Professional Documents
Culture Documents
Zycie, Piekna Katastrofa. Madro - Jon Kabat-Zinn PDF
Zycie, Piekna Katastrofa. Madro - Jon Kabat-Zinn PDF
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Przedmowa
Wprowadzenie do drugiego wydania
Stres, ból i choroba: w obliczu kompletnej katastrofy
Praktyka uważności: skupianie uwagi
W życiu są tylko chwile
Podstawy praktyki uważności: zasady i zaangażowanie w praktykę
Potęga oddechu: nieoczekiwany sojusznik w procesie uzdrowienia
Medytacja na siedząco: pielęgnowanie bycia
Umacnianie obecności we własnym ciele – medytacja skanowania ciała
Rozwijanie siły, równowagi i elastyczności: joga jest medytacją
Medytacja w ruchu
Dzień uważności
Angażuj się w to, co robisz: uważność w życiu codziennym
Jak rozpocząć praktykę
Paradygmat: nowe podejście do zdrowia i choroby
Wprowadzenie do nowego paradygmatu
Przebłyski pełni, iluzje oddzielności
Powrót do zdrowia
Lekarze, pacjenci i ludzie: w stronę zunifikowanego spojrzenia na zdrowie i chorobę
Ciało i umysł: dowody na to, że przekonania, postawy, myśli i emocje mogą szkodzić
lub uzdrawiać
Sieć połączeń
Stres
Stres
Zmiana: jedyne, czego możemy być pewni
Reakcja na stres i błędne koło
Odpowiedź na stres
Zastosowania: spotkanie z pełną katastrofą
Praca nad objawami: jak słuchać swojego ciała
Praca z bólem fizycznym: nie utożsamiaj się ze swoim bólem
Jeszcze więcej o pracy z bólem
Jak pracować z bólem emocjonalnym: nie utożsamiaj się z własnym cierpieniem…
choć możesz zrobić wiele, żeby je uleczyć
Praca ze strachem, paniką i lękiem
Czas i stres związany z czasem
Sen i stres związany ze snem
Stres związany z innymi ludźmi
Stres związany z rolą
Stres w pracy
Stres związany z jedzeniem
Stres wywołany stanem świata
Droga świadomości
Nowe początki
Jak wytrwać w formalnej praktyce
Jak wytrwać w praktyce nieformalnej
Droga Świadomości
Posłowie
Podziękowania
Załącznik
O autorze
przypisy końcowe
dla mojej rodziny
oraz dla nauczycieli i badaczy uważności na całym świecie – składam Wam pokłon
w podziękowaniu za Wasze oddanie, rzetelność i zamiłowanie do tej pracy
Książka ta opisuje Program Redukcji Stresu w Oparciu o Uważność (dalej MBSR od ang.
Mindfulness-Based Stress Reduction, przyp. tłum.) opracowany w Klinice Redukcji
Stresu przy Wydziale Medycznym Uniwersytetu Massachusetts. Jej zawartości nie należy
jednak uznawać za odzwierciedlenie stanowiska czy polityki Uniwersytetu Massachusetts
ani traktować jako oficjalnych zaleceń tej uczelni.
Zawarte w książce zalecenia mają charakter ogólny, a intencją nie jest zastąpienie
fachowej terapii medycznej czy psychiatrycznej. Osoby borykające się z problemami
natury medycznej powinny skonsultować ze swoim lekarzem stosowność udziału
w programie MBSR, a zwłaszcza stosowność podejmowania niektórych ćwiczeń
z zakresu jogi, i omówić odpowiednie ich modyfikacje dostosowane do własnych
specyficznych warunków oraz stanu zdrowia.
Przedmowa
W ciągu ostatnich ponad dwudziestu pięciu lat mnóstwo osób odkryło, że uważność jest
najbardziej niezawodnym źródłem spokoju i radości. Każdy może ją praktykować. Coraz
wyraźniej widać też, że zależy od niej nie tylko zdrowie i dobre samopoczucie jednostki,
lecz również przetrwanie naszej cywilizacji i całej planety. Nigdy dotąd skierowane do
każdego z nas zaproszenie do przebudzenia się i korzystania z każdej danej nam chwili
życia nie było tak potrzebne jak dzisiaj.
Witam Czytelników nowego wydania Życie, piękna katastrofa. Gdy po raz pierwszy od
dwudziestu pięciu lat zabrałem się do przejrzenia tekstu, zamierzałem go odświeżyć,
a przede wszystkim, biorąc pod uwagę upływ czasu, dopracować i pogłębić instrukcje
medytacji oraz opis opartych na uważności podejść do życia i cierpienia. Uaktualnienie
książki wydawało się niezbędne z uwagi na zaskakujący rozwój badań naukowych nad
uważnością i jej wpływem na zdrowie oraz dobre samopoczucie. Jednocześnie im
bardziej zagłębiałem się w tekst, tym silniej czułem, że podstawowe jego przesłanie
i treść powinny zostać zasadniczo niezmienione, może tylko uwypuklone i pogłębione
w razie potrzeby. Choć było to kuszące, nie chciałem, by zalew naukowych dowodów
przemawiających za skutecznością uważności i jej zastosowaniami wziął górę nad
wewnętrzną przygodą i wartością, która kryje się w redukcji stresu opartej na uważności
(MSBR). Ostatecznie książka zachowała postać, jaką miała mieć od początku – pozostała
praktycznym przewodnikiem ukazującym sposoby kultywowania uważności i jej głęboko
optymistyczny i przeobrażający pogląd na ludzką naturę.
Od pierwszego spotkania z praktyką uważności byłem zaskoczony i podbudowany jej
ożywczym wpływem na moje życie. Ostatnie z górą czterdzieści pięć lat nie osłabiły tego
poczucia. Pogłębiło się ono nawet i stało bardziej wiarygodne, jak długa i solidna
przyjaźń, która jest wsparciem w najtrudniejszych czasach, a jednocześnie uczy nas
ogromnej pokory.
***
Gdy pracowałem nad pierwszą wersją tej książki, mój wydawca zasugerował, że użycie
słowa „katastrofa” w tytule nie będzie dobrym posunięciem. Martwił się, że może ono
zniechęcić wielu potencjalnych czytelników. Starałem się więc wymyślić inny tytuł.
Myślałem o dziesiątkach wersji, ale zrezygnowałem. Tytuł „Skupianie uwagi: lecząca
moc uważności” zajmował wysoką pozycję na tej liście. Z mojego punktu widzenia
z pewnością wyrażał to, o czym mówiła moja książka. Jednak myśl o tytule Życie,
piękna katastrofa ciągle powracała.
Ostatecznie wszystko dobrze się skończyło. Do dziś podchodzą do mnie ludzie,
mówiąc, że ta książka uratowała im życie albo życie bliskim czy przyjaciołom. Zdarzyło
się to znów na konferencji Uważność w Edukacji, w której brałem udział w Cambridge
w stanie Massachusetts, i tydzień później na konferencji na temat uważności
w angielskim Chester. Gdy chłonę to, co ludzie mówią mi o wpływie mojej książki na ich
życie, jestem zawsze ogromnie wzruszony, często aż trudno wyrazić to słowami.
Czasami bardzo ciężko słucha się tych opowieści, bo do przeczytania książki moich
rozmówców przywiodło niewyobrażalne cierpienie. A jednak taki był pierwotny zamysł
jej powstania, mianowicie wskrzeszenie owej szczególnej ludzkiej właściwości, naszej
zdolności do przyjęcia zdarzeń w ich rzeczywistej postaci – także wtedy, gdy wydaje się
to zupełnie niemożliwe – w sposób, który nas uzdrawia i odmienia, nawet w obliczu
kompletnej katastrofy ludzkiej kondycji. Bill Moyers, który przygotował film o naszym
programie dla cyklu telewizyjnego Healing and the Mind, powiedział mi, że gdy
dokumentował pożar w Oklahomie w 1991 roku, rok po ukazaniu się książki, widział
człowieka ściskającego pod pachą egzemplarz wyniesiony z domu, który właśnie
doszczętnie spłonął. Jakimś cudem tytuł jest też natychmiast zrozumiały dla
nowojorczyków.
Taki odzew stanowi potwierdzenie mojego przeczucia, które towarzyszyło mi od
samego początku pracy w Klinice Redukcji Stresu, gdy obserwowałem skutki praktyki
uważności u naszych pacjentów. Wielu z nich trafiało w ślepe zaułki systemu opieki
zdrowotnej, a różne terapie, którym byli poddawani, z powodu ich chronicznych
dolegliwości nie prowadziły do pełnej poprawy ich stanu, o ile w ogóle mogła być mowa
o poprawie 1. Było jasne, że w ćwiczeniu uważności jest coś, co nas uzdrawia
i odmienia, co może nam pomóc „odzyskać” własne życie, i to nie w postaci jakichś
romantycznych gruszek na wierzbie, lecz z powodu prostego faktu bycia człowiekiem,
ponieważ, by zacytować Williama Jamesa, ojca amerykańskiej psychologii, „wszyscy
posiadamy życiowe zasoby, o których wykorzystaniu nawet nam się nie śniło”.
Mówimy na przykład o towarzyszącej nam przez całe życie zdolności uczenia się,
rozwijania, uzdrawiania i przekształcania samych siebie, a więc o naszych wrodzonych,
głębokich, wewnętrznych zasobach, które jak wody głębinowe, złoża ropy czy
minerałów w skalnym wnętrzu planety mogą zostać odkryte, wydobyte i wykorzystane.
Jak taka transformacja może nastąpić? Wynika ona bezpośrednio z naszej umiejętności
przyjęcia szerszej perspektywy, zrozumienia, że jesteśmy kimś więcej, niż nam się
wydaje, wynika z rozpoznania pełnego wymiaru naszego istnienia, z bycia tymi, którymi
naprawdę jesteśmy. Okazuje się, że wszystkie owe wrodzone wewnętrzne zasoby, które
możemy odkryć w sobie na własny użytek, polegają na zakorzenionej w ciele
świadomości i umiejętności kultywowania więzi z tą świadomością. Do takiego
odkrywania i kultywowania więzi przystępujemy, angażując uwagę w pewien szczególny
sposób: umyślnie, tu i teraz, wolni od jakiekolwiek osądzania.
Poznałem tę sferę życia dzięki doświadczeniom medytacyjnym na długo, zanim
pojawiła się nauka badająca uważność i gdyby nauka o uważności nigdy nie powstała,
medytacja pozostałaby dla mnie równie ważna. Takie doświadczenia same stanowią
swój odrębny, samodzielny świat. Posiadają swoją własną nieodpartą logikę, swoją
własną empiryczną prawomocność i mądrość, którą można odnaleźć tylko od wewnątrz,
poprzez jej celowe, świadome i systematyczne pielęgnowanie we własnym życiu.
Książka ta i program MBSR, który opisuje, tworzą pewne ramy i są swego rodzaju
przewodnikiem służącym do wędrówki po często nieznanym i czasem trudnym terenie,
aby nawigacja w jej trakcie nie była pozbawiona choćby dozy klarowności i równowagi.
Listę innych potencjalnie pomocnych książek czytelnik znajdzie w załączniku.
Wspominamy o nich, by ta wędrówka, zwłaszcza gdyby trwała całe życie, miała stałe,
bogate, urozmaicone wsparcie. Dzięki niemu można w pełni wykorzystać różnorodność
objawiających się po drodze perspektyw, szans i wyzwań. Jest to bowiem wędrówka
i przygoda polegająca na tym, by przeżyć całe życie w pełni, albo jeszcze lepiej, by
przeżyć je w pełni przytomnie.
Żadna mapa nie zawiera kompletnego opisu danego terenu. Aby go ostatecznie
poznać, poruszać się w nim i skorzystać z jego wyjątkowych darów, musimy go
bezpośrednio doświadczyć. Musimy go zasiedlić albo przynajmniej od czasu do czasu
odwiedzać, zyskując szansę na bezpośrednie poznanie, doświadczenie z pierwszej ręki.
W przypadku uważności owo bezpośrednie doświadczenie to nic innego jak niezwykła
przygoda naszego własnego życia, które płynie na naszych oczach z chwili na chwilę,
począwszy od chwili obecnej, tu i teraz, bez względu na to, w jak trudnej czy
wymagającej sytuacji się znajdujemy. Jak zwykliśmy mówić naszym pacjentom w Klinice
Redukcji Stresu na pierwszym spotkaniu:
W tym duchu uważność, a zwłaszcza program MBSR opisany w tej książce, jest
zachętą do lepszego poznania własnego ciała, umysłu, serca i wreszcie życia poprzez
angażowanie uwagi w nowy, bardziej metodyczny i przepełniony miłością sposób, co
pozwala odkryć nowe obszary naszego życia, dotąd niezauważane czy też z jakiegoś
powodu ignorowane.
Angażowanie uwagi w nowy sposób jest bardzo zdrowe i potencjalnie uzdrawiające,
jakkolwiek, jak się przekonamy, nie chodzi tu w ogóle o działanie jako takie czy
szukanie sobie nowego miejsca. Chodzi w znacznie większym stopniu o bycie – o bycie
tymi, którymi już jesteśmy, oraz odkrywanie ogromnego potencjału kryjącego się w tym
podejściu. Co ciekawe, ośmiotygodniowy program MBSR jest tak naprawdę tylko
początkiem czy też nowym otwarciem. Prawdziwą przygodę stanowi i zawsze stanowiło
całe nasze życie. W pewnym sensie program MBSR jest tylko przystankiem i – mam
nadzieję – platformą startową, od której rozpoczyna się nowy rozdział w naszym
obcowaniu z rzeczami takimi, jakimi są naprawdę. Praktyka uważności kryje w sobie
potencjał, aby być naszym towarzyszem i sojusznikiem na całe życie. Ponadto,
niezależnie od tego, czy czynimy to świadomie, wkraczając na ścieżkę uważności,
przyłączamy się do obejmującej cały świat wspólnoty ludzi, którzy poświęcili się temu
podejściu, temu sposobowi obcowania z istnieniem, życiem i światem.
Nade wszystko jednak jest to książka o kultywowaniu uważności poprzez jej
praktykowanie. Chodzi przy tym o zaangażowanie wypływające z głębokiej determinacji,
wcielane jednocześnie w życie z całą możliwą subtelnością. Wszystko, o czym w tej
książce mowa, zmierza do tego, by nas w tym zaangażowaniu wspierać.
***
Okazuje się, że moja książka oraz praca Kliniki Redukcji Stresu, o której opowiada,
a więc o programie MBSR, odegrały ogromną rolę – wraz z wysiłkiem wielu innych osób
– w promowaniu nowego obszaru w medycynie, opiece zdrowotnej i psychologii.
Równie ważne okazały się one dla szybko rozwijających się badań naukowych
uważności oraz ich wpływu na nasze zdrowie i samopoczucie na każdym poziomie
naszego życia biologicznego, psychologicznego i społecznego. Uważność w coraz
większym stopniu wywiera wpływ na wiele innych dziedzin, a więc na edukację, prawo,
biznes, technikę, zarządzanie, sport, ekonomię, a nawet politykę i sprawowanie władzy.
Jej uzdrawiający dla naszego świata potencjał sprawia, że rozwój wypadków jest bardzo
obiecujący.
W 2005 roku w literaturze naukowej i medycznej istniało ponad sto artykułów na
temat uważności. Obecnie, w roku 2013, jest ich ponad tysiąc pięćset, nie mówiąc
o rosnącej liczbie książek poświęconych temu tematowi. Powstało nawet nowe
czasopismo naukowe „Mindfullness”. Inne periodyki naukowe naśladują to, publikując
wydania specjalne na temat uważności albo poświęcając jej osobne rozdziały. Wśród
profesjonalistów zainteresowanie uważnością, jej zastosowaniem w dziedzinie zdrowia
i samopoczucia oraz mechanizmami jej funkcjonowania jest tak wielkie, że zakres badań
nad nią rośnie w niezwykle szybkim tempie. Co więcej, odkrycia naukowe i ich
implikacje dla naszego samopoczucia i zrozumienia związków między ciałem a umysłem,
a także zrozumienia mechanizmów stresu, bólu i choroby stają się z każdym dniem
coraz bardziej intrygujące.
Tak czy owak, drugie wydanie poświęcone jest nie tyle zrozumieniu psychologicznych
mechanizmów i powiązań neuronalnych – jakkolwiek mogą być one interesujące – dzięki
którym praktykowanie uważności wywiera na nas wpływ, ile raczej skupia się na naszej
zdolności zapanowania nad życiem i jego uwarunkowaniami, a wszystko to z ogromną
delikatnością i życzliwością wobec siebie samych. Chodzi więc o oddanie sprawiedliwości
pełnemu, wielowymiarowemu bogactwu naszego ludzkiego potencjału, pozwalającego
nam wieść zdrowe, satysfakcjonujące i sensowne życie. Mam nadzieję, że nikt z nas nie
będzie ćwiczył uważności tylko po to, by zdjęcia skanów mózgu były bardziej kolorowe,
nawet jeśli uważność może być stosowana do osiągnięcia pozytywnych zmian nie tylko
w aktywności określonych obszarów mózgu, lecz również w samej jego strukturze i sieci
połączeń oraz wywoływać inne potencjalnie korzystne zmiany biologiczne, do czego
odniesiemy się w dalszych częściach. Takie korzyści dochodzą do głosu na własnych
zasadach. Dzięki praktyce medytacji pojawiają się całkowicie naturalnie. Jeśli
zdecydujemy się obrać uważność za życiową ścieżkę, nasza motywacja do
praktykowania musi być bardziej elementarna – może to być prowadzenie bardziej
spójnego i satysfakcjonującego życia, przeżytego w lepszym zdrowiu, życia
szczęśliwszego i mądrzejszego. Inny rodzaj motywacji może zmierzać do
skuteczniejszego i bardziej współczującego mierzenia się z cierpieniem własnym oraz
cierpieniem otaczających nas ludzi, ze stresem, bólem i chorobą w naszym życiu – co
nazywam kompletną katastrofą ludzkiej kondycji 2. Może też chodzić o to, byśmy
osiągnęli pełną wewnętrzną spójność i inteligencję emocjonalną, które od urodzenia są
w naszym zasięgu, ale czasem gubimy z nimi kontakt.
***
***
***
Jest to książka o tobie i twoim życiu. Opowiada o twoim umyśle i ciele oraz o tym, jak
naprawdę możesz nauczyć się stworzyć z nimi mądrzejszą relację. Jest to zaproszenie
do podjęcia eksperymentu praktykowania uważności i stosowania uważności w życiu
codziennym. Pierwotnie napisałem ją dla naszych pacjentów i ludzi podobnych do nich
na całym świecie – innymi słowy, książka powstała dla normalnych ludzi. Pod pojęciem
normalnych ludzi mam na myśli ciebie i mnie, kogokolwiek, każdego.
Jeśli odsuniemy na bok historię naszych wysiłków i dokonań i sięgniemy do esencji
życia oraz konieczności uporania się z ogromem życiowych wyzwań, jesteśmy wszyscy
po prostu zwykłymi ludźmi, radzącymi sobie z tym trudnym zadaniem najlepiej, jak
potrafimy. I nie mam na myśli tylko tego, co trudne czy niechciane w naszym życiu –
chodzi o wszystko, co się w nim pojawia: dobro, zło i szpetotę.
Dobro przy tym jest ogromne – według mnie na tyle, by dać sobie radę z tym, co złe
i brzydkie, z tym, co trudne i niemożliwe. Można je znaleźć nie tylko w świecie
zewnętrznym, lecz również w sobie. Praktyka uważności obejmuje odnalezienie,
rozpoznanie i zrobienie użytku z tego, co już jest w porządku, co już jest piękne, co już
jest kompletne z tego prostego powodu, że jesteśmy ludźmi. Obejmuje też czerpanie
z tych zasobów, byśmy żyli tak, jak gdyby rzeczywiście liczył się nasz stosunek do
wszystkich zjawisk w naszym życiu.
Z biegiem lat coraz głębiej uświadamiałem sobie, że w przypadku uważności chodzi
w gruncie rzeczy o relacyjność i o to, jak możemy nauczyć się żyć w każdym aspekcie
uczciwie, z życzliwością wobec siebie i innych i wreszcie mądrze. Pod pojęciem
relacyjności rozumiem to, w jakiej relacji pozostajemy do wszystkiego, łącznie z naszym
umysłem, ciałem, myślami, emocjami, naszą przeszłością i tym, co się wydarzyło i co
doprowadziło nas, wciąż gotowych do zaczerpnięcia następnego oddechu, aż do tej
chwili. Nie jest to łatwe. Tak naprawdę to najcięższe zadanie na świecie. Bywa trudne
i przykre, tak samo jak życie bywa trudne i przykre. Ale zatrzymajmy się na chwilę
i zastanówmy: czy mamy alternatywę? Jakie konsekwencje nas czekają, gdy nie
obejmiemy w pełni własnego życia, gdy nie doprowadzimy do tego, by naszą była ta
jedyna chwila, kiedy możemy go doświadczyć? Jak wielkie wtedy będzie poczucie straty,
żalu i cierpienia?
***
Powszechnie wiadomo, że siła tych więzi jest ściśle połączona z ogólnym stanem
zdrowia i dobrym samopoczuciem. Dzięki uważności dodatkowo się one pogłębiają,
ponieważ istotą uważności, jak mieliśmy okazję stwierdzić, jest relacyjność
i uczestniczenie w związkach – zarówno w odniesieniu do nas samych, jak
i otaczających nas ludzi.
Małe rzeczy nie tylko mają znaczenie. Nie są również wcale takie małe. Okazuje się,
że są wielkie. Drobne korekty punktu widzenia, podejścia i starań, by być tu i teraz,
mogą mieć ogromny wpływ na nasze ciało, umysł i na otaczający nas świat. Nawet
najdrobniejszy objaw uważności w każdej chwili może przyczynić się do przebłysku
intuicji czy wglądu, który doprowadzi do sporej przemiany. Gdy owe wysiłki zmierzające
do większej uważności są stale ponawiane, mogą się rozwinąć i przekształcić w nowy,
solidniejszy i bardziej stabilny tryb bycia.
Na które spośród tych małych rzeczy mogących zwiększyć nasze poczucie szczęścia
i poprawić samopoczucie powinniśmy zwrócić uwagę? Oto co mówi Dan Gilbert, jeden
z autorów badania poświęconego poczuciu szczęścia:
Jeśli to, co stwierdziłem wcześniej na temat medytacji jako radykalnego aktu miłości,
jest prawdą, wówczas medytacja sama w sobie jest również podstawowym
altruistycznym przejawem dobroci i akceptacji – zaczynamy od siebie, ale do siebie się
nie ograniczamy!
***
Od pierwszego wydania tej książki nasz świat zmienił się ogromnie, niewyobrażalnie,
być może bardziej niż kiedykolwiek wcześniej w ciągu dwudziestu pięciu lat. Weźmy
choćby laptopy, smartfony, internet, Google, Facebooka, Twittera, wszechobecny
bezprzewodowy dostęp do informacji i ludzi, wpływ tej zataczającej coraz szersze kręgi
cyfrowej rewolucji po prostu na wszystko, co robimy, coraz szybsze tempo naszego
życia i zmiany w samym stylu życia siedem dni w tygodniu, nie mówiąc już o olbrzymich
zmianach społecznych, ekonomicznych i politycznych. Rosnące tempo zmian, z którym
mamy do czynienia obecnie, raczej nie osłabnie. Jego skutki będą coraz bardziej
odczuwalne i coraz bardziej nieuniknione. Można powiedzieć, że rewolucja naukowo-
techniczna (i jej wpływ na nasze życie) ledwo się rozpoczęła. Stres związany
z dostosowaniem się do niej w nadchodzących dekadach z pewnością się zwiększy.
Książka ta i opisany w niej program MBSR są pomyślane jako skuteczna przeciwwaga
dla wszystkiego, co nas od siebie odciąga, i antidotum na utratę kontaktu z tym, co
naprawdę ważne. Jesteśmy tak skłonni do popadania w pośpiech w działaniu, tak
bardzo uwięzieni we własnych myślach i opiniach o tym, co uznajemy za ważne, że
niezwykle łatwo wikłamy się w stan chronicznego napięcia, niepokoju i ciągłego
rozproszenia, a to stale napędza nasze życie i staje się domyślnym trybem naszego
funkcjonowania, naszym autopilotem. Stres jest jeszcze bardziej złożony, gdy mamy do
czynienia z poważną dolegliwością, chronicznym bólem czy chroniczną chorobą, która
dotyka nas samych albo kogoś z bliskich. Uważność, jako skuteczna i niezawodna
przeciwwaga wzmacniająca nasze zdrowie, samopoczucie, a może nawet równowagę
psychiczną, odgrywa więc coraz większą rolę.
Ironia losu polega na tym, że gdy możemy korzystać z dobrodziejstw łączności
z każdym wszędzie w dowolnej chwili, kontakt z samym sobą i wewnętrznym
krajobrazem naszego życia wydaje się trudniejszy niż kiedykolwiek. Co więcej, możemy
mieć poczucie, że na kontakt z samym sobą brakuje czasu, mimo że codziennie mamy
do dyspozycji wciąż te same dwadzieścia cztery godziny. Po prostu wypełniamy ten czas
taką porcją aktywności, że ledwo mamy chwilę dla siebie czy na zaczerpnięcie oddechu,
dosłownie i w przenośni, nie mówiąc już o czasie pozwalającym sobie uświadomić, co
robimy i dlaczego, gdy się czymś zajmujemy.
Pierwszy rozdział tej książki nosi tytuł „W życiu są tylko chwile”. Jest to stwierdzenie
faktu niebudzącego żadnych wątpliwości. Pod tym względem w życiu nas wszystkich nic
się nie zmieni bez względu na to, jak wielkiej cyfryzacji ulegnie nasz świat. Niemniej
jakże często nie mamy żadnego kontaktu z bogactwem chwili obecnej i z tym, że
bardziej świadome jej przeżywanie kształtuje następną chwilę. Gdy jednak udaje nam
się pielęgnować świadomą postawę, nadaje ona nowy kształt naszej przyszłości,
a jakość naszego życia i związków z innymi ludźmi zmienia się w sposób, którego nie
potrafimy przewidzieć.
Jedynym sposobem wpłynięcia na przyszłość jest wzięcie teraźniejszości w ramiona,
cokolwiek o niej myślimy. Gdy zadomowimy się w doświadczanej przez nas chwili
z pełną świadomością, następna zupełnie się zmieni ze względu na naszą obecność
w tej, która właśnie upływa. Może się wówczas zdarzyć, że odkryjemy kreatywne
sposoby życia pełnią właśnie tego czasu, który został nam dany.
Czy możemy doświadczać radości i satysfakcji podobnie jak cierpienia? Może pośród
życiowych burz warto zadomowić się bardziej we własnej skórze? Jak smakuje swoboda
dobrego samopoczucia albo nawet autentycznego szczęścia? Właśnie o tę stawkę toczy
się gra. To jest właśnie skarb kryjący się w chwili obecnej, gdy utrzymujemy jej
świadomość, bez osądzania, z pewną dozą życzliwości.
***
***
Podsumowując, uważność nie jest jedynie fajnym pomysłem czy miłą filozofią. Jeśli ma
stanowić dla nas w ogóle jakąś wartość, musimy ją wcielić w nasze życie codzienne
w takiej mierze, w jakiej możemy to zrobić bez zbędnego przymusu. Innymi słowy,
powinniśmy się przy tym wykazać pewną lekkością i łagodnością, pielęgnując poczucie
samoakceptacji, dobroci i współczucia wobec samych siebie. Medytacja uważności
w coraz większym stopniu zadomawia się zarówno w Ameryce, jak i na całym świecie.
Właśnie z tą świadomością, w tym kontekście i w tym duchu miło mi powitać
czytelników tego zmienionego i uaktualnionego wydania Życie, piękna katastrofa.
Oby wasza praktyka uważności rozwijała się, rozkwitała i dodawała wam sił w życiu
w każdej jego chwili i każdego dnia.
Jon Kabat-Zinn
28 maja 2013 roku
Wstęp
***
Niełatwo znaleźć jedno słowo czy wyrażenie, które odda szeroki wachlarz życiowych
doświadczeń wywołujących w nas udrękę, ból, powodujących podskórny lęk,
niepewność oraz utratę kontroli. Gdybyśmy mieli sporządzić ich listę, z pewnością
znalazłyby się na niej nasze słabe punkty, rany wewnętrzne, a także to, że nie będziemy
żyć wiecznie. Taka lista mogłaby także zawierać naszą zbiorową zdolność do
okrucieństwa i przemocy, jak również olbrzymie pokłady ignorancji, pazerności, złudzeń
i fałszu, które napędzają zarówno nas, jak i cały świat. Jak moglibyśmy określić
ostateczną sumę naszych słabych punktów i braków, ograniczeń, wad, chorób, urazów
i ułomności, z którymi musimy żyć, osobistych porażek i niepowodzeń, które przeżyliśmy
albo których obawiamy się w przyszłości, niesprawiedliwości i wyzysku, które znosiliśmy
albo których się boimy, i wreszcie utraty najbliższych, a prędzej czy później utraty
własnego ciała? Musiałaby to być jakaś metafora wolna od ckliwości, niosąca w sobie
również zrozumienie, że to, że czujemy lęk i cierpimy, nie oznacza, że życie jest
katastrofą. Musiałaby ona zawierać świadomość, że oprócz cierpienia istnieje radość,
oprócz rozpaczy nadzieja, oprócz rozdrażnienia spokój, oprócz nienawiści miłość,
a oprócz choroby zdrowie.
Gdy szukam opisu tego aspektu ludzkiej kondycji, któremu pacjenci naszej kliniki –
a w gruncie rzeczy pewnego dnia wszyscy z nas – muszą stawić czoło i wyrwać się
z jego ograniczeń, ciągle powracam do pewnego zdania z filmu Grek Zorba, ekranizacji
powieści Nikosa Kazandzakisa. W którymś momencie młody towarzysz Zorby (Alan
Bates) zwraca się do niego z pytaniem: „Zorba, czy miałeś kiedyś żonę?”. Na co Zorba
(grany przez wspaniałego Anthony’ego Quinna) odpowiada pomrukiem (trochę
parafrazując): „A czy nie jestem mężczyzną? Oczywiście, że miałem żonę. Żonę, dom,
dzieci… całą tę katastrofę!”.
Nie miał to być lament. Mieć żonę i dzieci nie oznacza katastrofy. Odpowiedź Zorby
zawiera najwyższy poziom zrozumienia bogactwa życia i nieuchronności wszystkich jego
dylematów, zgryzot, traum, tragedii i ironii. Jego droga przez zawieruchę tej kompletnej
katastrofy to „taniec”, świętowanie życia. Zorba śmieje się z niego, ale i z siebie, nawet
w obliczu osobistej klęski i przegranej. Dzięki takiemu podejściu nie jest nigdy
przytłoczony zbyt długo, nigdy nie ponosi ostatecznej klęski w walce ze światem albo
własnym, niemałym przecież szaleństwem.
Każdy, kto zna książkę Kazandzakisa, może sobie bez trudu wyobrazić, jaką
„kompletną katastrofą” dla jego żony i dzieci musiało być życie z Zorbą. Nierzadko
bohater podziwiany przez innych w sferze publicznej powoduje dużo bólu w życiu
prywatnym. Jednak gdy usłyszałem te słowa po raz pierwszy, miałem poczucie, że
„kompletna katastrofa” ujmuje coś pozytywnego na temat zdolności ludzkiego ducha do
uporania się z tym, co w życiu najtrudniejsze, oraz do rozwijania siły i mądrości. Dla
mnie stanięcie w obliczu kompletnej katastrofy oznacza pogodzenie się z tym, co
najgłębsze i najlepsze, a ostatecznie z tym, co jest w nas najbardziej ludzkie. Na całym
świecie nie ma ani jednej osoby, która nie poznałaby swojej własnej wersji kompletnej
katastrofy.
Katastrofa nie oznacza nieszczęścia. Oznacza raczej dojmujący bezmiar naszego
życiowego doświadczenia. Obejmuje kryzys i klęskę, niewiarygodną i trudną do
zaakceptowania, ale oznacza też wszystkie drobne, kumulujące się niepowodzenia.
Wyrażenie to przypomina nam, że życie nieustannie się zmienia, że wszystko, co
uznajemy za trwałe, jest w rzeczywistości tymczasowe i zmienne. Dotyczy to także
naszych celów, opinii, związków, pracy, stanu posiadania, owoców naszych wysiłków,
naszego ciała, dotyczy wszystkiego.
W książce tej będziemy się wprawiać w sztuce brania kompletnej katastrofy
w ramiona. Podejdziemy do tego w sposób, dzięki któremu życiowe burze nas nie
zniszczą, nie odbiorą sił ani ostatniej nadziei, lecz nas wzmocnią, udzielą nam lekcji, jak
żyć, rozwijać się i wrócić do zdrowia w świecie ciągłych zmian, a czasem ogromnego
bólu. Nauczymy się widzieć samych siebie i otaczający nas świat w zupełnie nowy
sposób, pracować z naszym ciałem, myślami, uczuciami i doznaniami, nauczymy się, jak
trochę częściej się śmiać, także z siebie, gdy dajemy z siebie wszystko, by odnaleźć lub
zachować równowagę.
W naszych czasach kompletna katastrofa jest widoczna na wszystkich frontach.
Krótka lektura porannej gazety uzmysławia nam, że na tym świecie mamy do czynienia
z niekończącym się ciągiem ludzkiego cierpienia i nieszczęść, a większość z nich to
nieszczęścia, których ludzie doświadczają z powodu innych ludzi. Jeśli uważnie
wsłuchamy się w wiadomości, stwierdzimy, że codziennie jesteśmy bombardowani
lawiną strasznych, rozdzierających historii o ludzkiej przemocy i nieszczęściu,
przekazywanych zawsze beznamiętnym tonem wytrawnego dziennikarstwa, jak gdyby
cierpienie i śmierć ludzi w Syrii, Afganistanie, Iraku, Darfurze, Republice
Środkowoafrykańskiej, Zimbabwe, Afryce Południowej, Libii, Egipcie, Kambodży,
Salwadorze, Irlandii Północnej, Chile, Nikaragui, Boliwii, Etiopii, na Filipinach, w Strefie
Gazy czy Jerozolimie, w Paryżu, Pekinie, Bostonie i Tucson, Aurorze albo Newtown czy
w jakimkolwiek innym miejscu – a lista ta zdaje się, niestety, nie mieć końca – były po
prostu częścią nadawanej zaraz potem prognozy pogody, prezentowanej w tym samym
rzeczowym tonie. Jeśli nawet nie słuchamy i nie oglądamy wiadomości, kompletna
katastrofa i tak jest na wyciągnięcie ręki. Presja, którą czujemy w domu i w pracy,
problemy, frustracja, balansowanie na linie, żonglerka, którą musimy uprawiać, żeby
utrzymać się na powierzchni tego gnającego przed siebie świata, są częścią tej
katastrofy. Do listy Zorby, zawierającej już żony, mężów, domy i dzieci, możemy dodać
także pracę, rachunki, rodziców, kochanków, teściów, śmierć, stratę, ubóstwo, chorobę,
urazy, niesprawiedliwość, gniew, winę, lęk, nieuczciwość, zagubienie i tak dalej, i tak
dalej. Lista stresujących sytuacji w naszym życiu i naszych reakcji na te sytuacje jest
bardzo długa. Ponadto ciągle się poszerza, bo pojawiają się nowe nieoczekiwane
zdarzenia wymagające jakiejś reakcji.
Nikt, kto pracuje w szpitalu, nie pozostaje niewzruszony w obliczu niezliczonych
przejawów kompletnej katastrofy, z którymi styka się codziennie. Każda osoba, która
pojawia się w Klinice Redukcji Stresu, jest przykładem swojej własnej unikatowej wersji,
tak samo jak wszyscy pracownicy szpitala. Chociaż nasi pacjenci są kierowani na trening
MBSR ze względu na konkretne problemy zdrowotne, takie jak choroby serca i płuc,
nowotwory, nadciśnienie, bóle głowy, zaburzenia snu, ataki paniki i niepokoju, problemy
trawienne związane ze stresem, problemy skórne i wiele innych, diagnostyczne etykiety,
z którymi przychodzą, więcej o nich jako ludziach ukrywają, niż ujawniają. Kompletna
katastrofa to skomplikowany splot minionych i obecnych doświadczeń i relacji, nadziei
i lęków oraz poglądów na to, co nam się przydarzyło. Każda osoba bez wyjątku posiada
własną historię, która nadaje znaczenie i spójność jej percepcji życia, choroby i bólu, jak
również temu, co uważa za możliwe.
Historie te są często niezwykle poruszające. Nasi pacjenci trafiają do nas nierzadko
z poczuciem, że utracili kontrolę nie tylko nad swoim ciałem, lecz również nad całym
swoim życiem. Czują się przytłoczeni lękami i zmartwieniami, często spowodowanymi
albo spotęgowanymi przez bolesne przeżycia i relacje rodzinne, a także przez poczucie
głębokiej straty. Słyszymy historie o cierpieniu fizycznym i emocjonalnym,
o rozczarowaniach spowodowanych niewydolnością opieki zdrowotnej, poznajemy
poruszające historie ludzi przygniecionych gniewem lub poczuciem winy, czasem
poniewieranych przez życie od najmłodszych lat i dlatego pozbawionych wiary we
własne siły i własną wartość. Czasem spotykamy ludzi złamanych, dosłownie
zdruzgotanych poniżaniem fizycznym lub psychicznym.
Mimo wieloletniej terapii medycznej wielu pacjentów Kliniki Redukcji Stresu nie
zauważyło żadnej poprawy swojego stanu. Nie wiedzą już nawet, gdzie mogą uzyskać
dodatkową pomoc i traktują klinikę jako swoją ostatnią szansę. Często są sceptyczni, ale
gotowi na wszystko, by poczuć chociaż odrobinę ulgi.
A jednak po kilkutygodniowym uczestnictwie w naszym programie większość z nich
robi ogromne postępy, jeśli chodzi o zmianę nastawienia do swojego ciała, umysłu
i własnych problemów. Każdy tydzień przynosi zauważalną zmianę w ich twarzach
i ciałach. Po ośmiu tygodniach, gdy program dobiega końca, uśmiech i głębszy poziom
rozluźnienia w ciele robią wrażenie nawet na zupełnie przypadkowych obserwatorach.
Chociaż pierwotnie zostali skierowani do kliniki, by nauczyć się rozluźniać w sytuacji
stresu i w ogóle lepiej radzić sobie ze stresem, jest oczywiste, że uzyskali znacznie
więcej. Nasze wieloletnie badania skuteczności programu, jak również cząstkowe relacje
uczestników pokazują, że pacjenci wracają do domu uwolnieni od niektórych
dokuczliwych symptomów, a także z wiarą w swoje możliwości, z większym
optymizmem i asertywnością. Mają do siebie więcej cierpliwości, łatwiej także akceptują
samych siebie, swoje ograniczenia i ułomności. Pokładają większą ufność w swoją
zdolność radzenia sobie z bólem fizycznym i emocjonalnym oraz innymi czynnikami
wpływającymi na ich życie. Przeżywają również mniej niepokoju, przygnębienia
i gniewu. Mają poczucie większej kontroli, nawet w sytuacjach związanych z dużym
napięciem, które wcześniej wytrąciłyby ich z równowagi. Krótko mówiąc, o wiele lepiej
radzą sobie z „kompletną katastrofą” własnego życia, z całą gamą życiowych
doświadczeń, a w niektórych wypadkach także z nadciągającą nieuchronnie śmiercią.
Jeden z uczestników programu przeżył zawał serca, który zmusił go do porzucenia
pracy. Przez czterdzieści lat był właścicielem dużej firmy i mieszkał w jej bezpośrednim
sąsiedztwie. Z jego relacji wynika, że pracował każdego dnia przez czterdzieści lat, nie
mając wakacji. Kochał swoją pracę. Kardiolog wysłał go na kurs redukcji stresu po
zabiegu cewnikowania serca (diagnozującym arteriosklerozę), angioplastyce (zabiegu
poszerzania tętnicy wieńcowej) i po zakończeniu programu rehabilitacji kardiologicznej.
Gdy mijałem go w poczekalni, zobaczyłem w jego twarzy absolutną rozpacz
i zagubienie. Wyglądał, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Przyjął go mój kolega, Saki
Santorelli, ale od tego człowieka bił taki smutek, że usiadłem obok i zacząłem z nim
rozmawiać. Wtedy ni to do mnie, ni to do nikogo rzekł, że nie chce już dłużej żyć, że nie
ma pojęcia, co robi w Klinice Redukcji Stresu, że jego życie jest skończone – nie widzi
już w nim żadnego sensu, nic już nie sprawia mu radości, nawet czas spędzany z żoną
i dziećmi, więc nie chce już nic robić.
Po ośmiu tygodniach jego oczy znów lśniły życiem. Kiedy spotkałem go po
zakończeniu programu MBSR, powiedział mi, że praca pochłonęła całe jego życie,
prawie go zabiła, a on nawet nie zauważył, co mu umyka. Opowiadał, jak dotarło do
niego, że nigdy nie powiedział swoim dorastającym dzieciom, że je kocha, ale zamierza
robić to teraz, dopóki ma jeszcze szansę. Był pełen entuzjazmu i nadziei wobec życia
i po raz pierwszy przyszła mu do głowy myśl o sprzedaniu firmy. Żegnając się,
serdecznie mnie uściskał. Prawdopodobnie pierwszy raz w życiu uściskał wtedy innego
mężczyznę.
Człowiek ów nie pozbył się choroby serca – cierpiał na nią w takim samym stopniu
jak na początku treningu, ale wtedy uznawał siebie za człowieka chorego. Był
pogrążonym w depresji pacjentem kardiologicznym. W ciągu ośmiu tygodni stał się
zdrowszy i szczęśliwszy. Podchodził teraz do życia z entuzjazmem, chociaż wciąż miał
chore serce i sporo życiowych problemów. W swoim własnym umyśle przestał jednak
uznawać siebie za pacjenta chorującego na serce i zobaczył w sobie znów pełnego
człowieka.
Co doprowadziło do tak wielkiej przemiany? Nie wiemy tego z całkowitą pewnością.
Miało na nią wpływ wiele czynników. Wziął jednak w tym okresie udział w programie
MBSR i potraktował go poważnie. Początkowo myślałem, że odpadnie po tygodniu,
ponieważ – poza wszystkim innym – żeby dotrzeć do szpitala, musiał codziennie
pokonywać osiemdziesiąt kilometrów, a nie jest to łatwe w stanie depresji. Mimo to
został i wykonał pracę, której od niego wymagaliśmy, choć w pierwszych dniach wątpił
w jej sens.
Inny mężczyzna, niewiele po siedemdziesiątce, pojawił się w klinice z dotkliwym
bólem stóp. Na pierwszych zajęciach siedział na wózku inwalidzkim. Na każde zajęcia
przyjeżdżała z nim żona, która siedziała przed salą przez dwie i pół godziny. Pierwszego
dnia mężczyzna powiedział swojej grupie, że ból jest tak wielki, że chciałby sobie po
prostu uciąć stopy. Nie rozumiał, jak medytacja miałaby mu pomóc, ale sprawy miały
się tak źle, że był gotów spróbować wszystkiego. Wszyscy głęboko mu współczuli.
Coś musiało go bardzo poruszyć w czasie tych pierwszych zajęć, ponieważ człowiek
ów w kolejnych tygodniach wykazał się nadzwyczajną determinacją w pracy ze swoim
bólem. Na drugie zajęcia przyszedł o kulach. Wszyscy byliśmy pod ogromnym
wrażeniem, gdy obserwowaliśmy, jak z tygodnia na tydzień zamienia wózek inwalidzki
na kule, a potem na laskę. Pod koniec programu powiedział, że ból nie złagodniał
znacząco, natomiast bardzo się zmienił jego stosunek do bólu. Jego zdaniem odkąd
zaczął medytować, ból był bardziej znośny, a pod koniec programu stan stóp stanowił
po prostu mniejszy problem. Po ośmiu tygodniach jego żona potwierdziła, że był
szczęśliwszy i bardziej aktywny.
Kolejnym przykładem akceptacji kompletnej katastrofy jest historia pewnej młodej
lekarki. Została skierowana na nasz program z powodu nadciśnienia krwi i bardzo
silnych stanów lękowych. Przechodziła przez trudny okres w swoim życiu, pełen gniewu,
depresji i skłonności autodestrukcyjnych. Przyjechała z innej części kraju, by dokończyć
staż. Czuła się odizolowana i wypalona. Jej lekarz nalegał, by spróbowała MBSR,
mówiąc, że „przecież nie może zaszkodzić”. Dziewczyna miała jednak sporo wątpliwości
i z lekceważeniem odnosiła się do programu, który w gruncie rzeczy nic „nie pomaga”.
Co gorsza, okazało się, że program obejmuje ćwiczenia medytacji. Na pierwszych
zajęciach się nie pojawiła, ale Kathy Brady z sekretariatu kliniki, która przed laty sama
wzięła udział w programie jako pacjentka, zadzwoniła do niej, by dowiedzieć się
o powody nieobecności. Była dla niej tak miła, a w jej głosie przez telefon było tyle
troski, że zakłopotana pacjentka przyszła na inne zajęcia nazajutrz.
Częścią pracy młodej doktor było latanie helikopterem przychodni do wypadków
i przywożenie ciężko rannych pacjentów. Nie cierpiała tego helikoptera. Przerażał ją,
a w czasie lotu zawsze miała mdłości. Jednak pod koniec ósmego tygodnia w Klinice
Redukcji Stresu była już w stanie latać śmigłowcem bez odczuwania mdłości. Ciągle go
nie znosiła, ale go tolerowała i mogła wykonywać swoją pracę. Ciśnienie krwi obniżyło
się do tego stopnia, że samodzielnie zrezygnowała z dalszego przyjmowania leków, by
zobaczyć, czy poziom się utrzyma (lekarze mogą sobie na to pozwolić) i tak właśnie się
stało. Jednocześnie były to ostatnie miesiące jej stażu i przez większość czasu czuła się
wyczerpana. Na dodatek była wciąż emocjonalnie nadwrażliwa i pobudliwa. A zarazem
znacznie bardziej świadoma swoich zmiennych stanów psychofizycznych. Postanowiła
powtórzyć kurs, ponieważ miała poczucie, że dopiero pod koniec naprawdę się
wciągnęła. Tak też zrobiła i kontynuowała praktykę medytacyjną przez wiele lat.
Doświadczenia w Klinice Redukcji Stresu sprawiły, że lekarka na nowo odkryła
szacunek do pacjentów w ogóle, a do swoich pacjentów w szczególności. W każdym
tygodniu trwania programu towarzyszyli jej w zajęciach inni pacjenci, a wśród nich nie
występowała w swojej zwykłej roli „pani doktor”, lecz jako kolejna osoba z własnymi
problemami. Tydzień po tygodniu robiła te same rzeczy co reszta. Słuchała, jak
opowiadają o swoich doświadczeniach z praktyką medytacji, i obserwowała pojawiające
przez ten czas zmiany. Stwierdziła, że była zdumiona, jak wiele cierpień pacjenci znosili
i jak wiele byli w stanie zrobić dla siebie dzięki odrobinie zachęty i treningowi. Zaczęła
także dostrzegać wartość medytacji, bo swoje wyobrażenia skonfrontowała
z rzeczywistością. W gruncie rzeczy zaczęła rozumieć, że nie różni się od innych
uczestników zajęć.
Przemiany podobne do doświadczeń tych trzech osób zdarzają się w Klinice Redukcji
Stresu często. Zwykle stanowią fundamentalny punkt zwrotny w życiu pacjentów,
ponieważ znacznie poszerza się zakres tego, co uważają za sferę swoich możliwości.
Zwykle pacjenci opuszczają program, dziękując nam za swoje postępy.
W rzeczywistości jednak poprawa ich stanu w całości zależy od ich własnego wysiłku.
Tak naprawdę dziękują nam za sposobność nawiązania kontaktu z własną siłą
wewnętrzną i możliwościami, a także za wiarę, jaką w nich pokładaliśmy, za to, że
w pracy z nimi nie daliśmy za wygraną i pokazaliśmy im narzędzia umożliwiające taką
transformację.
Zwracanie pacjentom uwagi na to, że ukończenie programu wymaga wiary w siebie,
sprawia nam przyjemność. To oni muszą chcieć stawić czoło kompletnej katastrofie
własnego życia, zarówno w okolicznościach przyjemnych, jak i nieprzyjemnych, gdy
sprawy idą po ich myśli i gdy jest inaczej, gdy mają poczucie, że kontrolują własne życie
i gdy im się ono wymyka; to oni muszą spożytkować te same doświadczenia oraz
własne myśli i uczucia jako surowy materiał pomocny w powrocie do zdrowia. Gdy
zaczynali, towarzyszyło temu przekonanie, że program być może okaże się pomocny
albo że prawdopodobnie zakończy się fiaskiem. Odkryli jednak, że mogą zrobić dla
siebie coś bardzo ważnego i nikt inny nie mógłby ich wyręczyć.
Każda osoba z powyższych przykładów przyjęła wyzwanie, by traktować życie, jakby
każda chwila miała znaczenie, jakby każda chwila się liczyła i dawała okazję do pracy
nad sobą, nawet jeśli była to chwila bólu, smutku, rozpaczy albo lęku. Owa „praca”
wymaga przede wszystkim regularnej, zdyscyplinowanej pielęgnacji świadomości każdej
następnej chwili, jej ważności, więc uważności – całkowitego „wzięcia w posiadanie”
i „zamieszkania” w każdym momencie naszego doświadczenia, dobrego, złego czy
ohydnego. Na tym polega istota życia w obliczu kompletnej katastrofy.
***
Każdy z nas potrafi być uważny. W tym celu nie trzeba robić nic poza zwróceniem uwagi
na chwilę obecną i pohamowaniem skłonności do osądzania albo przynajmniej
uświadomieniem sobie, jak wiele energii poświęcamy osądzaniu. Pielęgnowanie
uważności odgrywa zasadniczą rolę w doprowadzeniu do zmian, jakich doświadczają
pacjenci Kliniki Redukcji Stresu. Jednym ze sposobów myślenia o typowym dla
uważności procesie przemiany jest wyobrażenie sobie, że uważność to soczewka, która
skupia rozproszoną, reaktywną energię umysłu w spójne źródło energii służącej życiu,
rozwiązywaniu problemów i odzyskiwaniu zdrowia.
Rutynowo, bezwiednie marnujemy ogromne ilości energii, automatycznie
i nieświadomie reagując na świat zewnętrzny i własne wewnętrzne przeżycia.
Pielęgnowanie uważności oznacza wykorzystywanie i skupienie naszej własnej
marnowanej energii. Czyniąc to, uczymy się osiągać poziom spokoju, który pozwala
nam na głęboki wgląd i trwanie w chwili dobrego samopoczucia i rozluźnienia, pozwala
odczuć pełnię i doświadczać siebie jako osoby w pełni zintegrowanej. Dostrzeżenie
i wzięcie w posiadanie naszej integralności dodaje nam sił, odbudowuje ciało i umysł.
Jednocześnie ułatwia nam zrozumienie sposobu, w jaki rzeczywiście podchodzimy do
życia, a tym samym zrozumienie, jakich zmian musimy dokonać, by było zdrowsze
i lepsze. Na dodatek pomaga nam skuteczniej kierować własną energią w stresujących
sytuacjach lub gdy czujemy się zagrożeni czy bezradni. Energia ta pochodzi z naszego
wnętrza, jest zatem zawsze dostępna i zawsze możemy ją mądrze wykorzystać,
zwłaszcza gdy pielęgnujemy ją poprzez trening i osobistą praktykę.
Pielęgnowanie uważności może nas doprowadzić do odkrycia w sobie głębokich
pokładów dobrego samopoczucia, spokoju, klarowności i wglądu. Przypomina to
odkrycie nowego terytorium, nieznanego wcześniej albo jedynie mgliście
przeczuwanego, terytorium posiadającego prawdziwe źródło pozytywnej energii
pomocnej w zrozumieniu i uzdrowieniu siebie. Co więcej, łatwo się z nim oswoić
i wyrobić w sobie nawyk częstszych tam wypadów. W każdej chwili może nas tam
zaprowadzić ścieżka wiodąca przez własne ciało, umysł i oddech. Ów wymiar czystego
istnienia, wymiar przebudzenia, jest zawsze dostępny. Pozostaje na wyciągnięcie ręki
niezależnie od naszych problemów. Bez względu na to, czy stajemy w obliczu choroby
serca, nowotworu, bólu czy po prostu bardzo stresującego życia, ta energia może
przyjść nam z pomocą.
***
O tak, miałam swoje chwile i gdybym mogła zacząć wszystko od początku, miałabym
ich jeszcze więcej. Ne próbowałabym niczego innego. Tylko chwile, jedną po drugiej,
zamiast tych wszystkich lat napierających na mnie każdego dnia.
Nadine Stair, 85 lat
Louisville, Kentucky, USA
Przyglądam się nowej grupie liczącej około trzydziestu osób, które pojawiły się na
pierwszych zajęciach w Klinice Redukcji Stresu i jestem podekscytowany tym, co nas
czeka. Myślę, że wszystkim przemknęła też dziś przez głowę myśl, co tu, u licha, robią
w obcym miejscu, z obcymi ludźmi. Widzę rozpromienioną twarz Edwarda
i zastanawiam się, przez co codziennie przechodzi. Ma trzydzieści cztery lata, pracuje
w branży ubezpieczeniowej na kierowniczym stanowisku i choruje na AIDS. Widzę
Petera, czterdziestosiedmioletniego biznesmena, który półtora roku temu miał zawał
i przyszedł tu nauczyć się sztuki rozluźniania, by uniknąć następnego. Obok Petera
siedzi Beverly, inteligentna, wesoła, rozmowna. Dalej siedzi jej mąż. W wieku
czterdziestu dwóch lat życie Beverly dramatycznie się zmieniło – w wyniku pęknięcia
tętniaka utraciła poczucie tożsamości. Jest też czterdziestoczteroletnia Marge,
skierowana tu przez ośrodek terapii bólu. Była pielęgniarką na oddziale onkologicznym,
ale kilka lat temu doznała urazu pleców i obu kolan, ratując pacjenta przed upadkiem.
Przeżywa teraz tak wielki ból, że nie może pracować i chodzi o lasce, i to z wielkim
trudem. Przeszła już operację kolana, a teraz czeka ją jeszcze operacja guza w jamie
brzusznej. Lekarze nie są pewni diagnozy. Wypadek był dla niej szokiem, z którego nie
zdołała się jeszcze otrząsnąć. Jest napięta do granic możliwości i wybucha
z najbłahszych powodów.
Dalej siedzi Arthur, pięćdziesięciosześcioletni policjant, cierpiący na ostre bóle
migrenowe i ataki paniki. Obok niego Margaret, siedemdziesięciopięcioletnia
emerytowana nauczycielka z zaburzeniami snu. Przy niej Phil, francuskojęzyczny
Kanadyjczyk, kierowca ciężarówki. Został do nas skierowany również przez ośrodek
terapii bólu. Odniósł uraz kręgosłupa, podnosząc paletę, i teraz chroniczny ból pleców
uniemożliwia mu normalne funkcjonowanie. Nie usiądzie już za kierownicą ciężarówki,
musi znaleźć nową pracę, by utrzymać żonę i czwórkę dzieci, oraz nauczyć się radzenia
sobie z bólem.
Obok Phila siedzi Roger, trzydziestotrzyletni stolarz. Podczas pracy nabawił się
kontuzji pleców i również ma problem z bólem. Jego żona twierdzi, że Roger od lat
nadużywa leków przeciwbólowych. Sama zapisała się do innej grupy. Nie ma
wątpliwości, że to Roger jest główną przyczyną jej stresu. Jest u kresu wytrzymałości
i myśli o rozwodzie. Patrząc na niego, zastanawiam się, czy zdoła wyprowadzić swoje
życie na prostą.
Naprzeciwko, po drugiej stronie sali, siedzi Hector. Przez długie lata był zawodowym
zapaśnikiem w Portoryko i jest z nami, ponieważ ma kłopoty z utrzymaniem nerwów na
wodzy, czego konsekwencją są napady agresji i bóle w klatce piersiowej. Jego potężna
sylwetka dominuje w sali.
Lekarze skierowali ich do nas w celu obniżenia poziomu stresu, a my poprosiliśmy
ich, by przychodzili do naszej przychodni raz w tygodniu przez następne dwa miesiące
zajęć. Ale tak naprawdę, po co? Sam zadaję sobie to pytanie, gdy rozglądam się po sali.
Uczestnicy zajęć również tego nie wiedzą, ale suma cierpienia w pomieszczeniu jest
ogromna dziś rano. Nie da się ukryć, że jest to spotkanie ludzi, którzy doświadczyli
w życiu kompletnej katastrofy, powodującej cierpienie fizyczne i emocjonalne.
Zanim zajęcia się rozpoczną, pozwalam sobie na chwilę zadumy nad tym, co nas tu
wszystkich przywiodło. Łapię się na rozmyślaniu, co możemy zrobić dla osób zebranych
tu dzisiejszego ranka i dla stu dwudziestu innych, które w tym tygodniu zaczynają
trening MBSR w różnych grupach – młodych i starszych, samotnych, w związkach,
rozwiedzionych, pracujących i takich, które odeszły z pracy z powodu inwalidztwa,
żyjących z zasiłku i bogatych. Jaki mamy wpływ na życie choćby jednej z nich? Co
możemy zrobić dla tych ludzi w ciągu ośmiu krótkich tygodni?
Interesujące w tej pracy jest to, że w rzeczywistości nie robimy dla nich nic.
Gdybyśmy próbowali, pewnie ponieślibyśmy sromotną klęskę. Zamiast tego zachęcamy
ich, by zrobili dla siebie samych coś radykalnie nowego, a mianowicie, by żyli świadomie
w każdej kolejnej chwili. Kiedyś pewna dziennikarka powiedziała w rozmowie ze mną:
„Aha, ma pan na myśli życie chwilą”. „Nie, nie o to chodzi – odparłem. – W ten sposób
brzmi to jak maksyma hedonisty. Chodzi mi o życie w danej chwili”.
Z pozoru praca w Klinice Redukcji Stresu jest łatwa, do tego stopnia, że trudno
uchwycić, o co w niej faktycznie chodzi, dopóki się w nią nie zaangażujemy. Punktem
wyjścia jest dla nas sytuacja pacjenta w danej chwili, jakakolwiek by była. Wyrażamy
chęć pomocy, jeśli są gotowi do podjęcia pracy nad sobą. I nigdy nie dajemy za
wygraną, nawet wtedy, gdy któryś z naszych pacjentów popada w zniechęcenie, robi
krok w tył albo w swoich własnych oczach ponosi porażkę. Każdą chwilę uznajemy za
nowy początek, nową szansę, by zacząć wszystko od zera, by się dostroić, odbudować
nasze więzi.
W zasadzie nasza rola ogranicza się do zachęcenia podopiecznych, by żyli każdą
chwilą w pełni, do cna, i dostarczenia im narzędzi, by zabrali się do tego metodycznie.
Wprowadzamy ich w techniki, których mogą użyć do wsłuchania się we własne ciało
i umysł, aby bardziej zaufać własnemu doświadczeniu. Proponujemy naszym pacjentom
perspektywę, z której widać nowy sposób istnienia, traktowania problemów i akceptacji
kompletnej katastrofy, dzięki któremu mogą zyskać pewną kontrolę nad swoim życiem,
a ono samo stanie się bogatsze i bardziej radosne. Taki styl życia nazywamy ścieżką
świadomości albo ścieżką uważności. Obecni tutaj dzisiejszego ranka poznają ów nowy
styl życia i postrzegania, wyruszając w podróż ku redukcji stresu opartej na uważności.
Razem z nimi oraz z pozostałymi uczestnikami programu spotkamy się na ścieżce
odkrywania uważności i uzdrowienia, na którą sami teraz też wkraczamy.
Gdybyście zajrzeli na nasze zajęcia w szpitalu, prawdopodobnie zastalibyście nas
siedzących spokojnie albo leżących bez ruchu na podłodze z zamkniętymi oczami. Może
to trwać bez przerwy od dziesięciu do czterdziestu pięciu minut.
Patrzącemu z zewnątrz takie zachowanie może wydać się dziwne, a nawet trochę
szalone – jakby nic się działo. I w pewnym sensie tak jest. Jest to jednak bardzo bogate
i złożone nic. Ci ludzie nie spędzają po prostu czasu, śpiąc albo śniąc na jawie. Choć
tego nie widzimy, w rzeczywistości ciężko pracują. Praktykują nic nierobienie. Aktywnie
zestrajają się z każdą chwilą, cały czas starając się zachować przytomność
i świadomość. Praktykują uważność.
Ujmując to w inny sposób, można powiedzieć, że „praktykują bycie”. Celowo
porzucają wszelkie działanie związane z ich życiem i rozluźniają się w teraźniejszości, nie
starając się jej niczym wypełnić. Pozwalają ciału i umysłowi spocząć w danej chwili,
niezależnie od ich kondycji. Zestrajają się z elementarnymi doświadczeniami życia. Po
prostu dają sobie możliwość trwania w danej chwili, zostawiając wszystko, jakim jest,
nie podejmując prób zmieniania czegokolwiek.
Aby zostać przyjętym do naszej kliniki, należy podjąć osobiste zobowiązanie, że
każdego dnia znajdzie się czas na praktykowanie „po prostu bycia”. Chodzi o to, by
w morzu ustawicznej aktywności, w którym zwykle zanurzone jest nasze życie, odnaleźć
wyspę bycia, czas, w którym ustaje wszelkie działanie.
Nauczyć się, jak pohamować działanie i przełączyć się na tryb bycia, jak
wygospodarować czas dla siebie, jak zwolnić tempo i pogłębić w sobie spokój
i samoakceptację, nauczyć się obserwowania, na co w każdej upływającej chwili jest
skierowany nasz umysł, jak widzieć swoje myśli i jak je „puścić”, nie będąc uwikłanym,
rozumieć, jak zbudować przestrzeń dla nowych sposobów widzenia starych problemów
i dostrzegania wzajemnych więzi różnych rzeczy – oto niektóre z lekcji na temat
uważności. Ten rodzaj nauki wymaga, byśmy zwrócili się ku chwilom czystego bycia
i zadomowili się w nich, po prostu pielęgnując świadomość.
Im systematyczniej praktykujemy, tym głębszą uważność rozwijamy i tym więcej
dzięki niej zyskamy. Książka ta jest pomyślana jako przewodnik po tym procesie,
a cotygodniowe zajęcia są swego rodzaju drogowskazem dla osób, które za namową
swoich lekarzy trafiają do naszej kliniki.
Jak wiadomo, mapa to nie terytorium. Podobnie nie należy mylić lektury tej książki
z faktycznym wyruszeniem w podróż. Trzeba ją przeżyć osobiście, pielęgnując uważność
we własnym życiu.
Dlaczegóż bowiem miałoby być inaczej? Kto miałby wykonać tę pracę w twoim
imieniu? Twój lekarz? Twoi bliscy albo przyjaciele? Bez względu na to, jak bardzo inni
ludzie chcieliby ci pomóc w trudach wzniesienia się na wyższy poziom zdrowia i dobrego
samopoczucia, fundamentalny wysiłek musisz wykonać sam. Nikt przecież nie przeżyje
twojego życia za ciebie i sam musisz zadbać o swoje dobro.
Pod tym względem pielęgnowanie uważności nie różni się zbytnio od jedzenia.
Absurdem byłoby prosić, by ktoś zjadł twój posiłek za ciebie. W restauracji nie
pałaszujesz karty dań, myląc ją z posiłkiem, ani nie nasycisz głodu kulinarnymi
opowieściami kelnera. Musisz sam zjeść danie. Podobnie musisz rzeczywiście
praktykować uważność, czyli systematycznie pielęgnować ją we własnym życiu, jeśli
chcesz zebrać plon jej korzyści i zrozumieć jej wartość.
Nawet jeśli zamówisz płyty z nagraniami albo ściągniesz pliki z medytacjami, to i tak
musisz użyć ich w rzeczywistej praktyce. Płyty CD wyglądają ładnie na półkach,
zbierając kurz. Niewysłuchane pliki audio mogą sobie czekać latami. Nie zadziałają
w jakiś magiczny sposób. Słuchanie ich od czasu do czasu przyniesie znikome efekty,
chociaż może okazać się relaksujące. Aby wynieść korzyść z tej pracy, należy przerobić
zawartość tych nagrań, a nie po prostu ich wysłuchać. Jeśli gdzieś w tym wszystkim jest
magia, to w tobie, a nie na płycie CD czy w jakiejś konkretnej praktyce.
Do niedawna u wielu ludzi samo słowo „medytacja” powodowało uniesienie brwi,
kojarząc się z mistycyzmem i kuglarskimi sztuczkami. Po części było tak dlatego, że nie
rozumiano, iż istotą medytacji jest skupianie uwagi. Teraz ta wiedza się upowszechniła.
A ponieważ wszyscy skupiamy uwagę, przynajmniej czasami, medytacja nie jest nam
tak obca, jak mogłoby się wydawać.
Jeśli jednak przyjrzymy się temu, jak działa nasz umysł, tak jak robimy to w czasie
medytacji, prawdopodobnie odkryjemy, że przez większość czasu bardziej zajmuje się
przeszłością albo przyszłością niż teraźniejszością. Na tym polega wszechobecne
rozproszenie, które zostało wzięte pod lupę w harwardzkim badaniu poziomu szczęścia,
wykorzystującego aplikację na iPhone’a. Okazało się, że w danej chwili mamy tylko
częściową świadomość rzeczywiście następujących zdarzeń. Przegapiamy wiele z tego,
co mogłoby się składać na nasze faktyczne doświadczenie, ponieważ nie jesteśmy
w pełni obecni. Dotyczy to nie tylko medytacji. Nieświadomość może dominować umysł
przez cały czas i wpływać na wszystkie nasze poczynania. Może się okazać, że
najczęściej jesteśmy przełączeni na automatycznego pilota, funkcjonując mechanicznie,
bez pełnej świadomości tego, co robimy i czego właśnie doświadczamy. To tak, jakby
długo nie było nas w domu, albo, innymi słowy, jakbyśmy żyli tylko w połowie na jawie.
Możesz sprawdzić, czy ten opis dotyczy twojego umysłu, gdy następnym razem
będziesz prowadzić samochód. Bardzo często zdarza się, że docieramy do jakiegoś
miejsca, nie pamiętając zbyt wiele – o ile w ogóle cokolwiek – z tego, co widzieliśmy po
drodze. Dzieje się tak dlatego, że jedziemy na automatycznym pilocie, bez poczucia
pełnej obecności, choć na szczęście przeważnie mamy jej dość, by prowadzić samochód
bezpiecznie i uniknąć wypadku.
Nawet gdy próbujemy koncentrować się na konkretnym zadaniu, czy na prowadzeniu
samochodu, czy czymkolwiek innym, przekonamy się, jak trudno utrzymać skupienie
w chwili obecnej. Generalnie nasza uwaga bardzo łatwo ulega rozproszeniu. Umysł ma
skłonność do popadania w dekoncentrację. Wpada w dryf pogrążenia w myślach
i śnienia na jawie.
Nasze myśli mają na nas tak przemożny wpływ, zwłaszcza w chwilach kryzysu albo
emocjonalnego wzburzenia, że łatwo przesłaniają nam świadomość teraźniejszości.
Potrafią się uaktywnić nawet wtedy, gdy jesteśmy odprężeni i mogą porwać za sobą
nasze zmysły. Na przykład podczas prowadzenia samochodu łapiemy się na tym, że
jesteśmy pochłonięci myślami o czymś, co dawno minęliśmy, zamiast skoncentrować się
na drodze przed nami. Przez ten czas w gruncie rzeczy nie kierowaliśmy samochodem.
Byliśmy przełączeni na autopilota. Umysł został usidlony przez doznania zmysłowe –
obraz, dźwięk, coś, co przyciągnęło naszą uwagę – i rozproszony został przy krowie,
mijanej lawecie czy czymkolwiek innym, co go zaabsorbowało. W rezultacie w czasie,
gdy nasza uwaga była pochłonięta, byliśmy dosłownie „zagubieni” w naszych myślach
i nieświadomi innych doznań zmysłowych.
Czyż nie tak właśnie zachowuje się nasz umysł przez większość czasu, cokolwiek
robimy? Zaobserwuj, jak myśli odrywają naszą świadomość od chwili obecnej, bez
względu na okoliczności. Zwróć uwagę, jak długo w ciągu dnia myślisz o przeszłości
albo przyszłości. Podsumowanie może się okazać szokujące.
Jeśli chcesz się przekonać, jak myślący umysł zaprzęga twoją uważność, przeprowadź
następujący eksperyment. Usiądź z wyprostowanymi, ale nie usztywnionymi plecami,
zamknij oczy i skieruj świadomość na oddech. Nie próbuj go kontrolować. Po prostu
pozwól mu płynąć i bądź go świadom, poczuj go i podążaj za wdechem i wydechem.
Postaraj się obserwować go w ten sposób przez trzy minuty.
Jeśli w pewnej chwili pomyślisz, że takie siedzenie w miejscu i obserwowanie
oddechu jest głupie albo nudne, zauważ, że to tylko myśl, osąd sformułowany przez
umysł. Wtedy po prostu puść ją i ponownie skup się na oddechu. Jeśli to odczucie jest
bardzo silne, wykonaj następujący dodatkowy eksperyment: zaciśnij mocno palec
wskazujący i kciuk jednej ręki na nosie i nie otwieraj ust. Zobaczysz, że bardzo szybko
twój oddech stanie się sprawą najwyższej wagi!
Po trzech minutach przyglądania się wdechowi i wydechowi zastanów się, jak się
czułeś przez ten czas i w jakim stopniu twój umysł tracił kontakt z oddechem. Jak
sądzisz, co by się stało, gdybyś kontynuował ćwiczenie przez pięć albo dziesięć minut,
albo przez pół godziny, a nawet godzinę?
Większość z nas łatwo się rozprasza i co chwila przekierowuje uwagę z jednej rzeczy
na inną. Dlatego też mamy trudności z utrzymaniem skupienia na oddechu przez
określony czas, o ile nie ćwiczymy ustabilizowania i uspokojenia umysłu. Ten drobny
trzyminutowy eksperyment da ci przedsmak tego, czym jest medytacja, a jest to
świadoma obserwacja ciała i umysłu, decyzja, by pozwolić naszym doświadczeniom
płynąć swobodnie i akceptować je takimi, jakie są. Nie ma tu miejsca na odrzucanie
myśli, kontrolowanie ich czy tłumienie – kontrolujemy tylko naszą uwagę.
Jednak uznanie medytacji za proces pasywny byłoby pomyłką. Regulowanie uwagi
i trwanie w autentycznym spokoju, wolnym od odreagowywania, pochłania mnóstwo
energii i wysiłku. Mimo to, paradoksalnie, uważność nie wiąże się z podejmowaniem
prób osiągania czy odczuwania czegoś wyjątkowego. Jest to raczej przyzwolenie na
trwanie w miejscu, w którym już się znajdujemy, otworzenie się na autentyczne
przeżywanie tego, co się naprawdę dzieje. Nie martw się więc, jeśli przez te trzy minuty
nie udało ci się jakoś nadzwyczajnie zrelaksować, a pomysł, by obserwować oddech,
wydawał ci się absurdalny. Rozluźnienie i poczucie zadomowienia we własnej skórze
pojawi się z czasem, jeśli będziesz kontynuował praktykę. W powyższym ćwiczeniu
chodziło po prostu o to, byś skupił uwagę na oddechu i zaobserwował, co się wtedy
stanie. Rozluźnienie nie było celem. Odprężenie, równowaga, dobre samopoczucie
pojawiają się same z siebie, gdy jesteśmy w stanie pełnej uważności.
Jeśli zaczniesz zwracać uwagę, gdzie w każdej kolejnej chwili dnia znajduje się twój
umysł, co, jak sugerują autorzy badania przy użyciu aplikacji na iPhone’a, może mieć
decydujący wpływ na jakość życia, być może przekonasz się, ile czasu i energii
wydatkujesz na lgnięcie do wspomnień, sny na jawie i żal za tym, co minęło. Pewnie
odkryjesz również, że tyle samo albo jeszcze więcej energii poświęcasz przewidywaniu,
planowaniu, fantazjowaniu na temat przyszłości i martwieniu się o nią.
Z powodu tej nieustającej wewnętrznej krzątaniny, bywamy ślepi na niektóre aspekty
naszych życiowych doświadczeń albo nie doceniamy ich wartości i znaczenia.
Powiedzmy, że znalazłeś chwilę, by obejrzeć zachódu słońca i jesteś oczarowany grą
światła i kolorów wśród chmur. Przez tę chwilę jesteś po prostu obecny tu i teraz,
podziwiasz ten widok, chłoniesz go, naprawdę go widzisz. Potem jednak uaktywnia się
myślenie i być może powiesz coś do swojego towarzysza na temat zachodu słońca
i jego piękna albo czegoś, co ci przypomniał. Wypowiadając te słowa, zakłócasz
bezpośrednie doświadczanie chwili. Zostałeś odciągnięty od słońca, nieba i światła.
Schwytała cię twoja własna myśl i odruch, by ją zwerbalizować. Twój komentarz
przerwał ciszę. A nawet jeśli nic nie powiedziałeś, to ta sama myśl czy wspomnienie już
w pewnym stopniu odciągnęły cię od prawdziwego słońca zachodzącego w tej właśnie
chwili. Teraz tak naprawdę rozkoszujesz się raczej zachodem słońca we własnej głowie,
a nie tym rzeczywistym. Może ci się wydawać, że cieszysz się samym zachodem słońca,
ale w istocie postrzegasz go przez zasłonę własnych ozdobników w postaci minionych
zachodów słońca oraz innych wspomnień i wyobrażeń, które ten prawdziwy w tobie
uruchomił. Wszystko to może rozegrać się pod powierzchnią świadomości. Co więcej,
całe zdarzenie może trwać zaledwie chwilę. Szybko zblednie i przeminie, gdy pojawią się
następne.
Przez długi czas daje się uniknąć przykrych konsekwencji takiej rozproszonej
świadomości. Przynajmniej tak sądzimy. Ale to, co nam się wymyka, jest ważniejsze, niż
nam się wydaje. Jeśli całymi latami nie mamy pełnej świadomości, jeśli nawykowo
pędzimy przez dane nam chwile, nie będąc w nich w pełni obecni, przegapimy
najcenniejsze doświadczenia w naszym życiu, takie jak więź z bliskimi albo zachody
słońca czy rześkie powietrze o poranku.
Dlaczego? Ponieważ byliśmy „zbyt zajęci”, a nasz umysł zbyt obciążony tym, co
uznawaliśmy za ważniejsze od zwrócenia uwagi na otoczenie. Być może zbyt się
spieszyliśmy, żeby docenić kontakt wzrokowy, dotyk, poczucie obecności we własnym
ciele. Jeśli funkcjonujemy w takim trybie, może się zdarzyć, że będziemy jeść, nie
smakując, patrzeć, niewiele widząc, słuchać, nie słysząc, dotykać, nie czując, i mówić,
nie wiedząc, co w rzeczywistości mówimy. W przypadku zaś prowadzenia samochodu,
jeśli wasz umysł wymelduje się w nieodpowiedniej chwili, konsekwencje takiej
nieobecności mogą być niefortunne i dramatyczne.
Zatem w pielęgnowaniu uważności nie chodzi jedynie o największą satysfakcję
z zachodów słońca. Gdy umysł jest pogrążony w nieświadomości, dotyczy to wszystkich
naszych decyzji i działań. Nieświadomość może zerwać nasz kontakt z własnym ciałem,
z płynącymi z niego sygnałami i informacjami. To z kolei może stać się przyczyną wielu
problemów somatycznych – nie zdajemy sobie nawet sprawy, że wywołujemy je sami.
Żyjąc w chronicznym stanie nieświadomości, przegapiamy to, co najpiękniejsze
i najbardziej znaczące i w konsekwencji jesteśmy mniej szczęśliwi, niż byśmy mogli być.
Co więcej, podobnie jak w przykładzie prowadzenia samochodu, w przypadku
pracoholizmu czy nadużywania alkoholu i narkotyków, nasza skłonność do dryfowania
w nieświadomości może okazać się zabójcza, unicestwiając nas powoli lub w mgnieniu
oka.
***
***
***
***
1. Nieosądzanie
Uważność pielęgnujemy, poświęcając uwagę każdej kolejnej chwili życia, starając się nie
wikłać we własne koncepcje, opinie, sympatie i antypatie. Takie nastawienie pozwala
nam widzieć rzeczy w ich prawdziwej postaci, a nie w formie zniekształconej przez
nasze poglądy i plany. Aby wyrobić w sobie takie nastawienie do własnych doświadczeń,
musimy dostrzec, że zwykle jesteśmy uwikłani w nieprzerwany strumień osądów
i reakcji na doznania wewnętrzne i zewnętrzne. Wtedy możemy nauczyć się uwalniać
z tych sideł. Gdy zaczynamy skupiać uwagę na aktywności umysłu, zwykle odkrywamy
ze zdumieniem, że bez ustanku osądzamy własne przeżycia. Umysł etykietuje i dzieli na
poszczególne kategorie niemal wszystko, czego doświadczamy. Na wszystko reagujemy,
opierając się na wartości, jaką dla nas dana rzecz posiada. Niektórzy ludzie, rzeczy
i wydarzenia są przez nas oceniane jako „dobre”, ponieważ sprawiają, że czujemy się
dobrze. Inne równie szybko są uznawane za „złe”, ponieważ sprawiają, że jest nam źle.
Resztę podciągamy pod kategorię rzeczy „neutralnych”, ponieważ nie sądzimy, by miała
dla nas znaczenie. Ludzie, rzeczy i zdarzenia uznane za neutralne zostają niemal
kompletnie wyeliminowane ze świadomości. Zwykle uznajemy, że poświęcenie im uwagi
jest nudne.
Nawyk kategoryzowania i osądzania naszych przeżyć zamyka nas w automatycznych
reakcjach, których nawet sobie nie uświadamiamy i które często nie mają obiektywnych
podstaw. Takie osądy nierzadko dominują nad naszym umysłem, utrudniając
odnalezienie wewnętrznego spokoju czy rozeznania, co się rzeczywiście dzieje. Można
odnieść wrażenie, że nasz umysł funkcjonuje jak jo-jo, podążając cały dzień w górę
i w dół na sznurku naszych osądzających myśli. Jeśli taki opis umysłu nas nie
przekonuje, po prostu zwróćmy uwagę przez najbliższe dziesięć minut, jak bardzo
jesteśmy pochłonięci wydawaniem ocen – aprobata/dezaprobata – w stosunku do
wszystkiego, co robimy.
Jeśli chcemy znaleźć skuteczniejszy sposób radzenia sobie ze stresem, najpierw
musimy uświadomić sobie istnienie tych automatycznych osądów, byśmy mogli
przejrzeć własne nieuświadomione uprzedzenia i lęki oraz uwolnić się od ich tyranii.
Gdy praktykujemy uważność, powinniśmy rozpoznać ową osądzającą właściwość
umysłu, gdy tylko się pojawia i przyjąć szerszą perspektywę, celowo rezygnując
z osądzania. Przyjmujemy wówczas postawę bezstronną, przypominając sobie, byśmy –
najlepiej, jak potrafimy – po prostu obserwowali, co się dzieje, łącznie z naszymi
reakcjami na rozwój wypadków. Gdy orientujemy się, że nasz umysł znów pogrążył się
w osądzaniu, nie należy go przed tym powstrzymywać, zresztą podejmowanie takiej
próby byłoby błędem. Wystarczy być świadomym, że to się dzieje. Nie ma potrzeby
osądzać i dodatkowo wszystko komplikować.
Powiedzmy, że praktykujemy obserwację oddechu zgodnie z opisem w poprzednim
rozdziale – wrócimy zresztą do tego ćwiczenia w znacznie szerszym zakresie w rozdziale
następnym. Może się zdarzyć, że w pewnej chwili usłyszymy w swojej głowie coś
w rodzaju: „Ale nudy” albo „Nic z tego nie będzie”, albo „Nie dam rady”. To osądy.
Kiedy pojawiają się w umyśle, bardzo ważne jest, byśmy je rozpoznali, przypomnieli
sobie, że praktyka wiąże się z zawieszeniem osądzania, a potem po prostu kontynuowali
obserwację wszystkiego, co się pojawia, włącznie z własnymi osądzającymi myślami –
bez podążania za nimi czy wpływania na nie w jakikolwiek sposób. Następnie z pełną
świadomością poddajmy się rytmowi oddechu.
2. Cierpliwość
3. Umysł początkującego
Bogactwo doświadczania chwili obecnej jest bogactwem samego życia. Zbyt często
pozwalamy naszemu myśleniu i przekonaniom przesłaniać nam widzenie rzeczy w ich
prawdziwej postaci. Zaniedbujemy to, co zwyczajne, i nie potrafimy uchwycić
nadzwyczajności zwyczajności. Aby dostrzec bogactwo chwili obecnej, musimy
pielęgnować postawę zwaną „umysłem początkującego”; to nastawienie umysłu, który
jest gotowy widzieć wszystko, jakby widział to po raz pierwszy.
Podejście takie będzie szczególnie ważne, gdy podejmiemy formalną praktykę
medytacji opisaną w następnych rozdziałach. Bez względu na ćwiczoną technikę,
skanowanie ciała, medytację na siedząco czy jogę, możemy postanowić, że za każdym
razem wpleciemy w nią nasz umysł początkującego, by uwolnić się od oczekiwań
opartych na minionych doświadczeniach. Otwarty umysł, umysł „początkującego”
pozwala nam zachować chłonność wobec nowych możliwości i nie pozwala, byśmy
utknęli w koleinach własnych kompetencji, zbudowanych często na przekonaniu, że
wiemy więcej niż w rzeczywistości. Żadna chwila nie jest taka sama jak inna. Każda jest
wyjątkowa i każda kryje w sobie wyjątkowe możliwości. Umysł początkującego
przypomina nam tę prostą prawdę.
Możemy postarać się pielęgnować umysł początkującego na co dzień w formie
eksperymentu. Gdy następnym razem zobaczymy kogoś znajomego, zadajmy sobie
pytanie, czy widzimy tę osobę „na świeżo”, a więc zgodnie z tym, jak ona rzeczywiście
się objawia, czy może widzimy jedynie odbicie własnych myśli i uczuć. Wypróbujmy to
ćwiczenie na swoich dzieciach, partnerze, przyjaciółce, kolegach z pracy, a nawet na
psie albo kocie. Spróbujmy tego, gdy pojawiają się problemy, gdy przebywamy na łonie
natury. Czy potrafimy widzieć niebo, gwiazdy, drzewa, wodę i skały takimi, jakimi są
w tej chwili, widzieć z klarownym i „niezaśmieconym” umysłem? Czy może widzimy je
tylko poprzez zasłonę swoich myśli, opinii i emocji?
4. Ufność
5. Bezwysiłkowość
Niemal wszystkie nasze działania mają na celu, byśmy coś zdobyli lub gdzieś dotarli.
W medytacji taka postawa jest prawdziwą przeszkodą. Bo medytacja różni się od
wszystkich innych form ludzkiej aktywności. Choć wymaga sporo pracy i energii,
ostatecznie jest nie-działaniem. Nie ma w niej innego celu, niż być sobą. Ironia polega
na tym, że sobą już jesteśmy. Brzmi to paradoksalnie i trochę dziwnie. Jednak paradoks
ten i swego rodzaju szaleństwo może wskazać nowy sposób widzenia siebie, polegający
na tym, by mniej próbować, a bardziej być. Wynika to ze świadomego pielęgnowania
bezwysiłkowego podejścia.
Na przykład gdy siadamy do medytacji, myśląc: „Teraz całkowicie się zrelaksuję albo
osiągnę oświecenie, albo opanuję ból, albo stanę się lepszą osobą”, wprowadzamy do
umysłu koncepcję, co należy osiągnąć, a razem z nią pojawia się założenie, że nie
wszystko jest z nami w porządku w tej chwili. „Gdybym tylko stał się bardziej wyciszony,
inteligentniejszy, ciężej pracował albo był bardziej taki czy inny, gdyby tylko moje serce
było zdrowsze, gdyby moje kolano było w lepszym stanie, wtedy byłoby ze mną
wszystko w porządku. Ale tak nie jest”.
Takie podejście nie sprzyja rozwijaniu uważności, która polega na zwykłym
angażowaniu uwagi w bieżące zdarzenia. Jeśli czujemy napięcie, po prostu skierujmy
uwagę na to doznanie. Jeśli doskwiera nam ból, bądźmy z tym bólem najlepiej, jak
potrafimy. Kiedy krytykujemy siebie, obserwujmy działanie osądzającego umysłu. Po
prostu przyglądajmy się. Pamiętajmy, że powinniśmy pozwalać, aby wszystko, czego
doświadczamy w każdej kolejnej chwili, było obecne; cokolwiek to jest – i tak już się
pojawiło. Ta praktyka to zachęta, by to przyjąć i utrzymać w świadomości. Nie ma
potrzeby czegoś z tym robić.
Pacjenci trafiają do Kliniki Redukcji Stresu skierowani przez lekarzy albo sami nas
odnajdują, ponieważ w ich życiu dzieje się coś niepokojącego. W czasie pierwszej wizyty
prosimy ich, by określili trzy cele, które chcą osiągnąć w ramach programu. Następnie,
często ku ich zaskoczeniu, zachęcamy, by w ciągu następnych ośmiu tygodni nie starali
się dokonać jakichkolwiek postępów w związku z tymi celami. Zwłaszcza gdy celem jest
obniżenie ciśnienia krwi, zmniejszenie bólu czy lęku, pacjent otrzymuje instrukcję, by
nie próbował obniżać ciśnienia, nie próbował pozbyć się bólu czy lęku, lecz po prostu
trwał w chwili obecnej, przestrzegając wskazówek dotyczących danej techniki
medytacyjnej.
Jak wkrótce zobaczymy, w medytacji najlepszym sposobem osiągania celów jest
porzucenie wysiłku zmierzającego do ich osiągania i skupienie się na postrzeganiu
i akceptowaniu rzeczy takimi, jakie są, z chwili na chwilę. Dzięki cierpliwości i regularnej
praktyce postępy w osiąganiu wytyczonych celów nastąpią samoistnie. Zbliżanie się do
celu staje się wówczas ewolucją dokonującą się w naszym wnętrzu.
6. Akceptacja
Akceptacja oznacza postrzeganie rzeczy w ich rzeczywistej postaci teraz, w chwili, która
właśnie nastała. Jeśli boli nas głowa, zaakceptujmy fakt, że mamy ból głowy. Jeśli
mamy nadwagę, dlaczego nie pogodzić się z nadwagą jako opisem naszej cielesności
w tym momencie? Prędzej czy później musimy pogodzić się z rzeczami takimi, jakie są,
i zaakceptować je niezależnie od tego, czy jest to zdiagnozowany nowotwór czy
wiadomość o czyjejś śmierci. Często
7. „Puszczanie”
Podobno w Indiach istnieje wyjątkowo sprytny sposób łapania małp. Myśliwi wycinają
w kokosie otwór na tyle mały, żeby małpa mogła włożyć przez niego tylko łapę. Potem
z drugiej strony wiercą dwa jeszcze mniejsze otwory, przewlekają przez nie drut
i zostawiają kokos pod drzewem, mocując go do pnia. Następnie do kokosa wsuwają
banana i chowają się. Małpy schodzą i wkładają łapę do kokosa, żeby chwycić banana.
Dziura w kokosie jest wycięta tak przemyślnie, że małpa może wsunąć do środka łapę,
ale nie może jej wyjąć, mając zaciśnięte palce. Aby uciec, małpa musi po prostu puścić
banana. Ale nie chce.
Jesteśmy inteligentnymi istotami, a jednak nasz umysł często zastawia na nas bardzo
podobną pułapkę. Dlatego rozwijanie postawy „puszczenia” czy też wolności od
przywiązania ma fundamentalne znaczenie w praktyce medytacji. Gdy zaczynamy
zwracać uwagę na nasze wewnętrzne doświadczenia, szybko odkrywamy, że istnieją
pewne myśli, uczucia i sytuacje, do których umysł najwidoczniej chce przylgnąć. Jeśli są
przyjemne, staramy się te myśli, uczucia i sytuacje przedłużyć, przeciągnąć albo
wyczarować ponownie.
Podobnie istnieje też wiele myśli, uczuć i przeżyć, których próbujemy się pozbyć albo
przed nimi uciec, ponieważ są nieprzyjemne, bolesne lub przerażające, więc się przed
nimi bronimy.
W praktyce medytacji celowo pohamowujemy skłonność do lepszego traktowania
jednych aspektów naszych doświadczeń i eliminowania innych. Zamiast takiej selekcji
pozwalamy, by nasze przeżycia płynęły w takiej postaci, w jakiej się pojawiają,
i obserwujemy je z chwili na chwilę. „Puszczanie” jest sposobem na to, by pozwolić
rzeczom być, lub też akceptowaniem ich w naturalnej postaci. Kiedy zauważamy, że
nasz umysł staje się łapczywy wobec jednych doznań, a inne odpycha, przypominamy
sobie, by umyślnie pohamować te odruchy i zobaczyć, co się stanie, gdy to zrobimy.
Gdy odkrywamy, że osądzamy swoje doświadczenie, „puszczamy” takie osądzające
myśli. Rozpoznajemy je i już nie podążamy za nimi ani chwili dłużej. Pozwalamy im być,
zaistnieć, a robiąc to, pozwalamy im odpłynąć. Gdy pojawiają się myśli dotyczące
przeszłości lub przyszłości, „puszczamy” je również. Po prostu przyglądamy się im –
spoczywając w czystej świadomości.
Jeśli trudno nam „puścić” coś, czego umysł uczepił się wyjątkowo mocno, możemy
skierować uwagę na to, jakie doznanie wiąże się z tym „mocnym uchwytem”. Trzymanie
albo lgnięcie jest przeciwieństwem „puszczenia”. Możemy stać się ekspertami
w dziedzinie własnego przywiązania, czegokolwiek ono dotyczy i jakiekolwiek niesie
konsekwencje w naszym życiu. Gotowość do przyjrzenia się trybowi, w jakim się
przywiązujemy lub czegoś trzymamy, mówi nam wiele o przeciwieństwie takiego
lgnięcia. Niezależnie więc od tego, czy odnosimy sukces w „puszczaniu”, to dzięki
uważności nie przestajemy się uczyć.
„Puszczanie” nie jest wcale jakimś egzotycznym przeżyciem. Doświadczamy go
codziennie, gdy idziemy spać. Kładziemy się do łóżka, gasimy światło i „puszczamy”
umysł i ciało. Jeśli nie możemy ich „puścić”, nie możemy zasnąć.
Większość z nas dobrze zna sytuację, gdy kładziemy się spać, a umysł wciąż jest
aktywny. To jedna z oznak zwiększonego poziomu stresu. W takich sytuacjach nie
potrafimy uwolnić się od pewnych myśli, ponieważ jesteśmy w nie uwikłani zbyt
głęboko. Jeśli próbujemy zmusić się do zaśnięcia, tylko pogarszamy sprawę. Jeśli więc
potrafimy zasnąć, jesteśmy już ekspertami w dziedzinie „puszczania”. Teraz musimy
jedynie ćwiczyć stosowanie tej umiejętności w innych sytuacjach.
***
***
Większość osób pojawiających się w Klinice Redukcji Stresu, bez względu na swoje
kłopoty zdrowotne, twierdzi, że tak naprawdę pragnie spokoju umysłu. Biorąc pod
uwagę ich cierpienie psychiczne i fizyczne, jest to zrozumiałe. Jednak aby go osiągnąć,
musimy mieć przed oczami to, czego naprawdę chcemy, i nie tracić tego z horyzontu
w obliczu wewnętrznych i zewnętrznych trudności, przeszkód i porażek.
Kiedyś uważałem, że praktyka medytacyjna ma w sobie tak potężną moc
uzdrawiania, że jeśli tylko poświęcimy się jej regularnie, to w końcu zobaczymy
w naszym życiu pozytywne zmiany. Z czasem zrozumiałem jednak, że niezbędna jest
pewna wizja. Wizja tego, kim moglibyśmy się stać, gdybyśmy wyraźniej widzieli, jak
ograniczenie umysłu blokuje nasz rozwój albo do czego zdolne mogłoby być nasze ciało,
gdybyśmy je zaakceptowali i nauczyli się z nim pracować. Taka osobista wizja albo
aspiracja może być niezwykle ważna w radzeniu sobie z nieuniknionymi momentami
obniżonej motywacji i może utrzymywać naszą praktykę w ciągłości.
Dla jednych może to być wizja energii i zdrowia, dla innych rozluźnienia, życzliwości,
spokoju, harmonii czy mądrości. Powinna odnosić się do tego, co uważamy za
najbardziej fundamentalne dla ujawnienia się naszego potencjału, dla osiągnięcia
zadowolenia z siebie i pełnej wewnętrznej spójności, dla stania się pełną istotą ludzką.
Aby osiągnąć pełnię, musimy najpierw z pełnym zaangażowaniem rozpoznać jej
istotę i uwierzyć w zdolność urzeczywistnienia jej w dowolnej chwili. Z naszego punktu
widzenia jesteś doskonały taki, jaki jesteś, w tym sensie, że jesteś doskonale tym, kim
jesteś, wraz ze swoimi wadami. Chwila obecna to idealny moment na otwarcie się ku
temu właśnie wymiarowi twojego istnienia, na ucieleśnienie pełnego spektrum osoby,
którą już jesteś – w pełnej świadomości. Karl Jung wyraził to następująco: „Osiągnięcie
pełni wymaga zaryzykowania całego swojego jestestwa. Półśrodki nie zadziałają. Nie
ma mowy o substytutach ani kompromisach”.
Omówiwszy ducha medytacji i zasady, których kultywowanie wspiera praktykę,
możemy przejść do zapoznania się z samymi technikami medytacji.
3
Zarówno poeci, jak i naukowcy zdają sobie sprawę, że nasz organizm pulsuje w rytmie
odziedziczonym po przodkach. Rytm i tętno są nieodłączne od wszelkiego życia, od
ruchu rzęsek bakterii po naprzemienne cykle fotosyntezy, oddychania roślin
i okołodobowe rytmy naszego ciała oraz jego biochemii. Rytmy żyjącego świata są
wpisane w nadrzędne rytmy całej planety, przypływy i odpływy, cykle obiegu węgla,
azotu i tlenu w biosferze, cykle dnia i nocy oraz cykle pór roku. Nasze ciała są połączone
z planetą w nieustannej rytmicznej wymianie, w której materia i energia przepływają
tam i z powrotem między nimi a tym, co nazywamy „środowiskiem”. Wyliczono, że
średnio rzecz biorąc, co siedem lat wszystkie atomy w naszym ciele są zastępowane
przez inne, pochodzące z zewnątrz. To ciekawa informacja, warta przemyślenia. Kim
jestem, jeśli tylko nikła część budulca mojego ciała pozostaje taka sama?
Jednym z poziomów owej wymiany energii i materii jest oddech. Z każdym oddechem
wymieniamy molekuły dwutlenku węgla pochodzące z ciała na molekuły tlenu
z otaczającego nas powietrza. Każdy wydech to usuwanie odpadów, a każdy wdech to
odnowa. Jeśli proces ten zostaje przerwany na więcej niż kilka minut, mózg wpada
w stan głodu tlenowego i dochodzi w nim do nieodwracalnych uszkodzeń. Oczywiście
pozbawieni oddechu, umieramy.
Oddech ma w wypełnianiu swoich zadań bardzo ważnego sojusznika, mianowicie
serce. Pomyślmy o tym przez chwilę: ten niesamowity mięsień przez całe nasze życie
nigdy nie przestaje pompować krwi. Zaczyna w nas bić długo, zanim przychodzimy na
świat, i bije dzień po dniu, rok po roku bez przerwy, bez odpoczynku przez resztę
naszego życia. Przez jakiś czas bicie serca może być podtrzymane nawet po naszej
śmierci.
Podobnie jak rytm oddechu, uderzenia serca to fundamentalny rytm życia. Serce
pompuje bogatą w tlen krew z naszych płuc poprzez tętnice i mniejsze naczynia
krwionośne do wszystkich komórek ciała, zaopatrując je w tlen potrzebny do
normalnego funkcjonowania. Gdy czerwone krwinki oddają tlen, zabierają dwutlenek
węgla, który jest głównym odpadem produkowanym przez wszystkie żyjące tkanki.
Dwutlenek węgla jest wtedy transportowany z powrotem do serca przez żyły, a stamtąd
do płuc, gdzie oddawany jest do atmosfery wraz z wydechem. Potem następuje kolejny
wdech, który znów utlenia molekularne nośniki w cząsteczkach hemoglobiny
pompowanych po ciele przez następny skurcz serca. To w dosłownym znaczeniu tętno
życia bijące w nas, uwewnętrzniony rytm pierwotnego oceanu, przypływ i odpływ
materii i energii w naszym ciele.
Oddychamy od chwili narodzin do chwili śmierci. Pod wpływem naszych aktywności
i uczuć rytm naszego oddechu znacznie się zmienia. Przyśpiesza w trakcie wysiłku
fizycznego lub emocjonalnego wzburzenia i zwalnia podczas snu i w momentach
rozluźnienia. Tytułem eksperymentu możemy spróbować uświadomić sobie, jak
oddychamy w chwili podniecenia, złości, zaskoczenia czy relaksu, i zwrócić uwagę, jak
oddech się zmienia. Niekiedy nasz oddech jest bardzo regularny. Innym razem jest
pozbawiony tej regularności, a nawet przychodzi nam z trudem.
Do pewnego stopnia mamy władzę nad naszym oddechem. Jeśli chcemy, możemy go
na chwilę zatrzymać albo świadomie modyfikować ilość i głębokość oddechów.
Ale spowolniony czy przyśpieszony, kontrolowany, czy swobodny, oddech nie ustaje
nigdy – trwa dzień i noc, rok po roku, w czasie wszystkich doświadczeń i etapów, przez
jakie przechodzimy w życiu. Zwykle traktujemy oddech jako oczywistość. Nie zwracamy
na niego uwagi, dopóki nie stanie się coś, co go zakłóci. Chyba że zaczniemy
medytować.
Oddech odgrywa niezwykle ważną rolę w medytacji i uzdrawianiu. W pracy
medytacyjnej jest potężnym sojusznikiem i nauczycielem, chociaż osoby nieposiadające
odpowiedniego treningu ignorują go i nie widzą w nim nic ciekawego.
Fundamentalne rytmy ciała są bardzo skutecznym przedmiotem skupienia w trakcie
medytacji, ponieważ wiążą się tak ściśle z odczuciem bycia żywą istotą. Teoretycznie
moglibyśmy skupić uwagę na biciu serca zamiast na oddechu, ale oddech znacznie
łatwiej sobie uświadomić. Jest to proces rytmiczny i ulega ciągłym zmianom, a to
sprawia, że jego wartość dla nas jest nie do przecenienia. Gdy podczas medytacji
skupiamy uwagę na oddechu, od samego początku uczymy się, jak oswoić się ze
zmianami. Rozumiemy, że musimy być elastyczni. Trzeba nabrać wprawy w kierowaniu
uwagi na proces, który nie tylko polega na cyrkulacji i przepływie, lecz także reaguje na
nasz stan emocjonalny zmieniając rytm, czasem dość drastycznie.
Oddech ma też dodatkową zaletę: jest procesem, który może w bardzo cenny sposób
wspierać utrzymywanie nieprzerwanej świadomości w codziennym życiu. Oddech nam
towarzyszy dopóty, dopóki żyjemy. Nie możemy wyjść z domu bez oddechu. Jest
zawsze z nami, tu i teraz, bez względu na to, co robimy, co czujemy, niezależnie od
tego, gdzie jesteśmy. Zestrojenie z oddechem sprawia, że natychmiast jesteśmy tu
i teraz. Oddech błyskawicznie zakotwicza naszą świadomość w ciele,
w fundamentalnym, rytmicznym przepływie życia.
W chwilach niepokoju niektórzy ludzie mają problemy z oddychaniem. Zaczynają
oddychać coraz szybciej i zarazem płyciej i w końcu dochodzi do hiperwentylacji, czyli
pobierania zbyt małej ilości tlenu oraz wydychania zbyt dużej ilości dwutlenku węgla.
Powoduje to zawroty głowy, którym często towarzyszy uczucie ucisku w klatce
piersiowej. Gdy nagle czujemy, że brak nam powietrza, może nas ogarnąć
przytłaczający lęk lub panika. Oczywiście w stanie paniki zapanowanie nad oddechem
jest jeszcze trudniejsze.
Osoby mające epizody hiperwentylacji mogą sądzić, że mają atak serca i za chwilę
umrą. W rzeczywistości najgorsza ewentualność to utrata przytomności, co zresztą jest
dość niebezpieczne. Natomiast omdlenie to zabieg stosowany przez ciało, by przerwać
błędne koło uruchamiane, gdy czujemy, że nie zdołamy zaczerpnąć oddechu; to
wywołuje atak paniki prowadzący do jeszcze silniejszego poczucia, że nie możemy
oddychać. Gdy mdlejemy, oddech sam się normalizuje. Jeśli nie jesteśmy w stanie
zapanować nad oddechem, ciało i mózg zrobią to za nas, wywołując w świadomości
krótkie spięcie.
Gdy pacjenci cierpiący na epizody hiperwentylacji trafiają do kliniki redukcji stresu, są
proszeni wraz z innymi uczestnikami kursu, by rozpoczęli formalną praktykę medytacji
od skupienia uwagi na oddechu. U wielu z nich już sama myśl o koncentracji na
oddechu wywołuje niepokój. Mogą też mieć duże problemy z obserwacją oddechu bez
prób jego regulacji. Jednak dzięki wytrwałości i oswojeniu się z oddechem w trakcie
medytacji większość z nich odzyskuje pewność siebie.
Gregg, trzydziestosiedmioletni strażak, został skierowany do naszej kliniki przez
psychiatrę po całym roku epizodów hiperwentylacji i bezskutecznego farmakologicznego
leczenia stanów lękowych. Problem powstał, gdy zatruł się dymem w płonącym
budynku. Odtąd, za każdym razem, gdy przed wejściem do płonącego budynku
próbował włożyć maskę przeciwgazową, jego oddech przyśpieszał, stawał się płytki.
Włożenie maski było wykluczone. Kilka razy został przewieziony z miejsca pożaru na
izbę przyjęć, ponieważ myślał, że ma atak serca. Diagnoza zawsze była ta sama:
hiperwentylacja. Gdy został skierowany do Kliniki Redukcji Stresu, już od ponad roku nie
mógł wejść do płonącego budynku, żeby ugasić pożar.
Na pierwszych zajęciach Gregg wraz z resztą grupy otrzymał wprowadzenie do
podstawowej obserwacji oddechu. Gdy zaczął skupiać się na odczuciu kursującego
w płucach powietrza, poczuł, że narasta w nim lęk. Nie chciał opuścić sali, więc
przeczekał to, wytrwał do końca. Zdesperowany, zdołał zmusić się do codziennej
praktyki przez cały tydzień, mimo poczucia dyskomfortu i strachu. Praktykowanie przez
pierwszych siedem dni skanowania całego ciała, co – jak będziemy mieli okazję wkrótce
zobaczyć – wymaga sporego skupienia na oddechu, było dla niego istną torturą. Czuł się
strasznie za każdym razem, gdy miał wczuć się w oddech. Gregg postrzegał swój
oddech jako niezależną i potencjalnie niepohamowaną siłę, która uniemożliwiła mu
pracę, zmieniając jego relacje z kolegami, a także jego własną ocenę siebie jako
mężczyzny.
Jednak po dwóch tygodniach uporczywej pracy z oddechem w czasie skanowania
ciała przekonał się, że znów może włożyć maskę i gasić pożar.
Opowiedział później uczestnikom zajęć, jak doszło do tak radykalnej zmiany. Kiedy
obserwował oddech, nabrał do niego więcej zaufania. Jeśli nawet z początku nie zdawał
sobie z tego sprawy, w trakcie skanowania ciała odrobinę się odprężał, a kiedy był
bardziej rozluźniony, odczucia w odniesieniu do oddechu zaczęły się zmieniać.
Poświęcając więcej czasu na obserwację oddechu, podczas przenoszenia uwagi na
kolejne partie ciała, zaczął rozumieć, na czym polega odczuwanie oddechu.
Jednocześnie zauważył, że jest coraz mniej uwikłany w myśli i lęki związane
z oddechem. Dzięki własnemu bezpośredniemu doświadczeniu pojął, że oddech nie jest
jego wrogiem, że może nawet pomóc mu się odprężyć.
Następnym krokiem było pogłębianie świadomości oddechu o innych porach dnia
i wykorzystanie jej do uspokojenia się. Któregoś dnia nadarzyła się okazja, by
przetestować swoje zdolności w trakcie gaszenia pożaru. Kiedy włożył maskę,
świadomie skupił uwagę na oddechu, obserwując go, pozwalając mu płynąć naturalnie,
akceptując dotyk maski na twarzy, tak samo jak pracował z akceptacją oddechu
i wszelkich innych uczuć doświadczanych w trakcie skanowania ciała w domu. Wtedy się
przekonał, że nic mu nie grozi.
Odtąd Gregg wkładał maskę i wchodził do płonących budynków bez ataków paniki
czy hiperwentylacji. W ciągu pierwszych trzech lat po zakończeniu programu kilka razy
przeżył chwile strachu, bo poczuł się uwięziony w zamkniętych, zadymionych
pomieszczeniach. Ale kiedy do tego dochodziło, potrafił świadomie spojrzeć na swój
strach, zwolnić oddech i zachować spokój. Nigdy już nie przydarzył mu się atak
hiperwentylacji.
***
ODDYCHANIE PRZEPONOWE
***
Kiedy przeprowadziliśmy ankietę wśród kilkuset pacjentów, którzy odbyli program
redukcji stresu, i zadaliśmy im pytanie, co najcenniejszego wynieśli z programu,
większość odpowiedziała: „Oddychanie”. Wszyscy oddychali na długo przed wzięciem
udziału w naszym treningu, więc taka odpowiedź wydaje mi się zabawna. Dlaczego
akurat oddech, który i tak wcześniej towarzyszył im w życiu, nagle stał się tak ważny
i cenny?
Odpowiedź brzmi: z chwilą rozpoczęcia medytacji oddech przestaje być tylko
oddechem. Kiedy zaczynamy systematycznie skupiać uwagę na oddechu, nasz stosunek
do niego radykalnie się zmienia. Jak już widzieliśmy, wsłuchiwanie się w oddech
pomaga nam zgromadzić rozproszoną energię i zogniskować naszą uwagę. Oddech
przypomina nam, byśmy zestroili się z własnym ciałem i z pełną uważnością, tu i teraz,
nawiązali kontakt z innymi naszymi doświadczeniami.
Gdy zwracamy uwagę na oddech, automatycznie pomaga nam to osiągnąć stan
głębszego spokoju, odczuwany zarówno w ciele, jak i w umyśle. Wówczas poprawia się
zdolność objęcia świadomością myśli i uczuć – z większym wyciszeniem i wnikliwością.
W naszym oglądzie świata jest więcej klarowności i widzimy wszystko w szerszej
perspektywie, dlatego że jesteśmy nieco bardziej przytomni i świadomi. Takiej
świadomości towarzyszy poczucie większego pola manewru, większego wachlarza
możliwości, większej swobody wyboru skutecznych reakcji w sytuacjach stresujących.
Nie tracimy już panowania nad sobą ani kontaktu z własnym wnętrzem, gdy sądzimy, że
sytuacja nas przerasta, gdy wytrącają nas z równowagi własne reakcje.
Wszystko to wynika z prostej systematycznej praktyki skupiania uwagi na oddechu.
Ponadto odkrywamy, że możemy z dużą dokładnością kierować oddech ku różnym
częściom, które są chore lub dotknięte cierpieniem, jednocześnie uspokajając
i stabilizując umysł.
Możemy też używać oddechu, by udoskonalić naszą wrodzoną zdolność do
długotrwałego spoczywania w spokoju i skupieniu uwagi. Kiedy umysł ma podążać tylko
za jednym – mianowicie oddechem – zamiast całego bezliku wątków jego siła
koncentracji wzrasta. Utrzymanie uwagi na oddechu w czasie medytacji ostatecznie
przynosi doświadczenie głębokiego spokoju i świadomości. Mamy poczucie, jakby
oddech zawierał ukrytą w sobie moc, po którą możemy sięgnąć, oddając mu się
i podążając za nim, jak po ścieżce.
Odkrywamy tę moc, gdy systematycznie kierujemy uwagę ku oddechowi
i utrzymujemy ją w takim skupieniu przez dłuższy czas. Wraz z nią pojawia się rosnące
poczucie, że oddech jest naszym niezawodnym sojusznikiem. Podejrzewam, że to
dlatego nasi pacjenci tak często uznają oddech za najważniejszą „rzecz”, jaką wynieśli
z naszego kursu. Właśnie w „starym, dobrym” oddechu (który, można rzec, „cały czas
mamy przed nosem”) ukrywa się lekceważone źródło mocy odmiającej nasze życie. Aby
ją wykorzystać musimy jedynie udoskonalić umiejętność skupiania uwagi i rozwijać
cierpliwość.
To prostota praktyki uważności przy użyciu oddechu daje nam siłę, by wyplątać się
z kompulsywnego i nawykowego lgnięcia umysłu do swoich niezliczonych fiksacji. Jogini
wiedzieli o tym od wieków. Oddech to uniwersalny fundament praktyki medytacyjnej.
Ostatecznie dzięki wytrwałej praktyce odkrywamy, że w rzeczywistości w tym
wszystkim to nie oddech jest elementem najważniejszym. Jest nim sama świadomość
i to ona kryje w sobie potencjał autentycznej przemiany. Oddech jest po prostu
nadzwyczaj użytecznym narzędziem ćwiczenia uwagi, gdy uczymy się trwania w stanie
pełnej świadomości i ta przebudzona świadomość jest fundamentem działania. Ma on
jednak wszystkie wyjątkowe cechy, o których była mowa, a także sporo innych, które
czynią z niego niezwykły obiekt uwagi, wart znaczenie lepszego poznania, niż zwykle
jesteśmy skłonni to przyznać. Ponadto, jak odkrywają nasi pacjenci, oddech jako
podstawowy obiekt uwagi może przyśpieszyć zrozumienie nadrzędnego znaczenia
świadomości jako takiej. Oddech nie jest już wtedy „tylko” oddechem. Gdy uchwyci go
świadomość, ulega on – jak cała reszta – głębokiej przemianie. Wpływa na relacje
między nami a naszymi przeżyciami.
***
1. Połóż się wygodnie na wznak lub usiądź. Jeśli siedzisz, staraj się przyjąć pozycję
pełną godności, mając wyprostowany kręgosłup i rozluźnione ramiona.
2. Jeśli ci wygodniej, zamknij oczy.
3. Skieruj łagodnie uwagę na brzuch. Poczuj, jak brzuch unosi się i rozluźnia
delikatnie w czasie wdechu i opada w czasie wydechu.
4. Staraj się utrzymać uwagę na różnych odczuciach związanych z oddechem,
„bądź” z każdym wdechem od początku do końca i z każdym wydechem od
początku do końca, jak gdybyś płynął po falach własnego oddechu.
5. Za każdym razem, gdy widzisz, że umysł zaprzestał obserwacji oddechu, zwróć
uwagę na to, co cię od niego odciągnęło, i delikatnie skieruj ją na powrót na
brzuch i odczucia związane z oddychaniem.
6. Jeśli umysł się rozprasza i „oddala” od oddechu nawet tysiąc razy, „zadanie”
polega po prostu na odnotowywaniu, co dzieje się w umyśle w chwili, gdy zdałeś
sobie sprawę, że nie obserwujesz już oddechu, i na ponownym skierowaniu
uwagi na oddech – za każdym razem niezależnie od tego, czym przez chwilę się
zajmowała. Staraj się nieprzerwanie zachować świadomość odczuć związanych
z ruchem powietrza wypełniającego i opuszczającego ciało lub wciąż ją
przywołuj.
7. Wykonuj to ćwiczenie przez piętnaście minut dziennie w wygodnej porze, bez
względu na to, czy masz na to ochotę, czy nie, przez siedem dni w tygodniu
i przypatrz się poczuciu, które pojawi się dzięki włączeniu w rozkład zajęć
zdyscyplinowanej praktyki medytacji. Postaraj się dostrzec, jakie uczucie
wywołuje w tobie czas spędzony codziennie na zwykłym „byciu z oddechem” bez
angażowania się w cokolwiek innego.
ĆWICZENIE 2
1. Staraj się wsłuchać w oddech w różnych porach dnia w ciągu dwóch, trzech
cyklów unoszącego się i opadającego brzucha.
2. Bądź świadom myśli i emocji w tych chwilach, po prostu obserwuj je życzliwie,
nie osądzając ani ich, ani siebie.
3. Jednocześnie bądź świadom wszelkich zmian w sposobie postrzegania spraw
wokół i uczuć.
4. Przypatrz się, czy świadomość emocji lub wyłaniającej się myśli jest uwikłana
w odczuwanie tejże emocji albo treść tejże myśli.
4
***
Filarem formalnej praktyki medytacji jest „medytacja na siedząco”, którą czasem
nazywamy po prostu „siedzeniem”. Wszyscy wiemy, jak się siedzi, podobnie jak wszyscy
wiemy, jak się oddycha. W siedzeniu nie ma nic specjalnego. Jednak uważne siedzenie
różni się tak samo od zwykłego siedzenia, jak uważne oddychanie od zwykłego
oddychania. Różnica polega oczywiście na angażowaniu świadomości.
Zgodnie z sugestią z rozdziału 2, aby praktykować siedzenie, organizujemy sobie
odrębny czas i miejsce na to „niedziałanie”. Świadomie przyjmujemy czujną
i zrelaksowaną postawę ciała, by mieć względną wygodę podczas trwania w bezruchu.
Siedząc w ten sposób, pozostajemy w stanie spokojnej akceptacji chwili obecnej,
starając się zaniechać poszukiwania jakichkolwiek treści, którymi moglibyśmy ją
wypełnić. Próbowaliśmy już takiego podejścia w różnych wariantach ćwiczeń obserwacji
oddechu.
Bardzo pomocne jest przyjęcie wyprostowanej, „godnej” postawy, z głową, szyją
i plecami utrzymywanymi pionowo, w jednej linii. W takiej pozycji możemy swobodnie
oddychać. Jednocześnie stanowi ona fizyczny odpowiednik wewnętrznej postawy
niezależności, samoakceptacji i bacznej uwagi, którą rozwijamy.
Medytację na siedząco praktykujemy zwykle na krześle albo na podłodze. Krzesło
powinno mieć proste oparcie, a nasze stopy powinny spoczywać na podłodze.
Zalecamy, by nie opierać pleców, by odsunąć się od oparcia, bo kręgosłup powinien być
wyprostowany (zob. rys. 2 A). Jeśli musimy się oprzeć, to trudno – jest to dopuszczalne.
Jeśli postanowimy siedzieć na podłodze, użyjmy solidnej, niezbyt miękkiej poduszki
o grubości od ośmiu do piętnastu centymetrów (świetnie sprawdza się złożony na pół
jasiek; można też kupić specjalną poduszkę medytacyjną zwaną zafu).
Jeśli siedzimy na podłodze, możemy wybrać jedną z kilku pozycji, ze skrzyżowanymi
nogami albo w klęku. Sam najczęściej siedzę w tzw. pozycji birmańskiej (zob. rys. 2 B),
która polega na przyciągnięciu jednej pięty blisko ciała i ułożeniu drugiej nogi z przodu.
W zależności od tego, jak giętkie są nasze biodra, kolana i kostki, kolana mogą, ale nie
muszą dotykać podłogi. Trochę wygodniej siedzi się, gdy kolana spoczywają na
podłodze. Niektórzy siedzą w pozycji klęczącej, układając poduszkę między stopami
(zob. rys. 2 C), albo na specjalnie zaprojektowanej ławeczce.
Siedzenie na podłodze daje krzepiące poczucie „zakorzenienia” czy „uziemienia”
i całkowitej „samowystarczalności” postawy medytacyjnej. Jednak aby medytować,
wcale nie trzeba siedzieć na podłodze czy ze skrzyżowanymi nogami. Niektórzy nasi
pacjenci wolą siedzieć na podłodze, ale większość wybiera krzesła z prostymi oparciami.
Ostatecznie nie chodzi o to, na czym siedzimy, lecz o to, czy naprawdę staramy się
rzetelnie praktykować.
Niezależnie od tego, czy siedzimy na podłodze, czy na krześle, postawa ma
w praktyce ogromne znaczenie. Jej rola polega na zewnętrznym wsparciu dla
pielęgnowania wewnętrznej postawy godności, cierpliwości, przytomności
i samoakceptacji. Główne elementy postawy, o których powinniśmy pamiętać, to
wyprostowane plecy, szyja oraz uniesiona głowa, utrzymywane w jednej linii,
rozluźnione ramiona i wygodnie ułożone dłonie. Zwykle kładziemy dłonie na kolanach,
jak widać to na rys. 2, albo składamy razem blisko brzucha, umieszczając palce lewej
dłoni na palcach prawej dłoni oraz składając razem czubki kciuków.
Po przyjęciu wybranej pozycji kierujemy uwagę na oddech. Obserwujemy, jak
wpływa, obserwujemy, jak wypływa. Jesteśmy obecni w każdej kolejnej chwili, oddech
po oddechu. Wydaje się to proste i takie jest. Świadomość podąża za wdechem,
a potem za wydechem – pozwalamy oddechowi płynąć, rejestrując wszystkie związane
z tym doznania, mniej i bardziej subtelne – wczuwamy się w nie najlepiej, jak potrafimy.
To proste, ale wcale nie łatwe. Prawdopodobnie potrafisz spędzić godziny w pozycji
siedzącej przed telewizorem albo za kierownicą, w ogóle się nad tym nie zastanawiając.
Kiedy jednak próbujesz siedzieć w domu, bez ruchu, za jedyną rozrywkę mając
obserwację oddechu, to pewnie dość szybko się znudzisz.
Pewnie po minucie, dwóch albo trzech ciało albo umysł powie dość i zażyczy sobie
odmiany. To nieuniknione. Zdarza się każdemu, nie tylko nowicjuszom.
Właśnie na tym etapie samoobserwacja staje się wyjątkowo ciekawa i owocna.
Zazwyczaj za każdym razem, gdy porusza się umysł, ciało idzie w jego ślady. Gdy umysł
jest niespokojny, ciało również jest niespokojne. Gdy umysł jest spragniony, ciało
kieruje się do kuchennego kranu albo lodówki. Gdy umysł mówi: „To nudne”, ciało
odruchowo wstaje i zaczyna szukać kolejnego zajęcia, by zadowolić umysł, czy to
rozrywki, czy innego rozproszenia, byle nas odwieść od praktyki medytacji.
Bywa też odwrotnie. Gdy ciało odczuwa niewygodę, choćby najdrobniejszą,
natychmiast próbuje ją wyeliminować lub wzywa na pomoc umysł, by znalazł mu inne
zajęcie, i znów odruchowo zmieniamy pozycję. Możemy też wtedy pogrążać się
w myślach lub śnić na jawie.
Jeśli naprawdę chcemy osiągnąć głębszy spokój i rozluźnienie, zadajemy sobie
pytanie, dlaczego nasz umysł tak się szybko nudzi samym sobą i dlaczego nasze ciało
jest niespokojne i wciąż odczuwa dyskomfort. Zastanawiamy się, co kryje się
kompulsywnym poszukiwaniem zajęcia, za potrzebą, by wstać i poszukać nowego
zajęcia, ilekroć nastąpi „pusty” moment. Co nie pozwala ciału i umysłowi tkwić
w bezruchu?
Praktykując medytację, nie starajmy się jednak znaleźć odpowiedzi na te pytania.
Obserwujmy odruch popychający nas do powstania z miejsca, myśli i emocje
pojawiające się w umyśle. I zamiast podnieść się z poduszki i zabrać za coś, co upatrzył
sobie umysł, łagodnie, ale stanowczo skierujmy uwagę z powrotem na brzuch, na
oddech i kontynuujmy obserwację, wczuwając się w przepływ oddechu. Przez chwilę lub
dwie możemy się zastanawiać, dlaczego umysł działa w ten sposób, ale starajmy się
akceptować każdą chwilę taką, jaka jest, nie reagując na jej treść. Siedzimy dalej,
przyglądając się oddechowi, zanurzeni w poznaniu, którym od początku jest
świadomość.
Poza poczuciem fizycznego dyskomfortu i bólem jest wiele innych rzeczy, które w czasie
medytacji mogą odciągnąć nas od oddechu. Najważniejszą z nich jest myślenie. Sama
decyzja, by siedzieć nieruchomo i obserwować chwila po chwili pracę oddechu, nie
oznacza, że twój umysł będzie współpracował. Niekoniecznie uspokoi się on tylko
dlatego, że postanowiłeś medytować. Wręcz odwrotnie. Gdy umyślnie skierujemy
uwagę na oddech, dość szybko złapiemy się na tym, że pogrążamy się w niekończącym
się strumieniu myśli, które wartkim nurtem napływają jedna po drugiej, na chybił trafił.
Wiele osób odczuwa ulgę, gdy po pierwszym tygodniu samodzielnej praktyki w ramach
treningu MBSR odkrywa, że inni także mieli poczucie, że przez ich umysł gna potok
myśli, na które w ogóle nie mają wpływu. Robi im się lżej na sercu, gdy dowiadują się,
że pozostali uczestnicy grupy doświadczyli tego samego. Taki właśnie jest umysł.
Dla wielu pacjentów Kliniki Redukcji Stresu to odkrycie jest prawdziwym
objawieniem. Przygotowuje ono grunt dla – zdaniem wielu uczestników treningu –
najważniejszej i najgłębszej lekcji, jaką można wynieść z ćwiczenia uważności:
zrozumienia, że nie jesteśmy swoimi myślami. To odkrycie oznacza, że możemy
świadomie zdecydować, jak zamierzamy odnosić się do swoich myśli.
We wczesnej fazie praktyki medytacyjnej aktywność naszych myśli ciągle odciąga
uwagę od świadomości oddechu, a więc od głównego celu, który sobie wyznaczyliśmy,
chcąc osiągnąć pewien poziom uspokojenia i koncentracji. Aby utrzymać ciągłość
praktyki i aby nasza medytacja miała pewną energię, należy wciąż pamiętać o powrocie
do oddechu, ciągle od nowa, niezależnie od tego, co dzieje się w umyśle z chwili na
chwilę.
Rzeczy, o których myślimy w czasie medytacji, mogą być dla nas ważne lub nie, bez
względu jednak na ich znaczenie, zdają się one żyć własnym życiem. Jeśli akurat
przeżywamy stresujący okres, umysł będzie miał skłonność do popadania w obsesję
z powodu doświadczanych kłopotów i ciągłego deliberowania nad tym, co należy zrobić,
co należało zrobić i czego nigdy nie należy robić. W takich chwilach nasze myśli mogą
być naładowane niepokojem i obawami.
W mniej stresujących okresach myśli pojawiające się w umyśle mogą być
spokojniejsze, ale z taką samą siłą będą odciągać naszą uwagę od oddechu. Możemy
złapać się na myśleniu o niedawno obejrzanym filmie albo o piosence, która jak zdarta
płyta odtwarza się w naszej głowie. Możemy też myśleć o kolacji, pracy, rodzicach,
dzieciach, innych ludziach, wakacjach, zdrowiu, śmierci, rachunkach do opłacenia albo
jakiejkolwiek innej sprawie. Myśli tego czy innego rodzaju mogą w czasie siedzenia
płynąć przez nasz umysł jak wodospad, większość z nich pod powierzchnią
świadomości, aż w końcu dotrze do nas, że już nie obserwujemy oddechu i nie wiemy
nawet, jak dawno o nim zapomnieliśmy ani jak doszliśmy do miejsca, w którym umysł
jest teraz.
W takich chwilach możemy sobie powiedzieć: „Okej, teraz wracam do oddechu
i puszczam te myśli, bez względu na ich treść. To tylko myśli, zdarzenia w polu mojej
świadomości”. Warto sobie również przypomnieć, że puszczanie myśli nie oznacza, że je
od siebie odpychamy. Oznacza, że pozwalamy im pozostać z nami w ich aktualnej
postaci, gdy jeszcze raz na centralnym miejscu w polu naszej świadomości umieścimy
doznania związane z oddechem. Należy też sprawdzić, czy mamy prawidłową postawę.
Jeśli ciało bezwładnie osunęło się na krześle czy poduszce, co zdarza się, gdy dopadają
nas nuda, otępienie i rozproszenie, znów siadamy w postawie wyprostowanej.
W czasie medytacji traktujemy wszystkie nasze myśli, jak gdyby miały taką samą
wartość. Najlepiej i najłagodniej, jak potrafimy, kierujemy ku nim naszą uwagę,
a potem przenosimy ją z powrotem na oddech, ponieważ to oddech jest jej głównym
przedmiotem, niezależnie od treści myśli i ich emocjonalnego obciążenia. Innymi słowy,
praktykujemy celowe puszczanie każdej myśli, która przyciąga naszą uwagę, obojętne,
czy wydaje się ona ważna i wnikliwa, czy nieważna i banalna. Obserwujemy myśli,
a więc odrębne i niezwykle ulotne zdarzenia pojawiające się w polu świadomości.
Obejmujemy je świadomością, ponieważ już tu są, ale w czasie medytacji odmawiamy
uwikłania się w ich treść, niezależnie od tego, jak głębokie i kuszące mogą się nam
w danej chwili wydawać. Staramy się raczej pamiętać, że są tylko myślami, pozornie
niezależnymi zdarzeniami w polu naszej świadomości. Zauważamy ich treść i ich
„ładunek emocjonalny”, czyli to, jaką mają siłę, by w danej chwili zdominować umysł.
Następnie, bez względu na to, jakie niosą ze sobą emocje i czy są przyjemne, czy
nieprzyjemne, celowo je puszczamy i znów kierujemy uwagę na oddech oraz na
odczucie bycia „we własnym ciele”. Powtarzamy tę procedurę setki tysięcy, a nawet
miliony razy, jeśli jest taka potrzeba.
Jeszcze raz warto tu wspomnieć, że puszczanie myśli nie oznacza ich tłumienia. Wiele
osób odbiera to niestety w taki sposób i popełnia błąd uznając, że medytacja wymaga
od nich wyłączenia myślenia i uczuć. Opacznie rozumieją instrukcję i wnioskują z niej,
że myślenie jest „złe”, a „dobra medytacja” to taka, w której jest go niewiele albo nie
ma wcale. Myślenie nie jest jednak złe ani niepożądane w czasie medytacji. Liczy się to,
czy uświadamiamy sobie myśli i uczucia oraz to, jaki mamy do nich stosunek. Próby ich
stłumienia poskutkują tylko pojawieniem się dodatkowego napięcia, frustracji
i problemów. Można wtedy zapomnieć o uspokojeniu, wglądzie i klarowności.
Uważność nie polega na odpędzaniu myśli czy odseparowaniu się od nich w celu
uspokojenia umysłu. Nie staramy się zatrzymać myśli, gdy ich potok zalewa umysł.
Robimy im tylko miejsce, obserwujemy je i pozwalamy im być takimi, jakie są, używając
oddechu jako kotwicy albo punktu obserwacyjnego, który przypomina nam
o utrzymaniu skupienia i opanowaniu. Warto też pamiętać, że świadomość myśli
i emocji to ta sama świadomość, która obejmuje doznania związane z oddechem.
Pamiętając o takim podejściu, odkryjemy, że każda sesja formalnej praktyki
medytacyjnej jest inna. Czasem jesteśmy względnie opanowani i rozluźnieni, nie
przeszkadzają nam myśli ani silne emocje. Kiedy indziej myśli i emocje są tak silne
i natrętne, że możemy tylko je obserwować najlepiej, jak potrafimy, i jeśli zdołamy,
powracać pomiędzy ich falami do oddechu. W czasie medytacji ważne jest nie to, z jak
intensywnym procesem myślenia mamy do czynienia, lecz to, jak dużo zostawiamy mu
miejsca w polu świadomości.
***
To niezwykłe, jak wielką ulgę przynosi zrozumienie, że myśli są tylko myślami, a nie
naszym „ja” czy „rzeczywistością”. Na przykład jeśli nachodzi cię myśl, że musisz dziś
załatwić określoną liczbę spraw, to jeśli nie rozpoznasz tej myśli jako myśli i podejmiesz
zgodne z nią działania, to w chwili, w której uwierzysz, że to wszystko musi być
załatwione dzisiaj, faktycznie tworzysz pewną rzeczywistość.
Peter, który, jak pamiętamy z rozdziału 1, zapisał się na trening MBSR, ponieważ miał
atak serca i chciał zapobiec kolejnemu atakowi, doszedł do tego dramatycznego
wniosku pewnej nocy, gdy o dziesiątej wieczorem mył nieświadomie samochód,
w świetle reflektorów, na podjeździe do garażu. Ze zdumieniem stwierdził, że wcale nie
musiał tego robić. Był to po prostu nieunikniony skutek spędzenia całego dnia na
załatwianiu spraw, które jego zdaniem nie cierpiały zwłoki. Kiedy zorientował się, co
wyprawia ze swoim życiem, zrozumiał też, że nie był w stanie zakwestionować swojego
wyjściowego – lecz zupełnie arbitralnego – przeświadczenia, że wszystko to wymaga
jego natychmiastowej interwencji.
Jeśli zdarza nam się zachowywać podobnie, pewnie tak jak Peter czujemy presję,
napięcie i niepokój, nie wiedząc nawet dlaczego. Jeśli więc w czasie medytacji pojawia
się myśl o tym, jak wiele mamy dziś do zrobienia, musimy rozpoznać jej status jako
myśli, w przeciwnym bowiem razie okaże się, że bezwiednie wstajemy z poduszki, tylko
dlatego, że przez nasz umysł przeleciała jakaś myśl.
Gdy zaś uda nam się zdystansować i widzieć ją z całą klarownością, będziemy
potrafili ułożyć listę priorytetów i podjąć rozsądne decyzje dotyczące tego, co
rzeczywiście wymaga załatwienia. Będziemy wiedzieć, kiedy w ciągu dnia powiedzieć
„dość”, a kiedy w czasie pracy zarządzić przerwę, by odzyskać siły i pracować jak
najefektywniej. Zatem prosty akt rozpoznania myśli może uwolnić nas od
zniekształconej wersji rzeczywistości, którą myśli często kreują. W rezultacie w naszym
życiu może pojawić się większa zdolność przewidywania, może stać się ono praktyczne
i produktywne.
Uwolnienie się z tyranii myślącego umysłu wynika bezpośrednio z samej praktyki
medytacyjnej. Jeśli każdego dnia spędzamy trochę czasu na niedziałaniu, spoczywaniu
w świadomości, obserwacji przepływu oddechu oraz aktywności ciała i umysłu, nie
dając się w nie uwikłać, pielęgnujemy uspokojenie i uważność. Gdy umysł zyskuje
większą stabilność i nie wikła się w treść myślenia, jego zdolność koncentracji i trwania
w spokoju znacznie się poprawia. Za każdym razem, gdy rozpoznajemy myśl jako myśl,
gdy odnotowujemy jej zawartość i dostrzegamy siłę, z jaką może nas ona porwać,
a także gdy potrafimy ocenić trafność jej treści, rozwijamy zdolność uważności. Za
każdym razem, gdy myśl tę puszczamy i kierujemy uwagę z powrotem na oddech
i ciało, również ćwiczymy uważność. Podczas tego procesu lepiej też poznajemy samych
siebie. Zaczynamy bardziej akceptować siebie takimi, jacy jesteśmy. Jest to wyraz
naszej wrodzonej mądrości i współczucia.
ĆWICZENIE 1
ĆWICZENIE 2
ĆWICZENIE 3
ĆWICZENIE 4
ĆWICZENIE 5
***
Mary przez pierwszy miesiąc programu MBSR odbywającego się wiele lat temu
w szpitalu bardzo sumiennie praktykowała codzienny skan ciała. Po czterech tygodniach
stwierdziła, że wszystko szło dobrze do momentu, gdy dochodziła do skanowania karku
i głowy. Opowiedziała nam, że za każdym razem czuła tam blokadę i nie była w stanie
przejść dalej, nad kark, do czubka głowy. Poradziłem jej, by wyobraziła sobie, że jej
uwaga i oddech wypływają z jej barków i płyną dalej dookoła zablokowanego miejsca.
Jeszcze w tym samym tygodniu zjawiła się u mnie, żeby przekazać swoje wrażenie.
Podczas kolejnej próby skanu ciała zamierzała wyobrazić sobie przepływ uwagi wokół
blokady w karku. Jednakże na poziomie miednicy po raz pierwszy nasunęło jej się na
myśl słowo „genitalia”, uruchamiając wspomnienie pewnego doświadczenia. Mary
uświadomiła sobie, że wypierała je od dziewiątego roku życia. Teraz powróciła do niej
pamięć o tym, że gdy była małą dziewczynką, ojciec wielokrotnie molestował ją
seksualnie. Gdy miała dziewięć lat, ojciec dostał na jej oczach zawału serca i zmarł.
Wyznała mi, że nie wiedziała wtedy, jak ma się zachować. To zrozumiałe, że w takiej
sytuacji dzieckiem targały sprzeczne emocje: poczucie ulgi i strach o ojca. Nic nie była
w stanie zrobić.
Wspomnienie kończy się obrazem jej matki schodzącej po schodach do pokoju – na
podłodze w salonie leży jej martwy mąż, a Mary siedzi skulona w kącie. Matka obwiniała
ją o śmierć ojca, ponieważ Mary nie zawołała jej na pomoc i w porywie furii zaczęła bić
dziewczynkę miotłą, po głowie i karku.
Mary tłumiła to wspomnienie przez ponad pięćdziesiąt lat, nie obudziła go nawet
trwająca ponad pięć lat psychoterapia. Związek między blokadą w karku a laniem, które
dostała w dzieciństwie, jest jednak oczywisty. Możemy jedynie podziwiać siłę tej
bezbronnej dziewczynki, która wyparła to, z czym nie potrafiła sobie poradzić. Potem
dorosła i w stosunkowo szczęśliwym małżeństwie wychowała pięcioro dzieci. Niemniej
jej ciało w ciągu tych wszystkich lat cierpiało na różne chroniczne dolegliwości, w tym
nadciśnienie, chorobę wieńcową, wrzody, artretyzm, toczeń i nawracające zapalenie
dróg moczowych. Kiedy zjawiła się w Klinice Redukcji Stresu, miała pięćdziesiąt cztery
lata; historia jej przypadku była tomiskiem liczącym ponad metr grubości, a lekarze
komunikowali się na temat jej problemów medycznych, używając dwucyfrowej
numeracji. Skierowano ją do Kliniki Redukcji Stresu, by nauczyła się panować nad
ciśnieniem, bo leki okazały się nieskuteczne, częściowo również dlatego, że miała silne
reakcje alergiczne na większość środków farmakologicznych. Rok wcześniej przeszła
operację wszczepienia by-passów w jedną z zablokowanych tętnic wieńcowych. Kilka
innych tętnic wieńcowych było również niedrożnych, ale uznano, że nie nadają się do
operacji. Przychodziła na zajęcia MBSR z mężem, miejscowym przedsiębiorcą z branży
elektrycznej, który też miał nadciśnienie. Jednym z jej największych problemów były
trudności ze snem. Budziła się w środku nocy i długo nie potrafiła zasnąć.
Po ukończeniu programu Mary poinformowała nas, że dobrze śpi (zob. rys. 3), jej
ciśnienie spadło ze 165/105 do 110/70 (zob. rys. 4), a ból w plecach i barkach znacznie
się zmniejszył (zob. rys. 5 A i B). W tym samym czasie liczba symptomów chorobowych,
na które skarżyła się w poprzednich dwóch miesiącach, radykalnie spadła, podczas gdy
liczba symptomów emocjonalnych, powodujących cierpienie, wzrosła. Było to
spowodowane zalewem emocji wyzwolonych przez jej wspomnienia. Aby sobie z tym
poradzić, zwiększyła liczbę sesji psychoterapeutycznych z jednej do dwóch tygodniowo.
Jednocześnie kontynuowała praktykę skanowania ciała. Po zakończeniu programu
wróciła, by kontynuować trening przez kolejne dwa miesiące. Wówczas liczba
symptomów emocjonalnych, na które się uskarżała w tym okresie, również
dramatycznie spadła, co należy uznać za skutek wyartykułowania i przepracowania
pewnych obciążających ją uczuć. Ból karku, barków i pleców również dodatkowo się
zmniejszył (zob. rys. 5 C).
Podczas spotkań grupowych Mary była zawsze bardzo nieśmiała. Gdy w trakcie
pierwszych zajęć przyszła jej kolej, nie potrafiła właściwie nawet wymówić swojego
imienia. W kolejnych latach kontynuowała regularną praktykę medytacyjną, ćwicząc
przede wszystkim skanowanie ciała. Wiele razy wracała, by rozmawiać na pierwszych
zajęciach z innymi pacjentami, którzy właśnie zaczynali program MBSR, opowiedzieć im,
jak jej pomógł, i zachęcić do regularnej praktyki. Swobodnie odpowiadała na pytania,
zdziwiona, skąd bierze się jej nowa umiejętność przemawiania do ludzi. Odczuwała
tremę, ale chciała też podzielić się swoimi doświadczeniami z innymi. Jej odkrycia
skłoniły ją również do przyłączenia się do grupy wsparcia dla ofiar kazirodztwa, aby
pomagać osobom z podobnymi przeżyciami.
W kolejnych latach Mary często trafiała do szpitala – albo z powodu choroby serca,
albo z powodu tocznia. Za każdym razem pojawiała się tylko na badania, ale wizyty
kończyły się wielotygodniowym pobytem i nikt nie był jej w stanie powiedzieć, kiedy
będzie mogła wrócić do domu. Za którymś razem spuchła tak bardzo, że jej twarz
wydawała się dwa razy większa niż normalnie. Ledwo można było ją rozpoznać.
Przez ten czas Mary potrafiła odnaleźć w sobie zdumiewające pokłady akceptacji
i opanowania. Miała poczucie, że bez przerwy musi sięgać po umiejętności wyniesione
z treningu medytacji, by poradzić sobie z narastającymi problemami zdrowotnymi.
Umiejętnością kontrolowania ciśnienia krwi dzięki medytacji i postawą w obliczu
stresujących zabiegów wprawiała lekarzy w osłupienie. Czasem prosili ją przed
zabiegiem: „Mary, to może zaboleć, więc zrób tę swoją medytację”.
Któregoś czerwcowego ranka dowiedziałem się o jej przedwczesnej śmierci. Tego
dnia mieliśmy jedną z naszych całodziennych sesji treningowych (por. opis w rozdziale
8). Pojechałem do szpitala natychmiast, gdy informacja ta do mnie dotarła. Chciałem
się z nią – w panującej tam ciszy – pożegnać, dać wyraz mojej miłości i podziwu. Kiedy
rozmawialiśmy jakiś tydzień wcześniej, powiedziała mi, że czuje nadchodzący koniec.
Oczekiwała go ze spokojem, który nawet dla niej był zaskoczeniem. Zdawała sobie
sprawę, że jej cierpienia wkrótce się skończą, ale mówiła też o swoim żalu, że nie dane
jej było przeżyć więcej niż tylko kilka krótkich lat, ciesząc się poza szpitalem, jak to
ujęła, swoim „nowoodkrytym, wyzwolonym, świadomym ja”. Tej soboty
zadedykowaliśmy naszą całodzienną sesję Mary. Weterani Kliniki Redukcji Stresu, którzy
ją poznali, do dziś odczuwają jej brak. Wielu jej lekarzy przyjechało na pogrzeb; nie kryli
łez. Mary udzieliła nam wszystkim lekcji o tym, co w życiu jest najważniejsze.
***
W ciągu wielu lat widzieliśmy w naszej klinice sporo przypadków osób cierpiących na
poważne dolegliwości zdrowotne, a w dzieciństwie wielokrotnie molestowanych
i maltretowanych psychicznie. Z pewnością widać potencjalny związek między
tłumieniem tego rodzaju traumy z dzieciństwa, bo takie stłumienie i wyparcie może być
jedynym dostępnym mechanizmem obronnym krzywdzonego dziecka, a przyszłymi
dolegliwościami somatycznymi. Duszenie w sobie tak traumatycznych doświadczeń
psychicznych musi wywołać w ciele ogromny stres, który w późniejszych latach
podkopuje zdrowie fizyczne. Jak zobaczymy, jest wiele mechanizmów, które mogą to
spowodować.
Mary wzięła udział w programie MBSR w 1980 roku. W tym samym roku zostało
ukute pojęcie PTSD 14, które natychmiast trafiło do trzeciego wydania systematycznie
aktualizowanego Podręcznika diagnostycznego i statystycznego zaburzeń psychicznych,
biblii specjalistów zajmujących się zdrowiem psychicznym. Niemniej zrozumienie
pourazowego zaburzenia stresowego oraz przeprowadzenie odpowiednich badań nad
biologicznymi, neurologicznymi i psychologicznymi skutkami traumatycznych przeżyć
dzieci i dorosłych zajęło wiele lat. Żaden aspekt powszechnej dziś wiedzy w tym
zakresie nie był rozpowszechniony w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych. Zaburzenie
to często pozostawało nierozpoznane, podobnie jak w przypadku Mary. Pacjenci mogli
liczyć jedynie na wstępne leczenie, zupełnie nieporównywalne z dzisiejszymi
możliwościami. Współcześnie praktyka uważności coraz częściej włączana jest
w leczenie pourazowego zaburzenia stresowego zarówno w przypadku dorosłych, jak
i dzieci.
Przeżycia Mary związane ze skanowaniem ciała nie oznaczają, że wszystkie osoby
sięgające po to ćwiczenie będą miały wspomnienia wypartych doświadczeń. To rzadkie
przeżycia 15. Pacjenci cenią skanowanie ciała, ponieważ pozwala ono odnowić kontakt
między świadomym umysłem a stanem odczuć naszego ciała. Dzięki regularnej praktyce
nasi pacjenci zwykle czują głębszy kontakt z doznaniami w tych częściach ciała, których
nigdy nie czuli albo o których wcześniej prawie nie myśleli. Czują się również znacznie
bardziej zrelaksowani i zadomowieni we własnej fizyczności. Mówiąc krótko, skanowanie
ciała może nam wszystkim pomóc w zaprzyjaźnieniu się ze swoją cielesnością,
wzmocnieniu jej dzięki właściwej, moglibyśmy nawet powiedzieć mądrej uwadze. Dzięki
skanowaniu nasze życie może również upływać w poczuciu głębszego zakorzenienia
w ciele.
Niektórzy mają w czasie skanowania ciała problemy z odczuwaniem palców u nóg albo
innych partii ciała. Inni, zwłaszcza ludzie cierpiący na chroniczny ból, mogą z początku
czuć się tak przytłoczeni przez ból, że mają problemy z koncentracją na jakiejkolwiek
innej części ciała. Jeszcze inni zasypiają w trakcie skanowania niezależnie od tego, jak
traktują to ćwiczenie. Mają trudności z zachowaniem świadomości w stanie coraz
głębszego relaksu i po prostu zaczynają drzemać.
Wszystkie tego typu doświadczenia mogą dostarczyć ważnych informacji dotyczących
naszego ciała i umysłu. Żadne z nich nie jest poważną przeszkodą, jeśli jesteśmy
przygotowani do pracy i akceptowania wszystkiego, co się pojawia, a wszystko, co się
pojawia, może być samodzielnym przedmiotem takiej pracy i zasługuje na życzliwą
uwagę. Jeśli pogłębimy naszą praktykę uważności, wtedy ze wszystkiego, z czym mamy
do czynienia, możemy wyciągnąć bardzo istotne wnioski dotyczące samopoznania.
Pamiętajmy, że wszystko, co pojawia się na naszej drodze, w bardzo realny sposób
staje się częścią curriculum zapisanego w upływającej chwili, jeśli jesteśmy w stanie
objąć to swoją świadomością w duchu życzliwości. Poniżej przyjrzymy się dokładniej
temu, jak to zrobić.
JAK SKANOWAĆ CIAŁO, GDY NIE CZUJEMY NIC ALBO CZUJEMY BÓL?
Podczas praktykowania skanu jesteśmy zachęcani do wsłuchania się w różne części
ciała, jedną po drugiej, i odczuwania, jakie doznania ujawniają się w każdym miejscu.
Jeśli na przykład wczuwamy się w palce u stóp i nic nie czujemy, wówczas w tym
konkretnym momencie to „nieczucie niczego” jest naszym doświadczeniem palców
u stóp. To ani źle, ani dobrze. Po prostu takie jest nasze doświadczenie w tym
momencie. W takim razie odnotowujemy je, akceptujemy i przechodzimy do następnej
części ciała. Nie ma potrzeby poruszać palcami, żeby wywołać doznania i dzięki temu
coś poczuć, chociaż na etapie początkowym można podjąć taką próbę.
Skanowanie ciała jest szczególnie skuteczne w przypadkach, gdy pewien konkretny
obszar sprawia problemy albo czujemy ból. Weźmy za przykład chroniczny ból lędźwi.
Powiedzmy, że kiedy kładziemy się na plecach, by rozpocząć skanowanie ciała, czujemy
spory ból w dolnym odcinku pleców, a drobne korekty pozycji ciała nie przynoszą ulgi.
Niemniej rozpoczynamy ćwiczenie od świadomości oddechu, a następnie przenosimy
uwagę na lewą stopę, prowadząc w wyobraźni wdech i wydech przez jej palce. Jednak
ból w plecach przyciąga naszą uwagę i przeszkadza w koncentracji na palcach stopy lub
na innym miejscu. Po prostu ciągle powracamy do tej części ciała i odczuwanego w niej
bólu.
Jednym ze sposobów kontynuowania ćwiczenia jest ciągłe kierowanie uwagi
z powrotem ku palcom stopy i kierowanie w to samo miejsce oddechu za każdym
razem, gdy uwagę pochłonie odczucie w plecach. Kontynuujemy stopniowe
przenoszenie uwagi przez kolejne obszary lewej nogi, potem prawej, potem miednicy,
przez cały czas poświęcając baczną uwagę doznaniom w różnych miejscach tych części
ciała oraz różnym myślom i odczuciom, które sobie w trakcie skupienia uświadamiamy,
niezależnie od treści. Oczywiście sporo myśli może dotyczyć pleców i umiejscowionego
tam bólu. Kiedy więc przechodzimy przez obszar miednicy i zbliżamy się do kłopotliwego
miejsca, staramy się zachować otwarte, chłonne podejście, odnotowując napływające
doznania, gdy uwaga obejmuje dolną część pleców – dokładnie tak samo jak we
wszystkich miejscach, które już przeskanowaliśmy.
I znów utrzymujemy wdech i wydech, kierując uwagę w dół pleców, jednocześnie
będąc świadomi wszelkich myśli i emocji, które mogą się przy tym wyłonić. Poświęcamy
temu miejscu kilka chwil, zachowując świadomość oddechu do momentu, gdy jesteśmy
gotowi na celowe poluźnienie koncentracji i przeniesienie jej ku górnej części pleców
i klatce piersiowej. W ten sposób na dostępnym poziomie praktykujemy przechodzenie
przez obszar maksymalnej intensywności doznań, doświadczając go w pełni, gdy
przychodzi jego kolej. Jak zawsze zachęcamy, by traktować siebie łagodnie i nie
przekraczać swoich możliwości w danej chwili, nie lekceważyć własnej intuicji. Wciąż też
przechodzimy przez ćwiczenie ze świeżą ciekawością i otwartością na wszystkie
wrażenia w danym obszarze, w całej ich intensywności, obserwując, oddychając wraz
z nimi, a potem puszczając i przechodząc krok dalej.
Inny sposób pracy z bólem to skierowanie uwagi w miejsce najbardziej intensywnych
doznań. To najlepsza strategia, gdy ból jest tak duży, że mamy problemy z koncentracją
na innych częściach ciała. Zamiast skanowania wykonujemy kolejne wdechy i wydechy
w samym środku bólu. Starajmy się wyobrazić sobie, że wdech przenika tkanki danego
miejsca i zostaje całkowicie wchłonięty, a wydech wyobraźmy sobie jako kanał
pozwalający wyrzucić na zewnątrz wszelki ból, toksyny i „niedyspozycje”, które są
gotowe mu się poddać. Przez cały czas kontynuujemy skupianie uwagi w każdej
kolejnej chwili i w każdym kolejnym oddechu, zauważając, że nawet w częściach ciała
nastręczających największe problemy, doznania, którym się przyglądamy, z chwili na
chwilę się zmieniają. Możemy też zauważyć, że zmianom podlega również intensywność
tych doznań. Kiedy ból nieco ustępuje, można podjąć próbę powrotu do skanowania
palców u stopy i skanowania całego ciała, zgodnie z opisem zamieszczonym wyżej.
W rozdziałach 22 i 23 znajdziemy więcej wskazówek, jak stosować uważność w pracy
z bólem.
Na rozwijaną przeze mnie MBSR-ową wersję skanowania ciała wpływ wywarł między
innymi pewien inżynier lotniczy, który później został nauczycielem medytacji. Lubił
opisywać skanowanie ciała, którego sam nauczał, za pomocą metafory „strefowego
oczyszczania” ciała. Oczyszczanie strefowe to przemysłowa metoda oczyszczania
pewnych metali polegająca na przesuwaniu pieca kręgowego po sztabie metalu. Wysoka
temperatura roztapia metal w strefie nagrzewania, a zanieczyszczenia koncentrują się
w roztopionym metalu. Gdy masa roztopionego metalu przesuwa się wzdłuż sztaby,
zanieczyszczenia pozostają w jego ciekłej zawartości. Metal krzepnący na drugim końcu
pieca jest dzięki temu znacznie czystszy niż na początku tego procesu. Gdy cała sztaba
została poddana takiemu oczyszczaniu, ostatni jej fragment, roztopiony i ostygły na
końcu (teraz zawierający wszystkie zanieczyszczenia), jest odcinany od oczyszczonej
sztaby i usuwany.
Podobnie instrukcja skanowania ciała może być przekazana jako technika aktywnego
oczyszczania ciała. Ruchoma strefa naszej uwagi, przesuwając się przez kolejne parte
ciała, zbiera napięcie i ból i przenosi je na czubek głowy, gdzie z pomocą oddechu
pozbywamy się ich, dzięki czemu ciało staje się „lżejsze” i bardziej „przezroczyste”. Za
każdym razem, gdy przeprowadzamy skanowanie ciała w ten sposób, możemy o nim
myśleć albo wizualizować je jako proces odtruwania wspierający uzdrowienie poprzez
odtworzenie poczucia pełni i integralności cielesnej.
Chociaż taka metafora może sprawiać wrażenie, że skanowanie ciała stosujemy
w konkretnym celu, a mianowicie w celu oczyszczania, to jednak praktykujemy je
w duchu całkowicie wolnym od oczekiwań. Jak zobaczymy w rozdziale 13, nie
ingerujemy w dokonujący się proces oczyszczania. Wytrwale kontynuujemy praktykę
każdego dnia „bez celu” albo, jak można by to ująć, po to, aby stać się w pełni tym, kim
już jesteśmy, choć zbyt często o tym zapominamy.
Dzięki wielokrotnie powtarzanej praktyce skanowania zaczynamy pojmować
rzeczywistość naszego ciała jako całości w chwili obecnej. To uczucie pełni może się
pojawić niezależnie od problemów związanych z ciałem. Jakaś partia ciała może być
siedliskiem choroby albo bólu, być może nawet jakąś część ciała nam amputowano. Nie
zmienia to faktu, że wciąż możemy objąć ją świadomością, że wciąż możemy rozpoznać
i uznać za wrodzoną rzeczywistą pełnię ciała i swojej istoty.
Przy każdym skanowaniu pozwalamy, by odpływało to, co odpływa. Nie staramy się
wymusić ani „puszczania”, ani oczyszczania, zresztą i tak jest to niemożliwe. Puszczanie
jest w gruncie rzeczy aktem zaakceptowania danej sytuacji. Nie jest to uleganie lękom
pojawiającym się w związku z nią. To postrzeganie siebie jako kogoś wyrastającego
ponad własne problemy, ból, jako kogoś większego niż nowotwór, choroba serca czy
ogólnie ciało. To utożsamienie się z totalnością własnego istnienia, a nie z ciałem,
sercem, plecami czy lękiem. Z regularnej praktyki skanowania ciała wyłania się
doświadczenie pełni przekraczającej nasze problemy. Zasilamy je za każdym razem, gdy
oddychamy na wskroś przez pewien obszar naszego ciała, a potem to doświadczenie
puszczamy.
***
Zatem skanujemy ciało wciąż od nowa, dzień po dniu, ostatecznie nie po to, żeby je
oczyszczać, czegoś się pozbyć, nawet nie po to, by się rozluźnić albo osiągnąć spokój
umysłu. Być może to powody, które skłoniły nas do podjęcia praktyki i które nas
motywują, by ją kontynuować w jej początkowej fazie. Zresztą możemy czuć się dzięki
niej lepiej, być bardziej rozluźnieni. Aby jednak praktykować prawidłowo, prędzej czy
później będziemy musieli porzucić nawet taką motywację. Wówczas praktykowanie
skanowania ciała staje się po prostu sposobem czystego bycia z naszą cielesnością,
sposobem bycia z samym sobą, sposobem bycia pełnią tu i teraz.
ĆWICZENIE
***
***
***
Joga to wspaniała forma ćwiczeń z kilku powodów. Przede wszystkim jest nieforsowna.
Może mieć pozytywny wpływ niezależnie od tego, z jaką ogólną kondycją startujemy.
Jeśli praktykujemy regularnie, zapobiega atrofii spowodowanej bezczynnością. Można
ćwiczyć w łóżku, na krześle lub na wózku inwalidzkim, w pozycji stojącej, leżącej i na
siedząco. De facto istota jogi polega na tym, że można ją ćwiczyć w dowolnych
warunkach. Każda postawa może stanowić punkt wyjścia do praktyki. Wymagania przed
rozpoczęciem sprowadzają się do tego, byśmy oddychali i dysponowali pewnym
podstawowym zakresem ruchów.
Joga to dobry system ćwiczeń także dlatego, że ma wpływ na całe ciało. Wzmacnia
siłę, równowagę i elastyczność. Podobnie jak pływanie, które angażuje całe ciało
i korzystnie na nie wpływa. Joga ćwiczona energicznie może nawet pozytywnie
oddziaływać na układ sercowo-naczyniowy, jednak w ramach treningu MBSR robimy
z niej inny użytek. Sięgamy po nią przede wszystkim w celu rozciągnięcia oraz
wzmocnienia mięśni i stawów, aby przywrócić ciału pełną ruchliwość, a także mobilność
i równowagę. Osoby, które potrzebują ćwiczeń wpływających w większym stopniu na
układ sercowo-naczyniowy albo chcą włączyć je w swój rozkład zajęć, oprócz ćwiczenia
jogi spacerują, pływają, jeżdżą na rowerze, biegają albo uprawiają wioślarstwo.
Oczywiście każda z tych form ruchu ogromnie zyskuje, jeśli uprawiana jest w połączeniu
z uważnością.
Najbardziej niesamowite w jodze jest chyba to, że po ćwiczeniach czujemy przypływ
energii. Jeśli nawet jesteśmy wyczerpani, po paru chwilach znów czujemy nową
energię. Osoby, które codziennie przez dwa tygodnie praktykowały skanowanie ciała
i miały trudności z rozluźnieniem albo poczuciem obecności w ciele, w trzecim tygodniu
programu z entuzjazmem odkrywają, że dzięki jodze bez trudu mogą osiągnąć stan
głębokiego rozluźnienia i pełnego zadomowienia we własnym ciele. Właściwie to
nieuchronne (chyba że jesteśmy dotknięci dolegliwością związaną z chronicznym bólem,
a w takim przypadku niezbędne jest zachowanie szczególnej ostrożności w ćwiczeniach,
o czym zaraz pomówimy bardziej szczegółowo). Odkrywają też, że zachowując pełną
świadomość podczas jogi, mogą zasmakować uczucia spokoju i bezruchu, czego nie
doświadczali w trakcie skanowania ciała ze względu na senność i trudności
z koncentracją. Dzięki temu w lepszym świetle widzą również skanowanie ciała. Lepiej
rozumieją jego ideę i łatwiej im utrzymać pełną przytomność, a także uchwycić każde
kolejne doznanie pojawiające się w trakcie skanowania.
Ćwiczę jogę prawie codziennie od ponad czterdziestu pięciu lat. Wstaję z łóżka
i obmywam twarz zimną wodą, aby się obudzić. Potem uważnie pracuję z ciałem,
ćwicząc jogę. Bywają dni, gdy mam poczucie, że podczas praktyki ciało dosłownie znów
składa się w jedną całość. Kiedy indziej brak mi takiego poczucia. Zawsze jednak
odnoszę wrażenie, że wiem, jak moje ciało miewa się tego dnia, ponieważ rano
spędziłem z nim trochę czasu, karmiąc je nową energią, wzmacniając, rozciągając
i wsłuchując się w jego głos. To bardzo budujące uczucie, gdy nasze ciało pokonuje
problemy, walczy z ograniczeniami, a my nigdy nie mamy pewności, w jakiej formie
będzie danego dnia.
Niekiedy przez piętnaście minut wykonuję tylko podstawowe ćwiczenia pleców, nóg,
ramion i szyi, zwłaszcza kiedy muszę być wcześniej w pracy albo wybieram się
w podróż. Najczęściej jednak praktykuję przez pół godziny albo godzinę, wykonując
zestaw ćwiczeń i ruchów, który uważam za szczególnie korzystny, a który opracowałem
w ciągu wielu lat, wsłuchując się w wysyłane przez ciało sygnały i starając się
zrozumieć, czego mu potrzeba. Gdy uczę jogi, moje zajęcia trwają z reguły dwie
godziny, ponieważ chcę, żeby moi podopieczni mieli dość czasu, by nacieszyć się
uczuciem zakorzenienia w ciele, gdy testują własne ograniczenia podczas przyjmowania
rozmaitych pozycji. Ale nawet pięć, dziesięć minut jogi dziennie ma wiele zalet. Jeśli
jednak chcielibyśmy oprzeć się na curriculum MBSR albo zastanawiamy się nad
odbyciem tego treningu, zachęcam do codziennej czterdziestopięciominutowej praktyki,
począwszy od trzeciego tygodnia programu – na przemian jednego dnia wykonujemy
skanowanie ciała, kolejnego dnia jogę połączoną z uważnością, jak robią to nasi
pacjenci i jak zostało to opisane w rozdziale 10.
***
JAK ZACZĄĆ
1. Połóż się na wznak w pozycji trupa na macie lub podłodze okrytej czymś
miękkim, żeby było ci wygodnie. Jeśli ułożenie się na plecach nie jest możliwe,
przyjmij dowolną wygodną pozycję.
2. Skieruj uwagę na przepływ oddechu i staraj się poczuć brzuch unoszący się
i opadający z każdym wdechem i wydechem.
3. Poświęć kilka chwil na wczucie się w ciało jako integralną całość, od głowy po
palce u stóp, na poczucie powłoki skóry, doznania płynące z miejsc stykających
się z podłogą.
4. Tak samo jak w czasie medytacji na siedząco czy medytacji skanowania ciała
staraj się utrzymać uwagę w skupieniu na chwili obecnej, a gdy się rozproszysz,
skieruj ją z powrotem na oddech, zauważając wpierw, co cię rozkojarzyło albo co
dzieje się w twoim umyśle, a potem to puść.
5. Przyjmij pozycje pokazane na poniższych ilustracjach i staraj się wytrwać
w każdej przez jakiś czas, skupiając uwagę na oddechu odczuwanym w brzuchu.
Rysunki 6 i 7 przedstawiają zestawy pozycji, które ćwiczymy w czasie programu
MBSR. Na płytach CD (Joga uważności 1 i Joga uważności 2) niektóre pozycje są
powtarzane na różnych etapach wykonywania całego zestawu. Powtórek tych nie
uwzględniliśmy w rysunkach. Jeśli dana pozycja jest ukazana w czasie
wykonywania w lewo lub w prawo, należy ją ćwiczyć w obie strony, tak jak
zaznaczono w podpisach.
6. Utrzymując każdą pozycję, staraj się świadomie odbierać wrażenia płynące
z różnych części ciała. Możesz też kierować ku nim oddech, wdychając
i wydychając powietrze na wskroś przez miejsce odczuwane najintensywniej
w danej pozycji. Chodzi o to, by w każdej pozycji jak najbardziej się odprężyć
i swobodnie oddychać, przyglądając się doznaniom.
7. Jeśli masz problem zdrowotny, śmiało pomiń pozycję, która może go pogłębić.
Jeśli cierpisz na dolegliwość związaną z kręgosłupem szyjnym lub plecami, warto
skonsultować konkretne pozycje z lekarzem, fizjoterapeutą lub nauczycielem jogi.
Nie wolno o tym zapominać. W tym przypadku musisz kierować się własną oceną
i wziąć odpowiedzialność za swoje ciało. Wielu uczestników naszych programów
mających problemy z kręgosłupem twierdzi, że mogą ćwiczyć przynajmniej
niektóre pozycje, wykonują je jednak bardzo ostrożnie, do niczego się nie
zmuszając, nie forsując ciała. Chociaż ćwiczenia te są stosunkowo łagodne
i mogą działać terapeutycznie, jeśli są praktykowane systematycznie przez
pewien okres, to wbrew pozorom są również bardzo wymagające i mogą
powodować naciągnięcie mięśni i nawrót poważnych problemów, jeśli nie
wykonujemy ich powoli, uważnie i stopniowo.
8. Nie prowadź rywalizacji z samym sobą, a jeśli już do tego dojdzie, zauważ to
i odpuść. Duch jogi to duch samoakceptacji w chwili obecnej. Chodzi o badanie
własnych granic z łagodnością, miłością i szacunkiem do własnego ciała. Nie
chodzi o przełamywanie ograniczeń ciała, by lepiej wyglądać albo lepiej czuć się
w kostiumie kąpielowym następnego lata. Rezultaty ćwiczeń mogą się oczywiście
pojawić w przypadku stabilnej praktyki, ale raczej nie w duchu bezwysiłkowości
i zaprzyjaźniania się ze swoim ciałem. Co więcej, jeśli mamy skłonność do
przełamywania ograniczeń w danej chwili, zamiast rozluźnić się w ich obliczu
i złagodzić podejście, możemy odnieść kontuzję. Będzie to oznaczało krok wstecz
i może nas zniechęcić do kontynuowania praktyki. W tym ostatnim przypadku
możemy obwiniać jogę, zamiast zrozumieć, że to nastawienie na wyczyn stanowi
problem. Niektórzy wpadają wtedy w błędne koło – przesadzają, gdy czują się
dobrze i mają dużo entuzjazmu, a potem unieruchomieni popadają
w zniechęcenie. Jeśli więc mamy takie skłonności, warto zwracać na nie baczną
uwagę, nie zapominając, że nadmiar ostrożności nigdy ci nie zaszkodzi.
9. Z braku miejsca nie pokazaliśmy tego w ilustracjach układów ćwiczeń na
rysunkach 6 i 7, ale należy nadmienić, że między poszczególnymi pozycjami
powinniśmy odpoczywać. W zależności od tego, które ćwiczenie właśnie
skończyliśmy, możemy leżeć na plecach w pozycji trupa albo w innej wygodnej
pozycji. Pamiętajmy wtedy o świadomości oddechu w każdej kolejnej chwili;
poczujmy, jak brzuch lekko unosi się podczas wdechu, a potem opada przy
wydechu. Jeśli leżymy na podłodze, poczujmy, jak mięśnie rozluźniają się, gdy
coraz głębiej i głębiej zanurzamy się z każdym wydechem w matę. Płyńmy na
falach oddechu w stanie pełnej świadomości, roztapiając się w podłogę. Możemy
praktykować w podobny sposób, gdy przyjmujemy pozycje stojące pokazane na
rysunku 7, czując kontakt stóp z podłożem i pozwalając barkom opadać za
każdym razem, gdy robisz wydech. W obu wypadkach gdy nasze mięśnie się
rozluźniają, zauważmy i puśćmy wszelkie pojawiające się myśli i kontynuujmy
obserwację fal przepływającego przez ciebie oddechu.
10. W ćwiczeniu jogi pomogą nam dwie warte przyswojenia ogólne zasady. Pierwsza
mówi, że gdy wykonujemy ruch obejmujący skurcz brzucha i przodu ciała, robimy
wydech, i robimy wdech, gdy wykonujemy ruch rozszerzający przód ciała,
a powodujący skurcz mięśni pleców. Na przykład gdy podnosimy nogę, leżąc na
plecach (por. rys. 6, pozycja 14), robimy wydech. Jeśli jednak leżymy na brzuchu
i unosimy nogę (por. rys. 6, pozycja 19), robimy wdech. Odnosi się to tylko do
chwili zmiany położenia. Gdy noga zatrzymuje się w górze, nadal obserwujemy
naturalny przepływ oddechu. Druga zasada polega na tym, by spędzić w każdej
pozycji dość czasu, by można się w niej zrelaksować. Chodzi o to, by w każdej
pozycji łagodnie „osiąść”, utrzymując jej pełną świadomość, jeśli nawet
z początku będzie to tylko kilka oddechów, a pominąć te pozycje, na które ciało
nie jest gotowe. Jeśli zauważymy, że się zmagamy, że walczymy, postarajmy się
po prostu spoczywać z pełną świadomością w oddechu. Na początku możemy się
przyłapać na tym, że w danej pozycji spinamy ciało w wielu miejscach. Po
pewnym czasie ciało w pewien sposób to uchwyci, zacznie się rozluźniać
i będziemy się albo głębiej „zanurzać” w tę pozycję, albo odnajdziemy w niej
więcej przestrzeni. Postarajmy się, by z każdym wdechem przestrzeń danej
pozycji odrobinę rosła we wszystkich kierunkach. Z każdym zaś wydechem
osiadajmy w niej nieco głębiej, pozwalając na to, by ciążenie pomagało nam
poczuć ograniczenia w danej chwili. Starajmy się nie używać mięśni, które nie są
potrzebne do utrzymania postawy. Na przykład rozluźniajmy twarz, jeśli
zauważymy, że jest napięta.
11. Testujmy delikatnie swoje granice, obserwując, co ciało może wykonać, a czemu
nie podoła i mówi: dość! Nigdy nie przekraczajmy granicy, którą jest ból. Pewien
dyskomfort jest nieunikniony, gdy delikatnie, ostrożnie posuwamy się coraz dalej,
ale wciąż szanujemy swoje ograniczenia. Musimy się nauczyć, jak w zdrowy
sposób, powoli i uważnie rozciągać ciało, aby je rozwijać, a nie mu zaszkodzić.
Rzecz w tym, aby z miłością i uważnością badać swoje ciało, aby zadomowić się
w nim i poznać jego możliwości.
12. I znowu, podobnie jak w przypadku skanowania ciała, najważniejsze to rozłożyć
matę i rozpocząć praktykę. Które pozycje i jak długo ćwiczymy nie jest tak ważne
jak to, że w ogóle znajdujemy na to czas, najlepiej codziennie.
7
Medytacja w ruchu
***
Kiedy nasze dzieci były małe, robiłem sporo „przymusowej” medytacji w ruchu,
najczęściej w domu, późno w nocy, z jednym z maluchów w ramionach. Chodziłem w tę
i we w tę. Dzięki temu połączyłem praktykę z opieką nad dziećmi.
Oczywiście mój umysł często buntował się przeciw wstawaniu w środku nocy.
Rozpaczliwie pragnął snu. Każdy rodzic zna to uczucie.
Ale rzeczywistość była taka, że musiałem wstawać. W takim razie decyzja, by
prawdziwie oprzytomnieć, miała sens. Oznaczało to praktykowanie pełnej obecności,
gdy trzymam w ramionach dziecko, chodząc powoli tam i z powrotem. Czasem to
chodzenie wydawało się nie mieć końca i trwać godzinami. Praktykowanie uważności
bardzo mi wtedy ułatwiało to, co i tak musiałem wykonać, pozwalając na bliższy kontakt
z moimi dziećmi – włączałem w pole świadomości poczucie malutkiego ciałka wtulonego
we mnie albo trzymanego w ramionach i rytm wspólnego oddechu. Kiedy rodzic jest
w pełni obecny, dziecku daje to poczucie bezpieczeństwa i otuchy. Czuje ono, jak
w jego ciało wlewa się spokój, obecność i miłość.
W naszym życiu prawdopodobnie zdarzają się takie sytuacje, że musimy być na
nogach bez względu na to, czy nam się to podoba, czy nie. Możemy je potraktować jako
okazje do objęcia chodzenia uważnością i w ten sposób zmienić nudne, najczęściej
nieświadomie wykonywane zajęcie w rozwijające działanie pełne treści.
***
Dzień uważności
Jest piękny czerwcowy poranek w Nowej Anglii. Na błękitnym niebie nie ma ani jednej
chmury. O 8.15 w szpitalu zaczynają pojawiać się ludzie ze śpiworami, poduszkami,
kocami i drugim śniadaniem, przypominając raczej uczestników biwaku niż grupę
pacjentów. Pod ścianami sali konferencyjnej naszego oddziału ustawiono w wielki
kwadrat niebieskie plastikowe i metalowe krzesła z prostym oparciem. Około 8.45
w tym dużym, nasłonecznionym pomieszczeniu znajduje się sto dwadzieścia osób.
Upychają pod krzesłami swoje okrycia wierzchnie, buty, torby i pudełka z kanapkami.
Siadają na krzesłach i kolorowych poduszkach medytacyjnych. Około piętnastu osób,
które odbyły już program redukcji stresu – nazywamy ich „absolwentami” – wraca, by
spędzić z nami ten dzień jeszcze raz – powtórzyć go albo zaliczyć, bo wcześniej go
opuścili. Sam, mężczyzna w wieku siedemdziesięciu czterech lat, przyjechał
z czterdziestoletnim synem. Obaj brali udział w programie w poprzednich latach, a teraz
wrócili, żeby skorzystać z „turbodoładowania”. Uznali, że zrobienie tego razem będzie
dużą frajdą.
Sam wygląda po prostu świetnie. Jest emerytowanym kierowcą, uśmiecha się od
ucha do ucha, gdy podchodzi, by mnie uściskać i powiedzieć, że jest bardzo szczęśliwy,
że znów się spotykamy. Niewysoki i szczupły, robi wrażenie rozluźnionego i jowialnego
faceta. W niczym nie przypomina wykończonego, spiętego, wkurzonego mężczyzny,
który trafił na moje zajęcia dwa lata temu. Ta przemiana jest niesamowita, bo
pamiętam jego skłonność do gniewu i złego traktowania żony i dzieci. Sam przyznał, że
od chwili przejścia na emeryturę „nie dało się z nim wytrzymać”. Chociaż cały świat znał
go jako naprawdę „miłego faceta”, w domu zachowywał się jak „prawdziwy sukinsyn”.
Kiedy mówię mu, że świetnie wygląda, odpowiada: „Jon, jestem innym człowiekiem”.
Jego syn Ken przytakuje i stwierdza, że Sam przestał być nieżyczliwym, marudnym,
zdystansowanym typem. Dobrze dogaduje się z rodziną, w domu jest odprężony
i radosny, a nawet serdeczny. Gawędzimy sobie przez chwilę, a potem, dokładnie
o dziewiątej, rozpoczyna się nasza sesja.
Personel kliniki przygotowuje się do rozpoczęcia dnia, my zaś rozglądamy się po sali.
Poza takimi absolwentami jak Sam i Ken wszyscy inni są uczestnikami szóstego tygodnia
programu MBSR. Po dzisiejszych zajęciach do końca programu pozostaną dwa tygodnie.
W tę sobotę, na użytek całodziennej sesji, połączyliśmy różne grupy pracujące w klinice
oddzielnie. To integralna, obowiązkowa część kursu, która odbywa się zawsze między
szóstymi i siódmymi zajęciami.
Na sali siedzi kilku lekarzy. Wszyscy biorą udział w programie. Jest z nami
doświadczony kardiolog, który po skierowaniu do nas wielu swoich pacjentów sam
postanowił wziąć udział w praktyce. Ma na sobie koszulkę futbolową bez rękawów
i spodnie od dresu. Jak każdy z nas zdjął buty. W porównaniu z jego zwyczajnym
szpitalnym ubiorem to duża odmiana – zwykle występuje w krawacie i białym kitlu,
a z kieszeni wystaje mu stetoskop. Dziś lekarze obecni w pomieszczeniu są szeregowymi
uczestnikami zajęć, nawet jeśli należą do personelu. Tego dnia są tu przede wszystkim
ze względu na siebie.
Jest tutaj dzisiaj także Norma Rosiello. Po raz pierwszy wzięła udział w programie
jako pacjentka z dolegliwościami bólowymi. Uczęszczała na zajęcia razem z Mary, którą
poznaliśmy w rozdziale 5. Teraz pracuje w biurze kliniki jako sekretarka i recepcjonistka.
Pod wieloma względami Norma to serce naszej kliniki. Zazwyczaj jest pierwszą osobą,
z którą po otrzymaniu skierowania od lekarza pacjenci rozmawiają o programie, więc
rozmawiała już z większością osób obecnych w sali, pocieszając, dodając otuchy
i nadziei. Wykonuje swoją pracę z tak wielkim taktem, opanowaniem i samodzielnością,
że z trudem zauważamy jej ciężką pracę i kluczowy wkład w płynne funkcjonowanie
kliniki.
Kiedy pierwszy raz pojawiła się jako pacjentka ze zdiagnozowanym bólem twarzy
i bólami głowy, była stałą bywalczynią izby przyjęć pogotowia. Cierpiała na nieznośny
ból i nic nie przynosiło jej ulgi. Kilka dni w tygodniu pracowała jako fryzjerka, ale
z powodu dolegliwości bardzo często była na zwolnieniu. Borykała się z bólem już
piętnaście lat, więc szukała pomocy u wielu specjalistów. Zamiast przesiadywać
w szpitalu i zażywać środki farmakologiczne, w Klinice Redukcji Stresu w stosunkowo
krótkim czasie uzyskała kontrolę nad bólem dzięki medytacji. Wtedy zaczęła pracować
jako wolontariuszka. W końcu namówiłem ją, by zatrudniła się u nas jako sekretarka
i recepcjonistka, mimo że nie potrafiła pisać na maszynie i nie miała pojęcia o pracy
biurowej. Uznałem, że będzie się świetnie nadawała do tej roli, ponieważ sama brała
udział w zajęciach, mogła rozmawiać z pacjentami w inny sposób niż ktoś „na
posadzie”. Doszedłem do wniosku, że pisania na maszynie może się nauczyć tak samo
jak innych rzeczy, których wymagało to stanowisko, i tak się stało. Co więcej, odkąd
zaczęła pracować w klinice, z powodu dolegliwości opuściła w ciągu pierwszych paru lat
tylko kilka dni, a potem już żadnego. Kiedy teraz na nią patrzę, jestem pełen podziwu,
jestem też bardzo szczęśliwy, że mamy ją tutaj. W czasie wolnym przyszła dziś
praktykować razem z naszą grupą.
Kiedy rozglądam się po sali, widzę ludzi w różnym wieku. Niektórzy z nich mają siwe
włosy, inni wyglądają na mniej więcej dwadzieścia pięć lat. Większość ma od trzydziestu
do pięćdziesięciu lat. Niektórzy przyszli o kulach, inni używają lasek. Nie ma Amy,
absolwentki programu cierpiącej na dziecięce porażenie mózgowe, która od ukończenia
programu kilka lat temu brała udział w każdej naszej całodniowej sesji na wózku
inwalidzkim. Brak mi jej. Niedawno przeniosła się do Bostonu, gdzie zapisała się na
studia doktoranckie. Zadzwoniła wczoraj, że nie może przyjechać, ponieważ nie znalazła
nikogo, kto asystowałby jej cały dzień. Ma własnego vana ze specjalnym podnośnikiem
do wózka, ale potrzebuje pomocy, bo nie może prowadzić samochodu. Kiedy patrzę na
twarze, przypominam sobie jej determinację, by uczestniczyć we wszystkich zajęciach,
nawet gdy wymagało to, by ktoś z nas ją karmił, pomagał wytrzeć usta serwetką,
zawoził do toalety. Jej odwaga, wytrwałość i brak zakłopotania swoim stanem stały się
dla mnie stałym elementem tych dni. Żałuję, że nie zdołała przyjechać tym razem,
ponieważ jej obecność stanowiła lekcję samą w sobie. Chociaż czasem trudno było
zrozumieć, co mówi, jej gotowość i odwaga, by zabrać głos, zadawać pytania i dzielić
się swoimi doświadczeniami pod koniec dnia były dla wszystkich wielką inspiracją.
O dziewiątej mój przyjaciel Saki Santorelli wita wszystkich i zaprasza nas do
siedzenia, to znaczy do rozpoczęcia medytacji. Gwar rozmów w sali nieco słabnie,
a potem zapada cisza, bo Saki podpowiada nam, byśmy usiedli wyprostowani na
krzesłach lub na podłodze i zaczęli obserwować oddech. Gdy sto dwadzieścia osób
uważnie obserwuje oddech, to dosłownie słychać falę ciszy, która przetacza się przez
pomieszczenie. Crescendo ciszy. Zawsze mnie to wzrusza.
W ten sposób w piękny sobotni poranek zaczyna się nasza cicha sześciogodzinna
praktyka uważności. Każdy z nas ma w życiu sprawy, którymi mógłby się dziś zająć.
Wszyscy postanowiliśmy jednak być tego dnia razem w tej sali. Postanowiliśmy podjąć
próbę zaprzyjaźnienia się z umysłem i ciałem poprzez praktykę angażowania bacznej
uwagi z chwili na chwilę, przez cały dzień, łagodnie badając, być może pogłębiając
naszą zdolność trwania w ciszy. Po prostu spoczywamy w polu świadomości,
towarzysząc wszystkiemu, co może pojawić się zarówno na zewnątrz, jak i w naszym
wnętrzu, innymi słowy, rozluźniamy się w poczuciu bycia sobą, w byciu obecnym.
Po zakończeniu pierwszej sesji Saki wyjaśnia, że pojawiając się dziś, radykalnie
uprościliśmy swoje życie. Będąc tutaj, postanowiliśmy uwolnić się od naszej zwykłej
weekendowej krzątaniny, na którą składa się załatwianie zaległych spraw, sprzątanie
domu, spędzanie czasu na mieście lub praca. Aby uprościć wszystko jeszcze bardziej
i wynieść z tego niezwykłego dnia jak najwięcej korzyści, Saki robi przegląd pewnych
podstawowych zasad, którymi będziemy się kierować do końca dnia, a wśród nich jest
milczenie i unikanie kontaktu wzrokowego. Wyjaśnia, że zasady te pozwolą nam lepiej
zagłębić się w praktykę medytacyjną oraz zachować energię na pracę z uważnością.
W ciągu sześciu godzin pełnej koncentracji i niedziałania, po prostu siedzenia,
chodzenia, leżenia na podłodze, jedzenia i rozciągania się, na powierzchnię może
wypłynąć sporo różnych uczuć. Lubimy podkreślać, że cokolwiek zdarzy się w ciągu
dnia, staje się de facto „curriculum” tego dnia, ponieważ już i tak mamy z tym do
czynienia, już się wyłoniło i w takim razie jest to coś, z czym musimy pracować. Takie
uczucia mogą być bardzo intensywne, zwłaszcza gdy wszystkie nasze zwykłe sposoby
odreagowywania, takie jak rozmowa, angażowanie się w różne działania, kręcenie się
po domu czy po okolicy, czytanie lub słuchanie radia, zostały celowo wyeliminowane
i nie możemy ich potraktować jako wentyli bezpieczeństwa albo chwilowej rozrywki. Dla
wielu osób całodniowa sesja uważności to doświadczenie przyjemne od samego
początku, jednak dla innych chwile rozluźnienia i spokoju, jeśli w ogóle się zdarzają,
przeplatają się ze znacznie trudniejszymi przeżyciami. Na długie chwile może nami
zawładnąć wybijający z głębi ciała ból fizyczny. Może też pojawić się ból czy dyskomfort
emocjonalny, a więc niepokój, nuda albo poczucie winy z powodu udziału w sesji, bo
przecież należałoby się zająć czymś innym, zwłaszcza gdy musieliśmy dużo poświęcić,
by się pojawić. Wszystko to staje się częścią curriculum.
Saki doradza, byśmy zamiast rozmawiać o takich uczuciach z osobą siedzącą obok,
zakłócając zapewne jej przeżycia i komplikując własne reakcje emocjonalne, po prostu
obserwowali dzisiaj wszystko, co się pojawia, i po prostu akceptowali nasze
doświadczenia w każdej chwili. Podpowiada, że milczenie i brak kontaktu wzrokowego
będą wsparciem procesu introspekcji i akceptacji siebie samego. Pomogą nam lepiej
poznać, bardziej się zbliżyć do tego, co pojawia się w naszym umyśle i ciele, nawet jeśli
będą to sprawy smutne lub bolesne. Nie możemy o tym rozmawiać. Nie możemy żalić
się ani komentować tego, co się z nami dzieje. Możemy natomiast praktykować
towarzyszenie temu w postaci, w jakiej się jawi. Możemy praktykować spokój. Możemy
praktykować witanie wszystkiego, co pojawia się w polu naszej świadomości. Możemy
praktykować w dokładnie ten sam sposób, w jaki praktykowaliśmy medytację w ciągu
ostatnich sześciu tygodni na zajęciach MBSR, tylko przez nieco dłuższy czas i w bardziej
intensywnych, może nawet bardziej stresujących warunkach.
Saki przypomina nam, że celowo wygospodarowaliśmy czas, by przejść przez ten
proces. Ma to być dzień uważności, dzień spędzony z samym sobą w taki sposób, na
jaki zwykle nie mamy czasu ze względu na różne obowiązki, uwikłania
i zaabsorbowanie. Nie mamy czasu na to również dlatego, że jeśli dokładnie się
przyjrzeć, nie chcemy poświęcać zbyt wiele uwagi egzystencjalnej stronie naszego życia,
zwłaszcza gdy czujemy ból i generalnie wolimy unikać bezruchu i ciszy. Jeśli więc mamy
tak zwany „wolny” czas, zwykle chcemy go natychmiast wypełnić czymś, co zapewni
nam zajęcie. Szukamy rozrywki albo oderwania się od ciszy, by jakoś „spędzić” chwile.
Czasem mówimy nawet o „zabijaniu czasu”.
Dziś będzie inaczej, podsumowuje Saki. Dziś nasze zabiegi, by jakoś spędzić czas, nie
spełzną na niczym, bo nic nie będzie nas rozpraszało. Wykorzystamy wszystko, czego
dotąd nauczyliśmy się na programie, w ciągu pięciu tygodni praktyki uważności. Hasłem
dnia jest towarzyszenie wszystkiemu, co w danej chwili odczuwamy, i zaakceptowanie
tych odczuć bez utraty skupienia na oddechu, na uważnym chodzeniu, ćwiczeniach
rozciągających czy każdym innym ćwiczeniu prowadzonym przez instruktorów. Saki
podkreśla, że nie jest to dzień przeznaczony na to, by czuć się w jakiś określony sposób,
lecz raczej na to, by zostawić wszystko własnemu biegowi. Zachęca więc nas, byśmy
porzucili oczekiwania, włącznie z przekonaniem, że będzie to relaksujący, przyjemny
dzień, i praktykowali z pełnym, bacznym skupieniem, świadomi, co się dzieje w każdej
chwili.
Wraz z Sakim i ze mną dwóch innych instruktorów kliniki stresu, Elana Rosenbaum
i Kacey Carmichael, czuwa nad programem dnia. Gdy Saki kończy wprowadzenie,
siadamy na matach do przewidzianej w ciągu najbliższej godziny praktyki jogi.
Ćwiczymy powoli, łagodnie, uważnie, wsłuchując się w ciało. Gdy przejmuję rolę
prowadzącego, podkreślam, jak ważne jest, byśmy wsłuchiwali się w ciało oraz
szanowali je, powstrzymując się od ćwiczeń, które przy określonych dolegliwościach
okazałyby się szkodliwe. Niektórzy pacjenci, zwłaszcza cierpiący na schorzenia lub
dolegliwości związane z dolną partią pleców albo karkiem, nie ćwiczą jogi i siedzą na
stronie, przyglądając się lub medytując. Inni uczestniczą w zajęciach częściowo,
wykonując tylko te ćwiczenia, z którymi sobie poradzą. Pacjenci kardiologiczni
sprawdzają swoje tętno zgodnie z instrukcją uzyskaną podczas rehabilitacji
kardiologicznej i utrzymują pozycje tylko do momentu, gdy puls mieści się
w odpowiednim przedziale. Chwilę odpoczywają, a potem powtarzają ćwiczenie, reszta
z nas zaś utrzymuje pozycje trochę dłużej. Sprawdzamy, czy możemy „przebić się na
drugą stronę” intensywności doznań wynikających z ćwiczeń, odnotowując, jak się
zmieniają, gdy utrzymujemy każdą pozycję, spoczywając w centrum świadomości.
Każdy angażuje się w ćwiczenia na tyle, na ile uznaje to za stosowne. Pracujemy nad
własnymi ograniczeniami, chwila po chwili, z pełną świadomością, a potem robimy krok
w tył tak samo uważnie, bez forsowania czegokolwiek, bez wysiłku, przechodząc powoli
przez układ pozycji jogi. Robimy wdech, wyobrażając sobie wypełnianie nim tych
ograniczeń, a potem, obejmując je uwagą, robimy wydech, wchodzimy w bliską
zażyłość z wszelkimi doznaniami w różnych partiach ciała, gdy zmieniamy pozycję,
rozciągamy się, zginamy, wykonujemy skręty, obroty na przemian z długimi okresami
odpoczynku. Przez cały czas utrzymujemy pełną uwagę, niezakłóconą niczym ciągłość
świadomości. Zarazem odnotowujemy pojawiające się myśli i uczucia. Przyglądamy się
im i zostawiamy je samym sobie, wciąż na nowo, przyglądamy się im i puszczamy,
zwracając ponownie umysł ku oddechowi za każdym razem, gdy dokądś powędruje.
Po ćwiczeniach jogi siedzimy przez pół godziny w medytacji. Potem przez około
dziesięciu minut chodzimy wokół sali, praktykując uważność. Następnie znów siadamy
do dwudziestominutowej medytacji. Tego dnia wszystko robimy z poczuciem
świadomości i w milczeniu. Nawet posiłek odbywa się w ciszy, byśmy mogli jeść
świadomie, zdając sobie sprawę, że karmimy ciało, przeżuwamy, smakujemy, połykamy.
To nie jest takie łatwe. Utrzymanie skupienia na chwili obecnej wymaga sporo energii.
W porze lunchu zauważam mężczyznę czytającego gazetę. Jest to naruszenie
zarówno ogólnej atmosfery dnia, jak i zasady, że niczego nie czytamy. Mamy nadzieję,
że wszyscy dostrzegą sens w przestrzeganiu reguł, które nam przyświecają, albo
przynajmniej sens poddania się takiemu eksperymentowi. Może uważne zjedzenie
posiłku jest dla człowieka zbyt dużym przeżyciem? Uśmiecham się pod nosem,
zauważając swój bigoteryjny odruch, by wymusić na nim właściwe zachowanie.
Odpuszczam. W końcu jest wciąż z nami, prawda? Może to wystarczy. Kto wie, co
przeżył dziś rano?
Któregoś roku pracowaliśmy z grupą sędziów sądu rejonowego, dla których
zorganizowaliśmy program redukcji stresu. Tylko oni byli uczestnikami zajęć, mogli więc
swobodnie mówić o stresie, z jakim mieli do czynienia, a także o swoich specyficznych
problemach. Sędzia zwyczajowo „zasiada” w ławie sędziowskiej, wydawało się zatem,
że trwanie w bezruchu i zachowywanie bezstronności powinno przyjść tym ludziom
łatwiej niż innym 16. Gdy pierwszy raz rozmawialiśmy o programie, niektórzy uznali
koncepcję uważności za bardzo atrakcyjną. Aby dobrze wykonywać swoją pracę, muszą
wykazać się nadzwyczajną koncentracją i cierpliwością oraz współczuciem
i obiektywizmem. Muszą słuchać potoku słów czasem bolesnych i szokujących, ale
najczęściej nudnych i przewidywalnych zeznań, zachowując opanowanie, a nade
wszystko poświęcając uwagę rozwojowi wypadków podczas rozprawy. Opanowanie
metodycznego sposobu radzenia sobie z natrętnymi myślami i uczuciami, a czasem
z gwałtownymi reakcjami emocjonalnymi, może mieć dla sędziego wielką wartość
z zawodowego punktu widzenia, nie mówiąc już o zredukowaniu poziomu stresu.
Gdy pojawili się anonimowo na całodziennej sesji uważności, zajęli miejsca wśród
innych członków dużej grupy. Zauważyłem, że siedzą razem i jedzą wspólnie lunch na
trawniku. Powiedzieli później, na kolejnych zajęciach, że czuli szczególną bliskość, gdy
razem zasiedli do posiłku, nie patrząc na siebie ani nie rozmawiając. Było to dla nich
niezwykłe doświadczenie.
***
Dziś energia w sali wydaje się bardzo świeża. Większość uczestników jest czujna,
skupiona w trakcie siedzenia i chodzenia. Można wręcz wyczuć ich wysiłek, by zachować
obecność tu i teraz, nie poddać się rozproszeniu. Jak dotąd panuje idealny spokój.
Po zakończeniu poobiedniej medytacji w ruchu, w trakcie której uczestnicy przez pół
godziny mogą chodzić samodzielnie w dowolnym miejscu, zaczynamy popołudnie
medytacją miłującej dobroci i przebaczenia. To proste ćwiczenie (por. rozdział 13)
często przyprawia uczestników o łzy – radości albo smutku. Potem znów płynnie
przechodzimy do siedzenia w milczeniu, a następnie do powolnego chodzenia.
Czasem w trakcie sesji popołudniowej wprowadzaliśmy „szalony marsz”, by grupa
utrzymała wysoki poziom energii. Prawie wszystkim zmiana tempa sprawiała frajdę,
chociaż niektórzy uczestnicy musieli ten fragment przeczekać na krześle, po prostu się
przyglądając. Szalony marsz to chodzenie w bardzo szybkim tempie i zmiana kierunku
co siedem kroków, potem co cztery, co trzy, z zaciśniętymi pięściami i zębami, bez
kontaktu wzrokowego – wszystko ze świadomością każdej upływającej chwili. Potem
umyślnie nawiązywaliśmy kontakt wzrokowy, chodząc w tym samym tempie i zwracając
uwagę na różnice w odbiorze ćwiczenia. Następnie chodziliśmy bardzo powoli do tyłu,
z zamkniętymi oczami, zmieniając kierunek, gdy na kogoś wpadaliśmy, starając się
odnotować poczucie kolizji, kontakt z innym ciałem. Szalony marsz kończył się
powolnym zmierzaniem w kierunku, który uczestnicy uznawali za środek pomieszczenia,
z zamkniętymi oczami, aż spotykaliśmy się wszyscy w jednej wielkiej grupie. Wówczas
opieraliśmy głowy o byle co. W tym momencie jest sporo śmiechu. Rozładowuje to
poczucie pewnej sztywności narastającej w ciągu całego popołudnia, gdy pogłębia się
nasza koncentracja.
Z biegiem lat zaczęliśmy rezygnować z szalonego marszu, przeznaczając
zaoszczędzony czas na cykle zwykłego siedzenia i chodzenia w milczeniu. Sama ta
praktyka bowiem, bezcenna szansa spędzenia wspólnie kilku godzin, miała dla nas
własną nieodpartą logikę, przypominającą, że „mniej, to więcej”, obojętne jak bardzo to
„więcej” wydaje się atrakcyjne. To generalna zasada MBSR: zostawić jak najwięcej
przestrzeni, zamiast ją wypełniać, nawet gdy w grę wchodzą interesujące i potencjalnie
istotne ćwiczenia. Jako instruktorzy nauczyliśmy się pokładać ufność w prawdzie, że
wszystko, co ma się wyłonić i co uczestnicy zajęć muszą zrozumieć, wyłoni się w swoim
czasie z samej podstawowej prostoty praktyki uważności. Staramy się więc nadać
curriculum MBSR jak największą prostotę, zachowując w nim jednocześnie jak najwięcej
przestrzeni, ponieważ rozumiemy, że w tym wypadku „mniej” naprawdę znaczy „więcej”
i że prawdziwym curriculum jest samo życie oraz wszystko, co wyłania się w naszych
przeżyciach, chwila po chwili, gdy tylko podejdziemy do tego z zaangażowaniem,
świadomością i elementarną życzliwością wobec samych siebie.
Najdłuższe siedzenie tego popołudnia rozpoczyna się od praktyki nazywanej przez
nas „medytowaniem jak góra”. Używamy wyobrażenia góry, by przypomnieć
uczestnikom, o co chodzi w siedzeniu, gdy nasza całodniowa sesja trwa już jakiś czas
i wkrada się pewne zmęczenie. Gdy wyobrażamy sobie, że siedzimy jak góra, mocno
zakorzenieni w naszej postawie, z masywną niewzruszonością, dodaje nam to otuchy.
Nasze ramiona to zbocza, nasza głowa to górujący nad okolicą szczyt, całe nasze ciało
ma w sobie majestat i imponującą okazałość niebotycznych gór. Siedzimy w bezruchu,
jesteśmy sobą dokładnie tak, jak góra spoczywa nieporuszona przez dzień przechodzący
w noc, zmiany pogody, kolejne pory roku. Góra zawsze pozostaje górą, jest zawsze
obecna, ugruntowana, zakorzeniona w ziemi, zawsze nieruchoma, zawsze piękna. Jest
piękna, będąc po prostu tym, czym jest, widoczna czy niewidoczna, pokryta śniegiem
lub zielenią drzew, skąpana w deszczu albo spowita chmurami.
Wyobrażenie, którego używamy w trakcie siedzenia jak góra pomaga nam pamiętać
i czuć własną siłę i potencjał celowego działania, jakimi przepełniona jest praktyka
siedzenia w medytacji, gdy po południu w naszej sali ubywa słońca i dzień naturalnie
zbliża się do kresu. Przypomina nam również, że na pewne zmiany doświadczane
w umyśle i ciele, możemy spojrzeć jak na wewnętrzne typy pogody. Góra przypomina
nam, że zarówno w trakcie siedzenia, jak i w obliczu życiowych zawirowań i burz, które
czasem ogarniają nasze ciało i umysł, możemy pozostać stabilni i opanowani 17.
Uczestnicy naszych programów lubią medytować jak góra, ponieważ wyobrażenie to
pozwala im zakotwiczyć się w praktyce, a także pogłębia ich wewnętrzne doznanie
spokoju i równowagi. Oczywiście wyobrażenie to ma również swoje ograniczenia,
ponieważ jesteśmy górą, która równie dobrze może trwać w bezruchu, jak chodzić,
rozmawiać, tańczyć, myśleć, śpiewać i w ogóle działać.
***
Nasz wspólny dzień upływa chwila po chwili, oddech za oddechem. Wiele osób zjawiło
się rano w sali z poczuciem niepewności, czy zdołają wytrzymać sześć godzin
w milczeniu, czy przetrwają siedzenie, chodzenie i oddychanie w ciszy przez większość
dnia. Wybija trzecia, a wszyscy wciąż tu są i najwyraźniej są tu całym sobą.
Przychodzi pora, by znieść przymus milczenia i unikania kontaktu wzrokowego. Mamy
na to swój sposób: najpierw rozglądamy się po sali w ciszy, nawiązując kontakt
wzrokowy z innymi uczestnikami i obserwując, jakie wywołuje to odczucia. Często
typową reakcją jest promienny uśmiech. Następnie, wciąż w milczeniu, szukamy
partnera i przysiadamy się do niego na tyle blisko, by móc szeptać, ponieważ
z całodniowego milczenia wychodzimy, właśnie mówiąc szeptem. Rozmawiamy o tym,
co dostrzegliśmy, co poczuliśmy, czego się nauczyliśmy, z czym się zmagaliśmy, jak
pracowaliśmy z tym, co pojawiało się w naszym wnętrzu, zwłaszcza jeśli były to trudne
przeżycia, co nas zaskoczyło i wreszcie jak czujemy się w tej chwili. Najpierw o swoim
dniu opowiada jedna osoba, a druga słucha, potem zamieniają się rolami. Zatem sto
dwadzieścia osób w parach rozsianych po całej sali zaczyna bardzo osobiste rozmowy,
prowadzone szeptem, na temat bezpośrednich, bardzo intymnych przeżyć związanych
z tym dniem. Atmosfera panująca w pomieszczeniu jest jednocześnie spokojna
i elektryzująca, jak w ulu. Po zakończeniu rozmów, już w całej grupie, normalnym
tonem, dzielimy się przeżyciami. Zachęcamy ich do opowiedzenia o swoich
doświadczeniach w dowolny sposób, łącznie z tym, co ich sprowadziło do Kliniki
Redukcji Stresu i co nasunęło im pomysł udziału w treningu MBSR. Gdy uczestnicy
zgłaszają się do głosu, podnosząc rękę, i zaczynają opowiadać o swoich przeżyciach,
spokój panujący w sali jest niemal namacalny. Choć siedzimy w tak dużej grupie, mamy
poczucie głębokiej intymności tego spotkania. Powstaje wrażenie, jakby w tym kręgu
łączył nas jeden umysł, jakbyśmy stanowili odzwierciedlenie jego różnych aspektów.
Wszyscy uważnie słuchamy, naprawdę słyszymy to, o czym mówią inni.
Jedna z kobiet opowiada, jak w trakcie medytacji miłującej dobroci i przebaczenia
była w stanie obdarzyć siebie samą częścią tej miłości i życzliwości oraz znaleźć
w swoim wnętrzu odrobinę przebaczenia dla męża, który maltretował ją latami. Mówi,
że dobrze się czuje, gdy w ten sposób może to „puścić”, nawet jeśli to tylko odrobina
przebaczenia, ponieważ czuje, że przebaczenie mężowi leczy również coś w jej wnętrzu.
Mówi, że rozumie teraz, iż nie musi dźwigać w sobie złości jak jakiegoś przytłaczającego
brzemienia, że może ruszyć dalej i zostawić ten okres życia za sobą.
W reakcji na to inna kobieta wyraża wątpliwość, czy przebaczenie zawsze stanowi
właściwe wyjście. Stwierdza, że nie ma przekonania, czy praktykowanie przebaczenia jej
służy, skoro przez większość dorosłego życia była „zawodową ofiarą”, zawsze wszystkim
przebaczała, spełniając ich potrzeby kosztem własnych. Dodaje, że jej zdaniem powinna
teraz odczuwać gniew. Dzisiaj po raz pierwszy nawiązała z nim kontakt i zrozumiała, że
w przeszłości nie była gotowa się z nim skonfrontować. Właśnie dziś dotarło do niej, że
musi zaakceptować i uszanować dominujące na tym etapie życia uczucie, którym jest
mnóstwo złości, a „przebaczenie może poczekać”.
Kilku naszych absolwentów mówi, że przyjechali „naładować baterie”, co, jak mają
nadzieję, pomoże im wrócić do codziennej dyscypliny medytacji, którą z tych czy innych
powodów porzucili. Janet opowiada, że ten dzień wspólnej praktyki przypomniał jej, iż
lepiej się czuje, gdy regularnie praktykuje medytację. Markowi regularna praktyka
siedzenia pomaga z kolei bardziej zaufać swojemu ciału, zamiast polegać wyłącznie na
opinii lekarzy. Zdaniem jego lekarzy powinien ograniczyć swoją aktywność z powodu
narastających dolegliwości kręgosłupa zwanych zesztywniającym zapaleniem stawów,
w wyniku czego kręgi zrastają się w przypominającą walec sztywną strukturę. Mark
odkrył jednak, że wcale nie jest w aż tak złej formie.
W ciągu godzinnej rozmowy z udziałem stu dwudziestu osób, w pełni obecnych
i świadomych, często następują chwile ciszy, jak gdybyśmy wspólnie przekraczali
potrzebę mówienia. Powstaje wtedy poczucie, że milczenie jest co najmniej równie
dobrą formą komunikacji jak słowa. To buduje między nami więź. Czujemy spokój,
czujemy się wygodnie w ciszy, jak w domu. Nie musimy jej niczym wypełniać.
Dzień zbliża się do końca. Siadamy do cichej medytacji na ostatnie piętnaście minut,
potem zaczynamy się żegnać. Na twarzy Sama wciąż gości promienny uśmiech. Jest
jasne, że miał dobry dzień. Jeszcze raz padamy sobie w objęcia i obiecujemy utrzymać
kontakt. Parę osób zostaje, by pomóc nam uprzątnąć maty.
***
***
Spokój, jakiego doświadczyła Jackie tamtej nocy, to coś, co możemy poczuć w każdej
chwili, w dowolnych okolicznościach, jeśli tylko dostatecznie poświęciliśmy się praktyce
uważności. To wielki dar, który możemy sobie ofiarować. Oznacza, że możemy odzyskać
całe swoje życie, zamiast żyć tylko z myślą o wakacjach albo innych „szczególnych”
chwilach, gdy wszystko będzie „idealnie”. Oczywiście rzadko kiedy tak właśnie jest,
nawet w trakcie wspaniałych wakacji.
Wyzwanie polega na tym, by uczynić z wewnętrznej równowagi, spokoju i jasnego
widzenia część codziennego życia. Jak stan uważności jest możliwy za każdym razem,
gdy idziemy dokądś, a nie tylko gdy praktykujemy medytację w marszu, podobnie
możemy wnieść uważność każdej chwili we wszystkie cele, doznania i aspekty zwykłego
życia, a więc w przygotowanie kolacji, nakrywanie do stołu, jedzenie, zmywanie naczyń,
pranie, sprzątanie domu, w wynoszenie śmieci, pracę w ogrodzie, koszenie trawy, mycie
zębów, golenie, w kąpiel, wycieranie ciała ręcznikiem, w zabawę z dziećmi albo
pomaganie im przed wyjściem do szkoły, w pisanie e-maili, SMS-ów i telefonowanie,
porządkowanie garażu, odstawianie samochodu do mechanika albo samodzielną jego
naprawę, w jazdę na rowerze, metrem i autobusem, głaskanie kota, wyprowadzanie psa
na spacer, przytulanie, całowanie, kochanie się, w troszczenie się o ludzi zdanych na
naszą pomoc, wychodzenie do pracy albo po prostu w siedzenie na schodkach przed
domem lub w parku.
Jeśli możemy coś wyszczególnić czy choćby poczuć, możemy objąć to uważnością.
Mieliśmy już okazję stwierdzić kilka razy, że włączenie uważności w działanie czy
doświadczenie, ogromnie je wzbogaca. Staje się ono dla nas bardziej wyraziste, bardziej
intensywne i realne. Rzeczy stają się bardziej wyraziste również dlatego, że słabnie
nieco intensywność strumienia myśli, jest więc mniej prawdopodobne, że staną miedzy
nami a tym, co rzeczywiście się dzieje. Większej klarowności i pełni możemy
doświadczać poprzez nasze codzienne zajęcia w taki sam sposób jak podczas praktyki
skanowania ciała, siedzenia i ćwiczenia jogi. Formalna praktyka uważności rozwija naszą
zdolność objęcia świadomością wszystkich chwil naszego życia. Gdy praktykujemy
regularnie, uważność zaczyna w naturalny sposób wnikać w najprzeróżniejsze obszary
codziennego życia. Odkrywamy wówczas, że umysł się uspokoił, stał się mniej
pobudzony.
Gdy oswoimy się już z obejmowaniem świadomością każdej chwili, odkryjemy, że nie
tylko możemy to robić, ale możemy z tego również czerpać radość podczas zajęć tak
prozaicznych jak zmywanie naczyń. Zaczynamy rozumieć, że nie musimy spieszyć się ze
zmywaniem, by „przerzucić się” na coś lepszego czy ważniejszego, ponieważ nasze
życie w tej chwili toczy się właśnie tu, gdzie zmywamy naczynia. Wiemy już, że gdy
takie chwile nam umykają, bo umysł jest gdzie indziej, oszukujemy się we własnym
życiu. Spróbujmy więc sięgać po garnek, kubek i talerz uważnie, uświadamiając sobie
każdy ruch ciała, gdy trzymamy, czyścimy, opłukujemy kolejne naczynia, spróbujmy
uświadomić sobie każdy powiew oddechu i każde poruszenie umysłu. To samo odnosi
się do nakrywania do stołu albo chowania umytych i wysuszonych naczyń.
Podobnie możemy traktować każdą czynność, zarówno wykonywaną samodzielnie,
jak i w zespole. Dopóki coś robimy, to czy nie lepiej zupełnie się w to zaangażować, tu
i teraz? Gdy postanowimy działać uważnie, aktywność będzie wyłaniać się z niezrobienia
niczego. Będzie w niej więcej sensu, a jednocześnie będzie wymagała mniej wysiłku.
Gdy nauczymy się przeplatać rutynowe codzienne zajęcia z autentyczną obecnością,
gdy będziemy gotowi pamiętać, że chwile wypełniania zwykłych obowiązków mogą być
także chwilami spokoju i bacznej uwagi, odkryjemy, że nie tylko cały ten proces sprawia
większą frajdę, ale że pojawiają się w nim momenty zrozumienia samego siebie
i swojego życia. Na przykład uważnie zmywając naczynia, możemy z całą wyrazistością
uzmysłowić sobie rzeczywistość nietrwałości. I oto znów zmywamy naczynia. Ile już
razy to robiliśmy? Ile jeszcze razy będziemy w swoim życiu zmywać? Czym jest ta
czynność, którą nazywamy zmywaniem naczyń? Kim w rzeczywistości jest osoba, która
zmywa?
Wnikając w ten sposób w zwykłą czynność, bez nacisku na odnajdywanie
odpowiedzi, zwłaszcza odpowiedzi zanurzonych w koncepcjach, wnikając coraz głębiej
i utrzymując „zmywanie” – tę najzwyklejszą czynność – w uważnej świadomości,
możemy odkryć, że wyobraża ona cały świat. Możemy dużo nauczyć się o sobie
i świecie, gdy całą swoją istotą, z baczną uwagą i dociekliwym umysłem zaangażujemy
się w zmywanie naczyń. W ten sposób zmywanie może nauczyć nas czegoś istotnego,
może stać się lustrem naszego umysłu.
Nie chodzi o to, by patrzeć na świat jako na niekończący się ciąg brudnych naczyń,
a potem wrócić do mechanicznego zmywania. Chodzi o to, by naprawdę zmywać, skoro
już to robimy, by w trakcie zmywania być przytomnym i ożywionym, świadomym
skłonności do przełączenia się na automatycznego pilota i kontynuowania zmywania bez
udziału świadomości. Może trzeba też uświadomić sobie swój opór przed zmywaniem,
zwlekanie i, na przykład, pretensje do innych osób, które naszym zdaniem powinny nam
pomóc, ale tego nie robią. Uważność może również prowadzić do decyzji, które
zmieniają życie dzięki temu, co udało się zrozumieć. Może nawet uda nam się skłonić
kogoś, by pomógł nam w zmywaniu? Gdy mamy zmywarkę, to i z wkładania do niej
naczyń możemy uczynić praktykę uważności. Być może warto zwrócić przy tym uwagę,
jak bardzo jesteśmy przywiązani do układania w niej naczyń w sposób właściwy
(oczywiście „nasz sposób”), jak bardzo jesteśmy przekonani, że oprócz nas nikt nie umie
tego zrobić porządnie. Czasem, bez względu na to, co robimy, taka obserwacja umysłu
uczy pokory i zarazem rozśmiesza nas do łez.
Sprzątanie domu to kolejny przykład codziennej czynności. Gdy musimy posprzątać
dom, to dlaczego nie mielibyśmy zrobić tego uważnie? Wiele osób opowiada mi, że
utrzymuje w domu nieskazitelną czystość, że nie mogłyby żyć w bałaganie, że podnoszą
rozrzucone ubrania, porządkują i odkurzają. Ile jednak jest świadomości w całej tej
krzątaninie? Jak często są świadome swojego ciała? Czy zadają sobie w ogóle pytanie,
ile jest czystości w czystości? Czy widzą swoje przywiązanie do pewnej konkretnej wersji
porządku we własnym domu? Czy zadają sobie pytanie, co w ogóle wynoszą z tego
sprzątania albo czy zauważają, że go nie cierpią? Czy zadają sobie pytanie, kiedy należy
przestać albo co można zrobić z tą energią, gdyby przestali traktować dom jak eksponat
na wystawie? Czy zastanawiają się nad tym, dlaczego mają skłonność do nałogowego
sprzątania? I kto będzie sprzątał dom dwadzieścia lat po ich śmierci?
Jeśli ze sprzątania uczynimy część swojej praktyki medytacyjnej, ta rutynowa
czynność zmieni się w zupełnie nowe doświadczenie. W rezultacie możemy brać się do
sprzątania w inny sposób albo sprzątać mniej – i to wcale nie dlatego, że przestaliśmy
troszczyć się o porządek i czystość. Porządek i czystość nie muszą zostać złożone jako
ofiary na ołtarzu uważności. Zmiana w podejściu do sprzątania może nastąpić z powodu
głębszego wglądu w nasz stosunek do porządku i czystości, a także wglądu w samego
siebie, w swoje potrzeby, priorytety i nawyki. Badanie własnego podejścia oznacza w tej
sytuacji po prostu nieosądzającą świadomość, zdolność przejrzenia na wskroś przez
zasłonę w postaci braku świadomości, zwykle upośledzającą nasze działania, zwłaszcza
gdy są to działania rutynowe.
Być może rady, jak zmywać naczynia i sprzątać dom uważnie dadzą wam
wyobrażenie, jak wpleść głębszą świadomość w każdą czynność oraz jak rozwijać
klarowniejszy wgląd we własny umysł i własną sytuację życiową. Zapamiętajmy, że
każda chwila naszego życia to chwila, w której możemy żyć całą pełnią, a nie chwilą,
którą można przeoczyć. Dlaczego nie mielibyśmy przeżyć życia tak, jak gdyby
rzeczywiście miało znaczenie?
***
George robi zakupy dla siebie i żony raz w tygodniu. Zachowuje się uważnie. Musi.
W jego stanie prawie wszystko może go przyprawić o ostry atak duszności. Chwila po
chwili świadomość pomaga mu utrzymać ciało i oddech pod kontrolą. George ma
chroniczną postać obturacyjnej choroby płuc. Nie może pracować, stara się więc
przynajmniej trochę pomóc w domu, gdy żona jest w pracy. Ma sześćdziesiąt sześć lat,
choruje od lat sześciu. Dawniej palił, na dodatek przez całe dorosłe życie pracował
w słabo wentylowanym warsztacie, wdychając opary chemikaliów i pył z materiałów
ściernych. Niedawno musiał całą dobę oddychać przez maskę tlenową. Używa
przenośnej butli tlenowej na kółkach, którą ciągnie za sobą wszędzie. Tlen do nosa
dociera przez plastikową rurkę. W ten sposób George może jakoś funkcjonować.
Nauczył się praktykować uważność, gdy wziął udział w programie rehabilitacji płuc
w naszym szpitalu. Program ten obejmuje uważne oddychanie w celu opanowania
duszności i paniki, które mogą się pojawić, gdy odkrywamy, że nie zdołamy nabrać
w płuca następnego oddechu. W ciągu ostatnich czterech lat George sumiennie
praktykował cztery, pięć razy w tygodniu przez piętnaście minut. Kiedy medytuje,
oddycha bez wysiłku i ma poczucie, że nie potrzebuje tlenu, mimo to nadal korzysta
z urządzeń.
Praktyka medytacji pozytywnie wpłynęła na życie George’a. Przede wszystkim dzięki
świadomemu oddychaniu ataki duszności stały się rzadsze. „Powiem tak, mój oddech
nie jest już taki ciężki. Trochę się uspokoił. Nie muszę go już pilnować, sam się
stabilizuje”. Chociaż George wie, że jego stan nie ulegnie diametralnej poprawie
i pewnych rzeczy nigdy nie będzie mógł robić, zaczął to akceptować. Nauczył się
poruszać powoli w tempie dostosowanym do swoich możliwości i być szczęśliwym
człowiekiem. Ma dotkliwą świadomość swoich ograniczeń i stara się przez cały dzień
z uważnością traktować własne ciało i oddech.
Kiedy przyjechał dziś do szpitala, zaparkował samochód, wszedł powoli do budynku,
po czym zatrzymał się w męskiej toalecie, by przez parę minut odpocząć i pooddychać.
Potem wszedł do windy i znów przez kilka minut odpoczywał. Świadomie rozkłada swoje
siły i nigdzie się nie spieszy. Musi tak robić. W przeciwnym razie nie opuszczałby izby
przyjęć.
Nie od razu pogodził się z tym, że musi korzystać z tlenu przez całą dobę.
Początkowo przestał chodzić na zakupy, ponieważ czuł się zakłopotany i skrępowany
koniecznością zabierania ze sobą butli tlenowej. W końcu jednak powiedział sobie: „To
jakieś szaleństwo! W ten sposób tylko sobie szkodzę”. Znowu więc robi zakupy
w sklepie spożywczym. Wszystko pakuje w małe torebki z uchwytami. Wtedy może je
podnosić i pakować do bagażnika, a wszystko to powoli, z pełną świadomością.
Dojechawszy pod dom, musi pokonać około piętnastu metrów między samochodem
a bocznym wejściem do domu. Może ciągnąć butlę z tlenem i nieść parę niezbyt ciężkich
toreb z zakupami. Te cięższe zostawia w samochodzie i przynosi je później jego żona.
Mówi: „Sprzedawcy w sklepie już mnie znają i bez problemu dają mi reklamówki. Więc
w pewnym sensie mam ten problem z głowy. Tak to w praktyce wygląda. Wiesz,
zawsze jest jakaś droga na skróty. Mówię sobie tak: jeśli dam radę coś zrobić, to to
zrobię, jeśli nie, daję sobie spokój. I na tym to z grubsza polega”.
Robiąc zakupy, George wnosi wkład w prowadzenie gospodarstwa domowego,
wyręcza też żonę, która w przeciwnym razie musiałaby robić zakupy. Pomaga mu to
utrzymać poczucie zaangażowania w swoje życiowe sprawy. Mimo ograniczeń
wynikających z choroby aktywnie stawia czoło wyzwaniom, zamiast siedzieć w domu
i narzekać na swój los. Akceptuje każdą chwilę i stara się ją wykorzystać, nie tracąc
poczucia rozluźnienia i pełnej świadomości. Żyjąc w ten sposób – badając swoje
ograniczenia i rozkładając odpowiednio siły, uważnie śledząc swój oddech przez cały
dzień – funkcjonuje wyjątkowo dobrze jak na człowieka z tak poważną wadą płuc.
W przypadku bowiem tej choroby, przy odpowiedniej opiece medycznej, zakres
niepełnosprawności związany z uszkodzeniem płuc w dużym stopniu zależy od
czynników psychologicznych.
Skoro George znalazł sposób, by wykorzystać praktykę uważności na co dzień
i dostosować ją do swojej sytuacji i kondycji fizycznej, to także i my możemy
pielęgnować uważność, niezależnie od okoliczności naszego codziennego życia. Jak
przekonamy się w rozdziale poświęconym stresowi związanemu z presją czasu (rozdział
26), skupienie pełnej świadomości na każdej upływającej chwili jest skutecznym
sposobem, by w pełni wykorzystać dany nam w życiu czas. Takie podejście sprawia, że
w naszym życiu pojawia się więcej równowagi, opanowania i spokoju.
***
Jeśli chcielibyśmy rozwijać naszą praktykę medytacji uważności i mamy już za sobą
eksperymenty z różnymi ćwiczeniami, które omawialiśmy, to pewnie zastanawiamy się,
jak wykonać kolejny krok. Czy lepiej zacząć od medytacji na siedząco, czy może od
skanowania ciała? A może od jogi? Jak stosować wskazówki dotyczące oddychania, na
którym etapie skorzystać z sugestii odnoszących się do medytacji na siedząco? Jak
często powinniśmy praktykować, o jakich porach dnia i jak długo? Jak ma się do tego
wszystkiego medytacja w ruchu i uważność w codziennym życiu?
Wspominaliśmy już o tym, jak łączyć różne aspekty formalnej praktyki MBSR. W tym
rozdziale przedstawiamy konkretne zalecenia dotyczące rozpoczęcia indywidualnej,
codziennej praktyki uważności, opartej na identycznej formule jak nasza praca
z uczestnikami zajęć w Klinice Redukcji Stresu. Dzięki temu w trakcie lektury
pozostałych części książki będziemy mogli ćwiczyć tak samo, jak gdybyśmy brali udział
w treningu w klinice. Druga ewentualność to odłożenie decyzji o rozpoczęciu regularnej
praktyki do czasu zakończenia lektury książki. Więcej szczegółów na temat rozwijania
regularnej praktyki uważności zawierają rozdziały 34 i 35.
Jeśli przemawia do was to, o czym do tej pory opowiadaliśmy, nic nie stoi na
przeszkodzie, byście już teraz rozpoczęli praktykę. Na programie MBSR z pewnością na
tym etapie zaczęlibyście już praktykowanie. Wszelkie rozważania na temat praktyki,
instrukcje, omawianie zastosowań uważności w dolegliwościach różnego rodzaju,
związków uważności z szerzej pojmowaną medycyną, zdrowiem i chorobą, z ciałem
i umysłem – wszystko to w zestawieniu z regularną praktyką medytacyjną ma znaczenie
drugorzędne. To zaangażowanie w codzienną formalną praktykę uważności ma
zasadnicze znaczenie, a cała reszta, czyli rozwój, uczenie się, uzdrowienie i przemiana,
wyłaniają się z niej.
W ramach treningu MBSR rozpoczynamy praktykę już na pierwszych zajęciach. Jeśli
rozpoczęliście ćwiczenie uważności, materiał przedstawiony w kolejnych rozdziałach
będzie dla was bardziej zrozumiały. Jeśli więc mielibyście ochotę rozpocząć praktykę
w oparciu o konsekwentnie ułożony program, w tym rozdziale znajdziecie wskazówki,
jak zorganizować sobie następne osiem tygodni. Może się zdarzyć, że do ukończenia
lektury przejdziecie tylko przez pierwsze dwa, trzy tygodnie. Nic nie szkodzi. Nie ma
potrzeby rozciągać czytania na osiem tygodni, choć nie jest to zabronione.
Najważniejsze to zacząć. Miejmy nadzieję, że gdy zabierzecie się za ćwiczenia, wasze
doświadczenia będą was motywowały do utrzymania tempa i kontynuowania praktyki
przez pełne osiem tygodni. Powtarzamy naszym pacjentom: „Ten program nie musi
wam się podobać, musicie po prostu przez niego przejść”. Po ukończeniu ośmiu tygodni
ćwiczeń będziecie mieli dość własnej energii i bezpośredniego, osobistego
doświadczenia wyniesionego z praktyki, by kontynuować ją w następnych latach,
a może nawet przez resztę życia. Od czasu jej pierwszego wydania książka ta trafiła
w ręce dziesiątek tysięcy ludzi, którzy korzystali z niej właśnie w ten sposób.
W programie MBSR oraz w innych programach opartych na uważności wzięły ogółem
udział setki tysięcy osób.
Zacząć należy oczywiście od oddechu. Jeśli nie zrobiliście jeszcze trzyminutowego
eksperymentu polegającego na uważnym obserwowaniu oddechu (patrz rozdział 1),
możecie przeprowadzić go teraz, by wiedzieć, co mamy na myśli, mówiąc
o utrzymywaniu uwagi na oddechu. Zalecamy wykonywanie tego ćwiczenia co najmniej
pięć, dziesięć minut dziennie, w pozycji siedzącej lub leżącej, o dowolnej porze dnia.
Zajrzyjcie jeszcze raz do rozdziału 3, poświęconego oddychaniu, i rozpocznijcie
ćwiczenia od oswojenia się z poczuciem unoszącego się i opadającego wraz z oddechem
brzucha. Potem postępujcie zgodnie ze wskazówkami ćwiczenia 1 i 2 z końca tego
rozdziału.
Najważniejsze jest to, by praktykować codziennie. Nawet jeśli znajdziecie na praktykę
tylko pięć minut, wpłynie ona korzystnie na wasze siły witalne i zdrowie. Jednak od
naszych pacjentów w Klinice Redukcji Stresu oczekujemy, że zobowiążą się do
praktykowania od czterdziestu pięciu minut do godziny dziennie, sześć dni w tygodniu,
przez co najmniej osiem tygodni. Stanowczo więc zalecamy podobny plan ćwiczeń
wspomaganych instrukcjami z nagrań z Serii 1. Wygospodarowanie czasu na praktykę
z pomocą nagrań od samego początku pociąga za sobą znaczącą zmianę w stylu życia.
Kto z nas ma dodatkową godzinę na wylegiwanie się i „nic nierobienie”? Dla naszego
spekulatywnego umysłu to wielka dawka bezczynności. Okazuje się jednak, że takie
ćwiczenie ma pozytywny wpływ na całe nasze życie. Musicie znaleźć czas na codzienną
praktykę, bo inaczej nigdy się o tym nie przekonacie. Pamiętajcie, z waszego punktu
widzenia, wziąwszy pod uwagę ból i cierpienie, które doprowadziły was do tego punktu,
pielęgnowanie uważności w postaci codziennej formalnej praktyki jest tak ważne, jak
gdyby od tego zależało wasze życie, a jak widzieliśmy, naprawdę tak jest.
Seria 1 nagrań jest bardzo skutecznym wsparciem w początkowej fazie, a także na
dalszych etapach praktyki. Są przydatne w ciągu ośmiu tygodni programu MBSR, jak
również długo po jego zakończeniu. Płyty z instrukcjami do praktyki, nagrane zwykle
przez instruktorów, są używane przez wszystkich uczestników programów MBSR. Wiele
osób kontynuuje praktykę z ich wsparciem przez całe lata.
Postępowanie zgodnie ze wskazówkami nagranymi przez instruktora pozwala nam
ograniczyć się do wykonywania zaleceń. Nie musimy wtedy pamiętać, jaki powinien być
następny krok. Jest to tym ważniejsze, że istotą praktyki jest czyste bycie, któremu
znacznie trudniej zaufać, będąc uwikłanym w aktywność własnego umysłu, czasem też
w skutki stresu albo dolegliwości ciała. W tej części znajdziecie konkretne instrukcje,
której płyty używać na danym etapie.
Jeśli zamiast sięgnąć po płyty z instrukcjami, wolicie stopniowo zagłębiać się
w praktykę uważności i różne aspekty curriculum MBSR we własnym tempie, ta część
książki zawiera sporo wskazówek, jak ułożyć indywidualny program formalnej praktyki
bez korzystania z nagrań. Niezależnie od tego, czy będziecie słuchać płyt, zachęcamy do
wracania do tej części książki, by odświeżyć sobie opisy ćwiczeń i zawarte w nich
sugestie.
Tydzień 1 i 2
Tydzień 3 i 4
Po dwóch tygodniach takich ćwiczeń zacznij robić, na zmianę, jednego dnia skanowanie
ciała, a następnego pierwszy układ ćwiczeń hatha jogi uważności (Seria 1, CD nr 2).
Praktykuj w ten sposób przez cały trzeci i czwarty tydzień. Postępuj zgodnie ze
wskazówkami dotyczącymi jogi z rozdziału 6. Pamiętaj, by ćwiczyć tylko te pozycje,
które nie przekraczają możliwości twojego ciała, i zachowywać niezbędną ostrożność.
Jeśli cierpisz na jakieś dolegliwości, masz problem z układem mięśniowo-kostnym,
płucami albo sercem, koniecznie skonsultuj się z lekarzem albo fizjoterapeutą.
Kontynuuj praktykę uważnego oddychania w postawie siedzącej przez piętnaście, do
dwudziestu minut dziennie w trzecim tygodniu i do trzydziestu minut w czwartym.
Jeśli zaś chodzi o praktykę nieformalną, staraj się codziennie uważnie obserwować
jedno przyjemne zdarzenie w twoim życiu, w chwili gdy ma miejsce. Przez tydzień
prowadź, odnotowując, czy udało się wtedy utrzymać skupioną świadomość tego, jak
reagowało ciało, jakie pojawiały się myśli i jakie owo zdarzenie budzi w tobie odczucia
w chwili prowadzenia zapisków. Przykładowy dziennik znajdziesz w załączniku.
W czwartym tygodniu postępuj tak samo z jednym nieprzyjemnym czy stresującym
zdarzeniem dziennie.
Tydzień 5 i 6
Tydzień 7
Siódmy tydzień MBSR poświęcony jest praktyce bez nagrań z instrukcjami, aby zachęcić
uczestników do większej samodzielności oraz do przejęcia prowadzenia w trakcie
ćwiczeń. Codziennie, łącznie przez czterdzieści pięć minut, ćwiczymy kombinację
siedzenia, jogi i skanowania ciała, ale każdy samodzielnie podejmuje decyzję, w jakich
proporcjach. Uczestnicy są zachęcani do eksperymentowania, a więc na przykład
sięgania po dwie albo nawet trzy różne praktyki tego samego dnia, na przykład
trzydzieści minut jogi, a potem piętnaście minut siedzenia, albo dwadzieścia minut
siedzenia, a następnie jogę albo zaraz po zakończeniu siedzenia, albo w ogóle o innej
porze dnia.
Niektórzy jednak na tym etapie wciąż nie czują się gotowi do praktykowania w ten
sposób. Wolą kontynuować praktykę w oparciu o instrukcje z nagrań. Uważają, że
łatwiej im się przy nich skupić i utrzymać koncentrację w rozluźniony, swobodny
sposób, bo nie muszą decydować, jaki jest następny krok, zwłaszcza podczas
skanowania ciała i jogi. Z naszego punktu widzenia nie ma w tym nic złego. Mamy
nadzieję, że z czasem przyswoisz sobie praktykę w stopniu pozwalającym na
samodzielne ćwiczenie bez poczucia dyskomfortu i nie będą ci już potrzebne ani płyty
z instrukcjami, ani książki. Rozwinięcie tego rodzaju ufności i wiary we własną zdolność
kierowania praktyką wymaga jednak czasu i w każdym przypadku może wyglądać nieco
inaczej. Wielu naszych pacjentów całkiem dobrze radzi sobie z samodzielną medytacją,
a mimo to wciąż używają płyt, nawet lata po ukończeniu programu.
Tydzień 8
Jeśli praktyka medytacji ma się stać nieodłączną częścią naszego życia, musimy
wiedzieć, dlaczego praktykujemy. Jak inaczej wytrwać w nic nierobieniu, żyjąc
w świecie, w którym tylko aktywność jest w cenie? Co skłoni nas do zerwania się z łóżka
i kontemplowania upływającej chwili, gdy cały świat smacznie sobie śpi? Skąd będziemy
czerpać motywację do praktyki, gdy cała maszyneria świata będzie w ruchu i gdy będą
nas wzywać obowiązki? Co doda nam zapału, by znaleźć w codzienności miejsce na
świadomość każdej chwili? Co uchroni naszą praktykę przed popadnięciem w rezygnację
po początkowym wybuchu entuzjazmu?
Aby utrzymać zaangażowanie i świeże nastawienie do praktyki, należy wypracować
sobie jej własną wizję, która będzie dla nas drogowskazem w chwilach kryzysu. Taka
wizja może okazać się jedynym wsparciem pozwalającym nam wytrwać na obranej
ścieżce.
Po części ukształtują ją indywidualne uwarunkowania naszego życia, osobiste
przekonania i wartości, a po części nasze doświadczenia wyniesione z samej praktyki
medytacyjnej, która zawsze jest dla nas nauczycielem. Mają na nią wpływ nasze ciało,
postawa, umysł, ból, radość, nasze otoczenie, nasze błędy, pomyłki, sukcesy, krótko
mówiąc, wszystkie przeżywane przez nas stany. Gdy pielęgnujemy uważność, każde
doświadczenie udziela nam lekcji na nasz temat, nasz umysł i ciało odbijają się bowiem
w każdym naszym przeżyciu.
Nasza wizja wyrasta także z naszego zakorzenienia w świecie i tego, jak się w nim
odnajdujemy. Jeśli podejmujemy praktykę wyłącznie ze względu na nasz stan zdrowia,
istotne rysy naszej wizji mogą wywodzić się z naszej wiedzy o ciele, z uwzględniania
sposobu jego funkcjonowania, z naszych oczekiwań wobec medycyny oraz z naszego
pojęcia o roli, jaką odgrywa umysł w procesie zdrowienia. Siła naszej osobistej wizji
będzie w dużym stopniu zależała od wiedzy, jaką posiadamy w wymienionych
obszarach, a także od naszej gotowości do uczenia się. Podobnie jak w przypadku
samej praktyki medytacji ten rodzaj nauki wymaga zaangażowania na całe życie,
ciągłego stawiania pytań i gotowości do zmiany punktu widzenia wraz z rozwojem
naszej wiedzy.
Próbujemy zachęcać uczestników zajęć MBSR do pogłębiania rozumienia własnego
ciała i roli, jaką w stanach zdrowia i choroby odgrywa umysł. Robimy to, pokazując, jak
odkrycia naukowe zmieniają uprawianie medycyny oraz badając znaczenie owych
odkryć dla praktyki medytacji i naszych jednostkowych losów. Dla chcących trzymać
rękę na pulsie tego typu poszukiwania stały się o wiele łatwiejsze, odkąd istnieje
internet.
Klinika Redukcji Stresu i MBSR nie działają w próżni. Klinika powstała w roku 1979
pod egidą Oddziału Opieki Ambulatoryjnej szpitala Centrum Medycznego Uniwersytetu
Massachusetts. Niedługo potem afiliowała się przy Wydziale Medycyny, a następnie,
kilka lat później, przy nowo utworzonym Oddziale Medycyny Prewencyjnej
i Behawioralnej. W tamtych czasach medycyna behawioralna stanowiła nowy nurt, który
przyczynił się do błyskawicznego rozwoju naszej wiedzy o zdrowiu i chorobie. Nowe
odkrycia oraz nowe sposoby myślenia o zdrowiu i chorobie, a następnie ujęcie tej
tematyki z perspektywy dziedziny nazwanej później medycyną integracyjną z czasem
doprowadziły do wyłonienia się bardziej wszechstronnej percepcji tych kwestii w obrębie
samej medycyny, mianowicie takiej, która dostrzega fundamentalną jedność ciała
i umysłu – dostrzeżono znaczenie aktywnego udziału pacjentów w trosce o ich własne
zdrowie. Ów udział jest możliwy dzięki poszerzeniu ich ogólnej wiedzy na temat zdrowia
i tego, jak możemy własnym wysiłkiem je wzmocnić, w ścisłej współpracy z lekarzami
i innymi przedstawicielami służby zdrowia. Takie podejście upowszechniło się pod
nazwą medycyny partycypacyjnej. Opiera się ona na przekonaniu, że wszyscy
posiadamy zdolności uczenia się, rozwoju, uzdrawiania i przemiany, które mogą zostać
wykorzystane, rozwinięte i zmobilizowane w służbie pełniejszego i lepszego życia
w każdym jego wymiarze: od najbardziej podstawowego poziomu molekularnego
i komórkowego (nasze geny, chromosomy i komórki), poprzez wyższe poziomy
funkcjonowania organizmu (tkanki, organy i układy organów) i poziom psychiczny
(myśli i emocje), po poziom interpersonalny (nasze relacje z innymi, społeczeństwem
jako całością i naturalnie ze środowiskiem).
Nowa optyka medycyny partycypacyjnej rozpoznaje i podkreśla znaczenie skutecznej
komunikacji pacjentów ze swoimi lekarzami. Ma ona doprowadzić do lepszego
zrozumienia przez pacjenta informacji o stanie jego zdrowia i możliwościach leczenia
przekazywanych mu przez lekarza. Nowa optyka uwypukla również pragnienie
pacjentów, by być zauważonymi i rozumianymi, by uczestniczyć w dialogu z lekarzem,
który dostrzeże ich potrzeby i je uszanuje 18. W tym właśnie duchu i z tego punktu
widzenia przedstawiamy pacjentom Kliniki Redukcji Stresu najwybitniejsze
i najważniejsze odkrycia na polu neuronauki, psychologii i medycyny, które mogą mieć
znaczenie w kontekście podjętego przez nich treningu MBSR, a także wpłynąć na
formowanie nowych stanowisk w samej medycynie.
Być może najbardziej fundamentalnym osiągnięciem medycyny w ostatnich
dziesięcioleciach jest zrozumienie, że zdrowie nie jest tylko właściwością ciała lub
umysłu, ponieważ ciało i umysł nie stanowią dwóch oddzielnych obszarów. Przeciwnie,
są ze sobą ściśle powiązane i całkowicie zintegrowane. Ten nowy punkt widzenia uznaje
centralne znaczenie pojmowania ciała i umysłu jako całości, a także podkreśla
konieczność, by we wszystkich kompleksowych wysiłkach zrozumienia i leczenia choroby
zwrócić uwagę na interakcje ciała, umysłu i zachowania. Pogląd ten wychodzi
z założenia, że nauka nigdy nie będzie w stanie w pełni opisać ani złożonego,
dynamicznego procesu, jakim jest zdrowie, ani nawet stosunkowo prostej choroby, o ile
nie spojrzy na funkcjonowanie całego organizmu, zamiast ograniczać się do analizy
poszczególnych jego części.
Medycyna poszerza obecnie swój roboczy model zdrowia i choroby, a także
rozumienie, jak tryb życia, nawyki myślowe i uczucia, związki oraz czynniki
środowiskowe oddziałują na zdrowie. Ów nowy model odrzuca pogląd, że umysł i ciało
są fundamentalnie i nieodwołalnie oddzielne. Medycyna poszukuje obecnie
alternatywnej, bardziej wszechstronnej wizji, która pozwoli lepiej zrozumieć, co
właściwie mamy na myśli, gdy mówimy o „umyśle” i „ciele” oraz o „zdrowiu”
i „chorobie”.
Taka transformacja w dziedzinie medycyny jest czasem nazywana zmianą
paradygmatu, czyli zmianą światopoglądu. Odkąd uzmysłowiliśmy sobie konsekwencje
rewolucyjnych zmian w naszym rozumieniu przyrody i nas samych, jakie nastąpiły w XX
i XXI wieku, nie ma w gruncie rzeczy wątpliwości, że nie tylko medycyna, lecz także cała
nauka przechodzi podobną metamorfozę. Nasze potoczne rozumienie materii, nasze
ciche założenia na temat świata, ciała, materii i energii w dużym stopniu opierają się na
przestarzałym modelu rzeczywistości, który niewiele się zmienił od trzech stuleci. Nauka
szuka obecnie mniej ograniczonych modeli, które będą wierniej oddawać nasze
rozumienie wzajemnych powiązań czasu i przestrzeni, materii i energii, ciała i umysłu,
świadomości i wszechświata oraz roli mózgu – najbardziej złożonej, ściśle wewnętrznie
powiązanej, wyspecjalizowanej i wciąż zmieniającej się struktury.
Niżej przedstawimy niektóre z nowych sposobów patrzenia na świat, opartych na
zasadzie holizmu i wewnętrznej relacyjności oraz ich wpływu na medycynę, służbę
zdrowia i nasze własne życie. Prześledzimy dwa wątki, istotnie powiązane z praktyką
uważności. Pierwszy dotyczy całego procesu skupiania uwagi. W następnym rozdziale
dokładniej przyjrzymy się temu, jak postrzegamy rzeczy, jak o nich myślimy i jak je
sobie przedstawiamy. Ma to bezpośredni wpływ na sposób, w jaki ujmujemy problemy,
a także na naszą zdolność stawiania czoła, rozumienia i eliminowania toksycznych
skutków stresu i choroby. Zgłębimy znaczenie holizmu i wewnętrznej relacyjności oraz
powody, dla których odgrywają one tak istotną rolę w zachowaniu zdrowia. Powrócimy
do tego zagadnienia w ostatnim rozdziale tej części książki.
Drugi wątek, który podejmiemy, dotyczy nowych poglądów rozwijanych w oparciu
o badania w dziedzinie medycyny behawioralnej i integracyjnej, w psychologii zdrowia
oraz neuronauce. Zajmuje się on kwestią wzajemnych oddziaływań umysłu i ciała i ich
wpływu na zdrowie i chorobę i – co za tym idzie – na opiekę zdrowotną, a przede
wszystkim znaczeniem pojęć takich jak „zdrowie” i „leczenie”.
Łącznie oba wątki poszerzą nasze spojrzenie na praktykę medytacji i pogłębionej
uważności, uwzględniając zarówno osobiste doświadczenia, jak i najnowsze odkrycia
w dziedzinie medycyny.
Jeśli jednak wiedzę przedstawioną w tej części przyswoimy sobie tylko intelektualnie,
nie wyniesiemy z niej praktycznych pożytków. Ta część i następna mają na celu
wzbudzenie zainteresowania, szacunku i uznania dla doskonałego piękna i złożoności
naszego ciała oraz jego nadzwyczajnej zdolności do samoregulacji i zdrowienia. Nie
zamierzamy prezentować szczegółowych informacji z zakresu takich
wyspecjalizowanych dyscyplin jak fizjologia, psychologia, psychoimmunologia czy
neuronauka. Chodzi raczej o poszerzenie spojrzenia na to, kim jesteśmy i jaka jest
nasza relacja ze światem, o zachętę do pogłębionej refleksji na temat własnego ciała
i umysłu i do spojrzenia na siebie jako na w pełni zintegrowaną istotę myślącą, czującą
i odniesioną do innych. Mamy nadzieję, że dzięki omówionym tu stanowiskom uda się
czytelnikowi wyrobić własne zdanie co do sensu podjęcia regularnej praktyki
medytacyjnej i wypracować osobistą wizję pozwalającą na doświadczenie ozdrowieńczej
mocy uważności.
12
Czy kiedykolwiek patrząc na psa, udało wam się uchwycić w całej pełni jego
„psowatość”? Jeśli naprawdę przyjrzymy się psu, dostrzeżemy w nim cud. Czym jest?
Skąd się wziął? Dokąd zmierza? Co tu robi? Dlaczego został właśnie tak ukształtowany?
Co myśli o świecie, jak widzi swoje otoczenie? Co czuje?
Dzieci myślą w taki właśnie sposób. Ich spojrzenie jest świeże. Za każdym razem
patrzą na rzeczy, jakby widziały je po raz pierwszy. Nasz wzrok zaś się nudzi. Dla nas
pies to pies i jeśli widziało się jednego, to widziało się wszystkie. Więc w końcu ledwo
go w ogóle dostrzegamy. Do patrzenia bardziej używamy swoich myśli i opinii niż oczu.
Myśli działają tu jak pewien rodzaj zasłony, która uniemożliwia świeże spojrzenie.
Przedmiot w polu widzenia zostaje zidentyfikowany przez myślący, kategoryzujący
umysł i błyskawicznie sformatowany: to pies. Co nie pozwala nam na dostrzeżenie psa
w całej jego złożoności. Sygnał „pies” i wszystkie związane z nim skojarzenia zostają
przez umysł w mgnieniu oka przetworzone i skategoryzowane w mózgu, a chwilę
później to samo dzieje się z następną percepcją czy myślą.
Mój syn w wieku dwóch lat chciał się dowiedzieć, czy w środku naszego psa ukryty
jest człowiek. Kiedy przez chwilę udało mi się spojrzeć na świat jego oczami, zrobiło mi
się ciepło na sercu. Wiedziałem, dlaczego o to pyta. Nasz pies, Sage, był prawdziwym
członkiem rodziny. Zajmował w niej należne sobie miejsce. Czuliśmy jego obecność. Był
pełnoprawnym uczestnikiem naszej domowej przestrzeni psychicznej. Miał w takim
samym stopniu „osobowość” jak każdy z członków naszej rodziny. Co mogłem mu
powiedzieć?
Dosyć o psach. A co z ptakiem, kotem, drzewem, kwiatem albo nosorożcem?
Wszystkie są na swój sposób cudem. Kiedy rzeczywiście przyjrzymy się jednemu z tych
stworzeń, kiedy naprawdę je uchwycimy, z trudem przyjdzie nam uwierzyć, że w ogóle
istnieje. Oto jedno z nich, doskonałość, jest dokładnie tym, czym jest, samo w sobie
doskonałe, kompletne. Każde dziecko z wyobraźnią mogłoby sobie wymyślić nosorożca,
słonia albo żyrafę. Zwierzęta te nie zjawiły się jednak w naszym świecie jako produkty
dziecięcej wyobraźni. To wszechświat snuje te fantazje. To z niego one pochodzą, tak
samo jak my.
Warto o tym pamiętać na co dzień. Ta świadomość pomogłaby nam zachować
większą uważność. Życie staje się fascynujące i piękne, gdy zasłona naszego
zrutynizowanego myślenia na chwilę się uniesie.
Istnieje wiele sposobów patrzenia na tę samą rzecz, zdarzenie lub proces. Według
jednego z nich pies to zwyczajnie pies; nie ma w nim nic niezwykłego. A jednak w psie
jest coś nadzwyczajnego, cudownego. Wszystko zależy od tego, jak na niego spojrzeć.
Możemy powiedzieć, że jest jednocześnie zwyczajny i nadzwyczajny. Sam pies się nie
zmienia, gdy my zmieniamy sposób patrzenia, a tym samym zmieniamy to, co widzimy.
Zawsze jest taki, jaki jest. Właśnie dlatego psy, kwiaty, góry i morze są takimi dobrymi
nauczycielami. Są odbiciem naszego umysłu. Bo to w nim następuje zmiana.
Kiedy umysł się zmienia, pojawiają się nowe możliwości. De facto wszystko się
zmienia, gdy potrafimy widzieć rzeczy jednocześnie na różnych płaszczyznach, gdy
umiemy widzieć pełnię i relacyjność, jak również indywidualność i oddzielność. Skala
naszego myślenia zdecydowanie się poszerza. To doświadczenie może być niezmiernie
wyzwalające. Może wyprowadzić nas daleko poza ograniczenia wynikające
z zaabsorbowania sobą, pomóc nam ujrzeć świat z dużo szerszej perspektywy.
Z pewnością też zmieni nasze podejście do psa.
Kiedy patrzymy na świat przez lupę uważności, czy to podczas formalnej praktyki
medytacji, czy w codziennym życiu, zawsze na nowo doceniamy rzeczy, ponieważ
zmieniła się nasza percepcja. Zwykłe doświadczenia mogą nagle nabrać niezwykłego
wymiaru. Nie oznacza to wcale, że przestają być zwyczajne. Każde pozostaje wciąż
sobą. Teraz jednak doceniamy bardziej ich pełnię, a to, jak się okazuje, wszystko
zmienia.
Powróćmy jeszcze raz do przykładu jedzenia. Spożywanie posiłku to całkiem
zwyczajna czynność. Jemy codziennie, zwykle bez większej świadomości i zastanawiania
się nad tym, co robimy. Mieliśmy okazję to zauważyć w czasie medytacji nad jedzeniem
rodzynek. To, że nasze ciało potrafi trawić pożywienie i czerpać z niego energię, jest
czymś niezwykłym. Proces ten jest znakomicie zorganizowany i uregulowany na każdym
poziomie, od zębów przeżuwających pokarm, przez złożony mechanizm biochemiczny
rozkładający go na substancje proste, wchłaniane i używane do budowy komórek, po
wydalanie produktów przemiany materii, aby toksyny się nie gromadziły, a organizm
zachował równowagę metaboliczną.
W rzeczywistości wszystko, co robi nasze ciało, jest cudowne i nadzwyczajne, chociaż
rzadko w ten sposób na to patrzymy. Chodzenie to kolejny przykład. Jeśli kiedykolwiek
nie byliśmy w stanie chodzić, doskonale zdajemy sobie sprawę, jak cenna, cudowna
i nadzwyczajna jest to umiejętność. To samo dotyczy widzenia i mowy, myślenia
i oddechu, zdolności przewrócenia się na drugi bok w łóżku i każdej innej czynności, na
której skupimy uwagę.
Chwila zastanowienia poświęcona ciału prowadzi do wniosku, że zdolne jest ono do
wspaniałych rzeczy, choć na co dzień pewnie uznajemy je za oczywiste. Kiedy ostatnio
zastanawialiśmy się na przykład, jak zdumiewającą pracę wykonuje dla nas wątroba? To
największy organ naszego ciała, w którym zachodzi ponad trzydzieści tysięcy reakcji
enzymatycznych na sekundę, zapewniając mu równowagę metaboliczną. Doktor Lewis
Thomas, wybitny immunolog i były rektor Memorial Sloan-Kettering Cancer Center,
napisał w swojej znanej książce The Lives of a Cell, że gdyby miał wziąć na siebie
odpowiedzialność za wszystkie funkcje swojej wątroby, to wolałby, nie mając pojęcia
o lataniu, uchwycić stery jumbo-jeta.
A przecież mamy jeszcze serce, mózg i całą resztę układu nerwowego. Czy
poświęcamy im chociaż chwilę uwagi, gdy dobrze wykonują swoje zadania? Jeśli tak, to
czy nie widzimy w tym czegoś cudownego? A co z oczami i ich zdolnością widzenia,
uszami i zdolnością słyszenia, zdolnością poruszania ramionami i nogami wedle naszej
woli, co ze zdolnością stóp do utrzymywania równowagi całego ciała? Te możliwości
naszego organizmu są naprawdę niezwykłe. Nasza pomyślność zależy całkowicie od
ciągłego zintegrowanego funkcjonowania wszystkich naszych zmysłów – których mamy
zdecydowanie więcej niż pięć – wraz z mięśniami i nerwami, komórkami, narządami
wewnętrznymi itd. Na ogół tego nie rozumiemy i nie myślimy w ten sposób,
zapominamy więc, jesteśmy nieświadomi, że nasze ciało to naprawdę coś wspaniałego.
To odrębny wszechświat, składający się z ponad dziesięciu tysięcy miliardów komórek,
bez wyjątku wywodzących się z pojedynczej komórki, uporządkowanych w tkanki
i narządy, układy i struktury; to całość wyposażona w zdolność samoregulacji,
utrzymania wewnętrznej równowagi i porządku sięgających do nano-poziomu
oddziałujących wzajemnie na siebie struktur molekularnych. Krótko mówiąc, nasze ciało
jest niezaprzeczalnie bytem samoorganizującym się i samouzdrawiającym na każdym
możliwym poziomie. Oto między innymi dlatego widzimy w uczestnikach zajęć MBSR
„istoty cudowne” – ponieważ, jak się okazuje, wszyscy jesteśmy cudowni.
Ciało osiąga i utrzymuje wewnętrzną równowagę poprzez precyzyjnie wyregulowane
pętle informacji zwrotnej, łączące i integrujące wszystkie aspekty organizmu. Kiedy na
przykład podejmujemy wysiłek, taki jak bieganie albo wchodzenie na piąte piętro, nasze
serce będzie automatycznie przepompowywało więcej krwi, aby dostarczyć więcej tlenu
do mięśni, aby z kolei one mogły wykonać swoje zadanie. Kiedy wysiłek dobiega końca,
aktywność serca spada do poziomu spoczynkowego, a mięśnie, które zaniosły nas po
schodach, w tym oczywiście serce, regenerują się. Jeśli wysiłek zajął nam dłuższą
chwilę, jego efektem ubocznym może być duża ilość ciepła. To może wywołać pocenie
się. W ten sposób ciało się schładza. Jeśli mocno się spociliśmy, zaczniemy odczuwać
pragnienie, więc się napijemy, przez co ciało zapewni sobie uzupełnienie utraconych
płynów. To w wysokim stopniu zintegrowane i wzajemnie powiązane procesy
regulacyjne, działające dzięki wyrafinowanym pętlom informacji zwrotnych.
Wzajemne powiązania tego typu są integralną częścią żywych systemów. Kiedy skóra
zostaje rozcięta, wysyłane są sygnały biochemiczne i rozpoczyna się komórkowy proces
krzepnięcia krwi, hamujący krwawienie i leczący ranę. Gdy ciało zostaje zainfekowane
przez mikroorganizmy takie jak bakterie czy wirusy, uruchamia się układ
odpornościowy, który stara się zidentyfikować, odizolować i zneutralizować intruzów.
Jeśli któraś z naszych komórek wypada z pętli informacji zwrotnej kontrolującej rozrost
komórek i staje się komórką nowotworową, zdrowy system odpornościowy zmobilizuje
konkretny typ limfocytów, nazywanych naturalnymi komórkami zabijającymi lub
cytotoksycznymi, mogących rozpoznać zmiany strukturalne w błonie komórek rakowych.
Intruzi zostają zniszczeni, zanim wyrządzą większe szkody.
Na każdym poziomie organizacji, od biologii molekuł we wnętrzu naszych komórek,
sięgającej aż do warstwy naszego genomu, po funkcjonowanie całych narządów
i układów narządów, nasza biologia jest regulowana poprzez przepływ informacji, który
łączy każdą część systemu z innymi częściami istotnymi dla jej funkcjonowania.
Niesamowita sieć wzajemnych powiązań, poprzez które system nerwowy monitoruje,
reguluje i integruje wszystkie funkcje naszych narządów, nieskończona ilość hormonów
i neurotransmiterów uwalnianych przez wyspecjalizowane gruczoły, przez sam mózg
i cały system nerwowy, które zgodnie rozsyłają informacje chemiczne do docelowych
ośrodków rozsianych po całym ciele, posługując się układem krwionośnym, włóknami
nerwowymi, a także całą paletą rozmaitych wyspecjalizowanych komórek systemu
odpornościowego – wszystkie te elementy odgrywają zróżnicowane, lecz zarazem
kluczowe role w organizowaniu i regulowaniu przepływu informacji w ciele, aby mogło
ono funkcjonować jako zintegrowana, spójna, pełna istota.
Sieć wzajemnych powiązań ma zasadnicze znaczenie dla zdrowia i integracji na
poziomie fizycznym, ale jest równie ważna w wymiarze psychicznym i społecznym.
Nasze zmysły pozwalają nam nawiązywać łączność z zewnętrzną rzeczywistością, ale też
z naszymi stanami wewnętrznymi. Dostarczają niezbędnych informacji o otoczeniu oraz
o innych ludziach, co pozwala nam w sposób spójny budować sobie obraz świata,
funkcjonować w „przestrzeni psychicznej”, uczyć się, posługiwać się pamięcią,
rozumować, odpowiadać albo reagować emocjami – a wszystko to mamy na myśli, gdy
używamy słowa „umysł”. Bez takich spójnych odzwierciedleń nie moglibyśmy
funkcjonować w świecie nawet w najbardziej prymitywny sposób. Zatem budowa
naszego ciała umożliwia porządek psychiczny, który wyłania się z porządku fizycznego
i także go zawiera. Zdumiewające! Każdy poziom naszego jestestwa jest pewną całością
zakotwiczoną w większej całości. A ta całość czy pełnia jest zawsze przyobleczona
w ciało. Nie można jej oddzielić ani od ciała, ani od doskonałej i pełnej przynależności
do życia w jego szerszym wymiarze. Można to zaobserwować na przykładzie „neuronów
lustrzanych”, sieci neuronów w mózgu, które uaktywniają się, gdy widzimy inną osobę
w trakcie jakiegoś celowego działania. To neurony lustrzane mogą leżeć u podłoża
naszej biologicznej zdolności do empatii, do „współ-czucia” z inną osobą.
Sieć wzajemnych powiązań, o której mowa, dalece wykracza poza naszą
indywidualną psychiczną jaźń. Wprawdzie jako jednostki jesteśmy pełną istotą, to
jesteśmy też częścią większej całości, powiązaną przez rodzinę, przyjaciół i znajomych
z większą społecznością, a ostatecznie z całą ludzkością i życiem na naszej planecie.
Poza tym, co postrzegamy poprzez nasze zmysły i emocje wiążące nas ze światem,
nasza istota jest także na niezliczone sposoby wpleciona w prawidłowości i cykle
przyrody, o których wiemy wyłącznie dzięki nauce i refleksji (choć ludy pierwotne,
nieposługujące się przecież nauką, na swój sposób zawsze uznawały i szanowały te
poziomy wzajemnych relacji jako prawa natury). By wymienić choć kilka z nich:
zależymy od warstwy ozonowej w atmosferze, która chroni nas przed śmiertelnie
niebezpiecznym promieniowaniem ultrafioletowym; zależymy od lasów deszczowych
i oceanów przetwarzających tlen, którym oddychamy; zależymy od stosunkowo stabilnej
zawartości dwutlenku węgla w atmosferze, która zapobiega globalnym zmianom
temperatury. Istnieje zresztą pogląd naukowy znany jako hipoteza Gai, mówiący, że
Ziemia jako całość zachowuje się jak jeden samoregulujący się żywy organizm nazwany
Gają, imieniem greckiej bogini ziemi. Hipoteza ta, opierająca się na argumentacji
i wiarygodnych dowodach naukowych, w swojej istocie tożsama z przekonaniami
tradycyjnych kultur i ludów, mówi, że wszelkie życie na świecie, także ludzkie, jest ze
sobą powiązane i od siebie zależne oraz że ta łączność i wzajemna zależność odnosi się
również do samej Ziemi.
***
***
***
W swojej odpowiedzi Einstein pokazuje, jak łatwo dać się spętać i zaślepić własnym
uczuciom i myślom. Dzieje się tak, ponieważ są one często egocentryczne, małostkowe
i dotyczą tylko naszego życia. Wielki fizyk nie pomniejsza jednak cierpienia, jakie
przeżywamy w chwili takiej straty. Mówi tylko, że nasze zaabsorbowanie własnym losem
czyni z nas więźniów, bo przysłania inny, bardziej fundamentalny poziom rzeczywistości.
Zdaniem Einsteina pojawiamy się na tym świecie i odchodzimy z niego jako nietrwałe
skupiska wysoce zorganizowanej energii. Apeluje, byśmy dostrzegali poziom bardziej
podstawowy niż ten związany z naszym osobnym istnieniem. Doświadczanie siebie
samego jako istoty odrębnej i nieprzemijającej jest złudzeniem, a więc niewolą.
Oczywiście jesteśmy odrębnymi bytami w znaczeniu umiejscowienia w czasie (czas
życia) i przestrzeni (ciało). Mamy konkretne myśli i uczucia, tworzymy wspaniałe,
przepełnione miłością związki z innymi ludźmi, bardzo cierpimy, gdy ich tracimy,
zwłaszcza jeśli śmierć zabiera ludzi młodych. Czy jednak zarazem nie pojawiamy się
i giniemy w mgnieniu oka niczym płytkie zawirowania w wartkim strumieniu, fale
ukazujące się i znikające na powierzchni oceanu pełni? W takim ujęciu nasze życie wciąż
jest niepowtarzalne, ale stanowi też wyraz większej całości ostatecznie wymykającej się
zrozumieniu.
Einstein przypomina nam, że gdy lekceważymy perspektywę pełni i relacyjności,
widzimy tylko jedną stronę życia. Wysuwamy na pierwszy plan sprawy naszego życia,
naszych problemów, strat i bolączek, nie dostrzegając innego bardzo realnego wymiaru
naszej egzystencji, który nie jest już tak odrębny i jednostkowy. Według Einsteina
utożsamianie się z trwałym, namacalnym „ja” jest złudzeniem świadomości, formą
samozniewolenia. W innym miejscu pisze on: „Prawdziwą wartość człowieka określa
przede wszystkim stopień i sens, w jakim uwolnił się on od samego siebie”.
Lekartstwem na ów dylemat złudnej odrębności oraz na tyranię tego, co można by
nazwać naszym „małym «ja»”, remedium, którego skuteczność Einstein potwierdził
własnym życiem, jest systematyczne kultywowanie współczucia dla wszystkich form
życia oraz spojrzenie na siebie i „wszystkie żywe istoty” jako części świata naturalnego
z całym jego pięknem i złożonością. Wskazując taką właśnie drogę ku wolności
i wewnętrznemu bezpieczeństwu, Einstein nie ulegał porywom romantyzmu ani nie
ograniczał się do filozoficznych spekulacji. Rozumiał, że uwolnienie się z pęt nawyków
myślowych i złudzeń wymaga pracy.
Na przykładzie zadania z dziewięcioma kropkami widzieliśmy, że sposób postrzegania
problemu oraz samego siebie i świata w ogóle może mieć ogromny wpływ na to, co
jesteśmy w stanie zdziałać i w jakim stopniu jesteśmy otwarci na miłość. Patrzenie
z perspektywy pełni oznacza uznanie, że nic nie dzieje się w izolacji, że problemy należy
ujmować w kontekście całych systemów. Patrząc w ten sposób, dostrzeżemy sieć
wzajemnych powiązań, leżącą u podłoża naszych doświadczeń, i włączymy się w nią.
Taki sposób widzenia ma moc uzdrowicielską. Pomaga nam rozpoznać własną
wyjątkowość i cudowność, a jednocześnie nie tracić z pola widzenia naszej
zwyczajności, przynależności do wyższego wymiaru, jak fale oceanu, które powstają i na
powrót się w nim zatracają w tych krótkich chwilach nazywanych przez nas życiem.
13
Powrót do zdrowia
***
Phil, czterdziestosiedmioletni kierowca ciężarówki z francuskojęzycznej Kanady, trzy lata
przed pojawianiem się w naszej klinice odniósł kontuzję pleców. Został do nas
skierowany przez lekarzy poradni leczenia bólu. W pierwszym tygodniu programu Phil,
praktykując skanowanie ciała, przeżył wewnętrzny przełom. Zaczął od słuchania
instrukcji z płyty, leżąc na plecach. Kontuzjowane miejsce bardzo go bolało. Wzdychał:
„O mój Boże, nie wiem, czy dam radę”. Ponieważ jednak powziął zobowiązanie, że zrobi
to „jak należy” niezależnie od bólu, dalej słuchał głosu z płyty. Po około dwudziestu
minutach zaczął czuć swój oddech „w całym ciele” i złapał się na tym, że jest całkowicie
skupiony na tym niezwykłym doznaniu swojego oddychającego ciała. „Kurczę, to
wspaniałe!”, powiedział sobie. Zdał sobie wtedy sprawę z czegoś jeszcze: w ogóle nie
czuł bólu. Phil okrył, że dzięki skanowaniu ciała może mieć podobne doświadczenie
każdego dnia. Na drugie zajęcia przyjechał zachwycony.
W następnym tygodniu okazało się jednak, że wszystko poszło na odwrót. Nic nie
działało. Każdego dnia praktykował skanowanie ciała, słuchając instrukcji z płyty, ale
ból nie chciał zelżeć. Mimo starań doznania z pierwszego tygodnia się nie powtórzyły.
Podsunąłem mu myśl, że być może za bardzo się stara, by przeżyć doświadczenia
sprzed tygodnia, że być może walczył teraz z bólem, starając się go pozbyć. Wyszedł
z kliniki z postanowieniem, by skorzystać z mojej rady. Obiecał sobie, że cokolwiek się
zdarzy podczas skanowania ciała, da temu przyzwolenie i nie będzie się starał osiągnąć
żadnego konkretnego celu. Dzięki temu wszystko potoczyło się gładko. Gdy tylko
przestał walczyć z bólem, udało mu się skoncentrować i uspokoić. Odkrył, że ból
zmniejsza się wraz z poprawą koncentracji. Twierdzi, że ból był mniej więcej o połowę
mniejszy, a czasem pod koniec czterdziestopięciominutowej sesji prawie zupełnie
zanikał.
***
***
Zarówno Phil, jak i Joyce już na początku praktyki mieli bardzo silne przeżycia. W innych
przypadkach mijają czasem tygodnie, zanim praktykujący przekonają się, czym jest
prawdziwy relaks, cisza i nowe spojrzenie na świat, wszyscy jednak przyznają, że
w pierwszych tygodniach doświadczyli podczas skanowania ciała czegoś pozytywnego.
Co ciekawe, czasem zmiany ujawniają się w pełni dopiero, gdy dana osoba zaczyna
ćwiczyć jogę. Bardziej aktywne potraktowanie ciała uruchamia czasem zmianę
perspektywy, która powoli budowała się pod powierzchnią codziennej świadomości
w czasie tygodni pracy nad skanowaniem ciała.
Ostatecznie szczegóły drogi prowadzącej do uzdrowienia są u każdego pacjenta
odmienne. To zawsze indywidualne i głęboko osobiste doświadczenie. Każdy z nas,
w dobrej czy w złej formie, musi stawić czoło swojej konkretnej sytuacji życiowej.
Praktyka medytacji podejmowana w duchu wnikliwości, z potrzeby odkrycia własnego
wnętrza, może wpłynąć na naszą zdolność radzenia sobie z kompletną katastrofą.
Natomiast wprowadzenie takiej przemiany w życie wymaga sięgnięcia z pełną
odpowiedzialnością po podstawową praktykę, uwewnętrznienia jej i dostosowania do
naszych potrzeb. Konkretne decyzje będą zależały od jedynych w swoim rodzaju
okoliczności waszego życia oraz waszego temperamentu.
To pole do popisu dla naszej wyobraźni i kreatywności. Jak się przekonaliśmy,
medytacja to przede wszystkim sposób istnienia. Nie jest po prostu zestawem technik,
których stosowanie umożliwia powrót do zdrowia. Uzdrowienie wynika z samej praktyki,
jeśli jest ona dla nas sposobem istnienia. Medytacja znacznie gorzej sprawdza się w roli
pomocniczej, gdy traktujemy ją tylko jako drogę prowadzącą do celu, nawet jeśli celem
tym jest pełnia. Z tego punktu widzenia jesteśmy już całością, jaki więc sens miałyby
próby bycia kimś, kim już jesteśmy? Przede wszystkim musimy zatopić się w czystym
byciu i spocząć w tej pełni z całą świadomością, poza czasem. Na tym właśnie polega
uzdrowienie.
***
W klinice stresu nieustannie zadziwia nas, na jak wiele różnych sposobów nasi pacjenci
wplatają praktykę w swoje życie. Równie zdumiewające są rezultaty, jakie im przynosi.
Są kompletnie nieprzewidywalne. Jest to bardzo poważny argument przemawiający za
tym, by zaangażować się w ćwiczenia całym sobą i w miarę możliwości porzucić
przywiązanie do konkretnych wyników praktyki, nawet jeśli to one pokierowały nas do
MBSR.
Większość osób pojawia się w naszej klinice w nadziei, że osiągną spokój umysłu.
Chcą się nauczyć relaksu, by skuteczniej radzić sobie ze stresem i bólem. Często jednak
kończą program, doświadczywszy przemiany przekraczającej ich oczekiwania. Na
przykład Hector, zapaśnik z Portoryko, zapisał się na trening, ponieważ miewał częste
wybuchy złości, którym towarzyszył ból w klatce piersiowej. Osiem tygodni później
opuszczał program, znając nie tylko sposób kontrolowania i regulowania zarówno
gniewu, jak i bólu w piersiach. W tym czasie odkrył w sobie również wiele łagodności,
o której nie miał dotąd pojęcia. Bill, który był rzeźnikiem, pojawił się w klinice
nakłoniony przez swojego psychiatrę, gdy został sam z szóstką dzieci na karku, bo jego
żona popełniła samobójstwo. Został wegetarianinem i pewnego dnia powiedział mi,
„Jon, praktyka zapuściła we mnie korzenie tak głęboko, że nie umiem już nawet
kłamać”. Po zakończeniu programu Bill założył własną grupę medytacyjną. Edith
nauczyła się medytacji uważności podczas rehabilitacji płuc, żeby zapanować nad
atakami duszności. Praktykowała samodzielnie, a na zjeździe absolwentów jej grupy
rehabilitacyjnej siedem lat później z dumą opowiedziała, jak udało się jej opanować ból
w trakcie operacji katarakty, gdy lekarze w ostatniej chwili powiedzieli jej, że nie mogą
zastosować znieczulenia z powodu choroby płuc, po czym zaczęli jej wkładać igły do
oka. Henry zapisał się na MBSR z powodu stanów lękowych, choroby serca i wysokiego
ciśnienia krwi. W czwartym tygodniu miał epizod z wymiotowaniem krwią z powodu
wrzodów. Trafił na OIOM, nie wykluczając, że umrze. Leżąc w łóżku, podłączony do
aparatury medycznej z rurkami wystającymi z ramion i nosa, uspokoił się, używając
uwagi skupionej na oddechu. Nat był biznesmenem w średnim wieku, cierpiącym
z powodu nadciśnienia nawet po zażyciu lekarstw (dwa tygodnie wcześniej został
zwolniony z pracy) i pozytywnego wyniku testu na HIV – po tym, jak jego żona zaraziła
się AIDS (przypuszczalnie przez transfuzję krwi w trakcie operacji usunięcia wyrostka
robaczkowego) i zmarła. Był w tak złym stanie, że pielęgniarka z przychodni osobiście
odprowadziła go do biura naszej kliniki, żeby się upewnić, że zapisze się na trening.
Osiem tygodni później ciśnienie krwi miał już w normie, opanował swój wybuchowy
charakter, poprawił relacje ze swoim jedynym dzieckiem i patrzył na życie bardziej
optymistycznie mimo okropnej sytuacji, w której się znalazł, i utraty żony. Edward był
młodym człowiekiem chorym na AIDS. Pół roku po ukończeniu programu MBSR
powiedział mi, że w ciągu tego okresu nie opuścił ani jednego dnia medytacji, a w pracy
przestał być „roztrzęsionym wrakiem”. Kiedy musiał przejść kolejne badanie szpiku
kostnego, pomyślał, że użyje skupienia na oddechu, by poradzić sobie ze strachem
przed bólem. Żadnego bólu nie poczuł. Tych następstw praktyki uważności nie dało się
przewidzieć, jednak wszystkie były bezpośrednim skutkiem praktykowania medytacji.
Oczywiście wprowadzenie praktyki do swego życia obejmuje również uważne
obserwowanie konkretnych zachowań i nawyków, które bezpośrednio lub pośrednio,
pozytywnie lub negatywnie mogą wpływać na nasze zdrowie. Chodzi o dietę
i aktywność fizyczną, nawyki takie jak palenie, nadużywanie alkoholu, zażywanie
narkotyków, negatywne i destrukcyjne postawy, zwłaszcza niechęć i cynizm oraz
niepowtarzalne połączenie stresu i trudności, które stają na naszej drodze, i to, jak
sobie z nimi radzimy. Pielęgnowanie pogłębionej uważności w tych konkretnych
obszarach zakorzenionych nawyków może zintensyfikować proces osobistej przemiany,
który wyłania się naturalnie z regularnego zanurzania się w sferę czystego bycia.
***
***
Jest coraz więcej dowodów na to, że umysł może mieć wpływ na przebieg przynajmniej
niektórych chorób. Pojawiła się nowa dyscyplina zwana psychoneuroimmunologią;
badania wykazują, że różne mechanizmy obronne naszego ciała, chroniące przed
infekcjami i chorobą, znane pod zbiorczą nazwą układu odpornościowego, nie działają
w próżni, gdy próbują utrzymać nas w zdrowiu. Jak sugeruje sama nazwa
psychoneuroimmunologii, wiemy obecnie, iż układ odpornościowy jest przynajmniej
częściowo regulowany przez mózg i układ nerwowy, które integrują funkcjonowanie
narządów naszego organizmu. Oczywiście mózg i układ nerwowy umożliwiają także
funkcjonowanie umysłu. Wydaje się więc, że między mózgiem a układem
odpornościowym istnieją istotne wzajemne powiązania, umożliwiające przepływ
informacji w obu kierunkach. Innymi słowy, skoro mózg może wpływać na układ
odpornościowy i stymulować jego funkcjonowanie, stan układu odpornościowego może
także w określony sposób wpływać na mózg. Odkrycie tych związków oznacza, że nauka
wypracowała wiarygodny roboczy model pozwalający objaśnić kanały biologiczne oraz
mechanizmy, poprzez które myśli, emocje i doświadczenia życiowe wpływają na naszą
podatność lub odporność na chorobę.
Liczne badania dowodzą, że stresujące życie może wpływać na aktywność układu
odpornościowego, który odgrywa kluczową rolę na poziomie mechanizmów obronnych
chroniących organizm przed nowotworem i infekcjami. Doktor Janice Kiecolt-Glaser oraz
doktor Ron Glaser z Akademii Medycznej przy uniwersytecie stanowym Ohio wykazali,
że aktywność komórek NK u badanych studentów – naturalnych komórek
cytotoksycznych – wyraźnie spadła, a potem powróciła do normy pod wpływem
poziomów stresu. W czasie sesji egzaminacyjnej aktywność komórek NK oraz innych
funkcji odpornościowych była mniejsza niż wtedy, gdy studenci mieli egzaminy za sobą.
Ci sami i inni badacze wykazali także, że samotność, separacja, rozwód i opieka nad
partnerem cierpiącym na demencję są związane ze spadkiem odporności oraz że różne
techniki relaksacji i radzenia sobie z problemami chronią, a nawet wzmacniają układ
odpornościowy. Uznaje się, że mechanizmy odpornościowe mierzone w tego rodzaju
badaniach, takie jak aktywność komórek NK, odgrywają niezmiernie ważną rolę
w obronie organizmu przed nowotworami i infekcjami wirusowymi.
Inne badania pokazały związek między treningiem MBSR a podwyższoną
odpornością. We wspomnianych wcześniej badaniach przeprowadzonych wspólnie
z Richardem Davidsonem i jego kolegami z Uniwersytetu Wisconsin przeprowadziliśmy
pierwszą próbę losową MBSR. Poza zgromadzeniem wskaźników dobrego samopoczucia
psychicznego ujętych w ankietach wypełnianych przez uczestników nasze badanie
objęło różne czynniki biologiczne, a mianowicie aktywność elektryczną w centralnych
obszarach kory przedczołowej mierzoną poprzez EEG, a także reakcję odpornościową na
szczepionkę przeciw grypie (mierzoną poziomem obecności antyciał we krwi). Badaliśmy
grupę zdrowych pracowników korporacji w warunkach wysokiego stresu. Odkryliśmy, że
ci, którzy mieli za sobą ośmiotygodniowy trening MBSR, wykazali się znacząco silniejszą
reakcją odpornościową na próbę wirusa grypy niż członkowie grupy kontrolnej, którzy
czekali na udział w programie w późniejszym terminie, zostali jednak zbadani według
tego samego harmonogramu jak grupa MBSR. Okryliśmy także, że reakcja
odpornościowa była skorelowana ze zmianą zaobserwowaną w aktywności mózgu.
W grupie MBSR w im większym stopniu u danej osoby aktywność mózgu przeniosła się
z prawej półkuli do lewej (wskaźnik mniejszej reaktywności emocjonalnej oraz większej
odporności emocjonalnej), tym silniejsza była reakcja widoczna w ilości przeciwciał
związana z podaniem szczepionki. Nie wykryliśmy tego rodzaju zależności w grupie
kontrolnej.
Niezwykła seria eksperymentów przeprowadzonych przez Roberta Adera i Nicholasa
Cohena z Akademii Medycznej Uniwersytetu Rochester rozpoczęta w połowie lat
siedemdziesiątych zainicjowała rozwój psychoneuroimmumologii i doprowadziła do
ogromnego zainteresowania i rozwoju badań w tej dziedzinie. Ader i Cohen wykorzystali
pomysłowy projekt eksperymentu, by ujawnić niewątpliwy związek między mózgiem
a układem odpornościowym. Wykazali, że immunosupresja (osłabienie reakcji
odpornościowej) może być uwarunkowana psychologicznie. Połączyli podawanie
zwierzętom leku osłabiającego mechanizmy odpornościowe oraz słodkiej substancji
(sacharyny) zmieszanej z wodą. W późniejszym etapie zwierzęta otrzymywały jedynie
sacharynę w wodzie do picia, ale wciąż wykazywały stłumienie reakcji odpornościowych,
mimo że nie podawano im już osłabiającego je leku! Okazało się, że ich ciała w pewien
sposób nauczyły się tłumić działanie mechanizmów odpornościowych w reakcji na smak
sacharyny podawanej razem z lekiem. Zwierzęta z grupy kontrolnej nie reagowały w ten
sposób. Stąd wniosek, że u zwierząt poddanych warunkowaniu funkcje odpornościowe
uległy wpływowi w postaci pewnego procesu uczenia się, który mógł nastąpić wyłącznie
poprzez udział układu nerwowego.
Ostatnio przeprowadzono również wiele eksperymentów wykazujących, że
przeżywanie niepodlegającego kontroli stresu wywołuje u zwierząt deficyty w funkcjach
odpornościowych oraz spadek naturalnej odporności na różne odmiany nowotworu
i rozwój guzów. Niedawne badania z udziałem ludzi również pokazują intrygujące
zależności pomiędzy stresem, poczuciem bezradności, obniżoną odpornością
i chorobami takimi jak nowotwór. Najważniejsze pytanie dotyczy zakresu, w jakim
umysł może wpływać uzdrawiająco w przypadku konkretnych chorób nie tylko w sposób
pośredni, a więc poprzez zmianę stylu życia, lecz także bezpośrednio, oddziałując na
funkcjonowanie układu odpornościowego i sam mózg. Zarazem powinniśmy zachować
ostrożność w interpretowaniu konkretnych zmian w układzie odpornościowym w takich
badaniach, ponieważ jak dotąd nie ma niezbitych dowodów, że liczne zmiany
obserwowane w rozmaitych badaniach są bezpośrednio związane ze zmianami
w danych procesach chorobowych. I chociaż w badaniach zarówno nad zwierzętami, jak
i ludźmi wykazano, że chroniczny stres tłumi mechanizmy odpornościowe i prowadzi do
zwiększonej podatności na całą gamę czynników zakaźnych, inne badania wykazały, że
stres w rzeczywistości wzmacnia reakcję odpornościową, a nie ją osłabia. Niezbędne są
dalsze wysiłki, aby wyjaśnić ten stan rzeczy.
***
W 1988 roku opublikowaliśmy wyniki badania, które dotyczyło tego, czy można wykazać
bezpośredni wpływ umysłu na dobrze rozpoznane efekty odzyskania zdrowia 20. We
współpracy z Jeffreyem Bernhardem i jego kolegami z Oddziału Dermatologii Centrum
Medycznego Uniwersytetu Massachusetts postanowiliśmy objąć badaniem osoby
cierpiące na łuszczycę w okresie, w którym poddane były terapii naświetlania
ultrafioletem. Choroba ta prowadzi do zwiększonego wzrostu komórek skóry,
wywołującego łuskowate wykwity na skórze. Jak dotąd przyczyna choroby pozostaje
nieznana, nie ma też na nią skutecznego lekarstwa. Wiemy natomiast, że obszar skóry
objęty chorobą zmienia się i jest związany z poziomem stresu i innymi czynnikami.
Wykwity mogą zupełnie zniknąć, a później powrócić. Łuszczyca charakteryzuje się
niekontrolowanym rozrostem komórek w warstwie naskórkowej skóry. Nie ma
charakteru nowotworowego, ale rozrost ma cechy podobne do raka skóry. Z tego
względu zrozumienie mechanizmu wywołującego łuszczycę może mieć szersze
konsekwencje. Z pewnością był to dobry model do rozstrzygnięcia kwestii, którą
chcieliśmy zbadać: czy umysł wpływa na proces uzdrowienia w sposób, który możemy
rzeczywiście stwierdzić i sfotografować?
Standardowe leczenie łuszczycy polega na naświetlaniu ultrafioletem, zwane
fototerapią. W terapii tej używa się specyficznej długości fali ultrafioletowej, ponieważ
światło to zwalnia wzrost komórek w obszarze wykwitów, które w ostrej postaci choroby
mogą pokryć znaczną powierzchnię ciała. Gdy potrzebna jest terapia o silniejszym
działaniu, łącznie z ultrafioletem stosowany jest lek pod nazwą psoralen. W tym
wypadku stosowane jest inne pasmo światła ultrafioletowego. Światło aktywuje
psoralen, który wnika w skórę. Aktywne cząsteczki lekarstwa przyspieszają oczyszczanie
skóry, zatrzymując podział jej komórek. Leczenie tego typu znane jest pod nazwą
fotochemioterapii. Nasze badanie obejmowało pacjentów przechodzących zarówno
fototerapię jak i fotochemioterapię. W obu przypadkach leczenie polega na tym, że
niemal zupełnie nagi pacjent wchodzi do cylindrycznej kabiny przypominającej budkę
telefoniczną, w której poddawany jest coraz dłuższym naświetlaniom, do około
dziesięciu minut. W ścianach kabiny umieszczone są żarówki emitujące światło
ultrafioletowe. Zabiegi stosowane są zwykle trzy razy tygodniowo przez około czterech
miesięcy. Aby uniknąć poparzeń, początkowo naświetlanie trwa bardzo krótko, po czym
jest systematycznie wydłużane. Całkowite oczyszczenie skóry z wykwitów łuszczycy
wymaga wielu takich zabiegów.
W naszym badaniu trzydzieści siedem osób, które miały zostać poddane zabiegom
w przychodni fototerapii, zostało losowo podzielonych na dwie grupy. Jedna grupa
praktykowała medytację uważności podczas zabiegu w kabinie, używając instrukcji
poświęconych po kolei uważności oddechu, doznaniom umiejscowionym w ciele
(pozycja stojąca w kabinie, wysoka temperatura lamp ultrafioletowych, strumień
powietrza z wentylatorów), dźwiękom, myślom i emocjom. Gdy zabiegi się wydłużyły,
grupa medytująca była zachęcana do wizualizowania, że światło ultrafioletowe zwalnia
wzrost komórek skóry, doprowadzając do „zacinania się maszynerii”, od której zależy
podział komórek skóry. Po dwudziestu zabiegach członkowie tej grupy mieli także
możliwość praktykowania uważności bez instrukcji i słuchali muzyki medytacyjnej na
harfę. Osoby z grupy kontrolnej zostały poddane typowej procedurze zabiegów
z użyciem ultrafioletu bez żadnych praktyk uważności ani słuchania muzyki.
Mimo pewnych wad tego schematu badanie potwierdziło wyniki uzyskane wcześniej
w badaniu pilotażowym. Ustaliliśmy, że w okresie wykonywania zabiegów skóra osób
medytujących oczyszczała się z wykwitów w przybliżeniu cztery razy szybciej niż skóra
osób poddawanych naświetlaniu w grupie kontrolnej. Działo się tak zarówno
w przypadkach zabiegów fototerapii, jak i fotochemioterapii. Było to tym bardziej
niezwykłe, że uczestnicy badania przebywali w kabinie nie dłużej niż około dwunastu
minut, więc medytowali przez stosunkowo krótki czas. Co więcej, w odróżnieniu od
uczestników programu MBSR uczestnicy badania nie otrzymali płyt z instrukcjami, by
praktykować w domu; poproszono ich też, by nie medytowali poza udziałem w badaniu.
To, że stwierdziliśmy tak spektakularne postępy, może wskazywać, że uważność jest
skutecznym sposobem wpływania na różne elementy ciała i umysłu nawet dzięki
stosunkowo krótkim sesjom praktyki. Wygląda na to, że nawet małe dawki praktyki
uważności mogą mieć pozytywne oddziaływanie. Będziemy mieli okazję zapoznać się
z podobnym wykorzystaniem krótkich okresów medytacji, gdy w rozdziale 23 przyjrzymy
się badaniom nad bólem wywołanym w warunkach laboratoryjnych.
Wnioski płynące z badania pacjentów z łuszczycą, choć wciąż wstępne, są
interesujące. Najbardziej oczywiste jest to, że umysł może pozytywnie wpływać na
proces zdrowienia, przynajmniej w pewnych warunkach. Nie możemy z całą pewnością
stwierdzić, że za efekty odpowiadała wyłącznie praktyka uważności, ponieważ instrukcja
pierwszej grupy obejmowała również wizualizację oczyszczania skóry w reakcji na
działanie światła; słuchano też muzyki. Ponadto grupa kontrolna nie została
dostosowana idealnie do wszystkich parametrów grupy medytującej. Na przykład nie
korzystała z żadnego programu audio. Niemniej wyniki sugerują, że pewien wymiar
umysłu odegrał rolę w przyspieszeniu zdrowienia skóry. Ponieważ wiemy już, że mózg
może wpływać na procesy zapalne w ciele oraz różne czynniki epigenetyczne
i odpornościowe, które mają znaczenie w przypadku łuszczycy, jest prawdopodobne, że
wpływ umysłu może sięgać do poziomu ekspresji genów oraz aktywności
immunologicznej komórek i układu wydzielania wewnętrznego. Wiele wskazuje, że to
obiecujące obszary dla przyszłych badań.
Przeprowadzone przez nas badanie dotyczyło również efektywności w tym znaczeniu,
że grupa medytująca osiągnęła etap skóry wolnej od wykwitów szybciej niż uczestnicy
grupy kontrolnej. Tym samym wymagali mniej zabiegów i stanowili mniejszy koszt dla
systemu opieki zdrowotnej. Badanie to było również klasycznym przykładem medycyny
partycypacyjnej – pacjenci aktywnie uczestniczą w możliwej do zaakceptowania
procedurze mającej na celu osiągnięcie lepszego stanu zdrowia i samopoczucia.
Podobnie MBSR jest przykładem medycyny partycypacyjnej w większej skali. Jest to
także przykład medycyny integracyjnej, w której praktyka medytacyjna została
włączona do procedury zabiegu medycznego. Poza tym, że światło ultrafioletowe jest
czynnikiem zwiększającym ryzyko raka skóry (rak podstawnokomórkowy), zmniejszenie
ilości zabiegów koniecznych do oczyszczenia skóry ograniczyło więc ryzyko związane
z samym zabiegiem fototerapii.
***
Od czasu do czasu w prasie codziennej ukazują się relacje na temat związków ciała
i umysłu oraz uzdrawiania. W tym kontekście właśnie często pojawia się temat
uważności. Wynika to z ogromnej ilości badań prowadzonych w takich dziedzinach, jak
neuronauka, psychologia zdrowia i psychoneuroimmunologia. Słysząc o wynikach tych
badań, wiele osób chorujących na nowotwory czy AIDS pragnie nauczyć się medytacji,
by kontrolować stres. Z jednej strony chcą poprawić jakość swojego życia, z drugiej
chcą medytować, ponieważ oczekują, że będą mogły stymulować swój układ
odpornościowy i walczyć skuteczniej z chorobą. Jest możliwe, że praktyka medytacji
i określone wizualizacje mogą w znacznym stopniu wpłynąć na mechanizmy obronne
organizmu i stymulować zdrowienie, ale wciąż są to tylko przypuszczenia.
Z naszego punktu widzenia osoba zapisująca się na trening MBSR, oczekując, że jej
układ odpornościowy zostanie wzmocniony przez medytację, może spowodować efekt
odwrotny do zamierzonego. Zbyt duży wysiłek podejmowany, by nasz układ
odpornościowy reagował wedle naszego życzenia, może stanowić problem, a nie
wsparcie, ponieważ jakość i duch praktyki medytacyjnej mogą zostać osłabione
z powodu „celowości”. Podkreślaliśmy to dotąd wielokrotnie. Jeśli istotą medytacji jest
niedziałanie, to próby obejścia osiągnięcia tego, czego chcemy, nawet w sposób
dyskretny, mogą stanowić przeszkodę w „puszczaniu” i bezwarunkowej akceptacji, czyli
w zetknięciu się z pełnią, a to przecież fundament uzdrowienia. Ta prawda pozostałaby
prawdą, gdyby udowodniono, że medytacja prowadzi do pozytywnych zmian
w funkcjonowaniu układu odpornościowego, wzmacniających zdolność ciała do
uzdrowienia procesów skutkujących chorobą.
Nie oznacza to, że nie możemy wykorzystywać medytacji w konkretnym celu. Istnieją
niezliczone sposoby włączania w medytację wybranych wizualizacji i strategii, jak na
przykład medytacja góry (opisana w rozdziale 8), podstawowy eksperyment z udziałem
pacjentów objętych terapią łuszczycy czy medytacja miłującej dobroci, którą zajmiemy
się nieco później. W tradycjach medytacyjnych całego świata wizualizacja i wyobraźnia
są używane, by wydobyć określone cechy umysłu i serca. Istnieją medytacje dotyczące
miłości, Boga, miłującej dobroci, pokoju, przebaczenia, altruizmu, nietrwałości
i cierpienia. Są medytacje na temat energii, stanów ciała, konkretnych emocji,
równowagi, współczucia, szczodrości, radości, mądrości, śmierci i oczywiście
uzdrowienia. Wyobraźnia oraz określone kierowanie energią i uwagą to integralne
składniki tych praktyk.
Trzeba jednocześnie podkreślić, że są to właśnie praktyki. Podejmowane zawsze
w sposób systematyczny i zdyscyplinowany, zawsze w szerszym ujęciu medytacji jako
sposobu kultywowania czystego bycia. Jeśli podchodzimy do nich jako do osobnych
technik, po które sięgamy wyłącznie, gdy jest nam źle albo gdy chcemy coś osiągnąć,
nieuchronnie ignorujemy albo odrzucamy szerszy kontekst. Możemy nawet nie zdawać
sobie sprawy, że taki kontekst istnieje. W każdym razie mądrość integralnie związaną
z perspektywą niedziałania łatwo utracić albo przeoczyć, tracąc tym samym głębszą
moc danej wizualizacji. Takie podejście ma niewiele wspólnego z mądrością, a prowadzi
raczej do frustracji, rozczarowania i marnowania energii.
Aby wizualizacja i wyobraźnia sprzyjały uzdrowieniu, należy je osadzić w szerszym
kontekście, który zawiera w sobie zrozumienie i szacunek dla niedziałania
i bezwysiłkowości. W przeciwnym wypadku ćwiczenia oparte na wizualizacji przestają
być medytacją i przeradzają się w myślenie życzeniowe, a naturalna uzdrawiająca moc
i mądrość prostej praktyki uważności wymykają się nam albo przekształcają w banał
podporządkowany dążeniu do określonego celu. Nawet w przypadkach tak prostych jak
obniżenie wysokiego ciśnienia krwi, do czego – jak wykazały liczne badania kliniczne –
medytacja może się przyczynić, wykorzystanie jej przede wszystkim do tego celu nie
jest zbyt mądrą strategią. Medytacja staje się wówczas zbyt mechaniczna
i podporządkowana sukcesowi lub porażce. Uważamy, że znacznie skuteczniejsza jest
po prostu regularna praktyka i pogodzenie się z tym, że ciśnienie krwi „zajmie się samo
sobą”.
Gdy medytacja w naszym ujęciu jest sposobem czystego bycia, a nie środkiem do
osiągnięcia konkretnego celu, wówczas sięgnięcie po specjalne wizualizacje, by
pracować w wybranych obszarach osadzonych w szerszym kontekście, bywa bardzo
pomocne. Brak dostatecznych świadectw, byśmy mogli ocenić wartość takiej czy innej
wizualizacji w procesie uzdrowienia w porównaniu z prostą praktyką świadomości każdej
upływającej chwili. Eksperyment z udziałem pacjentów cierpiących na łuszczycę może
być początkiem dalszych badań tego rodzaju.
Z naszych doświadczeń wyniesionych z kursów MBSR wynika, że zmniejszenie
nasilenia objawów i zmiana perspektywy nastąpią raczej wtedy, gdy w czasie medytacji
aktywnie pielęgnujemy niedziałanie, a nie wtedy, gdy zaprzątamy sobie głowę wysokim
ciśnieniem krwi, konkretnymi symptomami lub funkcjonowaniem układu
odpornościowego.
W naszej klinice mówimy pacjentom cierpiącym na nadciśnienie, nowotwory i AIDS,
że nie ma nic złego w nadziei na zapanowanie nad ciśnieniem krwi albo wzmocnienie
odporności, tak samo jak nie ma nic złego w pragnieniu, by nauczyć się odprężania.
Jednak z chwilą gdy angażują się w program, muszą na jakiś czas zrezygnować ze
swoich celów i po prostu praktykować uważność. Jeśli wtedy ich ciśnienie spadnie, jeśli
zwiększy się ilość i aktywność naturalnych komórek cytotoksycznych albo pomocniczych
limfocytów T lub spadnie intensywność bólu, tym lepiej. Chcemy, by pacjenci
eksperymentowali, sprawdzając, do czego zdolne jest ciało, ale nie chodzi o to, by
próbowali wpływać na poprawę konkretnych funkcji fizjologicznych w konkretnym
czasie. Aby osiągnąć spokój umysłu i ciała, w pewnej chwili musimy być gotowi do tego,
by z otwartym i wrażliwym sercem porzucić wszelkie pragnienia. Musimy też
zaakceptować rzeczy takimi, jakie są, oraz akceptować samych siebie. Taki wewnętrzny
spokój to fundament zarówno zdrowia, jak i mądrości.
***
***
W ciągu ostatnich piętnastu lat nastąpiły trzy wyjątkowo ekscytujące wielkie odkrycia
naukowe, które zmieniają nasze rozumienie ciała, umysłu, ich wzajemnych związków
i wpływu tych związków na nasze zdrowie.
Pierwsze z nich to zjawisko neuroplastyczności. Udowodniono, że mózg jest organem
nieprzerwanie doznającym nowych doświadczeń. W ciągu naszego życia, aż do późnej
starości, nigdy nie przestaje się rozwijać, zmieniać, przekształcać w reakcji na nowe
doświadczenia. Jak stwierdzono, ta naturalna zdolność mózgu jest wzmocniona przez
wszelkiego rodzaju systematyczny trening oraz przez ciągle powtarzające się wyzwania.
Odkrycie neuroplastyczności wywróciło stary dogmat neurobiologii, zgodnie z którym po
ukończeniu mniej więcej dwóch lat nieustannie tracimy neurony w mózgu oraz
ośrodkowym układzie nerwowym, a z wiekiem proces ten jedynie przyśpiesza. Teraz
jednak wydaje się, że przynajmniej w niektórych częściach mózgu mogą powstawać
nowe neurony, a w wyniku kolejnych doznań oraz procesu uczenia się mogą pojawiać
się nowe połączenia neuronalne, i to nawet w zaawansowanym wieku. Powstał nowy
obszar badań nazwany neuronauką kontemplatywną. Jego celem jest dociekanie, czego
możemy dowiedzieć się o funkcjonowaniu mózgu, świadomości oraz relacji ciała
i umysłu, badając z jednej strony osoby zajmujące się od dawna medytacją, a z drugiej
tych, którzy podjęli praktykę medytacji stosunkowo niedawno, na przykład na
programach opierających swoje curriculum na uważności, jak choćby MBSR.
Drugi nowy obszar badań to epigenetyka. Okazuje się, że nasz genom jest w równym
stopniu „plastyczny”, i to w sposób jeszcze niedawno niewyobrażalny. Epigenetyka
prowadzi szczegółowe badania nad tym, jak nasze doświadczenie, zachowania, wybór
stylu życia, a nawet postawy mogą wpływać na to, które geny w naszych
chromosomach zostaną uruchomione (termin techniczny to „ekspresja genów”), a które
wyłączone (regulacja negatywna lub zmniejszenie ekspresji). Zjawisko to ma niezwykle
ważne konsekwencje. Wynika z nich, że nie jesteśmy bezwzględnymi więźniami swojego
dziedzictwa genetycznego, jak zakładano, że możemy nad nim pracować, stymulując
sposób, w jaki geny wywrą wpływ na nasze życie, a zatem potencjalnie mamy
możliwość kształtowania podatności na określone choroby. Badania sugerują także, że
rozwijający się mózg płodu i dziecka jest szczególnie wrażliwy na stres i inne czynniki
środowiskowe, które mogą wpłynąć zarówno pozytywnie, jak i negatywnie na rozwój
mózgu. Oznacza to, że cały potencjał niezbędny dla optymalnego rozwoju człowieka
może zostać upośledzony z powodu stresu w kluczowych momentach rozwoju, od
okresu tuż przed narodzinami po okres dojrzewania. Chodzi o takie istotne właściwości,
jak zdolność uczenia się (funkcjonowanie wykonawcze, pamięć robocza), optymalny
rozwój fizyczny (rozwój ciała łącznie z podstawową ogólną i precyzyjną koordynacją
motoryczną), regulowanie emocji i relacji społecznych (rozwój empatii i odczytywanie
emocji oraz motywacji u siebie i innych – czasem nazywane inteligencją emocjonalną)
i uzdrawianie (funkcje przyjmowania perspektywy, empatia w stosunku do siebie,
przetwarzanie bodźców odnoszących się do siebie).
Trzecia rewolucja, która nastąpiła w ostatnich latach w nauce i medycynie, to
odkrycie telomerów i enzymu telomerazy, który naprawia telomery. Telomery to
struktury znajdujące się na końcu wszystkich naszych chromosomów, niezbędne do
tego, by komórki mogły się dzielić. Telomery skracają się odrobinę przy każdym
podziale komórkowym, a z czasem, gdy kompletnie znikają, komórka nie może się już
więcej replikować. Prace na ten temat zostały uhonorowana w 2009 roku Nagrodą
Nobla dla Elizabeth Blackburn z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco i jej
zespołu. Po odkryciu, że stres skraca telomery, wraz z kolegami Blackburn zainicjowała
badania nad uważnością i innymi praktykami medytacyjnymi zatrzymującymi degradację
telomerów wywołaną stresem. Wyniki tych pionierskich badań są obiecujące. Dziś
wiemy, że długość telomerów jest bezpośrednio związana z procesem starzenia na
poziomie komórkowym, a zatem również z przewidywaną długością naszego życia.
Tempo, w jakim telomery się degradują i skracają, w dużym stopniu zależy od tego, jak
dużo stresu doświadczamy i jak sobie z nim radzimy.
Ze względu na te przełomowe odkrycia, a także ogólne tempo rozwoju życia
naukowego w ciągu ostatnich siedemdziesięciu lat, znajdujemy się na bardzo
obiecującym etapie ewolucji medycyny, nauk medycznych i naszych instytucji opieki
zdrowotnej. Dzięki ukończeniu projektu poznania ludzkiego genomu oraz rozwojowi
takich dziedzin jak genomika i proteomika wiemy więcej niż kiedykolwiek wcześniej
o strukturze i funkcjonowaniu żywych organizmów na każdym poziomie, a człowieka
dotyczy to w szczególności. Badania biologiczne prowadzone są w żywiołowym tempie
i każdego dnia dowiadujemy się czegoś nowego. Od kiedy w 1944 roku udowodniono,
że DNA jest nośnikiem materiału genetycznego, biologia molekularna kompletnie
zrewolucjonizowała praktykę medyczną, dostarczając jej wszechstronnych i wciąż
rozwijających się podstaw naukowych, które w wielu obszarach umożliwiły
spektakularne sukcesy i nadal mają ogromny potencjał, by doprowadzić do kolejnych
przełomów w przyszłości.
Dziś wiemy bardzo dużo o genetycznych i molekularnych podstawach wielu chorób,
łącznie z różnymi odmianami nowotworów. Mamy też świadomość, że ze względu na
nasz unikatowy genom, różni ludzie mogą przeżywać tę samą chorobę odmiennie,
a zatem mogą wymagać odmiennego leczenia farmakologicznego, dostosowanego do
konkretnych potrzeb. Dysponujemy zróżnicowaną i wciąż rozwijającą się paletą leków
pozwalających kontrolować infekcje oraz regulować wiele reakcji fizjologicznych
organizmu, gdy te wymykają się spod kontroli. Wiemy, że nasze komórki przechowują
pewne geny, zwane protoonkogenami, które kontrolują normalne funkcje wewnątrz
komórek, ale pod wpływem zmian mutacyjnych mogą wywołać rozwój nowotworu.
Wiemy dziś dużo więcej niż dziesięć lat temu o zapobieganiu chorobom serca i ich
leczeniu. Osobie, która ma zawał serca albo go miała, można dziś podać konkretny
enzym (TPA albo streptokinaza), który po wstrzyknięciu do krwiobiegu rozpuści skrzep,
czyli sprawcę zawału, w arteriach wieńcowych. Jeśli lek zostaje podany na czas, jego
działanie znacznie zmniejsza szkody powstałe w mięśniu sercowym. Ogólnie rzecz
biorąc, wiemy dziś bardzo dużo o zapobieganiu zachorowaniom. Jeśli chodzi jednak
o zastosowania tego, co już wiemy, to należy stwierdzić, że w tym zakresie nasz system
opieki zdrowotnej oraz polityka ochrony zdrowia nie zdają egzaminu. Odpowiednia
edukacja poświęcona utrzymaniu optymalnego zdrowia i samopoczucia w ciągu całego
życia pozwoliłaby społeczeństwu znacznie zredukować koszty ochrony zdrowia.
Medycyna partycypacyjna, w tym MBSR i inne związane ze zdrowiem podejścia bazujące
na technikach uważności, mogą odgrywać coraz większą rolę w poprawie ogólnego
zdrowia społeczeństwa i jednocześnie istotnie zmniejszyć obciążenie społeczeństwa
kosztami, gdy z powodu ubóstwa, braku edukacji i braku woli politycznej mamy do
czynienia z rosnącą zapadalnością na choroby, którym można zapobiegać. Jednym
z szokujących symptomów tej sytuacji jest trzydziesta siódma pozycja Stanów
Zjednoczonych na liście oczekiwanej długości życia i mniej więcej pięćdziesiąta
w zestawieniu śmiertelności niemowląt.
Służba zdrowia i medycyna stosuje dziś coraz bardziej wyrafinowane komputerowe
techniki diagnostyczne, ultrasonografię, tomografię, pozytonową tomografię emisyjną
oraz rezonans magnetyczny, pozwalające lekarzom wejrzeć w głąb ciała na różne
sposoby i określić jego stan. Podobny postęp techniczny nastąpił również w dziedzinie
zabiegów chirurgicznych: w powszechnym użytku są lasery naprawiające odklejoną
siatkówkę i przywracające wzrok; opracowano sztuczne stawy biodrowe i kolanowe,
które przywracają zdolność chodzenia osobom cierpiącym na ciężki artretyzm, a coraz
częściej nawet zdolność biegania; kardiochirurgiczne zabiegi wszczepienia by-passów
i transplantacje organów są na porządku dziennym.
Jednak choć o chorobach wiemy więcej niż kiedykolwiek, ulepszyliśmy techniki
diagnostyczne i leczenie, to sporo wciąż nam się wymyka. Współczesnej medycynie nie
grozi, że przestanie być potrzebna, bo wyeliminujemy choroby. Mimo szybkiego rozwoju
genetyki, biologii molekularnej i biologii komórki oraz neuronauki nasze rozumienie
biologii żywych organizmów, nawet tych najprostszych, wciąż nie przekracza
elementarnego poziomu. I gdy sprowadzimy wszystkie możliwości medycyny do
leczenia niektórych chorób, to wciąż widzimy bardzo realne ograniczenia i luki w wiedzy.
Oczywiście ze względu na spektakularne sukcesy pokładamy we współczesnej
medycynie ogromne nadzieje. Zarazem jesteśmy zaskakująco niedoinformowani o tym,
czego medycyna nie wie i nie potrafi dokonać. Często nie mamy świadomości jej bardzo
realnych ograniczeń, dopóki ból, choroba, zaburzenia czy niepokojąca diagnoza nie
dotyczy nas albo kogoś nam bliskiego. Odkrywamy wtedy, że nie ma gotowego,
skutecznego rozwiązania ani terapii. Przeżywamy ogromne rozczarowanie, frustrację,
a nawet gniew z powodu rozziewu między rzeczywistością a naszymi oczekiwaniami.
Obwinianie konkretnego lekarza o ograniczenia medycyny byłoby błędem. W gruncie
rzeczy nie ma ani w przewidywalnej przyszłości nie będzie wielu leków na choroby
przewlekłe czy inne chroniczne dolegliwości (takie jak liczne postacie bólu), choć to
właśnie one stanowią w naszym społeczeństwie główną przyczynę cierpienia,
niepełnosprawności i śmierci. Przede wszystkim znacznie lepiej jest im zapobiegać, niż
później je leczyć. Jednak prawdziwa profilaktyka, zwłaszcza związana ze zmianą stylu
życia i zrewidowaniem priorytetów społecznych, wciąż pozostaje wyzwaniem. Istnieje
wiele chorób, których geneza jest zagadką albo ściśle się wiąże z czynnikami
społecznymi, takimi jak ubóstwo, wyzysk społeczny, niebezpieczne warunki pracy,
stresujące lub zatrute środowisko, nawyki zakorzenione w kulturze, szerzące się
nadużywanie antybiotyków, prowadzące do pojawiania się odpornych bakterii,
a wszystko to znajduje się poza sferą bezpośredniego wpływu medycyny i nauki w ich
obecnej formie.
Chociaż mamy sporą wiedzę o biologii molekularnej pewnych odmian nowotworu,
istnieją także skuteczne terapie, a nawet formy ich leczenia, zarazem wiele innych
postaci tej choroby rozpoznano minimalnie i w ich przypadku nie istnieją żadne
skuteczne terapie. Jednak nawet wtedy trafiają się ludzie, którzy żyją o wiele dłużej, niż
oczekiwano. Znane są przypadki, gdy nowotwory ustępowały albo znikały zupełnie, i to
nawet, gdy nie stosowano żadnego leczenia, jakkolwiek nie wiemy prawie nic
o przyczynach takiego stanu rzeczy. Niemniej znamy takie przypadki. Może to być
źródłem nadziei dla osób, które cierpią na choroby przekraczające możliwości
współczesnej medycyny. Właśnie w takich sytuacjach może odegrać wielką rolę to, co
wiemy o czynnikach epigenetycznych oraz o tym, jak mobilizować je do działania
poprzez zmianę stylu życia, w tym medytację.
Większość lekarzy dostrzega rolę umysłu i czynników społecznych w utrzymaniu oraz
odzyskiwaniu zdrowia. Wielu miało okazję ten wpływ naocznie obserwować u swoich
pacjentów. W najprostszej postaci nazywa się go „wolą życia”. Jednak nikt nie rozumie
jej mechanizmu. Odwołujemy się do niej, używając dramatycznych gestów, traktując
jak coś mistycznego – zwykle dopiero wtedy, gdy wszystkie możliwości medycyny
zawiodą. Mówimy: „Nic więcej nie da się zrobić, ale wiem, że czasem zdarzają się cuda,
których tradycyjna medycyna nie potrafi wyjaśnić”.
Jeśli ktoś jest przekonany, że umrze i stracił ostatnią nadzieję, to taka emocjonalna
kapitulacja może storpedować powrót do zdrowia. Osobista motywacja, by żyć, niekiedy
przesądza o przetrwaniu. Otwarcie na emocje oraz wsparcie ze strony rodziny
i przyjaciół mogą zdecydowanie zmienić samopoczucie w obliczu poważnej choroby czy
starości.
Do niedawna lekarze prawie w ogóle nie byli szkoleni ani w zakresie pomagania
pacjentom w uruchomieniu ich własnego potencjału uzdrowienia, ani nawet
w rozpoznawaniu, czy aby mimowolnie sami nie podkopują tego potencjału, będącego
najlepszym sojusznikiem chorego w powrocie do zdrowia.
Nadto często naukowe i techniczne zaawansowanie współczesnej medycyny sprawia,
że podejście do pacjenta staje się bezosobowe, a często oderwane nawet od kontaktu
z ciałem, jak gdyby wiedza medyczna była tak potężna, że wiedza pacjenta o procesie
leczenia i jego współpraca z lekarzem nie miały znaczenia. Kiedy taka postawa dochodzi
do głosu w relacji lekarza z pacjentem, gdy lekarz doprowadza do tego, że pacjent czuje
się niepewnie, czuje się niedouczony albo wręcz odpowiedzialny za swój stan lub brak
wyników terapii, gdy jego uczucia są ignorowane, wówczas mamy do czynienia
z przykładem rażąco niekompetentnej opieki medycznej.
Najważniejszą maksymą tradycyjnej medycyny były zawsze słowa wypowiedziane po
raz pierwszy w 1926 roku przez Francisa W. Peabody’ego z Harvard Medical School:
„Tajemnica opieki nad pacjentem polega na trosce o pacjenta”. Pracownicy służby
zdrowia powinni wziąć sobie tę maksymę do serca. W optymalnej relacji pomiędzy
pacjentem a lekarzem obie strony dysponują pewną specjalistyczną wiedzą i obie strony
odgrywają decydującą rolę w procesie uzdrowienia. W idealnych warunkach początkiem
takiej relacji powinno być spotkanie inicjujące kontakt – zanim pojawi się kwestia
diagnozy i planu leczenia. Godność pacjenta wymaga szacunku i ochrony w czasie
całego kontaktu związanego z leczeniem niezależnie od tego, czy wzajemna relacja
zakończy się „sukcesem”.
Lekarze, którzy sami zachorowali, nierzadko po raz pierwszy w życiu stykają się
z brakiem wrażliwości ze strony systemu opieki zdrowotnej. To właśnie odbiera
pacjentowi poczucie godności oraz kontroli nad tym, co się z nim dzieje. W takich
chwilach, gdy „lekarz” zmienia się w „pacjenta”, istnieje większe prawdopodobieństwo,
że zauważy, że ta druga rola natychmiast oznacza ryzyko utraty kontroli, znalezienia się
w krępującej sytuacji i utraty godności, choć przecież ciągle lekarz jest tą samą osobą.
Jeśli tak dziej się w przypadku lekarzy, którzy szpitalne procedury rozumieją znacznie
lepiej niż większość z nas, to nietrudno sobie wyobrazić alienację „zwykłego” pacjenta.
Gdy sami potrzebujemy opieki lekarskiej i nieuchronnie wchodzimy w rolę „pacjenta”,
jesteśmy zwykle w słabej kondycji psychicznej, ponieważ z natury rzeczy boimy się
następstw naszej choroby. W tej sytuacji – w porównaniu z lekarzami – nie mamy
wiedzy ani żadnego autorytetu, chociaż to właśnie nasze ciało znajduje się w centrum
uwagi. Nic dziwnego, że jesteśmy wtedy bardzo wrażliwi na sygnały, zarówno werbalne,
jak i niewerbalne, docierające od lekarzy. Mogą one zintensyfikować proces uzdrowienia
albo całkowicie go udaremnić, jeśli nasz lekarz nie liczy się z tym, jak jego zachowanie
wpływa na pacjenta.
Doskonale ilustrują to zdarzenia, których świadkiem podczas swojego stażu był
Bernard Lown, renomowany kardiolog pracujący na Wydziale Medycyny Uniwersytetu
Harvarda i Brigham and Women’s Hospital 21:
W historii tej widać jak w soczewce dramatyczną i bardzo szybką interakcję ciała
i umysłu, która, choć trudno w to uwierzyć, stała się bezpośrednią przyczyną śmierci.
Widzieliśmy oczami doktora Lowna moment pojawienia się konkretnej obawy w umyśle
pacjentki, wywołanej przez niewyjaśnione użycie fachowego pojęcia przez doktora,
którego darzyła najwyższym szacunkiem. Błędną myśl, że grozi jej śmiertelne
niebezpieczeństwo, pacjentka uznała za fakt. To uruchomiło natychmiastową reakcję
psychofizjologiczną. Przekonanie o prawdziwości tej myśli było tak niewzruszone, że
pozostała głucha na zapewnienia innego lekarza, tłumaczącego, że to nieporozumienie.
Jej umysł przeżył wstrząs, było oczywiste, że ogarnął ją niepokój i lęk. Najwyraźniej jej
stan emocjonalny zakłócił działanie mechanizmów regulujących, które w normalnej
sytuacji dbają o równowagę fizjologiczną. W efekcie jej ciało znalazło się w stanie
głębokiego szoku stresowego, z którego nikt już, ani ona, ani jej lekarze, nie potrafił jej
wydobyć. Nawet heroiczne wysiłki podtrzymywania życia i procedury reanimacyjne
jednego z najlepszych szpitali na świecie nie pomogły, gdy uruchomiony został taki
łańcuch wzajemnie powiązanych reakcji. I pomyśleć, że przyczyną była pozornie
niewinna, choć bezmyślnie wypowiedziana uwaga.
Historia opowiedziana przez doktora Lowna bardzo obrazowo ukazuje ogromny
wpływ, jaki na nasze zdrowie mogą wywierać silnie zakorzenione przekonania, w sumie
będące tylko myślami. Ostatecznie wpływ myśli i emocji na nasze zdrowie sprowadza
się do aktywności mózgu i układu nerwowego oraz tego, jak silnie i bezpośrednio
oddziałują one na naszą fizjologię. Z tego wynika, że nasz stosunek do własnych myśli
i emocji może istotnie wpłynąć na jakość naszego życia i zdrowia, zarówno w krótkiej,
jak i dłuższej perspektywie. Z historii doktora Lowna wypływa jeden wniosek: gdyby
kobieta była mniej nadwrażliwa, trochę bardziej przygotowana, by przyjrzeć się samemu
przekonaniu, ujrzeć je jako myśl mogącą wymagać wyjaśnienia albo naprostowania,
gdyby była w stanie „puścić” tę myśl i uwierzyć w słowa doktora Lowna, wysłuchać jego
zapewnień, być może by żyła. Niestety pani S. brakowało „elastyczności”. Być może za
bardzo wierzyła swojemu lekarzowi, a za mało sobie? Tak czy owak, nie ulega
wątpliwości, że emocjonalna reakcja na niezrozumiałą uwagę lekarza była bezpośrednią
przyczyną jej śmierci.
Gdyby doktor Levine nie wyszedł tak szybko, podobnie jak doktor Lown miałby
okazję zauważyć, jakie wrażenie na pacjentce wywarły jego słowa. Dostrzegłby jej
niepokój. Gdyby zapytał ją, dlaczego się boi, mógłby ją uspokoić i zapobiec dalszemu
fatalnemu rozwojowi wypadków.
Chociaż śmierć w takich okolicznościach jest na szczęście zdarzeniem rzadkim, to
z punktu widzenia pacjenta system opieki zdrowotnej nie zapobiega niepotrzebnemu
cierpieniu, niepokojowi, a niekiedy upokorzeniom. Najczęściej można by tego uniknąć,
gdyby lekarze przechodzili szkolenie ukazujące wartość psychologicznej i socjologicznej
strony relacji z chorymi. Trzeba stwierdzić, że coraz częściej taki trening staje się
częścią medycznego wykształcenia.
Wielu lekarzy ma naturalną wrażliwość i przejawia aktywną postawę w relacjach
z pacjentem, wynikającą po prostu z ich charakteru w połączeniu z zaleceniem
Hipokratesa „po pierwsze, nie szkodzić”. Oczywiście nieszkodzenie wymaga jasnej
świadomości, jak pacjent odbiera kontakty. W przeciwnym razie lekarz nie
dysponowałby kryterium pozwalającym mu zrozumieć skutki wzajemnych kontaktów
i zachowanie pacjenta. Uważność dostarcza takiego kryterium. Większość pacjentów
pragnie, by lekarz ich dostrzegał i wysłuchał. To oczywiście wymaga umiejętności
słuchania. Jeszcze lepiej, gdy lekarz potrafi skłonić pacjenta do całkowitej szczerości.
Uważność w relacji lekarz–pacjent oraz w kontaktach pacjenta z jednostkami służby
zdrowia coraz częściej staje się elementem szkolenia medycznego, zarówno
w przypadku studentów medycyny jak i lekarzy rezydentów. Niektórzy lekarze, tacy jak
Ron Epstein z Katedry Medycyny Uniwersytetu Rochester, podkreślają wartość
uważności w praktyce medycznej oraz publikują swoje spostrzeżenia i wyniki badań
w prestiżowych czasopismach medycznych. W artykule pt. Praktyka uważności na
łamach „Journal of the American Medical Society”, doktor Epstein zwraca uwagę na
istotę świadomości „procesów zachodzących w naszym ciele i umyśle w czasie
wykonywania zwykłych codziennych obowiązków” i kontynuuje, stwierdzając, że „taka
kluczowa autorefleksja w życiu lekarzy pozwala im uważnie wsłuchać się w głos
pacjenta mówiącego o bolączkach, rozpoznać własne błędy, udoskonalić techniki
lekarskie, podejmować decyzje oparte na dowodach i uzyskać klarowny obraz własnych
możliwości, by działać świadomie, ze współczuciem, zrozumieniem i kompetencją”.
Wraz z kolegami, Mickiem Krasnerem, Timem Quillem i innymi, lekarze ci i naukowcy
Uniwersytetu Rochester zrealizowali pionierski program poświęcony uważnej
komunikacji, przeznaczony dla lekarzy pierwszego kontaktu. Wykazano, że program
złagodził objawy wypalenia zawodowego lekarzy (zdefiniowanego jako wyczerpanie
emocjonalne), ograniczył przedmiotowe traktowanie pacjentów oraz niskie poczucie
spełnienia. Programowi „przypisywano także krótkoterminową oraz trwałą poprawę
samopoczucia i promowanie postaw ukierunkowanych na opiekę nad pacjentem” 22.
Tego rodzaju partycypacyjny, oparty na uważności profesjonalny program
szkoleniowy dla lekarzy stanowi istotną rewolucję w praktyce i edukacji medycznej.
Powstają programy dotyczące kondycji lekarzy oraz poziomu ich spełnienia
zawodowego. Dostępne są programy podnoszące wrażliwość interpersonalną, takie jak
„The Healer’s Art” autorstwa Rachel Naomi Remen – zajęcia dla studentów medycyny
i lekarzy Katedry Medycyny Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco włączone do
programów wydziałów medycznych w całym kraju i za granicą. Wszystkie te podejścia
mają coraz bardziej pozytywny wpływ na praktykę medyczną na płaszczyźnie osobistej
i międzyludzkiej.
Początki tego nurtu wywodzą się po części z przełomowych dokonań doktora
George’a Engela, przez dziesięciolecia jednej z najważniejszych postaci Katedry
Medycyny Uniwersytetu Rochester. Doktor Engel zrewolucjonizował nauczanie
studentów i lekarzy rezydentów, podkreślając wagę traktowania potrzeb
psychologicznych i społecznych pacjentów z taką samą naukową skrupulatnością
i dyscypliną, z jaką traktowane są wyniki badań laboratoryjnych i zdjęcia rentgenowskie.
Sformułował on i poszerzył model praktyki medycznej, który uwzględnił wagę
czynników psychologicznych i społecznych w odniesieniu do zdrowia i choroby, a także
zaczął traktować kwestię zdrowia i choroby systemowo (patrz rozdział 12), w swoim
podejściu uznając pacjenta za pełną osobę. Biopsychospołeczny model doktora Engela
wywarł wpływ na całe pokolenie młodych lekarzy, łącznie z doktorem Krasnerem
i doktorem Epsteinem, zachęconych, by w swoim podejściu do praktyki wyszli poza
ograniczenia tradycyjnego modelu medycyny.
Zanim model doktora Engela stał się znany, zjawisko wpływu czynników
psychicznych na chorobę fizyczną nie było szerzej poruszane w edukacji medycznej,
chociaż od czasów Hipokratesa wiadomo, że umysł odgrywa dużą, a czasem
pierwszoplanową rolę w kwestii zdrowia i choroby. Prawie zupełne wykluczenie sfery
umysłu z głównego nurtu edukacji medycznej wiąże się głównie z tym, że od czasów
Kartezjusza w XVII wieku zachodnia nauka podzieliła naturalną pełnię uosobioną
w człowieku na oddzielne, zasadniczo niezwiązane obszary somy (ciała) i psyche
(umysłu). Chociaż na pewnym poziomie są to wygodne kategorie ułatwiające
zrozumienie niektórych zjawisk, to przy okazji zapomnieliśmy, że umysł i ciało są
oddzielne tylko w procesie myślowym. Ów dualistyczny sposób myślenia i postrzegania
tak wsiąknął w zachodnią kulturę, że wykluczył cały wymiar interakcji ciała i umysłu
jako nieuprawnioną sferę naukowych dociekań. Nawet nasz potoczny język
odzwierciedla ten dualizm i tym samym ogranicza nasze możliwości myślenia o ciele
i umyśle bez oddzielania ich od siebie. Mówimy „moje ciało” i „mieć ciało”, ale
zapominamy o pytaniu: „Kto jest oddzielny od ciała i twierdzi, że ono należy do niego
albo że je posiada?”. Ten utrwalony punkt widzenia i sposób jego werbalizowania
zaczęły się zmieniać dopiero w kilku ostatnich dziesięcioleciach, gdy słabość
i sprzeczność takiego dualistycznego paradygmatu stały się bardziej widoczne i coraz
bardziej krytykowane. Akceptacja takiego poglądu wynika między innymi z rozwoju
neuronauki kontemplatywnej, która pokazuje, że trening umysłu poprzez praktyki
medytacyjne prowadzi do powstania w mózgu dotąd zupełnie nieznanych powiązań
neuronalnych. Istnienie takich sieci neuronalnych świadczy o tym, że niematerialny
umysł (psyche) zmienia materialny umysł (soma), z czego wypływa wniosek, że
stanowią one jedność.
Istotną słabością standardowego modelu biomedycznego była niezdolność
wyjaśnienia, dlaczego narażenie na te same czynniki chorobotwórcze i warunki
środowiskowe u jednych osób skutkuje chorobą, a u innych nie. O ile pewne różnice
w odporności na chorobę może wyjaśnić różnorodność genetyczna, inne czynniki też
odgrywają rolę. Model biopsychospołeczny Engela zakłada, że czynniki psychiczne
i społeczne mogą daną osobę albo chronić przed chorobą, albo zwiększyć jej podatność
na zachorowanie. Czynniki te obejmują przekonania i postawy, stopień w jakim,
czujemy się wspierani i kochani przez rodzinę i przyjaciół, stres psychologiczny
i środowiskowy, a także osobiste nawyki związane ze zdrowiem. Odkrycie, że czynniki
psychologiczne mogą wpływać na układ odpornościowy wzmocniło pozycję modelu
biopsychospołecznego, ponieważ dostarczyło wiarygodnego wyjaśnienia tego rodzaju
interakcji zachodzących między ciałem a umysłem. Obecnie, wraz z pojawieniem się
takich wyspecjalizowanych dyscyplin, jak neuronauka kognitywna, neuronauka
afektywna oraz neuronauka kontemplatywna, pojawiły się także inne biologiczne
aspekty łączące ciało i umysł, co pozwala szukać nowych wyjaśnień dotyczących
zdrowia i choroby.
***
***
Doktor Martin Seligman jest jednym z głównych inicjatorów nowego podejścia zwanego
psychologią pozytywną. W ciągu wielu lat on i jego koledzy z Uniwersytetu Pensylwanii
oraz innych placówek badali różnice w stanie zdrowia osób zasadniczo optymistycznych
i zasadniczo pesymistycznych. Te dwie grupy posługują się bardzo odmiennymi
wyjaśnieniami przyczyn tego, co doktor Seligman nazywa „złymi” wydarzeniami w życiu.
(„Złe” zdarzenia obejmują klęski żywiołowe, takie jak powódź czy trzęsienie ziemi,
obejmują osobiste porażki i przeciwności losu w rodzaju utraty pracy lub odtrącenia
przez kogoś, na kim nam zależy, chorobę, odniesione urazy czy inne stresujące
przeżycia).
Niektórzy ludzie mają skłonność do pesymizmu, gdy wyjaśniają złe zdarzenia
w swoim życiu. Ten wzorzec obejmuje obwinianie się za „zło”, przekonanie, że
cokolwiek się stało, pociąga za sobą długotrwałe konsekwencje, które będą dotyczyły
wielu różnych aspektów życia danej osoby. Doktor Seligman określa ten styl atrybucji,
jak to się nazywa w terminologii fachowej, wzorcem „to moja wina, już zawsze tak
będzie, wpłynie to na wszystko, co robię”. W skrajnej postaci schemat ten odnosi się do
osoby pogrążonej w głębokiej depresji, pozbawionej nadziei, nadmiernie
zaabsorbowanej sobą. Niektórzy nazywają taki tryb myślenia myśleniem
katastroficznym. Gdy kogoś takiego spotyka niepowodzenie, może zareagować słowami:
„Zawsze wiedziałem, że jestem głupi, i to jest dowód. Niczego nie robię, jak należy”.
Optymista doświadczający tego samego zdarzenia odebrałby je zupełnie inaczej.
Optymiści nie obwiniają się za trudności, a jeśli już to robią, uznają je za tymczasowe
i zakładają, że znajdzie się jakaś rada. Mają skłonność do uznawania nieprzyjemnych
przeżyć za zdarzenia ograniczone w czasie, uznają też, że ich szkodliwość jest również
ograniczona. Innymi słowy, skupiają się na specyficznych konsekwencjach tego, co się
stało i nie formułują wszechogarniających generalizacji ani projekcji, który rozdmuchują
zdarzenie ponad miarę. Przykład takiego podejścia mógłby wyglądać następująco: „Cóż,
tym razem kompletnie nawaliłem. Ale coś wymyślę, skoryguję to i owo i następnym
razem wszystko pójdzie gładko”.
Doktor Seligman z kolegami wykazał, że ludzie posługujący się pesymistycznym
stylem atrybucji są narażeni na większe ryzyko popadnięcia w depresję, gdy przytrafi im
się coś złego. Jest również bardziej prawdopodobne, że po niekorzystnym zdarzeniu
u pesymistów pojawią się fizyczne symptomy i zmiany hormonalne oraz odpornościowe
charakterystyczne dla stanu podwyższonej podatności na zachorowanie. W badaniu
pacjentów onkologicznych wykazano, że im „mroczniejszy” jest styl atrybucyjny danej
osoby, tym wcześniej dany pacjent umiera. W innym badaniu wykazano, że baseballiści
utytułowani w Galerii Sławy, mający pesymistyczny styl atrybucji, częściej umierali
młodo niż gracze, których styl atrybucyjny był optymistyczny.
Ogólna konkluzja doktora Seligmana na podstawie tych i innych badań jest
następująca: to nie tyle świat jako taki naraża nas na zwiększone ryzyko zachorowania,
lecz my sami poprzez to, jak postrzegamy i myślimy o tym, co nam się przydarza.
W dużym stopniu pesymistyczny schemat objaśniania przyczyn złych czy stresujących
zdarzeń zdaje się mieć szczególnie toksyczne następstwa. Z prac doktora Seligmana
wynika, że pesymistyczny styl podwyższa ryzyko zachorowania i może tłumaczyć,
dlaczego niektórzy ludzie są bardziej podatni na chorobę i przedwczesną śmierć niż inni,
i to po uwzględnieniu takich czynników, jak wiek, płeć, palenie i dieta. Optymistyczny
wzorzec myślenia w reakcji na stresujące zdarzenia zdaje się chronić przed depresją,
chorobą i przedwczesną śmiercią.
Istnieje pewien wzorzec myślowy, który bardzo skutecznie poprawia nasz stan zdrowia.
Jest to wiara we własną sprawczość. To wiara w naszą zdolność kontrolowania
wybranych zdarzeń w życiu. Odzwierciedla naszą ufność w to, że potrafimy skutecznie
działać. To wiara w zdolność sprawczą nawet wtedy, gdy musimy stawić czoło nowym,
nieprzewidywalnym i stresującym zdarzeniom. Klasyczne badania doktora Alberta
Bandury i jego kolegów z Katedry Medycyny Uniwersytetu Stanforda, pokazały, że silne
poczucie wiary we własną skuteczność jest najlepszym i najbardziej spójnym
wskaźnikiem pozytywnego wyniku w wielu różnych aspektach medycznych, łącznie
z tym, jak szybko zregenerujemy się po zawale serca, jak dobrze poradzimy sobie
z bólem artretycznym i odniesiemy sukces w zakresie zmiany stylu życia, np. rzucimy
palenie. Silna wiara we własną zdolność osiągnięcia sukcesu niezależnie od obranego
celu, może zdeterminować to, na co zdecydujemy się w pierwszej kolejności, jak wiele
wysiłku włożymy w nowe zamierzenie, zanim się poddamy, i w jakim stopniu będą nas
stresować wysiłki, by osiągnąć kontrolę w ważnych dziedzinach życia.
Wiara we własną sprawczość rośnie, gdy mamy za sobą sukces w istotnej sprawie.
Na przykład gdy praktykujemy skanowanie ciała i w rezultacie czujemy lepszy kontakt
z ciałem, czujemy się bardziej rozluźnieni, wtedy ten posmak sukcesu sprawi, że
będziemy bardziej ufali swojej zdolności rozluźnienia, gdy postanowimy zrobić z niej
użytek. Jednocześnie po takim doświadczeniu chętniej będziemy kontynuować tę
praktykę.
Wiara we własną sprawczość wzrasta także wtedy, gdy pobudzają ją przykłady
dokonań innych ludzi. Na przykład gdy na zajęciach MBSR któryś z uczestników
opowiada o swoim pozytywnym doświadczeniu w trakcie skanowania ciała, na przykład
opanowaniu bólu, zwykle ma to bardzo pozytywny wpływ na innych, którzy jeszcze nie
mieli takich doznań. Prawdopodobnie mówią sobie: „Jeśli ta osoba mimo wszystkich
swoich problemów może mieć pozytywne doświadczenie, to ja, nawet z moimi
problemami, też mogę coś takiego przeżyć”. Zatem bycie świadkiem czyjegoś sukcesu
w obliczu problemów, sukcesu w znaczeniu pozytywnego doświadczenia, może
wzmocnić ufność całej grupy w zdolność i skuteczność pracy z podjętymi praktykami.
Doktor Bandura wraz z kolegami badali wiarę we własną sprawczość w grupie
mężczyzn po zawale w trakcie rehabilitacji kardiologicznej. Wykazali, że mężczyźni
z silnym przekonaniem, że ich serce jest odporne i że mogą w pełni wrócić do zdrowia,
znacznie rzadziej mieli kłopoty z ćwiczeniami przepisanymi uczestnikom rehabilitacji niż
ci, którym brakowało wiary we własne siły, nawet jeśli dolegliwość schorzenia w obu
grupach była taka sama. Uczestnicy programu cechujący się większą wiarą we własną
sprawczość ćwiczyli na bieżni, nie martwiąc się zanadto. Nie poddawali się z powodu
dyskomfortu, trudności w złapaniu oddechu czy zmęczenia, które jest naturalną
i normalną częścią każdego programu ćwiczeń. Akceptowali uciążliwości, nie martwiąc
się, że to „zły znak”, i potrafili się skupić na pozytywnych rezultatach programu, takich
jak poczucie, że są silniejsi i mogą być bardziej aktywni. Natomiast mężczyźni, którzy
nie mieli takiego pozytywnego nastawienia, przejawiali skłonność do rezygnowania
z ćwiczeń, ponieważ brali zwyczajne uciążliwości za objawy schorowanego serca. Dalsze
badania pokazały, że gdy osoby o niskim poziomie wiary we własną sprawczość przejdą
trening pozytywnych doświadczeń, rośnie w nich zaufanie w swoją zdolność do
pomyślnego działania oraz pozytywnego wpływu na dziedziny życia, nad którymi stracili
kontrolę.
***
Inny interesujący kierunek badań nad związkiem myśli i uczuć ze stanem zdrowia
stanowi analiza przypadków osób, które świetnie się czują w sytuacjach stresowych albo
które mają za sobą wyjątkowo stresujące przeżycia. Celem dociekań było sprawdzenie,
czy tacy ludzie posiadają jakieś szczególne cechy, przyczyniające się do oczywistej
„odporności” na stres oraz związane ze stresem choroby. Badania prowadzili doktor
Suzanne Kobasa z City University w Nowym Jorku wraz zespołem oraz doktor Aaron
Antonovsky, socjolog medycyny z Izraela.
Odporność
Poczucie spójności
Doktor Aaron Antonovsky skupił się w swoich badaniach na ludziach, którzy przeżyli
skrajnie stresujące sytuacje, jak na przykład więźniowie nazistowskich obozów zagłady.
W okolicznościach, w których nasze poczucie równowagi jest ciągle zaburzane, bycie
zdrowym oznacza zdolność do odbudowywania go wciąż na nowo. Antonovsky
zastanawiał się, dlaczego niektórzy ludzie przetrwali w bardzo stresujących warunkach,
na przykład w obozie koncentracyjnym, gdzie ich potencjał radzenia sobie z napięciem
był nieustannie niszczony. Odkrył, że mieli oni wewnętrzne poczucie spójności dotyczące
świata i własnej osoby. Zdaniem Antonovsky’ego takie poczucie spójności
charakteryzują trzy składniki: poczucie sprawczości, wykonalności i sensowności. Osoby
cechujące się wysokim poczuciem spójności mocno wierzą, że są w stanie zrozumieć
swoje doświadczenia (czyli że zasadniczo są one zrozumiałe). Wierzą, że posiadają
zdolności pozwalające im stawić czoło trudnym sytuacjom i im podołać (poczucie
sprawczości). Wierzą ponadto, że wymagające sytuacje są wyzwaniami, w których
ukryty jest jakiś sens i w które mogą się zaangażować (poczucie sensowności). Cechy te
pięknie ujął Victor Frankl, neurolog i psychiatra, który sam zresztą przeżył Auschwitz:
„Człowiekowi można odebrać wszystko z wyjątkiem jednego – ostatniej z ludzkich
swobód: swobody wyboru swojego postępowania w konkretnych okolicznościach,
swobody wyboru własnej drogi” 23.
Przez kilka lat staraliśmy się określić poziom odporności na stres oraz poziom poczucia
spójności, jakimi cechowali się pacjenci przechodzący przez program MBSR.
Stwierdziliśmy, że oba wskaźniki w ciągu ośmiu tygodni programu rosły. Zmiany nie
były wielkie – wynosiły średnio pięć procent – lecz znaczące. Warto na to zwrócić
uwagę, ponieważ jedna i druga cecha jest uważana za wyznacznik osobowości. Innymi
słowy, są to właściwości, których zmianę w wieku dorosłym uważa się za mało
prawdopodobną. Właśnie z tego powodu poczucie spójności potraktowano jako zmienną
dla odróżnienia osób, które przetrwały obozy śmierci, ponosząc znacznie mniejsze
koszty psychologiczne niż inni ocaleńcy. Niemniej w czasie ośmiu tygodni treningu
MBSR zaobserwowaliśmy nieduży, ale niewątpliwy wzrost tych zmiennych, co oznacza,
że właściwości te nie są sztywne. W kolejnym etapie badań stwierdziliśmy ponadto, że
trzy lata później nadal utrzymywały się one na podwyższonym poziomie, a nawet nieco
wzrosły, osiągając średnio osiem procent. Było to niezwykłe odkrycie. Wynikało z niego,
że pacjenci doświadczali podczas treningu MBSR czegoś, co oddziałało na nich znacznie
głębiej, niż tylko łagodząc symptomy fizyczne i psychiczne – w pewnym sensie
przeorganizowali sposób postrzegania siebie i świata.
Podzieliliśmy się tym odkryciem z doktorem Antonovskym na rok czy dwa przed jego
śmiercią. Był zdumiony, że zaobserwowaliśmy takie zmiany po tak krótkotrwałej
interwencji, zwłaszcza że zasadniczo opierała się ona na braku podejmowania działań.
Był przekonany, że tak powszechne zmiany w badanej grupie mogą być wywołane tylko
przez istotne zdarzenia społeczne albo polityczne w wielkiej transformującej skali.
Z drugiej strony, z docierających do niego fragmentarycznych relacji naszych pacjentów
wynikało, że rzeczywiście doświadczali oni głębokiej zmiany w postrzeganiu siebie jako
jednostki, w relacjach do innych i w relacji do świata. Intuicja ta była główną przyczyną,
dla której zaczęliśmy się przyglądać odporności na stres i poczuciu spójności u naszych
pacjentów, chcąc odpowiedzieć na pytanie, czy wskaźniki będą się zmieniać w czasie.
Być może kolejne badania potwierdzą nasze odkrycia, odnajdując korelację między tymi
dwoma wskaźnikami a zmianami w ośrodkach mózgu odpowiadających za poczucie
własnego „ja” i uczestniczenie w relacjach. Dla naszych pacjentów nie będzie to jednak
miało znaczenia. Ważne jest to, że taka przemiana faktycznie następuje, że dzieje się to
regularnie, że jest trwała, a nawet się pogłębia, zwłaszcza pod wpływem wytrwałej
praktyki.
Badania, którym do tej pory się przyglądaliśmy, dotyczyły przede wszystkim aspektu
poznawczego, zajmując się głównie wzorcami myślowymi, przekonaniami oraz ich
wpływem na zdrowie i chorobę. Równolegle bada się także rolę, jaką w odniesieniu do
zdrowia i choroby pełnią emocje. Nie ulega wątpliwości, że nasze myśli i emocje
wzajemnie na siebie wpływają. Często trudno się zorientować, czy w danej sytuacji
główną rolę odgrywają myśli czy emocje. Poniżej omówimy niektóre wnioski z badań
nad związkami emocji i zdrowia.
Od jakiegoś czasu toczy się dyskusja nad podatnością pewnych typów osobowości na
określone choroby. Niektóre badania pokazują na przykład, że może istnieć osobowość
„podatna na raka”, inne zaś, że jest typ osobowości „podatny na choroby wieńcowe”.
W opisie wzorca osobowości podatnej na raka mówi się często o kimś, kto ukrywa
swoje uczucia, będąc zorientowany na relacje z innymi, podczas gdy w rzeczywistości
czuje się głęboko wyalienowany, niekochany i niegodny miłości. Wiąże się to
z poczuciem braku bliskości z rodzicami we wczesnym dzieciństwie.
Wiele dowodów na poparcie tego związku pochodzi z czterdziestoletniej pracy
badawczej prowadzonej przez doktor Caroline Bedell Thomas z Katedry Medycyny
Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa. Doktor Thomas zgromadziła mnóstwo danych na temat
stanu psychicznego studentów rozpoczynających studia medyczne na Uniwersytecie
Johnsa Hopkinsa w latach czterdziestych XX wieku, a następnie okresowo śledziła ich
losy. Dzięki temu mogła skojarzyć określone profile psychologiczne i doświadczenia
rodzinne z dzieciństwa, o których opowiadali uczestnicy badania w młodości, w wieku
około dwudziestu jeden lat, gdy byli w pełni sił i zdrowia, z wieloma różnymi chorobami,
na które część z nich zapadała w ciągu następnych czterdziestu lat. Z badań
dowiadujemy się między innymi, że pewne szczególne cechy ujawniające się na
wczesnym etapie życia wiążą się ze zwiększonym prawdopodobieństwem zachorowania
na raka w późniejszych latach. Pośród nich najbardziej rzucał się w oczy brak bliskich
związków z rodzicami oraz ambiwalentny stosunek do życia i związków z innymi ludźmi.
Oczywista jest więc konkluzja, że nasze doświadczenia emocjonalne z lat dzieciństwa
odgrywają ważną rolę w zachowaniu zdrowia w kolejnych etapach życia.
Gdy przyglądamy się badaniom związków między wzorcami myślowymi i czynnikami
emocjonalnymi a zdrowiem, nie wolno nam zakładać, że skoro odkryto związek między
pewnymi cechami osobowości czy zachowaniami a chorobą, to odznaczanie się pewnym
rysem osobowości albo myśleniem z konieczności wiąże się z zachorowaniem na
określoną chorobę. Można tylko powiedzieć, że do pewnego stopnia (a stopień ten
zależy od siły korelacji i wielu innych czynników) wzrasta ryzyko zachorowania. Wiąże
się to z tym, że wyniki badań mają zawsze postać związków statystycznych. Nie wynika
z nich, że z jednej rzeczy jednoznacznie wynika inna. Nie jest tak, że wszyscy ludzie,
którzy mają określoną cechę osobowości o udowodnionym związku z zapadalnością na
raka, zawsze chorują na raka. Nie wszyscy ludzie, którzy palą papierosy, umierają na
raka płuc, rozedmę płuc czy choroby serca, nawet jeśli w sposób niebudzący żadnych
wątpliwości udowodniono, że palenie znacznie podwyższa ryzyko zachorowania na te
choroby. Związek, o którym mowa, jest bowiem związkiem natury statystycznej, czyli
mówi o prawdopodobieństwie.
Dlatego popełniamy błąd, jeśli z jakichkolwiek dowodów wskazujących na możliwy
związek między pewnymi emocjami a rakiem wyciągamy wniosek, iż określone cechy
charakteru są bezpośrednią przyczyną choroby. Niemniej jednak, mamy do czynienia
z rosnącą ilością dowodów, że pewne cechy psychiczne oraz pewne wzorce zachowań
mogą predysponować do reakcji na niektóre przynajmniej formy raka, podczas gdy inny
profil osobowości może uchronić nas przed nowotworem. Pod tym względem uczucia,
których doświadczamy w stosunku do siebie i innych, a także to, jak je wyrażamy albo
jak ich nie wyrażamy, zdają się mieć kluczowe znaczenie.
Przykładem może być przeprowadzona przez zespół doktora Davida Kissena
z Uniwersytetu Glasgow w Szkocji seria badań nad mężczyznami z rakiem płuc
zapoczątkowana u schyłku lat pięćdziesiątych. W jednym z badań przeanalizowane
zostały historie kilkuset pacjentów zarejestrowane, gdy pojawili się w szpitalu,
uskarżając się na ból w klatce piersiowej, ale przed postawieniem diagnozy. Mężczyźni
u których później wykryto raka płuc, znacznie częściej niż ci, u których zdiagnozowano
inne choroby, mówili o trudnych doświadczeniach w dzieciństwie, takich jak brak
szczęścia rodzinnego czy śmierć jednego z rodziców. Odkrycia te były zgodne
z wnioskami doktor Thomas z badania przeprowadzonego na studentach medycyny
Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa. Jak pamiętamy, stwierdziła ona, że zachorowania na
raka w późniejszych latach korelowały z brakiem bliskości z rodzicami i ambiwalentnym
nastawieniem wobec związków odnotowanymi czterdzieści lat wcześniej. Mężczyźni
w badaniu Kissena, u których stwierdzono raka płuc, mówili o częstszych
niepowodzeniach także w wieku dorosłym, w tym o zaburzonych związkach
interpersonalnych. Badacze zaobserwowali także, że cała grupa pacjentów chorych na
raka charakteryzowała się szczególną trudnością w wyrażaniu swoich emocji. Nie
wyrażali oni uczuć dotyczących niefortunnych zdarzeń, zwłaszcza takich, które odnosiły
się do więzi z innymi ludźmi (chodzi na przykład o problemy małżeńskie albo śmierć
bliskiej osoby), chociaż dla badaczy było oczywiste, że są one źródłem wciąż aktualnych
zaburzeń emocjonalnych. Pacjenci mieli raczej skłonność do zaprzeczania, że odczuwają
ból emocjonalny i w trakcie rozmów mówili o swoich problemach suchym, rzeczowym
tonem, który w tych okolicznościach wydawał się badaczom niewłaściwy. Taki styl
wyraźnie kontrastował z pacjentami z grupy kontrolnej (u których później stwierdzono
inne niż rak choroby), którzy opisywali podobne sytuacje, wyrażając stosowne emocje.
W tym badaniu niezdolność do wyrażania emocji była silnie związana ze
śmiertelnością wśród pacjentów z rakiem płuc. W grupie pacjentów ze stwierdzonym
nowotworem, którzy mieli najmniejszą umiejętność wyrażania emocji, roczny wskaźnik
śmierci był ponad cztery i pół razy większy niż wśród pacjentów z optymalną zdolnością
wyrażania emocji. Na wyniki te nie miało wpływu ani palenie papierosów, ani to, ile
papierosów wypalili palacze, choć przypuszczalibyśmy, że u namiętnych palaczy rak
występował dziesięć razy częściej niż u tych, którzy nigdy nie palili.
Kolejne dowody łączące czynniki emocjonalne z nowotworem pojawiły się
w badaniach King’s College Hospital w Londynie. Uczeni przeprowadzili podobne
badanie wśród kobiet z rakiem piersi. Doktor S. Greer i doktor Tina Morris
przeprowadziły szczegółowe wywiady psychologiczne ze 160 kobietami w chwili
przyjęcia ich do szpitala z guzkiem piersi, zanim stwierdzono, czy był to nowotwór.
W trakcie wywiadu wszystkie badane przeżywały podobny stres spowodowany
niepewnością. Wywiady z kobietami, ich mężami i innymi członkami rodzin posłużyły
jako miernik ukazujący, do jakiego stopnia objęte badaniem kobiety ukrywały albo
wyrażały swoje prawdziwe uczucia.
Większość kobiet, u których nie stwierdzono później raka piersi, charakteryzowała
się, jak ujęły to badaczki, „normalnym” wzorcem ekspresji emocjonalnej. Natomiast
większość kobiet, u których stwierdzono potem raka piersi, przez całe życie zawzięcie
tłumiła uczucia (przeważnie złość) albo były to osobowości „wybuchające” emocjami.
Obie skrajności kojarzono z podwyższonym ryzykiem raka. Warto odnotować, że
znacznie częściej chodziło o przypadek tłumienia uczuć niż o charaktery „wybuchowe”.
Kontynuacją badania objęto pięćdziesiąt kobiet z rakiem piersi, które zostały poddane
zabiegowi chirurgicznemu. Pięć lat później doktor Greer i doktor Morris ustaliły, że
kobiety, których postawa trzy miesiące po operacji została oceniona jako „duch walki”,
to znaczy jako bardzo optymistyczna i przesycona wiarą w zdolność przetrwania
problemów zdrowotnych, miały znacznie większe szanse na przeżycie niż te, które trzy
miesiące po operacji przyjęły wobec choroby postawę stoickiego spokoju albo czuły się
całkowicie załamane i bezradne, pozbawione nadziei i przegrane. Kobiety, które
całkowicie negowały możliwość, że mają raka, odmawiały rozmowy na ten temat i nie
okazywały żadnych oznak emocjonalnego cierpienia związanego z ich sytuacją, również
miały większą szansę na przeżycie kolejnych pięciu lat. Wyniki sugerują, że emocje
mogą odgrywać pewną rolę w zakresie szans wyleczenia raka, przy czym silne
pozytywne emocje (duch walki, totalne zanegowanie choroby) stanowią wpływ
ochronny, a zablokowane wyrażanie emocji (stoicyzm albo niemoc) obniża szanse na
przeżycie. Natomiast, jak podkreślały same badaczki, badanie obejmowało stosunkowo
małą grupę, jego ustalenia należy więc traktować wyłącznie jako sugestie.
Ustalenie jednoznacznych związków pomiędzy cechą psychologiczną a chorobą
wymaga przeprowadzenia bardzo szerokich (i często bardzo kosztownych) testów
klinicznych. Wyniki jednego z takich badań stanowią wgląd w relację między depresją
a rakiem w grupie ponad sześciu tysięcy mężczyzn i kobiet w Stanach Zjednoczonych.
Chociaż wiele skromniejszych i mniej szczegółowych badań wskazywało na związek
między depresją a rakiem, w tym szeroko zakrojonym badaniu nie znaleziono takiego
związku. Zarówno w grupie osób z symptomami depresji, jak i w grupie bez
symptomów tej choroby udział chorych na raka sięgał 10 procent. Zarazem
w przypadku zwierząt wiele starannych badań wskazuje na jednoznaczny związek
między wzorcem zachowania, jakim jest nieporadność (związana z depresją),
osłabieniem mechanizmów immunologicznych, w tym niskim poziomem naturalnych
komórek cytotoksycznych, a zwiększonym występowaniem nowotworów. Dalszych
badań wymaga ustalenie, jak te odkrycia, wraz z pracami, które pokazały związek
między bezradnością ludzi a osłabieniem mechanizmów immunologicznych, mogą
wiązać się z ewidentnym brakiem korelacji między depresją a rakiem
w przeprowadzonych testach klinicznych. Jest to bowiem obszar ciągłych kontrowersji.
***
Rak jest chorobą polegającą na tym, że komórki ciała tracą swoje mechanizmy
biochemiczne ograniczające ich rozrost. W konsekwencji dochodzi do ich burzliwego
rozmnażania się, a ich nagromadzenie prowadzi do powstania tak zwanych
nowotworów. Wielu naukowców jest przekonanych, że produkcja komórek rakowych
w organizmie następuje na niskim poziomie przez cały czas, jednak zdrowy układ
odpornościowy rozpoznaje odbiegające od normy komórki i niszczy je, zanim staną się
groźne. Według tego modelu gdy układ odpornościowy jest osłabiony, albo z powodu
bezpośredniego fizycznego urazu, albo poprzez skutki psychiczne stresu, i nie jest już
w stanie skutecznie identyfikować oraz niszczyć małych ilości komórek rakowych, wtedy
organizm traci kontrolę nad rozmnażaniem się komórek nowotworowych. Wtedy
w zależności od rodzaju raka, komórki nowotworu albo tworzą swoją odnogę układu
krwionośnego i w końcu formują trwały guz, albo, jak w przypadku białaczki, zalewają
organizm dużą ilością komórek rakowych.
Oczywiście istnieje również taka ewentualność, że osoba ma kontakt z taką ilością
substancji rakotwórczych, że nawet zdrowy układ odpornościowy okazuje się
niewydolny. Tak było z mieszkańcami terenów skażonych przez składowiska
toksycznych odpadów, jak na przykład w niesławnym przypadku Love Canal, dzielnicy
miasta Niagara Falls w stanie Nowy Jork. Podobnie narażenie na duże dawki
promieniowania, jak w przypadku bombardowania Hiroszimy i Nagasaki, czy w wyniku
awarii elektrowni atomowej w Czernobylu, może wywołać przyrost komórek rakowych,
a jednocześnie osłabić układ odpornościowy. Krótko mówiąc, rozwój każdej formy raka
jest wielostopniowym, złożonym zjawiskiem obejmującym nasze geny, procesy
komórkowe, środowisko, a także nasze indywidualne zachowania.
***
UWAŻNOŚĆ I RAK
NADCIŚNIENIE I GNIEW
Dla nas jako jednostek przedstawione wyżej dowody mają znaczenie, pod warunkiem że
potrafimy świadomie obserwować własne myśli, uczucia oraz ich fizyczne,
psychologiczne i społeczne konsekwencje. Jeśli stwierdzamy, że pewne przekonania,
schematy myślowe, wzorce emocjonalne i zachowanie są toksyczne, możemy pracować
nad tym, by osłabić ich działanie. Mając pewną wiedzę wynikającą z omówionych
przykładów, możemy wzmocnić swoją motywację, by baczniej przyjrzeć się chwilom,
gdy przyłapiemy się na pesymistycznej myśli, na tłumieniu gniewu, cynicznym myśleniu
o innych ludziach albo o sobie. Możemy uważnie potraktować następstwa tych myśli,
uczuć oraz postaw w chwili, gdy się ujawniają.
Na przykład możemy obserwować, jak czuje się nasze ciało, kiedy tłumimy w sobie
gniew. Co się dzieje, gdy damy mu upust? Jakie skutki oznacza to dla innych? Czy
umiemy zobaczyć bezpośrednie skutki swojej wrogości i braku zaufania do innych ludzi,
gdy uczucia te się wyłaniają? Czy sprawiają, że wyciągamy pochopne wnioski albo
myślimy źle o innych i mówimy słowa, których później żałujemy? Czy potrafimy
dostrzec, jak wiele bólu takie postawy sprawiają innym w chwili, gdy tak postępujemy?
Czy w chwili, gdy te uczucia się ujawniają, potrafimy zobaczyć, ile wynika z nich
kłopotów i cierpienia?
Zarazem możemy także uważnie obserwować wyłanianie się pozytywnych myśli oraz
uczuć nastawionych na współdziałanie i relacje z innymi. Jak czuje się nasze ciało, gdy
w przeszkodach widzimy wyzwania, którym możemy sprostać? Jak się czujemy, gdy
doznajemy radości? Gdy ufamy innym ludziom? Gdy jesteśmy szczodrzy i okazujemy
autentyczną życzliwość i troskę? Gdy kochamy? Jakie są efekty tych uczuć i jak się
przejawiają? Czy w takich chwilach umiemy zobaczyć bezpośrednie konsekwencje
naszych pozytywnych stanów emocjonalnych i optymistycznego poglądu na świat? Czy
mają one wpływ na lęk i cierpienie innych? Czy w takich momentach odczuwamy
większy spokój?
Gdy mamy świadomość – zarówno płynącą z własnego osobistego doświadczenia, jak
i opartą na dowodach pochodzących z badań naukowych – że pewne postawy,
podejście do własnej osoby oraz sposób widzenia innych wzmacniają zdrowie, możemy
zaangażować uważność w świadomy rozwój odpowiednich cech, spoczywając w każdej
upływającej chwili, każdego kolejnego dnia. Możemy pielęgnować ufność we
współdziałanie i związki z innymi ludźmi oraz współczucie. Możemy obserwować
naturalną siłę uzdrawiania związaną z odnajdywaniem w ludziach, a także w sobie,
podstawowej dobroci, taką samą jaka kryje się w traktowaniu kryzysów czy nawet
zagrożeń, jako wyzwań do przezwyciężenia i sposobność rozwoju. To one otwierają
przed nami nowe możliwości. To one stają się nowymi i głęboko satysfakcjonującymi
sposobami oglądu świata i prawdziwego w nim bycia.
16
Sieć połączeń
***
***
Pod koniec lat siedemdziesiątych Gary Schwartz, wówczas pracownik Uniwersytetu Yale,
zaproponował ogólny model samoregulacji, który ostateczną przyczynę choroby
przypisywał utracie naturalnych połączeń, a zachowanie zdrowia uczestnictwu w sieci
połączeń. Model ten opierał się na perspektywie systemowej, która, jak widzieliśmy
w rozdziale 12, uważa złożone systemy różnego rodzaju za „pełne” same w sobie,
unikając redukowania pełni do części składowych i odrębnego zajmowania się takimi
składnikami. Model ten został z biegiem lat rozwinięty i pogłębiony przez uczennicę
doktora Schwartza, doktor Shaunę Shapiro z Uniwersytetu Santa Clara, zajmującą się
również samodzielnie badaniem uważności. To jednen z przykładów, jak nowy
paradygmat nauki wciąż znajduje swój wyraz w obrębie medycyny.
Jak już była mowa w rozdziale 12, żywe systemy utrzymują wewnętrzną równowagę,
harmonię i porządek dzięki zdolności samoregulacji za pomocą pętli informacji
zwrotnych pomiędzy poszczególnymi funkcjami i podsystemami. Na przykład tętno
zmienia się pod wpływem wysiłku fizycznego, a szybkość jedzenia jest funkcją
mechanizmu głodu. Samoregulacja to proces, w którym system zachowuje stabilność
funkcjonowania, a jednocześnie przystosowuje się do nowych warunków. Reguluje ona
przepływ energii wpływającej do danego systemu i wypływającej z niego oraz zużycie
energii w celu utrzymania odpowiedniego poziomu organizacji żywego systemu, a także
jego spójności w ramach kompleksowego i ciągle zmieniającego się dynamicznego
stanu, wyłaniającego się z interakcji ze środowiskiem – co w terminologii fachowej
nazywa się allostazą. Aby osiągnąć i utrzymać stan samoregulacji, poszczególne części
systemu muszą nieustannie przekazywać informacje o swoim stanie innym częściom
systemu, z którymi współpracują. Informacja ta jest potem używana do regulacji, czyli
innymi słowy do selektywnej kontroli i modulowania funkcji w sieci poszczególnych
części systemu, by utrzymać równowagę energii i przepływu informacji w systemie jako
całości.
Na opis tego, co się dzieje, gdy normalny samoregulujący się system, na przykład
taki jak istota ludzka, traci równowagę zależną od pętli informacji zwrotnych, doktor
Schwatz używał terminu dysregulacja. Dysregulacja następuje jako skutek zakłócenia
albo przerwania ważnej pętli informacji zwrotnych. System traci wówczas swoją
dynamiczną stabilność, innymi słowy, traci wewnętrzną równowagę. Zaczyna
szwankować jego rytmika, staje się mniej uporządkowany, spada zdolność do
wykorzystania istniejących jeszcze pętli feedbacku. Zakłócenie to staje się widoczne
w zachowaniu całego systemu oraz interakcji poszczególnych jego części. Zakłócone
działanie żywego systemu nazywamy zwykle chorobą. Konkretny przejaw choroby
będzie zależał od tego, który z podrzędnych systemów uległ największej dysregulacji.
Taki model pokazuje, że jedną z głównych przyczyn niedziałających powiązań u ludzi
jest brak uwagi, to znaczy, pomijanie, ignorowanie istotnych informacji zwrotnych ze
strony naszego ciała oraz umysłu, niezbędnych do harmonijnego funkcjonowania.
W modelu doktora Schwartza brak uwagi prowadzi do zerwania połączenia, zerwanie
połączenia prowadzi do dysregulacji, dysregulacja do zaburzenia, a zburzenie do
choroby.
Z perspektywy uzdrowienia proces ten może też toczyć się w przeciwnym kierunku.
Uwaga prowadzi do kontaktu i połączenia, połączenie do regulacji, regulacja do
uporządkowania, a uporządkowanie do płynnego funkcjonowania, zwanego potocznie
zdrowiem. Zatem bez wchodzenia w fizjologiczne szczegóły pętli informacji zwrotnych
możemy rzecz ująć po prostu tak: generalnie jakość połączeń w naszym wnętrzu oraz
pomiędzy nami a światem determinuje naszą zdolność do samoregulacji i uzdrowienia.
Natomiast jakość niezbędnych połączeń jest zapewniana i odtwarzana dzięki
poświęcenie uwagi kluczowym informacjom zwrotnym.
Rodzi się pytanie, co oznacza sformułowanie „kluczowe informacje zwrotne”? Na co
powinniśmy skierować uwagę, by uniknąć choroby i dążyć do płynnego funkcjonowania,
posuwać się od zaburzenia do uporządkowania, od dysregulacji do samoregulacji, od
zerwania sieci połączeń do jej odbudowania? Pewne konkretne przykłady mogą nam
pomóc w uchwyceniu w praktyczny sposób prostoty i skuteczności tego modelu oraz
wykorzystaniu takiej obserwacji w naszej praktyce medytacyjnej. Gdy cały organizm,
zarówno ciało, jak i umysł, znajduje się w stanie względnego zdrowia, wszystko działa
samodzielnie bez potrzeby poświęcania zbyt dużej uwagi z naszej strony. Przede
wszystkim niemal wszystkie samoregulujące się funkcje naszego organizmu znajdują się
pod kontrolą mózgu i układu nerwowego, funkcjonując zwykle bez udziału przytomnej
uwagi. Trudno też sobie wyobrazić, byśmy sami chcieli tymi funkcjami sterować przez
dłuższy czas, nawet gdyby to było możliwe. Wtedy nie mielibyśmy już czasu na nic
innego.
Piękno ciała polega na tym, że zazwyczaj nasza biologia sama się sobą zajmuje.
Mózg nieustannie dokonuje modyfikacji we wszystkich naszych układach narządów,
odpowiadając na informacje zwrotne dochodzące ze świata zewnętrznego i z samych
narządów. Jednak niektóre najistotniejsze funkcje organizmu sięgają do poziomu naszej
świadomości i mogą stać się przedmiotem skupionej uwagi. Jednym z przykładów mogą
być nasze podstawowe popędy. Gdy jesteśmy głodni, jemy posiłek. Uczucie głodu to
właśnie informacja zwrotna od organizmu. Zaczynamy jeść, a potem przestajemy, bo
odczuwamy sytość. „Sytość” to kolejna informacja zwrotna ze strony ciała, dającego
znać, że otrzymało pożywienie. Tak wygląda samoregulacja.
Jeśli jemy z innych powodów niż dlatego, że ciało wysyła informację o głodzie – na
przykład dlatego, że czujemy się niespokojni albo przygnębieni, czujemy pustkę albo
niespełnienie i poszukujemy sposobu, by tego poczucia się pozbyć – brak uwagi
poświęconej naszym działaniom i ich konsekwencjom może doprowadzić do poważnego
zaburzenia systemu, zwłaszcza gdy w ten sposób ukształtuje się chroniczny wzorzec
zachowania. Być może będziemy się objadać kompulsywnie, ignorując informacje
zwrotne ciała, sygnalizujące, że ma już dość pokarmu. Prosty proces jedzenia, gdy
jesteśmy głodni, i zaprzestania, gdy jesteśmy syci, może zostać zupełnie rozregulowany
i w ten sposób narazić nas na chorobę.
Ból i złe samopoczucie to także sygnały, które powinny skłonić nas do uwagi,
ponieważ są dla nas okazją do odtworzenia więzi z elementarnymi potrzebami
organizmu. Na przykład jeśli naszą reakcją na ból brzucha po zjedzeniu pewnych
pokarmów z powodu stresu albo wypiciu zbyt dużej ilości alkoholu czy wypaleniu
papierosów jest po prostu sięgnięcie po leki alkalizujące i brak zmiany postępowania,
wtedy ważna wiadomość ze strony organizmu zostaje zignorowana. W takiej sytuacji
nieświadomie zrywamy więź z ciałem i zaprzepaszczamy wysiłki odzyskania równowagi
i uporządkowania. Gdy zaś poświęcamy uwagę takiemu komunikatowi, możemy
modyfikować zachowanie, by poczuć ulgę oraz przywrócić uporządkowanie i poprzedni
poziom regulacji systemu. W rozdziale 21 powrócimy do kwestii poświęcania
odpowiedniej uwagi sygnałom naszego ciała.
Gdy szukamy pomocy lekarza, również on staje się częścią naszego systemu
informacji zwrotnych. Poświęca nam uwagę, gdy opowiadamy, co nam dolega. Używa
też swoich narzędzi diagnostycznych, by wykryć, co dzieje się w naszym ciele. Potem
przepisuje nam kurację, odpowiednią do ponownego połączenia pętli informacji
zwrotnych w organizmie, by znów mógł dokonywać samoregulacji.
Zazwyczaj z naszym ciałem mamy bliższy kontakt niż lekarz, dlatego przekazujemy
mu informację zwrotną dotyczącą skutków wybranego przez niego leczenia, po której
może on ewentualnie zmodyfikować swoje podejście.
Funkcjonujemy stosunkowo dobrze bez świadomego zaangażowania, ponieważ wiele
połączeń i pętli informacji zwrotnych w naszym ciele działa samodzielnie – o ile jesteśmy
względnie zdrowi. Kiedy jednak równowaga zostaje zaburzona, powrót do zdrowia
wymaga pewnej uwagi, by odtworzyć zerwane połączenia. Musimy mieć świadomość
mechanizmu informacji zwrotnych, aby wiedzieć, czy nasze reakcje dążą do zdrowia
i dobrego samopoczucia. Nawet gdy cieszymy się zdrowiem, im więcej uwagi
poświęcamy świadomemu wsłuchiwaniu się w ciało i tworzeniu sprawnych połączeń
z ciałem, umysłem i światem, tym bardziej prawdopodobne, że uda nam się osiągnąć
jeszcze wyższy poziom równowagi i stabilności. Ponieważ zdrowienie oraz utratę
płynnego funkcjonowania, a więc i chorobę można ująć jako proces następujący w nas
nieustannie, ich względna równowaga w każdej chwili naszego życia może zależeć od
jakości naszej uwagi zaangażowanej w doświadczanie ciała i umysłu, a także od
stopnia, w jakim uda nam się ustanowić wygodny poziom powiązań i akceptacji. Choć
w pewnej mierze może to nastąpić automatycznie, świadome pielęgnowanie uwagi
i utrzymywanie jej przez określony czas w zdyscyplinowany sposób – jak podkreśla
Shauna Shapiro w swojej modyfikacji oryginalnego modelu Schwartza – jest potrzebne,
by skierować system naszego organizmu na drogę powiązań, regulacji, uporządkowania
i zdrowia. Oczywiście w tym miejscu zaczyna się rola uważności, ponieważ to uważność
polega na celowym pielęgnowaniu uwagi w połączniu z fundamentalnymi zasadami
zaprezentowanymi w rozdziale 2. Lata praktyki pozwoliły doktor Shapiro i jej kolegom
opracować ten model, nazywany przez nich obecnie IAA (od angielskich słów: intention
– intencja, attention – uwaga i attitude – postawa, przyp. tłum.). Był on z powodzeniem
stosowany do zgłębiania sposobów, w jakie uważność może pozytywnie wpływać na
zdrowie. W wynikach projektów badawczych znajdujemy bowiem coraz więcej
świadectw pozytywnego wpływu uważności na zdrowie zarówno na poziomie
biologicznym, jak i psychologicznym.
***
Większość z nas nie zwraca uwagi na procesy następujące w naszym ciele lub umyśle.
Gdy rozpoczynamy praktykę uważności, jest to aż nadto oczywiste. Możemy być
zaskoczeni, jak trudno nam wsłuchiwać się w ciało albo bacznie obserwować myśli jako
zwykłe zdarzenia w polu świadomości. Gdy systematycznie ćwiczymy utrzymywanie
niepodzielnej uwagi na swoim ciele, na przykład w czasie skanowania, medytacji na
siedząco czy jogi, wzmacniamy z nim łączność. Czujemy się w nim bardziej
zadomowieni, zaprzyjaźniamy się z nim. Zwiększa się obopólna zażyłość. W efekcie
lepiej poznajemy własne ciało. Bardziej mu ufamy, trafniej odczytujemy jego sygnały
i wiemy, jak wspaniałe jest poczucie całkowitej jedności z ciałem, zadomowienia się we
własnej skórze, choćby na krótką chwilę. Uczymy się regulować poziom napięcia
w ciele. Umiemy to robić świadomie w sposób, który jest niemożliwy bez udziału
świadomości.
To samo odnosi się do naszej relacji z myślami, emocjami i naszego stosunku do
środowiska. Gdy jesteśmy bardziej świadomi przebiegu procesu myślowego, szybciej
wychwytujemy w nim własne potknięcia, nieścisłości oraz szkodliwe dla nas samych
zachowania z nich wynikające. Jak widzieliśmy, uporczywe złudzenie odrębności
w połączeniu z głęboko uwarunkowanymi nawykami umysłu, ślady dawnych krzywd
i ogólny poziom nieświadomości, wszystko to może wywołać w naszym ciele i umyśle
stan toksyczny i pozbawiony mechanizmu samoregulacji. Ostatecznym efektem takiej
sytuacji może być poczucie, że całkowicie nie dorastamy do pełnej katastrofy, jaką jest
życie, gdy przychodzi nam stawić czoło codzienności.
Jednocześnie im większą mamy świadomość wzajemnych powiązań naszych myśli
i emocji, naszych wyborów i naszych działań w świecie, tym łatwiej spojrzymy na
wszystko z perspektywy pełni, tym będziemy skuteczniejsi, gdy staniemy w obliczu
przeszkód, wyzwań i stresu.
Gdybyśmy chcieli zmobilizować nasz najgłębszy potencjał, który pozwoliłby nam
osiągnąć pełne zdrowie i stabilniejsze samopoczucie, musielibyśmy nauczyć się, jak
czerpać z nich w obliczu dotkliwego stresu. Dlatego w następnej części zajmiemy się
pytaniem, co w ogóle rozumiemy pod pojęciem stresu. Przyjrzymy się najczęstszym
sposobom reakcji na stres oraz temu, jak może on rozregulować nasze ciało, mózg,
umysł, całe nasze życie. Zajmiemy się również tym, jaki użytek możemy zrobić
z samego stresu, aby się uczyć, rozwijać, podejmować nowe decyzje i w ten sposób
uzdrowić samych siebie i osiągnąć wewnętrzny spokój.
III
Stres
17
Stres
Kompletną katastrofę, o której mówił Zorba, znamy dziś pod nazwą stresu. Pojęcie
obejmujące tak szeroki zakres sytuacji musi być dość złożone. W gruncie rzeczy jest
jednak także bardzo proste. Łączy bowiem cały szereg naszych reakcji w jedno
wyobrażenie, z którym silnie się utożsamiamy. Kiedy mówię, że celem mojej pracy jest
redukcja stresu, w odpowiedzi słyszę, „O, też by mi się to przydało”. Doskonale wiemy,
czym jest stres i z czym się dla nas wiąże.
Stres pojawia się na różnych poziomach i pochodzi z wielu źródeł. Każdy doświadcza
go na swój sposób. Szczegóły ciągle się zmieniają, ale ogólny schemat pozostaje taki
sam. Aby lepiej zrozumieć, czym jest stres w szerokim ujęciu, i nauczyć się z nim
pracować w rozmaitych okolicznościach, należy przyjąć podejście systemowe. W tym
rozdziale zajmiemy się genezą pojęcia stresu, różnymi jego definicjami oraz
ujednoliconą formułą, która pomoże nam lepiej sobie z nim radzić.
Stres działa na różnych poziomach – psychiki, fizjologii, relacji społecznych. Łatwo się
domyślić, że wszystkie te poziomy oddziałują na siebie. Ich wielorakie interakcje
wpływają na stan naszego ciała i umysłu i wyznaczają zakres możliwości radzenia sobie
ze stresującymi sytuacjami. Dla porządku zajmiemy się poszczególnymi poziomami
stresu osobno. Będziemy jednak pamiętać, że są one ze sobą połączone
i w rzeczywistości stanowią odmienne aspekty tego samego zjawiska.
Pojęcie stresu spopularyzował w latach pięćdziesiątych doktor Hans Selye. Prowadził
on obszerne badania psychologiczne nad zwierzętami, które odniosły obrażenia albo
znalazły się w nietypowych czy skrajnie nieprzyjaznych warunkach. Potocznie pod
pojęciem stresu rozumiemy różne postacie presji. Niestety, z takiego ujęcia nie wynika,
czy stres jest tu przyczyną czy skutkiem lub – ujmując rzecz bardziej naukowo –
bodźcem czy reakcją na bodziec. Na przykład ze stwierdzenia „Jestem zestresowany”
wynika, że stres jest odpowiedzią na przyczynę, która wywołuje w nas określony stan
psychiczny. Z drugiej strony, gdy mówimy: „Mam w życiu dużo stresu”, mamy na myśli
zewnętrzny bodziec.
Selye opowiadał się za definiowaniem stresu jako reakcji. Ukuł też pojęcie „stresora”,
oznaczające bodziec lub zdarzenie, które wywołuje reakcję stresową. Zdefiniował stres
jako „niespecyficzną reakcję organizmu na różne naciski czy wymagania”. W jego
terminologii stres jest całościową reakcją organizmu (umysłu i ciała) na doświadczane
przez nas stresory. Jednak taki obraz komplikuje fakt, że stresor może być zarówno
zdarzeniem zewnętrznym jak i wewnętrznym. Stres może na przykład zostać wywołany
przez stresor w postaci myśli lub uczucia. W innych okolicznościach ta sama myśl czy
uczucie bywa reakcją na zewnętrzny bodziec i sama w sobie stanowi stres.
Pracując nad teorią stresu oraz koncepcją choroby jako skutku nieudanych prób
przystosowania do stresujących warunków, Selye dostrzegł także wpływ czynników
zewnętrznych i wewnętrznych na rozpoznanie przyczyny choroby. Trzydzieści lat przed
pojawianiem się psychoneuroimmunologii nie miał wątpliwości, że stres może osłabić
odporność:
***
***
***
Ostateczny wpływ stresu na nasze zdrowie zależy od tego, jak postrzegamy zmianę
w jej rozmaitych postaciach oraz na ile umiejętnie przystosowujemy się do ciągłych
modyfikacji, zachowując wewnętrzną równowagę i poczucie spójności. To z kolei zależy
od znaczenia, jakie przypisujemy różnym zdarzeniom, od naszych przekonań na temat
życia i nas samych, a zwłaszcza od tego, ile uwagi możemy poświęcić naszym na ogół
automatycznym i nawykowym reakcjom, gdy coś nas zdenerwuje. Właśnie tutaj,
pracując nad reakcjami naszego ciała i umysłu na zdarzenia, które uznajemy za
stresujące, powinniśmy wspomagać się uważnością. Objawi ona wówczas swój
zbawienny wpływ na jakość naszego życia.
19
Trzeba przyznać, że człowiek jest w gruncie rzeczy niezwykle odporny na stres. W ten
czy inny sposób często udaje nam się przetrwać prawdziwą katastrofę. Nawet
w najtrudniejszych chwilach potrafimy zadbać o chwilę przyjemności, spokoju
i spełnienia. Jesteśmy specjalistami w rozwiązywaniu problemów. Radzimy sobie dzięki
determinacji, kreatywności i wyobraźni, mocy modlitwy i przekonań religijnych, dzięki
zajęciom i rozrywkom, które sycą naszą potrzebę celu, sensu, radości, przynależności
oraz wychodzenia ku potrzebom innych ludzi i troszczenia się o nich. Radzimy sobie
i dodajemy sobie otuchy dzięki nieustępliwej miłości do życia, a także dzięki miłości,
wsparciu rodziny, przyjaciół i wspólnoty, do której należymy.
Pod powierzchnią naszego świadomego zaabsorbowania licznymi wyzwaniami działa
nieświadoma biologiczna inteligencja zasługująca na głęboki szacunek. Ów doskonalony
w ciągu milionów lat ewolucji system działa na poziomie percepcji, reakcji motorycznych
oraz mechanizmów allostatycznych i reaguje w ułamku sekundy. Cliff Saron z Center for
Mind and Brain Uniwersytetu Kalifornijskiego w Davis podkreśla, że mamy cudowną,
wrodzoną zdolność uzupełniania wzorców na podstawie zaledwie fragmentarycznych
informacji. To przykład mądrości całego organizmu – mózgu, systemu nerwowego,
mięśni i serca. Wszystkie elementy systemu współpracują dla dobra całości. Niektóre
z układów spełniają swoje funkcje o wiele dłużej, niż trwa zagrożenie. Gdy ów system
działa dobrze, instynktowne reakcje mogą uratować nam życie – na przykład gdy
prowadzimy samochód i wpadamy w poślizg. Rzecz w tym, że w pewnych rodzajach
automatycznych odruchów nie ma nic złego. Są to reakcje biologiczne, na których
możemy polegać.
Jeśli jednak adaptacyjna zdolność organizmu będzie nadużywana, to równowaga
psychofizjologiczna, wewnętrzna allostaza, stabilna dzięki swojej elastyczności
i wszechstronności, niezawodna mimo braku udziału naszej świadomości, zostanie
rozregulowana. W naszym szpitalu codziennie obserwujemy tego przykłady. Utrwalone
wzorce zachowań, które pogarszają i komplikują sytuacje kryzysowe, mogą poważnie
nadwyrężyć nasze zdrowie. Automatyczne reakcje na stresory wpływają na zakres
doświadczanego przez nas stresu. Uruchamiane z poziomu nieświadomości – zwłaszcza
jeśli dana sytuacja nie stanowi zagrożenia życia, ale jest tak traktowana jedynie
nawykowo – mogą dodatkowo zaognić sytuację stresową, sprawiając, że proste
problemy stają się nierozwiązywalnymi dylematami. Takie reakcje mogą odebrać nam
jasność widzenia, przeszkodzić w kreatywnym rozwiązywaniu problemów i skutecznym
wyrażaniu emocji właśnie wtedy, gdy musimy komunikować się z innymi ludźmi
i rozeznać, co się dzieje się w naszym wnętrzu. llekroć reagujemy nawykowo
w niezdrowy sposób, nie zdając sobie sprawy ze schematów naszych zachowań, jeszcze
bardziej nadwyrężamy przyrodzoną zdolność do zachowania dobrego samopoczucia
i równowagi. Prowadząc życie naznaczone nieświadomym i bezrefleksyjnym
odreagowywaniem zagrożeń, narażamy się na utratę odporności i popadnięcie
w chorobę. Rośnie liczba dowodów potwierdzających to przypuszczenie.
***
Niezwykłą siłę, jaką może obudzić w nas reakcja stresowa, ilustruje historia
opublikowana w „Boston Globe”:
Historia ta pokazuje możliwości kryjące się w reakcji „walcz lub uciekaj” i daje
wyobrażenie o przypływie energii, jakiej doznajemy w sytuacjach zagrożenia życia. To
także dowód, że w sytuacji alarmowej nie mamy czasu na rozważania. Gdyby przed
podniesieniem rury Lemerand zaczął się zastanawiać, ile ona waży, albo gdyby pomyślał
o swoich problemach z sercem, pewnie nie zdołałby jej unieść. Na szczęście
konieczność podjęcia działania w obliczu sytuacji zagrażającej czyjemuś życiu wywołała
natychmiastowy stan silnego pobudzenia, w którym jego myślenie zostało na chwilę
wyłączone, za to włączył się proces czystej, kompleksowej, pięknej reakcji,
funkcjonujący szybciej niż świadome myślenie i niosący w sobie własną, niesamowitą
moc i potencjał – był to prawdziwy akt natychmiastowego, aktywnego współczucia. Gdy
jednak bezpośrednie zagrożenie minęło, Lemerand nie był już w stanie powtórzyć
swojego wyczynu, nawet przy pomocy innych osób.
Łatwo zrozumieć, jak wbudowany w żywe istoty mechanizm „walcz lub uciekaj”
podnosi szanse przeżycia zwierzęcia w niebezpiecznym i nieprzewidywalnym
środowisku. Z podobnym zjawiskiem mamy do czynienia w przypadku ludzi. Reakcja ta
pomaga nam przetrwać groźne sytuacje. Nie jest to odmiana niezmiennego, czysto
automatycznego odruchu kolanowego, lecz wyspecjalizowana, inteligentna zdolność,
z której możemy skorzystać w skomplikowanych sytuacjach zagrażających naszemu
życiu. Nie ma więc w tej zdolności niczego złego. Bez niej nasz gatunek by nie
przetrwał. Problematyczne jest natomiast to, że czasem owej reakcji nie kontrolujemy
albo nie umiemy jej regulować lub też korzystamy z jej energii wtedy, gdy nie ma
żadnego zagrożenia dla naszego życia lub zdrowia. Wskutek tego mechanizm reakcji
alarmowej zaczyna przejmować nad nami kontrolę.
We współczesnym rozwiniętym społeczeństwie przeważnie nie spotykamy się na co
dzień ze śmiertelnym zagrożeniem. W drodze do biura lub na spotkaniu z przyjaciółmi
nie musimy wystrzegać się tygrysów. Mamy jednak skłonność do przechodzenia w tryb
„walcz lub uciekaj”, gdy czujemy się zagrożeni, tracimy poczucie kontroli albo gdy po
prostu przydarza nam się coś nieoczekiwanego. Nasz umysł ciągle postrzega zdarzenia
w kategoriach śmiertelnego zagrożenia, nawet jeśli takie zagrożenie nie istnieje. Jeśli
przyjmujemy takie nastawienie, każda stresująca sytuacja, nawet jeśli potencjalnie
można z niej wyjść obronną ręką na wiele innych sposobów, jest traktowana jako
poważne zagrożenie. Nasze obwody reakcji „walcz lub uciekaj” są w stanie aktywności,
chociaż naszemu życiu nic nie zagraża. Zaczynają działać w trybie chronicznej
gotowości 31. Gdy do tego dochodzi, zmieniają naszą biologię, jak również sposób
funkcjonowania na płaszczyźnie psychologicznej. Można powiedzieć, że nasze
„magazynki są naładowane”, jesteśmy gotowi do walki w stanie chronicznego
nadmiernego pobudzenia, aż do poziomu, na którym uruchomione zostają określone
geny w chromosomach. Na przykład uaktywnia się gen receptorów
glukokortykoidowych, sprawiający że jesteśmy bez przerwy podatni na stresory, lub
budzą się geny produkujące prozapalne cytokiny, które z kolei sprzyjają chorobom
wywołanym przez infekcje. Chroniczne pobudzenie skraca nasze telomery i w ten
sposób przyśpiesza starzenie na poziomie komórkowym. Wszystkich tych skutków
długotrwałego pobudzenia można uniknąć albo je złagodzić i w końcu nawet się ich
pozbyć, jeśli nauczymy się rozpoznawać skłonność do bezpośredniego uruchomienia
pełnej reakcji stresowej i regulować ją dzięki uważności. Po części sprowadza się to do
zrozumienia, że nasze błyskawiczne oceny zagrożenia bywają często nietrafne
i wywołują w nas niepotrzebny lęk i cierpienie. Jak zobaczymy w części IV, samo
odkrycie, że nie zawsze musimy wierzyć w trafność naszych myśli i emocji albo że nie
musimy traktować ich aż tak bardzo osobiście, otwiera przed nami zupełnie nowy
wymiar wolności oraz szansę na bardziej umiejętne zachowanie wobec ciągle
zmieniających się życiowych okoliczności. Takie nowe podejście do stresu
i potencjalnych stresorów może zaowocować ogromną ulgą.
Reakcja „walcz lub uciekaj” pojawia się u zwierząt, gdy trafiają na przedstawiciela
innego gatunku, który może być drapieżcą. Dochodzi do niej także wtedy, gdy zwierzęta
bronią swojej pozycji w stadzie albo wystawiają na próbę pozycję innego osobnika w tej
samej grupie. Gdy pozycja danego zwierzęcia w stadzie jest zagrożona, uruchamia się
reakcja „walcz lub uciekaj” i rozpoczyna się walka, dopóki jedno ze zwierząt nie podda
się lub nie ucieknie. Skutek to utwierdzenie hierarchicznej relacji, opierającej się na
dominacji i podległości. Gdy dane zwierzę podporządkowuje się innemu, wtedy „zna
swoje miejsce” i nie musi doświadczać tej samej reakcji za każdym razem, gdy staje
przed podobnym wyzwaniem. Chętnie się poddaje i to uspokaja jego wewnętrzną
biologię, dzięki czemu nie popada ono w stan ciągłego nadmiernego pobudzenia.
Jako ludzie w sytuacjach konfliktu i stresu społecznego mamy znacznie więcej opcji,
ale bardzo często wpadamy w pułapkę tych samych wzorców dominacji i podległości,
ucieczki albo walki. Zdarza się też, że podobnie jak niektóre zwierzęta w chwili
zagrożenia zamieramy w bezruchu. Nasze reakcje społeczne często aż tak bardzo nie
różnią się od zachowań zwierząt. Nic dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę, że większość
naszych biologicznych mechanizmów stresu jest identyczna. Zarazem wśród zwierząt
przedstawiciele tego samego gatunku rzadko zabijają się w sytuacji konfliktu
społecznego – w odróżnieniu od ludzi.
Jak wspomnieliśmy wyżej, sporo naszego stresu wiąże się z prawdziwym lub
wyimaginowanym zagrożeniem naszej pozycji społecznej. Reakcja „walcz lub uciekaj”,
nawet gdy zagrożenie życia jest urojone, zaczyna działać w ten sam sposób. Wystarczy,
że czujemy się zagrożeni 32.
Reakcja „walcz lub uciekaj”, skłaniająca nas do szybkiego i machinalnego działania,
w sferze społecznej zamiast dodawać nam energii i wspomagać rozwiązywanie
problemów często stanowi źródło dodatkowych kłopotów. Może ją wywołać wszystko,
co zagraża naszemu samopoczuciu – zakwestionowanie naszej pozycji, naszego ego,
naszych utrwalonych poglądów czy pewności, że sprawy potoczą się po naszej myśli.
W mgnieniu oka, bez udziału naszej woli, możemy znaleźć się w stanie ogromnego
pobudzenia, gotowi do walki lub ucieczki.
***
Niestety nadmierne pobudzenie może stać się sposobem życia. Wielu pacjentów MBSR
opisuje siebie jako osoby żyjące w stanie nieustannego napięcia i niepokoju. Cierpią na
chroniczne napięcie mięśni, zwykle ramion, twarzy, czoła, szczęki i rąk. Wydaje się, że
u każdej osoby napięcie kumuluje się w konkretnym obszarze ciała. W stanie
chronicznego nadmiernego pobudzenia często dochodzi do przyśpieszenia tętna. Może
wystąpić poczucie wewnętrznego drżenia, „motyli w brzuchu”, doświadczenie
nieregularnego bicia serca lub palpitacji albo pocenie dłoni. Równie często jak przymus
ucieczki mogą pojawiać się wybuchy gniewu, skłonność do awantur, a nawet bójek.
Z pewnością są to powszechnie występujące reakcje na codzienny stres, a nie
wyłącznie na sytuacje zagrażające życiu. Pojawiają się, ponieważ nasze ciało i umysł
połączone są systemem sprzężeń, uruchamiającym automatyczną reakcję, gdy
przestajemy się czuć bezpiecznie, nawet jeśli w codziennym życiu nie grozi nam atak
drapieżników. Skoro uruchomienie reakcji „walcz lub uciekaj” jest częścią naszej natury,
musimy mieć świadomość tej wewnętrznej skłonności oraz tego, jak łatwo może zostać
uruchomiona, zwłaszcza jeśli chcemy osłabić towarzyszący nam całe życie schemat
reaktywności pod wpływem stresu i związane z tym obciążenia. Jak widzieliśmy, reakcja
stresowa pociąga za sobą niekorzystne dla zdrowia skutki na poziomie biologicznym,
psychologicznym i społecznym oraz podnosi podatność na zachorowanie, gdy przyjmuje
formę chroniczną i wymyka się spod kontroli. Dalej przekonamy się, że świadomość jest
kluczowym elementem nauki uwalniania się z pułapki reakcji stresowych w chwilach,
gdy czujemy zagrożenie i naszym pierwszym impulsem jest ucieczka lub unik, gdy
zamieramy w bezruchu albo stajemy się agresywni i szykujemy się do walki. Nie jest to
dobry wzorzec zachowań, gdy budzimy się rano i zaczynamy kolejny dzień w pracy.
Równie szkodliwy jest, gdy po wielu godzinach wracamy do domu. Cierpimy my i całe
nasze otoczenie.
***
Warto zadać sobie pytanie: Co zwykle robimy w tych niezliczonych sytuacjach, gdy
narasta w nas wewnętrzna presja, bardzo szybko prowadząca do pełnej reakcji „walcz
lub uciekaj”, ale przecież wiemy, że walka (albo jej odpowiednik) i ucieczka (albo jej
odpowiednik) nie są dobrym rozwiązaniem, ponieważ obie są społecznie
nieakceptowalne, a poza tym wcale nie usuną naszych problemów? Wciąż czujemy
zagrożenie, czujemy się zranieni, rozzłoszczeni, dotknięci. W naszej krwi wciąż są
hormony stresu i neurotransmitery przygotowujące nas do walki lub ucieczki. Ciśnienie
krwi wzrasta, serce nam łomocze, napinają się mięśnie, a żołądek się zaciska.
Jednym z powszechnie stosowanych sposobów radzenia sobie ze stresem
w kontaktach z innymi ludźmi jest staranne stłumienie tych uczuć. Odgradzamy się od
nich. Udajemy, że nie jesteśmy pobudzeni. Symulujemy dobry nastrój i ukrywamy nasze
uczucia przed innymi, a czasem przed sobą. Aby to się udało, ukrywamy pobudzenie
w jedynym miejscu, jakie przychodzi nam do głowy: głęboko w naszym wnętrzu.
Internalizujemy je. Staramy się powstrzymać oznaki reakcji stresowej (każdy
obserwator i tak je dostrzeże albo poczuje) i próbujemy zachowywać się jakby nigdy
nic, zatrzymując wszystko w środku. Tłumimy albo ignorujemy emocje, a także istotę
sytuacji, która je wywołała. Łatwo zrozumieć, że takie podejście jest tokstyczne,
zwłaszcza gdy staje się rutynowym sposobem przetrwania każdego dnia.
Dobrą stroną walki lub ucieczki jest to, że obie są wyczerpujące, więc ostatecznie,
gdy stresująca sytuacja znika, musimy odpocząć. Ster przejmuje układ przywspółczulny.
Ciśnienie krwi i tętno wracają do normy, krew zaczyna krążyć normalnie, mięśnie się
rozluźniają, umysł się uspokaja, emocje stają się bardziej opanowane, zaczynamy się
regenerować, dochodzić do siebie. Uspokojenia sięga aż po poziom biologii organizmu,
chromosomów i grup genów, które się włączają i wyłączają. 33 Jednak gdy reakcja
stresowa zostaje zinternalizowana, nie uzyskujemy rozstrzygnięcia, do którego prowadzi
walka lub ucieczka. Nie ma kulminacji i nie ma fizycznego „rozładowania”, ulgi
i regeneracji, jak w przypadku gazeli, której udało się uciec przed lwem. Nasze wnętrze
ciągle znajduje się w stanie pobudzenia. Hormony stresu nadal sieją spustoszenie
w organizmie. Nadal jesteśmy rozdrażnieni umysłowo i emocjonalnie. Nie jest to wina
naszego mózgu ani ciała. Duży stres i silne pobudzenie ciała migdałowatego po prostu
wyłączają aktywność kory przedczołowej, więc funkcje wykonawcze przestają działać
i w chwili, gdy najbardziej tego potrzebujemy, nie potrafimy jasno myśleć ani
podejmować emocjonalnie inteligentnych decyzji. Jeśli jednak w cały proces stresującej
sytuacji włączamy uważną świadomość, jeśli obejmujemy nią nawykowe i nieświadome
reakcje na stres, wtedy nasz organizm znacznie zwiększa swoje szanse sprawnego
wyjścia z kryzysu. Kora przedczołowa może wrócić do gry i dzięki jej aktywności wzrasta
nasza odporność.
W codziennym życiu natrafiamy na różne sytuacje, z których niejedna stanowi dla
nas obciążenie. Za każdym razem, gdy stykamy się z jakąś odmianą pełnej katastrofy,
nasza automatyczna reakcja, w mniejszej lub większej mierze, jest przykładem postawy
„walcz lub uciekaj”. Jeśli za każdym razem tłumimy jej otwartą ekspresję i dusimy
w sobie napędzającą ją energię, pod koniec dnia kumuluje się w nas ogromne napięcie.
Jeśli taki schemat staje się sposobem na życie i jeśli nie stosujemy zdrowych metod
uwolnienia zgromadzonego napięcia, z biegiem tygodni, miesięcy i lat będziemy
dryfować w stronę chronicznego nadmiernego pobudzenia, które, ponieważ jest
nieprzerwane, uznamy nawet za stan „normalny”. W końcu jako normalne potraktujemy
ogromne obciążenie allostatyczne, które nosimy w ciele, często nawet o tym nie
wiedząc, a już z pewnością nie posiadając żadnego skutecznego antidotum w formie
praktyki czy umiejętności, z których moglibyśmy skorzystać, by przywrócić wolny od
stresu stan wyjściowy. Jedynym efektem jest dodatkowe i niepotrzebne wyczerpanie
psychiczne i fizyczne.
Pojawia się coraz więcej dowodów, że chroniczna stymulacja układu współczulnego
może prowadzić do stanu długotrwałej fizjologicznej dysregulacji, wywołując takie
dolegliwości jak podwyższone ciśnienie krwi, arytmia serca, problemy gastryczne
(zwykle z powodu stanów zapalnych), chroniczny ból głowy, bóle kręgosłupa,
zaburzenia snu, jak również dolegliwości psychiczne w formie chronicznego niepokoju,
depresji albo jednego i drugiego. Gdy dochodzi do tego poziomu zaburzeń, mówimy
o przeciążeniu allostatycznym. Oczywiście pojawienie się któregokolwiek
z wymienionych problemów prowadzi do jeszcze większego stresu. Stają się one
wówczas dodatkowymi stresorami, które same siebie napędzają, dodatkowo wszystko
komplikując. Na rys. 9 pokazuje to strzałka skierowana od objawów chronicznego
nadmiernego pobudzenia do umieszczonej w centrum postaci.
W Klinice Redukcji Stresu codziennie widzimy skutki takiego trybu życia. Pacjenci
pojawiają się u nas, gdy są już doprowadzeni do ostateczności, gdy są zdesperowani
i dochodzą do wniosku, że musi istnieć lepszy sposób życia i radzenia sobie
z problemami. Być może dziś łatwiej szukać pomocy, bo przeczytało się artykuł
o uważności i nauce badającej medytację, trafiło na program w telewizji albo nagranie
na YouTubie. Na pierwszych zajęciach prosimy czasem uczestników, by opisali, jak się
ze sobą czują, gdy naprawdę udaje im się zrelaksować. Często słyszymy wtedy zdanie:
„Nie potrafię sobie przypomnieć, minęło zbyt dużo czasu, odkąd tak się czułem” albo
„Nie sądzę, żebym w ogóle kiedykolwiek czuł się rozluźniony!”. Natomiast uczestnicy
bez trudu rozpoznają syndrom nadmiernego pobudzenia naszkicowany w rys. 9. Wielu
naszych pacjentów stwierdza, „To ja, co do joty”.
Wszyscy korzystamy z różnych strategii zachowania równowagi i stawiania czoła
presji. Wiele osób radzi sobie nadzwyczaj dobrze z wyjątkowo trudnymi sytuacjami.
Wypracowali własne strategie, by podołać największym wyzwaniom. Wiedzą, kiedy się
zatrzymać i odpocząć, regularnie ćwiczą, medytują albo uprawiają jogę, modlą się.
Zwierzają się najbliższym, mają hobby i inne zainteresowania pozwalające oderwać
myśli od problemów. Napominają się też, by na życiowe problemy patrzeć z różnych
punktów widzenia i nie tracić dystansu. Tacy ludzie często bywają bardzo odporni na
stres.
Inni podchodzą do stresu w sposób autodestrukcyjny, co tylko pogarsza sprawę.
Taką sytuację oznaczono na rys. 9 ramką „Niewłaściwa adaptacja”. Rzecz w tym, że
nawet jeśli takie nieudane próby pomagają znieść stres i dają krótkotrwałe poczucie
kontroli, w dłuższej perspektywie nasze problemy się pogłębiają. Niewłaściwa adaptacja
oznacza, że odpowiedź na reakcję stresową jest niezdrowa, powoduje jeszcze więcej
stresu, dodatkowo komplikuje sytuację i zwiększa cierpienie.
Jedną z rozpowszechnionych form niewłaściwej strategii adaptacyjnej jest
zaprzeczanie, że w ogóle istnieje jakiś problem. „Ja spięty? Nie jestem spięty”, mówi
ktoś taki, gdy mowa ciała i wyraz twarzy świadczą o nagromadzonym w mięśniach
napięciu i zawikłanych emocjach. Niektórzy z nas muszą się wysilać, żeby choćby
przyznać, że nosimy zbroję albo że w głębi serca czujemy się zranieni. Bardzo trudno
uwolnić napięcie, jeśli nie chcemy nawet przyznać, że je odczuwamy. Gdy inni zwracają
nam uwagę, że jesteśmy skłonni do negowania takich uczuć, że ignorujemy niektóre
sfery, wtedy do głosu mogą dojść silne emocje, w tym złość i rozgoryczenie. To oznaki
oporu, niezgody, by przyjrzeć się czemuś we własnym wnętrzu. Jeśli więc naprawdę
chcemy zmienić sposób podejścia do życia i otaczającego nas świata, warto zwrócić na
to uwagę. Te objawy mogą stać się naszymi sojusznikami, jeśli tylko je dostrzeżemy,
zrobimy dla nich trochę „miejsca” i świadomie otoczymy je życzliwością i współczuciem.
Możemy się przekonać, co się stanie, gdy zdobędziemy się na troskę, albo pójść krok
dalej i przytomnie im towarzyszyć, a nawet spróbować się z nimi zaprzyjaźnić. Nie jest
to takie trudne, jak mogłoby się wydawać.
Jednocześnie warto pamiętać, że zaprzeczanie nie zawsze jest równoznaczne
z niewłaściwą adaptacją. Czasem jest to bardzo skuteczna strategia radzenia sobie
z drobnymi problemami, sprawdzająca się do chwili, gdy nie da się ich już dłużej
ignorować. Wtedy wystarczy poświęcić im należytą uwagę i poszukać lepszego
rozwiązania. Smutne i bolesne jest to, że niekiedy zaprzeczanie to jedyna droga ucieczki
w obliczu niewyobrażalnej krzywdy, na przykład gdy dziecko jest ofiarą przemocy
seksualnej i słyszy groźby na wypadek, gdyby chciało wyjawić prawdę. Niektórzy nasi
pacjenci, przeszedłszy piekło w dzieciństwie, nie mieli innej możliwości samoobrony,
zwłaszcza gdy prześladowcą było jedno z rodziców czy inna kochana osoba. Taki
właśnie był przypadek Mary, której traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa
przedstawiliśmy w rozdziale 5. Zaprzeczanie pozwoliło jej pozostać przy zdrowych
zmysłach w chorej sytuacji. Prędzej czy później zaprzeczanie przestaje działać i musimy
wymyślić coś innego. Wreszcie, nawet jeśli swego czasu zaprzeczanie było najlepszym
rozwiązaniem, zwykle i tak cena jest wysoka. Bardzo pomocne okazują się wtedy
specjalistyczne terapie traumy, szczególną wartość mają zaś podejścia oparte na
uważności. Badania zarówno ludzi, jak i zwierząt dostarczają coraz więcej świadectw, że
stresujące i traumatyczne doświadczenia we wczesnej fazie życia sprzyjają
podwyższonej podatności na różnego rodzaju dolegliwości w późniejszych latach, gdy
osoba doświadcza silnego stresu. W sytuacjach lekko stresujących samopoczucie
i zdrowie mogą być bez zarzutu. Ale sytuacja silnego stresu może mieć niszczycielski
wpływ, jeśli ktoś taki – oczywiście mowa już tylko o ludziach – nie korzysta ze strategii
opartej na zintegrowanym podejściu do ciała i umysłu, jak na przykład uważne,
świadome regulowanie emocji, myśli i stanów somatycznych.
***
***
Możemy żyć wiele lat, przechodząc przez epizody stresu i reakcji stresowych, po których
następują próby błędnej adaptacji, a po nich kolejne dawki jeszcze większego stresu
i kolejne próby niewłaściwej adaptacji, co pokazano na rys. 9. Pracoholizm, przejadanie
się, nadmierna aktywność i uzależnienie od substancji psychoaktywnych mogą nas
napędzać przez długi czas. Ale jeśli dobrze się przyjrzymy, nasza sytuacja się pogarsza,
a nie poprawia. Nasze ciało może nam podpowiedzieć, jak sprawy mają się naprawdę,
jeśli będziemy gotowi go słuchać. Prawdopodobnie również nasi najbliżsi chcą, byśmy
uświadomili sobie swoje położenie i poszukali fachowej pomocy. Jeśli jednak nasze
nawyki stały się stylem życia, mamy skłonność do lekceważenia głosu innych ludzi
i negowania sygnałów wysyłanych przez ciało i umysł. Nawyki zapewniają nam bowiem
pewne poczucie komfortu i bezpieczeństwa, z którego nie chcemy rezygnować, nawet
jeśli kiedyś doprowadzą nas do tragedii. Koniec końców wszelkie próby niewłaściwej
adaptacji są uzależniające i płacimy za to ogromną cenę, zarówno fizycznie jak
i psychicznie. Skłaniają nas do dalszego negowania potrzeby właściwej regulacji
organizmu i udaremniają rozwinięcie pełnego potencjału życia, miłości oraz wolności od
iluzji i cierpienia.
Jak pokazuje rys. 9, prędzej czy później skumulowane skutki reakcji stresowych,
pogłębione przez nieodpowiednie, toksyczne próby radzenia sobie ze stresem, prowadzą
nieuchronnie do załamania. Dochodzi do tego prędzej, niżbyśmy się spodziewali,
ponieważ nasza wewnętrzna zdolność utrzymania homeostazy może znieść tylko
określony poziom nadmiernego obciążenia i nadużyć. Nowe odkrycia w dziedzinie
epigenetyki zdecydowanie to potwierdzają. Nasz genom jest regulowany,
a prawdopodobieństwo naszej podatności na różne choroby wzrasta lub maleje
w wyniku interakcji między genami a środowiskiem, co dotyczy miedzy innymi stylu
życia, zachowania, a nawet tego, jak i o czym nawykowo myślimy oraz, jak się wydaje,
tego, czy praktykujemy uważność i inne formy medytacji.
Jeśli nie rozwijamy naszych epigenetycznych możliwości, aby wzmacniać ogólny stan
zdrowia i równowagę poprzez trafne wybory oznaczające mądrzejsze traktowanie
własnego ciała, umysłu i otaczającego świata, wówczas od naszych genów, środowiska
i trybu życia zależeć będzie, jaki układ, organ czy funkcja organizmu odmówi
posłuszeństwa w pierwszym rzędzie. Najsłabsze ogniwo zawodzi jako pierwsze. Jeśli
w historii naszej rodziny jest wiele przypadków choroby serca, możemy paść na zawał,
zwłaszcza jeśli inne czynniki – takie jak palenie, dieta wysokotłuszczowa, nadciśnienie,
cynizm i wrogie nastawienie do innych – podnoszą ryzyko problemów z sercem.
Inna możliwość to dysregulacja układu odpornościowego, co zwiększa
prawdopodobieństwo zachorowania na jakąś postać nowotworu lub chorobę
autoimmunologiczną. Również w tym wypadku wzajemne oddziaływanie genów,
styczność z czynnikami rakotwórczymi, dieta i stosunek do własnych emocji mogą
podnieść lub obniżyć prawdopodobieństwo wystąpienia choroby. Spadek odporności
może też prowadzić do zwiększonej podatności na choroby zakaźne.
Każdy układ narządów może stanowić słabe ogniwo, od którego zaczyna się choroba.
U jednych może to być skóra, u innych płuca, u jeszcze innych stan naczyń
krwionośnych w mózgu prowadzący do wylewu albo przewód pokarmowy lub nerki,
kontuzja w postaci dyskopatii w odcinku szyjnym albo lędźwiowym, zaniedbania
z powodu niezdrowego trybu życia. Kłopoty mogą się też zacząć od nadwagi lub zbyt
dużej ilości tkanki tłuszczowej w nieodpowiednich partiach ciała, na przykład na
brzuchu.
Błędne próby przystosowania się do stresu ostatecznie kończą się załamaniem
zdrowia. Na rys. 9 załamanie zaznaczone jest jeszcze jedną strzałką skierowaną ku
centralnej postaci. Oczywiście zjawisko to wymaga jeszcze większej adaptacji.
***
Rys. 9 nie uwzględnia pewnego wariantu reakcji stresowej, z którym mamy do czynienia
w przypadku długotrwałego narażenia na stres. Przykładem może być opieka nad
leciwym rodzicem mającym problemy zdrowotne, nad bliskim cierpiącym na chorobę
Alzheimera lub nad niepełnosprawnym dzieckiem. Długotrwałe wymagania związane
z taką sytuacją sprawiają, że działanie stresorów codziennego życia staje się jeszcze
bardziej złożone. Jeśli nie wypracujemy odpowiednich krótko- i długoterminowych
strategii adaptacji, ciągła presja może skończyć się stanem chronicznego nadmiernego
pobudzenia i ustawicznym reagowaniem napięciem i złością nawet na nieistotne
stresory. Ciągłe pobudzenie z powodu nikłej kontroli nad podstawowym stresorem może
osiągnąć punkt, w którym zaczynają dominować uczucia bezradności i beznadziei.
Zamiast nadmiernego pobudzenia może pojawić się chroniczna depresja, prowadząca
do innego spektrum zmian hormonalnych i odpornościowych, które z czasem również
mogą negatywnie wpłynąć na stan zdrowia i doprowadzić do załamania. Widać to
wyraźnie w wynikach badań 34 prowadzonych wśród matek opiekujących się dziećmi
z chronicznymi problemami zdrowotnymi – matek, u których poziom degeneracji
telomerów w leukocytach oraz uszkodzenia oksydacyjne były znacząco większe niż
u matek zdrowych dzieci – ale, co ciekawe, tylko u tych, które informowały o dużym
poziomie stresu. Innymi słowy, u matek, które znalazły sposób na stres jako
przewidywalną część życia i skutecznie sobie z nim radziły, nie odnotowano
nadmiernego skrócenia telomerów ani uszkodzeń oksydacyjnych.
Załamanie w przebiegu reakcji stresowej nie musi mieć postaci wyłącznie fizycznej.
Zbyt duży stres i brak skutecznej strategii radzenia sobie z nim mogą doprowadzić do
takiego wyczerpania potencjału poznawczego i emocjonalnego, że następuje
doświadczenie zwane czasem załamaniem nerwowym, a więc poczucie całkowitej
niezdolności do dalszego funkcjonowania w codziennym życiu. Stan ten może osiągnąć
natężenie wymagające hospitalizacji i leczenia farmakologicznego. Obecnie na opis
takiego stanu wyczerpania psychicznego połączonego z utratą energii i entuzjazmu dla
własnego życia modne stało się słowo „wypalenie”. Gdy dotyka nas wypalenie, nic już
nie sprawia nam przyjemności, a nasz proces myślowy i życie emocjonalne są poważnie
rozregulowane.
Osoba cierpiąca na wypalenie czuje się „odłączona” od pracy, rodziny i przyjaciół.
Wszystko przestało mieć znaczenie. Uczucie to może przekształcić się w głęboką
depresję i doprowadzić do utraty zdolności skutecznego funkcjonowania. Z życia osoby
wypalonej znika radość i entuzjazm. Podobnie jak ma to miejsce z załamaniem zdrowia
fizycznego, gdy dochodzi do załamania psychicznego, staje się ono kolejnym stresorem,
z którym należy sobie radzić.
Życie wielu z nas toczy się właśnie w taki sposób: stresor uruchamia pewnego
rodzaju reakcję stresową, której często towarzyszy jej zinternalizowanie, prowadzące do
błędnych prób adaptacyjnych, a te z kolei mają nam zapewnić poczucie kontroli, to zaś
kończy się narażeniem na jeszcze większą liczbę stresorów, kolejnymi reakcjami
stresowymi i wreszcie poważnym załamaniem zdrowia, a nawet śmiercią. Gdy na dobre
utkwimy w tym błędnym kole, zaczynamy sądzić, że tak po prostu wygląda życie i nie
mamy wyjścia. Możemy uznać, że to zwyczajny proces starzenia się, powolnej utraty
zdrowia, energii, entuzjazmu i poczucia kontroli.
Jednak ugrzęźniecie w cyklu reakcji stresowej nie jest ani normalne, ani
nieuniknione. Mamy znacznie więcej twórczych i zdrowych możliwości radzenia sobie
z naszymi problemami, niż nam się wydaje. Zdrowe rozwiązanie alternatywne to
porzucenie automatycznego odreagowywania stresu i poszukiwanie świadomej na niego
odpowiedzi. Jest na to mnóstwo sposobów, nie jeden. Na tym polega ścieżka uważności
w codziennym życiu.
20
Odpowiedź na stres
***
***
***
***
***
To, że możemy nauczyć się świadomie radzić sobie ze stresem, nie oznacza, że już
nigdy nie odreagujemy żadnego trudnego zdarzenia ani że czasem nie będziemy pałać
gniewem lub panikować. Kiedy podejmujemy próbę uważnej reakcji na wewnętrzne lub
zewnętrzne stresory, nie staramy się tłumić emocji. Raczej uczymy się, jak pracować ze
wszystkimi swoimi reakcjami, emocjonalnymi i fizycznymi, żebyśmy byli od nich mniej
zależni i jaśniej widzieli, co powinniśmy zrobić i jak skuteczniej zachować się w danej
sytuacji. Przebieg wydarzeń zawsze będzie zależał od ich wagi oraz od tego, co dla nas
oznaczają. Opracowanie z góry jednego planu działania na wypadek stresującej sytuacji
nic nie da. Odpowiedź na stres wymaga świadomości każdej kolejnej chwili bez prób
cenzurowania. Musimy zdać się na naszą wyobraźnię i zaufać swojej zdolności do
znajdywania nowych sposobów konfrontowania się z wyzwaniami. W ten sposób,
znajdując się w stresującej sytuacji, za każdym razem będziemy musieli od nowa
odnaleźć się na nieznanym terenie. Nie będziemy chcieli reagować w dawny sposób, ale
może się okazać, że nie wiemy, jaki ma być nowy sposób. Każda pojawiająca się okazja
będzie inna. Zakres dostępnych dla nas możliwości będzie zależał od konkretnych
uwarunkowań. Ale jeśli potraktujemy daną sytuację z pełną świadomością, to
przynajmniej będziemy mieć do dyspozycji cały nasz potencjał. Będziemy też mieli pełną
swobodę sięgnięcia po kreatywne rozwiązania. Jeśli kultywujemy uważność w swoim
życiu, nasza zdolność bycia w pełni obecnym może się ujawnić nawet w najbardziej
wymagających okolicznościach. To ona pozwala nam przyjąć i zaakceptować kompletną
katastrofę. Czasem udaje nam się zmniejszyć ból, kiedy indziej nic z tego nie wychodzi.
Jednak świadomość dodaje nam otuchy nawet wtedy, gdy cierpimy. Moglibyśmy ją
nazwać otuchą płynącą z mądrości i wewnętrznej ufności, otuchą płynącą z własnej
pełni.
IV
***
Kiedy znów uderzymy się młotkiem w palec albo golenią w samochodowe drzwi,
możemy zrobić mały eksperyment z uważnością. Spróbujmy sprawdzić, czy potrafimy
obserwować wybuch doznań zmysłowych, potok przekleństw, jęki i gwałtowne ruchy
ciała. Wszystko rozgrywa się w ciągu jednej, dwóch sekund. W tym czasie, jeśli mamy
dość refleksu, by wpleść w odczuwane doznania uważność, możemy przyłapać się na
tym, że przestajemy kląć, krzyczeć i narzekać, a nasze ruchy stają się mniej gwałtowne.
Gdy obserwujemy doznania w miejscu, które najbardziej ucierpiało, zauważmy, jak się
zmieniają, jak odczucie szczypania, pulsowania bólem, pieczenia błyskawicznie
przepływają przez to miejsce, zlewając się ze sobą jak wielobarwne światła na ekranie.
Obserwujmy przepływ doznań, gdy do bolącego miejsca przykładamy dłoń, robimy
okład z lodu, wsuwamy pod strumień zimnej wody.
Jeśli nasza koncentracja jest wystarczająco silna, wykonując ten mały eksperyment,
zauważymy w swoim wnętrzu ośrodek spokoju, z którego obserwujemy rozwój całego
zdarzenia. Obserwacja z tej perspektywy może sprawiać wrażenie, jakbyśmy byli
całkowicie oderwani od doznań, jakby nie był to aż tak bardzo „nasz” ból, lecz po prostu
ból, a nawet nie ból, a intensywne doznanie trudne do przekazania słowami. Możemy
mieć uczucie trwania w spokoju „pośród” bólu lub „w tle” bólu. Być może zauważymy,
że nasza świadomość bólu nie mieści się w ogóle w obrębie bólu, że stała się miejscem
schronienia, nie ucieczką, lecz po prostu punktem obserwacyjnym. Jeśli nam się to nie
udaje, zawsze możemy zbadać stosunek naszej świadomości i intencji do tego, co
nazywamy „bólem”, gdy następnym razem będziemy mieli pecha i naprawdę mocno
uderzymy się w palec.
Uderzenie się w palec albo kością goleniową w ostrą krawędź wywołują
natychmiastowe intensywne doznanie. Aby opisać nagły ból, mówimy, że jest ostry.
Ostry ból jest zwykle bardzo intensywny, ale też trwa stosunkowo krótko. Albo mija
sam, jak wtedy, gdy uderzymy się w palec, albo zmusza nas do podjęcia działania, by
się go pozbyć, na przykład do wizyty u lekarza. Gdy eksperymentujemy, starając się
wpleść uważność w to, co odczuwamy w momencie przypadkowego urazu,
prawdopodobnie odkryjemy, że nasz stosunek do doznań wywiera wielki wpływ na
intensywność bólu, który w rzeczywistości odczuwamy. Ma to wpływ także na nasze
emocje i zachowanie. Sporym objawieniem może być dla nas odkrycie, że poza
automatycznym obezwładnieniem przez ból mamy w obcowaniu z nim inne opcje, także
wtedy, gdy jest bardzo silny.
Z perspektywy zdrowia i medycyny chroniczny ból stanowi znacznie trudniejszy
problem niż nagły, ostry ból. Mówiąc o bólu chronicznym, mamy na myśli ból, który nie
ustaje z czasem i wyklucza ulgę. Chroniczny ból może być odczuwany na tym samym
poziomie albo może powstawać i zanikać. Może też znacznie różnić się intensywnością
od innych rodzajów bólu.
Medycyna radzi sobie z ostrym bólem znacznie lepiej niż z bólem chronicznym. Źródło
ostrego bólu bywa najczęściej szybko zidentyfikowane i wyleczone. Jednak czasem ból
nie ustępuje i nie poddaje się działaniu stosowanych środków, takich jak leki i zabiegi
chirurgiczne. Może się też zdarzyć, że trudno zidentyfikować jego przyczynę. Jeśli trwa
dłużej niż pół roku albo powraca na dłuższe okresy, mówimy, że ból stał się bólem
chronicznym. W pozostałej części tego rozdziału oraz w następnym zajmiemy się
głównie chronicznym bólem i konkretnymi sposobami używania uważności, by
zaprzyjaźnić się z bólem, jakkolwiek dziwnie to brzmi. Poznamy również możliwości
rozwinięcia mądrzejszej relacji z bólem. To właśnie mamy na myśli, gdy mówimy
o radzeniu sobie z bólem albo nauczeniu się, jak z nim żyć. Wspomnimy także o tym,
czego o bólu i cierpieniu dowiedziała się nauka w czasie badań laboratoryjnych,
sięgających po celowo wywołane poczucie dyskomfortu.
***
***
***
***
Jak już wspomnieliśmy, poza obserwowaniem doznań cielesnych są jeszcze dwa bardzo
ważne wymiary doświadczania bólu, które możemy zgłębić. Możemy skierować
przytomną uwagę na wszelkie myśli i uczucia, które odzywają się w nas w związku
z doznawaniem bólu. Warto bowiem zauważyć, że to, co w założeniu określamy jako
„ból”, stanowi całą konstelację aspektów naszego doświadczenia. To również myśl, po
prostu nazwa. Nazwa doświadczenia nie jest doświadczeniem. Zwróćmy uwagę na
proces etykietowania doznań. Kto wie, może nie ma potrzeby, by nazywać je „bólem”?
Może przez to wydają się silniejsze. Dlaczego nie mielibyśmy sami odkryć, jak jest
naprawdę? Może wtedy podejdziemy do nich z większą otwartością i zaciekawieniem,
z delikatnością, jakbyśmy podchodzili do płochliwego zwierzęcia.
Gdy spojrzymy w ten sposób na własne doświadczenia, być może dostrzeżemy tygiel
kłębiących się w nas myśli i emocji: pojawiają się i znikają, komentują, odreagowują
i osądzają. Wśród nich zdarzają się nastrój czarnowidztwa, przygnębienia albo
niepokoju, a także pragnienie ulgi. Od czasu do czasu pojawiają się stwierdzenia
w rodzaju: „To mnie wykończy”, „Dłużej tego nie wytrzymam”, „Jak długo jeszcze?”,
„Całe moje życie legło w gruzach”, „Nie ma dla mnie nadziei”, „Nigdy nie wygram z tym
bólem”. Możemy odkryć, że tego typu myśli przelatują nam przez głowę bez przerwy.
Wiele z nich wynika z lęku. Wiele z nich wybiega w przyszłość, rysując ją w czarnych
barwach. Warto jednak zauważyć, że żadna nie jest tożsama z bólem.
Czy w trakcie praktyki będziemy potrafili to sobie uświadomić? Dostrzeżenie tej
różnicy ma kluczowe znaczenie. Nie dość, że myśli nie są tożsame z bólem, to nie są też
tożsame z nami! Najprawdopodobniej też nie są ani nadzwyczaj prawdziwe, ani
nadzwyczaj trafne. Są jedynie zrozumiałymi reakcjami naszego umysłu, gdy nie jest
gotowy przyjąć bólu i pragnie, by sprawy miały się inaczej. Gdy widzimy i odbieramy
doznania zmysłowe jako doznania zmysłowe, w ich czystej i prostej postaci, możemy
stwierdzić, że myśli dotyczące tych doznań są w tej chwili dla nas bezużyteczne i mogą
tylko pogorszyć sytuację. Wówczas. „puszczając” je, co jak pamiętamy, oznacza zgodę
na to, jakie same w sobie są, dochodzimy do akceptacji tych doznań po prostu dlatego,
że i tak już się tu pojawiły. Dlaczego nie mielibyśmy ich po prostu przyjąć – tu i teraz?
Należy wskazać, że nie mamy szansy zaakceptowania takich doznań, dopóki nie
zrozumiemy, że jako „złe” etykietuje je nasz własny umysł. To nasz proces myślowy nie
chce ich zaakceptować, ani teraz, ani kiedy indziej, ponieważ chce się ich pozbyć.
Zwróćmy jednak uwagę, że to nie my wzbraniamy się przed akceptacją tych doznań,
lecz wzbrania się nasze myślenie, a jak już wiemy, bo przekonaliśmy się o tym
osobiście, nie jesteśmy tożsami z naszymi myślami.
Czy ta zmiana perspektywy ukazuje nam inną możliwość stawienia czoła bólowi? Co
by się stało, gdybyśmy tytułem małego eksperymentu, odczuwając duży ból, celowo
puścili związane z nim myśli? Może puścić tę część umysłu, która chce, by sprawy miały
się tak, jak sobie tego życzy, nawet w obliczu niepodważalnych świadectw, że jest
inaczej? Może w takim razie warto ujrzeć rzeczy w ich aktualnej postaci, w tej chwili,
nawet jeśli czujemy do nich skrajną niechęć, nawet jeśli nienawidzimy własnego bólu?
A może świadomie zrezygnujemy z nienawiści, złości, czarnowidztwa i osądów,
a zamiast tego przyjmiemy postawę akceptującą, która, jak pamiętamy, jest
równoznaczna ze zgodą na to, jak się sprawy mają? Taka postawa w obliczu bardzo
intensywnych doznań wymaga sporo odwagi. To nie pasywna rezygnacja ani
kapitulacja.
W pewnej chwili może nas zastanowić, zwłaszcza jeśli pośród wewnętrznego zamętu
przytrafi nam się moment spokoju, że świadomość doznań, myśli i emocji różni się od
doznań, myśli i emocji jako takich – mianowicie że ten aspekt naszej istoty, który jest
świadomy, sam w sobie w ogóle nie odczuwa bólu ani nie podlega władzy
doświadczanych przez nas myśli i uczuć. Wie o nich, zna je, ale jest od nich wolny.
Każdy z nas może sam to sprawdzić na przykładzie następnego silnego doznania albo
intensywnej emocji. Możemy wtedy spocząć w świadomości i zadać sobie pytanie: „Czy
moja świadomość bólu odczuwa ból?” albo „Czy moja świadomość uczuć lęku, złości
i smutku jest przestraszona, rozzłoszczona albo smutna?”. Nawet krótka chwila takiej
refleksji może okazać się bardzo pożyteczna w pielęgnowaniu głębszego rozumienia
natury cierpienia. Tym samym możemy też odkryć nowe możliwości wprowadzenia
zmiany w naszym stosunku do cierpienia.
Gdy praktykujemy skanowanie ciała albo jakąkolwiek inną formę uważności, być
może dostrzeżemy, że utożsamianie się z myślami, uczuciami, doznaniami ciała albo
z samym ciałem intensyfikuje wewnętrzny zamęt; przeżywamy więcej cierpienia niż
wówczas, gdy spoczywamy w sferze bacznej, tkliwej uwagi, nieosądzającej
przestrzenności i po prostu trwamy w świadomości, której jedynym celem jest pełna
przytomność.
Taką perspektywę otwartej obecności i akceptacji przyjmujemy w stosunku do
wszystkich aspektów praktyki medytacyjnej. Niemniej, jak pamiętamy, pod koniec
skanowania ciała instrukcja wyraźnie mówi o kultywowaniu świadomości bez
preferencji, o stanie, w którym zawieszamy utożsamianie się z całą różnorodnością
wewnętrznego doświadczenia – z oddechem, doznaniami cielesnymi, percepcjami,
myślami i uczuciami. Pod koniec skanowania ciała, po tym gdy rozmyślnie przestaliśmy
zajmować się ciałem, gdy „puściliśmy”, niekiedy zapraszamy w sferę świadomości nasze
myśli i uczucia, sympatie i antypatie, nasze koncepcje dotyczące własnej osoby i świata,
nawet własne imię. Potem to wszystko także „puszczamy”, aby spoczywać w samej
istocie świadomości. Instrukcja na płycie CD sugeruje, byśmy zestroili się z poczuciem
bycia kompletną, pełną istotą obecną tu i teraz, bez myśli, że musimy rozwiązać
problemy albo skorygować złe nawyki, zapłacić rachunki, uzyskać dyplom ukończenia
szkoły. Czy potrafimy utożsamić się ze sobą jako pełną istotą w tej właśnie chwili,
jednocześnie przynależąc do większej całości? Czy możemy poczuć siebie jako czyste
„bycie”, ów aspekt nas samych, który jest czymś więcej niż naszym ciałem i nazwiskiem,
czymś więcej niż naszymi myślami i uczuciami, koncepcjami, opiniami, czymś więcej niż
pojmowanie siebie jako kobietę albo mężczyznę w określonym wieku?
Puszczając to wszystko, możemy dotrzeć do punktu, w którym wszelkie koncepcje
rozpuszczają się w ciszy i pozostaje tylko świadomość, wiedza wykraczająca poza
jakąkolwiek poznawalną „rzecz”, niekonceptualna, wyrastająca poza zwykłe poznanie.
W tej ciszy i bezruchu możemy zrozumieć, że kimkolwiek jesteśmy, nie jesteśmy jedynie
swoim ciałem, choć to z nim będziemy pracować i właśnie to ciało musimy otoczyć
opieką. Jest ono wygodnym, cudownym „pojazdem”, ale my jesteśmy kimś więcej. To
samo dotyczy myśli i emocji. Czyż nasze koncepcje i opinie nie rozwijają się z biegiem
czasu? Być może nie myślimy już o rzeczach, z którymi dawniej całkowicie się
identyfikowaliśmy. Z tego wynika, że z całego mrowia zmiennych zjawisk składających
się na to, kim jesteśmy, naszej istocie najbliżej do świadomości, zwłaszcza gdy
nauczymy się ją stosować jako „domyślny tryb” podstawowej, naturalnej kondycji
naszego bycia.
Jeśli nie jesteśmy swoim ciałem, to nie możemy być bólem płynącym z tego ciała.
Sama istota naszej natury musi być większa niż ból. Gdy uczymy się trwania w sferze
czystego bycia, nasz stosunek do bólu i intensywnych niekomfortowych doznań ciała
może ulec głęboko uzdrawiającym zmianom. Takie doświadczenie, a nawet jego
chwilowy posmak, może być naszym przewodnikiem na drodze rozwoju własnych
sposobów „dogadania się” z bólem. Wielu naszych pacjentów opanowało tę sztukę.
Oczywiście, o czym była już mowa, nie obędzie się bez regularnej praktyki. Natomiast
o sferze czystego bycia łatwiej się mówi, niż jej doświadcza. Aby stało się ono realnym
doświadczeniem naszego życia, aby utrzymać z nim kontakt w każdej chwili, trzeba
zdeterminowanej intencji i wysiłku oraz, śmiem twierdzić, dyscypliny. Aby odkryć własną
naturalną pełnię, musimy spróbować się do niej „dokopać”. Musimy zdecydować się na
„wykopaliska” we własnym wnętrzu, usunąć wierzchnią warstwę opinii, preferencji,
nieświadomych myśli i nawyków. A także odczuwanego być może bólu. W działaniu
uważności nie ma nic romantycznego, podobnie jak nic romantycznego nie ma w sobie
nasza pełnia. Nie jest też wydumanym konstruktem myślowym. Jest z nami w tej chwili.
Zawsze tu była. To część bycia ludzką istotą, podobnie jak częścią bycia ludzką istotą
jest mieć ciało i odczuwać ból.
Jeśli cierpimy chroniczny ból i przedstawione tutaj podejście budzi w nas odzew, być
może nadszedł czas, by osobiście to sprawdzić. Jedyny sposób, by to zrobić, to
rozpocząć i kontynuować praktykę. Odnajdźmy i pielęgnujmy w swoim wnętrzu chwile
spokoju, ciszy i świadomości, wykorzystując własny ból jako nauczyciela i przewodnika.
To ciężka praca, więc zdarzają się chwile zwątpienia, zwłaszcza gdy nie widzimy
żadnych rezultatów w postaci zmniejszenia bólu. Musimy pamiętać, że to wszystko
wymaga cierpliwości i łagodności w stosunku do siebie, a nawet w stosunku do bólu, że
jest to balansowanie na granicy własnych możliwości, ale w duchu łagodności, bez
nadmiernego parcia naprzód, bez zacięcia, bez walki o przełom za wszelką cenę.
Przełom pojawi się sam z siebie, w swoim czasie, jeśli tylko znajdziemy w sobie energię
i ducha odkrywcy. Odkrywcy własnego wnętrza. Uważność nie przebija się przez opór
jak buldożer. Wymaga delikatnego podejścia, odrobiny pracy w jednym miejscu, potem
w innym, utrzymania żywej wizji w naszych sercach, szczególnie w najtrudniejszych
chwilach.
23
Drodzy Jonie i Peggy, boli mnie prawie wszystko, ale czuję się świetnie.
Udało mi się odśnieżyć podjazd, a ma 75 metrów długości. Oddycham,
medytuję i robię częste przerwy na ćwiczenia rąk, nóg, pleców i szyi.
Pobolewały mnie mięśnie, ale nie aż tak, żeby mnie unieruchomić. Od
trzydziestu lat ani razu nie próbowałem odśnieżyć podjazdu. Dziękuję. Pat.
Ludzie, którzy nigdy nie mieli problemu z chronicznym bólem, nie mają pojęcia, jak
bardzo wywraca on całe życie. Wiele osób z urazami pleców nie jest w stanie pracować,
zwłaszcza w zawodzie, który wymaga podnoszenia ciężarów, prowadzenia samochodu
lub długiego stania. Niektórzy spędzają lata na zwolnieniu chorobowym, próbując
odzyskać zdrowie w stopniu pozwalającym na powrót do pracy i normalne życie. Albo
ubiegają się o rentę. Życie zredukowane do chronicznej dolegliwości jest wielkim
wyzwaniem.
Skutki problemów z odcinkiem lędźwiowym kręgosłupa mogą być wyczerpujące
i depresyjne. Nawet pochylenie się nad umywalką w trakcie mycia zębów, podniesienie
ołówka, wejście do wanny albo wyjście z autobusu mogą wywołać ból, który znów
położy nas do łóżka. Nie tylko ból wchodzi w grę, lecz również zagrożenie bólem, gdy
wykonamy niewłaściwy ruch. To wszystko oddziałuje na naszą zdolność prowadzenia
normalnego życia. Musimy robić powoli tysiące rzeczy, nie wiedząc, czy cokolwiek uda
się doprowadzić do końca. Nawet gdy nie doskwiera nam ból, mamy dziwne uczucie
niestabilności w środkowej części ciała, co wywołuje niepewność i stan zagrożenia. Być
może nie będziemy mogli przyjąć wyprostowanej pozycji, obrócić się albo chodzić
w normalny sposób. Możemy mieć poczucie, że nawet zwykłe sytuacje wymagają od
nas pełnej mobilizacji. Gdy centralny punkt podparcia wydaje się niestabilny i podatny
na urazy, bardzo trudno o poczucie, że z ciałem jest wszystko w porządku.
Czasem kręgosłup może odmówić posłuszeństwa nawet wtedy, gdy jesteśmy
ostrożni. Nie mamy pojęcia, kiedy popełniliśmy błąd. Jeden skurcz wywołuje nawrót
dolegliwości trwających wiele dni. Jeszcze przed chwilą wszystko było w porządku,
a teraz mamy poważne problemy.
Osoby cierpiące na chroniczny ból miewają „dobre i „złe” dni. Często tych dobrych
jest niewiele. Życie z dnia na dzień jest bardzo zniechęcające, przytłacza nas
niepewność, jak będziemy czuć się jutro albo co będziemy mogli zrobić. Niełatwo wtedy
snuć konkretne plany, a normalna praca nie wchodzi w grę, życie towarzyskie zamiera.
Gdy trafia się dobry dzień, gdy nasze ciało jest w miarę sprawne, rozpiera nas taki
entuzjazm, że grozi nam przesada, bo chcemy powetować sobie stracony czas.
Oczywiście później słono za to płacimy. Błędne koło.
Nieuwaga może przynieść zgubne skutki, więc ból pleców właściwie wymusza
uważność. W pracy z własnymi ograniczeniami, zmierzającej do wzmocnienia zdrowia
i przynajmniej częściowego powrotu do zajęć, uważność jest absolutnie niezbędna.
Ci z naszych pacjentów, którzy najlepiej potrafią regulować odczuwany ból i godzą
się ze swoją dolegliwością, nigdy nie zapominają o długofalowej perspektywie
rehabilitacji. Program MBSR może pomóc w odzyskaniu mobilności i redukcji bólu, ale
nie ma gwarancji, że stanie się to w ciągu ośmiu tygodni. Powinniśmy raczej myśleć
o perspektywie pół roku, roku, a nawet dwóch lat i niezależnie od początkowych
wyników pracować wytrwale nad własnym zdrowiem. Zarazem, jak pokazuje przypadek
Phila (rozdział 13), jakość naszego życia może się poprawić od pierwszego skanowania
ciała. Szanse na sukces zdecydowanie zwiększa nieśpieszna i systematyczna praca
z dolegliwościami. Odpowiednia strategia powinna obejmować rozsądne oczekiwania.
Będzie nam łatwiej, gdy spróbujemy sobie uzmysłowić, w jakiej formie może być nasz
kręgosłup za trzy albo cztery lata, jeśli będziemy realizować program uważnych ćwiczeń
fizycznych zmierzających do wzmocnienia i zwiększenia gibkości pleców i całego ciała.
Znam pewnego naukowca cierpiącego na ostry ból pleców, który codziennie rano przed
wyjściem do pracy przez godzinę „składa swoje ciało do kupy”.
Warto pomyśleć o sobie jako o sportowcu, który podjął długofalowy trening. Celem
jest powrót do formy. Punkt wyjścia to nasz stan, gdy postanawiamy zaprzyjaźnić się
z własnym ciałem. Potem rozpoczynamy trening, być może na całe życie, jeśli zachodzi
taka potrzeba. Inny punkt wyjścia nie istnieje. Głębsze znaczenie słowa rehabilitacja
wiąże się z francuskim „habiter”, co znaczy „przebywać”, „mieszkać”. Zatem
rehabilitacja nie oznacza po prostu przywrócenia sprawności. Na głębszym poziomie
oznacza ponowne nauczenie się, jak żyć we własnym wnętrzu. Jak się okazuje, w ten
sposób możemy odzyskać sprawność.
Długofalowe podejście do rehabilitacji ciała jako całości oraz rehabilitacji pleców
w przypadku problemów z kręgosłupem może obejmować ćwiczenia wzmacniające
w ramach zalecanej fizjoterapii lub jogi. Powinniśmy zacząć od omówienia ćwiczeń
z fizjoterapeutą lub lekarzem. W razie potrzeby układy ćwiczeń można modyfikować,
nawet codziennie. Nie musimy przerabiać wszystkich ćwiczeń za każdym razem.
Wykonujmy te, które leżą w naszych możliwościach, i unikajmy tych, których
praktykowanie lekarz uzna za niewskazane. Jogą staje się każdy ruch i każda pozycja,
w którą angażujemy się z uwagą.
W przypadku problemów z kręgosłupem każdy program uważnej pracy z ciałem
wymaga łagodnego podejścia. Fizjoterapeutka, która zajmowała się wieloma naszymi
pacjentami, powiedziała kiedyś, że uwielbia pracować z ludźmi mającymi za sobą
trening MBSR. Jej zdaniem są oni bardziej wyczuleni, zrelaksowani i dostrojeni do
swojego ciała, inaczej niż ci, którzy nie wiedzą, jak pracować z ciałem i bolesnymi
doznaniami. Uczestnicy naszych zajęć mówią to samo: fizjoterapia ulega przemianie,
gdy wiemy, jak operować oddechem w trakcie podnoszenia, zginania i rozciągania
kończyn.
Dbałość o dobrą formę fizyczną i regularne ćwiczenia odgrywają w życiu ludzi
z chorym kręgosłupem szczególną rolę. Pamiętajmy: „Organ nieużywany zanika”.
Problemy z plecami nie powinny stać się wymówką dla zaniedbywania reszty ciała.
Uzupełnieniem wybranych ćwiczeń jogi może być ogólne wzmocnienie poprzez
regularne spacery, pedałowanie na stacjonarnym rowerze, pływanie albo ćwiczenia
gimnastyczne w basenie. Jeśli w duchu MBSR chcielibyśmy zrobić jak najwięcej, by
usprawnić własne ciało, powinniśmy wzmacniać i rozciągać codziennie wszystkie partie,
tak jak to opisaliśmy w rozdziale 6. Na początek wystarczy nawet pięć minut.
Ponadto zachęcamy również do codziennego skanowania ciała. Opis tego ćwiczenia
zawierają rozdziały 5 i 22. Skanowanie ciała warto uznać za fundament strategii
rehabilitacyjnej. Używamy go jako formy „ponownego zadomowienia się” w ciele
i odzyskania głębokiego kontaktu z naszą fizycznością w każdej upływającej chwili,
w bezruchu, w roboczej relacji ze wszystkimi doznaniami, zaprzyjaźniając się zwłaszcza
z niedomaganiem i bólem. Warto również powracać do fundamentalnych zasad MBSR,
a przede wszystkim do podejścia przepełnionego życzliwością i łagodnością. Jeśli nawet
jesteśmy przywiązani do „robienia postępów”, co oczywiście jest naturalne,
praktykujemy skanowanie dla samej praktyki, bez czepiania się ewentualnych wyników.
Na tym polega najlepsza strategia zarówno krótko-, jak i długofalowa. To ona
poprowadzi nas do prawdziwej rehabilitacji i do zdrowia.
Mamy mnóstwo czasu, jeśli nie pracujemy albo jesteśmy na emeryturze. Czas może
się bardzo dłużyć, gdy jesteśmy uwięzieni w domu albo w poczuciu, że życie nas omija.
Bywamy znudzeni, sfrustrowani, rozdrażnieni, użalamy się nad sobą. Tak czy owak, są
to oceny, dość odległe od tego, jak sprawy się mają. To po prostu kolejny natłok myśli.
Jeśli podejmiemy świadomą decyzję, żeby przeznaczyć trochę czasu na rehabilitację
i uzdrowienie, praktykując medytację i jogę, to pojawi się szansa, że swoją izolację i lęk
przekształcimy w potencjał. Oczywiście nie prosiliśmy się o problemy z kręgosłupem,
skoro jednak nas dotknęły, równie dobrze możemy wykorzystać ten czas na
rehabilitację i cierpliwie czekać na efekty. Pamiętajmy, że chodzi o nasze ciało, a nikt
nie zna go tak dobrze jak my.
Jednym z najskuteczniejszych ćwiczeń jest używanie oddechu – „obmywamy” jego
energią obszar dotknięty dyskomfortem, dzięki czemu „wyciszają się” objawy. Kierując
oddech ku obolałemu miejscu, wizualizujemy albo czujemy, że doznanie bólu łagodnieje
i rozpuszcza się wraz z odpływającym oddechem, a całe ciało, łącznie z miejscem,
którym się zajmujemy, zaczyna się odprężać. Jednocześnie odsuwamy od siebie
wszelkie oczekiwania i wyobrażenia. Obserwujemy oddech i w miarę możliwości w to, co
się z nami dzieje, włączamy jak najwięcej życzliwości, współczucia i akceptacji. Jeśli
w czasie skanowania musimy zmienić pozycję, nie wahajmy się tego zrobić. Nie ma
ograniczeń dla naszej kreatywności. Dotyczy to również podłoża, na którym ćwiczymy.
Możemy położyć się na podłodze, grubej macie albo na łóżku. Czasem zamiast leżeć na
wznak możemy wybrać pozycję na boku albo inną, podpowiada nam intuicja. Gdy
mówimy, że należy praktykować tak, jakby od tego zależało nasze życie, to nie są żarty.
Tak jest w istocie.
***
Powrót do zdrowia to wielka wędrówka. Czekają nas wzloty i upadki. Nie powinniśmy
być zaskoczeni, gdy następuje regres, gdy mamy poczucie, że robimy krok naprzód
tylko po to, by zaraz zrobić dwa kroki w tył. Jeśli kultywujemy uważność i regularnie
korzystamy z konsultacji i zachęt lekarza oraz innych osób wspierających nas
w wysiłkach, doczekamy w końcu zmiany, bo będziemy dość elastyczni, by
zmodyfikować swoje postępowanie. Wszyscy mamy ograniczenia. Warto się z nimi
zaprzyjaźnić, bo możemy wiele się od nich nauczyć. Dostrzec aspekt wymagający
największej uwagi. Ograniczenia pokazują nam także, jak mamy żyć w upływającej
właśnie chwili. Najważniejsza jest jednak wiara we własną zdolność przetrwania
wszystkich wzlotów i upadków. Nie traćmy z pola widzenia własnej naturalnej pełni,
pozostańmy zaangażowani w kultywowanie świadomości. Wtedy, gdy to możliwe,
a więc teraz. Staramy się poprawić swój stan zdrowia, ale wszystko, czego szukamy i co
chcemy osiągnąć, już tutaj jest. Stanowimy pełnię w tej właśnie chwili, jesteśmy
doskonali już teraz, chociaż podobno jest w nas tak wiele niedoskonałości. Nie ma
lepszego miejsca, nie ma większych dokonań ani osiągnięć. Praktykowanie takiego
podejścia jest jak haust powietrza dla tonącego. Właśnie wtedy możemy dokonać
czegoś wielkiego. To przykład mocy kryjącej się w niedziałaniu i bezwysiłkowości.
Innym określeniem może być mądrość.
***
Gdy dolega nam kręgosłup, uważność w czasie codziennych zajęć jest szczególnie
cenna, w gruncie rzeczy konieczna. Była już mowa o tym, że nawet podniesienie ołówka
albo sięgniecie po papier toaletowy w niewłaściwy sposób (czy nie jest zdumiewające,
że istnieje „niewłaściwy sposób” sięgania po papier toaletowy?), otwarcie okna mogą
wywołać skurcz mięśni pleców i ostry ból. Zatem im bardziej jesteśmy świadomi tego,
co i jak robimy, tym lepiej. Machinalne funkcjonowanie może skończyć się poważnymi
nawrotami dolegliwości. Wiadomo, że najbardziej niebezpieczne jest podnoszenie
czegoś z jednoczesnym skrętem ciała, nawet jeśli przedmiot ten waży niewiele.
Zaczynamy więc od podnoszenia, zawsze uginając kolana i trzymając przedmiot blisko
ciała, a dopiero potem się obracamy. Warto wnieść w te czynności świadomość oddechu
i pozycji ciała. Czy wysiadając z samochodu, jednocześnie wstajemy i wykonujemy
obrót? To błąd. Najpierw jedno, potem drugie. Pochylamy się w przód, gdy otwieramy
okno? Znowu błąd. Podejdźmy bliżej i otwórzmy w pozycji wyprostowanej. Uważność
skierowana na tego typu drobiazgi może wywołać przełom w zapobieganiu urazom
i cierpieniu.
Następnym wyzwaniem są zajęcia w domu. Czasem jesteśmy kompletnie
unieruchomieni. Kiedy indziej, zachowując umiar, możemy wykonać to i owo, traktując
to nawet jako etap powrotu do sprawności. Weźmy odkurzanie. W przypadku
dolegliwości kręgosłupa podnoszenie i ciągnięcie odkurzacza może być niebezpieczne.
Możemy się jednak na to poważyć, zachowując uważność. Owszem, odkurzanie może
być dużym obciążeniem dla kręgosłupa. Ale dzięki odrobinie skupienia i wyobraźni
możemy przekształcić tę czynność w rodzaj uważnej jogi. Podłogę po łóżkiem i kanapą
możemy odkurzyć na czworakach, z uwagą sięgając w zakamarki, podążając za
oddechem przy każdym ruchu, tak samo, jak podczas ćwiczenia jogi. Gdy ciało wyśle
sygnał, że już dość, usłyszymy go w porę. Przerwijmy odkurzanie i poświęćmy kilka
minut na relaks i rozciągnięcie mięśni.
Oczywiście „normalne” odkurzanie wygląda inaczej. Jednak odrobina uważności
w połączeniu z umiejętnościami wyniesionymi z jogi i praktyki medytacyjnej może nam
pomóc w przekształceniu roboty w terapię, a frustrujące ograniczenia stają się nowymi
możliwościami. Pracując uważnie ze swoimi ograniczeniami, obserwujmy, na co nas
stać, zwracamy uwagę na sygnały wysyłane przez ciało. Wówczas z czasem będziemy
czuć się silniejsi. Dzięki takiemu podejściu urazu pleców mogą uniknąć ci, którzy
w ogóle nie mają dolegliwości bólowych.
Kiedy nasi pacjenci powracają do czynnego życia, zalecamy im postępować bardzo
ostrożnie. Odczuwanie bólu nie oznacza, że mamy wyrzec się ciała. To raczej powód, by
ciało wzmocnić. Bo przecież go potrzebujemy. Rezygnacja z życia seksualnego,
spacerów, zakupów, sprzątania to niepowetowana strata.
Eksperymentujmy uważnie! Sprawdzajmy, co jest możliwe, modyfikujmy nasze
zachowanie, byśmy mogli zajmować się najważniejszymi sprawami w codziennym życiu.
Nie odcinajmy się od normalnych aktywności, nadających naszemu życiu mu sens,
mimo że ogarnia nas lęk lub użalamy się nad sobą. W rozdziale 12 wspomnieliśmy, że
gdy jesteśmy przekonani, że czegoś nie możemy zrobić, to na pewno tego nie zrobimy.
Takie myślenie staje się samospełniającą się przepowiednią, tworzącą własną
rzeczywistość. Ale to tylko myśl, niekoniecznie trafna. Zamiast „Nie dam rady…”, „Nigdy
mi się nie uda…”, wybierzmy „Może jakoś się uda. Spróbuję”. Niezliczone osoby mówiły
mi, że takie podejście „uratowało im życie”.
Dobrym przykładem jest Phil, kierowca ciężarówki z Kanady, który doznał urazu
pleców i którego doświadczenia ze skanowaniem ciała w pierwszych tygodniach
programu przedstawiliśmy w rozdziale 13. Nie od razu szło mu dobrze. Ale dał radę
i cierpienie wyraźnie i trwale się zmniejszyło. W ciągu pierwszych tygodni przeżył wiele
wzlotów i upadków, jednak nie przerywał praktyki. W końcu poczuł, że potrafi w pewnej
mierze kontrolować ból kręgosłupa, co jednocześnie pozwoliło mu odzyskać kontrolę
nad innymi aspektami życia. Zanim zaczął medytować nosił codziennie
elektrostymulator TENS 43, przepisany w poradni leczenia bólu jako część jego terapii.
Był przekonany, że bez niego nie da sobie rady, więc nosił go od rana do wieczora.
Jednak po kilku tygodniach praktykowania skanowania ciała odkrył, że jest w stanie
obyć się bez niego przez dwa, trzy dni. Był bardzo zadowolony, że może regulować swój
ból. Był to dowód jego własnej siły.
Gdy jego grupa rozpoczęła praktykę jogi, znów zaczęły się problemy. Pod koniec
programu tak opisał swoje przeżycia: „Wiesz, w trzecim tygodniu, gdy zacząłeś
opowiadać o jodze, znów o mało nie zrezygnowałem. Powiedziałem sobie, rany, te
ćwiczenia mnie wykończą. Ale potem dodałeś, że jeśli mamy z tym problem, nie musimy
ich robić, więc przez większość czasu wykonywałem skanowanie. Ale ćwiczyłem trochę
jogę, a już w czasie całodniowej sesji naprawdę dużo. Chwilami dokuczał mi ból,
robienie niektórych ćwiczeń było bolesne, na przykład unoszenie nogi, zwijanie się
w kłębek i kołysanie w tył na barkach i karku. Nie mogę tego robić zbyt długo. Ale
ćwiczenia, które nie sprawiają mi kłopotów, wykonuję często. Jestem teraz
zdecydowanie bardziej rozciągnięty”.
Podsumowując swoje przeżycia pod koniec ośmiu tygodni, Phil stwierdził: „Nie, ból
nie zniknął, ciągle go czuję, ale gdy jest go za dużo, po prostu siadam gdzieś z boku na
dziesięć, dwadzieścia minut, robię medytację i jest lepiej. Jeśli udaje mi się przez co
najmniej piętnaście minut, to potem mogę wstać i zapomnieć o bólu na trzy, cztery,
pięć godzin, może nawet na cały dzień, zależy od pogody”.
Phil zauważył ponadto, że zmiana nastąpiła także w domu: „Kiedy pojawiłem się po
raz pierwszy [w klinice], mieliśmy drobny problem. No wiesz, nie było łatwo.
Przejmowałem się bólem i tym, że muszę znaleźć inną pracę, nie mając porządnego
wykształcenia. Dotarło do mnie, że wykształcenie to podstawa… Przez to byłem coraz
bardziej spięty, nie zdając sobie z tego sprawy, normalnie zacząłem świrować. Żona
uwijała się dokoła jak niewolnica. Któregoś wieczora siedzimy razem, mnie dopada
frustracja i mówię do niej: Musimy pogadać. Z seksem było kiepsko, co doprowadzało
mnie do szału. Wiesz, nie jestem typem, który może żyć bez tego tygodniami, więc
zaczynam wyjaśniać i wtedy powiedziała mi, jak to wygląda z jej strony. Mówi do mnie
tak: Kiedy ostatni raz powiedziałeś mi, że mnie kochasz? Kiedy?. Siedzimy sobie –
a mamy taką dwuosobową kanapę, wiesz, taką w sam raz dla dwóch osób – i żona
mówi do mnie: Pooglądajmy sobie razem telewizję. Ale kiedy oglądam telewizję, to
oglądam telewizję. Więc ona nadaje, a ja, że aha, aha, ale jednym uchem wpada,
drugim wypada. Ona powtarza, ja, że sorry i dalej oglądam boks czy co tam puszczają.
Ale w końcu uświadomiła mi, co się dzieje. Kiedy przyszedłem do kliniki, pomyślałem, że
wreszcie kumam, o co chodzi. Więc przestaliśmy się gapić w telewizor. Nie siedzimy już
wieczorem przed tv. Wychodzimy. Kiedy jest ładna pogoda, co wieczór urządzamy
ognisko z sąsiadami. Siedzimy i gadamy, czasem przysiada się do nas trzecia parka, po
prostu sobie siedzimy i gadamy albo tylko patrzymy w ogień i wciąga mnie to. Najpierw
słucham, co mówią, ale słucham z boku. Łapię się na tym, że automatycznie robię
ćwiczenie z oddychaniem. I telewizornię bije to na głowę. Z żoną układa mi się sto
procent lepiej, z dzieciakami też”.
Phil miał także przemyślenia dotyczące stosunku do nowych doświadczeń: „Jest
jeszcze jedna rzecz, której nauczyłem się w czasie programu… Wcześniej nie byłem
w stanie mówić przy innych ludziach, tak jak robiłem to na zajęciach. Kiedy tylko
próbowałem coś powiedzieć, czułem wypieki na twarzy, paliłem buraka, bo jestem
nieśmiały, zawsze taki byłem. Nie wiem, jak to się stało, że zacząłem mówić na
zajęciach. A jak już się odezwałem, to dobrze się z tym czułem. Nie były to same słowa,
mówiłem od serca, wiesz? Od serca”.
Nieprzypadkowo medytacja uczy nas, jak radzić sobie z bólem. W ciągu ostatnich dwóch
i pół tysiąca lat adepci medytacji wynieśli z doświadczania bólu mnóstwo nauki
i opracowali metody przekraczania cierpień. Intensywny trening medytacji odbywał się
tradycyjnie w klasztorach i ośrodkach odosobnień założonych specjalnie w tym celu.
Długotrwała medytacja może być bardzo bolesna w sensie fizycznym i emocjonalnym,
ale może też podnieść na duchu i dać uczucie uwolnienia. Wyobraźmy sobie, że
wyjeżdżamy i podejmujemy praktyki w ramach całodniowej sesji (por. rozdział 8),
a wszystko dzieje się w całkowitej ciszy przez tydzień, dwa tygodnie, miesiąc, trzy
miesiące. Właśnie na tym polega praktyka na odosobnieniach medytacyjnych. Udziałem
w takim odosobnieniu możemy sobie sprawić wspaniały prezent.
Gdy siedzimy w bezruchu przez dłuższy czas, zwłaszcza na podłodze i ze
skrzyżowanymi nogami – pół godziny, godzinę, czasem dłużej, dzień po dniu, nawet
tygodniami, a może dziesięć godzin dziennie, z nieznośną intensywnością – zaczynamy
odczuwać trudy praktyki, zwłaszcza w plecach, ramionach i kolanach. Ból fizyczny
w końcu ustaje, ale przesiedzenie w medytacji nawet kilku dni może być sporym
wyzwaniem. Dzięki takiej lekcji dowiadujemy się dużo o sobie i o tym, czym jest ból.
Jeśli jesteśmy gotowi zwrócić uwagę na ból, zaakceptować go, obserwować,
powstrzymać się przed ucieczką, możemy się wiele nauczyć. Przede wszystkim uczymy
się pracy z bólem. Widzimy, że ból nie jest statyczny, lecz ciągle się zmienia. Zaczynamy
rozumieć, że doznania zmysłowe są tylko doznaniami, a myśli i emocje są od nich
oddzielne. Zaczynamy dostrzegać, że umysł może odgrywać bardzo ważną rolę
w cierpieniu, ale też może odegrać ważną rolę w uwolnieniu się od cierpienia.
Wszystkich tych rzeczy może nas nauczyć ból.
Uczestnicy długich odosobnień medytacyjnych nieuchronnie konfrontują się
z fizycznym bólem, będącym nieodłączną częścią długich sesji na siedząco. Wynika on
z nieruchomego trwania w pozycji, do której nie jesteśmy przyzwyczajeni. Ból pojawia
się także wtedy, gdy uświadamiamy sobie skumulowane w ciele napięcie fizyczne. Pod
wieloma względami cechy tego bólu zdecydowanie przypominają listę doznań
towarzyszącą wielu przewlekłym dolegliwościom: pobolewanie, ból piekący, epizody
ostrego, przeszywającego bólu pleców, kolan i ramion. Bólu można by się pozbyć
w każdej chwili, po prostu wstając i spacerując przez chwilę, jeśli jednak praktykujemy
medytację, trwamy na poduszce i uświadamiamy sobie istnienie tego bólu jako jednego
spośród wielu innych doznań. W rewanżu ból uczy nas, jak w obliczu uciążliwości
pielęgnować spokój, koncentrację i opanowanie. Nie jest to jednak łatwa lekcja. Musimy
być gotowi na spotkanie z bólem raz po raz, codziennie. Musimy go obserwować,
oddychać wraz z nim, przyglądać się, akceptować. W ten sposób praktyka medytacyjna
może się stać „laboratorium” badania bólu.
Badania wskazują, że osoby zaprawione w medytacji odznaczają się większą
tolerancją na intensywność bólu niż nowicjusze, ponieważ bolesne doznania odbierają
jako znacznie mniej nieprzyjemne, mimo że obu grupom aplikowane są takie same
bodźce. Bardziej rozwinięte są również obszary mózgu związane z mapowaniem doznań
oraz regulowaniem ekspresji emocjonalnej w ciele. Wydaje się, że adepci medytacji
potrafią oddzielić sensoryczny wymiar bólu od towarzyszących mu emocji i myśli,
pogłębiających cierpienie. Widzą ból jako nagie doznanie i nie traktują go aż tak
osobiście jak inni. Wyłączenie aspektu sensorycznego z wątku emocjonalnego
i poznawczego może doprowadzić do znacznego obniżenia cierpienia. W czasie zajęć
MBSR jesteśmy tego świadkami na co dzień.
SPORTOWCY I BÓL
Sportowcy uprawiający dyscypliny wytrzymałościowe, podobnie jak adepci medytacji,
odczuwają ból niejako na własne życzenie. Zarazem wiedzą, że nie muszą się stać jego
ofiarą, bo znają potęgę umysłu. Bardzo często narażają się na sytuacje, które
nieuchronnie powodują ból. Czy można przebiec maraton bez bólu?
Dlaczego więc wyczynowcy uprawiają sport? Bo wiedzą, że ból można opanować
i przekroczyć. Kiedy ból metaboliczny (tlen dociera do mięśni zbyt wolno) jest tak duży,
że ciało „krzyczy”, by przestać, zawodnik musi sięgnąć do wewnętrznych zasobów
i zdecydować, czy stać go, aby przekroczyć „normalne” granice.
To umysł, a nie ciało, decyduje, kiedy przerwać wysiłek – chyba że wcześniej dojdzie
do kontuzji, ratującej nas przed gorszymi urazami. Utrata koncentracji, strach,
wątpliwości, świadomość, że w czasie treningu i współzawodnictwa zdarzą się bolesne
sytuacje, mogą być dla sportowców sporym ciężarem. To między innymi dlatego wielu
sportowców i trenerów uważa, że aby wejść na szczyt, systematyczny trening mentalny
jest tak samo istotny jak trening fizyczny. W nowym paradygmacie pułap możliwości
fizycznych i wydajności zależą także od formy mentalnej.
W 1984 roku miałem okazję współpracować z reprezentacją olimpijską USA
w wioślarstwie. Uczyłem wioślarzy technik medytacyjnych, z których w ramach treningu
MBSR korzystają pacjenci. Światowej klasy sportowcy włączyli w swój trening strategie
oparte na uważności, aby – podobnie jak nasi pacjenci – lepiej radzić sobie z bólem,
choć jedni i drudzy stanowili przeciwne krańce spektrum sprawności fizycznej.
Czytelników z chronicznym bólem dolnego odcinka kręgosłupa może zainteresować
to, że John Biglow, reprezentujący drużynę USA na Igrzyskach Olimpijskich w 1984 roku
w jedynkach męskich, wywalczył pozycję najlepszego amerykańskiego wioślarza mimo
chronicznych problemów spowodowanych dyskopatią po kontuzji odniesionej w roku
1979. Po kontuzji i jej fatalnym odnowieniu w 1983 roku nie był w stanie wiosłować na
pełnych obrotach dłużej niż pięć minut, a przed ponownym wysiłkiem musiał
odpoczywać trzy minuty. Udało mu się jednak wyjść z kontuzji dzięki treningowi
uwzględniającemu świadomość własnych ograniczeń, dzięki czemu jego kręgosłup znów
był w formie wystarczającej do podjęcia ogromnego wysiłku związanego z rywalizacją
na światowym poziomie. Aby zostać członkiem reprezentacji olimpijskiej, Biglow musiał
się ścigać i pokonać najszybszych, najsilniejszych i najambitniejszych wioślarzy w kraju.
(Biegi wioślarskie rozgrywane są na dystansie dwóch kilometrów i trwają około pięciu
minut). Wyobraźmy sobie, jakiej wiary, determinacji, inteligencji ciała i uważności trzeba
w przypadku kogoś z chronicznym bólem kręgosłupa, by osiągnąć taki cel. Okazało się
jednak, że cel, który wyznaczył sobie John Biglow, miał dla niego tak wielki sens, że
stanowił inspirację na tej wyjątkowo bolesnej i samotnej ścieżce.
Na igrzyskach olimpijskich w Londynie w 2012 roku irański sztangista kategorii
superciężkiej Behdad Salimikordasiabi podniósł w pierwszym podejściu w podrzucie 247
kg. Po podsumowaniu podrzutu z wynikami w rwaniu Salimikordasiabi miał już
zapewniony złoty medal. Ponieważ pozostały mu dwa podejścia, publiczność zachęcała
go gorącym aplauzem do pobicia rekordu świata, który należał do jego nauczyciela
i mentora. Po pierwszej nieudanej próbie zawodnik zrezygnował z kolejnej mimo zachęt
ze strony publiczności i emocji związanych z niezwykłą chwilą. W dodatku na treningach
podnosił znacznie cięższe sztangi. Powiedział później, że za długo odpoczywał między
kolejnymi podejściami, jego mięśnie „ostygły” i atakowanie rekordu świata przestało
mieć sens. To niezwykły przykład uważności związanej z ciałem oraz umiejętności
rozpoznania ograniczeń związanych z daną chwilą – mimo tygla ogromnych emocji. Być
może nie udźwignęlibyśmy dużego ciężaru, ale mamy tę samą zdolność słuchania
sygnałów płynących z własnego wnętrza oraz pracy nad osiąganiem długofalowych
celów. W tym znaczeniu wszyscy jesteśmy potencjalnymi wyczynowcami. I to
niezależnie od sytuacji i ewentualnej niepełnosprawności. Pod warunkiem jednak, że
nauczymy się wyznaczać sobie sensowne cele i zmierzać do nich w sposób inteligentny.
Nawet jeśli nie uda nam się w pełni zrealizować naszych planów, sam wysiłek włożony
w dany projekt może podziałać dopingująco i uzdrawiająco, skoro odnajdujemy w nim
sens i dostrzegamy własne ograniczenia, nie pozwalając zarazem, by stały się dla nas
więzieniem. Jeśli ktoś w to wątpi, niech obejrzy zawody sportowców na wózkach
inwalidzkich albo relacje z igrzysk paraolimpijskich. Osiągnięcia niepełnosprawnych
sportowców dodają otuchy, budzą podziw i wzruszenie.
BÓL GŁOWY
Większość przypadków bólu głowy wcale nie oznacza guza mózgu ani innych
poważnych zmian patologicznych, chociaż taka myśl może się pojawić, gdy nasze
dolegliwości są chroniczne i bardzo dokuczliwe. Jeśli bóle nie ustają i są źródłem
nieznośnego cierpienia, to przed sięgnięciem po leki i medytację warto poddać się
starannemu badaniu, by wykluczyć ewentualne zmiany chorobowe. Dobrze wyszkolony
lekarz przed skierowaniem pacjenta na trening MBSR zadba o to, by zostały
przeprowadzone niezbędne badania. Większość pacjentów naszej kliniki, mających
problem z bólem głowy, pojawia się u nas z diagnozą bólu napięciowego, migreny lub
jednego i drugiego. Wszyscy przechodzą pełne badania neurologiczne, które, w celu
wykluczenia nowotworów, na ogół obejmują tomografię.
Osoby kierowane do kliniki z powodu chronicznych bólów głowy przeważnie
pozytywnie reagują na praktykę medytacyjną. Jedna z kobiet cierpiała na migrenę od
dwudziestu dwóch lat. Codziennie zażywała caffecorn. Terapie, którym poddała się
wcześniej w licznych poradniach leczenia bólu głowy, nie przyniosły żadnych skutków.
Po dwóch tygodniach od rozpoczęcia treningu przez dwa dni nie odczuwała żadnego
bólu głowy. W ciągu dwudziestu lat coś takiego nie zdarzyło się ani razu. Ból nie
doskwierał jej do końca kursu i jeszcze jakiś czas potem.
Wystarczy jedno doświadczenie ustania chronicznego bólu głowy, by przekonać się,
że uwolnienie się jest w zasięgu naszych możliwości. Może to zupełnie zmienić nasz
sposób myślenia o chorobie i wskrzesić wiarę w zdolność regulowania własnego stanu
zdrowia. Pewna starsza kobieta powiedziała niedawno na naszych zajęciach, że pomysł
przywitania się z migreną wydał się jej wyjątkowo trafny. Gdy następnym razem
poczuła nadchodzący atak, zasiadła do medytacji i „przemówiła” do migreny tymi
słowami: „Wejdź, jeśli masz ochotę, ale musisz wiedzieć, że nie zamierzam ci już
pozwalać, żebyś kierowała mną i moim życiem. Mam dziś mnóstwo do zrobienia i nie
mogę spędzić z tobą dużo czasu”. Metoda świetnie się sprawdziła, a pacjentka była
bardzo zadowolona ze swojego odkrycia.
Na płycie z instrukcją skanowania ciała zachęcamy ćwiczących do wyobrażenia sobie,
że oddychają przez otwór zwizualizowany na czubku głowy, jak wieloryb oddychający
przez swoje chrapy. Ćwiczenie polega na tym, by poczuć, jak powietrze wchodzi przez
taki wyobrażony otwór, i obserwować, jak się czujemy, przyjmując każde pojawiające
się uczucie z pełną świadomością i akceptacją. Nie chodzi o to, że chcemy coś osiągnąć.
Raczej po prostu bawimy się tym uczuciem i związanym z nim eksperymentowaniem.
Wiele osób cierpiących na ból głowy używa dodatkowych „chrap” jako zaworu
upustowego dla odczuwanego bólu. Wyobrażamy sobie, że wdech i wydech dokonują
się przez otwór na czubku głowy, i pozwalamy, by napięcie, presja lub jakiekolwiek
doznania wypłynęły na zewnątrz. Oczywiście trudniej to zrobić, gdy nie rozwijaliśmy
umiejętności koncentracji poprzez regularną praktykę medytacyjną. Jeśli jednak mamy
za sobą codzienną praktykę oddychania w podobny sposób w czasie skanowania ciała,
to czując objawy podobne do bólu głowy, możemy odkryć, że dość łatwo można je
rozpuścić, zanim przerodzą się w pełnoobjawową dolegliwość. Gdy zaś dopadły nas już
pełne objawy bólu głowy, metoda ta może okazać się skutecznym środkiem ich
złagodzenia. Być może całkiem ustąpią.
Większość uczestników zajęć w Klinice Redukcji Stresu, którzy pojawiają się u nas
z powodu bólu głowy, po rozpoczęciu regularnej praktyki medytacyjnej donosi
o zmniejszeniu zarówno jego częstotliwości, jak i intensywności. Dzieje się tak
niezależnie od tego, czy w trakcie samej praktyki odczuwają ból, czy nie.
***
Gdy nasza praktyka się pogłębia, możemy zauważyć, że bóle głowy nie pojawiają się
znikąd. Zwykle ich napływ uruchamiają pewne okoliczności, które możemy
zidentyfikować. Problem polega na tym, że nasze rozumienie wielu przyczyn
fizjologicznych bólu jest bardzo ograniczone. Z kolei psychologiczne i społeczne
mechanizmy wyzwalające ból często są przez nas negowane. Oczywiście do pojawienia
się bólu mogą doprowadzić stresujące sytuacje; wiele osób, zwłaszcza tych, które
cierpią na bóle napięciowe, zdaje sobie sprawę z tej zależności. Ale są też ludzie, którzy
budzą się z bólem głowy, albo twierdzą, że ból pojawia się w chwilach niezwiązanych
z żadnym oczywistym stresem.
Kilka tygodni praktyki uważności zwykle pozwala na nowo zrozumieć, dlaczego i kiedy
ból głowy się pojawia. Czasem uczestnicy zajęć odkrywają, że są znacznie bardziej
podekscytowani i napięci, niż im się zdawało, nawet w weekendy. Czasem dostrzegają,
że ból głowy poprzedza pewna konkretna myśl albo konkretne zmartwienie. Takie
doświadczenie może się pojawić nawet zaraz po przebudzeniu, gdy wstajemy z łóżka.
Jedna niespokojna myśl może nas zestresować, zanim stopami dotkniemy podłogi, choć
być może nawet nie zauważyliśmy tej myśli. Dociera do nas tylko, że obudziliśmy się
z bólem głowy.
To kolejne potwierdzenie, że uważność w ciągu dnia może być pożyteczna. Pomaga
nam zestroić się z ciałem i oddechem od pierwszej chwili po przebudzeniu. Możemy
nawet mówić do siebie, gdy się budzimy: „A teraz się budzę” albo „Właśnie się
obudziłem”. Starajmy się poczuć, na czym polega ten stan, kierując uwagę na ciało jako
całość, leżąc jeszcze w łóżku, przez przynajmniej kilka kolejnych oddechów. Możemy
podpowiedzieć sobie, że witamy zupełnie nowy dzień, pełen możliwości, których jeszcze
w ogóle nie potrafimy przewidzieć, ale na które możemy się przygotować, otwierając się
i utrzymując pełną przytomność.
Z biegiem czasu zdolność do spoczywania w pełnej świadomości pomoże nam
kojarzyć fakty, które wcześniej nam umykały, takie jak uchwycenie związku między
myślą, z którą się budzimy, lub jakąś sytuacją z początku dnia, na przykład
w pierwszych minutach po przebudzeniu, a późniejszym bólem głowy. Możemy wówczas
uprościć łańcuch zdarzeń wywołujących ból głowy, włączając w cały proces świadomość
w chwili, gdy pojawia się myśl, która go uruchamia: po to, by zobaczyć tę myśl właśnie
jako myśl i ją „puścić”. Inna możliwość to zmiana stosunku do kłopotliwej, stresującej
sytuacji oraz monitorowanie skutków naszych wysiłków. Możemy też uświadomić sobie,
w których momentach i miejscach ból pojawia się najczęściej i w ten sposób
zidentyfikować czynniki środowiskowe, takie jak zanieczyszczenie czy alergeny, które
wywołują pewne rodzaje bólu głowy.
W przypadku niektórych ludzi chroniczny ból głowy może być metaforą wszystkiego,
co w ich życiu zostało wyrwane z sieci powiązań i rozregulowane: ciała, rodziny, pracy,
środowiska, w którym żyją, całej tej katastrofy. Ich życie można opisać jako ból głowy.
Zwykle jest w nim tyle stresu, że zorientowanie się, od czego zacząć poszukiwania
przyczyny dolegliwości, może okazać się niełatwym zadaniem. Jeśli jest to opis także
naszej osobistej sytuacji, warto wiedzieć, że aby wyruszyć we właściwym kierunku, nie
musimy rozwiązać od razu wszystkich swoich problemów. Wystarczy, że zwrócimy
baczniejszą uwagę na rzeczywisty przebieg wydarzeń, chwila po chwili, z bólem głowy
lub bez bólu. Innymi słowy, chodzi o to, by praktykować pełniejszą obecność, pełniejszą
przytomność we własnym ciele. Wtedy z czasem samoistnie nastąpi „przesunięcie”
w stronę samoregulacji. Odtwarza się allostaza. Odkrywamy, że bóle głowy dosłownie
rozpuszczają się jakby same z siebie. Praca nad całkowitym uwolnieniem się od bólu
może zająć lata, ale samo jej podjęcie, połączone z cierpliwą akceptacją miejsca,
w którym się znaleźliśmy, może nas uwolnić od bólu na długo przed rozwiązaniem
reszty problemów.
Dwie przytoczone poniżej historie stanowią przykład, jak chroniczne bóle głowy mogą
stać się metaforą życiowej sytuacji danej osoby, jak pracować z takim problemem,
a także jak taka praca prowadzi nie tylko do uwolnienia się od bólu, lecz przede
wszystkim do głębszego wglądu i odnalezienia rozwiązania w znacznie szerszej skali.
Fred miał trzydzieści osiem lat. Skierowano go nas z powodu stanów lękowych
związanych z bezdechem śródsennym, dolegliwości polegającej na przejściowym
ustawaniu oddechu w czasie snu. Przyczyną bezdechu była otyłość Freda. Ten
mężczyzna wzrostu 175 cm ważył 170 kilogramów. Poza lękami i nocnym bezdechem
miał także chroniczne bóle głowy. Kiedy tylko dopadał go stres, pojawiał się ból głowy.
Bólem kończyło się zawsze wsiadanie do autobusu. Fred nienawidził jazdy autobusami,
ale nie miał samochodu, był więc skazany na komunikację miejską. Wynajmował
mieszkanie z kolegą i prowadził kiosk wielobranżowy. Jego nadwaga była tak duża, że
gdy leżał, górne drogi oddechowe traciły drożność. Lekarz powiedział mu, że jeśli
natychmiast nie zbije wagi, konieczna będzie tracheotomia. Taka perspektywa bardzo
go przestraszyła, bo nie chciał poddawać się zabiegowi. Nasz kolega, u którego Fred
zjawił się na konsultacji dotyczącej odchudzania, zasugerował mu udział w zajęciach
MBSR. Właśnie z uwagi na lęki związane z groźbą tracheotomii.
Z początku Fredowi nie spodobały się nasze zajęcia. Mówił do siebie w myślach: „Nie
mogę się doczekać, kiedy ta sesja wreszcie się skończy. Nie wrócę tu”. Gdy zgodził się
wziąć udział w kursie, nie do końca do niego dotarło, że będzie w nich uczestniczyło
około trzydziestu osób. Zawsze źle się czuł w grupie i nie był w stanie wydusić z siebie
ani słowa. Był nieśmiały i instynktownie unikał sytuacji, które mogły prowadzić do
konfliktu. Ale, jak sam mi powiedział, gdy spotkanie dobiegło końca, miał „przeczucie”,
że powinien przyjść na drugie zajęcia. Zorientował się, że mówi sobie: „Jeśli nie zrobię
tego teraz, prawdopodobnie nigdy tego nie zrobię”, a także: „Wszyscy ci ludzie też mają
jakiś problem, bo inaczej by ich tu nie było”. W ten sposób Fred, mimo początkowego
oporu, postanowił wziąć udział w całym kursie. W pierwszym tygodniu zaczął
praktykować skanowanie ciała, ponieważ było to zadanie domowe dla uczestników
i przyjeżdżając na następne zajęcia, wiedział już, że „to poskutkuje”. Jak sam to
określił: „Od razu się wciągnąłem”. Zdobył się nawet na odwagę, by opowiedzieć na
zajęciach, że wsłuchiwanie się we własne ciało działa na niego rozluźniająco.
Odkąd Fred zaczął ćwiczyć skanowanie, bóle głowy ustały, choć w jego życiu było
teraz więcej stresu niż dawniej: wyraźnie przybierał na wadze zamiast chudnąć
i tracheotomia wydawała się nieuchronna. Jednocześnie podróże autobusami przestały
wywoływać ból głowy i mdłości, ponieważ po prostu rozluźniał się i „płynął z prądem”,
jak sam to określił.
Stał się też bardziej asertywny. Zdobył się na to, że wyprosił współlokatora z domu,
gdy ten przestał dokładać się do czynszu. Uważał, że wcześniej nie byłby do tego
zdolny. Kiedy Fred bardziej uwierzył w siebie, jego ciało zaczęło się rozluźniać.
Z powodu nadwagi nie mógł ćwiczyć jogi jak inni. Chociaż w trakcie programu przybrał
trochę na wadze, nie wpadł z tego powodu w przygnębienie. Jeszcze do niedawna taki
obrót spraw groziłby ciężką depresją.
Fred miał także nadciśnienie. Któregoś razu, jeszcze przed zapisaniem się na
program MBSR, okazało się, że ma ciśnienie 210/170, a więc niebezpiecznie wysokie.
Kiedy zażywał lekarstwa na obniżenie ciśnienia, wynik oscylował wokół 140/95. Po
zakończeniu programu pomiary wykazywały średnio 120/70. Fred przyznał, że od lat nie
miał tak niskiego ciśnienia.
Trzeba też dodać, że przeszedł w końcu nie jeden, ale dwa zabiegi tracheotomii
w ciągu tego samego tygodnia, lecz oba okazały się nieudane, ponieważ jego szyja na
przedniej ściance tchawicy była tak gruba, że rurka tracheotomijna się nie utrzymywała.
W obu wypadkach wypadała po kilku dniach i w końcu lekarze zrezygnowali
z dokończenia zabiegu.
Gdy spotkałem go miesiąc po zakończeniu kursu, był na diecie. Wyraźnie zrzucił
sporo kilogramów. I nadal praktykował medytację. Stwierdził, że nigdy dotąd nie czuł
się w życiu tak pewnie. Sukces w walce z nadwagą zdecydowanie wzmocnił jego wiarę
we własne siły. Po raz pierwszy od lat czuł się szczęśliwy, a objawy bezdechu zaczęły
ustępować wraz ze spadkiem wagi. Od zakończenia kursu tylko raz dopadł go ból
głowy.
W innej naszej grupie znalazła się Laurie, czterdziestoletnia rozwódka skierowana
przez neurologa na kurs ze względu na bóle migrenowe i stres w pracy. Miała migreny
od trzynastego roku życia, często cztery razy w tygodniu. W czasie ataków pojawiały jej
się przed oczami mroczki, po czym z reguły miała nudności i wymiotowała. Brała leki,
ale pomagały jej tylko wtedy, gdy zażywała je w odpowiednim momencie, zanim ból się
nasilił. Niestety nie potrafiła tego momentu uchwycić. W ciągu czterech miesięcy
poprzedzających skierowanie do Kliniki Redukcji Stresu bóle głowy jeszcze się nasiliły,
do tego stopnia, że kilka razy musiała jechać na ostry dyżur.
Gdy Laurie brała udział w zajęciach, w czwartym tygodniu treningu przyszedł czas, by
uczestnicy oprócz codziennej praktyki medytacyjnej wypełnili kwestionariusz Skali
Oceny Ponownego Przystosowania Społecznego Holmes’a i Rahe’go (tzw.
kwestionariusz SRRS – Social Readjustment Rating Scale). Jak widzieliśmy w rozdziale
18, skala SRRS to po prostu lista różnych zdarzeń życiowych. Zadanie polega na
wskazaniu, które z nich przydarzyły się nam w ciągu ostatniego roku. Lista obejmuje
śmierć partnera, zmianę sytuacji zawodowej, choroby w rodzinie, małżeństwo,
zaciągnięcie dużego kredytu hipotecznego i szereg innych wydarzeń. Każdemu z nich
przypisano konkretną liczbę punktów, wskazujących poziom stresu związany
z przystosowaniem się do danej zmiany. Instrukcje załączone do skali mówią, że jeśli
nasz zsumowany wynik przekroczy sto pięćdziesiąt punktów, jesteśmy pod wpływem
silnego stresu i powinniśmy podjąć kroki pozwalające nam skutecznie dostosować się do
takiej sytuacji.
Gdy nadszedł dzień omawiania zadania domowego na zajęciach, wynik Laurie okazał
się najwyższy w całej grupie. Opowiedziała nam, jak poprzedniego wieczoru
z przyjacielem podliczali swoje wyniki. Ona uzyskała niewiarygodne osiemset
siedemdziesiąt dziewięć punktów, on – siedemset. Kiedy zdali sobie sprawę, że wyniki te
są wysokie, wybuchnęli śmiechem. Doszli do wniosku, że chyba mają silniejsze
charaktery, niż im się wydawało. Jak to ujęła Laurie, patrząc na liczbę punktów: „Cud,
że ciągle żyjemy”. Zrozumiała, że powonien to być śmiech przez łzy. Dodała, że swoją
reakcję uznała za dobry znak.
W tym okresie jej życie zdominował lęk – bała się, że były mąż będzie próbował ją
zabić. Twierdziła, że już raz podjął taką próbę. Na dodatek jej dwóch synów odniosło
obrażenia w wypadku samochodowym, choć nie było to nic poważnego, a w pracy także
przechodziła trudny okres.
Była menadżerką średniego szczebla w dużej korporacji będącej w trakcie głębokiej
restrukturyzacji, przez co wszyscy czuli się niepewnie i przeżywali ogromny stres.
Sytuację dodatkowo komplikowało to, że Laurie, jej nowy partner i były mąż pracowali
w tej samej firmie.
Na piątych zajęciach powiedziała nam, że w ostatnim tygodniu zauważyła u siebie
prodromalne migocące mroczki, będące zwykle sygnałem zbliżającego się ataku ciężkiej
migreny. Po raz pierwszy zauważyła ten objaw tak wcześnie. Było to tylko kilka krótkich
rozbłysków, a nie przytłaczająca feeria oznaczająca, że ból głowy nadejdzie nie później
niż za pół godziny i jest, jak to ujęła: „nie do zatrzymania”. Postanowiła natychmiast
wziąć jedną tabletkę, położyć się do łóżka i zrobić skanowanie ciała. Zastanawiała się,
czy obejdzie się bez kolejnych trzech tabletek, które powinna zażyć w ciągu następnych
godzin, aby powstrzymać ból.
Laurie z dumą poinformowała nas, że od kiedy była nastolatką, po raz pierwszy udało
jej się samodzielnie zakłócić mechanizm migreny. Nie wzięła pozostałych trzech pigułek.
Zrobiła skanowanie ciała, zasypiając pod koniec, po czym obudziła się świeża
i wypoczęta. Swój sukces przypisywała dwóm czynnikom: po pierwsze, miała poczucie,
że medytacja w minionych tygodniach pomogła jej wyostrzyć uwagę dotyczącą stanu
własnego ciała. Domyślała się, że właśnie dlatego nie przegapiła wczesnych sygnałów
ostrzegawczych zapowiadających migrenę kilka godzin przed pełnymi objawami i mogła
podjąć odpowiednie działania. Po drugie, teraz wiedziała, co robić, gdy w porę udało się
jej rozpoznać oznaki nadchodzącego ataku. Miała inne rozwiązanie niż zażywanie leków.
Potraktowała zbliżający się atak w nowy sposób, wpływając na objawy dzięki własnym
zdolnościom regulacyjnym, do których dokopała się dzięki praktyce uważności.
Przez następne kilka tygodni Laurie nie miała bólów głowy, chociaż w jej życiu trwało
nieustanne zamieszanie. Na ścianie swojego biura powiesiła ilustrację z problemem
dziewięciu kropek i próbowała „uważnie odpowiadać” na stresory pojawiające się
w życiu zamiast odruchowo odreagowywać.
W ciągu tygodnia po zakończeniu programu miała kolejny atak ciężkiej migreny.
Zaczął się w przededniu Święta Dziękczynienia i nie ustępował przez kolejny dzień. Nie
pozwoliła zawieźć się na ostry dyżur, chociaż więcej czasu spędziła, wymiotując
w łazience, niż przy stole z rodziną. Najbliżsi błagali ją, by dała się zawieźć do szpitala.
Potrafiła jednak myśleć tylko o tym, że w dniu, w którym miała zasiąść do świątecznej
kolacji razem z synami, kompletnie się rozchorowała.
Kiedy zobaczyłem ją następnego dnia, była blada, roztrzęsiona i zapłakana.
Powiedziała mi, że po wszystkich sukcesach w trakcie kursu czuje się teraz jak
nieudacznik. Miała nadzieję, że jeśli zdoła uwolnić się od bólów głowy, lekarz pozwoli jej
odstawić propranolol. Była przekonana, że „kompletnie zmarnowała tę szansę”. Co
gorsza, miała poczucie klęski, ponieważ nie wiedziała, dlaczego ból powrócił. Twierdziła,
że wcale nie czuła się zestresowana myślą o świętach. Przeciwnie, bardzo się cieszyła.
Ale kiedy opowiedziała nieco więcej o kilku dniach przed Świętem Dziękczynienia, stało
się jasne, że tego roku miało ono dla niej szczególne znaczenie, w związku z czym
pojawiło się więcej oczekiwań niż zwykle, ponieważ przyjeżdżali synowie, ona zaś miała
poczucie, że spędzają ze sobą zbyt mało czasu. Przypomniała sobie również, że we
wtorek, zanim ból głowy natarł z pełną siłą, widziała rozbłyski i plamy prodromalne, ale
z jakiegoś powodu nie do końca zarejestrowała je z pełną świadomością. Przypomniała
sobie, że w pewnej chwili jej partner zapytał ją, co chciałaby zjeść na kolację, na co
odpowiedziała: „Nie wiem, nie mogę myśleć. Mam pustkę w głowie”.
Zapewne to właśnie był punkt krytyczny. Był to wczesny sygnał ostrzegawczy
wysłany przez ciało, że nadchodzi migrena. Jednak tym razem z jakiegoś powodu ten
komunikat nie dotarł do świadomości Laurie. Później powiedziała, że prawdopodobnie
była zbyt zajęta, zbyt zaganiana i zmęczona, by słuchać swojego ciała, mimo że miała
już za sobą udane doświadczenie zatrzymania mechanizmu migreny i wiedziała, że
sygnały ostrzegawcze wymagają natychmiastowego działania.
Gdy jej wzburzenie minęło, zrozumiała, że ten straszny atak wcale nie oznaczał
porażki. Pokazywał natomiast, jak wielką korzyść może wynieść Laurie z uważnej
obserwacji sygnałów wysyłanych przez ciało. Zaczęło też do niej docierać, że
nierealistyczne było oczekiwanie, że po dwudziestu siedmiu latach bólów migrenowych
nauczy się nad nimi panować w miesiąc i sprawa zostanie załatwiona raz na zawsze.
Laurie powstrzymała się przed wyciąganiem zbyt pochopnych wniosków i wyciągnęła
lekcję z tego, co się stało. Zrozumiała, że ten przykry incydent niesie pewien pożytek.
Pokazał jej, że musi sobie uświadomić, że przechodzi przez wielki kryzys – czekała ją
sprawa w sądzie, miała problemy w pracy, musiała konfrontować się z byłym mężem.
Zrozumiała, że tak wielka presja nie znika tylko dlatego, że nadchodzą święta.
Przeciwnie, perspektywa świąt okazała się dodatkowym obciążeniem.
Co najważniejsze, przykry incydent nauczył Laurie, że – szczególnie w tym okresie –
nie powinna ignorować sygnałów wysyłanych przez ciało, lecz zwracać na nie baczną
uwagę: w chwili pojawienia się sygnałów ostrzegawczych należało zostawić wszystko,
zażyć lek i natychmiast rozpocząć skanowanie ciała. Zrozumiała, że tego właśnie
wymaga od niej jej osobista kompletna katastrofa, więc nic innego nie pomoże jej
odzyskać życiowej harmonii ani uwolnić się od bólu głowy – dosłownie i w przenośni.
24
Ciało nie ma monopolu na cierpienie. Ból emocjonalny, ból w naszym sercu i umyśle są
o wiele bardziej rozpowszechnione i równie wyniszczające jak ból fizyczny. Mogą
przyjmować wiele postaci. Cierpimy, gdy potępiamy siebie, gdy obwiniamy się o coś, co
zrobiliśmy albo czego zaniechaliśmy, albo gdy czujemy się niewiele warci, głupi, gdy nie
mamy wiary w siebie. Jeśli kogoś skrzywdziliśmy, możemy doświadczać bolesnego
poczucia winy. Czasem pojawia się bolesny niepokój, udręka, lęk i przerażeni.
Przeżywamy bolesną stratę, popadamy w smutek, czujemy upokorzenie i wstyd, rozpacz
i beznadzieję. Zdarza się, że bardzo głęboko w sercu i w ciele nosimy nieświadomie
brzemię emocjonalnego bólu.
Ból emocjonalny, podobnie jak fizyczny, może stać się obiektem naszej uważności.
Możemy wykorzystać jego energię, by się rozwijać i wrócić do zdrowia. Kluczem do tego
podejścia jest wygospodarowanie odpowiedniej przestrzeni, w której możemy powitać
nasze cierpienie, obserwować je bez pokusy dokonywania zmian, w której możemy się
z nim zaprzyjaźnić, zaprosić go do kontaktu; innymi słowy, być z nim w taki sam sposób
jak z symptomem choroby, bólem fizycznym albo uporczywie powracającą myślą.
Kiedy pojawia się cierpienie emocjonalne, trudno przecenić wagę spojrzenia na życie
z perspektywy akceptacji obecnej chwili. Uczestnicy zajęć w naszej klinice znają
poczucie lęku, gdy z powodu nagłego zagrożenia trafiają na oddział intensywnej terapii,
posmakowali złości i upokorzenia, gdy w środku nocy zabiera ich z domu policja, zaznali
frustracji i przygnębienia, gdy nowy lekarz nakrzyczał na nich w poczekalni pełnej
pacjentów i odmówił wypisania recepty, którą przecież dostawali w tej przychodni od
lat. W takich chwilach niezwykle ważna jest więc gotowość do pielęgnowania
uważności. Wplatanie świadomości w każdą sytuację, gdy doświadczamy bólu i gdy to
później roztrząsamy, ma zasadnicze znaczenie dla pracy z emocjami.
Oczywiście zazwyczaj ujawnia się naturalna skłonność do unikania bólu, odgradzania
się od niego murem albo machinalnego poddawania się fali obezwładniających emocji.
W każdym z tych przypadków jesteśmy zbyt poruszeni, by pamiętać o spoglądaniu na
daną sytuację bezpośrednio, z perspektywy pełni. To dość powszechne – chyba że
ćwiczyliśmy umysł w postrzeganiu własnych stanów rozstrojenia jako okazji do
znalezienia nowej odpowiedzi. Szkody które ponosimy, gdy unikamy uczuć albo się
w nich zatracamy, gdy stosujemy negację albo stajemy się ofiarami własnych reakcji,
tylko pogłębiają nasze cierpienie.
Ból emocjonalny, podobnie jak ból fizyczny, „stara się” nam coś powiedzieć. On też
jest posłańcem. Do uczuć trzeba się przyznać, przynajmniej przed sobą. Należy wyjść im
naprzeciw i wziąć na siebie całą ich moc. Nie ma innego sposobu, by przedrzeć się na
drugą stronę i spojrzeć z innej perspektywy. Gdy lekceważymy, powściągamy, tłumimy
albo idealizujemy uczucia, jątrzą w nas coraz bardziej, nie przynosząc żadnego
rozwiązania, nie dając nam spokoju. A gdy nieświadomie wyolbrzymiamy je,
przejaskrawiamy i dajemy się wciągnąć w wywołany w ten sposób chaos, w narracje,
które sami tworzymy na podstawie emocji, by utwierdzić się we własnych
przekonaniach, wówczas dolewamy tylko oliwy do ognia. Nawet jeśli przeżywamy
katusze w postaci żalu i złości, jeśli doskwiera nam dotkliwe poczucie winy, ogarnia nas
fala smutku i dopada poczucie krzywdy albo przerażający strach, uważność wciąż jest
możliwa. Wciąż możemy uświadamiać sobie, że właśnie w tej chwili ogarnia nas
rozżalenie; tak, owszem, w tej chwili to właśnie żal lub złość czujemy, mamy poczucie
winy, jesteśmy smutni, zranieni, przerażeni lub zagubieni. Tak wyglądają te uczucia od
wewnątrz.
Choć może się to wydawać dziwne, to umyślne uświadamianie sobie własnych uczuć
w chwilach cierpienia emocjonalnego zawiera w sobie zalążek uzdrowienia. Ta część
nas, która rozpoznaje uczucia, która wyraźnie widzi ich naturę, która jest w stanie
zaakceptować to coś tu i teraz, w chwili, gdy się pojawia, w całej pełni i intensywności,
ta właśnie świadomość przyjmuje niezależną perspektywę oglądu znajdującą się poza
naszym cierpieniem. Burze emocjonalne jej nie zagrażają. Gdzieś w środku dalej będzie
trwał napór i ból nas nie ominie. Jednak gdy w jego odczuwanie włączymy świadomość,
doznawany przez nas ból ulegnie przemianie. Świadomość nie jest bowiem częścią bólu.
Świadomość obejmuje ból, podobnie jak przestrzeń nieba jest tłem dla chmur i deszczu.
Kiedy na burzę emocjonalną w naszym wnętrzu spojrzymy okiem świadomości,
przestaje być zdarzeniem przeżywanym tak straszliwie, jakbyśmy byli ofiarami okrutnej
gry zewnętrznych sił. Bierzemy odpowiedzialność za to, co w danym momencie
czujemy. Owe chwile pełne bólu, tak samo jak wszystkie inne, zasługują na to, byśmy
żyli ich pełnią. Mogą nas niejednego nauczyć, chociaż niewielu poszukiwałoby takiej
lekcji z własnej woli. Tak czy owak, świadomy stosunek do bólu pozwala nam w pełni
zaangażować się we własne emocje. Wówczas nie jesteśmy już ich bierną ofiarą.
Nawet jeśli ból wciąż będzie tak wielki, że nie pojawi się żadna świadomość szerszego
kontekstu, włączenie uwagi w przeżywanie emocji pozwala przyjmować je z pewną dozą
mądrości. Być może ból pozostanie taki sam, ale przynajmniej nieco stępimy ostrze
cierpienia, gdy spróbujemy zrozumieć, kto w istocie cierpi, gdy obserwujemy nasz
umysł, jak zwija się z bólu i wypluwa scenariusze, niekoniecznie trafne, więc pewnie nie
całkiem pożyteczne.
Uważność pozwala nam wyraźniej widzieć naturę własnego bólu oraz narracje,
którymi go obudowujemy. Czasami pozwala przebić się przez dezorientację, zranione
uczucia i emocjonalny zamęt, wywołane być może przez błędne rozpoznanie, skłonność
do przesady lub pragnienie, by sytuacja rozwijała się zgodnie z naszymi oczekiwaniami.
Spróbujmy w chwili cierpienia posłuchać spokojnego głosu dobiegającego z naszego
wnętrza, który mógłby powiedzieć: „Ciekawe, prawda? Czy nie jest zdumiewające, przez
co możemy przechodzić jako ludzie? Ile zgryzoty i udręki możemy sami sobie
zafundować i zupełnie się w nich pogrążyć?”. Wsłuchując się w ten spokojny, klarowny
głos we własnym sercu, spróbujmy obserwować rozwój emocji z mądrą uwagą oraz
pewną dozą wolności od lgnięcia. Być może będziemy się zastanawiać, czym to
wszystko się skończy, po czym uświadomimy sobie, że tego nie wiemy i musimy po
prostu zaczekać. Możemy być jednak pewni, że jakieś rozwiązanie nadejdzie, że to,
czego doświadczamy, jest jak grzbiet wznoszącej się fali – nie może rosnąć bez końca,
wreszcie musi opaść. Nasze ustosunkowanie się do fali będzie miało wpływ na finał
całej sytuacji. Jeśli w napadzie złości zrobimy coś, co zrani inną osobę, pogłębimy
jedynie cierpienie związane z daną chwilą i oddalimy rozładowanie sytuacji. Zatem jeśli
w chwilach dotkliwego bólu emocjonalnego zdołamy pogodzić się z niepewnością co do
ostatecznego rozwiązania, jeśli zrezygnujemy z tworzenia rutynowego komentarza albo
przynajmniej nie uwierzymy zanadto w ten komentarz, możemy rozpocząć proces
powrotu do zdrowia.
Nawet gdy ból nas przytłacza, możemy zauważyć, że pewna jego część wynika
z braku akceptacji tego, co i tak już się wydarzyło, zostało powiedziane lub dokonane,
wynika z pragnienia, by wszystko potoczyło się inaczej. Może chcielibyśmy mieć jeszcze
jedną szansę, cofnąć czas, zrobić wszystko inaczej, powiedzieć coś, czego w porę nie
powiedzieliśmy, albo wymazać słowa, które padły. Zresztą kto wie, może wyciągamy
zbyt pochopne wnioski, bo nie znamy całej historii, może niepotrzebnie chowamy urazę
z powodu własnych przedwczesnych reakcji. Jest wiele oblicz cierpienia, ale zwykle są
one odmianami kilku podstawowych typów.
Gdy wśród burzy emocjonalnej utrzymujemy uważność, wtedy być może uda nam się
dostrzec własną niechęć do zaakceptowania zjawisk w postaci, w jakiej się pojawiają
w naszym życiu. Być może ta część nas, która to widzi, pogodziła się już z rozwojem
sytuacji, choć jednocześnie dostrzega, że nasze uczucia wciąż muszą się wyszumieć,
zatem nie są gotowe do zaakceptowania sytuacji czy wyciszenia, co zresztą nie stanowi
problemu.
Podobnie jak w czasie praktyki medytacyjnej, nasze umysły mają silną skłonność do
odrzucania rzeczy w ich naturalnej postaci, gdy w grę wchodzi „mój” ból, „moje”
dylematy, „mój” żal. Einstein zwrócił uwagę (por. rozdział 12), że zamyka nas to
w utożsamianiu się z naszą odrębnością. Wiemy już, że taki pogląd może nam
uniemożliwić klarowne postrzeganie i powrót do zdrowia, i to akurat wtedy, gdy tego
najbardziej potrzebujemy.
Jeśli przydarzy nam się przelotny moment wglądu w proces pojawiania się bólu,
zostawmy go w spokoju, pozwólmy mu po prostu być spostrzeżeniem. Nie dajmy się
złapać w pułapkę potępiania samych siebie za niezdolność do zaakceptowania sytuacji
czy uświadomienia sobie łączności z pełnią na wyższym poziomie. Byłaby to po prostu
kolejna dawka myślenia, i to myślenia osądzającego albo idealistycznego. Wystarczy, że
naprawdę poczujemy to, co w danej chwili się pojawia, że pozwolimy, by doznania stały
się naszym udziałem bez względu na to, jak długo taki proces będzie trwał. Pełnej
świadomości, bacznej obserwacji powinno przy tym towarzyszyć możliwie jak najwięcej
równowagi. Opór przed akceptacją biegu zdarzeń może okazać się jak najbardziej
uzasadniony. Może czeka nas jakieś nieszczęście albo stajemy w obliczu nieuchronności
przeznaczenia, może cierpimy z powodu ogromnej straty, może ktoś nas
niesprawiedliwie potraktował albo popełniliśmy błąd w ocenie, więc jesteśmy rozżaleni
i ciężko nam to po prostu zaakceptować.
W rozdziale 2 mówiliśmy o tym, że akceptacja nie oznacza, że podoba nam się to, co
się stało, albo że przyjmujemy postawę biernej rezygnacji. Nie oznacza też kapitulacji.
Sens tego słowa w naszym użyciu nie sprowadza się do potwierdzenia, że to, co się
zdarzyło, rzeczywiście miało miejsce i teraz stało się częścią przeszłości. Najczęściej
akceptacja przychodzi z czasem, gdy burza wyczerpała swoją energię, wiatr ucichł.
Tempo, w jakim dochodzimy do siebie po poniesieniu kosztów emocjonalnych zależy od
tego, do jakiego stopnia świadomie przyjmujemy trudne zdarzenia, jak staranie
potrafimy je obserwować, stosując mądrą uwagę.
Gotowość do gruntownego zgłębienia bólu emocjonalnego, a także gotowość do
przyjrzenia się, jakie są jego następstwa, może prowadzić do uzdrawiających odkryć.
Jednym z najważniejszych jest zrozumienie nieuchronności zmiany, a więc bezpośrednie
przyswojenie prawdy, że nietrwałość jest częścią istoty wszystkich rzeczy i relacji.
Przekonaliśmy się o tym, obserwując zmiany intensywności bólu fizycznego, pojawianie
się i znikanie różnych doznań, a nawet wędrowanie bólu przez różne obszary ciała.
Odnotowaliśmy również zmienność naszych myśli, uczuć i postaw przyjmowanych
wobec bólu.
Ból emocjonalny przyprawia nas o stan skrajnego wzburzenia, myśli pojawiają się
i znikają, doznania ulegają błyskawicznym zmianom. W chwilach stresu pewne myśli
uporczywie powracają. Nękają nas, nie dając wytchnienia. Bez końca zastanawiamy się,
co i jak mogliśmy zrobić inaczej albo jak to wszystko w ogóle mogło się zdarzyć.
Możemy przyłapać się na tym, że wciąż obwiniamy siebie lub kogoś innego, w kółko
przeżywamy jakiś konkretny moment, zastanawiamy się, co z tego wyniknie albo co się
teraz z nami stanie.
Jeśli jednak umiemy zachować uważność, dostrzeżemy, że owe powracające
wyobrażenia, myśli i uczucia mają początek i koniec, że są jak fale, które najpierw
wzbierają w naszym umyśle, a potem opadają. Możemy też zauważyć, że nigdy nie są
takie same. Za każdym razem wyglądają trochę inaczej. Żadna fala nie jest taka sama
jak poprzednia.
Możemy również zauważyć cykliczne zmiany intensywności naszych uczuć. W jednym
momencie może to być tępy ból, w następnym niewymowna udręka i furia, potem lęk,
wreszcie znów stan otępienia albo wyczerpania. Przez krótką chwilę możemy nawet
kompletnie zapomnieć, że czujemy się skrzywdzeni. Uchwycenie tych prawidłowości
pomaga nam zrozumieć, że żadne z naszych doświadczeń nie jest trwałe. Możemy
naprawdę dostrzec, że intensywność bólu nie jest stała, rośnie i maleje, przychodzi
i odchodzi, tak jak przychodzi i odchodzi oddech.
To, co w nas uważne, przygląda się zdarzeniom w każdej kolejnej chwili, nic ponadto.
Nie odrzuca rzeczy złych, nie potępia niczego ani nikogo, nie pragnie, by sprawy
potoczyły się inaczej, nawet się nie denerwuje. Świadomość, niczym pole współczującej
inteligencji usytuowanej w naszym sercu, przyjmuje wszystko i wśród każdego
zamieszania jest źródłem spokoju, podobnie jak matka, która jest źródłem spokoju
i współczucia, gdy dziecko traci równowagę. Wie, że wszystko, czym jej dziecko się
zamartwia, przeminie, może więc natchnąć je otuchą i spokojem.
Gdy we własnych sercach pielęgnujemy uważność, możemy podobnym współczuciem
otoczyć siebie. Czasami musimy zaopiekować się sobą, jak gdyby część naszej osoby
dotknięta cierpieniem była naszym dzieckiem. Dlaczego nie mielibyśmy sobie okazać
współczucia, życzliwości i zrozumienia, gdy w pełni otwieramy się na swój ból?
Otoczenie siebie taką samą życzliwością, jaką okazalibyśmy innej osobie przeżywającej
cierpienie, to samodzielna, głęboko uzdrawiającą medytacja, umożliwiająca nam
pielęgnowanie bezgranicznej miłującej dobroci i współczucia.
***
Wiele osób w Klinice Redukcji Stresu szybko odkrywa, że ich podejście sprowadza się do
życia, które w rzeczywistości wiodą. W końcu czym innym miałoby ono być? Zaczynają
rozumieć, że ból jest również częścią tego podejścia, a niekoniecznie ich wrogiem.
Uświadamiają sobie również, że przynajmniej część bólu emocjonalnego, jeśli nie
większość, wynika z ich własnych działań albo zaniechań, a zatem teoretycznie można
nad tym bólem zapanować. Jeśli patrzą na to z perspektywy pełni, rozumieją, że nie są
tożsami z własnym cierpieniem, tak jak nie są tożsami z symptomami, bólem fizycznym
czy chorobą.
Taka świadomość nie jest żadną wydumaną filozofią. Ma bardzo praktyczne
konsekwencje. Prowadzi bezpośrednio do umiejętności radzenia sobie ze swoim
emocjonalnym cierpieniem w realnych warunkach oddziału intensywnej terapii,
w radiowozie policyjnym, u lekarza, w pracy i w każdym innym miejscu, w którym nagle
znajdujemy się na życiowym zakręcie, na „nieznanym terenie”, w sytuacji budzącej
bardzo silne emocje. W takich chwilach wzięcie odpowiedzialności za własny umysł
otwiera drzwi tam, gdzie przedtem widzieliśmy jedynie przeszkody nie do sforsowania,
ścianę strachu, beznadziei i braku wiary we własne siły. Takie drzwi prowadzące do
uwolnienia od cierpienia otwierają się przed nami w chwilach pojmowania, że „właśnie
o to chodzi”, że to nasze życie, jedyne, jakie mamy. Wtedy zaczynamy akceptować.
Przynajmniej przez chwilę dzieje się to, co po prostu się dzieje. Przyszłość jest nieznana,
a to co się zdarzyło, mamy już za sobą.
Gdy rzeczywiście łączymy się z chwilą obecną, gdy zanurzamy się w świadomość
i akceptację, zakorzenione przynajmniej do pewnego stopnia w spokoju i klarownym
postrzeganiu, stajemy się mniej podatni na uczucia lęku i braku nadziei. Możemy wciąż
przeżywać ból, a jednocześnie podejmować działania prowadzące ku potwierdzeniu
naszej integralności, ku odnalezieniu drogi do zdrowia.
Wskazanie, że jest to możliwe i realne, że takie podejście można wprowadzić w życie
w wymiarze praktycznym, wcale nie oznacza bagatelizowania bólu czy cierpienia. Ból
i cierpienie są wciąż aż nadto realne. Chodzi raczej o to, że gdy emocjonalne wstrząsy
przychodzą i odchodzą, gdy uporczywie nękają nas trudne uczucia, wiemy również – bo
mamy tego przedsmak – że nasza siła, zdolność do rozwoju, dokonywania zmian,
uporania się z poczuciem krzywdy i najboleśniejszymi stratami nie zależy od przypadku
ani od sił zewnętrznych. Zależy od nas. Cały ten potencjał jest naszym udziałem.
Nosimy go we własnym sercu już teraz.
Uważna praca z emocjami zaczyna się od uznania tego, co w danej chwili faktycznie
czujemy i myślimy. Aby to zrobić, warto choćby na chwilę zupełnie się zatrzymać, usiąść
do medytacji, na przykład z dojmującym poczuciem zranienia, oddychając, czując, bez
prób objaśniania, wprowadzania zmian, pozbycia się nieprzyjemnego doznania. Nawet
tak proste działanie przynosi spokój oraz obdarza umysł i serce stabilnością.
Mówiliśmy już w rozdziale 12, że takie nastawienie ułatwia nam patrzenie
z perspektywy pełni. Z systemowego punktu widzenia na ból emocjonalny składają się
dwa główne czynniki, wchodzące ze sobą w różne relacje. Pierwszy to sfera uczuć, drugi
to dana sytuacja albo problem, który leży u podłoża tych uczuć. Świadomie towarzysząc
swojemu bólowi, możemy zadać sobie pytanie, czy jesteśmy w stanie odróżnić stan
emocjonalny od szczegółów danego zdarzenia. Jeśli tak, mamy szansę na odnalezienie
skutecznego rozwiązania, w tym rozwiązania „dylematu” własnych uczuć. Jeśli jednak
problem i uczucia się mieszają, co niestety często się zdarza, wówczas bardzo trudno
wyrobić sobie jasny pogląd i zdobyć się na stanowcze działanie. Takie zagubienie jest
źródłem jeszcze większego bólu i cierpienia.
Radzenie sobie z bólem jako skupienie się na problemie zaczyna się od chwili
skoncentrowania uwagi na aspekcie sytuacji, który sprawia nam trudność. Niezależnie
od swoich uczuć upewniamy się, czy mamy pełny obraz sytuacji. Następnie zadajemy
sobie pytanie, czy możemy podjąć jakieś praktyczne działania, aby bezpośrednio
odnieść się do problemu i go rozwiązać. W razie potrzeby dzielimy go mentalnie na
części, dające szansę na interwencję. Następnym krokiem jest samo działanie.
Słuchamy, ufając własnej intuicji, własnemu sercu. Możemy podjąć starania, aby
zaradzić sytuacji lub przynajmniej zminimalizować szkody.
Czasem orientujemy się, że nic nie da się zrobić. Jeśli dochodzimy do takiego
wniosku, powstrzymujemy się od działania. Wtedy przychodzi pora na niedziałanie! Po
prostu spoczywamy w czystej świadomości, wśród zjawisk takich, jakie są. W ten
sposób z pełną determinacją używamy swojego rozumienia niedziałania, by towarzyszyć
temu, co w danej chwili się dzieje. Zanurzone w ciszy trwanie w obecności
napływających zdarzeń, w przestrzeni własnego serca, jest równie dobrą odpowiedzią
na wyzwanie chwili, jak wszystko, co moglibyśmy zrobić. Czasem odpowiedzią
najwłaściwszą.
Uważność, niezależnie od tego, czy prowadzi do działania, czy niedziałania, sprawia,
że zostawiamy przeszłość za sobą. Gdy działamy w chwili obecnej, pośrednio wpływamy
na dotykający nas problem. Możemy wówczas powiedzieć, że radzimy sobie, skupiając
się na problemie. Takie podejście może ułatwić nam skuteczne funkcjonowanie mimo
wysokiego poziomu emocji. Zapobiega też podejmowaniu działań, które pogorszą i tak
już trudną sytuację.
Osobną ścieżkę stanowi zwrócenie przytomnej uwagi na nasze uczucia. Staramy się
uświadomić sobie źródło naszego cierpienia. Chodzi o poczucie winy, lęk czy stratę?
Jakie myśli przepływają przez umysł? Czy są trafne? Czy potrafimy po prostu
obserwować taniec naszych myśli i uczuć z pełną akceptacją, widząc w nich front
burzowy albo wznoszącą się falę, która posiada strukturę i własną energię? Czy mają
wpływ na naszą ocenę sytuacji i zdolność klarownego postrzegania? Czy podpowiadają
nam działania, które z pewnością pogorszą sytuację zamiast ją uzdrowić? Gdy w sferę
uczuć włączamy mądrą uwagę, mówimy o radzeniu sobie w formie skupienia na
emocjach. Samo włączenie uważności w burzę uczuć wpływa na to, w jakiej postaci
pojawi się rozwiązanie. Kolejnym krokiem w tym procesie jest umiejętność dostrzegania
alternatywnych punktów widzenia i towarzyszenie własnym uczuciom. Wkładamy w to
serce w duchu łagodności i miłującej dobroci, niczym kochający rodzic. Nie porzucamy
jednak szerszej perspektywy patrzenia na siebie w tyglu bólu i cierpienia.
Rzućmy okiem na konkretny przykład podejścia łączącego skupienie się na problemie
ze skupieniem się na emocjach:
Wiele lat temu razem z moim jedenastoletnim synem Willem wybraliśmy się
na wspinaczkę górską w zachodnim Maine. Mieliśmy ciężkie plecaki. Było
późne popołudnie i zanosiło się na burzę. Byliśmy w połowie trasy, wspinając
się po półkach skalnych, co przy takim obciążeniu sprawiało nam sporo
kłopotów. W pewnej chwili zatrzymaliśmy się przy małym drzewie
wyrastającym wprost ze skały w miejscu, z którego roztaczał się widok na
całą dolinę i gromadzące się na niebie chmury. Nagle ogarnął nas strach. Nie
mieliśmy pojęcia, jak sforsować następną półkę. Wydawało się, że w każdej
chwili możemy się pośliznąć i spaść w przepaść. Will drżał ze strachu.
Odechciało mu się wspinaczki.
Oprócz tego, że się baliśmy, było nam zwyczajnie głupio. Nie chcieliśmy
przyznać się do strachu, a przecież to właśnie strach czuliśmy. Uznałem, że
mamy dwa wyjścia. Mogliśmy dalej leźć w górę, usiłując „dać radę”, nie
zwracając uwagi na przeczucia. Albo mogliśmy uszanować własną intuicję.
Tym bardziej, że nadchodziła burza, więc własna niepewność była sygnałem,
który być może należało usłyszeć. Przytrzymując się drzewa, świadomie
wczuwaliśmy się w oddech i własne uczucia, niepewni, „zawieszeni” między
szczytem a doliną.
Po chwili odzyskaliśmy trochę spokoju i mogliśmy już jaśniej myśleć.
Odbyliśmy krótką naradę, przyznając się, że chcielibyśmy brnąć dalej, aby
uniknąć poczucia, że pokonał nas strach. Byliśmy też świadomi zagrożenia
i własnych słabości. Po chwili postanowiliśmy więc zaufać własnym uczuciom
i zrezygnować z dalszej wspinaczki. Ostrożnie zeszliśmy z półki skalnej
i znaleźliśmy schronienie w chwili, gdy spadł rzęsisty deszcz i zaczął wiać
porywisty wiatr. Spędziliśmy noc w bezpiecznym miejscu, szczęśliwi, że
okazaliśmy się na tyle mądrzy, że zaufaliśmy własnym uczuciom. Wciąż
jednak pragnęliśmy zdobyć tę górę. W istocie pragnęliśmy tego jeszcze
bardziej niż wcześniej, bo nie chcieliśmy zostać ze świadomością, że pokonał
nas strach.
Następnego dnia zjedliśmy śniadanie i opracowaliśmy strategię.
Podzieliliśmy problem na oddzielne części. Postanowiliśmy pokonywać każdy
odcinek w stosownym tempie, otwarcie przyznając, że wciąż nie mamy
pojęcia, jak – obciążeni plecakami – wejdziemy na półki skalne. Przyznaliśmy
również, że nie wiemy, co nas czeka, czy zdołamy wspiąć się na szczyt, ale
postanowiliśmy podjąć kolejną próbę, a problemy rozwiązywać „na bieżąco”.
Po deszczu zrobiło się bardzo ślisko. Okazało się, że wspinaczka jest
jeszcze trudniejsza niż poprzedniego dnia. Postanowiliśmy wdrapywać się
boso z nadzieją, że uzyskamy lepszą przyczepność dla stóp. I słusznie.
Wspięliśmy się tak wysoko, jak tylko dało się wspiąć z plecakami. Dotarliśmy
do półek skalnych. Wydawało się, że Will ma za ciężki plecak, bo odchylał się
do tyłu, gdy szukał w ścianie punktów zaczepienia dla dłoni i stóp.
Postanowiliśmy zostawić plecaki i wspinać się dalej. Uznaliśmy, że
zobaczymy, co z tego wyniknie. Dotarliśmy do naszego drzewka, tym razem
nie czując strachu. Byliśmy bosi, „straciliśmy” plecaki, a jednak czuliśmy się
zupełnie bezpiecznie. To, co poprzedniego dnia wydawało się przeszkoda nie
do pokonania, teraz nie stanowiło większej trudności. Widzieliśmy wyraźnie,
którędy wejść jeszcze wyżej. W końcu dotarliśmy pod sam szczyt.
Z tego miejsca rozciągał widok zapierający dech w piersiach.
Znajdowaliśmy się powyżej szybko pierzchających chmur burzowych,
podziwiając góry skąpane w porannym słońcu. Po chwili zostawiłem Willa
samego. Wyglądało na to, że przeżywa wyjątkowe chwile. Usiadł na skale
i przez ponad godzinę rozkoszował się w ciszy widokiem gór i dolin, ja
tymczasem wróciłem po nasze plecaki i wniosłem jeden po drugim na górę.
Potem ruszyliśmy dalej.
***
Gdy przeżywamy okres emocjonalnego zamętu i bólu, bardzo dobrą strategią może
okazać się równoległe korzystanie z obu tych podejść. Jedno obejmuje świadomość
myśli i uczuć (perspektywa ukierunkowana na emocje), a drugie dotyczy bezpośredniej
pracy z daną sytuacją (perspektywa ukierunkowana na problem). W przygotowaniu
skutecznej odpowiedzi na stresujące i groźne sytuacje oba spełniają bardzo ważną rolę.
W podejściu ukierunkowanym na problem staramy się zidentyfikować jego źródło
i zasięg, niezależnie od naszych uczuć – jak w przypadku dylematu dziewięciu kropek
w rozdziale 12. Próbujemy się rozeznać, jakie działanie należy podjąć, jakie przeszkody
mogą się pojawić, a także jakie wewnętrzne i zewnętrzne zasoby mamy do dyspozycji.
Takie podejście może wymagać podjęcia działań, których nigdy wcześniej nie
wypróbowaliśmy, poszukiwania pomocy u innych, a nawet zdobycia nowych
umiejętności. Jeśli jednak podzielimy problem na etapy, z którymi potrafimy sobie po
kolei poradzić, i będziemy zajmować się każdym z nich oddzielnie, być może
przekonamy się, że umiemy działać skutecznie nawet w chwilach emocjonalnego
cierpienia i zamętu. W niektórych przypadkach takie podejście może obniżyć pobudzenie
emocjonalne albo nawet pohamować je na tak długo, by nas nie zaślepiło i nie
pogorszyło trudnej sytuacji.
Podejście ukierunkowane na problem kryje w sobie także pewne pułapki, zwłaszcza
gdy zapominamy, że to tylko jedna z dwóch równoległych ścieżek. Niektórzy ludzie
podchodzą do życia wyłącznie w „obiektywny”, rzeczowy sposób, ale zarazem tracą
niekiedy kontakt z uczuciami, które w trudnych sytuacjach zawsze się pojawiają. Mogą
przegapić uczucia innych ludzi, może im zabraknąć inteligencji emocjonalnej. Taka
postawa nie sprzyja harmonii. W dodatku może rodzić sporo niepotrzebnego cierpienia.
Skupiając się na emocjach, obserwujemy własne uczucia i myśli z perspektywy
uważności. Przypominamy sobie, że możemy pracować z uczuciami, podobnie jak Will
i ja zrobiliśmy to na górskim zboczu. Dzięki nieustannej praktyce możemy się przekonać,
że kryzysy emocjonalne dają się „rozpracować”, że możemy poszerzyć pole widzenia
obejmujące nasze uczucia, i to nawet w bardzo trudnej, wymagającej sytuacji, otulając
ją niejako czystą świadomością. Niekiedy taka strategia jest nazywana
przeformułowaniem. Używa się tego określenia, ponieważ chodzi o zastąpienie
dotychczasowej formuły dotyczącej danej kwestii szerszym ujęciem. Przeformułowanie
może odnosić się albo do emocji, albo do problemu, albo do obu. Przykładem
przeformułowania może być dostrzeżenie w naszym problemie szansy lub pozytywnego
wyzwania. Podobnie gdy ujrzymy nasz ból na tle cierpienia innych ludzi, wystawionych
być może na znacznie większą próbę. Sama uważność wyznacza ostateczny wymiar
formuły, w której możemy postrzegać otaczające nas zdarzenia w ich prawdziwej
postaci. Na swój użytek mówię, że następuje wtedy „ortogonalna przemiana
świadomości” 44. W jednej chwili, ze względu na świadomość i zrozumienie wyłaniające
się z jej wielkodusznej i naturalnie inteligentnej przestronności, wszystko nagle się
zmienia. Pojawiają się nowe możliwości, nowe otwarcie, chociaż wszystko jest wciąż
takie samo. Z wyjątkiem nas samych.
***
UWAŻNOŚĆ I DEPRESJA
Nasiona uważności można zasiać i pielęgnować na wiele różnych sposób. Jak zapewne
wiemy, depresja należy do najbardziej rozpowszechnionych i jednocześnie najbardziej
dotkliwych postaci dysregulacji emocji. Czasem w odniesieniu do niej używa się
metafory wpadnięcia w czarną dziurę. Na całym świecie, zwłaszcza w społeczeństwach
korzystających z zaawansowanych technik, depresja stanowi poważny problem
w dziedzinie zdrowia publicznego i niewyczerpane źródło chronicznej udręki. W ciągu
ostatnich dwudziestu lat nastąpiła w tej dziedzinie bardzo ważna zmiana, mieszcząca się
zresztą w paradygmacie, o którym mowa w tej książce. Mianowicie w terapii
zmierzającej do obniżenia ryzyka nawrotów depresji po udanym leczeniu zaczęto sięgać
po praktyki medytacyjne i ogólną formułę pracy analogiczną do MBSR. Mam na myśli
przede wszystkim rozwój i szerokie stosowanie terapii poznawczej opartej na uważności.
Program terapii poznawczej opartej na uważności – MBCT – został opracowany przez
światowej sławy badaczy emocji i terapeutów poznawczych zajmujących się przede
wszystkim depresją: Zindela Segala z Uniwersytetu Toronto oraz Marka Williamsa
z Oxfordu i Johna Teasdale’a również z Oxfordu, wcześniej pracującego także
w Cambridge. Historia pracy nad stworzeniem MBCT została barwnie opisana w ich
książce Terapia poznawcza depresji oparta na uważności 45. MBCT opiera się na takiej
samej ośmiotygodniowej formule jak MBSR, a jest przeznaczona dla osób, które
doświadczyły wielu epizodów klinicznej depresji, obecnie zaś nie mają objawów
choroby, ponieważ przeszły udaną terapię poznawczą lub terapię z użyciem
antydepresantów. Ryzyko nawrotu w przypadku osób, które mają za sobą co najmniej
trzy epizody klinicznej depresji, wynosi ponad 90 procent. Koszty ponownego
pogorszenia, w tym koszty wywołane cierpieniem takich osób są ogromne.
W randomizowanym badaniu opublikowanym po raz pierwszy w roku 2000 Teasdale,
Segal i Williams wraz z kolegami wykazali, że w grupie pacjentów z historią co najmniej
trzech epizodów poważnych zaburzeń depresyjnych, którzy wzięli udziału w programie
MBCT, liczba nawrotów zmniejszyła się o połowę w porównaniu z grupą kontrolną.
Grupa kontrolna była objęta jedynie rutynową terapią i kontynuowała dotychczasową
standardową formę leczenia. Biorąc pod uwagę częstość występowania poważnych
zaburzeń depresyjnych oraz wysokie ryzyko nawrotów objawów po udanej terapii, były
to zdumiewające wyniki. Zainteresowanie uważnością i MBCT bardzo szybko wzrosło
dzięki aktywnym działaniom społeczności związanej z terapią poznawczą, do czego
przyczynił się także znakomity poziom naukowy tych badań. Po pierwszej książce
twórców MBCT, adresowanej przede wszystkim do terapeutów, ukazała się kolejna,
którą napisałem wraz z nimi i która była skierowana do szerszej publiczności. 46
Kluczowym elementem podejścia MBCT jest zrozumienie, że wszelkie wysiłki
wyperswadowania sobie depresji albo szukanie wyjścia z niej poprzez zmianę stylu
myślenia czy też zmianę nastawienia do siebie tylko ją pogłębiają. Niezbędna jest raczej
zmiana, którą opisujemy tutaj od samego początku: przejście od postawy „naprawiania”
tego, co uznajemy w nas za wadliwe (jeszcze jeden niefortunny element sfery
działania), do stanu umysłu, który jest bardziej tolerancyjny, akceptujący i po prostu
świadomy. Chodzi o sferę czystego bycia. To właśnie z nią eksperymentowaliśmy
w trakcie praktyk medytacyjnych i może na tym etapie mamy już pierwsze związane
z nią doświadczenia. W sferze czystego bycia po prostu przyglądamy się wszystkim
myślom jako „zdarzeniom w polu świadomości”, które pojawiają się i odchodzą jak
chmury na niebie. Nie należy ich traktować zbyt osobiście ani uznawać za
stuprocentowo prawdziwe. W przypadku osób mających za sobą co najmniej trzy
epizody chronicznej depresji MBCT zalecana jest przez krajową służbę zdrowia Wielkiej
Brytanii jako terapia zapobiegająca nawrotom. Fachowe piśmiennictwo dotyczące badań
nad skutecznością MBCT ciągle się powiększa. Terapia ta jest stosowana również
z powodzeniem w przypadkach tak zwanej depresji lekoopornej. Opracowano także
zastosowania MBCT w przypadkach innych dolegliwości, takich jak przewlekłe
zaburzenia lękowe 47.
25
W filmie Zacznijmy od nowa nakręconym pod koniec lat siedemdziesiątych jest scena,
w której Burt Reynolds idzie do domu towarowego w towarzystwie młodej kobiety
granej przez Jill Clayburgh. W sklepie Jill ma napad lękowy. Gdy zdezorientowany
mężczyzna próbuje pomóc jej zapanować nad emocjami, okazuje się, że dokoła zebrał
się już tłum gapiów. Burt krzyczy do nich: „Szybko, czy ktoś ma valium?”. Wtedy setki
rąk zaczynają gorączkowo szukać tabletek po kieszeniach i torebkach.
Nie ma wątpliwości, że żyjemy w epoce trawionej uczuciem niepokoju. Pod tym
względem w ciągu czterdziestu lat od nakręcenia tej sceny nic się nie zmieniło. Biorąc
pod uwagę tempo życia i oczekiwania, jakie mamy w stosunku do własnego umysłu
w epoce cyfryzacji, jest jeszcze gorzej. Wiele osób pojawia się w naszej klinice
z powodu stanów lękowych wywołanych przez stres, który zdominował ich życie. Jakby
tego było mało, często sytuację pogarszają dodatkowe problemy zdrowotne. W naszej
pracy lęk to jeden z najczęściej odnotowywanych stanów umysłu. Nie jest więc
zaskoczeniem, że większość pacjentów trafia do nas, ponieważ oni sami lub ich lekarze
dostrzegają, że bardzo potrzebny jest im relaks i umiejętność lepszego radzenia sobie
ze stresem.
Gdybyśmy byli ze sobą szczerzy, większość z nas musiałaby przyznać, że żyjemy
w otchłani strachu i najczęściej próbujemy ignorować ten fakt. Od czasu do czasu
strach przeżywają nawet najtwardsi z nas. Może to być strach przed śmiercią,
opuszczeniem albo zdradą. Może wynikać z dawnych traum, zarówno tych pisanych
przez duże T, jak i tych pomniejszych. Może chodzić o strach przed chronicznym
lekceważeniem i odrzuceniem, przed wykorzystaniem i przemocą, a nawet torturami.
Strach może wynikać z bólu albo z tego, że się go spodziewamy, z samotności, choroby
lub upośledzenia. Boimy się, że ktoś, kogo darzymy miłością zostanie skrzywdzony lub
zabity, boimy się popełniania błędów i zarazem boimy się sukcesu. Boimy się, że kogoś
zawiedziemy, boimy się o losy naszej planety. Większość z nas nosi w sobie takie lęki,
lecz choć towarzyszą nam bez przerwy, ujawniają się tylko w pewnych okolicznościach.
Niektórzy radzą sobie z uczuciem strachu lepiej od innych. Strach zwykle ignorujemy,
zaprzeczamy mu lub go ukrywamy. Wtedy niestety wzrasta prawdopodobieństwo, że
taka postawa zaszkodzi nam w inny sposób. Może to bowiem z jednej strony prowadzić
do wadliwych wzorców zachowań przystosowawczych, takich jak apatia, agresja
kompensująca brak poczucia pewności siebie lub poczucie bezradności wywołane
samym uczuciem strachu, z drugiej zaś możemy mieć skłonność do koncentrowania się
na objawach fizycznych albo innych, mniej groźnych aspektach życia, dających nam
większe poczucie panowania nad sytuacją. Negowanie, ignorowanie lub ukrywanie lęku
może wydawać się trudne czy wręcz niemożliwe. Brak skutecznych sposobów radzenia
sobie ze stanami lękowymi sprawia, że strach będzie miał szkodliwy wpływ na zdolność
funkcjonowania. Chroniczny lęk może wzmacniać wzorzec unikania, w przypadku
którego ludzie starają się za wszelką cenę unikać myśli, uczuć, wspomnień i doznań
fizycznych, pociągających za sobą poczucie zagrożenia. Wycofują się wówczas z życia
powodowani strachem przed wewnętrznymi doświadczeniami. U niektórych chroniczny
lęk może się także skończyć depresją. No i oczywiście strach we wszystkich swoich
formach skłania nas do sięgania po najróżniejsze rodzaje niewłaściwej adaptacji
omówione w rozdziale 19.
Pielęgnowanie uważności może mieć pozytywny wpływ na reakcje lękowe, jeśli
skorzystamy ze ścieżki świadomej reakcji na stres omówionej w rozdziale 20. W kilku
badaniach, które przeprowadziliśmy wraz z kolegami z oddziału psychiatrycznego, udało
nam się w ciągu dwóch miesięcy uzyskać znaczny spadek wskaźników lęku i depresji
u pacjentów, u których oprócz dolegliwości i schorzeń fizycznych zdiagnozowano
również ogólne zaburzenie lękowe albo zaburzenia z napadami lęku panicznego. Co
więcej, w trakcie przeprowadzonych trzy lata później badań uzupełniających
stwierdziliśmy, że takie pozytywne zmiany się utrzymały 48. W dalszej części książki
badania te zostaną omówione bardziej szczegółowo.
W przypadku chronicznego lęku sięgnięcie po techniki uważności zaczyna się
oczywiście od objęcia go świadomą, nieosądzającą obserwacją. Gdy przyglądamy się
lękowi, pojawiającemu się w postaci myśli, uczuć i doznań cielesnych, tworzymy
znacznie lepsze warunki do zorientowania się, jaka jest ich prawdziwa natura oraz jak
najlepiej odpowiedzieć. Wówczas jesteśmy mniej podatni na ich intensywność.
Będziemy też mniej skłonni kompensować sobie rozwój wypadków w sposób, który nas
ogranicza lub wyniszcza.
Słowo „strach” sugeruje, że opisywane uczucie ma konkretną przyczynę.
W warunkach zagrożenia każdy z nas może doświadczyć strachu, a nawet przerażenia.
To główny element reakcji „walcz lub uciekaj”. Strach przeżywają ofiary napaści i osoby
dowiadujące się, że wykryto u nich śmiertelną chorobę. Strach może być skutkiem
nagłych problemów z oddychaniem. Osoby z przewlekłą obturacyjną chorobą płuc
muszą nauczyć się, jak sobie z nim radzić i jak przezwyciężyć następujący później atak
paniki. Na bardziej prozaicznej płaszczyźnie strach wywołuje choćby zbliżający się
nieprzekraczalny termin wywiązania się z podjętych zobowiązań.
Przerażające myśli i przeżycia z łatwością wywołują stan paniki, podsycany przez
desperację i poczucie utraty kontroli. W sytuacji zagrożenia panika jest bardzo
niebezpieczną i niefortunną reakcją, ponieważ upośledza nas w chwili, gdy najbardziej
potrzebujemy przytomności umysłu.
Kiedy mówimy o „lęku”, mamy na myśli podobny, zdecydowanie reaktywny stan
emocjonalny niezwiązany jednak z jasno określoną przyczyną lub zagrożeniem. Lęk jest
ogólnym stanem niepewności i pobudzenia, który może pojawić się jakby bez powodu.
Czujemy go, lecz tak naprawdę nie wiemy, dlaczego czujemy. W rozdziale 23,
omawiając ból głowy, wspominaliśmy o sytuacji, gdy budzimy się roztrzęsieni, spięci
i przerażeni. Jeśli dokuczają nam stany lękowe, bardzo często ich poziom nie ma
żadnego związku z faktyczną presją. Może się okazać, że wskazanie ostatecznej
przyczyny takich uczuć jest dla nas bardzo trudne. Zamartwiamy się przez cały czas,
nawet wtedy, gdy nie ma do tego żadnego powodu. Jesteśmy tak spięci, że
podstawowy tryb funkcjonowania to postrzeganie wszystkiego w czarnych barwach
i przekonanie, że powody do zmartwień nie znikną nigdy – „żeby nie wiem co, i tak
będzie źle”. Gdy taki stan umysłu się utrwala, nazywa się go uogólnionym zaburzeniem
lękowym. Symptomy to dygot, roztrzęsienie, napięcie mięśniowe, zniecierpliwienie, duża
podatność na zmęczenie, płytki oddech, przyśpieszone tętno, potliwość, uczucie
suchości w ustach, zawroty głowy, mdłości, „zaciśnięte gardło”, nerwowość,
płochliwość, kłopoty z koncentracją, kłopoty z zasypianiem, zaburzenia snu,
poirytowanie.
Poza uogólnionym zaburzeniem lękowym niektórzy cierpią na tak zwane napady lęku
albo napady paniki. Są to oddzielne epizody intensywnego strachu i zdenerwowania
niezwiązane z żadnym wyraźnym powodem. Ludzie nękani napadami paniki często nie
mają pojęcia, czym są spowodowane ani kiedy nastąpią. W trakcie pierwszego epizodu
może im się wydawać, że mają zawał, ponieważ bardzo często towarzyszą mu ostre
objawy fizyczne, obejmujące ból w klatce piersiowej, zawroty głowy, płytki oddech
i obfite pocenie się. Ponadto może się pojawić poczucie odrealnienia, utraty zmysłów
czy całkowitej utraty kontroli nad własnym zachowaniem. Gdy w takiej sytuacji lekarz
mówi nam, że nie mamy zawału ani nie tracimy zmysłów, to zamiast nas pocieszyć
może wprawić nas w jeszcze większą konsternację, bo przecież widać gołym okiem, że
coś jest z nami zdecydowanie nie w porządku. Jeśli trafiliśmy pod opiekę lekarza, który
rozpozna te symptomy jako atak paniki, być może zyskamy pomoc. Niestety wiele osób
z atakami paniki ciągle trafia na pogotowie lub ostry dyżur. Tam dowiadują się, że „nic
im nie jest” i są odsyłane do domu bez żadnego wsparcia czy choćby recepty na środki
uspokajające.
To, że mamy „tylko” atak paniki, od którego przecież się nie umiera i nie trafia do
szpitala psychiatrycznego, może stanowić pocieszenie. Znacznie ważniejsza jest jednak
świadomość, że z takimi gwałtownymi stanami ciała i umysłu możemy pracować,
zmieniając sposób widzenia procesu myślowego i reaktywnego aspektu umysłu oraz
poświęcając mu baczną uwagę. Właśnie w celu podjęcia tego typu wewnętrznej pracy
lekarze, psychiatrzy, psychologowie i psychoterapeuci wysyłają swoich pacjentów
cierpiących na chroniczne napady paniki na trening MBSR w Klinice Redukcji Stresu.
W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych we współpracy z kolegami z oddziału
psychiatrycznego przeprowadziliśmy badanie wpływu treningu MBSR w przypadku
dwudziestu dwóch pacjentów skierowanych do nas z objawami somatycznymi
i diagnozą uogólnionego zaburzenia lękowego i zaburzenia z napadami lęku panicznego.
Badanie zostało przeprowadzone, ponieważ obserwowaliśmy radykalną poprawę stanu
u osób cierpiących na duży poziom lęku, poprawę zasługującą naszym zdaniem na
systematyczne zbadanie. Po programie oprócz informacji ze strony naszych pacjentów,
że mieli wrażenie większej kontroli nad uczuciami paniki, stwierdziliśmy jeszcze u nich
znaczne obniżenie wskaźników lęku, fobii i objawów somatycznych. Postanowiliśmy
poddać te wyniki nieco bardziej rygorystycznym analizom, w oparciu o bardziej
zaawansowane pomiary monitorujące stan psychiczny pacjentów. Mieliśmy też poczucie,
że diagnozy pacjentów skierowanych do naszej kliniki wymagają niezależnego
potwierdzenia. Mogliśmy tego dokonać dzięki współpracy z ekspertami z dziedziny
psychiatrii i psychologii, którzy pomogli nam potwierdzić rozpoznanie stanów lękowych
i monitorować postępy pacjentów. Badanie rozpoczęliśmy od pozyskania osób, które
zostały skierowane do kliniki i w kwestionariuszu uczestnika zaznaczyły wysoki poziom
lęku. Każdy, kto zgodził się wziąć udział w badaniu, odbył obszerny wywiad prowadzony
przez psychiatrę lub psychologa klinicznego w celu postawienia precyzyjnej diagnozy
psychologicznej. Poziom lęku, depresji i paniki był także oceniany w każdym kolejnym
tygodniu treningu oraz przez trzy miesiące po zakończeniu programu. Badanie objęło
dwadzieścia dwie osoby. Trzy lata później przeprowadziliśmy badanie uzupełniające.
W czasie ośmiu tygodni programu MBSR stwierdziliśmy, że zarówno poziom lęku, jak
i depresji znacznie obniżył się w przypadku wszystkich uczestników badania. To samo
dotyczyło częstotliwości i intensywności napadów paniki. W czasie trzech miesięcy po
programie lepsze wskaźniki nadal się utrzymywały. Trzy miesiące po zakończeniu
programu większość uczestników całkowicie uwolniła się od napadów paniki. Trzy lata
później sytuacja wyglądała tak samo. Ponadto większość nadal praktykowała wybraną
formę medytacji.
Badania te, choć prowadzone na małej grupie i bez uwzględnienia randomizacji jako
warunku kontrolnego, wykazały, że osoby cierpiące na napady paniki i zaburzenia
lękowe mogą wynieść duże praktyczne korzyści z treningu uważności. Z naszych badań
wynikało także, że umiejętności wyniesione z programu przez pacjentów odcisnęły w ich
życiu trwały ślad, podobnie jak w przypadku osób dotkniętych chronicznym bólem,
o których opowiedzieliśmy w rozdziale 22.
Gdy osoby z objawami zaburzeń lękowych uczestniczyły w treningu MBSR,
instruktorzy nie traktowali ich w żaden szczególny sposób. W rzeczywistości nie wiedzieli
nawet, kto bierze udział w badaniu, nie mówiąc o tym, że nikt nie wspominał o nim na
zajęciach. Nie wprowadziliśmy także żadnej zmiany w curriculum MBSR, która miałaby
wpłynąć na poprawę wyników pacjentów ze zdiagnozowanymi zaburzeniami lękowymi.
Poza tym nie można było odróżnić uczestników badania od innych uczestników
programu – pacjentów cierpiących na chroniczny ból, choroby serca, nowotwory i inne
dolegliwości. Chociaż wyniki badania grupy dwudziestu dwóch osób świadczyły o dużej
poprawie w zakresie różnych symptomów objętych pomiarami, najbardziej interesującą
część stanowi ostatecznie to, że podobnie jak w przypadku każdej innej osoby
pojawiającej się w naszej poradni wszyscy uczestnicy badania mieli własne wyjątkowe
przeżycia. Co prawda wyniki badania sugerują, że praktykowanie uważności może
radykalnie zmniejszyć objawy zaburzeń lękowych oraz częstotliwość i intensywność
napadów paniki, ale to właśnie indywidualne przypadki najlepiej pokazują, jak bardzo
pożyteczna może być praktyka uważności. Oto historia jednej z osób, którym udało się
rozwiązać problemy po jedenastu latach chronicznego lęku i paniki.
HISTORIA CLAIRE
***
Historia Claire świadczy o tym, że dzięki praktyce medytacji uważności można opanować
chroniczny lęk i panikę, a przynajmniej może to zrobić ktoś, kto jest w stanie wzbudzić
w sobie silną motywację. Jej doświadczenia, a także doświadczenia wielu innych
pacjentów Kliniki Redukcji Stresu wskazują, że podejście bazujące na uważności może
być w takich przypadkach terapią „pierwszego rzutu”, zanim zapadnie decyzja
o sięgnięciu po leki, zwłaszcza w odniesieniu do osób, które nie chcą opierać swego
leczenia na farmakologii.
Nie znaczy to, że w terapii stanów lękowych i paniki używanie leków jest
niewłaściwe. Niektóre środki uspokajające i antydepresyjne są wyjątkowo skuteczne
w opanowywaniu ostrych zaburzeń tego typu. Pomagają pacjentowi szybko dojść do
siebie i odzyskać allostatyczną samoregulację. Leki mogą być również bardzo skutecznie
łączone z dobrą psychoterapią i poradnictwem behawioralnym, opierającym się na
różnych podejściach, takich jak terapia poznawcza, hipnoza, a także, coraz częściej,
interwencje bazujące na uważności. Zarazem doświadczenia Claire związane
z farmakoterapią są dość typowe. Wielu pacjentów z zaburzeniami lękowymi ma
poczucie, że podawane im leki niespecjalnie pomagają. Niestety przepisywanie leków
często zastępuje słuchanie pacjentów; lekarze wyręczają się tym zamiast prowadzić ich
tak, by zorientowali się w swoim położeniu, potem zaś nauczyli się samoregulacji
i odnajdywania wewnętrznej równowagi. Claire była zdeterminowana, by stawić czoło
swojemu lękowi i nad nim zapanować, ponieważ nie miała wątpliwości, że stan ten
rujnuje jej życie. Miała wrażenie, że uzależnienie od leków uspokajających pogłębia
poczucie, że jest kłębkiem nerwów i psychicznym wrakiem. Udowodniła sobie, że jej
intuicja jest trafna, że nie musi przeżyć całego życia jako osoba upośledzona, zażywając
leki do końca swoich dni, jakby miała niedoczynność tarczycy.
***
***
Uważna praca z silnymi myślami i emocjami nie oznacza, że nie doceniamy ich ekspresji
albo że silne emocje są złe, problematyczne czy niebezpieczne i należy podjąć wszelkie
starania, by je „kontrolować”, stłumić itd. Poświęcanie emocjom przytomnej uwagi,
akceptowanie ich, a potem puszczenie bez odreagowywania nie jest równoznaczne
z odmawianiem im znaczenia czy ucieczką. Oznacza jedynie, że wiemy, czego
doświadczamy, że mamy pełną świadomość, że są to emocje, rozpoznając naturę złości,
strachu czy smutku. Nasza świadomość nie jest rozzłoszczona, nie jest też zlękniona ani
smutna. Świadome zakorzenienie tu i teraz w silnych emocjach nie oznacza, że
będziemy je tłumić albo się od nich odcinać. Oznacza po prostu, że mamy większe
szanse na działanie w duchu klarowności i wewnętrznej równowagi, ponieważ teraz,
właśnie w tej chwili, zyskaliśmy szersze spojrzenie na swoje doświadczenie i nie dajemy
się ponieść bezmyślnemu odreagowywaniu. Siła naszych uczuć stopiona z czystą
świadomością może zostać użyta bardziej kreatywnie i trafnie. Wzburzenie nie działa już
jak oliwa dolana do ognia, nie wyrządzamy nikomu krzywdy pod jego wpływem, co
zdarza się, gdy tracimy kontakt z własnym wnętrzem. Również w tym przypadku
perspektywa ukierunkowana na emocje może dzięki uważności uzupełniać perspektywę
ukierunkowaną na problem. Praktyka medytacji w tej postaci, wpleciona w codzienne
życie oraz jego emocjonalne wzloty i upadki, przekształca się w jogę, zachęcając nas do
płynnej pracy z napięciami. To z kolei pozwala nam demaskować nawykową skłonność
do sabotowania własnej wolności, gdy traktujemy emocje zbyt osobiście
i bezrefleksyjnie je odreagowujemy.
***
***
***
***
Skoro już trochę wiemy, jak to jest, gdy brak nam czasu, i co moglibyśmy w tej sprawie
zrobić, wyobraźmy sobie, że znaleźliśmy się w odwrotnej sytuacji, nie wiemy, co zrobić
z ogromem czasu, który mamy do dyspozycji. Smutna rzeczywistość polega na tym, że
najczęściej spotyka nas to w zaawansowanym wieku, gdy robi się wokół nas pusto,
zapadamy na zdrowiu, któryś ze zmysłów zawodzi, pogłębiając poczucie izolacji, i wtedy
czas zaczyna nam naprawdę ciążyć. Dopada nas poczucie pustki, wykluczenia z życia
i działań, które nadawały mu sens. Być może ciągle siedzimy w domu. Trudniej nam się
poruszać, wzrok się męczy przy czytaniu, czas płynie wolno. Być może nie mamy już
przyjaciół ani krewnych albo mieszkamy z dala od rodziny, nie wiemy, jak działa internet
i nawet nie chcemy wiedzieć. Jaki więc pożytek wyciągnąć z niedziałania? Przecież nie
robimy nic od dawna i doprowadza nas to do szału!
W rzeczywistości możliwe, że jesteśmy bardzo zajęci i w ogóle sobie tego nie
uświadamiamy. Przede wszystkim może się okazać, że jesteśmy „zaabsorbowani”
poczuciem nieszczęścia, nudą i niepokojem. Prawdopodobnie często rozpamiętujemy
różne sprawy, przeżywając na nowo miłe lub przykre chwile z przeszłości. Może też
pochłania nas złość w stosunku do innych ludzi z powodu zamierzchłych spraw. Może
pochłania nas samotność, żal, użalanie się nad sobą, beznadzieja. Takie mentalne
zawirowania mogą zupełnie odbierać energię. Bywają wyczerpujące i sprawiają, że czas
ciągnie się bez końca. Samotność sama w sobie stanowi czynnik ryzyka, zagrażając
zarówno naszemu zdrowiu, jak i morale. Jak pamiętamy, badania przeprowadzone przez
Uniwersytet Carnegie Mellon wykazały, że trening MBSR może zmniejszyć poczucie
samotności. Wydaje się ponadto, że jego skutki sięgają aż do poziomu komórek
i genów. Jednym z powodów tego wpływu może być przekształcenie naszego stosunku
do czasu.
Subiektywne doświadczenie upływu czasu zdaje się być powiązane z aktywnością
myśli. O przeszłości i przyszłości myślimy. Czas mierzymy, odnosząc się do przestrzeni,
która oddziela nasze myśli wyłaniające się z ich niekończącego się strumienia. Gdy
praktykujemy uważną obserwację pojawiających się i znikających myśli, pielęgnujemy
zdolność trwania w ciszy i bezruchu poza strumieniem myśli, w bezczasowej
teraźniejszości. Skoro teraźniejszość jest zawsze tu i teraz, jest też zawsze poza
zasięgiem upływającego czasu. W Czterech kwartetach T.S. Eliot ujął to następująco:
Na cały dostępny nam czas warto spojrzeć jako na okazję do podjęcia wewnętrznej
pracy nad czystym byciem i wzrastaniem. Wówczas, nawet gdy nasze ciało nie
funkcjonuje „prawidłowo” i jesteśmy uwięzieni w domu albo przykuci do łóżka, nawet
gdy nasze możliwości nie są już takie jak dawniej, nadal możemy zmienić własne życie
w przygodę i odnaleźć sens w każdej chwili istnienia. Jeśli zaangażujemy się
w rozwijanie uważności, nasza fizyczna izolacja może nabrać innego znaczenia.
Przeciwwagą dla odcięcia od zewnętrznych aktywności oraz dla bólu i żalu wywołanych
takim ograniczeniem może być radość czerpana z innych, otwierających się przed nami
możliwości, nowa perspektywa postrzegania samych siebie, bardziej optymistyczna,
pomagająca przeformułować czas odbierany jako brzemię w czas przeznaczony na
czyste bycie, na dzieło niedziałania, samoświadomości i zrozumienia, dzieło bycia
obecnym dla innych i z innymi ze współczuciem i życzliwością.
Oczywiście taka praca nie ma końca i nie sposób przewidzieć, dokąd nas zaprowadzi.
Ostatecznie będzie to jednak miejsce z dala od cierpienia, od nudy, lęku, użalania się
nad sobą, za to blisko uzdrowienia. Negatywne stany umysłu nie przetrwają zbyt długo,
gdy regularnie zanurzamy się w bezczasowość. Jak miałyby do nas dotrzeć, skoro
w takiej chwili jesteśmy zanurzeni w spokój? Skoncentrowana i stabilna świadomość
może odegrać rolę tygla, w którym negatywne stany umysłu ulegają przeobrażeniu.
A gdy jesteśmy wciąż dość sprawni, by podejmować działania w świecie
zewnętrznym, zanurzenie w niedziałaniu będzie prowadziło do zrozumienia, jak
nawiązywać kontakt z innymi, jak postępować i angażować się w wydarzenia, wnoszące
sens w nasze życie, ale także w życie innych. Każdy z nas ma coś do zaoferowania
światu – coś, czym nie może się podzielić ze światem żadna inna osoba, coś
unikatowego i bezcennego. Jest to oczywiście nasze niepowtarzalne istnienie.
Praktykując niedziałanie, możemy odkryć, że nie musimy już zmagać się
z niezmierzonym czasem, z którym nie wiemy, co począć, bo dzień okaże się za krótki,
by zrobić wszystko, co trzeba.
***
Jeśli spojrzymy na swoje życie z perspektywy kosmosu, nikt z nas nie gości na świecie
zbyt długo. Całkowita długość ludzkiego życia na naszej planecie jest krótsza niż
mgnienie oka. Nasze indywidualne życie w skali czasu geologicznego jest niebywale
krótkie. Nieżyjący już paleontolog Stephen Jay Gould przypominał, że „człowiek
zamieszkuje naszą planetę najwyżej od około dwustu pięćdziesięciu tysięcy lat, a więc
z grubsza przez 0,0015 procenta historii życia na Ziemi, porównywalnego do ostatniego
cala kosmicznej mili”. Jednak sposób, w jaki nasz umysł odwzorowuje czas, sugeruje, że
czeka nas bardzo długie życie. Co gorsza, zwłaszcza w jego początkowej fazie lubimy
ulegać złudzeniu w postaci przekonania o własnej nieśmiertelności czy niezniszczalności.
Kiedy indziej bywamy aż nadto świadomi nieuchronności śmierci i tego, że to życie
szybko przemija.
Być może ostatecznie to właśnie świadome lub nieświadome przewidywanie śmierci
leży u podłoża odczuwanej przez nas presji czasu. Nie ma wątpliwości, że angielskie
słowo oznaczające nieprzekraczalny termin, deadline, niesie taki przekaz. W naszym
życiu jest mnóstwo ostatecznych terminów narzuconych nam w pracy, przez innych
ludzi czy przez nas samych. Ciągle gdzieś gnamy, ciągle nad czymś pracujemy, starając
się wypełnić swoje obowiązki „na czas”. Często presja czasu jest tak duża, że robimy, co
mamy do zrobienia, byle mieć to za sobą i móc powiedzieć, „Mam to z głowy”, po czym
skreślamy tę pozycję z niekończącej się listy spraw do załatwienia. Potem zabieramy się
za następną rzecz, śpiesząc się, pędząc przez dane nam chwile. Rozpędzamy się coraz
bardziej, by ze wszystkim zdążyć, wiedząc, że to niewykonalne. Tylko czasem dociera
do nas, że jeśli nie będziemy dość ostrożni, przegapimy to, co najcenniejsze,
najważniejsze i najczęściej pomijane w naszym życiu, a mianowicie swoją własną,
zanurzoną w cielesności świadomość, kto jest podmiotem całej tej aktywności. Innymi
słowy – przypomnijmy to raz jeszcze – w ten sposób możemy przegapić sferę czystego
bycia.
Niektórzy lekarze są przekonani, że stres związany z czasem stanowi obecnie
podstawową przyczynę pojawiania się chorób. Działanie pod presją czasu było
pierwotnie uważane za jedną z najistotniejszych cech osób podatnych na chorobę
wieńcową, a więc osób typu A. Syndrom typu A bywa czasem określany jako „choroba
pośpiechu”. Osoby z tej kategorii napędza presja czasu, potrzeba pośpiechu, coraz
szybszego wykonywania wszystkich czynności, a także myślenia o kilku rzeczach
jednocześnie. Na ogół są też marnymi słuchaczami – przerywają i kończą zdania za
innych. Są bardzo niecierpliwi. Siedzenie i nieangażowanie się w żadną czynność albo
stanie w kolejce sprawia im ogromną trudność. Mają skłonność do dominowania
w sytuacjach towarzyskich i zawodowych, a pośpiech widać nawet w ich
wypowiedziach. Typ A łatwo wdaje się w rywalizację, szybko się irytuje, jest często
cyniczny i wrogo nastawiony. Jak widzieliśmy, wrogie nastawienie oraz cynizm to
najbardziej toksyczne elementy zachowania narażającego nas na chorobę wieńcową,
choć można też spotkać się z opinią, że wynikają po prostu z poczucia presji czasu.
Jednak nawet jeśli kolejne badania nie zaliczają presji czasu do przyczyn choroby
wieńcowej, nie da się ukryć, że czynnik ten jest sam w sobie toksyczny. Bez
odpowiedniego potraktowania stres związany z czasem podkopuje jakość naszego życia
oraz zagraża naszemu zdrowiu i równowadze.
Robert Eliot, kardiolog i badacz stresu, w następujący sposób opisał stan swego
umysłu oraz stosunek do czasu w okresie poprzedzającym zawał serca – a chodzi
o czasy sprzed epoki internetu:
Moje ciało domagało się odpoczynku, ale mózg go nie słuchał. Miałem
zaległości w harmonogramie. Mój plan zakładał, że w wieku czterdziestu lat
powinienem być szefem kardiologii na dobrym uniwersytecie. W 1972 roku
miałem czterdzieści trzy lata i właśnie opuściłem Uniwersytet Florydy
w Gainesville i przyjąłem stanowisko szefa kardiologii na uniwersytecie
w Nebrasce. Żeby nadrobić zaległości, musiałem tylko trochę przyśpieszyć.
Czułem się, jakbym znalazł się w pułapce, z której nigdy się nie uwolnię
i nigdy nie zrealizuję swoich marzeń. W poczuciu desperacji zrobiłem to
samo, co robiłem przez całe życie. Zwiększyłem tempo. Próbowałem
przeforsować sprawy, na których mi zależało. Przemierzałem Nebraskę
wzdłuż i wszerz, ucząc kardiologii wiejskich internistów, zabiegając o ich
wsparcie dla uniwersyteckiego programu rozwoju kardiologii. Dawałem
w całym kraju wykłady, organizowane najczęściej w ostatniej chwili.
Pamiętam, że w trakcie jednego z takich wyjazdów seminarium udało się
nadzwyczajnie, więc w samolocie w drodze powrotnej moja żona Phyllis
chciała się nacieszyć naszym sukcesem. Ale ze mną było to niemożliwe.
Przeglądałem gorączkowo arkusze ewaluacyjne, zastanawiając się, co zrobić,
by następne seminarium wypadło jeszcze lepiej.
Nie miałem czasu dla rodziny, dla przyjaciół. Nie miałem chwili na relaks
i rozrywkę. Gdy Phyllis kupiła mi rower stacjonarny na gwiazdkę, poczułem
się dotknięty. Skąd wziąć czas, żeby pedałować?
Byłem przemęczony, ale to wypierałem. Nie przejmowałem się swoim
zdrowiem. Dlaczego miałbym się martwić? Byłem ekspertem w dziedzinie
chorób serca i wiedziałem, że w moim przypadku nie ma mowy o żadnym
czynniku ryzyka. Mój ojciec dożył siedemdziesięciu ośmiu lat, a moja matka
osiemdziesięciu pięciu, żadne z nich nie miało objawów choroby serca. Nie
paliłem. Nie miałem nadwagi. Nie miałem nadciśnienia. Nie miałem
wysokiego poziomu cholesterolu. Nie miałem cukrzycy. Byłem przekonany, że
jestem odporny na choroby serca.
Niemniej ponosiłem ogromne ryzyko z wielu innych powodów.
Przeciążałem swój organizm przez zbyt długi czas. Na dodatek wyglądało na
to, że wszystkie moje wysiłki są daremne… Ogarnęło mnie rozczarowanie
i poczucie, że utknąłem w jakiejś matni. Wtedy tego nie wiedziałem, ale moje
ciało cały czas reagowało na ten wewnętrzny chaos. Kropla drążyła skałę.
Zegar tykał przez dziewięć miesięcy. Bomba wybuchła dwa tygodnie po
moich czterdziestych czwartych urodzinach.
Jak opisał to później, któregoś dnia wpadł w złość i nie mógł się uspokoić. Po bezsennej
nocy i długiej podróży samochodem na umówione spotkanie wygłosił wykład. Po
obfitym lunchu próbował badać chorych, ale umysł miał otępiały, do tego pojawiły się
zaburzenia wzroku. Kręciło mu się w głowie. Były to symptomy nadchodzącego zawału
serca.
Zawał skłonił Eliota do napisania książki pt. Is It Worth Dying For? (Czy warto za to
umierać?). Opisuje w niej, jak doszedł do wniosku, że odpowiedź brzmi „Nie!” oraz jak
zmienił swój stosunek do czasu i stresu. Swoje życie w okresie, który doprowadził do
zawału, Eliot nazwał „pozbawionym radości kieratem”. A napisała to przecież osoba,
która najwyraźniej kochała swoją pracę.
Norman Cousins, słynny dziennikarz i intelektualista, w podobny sposób opisał
w książce The Healing Heart okoliczności, które również doprowadziły go do zawału
serca. Czasy, gdy środki bezpieczeństwa na lotniskach nie były jeszcze tak ostre jak
dziś, wspominał tak:
Głównym źródłem stresu w moim życiu przez całe lata były lotniska
i samoloty, z których musiałem korzystać, mając kalendarz wypełniony
wykładami i konferencjami. Przedzieranie się przez korki w drodze na
lotnisko, ganianie po terminalach, stanie w kolejkach po karty pokładowe,
chaos spowodowany dokonywaniem przez linie lotnicze nadmiernej liczby
rezerwacji, czekanie na bagaż, który nie doleciał, zmiany stref czasowych,
nieregularne posiłki, zbyt mała ilość snu – przez całe lata znosiłem te
konsekwencje podróży lotniczych. Pod tym względem druga połowa lat
osiemdziesiątych była naprawdę nie do zniesienia…
Przed Bożym Narodzeniem wróciłem z męczącej podróży na Wschodnie
Wybrzeże, a już kilka dni później miałem lecieć na południowy wschód.
Zapytałem sekretarkę, czy można ten wyjazd przełożyć albo anulować.
Wytłumaczyła mi, że z ważnych powodów powinienem trzymać się
wcześniejszych ustaleń. Było jasne, że tylko jakieś dramatyczne wydarzenie
może uchronić mnie od wyjazdu. Moje ciało odebrało ten komunikat.
Następnego dnia dostałem zawału.
Zwróćmy uwagę na presję czasu i pośpiech w samej warstwie słownej fragmentów obu
książek: „zaległości”, „harmonogram” kariery, „zwiększyłem tempo”, „próbowałem
przeforsować”, „nie miałem czasu dla rodziny, dla przyjaciół”, „pozbawiony radości
kierat”, „przedzierałem się przez korki”, „musiałem biec”, żeby zdążyć na samolot,
„musieć czekać w kolejce”, „czekać” na bagaż, „zmieniać strefy czasowe”.
Presja czasu nie jest domeną wyłącznie ludzi często podróżujących, wziętych
menadżerów, lekarzy i nauczycieli akademickich. W naszym postindustrialnym, a teraz
całkowicie cyfrowym społeczeństwie wszyscy są narażeni na stres związany z czasem.
Rano zapinamy na ręku zegarki, wkładamy do kieszeni smartfony z kalendarzem pełnym
spotkań, e-maili, napływających tweetów i ruszamy do dzieła. Prowadzimy życie
z zegarkiem na ręku, a całą resztę upychamy „pomiędzy” albo „po drodze”. Zegar
decyduje, kiedy i gdzie mamy być, i biada nam, jeśli pozwalamy sobie na zbyt częste
zapominalstwo. Czas i zegar gnają nas od jednej rzeczy od następnej. Poczucie
zobligowania narzucone przez wszystkie obowiązki i zadania, po których wypełnieniu
padamy wyczerpani na łóżko, stało się dla wielu „stylem życia”. Jeśli trzymamy się tego
schematu zbyt długo, nie dbając o odpowiedni odpoczynek, nie ładując od czasu do
czasu akumulatorów, załamanie w tej czy innej formie będzie nieuniknione. Bez względu
na to, ile siły i równowagi drzemie w naszych obwodach allostatycznych, mogą się one
w końcu spalić, jeśli nie znajdziemy czasu na reset i ponowne ich dostrojenie, co
pozwoliłoby zredukować obciążenie allostatyczne i wykluczyć nasze „zużycie”.
W tych czasach zarażamy pośpiechem nawet dzieci. Jakże często łapiemy się na
mówieniu do maluchów: „Szybko, szybko, nie mamy czasu”, „Nie mam czasu”.
Poganiamy je przy ubieraniu, jedzeniu, przygotowywaniu się do szkoły. Mowa naszego
ciała, nasze słowa, nasze zabieganie zawiera jasny komunikat, że po prostu zawsze jest
późno!
Przekaz ten dociera do dzieci aż za dobrze. Stres i pośpiech nawet wśród małych
dzieci jest dziś coraz powszechniejszym zjawiskiem. Zamiast mieć szansę na
dostosowanie się do własnych wewnętrznych rytmów zostają wepchnięte na pas
transmisyjny życia swoich rodziców i uczone pośpiechu oraz myślenia w kategoriach
czasu. Ostatecznie może to mieć zgubny wpływ na ich własny rytm biologiczny
i prowadzić do różnego rodzaju dysregulacji fizjologicznej, jak również cierpienia
psychicznego, podobnie jak w przypadku dorosłych. Dziś przypadki nadciśnienia
zaczynają występować już w dzieciństwie. Już u pięcioletnich dzieci można wykryć
niewielkie, ale znaczące skoki ciśnienia krwi. Społeczeństwa nieuprzemysłowione
praktycznie nie znają takiego zjawiska jak nadciśnienie. Prawdopodobnie za ten stan
rzeczy odpowiada nasz stresujący styl życia, wykraczający poza kwestie dietetyczne.
Niewykluczone, że winowajcą jest stres wywołany czasem.
***
W dawnych wiekach życie toczyło się w zgodzie z cyklami przyrody. Byliśmy raczej
przywiązani do jednego miejsca. Ludzie nie podróżowali daleko. Większość umierała
w miejscu urodzenia i znała wszystkich mieszkańców swojego miasteczka czy wioski.
Rytm życia zależał od światła w dzień i ciemności w nocy. Wielu rzeczy nie można było
robić w nocy z braku światła. Siedzenie przy ognisku, jedynym źródle ciepła i światła,
było sposobem na zwolnienie tempa – można było się ogrzać i uspokoić. Wpatrywanie
się w płomienie i żar pozwalało na skupienie umysłu na ogniu – zawsze był inny,
a jednak ciągle taki sam. Ludzie przyglądali mu się chwila po chwili, noc po nocy,
miesiąc za miesiącem, rok za rokiem, wiosną, latem, jesienią i zimą i widzieli, że
w ogniu czas stoi w miejscu. Być może rytuał siedzenia przy ognisku był pierwszym
ludzkim doświadczeniem medytacyjnym.
W przeszłości rytm ludzkiego życia był rytmem przyrody. Świat pozostawał w stu
procentach analogowy. To, ile pola rolnik mógł zaorać w ciągu jednego dnia, miało
swoją miarę. Swoją miarę miało też podróżowanie pieszo lub konno. Ludzie żyli
w głębokim związku ze swoimi zwierzętami i rozumieli ich potrzeby. Rytm życia zwierząt
narzucał rytm dnia i ograniczenia czasu. Jeśli ktoś cenił swojego konia, wiedział, że nie
wolno go zmuszać do zbyt szybkiego ani zbyt długiego biegu. Komunikacja następowała
tylko twarzą w twarz albo, w razie konieczności, za pomocą sygnałów dźwiękowych lub
dymnych.
Obecnie żyjemy w dużym stopniu w oderwaniu od naturalnych rytmów. Gdy zapadają
ciemności nocy, mamy światło dzięki elektryczności, więc zaciera się różnica miedzy
dniem a nocą – jeśli chcemy albo musimy, możemy pracować po zachodzie słońca. Nie
trzeba już zwalniać tempa z powodu braku światła. Mamy samochody i traktory,
telefony i połączenia lotnicze, radio i telewizję, kopiarki, laptopy i tablety, coraz
mniejsze i coraz potężniejsze urządzenia bezprzewodowe oraz swego rodzaju
alternatywny wszechświat w postaci internetu. Świat się skurczył i zdumiewająco zmalał
czas potrzebny na różne czynności, odszukanie jakiejś rzeczy, wysłanie komunikatu,
zmianę miejsca pobytu czy ukończenie pracy. Chociaż komputery zwiększyły możliwości
obróbki dokumentów oraz przeprowadzania obliczeń i pod wieloma względami uwolniły
nas od pewnych obowiązków, ich użytkownicy podlegają rosnącej presji: należy robić
coraz więcej w coraz krótszym czasie. Technika bez przerwy dostarcza nam narzędzi,
byśmy mogli robić coraz więcej i coraz szybciej, zarazem gwałtownie rosną nasze
oczekiwania wobec siebie i innych. Zamiast siedzieć przy ognisku ze względu na światło
i ciepło, możemy sięgnąć do włącznika i dalej pracować. Dziś w przekonaniu, że
zwalniamy tempo i czeka nas chwila relaksu, włączamy telewizor, puszczamy film na
YouTube, surfujemy po sieci, przeglądamy blogi. Tym samym bombardowanie naszych
zmysłów informacjami się nasila.
W niedalekiej przyszłości, wraz z następną falą zdobyczy zaawansowanej techniki,
będziemy mieli do dyspozycji jeszcze więcej sposobów, by się zabawić
i zdekoncentrować. Zakupy w sieci, „inteligentna” telewizja, docieranie z reklamą do
wąskich grup odbiorców, cyfrowe domy naszpikowane funkcjami włączanymi głosem
i oczywiście osobiste roboty, z którymi można rozmawiać i które zajmą się wszystkim,
czym trzeba – dzięki temu będziemy jeszcze bardziej zajęci, będziemy mogli robić
jeszcze więcej rzeczy jednocześnie, czemu będzie towarzyszyć jeszcze dłuższa lista
oczekiwań. Już teraz możemy równocześnie prowadzić samochód i załatwiać ważne
sprawy (oraz dramatycznie zwiększać liczbę wypadków spowodowanych brakiem
uwagi), możemy się gimnastykować i przetwarzać informacje, możemy czytać i oglądać
programy na tabletach z podzielnymi ekranami, w telewizji możemy puszczać dwa, trzy,
cztery programy naraz. Nigdy nie stracimy kontaktu ze światem, z treściami
nadawanymi na różnych kanałach oraz własnymi oczekiwaniami, od których bardzo
łatwo się uzależnić. Ale czy potrafimy być w kontakcie z samym sobą?
CZTERY SPOSOBY, BY UWOLNIĆ SIĘ OD TYRANII CZASU
Dzięki technice świat nabrał rozpędu, ale to jeszcze nie powód, byśmy poddali się jej
władzy do tego stopnia, że odczuwany przez nas stres przekroczy wszelkie granice,
a kierat współczesnego życia wpędzi nas przedwcześnie do grobu. Jest wiele sposobów,
by uwolnić się od tyranii czasu. Pierwszy polega na tym, byśmy pamiętali, że czas jest
wypadkową myślenia. Minuty i godziny to konwencje opierające się na wspólnych
uzgodnieniach, byśmy mogli wygodnie się spotykać, komunikować i harmonijnie
współpracować. Nie mają jednak absolutnego znaczenia, co Einstein lubił przypominać
laikom słuchającym jego wystąpień. Parafrazując jego wypowiedź wyjaśniającą
koncepcję względności: „Jeśli siedzisz na rozgrzanym piecu, minuta może wydawać się
godziną, ale jeśli robisz coś, co sprawia ci przyjemność, godzina może wydawać się
minutą”.
Oczywiście wszyscy znamy to z własnego doświadczenia. W gruncie rzeczy natura
jest bardzo sprawiedliwa. Codziennie każdy ma do przeżycia dwadzieścia cztery godziny.
To, jak postrzegamy ten czas i co z nim robimy, wpływa decydująco na to, czy mamy
„dość czasu”, „za dużo czasu” czy „za mało czasu”. Musimy więc przyjrzeć się własnym
oczekiwaniom wobec siebie, uświadomić sobie, czego próbujemy dokonać i czy nie
płacimy za to zbyt wysokiej ceny. Używając słów Eliota, musimy zadać sobie pytanie,
czy „warto za to umierać”?
Drugim sposobem uwolnienia się spod tyranii czasu jest życie głównie w chwili
obecnej. Marnujemy mnóstwo czasu i energii, deliberując na temat przeszłości
i zamartwiając się przyszłością. Takie momenty rzadko są źródłem jakiejkolwiek
satysfakcji. „Czas nam się kończy” albo „To były dobre, stare czasy” – takie myśli
wywołują jedynie niepokój związany z czasem oraz poczucie presji. Jak wielokrotnie już
się przekonaliśmy, praktyka uważności w każdej upływającej chwili umożliwia nam
spotkanie z jedynym czasem, jakim możemy faktycznie dysponować, a mianowicie
z chwilą obecną. Każde nasze działanie staje się bogatsze, gdy z trybu automatycznego
pilota przełączamy się na świadomość i akceptację. A więc kiedy jemy posiłek, w tym
momencie naprawdę go jedzmy. Oznacza to, że rezygnujemy z czytania gazety albo
oglądania telewizji, bo wtedy tylko półświadomie „wrzucalibyśmy coś na ruszt”. Jeśli
pilnujemy wnuków, naprawdę skupmy się na byciu z nimi. Zróbmy wszystko, czego
wymaga pełna obecność. Wtedy czas zniknie. Jeśli pomagamy dzieciom w odrabianiu
lekcji albo z nimi rozmawiamy, nie róbmy tego w biegu, nie gadajmy jednocześnie przez
telefon, nie sprawdzajmy ukradkiem maili pod stołem. Postarajmy się być naprawdę
obecni. Utrzymujmy kontakt wzrokowy. Niech te chwile będą naprawdę naszymi
chwilami. Sprawmy, by czas zwolnił bieg. Bądźmy obecni w ciele. Wtedy nie będziemy
odczuwać, że inni „zabierają nam czas”. Wtedy wszystkie chwile będą naszymi chwilami.
A jeśli zapragniemy powspominać albo zaplanować przyszłość, zróbmy to przytomnie.
Pamiętajmy w teraźniejszości. Planujmy w teraźniejszości.
Istota uważności w codziennym życiu polega na tym, by każdy moment uczynić
naprawdę własnym czasem. Nawet jeśli się śpieszymy, co niekiedy jest konieczne,
śpieszmy się uważnie. Bądźmy świadomi oddechu, potrzeby szybkiego poruszania się.
Powtórzmy: śpieszmy się uważnie do chwili, gdy będziemy mogli zwolnić tempo.
Następnie puszczamy i świadomie się rozluźniamy. Jeśli trzeba, poświęcamy chwilę,
żeby dojść do siebie. Jeśli złapiemy się na tym, że nasz umysł układa listy spraw do
załatwienia i zmusza nas, byśmy przerobili wszystkie i odhaczyli wykonanie zadania,
obejmijmy przytomną świadomością ciało oraz – narastające być może – napięcie
mentalne i fizyczne, przypomnijmy sobie, że niektóre sprawy prawdopodobnie mogą
poczekać. A jeśli któregoś dnia znajdziemy się na skraju przepaści, zatrzymajmy się
i postawmy sobie pytanie: „Czy warto za to umierać?” albo „Kto i dokąd tak pędzi?”.
Trzeci sposób na uwolnienie się spod tyranii czasu to poświęcenie codziennie kilku
chwil na czyste bycie, czyli na medytację. Musimy wygospodarować i chronić czas
przeznaczony na formalną praktykę medytacyjną, ponieważ często pada ona ofiarą
pilnych spraw i bywa uznawana za zbędny luksus. W końcu ten czas nie jest wypełniony
żadną aktywnością. Kiedy rezygnujemy z medytacji i przeznaczamy „zaoszczędzony”
czas na aktywność, możemy utracić najcenniejszą część swojego życia: czas na czyste
bycie.
Jak widzieliśmy, praktykując medytację uważności we wszystkich omówionych
formach w jakiś podstawowy sposób wykraczamy poza upływ czasu i spoczywamy
w bezruchu, w „wiecznym teraz”. Nie znaczy to, że każdy moment naszej praktyki
będzie chwilą bezczasowości. Zależy to bowiem od poziomu koncentracji i uspokojenia
wnoszonego przez nas w każdą chwilę. Ale samo zaangażowanie w praktykę
niedziałania, zostawienie za sobą wszystkich usiłowań, nieosądzanie własnej skłonności
do osądzania przyczynia się do zwolnienia biegu czasu i wzmacnia w nas bezczasowość.
Poświęcając każdego dnia trochę czasu na to, by zwolnić jego bieg, by samego siebie
obdarować chwilą formalnego ćwiczenia skierowanego na czyste bycie, wzmacniamy
swoją zdolność do wyprowadzania działań wprost ze sfery bycia, w pełni zadomawiamy
się w obecnej chwili na resztę dnia, gdy tempo świata zewnętrznego i wewnętrznego
cechuje się bezlitosnym pośpiechem. Właśnie z tego względu tak ważne jest
zorganizowanie życia wokół czasu, który przeznaczamy na czyste bycie, na trwanie
w świadomości wolnej od planowania czegokolwiek.
Czwarty sposób uwolnienia się od czasu to uproszczenie swojego życia. Pisałem
wcześniej o dwumiesięcznym programie MBSR dla sędziów. Sędziowie bywają
przytłoczeni liczbą prowadzonych spraw. Jeden z nich skarżył się, że nigdy nie ma dość
czasu na gruntowne zapoznanie się z dokumentami ani na lekturę uzupełniającą.
Doskwierało mu też poczucie, że nie ma dość czasu dla rodziny. Kiedy przyjrzał się
temu, co robi poza pracą, okazało się, że codziennie czyta trzy gazety, a ponadto przez
godzinę ogląda serwisy informacyjne w telewizji. Samo czytanie gazet zabierało mu
półtorej godziny. W pewnym sensie był od nich uzależniony.
Oczywiście wiedział, jak spędza czas. Ale z jakiegoś powodu nie skojarzył, że
codziennie przeznacza dwie i pół godziny na chłonięcie wiadomości z kraju i ze świata,
choć w różnych gazetach i programach telewizyjnych przekazywano w zasadzie to
samo. Kiedy o tym rozmawialiśmy, zorientował się, że może wygospodarować czas na
inne rzeczy, które chciał robić, jeśli zrezygnuje z dwóch gazet i telewizji. Świadomie
więc ograniczył swój nawyk i odtąd czytał jedną gazetę dziennie, nie oglądał już
programów informacyjnych i dzięki temu zyskał dwie godziny na inne rzeczy.
Nawet nieduże uproszczenie życia może wywołać spore zmiany. Jeśli wypełnimy czas
do ostatniej minuty, nic nam nie zostanie. Prawdopodobnie nie będziemy nawet
wiedzieć dlaczego. Uproszczenie oznacza nadanie priorytetu rzeczom, które musimy
i chcemy robić, oraz świadomą rezygnację z innych. Musimy nauczyć się niekiedy
rezygnować z rzeczy, na które być może nawet mamy ochotę, odmawiać niekiedy
ludziom, którzy są dla nas ważni i którym chcielibyśmy pomóc. A to w celu ochrony
przestrzeni poświęconej ciszy, niedziałaniu, a także wszystkim innym rzeczom, których
się podjęliśmy, i ludziom, którym nie odmówiliśmy.
Po całodziennym odosobnieniu w szpitalu w szóstym tygodniu programu MBSR
pewna kobieta od lat nękana bólami odkryła, że w ogóle nic ją nie boli. Obudziła się
rano z uczuciem, że czas biegnie inaczej niż przedtem, że stał się cenny w zupełnie
nowy sposób. Kiedy jak zwykle zadzwonił do niej syn z informacją, że przywiezie swoje
dzieci, żeby ich popilnowała, odparła, żeby ich nie przywoził, że tym razem nie może się
nimi zająć, ponieważ chce pobyć sama. Czuła, że musi chronić tę wspaniałą chwilę
uwolnienia się od bólu, tę drogocenną ciszę, której doświadczyła rano. Nie chciała jej
zapełniać towarzystwem nawet swoich wnuków, które oczywiście bardzo kochała.
Chciała pomagać synowi, ale tym razem musiała odmówić i zrobić coś dla siebie. Mąż,
wyczuwając, że coś się w niej zmieniło, przyznał jej rację.
Syn nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Nigdy wcześniej matka mu nie odmawiała.
Tego dnia nie miała zaplanowanych żadnych zajęć. Dla niego było to zupełnie
niezrozumiałe zachowanie. Kobieta zorientowała się jednak, być może po raz pierwszy
od dawna, że są chwile warte hołubienia – by nie działo się nic. A to „nic” niosło ze sobą
wielkie bogactwo.
***
Mówimy, że „czas to pieniądz”. A jednak niektórzy mają mnóstwo pieniędzy, a nie mają
dość czasu. Wyszłoby im na dobrze, gdyby zrezygnowali z części pieniędzy w zamian za
nieco więcej czasu. Przez wiele lat pracowałem trzy, cztery dni w tygodniu, za co
otrzymywałem stosowne wynagrodzenie. Potrzebowałem pieniędzy jak za cały etat,
czułem jednak, że czas jest ważniejszy, zwłaszcza gdy dzieci były jeszcze małe.
Chciałem spędzać z nimi jak najwięcej chwil. Potem przez wiele lat miałem pełny etat
w akademii medycznej i szpitalu. To wiązało się z dłuższą nieobecnością w domu
i odczuwalną pod wieloma względami presją czasu. Pośród wszystkich tych aktywności
starałem się w miarę możliwości praktykować niedziałanie. Starałem się też pamiętać,
najczęściej bez powodzenia, żeby nie brać na siebie za dużo zobowiązań.
Dziś jestem szczęściarzem, bo sam decyduję, jak dużo pracuję i co robię. Na dodatek
istotą mojej pracy jest miłość, nawet jeśli ukrywa się ona pod wieloma przebraniami.
Większość ludzi jest w innej sytuacji. Nadal jednak możemy uprościć swoje życie na
wiele sposób. Może po prostu uda nam zrezygnować z części nawykowej krzątaniny,
może nie będziemy brali na siebie aż tylu obowiązków? Może telewizor w naszym domu
wcale nie musi być włączony przez cały czas? Może nie musimy korzystać z samochodu
aż tak często ani tak dużo rozmawiać przez telefon? Może nie potrzebujemy aż tylu
pieniędzy? Zastanowienie się, poświęcenie chwili uwagi na kwestię uproszczenia życia
może okazać się początkiem drogi ku odzyskaniu czasu. Ten czas zresztą i tak należy do
nas. Dlaczego nie mielibyśmy się nim cieszyć? Dlaczego nie mielibyśmy zadomowić się
w chwilach, które do nas należą? Nie są „nasze” na zawsze.
Pewien dziennikarz zapytał kiedyś Mahatmę Gandhiego: „Pracował pan co najmniej
piętnaście godzin codziennie przez blisko pięćdziesiąt lat. Nie sądzi pan, że czas
pomyśleć o wakacjach?”. Na co Gandhi odparł: „Zawsze jestem na wakacjach”.
Znaczenie słowa „wakacje” wywodzi się z łacińskiego słowa oznaczającego „wolny”,
„pusty”. Gdy praktykujemy całkowitą obecność w teraźniejszości, życie zawsze otwiera
się przed nami w całej pełni właśnie dlatego, że wykroczyliśmy poza czas. Czas staje się
pusty, podobnie jak my sami. Wtedy my też możemy być zawsze na wakacjach. Jeśli
będziemy praktykować przez cały rok, nauczymy się, jak sprawić, aby nasze rzeczywiste
wakacje były jeszcze lepsze.
***
Problemy z zasypianiem mogą być formą, w której ciało próbuje powiedzieć nam coś
o naszym stylu życia. Jak we wszystkich innych przypadkach symptomów
psychofizycznych warto poświęcić takim komunikatom odpowiednią uwagę. Zazwyczaj
jest to po prostu sygnał, że przechodzimy w życiu stresujący okres i możemy się
spodziewać, że gdy sytuacja się uspokoi, nasz rytm snu naturalnie się unormuje.
Czasem pomaga również zadbanie o odpowiednią ilość ruchu. Regularne ćwiczenia,
takie jak spacery, joga czy pływanie mogą w dużym stopniu wpłynąć na zdrowy sen
w każdym wieku. Możemy się o tym przekonać, eksperymentując z różnymi formami
ćwiczeń.
Niekiedy wydaje się nam, że potrzebujemy więcej snu niż w rzeczywistości.
Z wiekiem nasze potrzeby się zmieniają. Zwykle w późniejszych latach potrzebujemy
mniej snu. Są ludzie, którzy całkiem dobre funkcjonują, śpiąc cztery, pięć, może sześć
godzin na dobę, ale mogą mieć poczucie, że „powinni” czasem pospać dłużej.
Jeśli nie możemy spać, spróbujmy wstać z łóżka i zająć się przez jakiś czas czymś, co
lubimy robić albo czego robienie poprawi nam nastrój. Ja lubię zakładać, że gdy nie
mogę spać, znaczy to, że akurat nie muszę spać, nawet gdybym chciał. Jeśli mam
problem ze snem, drugą rzeczą, za którą się zabieram, jest medytacja – pierwsza to
przewracanie się z boku na bok do momentu, kiedy dotrze do mnie, co robię. Jeśli przez
jakiś czas nie udaje mi się zasnąć, wstaję z łóżka, zawijam się w ciepły koc, siadam na
poduszce i po prostu obserwuję swój umysł. Dzięki temu mam szansę przyjrzeć się,
skąd bierze się presja i pobudzenie, które odbierają mi spokojny sen. Inna opcja to
przyjęcie pozycji trupa i praktykowanie skanowania ciała w łóżku.
Czasem półgodzinna medytacja uspokaja nas do tego stopnia, że możemy wrócić do
spania. Kiedy indziej możemy zająć się ulubionym projektem, przygotować listę spraw
do załatwienia, poczytać dobrą książkę, posłuchać muzyki, pójść na spacer albo na
przejażdżkę lub zwyczajnie zaakceptować to, że nasz umysł jest pobudzony, wzburzony,
rozgniewany, zalękniony, i objąć ten stan polem świadomości, nie próbując w nim
niczego zmieniać. Jeśli już obudziliśmy się w środku nocy, nie jest to wcale zła pora na
jogę, choć ćwiczenia mogą rozbudzić nas jeszcze bardziej.
Takie podejście do radzenia sobie z bezsennością wymaga zaakceptowania tego, że
niezależnie od naszego nastawienia w danej chwili nie śpimy. Czarne scenariusze
zapowiadające, że czeka nas przez to okropny dzień, bo będziemy wyczerpani,
w niczym nie pomogą, nie mówiąc o tym, że mogą się nie sprawdzić. W końcu nie
wiemy, jak ten dzień się potoczy. Z przymuszania się do snu też nic nie będzie. Może
w takiej sytuacji warto zostawić przyszłość samej sobie, zwłaszcza, że i tak już nie
śpimy? Skoro nie śpimy, to może niezłym pomysłem będzie pełne przebudzenie?
***
***
Zastanówmy się przez chwilę, jak wygląda nasze wieczorne „chodzenie spać”?
O odpowiedniej porze kładziemy się na niezbyt twardej powierzchni w zaciemnionym
pomieszczeniu, zamykamy oczy i mościmy się w ciepłej pościeli. Zarysy otaczających
nas rzeczy zaczynają się rozmywać i – miejmy nadzieję – zapadamy w zdrowy sen.
Ponieważ nasze przyzwyczajenie do zapadania w sen w pewnych warunkach jest
głęboko ugruntowane, to gdy zaczynamy praktykować skanowanie ciała w pozycji
leżącej, na miękkim, wygodnym podłożu, z zamkniętymi oczami, musimy nauczyć się
dążyć do głębszego rozluźnienia w pełni świadomi każdego kolejnego etapu skupienia
na ciele, rozpoznając moment, gdy dochodzimy do rozwidlenia dróg. Jedna z nich
prowadzi do rozmycia zarysów, odpłynięcia przytomności i do snu. Powinniśmy podążać
tym szlakiem regularnie, ponieważ sen pomaga nam zachować dobre zdrowie i znów
naładować baterie. Natomiast druga odnoga prowadzi ku przytomności, pogłębionej
świadomości oraz ku głębokiej równowadze poza czasem. To również bardzo
regenerujący stan, w którym warto się zadomowić i który warto pielęgnować
systematycznie. Na poziomie fizjologicznym i psychologicznym bardzo różni się od snu.
W codziennym życiu warto kultywować zarówno sen, jak i pogłębioną przytomność.
Warto też wiedzieć, kiedy jedno staje się ważniejsze od drugiego. Oba są dla nas
dobrodziejstwem, choć każde na swój sposób.
***
Nasze przywiązanie do snu sprawia, że jego utrata staje się powodem do zmartwień.
Ale jeśli weźmiemy pod uwagę pogląd, że nasze ciało i umysł mogą czasem
samodzielnie regulować pewne zakłócenia rytmu snu i jawy, będziemy mogli
wykorzystać brak równowagi w tym względzie jako narzędzie do dalszego rozwoju, tak
jak inne symptomy. Jak widzieliśmy, nawet ból i lęk może być wsparciem dla
doświadczenia głębszych poziomów pełni. To jednak wymaga umiejętności uważnego
słuchania.
Gdy nasze dzieci były małe, nieczęsto porządnie przespałem noc. Musiałem często
wstawać o dziwnych porach. Czasem chodziłem spać bardzo wcześnie, żeby w ten
sposób nadrobić zaległości. Ale generalnie mój organizm jakby przyzwyczaił się do
mniejszej ilości snu, więc całkiem nieźle dawałem sobie radę.
Nie zachorowałem z powodu braku snu ani nie byłem wyczerpany, ponieważ nie
walczyłem z tą sytuacją. Myślę, że to właśnie był jeden z powodów mojej dobrej formy.
Zaakceptowałem taki przebieg dnia i używałem go jako części mojej praktyki
medytacyjnej. Wspomniałem już w rozdziale 7, że bardzo często musiałem w nocy
ukołysać jednego z naszych maluchów, dodając mu otuchy i nucąc do snu. Używałem
kołysania, chodzenia, śpiewania i głaskania do uzmysławiania sobie obecności malców
jako moich dzieci, do uświadomienia sobie ich uczuć, ich ciała, mojego ciała, ich
oddechu, mojego oddechu. Uświadamiałem sobie, że jestem ich ojcem. Owszem, za
moment będę z powrotem w łóżku, ale skoro mnie w nim chwilowo nie ma, sen prysł,
to wykorzystam czas na jawie do praktykowania przytomności. To podejście sprawiło,
że przerwy w nocnym odpoczynku były dla mnie po prostu inną formą treningu
i rozwoju jako człowieka i ojca.
Teraz, kiedy nasze dzieci dorosły i od dawna są samodzielne, wciąż zdarza się mi się
wybudzenie w środku nocy. Czasem rozkoszuję się tymi chwilami. Bywa, że wstaję
z łóżka, siadam do medytacji albo ćwiczę jogę. Potem w zależności od samopoczucia
wracam do łóżka albo pracuję nad czymś. Środek nocy to bardzo spokojny czas. Nikt
nie dzwoni, nikt mi nie przeszkadza, zwłaszcza jeśli nie sprawdzam maili, choć
nadchodzi kusząca myśl, żeby to zrobić. Kiedy indziej sprawdzam pocztę elektroniczną.
To również może być wspaniałe, zwłaszcza gdy zdobędę się na przynajmniej odrobinę
uważności i poczuję radość z utrzymania kontaktu z ludźmi, na których mi zależy. Noc
niesie nam również inne dary, zbyt cenne, by je zignorować. Na przykład ciszę.
Gwiazdy, księżyc i nadchodzący świt bywają zachwycająco piękne, dają poczucie więzi,
z której trudno zdać sobie sprawę, jeśli nie widziało się nocnego nieba. Gdy rezygnuję
z wysiłków, by znów zasnąć, umysł zazwyczaj się rozluźnia. Wtedy mogę się skupić na
tym, by przyjąć drogocenny dar tych godzin i trwać w przytomnej świadomości.
Oczywiście każdy z nas jest inny i mamy różne rytmy. Niektórzy z nas funkcjonują
najlepiej późną nocą, inni wcześnie rano. Warto zorientować się, jak możemy
optymalnie wykorzystać nasze dwadzieścia cztery godziny. Jedyny sposób, by się o tym
przekonać, to starannie wsłuchiwać się we własne ciało i umysł. Niech nauczą nas tego,
co powinniśmy wiedzieć – w chwilach trudnych i łatwych. Jak zwykle oznacza to
przełamanie pewnych oporów wobec zmiany i eksperymentowania. Być może warto też
zdobyć się na pewną dozę entuzjazmu związanego ze zgłębianiem niezbadanych
i ograniczających stron własnego życia. Nasz stosunek do snu i wszystkich innych
godzin dnia i nocy to bardzo owocny obiekt uważności. Jeśli będziemy mniej martwić się
utratą snu i w zamian poświęcimy więcej uwagi na trwanie w stanie pełnej
świadomości, możemy bardzo dużo się o sobie nauczyć.
28
Trudno nie zauważyć, że inni ludzie mogą nam dostarczyć mnóstwa powodów do
stresu. Wszyscy wiemy, jak to jest, gdy mamy poczucie, że inni kontrolują nasze życie,
domagają się, byśmy mieli dla nich czas, są wyjątkowo kłopotliwi lub wrogo nastawieni,
gdy nie robią tego, czego od nich oczekujemy, albo nie przejmują się ani nami, ani
naszymi uczuciami. Pewnie wszyscy możemy wskazać osoby, które nas stresują, które
wolelibyśmy omijać szerokim łukiem, ale często jesteśmy na nie skazani, ponieważ
z nimi mieszkamy, pracujemy albo mamy zobowiązania, które musimy szanować.
Ponadto wiele osób, które wywołują w nas największy stres, to ludzie, których bardzo
kochamy. Wszyscy wiemy, że związki oparte na miłości bywają zarówno przyczyną
radości i zadowolenia, jak i ogromnego emocjonalnego bólu.
Nasze związki z innymi ludźmi dostarczają nam mnóstwa okazji do praktykowania
uważności i tym samym ograniczenia – jak czasem to nazywam – „stresu wywołanego
przez innych”. Jak widzieliśmy w części III, stresu nie można przypisywać wyłącznie
zewnętrznym stresorom, ponieważ stres psychologiczny wynika z interakcji między nami
a światem zewnętrznym. Zatem w przypadku ludzi, którzy „wywołują w nas stres”,
musimy wziąć odpowiedzialność za naszą część tej relacji, za naszą percepcję, myśli
i zachowanie. Jak w każdej innej nieprzyjemnej czy groźnej sytuacji, gdy mamy problem
z inną osobą, po naszej stronie może dojść do nieświadomej reakcji, będącej jakąś
wersją odruchu „walcz-lub-uciekaj”, co tylko pogłębia istniejący problem.
Wielu z nas ma głęboko zakorzenione nawyki wpływające na nasze zachowanie
w nieprzyjemnych sytuacjach interpersonalnych i konfliktach. Nawyki te są często
spadkiem po rodzicach, ukształtowanym przez to, jak odnosili się oni do siebie oraz
innych ludzi. Niektórzy w zetknięciu z konfliktem lub w kontakcie z gniewnymi emocjami
mają tak wielkie poczucie zagrożenia, że zrobią wszystko, by uniknąć awantury. Ci
z nas, którzy mają taki nawyk, nie będą okazywali prawdziwych uczuć, nie będą też
o nich mówić. Będą się raczej starali uniknąć konfliktu za wszelką cenę, przyjmując
pasywną postawę, starając się udobruchać drugą stronę, poddając się, obwiniając
samych siebie, zachowując pozory.
Inni mogą podchodzić do uczuć niepewności w sposób prowadzący do konfliktów.
Takie osoby widzą wszystkie swoje interakcje w kategoriach władzy i kontroli. Każda
interakcja staje się więc okazją uzyskania przewagi i postawienia na swoim, bez troski
o innych. Ludzie z takim nawykiem bywają agresywni i wrogo nastawieni, bardzo często
bez świadomości, jak jest to postrzegane z zewnątrz. Są nawykowo niewrażliwi,
opryskliwi, obrażają innych. Ich język jest agresywny zarówno pod względem doboru
słów, jak i tonu głosu. Zachowują się tak, jakby wszystkie relacje były walką
o dominację. Skutkiem tego budzą w innych ludziach złe uczucia.
Prawdopodobnie wszyscy nosimy w sobie mieszaninę różnych postaw, choć raczej
w ich złagodzonej postaci, niemniej jednak, niezależnie od tego, czy cechy te są
uśpione, czy się ujawniają, jedna skrajność to unikanie przykrych doświadczeń, druga to
skłonność do agresji, brutalności i braku wrażliwości. Jak widzieliśmy w rozdziale 19,
machinalny impuls, by walczyć lub uciekać, wpływa na nasze zachowanie nawet wtedy,
gdy nasze życie nie jest zagrożone. Gdy mamy poczucie, że nasze interesy albo status
społeczny są zagrożone, uruchamia się zdolność nieświadomego reagowania w obronie
naszej pozycji, zanim w ogóle dotrze do nas, co właśnie robimy 52. Takie zachowanie
zwykle pogłębia problemy i konflikty, zarówno w wymiarze zewnętrznym, jak
i wewnętrznym. Alternatywa to działanie albo uległość. W tym wypadku dzieje się to
często kosztem naszych poglądów, uczuć i szacunku do samych siebie. Ale skoro jest
w nas też zdolność do refleksji, myślenia i świadomego reagowania na rozwój
wydarzeń, mamy do dyspozycji inne możliwości wykraczające poza przeważnie
nieświadome i głęboko zakorzenione instynkty. Na ogół jednak musimy celowo
i świadomie te możliwości rozwijać. Nie pojawiają się one w magiczny sposób,
zwłaszcza gdy sfera naszych zachowań interpersonalnych została zdominowana przez
automatyczne działania obronne lub agresję, czemu nigdy się porządnie nie
przyjrzeliśmy. Także w tym wypadku chodzi o to, by zdobyć się raczej na świadomą
odpowiedź niż dać się ponieść automatycznej reakcji.
Relacje międzyludzkie opierają się na wzajemnych powiązaniach, na czymś, co
moglibyśmy określić mianem przyrodzonej relacyjności. Gdy jesteśmy gotowi do
szczerej i otwartej komunikacji oraz wzajemnego szacunku, wymiana punktów widzenia
może doprowadzić zaangażowane strony do wyrobienia sobie nowego sposobu
patrzenia na daną sytuację oraz otworzyć nowy wymiar w ich kontaktach. Gdy nasze
emocje stają się pełnoprawną częścią palety naszej świadomości, jesteśmy w stanie
zakomunikować sobie nawzajem znacznie więcej niż strach i niepewność. Jeśli nawet
czujemy się zagrożeni, poirytowani albo przerażeni, wciąż mamy potencjalną możliwość
radykalnej poprawy naszych relacji, o ile tylko włączymy uważność w sferę komunikacji.
Jak widzieliśmy w rozdziale 15, aspekt zaufania afiliacyjnego, które wzmocniło się
u absolwentów programu redukcji stresu, może stanowić zdrową odmianę dla zawziętej
pogoni za dominacją w związkach.
***
Słowo „komunikacja” sugeruje przepływ energii poprzez łączące nas ze sobą spoiwo.
Podobnie jak w przypadku „komunii”, wiąże się ona ze zjednoczeniem, połączeniem
i dzieleniem się. Zatem komunikacja oznacza jednoczenie, doprowadzenie do spotkania
albo unii umysłów. Niekoniecznie jest to zgoda. Jest to natomiast widzenie sytuacji jako
całości i rozumienie poglądu drugiej osoby, podobnie jak rozumiemy swój własny, z całą
możliwą otwartością serca.
Kiedy całkowicie pochłaniają nas własne uczucia, kiedy jesteśmy nieświadomie
uczepieni własnych poglądów i planów, wtedy autentyczna komunikacja jest
niemożliwa. Czujemy się wówczas zagrożeni przez wszystkich, którzy nie podzielają
naszych poglądów, oraz mamy skłonność do nawiązywania kontaktu wyłącznie z ludźmi
widzącymi świat podobnie. Spotkania z osobami mającymi wyraźnie odmienne poglądy
będą wtedy stresujące. Gdy reagujemy uczuciem osobistego zagrożenia, łatwo kreślimy
linie podziałów, relacja wyradza się do postaci „my” przeciwko „oni”. W takich
warunkach szanse na prawdziwą komunikację maleją. Gdy zaskorupiamy się w ciasnej
mentalności, nie jesteśmy w stanie wyjść poza dziewięć kropek. Nie potrafimy ogarnąć
spojrzeniem całości, której jesteśmy częścią. Ale kiedy obie strony danej relacji
poszerzają sferę swojego myślenia i są gotowe uwzględnić punkt widzenia drugiej
strony, a także pamiętać o systemie jako całości, wyłaniają się nadzwyczajne nowe
możliwości i znikają wyobrażone ciasne bariery obecne w umyśle.
Uświadommy sobie koszty traktowania drugiej strony w danej relacji jak wroga
i pamiętajmy, że możliwość osiągnięcia harmonii w komunikacji mają zarówno duże
zbiorowości, takie jak narody, rządy i partie polityczne, jak i poszczególne jednostki. To
właśnie wyjaśnia, dlaczego kraje, które toczyły ze sobą wojny jeszcze dwa pokolenia
wcześniej, jak Stany Zjednoczone, Niemcy i Japonia, są dziś bliskimi sojusznikami, a ich
gospodarki są ze sobą powiązane. To samo dotyczy RPA, gdzie zlikwidowano apartheid
bez wojny na tle rasowym, po czym powołano Komisję Prawdy i Pojednania, której
zadaniem jest ujawnienie przypadków wielu nadużyć i cierpień. Komisja Prawdy
i Pojednania tworzy warunki do społecznego skonfrontowania się z bolesną historią
kraju, unikając wzajemnych oskarżeń – ofiary i sprawcy mają szansę wyrażenia swojego
bólu i smutku, spotykając się twarzą w twarz. Podobnie można wyjaśnić odtworzenie po
wielu latach kontaktów handlowych między Stanami Zjednoczonymi a Chinami.
Nawet jeśli tylko jedna strona bierze odpowiedzialność za myślenie w kategoriach
całego systemu, a druga tego unika, wszystko się zmienia i wyłaniają się nowe
możliwości rozwiązywania konfliktów oraz odnalezienia drogi do wzajemnego
zrozumienia. Oczywiście nowe możliwości mogą okazać się krótkotrwałe. Powrót do
dawnego, bardziej autokratycznego stylu myślenia i działania na ogół zamyka drogę do
otwartego dialogu. Przykłady tego widzimy codziennie w serwisach informacyjnych.
Moim zdaniem mimo dużego oporu ze strony beneficjentów status quo, zafiksowanych
ideologicznie na określonym punkcie widzenia, ogólny obraz wzajemnego zrozumienia
opartego na odpowiedniej komunikacji jawi się optymistycznie. Jesteśmy bowiem
świadkami globalnego wpływu wirtualnych oraz klasycznych instrumentów komunikacji
oraz propagowania wymiany społecznej, ekonomicznej, edukacyjnej i kulturalnej;
dotyczy to nie tylko rządów i grup społecznych, lecz również jednostek. Przykładem
może być tak zwana Arabska Wiosna w roku 2011 i jej złożone, ale budzące nadzieję
następstwa oraz ruch na rzecz demokracji zapuszczający korzenie w wielu krajach,
rozwijający się mimo problemów. Rośnie grono poważnych ekonomistów i politologów
poszukujących bardziej uniwersalnej formuły rozumienia trendów społecznych,
gospodarczych i geopolitycznych, ich źródeł i związanych z nimi nadziei. W wydanej
niedawno książce Jeffrey Sachs, makroekonomista z Uniwersytetu Columbia,
przekonująco argumentuje, że uważność może stać się głównym narzędziem
pogodzenia ze sobą wielu z gruntu niezgodnych elementów, które na każdym poziomie
zagrażają pomyślności całego świata oraz poszczególnych narodów. W rozdziale 32,
poświęconym stresowi wywołanemu stanem świata, zajmiemy się tym aspektem
dokładniej.
***
***
Związki można leczyć podobnie jak ciało i umysł. Ogólnie rzecz biorąc, jest to możliwe
dzięki miłości, dobroci i akceptacji. Aby jednak wspierać uzdrowienie w związkach
i rozwinąć skuteczną komunikację, na której takie uzdrowienie się opiera, musimy
kultywować świadomość energii panującej w relacjach. Chodzi o świadomość
obejmującą sferę ciała i umysłu, myśli, uczuć, języka, sympatii i antypatii, motywów
i celów działania – nie tylko u innych, lecz także u nas. Jeśli chcemy mieć nadzieję na
uzdrowienie albo rozładowanie stresu związanego z naszymi spotkaniami z innymi
ludźmi, bez względu na to, o kogo chodzi – dzieci, rodziców, partnera, byłego partnera,
szefa, kolegów z pracy, przyjaciół, sąsiadów – uważna komunikacja nabiera
nadzwyczajnego znaczenia. Jest to sama istota inteligencji emocjonalnej.
***
***
Stres w pracy
Działanie wszystkich do tej pory omówionych przez nas stresorów, presji czasu, innych
ludzi czy krępujących ról, zbiega się w miejscu pracy. Konieczność zarabiania pieniędzy
może dotkliwie pogłębić i skomplikować ich wpływ. Większość z nas musi znaleźć
zajęcie zarobkowe, a większość profesji bywa pod wieloma względami stresująca.
Zarazem praca stanowi sposób nawiązania kontaktu ze światem, sposób na dokonanie
czegoś pożytecznego, na wniesienie wysiłku i wkładu w istotne przedsięwzięcie, które,
miejmy nadzieję, samo w sobie jest satysfakcjonujące, niezależnie od gratyfikacji
finansowej. To, że – dzięki wiedzy i umiejętności – pomogliśmy kogoś nakarmić, komuś
dotrzeć do celu, że możemy zająć się czyimś zdrowiem, może dać nam poczucie, że
jesteśmy częścią czegoś większego, czegoś wartościowego. Gdybyśmy potrafili spojrzeć
na własną pracę w ten sposób, stałaby się bardziej znośna nawet w obliczu trudności,
nie mówiąc o tym, że przyniosłaby nam więcej satysfakcji.
Wielu ludzi, którzy nie mogą pracować z powodu choroby albo jakiegoś urazu,
chciałoby wrócić do aktywności za wszelką cenę. Gdy nasze zdolności nawiązania
kontaktu ze światem są ograniczone w ten sposób, prawie każda praca wydaje się
interesująca. Zarazem często zapominamy, że praca może wnieść w życie poczucie
sensu i spójności. To poczucie zależy od tego, jak bardzo wykonywana praca jest dla
nas ważna. W okresach wysokiego bezrobocia brak zatrudnienia oraz trudności
i upokorzenia wynikające z pozbawienia pracy, z niemożności znalezienia innego zajęcia
lub marnego wynagrodzenia to przyczyny ogromnego stresu przeżywanego przez
jednostki, rodziny i grupy społeczne.
Jak wiemy, niektóre zawody wiążą się z ogromnym upokorzeniem i wyzyskiem.
Warunki pracy są bardzo toksyczne dla zdrowia i psychiki lub są szkodliwe na obu tych
płaszczyznach. Niektóre badania wykazują, że mężczyźni wykonujący prace
pozostawiające niewielką swobodę decyzyjną, a jednocześnie cechujące się wysokimi
standardami – na przykład praca kelnera, praca przy komputerze albo praca kucharza
przygotowującego szybkie dania – są bardziej narażeni na zawał serca niż ci, którzy
mają więcej swobody. Na zależność tę nie ma wpływu wiek ani inne czynniki, takie jak
na przykład palenie papierosów.
Jednak nawet jeśli mamy pracę dającą nam sporo autonomii, na dodatek dobrze
płatną, gdy robimy to, na czym nam zależy, nawet to, co kochamy, zawsze pojawiają
się swoiste wyzwania. Zawsze dowiemy się, że nie wszystko od nas zależy, choćbyśmy
nawet byli o tym przekonani. Nadal podlegamy prawu nietrwałości. Wszystko wciąż się
zmienia i nie da się nad tym zapanować. Zawsze trafią się ludzie czy jakieś wydarzenia,
które zakłócą nam pracę, zagrożą naszej pozycji lub odgrywanej przez nas roli. Co
więcej, bez względu na naszą pozycję zwykle istnieją naturalne ograniczenia wobec
zmian, które chcielibyśmy wprowadzić, i czynniki sprzyjające zmianom, którym
chcielibyśmy zapobiec. Pomyślmy, jak trudnym zadaniem byłoby kontrolowanie Wall
Street i globalnej branży finansowej w celu jej ustabilizowania. Nawet prezydent Stanów
Zjednoczonych nie jest w stanie tego zrobić. Wystarczy przypomnieć sobie recesję
w 2008 roku, wywołaną przez cwaniaków z sektora bankowego i rynku nieruchomości,
zaślepionych perspektywą sprzedaży domów na masową skalę ludziom, których nie było
stać na taki zakup. W wyniku tego wiele osób straciło oszczędności całego życia i pracę.
Równowagę i zdrowe zasady udaje się w końcu odtworzyć, ale krzywda często zostaje
nienaprawiona. Można odnieść wrażenie, że do takich kryzysów dochodzi cyklicznie,
ponieważ zbiorowa pamięć w sektorze finansowym jest wyjątkowo krótka i szybko
zapominamy o nauczce, którą otrzymaliśmy. Jest to pewien rodzaj choroby, na którą
zapada ludzki umysł, gdy traci kompas moralny w warunkach parcia na „sukces”
i „rozwój ekonomiczny”.
Stres związany z pracą, niepewność, frustracja i porażki mogą dopaść każdego
niezależnie od branży i miejsca w hierarchii – od dozorcy po prezesa zarządu, od
kelnera, robotnika, kierowcy autobusu po prawnika, lekarza, naukowca, komendanta
policji i polityka. Jak wspomnieliśmy, stres jest nieodłączną częścią wielu profesji ze
względu na połączenie niewielkiej swobody decyzji i wysokich wymagań. Aby temu
zaradzić, należałoby przeorganizować samą pracę lub lepiej wynagradzać pracowników.
Ale przecież wymagania nie zmienią się po to, by zmniejszyć stres pracownika, jesteśmy
więc zmuszeni radzić sobie w obecnych warunkach. Dzięki pracy ze stresem możemy
pozytywnie wpłynąć na to, jak oddziałują na nas warunki w wykonywanym zawodzie.
Jak widzieliśmy w części III, poziom stresu psychologicznego zależy od naszej
interpretacji zdarzeń, innymi słowy, od naszej postawy, od tego, czy potrafimy płynąć
na fali zmian.
***
Jeśli tracimy czujność, możemy wypalić się w każdym zawodzie bez względu na to, ile
w naszym przekonaniu posiadamy kontroli i swobody podejmowania decyzji. Zagrożenie
rośnie, gdy ulegamy pokusie, by w ciągu tych samych dwudziestu czterech godzin robić
ciągle więcej i więcej bez względu na konsekwencje. Żyjemy zalewani komunikatami
mediów elektronicznych. Są one kołem zamachowym naszej pracy, jeśli jednak nie
zachowamy środków ostrożności, raczej staną się przeszkodą, ponieważ jesteśmy tak
rozkojarzeni i zaabsorbowani wieloma rzeczami jednocześnie, że ogranicza to naszą
zdolność do porządnej pracy. Tony Schwartz, pisarz i badacz wydajności i rozwiązań
w biznesie, napisał w „New York Timesie”, że „paradoksalnie najlepszym sposobem, by
zrobić więcej, może być spędzanie dłuższego czasu na tym, by robić mniej…
poświęcając go na strategiczną odnowę – w tym na ćwiczenia w ciągu dnia, krótkie
popołudniowe drzemki, dłuższy sen, chwile poza biurem, dłuższe i częstsze wakacje, co
stymuluje wydajność, poprawia wyniki pracy i oczywiście wzmacnia zdrowie”. Innymi
słowy, trzeba opracować osobiste strategie pozwalające nam zachować energię
i uważność. Musimy wiedzieć, jak odbudować siły, wyrwać się z rozproszenia i błędnego
koła, bo cierpi na tym nasza wydajność. Jeśli więc nasze nastawienie do świata ma się
zmienić, trzeba nieustającej uważności. Łatwiej to powiedzieć niż zrobić – chyba że
praktykujemy ją wytrwale w każdym aspekcie swojego życia.
Skuteczne radzenie sobie ze stresem w pracy wymaga, żebyśmy spojrzeli na swoją
sytuację z punktu widzenia pełni. W zachowaniu zdrowego dystansu może nam pomóc
pytanie: „Na czym w rzeczywistości polega moja praca i jak mogę się z niej w tych
okolicznościach jak najlepiej wywiązać?”. Nasze role sprawiają, że z łatwością wpadamy
w koleiny, zwłaszcza, gdy pracujemy na danym stanowisku od dawna. Jeśli nie
opracowaliśmy mechanizmów obronnych, być może nie odczuwamy już świeżości
każdej chwili, nie postrzegamy każdego dnia jako przygody. Wówczas łatwo poddać się
w przekonaniu, że każdy dzień jest powtarzalny i przewidywalny. Może się okazać, że
opieramy się nowym rozwiązaniom i zmianom, bo wiele energii poświęcamy ochronie
status quo, a nowe pomysły, nowe standardy, nowe zasady i nowych ludzi traktujemy
jako zagrożenie.
Podobnie jak w innych sferach życia, w pracy nierzadko funkcjonujemy w trybie
automatycznego pilota. Dlaczego akurat w pracy mielibyśmy być przytomni i żyć pełnią
w każdej chwili, skoro nie jest to wartość przyświecająca naszemu życiu? Automatyczny
pilot pozwala nam przetrwać dzień, ale okaże się bezradny w obliczu wyczerpania
spowodowanego presją, rutyną, monotonią i niezmiennością tego, co robimy
codziennie, zwłaszcza gdy nie towarzyszy temu poczucie jakiegoś długofalowego,
istotnego celu. W pracy możemy utknąć tak samo jak w każdej innej sferze życia.
A nawet bardziej. Możemy mieć poczucie, że brakuje alternatywy, że ograniczają nas
realia ekonomiczne, nasze wcześniejsze życiowe wybory, że krępuje nas wszystko, co
stoi nam na drodze do zmiany zawodu, do awansu albo zrealizowania własnej pasji.
Może się jednak okazać, że mamy większe pole manewru, niż nam się wydaje. W wielu
wypadkach stres w pracy można wydatnie zmniejszyć, świadomie kultywując spokój
i przytomność oraz pozwalając uważności kierować naszymi działaniami. Możemy
zachowywać się mniej reaktywnie, a w większym stopniu polegać na własnym poczuciu
sprawczości.
Nasz umysł może stworzyć więcej ograniczeń, niż jest ich w rzeczywistości. Wszyscy
żyjemy w określonych realiach ekonomicznych i aby się utrzymać, musimy robić to, co
potrafimy, ale często nie wiemy, czym tak naprawdę są nasze ograniczenia, podobnie
jak nie wiemy, gdzie leżą bariery uzdrowienia naszego ciała. Wiemy natomiast, że
jasność widzenia nam nie zaszkodzi, może zaowocować nową perspektywą. Możemy
wprawiać się nie tylko w dostrzeganiu barier i ograniczeń, odbierających szanse na
satysfakcjonującą zmianę, lecz również w dostrzeganiu nowych możliwości i potencjału.
Włączenie praktyki uważności w życie zawodowe może istotnie polepszyć jakość
naszego życia zawodowego. Nie zawsze musimy porzucać stresującą pracę, by życie
zawodowe zaczęło się zmieniać w pozytywny sposób. Decyzja, by z pracy uczynić obiekt
praktyki medytacyjnej i ścieżkę rozwoju osobistego, może przesunąć punkt ciężkości –
poczucie wyczerpania być może przemieni się poczucie, że wiemy, co robimy,
i świadomie się w to angażujemy. Taka zmiana perspektywy prowadzi do nadania pracy
większego sensu. Praca może wówczas stać się narzędziem, które wykorzystujemy
w procesie uczenia się i rozwoju. Przeszkody mogą stać się wyzwaniami
i sposobnościami, chwile frustracji mogą zmienić się w okazje do praktykowania
cierpliwości i współczucia, kontakty z innymi ludźmi mogą przekształcić się w okazję do
ćwiczenia asertywności i skutecznej komunikacji, a walka o władzę stanie się szansą
obserwowania niechęci do braku świadomości u siebie i innych.
Gdy uważność staje się aspektem ukierunkowującym nasze postrzeganie i działania
związane z pracą, począwszy od chwili, gdy się budzimy, przygotowujemy się do wyjścia
aż po powrót do domu, sama praca okaże się codziennym świadomym wyborem
wykraczającym poza potrzebę zarabiania na życie i kolejnych „osiągnięć”. Płynnie
przechodząc od jednej chwili do następnej, wnosimy w życie zawodowe tę samą
postawę, którą kultywowaliśmy jako fundament uważności w innych sferach. Nie jest to
już sytuacja, w której praca zupełnie zawładnęła naszym życiem, ponieważ dzięki
uważności odzyskaliśmy odpowiednią równowagę.
Czasem w życiu stajemy w obliczu zobowiązań, zadań i presji, nad którymi nie mamy
żadnej kontroli. Takie sytuacje nas stresują, ale czy nie jest tak również w innych
dziedzinach życia? Jeśli nie oddziałuje na nas jeden zestaw stresorów, to lada moment
znajdziemy się pod presją innego. Musimy jeść. Musimy mieć kontakt ze światem, w ten
czy inny sposób. Zawsze będziemy mieli do czynienia z jakimś aspektem kompletnej
katastrofy. Rzecz w tym, jak się z tym konfrontujemy.
Gdy zaczynamy uważnie przyglądać się swojej pracy, obojętne, czy pracujemy na
własny rachunek, w instytucji, pod dachem, pod gołym niebem, czy kochamy swój
zawód, czy go nienawidzimy, to angażujemy wszystkie siły. Pomaga nam to uruchomić
w sobie podejście bardziej ukierunkowane na rozwiązywanie problemów, przez co lepiej
radzimy sobie ze stresorami. Wówczas nawet gdy w naszym życiu następuje wielki
kryzys, ponieważ na przykład straciliśmy posadę albo składamy wymówienie lub
strajkujemy, będziemy lepiej przygotowani na zmiany bez względu na to, jak będą
dotkliwe. Będzie w nas więcej równowagi, siły i świadomości. Będziemy lepiej radzić
sobie z emocjonalnym zamętem i skłonnością do odreagowywania, które w sposób
nieunikniony towarzyszą dużym życiowym zmianom. Gdy nie ma odwrotu w trudnym
okresie życia, o wiele lepiej mieć w zanadrzu cały swój wewnętrzny potencjał i siłę, bo
wtedy stawimy czoło wyzwaniom.
***
***
Trudno byłoby znaleźć człowieka, który niezależnie od rodzaju wykonywanej pracy nie
odniósłby korzyści z pogłębionej świadomości. Nie chodzi tylko o to, że jesteśmy
spokojniejsi i bardziej rozluźnieni. Gdy uznajemy pracę za sferę, w której w każdej
kolejnej chwili możemy ćwiczyć wewnętrzną siłę i mądrość, podejmujemy właściwsze
decyzje, skuteczniej się komunikujemy, jesteśmy wydajniejsi, a pod koniec dnia
wracamy zadowoleni do domu.
***
Nie ulega kwestii, że jako populacja jesteśmy zdrowsi niż kiedykolwiek w dziejach. Choć
wielu z nas tę zasługę przypisywałoby diecie, okazuje się to tylko częścią prawdy.
Czysta woda i higiena odegrały ogromną rolę w obniżeniu śmiertelności i przedłużeniu
życia. Zdrowie naszego społeczeństwa znalazło się jednak w punkcie krytycznym. Mamy
do czynienia z rosnącą liczbą bardzo przekonujących dowodów, że zdrowie Amerykanów
i mieszkańców innych rozwiniętych części świata cierpi z powodu chorób związanych
z nadmierną konsumpcją żywności w ogóle, a pewnych jej rodzajów w szczególności.
Chodzi o choroby wywołane przez dobrobyt i bogactwo. Po raz pierwszy w historii mówi
się, że dzieci nie będą tak zdrowe i odporne jak ich rodzice. Wystarczy wziąć pod uwagę
epidemię otyłości, która rozprzestrzenia się niepowstrzymanie od połowy lat
siedemdziesiątych, napędzana przez wiele różnych czynników, ale przede wszystkim
przez zwiększanie ponad miarę wielkości posiłków i spożywanie ogromnych ilości
pustych kalorii w syntetycznych „pokarmach” pozbawionych wartości odżywczych.
Nasze zdrowie jest również zagrożone z powodu styczności z setkami, jeśli nie
tysiącami substancji chemicznych wynalezionych dopiero w ostatnich dziesięcioleciach.
Wiele tych substancji to pozostałości nawozów i pestycydów używanych w rolnictwie,
ale są wśród nich również zanieczyszczenia pochodzące z innych gałęzi przemysłu,
trafiające do łańcucha pokarmowego z coraz bardziej skażonego środowiska. Mogą to
być również dodatki i konserwanty używane przez przemysł spożywczy, czasem
niewystarczająco przetestowanych. Ogólnie rzecz biorąc, substancje te narażają nasze
niezwykle zaawansowane sieci homeostatycznych powiązań biochemicznych na trudne
do określenia ryzyko zakłóceń i uszkodzeń na poziomie komórek i tkanek. Bez względu
na to, co twierdzą eksperci, po prostu nie wiemy, jakie skutki wywoła dla przyszłych
pokoleń obecność niektórych z tych substancji w pożywieniu, nie wiemy też, czym
styczność z nimi skończy się dla nas samych. Wiemy tylko, że nasze ciała oraz ciała
naszych dzieci biorą udział w swego rodzaju chemicznej rosyjskiej ruletce i najczęściej
konsumenci nie zdają sobie sprawy, że mimowolnie uczestniczą w takiej grze.
W programie telewizyjnym poświęconym tym zagadnieniom znany dziennikarz
telewizyjny Bill Moyers, we współpracy z Akademią Medyczną Mount Sinai, sprawdził,
z jakim balastem toksycznych chemikaliów musi radzić sobie jego ciało. Wyniki testów
wykazały obecność we krwi i moczu osiemdziesięciu czterech różnych substancji
chemicznych, włącznie z tak niebezpiecznymi chemikaliami znajdującymi się
w powszechnym użyciu jak dioksyna, dwufenyle polichlorowane i ftalany, jak również
związki chemiczne takie jak DDT, których używanie jest zakazane w Stanach
Zjednoczonych od ponad dwudziestu lat. Wiele z tych substancji trafia do naszego
organizmu w pokarmie, chociaż w naszym otoczeniu stykamy się z nimi także w wielu
innych sytuacjach, między innymi korzystając z różnych przedmiotów domowego użytku
i innych towarów konsumpcyjnych.
Ponieważ jedzenie, które spożywamy w ciągu całego życia, ma wielki wpływ na nasze
zdrowie, powinniśmy w rozsądny, wolny od paniki i fanatyzmu sposób poświęcić uwagę
całej sferze związanej z odżywianiem. Powiedzenie „jesteś tym, co jesz” zawiera dużo
prawdy. Jeśli chcemy wykryć i kontrolować potencjalne zagrożenia dla naszego zdrowia
w skali całego życia, musimy po prostu uruchomić pewien zakres uważności dotyczącej
tego, co kupujemy i czym się odżywiamy. Dotyczy to zwłaszcza tak kluczowych okresów
jak ciąża, karmienie piersią, dzieciństwo i dojrzewanie.
Otyłość szybko nabiera cech globalnej epidemii zarówno wśród dzieci, jak i dorosłych.
To samo dotyczy cukrzycy, zespołu metabolicznego i chorób wieńcowych. Zgodnie
z danymi Centrum Kontroli i Prewencji Chorób z roku 1990, gdy ta książka ukazała się
po raz pierwszy, w dziesięciu stanach otyłość dotyczyła mniej niż 10 procent populacji,
a w żadnym stanie nie przekroczyła 15 procent. W roku 2000 we wszystkich stanach
otyłość dotyczyła co najmniej 10 procent populacji. W dwudziestu trzech stanach
odnotowano jej występowanie na poziomie od 20 do 24 procent, zarazem w żadnym nie
przekroczyła 25 procent. W roku 2010 we wszystkich stanach otyłość wynosiła już co
najmniej 20 procent. W trzydziestu sześciu stanach stwierdzono występowanie otyłości
na poziomie 25 procent, a w dwunastu (w Alabamie, Arkansas, Kentucky, Luizjanie,
Michigan, Missisipi, Missouri, Oklahomie, Karolinie Południowej, Tennessee, Teksasie
i Wirginii Zachodniej) sięgała co najmniej 30 procent. To zdumiewające zjawisko. Nie
ma ostatecznej odpowiedzi na pytanie, jak odwrócić lub choćby spowolnić ten proces.
Na mocy uchwał z 2012 roku dotyczących ochrony zdrowia przeznacza się miliardy
dolarów na wieloletnie kampanie poświęcone temu problemowi, w tym na oddolne
akcje edukacyjne dla osób najbardziej narażonych, organizowane w ich własnych
społecznościach i poświęcone zdrowemu odżywianiu, aktywności fizycznej
i alternatywnym stylom życia.
Nie ulega kwestii, że w przypadku chronicznych dolegliwości dieta jest istotnym
czynnikiem. Dotyczy to też opisanego zespołu metabolicznego, który ze względu na
procesy zapalne na poziomie komórkowym i tkankowym zdaje się być podłożem wielu
różnych chorób. W pewnych populacjach i grupach społecznych można mówić
o większym prawdopodobieństwie wystąpienia chorób związanych z dietą. Oczywiście
duży wpływ na ich występowanie ma także ubóstwo.
Dobrze wiemy, że dieta bogata w zwierzęcy tłuszcz i cholesterol jest jedną
z głównych przyczyn arteriosklerozy – tętnice serca zostają zablokowane płytkami
tłuszczu, które następnie ulegają zwapnieniu. Proces ten zaczyna się w dzieciństwie.
Choroby sercowo-naczyniowe występują częściej niż wszystkie inne choroby razem
wzięte. Jeśli chcemy żyć długo i cieszyć się zdrowiem, zwracanie uwagi na dietę i nasz
stosunek do pożywienia są niezwykle ważne. Na szczęście jest coraz więcej świadectw,
że możemy podjąć różne działania służące zdrowemu odżywianiu się.
Gdy naukowcy chcą wywołać arteriosklerozę u zwierząt, przez co najmniej sześć
miesięcy poddają je diecie stanowiącej odpowiednik jajek na bekonie i maśle. Taka
właśnie dieta prowadzi do zatkania tętnic serca. Wysoki poziom cholesterolu i tłuszczów
nasyconych występuje w maśle, czerwonym mięsie, hamburgerach, hot dogach i lodach
– a są to najpopularniejsze składniki amerykańskiej diety. W krajach takich jak Chiny
czy Japonia, których typowa dieta zawiera mniej mięsa i tłuszczu zwierzęcego, a więcej
ryb i ryżu, częstość występowania chorób serca jest znacznie mniejsza. Jednak
w krajach tych odnotowano wysoki odsetek pewnych odmian raka, takich jak rak
przełyku i żołądka, kojarzonych z dużym poziomem konsumpcji produktów
marynowanych, peklowanych i wędzonych. Co ciekawe, od czasu gdy społeczności te
przejęły dietę podobną do amerykańskiej, zaobserwowano tam dramatyczny wzrost
występowania chorób serca i otyłości. Nie znaczy to, że w naszej diecie nie powinno być
w ogóle jajek i bekonu, lecz że, wziąwszy pod uwagę naszą indywidualną sytuację
i ryzyko, na jakie jesteśmy narażeni, warto wprowadzić w sposobie odżywiania rozsądną
równowagę. Warto też zdawać sobie sprawę z niektórych nieprzemyślanych
i potencjalnie niezdrowych nawyków związanych z jedzeniem oraz zakupami i poszukać
zdrowszych sposobów żywienia siebie i swojej rodziny.
Choć związek diety z zachorowaniami na raka jest mniej jasny niż w przypadku
chorób serca, istnieje niemało poszlak wskazujących na rolę diety w przypadku raka
piersi, jelita grubego i prostaty. Tu również całkowity udział tłuszczu w diecie odgrywa
istotną rolę. Badania potwierdzają, że u osób z dużym udziałem tłuszczów w diecie
funkcje odpornościowe ulegają osłabieniu (na przykład aktywność naturalnych komórek
cytotoksycznych, kluczowych w obronie ciała przed rakiem), a gdy przechodzą one na
dietę z mniejszym łącznym udziałem tłuszczu (zarówno tłuszczów zwierzęcych, jak
i pochodzenia roślinnego), aktywność tych komórek wzrasta. Wiele badań na
zwierzętach również potwierdza powiązanie między dietą a rakiem i obecność tłuszczu
w diecie odgrywa tutaj najważniejszą rolę. Nadmierne spożycie alkoholu, zwłaszcza
w połączeniu z paleniem papierosów, także podnosi prawdopodobieństwo wystąpienia
pewnych rodzajów raka.
W 1977 roku senacka komisja ds. żywienia stwierdziła, że Amerykanie sami się
zabijają, bo się przejadają. Zalecano wówczas, żeby obniżyć ilość kalorii pozyskiwanych
z tłuszczów z około 40 procent do mniej więcej 30 procent, z czego 10 procent miało
pochodzić z tłuszczów nasyconych, a pozostałe 20 procent z tłuszczów jedno-
i wielonienasyconych. Komisja zalecała, by tak obniżoną ilość kalorii uzupełnić kaloriami
pochodzącymi ze złożonych węglowodanów. Nawiasem mówiąc, komisja wcale nie
uznała 30-procentowego udziału tłuszczu w diecie za optymalny. Po prostu obniżenie
spożycia tłuszczów do takiego poziomu uznano za realne. W typowej chińskiej diecie
tylko 15 procent kalorii pochodzi z tłuszczu. W rdzennych kulturach Ameryki, na
przykład wśród meksykańskich Indian Tarahumara, znanych z powodu swoich
ultramaratończyków, tylko 10 procent kalorii pochodzi z tłuszczów, przy czym tłuszczów
zwierzęcych prawie nie używają. Badania ludu Tarahumara wykazały, że choroby serca
i nadciśnienie praktycznie nie występują. W Stanach Zjednoczonych naukowcy
zainteresowani odżywaniem badali adwentystów Dnia Siódmego, ponieważ większość
z nich to wegetarianie, a występowanie wśród nich chorób serca i raka jest bardzo
niewielkie.
Okazuje się więc, że mamy wiele możliwości wpływania na swój stosunek do
jedzenia. Choć dziś dieta nie jest już częścią formalnego curriculum MBSR, uważność
w trakcie zakupów żywności, zwracanie uwagi na to, jak przygotowujemy posiłki, co
jemy i jak się potem czujemy – świadome odczytywanie wiadomości wysyłanych przez
ciało po posiłku – może znacznie poprawić jakość naszego życia, wpłynąć na zdrowie,
a nawet na to, jak długo żyjemy.
Michael Pollan, autor książki The Botany of Desire and The Omnivore’s Dilemma,
jednego z najważniejszych tekstów poświęconych kryzysowi w dziedzinie żywienia,
udziela nam następującej zwięzłej rady, która wielokrotnie przyda się podczas zakupów
albo gdy będziemy się zastanawiać, z czego ugotować obiad.
„Jedz żywność, przeważnie rośliny, nie za dużo”.
Dobra rada, choć łatwiej to powiedzieć niż zrobić. Niemniej warto zapamiętać te słowa.
Po pierwsze, musimy bowiem odpowiedzieć sobie na pytanie, czy to, co zjadamy,
rzeczywiście jest pożywieniem, czy może czymś innym. Recepta Pollana, choć prosta,
zmusza nas, byśmy przede wszystkim zbadali jej sens, a potem wykorzystali ją
w praktyce w odniesieniu do naszych nawyków jedzeniowych. Takie zdanie adepci zen
nazwaliby koanem. Jeśli o nim pamiętamy, znaczenie koanu z czasem odsłania przed
nami coraz głębszą treść. Koan może nas nauczyć, jak kształtować własne
doświadczenie oraz jak dokonywać wyborów, ale musimy o nim wciąż pamiętać.
***
Prowadzone od ponad trzydziestu lat pionierskie badania doktora Deana Ornisha i jego
zespołu z Preventive Medicine Research Institute w Sausalito i Uniwersytetu
Kalifornijskiego w San Francisco dostarczyły przekonujących dowodów, iż całościowa
zmiana stylu życia – w tym także wyborów dotyczących diety – może spowolnić,
zatrzymać, a nawet odwrócić postępy zaawansowanej choroby wieńcowej, jak również
wczesne stadium raka prostaty.
Podejście Ornisha obejmuje zmianę nie tylko sposobu odżywiania, lecz, co równie
ważne, także zmianę stylu życia. Dieta Ornisha składa się ze zdrowych nierafinowanych
produktów bogatych w błonnik, przeważnie wegetariańskich, ubogich w tłuszcze i czyste
węglowodany, takie jak cukier i biała mąka, zawiera za to sporo owoców i warzyw, ziarn
zbóż, roślin strączkowych, produktów sojowych, uzupełnianych przez tran i olej lniany.
Ponadto zalecane są umiarkowane ćwiczenia w postaci spacerów, a także regularne
uprawianie jogi i medytacji. Nie mniej ważne jest pielęgnowanie miłości i bliskości
w związkach. Zarówno w przypadku pacjentów z chorobą serca, jak i rakiem prostaty
efektem był znaczny spadek cholesterolu bez potrzeby sięgania po medykamenty.
Udowodniono, że podobne podejście odwróciło postępy cukrzycy typu 2, jednej
z głównych konsekwencji diety wywołującej otyłość.
W badaniu z udziałem pacjentów z chorą prostatą ten sam rodzaj diety doprowadził
do spektakularnych zmian epigenetycznych. Pojawił się więc dowód, że nawet nasze
chromosomy ulegają pozytywnemu wpływowi w efekcie zmian stylu życia. Podobne
wnioski wynikały z przedstawionych wcześniej badań Elissy Epel, Cliffa Sarona, Davida
Creswella i innych. Warto zwrócić uwagę, że wyłączona została ekspresja dużej ilości
tak zwanych „genów prozapalnych”, czego skutkiem było obniżenie poziomu
chorobotwórczych procesów zapalnych w ciele. Wyłączone zostały także setki
onkogenów sprzyjających rozwojowi raka prostaty, piersi i jelita grubego. Jednocześnie
uruchomione zostały geny o udowodnionym wzmacniającym wpływie na zdrowie.
Zmiany były widoczne w randomizowanych testach klinicznych zaledwie po trzech
miesiącach programu. Stanowią one mocne dowody na to, że nasze ciało rzeczywiście
reaguje na wybory związane ze stylem życia, zwłaszcza wybory żywieniowe, na
poziomie molekularnym i że jego reakcje mogą być prozdrowotne, jeśli poświęcimy
zmianie dość uwagi.
Co więcej, u mężczyzn z wczesnym stadium raka prostaty biorących udział
w programie Ornisha znacznie wzrósł poziom telomerazy. Jak pamiętamy, nasza stara
przyjaciółka telomeraza jest enzymem kontrolującym starzenie się, ponieważ naprawia
i wydłuża końce chromosomów. Wygląda więc na to, że zmiana stylu życia
podopiecznych doktora Ornisha stworzyła w biologii ich komórek warunki sprzyjające
dłuższemu życiu i ograniczeniu stresu. U osób, które stosowały program Ornisha przez
co najmniej pięć lat, telomery rzeczywiście się wydłużyły.
Praca doktora Ornisha stanowi niezwykły dowód wytrzymałości i elastyczności oraz
zdolności do samoleczenia się ludzkiego ciała. Musimy tylko dać mu szansę. Odkrycia
Ornisha są ważne również z tego powodu, że zanim choroby, o których tu mowa, staną
się dotkliwe, albo zostaną zdiagnozowane, rozwijają się w naszym ciele przez całe
dziesięciolecia. Z badań Ornisha wynika, że nawet długotrwały, chroniczny proces
patologiczny może być przez nas nie tylko zatrzymany, ale wręcz możemy zniwelować
wywołane przez niego szkody. Można tego dokonać nie za pomocą leków, lecz poprzez
uświadomienie pacjentom, że zmianą stylu życia i diety mogą gruntownie przekształcić
swoje życie i wpłynąć na zdrowie.
W badaniach prowadzonych przez doktora Ornisha nad pacjentami z chorobą serca
uczestnicy grupy kontrolnej przez cały okres badania objęci byli świetną opieką
medyczną. Stosowali się do najnowszych zaleceń rekomendowanych przez większość
kardiologów, mianowicie zmniejszyli udział tłuszczów w diecie do około 30 procent
i regularnie wykonywali ćwiczenia fizyczne. Nie wprowadzili jednak w swoim życiu zmian
tak radykalnych jak druga grupa, która między innymi podjęła codzienną praktykę jogi
i medytacji. Mimo przestrzegania typowych wskazań dla pacjentów z problemami
wieńcowymi choroba u uczestników grupy kontrolnej postępowała. Rok później ich
tętnice były średnio rzecz biorąc jeszcze bardziej niedrożne. Odpowiadało to zresztą
rokowaniom przy tego typu postępującym schorzeniu.
Praca doktora Ornisha z pacjentami cierpiącymi na arteriosklerozę wykazała po raz
pierwszy, że zmiana sposobu życia może pozytywnie wpłynąć na stan serca i faktycznie
cofnąć zmiany sklerotyczne bez interwencji zaawansowanej techniki medycznej, która
i tak nie może odwrócić przebiegu choroby. Można powiedzieć, że poprzez zmianę
sposobu życia uczestnicy tej grupy pobudzili swoje serce do wyzdrowienia. Zrobili to,
regularnie ćwicząc medytację i jogę (przez godzinę dziennie), często spacerując (trzy
razy w tygodniu), spotykając się, by wspólnie ćwiczyć i wspierać się nawzajem, no
i oczywiście zmieniając dietę.
Badania uzupełniające prowadzone w okresie do pięciu lat po zakończeniu programu
wykazały, że regresja choroby u osób nadal prowadzących zdrowy tryb życia
postępowała. Program Ornisha został wpisany na listę autoryzowanych zaleceń
amerykańskiego państwowego systemu opieki zdrowotnej. Pamiętajmy, że nie chodziło
o zbicie wagi. Chodziło o zdrowe odżywianie się oraz uważne wybory. Jeśli jemy po to,
by zachować zdrowie, a nie po to, by zrzucić kilogramy, wtedy jest większe
prawdopodobieństwo, że i zachowamy zdrowie, i trwale zbijemy wagę. Nie wszystkie
diety odchudzające są zdrowe. Szesnastoletnie badanie ponad czterdziestu tysięcy
Szwedek wykazało, że „dieta uboga w węglowodany i bogata w białko… jest związana
z podwyższonym ryzykiem choroby sercowo-naczyniowej”. Inne badanie, przedstawione
na łamach „New England Journal of Medicine”, wykazało, że dieta wysokobiałkowa
i niskowęglowodanowa sprzyja arteriosklerozie, nawet jeśli nie zwiększa tradycyjnych
czynników ryzyka kardiologicznego, takich jak ciśnienie krwi czy poziom cholesterolu.
Jednym z najbardziej interesujących odkryć doktora Ornisha było to, że im bardziej
uczestnicy zmieniali styl życia, tym większej poprawie ulegał ich stan, i to bez względu
na wiek. Wydaje się, że najważniejszym czynnikiem okazał się ogólny styl życia
i odżywiania się, a także poziom życzliwości i współczucia w stosunku do samego siebie.
Ornish lubi podkreślać, że jeśli zdobędziemy się na podejście przepełnione dobrocią
i uważnością, to w gruncie rzeczy nie możemy ponieść porażki. Zamiast myśleć, że
„przechodzimy na dietę” – co z definicji sprowadza się do tego, że czegoś nie możemy
jeść, a coś innego jeść musimy – pamiętajmy, że chodzi o gotowość do wyboru
zdrowszego życia i przeprowadzenia zmian. To, że pacjenci doktora Ornisha trzymają
się nowej strategii przez wiele lat, należy po części, przynajmniej w mojej opinii,
przypisać wpływowi jogi i praktyki medytacyjnej. Dyscyplina i świadome działanie
stapiają się w sposób bycia. Zamiast myśleć: „To jest dieta, której muszę przestrzegać”
albo „To jest ćwiczenie medytacyjne albo pozycja jogi, którą muszę wykonywać”
ugruntowujemy w sobie przekonanie, że „to jest mój sposób na życie”. W rozdziale 2
wyjaśnialiśmy, dlaczego dzięki takiej postawie łatwiej nam zrealizować swoje
zamierzenia.
***
Zmiana stosunku do jedzenia nie jest jednak łatwa, nawet jeśli chcemy ją wprowadzić
albo musimy to zrobić ze względu na nadszarpnięte zdrowie. Widać to wyraźnie na
przykładzie nieudanych prób odchudzania. Jeśli z jakiegoś powodu postanowimy
zmienić dietę w celu odzyskania zdrowia, musimy się wykazać zaangażowaniem
i wewnętrzną dyscypliną, wynikającymi raczej z inteligencji niż ze strachu, paranoi czy
obsesji na punkcie swojej wagi i wyglądu. Wygląd i waga same się o siebie zatroszczą,
jeśli zaufamy uruchomionemu procesowi. Będzie to wymagało uważnej obserwacji
własnego stosunku do jedzenia na wszystkich płaszczyznach. Będziemy musieli
wyraźniej uświadomić sobie wszystkie machinalne i uzależniające zachowania związane
z jedzeniem, wszystkie uczucia, myśli oraz zwyczaje społeczne. Musimy podjąć twarde
postanowienie, by uwolnić się od nieadaptacyjnych, napędzanych przez nawyki postaw
wobec jedzenia.
Systematyczny trening umysłu może bardzo pomóc w rozpoznaniu automatycznych,
nieświadomych zachowań oraz napędzających je ukrytych motywacji i popędów, a także
w uwolnieniu się od nich. Nasz stosunek do jedzenia nie jest wyjątkiem. Praktyka
uważności może okazać się bardzo pożyteczna, gdy w swoim podejściu do odżywiania,
zakupów, gotowania i jedzenia chcemy dokonać zdrowych i trwałych zmian. Gdy nasza
medytacja się pogłębia, gdy włączamy uważność we wszystkie sfery codziennego życia,
świadomość, a do pewnego stopnia także zmiana, pojawiają się w odniesieniu do
kwestii odżywiania w sposób naturalny. Być może doświadczamy tego już w tej chwili.
Gdy poświęcamy codzienności więcej uwagi, zajęcie się sferą odżywiania wydaje się
nieuniknione. Ćwiczenie z rodzynką mogło być swego rodzaju objawieniem, ale jest
w nim również coś popychającego nas w kierunku o wiele głębszego badania naszych
związków z pokarmem.
Przez większość życia pożywienie odgrywa zasadniczą rolę. Poświęcamy mnóstwo
wysiłku i energii na kupowanie jedzenia, przygotowywanie go, serwowanie, spożywanie,
dbanie o materialną i towarzyską otoczkę, a na koniec musimy pozmywać i posprzątać.
Cała ta aktywność składa się z zachowań i wyborów, a do tego możemy włączyć
uważność. Możemy świadomie zająć się jakością spożywanego przez nas jedzenia, tym,
jak zostało wyhodowane lub przyrządzone, skąd pochodzi i co zwiera. Następnie
możemy z uwagą obserwować, ile jemy, jak często, kiedy, a także jak się czujemy po
posiłku. Możemy zwrócić uwagę na to, jak się czujemy po konkretnych pokarmach
i ilości pożywienia. Czy czujemy się inaczej w zależności od tego, czy jedliśmy szybko,
czy powoli. A co z porą posiłku? Z uwagą przyglądamy się swojemu przywiązaniu
i łaknieniu pewnych produktów, temu, których artykułów spożywczych my i nasze dzieci
nie jadamy, a także rodzinnym zwyczajom związanym z jedzeniem. Możemy też
skorzystać na świadomej obserwacji tego, jak często, kiedy i gdzie rozmawiamy
o pożywieniu i jedzeniu. Gdy w sferę związaną z pożywieniem wnosimy skupioną
uwagę, wszystkie te obszary ukazują nam się z całą wyrazistością.
To samo dotyczy najbardziej podstawowych aspektów jedzenia, takich jak radość
i przyjemność odczuwane z powodu wyglądu, smaku i zapachu potraw, z delektowania
się każdym kęsem. Równie istotny jest społeczny i towarzyski aspekt przyrządzania
jedzenia oraz wspólnego spożywania. Radość zasiadania do stołu z rodziną
i przyjaciółmi to jeden z najgłębszych i najbardziej ludzkich wymiarów życia.
***
Zmiana nawyków jest dla większości z nas dość trudna i nawyki żywieniowe nie
stanowią pod tym względem wyjątku. Jedzenie wiąże się z wieloma emocjami zarówno
w wymiarze towarzyskim, jak i kulturowym. Nasz stosunek do jedzenia podlegał
warunkowaniu i był wzmacniany przez całe życie. Jedzenie ma dla nas wiele znaczeń.
Mamy emocjonalne skojarzenia z pewnymi konkretnymi potrawami, ze spożywaniem
określonej ilości jedzenia, z jedzeniem w pewnych miejscach, o pewnej porze,
z konkretnymi ludźmi. Takie skojarzenia bywają częścią naszego poczucia tożsamości
i równowagi. Jeśli jesteśmy do nich nadmiernie przywiązani albo mamy poczucie, że
zmiana sposobu odżywiania może oznaczać utratę czegoś istotnego, takie obawy mogą
sprawić, że zmiana diety okaże się trudniejsza niż jakakolwiek inna zmiana w życiu.
Właśnie dlatego łagodna, cierpliwa uważność włączona w sferę odżywiania prowadzi do
przemiany i uzdrowienia. Dzięki uważności rozumiemy, że nie tyle wypuszczamy z rąk
to, co boimy się stracić, ile raczej odbudowujemy i przekształcamy swoje najistotniejsze
powiązania, dzięki czemu zapewnią nam one jeszcze więcej radości i satysfakcji.
Być może na początku najlepszym podejściem będzie odłożenie na później wszelkich
zmian i po prostu skupienie się na uważnej obserwacji tego, co jemy i jak to na nas
oddziałuje. Postarajmy się dokładnie obserwować, jak wygląda nasze pożywienie i jak
smakuje. Kiedy następnym razem zasiądziemy do posiłku, naprawdę przyjrzyjmy się, co
mamy na talerzu. Jaką konsystencję mają potrawy? Przyjrzyjmy się ich kolorom
i kształtom. Jak to wszystko pachnie? Jak się czujemy, gdy na to patrzymy? A smak?
Jak się czujemy po zjedzeniu? Czy właśnie na to danie mieliśmy ochotę?
Zauważmy, jak czujemy się godzinę albo dwie po posiłku. Jaki jest poziom naszej
energii? Czy zjedzenie tego posiłku dodało nam energii, czy też sprawiło, że czujemy się
ospali? Jak ma się nasz brzuch? Co myślimy o tym, cośmy niedawno zjedli?
Gdy nasi pacjenci zaczynają zwracać uwagę na to, co jedzą, dokonują mnóstwa
interesujących obserwacji. Niektórzy odkrywają, że często sięgają po pewne produkty
raczej z nawyku, a nie dlatego, że je lubią albo faktycznie mają na nie ochotę. Inni
dostrzegają, że pewne potrawy wywołują niestrawność lub ich zjedzenie kończy się
poczuciem zmęczenia, co stanowi zależność, na którą nigdy wcześniej nie zwrócili
uwagi. Wielu naszych pacjentów wskazuje, że mają teraz więcej frajdy z jedzenia,
ponieważ towarzyszy mu nowy rodzaj świadomości.
W pierwszych latach programu zdarzało się, że niektórzy uczestnicy zaczynali mówić
o zmianach żywieniowych na długo, zanim w ogóle poruszaliśmy szczegółowo kwestię
diety – w tamtych czasach temat pojawiał się dopiero pod koniec kursu. Być może
przyczyną była medytacja jedzenia rodzynki na pierwszych zajęciach i rozmowa
dotycząca tego doświadczenia. Takie spontaniczne odsłony wciąż się zdarzają, gdy
pacjenci włączają uważność w sferę odżywania w ramach codziennej nieformalnej
praktyki medytacyjnej.
Rzadko kiedy wizyta w klinice spowodowana jest chęcią odchudzenia się lub zmiany
diety. Niemniej wielu pacjentów w naturalny sposób zaczyna jeść wolniej, co zapewne
winno się przypisać medytacji jedzenia rodzynki. W kolejnych tygodniach często
donoszą, że zadowala ich mniej jedzenia i są bardziej wyczuleni na odruch używania
jedzenia do zaspokajania potrzeb psychologicznych. W ciągu ośmiu tygodni programu
niektórzy faktycznie chudną i to bez podejmowania świadomego wysiłku, by zbić wagę.
Przykładem może być Phil, kierowca ciężarówki, którego poznaliśmy w rozdziale 13
i 23. W trakcie programu MBSR zmienił się także jego stosunek do jedzenia. Phil schudł
o prawie siedem kilogramów. Jak sam stwierdził: „Nie jestem na żadnej specjalnej
diecie. Jedząc, jestem po prostu uważny. Czasem uświadamiam sobie, że jem, gdy już
zacząłem jeść. Wtedy oddycham wolniej, zwalniam trochę tempo. Ten świat to taki
wyścig szczurów, że nawet gdy nigdzie się nie wybieramy, ciągle się śpieszymy.
Wszystko robimy w pośpiechu. Wrzucamy żarcie do gęby, a dwie godziny później znów
jesteśmy głodni, bo nic nie poczuliśmy. Było nam to obojętne. Czymś tam się
napchaliśmy, ale jak mówię, wszystko zależy od kubeczków smakowych. Jeśli nie
poczuliśmy smaku, będziemy znów głodni, bo nie poczuliśmy niczego, co zjedliśmy. Tak
teraz na to patrzę. Jem mniej, gdy zwalniam tempo, bo lepiej przeżuwam jedzenie
i wtedy czuję jego smak. Nigdy wcześniej tego nie robiłem. Chciałbym zrzucić następne
siedem kilogramów. Jeśli dalej nie będę się śpieszył i będę chudł po trochu co tydzień,
tak jak teraz, to pewnie uda mi się utrzymać dobrą wagę. Bo kiedy ktoś forsuje
chudnięcie, to gdy dieta się kończy, szybko wraca do poprzedniej wagi. Wiecie,
medytacja nauczyła mnie, że trzeba wyznaczać sobie cele, a gdy już się ma cel, trzeba
obrać właściwy kurs i nie tracić go z oczu. Kiedy dokądś zmierzamy, widzimy cel przez
cały czas, pamiętamy o nim”.
Warto poświęcić trochę uwagi własnemu podejściu do jedzenia oraz zapoznać się
z wiedzą na temat wpływu diety na zdrowie. Umożliwi nam to podejmowanie bardziej
świadomych decyzji dotyczących odżywiania. W ramach MBSR nie zalecamy żadnej
szczególnej diety. Podobnie jak w innych przypadkach zachęcamy jedynie, by nie
zostawiać tych spraw naszemu automatyzmowi. Uczestników naszych programów
nakłaniamy, by zgłębili temat na własną rękę i poczynili zmiany, które uważają za
istotne. Sugerujemy również, by wdrażanie zmian było długofalowe, ponieważ podejście
to sprzyja pozytywnej zmianie trybu życia. Większość ludzi, z którymi pracujemy, jest
przekonana, że dokonanie prozdrowotnych zmian w diecie jest możliwe, a przejście
przez trening MBSR często stanowi w tym względzie punkt zwrotny.
Jednak nawet gdy zdecydowaliśmy się zmienić dietę, by wzmocnić zdrowie,
zmniejszyć ryzyko choroby serca i raka albo by czerpać więcej radości z jedzenia,
poczuć się lepiej i mieć więcej energii, nie zawsze potrafimy wprowadzić to w czyn.
Później równie trudno jest wytrwać. Nawyki i zwyczaje wynikające z całego życia mają
wielką moc, która zasługuje na szacunek i wymaga inteligentnego podejścia.
W badaniach doktora Ornisha na temat przebiegu chorób serca uczestnicy mogli liczyć
na mnóstwo wsparcia w trakcie zmiany diety. Nauczono ich przyrządzania
wegetariańskich potraw, zalecono całkowite wykluczenie niektórych produktów, na
początku zaś dostawali do spożycia gotowe zdrowe przekąski.
Jest zupełnie inaczej, gdy sami postanawiamy wprowadzić zmiany w sposobie
odżywiania, by obniżyć poziom cholesterolu albo ilość spożywanego tłuszczu lub gdy
staramy się ograniczyć pewne produkty czy zmniejszyć ilości pochłanianego przez nas
jedzenia. Nawyki i zwyczaje z całego życia trudno zmienić bez pomocy z zewnątrz. Aby
wprowadzić zmiany, musimy przede wszystkim naprawdę wiedzieć, dlaczego chcemy to
zrobić. Następnie musimy o naszej motywacji pamiętać dzień w dzień, a nawet z chwili
na chwilę, gdy budzi się w nas niezliczona ilość odruchów, przez które możemy zboczyć
z obranej drogi. Innymi słowy, musimy naprawdę głęboko wierzyć w siebie i własną
wizję tego, co dla nas zdrowe i ważne. Z pewnością przydadzą nam się rzetelne
informacje o produktach spożywczych i odżywianiu. Ważna będzie też świadomość, jaki
jest nasz prawdziwy stosunek do jedzenia, ponieważ to ona umożliwi nam dokonywanie
mądrych wyborów dotyczących zakupów oraz tego, jak najlepiej przyrządzić posiłek.
Właśnie w tym miejscu włączenie świadomości w każdej chwili, którą poświęcamy
odżywianiu, odegra kluczową rolę. Owa świadomość może bowiem przekształcić nasz
stosunek do jedzenia podobnie jak wtedy, gdy pozytywnie wpływa na nasz stosunek do
bólu, strachu, czasu i innych ludzi.
Wiele osób używa jedzenia jako podstawowej formy obniżenia poziomu stresu.
Sięgamy po żywność, kiedy coś nas niepokoi. Jemy, gdy czujemy się samotni, gdy nam
się nudzi i gdy ogarnia nas pustka. Jemy, gdy wszystko zawodzi. Lista takich sytuacji
jest niewyczerpana.
To, co w takich momentach zjadamy, składa się na niezdrową dietę. Nagrody
i smakołyki, którymi się raczymy, by poprawić sobie nastrój, są na ogół bogate w kalorie
i słodkie. Sięgamy po herbatniki, cukierki, ciasta, słodkie pieczywo i lody. Wszystkie
zawierają dużo zakamuflowanego tłuszczu i są nafaszerowane cukrem. Inna możliwość
to słone przekąski, takie jak chipsy w połączeniu z przeróżnymi dipami. W nich też nie
brakuje ukrytego tłuszczu.
Musimy znaleźć własny sposób korzystania z produktów łatwo dostępnych
i wygodnych. Sieci fast foodów specjalizują się w potrawach bogatych w tłuszcz
zwierzęcy, cholesterol, sól i cukier, chociaż teraz już nawet one wprowadzają zmiany
i uzupełniają ofertę o zdrowsze dania, przygotowując dla klientów bary sałatkowe
i potrawy pieczone zamiast smażonych. Choć wiele restauracji promuje dania zdrowe
dla serca, takie jak pieczona ryba czy kurczak, większość z nich wciąż nie zwraca uwagi
na nowinki i przyrządza potrawy z nadmierną ilością tłuszczu. Z dala od domu ciągle
niełatwo znaleźć zdrowe jedzenie. Więc czasem lepiej nie zjeść nic. W takich chwilach
możemy wrócić do praktykowania cierpliwości i pracować nad puszczaniem poczucia
braku zaspokojenia i niedostatku.
Jeśli chcemy wzmocnić swoje zdrowie, zwrócenie uwagi na dietę jest niezwykle
ważne. Nie chodzi wyłącznie o kwestie spożywania tłuszczów zwierzęcych, cholesterol,
choroby serca i nowotwory. Jest sporo świadectw, że Amerykanie się przejadają i że
amerykańska dieta sprzyja chronicznym stanom zapalnym. Nowy obszar badań zwany
medycyną funkcjonalną zgłębia powiązania stanów zapalnych z naszym indywidualnym
profilem genetycznym. Każdy posiada unikatową konfigurację genów, która sprawia, że
jesteśmy podatni na określone alergie żywieniowe, wrażliwi na pewne pokarmy lub
łatwiej przytrafiają nam się infekcje.
Warto również pamiętać, że istnieją zarówno pozytywne, jak i negatywne interakcje
między naszą dietą a innymi elementami stylu życia. Mężczyźni zjadają zwykle około
dwóch i pół tysiąca kalorii dziennie, kobiety mniej więcej tysiąc osiemset. Jednocześnie
Amerykanie prowadzą na ogół siedzący tryb życia. W odróżnieniu od poprzednich
pokoleń nie spalamy kalorii w pracy. Często korzystamy z samochodu i długo siedzimy
za biurkiem. Prowadzenie samochodu i siedzący tryb życia nie sprzyjają spalaniu kalorii.
Amerykańskie ośrodki kontroli zachorowań i profilaktyki informowały w roku 2006, że
ilość spożywanych kalorii w ciągu trzydziestu lat, między rokiem 1971 a 2000, wzrosła
u kobiet o 22 procent, a u mężczyzn o 7 procent. Liczby te odzwierciedlają zwiększenie
porcji posiłków w ciągu ostatnich ponad trzydziestu lat, a także wprost odnoszą się do
epidemii otyłości. Wskazują też, dlaczego w obliczu tego typu kryzysu ważne są inne
elementy stylu życia. Wszystkie świadectwa sugerują, że będziemy zdrowsi, gdy
będziemy jedli trochę mniej – nawet jeśli nie zmienimy specjalnie diety.
W społeczeństwie amerykańskim nawet nieśmiała sugestia o przejadaniu się często
odbierana jest z niechęcią. Rozpowszechnienie zaburzeń odżywiania, zwłaszcza wśród
młodych dziewcząt i kobiet, wskazuje, z jak wielkim rozregulowaniem w odniesieniu do
obrazu własnego ciała musimy się zmierzyć. Zdarza się, że stosunek do jedzenia staje
się tak patologiczny, że dotknięte nim osoby albo głodzą się w przekonaniu, że ich
wymizerowane ciało wciąż ma nadwagę (anoreksja), albo objadają się na całego, po
czym umyślnie wymiotują, żeby nie przybrać na wadze (bulimia). Zaburzeniom tym
towarzyszy silny ukryty czynnik emocjonalny o często traumatycznym charakterze.
Przechodzenie przez niekończące się cierpienie i niechęć do siebie są niezwykle bolesne.
W radzeniu sobie z takimi doświadczeniami niezbędna jest radykalna uczciwość,
głębokie współczucie oraz odtworzenie więzi zerwanych przez traumę.
Zaburzenia odżywania mogą być, przynajmniej częściowo, niefortunnym skutkiem
obsesji, jaką nasze postindustrialne społeczeństwo ma na punkcie wyglądu. Równie
negatywną rolę odgrywa skłonność do uprzedmiotowienia ciała oraz współczesne
pojęcie piękna, zwłaszcza kobiecego. Zamiast poświęcić uwagę wewnętrznemu
doświadczeniu oraz odnosić się do siebie z dobrocią i akceptacją zadręczamy się, bo nie
pasujemy do obowiązujących norm wagi, wzrostu i wyglądu zewnętrznego. Staliśmy się
więc społeczeństwem ludzi odciętych od własnego ciała w jego naturalnej postaci,
a zamiast niego poszukujemy jakiegoś wiecznego, idealnego wyobrażenia. Stosujemy
ostre diety odchudzające po raz n-ty, bo poprzednie okazały się porażką. Jesteśmy też
konsumentami koktajli chemicznych zwanych napojami dietetycznymi – a wszystko to
w poszukiwaniu „idealnej” cielesności.
Niezbyt to wszystko rozsądne. Dlaczego zamiast dietetycznych napojów gazowanych
nie pijemy wody? Dlaczego serwujemy sobie skomplikowane diety, a potem opychamy
się tym, czego sobie odmawialiśmy? Może czas zrozumieć, że nasza energia była
skierowana nie tam, gdzie trzeba. Może mamy zbyt dużą obsesję na punkcie swojej
wagi i wyglądu, a powinniśmy zająć się zdrowieniem, dążeniem do szczęścia
i optymalizowaniem swojego samopoczucia. Jeśli zaczniemy poświęcać uwagę rzeczom
elementarnym, takim jak stan umysłu w danej chwili oraz to, czym karmimy swoje ciało
i dlaczego to robimy, może wtedy dokonamy większego postępu w kierunku zdrowia i to
bez nerwicy i marnowania energii. Taką zmianę stylu życia możemy osiągnąć,
wkraczając w proces pogłębiania świadomości ciała, świadomości tego, z jakim
poczuciem to się wiąże, świadomości natchnionej dobrocią i samoakceptacją, aktywnej
w ciągu całego dnia albo choćby przez krótkie chwile. Później, dostrajając ją nieco
dokładniej, możemy wpleść czujną świadomość w każdą kolejną chwilę wybierania dla
siebie posiłku, dostrzegając wygląd i aromat potraw, starannie przeżuwając, smakując
i wreszcie skupiając się na tym, jak czujemy się przed jedzeniem, w trakcie i potem.
Uważne jedzenie ma więcej wspólnego z osiąganiem łagodnego i elastycznego stanu
równowagi niż z wymuszoną surowością. Im głębiej doświadczamy tego procesu, im
bardziej udaje nam się być w środku tego, co się dzieje, akceptując wszystkie
wyłaniające się odczucia i emocje, nawet jeśli będą budzić naszą niechęć, tym lepiej
ciało, umysł i samo pożywienie nauczą nas tego, co powinniśmy wiedzieć. Właśnie
z takiego procesu wyłoni się zmiana polegająca na zdrowszym sposobie odżywiania się.
Omawiając temat uważności w odniesieniu do diety i zdrowia, przeglądamy czasem
z naszymi pacjentami wskazówki opracowane przez instytucje branżowe i naukowe
zajmujące się odżywianiem. Na przykład Institute of Medicine of the National Academy
of Sciences zaleca ograniczenie spożywania pokarmów peklowanych, wędzonych
i przetworzonego mięsa albo zupełne wykluczenie ich z diety ze względu na ich
prawdopodobny związek z pewnymi postaciami nowotworu. W praktyce oznacza to
drastyczne obniżenie spożywania salami, kiełbasy bolońskiej, peklowanej wołowiny
z puszki, kiełbasek, szynki, bekonu i hot dogów. Amerykańskie Towarzystwo
Kardiologiczne zaleca obniżenie spożycia czerwonego mięsa, odtłuszczonego mleka oraz
zupełne wyeliminowanie pełnego mleka i śmietany, zmniejszenie spożycia tłustych
serów i jajek, z których każde zawiera około trzystu miligramów cholesterolu. (Dieta
Ornisha cofająca rozwój choroby serca zawiera około dwóch gramów cholesterolu
dziennie). Jeśli o mnie chodzi, jem jajka prawie codziennie i to od lat. Jednak mam
naturalnie bardzo niski poziom cholesterolu i dobre proporcje między jego odmianami.
Zatem w zakres przestrzegania konkretnych zaleceń dietetycznych w celu osiągnięcia
optymalnego poziomu zdrowia wchodzi też wiele decyzji dostosowanych do naszego
profilu genetycznego.
Co wyspecjalizowane organizacje podsuwają nam w zastępstwie ograniczonych lub
wyeliminowanych produktów? Zalecają częstsze jedzenie świeżych owoców i warzyw,
najlepiej surowych lub starannie ugotowanych, by nie zniszczyć zawartych w nich
substancji odżywczych. Wydaje się, że niektóre warzywa, jak na przykład brokuły
i kalafiory, chronią przed pewnymi postaciami raka, co prawdopodobnie wiąże się
z zawartymi w nich antyutleniaczami. Wymienione organizacje zachęcają również do
włączenia w dietę większej ilości pełnych ziaren, takich jak pszenica, kukurydza, ryż
i owies, choć kukurydza i ryż mają wysoki indeks glikemiczny i mogą niektórym osobom
szkodzić, zwłaszcza w dużych ilościach. Pełne ziarno, które można odnaleźć w chlebie,
płatkach śniadaniowych i przekąskach, powinno też być ważną częścią kolacji. To
najlepsze źródło złożonych węglowodanów, z których powinno pochodzić mniej więcej
75 procent przyjmowanych codziennie kalorii. Ponieważ występuje obecnie dużo
przypadków wrażliwości na gluten zawarty w zbożach i różnych przetworzonych
pokarmach, należy zwrócić uwagę na jego obecność w naszym jadłospisie. Ogólnie
rzecz biorąc, najbardziej prozdrowotna jest dieta o działaniu przeciwzapalnym.
Oprócz zaopatrywania organizmu w złożone węglowodany i składniki odżywcze,
pełne ziarno, owoce i warzywa wzbogacają dietę również w błonnik, ponieważ zawierają
zewnętrzne łuski ziaren i włókna roślinne. Błonnik pomaga pokarmowi przemieszczać się
w przewodzie pokarmowym, ograniczając okres, gdy jego tkanki stykają się
z ubocznymi produktami trawienia, które mogą działać toksycznie i powinny zostać
skutecznie usunięte.
***
1. Zacznij zwracać uwagę na całą tę sferę własnego życia, podobnie jak poświęciłeś
uwagę swojemu ciału i umysłowi.
2. Staraj się jeść posiłki uważnie, w ciszy. Spowolnij ruchy, by móc bacznie
obserwować cały proces. Przeczytaj opis uważnego jedzenia rodzynki w rozdziale
1. Wyłącz telefon w trakcie jedzenia.
3. Przyglądaj się barwom i konsystencji jedzenia. Poświęć chwilę na zastanowienie,
skąd pochodzi pokarm, oraz temu, jak zostały wyhodowane lub przyrządzone
jego składniki. Czy są syntetyczne? Pochodzą z fabryki? Czy z czymś je
zmieszano? Czy możesz zobaczyć wysiłek wszystkich ludzi zaangażowanych
w zapewnienie ci tego pokarmu? Czy widzisz, że kiedyś był nieodłączną częścią
przyrody? Czy dostrzegasz żywioły, blask słońca i deszcz w warzywach, owocach
i zbożach na swoim stole?
4. Przed jedzeniem zadaj sobie pytanie, czy chcesz, żeby ten pokarm znalazł się
w twoim ciele. Jaką ilość chciałbyś mieć w brzuchu? Jedząc, słuchaj swojego
ciała. Czy jesteś w stanie poczuć, kiedy mówi „dość”? Co wtedy robisz? Jakie
odruchy pojawiają się w twojej głowie?
5. Spróbuj sobie uświadomić, jak twoje ciało czuje się po posiłku. Jest ociężałe czy
lekkie? Czujesz zmęczenie czy energię? Jaki przekaz może się kryć za takim
poczuciem? Czy zjedzenie danego posiłku kończy się nadmiernymi wzdęciami lub
innymi objawami dysregulacji? Czy możesz powiązać te objawy z konkretnymi
pokarmami albo ich połączeniami? Może na takie połączenia jesteś nadwrażliwy?
6. Robiąc zakupy, czytaj informacje na etykietach, na przykład na pudełkach
płatków i mrożonkach. Sprawdź, co zawierają. Czy mają wysoką zawartość
tłuszczu zwierzęcego? Czy zwierają cukier i sól? Jakie składniki są najwyżej na
liście? (Zgodnie z prawem składniki muszą być ułożone w porządku malejącym,
a więc produkt zawiera najwięcej pierwszego składnika).
7. Bądź świadom swoich zachcianek. Zadaj sobie pytanie, skąd się biorą. Czego
naprawdę ci trzeba? Czy znajdziesz zaspokojenie w tym konkretnym produkcie?
Czy potrafisz zjeść tylko odrobinę? Czy jesteś uzależniony? Czy za którymś razem
możesz spróbować go „puścić” i po prostu obserwować łaknienie jako myśl lub
uczucie? Czy w takiej chwili możesz pomyśleć o zrobieniu czegoś innego, co
byłoby zdrowsze i bardziej satysfakcjonujące niż jedzenie?
8. Czy uważnie przyrządzasz posiłek? Wypróbuj medytację przy obieraniu kartofli
albo krojeniu marchwi. Czy potrafisz być wtedy całkowicie obecny? Spróbuj
świadomie obserwować oddech i całe ciało w trakcie tych czynności. Co się
dzieje, kiedy robisz to w ten sposób?
9. Przyjrzyj się swoim ulubionym przepisom. Jakich składników wymagają? Ile jest
w nich śmietany, masła, jajek, smalcu i soli? Jeśli stwierdzisz, że przestały ci
odpowiadać, poszukaj innych przepisów. Książek kucharskich jest dziś bez liku –
tak samo jako przepisów na pyszne potrawy niezawierające dużej ilości tłuszczu,
cholesterolu, soli ani cukru. Czasem zamiast śmietany używa się
niskotłuszczowego jogurtu, oliwy z oliwek zamiast smalcu i masła oraz soków
owocowych zamiast cukru.
32
Nasza planeta, ciało niebieskie zwane Ziemią, zachorowała trawiona gorączką. Diagnoza
mówi, że jej stan jest poważny, rokowania nie wyglądają dobrze. Większość naukowców
uważa, że kryzys się pogłębi. Zarazem niezależnie od całej swojej wiedzy i modelowania
przy użyciu superkomputerów uczeni nigdy wcześniej nie zetknęli się z takim
przypadkiem, nie mają więc pewności, jak należy leczyć pacjenta. Wśród symptomów
choroby wymienia się wzrost temperatury wywołany zwiększoną ilością dwutlenku
węgla i innych gazów cieplarnianych w atmosferze oraz szybkie topnienie lodowców na
biegunach. Gorączka jest skutkiem działalności ludzi. A przecież mamy przeludnienie.
Nasze rolnictwo, paliwa zawierające węgiel, zwierzęta hodowlane i przemysł
w połączeniu z niszczeniem lasów deszczowych i zanieczyszczeniem oceanów zakłócają
naturalne cykle, które przez dziesiątki tysięcy lat utrzymywały planetę w równowadze.
Nasz świat został poddany presji niemającej precedensu w dziejach ludzkości.
Konsekwencje tych zjawisk dla naszego gatunku, jak również dla innych istot, są bardzo
groźne.
Może nadszedł czas, byśmy się przebudzili i zmierzyli z nieoczekiwanymi
następstwami własnych działań nie tylko jako jednostki, lecz również jako wszyscy
ludzie, nie tylko w imię własnego zdrowia, lecz również w imię zdrowia całego świata.
Wszystkie te zjawiska są ze sobą powiązane. Wszystkie wynikają z wyborów ludzkiego
umysłu i działalności. Kiedy ludzki umysł pozna siebie, mamy dostęp do mądrości
i piękna, zrozumienia i współczucia, odziedziczonych w dziejach – do sztuki, nauki,
architektury, cudów techniki, muzyki, poezji, medycyny, do wszystkiego, co można
znaleźć w muzeach, na uczelniach i w salach koncertowych. Gdy jednak ludzki umysł
nie ma samowiedzy, owocem jest ignorancja, okrucieństwo, prześladowania, przemoc,
ludobójstwo, holocaust i zniszczenie na kolosalną skalę. Z tego powodu uważność to
żaden luksus. W skromniejszej postaci jest ona wyzwalającą strategią, zmierzającą do
lepszego zdrowia i większego szczęścia jednostki. Uważność powszechna to absolutna
konieczność, jeśli mamy przetrwać i pomyślnie się rozwijać jako gatunek, jeśli mamy
w pełni ucieleśniać miano naszego gatunku: homo sapiens, a więc jeśli mamy być
gatunkiem, który jest świadomy i samoświadomy. Wziąwszy pod uwagę kondycję naszej
kruchej planety, jej ekosystemów oraz homeostatycznych cyklów, uważność jest
istotnym, a nawet potencjalnie kluczowym czynnikiem dalszego rozwoju. Należy się
cieszyć, że zaczyna być dostrzegana w dyskursie politycznym, ekonomicznym oraz
w praktyce, o czym przekonamy się poniżej.
***
***
***
W polityce, ekonomii i technice widać kilka zjawisk budzących nadzieję. Uważność coraz
częściej trafia do głównego nurtu naszego życia społecznego i jego instytucji, stając się
częścią obowiązującego dyskursu, a także, miejmy nadzieję, w coraz większym stopniu
materializując się w naszym codziennym życiu. Na przykład, jak już wspominaliśmy
w rozdziale 28, szanowany makroekonomista Jeffrey Sachs przedstawił w swojej książce
The Price of Civilization dobrze uzasadnioną tezę, że uważność powinna znaleźć się
u podłoża każdej próby rozwiązania problemów, z którymi musimy się zmierzyć jako
kraj i jako świat. Co ciekawe, Sachs, zainspirowany relacją lekarza i pacjenta, nazywa
swoje podejście „ekonomią kliniczną”. W oparciu o niezwykłe doświadczenia, jakie
wyniósł z rozwiązywania kryzysów ekonomicznych w Ameryce Łacińskiej, Europie
Wschodniej i Afryce w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat następująco diagnozuje
problem ekonomii:
U podstaw amerykańskiego kryzysu ekonomicznego leży kryzys moralny:
upadek cnót obywatelskich wśród przedstawicieli amerykańskiej elity
politycznej i ekonomicznej. Społeczeństwo rynków, praw i wyborów nie
wystarczy, jeśli bogaci i potężni nie będą traktować reszty społeczeństwa
i świata z szacunkiem, uczciwością i współczuciem. Ameryka wykształciła
najbardziej konkurencyjne społeczeństwo rynkowe, ale po drodze
zmarnotrawiła jego obywatelskie cnoty. Bez odtworzenia etosu społecznej
odpowiedzialności nie może być mowy o znaczącym i długotrwałym
uzdrowieniu gospodarki. (…)
Musimy być gotowi do zapłacenia ceny za cywilizację poprzez rozmaite
akty rzetelnej postawy obywatelskiej. Musimy uczciwie wywiązywać się
z płacenia podatków, zdobyć wiedzę na temat społecznych potrzeb, działać
jak czujni zarządcy reprezentujący przyszłe pokolenia i pamiętać, że to
współczucie jest spoiwem łączącym społeczeństwo. (…)
Amerykanie na ogół kierują się tolerancją, umiarkowaniem i szczodrością.
Nie jest to jednak wizerunek Amerykanów pokazywany w telewizji i nie takie
cechy przychodzą nam na myśl, gdy myślimy o bogatej i wpływowej elicie
Ameryki. Instytucje polityczne Ameryki przeżyły załamanie, zatem opinia
publiczna nie pociąga już tych elit do odpowiedzialności. Niestety załamanie
polityki w konsekwencji dotyka szerokiej opinii publicznej. Amerykańskie
społeczeństwo jest zbyt głęboko zdezorientowane ze względu na
konsumpcjonizm, którym zalewają nas media, by przestrzegać zasad
prawdziwie obywatelskiej postawy.
***
***
Od lutego 2013 roku ukazuje się powszechnie dostępny magazyn „Mindful”. Jego strona
internetowa, Mindful.org, jest poświęcona tej nowej dziedzinie w jej rozmaitych
przejawach, w szczególności zaś globalnej wspólnocie osób praktykujących uważność,
których wysiłki w swoich niezliczonych postaciach zmierzają do uzdrowienia
i przeobrażenia naszego świata. Docierają do mnie e-maile od przyjaciół i kolegów
będących nauczycielami MBSR w tak odległych miejscach jak Pekin, Teheran,
Capetown, Buenos Aires i Rzym. Dowiaduję się od nich, jak sobie radzą, jak rozwija się
ich praca i kiedy następnym razem spotkamy się na którymś ze szkoleń czy
międzynarodowych spotkań poświęconych uważności.
***
Wszystkie wymienione powyżej przykłady rozwoju ruchu uważności jeszcze kilka lat
temu trudno było sobie wyobrazić. Wzięte razem potwierdzają wrażenie, że dziś stają
się rzeczywistością. W roku 1979 wkroczenie uważności w główny nurt medycyny,
opieki zdrowotnej, psychologii i neuronauki byłoby nie do pomyślenia. Teraz to fakt.
Równie nieprawdopodobne byłoby oczekiwanie, że Narodowe Instytuty Zdrowia
w Stanach Zjednoczonych będą finansować badania w zakresie uważności na poziomie
dziesiątków milionów dolarów albo że państwowa służba zdrowia Wielkiej Brytanii
będzie zalecała opartą na uważności terapię poznawczą jako jedną z form zapobiegania
nawrotom depresji. Czasem mówię moim rozmówcom, że z punktu widzenia roku 1979
takie wydarzenia były mniej prawdopodobne niż to, że wszechświat rozszerzający się od
chwili wielkiego wybuchu – który zdaniem kosmologów nastąpił 13,7 miliarda lat temu
– nagle by się zatrzymał. Niemniej jednak wszystko to naprawdę się dzieje, a lista zmian
jest długa. Uważam przejawy rozwoju ruchu uważności za bardzo obiecujące oznaki.
Mam nadzieję, że jest to jedynie początek dużego, globalnego ruchu, który skłoni nas
do tego, byśmy jako gatunek opamiętali się i zaczęli kultywować głębsze samopoznanie.
Napisałem wcześniej, że gatunek ludzki można w pewnym sensie uznać za
autoimmunologiczną chorobę planety. Jesteśmy jednocześnie przyczyną i ofiarą
cierpienia Ziemi. Nie musi tak być. Jesteśmy źródłem tej sytuacji, gdy nie mamy
świadomości, jaki wpływ na świat wywiera nasza działalność, w wielu wymiarach po
prostu toksyczna. Jeśli zaś się przebudzimy, możemy być sprawcami uzdrowienia
i dobrobytu. Tym samym staniemy się również wielkimi beneficjentami własnej
ucieleśnionej i przekutej w czyny mądrości. Praca ta ledwo się rozpoczęła, a będzie
potrzebowała wsparcia dosłownie każdego mieszkańca planety, w każdej możliwej
formie. Być może nasze wspólne zadanie oraz nasze wspólne powołanie polegają
właśnie na tym, żebyśmy odkryli i uosabiali to, co w człowieku jest najgłębsze
i najlepsze – dla dobra całego świata oraz wszystkich zamieszkujących go ludzi i innych
istot.
***
1. Zwracaj uwagę na jakość oraz źródło pochodzenia wody i pożywienia. Jaka jest
jakość powietrza w miejscu, w którym mieszkasz?
2. Pracuj nad świadomym stosunkiem do informacji. Ile gazet i czasopism czytasz?
Jak się potem czujesz? Kiedy czytasz? Czy to najlepszy użytek, jaki możesz zrobić
z danego ci czasu? Czy w jakiś sposób reagujesz na zdobyte informacje? W jaki?
Czy zdajesz sobie sprawę z łaknienia nowych informacji? Czy nie przeradza się to
w uzależnienie? Jak często sprawdzasz swoją skrzynkę mailową? Jak często
sprawdzasz, czy przyszedł SMS albo tweet? Jak potrzeba stymulacji informacjami
wpływa na twoje zachowanie? Do jakiego stopnia zależy ono od potrzeby
wysyłania w świat relacji z tego, co robisz i myślisz? Czy telewizor albo radio są
cały czas włączone, nawet gdy nie oglądasz i nie słuchasz? Czy zdarza ci się
godzinami czytać gazetę po prostu po to, by zabić czas? Jak często aktywnie
szukasz rozrywki? Jakiego typu?
3. Uświadom sobie, w jaki sposób używasz telewizji. Jakie programy wybierasz?
Jakie potrzeby zaspokajasz w ten sposób? Jak czujesz się potem? Jak często
oglądasz? Przede wszystkim, jaki stan umysłu sprawia, że włączasz telewizor?
Jaki stan umysłu sprawia, że go wyłączasz? Jak czuje się później twoje ciało?
4. Jaki wpływ na samopoczucie twojego ciała i psychiki ma odbiór negatywnych
wiadomości i obrazów przemocy? Czy w normalnych warunkach w ogóle zdajesz
sobie sprawę z istnienia tej sfery? Zauważ, czy czujesz się bezsilny albo
przygnębiony w obliczu stresu i cierpienia świata?
5. Postaraj się wyodrębnić konkretne tematy, na których ci zależy i które mogłyby
dać ci poczucie głębszego zaangażowania i siły. Zrobienie czegoś, nawet
drobnostki, często daje poczucie, że mamy wpływ na sytuację, że nasze działania
się liczą i nawiązaliśmy kontakt ze światem. Możesz poczuć swoją skuteczność,
jeśli w okolicy rozpoznasz istotne zagadnienie z dziedziny zdrowia,
bezpieczeństwa lub ochrony środowiska i będziesz pracować na rzecz poprawy,
a może nawet rozbudzisz świadomość innych ludzi w związku z tym problemem
albo pomożesz w uporaniu się ze sprawą, która już wypłynęła. Ponieważ jesteś
częścią większej całości, wzięcie odpowiedzialności za uzdrowienie świata
zewnętrznego może podziałać jak uzdrowienie wewnętrzne. Pamiętaj
o powiedzeniu, „Myśl globalnie, działaj lokalnie”. W miarę możliwości postaraj się
odnaleźć ludzi o podobnym nastawieniu, by podejmować działania razem z nimi,
ponieważ nawet jeśli sam w sobie stanowisz pełnię, jesteś też częścią pełni na
wyższym poziomie.
V
Droga świadomości
33
Nowe początki
Kolejny cykl programu MBSR w Klinice Redukcji Stresu dobiega końca, a ja ostatni raz
przyglądam się z podziwem ludziom, którzy ledwo osiem tygodni temu wspólnie weszli
na ścieżkę samoobserwacji, akceptacji i uzdrowienia. Ich twarze wyglądają teraz
inaczej. Pozycja ich ciała w trakcie siedzenia też się zmieniła. Teraz już wiedzą, jak
powinna wyglądać. Rankiem rozpoczęliśmy zajęcia od dwudziestominutowego
skanowania ciała, potem przeszliśmy do mniej więcej dwudziestominutowego siedzenia
w medytacji. Panowała doskonała cisza, spokój. Mieliśmy poczucie, że możemy siedzieć
tak bez końca.
Wydaje się, że uczestnicy zajęć dowiedzieli się czegoś bardzo prostego. Ale to wciąż
ci sami ludzie. W ich życiu nie nastąpiły żadne wielkie zmiany – z wyjątkiem tego, że
w subtelny sposób zmieniło się wszystko, o czym przekonujemy się, gdy
w podsumowaniu opowiadają, jak wiele znaczy dla nich dotarcie do tego miejsca
w naszej wspólnej wędrówce.
Nie chcą jej przerywać w tym miejscu. Zawsze tak jest, gdy zajęcia dobiegają do
końca. Zawsze mamy poczucie, jakbyśmy dopiero zaczęli. Dlaczego więc mamy
przestać? Dlaczego nie mielibyśmy kontynuować cotygodniowych spotkań i wspólnej
praktyki?
Kończymy zajęcia z wielu powodów, natomiast najważniejszy to rozwijanie autonomii
i niezależności. To, czego się nauczyliśmy przez osiem tygodni, musimy przetestować
w prawdziwym świecie, w którym możemy polegać tylko na własnym potencjale. To
część procesu uczenia się, bardzo ważna część polegająca na pełnym zinternalizowaniu
praktyki.
Praktyki nie trzeba przerywać tylko dlatego, że kończy się program MBSR. Tak
naprawdę chodzi właśnie o to, by ją kontynuować. To wędrówka na całe życie. Tutaj
dopiero się zaczyna. Owe osiem tygodni to start czy też korekta trajektorii, którą już
podróżujemy. Kończąc zajęcia, mówimy po prostu: „No dobrze, poznaliście podstawy.
Przyszedł czas, żebyście się usamodzielnili. Wiecie, co robić. Zabierajcie się do roboty”.
Albo jeszcze lepiej: „Żyjcie tym”. Celowo zabieramy uczestnikom zewnętrzne wsparcie,
by samodzielnie mogli pracować nad podtrzymaniem energii uważności oraz nad
kształtowaniem własnego sposobu pracowania z nią w realnym życiu. Jeśli mamy mieć
siłę do stawienia czoła kompletnej katastrofie naszego życia, praktyka medytacyjna
musi mieć szansę na niezależny rozwój, musi zależeć wyłącznie od naszej intencji
i zaangażowania, a nie od grupy czy programu organizowanego w szpitalu.
Gdy trzydzieści cztery lata temu uruchomiłem klinikę i program, który jest dziś znany
pod nazwą MBSR, zakładaliśmy, że po ośmiu tygodniach nasi uczestnicy muszą radzić
sobie sami. Jeśli mieli ochotę wrócić do nas po sześciu miesiącach lub po roku,
dawaliśmy im taką możliwość, organizując programy dla absolwentów. W ciągu
kolejnych lat ten model się sprawdził. Zajęcia dla absolwentów mają dobrą frekwencję,
a absolwenci kliniki również regularnie do nas wracają, by wziąć udział w całodniowej
sesji medytacyjnej. Zajęcia dla absolwentów miały różną postać. Czasem było to pięć
sesji, czasem sześć lub więcej, czasem były organizowane w miesięcznych odstępach,
kiedy indziej co tydzień. Czasem miały wybrany temat. Jednak generalnie celem
wszystkich jest utrzymanie rytmu i pogłębienie praktyki, ponowne odnalezienie
inspiracji, zintegrowanie uważności z każdym aspektem życia.
***
***
Kiedy rozglądam się po sali, jestem pod wrażeniem entuzjazmu, jaki najwyraźniej
ogarnął wszystkich w związku z tym, co udało się osiągnąć w tak krótkim czasie.
Entuzjazm wynika również z szacunku i podziwu dla siły oraz determinacji, którą
uczestnicy dostrzegają u siebie nawzajem. Świetna frekwencja na wszystkich zajęciach
jest również odzwierciedleniem tej determinacji.
Edward nie opuścił żadnego dnia praktyki. Odkąd zaczął ćwiczyć skanowanie ciała za
pomocą instrukcji na płycie, co zasugerowałem podczas naszego pierwszego spotkania
dwa miesiące przed rozpoczęciem programu, jego wysiłki robią na mnie jeszcze większe
wrażenie. Edward ma poczucie, że jego życie zależy od praktyki. Praktykuje medytację
w pracy, codziennie w porze lunchu, w biurze albo w samochodzie na parkingu. Potem,
po powrocie do domu, zanim zajmie się czymś innym, praktykuje skanowanie ciała,
słuchając instrukcji z płyty. Dopiero później przygotowuje kolację. Mówi, że praktyka
podnosi go na duchu i daje mu poczucie, że poradzi sobie z fizycznymi i emocjonalnymi
perypetiami, przez które przechodzi z powodu AIDS. Dopada go często zmęczenie, do
tego dochodzą niezliczone badania i medyczne procedury.
Peter czuje, że dokonał w swoim życiu wielkich zmian, które pomogą mu zachować
zdrowie i uchronią go przed kolejnym zawałem. Olśnienie, jakie przeżył, myjąc w nocy
samochód na podjeździe, było dla niego wstrząsem. On także praktykuje codziennie.
Beverly, której przeżycia opisaliśmy w rozdziale 25, jest przekonana, że program
pomógł jej uspokoić się i uwierzyć, że może być sobą, nawet jeśli czasem ma gorszy
dzień. Jak widzieliśmy, wykorzystała kreatywnie trening medytacyjny, by zachować
spokój w trakcie przerażających ją procedur diagnostycznych.
Tuż po zakończeniu programu Marge przeszła operację usunięcia niezłośliwego guza
w jamie brzusznej, więc mogłem z nią porozmawiać dopiero kilka miesięcy później.
Pożyczyłem jej wideo szpitalnego programu redukcji stresu, „Świat relaksacji”, który
nagrałem przed laty 55. Używała go w domu, przygotowując się mentalnie do operacji.
Oprócz regularnej praktyki medytacyjnej Marge sięgała po nagranie także w trakcie
rekonwalescencji po zabiegu. Opowiedziała mi później, że była przytomna w trakcie
godzinnej operacji, przeprowadzonej po podaniu blokady zewnątrzoponowej, i cały czas
medytowała. Słyszała lekarzy rozmawiających o wycinaniu guza z jelita grubego, ale
zachowała spokój. Po powrocie do domu dużo medytowała w nadziei na przyśpieszenie
powrotu do zdrowia. Powiedziała, że, inaczej niż w przeszłości, tym razem nie miała
problemu z bólem, gdy przestało działać znieczulenie. Opowiedziała mi, że przed
rozpoczęciem programu była spięta. Teraz jest znacznie bardziej rozluźniona mimo
ciągłego bólu w kolanach.
Art rzadziej miewa bóle głowy. Czuje, że w stresujących sytuacjach może im
zapobiegać, skupiając się na oddechu. Jest bardziej zrelaksowany, chociaż presja
związana z pracą w policji ciągle stanowi nieodłączną część jego życia. Nie może się
doczekać emerytury. Ze wszystkich naszych ćwiczeń najbardziej lubił jogę. Twierdzi też,
że w trakcie całodniowej sesji uważności doświadczył zupełnie nowego poziomu
rozluźnienia w chwili, gdy czas jakby zupełnie przestał istnieć.
Phil, kierowca ciężarówki z Kanady, o którym opowiadaliśmy parę razy, przeżył kilka
dramatycznych doświadczeń w trakcie kursu. Wszyscy byliśmy poruszeni, gdy o nich
opowiadał. Phil ma teraz poczucie, że będzie potrafił lepiej się skupić i nie będzie już tak
uzależniony od bólu w plecach podczas egzaminu na agenta ubezpieczeniowego.
Uważa, że ból w większym stopniu daje się kontrolować, a to, że zaczął doceniać czas
spędzany z rodziną, wzbogaciło jego życie.
W ciągu ośmiu tygodni programu Roger nie pozbył się uczucia życiowej dezorientacji.
Jednak ku mojemu zaskoczeniu przetrwał kurs i, jak mówi, jest dziś bardziej rozluźniony
i mniej uzależniony od środków przeciwbólowych, nadal jednak nie ma pojęcia, jak
stawić czoło sytuacji w domu. Co najmniej raz stracił nad sobą panowanie, więc na
wniosek żony sąd zabronił mu zbliżania się do domu. Jest jasne, że Roger wymaga
indywidualnej opieki. Jednak odbył wcześniej terapię i w tej chwili nie chce zapisać się
na kolejną, choć bardzo go na to namawiam.
Eleanor promienieje tego ranka. Pojawiła się w klinice z powodu ataków paniki. Od
rozpoczęcia programu nie miała ani jednego napadu, ale czuje, że gdyby się pojawił,
będzie wiedziała, jak sobie poradzić. Sesja całodniowej medytacji była dla niej niezwykle
ważna. Mówi nam, że odkryła w sobie pokłady wewnętrznego spokoju, o jakich nie
miała pojęcia przez sześćdziesiąt lat swojego życia.
Louise pierwszego dnia zdradziła nam, że jej syn „zmusił” ją do udziału w treningu,
mówiąc: „Mamo, jeśli w moim przypadku to poskutkowało, to też musisz się zapisać”.
Miała poczucie, że program od pierwszej chwili miał zbawienny wpływ na jej stosunek
do życia, a także na zdolność radzenia sobie z bólem wywołanym przez reumatoidalne
zapalenie stawów oraz z ograniczeniami, które ten ból narzucał jej życiu. W czasie
skanowania ciała odkryła, że może „przekroczyć swój ból”. Nauczyła się też, jak w ciągu
dnia wyznaczać sobie odpowiednie tempo. Kilka tygodni temu triumfalnie oznajmiła
całej grupie, że wybiera się samochodem na weekend do Cooperstown, co wcześniej
wydawałoby się niepodobieństwem. Ilekroć czuła podczas wycieczki, że ma dość ludzi
wokół, znajdywała ustronne miejsce i wykonywała praktykę. Dodała: „Mój syn miał
stuprocentową rację. Myślałam, że zwariował, ale dzięki temu mam jeszcze jedną
szansę w życiu”.
Loretta, która trafiła do nas z nadciśnieniem, również zauważyła zmianę w swoim
życiu. Pracuje jako konsultantka na usługach korporacji i instytucji państwowych.
Powiedziała nam, że zanim wzięła udział w programie, zawsze bała się pokazywać
klientom przygotowane raporty. Teraz czuje znacznie więcej pewności siebie. Mówi: „Co
z tego, że mój raport im się nie spodoba? Dziś wiem, że ważne jest to, czy ja jestem
z niego zadowolona. Program sprawił, że czuję znacznie mniej niepokoju w związku
z pracą, więc też znacznie lepiej mi się pracuje”.
Owo olśnienie – „I co z tego, że mój raport im się nie spodoba?” – znakomicie
podsumowuje postępy dokonane przez Lorettę w ciągu minionych ośmiu tygodni.
Zrozumiała bowiem, że pozytywny przekaz, uznanie czy poklask mogą być taką samą
pułapką jak krytyka i porażka. Zrozumiała też, że jeśli jej doświadczenia mają mieć dla
niej realne znaczenie, musi je zdefiniować po swojemu. Reszta to zawiła fikcja,
złudzenie.
Przykład Loretty pokazuje, jak łatwo grzęźniemy we własnym scenariuszu, uznając
go za rzeczywistość, podczas gdy tak nie jest 56. To, co sobie uświadomiła,
odzwierciedla nasze rozumienie słowa „mądrość”. To klarowność i nowe możliwości
wyłaniające się wtedy, gdy nie bierzemy już za dobrą monetę narracji, które snujemy
w głowie, gdy postanawiamy przełączyć się z rutynowego trybu odnoszenia się do siebie
na bardziej zakotwiczony w rzeczywistości tryb chwili obecnej, niezafiksowany na
„wiem”, zanurzony w ciele, tryb łagodnej i otwartej świadomości. Im więcej
praktykujemy, tym częściej przychodzi nam to bez wysiłku.
Hector opuszcza nas w poczuciu, że nauczył się lepiej kontrolować swój gniew. Jest
byłym zapaśnikiem, ale mimo niemal stu czterdziestu kilogramów wagi porusza się bez
wysiłku. Ćwiczenie aikido z nim w parze było dla mnie świetną zabawą. Wiedział już, jak
pracować z fizycznym środkiem równowagi, a teraz umie równie dobrze panować nad
równowagą emocjonalną.
***
Wszyscy ci ludzie, a także absolwenci kursów z innymi instruktorami, bardzo solidnie
nad sobą pracowali. Mimo że kładziemy nacisk na bezwysiłkowość i samoakceptację,
większość w jakiś sposób się zmieniła. Korzyści odnoszone z treningu nie wzięły się
z próżnowania ani bierności. Nie wynikają one również wyłącznie z cotygodniowego
udziału w zajęciach grupowych i wzajemnego wsparcia. Wypływają w większości
z czegoś, co moglibyśmy nazwać samotnością adepta medytującego daleko od grupy,
z gotowości, by praktykować na własną rękę, samodzielnie, bez względu na
samopoczucie. To, co uczestnicy wynieśli z kursu, wynika z gotowości, by być, trwać
w ciszy i bezruchu, spotkać się z własnym umysłem i ciałem. Wszystkie korzyści
wynikają z praktykowania niedziałania, nawet wtedy, gdy umysł i ciało stawiają opór
i natarczywie domagają się czegoś zajmującego, jakiejś rozrywki, czegoś, co wymaga
mniej wysiłku.
Przed zakończeniem spotkania Phil, który tymczasem stał się naszym gawędziarzem,
podzielił się z nami następującym wspomnieniem, które, jak mówi, z niewiadomego
powodu towarzyszyło mu od dwunastego roku życia. W tym tygodniu nagle zrozumiał
jego sens:
***
Kiedy dziś opuszczamy naszą salę, większość ludzi rozumie, że chociaż zajęcia się
skończyły, jest to dopiero początek. To naprawdę wędrówka na całe życie. Jeśli
uczestnicy programu odkryli podejście, które do nich przemawia, to nie stało się tak
dlatego, że ktoś im je sprzedał, lecz dlatego, że sami je odnaleźli i dostrzegli jego
wartość. To prosta ścieżka uważności, przytomności we własnym życiu. Czasem
nazywamy ją Drogą Świadomości.
Podążanie ścieżką świadomości, co oznacza życie przeniknięte świadomością,
wymaga kontynuowania praktyki medytacji. Jeśli tego nie robimy, Droga zarasta
i przestajemy ją widzieć wyraźnie. Staje się wtedy mniej dostępna, nawet jeśli w każdej
chwili możemy na nią powrócić, ponieważ zawsze jest na wyciągnięcie ręki. Nawet jeśli
przez jakiś czas nie praktykowaliśmy, gdy tylko znów towarzyszmy oddechowi, gdy
znów jesteśmy w chwili obecnej, spoczywając w samym sercu świadomości jako swoim
nowym podstawowym trybie istnienia, jesteśmy znów u siebie, jesteśmy we własnym
domu, tu i teraz, z powrotem na ścieżce – która zresztą nie jest ścieżką, ponieważ
w gruncie rzeczy nie mamy się dokąd udać, nie ma na niej niczego do zrobienia ani
niczego do osiągnięcia. Już jesteśmy całością, już jesteśmy kompletni, dokładnie tacy,
jak w tej chwili – i wszystko jest w doskonałym porządku – ponieważ „teraz” oznacza to
ciepłe spotkanie z własną świadomością.
Obierając ten punkt widzenia, z chwilą gdy systematycznie pielęgnujemy uważność
w swoim życiu, w gruncie rzeczy musimy dalej to robić. Nawet niepraktykowanie jest
w jakiś sposób praktykowaniem, jeśli uświadamiamy sobie, jak się czujemy
w porównaniu z okresem, w którym praktykowaliśmy regularnie, oraz jaki to miało
wpływ na naszą zdolność radzenia sobie ze stresem i bólem.
Drogą do zachowania uważności i dostarczania jej energii jest wypracowanie
w naszej praktyce regularnego, codziennego rytmu i kontynuowanie tej pracy, jak
gdyby zależało od tego życie. Teraz już wiemy z własnego, bezpośredniego
doświadczenia, a nie z koncepcji, że życie rzeczywiście zależy od praktykowania
uważności. Następne dwa rozdziały zawierają praktyczne zalecenia, jak utrzymać rytm
zarówno formalnej, jak i nieformalnej praktyki medytacji, aby Droga Świadomości
mogła ofiarować naszemu życiu niezmąconą klarowność, kierunek, znaczenie i piękno.
34
Utrzymanie rytmu praktyki, dbałość, by pozostała żywa, to istota pracy nad uważnością.
Jest tylko jeden sposób, by osiągnąć ten cel: praktykowanie. Praktyka musi stać się
częścią naszego życia tak samo jak jedzenie czy praca. Dbamy o to, by praktyka nie
straciła swojej dynamiki, gdy umiemy wygospodarować czas na czyste bycie, na
niedziałanie. Zarezerwowanie czasu na formalną praktykę spełnia taką samą rolę jak
odżywianie. Jest równie ważne.
Ani konkretne praktyki, ani to, czy używamy instrukcji z płyt, aplikacji albo plików
ściągniętych na komputer, nie jest tak ważne jak kontynuowanie praktyki. Koniec,
kropka. Różne praktyki, w które angażujemy się na własną rękę, oraz korzystanie
z nagrań z instrukcjami medytacyjnymi to tylko sposoby, by wrócić do siebie i pamiętać,
że jest to możliwe teraz, w tej chwili, że bez względu na to, co dzieje się wokół nas,
możemy spoczywać w samym sercu świadomości. Rzeczą kluczową jest powracanie do
tego momentu. Kontynuujmy więc praktykę, nie przerywajmy bezstronnego,
współczującego obserwowania wszystkiego, co się pojawia, zwłaszcza gdy jest to
powtarzający się schemat, zagadka, myśl i uczucie – to najlepsza rada w odpowiedzi na
każde pytanie dotyczące praktyki medytacyjnej. Z czasem praktyka sama uczy nas,
czego nam w danej chwili trzeba. Jeśli siedzimy w medytacji ze świadomością swoich
pytań i wątpliwości, w kolejnych tygodniach zaczynają się one rozpuszczać. To, co
wydawało się nieprzeniknione, staje się przejrzyste, to, co było mętne, staje się
klarowne. Wygląda na to, że rzeczywiście należy po prostu pozwolić umysłowi się
uspokoić i spocząć w swojej własnej najgłębszej naturze, którą jest czysta świadomość.
Thich Nhat Hanh, cieszący się wielkim szacunkiem wietnamski nauczyciel medytacji,
poeta i działacz na rzecz pokoju, używa do opisu medytacji metafory mętnego soku
jabłkowego, który musi się ustać w szklance. Siedzimy ze wszystkim, co w tej chwili jest
obecne, nawet jeśli jest to jakaś dolegliwość, niepokój lub zagubienie, a umysł sam się
uspokaja. Właśnie tak to wygląda – jeśli mamy dość cierpliwości i jeśli przypominamy
sobie, by po prostu trwać… trwać… trwać w świadomości, poza tym w ogóle nic nie
robić, jedynie utrzymywać stan przytomności i przestrzenności.
Od czasu do czasu, w miarę jak nasza praktyka medytacyjna się pogłębia, pomocna
może być ponowna lektura części I „Praktyka uważności”. Warto też znów zajrzeć do
rozdziałów mówiących o zastosowaniach uważności w części IV, które nas bezpośrednio
dotyczą. Gdy nasza praktyka się rozwija, zmienia się nasz odbiór wielu zjawisk, które do
tej pory wydawały nam się oczywiste. Z kolei szczegóły, które na początku mogły nie
mieć znaczenia, teraz go nabierają. Instrukcje są tak proste, że łatwo
o nieporozumienie. Trzeba słuchać i czytać je po wielokroć. Wszyscy to robimy. Gdy
powracamy do instrukcji, coraz głębiej zanurzamy się w zrozumienie i klarowność, przy
czym nie chodzi o szczegóły praktyki, lecz raczej o to, kim rzeczywiście jesteśmy jako
ludzie. Bardzo pożyteczne może się też okazać, gdy posłuchamy, jak różni instruktorzy
MBSR prowadzą te same ćwiczenia. Często samo wysłuchanie instrukcji z ust innej
osoby może otworzyć nowy sposób rozumienia tego, czego od siebie oczekujemy.
Także instrukcje dotyczące świadomości oddechu z łatwością mogą zostać błędnie
zrozumiane. Na przykład wiele osób instrukcję „obserwuj” swój oddech albo „zwracaj
uwagę na swój oddech” uznaje za zalecenie, by „myśleć o oddechu”. To nie to samo.
W tej praktyce nie chodzi o to, by myśleć o swoim oddechu. Chodzi o to, by zgłębiać
oddech poprzez doświadczenie, towarzysząc mu, obserwując go, czując. To prawda, że
gdy nasz umysł gdzieś odpłynie, myślenie o oddechu sprowadzi go z powrotem. Jednak
w tej samej chwili wracamy do wczuwania się w doznania związane z oddechem,
płyniemy na falach oddechu z pełną świadomością każdej kolejnej chwili, oddech za
oddechem. Pamiętajmy, to świadomość jest najważniejsza, nie oddech ani żaden inny
obiekt uwagi.
Często zdarzają się również nieporozumienia dotyczące radzenia sobie z myśleniem.
Wcale nie twierdzimy, że myślenie jest złe i powinniśmy tłumić swoje myśli, by skupić
się na oddechu, skanowaniu ciała czy pozycji jogi. Sposób na radzenie sobie z myślami
polega na ich obserwacji jako myśli, na tym, by odnotować pojawianie się myśli jako
zdarzeń w polu świadomości. Następnie w zależności od tego, co praktykujemy,
możemy zrobić różne rzeczy. Na przykład jeśli akurat pracujemy nad rozwijaniem
spokoju i koncentracji, używając przy tym oddechu jako głównego obiektu uwagi,
możemy celowo puścić myślenie i powrócić do oddechu, gdy tylko uświadomimy sobie,
że myślenie pochłonęło naszą uwagę. Puszczanie nie oznacza odpychania, wyłączania,
tłumienia ani odrzucania myśli. Jest ono łagodniejsze. Pozwalamy naszym myślom robić
to, co robią, utrzymując baczną uwagę „położoną” na oddechu w każdej kolejnej chwili.
Inne podejście do pracy z myślami polega na obserwacji myśli zamiast obserwacji
oddechu. Pozwalamy wtedy, by to proces mentalny, wraz ze składającymi się na niego
poszczególnymi myślami, stał się głównym przedmiotem naszej uwagi. W tej praktyce
po prostu kierujemy uwagę na przepływ myśli. Gdy to robimy, nie zajmujemy się treścią
myśli, mimo że jesteśmy jej świadomi. Po prostu odnotowujemy w naszej świadomości
treść i ładunek emocjonalny, który może towarzyszyć myśleniu, i staramy się widzieć
myśli po prostu jako myśli, jako spontaniczne przejawienia wewnątrz umysłu, jak
chmury i typy pogody w atmosferze, obserwując, jak przychodzą i odchodzą, nie dając
się wciągnąć w ich treść.
W trakcie praktyki uważności możemy mieć dowolne myśli. Nie próbujemy
cenzurować własnego myślenia ani go nie osądzamy. Być może będziemy mieli kłopot
z takim podejściem, zwłaszcza gdy wychowano nas w przekonaniu, że pewne myśli są
„złe” i skoro przychodzą nam do głowy, my też jesteśmy źli. Działanie praktyki
uważności jest bardzo delikatne. Jeśli jakaś myśl czy uczucie już się pojawiło, dlaczego
mielibyśmy tego nie przyznać i jej się nie przyjrzeć? Dlaczego mielibyśmy tłumić treść
myśli, które nam się nie podobają, i faworyzować te, które nam się podobają, skoro tym
samym tracimy szansę na to, by jasno zobaczyć, jacy jesteśmy i poznać lepiej własny
umysł w jego prawdziwej postaci?
Tutaj rolę do odegrania ma akceptacja. Niektórzy nazywają ją radykalną akceptacją.
Gdy otwieramy się nie tylko na oddech, lecz również na każdą kolejną chwilę i to, co
może nam ona przynieść, musimy pamiętać, żeby traktować siebie łagodnie i życzliwie.
Jednocześnie możemy stwierdzić, że pewne myśli są potencjalnie pożyteczne i mogą
zmniejszyć nasze cierpienie, podczas gdy inne są mniej pożyteczne, a nawet toksyczne
i same z siebie wywołują dodatkowy ból. Żadna z naszych myśli nie jest naszym
wrogiem. Każda niesie w sobie wartościowy przekaz, z którego możemy wynieść naukę,
jeśli widzimy, czym w istocie jest, a także gdy spoczywamy w świadomości jej
pojawiania się i znikania, nie dając się w nią uwikłać ani nie pozwalając, by udręczyła
nas jej treść czy związana z nią emocja 58. Takie nastawienie jest samo w sobie
praktyką, która pogłębia się z czasem, jeśli tylko regularnie podejmujemy wysiłek.
W trakcie codziennych nieformalnych ćwiczeń oraz podczas formalnej praktyki
medytacyjnej będziemy mieli okazję wielokrotnie się przekonać, że umysł nieodmiennie
odciąga nas od spojrzenia w głąb, że odciąga nas od świadomości naszego
wewnętrznego doświadczenia czystego bycia. Umysł ma skłonność od odciągania nas
w kierunku spraw zewnętrznych, tego, co musimy dziś zrobić, co się dzieje w naszym
życiu, na ile e-maili jeszcze nie odpowiedzieliśmy. Jeśli takie myśli przyciągną naszą
uwagę, w mgnieniu oka jesteśmy pochłonięci ich treścią, a w naszej świadomości
pojawia się luka. W takiej chwili prawdziwa praktyka nie polega na technice, której
używamy, lecz na zaangażowaniu w objęcie naszego doświadczenia mądrą uwagą, krok
po kroku. Innymi słowy, prawdziwa praktyka polega na tym, by widzieć i puścić, widzieć
i pozwolić być bez względu na to, jakie myśli czy emocje przepływają przez nasz umysł
w dowolnej chwili.
Poza niezrozumieniem instrukcji do medytacji pojawiają się także inne problemy,
które mogą negatywnie wpłynąć na naszą praktykę. Do największych należy
przekonanie, że coś osiągniemy. Jeśli pojawi się poczucie, że uzyskaliśmy biegłość
w medytacji albo że osiągamy „niezwykłe stany”, otwierają się „dobre przestrzenie”,
musimy zachować ostrożność i bardzo dokładnie się przyjrzeć, co dzieje się w naszym
umyśle. Nie ma nic nienaturalnego w zadowoleniu z oznak postępów. Oznakami bywają
głębsze skupienie i spokój lub olśnienia, które uznajemy za istotne; być może nawet
mamy poczucie, że niosą ze sobą jakieś uwolnienie. Może to być poczucie rozluźnienia
i pewności siebie. Mogą to być również oczywiście zmiany w ciele i w świadomości ciała,
które odbieramy jako zjawiska nowe i dobre. Jest bardzo ważne, byśmy pozwolili tym
wszystkim przeżyciom po prostu się wydarzyć, nie robiąc z nich wielkiej sprawy ani nie
snując wokół nich żadnej opowieści i nie przypisując sobie z tego względu szczególnej
zasługi. Przede wszystkim, gdy tylko umysł komentuje jakieś doświadczenie,
natychmiast nas od niego dystansuje, przekształca je, zmienia w pewną narrację.
Ponadto umysł rozmija się z faktami, utrzymując, że to „my” jesteśmy za coś
odpowiedzialni, że czegoś dokonaliśmy. W końcu istotą tej praktyki jest niedziałanie.
Umysł ugania się za wszystkim. W jednej chwili może podpowiadać nam, że
medytacja jest wspaniała, w następnej przekonywać o czymś wręcz przeciwnym. Ani
jedna, ani druga myśl nie wypływa z mądrości. Musimy rozpoznać odruch budowania
opowieści o wspaniałości naszej praktyki w chwili, gdy się wyłania, i świadomie z tym
impulsem pracować w sposób, w jaki potraktowalibyśmy każdą inną myśl: widząc z całą
jasnością, że jest myślą, narracją, pozwalając jej zaistnieć, a potem ją puszczając. Jeśli
bowiem tego nie zrobimy, możemy wplątać się w wewnętrzne i zewnętrzne
dialogowanie na temat wspaniałości medytacji, uważności, jogi oraz tego, jak bardzo
nam pomogła i jak bardzo przydałaby się każdemu. Wtedy stalibyśmy się raczej
kaznodzieją, a nie adeptem. Im więcej mówimy, tym więcej rozpraszamy energii, która
mogłaby przysłużyć nam się lepiej, gdyby spożytkować ją na praktykę. Jeśli będziemy
uważać na tę pospolitą pułapkę, nasza praktyka się pogłębi i dojrzeje, a nasz umysł
będzie mniej zależny od swoich małych złudzeń. Właśnie z tego powodu, na samym
początku ośmiu tygodni naszego kursu, radzimy uczestnikom zajęć MBSR w klinice, by
nie opowiadali zbyt wielu osobom, że medytują, i by raczej nie próbowali rozmawiać
o medytacji, tylko po prostu ją praktykowali. To najlepszy sposób, by zrobić użytek z tej
pełnej dobrych chęci i entuzjazmu, ale często też rozpraszającej, zdezorientowanej
i popędliwej energii umysłu, który natychmiast pragnie podzielić się nowym
doświadczeniem z innymi zamiast wykorzystać swój zapał na zaangażowanie się
w praktykę. Innymi słowy, gdy pojawia się odruch, by opowiedzieć innym, jak
wspaniała jest medytacja oraz jak wiele z niej wynosimy korzyści, najlepiej zachować
milczenie i posiedzieć na poduszce trochę dłużej. To samo dotyczy wpisów na Twitterze
i Facebooku.
Tak wygląda przegląd najczęściej spotykanych nieporozumień dotyczących formalnej
praktyki medytacji. Ze wszystkimi można się bez trudu uporać, pamiętając o sentencji,
którą pewnego dnia zobaczyłem na T-shircie. Brzmi ona tak: „Medytacja – to nie to, co
myślisz!”.
***
Tydzień Skanowanie ciała co najmniej przez sześć dni w tygodniu, przez 45 minut dziennie (CD nr 1). Siedzenie i świadome
1&2 oddychanie 10 minut dziennie o innej porze niż praktyka skanowania ciała.
Tydzień Jeśli nie uniemożliwia tego dolegliwość czy uraz, naprzemienne ćwiczenie skanowania ciała i uważnej jogi 1 (CD nr 2) 45
3&4 minut przez sześć dni w tygodniu. Kontynuacja siedzenia i świadomego oddychania przez 15–20 minut dziennie. Jeśli
masz ochotę, spróbuj poszerzyć pole świadomości o odczucie całego ciała oddychającego i siedzącego w medytacji.
Tydzień Praktyka medytacji na siedząco (CD nr 3) przez 45 minut dziennie, na zmianę ze skanowaniem ciała albo uważną jogą 1.
5&6 Jeśli jeszcze nie praktykowałeś uważnego chodzenia w medytacji, spróbuj zrobić to teraz. W szóstym tygodniu możesz
poszerzyć zestaw o pozycje w postawie stojącej i parę innych ćwiczeń (uważna joga 2). Kontynuuj siedzenie w medytacji
(CD nr 3) co drugi dzień.
Tydzień Praktykuj przez 45 minut dziennie, ćwicząc dowolnie wybrane techniki, jedną z nich albo ich kombinację. Postaraj się nie
7 używać instrukcji z nagrań i praktykuj samodzielnie. Jeśli z jakiegoś powodu samodzielna praktyka na tym etapie okaże
się zbyt trudna, korzystaj z nagrań.
Tydzień Wróć do nagrań. W tym tygodniu praktykuj skanowanie ciała co najmniej dwa razy. Kontynuuj siedzenie w medytacji
8 i uważną jogę według harmonogramu, który najbardziej ci odpowiada. Jeśli masz ochotę, włącz też w praktykę uważne
chodzenie.
***
Od czasu do czasu pomocna może się okazać również praktyka grupowa. Medytacja
z innymi adeptami uważności, zwłaszcza gdy do tej pory praktykowaliśmy samotnie,
może być wspaniałym wsparciem i pogłębić nasze doświadczenie. Osobiście przykładam
dużą wagę do słuchania wykładów o uważności, udziału w zajęciach i sesjach
grupowych. Staram się też wygospodarować czas na dłuższe sesje intensywnej praktyki,
okresy, gdy wyjeżdżam na odosobnienia prowadzone przez nauczycieli medytacji,
podobne do naszej całodniowej sesji, lecz dłuższe, trwające siedem do dziesięciu dni,
czasem dłużej. Odosobnienia mogą odegrać bardzo ważną rolę w pogłębieniu naszej
praktyki, a także pogłębieniu jej integracji z naszym życiem. Niezwykle wartościowe
mogą być też spotkania z rozmaitymi doświadczonymi nauczycielami uważności. Każdy
z nich ma własny sposób prezentowania zarówno sedna praktyki, jak i szerokiego
kontekstu dharmy, z której uważność się wywodzi. Każdy może nam pomóc poszerzyć
rozumienie niedziałania i nieskończonej głębi uważności, gdy realnie zagości ona
w naszym życiu.
Poza tym warto odnaleźć w swojej okolicy grupy, z którymi moglibyśmy praktykować,
okazjonalnie albo bardziej systematycznie. Bez trudu można wyszukać w sieci. Obecnie
dostępne są również wszelkiego rodzaju narzędzia i źródła informacji, pozwalające
pogłębić praktykę, jak na przykład wykłady na YouTube czy listy sesji grupowych oraz
wydarzeń poświęconych uważności. Istnieją nawet programy MBSR, w których można
uczestniczyć online.
Jeżdżę na odosobnienia do dwóch ośrodków uważności: Insight Meditation Society
(IMS) w Barre, w stanie Massachusetts, i do Spirit Rock Meditation Center w Woodacre,
w Kalifornii. W jednym i drugim można zapisać się na odosobnienia medytacji uważności
prowadzone przez nauczycieli należących do najbardziej doświadczonych na świecie.
Wielu z nich podróżuje i prowadzi odosobnienia w różnych zakątkach kraju. Informacje
o organizowanych w tych ośrodkach programach i odosobnieniach można znaleźć na
stronach: www.dharma.org i www.spiritrock.org.
Ośrodki IMS i Spirit Rock osadzone są w tradycji buddyjskiej, co znajduje wyraz w ich
profilu działania. Natomiast oba kładą nacisk na uniwersalne oraz humanistyczne
znaczenie uważności i jej praktyczne zastosowania w codziennym życiu. Nie zajmują się
nawracaniem, więc możemy z ich oferty wziąć to, co nam się podoba, i zostawić resztę.
Każdy, kto przeszedł trening MBSR albo inny program oparty na uważności, natychmiast
stwierdzi, że podstawowa praktyka uważności stanowi również podstawę programu tych
ośrodków, nawet jeśli jest w nim także trochę odmiennych form i rytuałów, takich jak
recytacje albo pokłony. Oba ośrodki posiadają wspaniałe warunki, idealne dla
pogłębienia praktyki medytacyjnej oraz spotkania z ludźmi, którzy poświęcili się
uważnemu życiu.
Oprócz odosobnień warto również poszukać programów MBSR w najbliższym
otoczeniu. Programy MBSR organizują na przykład liczne szpitale i ośrodki oświatowe.
Dobrym pomysłem wydaje się rozmowa z instruktorem, dzięki czemu możemy się
przekonać, czy łączy nas nić porozumienia i jest szansa na dobry kontakt. Nie wahajmy
się zadawać instruktorom pytań o ich związki z praktyką uważności oraz o to, jaki
profesjonalny trening mają za sobą (MBSR, MBCT itd.). Zachęcałbym do zapisania się
na taki program tylko wtedy, gdy w trakcie rozmowy będziemy mieć wrażenie dobrej
obecności nauczyciela oraz poczucie, że jest autentyczny i uczciwy. W Nowym Jorku
istnieje od dawna zespół nauczycieli MBSR, którzy posługują się wspólną stroną
internetową i wspierają się nawzajem: www.mindfulnessmeditationnyc.com. Od czasu
do czasu programy uważności organizują również Open Center w Nowym Jorku oraz
Omega Institute w Rhinebeck. Znajdziemy je także w kalendarzu wielu innych ośrodków
w Stanach Zjednoczonych i na całym świecie. Mieszkańcom okolic Bostonu
rekomendowałbym zajęcia z medytacji i grupy medytacyjne w Cambridge Insight
Meditation Center. Tam praktyka nauczana jest z perspektywy tajskiej tradycji leśnych
ascetów. Ośrodek również osadzony jest w buddyjskiej tradycji, ale wspierająca go
wspólnota wydaje się bardzo wszechstronna i różnorodna. Nie ulega wątpliwości, że na
całym świecie jest wiele wspaniałych ośrodków buddyjskich, których oferta może być
nieocenionym wsparciem naszej praktyki. Oprócz wspomnianych ośrodków związanych
z therawadą istnieje wiele innych w tradycji zen i buddyzmu tybetańskiego, a działają
w nich cieszący się ogromnym szacunkiem nauczyciele. Możemy bardzo wiele wynieść
z ich nauk, jeśli nie przeszkadzają nam kultywowane przez nich formy i rytuały. Jeśli
uda nam się właściwie zrozumieć przekaz, nauki mogą okazać się potężnym wsparciem
dla naszej praktyki.
***
Drogi Jonie, mógłbym napisać książkę o tym, jak udało mi się zapanować
nad lękami, odkąd wziąłem udział w programie redukcji stresu. (…)
Najważniejsza okazała się obecność w każdej kolejnej chwili. Każdego dnia
coraz bardziej wierzę we własną zdolność poradzenia sobie ze stresem.
Pozdrawiam, Peter
Jak widzieliśmy, istota uważności polega na celowym skupieniu uwagi tu i teraz, bez
osądzania. Zatem kontynuowanie praktyki w sposób nieformalny oznacza skupienie
uwagi, przytomność oraz świadomość danych nam chwil tak często, jak to możliwe.
Może to być świetna zabawa. W dowolnym momencie możemy zadać sobie pytanie:
„Czy jestem w pełni przytomny?”, „Czy wiem, co właśnie teraz robię?”, „Czy jestem
w pełni obecny, gdy to robię?”, „Jak w tej chwili czuje się moje ciało?”, „Jak płynie mój
oddech?”, „Co porabia mój umysł?”.
Wcześniej mówiliśmy o różnych strategiach wplatania uważności w codzienne życie.
Możemy zatem zestroić się ze staniem, chodzeniem, słuchaniem, mówieniem, jedzeniem
i pracą. Możemy dostroić się do swoich myśli, wsłuchać w nastroje, w motywacje
podejmowania określonych działań czy w określone uczucia, a także oczywiście
w doznania odczuwane w ciele. Możemy wsłuchać się w innych ludzi, dzieci i dorosłych,
w mowę ich ciała, napięcie, uczucia i słowa, w ich działania i konsekwencje tych
działań. Możemy też zestroić się z otaczającym nas środowiskiem, odczuciem powietrza
na skórze, dźwiękami natury, światłem, kolorami, kształtami, ruchem, cieniem.
Póki jesteśmy przytomni, póty możemy być uważni. Trzeba tylko chcieć i pamiętać,
by włączyć uwagę we właśnie upływającą chwilę. Powtórzmy raz jeszcze: musimy
pamiętać, że skupienie na czymś uwagi nie oznacza „myślenia” o tej rzeczy. Oznacza za
to bezpośrednie jej postrzeganie. Myśli będą jedynie częścią takiego doświadczenia.
Mogą być jego istotną częścią, ale wcale nie muszą. Świadomość oznacza widzenie
całości, postrzeganie pełnej treści i kontekstu każdej chwili. Myślami nie da się tej
całości ogarnąć. Możemy ją natomiast dostrzec w jej istocie, gdy wyjdziemy poza nasze
myślenie i nawiążemy kontakt z bezpośrednim widzeniem, bezpośrednim słuchaniem,
bezpośrednim odczuwaniem. Uważność to widzenie i świadomość, że widzimy,
słuchanie i świadomość, że słyszymy, dotykanie i świadomość, że dotykamy,
wchodzenie po schodach i świadomość, że wchodzimy po schodach. Ktoś mógłby
zareagować słowami: „No oczywiście, że wiem, że wchodzę po schodach, kiedy to
robię”, ale uważność nie oznacza wiedzy jako idei, oznacza bycie we wchodzeniu po
schodach, oznacza świadomość tego doświadczenia w każdej kolejnej chwili. Uważność
to niekoncepcyjna wiedza albo jeszcze lepiej, więcej-niż-koncepcyjna wiedza, to esencja
świadomości. Praktykując w ten sposób, możemy uwolnić się od trybu automatycznego
pilota i stopniowo żyć coraz bardziej w chwili obecnej oraz pełniej poznać całą jej
energię. Wtedy też możemy trafniej odpowiadać na pojawiające się zmiany
i potencjalnie stresujące sytuacje, ponieważ mamy świadomość pełni oraz łączących nas
z nią relacji. W taki sposób możemy praktykować w dowolnej chwili i wszędzie. Zawsze
gdy będziemy gotowi utrzymać pełną przytomność.
W rozdziale 9 omówiliśmy uważność w codziennym życiu nieco bardziej szczegółowo.
Warto do niego wrócić po pomysły dotyczące kontynuowania tej części praktyki. Jego
uzupełnieniem może być książka pt. Gdziekolwiek jesteś, bądź, którą poświęciłem
właśnie uważności na co dzień. Rozdział 10 przedstawia nieformalne ćwiczenia
świadomości, które wykonujemy na zajęciach MBSR wraz z praktykami formalnymi.
Natomiast pierwszym i najważniejszym aspektem naszej nieformalnej praktyki powinno
być skupienie na oddechu w różnych momentach w ciągu dnia. Jak widzieliśmy, to
właśnie wsłuchanie się w oddech zakotwicza nas w teraźniejszości, ugruntowuje nas
w ciele i pomaga utrzymać skupienie oraz przytomność w każdej kolejnej chwili.
Ćwiczymy również uważność rutynowych czynności, takich jak poranna pobudka,
mycie się, ubieranie, wynoszenie śmieci, załatwianie różnych spraw. Istota nieformalnej
praktyki jest zawsze taka sama. Wymaga zadawania sobie pytań typu: „Czy jestem tu
obecny?”, „Czy jestem przytomna?” „Czy jestem w swoim ciele?”. Już same pytania
przybliżają nas do teraźniejszości, pozwalają nam nawiązać bliższy kontakt z tym, co
właśnie robimy.
***
Tydzień 4: Świadomie obserwuj wszelkie reakcje stresowe w tym tygodniu, nie próbując
nic w nich zmieniać. Włącz świadomość w chwile, kiedy masz poczucie utknięcia
w miejscu, zablokowania, emocjonalnego zamknięcia, odcięcia, odrętwienia. Nie staraj
się niczego w nich naprawiać. Po prostu obejmij je swoją świadomością z życzliwością
w stosunku do siebie.
Tydzień 6: Włącz świadomość w to, co w ciągu tego tygodnia jesz: skąd pochodzi
żywność, jak wygląda, jaką porcję zamierzasz zjeść, jaka jest twoja reakcja na zjedzenie
danej potrawy albo co czujesz przed posiłkiem, jak czujesz się po posiłku. Postaraj się
robić to z zainteresowaniem, ciekawością i raczej w duchu życzliwości, a nie osądzania
siebie. Spróbuj sobie uświadomić inne sposoby odbierania i „trawienia” świata, przez
oczy, uszy, nos – innymi słowy, bądź świadom swojej egzystencjalnej „diety”, na którą
składają się obrazy i dźwięki, wiadomości ze świata, telewizja, zanieczyszczenia
powietrza i inne. Bądź szczególnie wyczulony na innych ludzi i jakość twoich relacji
z nimi. Po cichu eksperymentuj z rozbudzaniem w sobie miłującej dobroci w stosunku
do tych, których kochasz oraz w stosunku do tych, których nawet nie znasz, w chwili
kontaktu albo gdy mijasz ich na ulicy.
1. Staraj się rozbudzić uważność przez jedną minutę w każdej kolejnej godzinie.
2. Nawiązuj kontakt z oddechem w ciągu dnia, gdziekolwiek jesteś, tak często, jak
możesz.
3. Włącz świadomość w powiązania pomiędzy fizycznymi symptomami cierpienia,
takimi jak bóle głowy, zwiększający się ból, palpitacje, przyśpieszony oddech,
napięcie mięśni, a poprzedzającymi je stanami umysłu. Prowadź kalendarz tych
związków przez pełny tydzień.
4. Uważnie obserwuj, kiedy potrzebujesz formalnej medytacji, rozluźnienia, ćwiczeń
fizycznych, zdrowej diety, wystarczającej ilości snu, intymności, towarzystwa
i poczucia humoru – i szanuj te potrzeby. Te potrzeby to ostoja twojego zdrowia.
Jeśli regularnie traktujesz je tak, jak na to zasługują, będą stanowiły solidny
fundament zdrowia, wzmocnią odporność na stres, a w twoim życiu będzie
więcej satysfakcji i spójności.
5. Po szczególnie stresującym dniu czy zdarzeniu postaraj się, w miarę możliwości
tego samego dnia, rozładować napięcie i odzyskać równowagę. Na proces
regeneracji szczególnie korzystnie wpłyną medytacja, ćwiczenia oddziałujące na
układ sercowo-naczyniowy, czas spędzony z przyjaciółmi – zatroszczenie się
o kogoś i okazywanie sympatii oraz wystarczająca ilość snu.
***
Droga Świadomości
W naszej kulturze pojęcie ścieżki lub drogi nie brzmi swojsko. Jest to koncepcja
pochodząca ze starożytnych Chin, mówiąca o zmiennej naturze wszechrzeczy oraz
o tym, że istnieje powszechnie obowiązujące prawo, któremu podlega wszystko,
włącznie z żywymi istotami i rzeczami nieożywionym. To Tao, albo po prostu „Droga”,
droga przez duże D. Tao to świat, który rozwija się w oparciu o własne zasady. Niczego
nie trzeba „robić”, nic nie dzieje się na siłę, wszystko po prostu się zdarza. Aby żyć
w zgodzie z Tao, trzeba rozumieć niedziałanie i bezwysiłkowość. Życie płynie samo
z siebie. Sztuka polega na tym, czy umiemy postrzegać świat w taki sposób oraz żyć
w zgodzie z naturą rzeczy, wejść w harmonię z nimi i wszystkimi danymi nam chwilami.
Nie ma to nic wspólnego ani z aktywnym, ani z pasywnym nastawieniem. To
przekroczenie opozycji przeciwieństw. Jest to ścieżka wglądu, mądrości i uzdrowienia,
akceptacji i pokoju, ścieżka umysłu-ciała spoglądającego w głąb swego wnętrza
i świadomego własnej natury. To sztuka świadomego życia, poznania własnego
wewnętrznego i zewnętrznego potencjału. To także wiedza, że w fundamentalnym
sensie podział na aspekt wewnętrzny i zewnętrzny nie istnieje. To również podejście
głęboko etyczne.
W trakcie naszej edukacji dowiadujemy się o tym o wiele za mało. Z reguły nasze
szkoły nie kładą nacisku na czyste bycie, choć w tej dziedzinie następuje wiele zmian 59.
Skoro uważność nie jest nauczana w szkołach, musimy uporządkować sferę czystego
bycia samodzielnie. Współczesną edukację zdominowało bowiem generalne nastawienie
na aktywność. Niestety jest to często aktywność pokawałkowana i wynaturzona,
oderwana od jakichkolwiek prób zwrócenia uwagi, kto jest jej podmiotem, oraz od tego,
czego możemy nauczyć się w kontakcie z czystym byciem. Ponadto zdecydowanie zbyt
często nasza aktywność ulega presji czasu, jak gdyby przez życie przepychało nas
tempo świata, nie dając nam szansy na luksus zatrzymania się, zorientowania się, gdzie
właściwie jesteśmy, kto i dlaczego jest sprawcą działania. Świadomości nie ceni się zbyt
wysoko. Nikt nie mówi nam o jej bogactwie, ani o tym, jak ją karmić, jak jej używać, jak
się w niej zadomowić – jak może ona uzupełnić nasze braki i ograniczenia, a czasem
zwykłą tyranię myślenia, jak może stworzyć przeciwwagę dla naszego myślenia i emocji,
służąc nam jako niezależny wymiar inteligencji, czym zresztą w swej istocie jest.
Ogromnie byśmy skorzystali, gdyby w szkole podstawowej ktoś za pomocą kilku
prostych ćwiczeń pokazał nam, że nie jesteśmy naszymi myślami, że możemy
obserwować, jak przychodzą i odchodzą, że możemy nauczyć się nielgnięcia do nich.
Nawet gdybyśmy wtedy jeszcze tego nie rozumieli, dobrze byłoby o tym przynajmniej
usłyszeć. Podobnie warto się dowiedzieć, że oddech jest naszym sojusznikiem, że
wystarczy go obserwować, by się uspokoić. Albo że wszystko jest w porządku, gdy po
prostu jesteśmy, że nie musimy ganiać w kółko, robiąc coś, dążąc do czegoś,
rywalizując po to, by poczuć, że mamy jakąś tożsamość. Wszystko w porządku,
ponieważ fundamentalnie jesteśmy pełnią tacy, jacy jesteśmy.
Nikt nam o tym nie mówił, gdy byliśmy dziećmi, choć być może słyszało o tym
pokolenie oglądające Ulicę sezamkową. Na szczęście jeszcze nie jest za późno. Jeśli
postanowimy odtworzyć kontakt z wymiarem własnej pełni, to każda pora będzie
właściwa, by się za to zabrać. W tradycji jogicznej wiek liczy się nie od chwili narodzin,
lecz od chwili, w której rozpoczynamy praktykę. Okazuje się więc, że jeśli właśnie
zaczęliśmy praktykować, możemy mieć w tej chwili zaledwie kilka dni, tygodni lub
miesięcy! Czyż nie jest to miła wiadomość?
Może zabrzmi to dziwnie, ale to jest właśnie prawdziwa praca, do której zachęcamy
ludzi skierowanych do kliniki stresu przez swoich lekarzy. Polega ona na sięganiu po
sposób istnienia, sposób życia i skupiania uwagi, który jest jak zaczynanie wszystkiego
od nowa, który jest sam w sobie uwalniający, tu i teraz, pośród całego naszego
cierpienia i życiowego zamętu. Tyle że sprowadzenie takiego podejścia do poznawania
pewnej idei czy filozofii byłoby jedynie bezduszną wprawką z myślenia, dorzucaniem
kolejnych abstrakcji do innych, którymi nasz umysł i tak jest już zasypany.
Zatem w tym samym duchu, w którym podejmują pracę pacjenci kliniki stresu,
w duchu uważność i duchu MBSR jesteśmy zachęcani do tego, żeby ze sfery czystego
bycia uczynić naszego życiowego sojusznika, by podążać ścieżką uważności oraz
odkrywać, jak wszystko się zmienia, gdy zmienia się nasz stosunek do własnego ciała,
umysłu, serca i do całego świata. Mówiliśmy na początku, że jest to zaproszenie do
udania się na wędrówkę obejmującą całe życie, zaproszenie, by potraktować życie jako
przygodę w wymiarze świadomości.
Przygoda ta posiada wszelkie cechy bohaterskiego eposu, poszukiwania samego
siebie na drodze, którą podążamy przez życie. Może to zabrzmieć górnolotnie, ale
uważamy naszych pacjentów za bohaterów w klasycznym greckim znaczeniu. Nasi
bohaterowie podróżują szlakiem swojej osobistej odysei, są poobijani przez żywioły
i przeznaczenie, ale odkąd wyruszyli na szlak wiodący do zdrowia i rozumienia pełni,
wreszcie odnajdują drogę do domu.
Okazuje się, że nie musimy sięgać bardzo daleko, by w tym poszukiwaniu odnowić
kontakt z własnym najgłębszym wnętrzem. W każdej chwili jesteśmy bardzo blisko
domu, znacznie bliżej niż sądzimy. Jeśli po prostu zdołamy zrozumieć pełnię tej chwili,
tego oddechu, będziemy mogli odnaleźć ciszę i spokój właśnie tutaj. Możemy odnaleźć
dom tu i teraz, w naszym ciele takim, jakie ono jest, w tej chwili takiej, jaka jest.
Podążając ścieżką świadomości, włączamy w doświadczanie życia metodyczny
wymiar przytomności, który sprawia, że staje się ono bardziej wyraziste, bardziej
rzeczywiste. To, że nikt nigdy nie nauczył nas, jak to zrobić, ani nie powiedział nam, że
warto to zrobić, jest bez znaczenia. Gdy jesteśmy gotowi do wyruszenia na
poszukiwania, owa podróż sama nas odnajdzie. Taki jest bieg rzeczy, ponieważ taka jest
natura Drogi, której jest on częścią. Każda chwila jest naprawdę pierwszą chwilą całej
reszty naszego życia. Upływająca chwila to jedyny czas, jaki mamy do dyspozycji, by
żyć.
Praktyka uważności daje nam szansę, by podążać ścieżką życia z otwartymi oczami,
świadomie, a nie półświadomie. Daje nam szansę, byśmy zamiast bezmyślnie,
machinalnie reagować, przytomnie odpowiadali na wyzwania świata. Na koniec subtelna
różnica polega na tym, iż wiemy, że podążamy ścieżką, wiemy, że obraliśmy pewną
drogę, że jesteśmy przytomni i świadomi. Właśnie to różni nas od tego drugiego
sposobu życia. Nikt nie decyduje za nas, czym jest ta ścieżka. Nikt nam nie mówi,
byśmy poszli „jego śladem”. Cała rzecz polega na tym, że jest tylko jedna droga, ale
manifestuje się ona na tyle sposobów, ilu jest ludzi, obyczajów i przekonań.
Nasza prawdziwa praca, ta przez duże P, polega na odnalezieniu własnej drogi, na
płynięciu i łapaniu wiatru zmian w żagle, wiatru stresu, bólu i cierpienia, wiatru radości
i miłości, do momentu gdy zrozumiemy, że w jakimś sensie również nigdy nie
wypłynęliśmy z portu, że nigdy nie byliśmy oddzieleni od swej najprawdziwszej jaźni –
że zawsze jesteśmy w domu w naszej własnej skórze albo możemy w nim być, jeśli po
prostu będziemy o tym pamiętać.
Nie sposób ponieść porażki, jeśli podchodzimy do tego z wytrwałością i szczerością.
Medytacja nie jest formą rozluźnienia. Jeśli robimy ćwiczenie rozluźniające i po jego
wykonaniu nie jesteśmy rozluźnieni, wówczas w jakimś sensie spotyka nas
niepowodzenie. Natomiast jeśli praktykujemy uważność, wówczas jedyną rzeczą, jaka
rzeczywiście ma znaczenie, jest to, czy jesteśmy gotowi patrzeć i być z rzeczami takimi,
jakie w danym momencie są, nawet jeśli jest to dyskomfort, napięcie i nasze
wyobrażenia na temat sukcesu i porażki. Jeśli tak, o porażce nie ma mowy.
Także gdy w życiu musimy zmierzyć się ze stresującą sytuacją i robimy to uważnie,
nasza reakcja na stres będzie właściwa. Sama świadomość to potężna odpowiedź na
stres, taka, która zmienia wszystko oraz otwiera nowe możliwości rozwoju i działania.
Czasem jednak możliwości nie od razu są widoczne. Możemy mieć jasne wyobrażenie
o tym, czego nie chcemy zrobić, ale nie widzimy jeszcze wyraźnie, czego chcielibyśmy
dokonać. To również nie jest porażka. To raczej chwile przeniknięte kreatywnością,
chwile, w których jeszcze czegoś nie wiemy, w których musimy zachować cierpliwość,
skupić się w konfrontacji z tym, że nie wiemy. Nawet dezorientacja, beznadzieja
i rozdrażnienie mogą być kreatywne. Możemy z nimi pracować, o ile jesteśmy gotowi
towarzyszyć im z chwili na chwilę z pełną świadomością. To właśnie jest taniec Zorby
w obliczu kompletnej katastrofy. To ruch, który wynosi nas ponad sukces i porażkę, ku
istnieniu pozwalającemu na to, by pełne spektrum naszych życiowych doświadczeń,
nasze nadzieje i lęki odegrały rolę na scenie samego życia, toczącego się,
rozkwitającego w każdej chwili, w której jesteśmy w pełni obecni.
Droga Świadomości ma własną strukturę. W tej książce omówiliśmy ją dość
szczegółowo. Wspomnieliśmy o jej związkach ze zdrowiem i uzdrowieniem, stresem,
bólem i chorobą oraz wzlotami i upadkami ciała, umysłu, serca i samego życia. Jest to
ścieżka, na którą należy wkroczyć i pielęgnować ją poprzez codzienną praktykę. To nie
jakaś filozofia. Nie o filozofowanie tu chodzi. Chodzi o bycie, sposób przeżywania
danych nam chwil, życia nimi w całej możliwej pełni. Ta droga staje się naszą drogą
tylko wtedy, gdy sami w nią wyruszymy.
Uważność to podróż trwająca całe życie, podróż ścieżką, która ostatecznie nigdzie nie
prowadzi. Tylko to, kim jesteśmy, jest jej kresem. Droga Świadomości pozostaje
dostępna zawsze, w każdej chwili. Skoro powiedzieliśmy i zrobiliśmy już wszystko, być
może jej istotę odda jedynie poezja i cisza naszego umysłu i ciała pogrążonego
w spokoju.
Dotarliśmy w naszej wspólnej podróży do chwili, którą oddajemy teraz rytmowi słów
wiersza Cisza wybitnego chilijskiego poety Pablo Nerudy.
Wiele wydarzyło się, odkąd w 1990 roku książka ta ukazała się po raz pierwszy. Na
przykład opisana tu i kierowana przez mojego wieloletniego współpracownika
i przyjaciela doktora Sakiego Santorellego Klinika Redukcji Stresu przy Wydziale
Medycznym Uniwersytetu Massachusetts, od momentu objęcia przez niego funkcji
dyrektora w 2000 roku, rozwijała się nieprzerwanie przez kolejne trzynaście lat. Było to
możliwe w dużym stopniu dzięki jego wyjątkowym zdolnościom przywódczym, wizji
i umiejętności pokonywania przeszkód w czasie wyjątkowo trudnym i burzliwym dla
medycyny. We wrześniu 2013 roku minęły trzydzieści cztery lata nieprzerwanej pracy
kliniki. Ponad dwadzieścia tysięcy pacjentów ukończyło ośmiotygodniowy program
MBSR. Zaangażowanie obecnych instruktorów i pracowników kliniki w skuteczne
nauczanie sztuki uważnego życia jest niezrównane. Niedościgniona jest także jakość
wykonywanej przez nich pracy i głęboki wpływ wywierany na uczestników programu
poprzez pomaganie im w lepszym poznaniu i pełniejszym zrozumieniu siebie. Jesteśmy
głęboko wdzięczni także wszystkim byłym instruktorom MBSR i pracownikom, którzy
przyczynili się do sukcesu naszego projektu – wymieniamy ich poniżej
w podziękowaniach.
Przez ostatnich dwadzieścia lat przedstawiona w tej książce sztuka uważnego życia,
realizowana w formie treningu MBSR i innych programów opartych na uważności,
rozpowszechniła się na całym świecie. Z jednej strony mogłoby się to wydawać
nieprawdopodobne, z drugiej jednak ma ogromny sens i jest zjawiskiem zdecydowanie
pozytywnym. Być może program MBSR pojawił się w doskonałym dla świata momencie,
by zwrócić uwagę na potęgę uważności oraz wykorzystać jej uzdrawiający
i transformacyjny potencjał. Początkowo popularyzacja uważności następowała
stosunkowo powoli, by potem gwałtownie przyspieszyć. Rozpowszechniła się
w szpitalach, centrach medycznych, klinikach i wielu innych instytucjach, takich jak
szkoły, firmy, zakłady karne, wojsko itp. Stało się tak po części za sprawą filmu
dokumentalnego z serii Healing and the Mind Billa Moyersa z 1993 roku, który był
poświęcony pracy Kliniki Redukcji Stresu i powstał na zlecenie telewizji publicznej.
Z biegiem lat program obejrzało w sumie ponad czterdzieści milionów widzów. Formuła
filmu, wymyślona przez utalentowanego producenta Davida Grubina i jego zespół, była,
jak na telewizję, bardzo nietypowa. Cały 45-minutowy odcinek wypełniła medytacja,
a widzowie zostali bezpośrednio wciągnięci w ćwiczenie uważności wraz z pacjentami
uczestniczącymi w zajęciach. To wywarło ogromne wrażenie. Przez lata działalność
naszej kliniki przedstawiano także w wielu innych programach telewizyjnych
i artykułach. Obecnie, coraz częściej, także za granicą.
Rozwój terapii poznawczej opartej na uważności, z jej solidnymi podstawami
teoretycznymi i skutecznością potwierdzoną starannie przygotowanymi
i przeprowadzonymi testami klinicznymi, również odegrał istotną rolę w popularyzacji
uważności w środowisku psychologów i psychoterapeutów. Podobnie jak rozwój
narzędzi samoopisu, służących do „mierzenia uważności”, które dały początek licznym,
nadal kontynuowanym badaniom. Studia nad wpływem treningu MBSR i innych form
medytacji zarówno na aktywność mózgu, jak i jego strukturę oraz połączenia
synaptyczne przyśpieszyły także rozwój dziedziny neurobiologii zwanej neurobiologią
kontemplacyjną. Przeprowadzono liczne badania na mnichach i innych mistrzach
medytacji, mających za sobą dziesiątki tysięcy godzin ćwiczeń. Richard Davidson i jego
współpracownicy z Laboratory of Affective Neuroscience oraz Center for Investigating
Healthy Minds na Uniwersytecie Wisconsin byli pionierami w tej dziedzinie. Uniwersytet
Wisconsin ma swoje własne Centrum Uważności i świetny zespół instruktorów MBSR
kierowany przez jego założycielkę Katherine Bonus.
Za sprawą Mind and Life Institute i jego dorocznego Letniego Instytutu Badań
powstała i stale powiększa się grupa młodych naukowców i klinicystów najwyższej
klasy. Dzięki ustanowieniu stypendiów dla młodych naukowców w ramach Varela
Research Grants (nazwa pochodzi od nazwiska nieżyjącego już Francisco Vareli,
współzałożyciela Mind and Life Institute, wszechstronnego neurobiologa i filozofa,
wielkiego znawcy i praktyka medytacji) i większych grantów dla starszych badaczy
studia w tej dziedzinie stały się coraz częściej wybieraną ścieżką kariery.
W 1995 roku powołaliśmy Centrum Badań nad Zastosowaniem Uważności
w Medycynie, Opiece Zdrowotnej i Społeczeństwie (Center for Mindfulness in Medicine,
Health Care, and Society, CFM), instytucję patronacką obejmującą nie tylko Klinikę
Redukcji Stresu, ale także wszelkie inicjatywy i projekty wynikające z naszej pracy,
a wykraczające poza działalność samej kliniki. Obok codziennej pracy z pacjentami
Centrum oferuje również różnorodne programy uważności dla szkół i firm. Funkcjonuje
tu także Instytut Oasis szkolący pracowników sektora medycznego i wszystkich innych
zainteresowanych meandrami sztuki uważnego życia i jej zastosowaniem
w najróżniejszych środowiskach i instytucjach. Oasis realizuje również szkolenia na
certyfikowanego instruktora MBSR, w którym uczestniczą specjaliści z całego świata.
Centrum współpracuje z innymi instytucjami w licznych projektach badawczych
i organizuje doroczną międzynarodową konferencję uważności, której jedenasta edycja
odbyła się w 2013 roku. Uczestniczą w niej setki naukowców, klinicystów i instruktorów
z całego świata, wymieniając się doświadczeniami i pomysłami oraz budując w ten
sposób znakomitą i stale powiększającą się globalną społeczność mindfulness. Wielu
z tych nauczycieli uważnego życia pisze zarówno naukowe, jak i popularnonaukowe
książki, w których opisują swoje przeżycia i przemyślenia na temat sztuki uważnego
życia, MSBR, MBCT i innych, opartych na niej formach treningu i terapii. Badają także
i opisują praktykę medytacji, praktykę miłującej dobroci i współczucia, a także dbałość
o to, co niektórzy psychologowie nazywają cechami człowieka prawego, czyli
szczodrość, wybaczanie, wdzięczność i życzliwość.
Wysiłki te, podejmowane przez różne grupy na całym świecie, przyciągają
i pogłębiają rosnące zainteresowanie i zrozumienie dla sztuki uważnego życia
w praktyce, nie tylko jako pewnej filozofii czy koncepcji. Dziedzina terapii opartych na
uważności staje się coraz bardziej wielowymiarowa. Programy MBSR i ich pochodne
proponowane są nawet przez ośrodki medytacji buddyjskiej, takie jak InsightLA.
Od 1992 do 1999 roku prowadziliśmy klinikę miejską MBSR w Worcester, oferując
bezpłatną opiekę nad dziećmi na miejscu, bezpłatny transport i zajęcia prowadzone po
angielsku i po hiszpańsku. Klinika ta i setki ludzi, którzy z niej skorzystali, pokazali
uniwersalność metody MBSR i możliwość jej adaptacji w środowiskach
wielokulturowych. Przeprowadziliśmy także czteroletni program dla więźniów
i pracowników Departamentu Więziennictwa Massachussets, w którym wykazaliśmy
możliwości dotarcia do dużej grupy osadzonych za pomocą treningu MBSR oraz
zmniejszenia poziomu wrogości i stresu. Jeden z naszych kolegów, George Mumford,
współprowadzący naszą miejską klinikę, prowadził treningi uważności w drużynie
Chicago Bulls, a następnie Los Angeles Lakers, kiedy zespoły te zdobywały tytuły
mistrzowskie w lidze NBA.
Więcej informacji na temat Centrum Badań nad Zastosowaniem Uważności (CFM)
i Kliniki Redukcji Stresu, oferowanych przez nie szkoleń zawodowych, a także możliwości
uczestnictwa w programach MBSR na świecie można znaleźć na stronie CFM
www.umassmed.edu/cfm.
***
Thich Nhat Hanh napisał we wstępie, że książka ta jest jak „drzwi, które otwierają się
zarówno na dharmę (od strony świata) i na świat (od strony dharmy)”. Chociaż słowo
„dharma” pojawia się tylko w tym rozdziale, we wstępie i w jeszcze dwóch innych
miejscach, nie sposób się do niego nie odnieść, zwłaszcza że jest ono
nieprzetłumaczalne. Przez wiele lat wahałem się, czy w ogóle go używać. Z pewnością
nie ma najmniejszej potrzeby stosowania go w trakcie treningu MBSR, więc nigdy tego
nie robimy. Niemniej jednak wydaje się nieodzowne podczas szkolenia instruktorów
MBSR, ponieważ, jak zauważył Thich Nhat Hanh, MBSR jest głęboko zakorzeniony
w dharmie. Jeśli potencjalni nauczyciele MBSR sądzą, że uważność to jedynie kolejna
„technika” poznawczo-behawioralna, która powstała w intelektualnych ramach
zachodniej psychologii klinicznej, srodze się mylą. Byłoby to ogromne niezrozumienie
źródeł sztuki uważnego życia i MBSR, a także głębi jego potencjału uzdrawiającego
i transformacyjnego. Z oczywistych przyczyn nie można uczyć czegoś, czego się nie
rozumie, a uważności nie można zrozumieć bez uprawiania jej w praktyce, nie
przywiązując się przy tym do jej efektów, jakkolwiek byłyby pożądane. Wszystkich
zainteresowanych tym tematem odsyłam do obszernego opracowania zatytułowanego
„Some Reflections on the Origins of MBSR, Skillful Means, and the Trouble with Maps”.
Można je znaleźć w książce Mindfulness: Diverse Perspectives on Its Meaning, Origins,
and Applications autorstwa mojego i Marka Williamsa z Oxford University Mindfulness
Centre. Polecam również rozdział zatytułowany „Dharma” w książce Coming to Our
Senses. Próby zastosowania tego słowa i umiejscowienia go w praktyce uważności mają
na celu pokazanie szerszego kontekstu wszystkim, którym zależy na zrozumieniu,
z jakich tradycji wywodzi się MSBR i na jakich fundamentach się opiera. Początkowo
MBSR miał być eksperymentem, którego zamysłem było sprawdzenie, czy Ameryka
głównego nurtu, amerykańska medycyna i służba zdrowia będą otwarte na nowe,
oparte na dharmie, wyzwalające i sprzyjające zmianom podejście, ujęte w łatwo
dostępny i zdroworozsądkowy format oraz wyrażone w sposób uniwersalny i zrozumiały.
MBSR i jego pochodne, jakkolwiek ograniczone mogą być pod pewnymi względami, są
odzwierciedleniem głębokiej mądrości wywodzącej się z praktyk odkrytych dawno temu
w Indiach, kultywowanych i przetwarzanych przez kolejne tysiąclecia we wszystkich
azjatyckich cywilizacjach – głównie, choć nie tylko, w buddyzmie.
Niech uważność w swojej najbardziej uniwersalnej formie będzie cenną wartością
w waszym życiu i we wszystkich waszych związkach i relacjach, zarówno wewnętrznych,
jak i zewnętrznych. Ćwiczcie i praktykujcie sztukę uważności, żeby wzbogacała
i upiększała każdą chwilę i każdy dzień waszego życia prywatnego i zawodowego.
I niech ten potencjalnie bezgraniczny rozkwit waszych serc przynosi pożytek całemu
światu.
Podziękowania
W przedsięwzięciu takim jak to podziękowania należą się wielu osobom. Dzieło MBSR
jest obecnie szeroko rozpowszechnione i rozpropagowane, a jego fundament to nie tyle
zwykła zespołowość, co dharmiczna przyjaźń w głębokim znaczeniu. Brak przestrzeni
nie pozwala mi podziękować z nazwiska wszystkim moim kolegom i przyjaciołom, którzy
przyczynili się do szerokiego krzewienia treningu uważności i praktyk kontemplacyjnych
na całym świecie przez dwadzieścia pięć lat od pierwszego wydania tej książki, a także
tym, za sprawą których powstał program rozwoju uważności MBSR w latach
wcześniejszych. Już wy wiecie, kogo mam na myśli. Chcę, abyście wiedzieli i pamiętali,
że głęboko szanuję to, co zrobiliście, to, co robicie, a nade wszystko to, kim jesteście.
Wasza praca i nasze przeszłe lub nadal żywe relacje w stale rozrastającej się
społeczności praktyków i teoretyków mindfulness stały się inspiracją do zrewidowania
i uaktualnienia tej książki. Mam nadzieję, że choćby w niewielkim stopniu przyczyni się
ona do popularyzowania waszej pracy i stałego krzewienia w świecie sztuki uważnego
życia.
Wiele osób miało pośredni i bezpośredni wkład w powstanie tej książki na różnych
etapach, poczynając od Toma Wintersa, Hugha Fulmera i Johna Monahana; bez ich
wiary i wsparcia nigdy nie powstałaby Klinika Redukcji Stresu. To oni byli pierwszymi
lekarzami, którzy wysłali tam swoich pacjentów. James E. Dalen, dziekan Katedry
Medycyny Uniwersytetu Maryland do 1988 roku, a następnie dziekan wydziału
medycznego na Uniwersytecie Arizona, był od samego początku zagorzałym
zwolennikiem naszej kliniki i pozostał oddanym przyjacielem już na zawsze. 60 Judith K.
Ockene, dyrektorka Ośrodka Medycyny Prewencyjnej i Behawioralnej na Uniwersytecie
Medycznym Massachusetts, od ponad trzydziestu lat nieprzerwanie wspiera i motywuje
mnie do działania, najpierw podczas mojej kadencji w roli dyrektora Kliniki Redukcji
Stresu, a począwszy od 1995 roku także jako dyrektora generalnego Centrum Badań
nad Zastosowaniami Uważności w Medycynie, Opiece Zdrowotnej i Społeczeństwie
(CFM). Od 2000 roku na jej pomoc może liczyć Saki Santorelli, który przejął moje
obowiązki w CFM. Jestem wdzięczny Judith za jej wieloletnie zaangażowanie i ogromny
wysiłek w przeobrażanie medycyny i opieki zdrowotnej poprzez zachęcanie nas jako
jednostek do zmiany stylu życia oraz poprzez pokazywanie, jak możemy zoptymalizować
politykę zdrowotną społeczeństwa jako całości.
Nie ma słów, które wyraziłyby moją wdzięczność i uznanie dla mego wieloletniego
przyjaciela i współpracownika Sakiego Santorellego. Znam go od 1981 roku, kiedy jako
pierwszy stażysta uczęszczał na moje zajęcia, które z biegiem czasu przekształciły się
w program szkoleniowy Centrum dla personelu służby zdrowia. W 1983 roku Saki
dołączył do kliniki jako instruktor i pozostał w niej do dziś. Składam mu pokłon
w podzięce za ogromne serce, wizję, kreatywność i wyjątkowe umiejętności
w kierowaniu Centrum Badań nad Zastosowaniem Uważności w czasie obfitującym
w wyzwania i trudności. Pokonywał je z podziwu godnym męstwem, mądrością
i zrozumieniem. W tym samym czasie stał na czele i nadzorował prace nad istotnym
pogłębieniem i poszerzeniem działań CFM, a także wzmocnieniem jego roli i wpływów
poprzez badania realizowane w ramach współpracy z innymi ośrodkami. Rozbudował
też programy edukacyjne dla profesjonalistów w ramach Instytutu Oasis, który założył
i rozwijał. Także z jego inicjatywy od 2003 roku odbywają się coroczne międzynarodowe
konferencje naukowe poświęcone badaniom nad integracją uważności z medycyną,
opieką zdrowotną i społeczeństwem (Annual International Scientific Conference:
Investigating and Integrating Mindfulness in Medicine, Health Care, and Society). Te
wizjonerskie inicjatywy przyczyniły się do ogromnego rozwoju MBSR, badań nad
uważnością i jej potencjałem w edukacji i wielu różnych dziedzinach na całym świecie.
Chciałbym także podziękować tysiącom lekarzy i innych osób zawodowo związanych
z opieką zdrowotną w Centrum Medycznym Uniwersytetu Massachusetts (znanym
obecnie jako UMass Memorial Medical Center) i w całej Nowej Anglii, którzy przez
wszystkie te lata wysyłali swoich pacjentów do Kliniki Redukcji Stresu. Ich wiara
w klinikę, a nade wszystko w potencjał swoich pacjentów to kwintesencja naszej pracy.
Pragniemy bowiem przede wszystkim, by trening MBSR i medycyna partycypacyjna
mogły pomóc pacjentom w mobilizowaniu ich własnych wewnętrznych, prozdrowotnych
zasobów.
Moja żona Myla Kabat-Zinn wniosła kolosalny wkład w przygotowanie pierwszego
wydania tej książki. Przeczytała ją w całości, przesycając każdą stronę swoją
wrażliwością językową oraz umiejętnością eliminowania przesady lub niejasności.
Jestem jej ogromnie wdzięczny za niewyczerpaną cierpliwość, niezachwiane wsparcie,
wyrozumiałość w czasie, kiedy byłem całkowicie pochłonięty pracą nad książką oraz za
rady redakcyjne we wstępie do tego wydania.
Głębokie i serdeczne wyrazy uznania należą się Elissie Epel i Cliffowi Saronowi za
cierpliwość w szkoleniu mnie w zakresie najnowszych poglądów na temat reagowania
na stres. Jeśli są w książce jakiekolwiek nieścisłości, nadmierne uproszczenia czy
niejasności w rozdziale poświęconym stresowi, wynika to wyłącznie z moich starań, aby
przystępnie ukazać omawiane kwestie. Za wkład w rozdział poświęcony stresowi chcę
podziękować również Paulowi Grossmanowi. Jestem też dłużnikiem Deana Ornisha za
pomoc w opisaniu jego pionierskiej pracy. Dziękuję autorom niezwykle ważnej dla
świata terapii poznawczej opartej na uważności (MBCT), twórcom jej fundamentalnej
bazy badawczej, Zindelowi Segalowi, Markowi Williamsowi i Johnowi Teasdale’owi.
Praca z ludźmi tak wyjątkowymi i skromnymi to prawdziwy przywilej. Jestem wdzięczny
za wiele cudownych lat w wymiarze osobistym i zawodowym, za kontakty, współpracę
i przygody, dzięki którym wiele się nauczyłem i nadal uczę.
Dziękuję Priyance Krishnan, mojej redaktorce w wydawnictwie Random House, za
współpracę z nią i jej zespołem, w tym z Shoną McCarthy. Priyanka uważnie i mądrze
analizowała każdy element tej książki, wykazując się przy tym niezwykłą efektywnością
a zarazem zostawiając dużo przestrzeni dla samodzielności i poczucia sprawczości
autora. Chcę też podziękować wydawcy pierwszej edycji książki, Bobowi Millerowi, który
kupił ją w czasie, gdy wydawanie mainstreamowych książek o medytacji było krokiem
odważnym i radykalnym. Dziękuję mu za jego przyjaźń i wsparcie przez ostatnie
dwadzieścia pięć lat. Głęboki ukłon uznania i wdzięczności składam moim kolegom
instruktorom w klinice, byłym i obecnym, za ich oddanie dla MBSR, za wprowadzanie
uważności i życzliwości w życie i za przykład, jaki poprzez zwykłe bycie sobą dają
szkolonym przez siebie fachowcom na całym świecie. Są to: Melissa Blacker, Adi Bemak,
Katherine Bonus, Kasey Carmichael, Jim Carmody, Meg Chang, Jim Colosi, Fernando de
Torrijos, Pam Erdmann, Paul Galvin, Cindy Gittleman, Trudy Goodman, Britta Hölzel,
Jacob Piet Jacobsen, Diana Kamila Lynn Koerbel, Florence Meleo-Meyer, Kate Mitcheom,
David Monsour, George Mumford, Peggy Rogenbuck-Gillespie, Elana Rosenbaum, Larry
Rosenberg, Camila Skold, Rob Smith, David Spound, Bob Stahl, Barbara Stone, Carolyn
West, Ferris Urbanowski, Zayda Vallejo, Susan Young i Saki F. Santorelli. Peggy
Roggenbuck-Gellispie była pierwszą instruktorką, którą zatrudniłem w klinice. To jej
pomysłem było włączenie kalendarzy przyjemnych i nieprzyjemnych wydarzeń do pracy
domowej w drugim i trzecim tygodniu programu.
Szczególny ukłon wdzięczności składam Bobowi Stahlowi za wieloletnią, wspaniałą
rolę, jaką odegrał w założeniu i dbaniu od ponad dwudziestu lat o rozwój zespołu
instruktorów MBSR San Francisco Bay Area oraz za jego współpracę z CFM, a zwłaszcza
z Florence Meleo-Meyer, w szkoleniu instruktorów MBSR na świecie.
Jestem też głęboko wdzięczny pracownikom administracji, byłym i obecnym, za ich
wielkie zaangażowanie, którym nieraz byłem urzeczony, za kreatywność i konsekwencję
w stymulowaniu pracy Kliniki i CFM, a są to: Jean Baril, Kathy Brady, Leigh Emery,
Monique Frigon, Dianne Horgan, Brian Tucker, Carol Lewis, Leslie Lynch, Roberta Lewis,
Merin MacDonald, Tony Maciag, Kristi Nelson, Jessica Novia, Norma Rosiello, Amy
Parslow, Anne Skillings i Rene Theberge.
Chcę także wyrazić uznanie i podziękować członkom, byłym i obecnym, Rady
Doradczej CFM w trakcie kadencji Sakiego Santorellego. Są to: Lyn Getz, Cory
Greenberg, Amy Gross, Larry Horwitz, Maria Kluge, Janice Maturano, Dennis
McGillicuddy i Tim Ryan. Larry jest przyjacielem i życzliwym doradcą Centrum od 1995
roku, kiedy to przyszedł, by pomóc nam w pierwszym etapie planowania strategicznego.
Maria Kluge jest wielkim kibicem Centrum i instruktorem MBSR w USA i w Niemczech.
Chciałbym podziękować wszystkim naszym instruktorom za dary i nauki, które od nich
otrzymałem.
I wreszcie dziękuję wszystkim tym, którzy przyszli do Kliniki Redukcji Stresu jako
pacjenci, opowiedzieli o sobie i zechcieli zgodzić się na wykorzystanie ich historii w tej
książce. Zrobili to, wyrażając jednomyślnie nadzieję, że ich osobiste doświadczenia
związane z praktyką medytacji i treningiem MBSR mogą zainspirować tych, którzy stają
wobec podobnych wyzwań życiowych w poszukiwaniu własnej równowagi, spokoju
i ulgi.
Załącznik
Kalendarz przyjemnych i nieprzyjemnych zdarzeń
Lista lektur
Źródła
Jak zamówić płyty z nagraniami instrukcji Jona do praktyki medytacji uważności
Kalendarz przyjemnych i nieprzyjemnych zdarzeń
Poniedziałek
Wtorek
Środa
Czwartek
Piątek
Sobota
Niedziela
Lista lektur
Źródła