Professional Documents
Culture Documents
Pawel Huelle Weiser Dawidek
Pawel Huelle Weiser Dawidek
Weiser Dawidek
7
To jest wprowadzanie w b³¹d, za to s¹ okrelone kodeksem
kary! krzycza³ ten w mundurze, a dyrektor przytakiwa³ mu,
³api¹c siê co rusz za krawat:
Co ja z wami mam, ch³opcy, co ja z wami mam i polunia³
jeszcze bardziej wielki trójk¹tny wêze³, który z daleka mo¿na
by³o wzi¹æ za kokardê jakobiñsk¹.
Tylko M-ski zachowywa³ umiarkowany spokój, jakby by³ pew-
ny swego, szepta³ na ucho temu w mundurze jakie informacje,
po czym obaj spogl¹dali na nasz¹ trójkê z jeszcze wiêkszym za-
interesowaniem, poprzedzaj¹cym zwykle now¹ seriê pytañ.
Ka¿dy z was mówi zupe³nie co innego krzycza³ dyrektor.
I nigdy dwa razy to samo, wiêc jak to jest, ¿e nie mo¿ecie
ustaliæ wspólnej wersji?
A mundurowy wpada³ mu w s³owo:
To jest za powa¿na sprawa na ¿arty, ¿arty siê skoñczy³y
wczoraj, a dzisiaj trzeba ca³¹ nag¹ prawdê na stó³!
Nie wiedzielimy wprawdzie, jak wygl¹da naga prawda, ale
¿aden z nas przecie¿ nie k³ama³, mówilimy jedynie to, co chcie-
li us³yszeæ, i jeli M-ski pyta³ o niewypa³y, przytakiwalimy, ¿e
chodzi³o o niewypa³y, gdy za mê¿czyzna w mundurze dodawa³
sk³ad zardzewia³ej amunicji, nikt z nas nie przeczy³, ¿e gdzie taki
sk³ad na pewno by³, a mo¿e i jest jeszcze teraz, tylko nie wiadomo
gdzie, od czego pytaj¹cy dostawa³ wypieków i zapala³ nowego
papierosa. By³a w tym jaka nieuwiadomiona metoda obrony,
o któr¹ oni rozbijali siê niczym mydlana bañka. Gdyby na przy-
k³ad zapytali nas, czy bylimy wiadkami wybuchów Weisera,
ka¿dy przytakn¹³by skwapliwie, ¿e tak, nikt jednak nie potrafi³by
powiedzieæ, o jakich porach dnia, a na dodatek jeden z nas do-
da³by zaraz, ¿e w³aciwie Weiser robi³ to wy³¹cznie sam, od czasu
do czasu zapraszaj¹c tylko Elkê. Czulimy doskonale, ¿e na pyta-
nia, które nam zadaj¹, nie ma prawdziwych odpowiedzi, a na-
8
wet gdyby okaza³o siê po jakim czasie, ¿e jednak s¹, to i tak to,
co zdarzy³o siê tamtego sierpniowego popo³udnia, pozostanie
dla nich ca³kiem niewyt³umaczalne i niezrozumia³e. Podobnie
jak dla nas równania z dwoma niewiadomymi.
Szymek i Piotr stali po bokach, a ja w samym rodku, z moj¹
bol¹c¹ i spuchniêt¹ od d³ugiego znieruchomienia nog¹. Oni
mogli ratowaæ siê spojrzeniami w lewo lub prawo, ja za pozosta-
wa³em sam ze spojrzeniem dyrektora i oprawionym w ciemne
ramki bia³ym or³em ponad jego g³ow¹. Chwilami wydawa³o mi
siê, ¿e orze³ porusza jednym ze skrzyde³, chc¹c wylecieæ na po-
dwórze, czeka³em, a¿ us³yszymy brzêk t³uczonego szk³a i ptak
pofrunie, lecz nic takiego siê nie sta³o. Zamiast oczekiwanego
lotu coraz gêciej pada³y pytania, pogró¿ki i proby, a my stali-
my dalej, ca³kiem niewinni i przera¿eni tym, jak skoñczy siê to
wszystko, bo przecie¿ wszystko musi mieæ swój koniec, tak jak
lato, którego ostatnie odg³osy dobiega³y do naszych uszu przez
uchylone okno gabinetu.
Cz³owiek nie mo¿e zgin¹æ zupe³nie bez ladu krzycza³ ten
w mundurze. To jest niemo¿liwe, a ty, Korolewski zwróci³
siê do Szymka utrzymujesz, ¿e Weiser i wasza kole¿anka
(mundurowy nie móg³ zapamiêtaæ, jak nazywa³a siê Elka)
wyszli tego dnia razem z domu, w kierunku Bukowej Górki,
i ¿e wiêcej ich nie widzia³e, gdy tymczasem widziano was we
trójkê na nasypie kolejowym jeszcze po po³udniu.
A kto widzia³? zapyta³ niemia³o Szymek, przestêpuj¹c
z nogi na nogê.
Ty mi tu pytañ nie zadawaj, masz odpowiadaæ! Mê¿czy-
nie w mundurze rozb³ys³y gronie oczy. To siê jeszcze dla was
wszystkich le skoñczy!
Szymek prze³kn¹³ linê i jego odstaj¹ce uszy zaczerwieni³y
siê gwa³townie:
9
Bo to by³o dwa dni wczeniej, jak nas widzieli.
Dyrektor nerwowo przerzuci³ arkusze papieru, gdzie by³y
spisane nasze zeznania.
Nieprawda! Znowu bezczelnie k³amiesz, przecie¿ twoi ko-
ledzy powiedzieli wyranie, ¿e szlicie we trójkê starym nasy-
pem kolejowym w kierunku Brêtowa, a mo¿e zwróci³ siê teraz
do nas to nie s¹ wasze s³owa, co?
Piotr pokiwa³ g³ow¹ na znak zgody.
Tak, panie dyrektorze, ale mymy nie powiedzieli wcale, ¿e
to by³o tego ostatniego dnia, to rzeczywicie by³o dwa dni
wczeniej.
Dyrektor poluni³ swój krawat, który teraz nie przypomina³
ju¿ w³aciwie normalnego krawata tylko szalik, w¹ski i koloro-
wy, owiniêty pod ko³nierzykiem. Mundurowy zerkn¹³ w zezna-
nia i jego twarz wykrzywi³ grymas, ale powstrzyma³ siê tym
razem od krzyku, by zadaæ nastêpne pytanie z ca³kiem innej
beczki, podstêpne i nag³e. Byæ mo¿e chcia³ wiedzieæ, sk¹d
Weiser bra³ materia³ wybuchowy do swoich eksplozji, a mo¿e
zapyta³ o co zupe³nie b³ahego, na przyk³ad jak¹ sukienkê mia³a
na sobie Elka, kiedy widzielimy j¹ ostatni raz, albo czy Weiser
nie odgra¿a³ siê przed znikniêciem, ¿e dokona czego wielkie-
go, ¿e jeszcze co poka¿e. Wszystko to kr¹¿y³o nieuchronnie
wokó³ tych dwojga, ale wiedzielimy dobrze, ¿e nigdy nie do-
tkn¹ prawdy, bo trop, który podejmowali, od samego pocz¹tku
by³ fa³szywy.
Nie wiem, po jakim czasie M-ski zaproponowa³ nowy sposób
prowadzenia ledztwa, zanim jednak to nast¹pi³o, pomyla-
³em, ¿e Weiser i Elka musz¹ nas jakim sobie tylko znanym
sposobem s³yszeæ teraz, stoj¹cych w gabinecie dyrektora i ze-
znaj¹cych pod dyktando gronego cz³owieka w mundurze. I na
pewno Weiser cmoka z uznaniem, kiedy s³yszy, jak ci trzej
10
mêcz¹ siê z nami, a Elka mieje siê g³ono, ukazuj¹c bia³e, wie-
wiórcze zêby. Piotr i Szymek pomyleli pewnie to samo, bo ¿a-
den nie pisn¹³, kiedy M-ski poleci³ nam wyjæ do sekretariatu
i czekaæ tam na pojedyncze wezwania. Mieli nas teraz przes³u-
chiwaæ osobno to by³ ten jego nowy pomys³, po którym spo-
dziewali siê wiêkszego sukcesu.
W sekretariacie pozwolono nam wreszcie usi¹æ i to by³o naj-
wa¿niejsze, ponadto chwila wytchnienia od spojrzeñ M-skiego
i krzyków tego w mundurze by³a czym wspania³ym i nieoczeki-
wanym, czym, co przyjêlimy za widomy znak opatrznoci, ¿e
najgorsze jest ju¿ za nami. Trzej w gabinecie dali nam trochê
czasu, abymy przemyleli beznadziejnoæ naszej sytuacji i doszli
do odpowiednich wniosków, ale my nie musielimy siê nawet
naradzaæ w celu ustalenia dalszych zeznañ. Wiadomo by³o, ¿e
ka¿dy bêdzie mówi³ tak, jak czuje, i to w³anie dawa³o nam naj-
wiêksze szanse na przetrwanie opresji.
Na pierwszy ogieñ poszed³ Szymek, nikn¹c w czeluci gabi-
netu pokornie i cicho, zostalimy wiêc z Piotrem sami, nie na
d³ugo jednak. Za chwilê przys³ano wonego, ¿eby nas pilnowa³.
Odt¹d siedzielimy w zupe³nym milczeniu, wype³nionym ty-
kaniem zegara ciennego i przerywanym gongiem wybijaj¹-
cym pe³ne godziny.
11
pla¿y w Jelitkowie, mówi³, ¿e nie umie p³ywaæ, i prêdko znika³
w t³umie pla¿owiczów, jakby siê tego wstydzi³. Spotkania te
by³y krótkie i beztreciwe, co odpowiada³o jego fizjonomii. By³
niewielkiego wzrostu, bardzo chudy i lekko przygarbiony, mia³
przy tym chorobliwie bia³¹ cerê, dla której jedynym godnym
uwagi kontrastem by³y nienaturalnie du¿e, szeroko otwarte
i bardzo ciemne oczy. Dlatego chyba wygl¹da³ tak, jakby siê
czego zawsze ba³, jakby czeka³ na kogo lub co, co przyniesie
mu z³¹ nowinê. Mieszka³ ze swoim dziadkiem pod jedenastk¹,
a na drzwiach do ich mieszkania widnia³a ¿ó³ta tablica z napi-
sem A. Weiser. Krawiec. I to by³o w³aciwie wszystko, co mo-
glimy o nim powiedzieæ, zanim przysz³o lato ostatniego roku,
zapowiadane majowymi chrab¹szczami i ciep³ym wiatrem
z po³udnia. Wiêc jak to siê sta³o, ¿e poznalimy Weisera?
Je¿eli cokolwiek ma swój pocz¹tek, to w tym wypadku mu-
sia³ to byæ dzieñ Bo¿ego Cia³a, który przypada³ wyj¹tkowo pó-
no. W kurzu i spiekocie czerwcowego przedpo³udnia szlimy
w procesji oddzieleni od proboszcza Dudaka grup¹ ministran-
tów i wie¿o komunikowanych trzeciaków, piewaj¹c jak wszy-
scy: Witaj Jezu, Synu Mary-i, Ty jest Bóg prawdziwy w wiêtej
Hosty-i i patrz¹c na ruchy kadzielnicy z nieukrywanym nabo-
¿eñstwem. Bo najwa¿niejsza by³a kadzielnica, nie Hostia, nie
wiête wizerunki Matki Boskiej i Boga, Co Zosta³ Cz³owiekiem,
nie drewniane figury niesione przez cz³onków Ko³a Ró¿añco-
wego w specjalnych lektykach, nie sztandary i wstêgi trzymane
w d³oniach obleczonych w bia³e rêkawiczki, ale w³anie ka-
dzielnica, poruszaj¹ca siê w lewo i w prawo, w dó³ i do góry,
dymi¹ca szarymi ob³okami, kadzielnica ze z³otej blachy na
grubym ³añcuchu tego samego koloru i woñ kadzid³a, dra¿ni¹-
ca nozdrza, ale te¿ dziwnie md³a i ³agodna. W nieruchomym
powietrzu ob³oki te utrzymywa³y siê, d³ugo nie zmieniaj¹c
12
kszta³tu, a my przyspieszalimy kroku, nastêpuj¹c poprzedni-
kom na piêty, by schwytaæ je, zanim rozp³yn¹ siê w nicoæ.
I wtedy w³anie zobaczylimy Weisera po raz pierwszy w roli
dla niego charakterystycznej, roli, któr¹ sam sobie wybra³,
a nastêpnie narzuci³ nam wszystkim, o czym, rzecz jasna, nie
moglimy nic wiedzieæ. Tu¿ przed o³tarzem, wznoszonym rok-
rocznie obok naszego domu, proboszcz Dudak zamacha³ po-
tê¿nie kadzielnic¹, wypuszczaj¹c wspania³y ob³ok, na który
czekalimy z dr¿eniem i napiêciem. A kiedy szary dym opad³,
zobaczylimy Weisera stoj¹cego na ma³ym wzgórku po lewej
stronie o³tarza i przypatruj¹cego siê wszystkiemu z nieukrywa-
n¹ dum¹. To by³a duma genera³a, który odbiera defiladê. Tak,
Weiser sta³ na wzgórku i patrzy³, jakby wszystkie piewy, sztan-
dary, obrazy, bractwa i wstêgi by³y przygotowane specjalnie dla
niego, jakby nie by³o innego powodu, dla którego ludzie prze-
mierzali ulice naszej dzielnicy z zawodz¹cym piewem na
ustach. Dzisiaj wiem ponad wszelk¹ w¹tpliwoæ, ¿e Weiser
musia³ byæ taki zawsze, a wtedy, gdy opad³ kadzidlany dym,
wyszed³ jedynie z ukrycia, ukazuj¹c nam po raz pierwszy swo-
je prawdziwe oblicze. Nie trwa³o to zreszt¹ d³ugo. Gdy rozwia-
³a siê ostatnia smuga kadzidlanego zapachu i umilk³y s³owa
pieni intonowanej piskliwym g³osem proboszcza Dudaka,
a t³um ruszy³ dalej do samego kocio³a, Weiser znikn¹³ z pagór-
ka i nie towarzyszy³ nam ju¿. Jaki bowiem genera³ pod¹¿a za
oddzia³ami po skoñczonym przegl¹dzie?
Do koñca roku szkolnego pozosta³y dni liczone na palcach,
czerwiec rozszala³ siê w upale i co dzieñ rano budzi³y nas przez
otwarte okna g³osy ptaków obwieszczaj¹ce niepodzielne pano-
wanie lata. Weiser znów sta³ siê niemia³ym Weiserem, który
tylko z daleka patrzy³ na nasze pe³ne wrzasków zabawy. Ale
co ju¿ siê zmieni³o, czulimy teraz w jego wzroku dystans,
13
przenikliwy i piek¹cy, niczym spojrzenie ukrytego oka, badaj¹-
ce ka¿dy postêpek. Mo¿e podwiadomie nie moglimy znieæ
tego spojrzenia, kto wie, doæ, ¿e w dzieñ rozdania wiadectw
z religii ujrzelimy go znów tak samo jak w Bo¿e Cia³o, albo
raczej w podobnej sytuacji. Plebania Ojców Zmartwychwstañ-
ców po³o¿ona by³a, jak ca³a zreszt¹ nasza dzielnica, pod lasem
i kiedy ju¿ proboszcz Dudak zakoñczy³ swoje modlitwy i ¿ycze-
nia, rozda³ najgorliwszym obrazki i kiedy otrzymalimy wiadec-
twa wydrukowane piêknie na kredowym papierze, rozpocz¹³ siê
szaleñczy wycig do lasu po pierwsze chwile prawdziwych
wakacji, bo szko³ê porzucilimy ju¿ poprzedniego dnia i teraz
nie by³o przed nami nic oprócz dwóch miesiêcy cudownej swo-
body. Bieglimy ca³¹ chmar¹, wrzeszcz¹c i poszturchuj¹c siê
³okciami. Nic, zdawa³o siê, nie mog³o powstrzymaæ tego ¿ywio-
³u, nic, oprócz zimnego spojrzenia Weisera, a w³anie on sta³
oparty o pieñ modrzewia, jakby tu czeka³ na nas specjalnie.
Mo¿e od kilku minut, a mo¿e zawsze. Tego nie wiedzielimy
ani wtedy, ani póniej w gabinecie dyrektora i przylegaj¹cym
doñ sekretariacie, oczekuj¹c kolejnych przes³uchañ, a tak¿e
teraz, kiedy piszê te s³owa i kiedy Szymek mieszka w zupe³nie
innym miecie, Piotr zgin¹³ w siedemdziesi¹tym roku na ulicy,
a Elka wyjecha³a do Niemiec i nie pisze stamt¹d ¿adnych li-
stów. Bo Weiser móg³ na nas czekaæ od samego pocz¹tku i to
chyba w³anie jest najistotniejsze w historii, któr¹ opowiadam
bez upiêkszeñ.
A zatem sta³ i patrzy³. Tak, tylko tyle, wydawa³oby siê tylko
tyle. A jednak powstrzyma³ nadp³ywaj¹c¹ falê spoconych cia³
i krzycz¹cych garde³, zatrzyma³ na sobie i odepchn¹³ na mo-
ment, na krótk¹ chwilê, w której ¿ywio³ cofa siê, by uderzyæ ze
zdwojon¹ si³¹. Weiser Dawidek nie chodzi na religiê za-
brzmia³o gdzie na ty³ach, a z przodu podchwycono to has³o
14
w nieco zmienionej formie Dawid, Dawidek, Weiser jest ¯y-
dek!. I dopiero teraz, gdy zosta³o to powiedziane, poczulimy
do niego zwyczajn¹ niechêæ, która ros³a w nienawiæ, za to, ¿e
nigdy nie by³ z nami, nigdy nie nale¿a³ do nas, jak te¿ za spoj-
rzenie lekko wy³upiastych oczu, które sugerowa³o w sposób
oczywisty, i¿ to my ró¿nimy siê od niego, a nie on od nas.
Szymek wysun¹³ siê na czo³o i stan¹³ naprzeciw niego twarz¹
w twarz.
Ty, Weiser, a w³aciwie dlaczego nie chodzisz z nami na
religiê? i pytanie zawis³o pomiêdzy nami w powietrzu, do-
magaj¹c siê natychmiastowej odpowiedzi.
On milcza³, umiechaj¹c siê tylko jak s¹dzilimy wówczas
g³upawo i bezczelnie, wiêc z ty³u zaczêto szemraæ, ¿eby spuciæ
mu bu³y. Bu³y polega³y na ugniataniu pleców rozci¹gniêtego
na trawie delikwenta piêciami i kolanami, i ju¿ widzielimy jego
bia³e, obna¿one plecy, ju¿ jego koszula frunê³a w powietrze po-
dawana z r¹k do r¹k, kiedy nagle w kr¹g oprawców wskoczy³a
Elka z roziskrzonymi oczami i rozdzielaj¹c na prawo i lewo kop-
niaki, krzycza³a:
Zostawcie go w spokoju, zostawcie go w spokoju!
A gdy to nie poskutkowa³o, przywar³a do jednego z egzeku-
torów paznokciami, znacz¹c na jego twarzy d³ugie nitki czer-
wieniej¹cych gwa³townie bruzd. Odst¹pilimy od Weisera, kto
poda³ mu nawet zmiêt¹ koszulê, a on, nie odzywaj¹c siê s³o-
wem, wk³ada³ j¹, jakby siê nic nie sta³o. Dopiero po chwili zro-
zumielimy, ¿e to nie on, a my wyszlimy z tego poni¿eni, on
zosta³ sob¹, niezmiennie takim samym Weiserem i móg³ na
nas patrzeæ jak w Bo¿e Cia³o, spokojnie, ch³odno, bez namiêt-
noci i z dystansem. Trudno wytrzymaæ co takiego, tote¿ gdy
tylko oddali³ siê, schodz¹c wzd³u¿ zaroniêtego p³otu kocio³a,
Szymek rzuci³ pierwszy kamieñ, krzycz¹c g³ono: Dawid, Da-
15
widek, Weiser jest ¯ydek, a inni naladowali go, krzycz¹c to
samo i rzucaj¹c nastêpne kamienie. Ale on nie odwróci³ siê ani
nie przyspieszy³ kroku, unosz¹c w ten sposób swoj¹ dumê,
a nam pozostawiaj¹c bezsilny wstyd. Elka pobieg³a za nim,
wiêc przestalimy ciskaæ kamienie.
To by³a nasza pierwsza bli¿sza znajomoæ z Weiserem, jego
miertelnie bia³e plecy, zmiêta kraciasta koszula i jak ju¿ wspo-
mnia³em nieznone spojrzenie, któremy po raz pierwszy
poczuli na sobie w Bo¿e Cia³o, kiedy rozwia³ siê kadzidlany
ob³ok, wypuszczony ze z³otej puszki przez proboszcza Dudaka.
Czy by³ to zwyk³y przypadek? Czy Weiser znalaz³ siê przed
budynkiem plebanii z w³asnej woli, podobnie jak w Bo¿e Cia-
³o na wzgórku obok o³tarza? Jeli nie, to jaka si³a kaza³a mu to
uczyniæ, dlaczego postanowi³ ukazaæ siê nam w³anie tak? Te
pytania d³ugo nie dawa³y mi zasn¹æ, d³ugo jeszcze po zakoñ-
czeniu ledztwa i wiele lat póniej, kiedy sta³em siê kim
zupe³nie innym. I je¿eli jest jaka odpowied, to tylko ta, ¿e
w³anie z jej braku zape³niam linijki papieru, niczego nie bê-
d¹c pewnym. Listy, które wysy³am rokrocznie do Mannheim
w nadziei rozjanienia kilku innych jeszcze spraw, zwi¹zanych
z tamtymi wydarzeniami i osob¹ Weisera, pozostaj¹ bez odpo-
wiedzi. Pocz¹tkowo myla³em, ¿e Elka, odk¹d sta³a siê Niemk¹,
nie pragnie ¿adnych st¹d wiadomoci, ¿adnych wspomnieñ,
które mog³yby j¹ wytr¹caæ z jej nowej, niemieckiej równowagi.
Ale teraz ju¿ tak nie s¹dzê, a przynajmniej nie by³bym tego
taki pewien. Pomiêdzy ni¹ a Weiserem by³o co, czego nigdy
nie moglimy poj¹æ, co, co ³¹czy³o ich w przedziwny sposób
i czego ¿adn¹ miar¹ nie da siê okreliæ mianem dzieciêcej fa-
scynacji p³ci¹ czy podobnymi terminami, jakich wspó³czesny
psycholog mia³by pe³ne usta. Jej uparte milczenie to co wiê-
cej ni¿ niechêæ do kraju dzieciñstwa.
16
A tamtego dnia, kiedy koszula Weisera frunê³a w powietrzu
z r¹k do r¹k, pojechalimy rozklekotanym tramwajem linii
numer cztery na pla¿ê do Jelitkowa. Mimo wczesnego popo-
³udnia na obu platformach wozu panowa³ spory t³ok, s³oñce
operowa³o jeszcze silnie, a wewn¹trz pojazdu unosi³ siê cha-
rakterystyczny zapach znêkanego upa³em lakieru. Ani nam
w g³owie by³o pamiêtaæ o Weiserze i przedpo³udniowej scenie
pod lasem. Skoro tylko tramwaj wtoczy³ siê z potwornym
zgrzytem na pêtlê obok drewnianego krzy¿a, wybieglimy,
machaj¹c rêcznikami, w kierunku pla¿y, nie zwa¿aj¹c na roz-
wieszone pomiêdzy domami rybaków sieci ani na poustawia-
ne w piramidki kosze, cuchn¹ce tranem i smo³¹. Dopiero tutaj
rozpoczyna³y siê prawdziwe wakacje, a wraz z nimi nurkowa-
nie po garæ piachu, wycigi do czerwonej boi i gonitwy a¿ do
sopockiego mola, sk¹d najodwa¿niejsi popisywali siê straceñ-
czymi skokami. Bo tak naprawdê Jelitkowo nie mog³o istnieæ
bez nas, tak samo jak miasto nie mog³o istnieæ bez pla¿y i zato-
ki. To by³y naczynia po³¹czone i chocia¿ dzisiaj jest zupe³nie
inaczej, pamiêæ o tym wydaje siê niezniszczalna.
Na przedzie rozhukanej czeredy bieg³ wiêc Piotr, pragn¹cy
zademonstrowaæ swój numer pla¿owy, polegaj¹cy na ci¹gniê-
ciu koszuli i spodenek jeszcze w biegu, bez zatrzymywania siê,
i wskoczeniu do wody w bryzgach bia³ej piany. Jego bose stopy
ju¿ skrzypia³y na piachu, pozostawiaj¹c w tyle piaskowe fon-
tanny, kiedy nagle zatrzyma³ siê nad wod¹ i krzykn¹³, jakby
mu wbito w nogê co ostrego:
Kolki! Chodcie! Ile tego!
To, co zobaczylimy, przekracza³o zdolnoæ rozumienia zbrod-
niczych mo¿liwoci natury. Tysi¹ce kolek p³ywaj¹cych do góry
brzuchami porusza³o siê w leniwym rytmie fali, tworz¹c kilku-
metrowej szerokoci pas martwych tu³owi. Wystarczy³o wsadziæ
17
rêkê do wody, by przyczepione do skóry ³uski migota³y niczym
pancerz, ale to nie by³o przyjemne uczucie. Zamiast k¹pieli mie-
limy rybn¹ zupê, w któr¹ mo¿na by³o napluæ z obrzydzenia. Ale
to by³ jak siê okaza³o dopiero pocz¹tek. Przez nastêpne dni
zupa gêstnia³a, staj¹c siê cuchn¹c¹ i lepk¹ mazi¹. W po¿arze
czerwca zew³oki gni³y, pêczniej¹c jak nadymane rybie pêche-
rze, a smród rozk³adu czuæ by³o nawet w okolicach tramwajowej
pêtli. Pla¿e pustosza³y gwa³townie, martwych kolek zdawa³o siê
przybywaæ, a nasza rozpacz nie mia³a granic. Jelitkowo nie chcia-
³o naszej obecnoci. Nad przybrze¿n¹ zawiesin¹, która z godziny
na godzinê zmienia³a kolor od jasnej zieleni do ciemnego br¹zu,
pojawi³y siê roje much niespotykanej dot¹d wielkoci, ¿ywi¹-
cych siê padlin¹ lub sk³adaj¹cych tam swoje jaja. Morze okaza-
³o siê nieprzystêpne mimo panuj¹cej spiekoty. Wszystko na nic
bezwietrzna pogoda, upa³ i b³êkitne niebo, ³udz¹ce doskona³¹
czystoci¹. Wreszcie w³adze miasta postanowi³y zamkn¹æ
wszystkie pla¿e od Stogów a¿ do Gdyni, co w³aciwie by³o formal-
nym potwierdzeniem istniej¹cego stanu rzeczy.
18
wony podniós³ siê ze swojego krzes³a, ¿eby go podprowadziæ
bli¿ej, zobaczy³em wielkie, czerwone ucho Szymka, nabrzmia³e
i nienaturalnie wyci¹gniête. Poczu³em skurcz w ¿o³¹dku i oko-
licach serca, ale o nic nie mog³em pytaæ, bo w drzwiach ukaza³
siê M-ski i przepuszczaj¹c Piotra do wewn¹trz, nakaza³ wone-
mu, ¿ebymy nie zamienili ani s³owa. Szymek usiad³ na sk³ada-
nym krzele, spuci³ g³owê i nie podnosi³ wzroku znad swoich
kolan. Przez chwilê zastanawia³em siê, czy mnie te¿ bêd¹ ci¹-
gn¹æ za ucho, lecz prêdko da³em temu spokój, pamiêtaj¹c, ¿e
arsena³ rodków M-skiego by³ nieograniczony.
Tak, udzia³ M-skiego w ca³ej historii do dzisiaj nie zosta³ na-
le¿ycie przemylany, ale jeli nie uczyni³em tego do tej pory,
to czy wtedy, czekaj¹c na kolejne przes³uchanie, mog³em
w pe³ni zdaæ sobie sprawê, kim M-ski by³ tak naprawdê albo
kim naprawdê nie by³? Za bardzo siê go wówczas obawia³em,
póniejsze wypadki natomiast odsunê³y mnie od rozmylañ na
jego temat. Kiedy za drzwi gabinetu obite pikowan¹ derm¹
zamknê³y siê bezszelestnie za Piotrem, przypomnia³em sobie
bardzo wa¿ne zdarzenie.
Co roku nasza szko³a, jak wszystkie inne szko³y, maszerowa³a
równo, w bia³ych koszulach i ciemnych spodenkach na pierw-
szomajowej manifestacji. M-ski szed³ zawsze na czele, dwiga³
transparent i umiechaj¹c siê do panów na trybunie, zachêca³
nas do piewu swoim piskliwym g³osem: Na-przód m³o-dzie-¿y
wia-ta, nasz bra-ter-ski roz-brzmie-wa dzi pi-ee-e-w!. A my
maszerowalimy równo, równiuteñko, umiechalimy siê tak
jak wszyscy dooko³a, i piewalimy jak wszyscy dooko³a i wie-
dzielimy, ¿e ci, którzy nie przyszli na wiêto radoci, m³odoci
i powszechnego entuzjazmu, ci w³anie uczniowie nazajutrz,
albo najdalej za dwa dni, bêd¹ mieli wizytê M-skiego w domu
i M-ski bêdzie pyta³ rodziców, co to siê sta³o, czy to powa¿na
19
choroba i w czym mo¿e pomóc, ¿eby za rok o tej samej porze
uczeñ by³ zdrów jak ryba. Rok temu z naszej szko³y jeden jedy-
ny uczeñ nie poszed³ na pochód pierwszomajowy. By³ to w³a-
nie Weiser, ale co najdziwniejsze, M-ski nigdy nie z³o¿y³ wizy-
ty w jego domu, ¿eby zapytaæ dziadka, dlaczego wnuk nie
przyszed³ maszerowaæ razem z nami. Wtedy nie przywi¹zywa-
limy do tego wagi, ale teraz, gdy nadchodzi³a moja kolej prze-
s³uchania, pomyla³em, ¿e to bardzo wa¿ne.
Tylko w jaki sposób mo¿na by³o po³¹czyæ M-skiego z Weise-
rem? Do dzi twierdzê, ¿e absolutnie w ¿aden. Co zatem spo-
wodowa³o, ¿e M-ski nie z³o¿y³ wizyty u nich w domu? Nie lubi³
krawców? A mo¿e zapomnia³? Nie, na pewno nie zapomnia³;
jako nauczyciel przyrody i systematyk, by³ przecie¿ szczególne-
go rodzaju pedantem i wszystko mia³ zapisane w ma³ym note-
sie, z którym siê nigdy nie rozstawa³. A jeli M-ski wiedzia³
o Weiserze co, czego my nie wiedzielimy i czego ju¿ nie do-
wiem siê nigdy? Jeli istnia³o co takiego, to czemu zdziwacza³y
nauczyciel przyrody nie móg³ zrozumieæ, gdzie znikn¹³ nasz
kolega?
O tak, M-ski by³ prawdziwym dziwakiem, jakich dzi spotyka
siê tylko w ksi¹¿kach i to nie byle jakich. Latem, podobnie jak
my, nie wyje¿d¿a³ z miasta na wakacje i czêsto widywalimy
go na ³¹ce pod brêtowskim lasem albo nad potokiem w Dolinie
Radoci, gdy ugania³ siê za motylami z siatk¹ i atlasem owa-
dów. A kiedy nie polowa³ na fruwaj¹ce stworzenia, szed³ zgar-
biony ze wzrokiem utkwionym w ziemiê i co chwila zatrzymy-
wa³ siê, zrywa³ jakie zielsko i szepta³ do siebie: Menyanthes
trifoliata albo Viola tricolor, i wk³ada³ zielska do tekturowej
teczki, któr¹ niós³ ze sob¹ zamiast pocerowanej siatki. M-ski
przygotowywa³ dzie³o o florze i faunie lasów, które ci¹gnê³y siê
wzd³u¿ po³udniowych granic miasta a¿ do Gdyni i w których
20
polowa³ niegdy sam Fryderyk Wielki. Pewnie dlatego chwyta³
i kolekcjonowa³ wszystko, co ros³o i rusza³o siê w zasiêgu jego
wzroku. Na szczêcie jednak by³ krótkowidzem i dziêki temu
sporo traw, lici, ¿uków, much i innego drobiazgu ocali³o swo-
je istnienie.
Tak, tego gor¹cego lata, kiedy Weiser dopuci³ nas do swoich
tajemnic albo raczej dopuci³ nas do swojego ¿ycia, czêciowo
zreszt¹ i na ile chcia³, tego lata M-ski spotyka³ nas wielokrotnie
w okolicach strzelnicy, Bukowej Górki, brêtowskiego cmenta-
rza i Doliny Radoci. Jego wy³upiaste, rybie oczy, oderwane od
nieba albo od ziemi, ledzi³y nas ukradkiem i nigdy nie by³o
wiadomo, czy nie wemie nas za okaz fauny niezbêdny do wie-
kopomnego dzie³a. Poza szko³¹ i pierwszomajow¹ manifesta-
cj¹ musielimy byæ dla niego bez w¹tpienia gatunkiem szcze-
gólnie uci¹¿liwych owadów, co da³o siê wyczuæ w jego zimnym,
pustym spojrzeniu. Ba³em siê tego spojrzenia, jego w³anie siê
ba³em, a nie skubania gêsi, wyci¹gania s³onia, grzania ³apki lub
innych, jeszcze bardziej bolesnych i wyszukanych kar ciele-
snych, jakie stosowa³ na swoich lekcjach. W pewnym momen-
cie pomyla³em te¿, spogl¹daj¹c na zaczerwienione ucho
Szymka, ¿e M-ski mo¿e swoim spojrzeniem zamieniæ kogo ze-
chce w owada, i ju¿ wyobrazi³em sobie, jak obrastam w stalowo-
zielony, chitynowy pancerz i jak moje kurcz¹ce siê d³onie roz-
cz³onkowuj¹ siê w ogromn¹ iloæ kosmatych odnó¿y. To by³o
okropne, stokroæ gorsze ni¿ lêk przed bólem, zaczerwienione
ucho Szymka i niewiadoma ledztwa.
21
nie napisa³ i nigdy nie napisze; bo to, co robiê teraz, to w ¿adnym
wypadku nie jest pisanie ksi¹¿ki, tylko zape³nianie bia³ej pla-
my, zatykanie dziury linijkami na znak ostatecznej kapitulacji.
Tak, pierwszy rozdzia³ tej nienapisanej ksi¹¿ki rozpoczyna
siê od zupy rybnej w zatoce i od naszych zabaw na brêtowskim
cmentarzu, gdzie chodzilimy odt¹d zamiast na pla¿ê i gdzie
w gêstwinie leszczyn i olch, w zaciszu opuszczonych nagrobków
i pêkniêtych p³yt z niemieckimi napisami rozgrywalimy na-
sze wojny. Szymek dowodzi³ oddzia³em SS, a jego odstaj¹ce
uszy przykrywa³ znaleziony w rowie zardzewia³y he³m wehr-
machtowski. Piotr mia³ pod sob¹ oddzia³ partyzancki, który
stale cigany, dziesi¹tkowany, okr¹¿any i wybijany do nogi od-
radza³ siê wci¹¿ na nowo, by przygotowywaæ nastêpne zasadz-
ki. Kiedy Szymek ze swoimi bra³ nas do niewoli, tak samo jak
w filmach podnosilimy rêce do góry, tak samo jak w filmach
maszerowalimy z rêkami za³o¿onymi na karku i tak samo jak
w filmach o prawdziwej wojnie, wywietlanych w naszym ki-
nie Tramwajarz, padalimy, rozstrzeliwani seriami karabinów
maszynowych, do prawdziwego rowu na skraju cmentarza,
tam gdzie zaczyna³ siê las sosnowy. I jeli przypominam sobie
z poczuciem pewnego zdumienia, z jak wielkim upodobaniem
i znawstwem padalimy do tamtego rowu, z jak wielkim pod-
nieceniem czekalimy na moment, kiedy rêka Szymka da
znak do rozpoczêcia egzekucji, to wiem, ¿e wszystko to za-
wdziêczalimy w³anie kinu Tramwajarz, po³o¿onemu nieda-
leko szko³y, obok zajezdni, gdzie urz¹dzano seanse m³odzie¿o-
we, maj¹ce zaznajomiæ nas z histori¹ ojczyst¹.
Nie pamiêtam ju¿ którego dnia, po której potyczce, bitwie
i wziêciu nas do niewoli, stalimy z rêkami podniesionymi do
góry naprzeciwko luf esesmañskich karabinów, oczekuj¹c a¿
spod zardzewia³ego he³mu Szymka padnie komenda Feuer!,
22
kiedy ujrzelimy Weisera siedz¹cego na sonie, Weisera, który
byæ mo¿e przez wszystkie te dni przygl¹da³ siê naszej zabawie.
W³aciwie to najpierw us³yszelimy jego okrzyk okrzyk, który
skierowa³ do Szymka, wstrzymuj¹c wydanie komendy, a do-
piero póniej zobaczylimy go na tej sonie. Siedzia³, trzymaj¹c
stary, zdezelowany schmeiser, którym mierzy³ gdzie daleko za
wie¿ê ceglanego koció³ka, i patrzy³ na nas zupe³nie tak samo
jak w Bo¿e Cia³o, kiedy wyp³yn¹³ nagle zza szarego ob³oku ka-
dzidlanego dymu. Pod drzewem sta³a Elka, opieraj¹c siê
o pieñ. Nie mówi³a nic, ale widaæ by³o, ¿e ona jest z nim, a nie
z nami. Wiêc nie us³yszelimy tym razem przeci¹g³ego du-du-
-du-du-du, po którym nale¿a³o paæ najpierw na kolana, a po-
tem ju¿ jak popadnie: na wznak, bokiem albo na brzuch, twarz¹
w trawê bo Weiser zeskoczy³ z sosny i podszed³ do os³upia³e-
go Szymka.
Dzisiaj, podobnie jak wówczas, kiedy siedzia³em na sk³ada-
nym krzele obok Szymka, a potem Piotra, a potem znowu
Szymka w sekretariacie szko³y, oczekuj¹c na swoj¹ kolejkê
przes³uchania, dzisiaj, tak samo jak i wtedy, da³bym du¿o, ¿eby
przypomnieæ sobie s³owa Weisera na cmentarzu, bo to by³y
w³aciwie jego pierwsze s³owa skierowane do nas bezporednio.
Szymek, zapytany o to listownie, nie da³ mi ¿adnej odpowiedzi
i zajêty swoimi sprawami w dalekim miecie, wyranie unika
wspomnienia Weisera. Elka, która powinna pamiêtaæ to najle-
piej, sta³a siê Niemk¹ i nie odpowiada z Mannheim na ¿adne
pytania, a Piotr w siedemdziesi¹tym roku wyszed³ popatrzeæ na
ulicê, co siê dzieje, i trafi³a go ca³kiem prawdziwa kula.
Tak, jestem przekonany, ¿e od tamtych s³ów powinna siê
zaczynaæ nienapisana ksi¹¿ka o Weiserze...
A wiêc trzymaj¹c przerdzewia³y i zdezelowany schmeiser,
zeskoczy³ z sosny i podszed³ do Szymka, mówi¹c: zostaw, ja
23
zrobiê to lepiej, albo zostaw to mnie, albo jeszcze krócej: ja
to zrobiê. Tylko ¿e Weiser nic takiego nie powiedzia³, nie
móg³ nic takiego powiedzieæ, poniewa¿ schmeiser powêdrowa³
do r¹k Szymka, a on sam z Elk¹ odszed³ cie¿k¹ w dó³ ku rozbi-
tej bramie cmentarza, jakby przyszed³ tu tylko po to, ¿eby zo-
stawiæ nam automat i odejæ do powa¿niejszych spraw. Egze-
kucja nie odby³a siê. Otoczylimy Szymka ko³em i ka¿dy chcia³
choæ przez chwilê potrzymaæ bezu¿yteczny kawa³ ¿elastwa,
który robi³ wra¿enie.
Tak, w tym momencie Weiser nie by³ dla nas jeszcze najwa¿-
niejszy, k³ócilimy siê o to, która strona powinna posiadaæ auto-
mat. By³em w oddziale Piotra i oczywicie chcia³em, ¿ebymy
mieli go my, skoro tamci posiadali he³m. Ostatecznie ustalilimy
nowy, ciekawszy styl gry wojennej. Odt¹d po ka¿dej bitwie Piotr
zamienia³ z Szymkiem automat na he³m i tak raz bylimy Niem-
cami, gdy nasz dowódca wk³ada³ he³m, a raz przeistaczalimy siê
w partyzantów, goni¹c miêdzy zaroniêtymi nagrobkami z kara-
binem w rêku.
Mylê, ¿e Weiser mia³ od pocz¹tku jaki plan opl¹tania nas
swoimi pomys³ami, od samego pocz¹tku musia³ wyczekiwaæ
odpowiedniej chwili, ¿eby jak w Bo¿e Cia³o albo na brêtow-
skim cmentarzu zaskoczyæ nas zupe³nie. Bo w pierwszym okre-
sie, kiedy nie wiedzielimy nic o piwnicy w starej cegielni ani
o eksplozjach przygotowywanych w dolinie za strzelnic¹, ani
o jego kolekcji znaczków z Generalnej Guberni w tym okre-
sie, kiedy niewiadomi niczego uganialimy siê miêdzy na-
grobkami brêtowskiego cmentarza, on pojawia³ siê i znika³, jak
znika kto, kto przyni siê nam przypadkiem i kogo póniej nie
mo¿emy zapomnieæ, choæ rysy jego twarzy, s³owa i sposób za-
chowania ulecia³y nam z pamiêci zupe³nie. On ws¹czy³ pamiêæ
o sobie ca³kiem niepostrze¿enie i którego z nastêpnych dni,
24
kiedy w kurzu piaszczystej drogi wracalimy do domów przez
Bukow¹ Górkê, najczêciej pod wieczór, w czerwonych promie-
niach zachodz¹cego s³oñca wtedy w³anie zaczêlimy o nim
rozmawiaæ. Z pocz¹tku w³aciwie przypadkowo i ca³kiem bez
zwi¹zku z ob³okiem kadzidlanego dymu i zardzewia³ym auto-
matem, ot tak, zadaj¹c pytania g³ono i ¿artobliwie: a co on
w³aciwie robi, kiedy nie bawi siê razem z nami? albo dlacze-
go ta g³upia Elka ³azi teraz za nim jak pies, a na nas patrzy
z góry jak na bandê szczeniaków?, i po co w³aciwie da³ nam za-
rdzewia³y automat? bo przecie¿ nikt z ch³opaków tak sam
z siebie nie pozby³by siê za ¿adne skarby takiego znaleziska.
Ale to jeszcze nie by³o to, co opanowa³o nas póniej, kiedy myl
o nim nie dawa³a nam zasn¹æ i kiedy tracilimy ca³e godziny
na wyledzenie jego i Elki. Na razie zupa rybna w zatoce cuch-
nê³a coraz bardziej i co drugi dzieñ kto z nas jecha³ do Jelitko-
wa, ¿eby zobaczyæ, jak sprawy siê maj¹.
25
my na co dzieñ. Wtedy nie wiedzia³em dlaczego, a dzisiaj, kie-
dy nie ma ju¿ Bukowej Górki, ani Weisera, ani tamtego Jelitko-
wa, dzisiaj mylê, ¿e z góry nie by³o po prostu widaæ brudnych,
zamieconych podwórek, nieopró¿nionych mietników i ca³ej
brzydoty przedmiecia, której symbolem móg³by byæ szary i ob-
lepiony kurzem sklep Cyrsona, gdzie kupowalimy oran¿adê
w butelkach nazywanych przez doros³ych krachlami.
Zamiast panoramy z Bukowej Górki widzia³em wiêc dach
przeciwleg³ego budynku, promienie s³oñca lizgaj¹ce siê po
nim coraz krótszymi zygzakami, i uchylone okno na poddaszu,
w którym wiatr wydyma³ ³agodnie firankê. Zegar w sekretaria-
cie wybi³ godzinê pi¹t¹ i w chwilê póniej us³ysza³em dobrze
mi znane dwiêki pianina, na którym nauczycielka muzyki
akompaniowa³a popo³udniowej próbie chóru. Najpierw by³a
przygrywka, a zaraz potem z piêtra zaczê³y dobiegaæ coraz g³o-
niejsze frazy historycznej pieni masowej lub masowej pieni
historycznej albo ludowej pieni historii, nie pamiêtam ju¿,
jak siê to wtedy nazywa³o: O czeæ wam, panowie-ee magna-
a-a-ci! Za na-sz¹ nie-wo-lê, kajda-a-ny! O cze-e-eæ wam, ksi¹-
¿ê-ta, biskupi-i-i, pra-³a-ci-i-i, za kraj nasz krwi¹ bra-tni¹ zbryz-
ga-a-a-ny!. To by³ refren, powtarzany wielokrotnie, podobnie
jak pocz¹tek pieni, równie podnios³y i patetyczny Gdy na-a-
ród do bo-o-ju wyru-szy³ z orê-¿em pa-no-wie o czyn-szach ra-
dzi-i-li. Nigdy nie mog³em zrozumieæ, ani w czasie szkolnych
akademii, ani w czasie lekcji piewu, na których pieñ tê mu-
sielimy piewaæ dziesi¹tki razy a¿ do znudzenia, co mia³y
wspólnego kajdany i niewola z biskupami, albo o jakie czynsze
chodzi³o, gdy naród wyruszy³ do boju, to znaczy, co maj¹ wspól-
nego czynsze z bojem. I w ogóle za co tu by³o winiæ panów, sko-
ro panów ju¿ dawno nie ma, a jeli s¹, to na pewno nie w na-
szym miecie i nie w naszym kraju. Tak, dzisiaj na szczêcie nie
26
muszê o tym myleæ, tylko melodia utkwi³a mi w pamiêci pra-
wie doskonale i jeli powraca do mnie jakim dziwnym trafem,
to nigdy w zwi¹zku z pra³atami, szkoln¹ akademi¹ lub pani¹ od
piewu, lecz razem ze wiat³em wrzeniowego popo³udnia, kie-
dy siedzia³em w sekretariacie naszej szko³y, czekaj¹c na swoj¹
kolejkê przes³uchania, razem z widokiem firanki poruszanej
³agodnym podmuchem wiatru, razem z Weiserem i godzin¹
pi¹t¹, któr¹ w³anie cienny zegar wybi³ ³agodnym gongiem,
przypominaj¹cym dzwonek proboszcza Dudaka u¿ywany
w czasie Podniesienia.
Kiedy ucho Szymka sta³o siê ju¿ ca³kiem normalne, drzwi ga-
binetu dyrektora otworzy³ M-ski, wypuszczaj¹c stamt¹d Piotra,
i przysz³a moja kolej. Szkolny zapach pastowanych pod³óg, któ-
ry pamiêtam do dzisiaj, ciê¿ki i oleisty jak wiecznoæ, w dyrek-
torskim gabinecie miesza³ siê z tytoniowym dymem i woni¹
kawy, któr¹ pili wszyscy trzej przes³uchuj¹cy nas mê¿czyni.
Tylko M-ski nie pali³, skubi¹c za to rêkaw koszuli.
Wiêc ty, Heller, utrzymujesz mówi³ do mnie, bo tak siê
wtedy nazywa³em, ten w mundurze ty utrzymujesz, ¿e Wei-
sera i Elkê widzielicie po raz ostatni dwudziestego ósmego
sierpnia, w dolince za star¹ strzelnic¹, tak?
W³aciwie to tak odpowiedzia³em, nabieraj¹c pewnoci.
Co to znaczy w³aciwie?!
Bo potem ju¿ ich nie widzielimy z bliska.
Czy to znaczy, ¿e widzielicie ich jeszcze nastêpnego dnia
w jaki inny sposób? Co to znaczy nie z bliska?!
Nie, nastêpnego dnia nie widzielimy ich ju¿ wcale.
M-ski poruszy³ siê w swoim fotelu:
No to opowiedz nam dok³adnie i po kolei, co zdarzy³o siê
tego popo³udnia, tylko niczego nie przekrêcaj, bo przed nami
i tak nic nie ukryjesz!
27
Mówi³em, staraj¹c siê nie patrzeæ w oczy M-skiemu; mówi³em
wolno i spokojnie, pewny, ¿e i tak nie wpadn¹ na w³aciwy trop
i ¿e krêciæ siê bêd¹ w kó³ko, a¿ wreszcie dadz¹ nam spokój:
Weiser kaza³ nam jak zawsze czekaæ obok modrzewiowego
zagajnika, a kiedy zobaczy³, ¿e jestemy, przeszed³ przez dolin-
kê i potem pomacha³ rêk¹ na znak, ¿e mamy siê ju¿ po³o¿yæ.
Zaraz potem ziemia zadr¿a³a od eksplozji, a na g³owy posypa³
siê nam piasek, ¿wir i kawa³ki drewna.
A potem?
Potem podnielimy g³owy jak po ka¿dym wybuchu i cze-
kalimy, a¿ on da nastêpny znak, to jest sygna³, ¿e mo¿na ju¿
podejæ do miejsca, gdzie za³o¿ony by³ ³adunek, ale takiego
sygna³u tym razem nie by³o. Nagle zobaczylimy, jak id¹ obo-
je, ca³kiem jak doroli, pod rêkê, to znaczy Weiser z Elk¹. Wiêc
id¹ oboje, ale nie do nas, tylko na drug¹ stronê dolinki, tam
gdzie ronie stary d¹b, i ani razu nie odwracaj¹ siê, tylko wspi-
naj¹ coraz wy¿ej, po stromym zboczu poroniêtym bukami,
wdrapuj¹ siê na sam¹ górê i nikn¹. A my stoimy teraz (bo zd¹-
¿ylimy ju¿ podejæ do miejsca wybuchu) przy ogromnym leju
i widzimy, ¿e to nie by³o byle co, lej jest potê¿ny jak po bombie
lotniczej. Stoimy zatem i podziwiamy jego dzie³o, badamy g³ê-
bokoæ jamy, rozpiêtoæ promienia i jak zawsze w¹chamy w tym
miejscu wie¿¹ ziemiê, pe³n¹ oszala³ych mrówek i rozerwa-
nych d¿d¿ownic, i nagle kto krzyczy, pokazuj¹c na wzgórze:
popatrzcie tam! i widzimy Weisera z Elk¹. Widzimy, jak s¹
na szczycie wzgórza i nikn¹ za drzewami, ale my nie gonimy
za nimi, i tak w³anie mówi³em widzielimy ich ostatni raz
z daleka, w dolince za strzelnic¹. A potem, na drugi dzieñ, za-
czê³y siê poszukiwania i znaleziono w piwnicach nieczynnej
cegielni magazyn Weisera, o którym nawet my nie wiedzieli-
my, ¿e jest, bo Weiser by³ zazdrosny o takie tajemnice. Nie
28
wiedzielimy nic o puszkach z trotylem, rozbrojonych niewy-
pa³ach, amunicji strzelniczej, bo nigdy nie pytalimy go, sk¹d
bierze materia³ do swoich min, a zreszt¹ nawet gdybymy go
zapytali, to czy kto taki jak on powiedzia³by chocia¿ s³owo?
Nie, tylko Elka mog³a wiedzieæ o tym magazynie, a jeli by³
jeszcze jaki inny, o czym te¿ oczywicie pojêcia nie mielimy,
jeli by³ jeszcze drugi magazyn, to jedyn¹ osob¹, której Weiser
móg³by powierzyæ tajemnicê, by³a w³anie Elka i mo¿e dlate-
go zabra³ j¹ ze sob¹.
Tamci s³uchali tego, co mówi³em, z pozorn¹ obojêtnoci¹.
Dyrektor poluni³ krawat, który teraz przypomina³ kompres na
gard³o, jaki zak³ada siê przy anginie. Mê¿czyzna w mundurze
siorba³ resztê kawy ze szklanki w blaszanym koszyczku, a M-ski
bêbni³ palcami w lni¹cy blat biurka i nie patrzy³ wcale na mnie,
tylko gdzie wy¿ej, na cianê.
To wszystko ju¿ wiemy krzykn¹³ nagle M-ski bez waszej
pomocy. Tylko dlaczego który z was k³amie albo k³amiecie
wszyscy razem i ka¿dy z osobna?
Tak przerwa³ mu dyrektor jeden z twoich kolegów ze-
zna³, ¿e dzieñ póniej bawilicie siê jeszcze razem nad Strzy¿¹,
za zerwanym mostem, wiêc oni spêdzili ca³¹ noc poza domem
i wy wiedzielicie o tym i wiedzielicie te¿, gdzie ich szukaæ!
Nie ma ¿artów, ch³opcze w³¹czy³ siê mundurowy. Jeli
rozerwa³ ich niewypa³, bêdziecie odpowiadaæ za wspó³udzia³
w przestêpstwie, a w poprawczaku naucz¹ was rozumu!
Nad Strzy¿¹ bawilimy siê dzieñ wczeniej, a nie dzieñ pó-
niej powiedzia³em, czuj¹c, jak pierwsze k³amstwo, które wy-
puszczam na ich u¿ytek, przychodzi mi z ³atwoci¹. Koledze
musia³o siê co pomyliæ.
I teraz oni krzyczeli jeden przez drugiego, grozili, stawiali
pytania, mówili, ¿e nie wyjdziemy st¹d, dopóki sprawa siê nie
29
wyjani, ¿e nasi rodzice s¹ ju¿ powiadomieni o tocz¹cym siê
ledztwie, ¿e nie dostaniemy nic do jedzenia ani do picia i bê-
dziemy tu tkwiæ, a¿ wyjawimy ca³¹ prawdê. Przekonywali
mnie, ¿e s¹ gotowi siedzieæ tu z nami do rana albo jeszcze d³u-
¿ej, a jeli kto znajdzie ten drugi magazyn (po którym zreszt¹
spodziewali siê czego znacznie gorszego) i zdarzy siê jakie
nieszczêcie, to my bêdziemy i za to odpowiadaæ, lepiej wiêc
przyznaæ siê od razu.
Wiedzia³em dobrze, ¿e niczego nie zrozumiej¹ i dlatego powtó-
rzy³em to samo co przed chwil¹. M-ski wsta³ z fotela, podszed³ do
mnie marszowym krokiem, jakby to by³a pierwszomajowa ma-
nifestacja, chwyci³ mój zadarty nos w dwa palce i zapyta³, czy
w dolince widzia³em Weisera rze-czy-wi-cie po raz ostatni. Od-
powiedzia³em twierdz¹co, czuj¹c, jak powoli mój nos sp³aszcza
siê w jego t³ustych paluchach. Ale to nie by³o zwyczajne wyci-
skanie s³onia, które M-ski stosowa³ na lekcjach przyrody. Dzisiaj,
kiedy przypominam sobie ten moment, nazwa³bym to wyciska-
niem s³onia ze specjaln¹ rub¹, bo najpierw musia³em unieæ siê
lekko do góry, a potem coraz wy¿ej stawa³em na palcach, na
samych czubkach palców, dziwi¹c siê, ¿e jeszcze nie wiszê
w powietrzu. Tymczasem rêka M-skiego przesuwa³a punkt ciê¿-
koci mojego cia³a raz w lewo, raz w prawo, tak ¿e musia³em na
u³amek sekundy stawaæ ca³¹ stop¹ na pod³odze, ¿eby nad¹¿yæ
za jego d³oni¹, i wtedy nos bola³ okropnie i robi³ siê jeszcze bar-
dziej zadarty ni¿ przez wszystkie lata od urodzenia, M-ski za po-
wtarza³ swoje pytanie wolno, sylabizuj¹c ka¿dy wyraz: czy rze-
czy-wi-cie po raz os-tat-ni?. Wreszcie puci³ mnie wolno, a ja
zatoczy³em siê pod cianê i musia³em wytrzeæ rêkawem krew,
bo nos mia³em zawsze delikatny i ma³o odporny na st³uczenia.
W gabinecie zarz¹dzono przerwê, siedzielimy wiêc znów ra-
zem w trójkê, na sk³adanych krzes³ach w sekretariacie, a mnie
30
wydawa³o siê, ¿e s³yszê chóralnie skandowany wierszyk pod
adresem Weisera, kiedy to w dzieñ odebrania wiadectw z reli-
gii, zanim frunê³a jego kraciasta koszula i zanim Elka wyst¹pi³a
w jego obronie, kto, niekoniecznie z przodu, krzykn¹³: Weiser
Dawidek nie chodzi na religiê! a kto inny przerobi³ to zaraz
na Dawid, Dawidek, Weiser jest ¯ydek!. I pomyla³em za-
raz, ¿e gdyby nie Elka, to nigdy przecie¿ nie dosz³oby do naszej
znajomoci z Weiserem, bo tam, obok parafii Ojców Zmar-
twychwstañców, spucilibymy mu bu³y i na tym pewnie by siê
skoñczy³o, zwyczajnie i banalnie. Weiser unika³by naszego towa-
rzystwa i nigdy przez myl by mu nie przesz³o, ¿eby podgl¹daæ
nasze zabawy na brêtowskim cmentarzu i ¿eby podarowaæ nam
stary, zardzewia³y automat, wyprodukowany przez firmê
Schmeiser w roku czterdziestym trzecim, a lato tego roku nie
ró¿ni³oby siê od innych wakacji ani wczeniej, ani póniej. Tak,
gdy Elka rzuci³a siê wówczas z pazurami, ¿eby broniæ Weisera,
musia³a mieæ jakie przeczucie, jestem o tym przekonany do
dzisiaj, zw³aszcza ¿e nigdy nie miesza³a siê do naszych bójek
i porachunków, w których bywalimy okrutni, bardziej ni¿ doro-
li. A wtedy rzuci³a siê, jakby Weiser by³ jej m³odszym bratem,
i efekt takiego posuniêcia by³ zaskakuj¹cy pucilimy ich bez
sprzeciwu, wcale nie ze strachu przed jej pazurami.
Czy ona go kocha³a?! Tak w³anie myla³em, siedz¹c w sekre-
tariacie ze spuchniêtym nosem, kiedy w gabinecie dyrektora
przygotowywano nastêpn¹ rundê przes³uchañ, tak przypuszcza-
³em wtedy, wyobra¿aj¹c sobie jej przedwczenie zaokr¹glone
piersi, d³ugie blond w³osy i czerwon¹ sukienkê, noszon¹ w upal-
ne dni. Dzisiaj wiem, ¿e nie mia³em racji, choæ jeszcze trudniej
przychodzi mi okreliæ ich wzajemny stosunek, od momentu
kiedy odeszli wzd³u¿ kocielnego p³otu przynaglani naszymi
kamieniami. Wczeniej Elka odnosi³a siê z wyran¹ pogard¹ do
31
tych, którzy nie umieli dop³yn¹æ do czerwonej boi, skoczyæ
z górnego pomostu mola na g³ówkê albo celnie podaæ pi³ki, gdy
gralimy mecz na murawie obok pruskich koszar. A¿ nagle zoba-
czy³a w chudym i przygarbionym Weiserze kogo bardzo wa¿ne-
go i rzuci³a siê na nas z pazurami. Niemo¿liwe, aby zmieni³a siê
w ci¹gu u³amka sekundy. Musia³a poczuæ to, co my poczulimy
parê tygodni póniej, widz¹c Weisera w piwnicy starej cegielni
co, od czego przechodzi³y ciarki i pr¹d elektryczny lata³ po
ca³ym ciele.
Muszê jednak uporz¹dkowaæ fakty. Tak, to nie jest pisanie
ksi¹¿ki o Weiserze ani o nas sprzed kilkudziesiêciu lat, ani o na-
szym miecie z tamtego czasu, ani o szkole, ani tym bardziej
o M-skim i epoce, w której by³ najwa¿niejszym po dyrektorze
cz³owiekiem nic mnie to nie obchodzi i jeli postanowi³em za-
pisaæ wszystko, przypomnieæ sobie zapach tamtego lata, kiedy
zupa rybna wype³ni³a pla¿e zatoki, to tylko ze wzglêdu na Wei-
sera. To w³anie zmusi³o mnie do podró¿y do Niemiec i to w³a-
nie ka¿e mi teraz spisaæ wszystko od pocz¹tku, bez pominiêcia
¿adnego, najdrobniejszego nawet szczegó³u. Bo w takich wypad-
kach drobiazg okazuje siê czasem kluczem otwieraj¹cym wrota
i ka¿dy, kto choæ raz zetkn¹³ siê z czym niewyt³umaczalnym,
wie o tym dobrze. A zatem:
Mija³y pierwsze dni lipca. W upale i duchocie miasto pozba-
wione zatoki zdawa³o siê ledwie dychaæ, a zupa rybna gêstnia-
³a i gêstnia³a, przysparzaj¹c w³adzom miejskim coraz to no-
wych k³opotów. Pocz¹tkowo ufano, ¿e ta dziwna epidemia
przeminie sama, i nie robiono nic, nastêpnie poczyniono jakie
kroki, bo na pla¿y uwijali siê od rana mê¿czyni z drewniany-
mi grabiami, takimi jak do zbierania siana, i zgarniali nimi
zwa³y rybich zew³oków, które nastêpnie wywo¿ono ciê¿arów-
kami na mietnisko miejskie, polewano benzyn¹ i palono.
32
STANIS£AW HUECKEL W nowym domu, Wrzeszcz 1946
Dzia³ania te mia³y jednak efekt odwrotny od zamierzonego
zdech³ych kolek, pêczniej¹cych w s³onecznym upale, przyby-
wa³o, a gazety donosi³y o masowym umieraniu kotów i psów
w dzielnicach przylegaj¹cych do zatoki. Przypominano rów-
nie¿, ¿e od dwóch miesiêcy, to jest od pocz¹tku maja, nie spa-
d³a ani jedna kropla deszczu, co starzy ludzie z upodobaniem
t³umaczyli jako karê bosk¹.
A my w tym czasie buszowalimy po brêtowskim cmentarzu,
maj¹c he³m i automat podarowany nam przez Weisera, i na
przemian, raz jako Niemcy, raz jako partyzanci padalimy od
kul, ca³kiem jak w filmach o wojnie wywietlanych w kinie
Tramwajarz. Tylko czasami przysz³o nam do g³owy, ¿eby za-
pytaæ samych siebie, dlaczego Elka nie bawi siê z nami, a tak-
¿e, co widzi w chudym i s³abowitym Weiserze, skoro w³óczy siê
z nim po ca³ych dniach w ró¿nych czêciach miasta. Kto wi-
dzia³ ich na Starówce obok studni Neptuna, kto inny da³by
sobie rêkê uci¹æ, ¿e Weiser z Elk¹ przesiadywali najczêciej na
³¹ce obok lotniska, innym znów razem Piotr przyuwa¿y³ ich, jak
szli a¿ za Brêtowo, do zerwanego mostu gdzie Strzy¿a przep³y-
wa pod kolejowym nasypem, po którym od czasu wojny nie
jedzi³ ¿aden poci¹g. Ale na wiadomoci te nie zwracalimy
szczególnej uwagi, co drugi dzieñ rano który z nas wsiada³
w tramwaj i jecha³ do Jelitkowa zobaczyæ, jak wygl¹da rybna
zupa i czy aby nie ustêpuje, a nastêpnie szuka³ nas na cmenta-
rzu za Bukow¹ Górk¹, ¿eby donieæ, i¿ smród na pla¿y jest jesz-
cze wiêkszy, a roje wielkich much unosz¹ siê nad zawiesin¹ jak
szarañcza. W cieniu cmentarnych drzew by³o przyjemniej ni¿
na podwórku i ulicy.
Którego dnia obok krypty z gotyckim napisem zobaczylimy
mê¿czyznê w pi¿amie i szpitalnym szlafroku, który siedzia³ na
p³ycie i mamrota³ co pod nosem, zupe³nie jakby odmawia³
34
godzinki. Otoczony przez nas ko³em, nie zdradza³ zaniepokoje-
nia i gestem r¹k pokaza³, sk¹d wzi¹³ siê tutaj by³ uciekinie-
rem ze szpitala dla czubków, który po drugiej stronie szosy
wychodz¹cej z miasta piêtrzy³ siê na wzgórzu czerwono-szar¹
bry³¹. Piotr radzi³ iæ do szpitala i powiedzieæ, gdzie przebywa
poszukiwany zapewne uciekinier, ale nikt z nas nie widzia³
prawdziwego wariata i chcielimy przekonaæ siê, czy to, co pro-
boszcz Dudak mówi³ w swoich p³omiennych kazaniach o sza-
leñcach wyrzekaj¹cych siê Boga, jest prawdziwe. Bo proboszcz
Dudak w naszym parafialnym kociele Zmartwychwstañców,
po³o¿onym podobnie jak ten brêtowski z cmentarzem nieopo-
dal lasu proboszcz Dudak tak samo jak starzy ludzie mówi³, ¿e
zupa w zatoce i susza to s¹ znaki dawane od Boga.
Poprawcie siê, póki jeszcze czas krzycza³ z ambony w ostat-
ni¹ niedzielê. Nie wyrzekajcie siê Boga, ludzie ma³ej wiary, nie
czcijcie fa³szywych proroków i ba³wanów, bo On odwróci siê od
was. Nie b¹dcie jak ci szaleñcy, którzy ufaj¹c tylko we w³asne
si³y, wiat chc¹ budowaæ od nowa. A ja pytam was, có¿ to za
wiat, w którym zniknie wiara, có¿ to za wiat, w którym nie od-
daje siê Jemu, Stworzycielowi i Odkupicielowi czci najwy¿szej,
pytam siê was i ostrzegam, nie dawajcie wiary szaleñcom, opa-
miêtajcie siê, póki jeszcze pora. Sami widzicie, ¿e Bóg daje wam
znaki swojego gniewu... w tak p³omiennym stylu proboszcz
Dudak na przemian straszy³ i prosi³ swoich parafian, a my rozu-
mielimy wtedy, ¿e s¹ szaleñcy, przez których nie mo¿emy k¹-
paæ siê tego lata w Jelitkowie i, chcielimy sprawdziæ, jak wygl¹-
da taki szaleniec.
Skoro wiêc trafi³a siê okazja, skoro traf przys³a³ na cmentarz
mê¿czyznê w szpitalnym szlafroku, zakrzyczelimy Piotra i nie
pobieglimy na Srebrzysko, ¿eby zadenuncjowaæ uciekiniera,
tylko stalimy wokó³ niego, przygl¹daj¹c siê ciekawie jego po-
35
marszczonej twarzy i przydeptanym kapciom. Ale jeli by³ to
szaleniec, to na pewno nie z gatunku tych, o których grzmia³
z ambony proboszcz Dudak. Nie mówi³ do nas nic i Szymek jako
najodwa¿niejszy na³o¿y³ mu na g³owê zardzewia³y he³m. Wte-
dy mê¿czyzna ruchem rêki pokaza³, ¿e chce obejrzeæ nasz zde-
zelowany automat, a kiedy ju¿ trzyma³ w rêkach schmeiser,
stan¹³ na krypcie i wznosz¹c do góry lufê, zacz¹³ do nas prze-
mawiaæ piêknym, dononym g³osem:
Bracia! S³owo Pañskie zamieszka³o w uchu moim, s³uchajcie
przeto s³ów, jakie wam dajê na wiadectwo! Oto Pan obna¿y
ziemiê i przemieni oblicze jej, a rozproszy obywateli jej. Wielce
obna¿ona bêdzie ziemia i bardzo z³upiona, albowiem Pan mówi³
to s³owo. P³akaæ bêdzie i upadnie ziemia, zw¹tleje i obali siê
okr¹g ziemski, zemdlej¹ wszystkie narody ziemskie. Przeto, ¿e ta
ziemia splugawiona jest przez obywateli, albowiem przest¹pili
prawa, odmienili ustawy, naruszyli przymierze wieczne!
Nie bardzo rozumielimy, o co chodzi w tych s³owach, by³y jed-
nak tak porywaj¹ce i wznios³e, ¿e s³uchalimy mê¿czyzny w pi¿a-
mie z zapartym tchem, zapominaj¹c zupe³nie, ¿e to wariat, który
uciek³ od czubków ze Srebrzyska. A on podnosi³ rêce do góry, po-
trz¹saj¹c przy tym naszym automatem, unosi³ siê na palcach,
jakby chcia³ stan¹æ jeszcze wy¿ej, i po³y jego brudnego szlafroka
przypomina³y wielkie ¿ó³te skrzyd³a, na których móg³by ulecieæ
ponad Bukow¹ Górkê albo jeszcze dalej, gdyby tylko zechcia³.
A tak bêdzie nachylony cz³owiek mówi³y dalej ¿ó³te skrzy-
d³a a zacny m¹¿ poni¿ony bêdzie i oczy wynios³ych zni¿one
bêd¹. Dlatego przekleñstwo po¿re ziemiê, a zniszczej¹ obywa-
tele jej, dlatego popaleni bêd¹ obywatele ziemi, a ma³o ludzi
zostanie. Póki nie bêdzie wylany na nas duch z wysokoci, a nie
obróci siê pustynia w pole urodzajne, a pole urodzajne za las
poczytane nie bêdzie!
36
Kiedy przypominam sobie dzisiaj ten czysty, nisko brzmi¹cy
g³os, nie mam ¿adnych w¹tpliwoci, ¿e jedyn¹ osob¹, która zro-
zumia³aby wówczas s³owa ¿ó³toskrzyd³ego mê¿czyzny, by³
Weiser. Tylko ¿e nie by³o go wtedy z nami, siedzia³ pewnie
w tym czasie z Elk¹ w piwnicy nieczynnej cegielni albo w³óczy-
li siê gdzie po suchych ³¹kach, okalaj¹cych lotnisko.
Tymczasem skrzyd³a zwinê³y siê, mê¿czyzna zeskoczy³ z gro-
bowca i przemawiaj¹c dalej, prowadzi³ nas zaroniêt¹ mchem
cie¿k¹ w stronê spróchnia³ej dzwonnicy, która, choæ po³o¿ona
na nieczynnym cmentarzu, s³u¿y³a proboszczowi brêtowskiego
koció³ka w niedzielê i wiêta.
Kwilcie g³os mê¿czyzny nabra³ teraz zdwojonej mocy
albowiem blisko jest dzieñ Pañski, który przyjdzie jako spusto-
szenie od Wszechmocnego. Wytracenie, mówiê, naznaczone
uczyni Pan, Pan Zastêpów, w porodku tej wszystkiej ziemi.
Có¿ uczynicie w dzieñ nawiedzenia i spustoszenia, które z da-
leka przyjdzie? Tedy spojrzymy na ziemiê, a oto ciemnoci
i ucisk, bo i wiat³o zaæmi siê przy wytraceniu!
Stalimy ju¿ przy dzwonnicy, a on od³o¿y³ automat na po-
przeczn¹ belkê i odwi¹zawszy sznur, zacz¹³ go ci¹gn¹æ. Razem
z pierwszymi dwiêkami spi¿u us³yszelimy jeszcze s³owa du¿o
piêkniejsze od tych, jakie mo¿na by³o us³yszeæ na kazaniach
proboszcza Dudaka:
Dlatego rozszerzy³o piek³o gard³o swoje a rozdar³o nad
miarê paszczêkê swojê. I teraz przy olniewaj¹cych dwiê-
kach brêtowskich dzwonów, bo w przeciwieñstwie do naszej
parafii by³y tu trzy dzwony, a nie jeden przy wspania³ym
dwiêku tych dzwonów mê¿czyzna w szlafroku powtarza³ ni-
czym refren pieni: Biada tym, którzy stanowi¹ prawa nie-
sprawiedliwe, biada tym, którzy stanowi¹ prawa niesprawie-
dliwe.
37
Stalimy wokó³ i nawet niektórzy z nas ko³ysali siê do rytmu
tej pieni, bo to by³a na pewno pieñ, tyle ¿e nie kocielna, bo
nigdy nie s³yszelimy jej w kociele, ani te¿ masowa, bo na lek-
cjach muzyki piewalimy tylko masowe pieni, a tej tam nie
by³o. Mo¿e za chwilê wszyscy podchwycilibymy jej s³owa i przej-
muj¹c¹ melodiê i w ten sposób sta³aby siê przynajmniej w ogra-
niczonym sensie masow¹, ale przeszkodzi³ temu kulawy kociel-
ny, kutykaj¹cy w nasz¹ stronê. Zbli¿a³ siê niebezpiecznie szybko
i wygra¿a³ w naszym kierunku zaciniêt¹ piêci¹.
Bezbo¿nicy! krzycza³. To ju¿ nie potraficie wiêtego miejsca
uszanowaæ? Precz mi st¹d, bo jak zaraz... i przyspiesza³ kroku,
a jego kom¿a coraz wyraniej biela³a na tle leszczynowych zaroli.
Razem z ¯ó³toskrzyd³ym rzucilimy siê do ucieczki w stronê
Bukowej Górki, lecz kocielny postanowi³ goniæ nas dalej, a¿
do granicy cmentarza, któr¹ wyznacza³y betonowe podmurów-
ki nieistniej¹cych od dawna s³upków.
Chuligani! krzycza³ jeszcze g³oniej. Wandale! wygra-
¿a³ ku³akiem. Nie macie czego tu szukaæ kutyka³ coraz szyb-
ciej. Nieboszczykom spokój zak³ócaæ!
I gdymy ju¿ byli poza granic¹ cmentarza, nagle, jak spod zie-
mi wyrós³ miêdzy sosnami M-ski z teczk¹ w jednej rêce, a jak¹
rolin¹ w drugiej. Oderwany od swojego zajêcia patrzy³ na nas
rybim wzrokiem.
O co chodzi, ch³opcy? Widzicie tê rolinkê? Jest piêkna,
nieprawda¿? Powiedz mi zwróci³ siê do mnie jaka to bêdzie
rodzina? Nie wiesz, co? ucieszy³ siê jak na lekcji. To jest rz¹d
Aggregatae, po polsku: skupieñce, podrodzina pierwsza Ligu-
liflorae, po polsku: jêzyczkokwiatowe, tak, to jest prawdziwy
pomornik górski, Arnica montana, ronie na ³¹kach górskich,
a znalaz³em go tutaj, niebywa³e, na pó³nocy, w morenowym
otoczeniu! Kwitnie w czerwcu b¹d w lipcu i to siê zgadza.
38
Dalsze rozwa¿ania M-skiego o niezwyk³ym odkryciu przerwa³
kocielny, który znaj¹c nauczyciela przyrody, nie zawaha³ siê
uczyniæ ostrych wymówek:
Pan darwinista nie musi z m³odzie¿¹ zak³ócaæ spokoju
wiêtych miejsc mówi³, sapi¹c bo to siê nie godzi. Ja do dy-
rekcji szko³y list polê z zapytaniem, czy dla nauki trzeba po
cmentarzach ha³as robiæ.
Ja tu... ten... panie... pl¹ta³ siê M-ski ja tu jestem prywat-
nie, a ci ch³opcy to nie ze mn¹.
Nie z panem?! zez³oci³ siê kocielny. Jak to nie z panem?!
Sam widzia³em, jak ci¹gnêlicie razem dzwony, i po co to takie
psie figle? Czy proboszcz przychodzi do szko³y dzwoniæ w czasie
lekcji? Nie! Wiêc od kocio³a proszê trzymaæ siê z daleka!
Tego ju¿ by³o za wiele. M-ski spurpurowia³ i wyrzuci³ z siebie
jednym tchem potok pe³en grób i ostrze¿eñ, w którym s³owa
prowokacja, kler, jezuityzm, obskurantyzm i zacofanie
powtarza³y siê bardzo gêsto. Nastêpnie wrzuci³ Arnica montana
do swojej teczki i odszed³, pogroziwszy, ¿e jeli zobaczy nas choæ-
by w okolicy cmentarza, nie pozbieramy siê w przysz³ym roku
szkolnym. Kocielny te¿ odszed³, a my dopiero teraz zauwa¿yli-
my brak ¯ó³toskrzyd³ego, który umkn¹³, korzystaj¹c z zamiesza-
nia. Co gorsza, zabra³ ze sob¹ wehrmachtowski he³m i zardze-
wia³y schmeiser.
Tak, tego dnia nie by³o z nami Elki ani Weisera i móg³bym
w³aciwie nie zapisywaæ niczego, nie przypominaæ wariata
w pi¿amie i ¿ó³tym szlafroku, nie wspominaæ s³owem o trzech
dzwonach brêtowskiego cmentarza, ani nie wywo³ywaæ z pa-
miêci pomornika górskiego z w³ochat¹ ³ody¿k¹ i ¿ó³tym, rozcza-
pierzonym kwiatem. Tylko ¿e w tej historii, bardziej, zdaje siê,
ni¿ w innych, pewne szczegó³y i wydarzenia dopiero z odleg³ej
perspektywy nabieraj¹ racji istnienia, ³¹cz¹ siê ze sob¹ i nie spo-
39
sób jeli siê o tym wszystkim myli traktowaæ ich oddzielnie.
Naturalnie, gdyby nie ¯ó³toskrzyd³y, gdyby nie brêtowskie
dzwony, groba M-skiego pod naszym adresem, gdyby nie Arnica
montana, nasza uwaga nie skupi³aby siê na Weiserze tak, aby on
zechcia³ to zauwa¿yæ. Bo mylê, ¿e przez ca³y ten czas Weiser
czeka³ jak dowiadczony myliwy na moment, w którym zwie-
rzyna traci orientacjê, maj¹c wiatr z ty³u, a nie w nozdrza. On po
prostu bada³ sobie znanymi sposobami nasz¹ gotowoæ.
Nastêpnego dnia nie poszlimy wiêc przez Bukow¹ Górkê do
Brêtowa. Od samego rana przed sklepem Cyrsona ustawi³a siê
d³uga kolejka spragnionych oran¿ady. Oblepione butelki kr¹-
¿y³y z r¹k do r¹k, ¿ona w³aciciela odwa¿a³a jab³ka i ogórki, a lep
zwisaj¹cy pod sklepow¹ lamp¹ przypomina³ w³ochat¹ ³apê
paj¹ka. Na podwórku pani Korotkowa rozwiesza³a bieliznê,
wiedzielimy, ¿e jej m¹¿ pracuj¹cy w stoczni wróci tego popo-
³udnia pijany w sztok, bo to dzieñ wyp³aty. Podobnie zreszt¹
jak nasi ojcowie, w wiêkszoci pracuj¹cy w stoczni i w wiêkszo-
ci w dzieñ wyp³aty wracaj¹cy pijani do swoich ¿on, a naszych
matek, które tak samo jak pani Korotkowa za³amywa³y rêce,
robi³y awantury i jak ona zanosi³y przed oblicze Pana Boga
swoje utrapienia i nieszczêcia. Na razie jednak s³oneczny ¿ar
zabija³ wszelk¹ chêæ do ¿ycia, pani Korotkowa z pustym koszy-
kiem przemierza³a podwórko, mówi¹c, ¿e taka pogoda nic do-
brego wró¿yæ nie mo¿e. Wylinia³y kot wylizywa³ w cieniu kasz-
tana swoje rany, a nad ca³¹ dzielnic¹ unosi³ siê md³y zapach
z masarni po³o¿onej za sklepem Cyrsona. Nie czêciej ni¿ raz
na godzinê po kocich ³bach naszej ulicy przeje¿d¿a³ z ha³asem
jaki samochód, wznosz¹c tumany wolno opadaj¹cego kurzu.
I nagle zobaczylimy Weisera z Elk¹ wychodz¹cych tylnymi
drzwiami kamienicy; szli przez rachityczny, spalony s³oñcem
ogródek, pomiêdzy rzêdami po¿ó³k³ej fasoli, która tego lata nie
40
wyros³a nawet do po³owy tyczek. Szli i Weiser mówi³ co do
niej, a Elka siê mia³a. Tr¹ci³em w bok Szymka, ¿eby iæ za
nimi, ale Szymek mnie wstrzyma³.
Poczekaj powiedzia³ i pobieg³ do domu po francusk¹ lor-
netkê, któr¹ jego dziadek zdoby³ pod Verdun w czasie I wojny.
Nie wiem, czy Szymek ma j¹ jeszcze dzisiaj, ale pamiêtam, ¿e
to by³a lornetka artyleryjska, ze skalowan¹ podzia³k¹ w obu
okularach, pamiêtam te¿, ¿e stanowi³a dla nas przedmiot po-
¿¹dania i zazdroci i pewnie dlatego Szymek wynosi³ j¹ z domu
bardzo rzadko, tylko przy wyj¹tkowych okazjach, jak wtedy,
rok wczeniej, gdy ze strychu kamienicy ogl¹dalimy po¿ar
chiñskiego masowca, który zawin¹³ do Nowego Portu z ³adun-
kiem bawe³ny.
Elka i Weiser minêli tory tramwajowe obok pêtli dwunastki,
udaj¹c siê ulic¹ Pilotów w stronê wiaduktu, ³¹cz¹cego Górny
Wrzeszcz z Zasp¹ ponad torami kolejowymi, z którego schodzi-
³o siê na przystanek. Weiser z Elk¹ zatrzymali siê na wiadukcie
i patrzyli przez jaki czas w stronê lotniska. Na razie nie potrze-
bowalimy lornetki tkwi¹cej w skórzanym futerale, bo ci na
wiadukcie byli wy¿ej od nas o dwa zakrêty stromej w tym miej-
scu drogi. Stalimy ukryci za p³otem fabryki papieru i widzie-
limy, ¿e Weiser wyci¹ga co z kieszeni i pokazuje Elce, a ona
bierze to do rêki i uwa¿nie ogl¹da. Cieñ starych drzew chroni³
nas skutecznie i jeli cokolwiek tego dnia by³o inaczej, ni¿
mo¿e wy³owiæ to z przesz³oci moja pamiêæ, to na pewno cieñ
wielkich klonów jest najprawdziwszy na wiecie. Klony musia³y
rosn¹æ w tym miejscu ju¿ bardzo dawno i kiedy stawiano drew-
niane magazyny fabryczki, przylegaj¹ce do ulicy Pilotów,
drzew nie wyciêto, tylko zrobiono dziury w szopach. Tak wiêc
stalimy w cieniu drzew wyrastaj¹cych wprost z dachu i Szy-
mek zaczyna³ siê niecierpliwiæ.
41
Co oni tam robi¹ pyta³ i ju¿ chcia³ siêgaæ po lornetkê, kie-
dy ruszyli w stronê lotniska.
¯ó³to-niebieska kolejka przemknê³a gdzie pod nami, a my,
ju¿ na wiadukcie, ledzilimy Weisera i Elkê, którzy przez dziu-
rê w p³ocie przedostawali siê akurat na teren lotniska.
Zupe³nie nie boj¹ siê stra¿y z uznaniem powiedzia³ Szy-
mek, wyci¹gaj¹c z futera³u lornetkê. A teraz zobaczymy, cze-
go tam szukaj¹ i przytkn¹³ do oczu ciemnobr¹zowe rury.
Elka i Weiser zniknêli w gêstych krzakach ¿arnowca, których
kêpa przylega³a do pasa startowego. Je¿eli piszê przylega³a to
kto mo¿e pomyleæ, ¿e ta cholernie wa¿na kêpa by³a gdzie
w po³owie d³ugoci pasa albo przy jednym z jego bocznych odnó-
¿y, przeznaczonych do ko³owania. Otó¿ nic bardziej myl¹cego
kêpa ¿arnowca, w której znikli Elka i Weiser, by³a punktem, od
którego pas startowy zaczyna³ siê w³anie na po³udniowym
krañcu lotniska, biegn¹c prostopadle do morza w kierunku
pó³nocnym.
Gdzie oni znikli?! emocjonowa³ siê Szymek. Jasny gwint
powiedzia³ (bo tak siê wtedy mówi³o). Ja ci mówiê, ¿e oni
siê bawi¹ w wizytê u doktora.
W co? zapyta³em z niedowierzaniem.
W wizytê u doktora powtórzy³ Szymek. On jej zdejmuje
majtki i wszystko co trzeba ogl¹da! Ale gdzie oni s¹? Sta³
wsparty o ¿eliwn¹ balustradê wiaduktu i obraca³ pokrêt³ami
okularów, celuj¹c w kêpê ¿arnowca.
Po naszej prawej stronie widaæ by³o jak na d³oni stary
Wrzeszcz, z jego ciemnym, ceglastoczerwonym kolorem i wie¿a-
mi kocio³ów; po lewej stronie, bardzo daleko, majaczy³y zary-
sy Oliwy, a na wprost ci¹gnê³o siê lotnisko z ma³ym budynkiem
dworca pasa¿erskiego, hangarami i zwisaj¹cym w bezruchu
rêkawem w kolorowe pasy. Dalej, tam gdzie koñczy³o siê l¹do-
42
wisko, widaæ by³o bia³¹ nitkê pla¿y, zatokê i statki oczekuj¹ce
na redzie.
Gdzie oni mogli znikn¹æ? powtarza³ Szymek. Przecie¿ nie
wychodzili z krzaków i poda³ mi lornetkê niezdecydowanym
ruchem, bo rozstawa³ siê z ni¹ niechêtnie i zawsze na krótko.
Gdy czarne kreski podzia³ki zamajaczy³y mi w okularze na
tle kêpy ¿arnowca, poczu³em siê jak oficer francuskiej artyle-
rii zabity pod Verdun. W³anie kiedy poprawia³em ostroæ, za
naszymi plecami, od strony wzgórz zabucza³ ciê¿ko samolot.
Krzaki ¿arnowca, te najbli¿sze betonowego pasa, poruszy³y siê
i dopiero teraz zobaczy³em ich dwoje, jak le¿eli obok siebie,
trzymaj¹c siê za rêce, i jak niecierpliwie unosili g³owy, wypa-
truj¹c nadlatuj¹cego i³a. Tylko ¿e to nie by³a zabawa w lekarza
i pacjenta, oni le¿eli na wznak z wyci¹gniêtymi nogami, trzy-
mali siê za rêce, a drug¹ ka¿de z nich wczepia³o siê w korzenie
¿arnowca, które w tym miejscu by³y grube i popl¹tane. Samo-
lot obni¿aj¹c lot, min¹³ Bukow¹ Górkê i zbli¿a³ siê do wysokoci
wiaduktu i torów kolejowych, a ja celowa³em w czerwon¹ su-
kienkê Elki i jej go³e kolana, osi¹gaj¹c wreszcie idealn¹ ostroæ.
Bo to, co zobaczy³em w kilka sekund póniej, kiedy ogromne
i lni¹ce cielsko samolotu zdawa³o siê dotykaæ brzuchem kêpy
¿arnowca, widzia³em w absolutnej ostroci. Maszyna jest dzie-
siêæ, mo¿e piêtnacie metrów nad ziemi¹, a od kêpy ¿arnowca
i pocz¹tku pasa dzieli j¹ odleg³oæ s³abego rzutu kamieniem.
Elka unosi kolana do góry i twarz jej wykrzywia grymas, wy-
gl¹da, jakby krzycza³a ze strachu, usta ma otwarte. Weiser ma
równie¿ otwarte usta, ale nie wykrzywione, nie podnosi te¿
kolan. Krzaki ¿arnowca jak ciête k³ad¹ siê od podmuchu. Elka,
nie odrywaj¹c siê od ziemi, unosi kolana jeszcze wy¿ej, a z nimi
biodra, i widaæ, jak jej czerwona sukienka, poderwana uderze-
niem powietrznej fali, ods³ania czarny punkt miêdzy nogami.
43
Ale to nie s¹ ¿adne majtki, ¿adna tam bielizna, bo to czarne,
uniesione lekko do góry, ods³oniête przez czerwon¹ sukienkê
za spraw¹ hucz¹cego samolotu jest dziwnie miêkkie, faluj¹ce
i tkliwe, to co pokrywaj¹ce siê z punktem 0 podzia³ki artyle-
ryjskiej w okularze francuskiej lornetki spod Verdun, to przy-
pominaj¹ce trójk¹t zjawisko niknie zaraz w fa³dach czerwonej
sukienki, która opada na biodra i kolana Elki, skoro tylko wielki
i³ dotknie ko³ami betonowej nawierzchni pasa, dziesiêæ albo
piêtnacie metrów za nimi. I ju¿ jest w³aciwie po wszystkim,
bo oboje wstaj¹ i prêdko biegn¹ w kierunku p³otu, ¿eby unik-
n¹æ pogoni stra¿nika uzbrojonego w strzelbê.
Szymek wyrywa mi lornetkê i przyk³adaj¹c do oczu, krzyczy:
Widzisz, bawili siê jednak w lekarza, sp³oszy³ ich samolot!
Ale ja wiedzia³em ju¿ wtedy, ¿e to nie by³o to, czego pragn¹³-
by Szymek. Przez ca³y czas, kiedy samolot nadlatywa³, rêka
Weisera spoczywa³a w tym samym miejscu i to nie ona podnio-
s³a czerwon¹ sukienkê Elki. Tak, wiedzia³em ju¿ wtedy, ¿e
Elka za porednictwem Weisera pozwala samolotom na dziw-
ne i ekscytuj¹ce zabawy. I nie wiem, co zdziwi³o mnie bardziej
czy to, ¿e srebrzysty i³ 14 podnosi³ czerwon¹ sukienkê Elki,
czy te¿ to, ¿e pomiêdzy jej nogami by³o to czarne, trójk¹tne
zjawisko, takie samo jak u mojej matki albo starszej siostry Pio-
tra, o czym trudno by³o nie wiedzieæ, skoro kamienica nasza
mia³a po jednej ³azience na piêtro.
Popo³udniem upa³ zel¿a³ trochê, a przez otwarte okna mieszkañ
dobiega³y odg³osy domowych awantur. Wracali ostatni niedopi-
ci, którzy w drodze powrotnej zahaczyli jeszcze o bar Liliput,
po³o¿ony naprzeciwko ewangelickiej kaplicy, w której mia³o byæ
urz¹dzone nowe kino. Gmina ewangelicka w naszej czêci miasta
mia³a wprawdzie czynnych wyznawców, ale ich liczba topnia³a
z roku na rok do tego stopnia, ¿e nie mogli utrzymaæ swojej wi¹-
44
tyni. Przewa¿nie byli to starzy gdañszczanie, nazywani przez lud-
noæ nap³ywow¹ Niemcami, co nie zawsze pokrywa³o siê z praw-
d¹. Pani Korotkowa krzycza³a na swojego mê¿a: Ty ³achudro, ty
draniu skoñczony!, z radia dobiega³y dwiêki skocznego oberka,
a wszyscy ch³opcy wiedzieli ju¿ od Szymka, ¿e Weiser chodzi
z Elk¹ na lotnisko, ¿eby j¹ macaæ, chocia¿ nie wszyscy zapewne
umieliby okreliæ, co oznacza to s³owo. I kiedy Elka sz³a przez po-
dwórko, który z nich zawo³a³, ¿eby siê da³a pomacaæ tak¿e nam,
a nie tylko temu ¯ydkowi z pierwszego piêtra. Elka podesz³a do
³awki, na której siedzielimy, i jej oczy ciska³y b³yskawice.
Jestecie g³upi wycedzi³a przez zaciniête zêby. G³upi
smarkacze i mierdz¹ce gnojki, wy... wy... umiecie tylko kopaæ
pi³kê i wybijaæ sobie zêby, nic wiêcej!
Bo co?! zabrzmia³o zaczepnie.
Bo nic odparowa³a. On potrafi wszystko, rozumiecie,
szczeniaki g³upie? Wszystko, co zechce, mo¿e zrobiæ. Jego na-
wet zwierzêta s³uchaj¹!
Ehe, he wymia³ j¹ Szymek. To mo¿e on potrafi zatrzy-
maæ rozpêdzony samochód albo samolot w powietrzu?
Ta ostatnia uwaga zabola³a Elkê najbardziej, bo przyskoczy-
³a do Szymka z pazurami i mielibymy niechybnie now¹ bójkê,
gdyby nie g³os z pierwszego piêtra.
Przez otwarte okno ca³¹ scenê obserwowa³ Weiser i gdy pa-
znokcie Elki mia³y siê ju¿ zatopiæ w twarzy i w³osach Szymka,
us³yszelimy nagle:
Dobrze, powiedz im, ¿eby jutro przyszli do zoo, o dziesi¹tej,
obok g³ównego wejcia.
Weiser zwróci³ siê do niej w ten w³anie sposób: Powiedz
im pamiêtam to doskonale. A przecie¿ mia³a nas wszystkich
jak na d³oni i równie dobrze móg³ powiedzieæ po prostu: B¹d-
cie jutro przy wejciu do zoo o dziesi¹tej. Ale on wola³ zwróciæ
45
siê do niej i tak by³o tak¿e póniej, kiedy zaprasza³ nas na swoje
spektakle w dolince za strzelnic¹.
S³yszelicie powtórzy³a Elka. Macie byæ o dziesi¹tej
przed bram¹ zoo, to zobaczycie ale nie powiedzia³a, co zo-
baczymy, tylko posz³a dalej, a my s³uchalimy teraz, jak pan
Korotek bije swoj¹ ¿onê pasem zdjêtym ze spodni i jak ona
wzywa pomocy wszystkich wiêtych, s³abo widaæ i bez prawdzi-
wej wiary, bo przez otwarte okno co rusz dobiega³y nas s¹¿niste
planiêcia i rozpaczliwe jêki.
Wieczorem starzy ludzie wylegli na ³awki i spogl¹dali w nie-
bo, szukaj¹c zapowiadanej komety, a my gralimy w pi³kê na
zesch³ej trawie obok pruskich koszar. Piotr, który tego dnia by³
w Jelitkowie, donosi³, ¿e zupa rybna nabra³a teraz fioletowego
koloru i cuchnie jeszcze mocniej ni¿ przedtem, a wstêpu na
pla¿ê broni¹ wielkie tablice z podpisami w³adz wszystkich
trzech miast po³o¿onych nad zatok¹.
46
¿e do wielu z nich nie dosz³oby w ogóle, gdyby istnia³ odpo-
wiedni dozór równie¿ (akcent na równie¿) w czasie wakacji!
S³uchalimy s³ów prokuratora, a potem tego, co mówi³ dyrektor
i M-ski, z zapartym tchem. Nie wszystko przez uchylone drzwi
gabinetu dociera³o, ma siê rozumieæ, dok³adnie, ale i tak mogli-
my siê zorientowaæ, ¿e oni wci¹¿ s¹ na fa³szywym tropie. Bo
M-ski, dyrektor, mê¿czyzna w mundurze i prokurator, który zjawi³
siê w sekretariacie szko³y o godzinie siódmej wszyscy oni myleli,
¿e Weiser i Elka polecieli prosto do nieba w setkach albo tysi¹cach
kawa³eczków po wybuchu w dolince za strzelnic¹. Myleli, ¿e to
by³ niewypa³. Jedno tylko nie zgadza³o: w czasie poszukiwañ nie
znaleziono ¿adnego strzêpka ubrania ani cia³a i dlatego wciekali
siê na nas, krzyczeli i grozili, jakby to by³a nasza wina. Nie wierzyli,
¿e tam, w dolince, widzielimy ich odchodz¹cych pod górê. Nie
podejrzewali, ¿e nasze ostatnie spotkanie odby³o siê rzeczywicie
nastêpnego dnia nad Strzy¿¹, obok zerwanego mostu, gdzie rzecz-
ka przep³ywa pod kolejowym nasypem w¹skim tunelem. Gubili
siê w naszych zeznaniach, s¹dz¹c, ¿e ze strachu ukrylimy gdzie
strzêpy cia³, a teraz k³amiemy, pl¹cz¹c siê w wyjanieniach. Nie
przysz³o im nawet do g³owy, ¿e gdyby tak by³o w istocie, to prze-
cie¿ powiedzielibymy w koñcu, gdzie zakopany zosta³ strzêp ko-
szuli Weisera albo skrawek czerwonej sukienki Elki.
Niemcy zostawili po sobie niejeden zakopany arsena³
mówi³ znów prokurator i to jest najtragiczniejsze ¿niwo wojny
(akcent na najtragiczniejsze) w dzisiejszych czasach! Tym-
czasem ani jedna lekcja nie by³a powiêcona w waszej szkole
temu zagadnieniu (akcent na waszej). Powiedzcie, dyrekto-
rze, co zrobilicie, ¿eby przestrzec m³odzie¿ przed niebezpie-
czeñstwem tego rodzaju? Wiecie ju¿, ile tego by³o w cegielni?
Mamy dok³adne dane: starczy³oby na wysadzenie w powietrze
nie tylko tego budynku, ale i wszystkich okolicznych domów.
47
Dyrektor t³umaczy³ co zawile, a póniej M-ski opowiada³
o rosn¹cej niechêci do masowych organizacji, o upadku ducha
czujnoci i tak dalej, a¿ skoñczy³ na polityce Watykanu i nie-
przejednanej postawie kleru, z którym on sam miewa i ow-
szem zatargi. I na dowód, ¿e mówi prawdê, opowiedzia³ pro-
kuratorowi o naszym spotkaniu przy brêtowskim cmentarzu.
Mnie interesuj¹ fakty nie da³ siê zbyæ prokurator a nie
ogólniki. Ja chcê mieæ dok³adny opis sytuacji tamtego krytycz-
nego dnia. Wy, sier¿ancie zwróci³ siê pewnie do tego w mun-
durze do raportu za³¹czycie szkic sytuacyjny i chyba nie
muszê was instruowaæ, jak siê to robi. Pracujcie, jak chcecie, do
poniedzia³ku rano raport ma byæ gotowy, bez ¿adnych niedo-
mówieñ i niejasnoci! A swoj¹ drog¹ doda³ na zakoñczenie
jeszcze rok temu ci ch³opcy to by³o o nas siedzieliby na Oko-
powej jako grupa dywersyjna, i nawet Matka Boska by im nie
pomog³a! Tak, tak doda³, wychodz¹c z gabinetu. Zmienia-
j¹ siê czasy i obyczaje i przeszed³ przez sekretariat, pozosta-
wiaj¹c za sob¹ mocny zapach s³odkawej wody koloñskiej.
No to mamy zagwozdkê w chwilê póniej powiedzia³ M-ski
(i pewnie pokaza³ paluchem papiery, którymi zarzucone by³o
biurko dyrektora) bo tu, w tych zeznaniach, nic siê ze sob¹ nie
zgadza i nie trzyma kupy!
Oni to znów o nas wszyscy bezczelnie k³ami¹ doda³
sier¿ant. Boj¹ siê, ale k³ami¹.
K³ami¹, bo siê boj¹, nie zauwa¿y³ pan, sier¿ancie? podj¹³
kwestiê dyrektor i tak przez d³u¿sz¹ chwilê odbijali s³own¹ pi-
³eczkê, a ja zastanawia³em siê w tym czasie, dlaczego stary
dziadek Weisera, który by³ krawcem i bardzo rzadko wychodzi³
z domu, umar³, kiedy rozpoczê³y siê poszukiwania. Pukano do
jego drzwi i nikt nie otwiera³, wiêc je wywa¿ono i okaza³o siê,
¿e pan Weiser umar³ na atak serca. Podobno znaleli go siedz¹-
48
cego na krzele, z g³ow¹ opart¹ na starej maszynie do szycia
marki Singer, nad niewykoñczon¹ robot¹. By³a to, jak dowie-
dzia³em siê ju¿ du¿o póniej, kamizelka od garnituru, zamó-
wionego przez wdowê po kapitanie, dlaczego akurat przez
wdowê, tego nie wiem. Pana Weisera przypomnia³em sobie
z odrobin¹ lêku; jego mieræ, tak nag³a, nie mog³a byæ przypad-
kowa, teraz rozumia³em to jasno. Bo przecie¿ milcz¹cy zawsze
dziadek Weisera by³ jedyn¹ osob¹, której moglibymy powie-
dzieæ, w jaki sposób Elka i Weiser odeszli od nas tamtego s³o-
necznego dnia i dlaczego sami nie moglimy tego do koñca
zrozumieæ.
Bo ¿eby zrozumieæ do koñca, trzeba by³o zrobiæ mniej wiêcej
to, co robiê teraz, w dwadziecia kilka lat póniej. Trzeba by³o
przypomnieæ sobie wszystkie wa¿ne szczegó³y, uporz¹dkowaæ je
i obejrzeæ razem, tak jak ogl¹da siê muchê zastyg³¹ przed milio-
nami lat w bry³ce z³otego bursztynu. Ale wtedy nikt nie by³ na to
przygotowany, ani Szymek, ani Piotr, ani ja sam. Nikt z nas nie
po³¹czy³by wtedy zupy rybnej z ob³okiem kadzidlanego dymu,
wypuszczonego przez proboszcza Dudaka w Bo¿e Cia³o, kiedy
piewalimy B¹d¿e pozdrowiona, Hosty-jo ¿y-wa. Nikt nie
pomyla³by nawet, ¿e susza tego roku nie by³a tak¹ sobie zwyk³¹
susz¹, i nikt by nie przypuszcza³, ¿e wybuchy Weisera przygoto-
wywane w dolince za strzelnic¹ mia³y jaki zwi¹zek z tym, co
robi³ w piwnicy nieczynnej cegielni, albo z lni¹cym kad³ubem
i³a 14, który podnosi³ czerwon¹ sukienkê Elki i ca³e jej cia³o
w krzakach ¿arnowca. Zreszt¹, nawet gdybymy opowiedzieli
dok³adnie to, co widzielimy ostatniego dnia nad Strzy¿¹, za ze-
rwanym mostem, ani M-ski, ani dyrektor, ani ten w mundurze,
ani nikt inny na ca³ym wiecie nie potraktowa³by tego powa¿nie.
To niemo¿liwe mówiliby, przecieraj¹c okulary, siorbi¹c kawê
i strzêpi¹c mankiety od koszuli. To niemo¿liwe powiedzieliby,
49
znów k³amiecie, niegrzeczni ch³opcy. I znów przes³uchania
kr¹¿y³yby jak wczeniej wokó³ ostatniego wybuchu, na którym
ich zdaniem wszystko siê skoñczy³o.
Bylimy tak¿e zwi¹zani obietnic¹, a w³aciwie przysiêg¹,
dan¹ Weiserowi. Ale postanowi³em niczego nie uprzedzaæ...
Wiêc na razie siedzia³em w sekretariacie pomiêdzy Szymkiem
i Piotrem, noga ³upa³a mnie okrutnie, a przez uchylone okno
ulatywa³y resztki wykwintnego bukietu wody koloñskiej pana
prokuratora, który opuci³ szko³ê punktualnie o godzinie wpó³
do ósmej.
Wojtal zabrzmia³o w drzwiach gabinetu nazwisko Piotra.
Teraz ty i Piotr wszed³ do rodka razem z ostatnim uderze-
niem zegarowego gongu.
Dlaczego prokurator wspomnia³ o Okopowej? Bo powiedzia³,
¿e jeszcze rok temu siedzielibymy tam wszyscy jako grupa
dywersyjna. Dzisiaj wiem bardzo dobrze, co mia³ na myli, ale
wtedy, gdy Piotr znikn¹³ za drzwiami gabinetu i rozpoczê³a siê
druga, a w³aciwie trzecia kolejka przes³uchania, s³owa proku-
ratora nie dawa³y mi spokoju. Przypomnia³em sobie, jak pew-
nego popo³udnia, dwa lata wczeniej, przed naszym domem
zatrzyma³ siê zgni³ozielony samochód i jak z tego samochodu
wysiedli dwaj panowie w p³aszczach, po czym udali siê do
mieszkania pani Korotkowej i wyprowadzili stamt¹d jej mê¿a,
pana Korotka, pijanego w sztok, choæ to nie by³ wcale dzieñ
wyp³aty. Doroli mówili wtedy szeptem i po k¹tach, ¿e pana
Korotka wziêli na Okopow¹, bo kto doniós³, ¿e s³ucha Londy-
nu. I pan Korotek wróci³, ale dopiero po trzech tygodniach,
z okiem jak soczysta liwka, a kiedy przyszed³ s¹dny dzieñ na-
stêpnej wyp³aty, stan¹³ na rodku podwórka i zdj¹³ koszulê,
pokazuj¹c ka¿demu, kto chcia³, swoje plecy, które wygl¹da³y
jak pasiasta zebra ¿ó³to-czerwonego koloru. Wykrzykiwa³ przy
50
tym straszne przekleñstwa na swoj¹ dolê i u¿ala³ siê nad ca³ym
wiatem, którym rz¹dz¹ kurwy, z³odzieje i ³ajdacy. Sta³em wte-
dy w bramie i widzia³em, jak kobiety zamykaj¹ przezornie
okna, ¿eby nie s³uchaæ okropnych wyrazów, a pan Korotek,
zanim jego ¿ona zbieg³a na dó³ i wtaszczy³a go do mieszkania,
unosi³ rêkê do góry i grozi³ Panu Bogu za to, ¿e On z wysokoci
patrzy na to wszystko i nic nie robi, tylko siedzi w swoim gabi-
necie z za³o¿onymi rêkami, zupe³nie jakby by³ dyrektorem,
a nie robotnikiem. I kiedy Piotr znikn¹³ za drzwiami gabinetu,
a my z Szymkiem s³uchalimy leniwego tykania zegara, prze-
straszy³em siê widoku tych pleców i ulicy Okopowej, bo pomy-
la³em wtedy, ¿e najstraszniejsze wyciskanie s³onia ani skuba-
nie gêsi, ani grzanie ³apki, ani ¿adne inne tortury M-skiego nie
dorównuj¹ plecom pana Korotka, fantastycznie kolorowym,
z wy¿³obionymi kanalikami, jak drzewo ¿ywicowanej sosny.
Na dworze coraz szybciej zapada³ zmierzch, gdy wony, we-
zwany przez dyrektora, wszed³ do gabinetu, pozostawiaj¹c
uchylone drzwi. Szeptem zwróci³em siê do Szymka z propozy-
cj¹ zmiany zeznañ có¿ by w koñcu szkodzi³o Weiserowi albo
Elce, gdybymy opowiedzieli, co wydarzy³o siê nad Strzy¿¹
nastêpnego dnia po wybuchu w dolince? Jeli s¹ gdzie w oko-
licy, i tak ich nie znajd¹, spokojna g³owa, a jeli s¹ gdzie zupe³-
nie indziej, tym bardziej im nie zaszkodzimy. Ale Szymek by³
twardy. Zawsze, przez ca³¹ szko³ê by³ twardy, a w ledztwie
postanowi³ byæ jeszcze twardszy. Zacisn¹³ zêby, widzia³em to
dok³adnie, i pokrêci³ g³ow¹ przecz¹cym ruchem.
Takim samym ruchem odpowiada³ mi, gdy odwiedzi³em go
w dalekim miecie i wypytywa³em jeszcze raz o tamte wakacje,
kiedy zupa rybna zaleg³a w zatoce, a Weiser i Elka chodzili ra-
zem na lotnisko. Nie pragn¹³ wracaæ do lat szkolnych i w niczym
nie chcia³ mi pomóc, nie pamiêta³ albo nie chcia³ pamiêtaæ sza-
51
rego ob³oku ze z³otej kadzielnicy proboszcza Dudaka, a na temat
Weisera powiedzia³ kilka banalnych i p³askich zdañ. To by³a
jego nowa, doros³a twardoæ, o któr¹ zreszt¹ nie mam ¿alu, bo
Szymek jako jedyny z nas doszed³ do czego w ¿yciu.
Tymczasem wony wyszed³ z gabinetu, trzymaj¹c porcelano-
wy dzbanek do zaparzania kawy i kaza³ mi pobiec do ubikacji po
wodê. Szed³em wiêc pustym korytarzem i pomyla³em, ¿e nie ma
nic smutniejszego ni¿ opustosza³y szkolny korytarz, wiod¹cy nie
wiadomo dok¹d, melancholijnie pusty i jakby zupe³nie nie ten
sam, co sprzed kilku godzin, kiedy ha³asowa³y tu setki mikrusów
i starszych uczniów. ¯a³owa³em, ¿e nie mam ze sob¹ trucizny
o piorunuj¹cym dzia³aniu. Naplu³em za to w dzbanek, maj¹c
przed oczami wy³upiaste spojrzenie M-skiego, i bia³¹ piankê
zamiesza³em palcem, tak ¿eby siê rozpuci³a. Kiedy wróci³em do
sekretariatu, Szymek by³ ju¿ w gabinecie, a Piotr tak jak wcze-
niej siedzia³ na sk³adanym krzele po mojej lewej stronie.
Wony przyniós³ ze stró¿ówki elektryczn¹ maszynkê i zacz¹³
grzaæ wodê tutaj, ¿eby nie traciæ nas z oczu. Woda sycza³a le-
niwie, cicho tyka³ zegar, zrobi³o siê sennie i ciep³o.
52
napisanej ksi¹¿ki o nim winien zaczynaæ siê od s³ów: Dobrze,
powiedz im, ¿eby jutro przyszli do zoo, o dziesi¹tej, obok g³ów-
nego wejcia, które Weiser wypowiedzia³ z okna na pierw-
szym piêtrze, sk¹d dolatywa³ nas znajomy turkot maszyny do
szycia. O tym jednak ju¿ mówi³em i jeli powtarzam niektóre
rzeczy i nie wymazujê ich jak w szkolnym wypracowaniu, to
dlatego ¿e to, co robiê, nie jest pisaniem ksi¹¿ki. Byæ mo¿e ra-
zem z Elk¹, Szymkiem i Piotrem moglibymy tak¹ ksi¹¿kê na-
pisaæ, ale co zreszt¹ powiedziano Szymek woli niczego nie
pamiêtaæ, Elka nie odpisuje na listy nawet po mojej wizycie
w Niemczech, a Piotr zgin¹³ na ulicy w grudniu siedemdziesi¹-
tego roku i le¿y w pi¹tej alejce cmentarza na Srebrzysku.
Na lekcjach przyrody M-ski wiele razy podkrela³, ¿e takiego
ogrodu zoologicznego jak w Oliwie nie powstydzi³oby siê ¿adne
europejskie miasto. Nie wiem, co M-ski mia³ na myli. Czy to, ¿e
my nie mieszkamy w Europie, czy te¿ to, ¿e poza ogrodem zoo-
logicznym mamy siê czego wstydziæ? Ale zoo by³o rzeczywicie
piêknie po³o¿one, z dala od miasta, w g³êbokiej dolinie Oliw-
skiego Potoku, który wyp³ywa³ w tym miejscu z siedmiu wzgórz
zaroniêtych mieszanym, sosnowo-bukowym lasem. Sarny
mia³y tu lene polany, przewietlone s³oñcem, ³osie ciemne
i ponure bagniska, wilki jamy wykopane w skarpie, a kangury
hasa³y na ugorze poroniêtym czerwonaw¹ koniczyn¹ i szcza-
wiem. Tylko zwierzêta drapie¿ne, szczególnie te sprowadzane
z krajów tropikalnych, mia³y wybiegi znacznie gorsze, bo po-
wierzchni tylko kilkudziesiêciu metrów kwadratowych, za-
mkniêtych ¿elaznymi kratami. Wtedy uchodzi³o to naszej
uwadze, ale dzisiaj, kiedy nie odwiedzam ¿adnych ogrodów
zoologicznych, zdanie M-skiego o najpiêkniejszym zoo w Euro-
pie brzmi bardzo miesznie i g³upio. Zupe³nie tak, jakbymy,
oprowadzani przez przewodnika w obcym miecie, us³yszeli
53
nagle: Oto, proszê pañstwa, najpiêkniejsze wiêzienie, jakie
kiedykolwiek zbudowano w naszym miecie, a byæ mo¿e na-
wet w ca³ej Europie.
Dzisiejsi turyci lub mieszkañcy miasta udaj¹ siê do zoo au-
tobusem spod pêtli tramwajowej w Oliwie. Ale wtedy autobu-
sów by³o, zdaje siê, nieco mniej i drogê z pêtli wzd³u¿ opactwa
cystersów musielimy przebyæ piechot¹. Minêlimy ocienione
stoki Pacho³ka, na którym sta³ jeszcze zaraz po wojnie obelisk
z niemieckim napisem, przemaszerowalimy wzd³u¿ stawów
dawnego folwarku, zaroniêtych teraz i zabagnionych, wdy-
chalimy kurz spiekoty zmieszany z zapachem kwitn¹cych lip,
którymi wysadzona by³a droga, a¿ w koñcu, ju¿ nieco zmêcze-
ni, zobaczylimy otwieraj¹ce Dolinê Radoci wzgórza, o których
prawe skrzyd³o opiera siê ogród zoologiczny.
Wreszcie ujrzelimy wspartego o bramê Weisera, który tego
dnia ubrany by³ w zielone spodnie i jasnoniebiesk¹ koszulê
kroju rosyjskiej rubachy; wygl¹da³o to nienaturalnie i miesz-
nie, jak po starszym bracie. Najpierw do Weisera podesz³a na-
sza trójka, póniej Janek Lipski, syn kolejarza z Lidy, który uro-
dzi³ siê w wagonie kolejowym, dalej Krzysio Barski, dziecko
powstañca warszawskiego i gdañskiej sklepikarki, po nim do
bramy ogrodu podszed³ Leszek ¯wire³³o, który zawsze nosi³
czyste koszule i w przeciwieñstwie do nas mówi³ przepra-
szam i dziêkujê, podobno ze wzglêdu na szlacheckie pocho-
dzenie jego ojca. Korowód zamyka³a tego dnia cicha jak mysz
Basia Szewczyk. Jej ojciec rzuci³ po wojnie górnictwo i przyje-
cha³ tutaj szukaæ szczêcia i macochy dla swojej córki. Otoczy-
limy Weisera kó³kiem.
No i co spyta³ go Szymek. Co nam teraz poka¿esz?
On za poprowadzi³ nas do bocznej furtki, któr¹ weszlimy
bez biletów, a nastêpnie oprowadza³ wzd³u¿ kolejnych wybie-
54
gów, zatrzymuj¹c siê d³u¿sz¹ chwilê tam, gdzie zechcia³. Opie-
ra³ siê wtedy o p³ot, a my nie wiedzielimy, dlaczego tak d³ugo
przygl¹da siê leniwej lamie albo co widzi w nurkuj¹cych fo-
kach, które w takim upale nie wynurza³y siê z wody. Przy klat-
kach z ptakami czeka³a Elka. Pamiêtam, ¿e podziwia³a ogrom-
ne sêpy argentyñskie. Ich czarne skrzyd³a odbija³y promienie
s³oñca granatowym blaskiem, a ptaki kiwa³y powoli g³owami,
jakby by³y upione. Póniej minêlimy terrarium, ale Weiser
nie wchodzi³ tam, wiêc ruszylimy za nim do klatek z pawiana-
mi i szympansami. Tu zgromadzi³o siê wiêcej ludzi, pokrzyku-
j¹cych i rozweselonych. Co chwila og³upia³y szympans sypa³
w publicznoæ garci¹ piachu, a ta oddawa³a ma³pie piêknym
za nadobne, gwi¿d¿¹c, tupi¹c i rzucaj¹c ogryzkami w siatkê
klatki. Zwierzê co pewien czas unosi³o ³eb do góry i czochra³o
sieræ na czubku g³owy, zupe³nie tak samo jak M-ski, kiedy
zapomina³ czego wa¿nego. Ale to by³a ma³pia zmy³ka, podstêp
szympansi, bo za chwilê zwierzê pochyla³o g³owê poni¿ej pêpka,
sika³o sobie do gêby i nagle w¹ska stru¿ka tryska³a ze zwê¿one-
go pyska, niczym z sikawki stra¿ackiej, w najbli¿ej stoj¹cych
ludzi. Za ka¿dym sikniêciem szympans okazywa³ siê szybszy
od swoich przeciwników i widzowie z pierwszych rzêdów mu-
sieli wycieraæ ¿ó³ty, cuchn¹cy p³yn z ramion i twarzy. Zabawa
bardzo nam siê podoba³a i na d³u¿sz¹ chwilê zapomnielimy
o Weiserze, który nie mia³ siê wcale z tej odskakiwanki. W koñ-
cu szympans schowa³ siê w g³êbi klatki, ludzie odeszli, a my
spojrzelimy wyczekuj¹co na Weisera, bo przecie¿ jeli to mia³
nam pokazaæ jak przypuszczali niektórzy to by³a to wielka
lipa i zawracanie g³owy. Ale Weiser bada³ tylko nasz¹ cierpli-
woæ, posta³ tu jeszcze przez moment, a nastêpnie ruszy³ w kie-
runku klatek z drapie¿nikami. Te klatki nawet dzisiaj, kiedy to
piszê, maj¹ zapewne odmienny zapach ni¿ pomieszczenia innych
55
zwierz¹t, ró¿ny od wybiegu ma³p, s³onia, wszystkich rogacizn
i nierogacizn, bo taki w³anie mia³y wtedy i takim pamiêtam go
do dzi s³odkawy, md³y, unosz¹cy siê w¹skimi pasemkami
w lepkim powietrzu lipca, odpychaj¹cy zapach zaplenia³ych
legowisk lwów afrykañskich, tygrysa bengalskiego i czarnej pan-
tery, która le¿a³a na zeschniêtym i ³ysym konarze.
Weiser zatrzyma³ siê przed jej klatk¹. Elka po³o¿y³a palec na
ustach i kaza³a nam stan¹æ nieco z ty³u, ¿eby mu nie przeszka-
dzaæ. Weiser odwrócony do nas plecami tkwi³ w bezruchu dobre
kilka minut, dopóki spod klatki nie odeszli inni ludzie, i wtedy
zobaczylimy, ¿e pantera drzemi¹ca do tej pory w po³udniowej
sjecie powoli podnosi g³owê. Wargi jej, z d³ugimi ig³ami w¹sów,
wydê³y siê lekko i wygl¹da³o to tak, jakby pantera czknê³a. Ale
to by³ dopiero pocz¹tek. Wargi unosi³y siê, drgaj¹c coraz wy¿ej,
i pod czarnym aksamitem widaæ teraz by³o rzêdy bia³ych k³ów.
Us³yszelimy pierwszy szmer, który zaraz potem przeszed³
w g³êboki, dobywaj¹cy siê gdzie z g³êbi pomruk. Pantera powo-
li, miêkkim ruchem sp³ynê³a z konara i ze zje¿on¹ sierci¹ zbli¿a-
³a siê do krat, jej ogon drgn¹³ nieznacznie, po czym coraz moc-
niej, rytmiczniej, jak wahad³o zegara bi³ o lni¹ce boki. W koñcu
zwierzê, dotykaj¹c pyskiem ¿elaznych prêtów, stanê³o naprze-
ciw Weisera, a to, co wczeniej by³o warkotem, przesz³o nagle
w gard³owe bulgotanie, w którym marszowy werbel miesza³ siê
z hukiem wezbranej rzeki, a jesienna wichura z g³osem dzwonów
rezurekcyjnych. Pantera szala³a przy kracie, bi³a ³ap¹ w cemen-
tow¹ pod³ogê, opuszcza³a, to znów wznosi³a pysk, a wreszcie
podrywa³a swoje cielsko jak pionow¹ belkê, wspieraj¹c siê przed-
nimi ³apami o prêty, i widzielimy, jak wysuwa³y siê grube i za-
krzywione pazury. Lecz to nie by³o wszystko. Weiser przesadzi³
barierkê oddzielaj¹c¹ go od klatki i stan¹³ teraz tak blisko jej ¿e-
laznych prêtów, ¿e móg³by, pochyliwszy siê zaledwie o krok, do-
56
tkn¹æ czo³em pazurów kota. Pantera znieruchomia³a. Nagle gar-
d³owe bulgotanie przesz³o w g³êboki warkot, a warkot w cichy
jak na pocz¹tku pomruk i zwierzê, nadal ze zje¿on¹ sierci¹
i ogonem bij¹cym w boki, pe³z³o do ty³u ze wzrokiem utkwio-
nym w Weisera. To by³o niesamowite! Pantera czo³ga³a siê
w g³¹b klatki, bardzo wolno, brzuchem szoruj¹c po betonowej
posadzce, a jej skone i przymru¿one oczy, lni¹ce jak nierucho-
me lusterka, wpatrzone by³y w Weisera. Gdy wyczu³a ogonem
tyln¹ cianê wybiegu, siad³a skulona w k¹cie i wreszcie opuci³a
oczy, dr¿¹c na ca³ym ciele. Ka¿dy musku³ pod napiêt¹ skór¹
dygota³ teraz jak z zimna i wielki kot przypomina³ ratlerka pani
Korotkowej, który ucieka³ w k¹t podwórka na tupniêcie nog¹.
Stalimy w milczeniu, kiedy Weiser podszed³ do nas i kiedy
Elka poda³a mu chustkê, a on wyciera³ krople potu z czo³a jak
po ciê¿kiej pracy. Ale to nie by³ koniec naszego dnia spêdzone-
go z Weiserem, podobnie jak nie jest to koniec historii tamtego
lata, kiedy zupa rybna warzy³a siê w wodach zatoki, a ludzie
modlili siê po kocio³ach o odwrócenie suszy i deszcz.
Bo Weiser pokaza³ nam inn¹ drogê do domu ni¿ ta, któr¹
przybylimy do oliwskiego zoo. Nie by³o tramwajowej pêtli ani
rozklekotanego tramwaju linii numer dwa, który kursuj¹c wte-
dy pomiêdzy Targiem Wêglowym a Oliw¹, przeje¿d¿a³ obok
zajezdni, naszej szko³y i kamienicy. By³a za to droga Dolin¹
Radoci w górê, obok nieczynnej kuni cystersów nad dop³y-
wem Oliwskiego Potoku; by³y wysokie do kolan trawy na p³a-
skowy¿u, sk¹d jak z Bukowej Górki widaæ by³o morze; by³y g³ê-
bokie jary i rozpadliny w cieniu bukowych lici; i by³ w¹ski,
piaszczysty trakt przez sosnowy starodrzew, który miejscami
miesza³ siê z brzozowymi zagajnikami i leszczynow¹ gêstwin¹.
Teraz brzmi to jak liryczne kwêkanie po utraconym raju, ale
kiedy Weiser pokaza³ nam obok ród³a miejsce, w którym Fry-
57
deryk Wielki odpoczywa³ na polowaniu, albo kiedy na prze-
wietlonej s³oñcem polanie zatupota³y wyp³oszone sarny, lub
kiedy zbieralimy pe³nymi garciami s³odkie maliny wtedy by³
to dla nas raj odnaleziony, daleki od miasta, powabny i wci¹ga-
j¹cy, jak mroczny ch³ód katedry w upalny dzieñ. Weiser szed³
przodem i mówi³ niby do Elki, ale w³aciwie do nas: O, tutaj
zim¹ przychodz¹ dziki. Albo: O, têdy siê idzie do Matemble-
wa. Lub: O, a tam jest najwiêksze mrowisko czerwonych
mrówek z czaszk¹ zaj¹ca. Ze szczególnym upodobaniem poka-
zywa³ miejsca, gdzie las przecina³y linie okopów z ostatniej
wojny i w podobnym stylu wyjania³: O, to jest lej od pocisku
modzierza. Albo: O, tu jest wykop dla samochodu. S³ucha-
limy tego z zapartym tchem. A¿ wreszcie wyprowadzi³ nas
przez dolinkê za strzelnic¹ na skraj moreny, sk¹d ujrzelimy
wie¿yczkê ceglanego kocio³a w Brêtowie i dobrze znajome
zarysy cmentarza.
I chocia¿ tê sam¹ drogê przemierza³em ju¿ póniej w obie
strony, sam lub w towarzystwie, latem piechot¹ albo na rowe-
rze, zim¹ na nartach, i chocia¿ nazwa³em tê drogê licz¹c¹ szeæ
i pó³ kilometra drog¹ Weisera, nigdy, nawet teraz, kiedy jest
ona tylko niebieskim szlakiem parku krajobrazowego, opisa-
nym w przewodniku nigdy nie mog³em sobie przypomnieæ,
czy Weiser, prowadz¹c nas z powrotem do domu, wszystko to
pokazywa³ rêk¹, czy te¿ trzyma³ w d³oni sêkaty kij, którym
podpieraæ siê móg³ jak lask¹. Bo przecie¿ wracalimy do domu
i on prowadzi³ nas, jakbymy byli od tego dnia jego ludem.
A pod wieczór siedzielimy na ³awce pod kasztanem i Piotr
zastanawia³ siê, co by by³o, gdyby czarna pantera nie by³a od-
dzielona od Weisera ¿elaznymi kratami.
By³oby jak w cyrku twierdzi³ Szymek tam dzikie zwie-
rzêta te¿ s³uchaj¹ cz³owieka, a nawet dotykaj¹ go i jedz¹ z rêki.
58
Ale ja powiedzia³em, ¿e Weiser nie jest przecie¿ treserem,
nie ma d³ugich, lni¹cych butów ani bicza, ani bia³ej koszuli
z muszk¹, no i nie æwiczy czarnej pantery codziennie.
To trzeba by³o wyjaniæ, co do tego zgodzilimy siê bez dys-
kusji i wpadlimy na pomys³, ¿eby jeszcze raz wypróbowaæ
Weisera, mo¿e na innym zwierzêciu i niekoniecznie w zoo. Nie
wiedzielimy tylko, ¿e przez nastêpne dni Weiser bêdzie znów
chodzi³ swoimi drogami i ¿e nasze w¹tpliwoci s¹ zupe³nie nie-
istotne dla kogo takiego jak on.
Z bramy wysz³a matka Elki i zatrzyma³a siê na chwilê.
Co tak siedzicie ch³opcy? powiedzia³a z wyrzutem w g³o-
sie. Poszlibycie lepiej do kocio³a, dzisiaj proboszcz odprawia
nabo¿eñstwo, co?
Zanim jednak odesz³a brukowan¹ kocimi ³bami ulic¹ w stro-
nê kocio³a Ojców Zmartwychwstañców, powiedzia³a nam
jeszcze, ¿e wczoraj widziano nad zatok¹ ogromn¹ kometê i nic
dobrego czekaæ nas nie mo¿e.
59
wyjaniæ wszelkie okolicznoci tragedii, niech pan to zrozumie,
wszelkie okolicznoci!
Ale ojciec widocznie nie dawa³ za wygran¹, bo dyrektor
mówi³ dalej jeszcze g³oniej ni¿ przed chwil¹:
Dlaczego pan siê denerwuje, nie widzê powodów do sk³ada-
nia skarg, gdziekolwiek. To nie jest bezprawne przetrzymanie.
Niech pan siê lepiej zastanowi, panie Heller, dlaczego on cho-
dzi³ tam bez niczyjej wiedzy? W koñcu pañskiemu dziecku gro-
zi³o powa¿ne niebezpieczeñstwo, a pan jako ojciec nie zrobi³ nic,
¿eby... i tu dyrektor przerwa³ na d³u¿sz¹ chwilê, a ja domyli-
³em siê, ¿e to by³ jeden z cholerycznych wybuchów mojego ojca,
który zazwyczaj spokojny, jeli ju¿ wpada³ w gniew, nie liczy³ siê
z niczym i z nikim. ¯a³owa³em nawet, ¿e nie ma go tu z nami, bo
wyobrazi³em sobie nagle M-skiego wylatuj¹cego przez okno,
dyrektora wisz¹cego na swoim krawacie u sufitu, a tego w mun-
durze rozp³aszczonego na drzwiach gabinetu, i jako dziwnie
dobrze zrobi³o mi siê wokó³ serca, gdy pomyla³em o tym wszyst-
kim. A ojciec jeszcze nie skoñczy³, bo dyrektor chrz¹ka³ tylko do
s³uchawki i pewnie wierci³ siê na swoim fotelu, a drug¹, woln¹
rêk¹ poprawia³ chyba wêze³ swojego krawata. Wreszcie przerwa³
ostro:
Nie, to wykluczone, szko³a jest zamkniêta a¿ do zakoñczenia
przez nas pracy! I powiedzia³ jeszcze (pamiêtam to dobrze)
¯egnam, panie Heller. Zupe³nie jak na filmie albo w ksi¹¿ce:
¯egnam, panie Heller, i s³uchawka klapnê³a na wide³ki.
Na dworze by³o ju¿ ciemno, przy ulicy rozb³ys³y latarnie. Ich
blask wpada³ do sekretariatu i zanim wony przekrêci³ wy³¹cz-
nik, siedzielimy w ¿ó³tobladym snopie wiat³a jak dewotki
w kociele po dawno skoñczonym nabo¿eñstwie. A ja zastana-
wia³em siê, dlaczego Weiser nie mia³ rodziców i mieszka³ tylko
ze swoim dziadkiem. Nigdy, ani wtedy, ani póniej, nie dowie-
60
dzia³em siê, kim by³ jego ojciec lub matka. Byæ mo¿e cz³owiek,
który mieszka³ pod jedenastk¹ i zajmowa³ siê krawiectwem,
by³ tylko jego przyszywanym dziadkiem, nawet niekoniecznie
kim z rodziny. Tylko ¿e nikt nie móg³ tego wyjaniæ, ani wtedy,
ani póniej, kiedy po latach nie bez podstêpu uda³o mi siê
przejrzeæ szkolne papiery Weisera i kiedy dotar³em równie¿ do
odpowiednich dokumentów w archiwum Urzêdu Miejskiego.
Stare dzienniki lekcyjne by³y ju¿ wówczas skasowane, ale pozo-
sta³y arkusze ocen, w których wyblak³ym atramentem zapisa-
no: Nazwisko: Weiser. Imiê: Dawid. Ur.: 10. 09. 1945. Rubryka
miejsca urodzenia, podzielona na dwie czêci, wojewódzk¹
i powiatow¹, by³a niewype³niona i tylko na dole kto dopisa³
kopiowym o³ówkiem: Brody, a w nawiasie widnia³o jeszcze:
ZSRR. W rubrykach ojciec, matka ta sama rêka postawi³a
najpierw atramentem poziome kreski, a póniej, te¿ kopiowym
o³ówkiem, dopisa³a: sierota. I dalej tym samym charakterem
pisma naniesiono informacjê: Opiekun prawny: A. Weiser,
zamieszka³y... i tu podany by³ nasz adres, to znaczy adres na-
szej kamienicy z numerem mieszkania Weisera. Dzisiaj, kiedy to
wszystko wy³awiam z pamiêci jak okruszyny bursztynu z brud-
nej wody zatoki, rodzice Weisera wy³aniaj¹ siê w postaci dwóch
poziomych kresek, postawionych atramentem w arkuszu ocen.
Bo dzia³ ewidencji ludnoci Urzêdu Miejskiego nie ma na ten
temat wiêcej do powiedzenia.
W okienku przypominaj¹cym kasê obskurnego dworca rêka
urzêdniczki po³o¿y³a ma³¹ karteczkê, z której dowiedzia³em siê
rzeczy nastêpuj¹cych: Abraham Weiser, narodowoci ¿ydow-
skiej, obywatelstwa polskiego, urodzony w Krzyworówni
(ZSRR) w roku 1879, przyby³ do Gdañska w roku 1946 jako re-
patriant. W tym roku brak jakiejkolwiek adnotacji o dzieciach,
które towarzyszy³yby mu w podró¿y. Dopiero w roku czterdzie-
61
stym ósmym, a wiêc w dwa lata póniej, Abraham Weiser zg³osi³,
¿e pod jego opiek¹ znajduje siê ch³opiec, narodowoci polskiej,
obywatelstwa polskiego, urodzony w Brodach 10 wrzenia 1945.
Adnotacji o rodzicach ch³opca brak, nie ma te¿ ¿adnych kopii
aktu urodzenia dziecka. Abraham Weiser utrzymywa³, ¿e
dziecko jest jego wnukiem, lecz w rubrykach rodzice nie za-
pisano jakichkolwiek danych o matce lub ojcu ch³opca. Dlacze-
go tak siê sta³o nikt nie jest w stanie wyjaniæ. Podobnie jak
nie wyjaniono do tej pory przyczyn zaginiêcia dwunastolet-
niego Dawida Weisera, który prawdopodobnie zgin¹³ w lesie
brêtowskim w sierpniu 1957 roku rozerwany niewypa³em. Co
do zgonu Abrahama Weisera nie ma ¿adnych w¹tpliwoci,
powiadcza to akt wystawiony przez lekarza Szpitala Woje-
wódzkiego, który pe³ni³ wówczas dy¿ur.
Czy chce pan numer tego aktu?, zapyta³a urzêdniczka, wi-
dz¹c, jak stojê nadal przy okienku i jak mijaj¹ mnie w ciem-
nym i ponurym korytarzu milcz¹cy ludzie. Ale ja nie mia³em
ju¿ pytañ, a przynajmniej nie do niej ani do nikogo z tych lu-
dzi, którzy nosili w rêkach kartki, formularze, podania, odpisy,
wyci¹gi, kopie, nakazy, wezwania, wiadectwa i ca³¹ makulaturê,
w jak¹ obrasta ¿ycie, nawet po mierci. Nie mia³em ju¿ ¿adnych
pytañ, a raczej mia³em wci¹¿ to samo pytanie: kim w koñcu by³
Weiser? Bo jeli nie wnukiem Abrahama Weisera, jeli nie by³
jego wnukiem, to dlaczego nosi³ to samo nazwisko i czy to by³o
jego prawdziwe nazwisko? I dlaczego pan Abraham Weiser,
zg³aszaj¹c w dziale ewidencji ludnoci ch³opca i uznaj¹c go za
swojego wnuka, nie poda³, kim byli jego rodzice? Bo przecie¿
jeli to by³ jego wnuk prawdziwy, koæ z koci, krew z krwi, to
ojciec Dawida musia³ byæ synem Abrahama Weisera, matka
Dawida za jego córk¹ lub synow¹. Abraham Weiser powinien
wiêc znaæ ich imiona. I jeli nawet przykry³a ich warstwa pia-
62
chu, zmarli od mrozu czy na tyfus, to przecie¿ musia³ wiedzieæ,
jak siê nazywali, tylko nie chcia³ tego podaæ. Albo chcia³ podaæ,
ale nie wiedzia³ nic lub wiedzia³ niewiele. Tylko ¿e wtedy Dawid
Weiser nie by³by wcale Dawidem, nie by³by jego wnukiem, nie
by³by ¯ydem i mo¿e nie urodzi³ siê wcale w Brodach w roku
czterdziestym pi¹tym.
Tak, wtedy po wojnie, kiedy tysi¹ce ludzi zmierza³o ze
wschodu na zachód, z po³udnia na pó³noc i z zachodu na
wschód, wtedy ginê³y papiery i mo¿na by³o podaæ ró¿ne rzeczy,
bo nie wszystko da³o siê sprawdziæ. Zaginiêcia i cudowne odna-
lezienia by³y, zdaje siê, chlebem codziennym ówczesnych
urzêdników dzia³u ewidencji ludnoci i pan Abraham Weiser
móg³ z powodzeniem twierdziæ, ¿e ch³opiec jest jego wnukiem,
¿e nazywa siê Dawid i nosi to samo nazwisko co on, tyle tylko,
¿e jest narodowoci polskiej. Ale móg³ te¿ tak twierdziæ dlate-
go, ¿e tamten naród przesta³ ju¿ zupe³nie istnieæ. Po prostu,
kiedy pan Abraham Weiser wype³nia³ formularz, jego naród
znikn¹³ z Europy i dlatego wpisa³ lub kaza³ wpisaæ ch³opcu
narodowoæ polsk¹, bo przecie¿ obywatelstwo to by³a rzecz dru-
gorzêdna w epokach jak ta, któr¹ prze¿y³ gdzie na po³udnio-
wym wschodzie wród Ukraiñców, Niemców, Rosjan, Polaków,
¯ydów, Ormian i kogo tam jeszcze myla³em, wychodz¹c
z ciemnego gmachu urzêdu, i zobaczy³em raz jeszcze dwie po-
ziome kreski w arkuszu ocen Weisera, te dwie linie poci¹gniête
janiej¹cym z roku na rok atramentem. I teraz, kiedy to piszê,
te¿ je widzê, choæ mo¿e atrament wyblak³ ju¿ zupe³nie i rubryki
ojciec, matka wygl¹daj¹ tak, jakby tam nigdy nic nie by³o
napisane.
Wszystko zamiast rozjaniaæ siê, jest jeszcze bardziej skom-
plikowane, ale wtedy w sekretariacie naszej szko³y, po telefo-
nie mojego ojca, który dosta³ ataku furii i zwymyla³ dyrektora
63
i wszystkie szko³y na wiecie, przypuszcza³em, ¿e nag³a mieræ
pana Weisera, ten gwa³towny atak serca, by³ dzie³em samego
Weisera. Skoro potrafi³ okie³znaæ dzikie zwierzê i jeli robi³
w nieczynnej cegielni co, od czego w³osy stawa³y nam na g³o-
wie, o czym zreszt¹ jeszcze napiszê, wiêc jeli Weiser móg³ ro-
biæ takie rzeczy, to dlaczego nie mia³by przyspieszyæ nagle ryt-
mu serca swojego dziadka? pomyla³em. Czemu nie mia³by
uwolniæ go od maszyny do szycia, igie³, kredy, szablonów, pod-
pinek i guzików, nad którymi przygarbiony lêcza³ ca³ymi
dniami? Dlaczego nie mia³by tak tego zrobiæ ¿eby ju¿ nikt nie
zapyta³ go o cokolwiek. Weiser usun¹³ wiadka i dzi muszê
przyznaæ, ¿e kiedy Piotr zgin¹³ w siedemdziesi¹tym roku na
ulicy, a Elka wyjecha³a do Niemiec, myla³em podobnie: ¿e
Weiser usuwa ich po prostu st¹d ró¿nymi sposobami. Bo wy-
jazd Szymka do dalekiego miasta te¿ by³ rodzajem usuniêcia
go poza co, czego poj¹æ nie mog³em, ale co dla Weisera musia-
³o byæ najwyraniej wa¿ne. A wtedy, w sekretariacie przestra-
szy³em siê bardzo, bo przecie¿ ca³e ledztwo mog³o byæ prób¹,
na jak¹ wystawia nas Weiser, i jeli bêdzie co nie tak, to
wstrzyma rytm naszych serc, tak samo jak zrobi³ to z sercem
swojego dziadka.
Tymczasem tamci podejrzanie d³ugo trzymali Szymka u sie-
bie, a ja przypomnia³em sobie dzieñ, w którym nie poszed³em
graæ w pi³kê na boisko obok pruskich koszar, dziêki czemu
Weiser i Elka zabrali mnie na wycieczkê, zupe³nie niezwyk³¹,
jak siê okaza³o. Ale po kolei:
Nastêpnego dnia po ogrodzie zoologicznym z samego rana
matka wys³a³a mnie do sklepu Cyrsona po w³oszczyznê. Lubi-
³em tam chodziæ, w ch³odnym wnêtrzu pachnia³o jarzynami,
w skrzynkach pêcznia³y papierówki, a ze szklanej gabloty przy-
kuwa³y wzrok s³oje z landrynkami i kolorowe myszki z kroch-
64
malu, po dwadziecia piêæ groszy sztuka. ¯ona w³aciciela, ob-
s³uguj¹ca klientów za drewnianym kontuarem, mia³a wielkie
jak donice piersi, by³a bardzo weso³a i kiedy rusza³a siê ¿wawo,
podaj¹c towar, te piersi lata³y jej pod kretonow¹ sukienk¹
i brudnym fartuchem jak sprê¿ynuj¹ce po³ówki arbuza. A kie-
dy z zakupów zosta³a z³otówka reszty, mo¿na by³o za ni¹ kupiæ
garæ landrynek albo cztery myszki z krochmalu, ka¿d¹ w in-
nym kolorze, lub wypiæ oran¿adê z butelki zakoñczonej porce-
lanowym kapslem na sprê¿ynie z grubego drutu. To w³anie te
butelki doroli nazywali krachlami, do dzisiaj nie wiem czemu,
bo to nie by³y ¿adne krachle, tylko oran¿ada, a z jej otworze-
niem, kiedy sta³o siê na betonowej podmurówce przed wej-
ciem do sklepu, zawsze wi¹za³y siê pewne emocje. Jeli za-
mkniêcie by³o szczelne, a gaz nie uszed³ ma³ymi pêcherzykami,
wstrz¹sa³o siê butelk¹ i lekko podwa¿ony kapsel odskakiwa³
sam. W powietrzu razem z odg³osem wystrza³u unosi³a siê
pachn¹ca mgie³ka i wszyscy kupuj¹cy odwracali siê w twoj¹
stronê, a ty sta³e na podmurówce i przechyla³e butelkê do
gard³a, zupe³nie tak samo jak ojciec albo pan Korotek w barze
Liliput przechylali butelki z piwem. Ale otwieranie oran¿ady
wi¹za³o siê z podwójn¹ loteri¹. Niespodziank¹ obok eksplozji
korka by³ tak¿e jej kolor. W tamtych czasach oran¿adê robio-
no w dwóch barwach najczêciej by³a ona ¿ó³ta, ale zdarza³a
siê te¿ czerwona, o szczególnie piêknym odcieniu, i nawet dzi-
siaj da³bym sobie g³owê uci¹æ, ¿e ta czerwona mia³a silniejszy
aromat i by³a znacznie lepiej gazowana.
Sta³em wiêc na cementowej podmurówce sklepu Cyrsona
i patrz¹c w ciemnozielone szk³o butelki, chcia³em odgadn¹æ,
jaka to bêdzie oran¿ada ¿ó³ta czy czerwona, gdy w kurzu uli-
cy zobaczy³em ch³opaków ci¹gn¹cych w stronê pruskich koszar.
Na czele maszerowa³ Piotr z prawdziw¹ pi³k¹ pod pach¹ i przy-
65
pomnia³em sobie, ¿e dzisiaj mielimy w³anie wypróbowaæ tê
pi³kê, któr¹ Piotr dosta³ wczoraj od bogatego wujka. Skórzana
pi³ka to nie byle co, do tej pory gralimy gumow¹, która nie
wytrzymywa³a d³u¿ej ni¿ miesi¹c, a teraz, dziêki wujowi Pio-
tra, moglimy poczuæ siê jak prawdziwi zawodnicy. Zbli¿ali siê
do mnie i ju¿ z daleka s³ysza³em ich krzyki: czerwona!, ¿ó³-
ta!, czerwona!, ¿ó³ta, mówiê ci, ¿e czerwona!, a w³anie
¿e nie, bo ¿ó³ta! a kiedy podwa¿y³em kciukiem drut sprê¿y-
ny i gdy podskoczy³ porcelanowy korek z gumow¹ uszczelk¹,
wszyscy wrzasnêli: czerwona! czerwona! i pilimy czerwon¹
oran¿adê, ka¿dy po ma³ym ³yku, jak zawsze, gdy któremu
z nas uda³o siê sprzedaæ butelki albo zosta³a reszta z pieniêdzy
na zakupy.
Oni poszli na boisko, a ja musia³em zanieæ matce w³oszczyznê
i kiedy ju¿ pêdzi³em po schodach w dó³, wybiegaj¹c z klatki, zo-
baczy³em Weisera i Elkê id¹cych chodnikiem w stronê Oliwy. Co
mnie tknê³o, tak samo jak wtedy, tego dnia, gdy z Szymkiem
i francusk¹ lornetk¹ ledzilimy ich z wiaduktu obok lotniska.
I chocia¿ pod rêk¹ nie mia³em Szymka ani jego lornetki, posta-
nowi³em iæ za nimi.
Nasza ulica, tak samo jak dzisiaj, bieg³a d³ugim ³ukiem rów-
nolegle do oddalonej o jakie dwiecie metrów linii tramwajo-
wej i dopiero ko³o muru zajezdni skrêca³a ostro w lewo, obok
jednego z zerwanych mostów nieistniej¹cej linii kolejowej.
W mylach podawa³em pi³kê na lewe skrzyd³o do Szymka, a on
pêdzi³ jak burza, kiwaj¹c obroñców na lewo i prawo, ale z oczu
nie spuszcza³em Weisera i Elki, którzy znikli na zakrêcie za
wykruszonym filarem akurat w czasie dorodkowania i strza³u.
Przyspieszy³em kroku, ¿eby zd¹¿yæ na ewentualn¹ dobitkê
i ¿eby nie zgubiæ tych dwojga, ale zamiast dobitki by³ róg,
a Weiser z Elk¹ czekali na mnie w³anie za tym filarem.
66
IZABELA KOZ£OWSKA Szklana kongregacja, 1999
Wcale nie musisz nas szpiegowaæ powiedzia³a Elka, pa-
trz¹c to na mnie, to znów na Weisera. Jak chcesz, to chod
z nami, on siê zgadza i znowu przechyli³a g³owê w jego kie-
runku.
Przysta³em na to, choæ Szymek w tym czasie r¹ba³ pewnie
nastêpnego gola. Wyobrazi³em sobie jednak Weisera sam na
sam z dzikim jaguarem bez prêtów klatki albo ca³¹ nasz¹ trójkê
pod lni¹cym kad³ubem i³a na skraju startowego pasa i dreszcz
przeszed³ mnie od takich przypuszczeñ.
Ale Weiser nigdy siê nie powtarza³, przynajmniej wtedy, gdy
móg³ go ogl¹daæ który z nas. Mo¿liwe, ¿e z Elk¹ by³o inaczej,
nawet na pewno, tylko ¿e z Elk¹ Weiser przebywa³ ca³y czas,
a z nami tylko wtedy, kiedy zechcia³. A tego dnia zechcia³ (nie
wiem, naturalnie, dlaczego), ¿ebym poszed³ razem z nimi, cho-
cia¿ nie by³o dzikich zwierz¹t ani hucz¹cego samolotu. By³o zwy-
czajne zwiedzanie ró¿nych miejsc, z pocz¹tku nawet trochê nud-
ne, bo dla mnie nie wszystko, co wtedy Weiser mówi³, a mówi³
w³aciwie tylko do Elki, nie wszystko to by³o do koñca zrozumia-
³e i jasne. Na ulicy Polanki stan¹³ przed jednym z tych starych
domów, o których mówi³o siê, ¿e mieszkali tu bogaci Niemcy.
I taka by³a rozmowa pomiêdzy nim a Elk¹:
O, widzisz, a tu mieszka³ kiedy Schopenhauer i pod tymi
kasztanami chodzi³ jesieni¹ na spacery.
A kto to by³ Schopenhauer? pyta Elka.
To by³ wielki niemiecki filozof, bardzo s³awny.
Ojej, to ciekawe, ale czym zajmuje siê w³aciwie filozof? No,
co on robi, ¿e jest taki s³awny?
Nie ka¿dy filozof jest s³awny tak jak on odpowiada
Weiser.
Ale co robi taki filozof? niecierpliwi siê Elka. S³awny czy
nie, musi co robiæ, nie?
68
Filozof wszystko wie o ¿yciu, rozumiesz? I wie, jakie to ¿ycie
jest, to znaczy dobre czy z³e. Wie tak¿e, dlaczego gwiazdy nie
spadaj¹ na Ziemiê, a rzeki p³yn¹ przed siebie. I jeli chce, to
pisze o tym w ksi¹¿kach, a ludzie mog¹ to czytaæ.
Wszystko? pyta z niedowierzaniem Elka.
Wszystko odpowiada Weiser. O mierci te¿ filozof wie
bardzo du¿o.
O mierci?
No, jak siê umiera koñczy Weiser. Bo filozof musi o tym
myleæ, nawet kiedy chodzi na spacery pod kasztanami.
I kiedy bylimy ju¿ dalej, obok nastêpnego domu, który wy-
gl¹da³ trochê jak dwór, cofniêty od ulicy ze trzydzieci metrów
w stronê lasu, i kiedy mija³em prowadz¹c¹ do niego lipow¹
alejê obok wywalonej bramy, Elka zapyta³a jeszcze:
A ty jeste filozofem, tak?
Nie odpowiedzia³ Weiser. Dlaczego mia³bym byæ?
To sk¹d wiesz to wszystko? doda³a szybko.
Wiem od dziadka wyjani³ równie prêdko. Mój dziadek
jest najwiêkszym na wiecie filozofem, ale nie pisze ksi¹¿ek.
Tak, zdaje siê, skoñczy³ tê odpowied Weiser. Niczego chyba
nie omin¹³em, niczego, co dzisiaj dla mnie by³oby istotne, ale
gdy przypominam sobie tê odpowied, to czujê takie same ciarki
biegaj¹ce po plecach, jak wówczas, gdy i³ podnosi³ czerwon¹
sukienkê Elki w krzakach ¿arnowca albo kiedy Weiser poskromi³
czarn¹ panterê, lub kiedy w piwnicy nieczynnej cegielni zrobi³
to, od czego w³osy stawa³y nam na g³owie. Nie wiedzia³em, czy
dziadek Weisera oprócz szycia na maszynie zajmowa³ siê jesz-
cze czymkolwiek, a w szczególnoci filozofi¹. Wiêc jak to by³o?
W oliwskiej katedrze Weiser pokaza³ nam gotyckie sklepienia
i wielkie organy, objaniaj¹c, do czego s³u¿¹ anio³om mosiê¿ne
tr¹by, trochê podobne do szabel, bo wykrzywione i d³ugie. A kie-
69
dy stanêlimy na mostku w parku, obok starego spichlerza, ¿eby
popatrzeæ, jak w umykaj¹cej spod naszych stóp wodzie odbijaj¹
siê wie¿e katedry, Elka zapyta³a, czy okoñ, który pomyka³ miê-
dzy wodorostami, mo¿e co powiedzieæ. By³o to g³upie pytanie,
akurat w stylu Elki, bo niby dlaczego okoñ mia³by co mówiæ na
ka¿dej prawie lekcji przyrody M-ski nakazywa³ nam, ¿ebymy
siedzieli cicho jak ryby a jeli ju¿ nawet, to do kogo ten okoñ
po³yskuj¹cy w s³oñcu mia³by mówiæ do nas czy te¿ do swoich
rybich krewnych? tak pomyla³em wówczas, ale Weiser odpo-
wiada³ z ca³¹ powag¹. Opowiada³ w³aciwie, a nie odpowiada³,
i znów by³o o dziadku, najwiêkszym filozofie, który przed wojn¹
wcale nie zajmowa³ siê krawiectwem, tylko jedzi³ po wsiach
jako wêdrowny szklarz i gdy zarobi³ ju¿ du¿o pieniêdzy, to szed³
w góry i rozmawia³ tam ze wszystkim, co stworzy³ Bóg ptakiem,
kamieniem, wod¹, ryb¹, ob³okiem, drzewem i kwiatem. Tak
by³o wed³ug s³ów Weisera, a ja sta³em oparty o sêkat¹ porêcz
mostu, rozdziawiaj¹c, jak to siê mówi, gêbê, sta³em i spogl¹da-
³em to na niego, to znów na widniej¹ce za wie¿ami katedry stoki
Pacho³ka. Bo przecie¿ nigdy wczeniej nie by³em w prawdzi-
wych górach, wiêc kiedy Weiser mówi³, ¿e jego dziadek w tych
górach spêdza³ nieraz pó³ roku, to wyobra¿a³em sobie pana
Weisera poród bukowych drzew na tej w³anie górze, z uchem
przytkniêtym do ziemi albo strumienia, bez drucianych okula-
rów i centymetra przewieszonego przez szyjê. Tak, dzisiaj nicze-
go nie jestem pewny. Byæ mo¿e Weiser zmyli³ tê historiê
z dziadkiem od pocz¹tku do koñca, ale nawet jeli ze³ga³ w sobie
tylko wiadomym celu, to obraz ten, obraz pana Weisera z uchem
przytkniêtym do ziemi na wzgórzu Pacho³ek za katedr¹, jest
jednym z najpiêkniejszych, jakie darowa³o mi ¿ycie.
A póniej dwójk¹ pojechalimy do Wrzeszcza i Weiser wy-
siad³ specjalnie po to, ¿eby pokazaæ Elce jeszcze jeden dom,
70
tym razem nie filozofa, ale Schichaua, który przed wojn¹, kiedy
ta czêæ miasta nazywa³a siê Langfuhr, by³ w³acicielem stoczni
i musia³ mieæ pewnie strasznie du¿o pieniêdzy, bo dom by³
rzeczywicie ogromny, mia³ kilka wejæ i okr¹g³ych wie¿yczek,
które Elce podoba³y siê najbardziej.
Zupe³nie jak w bajce mia³a siê do Weisera, pokazuj¹c
palcem wie¿yczkê z oknem. Tam chcia³abym mieszkaæ pilno-
wana przez smoki, a ty by przyszed³ i uwolni³ mnie z r¹k z³ego
czarnoksiê¿nika. Albo nie, ty by najlepiej by³ Merlinem i mê-
czy³ mnie okropnie, zamienia³ w ¿abê albo ropuchê, albo
w paj¹ka, a ja bym strasznie p³aka³a i nikt by mnie nie uwolni³.
Elka papla³a swoje trzy po trzy, Weiser nie mówi³ nic, a ja
zastanawia³em siê, dlaczego taki Schichau i jemu podobni bo-
gacze budowali takie dziwne domy. Na co im by³y te nieprak-
tyczne wie¿yczki, te zawijasy, esy-floresy, te szpiczasto zakoñ-
czone dachy, balkoniki i galeryjki. I pomyla³em wtedy, ¿e to
pewnie z nudów, bo kiedy M-ski na lekcjach przyrody opowia-
da³ nam o wyzysku i walce klasowej, to w³anie tak wyra¿a³ siê
o bogaczach ¿e z nudów robili najgorsze rzeczy: strzelali do
robotników, zabierali im ¿ony i córki, i w ogóle byli zdegenero-
wani i niemoralni, bo nic nie mieli do roboty. Na szczêcie nie
muszê dzisiaj przypominaæ, co M-ski uwa¿a³ za dobre i moral-
ne, ale wtedy wyobrazi³em sobie Schichaua, jak siedzi w swoim
gabinecie, gruby, t³usty, zlany potem, pali cygaro, a za oknem,
Jakow¹ Dolin¹, bo tak siê ta ulica domów z wie¿yczkami nie-
winnie nazywa za oknem wiêc maszeruj¹ nasi ojcowie i pie-
waj¹: Gdy naród do boju wyruszy³ z orê¿em, pan Schichau za
podnosi palcami grubymi jak serdelki s³uchawkê z³otego tele-
fonu i wzywa policjê, bo on, pan Schichau, ma ju¿ dosyæ wrza-
sków za oknem swojej willi i czas z tym zrobiæ porz¹dek. Nasi
ojcowie nigdy wprawdzie nie maszerowali przed domem pana
71
Schichaua Jakow¹ Dolin¹ i nie piewali: Gdy naród do boju,
ale w siedemdziesi¹tym roku szli obok Komitetu Partii i pie-
wali: Wyklêty powstañ ludu ziemi, powstañcie, których drê-
czy g³ód. A Piotr wyszed³ na ulicê zobaczyæ, co siê dzieje i do-
sta³ kul¹ w g³owê. Ale to inna historia, ca³kiem ju¿ z Weiserem
niezwi¹zana.
Spod domu Schichaua wrócilimy na przystanek tramwajo-
wy i Weiser zawióz³ nas do Gdañska. Do dzisiaj zastanawiam
siê, czy tak¹ marszrutê mieli zaplanowan¹, czy te¿ zmieni³ co
ze wzglêdu na moj¹ obecnoæ. A mo¿e w ogóle nie by³o ¿adnej
marszruty, ¿adnego planu i po prostu Weiser w³óczy³ siê tego
dnia z Elk¹ tak sobie, ¿eby jej co pokazaæ, dla zabicia czasu?
Nie wierzê w to za bardzo, nie mam jednak¿e sensownej odpo-
wiedzi. Nie wiem te¿, sk¹d Weiser czerpa³ swoje wiadomoci,
które zw³aszcza wtedy wydawa³y mi siê przera¿aj¹co g³êbokie.
Bo kiedy pokazywa³ nam budynek Poczty Polskiej, nie mo-
g³em wyjæ z podziwu, sk¹d on to wszystko wie.
O, tutaj sta³a niemiecka pancerka pokazywa³ rêk¹. A tu-
taj atakowali ¿o³nierze miotaczami ognia, a tam dalej sta³y
ckm-y, a st¹d, w tym miejscu z dachu zlecia³ niemiecki ¿o³nierz,
trafiony przez pocztowca w g³owê, a têdy ich wyprowadzali
i mówi³ to wszystko bardzo swobodnie, jakby tu by³ na miejscu
i widzia³ na w³asne oczy tê pancerkê, miotacze ognia i ckm-y.
A kiedy bylimy na D³ugim Targu, opowiedzia³ nam, w któ-
rym miejscu sta³ Parteigenosse Gauleiter Forster, kiedy ob-
wieszcza³ przy³¹czenie naszego miasta do Tysi¹cletniej Rze-
szy. Tego przecie¿ nie móg³ dowiedzieæ siê od dziadka ani
z ¿adnego podrêcznika historii, bo historycy, nawet najbardziej
skrupulatni, nie zajmuj¹ siê takimi sprawami. I ¿aden z nich
s³owem nie wspomina, w jakim miejscu Fryderyk Wielki, polu-
j¹c w oliwskich lasach, wówczas zatrzyma³ siê dla odpoczynku.
72
Ju¿ wówczas, siedz¹c w sekretariacie szko³y, wiedzia³em, ¿e
Weiser ze szczególnym upodobaniem tropi³ niemieckie lady,
ale co by³o tego przyczyn¹, nie mog³em dociec wtedy i nie
mogê teraz, gdy przypominam sobie jego zbiór znaczków albo
sk³ad broni w nieczynnej cegielni i wybuchy w dolince za strzel-
nic¹. Bo zardzewia³y schmeiser, który podarowa³ nam na brê-
towskim cmentarzu, kiedy Szymek mia³ rozpoczynaæ egzeku-
cjê, i którego nie moglimy od¿a³owaæ po ucieczce wariata
w ¿ó³tym szlafroku, ten schmeiser to by³ marny odpadek z jego
kolekcji, jak okaza³o siê póniej, kiedy wytropilimy Weisera
i Elkê w ich kryjówce.
Tymczasem z D³ugiego Targu wrócilimy do tramwaju i gdy
trzês¹cy siê wóz unosi³ nas w kierunku Wrzeszcza, znów myla-
³em o nowej pi³ce Piotra, o podaniach Szymka i o tym, czy jesz-
cze tego popo³udnia zagramy na murawie obok pruskich koszar.
I rzeczywicie gralimy tego popo³udnia, tylko ¿e nie by³ to
zwyczajny mecz, bo gdyby by³ zwyczajny tak jak wszystkie
i gdyby nie wi¹za³ siê z Weiserem, nie wspomina³bym o nim.
Ale po kolei.
Kiedy ja w³óczy³em siê z Weiserem i Elk¹, ch³opcy grali na
murawie obok pruskich koszar, rozkoszuj¹c siê uderzeniami
w prawdziw¹, skórzan¹ pi³kê. To od niej w³anie zaczê³y siê
nieszczêcia tego dnia jeszcze raz powtórzê, ¿eby nie by³o
w¹tpliwoci nieszczêcia tego dnia, a nie nieszczêcia w ogóle.
Gdzie po godzinie gry na boisko przyszli wojskowi. To znaczy,
nie ¿o³nierze w mundurach, tylko ch³opacy, których ojcowie
byli wojskowymi i którzy mieszkali w nowych blokach za kosza-
rami. Zgrywali wa¿niaków, a przede wszystkim byli od nas tro-
chê starsi i lepiej ubrani. Pewnie dlatego ¿e ich matki mia³y
pralki i w³asne ³azienki, nie tak jak u nas, bo u nas, jak wspomi-
na³em, by³a jedna ³azienka na ca³e piêtro, a pralkê mia³ wtedy
73
tylko ojciec Leszka ¯wire³³y. Wiêc tamci byli wa¿niakami, ale
takiej pi³ki jak my nie mieli i oczy im rozb³ys³y po¿¹dliwie.
Najpierw stali z boku i patrzyli, jak rozgrywamy pi³kê, i co chwi-
la przeszkadzali, rzucali kamykami albo miali siê g³ono, ¿e
niby po co nam taka pi³ka, skoro nie umiemy graæ. Pokrzykiwa-
li, ¿e lepiej dadz¹ nam zwyk³¹ szmaciankê, bo szkoda dobrej
pi³ki na nasze nogi. To rozeli³o Szymka, wiêc podszed³ do ich
herszta i powiedzia³, ¿eby zagrali z nami, to zobaczymy. Ale
tamci byli sprytni.
Zgoda odpowiedzieli ale jak przegracie, to pi³ka nasza.
Nasi zgodzili siê i Piotr te¿ siê zgodzi³, bo tu nie chodzi³o tyl-
ko o pi³kê, ale o honor, jak na wojnie.
Wybrano sk³ady po szeciu plus bramkarz i ustalono, ¿e
mecz bêdzie prawdziwy, to znaczy w dwóch po³owach, jedna
do obiadu, a druga po po³udniu, jak siê trochê och³odzi. I cho-
cia¿ Szymek dwoi³ siê i troi³, Piotr przechodzi³ samego siebie,
a Sta Ostapiuk podawa³ Krzykowi celnie jak nigdy dot¹d, woj-
skowi wygrali pierwsz¹ po³owê cztery do jednego.
W³anie kiedy wraca³em do domu, przechodz¹c obok beto-
nowego okr¹glaka, na którym od miesiêcy szarza³y strzêpki
tych samych afiszy, zobaczy³em, jak wlekli siê przygnêbieni,
bez nadziei na zwyciêstwo w drugiej po³owie. Szymek powie-
dzia³ mi, o co chodzi.
Po obiedzie wrócilimy na murawê, gdzie pas³a siê krowa,
wyjadaj¹c kêpy zeschniêtej trawy. Tamci przyszli trochê pó-
niej, ale pewni, ¿e maj¹ pi³kê w garci. Zaczêlimy graæ. Piotr
przerzuci³ pi³kê d³ugim podaniem na lewe skrzyd³o do Leszka,
ten przeszed³ dwóch wojskowych i zbli¿a³ siê do ich pola karne-
go, ale obroñca odebra³ mu j¹ i pos³a³ potê¿nym kopem na
nasz¹ po³owê, gdzie mielimy tylko Krzyka, naszego bramka-
rza i czterech tamtych. Kiwnêli go i ju¿ pêdzili pod nasz¹ bram-
74
kê, a w sekundê póniej by³o 5:1. Szymek nic nie mówi³, a Piotr
mia³ ³zy w oczach, bo oprócz honoru traci³ coraz wyraniej swoj¹
pi³kê, któr¹ dosta³ od bogatego wuja.
I wtedy sta³o siê co nieoczekiwanego, co, co w³aciwie nie
mia³o prawa siê wydarzyæ. Z ma³ego pagórka zszed³ do nas
Weiser, którego zobaczylimy dopiero teraz, i powiedzia³, ¿e
wygramy ten mecz, jeli on zagra z nami i jeli bêdziemy we
wszystkim s³uchaæ jego rozkazów. Szymek by³ kapitanem i za-
waha³ siê, ale nie by³o czasu na rozmylania, bo wojskowi zaczy-
nali przynaglaæ.
Teraz zaczê³o siê wspania³e widowisko i chocia¿ nie mielimy
stu tysiêcy kibiców ani nawet jednakowych koszulek, a Krzysiek
i ja gralimy boso, to ka¿dy trener popad³by w absolutny za-
chwyt. Bo to nie by³a zwyk³a gra, zwyk³e kopanie, podawanie,
kiwanie, strzelanie, to by³ prawdziwy poemat z piêcioma aktora-
mi w roli g³ównej i narratorem wszechwiedz¹cym, którym oka-
za³ siê Weiser. Przede wszystkim poustawia³ nas jak nale¿y i nie
biegalimy odt¹d za pi³k¹ w kupie. A wiêc na lewym skrzydle
Szymek, na prawym ja, w rodku Weiser, a trochê za nim, cof-
niêty parê metrów, Piotr. W obronie, na naszej po³owie zostali
Krzysiek Barski i Leszek ¯wire³³o, a na bramce jak zawsze stró¿o-
wa³ Janek Lipski, w przyd³ugim, kolejarskim podkoszulku taty.
Przez pierwsze parê minut zza linii autowej krzywi³ siê na te
zmiany Sta Ostapiuk, bo musia³ ust¹piæ miejsca Weiserowi ale
tylko przez kilka minut, do pierwszej bramki. Wr¹ba³ j¹ wojsko-
wym Szymek, po tym jak z prawego skrzyd³a poda³em Weiserowi,
a ten kiwn¹³ dwóch tamtych i zamiast iæ od razu na bramkarza,
zmyli³ go, wyk³adaj¹c piêt¹ pi³kê do ty³u na strza³, co natych-
miast poj¹³ i wykona³ cudnie Szymek. By³o 5:2.
Ale to dopiero pocz¹tek. Bo Weiser ku naszemu zdziwieniu
gra³ doskonale, a jeszcze lepiej kierowa³ nami na boisku i nic
75
nie uchodzi³o jego uwadze. Kiedy wchodzi³ na po³owê wojsko-
wych, najpierw zwleka³ i zwalnia³ grê, czekaj¹c, a¿ otocz¹ go
zwabieni pozorn¹ bezradnoci¹. Wtedy, jakby siê z nimi bawi³,
wyrzuca³ pi³kê podbiciem, a nastêpnie podawa³ g³ow¹ na lewe
albo prawe skrzyd³o, krzycz¹æ do Szymka albo do mnie: teraz!
teraz!, my za tylko czekalimy na tak¹ sposobnoæ, ¿eby szyb-
ko do³o¿yæ wojskowym nastêpne gole. Trzeci¹ bramkê wrzepi-
³em ja, z takiego w³anie podania, a czwart¹ w³adowa³ Piotr,
kiedy Weiser najpierw poda³ do Szymka, ten z powrotem do
niego, a Weiser podobnie jak przy drugiej, pêdz¹c na bramkê,
wy³o¿y³ pi³kê na strza³ do ty³u, tym razem Piotrowi, który nie
zmarnowa³ okazji. Pi¹ta, wyrównuj¹ca bramka pad³a z bezpo-
redniego rzutu wolnego i tu Weiser pokaza³, co umie, bo pi³ka
poszybowa³a dos³ownie centymetr nad g³owami muru wojsko-
wych i wlecia³a miêdzy drewniane s³upki na oczach bezradne-
go bramkarza. Elka szala³a, krzycz¹c i wymachuj¹c rêkami,
a Sta Ostapiuk tañczy³ obok niej zwariowany taniec kibica
i pokazywa³ nam kciuk wzniesiony do góry.
Do koñca meczu pozostawa³o jeszcze piêæ minut, ale Weiser
uspokaja³ nas ruchami rêki. Czeka³ najwyraniej na swoj¹
chwilê, czeka³ na swój popisowy numer i choæ gra³ z nami je-
den jedyny raz, to póniej d³ugo jeszcze mówilimy o numerze
Weisera. Na czym to polega³o? Piotr, który znalaz³ siê nieocze-
kiwanie na lewym skrzydle obok Szymka, wy³uska³ pi³kê z nóg
wojskowego i dorodkowa³, tyle tylko ¿e trochê przedobrzy³
i Weiser, nie wiem jakim sprintem, nie doszed³by do koz³uj¹cej
pi³ki, bo brakowa³o mu ca³e pó³ metra. Wiêc skuli³ siê, sprê¿y³
i w biegu zrobi³ salto, a kiedy jego sylwetka znalaz³a siê w pozy-
cji pionowej, to znaczy, jego rêce prawie dotyka³y trawy, a nogi
stercza³y w górze jak tyczki do fasoli, wtedy jedn¹ z tych tyczek
kopn¹³ z ca³ej si³y pi³kê i miêkko szurn¹³ na trawê. To by³a
76
nasza szósta, zwyciêska bramka. Elka wy³a ze swojego miejsca,
a wojskowi do koñca meczu bali siê naszej pi³ki.
A kiedy skoñczy³ siê czas i nic nie mog³o ich uratowaæ, pod-
szed³ do nas ten najwy¿szy dryblas, mówi¹c:
I tak jestecie gnojki, s³yszycie, i tak jestecie band¹ mier-
dz¹cych gnojków!
A my szukalimy Weisera, ¿eby obnieæ go naoko³o boiska.
Ale on przesta³ siê nami interesowaæ, jakby rzeczywicie nigdy
nie obchodzi³a go pi³ka, w³o¿y³ spodnie i poszli z Elk¹ w stronê
domu.
Herszt wojskowych tymczasem chwyci³ Piotrowy skarb i prze-
szed³ z nim w stronê krzaku, gdzie mieli z³o¿one ubrania. B³yska-
wicznie wyj¹³ z chlebaka nó¿, przedziurawi³ nam pi³kê i rzuci³
w nasz¹ stronê, krzycz¹c:
Macie to swoje gówno!
A jego kolesie miali siê z tego, co powiedzia³, ryczeli po pro-
stu ze miechu i powtarzali gówno i gnojki, jakby ju¿ nic
innego nie mogli wymyliæ. Stalimy bezradni, bo tamtych
z kibicami by³o dwa razy wiêcej, a w dodatku, co by³o widaæ, ja-
dali lepsze obiady ni¿ my. Spojrza³em w stronê, gdzie powi-
nien byæ Weiser, i wszyscy tak samo odwrócili g³owy w tamtym
kierunku, bo nagle zrozumielimy, ¿e jedyn¹ osob¹, mog¹c¹ tu
co poradziæ, by³ w³anie on, chudy i przygarbiony lekko Weiser,
który nigdy nie gra³ z nami w pi³kê ani nie p³ywa³ w Jelitkowie.
Ale on znikn¹³ ju¿ za koszarami, bo có¿ mog³y go obchodziæ
nasze porachunki? Zakoñczy³ wystêp i jak prawdziwy artysta
wzgardzi³ poklaskiem t³umu, odchodz¹c ze sceny. Nam pozo-
stawi³ gorzkie okruchy swojej s³awy.
Takim go widzê dzisiaj zagra³ wcale nie z powodu pi³ki Pio-
tra ani tym bardziej naszego honoru, on zagra³ wtedy, aby po-
kazaæ nam, ¿e potrafi to robiæ lepiej i ¿e we wszystkim jest od
77
nas lepszy. Nie chodzi³o mu zapewne o zwyk³e przechwa³ki,
wygl¹da³o to raczej na zdanie: No i co? Mówilicie, ¿e nie
umiem graæ w pi³kê, bo nigdy nie ugania³em siê z wami na
boisku. No to sobie popatrzylicie. A gdyby kto z nas zapyta³,
czy zagra z nami jeszcze, pewnie powiedzia³by: To mnie
zupe³nie nie interesuje. Podejrzewam, ¿e w tym, które mu
przypisujê, kry³a siê spora czêæ jego natury.
78
bardzo prosta, ¿e Weiser unosi³ czerwon¹ sukienkê Elki za po-
rednictwem lni¹cego kad³uba samolotu, bo nie chcia³ tego
robiæ sam, widocznie by³o to dla niego zbyt proste, a mo¿e zbyt
prostackie. I kiedy drzwi gabinetu otworzy³y siê i wypucili
z niego nareszcie Szymka, zobaczy³em raz jeszcze srebrne ciel-
sko i³a nad krzakami ¿arnowca, uniesione kolana Elki, jej pod-
nosz¹ce siê i opadaj¹ce biodra, pomiêdzy którymi falowa³a
trójk¹tna czarnoæ i miêkkoæ, i przypomnia³em sobie jej twarz
z otwartymi ustami, jakby przekrzykiwa³a straszny huk l¹duj¹-
cej maszyny.
Nie powiedzia³em, zdaje siê, do tej pory, ¿e Elka odnalaz³a
siê póniej i ¿y³a d³ugo wród nas, zanim wyjecha³a na sta³e do
Niemiec. Ale ani wówczas, ani póniej, gdy pisa³em do niej li-
sty, ani nawet wtedy, gdy pojecha³em do Niemiec tylko po to,
¿eby siê z ni¹ zobaczyæ nigdy nie powiedzia³a nic na temat
Weisera ani tego, co wydarzy³o siê ostatniego dnia nad Strzy-
¿¹. Nie powiedzia³a, a lekarze t³umaczyli jej uparte milczenie
szokiem psychicznym, czêciow¹ amnezj¹ i tak dalej. I tylko ja
wiedzia³em i wiem, ¿e to nie jest prawda. Bo w³anie Elka musi
wiedzieæ, kim by³ albo jest w dalszym ci¹gu Weiser. Jej milcze-
nie, do dzisiaj, kiedy znów piszê listy do Mannheim, niepo-
mny tego, co zasz³o miêdzy nami podczas mojej wizyty, jej
uparte milczenie wiadczy o tym wymownie. Tak, kiedy przy-
pominam sobie Weisera w piwnicy nieczynnej cegielni, nawet
dzisiaj w³osy staj¹ mi na g³owie. Bylimy tam tylko raz, Elka za
asystowa³a mu przy tym zapewne wiele razy. I wszystkie wybu-
chy w dolince za strzelnic¹ by³y, zdaje siê, tak¿e dla niej.
Ale nie piszê o Weiserze ksi¹¿ki, która mog³aby zaczynaæ siê
od sceny w nieczynnej cegielni. Nie wyjaniam tylko fakty
i okolicznoci i dlatego Szymek siada teraz na sk³adanym krze-
le obok mnie, a ja s³yszê swoje nazwisko:
79
Heller, teraz ty i wstajê powoli, z obola³¹ nog¹, idê w kie-
runku drzwi obitych pikowan¹ cerat¹, idê i bojê siê M-skiego,
a w³aciwie tortur, które zastosuje w tej kolejce przes³uchania.
Mê¿czyzna w mundurze rozpi¹³ dwa guziki niebieskiej bluzy
i zobaczy³em, ¿e pod spodem ma siatkowy podkoszulek, spod
którego przez ma³e oczka wy³a¿¹ gêste, czarne w³osy. Zaraz
przypomnia³em sobie szympansa z oliwskiego zoo, z takimi sa-
mymi k³akami na piersiach, i pomyla³em, jakby to by³o zabaw-
nie zobaczyæ tam zamiast niego sier¿anta milicji, jak sypie pia-
skiem w publikê, wcieka siê i od czasu do czasu sika w pierwsze
rzêdy rozbawionych ludzi. Umiechn¹³em siê wiêc do niego,
a on wzi¹³ to za dobr¹ monetê, bo zrewan¿owa³ mi siê równie¿
umiechem i pokazuj¹c rêk¹ krzes³o, powiedzia³:
Proszê, mo¿esz usi¹æ.
M-ski ³ypa³ podejrzliwie w moj¹ stronê, dyrektor za mani-
pulowa³ d³oñmi wokó³ swego krawata, który teraz nie przypo-
mina³ ju¿ kokardy jakobiñskiej ani szalika, tylko mokr¹ szmatê,
nie najlepiej wy¿êt¹ i wykrêcon¹.
Chcemy wiedzieæ wszystko o wybuchach za strzelnic¹ roz-
pocz¹³ M-ski. Ile ich by³o i w jakich dniach. Sk¹d wasz kolega
mia³ materia³ wybuchowy do eksplozji. Co to by³o trotyl?
proch? Sk¹d to bra³ z ³usek? z niewypa³ów? I chcemy, ¿eby
nam opowiedzia³ jeszcze raz o tym ostatnim wybuchu, kiedy
Weiser i wasza kole¿anka zginêli. Niczego siê nie bój, powiedz
prawdê. Czy nie znalelicie mo¿e kawa³ka koszuli albo cia³a
gdzie w okolicy? A mo¿e na którym z drzew?
Wszystkie te pytania M-ski zadawa³ szybko i by³y one jak
tematy w uwerturze nastêpowa³y naraz, jedno po drugim. Bo
w³aciwe przes³uchanie mia³o siê dopiero rozpocz¹æ.
Tak westchn¹³ mê¿czyzna w mundurze. No wiêc, po-
wiedz nam, kiedy by³ pierwszy wybuch? Kiedy to by³o?
80
Gdzie na pocz¹tku sierpnia, proszê pana odpowiedzia³em.
A dok³adniej? wtr¹ci³ dyrektor.
Dok³adniej nie pamiêtam, ale na pewno na pocz¹tku
sierpnia, bo wtedy ksi¹dz proboszcz zaczyna³ nabo¿eñstwa.
Jakie znów nabo¿eñstwa?! podskoczy³ jak oparzony M-ski.
Jakie znów nabo¿eñstwa?! Pan s³yszy, dyrektorze? Czy oni
nigdy nie przestan¹? i znów zwróci³ siê do mnie wiêc jakie
to by³y nabo¿eñstwa?
Nabo¿eñstwa w intencji rolników i rybaków, proszê pana
odpowiedzia³em grzecznie. A w³aciwie na intencjê deszczu,
¿eby oczyci³ zatokê i obmy³ pola, bo by³a przecie¿ ogromna
susza, a proboszcz Dudak mówi³, ¿e to kara bo¿a za grzechy.
Czyje grzechy? wtr¹ci³ ten w mundurze.
No, za grzechy ludzkie nie bardzo wiedzia³em, co odpowie-
dzieæ. Proboszcz mówi³, ¿e ludzie odchodz¹ od Boga i wiêtej
wiary katolickiej, wiêc Bóg zes³a³ tê suszê jako znak, ¿eby siê lu-
dzie poprawili, bo jak nie...
No, no podchwyci³ dyrektor, przekrêcaj¹c jeszcze bardziej
krawat. Jak nie, to co?
Bo jak siê nie poprawi¹, to Bóg zrobi to samo z nami, to
samo co w Sodomie i Gomorze, spali miasta i ludzi i...
Dosyæ! wrzasn¹³ M-ski. Dosyæ! Pan s³yszy, sier¿ancie? To
jeszcze gorzej ni¿ redniowiecze, oni nie oszczêdzaj¹ nawet
dzieci, a my mamy w takich warunkach pracowaæ, co? Szkoda,
¿e tego nie s³ucha³ prokurator. To podpada chyba pod jakie
paragrafy!
Mê¿czyzna w mundurze przerwa³ mu ruchem rêki:
Musimy pracowaæ rzeczowo, towarzyszu M-ski, emocje s¹
najgorszym doradc¹ w takich sprawach. Zwróci³ siê znów
w moj¹ stronê. No wiêc, mówisz nam, kolego, ¿e to by³o na
pocz¹tku sierpnia, tak?
81
Tak, proszê pana, to by³o na pocz¹tku sierpnia potwier-
dzi³em.
Dobrze, a sk¹d dowiedzielicie siê, ¿e Weiser bêdzie co
takiego robi³?
On sam nam powiedzia³.
Jak to by³o?
Bawilimy siê w Brêtowie, a on przyszed³ i powiedzia³, ¿e
jak chcemy zobaczyæ co fajnego, to ¿ebymy poszli z nim,
i zaprowadzi³ nas do tej doliny za strzelnic¹.
A Winiewska? przypomnia³ sobie nazwisko Elki. Czy
by³a z nim wtedy Winiewska?
Tak, by³a. Ona z nim by³a wszêdzie.
Wszêdzie, to znaczy, gdzie jeszcze?
No tak, w ogóle, chodzi³a z nim wszêdzie, ja nie wiem, gdzie
jeszcze, ale oni chodzili zawsze razem.
Zobaczy³em, ¿e mundurowy odpina nastêpny guzik kurtki
i w³osy wy³a¿¹ mu jeszcze bardziej przez podkoszulkowe
oczka.
Dobrze powiedzia³ wiêc naturalnie poszlicie z nim,
a raczej z nimi, bo Winiewska by³a z Weiserem, i co by³o dalej?
Na miejscu Weiser powiedzia³, ¿e to bêdzie wybuch i ¿eby-
my go we wszystkim s³uchali, bo mo¿e byæ jakie nieszczêcie.
Kaza³ nam po³o¿yæ siê w okopie, a póniej robi³ co z tymi ka-
blami od... od...
Pr¹dnicy wtr¹ci³ mundurowy.
Tak, od pr¹dnicy, a potem powiedzia³ uwaga i pokrêci³
korbk¹, i nagle huknê³o, a my poczulimy, jak na g³owê spada
nam piasek z kawa³kami trawy.
I to wszystko?
Tak, bo Weiser schowa³ gdzie pr¹dnicê i powiedzia³, ¿e
mo¿emy ju¿ iæ do domu.
82
Zaraz... z tego, co mówisz, wynika, ¿e kiedy szlicie na miej-
sce wybuchu, Weiser nie mia³ ze sob¹ ³adunku, czy tak?
Tak, proszê pana, bo on za ka¿dym razem, kiedy szlimy
ogl¹daæ wybuch, tê minê mia³ ju¿ zakopan¹ w ziemi, a przy
nas ³¹czy³ tylko druty z pr¹dnic¹, wiêc musia³ mieæ to przygo-
towane wczeniej.
Czyli zak³ada³ ³adunek i przewody, jak was nie by³o... rozu-
miem. Powiedz mi teraz, jak d³ugo le¿a³a mina od za³o¿enia do
wybuchu: godzinê, dwie, ca³y dzieñ?
Nie wiem odpowiedzia³em. Tego nie wiedzia³ nikt, pro-
szê pana, bo Weiser nie t³umaczy³ tych rzeczy, a na wybuch
zabiera³ nas zawsze w ostatniej chwili.
Mundurowy podrapa³ siê w g³owê i spogl¹da³ na dyrektora,
to znów na M-skiego.
No, dobrze, a nie korci³o was, ¿eby pójæ tam bez niego i zo-
baczyæ, czy nastêpny ³adunek jest mo¿e przygotowany?
Poczu³em jak z ust mundurowego, który mówi¹c ostatnie s³o-
wa, przechyli³ siê do mnie mocno, wyp³ywa cieniutk¹ stru¿k¹
zapach czosnku, taki sam jak ze s³oja kiszonych ogórków, choæ
tego lata by³o ich ma³o, podobnie jak kopru i czosnku, w ogrodzie
przylegaj¹cym do naszej kamienicy.
Nie, bo Weiser zakaza³ nam chodziæ tam bez niego i powie-
dzia³, ¿e ca³a dolina jest zaminowana.
I uwierzylicie mu?
On nigdy, proszê pana, nie k³ama³, a zreszt¹ ka¿dy wybuch by³
w innej czêci doliny i balimy siê, ¿eby na tak¹ minê nie stan¹æ.
Dyrektor gwa³townym ruchem rêki zamiast poluniæ swój
krawat, zacisn¹³ go wokó³ szyi.
Poznajesz to? mundurowy pokaza³ mi fotografiê czarnej
skrzynki z korbk¹ i przyciskiem, który wygl¹da³ na le przypa-
sowany do ca³oci uchwyt korkoci¹gu.
83
Tak, poznajê, to jest ta pr¹dnica, któr¹ Weiser zawsze
gdzie chowa³ po wybuchu.
A sk¹d j¹ mia³? szybko wtr¹ci³ M-ski.
Nie wiem, mo¿e znalaz³ j¹ razem z tym wszystkim w cegielni.
No w³anie, a co on mia³ w tej cegielni, co pokazywa³ wam,
kiedy tam chodzilicie?
My tam, proszê pana, nie chodzilimy, bo w cegielni Weise-
ra spotkalimy tylko raz.
Jak to by³o? podchwyci³ mundurowy.
Gdzie po drugim albo po trzecim wybuchu Elka przysz³a
do nas i powiedzia³a, ¿e jak chcemy mieæ prawdziwy automat,
to znaczy prawdziwy automat do zabawy, to mo¿emy z ni¹ iæ.
Nie powiedzia³a dok¹d i zaprowadzi³a nas do starej cegielni,
gdzie czeka³ Weiser i da³ nam wtedy zardzewia³y automat
i he³m niemiecki, bo my przez ca³y czas bawilimy siê w party-
zantów, wiêc Weiser powiedzia³, ¿e to dla nas. I nic wiêcej
nam nie pokaza³.
Zaraz... to w jakiej czêci cegielni bylicie wtedy?
Ko³o pieców, proszê pana, tam gdzie s¹ te wózki i szyny.
A nie wiedzielicie nic o piwnicy i arsenale, jaki tam zgro-
madzi³?
Nie, proszê pana, dopiero, jak zaczê³y siê poszukiwania i jak
milicja znalaz³a tê zawalon¹ piwnicê, dopiero wtedy us³yszeli-
my, co Weiser tam trzyma³.
A nie domylalicie siê niczego? Sk¹d na przyk³ad wzi¹³ pr¹d-
nicê albo mia³ proch do ³adunków? Nie pytalicie go? Ani razu?
Pytalimy, ale Weiser powiedzia³, ¿e he³m i automat to jest
nagroda za to, ¿e umiemy trzymaæ jêzyk za zêbami, a jak siê
do nas przekona tak w³anie powiedzia³: jak siê do nas prze-
kona, to dostaniemy co ekstra, ale tylko wtedy. Wiêc nie py-
talimy.
84
No, dobrze mundurowy by³ wyranie rozczarowany.
A Weiser nie bawi³ siê z wami w partyzantów?
Nie, proszê pana, jak siê nie by³o gdzie k¹paæ, chodzilimy
na cmentarz w Brêtowie i on przychodzi³ czasami, ale w wojnê
nigdy siê z nami nie bawi³.
Wojnê to on sobie robi³, ale gdzie indziej powiedzia³ M-ski,
a dyrektor pokiwa³ g³ow¹ i nic ju¿ nie powiedzia³.
A nie przysz³o wam na myl, ¿e o tym wszystkim trzeba
powiadomiæ kogo z doros³ych? kontynuowa³ mundurowy.
¯e to siê mo¿e le skoñczyæ dla was wszystkich?
Milcza³em przez chwilê, bo co na takie pytanie mog³em od-
powiedzieæ, zw³aszcza temu mundurowemu w podkoszulku
z siatki, mê¿czynie ow³osionemu jak Tarzan? W koñcu wy-
krztusi³em to, czego oczekiwa³:
Tak, teraz mylê, ¿e powinnimy to zrobiæ.
W³anie, dopiero teraz doda³ M-ski, ale mundurowy prze-
rwa³ mu:
Co wam przysz³o do g³owy, ¿eby ten stary automat i he³m
dawaæ do rêki zbieg³emu pacjentowi szpitala? Czy nie wiedzie-
licie, ¿e to psychicznie chory cz³owiek? Biega³ z tym po okolicy
i straszy³ ludzi. No, czyja to by³a sprawka?
To nie by³o tak, proszê pana. He³m i automat po zabawie, jak
ju¿ mielimy wracaæ do domu, chowalimy za ka¿dym razem
w pustej krypcie, w samym rogu cmentarza. A¿ raz przyszlimy,
no i nie by³o he³mu ani automatu. I dopiero póniej kto nam po-
wiedzia³, ¿e ten wariat lata po Brêtowie w naszym he³mie i z na-
szym automatem, ale jego samego nie widzielimy.
¯eby tylko o to chodzi³o westchn¹³ dyrektor, poluniaj¹c
krawat, który teraz przypomina³ kolorow¹ chustkê pani Korotko-
wej. ¯eby tylko o to chodzi³o, ch³opcy. Mój Bo¿e, co ja z wami
mam ale nie dokoñczy³, bo M-ski spojrza³ na niego gronie
85
i dyrektor umilk³ jak za dotkniêciem ró¿d¿ki, a mundurowy
pyta³ dalej:
Powiedz nam teraz, ile by³o tych wybuchów i czym ró¿ni³y
siê od siebie?
Zaraz... liczy³em w pamiêci. Wybuchów by³o razem
szeæ, za ka¿dym razem po jednym. By³y do siebie podobne
i tylko ten ostatni, o którym mówi³em ju¿ poprzednim razem,
tylko ten ostatni by³ bardzo silny, to znaczy silniejszy ni¿
wszystkie tamte.
Taaak mrukn¹³ mundurowy. No, dobrze, a teraz, kole-
go, jeszcze raz opisz dok³adnie, co wydarzy³o siê w dolinie tym
ostatnim razem.
Mówi³em wiêc tak jak poprzednio, gdy M-ski zrobi³ mi wyci-
skanie s³onia; mówi³em wolno, ¿eby niczego nie zmieniæ,
a tamci s³uchali uwa¿nie, jakby s³owa wybiegaj¹ce z moich ust
by³y robaczkami i jakby ka¿de z tych stworzeñ brali pod lupê,
ogl¹daj¹c je na wszystkie strony. A kiedy skoñczy³em na tym,
jak Elka i Weiser znikli na wzgórzu, co by³o zgodne z prawd¹,
wiêc kiedy skoñczy³em na tym, jak znikli na wzgórzu, M-ski nie
wytrzyma³ i wrzasn¹³:
Jak moglicie ich widzieæ, przecie¿ oni ju¿ wtedy nie ¿yli?!
Czy chcesz nam wmówiæ, ¿e widzielicie dwa duchy zmierzaj¹-
ce do nieba, co?!
I zbli¿y³ siê do mnie niebezpiecznie blisko, ale mundurowy
powstrzyma³ go i kaza³ mi podejæ do biurka, gdzie roz³o¿y³
wojskow¹ mapê, na której dolina zaznaczona by³a czarnymi
poziomicami.
Wy stalicie tutaj, obok wyrwy, tak?
Tak, proszê pana potwierdzi³em.
A góra, o której mówisz, to ta ciana doliny, tak?
Tak skin¹³em g³ow¹.
86
No, to dzieli³o was od podnó¿a wzniesienia dok³adnie sto
metrów, jak wiêc mo¿esz twierdziæ z ca³¹ pewnoci¹, ¿e to by³
Weiser i Winiewska? A mo¿e wam tylko zdawa³o siê, ¿e ich
widzicie, co? Mo¿e balicie siê pomyleæ, ¿e oni wylecieli
w powietrze? Kto, zdaje siê Korolewski, powiedzia³: o, id¹
tam pod górê i z tego strachu zobaczylicie ich, bo bardzo
chcielicie zobaczyæ, czy nie tak by³o? No, przyznaj siê wreszcie!
Milcza³em zaskoczony map¹ i jego dok³adnoci¹. Musia³o to
wygl¹daæ tak, jakbym przyznawa³ mu racjê, bo zaraz dokoñ-
czy³:
Z tego, co mówi³e, wynika, ¿e nie wiesz dok³adnie, gdzie
znajdowa³ siê Weiser i wasza kole¿anka w momencie wybuchu.
Powiedzia³e: Weiser kaza³ nam czekaæ obok modrzewiowego
zagajnika, a kiedy zobaczy³, ¿e jestemy, przeszed³ przez dolinê
i pomacha³ rêk¹ na znak, ¿e mamy siê ju¿ po³o¿yæ, zaraz po-
tem ziemia zadr¿a³a od eksplozji, a na g³owy posypa³ nam siê
piasek, tak powiedzia³e, tak?
Skin¹³em g³ow¹. Zapach czosnku by³ teraz wyraniejszy
i przysz³a mi ochota na kiszone ogórki.
No, to popatrz tu mundurowy o³ówkiem stukn¹³ w mapê.
Popatrz uwa¿nie. Najpierw stoicie obok modrzewiowego za-
gajnika, o tutaj. Weiser widzi was i stoi jakie dwadziecia
metrów dalej, o tu. Potem rusza w kierunku miny przeszed³
przez dolinê powiedzia³e, wiêc oddala siê od was w stronê
³adunku. Winiewskiej w tym czasie nie widzicie, bo ona idzie
o st¹d, za krzakami leszczyny. A teraz patrz uwa¿nie, bo to
najwa¿niejsze, Weiser, o st¹d, daje wam znak rêk¹ i le¿ycie, nie
podnosz¹c g³ów, wiêc nie mo¿ecie widzieæ, ¿e w tej samej
chwili podchodzi do niego wasza kole¿anka. I co siê dzieje?
Zaraz po znaku rêk¹ nastêpuje wybuch. A sk¹d Weiser kiwa³
rêk¹? Tak, to czerwone kó³ko oznacza miejsce eksplozji, tam
87
gdzie jest wyrwa. Weiser macha³ do was w³anie st¹d, z miej-
sca, gdzie za³o¿ona by³a mina. Bo by³o tak: Weiser najpierw
pomacha³ rêk¹ i kiedy ju¿ le¿elicie twarzami do ziemi, nachy-
li³ siê nad ³adunkiem, ¿eby sprawdziæ przewody. Potem chcia³
iæ ju¿ razem z Winiewsk¹ do pr¹dnicy, która by³a
o tu, tu
w³anie j¹ znalelimy, tylko ¿e tym razem ³adunek eksplodo-
wa³ sam, bez pokrêcenia korbk¹ i wciniêcia detonatora. Przy-
puszczalnie by³ to niewypa³, a nie mina skonstruowana przez
waszego kolegê. Przy poprzednich wybuchach sami to po-
twierdzilicie od znaku Weisera do detonacji up³ywa³y za-
zwyczaj dwie minuty. Mniej wiêcej tyle czasu potrzebowa³,
¿eby od ³adunku przejæ w bezpieczne miejsce, gdzie schowana
by³a pr¹dnica. Bo Weiser za ka¿dym razem, choæ ³adunki po³o-
¿one by³y w ró¿nych miejscach, robi³ tak samo. Najpierw dawa³
znak, ¿ebycie siê po³o¿yli... o tu albo tu, albo tu, nastêpnie spraw-
dza³ po raz ostatni pod³¹czenie przewodów do zapalnika bomby,
czy wszystko jest w porz¹dku, a potem szed³ do pr¹dnicy... tu
albo tu, albo tu, i dopiero wtedy krêci³ korbk¹ i wciska³ przycisk.
Tym razem sprawdzi³ przewody od znaku rêk¹ mog³o up³yn¹æ
najwy¿ej piêtnacie sekund i zacz¹³ iæ w kierunku pr¹dnicy...
o tu, ale nie doszed³, bo ³adunek eksplodowa³ sam. Wylecia³
w powietrze razem z Winiewsk¹, a wy chcielicie ich bardzo zo-
baczyæ, no i zobaczylicie, ale tylko na niby. Uwierzylicie, ¿e id¹
tu, pod górê, kiedy ju¿ stalicie obok wyrwy, choæ to jest sto me-
trów od tego miejsca. Czy nie tak by³o?
Sta³em przy biurku i podziwia³em, ¿e wszystko w jego opo-
wiadaniu pasuje do siebie tak dobrze. Zbyt dobrze, aby by³o
prawdziwe. Ale nie powiedzia³em nic, bo przecie¿ mundurowy
nie wiedzia³, ¿e nastêpnego dnia, nad Strzy¿¹ spotkalimy siê
znów, tym razem rzeczywicie po raz ostatni. Nie wiedzia³ nic
o czarnej panterze, naszym meczu z wojskowymi na murawie
88
obok pruskich koszar, nie widzia³ Weisera w piwnicy starej ce-
gielni i w³osy nie stawa³y mu dêba na g³owie, a przynajmniej
nie od tego.
Odetchn¹³ i znów poczu³em stru¿kê czosnkowego zapachu,
a M-ski wyjani³:
To siê zgadza i nawet nie wiesz, kto potwierdzi³, ¿e nad
Strzy¿¹ widziano was dzieñ wczeniej! No?
Milcza³em, a M-ski dokoñczy³:
Widzia³ was kocielny brêtowskiego kocio³a i M-ski po raz
pierwszy tego dnia umiechn¹³ siê tryumfuj¹co, a odetchn¹³em
tym razem ja, bo alibi by³o powa¿ne. Widocznie, kiedy pytano
kocielnego, pomyli³ daty. Tym lepiej, pomyla³em, jeli im
wszystko zaczyna siê uk³adaæ w taki sposób. Ale to nie by³ ko-
niec przes³uchania. Mundurowy usiad³ z powrotem w fotelu,
a M-ski podszed³ do mnie.
Jedno jeszcze musimy wyjaniæ. Gdzie ukrylicie szcz¹tki
Weisera i Winiewskiej? Mów!
Milcza³em.
To jest kryminalna sprawa doda³ dyrektor. Nie zg³osili-
cie ani wypadku, ani tego koszmarnego pogrzebu g³os by³
coraz groniejszy. Jak moglicie zrobiæ co tak obrzydliwego?!
To jest... to jest... gorsze ni¿ kanibalizm wyrzuci³ z siebie. Nie
macie chyba sumienia! Czego was w koñcu ucz¹ na religii?
Powiedz natychmiast, jak by³o z tymi... z tymi... szcz¹tkami
wpad³ w s³owo mundurowy. Musielicie przecie¿ znaleæ
kawa³ek cia³a albo ubrania, tak?
Sta³em z pochylon¹ g³ow¹ i wyobrazi³em sobie, jak trzymam
w d³oni oko Weisera, a Szymek ma w rêku strzêpek sukienki
i sk³adamy to do naszego do³ka, Piotr za intonuje: Dobry Jezu,
a nasz Panie, daj im wieczne spoczywanie, nastêpnie zasypu-
jemy do³ek, ubijamy go obcasami, ale oko Weisera mruga na
89
nas spod ziemi i bêdzie mrugaæ do koñca wiata, i ujarzmiaæ
nas jak czarn¹ panterê za kratami oliwskiego zoo. To by³o
straszne. Dr¿a³em na ca³ym ciele. M-ski chwyci³ mnie za w³osy
tu¿ przy uchu, w tym miejscu, gdzie dzisiaj zaczyna mi siê za-
rost, i poci¹gn¹³ lekko w górê, ale krótkie w³oski wymknê³y siê
z jego palców, wiêc chwyci³ ponownie, tym razem nieco wy¿ej,
i zaczê³o siê skubanie gêsi.
Gdzie-cie to za-ko-pa-li skandowa³ i przy ka¿dej sylabie
poci¹ga³ coraz mocniej do góry, a ja unosi³em siê coraz wy¿ej,
a¿ wreszcie, staj¹c na samych czubkach palców, kiwa³em siê
jak pingwin, gdy tymczasem M-ski ci¹gn¹³ jeszcze mocniej,
w³aciwie wyrywa³ mi ju¿ w³osy. No, gdzie-cie to za-ko-pa-li,
po-wiesz wre-szcie, czy mam ci ur-waæ g³o-wê, co?
I by³bym pewnie za moment krzycza³ wniebog³osy i mo¿e
nawet w tym krzyku wykrzycza³bym, jak by³o naprawdê, gdy-
by nie zadzwoni³ telefon na biurku dyrektora. M-ski puci³
moje baczki i spojrza³ w tamt¹ stronê, a dyrektor, który podniós³
s³uchawkê, powiedzia³ do mundurowego:
Do was.
Przez chwilê zapanowa³o milczenie, czu³em, jak p³onie mi
g³owa, bo od skubania gêsi bola³a ca³a g³owa, policzek i skronie.
Mundurowy kiwa³ czo³em i mówi³ tylko:
Tak, tak, dobrze, tak, tak, oczywicie, tak, dobrze, naturalnie,
ale¿ tak, dobrze, dobrze.
I chocia¿ do dzisiaj nie wiem, kto wówczas, o godzinie dzie-
wi¹tej, rozmawia³ z mê¿czyzn¹ w mundurze, to czujê do tego
kogo ogromn¹ wdziêcznoæ. W koñcu dziêki niemu M-ski prze-
sta³ mnie ci¹gn¹æ. Bo kiedy mundurowy od³o¿y³ s³uchawkê,
wysz³o na to, ¿e musz¹ siê naradziæ, i odes³ano mnie z powro-
tem do sekretariatu na sk³adane krzes³o, którego listewki
okropnie gniot³y w siedzenie.
90
Znów wiêc siedzielimy w trójkê, pilnowani przez wonego,
a ja patrzy³em na zegar i wydawa³o mi siê, ¿e mosiê¿ny kr¹¿ek,
koñcz¹cy wahad³o, jest takiego samego koloru jak puszka pro-
boszcza Dudaka, z której wypuszcza³ na Bo¿e Cia³o ob³oki siwe-
go dymu, kiedy piewalimy B¹d-¿e poz-dro-wio-na, Ho-sty-
jo ¿y-wa.
91
³em j¹ na Dworzec Morski w Gdyni, sk¹d odp³ywa³a do Ham-
burga.
Elka zapyta³em j¹ po raz ostatni wiêc ty naprawdê nie
pamiêtasz, co siê wtedy sta³o? Naprawdê nie wiesz, jak to by³o?
Przecie¿ Weiser prowadzi³ ciê za rêkê. Ty co ukrywasz, ca³y
czas ukrywa³a. Powiedz przynajmniej teraz, ja ciê bardzo pro-
szê! Powiedz, skoro wyje¿d¿asz st¹d na sta³e, co w³aciwie wy-
darzy³o siê tamtego dnia nad Strzy¿¹? I mój g³os podnosi³
siê a¿ do krzyku, w miarê jak Elka podchodzi³a coraz bli¿ej do
celnej barierki. Wreszcie powiedzia³a:
Nie krzycz tak, ludzie patrz¹.
To by³y jej ostatnie s³owa; ¿adne tam do widzenia, ¿adne
trzymajcie siê, tylko w³anie to: nie krzycz tak, ludzie pa-
trz¹. A póniej nie odpowiada³a na moje listy, tak samo jak
nie chcia³a rozmawiaæ na temat Weisera przed wyjazdem.
Wiêc teraz, kiedy jecha³em taksówk¹ przez ródmiecie
Mannheim, pomyla³em, ¿e drugi raz nie pope³niê takiego b³ê-
du, i gdy samochód stan¹³ na wiat³ach, wiedzia³em, ¿e zacznê
zupe³nie inaczej i d³ugo bêdê kr¹¿yæ, d³ugo czekaæ na w³aciwy
moment, ¿eby j¹ wreszcie przyprzeæ do muru, zmuszaj¹c do
wyznañ.
Elka przez pierwsze pó³tora roku nie mia³a tu ³atwego ¿ycia.
Pracowa³a jako s³u¿¹ca u dalekiej ciotki, potwornie z³oliwej
starej kobiety. Ta ciotka nazywa³a Elkê komunistk¹ i upokarza-
³a na ka¿dym kroku, ale Elka zaciska³a zêby, bo ciotka by³a bo-
gata i mia³a jej zapisaæ trochê grosza. Kiedy otworzono testa-
ment, Elka musia³a harowaæ jeszcze bardziej, bo ciotka nie
zostawi³a jej nic. Harowa³a na dwie zmiany, rano sprz¹ta³a
prywatne mieszkania, a wieczorem zmywa³a pod³ogi w restau-
racji, której w³aciciel by³ znajomym ciotki. I tu pozna³a Horsta,
bo Horst straci³ ¿onê w wypadku samochodowym gdzie
92
w Hesji i teraz zamiast pilnowaæ swojej firmy, popija³ a¿ do za-
mkniêcia lokalu, póno w nocy. Wysz³a za niego bez wiêkszych
wahañ. Nie by³ stary ani brzydki, a przede wszystkim handlo-
wa³ koñmi, mia³ w³asn¹ firmê i Elka nie musia³a ju¿ zmywaæ
pod³óg w restauracji ani w prywatnych mieszkaniach. Horst
czêsto wyje¿d¿a i Elka siedzi wtedy ca³ymi dniami sama, bo
Horst nie ma oprócz niej ¿adnej rodziny, a ona sama nie lubi
sk³adaæ wizyt i przyjmowaæ goci. Czasami wyje¿d¿aj¹ razem,
kiedy Horst nie spieszy siê za bardzo, urlopy spêdzaj¹ na po-
³udniu w górach.
Ale o tym wszystkim dowiedzia³em siê w kilkanacie minut
póniej, gdy taksówka wyjecha³a ju¿ ze ródmiecia, gdy minê-
limy z w¹satym Turkiem parê przecznic i gdy siedzia³em na-
przeciw Elki, pij¹c kawê, a ona pokazywa³a mi zdjêcie Horsta
z ostatniego urlopu, jaki spêdzili w Bawarii. Na cianach du¿e-
go pokoju wisia³y akwarele przedstawiaj¹ce jedców i konie,
porodku za zegar, taki sam jak w sekretariacie naszej szko³y,
z d³ugim prêtem wahad³a zakoñczonym mosiê¿n¹ tarcz¹. Tego
naturalnie Elka nie mog³a pamiêtaæ. Pokaza³em jej zdjêcie na-
grobka Piotra. Elka by³a tam kilka razy, ale p³yty oczywicie nie
widzia³a, a ja opowiada³em jej, jakie z tym by³y k³opoty, bo ¿aden
kamieniarz nie chcia³ wykuæ napisu zamordowany i w koñcu
zosta³o: zgin¹³ tragicznie. Wszyscy znajomi sk³adali siê na tê
p³ytê i to by³ w³aciwie nasz wspólny pomnik dla Piotra, choæ
Piotr nie bra³ udzia³u w demonstracji i walkach, wyszed³ tylko
na ulicê zobaczyæ, co siê dzieje. Ale to wspominalimy ju¿ przy
grzankach, które Elka przyrz¹dza³a wspaniale z keczupem,
listkami sa³aty, szczypiorkiem, plastrami pomidora, kminkiem,
pieprzem, papryk¹ i nie wiem ju¿ czym jeszcze, na gor¹co,
wprost z piekarnika. Grzanki zmiesza³y mi wprawdzie szyki, ale
do dzisiaj pamiêtam ich smak.
93
W pewnym momencie bowiem Elka powiedzia³a niespo-
dziewanie:
Nie odpowiada³am na twoje listy, tak jak na ¿adne inne. Bo
jak siê jest tu doda³a to nie mo¿na byæ tam, i na odwrót. Ja nie
potrafiê byæ tu i tam.
Ju¿ chcia³em wtr¹ciæ co, niby od niechcenia, ¿eby mówi³a dalej,
ale szybko zmieni³a temat, w dodatku tak zrêcznie, ¿e musia³em
opowiedzieæ o sobie, a raczej o swoim obecnym ¿yciu, w którym
nie by³o zreszt¹ rzeczy interesuj¹cych ani piêknych. By³a to wiêc
opowieæ szara i nu¿¹ca, lecz Elka nie dawa³a poznaæ, co o tym
myli, przerywa³a nawet czasami, wypytuj¹c o jaki szczegó³, oso-
bê, zdarzenie. Czu³em, ¿e robi to z grzecznoci. Dowiedzia³a siê na
koniec, co porabiam w Niemczech, i zapyta³a, czy ju¿ dzisiaj mu-
szê wracaæ do Monachium, sk¹d przyjecha³em, ¿eby j¹ odwiedziæ.
Rzeczywicie, przez dwa tygodnie mieszka³em w Monachium
i mia³em tam jeszcze wróciæ na kilka dni, do domu stryja, który
z obozu jenieckiego nigdy do Polski nie wróci³, bo to nie by³a, jego
zdaniem, Polska, tylko atrapa, jak¹ siê pokazuje w nie najlepszym
teatrze. Ale nie wyjania³em Elce tych zawi³oci, powiedzia³em
tylko, ¿e nie muszê, bo rzeczywicie nie musia³em, a przede
wszystkim nasza rozmowa o Weiserze nie wesz³a nawet w fazê po-
cz¹tkowej konwersacji o pogodzie.
To wspaniale tym razem ucieszy³a siê szczerze. Gdyby
zechcia³ zostaæ kilka dni, nie bêdzie ¿adnych k³opotów i Horst
siê ucieszy, jak wróci mówi³a dalej bo teraz wyjecha³.
I chocia¿ nie bardzo rozumia³em, z czego mia³by cieszyæ siê
jej m¹¿, zgodzi³em siê zostaæ do nastêpnego dnia. Na szczêcie
mia³em pieni¹dze i kiedy pojechalimy do miasta, nie musia-
³em liczyæ ka¿dej marki.
Zanim jednak Elka wyprowadzi³a z gara¿u samochód, obej-
rza³em ich dom. Tak samo jak wszystkie domy w tej dzielnicy
94
prostok¹tny, z ma³ym ogródkiem, trzema pokojami na górze,
jadalni¹ i kuchni¹ na parterze. Pomyla³em sobie, ¿e jak na
dwa lata zmywania pod³óg to jest bardzo du¿o, ale na ca³e ¿y-
cie chyba trochê ma³o, choæ trawnik przed wejciem by³ puszy-
sty jak dywan, a meble, tapety i boazerie w dobrym, jak mi siê
zdaje, gucie i gatunku.
Wiêc kiedy w³aciwie zaczê³a siê gra pomiêdzy mn¹ a Elk¹,
gra o Weisera, w której oboje podchodzilimy do siebie na pal-
cach, ze wstrzymanym oddechem, zawsze pod wiatr, a nigdy
z wiatrem? Kiedy zaczê³a siê nasza gra, która w pewnym sensie
trwa do dzi? Dzisiaj wiem, ¿e Elka gra³a od samego pocz¹tku,
od momentu gdy zadzwoni³em z dworca, ju¿ wtedy musia³a zro-
zumieæ, o co mi chodzi, i ju¿ wtedy zapewne u³o¿y³a swój plan lub
jego ogólny zarys. Tylko ¿e wtedy, w Mannheim, da³em siê zwieæ
pozorom, nie zastanowi³em siê nawet, dlaczego chce mnie zatrzy-
maæ, nie zorientowa³em siê te¿ od razu, ¿e Elka przejrza³a mnie
na wylot, i chocia¿ myla³em, ¿e ³apiê j¹ w sieæ aluzji, pytañ, nic
z pozoru nieznacz¹cych twierdzeñ, w istocie to ona chwyta³a
mnie podstêpnie w jeszcze misterniej zastawion¹ pu³apkê.
Gralimy zatem od pocz¹tku. Bo kiedy ju¿ zakoñczy³em oglê-
dziny domu i ogródka, Elka powiedzia³a:
Poczekaj, na tak¹ okazjê muszê w³o¿yæ co specjalnego
i w chwilê póniej zobaczy³em j¹ w czerwonej sukience, natu-
ralnie nie kretonowej jak tamta, dobrze skrojonej i z drogie-
go materia³u, nie mog³em jednak oprzeæ siê wra¿eniu, ¿e
chodzi o sukienkê, w której widzia³em j¹ wtedy nad Strzy¿¹,
gdzie potok przep³ywa w¹skim tunelem pod nasypem nieist-
niej¹cej od czasów wojny linii kolejowej. Tak, wsiadaj¹c do sa-
mochodu, Elka wiedzia³a, co czujê, a kiedy mijalimy ju¿ za
miastem sk³ady fabryczne Deimler-Benz Werke, zapyta³a,
czy nie mam ochoty pojechaæ nad Ren, bo ona chcia³aby po-
95
patrzeæ, jak p³ynie woda. Stalimy potem na jednym z beto-
nowych wystêpów tamy i Elka rzuca³a w dó³ patyki, a ja my-
la³em przez ca³y czas, czy amnezja, o której mówili lekarze,
by³a od pocz¹tku do koñca pomys³em Weisera, czy Elka wpa-
d³a na to sama. Na obiad zawioz³a mnie do restauracji, z której
okien widzielimy mury Friedrichsburgu, i do deseru zd¹¿y³a
mi opowiedzieæ historiê miasta, wyczytan¹ kiedy z przewod-
nika, czego nie ukrywa³a. Przy lodach rozmowa zesz³a nie
wiedzieæ czemu na zwierzêta.
Nie mogê znieæ jednego mówi³a, oblizuj¹c ³y¿eczkê.
W tutejszych ogrodach zoologicznych panuje okropny zwyczaj,
to siê nazywa karmienie lwów. W ka¿dym miecie, gdzie tylko
jest zoo, ludzie pêdz¹ na okrelon¹ godzinê i patrz¹, jak dozorcy
rzucaj¹ zwierzêtom ociekaj¹ce krwi¹ kawa³y miêsa, a najwiêk-
sza uciecha jest wtedy, gdy lwy wyrywaj¹ sobie te och³apy.
I zaraz doda³a: U was tego siê nie praktykuje, prawda?
U nas siê tego nie praktykuje powiedzia³em. A pamiê-
tasz nasz¹ wyprawê do zoo w Oliwie?
Elka skinê³a g³ow¹.
Tak, oczywicie, ogród jest po³o¿ony w lesie i wracalimy
wtedy jako przez las.
A pamiêtasz klatkê z panter¹ nie dawa³em za wygran¹.
Tak odpowiedzia³a prêdko pantera by³a rozdra¿niona,
to sobie przypominam, dozorca podszed³ wtedy do nas i powie-
dzia³, ¿eby odejæ od klatki.
Nie, to nie by³o tak, nie by³o przecie¿ ¿adnego dozorcy
od³o¿y³em swoj¹ ³y¿eczkê. To nie by³o tak, przecie¿ Weiser,
ten Weiser, z którym by³o tyle ha³asu...
Przerwa³a mi:
Ci¹gle o niego pytasz, och, jakie to mêcz¹ce. W koñcu nie
bêdziemy siê spieraæ o szczegó³y, prawda?
96
EMIL KRESAK Daleki widok, Wrzeszcz 1953
Ale to nie jest szczegó³! zaprotestowa³em. Bo ty siê zna-
laz³a, nie wiem jak, ale siê znalaz³a, a on?
Elka umiechnê³a siê melancholijnie.
Ja spad³am z nasypu i mia³am rozbit¹ g³owê. Skoro tak
wszystko pamiêtasz, to wiesz, ¿e dwa miesi¹ce le¿a³am w szpi-
talu, czy nie tak?
Tak, tak, wiem, ale ty nie spad³a przecie¿ z nasypu mó-
wi³em rozgor¹czkowany.
Na co Elka, przywo³uj¹c kelnera, wyjani³a, a w³aciwie nie
wyjani³a, tylko zamota³a jeszcze bardziej:
No tak, ty, zdaje siê, jeste z gatunku ludzi, którzy wiedz¹
lepiej, ale co mogê na to poradziæ?
I tak by³o do wieczora, zawsze tak samo kiedy próbowa³em
mówiæ o lotnisku, Elka odpowiada³a, ¿e owszem, puszcza³a
tam latawce, byæ mo¿e z Weiserem, skoro ja tak twierdzê, ale
tak¿e z innymi ch³opakami, co do tego nie ma w¹tpliwoci.
Gdy za wspomnia³em o meczu z wojskowymi, mówi³a, ¿e
przecie¿ w pi³kê gralimy bez przerwy, jak wszyscy ch³opcy na
wiecie, wiêc czy ona mo¿e pamiêtaæ akurat jeden mecz? I tyl-
ko na wspomnienie starej cegielni nie powiedzia³a nic, bo
w sprawie wybuchów zgodzi³a siê, ¿e by³y wspania³e.
Zdaniem Elki, Weiser musia³ wylecieæ w powietrze, a ona
spad³a nastêpnego dnia z nasypu, kiedy bawilimy siê nad
Strzy¿¹. Ale to powiedzia³a ju¿ póniej, nie w restauracji, tylko
w domu, kiedy zrobilimy razem kolacjê i pilimy drug¹ butel-
kê wina, najpierw czerwonego, a ta druga to by³ bia³y wermut.
Poczu³em wówczas, jak wzbiera we mnie gniew i agresja, bo
przecie¿ wiedzia³em, ¿e ona bawi siê ze mn¹ w ciuciubabkê,
a mój przyjazd do Mannheim by³ bezcelowy, podobnie jak li-
sty, które wysy³am jeszcze dzisiaj, z uporem godnym spraw
ostatecznych. Poszed³em na górê, gdzie Elka przygotowa³a mi
98
spanie, po³o¿y³em siê w niebieskiej pocieli. Po chwili us³ysza-
³em, jak wo³a do mnie co z do³u, przepraszaj¹c bo zdaje siê
o czym zapomnia³a. I dopiero kiedy stan¹³em na szczycie
schodów, patrz¹c w dó³, ogarnê³o mnie przera¿enie.
Elka zakpi³a ze mnie okrutnie. Kanapa stoj¹ca w jadalni pod
oknem ustawiona teraz by³a na rodku pokoju i wygl¹da³a jak
przed³u¿enie schodów. A ona le¿a³a na kanapie z dwoma po-
duszkami, jedn¹ pod g³ow¹, drug¹ na wysokoci krzy¿a, rozchy-
la³a lekko nogi i czerwona sukienka falowa³a na nich z ryt-
mem ca³ego cia³a. ¯adna moc nie mog³a mnie powstrzymaæ
przed krokiem do przodu, a w³aciwie krokiem w dó³, bo sta³em
przecie¿ na szczycie schodów. I na tym polega³ szatañski pomys³
Elki. Z ka¿dym bowiem krokiem moje nogi stawia³y coraz
mniejszy opór, jakby odrywa³y siê od ziemi. Gdzie w po³owie
drogi zrozumia³em wreszcie, ¿e moje cia³o p³ynie w dó³ i nie
jest ju¿ moim cia³em, tylko lni¹cym w promieniach s³oñca
kad³ubem samolotu, a moje ramiona nie s¹ ju¿ ramionami, lecz
ka¿de z nich jest srebrzystym skrzyd³em, i nie widzia³em ju¿
kanapy, tylko pocz¹tek startowego pasa. Mija³em wzgórza na
po³udniowym krañcu miasta, przelatywa³em nisko nad czer-
wonymi dachami domów, mign¹³em nad torami obok wiaduk-
tu i teraz widzia³em ju¿ tylko rozchylone uda Elki, jej unosz¹c¹
siê sukienkê i w faluj¹cym podmuchu powietrza obna¿on¹
czarnoæ i miêkkoæ, do której zbli¿a³em siê z hukiem i dr¿e-
niem. Srebrzysty kad³ub nie l¹dowa³ tym razem na betono-
wych p³ytach pasa, lecz wchodzi³ w kêpê silnym uderzeniem
masy i pêdu, z gwizdem tn¹c powietrze, wchodzi³ w jej miêk-
koæ niepokalan¹, a ona przyjmowa³a jego ch³ód sprê¿ystym
falowaniem i krzykiem, który gin¹³ w ³oskocie maszyny i po-
wietrza. Tak, Elka doprowadzi³a do lotniczej katastrofy i opê-
tana szaleñstwem destrukcji, zmusi³a mnie, kiedy wraca³em
99
ju¿ na górê, bym znów przemieniwszy cia³o w lni¹cy kad³ub,
powtórzy³ l¹dowanie jeszcze kilkakroæ, a¿ wreszcie konstrukcja
stalowego ptaka zaczê³a nie wytrzymywaæ ci¹g³ego wznoszenia
i opadania miêdzy niebem a ziemi¹ i leg³a zdruzgotana, z po-
³amanymi skrzyd³ami, w kêpie ¿arnowca, która pachnia³a mig-
da³ami. Elka wczepi³a palce w moje w³osy, a mnie zdawa³o siê,
¿e s³yszê g³os ¯ó³toskrzyd³ego o spaleniu ziemi i obywateli jej,
a zaraz potem poczu³em kwany oddech proboszcza Dudaka
zza kratek konfesjona³u, kiedy nie daje mi rozgrzeszenia. Ale
to strach z imaginacj¹ przeciga³y siê nawzajem, bo jedynym
g³osem by³ g³os Elki, szepcz¹cej nie moje imiê, a jedynym za-
pachem by³ zapach jej cia³a, w którym wiatr, sól i krem migda-
³owy zmiesza³y siê równoczenie. Gra o Weisera by³a skoñczo-
na, nie wyszed³em z niej czysto ani zwyciêsko.
Nastêpnego dnia pojecha³em do Monachium, gdzie równie¿
prowadzi³em grê, tym razem z moim stryjem, ale by³a to gra
stricte polityczna. Bo stryj, kiedy ju¿ umy³em jego samochód
i wystrzyg³em trawnik przed jego domem, siada³ naprzeciw
mnie i mówi³:
Jak wy mo¿ecie tam ¿yæ?
A ja odpowiada³em:
Stryju, uszczypnij mnie w ucho i stryj szczypa³ rozbawio-
ny. A ja mówi³em: No i widzisz, niby masz racjê, a jednak
zupe³nie jej nie masz.
Jak to, dlaczego? pyta³ zaciekawiony, na co odpowiada-
³em, ¿e jeli istniejê naprawdê, o czym móg³ siê przekonaæ,
szczypi¹c mnie przed chwil¹, to nie mogê byæ atrap¹ czy rekwi-
zytem. A skoro jestem czêci¹ ca³oci, to tamto wszystko te¿ nie
jest atrap¹, Polska nie jest atrap¹ i chocia¿ wiat bardziej przy-
pomina burdel ni¿ teatr, to stryj nie ma racji. Tak, drogi stryju,
dzisiaj spoczywasz ju¿ pod ziemi¹ i nie wiesz, ¿e wtedy nie
100
przyjecha³em do Niemiec i do ciebie w celach zarobkowych,
jak tysi¹ce Turków, Jugos³owian, Polaków. Nie przyjecha³em
zarobiæ na samochód ani inne cudownoci, bo jedynym moim
celem by³o spotkaæ siê z Elk¹ i wypytaæ j¹ o Weisera. A jeli
przy okazji w pewnym sensie ciê ok³amuj¹c zarobi³em tro-
chê marek, wybaczysz to chyba swojemu bratankowi.
101
ka¿dy przecinek i kropkê, bo oni wezm¹ to pod lupê i bêd¹ czy-
taæ ka¿de zdanie dwa albo trzy razy.
Kiedy odpowiadaj¹c na pytanie M-skiego, mówi³em: widzia-
³em Weisera, mog³em zaraz dopowiedzieæ: ale w³aciwie nie-
dok³adnie. A gdy ten zmarszczy³ brwi, natychmiast mo¿na siê
by³o poprawiæ: ale to innym razem widzia³em go niedok³adnie,
bo wtedy, tego dnia, o który pan pyta, widzia³em go jak pana,
bardzo dok³adnie. Tymczasem arkusz kancelaryjnego papieru
w kratkê to jest zupe³nie co innego. Co mog³em wyznaæ w ta-
kiej sytuacji, a co mia³em zataiæ? Niewiele by³o do powiedzenia.
Niewiele bo czy mog³em opisaæ im finezjê wybuchów, z któ-
rych ka¿dy niepodobny by³ do poprzednich? Czy mog³em opo-
wiedzieæ, w jaki sposób Weiser zachwyca³ nas swoimi pomys³a-
mi? A nawet jeli mog³em, to czy oni na to zas³ugiwali?
Dotkn¹³em spuchniêtego nosa i miejsca na policzku, w któ-
rym dzisiaj zaczyna mi siê zarost. Jedno i drugie bola³o niele.
Pomyla³em, ¿e chocia¿ nie powiem, co wydarzy³o siê nad
Strzy¿¹ ostatniego dnia, to jednak co powiedzieæ muszê, co
muszê napisaæ na ogromnej kartce, ¿eby nie wywo³ywaæ ich
gniewu i z³oci. Pamiêtam pierwsze zdanie: Dawid nie bawi³
siê z nami w wojnê, bo jego dziadek nie pozwala³ mu na takie
zabawy. Czy w³anie od takiego zdania nie powinna zaczynaæ
siê ksi¹¿ka o Weiserze? Bo jego pierwszy wybuch, który ogl¹da-
limy w dolince za strzelnic¹, to przecie¿ nie by³a zabawa
w wojnê. Nie wiem do dzisiaj, dlaczego Weiser robi³ te eksplozje,
do czego mu by³y potrzebne, ale kiedy zobaczy³em tryskaj¹c¹
w niebo niebiesk¹ fontannê py³u, ju¿ wtedy przeczuwa³em, ¿e
tu nie chodzi o ¿adn¹ wojnê. Weiser do ka¿dego ³adunku doda-
wa³ substancji zabarwiaj¹cej i kiedy detonacja rozrywa³a ziemiê,
w powietrze lecia³ kolorowy strumieñ. Za pierwszym razem by³
to wybuch niebieski. Gdy na ziemiê opad³y ju¿ ostatnie kawa³-
102
ki gliny i drewna, zobaczylimy, ¿e ta niebieska mgie³ka unosi
siê jeszcze w powietrzu, i wygl¹da³o to tak, jakby b³êkitny ob³ok
wirowa³ ponad naszymi g³owami, z wolna unosz¹c siê coraz
wy¿ej i zmieniaj¹c kszta³ty, a¿ wreszcie znikn¹³ z pola widze-
nia. Bylimy absolutnie zachwyceni i tylko Weiser krêci³ g³o-
w¹, jakby mu co nie wysz³o. Przypuszczam, ¿e on przez ca³y
czas eksperymentowa³ na naszych oczach, a my bylimy jak
garstka profanów wpuszczona do pe³nej retort, tygli i p³on¹-
cych palników pracowni alchemika. Nie twierdzê, ¿e Weiser
interesowa³ siê alchemi¹, tego nie wiem, ale tak w³anie to
wygl¹da³o.
Zanim zd¹¿ylimy och³on¹æ z pierwszego wra¿enia, kaza³ nam
czekaæ w tym samym miejscu, za³o¿y³ nowy ³adunek, po³¹czy³ go
drutami z czarn¹ skrzynk¹ i znów powietrze rozdar³ huk eksplo-
zji. Efekt zdumia³ nas jeszcze bardziej. Ob³ok utrzymuj¹cy siê
w powietrzu po wybuchu by³ wyranie dwukolorowy, jego dolna
czêæ mieni³a siê w s³oñcu wszystkimi odcieniami fioletu,
a zwieñczenie wiruj¹cej kolumny stanowi³ czerwony pompon.
Tym razem Weiser wydawa³ siê zadowolony. Ob³ok dosyæ d³ugo
unosi³ siê nad dolink¹ i dopiero po dwóch, mo¿e trzech minu-
tach rozp³yn¹³ siê w nicoæ, przechodz¹c przedtem w zgni³ozie-
lon¹ kulê. By³o to bardziej podniecaj¹ce ni¿ szare ob³oki dymu
wypuszczane przez proboszcza Dudaka ze z³otej puszki kadziel-
nicy, czulimy to doskonale, ale na tym Weiser zakoñczy³ pracê,
schowa³ gdzie czarn¹ skrzynkê pr¹dnicy i powiedzia³, ¿e mo¿e-
my iæ do domu.
Dzisiaj wiem, ¿e takie sztuczki to nic skomplikowanego, stoso-
wali je nawet Tatarzy, wypuszczaj¹c na rycerstwo chrzecijañ-
skie barwne ob³oki, od czego p³oszy³y siê konie, a ludzie truchleli
ze zgrozy ale wtedy uwa¿alimy Weisera za cudotwórcê. By³o
to po naszej wizycie w nieczynnej cegielni, do której dotarli-
103
my, tropi¹c Elkê, i nic nie zmieni³oby naszego przekonania, ¿e
Weiser, jeliby tylko chcia³, móg³by zrobiæ wszystko.
Ale o tym, co widzielimy w wilgotnej piwnicy, jeszcze po-
wiem. Bo muszê siê do tego przygotowaæ lepiej ni¿ do spowie-
dzi wielkanocnej, kiedy w obawie przed gniewem Boga i same-
go proboszcza Dudaka zapisywa³em grzechy i uczy³em siê ich
na pamiêæ jak aktor przed prób¹ generaln¹.
Nastêpny wybuch albo raczej nastêpny wystêp Weisera odby³
siê gdzie w tydzieñ póniej i by³ ca³kiem ró¿ny od pierwszego.
W powietrze wzbi³ siê s³up b³yszcz¹cych blaszek, które opada³y
na ziemiê bardzo wolno. Najpiêkniejsze by³o tym razem samo
opadanie. Ob³ok nie rozp³yn¹³ siê bowiem w górze, jak poprzed-
nim razem, tylko sp³ywa³ powoli w dó³, osiadaj¹c na kêpach tra-
wy i paproci, które ros³y w dolince bardzo gêsto. Na ich liciach
pozosta³ szary py³ i nie mog³em zrozumieæ, dlaczego w górze
wygl¹da³o to tak imponuj¹co, a tu, nisko, lni¹ce przed chwil¹
drobiny przypomina³y zwyczajny kurz lipca, który tego lata po-
krywa³ wszystko lepk¹ warstw¹ brudu.
Weisera nie bawi³y uk³ady proste i nieskomplikowane, za
ka¿dym razem d¹¿y³ do coraz subtelniejszych efektów i cho-
cia¿ to spostrze¿enie nasuwa siê teraz dopiero, po tylu latach,
uwa¿am je za oczywiste. Bo nastêpnym razem, kiedy ziemia
zadr¿a³a od eksplozji, ujrzelimy obraz, który przewy¿szy³ naj-
mielsze oczekiwania. Co to by³o? Je¿eli powiem, ¿e francuski
sztandar, nie sk³amiê, ale nie powiem te¿ prawdy. Jeli napi-
szê, ¿e przypomina³o to trzy wiruj¹ce obok siebie s³upy, ka¿dy
innego koloru, to te¿ nie bêdzie to cis³e ani w pe³ni oddaj¹ce
istotê rzeczy. Czy zreszt¹ w ogóle mo¿na oddaæ istotê rzeczy?
Obawiam siê, ¿e nie mo¿na, i dlatego nie piszê ksi¹¿ki, która
moim zdaniem, powinna zostaæ napisana dawno. Tak samo jak
ksi¹¿ka o Piotrze i tamtym grudniu, kiedy nad miastem lata³y
104
helikoptery, albo o naszych ojcach, którzy w znakomitej wiêk-
szoci upijali siê w dzieñ wyp³aty i jak pan Korotek z³orzeczy-
li Panu Bogu, ¿e na to wszystko pozwala.
Wtedy, w dolince, Szymek tr¹ci³ mnie w bok i powiedzia³:
Jezu, jakie to piêkne! i zaraz doda³: jak on to robi, ¯ydek
jeden.
Ale tym razem to nie by³ obraliwy epitet, tylko co w rodza-
ju gruboskórnego komplementu, równie dobrze Szymek móg³
powiedzieæ skurczybyk jeden i to by³oby to samo, tak czu³em
to wtedy, zapatrzony w niebo, na którego tle wirowa³y trzy s³u-
py dymu albo raczej trzy wyd³u¿one pionowo ob³oki. Jeden
bia³y jak p³ótno, drugi granatowy, a trzeci czerwony jak p³ach-
ta matadora, która zwabia oszala³e zwierzê prosto na miertel-
ny sztych szpady. Kolorowe p³aszczyzny tym razem nie mie-
sza³y siê ze sob¹, tylko unosi³y coraz wy¿ej i wy¿ej, a¿ znik³y
ponad czubami sosen.
Tego dnia, gdy wracalimy w stronê Brêtowa g³êbokim jarem
i Szymek k³óci³ siê z Piotrem, co to by³o: wstêgi od kapelusza czy
sztandar francuski spotkalimy M-skiego. Najpierw u wylotu
gliniastego w¹wozu zamajaczy³a znajoma siatka na motyle,
a potem ujrzelimy pana od przyrody, jak biegiem forsowa³ stro-
m¹ w tym miejscu skarpê, czepiaj¹c siê rêkami wid³aków. Motyl,
którego goni³ M-ski, frun¹³ tu¿ na ziemi¹, tote¿ nauczyciel z ca-
³ych si³ wyci¹ga³ szyjê do przodu i prawie zahacza³ nosem o wi-
d³aki. Gdy by³ ju¿ w po³owie góry, motyl zmieni³ zamiary, wyko-
na³ nad jego g³ow¹ chybotliwe salto i frun¹³ teraz w dó³, migaj¹c
kolorowymi skrzyde³kami. M-ski rzuci³ siê za nim, jednak¿e bie-
gn¹c po strominie, nie móg³ wyhamowaæ pêdu i run¹³ nam
prawie pod nogi, a my us³yszelimy trzask kija, na którym zamo-
cowana by³a siatka. Lecz M-ski nie zauwa¿y³ nawet ani nas, ani
z³amanego kija, bo w siatce trzepota³ siê ogromny motyl.
105
Powoli, malutki, powoli szepta³ M-ski i ca³y czas le¿¹c, wyj-
mowa³ z chlebaka szklane puzderko, po czym umiejêtnym ru-
chem schwyta³ w nim motyla. Nareszcie ciê mam przema-
wia³ doñ pieszczotliwie. Dostaniesz naj³adniejsz¹ szpileczkê,
kochasiu. A gdy ju¿ nas zobaczy³, podnosz¹c siê z kolan, nie
by³ wcale zmieszany, tylko umiechn¹³ siê tryumfuj¹co. No
i co, ch³opcy powiedzia³ czy wiecie, co to jest? Nie, niestety,
to nie jest Parnassius mnemosyne, to by graniczy³o z cudem, ale
i tak bêdzie co opisaæ. Nie wiecie, co to za okaz? To jest, moi
drodzy, Parnassius apollo, sam Parnassius apollo, tutaj, na pó³no-
cy, w morenie polodowcowej! Zagin¹³ zupe³nie w Sudetach,
¿yje w Pieninach i Tatrach. Tak, tak ch³opcy, ¿aden uczony nie
da³by wiary, ¿e niepylak apollo wystêpuje tak¿e tutaj! A ja go
znalaz³em. I opiszê to we Wszechwiecie! G¹sienice niepyla-
ka ¿eruj¹ na rozchodniku. A wiecie wy przynajmniej, jak na-
zywa siê po ³acinie rozchodnik? Rz¹d Succulentae, a nazywa siê
Sedum acre , zapamiêtajcie ch³opcy: Sedum acre , co t³umaczy
siê rozchodnik ostry!
Stalimy z rozdziawionymi ustami wpatrzeni w szklane puz-
derko, które przypomina³o maleñki cylinder, i widzielimy, jak
motyl próbuje machaæ skrzyd³ami, lecz ma za ma³o miejsca
w szklanej pu³apce i t³ucze siê zupe³nie jak ryba w akwarium,
bez zrozumienia w³asnej sytuacji.
Oczywicie M-ski, który poszed³ zaraz w³asn¹ drog¹, nie mia³
nic wspólnego z trójkolorowym wybuchem Weisera. Lecz pi-
sz¹c kolejne zdanie mojego wypracowania na kancelaryjnym
papierze w kratkê, pisz¹c je wolno i z namys³em, pomyla³em
sobie, ¿e Weiser czasami przypomina³ takiego motyla, zw³asz-
cza gdy mu co nie wychodzi³o i denerwowa³ siê, pokrywaj¹c
zmieszanie nadmiern¹ gestykulacj¹. Tak, czwarty wybuch nie
nale¿a³ do udanych, to by³o jasne, bo kiedy us³yszelimy eks-
106
plozjê, naszym oczom ukaza³a siê zwyczajna, szara chmura
kurzu, która opad³a prêdko, i to by³o wszystko. Weiser pobieg³
do miejsca, gdzie za³o¿ony by³ ³adunek, i podryguj¹c jak Par-
nassius apollo, wróci³ do nas wyranie zniechêcony.
Jeszcze raz powiedzia³ do Elki i znów us³yszelimy krêce-
nie korbk¹, suchy trzask przycisku, ale tym razem eksplozja nie
nast¹pi³a w ogóle.
Mo¿e przewody s¹ przerwane zapyta³ niemia³o Piotr, ale
Weiser rozmacha³ siê jeszcze bardziej.
To niemo¿liwe powiedzia³, patrz¹c w niebo. To zupe³-
nie niemo¿liwe, spróbujemy jeszcze raz i znów pobieg³ do
³adunku, a jego rêce nie ustawa³y w ci¹g³ym trzepotaniu.
Tym razem wybuch nast¹pi³, ale oprócz ¿ó³tawego ob³oczku,
który unosi³ siê przez krótk¹ chwilê nad fontann¹ piachu, nie
by³o nic. Tego dnia Weiser wraca³ do domu z nami i pamiêtam,
¿e nie odezwa³ siê ani s³owem nawet do Elki.
Nie twierdzê, ¿e mia³ co wspólnego z jakimkolwiek motylem,
ale porównanie to, gdy zegar w sekretariacie wybi³ godzinê dzie-
si¹t¹, a ja pisa³em w³anie ostatni¹ linijkê pierwszej strony
porównanie to wyda³o mi siê szczególnie trafne, bardziej ni¿
dzisiaj, gdy moja wyobrania nie przypomina w niczym tamtej
sprzed wielu lat. Ale motyla i trójkolorowy ob³ok zatrzyma³em
wtedy dla siebie, podobnie jak Szymek i Piotr. Nie napisa³em
ani s³owa o eksperymentach Weisera ani o tym, jak wygl¹da³
naprawdê ostatni wybuch. Pisa³em zwyczajnie, wed³ug pomys³u
tamtych trzech, zamkniêtych teraz za drzwiami z pikowan¹ ce-
rat¹. Pisa³em, ¿e Weiser za ka¿dym razem szed³ do pr¹dnicy na
drug¹ stronê dolinki, ¿e w czasie wybuchów g³owy trzymalimy
nisko, przy samej ziemi i ¿e w³aciwie eksplozje nie ró¿ni³y siê
niczym poza si³¹ detonacji. A kiedy wony wyszed³ na chwilê,
Szymek podniós³ g³owê znad swojej kartki i szepn¹³:
107
Ja to napiszê i wiedzielimy ju¿ z Piotrem co, zanim Szy-
mek doda³ jeszcze ciszej: napiszê, ¿e znalelimy kawa³ek
czerwonej sukienki i ¿e go wyrzuci³em na mietnik, nic wiêcej.
Albo... poprawi³ siê zaraz ¿e go spalilimy w ognisku.
Wiedzia³em, tak samo jak Szymek i Piotr, ¿e to ich zadowoli, bo
oni mieli swój obraz wydarzeñ i od nas domagali siê jedynie jego
wype³nienia. Wony powróci³ z ubikacji, a ja myla³em, jak opisaæ
ostatni wybuch, na dzieñ przed tym, co wydarzy³o siê nad Strzy-
¿¹ wybuch, który dla Weisera musia³ mieæ szczególne znaczenie,
o czym przekonany jestem tak¿e dzisiaj. Tym razem nie chodzi³o
o efekt kolorystyczny, ale o co bardziej wymylnego.
Jak zwykle w takich wypadkach brak mi skali porównawczej.
Do czego to by³o podobne? Gdybym mia³ okreliæ to wówczas,
powiedzia³bym ¿e do lejka, jakim moja matka wlewa³a do bu-
telki sok malinowy chmura py³u powsta³a po wybuchu by³a
zupe³nie czarna, w¹ska u do³u, rozszerzaj¹ca siê ku górze,
i obraca³a siê wokó³ w³asnej osi. Ale to, zdaje siê, nie by³ ¿aden
lejek, a je¿eli ju¿ to raczej potê¿ny, wiruj¹cy jak tr¹ba po-
wietrzna lej czarnych drobin. Ukaza³ siê naszym oczom zaraz
po wybuchu i unosi³ siê w ruchu okrê¿nym ponad dolin¹ dobr¹
minutê, zanim nie znikn¹³, rozp³ywaj¹c siê w powietrzu. Do-
piero po latach uderzy³o mnie podobieñstwo Weiserowego leja
do Archanio³a walcz¹cego ze smokiem. Nie mia³em w¹tpliwo-
ci, ¿e fantastycznie u³o¿one szaty wiêtego, jego roz³o¿one
skrzyd³a i ca³y zastêp niebieskich wojowników ¿e wszystko to
zawiera³o siê w czarnej, wiruj¹cej chmurze, choæ naturalnie
Weiser móg³ nigdy drzeworytu nie widzieæ, podobnie jak my
wówczas nie wiedzielimy jasno, co to takiego sztuka.
Taka tr¹ba mo¿e wszystko wessaæ powiedzia³ z przekona-
niem Szymek. Ca³ego cz³owieka.
A Elka jak zwykle sk³onna do przesady doda³a:
108
Co ty, nie tylko cz³owieka. To mo¿e wessaæ ca³y dom i prze-
nieæ go gdzie dalej.
I kiedy koñczy³em ju¿ ostatnie zdanie w moim pisemnym
zeznaniu, pomyla³em sobie, ¿e Weiser móg³by przecie¿ zes³aæ
nagle tak¹ tr¹bê, ¿eby porwa³a budynek naszej szko³y i prze-
nios³a go gdzie za Bukow¹ Górkê, w okolice starego cmentarza
albo jeszcze lepiej w dolinkê za strzelnic¹, i wtedy dopiero
M-ski, dyrektor i mundurowy zrozumieliby, ¿e tu zasz³o co in-
nego ni¿ zwyk³y wypadek z niewypa³em. Ale Weiser z sobie
wiadomego miejsca nie kwapi³ siê z pomoc¹, wiêc postawi³em
kropkê i czeka³em, co bêdzie dalej.
Wony zbiera³ nasze wypracowania. A ja znów pomyla³em
o pani Reginie, która uczy³a nas jêzyka polskiego i piêknie czy-
ta³a wiersze. W pamiêci utkwi³ mi szczególnie ten o zbrodniczej
kobiecie, która zamordowa³a swego mê¿a. Gdy pani Regina
dosz³a ju¿ do momentu walki dwóch braci, kiedy w kociele
pojawia siê duch w zbroi i wo³a g³osem jak z podziemi i kiedy
koció³ zapada siê z hukiem, to w klasie by³a cisza jak nigdy,
nikt nie rozmawia³, nikt nie rozlewa³ atramentu. By³o jeszcze
bardziej odwiêtnie ni¿ w czasie Podniesienia, gdy proboszcz
Dudak unosi³ do góry okr¹g³y jak s³oñce op³atek i piewa³ po
³acinie. Gdyby pani Regina kaza³a nam napisaæ wypracowanie
o Weiserze, by³oby ono zupe³nie inne ni¿ to, które odda³em
wonemu. Byæ mo¿e nie napisa³bym wszystkiego, ale na pew-
no obok czarnej pantery znalaz³by siê wspania³y mecz, a nad
zup¹ rybn¹ w zatoce zawirowa³aby tr¹ba powietrzna, wsysaj¹c
ca³e wiñstwo do potê¿nego leja, i nastêpnego dnia mogliby-
my siê k¹paæ jak ka¿dego roku.
Tymczasem siedzielimy dalej na sk³adanych krzes³ach, któ-
rych listewki gniot³y w siedzenie, a wony, nie zamykaj¹c za
sob¹ drzwi, znikn¹³ w czeluciach gabinetu.
109
Teraz musicie poczekaæ oznajmi³ nam, wracaj¹c po chwi-
li. Jak wszystko bêdzie w porz¹dku, podpiszecie zeznania i pój-
dziecie do domów. Ale rozmawiaæ jeszcze nie wolno doda³
gronie, spogl¹daj¹c na Piotra, który przechyli³ siê w moj¹ stro-
nê. Wiêc nie rozmawialimy, jak przez wszystkie godziny, które
minê³y od wprowadzenia nas tutaj, i s³ysza³em, ¿e w ¿o³¹dku
Szymka, tak samo jak w moim i Piotra, burczy coraz bardziej,
bo oni rzeczywicie nie dali nam nic do jedzenia. Wony w³¹-
czy³ radio i z drewnianej skrzynki cichutko dobiega³a muzyka
ludowa.
Zaraz bêd¹ wiadomoci powiedzia³ do siebie i zabra³ siê
do pa³aszowania kolejnej kanapki.
Istotnie, muzyka ucich³a, a spiker zapowiedzia³, ¿e teraz bêd¹
fragmenty przemówienia W³adys³awa Gomu³ki, którego ³ysina
widnia³a od niedawna na portretach we wszystkich klasach.
mieszny, piskliwy trochê g³os mówi³ co o porz¹dkach w na-
szym wspólnym domu, a ja dziwi³em siê, dlaczego doroli wy-
mawiali nazwisko tego pana z takim nabo¿eñstwem, skoro
on mówi³ nudnie, jeszcze gorzej od proboszcza Dudaka na nie-
dzielnej sumie. Któ¿ jednak zg³êbi tajniki politycznych mean-
drów? Dzisiaj, kiedy wiem ju¿, dlaczego ludzie zach³ystywali
siê W³adys³awem Gomu³k¹, a przynajmniej mogê to zrozu-
mieæ, przypominam sobie tych samych doros³ych, którzy entu-
zjazmowali siê s³owami jego nastêpcy, zw³aszcza tym, co po-
wiedzia³ w stoczni, kiedy nie obesch³a jeszcze mogi³a Piotra, bo
te¿ mówi³ o porz¹dkach i o wspólnym domu. Tak, dzisiaj ucho-
dzê za doros³ego, lecz nadal nie interesujê siê polityk¹, nigdy
te¿ nie popadam w entuzjazm dla przywódcy, który rozpoczy-
na od wspólnego domu i porz¹dków.
Koñczê ju¿, bo przecie¿ nie o tym chcia³em opowiadaæ. Cho-
dzi o Weisera. Tylko o niego. I pozosta³o jeszcze bardzo du¿o do
110
wyjanienia. Gra nie zosta³a skoñczona. Gra? Nie mogê okreliæ
tego inaczej. Przypuszczam, ¿e tak samo jak wtedy, gdy sie-
dzielimy w trójkê, oczekuj¹c na podpisanie zeznañ i zakoñcze-
nie ledztwa, tak samo teraz Weiser bawi siê ze mn¹ i obserwu-
je moje poczynania ciemnymi oczami. Ale o tym przyjdzie mi
jeszcze opowiedzieæ.
111
Jo, jo, Ignac us³yszelimy przez okno. Nie zawracaj dzie-
ciakom g³owy, wszyscy wiedz¹, ¿e to nie U-Boot, tylko ruskie
manewry tu by³y na wiêtego Jana i pucili do wody co takie-
go, ¿e wszyscy pozdychamy jak te ryby!
Rybak rozeli³ siê na dobre:
Id stara, nie pleszcz tyle warkn¹³ do ¿ony i zwracaj¹c siê
w naszym kierunku, jeszcze raz powiedzia³: U-Boot i tyle,
przerdzewia³ i puszki puci³y to wiñstwo. Przeklête hitlersy-
ny, ma³o nam biedy narobi³y, to jeszcze teraz!
A my podzielilimy siê zaraz na dwie frakcje: zwolenników
U-Boota i radzieckich manewrów, i k³ócilimy siê g³ono, oczeku-
j¹c na tramwaj obok pêtli przy krzy¿u. Ja za patrzy³em w niebo,
rozgrzane do bia³oci, patrzy³em na kulê s³oñca i wiedzia³em, ¿e
to nie U-Boot ani radzieckie manewry w zatoce s¹ przyczyn¹ tego
wszystkiego. Gdyby jednak¿e spyta³ mnie kto wówczas, albo
i teraz, co by³o przyczyn¹ zupy rybnej, nie umia³bym udzieliæ ja-
snej odpowiedzi. Bo na pewno nie grzechy ludzkie ani gniew
bo¿y, jak s¹dzi³ proboszcz Dudak, a za nim wielu mieszkañców
naszej kamienicy, którzy zbierali siê wieczorami na podwórku
i rozmawiali ciszonymi g³osami, jakby siê bali straszniejszych
nieszczêæ. I coraz dziwniejsze rzeczy mo¿na by³o us³yszeæ w roz-
mowach: a to, ¿e nad wodami zatoki rybacy z Helu widzieli poma-
rañczow¹ kulê, która wygl¹da³a jak piorun kulisty, a to, ¿e Matka
Boska z Matemblewa ukaza³a siê jednej kobiecie, id¹cej przez las
do Brêtowa, a to, ¿e marynarze widzieli na w³asne oczy ¿aglowiec
bez za³ogi, przemykaj¹cy noc¹ miêdzy statkami na redzie. Byli te¿
tacy, którzy widzieli kometê w kszta³cie koñskiej g³owy, jak kr¹¿y-
³a nad miastem, i ci, którzy j¹ widzieli, zaklinali siê, ¿e kometa
powróci po okr¹¿eniu Ziemi i spadnie ze straszliw¹ si³¹.
Tymczasem ka¿dy dzieñ wydawa³ siê gorêtszy od poprzed-
niego, a my nie gralimy nawet w pi³kê obok pruskich koszar ze
112
wzglêdu na upa³ i tumany gryz¹cego kurzu, jaki wzbija³ siê ze
spalonej trawy. Co by³o robiæ? Mimo groby M-skiego chodzili-
my na brêtowski cmentarz. W cieniu starych buków by³o
ch³odniej. Tylko ¿e nie mielimy ju¿ he³mu ani zardzewia³ego
schmeisera, a po ¯ó³toskrzyd³ym lad wszelki zagin¹³. Przypusz-
czalimy, ¿e z³apano go gdzie w okolicy, nasza broñ za uleg³a
konfiskacie. Zabawa w Niemców i partyzantów bez tych rekwi-
zytów wyda³a nam siê pozbawiona blasku i nuda coraz wiêksza
ogarnia³a nasze serca.
Gdyby Weiser zechcia³ przybyæ tutaj tak jak wtedy myle-
limy mo¿e mia³by ze sob¹ co interesuj¹cego, co, co pozwo-
li³oby nam na prowadzenie wojen z jeszcze wiêkszym zapa³em.
Ale Weiser ani myla³ przychodziæ. Jego wystêp w meczu by³
ostatnim znakiem, jaki nam da³, i czeka³ teraz, a¿ sami przyj-
dziemy do niego. Powoli dojrzewalimy do tej myli, ale nie
posz³o to znów tak prêdko. Którego razu Piotr, le¿¹c w cieniu
leszczynowych krzaków, powiedzia³:
Pla¿a zamkniêta, boisko do chrzanu, co w³aciwie mamy
tutaj robiæ?
Nie wiadomo, co mia³ na myli: cmentarz czy w ogóle miasto
wydaj¹ce ostatnie tchnienia pod roz¿arzon¹ kul¹ s³oñca ale
w³anie od tego zdania, powiedzianego od niechcenia, zdania,
które nie by³o skierowane do ¿adnego z nas i które polecia³o
w powietrze, od tego w³anie zdania zaczê³a siê nasza przygoda
z Weiserem. Po chwili milczenia, jak to zwykle, Szymek wyplu³
prze¿uwan¹ trawê i powiedzia³:
Weiser by co wymyli³.
I wszyscy mu przytaknêli: o tak! Weiser na pewno by co
wymyli³, bo Weiser to nie byle kto. O tym bylimy ju¿ przeko-
nani, tylko jak by do niego podejæ, ¿eby nie wyjæ na durniów,
co to sami niczego ju¿ nie potrafi¹ wymyliæ. Z drugiej strony
113
Weiser jest wymylaczem i móg³by siê z nami czym podzieliæ,
jasne, ¿e nie gr¹ w ciuciubabkê albo palanta, bo to by³y rzeczy
zwyk³e i codzienne, a upa³ spotêgowa³ nasz¹ naturaln¹ niechêæ
do rzeczy zwyk³ych i codziennych. Tak, pragnêlimy odmiany
i kto wie, czy nie by³a to nieuwiadomiona chêæ wyzwania losu,
która najczêciej odzywa siê w ch³opcach ogl¹daj¹cych mapê
lub czytaj¹cych Hrabiego de Monte Christo. Pragnienie odmia-
ny pali³o nasze dusze, zabijane mierteln¹ nud¹. Nagle zrozu-
mielimy, ¿e odmianê mo¿e nam daæ tylko Weiser.
Trzeba za nimi pójæ parê razy zadecydowa³ Szymek.
A Piotr poinformowa³, ¿e Elka z Weiserem nie chodz¹ teraz
na lotnisko, tylko gdzie za Brêtowo i tam znikaj¹ nieraz na pó³
dnia. Stanê³o wiêc na tym, ¿e jutro od samego rana przyczaimy
siê za rogiem kamienicy i wybadamy dok³adnie, co oni robi¹,
dok¹d chodz¹, a tak¿e dlaczego unikaj¹ naszego towarzystwa.
Nie by³o to jednak takie proste, jak mylelimy. Ju¿ od same-
go pocz¹tku trudnoci mno¿y³y siê niczym grzyby po deszczu.
Po pierwsze, Szymek zapomnia³ swojej francuskiej lornetki
i musia³ wracaæ po ni¹ w momencie, gdy Weiser wychodzi³ ju¿
z Elk¹ z klatki schodowej. Po drugie, tych dwoje jakby celowo
zmieni³o tego dnia zamiary i zamiast pójæ jak mylelimy
ulic¹ prosto w kierunku Bukowej Górki, skrêcili alejk¹ miêdzy
ogródkami i szli w kierunku lotniska. Po trzecie, ledzenie ca³¹
grup¹ jest niewygodne, a tego dnia by³o nas piêciu czy szeciu.
Co chwila trzeba by³o stawaæ i uciszaæ kogo, a wtedy tracilimy
ich z oczu. Ko³o pêtli dwunastki dogoni³ nas Szymek.
A nie mówi³em ucieszy³ siê. Id¹ na lotnisko. I nikt ja-
ko nie zwróci³ mu uwagi, ¿e przecie¿ nic takiego wczeniej nie
powiedzia³.
Przez chwilê zadr¿a³em w nadziei ujrzenia raz jeszcze zaba-
wy z samolotem, ale tylko przez chwilê, poniewa¿ Elka z Wei-
114
serem zeszli schodami w dó³, na przystanek kolejki elektrycz-
nej, który wówczas nazywa³ siê Gdañsk Lotnisko. I zanim zd¹-
¿ylimy siê zorientowaæ, odjechali ¿ó³to-niebieskim wagonem
w kierunku Sopotu i to by³o w³aciwie wszystko tego dnia.
Wystrychnêli nas na dudka skwitowa³ Piotr. Mo¿emy iæ
do domu.
Stalimy tak na mocie, czekaj¹c na jaki lepszy pomys³, nic
nam nie przychodzi³o do g³owy. W pewnej chwili zobaczylimy
na niebie dwup³atowiec, który wzbija³ siê w górê z chrypliwym
rzê¿eniem silnika.
O, dwup³atowiec powiedzia³ Piotr.
¯aden tam dwup³atowiec, tylko kukurunik sprostowa³
Szymek i wyj¹³ z futera³u swoj¹ francusk¹ lornetkê. Popatrzy-
my trochê!
Ustawilimy siê w kolejce do lornetki wzd³u¿ ¿elaznej barier-
ki mostu, samolot tymczasem, osi¹gaj¹c coraz wy¿szy pu³ap,
oddala³ siê od nas w kierunku zatoki. Szymek, aczkolwiek nie-
chêtnie, puci³ lornetkê w obieg. Kukurunik, nabrawszy ju¿
odpowiedniej wysokoci, zawróci³ w stronê miasta i lec¹c
z wy³¹czonym silnikiem, strzela³ co chwila wolnym mig³em:
trach, trach-trach, trach-trrrach, trach-trach. Nagle, gdy
zgni³ozielony kad³ub min¹³ cmentarz na Zaspie, widoczny st¹d
jedynie pod postaci¹ kêpy drzew, z samolotu wykwit³a pur-
chawka spadochronu. Jedna, a w kilka sekund póniej jeszcze
jedna i jeszcze jedna, a za nimi jeszcze dwie w sumie piêciu
spadochroniarzy szybowa³o teraz w dó³, prosto na murawê lot-
niska. Samolot przelecia³ nad naszymi g³owami, zawróci³, wy-
równa³ kurs i wyl¹dowa³ obok hangarów.
Nie by³o w tym nic nadzwyczajnego, ka¿dej wiosny i lata, raz
albo dwa razy w tygodniu æwiczyli tu spadochroniarze i terkot
dwup³atowca nad nasz¹ dzielnic¹ pamiêtam z tamtych cza-
115
sów jak filmowy refren. Tylko ¿e wtedy nic lepszego nie mieli-
my do roboty i spadochroniarze podobali nam siê bardzo. Sta-
limy wiêc na mocie, dwup³atowiec startowa³ i l¹dowa³, bia³e
kopu³y wykwita³y na niebie, a za naszymi plecami co szeæ
minut przeje¿d¿a³ niebiesko-¿ó³ty w¹¿ kolejki, której wagony
nasze miasto odziedziczy³o po berliñskim metrze.
Napisa³em odziedziczy³o czy to le? Nie napisa³bym tak,
gdyby to wszystko sk³ada³o siê na ksi¹¿kê o Weiserze; a skoro na
ksi¹¿kê, to znaczy do wydawnictwa, gdzie zaraz podkrelaj¹
takie wyrazy i pytaj¹: jak to odziedziczy³o?! Hans Jürgen
Hupka, Gonschorek, Czaja, oni czekaj¹ na takie sformu³owania
i zacieraj¹ rêce. To nasze, powiadaj¹, to wszystko nasze, nie-
mieckie i zaraz odpowiedzialny redaktor wykrela takie s³o-
wo, bo po có¿ laæ odwetowcom wodê na ich m³yn? I widzê ju¿,
jak na moim manuskrypcie rêka redaktora pisze uwagê: Za-
st¹piæ innym sformu³owaniem, na przyk³ad: A za naszymi
plecami co szeæ minut przeje¿d¿a³ niebiesko-¿ó³ty w¹¿ kolej-
ki, której wagony w naszym piêknym piastowskim miecie
znalaz³y siê dziêki braterstwu broni bohaterskiej Armii Polskiej
i niezwyciê¿onej Armii Radzieckiej, które we wspólnym sztur-
mie zgniot³y berliñsk¹ bestiê.
No tak, przeholowa³em trochê, dzisiaj ¿aden redaktor tak by
ju¿ nie napisa³, a zamiast skrelonego odziedziczy³o znalaz³-
bym: otrzyma³o jako reparacje wojenne.
Tylko ¿e nie sk³adam ksi¹¿ki o Weiserze. ¯yjê po to, ¿eby
pisaæ, i uwa¿am, ¿e bez wzglêdu na okolicznoci, trzeba powiê-
ciæ ¿ycie wyjanianiu zarówno chaosu jak i ³adu. Nie pamiê-
tam ju¿, kto to powiedzia³. I chocia¿ pierwsza czêæ tego zda-
nia tr¹ci szmir¹, a ja wcale nie ¿yjê dla pisania, to druga czêæ
jest jakby wa¿niejsza, teraz kiedy zape³niam kartki w nadziei,
¿e wreszcie zrozumiem, czego zrozumieæ nie mogê, ¿e wreszcie
116
ujrzê, czego wczeniej nie zauwa¿y³em. ¯e oddzielê ³ad od
chaosu albo w chaosie objawi siê jaki inny, zupe³nie nieznany
³ad. Tak, o to w³anie chodzi. Dlatego tyle jest w tym popl¹ta-
nych nitek. Dlatego te¿ nie zmieniê napisanego ju¿ wyrazu na
¿aden inny, nawet lepiej brzmi¹cy.
Czy nasze wystawanie na mocie i skoki spadochroniarzy
mia³y jaki zwi¹zek z Weiserem? I tak, i nie. Jeli wspominam
tê chwilê gor¹cego lata, to przede wszystkim dlatego, ¿e po-
wróci³em do niej kiedy w mojej rozmowie z Piotrem. Co roku
przychodzê do niego na cmentarz i kiedy odejd¹ ju¿ wszyscy
ludzie, wszyscy doroli ludzie, którzy wierz¹ w Boga, ale nie
wierz¹ w duchy; kiedy pozostawi¹ na mogi³ach kwiaty, wieñce,
czarne chor¹giewki i zapalone wiece, wtedy ja siadam na ka-
miennej p³ycie i rozmawiam z Piotrem. Czasem nawet k³óci-
my siê o ma³o istotne szczegó³y, zupe³nie tak jakbymy chodzili
jeszcze do tej samej szko³y w Górnym Wrzeszczu. Którego
roku przysiad³em na samym rogu p³yty, odgarn¹³em zeschniê-
te licie, a Piotr pyta mnie od razu:
No i co nowego w miecie?
A ja odpowiadam mu, ¿e w³aciwie to nic szczególnego, tyl-
ko z komunikacj¹ du¿e k³opoty.
Jakie k³opoty?
Kolejkê wymieniaj¹.
Jak to wymieniaj¹?
Ano wymieniaj¹ odpowiadam. Stary tabor, ten z berliñ-
skiego metra, na z³om pójdzie, a w jego miejsce kursowaæ bê-
dzie nowy, taki jak w ca³ej Polsce, pod Warszaw¹, £odzi¹ czy
Krakowem, te¿ elektryczna kolejka, tylko ¿e na trzy tysi¹ce
woltów, a tamta by³a na dziewiêæset.
Dziewiêæset? dziwi siê Piotr. Ta kolejka nie by³a na dzie-
wiêæset woltów tylko na osiemset.
117
Nie mówiê Piotrowi le pamiêtasz. Na pewno nie na
osiemset, tylko na dziewiêæset woltów!
Na osiemset Piotr.
Na dziewiêæset ja.
Na pewno na osiemset znów Piotr.
Nie, na pewno na dziewiêæset znowu ja. Przecie¿ wymie-
niaj¹ ca³¹ trakcjê, ¿eby po³¹czyæ ten odcinek bezporednio do
Bydgoszczy.
Na co Piotr:
To nie jest argument, tak czy tak musz¹ przerobiæ trakcjê,
ale mówiê ci, ¿e ta stara by³a na osiemset!
I tak k³ócimy siê jak dwójka dobrych przyjació³, a ostatnie
sk³ady starej kolejki elektrycznej kursuj¹ jeszcze pomiêdzy
Gdañskiem i Wejherowem w nieregularnych odstêpach czasu,
bo roboty trwaj¹ bez przerwy, nawet w wiêta. A gdy schodzi-
³em ju¿ krêt¹ alejk¹ cmentarza w dó³ w coraz wiêkszej powodzi
wiate³, w zapachu tysiêcy wiec, przypomina³em sobie ten
dzieñ, kiedy stalimy oparci o ¿elazn¹ porêcz mostu, ledz¹c
æwiczenia spadochroniarzy, gdy ju¿ prawie zapomnielimy
o Weiserze, a za naszymi plecami przemyka³y ¿ó³to-niebieskie
wagony kolejki elektrycznej berliñskiego metra. Pamiêæ Piotra
okaza³a siê lepsza: tamta kolejka rzeczywicie mia³a trakcjê
omiuset woltów.
Tymczasem kukurunik wyl¹dowa³ na murawie po raz ostat-
ni, spadochroniarze zniknêli w czeluciach hangaru, a lornet-
ka spod Verdun powêdrowa³a z r¹k Piotra prosto do skórzane-
go futera³u. Szymek strzykn¹³ fontann¹ liny w dó³.
Nic tu po nas powiedzia³ zdecydowanie. Wracamy.
I znów rozmowa zesz³a na Weisera. Tylko o czym i jak rozma-
wialimy? Nie pamiêtam ju¿. Ale na pewno o nim, ju¿ tylko
o nim. Namiêtnie i gor¹co toczylimy spory o to, w jaki sposób
118
go podejæ, jak go zaskoczyæ, jak mu zaproponowaæ, ¿eby co
z nami zrobi³.
Minê³y jeszcze dwa dni, straszliwie nudne i bezowocne.
Weiser za ka¿dym razem wymyka³ siê naszej czujnoci. Raz
znikn¹³ gdzie w okolicy kocio³a Zmartwychwstañców, a dru-
gim razem stracilimy go z oczu na wysokoci Bukowej Górki.
Wówczas postanowilimy czatowaæ na niego przy starym nasy-
pie, bo jeli prawd¹ by³o, ¿e chodzi z Elk¹ a¿ za Brêtowo, to
musia³ spory kawa³ek drogi przejæ w³anie têdy. Od rana sie-
dzielimy na cmentarzu, w miejscu gdzie przylega on jednym
rogiem do dawnej linii kolejowej.
Dzisiaj, gdy usi³ujê odtworzyæ przebieg tamtego dnia, wiele
pozostaje bia³ych plam, z kartograficzn¹ jednak dok³adnoci¹
wyp³ywa z mg³y ta kolej, której przecie¿ nie by³o. Jej trasa bie-
g³a ³ukiem w kierunku po³udniowo-wschodnim. Odchodz¹c na
wysokoci przystanku Gdañsk Lotnisko od g³ównej arterii mia-
sta, przecina³a przyczó³kami zerwanych mostów ulicê Grun-
waldzk¹, Wita Stwosza, Polanki, bieg³a nastêpnie pod lasem
obok kocio³a Zmartwychwstañców, przechodz¹c w g³êbi jar
przekopu, dalej mija³a cmentarz brêtowski, przeskakiwa³a
znów zerwanymi filarami wiaduktu szosê wiod¹c¹ do Rêbie-
chowa i niespe³na pó³ kilometra dalej, na wysokoci szpitala
czubków, wchodzi³a w jeszcze g³êbszy jar, zaraz za miejscem,
w którym Strzy¿a przep³ywa³a pod nasypem w¹sko sklepio-
nym tunelem. Tam ucieka³a dalej w nieznane nam teryto-
rium. Wiedzielimy tylko, ¿e tak samo jak tu zerwane mosty
towarzysz¹ jej dalej, nieodmiennie, z uporem niezrozumia³ej
logiki. Trudno zreszt¹ by³o zrozumieæ, dlaczego poród tylu ze-
rwanych mostów ocala³y tylko te, które dzisiaj by³y zupe³nie
nieu¿yteczne, jak ten pomiêdzy kocio³em proboszcza Dudaka
a brêtowskim cmentarzem, fantastycznie wysoki, ³¹cz¹cy nad
119
przekopem brzegi skarpy poroniêtej traw¹, ¿arnowcem i dzi-
kimi malinami.
Ale wtedy nie by³ to najwa¿niejszy problem. Czekalimy na
Weisera usadowieni w pustej krypcie, która ukryta w zarolach
pokrzyw i paproci stanowi³a wietn¹ kryjówkê. Szymek nie
odrywa³ oczu od okularów lornetki, a my le¿elimy na brzu-
chach, prze¿uwalimy db³a trawy i od czasu do czasu kto
odzywa³ siê leniwie poród brzêczenia os i trzmieli. Upa³
z wolna przedostawa³ siê równie¿ tutaj, do wnêtrza krypty, tak
¿e zapach zbutwia³ej wilgoci i ch³odnego cementu miesza³ siê
coraz bardziej z duszn¹ woni¹ kwiatów. S³oñce by³o coraz wy-
¿ej i gdzie ko³o po³udnia Szymek, odk³adaj¹c lornetkê, powie-
dzia³, ¿e le¿ymy tutaj w³aciwie nie wiadomo po co, bo skoro
Weiser nie pojawi³ siê do tej pory, pewnie ju¿ nie przyjdzie.
A mo¿e w ogóle poszed³ inn¹ drog¹. Mo¿e omin¹³ to miejsce,
id¹c przez kamienio³omy i górê, któr¹ nazywalimy wulkanem
ze wzglêdu na jej sto¿kowaty kszta³t i wklês³y szczyt? A mo¿e
siedzi teraz w krzakach ¿arnowca na lotnisku i czeka z Elk¹ na
l¹duj¹cy samolot? Wszystko przecie¿ by³o mo¿liwe. Nic nie
by³o nieprawdopodobne.
Pewnie dlatego pomyla³em wówczas, ¿e za chwilê us³yszy-
my zza wzgórza stukot ¿elaznych kó³, przeci¹g³y wist gwizdka
i w k³êbach pary, poród syku i zgrzytu uka¿e siê naszym
oczom lokomotywa prowadzona przez Weisera w kolejarskiej
czapce. Zatrzyma maszynê, zeskoczy po stromych szczeblach
¿elaznej drabinki i pokiwa na nas rêk¹, ¿ebymy wsiadali, bo
zaraz odje¿d¿a dalej. T³oki zadudni¹ w przyspieszonym ryt-
mie, para zahuczy w zaworach i ruszymy przed siebie, a¿ za
Strzy¿ê i ostatni zerwany most z czerwonej ceg³y, tam gdzie
musz¹ byæ w koñcu prawdziwe tory i zwrotnice. Wierzy³em
wtedy, ¿e nasyp prowadzi do takiego miejsca, i wyobra¿a³em
120
EMIL KRESAK Daleki widok. Fragment, Wrzeszcz 1953
sobie, jak jedziemy z Weiserem, napotykaj¹c nieczynne stacyj-
ki, zardzewia³e semafory i zaroniête zielskiem budki dró¿ni-
ków, a Weiser, jak kapitan statku, posy³a mnie na oko, ¿ebym
uwa¿a³ na podstêpne i niewidoczne wród kêp wybuja³ej tra-
wy rozjazdy, od których rozga³êziaj¹ siê zdradziecko lepe tory.
Wszystko opowiedzia³em na g³os, nie wiem w³aciwie dla-
czego, a jednak nikt siê nie rozemia³ ani nie uwa¿a³, ¿e jest to
g³upie. Có¿ w koñcu znaczy³y zerwane mosty i nieistniej¹ce
szyny wobec mo¿liwoci Weisera? Jego lokomotywa mog³aby
z powodzeniem zajechaæ tutaj w k³êbach pary i zabraæ nas
w podró¿ w nieznane. Lecz on sam nie nadchodzi³ i czas zaczy-
na³ d³u¿yæ siê okropnie.
Nie pamiêtam ju¿, kogo wys³alimy po oran¿adê do sklepu
Cyrsona, a kogo do domu, by wyniós³ po cichu bu³ki albo cokol-
wiek do jedzenia. Nie mogê sobie równie¿ przypomnieæ, ile
by³o butelek oran¿ady i czy ze wszystkich zd¹¿y³ uciec gaz
drobnymi pêcherzykami. Mój pomys³ z Weiserem, a w³aciwie
z lokomotyw¹ i Weiserem podoba³ siê bardzo, musia³em jesz-
cze raz powtórzyæ wszystko od pocz¹tku, a ka¿dy ze s³uchaczy
dodawa³ co od siebie i tak powsta³a nasza opowieæ o niezwy-
k³ej lokomotywie umar³ej linii kolejowej. Gdy ostatnie krople
oran¿ady zasycha³y na oblepionych butelkach z zielonego szk³a,
a czerwone mrówki przetacza³y na naszych oczach okruchy
bu³ek, wymylalimy dodatkowe szczegó³y tej historii, piêkne
w naszym mniemaniu i wyj¹tkowo wznios³e. Otó¿ lokomotywa
z dziwnym maszynist¹ pokazywa³a siê zawsze przy pe³ni ksiê-
¿yca. Z zapalonymi wiat³ami, buchaj¹c strumieniem iskier,
jecha³a wolno od strony Wrzeszcza, przeskakuj¹c zerwane
mosty lekko i swobodnie. Na ma³ym mostku obok kocio³a
Zmartwychwstañców zatrzymywa³a siê na chwilê i wtedy
mo¿na by³o zobaczyæ, jak z zakrystii wybiega chy³kiem cz³owie-
122
czek w kusym fraku. Cz³owieczek podchodzi³ do sapi¹cej ma-
szyny i przekazywa³ maszynicie sakiewkê z brzêcz¹cymi mo-
netami. Lokomotywa rusza³a, ¿egnaj¹c cz³owieczka krótkim
gwizdkiem, a ten bieg³ truchtem w ciemny, jod³owy las po dru-
giej stronie nasypu. Za co p³acono maszynicie? Wszystko ma
swoje przyczyny lokomotywa, wje¿d¿aj¹c teraz w g³êboki jar,
rozpêdza³a siê znacznie, szybko przemyka³a pod ³ukiem ka-
miennego mostu i ju¿ zgrzyta³a, hamuj¹c u skraju cmentarza,
na którym teraz siedzielimy, wymylaj¹c to wszystko. Weiser
ci¹gn¹³ za dwigniê i gwizda³ przejmuj¹co trzy razy. I nagle,
w wietle ksiê¿yca otwiera³y siê zaroniête krypty, odsuwa³y
popêkane tablice i rój nieboszczyków klekocz¹cych piszczela-
mi wy³azi³ z grobów, udaj¹c siê pod lokomotywê. Kiedy ju¿
wszyscy byli gotowi do drogi, maszynista wpuszcza³ ich do wê-
glarki i rusza³ dalej, przez nastêpne zerwane mosty i niewi-
dzialne zwrotnice. Tak dzia³o siê co miesi¹c, w ka¿d¹ pe³niê
ksiê¿yca, niezale¿nie od pory roku. Maszynista wraca³ nad ra-
nem, zmêczeni podró¿ni udawali siê do krypt, a lokomotywa
znika³a w okolicach przystanku Lotniska, gdzie stary nasyp do-
chodzi³ do prawdziwej linii kolejowej. Niektórzy mieszkañcy
oddalonych przedmieæ widzieli te rzeczy i truchlej¹c ze zgro-
zy, opowiadali o tym zaufanym osobom. Oczywicie, znalaz³o
siê te¿ kilku mia³ków, pragn¹cych zg³êbiæ tajemnicê, ale za
ciekawoæ trzeba by³o s³ono p³aciæ. Pewnego razu brat kociel-
nego wskoczy³ na wêglarkê i razem z nieboszczykami pojecha³
w kierunku Strzy¿y. O tym, co zobaczy³, nikomu ju¿ nie opo-
wiedzia³, bo kiedy lokomotywa wróci³a i zatrzyma³a siê obok
cmentarza, szkielety chwyci³y go pod rêce i zabra³y ze sob¹, do
jednej z krypt. Odt¹d s³ychaæ w bezwietrzne noce jak na wpó³
¿ywy, na wpó³ umar³y brat kocielnego wo³a: Wypuæcie
mnie st¹d! Wypuæcie mnie st¹d! ale nie wiadomo, gdzie
123
skry³y go trupy, a zreszt¹ krzyk jest tak straszny, ¿e nikt nie
odwa¿y³by siê poszukiwaæ zaginionego.
Mo¿e nie wszystkie szczegó³y tej historii powtarzam dok³ad-
nie, ale teraz, podobnie jak w sekretariacie szko³y, gdy oczeki-
walimy na rezultat naszych pisemnych zeznañ, mylê, ¿e nie
jest to wcale opowieæ gorsza od tej, któr¹ czyta³a nam pani
Regina na lekcji polskiego. Ostatecznie, tamta te¿ dzieje siê
noc¹, a nieboszczyk wstaje z grobu i przemawia do ¿ywych.
Chocia¿ nie bardzo balimy siê cmentarza i by³o wczesne po-
po³udnie, to kiedy ju¿ wszystko zosta³o wymylone, opowiedzia-
ne i wyg³oszone chórem mieszaj¹cych siê g³osów, kiedy ca³a ta
historia wybrzmia³a w ciszy opuszczonej krypty, nagle zrobi³o siê
nieswojo. Jakby prawd¹ by³o to, ¿e powiedziane mo¿e zaistnieæ
realnie, wbrew zdrowemu rozs¹dkowi i m¹drym umys³om.
Tymczasem Weiser wci¹¿ nie pojawia³ siê w polu naszej obser-
wacji. W dolince naprzeciw cmentarza, po drugiej stronie nasy-
pu brêtowski gospodarz kosi³ trawê. Wyprzêgniêty z dyszla koñ
szczypa³ koniczynê, a pracuj¹cy mê¿czyzna przerywa³ co jaki
czas zajêcie, prostowa³ plecy i wyjêt¹ z kieszeni ose³k¹ klepa³
ostrze. Metaliczny dwiêk leniwie rozp³ywa³ siê w roz¿arzonym
powietrzu, a nas by³o coraz mniej, bo wielu zw¹tpi³o w sens
oczekiwania i co chwilê kto wraca³ do domu drog¹ przez Buko-
w¹ Górkê, porzucaj¹c miejsce w krypcie i nadziejê.
Procie, a bêdzie wam dane sentencjonalnie powiedzia³
Szymek, naladuj¹c przy tym g³os proboszcza Dudaka.
Jak to? zdziwi³ siê Piotr. Czy Pan Bóg zajmuje siê w ogóle
takimi sprawami?
Jakimi sprawami? zapyta³em.
No, choæby tak¹ prob¹, ¿eby Weiser pojawi³ siê tutaj, jak-
bymy bardzo prosili wyjani³ Piotr, ale Szymek zaraz rozwia³
jego w¹tpliwoci:
124
Czy ty mylisz, ¿e Pan Bóg nie ma wa¿niejszych spraw?
I w ogóle, to co siê nad tym zastanawiaæ, Weiser jest ¯ydem,
a to zupe³nie co innego!
Pan Jezus te¿ by³ ¯ydem nie dawa³ za wygran¹ Piotr.
A skoro by³ synem Pana Boga, to znaczy, ¿e Pan Bóg te¿ jest
¯ydem, czy nie tak? Jak twój ojciec jest Polakiem zwróci³ siê
do Szymka to ty siê rodzisz te¿ Polakiem, a gdyby by³ Niem-
cem, to by siê urodzi³ jako Niemiec, tak?
Gdyby babcia mia³a w¹sy... odburkn¹³ Szymek niechêtnie
i dalej nie rozmawia³ ju¿ na ten temat.
Gdzie daleko, za wzgórzami Niedwiednika zabucza³ samo-
lot. Milczelimy d³ugo, ju¿ tylko we trzech, bo ¿adnemu z nas
nie chcia³o siê mleæ niepotrzebnie ozorem. Pomyla³em, po-
dobnie jak oni, ¿e Weiser nie przejdzie têdy dzisiaj i w³aciwie
mo¿emy iæ do domu, a gdybymy siê pospieszyli, zd¹¿yliby-
my jeszcze oddaæ butelki po oran¿adzie przed zamkniêciem
sklepu Cyrsona. S³oñce by³o ju¿ ni¿ej i d³ugie cienie sosen prze-
cina³y teraz nasyp jak belki przerzucone nad strumieniem.
Podwietlone pnie drzew wygl¹da³y nienaturalnie czerwono,
jak u jarmarcznego malarza. Po drugiej stronie mê¿czyzna
koñczy³ grabienie skoszonej trawy w ma³e kupki, po czym za-
prz¹g³ konia i pojecha³ w stronê zabudowañ. Poczulimy za-
pach siana zmieszany z woni¹ zwierzêcego potu. Powietrze
sta³o nieruchome jak przez wszystkie te dni, odk¹d zupa rybna
zaleg³a zatokê.
A mo¿e przyjdziemy tu noc¹? przerwa³ ciszê Piotr.
Niby po co? zapyta³ Szymek.
A wtedy Piotr powiedzia³, ¿e warto by sprawdziæ, czy rzeczy-
wicie o dwunastej w nocy nieboszczycy wstaj¹ z grobów,
a przynajmniej rozmawiaj¹ ze sob¹. Ludzie tak mówi¹ i nie
wiadomo, ile w tym prawdy. Mo¿e mówi¹, bo wiedz¹, a mo¿e
125
dlatego, ¿e siê po prostu boj¹ i sami nigdy nie sprawdzili. Wiêc
my moglibymy sprawdziæ.
No dobrze zgodzi³ siê Szymek. Ale kto pójdzie? Bo na
cmentarz noc¹ trzeba iæ samemu, nieboszczyki wyczuwaj¹
wiêksz¹ iloæ ludzi, zupe³nie jak zwierzêta i wtedy ca³a zabawa
na nic.
Postanowilimy ci¹gn¹æ losy przed cmentarzem ten, na
kogo wypadnie, prze¿egna siê i dalej pójdzie sam. I bêdzie co
najmniej piêtnacie minut czekaæ w samym rodku cmenta-
rza, obok kamiennych anio³ów ze strzaskanymi skrzyd³ami.
Ale losowania nie by³o.
Popatrzcie szepn¹³ Szymek, wype³zaj¹c z krypty id¹,
o tam!
Rzeczywicie, nasypem szed³ Weiser, a pó³ kroku za nim,
trzymaj¹c jakie zawini¹tko, maszerowa³a Elka, podryguj¹c jak
ma³a dziewczynka. Szybko opucilimy kryptê, kryj¹c siê za
gêstym krzakiem g³ogu, który od nasypu oddalony by³ nie wiê-
cej ni¿ piêæ metrów. Minêli nas i skrêcili w poln¹ drogê, id¹c
w kierunku strzelnicy. Gdy znikli w wylocie gliniastego w¹wo-
zu, ruszylimy za nimi. To by³ ten sam w¹wóz, w którym du¿o
póniej spotkalimy M-skiego z siatk¹ na motyle, kiedy ciga³
niepylaka apollo. Bylimy jak psy spuszczone po d³ugim ocze-
kiwaniu ze smyczy, psy, które zwietrzy³y zwierzynê i które wy-
rywaj¹ przed siebie, aby nie zgubiæ tropu. Tam gdzie koñczy siê
w¹wóz, droga biegnie lekko do góry. Przywarlimy do tego
wzniesienia, patrz¹c, jak tamci wspinaj¹ siê teraz skrajem more-
ny na p³askowy¿. Podchodzilimy ich z zachowaniem wszelkich
regu³ sztuki wojennej i nie by³o to ³atwe zadanie, zwa¿ywszy
przewagê wysokoci, jak¹ mieli nad nami. Le¿¹c za rozroniêt¹
kêp¹ ¿arnowca, obserwowalimy ka¿dy ich ruch i gest. Ale oni
zachowywali siê nadzwyczaj spokojnie. Siedzieli w najwy¿-
126
szym punkcie p³askowy¿u zwróceni w stronê morza i rozma-
wiali o czym, chyba ma³o wa¿nym, jak mo¿na by³o s¹dziæ po
wyrazie twarzy Elki. Wtedy mylelimy, ¿e Elka czeka z Weise-
rem na jaki znak, na co wa¿nego, co wyrwie ich i nas z drê-
twego oczekiwania, ale dzisiaj wiem, ¿e oni czekali po prostu
na zachód s³oñca. Bo to, co wydarzy³o siê póniej, mog³o wy-
darzyæ siê tylko po zachodzie s³oñca.
Pomarañczowa kula znik³a wreszcie za lasem, na niebie roz-
la³a siê czerwieniej¹ca ³una, na której tle miga³y z zawrotn¹
szybkoci¹ czarne punkciki owadów, i wtedy Weiser wsta³, po-
daj¹c rêkê Elce, i poszli dalej w kierunku strzelnicy. Sunêlimy
za nimi jak duchy szybko i bezszelestnie. Przechodzilimy
przez starodrzew, dalej wzd³u¿ dolinki za strzelnic¹, sk¹d w¹-
sk¹ cie¿k¹ kluczylimy do góry poród ponurych buków i lesz-
czyny, nastêpnie nasza droga przeciê³a rêbiechowsk¹ szosê
i dalej ju¿ bez przerwy lasem wiod³a nas w nieznanym kierun-
ku, coraz dalej od zabudowañ Brêtowa. W rozgrzanym powie-
trzu mo¿na by³o wyczuæ zapach ¿ywicy i wysuszonej kory, które-
go nie rozwiewa³ ¿aden, najmniejszy nawet podmuch wiatru.
W ciemn¹, bezksiê¿ycow¹ noc, kiedy jedynie gwiazdy spogl¹-
da³y na nas milcz¹co, budynek nieczynnej cegielni, który wy-
rós³ niespodzianie przed naszymi oczami, wyda³ siê wielkim
gmaszyskiem ze strzelist¹ wie¿¹ komina, czarnymi jamami
okien i spadzistym dachem, w którym straszy³y ods³oniête kro-
kwie, jak ¿ebra wielkiego zwierzêcia.
Stalimy niemia³o na skraju lasu i dopiero dudni¹cy g³os
Weisera przywróci³ nas rzeczywistoci. Mówi³ co do Elki, a ona
mu odpowiada³a urywanymi zdaniami. S³owa dobiega³y
gdzie z g³êbi, zwielokrotnione echem pustych cian. By³o ja-
sne, ¿e oni s¹ gdzie na dole, prawdopodobnie w piwnicy. Na
palcach przemknêlimy obok ¿eliwnych wózków i otworu pie-
127
ca do wypalania ceg³y. W czêci hali, sk¹d dobiega³y g³osy,
pod³oga by³a drewniana i w dodatku spróchnia³a. Trzymaj¹c
buty w d³oniach, jak najciszej podeszlimy do uniesionej kla-
py. Prowadzi³a na schody biegn¹ce w dó³. Nagle pod nami roz-
b³ys³o wiat³o zapa³ki, a zaraz potem wiecy, któr¹ Elka posta-
wi³a przy cianie. Przywarlimy twarzami do desek, na szczêcie
szpary by³y tu na tyle szerokie, ¿e wszystko widzielimy jak na
d³oni. Elka usiad³a po turecku obok ciany w pobli¿u wiecy. Na
rodku piwnicy, równie¿ na pod³odze, siedzia³ skulony Weiser
i wygl¹da³ jakby siê modli³. Milczeli, a ja prze³yka³em linê i czu-
³em, ¿e zaraz wydarzy siê co strasznego. S³ysza³em w³asn¹
krew rwac¹ jak wodospad Niagara w ka¿dej ¿y³ce i naczyniu.
Elka rozwinê³a zawini¹tko. W migotliwym blasku wiecy uj-
rza³em w jej d³oniach dziwny instrument muzyczny. Przypomi-
na³ on po³¹czone piszcza³ki nierównej d³ugoci, które przytknê³a
do ust, czekaj¹c znaku od Weisera. Wreszcie, gdy uniós³ g³owê,
us³yszelimy pierwsze dwiêki, dziwnie od nas dalekie, zupe³-
nie jakby kto na szczycie góry gra³ powoln¹ i pe³n¹ têsknoty
melodiê. Tembr instrumentu by³ miêkki i faluj¹cy. Weiser
wsta³. Uniós³ ramiona, przez chwilê pozostaj¹c w tej pozycji.
Melodia stawa³a siê coraz ¿ywsza, frazy rwa³y siê jedna po dru-
giej, powracaj¹c jednak stale do tego samego tematu.
A Weiser, ten sam, którego ujrzelimy w Bo¿e Cia³o poród
ob³oku kadzidlanego dymu, ten sam Weiser z lotniska i ogrodu
zoologicznego w Oliwie, Weiser, który wygra³ mecz z wojskowy-
mi, tañczy³ teraz przy wieczce i melodii wygrywanej na
miesznych piszcza³kach. Tañczy³ w piwnicy zrujnowanej ce-
gielni, wzbijaj¹c tumany kurzu, wyrzucaj¹c rêce do góry i na
boki, przechylaj¹c g³owê we wszystkich kierunkach. Tañczy³
coraz szybciej i gwa³towniej, jakby melodia, przyspieszaj¹ca
z ka¿dym taktem a¿ do niemo¿liwoci, trzyma³a go w swojej
128
w³adzy. Tañczy³, jakby go opêta³y demony drgawek i skoków,
tañczy³ z przymru¿onymi oczami niczym upojony trunkiem
goæ weselny, tañczy³ jak nawiedzony szaleniec, nieznaj¹cy
umiaru ani granicy zmêczenia, tañczy³, a nasze renice rozsze-
rza³y siê coraz bardziej i bardziej, bo przecie¿ zobaczylimy
nagle kogo zupe³nie obcego. To nie by³ ju¿ Weiser, nasz szkol-
ny kolega spod trzynastki na pierwszym piêtrze, wnuk pana
Abrahama Weisera, krawca. By³ to raczej kto przera¿aj¹co
nieznany, niepokoj¹co obcy, kto, kto przez zbieg okolicznoci
wystêpowa³ teraz w ludzkiej postaci, która najwyraniej krêpo-
wa³a jego ruchy zmierzaj¹ce do uwolnienia siê z niewidzial-
nych pêt cia³a.
Nagle muzyka ucich³a. By³o to bardziej niesamowite, ni¿
gdyby wród dwiêków piszcza³ek zahucza³y organy albo rogi
myliwskie. Weiser upad³ na pod³ogê. Czerwonawy py³ unosi³
siê wokó³ jego postaci, a w wietle wiecy ujrza³em wiruj¹ce
smugi kurzu tej samej barwy. Nie zd¹¿y³em pomyleæ, ¿e to
w³anie cisza brzmi tak okropnie i z³owrogo, gdy Weiser otwo-
rzy³ usta, jakby chcia³ z³apaæ oddech, i us³yszelimy niski g³os
mê¿czyzny, mówi¹cy w niezrozumia³ym jêzyku jakie urwane
wyrazy. Wydawa³o mi siê, ¿e czyja rêka dotyka moich pleców,
i wiem, ¿e to z³udzenie zawdziêczam przera¿eniu, bo g³os, naj-
zupe³niej obcy i surowy, wydobywa³ siê z gard³a Weisera, jak-
by on mówi³, sam o tym nie wiedz¹c. Oczy mia³ zamkniête.
Jego zaciniête piêci kurczy³y siê i rozlunia³y przy ka¿dym
wyrazie. Wygl¹da³ na zmêczonego cz³owieka, który cedzi g³oski
przez spuchniête gard³o z najwiêksz¹ mêk¹ i wbrew sobie.
Dopiero gdy przerwa³, a wygl¹da³ teraz jak martwy, spojrza³em
na Elkê. Siedzia³a nieruchomo pod cian¹ i w³aciwie nie by³a ju¿
Elk¹, tylko drewnian¹ kuk³¹. Jej oczy wpatrzone w Weisera
przypomina³y szklane paciorki lalek z dzieciêcego teatru. Nie
129
poruszy³y siê nawet i nie drgnê³y, gdy wreszcie Weiser uniós³
cia³o do pozycji klêcz¹cej i przesun¹³ wiecê bardziej na rodek.
Wtedy to nast¹pi³o. Weiser stan¹³ na obu stopach, roz³o¿y³
rêce jak do lotu i sta³ wpatrzony w p³omieñ wiecy bardzo d³u-
go. Nie wiem, w którym momencie, po jakim czasie, zauwa¿y-
³em, ¿e jego nogi nie dotykaj¹ ju¿ klepiska. Z pocz¹tku wzi¹³em
to za przywidzenie, ale stopy Weisera coraz wyraniej unosi³y siê
nad pod³og¹. Tak, ca³e jego cia³o wisia³o teraz w powietrzu,
najpierw trzydzieci, mo¿e czterdzieci centymetrów nad zie-
mi¹ i powoli unosi³o siê jeszcze wy¿ej, ko³ysane niewidzialnym
ramieniem.
Chryste! us³ysza³em szept Szymka. Chryste, co on robi?
Weiser lewitowa³ nad brudn¹ pod³og¹ i jego cia³o nie by³o
ju¿ naprê¿one. Palce Piotra zacisnê³y siê na moim ramieniu.
Wiêc jak to by³o naprawdê? Czy to, co widzielimy w piwnicy
nieczynnej cegielni, mog³o byæ tylko przywidzeniem? Czy mog³o
nam siê tylko zdawaæ, ¿e Weiser unosi siê ponad pod³og¹, czy
te¿ rzeczywicie lewitowa³ przy wietle migotaj¹cej wiecy?
Dwadziecia trzy lata póniej to samo pytanie zadawa³em
Szymkowi, kiedy siedzielimy naprzeciw siebie w jego s³onecz-
nym mieszkaniu, w zupe³nie innym miecie i co tak¿e nale-
¿y podkreliæ w zupe³nie innej epoce. Pod oknami domu
przeci¹ga³ pochód. Na transparentach widnia³y nowe has³a,
albo prawie zupe³nie nowe. ¯¹damy rejestracji przeczyta-
³em na jednym z nich, Prasa k³amie widnia³o na drugim,
Niech ¿yje Gdañsk zauwa¿y³em tak¿e gdzie w rodku
masy ludzi, tu¿ obok du¿ego portretu papie¿a, niesionego
przez m³od¹ dziewczynê. Szymek nie by³ ju¿ tamtym Szym-
kiem z francusk¹ lornetk¹ spod Verdun, to jasne, ale mimo to
nie spodziewa³em siê a¿ takiej zmiany, wiêkszej ni¿ odleg³oæ
dwudziestu trzech lat i dziel¹cych nasze miasta kilometrów.
130
Interesowa³ siê wypadkami bie¿¹cymi i ci¹gle wypytywa³
mnie o szczegó³y z Gdañska. D³ugo t³umaczy³em mu, jak to
wszystko wygl¹da³o u nas, a jeszcze d³u¿ej musia³em opowia-
daæ, jak wygl¹da³a przez wszystkie dni brama stoczni i drew-
niany krzy¿, do którego ludzie przypinali wizerunki Czarnej
Madonny i pod którym sk³adali kwiaty.
Tym razem nie strzelali! cieszy³ siê jak dziecko. Ale co
bêdzie dalej?
Nie wiedzia³em, co bêdzie dalej, i nikt zreszt¹ nie móg³ tego
przewidzieæ od Tatr do pla¿y w Jelitkowie. Z³oci³em siê tylko,
¿e tak jak kwestie wielkiej polityki, nad którymi ³amali sobie
g³owy korespondenci wszystkich gazet wiata bez odpowiedzi
pozostaj¹ równie¿ moje pytania o Weisera.
Ostatecznie, czy teraz jest to a¿ takie wa¿ne mówi³ Szy-
mek. Po tylu latach? I to akurat teraz, kiedy dziej¹ siê takie
rzeczy?
Nie mog³em go jako przekonaæ, ¿e owszem, dla mnie jest to
najwa¿niejsza sprawa.
Wiêc jak to by³o naprawdê? nie dawa³em za wygran¹.
Weiser lewitowa³, czy uleglimy zbiorowej psychozie?
Szymek otwiera³ butelki piwa, które na po³udniu jest smacz-
niejsze, i krêci³ g³ow¹ z pow¹tpiewaniem. Mówi³ jak zawsze
spokojnie.
Jeli przeczytasz w ksi¹¿ce, ¿e jej autorowi objawi³ siê Bóg
w postaci s³upa ognia i szumu skrzyde³, to przecie¿ nie wiesz,
czy by³o tak w istocie, czy te¿ autorowi wydawa³o siê tylko, ¿e
tak by³o. Oczywicie doda³, przechylaj¹c szklankê pomin¹æ
musimy przypadek celowej mistyfikacji.
A tam, w piwnicy? pyta³em. Czy tam Weiser unosi³ siê
w powietrzu, czy tylko wydawa³o siê, ¿e to robi?
Szymek zapali³ papierosa.
131
Nie wiem odpowiedzia³ po chwili. Mo¿e rzeczywicie lewi-
towa³, a mo¿e tylko uleglimy zbiorowej psychozie, to ostatecznie
zdarza siê czêciej ni¿ fruwanie nad ziemi¹, nie uwa¿asz?
I tak ju¿ by³o przez ca³y czas mojej wizyty w jego domu, jedy-
nej zreszt¹ przez wszystkie te lata. Szymek nie mia³ okrelone-
go zdania co do Weisera i wszystkie kwestie przeze mnie posta-
wione rozstrzyga³ podobnie: mog³o byæ tak, ale mog³o byæ te¿
inaczej odpowiada³ za ka¿dym razem. Tyle lat up³ynê³o,
a nasza pamiêæ jest przecie¿ zawodna. A kiedy dowiedzia³ siê,
¿e trzy lata temu by³em w Mannheim u Elki, zapyta³, jaki ma
samochód i jak siê jej powodzi. Nie, nie domyli³ siê nawet, po
co do niej jedzi³em, i nie by³ te¿ ciekaw, czy Elka powiedzia³a
mi co na temat Weisera. Szymek jedno pamiêta³ bardzo do-
brze, a mianowicie instrument, na którym gra³a Weiserowi do
tañca w piwnicy starej cegielni.
Fletnia Pana to rzeczywicie niezwyk³y dwiêk, dziwna
muzyka mówi³ do mnie z o¿ywieniem. Sk¹d ona mog³a
mieæ taki instrument?
Wiedzia³em naturalnie, jak to by³o, sprawê zbada³em bar-
dzo dok³adnie tego samego roku, kiedy przegl¹da³em szkolne
papiery Weisera i rozmawia³em nawet z niezmordowan¹ na-
uczycielk¹ muzyki. Potwierdzi³a, ¿e z kolekcji instrumentów
ludowych zginê³a jej tamtego roku fletnia Pana, i nigdy nie
mog³a sobie wyt³umaczyæ, jak to siê sta³o, ¿e ze szkolnej gablo-
ty, dumy jej gabinetu, w której obok ksylofonu mo¿na by³o
ogl¹daæ ukulele, ba³a³ajkê, skandynawskie skrzypce i kupê in-
nych eksponatów, zginê³a w³anie fletnia Pana. Komu to by³o
potrzebne? rozk³ada³a ramiona, przygarbione ju¿ od ci¹g³ego
wymachiwania na próbach chóru. Kto na tym umia³by graæ?
Ale o tym wszystkim nie powiedzia³em Szymkowi. Kiedy za
pilimy ostatnie butelki piwa, a przez otwarte okno s³ychaæ
132
by³o znowu zwyczajny gwar ulicy i piew ptaków, i kiedy ¿ona
Szymka wnios³a wielki jak obrus pó³misek kanapek, zapyta³em
wreszcie, co s¹dzi o tamtym dniu nad Strzy¿¹, gdy Weiser po
raz ostatni rozmawia³ z nami, i dlaczego Elka znalaz³a siê
w kilka dni póniej, a Weiser nie? I co w³aciwie mog³a zna-
czyæ jej amnezja, która nigdy nie ust¹pi³a we wszystkim, co do-
tyczy³o jego osoby? Szymek zmieni³ najpierw szklanki, bo
w miejsce piwa pojawi³o siê na stole wino domowej roboty.
Tak, on te¿ zastanawia³ siê nad tym, ju¿ wiele lat póniej,
nikomu siê do tego nie przyznaj¹c. Wszystko wskazywa³o na to,
¿e Weiser posiada³ jakie ukryte zdolnoci hipnotyczne, o któ-
rych mo¿emy mieæ jedynie mgliste pojêcie. Potwierdza to
przypuszczenie jego popis z panter¹, bez w¹tpienia potrafi³
robiæ z nich u¿ytek równie¿ w swoich kontaktach z ludmi. Do
czego by³a mu potrzebna Elka? To jasne wykorzystywa³ j¹
i przeprowadza³ na niej eksperymenty, poniewa¿ sam by³ wte-
dy na etapie odkrywania swoich nie do koñca uwiadomionych
mo¿liwoci. Tam, w piwnicy cegielni, poddawa³ j¹ rozmaitym
próbom i nawet my uleglimy nadzwyczajnej sile jego sugestii.
Wiêc jednak raczej nie lewitowa³. Udawa³, ¿e lewituje, a Elce
i nam kaza³ wierzyæ, ¿e unosi siê w powietrzu. Psychologia zna
takie wypadki i t³umaczy to dosyæ prostymi mechanizmami
oddzia³ywania sugestywnego. Wybuchy? Tak, to trudno wyt³u-
maczyæ, ale Weiser, który wychowywa³ siê praktycznie sam
pod okiem zdziwacza³ego starca, móg³ mieæ inne jeszcze, sto-
kroæ gorsze manie przeladowcze. Weiser by³ piromanem, nie
ulega w¹tpliwoci. A te efekty wizualne? Przeczyta³ parê ksi¹-
¿ek oto ca³y sekret jego wiedzy. Dlaczego k³adli siê z Elk¹ tu¿
przy pasie startowym lotniska? To by³o æwiczenie jej wytrzyma-
³oci na strach: ostatecznie kto, kto chocia¿ raz przele¿y pod
brzuchem l¹duj¹cego samolotu, nie bêdzie czu³ strachu przed
133
hipnoz¹ i wprawianiem go w stany transu. Nad Strzy¿¹, ostat-
niego dnia wakacji, Elkê po prostu zabra³a woda, co musia³o
ujæ naszej uwadze. Gdy Weiser zorientowa³ siê, co siê sta³o,
ukry³ siê gdzie z boku i czeka³, a¿ pójdziemy, a potem rozpo-
cz¹³ poszukiwania na w³asn¹ rêkê. Tylko przeceni³ swoje mo¿-
liwoci i kiedy szuka³ jej cia³a w pobliskim stawie, przez który
przep³ywa Strzy¿a, utopi³ siê najzwyczajniej w wiecie, a jego
zw³oki woda unios³a do podziemnego kana³u, którym rzeczka
p³ynie dalej pod miejskimi zabudowaniami. Innej mo¿liwoci
nie ma. Tylko ¿e Elka cudem nie utonê³a, pr¹d zniós³ j¹ w przy-
brze¿ne szuwary i przele¿a³a tam pó³przytomna, a¿ odnaleli j¹
milicjanci z psami. Weiser zap³aci³ za swoj¹ nieuwagê. Przecie¿
nie umia³ p³ywaæ, nigdy nie k¹pa³ siê z nami w Jelitkowie. W jaki
sposób Elka prze¿y³a trzy dni, le¿¹c w szuwarach? To istotnie
zagadkowa sprawa, ale raczej z dziedziny biologii. W ka¿dym
razie jest to w pe³ni prawdopodobne, takie wypadki odnotowa-
no ju¿ niejednokrotnie. Tak, gdyby nie opieka tego zdziwacza-
³ego krawca, a raczej zupe³ny brak opieki z jego strony, Weiser
by³by dzisiaj kim w rodzaju artysty estrady, mo¿e nawet wy-
stêpowa³by w cyrku, gdzie jego talent zyskiwa³by poklask
i uznanie. Tak czy inaczej, by³ w jakim sensie ofiar¹ wojny,
jego sieroctwo musia³o spowodowaæ powa¿ne zmiany w psy-
chice. Czy myla³ kiedy o swoich rodzicach? Bez w¹tpienia, ale
co móg³ myleæ? Kto wie, co opowiada³ mu na ten temat stary
Weiser. Wygl¹da³ na ponurego dziwaka, który spojrzeniem
oskar¿a ludzi o to tylko, ¿e ¿yj¹. Taki wzrok nie oznacza nic
dobrego. Dawid mia³ wyran¹ obsesjê na punkcie wszystkiego,
co niemieckie i ca³y arsena³, jaki znalaz³, a nastêpnie przecho-
wywa³ w cegielni, jest tego najlepszym przyk³adem. On pra-
gn¹³ ich zabijaæ i to, co robi³ z broni¹, by³o prawdopodobnie
tylko przygotowaniem. Ostatecznie, do kogo albo raczej do
134
czego celowa³, kiedymy póniej przychodzili do cegielni?
Makiety nie mog¹ pozostawiaæ ¿adnych, najmniejszych nawet
w¹tpliwoci. Wybuja³a fantazja, nieprawdopodobny spryt,
dzieciêca naiwnoæ w po³¹czeniu z hipnotycznymi zdolnocia-
mi, których zreszt¹ musia³ baæ siê bardziej ni¿ Elka to wszyst-
ko z³o¿y³o siê na osobê Weisera.
Przy trzeciej szklaneczce wina Szymek urwa³ swój monolog.
Mia³em ochotê wypytaæ go o kilka szczegó³ów. Na przyk³ad,
sk¹d w nim ta pewnoæ, ¿e Weiser nie umia³ p³ywaæ? Mo¿e
by³o z tym tak samo jak z gr¹ w pi³kê? Albo sk¹d przekonanie,
¿e Elkê unios³a woda i ¿e usz³o to jako naszej uwadze? Prze-
cie¿ oboje zniknêli równoczenie i to, co twierdzi³ Szymek, nie
trzyma³o siê kupy. Poza tym cia³o Weisera, nawet gdyby rze-
czywicie uton¹³, nie mog³o przedostaæ siê do podziemnego
kana³u, gdy¿ wlot u koñca stawu by³ zagrodzony ¿elazn¹ krat¹.
Ale oboje pytali mnie o nowiny z Gdañska. O pomnik, który
mia³ teraz stan¹æ obok bramy stoczni, w miejscu, gdzie pad³y
strza³y ten pomnik interesowa³ ich najbardziej. Pytali, czy
bêdzie tam nazwisko Piotra. Nie potrafi³em odpowiedzieæ,
chocia¿ po tym, co przeszli jego rodzice, po tym nocnym po-
grzebie z ekip¹ uzbrojonych grabarzy i cia³em Piotra rzuconym
w plastykowym worku w jamê ziemi, po tym wszystkim, nie
spodziewa³em siê, aby ten wielki i wspania³y monument móg³
im w jakikolwiek sposób wynagrodziæ tamt¹ zimê.
Nie o to przecie¿ chodzi zniecierpliwi³ siê Szymek.
Tak, rzeczywicie nie o to chodzi odpowiedzia³em machi-
nalnie i przypomnia³em sobie, ¿e Piotr, wed³ug relacji jego mat-
ki, nie móg³ cierpieæ tego dnia widoku helikopterów kr¹¿¹cych
nad miastem i poszed³ piechot¹ do Gdañska (nie jedzi³y ju¿
tramwaje), ¿eby zobaczyæ, co siê dzieje. Zabili go z tego helikop-
tera, twierdzi³a uparcie matka, a gdy naoczni wiadkowie opo-
135
wiadali jej, ¿e Piotr dosta³ siê przez przypadek pomiêdzy t³um
a oddzia³ wojska i ¿e trafi³a go ta kula prosto w g³owê, z lewej stro-
ny, na wylot wtedy macha³a rêk¹ i mówi³a, ¿e to nieprawda, bo
na pewno strzelali z helikoptera, i jeszcze z³oci³a siê, gdy wspomi-
nano o wojsku. Dla niej by³a to przebrana milicja. Mówi³em wiêc
o pomniku, a Szymek i jego ¿ona s³uchali mnie z uwag¹.
A Weiser? Weiser ulecia³ z naszej rozmowy, jakby go nigdy
nie by³o, i kiedy siedzia³em ju¿ w wagonie ko³ysanym równo-
miernym rytmem podk³adów i zwrotnic, wydawa³o mi siê, ¿e
jadê w³anie nieistniej¹c¹ lini¹ kolejow¹ przez dziesiêæ zerwa-
nych mostów i mijam brêtowski cmentarz z ma³ym, ceglanym
koció³kiem, ukrytym w zaciszu drzew, a lokomotywê prowa-
dzi Weiser w kolejarskiej czapce, spowity ob³okiem kadzidlane-
go dymu, pachn¹cego jak wiecznoæ.
136
k¹. Kto j¹ znalaz³, gdzie, kiedy spalilimy ten strzêp materia³u,
który pozosta³ po naszej kole¿ance. Pope³nilimy b³¹d, powinni-
my ustaliæ szczegó³y, gdy w sekretariacie nie by³o wonego,
i teraz ka¿dy powiedzia³by to samo, a oni zakoñczyliby ledztwo
w przekonaniu, ¿e jest, jak wymylili. Ale wony rozsiad³ siê
wygodnie na swoim krzele i ani myla³ pozostawiæ nas przez
chwilê samych. W radiu ju¿ dawno skoñczy³o siê przemówienie
W³adys³awa Gomu³ki, nagrodzone hucznymi oklaskami i owa-
cj¹. Z g³onika dobiega³y teraz dwiêki muzyki operetkowej,
nieznonie cienki g³os piewaczki wyci¹ga³ coraz d³u¿sze och,
och, ko-oo-oo-cha-aa-a-aa-m ciê, a ja czu³em drêtwiej¹c¹ nogê
i ból lewej stopy nie dawa³ mi spokoju. Ten ból zawdziêcza³em
i w pewnym sensie zawdziêczam do dzisiaj Weiserowi. Zawsze,
kiedy zbiera siê na deszcz, spogl¹dam na ma³¹ bliznê poni¿ej
kostki i wiem, ¿e w wilgotn¹ pogodê bêdê utykaæ. Ale nie uprze-
dzaj¹c wydarzeñ, wracam jeszcze do nieczynnej cegielni, ponie-
wa¿ nie wszystko zosta³o wyjanione.
137
Szymek wydoby³ z kieszeni benzynow¹ zapalniczkê, ukra-
dzion¹ starszemu bratu jeszcze na pocz¹tku wakacji, i nik³y
p³omieñ rozwietli³ wnêtrze piwnicy. Drewniane schody by³y
w po³owie z³amane i ¿eby siê st¹d wydostaæ, trzeba by³o przy-
stawiæ do ciany prowizorycznie sklecon¹ drabinê. Prac¹ ko-
menderowa³ Weiser, a kiedy wszyscy bylimy ju¿ na górze,
spojrza³ na nas i spyta³:
A umiecie trzymaæ jêzyk za zêbami?
Zamiast g³osów odpowiedzia³y mu kiwniêcia g³owy.
No dobrze powiedzia³ po chwili wyczekiwania. Skoro
tak, to przyjdcie tu jutro o szóstej, ale tylko we trzech, jasne?
I tak oto, w nieoczekiwany sposób, osi¹gnêlimy swój cel:
Weiser zaproponowa³ nam spotkanie. Dziwne, ale gdy wraca-
limy t¹ sam¹ drog¹ w kierunku Brêtowa, ¿aden z nas nie
chcia³ rozmawiaæ o tym, co zobaczylimy w nieczynnej cegielni.
Dzisiaj wiem, ¿e by³ to zwyczajny strach. Mniejsza ju¿ o kadzi-
dlany ob³ok, zupê rybn¹, l¹duj¹cy samolot, czarn¹ panterê,
wygrany mecz, mniejsza o moj¹ wycieczkê, w czasie której po
raz pierwszy w ¿yciu us³ysza³em o kim takim jak Schopenhauer
i zobaczy³em, gdzie sta³a niemiecka pancerka przed budyn-
kiem Poczty Polskiej. Mniejsza o to wszystko, czego zreszt¹
wtedy nie ³¹czylimy ze sob¹ w jeden ³añcuch, prowadz¹cy do
Weisera. Wystarczy³o, ¿e widzielimy go ponad pod³og¹ piwni-
cy i nagle okaza³o siê, i¿ Weiser, najpierw wymiewany Dawi-
dek, póniej dziwny trochê zaklinacz zwierz¹t i genialny pi³-
karz, ten sam niby, nie by³ ju¿ t¹ sam¹ osob¹. Zastanawiam siê,
jak oddaæ uczucie, które wówczas opanowa³o nasze dusze. Bo
raczej nie by³ to, jak napisa³em przed chwil¹, zwyczajny strach.
Jednak nie.
Czasami, kiedy za du¿o wypijê albo zanurzam siê w niedobr¹
mg³ê, mêczy mnie dziwny sen. Jestem w kuchni mieszkania
138
mojej matki. Stojê przy oknie, a za moimi plecami Piotr nasta-
wia wodê w okopconym czajniku. Nagle odwracam g³owê w stro-
nê kuchenki i widzê, ¿e stoi za mn¹ kto zupe³nie obcy, kto, kto
nie jest Piotrem. Podchodzê do niego, ¿¹daj¹c wyjanieñ, lecz
nieznajomy mê¿czyzna zamiast siê odezwaæ, umiecha siê wyro-
zumiale. Najgorsze, ¿e w jego umiechu poznajê co z Piotra
ten sam grymas górnej wargi, i nie wiem, jak to wyt³umaczyæ.
Wiêc wtedy czulimy co podobnego. Weiser sta³ siê dla nas
kim jeszcze bardziej obcym ni¿ przez wszystkie lata szko³y
i wszystkie dni wakacji, odk¹d zawarlimy z nim doæ szczegól-
n¹ znajomoæ w Bo¿e Cia³o, a w³aciwie w dzieñ rozdania wia-
dectw z religii. Bêd¹c Weiserem, nie by³ nim równoczenie.
Ale kim siê stawa³, gdy przychodzi³a ta chwila, w której prze-
stawa³ byæ sob¹. A mo¿e ta szczególna chwila w ogóle nie ist-
nia³a, mo¿e on przez ca³y czas udawa³ tylko, ¿e jest zwyczaj-
nym ch³opcem? I niby sk¹d mielimy to wszystko wiedzieæ,
skoro nawet dzisiaj nie potrafiê wyjaniæ tej kwestii?
Szlimy w zupe³nym milczeniu i obawa, aby nagle nie wyrós³
przed nami w wietle gwiazd, na tle czarnej ciany lasu, nie
wyrós³ tak samo jak w piwnicy cegielni metr albo i wiêcej
ponad ziemi¹, ta obawa zamyka³a nam usta i odbiera³a chêæ
wszelkiej rozmowy. Ze skraju moreny weszlimy w jar. By³o tu
jeszcze ciemniej ni¿ w otwartej przestrzeni. Na tle czarnej wie-
¿y brêtowskiego kocio³a, widocznej ju¿ przy wylocie jaru, za-
majaczy³y z³ote punkciki.
Chryste! powiedzia³ po raz drugi Szymek. Gwiazdy spadaj¹!
Ale to nie by³y gwiazdy. Chmara wiêtojañskich robaczków
unosi³a siê ponad nami jak deszcz z³otych drobin i by³o tak ci-
cho, ¿e s³yszelimy w³asne oddechy.
Myla³em doda³ Szymek ¿e one wiec¹ tylko w czerwcu.
Rzeczywicie, by³o w tym co dziwnego. Nigdy przedtem ani
139
póniej nie widzia³em ju¿ w naszej okolicy takiej masy wietli-
ków w lipcow¹ noc.
To s¹ dusze zmar³ych szepn¹³ z absolutn¹ powag¹ Piotr
i dlatego wiec¹.
Dusze zmar³ych w lataj¹cych robakach?! ¿achn¹³ siê Szy-
mek. Kto ci o tym mówi³?
Lecz Piotr nie by³ skory do zwierzeñ. Dopiero na kolejowym
nasypie, bli¿ej kocio³a, powiedzia³ mniej wiêcej tyle, ¿e pokutu-
j¹ce dusze, kiedy uda siê im wejæ w cia³o owada, zaczynaj¹
wieciæ. Ale robaki nie wytrzymuj¹ czego takiego d³ugo i umie-
raj¹, dlatego te¿ wietliki mo¿na zobaczyæ tylko przez krótki
czas, na pocz¹tku lata.
Te dusze wyjani³ Piotr musz¹ byæ wielkich grzeszników
i wiec¹ d³u¿ej ni¿ zwykle.
Szymek by³ oburzony, jakby chodzi³o o jego lornetkê albo
przepisy pi³karskie.
G³upi jeste! protestowa³ g³ono. Duszy nie mo¿na zo-
baczyæ, bo jest niewidzialna! Co mówi³ ksi¹dz Dudak na religii?
No co?
¯e dusza jest niemiertelna broni³ siê Piotr ale nie po-
wiedzia³ wcale, ¿e nie mo¿na jej zobaczyæ!
Wcale nie, mówi³, ¿e jest niemiertelna i niewidzialna, jed-
no i drugie tak samo wa¿ne, tak? z tym pytaniem Szymek
wyskoczy³ nagle do mnie, bior¹c mnie na wiadka.
Nie by³em pewien, jak z tym jest, tak samo zreszt¹ jak dzi-
siaj czy mo¿na zobaczyæ duszê? Jeli mo¿na, to kiedy kto
umiera, powinno siê j¹ widzieæ, czy ja wiem zreszt¹, w jakiej po-
staci? Wa¿ne, ¿eby j¹ mo¿na by³o ujrzeæ, kiedy opuszcza
miertelne cia³o, które za dzieñ lub dwa z³o¿¹ do grobu. Powin-
no siê j¹ widzieæ w postaci bia³ego ob³oku pary, a mo¿e w posta-
ci ³agodnego wiat³a, które umyka do góry, nie rozpraszaj¹c
140
siê po drodze. Nie wiem. I wtedy te¿ nie wiedzia³em. Najgor-
sze, ¿e to ja mia³em rozstrzygn¹æ spór, jakbym by³ teologiem
albo papie¿em.
Ksi¹dz proboszcz Dudak powiedzia³em te¿ tego nie wie,
a mówi tak, bo...
Bo co?
No w³anie, dlaczego tak mówi? przerywali mi niecier-
pliwie.
Mówi tak wyjani³em dalej bo tak nauczyli go w semina-
rium i tak ka¿e mówiæ ksi¹dz biskup, a proboszcz musi we
wszystkim s³uchaæ biskupa, zupe³nie jak w wojsku.
Jak to?! zez³ocili siê obaj. To ksi¹dz mo¿e tego nie wie-
dzieæ?
Tego siê nigdy nie wie stwierdzi³em pewnym g³osem.
Dopiero jak siê umrze, mo¿na to sprawdziæ.
Spojrzelimy na cmentarz mijany po prawej rêce. Kawa³ki
figur i rozbite nagrobki wygl¹da³y teraz jak pochyleni, modl¹-
cy siê ludzie.
To okropne westchn¹³ Szymek. Umieraæ, ¿eby siê czego
pewnego dowiedzieæ, nie?
Pokiwalimy g³owami ze zrozumieniem.
W tym samym momencie dzwony brêtowskie rozko³ysa³y siê
poruszone czyj¹ rêk¹ i przez las w rodku nocy jak na trwogê
przelecia³ potê¿ny g³os.
Chryste! powiedzia³, a w³aciwie krzykn¹³ trzeci raz Szy-
mek. Kto jest na cmentarzu!
Nie, nie napiszê teraz: serca struchla³y nam ze zgrozy albo:
duszê mielimy na ramieniu lub, jeszcze lepiej: serce pode-
sz³o mi do gard³a. Nie napiszê, poniewa¿ takie rzeczy daje siê
do ksi¹¿ek, takie rzeczy i takie sceny, doskonale pasuj¹ce do
edukacyjnej powieci.
141
W pierwszym momencie pomyla³em, ¿e to Weiser bawi siê
z nami, chc¹c wypróbowaæ, czy nie czmychniemy przypadkiem
przez Bukow¹ Górkê do domu. Id¹c na skróty, móg³ tu byæ kwa-
drans wczeniej. Zaraz jednak przysz³a mi myl druga, zgo³a trze-
wiejsza to nie by³o w stylu Weisera: ten nocny alarm dzwonów,
wciskaj¹cy siê miêdzy sosny, hucz¹cy pod roziskrzon¹ kopu³¹ nieba,
skandalicznie g³ony i rozdzieraj¹cy ciszê rozgrzanego powietrza.
W istocie, nie by³ to pomys³ Weisera i nie jego rêka ci¹gnê³a wszyst-
kie trzy sznury miêdzy spróchnia³ymi belkami dzwonnicy. By³ to
¯ó³toskrzyd³y. Skoro tylko poznalimy go, przycupniêci za krzakiem
leszczyny, pad³a propozycja, by jak najszybciej wracaæ do domu.
Ju¿ raz by³y z nim k³opoty przypomnia³ Szymek. Zaraz
tu kto przyleci z plebanii i bêdzie na nas.
Nie by³em tego taki pewny:
W rodku nocy? Teraz?
Ale Piotr wskaza³ rêk¹ na budynek przylegaj¹cy do kocio³a:
Popatrzcie tylko!
Rzeczywicie, miêdzy ga³êziami w oddali rozb³ys³o wiat³o,
najpierw w jednym, a póniej w drugim oknie. Tymczasem
¯ó³toskrzyd³y podskakiwa³, koleba³ siê na boki, przysiada³
w kucki, wszystko to w rytm coraz g³oniejszego bicia dzwonów.
Wygl¹da³ jak uwi¹zany do sznurów manekin, trochê miesz-
nie, trochê gronie. Nie mia³ ju¿ na sobie szpitalnego szlafroka,
jego odzienie stanowi³y ukradzione gdzie zapewne drelicho-
we spodnie i taka sama bluza. Nie moglimy oderwaæ od niego
wzroku, przy ka¿dym poci¹gniêciu powrozów mówi³ co do
siebie, ale ginê³o to w metalicznym trójg³osie. Mo¿e w³anie
przez te dzwony nie ruszylimy siê z miejsca ani na krok, nawet
wtedy gdy od strony plebanii zobaczylimy nadbiegaj¹cych
dwóch mê¿czyzn: kocielnego i proboszcza tutejszego kocio³a,
który w niczym nie przypomina³ naszego ksiêdza Dudaka.
142
Byæ mo¿e w³anie o to chodzi³o ¯ó³toskrzyd³emu: wywabiæ
ich z domu i zwróciæ na siebie uwagê bo odczeka³, a¿ tamci
podbiegn¹ bardzo blisko, po czym wypuci³ z r¹k sznury i da³
susa w pobliskie chaszcze, umykaj¹c w stronê Brêtowa.
Niech ksi¹dz dobrodziej wysapa³ kocielny wraca na
plebaniê i po milicjê dzwoni, a ja pobiegnê za nim!
Mê¿czyni rozdzielili siê. Kocielny, sapi¹c jeszcze g³oniej,
ruszy³ za uciekinierem, ksi¹dz potruchta³ na plebaniê. Teraz,
rzecz jasna, nie moglimy siê wycofaæ. Trzeba by³o doczekaæ
koñca tej historii i chocia¿ ¯ó³toskrzyd³y by³ nam w³aciwie
obojêtny, ciekawi³o nas, jak skoñczy siê pogoñ.
Ruszylimy ladem kocielnego ledwie widzialn¹ cie¿k¹,
która gubi³a siê wród rozroniêtych pokrzyw i paproci. ¯ó³to-
skrzyd³y mia³ ze trzydzieci metrów przewagi i lepiej oriento-
wa³ siê w terenie. Skaka³ od kêpy do kêpy, chowa³ siê miêdzy
nagrobkami, a kiedy mylelimy, ¿e znikn¹³ w jednym z nich,
wyskakiwa³ nagle jak spod ziemi i rwa³ do przodu. Wyranie
bawi³ siê z kocielnym. Wreszcie dotar³ na skraj cmentarza, sta-
n¹³ na pêkniêtej p³ycie i krzykn¹³ w stronê pocigu:
Eeeee eeee echo echo eeeee!!
Kocielny przypieszy³. Ale ¯ó³toskrzyd³y by³ ju¿ daleko.
Bieg³ w stronê pierwszych zabudowañ Brêtowa, gdzie rozbu-
dzeni ludzie przez otwarte okna wypatrywali przyczyny noc-
nego rontu.
Ludzie! Ludzieee! krzycza³ kocielny. £apcie go, chwy-
tajcie wariata, trzymajcie go!
I coraz wiêcej okien rozjania³o siê, jakby wybuch³ po¿ar
albo zaczyna³a siê wojna.
¯ó³toskrzyd³y dobieg³ do pierwszego domu i po piorunochronie
wdrapa³ siê na spadzisty dach. Sta³ teraz na jego grani i szeroko
roz³o¿y³ ramiona, jakby pozdrawia³ wszystkich, którzy zaczêli
143
gromadziæ siê przed budynkiem. Mê¿czyni w pi¿amach, przy-
deptanych kapciach, albo i boso, niektórzy w krótkich kaleso-
nach, pokazywali go sobie palcami.
Ludzie! dopad³ ich wreszcie kocielny. To ten sam cz³o-
wiek, co straszy na cmentarzu wasze ¿ony i dzieci! Uciek³ od
czubków i nie daje wam spokoju! Trzeba go z³apaæ. Zaraz przy-
jedzie milicja. Wecie drabinê i ³apcie go, tylko szybko, bo zno-
wu ucieknie. £apcie go, na co czekacie!?
Mê¿czyni jednak nie kwapili siê do chwytania wariata, w do-
datku na dachu. Stali niezdecydowani, przestêpowali z nogi na
nogê, spogl¹daj¹c jeden na drugiego. Kilka ¿on przydrepta³o
bli¿ej. Gwar rozmów, szeptów, urywanych przemiewek rós³
coraz bardziej, gdy nagle ¯ó³toskrzyd³y wyda³ z siebie g³os.
W³aciwie nie by³ to g³os, tylko dwiêk, dwiêk muzyczny, bo
wszystko, co teraz nast¹pi³o, to by³a muzyka, piewanie ca³ych
zdañ, które wzrasta³y, wybucha³y i cich³y jedno za drugim w nie-
wielkich po sobie odstêpach czasu.
Biada wam, mieszkañcy kraju nadmorskiego! Biada wam!
S³owo Pañskie wesz³o do mego ucha i przemówi³o ustami mo-
imi! Bliski jest wielki dzieñ Pañski, bliski i spieszny bardzo g³os
dnia Pañskiego, tam i mocarz gorzko wo³aæ bêdzie!
Mówi¹c to, ¯ó³toskrzyd³y wspina³ siê na palce i wznosi³ rêce,
a jego d³ugie, krêcone w³osy wygl¹da³y jak broda Moj¿esza, któr¹
pamiêta³em dobrze z obrazka proboszcza Dudaka, kiedy na lek-
cji religii pokazywa³ nam przejcie przez Morze Czerwone.
Spadnie... Nie spadnie... Chyba spadnie... szeptano na
dole, ale nastêpne inkantacje ¯ó³toskrzyd³ego zamknê³y usta
ciekawym.
Wtedy zelê strach na ludzi, tak i¿ chodziæ bêd¹ jak lepi!
jego rêka wskazywa³a teraz g³owy st³oczone jedna obok dru-
giej. Ich krew bêdzie rozbryzgana niby proch, a ich wnêtrzno-
144
ci rozrzucone niby b³oto! Ani was srebro, ani z³oto nie bêdzie
mog³o wyratowaæ w dniu gniewu Pana, bo ogieñ gniewu Jego
poch³onie ca³¹ ziemiê! Doprawdy, koniec straszny zag³adê
zgotuje wszystkim mieszkañcom ziemi!
Ostatnie ziemi brzmia³o szczególnie przenikliwie. Ujrza³em,
jak niektóre kobiety ¿egnaj¹ siê ze strachem, a mê¿czyni stoj¹
z g³owami zadartymi w górê, jakby zobaczyli na niebie kometê.
Sprowadzi³em te¿ posuchê na kraj i na góry, na wszystko, co
ziemia wydaje, na wszelk¹ pracê r¹k g³os stawa³ siê coraz
mocniejszy i brzmia³ g³oniej ni¿ wszystkie trzy brêtowskie
dzwony razem. Biada wam mieszkañcy kraju nadmorskiego!
Przeto¿ niebo zatrzyma³o swoj¹ rosê nad wami, ziemia tak¿e
zawar³a siê, aby nie wydawa³a urodzaju swego!
Bezradny kocielny rozk³ada³ rêce niczym Poncjusz Pi³at, a¿
wreszcie, gdy tylko opad³a fraza zawodz¹cej melodii, rozwcie-
czony do bia³oci zawo³a³, jak móg³ najg³oniej:
Ludzie! Chrzecijanie! Nie s³uchajcie go! To antychryst
¿ywy, heretyk, wariat! Wariat, mówiê wam! To grzech mier-
telny s³uchaæ takich rzeczy! £apcie go lepiej, no, dalej, ¿ywo!
Lecz nikt nie uczyni³ nawet pó³ kroku do przodu. ¯ó³toskrzy-
d³y tryumfowa³.
Czy ju¿ czas dla was? zwróci³ siê do ludzi jeszcze g³oniej.
Czy ju¿ czas, abycie mieszkali w domach wyk³adanych kafel-
kami, podczas gdy dom Pana le¿y w gruzach? Liczylicie na
wiele, lecz oto jest ma³o, a gdy to przynielicie do domu,
zdmuchn¹³em to. Dlaczego? Mówi Pan Zastêpów: Z powodu
mojego domu, który le¿y w gruzach, podczas gdy ka¿dy z was
gorliwie krz¹ta siê ko³o w³asnego domu!
Nagle od strony miasta us³yszelimy s³abe wycie syreny,
a w chwilê póniej na rêbiechowskiej szosie zamajaczy³y wia-
t³a samochodu.
145
Milicja jedzie! wykrzykn¹³ uradowany kocielny. Otocz-
cie dom, ¿eby nie uciek³!
Ale i tym razem nikt nie rwa³ siê do czynu. ¯ó³toskrzyd³y
wyci¹gn¹³ rêkê w stronê zbli¿aj¹cych siê wiate³.
Biada temu podniós³ g³os jeszcze groniej ni¿ przed chwi-
l¹ kto gromadzi mnóstwo tego, co do niego nie nale¿y! Serce
siê rozp³ynie, kolano o kolano t³uc siê bêdzie i boleæ na wszyst-
kich biodrach bêdzie, a oblicza wszystkich poczerniej¹.
Z samochodu wyskoczy³o czterech milicjantów, uzbrojonych
w pa³ki i pistolety. Dowódc¹ patrolu by³ ciemnow³osy porucznik.
Rozejæ siê rzuci³ krótko i energicznie. Nie przeszkadzajcie
teraz, obywatele!
¯ó³toskrzyd³y, który w tym momencie mia³ jeszcze szansê na
ucieczkê, zwa¿ywszy ciemnoci i doskona³¹ znajomoæ terenu,
poczu³ przyp³yw nowego ducha. Pochylaj¹c siê wyranie w kie-
runku porucznika, wykrzykn¹³ piewnie:
Biada temu, który krwi¹ buduje miasto i utwierdza je nie-
prawoci¹! W dzieñ ofiary Pañskiej nawiedzê wszystkich, któ-
rzy siê ob³ócz¹ w szaty cudzoziemskie! Biada krwawemu mia-
stu! Wszystko w nim jest oszustwem, pe³no w nim ³upu, nie
masz koñca grabie¿y!
Milicjanci zbili siê w ciasn¹ grupkê wokó³ porucznika, a ten
dawa³ im rozkazy. Dowódca podniós³ g³owê w kierunku dachu,
sk¹d ¯ó³toskrzyd³y rzuca³ coraz sro¿sze przekleñstwa, tym ra-
zem specjalnie na ludzi w mundurach:
Twoje szczeniêta po¿re miecz! Po³o¿ê kres twojemu ³upie-
stwu w kraju, ju¿ nie bêdzie s³ychaæ g³osu twoich pos³ów! Spro-
wadzê najgorsze z narodów, aby opanowa³y wasze domy i po³o¿ê
kres waszej dumnej potêdze! Gdy nadejdzie zgryzota, bêdziecie
szukaæ pokoju, ale go nie bêdzie! Post¹piê z wami wed³ug wasze-
go postêpowania i os¹dzê was zgodnie z waszymi prawami!
146
Z³a stamt¹d natychmiast! przerwa³ mu ostry g³os po-
rucznika. Z³a, bo bêdê zmuszony u¿yæ si³y!
Twoi urzêdnicy s¹ jak szarañcza odpowiedzia³ mu za-
piew ¯ó³toskrzyd³ego. Nieuleczalna jest rana twoja, wszy-
scy, którzy o tobie us³ysz¹, klaskaæ bêd¹ w d³onie, bo kogó¿ usta-
wicznie nie omija³o okrucieñstwo twoje?! Poniewa¿ z³upi³e
wiele narodów, wiêc i ciebie z³upi¹ wszystkie inne ludy z powo-
du przelanej krwi ludzkiej i gwa³tu dokonanego na kraju!
Zobaczylimy, jak dwaj milicjanci zachodz¹ teraz dom od
ty³u, a porucznik wyjmuje z kabury pistolet.
Z³a! powtórzy³ rozkaz. Z³a, bo bêdê strzela³!
I wyrzucê na ciê obrzydliwoci zabrzmia³a odpowied
¯ó³toskrzyd³ego. Zel¿ê ciê i uczyniê widowiskiem, tak ¿e kto-
kolwiek ciê ujrzy, oddali siê od ciebie! Po¿re ciê ogieñ, wytnie
ciê miecz, po¿re ciê jak szarañcza!
Ostatni wyraz, a w³aciwie ostatnia samog³oska, wybrzmiewaj¹-
ca d³ugo i dwiêcznie, zbieg³a siê z hukiem wystrza³u. Porucznik
da³ ognia w powietrze na postrach. Ludzie zgromadzeni w bramie
s¹siedniego domu i w oknach odruchowo wtulili g³owy w ramio-
na, a dwaj milicjanci, którzy zaszli ¯ó³toskrzyd³ego od ty³u, wsko-
czyli na gzyms i wspinali siê szybko. Sekundy jego wolnoci zda-
wa³y siê policzone. Jeszcze raz podniós³ d³onie do nieba, jakby bra³
gwiazdy na wiadków swojej niewinnoci, i krzycz¹c: Panuj¹cy
Pan jest si³¹ moj¹ ruszy³ na spotkanie milicjantów, którzy byli ju¿
na dachu. Ich bia³e pa³ki wzniesione do uderzenia gronie odcina-
³y siê od czarnego t³a nieba. ¯ó³toskrzyd³y jednak nie mia³ w sobie
ducha Chrystusowego, bo zamiast poddaæ siê ludziom w mundu-
rach i przyj¹æ spokojnie spadaj¹ce nañ razy, zepchn¹³ obu mili-
cjantów z dachu jednym zdecydowanym uderzeniem ³okci.
Dwiêk spadaj¹cych dachówek, krzyki milicjantów i nocny piew
¯ó³toskrzyd³ego zla³y siê teraz w jedno.
147
Panuj¹cy Pan jest si³¹ moj¹! powtórzy³ radonie. Który
czyni nogi moje jako nogi ³ani i po miejscach wysokich prowa-
dzi miê!
To mówi¹c, ¯ó³toskrzyd³y zeskoczy³ z dachu na miêkk¹ zie-
miê ogródka i szybko umyka³ w stronê cmentarza. Poturbowa-
ni milicjanci ruszyli za nim.
Stój! krzycza³ porucznik. Stój, bo strzelam!
Lecz ¯ó³toskrzyd³y ani myla³ siê zatrzymywaæ. Powietrze
rozdar³ huk kolejnych wystrza³ów, oddanych tak samo jak
pierwszy w górê, dla postrachu.
I na tym by siê w³aciwie skoñczy³o, gdyby nie to, ¿e wariat
i cigaj¹cy go milicjanci biegli prosto na nas. Uciekalimy co si³
w nogach, lecz ¯ó³toskrzyd³y by³ szybszy, po chwili czulimy ju¿
jego oddech na karkach. Nie zapyta³ o nic i widz¹c, ¿e uciekamy
tak jak on, pokaza³ rêk¹, ¿eby siê rozdzieliæ. Nie by³o to jednak
mo¿liwe. Od strony Bukowej Górki, z przeciwleg³ego krañca
cmentarza nadbiega³y ku nam postacie w bia³ych, pow³óczy-
stych szatach. Do dzisiaj nie wiem, kto wezwa³ pielêgniarzy ze
szpitala, a przede wszystkim dlaczego pojawili siê oni z tamtej
strony, odcinaj¹c odwrót nam i ¯ó³toskrzyd³emu. Byæ mo¿e
proboszcz brêtowskiego kocio³a po zawiadomieniu milicji za-
dzwoni³ jeszcze na wszelki wypadek do szpitala i teraz mieli-
my na karku milicjê, wariata i ludzi w bia³ych fartuchach, któ-
rzy pomiêdzy nagrobkami wygl¹dali jak duchy. Poczu³em siê
jak zwierzyna osaczona w pu³apce i przemyliwa³em w strzêp-
kach zdañ, popiesznie i chaotycznie, jak te¿ bêdziemy siê
z tego t³umaczyæ. Czy wezm¹ nas do aresztu? A jeli tak, to czy
potraktuj¹ nas jako wspólników ¯ó³toskrzyd³ego? Ob³awa za-
cienia³a piercieñ i ju¿ wydawa³o siê, ¿e nic nas nie uratuje,
gdy Piotr chwyci³ mnie za rêkê.
Krypta! Tam nas nie znajd¹!
148
Oczywicie, to by³ doskona³y pomys³. Skoczylimy, a za nami
¯ó³toskrzyd³y, w stronê nasypu, gdzie znajdowa³a siê nasza
kryjówka. W³az, jak zwykle, by³ trochê odsuniêty i teraz mogli-
my wpe³zn¹æ do wnêtrza bez ha³asu.
Tak, tego wieczoru, a w³aciwie tej nocy nie wszystko jeszcze
zosta³o spe³nione. Moja pamiêæ po tylu latach ka¿e mi wspo-
mnieæ, ¿e kiedy ju¿ ob³awa siê skoñczy³a i kiedy spiesznie opu-
ci³em kryptê wraz z Szymkiem i Piotrem, pozostawiaj¹c tam
¯ó³toskrzyd³ego, i kiedy min¹³em ju¿ Bukow¹ Górkê i ulicê
Kmiec¹, która wiod³a od lasu do naszej kamienicy, i kiedy za-
stuka³em w drzwi naszego mieszkania otworzy³ mi ojciec
w pi¿amie, z pasem w rêku i bez s³owa prze³o¿y³ mnie przez
kolano, a liczba razów, które spad³y na moje poladki, uros³a do
zgo³a astronomicznych rozmiarów. Kiedy ojcu zmêczy³a siê
rêka, robi³ przerwê i wzdycha³:
Nie bijê ciê za to, ¿e nie by³ w domu, ale za to, ¿e matka od
czterech godzin oczy wyp³akuje za tob¹, smarkaczu!
I by³o to chyba najtkliwsze zdanie mego ojca do mnie, bo
w³anie ono utkwi³o mi w pamiêci najlepiej. Ale wtedy myla-
³em, ¿e to niewa¿ne, tak samo jak razy, od których spuch³ mi
ty³ek, bo przecie¿ mielimy Weisera, a raczej on mia³ nas od tej
nocy w garci, choæ nie wiedzia³em wówczas, jak krótko bêdzie
to trwa³o. Dlaczego napisa³em o ¯ó³toskrzyd³ym?
Dlaczego nie zakoñczy³em na zawaleniu siê spróchnia³ej
pod³ogi albo na robaczkach wiêtojañskich? Napisa³em o tym
wszystkim, jakby zachodzi³ tu jaki zwi¹zek z Weiserem. Bo w isto-
cie tak by³o. Nastêpnego dnia, kiedy wysz³o na jaw, ¿e nie tylko ja
mam czerwieniej¹ce prêgi na siedzeniu i nie tylko mój ojciec oka-
za³ siê tak czu³ym pedagogiem, nastêpnego wiêc dnia, skoro tylko
spotkalimy siê w trójkê, Piotr zaproponowa³, aby udaæ siê do
krypty i sprawdziæ, czy nie ma tam ¯ó³toskrzyd³ego, a Szymek
149
doda³ zaraz, ¿e o wszystkim trzeba opowiedzieæ Weiserowi, a na-
wet zapytaæ go, co s¹dzi o wariatach, o tym za w szczególnoci.
Dziwne, ale kiedy Weiser wychodzi³ z bramy, nikt z nas nie
podszed³ do, zupe³nie jakby wyznaczona przezeñ godzina szósta
by³a terminem audiencji nie do przekroczenia. Nie ledzilimy
te¿ Elki, która za nim wybieg³a. Wczorajsze wydarzenia zawi¹za³y
pomiêdzy nami nici porozumienia, ale wiedzielimy, ¿e jest to po-
rozumienie jednostronne i na swój sposób czulimy tê specyfikê.
Ostatecznie, to Weiser raczy³ umówiæ siê z nami, a nie na od-
wrót. I trzeba to by³o uszanowaæ. Tak samo jak to, co widzieli-
my w nieczynnej cegielni. Postanowilimy trzymaæ jêzyk za
zêbami.
Kiedy tylko Elka znik³a za og³oszeniowym s³upem, podszed³
do nas Janek Lipski, ten sam, który by³ z nami w zoo i gra³
w s³ynnym meczu z wojskowymi, i zapyta³:
No co, wyledzilicie ich w koñcu, czy nie? Janek by³ ostat-
nim spoza naszej trójki, który opuci³ kryptê, gdy czekalimy na
Weisera.
Iii tam... odpowiedzia³ wymijaj¹co Szymek. Bo co?
Krótkotrwa³e milczenie wype³nione by³o spojrzeniami pe³-
nymi nieufnoci.
No to co zobaczylicie?
Nic takiego, nie warto by³a czekaæ k³ama³ jak z nut Szy-
mek. Oni ³owili ryby w gliniankach.
Bujasz.
Iii tam, to leæ teraz za nimi, Tomaszu jeden, nam siê ju¿ nie
chce.
Ten argument przewa¿y³. I nawet nie spostrzeglimy, jak
zawi¹za³o siê pomiêdzy nami przez to pierwsze k³amstwo
tajne porozumienie w sprawie Weisera. Na razie jednak mie-
limy co innego do roboty.
150
¯ó³toskrzyd³y, którego zastalimy w krypcie, nie opuszcza³
kryjówki od wczoraj. Mo¿na siê by³o tego domyliæ, widz¹c, jak
³apczywie zajada³ kawa³ek rogalika podany mu przez Piotra.
Bohater zesz³ej nocy dr¿a³ na ca³ym ciele ze strachu i nie mo-
glimy poj¹æ, jakim sposobem ten niezwyk³y cz³owiek, który
wyg³asza³ wspania³e przemówienia i zrzuca³ milicjantów
z dachu jak ten cz³owiek zmieni³ siê w ci¹gu niespe³na dwu-
nastu godzin. Gdy zobaczy³ nasze g³owy pochylaj¹ce siê nad
jego niespokojnym snem, zas³oni³ twarz, jakby spodziewa³ siê
uderzenia. Porozumiewa³ siê z nami za pomoc¹ krótkich sylab :
ee, aa, uhm, i gdyby nie jego wczorajszy wystêp i ten po-
przedni, kiedy spotkalimy M-skiego z Arnica montana, gdyby
nie tamte podnios³e, wypiewywane pe³n¹ piersi¹ zdania,
mo¿na by s¹dziæ, ¿e ten nieogolony mê¿czyzna w dziurawych
drelichach jest niemym w³óczêg¹, szukaj¹cym w naszej kryp-
cie chwilowego schronienia. Dzisiaj przypuszczam, na czym
polega³a jego tajemnica. ¯ó³toskrzyd³y potrafi³ g³osiæ tylko
tamte straszne wersety, gro¿¹ce klêskami, krwi¹ i mordem. To
by³a jego choroba i wielkoæ jednoczenie.
Piotr zapyta³ go, czy chce zostaæ tutaj. Skin¹³ g³ow¹. Szymek
zaproponowa³ dostarczenie jedzenia. ¯ó³toskrzyd³y umiech-
n¹³ siê, a z jego gard³a zamiast odpowiedzi czy podziêkowania
wyla³ siê nieartyku³owany dwiêk, oznaczaj¹cy aprobatê. Za-
dania zosta³y wiêc podzielone. Piotr mia³ zorganizowaæ jedze-
nie. Szymek jakie ubranie, a ja papierosy, gdy¿ ¯ó³toskrzyd³y
gestem rêki pokaza³, ¿e bardzo tego potrzebuje. Ruszylimy
przez Bukow¹ Górkê do swoich domów, a w³aciwie do tego sa-
mego domu, tylko do ró¿nych mieszkañ, i nawet przez myl
nam nie przesz³o, ¿e to, co robimy, ¿e ca³y ten proceder jest
czym niezgodnym z prawem. Czym, co obra¿a tak zwane pra-
wo i domaga siê kary. Nie chcê powiedzieæ, ¿e prawu przeciw-
151
stawilimy Chrystusowego ducha, o którym tyle razy przypomi-
na³ proboszcz Dudak. Tego powiedzieæ nie mogê, gdy¿ nie by-
³oby to zgodne z prawd¹. Muszê jednak wyjaniæ, ¿e gdyby
w tamtej chwili przysz³a na nas minuta zastanowienia i gdyby-
my doszli do wniosku, ¿e pomagamy nie tylko niebezpieczne-
mu wariatowi, ale te¿ komu, kto czynnie zaatakowa³ milicjan-
tów, to nawet wtedy Piotr zwêdzi³by ze spi¿arni bochenek
chleba, ¿ó³ty ser i kawa³ s³oniny, Szymek przyniós³by przenico-
wane spodnie i flanelow¹ koszulê w kratê, a ja skombinowa³-
bym papierosy Grunwald, takie same, jakie pali³ mój ojciec
i jakie kupowa³em posy³any przez niego w sklepie Cyrsona, bo
wtedy o kiosku Ruchu w naszej dzielnicy nikomu siê jeszcze
nie ni³o.
By³ wiêc chleb, s³onina, ¿ó³ty ser, przenicowane spodnie, fla-
nelowa koszula w kratê i by³y papierosy Grunwald. By³ tak¿e
promienny umiech ¯ó³toskrzyd³ego, kiedy powrócilimy do
krypty z pe³nymi rêkami. Jad³ i pali³ na wycigi. A gdy na ko-
niec Piotr wyci¹gn¹³ z p³óciennego worka po jednej butelce
oran¿ady dla nas i dwie dla ¯ó³toskrzyd³ego i gdy pilimy ten
nektar z b¹belkami, nasza znajomoæ z odmieñcem wydawa³a
siê ugruntowana. Pamiêtam, ¿e tylko w mojej butelce by³a
czerwona oran¿ada, i pamiêtam te¿, ¿e nie zapyta³em Piotra,
sk¹d wzi¹³ pieni¹dze na taki wydatek. Ostatecznie piêæ oran-
¿ad to by³o piêæ z³otych, a piêæ z³otych to nie taka ma³a suma.
Nigdy jednak nie zapyta³em Piotra, sk¹d wzi¹³ tyle gotówki,
nigdy, ani kiedy chodzilimy do tej samej szko³y, ani te¿ pó-
niej, gdy nasze drogi rozesz³y siê, ani nawet wtedy gdy przy-
chodzi³em na jego grób gawêdziæ o ró¿nych rzeczach. Bo
przecie¿ je¿eli kto jest z tamtej strony, to nie wypada go na-
gabywaæ o takie sprawy. Pilimy wiêc s³odkawy, musuj¹cy
p³yn, rozcieraj¹c z luboci¹ jego krople na podniebieniu, a ¯ó³-
152
Villa Henkenhaf, Wrzeszcz. Pocztówka z roku 1900
toskrzyd³y mlaska³ z zadowoleniem i umiecha³ siê do nas, jak-
bymy byli jego najlepszymi przyjació³mi.
154
i wszystko widzi, gdy ok³amujecie rodziców, gdy zabieracie ko-
ledze o³ówek albo gdy nie prze¿egnacie siê, przechodz¹c obok
krzy¿a czy kapliczki. Niczego nie zapomina, o wszystkim pa-
miêta, o ka¿dym grzechu i szlachetnym postêpku. A gdy wasze
dusze stan¹ przed Jego obliczem, przypomni wam to, co robili-
cie na ziemi. Tak, proboszcz Dudak mia³ niew¹tpliwie talent
pedagogiczny, bo czêsto, kiedy w drobnej sprawie ok³ama³em
matkê albo zatrzyma³em sobie resztê z zakupów, trójk¹tne oko
nie dawa³o mi spokoju. A teraz przypomnia³em sobie o jego
istnieniu jeszcze mocniej, bo to nie by³o ma³e k³amstewko, to
by³ ca³y system, ca³y gmach k³amstwa zbudowany przez nas na
u¿ytek... no w³anie, na czyj u¿ytek? nie by³em pewien i nie
dawa³o mi to spokoju. Dla kogo by³o to k³amstwo? Dla tam-
tych, siedz¹cych za drzwiami z pikowan¹ cerat¹? Dla nas sa-
mych? Czy dla Weisera, który kaza³ nam przysi¹c, ¿e nigdy
o niczym i nikomu nie powiemy? Ale jeli tak by³o, jeli to
k³amstwo powsta³o przede wszystkim dla Weisera, to co z trój-
k¹tnym okiem, patrz¹cym na ka¿dy gest i s³uchaj¹cym ka¿de-
go s³owa z niebieskiej wysokoci? Po czyjej stronie jest w takim
razie Pan Bóg? myla³em. Jeli po naszej, a przede wszystkim
Weisera, to powinien nas z tego rozgrzeszyæ. A jeli jednak po
tamtej? Jeli Weiser zwi¹za³ nas przysiêg¹ podstêpnie? I prze-
razi³em siê nie na ¿arty, bo po raz pierwszy wyda³o mi siê, ¿e
Weiser móg³by byæ si³¹ nieczyst¹, która omotawszy nas sieci¹
pokus, wystawi³a na próbê.
Zaraz te¿ przypomnia³em sobie, co proboszcz Dudak opowia-
da³ o szatanie: O tak, nie zawsze wygl¹da gronie. Czasem
kolega powie ci, ¿eby nie szed³ do kocio³a, i jest to podszept
szatana, który odwodzi ciê od obowi¹zku, ³udz¹c obrazem fa³-
szywych przyjemnoci. Czasami, zamiast pomagaæ rodzicom,
idziesz na pla¿ê, bo jaki g³os podpowiedzia³ ci, ¿e to jest cie-
155
kawsze. Tak... proboszcz dramatycznie zawiesza³ g³os jak
w czasie kazania, w ten sposób diabe³ kusi nawet dzieci, ale
pamiêtajcie, moi mili, ¿e nic nie ukryje siê przed obliczem
Boga, a kara za grzechy mo¿e byæ straszna. Popatrzcie tylko,
proboszcz zaczyna³ prawie krzyczeæ, wyci¹gaj¹c nastêpny obra-
zek, jakie mêki spotkaæ mog¹ grzeszników, którzy nie pos³uchali
g³osu sprawiedliwoci, którzy nie opamiêtali siê na czas! Popa-
trzcie tylko, jak bêd¹ cierpieæ, i to nie przez sto, dwiecie czy
piêæset lat, ale przez ca³¹ wiecznoæ! I przed naszymi oczami
ukazywa³ siê stworzony rêk¹ artysty obraz piekielnych czeluci,
do których kosmate diab³y wrzuca³y nagich potêpieñców. Ich
cia³a, spadaj¹ce w dó³, poskrêcane, k³ute wid³ami, szarpane
szponami, lizane by³y p³omieniami ognia, który dochodzi³ tu-
taj z samego dna piekie³. Gdy proboszcz schowa³ reprodukcjê,
nie mielimy w¹tpliwoci, ¿e piek³o wygl¹da tak naprawdê.
Dlatego siedz¹c obok Szymka na sk³adanym krzele, wci¹¿
nie by³em pewien, czy nasze k³amstwa nie zostan¹ nam wypo-
mniane przez trójk¹tne oko, kiedy staniemy przed nim sam
na sam i kiedy niczego ju¿ nie bêdzie mo¿na ukryæ, tak jak
przed M-skim lub cz³owiekiem w mundurze.
Dzisiaj wiem, ¿e rozmylania te mia³y wszelkie znamiona
za³amania, i od tej chwili ledztwo sta³o siê dla mnie jeszcze
wiêksz¹ udrêk¹. Zastanawia³em siê, czy nie wyjawiæ wydarzeñ
ostatniego dnia nad Strzy¿¹. Có¿ z tego, ¿e nie uwierzyliby, có¿
st¹d myla³em ¿e nie daliby wiary? Ostatecznie, by³a to
sprawa Weisera i Elki, nikogo wiêcej. A prawda zosta³aby oca-
lona, prawda, której i tak nikt nie chcia³by przyj¹æ. Nie musia³em
przecie¿ wyjawiaæ wszystkich tajemnic Weisera, do których zo-
stalimy dopuszczeni. Wystarczy³o opowiedzieæ po kolei, minu-
ta po minucie, co robili Weiser i Elka, kiedy stalimy w wodzie
po kostki, w pe³nym s³oñcu, i kiedy Weiser powiedzia³, ¿eby-
156
my teraz na nich poczekali. A mo¿e mia³ on na myli jakie
inne czekanie, zupe³nie ró¿ne od tego, gdy czeka siê na przy-
jazd poci¹gu albo otwarcie sklepu lub rozpoczêcie wakacji?
Tego wiedzieæ nie mog³em.
Z gabinetu, mimo zamkniêtych drzwi, doszed³ nas krzyk M-skie-
go, a w chwilê póniej Piotra. Musieli zastosowaæ wobec niego
co ekstra, mo¿e wyciskanie s³onia po³¹czone ze skubaniem
gêsi, a mo¿e zrobili mu co zupe³nie innego, czego nawet nie
mo¿na siê by³o spodziewaæ? Szymek poruszy³ siê na krzele,
a ja poczu³em, jak noga cierpnie mi jeszcze bardziej. Nie wiem
dlaczego, przypomnia³em sobie tê sam¹ pieñ, któr¹ piewali-
my tego roku na Bo¿e Cia³o, postêpuj¹c za proboszczem Duda-
kiem i monstrancj¹: Witaj Je-e-zu, Sy-nu Ma-ry-i, Ty jest Bóg
praw-dzi-wy w wiê-tej Hos-ty-iii. I nawet nie jej s³owa, do
których nie przywi¹zywa³em wówczas szczególnej wagi, tylko
melodia, powolna i dostojna, ci¹gn¹ca siê w¹sk¹ stru¿k¹ pa-
miêci niczym smuga kadzidlanego dymu, ta nostalgiczna me-
lodia podzia³a³a na mnie koj¹co.
Co by³o dalej?
157
grê wojenn¹? Po co przypatrywa³by siê naszym zabawom
wtedy, na brêtowskim cmentarzu?
Ju¿ po obiedzie, siedz¹c na spróchnia³ej ³awce pomiêdzy
sznurami z bielizn¹, przypominalimy sobie ka¿dy jego gest
i ka¿de s³owo. Dlaczego nie chodzi³ z nami na religiê? Po co
mu Elka? Kto go nauczy³ poskramiania zwierz¹t?
Nasze rozwa¿ania przerwa³a na chwilê pani Korotkowa, któ-
ra przez okno wyrzuca³a jak popadnie rzeczy swojego mê¿a.
Draniu jeden, pijaku! krzycza³a. Wyno mi siê zaraz i nie
wracaj wiêcej! ¯eby ciê oczy moje nie widzia³y, ¿eby ciê uszy
moje nie s³ysza³y!
Na ziemi wyl¹dowa³a ju¿ koszula, para spodni, buty, gdy
nagle z klatki schodowej wyszed³ pan Korotek. Chwiejnym kro-
kiem zbli¿y³ siê do kupki swoich rzeczy i jak gdyby nic zacz¹³
siê ubieraæ gniew ¿ony wyrzuci³ go z mieszkania w samych
spodenkach i boso.
Hej! krzykn¹³ w górê. A skarpetki to pies?
Pani Korotkowa nie zna³a litoci, bo zatrzasnê³a okno, a my
patrzylimy, jak pan Korotek, siedz¹c teraz na ziemi, wk³ada
buty na bose stopy i jak prawa noga myli mu siê z lewym bu-
tem i odwrotnie. Wreszcie, gdy dopasowa³ ju¿ obuwie, opuci³
podwórko marynarskim krokiem, piewaj¹c wcale niele:
Adieu, moja droga kochanko, adieu, moja droga Mulatko!.
Pani Korotkowa nie by³a jednak Mulatk¹ i widocznie jej m¹¿
piewa³ tak sobie, dla podniesienia na duchu.
Dobrze, ale gdzie Weiser nauczy³ siê graæ w pi³kê, i to a¿ tak?
Nasza rozmowa bieg³a tym samym tropem. Skoro w meczu
z wojskowymi pokaza³ tak¹ klasê, to czemu nigdy wczeniej
nie widzielimy w nim pi³karza, dlaczego sta³ zawsze na ubo-
czu, gdy nauczyciel WF-u dzieli³ klasê na dwie dru¿yny i kaza³
nam graæ? Jaki mia³ cel w ukrywaniu swoich umiejêtnoci?
158
A na dodatek, czy potrafi³ co jeszcze, co, o czym nawet nie
moglimy mieæ pojêcia? Takie pytania wywo³ywa³y ciarki, ale
tym chêtniej je zadawalimy.
Nad dachem kamienicy jaskó³ki miga³y z charakterystycz-
nym dwiêkiem, ni to piskiem, ni to gwizdem, niebo jak przez
wszystkie dni tego lata przypomina³o sp³owia³y szmat b³êkitu,
pan Korotek zd¹¿y³ ju¿ wróciæ z baru Liliput pijany do granic
mo¿liwoci ludzkich, a my nadal ci¹gnêlimy rozmowê, w któ-
rej tryb warunkowy i znak zapytania stanowi³y element g³ów-
ny. Za kilka dni lipiec dobiega³ koñca i mija³a po³owa wakacji,
jednak¿e ani to, ani zupa rybna w zatoce, ani nawet ekscesy
pana Korotka nie mog³y odwróciæ naszej uwagi od sprawy za-
sadniczej.
Punktualnie o szóstej bylimy na skraju lasu, tam gdzie kie-
dy zaczyna³y siê sk³ady zrujnowanej cegielni. Jej budynek,
który w nocy przypomina³ stare zamczysko, teraz wygl¹da³
niewinnie, niczym rudera, jakich pe³no by³o na przedmie-
ciach Wrzeszcza i Oliwy. Do wejcia podchodzi³o siê przez
zaroniêty perzem, lebiod¹ i trawami plac, na którym od lat
nie po³o¿ono ¿adnej ceg³y. Wewn¹trz panowa³ mi³y ch³ód, ale
ku naszemu zaskoczeniu nie by³o tam nikogo. Sterty przerdze-
wia³ego ¿elastwa, powywracane wagoniki i rozebrany w trzech
czwartych piec to wszystko. Na pod³odze wala³y siê puszki po
farbie, strzêpy worków i kawa³ki tektury, przegni³ej i cuchn¹-
cej pleni¹. Minê³o piêæ minut, d³ugich jak piêæ godzin, w cza-
sie których Piotr kopa³ puszki, Szymek zagl¹da³ do pieca,
a ja usi³owa³em przesun¹æ jeden z wagoników. Zaczyna³em
w¹tpiæ, czy spotka nas tu cokolwiek ciekawego, gdy w wejciu,
za naszymi plecami us³ysza³em g³os Weisera: Pierwszy waru-
nek spe³nilicie, jestecie sami. Dobrze. A teraz drugi. Chodcie
za mn¹.
159
Bez s³owa ruszylimy w dó³, tymi samymi schodami, które za-
wali³y siê razem z drewnian¹ pod³og¹ wczorajszej nocy. Ale ladów
katastrofy pró¿no by³oby szukaæ, wszystko by³o w porz¹dku kla-
pa, schody i pod³oga zosta³y naprawione. Ani jedna deska nie
wyró¿nia³a siê wie¿ymi ladami hebla, ani jeden stopieñ nie zo-
sta³ wprawiony z nowej belki. Stanêlimy na klepisku piwnicy.
Musicie z³o¿yæ przyrzeczenie. Czy jestecie gotowi?
Oczywicie, nie bylimy gotowi, ale czy Weiserowi mo¿na siê
by³o sprzeciwiæ?
A na co bêdziemy przysiêgaæ? zapyta³ Szymek. Bo jak na
krucyfiks, to musi byæ naprawdê wa¿na sprawa.
S¹dzisz, ¿e nie jest wa¿na? odpar³ Weiser i po jego pyta-
niu zapanowa³o nieznone milczenie, bo przecie¿ skoro nie
wiedzielimy, co trzyma w zanadrzu, bylimy zaszachowani.
Wiêc na co bêdziemy przysiêgaæ? powtórzy³ Szymek.
Dlaczego pytaæ na co, nie lepiej spytaæ po co? zagad-
n¹³ Weiser.
No, wiadomo przerwa³ Piotr ¿eby nie zdradziæ tajemni-
cy. Przysiêga siê zawsze po to.
Dobrze odpowiedzia³ Weiser ¿eby nie zdradziæ tajemni-
cy. No, to powiedzcie, czy wierzycie w ¿ycie pozagrobowe?
Stalimy stropieni. Nikt jeszcze nie zapyta³ nas o co takiego
wprost. Oczywistoæ, kiedy przygwodzi siê j¹ takim pytaniem,
staæ siê mo¿e w¹tpliwa nawet dla dowiadczonego cz³owieka,
a có¿ dopiero dla nas, wtedy, w piwnicy nieczynnej cegielni,
gdy nasze oczekiwanie by³o niczym gor¹czka pal¹ca serce
i wyobraniê.
W³aciwie to tak odpowiedzia³em za wszystkich. Dlacze-
go mielibymy nie wierzyæ?
No dobrze rzek³ Weiser to przysiêgnijcie na ¿ycie poza-
grobowe, ¿e niczego, co wam poka¿ê tu albo gdzie indziej, nie
160
wyjawicie nikomu i tylko to, o czym powiem, bêdziecie mogli
opowiedzieæ, gdyby was pytano. A gdybycie wyjawili, umrze-
cie bez przysz³ego ¿ycia, to bêdzie kara za zdradzenie tajemni-
cy. Zrozumielicie?
Pokiwalimy g³owami w skupieniu. Weiser kaza³ nam po³o-
¿yæ prawe d³onie na swojej lewej rêce i gdymy to uczynili,
ka¿demu z osobna poleci³ powiedzieæ: Przysiêgam!.
Wtedy podszed³ do jednej ze cian i pchn¹³ j¹ lekko, a na-
szym oczom ukaza³o siê w¹skie przejcie, wiod¹ce do obszerne-
go pomieszczenia. By³a to d³uga sala, powsta³a z po³¹czenia
trzech albo czterech komór piwnicznych, w których usuniêto
ciany dzia³owe. Ich resztki zaznacza³y siê wystaj¹cymi u³am-
kami cegie³ i kamieni. Zaraz obok wejcia, po lewej stronie, sta-
³y dwie skrzynie, obok których zobaczylimy Elkê. Pomieszcze-
nie owietla³y dwie mocne ¿arówki, zwisaj¹ce z sufitu wprost
na izolowanych kablach. Wtedy nie zwróci³em na to najmniej-
szej uwagi, ale dzi przekonany jestem, ¿e Weiser musia³
pod³¹czyæ ca³¹ instalacjê sam, ci¹gn¹c przewód od drogi do
Matemblewa, co wymaga³o nie lada sprytu i umiejêtnoci.
Któ¿ jednak zwraca³by uwagê na takie b³ahostki, kiedy Elka
otworzy³a pierwsz¹ skrzyniê i zobaczylimy w jej wnêtrzu
prawdziw¹ broñ. Tak, to by³a najprawdziwsza w wiecie broñ:
trzy niemieckie schmeisery, rosyjska pepesza, dwa pistolety
parabellum i dwa nagany, jakich u¿ywali radzieccy oficerowie
obok czêciej spotykanych pistoletów TT. Szymek gwizdn¹³
z podziwem, a Piotr wzi¹³ do rêki parabellum, próbuj¹c wyj¹æ
magazynek.
Nie tak Elka zabra³a mu pistolet. Tak pokaza³a. A tak
siê wk³ada i odbezpiecza.
Stalimy jak ma³e dzieci przed wystaw¹ sklepu z zabawkami
i chocia¿ bylimy ju¿ dzieæmi trochê wiêkszymi, to nasz po-
161
dziw i pragnienie, ¿eby dotkn¹æ tego wszystkiego w³asnymi
rêkami, by³y tak samo niecierpliwe i ³akome. Gdy wiêc dotyka-
limy tych wszystkich cudownoci, podziwiaj¹c wypolerowane
lufy, lni¹ce oliwkowym blaskiem kolby, sprawdzaj¹c spusty
i iglice, gdy utonêlimy w tych czynnociach zupe³nie, Weiser
wydoby³ z drugiej skrzyni pude³ka z amunicj¹, a z prawego
k¹ta, na który nie zwrócilimy do tej pory uwagi, przytarga³
tekturowe makiety.
Elka wskaza³a na mnie palcem:
Bêdziesz strzela³ pierwszy, zostawcie jedno parabellum,
a resztê zawiñcie w szmaty i w³ó¿cie do skrzyni.
Wykonalimy rozkaz bez szemrania. Za³adowa³a pistolet
i kaza³a wszystkim stan¹æ za moimi plecami. Gdy Weiser wróci³
od przeciwleg³ej ciany, gdzie ustawi³ makietê, wrêczy³a mi
odbezpieczone parabellum.
Mo¿esz strzelaæ powiedzia³a, i zabrzmia³o to jak kolejny
rozkaz.
Gdyby nie wszystkie filmy wojenne obejrzane w kinie
Tramwajarz, nie wiedzia³bym, jak¹ przybraæ postawê, co zro-
biæ z lew¹ rêk¹ i jak patrzeæ przez szczerbinkê na wierzcho³ek
muszki. Wiedzia³em to wszystko, przynajmniej teoretycznie,
i chcia³em wykonaæ jak najlepiej, ale gdy skierowa³em lufê
w kierunku makiety, rêka i nogi zaczê³y mi dr¿eæ ze strachu,
a na karku i skroniach poczu³em krople potu. Na wszystkich fil-
mach bowiem cel by³ jasno okrelony: konspirator strzela³ do
agenta gestapo, esesman do ¯yda, partyzant do ¿andarma,
¿o³nierz radziecki do niemieckiego i odwrotnie. A tu zobaczy-
³em co, czego nie potrafi³em okreliæ, co, co przerazi³o mnie
nie na ¿arty, zupe³nie jakbym mia³ strzelaæ do ¿ywego cz³owie-
ka. Makieta, któr¹ ujrza³em przez szczerbinkê, przedstawia³a
popiersie M-skiego namalowane farbami wodnymi. Ale nie by³
162
to zwyczajny M-ski, to znaczy taki, jakim widzielimy go
w szkole, na manifestacjach albo na jednej z polan oliwskiego
lasu. Tekturowy M-ski mia³ domalowane wielkie, sumiaste
w¹sy, a wyraziste ³uki brwiowe i osadzenie oczu nie pozwala³y
¿ywiæ w¹tpliwoci, do kogo mia³ byæ podobny. Tak, chocia¿ od
pewnego czasu wielkie jak przecierad³a portrety zniknê³y
z ulic i wystaw naszego miasta, poczu³em lêk i przera¿enie. Na
dodatek, jakby tego by³o ma³o, mê¿czyzna, do którego mia³em
strzelaæ, nosi³ czapkê oficera Wehrmachtu. Ten pomys³ móg³
przyjæ do g³owy jedynie Weiserowi.
Strzelasz czy nie? s³owa Elki zabrzmia³y jak szyderstwo.
Strzeli³em wiêc raz, drugi, trzeci, czwarty a¿ do wyczerpa-
nia magazynku i wszystkie kule trafi³y w cianê powy¿ej albo
obok makiety. Jedna tylko, ostatnia, wywierci³a dziurê dok³ad-
nie w miejscu, gdzie na czapce z wysokim denkiem widnia³
niemiecki orze³ ze swastyk¹.
Gapa, gapa trafiona! krzycza³ Piotr, a Weiser, jakby z nie-
dowierzaniem, podszed³ do M-skiego i wsadzi³ palec w dziurê
po pocisku.
Trafi³e w samo kó³ko, orze³ jest nieruszony powiedzia³,
wracaj¹c do nas, gdy ja rozprostowywa³em palce zaciskane
przy kolejnych szarpniêciach kolby.
Parabellum, jak zreszt¹ ka¿dy prawdziwy pistolet, by³o za
ciê¿kie dla naszych ch³opiêcych d³oni, tote¿ strza³y Piotra
i Szymka nie by³y wiele lepsze od moich. Pierwszy trafi³ tylko
dwa razy w czo³o, drugi odstrzeli³ kawa³ek lewego w¹sa i poca-
³owa³ M-skiego w prawy policzek.
Czy muszê dodawaæ, ¿e dopiero Weiser pokaza³ klasê? Nie
wiem, ile musia³ æwiczyæ, tu albo gdzie w lesie, nie wiem, ile
³usek upad³o na ziemiê, zanim doszed³ do takiej perfekcji.
Weiser odda³ szeæ strza³ów, jeden po drugim i ujrzelimy na
163
twarzy M-skiego dwa równoboczne trójk¹ty, zwrócone ku sobie
tak, ¿e tworzy³y rodzaj gwiazdy.
Elka zmieni³a makietê. Tym razem by³ to równie¿ M-ski, ale
w mundurze amerykañskiego genera³a z II wojny. Jeden tylko
detal odpowiada³ poprzedniej gapie z czapki. Pod ko³nierzy-
kiem koszuli, w miejscu gdzie ka¿dy ¿o³nierz nosi zawi¹zany
krawat, M-ski-Amerykanin mia³ zawieszony ¿elazny krzy¿, taki
sam, jaki widzielimy na wielu filmach wojennych. Strzelali-
my kolejno i znów nie najlepiej, a Weiser jak poprzednio zdy-
stansowa³ nas swoimi trafieniami. Tym razem wystrzela³ na
twarzy makiety dwie litery US, oddzielone nosem M-skiego.
Kiedy wy³awiam z pamiêci tamten wieczór, czuj¹c na pod-
niebieniu smak ceglanego py³u i maj¹c w uszach huk wystrza-
³ów, kiedy s³yszê plask upadaj¹cych na klepisko ³usek, nie
wiem doprawdy, jaka by³a polityczna orientacja Weisera. Czy
zreszt¹ w ogóle interesowa³ siê polityk¹? Nic poza makietami
na to nie wskazuje. Bo có¿ mo¿e ³¹czyæ M-skiego, Stalina i ge-
nera³a Eisenhowera? Nie ma w tym ¿adnej konsekwencji.
I najprawdopodobniej nigdy jej nie by³o. Poza gap¹ i ¿elaznym
krzy¿em oczywicie.
Ale to nie wszystko. Gdy Elka usunê³a makietê, Weiser wy-
ci¹gn¹³ ze skrzyni na amunicjê klaser. Tak, najprawdziwszy
klaser, w sztywnych ok³adkach, z tekturowymi stronami, po
których niczym smugi wiat³a bieg³y paski celofanowych
ochraniaczy. Ka¿dy, kto jak Piotr by³ w tamtych latach zbiera-
czem znaczków, na widok takiego skarbu szerzej otwiera³ oczy.
Wewn¹trz, na wszystkich niemal stronach le¿a³y pouk³adane
w równe rzêdy znaczki Generalgouvernement dwojakiego ro-
dzaju: jedne przedstawia³y Hitlera, drugie dziedziniec wa-
welskiego zamku, gdzie w latach okupacji rezydowa³ Hans
Frank. Znaczki by³y bez stempli i Weiser u³o¿y³ je wed³ug kolo-
164
rów najpierw sz³y czerwonobrunatne, dalej zgni³ozielone,
nastêpnie zielone i na koñcu kolekcji stalowoniebieskie. Tych
z Hitlerem by³o zdecydowanie wiêcej, prawie ze wszystkich
stron, równymi szeregami jak na paradzie, patrzy³a na nas
ponura twarz z w¹sem.
Ale Adolfów! wyszepta³ Piotr. W sklepie za sztukê daj¹
dwa z³ote!
W istocie, znaczki te skupowa³ sklep filatelistyczny na Sta-
rym Miecie, a w jêzyku zbieraczy nazywa³o siê je zwyczajnie
Adolfami.
Tyle tylko ¿e kolekcja Weisera nie by³a zwyczajn¹ kolekcj¹
znaczków, bo kiedy ju¿ obejrzelimy ca³y zbiór, Weiser wydo-
by³ piêæ czerwonobrunatnych podobizn kanclerza, zamkn¹³
klaser i podszed³ ze znaczkami do przeciwleg³ej ciany, gdzie
przyklei³ je do cegie³, lini¹c uprzednio ka¿d¹ sztukê.
Dobra robota powiedzia³a Elka, gdy Weiser zbli¿a³ siê
z powrotem. Klej trzyma jak nowy!
On tymczasem sprawdzi³ magazynek i stan¹³ w rozkroku, zu-
pe³nie jak na zawodach. Do ka¿dego strza³u nie sk³ada³ siê d³u¿ej
ni¿ trzy sekundy, razem wiêc ca³a operacja trwa³a nie wiêcej ni¿
dwadziecia sekund, licz¹c po jednym strzale na podobiznê.
Pamiêtam, ¿e kiedy podeszlimy do ciany, trzeba by³o nie lada
wysi³ku, by odnaleæ miejsca, w których przyklejony zosta³ kanc-
lerz III Rzeszy. Kula trafiaj¹ca w znaczek rozszarpywa³a go
w ca³oci i tylko w niektórych punktach widaæ by³o pojedynczy
z¹bek albo kawa³ek kolorowego papieru, nie wiêkszy od zapa³-
czanego ³ebka. Z piêciu Adolfów nie pozosta³ ¿aden.
On móg³by ju¿ teraz wystêpowaæ na olimpiadzie powie-
dzia³a z dum¹ Elka.
Weiser z³o¿y³ parabellum do skrzyni i kaza³ nam wracaæ do
domu.
165
Za kilka dni dam wam znaæ i przyjdziecie tutaj, a na razie
macie to wrêczy³ Szymkowi jak¹ ksi¹¿eczkê i to poda³ mi
inne parabellum.
Jeszcze przed wejciem do lasu obejrzelimy ksi¹¿eczkê i pi-
stolet. Druk by³ przedwojenn¹ instrukcj¹ strzeleck¹ dla broni
krótkiej, a parabellum nie mia³o magazynka i pozbawione
by³o iglicy. Tak, Weiser nie powiedzia³: Nauczcie siê strzelaæ
i róbcie to tak, ¿eby nikt nie widzia³. Odebra³ od nas przysiêgê,
da³ instrukcjê i rozbrojony pistolet. Kto zachowuje siê w ten
sposób? Nie mog³em tego wiedzieæ w sekretariacie szko³y, dzi-
siaj natomiast mylê, ¿e maskowa³ w ten sposób swoj¹ prawdzi-
w¹ dzia³alnoæ. Bo tamtego dnia, gdy zobaczylimy, jak tañczy
przy dwiêkach fletni Pana i jak unosi siê w powietrze, gdy
bylimy wiadkami jego transu wtedy nie spodziewa³ siê
nas, nie chcia³ mieæ ¿adnych wiadków oprócz Elki. Co mia³
zrobiæ w tej sytuacji? Da³ nam do rêki zabawkê, a potem na-
stêpne zabawki i od czasu do czasu sprawdza³, jak potrafimy
nakrêcaæ ich mechanizmy.
Ale snu³em przecie¿ przypuszczenie, ¿e przez ca³y czas czy-
ha³ na nasz¹ obecnoæ, wiêc jak w³aciwie mia³o byæ inaczej?
Byæ mo¿e jednak nie spodziewa³ siê, ¿e tak prêdko go wyledzi-
my, mo¿e mia³o to nast¹piæ póniej, w ca³kiem innych okolicz-
nociach? W taki sposób zatem rozbroi³ nasz¹ ciekawoæ i skiero-
wa³ j¹ na ca³kiem inne tory. Faktycznie, nigdy nie zapytalimy
go, ani tym bardziej Elki, o tamt¹ noc i szaleñczy taniec. Nie
przysz³o nam do g³owy, ¿e daj¹c nam pistolet, pokazuj¹c swoj¹
strzelnicê, odsuwa nas od najwa¿niejszego. Bo czym wobec
mówienia cudzym g³osem w niezrozumia³ym jêzyku, czym
wobec lewitacji by³y jego strzeleckie popisy? Tak, moglimy
odt¹d uwa¿aæ Weisera za swojego dowódcê, moglimy myleæ,
¿e bêdziemy jego partyzantami, moglimy nawet przypusz-
166
czaæ, ¿e wszystko to skoñczy siê powstaniem, lecz nie musieli-
my zastanawiaæ siê, dlaczego cz³owiek mo¿e lewitowaæ pó³
metra nad ziemi¹. Weiser jeli mo¿na u¿yæ w tym miejscu
porównania wprowadzi³ nas do przedsionka swojego sanktu-
arium i zas³onê pokaza³ jako cianê koñcow¹.
Tylko, co chcia³ nam przekazaæ albo o czym przekonaæ nas,
niewiadomych niczego? Nie by³ to temat na rozmowê z Szym-
kiem ani z Elk¹, pozostawa³ wiêc Piotr, z którym nie mówilimy
nigdy o Weiserze. Dopiero dwa lata temu, a dok³adniej dwa
lata i jeden miesi¹c (bo teraz, kiedy to piszê, dobiega koñca pa-
dziernik), a wiêc dwadziecia piêæ miesiêcy temu zdecydowa-
³em siê na tê rozmowê. Zawsze kiedy przychodzê do Piotra, sia-
dam na skraju p³yty i chwilê trwam w milczeniu. Ka¿dy z nas
przyzwyczaja siê wtedy do obecnoci drugiego. Tak samo tego
wrzeniowego popo³udnia najpierw zgarn¹³em z cementu li-
cie, piasek i sosnowe ig³y i dopiero po chwili zagadn¹³em:
Jeste tam?
Tak, czy to ju¿ dzieñ Wszystkich wiêtych?
Nie.
Czemu przyszed³e? Nie mówisz nic?
Szymka aresztowali!
Co siê sta³o?
Drukowa³ ulotki i siedzi... Dlaczego nic nie odpowiadasz?
Nie obchodzi ciê to?
Jak kto zajmuje siê polityk¹, musi braæ pod uwagê takie
sytuacje.
Mówisz, Piotrze, jak kto obcy.
Bo jestem obcy.
Mówisz, jakby ciê nic nie wzrusza³o.
Tutaj niewiele mo¿e wzruszaæ.
Nie wierzê.
167
Sam siê kiedy przekonasz.
Nie strasz mnie.
Wcale nie straszê, to s¹ oczywiste rzeczy.
Dla mnie nie takie oczywiste.
Milczelimy. Nad cmentarzem, bardzo wysoko bucza³ samo-
lot, gdzie z oddali dobiega³y nas dwiêki pogrzebowej pieni,
a wiatr niós³ pomiêdzy rzêdami kamiennych nagrobków wy-
schniête trawy i licie.
Dlaczego milczymy, Piotrze?
Mo¿e dlatego, ¿e nie przyszed³e wcale powiedzieæ mi
o Szymku.
Zgad³e. Nie tylko o nim.
Wiêc co?
Muszê zapytaæ o Weisera!
Musisz, czemu?
Nie daje mi spokoju, od kilku lat coraz bardziej. Do czego byli-
my mu potrzebni? Po co wci¹ga³ nas w swoje sprawy? Czy tylko
po to, ¿eby zostawiæ kilka niedorzecznych przypuszczeñ i pytañ?
¯eby nam zabiæ æwieka na dobrych parê lat? Dlaczego nie odpo-
wiadasz, Piotrze? Dlaczego udajesz teraz, ¿e ciê nie ma?
Mia³e przychodziæ tylko raz do roku i nie zadawaæ ¿adnych
pytañ, czy¿by zapomnia³?
Nie zapomnia³em, Piotrze, ale dla mnie
Nie ma wyj¹tków, a teraz ju¿ id, jestem zmêczony.
Tak. Dwadziecia piêæ miesiêcy temu us³ysza³em od Piotra:
A teraz ju¿ id, jestem zmêczony. I by³a to ostatnia rozmowa
na temat Weisera, jak¹ prowadzi³em lub raczej usi³owa³em
prowadziæ. Póniej zacz¹³em pisaæ, gdy¿ nie by³o innego sposo-
bu, aby to wszystko wyjaniæ.
Mielimy zatem instrukcjê, parabellum bez magazynka oraz
iglicy, a tak¿e wiele dobrych chêci i jeszcze lepszych domy-
168
s³ów. Weiser przesta³ byæ cudotwórc¹. Z lekkomylnoci¹ i swo-
bod¹ typow¹ dla m³odego wieku nasze myli o nim przesunê³y
siê bardziej w kierunku Robin Hooda czy majora Hubala ni¿
w stronê chaldejskiego maga lub jarmarcznego sztukmistrza.
I nie by³o na to rady.
Æwiczenia jednak zosta³y opónione. Nastêpnego dnia roz-
poczyna³ siê bowiem tydzieñ modlitw w intencji rolników
tak nazywa³y siê nabo¿eñstwa o przywrócenie ³adu w naturze,
czyli o deszcz. Najpierw we wszystkich domach matki pilnowa-
³y mycia i ubrania swoich dzieci. Póniej mê¿owie zak³adali
bia³e koszule, a niektórzy, nie bacz¹c na upa³, wi¹zali jeszcze
krawaty i przywdziewali czarne, odwiêtne garnitury. Na ko-
niec, skropieni wod¹ koloñsk¹, która przy trzydziestu dwóch
stopniach i tak nie zabija³a zapachu potu, wyprowadzili swoje
rodziny na ulicê i pieszo albo tramwajem zmierzali w kierunku
oliwskiej katedry. Obecnoæ na pierwszym, uroczystym nabo-
¿eñstwie zapowiedzia³ biskup i wszyscy byli ciekawi, w jakich
s³owach zwróci siê do umêczonego ludu. Nastêpne nabo¿eñ-
stwa mia³y siê odbywaæ w poszczególnych parafiach, codzien-
nie o godzinie osiemnastej. Tyle dowiedzia³em siê od matki,
przejêtej tym od samego rana. Nie pozwoli³a mi nawet odda-
laæ siê d³u¿ej ni¿ na pó³ godziny, pewnie w obawie, ¿ebym siê
gdzie nie zapodzia³.
Zanim weszlimy do katedry, us³ysza³em suplikacje piewane
tysi¹cem g³osów. A póniej, gdy by³em ju¿ w jej wnêtrzu, d³ugim
i w¹skim jak ³ód wikingów, piewy, modlitwy, huk organów,
zapach ludzkiego potu, wody koloñskiej i wypalonego kadzid³a
zmiesza³y siê w jedno potê¿ne b³aganie o deszcz i odwrócenie
nieurodzaju na polach i w zatoce. Delegacja rolników i rybaków
klêcza³a w pierwszyzn rzêdzie. Wszystkie oczy zwrócone by³y na
nich, jakby to ich modlitwy mia³y najwiêksz¹ moc.
169
W czasach pogañskich mówi³ biskup ton¹cy gdzie daleko
w z³otych girlandach ambony gdy przychodzi³a susza, nasi
przodkowie sk³adali krwaw¹ ofiarê w celu przeb³agania swoich
bóstw i wyproszenia deszczu! Ale my, na których Bóg przela³
sw¹ mi³oæ i ³askê w osobie Maryi i Jej Syna, my, którzy wyzna-
jemy Ewangeliê, wolni jestemy od zabobonu i fa³szywej wiary.
Chrystus, który za nas przela³ krew, z³o¿y³ ofiarê najwiêksz¹
i ostateczn¹, ten Chrystus wys³ucha naszych pokornych prób
w intencji rolników, rybaków i nas wszystkich!
Zahucza³y organy. wiêty Bo¿e, wiêty, mocny, wiêty a nie-
miertelny, zmi³uj siê nad nami wyrwa³o siê z tysiêcy garde³.
piewali wszyscy i jestem pewien, ¿e biskupi, pra³aci i wielmo¿e
z wielkich portretów, wisz¹cych na cianach, piewali razem
z nami.
Umi³owani w Chrystusie Panu ci¹gn¹³ biskup grzech
czêsto sprowadza nas na z³¹ drogê i odwodzi od Boga. A wtedy
Bóg dowiadcza nas, abymy opamiêtali siê, powrócili na dro-
gê cnoty i ³aski, abymy odrzucili fa³szywych proroków i wszel-
kie pokusy!
Od g³odu, wojny i niespodziewanej mierci wybaw nas, Pa-
nie zabrzmia³o pod wysokimi jak niebo sklepieniami.
Teraz mówi³ biskup zastanówmy siê wspólnie, ile z³a,
grzechu i nieprawoci goci³o w naszych sercach i jak bardzo roz-
gniewa³o to Pana, który nas dowiadcza! Ilu z was sta³o siê wy-
znawcami mamony, rozpusty, fa³szywych bo¿ków, ilu z was
w swej zatwardzia³oci i g³upocie odrzuci³o wiarê i Boga dla ³a-
twiejszego jak mniemali zapewne ¿ycia? Ilu z was, pytam?!
W katedrze zaleg³a g³ucha cisza. Opuszczone g³owy pokornie
przyjmowa³y gorzkie s³owa pasterza.
Odpowiem. Wielu z was, moi mili, wielu z was zgrzeszy³o
przeciw przykazaniom Pañskim, wielu z was na z³¹ zesz³o dro-
170
gê! Dlatego promy, ze skruch¹ w sercach, czyni¹c pokutê, pro-
my Maryjê, aby wyjedna³a nam przebaczenie u Syna i Ojca,
promy o zes³anie obfitych ³ask niebieskich, których, jeli nie
zabraknie, i ziemskich brakn¹æ nie bêdzie, amen.
Po s³owach pasterza jeszcze mocniej, ze zdwojon¹ si³¹ za-
brzmia³y organy, a wi¹tynia wype³ni³a siê po brzegi b³agalnym:
S³uchaj, Je-zu, jak ciê b³a-ga lud! S³u-chaj, s³u-chaj, u-czyñ
z nami cud!. Ludzie ukradkiem ocierali ³zy, a ja patrzy³em do
ty³u, gdzie sta³y anio³y z krzywymi jak szable tr¹bami, gdzie
obraca³y siê wielkie gwiazdy, gdzie puco³owate jak amorki
twarze dê³y w piszcza³ki, dmucha³y w dmuchawy, dzwoni³y
w dzwonki, uderza³y w trójk¹ty i blachy, gdzie wszystko to z³o-
te, srebrne, marmurowe i drewniane brzmia³o, rusza³o siê i gra-
³o na chwa³ê wieczn¹.
Wieczorem nad miastem przeci¹gnê³a burza, pierwsza tego
lata, i wszyscy ludzie upatrywali w tym znaku Bo¿ego, jak te¿
szczególnej wiêtoci Jego Eminencji biskupa. Gdyby nie on,
mówiono, nie spad³aby ani kropla deszczu. Ale ulewa nie
trwa³a nawet pó³ godziny i zaraz po niej niebo wypogodzi³o siê
i znów wszystko by³o jak poprzednio: cuchn¹ca zupa rybna
w zatoce, duchota w powietrzu, a susza w ziemi.
Nastêpnego dnia rano sta³em w sklepie Cyrsona, dok¹d matka
pos³a³a mnie po kartofle, i s³ucha³em, co mówi¹ kobiety z kolejki.
Tak, tak, moja z³ota dowodzi³a jedna gdyby tak wszyscy
przyst¹pili do sakramentów, pada³oby przez trzy dni i noce.
A bo to mo¿na ludziom wierzyæ? zaperzy³a siê druga Do
kocio³a jeden z drugim chodzi, niby to nawet modli siê do
Najwiêtszej Panienki, a w domu i w pracy o wszystkim zapo-
mina. Po wyp³acie upije siê jak winia, a gdy sekretarz zapyta
o przekonania, zaraz odpowie, ¿e tylko w Marksa wierzy, bo to
niby dla robotników pewniejsza wiara ni¿ Ewangelia!
171
I to ma byæ katolik? wtr¹ci³a siê trzecia kobieta. Gdybym
z takim znalaz³a siê w niebie... Niedoczekanie!
Zobaczycie, ¿e podro¿eje m¹ka, jajka i kartofle dowodzi³a
pierwsza. Na tak¹ suszê nic nie poradzi!
Jeszcze z tego wojna bêdzie przestraszy³a siê druga. Jak
ceny id¹ w górê, to na pewno bêdzie wojna.
A ja nie s³ucha³em ju¿ dalej tych wynurzeñ, bo pomyla³em
zaraz, ¿e w katedrze zamiast biskupa w z³otych girlandach am-
bony powinien staæ ¯ó³toskrzyd³y i ¿e lepiej by by³o, gdyby
wierni zamiast s³ów nadziei i mi³oci wys³uchali strasznych
przepowiedni szaleñca. Gdyby biskup, jak ¯ó³toskrzyd³y, roz-
postar³ przed zgromadzonymi grony obraz zniszczenia i gnie-
wu Pañskiego, gdyby jak on mówi³ o krwi, trupach i karze za
niewiernoæ myla³em na pewno wiêcej ludzi pad³oby na
kolana i bij¹c siê w piersi, wyzna³oby: ,,moja wina, moja wina,
moja bardzo wielka wina!. Tylko w czyim imieniu mówi³ bi-
skup, a w czyim ¯ó³toskrzyd³y? Zamiast odpowiadaæ, opowiem,
co by³o dalej.
Poprzedniego dnia Piotr schowa³ parabellum w swojej piw-
nicy, a klucz od k³ódki po³o¿y³ na komodzie w przedpokoju
mieszkania. Pech chcia³, ¿e jego ojciec, wychodz¹c do pracy,
zabra³ klucz ze sob¹, najwyraniej przez pomy³kê. I teraz mu-
sielimy czekaæ na jego powrót, nudz¹c siê przeokropnie
w wysuszonym na wiór ogródku ko³o domu.
Gdzie ko³o drugiej zobaczy³em pani¹ Korotkow¹ z koszem
pe³nym bielizny.
Ojej! mówi³a. Co teraz bêdzie? Skaranie boskie z ch³o-
pami! Tu postawi³a kosz na ziemiê, wydoby³a zza pazuchy
drewniane klamerki i wiesza³a majtki, koszule i cierki na sznu-
rze. Skaranie boskie powtarza³a. Znowu uchleje siê jak
wieprz i nie przyniesie wyp³aty!
172
I nagle po raz pierwszy poczulimy solidarnoæ z pani¹ Korot-
kow¹ i ze wszystkimi matkami i ¿onami naszej kamienicy, bo
przecie¿ to by³ dzieñ wyp³aty!
Nie wróci o czwartej zauwa¿y³ Piotr. A jak zgubi klucz?
Poprzednim razem wyjani³ zgubi³ ca³y portfel i dokumenty!
A drugiego nie macie? zapyta³ Szymek.
Jakbymy mieli drugi klucz do piwnicy, barania g³owo
¿achn¹³ siê Piotr to siedzia³by tutaj od rana?
Nie trzeba by³o nic mówiæ, wiedzielimy, ¿e ojciec Piotra,
podobnie jak mój, czy pan Korotek wróciæ mo¿e do domu rów-
nie dobrze o szóstej, co o dwunastej w nocy.
Ca³y dzieñ zmarnowany powiedzia³em. To co robimy?
Z nieoczekiwan¹ pomoc¹ przysz³a nam pani Korotkowa. Wra-
caj¹c z pustym koszem, zatrzyma³a siê obok nas i zagadnê³a:
Co tu robicie, ch³opcy?
E... nic, tak sobie siedzimy.
A obiad jedlicie ju¿?
Tak, proszê pani.
I nic nie macie teraz do roboty?
Nic, proszê pani!
A trochê póniej?
Póniej, to znaczy kiedy, proszê pani?
No, tak o trzeciej, wpó³ do czwartej?
Raczej nic, proszê pani!
A pomo¿ecie mi ch³opcy, co?
Dobrze, proszê pani, tylko co mamy zrobiæ?
O, nic, taka drobnostka, pójdziecie, ch³opcy, do Liliputa,
wiecie, tam gdzie piwo sprzedaj¹, i zobaczycie mojego, zawsze
tam siedzi. Wtedy podejdcie do niego i, najlepiej na stronie,
powiedzcie, ¿e jestem chora i ¿e przyjecha³o pogotowie, ¿eby
mnie zabraæ do szpitala, dobrze? Zrobicie to, urwisy?
173
Zrobimy, proszê pani.
To co macie powiedzieæ mojemu?
¯e pani zachorowa³a i ¿e jest pogotowie, i ¿e pani¹ zabior¹
do szpitala, i ¿eby pan Korotek szybko do domu wraca³.
O tak, z³ote z was ch³opaki umiechnê³a siê szeroko. To
nie zapomnicie, tak?
Nie zapomnimy, proszê pani, pójdziemy, proszê pani
i w mylach uk³adalimy ju¿ plan, jak wyci¹gn¹æ od Piotrowego
ojca klucz do piwnicy, ¿eby niczego nie podejrzewa³. Bo ¿e bê-
dzie razem z panem Korotkiem, nie by³o ¿adnych w¹tpliwoci.
Bar Liliput mieci³ siê vis à vis pruskich koszar, tam gdzie
przylega³a do nich niegdy garnizonowa, a po wojnie ju¿ tylko
ewangelicka kaplica, któr¹ tego lata zamkniêto i przerabiano na
nowe, du¿e kino. Codziennie od rana, zw³aszcza w gor¹ce dni,
w jego wnêtrzu i maleñkim ogródku gromadzi³y siê grupy pij¹-
cych mê¿czyzn, a w taki dzieñ jak ten, gwar rozmów s³ychaæ ju¿
by³o z daleka. Bar Liliput nale¿a³ do kategorii l okali, do któ-
rych zwyczajowo nie wchodzi ¿adna kobieta. W Lilipucie nie
sprzedawano wódki, klienci przynosili j¹ sami w teczkach, w kie-
szeniach marynarek, za paskiem spodni, po to, by zamówiæ parê
kufli pienistego piwa i wzmocniæ je odpowiednio przezroczy-
stym p³ynem. Wszyscy mê¿czyni mieszkaj¹cy w naszej czêci
Górnego Wrzeszcza zachodzili tu po pracy, przynajmniej raz
w miesi¹cu i w krótkim czasie uwalniali siê od trosk codzienne-
go bytowania, myli o przysz³oci i nieprzyjemnych wspomnieñ.
Ci, którzy pracowali w stoczni, do Liliputa trafiali porz¹dnie
ju¿ wtr¹bieni. Po drodze, zaraz przy drugiej bramie, czeka³ na
nich bar Pod Kasztanami i dopiero stamt¹d przyje¿d¿ali tutaj,
tramwajem linii numer dwa albo kolejk¹ elektryczn¹.
Kiedy dwadziecia po trzeciej naszym oczom ukaza³ siê wy-
blak³y, ¿ó³ty szyld baru, p³ot z drucianej siatki wygiêty by³ jak
174
ciana beczki za spraw¹ st³oczonych, ha³asuj¹cych i gestykulu-
j¹cych cia³. W samym k¹cie, tu¿ obok krzaku bzu sta³ pan Ko-
rotek, a obok niego ojciec Piotra, mój i jeszcze jacy dwaj mê¿-
czyni, ka¿dy z kuflem w d³oni.
Gówno krzycza³ pan Korotek gówno mi zrobi¹! Niech
brygadzista zajmie siê podzia³em premii, a nie naradami!
Pewnie przytakiwa³ mu jeden z nieznajomych. Co racja,
to racja!
Wszyscy tr¹cili siê kuflami i wypili. Mój ojciec wydoby³ z tecz-
ki butelkê i dola³ po kolei do ka¿dego kufla trochê wódki.
Zanim siê upije zaproponowa³ Szymek pods³uchajmy,
o czym rozmawiaj¹.
Podeszlimy pod krzak bzu od strony ulicy i stoj¹c w cieniu lici,
chwytalimy ich s³owa. Lecz temat widocznie zosta³ wyczerpany,
bo pan Korotek odwróci³ siê w nasz¹ stronê, rozpi¹³ rozporek i sika³
na krzak bzu mocnym strumieniem o ¿ó³tym zabarwieniu. Potem
odwróci³ siê znów do kompanów, ale nie zapi¹³ rozporka. Nie wi-
dzielimy tego, ale to, co nast¹pi³o póniej, przekona³o nas, jakie
mog¹ byæ skutki zaniedbañ w stroju i obyczaju. Który z murarzy,
tych samych, którzy pracowali przy zamianie ewangelickiej kapli-
cy na kino, krzykn¹³ do pana Korotka:
Te, zapnij se pod szyj¹, bo ci kanarek wyleci i kupa stoj¹-
cych wokó³ mê¿czyzn zarechota³a z uciechy.
Pan Korotek wychyli³ zawartoæ kufla do koñca, otar³ usta
rêkawem koszuli i odpowiedzia³:
A tobie, gówniarzu, rêka uschnie!
Niby dlaczego?
Bo jak siê krzy¿ zdejmuje z powiêconego miejsca, rêka
uschnie prêdzej czy póniej!
Dalsza wymiana zdañ, uzupe³niana przez pozosta³e g³osy,
postêpowa³a coraz szybciej.
175
To luterska kaplica, niemiecka!
Luterska, nie luterska, krzy¿ zawsze ten sam.
Ty te¿ robisz, co ci ka¿¹!
Patrzcie go, filozof!
Jak p³ac¹, to robisz!
Ty za pieni¹dze w³asne gówno byæ zjad³, a co dopiero krzy¿
zdejmowaæ!
No, no, ostro¿niej trochê!
Bo co?
Bo ci, towarzyszu, twój kutas odpadnie!
Proszê, to z towarzyszem mamy pogawêdkê. Hej! s³yszycie,
jak siê towarzysz wyra¿a?
A nie podoba siê?!
W partii was ucz¹ zwracaæ siê do starszych?!
Masz co do partii?
Mam czy nie mam, gówniarzu, grzecznoci mogê ciê nauczyæ!
Spróbuj tylko!
Jak zechcê, to spróbujê!
Znalaz³ siê zaszczany obroñca wiary, cha, cha!
Powtórz jeszcze raz!
Bo co?
Zapomnisz, kurwa, jak siê mamuka nazywa³a, i Matka
Boska ci nie pomo¿e!
Zaszczany obroñca Matki
i tu murarz nie zd¹¿y³ ju¿ do-
koñczyæ, bo pan Korotek cisn¹³ w niego pustym kuflem, który
przelecia³ nad g³ow¹ przeciwnika, trafiaj¹c w kogo przypad-
kowego.
Na u³amek sekundy gwar rozmów przycich³. I nagle zawrza-
³o. Kompani trafionego rzucili siê na murarzy, poniewa¿ ci stali
najbli¿ej. Murarze, broni¹c kolegi, do³o¿yli nie temu, komu
trzeba. Pier dotyka³a piersi, piêæ zderza³a siê z piêci¹, kufel
176
wali³ po g³owie, noga kopa³a nogê. ¯o³nierze z pobliskich koszar
zdjêli swoje ciê¿kie pasy i lali gdzie popadnie. Po chwili walka
rozgorza³a równie¿ wewn¹trz baru, o czym wiadczy³y wylatu-
j¹ce razem z szybami i futryn¹ kawa³ki potrzaskanego stolika.
Zdezorientowani przechodnie zwalniali kroku, rzucaj¹c pyta-
j¹ce spojrzenia, ale nawet walcz¹cy nie potrafiliby wyjaniæ,
dlaczego siê bij¹ i po co. Ci¿ba par³a teraz na p³ot i zardzewia³a
siatka pêk³a jak papierowy sznurek. Kilkunastu mê¿czyzn upa-
d³o na chodnik.
Milicja! Milicja jedzie! krzykn¹³ kto ostrzegawczo. Ra-
tuj siê, kto mo¿e!
I kiedy od strony Grunwaldzkiej coraz wyraniej dochodzi³o
wycie syreny, ujrzelimy, jak spod kupy pijanych cia³ wype³zaj¹
kolejno pan Korotek, ojciec Piotra i mój i jak szybko umykaj¹
w stronê domu, ¿eby tylko nie zostaæ w kotle, który tu zaraz bêdzie.
Dziêki rozpiêtemu rozporkowi pan Korotek chocia¿
z podbitym oknem i zakrwawion¹ koszul¹ by³ w domu przed
szesnast¹, a my pó³ godziny póniej mielimy parabellum
i nasze æwiczenia mog³y siê rozpocz¹æ.
Wiêc co by³o na pocz¹tku? Ob³ok kadzidlanego dymu, z któ-
rego wy³oni³ siê nieoczekiwanie Weiser. Dlaczego zamiast opo-
wiadaæ dalej, cofam siê, wracam, powtarzam? S¹ takie zdania,
zrozumia³e niby i oczywiste, które przy odrobinie uwagi staj¹
siê nagle pe³ne niejasnoci, diabelnie powik³ane, a w koñcu
ca³kiem nie do pojêcia zdania wypowiedziane przez ró¿ne
osoby, które przypominamy sobie niespodziewanie i które nie
daj¹ nam wówczas spokoju.
Co znaczy, na przyk³ad: Królestwo moje nie jest z tego wia-
ta? Proboszcz Dudak t³umaczy³ nam te s³owa niejednokrotnie,
niejeden raz s³ysza³em je póniej przytaczane przez m¹drzej-
szych od niego. Có¿ st¹d, ¿e opatrzono to zdanie tyloma m¹dry-
177
mi komentarzami, có¿ st¹d, ¿e wyjaniono w³aciwie wszystko,
co zawiera? Kiedy czytam je g³ono albo po cichu, otwieraj¹c
bezszelestnie usta, kiedy mylê o nim raz jeszcze i nie ostatni,
ogarnia mnie lêk, przera¿enie, a na koniec rozpacz. Bo nie jest
to zdanie oczywiste ani jasne, im wiêcej za o nim myleæ, tym
wiêcej niepewnoci i czarna dziura bez dna staje przed oczami.
Tak samo by³o, a raczej jest z Weiserem: jego krótkie pojawienie
siê i odejcie przyrównaæ mogê jedynie do takiego zdania oczy-
wistego na pozór i ³atwego do zrozumienia. Naturalnie nie jest to
¿adna prosta analogia, Weiser nigdy nie wypowiada³ siê w naszej
obecnoci na tematy religijne, a có¿ dopiero mówiæ o jego ¿yciu
wewnêtrznym, do którego nikt, jak siê zdaje, nie mia³ dostêpu.
Jeli jednak przyrównaæ jego ¿ycie do takiego zdania, trzeba po-
wtarzaæ je bez ustanku, w nadziei, ¿e to co niezrozumia³e, za któ-
rym razem oka¿e siê w koñcu zdumiewaj¹co proste.
Na czym wiêc skoñczy³em? Tak, pó³ godziny póniej mieli-
my parabellum i nasze æwiczenia mog³y siê rozpocz¹æ. Ale,
wbrew naszym intencjom, nie by³o nam dane tego dnia ani
razu otworzyæ instrukcji strzeleckiej, ani te¿ æwiczyæ sk³adania
siê do strza³u czy zgrywania szczerbinki z muszk¹. Parê minut
po pi¹tej, kiedy zamierzalimy wyjæ w stronê Bukowej Górki,
z okna na drugim piêtrze wstrzyma³ nas g³os matki Piotra:
A wy, ch³opcy, dok¹d? Wracaæ do domu, umyæ siê i prze-
braæ! O szóstej jest nabo¿eñstwo, zapomnielicie?
Nie by³o rady, musielimy pos³uchaæ matki Piotra, bo wiado-
mo, ¿e mówi³a jako matka nas wszystkich. Tak, istnia³o przecie¿
i nadal istnieje co takiego jak miêdzynarodówka wszystkich
matek pod s³oñcem, tak samo jak miêdzynarodówka ojców
upijaj¹cych siê w dzieñ wyp³aty.
Nie bêdê szczegó³owo mówi³ o nabo¿eñstwie proboszcza Du-
daka. Wszystko na tym wiecie wydaje siê mieæ swój pierwo-
178
wzór i proboszcz wyst¹pi³ tego dnia jako lustrzane odbicie Jego
Eminencji biskupa. Kiedy zakoñczy³y siê modlitwy i piewy
i kiedy wybrzmia³ ju¿ ostatni ton starej fisharmonii, zmieszany
z ochryp³ym falsetem organisty, wyszlimy z kocio³a, groma-
dz¹c siê na piaszczystej drodze, wybiegaj¹cej tu prosto z lasu.
Z t³umu podesz³a do nas Elka.
I co? zapyta³a. Jak siê bawicie?
Nie wiedzielimy, co mia³a na myli: nasze æwiczenia z pisto-
letem, które nie odby³y siê ani razu, czy nabo¿eñstwo zakoñ-
czone przed chwil¹.
A co chcia³a?
Mam co dla was umiechnê³a siê przebiegle.
Jak masz, to dawaj i ulatniaj siê, nie mam czasu z nonsza-
lancj¹ odpowiedzia³ Piotr.
Elka zamia³a siê teraz, ukazuj¹c rzêdy lni¹co bia³ych wie-
wiórczych zêbów.
Ale z was gamonie! Mam wiadomoæ!
Od Weisera?
Skinê³a g³ow¹.
B¹dcie jutro o pi¹tej w dolince za strzelnic¹, a to i zrobi³a
z palców co na kszta³t pistoletu przyniecie ze sob¹. Jasne?
Wszystko by³o wtedy jasne, poza tym, co poka¿e nam Weiser
albo co ka¿e nam robiæ. Wiedzielimy tylko, ¿e pierwszy miesi¹c
wakacji mamy ju¿ za sob¹, ale nikt nie przypuszcza³, ¿e do koñca
naszej znajomoci z Weiserem pozosta³o ju¿ tak niewiele dni.
Nastêpnego dnia na cmentarzu nie zastalimy ¯ó³toskrzyd³ego.
Poszed³ gdzie... Albo go z³apali... Ale nie tutaj, bo nie ma
¿adnych ladów wymienilimy uwagi.
No, to do roboty zakomenderowa³ Szymek.
I w chwilê póniej s³yszeæ mo¿na by³o cile fachowe uwagi:
Jak stoisz?! Nie tak! Wy¿ej rêka! Bez podpórki, mówiê, bez
179
podpórki! Teraz szczerbinka i muszka! Spust. Dobrze. Jeszcze
raz. Za d³ugo celujesz! Trzeba naciskaæ od razu, jak siê zobaczy
cel na linii strza³u. O tak. Dobrze. Teraz ja!
S³oñce dawno minê³o swój najwy¿szy punkt, a my bez ustan-
ku powtarzalimy te same czynnoci, do znudzenia przybiera-
j¹c prawid³ow¹ postawê, sk³adaj¹c siê do strza³u i naciskaj¹c
nieruchomy spust zdezelowanej parabelki. Co pewien czas
Szymek stawa³ na szczycie krypty i lustrowa³ teren francusk¹
lornetk¹, bo przecie¿ wszystko, co robilimy, to by³a konspiracja
i przygotowanie do prawdziwej walki. Póniej æwiczylimy
strza³ z przyklêku, z biodra i na le¿¹co, dok³adnie tak, jak po-
ucza³a przedwojenna instrukcja.
Teraz moglibymy rabowaæ bank owiadczy³ Piotr. ¯eby
tylko mieæ prawdziwy pistolet.
Szymek by³ innego zdania.
Partyzanci ani powstañcy nie rabuj¹ banków.
A ja przypomnia³em im film, w którym konspiratorzy opró¿-
niaj¹ pancerne kasy z broni¹ w rêku, zdobywaj¹c pieni¹dze dla
organizacji.
Tylko ¿e wtedy by³a okupacja i wszystko zabiera³o siê
Niemcom, a teraz nie dawa³ za wygran¹ Szymek teraz co?
Jego pytanie pozosta³o bez odpowiedzi. Ostatecznie, decydo-
waæ móg³ Weiser i jemu pozostawilimy pomys³y na przysz³oæ.
Po obiedzie znów przyszlimy na cmentarz, bo do godziny
pi¹tej pozostawa³o jeszcze sporo czasu. Lecz nied³ugo æwiczy-
limy. Nasypem kolejowym w stronê Brêtowa szed³ M-ski, bez
siatki na motyle i bez pud³a na roliny i trawy. Gdyby nie brak
jego sta³ych atrybutów, nie poszlibymy za nim, ale puste rêce
i szybki krok, zaintrygowa³y nas bardzo. M-ski szed³ nasypem a¿
do zerwanego mostu, tam gdzie martwa linia kolejowa krzy¿u-
je siê z rêbiechowsk¹ szos¹. Kiedy przeci¹³ asfaltow¹ nawierzch-
180
niê, nie wszed³ z powrotem na wysoki w tym miejscu nasyp,
lecz posuwa³ siê dalej cie¿k¹ biegn¹c¹ w po³owie jego wysoko-
ci. Doszed³ wreszcie do miejsca, gdzie Strzy¿a przep³ywa pod
kolejowym wa³em w¹skim tunelem i ruszy³ w górê potoku, nie
ogl¹daj¹c siê za siebie.
O! wskaza³ rêk¹ Szymek kto na niego czeka!
W istocie, jakie trzysta metrów dalej, na ma³ej polance,
wród gêstwiny leszczyn i olch porastaj¹cych brzegi potoku M-ski
zatrzyma³ siê obok jakiej postaci. Podeszlimy bli¿ej, czo³gaj¹c
siê na brzuchach ostatnie dwadziecia metrów. M-ski siedzia³ ju¿
na trawie obok ciemnow³osej kobiety, która wygl¹da³a na go-
spodyniê, oderwan¹ przed chwil¹ od gotowania czy prasowania.
Rêka nauczyciela wpe³z³a pod jej fartuch.
Nie mówi³a kobieta teraz nie, mówi³am ci, ¿eby ju¿
wiêcej tu nie przychodzi³! Musimy spotykaæ siê gdzie indziej!
To czemu sama przysz³a? M-ski zdj¹³ ju¿ fartuch, a jego
rêka g³adzi³a udo kobiety, poruszaj¹c siê jak samochodowa
wycieraczka na deszczu, tam i z powrotem. Jeszcze raz prosi³
j¹ jeszcze jeden raz.
Och, nie, nie powiedzia³a pani, ale rozpiê³a M-skiemu
spodnie. Tak jak zawsze? zapyta³a go nieco ciszej.
Tak jak zawsze odpowiedzia³ M-ski.
I wtedy pani wsta³a i M-ski te¿ wsta³, pani zdjê³a sukienkê,
M-ski mieszne bia³e kalesony, które mia³ pod spodniami, i pani
uderzy³a M-skiego z ca³ej si³y w twarz, raz i drugi, na odlew.
Och! us³yszelimy jêk. Jeszcze!
Pani bi³a teraz M-skiego po twarzy bez ustanku, a my widzie-
limy, jak jego nakrapiane pieprzykami plecy wznosi³y siê
i opada³y przy nastêpnych uderzeniach.
Jeszcze, jeszcze trochê wysapa³ M-ski, wiêc pani zmieni³a
rêkê i dalej wali³a nauczyciela po twarzy. Nagle M-ski zamar³
181
wyprostowany jak struna, jego cia³em wstrz¹sn¹³ dreszcz i zo-
baczylimy, jak zadr¿a³y mu poladki.
Och! westchn¹³ nauczyciel.
Ju¿ powiedzia³a pani i za³o¿y³a sukienkê, na ni¹ fartuch.
A M-ski za nadal stoj¹c, wci¹ga³ opuszczone kalesony i spodnie,
z których wyj¹³ nastêpnie zwiniêty banknot i wrêczy³ go pani,
jak wrêcza siê kolejowy bilet konduktorowi.
Nastêpnym razem powiedzia³a pani nie szukaj mnie tu.
A gdzie? spyta³ ³agodnie M-ski.
Tam, gdzie poprzednim razem.
Dobrze, ale przyjdziesz?
Przyjdê, przyjdê odpowiedzia³a pani i ruszy³a w górê po-
toku, sk¹d widocznie nadesz³a, M-ski za, poprawiwszy spodnie
i koszulê, bez po¿egnania uda³ siê w powrotn¹ drogê.
To ci heca! powiedzia³ Szymek, gdy szybko zd¹¿alimy
w stronê Brêtowa. Czy on nie móg³ macaæ jej normalnie?
Co mi siê nie zgadza, przecie¿ on nawet nie po³o¿y³ siê na
niej!
Po³o¿y³, czy nie oburzy³ siê Piotr to przecie¿ wiñstwo!
Gadanie! ci¹gn¹³ Szymek. Jakbycie widzieli, co siostra
Janka wyprawia³a ze swoim ch³opakiem u nas na strychu, do-
piero mielibycie pojêcie, jak robi siê to naprawdê!
A dlaczego nie poszli do lasu zapyta³em tylko robili to na
strychu?
Zima by³a, kapuciany g³¹bie! Szymek tr¹ci³ mnie w bok.
A teraz leæmy, bo nied³ugo pi¹ta!
Bieglimy w górê morenowego wzgórza na skos i tylko wysokie
kêpy trawy siêgaj¹cej do kolan hamowa³y nasz pêd. Po lewej
stronie, daleko w dole majaczy³y zarysy wojskowej strzelnicy, po
prawej, za cian¹ lasu widnia³o jeszcze dalsze i niebieskie jak na
obrazku morze.
182
S³ychaæ was jak stado s³oni! z³oci³a siê Elka na przywita-
nie. Czekamy ju¿ od kwadransa!
Nikt jednak nie wyjani³, co by³o przyczyn¹ naszego spónienia.
A teraz powiedzia³a Elka teraz zobaczycie co, co powin-
no was nauczyæ szacunku!
Dla kogo albo dla czego? Nie, tego Elka nie okreli³a, powie-
dzia³a tak w³anie: nauczyæ szacunku!, nie wyjaniaj¹c nicze-
go wiêcej.
Weiser pokrêci³ korbk¹ pr¹dnicy i wówczas, le¿¹c na skraju
dolinki, zobaczylimy pierwszy wybuch, o którym napisa³em
ju¿, ¿e przypomina³ ob³ok w kszta³cie pionowo wiruj¹cego s³u-
pa w b³êkitnym kolorze. Tak, to by³a pierwsza eksplozja, jak¹
Weiser zaprezentowa³ nam w dolince za strzelnic¹. Gdy spie-
szylimy na spotkanie w umówionym miejscu, ani przez myl
nam nie przesz³o przypuszczaæ co takiego. Ostatecznie, byli-
my raczej przygotowani na egzamin strzelecki. Tymczasem
Weiser zaskoczy³ nas znowu czym olniewaj¹co nieoczekiwa-
nym. Kiedy za za³o¿y³ nastêpny ³adunek i powietrze znów
rozdar³ huk eksplozji, a w górze zawirowa³ dwukolorowy
ob³ok, który po kilku chwilach znikn¹³, rozp³ywaj¹c siê jak po-
ranna mg³a, gotowi bylimy z³o¿yæ przed Weiserem nie jedn¹,
ale dziesiêæ przysi¹g na cokolwiek by za¿¹da³ i zrobiæ wszyst-
ko, czego by zechcia³. Lecz on nie spieszy³ siê wcale i nie ¿¹da³
na razie niczego.
Elka zabra³a nam instrukcjê i zdezelowane parabellum i to
by³o wszystko, oprócz terminu spotkania, które mia³o siê odbyæ
w cegielni nastêpnego dnia, wczesnym popo³udniem. Stalimy
dosyæ niepewnie, czekaj¹c, co bêdzie dalej.
Mo¿ecie iæ do domu powiedzia³ Weiser. Na dzisiaj dosyæ.
A jutro bêdziemy strzelaæ, prawda? zagadn¹³ niemia³o
Szymek.
183
Weiser nie odpowiedzia³, wyskoczy³a za to Elka:
Nie zawracajcie mu g³owy! jakby Szymek zachowa³ siê
niew³aciwie. On ma wa¿niejsze sprawy od waszego strzela-
nia! Macie s³uchaæ i o nic nie pytaæ, jasne?
Czy mo¿na by³o co dodaæ? Wieczorem, z braku innego zajê-
cia strzelalimy z proc do puszek ustawionych na mietniku
i taka mniej wiêcej toczy³a siê miêdzy nami rozmowa:
Mówiê ci, on szykuje co wielkiego.
Niby co?
Nie wiem, no, co takiego, ¿e ca³e miasto bêdzie o tym
mówi³o, a o nas napisz¹ w gazetach!
G³upi! W gazetach nie pisz¹ o takich jak my!
To napisz¹!
Ale co on w³aciwie robi?
Jakby nas z³apali, to krymina³ murowany!
Za co?
A broñ to pies? A pr¹dnica i wybuchy to pies?
Nie nasze przecie¿!
Nasze, nie nasze, bylimy z nim!
No, to co on w³aciwie takiego zrobi?
Powstanie!
Hê, powstanie?! Powstanie to siê robi w miecie, musz¹ byæ
barykady!
No to zrobi partyzantkê!
Tylko z nami? Piêæ osób to za ma³o.
A sk¹d wiesz, ¿e tylko z nami? Mo¿e on ma takich jak my na
pêczki i tylko dla lepszej tajemnicy jedni nie wiedz¹ o drugich?
No!
A mo¿e on wysadzi bramê zoo i wszystkie klatki i wypuci
zwierzêta na wolnoæ?
Ale by by³o, lew idzie po Grunwaldzkiej!
184
KAZIMIERZ LELEWICZ W Gdañsku . Fotografia z lat
piêædziesi¹tych
Nie idzie, tylko siê rzuca na matkê z dzieckiem, a my wy-
biegamy... trach!, nie ma lwa... trach!, nie ma tygrysa... trach!,
nie ma czarnej pantery!
Czarna pantera bêdzie dla niego!
No dobra, za³atwiamy wszystkie dzikie zwierzêta, a potem
nas sfotografuj¹ w gazecie, wyobra¿acie sobie? Uczniowie szko-
³y szeædziesi¹tej szóstej uratowali przechodniów przed dziki-
mi zwierzêtami!
Ja mylê, ¿e tu chodzi o statek!
Jaki statek?
Jak nas wyszkoli, porwiemy statek z portu!
Nie z portu, tylko z redy!
Dobra, mo¿e byæ z redy i proszê bardzo: on pilnuje mostka,
my kabiny i ³adowni, i jazda do Kanady!
Do Afryki!
Afryka nie, mówiê ci, ¿e do Kanady!
I tak pomiêdzy partyzantk¹ a porwaniem statku do Kanady
up³ywa³ nam wieczór na strzelaniu do zardzewia³ej puszki,
coraz wiêcej kamieni zbiera³o siê pod mietnikiem, coraz moc-
niej naci¹galimy rowerowe wentyle, a¿ zapad³ zmierzch
i trzeba by³o wracaæ do domu.
Tylko dlaczego nie rozmawialimy o M-skim? Dlaczego nie
mówilimy o jego spotkaniu z czarnow³os¹ kobiet¹ nad poto-
kiem, dlaczego nie zastanawia³ nas widok nauczyciela
w opuszczonych spodniach i kalesonach, bitego po twarzy
tego samego M-skiego, przed którym dr¿elimy na lekcjach
przyrody i w czasie przerw, gdy przechodzi³ zat³oczonym kory-
tarzem? Mo¿e Weiser bli¿szy nam by³ ni¿ sekrety M-skiego?
A mo¿e nie znalimy jeszcze wystêpku?
Tej nocy mia³em wszak¿e sen, który pamiêtam do dzisiaj,
kolorowy jak film Disneya i bardzo niepokoj¹cy. Sta³em nad
186
brzegiem morza, prawdopodobnie o wicie, a z wody jedno za
drugim wychodzi³y zwierzêta. Bestii takich na pró¿no by szu-
kaæ w ogrodzie zoologicznym lub jakiejkolwiek ksi¹¿ce o faunie
zamorskich krajów. Najpierw, ociekaj¹c wod¹, ukaza³ siê skrzy-
dlaty lew, zaraz za nim na piasek wyszed³ rycz¹cy niedwied,
trzymaj¹c w zêbach koci, a dalej z zielonej toni wy³oni³a siê
czarna pantera o czterech g³owach, z ptasimi skrzyd³ami na
grzbiecie. Korowód zamyka³o najdziwaczniejsze monstrum
skrzy¿owanie nosoro¿ca z tygrysem, o wielkich stalowych zêbi-
skach, maj¹ce niczym wynaturzony jeleñ kilkanacie rogów. Nie
pamiêtam, ile ich wyrasta³o ze strasznego ³ba mo¿e dziesiêæ,
a mo¿e dwanacie, nie to zreszt¹ by³o najwa¿niejsze. Zwierzêta
rzuci³y siê na pobliskie domy rybaków, wy³amywa³y uderzenia-
mi ³ap drzwi i okiennice, rozszarpywa³y obudzonych ze snu
mê¿czyzn, pazurami zrywa³y w³osy kobiet, a dzieci, które nie
zdo³a³y umkn¹æ, roztrzaskiwane by³y o bielone ciany. Trwa³o
to d³ugo, a strach, jaki czu³em, nie pozwala³ na przebudzenie
i wyrwanie siê z koszmaru. Nagle, od wschodniej strony zobaczy-
³em w promieniach s³onecznych ma³ego ch³opca ubranego na
bia³o. Nie mog³o byæ w¹tpliwoci to nadchodzi³ Weiser i wy-
ci¹gniêt¹ d³oni¹ pokazywa³ co albo kogo, czego nie mog³em
dojrzeæ w pl¹taninie drgaj¹cych cia³ i poskrêcanych trupów.
Weiser podszed³ najpierw do lwa i wyrwa³ mu orle skrzyd³a.
Zwierzê pad³o bez tchu na ziemiê, bez³adnie bij¹c ogonem.
Nastêpnie przypar³ d³oni¹ niedwiedzia i to zwierzê przewró-
ci³o siê na piasek bez mocy. Teraz przysz³a kolej na monstrum
z rogami. Weiser powyrywa³ je niczym badyle i potwór zwali³
siê na kolana, a nastêpnie na brzuch; stalowe zêbiska wypada³y
mu z paszczy i przemienia³y siê w okr¹g³e dziesiêcioz³otówki.
Na koniec Weiser zmierzy³ siê z czarn¹, czterog³ow¹ panter¹
o ptasich skrzyd³ach na grzbiecie i to by³o najdziwniejsze i naj-
187
straszniejsze zarazem. Wszystkie cztery pary oczu i cztery nosy,
i omioro uszu wszystko to nale¿a³o do M-skiego, bo cztery
g³owy bestii to by³y cztery twarze M-skiego. Nigdy nie zapomnê,
jak okropnie wygl¹da³y. Tak samo jak w zoo, Weiser przeszy³
panterê wzrokiem i w sobie tylko wiadomy sposób uczyni³
z niej przestraszonego kotka, który ³asi³ siê i liza³ rêkê poskra-
miacza. Nie s³ysza³em, co Weiser powiedzia³ do pozosta³ych
przy ¿yciu rybaków i ich rodzin, huk fal zag³uszy³ wszystko,
tak¿e nadje¿d¿aj¹cy tramwaj linii numer cztery, zakrêcaj¹cy
zazwyczaj z potwornym piskiem i zgrzytem na jelitkowskiej
pêtli. Weiser wskoczy³ do niego zwinnie i odjecha³, jakby by³
turyst¹ powracaj¹cym z pla¿y do miasta. Blask s³oneczny, od-
bity w szybie drugiego wozu, olepi³ mnie i nagle poczu³em wil-
gotn¹ od potu pociel, i zrozumia³em, ¿e jestem w ³ó¿ku,
a wszystko tamto, to by³ najzwyczajniejszy w wiecie sen. Naj-
zwyczajniejszy?
Przez szczelinê w zas³onie wpada³, ³askocz¹c mnie, promieñ
s³oñca. Za zamkniêtymi drzwiami do kuchni us³ysza³em ojca wy-
chodz¹cego do pracy. Obok mnie chrapa³a jeszcze matka zmêczo-
na wczorajszym, ca³odziennym praniem. Nad ³ó¿kiem wisia³
oprawiony w biedermeierowskie ramy obraz Matki Boskiej Czê-
stochowskiej, a z ulicy przez otwarte okno dobiega³ turkot furman-
ki zd¹¿aj¹cej na targowisko w Oliwie. Nie by³o morza, wychodz¹-
cych zeñ zwierz¹t, Weisera w bia³ym ubraniu ani rozszarpywanych
rybaków. Zamiast tego us³ysza³em kroki na korytarzu i cz³apanie
s¹siada do ³azienki. W poniemieckim mieszkaniu, podzielonym
na ma³e klitki cienkimi ciankami, s³ysza³o siê bardzo wiele tak-
¿e to, ¿e s¹siad goli siê teraz równymi poci¹gniêciami brzytwy i po
wczorajszym piciu ma rozwolnienie.
Wiêc jak by³o z tym snem? Niczego nie przeoczy³em ani te¿
niczego nie doda³em. Mo¿e przyszed³ na mnie zamiast naszej
188
rozmowy o M-skim, której nigdy nie by³o? Ba³em siê tego snu
tak bardzo, ¿e nawet kiedy po raz ostatni klêcza³em u kratek
konfesjona³u i proboszcz Dudak wydawa³ mi siê wa¿ny jak sam
papie¿ albo wiêta Kongregacja do Spraw Wiary, nawet wtedy
nie mog³em opowiedzieæ mu o tych obrazach, zapamiêtanych
na zawsze.
By³o to w styczniu siedemdziesi¹tego pierwszego roku, kiedy
wiedzia³em dok³adnie, co sta³o siê z Piotrem i jak wygl¹da³
jego pogrzeb. Nie przyszed³em wtedy spowiadaæ siê z grze-
chów, klêcza³em jednak jak zawsze pe³en pokory i skruchy
wobec majestatu.
Nie gor¹czkuj siê, synu. Wyroki Opatrznoci s¹ niezbadane
i nie nam, doprawdy, zg³êbiaæ ich sens i znaczenie mówi³ pro-
boszcz, a ja czu³em jego kwany, starczy oddech i coraz bar-
dziej wzrasta³ we mnie lepy gniew i rozpacz.
Czy oznacza to, ojcze pyta³em ¿e Bóg chcia³ jego mierci?
Nigdy nie mo¿na tak powiedzieæ, nigdy! wyrzuci³ z siebie
jednym tchem, a ja pyta³em dalej:
Lecz przecie¿, ojcze, wszystko dzieje siê z woli Boga, wiêc
i ta mieræ jako by³a mu potrzebna, czy nie tak?
Od miecza ginie, kto mieczem wojuje dobieg³ g³os zza
kratek.
I wtedy nie mog³em ju¿ powstrzymaæ ¿alu; krzycz¹c prawie na
ca³e gard³o, a¿ wyp³oszy³y siê wszystkie pods³uchuj¹ce dewotki:
To nie mo¿e byæ, ojcze! Piotr z nikim nie wojowa³ i nie pod-
niós³ nawet kamienia! Sam ojciec wie, jak to siê sta³o, w³aci-
wie przypadkiem.
A czego ty w³aciwie chcesz? przerwa³ mi proboszcz Dudak.
Nie ma przypadków, gdzie rz¹dzi Bóg. Czego by chcia³? ¯ebym
ja, jego s³uga, wyjawia³ tobie, który jeste prochem, Jego tajem-
nice? Z jakich to powodów mia³by On tobie wyjawiaæ swoje za-
189
miary? Grzeszysz, mój synu, pych¹, a ciê¿ki to grzech, wiêksi od
ciebie pytali, a im nie odpowiedzia³. Znasz ksiêgê Hioba? Ile ty
przecierpia³e w porównaniu z nim, ¿e miesz tak pytaæ i jeszcze
unosisz siê gniewem? Tu trzeba ducha pokory, mój synu! Pokory
i cierpliwoci nam wszystkim trzeba! Ot co!
Nie brak mi pokory, ojcze odpowiedzia³em ju¿ ciszej.
Dlaczego jednak niesprawiedliwy chodzi w chwale, szydz¹c
z prawoci bogobojnego?! I czy nie mo¿na tego zmieniæ?
Zap³ata wasza obfita bêdzie w niebiesiech, a do polityki nie
mieszaj siê!
Piotr siê nie miesza³!
Nie tobie, synu, wyrokowaæ o s¹dach Pañskich. Czy jeszcze
masz jakie grzechy?
Nie mam ¿adnych, ojcze, przyszed³em zapytaæ tylko, dla-
czego coraz mniej we mnie wiary.
Zgrzeszy³e zatem przerwa³ mi znów, poruszaj¹c siê na
swoim siedzeniu. Nie tylko pych¹, ale zw¹tpieniem! Przestañ
ju¿ myleæ o swoim przyjacielu i módl siê.
Nie mogê! przerwa³em teraz ja. Nie mogê, ojcze. Im
wiêcej mylê, tym mniej we mnie wiary!
¯a³uj za swoje grzechy!
Nie mogê!
Pro Boga o przebaczenie!
Nie znajdujê w sobie winy, ojcze!
Szatan czyha na ciebie, synu, pro przebaczenia!
Nie mogê, nie mogê, nie mogê!
I krzycz¹c, wybieg³em z kocio³a, bo przed oczami raz jeszcze
zobaczy³em scenê ze snu o pogromcy dzikich bestii na jelitkow-
skiej pla¿y.
Znów wiêc Weiser powróci³ do mnie, tym razem miêdzy krat-
kami konfesjona³u. Byæ mo¿e, by³ to jeszcze jeden podstêp dla
190
zmylenia uwagi to wtargniêcie niespodziewane w najintym-
niejsz¹ sferê ¿ycia. Do tego jednak przyjdzie mi jeszcze wróciæ.
Le¿a³em wiêc na tapczanie, przebudzony po koszmarnym
nie, matka chrapa³a zmêczona wczorajszym praniem, a z ³a-
zienki dobieg³ mnie odg³os spuszczanej wody. Pomyla³em
sobie, ¿e dzisiaj Weiser sprawdzi na pewno, jakie postêpy po-
czynilimy w trudnej sztuce ogniowej, i ucieszy³em siê na
sam¹ myl odwiedzenia nieczynnej cegielni.
191
myli, tamto mo¿e siê znów pojawiæ. Ba³em siê przez wszystkie
nastêpne dni, a¿ do koñca wakacji, a teraz w sekretariacie szko³y
ba³em siê jeszcze bardziej. Dlaczego wówczas nie powiedzia-
³em o nie Szymkowi albo Piotrowi? Dlaczego zatai³em ów ob-
raz dziwnych bestii, wype³zaj¹cych z morza na jelitkowsk¹ pla-
¿ê? Dlaczego nie stan¹³em jak ¯ó³toskrzyd³y i nie wyjawi³em
swojej prawdy? Teraz dopiero, gdy w blasku jednej lampy,
pal¹cej siê przy stoliku wonego, siedzielimy na sk³adanych
krzes³ach i gdy Piotr z rezygnacj¹ opuci³ g³owê, a ja zobaczy-
³em prêgi na jego d³oniach teraz dopiero zaczyna³em janiej
rozumieæ wypadek, który zdarzy³ siê po moim nie, kiedy strze-
lalimy ze schmeisera w dolince za strzelnic¹. Ale po kolei.
O umówionej porze bylimy w cegielni. Weiser bez s³owa
wyci¹gn¹³ z klaseru dwanacie zgni³ozielonych Adolfów, przy-
klei³ je na ceglanej cianie, wrêczy³ za³adowane parabellum
i powiedzia³:
Na ka¿dego z was po cztery, strzelacie do skutku!
Elka mia³a liczyæ zu¿yte ³uski i uzupe³niaæ magazynek. Pa-
miêtam dok³adnie: najlepszy okaza³ siê Piotr, bo na trafienie
czterech kanclerzy zu¿y³ tylko szeæ naboi. Drugi by³ Szymek
z omioma ³uskami, a trzeci ja na czterech Adolfów potrzebo-
wa³em a¿ jedenastu strza³ów. Od huku dzwoni³o mi w uszach.
Nie najgorzej powiedzia³ Weiser. A ty to by³o do mnie
powiniene jeszcze poæwiczyæ!
Nastêpnie Weiser owiadczy³, ¿e teraz pójdziemy do dolinki,
bo nie zawiód³ siê na nas. Tak to w³anie okreli³. Kiedy za szli-
my w gêstwinie paproci, pokrzyw i ¿arnowca, mijaj¹c zagajnik
i czarne nawet w dzieñ wierki, zaczeka³em, a¿ on bêdzie z ty³u,
trochê dalej od wszystkich i wyjawi³em mój sen, jak najwiêk-
sz¹ tajemnicê. Opowiedzia³em o bestiach wype³zaj¹cych
z morza i o tym, jak je poskromi³, ratuj¹c nieszczêliwych ryba-
192
ków. Nie s¹dzê, abym wówczas chcia³ mu siê przypochlebiæ,
chocia¿ strzela³em najgorzej. Nie, zreszt¹ Weiser tego tak nie
przyj¹³. Wys³ucha³ mnie, nie przerywaj¹c do koñca, i powie-
dzia³ pamiêtam to doskonale:
Dobrze, nie mów o tym nikomu. Ale nie zabrzmia³o to jak
groba, a po chwili doda³: Bêdziesz zmienia³ plansze, to bar-
dzo wa¿na robota.
A ja szed³em dalej uszczêliwiony, bo czu³em siê tak, jakby
specjalny fawor sp³yn¹³ na mnie, mimo fatalnego strzelania.
Tak, jeli dzisiaj piszê, ¿e Weiser by³ kim zupe³nie innym, mam
sporo racji. Nie oznacza to jednak wcale, ¿e nie by³ w tamtym cza-
sie naszym wodzem lub po prostu genera³em. Kto inny jak nie
genera³ wpad³by na pomys³ strzelania tu¿ obok wojskowej strzel-
nicy, pod samym nosem najprawdziwszych na wiecie ¿o³nierzy?
Piwnica cegielni by³a za ma³a na zabawy z automatem. Ale gdzie
moglimy strzelaæ, tak aby odg³osy kanonady prêdzej czy póniej
nie ci¹gnê³y na nas uwagi okolicznych mieszkañców lub amato-
rów lenych malin? Jego pomys³ by³ prosty: jeli na wojskowej
strzelnicy odbywa³y siê æwiczenia strzeleckie, to my mielimy
odbywaæ nasze æwiczenia w tym samym czasie i w pobli¿u. Zaraz
za wysokim wa³em strzelnicy rozpoczyna³a siê dolina, gdzie przy-
cupniêty zagajnik, wysokie trawy i gêste partie krzewów dawa³y
w razie koniecznoci szansê ucieczki. Zreszt¹ dolina przechodzi³a
dalej w ci¹gn¹c¹ siê ze dwa kilometry i poroniêt¹ sosnowym bo-
rem rozpadlinê, na której zamkniêcie ¿o³nierze potrzebowaliby
z piêædziesiêciu ludzi. Wszystko to Weiser przewidzia³ i zaplano-
wa³ szczegó³owo. Patrzylimy z podziwem, jak ka¿e nam zajmowaæ
stanowiska, ³aduje automat i czeka, a¿ z tamtej strony nasypu roz-
legn¹ siê strza³y.
Teraz poka¿ê wam powiedzia³ przygotowany do naciniê-
cia spustu jak trzeba to robiæ.
193
I kiedy tylko us³yszelimy ³omoc¹ce po cianach lasu dud-
nienie krótkiej serii z tamtej strony wa³u, Weiser przy³o¿y³ siê
do automatu i da³ ognia tak¹ sam¹ krótk¹ seri¹, która by³a jak
odbicie tamtej.
Niczego siê nie domyl¹ powiedzia³. Z tamtej strony
brzmi to jak echo, trzeba tylko strzelaæ w tym samym mo-
mencie.
Na tym polega³a sztuka wystarczy³o za ka¿dym razem
przygotowaæ siê do strza³u i oczekiwaæ, a¿ z drugiej strony
wa³u, na prawdziwej strzelnicy kolejny ¿o³nierz poci¹gnie za
spust. W³aciwie strzelalimy wiêc równoczenie do tej samej
darni, któr¹ ob³o¿ony by³ nasyp po obu stronach. Tylko ¿e tam-
ci mieli pistolety automatyczne Ka³asznikowa, a my niemiecki
schmeiser, odnaleziony i konserwowany przez Weisera.
Najtrudniej by³o przystosowaæ siê do rytmu tamtych. Ich
serie, krótkie, z³o¿one najczêciej z trzech sekwencji, rzadko
kiedy by³y regularne. Tach, ta-tach, ta-ta-tach taki uk³ad
powtarza³ siê najczêciej jeden, dwa i trzy wystrza³y w krót-
kich odstêpach. Ale zdarza³y te¿ sekwencje inne, na przyk³ad:
trzy-dwa-dwa-jeden albo: dwa-trzy-dwa lub: jeden-jeden-trzy,
a potem niespodzianie jeszcze jeden.
Strzelaj¹, jakby im brakowa³o amunicji powiedzia³ Szy-
mek. Zupe³nie tego nie rozumiem.
A Weiser znad wyjêtego magazynka umiechn¹³ siê, jak to
on, prawie nieznacznie i dorzuci³ od niechcenia:
wiêta prawda, ¿o³nierz musi tak strzelaæ, jakby brakowa³o
mu amunicji.
Piotr ciekawy by³ dlaczego.
A ile naboi udwign¹³by w polu walki? spyta³a Elka zaro-
zumiale, jakby sama wiedzia³a wszystko. Sto? Dwiecie? Dzie-
wiêædziesi¹t sztuk?
194
Po tym pytaniu, na które nikt zreszt¹ nie udzieli³ odpowiedzi,
bylimy przekonani, ¿e Weiser przygotowuje co wielkiego, i po-
czulimy siê nagle jak zaufani partyzanci Fidela Castro, którzy rok
wczeniej, drugiego grudnia wyl¹dowali w prowincji Oriente
i walczyli ze znienawidzonym Batist¹, s³ugusem imperialistów,
o czym zajmuj¹co przez ca³¹ lekcjê przyrody opowiada³ M-ski.
Szkoda wyszepta³ Szymek, kiedy le¿elimy w do³ku pod
paprociami, bo z drugiej strony by³a akurat przerwa szkoda,
¿e u nas nie ma takiego Batisty!
Tobie co? zapyta³a Elka.
Nie rozumiesz? odezwa³ siê Piotr. Dopiero bymy mu
dali! L¹dujemy z morza na pla¿y, atakujemy koszary i ca³y
kraj obejmuje rewolucja, taka prawdziwa rewolucja z party-
zantk¹ i w ogóle!
Elka rozemia³a siê g³ono, tak ¿e nawet Weiser spojrza³ na
ni¹ z wyrzutem.
Ale z was gamonie! mówi³a, t³umi¹c weso³oæ. Ale dur-
nie! Jak mo¿na robiæ rewolucjê drugi raz?
Nie by³o jednak czasu na wyt³umaczenie Elce, jak bardzo siê
myli³a co do naszych pragnieñ, bo Weiser kaza³ mi iæ na na-
syp, a oni mieli przygotowaæ siê do nastêpnej kolejki strzelania.
Plansze, do których celowalimy, nie przedstawia³y niestety
Batista. Na pakowym papierze czarn¹ farb¹ namalowany by³
M-ski z w¹sami i podobnie jak poprzednim razem w piwnicy
cegielni przypomina³, mo¿e ju¿ trochê mniej ale zawsze
wielkie portrety, które nosilimy jeszcze w drugiej klasie na
pochodzie pierwszomajowym. I wtedy wydarzy³o siê co, cze-
go wówczas nie mog³em zrozumieæ, a co w sekretariacie szko-
³y sta³o siê dla mnie w jaki sposób jasne i nieprzypadkowe.
Gdy przy³o¿y³em p³achtê papieru ostatnim kamieniem, po
drugiej stronie strzelnicy rozleg³y siê strza³y. Tach-ta-tach-ta-
195
-ta-tach zadudni³o po cianach lasu. By³a to seria jeden-dwa-
trzy wystrza³y.
Prêdzej krzyknê³a do mnie Elka. Zejd stamt¹d, ju¿ siê
zaczyna!
I zrozumia³em, ¿e do nastêpnej serii powinienem znikn¹æ
z linii strza³u, bo teraz przy automacie by³ Weiser i czeka³ niecier-
pliwie na nastêpn¹ seriê z tamtej strony, która powinna nast¹piæ
nie póniej ni¿ za dziesiêæ sekund. Mia³em wiêc dziesiêæ sekund
na zejcie z wa³u i przebiegniêcie wzd³u¿ niego w¹sk¹ cie¿k¹, a¿
do jego koñca, sk¹d wraca³o siê do nich skrajem doliny nienara¿o-
nym na kule. Bieg³em co si³ w nogach, ale nie by³em nawet w po-
³owie drogi, gdy zza wa³u znów rozleg³a siê kanonada. Czy Weiser
uzna³, ¿e jestem ju¿ wystarczaj¹co daleko od celu i ¿e on, który by³
z nas najlepszy, mo¿e ju¿ strzelaæ? Tak myla³em w kilkanacie
sekund póniej, gdy poczu³em lekkie szczypniêcie poni¿ej lewej
kostki, tu¿ ponad piêt¹, i s¹dzi³em, ¿e kolec dzikiego ostu albo
kamieñ przebi³ mi skórê. Ale w chwilê póniej le¿a³em ju¿ na tra-
wie, a ból nie pozwala³ mi wstaæ i uczyniæ kroku. Tamci wybiegli
z paproci, pozostawiaj¹c automat.
Rykoszet! krzycza³ Weiser. Rykoszet. Nie ruszaj siê, nie
ruszaj! i zaraz byli ko³o mnie.
Elka zdjê³a mi sanda³, a Weiser podniós³ nogê i ogl¹da³, co
siê sta³o. Rzeczywicie, by³ to rykoszet, kula uderzy³a w stopê,
wyrywaj¹c kawa³ek miêsa, ale nie utkwi³a w rodku.
Dobrze powiedzia³ Weiser koæ nienaruszona. Trzeba
opatrzyæ, bo bêdzie zaka¿enie.
Do domu za daleko zauwa¿y³a Elka a tu nie mamy na-
wet wody utlenionej!
Patrzy³em, jak ciekn¹ca krew tworzy na suchym piasku ciem-
ne grudki b³ota. Nie mog³em zrobiæ choæby dwóch kroków bez
pomocy Szymka i Piotra, którzy wziêli mnie miêdzy siebie.
196
Do cegielni! zakomenderowa³ Weiser i wszyscy poczuli-
my siê nagle jak na wojnie.
Z drugiej strony wa³u dobiega³a dudni¹ca kanonada, gwizd
kul, które przebija³y tarcze i grzêz³y w piasku, dochodzi³ a¿ tutaj,
a ja by³em najprawdziwiej ranny i bardzo bola³a mnie noga.
Prowadzi³ Weiser, potem, kutykaj¹c, sz³a nasza trójka, kolumnê
za zamyka³a Elka, spóniona trochê, bo Weiser kaza³ jej zabraæ
zu¿yte plansze i automat owiniêty w stary, parciany worek.
W piwnicy cegielni by³o ch³odno i przez chwilê bola³o jakby
mniej, ale tylko przez chwilê, bo kiedy Elka dotknê³a mojej
piêty, krzykn¹³em z ca³ej si³y:
Co robisz, wariatko?!
I ona cofnê³a siê, trochê przestraszona, trochê z uznaniem
dla mojej rany, z której wci¹¿ ciek³a krew. Po³o¿yli mnie na
du¿ej skrzyni.
Zabrudzone piaskiem powiedzia³ Weiser. Niedobrze.
Oczywicie by³o to o dziurze w nodze, a nie o skrzyni. Przy-
nie wody rozkaza³ Elce, a kiedy znik³a, otworzy³ drug¹ skrzy-
niê i wyj¹³ stamt¹d spirytusowy prymus. Woda tylko na po-
cz¹tek zwróci³ siê nie wiadomo w³aciwie do kogo potem
trzeba bêdzie wypaliæ.
Po prymusie doby³ ze skrzyni z³amany niemiecki bagnet, te¿
pewnie gdzie znaleziony. Elka przynios³a w puszce po konser-
wach wodê i chusteczk¹ przemy³a dziurê.
Boli? zapyta³a.
Nic nie odpowiedzia³em. Patrzy³em przez ca³y ten czas, co
robi Weiser. Ustawi³ prymus na dwóch ceg³ach, zapali³ palnik
i teraz k¹pa³ w niebieskawym strumieniu ognia ostrze bagnetu,
ci¹gle je obracaj¹c.
To jedyny sposób mówi³, nie odrywaj¹c wzroku od palni-
ka ¿eby nie wda³a siê gangrena. Nie mamy tu nic oprócz tego.
197
Szymek przycisn¹³ mnie do skrzyni na wysokoci ¿eber, Piotr
z³apa³ za praw¹, zdrow¹ nogê i te¿ przywar³ do niej tak, ¿eby siê
nie poruszy³a, a Weiser chwyci³ moj¹ lew¹ ³ydkê pod pachê, jak
zawodowy felczer, i z roz¿arzonym ostrzem bagnetu przyst¹pi³
do operacji. Musia³ podnieæ stopê wy¿ej, do wiat³a i przez
ca³y czas, kiedy grzeba³ ostrzem bagnetu w dziurze, widzia³em
jego d³oñ.
Ten schmeiser powiedzia³ spokojnie, grzebi¹c koniuszkiem
ostrza w dziurze nie nadaje siê ju¿ do niczego. Wiedzia³em, ¿e
trochê znosi, ale takiego rozrzutu nie mo¿na tolerowaæ. Tak siê
wyrazi³: tolerowaæ. A zaraz potem, kiedy ostrze wesz³o jeszcze
g³êbiej w dziurê, doda³: Pójdzie na z³om, wymontujemy za-
mek, magazynek i iglicê. Do kogo to mówi³? Wszyscy, tak¿e ja,
bylimy cicho i tylko sw¹d spalonej skóry unosi³ siê w piwnicy.
Dobrze powiedzia³, odk³adaj¹c bagnet. Teraz przy³ó¿ mu
chustkê i za chwilê mo¿ecie go odprowadziæ do domu.
Elka spe³ni³a polecenie, delikatnie zawi¹zuj¹c mokry kawa-
³ek materia³u dooko³a stopy, choæ wcale nie musia³a siê z tym
pieciæ, bo kiedy Weiser odj¹³ od dziury ostrze bagnetu, nie
czu³em ju¿ nic, jakbym nie mia³ nogi albo jakby by³a nie moja,
tylko z drewna.
Zostanê jeszcze tutaj owiadczy³. A ty zwróci³ siê do
Elki id z nimi.
Gdy bylimy ju¿ na skrzypi¹cych schodach, zatrzyma³ nas
jeszcze na chwilê:
Pewnie bêdziesz musia³ posiedzieæ w domu mówi³ teraz
do mnie. Gdyby ciê pytali, co siê sta³o, powiedz, ¿e trafi³e na
zardzewia³y drut kolczasty. Tak, zardzewia³y drut kolczasty
powtórzy³ spokojnie a teraz idcie ju¿!
Nie przypominam sobie dok³adnie, którêdy wracalimy do
domu. Mo¿e jak zwykle przez wzgórze nad wojskow¹ strzelnic¹,
198
a mo¿e przez polanê, z wielkimi g³azami narzutowymi, nazywan¹
dlatego kamienio³omami. Ju¿ wtedy s³owa Weisera wyda³y mi siê
dziwne. Automat, którego u¿ywalimy, wcale nie znosi³, skoro
nawet ja w kolejce poprzedzaj¹cej wypadek trafi³em M-skiego a¿
piêæ razy. A nawet je¿eli znosi³, to zgodnie z zasadami sztuki rusz-
nikarskiej w górê lub w dó³ od celu, ani razu za na bok.
,,Bêdziesz musia³ posiedzieæ w domu. Przypomnia³em sobie
jego zdanie ju¿ w sekretariacie szko³y i nagle zrozumia³em, ¿e
Weiserowi chodzi³o w³anie o to, o to sz³o, abym przez najbli¿-
sze dni nie by³ z nimi, dowiaduj¹c siê wszystkiego z relacji
Szymka lub Piotra. Weiser odsun¹³ mnie celowo i to nie ze
wzglêdu na s³abe wyniki strzeleckie. A mo¿e chcia³ mnie
ostrzec? Tylko przed czym?
W ka¿dym razie, do koñca wakacji noga przysporzy³a mi wiele
utrapieñ i nawet teraz, kiedy to piszê i spogl¹dam na skarpetkê,
wiem, ¿e dwa centymetry poni¿ej kostki jest ta blizna po Weise-
rowym rykoszecie i wypaleniu dziury. Wiem te¿, ¿e kiedy tylko
wiatr od zatoki zmieni kierunek, poczujê lekki, ledwie wyczu-
walny, jak ma³y strumyczek, ból lewej stopy i nigdy nie bêdê
móg³ zapomnieæ tego, co wydarzy³o siê w dolinie za strzelnic¹,
ani Weisera, ani wszystkich dni tamtego upalnego lata, kiedy
susza pustoszy³a pola, cuchn¹ca zupa zaleg³a zatokê, biskup
i proboszczowie z wiernymi b³agali Boga o zmianê pogody, lu-
dzie widywali kometê w kszta³cie koñskiej g³owy, ¯ó³toskrzyd³y
uciek³ ze szpitala czubków i cigany by³ przez milicjê, murarze
przerabiali ewangelick¹ kaplicê na nowe kino naprzeciwko baru
,,Liliput, a mê¿czyni z naszej kamienicy zachwycali siê prze-
mówieniami W³adys³awa Gomu³ki i mówili, ¿e takiego przy-
wódcy robotnicy jeszcze nie mieli i mieæ nie bêd¹.
Wszystko to, co widzia³y wtedy moje oczy i czego dotyka³y
moje rêce, wszystko to zawiera siê przecie¿ w tej blinie powy-
199
¿ej piêty, d³ugiej na centymetr, szerokiej na pó³; blinie, której
dotykam palcami, kiedy gubiê w¹tek albo zastanawiam siê,
czy to wszystko by³o prawdziwe, tak jak prawdziwa by³a nasza
brukowana kocimi ³bami ulica, sklep Cyrsona, dymi¹ca masar-
nia i koszary, obok których grywalimy w pi³kê lub kiedy ogar-
niaj¹ mnie w¹tpliwoci, czy wszystko to nie by³o snem ch³opca
o w³asnym dzieciñstwie albo o gronym nauczycielu przyrody
M-skim i nienormalnym, opêtanym przez dziwne manie wnu-
ku Abrahama Weisera, krawca.
Tak, wtedy w³anie pochylam siê nad lew¹ stop¹ i palcami
prawej d³oni pocieram tê bliznê, i wiem, ¿e Weiser istnia³ na-
prawdê, ¿e wybuchy w dolince by³y prawdziwymi wybucha-
mi i ¿e nic w tej historii nie zosta³o wymylone, ani jedno
zdanie i ani jeden moment tamtego lata i tamtego ledztwa.
Jeszcze raz widzê, jakbym tam by³ z powrotem, proboszcza
Dudaka ze z³ot¹ kadzielnic¹, czujê zapach palonego burszty-
nu i s³yszê Wi-taj Je-e-zu, sy-nu-u Ma-ry-i. I widzê jak Weiser
wy³ania siê nagle z szarej chmury, pachn¹cej wiecznoci¹
i mi³osierdziem, widzê go, jak patrzy na to wszystko nierucho-
mymi oczami, a potem s³yszê ,,Dawid, Dawidek, nie chodzi
na religiê!. I jego kraciasta koszula unosi siê w powietrzu,
Elka walczy jak rozwcieczona lwica i tylko my nie potrafimy
niczego zrozumieæ.
A zreszt¹, o czym mo¿na powiedzieæ: rozumiem to?
O czym w ogóle i o czym w odniesieniu do tej historii? Czy ro-
zumiem na przyk³ad, dlaczego Weiser odsun¹³ mnie od siebie
na jaki czas? Albo czy rozumiem, w jaki sposób Piotr, spoczy-
waj¹c pod ziemi¹, mo¿e ze mn¹ rozmawiaæ? ¯adna teoria nie
wyjani niczego. Jedyne, co mogê zrobiæ, to opowiadaæ dalej.
Tak. Jeli Weiser, powodowany sobie znanymi wzglêdami, pra-
gn¹³ zatrzymaæ mnie d³u¿szy czas w domu, w pe³ni osi¹gn¹³ swój
200
zamiar. Zaka¿enia wprawdzie nie dosta³em, ale ju¿ nastêpnego
dnia stopa spuch³a jak bania, a w dziurze zebra³a siê ropa. Matka
zawlok³a mnie do lekarza, który przemy³ ranê, zaleci³ ok³ady i jak
najmniej ruchu. Musia³em teraz przez ca³y dzieñ skrobaæ ziem-
niaki, pilnowaæ gotowania makaronu i s³uchaæ, jak matka ¿ali siê
na ojca i na wszystkich mê¿czyzn bo tak¹ ju¿ mia³em matkê:
dobr¹ i narzekaj¹c¹. Skaleczenie nogi by³o, jej zdaniem, kar¹ za
niepos³uszeñstwo i ca³e dni wa³êsania siê poza domem. Na doda-
tek przez ca³y dzieñ gra³ w domu g³onik radiowêz³a i przy skroba-
niu ziemniaków albo wa³kowaniu makaronu, czego nie znosi³em
najbardziej, bo to stuprocentowo babskie zajêcie, przy tym wszyst-
kim wiêc w kuchni r¿nê³a na przemian ludowa kapela z Opoczna
albo z £owicza, a kiedy ucich³a, zaraz rozpoczyna³y siê arie opero-
we z Borysa Godunowa lub Damy Kameliowej, nudne, d³ugie
i ciê¿kie, przetykane od czasu do czasu fragmentem jakiej uwer-
tury. ¯a³owa³em, ¿e nie mamy takiego radia jak pan Korotek, któ-
re mo¿na prze³¹czaæ na ró¿ne zakresy, bo g³onik emitowa³ tylko
jeden program, a ebonitow¹ ga³k¹ mo¿na by³o co najwy¿ej ciszyæ
wrzaskliwe odg³osy ludowej piewaczki albo potê¿ny baryton ro-
syjskiego piewaka. Matka nie pozwala³a wy³¹czyæ g³onika
w ogóle, bo czasami zdarza³o siê, ¿e nadawano muzykê taneczn¹
albo, rzadziej, kawa³ki amerykañskiego jazzu. Wtedy podkrêca³a
ebonitow¹ ga³kê do oporu, zabiera³a z moich r¹k wa³ek do ciasta
albo nó¿ do obierania kartofli i robi³a ca³¹ robotê za mnie, przytu-
puj¹c, podpiewuj¹c i umiechaj¹c siê jak nigdy. Wiedzia³em, ¿e
matka bardzo lubi tañczyæ, ale odk¹d pamiêtam, ojciec nie zabie-
ra³ jej nigdzie ze sob¹. Wraca³ zmêczony z pracy, jad³ obiad i zaraz
po drugim daniu zasypia³ zwykle nad gazet¹, a w niedzielê, po
przyjciu z kocio³a, k³ad³ siê na ³ó¿ku i móg³ tak drzemaæ ca³y
dzieñ, o ile wczeniej który z kolegów lub s¹siadów nie wyci¹gn¹³
go do baru Liliput.
201
Tak wiêc nudzi³em siê okropnie, zw³aszcza ¿e jedyn¹ ksi¹¿k¹
obok ksi¹¿ki kucharskiej by³a w naszym domu, nie wiedzieæ
dlaczego, Lalka Prusa, któr¹ rzuci³em po pierwszym rozdziale,
bez ¿alu dla dalszej czêci. Umiera³em z ciekawoci, co oni teraz
bêd¹ robiæ, ale matka nie pozwala³a mi sterczeæ przy oknie
i nie mog³em nawet przywo³aæ Szymka lub Piotra, przechodz¹-
cych przez podwórko. A oni przez dwa dni nie dawali znaku
¿ycia, zupe³nie jakby Weiser zakaza³ im przychodziæ do nasze-
go mieszkania. Dopiero na trzeci dzieñ rano Piotr zastuka³ do
drzwi. Musielimy rozmawiaæ szeptem, bo mieszkanie nasze
sk³ada³o siê tylko z pokoju i kuchni, a matka kursowa³a akurat
pomiêdzy nimi, prasuj¹c i gotuj¹c równoczenie.
Wczoraj pokaza³ nam now¹ sztukê mówi³ Piotr bez szcze-
gólnego entuzjazmu.
Co takiego? omal nie wyskoczy³em ze skóry. Co to by³o?
Nic takiego. No wiesz, z ogniem...
Z jakim znów ogniem?
Palilimy ognisko...
Gdzie? przerwa³em gwa³townie.
Niedaleko cegielni, tam jest taka polana w leszczynowym
lasku rozwodzi³ siê Piotr.
Ale co to by³a za sztuka?
I przypierany pytaniami, Piotr opowiedzia³, ¿e najpierw strze-
lali z nagana jak zwykle, w piwnicy cegielni, i by³o to trudniej-
sze od parabellum i schmeisera, bo nagan wywodzi³ Piotr
cholernie zrywa i bije na boki, i znosi jak ¿adna broñ. Póniej
Weiser powiedzia³ im o tym ognisku i przyszli w umówione
miejsce wieczorem. Wtedy stwierdzi³, ¿e pewnie, gdy zobaczyli-
my go w piwnicy cegielni, jak tañczy³ i unosi³ siê w powietrzu,
wziêlimy go za wariata i on siê nawet o to nie gniewa, bo w ta-
kiej sytuacji sam by tak pomyla³. Ale to nie by³o ¿adne wariac-
202
two, bo jak powiedzia³ ci¹gn¹³ Piotr on zamierza zostaæ arty-
st¹ cyrkowym.
Nie dowierza³em.
Artyst¹ cyrkowym powtórzy³, jedz¹c winie przyniesione
przez matkê na porcelanowym talerzyku. Jak opracuje kilka
wietnych numerów, da drapaka ze szko³y i ka¿dy dyrektor
cyrku przyjmie go z otwartymi ramionami, nawet bez wiadec-
twa siódmej klasy, a Elka bêdzie jego asystentk¹.
A strzelnica? A wybuchy? A broñ? A porwanie statku?
A powstanie? Partyzantka? To wszystko nic?
Daj spokój powiedzia³ Piotr, wypluwaj¹c pestki do zwiniê-
tej d³oni. My te¿ go pytalimy, ale mówi³, ¿e strzela tak sobie,
dla zabawy, a zreszt¹ mo¿e wykorzysta to do jakiego numeru,
sam jeszcze nie wie i zobaczy. I pokaza³ nam Piotr ci¹gn¹³ opo-
wieæ sztukê z ogniem, to znaczy wyj¹³ z ogniska roz¿arzone
wêgle, u³o¿y³ na ziemi i stan¹³ na nich boso, a potem chodzi³ tam
i z powrotem i nic, nawet nie pisn¹³, a kiedy pokaza³ stopy, na-
wet ladu oparzenia nie by³o. Masz jeszcze trochê?
Przynios³em z kuchni ociekaj¹cy durszlak pe³en ostatnich
w tym roku wini.
A ona gra³a mu przy tym?
Nie znowu mia³ zapchane usta i nie móg³ szybko mówiæ.
Ona przez ca³y czas gada³a jak najêta, ale pewnie dlatego ¿e
ju¿ to widzia³a.
I nie mówi³ nic wiêcej?
Nie, a co jeszcze mia³ mówiæ, kiedy rozdziawilimy gêby na
co takiego? Taka sztuka udaje siê tylko fakirom, a on to potrafi.
To dlaczego nie pójdzie ju¿ teraz do cyrku? Potrafi tyle, ¿e
przyjm¹ go od razu. Pamiêtasz panterê w zoo?
Yhm znowu wypluwa³ pestki, jedn¹ po drugiej, tym ra-
zem na talerzyk.
203
Mo¿e jeszcze co przygotowuje?
Wzruszy³ ramionami.
A sk¹d ja mam wiedzieæ? Artycie nigdy nie wiadomo, co
przyjdzie do g³owy.
A ty sk¹d to wiesz?
Wyplu³ ostatnie pestki.
Wiem tak ogólnie. No to czeæ i ju¿ go nie by³o, nie powie-
dzia³ nawet, co maj¹ w planie.
A ja siedzia³em przez ca³y wieczór i zastanawia³em siê, jak
te¿ wygl¹daæ bêdzie Weiser we fraku, z biczem w d³oni, po-
skramiaj¹cy lwy albo jeszcze lepiej czarn¹ panterê, w wietle
reflektorów, k³aniaj¹cy siê publicznoci w burzy hucz¹cych
oklasków. To mog³o byæ piêkne. Tak¿e Elka w kostiumie z ce-
kinami lni¹cymi jak diamenty, Elka, która mog³aby trzymaæ
p³on¹ce ko³o albo wk³adaæ najgroniejszemu z lwów g³owê
do paszczy, od czego ca³a widownia zamiera³aby ze strachu,
a starsze panie mdla³yby, oczywicie tylko do koñca numeru.
Tu Weiser przechytrzy³ nas dokumentnie, bo uwierzylimy
w jego plany i wszyscy wziêlimy ostatni¹ sztukê z chodze-
niem po ogniu za dowód na prawdziwoæ jego s³ów. Kto móg³
przypuszczaæ, ¿e by³o to zrêczne oszustwo? Nie mówiê o jego
bosych stopach, dotykaj¹cych ¿aru, to by³o zapewne najpraw-
dziwsze, chodzi mi tylko o skierowanie naszej uwagi w zupe³-
nie inn¹ stronê, tam gdzie nie rodzi³y siê ju¿ ¿adne inne do-
mys³y.
204
No i co? M-ski przyst¹pi³ od razu do rzeczy. Dlaczego
tylko Korolewski napisa³ w swoim zeznaniu, ¿e skrawek czer-
wonej sukienki spalilicie w ognisku? Dlaczego ty nie napisa³e
o tym ani twój drugi kolega, co?
Ba³em siê, proszê pana.
Ba³e siê?
Tak.
No, to powiedz, gdzie znalelicie ten nieszczêsny kawa³ek
materia³u?
W dolince za strzelnic¹, proszê pana, tam gdzie Weiser robi³
swoje wybuchy.
To ju¿ wiemy powiedzia³ ³agodniejszym tonem dyrektor.
Chodzi nam o dok³adne okrelenie miejsca, przypomnij sobie,
a wszystko bêdzie dobrze. Mówi¹c to, dyrektor bawi³ siê koñ-
cem krawata, który nie przypomina³ ju¿ teraz kokardy jakobiñ-
skiej ani zmoczonej szmaty i podobny by³ do pêtli sznura z ru-
chomym wêz³em przesuwanym w górê lub w dó³.
No, przypomnij sobie powtórzy³ mundurowy niczym echo.
Gdzie ko³o paproci.
M-ski rozemia³ siê sucho.
Komu to chcesz wmówiæ? Paproci jest tam wiêcej ni¿
drzew!
Mundurowy roz³o¿y³ plan dolinki na biurku.
Podejd tutaj powiedzia³ i poka¿ dok³adnie, gdzie to by³o!
Co mia³em robiæ? Nie domyla³em siê nawet, które miejsce
pokaza³ im Piotr, a póniej Szymek, wybra³em wiêc to najbli¿ej
krzy¿yka oznaczaj¹cego punkt, w którym Weiser zak³ada³ ³adunki.
K³amiesz! wrzasn¹³. Znowu k³amiesz i twoi koledzy te¿
k³ami¹, k³amiecie wszyscy razem, ale ja was
i ju¿ wyci¹ga³
w moim kierunku rêkê, ¿eby chwyciæ mnie za ucho, kiedy dy-
rektor powstrzyma³ go szybkim gestem.
205
Chwileczkê, kolego, zapytajmy go, gdzie by³o ognisko,
w którym spalili strzêpy materia³u.
To nie by³y wcale strzêpy wtr¹ci³em, a tamci zamarli ze
zdumienia i czekali, co powiem dalej. To nie by³y ¿adne
strzêpy, proszê pana, to by³ ca³y kawa³ek sukienki!
Korolewski napisa³ wyranie: strzêpek materia³u, wiêc
jeli nie strzêpek, to co? mundurowy podsun¹³ siê do mnie
tak, ¿e widzia³em stru¿ki potu ciekaj¹ce mu po skroniach.
A mo¿e powiesz, ¿e to by³a ca³a sukienka, co?
Nie, proszê pana, ca³a sukienka to nie by³a, na pewno nie
ca³a, ale kawa³ek du¿y jak ta mapa, o i pokaza³em w powie-
trzu jak du¿y by³ ten kawa³ek, którego przecie¿ nikt nie wi-
dzia³, bo Elka wcale nie wylecia³a w powietrze.
Mundurowy przysun¹³ siê jeszcze bardziej.
Je¿eli tak by³o, to wszystko wskazuje na to, ¿e musia³ gdzie
tak¿e pozostaæ kawa³ek cia³a, a o tym Korolewski nie napisa³,
ani ¿aden z was.
By³o cia³o, czy nie?! warkn¹³ M-ski. Tylko nie krêæ znowu!
Tylko ten kawa³ek sukienki, proszê pana odpowiedzia³em
zadowolony z pomieszania im szyków.
Ale oni nie dali siê na to nabraæ, bo zaraz powrócili do tego
samego pytania.
Du¿y czy ma³y stwierdzi³ dyrektor nie powiedzia³e
nam najwa¿niejszego: gdziecie go spalili?
Niedaleko nasypu kolejowego.
Jakiego nasypu?
No, tego, po którym nie jedzi ¿aden poci¹g.
W którym miejscu?
Obok zerwanego mostu.
Krêcisz M-ski by³ ju¿ niebezpiecznie blisko zerwanych
mostów jest tam kilka. Przy którym z nich, dok³adnie?!
206
Za brêtowskim kocio³em, proszê pana, tam gdzie nasyp
przecina drogê do Rêbiechowa.
Dosyæ! krzykn¹³ M-ski. Dosyæ tych k³amstw! Twoi koledzy
zeznaj¹ co innego. I chwyci³ mnie za jedno i drugie ucho równo-
czenie, i podniós³ do góry, tak ¿e lewitowa³em jak Weiser w piw-
nicy nieczynnej cegielni. Jak d³ugo jeszcze bêdziecie k³amaæ?
Tam by³o co wiêcej ni¿ sama sukienka, prawda? Gdzie zakopali-
cie szcz¹tki swojej kole¿anki? pyta³, podnosz¹c mnie, to znów
opuszczaj¹c, a ja nie wiedzia³em, co mu odpowiedzieæ, wiêc wy-
krzykn¹³em tylko: Niech pan puci, niech pan puci!
A¿ wreszcie puci³ mnie, bo zabola³y go rêce, i odepchn¹³
w stronê ciany, gdzie mog³em chwilê odetchn¹æ.
Dawaj ³apê! powiedzia³ zdyszany M-ski. Mo¿e to przy-
wróci ci pamiêæ! I zobaczy³em, jak wyjmuje z szuflady kawa-
³ek gumowego wê¿a, ten sam, który na lekcjach przyrody s³u-
¿y³ za stró¿a porz¹dku. Podejd tu bli¿ej powiedzia³, ale nie
ruszy³em siê z miejsca. No, chod tutaj! mówi³, spogl¹daj¹c
na dyrektora i mundurowego. Boisz siê?
Sta³em nadal pod cian¹.
No wiêc spyta³ mundurowy powiesz czy nie?
Wszystko ju¿ powiedzia³em, proszê pana chlipn¹³em, bo
mimo woli ³zy ciek³y mi z oczu, ale ten widok tylko rozdra¿ni³
M-skiego, który podszed³ do mnie, chwyci³ za rêkê, otworzy³
d³oñ jak ma³emu dziecku i wymierzy³ piêæ uderzeñ, chlapi¹-
cych jak kopyta koñskie na asfalcie.
Powiedz!
To by³o, proszê pana, w tym samym miejscu, gdzie pana
widzielimy nad Strzy¿¹.
Gdzie? zapyta³ dyrektor.
Nad Strzy¿¹. To jest ten potok, który przep³ywa pod kolejo-
wym nasypem.
207
M-ski znieruchomia³, ale tylko na moment. Jego policzki zro-
bi³y siê czerwone.
Czasami ³apiê tam motyle zwróci³ siê do tamtych ale to
nie ma ¿adnego zwi¹zku ze spraw¹! Znów chwyci³ mnie za
d³oñ, ale zd¹¿y³em go uprzedziæ.
Wtedy by³ pan bez siatki na motyle powiedzia³em i bez
pud³a na roliny.
Gumowy w¹¿ zawis³ w powietrzu i nie spad³ na otwart¹ rêkê.
M-ski popatrzy³ na mnie gronie, trochê z obaw¹.
Jeste tego pewien?
Tak, proszê pana i umiechn¹³em siê bezczelnie, bo karty,
przynajmniej czêciowo, zosta³y odkryte, choæ mundurowy i dy-
rektor nie domylali siê niczego.
Dobrze powiedzia³ zastanowimy siê nad tym, a teraz
zwróci³ siê do tamtych przerwa na herbatê.
Kiedy wyszed³em do sekretariatu, po raz pierwszy czuj¹c
md³y smak szanta¿u zmieszany ze ³zami, wony poderwa³ siê
ze swojego krzes³a.
Skoñczone? rzuci³ pytaj¹co w kierunku mundurowego.
Ju¿ po wszystkim?
Nie odpar³ tamten. Niech pan przyniesie wody w dzban-
ku, a wy to by³o do nas ani s³owa!
Wony z dzbankiem znikn¹³ i us³yszelimy jego kulawy krok
w pustym korytarzu, a tamci uchylili drzwi gabinetu, abymy
nie mogli ze sob¹ rozmawiaæ. Natê¿aj¹c s³uch, mo¿na by³o us³y-
szeæ wszystko, o czym mówili, lecz my tym razem nie korzysta-
limy z tej szansy.
Zna-le-ziona obok starego dê-bu szepta³ Szymek. Spa-lo-
-na te-go sa-me-go dnia wie-czo-rem na ka-mie-nio-³o-mach.
Go-dzi-na siódma wie-czo-rem, szu-ka-li-my miej-sca ze stra-
chu, a te-raz mówi-my to te¿ ze stra-chu.
208
KAZIMIERZ L ELEWICZ Organy w Katedrze Oliwskiej. Fotografia
z lat piêædziesi¹tych
Zanim wony wróci³ przez pachn¹cy cisz¹ i past¹ do pod³óg
korytarz, najwa¿niejsze zosta³o ustalone. Tak, Szymek wiedzia³,
co mówi, szczegó³y obmyli³ dobrze i co istotne wydawa³y siê
prawdopodobne. Niew¹tpliwie, stary d¹b by³ w dolince trudny
do przeoczenia. Jeli za³o¿yæ, ¿e Elkê rozerwa³a eksplozja, skra-
wek sukienki móg³ dofrun¹æ tam rzeczywicie. Póniej nie wie-
dzielimy, co z nim zrobiæ. A na polanie z g³azami narzutowy-
mi, to znaczy na kamienio³omach oddalonych od dolinki
o czterdzieci minut drogi piechot¹, by³o istotnie miejsce wy-
znaczone przez leniczego do palenia ognisk. Wiêc poszlimy
tam, czy to dziwne? No i ogieñ poch³on¹³ czerwony strzêpek.
Wony wróci³ z dzbankiem pe³nym wody i znikn¹³ na chwilê
w gabinecie.
Ja zna-laz-³em przy ko-rze-niach szepta³ Szymek. Ty
nio-s³e w kie-sze-ni to by³o do mnie a Pio-trek wrzu-ca³ do
og-nis-ka. Po-tem do do-mu.
Za chwilê wony by³ ju¿ z nami, drzwi do gabinetu zosta³y
zamkniête. Kiedy przypominam sobie dzisiaj tê scenê, mylê,
¿e by³ to najpiêkniejszy szept sceniczny, jaki kiedykolwiek s³y-
sza³em. Jedno tylko jest zastanawiaj¹ce: dlaczego tym razem
po wodê wys³ano wonego, nie za którego z nas? Pozostawie-
ni bez stró¿a, nawet przy otwartych drzwiach gabinetu, mogli-
my bez trudu ustaliæ, co potrzeba i tamci nie mogli mieæ co do
tego w¹tpliwoci. Chcieli za wszelk¹ cenê zakoñczyæ ledztwo?
Mo¿e by³a to intryga M-skiego? O M-skim w ka¿dym razie
myla³em przez ca³y czas d³ugiej przerwy, gdy oni pili herbatê,
a my siedzielimy w sekretariacie na sk³adanych krzes³ach,
które okropnie gniot³y w siedzenie.
M-ski mia³ teraz trudne zadanie. Z pewnoci¹ zrozumia³, o co
chodzi. Niepostrze¿enie gra pomiêdzy nami zamieni³a siê w grê
moj¹ i M-skiego, i chocia¿ nigdy nie powiedzia³em ch³opakom
210
o moim pierwszym w ¿yciu szanta¿u, ta gra ci¹gnê³a siê póniej
przez ca³e lata. Ci¹gnê³a siê jeszcze po skoñczeniu szko³y i po
mierci Piotra, a nawet jak mylê dzisiaj trwaæ mo¿e do teraz
w ca³kiem innym miejscu i czasie.
Kiedy skoñczy³em szko³ê, M-ski uczy³ jeszcze przyrody i na-
dal pozostawa³ zastêpc¹ dyrektora do spraw wychowawczych.
Póniej, po siedemdziesi¹tym roku, gdy dwaj mê¿owie stanu
podpisali ów uk³ad, o którym gazety w Niemczech i Polsce pi-
sa³y, ¿e jest historyczny, kiedy wielu ludzi wyje¿d¿a³o na sta³e
do kraju Georga Wilhelma Friedricha Hegla, dowiedzia³em
siê, ¿e M-ski znalaz³ siê poród nich. Wtedy wzruszy³em ramio-
nami, lecz jak siê okaza³o nies³usznie. Bo w czasie mojej
wizyty u Elki, o której napisa³em, ¿e by³a równie¿ gr¹ tyle ¿e
o Weisera, w czasie tej wizyty, pod sam jej koniec M-ski znowu
pojawi³ siê niespodziewanie, jakby nic nie mog³o wydarzyæ siê
bez niego.
Z du¿ego pokoju na parterze, gdzie le¿a³a Elka, uda³em siê
do sypialni. Moje rêce nie by³y ju¿ skrzyd³ami i³a 14, pozosta³e
cz³onki za w niczym nie przypomina³y jego srebrzystego ka-
d³uba, unosz¹cego czerwon¹ sukienkê. Obok ³ó¿ka sta³ ma³y,
przenony telewizor. W³¹czy³em go i nie zwracaj¹c uwagi na
program, wk³ada³em pi¿amê Horsta, ca³kiem zrezygnowany.
I wtedy na ekranie ujrza³em twarz M-skiego, umiechniêt¹
i pe³n¹, która odpowiada³a na pytania reportera.
Dlaczego tak póno zdecydowa³ siê pan na powrót do oj-
czyzny? pyta³ dziennikarz.
Och, to nie takie proste odpowiada³a twarz. Ogólnie
okreli³bym to jako przyczyny polityczne.
Czym zajmowa³ siê pan w Polsce?
Badaniami naukowymi mówi³a twarz. A z koniecznoci
uczy³em te¿ w szkole.
211
Dlaczego z koniecznoci?
Bo moje badania, w których podkrela³em wyj¹tkowoæ flo-
ry i fauny lasów otaczaj¹cych Gdañsk marszczy³a siê twarz
te badania nie znajdowa³y ¿adnego rozg³osu ani uznania.
Czy po przyjedzie opublikowa³ pan wyniki swoich prac
naukowych?
Niestety twarz objawia³a oznaki pewnego zniecierpliwie-
nia maszynopis zosta³ mi skonfiskowany na granicy.
Dlaczego?
Obawiam siê, ¿e równie¿ z przyczyn politycznych odpo-
wiedzia³a bez zaj¹knienia twarz.
A czym zajmuje siê pan obecnie?
Obecnie... twarz namyla³a siê przez chwilê obecnie
wyk³adam w szkole ogrodniczej przedmioty zawodowe.
Czy kontynuuje pan teraz bez przeszkód pracê naukow¹?
O tak! twarz umiechnê³a siê jak na reklamie coca-coli.
Bez ¿adnych przeszkód!
I jakie badania prowadzi pan, jeli mo¿na spytaæ?
Prowadzê obserwacjê twarz przybra³a powa¿n¹ minê
gin¹cych gatunków motyli w Górnej Bawarii.
Czy wyniki pañskich badañ zostan¹ opublikowane?
Tak odpowiedzia³a twarz nied³ugo.
Ju¿ zamierza³em wy³¹czyæ telewizor i zamkn¹æ twarz, przy-
najmniej na tê noc, gdy na ekranie ukaza³a siê sylwetka kanc-
lerza Willyego Brandta. Przemawia³ w Bundestagu, polemizu-
j¹c z tezami Partii Zielonych.
Nie wie pan nawet powiedzia³em g³ono, bo nikogo nie
by³o w pokoju nie wie pan nawet, panie kanclerzu, jakiego
oni teraz maj¹ sojusznika! I wy³¹czy³em telewizor, w obawie,
by z ekranu nie wyskoczy³a nagle twarz, ta sama co przed laty,
z w¹sami domalowanymi przez Weisera.
212
Odkrycie to przybi³o mnie do reszty. Nastêpnego dnia bêd¹c
na powrót w Monachium u mego stryja, który mia³ piêkny dom,
trawnik, samochód i nic ponad to, zastanawia³em siê znowu,
dlaczego pani o wygl¹dzie domowej gospodyni bi³a M-skiego po
twarzy. Nawet dzisiaj obraz ten budzi we mnie mieszane uczu-
cia, bo jeli M-ski latem chwyta gin¹ce motyle w Dolnej czy Gór-
nej Bawarii, na pewno umawia siê tam z jak¹ bawarsk¹ gospo-
dyni¹ i tak samo jak nad Strzy¿¹ stoi nad górskim potokiem,
który zag³usza plaskaj¹ce uderzenia krzepkiej Niemki.
213
strachu przed matk¹, tylko z obawy, ¿e nadwerê¿ona tym noga
nie pozwoli mi wymkn¹æ siê na nastêpny wybuch, o którym
wiedzia³em zawsze dzieñ wczeniej od Szymka lub Piotra.
Minê³o sporo czasu i którego dnia zobaczy³em na niebie
pierwsze ob³oki. Ich wysokie, rozci¹gniête pióra nie zapowiada-
³y wprawdzie zmiany pogody, lecz mog³em teraz lêczeæ
w oknie z brod¹ podpart¹ rêkoma i ledziæ powolne przemiany
kszta³tów na niebieskim jak akwamaryna sklepieniu. Wiado-
moci przynoszone przez Szymka i Piotra by³y zwyczajne
w zatoce zupa rybna rozrzedzi³a siê trochê i na piasku nie zale-
ga³y ju¿ cuchn¹ce kupy gnij¹cej padliny, ale o k¹pieli nie by³o
co marzyæ. mia³ek, który zanurzy³ w wodzie koniec nogi, cofa³
j¹ natychmiast z obrzydzeniem. Masowo pada³y te¿ mewy
i pracownicy oczyszczania znosili martwe kad³uby na wielkie
stosy, które z daleka wygl¹da³y jak kupki niegu. Wywo¿ono je
razem z rybami za miasto i palono na wspólnym wysypisku.
Rybacy z Jelitkowa wyst¹pili do w³adz o odszkodowania, ale
nikt nie potrafi³ powiedzieæ nic pewnego. W Brêtowie pojawi³
siê za to ponownie ¯ó³toskrzyd³y i jak opowiadali ludzie
przeparadowa³ którego razu w naszym zardzewia³ym he³mie
obok domów, wzbudzaj¹c powszechny niepokój. Ale nie z³apa-
no go. W ka¿dym razie nie sypia³ ju¿ w naszej krypcie, musia³
wiêc mieæ jak¹ inn¹ kryjówkê. Poza tym w dolinie po drugiej
stronie nasypu, zaraz za cmentarzem, pojawili siê ludzie z tycz-
kami, mierzyli ziemiê i ogradzali teren pod ogródki dzia³kowe
zwojami kolczastego drutu. Tam gdzie teren by³ ju¿ ogrodzo-
ny, przychodzili inni ludzie i z desek, starych sklejek i papy
klecili szopy i ma³e domki, i bardzo nie lubili, gdy kto obcy
krêci³ siê w pobli¿u. Mo¿e dlatego, ¿e w tych szopach chowali
szpadle, motyki i grabie, a mo¿e dlatego, o czym przekonany
by³ Piotr, ¿e byli po prostu li i nieuprzejmi od urodzenia.
214
W Gdañsku, na D³ugim Targu, puszczono historyczny tram-
waj, zaprzê¿ony w dwa konie, a bilet na jeden przejazd koszto-
wa³ okr¹g³e piêædziesi¹t groszy. Jechali tym tramwajem, ale
bez Elki i Weisera, którzy tego dnia znikli gdzie bez wieci.
Pyta³em, dok¹d mogli pójæ na lotnisko czy do cegielni, ale
poza tym, ¿e Elka mia³a rano ze sob¹ ten sam instrument, na
którym gra³a Weiserowi do tañca, nic nie umieli powiedzieæ.
Szymek domyla³ siê, ¿e Weiser przygotowywa³ jaki nowy
numer i pewnie nied³ugo nam go zaprezentuje. Dzisiaj wiem,
¿e Weiser nic takiego nie robi³, bo przecie¿ nigdy nie zamierza³
zostaæ artyst¹ areny. Wtedy moglimy w to wierzyæ i spokojnie
podziwiaæ jego arsena³ albo jak Piotr i Szymek tego dnia je-
dziæ po D³ugim Targu historycznym tramwajem za okr¹g³e
piêædziesi¹t groszy od jednego kursu. Poza tym ze studni Nep-
tuna nie sika³a ani jedna kropla wody, a pan Korotek dosta³
mandat, bo przez skrzy¿owanie, gdzie za³o¿yli niedawno
pierwsze w miecie wiat³a, przeszed³ jak zawsze po swojemu
na skos. Na dodatek zwymyla³ milicjantów od smarkaczy
i ma³o co nie zabrali go na komisariat. Czy jeszcze co? Tak, na
s¹siedniej ulicy, która nazywa³a siê Kar³owicza, instalowano
elektryczne lampy, a stare, gazowe latarnie mia³y iæ na z³om.
Bar Liliput zosta³ zamkniêty na ca³e trzy dni po ostatniej
bójce murarzy z ¿o³nierzami, którzy wyskakiwali na jednego
z pobliskich koszar bez przepustki. Nowe kino mia³o nazywaæ
siê ,,Znicz i obiecywano, ¿e bêdzie tam panoramiczny ekran,
jakiego nie mieli w ,,Tramwajarzu obok zajezdni, w pobli¿u
naszej szko³y.
Weiser nie odwiedzi³ mnie ani razu, kiedy przesiadywa³em
w domu, gdy za przychodzi³em na jego wybuchy, s³owem nie
wraca³ do dziury w nodze i tego, co siê wtedy sta³o. Czas p³yn¹³
mi wolno i spokojnie, jak wszystkim w naszej dzielnicy podczas
215
upalnego lata, gdy kurz czerwca, py³ lipca i brud sierpnia ani
razu nie sp³ynê³y z lici kroplami tak upragnionego deszczu.
Z braku innego zajêcia rysowa³em na kartkach zeszytu, co tyl-
ko przysz³o mi do g³owy. Raz by³ to ¯ó³toskrzyd³y stoj¹cy na
dachu kamienicy na Starym Miecie. Tu¿ za jego plecami wy-
rasta³y smuk³e sosny, a nad miastem i g³owami zgromadzo-
nych na chodniku ludzi przelatywa³y samoloty, ca³ymi klucza-
mi jak ¿urawie. Innym razem kartkê zeszytu wype³ni³ Weiser
szybuj¹cy nad zatok¹ na czarnej panterze; rybacy padali na ko-
lana, a ich ¿ony chowa³y g³owy ze strachu. By³ te¿ pan Korotek
tocz¹cy przez podwórko ogromn¹ jak beczka flaszkê wódki,
z której umyka³y myszy prosto na pobliski mietnik. M-skiego
narysowa³em razem z proboszczem Dudakiem, któremu doro-
bi³em motyle skrzyd³a i umieci³em w siatce przyrodnika jako
kolejny eksponat. By³a te¿ jedna panorama, albo lepiej: wi-
dok ogólny znad wzgórz w kierunku lotniska pomyka³ samo-
lot w kszta³cie kadzielnicy, my wszyscy siedzielimy w rodku,
a nad miastem, zatok¹ i cmentarzem zamiast s³oñca wieci³o
wielkie, trójk¹tne oko, wysy³aj¹ce promienie we wszystkich kie-
runkach.
Matka nie lubi³a, kiedy siedzia³em zgarbiony nad kartk¹, bo
zamiast kwiatów czy drzew widzia³a na moich obrazkach same
maszkary. Tak przynajmniej je nazywa³a, przerywaj¹c moje
zajêcie, bo znów czeka³y ziemniaki albo makaron.
A¿ którego dnia by³o to chyba po pi¹tym z kolei wybuchu,
kiedy noga wygl¹da³a ju¿ prawie dobrze do drzwi naszego
mieszkania zastuka³ Szymek. W rêkach trzyma³ zwiniêty rulon
papieru.
Wiesz, co to jest? zapyta³ od drzwi. Zgadnij, prêdko!
Flaga? List goñczy? Og³oszenie?
Ju¿ lepiej umiechn¹³ siê. To jest plakat!
216
Aha powiedzia³em bez przekonania. No i co z tego?
Szymek, rozwijaj¹c kolorowy rulon na tapczanie, nie prze-
stawa³ mówiæ:
Da³ mi go ten pan, który nakleja afisze na s³upach, ten ze
starym rowerem. Popatrz tylko, jakie cudo!
Rzeczywicie ujrza³em wielk¹ paszczê lwa obok ubranej
w barwny kostium kobiety, a pod spodem napis: CYRK ARE-
NA ZAPRASZA!!!
Niez³e powiedzia³em. I co dalej?
Co dalej? Jutro idziemy do cyrku! wyrzuci³ z siebie rado-
sn¹ nowinê. Nie rozumiesz?
A bilety?
Elka ju¿ pojecha³a kupiæ, dla ciebie te¿.
A pieni¹dze?
Nie martw siê o pieni¹dze, jak bêdziesz mia³, to oddasz.
Ile?
Dla doros³ych dziesiêæ, a dla nas po piêæ z³otych.
A sk¹d mielicie tyle?
Zaraz ci wszystko powiem Szymek odsun¹³ plakat i usiad³
na tapczanie, bo wszystkie krzes³a w pokoju by³y zarzucone
bielizn¹ przygotowan¹ do prania. No wiêc rano Piotr poje-
cha³ do Gdañska kupiæ w ¿elaznym sklepie gwodzi dla ojca.
I wtedy zobaczy³ na placu Zebrañ cyrkowe wozy. No i nie poszed³
do sklepu, tylko wyskoczy³ z tramwaju na tamtym przystanku
i wszystko sobie dobrze ogl¹dn¹³: wóz, w którym mieszka
klown, klatki z dzikimi zwierzêtami, konie, akrobatów. Widzia³
nawet cylinder magika, bo kiedy tragarze przenosili pakunki,
ten cylinder wypad³ i potoczy³ siê po ziemi, a magik, który wy-
gl¹da³ jak zwyczajny cz³owiek, strasznie krzycza³ i zwymyla³
tragarzy od niedo³êgów. Wszystko to Piotr widzia³ i s³ysza³,
patrzy³ te¿ na robotników naci¹gaj¹cych liny wielkiego namio-
217
tu, a na koniec zobaczy³, jak du¿ymi m³otami wbijaj¹ w ziemiê
grube paliki, podtrzymuj¹ce odci¹gi. Potem przypomnia³ sobie
o gwodziach dla ojca, kupi³ co trzeba i przyjecha³ z nowin¹ do
nas. A pó³ godziny póniej, no, mo¿e godzinê, na naszym s³upie
og³oszeniowym pojawi³o siê to Szymek wyci¹gn¹³ rêkê, doty-
kaj¹c jaskrawego plakatu.
A pieni¹dze? Sk¹d mielicie pieni¹dze?
Ach, to by³o dziwaczne mówi³ dalej Szymek. Stalimy obok
s³upa i gapilimy siê, jak ten od afiszy smaruje klejem papier
i przykleja, a potem znowu smaruje i znowu przykleja, bo on pra-
wie ca³y s³up oklei³ tym samym plakatem. Stalimy tak i gadali-
my, jakby to by³o fajnie iæ do cyrku, gdyby by³y pieni¹dze, bo ja
bym mia³ na bilet i Piotr te¿, ale Elka chyba nie, a Weiser to nie
wiem, no i ty... A wtedy nadszed³ pan Korotek, ca³kiem trzewy i,
zdaje siê, s³ysza³ nasz¹ rozmowê. No, to ile was sztuk jest? zapy-
ta³. Piêæ odpowiedzielimy, bo razem z tob¹ to piêæ a on wy-
j¹³ wtedy portmonetkê i da³ nam ca³ych trzydzieci z³otych. Ma-
cie, powiedzia³, a jak sprzedacie butelki, to mo¿ecie mi oddaæ,
powiedzia³, ale niekoniecznie. Elka pojecha³a po bilety i ma
kupiæ na jutro, bo dzisiaj wystêpów jeszcze nie bêdzie, no to niele,
co? skoñczy³ opowiadaæ, zwijaj¹c plakat w d³ugi rulon. Powieszê
to sobie nad ³ó¿kiem doda³ o ile matka nie wyrzuci, bo ta pani
jest prawie ca³kiem rozebrana.
Szymek wyszed³ bardzo zadowolony, a moja matka, która
s³ysza³a fragment rozmowy, oznajmi³a, ¿e piêæ z³otych na bilet
da mi bardzo chêtnie i nie potrzebujê (tak powiedzia³a) ko-
rzystaæ ze wspania³omylnoci pana Korotka.
Nastêpnego dnia od rana czas d³u¿y³ siê nieznonie, bo
przedstawienie, na które mielimy bilety, rozpoczyna³o siê
dopiero o godzinie szesnastej. Wczenie rano wyszed³em przed
dom, ¿eby zobaczyæ plakaty rozlepione na betonowym okr¹-
218
glaku. S³up wygl¹da³ wspaniale: od samej ziemi a¿ po jego czu-
bek ci¹gnê³y siê dooko³a takie same lwie paszcze i takie same
panie w kostiumach. Przyzwyczajony do szarzyzny s³upa, na
którym od kilku ju¿ miesiêcy nie naklejano nic nowego,
a resztki starych afiszy miesza³y siê ze wiñskimi napisami i ze-
sz³orocznym zarz¹dzeniem o rejestracji poborowych, sta³em
jak urzeczony i myla³em, czy lew, którego zobaczê w cyrku,
bêdzie tak samo grony jak ten na plakacie, z ogromn¹, rozwar-
t¹ paszcz¹ i dwoma rzêdami wielkich, po³yskuj¹cych k³ów.
Nagle poczu³em lekkie szturchniêcie w bok.
Mo¿esz ju¿ chodziæ? Tak, to by³ g³os Weisera. Nie puch-
nie noga?
Nie odpowiedzia³em zgodnie z prawd¹. Nic ju¿ nie boli
i nic nie puchnie, a co? W tym a co? kry³a siê naturalnie
nadzieja na co nowego, bo jeli Weiser zaszed³ mnie od ty³u
i pyta³, musia³ mieæ jaki pomys³.
To chod ze mn¹ powiedzia³. Zobaczysz, jak siê ³apie
zaskroñce.
A po co ci zaskroñce? spyta³em. Bêdziesz je tresowa³?
Weiser wzruszy³ ramionami.
Jak nie chcesz, to nie. Myla³em tylko, ¿e bêdziesz chcia³ zo-
baczyæ, jak siê to robi mówi³ wolno, zrezygnowanym tonem.
Chcia³em zobaczyæ, jak bêdzie ³apa³ zaskroñce, ale chcia³em
te¿ wiedzieæ, do czego mu bêd¹ potrzebne. Ruszylimy ulic¹
pod górê i wtedy zapyta³em raz jeszcze:
Ale po co ci one?
Zobaczysz, wszystko zobaczysz powiedzia³. To jest wo-
rek, gdzie bêdziemy je wrzucaæ wyjani³ a kij znajdziemy
ju¿ w lesie.
Minêlimy rz¹d ma³ych, prawie identycznych domów, ze
skonymi dachami, w których pó³okr¹g³e okienka mansard
219
wygl¹da³y jak wy³¹czone w ci¹gu dnia lampy samochodowe.
Weiser umilk³ i przez dalsz¹ drogê, kiedy wspinalimy siê cie¿-
k¹ miêdzy modrzewiami, nie powiedzia³ ani s³owa. Po dziesiê-
ciu minutach, sapi¹c, stalimy na wzgórzu, sk¹d z jednej stro-
ny widaæ by³o lotnisko i zatokê, a od po³udnia, daleko w dole
majaczy³y zarysy Brêtowa i wzgórz, za którymi znajdowa³a siê
strzelnica.
Idziemy tam powiedzia³, wskazuj¹c rêk¹ na po³udnie
tam gdzie za³o¿yli p³oty i gdzie bêd¹ ogródki dzia³kowe.
Teraz schodzilimy po stoku prawie tak jak na nartach raz
w lewo, raz w prawo, ostrymi zakosami, ¿eby zanadto siê nie
rozpêdzaæ. W powietrzu spotyka³y siê smugi ró¿nych zapa-
chów, woñ przekwit³ego ³ubinu miesza³a siê z koniczyn¹,
a ch³odny zapach miêty ³¹czy³ siê z ostrym aromatem rosn¹cej
dziko macierzanki.
Powiedz, bêdziesz je sprzedawa³? Albo zaniesiesz M-skie-
mu? A nie wystarczy mu jeden zaskroniec, musi ich mieæ kil-
ka? pyta³em, gdy tylko stanêlimy w dolinie przylegaj¹cej
skrajem, st¹d niewidocznym, do cmentarza i nasypu, po któ-
rym nie jedzi³ ¿aden poci¹g.
Ale Weiser nie odpowiedzia³. Najpierw wyszuka³ d³ugi na
metr, rozwidlony patyk, taki sam jakiego u¿ywaj¹ po³awiacze
¿mij w Bieszczadach, a póniej zwróci³ siê do mnie:
Widzisz tamte zarola?
Skin¹³em g³ow¹.
Tam jest ich najwiêcej, id tam i poruszaj krzakami, ¿eby je
wyp³oszyæ. Ale powoli, nie za mocno doda³ ¿eby nie ucieka-
³y wszystkie naraz, rozumiesz?
Zadanie nie by³o trudne. Szed³em wolno wzd³u¿ pasa zaroli
i kijem porusza³em kêpy wysokich traw, pokrzyw, kar³owatych
malin, czarnego ¿arnowca i paproci. Zaskroñce najpierw powo-
220
li, póniej coraz szybciej wylizgiwa³y siê spod moich stóp
i pomyka³y bezszelestnie w kierunku Weisera, a on z ogromn¹
zrêcznoci¹ najpierw unieruchamia³ je rozwidlonym paty-
kiem, a potem chwyta³ delikatnie w palce i wrzuca³ do parcia-
nego worka.
Jeszcze raz powiedzia³, kiedy skoñczy³em nagonkê. Ni-
gdy nie wyp³oszy siê wszystkich.
Powtórzy³em czynnoæ dok³adnie tak samo i ku mojemu za-
skoczeniu umykaj¹cych zaskroñców by³o niewiele mniej ni¿
poprzednim razem. Weiser zawi¹za³ worek na du¿y, ale szczel-
ny supe³.
Dobra powiedzia³ teraz przejdziemy przez te cholerne
dzia³ki i zaniesiemy je na drug¹ stronê.
Cholerne dzia³ki powiedzia³, pamiêtam dobrze, bo Weiser
nigdy nie mówi³ za du¿o i wszystko mo¿na by³o zapamiêtaæ
bardzo dok³adnie.
Cholerne dzia³ki powtórzy³ raz jeszcze, gdy mijalimy
pracuj¹cych tu ludzi. Odk¹d siê tu pojawili, z uporem przeko-
pywali such¹ jak na pustyni ziemiê i z jeszcze wiêkszym upo-
rem klecili z desek i dziurawej sklejki swoje budy, nazywane
domkami, na których nie wiedzieæ dlaczego malowali zaraz
umiechniête krasnale, zab³¹kane sarenki albo stokrotki z dziew-
czêcymi twarzyczkami, co wygl¹da³o okropnie i wprost nie-
przyzwoicie.
Co tam niesiecie, ch³opcy? zaczepi³ nas spocony grubas,
podnosz¹c czo³o znad motyki. Czego tu szukacie?
E... nic, proszê pana odpowiedzia³em pierwszy. Tylko
trawê dla królików zbieramy, bo tu najwiêcej.
Weiser zwolni³ nieco kroku, ale nie zatrzyma³ siê i nawet nie
spojrza³ na grubasa, a ja ruszy³em za nim, patrz¹c na worek,
który porusza³ siê w takt miarowych kroków.
221
Na drugi raz zawo³a³ grubas szukajcie trawy gdzie in-
dzie! I lepiej, jak was tu nie spotkam, zrozumielicie? To ju¿
nie jest ziemia niczyja! i grubas krzycza³ co jeszcze, ale my
bylimy coraz dalej.
cie¿k¹ w dó³ dotarlimy do nasypu.
Niele to wymyli³e powiedzia³ Weiser. Mo¿na na cie-
bie liczyæ.
Serce o ma³o nie pêk³o mi z dumy.
Ani siê obejrza³em, jak bylimy na cmentarzu, w jego górnej
czêci, gdzie Weiser zatrzyma³ mnie ruchem rêki.
Tu je wypucimy powiedzia³, odwi¹zuj¹c worek. Tu ju¿
nic im nie grozi.
Zobaczy³em, jak z otwartego worka wype³zaj¹ zaskroñce,
niektóre prêdko, inne, bardziej mo¿e przera¿one, powoli, tak ¿e
Weiser musia³ je poszturchiwaæ rêk¹. Wê¿e rozpe³za³y siê miê-
dzy nagrobkami. Ich szarobrunatne zygzaki przemyka³y zwinnie
w gêstych chaszczach pokrzyw i lebiody i po chwili w zasiêgu na-
szego wzroku nie zosta³ ju¿ ani jeden. Ani jeden, napisa³em,
choæ nie by³a to prawda. Nagle bowiem ujrza³em na p³ycie
nagrobka d³ugie cielsko wê¿a w migotliwych strumieniach
wiat³a, w refleksach docieraj¹cych tu przez kopu³ê bukowych
lici tak jak przez zielone szybki witra¿y w naszym kociele
podczas sumy. Zaskroniec mia³ ponad metr d³ugoci, nie rusza³
siê prawie i jakby szukaj¹c wiat³a, podnosi³ tylko ³eb, po chwili
opuszczaj¹c go na powrót na kamienn¹ p³ytê. Jego ¿ó³te plamy
tu¿ ko³o pyska rozjania³y siê symetrycznie, ilekroæ promieñ
z góry dociera³ do p³yty.
Popatrz wyszepta³em do Weisera zupe³nie siê nas nie boi.
I rzeczywicie, kiedy wyci¹gn¹³em rêkê do wê¿a i poczu³em
na palcach ch³odny dotyk jego sp³aszczonego pyska, jak dotyk
psiego nosa, zaskroniec nie uciek³, cofaj¹c siê tylko nieznacz-
222
nie. Dopiero po chwili odwróci³ siê od nas i znikn¹³ w pobli-
skiej kêpie paproci, rozko³ysanej lekko dotkniêciem jego cia³a.
Tu jest co napisane zwróci³em siê do Weisera. Umiesz
to przeczytaæ? Nachyli³ g³owê nad nagrobkiem i przeczyta³:
Hier ruht in Gott Horst Meller. 8 VI 1925 15 I 1936
i dalej, sylabizuj¹c Werst unser Slieb alle Zeit und Hliebst es
auch in Snigkeit. Nie znam niemieckiego wyjani³ ale to
pierwsze znaczy, ¿e tu spoczywa w Bogu Horst Meller, a to dru-
gie to jaki wiersz, bo siê rymuje. Zobacz dotkn¹³ palcem
wy¿³obionego napisu z gotyckich liter Zeit, a w drugim jest
Snigkeit. Eit-eit, to jest na pewno jaki wiersz.
Mia³ jedenacie lat jak umar³ powiedzia³em. To tyle, co
my.
Nie, on siê nie urodzi³ w dwudziestym pi¹tym, tylko w dwu-
dziestym dziewi¹tym. Weiser przybli¿y³ twarz do napisu.
Popatrz, to nie jest pi¹tka, tylko dziewi¹tka!
Mówisz, jakby go zna³ po raz pierwszy sprzeciwi³em siê
zdaniu Weisera. Tu nie ma dziewi¹tki, tylko pi¹tka, a wiêc
urodzi³ siê w dwudziestym pi¹tym i jak zmar³, mia³ jedenacie
lat!
I tak nie wiemy, kto to by³ uci¹³ Weiser.
A gdy wracalimy do domu, powiedzia³ jeszcze, ¿e ludzie
z dzia³ek zabijaj¹ zaskroñce, bo nie umiej¹ ich odró¿niæ od ¿mii
i jak tylko zobacz¹ co pe³zaj¹cego, to zaraz zlatuj¹ siê do kupy
i t³uk¹ wê¿a motyk¹ albo grabiami. Wiêc trzeba je przenosiæ
na stary cmentarz lub polanê, tam gdzie s¹ narzutowe g³azy,
to mo¿e czêæ z nich ocaleje.
Tak, Weiser mia³ racjê. Ju¿ w nastêpnym roku, kiedy dzia³ki
obejmowa³y ca³¹ dolinê za cmentarzem, po drugiej stronie
nasypu, i kiedy zamiast wysokich traw ros³y tam pierwsze rzê-
dy marchewki, grochu i kalafiorów, zaskroñca mo¿na by³o spo-
223
tkaæ niezmiernie rzadko, najczêciej w postaci gnij¹cych zw³ok,
wokó³ których skrzêtnie uwija³y siê mrówki. A trzy albo cztery
lata póniej nie by³o ich ju¿ nigdzie ani tam, ani w okolicy
starego cmentarza, ani te¿ na polanie nazywanej kamienio³o-
mami, dok¹d przenosi³ je w parcianym worku Weiser.
Nigdy nie dowiedzia³em siê wprawdzie, dlaczego to robi³.
Na pewno nie mia³ zami³owañ M-skiego, a jego w³asne wyja-
nienie do dzisiaj nie przekonuje mnie w pe³ni. Tak samo
zreszt¹ nigdy nie dowiedzia³em siê, kim by³ pochowany w 1936
roku Horst Meller, na którego nagrobku zaskroniec dotkn¹³
mojej rêki. Pewny jestem tylko tego, ¿e Weiser w ewakuacji
zaskroñców nigdy nie korzysta³ z pomocy Piotra ani Szymka,
a wtedy, tamtego dnia, kiedy mielimy iæ do cyrku, zabra³
mnie ze sob¹ raczej przez przypadek, prawdopodobnie pod
wp³ywem chwilowego impulsu. A mo¿e uzna³, ¿e zaskroñce to
nie jest sprawa dla wszystkich?
224
nie przerazi³a. Bo có¿ jeszcze mog³o nas przeraziæ? Zegar poka-
zywa³ pó³ do dwunastej, za oknami krople uderza³y w ciemno-
ci o blaszany parapet, a tamci mieli, zdaje siê, tak¿e dosyæ. Jak
d³ugo mo¿na wypytywaæ wci¹¿ o te same rzeczy?
225
dwójne salto, wyl¹dowa³ na piasku obok untermana, mittel-
man zeskoczy³ zaraz po nim i teraz ca³a trójka k³ania³a siê na
wszystkie strony.
Mê¿czyzna w zielonym fraku znów wkroczy³ na arenê, zapo-
wiadaj¹c paradê koni i pokaz wolty¿erki. Przy wejciu za kulisy
czeka³ na niego karze³ z przeci¹gniêt¹ lin¹ to mia³ byæ rodzaj
pu³apki zastawionej na konferansjera, ale kiedy ten potr¹ci³
linê, wywróci³ siê liliput, który podskakiwa³ teraz jak ¿aba
w lad za znikaj¹cym konferansjerem.
Po koñskich pióropuszach, barwnych skarpetkach, lewadzie
i ruladzie, a tak¿e po wystêpach pary akrobatów ubranych w obci-
s³e kostiumy, zielony frak zapowiada³ magika, którego nazwa³ ilu-
zjonist¹, a wszyscy szukali wzrokiem miesznego kar³a, ciekawi, co
wymyli tym razem. Nagle konferansjer z³apa³ siê za brzuch,
okropnie skrzywi³ twarz i muzyk z orkiestry wydoby³ z puzonu
odg³os pierdniêcia. Wtedy spod wybrzuszonej nieco po³y fraka,
czego nikt wczeniej nie zauwa¿y³, wypad³ przy uderzeniu werbla
skulony w k³êbek gnom. Wszyscy skrêcali siê ze miechu, gdy za
konferansjer wezwa³ klownów do posprz¹tania, a ci, zatykaj¹c
nosy, podsuwali sobie nogami to co jak niechcian¹ pi³kê, widow-
nia wy³a i szala³a z uciechy, tym bardziej ¿e konferansjer odchodzi³
kolawym krokiem, jakby mia³ pe³no w spodniach. Tylko Weiser
siê nie mia³, jakby zupe³nie go to nie obchodzi³o.
Szymek, który siedzia³ do tej pory nieruchomo, wydoby³ zza
pazuchy lornetkê.
Patrz uwa¿nie przypomina³ Piotr. Najbardziej na rêce
i rêkawy.
Magik ubrany by³ jak konferansjer we frak, tyle ¿e czarny,
jego g³owê okrywa³ oczywicie cylinder, na nogach mia³ wy-
glansowane jak lustro czarne lakierki i wszystkie sztuczki wyko-
nywa³ w bia³ych rêkawiczkach. Najpierw asystentka poda³a
226
mu parasolkê. W okamgnieniu z parasolki zrobi³a siê d³uga
wêdka z najprawdziwszym ko³owrotkiem, ¿y³k¹ i haczykiem
na koñcu. Magik przy³o¿y³ palec do ust i nakaza³ absolutn¹ ci-
szê wiadomo, ryby nie lubi¹ ha³asu. Potem pochyli³ siê, jak
gdyby nad wod¹, zaci¹³ i na haczyku pojawi³a siê ¿ywa, migo-
cz¹ca rybka, w dodatku ca³a z³ota. Piotr nie wytrzyma³.
Widzisz co? Widzisz, jak on to zrobi³? tr¹ca³ Szymka w bok.
No, daj trochê popatrzeæ
Ale Szymek nerwowo regulowa³ pokrêt³a i nie odzywa³ siê
w ogóle.
Rybka powêdrowa³a do akwarium ustawionego przez asy-
stentkê na stoliku. Widaæ by³o, ¿e ¿yje i p³ywa jak zwyk³a rybka
w normalnym akwarium. Magik powtórzy³ zaciêcie i wybranie
kilka razy i zawsze by³o tak samo nie wiadomo sk¹d, jakby
z powietrza, na haczyku zjawia³a siê kolejna rybka, równie
¿ywa i równie ochoczo p³ywaj¹ca w akwarium.
Magik od³o¿y³ wêdkê i zdj¹³ cylinder.
Teraz! gor¹czkowo wyszepta³ Piotr. Teraz uwa¿aj!
Z cylindra magik wyci¹gn¹³ d³ugi na kilka metrów rz¹d kolo-
rowych chustek, nastêpnie wstrz¹sn¹³ nimi, tak ¿e zrobi³a siê
z tego jedna wielka chusta, i szybkim ruchem nakry³ ni¹ akwa-
rium ze z³otymi rybkami. Dwukrotnym poruszeniem r¹k uczy-
ni³ teraz z wêdki krótk¹ magiczn¹ pa³eczkê i dotkn¹³ jej koñ-
cem przykrytego akwarium. Przy akompaniamencie werbla
i talerzy kobieta unios³a chustkê. Zamiast rybek i szklanego na-
czynia z wod¹ na stoliku siedzia³ bia³y królik nieporadnie strzy-
g¹cy uszami, wyranie przestraszony burz¹ oklasków.
Nic nie rozumiem powiedzia³ Szymek, przekrzykuj¹c
ha³as. Nie da siê nic podpatrzyæ!
Spojrza³em na Weisera, ale on zdawa³ siê nie reagowaæ na
podniecenie Szymka i Piotra. Siedzia³ wyprostowany, ze wzro-
227
kiem utkwionym w nieokrelony punkt areny, jakby ca³e to
przedstawienie nudzi³o go trochê i jakby siedzia³ tu bardziej
przez grzecznoæ ni¿ z prawdziwego zainteresowania. W czasie
przerwy Elka i Piotr poszli do bufetu po oran¿adê, a ja siedzia-
³em obok niego i nie bardzo mia³em pytaæ o cokolwiek, mimo
i¿ zna³ siê na wszystkich szczegó³ach cyrkowego rzemios³a.
Orkiestra jak natchniona gra³a przez ca³y czas marsze i wal-
czyki, ludzie przechodzili pomiêdzy ³awkami, wymieniaj¹c
uk³ony albo zdawkowe przepraszam, a na arenie b³aznowali
dwaj klowni, kopi¹c siê w siedzenia, bij¹c po twarzy i oblewa-
j¹c kub³ami wody.
Pomyla³em wówczas, ¿e Weiser wola³by pewnie byæ tam na
arenie, wystêpowaæ w jakim wspania³ym stroju, k³aniaæ siê
publicznoci i zbieraæ, tak jak tamci, oklaski za dobrze wykonany
numer. Tak pomyla³em, widz¹c jego skupion¹ twarz i dystans,
celebrowany i a¿ nadto widoczny, dystans przekonania: ja bym
to lepiej zrobi³, znanego wszystkim nierozpoznanym artystom.
Tak myla³em wówczas i jeszcze d³ugo potem, lecz dzisiaj,
gdy doszed³em do tego momentu w historii o nim dzisiaj
wyznaæ muszê co innego, zw³aszcza maj¹c w pamiêci wydarze-
nie, które zasz³o w drugiej czêci cyrkowych wystêpów. Chodzi
oczywicie o wypadek podczas tresury lwów, a tak¿e o to, jak
on siê wtedy zachowa³. Bo od przerwy przy ka¿dym numerze
obserwowa³em go dok³adnie, widzia³em jego twarz, d³onie
i palce, które dzisiaj mówi¹ mi co innego ni¿ wtedy, gdy tak jak
Szymek, Piotr, a mo¿e i Elka wierzy³em, ¿e chce zostaæ cyrko-
wym artyst¹.
Weiser patrzy³ na to wszystko bardzo spokojnie, brawo bi³ s³abo
i bez entuzjazmu, a ju¿ najmniej zachwyca³y go wyg³upy kar³a
i zielonego fraka w antraktach pomiêdzy numerami. Tak samo
by³o przy paradzie s³oni, po³ykaczu ognia, akrobatach z obrêczami,
228
psiej koszykówce, wystêpie na trapezie i drugim pokazie magika,
który tym razem wyczarowa³ z powietrza najró¿niejsze przedmio-
ty: szklankê z mlekiem, piszcz¹cy balonik, ogromny bukiet kwia-
tów, go³êbie, królika, a z cylindra wy³uska³ butelkê szampana
i dwa kieliszki, by na zakoñczenie otworzyæ trunek i poczêstowaæ
nim asystentkê na oczach zachwyconej publicznoci, ledz¹cej lot
korka przemienionego niespodziewanie w go³êbia. Weiser nie
poruszy³ siê ani razu, podczas gdy wszyscy wyci¹gali szyje, pod-
skakiwali z uciechy i g³ono komentowali wystêpy. Dopiero gdy
na zakoñczenie przedstawienia zielony frak zapowiedzia³ naj-
wiêksz¹ atrakcjê wieczoru tresurê dzikich zwierz¹t Weiser po-
prawi³ siê na ³awce, jeszcze bardziej wyprostowa³ i splót³ palce obu
d³oni na kolanie w niecierpliwym oczekiwaniu.
Do klatki okalaj¹cej arenê wbieg³y okratowanym tunelem
dwa lwy, lwica i czarna pantera, taka sama, jak¹ widzielimy
w oliwskim zoo. Zaraz za nimi pojawi³ siê dompter w wysokich
butach i bia³ej koszuli ze stójk¹. W rêkach trzyma³ bicz, nieco
krótszy od bicza dla koni. Jego asystentka i jak zapowiedzia³
zielony frak ¿ona w jednej osobie mia³a obcis³y kostium na-
szyty cekinami i równie¿ wysokie buty, tylko bia³e z frêdzlami
na cholewce. Zwierzêta mru¿y³y oczy, krêc¹c siê porodku are-
ny, trochê niezdecydowane, co maj¹ robiæ.
Herman! Brutus! krzykn¹³ dompter. Na miejsca!
I lwy, oci¹gaj¹c siê, wskoczy³y na okr¹g³e zydle.
Helga! to by³o do lwicy. Na miejsce!
I lwica zwinnym ruchem usiad³a na swoim miejscu. Teraz
przysz³a kolej na czarn¹ panterê
Sylwia! Na miejsce!
I pantera, tak samo jak lwy, jednym susem znalaz³a siê na
wyznaczonym krzese³ku. Mê¿czyzna obrzuci³ gromadê czuj-
nym spojrzeniem.
229
Herman! Brutus! Stójka!
I lwy unios³y siê na tylnych ³apach, prezentuj¹c piersi.
Helga! Sylwia! Stójka!
Obie kocice wykona³y równoczenie to samo polecenie i ca³a
czwórka sta³a teraz na dwóch ³apach, podpieraj¹c siê zadami,
zupe³nie jak pies, który prosi o kawa³ek kie³basy.
Treser uk³oni³ siê publicznoci i na ten gest zabrzmia³y okla-
ski, a zwierzêta powróci³y do poprzedniej pozycji. Dompter
zbli¿y³ siê do nich, lekko strzeli³ z bicza i kiedy asystentka przy-
gotowa³a jeszcze jedno puste siedzenie, krzykn¹³:
Herman, hop!
I Herman skoczy³ ze swojego zydla na ten drugi, niezajêty.
Brutus, hop! zabrzmia³a nastêpna komenda.
I Brutus wykona³ to samo co poprzednik, zajmuj¹c opuszczo-
ny przez niego zydel.
Helga, hop! krzykn¹³ treser, ale nie wiedzieæ czemu Helga
oci¹ga³a siê wyranie i nie mia³a ochoty skakaæ.
Helga, hop! zabrzmia³o powtórnie, ale dopiero po trzecim
rozkazie, wspomaganym uderzeniem bicza, Helga wykona³a
polecenie.
Pantera za, nie czekaj¹c komendy przeskoczy³a sama, skoro
tylko zwolni³ siê zydel zajmowany przed chwil¹ przez lwicê.
Oklaski zabrzmia³y spontanicznie, bez uk³onu tresera, który
zbli¿y³ siê do Sylwii i pog³adzi³ jej pysk zwisaj¹cym koñcem
bicza.
Dobra Sylwia powiedzia³ g³ono. Grzeczna Sylwia po-
wtórzy³, g³adz¹c jej wybuja³e w¹sy, na co pantera unios³a lekko
³eb i zamrucza³a g³êbokim charkotem. To równie¿ spodoba³o
siê widowni: ta delikatna pieszczota i nagrodzono to now¹
fal¹ oklasków.
Kobieta przygotowa³a du¿¹ pi³kê ze skóry.
230
Herman, hop!
I Herman wskoczy³ na pi³kê, potoczy³ j¹ kilka metrów, prze-
bieraj¹c ³apami, po czym wróci³ na swoje miejsce, miesznie
kiwaj¹c ³bem. To samo wykona³ Brutus, a nastêpnie Helga,
pantera za, znów nieprzynaglana rozkazem, dokoñczy³a nu-
mer, zostawiaj¹c pi³kê na przeciwleg³ym krañcu areny. Brawa
by³y jeszcze silniejsze. Gdy jednak spojrza³em na Weisera,
zobaczy³em, ¿e nie uderza d³oni¹ o d³oñ. Bêbni³ tylko palcami
o kolano. Asystentka przynios³a teraz obrêcz oblepion¹ czym,
co wygl¹da³o na papierow¹ masê, i zapali³a to potarciem zapa³-
ki. Po ³awkach przeszed³ szmer podniecenia.
Herman, hop! krzykn¹³ dompter i strzeli³ w powietrzu
z bicza.
Lew da³ wspania³ego susa przez p³on¹c¹ obrêcz i stan¹³ po
drugiej stronie areny naprzeciwko zydli.
Brutus, hop! znów strzeli³ bicz i d³ugi skok w wykonaniu
kota zachwyci³ publicznoæ.
Helga, hop! to samo.
Sylwia, hop! i obie kocice znalaz³y siê razem z lwami.
Numer powtórzono w odwrotn¹ stronê. Zwierzêta przeskaki-
wa³y przez rodek ognistego ko³a i l¹dowa³y teraz na swoich
zydlach, a kobieta, na której kostiumie cekiny jarzy³y siê dzie-
si¹tkami odbiæ, przesuwa³a obrêcz w odpowiednim kierunku.
Znów ca³a czwórka siedzia³a na taboretach, dompter uk³oni³
siê i zebra³ porcjê oklasków.
Wtedy sta³o siê to, czego nikt nie móg³ siê spodziewaæ. Asy-
stentka zgasi³a p³omienie szybkim poruszeniem obrêczy i od-
wracaj¹c siê ty³em do zwierz¹t, ruszy³a po nastêpny rekwizyt.
Mia³a to byæ hutawka z deseczk¹, oczekuj¹ca na swoj¹ kolej
przy prêtach klatki. Kobieta zrobi³a dwa, mo¿e trzy kroki i po-
tknê³a siê o zag³êbienie w piasku. Wystarczy³o to panterze na
231
b³yskawiczny skok w jej kierunku i na arenê upad³y prawie
równoczenie najpierw ¿ona domptera, a za ni¹, uderzaj¹c
przedni¹ ³ap¹ w jej g³owê, czarna kocica. Zabrzmia³o to niesa-
mowicie podwójne: klap, klap i krótki gard³owy okrzyk ko-
biety, a póniej absolutna cisza. Nikt z publicznoci nie poruszy³
siê nawet z miejsca, wszyscy zamarli w g³uchym, têpym ocze-
kiwaniu.
Sylwia! dompter zrobi³ krok w jej kierunku. Sylwia, na
miejsce!
Ale pantera zamiast odwróciæ siê w stronê zydli, szarpnê³a
cia³em kobiety gdzie na wysokoci ³opatki, jakby szanta¿owa³a
tresera, mówi¹c: nie rusz, to moje!. Lwy poruszy³y siê niespo-
kojnie na taboretach. Brutus przest¹pi³ z nogi na nogê, a Hel-
ga wyda³a d³ugi, g³êboki pomruk. Zza kulis wyszli dwaj po-
mocnicy z ganic¹, ale dompter wstrzyma³ ich ruchem d³oni,
bo w³anie w tej samej chwili kobieta poruszy³a siê, a Sylwia
parsknê³a gniewnie i uderzy³a swoj¹ pani¹ w okolice krzy¿a,
zdzieraj¹c kostium pazurami. Na piasek spad³y lni¹ce cekiny,
a z obna¿onego poladka czerwonymi bruzdami pop³ynê³a
krew. Kto z górnych ³awek zaszlocha³, lecz zaraz go uciszono.
Weiser siedzia³ wyprostowany, g³owê mia³ nieruchom¹ i tyl-
ko palce tak samo jak wczeniej bêbni³y o kolano. Chryste,
myla³em, niech on tam zejdzie, niech poka¿e, co potrafi, bo
przecie¿ potrafi, niech spojrzy jej w oczy tak samo jak wtedy
w zoo, niech j¹ poskromi, zmusi do uleg³oci, zgniecie jej bunt,
niech j¹ skruszy jak tamt¹, zamieni w zalêk³ego psa, ma³ego
ratlerka, niech zrobi to, zanim bêdzie za póno.
Herman zeskoczy³ z taboretu i podniós³ ³eb, czuj¹c w powie-
trzu podniecaj¹cy zapach. Dompter da³ znak orkiestrze. Na
pó³ tonu muzycy zagrali zejcie z areny. Lwy poruszy³y siê nie-
spokojnie.
232
Herman! Brutus! Helga! Raz tu! Raz tu! powtórzy³ tre-
ser. Raz tu! Raz tu! Lwy, acz niechêtnie, podesz³y do tunelu.
Raz, raz! i wolno, jakby ospa³e, wychodzi³y przez otwór, a¿
wreszcie pomocnik spuci³ za nimi zastawkê.
Teraz dompter zosta³ sam na sam z panter¹, która przednimi
³apami spoczywa³a na nieruchomym ciele kobiety, bij¹c nie-
spokojnie ogonem raz w lewo, raz w prawo.
Sylwia mówi³ nieco ciszej. Dobra Sylwia, na miejsce Sylwia!
Ale pantera, wiadoma swej przewagi, zacharcza³a ostrze-
gawczo. Jej oczy ledzi³y ka¿dy ruch mê¿czyzny.
Sylwia zrobi³ krok do przodu. Na miejsce!
Sylwia jednak nie zamierza³a rezygnowaæ ze zdobyczy, z jej
gard³a dobieg³ g³êboki pomruk i ostrzegawczo podnios³a ³apê
do uderzenia.
Palce Weisera bêbni³y dalej o kolano, a ja po raz pierwszy
by³em na niego wciek³y i gdyby nie groza sytuacji, wrzeszcza³-
bym na niego i ok³ada³ piêciami. Dlaczego siê nie poruszy³,
dlaczego nie zbieg³ na dó³, dlaczego nie pokaza³ swoich umie-
jêtnoci teraz, kiedy na piasku czerwona ka³u¿a stawa³a siê
coraz wiêksza, dlaczego siedzia³ spokojnie, jak przy pokazach
wolty¿erki albo wyg³upach klownów? Chryste, myla³em,
zrób co, ¿eby siê ruszy³, popchnij go tylko, resztê zrobi sam, on
umie to doskonale, zmu go tylko, zmu. Ale Weiser siedzia³
nieporuszony z g³ow¹ jak pos¹g, z twarz¹ jak pos¹g, z nogami
jak pos¹g i tylko palce, nienaturalnie d³ugie, wybija³y wci¹¿
ten sam rytm na trzy czwarte.
Dompter by³ bezradny. Nie móg³ posun¹æ siê do przodu ani
do ty³u, sta³ jak zahipnotyzowany i coraz ciszej przemawia³ do
Sylwii tymi samymi s³owami:
Na miejsce! Dobra Sylwia, na miejsce! I by³o to jeszcze
straszniejsze ni¿ prawdopodobny skok pantery w jego stronê.
233
Jeden z pomocników wolno, tak aby nie zwracaæ na siebie
uwagi, okr¹¿a³ klatkê po zewnêtrznej stronie bandy z ganic¹
pod pach¹, drugi wysun¹³ siê zza kulis z wiatrówk¹ przygoto-
wan¹ do strza³u i obaj, coraz bli¿ej pantery, czaili siê do ataku.
Nie wiedzia³em wówczas, ¿e w ganicy jest odurzaj¹cy p³yn,
a wiatrówka strzela kapsu³ami z narkotykiem. Wygl¹dali jak
mali ch³opcy, id¹cy z drewnianym mieczem i proc¹ na afry-
kañskiego bawo³u miesznie i nieporadnie.
Pantera tr¹ci³a kobietê, choæ nie by³ to ruch zdecydowany.
Mê¿czyzna z ganic¹ przyklêkn¹³, z³o¿y³ siê jak do strza³u
i puci³ w sam pysk zwierzêcia potê¿ny strumieñ. Pantera pod-
skoczy³a. Cinienie odrzuci³o jej g³owê do ty³u, ale ³apy, grube
³apy zosta³y jeszcze przez sekundê na miejscu i pewnie dlate-
go, kiedy porzuca³a swoj¹ zdobycz, powlok³a j¹ metr, mo¿e
dwa po piasku, zanim charkocz¹c i bij¹c ³ap¹ niewidzialnego
przeciwnika, schroni³a siê przy bandzie. Trafiona kapsu³¹
z wiatrówki podrygiwa³a jeszcze przez moment w epileptycz-
nym tañcu, a¿ wreszcie pad³a na arenê. Dompter by³ ju¿ przy
swojej ¿onie, chwyci³ j¹ na rêce i niós³ za kulisy. Trzech pomoc-
ników wrzuci³o panterê na brezentow¹ p³achtê, któr¹ powlekli
nastêpnie do drugiego wyjcia.
I to by³ koniec przedstawienia.
P³aka³em. ¯a³owa³em piêknej pani i jej licznego kostiumu
z cekinami, ale jeszcze bardziej roz¿alony by³em na Weisera.
Bo jedno wiedzia³em: albo nie potrafi³ wszystkiego, albo nie
chcia³ pomóc. Wygl¹da³o na to, ¿e jednak nie chcia³ pomóc, i to
by³o okropne. Brakowa³o mu tylko szmaragdowego szkie³ka.
Nie zbieg³ na dó³, nie wcisn¹³ siê przez w¹ski otwór i nie stan¹³
oko w oko z czarn¹ panter¹. Zaskoczona publicznoæ nie osza-
la³a ze zgrozy, a nastêpnie z radoci, kiedy ch³opiec podszed³
na wyci¹gniêcie rêki do drapie¿nika i poskromi³ go spojrze-
234
niem, silniejszym ni¿ wszystkie pociski i strumienie razem
wziête. Nie, nic siê takiego nie sta³o, bo Weiser uzna³, ¿e nie
musi nic robiæ dla ¿ony domptera ubranej w obcis³y kostium,
obszyty cekinami. A dla kogo zrobi³by co takiego? Mo¿e dla
Elki, myla³em, a dla którego z nas? Gdyby zrobi³, co do niego
nale¿a³o, oprócz wyratowania asystentki, mia³by z tego ogrom-
ne korzyci: s³awê, uznanie, a mo¿e nawet natychmiastowe
przyjêcie do cyrku, a dalej podró¿e, wystêpy i jeszcze wiêksz¹
s³awê, wykraczaj¹c¹ nawet poza nasze miasto i ca³y kraj. Wie-
deñ i Pary¿, Berlin i Moskwa wszystkie u stóp jedenastolet-
niego pogromcy zwierz¹t, który nie potrzebuje bicza ani tresu-
ry. Wielkie nag³ówki w gazetach i jeszcze wiêksze t³umy na
widowni. A on odrzuci³ to wszystko i tylko bêbni³ palcami
w kolano raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy.
Dzisiaj wiem, ¿e by³o inaczej, bo Weiser nigdy przecie¿ nie
pragn¹³ zostaæ cyrkowym artyst¹. Kto, kto lewituje i strzela
do kanclerza III Rzeszy, nie mo¿e wystêpowaæ w cyrku. Nie.
To zdanie jest nielogiczne. Jeli go nie skrelam, to dlatego,
¿e wszystko w tej historii wydaje siê nielogiczne. Niech wiêc
zostanie.
Nastêpnego dnia pojechalimy oczywicie pod namiot cyrko-
wy dowiedzieæ siê, czy ¿ona domptera ¿yje. Ciekawi³o nas rów-
nie¿ bardzo, co dzieje siê z panter¹. Ale us³yszelimy tylko tyle,
¿e kobieta jest w szpitalu, a numer z tresur¹ dzikich zwierz¹t
bêdzie odbywa³ siê bez udzia³u czarnej pantery. Pani z kasy
powiedzia³a, ¿e jeszcze nie wiadomo, co z ni¹ zrobi¹, mo¿e za
kilka dni wyst¹pi znowu, a mo¿e cyrk sprzeda j¹ do ogrodu
zoologicznego.
Potem przez dwie godziny w³óczylimy siê po Starym Mie-
cie, ale z braku gotówki i jakichkolwiek atrakcji trzeba by³o
wracaæ do domu. Kiedy mijalimy s³up og³oszeniowy na naszej
235
ulicy, zobaczy³em Weisera id¹cego w naszym kierunku z par-
cianym workiem pod pach¹. Wraca³ z lasu i na pewno znowu
³apa³ zaskroñce, by przenieæ je w okolice cmentarza albo na
kamienio³omy. Elki nie by³o w pobli¿u.
Co robimy dzisiaj? zapyta³ go Szymek. Masz jakie pomys³y?
Dzisiaj nie mam czasu Weiser wygl¹da³ na zaskoczonego.
Przyjdcie jutro do dolinki za strzelnic¹, bêdzie wybuch.
Zamiast do domu poszlimy prosto a¿ do pruskich koszar, ale
na murawie, w tumanach gryz¹cego kurzu, kopa³o pi³kê ze
dwudziestu wojskowych i nie by³o czego tam szukaæ. Po po³ud-
niu ruszylimy wiêc przez Bukow¹ Górkê na cmentarz, ¿eby
zajrzeæ do krypty i rozegraæ mo¿e grê wojenn¹, choæ propozy-
cja ta nie wzbudzi³a w nikim entuzjazmu. Kiedy siedzia³em
w domu z ropiej¹c¹ nog¹, Weiser jak dowiedzia³em siê teraz
od Piotra dwa razy odmówi³ im po¿yczenia zdezelowanej pa-
rabelki, a o schmeiserze nie chcia³ nawet rozmawiaæ. Uganiaæ
siê z patykiem i krzyczeæ ta-ta-ta-tach, gdy chocia¿ raz trzy-
ma³o siê w rêku prawdziw¹ broñ to ju¿ nie by³o to. Ale z nim
nie mo¿na by³o dyskutowaæ, jeli odmówi³, to ostatecznie.
Szymek kopa³ sosnowe szyszki, których pe³no le¿a³o na dro-
dze, a ja me³³em w ustach d³ug¹ trawê z kit¹ na koñcu. Mieli-
my ju¿ za sob¹ wzniesienie i zza zakrêtu opadaj¹cej ³agodnie
drogi wy³oni³ siê skraj cmentarza. Od tej strony wszystkie na-
grobki by³y porozbijane, a zardzewia³e krzy¿e, obroniête
perzem, traw¹ i pokrzywami, wygl¹da³y jak stercz¹ce maszty
zatopionych okrêtów. Kiedy mijalimy nagrobek Horsta Melle-
ra, id¹c dalej w dó³, ju¿ cmentarzem, gwa³townie zahucza³y
dzwony.
¯ó³toskrzyd³y! krzyknêlimy prawie równoczenie, a Szy-
mek, najprzytomniejszy, rzuci³ jak rozkaz:
Do krypty, bo znów bêd¹ go cigaæ!
236
To nie by³ najlepszy pomys³. Nawet stoj¹c na krypcie, nie
mo¿na by³o dostrzec, co dzieje siê ko³o dzwonnicy. Ale bieglimy,
jakby to nas cigano, a nie wariata, który uciek³ od czubków
i ukrywa³ siê gdzie w okolicy. Minê³y mo¿e trzy minuty, podczas
których echo dzwonów odbija³o siê o ciany lasu, i nasta³a cisza.
Ju¿ kto tam jest wyszepta³ Piotr. Na pewno go goni¹!
I rzeczywicie, po chwili poród trzasku ³amanych badyli
i szelestu odchylanych ga³êzi ujrzelimy ¯ó³toskrzyd³ego pomy-
kaj¹cego w naszym kierunku. Zapamiêta³ kryptê, gdy jednak
zbli¿y³ siê na odleg³oæ kilku kroków i zobaczy³ trzy uwa¿nie spo-
gl¹daj¹ce twarze, da³ drapaka dalej, w stronê nasypu, gdzie koñ-
czy³ siê cmentarz i zaczyna³a dolina z pierwszymi ogródkami
dzia³kowymi. Mo¿e nie pozna³ nas zaabsorbowany ucieczk¹,
a mo¿e siê przestraszy³, w ka¿dym razie zamiast czmychn¹æ
w g³¹b krypty, gdzie nie odnalaz³by go nawet oddzia³ milicji i sa-
nitariuszy, umyka³ dalej, cigany przez kocielnego kuternogê
i jakiego mê¿czyznê, który nie by³ proboszczem i którego nigdy
do tej pory nie widzielimy. Fontanny piasku tryska³y spod stóp
¯ó³toskrzyd³ego. Trawa pochyla³a przed nim swoje db³a,
a krzaki rozchyla³y siê same, ¿eby u³atwiæ mu ucieczkê.
Jednego tylko nie przewidzia³, nie wiedzia³ albo po prostu
zapomnia³, ¿e dolinka nie jest ju¿ t¹ sam¹ dolink¹, gdzie ros³y
wysokie do kolan trawy, kêpy dzikich ostów, ¿arnowca, gdzie
w s³oneczne dni cicho przemyka³y zaskroñce, a kuropatwy mi-
ga³y spod nóg jak skrzydlate pociski. Przewróci³ siê na pierw-
szym drucie kolczastym, wsta³, rozerwa³ go rêkami i umyka³
dalej, ale faceci z motykami, grabiami, szpadlami, faceci z de-
seczkami i pêdzlami w d³oniach ju¿ zobaczyli go, jak biegnie,
ogl¹daj¹c siê za siebie, ju¿ wyczuli psimi nosami radosn¹ mu-
zykê swoich serc i namiêtnoci i ju¿ ruszali, ¿eby zagrodziæ mu
przejcie i schwytaæ go w sieæ z plugaw¹ satysfakcj¹ w oku.
237
Pobieglimy ladem kocielnego i mê¿czyzny, ¿eby zobaczyæ, co
bêdzie dalej. ¯ó³toskrzyd³y ujrza³ nadbiegaj¹ce postacie, zatrzy-
ma³ siê na chwilê i ruszy³ z powrotem, prosto na kocielnego. To-
warzysz¹cy kocielnemu mê¿czyzna, trzeba przyznaæ, bardzo fa-
chowo wyci¹gn¹³ przed siebie nogê w odpowiednim momencie
i ¯ó³toskrzyd³y run¹³ jak d³ugi prosto pod stopy kocielnego. Gdy-
by zerwa³ siê wtedy od razu i pogna³ w naszym kierunku, by³by
uratowany, ale sta³o siê inaczej. Podnosi³ siê powoli. Mê¿czyzna
zd¹¿y³ wskoczyæ mu na kark i przez chwilê szamotali siê jak wcie-
k³e psy. Wreszcie ¯ó³toskrzyd³emu uda³o siê odskoczyæ. Znów
bieg³, lecz ponownie w z³ym kierunku dzia³kowcy zd¹¿yli usta-
wiæ siê w szeroki pó³ksiê¿yc i zaciskali teraz kleszcze ob³awy.
I wtedy zobaczylimy ¯ó³toskrzyd³ego w zupe³nie nowej
postaci. Nie ucieka³ ju¿, stan¹³ porodku opasaj¹cego koliska,
g³owê pochyli³ lekko do przodu niczym zapanik i czeka³ na
tamtych nieruchomo. Zatrzymali siê, niepewni, co robiæ dalej.
Niech kto leci do telefonu na plebaniê! krzykn¹³ kociel-
ny. Trzeba zadzwoniæ po milicjê albo do szpitala!
Grubas, ten sam, który zaczepi³ mnie i Weisera, gdy nieli-
my zaskroñce, od³o¿y³ motykê i ruszy³ w stronê cmentarza.
W tej samej chwili dwaj odwa¿niejsi dzia³kowcy zbli¿yli siê do
¯ó³toskrzyd³ego.
Spokojnie przemawia³ pierwszy nic ci nie bêdzie.
Tak, tak potwierdzi³ drugi nic ci nie bêdzie, jak dasz siê
zaprowadziæ!
Ale ¯ó³toskrzyd³y mia³ na ten temat odmienne zdanie. Rzu-
ci³ siê na nich b³yskawicznym skokiem, jednemu wytr¹ci³ kij,
a drugiego powali³ ciosem ³okcia w brzuch. Obaj wycofali siê
spiesznie, a ¯ó³toskrzyd³y sta³ teraz jak samuraj poród otacza-
j¹cych go wrogów i z uniesionym kijem, trzymanym obur¹cz,
wygl¹da³ wzniole i wspaniale.
238
To niebezpieczny wariat powiedzia³ który z mê¿czyzn.
Poczekajmy, a¿ przyjedzie milicja.
Ma³o nas oburzy³ siê kto inny na jednego czubka?
Wówczas ujrzelimy najpiêkniejsz¹ czêæ widowiska, bo
wszystko to by³o przecie¿ jak widowisko: ci doroli mê¿czyni
w wieku naszych ojców z motykami i grabiami, a porodku ¯ó³-
toskrzyd³y niczym bohater legendy czy opowieci. Mê¿czyni
podchodzili coraz bli¿ej, a ¯ó³toskrzyd³y stan¹³ w rozkroku.
On musia³ byæ kiedy szermierzem stwierdzi³ Szymek,
podnosz¹c g³owê. O, popatrzcie!
Tak, ¯ó³toskrzyd³y umia³ nie tylko groziæ spaleniem Ziemi
i obywateli jej; w walce na kije by³ od swych przeciwników o kil-
ka klas lepszy. Podskakiwa³, obraca³ siê we wszystkie strony, b³y-
skawicznie parowa³ ciosy i sam je zadawa³, zawsze celnie. Trzask
³amanych trzonków i okrzyki napastników miesza³y siê ze sob¹.
W pewnej chwili wygl¹da³o na to, ¿e ju¿ go maj¹, ¿e ju¿ go na-
kryli swoimi narzêdziami do uprawy roli, ale by³o to tylko z³u-
dzenie. Wycofywali siê z podbitymi oczami, pot³uczeni i obszar-
pani, ¯ó³toskrzyd³y za sta³ porodku i tryumfowa³. Dzia³kowcy
zacisnêli ko³o i naradzali siê przez chwilê. Potem ruszyli znów,
jeszcze szybciej, lecz skoñczy³o siê jak poprzednim razem: nie
dostali go i wyszli ze starcia poturbowani i obt³uczeni.
Nagle w stronê zwyciêzcy poszybowa³ kamieñ. Potem drugi.
Potem trzeci. ¯ó³toskrzyd³y uchyla³ siê zwinnie, a niektóre poci-
ski zbija³ kijem, ale by³o ich coraz wiêcej i pada³y coraz szybciej
ze wszystkich stron. Najpierw oberwa³ w szyjê. Drugie trafienie
z pewnoci¹ go zabola³o dosta³ w przegub d³oni i przez chwilê
musia³ trzymaæ kij tylko w jednej rêce. A potem r¹bnêli go
w g³owê, jeszcze raz w szyjê i jeszcze raz w g³owê. Dalej trudno
ju¿ by³o dojrzeæ, bo kamienie pada³y jak grad i tamci przybli¿ali
siê coraz bardziej, a¿ wreszcie doszli go, choæ broni³ siê jeszcze,
239
i teraz widzielimy tylko podnosz¹ce siê i opadaj¹ce kije i wy-
krzywione twarze z wyszczerzonymi zêbami.
Ile mog³o up³yn¹æ czasu, zanim od strony rêbiechowskiej szosy
zawy³a syrena? Pamiêtam tylko, ¿e przez ca³y ten d³ugi jak wiecz-
noæ czas kije, trzonki od ³opat i motyk wznosi³y siê i opada³y,
pamiêtam te¿, ¿e kiedy karetka pogotowia ze szpitalnym krzy¿em
na drzwiczkach zabuksowa³a w piasku kolejowego nasypu, po któ-
rym nie jedzi³ ¿aden poci¹g, ¿e kiedy wyskakiwali z niej sanita-
riusze w bia³ych kitlach ja bieg³em ju¿ na cmentarz cigany
okrzykami Szymka i Piotra, bieg³em do drewnianej dzwonnicy,
odwi¹zywa³em sznur zatkniêty rêk¹ kocielnego za poczernia³¹
belkê i ci¹gn¹³em go z ca³ych si³ w nogach i d³oniach, ci¹gn¹³em,
podskakuj¹c i znów staj¹c na ziemi, ci¹gn¹³em jak szalony, bo
w³anie wtedy poczu³em siê po raz pierwszy w ¿yciu szalony, ci¹-
gn¹³em go i p³aka³em, p³aka³em i ci¹gn¹³em, i znowu p³aka³em,
a¿ dopadli mnie Szymek i Piotr i si³¹ oderwali od tego sznura, bo
ju¿ prawie do niego przyros³em, oderwali mnie i powlekli do lasu
na Bukowej Górce. Pamiêtam te¿, ¿e nie odezwa³em siê do nich
ani s³owem i pojecha³em sam na pla¿ê w Jelitkowie. Siedzia³em
tam do zmroku nad brudn¹ i cuchn¹c¹ wod¹ zatoki. Po pla¿y snuli
siê pojedynczo bezrobotni rybacy i d³ugimi tykami sprawdzali
stan rybnej zupy przy brzegu. Latarnia w Brzenie obraca³a siê ju¿
dooko³a, a statki na redzie zapala³y wiat³a pozycyjne. Daleko od
strony Sopotu kto rozpali³ na piasku ognisko. Nawet gdyby pod-
szed³ do mnie Weiser, nawet gdyby on sam poprosi³ mnie o cokol-
wiek, by³bym niemow¹.
240
EMIL KRESAK Buki, Oliwa 1953
teraz nie przypomina³ ju¿ kokardy jakobiñskiej ani wy¿êtej
szmaty, ani szalika z ok³adem na gard³o, tylko zwyczajny kra-
wat, kupiony w Domu Towarowym w centrum Wrzeszcza.
No jak? zapyta³ M-ski. Przypomnielimy sobie co nieco?
Czy wolimy rozmawiaæ z panem prokuratorem w areszcie?
zakoñczy³ g³ono.
Tak, proszê pana.
No, mów mundurowy zrobi³ d³oni¹ gest rezygnacji mów,
co wiesz.
Wszystko mam od pocz¹tku opowiadaæ?
Nie wtr¹ci³ dyrektor masz powiedzieæ, jak by³o z t¹ su-
kienk¹ Winiewskiej.
Ale to nie by³a sukienka, proszê pana, to by³ tylko kawa³ek.
Dobrze, kawa³ek. No wiêc, gdziecie go znaleli po wybuchu?
Tam, proszê pana, jest taki stary d¹b, tam ¿emy go zna-
leli.
Mundurowy przysun¹³ mi mapê.
Gdzie?
O tutaj, tutaj jest ten d¹b i tutaj pokaza³em palcem le¿a³
ten kawa³ek.
Kto znalaz³? M-ski zapyta³ szybko.
Zrobi³em pauzê, jakbym musia³ sobie przypomnieæ ten
szczegó³.
Szymek, proszê pana.
No dobrze twarz M-skiego nie zdradza³a niczego, choæ
wiedzia³em, jak bardzo musi byæ zadowolony. A gdzie spali-
licie ten kawa³ek?
Na kamienio³omach, proszê pana.
Mundurowy zniecierpliwi³ siê ostatnim wyjanieniem.
Tu w okolicy nie ma ¿adnych kamienio³omów, co ty ple-
ciesz?
242
Dobrze dyrektor nie pozwoli³ mi na dalsze wyjanienie tej
kwestii. To jest polana z g³azami narzutowymi zwróci³ siê
do mundurowego. Wszyscy z okolicy tak j¹ nazywaj¹.
A kiedy to by³o? bada³ dalej M-ski.
Tego samego dnia, wieczorem, proszê pana.
To ty nios³e ten strzêp sukienki, tak?
Ja, a sk¹d pan wie?
M-ski umiechn¹³ siê tryumfuj¹co.
Widzisz, przed nami niewiele da siê ukryæ. Która to by³a
godzina?
Nie pamiêtam dok³adnie, proszê pana, gdzie po siódmej
chyba by³o, raczej przed ósm¹.
Tak. A co zrobilicie potem?
Ju¿ nic, potem poszlimy do domu.
A dlaczego nie powiedzielicie o tym rodzicom?
Bo to by³o straszne, proszê pana, ¿e oni wylecieli w powie-
trze. To by³o tak straszne, ¿e nie wiem nawet, czy na spowiedzi
móg³bym o tym opowiedzieæ wyrzuci³em jednym tchem.
M-ski umiechn¹³ siê po raz drugi.
No proszê, a jednak powiedzia³e, i to nie ksiêdzu, tylko nam!
Jestecie tutejsi? spyta³ niespodziewanie mundurowy.
Nie rozumiem odpowiedzia³em, bo rzeczywicie nie wie-
dzia³em, o co mu mog³o chodziæ w tym pytaniu?
Pytam, czy twoi rodzice s¹ st¹d.
Tak, proszê pana, st¹d. Ojciec urodzi³ siê w Gdañsku i mat-
ka te¿.
No dobrze M-ski koñczy³ przes³uchanie. A jakiej rzeczy
Weisera, czego po nim nie znalelicie?
Nie, proszê pana, zreszt¹ wybuch by³ tak silny, ¿e nawet
niczego nie szukalimy, bo ten kawa³ek sukienki, to by³ czysty
przypadek.
243
Mo¿esz ju¿ iæ i zawo³aj drugiego kolegê uci¹³ dyrektor.
No, na co czekasz?
Po raz pierwszy od rozpoczêcia ledztwa poczu³em siê pew-
niejszy.
Piotr, teraz ty zawo³a³em go z otwartych drzwi i kiedy
mija³ mnie, da³em oko, takie samo jak Szymek, ¿e wszystko na
razie idzie ustalon¹ tras¹, tak jak tamci chcieli od pocz¹tku.
Siad³em na sk³adanym krzele i pokiwa³em do Szymka g³ow¹.
Zrozumia³ natychmiast. Wony ziewa³ przeraliwie, ukazuj¹c
rz¹d czarnych, zepsutych zêbów, a ja przypomina³em sobie, co
wydarzy³o siê dalej.
244
Na dachu i nawet milicja przyjecha³a, ale wtedy im uciek³.
Przysz³a moja kolej na kupowanie i nie s³ucha³em dalej, co
mówi¹ s¹siadki, a gdy wybieg³em ze sklepu, spotka³em
Szymka.
Przesz³o ci ju¿? zapyta³ bez gniewu.
Tak.
No to przeczytaj sobie podsun¹³ mi pod nos gazetê, z któ-
r¹ wraca³ do domu. Tu pokaza³ palcem nag³ówek.
Obywatelska postawa g³osi³y czcionki.
A o co chodzi?
Nie pytaj, tylko patrz zniecierpliwi³ siê wyranie.
Notka mówi³a o schwytaniu niebezpiecznego szaleñca, które-
go ujêto dziêki pomocy szczêliwych w³acicieli Pañstwowych
Ogródków Dzia³kowych imienia Ró¿y Luksemburg. Podpisana
inicja³ami kz nie zrobi³a na mnie wiêkszego wra¿enia.
No i co? zapyta³em. Co z tego?
Nic, tylko, ¿e o nim napisali, a o nas nie.
A chcia³by, ¿eby o nas?
Przy tym to nie, lepiej, ¿eby nikt nie wiedzia³, ¿emy mu
pomagali.
Tak odpowiedzia³em lepiej, ¿eby nie wiedzieli.
Przeszlimy przez kocie ³by na drug¹ stronê ulicy. Z masarni
za sklepem Cyrsona unosi³ siê nieprzyjemny, s³odkawy zapach
flaków. Przy bramie spotkalimy Weisera i Elkê, którzy wycho-
dzili w³anie z domu.
Przyjdcie trochê wczeniej, bo robimy dzi piknik powie-
dzia³a weso³o.
Tam, gdzie zawsze?
Tam, gdzie zawsze i ju¿ goni³a za Weiserem.
Zaraz zatrzyma³ j¹ Szymek jak piknik, to trzeba mieæ
jakie jedzenie, tak?
245
Dobra zawo³a³a Elka i pokaza³a na koszyk trzymany
w prawej rêce ja wszystko mam, mo¿ecie nic nie przynosiæ.
Szli pod górê, w stronê lasu.
Wybuchowy piknik! Szymek mia³ siê z w³asnego pomy-
s³u. Niez³e, co?
Ale piknik nie by³ wcale wybuchowy. Kiedy zeszlimy w dolin-
kê, Elka i Weiser siedzieli pod dêbem nad roz³o¿onym obrusem.
Sk¹d to wykombinowa³a? spyta³ Piotr. Od proboszcza
Dudaka?
Nie poplam tylko! spojrza³a na nas. Nie widzisz, jaki bia³y?
Wszystko by³o przygotowane z du¿ym szykiem. Trzeba przy-
znaæ, ¿e Elka zna³a siê na rzeczy obok pokrojonych w plastry
pomidorów le¿a³y ogórki, pomiêdzy nimi sta³a solniczka, ma-
s³o w porcelanowym kubeczku i ¿ó³ty ser, te¿ pokrojony w pla-
sterki. Usiedlimy po turecku. Szymek wyj¹³ z siatki piêæ bute-
lek oran¿ady, któr¹ kupilimy wspólnie, ¿eby nie przychodziæ
z pustymi rêkami.
No, ca³kiem niele mówi³a, sol¹c pomidory. Te¿ co
przynielicie.
Kiedy wszystko by³o gotowe, wyci¹gnê³a z koszyka bochenek
chleba i nó¿. Podsunê³a to Weiserowi, a on kroi³ szerokie pajdy
i podawa³ ka¿demu po kolei wed³ug wskazówek zegara.
W³aciwie to niez³a rzecz, taki piknik mówi³ Piotr, prze¿u-
waj¹c chleb z pomidorem. Jedzenie w lesie, zamiast w domu.
Czemu nie wpadlimy na to wczeniej?
A ja zapyta³em Elkê, z jakiej okazji ten piknik; nie mówi³a,
¿e myli o czym takim.
Ale z was kapuciane g³¹by! mia³a siê, ukazuj¹c wiewiór-
cze zêby. Przecie¿ to po¿egnanie wakacji!
Wszystkim zrobi³o siê smutno. Rzeczywicie, pojutrze mieli-
my staæ w sali gimnastycznej w bia³ych koszulach i ciemnych
246
spodenkach i s³uchaæ przemówienia dyrektora, ¿e koñczy siê
ju¿ nied³ugo lato, ¿e wypoczêci jestemy i opaleni i ¿e wita nas
znowu z radoci¹ w tych murach, które powinnimy ceniæ i sza-
nowaæ. Tylko ¿e ka¿dego lata nadchodz¹cy kres czu³o siê we
wszystkim w k³êbiastych chmurach, które jak skrzyd³a anio-
³ów przesuwa³y siê nad zatok¹, w ostrym powietrzu koñcowych
dni sierpnia, w ch³odnych podmuchach wiatru, jeszcze nie zim-
nych, ale ju¿ s³onych jak zapowied sztormu. Czu³o siê umiera-
j¹ce lato, gdy letnicy opuszczali Jelitkowo i coraz wiêcej koszy
pla¿owych wieci³o pustk¹. A teraz, kiedy zapad³o milczenie
wokó³ bia³ego obrusa, wszystko by³o inaczej lato zdawa³o siê
pêcznieæ w rozgrzanym i drgaj¹cym powietrzu, kurz trzech mie-
siêcy pokrywa³ szar¹ warstw¹ licie drzew i paproci i ¿aden, naj-
s³abszy nawet podmuch wiatru nie m¹ci³ lepkiej ciszy pomiêdzy
ziemi¹ a bezchmurnym niebem, sk¹d cienk¹ strug¹ dobiega³o
nas buczenie niewidocznego samolotu. Jedynie wierszcze tak
samo jak zawsze wygrywa³y swoje monotonne melodie i jak co
roku o tej porze pojawi³y siê mrówki z cienkimi b³onami skrzy-
de³ek, dziwne i cudaczne, które znika³y po dwóch tygodniach,
aby pojawiæ siê dopiero za rok o tej samej porze.
Chryste, co ja bym da³, ¿eby tak jeszcze miesi¹c! przerwa³
milczenie Szymek.
Ale nikt nie kwapi³ siê do rozmowy. Weiser otworzy³ pierw-
sz¹ butelkê oran¿ady i nalewa³ musuj¹cy p³yn do szklanki, któ-
r¹ podsunê³a mu Elka. Naczynie kr¹¿y³o z r¹k do r¹k, a ja dzi-
wi³em siê po co tyle zachodu, skoro zawsze pilimy z butelki.
Czerwona powiedzia³ z uznaniem Piotr. Nie wiem dla-
czego, czerwona jest lepsza od ¿ó³tej.
Ale i tym razem nikomu nie chcia³o siê mówiæ, skoro ka¿dy,
kto kupowa³ w sklepie Cyrsona, wiedzia³, ¿e czerwona oran¿ada
ma w sobie wiêcej gazu i pachnie lepiej ni¿ ¿ó³ta.
247
Kiedy wszystko zosta³o ju¿ zjedzone i wypite, Elka pozbiera-
³a rzeczy do koszyka. Weiser w tym czasie przytarga³ z krzaków
pr¹dnicê i ³¹czy³ jak zawsze przewody. Przeszlimy spod dêbu
na drug¹ stronê dolinki.
Napisa³em ju¿, ¿e ostatnia eksplozja, choæ wtedy nie wie-
dzielimy, ¿e bêdzie ostatnia, a wiêc ostatnia eksplozja ró¿ni³a
siê od poprzednich. Napisa³em te¿, ¿e ob³ok py³u, drobin ziemi
i strzêpów trawy by³ jak olbrzymia tr¹ba powietrzna, ciemne-
go, prawie czarnego koloru, w¹ska u do³u, rozszerzaj¹ca siê ku
górze; i napisa³em te¿, z czym skojarzy³a mi siê wiele lat póniej.
I chocia¿ porównanie to jest mo¿e pretensjonalne, a nawet
niedorzeczne, to przecie¿ czego wówczas nie napisa³em tr¹-
ba porusza³a siê prawie po ca³ej dolince jak nakrêcony niewi-
dzialn¹ rêk¹ b¹k, wsysaj¹c w swój wiruj¹cy tygiel patyki, ze-
sz³oroczne i opad³e w tym roku licie, szyszki, a nawet ma³e
kamienie. Nie napisa³em te¿, ¿e tr¹ba zawinê³a swoim rêka-
wem koszyk, który zosta³ pod dêbem, unios³a go w górê i wyrzu-
ci³a kilkanacie metrów dalej, ale do góry dnem, tak ¿e wszyst-
ko, co by³o w rodku, tak¿e butelki po oran¿adzie, wypad³o
z brzêkiem i ha³asem na ziemiê. Bia³y obrus powoli opada³,
hutaj¹c siê nieznacznie w lewo i prawo.
A potem Weiser i Elka po¿egnali siê z nami, ale nie jako spe-
cjalnie, tylko jak zwykle: no to czeæ i poszli pod górê razem.
Sam ju¿ nie wiem, trzymali siê za rêce czy nie, ale wobec tego, co
wydarzy³o siê nastêpnego dnia, jest to rzecz o drugorzêdnym
znaczeniu. Szymek powiedzia³by: zabawiali siê w doktora i pa-
cjentkê. Nie jestem jednak tego taki pewien. Byæ mo¿e spêdzili
tê noc w piwnicy cegielni, gdzie ona gra³a na fletni Pana, a on
tañczy³, pada³ na ziemiê, mówi³ niezrozumia³e s³owa i lewitowa³.
Byæ mo¿e w³óczyli siê ca³¹ noc po lesie albo przesiedzieli a¿ do
witu na którym ze wzgórz, czekaj¹c na wschód s³oñca. Wszyst-
248
ko byæ mo¿e. W ka¿dym razie pierwsz¹ osob¹, któr¹ spotka³em
rano na klatce schodowej, by³ dziadek Weisera.
Gdzie jest Dawid? zapyta³ ostro, a ja by³em przestraszony,
bo pan Weiser nigdy prawie nie wychodzi³ z domu i kiedy siê
ju¿ pokaza³, wygl¹da³ zawsze gronie.
Nie wiem odpowiedzia³em, a wtedy on pochyli³ siê tak,
¿e przewieszony przez szyjê centymetr dotkn¹³ mojego nosa.
Musisz wiedzieæ mówi³ wolno i bardzo wyranie bo kto
ma wiedzieæ, jak nie ty?
Nie wiem, co by³oby dalej, gdyby nie pani Korotkowa, wraca-
j¹ca w³anie z zakupami. S³uch mia³a dobry i zaraz wtr¹ci³a siê
do rozmowy.
Jak to, pan nie wie, panie Weiser? Pojecha³ z Elk¹ do Pszczó-
³ek, na wie.
Gdzie, pani mówi, z kim? pan Weiser popatrzy³ na ni¹
znad drucianych binokli.
Pszczó³ki, proszê pana, to taka miejscowoæ w stronê Tcze-
wa, pó³ godziny poci¹giem.
Niby jak?
Mówiê, pó³ godziny poci¹giem.
Niby jak?
Mówiê, pó³ godziny poci¹giem. A Elka pojecha³a tam do
babki na jeden dzieñ i przenocowa³a.
A Dawid?
Dawid, pan pyta. Przecie¿ on za ni¹ lata dzieñ w dzieñ
Korotkowa pokaza³a w umiechu wszystkie pozosta³e przy ¿y-
ciu zêby. I wiata bo¿ego poza ni¹ nie widzi, nie wie pan?
Ale pan Weiser nie by³ zadowolony z wyjanienia. Poprawi³
binokle i zdj¹³ z szyi centymetr.
Dawid o wszystkim zawsze mówi, dlaczego nic nie powie-
dzia³?
249
Niech pan jego zapyta, jak wróci i pani Korotkowa ruszy³a
do góry, a ja w chwilê póniej s³ysza³em pana Weisera pukaj¹-
cego do drzwi Elki, s³ysza³em, jak pyta o to wszystko i jak pani
Winiewska odpowiada mu, ¿e chyba tak, bo Elka pyta³a, czy
mo¿e zaprosiæ na ten wyjazd kolegê, i ona zgodzi³a siê, czemu
nie, miejsca maj¹ na wsi wiêcej ni¿ tutaj, i nawet da³a im co
do jedzenia na drogê, bo od stacji trzeba tam iæ dobre trzy ki-
lometry z hakiem.
A kiedy by³em ju¿ na dole i szed³em przez podwórko, Szy-
mek z Piotrem wiedzieli o wszystkim, bo pods³uchiwali ca³¹
rozmowê przy tylnych drzwiach do ogrodu. Wiedzielimy, ¿e
nie pojechali do Pszczó³ek na razie tylko tyle. Ale w cegielni
ich nie by³o, a ciana, przez któr¹ wchodzi³o siê na strzelnicê,
by³a zaparta od wewn¹trz. Nie by³o ich tak¿e w dolince ani na
cmentarzu, ani w kamienio³omach. Nigdzie. W koñcu poszli-
my nasypem kolejowym a¿ do rêbiechowskiej szosy, gdzie na
zerwanym przêle mostu mo¿na by³o usi¹æ i patrzeæ, jak pod
stopami, dziesiêæ metrów ni¿ej przeje¿d¿a co jaki czas samo-
chód. Zamiast usi¹æ, stalimy jednak na betonowym progu,
jak nad przepaci¹, i strzykalimy lin¹ w dó³, gdy tylko mija³o
nas jakie auto.
Z drugiej strony szosy, za takim samym przyczó³kiem zerwa-
nego mostu, nasyp biegnie dalej i po piêciuset metrach ³agodne-
go ³uku przechodzi w przekop w miejscu, gdzie zaczyna siê
wzgórze. Tam w³anie, po jego lewej stronie dochodzi ogrodze-
nie szpitala czubków, a nieco wczeniej, jeszcze pod nasypem,
przep³ywa Strzy¿a. Aby dojæ do potoku, trzeba iæ nie ladem
kolejowych podk³adów po nasypie, lecz jego podnó¿em, w¹sk¹
cie¿k¹, t¹ sam¹, po której M-ski szed³ na spotkanie z gospody-
ni¹. cie¿ka urywa siê nad wod¹ i nie prowadzi ju¿ donik¹d. Aby
iæ w górê rzeczki, na po³udnie, nale¿y przedzieraæ siê przez za-
250
rola, jak my, gdy ledzilimy nauczyciela. Po lewej stronie nasy-
pu Strzy¿a rozlewa siê w niewielki staw i znika w ocembrowa-
nym ujêciu, sk¹d p³ynie dalej w kierunku miasta podziemnym
kana³em. Widzê to wszystko bardzo dok³adnie, jak na rysowanej
z pamiêci mapie, i wiem, ¿e za chwilê krzyknê o! i wyci¹gnê
d³oñ dok³adnie tam, gdzie potok od po³udniowej strony podp³y-
wa do nasypu, i zaraz zbiegniemy z przyczó³ka mostu na szosê
i bêdziemy biec w¹sk¹ cie¿k¹ jeden za drugim, depcz¹c sobie po
piêtach, bo w³anie tam, gdzie Strzy¿a wpada do w¹skiego tune-
lu pod kolejowym wa³em, przed chwil¹ zobaczy³em Elkê i Wei-
sera, albo raczej Weisera i Elkê, jak siedz¹ nad wod¹, siedz¹ i nic
nie robi¹, tylko mocz¹ w niej nogi; i biec bêdziemy na ich spotka-
nie tyle razy, ile o tym pomylê, zawsze tak samo g³ono i zawsze
tak weso³o, jakbymy odnaleli Bursztynow¹ Komnatê albo
skarb ostatniego króla Inków.
Wiêc jak to by³o na koniec? Nie, nie na koniec tego dnia ani
ca³ej historii, bo ta historia nie ma ¿adnego koñca pytam,
jak by³o na koniec ledztwa, za trzy dwunasta, kiedy ju¿ prze-
s³uchano Piotra i kiedy M-ski wezwa³ nas wszystkich do gabi-
netu? Stalimy przed biurkiem dyrektora, za nami wony;
w szarym od dymu powietrzu unosi³ siê zapach potu, za okna-
mi bêbni³ wrzeniowy deszcz, a my jeden po drugim ¿ó³tym
d³ugopisem mundurowego podpisywalimy zeznania i brud-
nopis protokó³u, podpisywalimy dwa razy przez kalkê, czyli
ka¿dy z nas zostawi³ tam cztery swoje autografy na potwier-
dzenie ustalonej wersji wydarzeñ.
Widzielimy ostatni wybuch w dolince za strzelnic¹. Weise-
ra i Elkê rozerwa³o na strzêpy. Niestety, oprócz skrawka jej
czerwonej sukienki, który ze strachu spalilimy tego samego
dnia wieczorem w kamienio³omach, nie pozosta³o nic inne-
251
go. Nie wiemy nic o ¿adnym sk³adzie materia³ów wybucho-
wych poza tym, który odnaleziono w piwnicach nieczynnej
cegielni. Owszem, Weiser mia³ jaki stary, zardzewia³y auto-
mat niemiecki i nawet pozwoli³ nam kiedy dotkn¹æ go na
chwilê, ale to wszystko, o czym wiemy. Tak wygl¹da sprawa.
Najpierw swój kolawy podpis po³o¿y³ Szymon; zawsze pisa³
lew¹ rêk¹ i zawsze trochê kolawo. Po nim Piotr, literami wiel-
kimi jak dwuz³otówki. Ostatni podpisa³em ja. Równo z ostatni¹
liter¹ nazwiska zegar wybi³ godzinê dwunast¹.
No rzek³ M-ski teraz mo¿ecie iæ do domu, odprowadzi
was sier¿ant.
Dyrektor wsta³ i zapi¹³ marynarkê, a wony wysypywa³ do
kosza niedopa³ki z popielniczki. Tak, w tym miejscu M-ski nie-
chybnie powiedzia³by jaki mora³, jak¹ piêkn¹ sentencjê, ni-
czym na akademii, co w rodzaju: Kto siê prawdy nie boi, ni-
czego siê nie boi, bez w¹tpienia powiedzia³by co w tym stylu,
ale rozleg³o siê ³omotanie do drzwi wejciowych szko³y i kto,
przekrzykuj¹c deszcz, dar³ siê okropnie:
Otwieraæ! Otwieraæ natychmiast! Natychmiast otwieraæ!
i znowu targa³ za klamkê, i wali³ ku³akiem w drzwi.
W wietle zapalonej przez wonego lampy ujrza³em w stru-
gach deszczu mojego ojca, za nim pana Korotka i ojca Piotra,
a jeszcze dalej matkê Szymka i moj¹.
Mój ojciec wpad³ do rodka i zanim ktokolwiek co powie-
dzia³, chwyci³ M-skiego za klapy i wrzasn¹³:
Znaleli, znaleli j¹!
A kiedy ojciec puci³ ju¿ M-skiego, wszyscy mówili naraz, jak
na przyjêciu albo na targu, wiêc w pierwszej chwili niczego
nie mo¿na by³o zrozumieæ.
Tak, znaleziono Elkê nad stawem, tam gdzie potok ju¿ za tune-
lem rozlewa siê szeroko wród gêstych szuwarów. ¯yje, ale nie
252
odzyska³a przytomnoci. Zawieli j¹ do Akademii. Nie wiadomo,
sk¹d siê tam wziê³a. Wczeniej przeczesywali ca³¹ okolicê, ale tyl-
ko do wojskowej strzelnicy. Nie wiadomo te¿, co siê sta³o z Weise-
rem. Milicja szuka teraz po tamtej stronie, gdzie j¹ znaleli.
M-ski spojrza³ na nas i w jego oczach ujrzelimy ³agodne
zdziwienie, takie samo jak gdy kto bezb³êdnie odpowiada³
przy tablicy albo na pi¹tkê napisa³ klasówkê.
W takim razie powiedzia³ ledztwo nie jest zakoñczone,
a sprawê przekazujemy prokuraturze!
Proszê bardzo! jeszcze g³oniej mówi³ mój ojciec. Ale nie
dzisiaj! i wygl¹da³ przy tym tak gronie, ¿e gdyby M-ski albo
mundurowy lub dyrektor chcieli nas jeszcze zatrzymaæ, choæ-
by przez moment, ojciec na pewno uderzy³by którego z nich
i by³aby straszna awantura, chyba jeszcze gorsza ni¿ w barze
Liliput, bo pan Korotek i ojciec Piotra stanêli zaraz przy nas
i wygl¹dali równie gronie.
ledztwo jednak nie zosta³o wznowione w poniedzia³ek ani
nigdy póniej. Bo kiedy tylko Elka odzyska³a przytomnoæ,
wypytywano j¹, lecz niczego nie pamiêta³a, ani jak siê nazywa,
ani gdzie mieszka. T³umaczono to szokiem i czekano na polep-
szenie. Po trzech tygodniach wiedzia³a ju¿, gdzie mieszka, ale
twierdzi³a, ¿e jest ch³opakiem i ¿e nazywa siê Weiser. Nie
umia³a nazwaæ niektórych przedmiotów i mówi³a do pielê-
gniarki: podaj mi zegar, a chodzi³o jej o talerz z zup¹. Wszyst-
ko siê jej pomiesza³o. Dopiero na pocz¹tku padziernika z³apa-
³a równowagê, ale o tamtym nadal ani s³owa, milcza³a jak
grób. Twierdzi³a na przyk³ad, ¿e po raz ostatni bawi³a siê
z Weiserem w po³owie sierpnia i niewiele z tego pamiêta.
W tym czasie nie ¿y³ ju¿ pan Weiser i poza prokuratorem,
który przes³ucha³ nas jeszcze raz na du¿ej przerwie, nikt nie
dopytywa³ siê o Dawida. Prokuratorowi powiedzielimy, ¿e
253
oczywicie ¿adnego pogrzebu sukienki nie by³o. W dolince po
wybuchu oni odeszli w górê i to by³ ostatni raz, jak ich widzie-
limy. I w koñcu dochodzenie umorzono.
Ostateczna wersja by³a taka: Elkê po wybuchu fala powietrza
odrzuci³a w gêste paprocie, a my, ze strachu, dalimy drapaka.
Nie moglimy widzieæ Weisera, bo go rozerwa³o, ani Elki, bo le¿a³a
bez przytomnoci w zarolach. Strach i wyobrania dopisa³y resztê.
Mog³o nam siê wydawaæ, ¿e id¹ pod górê. Ale to by³a tylko fanta-
zja, fantazja niegrzecznych ch³opców, co bawili siê niewypa³ami
i póniej ze strachu dorobili tak¹ historiê. Elka odzyska³a po ja-
kim czasie przytomnoæ, przynajmniej czêciowo, i usi³owa³a
dotrzeæ o w³asnych si³ach do domu, ale zb³¹dzi³a a¿ nad Strzy¿ê
i tam upad³a w szuwary, kr¹¿¹c wokó³ stawu, albo spad³a z nasy-
pu do stawu i pr¹d wyniós³ j¹ na brzeg, zanim zd¹¿y³a siê utopiæ.
Wszystkie k³amstwa puszczono nam w niepamiêæ, bo osta-
tecznie, jak stwierdzono, Weiser by³ prowodyrem niebezpiecz-
nych zabaw i na nim spoczywa³a g³ówna wina. Tylko M-ski na
lekcjach przyrody patrzy³ na nas podejrzliwie a¿ do samego koñ-
ca szko³y, ale to mo¿e dlatego ¿e co nieco wiedzielimy o jego
ukrytych pasjach.
Wszystko? Wszystko, gdyby nie tamten dzieñ nad Strzy¿¹,
kiedy dobiegamy w³anie do potoku, Elka odwraca g³owê
w naszym kierunku i wo³a:
Hej, czy musicie p³oszyæ nam ryby?
¯artowa³a. W Strzy¿y nie by³o ryb, a oni nie mieli wêdki ani
podbieraka.
Co tu robicie? dysza³ Szymek. Szukaj¹ was.
Szukaj¹? zdziwi³a siê. Kto nas szuka?
No... nie by³ pewien. W³aciwie to twój dziadek mówi³
teraz do Weisera. Niepokoi³ siê bardzo.
Mówi³em mu, ¿e jadê z ni¹ do Pszczó³ek.
254
Nie k³am! Szymek po raz pierwszy podniós³ na niego g³os.
Nie k³am, s³yszelimy twojego dziadka, jak wypytywa³ siê
wszystkich o ciebie i nie wiedzia³ o niczym. A w ogóle to nie
bylicie w Pszczó³kach w jego tonie da³o siê wyczuæ nutê po-
dziwu i pal¹cej ciekawoci.
Nie wasza sprawa odpowiedzia³a Elka. Przyszlicie nas
badaæ?
No dobra pojednawczo odezwa³ siê Piotr. Jak nie, to nie,
ale co tutaj robicie? Przecie¿ tu nie ma nawet uklejek!
Elka spojrza³a na Weisera, który sta³ teraz w potoku do po³o-
wy ³ydek i przypatrywa³ siê wodzie spadaj¹cej do cementowe-
go progu.
Nic nie robimy odpowiedzia³ za ni¹ i po chwili wahania
doda³ w³aciwie nic nie robimy, tylko przygotowania.
Bada³ nasz¹ ciekawoæ. Wiedzielimy, ¿e nie nale¿y w takim
momencie pytaæ, bo zaraz powie resztê.
Przygotowania do specjalnego wybuchu wyjani³. Ale
najpierw trzeba wszystko obliczyæ i porachowaæ.
Spojrza³em w górê rzeczki, sk¹d wród leszczyn i olch sp³y-
wa³a tutaj niewielkimi meandrami, i zaraz, w tej samej chwi-
li zrozumia³em, o co mu chodzi. To by³ rzeczywicie niezwyk³y
pomys³: gdyby w tunelu pod nasypem pod³o¿yæ ³adunek, eks-
plozja musia³aby zasypaæ jego w¹ski przekrój zwa³ami ziemi
z kolejowego nasypu i w miejscu przepustu zrobi³aby siê wyso-
ka na siedemosiem metrów tama, a tu gdzie teraz stalimy
w wodzie i wy¿ej w górê strumienia by³oby normalne jezioro, a¿
do pierwszych drzew.
Genialne! wyszepta³ Szymek. Cudowne! Jemu te¿
spodoba³ siê pomys³ zagrodzenia strumieniowi biegu. Tu
bêdzie mo¿na p³ywaæ pokaza³ rêk¹ na ³¹kê od strony rêbie-
chowskiej szosy wszystko zaleje woda!
255
Tak potwierdzi³ Weiser wszystko zaleje woda, ale trzeba
obliczyæ masê ziemi i si³ê eksplozji.
Tylko Piotrowi nie podoba³ siê pomys³ Weisera. Mówi³, ¿e po
tamtej stronie wa³u jest przecie¿ staw i mo¿na od biedy spróbo-
waæ k¹pieli. Ale nie dalimy mu dojæ do s³owa, a zreszt¹ staw
by³ paskudnie zaroniêty i zamulony i a¿ obrzydzenie bra³o na
sam¹ myl o zanurzeniu siê w czym takim.
Trzeba wejæ do tunelu powiedzia³ Weiser i zmierzyæ
dok³adnie jego d³ugoæ. Kto na ochotnika?
Skoczy³em pierwszy.
Dobrze mówi³ teraz do mnie tylko licz dok³adnie kroki
i uwa¿aj na dno.
Tunel nie by³ wysoki, jego betonowy wlot siêga³ mi do wyso-
koci oczu w najwy¿szym miejscu symetrycznie sklepionego
pó³kola. Przykucn¹³em, patrz¹c w ciemn¹ dziurê.
Oho! krzyk wróci³ echem. Zupe³nie jak w piwnicy icy
icy
icy
Ruszy³em przed siebie lekko przygarbiony, rêkami podpieraj¹c
siê wilgotnych i oliz³ych cian. Jedenacie, dwanacie, trzynacie.
Szed³em, ostro¿nie stawiaj¹c stopy, pod którymi wyczuwa³em
zgni³e roliny, naniesiony latami mu³ i kawa³ki cegie³. Dwadzie-
cia jeden, dwadziecia dwa, dwadziecia trzy. Czu³em, jak obej-
muje mnie wilgoæ pachn¹ca stêchlizn¹, bagnem i zbutwia³ym
drewnem, czu³em w nozdrzach jej dojmuj¹cy zapach, ch³odny
i przenikaj¹cy. Trzydzieci jeden, trzydzieci dwa, trzydzieci
trzy. Zapach trochê podobny do tego, jaki wyczuwa³o siê w kryp-
cie na brêtowskim cmentarzu i w piwnicy nieczynnej cegielni, ale
nie przera¿a³ mnie wcale, tak samo jak metry szecienne ziemi
nad moj¹ g³ow¹ nie budzi³y we mnie lêku, bo na koñcu tunelu
i obejmuj¹cej mnie ciemnoci
czterdzieci dwa, czterdzieci trzy,
czterdzieci cztery na koñcu ciemnego rêkawa widzia³em jasny,
256
coraz wiêkszy punkt wylotu i coraz wiêcej wiat³a mia³em przed
sob¹, a¿ skoñczy³ siê ch³ód... piêædziesi¹t dziewiêæ, szeædziesi¹t,
szeædziesi¹t jeden i sta³em teraz oblany gor¹cymi promieniami
olepiaj¹cej jasnoci, mru¿y³em oczy i prostowa³em kark, bo by-
³em ju¿ po drugiej stronie.
Cztery minuty us³ysza³em g³os Piotra. Okr¹g³e cztery
minuty. Nie da siê szybciej? Sta³ obok wylotu tunelu, prosto
pod s³oñce i nie mog³em od razu spojrzeæ w jego twarz.
No jasne odpowiedzia³em ¿e mo¿na szybciej, ale nie
chcia³em siê pomyliæ!
Weszlimy po stromym zboczu nasypu do góry i wtedy Piotr
pokaza³ rêk¹ na szpital czubków widoczny st¹d w oddali za
kopu³ami drzew.
Mylisz, ¿e on tam jest? zapyta³.
Tak odpowiedzia³em na pewno tam jest, bo wtedy go
nie zabili.
Pamiêtam, ¿e kiedy mielimy schodziæ w dó³, po tamtej stro-
nie nasypu, który wygl¹da³ jak opuszczona droga, zahaczy³em
nog¹ o co wystaj¹cego z ziemi. By³ to obroniêty traw¹ kolejo-
wy podk³ad. Tamci na dole moczyli nogi w wodzie i tylko Wei-
ser sta³ na brzegu. W d³oni trzyma³ patyk i zobaczy³em, jak ry-
suje na ziemi, tam gdzie trawa by³a rzadsza.
Co to jest? spyta³em, ale Elka szybko powiedzia³a, ¿eby
mu nie przeszkadzaæ.
Weiser znad kwadratu, podzielonego na równe kratki, do
których co wpisywa³, maza³ i znowu wpisywa³, zapyta³, ile
by³o kroków.
Szeædziesi¹t jeden poda³em, a wtedy on raz jeszcze co
dopisa³ i zmaza³, jakby to by³a tabliczka mno¿enia albo liczyd³o.
Chod tutaj! zawo³a³a mnie Elka. Nie widzisz, ¿e jest
zajêty?
257
Podszed³em do nich, ale zd¹¿y³em policzyæ wszystkie kratki
kwadratu by³o ich trzydzieci szeæ, po szeæ w ka¿dym boku.
Piotr mówi³ teraz, ¿e jeli wybuch siê uda, woda zaleje ³¹kê i po
jakim czasie z braku odp³ywu podejdzie do drogi.
Co wtedy? zapyta³em, ale Elka nie martwi³a siê tym wcale.
Przyjad¹ stra¿acy, wojsko i zrobi¹ odp³yw albo nowy tunel,
a my zd¹¿ymy siê wczeniej wyk¹paæ t³umaczy³a, jakby cho-
dzi³o o wycieczkê do Jelitkowa. I ju¿ tu nas nie bêdzie.
Albo przyjdziemy razem z innymi popatrzyæ wymyli³
Szymek. Nikt siê nie dowie, czyja to sprawka.
A gdyby gór¹ jecha³ poci¹g doda³ Piotr dopiero by³aby
awantura!
Weiser zmaza³ nog¹ swój kwadrat.
Ju¿ mam powiedzia³ g³ono. Wszystko jasne!
To kiedy? zapyta³em niecierpliwie.
Muszê sprawdziæ, gdzie najlepiej zak³adaæ ³adunki. Nie ma
tam szkie³? zwróci³ siê do mnie i zrozumia³em, ¿e teraz zechce
wejæ do tunelu.
Nie ma odpowiedzia³em. Czy mogê iæ z tob¹?
Zostañ.
Elka podesz³a do niego.
Ja te¿ chcê zobaczyæ i ju¿ podchodzili do sklepienia wlotu,
pochylaj¹c g³owy, i nikli w ciemnym korytarzu jak ja przed
chwil¹, podczas gdy Piotr popêdzi³ po zboczu do góry, ¿eby
czekaæ na nich po tamtej stronie.
Sta³em oparty d³oñmi o betonowe sklepienie i widzia³em
pochylon¹ sylwetkê Elki, która sz³a za Weiserem, s³ysza³em ich
coraz s³absze g³osy i oddalaj¹cy siê chlupot, zmieszany z szu-
mem p³yn¹cej wody, a¿ wreszcie ujrza³em niewyrany zarys
postaci, tam gdzie na koñcu widnia³a jasna plama wiat³a,
w której kontur rozmy³ siê zupe³nie i znikn¹³.
258
Ile to mog³o trwaæ? Nie mylê o przejciu na drug¹ stronê
pytam, ile mog³o up³yn¹æ czasu, zanim us³ysza³em nad g³ow¹
okrzyk Piotra:
Co jest, gdzie siê oni podziali?
Szymek twierdzi³, ¿e dobre osiem do dziesiêciu minut, ale
ani wtedy, ani tym bardziej dzisiaj, kiedy to piszê, nie umiem
powiedzieæ, jak d³ugo to trwa³o. Piotr czeka³ po tamtej stronie,
czeka³ i liczy³, liczy³ i czeka³, a¿ znudzi³o mu siê i zajrza³ do
wylotu tunelu. Nie zobaczy³ ich i pomyla³, ¿e pewnie zawrócili,
bo znaleli ju¿ dobre miejsce do pod³o¿enia ³adunków. Wiêc
jeszcze raz przez nasyp pobieg³ w nasz¹ stronê, ale zobaczy³
mnie stoj¹cego u wlotu, Szymka brodz¹cego w wodzie i nikogo
wiêcej. Myla³em, ¿e ¿artuje, kiedy powiedzia³:
Nie wychodzili tamtêdy. A on przypuszcza³, ¿e to ja na-
bieram go i straszê, ale w chwilê póniej wiedzielimy ju¿, ¿e to
nie by³ ¿art jego ani mój, tylko Weisera.
Niemo¿liwe! powiedzia³em. Tam nie ma ¿adnego ustê-
pu, ¿adnego zag³êbienia z boku, gdzie mogliby siê schowaæ.
Ale nie by³o ich ani z tej, ani z tamtej strony nasypu. Przez
godzinê brodzilimy z Szymkiem w tunelu, opukuj¹c ka¿dy
kamieñ, ka¿d¹ rysê, ceg³ê i kawa³ek cementu. Weiser! krzy-
cza³em. Weiser, to jest za m¹dry kawa³! Gdzie jestecie? ale
oprócz szumu wody i dudni¹cego echa nic nam nie odpowia-
da³o. Siedzielimy nad Strzy¿¹ do wieczora po obu stronach
tunelu, a Piotr czuwa³ u góry, na szczycie nasypu wszystko
bez rezultatu.
Wracalimy ze spuszczonymi g³owami, bo chocia¿ ka¿dy z nas
myla³, ¿e nie sta³o siê nic z³ego i ¿e oni najdalej jutro rano zja-
wi¹ siê w szkole na uroczystej akademii rozpoczêcia roku, cho-
cia¿ wierzylimy w to niezachwianie, to mimo to by³o w ich znik-
niêciu co nienormalnego, jakby Weiser, umówiwszy siê z nami,
259
zagra³ na nosie, czego przecie¿ od czasu pierwszego spotkania
nigdy nie robi³.
Kiedy zosta³ za nami brêtowski cmentarz bo szlimy nasy-
pem i kiedy ze szczytu Bukowej Górki widzielimy dachy
naszej dzielnicy, a dalej p³ytê lotniska i zatokê, z pó³nocy, od
strony morza powia³ wyranie pierwszy w tym roku, ch³odny
i orzewiaj¹cy podmuch wiatru. Przy domach, gdzie koñczy³
siê las, poczu³em du¿e jak winogrona, ciê¿kie krople deszczu.
Pada³y na ziemiê i natychmiast wsi¹ka³y, ale za nimi coraz
szybciej lecia³y nastêpne, po chwili za ulica, miasto i ca³y
wiat tonê³y w szarych strugach deszczu.
Tak, tu w³anie koñczy siê opowiadanie. Wszystkie myli
wokó³ Weisera bardzo mnie niepokoj¹, tak bardzo, ¿e nie bêdê
ich rozwija³ dalej, chocia¿ zachowam je w pamiêci i sercu. Ale
pozosta³ Piotr. Dla niego zawin¹³em zapisane kartki w szary
papier i wsadzi³em w szczelinê cementowej p³yty.
To ty? zapyta³.
To ja odpowiedzia³em.
Po co przyszed³e dzisiaj? Przecie¿ to nie Zaduszki.
Tak, Piotrze, lecz przynios³em co dla ciebie. Przeczytaj,
a ja przyjdê jutro albo za dwa dni i porozmawiamy.
Nie odpowiedzia³. Znaczy³o to, ¿e siê zgadza.
260
kilka metrów i ma rozmiary redniego boiska. Idê dalej. Tam
gdzie znajdowa³a siê pusta krypta, stoi czteropiêtrowy dom
z trzema klatkami schodowymi. Pierwsi lokatorzy zawieszaj¹
firanki i czyszcz¹ okna po malarzach, chocia¿ zimno. Stojê te-
raz na kolejowym nasypie. Tam gdzie za cian¹ lasu widaæ by³o
wzgórza okalaj¹ce strzelnicê, widzê teraz jeszcze nieotynkowane
wie¿owce. Jeden, drugi, trzeci i jeszcze jeden za nimi. Nawierzch-
nia nasypu jest teraz du¿o gorsza rozjedzi³y j¹ ciê¿arówki
i samochody dzia³kowców. Idê dalej nasypem, a¿ do rêbie-
chowskiej szosy, która nie wygl¹da ju¿ jak szosa. Jest zwyk³¹
ulic¹ z chodnikami, latarniami, i znów du¿o samochodów. Czu-
jê siê zmêczony, zupe³nie jak stary cz³owiek. ¯a³ujê, ¿e nie po-
jecha³em autobusem. A mo¿e mylê sobie dobrze by³o popa-
trzyæ. Bo Piotr zawsze zaczyna rozmowê od tego, co dzieje siê
w miecie. Ka¿e opowiadaæ sobie wszystkie szczegó³y bardzo
dok³adnie. Wiêc jeszcze raz rzucê okiem i pójdê na jego cmen-
tarz. Nie zastanawiam siê dalej, idê ulic¹ w dó³, a potem w pra-
wo do góry i jestem, gdzie mia³em trafiæ. W prawo od bramy
cmentarza skrêca siê do szpitala czubków. Gdybym poszed³
tamtêdy i min¹³ zakratowane pawilony, otoczone starym par-
kiem, móg³bym dojæ do miejsca, w których po raz ostatni wi-
dzia³em Weisera. Ale nie po to zrobi³em taki szmat drogi. Na
razie muszê porozmawiaæ z Piotrem. Siadam na zimnej p³ycie
i poprawiam szalik.
Przeczyta³e? zadajê pytanie, chocia¿ nie wiem, czy jest
nastrojony do rozmowy.
Tak odpowiada.
Milczymy przez chwilê. Wyci¹gam rêkopis ze szczeliny i cho-
wam go do torby. Ale Piotr nie rozpoczyna od swojego co s³y-
chaæ?. Nasza rozmowa ma dzisiaj nieco inny charakter, czujê
to, gdy pada pierwsze zdanie:
261
Nie napisa³e, w jakiej sukience by³a Elka.
Kiedy?
Nad Strzy¿¹.
Oczywicie, w czerwonej.
To trzeba zaznaczyæ.
W tej samej, któr¹ mia³a na lotnisku.
No dobrze. A co z broni¹, któr¹ przechowywa³ Weiser?
W ledztwie jest mowa o tym, ¿e znaleziono tylko materia³y
wybuchowe. A o broni ani s³owa!
Bo nie znaleli niczego oprócz trotylu i detonatorów. Wei-
ser musia³ j¹ ukryæ, zanim szukalimy go w cegielni. Pamiê-
tasz? ciana, przez któr¹ wchodzi³o siê do jego kryjówki, by³a
zaparta.
Pamiêtam.
No w³anie. On wszystko przewidzia³ i zaplanowa³ dok³ad-
nie, nie s¹dzisz?
Przejdmy do innych szczegó³ów. M-ski jest taki, jaki by³,
prawdziwy. Ale na pewno nie pope³nia³ b³êdów przyrodni-
czych. Nigdy nie pomyli³ siê w nazwie roliny, owada, motyla
ani w klasyfikacji, a ty
Wiêc to nie by³ pomornik górski?
Oczywicie, ¿e to by³ Arnica montana, kwiat pomornika
górskiego, nazywany kupalnikiem pospolitym. Ale napisa³e,
¿e M-ski zakwalifikowa³ go do podrodziny pierwszej: Liguliflo-
rae, czyli jêzyczkokwiatowych. A M-ski nie pope³nia³ b³êdów
w systematyce, nigdy. Do podrodziny pierwszej nale¿y na
przyk³ad Scorzonera hispanica albo Taraxacum officinale, lecz
Chryste! A co to takiego?
Scorzonera hispanica? Wê¿ymord hiszpañski. A Taraxacum
officinale to po prostu lekarski mniszek, czyli dmuchawiec, one
nale¿¹ do podrodziny Liguliflorae, ale nigdy Arnica montana!
262
Oszalejê! Sk¹d u ciebie znajomoæ tych nazw? M-ski tego
nie uczy³.
Tymczasem Arnica montana nale¿y do podrodziny drugiej:
rurkokwiatowych, po ³acinie Tubuliflorae, do tej samej, co po-
wiedzmy, Achillea millefolium, to znaczy krwawnik pospolity.
Czy to a¿ takie wa¿ne?
Je¿eli pisa³e o M-skim, to bardzo wa¿ne. Ale mam jeszcze
co Horst Meller... Czy dowiedzia³e siê, co to za jeden?
Zlituj siê, kogo dzi mo¿e obchodziæ, kim by³ jaki Horst
Meller?
Zgoda, tylko ¿e czasami piszesz o jakim ma³o wa¿nym szcze-
góle i g³ówna akcja jest wtedy zawieszona. Z mrówkami przesa-
dzi³e. Mrówki nikogo nie obchodz¹. Albo to, jaki zapach unosi³
siê nad masarni¹ za sklepem Cyrsona. Czy to nie przesada?
Mylê, ¿e nie. Skoro wywlekasz podrodzinê Arnica monta-
na, to mrówki i masarnia s¹ tak samo wa¿ne.
Zaraz dojdziemy do tego, ¿e wszystko jest wa¿ne.
¯eby wiedzia³. Bo albo nic, albo wszystko.
To dlaczego nie napisa³e, ¿e zawsze ba³em siê ciemnoci?
Korytarzy i nieowietlonych piwnic? Nawet nad Strzy¿¹ nie
wszed³em do tego cholernego tunelu. Czeka³em na nich i liczy-
³em, ale nie zagl¹da³em do rodka. Dlaczego tego nie opisa³e?
Przecie¿ by³em z drugiej strony, jak mia³em to zrobiæ?
Nie widzia³e mojej sylwetki?
Nie. Widzia³em plecy Elki, jak sz³a w tamtym kierunku, nic
wiêcej.
Jeszcze jedno: co ci przysz³o do g³owy z dyrektorem? W pod-
stawowej szkole byli wtedy kierownicy.
Tak, dopiero jak ciê nie by³o, przemianowali ich na dyrek-
torów.
No wiêc?
263
Je¿eli mylisz, ¿e to wa¿ne, przyjmê go z powrotem na kie-
rownika. Nie bêdzie siê chyba z³oci³, dawno jest na emeryturze.
Poza tym wszystko jest tak, jak by³o.
I nic wiêcej mi nie powiesz?
A czego oczekiwa³e? Przeczyta³em i mówiê, co zauwa¿y-
³em.
A Weiser?
Co, Weiser?
Co by powiedzia³ o nim? Przecie¿ nie chcia³ zostaæ cyrko-
wym artyst¹. Oszukiwa³ nas. Gdzie on teraz jest?
Napisa³e i nie wiesz?
Wiem wiêcej, ni¿ wiedzia³em, ale nie wszystko. Dlatego
przychodzê do ciebie. Muszê znaæ prawdê.
Dotrzyma³em obietnicy, a ty znowu swoje.
Co siê z nim sta³o?
Ju¿ i tak rozmawiamy za d³ugo.
Co siê z nim sta³o? Dlaczego nic nie mówisz? Dlaczego prze-
sta³e odpowiadaæ, Piotrze?
264
raz!. W szumie i bulgotaniu nie bêdzie odpowiedzi. Weiser,
bydlaku, wy³a!, krzyczeæ bêdziesz coraz g³oniej, s³yszysz
mnie?. G³owê wsadzisz w ciemny otwór i coraz bardziej zanu-
rzaj¹c siê w wodzie, posuwaæ siê bêdziesz na kolanach poród
szlamu, oliz³ych badyli i kamieni w kierunku janiej¹cego
punktu po drugiej stronie. Weiser!, zakrzykniesz, nie oszu-
kuj mnie, skurwysynu, wiem, ¿e tu jeste!. Dudni¹cy pog³os
przetoczy siê nad tob¹, jakby w górze nasypu bi³ werbel loko-
motywy, ale nikt nie odpowie na twoje wo³anie. Wyjdziesz
wreszcie z tunelu. Ociekaj¹cy wod¹, zab³ocony, si¹dziesz na
brzegu potoku i dygoc¹c z zimna, przypomnisz sobie s³owa
tamtej piosenki: Weiser Dawidek nie chodzi na religiê. Popa-
trzysz w niebo, gdzie zza o³owianych chmur niewidoczny sa-
molot buczeæ bêdzie silnikami. I zamiast mówiæ cokolwiek,
zamiast z³orzeczyæ i przeklinaæ, pomylisz, ¿e wszystko, co ogl¹-
da³y twoje oczy, i wszystko, czego dotyka³y twoje rêce, dawno
ju¿ rozsypa³o siê w proch. Patrzeæ bêdziesz przed siebie têpym,
nieruchomym spojrzeniem, nie s³ysz¹c ju¿ wody ani wiatru,
który targaæ bêdzie twoje zlepione w³osy.
Gdañsk 1984
Na ok³adce wykorzystano kola¿ Jana Mika
Redakcja: Stanis³aw Danecki
Korekta: Izabela Biliñska
Sk³ad: Piotr Górski
Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnictw Naukowych SA,
£ód, ul. ¯wirki 2
ISBN 83-87316-59-8