca wiedza - odpowiedział Abraha.
Minęli lśniący błękitny samochód. Szczekające psy trzymały
się ich, aż skręcili na główną drogę.
- Miałam czarne włosy, bo ojciec życzył sobie czarnowłosego
syna - opowiadała Lajla.
- Teraz obcięłaś włosy?
- Odcięłam kilka nici z przeszłości. Pająk mnie do tego zachęcił.
- Co powiedział Tomas?
- Tomas się nie zmienił. Najważniejsze, że mam teraz duchy
pomocnicze.
Jon skinął głową. Krajobraz zbliżał się do niego i znikał. Po-
wstrzymywało to łzy.
- Przedwczoraj w nocy śniło mi się, że mnie potrzebowałeś - po-
wiedziała.
- Aha - skwitował Jon.
- Potrzebowałeś mnie?
- Ukazałaś mi się. Prawie cię nie poznałem. Taka ostrzyżona.
- Odpowiedz, potrzebowałeś mnie? - powtórzyła.
- Poznałem cię dopiero wtedy, gdy byłaś dwa metry ode mnie.
Myślałem najpierw, że to idzie jakiś mężczyzna. Ale podoba mi
się twoja nowa fryzura.
- Podoba ci się naprawdę? - zapytała.
- Podoba mi się. A poza tym potrzebowałem cię właśnie wtedy,
gdy się pojawiłaś.

Jon kupił trochę owoców i paczkę rodzynek.


- Widziałeś samochód Abrahy? - zapytała Lajla podczas dalszej
jazdy.
- Tak, to na niego natknęliśmy się tamtej nocy. Rozmawiałem
z nim o tym.
- A więc to był on.
- Tyle razy mówiłaś, że powinniśmy o tym zameldować. Lecz
za każdym razem umykało nam to. Czy to nie dziwne? - zapytał
Jon.
Minęli posterunek lensmana, na skrzyżowaniu skręcili w prawo.
- Podoba ci się, naprawdę? - Lajla przeglądała się w lusterku.
- Świetna jest. Pozwól dotknąć.
- Dotykałeś.
- Ale jeszcze raz - poprosił.
Przysunęła się do niego, pochyliła ku niemu głowę.
- Co jest z tą przepowiednią? - zapytała po chwili.
- Pewnego razu żył na widdzie duży biały renifer. Miał cielaka.
Cielaka chciał porwać wilk, lecz renifer stanął w jego obronie.
Walczył z wilkiem, a cielakowi udało się uciec. Cielak chciał się
ukryć nad brzegiem morza. Ale wilk go wywąchał. Gdy już miał
się na niego rzucić, pojawił się niedźwiedź i jednym ciosem od-
rzucił wilka na bok.
- To przytrafiło się tobie, prawda? - zapytała Lajla prostując się.
- Niedźwiedź poniósł cielaka z powrotem na widdę. Gdy po-
łożył go na ziemi, był to już bęben, mówiła przepowiednia.
- Co się stało z białym reniferem?
- Stracił rogi.
- A jak skończył wilk?
- Padł.
- Co Abraha mówi o przepowiedni?
- Powiedział, że jego zadaniem było przekazanie wiedzy o szcze-
linach. O bębnach nic nie wie. Ale pewnego dnia będzie miał
okazję wziąć bęben do ręki. W tym dniu wypełni swe zadanie.
- Co jest źródłem przepowiedni?
- Kamień Dziadka.
Potem Lajla opowiedziała, co się jej przydarzyło.
- Zaniepokoił mnie mój sen. Najpierw myślałam, iż to dlatego,
że jesteś w niebezpieczeństwie, że mnie potrzebujesz. Wtedy
wyjęłam kamień w kształcie dzwonka.
-I?
- Z szumem nadleciały igły.
- Trafiły cię?
- Kamień je powstrzymał. Ale wtedy przyfrunął wielki, czarny
ptak. Jego dziób rozszczepił kamień.
- To był ptak Askovit - rzekł Jon.
- Ptak próbował mnie połknąć. Zgadniesz, kto mi pomógł?
- Pająk.
- Nie, kot. Wyskoczył z mego brzucha, był znacznie większy
niż ptak. Odgonił ptaka z powrotem do niej.
- Ptak ją porwał - potwierdził Jon.
- To ona rzuciła na mnie sen tamtej nocy, gdy tu jechaliśmy.
- Próbowała również roztrzaskać mi głowę i prawie jej się to
udało - dorzucił Jon.
- A ja myślałam, że to miła kobieta.
- To również ona zabiła Jona. Stało się to tej nocy, gdy miałem
pierwszy sen o bębnie. Zmiażdżyła mu głowę głazem - opowiadał
Jon.
- Czy ona żyje?
- Żyje.
- To ona jest groźna, nie on.
- Mężczyzna, którego zabiła, był, nawiasem mówiąc, moim
krewnym.
- Bliskim?
- Moim ojcem.

Przyjrzał się uczuciom, które nosił w sobie, nie mając o tym


pojęcia. Krzyczała przez niego tęsknota, przez wszystkie lata.
Teraz tęsknota otrzymała imię. Nie znał tego mężczyzny. I to było
najsmutniejsze.
W samochodzie brzmiała piosenka Leonarda Cohena, gdy
uruchomiwszy ponownie silnik, skierował się poprzez jesienny
krajobraz w stronę górskiej przełęczy.
- A teraz chcę popatrzeć na twój kark - rzuciła Lajla gwał-
townie i odgarnęła mu włosy. - Przyprawia mnie o szaleństwo.
- Przycisnęła do karku twarz, całowała go, chwytała zębami za
skórę.
- Gdy podjedziemy wyżej, musimy znaleźć sobie miejsce z ład-
nym widokiem - powiedziała.

Nie miał ochoty się kochać, odsuwał się, gdy Lajla rozpinała
mu koszulę. Odpięła jednak guziki, zaczęła gładzić go dłonią po
brzuchu, wokół pępka.
Gdy skończyła, brakowało mu ciepła dłoni. Zrozumiał, choć
niechętnie, że topnieje.
- Gdzie się podziały ręce?
- O, jaki rozczarowany - odpowiedziała czymś zajęta.
- Co ty tam wyrabiasz? - zapytał niecierpliwie.
- O, jak się złości.
Położyła coś zimnego na jego pępku. Co to takiego?
- Mam ochotę na rodzynki. - Scalowywała je z pępka wprost
do ust.
Potem położyła rodzynki w rządku, od jego czoła aż do zagłę-
bienia w miejscu, gdzie uda spotykają się z kością biodrową. Za
każdym razem, gdy dotykała go językiem, jego ciało przenikał
dreszcz. Zjadała rodzynki z zadowoleniem, wdychała zapach jego
skóry, dmuchała na nią. Łaskotało go to. Stopniowo przeszło to
w inne, pochodzące z głębin ciała uczucie.
Robiło mu się gorąco.
Jej język i usta całowały i łaskotały, zęby delikatnie gryzły.
Powoli takie połączenie miękkich ust z zębami stało się więcej niż
przyjemne. Było wspaniałe. Nie mógł uleżeć bez ruchu.
- Spokojnie - rozkazała.
- Nie mogę.
- To przestanę.
- Nie przestawaj.
- To się nie ruszaj.

Rozebrał ją. Włożył jej rodzynkę do pępka. Potem pochylił


się nad nią, zlizał rodzynkę szybko, jak niedźwiedź zjadający
jagody.
Wzdrygnęła się.
- Leż cicho - powiedział.
- Dobrze.
- Z zamkniętymi oczami.
Położył jej kilka rodzynek na piersiach, pozbierał je potem
ustami, nie dotykając sterczących sutków.
- A sutki? - zapytała.
- Niech poczekają.
Poukładał rodzynki w zgłębieniach przy obojczyku, niczym
pomrukujący niedźwiedź obwąchał jej szyję. Lajla wzdrygnęła
się. Rodzynki się rozsypały.
- Leż! - rozkazał.
- To takie niesamowite! Nie mogę.
Poukładał na niej rodzynki, wzdłuż kości biodrowej, wokół trój-
kąta. Gdy pochylał się do przodu, usłyszał, jak łomocze mu serce.

Lajla wyciągnęła ramiona, zatrzepotała ku niemu drżącymi,


wyciągniętymi rękami, niczym skrzydłami pardwy.
- Chodź, prędko. Musisz - powiedziała, pochwyciła go i pocią-
gnęła w dół na materac.
Usiedli po dłuższej chwili. Okna były zaparowane od środka,
ale w samochodzie było zimno. Narzucili na siebie koszule, zapa-
kowali się do śpiworów.
Położyła mu głowę na piersi, a on ją głaskał.
- Tak spokojnie bije twoje serce - powiedziała.
-Tak.
- Masz mnie, wiesz o tym.
- Wiem.
- Nie znałeś nawet tego mężczyzny - powiedziała.
- Nigdy go nie było. I już nie przybędzie. Teraz wiem.
Głowa Lajli spoczywała na jego piersi.
- Dopiero teraz wiem, jak bardzo mi go brakowało.

Zasnął, ale już się obudził. Na niebie, nad szczytami gór, tkwił
księżyc w pierwszej kwadrze. Jon czuł się znacznie lepiej. To praw-
da. Mial ją. Spała, leżąc na boku na materacu. Pikowany śpiwór
zsunął się z niej, obnażając biodro.
Otworzyła się w nim duża, nowa komnata wiedzy i uczuć. Musi
ją zbadać, musi odkryć, co zawiera. Coś tam żyje, w pustce, w tę-
sknocie, w dużej, czarnej dziurze. Mimo wszystko lepiej wiedzieć
to, o czym się dowiedział, niż żyć w niewiedzy. Właściwie miał
szczęście, mimo wszystko. Dał sobie radę. Wiele się nauczył.
Otaczało go dużo nowo narodzonej wiedzy, dużo życia, tak wiele
nasion i niedźwiedzi.
Lajla obróciła się we śnie. Okrycie zsunęło się. Widok jej poślad-
ków rozpalił go. Potrzebował teraz tego uczucia. To był punkt
stały, kontekst, niewielki krąg. Pragnął, aby mogli być razem cał-
kowicie i zupełnie. Jako niepodzielne istoty, chociaż przez minutę,
jeden jedyny raz. Mogło się to zdarzyć kiedyś w przyszłości. Ale
najpierw on sam musiał stać się całością. Na to trzeba będzie czasu,
dużo czasu, po tym, co zaszło. Musiał pozbierać wszystkie cząstki.
Nikt nie mógł wiedzieć, co przyniesie przyszłość.
Czy to, co zniszczone, mogło zostać kiedykolwiek uzdrowione?
Wtedy wolno podszedł do niego niedźwiedź na swych miękkich
łapach. Niespodziewanie rzucił się na niego, rozszarpał i zniknął.
Jon stopniowo przychodził do siebie. Kawałek po kawałku składał
od nowa, w nowe ciało, w nową całość. Czuł się tak, jakby ponow-
nie się rodził, bardziej spójny niż kiedykolwiek. Zrozumiał, że nic
nie zostało zniszczone. Wszystko się ze sobą łączyło. Tylko było
przedtem niewidzialne. Teraz ukazywały się przyczyny, podobnie
jak owe sny, które tkwiły u źródeł tej podróży. Miał wrażenie, że
kiedyś już to wszystko przeżył. Musiał to tylko ponownie odkryć.
Wciąż jeszcze wiele musiał się dowiedzieć.

Lajlę przeszedł dreszcz, gdy opowiedział jej o niedźwiedziu


i o pokawałkowaniu.
- Czy nie stałeś się odmieńcem przez te przeżycia z duchami?
- Nie ma z tym żartów. Abraha opowiadał, że noaidi wariują, gdy
zjawiają się duchy wróżebne i zabierają człowieka między światy.
- Wariują? W jaki sposób? - zapytała.
- Unikają żony, dzieci, przyjaciół i muszą wędrować w samot-
ności, przez pustkowia, z dala od ludzi.
- Aby się uspokoić?
- Nie, po prostu ogarnia ich złość i dzikość i nie można z nimi
wytrzymać. Nie znoszą widoku ludzi. Abrahę zamknięto w szpi-
talu, a ja wczoraj, gdy schodziłem z gór, o mało nie ukamienowa-
łem nieszczęsnego kierowcy. Chwyciłem kamień, uniosłem ramię
i chciałem mu rzucić nim prosto w twarz.
- Co ci zrobił?
- Nigdy go przedtem nie widziałem. Po prostu nadjechał. Ja
byłem między światami. Wtedy człowiek traci równowagę. Wy-
starczy zobaczyć żywą twarz.
- Mogłeś go zabić. - Patrzyła na niego przestraszonym wzro-
kiem.
- Na szczęście zostałem ostrzeżony przez małego człowieczka,
który wyszedł z drzewa - odpowiedział.

Widział, że Lajla jest zmartwiona.


- Chyba posunąłeś się za daleko z tymi silami duchowymi - po-
wiedziała ostrożnie.
- Kochanie, to się jeszcze nie zaczęło.
- Nie jest po wszystkim?
- Nie, właśnie teraz się zaczyna.
- Nie, teraz jest po wszystkim. Znowu jesteśmy razem - po-
wiedziała.
- Teraz znajdę odpowiednie tworzywo i zrobię sobie prawdzi-
wy bęben wróżebny. Nauczę się sztuki przepowiadania. Już
czuję, że wzywają mnie duchy, wciągają mnie między światy.
Jednym z tych duchów jest Banzo.
Lajla przyglądała mu się uważnie. Potem cicho zapytała:
- Banzo?
- Bóg Reniferów. Próbuje trafić mnie rogami.
Wyraz jej twarzy zmieniał się od zatroskania, przez niedowie-
rzanie, do zdziwienia i zwątpienia.
Zrozumiała prawdę.
- Przerażasz mnie - powiedziała, przygarnęła jego głowę,
ugryzła mocno w kark. Potem długo wąchała jego włosy i szyję.
- Jest tu jakiś nowy zapach. Pachnie reniferem.
- Duch już się wessał - odpowiedział Jon.
Chwyciła go wtedy obiema dłońmi za włosy, mocno i gwałtownie.
- Wciąż mnie straszysz. Nie wolno ci, najdroższy.
Trzymała go za włosy, nie puszczała. Zaczęła nim potrząsać,
tak jak tylko ona potrafiła, by wyrazić swe najgłębsze uczucia.

Kautokeino, sierpień 1987 - sierpień 1988


Przypisy tłumaczki

1 widda (norw. vidde, od vid - szeroki, rozległy) - porośnięty ro-


ślinnością tundrową, lekko pofałdowany krajobraz wyżynny
z licznymi torfowiskami, głazami narzutowymi, małymi jeziorami
w skalnych misach i pojedynczymi, górującymi nad okolicą,
wzniesieniami. Stanowi jedną z form skandynawskich fieldów.
Jest krajobrazem wpisanym w tradycyjną kulturę saamską.
2 Helligskogen (norw.) - Święty Las.
3 lawo - pasterski namiot Saamów.
4 Linka przewleczona przez pierścień - wykonany najczęściej

z rogu renifera - tworzy pętlę lassa.


5Jovna - saamska forma imienia Jon.
6gamma - typ saamskiej lepianki na drewnianym szkielecie, ze
ścianami z kilku warstw kory i wierzchniej warstwy torfu.
7 Mowa o rzece Alta. Budowa na niej tamy na przełomie lat sie-
demdziesiątych i osiemdziesiątych wywołała masowe protesty
ludności saamskiej. „Sprawa Alty" dala początek konsolidacji
i emancypowaniu się Saamów w Norwegii.
8 Saamskie stroje mają formę zakładanego przez głowę kaftana,

zbieranego w talii szerokim pasem i obszytego ozdobnymi lamów-


kami. Sukienki kobiet różnią się od męskich kaftanów w zasadzie
tylko długością, a na lato zamiast z jednokolorowego filcu szyte
są często z kwiecistego materiału.
9Daumannsholmen (norw.) - Wysepka Nieboszczyka.
10Czapka będąca częścią tradycyjnego stroju saamskiego, rodzaj
rogatywki z denkiem o wyraźnie wydłużonych rogach, również
zwana czapką gwiaździstą.
seide - święty kamień w mitologii saamskiej.
11

komsa - wydrążana z kawałka pnia saamska kołyska o łódko-


12

watym kształcie.
guksi (saam.) - czarka wykonana najczęściej z drewna brzozo-
lf

wego, służąca jako kubek lub czerpak, często o uphwycie rzeźbio-


nym lub inkrustowanym płytkami z rogu renifera.
14 pułk - drewniane sanie o łódkowatym kształcie, przypomina-
jące budową indiański tobogan.
15 Johan Turi (1854-1936) autor pierwszej książki w języku saam-

skim Muitalus sdmiid birra (1910, Opowieść o Saamach).


16 Sarakka - bogini płodności i ogniska domowego.

17 stabbur (norw.) - drewniana komórka służąca za spiżarnię lub

magazyn skór, stojąca na słupach uniemożliwiających zniszczenie


zapasów przez zwierzynę.
CSV - polityczny ruch saamskich aktywistów.
18

komagi - tradycyjne obuwie saamskie ze skóry renifera, rodzaj


19

mokasynów.
Posłowie tłumaczki

Saamowie zamieszkują północne regiony Norwegii, Szwecji,


Finlandii i Rosji (półwysep Kola). Poza Skandynawią wciąż jeszcze
najczęściej nazywani są Lapończykami, ale oni mówią o sobie
sapmi albo sapmelaś, a o swoim kraju Sami lub Sapmi. Przypusz-
czalnie jest ich około sześćdziesięciu tysięcy. Nie ma jednak zgod-
ności co do tej liczby, gdyż kryteria przynależności etnicznej
sformułowane są w sposób pozwalający na dużą swobodę interpre-
tacji. Jedna z definicji stwierdza, że „Saamem jest ten, czyim języ-
kiem ojczystym jest saamski, i/lub ten, kto się za Saama uważa".

Do początków XX wieku kultura saamska była w zasadzie


kulturą oralną. Istniały co prawda tłumaczenia tekstów religijnych,
a w roku 1844 saamski kaznodzieja Lars Levi Laestadius (1800-
-1861) wydał utrzymane w formie eseistycznej Tdluts Suptsasah,
Jubmela pirra ja Almatji pirra (Dawne opowieści o Bogu i lu-
dziach). Pierwszą jednak napisaną po saamsku książką, która
zdobyła pewien rozgłos, była traktująca o obyczajach, legendach
i medycynie ludowej Muitalus samiid birra (Opowieść o Saamach)
z 1910 roku Johana Turi (1854-1936). Wzbudziła zainteresowanie
na tyle duże, że przetłumaczono ją między innymi na duński,
szwedzki, niemiecki, angielski, fiński i węgierski. Dwa lata później
ukazała się pierwsza saamska powieść, Beaive-algu (Świt) Ander-
sa Larsena (1870-1949), a w roku 1915 Pedar Jalvi (1888-1916)
wydal zbiór nowel i poezji zatytułowany Muohtaćalmmit (Płatek
śniegu).
Szkicując dzieje saamskiej literatury oralnej, wskazuje się nie-
zmiennie na trzy elementy: dwa teksty poetyckie pojawiające się
w dziele uppsalskiego profesora Johannesa Schefferusa (1621-
-1679), prace etnograficzne Jacoba Fellmana (1795-1875) i po-
ematy epickie opracowane przez Andersa Fjellnera (1795-1876).
W swej pochodzącej z roku 1673 książce zatytułowanej Lapponia
Schefferus umieścił między innymi dwa joiki o tematyce miłosnej,
spisane przez saamskiego studenta teologii Olausa Sirmę. Książ-
kę Schefferusa stosunkowo szybko przetłumaczono na angielski,
niemiecki, francuski i holenderski, a oba joiki pojawiły się w 1711
roku w „The Spectator".
W latach dwudziestych dziewiętnastego wieku fiński duchow-
ny i etnolog Jacob Fellman, którego zasługą było między innymi
przetłumaczenie na saamski katechizmu Lutra, zebrał teksty
pieśni saamskich krążących po fińskiej stronie rzeki Tana. Były
to tak zwane joiki epickie, które pod względem treści można
podzielić na dwie grupy: teksty opowiadające o dawnych miesz-
kańcach Sapmi oraz o pojedynkach między dobrym a złym sza-
manem, między białym a czarnym noaidi.
W połowie wieku dziewiętnastego Anders Fjellner, duchowny
i pisarz pochodzenia saamskiego, spisał - istniejące w formie
ustnych podań - poematy epickie o Dzieciach Słońca. Najbardziej
znany tekst opowiada o uprowadzeniu kobiety z kraju olbrzymów.
Potomstwo Syna Słońca i olbrzymki dało początek ludowi saam-
skiemu. Peive-parnen Suongoh Jettanasi ilmin (Konkury Syna
Słońca w kraju olbrzymów) jest poematem o na tyle dopracowa-
nej formie, iż często kwestionuje się jego ludowe pochodzenie,
uważając, że autor wzorował się na Kalevali. Sam Fjellner twierdził
natomiast, że spisał historię tak, jak mu ją opowiedziano w Juk-
kasjarvi w Tornea i że to samo podanie słyszał również w swych
rodzinnych stronach, w Harjedalen w północnej Szwecji. Najpraw-
dopodobniej jednak w wypadku całego cyklu o Dzieciach Słońca
mamy do czynienia z autentycznym materiałem dopracowanym
artystycznie przez Fjellnera.

Joik

Teksty, które przetrwały dzięki Olausowi Sirmie i Jacobowi Fell-


manowi, zwane są joikami. Joik (saam. juoigat - śpiewać joik, joiko-
wać) jest formą muzyczno-poetycką, mającą swe źródła w saamskiej
kulturze przedchrześcijańskiej, należącą przy tym do kluczowych
zjawisk stanowiących o specyfice współczesnej twórczości artystycz-
nej Saamów. Inspiruje zarówno muzyków, jak i pisarzy.
Tekst w joiku często ma postać krótkiej frazy modyfikowanej
i powtarzanej, frazy bez wyraźnego początku i końca. Odtwórca
może ją dowolnie modelować za pomocą tak zwanych słów-wy-
pełniaczy (na przykład onomatopei typu lo-li-lo-la). Może być
bardzo krótki, składający się tylko z jednosylabowych onomatopei,
lub przybrać formę epickiego poematu. Melodia joika jest na ogól
stosunkowo prosta, komponowana w skali pięciotonowej, lecz
strofa melodyczna podlega przekształceniom rytmicznym przy
kolejnych powtórzeniach. Joik śpiewa się przy bardzo napiętych
strunach głosowych, co nadaje mu charakterystyczne brzmienie.
Ma przybliżyć osobę, miejsce, zwierzę, wydarzenie. W joikach
śpiewa się kogoś lub coś, nie o kimś lub o czymś.
Joik byl sposobem porozumiewania się i ważnym elementem
konstruującym tożsamość Saama. Nie tylko świadczył o jego in-
dywidualności, lecz również zaznaczał przynależność do rodu.
Ktoś, kto otrzymał swój joik osobisty, stawał się członkiem spo-
łeczności. Tekst wraz z melodią tworzyły jego portret i jednocze-
śnie potwierdzały jego miejsce w grupie, łącząc w sobie społecz-
ne funkcje chrztu i konfirmacji.
Poza tym, jak twierdzi badacz saamskiej literatury Harald
Gąski, z joikiem związana była sytuacja podwójnej komunikacji.
Slużyl do porozumiewania się między wtajemniczonymi. Po-
wierzchnia tekstu niosła uproszczoną informację. Przesłanie
ukryte, którym mógł być na przykład intymny portret osoby
śpiewanej, czytelne było tylko dla znających odpowiedni kod.
Wykonywanie joików nie było zastrzeżone dla szamana, było
jednak istotnym elementem szamańskiego seansu. Joikując i bęb-
niąc, szaman wprowadzał się w trans. Poza tym część tekstów
epickich osadzona była w mitologicznym kontekście i ukazywała
przedchrześcijański model świata. Ze względu na powiązanie
z tradycją pogańską joikowanie było przez wiele pokoleń (w nie-
których gminach skandynawskich aż do drugiej połowy dwudzie-
stego wieku) praktyką zakazaną.
Nils-Aslak Valkeapaa (1944-2001), urodzony na terenach Fin-
landii saamski poeta, muzyk i plastyk, którego poetycko-fotogra-
ficzną suitę Beaivi, Ahćaźan (Słońce, mój ojciec) uhonorowano
w roku 1991 literacką nagrodą Rady Nordyckiej, po raz pierwszy
wyróżniając w ten sposób twórcę reprezentującego Sapmi, tak
charakteryzuje istotę joiku:
„Joik nigdy nie miał być prezentowany jako sztuka. Ta bowiem
zakłada istnienie publiczności. Joik służy do przywoływania
przyjaciół, a nawet wrogów. Lądów i krajów. Zwierząt. Joik jest
też środkiem, krokiem. Krokiem w inny świat - i to nadaje mu
cechy religijne. A jego technika? Gdy joik porównuje się z muzy-
ką zachodnią, widać wyraźnie, że są to dwa różne środki wyrazu,
których funkcje są również odmienne.
[...] Jeśli nadal zechcemy analizować strukturę joiku, możemy
porównać go do wody płynącej w harmonii z krajobrazem lub
wiatru dotykającego powierzchni widdy. Joik jest niczym wirują-
cy w powietrzu krąg. Nie ma wersów. Muzyka zachodnia ze
swymi walcami i marszami wydaje się nam kanciasta. Joik ma
rytm swobodny, podobny rytmom natury - a jego głos unosi się
i opada, zgodnie z jego treścią. Joik trwa tak długo, jak sam tego
chce. [...] Pradawna magia joiku ma swe źródło właśnie w jego
trwaniu. Joik musi krążyć we krwi".

Etniczna rewitalizacja

Pod koniec lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku nastąpił


rozkwit saamskiej literatury, a od 1981 roku działa teatr, Beaiwaś
Sami Teahter, z siedzibą w Kautokeino, na północy Norwegii.
W jego repertuarze, oprócz klasyków sceny (Holberg, Goethe,
Brecht), pojawiają się spektakle autorstwa rodzimych twórców.
Pamiętać jednak należy, że rynek czytelniczy jest niewielki
i wszelkie publikacje uzależnione są od dotacji państwowych, co
w znacznym stopniu wydłuża cykl wydawniczy. Poza tym część
saamskich pisarzy tworzy w językach skandynawskich. Czasami
jest to wybór świadomy, próba bezpośredniego dotarcia do szer-
szej grupy czytelników. Często jest to jednak konieczność, jako że
całe pokolenia poddawane były bezwzględnemu wynaradawianiu
i asymilacji, skutkiem czego wiele osób czujących się Saamami
nie włada językiem ojczystym. W Skandynawii dopiero od poło-
wy lat pięćdziesiątych w gminach zdominowanych przez ludność
saamskiego pochodzenia zaczęto wprowadzać systematyczne
nauczanie języka saamskiego w szkołach.
Wykształcenie się w Skandynawii rodzimego środowiska pisarzy
związane jest z rosnącym zainteresowaniem Saamów swoim języ-
kiem i kulturą. Nie bez znaczenia jest też debata wokół tożsamości
etnicznej, co w dużym stopniu stanowi konsekwencję politycznego
uaktywnienia, widocznego najwyraźniej w Norwegii. Na przełomie
lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych doszło do słynnego kon-
fliktu wokół budowy elektrowni na północnonorweskiej rzece Alta.
Spiętrzone wody Alty stanowiły zagrożenie dla dużych połaci pa-
stwisk wykorzystywanych przez hodowców reniferów. Chociaż
obecnie hodowla reniferów jest źródłem utrzymania nie więcej niż
dziesięciu procent ludności pochodzenia saamskiego, związany
z nią model życia nomadów stanowi nadal jeden z najbardziej
wyrazistych elementów definiujących saamską kulturę, a liczebność
stada wciąż jest wyznacznikiem statusu w lokalnych społeczno-
ściach. Nic też dziwnego, że plany rządowe odebrano jako jeszcze
jeden atak na etniczną tożsamość Saamów. Zarówno w północnej
Norwegii, jak i w Oslo odbywały się demonstracje saamskie, wspie-
rane aktywnie przez radykalne grupy Norwegów. W roku 1979
przed budynkiem norweskiego parlamentu stanęły saamskie na-
mioty, lawo, a zdeterminowani aktywiści podjęli strajk głodowy.
Przez wiele dni i nocy w stolicy Norwegii rozbrzmiewał joik. Obec-
nie wielu polityków norweskich przyznaje, że budowa elektrowni
na Alcie była błędem, zarówno ze względu na politykę energetycz-
ną kraju, jak i ochronę środowiska naturalnego.
Walkę o Altę przegrano. Problem saamski przestał jednak być
lokalnym konfliktem północnych regionów Skandynawii, a na-
stępstwem aktywności politycznej była rewitalizacja saamskiej
kułtury. Stopniowo stała się ona integralną częścią skandynaw-
skiego krajobrazu. Nieprzypadkowo jednym z artystów uświet-
niających otwarcie igrzysk olimpijskich w Lillehammer byl Nils-
-Aslak Valkeapaa.

Ailo Gaup - poeta i szaman

Losy Ailo Gaupa, saamskiego pisarza tworzącego po norwesku,


mogą służyć za egzemplifikację losu całej grupy etnicznej. Gaup
urodził się w roku 1944, w północnonorweskim Finnmarku,
w pobliżu Kautokeino. Wkrótce po urodzeniu krewni zmusili
samotną matkę do porzucenia dziecka, a po kilku latach pobytu
w sierocińcu chłopca zaadoptowali obcy z południa Norwegii.
„W świecie saamskich legend istnieje coś, co nazywane jest
eapparaś. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem o eapparaś, poczułem,
że to ma coś wspólnego ze mną. Eapparaś to dusze dzieci pozo-
stawianych na pustkowiu, by umarły. Dzieci rodzonych we wsty-
dzie. Nieochrzczonych. Co dziewięćdziesiąt lat można usłyszeć,
jak w ciemności na widdzie płaczą bezimienne dusze. Jeśli do
namiotu wleci pardwa ze złamanym skrzydłem, to wiadomo,
z czym ma się do czynienia. [...] Urodziłem się na wierzchołku
góry, w pobliżu wielkich rozpadlin. Była sama. Dlaczego tam
właśnie poszła? Co jej tak naprawdę chodziło po głowie? Nigdy
się nie dowiedziałem. Nigdy nie ośmieliłem się zapytać. Dużo
myślałem o eapparaś".
Tak pisze Gaup w autobiograficznym eseju.
Swoje dzieciństwo wspomina Gaup jako bolesne bytowanie wśród
nieprzyjaznych mu ludzi. Poddany procesowi wynaradawiania,
stracił kontakt z konstytuującą jego tożsamość kulturą, a jednocześnie
nie potrafi odnaleźć się na nowym gruncie. Nie znal na tyle języka
naturalnych rodziców i krewnych, by stał się dla niego językiem oj-
czystym, norweski natomiast często nie przystawał do świata, do
którego postanawia w końcu powrócić. W latach siedemdziesiątych,
podróżując jako dziennikarz „ Aftenposten" po Finnmarku, na pół-
nocy Norwegii, po raz pierwszy spotkał swych krewnych.
Fakty biograficzne wpłynęły na kształt jego projektu poetyckiego,
w którym istotnym elementem jest próba samookreślenia. Próba ta
dotyczy zarówno jednostki, jak i całej grupy etnicznej. Jego pisarstwo
jest próbą odtworzenia „obrazów plemiennych", które u Gaupa
można interpretować jako metaforę mitologicznej matrycy jego ludu.
Droga do siebie samego jest dla Gaupa drogą do przez wieki wyko-
rzenianej i stopniowo zapominanej wiedzy, umożliwiającej pełniejszy
kontakt z Naturą i minionymi pokoleniami. Narzędzi koniecznych
do osiągnięcia wiedzy o sobie, o tym, że Saamowie są Dziećmi Słoń-
ca, i o wynikających z tego faktu obowiązkach wobec Ziemi i innych
ludzi, szuka w szamanizmie. Istotne znaczenie w jego twórczości ma
też motyw powrotu, w którym rolę utraconego domu obejmuje
krajobraz - u Gaupa o wyraźnych cechach kobiecych. Krajobraz ma
cechy matki i kochanki.
Gaup zadebiutował w roku 1982 zbiorem wierszy Joiken og
kniven (Joik i nóż). Dwa łata później ukazał się I Stallos natt
(W nocy Stallo), gdzie stallo, złośliwa istota z saamskich baśni,
nabiera cech kolonizatora. W obu zbiorach pojawiają się teksty
o wyraźnie politycznym przesłaniu, które mogą razić agitator-
stwem, przede wszystkim jednak uwagę przykuwa poezja wyko-
rzystująca materiał mitologiczny i nawiązująca do doświadczeń
szamańskiego transu. W roku 1986 ukazało się poetyckie opowia-
danie Under dobbel stjernehimmel (Pod podwójnym rozgwieżdżo-
nym niebem), którego głównym motywem jest wędrówka po
podziemnym świecie we wnętrzu saivo, świętej góry.
Podróż na dźwiękach szamańskiego bębna (1988) jest pierwszą
z dwóch dotychczas opublikowanych powieści Gaupa. Tytuł ory-
ginału, Trommereisen, można interpretować dwojako: jako wę-
drówkę duszy, podróż, którą podejmuje szaman, noaidi, w transie
wywołanym dźwiękami bębna, ale to również podróż, którą od-
bywa główny bohater poszukujący szamańskiego bębna. Jej
kontynuacją jest wydana w roku 1992 Natten mellom dagene (Noc
między dniem a dniem).

Podróże na dźwiękach bębna

Szamanizm, jedno ze źródeł twórczości Gaupa, nie jest religią,


lecz praktyką religijną. Dla Mircei Eliadego jest sposobem kon-
taktowania się z ponadzmysłową rzeczywistością w celu zażegna-
nia wszelkich sytuacji kryzysowych, przy tym w specyficzny
sposób określa miejsce człowieka w świecie. Pierwsze opisy sza-
manizmu związane są ze studiami kultur arktycznych. Potem
zjawisko to rozpoznano jako rozpowszechnioną we wszystkich
pierwotnych kulturach formę religijnego zachowania.
Szaman nie jest teologiem. Ustanawia łączność między plemie-
niem a światem duchów, jest przewodnikiem po tym świecie.
W podróże w inny wymiar wybiera się w poszukiwaniu inspiracji
i mądrości, w celu uzdrawiania chorych, po to, by spotkać swego
nauczyciela lub pomocnika. Do jego obowiązków należy dzielenie
się przeżyciami doznanymi podczas wędrówki duszy, które inter-
pretuje, posługując się pewnym ustalonym modelem, zaakcepto-
wanym i znanym jego słuchaczom.
Atrybutem szamana saamskiego, podobnie jak u wielu innych
koczowniczych ludów, był magiczny bęben, pełniący u Saamów
również funkcję wróżbiarską. Miedziany pierścień lub niewielki
wskaźnik wędrujący po membranie pod wpływem wibracji umoż-
liwiał odczytywanie przesłania. Ze względu na konstrukcję może-
my wyróżnić b ę b n y o b r ę c z o w e (saam. gievrie), o membra-
nie napinanej na owalną lub kolistą obręcz, oraz b ę b n y c z a r -
ko w e (saam. goavddis), w których pergaminową skórę napinano
na drewnianą czarę. Zarówno obręcze, jak i czary były zdobione
i-wyposażone w poprzeczny uchwyt. Szaman w czasie seansu,
klęcząc lub w siadzie skrzyżnym, trzymał bęben lewą ręką, a w pra-
wej dzierżył rogowy młoteczek i nim uderzał w bęben.
Kultura Saamów, będąc kulturą oralną, nie miała własnych,
konwencjonalnie pojmowanych świętych pism. Szamańskie bęb-
ny można jednak zakwalifikować jako specyficzne nośniki świę-
tego przesłania. Dekorujące membranę rysunki miały określone
znaczenie i niekiedy kojarzone były z runami. Częściowo podda-
ją się interpretacji etnografów i religioznawców, wiele z nich
kryje jednak swe pełne znaczenie przed niewtajemniczonymi.
Obok służących za miejsca ofiarne seide, bębny pełniły jedną
z najistotniejszych ról w saamskim życiu religijnym. Wiedza
o tym, jak należy posługiwać się bębnem, przechodziła nierzadko
z ojca na syna i ceniono zwłaszcza te bębny, które służyły wielu
pokoleniom.
Na terenach Sapmi istniały różne sposoby nanoszenia symbo-
li na membranę. Bębny południowosaamskie charakteryzowały
się centralnie umieszczonym symbolem słońca. Zwany czworo-
kątnym krzyżem, miał postać rombu, z którego wierzchołków
wychodziły promienie. Na obszarach centralnych występowały
bębny o skórze podzielonej na dwie części, w dolnej często
umieszczano „czworokątny krzyż", ewentualnie inny symbol
słońca. Bębny północnosaamskie dzielono natomiast na pięć - cza-
sami na trzy - strefy reprezentujące saamski kosmos: świat ludzi,
sfera (łub sfery) niebiańska i sfera (lub sfery) podziemna.
Gaup, zapytany w wywiadzie o funkcję bębnienia podczas
szamańskiego seansu, twierdzi, że monotonne uderzenia w bęben
bronią dostępu innym dźwiękom, a towarzyszące temu wibracje
oddziałują na fale mózgowe, potęgując zdolności wizjonerskie
noaidi. Wibracje, jego zdaniem, mogą przejawiać się w formie
widma, a bęben w sposób dosłowny przenosi człowieka w inne
wymiary, zmieniając się na przykład w renifera. Mówiąc o podró-
żach duszy, Gaup nie ukrywa, że powołuje się na własne doświad-
czenia. Od dawna interesuje się szamanizmem, zarówno saamskim,
jak i innych grup etnicznych (między innymi Indian amerykań-
skich), i przeszedł wtajemniczenia.

Między Dniem a Czasem Snu

Podróż na dźwiękach szamańskiego bębna opowiada między in-


nymi o zetknięciu się człowieka z mitami. Wielowarstwowość mi-
tycznego wymiaru powieści budują zarówno liczne odniesienia do
mitologicznego kanonu saamskiego, jak i doświadczenia bohatera,
który spotyka zjawy, bóstwa, duchy swoich przodków i zmarłych
szamanów. Wydarzenia przeżyte w ekstatycznej podróży są dla
Gaupa „mitem z pierwszej ręki". Mity znane z opracowań takich
badaczy, jak Knud Leem (Beslmvelse over Finmarkens Lapper, deres
Tungemaal, Levemaade ogforrige Afgudsdyrkelse - Opis Lapończyków
z Finnmarku, ich języka, obyczajów i dawnych pogańskich wierzeń,
1767) czy Jens Andreas Friis (Lappisk Mythologi - Mitologia lapońska,
1871), to dla niego mity już przetworzone, „wtórne". Oprócz tego
w stronę mitycznego doświadczenia odsyłają czytelnika poetyckie
inkrustacje przywołujące fragmenty wcześniejszych utworów
Gaupa. Czasami odnosi się wrażenie, że powieść dopisuje kontekst
do stworzonej uprzednio przez niego poezji, ukonkretnia metafory,
umiejscawiając je w mitologicznej rzeczywistości.
Narracja w powieści Gaupa jawi się dzięki temu jako palimpsest,
w którym poetycki strumień przebija się przez warstwę prozy.
Takie rozkruszanie prozatorskiego dyskursu poetycko-mityczny-
mi migawkami można odczytywać jako próbę opowiedzenia
o swoistej, wieloplanowej rzeczywistości. Świat powieści jest
zderzeniem realnego krajobrazu i krajobrazów doświadczanych
w trakcie ekstatycznych podróży. Czas i przestrzeń zostają posze-
rzone o wymiar mitologiczny, zacierający granicę między dzisiaj,
wczoraj a jutrem, między światami zwierząt, duchów, roślin i lu-
dzi. Wędrówka Jona przebiega jednocześnie na co najmniej dwóch
planach: w konkretnych krajobrazach Finnmarku oraz przez
krainy snu i wizji. Również próba, którą musi przejść, by odzyskać
bęben, ma wymiar fizyczny i duchowy. Poetyckie fragmenty sy-
gnalizują wielowymiarowość zdarzeń i przenikanie się pozornie
zamkniętych sfer. Taka konstrukcja rzeczywistości odpowiada
doświadczeniu transu szamańskiego, pozwalającego noaidi na
transcendencję czasu i przestrzeni:

Jestem nomadą. Wędruję


między Dniem a Czasem Snu.
Europa nie widzi Czasu Snu,
nawet tutaj, gdzie jest on tak bliski.
We Śnie wszystko dzieje się po raz pierwszy.
Tu Bóg Reniferów wznosi swe poroże.
Baśniowa ryba wypływa spod skały
(z: l'ocl podwójnym rozgwieżd żonym niebem, 1996)

Kamienie seide

Kamień seide

Kamień
jest odpryskiem
Basse varri.

Dostał
róg renifera,
dał całe stado.
Dostał
głowę ryby,
dał bogaty połów.

Dostał serce
ze srebra, dał
miłość.
(W nocy Stallo, 1984)

Pisarstwo Gaupa to przykład m n i e j s z e j l i t e r a t u r y ,


czyli - idąc śladem rozważań Gilles'a Gauttari i Felixa Deleuze
- literatury tworzonej przez etniczną mniejszość w języku więk-
szości. Wprowadza ona pojęcia i zjawiska, które są refleksem
Innego, a tym samym podminowuje od wewnątrz ów „przywłasz-
czony" język.
Gaup w roli pisarza jest niczym werbalizujący doświadczenia
ekstatycznej podróży noaidi. Z tym że opowieści szamana były
przeznaczone dla wtajemniczonych, Gaup zaś podporządkowuje
je wymogom literackiego dyskursu, otwierając tym samym lite-
raturę na nowe, nieznane obszary.
Czytelnym sygnałem nieznanego w jego książkach są saamskie
słowa wszczepiane przez autora w norweskojęzyczny tekst. Naj-
częściej są określeniami zjawisk mitologicznych, czasami związ-
ków rodzinnych czy też pojęcia czasu. Konotują etniczność i od-
rębność, lecz otwierają też szczeliny prowadzące do innej kultury,
w której owe tajemnicze słowa mają znaczenie. Są również meta-
forą ukrytych w podświadomości okruchów doświadczeń, które
nie zawsze potrafimy nazwać w dostępnym nam języku, choć są
niezbędne do posklejania obrazu własnego „ja". Jego teksty umoż-
liwiają nam spotkanie z obcą kulturą, ale mogą być też inspiracją
do podróży w głąb siebie.
Bęben szamański, obok młoteczek z rogu renifera i miedziany
pierścień z nanizanymi na niego czterema małymi kółkami,
wykorzystywany do wróżenia. (J. A. Friis, Lappisk Mythologi, 1871)
Z boku zaznaczono miejsce mocowania rogowego uchwytu, bie-
gnącego w poprzek . W wypadku bębnów czarkowych uchwytem
były dwa wydrążone w dnie czary podłużne otwory.
Dwa etapy seansu szamańskiego: noaidi uderza w bęben, a na-
stępnie wpada w trans. (J. Schefferus, Lapponia, 1673). Bęben na
pogrążonym w transie szamanie leżał membraną do dolu.
Szczególnie wyróżniające się elementy krajobrazu uważane były
za święte i służyły jako miejsca składania ofiar. Zwano je seide
(.sieidi) i mogły nimi być skały, jeziora, wodospady. By zapewnić
sobie pomyślność, ofiarowywano między innymi srebrne ozdoby,
górskie kryształy, ryby, kości lub rogi renifera.

You might also like