Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 267

Aby rozpocząć lekturę,

kliknij na taki przycisk ,


który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym


LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
Weiser Dawidek
PAWE£ HUELLE

Weiser Dawidek

s ³owo / obraz terytoria


Juliuszowi
W³aœciwie jak to siê sta³o, jak do tego dosz³o, ¿e staliœmy
w trójkê w gabinecie dyrektora szko³y, maj¹c uszy pe³ne z³ow-
rogich s³ów: „protokó³”, „przes³uchanie”, „przysiêga”, jak to siê
mog³o staæ, ¿e tak po prostu i zwyczajnie z normalnych uczniów
i dzieci staliœmy siê oto po raz pierwszy oskar¿onymi, jakim
cudem na³o¿ono na nas tê doros³oœæ – tego nie wiem do dzisiaj.
By³y mo¿e jakieœ wczeœniejsze przygotowania, nic jednak
o tym nie wiedzieliœmy. Jedyne, co wówczas odczuwa³em, to
ból lewej nogi, bo kazano nam staæ ca³y czas, a do tego wci¹¿
powtarzaj¹ce siê pytania, podstêpne uœmiechy, groŸby pomie-
szane ze s³odkimi proœbami „aby wszystko wyt³umaczyæ raz
jeszcze, po kolei i bez ¿adnych zmyœleñ”.
Mê¿czyzna w mundurze ociera³ pot z czo³a, patrzy³ na nas
têpym wzrokiem umêczonego zwierzêcia i grozi³ palcem, mam-
rocz¹c pod nosem niezrozumia³e zaklêcia. Dyrektor w rozluŸ-
nionym krawacie bêbni³ palcami po czarnej powierzchni biur-
ka, a nauczyciel przyrody M-ski wpada³ co chwila, dopytuj¹c siê
o przebieg œledztwa. Patrzyliœmy, jak promienie wrzeœniowego
s³oñca, przebijaj¹c siê przez zasuniête firanki, oœwietlaj¹ zaku-
rzony dywan bordowego koloru, i by³o nam ¿al minionego lata.
A oni pytali wci¹¿, niestrudzenie, sto razy od nowa, nie mog¹c
poj¹æ najprostszych w œwiecie rzeczy, zupe³nie tak, jakby to oni
byli dzieæmi.

7
– To jest wprowadzanie w b³¹d, za to s¹ okreœlone kodeksem
kary! – krzycza³ ten w mundurze, a dyrektor przytakiwa³ mu,
³api¹c siê co rusz za krawat:
– Co ja z wami mam, ch³opcy, co ja z wami mam – i poluŸnia³
jeszcze bardziej wielki trójk¹tny wêze³, który z daleka mo¿na
by³o wzi¹æ za kokardê jakobiñsk¹.
Tylko M-ski zachowywa³ umiarkowany spokój, jakby by³ pew-
ny swego, szepta³ na ucho temu w mundurze jakieœ informacje,
po czym obaj spogl¹dali na nasz¹ trójkê z jeszcze wiêkszym za-
interesowaniem, poprzedzaj¹cym zwykle now¹ seriê pytañ.
– Ka¿dy z was mówi zupe³nie co innego – krzycza³ dyrektor.
– I nigdy dwa razy to samo, wiêc jak to jest, ¿e nie mo¿ecie
ustaliæ wspólnej wersji?
A mundurowy wpada³ mu w s³owo:
– To jest za powa¿na sprawa na ¿arty, ¿arty siê skoñczy³y
wczoraj, a dzisiaj trzeba ca³¹ nag¹ prawdê na stó³!
Nie wiedzieliœmy wprawdzie, jak wygl¹da naga prawda, ale
¿aden z nas przecie¿ nie k³ama³, mówiliœmy jedynie to, co chcie-
li us³yszeæ, i jeœli M-ski pyta³ o niewypa³y, przytakiwaliœmy, ¿e
chodzi³o o niewypa³y, gdy zaœ mê¿czyzna w mundurze dodawa³
sk³ad zardzewia³ej amunicji, nikt z nas nie przeczy³, ¿e gdzieœ taki
sk³ad na pewno by³, a mo¿e i jest jeszcze teraz, tylko nie wiadomo
gdzie, od czego pytaj¹cy dostawa³ wypieków i zapala³ nowego
papierosa. By³a w tym jakaœ nieuœwiadomiona metoda obrony,
o któr¹ oni rozbijali siê niczym mydlana bañka. Gdyby na przy-
k³ad zapytali nas, czy byliœmy œwiadkami wybuchów Weisera,
ka¿dy przytakn¹³by skwapliwie, ¿e tak, nikt jednak nie potrafi³by
powiedzieæ, o jakich porach dnia, a na dodatek jeden z nas do-
da³by zaraz, ¿e w³aœciwie Weiser robi³ to wy³¹cznie sam, od czasu
do czasu zapraszaj¹c tylko Elkê. Czuliœmy doskonale, ¿e na pyta-
nia, które nam zadaj¹, nie ma prawdziwych odpowiedzi, a na-

8
wet gdyby okaza³o siê po jakimœ czasie, ¿e jednak s¹, to i tak to,
co zdarzy³o siê tamtego sierpniowego popo³udnia, pozostanie
dla nich ca³kiem niewyt³umaczalne i niezrozumia³e. Podobnie
jak dla nas równania z dwoma niewiadomymi.
Szymek i Piotr stali po bokach, a ja w samym œrodku, z moj¹
bol¹c¹ i spuchniêt¹ od d³ugiego znieruchomienia nog¹. Oni
mogli ratowaæ siê spojrzeniami w lewo lub prawo, ja zaœ pozosta-
wa³em sam ze spojrzeniem dyrektora i oprawionym w ciemne
ramki bia³ym or³em ponad jego g³ow¹. Chwilami wydawa³o mi
siê, ¿e orze³ porusza jednym ze skrzyde³, chc¹c wylecieæ na po-
dwórze, czeka³em, a¿ us³yszymy brzêk t³uczonego szk³a i ptak
pofrunie, lecz nic takiego siê nie sta³o. Zamiast oczekiwanego
lotu coraz gêœciej pada³y pytania, pogró¿ki i proœby, a my stali-
œmy dalej, ca³kiem niewinni i przera¿eni tym, jak skoñczy siê to
wszystko, bo przecie¿ wszystko musi mieæ swój koniec, tak jak
lato, którego ostatnie odg³osy dobiega³y do naszych uszu przez
uchylone okno gabinetu.
– Cz³owiek nie mo¿e zgin¹æ zupe³nie bez œladu – krzycza³ ten
w mundurze. – To jest niemo¿liwe, a ty, Korolewski – zwróci³
siê do Szymka – utrzymujesz, ¿e Weiser i wasza kole¿anka
(mundurowy nie móg³ zapamiêtaæ, jak nazywa³a siê Elka)
wyszli tego dnia razem z domu, w kierunku Bukowej Górki,
i ¿e wiêcej ich nie widzia³eœ, gdy tymczasem widziano was we
trójkê na nasypie kolejowym jeszcze po po³udniu.
– A kto widzia³? – zapyta³ nieœmia³o Szymek, przestêpuj¹c
z nogi na nogê.
– Ty mi tu pytañ nie zadawaj, masz odpowiadaæ! – Mê¿czyŸ-
nie w mundurze rozb³ys³y groŸnie oczy. – To siê jeszcze dla was
wszystkich Ÿle skoñczy!
Szymek prze³kn¹³ œlinê i jego odstaj¹ce uszy zaczerwieni³y
siê gwa³townie:

9
– Bo to by³o dwa dni wczeœniej, jak nas widzieli.
Dyrektor nerwowo przerzuci³ arkusze papieru, gdzie by³y
spisane nasze zeznania.
– Nieprawda! Znowu bezczelnie k³amiesz, przecie¿ twoi ko-
ledzy powiedzieli wyraŸnie, ¿e szliœcie we trójkê starym nasy-
pem kolejowym w kierunku Brêtowa, a mo¿e – zwróci³ siê teraz
do nas – to nie s¹ wasze s³owa, co?
Piotr pokiwa³ g³ow¹ na znak zgody.
– Tak, panie dyrektorze, ale myœmy nie powiedzieli wcale, ¿e
to by³o tego ostatniego dnia, to rzeczywiœcie by³o dwa dni
wczeœniej.
Dyrektor poluŸni³ swój krawat, który teraz nie przypomina³
ju¿ w³aœciwie normalnego krawata tylko szalik, w¹ski i koloro-
wy, owiniêty pod ko³nierzykiem. Mundurowy zerkn¹³ w zezna-
nia i jego twarz wykrzywi³ grymas, ale powstrzyma³ siê tym
razem od krzyku, by zadaæ nastêpne pytanie z ca³kiem innej
beczki, podstêpne i nag³e. Byæ mo¿e chcia³ wiedzieæ, sk¹d
Weiser bra³ materia³ wybuchowy do swoich eksplozji, a mo¿e
zapyta³ o coœ zupe³nie b³ahego, na przyk³ad jak¹ sukienkê mia³a
na sobie Elka, kiedy widzieliœmy j¹ ostatni raz, albo czy Weiser
nie odgra¿a³ siê przed znikniêciem, „¿e dokona czegoœ wielkie-
go, ¿e jeszcze coœ poka¿e”. Wszystko to kr¹¿y³o nieuchronnie
wokó³ tych dwojga, ale wiedzieliœmy dobrze, ¿e nigdy nie do-
tkn¹ prawdy, bo trop, który podejmowali, od samego pocz¹tku
by³ fa³szywy.
Nie wiem, po jakim czasie M-ski zaproponowa³ nowy sposób
prowadzenia œledztwa, zanim jednak to nast¹pi³o, pomyœla-
³em, ¿e Weiser i Elka musz¹ nas jakimœ sobie tylko znanym
sposobem s³yszeæ teraz, stoj¹cych w gabinecie dyrektora i ze-
znaj¹cych pod dyktando groŸnego cz³owieka w mundurze. I na
pewno Weiser cmoka z uznaniem, kiedy s³yszy, jak ci trzej

10
mêcz¹ siê z nami, a Elka œmieje siê g³oœno, ukazuj¹c bia³e, wie-
wiórcze zêby. Piotr i Szymek pomyœleli pewnie to samo, bo ¿a-
den nie pisn¹³, kiedy M-ski poleci³ nam wyjœæ do sekretariatu
i czekaæ tam na pojedyncze wezwania. Mieli nas teraz przes³u-
chiwaæ osobno – to by³ ten jego nowy pomys³, po którym spo-
dziewali siê wiêkszego sukcesu.
W sekretariacie pozwolono nam wreszcie usi¹œæ i to by³o naj-
wa¿niejsze, ponadto chwila wytchnienia od spojrzeñ M-skiego
i krzyków tego w mundurze by³a czymœ wspania³ym i nieoczeki-
wanym, czymœ, co przyjêliœmy za widomy znak opatrznoœci, ¿e
najgorsze jest ju¿ za nami. Trzej w gabinecie dali nam trochê
czasu, abyœmy przemyœleli beznadziejnoœæ naszej sytuacji i doszli
do odpowiednich wniosków, ale my nie musieliœmy siê nawet
naradzaæ w celu ustalenia dalszych zeznañ. Wiadomo by³o, ¿e
ka¿dy bêdzie mówi³ tak, jak czuje, i to w³aœnie dawa³o nam naj-
wiêksze szanse na przetrwanie opresji.
Na pierwszy ogieñ poszed³ Szymek, nikn¹c w czeluœci gabi-
netu pokornie i cicho, zostaliœmy wiêc z Piotrem sami, nie na
d³ugo jednak. Za chwilê przys³ano woŸnego, ¿eby nas pilnowa³.
Odt¹d siedzieliœmy w zupe³nym milczeniu, wype³nionym ty-
kaniem zegara œciennego i przerywanym gongiem wybijaj¹-
cym pe³ne godziny.

W³aœciwie jak to siê sta³o, ¿e poznaliœmy Weisera? Widzieli-


œmy go wczeœniej nieraz, chodzi³ do tej samej szko³y co my, bie-
ga³ po tym samym podwórku i kupowa³ w tym samym sklepie
Cyrsona oblepione butelki z oran¿ad¹, które doroœli nazywali
krachlami. Nigdy jednak nie uczestniczy³ w naszych zabawach,
stoj¹c z boku i najwyraŸniej nie maj¹c ochoty byæ jednym z nas.
Kiedy graliœmy w pi³kê na trawie obok pruskich koszar, zado-
wala³ siê milcz¹cym kibicowaniem, a kiedy spotykaliœmy go na

11
pla¿y w Jelitkowie, mówi³, ¿e nie umie p³ywaæ, i prêdko znika³
w t³umie pla¿owiczów, jakby siê tego wstydzi³. Spotkania te
by³y krótkie i beztreœciwe, co odpowiada³o jego fizjonomii. By³
niewielkiego wzrostu, bardzo chudy i lekko przygarbiony, mia³
przy tym chorobliwie bia³¹ cerê, dla której jedynym godnym
uwagi kontrastem by³y nienaturalnie du¿e, szeroko otwarte
i bardzo ciemne oczy. Dlatego chyba wygl¹da³ tak, jakby siê
czegoœ zawsze ba³, jakby czeka³ na kogoœ lub coœ, co przyniesie
mu z³¹ nowinê. Mieszka³ ze swoim dziadkiem pod jedenastk¹,
a na drzwiach do ich mieszkania widnia³a ¿ó³ta tablica z napi-
sem „A. Weiser. Krawiec”. I to by³o w³aœciwie wszystko, co mo-
gliœmy o nim powiedzieæ, zanim przysz³o lato ostatniego roku,
zapowiadane majowymi chrab¹szczami i ciep³ym wiatrem
z po³udnia. Wiêc jak to siê sta³o, ¿e poznaliœmy Weisera?
Je¿eli cokolwiek ma swój pocz¹tek, to w tym wypadku mu-
sia³ to byæ dzieñ Bo¿ego Cia³a, który przypada³ wyj¹tkowo póŸ-
no. W kurzu i spiekocie czerwcowego przedpo³udnia szliœmy
w procesji oddzieleni od proboszcza Dudaka grup¹ ministran-
tów i œwie¿o komunikowanych trzeciaków, œpiewaj¹c jak wszy-
scy: „Witaj Jezu, Synu Mary-i, Tyœ jest Bóg prawdziwy w Œwiêtej
Hosty-i” i patrz¹c na ruchy kadzielnicy z nieukrywanym nabo-
¿eñstwem. Bo najwa¿niejsza by³a kadzielnica, nie Hostia, nie
œwiête wizerunki Matki Boskiej i Boga, Co Zosta³ Cz³owiekiem,
nie drewniane figury niesione przez cz³onków Ko³a Ró¿añco-
wego w specjalnych lektykach, nie sztandary i wstêgi trzymane
w d³oniach obleczonych w bia³e rêkawiczki, ale w³aœnie ka-
dzielnica, poruszaj¹ca siê w lewo i w prawo, w dó³ i do góry,
dymi¹ca szarymi ob³okami, kadzielnica ze z³otej blachy na
grubym ³añcuchu tego samego koloru i woñ kadzid³a, dra¿ni¹-
ca nozdrza, ale te¿ dziwnie md³a i ³agodna. W nieruchomym
powietrzu ob³oki te utrzymywa³y siê, d³ugo nie zmieniaj¹c

12
kszta³tu, a my przyspieszaliœmy kroku, nastêpuj¹c poprzedni-
kom na piêty, by schwytaæ je, zanim rozp³yn¹ siê w nicoœæ.
I wtedy w³aœnie zobaczyliœmy Weisera po raz pierwszy w roli
dla niego charakterystycznej, roli, któr¹ sam sobie wybra³,
a nastêpnie narzuci³ nam wszystkim, o czym, rzecz jasna, nie
mogliœmy nic wiedzieæ. Tu¿ przed o³tarzem, wznoszonym rok-
rocznie obok naszego domu, proboszcz Dudak zamacha³ po-
tê¿nie kadzielnic¹, wypuszczaj¹c wspania³y ob³ok, na który
czekaliœmy z dr¿eniem i napiêciem. A kiedy szary dym opad³,
zobaczyliœmy Weisera stoj¹cego na ma³ym wzgórku po lewej
stronie o³tarza i przypatruj¹cego siê wszystkiemu z nieukrywa-
n¹ dum¹. To by³a duma genera³a, który odbiera defiladê. Tak,
Weiser sta³ na wzgórku i patrzy³, jakby wszystkie œpiewy, sztan-
dary, obrazy, bractwa i wstêgi by³y przygotowane specjalnie dla
niego, jakby nie by³o innego powodu, dla którego ludzie prze-
mierzali ulice naszej dzielnicy z zawodz¹cym œpiewem na
ustach. Dzisiaj wiem ponad wszelk¹ w¹tpliwoœæ, ¿e Weiser
musia³ byæ taki zawsze, a wtedy, gdy opad³ kadzidlany dym,
wyszed³ jedynie z ukrycia, ukazuj¹c nam po raz pierwszy swo-
je prawdziwe oblicze. Nie trwa³o to zreszt¹ d³ugo. Gdy rozwia-
³a siê ostatnia smuga kadzidlanego zapachu i umilk³y s³owa
pieœni intonowanej piskliwym g³osem proboszcza Dudaka,
a t³um ruszy³ dalej do samego koœcio³a, Weiser znikn¹³ z pagór-
ka i nie towarzyszy³ nam ju¿. Jaki bowiem genera³ pod¹¿a za
oddzia³ami po skoñczonym przegl¹dzie?
Do koñca roku szkolnego pozosta³y dni liczone na palcach,
czerwiec rozszala³ siê w upale i co dzieñ rano budzi³y nas przez
otwarte okna g³osy ptaków obwieszczaj¹ce niepodzielne pano-
wanie lata. Weiser znów sta³ siê nieœmia³ym Weiserem, który
tylko z daleka patrzy³ na nasze pe³ne wrzasków zabawy. Ale
coœ ju¿ siê zmieni³o, czuliœmy teraz w jego wzroku dystans,

13
przenikliwy i piek¹cy, niczym spojrzenie ukrytego oka, badaj¹-
ce ka¿dy postêpek. Mo¿e podœwiadomie nie mogliœmy znieœæ
tego spojrzenia, kto wie, doœæ, ¿e w dzieñ rozdania œwiadectw
z religii ujrzeliœmy go znów tak samo jak w Bo¿e Cia³o, albo
raczej w podobnej sytuacji. Plebania Ojców Zmartwychwstañ-
ców po³o¿ona by³a, jak ca³a zreszt¹ nasza dzielnica, pod lasem
i kiedy ju¿ proboszcz Dudak zakoñczy³ swoje modlitwy i ¿ycze-
nia, rozda³ najgorliwszym obrazki i kiedy otrzymaliœmy œwiadec-
twa wydrukowane piêknie na kredowym papierze, rozpocz¹³ siê
szaleñczy wyœcig do lasu po pierwsze chwile prawdziwych
wakacji, bo szko³ê porzuciliœmy ju¿ poprzedniego dnia i teraz
nie by³o przed nami nic oprócz dwóch miesiêcy cudownej swo-
body. Biegliœmy ca³¹ chmar¹, wrzeszcz¹c i poszturchuj¹c siê
³okciami. Nic, zdawa³o siê, nie mog³o powstrzymaæ tego ¿ywio-
³u, nic, oprócz zimnego spojrzenia Weisera, a w³aœnie on sta³
oparty o pieñ modrzewia, jakby tu czeka³ na nas specjalnie.
Mo¿e od kilku minut, a mo¿e zawsze. Tego nie wiedzieliœmy
ani wtedy, ani póŸniej w gabinecie dyrektora i przylegaj¹cym
doñ sekretariacie, oczekuj¹c kolejnych przes³uchañ, a tak¿e
teraz, kiedy piszê te s³owa i kiedy Szymek mieszka w zupe³nie
innym mieœcie, Piotr zgin¹³ w siedemdziesi¹tym roku na ulicy,
a Elka wyjecha³a do Niemiec i nie pisze stamt¹d ¿adnych li-
stów. Bo Weiser móg³ na nas czekaæ od samego pocz¹tku i to
chyba w³aœnie jest najistotniejsze w historii, któr¹ opowiadam
bez upiêkszeñ.
A zatem sta³ i patrzy³. Tak, tylko tyle, wydawa³oby siê – tylko
tyle. A jednak powstrzyma³ nadp³ywaj¹c¹ falê spoconych cia³
i krzycz¹cych garde³, zatrzyma³ na sobie i odepchn¹³ na mo-
ment, na krótk¹ chwilê, w której ¿ywio³ cofa siê, by uderzyæ ze
zdwojon¹ si³¹. „Weiser Dawidek nie chodzi na religiê” – za-
brzmia³o gdzieœ na ty³ach, a z przodu podchwycono to has³o

14
w nieco zmienionej formie – „Dawid, Dawidek, Weiser jest ¯y-
dek!”. I dopiero teraz, gdy zosta³o to powiedziane, poczuliœmy
do niego zwyczajn¹ niechêæ, która ros³a w nienawiœæ, za to, ¿e
nigdy nie by³ z nami, nigdy nie nale¿a³ do nas, jak te¿ za spoj-
rzenie lekko wy³upiastych oczu, które sugerowa³o w sposób
oczywisty, i¿ to my ró¿nimy siê od niego, a nie on od nas.
Szymek wysun¹³ siê na czo³o i stan¹³ naprzeciw niego twarz¹
w twarz.
– Ty, Weiser, a w³aœciwie dlaczego nie chodzisz z nami na
religiê? – i pytanie zawis³o pomiêdzy nami w powietrzu, do-
magaj¹c siê natychmiastowej odpowiedzi.
On milcza³, uœmiechaj¹c siê tylko – jak s¹dziliœmy wówczas –
g³upawo i bezczelnie, wiêc z ty³u zaczêto szemraæ, ¿eby spuœciæ
mu bu³y. Bu³y polega³y na ugniataniu pleców rozci¹gniêtego
na trawie delikwenta piêœciami i kolanami, i ju¿ widzieliœmy jego
bia³e, obna¿one plecy, ju¿ jego koszula frunê³a w powietrze po-
dawana z r¹k do r¹k, kiedy nagle w kr¹g oprawców wskoczy³a
Elka z roziskrzonymi oczami i rozdzielaj¹c na prawo i lewo kop-
niaki, krzycza³a:
– Zostawcie go w spokoju, zostawcie go w spokoju!
A gdy to nie poskutkowa³o, przywar³a do jednego z egzeku-
torów paznokciami, znacz¹c na jego twarzy d³ugie nitki czer-
wieniej¹cych gwa³townie bruzd. Odst¹piliœmy od Weisera, ktoœ
poda³ mu nawet zmiêt¹ koszulê, a on, nie odzywaj¹c siê s³o-
wem, wk³ada³ j¹, jakby siê nic nie sta³o. Dopiero po chwili zro-
zumieliœmy, ¿e to nie on, a my wyszliœmy z tego poni¿eni, on
zosta³ sob¹, niezmiennie takim samym Weiserem i móg³ na
nas patrzeæ jak w Bo¿e Cia³o, spokojnie, ch³odno, bez namiêt-
noœci i z dystansem. Trudno wytrzymaæ coœ takiego, tote¿ gdy
tylko oddali³ siê, schodz¹c wzd³u¿ zaroœniêtego p³otu koœcio³a,
Szymek rzuci³ pierwszy kamieñ, krzycz¹c g³oœno: „Dawid, Da-

15
widek, Weiser jest ¯ydek”, a inni naœladowali go, krzycz¹c to
samo i rzucaj¹c nastêpne kamienie. Ale on nie odwróci³ siê ani
nie przyspieszy³ kroku, unosz¹c w ten sposób swoj¹ dumê,
a nam pozostawiaj¹c bezsilny wstyd. Elka pobieg³a za nim,
wiêc przestaliœmy ciskaæ kamienie.
To by³a nasza pierwsza bli¿sza znajomoœæ z Weiserem, jego
œmiertelnie bia³e plecy, zmiêta kraciasta koszula i jak ju¿ wspo-
mnia³em – nieznoœne spojrzenie, któreœmy po raz pierwszy
poczuli na sobie w Bo¿e Cia³o, kiedy rozwia³ siê kadzidlany
ob³ok, wypuszczony ze z³otej puszki przez proboszcza Dudaka.
Czy by³ to zwyk³y przypadek? Czy Weiser znalaz³ siê przed
budynkiem plebanii z w³asnej woli, podobnie jak w Bo¿e Cia-
³o na wzgórku obok o³tarza? Jeœli nie, to jaka si³a kaza³a mu to
uczyniæ, dlaczego postanowi³ ukazaæ siê nam w³aœnie tak? Te
pytania d³ugo nie dawa³y mi zasn¹æ, d³ugo jeszcze po zakoñ-
czeniu œledztwa i wiele lat póŸniej, kiedy sta³em siê kimœ
zupe³nie innym. I je¿eli jest jakaœ odpowiedŸ, to tylko ta, ¿e
w³aœnie z jej braku zape³niam linijki papieru, niczego nie bê-
d¹c pewnym. Listy, które wysy³am rokrocznie do Mannheim
w nadziei rozjaœnienia kilku innych jeszcze spraw, zwi¹zanych
z tamtymi wydarzeniami i osob¹ Weisera, pozostaj¹ bez odpo-
wiedzi. Pocz¹tkowo myœla³em, ¿e Elka, odk¹d sta³a siê Niemk¹,
nie pragnie ¿adnych st¹d wiadomoœci, ¿adnych wspomnieñ,
które mog³yby j¹ wytr¹caæ z jej nowej, niemieckiej równowagi.
Ale teraz ju¿ tak nie s¹dzê, a przynajmniej nie by³bym tego
taki pewien. Pomiêdzy ni¹ a Weiserem by³o coœ, czego nigdy
nie mogliœmy poj¹æ, coœ, co ³¹czy³o ich w przedziwny sposób
i czego ¿adn¹ miar¹ nie da siê okreœliæ mianem dzieciêcej fa-
scynacji p³ci¹ czy podobnymi terminami, jakich wspó³czesny
psycholog mia³by pe³ne usta. Jej uparte milczenie to coœ wiê-
cej ni¿ niechêæ do kraju dzieciñstwa.

16
A tamtego dnia, kiedy koszula Weisera frunê³a w powietrzu
z r¹k do r¹k, pojechaliœmy rozklekotanym tramwajem linii
numer cztery na pla¿ê do Jelitkowa. Mimo wczesnego popo-
³udnia na obu platformach wozu panowa³ spory t³ok, s³oñce
operowa³o jeszcze silnie, a wewn¹trz pojazdu unosi³ siê cha-
rakterystyczny zapach znêkanego upa³em lakieru. Ani nam
w g³owie by³o pamiêtaæ o Weiserze i przedpo³udniowej scenie
pod lasem. Skoro tylko tramwaj wtoczy³ siê z potwornym
zgrzytem na pêtlê obok drewnianego krzy¿a, wybiegliœmy,
machaj¹c rêcznikami, w kierunku pla¿y, nie zwa¿aj¹c na roz-
wieszone pomiêdzy domami rybaków sieci ani na poustawia-
ne w piramidki kosze, cuchn¹ce tranem i smo³¹. Dopiero tutaj
rozpoczyna³y siê prawdziwe wakacje, a wraz z nimi nurkowa-
nie po garœæ piachu, wyœcigi do czerwonej boi i gonitwy a¿ do
sopockiego mola, sk¹d najodwa¿niejsi popisywali siê straceñ-
czymi skokami. Bo tak naprawdê Jelitkowo nie mog³o istnieæ
bez nas, tak samo jak miasto nie mog³o istnieæ bez pla¿y i zato-
ki. To by³y naczynia po³¹czone i chocia¿ dzisiaj jest zupe³nie
inaczej, pamiêæ o tym wydaje siê niezniszczalna.
Na przedzie rozhukanej czeredy bieg³ wiêc Piotr, pragn¹cy
zademonstrowaæ swój numer pla¿owy, polegaj¹cy na œci¹gniê-
ciu koszuli i spodenek jeszcze w biegu, bez zatrzymywania siê,
i wskoczeniu do wody w bryzgach bia³ej piany. Jego bose stopy
ju¿ skrzypia³y na piachu, pozostawiaj¹c w tyle piaskowe fon-
tanny, kiedy nagle zatrzyma³ siê nad wod¹ i krzykn¹³, jakby
mu wbito w nogê coœ ostrego:
– Kolki! ChodŸcie! Ile tego!
To, co zobaczyliœmy, przekracza³o zdolnoœæ rozumienia zbrod-
niczych mo¿liwoœci natury. Tysi¹ce kolek p³ywaj¹cych do góry
brzuchami porusza³o siê w leniwym rytmie fali, tworz¹c kilku-
metrowej szerokoœci pas martwych tu³owi. Wystarczy³o wsadziæ

17
rêkê do wody, by przyczepione do skóry ³uski migota³y niczym
pancerz, ale to nie by³o przyjemne uczucie. Zamiast k¹pieli mie-
liœmy rybn¹ zupê, w któr¹ mo¿na by³o napluæ z obrzydzenia. Ale
to by³ – jak siê okaza³o – dopiero pocz¹tek. Przez nastêpne dni
zupa gêstnia³a, staj¹c siê cuchn¹c¹ i lepk¹ mazi¹. W po¿arze
czerwca zew³oki gni³y, pêczniej¹c jak nadymane rybie pêche-
rze, a smród rozk³adu czuæ by³o nawet w okolicach tramwajowej
pêtli. Pla¿e pustosza³y gwa³townie, martwych kolek zdawa³o siê
przybywaæ, a nasza rozpacz nie mia³a granic. Jelitkowo nie chcia-
³o naszej obecnoœci. Nad przybrze¿n¹ zawiesin¹, która z godziny
na godzinê zmienia³a kolor od jasnej zieleni do ciemnego br¹zu,
pojawi³y siê roje much niespotykanej dot¹d wielkoœci, ¿ywi¹-
cych siê padlin¹ lub sk³adaj¹cych tam swoje jaja. Morze okaza-
³o siê nieprzystêpne mimo panuj¹cej spiekoty. Wszystko na nic
– bezwietrzna pogoda, upa³ i b³êkitne niebo, ³udz¹ce doskona³¹
czystoœci¹. Wreszcie w³adze miasta postanowi³y zamkn¹æ
wszystkie pla¿e od Stogów a¿ do Gdyni, co w³aœciwie by³o formal-
nym potwierdzeniem istniej¹cego stanu rzeczy.

Nic gorszego nie mog³o nas spotkaæ, ale kiedy myœla³em


o tym, czekaj¹c w sekretariacie naszej szko³y na swoj¹ kolejkê
przes³uchania, i kiedy zastanawia³em siê, co te¿ opowiem
M-skiemu tym razem, wtedy ju¿ przypuszcza³em, ¿e to nie by³
przypadek. A nawet jeœli by³, to nie taki znów zwyk³y. Gdyby
nie zupa rybna, nigdy nie przysz³oby nam do g³owy œledziæ
Weisera, nigdy nie ruszylibyœmy za nim w trop przez Bukow¹
Górkê i star¹ strzelnicê, a on nigdy nie dopuœci³by nas do swo-
jego ¿ycia. Ale uprzedzam fakty, tymczasem historia ta, jak
ka¿da prawdziwa opowieœæ, musi mieæ swój ustalony porz¹dek.
Drzwi gabinetu uchyli³y siê i zobaczy³em Szymka wypchniê-
tego rêk¹ M-skiego. Zanim zabrzmia³o nazwisko Piotra i zanim

18
woŸny podniós³ siê ze swojego krzes³a, ¿eby go podprowadziæ
bli¿ej, zobaczy³em wielkie, czerwone ucho Szymka, nabrzmia³e
i nienaturalnie wyci¹gniête. Poczu³em skurcz w ¿o³¹dku i oko-
licach serca, ale o nic nie mog³em pytaæ, bo w drzwiach ukaza³
siê M-ski i przepuszczaj¹c Piotra do wewn¹trz, nakaza³ woŸne-
mu, ¿ebyœmy nie zamienili ani s³owa. Szymek usiad³ na sk³ada-
nym krzeœle, spuœci³ g³owê i nie podnosi³ wzroku znad swoich
kolan. Przez chwilê zastanawia³em siê, czy mnie te¿ bêd¹ ci¹-
gn¹æ za ucho, lecz prêdko da³em temu spokój, pamiêtaj¹c, ¿e
arsena³ œrodków M-skiego by³ nieograniczony.
Tak, udzia³ M-skiego w ca³ej historii do dzisiaj nie zosta³ na-
le¿ycie przemyœlany, ale jeœli nie uczyni³em tego do tej pory,
to czy wtedy, czekaj¹c na kolejne przes³uchanie, mog³em
w pe³ni zdaæ sobie sprawê, kim M-ski by³ tak naprawdê albo
kim naprawdê nie by³? Za bardzo siê go wówczas obawia³em,
póŸniejsze wypadki natomiast odsunê³y mnie od rozmyœlañ na
jego temat. Kiedy zaœ drzwi gabinetu obite pikowan¹ derm¹
zamknê³y siê bezszelestnie za Piotrem, przypomnia³em sobie
bardzo wa¿ne zdarzenie.
Co roku nasza szko³a, jak wszystkie inne szko³y, maszerowa³a
równo, w bia³ych koszulach i ciemnych spodenkach na pierw-
szomajowej manifestacji. M-ski szed³ zawsze na czele, dŸwiga³
transparent i uœmiechaj¹c siê do panów na trybunie, zachêca³
nas do œpiewu swoim piskliwym g³osem: „Na-przód m³o-dzie-¿y
œwia-ta, nasz bra-ter-ski roz-brzmie-wa dziœ œpi-ee-e-w!”. A my
maszerowaliœmy równo, równiuteñko, uœmiechaliœmy siê tak
jak wszyscy dooko³a, i œpiewaliœmy jak wszyscy dooko³a i wie-
dzieliœmy, ¿e ci, którzy nie przyszli na œwiêto radoœci, m³odoœci
i powszechnego entuzjazmu, ci w³aœnie uczniowie nazajutrz,
albo najdalej za dwa dni, bêd¹ mieli wizytê M-skiego w domu
i M-ski bêdzie pyta³ rodziców, co to siê sta³o, czy to powa¿na

19
choroba i w czym mo¿e pomóc, ¿eby za rok o tej samej porze
uczeñ by³ zdrów jak ryba. Rok temu z naszej szko³y jeden jedy-
ny uczeñ nie poszed³ na pochód pierwszomajowy. By³ to w³a-
œnie Weiser, ale co najdziwniejsze, M-ski nigdy nie z³o¿y³ wizy-
ty w jego domu, ¿eby zapytaæ dziadka, dlaczego wnuk nie
przyszed³ maszerowaæ razem z nami. Wtedy nie przywi¹zywa-
liœmy do tego wagi, ale teraz, gdy nadchodzi³a moja kolej prze-
s³uchania, pomyœla³em, ¿e to bardzo wa¿ne.
Tylko w jaki sposób mo¿na by³o po³¹czyæ M-skiego z Weise-
rem? Do dziœ twierdzê, ¿e absolutnie w ¿aden. Co zatem spo-
wodowa³o, ¿e M-ski nie z³o¿y³ wizyty u nich w domu? Nie lubi³
krawców? A mo¿e zapomnia³? Nie, na pewno nie zapomnia³;
jako nauczyciel przyrody i systematyk, by³ przecie¿ szczególne-
go rodzaju pedantem i wszystko mia³ zapisane w ma³ym note-
sie, z którym siê nigdy nie rozstawa³. A jeœli M-ski wiedzia³
o Weiserze coœ, czego my nie wiedzieliœmy i czego ju¿ nie do-
wiem siê nigdy? Jeœli istnia³o coœ takiego, to czemu zdziwacza³y
nauczyciel przyrody nie móg³ zrozumieæ, gdzie znikn¹³ nasz
kolega?
O tak, M-ski by³ prawdziwym dziwakiem, jakich dziœ spotyka
siê tylko w ksi¹¿kach i to nie byle jakich. Latem, podobnie jak
my, nie wyje¿d¿a³ z miasta na wakacje i czêsto widywaliœmy
go na ³¹ce pod brêtowskim lasem albo nad potokiem w Dolinie
Radoœci, gdy ugania³ siê za motylami z siatk¹ i atlasem owa-
dów. A kiedy nie polowa³ na fruwaj¹ce stworzenia, szed³ zgar-
biony ze wzrokiem utkwionym w ziemiê i co chwila zatrzymy-
wa³ siê, zrywa³ jakieœ zielsko i szepta³ do siebie: „ Menyanthes
trifoliata” albo „Viola tricolor”, i wk³ada³ zielska do tekturowej
teczki, któr¹ niós³ ze sob¹ zamiast pocerowanej siatki. M-ski
przygotowywa³ dzie³o o florze i faunie lasów, które ci¹gnê³y siê
wzd³u¿ po³udniowych granic miasta a¿ do Gdyni i w których

20
polowa³ niegdyœ sam Fryderyk Wielki. Pewnie dlatego chwyta³
i kolekcjonowa³ wszystko, co ros³o i rusza³o siê w zasiêgu jego
wzroku. Na szczêœcie jednak by³ krótkowidzem i dziêki temu
sporo traw, liœci, ¿uków, much i innego drobiazgu ocali³o swo-
je istnienie.
Tak, tego gor¹cego lata, kiedy Weiser dopuœci³ nas do swoich
tajemnic albo raczej dopuœci³ nas do swojego ¿ycia, czêœciowo
zreszt¹ i na ile chcia³, tego lata M-ski spotyka³ nas wielokrotnie
w okolicach strzelnicy, Bukowej Górki, brêtowskiego cmenta-
rza i Doliny Radoœci. Jego wy³upiaste, rybie oczy, oderwane od
nieba albo od ziemi, œledzi³y nas ukradkiem i nigdy nie by³o
wiadomo, czy nie weŸmie nas za okaz fauny niezbêdny do wie-
kopomnego dzie³a. Poza szko³¹ i pierwszomajow¹ manifesta-
cj¹ musieliœmy byæ dla niego bez w¹tpienia gatunkiem szcze-
gólnie uci¹¿liwych owadów, co da³o siê wyczuæ w jego zimnym,
pustym spojrzeniu. Ba³em siê tego spojrzenia, jego w³aœnie siê
ba³em, a nie skubania gêsi, wyci¹gania s³onia, grzania ³apki lub
innych, jeszcze bardziej bolesnych i wyszukanych kar ciele-
snych, jakie stosowa³ na swoich lekcjach. W pewnym momen-
cie pomyœla³em te¿, spogl¹daj¹c na zaczerwienione ucho
Szymka, ¿e M-ski mo¿e swoim spojrzeniem zamieniæ kogo ze-
chce w owada, i ju¿ wyobrazi³em sobie, jak obrastam w stalowo-
zielony, chitynowy pancerz i jak moje kurcz¹ce siê d³onie roz-
cz³onkowuj¹ siê w ogromn¹ iloœæ kosmatych odnó¿y. To by³o
okropne, stokroæ gorsze ni¿ lêk przed bólem, zaczerwienione
ucho Szymka i niewiadoma œledztwa.

W pierwszych dniach lipca stê¿enie zupy rybnej w zatoce zda-


wa³o siê osi¹gaæ apogeum. Nad morzem nie by³o czego szukaæ
i musieliœmy nasz¹ uwagê skierowaæ gdzie indziej. I to jest
pierwszy rozdzia³ ksi¹¿ki o Weiserze, której nigdy ¿aden z nas

21
nie napisa³ i nigdy nie napisze; bo to, co robiê teraz, to w ¿adnym
wypadku nie jest pisanie ksi¹¿ki, tylko zape³nianie bia³ej pla-
my, zatykanie dziury linijkami na znak ostatecznej kapitulacji.
Tak, pierwszy rozdzia³ tej nienapisanej ksi¹¿ki rozpoczyna
siê od zupy rybnej w zatoce i od naszych zabaw na brêtowskim
cmentarzu, gdzie chodziliœmy odt¹d zamiast na pla¿ê i gdzie
w gêstwinie leszczyn i olch, w zaciszu opuszczonych nagrobków
i pêkniêtych p³yt z niemieckimi napisami rozgrywaliœmy na-
sze wojny. Szymek dowodzi³ oddzia³em SS, a jego odstaj¹ce
uszy przykrywa³ znaleziony w rowie zardzewia³y he³m wehr-
machtowski. Piotr mia³ pod sob¹ oddzia³ partyzancki, który
stale œcigany, dziesi¹tkowany, okr¹¿any i wybijany do nogi od-
radza³ siê wci¹¿ na nowo, by przygotowywaæ nastêpne zasadz-
ki. Kiedy Szymek ze swoimi bra³ nas do niewoli, tak samo jak
w filmach podnosiliœmy rêce do góry, tak samo jak w filmach
maszerowaliœmy z rêkami za³o¿onymi na karku i tak samo jak
w filmach o prawdziwej wojnie, wyœwietlanych w naszym ki-
nie „Tramwajarz”, padaliœmy, rozstrzeliwani seriami karabinów
maszynowych, do prawdziwego rowu na skraju cmentarza,
tam gdzie zaczyna³ siê las sosnowy. I jeœli przypominam sobie
z poczuciem pewnego zdumienia, z jak wielkim upodobaniem
i znawstwem padaliœmy do tamtego rowu, z jak wielkim pod-
nieceniem czekaliœmy na moment, kiedy rêka Szymka da
znak do rozpoczêcia egzekucji, to wiem, ¿e wszystko to za-
wdziêczaliœmy w³aœnie kinu „Tramwajarz”, po³o¿onemu nieda-
leko szko³y, obok zajezdni, gdzie urz¹dzano seanse m³odzie¿o-
we, maj¹ce zaznajomiæ nas z histori¹ ojczyst¹.
Nie pamiêtam ju¿ którego dnia, po której potyczce, bitwie
i wziêciu nas do niewoli, staliœmy z rêkami podniesionymi do
góry naprzeciwko luf esesmañskich karabinów, oczekuj¹c a¿
spod zardzewia³ego he³mu Szymka padnie komenda „Feuer!”,

22
kiedy ujrzeliœmy Weisera siedz¹cego na soœnie, Weisera, który
byæ mo¿e przez wszystkie te dni przygl¹da³ siê naszej zabawie.
W³aœciwie to najpierw us³yszeliœmy jego okrzyk – okrzyk, który
skierowa³ do Szymka, wstrzymuj¹c wydanie komendy, a do-
piero póŸniej zobaczyliœmy go na tej soœnie. Siedzia³, trzymaj¹c
stary, zdezelowany schmeiser, którym mierzy³ gdzieœ daleko za
wie¿ê ceglanego koœció³ka, i patrzy³ na nas zupe³nie tak samo
jak w Bo¿e Cia³o, kiedy wyp³yn¹³ nagle zza szarego ob³oku ka-
dzidlanego dymu. Pod drzewem sta³a Elka, opieraj¹c siê
o pieñ. Nie mówi³a nic, ale widaæ by³o, ¿e ona jest z nim, a nie
z nami. Wiêc nie us³yszeliœmy tym razem przeci¹g³ego „du-du-
-du-du-du”, po którym nale¿a³o paœæ najpierw na kolana, a po-
tem ju¿ jak popadnie: na wznak, bokiem albo na brzuch, twarz¹
w trawê – bo Weiser zeskoczy³ z sosny i podszed³ do os³upia³e-
go Szymka.
Dzisiaj, podobnie jak wówczas, kiedy siedzia³em na sk³ada-
nym krzeœle obok Szymka, a potem Piotra, a potem znowu
Szymka w sekretariacie szko³y, oczekuj¹c na swoj¹ kolejkê
przes³uchania, dzisiaj, tak samo jak i wtedy, da³bym du¿o, ¿eby
przypomnieæ sobie s³owa Weisera na cmentarzu, bo to by³y
w³aœciwie jego pierwsze s³owa skierowane do nas bezpoœrednio.
Szymek, zapytany o to listownie, nie da³ mi ¿adnej odpowiedzi
i zajêty swoimi sprawami w dalekim mieœcie, wyraŸnie unika
wspomnienia Weisera. Elka, która powinna pamiêtaæ to najle-
piej, sta³a siê Niemk¹ i nie odpowiada z Mannheim na ¿adne
pytania, a Piotr w siedemdziesi¹tym roku wyszed³ popatrzeæ na
ulicê, co siê dzieje, i trafi³a go ca³kiem prawdziwa kula.
Tak, jestem przekonany, ¿e od tamtych s³ów powinna siê
zaczynaæ nienapisana ksi¹¿ka o Weiserze...
A wiêc trzymaj¹c przerdzewia³y i zdezelowany schmeiser,
zeskoczy³ z sosny i podszed³ do Szymka, mówi¹c: „zostaw, ja

23
zrobiê to lepiej”, albo „zostaw to mnie”, albo jeszcze krócej: „ja
to zrobiê”. Tylko ¿e Weiser nic takiego nie powiedzia³, nie
móg³ nic takiego powiedzieæ, poniewa¿ schmeiser powêdrowa³
do r¹k Szymka, a on sam z Elk¹ odszed³ œcie¿k¹ w dó³ ku rozbi-
tej bramie cmentarza, jakby przyszed³ tu tylko po to, ¿eby zo-
stawiæ nam automat i odejœæ do powa¿niejszych spraw. Egze-
kucja nie odby³a siê. Otoczyliœmy Szymka ko³em i ka¿dy chcia³
choæ przez chwilê potrzymaæ bezu¿yteczny kawa³ ¿elastwa,
który robi³ wra¿enie.
Tak, w tym momencie Weiser nie by³ dla nas jeszcze najwa¿-
niejszy, k³óciliœmy siê o to, która strona powinna posiadaæ auto-
mat. By³em w oddziale Piotra i oczywiœcie chcia³em, ¿ebyœmy
mieli go my, skoro tamci posiadali he³m. Ostatecznie ustaliliœmy
nowy, ciekawszy styl gry wojennej. Odt¹d po ka¿dej bitwie Piotr
zamienia³ z Szymkiem automat na he³m i tak raz byliœmy Niem-
cami, gdy nasz dowódca wk³ada³ he³m, a raz przeistaczaliœmy siê
w partyzantów, goni¹c miêdzy zaroœniêtymi nagrobkami z kara-
binem w rêku.
Myœlê, ¿e Weiser mia³ od pocz¹tku jakiœ plan opl¹tania nas
swoimi pomys³ami, od samego pocz¹tku musia³ wyczekiwaæ
odpowiedniej chwili, ¿eby jak w Bo¿e Cia³o albo na brêtow-
skim cmentarzu zaskoczyæ nas zupe³nie. Bo w pierwszym okre-
sie, kiedy nie wiedzieliœmy nic o piwnicy w starej cegielni ani
o eksplozjach przygotowywanych w dolinie za strzelnic¹, ani
o jego kolekcji znaczków z Generalnej Guberni – w tym okre-
sie, kiedy nieœwiadomi niczego uganialiœmy siê miêdzy na-
grobkami brêtowskiego cmentarza, on pojawia³ siê i znika³, jak
znika ktoœ, kto przyœni siê nam przypadkiem i kogo póŸniej nie
mo¿emy zapomnieæ, choæ rysy jego twarzy, s³owa i sposób za-
chowania ulecia³y nam z pamiêci zupe³nie. On ws¹czy³ pamiêæ
o sobie ca³kiem niepostrze¿enie i któregoœ z nastêpnych dni,

24
kiedy w kurzu piaszczystej drogi wracaliœmy do domów przez
Bukow¹ Górkê, najczêœciej pod wieczór, w czerwonych promie-
niach zachodz¹cego s³oñca – wtedy w³aœnie zaczêliœmy o nim
rozmawiaæ. Z pocz¹tku w³aœciwie przypadkowo i ca³kiem bez
zwi¹zku z ob³okiem kadzidlanego dymu i zardzewia³ym auto-
matem, ot tak, zadaj¹c pytania g³oœno i ¿artobliwie: a co on
w³aœciwie robi, kiedy nie bawi siê razem z nami? albo – dlacze-
go ta g³upia Elka ³azi teraz za nim jak pies, a na nas patrzy
z góry jak na bandê szczeniaków?, i po co w³aœciwie da³ nam za-
rdzewia³y automat? – bo przecie¿ nikt z ch³opaków tak sam
z siebie nie pozby³by siê za ¿adne skarby takiego znaleziska.
Ale to jeszcze nie by³o to, co opanowa³o nas póŸniej, kiedy myœl
o nim nie dawa³a nam zasn¹æ i kiedy traciliœmy ca³e godziny
na wyœledzenie jego i Elki. Na razie zupa rybna w zatoce cuch-
nê³a coraz bardziej i co drugi dzieñ ktoœ z nas jecha³ do Jelitko-
wa, ¿eby zobaczyæ, jak sprawy siê maj¹.

Spojrza³em na Szymka. Jego odstaj¹ce ucho przesta³o byæ


okropnie czerwone i nawet jakby trochê powróci³o do swoich
pierwotnych rozmiarów. Pomiêdzy nami siedzia³ teraz woŸny,
a przez uchylone okno sekretariatu dochodzi³y leniwe dŸwiêki
wrzeœniowego popo³udnia, kroki przechodniów miesza³y siê
z okrzykami dzieciarni, a s³oñce oœwietla³o czerwon¹ dachówkê
budynku stoj¹cego po drugiej stronie ulicy. Wszystkie domy
w naszej czêœci Wrzeszcza mia³y tê czerwon¹ dachówkê, wiêc –
pomyœla³em – w takie popo³udnie jak to, u schy³ku lata, kiedy
s³oñce ma szczególne w³aœciwoœci, musi to najciekawiej wygl¹daæ
z Bukowej Górki, sk¹d oprócz czerwonych, spadzistych dachów
widaæ by³o lotnisko po³o¿one ju¿ za torami kolejowymi i zatokê
z bia³ym paskiem pla¿y. Ile razy staliœmy tam, na górze, nasze
miasto wydawa³o siê nam zupe³nie inne ni¿ to, w którym ¿yli-

25
œmy na co dzieñ. Wtedy nie wiedzia³em dlaczego, a dzisiaj, kie-
dy nie ma ju¿ Bukowej Górki, ani Weisera, ani tamtego Jelitko-
wa, dzisiaj myœlê, ¿e z góry nie by³o po prostu widaæ brudnych,
zaœmieconych podwórek, nieopró¿nionych œmietników i ca³ej
brzydoty przedmieœcia, której symbolem móg³by byæ szary i ob-
lepiony kurzem sklep Cyrsona, gdzie kupowaliœmy oran¿adê
w butelkach nazywanych przez doros³ych krachlami.
Zamiast panoramy z Bukowej Górki widzia³em wiêc dach
przeciwleg³ego budynku, promienie s³oñca œlizgaj¹ce siê po
nim coraz krótszymi zygzakami, i uchylone okno na poddaszu,
w którym wiatr wydyma³ ³agodnie firankê. Zegar w sekretaria-
cie wybi³ godzinê pi¹t¹ i w chwilê póŸniej us³ysza³em dobrze
mi znane dŸwiêki pianina, na którym nauczycielka muzyki
akompaniowa³a popo³udniowej próbie chóru. Najpierw by³a
przygrywka, a zaraz potem z piêtra zaczê³y dobiegaæ coraz g³o-
œniejsze frazy historycznej pieœni masowej lub masowej pieœni
historycznej albo ludowej pieœni historii, nie pamiêtam ju¿,
jak siê to wtedy nazywa³o: „O czeœæ wam, panowie-ee magna-
a-a-ci! Za na-sz¹ nie-wo-lê, kajda-a-ny! O cze-e-eœæ wam, ksi¹-
¿ê-ta, biskupi-i-i, pra-³a-ci-i-i, za kraj nasz krwi¹ bra-tni¹ zbryz-
ga-a-a-ny!”. To by³ refren, powtarzany wielokrotnie, podobnie
jak pocz¹tek pieœni, równie podnios³y i patetyczny – „Gdy na-a-
ród do bo-o-ju wyru-szy³ z orê-¿em pa-no-wie o czyn-szach ra-
dzi-i-li”. Nigdy nie mog³em zrozumieæ, ani w czasie szkolnych
akademii, ani w czasie lekcji œpiewu, na których pieœñ tê mu-
sieliœmy œpiewaæ dziesi¹tki razy a¿ do znudzenia, co mia³y
wspólnego kajdany i niewola z biskupami, albo o jakie czynsze
chodzi³o, gdy naród wyruszy³ do boju, to znaczy, co maj¹ wspól-
nego czynsze z bojem. I w ogóle za co tu by³o winiæ panów, sko-
ro panów ju¿ dawno nie ma, a jeœli s¹, to na pewno nie w na-
szym mieœcie i nie w naszym kraju. Tak, dzisiaj na szczêœcie nie

26
muszê o tym myœleæ, tylko melodia utkwi³a mi w pamiêci pra-
wie doskonale i jeœli powraca do mnie jakimœ dziwnym trafem,
to nigdy w zwi¹zku z pra³atami, szkoln¹ akademi¹ lub pani¹ od
œpiewu, lecz razem ze œwiat³em wrzeœniowego popo³udnia, kie-
dy siedzia³em w sekretariacie naszej szko³y, czekaj¹c na swoj¹
kolejkê przes³uchania, razem z widokiem firanki poruszanej
³agodnym podmuchem wiatru, razem z Weiserem i godzin¹
pi¹t¹, któr¹ w³aœnie œcienny zegar wybi³ ³agodnym gongiem,
przypominaj¹cym dzwonek proboszcza Dudaka u¿ywany
w czasie Podniesienia.
Kiedy ucho Szymka sta³o siê ju¿ ca³kiem normalne, drzwi ga-
binetu dyrektora otworzy³ M-ski, wypuszczaj¹c stamt¹d Piotra,
i przysz³a moja kolej. Szkolny zapach pastowanych pod³óg, któ-
ry pamiêtam do dzisiaj, ciê¿ki i oleisty jak wiecznoœæ, w dyrek-
torskim gabinecie miesza³ siê z tytoniowym dymem i woni¹
kawy, któr¹ pili wszyscy trzej przes³uchuj¹cy nas mê¿czyŸni.
Tylko M-ski nie pali³, skubi¹c za to rêkaw koszuli.
– Wiêc ty, Heller, utrzymujesz – mówi³ do mnie, bo tak siê
wtedy nazywa³em, ten w mundurze – ty utrzymujesz, ¿e Wei-
sera i Elkê widzieliœcie po raz ostatni dwudziestego ósmego
sierpnia, w dolince za star¹ strzelnic¹, tak?
– W³aœciwie to tak – odpowiedzia³em, nabieraj¹c pewnoœci.
– Co to znaczy „w³aœciwie”?!
– Bo potem ju¿ ich nie widzieliœmy z bliska.
– Czy to znaczy, ¿e widzieliœcie ich jeszcze nastêpnego dnia
w jakiœ inny sposób? Co to znaczy „nie z bliska”?!
– Nie, nastêpnego dnia nie widzieliœmy ich ju¿ wcale.
M-ski poruszy³ siê w swoim fotelu:
– No to opowiedz nam dok³adnie i po kolei, co zdarzy³o siê
tego popo³udnia, tylko niczego nie przekrêcaj, bo przed nami
i tak nic nie ukryjesz!

27
Mówi³em, staraj¹c siê nie patrzeæ w oczy M-skiemu; mówi³em
wolno i spokojnie, pewny, ¿e i tak nie wpadn¹ na w³aœciwy trop
i ¿e krêciæ siê bêd¹ w kó³ko, a¿ wreszcie dadz¹ nam spokój:
– Weiser kaza³ nam jak zawsze czekaæ obok modrzewiowego
zagajnika, a kiedy zobaczy³, ¿e jesteœmy, przeszed³ przez dolin-
kê i potem pomacha³ rêk¹ na znak, ¿e mamy siê ju¿ po³o¿yæ.
Zaraz potem ziemia zadr¿a³a od eksplozji, a na g³owy posypa³
siê nam piasek, ¿wir i kawa³ki drewna.
– A potem?
– Potem podnieœliœmy g³owy jak po ka¿dym wybuchu i cze-
kaliœmy, a¿ on da nastêpny znak, to jest sygna³, ¿e mo¿na ju¿
podejœæ do miejsca, gdzie za³o¿ony by³ ³adunek, ale takiego
sygna³u tym razem nie by³o. Nagle zobaczyliœmy, jak id¹ obo-
je, ca³kiem jak doroœli, pod rêkê, to znaczy Weiser z Elk¹. Wiêc
id¹ oboje, ale nie do nas, tylko na drug¹ stronê dolinki, tam
gdzie roœnie stary d¹b, i ani razu nie odwracaj¹ siê, tylko wspi-
naj¹ coraz wy¿ej, po stromym zboczu poroœniêtym bukami,
wdrapuj¹ siê na sam¹ górê i nikn¹. A my stoimy teraz (bo zd¹-
¿yliœmy ju¿ podejœæ do miejsca wybuchu) przy ogromnym leju
i widzimy, ¿e to nie by³o byle co, lej jest potê¿ny jak po bombie
lotniczej. Stoimy zatem i podziwiamy jego dzie³o, badamy g³ê-
bokoœæ jamy, rozpiêtoœæ promienia i jak zawsze w¹chamy w tym
miejscu œwie¿¹ ziemiê, pe³n¹ oszala³ych mrówek i rozerwa-
nych d¿d¿ownic, i nagle ktoœ krzyczy, pokazuj¹c na wzgórze:
„popatrzcie tam!” – i widzimy Weisera z Elk¹. Widzimy, jak s¹
na szczycie wzgórza i nikn¹ za drzewami, ale my nie gonimy
za nimi, i tak w³aœnie – mówi³em – widzieliœmy ich ostatni raz
z daleka, w dolince za strzelnic¹. A potem, na drugi dzieñ, za-
czê³y siê poszukiwania i znaleziono w piwnicach nieczynnej
cegielni magazyn Weisera, o którym nawet my nie wiedzieli-
œmy, ¿e jest, bo Weiser by³ zazdrosny o takie tajemnice. Nie

28
wiedzieliœmy nic o puszkach z trotylem, rozbrojonych niewy-
pa³ach, amunicji strzelniczej, bo nigdy nie pytaliœmy go, sk¹d
bierze materia³ do swoich min, a zreszt¹ nawet gdybyœmy go
zapytali, to czy ktoœ taki jak on powiedzia³by chocia¿ s³owo?
Nie, tylko Elka mog³a wiedzieæ o tym magazynie, a jeœli by³
jeszcze jakiœ inny, o czym te¿ oczywiœcie pojêcia nie mieliœmy,
jeœli by³ jeszcze drugi magazyn, to jedyn¹ osob¹, której Weiser
móg³by powierzyæ tajemnicê, by³a w³aœnie Elka i mo¿e dlate-
go zabra³ j¹ ze sob¹.
Tamci s³uchali tego, co mówi³em, z pozorn¹ obojêtnoœci¹.
Dyrektor poluŸni³ krawat, który teraz przypomina³ kompres na
gard³o, jaki zak³ada siê przy anginie. Mê¿czyzna w mundurze
siorba³ resztê kawy ze szklanki w blaszanym koszyczku, a M-ski
bêbni³ palcami w lœni¹cy blat biurka i nie patrzy³ wcale na mnie,
tylko gdzieœ wy¿ej, na œcianê.
– To wszystko ju¿ wiemy – krzykn¹³ nagle M-ski – bez waszej
pomocy. Tylko dlaczego któryœ z was k³amie albo k³amiecie
wszyscy razem i ka¿dy z osobna?
– Tak – przerwa³ mu dyrektor – jeden z twoich kolegów ze-
zna³, ¿e dzieñ póŸniej bawiliœcie siê jeszcze razem nad Strzy¿¹,
za zerwanym mostem, wiêc oni spêdzili ca³¹ noc poza domem
i wy wiedzieliœcie o tym i wiedzieliœcie te¿, gdzie ich szukaæ!
– Nie ma ¿artów, ch³opcze – w³¹czy³ siê mundurowy. – Jeœli
rozerwa³ ich niewypa³, bêdziecie odpowiadaæ za wspó³udzia³
w przestêpstwie, a w poprawczaku naucz¹ was rozumu!
– Nad Strzy¿¹ bawiliœmy siê dzieñ wczeœniej, a nie dzieñ póŸ-
niej – powiedzia³em, czuj¹c, jak pierwsze k³amstwo, które wy-
puszczam na ich u¿ytek, przychodzi mi z ³atwoœci¹. – Koledze
musia³o siê coœ pomyliæ.
I teraz oni krzyczeli jeden przez drugiego, grozili, stawiali
pytania, mówili, ¿e nie wyjdziemy st¹d, dopóki sprawa siê nie

29
wyjaœni, ¿e nasi rodzice s¹ ju¿ powiadomieni o tocz¹cym siê
œledztwie, ¿e nie dostaniemy nic do jedzenia ani do picia i bê-
dziemy tu tkwiæ, a¿ wyjawimy ca³¹ prawdê. Przekonywali
mnie, ¿e s¹ gotowi siedzieæ tu z nami do rana albo jeszcze d³u-
¿ej, a jeœli ktoœ znajdzie ten drugi magazyn (po którym zreszt¹
spodziewali siê czegoœ znacznie gorszego) i zdarzy siê jakieœ
nieszczêœcie, to my bêdziemy i za to odpowiadaæ, lepiej wiêc
przyznaæ siê od razu.
Wiedzia³em dobrze, ¿e niczego nie zrozumiej¹ i dlatego powtó-
rzy³em to samo co przed chwil¹. M-ski wsta³ z fotela, podszed³ do
mnie marszowym krokiem, jakby to by³a pierwszomajowa ma-
nifestacja, chwyci³ mój zadarty nos w dwa palce i zapyta³, czy
w dolince widzia³em Weisera rze-czy-wiœ-cie po raz ostatni. Od-
powiedzia³em twierdz¹co, czuj¹c, jak powoli mój nos sp³aszcza
siê w jego t³ustych paluchach. Ale to nie by³o zwyczajne wyci-
skanie s³onia, które M-ski stosowa³ na lekcjach przyrody. Dzisiaj,
kiedy przypominam sobie ten moment, nazwa³bym to wyciska-
niem s³onia ze specjaln¹ œrub¹, bo najpierw musia³em unieœæ siê
lekko do góry, a potem coraz wy¿ej stawa³em na palcach, na
samych czubkach palców, dziwi¹c siê, ¿e jeszcze nie wiszê
w powietrzu. Tymczasem rêka M-skiego przesuwa³a punkt ciê¿-
koœci mojego cia³a raz w lewo, raz w prawo, tak ¿e musia³em na
u³amek sekundy stawaæ ca³¹ stop¹ na pod³odze, ¿eby nad¹¿yæ
za jego d³oni¹, i wtedy nos bola³ okropnie i robi³ siê jeszcze bar-
dziej zadarty ni¿ przez wszystkie lata od urodzenia, M-ski zaœ po-
wtarza³ swoje pytanie wolno, sylabizuj¹c ka¿dy wyraz: „czy rze-
czy-wiœ-cie po raz os-tat-ni?”. Wreszcie puœci³ mnie wolno, a ja
zatoczy³em siê pod œcianê i musia³em wytrzeæ rêkawem krew,
bo nos mia³em zawsze delikatny i ma³o odporny na st³uczenia.
W gabinecie zarz¹dzono przerwê, siedzieliœmy wiêc znów ra-
zem w trójkê, na sk³adanych krzes³ach w sekretariacie, a mnie

30
wydawa³o siê, ¿e s³yszê chóralnie skandowany wierszyk pod
adresem Weisera, kiedy to w dzieñ odebrania œwiadectw z reli-
gii, zanim frunê³a jego kraciasta koszula i zanim Elka wyst¹pi³a
w jego obronie, ktoœ, niekoniecznie z przodu, krzykn¹³: „Weiser
Dawidek nie chodzi na religiê!” – a ktoœ inny przerobi³ to zaraz
na – „Dawid, Dawidek, Weiser jest ¯ydek!”. I pomyœla³em za-
raz, ¿e gdyby nie Elka, to nigdy przecie¿ nie dosz³oby do naszej
znajomoœci z Weiserem, bo tam, obok parafii Ojców Zmar-
twychwstañców, spuœcilibyœmy mu bu³y i na tym pewnie by siê
skoñczy³o, zwyczajnie i banalnie. Weiser unika³by naszego towa-
rzystwa i nigdy przez myœl by mu nie przesz³o, ¿eby podgl¹daæ
nasze zabawy na brêtowskim cmentarzu i ¿eby podarowaæ nam
stary, zardzewia³y automat, wyprodukowany przez firmê
Schmeiser w roku czterdziestym trzecim, a lato tego roku nie
ró¿ni³oby siê od innych wakacji ani wczeœniej, ani póŸniej. Tak,
gdy Elka rzuci³a siê wówczas z pazurami, ¿eby broniæ Weisera,
musia³a mieæ jakieœ przeczucie, jestem o tym przekonany do
dzisiaj, zw³aszcza ¿e nigdy nie miesza³a siê do naszych bójek
i porachunków, w których bywaliœmy okrutni, bardziej ni¿ doro-
œli. A wtedy rzuci³a siê, jakby Weiser by³ jej m³odszym bratem,
i efekt takiego posuniêcia by³ zaskakuj¹cy – puœciliœmy ich bez
sprzeciwu, wcale nie ze strachu przed jej pazurami.
Czy ona go kocha³a?! Tak w³aœnie myœla³em, siedz¹c w sekre-
tariacie ze spuchniêtym nosem, kiedy w gabinecie dyrektora
przygotowywano nastêpn¹ rundê przes³uchañ, tak przypuszcza-
³em wtedy, wyobra¿aj¹c sobie jej przedwczeœnie zaokr¹glone
piersi, d³ugie blond w³osy i czerwon¹ sukienkê, noszon¹ w upal-
ne dni. Dzisiaj wiem, ¿e nie mia³em racji, choæ jeszcze trudniej
przychodzi mi okreœliæ ich wzajemny stosunek, od momentu
kiedy odeszli wzd³u¿ koœcielnego p³otu przynaglani naszymi
kamieniami. Wczeœniej Elka odnosi³a siê z wyraŸn¹ pogard¹ do

31
tych, którzy nie umieli dop³yn¹æ do czerwonej boi, skoczyæ
z górnego pomostu mola na g³ówkê albo celnie podaæ pi³ki, gdy
graliœmy mecz na murawie obok pruskich koszar. A¿ nagle zoba-
czy³a w chudym i przygarbionym Weiserze kogoœ bardzo wa¿ne-
go i rzuci³a siê na nas z pazurami. Niemo¿liwe, aby zmieni³a siê
w ci¹gu u³amka sekundy. Musia³a poczuæ to, co my poczuliœmy
parê tygodni póŸniej, widz¹c Weisera w piwnicy starej cegielni
– coœ, od czego przechodzi³y ciarki i pr¹d elektryczny lata³ po
ca³ym ciele.
Muszê jednak uporz¹dkowaæ fakty. Tak, to nie jest pisanie
ksi¹¿ki o Weiserze ani o nas sprzed kilkudziesiêciu lat, ani o na-
szym mieœcie z tamtego czasu, ani o szkole, ani tym bardziej
o M-skim i epoce, w której by³ najwa¿niejszym po dyrektorze
cz³owiekiem – nic mnie to nie obchodzi i jeœli postanowi³em za-
pisaæ wszystko, przypomnieæ sobie zapach tamtego lata, kiedy
zupa rybna wype³ni³a pla¿e zatoki, to tylko ze wzglêdu na Wei-
sera. To w³aœnie zmusi³o mnie do podró¿y do Niemiec i to w³a-
œnie ka¿e mi teraz spisaæ wszystko od pocz¹tku, bez pominiêcia
¿adnego, najdrobniejszego nawet szczegó³u. Bo w takich wypad-
kach drobiazg okazuje siê czasem kluczem otwieraj¹cym wrota
i ka¿dy, kto choæ raz zetkn¹³ siê z czymœ niewyt³umaczalnym,
wie o tym dobrze. A zatem:
Mija³y pierwsze dni lipca. W upale i duchocie miasto pozba-
wione zatoki zdawa³o siê ledwie dychaæ, a zupa rybna gêstnia-
³a i gêstnia³a, przysparzaj¹c w³adzom miejskim coraz to no-
wych k³opotów. Pocz¹tkowo ufano, ¿e ta dziwna epidemia
przeminie sama, i nie robiono nic, nastêpnie poczyniono jakieœ
kroki, bo na pla¿y uwijali siê od rana mê¿czyŸni z drewniany-
mi grabiami, takimi jak do zbierania siana, i zgarniali nimi
zwa³y rybich zew³oków, które nastêpnie wywo¿ono ciê¿arów-
kami na œmietnisko miejskie, polewano benzyn¹ i palono.

32
STANIS£AW HUECKEL W „nowym domu”, Wrzeszcz 1946
Dzia³ania te mia³y jednak efekt odwrotny od zamierzonego –
zdech³ych kolek, pêczniej¹cych w s³onecznym upale, przyby-
wa³o, a gazety donosi³y o masowym umieraniu kotów i psów
w dzielnicach przylegaj¹cych do zatoki. Przypominano rów-
nie¿, ¿e od dwóch miesiêcy, to jest od pocz¹tku maja, nie spa-
d³a ani jedna kropla deszczu, co starzy ludzie z upodobaniem
t³umaczyli jako karê bosk¹.
A my w tym czasie buszowaliœmy po brêtowskim cmentarzu,
maj¹c he³m i automat podarowany nam przez Weisera, i na
przemian, raz jako Niemcy, raz jako partyzanci padaliœmy od
kul, ca³kiem jak w filmach o wojnie wyœwietlanych w kinie
„Tramwajarz”. Tylko czasami przysz³o nam do g³owy, ¿eby za-
pytaæ samych siebie, dlaczego Elka nie bawi siê z nami, a tak-
¿e, co widzi w chudym i s³abowitym Weiserze, skoro w³óczy siê
z nim po ca³ych dniach w ró¿nych czêœciach miasta. Ktoœ wi-
dzia³ ich na Starówce obok studni Neptuna, ktoœ inny da³by
sobie rêkê uci¹æ, ¿e Weiser z Elk¹ przesiadywali najczêœciej na
³¹ce obok lotniska, innym znów razem Piotr przyuwa¿y³ ich, jak
szli a¿ za Brêtowo, do zerwanego mostu gdzie Strzy¿a przep³y-
wa pod kolejowym nasypem, po którym od czasu wojny nie
jeŸdzi³ ¿aden poci¹g. Ale na wiadomoœci te nie zwracaliœmy
szczególnej uwagi, co drugi dzieñ rano któryœ z nas wsiada³
w tramwaj i jecha³ do Jelitkowa zobaczyæ, jak wygl¹da rybna
zupa i czy aby nie ustêpuje, a nastêpnie szuka³ nas na cmenta-
rzu za Bukow¹ Górk¹, ¿eby donieœæ, i¿ smród na pla¿y jest jesz-
cze wiêkszy, a roje wielkich much unosz¹ siê nad zawiesin¹ jak
szarañcza. W cieniu cmentarnych drzew by³o przyjemniej ni¿
na podwórku i ulicy.
Któregoœ dnia obok krypty z gotyckim napisem zobaczyliœmy
mê¿czyznê w pi¿amie i szpitalnym szlafroku, który siedzia³ na
p³ycie i mamrota³ coœ pod nosem, zupe³nie jakby odmawia³

34
godzinki. Otoczony przez nas ko³em, nie zdradza³ zaniepokoje-
nia i gestem r¹k pokaza³, sk¹d wzi¹³ siê tutaj – by³ uciekinie-
rem ze szpitala dla czubków, który po drugiej stronie szosy
wychodz¹cej z miasta piêtrzy³ siê na wzgórzu czerwono-szar¹
bry³¹. Piotr radzi³ iœæ do szpitala i powiedzieæ, gdzie przebywa
poszukiwany zapewne uciekinier, ale nikt z nas nie widzia³
prawdziwego wariata i chcieliœmy przekonaæ siê, czy to, co pro-
boszcz Dudak mówi³ w swoich p³omiennych kazaniach o sza-
leñcach wyrzekaj¹cych siê Boga, jest prawdziwe. Bo proboszcz
Dudak w naszym parafialnym koœciele Zmartwychwstañców,
po³o¿onym podobnie jak ten brêtowski z cmentarzem nieopo-
dal lasu – proboszcz Dudak tak samo jak starzy ludzie mówi³, ¿e
zupa w zatoce i susza to s¹ znaki dawane od Boga.
– Poprawcie siê, póki jeszcze czas – krzycza³ z ambony w ostat-
ni¹ niedzielê. – Nie wyrzekajcie siê Boga, ludzie ma³ej wiary, nie
czcijcie fa³szywych proroków i ba³wanów, bo On odwróci siê od
was. Nie b¹dŸcie jak ci szaleñcy, którzy ufaj¹c tylko we w³asne
si³y, œwiat chc¹ budowaæ od nowa. A ja pytam was, có¿ to za
œwiat, w którym zniknie wiara, có¿ to za œwiat, w którym nie od-
daje siê Jemu, Stworzycielowi i Odkupicielowi czci najwy¿szej,
pytam siê was i ostrzegam, nie dawajcie wiary szaleñcom, opa-
miêtajcie siê, póki jeszcze pora. Sami widzicie, ¿e Bóg daje wam
znaki swojego gniewu... – w tak p³omiennym stylu proboszcz
Dudak na przemian straszy³ i prosi³ swoich parafian, a my rozu-
mieliœmy wtedy, ¿e s¹ szaleñcy, przez których nie mo¿emy k¹-
paæ siê tego lata w Jelitkowie i, chcieliœmy sprawdziæ, jak wygl¹-
da taki szaleniec.
Skoro wiêc trafi³a siê okazja, skoro traf przys³a³ na cmentarz
mê¿czyznê w szpitalnym szlafroku, zakrzyczeliœmy Piotra i nie
pobiegliœmy na Srebrzysko, ¿eby zadenuncjowaæ uciekiniera,
tylko staliœmy wokó³ niego, przygl¹daj¹c siê ciekawie jego po-

35
marszczonej twarzy i przydeptanym kapciom. Ale jeœli by³ to
szaleniec, to na pewno nie z gatunku tych, o których grzmia³
z ambony proboszcz Dudak. Nie mówi³ do nas nic i Szymek jako
najodwa¿niejszy na³o¿y³ mu na g³owê zardzewia³y he³m. Wte-
dy mê¿czyzna ruchem rêki pokaza³, ¿e chce obejrzeæ nasz zde-
zelowany automat, a kiedy ju¿ trzyma³ w rêkach schmeiser,
stan¹³ na krypcie i wznosz¹c do góry lufê, zacz¹³ do nas prze-
mawiaæ piêknym, donoœnym g³osem:
– Bracia! S³owo Pañskie zamieszka³o w uchu moim, s³uchajcie
przeto s³ów, jakie wam dajê na œwiadectwo! Oto Pan obna¿y
ziemiê i przemieni oblicze jej, a rozproszy obywateli jej. Wielce
obna¿ona bêdzie ziemia i bardzo z³upiona, albowiem Pan mówi³
to s³owo. P³akaæ bêdzie i upadnie ziemia, zw¹tleje i obali siê
okr¹g ziemski, zemdlej¹ wszystkie narody ziemskie. Przeto, ¿e ta
ziemia splugawiona jest przez obywateli, albowiem przest¹pili
prawa, odmienili ustawy, naruszyli przymierze wieczne!
Nie bardzo rozumieliœmy, o co chodzi w tych s³owach, by³y jed-
nak tak porywaj¹ce i wznios³e, ¿e s³uchaliœmy mê¿czyzny w pi¿a-
mie z zapartym tchem, zapominaj¹c zupe³nie, ¿e to wariat, który
uciek³ od czubków ze Srebrzyska. A on podnosi³ rêce do góry, po-
trz¹saj¹c przy tym naszym automatem, unosi³ siê na palcach,
jakby chcia³ stan¹æ jeszcze wy¿ej, i po³y jego brudnego szlafroka
przypomina³y wielkie ¿ó³te skrzyd³a, na których móg³by ulecieæ
ponad Bukow¹ Górkê albo jeszcze dalej, gdyby tylko zechcia³.
– A tak bêdzie nachylony cz³owiek – mówi³y dalej ¿ó³te skrzy-
d³a – a zacny m¹¿ poni¿ony bêdzie i oczy wynios³ych zni¿one
bêd¹. Dlatego przekleñstwo po¿re ziemiê, a zniszczej¹ obywa-
tele jej, dlatego popaleni bêd¹ obywatele ziemi, a ma³o ludzi
zostanie. Póki nie bêdzie wylany na nas duch z wysokoœci, a nie
obróci siê pustynia w pole urodzajne, a pole urodzajne za las
poczytane nie bêdzie!

36
Kiedy przypominam sobie dzisiaj ten czysty, nisko brzmi¹cy
g³os, nie mam ¿adnych w¹tpliwoœci, ¿e jedyn¹ osob¹, która zro-
zumia³aby wówczas s³owa ¿ó³toskrzyd³ego mê¿czyzny, by³
Weiser. Tylko ¿e nie by³o go wtedy z nami, siedzia³ pewnie
w tym czasie z Elk¹ w piwnicy nieczynnej cegielni albo w³óczy-
li siê gdzieœ po suchych ³¹kach, okalaj¹cych lotnisko.
Tymczasem skrzyd³a zwinê³y siê, mê¿czyzna zeskoczy³ z gro-
bowca i przemawiaj¹c dalej, prowadzi³ nas zaroœniêt¹ mchem
œcie¿k¹ w stronê spróchnia³ej dzwonnicy, która, choæ po³o¿ona
na nieczynnym cmentarzu, s³u¿y³a proboszczowi brêtowskiego
koœció³ka w niedzielê i œwiêta.
– Kwilcie – g³os mê¿czyzny nabra³ teraz zdwojonej mocy –
albowiem blisko jest dzieñ Pañski, który przyjdzie jako spusto-
szenie od Wszechmocnego. Wytracenie, mówiê, naznaczone
uczyni Pan, Pan Zastêpów, w poœrodku tej wszystkiej ziemi.
Có¿ uczynicie w dzieñ nawiedzenia i spustoszenia, które z da-
leka przyjdzie? Tedy spojrzymy na ziemiê, a oto ciemnoœci
i ucisk, bo i œwiat³o zaæmi siê przy wytraceniu!
Staliœmy ju¿ przy dzwonnicy, a on od³o¿y³ automat na po-
przeczn¹ belkê i odwi¹zawszy sznur, zacz¹³ go ci¹gn¹æ. Razem
z pierwszymi dŸwiêkami spi¿u us³yszeliœmy jeszcze s³owa du¿o
piêkniejsze od tych, jakie mo¿na by³o us³yszeæ na kazaniach
proboszcza Dudaka:
– Dlatego rozszerzy³o piek³o gard³o swoje a rozdar³o nad
miarê paszczêkê swojê. – I teraz przy olœniewaj¹cych dŸwiê-
kach brêtowskich dzwonów, bo w przeciwieñstwie do naszej
parafii by³y tu trzy dzwony, a nie jeden – przy wspania³ym
dŸwiêku tych dzwonów mê¿czyzna w szlafroku powtarza³ ni-
czym refren pieœni: – Biada tym, którzy stanowi¹ prawa nie-
sprawiedliwe, biada tym, którzy stanowi¹ prawa niesprawie-
dliwe.

37
Staliœmy wokó³ i nawet niektórzy z nas ko³ysali siê do rytmu
tej pieœni, bo to by³a na pewno pieœñ, tyle ¿e nie koœcielna, bo
nigdy nie s³yszeliœmy jej w koœciele, ani te¿ masowa, bo na lek-
cjach muzyki œpiewaliœmy tylko masowe pieœni, a tej tam nie
by³o. Mo¿e za chwilê wszyscy podchwycilibyœmy jej s³owa i przej-
muj¹c¹ melodiê i w ten sposób sta³aby siê przynajmniej w ogra-
niczonym sensie masow¹, ale przeszkodzi³ temu kulawy koœciel-
ny, kuœtykaj¹cy w nasz¹ stronê. Zbli¿a³ siê niebezpiecznie szybko
i wygra¿a³ w naszym kierunku zaciœniêt¹ piêœci¹.
– Bezbo¿nicy! – krzycza³. – To ju¿ nie potraficie œwiêtego miejsca
uszanowaæ? Precz mi st¹d, bo jak zaraz... – i przyspiesza³ kroku,
a jego kom¿a coraz wyraŸniej biela³a na tle leszczynowych zaroœli.
Razem z ¯ó³toskrzyd³ym rzuciliœmy siê do ucieczki w stronê
Bukowej Górki, lecz koœcielny postanowi³ goniæ nas dalej, a¿
do granicy cmentarza, któr¹ wyznacza³y betonowe podmurów-
ki nieistniej¹cych od dawna s³upków.
– Chuligani! – krzycza³ jeszcze g³oœniej. – Wandale! – wygra-
¿a³ ku³akiem. – Nie macie czego tu szukaæ – kuœtyka³ coraz szyb-
ciej. – Nieboszczykom spokój zak³ócaæ!
I gdyœmy ju¿ byli poza granic¹ cmentarza, nagle, jak spod zie-
mi wyrós³ miêdzy sosnami M-ski z teczk¹ w jednej rêce, a jak¹œ
roœlin¹ w drugiej. Oderwany od swojego zajêcia patrzy³ na nas
rybim wzrokiem.
– O co chodzi, ch³opcy? Widzicie tê roœlinkê? Jest piêkna,
nieprawda¿? Powiedz mi – zwróci³ siê do mnie – jaka to bêdzie
rodzina? Nie wiesz, co? – ucieszy³ siê jak na lekcji. – To jest rz¹d
Aggregatae, po polsku: skupieñce, podrodzina pierwsza – Ligu-
liflorae, po polsku: jêzyczkokwiatowe, tak, to jest prawdziwy
pomornik górski, Arnica montana, roœnie na ³¹kach górskich,
a znalaz³em go tutaj, niebywa³e, na pó³nocy, w morenowym
otoczeniu! Kwitnie w czerwcu b¹dŸ w lipcu i to siê zgadza.

38
Dalsze rozwa¿ania M-skiego o niezwyk³ym odkryciu przerwa³
koœcielny, który znaj¹c nauczyciela przyrody, nie zawaha³ siê
uczyniæ ostrych wymówek:
– Pan darwinista nie musi z m³odzie¿¹ zak³ócaæ spokoju
œwiêtych miejsc – mówi³, sapi¹c – bo to siê nie godzi. Ja do dy-
rekcji szko³y list poœlê z zapytaniem, czy dla nauki trzeba po
cmentarzach ha³as robiæ.
– Ja tu... ten... panie... – pl¹ta³ siê M-ski – ja tu jestem prywat-
nie, a ci ch³opcy to nie ze mn¹.
– Nie z panem?! – zez³oœci³ siê koœcielny. – Jak to nie z panem?!
Sam widzia³em, jak ci¹gnêliœcie razem dzwony, i po co to takie
psie figle? Czy proboszcz przychodzi do szko³y dzwoniæ w czasie
lekcji? Nie! Wiêc od koœcio³a proszê trzymaæ siê z daleka!
Tego ju¿ by³o za wiele. M-ski spurpurowia³ i wyrzuci³ z siebie
jednym tchem potok pe³en gróŸb i ostrze¿eñ, w którym s³owa
„prowokacja”, „kler”, „jezuityzm”, „obskurantyzm” i „zacofanie”
powtarza³y siê bardzo gêsto. Nastêpnie wrzuci³ Arnica montana
do swojej teczki i odszed³, pogroziwszy, ¿e jeœli zobaczy nas choæ-
by w okolicy cmentarza, nie pozbieramy siê w przysz³ym roku
szkolnym. Koœcielny te¿ odszed³, a my dopiero teraz zauwa¿yli-
œmy brak ¯ó³toskrzyd³ego, który umkn¹³, korzystaj¹c z zamiesza-
nia. Co gorsza, zabra³ ze sob¹ wehrmachtowski he³m i zardze-
wia³y schmeiser.
Tak, tego dnia nie by³o z nami Elki ani Weisera i móg³bym
w³aœciwie nie zapisywaæ niczego, nie przypominaæ wariata
w pi¿amie i ¿ó³tym szlafroku, nie wspominaæ s³owem o trzech
dzwonach brêtowskiego cmentarza, ani nie wywo³ywaæ z pa-
miêci pomornika górskiego z w³ochat¹ ³ody¿k¹ i ¿ó³tym, rozcza-
pierzonym kwiatem. Tylko ¿e w tej historii, bardziej, zdaje siê,
ni¿ w innych, pewne szczegó³y i wydarzenia dopiero z odleg³ej
perspektywy nabieraj¹ racji istnienia, ³¹cz¹ siê ze sob¹ i nie spo-

39
sób – jeœli siê o tym wszystkim myœli – traktowaæ ich oddzielnie.
Naturalnie, gdyby nie ¯ó³toskrzyd³y, gdyby nie brêtowskie
dzwony, groŸba M-skiego pod naszym adresem, gdyby nie Arnica
montana, nasza uwaga nie skupi³aby siê na Weiserze tak, aby on
zechcia³ to zauwa¿yæ. Bo myœlê, ¿e przez ca³y ten czas Weiser
czeka³ jak doœwiadczony myœliwy na moment, w którym zwie-
rzyna traci orientacjê, maj¹c wiatr z ty³u, a nie w nozdrza. On po
prostu bada³ sobie znanymi sposobami nasz¹ gotowoœæ.
Nastêpnego dnia nie poszliœmy wiêc przez Bukow¹ Górkê do
Brêtowa. Od samego rana przed sklepem Cyrsona ustawi³a siê
d³uga kolejka spragnionych oran¿ady. Oblepione butelki kr¹-
¿y³y z r¹k do r¹k, ¿ona w³aœciciela odwa¿a³a jab³ka i ogórki, a lep
zwisaj¹cy pod sklepow¹ lamp¹ przypomina³ w³ochat¹ ³apê
paj¹ka. Na podwórku pani Korotkowa rozwiesza³a bieliznê,
wiedzieliœmy, ¿e jej m¹¿ pracuj¹cy w stoczni wróci tego popo-
³udnia pijany w sztok, bo to dzieñ wyp³aty. Podobnie zreszt¹
jak nasi ojcowie, w wiêkszoœci pracuj¹cy w stoczni i w wiêkszo-
œci w dzieñ wyp³aty wracaj¹cy pijani do swoich ¿on, a naszych
matek, które tak samo jak pani Korotkowa za³amywa³y rêce,
robi³y awantury i jak ona zanosi³y przed oblicze Pana Boga
swoje utrapienia i nieszczêœcia. Na razie jednak s³oneczny ¿ar
zabija³ wszelk¹ chêæ do ¿ycia, pani Korotkowa z pustym koszy-
kiem przemierza³a podwórko, mówi¹c, ¿e taka pogoda nic do-
brego wró¿yæ nie mo¿e. Wylinia³y kot wylizywa³ w cieniu kasz-
tana swoje rany, a nad ca³¹ dzielnic¹ unosi³ siê md³y zapach
z masarni po³o¿onej za sklepem Cyrsona. Nie czêœciej ni¿ raz
na godzinê po kocich ³bach naszej ulicy przeje¿d¿a³ z ha³asem
jakiœ samochód, wznosz¹c tumany wolno opadaj¹cego kurzu.
I nagle zobaczyliœmy Weisera z Elk¹ wychodz¹cych tylnymi
drzwiami kamienicy; szli przez rachityczny, spalony s³oñcem
ogródek, pomiêdzy rzêdami po¿ó³k³ej fasoli, która tego lata nie

40
wyros³a nawet do po³owy tyczek. Szli i Weiser mówi³ coœ do
niej, a Elka siê œmia³a. Tr¹ci³em w bok Szymka, ¿eby iœæ za
nimi, ale Szymek mnie wstrzyma³.
– Poczekaj – powiedzia³ i pobieg³ do domu po francusk¹ lor-
netkê, któr¹ jego dziadek zdoby³ pod Verdun w czasie I wojny.
Nie wiem, czy Szymek ma j¹ jeszcze dzisiaj, ale pamiêtam, ¿e
to by³a lornetka artyleryjska, ze skalowan¹ podzia³k¹ w obu
okularach, pamiêtam te¿, ¿e stanowi³a dla nas przedmiot po-
¿¹dania i zazdroœci i pewnie dlatego Szymek wynosi³ j¹ z domu
bardzo rzadko, tylko przy wyj¹tkowych okazjach, jak wtedy,
rok wczeœniej, gdy ze strychu kamienicy ogl¹daliœmy po¿ar
chiñskiego masowca, który zawin¹³ do Nowego Portu z ³adun-
kiem bawe³ny.
Elka i Weiser minêli tory tramwajowe obok pêtli dwunastki,
udaj¹c siê ulic¹ Pilotów w stronê wiaduktu, ³¹cz¹cego Górny
Wrzeszcz z Zasp¹ ponad torami kolejowymi, z którego schodzi-
³o siê na przystanek. Weiser z Elk¹ zatrzymali siê na wiadukcie
i patrzyli przez jakiœ czas w stronê lotniska. Na razie nie potrze-
bowaliœmy lornetki tkwi¹cej w skórzanym futerale, bo ci na
wiadukcie byli wy¿ej od nas o dwa zakrêty stromej w tym miej-
scu drogi. Staliœmy ukryci za p³otem fabryki papieru i widzie-
liœmy, ¿e Weiser wyci¹ga coœ z kieszeni i pokazuje Elce, a ona
bierze to do rêki i uwa¿nie ogl¹da. Cieñ starych drzew chroni³
nas skutecznie i jeœli cokolwiek tego dnia by³o inaczej, ni¿
mo¿e wy³owiæ to z przesz³oœci moja pamiêæ, to na pewno cieñ
wielkich klonów jest najprawdziwszy na œwiecie. Klony musia³y
rosn¹æ w tym miejscu ju¿ bardzo dawno i kiedy stawiano drew-
niane magazyny fabryczki, przylegaj¹ce do ulicy Pilotów,
drzew nie wyciêto, tylko zrobiono dziury w szopach. Tak wiêc
staliœmy w cieniu drzew wyrastaj¹cych wprost z dachu i Szy-
mek zaczyna³ siê niecierpliwiæ.

41
– Co oni tam robi¹ – pyta³ i ju¿ chcia³ siêgaæ po lornetkê, kie-
dy ruszyli w stronê lotniska.
¯ó³to-niebieska kolejka przemknê³a gdzieœ pod nami, a my,
ju¿ na wiadukcie, œledziliœmy Weisera i Elkê, którzy przez dziu-
rê w p³ocie przedostawali siê akurat na teren lotniska.
– Zupe³nie nie boj¹ siê stra¿y – z uznaniem powiedzia³ Szy-
mek, wyci¹gaj¹c z futera³u lornetkê. – A teraz zobaczymy, cze-
go tam szukaj¹ – i przytkn¹³ do oczu ciemnobr¹zowe rury.
Elka i Weiser zniknêli w gêstych krzakach ¿arnowca, których
kêpa przylega³a do pasa startowego. Je¿eli piszê „przylega³a” to
ktoœ mo¿e pomyœleæ, ¿e ta cholernie wa¿na kêpa by³a gdzieœ
w po³owie d³ugoœci pasa albo przy jednym z jego bocznych odnó-
¿y, przeznaczonych do ko³owania. Otó¿ nic bardziej myl¹cego –
kêpa ¿arnowca, w której znikli Elka i Weiser, by³a punktem, od
którego pas startowy zaczyna³ siê w³aœnie na po³udniowym
krañcu lotniska, biegn¹c prostopadle do morza w kierunku
pó³nocnym.
– Gdzie oni znikli?! – emocjonowa³ siê Szymek. – Jasny gwint
– powiedzia³ (bo tak siê wtedy mówi³o). – Ja ci mówiê, ¿e oni
siê bawi¹ w wizytê u doktora.
– W co? – zapyta³em z niedowierzaniem.
– W wizytê u doktora – powtórzy³ Szymek. – On jej zdejmuje
majtki i wszystko co trzeba ogl¹da! Ale gdzie oni s¹? – Sta³
wsparty o ¿eliwn¹ balustradê wiaduktu i obraca³ pokrêt³ami
okularów, celuj¹c w kêpê ¿arnowca.
Po naszej prawej stronie widaæ by³o jak na d³oni stary
Wrzeszcz, z jego ciemnym, ceglastoczerwonym kolorem i wie¿a-
mi koœcio³ów; po lewej stronie, bardzo daleko, majaczy³y zary-
sy Oliwy, a na wprost ci¹gnê³o siê lotnisko z ma³ym budynkiem
dworca pasa¿erskiego, hangarami i zwisaj¹cym w bezruchu
rêkawem w kolorowe pasy. Dalej, tam gdzie koñczy³o siê l¹do-

42
wisko, widaæ by³o bia³¹ nitkê pla¿y, zatokê i statki oczekuj¹ce
na redzie.
– Gdzie oni mogli znikn¹æ? – powtarza³ Szymek. – Przecie¿ nie
wychodzili z krzaków – i poda³ mi lornetkê niezdecydowanym
ruchem, bo rozstawa³ siê z ni¹ niechêtnie i zawsze na krótko.
Gdy czarne kreski podzia³ki zamajaczy³y mi w okularze na
tle kêpy ¿arnowca, poczu³em siê jak oficer francuskiej artyle-
rii zabity pod Verdun. W³aœnie kiedy poprawia³em ostroœæ, za
naszymi plecami, od strony wzgórz zabucza³ ciê¿ko samolot.
Krzaki ¿arnowca, te najbli¿sze betonowego pasa, poruszy³y siê
i dopiero teraz zobaczy³em ich dwoje, jak le¿eli obok siebie,
trzymaj¹c siê za rêce, i jak niecierpliwie unosili g³owy, wypa-
truj¹c nadlatuj¹cego i³a. Tylko ¿e to nie by³a zabawa w lekarza
i pacjenta, oni le¿eli na wznak z wyci¹gniêtymi nogami, trzy-
mali siê za rêce, a drug¹ ka¿de z nich wczepia³o siê w korzenie
¿arnowca, które w tym miejscu by³y grube i popl¹tane. Samo-
lot obni¿aj¹c lot, min¹³ Bukow¹ Górkê i zbli¿a³ siê do wysokoœci
wiaduktu i torów kolejowych, a ja celowa³em w czerwon¹ su-
kienkê Elki i jej go³e kolana, osi¹gaj¹c wreszcie idealn¹ ostroœæ.
Bo to, co zobaczy³em w kilka sekund póŸniej, kiedy ogromne
i lœni¹ce cielsko samolotu zdawa³o siê dotykaæ brzuchem kêpy
¿arnowca, widzia³em w absolutnej ostroœci. Maszyna jest dzie-
siêæ, mo¿e piêtnaœcie metrów nad ziemi¹, a od kêpy ¿arnowca
i pocz¹tku pasa dzieli j¹ odleg³oœæ s³abego rzutu kamieniem.
Elka unosi kolana do góry i twarz jej wykrzywia grymas, wy-
gl¹da, jakby krzycza³a ze strachu, usta ma otwarte. Weiser ma
równie¿ otwarte usta, ale nie wykrzywione, nie podnosi te¿
kolan. Krzaki ¿arnowca jak œciête k³ad¹ siê od podmuchu. Elka,
nie odrywaj¹c siê od ziemi, unosi kolana jeszcze wy¿ej, a z nimi
biodra, i widaæ, jak jej czerwona sukienka, poderwana uderze-
niem powietrznej fali, ods³ania czarny punkt miêdzy nogami.

43
Ale to nie s¹ ¿adne majtki, ¿adna tam bielizna, bo to czarne,
uniesione lekko do góry, ods³oniête przez czerwon¹ sukienkê
za spraw¹ hucz¹cego samolotu jest dziwnie miêkkie, faluj¹ce
i tkliwe, to coœ pokrywaj¹ce siê z punktem 0 podzia³ki artyle-
ryjskiej w okularze francuskiej lornetki spod Verdun, to przy-
pominaj¹ce trójk¹t zjawisko niknie zaraz w fa³dach czerwonej
sukienki, która opada na biodra i kolana Elki, skoro tylko wielki
i³ dotknie ko³ami betonowej nawierzchni pasa, dziesiêæ albo
piêtnaœcie metrów za nimi. I ju¿ jest w³aœciwie po wszystkim,
bo oboje wstaj¹ i prêdko biegn¹ w kierunku p³otu, ¿eby unik-
n¹æ pogoni stra¿nika uzbrojonego w strzelbê.
Szymek wyrywa mi lornetkê i przyk³adaj¹c do oczu, krzyczy:
– Widzisz, bawili siê jednak w lekarza, sp³oszy³ ich samolot!
Ale ja wiedzia³em ju¿ wtedy, ¿e to nie by³o to, czego pragn¹³-
by Szymek. Przez ca³y czas, kiedy samolot nadlatywa³, rêka
Weisera spoczywa³a w tym samym miejscu i to nie ona podnio-
s³a czerwon¹ sukienkê Elki. Tak, wiedzia³em ju¿ wtedy, ¿e
Elka za poœrednictwem Weisera pozwala samolotom na dziw-
ne i ekscytuj¹ce zabawy. I nie wiem, co zdziwi³o mnie bardziej
– czy to, ¿e srebrzysty i³ 14 podnosi³ czerwon¹ sukienkê Elki,
czy te¿ to, ¿e pomiêdzy jej nogami by³o to czarne, trójk¹tne
zjawisko, takie samo jak u mojej matki albo starszej siostry Pio-
tra, o czym trudno by³o nie wiedzieæ, skoro kamienica nasza
mia³a po jednej ³azience na piêtro.
Popo³udniem upa³ zel¿a³ trochê, a przez otwarte okna mieszkañ
dobiega³y odg³osy domowych awantur. Wracali ostatni niedopi-
ci, którzy w drodze powrotnej zahaczyli jeszcze o bar „Liliput”,
po³o¿ony naprzeciwko ewangelickiej kaplicy, w której mia³o byæ
urz¹dzone nowe kino. Gmina ewangelicka w naszej czêœci miasta
mia³a wprawdzie czynnych wyznawców, ale ich liczba topnia³a
z roku na rok do tego stopnia, ¿e nie mogli utrzymaæ swojej œwi¹-

44
tyni. Przewa¿nie byli to starzy gdañszczanie, nazywani przez lud-
noœæ nap³ywow¹ Niemcami, co nie zawsze pokrywa³o siê z praw-
d¹. Pani Korotkowa krzycza³a na swojego mê¿a: „Ty ³achudro, ty
draniu skoñczony!”, z radia dobiega³y dŸwiêki skocznego oberka,
a wszyscy ch³opcy wiedzieli ju¿ od Szymka, ¿e Weiser chodzi
z Elk¹ na lotnisko, ¿eby j¹ macaæ, chocia¿ nie wszyscy zapewne
umieliby okreœliæ, co oznacza to s³owo. I kiedy Elka sz³a przez po-
dwórko, któryœ z nich zawo³a³, ¿eby siê da³a pomacaæ tak¿e nam,
a nie tylko temu ¯ydkowi z pierwszego piêtra. Elka podesz³a do
³awki, na której siedzieliœmy, i jej oczy ciska³y b³yskawice.
– Jesteœcie g³upi – wycedzi³a przez zaciœniête zêby. – G³upi
smarkacze i œmierdz¹ce gnojki, wy... wy... umiecie tylko kopaæ
pi³kê i wybijaæ sobie zêby, nic wiêcej!
– Bo co?! – zabrzmia³o zaczepnie.
– Bo nic – odparowa³a. – On potrafi wszystko, rozumiecie,
szczeniaki g³upie? Wszystko, co zechce, mo¿e zrobiæ. Jego na-
wet zwierzêta s³uchaj¹!
– Ehe, he – wyœmia³ j¹ Szymek. – To mo¿e on potrafi zatrzy-
maæ rozpêdzony samochód albo samolot w powietrzu?
Ta ostatnia uwaga zabola³a Elkê najbardziej, bo przyskoczy-
³a do Szymka z pazurami i mielibyœmy niechybnie now¹ bójkê,
gdyby nie g³os z pierwszego piêtra.
Przez otwarte okno ca³¹ scenê obserwowa³ Weiser i gdy pa-
znokcie Elki mia³y siê ju¿ zatopiæ w twarzy i w³osach Szymka,
us³yszeliœmy nagle:
– Dobrze, powiedz im, ¿eby jutro przyszli do zoo, o dziesi¹tej,
obok g³ównego wejœcia.
– Weiser zwróci³ siê do niej w ten w³aœnie sposób: „Powiedz
im” – pamiêtam to doskonale. A przecie¿ mia³a nas wszystkich
jak na d³oni i równie dobrze móg³ powiedzieæ po prostu: „B¹dŸ-
cie jutro przy wejœciu do zoo o dziesi¹tej”. Ale on wola³ zwróciæ

45
siê do niej i tak by³o tak¿e póŸniej, kiedy zaprasza³ nas na swoje
spektakle w dolince za strzelnic¹.
– S³yszeliœcie – powtórzy³a Elka. – Macie byæ o dziesi¹tej
przed bram¹ zoo, to zobaczycie – ale nie powiedzia³a, co zo-
baczymy, tylko posz³a dalej, a my s³uchaliœmy teraz, jak pan
Korotek bije swoj¹ ¿onê pasem zdjêtym ze spodni i jak ona
wzywa pomocy wszystkich œwiêtych, s³abo widaæ i bez prawdzi-
wej wiary, bo przez otwarte okno co rusz dobiega³y nas s¹¿niste
plaœniêcia i rozpaczliwe jêki.
Wieczorem starzy ludzie wylegli na ³awki i spogl¹dali w nie-
bo, szukaj¹c zapowiadanej komety, a my graliœmy w pi³kê na
zesch³ej trawie obok pruskich koszar. Piotr, który tego dnia by³
w Jelitkowie, donosi³, ¿e zupa rybna nabra³a teraz fioletowego
koloru i cuchnie jeszcze mocniej ni¿ przedtem, a wstêpu na
pla¿ê broni¹ wielkie tablice z podpisami w³adz wszystkich
trzech miast po³o¿onych nad zatok¹.

– Koniec! Raz wreszcie nale¿y z tym skoñczyæ! Dlaczego ci


ch³opcy nie byli na ¿adnym obozie, na kolonii, hufcu pracy,
dlaczego nikt nie pomyœla³, ¿eby zaj¹æ ich czas, ¿eby nie pa³ê-
tali siê po wertepach, gdzie ci¹gle znajduj¹ niewypa³y i amu-
nicjê. Pan za to w czêœci jest równie¿ odpowiedzialny – g³os
prokuratora brzmia³ teraz wysokim tembrem, a dyrektor nie
poluŸnia³ krawata, bo ten by³ ju¿ ca³kiem rozwi¹zany. – Dlaczego
ch³opcy nie wyjechali na wakacje? Przecie¿ pan wie – konty-
nuowa³ prokurator – równie dobrze jak ja, ¿e w tych œrodowi-
skach (akcent by³ na „tych”) rodzice z braku czasu i umiejêtno-
œci pedagogicznych trac¹ wp³yw na dorastaj¹ce dzieci, i tu,
w tym miejscu, jest wasza rola, szko³y, kolektywu, zreszt¹, czy
ja mam was uczyæ? Tylko w ubieg³ym roku mieliœmy w ca³ej
Polsce kilkanaœcie podobnych wypadków i jestem przekonany,

46
¿e do wielu z nich nie dosz³oby w ogóle, gdyby istnia³ odpo-
wiedni dozór równie¿ (akcent na „równie¿”) w czasie wakacji!
S³uchaliœmy s³ów prokuratora, a potem tego, co mówi³ dyrektor
i M-ski, z zapartym tchem. Nie wszystko przez uchylone drzwi
gabinetu dociera³o, ma siê rozumieæ, dok³adnie, ale i tak mogli-
œmy siê zorientowaæ, ¿e oni wci¹¿ s¹ na fa³szywym tropie. Bo
M-ski, dyrektor, mê¿czyzna w mundurze i prokurator, który zjawi³
siê w sekretariacie szko³y o godzinie siódmej – wszyscy oni myœleli,
¿e Weiser i Elka polecieli prosto do nieba w setkach albo tysi¹cach
kawa³eczków po wybuchu w dolince za strzelnic¹. Myœleli, ¿e to
by³ niewypa³. Jedno tylko nie zgadza³o: w czasie poszukiwañ nie
znaleziono ¿adnego strzêpka ubrania ani cia³a i dlatego wœciekali
siê na nas, krzyczeli i grozili, jakby to by³a nasza wina. Nie wierzyli,
¿e tam, w dolince, widzieliœmy ich odchodz¹cych pod górê. Nie
podejrzewali, ¿e nasze ostatnie spotkanie odby³o siê rzeczywiœcie
nastêpnego dnia nad Strzy¿¹, obok zerwanego mostu, gdzie rzecz-
ka przep³ywa pod kolejowym nasypem w¹skim tunelem. Gubili
siê w naszych zeznaniach, s¹dz¹c, ¿e ze strachu ukryliœmy gdzieœ
strzêpy cia³, a teraz k³amiemy, pl¹cz¹c siê w wyjaœnieniach. Nie
przysz³o im nawet do g³owy, ¿e gdyby tak by³o w istocie, to prze-
cie¿ powiedzielibyœmy w koñcu, gdzie zakopany zosta³ strzêp ko-
szuli Weisera albo skrawek czerwonej sukienki Elki.
– Niemcy zostawili po sobie niejeden zakopany arsena³ –
mówi³ znów prokurator – i to jest najtragiczniejsze ¿niwo wojny
(akcent na „najtragiczniejsze”) w dzisiejszych czasach! Tym-
czasem ani jedna lekcja nie by³a poœwiêcona w waszej szkole
temu zagadnieniu (akcent na „waszej”). Powiedzcie, dyrekto-
rze, co zrobiliœcie, ¿eby przestrzec m³odzie¿ przed niebezpie-
czeñstwem tego rodzaju? Wiecie ju¿, ile tego by³o w cegielni?
Mamy dok³adne dane: starczy³oby na wysadzenie w powietrze
nie tylko tego budynku, ale i wszystkich okolicznych domów.

47
Dyrektor t³umaczy³ coœ zawile, a póŸniej M-ski opowiada³
o rosn¹cej niechêci do masowych organizacji, o upadku ducha
czujnoœci i tak dalej, a¿ skoñczy³ na polityce Watykanu i nie-
przejednanej postawie kleru, z którym on sam miewa – i ow-
szem – zatargi. I na dowód, ¿e mówi prawdê, opowiedzia³ pro-
kuratorowi o naszym spotkaniu przy brêtowskim cmentarzu.
– Mnie interesuj¹ fakty – nie da³ siê zbyæ prokurator – a nie
ogólniki. Ja chcê mieæ dok³adny opis sytuacji tamtego krytycz-
nego dnia. Wy, sier¿ancie – zwróci³ siê pewnie do tego w mun-
durze – do raportu za³¹czycie szkic sytuacyjny i chyba nie
muszê was instruowaæ, jak siê to robi. Pracujcie, jak chcecie, do
poniedzia³ku rano raport ma byæ gotowy, bez ¿adnych niedo-
mówieñ i niejasnoœci! A swoj¹ drog¹ – doda³ na zakoñczenie –
jeszcze rok temu ci ch³opcy – to by³o o nas – siedzieliby na Oko-
powej jako grupa dywersyjna, i nawet Matka Boska by im nie
pomog³a! Tak, tak – doda³, wychodz¹c z gabinetu. – Zmienia-
j¹ siê czasy i obyczaje – i przeszed³ przez sekretariat, pozosta-
wiaj¹c za sob¹ mocny zapach s³odkawej wody koloñskiej.
– No to mamy zagwozdkê – w chwilê póŸniej powiedzia³ M-ski
(i pewnie pokaza³ paluchem papiery, którymi zarzucone by³o
biurko dyrektora) – bo tu, w tych zeznaniach, nic siê ze sob¹ nie
zgadza i nie trzyma kupy!
– Oni – to znów o nas – wszyscy bezczelnie k³ami¹ – doda³
sier¿ant. – Boj¹ siê, ale k³ami¹.
– K³ami¹, bo siê boj¹, nie zauwa¿y³ pan, sier¿ancie? – podj¹³
kwestiê dyrektor i tak przez d³u¿sz¹ chwilê odbijali s³own¹ pi-
³eczkê, a ja zastanawia³em siê w tym czasie, dlaczego stary
dziadek Weisera, który by³ krawcem i bardzo rzadko wychodzi³
z domu, umar³, kiedy rozpoczê³y siê poszukiwania. Pukano do
jego drzwi i nikt nie otwiera³, wiêc je wywa¿ono i okaza³o siê,
¿e pan Weiser umar³ na atak serca. Podobno znaleŸli go siedz¹-

48
cego na krzeœle, z g³ow¹ opart¹ na starej maszynie do szycia
marki Singer, nad niewykoñczon¹ robot¹. By³a to, jak dowie-
dzia³em siê ju¿ du¿o póŸniej, kamizelka od garnituru, zamó-
wionego przez wdowê po kapitanie, dlaczego akurat przez
wdowê, tego nie wiem. Pana Weisera przypomnia³em sobie
z odrobin¹ lêku; jego œmieræ, tak nag³a, nie mog³a byæ przypad-
kowa, teraz rozumia³em to jasno. Bo przecie¿ milcz¹cy zawsze
dziadek Weisera by³ jedyn¹ osob¹, której moglibyœmy powie-
dzieæ, w jaki sposób Elka i Weiser odeszli od nas tamtego s³o-
necznego dnia i dlaczego sami nie mogliœmy tego do koñca
zrozumieæ.
Bo ¿eby zrozumieæ do koñca, trzeba by³o zrobiæ mniej wiêcej
to, co robiê teraz, w dwadzieœcia kilka lat póŸniej. Trzeba by³o
przypomnieæ sobie wszystkie wa¿ne szczegó³y, uporz¹dkowaæ je
i obejrzeæ razem, tak jak ogl¹da siê muchê zastyg³¹ przed milio-
nami lat w bry³ce z³otego bursztynu. Ale wtedy nikt nie by³ na to
przygotowany, ani Szymek, ani Piotr, ani ja sam. Nikt z nas nie
po³¹czy³by wtedy zupy rybnej z ob³okiem kadzidlanego dymu,
wypuszczonego przez proboszcza Dudaka w Bo¿e Cia³o, kiedy
œpiewaliœmy „B¹dŸ¿e pozdrowiona, Hosty-jo ¿y-wa”. Nikt nie
pomyœla³by nawet, ¿e susza tego roku nie by³a tak¹ sobie zwyk³¹
susz¹, i nikt by nie przypuszcza³, ¿e wybuchy Weisera przygoto-
wywane w dolince za strzelnic¹ mia³y jakiœ zwi¹zek z tym, co
robi³ w piwnicy nieczynnej cegielni, albo z lœni¹cym kad³ubem
i³a 14, który podnosi³ czerwon¹ sukienkê Elki i ca³e jej cia³o
w krzakach ¿arnowca. Zreszt¹, nawet gdybyœmy opowiedzieli
dok³adnie to, co widzieliœmy ostatniego dnia nad Strzy¿¹, za ze-
rwanym mostem, ani M-ski, ani dyrektor, ani ten w mundurze,
ani nikt inny na ca³ym œwiecie nie potraktowa³by tego powa¿nie.
„To niemo¿liwe” mówiliby, przecieraj¹c okulary, siorbi¹c kawê
i strzêpi¹c mankiety od koszuli. „To niemo¿liwe” powiedzieliby,

49
„znów k³amiecie, niegrzeczni ch³opcy”. I znów przes³uchania
kr¹¿y³yby jak wczeœniej wokó³ ostatniego wybuchu, na którym –
ich zdaniem – wszystko siê skoñczy³o.
Byliœmy tak¿e zwi¹zani obietnic¹, a w³aœciwie przysiêg¹,
dan¹ Weiserowi. Ale postanowi³em niczego nie uprzedzaæ...
Wiêc na razie siedzia³em w sekretariacie pomiêdzy Szymkiem
i Piotrem, noga ³upa³a mnie okrutnie, a przez uchylone okno
ulatywa³y resztki wykwintnego bukietu wody koloñskiej pana
prokuratora, który opuœci³ szko³ê punktualnie o godzinie wpó³
do ósmej.
– Wojtal – zabrzmia³o w drzwiach gabinetu nazwisko Piotra.
– Teraz ty – i Piotr wszed³ do œrodka razem z ostatnim uderze-
niem zegarowego gongu.
Dlaczego prokurator wspomnia³ o Okopowej? Bo powiedzia³,
¿e jeszcze rok temu siedzielibyœmy tam wszyscy jako grupa
dywersyjna. Dzisiaj wiem bardzo dobrze, co mia³ na myœli, ale
wtedy, gdy Piotr znikn¹³ za drzwiami gabinetu i rozpoczê³a siê
druga, a w³aœciwie trzecia kolejka przes³uchania, s³owa proku-
ratora nie dawa³y mi spokoju. Przypomnia³em sobie, jak pew-
nego popo³udnia, dwa lata wczeœniej, przed naszym domem
zatrzyma³ siê zgni³ozielony samochód i jak z tego samochodu
wysiedli dwaj panowie w p³aszczach, po czym udali siê do
mieszkania pani Korotkowej i wyprowadzili stamt¹d jej mê¿a,
pana Korotka, pijanego w sztok, choæ to nie by³ wcale dzieñ
wyp³aty. Doroœli mówili wtedy szeptem i po k¹tach, ¿e pana
Korotka wziêli na Okopow¹, bo ktoœ doniós³, ¿e s³ucha Londy-
nu. I pan Korotek wróci³, ale dopiero po trzech tygodniach,
z okiem jak soczysta œliwka, a kiedy przyszed³ s¹dny dzieñ na-
stêpnej wyp³aty, stan¹³ na œrodku podwórka i zdj¹³ koszulê,
pokazuj¹c ka¿demu, kto chcia³, swoje plecy, które wygl¹da³y
jak pasiasta zebra ¿ó³to-czerwonego koloru. Wykrzykiwa³ przy

50
tym straszne przekleñstwa na swoj¹ dolê i u¿ala³ siê nad ca³ym
œwiatem, którym rz¹dz¹ kurwy, z³odzieje i ³ajdacy. Sta³em wte-
dy w bramie i widzia³em, jak kobiety zamykaj¹ przezornie
okna, ¿eby nie s³uchaæ okropnych wyrazów, a pan Korotek,
zanim jego ¿ona zbieg³a na dó³ i wtaszczy³a go do mieszkania,
unosi³ rêkê do góry i grozi³ Panu Bogu za to, ¿e On z wysokoœci
patrzy na to wszystko i nic nie robi, tylko siedzi w swoim gabi-
necie z za³o¿onymi rêkami, zupe³nie jakby by³ dyrektorem,
a nie robotnikiem. I kiedy Piotr znikn¹³ za drzwiami gabinetu,
a my z Szymkiem s³uchaliœmy leniwego tykania zegara, prze-
straszy³em siê widoku tych pleców i ulicy Okopowej, bo pomy-
œla³em wtedy, ¿e najstraszniejsze wyciskanie s³onia ani skuba-
nie gêsi, ani grzanie ³apki, ani ¿adne inne tortury M-skiego nie
dorównuj¹ plecom pana Korotka, fantastycznie kolorowym,
z wy¿³obionymi kanalikami, jak drzewo ¿ywicowanej sosny.
Na dworze coraz szybciej zapada³ zmierzch, gdy woŸny, we-
zwany przez dyrektora, wszed³ do gabinetu, pozostawiaj¹c
uchylone drzwi. Szeptem zwróci³em siê do Szymka z propozy-
cj¹ zmiany zeznañ – có¿ by w koñcu szkodzi³o Weiserowi albo
Elce, gdybyœmy opowiedzieli, co wydarzy³o siê nad Strzy¿¹
nastêpnego dnia po wybuchu w dolince? Jeœli s¹ gdzieœ w oko-
licy, i tak ich nie znajd¹, spokojna g³owa, a jeœli s¹ gdzieœ zupe³-
nie indziej, tym bardziej im nie zaszkodzimy. Ale Szymek by³
twardy. Zawsze, przez ca³¹ szko³ê by³ twardy, a w œledztwie
postanowi³ byæ jeszcze twardszy. Zacisn¹³ zêby, widzia³em to
dok³adnie, i pokrêci³ g³ow¹ przecz¹cym ruchem.
Takim samym ruchem odpowiada³ mi, gdy odwiedzi³em go
w dalekim mieœcie i wypytywa³em jeszcze raz o tamte wakacje,
kiedy zupa rybna zaleg³a w zatoce, a Weiser i Elka chodzili ra-
zem na lotnisko. Nie pragn¹³ wracaæ do lat szkolnych i w niczym
nie chcia³ mi pomóc, nie pamiêta³ albo nie chcia³ pamiêtaæ sza-

51
rego ob³oku ze z³otej kadzielnicy proboszcza Dudaka, a na temat
Weisera powiedzia³ kilka banalnych i p³askich zdañ. To by³a
jego nowa, doros³a twardoœæ, o któr¹ zreszt¹ nie mam ¿alu, bo
Szymek jako jedyny z nas doszed³ do czegoœ w ¿yciu.
Tymczasem woŸny wyszed³ z gabinetu, trzymaj¹c porcelano-
wy dzbanek do zaparzania kawy i kaza³ mi pobiec do ubikacji po
wodê. Szed³em wiêc pustym korytarzem i pomyœla³em, ¿e nie ma
nic smutniejszego ni¿ opustosza³y szkolny korytarz, wiod¹cy nie
wiadomo dok¹d, melancholijnie pusty i jakby zupe³nie nie ten
sam, co sprzed kilku godzin, kiedy ha³asowa³y tu setki mikrusów
i starszych uczniów. ¯a³owa³em, ¿e nie mam ze sob¹ trucizny
o piorunuj¹cym dzia³aniu. Naplu³em za to w dzbanek, maj¹c
przed oczami wy³upiaste spojrzenie M-skiego, i bia³¹ piankê
zamiesza³em palcem, tak ¿eby siê rozpuœci³a. Kiedy wróci³em do
sekretariatu, Szymek by³ ju¿ w gabinecie, a Piotr – tak jak wcze-
œniej – siedzia³ na sk³adanym krzeœle po mojej lewej stronie.
WoŸny przyniós³ ze stró¿ówki elektryczn¹ maszynkê i zacz¹³
grzaæ wodê tutaj, ¿eby nie traciæ nas z oczu. Woda sycza³a le-
niwie, cicho tyka³ zegar, zrobi³o siê sennie i ciep³o.

Nastêpnego dnia wiêc Weiser umówi³ siê z nami przed g³ów-


n¹ bram¹ oliwskiego zoo. W jakim stopniu by³o to zaplanowa-
ne, a w jakim wynik³o z sytuacji, kiedy zaczepiona Elka o ma³y
w³os nie przeora³a twarzy Szymka pazurami? Nie mam ¿adnej
pewnoœci. A zreszt¹, co to za s³owo „umówi³”? On po prostu
nam to spotkanie wyznaczy³ – jak suweren wasalom, ustami
herolda. Wtedy, rzecz jasna, nie odczu³em tego, ale ju¿ w se-
kretariacie na sk³adanym krzeœle, kiedy szumia³a woda na
kawê i tyka³ œcienny zegar, ju¿ wtedy mia³em niejasne prze-
czucie, ¿e Weiser by³ od tej chwili naszym suwerenem i nic
tego zmieniæ nie mog³o. Teraz widzê, ¿e pierwszy rozdzia³ nie-

52
napisanej ksi¹¿ki o nim winien zaczynaæ siê od s³ów: „Dobrze,
powiedz im, ¿eby jutro przyszli do zoo, o dziesi¹tej, obok g³ów-
nego wejœcia”, które Weiser wypowiedzia³ z okna na pierw-
szym piêtrze, sk¹d dolatywa³ nas znajomy turkot maszyny do
szycia. O tym jednak ju¿ mówi³em i jeœli powtarzam niektóre
rzeczy i nie wymazujê ich jak w szkolnym wypracowaniu, to
dlatego ¿e to, co robiê, nie jest pisaniem ksi¹¿ki. Byæ mo¿e ra-
zem z Elk¹, Szymkiem i Piotrem moglibyœmy tak¹ ksi¹¿kê na-
pisaæ, ale – co zreszt¹ powiedziano – Szymek woli niczego nie
pamiêtaæ, Elka nie odpisuje na listy nawet po mojej wizycie
w Niemczech, a Piotr zgin¹³ na ulicy w grudniu siedemdziesi¹-
tego roku i le¿y w pi¹tej alejce cmentarza na Srebrzysku.
Na lekcjach przyrody M-ski wiele razy podkreœla³, ¿e takiego
ogrodu zoologicznego jak w Oliwie nie powstydzi³oby siê ¿adne
europejskie miasto. Nie wiem, co M-ski mia³ na myœli. Czy to, ¿e
my nie mieszkamy w Europie, czy te¿ to, ¿e poza ogrodem zoo-
logicznym mamy siê czego wstydziæ? Ale zoo by³o rzeczywiœcie
piêknie po³o¿one, z dala od miasta, w g³êbokiej dolinie Oliw-
skiego Potoku, który wyp³ywa³ w tym miejscu z siedmiu wzgórz
zaroœniêtych mieszanym, sosnowo-bukowym lasem. Sarny
mia³y tu leœne polany, przeœwietlone s³oñcem, ³osie – ciemne
i ponure bagniska, wilki – jamy wykopane w skarpie, a kangury
hasa³y na ugorze poroœniêtym czerwonaw¹ koniczyn¹ i szcza-
wiem. Tylko zwierzêta drapie¿ne, szczególnie te sprowadzane
z krajów tropikalnych, mia³y wybiegi znacznie gorsze, bo po-
wierzchni tylko kilkudziesiêciu metrów kwadratowych, za-
mkniêtych ¿elaznymi kratami. Wtedy uchodzi³o to naszej
uwadze, ale dzisiaj, kiedy nie odwiedzam ¿adnych ogrodów
zoologicznych, zdanie M-skiego o najpiêkniejszym zoo w Euro-
pie brzmi bardzo œmiesznie i g³upio. Zupe³nie tak, jakbyœmy,
oprowadzani przez przewodnika w obcym mieœcie, us³yszeli

53
nagle: „Oto, proszê pañstwa, najpiêkniejsze wiêzienie, jakie
kiedykolwiek zbudowano w naszym mieœcie, a byæ mo¿e na-
wet w ca³ej Europie”.
Dzisiejsi turyœci lub mieszkañcy miasta udaj¹ siê do zoo au-
tobusem spod pêtli tramwajowej w Oliwie. Ale wtedy autobu-
sów by³o, zdaje siê, nieco mniej i drogê z pêtli wzd³u¿ opactwa
cystersów musieliœmy przebyæ piechot¹. Minêliœmy ocienione
stoki Pacho³ka, na którym sta³ jeszcze zaraz po wojnie obelisk
z niemieckim napisem, przemaszerowaliœmy wzd³u¿ stawów
dawnego folwarku, zaroœniêtych teraz i zabagnionych, wdy-
chaliœmy kurz spiekoty zmieszany z zapachem kwitn¹cych lip,
którymi wysadzona by³a droga, a¿ w koñcu, ju¿ nieco zmêcze-
ni, zobaczyliœmy otwieraj¹ce Dolinê Radoœci wzgórza, o których
prawe skrzyd³o opiera siê ogród zoologiczny.
Wreszcie ujrzeliœmy wspartego o bramê Weisera, który tego
dnia ubrany by³ w zielone spodnie i jasnoniebiesk¹ koszulê
kroju rosyjskiej rubachy; wygl¹da³o to nienaturalnie i œmiesz-
nie, jak po starszym bracie. Najpierw do Weisera podesz³a na-
sza trójka, póŸniej Janek Lipski, syn kolejarza z Lidy, który uro-
dzi³ siê w wagonie kolejowym, dalej Krzysio Barski, dziecko
powstañca warszawskiego i gdañskiej sklepikarki, po nim do
bramy ogrodu podszed³ Leszek ¯wire³³o, który zawsze nosi³
czyste koszule i w przeciwieñstwie do nas mówi³ „przepra-
szam” i „dziêkujê”, podobno ze wzglêdu na szlacheckie pocho-
dzenie jego ojca. Korowód zamyka³a tego dnia cicha jak mysz
Basia Szewczyk. Jej ojciec rzuci³ po wojnie górnictwo i przyje-
cha³ tutaj szukaæ szczêœcia i macochy dla swojej córki. Otoczy-
liœmy Weisera kó³kiem.
– No i co – spyta³ go Szymek. – Co nam teraz poka¿esz?
On zaœ poprowadzi³ nas do bocznej furtki, któr¹ weszliœmy
bez biletów, a nastêpnie oprowadza³ wzd³u¿ kolejnych wybie-

54
gów, zatrzymuj¹c siê d³u¿sz¹ chwilê tam, gdzie zechcia³. Opie-
ra³ siê wtedy o p³ot, a my nie wiedzieliœmy, dlaczego tak d³ugo
przygl¹da siê leniwej lamie albo co widzi w nurkuj¹cych fo-
kach, które w takim upale nie wynurza³y siê z wody. Przy klat-
kach z ptakami czeka³a Elka. Pamiêtam, ¿e podziwia³a ogrom-
ne sêpy argentyñskie. Ich czarne skrzyd³a odbija³y promienie
s³oñca granatowym blaskiem, a ptaki kiwa³y powoli g³owami,
jakby by³y uœpione. PóŸniej minêliœmy terrarium, ale Weiser
nie wchodzi³ tam, wiêc ruszyliœmy za nim do klatek z pawiana-
mi i szympansami. Tu zgromadzi³o siê wiêcej ludzi, pokrzyku-
j¹cych i rozweselonych. Co chwila og³upia³y szympans sypa³
w publicznoœæ garœci¹ piachu, a ta oddawa³a ma³pie piêknym
za nadobne, gwi¿d¿¹c, tupi¹c i rzucaj¹c ogryzkami w siatkê
klatki. Zwierzê co pewien czas unosi³o ³eb do góry i czochra³o
sierœæ na czubku g³owy, zupe³nie tak samo jak M-ski, kiedy
zapomina³ czegoœ wa¿nego. Ale to by³a ma³pia zmy³ka, podstêp
szympansi, bo za chwilê zwierzê pochyla³o g³owê poni¿ej pêpka,
sika³o sobie do gêby i nagle w¹ska stru¿ka tryska³a ze zwê¿one-
go pyska, niczym z sikawki stra¿ackiej, w najbli¿ej stoj¹cych
ludzi. Za ka¿dym sikniêciem szympans okazywa³ siê szybszy
od swoich przeciwników i widzowie z pierwszych rzêdów mu-
sieli wycieraæ ¿ó³ty, cuchn¹cy p³yn z ramion i twarzy. Zabawa
bardzo nam siê podoba³a i na d³u¿sz¹ chwilê zapomnieliœmy
o Weiserze, który nie œmia³ siê wcale z tej odskakiwanki. W koñ-
cu szympans schowa³ siê w g³êbi klatki, ludzie odeszli, a my
spojrzeliœmy wyczekuj¹co na Weisera, bo przecie¿ jeœli to mia³
nam pokazaæ – jak przypuszczali niektórzy – to by³a to wielka
lipa i zawracanie g³owy. Ale Weiser bada³ tylko nasz¹ cierpli-
woœæ, posta³ tu jeszcze przez moment, a nastêpnie ruszy³ w kie-
runku klatek z drapie¿nikami. Te klatki nawet dzisiaj, kiedy to
piszê, maj¹ zapewne odmienny zapach ni¿ pomieszczenia innych

55
zwierz¹t, ró¿ny od wybiegu ma³p, s³onia, wszystkich rogacizn
i nierogacizn, bo taki w³aœnie mia³y wtedy i takim pamiêtam go
do dziœ – s³odkawy, md³y, unosz¹cy siê w¹skimi pasemkami
w lepkim powietrzu lipca, odpychaj¹cy zapach zapleœnia³ych
legowisk lwów afrykañskich, tygrysa bengalskiego i czarnej pan-
tery, która le¿a³a na zeschniêtym i ³ysym konarze.
Weiser zatrzyma³ siê przed jej klatk¹. Elka po³o¿y³a palec na
ustach i kaza³a nam stan¹æ nieco z ty³u, ¿eby mu nie przeszka-
dzaæ. Weiser odwrócony do nas plecami tkwi³ w bezruchu dobre
kilka minut, dopóki spod klatki nie odeszli inni ludzie, i wtedy
zobaczyliœmy, ¿e pantera drzemi¹ca do tej pory w po³udniowej
sjeœcie powoli podnosi g³owê. Wargi jej, z d³ugimi ig³ami w¹sów,
wydê³y siê lekko i wygl¹da³o to tak, jakby pantera czknê³a. Ale
to by³ dopiero pocz¹tek. Wargi unosi³y siê, drgaj¹c coraz wy¿ej,
i pod czarnym aksamitem widaæ teraz by³o rzêdy bia³ych k³ów.
Us³yszeliœmy pierwszy szmer, który zaraz potem przeszed³
w g³êboki, dobywaj¹cy siê gdzieœ z g³êbi pomruk. Pantera powo-
li, miêkkim ruchem sp³ynê³a z konara i ze zje¿on¹ sierœci¹ zbli¿a-
³a siê do krat, jej ogon drgn¹³ nieznacznie, po czym coraz moc-
niej, rytmiczniej, jak wahad³o zegara bi³ o lœni¹ce boki. W koñcu
zwierzê, dotykaj¹c pyskiem ¿elaznych prêtów, stanê³o naprze-
ciw Weisera, a to, co wczeœniej by³o warkotem, przesz³o nagle
w gard³owe bulgotanie, w którym marszowy werbel miesza³ siê
z hukiem wezbranej rzeki, a jesienna wichura z g³osem dzwonów
rezurekcyjnych. Pantera szala³a przy kracie, bi³a ³ap¹ w cemen-
tow¹ pod³ogê, opuszcza³a, to znów wznosi³a pysk, a wreszcie
podrywa³a swoje cielsko jak pionow¹ belkê, wspieraj¹c siê przed-
nimi ³apami o prêty, i widzieliœmy, jak wysuwa³y siê grube i za-
krzywione pazury. Lecz to nie by³o wszystko. Weiser przesadzi³
barierkê oddzielaj¹c¹ go od klatki i stan¹³ teraz tak blisko jej ¿e-
laznych prêtów, ¿e móg³by, pochyliwszy siê zaledwie o krok, do-

56
tkn¹æ czo³em pazurów kota. Pantera znieruchomia³a. Nagle gar-
d³owe bulgotanie przesz³o w g³êboki warkot, a warkot w cichy
jak na pocz¹tku pomruk i zwierzê, nadal ze zje¿on¹ sierœci¹
i ogonem bij¹cym w boki, pe³z³o do ty³u ze wzrokiem utkwio-
nym w Weisera. To by³o niesamowite! Pantera czo³ga³a siê
w g³¹b klatki, bardzo wolno, brzuchem szoruj¹c po betonowej
posadzce, a jej skoœne i przymru¿one oczy, lœni¹ce jak nierucho-
me lusterka, wpatrzone by³y w Weisera. Gdy wyczu³a ogonem
tyln¹ œcianê wybiegu, siad³a skulona w k¹cie i wreszcie opuœci³a
oczy, dr¿¹c na ca³ym ciele. Ka¿dy musku³ pod napiêt¹ skór¹
dygota³ teraz jak z zimna i wielki kot przypomina³ ratlerka pani
Korotkowej, który ucieka³ w k¹t podwórka na tupniêcie nog¹.
Staliœmy w milczeniu, kiedy Weiser podszed³ do nas i kiedy
Elka poda³a mu chustkê, a on wyciera³ krople potu z czo³a jak
po ciê¿kiej pracy. Ale to nie by³ koniec naszego dnia spêdzone-
go z Weiserem, podobnie jak nie jest to koniec historii tamtego
lata, kiedy zupa rybna warzy³a siê w wodach zatoki, a ludzie
modlili siê po koœcio³ach o odwrócenie suszy i deszcz.
Bo Weiser pokaza³ nam inn¹ drogê do domu ni¿ ta, któr¹
przybyliœmy do oliwskiego zoo. Nie by³o tramwajowej pêtli ani
rozklekotanego tramwaju linii numer dwa, który kursuj¹c wte-
dy pomiêdzy Targiem Wêglowym a Oliw¹, przeje¿d¿a³ obok
zajezdni, naszej szko³y i kamienicy. By³a za to droga Dolin¹
Radoœci w górê, obok nieczynnej kuŸni cystersów nad dop³y-
wem Oliwskiego Potoku; by³y wysokie do kolan trawy na p³a-
skowy¿u, sk¹d jak z Bukowej Górki widaæ by³o morze; by³y g³ê-
bokie jary i rozpadliny w cieniu bukowych liœci; i by³ w¹ski,
piaszczysty trakt przez sosnowy starodrzew, który miejscami
miesza³ siê z brzozowymi zagajnikami i leszczynow¹ gêstwin¹.
Teraz brzmi to jak liryczne kwêkanie po utraconym raju, ale
kiedy Weiser pokaza³ nam obok Ÿród³a miejsce, w którym Fry-

57
deryk Wielki odpoczywa³ na polowaniu, albo kiedy na prze-
œwietlonej s³oñcem polanie zatupota³y wyp³oszone sarny, lub
kiedy zbieraliœmy pe³nymi garœciami s³odkie maliny – wtedy by³
to dla nas raj odnaleziony, daleki od miasta, powabny i wci¹ga-
j¹cy, jak mroczny ch³ód katedry w upalny dzieñ. Weiser szed³
przodem i mówi³ niby do Elki, ale w³aœciwie do nas: „O, tutaj
zim¹ przychodz¹ dziki”. Albo: „O, têdy siê idzie do Matemble-
wa”. Lub: „O, a tam jest najwiêksze mrowisko czerwonych
mrówek z czaszk¹ zaj¹ca”. Ze szczególnym upodobaniem poka-
zywa³ miejsca, gdzie las przecina³y linie okopów z ostatniej
wojny i w podobnym stylu wyjaœnia³: „O, to jest lej od pocisku
moŸdzierza”. Albo: „O, tu jest wykop dla samochodu”. S³ucha-
liœmy tego z zapartym tchem. A¿ wreszcie wyprowadzi³ nas
przez dolinkê za strzelnic¹ na skraj moreny, sk¹d ujrzeliœmy
wie¿yczkê ceglanego koœcio³a w Brêtowie i dobrze znajome
zarysy cmentarza.
I chocia¿ tê sam¹ drogê przemierza³em ju¿ póŸniej w obie
strony, sam lub w towarzystwie, latem piechot¹ albo na rowe-
rze, zim¹ na nartach, i chocia¿ nazwa³em tê drogê licz¹c¹ szeœæ
i pó³ kilometra drog¹ Weisera, nigdy, nawet teraz, kiedy jest
ona tylko niebieskim szlakiem parku krajobrazowego, opisa-
nym w przewodniku – nigdy nie mog³em sobie przypomnieæ,
czy Weiser, prowadz¹c nas z powrotem do domu, wszystko to
pokazywa³ rêk¹, czy te¿ trzyma³ w d³oni sêkaty kij, którym
podpieraæ siê móg³ jak lask¹. Bo przecie¿ wracaliœmy do domu
i on prowadzi³ nas, jakbyœmy byli od tego dnia jego ludem.
A pod wieczór siedzieliœmy na ³awce pod kasztanem i Piotr
zastanawia³ siê, co by by³o, gdyby czarna pantera nie by³a od-
dzielona od Weisera ¿elaznymi kratami.
– By³oby jak w cyrku – twierdzi³ Szymek – tam dzikie zwie-
rzêta te¿ s³uchaj¹ cz³owieka, a nawet dotykaj¹ go i jedz¹ z rêki.

58
Ale ja powiedzia³em, ¿e Weiser nie jest przecie¿ treserem,
nie ma d³ugich, lœni¹cych butów ani bicza, ani bia³ej koszuli
z muszk¹, no i nie æwiczy czarnej pantery codziennie.
To trzeba by³o wyjaœniæ, co do tego zgodziliœmy siê bez dys-
kusji i wpadliœmy na pomys³, ¿eby jeszcze raz wypróbowaæ
Weisera, mo¿e na innym zwierzêciu i niekoniecznie w zoo. Nie
wiedzieliœmy tylko, ¿e przez nastêpne dni Weiser bêdzie znów
chodzi³ swoimi drogami i ¿e nasze w¹tpliwoœci s¹ zupe³nie nie-
istotne dla kogoœ takiego jak on.
Z bramy wysz³a matka Elki i zatrzyma³a siê na chwilê.
– Co tak siedzicie ch³opcy? – powiedzia³a z wyrzutem w g³o-
sie. – Poszlibyœcie lepiej do koœcio³a, dzisiaj proboszcz odprawia
nabo¿eñstwo, co?
Zanim jednak odesz³a brukowan¹ kocimi ³bami ulic¹ w stro-
nê koœcio³a Ojców Zmartwychwstañców, powiedzia³a nam
jeszcze, ¿e wczoraj widziano nad zatok¹ ogromn¹ kometê i nic
dobrego czekaæ nas nie mo¿e.

Tymczasem woŸny zaparzy³ kawê i wniós³ dzbanek do ga-


binetu dyrektora. Zadzwoni³ telefon i kiedy us³ysza³em
zmêczony g³os M-skiego, podnosz¹cego s³uchawkê, znieru-
chomia³em.
– Tak, panie Heller – mówi³ M-ski. – Pana syn jest tutaj z nami...
zaraz... oddajê s³uchawkê towarzyszowi dyrektorowi. I dalej mówi³
ju¿ dyrektor, a w³aœciwie nie mówi³, tylko odpowiada³ na pytania
mojego ojca.
– Ale¿ nie – wyjaœnia³ uprzejmym g³osem – pañski syn nie
jest o nic oskar¿ony, to tylko przes³uchanie przez nasz¹ komi-
sjê, dzia³amy w oparciu o polecenie prokuratora. Nie, nie, my
nie oskar¿amy pana syna o spowodowanie wypadku, œledztwo
jednoznacznie wskazuje na tego Weisera, my musimy tylko

59
wyjaœniæ wszelkie okolicznoœci tragedii, niech pan to zrozumie,
wszelkie okolicznoœci!
Ale ojciec widocznie nie dawa³ za wygran¹, bo dyrektor
mówi³ dalej jeszcze g³oœniej ni¿ przed chwil¹:
– Dlaczego pan siê denerwuje, nie widzê powodów do sk³ada-
nia skarg, gdziekolwiek. To nie jest bezprawne przetrzymanie.
Niech pan siê lepiej zastanowi, panie Heller, dlaczego on cho-
dzi³ tam bez niczyjej wiedzy? W koñcu pañskiemu dziecku gro-
zi³o powa¿ne niebezpieczeñstwo, a pan jako ojciec nie zrobi³ nic,
¿eby... – i tu dyrektor przerwa³ na d³u¿sz¹ chwilê, a ja domyœli-
³em siê, ¿e to by³ jeden z cholerycznych wybuchów mojego ojca,
który zazwyczaj spokojny, jeœli ju¿ wpada³ w gniew, nie liczy³ siê
z niczym i z nikim. ¯a³owa³em nawet, ¿e nie ma go tu z nami, bo
wyobrazi³em sobie nagle M-skiego wylatuj¹cego przez okno,
dyrektora wisz¹cego na swoim krawacie u sufitu, a tego w mun-
durze rozp³aszczonego na drzwiach gabinetu, i jakoœ dziwnie
dobrze zrobi³o mi siê wokó³ serca, gdy pomyœla³em o tym wszyst-
kim. A ojciec jeszcze nie skoñczy³, bo dyrektor chrz¹ka³ tylko do
s³uchawki i pewnie wierci³ siê na swoim fotelu, a drug¹, woln¹
rêk¹ poprawia³ chyba wêze³ swojego krawata. Wreszcie przerwa³
ostro:
– Nie, to wykluczone, szko³a jest zamkniêta a¿ do zakoñczenia
przez nas pracy! – I powiedzia³ jeszcze (pamiêtam to dobrze) –
¯egnam, panie Heller. – Zupe³nie jak na filmie albo w ksi¹¿ce:
„¯egnam, panie Heller”, i s³uchawka klapnê³a na wide³ki.
Na dworze by³o ju¿ ciemno, przy ulicy rozb³ys³y latarnie. Ich
blask wpada³ do sekretariatu i zanim woŸny przekrêci³ wy³¹cz-
nik, siedzieliœmy w ¿ó³tobladym snopie œwiat³a jak dewotki
w koœciele po dawno skoñczonym nabo¿eñstwie. A ja zastana-
wia³em siê, dlaczego Weiser nie mia³ rodziców i mieszka³ tylko
ze swoim dziadkiem. Nigdy, ani wtedy, ani póŸniej, nie dowie-

60
dzia³em siê, kim by³ jego ojciec lub matka. Byæ mo¿e cz³owiek,
który mieszka³ pod jedenastk¹ i zajmowa³ siê krawiectwem,
by³ tylko jego przyszywanym dziadkiem, nawet niekoniecznie
kimœ z rodziny. Tylko ¿e nikt nie móg³ tego wyjaœniæ, ani wtedy,
ani póŸniej, kiedy po latach nie bez podstêpu uda³o mi siê
przejrzeæ szkolne papiery Weisera i kiedy dotar³em równie¿ do
odpowiednich dokumentów w archiwum Urzêdu Miejskiego.
Stare dzienniki lekcyjne by³y ju¿ wówczas skasowane, ale pozo-
sta³y arkusze ocen, w których wyblak³ym atramentem zapisa-
no: „Nazwisko: Weiser. Imiê: Dawid. Ur.: 10. 09. 1945”. Rubryka
„miejsca urodzenia”, podzielona na dwie czêœci, wojewódzk¹
i powiatow¹, by³a niewype³niona i tylko na dole ktoœ dopisa³
kopiowym o³ówkiem: „Brody”, a w nawiasie widnia³o jeszcze:
„ZSRR”. W rubrykach „ojciec”, „matka” ta sama rêka postawi³a
najpierw atramentem poziome kreski, a póŸniej, te¿ kopiowym
o³ówkiem, dopisa³a: „sierota”. I dalej tym samym charakterem
pisma naniesiono informacjê: „Opiekun prawny: A. Weiser,
zamieszka³y...” i tu podany by³ nasz adres, to znaczy adres na-
szej kamienicy z numerem mieszkania Weisera. Dzisiaj, kiedy to
wszystko wy³awiam z pamiêci jak okruszyny bursztynu z brud-
nej wody zatoki, rodzice Weisera wy³aniaj¹ siê w postaci dwóch
poziomych kresek, postawionych atramentem w arkuszu ocen.
Bo dzia³ ewidencji ludnoœci Urzêdu Miejskiego nie ma na ten
temat wiêcej do powiedzenia.
W okienku przypominaj¹cym kasê obskurnego dworca rêka
urzêdniczki po³o¿y³a ma³¹ karteczkê, z której dowiedzia³em siê
rzeczy nastêpuj¹cych: Abraham Weiser, narodowoœci ¿ydow-
skiej, obywatelstwa polskiego, urodzony w Krzyworówni
(ZSRR) w roku 1879, przyby³ do Gdañska w roku 1946 jako re-
patriant. W tym roku brak jakiejkolwiek adnotacji o dzieciach,
które towarzyszy³yby mu w podró¿y. Dopiero w roku czterdzie-

61
stym ósmym, a wiêc w dwa lata póŸniej, Abraham Weiser zg³osi³,
¿e pod jego opiek¹ znajduje siê ch³opiec, narodowoœci polskiej,
obywatelstwa polskiego, urodzony w Brodach 10 wrzeœnia 1945.
Adnotacji o rodzicach ch³opca brak, nie ma te¿ ¿adnych kopii
aktu urodzenia dziecka. Abraham Weiser utrzymywa³, ¿e
dziecko jest jego wnukiem, lecz w rubrykach „rodzice” nie za-
pisano jakichkolwiek danych o matce lub ojcu ch³opca. Dlacze-
go tak siê sta³o – nikt nie jest w stanie wyjaœniæ. Podobnie jak
nie wyjaœniono do tej pory przyczyn zaginiêcia dwunastolet-
niego Dawida Weisera, który prawdopodobnie zgin¹³ w lesie
brêtowskim w sierpniu 1957 roku rozerwany niewypa³em. Co
do zgonu Abrahama Weisera nie ma ¿adnych w¹tpliwoœci,
poœwiadcza to akt wystawiony przez lekarza Szpitala Woje-
wódzkiego, który pe³ni³ wówczas dy¿ur.
„Czy chce pan numer tego aktu?”, zapyta³a urzêdniczka, wi-
dz¹c, jak stojê nadal przy okienku i jak mijaj¹ mnie w ciem-
nym i ponurym korytarzu milcz¹cy ludzie. Ale ja nie mia³em
ju¿ pytañ, a przynajmniej nie do niej ani do nikogo z tych lu-
dzi, którzy nosili w rêkach kartki, formularze, podania, odpisy,
wyci¹gi, kopie, nakazy, wezwania, œwiadectwa i ca³¹ makulaturê,
w jak¹ obrasta ¿ycie, nawet po œmierci. Nie mia³em ju¿ ¿adnych
pytañ, a raczej mia³em wci¹¿ to samo pytanie: kim w koñcu by³
Weiser? Bo jeœli nie wnukiem Abrahama Weisera, jeœli nie by³
jego wnukiem, to dlaczego nosi³ to samo nazwisko i czy to by³o
jego prawdziwe nazwisko? I dlaczego pan Abraham Weiser,
zg³aszaj¹c w dziale ewidencji ludnoœci ch³opca i uznaj¹c go za
swojego wnuka, nie poda³, kim byli jego rodzice? Bo przecie¿
jeœli to by³ jego wnuk prawdziwy, koœæ z koœci, krew z krwi, to
ojciec Dawida musia³ byæ synem Abrahama Weisera, matka
Dawida zaœ jego córk¹ lub synow¹. Abraham Weiser powinien
wiêc znaæ ich imiona. I jeœli nawet przykry³a ich warstwa pia-

62
chu, zmarli od mrozu czy na tyfus, to przecie¿ musia³ wiedzieæ,
jak siê nazywali, tylko nie chcia³ tego podaæ. Albo chcia³ podaæ,
ale nie wiedzia³ nic lub wiedzia³ niewiele. Tylko ¿e wtedy Dawid
Weiser nie by³by wcale Dawidem, nie by³by jego wnukiem, nie
by³by ¯ydem i mo¿e nie urodzi³ siê wcale w Brodach w roku
czterdziestym pi¹tym.
Tak, wtedy po wojnie, kiedy tysi¹ce ludzi zmierza³o ze
wschodu na zachód, z po³udnia na pó³noc i z zachodu na
wschód, wtedy ginê³y papiery i mo¿na by³o podaæ ró¿ne rzeczy,
bo nie wszystko da³o siê sprawdziæ. Zaginiêcia i cudowne odna-
lezienia by³y, zdaje siê, chlebem codziennym ówczesnych
urzêdników dzia³u ewidencji ludnoœci i pan Abraham Weiser
móg³ z powodzeniem twierdziæ, ¿e ch³opiec jest jego wnukiem,
¿e nazywa siê Dawid i nosi to samo nazwisko co on, tyle tylko,
¿e jest narodowoœci polskiej. Ale móg³ te¿ tak twierdziæ dlate-
go, ¿e tamten naród przesta³ ju¿ zupe³nie istnieæ. Po prostu,
kiedy pan Abraham Weiser wype³nia³ formularz, jego naród
znikn¹³ z Europy i dlatego wpisa³ lub kaza³ wpisaæ ch³opcu
narodowoœæ polsk¹, bo przecie¿ obywatelstwo to by³a rzecz dru-
gorzêdna w epokach jak ta, któr¹ prze¿y³ gdzieœ na po³udnio-
wym wschodzie wœród Ukraiñców, Niemców, Rosjan, Polaków,
¯ydów, Ormian i kogo tam jeszcze – myœla³em, wychodz¹c
z ciemnego gmachu urzêdu, i zobaczy³em raz jeszcze dwie po-
ziome kreski w arkuszu ocen Weisera, te dwie linie poci¹gniête
jaœniej¹cym z roku na rok atramentem. I teraz, kiedy to piszê,
te¿ je widzê, choæ mo¿e atrament wyblak³ ju¿ zupe³nie i rubryki
„ojciec”, „matka” – wygl¹daj¹ tak, jakby tam nigdy nic nie by³o
napisane.
Wszystko zamiast rozjaœniaæ siê, jest jeszcze bardziej skom-
plikowane, ale wtedy w sekretariacie naszej szko³y, po telefo-
nie mojego ojca, który dosta³ ataku furii i zwymyœla³ dyrektora

63
i wszystkie szko³y na œwiecie, przypuszcza³em, ¿e nag³a œmieræ
pana Weisera, ten gwa³towny atak serca, by³ dzie³em samego
Weisera. Skoro potrafi³ okie³znaæ dzikie zwierzê i jeœli robi³
w nieczynnej cegielni coœ, od czego w³osy stawa³y nam na g³o-
wie, o czym zreszt¹ jeszcze napiszê, wiêc jeœli Weiser móg³ ro-
biæ takie rzeczy, to dlaczego nie mia³by przyspieszyæ nagle ryt-
mu serca swojego dziadka? – pomyœla³em. Czemu nie mia³by
uwolniæ go od maszyny do szycia, igie³, kredy, szablonów, pod-
pinek i guzików, nad którymi przygarbiony œlêcza³ ca³ymi
dniami? Dlaczego nie mia³by tak tego zrobiæ – ¿eby ju¿ nikt nie
zapyta³ go o cokolwiek. Weiser usun¹³ œwiadka i dziœ muszê
przyznaæ, ¿e kiedy Piotr zgin¹³ w siedemdziesi¹tym roku na
ulicy, a Elka wyjecha³a do Niemiec, myœla³em podobnie: ¿e
Weiser usuwa ich po prostu st¹d ró¿nymi sposobami. Bo wy-
jazd Szymka do dalekiego miasta te¿ by³ rodzajem usuniêcia
go poza coœ, czego poj¹æ nie mog³em, ale co dla Weisera musia-
³o byæ najwyraŸniej wa¿ne. A wtedy, w sekretariacie przestra-
szy³em siê bardzo, bo przecie¿ ca³e œledztwo mog³o byæ prób¹,
na jak¹ wystawia nas Weiser, i jeœli bêdzie coœ nie tak, to
wstrzyma rytm naszych serc, tak samo jak zrobi³ to z sercem
swojego dziadka.
Tymczasem tamci podejrzanie d³ugo trzymali Szymka u sie-
bie, a ja przypomnia³em sobie dzieñ, w którym nie poszed³em
graæ w pi³kê na boisko obok pruskich koszar, dziêki czemu
Weiser i Elka zabrali mnie na wycieczkê, zupe³nie niezwyk³¹,
jak siê okaza³o. Ale po kolei:
Nastêpnego dnia po ogrodzie zoologicznym z samego rana
matka wys³a³a mnie do sklepu Cyrsona po w³oszczyznê. Lubi-
³em tam chodziæ, w ch³odnym wnêtrzu pachnia³o jarzynami,
w skrzynkach pêcznia³y papierówki, a ze szklanej gabloty przy-
kuwa³y wzrok s³oje z landrynkami i kolorowe myszki z kroch-

64
malu, po dwadzieœcia piêæ groszy sztuka. ¯ona w³aœciciela, ob-
s³uguj¹ca klientów za drewnianym kontuarem, mia³a wielkie
jak donice piersi, by³a bardzo weso³a i kiedy rusza³a siê ¿wawo,
podaj¹c towar, te piersi lata³y jej pod kretonow¹ sukienk¹
i brudnym fartuchem jak sprê¿ynuj¹ce po³ówki arbuza. A kie-
dy z zakupów zosta³a z³otówka reszty, mo¿na by³o za ni¹ kupiæ
garœæ landrynek albo cztery myszki z krochmalu, ka¿d¹ w in-
nym kolorze, lub wypiæ oran¿adê z butelki zakoñczonej porce-
lanowym kapslem na sprê¿ynie z grubego drutu. To w³aœnie te
butelki doroœli nazywali krachlami, do dzisiaj nie wiem czemu,
bo to nie by³y ¿adne krachle, tylko oran¿ada, a z jej otworze-
niem, kiedy sta³o siê na betonowej podmurówce przed wej-
œciem do sklepu, zawsze wi¹za³y siê pewne emocje. Jeœli za-
mkniêcie by³o szczelne, a gaz nie uszed³ ma³ymi pêcherzykami,
wstrz¹sa³o siê butelk¹ i lekko podwa¿ony kapsel odskakiwa³
sam. W powietrzu razem z odg³osem wystrza³u unosi³a siê
pachn¹ca mgie³ka i wszyscy kupuj¹cy odwracali siê w twoj¹
stronê, a ty sta³eœ na podmurówce i przechyla³eœ butelkê do
gard³a, zupe³nie tak samo jak ojciec albo pan Korotek w barze
„Liliput” przechylali butelki z piwem. Ale otwieranie oran¿ady
wi¹za³o siê z podwójn¹ loteri¹. Niespodziank¹ – obok eksplozji
korka – by³ tak¿e jej kolor. W tamtych czasach oran¿adê robio-
no w dwóch barwach – najczêœciej by³a ona ¿ó³ta, ale zdarza³a
siê te¿ czerwona, o szczególnie piêknym odcieniu, i nawet dzi-
siaj da³bym sobie g³owê uci¹æ, ¿e ta czerwona mia³a silniejszy
aromat i by³a znacznie lepiej gazowana.
Sta³em wiêc na cementowej podmurówce sklepu Cyrsona
i patrz¹c w ciemnozielone szk³o butelki, chcia³em odgadn¹æ,
jaka to bêdzie oran¿ada – ¿ó³ta czy czerwona, gdy w kurzu uli-
cy zobaczy³em ch³opaków ci¹gn¹cych w stronê pruskich koszar.
Na czele maszerowa³ Piotr z prawdziw¹ pi³k¹ pod pach¹ i przy-

65
pomnia³em sobie, ¿e dzisiaj mieliœmy w³aœnie wypróbowaæ tê
pi³kê, któr¹ Piotr dosta³ wczoraj od bogatego wujka. Skórzana
pi³ka to nie byle co, do tej pory graliœmy gumow¹, która nie
wytrzymywa³a d³u¿ej ni¿ miesi¹c, a teraz, dziêki wujowi Pio-
tra, mogliœmy poczuæ siê jak prawdziwi zawodnicy. Zbli¿ali siê
do mnie i ju¿ z daleka s³ysza³em ich krzyki: „czerwona!”, „¿ó³-
ta!”, „czerwona!”, „¿ó³ta”, „mówiê ci, ¿e czerwona!”, „a w³aœnie
¿e nie, bo ¿ó³ta!” – a kiedy podwa¿y³em kciukiem drut sprê¿y-
ny i gdy podskoczy³ porcelanowy korek z gumow¹ uszczelk¹,
wszyscy wrzasnêli: „czerwona! czerwona!” – i piliœmy czerwon¹
oran¿adê, ka¿dy po ma³ym ³yku, jak zawsze, gdy któremuœ
z nas uda³o siê sprzedaæ butelki albo zosta³a reszta z pieniêdzy
na zakupy.
Oni poszli na boisko, a ja musia³em zanieœæ matce w³oszczyznê
i kiedy ju¿ pêdzi³em po schodach w dó³, wybiegaj¹c z klatki, zo-
baczy³em Weisera i Elkê id¹cych chodnikiem w stronê Oliwy. Coœ
mnie tknê³o, tak samo jak wtedy, tego dnia, gdy z Szymkiem
i francusk¹ lornetk¹ œledziliœmy ich z wiaduktu obok lotniska.
I chocia¿ pod rêk¹ nie mia³em Szymka ani jego lornetki, posta-
nowi³em iœæ za nimi.
Nasza ulica, tak samo jak dzisiaj, bieg³a d³ugim ³ukiem rów-
nolegle do oddalonej o jakieœ dwieœcie metrów linii tramwajo-
wej i dopiero ko³o muru zajezdni skrêca³a ostro w lewo, obok
jednego z zerwanych mostów nieistniej¹cej linii kolejowej.
W myœlach podawa³em pi³kê na lewe skrzyd³o do Szymka, a on
pêdzi³ jak burza, kiwaj¹c obroñców na lewo i prawo, ale z oczu
nie spuszcza³em Weisera i Elki, którzy znikli na zakrêcie za
wykruszonym filarem akurat w czasie doœrodkowania i strza³u.
Przyspieszy³em kroku, ¿eby zd¹¿yæ na ewentualn¹ dobitkê
i ¿eby nie zgubiæ tych dwojga, ale zamiast dobitki by³ róg,
a Weiser z Elk¹ czekali na mnie w³aœnie za tym filarem.

66
IZABELA KOZ£OWSKA Szklana kongregacja, 1999
– Wcale nie musisz nas szpiegowaæ – powiedzia³a Elka, pa-
trz¹c to na mnie, to znów na Weisera. – Jak chcesz, to chodŸ
z nami, on siê zgadza – i znowu przechyli³a g³owê w jego kie-
runku.
Przysta³em na to, choæ Szymek w tym czasie r¹ba³ pewnie
nastêpnego gola. Wyobrazi³em sobie jednak Weisera sam na
sam z dzikim jaguarem bez prêtów klatki albo ca³¹ nasz¹ trójkê
pod lœni¹cym kad³ubem i³a na skraju startowego pasa i dreszcz
przeszed³ mnie od takich przypuszczeñ.
Ale Weiser nigdy siê nie powtarza³, przynajmniej wtedy, gdy
móg³ go ogl¹daæ któryœ z nas. Mo¿liwe, ¿e z Elk¹ by³o inaczej,
nawet na pewno, tylko ¿e z Elk¹ Weiser przebywa³ ca³y czas,
a z nami tylko wtedy, kiedy zechcia³. A tego dnia zechcia³ (nie
wiem, naturalnie, dlaczego), ¿ebym poszed³ razem z nimi, cho-
cia¿ nie by³o dzikich zwierz¹t ani hucz¹cego samolotu. By³o zwy-
czajne zwiedzanie ró¿nych miejsc, z pocz¹tku nawet trochê nud-
ne, bo dla mnie nie wszystko, co wtedy Weiser mówi³, a mówi³
w³aœciwie tylko do Elki, nie wszystko to by³o do koñca zrozumia-
³e i jasne. Na ulicy Polanki stan¹³ przed jednym z tych starych
domów, o których mówi³o siê, ¿e mieszkali tu bogaci Niemcy.
I taka by³a rozmowa pomiêdzy nim a Elk¹:
– O, widzisz, a tu mieszka³ kiedyœ Schopenhauer i pod tymi
kasztanami chodzi³ jesieni¹ na spacery.
– A kto to by³ Schopenhauer? – pyta Elka.
– To by³ wielki niemiecki filozof, bardzo s³awny.
– Ojej, to ciekawe, ale czym zajmuje siê w³aœciwie filozof? No,
co on robi, ¿e jest taki s³awny?
– Nie ka¿dy filozof jest s³awny tak jak on – odpowiada
Weiser.
– Ale co robi taki filozof? – niecierpliwi siê Elka. – S³awny czy
nie, musi coœ robiæ, nie?

68
– Filozof wszystko wie o ¿yciu, rozumiesz? I wie, jakie to ¿ycie
jest, to znaczy dobre czy z³e. Wie tak¿e, dlaczego gwiazdy nie
spadaj¹ na Ziemiê, a rzeki p³yn¹ przed siebie. I jeœli chce, to
pisze o tym w ksi¹¿kach, a ludzie mog¹ to czytaæ.
– Wszystko? – pyta z niedowierzaniem Elka.
– Wszystko – odpowiada Weiser. – O œmierci te¿ filozof wie
bardzo du¿o.
– O œmierci?
– No, jak siê umiera – koñczy Weiser. – Bo filozof musi o tym
myœleæ, nawet kiedy chodzi na spacery pod kasztanami.
I kiedy byliœmy ju¿ dalej, obok nastêpnego domu, który wy-
gl¹da³ trochê jak dwór, cofniêty od ulicy ze trzydzieœci metrów
w stronê lasu, i kiedy mija³em prowadz¹c¹ do niego lipow¹
alejê obok wywalonej bramy, Elka zapyta³a jeszcze:
– A ty jesteœ filozofem, tak?
– Nie – odpowiedzia³ Weiser. – Dlaczego mia³bym byæ?
– To sk¹d wiesz to wszystko? – doda³a szybko.
– Wiem od dziadka – wyjaœni³ równie prêdko. – Mój dziadek
jest najwiêkszym na œwiecie filozofem, ale nie pisze ksi¹¿ek.
Tak, zdaje siê, skoñczy³ tê odpowiedŸ Weiser. Niczego chyba
nie omin¹³em, niczego, co dzisiaj dla mnie by³oby istotne, ale
gdy przypominam sobie tê odpowiedŸ, to czujê takie same ciarki
biegaj¹ce po plecach, jak wówczas, gdy i³ podnosi³ czerwon¹
sukienkê Elki w krzakach ¿arnowca albo kiedy Weiser poskromi³
czarn¹ panterê, lub kiedy w piwnicy nieczynnej cegielni zrobi³
to, od czego w³osy stawa³y nam na g³owie. Nie wiedzia³em, czy
dziadek Weisera oprócz szycia na maszynie zajmowa³ siê jesz-
cze czymkolwiek, a w szczególnoœci filozofi¹. Wiêc jak to by³o?
W oliwskiej katedrze Weiser pokaza³ nam gotyckie sklepienia
i wielkie organy, objaœniaj¹c, do czego s³u¿¹ anio³om mosiê¿ne
tr¹by, trochê podobne do szabel, bo wykrzywione i d³ugie. A kie-

69
dy stanêliœmy na mostku w parku, obok starego spichlerza, ¿eby
popatrzeæ, jak w umykaj¹cej spod naszych stóp wodzie odbijaj¹
siê wie¿e katedry, Elka zapyta³a, czy okoñ, który pomyka³ miê-
dzy wodorostami, mo¿e coœ powiedzieæ. By³o to g³upie pytanie,
akurat w stylu Elki, bo niby dlaczego okoñ mia³by coœ mówiæ – na
ka¿dej prawie lekcji przyrody M-ski nakazywa³ nam, ¿ebyœmy
siedzieli cicho jak ryby – a jeœli ju¿ nawet, to do kogo ten okoñ
po³yskuj¹cy w s³oñcu mia³by mówiæ – do nas czy te¿ do swoich
rybich krewnych? – tak pomyœla³em wówczas, ale Weiser odpo-
wiada³ z ca³¹ powag¹. Opowiada³ w³aœciwie, a nie odpowiada³,
i znów by³o o dziadku, najwiêkszym filozofie, który przed wojn¹
wcale nie zajmowa³ siê krawiectwem, tylko jeŸdzi³ po wsiach
jako wêdrowny szklarz i gdy zarobi³ ju¿ du¿o pieniêdzy, to szed³
w góry i rozmawia³ tam ze wszystkim, co stworzy³ Bóg – ptakiem,
kamieniem, wod¹, ryb¹, ob³okiem, drzewem i kwiatem. Tak
by³o wed³ug s³ów Weisera, a ja sta³em oparty o sêkat¹ porêcz
mostu, rozdziawiaj¹c, jak to siê mówi, gêbê, sta³em i spogl¹da-
³em to na niego, to znów na widniej¹ce za wie¿ami katedry stoki
Pacho³ka. Bo przecie¿ nigdy wczeœniej nie by³em w prawdzi-
wych górach, wiêc kiedy Weiser mówi³, ¿e jego dziadek w tych
górach spêdza³ nieraz pó³ roku, to wyobra¿a³em sobie pana
Weisera poœród bukowych drzew na tej w³aœnie górze, z uchem
przytkniêtym do ziemi albo strumienia, bez drucianych okula-
rów i centymetra przewieszonego przez szyjê. Tak, dzisiaj nicze-
go nie jestem pewny. Byæ mo¿e Weiser zmyœli³ tê historiê
z dziadkiem od pocz¹tku do koñca, ale nawet jeœli ze³ga³ w sobie
tylko wiadomym celu, to obraz ten, obraz pana Weisera z uchem
przytkniêtym do ziemi na wzgórzu Pacho³ek za katedr¹, jest
jednym z najpiêkniejszych, jakie darowa³o mi ¿ycie.
A póŸniej dwójk¹ pojechaliœmy do Wrzeszcza i Weiser wy-
siad³ specjalnie po to, ¿eby pokazaæ Elce jeszcze jeden dom,

70
tym razem nie filozofa, ale Schichaua, który przed wojn¹, kiedy
ta czêœæ miasta nazywa³a siê Langfuhr, by³ w³aœcicielem stoczni
i musia³ mieæ pewnie strasznie du¿o pieniêdzy, bo dom by³
rzeczywiœcie ogromny, mia³ kilka wejœæ i okr¹g³ych wie¿yczek,
które Elce podoba³y siê najbardziej.
– Zupe³nie jak w bajce – œmia³a siê do Weisera, pokazuj¹c
palcem wie¿yczkê z oknem. – Tam chcia³abym mieszkaæ pilno-
wana przez smoki, a ty byœ przyszed³ i uwolni³ mnie z r¹k z³ego
czarnoksiê¿nika. Albo nie, ty byœ najlepiej by³ Merlinem i mê-
czy³ mnie okropnie, zamienia³ w ¿abê albo ropuchê, albo
w paj¹ka, a ja bym strasznie p³aka³a i nikt by mnie nie uwolni³.
Elka papla³a swoje trzy po trzy, Weiser nie mówi³ nic, a ja
zastanawia³em siê, dlaczego taki Schichau i jemu podobni bo-
gacze budowali takie dziwne domy. Na co im by³y te nieprak-
tyczne wie¿yczki, te zawijasy, esy-floresy, te szpiczasto zakoñ-
czone dachy, balkoniki i galeryjki. I pomyœla³em wtedy, ¿e to
pewnie z nudów, bo kiedy M-ski na lekcjach przyrody opowia-
da³ nam o wyzysku i walce klasowej, to w³aœnie tak wyra¿a³ siê
o bogaczach – ¿e z nudów robili najgorsze rzeczy: strzelali do
robotników, zabierali im ¿ony i córki, i w ogóle byli zdegenero-
wani i niemoralni, bo nic nie mieli do roboty. Na szczêœcie nie
muszê dzisiaj przypominaæ, co M-ski uwa¿a³ za dobre i moral-
ne, ale wtedy wyobrazi³em sobie Schichaua, jak siedzi w swoim
gabinecie, gruby, t³usty, zlany potem, pali cygaro, a za oknem,
Jaœkow¹ Dolin¹, bo tak siê ta ulica domów z wie¿yczkami nie-
winnie nazywa – za oknem wiêc maszeruj¹ nasi ojcowie i œpie-
waj¹: „Gdy naród do boju wyruszy³ z orê¿em”, pan Schichau zaœ
podnosi palcami grubymi jak serdelki s³uchawkê z³otego tele-
fonu i wzywa policjê, bo on, pan Schichau, ma ju¿ dosyæ wrza-
sków za oknem swojej willi i czas z tym zrobiæ porz¹dek. Nasi
ojcowie nigdy wprawdzie nie maszerowali przed domem pana

71
Schichaua Jaœkow¹ Dolin¹ i nie œpiewali: „Gdy naród do boju”,
ale w siedemdziesi¹tym roku szli obok Komitetu Partii i œpie-
wali: „Wyklêty powstañ ludu ziemi, powstañcie, których drê-
czy g³ód”. A Piotr wyszed³ na ulicê zobaczyæ, co siê dzieje i do-
sta³ kul¹ w g³owê. Ale to inna historia, ca³kiem ju¿ z Weiserem
niezwi¹zana.
Spod domu Schichaua wróciliœmy na przystanek tramwajo-
wy i Weiser zawióz³ nas do Gdañska. Do dzisiaj zastanawiam
siê, czy tak¹ marszrutê mieli zaplanowan¹, czy te¿ zmieni³ coœ
ze wzglêdu na moj¹ obecnoœæ. A mo¿e w ogóle nie by³o ¿adnej
marszruty, ¿adnego planu i po prostu Weiser w³óczy³ siê tego
dnia z Elk¹ tak sobie, ¿eby jej coœ pokazaæ, dla zabicia czasu?
Nie wierzê w to za bardzo, nie mam jednak¿e sensownej odpo-
wiedzi. Nie wiem te¿, sk¹d Weiser czerpa³ swoje wiadomoœci,
które zw³aszcza wtedy wydawa³y mi siê przera¿aj¹co g³êbokie.
Bo kiedy pokazywa³ nam budynek Poczty Polskiej, nie mo-
g³em wyjœæ z podziwu, sk¹d on to wszystko wie.
– O, tutaj sta³a niemiecka pancerka – pokazywa³ rêk¹. – A tu-
taj atakowali ¿o³nierze miotaczami ognia, a tam dalej sta³y
ckm-y, a st¹d, w tym miejscu z dachu zlecia³ niemiecki ¿o³nierz,
trafiony przez pocztowca w g³owê, a têdy ich wyprowadzali –
i mówi³ to wszystko bardzo swobodnie, jakby tu by³ na miejscu
i widzia³ na w³asne oczy tê pancerkê, miotacze ognia i ckm-y.
A kiedy byliœmy na D³ugim Targu, opowiedzia³ nam, w któ-
rym miejscu sta³ Parteigenosse Gauleiter Forster, kiedy ob-
wieszcza³ przy³¹czenie naszego miasta do Tysi¹cletniej Rze-
szy. Tego przecie¿ nie móg³ dowiedzieæ siê od dziadka ani
z ¿adnego podrêcznika historii, bo historycy, nawet najbardziej
skrupulatni, nie zajmuj¹ siê takimi sprawami. I ¿aden z nich
s³owem nie wspomina, w jakim miejscu Fryderyk Wielki, polu-
j¹c w oliwskich lasach, wówczas zatrzyma³ siê dla odpoczynku.

72
Ju¿ wówczas, siedz¹c w sekretariacie szko³y, wiedzia³em, ¿e
Weiser ze szczególnym upodobaniem tropi³ niemieckie œlady,
ale co by³o tego przyczyn¹, nie mog³em dociec wtedy i nie
mogê teraz, gdy przypominam sobie jego zbiór znaczków albo
sk³ad broni w nieczynnej cegielni i wybuchy w dolince za strzel-
nic¹. Bo zardzewia³y schmeiser, który podarowa³ nam na brê-
towskim cmentarzu, kiedy Szymek mia³ rozpoczynaæ egzeku-
cjê, i którego nie mogliœmy od¿a³owaæ po ucieczce wariata
w ¿ó³tym szlafroku, ten schmeiser to by³ marny odpadek z jego
kolekcji, jak okaza³o siê póŸniej, kiedy wytropiliœmy Weisera
i Elkê w ich kryjówce.
Tymczasem z D³ugiego Targu wróciliœmy do tramwaju i gdy
trzês¹cy siê wóz unosi³ nas w kierunku Wrzeszcza, znów myœla-
³em o nowej pi³ce Piotra, o podaniach Szymka i o tym, czy jesz-
cze tego popo³udnia zagramy na murawie obok pruskich koszar.
I rzeczywiœcie – graliœmy tego popo³udnia, tylko ¿e nie by³ to
zwyczajny mecz, bo gdyby by³ zwyczajny tak jak wszystkie
i gdyby nie wi¹za³ siê z Weiserem, nie wspomina³bym o nim.
Ale po kolei.
Kiedy ja w³óczy³em siê z Weiserem i Elk¹, ch³opcy grali na
murawie obok pruskich koszar, rozkoszuj¹c siê uderzeniami
w prawdziw¹, skórzan¹ pi³kê. To od niej w³aœnie zaczê³y siê
nieszczêœcia tego dnia – jeszcze raz powtórzê, ¿eby nie by³o
w¹tpliwoœci – nieszczêœcia tego dnia, a nie nieszczêœcia w ogóle.
Gdzieœ po godzinie gry na boisko przyszli wojskowi. To znaczy,
nie ¿o³nierze w mundurach, tylko ch³opacy, których ojcowie
byli wojskowymi i którzy mieszkali w nowych blokach za kosza-
rami. Zgrywali wa¿niaków, a przede wszystkim byli od nas tro-
chê starsi i lepiej ubrani. Pewnie dlatego ¿e ich matki mia³y
pralki i w³asne ³azienki, nie tak jak u nas, bo u nas, jak wspomi-
na³em, by³a jedna ³azienka na ca³e piêtro, a pralkê mia³ wtedy

73
tylko ojciec Leszka ¯wire³³y. Wiêc tamci byli wa¿niakami, ale
takiej pi³ki jak my nie mieli i oczy im rozb³ys³y po¿¹dliwie.
Najpierw stali z boku i patrzyli, jak rozgrywamy pi³kê, i co chwi-
la przeszkadzali, rzucali kamykami albo œmiali siê g³oœno, ¿e
niby po co nam taka pi³ka, skoro nie umiemy graæ. Pokrzykiwa-
li, ¿e lepiej dadz¹ nam zwyk³¹ szmaciankê, bo szkoda dobrej
pi³ki na nasze nogi. To rozeŸli³o Szymka, wiêc podszed³ do ich
herszta i powiedzia³, ¿eby zagrali z nami, to zobaczymy. Ale
tamci byli sprytni.
– Zgoda – odpowiedzieli – ale jak przegracie, to pi³ka nasza.
Nasi zgodzili siê i Piotr te¿ siê zgodzi³, bo tu nie chodzi³o tyl-
ko o pi³kê, ale o honor, jak na wojnie.
Wybrano sk³ady po szeœciu plus bramkarz i ustalono, ¿e
mecz bêdzie prawdziwy, to znaczy w dwóch po³owach, jedna
do obiadu, a druga po po³udniu, jak siê trochê och³odzi. I cho-
cia¿ Szymek dwoi³ siê i troi³, Piotr przechodzi³ samego siebie,
a Staœ Ostapiuk podawa³ Krzyœkowi celnie jak nigdy dot¹d, woj-
skowi wygrali pierwsz¹ po³owê cztery do jednego.
W³aœnie kiedy wraca³em do domu, przechodz¹c obok beto-
nowego okr¹glaka, na którym od miesiêcy szarza³y strzêpki
tych samych afiszy, zobaczy³em, jak wlekli siê przygnêbieni,
bez nadziei na zwyciêstwo w drugiej po³owie. Szymek powie-
dzia³ mi, o co chodzi.
Po obiedzie wróciliœmy na murawê, gdzie pas³a siê krowa,
wyjadaj¹c kêpy zeschniêtej trawy. Tamci przyszli trochê póŸ-
niej, ale pewni, ¿e maj¹ pi³kê w garœci. Zaczêliœmy graæ. Piotr
przerzuci³ pi³kê d³ugim podaniem na lewe skrzyd³o do Leszka,
ten przeszed³ dwóch wojskowych i zbli¿a³ siê do ich pola karne-
go, ale obroñca odebra³ mu j¹ i pos³a³ potê¿nym kopem na
nasz¹ po³owê, gdzie mieliœmy tylko Krzyœka, naszego bramka-
rza i czterech tamtych. Kiwnêli go i ju¿ pêdzili pod nasz¹ bram-

74
kê, a w sekundê póŸniej by³o 5:1. Szymek nic nie mówi³, a Piotr
mia³ ³zy w oczach, bo oprócz honoru traci³ coraz wyraŸniej swoj¹
pi³kê, któr¹ dosta³ od bogatego wuja.
I wtedy sta³o siê coœ nieoczekiwanego, coœ, co w³aœciwie nie
mia³o prawa siê wydarzyæ. Z ma³ego pagórka zszed³ do nas
Weiser, którego zobaczyliœmy dopiero teraz, i powiedzia³, ¿e
wygramy ten mecz, jeœli on zagra z nami i jeœli bêdziemy we
wszystkim s³uchaæ jego rozkazów. Szymek by³ kapitanem i za-
waha³ siê, ale nie by³o czasu na rozmyœlania, bo wojskowi zaczy-
nali przynaglaæ.
Teraz zaczê³o siê wspania³e widowisko i chocia¿ nie mieliœmy
stu tysiêcy kibiców ani nawet jednakowych koszulek, a Krzysiek
i ja graliœmy boso, to ka¿dy trener popad³by w absolutny za-
chwyt. Bo to nie by³a zwyk³a gra, zwyk³e kopanie, podawanie,
kiwanie, strzelanie, to by³ prawdziwy poemat z piêcioma aktora-
mi w roli g³ównej i narratorem wszechwiedz¹cym, którym oka-
za³ siê Weiser. Przede wszystkim poustawia³ nas jak nale¿y i nie
biegaliœmy odt¹d za pi³k¹ w kupie. A wiêc na lewym skrzydle
Szymek, na prawym ja, w œrodku Weiser, a trochê za nim, cof-
niêty parê metrów, Piotr. W obronie, na naszej po³owie zostali
Krzysiek Barski i Leszek ¯wire³³o, a na bramce jak zawsze stró¿o-
wa³ Janek Lipski, w przyd³ugim, kolejarskim podkoszulku taty.
Przez pierwsze parê minut zza linii autowej krzywi³ siê na te
zmiany Staœ Ostapiuk, bo musia³ ust¹piæ miejsca Weiserowi – ale
tylko przez kilka minut, do pierwszej bramki. Wr¹ba³ j¹ wojsko-
wym Szymek, po tym jak z prawego skrzyd³a poda³em Weiserowi,
a ten kiwn¹³ dwóch tamtych i zamiast iœæ od razu na bramkarza,
zmyli³ go, wyk³adaj¹c piêt¹ pi³kê do ty³u na strza³, co natych-
miast poj¹³ i wykona³ cudnie Szymek. By³o 5:2.
Ale to dopiero pocz¹tek. Bo Weiser ku naszemu zdziwieniu
gra³ doskonale, a jeszcze lepiej kierowa³ nami na boisku i nic

75
nie uchodzi³o jego uwadze. Kiedy wchodzi³ na po³owê wojsko-
wych, najpierw zwleka³ i zwalnia³ grê, czekaj¹c, a¿ otocz¹ go
zwabieni pozorn¹ bezradnoœci¹. Wtedy, jakby siê z nimi bawi³,
wyrzuca³ pi³kê podbiciem, a nastêpnie podawa³ g³ow¹ na lewe
albo prawe skrzyd³o, krzycz¹æ do Szymka albo do mnie: „teraz!
teraz!”, my zaœ tylko czekaliœmy na tak¹ sposobnoœæ, ¿eby szyb-
ko do³o¿yæ wojskowym nastêpne gole. Trzeci¹ bramkê wrzepi-
³em ja, z takiego w³aœnie podania, a czwart¹ w³adowa³ Piotr,
kiedy Weiser najpierw poda³ do Szymka, ten z powrotem do
niego, a Weiser podobnie jak przy drugiej, pêdz¹c na bramkê,
wy³o¿y³ pi³kê na strza³ do ty³u, tym razem Piotrowi, który nie
zmarnowa³ okazji. Pi¹ta, wyrównuj¹ca bramka pad³a z bezpo-
œredniego rzutu wolnego i tu Weiser pokaza³, co umie, bo pi³ka
poszybowa³a dos³ownie centymetr nad g³owami muru wojsko-
wych i wlecia³a miêdzy drewniane s³upki na oczach bezradne-
go bramkarza. Elka szala³a, krzycz¹c i wymachuj¹c rêkami,
a Staœ Ostapiuk tañczy³ obok niej zwariowany taniec kibica
i pokazywa³ nam kciuk wzniesiony do góry.
Do koñca meczu pozostawa³o jeszcze piêæ minut, ale Weiser
uspokaja³ nas ruchami rêki. Czeka³ najwyraŸniej na swoj¹
chwilê, czeka³ na swój popisowy numer i choæ gra³ z nami je-
den jedyny raz, to póŸniej d³ugo jeszcze mówiliœmy o numerze
Weisera. Na czym to polega³o? Piotr, który znalaz³ siê nieocze-
kiwanie na lewym skrzydle obok Szymka, wy³uska³ pi³kê z nóg
wojskowego i doœrodkowa³, tyle tylko ¿e trochê przedobrzy³
i Weiser, nie wiem jakim sprintem, nie doszed³by do koz³uj¹cej
pi³ki, bo brakowa³o mu ca³e pó³ metra. Wiêc skuli³ siê, sprê¿y³
i w biegu zrobi³ salto, a kiedy jego sylwetka znalaz³a siê w pozy-
cji pionowej, to znaczy, jego rêce prawie dotyka³y trawy, a nogi
stercza³y w górze jak tyczki do fasoli, wtedy jedn¹ z tych tyczek
kopn¹³ z ca³ej si³y pi³kê i miêkko szurn¹³ na trawê. To by³a

76
nasza szósta, zwyciêska bramka. Elka wy³a ze swojego miejsca,
a wojskowi do koñca meczu bali siê naszej pi³ki.
A kiedy skoñczy³ siê czas i nic nie mog³o ich uratowaæ, pod-
szed³ do nas ten najwy¿szy dryblas, mówi¹c:
– I tak jesteœcie gnojki, s³yszycie, i tak jesteœcie band¹ œmier-
dz¹cych gnojków!
A my szukaliœmy Weisera, ¿eby obnieœæ go naoko³o boiska.
Ale on przesta³ siê nami interesowaæ, jakby rzeczywiœcie nigdy
nie obchodzi³a go pi³ka, w³o¿y³ spodnie i poszli z Elk¹ w stronê
domu.
Herszt wojskowych tymczasem chwyci³ Piotrowy skarb i prze-
szed³ z nim w stronê krzaku, gdzie mieli z³o¿one ubrania. B³yska-
wicznie wyj¹³ z chlebaka nó¿, przedziurawi³ nam pi³kê i rzuci³
w nasz¹ stronê, krzycz¹c:
– Macie to swoje gówno!
A jego kolesie œmiali siê z tego, co powiedzia³, ryczeli po pro-
stu ze œmiechu i powtarzali „gówno” i „gnojki”, jakby ju¿ nic
innego nie mogli wymyœliæ. Staliœmy bezradni, bo tamtych
z kibicami by³o dwa razy wiêcej, a w dodatku, co by³o widaæ, ja-
dali lepsze obiady ni¿ my. Spojrza³em w stronê, gdzie powi-
nien byæ Weiser, i wszyscy tak samo odwrócili g³owy w tamtym
kierunku, bo nagle zrozumieliœmy, ¿e jedyn¹ osob¹, mog¹c¹ tu
coœ poradziæ, by³ w³aœnie on, chudy i przygarbiony lekko Weiser,
który nigdy nie gra³ z nami w pi³kê ani nie p³ywa³ w Jelitkowie.
Ale on znikn¹³ ju¿ za koszarami, bo có¿ mog³y go obchodziæ
nasze porachunki? Zakoñczy³ wystêp i jak prawdziwy artysta
wzgardzi³ poklaskiem t³umu, odchodz¹c ze sceny. Nam pozo-
stawi³ gorzkie okruchy swojej s³awy.
Takim go widzê dzisiaj – zagra³ wcale nie z powodu pi³ki Pio-
tra ani tym bardziej naszego honoru, on zagra³ wtedy, aby po-
kazaæ nam, ¿e potrafi to robiæ lepiej i ¿e we wszystkim jest od

77
nas lepszy. Nie chodzi³o mu zapewne o zwyk³e przechwa³ki,
wygl¹da³o to raczej na zdanie: „No i co? Mówiliœcie, ¿e nie
umiem graæ w pi³kê, bo nigdy nie ugania³em siê z wami na
boisku. No to sobie popatrzyliœcie”. A gdyby ktoœ z nas zapyta³,
czy zagra z nami jeszcze, pewnie powiedzia³by: „To mnie
zupe³nie nie interesuje”. Podejrzewam, ¿e w tym, które mu
przypisujê, kry³a siê spora czêœæ jego natury.

Siedz¹c na sk³adanym krzeœle w sekretariacie szko³y, kiedy


Szymek pozostawa³ w gabinecie podejrzanie d³ugo, zastana-
wia³em siê, dlaczego Weiser wola³ przez wszystkie te lata
uchodziæ w naszych oczach za ³amagê, ni¿ zagraæ choæ raz
w pi³kê albo pop³yn¹æ z nami do czerwonej boi w Jelitkowie.
I ju¿ wtedy, gdy wracaliœmy z boiska obok pruskich koszar
z dziuraw¹ pi³k¹ Piotra, ale bardzo szczêœliwi, ju¿ wtedy ogar-
nê³o nas coœ w rodzaju niepokoju. Bo skoro Weiser ukrywa³
przed nami swoje umiejêtnoœci, skoro nigdy nie pokazywa³
nam, jak potrafi kiwaæ trzech przeciwników naraz albo pod-
nieœæ pi³kê z ziemi czubkiem buta, umieœciæ j¹ na podbiciu,
wyrzuciæ dalej kolanem do góry i pchn¹æ czo³em na lewe lub
prawe skrzyd³o, skoro nigdy nie pokazywa³ nam tego i przesia-
dywa³ czêsto na skraju boiska, patrz¹c, jak robimy to znacznie
gorzej od niego – to musia³ mieæ jakieœ powody, których nie
znaliœmy. No i dlaczego Weiser zdecydowa³ siê zagraæ z nami,
wychodz¹c z ukrycia akurat tym razem? Szymek powtórzy³
zdanie Elki, ¿e on wszystko potrafi, i teraz nikt ju¿ siê z tego nie
œmia³, bo przypomnieliœmy sobie wczorajsze zoo i czarn¹ pan-
terê, a ja wiedzia³em jeszcze, ¿e Weiser z Elk¹ wcale nie bawili
siê w doktora i pacjenta na skraju pasa startowego, choæ nie
bardzo mog³em zrozumieæ, po co w³aœciwie tam chodzili. Do-
piero gdy zegar œcienny wybi³ dziewi¹t¹, olœni³a mnie myœl

78
bardzo prosta, ¿e Weiser unosi³ czerwon¹ sukienkê Elki za po-
œrednictwem lœni¹cego kad³uba samolotu, bo nie chcia³ tego
robiæ sam, widocznie by³o to dla niego zbyt proste, a mo¿e zbyt
prostackie. I kiedy drzwi gabinetu otworzy³y siê i wypuœcili
z niego nareszcie Szymka, zobaczy³em raz jeszcze srebrne ciel-
sko i³a nad krzakami ¿arnowca, uniesione kolana Elki, jej pod-
nosz¹ce siê i opadaj¹ce biodra, pomiêdzy którymi falowa³a
trójk¹tna czarnoœæ i miêkkoœæ, i przypomnia³em sobie jej twarz
z otwartymi ustami, jakby przekrzykiwa³a straszny huk l¹duj¹-
cej maszyny.
Nie powiedzia³em, zdaje siê, do tej pory, ¿e Elka odnalaz³a
siê póŸniej i ¿y³a d³ugo wœród nas, zanim wyjecha³a na sta³e do
Niemiec. Ale ani wówczas, ani póŸniej, gdy pisa³em do niej li-
sty, ani nawet wtedy, gdy pojecha³em do Niemiec tylko po to,
¿eby siê z ni¹ zobaczyæ – nigdy nie powiedzia³a nic na temat
Weisera ani tego, co wydarzy³o siê ostatniego dnia nad Strzy-
¿¹. Nie powiedzia³a, a lekarze t³umaczyli jej uparte milczenie
szokiem psychicznym, czêœciow¹ amnezj¹ i tak dalej. I tylko ja
wiedzia³em i wiem, ¿e to nie jest prawda. Bo w³aœnie Elka musi
wiedzieæ, kim by³ albo jest w dalszym ci¹gu Weiser. Jej milcze-
nie, do dzisiaj, kiedy znów piszê listy do Mannheim, niepo-
mny tego, co zasz³o miêdzy nami podczas mojej wizyty, jej
uparte milczenie œwiadczy o tym wymownie. Tak, kiedy przy-
pominam sobie Weisera w piwnicy nieczynnej cegielni, nawet
dzisiaj w³osy staj¹ mi na g³owie. Byliœmy tam tylko raz, Elka zaœ
asystowa³a mu przy tym zapewne wiele razy. I wszystkie wybu-
chy w dolince za strzelnic¹ by³y, zdaje siê, tak¿e dla niej.
Ale nie piszê o Weiserze ksi¹¿ki, która mog³aby zaczynaæ siê
od sceny w nieczynnej cegielni. Nie – wyjaœniam tylko fakty
i okolicznoœci i dlatego Szymek siada teraz na sk³adanym krze-
œle obok mnie, a ja s³yszê swoje nazwisko:

79
– Heller, teraz ty – i wstajê powoli, z obola³¹ nog¹, idê w kie-
runku drzwi obitych pikowan¹ cerat¹, idê i bojê siê M-skiego,
a w³aœciwie tortur, które zastosuje w tej kolejce przes³uchania.
Mê¿czyzna w mundurze rozpi¹³ dwa guziki niebieskiej bluzy
i zobaczy³em, ¿e pod spodem ma siatkowy podkoszulek, spod
którego przez ma³e oczka wy³a¿¹ gêste, czarne w³osy. Zaraz
przypomnia³em sobie szympansa z oliwskiego zoo, z takimi sa-
mymi k³akami na piersiach, i pomyœla³em, jakby to by³o zabaw-
nie zobaczyæ tam zamiast niego sier¿anta milicji, jak sypie pia-
skiem w publikê, wœcieka siê i od czasu do czasu sika w pierwsze
rzêdy rozbawionych ludzi. Uœmiechn¹³em siê wiêc do niego,
a on wzi¹³ to za dobr¹ monetê, bo zrewan¿owa³ mi siê równie¿
uœmiechem i pokazuj¹c rêk¹ krzes³o, powiedzia³:
– Proszê, mo¿esz usi¹œæ.
M-ski ³ypa³ podejrzliwie w moj¹ stronê, dyrektor zaœ mani-
pulowa³ d³oñmi wokó³ swego krawata, który teraz nie przypo-
mina³ ju¿ kokardy jakobiñskiej ani szalika, tylko mokr¹ szmatê,
nie najlepiej wy¿êt¹ i wykrêcon¹.
– Chcemy wiedzieæ wszystko o wybuchach za strzelnic¹ – roz-
pocz¹³ M-ski. – Ile ich by³o i w jakich dniach. Sk¹d wasz kolega
mia³ materia³ wybuchowy do eksplozji. Co to by³o – trotyl?
proch? Sk¹d to bra³ – z ³usek? z niewypa³ów? I chcemy, ¿ebyœ
nam opowiedzia³ jeszcze raz o tym ostatnim wybuchu, kiedy
Weiser i wasza kole¿anka zginêli. Niczego siê nie bój, powiedz
prawdê. Czy nie znaleŸliœcie mo¿e kawa³ka koszuli albo cia³a
gdzieœ w okolicy? A mo¿e na którymœ z drzew?
Wszystkie te pytania M-ski zadawa³ szybko i by³y one jak
tematy w uwerturze – nastêpowa³y naraz, jedno po drugim. Bo
w³aœciwe przes³uchanie mia³o siê dopiero rozpocz¹æ.
– Tak – westchn¹³ mê¿czyzna w mundurze. – No wiêc, po-
wiedz nam, kiedy by³ pierwszy wybuch? Kiedy to by³o?

80
– Gdzieœ na pocz¹tku sierpnia, proszê pana – odpowiedzia³em.
– A dok³adniej? – wtr¹ci³ dyrektor.
– Dok³adniej nie pamiêtam, ale na pewno na pocz¹tku
sierpnia, bo wtedy ksi¹dz proboszcz zaczyna³ nabo¿eñstwa.
– Jakie znów nabo¿eñstwa?! – podskoczy³ jak oparzony M-ski.
– Jakie znów nabo¿eñstwa?! Pan s³yszy, dyrektorze? Czy oni
nigdy nie przestan¹? – i znów zwróci³ siê do mnie – wiêc jakie
to by³y nabo¿eñstwa?
– Nabo¿eñstwa w intencji rolników i rybaków, proszê pana –
odpowiedzia³em grzecznie. – A w³aœciwie na intencjê deszczu,
¿eby oczyœci³ zatokê i obmy³ pola, bo by³a przecie¿ ogromna
susza, a proboszcz Dudak mówi³, ¿e to kara bo¿a za grzechy.
– Czyje grzechy? – wtr¹ci³ ten w mundurze.
– No, za grzechy ludzkie – nie bardzo wiedzia³em, co odpowie-
dzieæ. – Proboszcz mówi³, ¿e ludzie odchodz¹ od Boga i œwiêtej
wiary katolickiej, wiêc Bóg zes³a³ tê suszê jako znak, ¿eby siê lu-
dzie poprawili, bo jak nie...
– No, no – podchwyci³ dyrektor, przekrêcaj¹c jeszcze bardziej
krawat. – Jak nie, to co?
– Bo jak siê nie poprawi¹, to Bóg zrobi to samo z nami, to
samo co w Sodomie i Gomorze, spali miasta i ludzi i...
– Dosyæ! – wrzasn¹³ M-ski. – Dosyæ! Pan s³yszy, sier¿ancie? To
jeszcze gorzej ni¿ œredniowiecze, oni nie oszczêdzaj¹ nawet
dzieci, a my mamy w takich warunkach pracowaæ, co? Szkoda,
¿e tego nie s³ucha³ prokurator. To podpada chyba pod jakieœ
paragrafy!
Mê¿czyzna w mundurze przerwa³ mu ruchem rêki:
– Musimy pracowaæ rzeczowo, towarzyszu M-ski, emocje s¹
najgorszym doradc¹ w takich sprawach. – Zwróci³ siê znów
w moj¹ stronê. – No wiêc, mówisz nam, kolego, ¿e to by³o na
pocz¹tku sierpnia, tak?

81
– Tak, proszê pana, to by³o na pocz¹tku sierpnia – potwier-
dzi³em.
– Dobrze, a sk¹d dowiedzieliœcie siê, ¿e Weiser bêdzie coœ
takiego robi³?
– On sam nam powiedzia³.
– Jak to by³o?
– Bawiliœmy siê w Brêtowie, a on przyszed³ i powiedzia³, ¿e
jak chcemy zobaczyæ coœ fajnego, to ¿ebyœmy poszli z nim,
i zaprowadzi³ nas do tej doliny za strzelnic¹.
– A Wiœniewska? – przypomnia³ sobie nazwisko Elki. – Czy
by³a z nim wtedy Wiœniewska?
– Tak, by³a. Ona z nim by³a wszêdzie.
– Wszêdzie, to znaczy, gdzie jeszcze?
– No tak, w ogóle, chodzi³a z nim wszêdzie, ja nie wiem, gdzie
jeszcze, ale oni chodzili zawsze razem.
Zobaczy³em, ¿e mundurowy odpina nastêpny guzik kurtki
i w³osy wy³a¿¹ mu jeszcze bardziej przez podkoszulkowe
oczka.
– Dobrze – powiedzia³ – wiêc naturalnie poszliœcie z nim,
a raczej z nimi, bo Wiœniewska by³a z Weiserem, i co by³o dalej?
– Na miejscu Weiser powiedzia³, ¿e to bêdzie wybuch i ¿eby-
œmy go we wszystkim s³uchali, bo mo¿e byæ jakieœ nieszczêœcie.
Kaza³ nam po³o¿yæ siê w okopie, a póŸniej robi³ coœ z tymi ka-
blami od... od...
– Pr¹dnicy – wtr¹ci³ mundurowy.
– Tak, od pr¹dnicy, a potem powiedzia³ „uwaga” i pokrêci³
korbk¹, i nagle huknê³o, a my poczuliœmy, jak na g³owê spada
nam piasek z kawa³kami trawy.
– I to wszystko?
– Tak, bo Weiser schowa³ gdzieœ pr¹dnicê i powiedzia³, ¿e
mo¿emy ju¿ iœæ do domu.

82
– Zaraz... z tego, co mówisz, wynika, ¿e kiedy szliœcie na miej-
sce wybuchu, Weiser nie mia³ ze sob¹ ³adunku, czy tak?
– Tak, proszê pana, bo on za ka¿dym razem, kiedy szliœmy
ogl¹daæ wybuch, tê minê mia³ ju¿ zakopan¹ w ziemi, a przy
nas ³¹czy³ tylko druty z pr¹dnic¹, wiêc musia³ mieæ to przygo-
towane wczeœniej.
– Czyli zak³ada³ ³adunek i przewody, jak was nie by³o... rozu-
miem. Powiedz mi teraz, jak d³ugo le¿a³a mina od za³o¿enia do
wybuchu: godzinê, dwie, ca³y dzieñ?
– Nie wiem – odpowiedzia³em. – Tego nie wiedzia³ nikt, pro-
szê pana, bo Weiser nie t³umaczy³ tych rzeczy, a na wybuch
zabiera³ nas zawsze w ostatniej chwili.
Mundurowy podrapa³ siê w g³owê i spogl¹da³ na dyrektora,
to znów na M-skiego.
– No, dobrze, a nie korci³o was, ¿eby pójœæ tam bez niego i zo-
baczyæ, czy nastêpny ³adunek jest mo¿e przygotowany?
Poczu³em jak z ust mundurowego, który mówi¹c ostatnie s³o-
wa, przechyli³ siê do mnie mocno, wyp³ywa cieniutk¹ stru¿k¹
zapach czosnku, taki sam jak ze s³oja kiszonych ogórków, choæ
tego lata by³o ich ma³o, podobnie jak kopru i czosnku, w ogrodzie
przylegaj¹cym do naszej kamienicy.
– Nie, bo Weiser zakaza³ nam chodziæ tam bez niego i powie-
dzia³, ¿e ca³a dolina jest zaminowana.
– I uwierzyliœcie mu?
– On nigdy, proszê pana, nie k³ama³, a zreszt¹ ka¿dy wybuch by³
w innej czêœci doliny i baliœmy siê, ¿eby na tak¹ minê nie stan¹æ.
Dyrektor gwa³townym ruchem rêki zamiast poluŸniæ swój
krawat, zacisn¹³ go wokó³ szyi.
– Poznajesz to? – mundurowy pokaza³ mi fotografiê czarnej
skrzynki z korbk¹ i przyciskiem, który wygl¹da³ na Ÿle przypa-
sowany do ca³oœci uchwyt korkoci¹gu.

83
– Tak, poznajê, to jest ta pr¹dnica, któr¹ Weiser zawsze
gdzieœ chowa³ po wybuchu.
– A sk¹d j¹ mia³? – szybko wtr¹ci³ M-ski.
– Nie wiem, mo¿e znalaz³ j¹ razem z tym wszystkim w cegielni.
– No w³aœnie, a co on mia³ w tej cegielni, co pokazywa³ wam,
kiedy tam chodziliœcie?
– My tam, proszê pana, nie chodziliœmy, bo w cegielni Weise-
ra spotkaliœmy tylko raz.
– Jak to by³o? – podchwyci³ mundurowy.
– Gdzieœ po drugim albo po trzecim wybuchu Elka przysz³a
do nas i powiedzia³a, ¿e jak chcemy mieæ prawdziwy automat,
to znaczy prawdziwy automat do zabawy, to mo¿emy z ni¹ iœæ.
Nie powiedzia³a dok¹d i zaprowadzi³a nas do starej cegielni,
gdzie czeka³ Weiser i da³ nam wtedy zardzewia³y automat
i he³m niemiecki, bo my przez ca³y czas bawiliœmy siê w party-
zantów, wiêc Weiser powiedzia³, ¿e to dla nas. I nic wiêcej
nam nie pokaza³.
– Zaraz... to w jakiej czêœci cegielni byliœcie wtedy?
– Ko³o pieców, proszê pana, tam gdzie s¹ te wózki i szyny.
– A nie wiedzieliœcie nic o piwnicy i arsenale, jaki tam zgro-
madzi³?
– Nie, proszê pana, dopiero, jak zaczê³y siê poszukiwania i jak
milicja znalaz³a tê zawalon¹ piwnicê, dopiero wtedy us³yszeli-
œmy, co Weiser tam trzyma³.
– A nie domyœlaliœcie siê niczego? Sk¹d na przyk³ad wzi¹³ pr¹d-
nicê albo mia³ proch do ³adunków? Nie pytaliœcie go? Ani razu?
– Pytaliœmy, ale Weiser powiedzia³, ¿e he³m i automat to jest
nagroda za to, ¿e umiemy trzymaæ jêzyk za zêbami, a jak siê
do nas przekona – tak w³aœnie powiedzia³: „jak siê do nas prze-
kona”, to dostaniemy coœ ekstra, ale tylko wtedy. Wiêc nie py-
taliœmy.

84
– No, dobrze – mundurowy by³ wyraŸnie rozczarowany. –
A Weiser nie bawi³ siê z wami w partyzantów?
– Nie, proszê pana, jak siê nie by³o gdzie k¹paæ, chodziliœmy
na cmentarz w Brêtowie i on przychodzi³ czasami, ale w wojnê
nigdy siê z nami nie bawi³.
– Wojnê to on sobie robi³, ale gdzie indziej – powiedzia³ M-ski,
a dyrektor pokiwa³ g³ow¹ i nic ju¿ nie powiedzia³.
– A nie przysz³o wam na myœl, ¿e o tym wszystkim trzeba
powiadomiæ kogoœ z doros³ych? – kontynuowa³ mundurowy. –
¯e to siê mo¿e Ÿle skoñczyæ dla was wszystkich?
Milcza³em przez chwilê, bo co na takie pytanie mog³em od-
powiedzieæ, zw³aszcza temu mundurowemu w podkoszulku
z siatki, mê¿czyŸnie ow³osionemu jak Tarzan? W koñcu wy-
krztusi³em to, czego oczekiwa³:
– Tak, teraz myœlê, ¿e powinniœmy to zrobiæ.
– W³aœnie, dopiero teraz – doda³ M-ski, ale mundurowy prze-
rwa³ mu:
– Co wam przysz³o do g³owy, ¿eby ten stary automat i he³m
dawaæ do rêki zbieg³emu pacjentowi szpitala? Czy nie wiedzie-
liœcie, ¿e to psychicznie chory cz³owiek? Biega³ z tym po okolicy
i straszy³ ludzi. No, czyja to by³a sprawka?
– To nie by³o tak, proszê pana. He³m i automat po zabawie, jak
ju¿ mieliœmy wracaæ do domu, chowaliœmy za ka¿dym razem
w pustej krypcie, w samym rogu cmentarza. A¿ raz przyszliœmy,
no i nie by³o he³mu ani automatu. I dopiero póŸniej ktoœ nam po-
wiedzia³, ¿e ten wariat lata po Brêtowie w naszym he³mie i z na-
szym automatem, ale jego samego nie widzieliœmy.
– ¯eby tylko o to chodzi³o – westchn¹³ dyrektor, poluŸniaj¹c
krawat, który teraz przypomina³ kolorow¹ chustkê pani Korotko-
wej. – ¯eby tylko o to chodzi³o, ch³opcy. Mój Bo¿e, co ja z wami
mam – ale nie dokoñczy³, bo M-ski spojrza³ na niego groŸnie

85
i dyrektor umilk³ jak za dotkniêciem ró¿d¿ki, a mundurowy
pyta³ dalej:
– Powiedz nam teraz, ile by³o tych wybuchów i czym ró¿ni³y
siê od siebie?
– Zaraz... – liczy³em w pamiêci. – Wybuchów by³o razem
szeœæ, za ka¿dym razem po jednym. By³y do siebie podobne
i tylko ten ostatni, o którym mówi³em ju¿ poprzednim razem,
tylko ten ostatni by³ bardzo silny, to znaczy silniejszy ni¿
wszystkie tamte.
– Taaak – mrukn¹³ mundurowy. – No, dobrze, a teraz, kole-
go, jeszcze raz opisz dok³adnie, co wydarzy³o siê w dolinie tym
ostatnim razem.
Mówi³em wiêc tak jak poprzednio, gdy M-ski zrobi³ mi wyci-
skanie s³onia; mówi³em wolno, ¿eby niczego nie zmieniæ,
a tamci s³uchali uwa¿nie, jakby s³owa wybiegaj¹ce z moich ust
by³y robaczkami i jakby ka¿de z tych stworzeñ brali pod lupê,
ogl¹daj¹c je na wszystkie strony. A kiedy skoñczy³em na tym,
jak Elka i Weiser znikli na wzgórzu, co by³o zgodne z prawd¹,
wiêc kiedy skoñczy³em na tym, jak znikli na wzgórzu, M-ski nie
wytrzyma³ i wrzasn¹³:
– Jak mogliœcie ich widzieæ, przecie¿ oni ju¿ wtedy nie ¿yli?!
Czy chcesz nam wmówiæ, ¿e widzieliœcie dwa duchy zmierzaj¹-
ce do nieba, co?!
I zbli¿y³ siê do mnie niebezpiecznie blisko, ale mundurowy
powstrzyma³ go i kaza³ mi podejœæ do biurka, gdzie roz³o¿y³
wojskow¹ mapê, na której dolina zaznaczona by³a czarnymi
poziomicami.
– Wy staliœcie tutaj, obok wyrwy, tak?
– Tak, proszê pana – potwierdzi³em.
– A góra, o której mówisz, to ta œciana doliny, tak?
– Tak – skin¹³em g³ow¹.

86
– No, to dzieli³o was od podnó¿a wzniesienia dok³adnie sto
metrów, jak wiêc mo¿esz twierdziæ z ca³¹ pewnoœci¹, ¿e to by³
Weiser i Wiœniewska? A mo¿e wam tylko zdawa³o siê, ¿e ich
widzicie, co? Mo¿e baliœcie siê pomyœleæ, ¿e oni wylecieli
w powietrze? Ktoœ, zdaje siê Korolewski, powiedzia³: „o, id¹
tam pod górê” i z tego strachu zobaczyliœcie ich, bo bardzo
chcieliœcie zobaczyæ, czy nie tak by³o? No, przyznaj siê wreszcie!
Milcza³em zaskoczony map¹ i jego dok³adnoœci¹. Musia³o to
wygl¹daæ tak, jakbym przyznawa³ mu racjê, bo zaraz dokoñ-
czy³:
– Z tego, co mówi³eœ, wynika, ¿e nie wiesz dok³adnie, gdzie
znajdowa³ siê Weiser i wasza kole¿anka w momencie wybuchu.
Powiedzia³eœ: „Weiser kaza³ nam czekaæ obok modrzewiowego
zagajnika, a kiedy zobaczy³, ¿e jesteœmy, przeszed³ przez dolinê
i pomacha³ rêk¹ na znak, ¿e mamy siê ju¿ po³o¿yæ, zaraz po-
tem ziemia zadr¿a³a od eksplozji, a na g³owy posypa³ nam siê
piasek”, tak powiedzia³eœ, tak?
Skin¹³em g³ow¹. Zapach czosnku by³ teraz wyraŸniejszy
i przysz³a mi ochota na kiszone ogórki.
– No, to popatrz tu – mundurowy o³ówkiem stukn¹³ w mapê.
– Popatrz uwa¿nie. Najpierw stoicie obok modrzewiowego za-
gajnika, o tutaj. Weiser widzi was i stoi jakieœ dwadzieœcia
metrów dalej, o tu. Potem rusza w kierunku miny – „przeszed³
przez dolinê” – powiedzia³eœ, wiêc oddala siê od was w stronê
³adunku. Wiœniewskiej w tym czasie nie widzicie, bo ona idzie
o st¹d, za krzakami leszczyny. A teraz patrz uwa¿nie, bo to
najwa¿niejsze, Weiser, o st¹d, daje wam znak rêk¹ i le¿ycie, nie
podnosz¹c g³ów, wiêc nie mo¿ecie widzieæ, ¿e w tej samej
chwili podchodzi do niego wasza kole¿anka. I co siê dzieje?
Zaraz po znaku rêk¹ nastêpuje wybuch. A sk¹d Weiser kiwa³
rêk¹? Tak, to czerwone kó³ko oznacza miejsce eksplozji, tam

87
gdzie jest wyrwa. Weiser macha³ do was w³aœnie st¹d, z miej-
sca, gdzie za³o¿ona by³a mina. Bo by³o tak: Weiser najpierw
pomacha³ rêk¹ i kiedy ju¿ le¿eliœcie twarzami do ziemi, nachy-
li³ siê nad ³adunkiem, ¿eby sprawdziæ przewody. Potem chcia³
iœæ ju¿ razem z Wiœniewsk¹ do pr¹dnicy, która by³a… o tu, tu
w³aœnie j¹ znaleŸliœmy, tylko ¿e tym razem ³adunek eksplodo-
wa³ sam, bez pokrêcenia korbk¹ i wciœniêcia detonatora. Przy-
puszczalnie by³ to niewypa³, a nie mina skonstruowana przez
waszego kolegê. Przy poprzednich wybuchach – sami to po-
twierdziliœcie – od znaku Weisera do detonacji up³ywa³y za-
zwyczaj dwie minuty. Mniej wiêcej tyle czasu potrzebowa³,
¿eby od ³adunku przejœæ w bezpieczne miejsce, gdzie schowana
by³a pr¹dnica. Bo Weiser za ka¿dym razem, choæ ³adunki po³o-
¿one by³y w ró¿nych miejscach, robi³ tak samo. Najpierw dawa³
znak, ¿ebyœcie siê po³o¿yli... o tu albo tu, albo tu, nastêpnie spraw-
dza³ po raz ostatni pod³¹czenie przewodów do zapalnika bomby,
czy wszystko jest w porz¹dku, a potem szed³ do pr¹dnicy... tu
albo tu, albo tu, i dopiero wtedy krêci³ korbk¹ i wciska³ przycisk.
Tym razem sprawdzi³ przewody – od znaku rêk¹ mog³o up³yn¹æ
najwy¿ej piêtnaœcie sekund – i zacz¹³ iœæ w kierunku pr¹dnicy...
o tu, ale nie doszed³, bo ³adunek eksplodowa³ sam. Wylecia³
w powietrze razem z Wiœniewsk¹, a wy chcieliœcie ich bardzo zo-
baczyæ, no i zobaczyliœcie, ale tylko na niby. Uwierzyliœcie, ¿e id¹
tu, pod górê, kiedy ju¿ staliœcie obok wyrwy, choæ to jest sto me-
trów od tego miejsca. Czy nie tak by³o?
Sta³em przy biurku i podziwia³em, ¿e wszystko w jego opo-
wiadaniu pasuje do siebie tak dobrze. Zbyt dobrze, aby by³o
prawdziwe. Ale nie powiedzia³em nic, bo przecie¿ mundurowy
nie wiedzia³, ¿e nastêpnego dnia, nad Strzy¿¹ spotkaliœmy siê
znów, tym razem rzeczywiœcie po raz ostatni. Nie wiedzia³ nic
o czarnej panterze, naszym meczu z wojskowymi na murawie

88
obok pruskich koszar, nie widzia³ Weisera w piwnicy starej ce-
gielni i w³osy nie stawa³y mu dêba na g³owie, a przynajmniej
nie od tego.
Odetchn¹³ i znów poczu³em stru¿kê czosnkowego zapachu,
a M-ski wyjaœni³:
– To siê zgadza i nawet nie wiesz, kto potwierdzi³, ¿e nad
Strzy¿¹ widziano was dzieñ wczeœniej! No?
Milcza³em, a M-ski dokoñczy³:
– Widzia³ was koœcielny brêtowskiego koœcio³a – i M-ski po raz
pierwszy tego dnia uœmiechn¹³ siê tryumfuj¹co, a odetchn¹³em
tym razem ja, bo alibi by³o powa¿ne. Widocznie, kiedy pytano
koœcielnego, pomyli³ daty. „Tym lepiej”, pomyœla³em, „jeœli im
wszystko zaczyna siê uk³adaæ w taki sposób”. Ale to nie by³ ko-
niec przes³uchania. Mundurowy usiad³ z powrotem w fotelu,
a M-ski podszed³ do mnie.
– Jedno jeszcze musimy wyjaœniæ. Gdzie ukryliœcie szcz¹tki
Weisera i Wiœniewskiej? Mów!
Milcza³em.
– To jest kryminalna sprawa – doda³ dyrektor. – Nie zg³osili-
œcie ani wypadku, ani tego koszmarnego pogrzebu – g³os by³
coraz groŸniejszy. – Jak mogliœcie zrobiæ coœ tak obrzydliwego?!
To jest... to jest... gorsze ni¿ kanibalizm – wyrzuci³ z siebie. – Nie
macie chyba sumienia! Czego was w koñcu ucz¹ na religii?
– Powiedz natychmiast, jak by³o z tymi... z tymi... szcz¹tkami
– wpad³ w s³owo mundurowy. – Musieliœcie przecie¿ znaleŸæ
kawa³ek cia³a albo ubrania, tak?
Sta³em z pochylon¹ g³ow¹ i wyobrazi³em sobie, jak trzymam
w d³oni oko Weisera, a Szymek ma w rêku strzêpek sukienki
i sk³adamy to do naszego do³ka, Piotr zaœ intonuje: „Dobry Jezu,
a nasz Panie, daj im wieczne spoczywanie”, nastêpnie zasypu-
jemy do³ek, ubijamy go obcasami, ale oko Weisera mruga na

89
nas spod ziemi i bêdzie mrugaæ do koñca œwiata, i ujarzmiaæ
nas jak czarn¹ panterê za kratami oliwskiego zoo. To by³o
straszne. Dr¿a³em na ca³ym ciele. M-ski chwyci³ mnie za w³osy
tu¿ przy uchu, w tym miejscu, gdzie dzisiaj zaczyna mi siê za-
rost, i poci¹gn¹³ lekko w górê, ale krótkie w³oski wymknê³y siê
z jego palców, wiêc chwyci³ ponownie, tym razem nieco wy¿ej,
i zaczê³o siê skubanie gêsi.
– Gdzie-œcie to za-ko-pa-li – skandowa³ i przy ka¿dej sylabie
poci¹ga³ coraz mocniej do góry, a ja unosi³em siê coraz wy¿ej,
a¿ wreszcie, staj¹c na samych czubkach palców, kiwa³em siê
jak pingwin, gdy tymczasem M-ski ci¹gn¹³ jeszcze mocniej,
w³aœciwie wyrywa³ mi ju¿ w³osy. – No, gdzie-œcie to za-ko-pa-li,
po-wiesz wre-szcie, czy mam ci ur-waæ g³o-wê, co?
I by³bym pewnie za moment krzycza³ wniebog³osy i mo¿e
nawet w tym krzyku wykrzycza³bym, jak by³o naprawdê, gdy-
by nie zadzwoni³ telefon na biurku dyrektora. M-ski puœci³
moje baczki i spojrza³ w tamt¹ stronê, a dyrektor, który podniós³
s³uchawkê, powiedzia³ do mundurowego:
– Do was.
Przez chwilê zapanowa³o milczenie, czu³em, jak p³onie mi
g³owa, bo od skubania gêsi bola³a ca³a g³owa, policzek i skronie.
Mundurowy kiwa³ czo³em i mówi³ tylko:
– Tak, tak, dobrze, tak, tak, oczywiœcie, tak, dobrze, naturalnie,
ale¿ tak, dobrze, dobrze.
I chocia¿ do dzisiaj nie wiem, kto wówczas, o godzinie dzie-
wi¹tej, rozmawia³ z mê¿czyzn¹ w mundurze, to czujê do tego
kogoœ ogromn¹ wdziêcznoœæ. W koñcu dziêki niemu M-ski prze-
sta³ mnie ci¹gn¹æ. Bo kiedy mundurowy od³o¿y³ s³uchawkê,
wysz³o na to, ¿e musz¹ siê naradziæ, i odes³ano mnie z powro-
tem do sekretariatu na sk³adane krzes³o, którego listewki
okropnie gniot³y w siedzenie.

90
Znów wiêc siedzieliœmy w trójkê, pilnowani przez woŸnego,
a ja patrzy³em na zegar i wydawa³o mi siê, ¿e mosiê¿ny kr¹¿ek,
koñcz¹cy wahad³o, jest takiego samego koloru jak puszka pro-
boszcza Dudaka, z której wypuszcza³ na Bo¿e Cia³o ob³oki siwe-
go dymu, kiedy œpiewaliœmy „B¹dŸ-¿e poz-dro-wio-na, Ho-sty-
jo ¿y-wa”.

Taki sam zegar, z prêtem wahad³a zakoñczonym mosiê¿n¹


tarcz¹, widzia³em w Mannheim, w mieszkaniu Elki, gdy wiele
lat póŸniej pojecha³em do Niemiec, ¿eby siê z ni¹ zobaczyæ.
Oczywiœcie, nigdy jej nie wyzna³em, jaki jest cel mojej podró¿y.
Kiedy us³ysza³a mój g³os w s³uchawce telefonu, a raczej kiedy
us³ysza³a moje nazwisko, nie odpowiedzia³a nic. Mo¿e stanê³y
jej przed oczami wszystkie listy, które wysy³a³em do Mannheim,
a które ona wyrzuca³a do kosza. Tego nie wiem, ale milcza³a
dobr¹ chwilê, zanim us³ysza³em ca³kiem przytomne pytanie:
– A sk¹d dzwonisz?
– Z dworca – krzycza³em do s³uchawki. – Z dworca, i chcia³-
bym siê z tob¹ zobaczyæ!
Pomilcza³a znów chwilê.
– No, dobrze, jestem w domu przez ca³y dzieñ – odpowiedzia-
³a, jakbyœmy widzieli siê ledwie wczoraj. – Wiesz, jak dojechaæ?
Naturalnie, wiedzia³em, jak dojechaæ, bo wszystko na to spo-
tkanie mia³em przygotowane, wszystko zaplanowane i zapiête
na ostatni guzik – kolejne pytania, tematy rozmowy, zdjêcie
grobu Piotra, wszystko to podstêpnie zmierza³o, a raczej mia³o
zmierzaæ nieuchronnie do osoby Weisera. Taksówkê, któr¹ je-
cha³em przez œródmieœcie, prowadzi³ w¹saty Turek. Pali³ siê
do rozmowy, gdy wyczu³, ¿e nie jestem Niemcem, ale ja myœla-
mi by³em ju¿ przy Elce i przypomina³em sobie wrzeœniowy
poranek siedemdziesi¹tego pi¹tego roku, kiedy odprowadza-

91
³em j¹ na Dworzec Morski w Gdyni, sk¹d odp³ywa³a do Ham-
burga.
– Elka – zapyta³em j¹ po raz ostatni – wiêc ty naprawdê nie
pamiêtasz, co siê wtedy sta³o? Naprawdê nie wiesz, jak to by³o?
Przecie¿ Weiser prowadzi³ ciê za rêkê. Ty coœ ukrywasz, ca³y
czas ukrywa³aœ. Powiedz przynajmniej teraz, ja ciê bardzo pro-
szê! Powiedz, skoro wyje¿d¿asz st¹d na sta³e, co w³aœciwie wy-
darzy³o siê tamtego dnia nad Strzy¿¹? – I mój g³os podnosi³
siê a¿ do krzyku, w miarê jak Elka podchodzi³a coraz bli¿ej do
celnej barierki. Wreszcie powiedzia³a:
– Nie krzycz tak, ludzie patrz¹.
To by³y jej ostatnie s³owa; ¿adne tam „do widzenia”, ¿adne
„trzymajcie siê”, tylko w³aœnie to: „nie krzycz tak, ludzie pa-
trz¹”. A póŸniej nie odpowiada³a na moje listy, tak samo jak
nie chcia³a rozmawiaæ na temat Weisera przed wyjazdem.
Wiêc teraz, kiedy jecha³em taksówk¹ przez œródmieœcie
Mannheim, pomyœla³em, ¿e drugi raz nie pope³niê takiego b³ê-
du, i gdy samochód stan¹³ na œwiat³ach, wiedzia³em, ¿e zacznê
zupe³nie inaczej i d³ugo bêdê kr¹¿yæ, d³ugo czekaæ na w³aœciwy
moment, ¿eby j¹ wreszcie przyprzeæ do muru, zmuszaj¹c do
wyznañ.
Elka przez pierwsze pó³tora roku nie mia³a tu ³atwego ¿ycia.
Pracowa³a jako s³u¿¹ca u dalekiej ciotki, potwornie z³oœliwej
starej kobiety. Ta ciotka nazywa³a Elkê komunistk¹ i upokarza-
³a na ka¿dym kroku, ale Elka zaciska³a zêby, bo ciotka by³a bo-
gata i mia³a jej zapisaæ trochê grosza. Kiedy otworzono testa-
ment, Elka musia³a harowaæ jeszcze bardziej, bo ciotka nie
zostawi³a jej nic. Harowa³a na dwie zmiany, rano sprz¹ta³a
prywatne mieszkania, a wieczorem zmywa³a pod³ogi w restau-
racji, której w³aœciciel by³ znajomym ciotki. I tu pozna³a Horsta,
bo Horst straci³ ¿onê w wypadku samochodowym gdzieœ

92
w Hesji i teraz zamiast pilnowaæ swojej firmy, popija³ a¿ do za-
mkniêcia lokalu, póŸno w nocy. Wysz³a za niego bez wiêkszych
wahañ. Nie by³ stary ani brzydki, a przede wszystkim handlo-
wa³ koñmi, mia³ w³asn¹ firmê i Elka nie musia³a ju¿ zmywaæ
pod³óg w restauracji ani w prywatnych mieszkaniach. Horst
czêsto wyje¿d¿a i Elka siedzi wtedy ca³ymi dniami sama, bo
Horst nie ma oprócz niej ¿adnej rodziny, a ona sama nie lubi
sk³adaæ wizyt i przyjmowaæ goœci. Czasami wyje¿d¿aj¹ razem,
kiedy Horst nie spieszy siê za bardzo, urlopy spêdzaj¹ na po-
³udniu w górach.
Ale o tym wszystkim dowiedzia³em siê w kilkanaœcie minut
póŸniej, gdy taksówka wyjecha³a ju¿ ze œródmieœcia, gdy minê-
liœmy z w¹satym Turkiem parê przecznic i gdy siedzia³em na-
przeciw Elki, pij¹c kawê, a ona pokazywa³a mi zdjêcie Horsta
z ostatniego urlopu, jaki spêdzili w Bawarii. Na œcianach du¿e-
go pokoju wisia³y akwarele przedstawiaj¹ce jeŸdŸców i konie,
poœrodku zaœ zegar, taki sam jak w sekretariacie naszej szko³y,
z d³ugim prêtem wahad³a zakoñczonym mosiê¿n¹ tarcz¹. Tego
naturalnie Elka nie mog³a pamiêtaæ. Pokaza³em jej zdjêcie na-
grobka Piotra. Elka by³a tam kilka razy, ale p³yty oczywiœcie nie
widzia³a, a ja opowiada³em jej, jakie z tym by³y k³opoty, bo ¿aden
kamieniarz nie chcia³ wykuæ napisu „zamordowany” i w koñcu
zosta³o: „zgin¹³ tragicznie”. Wszyscy znajomi sk³adali siê na tê
p³ytê i to by³ w³aœciwie nasz wspólny pomnik dla Piotra, choæ
Piotr nie bra³ udzia³u w demonstracji i walkach, wyszed³ tylko
na ulicê zobaczyæ, co siê dzieje. Ale to wspominaliœmy ju¿ przy
grzankach, które Elka przyrz¹dza³a wspaniale – z keczupem,
listkami sa³aty, szczypiorkiem, plastrami pomidora, kminkiem,
pieprzem, papryk¹ i nie wiem ju¿ czym jeszcze, na gor¹co,
wprost z piekarnika. Grzanki zmiesza³y mi wprawdzie szyki, ale
do dzisiaj pamiêtam ich smak.

93
W pewnym momencie bowiem Elka powiedzia³a niespo-
dziewanie:
– Nie odpowiada³am na twoje listy, tak jak na ¿adne inne. Bo
jak siê jest tu – doda³a – to nie mo¿na byæ tam, i na odwrót. Ja nie
potrafiê byæ tu i tam.
Ju¿ chcia³em wtr¹ciæ coœ, niby od niechcenia, ¿eby mówi³a dalej,
ale szybko zmieni³a temat, w dodatku tak zrêcznie, ¿e musia³em
opowiedzieæ o sobie, a raczej o swoim obecnym ¿yciu, w którym
nie by³o zreszt¹ rzeczy interesuj¹cych ani piêknych. By³a to wiêc
opowieœæ szara i nu¿¹ca, lecz Elka nie dawa³a poznaæ, co o tym
myœli, przerywa³a nawet czasami, wypytuj¹c o jakiœ szczegó³, oso-
bê, zdarzenie. Czu³em, ¿e robi to z grzecznoœci. Dowiedzia³a siê na
koniec, co porabiam w Niemczech, i zapyta³a, czy ju¿ dzisiaj mu-
szê wracaæ do Monachium, sk¹d przyjecha³em, ¿eby j¹ odwiedziæ.
Rzeczywiœcie, przez dwa tygodnie mieszka³em w Monachium
i mia³em tam jeszcze wróciæ na kilka dni, do domu stryja, który
z obozu jenieckiego nigdy do Polski nie wróci³, bo to nie by³a, jego
zdaniem, Polska, tylko atrapa, jak¹ siê pokazuje w nie najlepszym
teatrze. Ale nie wyjaœnia³em Elce tych zawi³oœci, powiedzia³em
tylko, ¿e nie muszê, bo rzeczywiœcie nie musia³em, a przede
wszystkim nasza rozmowa o Weiserze nie wesz³a nawet w fazê po-
cz¹tkowej konwersacji o pogodzie.
– To wspaniale – tym razem ucieszy³a siê szczerze. – Gdybyœ
zechcia³ zostaæ kilka dni, nie bêdzie ¿adnych k³opotów i Horst
siê ucieszy, jak wróci – mówi³a dalej – bo teraz wyjecha³.
I chocia¿ nie bardzo rozumia³em, z czego mia³by cieszyæ siê
jej m¹¿, zgodzi³em siê zostaæ do nastêpnego dnia. Na szczêœcie
mia³em pieni¹dze i kiedy pojechaliœmy do miasta, nie musia-
³em liczyæ ka¿dej marki.
Zanim jednak Elka wyprowadzi³a z gara¿u samochód, obej-
rza³em ich dom. Tak samo jak wszystkie domy w tej dzielnicy

94
– prostok¹tny, z ma³ym ogródkiem, trzema pokojami na górze,
jadalni¹ i kuchni¹ na parterze. Pomyœla³em sobie, ¿e jak na
dwa lata zmywania pod³óg to jest bardzo du¿o, ale na ca³e ¿y-
cie chyba trochê ma³o, choæ trawnik przed wejœciem by³ puszy-
sty jak dywan, a meble, tapety i boazerie w dobrym, jak mi siê
zdaje, guœcie i gatunku.
Wiêc kiedy w³aœciwie zaczê³a siê gra pomiêdzy mn¹ a Elk¹,
gra o Weisera, w której oboje podchodziliœmy do siebie na pal-
cach, ze wstrzymanym oddechem, zawsze pod wiatr, a nigdy
z wiatrem? Kiedy zaczê³a siê nasza gra, która w pewnym sensie
trwa do dziœ? Dzisiaj wiem, ¿e Elka gra³a od samego pocz¹tku,
od momentu gdy zadzwoni³em z dworca, ju¿ wtedy musia³a zro-
zumieæ, o co mi chodzi, i ju¿ wtedy zapewne u³o¿y³a swój plan lub
jego ogólny zarys. Tylko ¿e wtedy, w Mannheim, da³em siê zwieœæ
pozorom, nie zastanowi³em siê nawet, dlaczego chce mnie zatrzy-
maæ, nie zorientowa³em siê te¿ od razu, ¿e Elka przejrza³a mnie
na wylot, i chocia¿ myœla³em, ¿e ³apiê j¹ w sieæ aluzji, pytañ, nic
z pozoru nieznacz¹cych twierdzeñ, w istocie to ona chwyta³a
mnie podstêpnie w jeszcze misterniej zastawion¹ pu³apkê.
Graliœmy zatem od pocz¹tku. Bo kiedy ju¿ zakoñczy³em oglê-
dziny domu i ogródka, Elka powiedzia³a:
– Poczekaj, na tak¹ okazjê muszê w³o¿yæ coœ specjalnego –
i w chwilê póŸniej zobaczy³em j¹ w czerwonej sukience, natu-
ralnie nie kretonowej jak tamta, dobrze skrojonej i z drogie-
go materia³u, nie mog³em jednak oprzeæ siê wra¿eniu, ¿e
chodzi o sukienkê, w której widzia³em j¹ wtedy nad Strzy¿¹,
gdzie potok przep³ywa w¹skim tunelem pod nasypem nieist-
niej¹cej od czasów wojny linii kolejowej. Tak, wsiadaj¹c do sa-
mochodu, Elka wiedzia³a, co czujê, a kiedy mijaliœmy ju¿ za
miastem sk³ady fabryczne Deimler-Benz Werke, zapyta³a,
czy nie mam ochoty pojechaæ nad Ren, bo ona chcia³aby po-

95
patrzeæ, jak p³ynie woda. Staliœmy potem na jednym z beto-
nowych wystêpów tamy i Elka rzuca³a w dó³ patyki, a ja my-
œla³em przez ca³y czas, czy amnezja, o której mówili lekarze,
by³a od pocz¹tku do koñca pomys³em Weisera, czy Elka wpa-
d³a na to sama. Na obiad zawioz³a mnie do restauracji, z której
okien widzieliœmy mury Friedrichsburgu, i do deseru zd¹¿y³a
mi opowiedzieæ historiê miasta, wyczytan¹ kiedyœ z przewod-
nika, czego nie ukrywa³a. Przy lodach rozmowa zesz³a nie
wiedzieæ czemu na zwierzêta.
– Nie mogê znieœæ jednego – mówi³a, oblizuj¹c ³y¿eczkê. –
W tutejszych ogrodach zoologicznych panuje okropny zwyczaj,
to siê nazywa karmienie lwów. W ka¿dym mieœcie, gdzie tylko
jest zoo, ludzie pêdz¹ na okreœlon¹ godzinê i patrz¹, jak dozorcy
rzucaj¹ zwierzêtom ociekaj¹ce krwi¹ kawa³y miêsa, a najwiêk-
sza uciecha jest wtedy, gdy lwy wyrywaj¹ sobie te och³apy. –
I zaraz doda³a: – U was tego siê nie praktykuje, prawda?
– U nas siê tego nie praktykuje – powiedzia³em. – A pamiê-
tasz nasz¹ wyprawê do zoo w Oliwie?
Elka skinê³a g³ow¹.
– Tak, oczywiœcie, ogród jest po³o¿ony w lesie i wracaliœmy
wtedy jakoœ przez las.
– A pamiêtasz klatkê z panter¹ – nie dawa³em za wygran¹.
– Tak – odpowiedzia³a prêdko – pantera by³a rozdra¿niona,
to sobie przypominam, dozorca podszed³ wtedy do nas i powie-
dzia³, ¿eby odejœæ od klatki.
– Nie, to nie by³o tak, nie by³o przecie¿ ¿adnego dozorcy –
od³o¿y³em swoj¹ ³y¿eczkê. – To nie by³o tak, przecie¿ Weiser,
ten Weiser, z którym by³o tyle ha³asu...
Przerwa³a mi:
– Ci¹gle o niego pytasz, och, jakie to mêcz¹ce. W koñcu nie
bêdziemy siê spieraæ o szczegó³y, prawda?

96
EMIL KRESAK Daleki widok, Wrzeszcz 1953
– Ale to nie jest szczegó³! – zaprotestowa³em. – Bo ty siê zna-
laz³aœ, nie wiem jak, ale siê znalaz³aœ, a on?
Elka uœmiechnê³a siê melancholijnie.
– Ja spad³am z nasypu i mia³am rozbit¹ g³owê. Skoro tak
wszystko pamiêtasz, to wiesz, ¿e dwa miesi¹ce le¿a³am w szpi-
talu, czy nie tak?
– Tak, tak, wiem, ale ty nie spad³aœ przecie¿ z nasypu – mó-
wi³em rozgor¹czkowany.
Na co Elka, przywo³uj¹c kelnera, wyjaœni³a, a w³aœciwie nie
wyjaœni³a, tylko zamota³a jeszcze bardziej:
– No tak, ty, zdaje siê, jesteœ z gatunku ludzi, którzy wiedz¹
lepiej, ale co mogê na to poradziæ?
I tak by³o do wieczora, zawsze tak samo – kiedy próbowa³em
mówiæ o lotnisku, Elka odpowiada³a, ¿e owszem, puszcza³a
tam latawce, byæ mo¿e z Weiserem, skoro ja tak twierdzê, ale
tak¿e z innymi ch³opakami, co do tego nie ma w¹tpliwoœci.
Gdy zaœ wspomnia³em o meczu z wojskowymi, mówi³a, ¿e
przecie¿ w pi³kê graliœmy bez przerwy, jak wszyscy ch³opcy na
œwiecie, wiêc czy ona mo¿e pamiêtaæ akurat jeden mecz? I tyl-
ko na wspomnienie starej cegielni nie powiedzia³a nic, bo
w sprawie wybuchów zgodzi³a siê, ¿e by³y wspania³e.
Zdaniem Elki, Weiser musia³ wylecieæ w powietrze, a ona
spad³a nastêpnego dnia z nasypu, kiedy bawiliœmy siê nad
Strzy¿¹. Ale to powiedzia³a ju¿ póŸniej, nie w restauracji, tylko
w domu, kiedy zrobiliœmy razem kolacjê i piliœmy drug¹ butel-
kê wina, najpierw czerwonego, a ta druga to by³ bia³y wermut.
Poczu³em wówczas, jak wzbiera we mnie gniew i agresja, bo
przecie¿ wiedzia³em, ¿e ona bawi siê ze mn¹ w ciuciubabkê,
a mój przyjazd do Mannheim by³ bezcelowy, podobnie jak li-
sty, które wysy³am jeszcze dzisiaj, z uporem godnym spraw
ostatecznych. Poszed³em na górê, gdzie Elka przygotowa³a mi

98
spanie, po³o¿y³em siê w niebieskiej poœcieli. Po chwili us³ysza-
³em, jak wo³a do mnie coœ z do³u, przepraszaj¹c – bo zdaje siê –
o czymœ zapomnia³a. I dopiero kiedy stan¹³em na szczycie
schodów, patrz¹c w dó³, ogarnê³o mnie przera¿enie.
Elka zakpi³a ze mnie okrutnie. Kanapa stoj¹ca w jadalni pod
oknem ustawiona teraz by³a na œrodku pokoju i wygl¹da³a jak
przed³u¿enie schodów. A ona le¿a³a na kanapie z dwoma po-
duszkami, jedn¹ pod g³ow¹, drug¹ na wysokoœci krzy¿a, rozchy-
la³a lekko nogi i czerwona sukienka falowa³a na nich z ryt-
mem ca³ego cia³a. ¯adna moc nie mog³a mnie powstrzymaæ
przed krokiem do przodu, a w³aœciwie krokiem w dó³, bo sta³em
przecie¿ na szczycie schodów. I na tym polega³ szatañski pomys³
Elki. Z ka¿dym bowiem krokiem moje nogi stawia³y coraz
mniejszy opór, jakby odrywa³y siê od ziemi. Gdzieœ w po³owie
drogi zrozumia³em wreszcie, ¿e moje cia³o p³ynie w dó³ i nie
jest ju¿ moim cia³em, tylko lœni¹cym w promieniach s³oñca
kad³ubem samolotu, a moje ramiona nie s¹ ju¿ ramionami, lecz
ka¿de z nich jest srebrzystym skrzyd³em, i nie widzia³em ju¿
kanapy, tylko pocz¹tek startowego pasa. Mija³em wzgórza na
po³udniowym krañcu miasta, przelatywa³em nisko nad czer-
wonymi dachami domów, mign¹³em nad torami obok wiaduk-
tu i teraz widzia³em ju¿ tylko rozchylone uda Elki, jej unosz¹c¹
siê sukienkê i w faluj¹cym podmuchu powietrza obna¿on¹
czarnoœæ i miêkkoœæ, do której zbli¿a³em siê z hukiem i dr¿e-
niem. Srebrzysty kad³ub nie l¹dowa³ tym razem na betono-
wych p³ytach pasa, lecz wchodzi³ w kêpê silnym uderzeniem
masy i pêdu, z gwizdem tn¹c powietrze, wchodzi³ w jej miêk-
koœæ niepokalan¹, a ona przyjmowa³a jego ch³ód sprê¿ystym
falowaniem i krzykiem, który gin¹³ w ³oskocie maszyny i po-
wietrza. Tak, Elka doprowadzi³a do lotniczej katastrofy i opê-
tana szaleñstwem destrukcji, zmusi³a mnie, kiedy wraca³em

99
ju¿ na górê, bym znów przemieniwszy cia³o w lœni¹cy kad³ub,
powtórzy³ l¹dowanie jeszcze kilkakroæ, a¿ wreszcie konstrukcja
stalowego ptaka zaczê³a nie wytrzymywaæ ci¹g³ego wznoszenia
i opadania miêdzy niebem a ziemi¹ i leg³a zdruzgotana, z po-
³amanymi skrzyd³ami, w kêpie ¿arnowca, która pachnia³a mig-
da³ami. Elka wczepi³a palce w moje w³osy, a mnie zdawa³o siê,
¿e s³yszê g³os ¯ó³toskrzyd³ego o spaleniu ziemi i obywateli jej,
a zaraz potem poczu³em kwaœny oddech proboszcza Dudaka
zza kratek konfesjona³u, kiedy nie daje mi rozgrzeszenia. Ale
to strach z imaginacj¹ przeœciga³y siê nawzajem, bo jedynym
g³osem by³ g³os Elki, szepcz¹cej nie moje imiê, a jedynym za-
pachem by³ zapach jej cia³a, w którym wiatr, sól i krem migda-
³owy zmiesza³y siê równoczeœnie. Gra o Weisera by³a skoñczo-
na, nie wyszed³em z niej czysto ani zwyciêsko.
Nastêpnego dnia pojecha³em do Monachium, gdzie równie¿
prowadzi³em grê, tym razem z moim stryjem, ale by³a to gra
stricte polityczna. Bo stryj, kiedy ju¿ umy³em jego samochód
i wystrzyg³em trawnik przed jego domem, siada³ naprzeciw
mnie i mówi³:
– Jak wy mo¿ecie tam ¿yæ?
A ja odpowiada³em:
– Stryju, uszczypnij mnie w ucho – i stryj szczypa³ rozbawio-
ny. A ja mówi³em: – No i widzisz, niby masz racjê, a jednak
zupe³nie jej nie masz.
– Jak to, dlaczego? – pyta³ zaciekawiony, na co odpowiada-
³em, ¿e jeœli istniejê naprawdê, o czym móg³ siê przekonaæ,
szczypi¹c mnie przed chwil¹, to nie mogê byæ atrap¹ czy rekwi-
zytem. A skoro jestem czêœci¹ ca³oœci, to tamto wszystko te¿ nie
jest atrap¹, Polska nie jest atrap¹ i chocia¿ œwiat bardziej przy-
pomina burdel ni¿ teatr, to stryj nie ma racji. Tak, drogi stryju,
dzisiaj spoczywasz ju¿ pod ziemi¹ i nie wiesz, ¿e wtedy nie

100
przyjecha³em do Niemiec i do ciebie w celach zarobkowych,
jak tysi¹ce Turków, Jugos³owian, Polaków. Nie przyjecha³em
zarobiæ na samochód ani inne cudownoœci, bo jedynym moim
celem by³o spotkaæ siê z Elk¹ i wypytaæ j¹ o Weisera. A jeœli
przy okazji – w pewnym sensie ciê ok³amuj¹c – zarobi³em tro-
chê marek, wybaczysz to chyba swojemu bratankowi.

Co by³o dalej? M-ski wyszed³ z gabinetu, nios¹c du¿e arkusze


papieru kancelaryjnego. Da³ nam podwójne kartki i powiedzia³,
¿e teraz musimy opisaæ to wszystko, co mówiliœmy, w prostych
s³owach i dok³adnie. Mamy opowiedzieæ o kolejnych wybu-
chach Weisera, w³¹cznie z ostatnim, niczego nie pomijaj¹c, bez
¿adnych fantazji i upiêkszeñ. WoŸny zapali³ dodatkowe œwiat³o
i rozsadzono nas, ka¿dego z osobna, zupe³nie jakbyœmy pisali
klasówkê. ¯a³owa³em tylko, ¿e naszych wypracowañ nie bêdzie
czytaæ pani Regina, jedyna nauczycielka w szkole, któr¹ kocha-
liœmy bezinteresownie. Bo pani Regina uczy³a nas jêzyka pol-
skiego, nigdy nie mówi³a o wyzysku, nie krzycza³a i czyta³a wier-
sze tak piêknie, ¿e s³uchaliœmy zawsze z zapartym tchem, kiedy
Ordon wysadza³ redutê w powietrze, razem ze sob¹ i szturmuj¹-
cymi Moskalami, albo kiedy genera³ Sowiñski zgin¹³, broni¹c siê
szpad¹ przed wrogami ojczyzny. Tak, pani Regina niezbyt, zda-
je siê, dba³a o program nauczania i dzisiaj jestem jej za to
wdziêczny. Ale to inna historia. Wtedy, w sekretariacie szko³y
nie bardzo wiedzia³em, jak mam to napisaæ. Parê razy zaczyna-
³em zdanie, po czym skreœla³em je w poczuciu zupe³nej bezsilno-
œci i braku inwencji. Ka¿dy, kto choæ raz w ¿yciu by³ w œledztwie,
rozumie taki stan ducha. Bo co innego zeznawaæ ustnie, a co
innego pisaæ w³asnorêcznie to, czego oni pragn¹ siê dowiedzieæ.
Jak pisaæ, ¿eby nic nie powiedzieæ? Albo: jak pisaæ, ¿eby powie-
dzieæ tylko to, co mo¿na? Trzeba uwa¿aæ na ka¿de s³owo, na

101
ka¿dy przecinek i kropkê, bo oni wezm¹ to pod lupê i bêd¹ czy-
taæ ka¿de zdanie dwa albo trzy razy.
Kiedy odpowiadaj¹c na pytanie M-skiego, mówi³em: „widzia-
³em Weisera”, mog³em zaraz dopowiedzieæ: „ale w³aœciwie nie-
dok³adnie”. A gdy ten zmarszczy³ brwi, natychmiast mo¿na siê
by³o poprawiæ: „ale to innym razem widzia³em go niedok³adnie,
bo wtedy, tego dnia, o który pan pyta, widzia³em go jak pana,
bardzo dok³adnie”. Tymczasem arkusz kancelaryjnego papieru
w kratkê to jest zupe³nie coœ innego. Co mog³em wyznaæ w ta-
kiej sytuacji, a co mia³em zataiæ? Niewiele by³o do powiedzenia.
Niewiele – bo czy mog³em opisaæ im finezjê wybuchów, z któ-
rych ka¿dy niepodobny by³ do poprzednich? Czy mog³em opo-
wiedzieæ, w jaki sposób Weiser zachwyca³ nas swoimi pomys³a-
mi? A nawet jeœli mog³em, to czy oni na to zas³ugiwali?
Dotkn¹³em spuchniêtego nosa i miejsca na policzku, w któ-
rym dzisiaj zaczyna mi siê zarost. Jedno i drugie bola³o nieŸle.
Pomyœla³em, ¿e chocia¿ nie powiem, co wydarzy³o siê nad
Strzy¿¹ ostatniego dnia, to jednak coœ powiedzieæ muszê, coœ
muszê napisaæ na ogromnej kartce, ¿eby nie wywo³ywaæ ich
gniewu i z³oœci. Pamiêtam pierwsze zdanie: „Dawid nie bawi³
siê z nami w wojnê, bo jego dziadek nie pozwala³ mu na takie
zabawy”. Czy w³aœnie od takiego zdania nie powinna zaczynaæ
siê ksi¹¿ka o Weiserze? Bo jego pierwszy wybuch, który ogl¹da-
liœmy w dolince za strzelnic¹, to przecie¿ nie by³a zabawa
w wojnê. Nie wiem do dzisiaj, dlaczego Weiser robi³ te eksplozje,
do czego mu by³y potrzebne, ale kiedy zobaczy³em tryskaj¹c¹
w niebo niebiesk¹ fontannê py³u, ju¿ wtedy przeczuwa³em, ¿e
tu nie chodzi o ¿adn¹ wojnê. Weiser do ka¿dego ³adunku doda-
wa³ substancji zabarwiaj¹cej i kiedy detonacja rozrywa³a ziemiê,
w powietrze lecia³ kolorowy strumieñ. Za pierwszym razem by³
to wybuch niebieski. Gdy na ziemiê opad³y ju¿ ostatnie kawa³-

102
ki gliny i drewna, zobaczyliœmy, ¿e ta niebieska mgie³ka unosi
siê jeszcze w powietrzu, i wygl¹da³o to tak, jakby b³êkitny ob³ok
wirowa³ ponad naszymi g³owami, z wolna unosz¹c siê coraz
wy¿ej i zmieniaj¹c kszta³ty, a¿ wreszcie znikn¹³ z pola widze-
nia. Byliœmy absolutnie zachwyceni i tylko Weiser krêci³ g³o-
w¹, jakby mu coœ nie wysz³o. Przypuszczam, ¿e on przez ca³y
czas eksperymentowa³ na naszych oczach, a my byliœmy jak
garstka profanów wpuszczona do pe³nej retort, tygli i p³on¹-
cych palników pracowni alchemika. Nie twierdzê, ¿e Weiser
interesowa³ siê alchemi¹, tego nie wiem, ale tak w³aœnie to
wygl¹da³o.
Zanim zd¹¿yliœmy och³on¹æ z pierwszego wra¿enia, kaza³ nam
czekaæ w tym samym miejscu, za³o¿y³ nowy ³adunek, po³¹czy³ go
drutami z czarn¹ skrzynk¹ i znów powietrze rozdar³ huk eksplo-
zji. Efekt zdumia³ nas jeszcze bardziej. Ob³ok utrzymuj¹cy siê
w powietrzu po wybuchu by³ wyraŸnie dwukolorowy, jego dolna
czêœæ mieni³a siê w s³oñcu wszystkimi odcieniami fioletu,
a zwieñczenie wiruj¹cej kolumny stanowi³ czerwony pompon.
Tym razem Weiser wydawa³ siê zadowolony. Ob³ok dosyæ d³ugo
unosi³ siê nad dolink¹ i dopiero po dwóch, mo¿e trzech minu-
tach rozp³yn¹³ siê w nicoœæ, przechodz¹c przedtem w zgni³ozie-
lon¹ kulê. By³o to bardziej podniecaj¹ce ni¿ szare ob³oki dymu
wypuszczane przez proboszcza Dudaka ze z³otej puszki kadziel-
nicy, czuliœmy to doskonale, ale na tym Weiser zakoñczy³ pracê,
schowa³ gdzieœ czarn¹ skrzynkê pr¹dnicy i powiedzia³, ¿e mo¿e-
my iϾ do domu.
Dzisiaj wiem, ¿e takie sztuczki to nic skomplikowanego, stoso-
wali je nawet Tatarzy, wypuszczaj¹c na rycerstwo chrzeœcijañ-
skie barwne ob³oki, od czego p³oszy³y siê konie, a ludzie truchleli
ze zgrozy – ale wtedy uwa¿aliœmy Weisera za cudotwórcê. By³o
to po naszej wizycie w nieczynnej cegielni, do której dotarli-

103
œmy, tropi¹c Elkê, i nic nie zmieni³oby naszego przekonania, ¿e
Weiser, jeœliby tylko chcia³, móg³by zrobiæ wszystko.
Ale o tym, co widzieliœmy w wilgotnej piwnicy, jeszcze po-
wiem. Bo muszê siê do tego przygotowaæ lepiej ni¿ do spowie-
dzi wielkanocnej, kiedy w obawie przed gniewem Boga i same-
go proboszcza Dudaka zapisywa³em grzechy i uczy³em siê ich
na pamiêæ jak aktor przed prób¹ generaln¹.
Nastêpny wybuch albo raczej nastêpny wystêp Weisera odby³
siê gdzieœ w tydzieñ póŸniej i by³ ca³kiem ró¿ny od pierwszego.
W powietrze wzbi³ siê s³up b³yszcz¹cych blaszek, które opada³y
na ziemiê bardzo wolno. Najpiêkniejsze by³o tym razem samo
opadanie. Ob³ok nie rozp³yn¹³ siê bowiem w górze, jak poprzed-
nim razem, tylko sp³ywa³ powoli w dó³, osiadaj¹c na kêpach tra-
wy i paproci, które ros³y w dolince bardzo gêsto. Na ich liœciach
pozosta³ szary py³ i nie mog³em zrozumieæ, dlaczego w górze
wygl¹da³o to tak imponuj¹co, a tu, nisko, lœni¹ce przed chwil¹
drobiny przypomina³y zwyczajny kurz lipca, który tego lata po-
krywa³ wszystko lepk¹ warstw¹ brudu.
Weisera nie bawi³y uk³ady proste i nieskomplikowane, za
ka¿dym razem d¹¿y³ do coraz subtelniejszych efektów i cho-
cia¿ to spostrze¿enie nasuwa siê teraz dopiero, po tylu latach,
uwa¿am je za oczywiste. Bo nastêpnym razem, kiedy ziemia
zadr¿a³a od eksplozji, ujrzeliœmy obraz, który przewy¿szy³ naj-
œmielsze oczekiwania. Co to by³o? Je¿eli powiem, ¿e francuski
sztandar, nie sk³amiê, ale nie powiem te¿ prawdy. Jeœli napi-
szê, ¿e przypomina³o to trzy wiruj¹ce obok siebie s³upy, ka¿dy
innego koloru, to te¿ nie bêdzie to œcis³e ani w pe³ni oddaj¹ce
istotê rzeczy. Czy zreszt¹ w ogóle mo¿na oddaæ istotê rzeczy?
Obawiam siê, ¿e nie mo¿na, i dlatego nie piszê ksi¹¿ki, która
moim zdaniem, powinna zostaæ napisana dawno. Tak samo jak
ksi¹¿ka o Piotrze i tamtym grudniu, kiedy nad miastem lata³y

104
helikoptery, albo o naszych ojcach, którzy w znakomitej wiêk-
szoœci upijali siê w dzieñ wyp³aty i jak pan Korotek z³orzeczy-
li Panu Bogu, ¿e na to wszystko pozwala.
Wtedy, w dolince, Szymek tr¹ci³ mnie w bok i powiedzia³:
– Jezu, jakie to piêkne! – i zaraz doda³: – jak on to robi, ¯ydek
jeden.
Ale tym razem to nie by³ obraŸliwy epitet, tylko coœ w rodza-
ju gruboskórnego komplementu, równie dobrze Szymek móg³
powiedzieæ „skurczybyk jeden” i to by³oby to samo, tak czu³em
to wtedy, zapatrzony w niebo, na którego tle wirowa³y trzy s³u-
py dymu albo raczej trzy wyd³u¿one pionowo ob³oki. Jeden
bia³y jak p³ótno, drugi granatowy, a trzeci czerwony jak p³ach-
ta matadora, która zwabia oszala³e zwierzê prosto na œmiertel-
ny sztych szpady. Kolorowe p³aszczyzny tym razem nie mie-
sza³y siê ze sob¹, tylko unosi³y coraz wy¿ej i wy¿ej, a¿ znik³y
ponad czubami sosen.
Tego dnia, gdy wracaliœmy w stronê Brêtowa g³êbokim jarem
i Szymek k³óci³ siê z Piotrem, co to by³o: wstêgi od kapelusza czy
sztandar francuski – spotkaliœmy M-skiego. Najpierw u wylotu
gliniastego w¹wozu zamajaczy³a znajoma siatka na motyle,
a potem ujrzeliœmy pana od przyrody, jak biegiem forsowa³ stro-
m¹ w tym miejscu skarpê, czepiaj¹c siê rêkami wid³aków. Motyl,
którego goni³ M-ski, frun¹³ tu¿ na ziemi¹, tote¿ nauczyciel z ca-
³ych si³ wyci¹ga³ szyjê do przodu i prawie zahacza³ nosem o wi-
d³aki. Gdy by³ ju¿ w po³owie góry, motyl zmieni³ zamiary, wyko-
na³ nad jego g³ow¹ chybotliwe salto i frun¹³ teraz w dó³, migaj¹c
kolorowymi skrzyde³kami. M-ski rzuci³ siê za nim, jednak¿e bie-
gn¹c po stromiŸnie, nie móg³ wyhamowaæ pêdu i run¹³ nam
prawie pod nogi, a my us³yszeliœmy trzask kija, na którym zamo-
cowana by³a siatka. Lecz M-ski nie zauwa¿y³ nawet ani nas, ani
z³amanego kija, bo w siatce trzepota³ siê ogromny motyl.

105
– Powoli, malutki, powoli – szepta³ M-ski i ca³y czas le¿¹c, wyj-
mowa³ z chlebaka szklane puzderko, po czym umiejêtnym ru-
chem schwyta³ w nim motyla. –Nareszcie ciê mam – przema-
wia³ doñ pieszczotliwie. – Dostaniesz naj³adniejsz¹ szpileczkê,
kochasiu. – A gdy ju¿ nas zobaczy³, podnosz¹c siê z kolan, nie
by³ wcale zmieszany, tylko uœmiechn¹³ siê tryumfuj¹co. – No
i co, ch³opcy – powiedzia³ – czy wiecie, co to jest? Nie, niestety,
to nie jest Parnassius mnemosyne, to by graniczy³o z cudem, ale
i tak bêdzie co opisaæ. Nie wiecie, co to za okaz? To jest, moi
drodzy, Parnassius apollo, sam Parnassius apollo, tutaj, na pó³no-
cy, w morenie polodowcowej! Zagin¹³ zupe³nie w Sudetach,
¿yje w Pieninach i Tatrach. Tak, tak ch³opcy, ¿aden uczony nie
da³by wiary, ¿e niepylak apollo wystêpuje tak¿e tutaj! A ja go
znalaz³em. I opiszê to we „Wszechœwiecie”! G¹sienice niepyla-
ka ¿eruj¹ na rozchodniku. A wiecie wy przynajmniej, jak na-
zywa siê po ³acinie rozchodnik? Rz¹d Succulentae, a nazywa siê
Sedum acre , zapamiêtajcie ch³opcy: Sedum acre , co t³umaczy
siê rozchodnik ostry!
Staliœmy z rozdziawionymi ustami wpatrzeni w szklane puz-
derko, które przypomina³o maleñki cylinder, i widzieliœmy, jak
motyl próbuje machaæ skrzyd³ami, lecz ma za ma³o miejsca
w szklanej pu³apce i t³ucze siê zupe³nie jak ryba w akwarium,
bez zrozumienia w³asnej sytuacji.
Oczywiœcie M-ski, który poszed³ zaraz w³asn¹ drog¹, nie mia³
nic wspólnego z trójkolorowym wybuchem Weisera. Lecz pi-
sz¹c kolejne zdanie mojego wypracowania na kancelaryjnym
papierze w kratkê, pisz¹c je wolno i z namys³em, pomyœla³em
sobie, ¿e Weiser czasami przypomina³ takiego motyla, zw³asz-
cza gdy mu coœ nie wychodzi³o i denerwowa³ siê, pokrywaj¹c
zmieszanie nadmiern¹ gestykulacj¹. Tak, czwarty wybuch nie
nale¿a³ do udanych, to by³o jasne, bo kiedy us³yszeliœmy eks-

106
plozjê, naszym oczom ukaza³a siê zwyczajna, szara chmura
kurzu, która opad³a prêdko, i to by³o wszystko. Weiser pobieg³
do miejsca, gdzie za³o¿ony by³ ³adunek, i podryguj¹c jak Par-
nassius apollo, wróci³ do nas wyraŸnie zniechêcony.
– Jeszcze raz – powiedzia³ do Elki i znów us³yszeliœmy krêce-
nie korbk¹, suchy trzask przycisku, ale tym razem eksplozja nie
nast¹pi³a w ogóle.
– Mo¿e przewody s¹ przerwane – zapyta³ nieœmia³o Piotr, ale
Weiser rozmacha³ siê jeszcze bardziej.
– To niemo¿liwe – powiedzia³, patrz¹c w niebo. – To zupe³-
nie niemo¿liwe, spróbujemy jeszcze raz – i znów pobieg³ do
³adunku, a jego rêce nie ustawa³y w ci¹g³ym trzepotaniu.
Tym razem wybuch nast¹pi³, ale oprócz ¿ó³tawego ob³oczku,
który unosi³ siê przez krótk¹ chwilê nad fontann¹ piachu, nie
by³o nic. Tego dnia Weiser wraca³ do domu z nami i pamiêtam,
¿e nie odezwa³ siê ani s³owem nawet do Elki.
Nie twierdzê, ¿e mia³ coœ wspólnego z jakimkolwiek motylem,
ale porównanie to, gdy zegar w sekretariacie wybi³ godzinê dzie-
si¹t¹, a ja pisa³em w³aœnie ostatni¹ linijkê pierwszej strony –
porównanie to wyda³o mi siê szczególnie trafne, bardziej ni¿
dzisiaj, gdy moja wyobraŸnia nie przypomina w niczym tamtej
sprzed wielu lat. Ale motyla i trójkolorowy ob³ok zatrzyma³em
wtedy dla siebie, podobnie jak Szymek i Piotr. Nie napisa³em
ani s³owa o eksperymentach Weisera ani o tym, jak wygl¹da³
naprawdê ostatni wybuch. Pisa³em zwyczajnie, wed³ug pomys³u
tamtych trzech, zamkniêtych teraz za drzwiami z pikowan¹ ce-
rat¹. Pisa³em, ¿e Weiser za ka¿dym razem szed³ do pr¹dnicy na
drug¹ stronê dolinki, ¿e w czasie wybuchów g³owy trzymaliœmy
nisko, przy samej ziemi i ¿e w³aœciwie eksplozje nie ró¿ni³y siê
niczym poza si³¹ detonacji. A kiedy woŸny wyszed³ na chwilê,
Szymek podniós³ g³owê znad swojej kartki i szepn¹³:

107
– Ja to napiszê – i wiedzieliœmy ju¿ z Piotrem co, zanim Szy-
mek doda³ jeszcze ciszej: – napiszê, ¿e znaleŸliœmy kawa³ek
czerwonej sukienki i ¿e go wyrzuci³em na œmietnik, nic wiêcej.
Albo... – poprawi³ siê zaraz – ¿e go spaliliœmy w ognisku.
Wiedzia³em, tak samo jak Szymek i Piotr, ¿e to ich zadowoli, bo
oni mieli swój obraz wydarzeñ i od nas domagali siê jedynie jego
wype³nienia. WoŸny powróci³ z ubikacji, a ja myœla³em, jak opisaæ
ostatni wybuch, na dzieñ przed tym, co wydarzy³o siê nad Strzy-
¿¹ – wybuch, który dla Weisera musia³ mieæ szczególne znaczenie,
o czym przekonany jestem tak¿e dzisiaj. Tym razem nie chodzi³o
o efekt kolorystyczny, ale o coœ bardziej wymyœlnego.
Jak zwykle w takich wypadkach brak mi skali porównawczej.
Do czego to by³o podobne? Gdybym mia³ okreœliæ to wówczas,
powiedzia³bym ¿e do lejka, jakim moja matka wlewa³a do bu-
telki sok malinowy – chmura py³u powsta³a po wybuchu by³a
zupe³nie czarna, w¹ska u do³u, rozszerzaj¹ca siê ku górze,
i obraca³a siê wokó³ w³asnej osi. Ale to, zdaje siê, nie by³ ¿aden
lejek, a je¿eli ju¿ – to raczej potê¿ny, wiruj¹cy jak tr¹ba po-
wietrzna lej czarnych drobin. Ukaza³ siê naszym oczom zaraz
po wybuchu i unosi³ siê w ruchu okrê¿nym ponad dolin¹ dobr¹
minutê, zanim nie znikn¹³, rozp³ywaj¹c siê w powietrzu. Do-
piero po latach uderzy³o mnie podobieñstwo Weiserowego leja
do Archanio³a walcz¹cego ze smokiem. Nie mia³em w¹tpliwo-
œci, ¿e fantastycznie u³o¿one szaty œwiêtego, jego roz³o¿one
skrzyd³a i ca³y zastêp niebieskich wojowników – ¿e wszystko to
zawiera³o siê w czarnej, wiruj¹cej chmurze, choæ naturalnie
Weiser móg³ nigdy drzeworytu nie widzieæ, podobnie jak my
wówczas nie wiedzieliœmy jasno, co to takiego sztuka.
– Taka tr¹ba mo¿e wszystko wessaæ – powiedzia³ z przekona-
niem Szymek. – Ca³ego cz³owieka.
A Elka jak zwykle sk³onna do przesady doda³a:

108
– Coœ ty, nie tylko cz³owieka. To mo¿e wessaæ ca³y dom i prze-
nieœæ go gdzieœ dalej.
I kiedy koñczy³em ju¿ ostatnie zdanie w moim pisemnym
zeznaniu, pomyœla³em sobie, ¿e Weiser móg³by przecie¿ zes³aæ
nagle tak¹ tr¹bê, ¿eby porwa³a budynek naszej szko³y i prze-
nios³a go gdzieœ za Bukow¹ Górkê, w okolice starego cmentarza
albo jeszcze lepiej w dolinkê za strzelnic¹, i wtedy dopiero
M-ski, dyrektor i mundurowy zrozumieliby, ¿e tu zasz³o coœ in-
nego ni¿ zwyk³y wypadek z niewypa³em. Ale Weiser z sobie
wiadomego miejsca nie kwapi³ siê z pomoc¹, wiêc postawi³em
kropkê i czeka³em, co bêdzie dalej.
WoŸny zbiera³ nasze wypracowania. A ja znów pomyœla³em
o pani Reginie, która uczy³a nas jêzyka polskiego i piêknie czy-
ta³a wiersze. W pamiêci utkwi³ mi szczególnie ten o zbrodniczej
kobiecie, która zamordowa³a swego mê¿a. Gdy pani Regina
dosz³a ju¿ do momentu walki dwóch braci, kiedy w koœciele
pojawia siê duch w zbroi i wo³a g³osem jak z podziemi i kiedy
koœció³ zapada siê z hukiem, to w klasie by³a cisza jak nigdy,
nikt nie rozmawia³, nikt nie rozlewa³ atramentu. By³o jeszcze
bardziej odœwiêtnie ni¿ w czasie Podniesienia, gdy proboszcz
Dudak unosi³ do góry okr¹g³y jak s³oñce op³atek i œpiewa³ po
³acinie. Gdyby pani Regina kaza³a nam napisaæ wypracowanie
o Weiserze, by³oby ono zupe³nie inne ni¿ to, które odda³em
woŸnemu. Byæ mo¿e nie napisa³bym wszystkiego, ale na pew-
no obok czarnej pantery znalaz³by siê wspania³y mecz, a nad
zup¹ rybn¹ w zatoce zawirowa³aby tr¹ba powietrzna, wsysaj¹c
ca³e œwiñstwo do potê¿nego leja, i nastêpnego dnia mogliby-
œmy siê k¹paæ jak ka¿dego roku.
Tymczasem siedzieliœmy dalej na sk³adanych krzes³ach, któ-
rych listewki gniot³y w siedzenie, a woŸny, nie zamykaj¹c za
sob¹ drzwi, znikn¹³ w czeluœciach gabinetu.

109
– Teraz musicie poczekaæ – oznajmi³ nam, wracaj¹c po chwi-
li. – Jak wszystko bêdzie w porz¹dku, podpiszecie zeznania i pój-
dziecie do domów. Ale rozmawiaæ jeszcze nie wolno – doda³
groŸnie, spogl¹daj¹c na Piotra, który przechyli³ siê w moj¹ stro-
nê. Wiêc nie rozmawialiœmy, jak przez wszystkie godziny, które
minê³y od wprowadzenia nas tutaj, i s³ysza³em, ¿e w ¿o³¹dku
Szymka, tak samo jak w moim i Piotra, burczy coraz bardziej,
bo oni rzeczywiœcie nie dali nam nic do jedzenia. WoŸny w³¹-
czy³ radio i z drewnianej skrzynki cichutko dobiega³a muzyka
ludowa.
– Zaraz bêd¹ wiadomoœci – powiedzia³ do siebie i zabra³ siê
do pa³aszowania kolejnej kanapki.
Istotnie, muzyka ucich³a, a spiker zapowiedzia³, ¿e teraz bêd¹
fragmenty przemówienia W³adys³awa Gomu³ki, którego ³ysina
widnia³a od niedawna na portretach we wszystkich klasach.
Œmieszny, piskliwy trochê g³os mówi³ coœ o porz¹dkach w na-
szym wspólnym domu, a ja dziwi³em siê, dlaczego doroœli wy-
mawiali nazwisko tego pana z takim nabo¿eñstwem, skoro
on mówi³ nudnie, jeszcze gorzej od proboszcza Dudaka na nie-
dzielnej sumie. Któ¿ jednak zg³êbi tajniki politycznych mean-
drów? Dzisiaj, kiedy wiem ju¿, dlaczego ludzie zach³ystywali
siê W³adys³awem Gomu³k¹, a przynajmniej mogê to zrozu-
mieæ, przypominam sobie tych samych doros³ych, którzy entu-
zjazmowali siê s³owami jego nastêpcy, zw³aszcza tym, co po-
wiedzia³ w stoczni, kiedy nie obesch³a jeszcze mogi³a Piotra, bo
te¿ mówi³ o porz¹dkach i o wspólnym domu. Tak, dzisiaj ucho-
dzê za doros³ego, lecz nadal nie interesujê siê polityk¹, nigdy
te¿ nie popadam w entuzjazm dla przywódcy, który rozpoczy-
na od wspólnego domu i porz¹dków.
Koñczê ju¿, bo przecie¿ nie o tym chcia³em opowiadaæ. Cho-
dzi o Weisera. Tylko o niego. I pozosta³o jeszcze bardzo du¿o do

110
wyjaœnienia. Gra nie zosta³a skoñczona. Gra? Nie mogê okreœliæ
tego inaczej. Przypuszczam, ¿e tak samo jak wtedy, gdy sie-
dzieliœmy w trójkê, oczekuj¹c na podpisanie zeznañ i zakoñcze-
nie œledztwa, tak samo teraz Weiser bawi siê ze mn¹ i obserwu-
je moje poczynania ciemnymi oczami. Ale o tym przyjdzie mi
jeszcze opowiedzieæ.

Co siê zdarzy³o po pamiêtnym meczu z wojskowymi? Najwa¿-


niejsza by³a pogoda. S³oñce wœciekle pali³o miasto i zatokê, liœcie
na drzewach po¿ó³k³y jak na pocz¹tku jesieni, a ptaki wcale ju¿
prawie nie œpiewa³y, umêczone ¿arem lej¹cym siê z nieba. Któ-
regoœ dnia pojechaliœmy do Jelitkowa zbadaæ stan rybnej zupy
i to, co ujrzeliœmy, przesz³o wszelkie, najczarniejsze oczekiwania.
Bo oprócz kolek w stoj¹cej bez ruchu wodzie zalega³y setki œniê-
tych wêgorzy, fl¹der, œledzi i innych ryb, których nazw nie znam
do dzisiaj. Wszystko to, na pó³ przegni³e i strasznie cuchn¹ce,
rusza³o siê w drgawkach. Szczególnie wêgorze, najsilniejsze ze
wszystkich ryb, umiera³y d³ugo. Ich wij¹ce siê cia³a pamiêtam
do dzisiaj, niczym symbol tamtego lata. Rybacy wylegli przed
swoje cha³upy i ca³ymi dniami przesiadywali na ³awkach, æmi¹c
papierosy i z³orzecz¹c na swój los. Jeden z nich zaczepi³ nas, kie-
dy przechodziliœmy miêdzy pustymi skrzynkami:
– Co tu robicie, ch³opcy – powiedzia³ melancholijnie. – Nic tu
po was. – I zaraz potem, wcale niepytany rozgada³ siê trochê. –
To iperyt, wszystko przez ten cholerny iperyt, mówiê wam,
ch³opcy, œwiñskie pruskie nasienie. – A kiedy zorientowa³ siê,
¿e nie bardzo pojmujemy, o co mu idzie, t³umaczy³ dalej: – No,
nie wiecie, ¿e iperyt to z niemieckiego U-Boota? Ten U-Boot
zaton¹³ w ostatnie dni wojny niedaleko Helu i ca³y by³ za³ado-
wany iperytem, jak beczka œledziami. No i zrobi³o siê, teraz
mamy szambo, a nie zatokê!

111
– Jo, jo, Ignac – us³yszeliœmy przez okno. – Nie zawracaj dzie-
ciakom g³owy, wszyscy wiedz¹, ¿e to nie U-Boot, tylko ruskie
manewry tu by³y na œwiêtego Jana i puœcili do wody coœ takie-
go, ¿e wszyscy pozdychamy jak te ryby!
Rybak rozeŸli³ siê na dobre:
– IdŸ stara, nie pleszcz tyle – warkn¹³ do ¿ony i zwracaj¹c siê
w naszym kierunku, jeszcze raz powiedzia³: – U-Boot i tyle,
przerdzewia³ i puszki puœci³y to œwiñstwo. Przeklête hitlersy-
ny, ma³o nam biedy narobi³y, to jeszcze teraz!
A my podzieliliœmy siê zaraz na dwie frakcje: zwolenników
U-Boota i radzieckich manewrów, i k³óciliœmy siê g³oœno, oczeku-
j¹c na tramwaj obok pêtli przy krzy¿u. Ja zaœ patrzy³em w niebo,
rozgrzane do bia³oœci, patrzy³em na kulê s³oñca i wiedzia³em, ¿e
to nie U-Boot ani radzieckie manewry w zatoce s¹ przyczyn¹ tego
wszystkiego. Gdyby jednak¿e spyta³ mnie ktoœ wówczas, albo
i teraz, co by³o przyczyn¹ zupy rybnej, nie umia³bym udzieliæ ja-
snej odpowiedzi. Bo na pewno nie grzechy ludzkie ani gniew
bo¿y, jak s¹dzi³ proboszcz Dudak, a za nim wielu mieszkañców
naszej kamienicy, którzy zbierali siê wieczorami na podwórku
i rozmawiali œciszonymi g³osami, jakby siê bali straszniejszych
nieszczêœæ. I coraz dziwniejsze rzeczy mo¿na by³o us³yszeæ w roz-
mowach: a to, ¿e nad wodami zatoki rybacy z Helu widzieli poma-
rañczow¹ kulê, która wygl¹da³a jak piorun kulisty, a to, ¿e Matka
Boska z Matemblewa ukaza³a siê jednej kobiecie, id¹cej przez las
do Brêtowa, a to, ¿e marynarze widzieli na w³asne oczy ¿aglowiec
bez za³ogi, przemykaj¹cy noc¹ miêdzy statkami na redzie. Byli te¿
tacy, którzy widzieli kometê w kszta³cie koñskiej g³owy, jak kr¹¿y-
³a nad miastem, i ci, którzy j¹ widzieli, zaklinali siê, ¿e kometa
powróci po okr¹¿eniu Ziemi i spadnie ze straszliw¹ si³¹.
Tymczasem ka¿dy dzieñ wydawa³ siê gorêtszy od poprzed-
niego, a my nie graliœmy nawet w pi³kê obok pruskich koszar ze

112
wzglêdu na upa³ i tumany gryz¹cego kurzu, jaki wzbija³ siê ze
spalonej trawy. Co by³o robiæ? Mimo groŸby M-skiego chodzili-
œmy na brêtowski cmentarz. W cieniu starych buków by³o
ch³odniej. Tylko ¿e nie mieliœmy ju¿ he³mu ani zardzewia³ego
schmeisera, a po ¯ó³toskrzyd³ym œlad wszelki zagin¹³. Przypusz-
czaliœmy, ¿e z³apano go gdzieœ w okolicy, nasza broñ zaœ uleg³a
konfiskacie. Zabawa w Niemców i partyzantów bez tych rekwi-
zytów wyda³a nam siê pozbawiona blasku i nuda coraz wiêksza
ogarnia³a nasze serca.
Gdyby Weiser zechcia³ przybyæ tutaj tak jak wtedy – myœle-
liœmy – mo¿e mia³by ze sob¹ coœ interesuj¹cego, coœ, co pozwo-
li³oby nam na prowadzenie wojen z jeszcze wiêkszym zapa³em.
Ale Weiser ani myœla³ przychodziæ. Jego wystêp w meczu by³
ostatnim znakiem, jaki nam da³, i czeka³ teraz, a¿ sami przyj-
dziemy do niego. Powoli dojrzewaliœmy do tej myœli, ale nie
posz³o to znów tak prêdko. Któregoœ razu Piotr, le¿¹c w cieniu
leszczynowych krzaków, powiedzia³:
– Pla¿a zamkniêta, boisko do chrzanu, co w³aœciwie mamy
tutaj robiæ?
Nie wiadomo, co mia³ na myœli: cmentarz czy w ogóle miasto
wydaj¹ce ostatnie tchnienia pod roz¿arzon¹ kul¹ s³oñca – ale
w³aœnie od tego zdania, powiedzianego od niechcenia, zdania,
które nie by³o skierowane do ¿adnego z nas i które polecia³o
w powietrze, od tego w³aœnie zdania zaczê³a siê nasza przygoda
z Weiserem. Po chwili milczenia, jak to zwykle, Szymek wyplu³
prze¿uwan¹ trawê i powiedzia³:
– Weiser by coœ wymyœli³.
I wszyscy mu przytaknêli: o tak! Weiser na pewno by coœ
wymyœli³, bo Weiser to nie byle kto. O tym byliœmy ju¿ przeko-
nani, tylko jak by do niego podejœæ, ¿eby nie wyjœæ na durniów,
co to sami niczego ju¿ nie potrafi¹ wymyœliæ. Z drugiej strony

113
Weiser jest wymyœlaczem i móg³by siê z nami czymœ podzieliæ,
jasne, ¿e nie gr¹ w ciuciubabkê albo palanta, bo to by³y rzeczy
zwyk³e i codzienne, a upa³ spotêgowa³ nasz¹ naturaln¹ niechêæ
do rzeczy zwyk³ych i codziennych. Tak, pragnêliœmy odmiany
i kto wie, czy nie by³a to nieuœwiadomiona chêæ wyzwania losu,
która najczêœciej odzywa siê w ch³opcach ogl¹daj¹cych mapê
lub czytaj¹cych Hrabiego de Monte Christo. Pragnienie odmia-
ny pali³o nasze dusze, zabijane œmierteln¹ nud¹. Nagle zrozu-
mieliœmy, ¿e odmianê mo¿e nam daæ tylko Weiser.
– Trzeba za nimi pójœæ parê razy – zadecydowa³ Szymek.
A Piotr poinformowa³, ¿e Elka z Weiserem nie chodz¹ teraz
na lotnisko, tylko gdzieœ za Brêtowo i tam znikaj¹ nieraz na pó³
dnia. Stanê³o wiêc na tym, ¿e jutro od samego rana przyczaimy
siê za rogiem kamienicy i wybadamy dok³adnie, co oni robi¹,
dok¹d chodz¹, a tak¿e dlaczego unikaj¹ naszego towarzystwa.
Nie by³o to jednak takie proste, jak myœleliœmy. Ju¿ od same-
go pocz¹tku trudnoœci mno¿y³y siê niczym grzyby po deszczu.
Po pierwsze, Szymek zapomnia³ swojej francuskiej lornetki
i musia³ wracaæ po ni¹ w momencie, gdy Weiser wychodzi³ ju¿
z Elk¹ z klatki schodowej. Po drugie, tych dwoje jakby celowo
zmieni³o tego dnia zamiary i zamiast pójœæ – jak myœleliœmy –
ulic¹ prosto w kierunku Bukowej Górki, skrêcili alejk¹ miêdzy
ogródkami i szli w kierunku lotniska. Po trzecie, œledzenie ca³¹
grup¹ jest niewygodne, a tego dnia by³o nas piêciu czy szeœciu.
Co chwila trzeba by³o stawaæ i uciszaæ kogoœ, a wtedy traciliœmy
ich z oczu. Ko³o pêtli dwunastki dogoni³ nas Szymek.
– A nie mówi³em – ucieszy³ siê. – Id¹ na lotnisko. – I nikt ja-
koœ nie zwróci³ mu uwagi, ¿e przecie¿ nic takiego wczeœniej nie
powiedzia³.
Przez chwilê zadr¿a³em w nadziei ujrzenia raz jeszcze zaba-
wy z samolotem, ale tylko przez chwilê, poniewa¿ Elka z Wei-

114
serem zeszli schodami w dó³, na przystanek kolejki elektrycz-
nej, który wówczas nazywa³ siê Gdañsk Lotnisko. I zanim zd¹-
¿yliœmy siê zorientowaæ, odjechali ¿ó³to-niebieskim wagonem
w kierunku Sopotu i to by³o w³aœciwie wszystko tego dnia.
– Wystrychnêli nas na dudka – skwitowa³ Piotr. – Mo¿emy iœæ
do domu.
Staliœmy tak na moœcie, czekaj¹c na jakiœ lepszy pomys³, nic
nam nie przychodzi³o do g³owy. W pewnej chwili zobaczyliœmy
na niebie dwup³atowiec, który wzbija³ siê w górê z chrypliwym
rzê¿eniem silnika.
– O, dwup³atowiec – powiedzia³ Piotr.
– ¯aden tam dwup³atowiec, tylko kukuruŸnik – sprostowa³
Szymek i wyj¹³ z futera³u swoj¹ francusk¹ lornetkê. – Popatrzy-
my trochê!
Ustawiliœmy siê w kolejce do lornetki wzd³u¿ ¿elaznej barier-
ki mostu, samolot tymczasem, osi¹gaj¹c coraz wy¿szy pu³ap,
oddala³ siê od nas w kierunku zatoki. Szymek, aczkolwiek nie-
chêtnie, puœci³ lornetkê w obieg. KukuruŸnik, nabrawszy ju¿
odpowiedniej wysokoœci, zawróci³ w stronê miasta i lec¹c
z wy³¹czonym silnikiem, strzela³ co chwila wolnym œmig³em:
„trach”, „trach-trach”, „trach-trrrach”, „trach-trach”. Nagle, gdy
zgni³ozielony kad³ub min¹³ cmentarz na Zaspie, widoczny st¹d
jedynie pod postaci¹ kêpy drzew, z samolotu wykwit³a pur-
chawka spadochronu. Jedna, a w kilka sekund póŸniej jeszcze
jedna i jeszcze jedna, a za nimi jeszcze dwie – w sumie piêciu
spadochroniarzy szybowa³o teraz w dó³, prosto na murawê lot-
niska. Samolot przelecia³ nad naszymi g³owami, zawróci³, wy-
równa³ kurs i wyl¹dowa³ obok hangarów.
Nie by³o w tym nic nadzwyczajnego, ka¿dej wiosny i lata, raz
albo dwa razy w tygodniu æwiczyli tu spadochroniarze i terkot
dwup³atowca nad nasz¹ dzielnic¹ pamiêtam z tamtych cza-

115
sów jak filmowy refren. Tylko ¿e wtedy nic lepszego nie mieli-
œmy do roboty i spadochroniarze podobali nam siê bardzo. Sta-
liœmy wiêc na moœcie, dwup³atowiec startowa³ i l¹dowa³, bia³e
kopu³y wykwita³y na niebie, a za naszymi plecami co szeœæ
minut przeje¿d¿a³ niebiesko-¿ó³ty w¹¿ kolejki, której wagony
nasze miasto odziedziczy³o po berliñskim metrze.
Napisa³em „odziedziczy³o” – czy to Ÿle? Nie napisa³bym tak,
gdyby to wszystko sk³ada³o siê na ksi¹¿kê o Weiserze; a skoro na
ksi¹¿kê, to znaczy do wydawnictwa, gdzie zaraz podkreœlaj¹
takie wyrazy i pytaj¹: jak to „odziedziczy³o”?! Hans Jürgen
Hupka, Gonschorek, Czaja, oni czekaj¹ na takie sformu³owania
i zacieraj¹ rêce. „To nasze”, powiadaj¹, „to wszystko nasze, nie-
mieckie” – i zaraz odpowiedzialny redaktor wykreœla takie s³o-
wo, bo po có¿ laæ odwetowcom wodê na ich m³yn? I widzê ju¿,
jak na moim manuskrypcie rêka redaktora pisze uwagê: „Za-
st¹piæ innym sformu³owaniem”, na przyk³ad: „A za naszymi
plecami co szeœæ minut przeje¿d¿a³ niebiesko-¿ó³ty w¹¿ kolej-
ki, której wagony w naszym piêknym piastowskim mieœcie
znalaz³y siê dziêki braterstwu broni bohaterskiej Armii Polskiej
i niezwyciê¿onej Armii Radzieckiej, które we wspólnym sztur-
mie zgniot³y berliñsk¹ bestiê”.
No tak, przeholowa³em trochê, dzisiaj ¿aden redaktor tak by
ju¿ nie napisa³, a zamiast skreœlonego „odziedziczy³o” znalaz³-
bym: „otrzyma³o jako reparacje wojenne”.
Tylko ¿e nie sk³adam ksi¹¿ki o Weiserze. „¯yjê po to, ¿eby
pisaæ, i uwa¿am, ¿e bez wzglêdu na okolicznoœci, trzeba poœwiê-
ciæ ¿ycie wyjaœnianiu zarówno chaosu jak i ³adu”. Nie pamiê-
tam ju¿, kto to powiedzia³. I chocia¿ pierwsza czêœæ tego zda-
nia tr¹ci szmir¹, a ja wcale nie ¿yjê dla pisania, to druga czêœæ
jest jakby wa¿niejsza, teraz kiedy zape³niam kartki w nadziei,
¿e wreszcie zrozumiem, czego zrozumieæ nie mogê, ¿e wreszcie

116
ujrzê, czego wczeœniej nie zauwa¿y³em. ¯e oddzielê ³ad od
chaosu albo w chaosie objawi siê jakiœ inny, zupe³nie nieznany
³ad. Tak, o to w³aœnie chodzi. Dlatego tyle jest w tym popl¹ta-
nych nitek. Dlatego te¿ nie zmieniê napisanego ju¿ wyrazu na
¿aden inny, nawet lepiej brzmi¹cy.
Czy nasze wystawanie na moœcie i skoki spadochroniarzy
mia³y jakiœ zwi¹zek z Weiserem? I tak, i nie. Jeœli wspominam
tê chwilê gor¹cego lata, to przede wszystkim dlatego, ¿e po-
wróci³em do niej kiedyœ w mojej rozmowie z Piotrem. Co roku
przychodzê do niego na cmentarz i kiedy odejd¹ ju¿ wszyscy
ludzie, wszyscy doroœli ludzie, którzy wierz¹ w Boga, ale nie
wierz¹ w duchy; kiedy pozostawi¹ na mogi³ach kwiaty, wieñce,
czarne chor¹giewki i zapalone œwiece, wtedy ja siadam na ka-
miennej p³ycie i rozmawiam z Piotrem. Czasem nawet k³óci-
my siê o ma³o istotne szczegó³y, zupe³nie tak jakbyœmy chodzili
jeszcze do tej samej szko³y w Górnym Wrzeszczu. Któregoœ
roku przysiad³em na samym rogu p³yty, odgarn¹³em zeschniê-
te liœcie, a Piotr pyta mnie od razu:
– No i co nowego w mieœcie?
A ja odpowiadam mu, ¿e w³aœciwie to nic szczególnego, tyl-
ko z komunikacj¹ du¿e k³opoty.
– Jakie k³opoty?
– Kolejkê wymieniaj¹.
– Jak to wymieniaj¹?
– Ano wymieniaj¹ – odpowiadam. – Stary tabor, ten z berliñ-
skiego metra, na z³om pójdzie, a w jego miejsce kursowaæ bê-
dzie nowy, taki jak w ca³ej Polsce, pod Warszaw¹, £odzi¹ czy
Krakowem, te¿ elektryczna kolejka, tylko ¿e na trzy tysi¹ce
woltów, a tamta by³a na dziewiêæset.
– Dziewiêæset? – dziwi siê Piotr. – Ta kolejka nie by³a na dzie-
wiêæset woltów tylko na osiemset.

117
– Nie – mówiê Piotrowi – Ÿle pamiêtasz. Na pewno nie na
osiemset, tylko na dziewiêæset woltów!
– Na osiemset – Piotr.
– Na dziewiêæset – ja.
– Na pewno na osiemset – znów Piotr.
– Nie, na pewno na dziewiêæset – znowu ja. – Przecie¿ wymie-
niaj¹ ca³¹ trakcjê, ¿eby po³¹czyæ ten odcinek bezpoœrednio do
Bydgoszczy.
Na co Piotr:
– To nie jest argument, tak czy tak musz¹ przerobiæ trakcjê,
ale mówiê ci, ¿e ta stara by³a na osiemset!
I tak k³ócimy siê jak dwójka dobrych przyjació³, a ostatnie
sk³ady starej kolejki elektrycznej kursuj¹ jeszcze pomiêdzy
Gdañskiem i Wejherowem w nieregularnych odstêpach czasu,
bo roboty trwaj¹ bez przerwy, nawet w œwiêta. A gdy schodzi-
³em ju¿ krêt¹ alejk¹ cmentarza w dó³ w coraz wiêkszej powodzi
œwiate³, w zapachu tysiêcy œwiec, przypomina³em sobie ten
dzieñ, kiedy staliœmy oparci o ¿elazn¹ porêcz mostu, œledz¹c
æwiczenia spadochroniarzy, gdy ju¿ prawie zapomnieliœmy
o Weiserze, a za naszymi plecami przemyka³y ¿ó³to-niebieskie
wagony kolejki elektrycznej berliñskiego metra. Pamiêæ Piotra
okaza³a siê lepsza: tamta kolejka rzeczywiœcie mia³a trakcjê
oœmiuset woltów.
Tymczasem kukuruŸnik wyl¹dowa³ na murawie po raz ostat-
ni, spadochroniarze zniknêli w czeluœciach hangaru, a lornet-
ka spod Verdun powêdrowa³a z r¹k Piotra prosto do skórzane-
go futera³u. Szymek strzykn¹³ fontann¹ œliny w dó³.
– Nic tu po nas – powiedzia³ zdecydowanie. – Wracamy.
I znów rozmowa zesz³a na Weisera. Tylko o czym i jak rozma-
wialiœmy? Nie pamiêtam ju¿. Ale na pewno o nim, ju¿ tylko
o nim. Namiêtnie i gor¹co toczyliœmy spory o to, w jaki sposób

118
go podejœæ, jak go zaskoczyæ, jak mu zaproponowaæ, ¿eby coœ
z nami zrobi³.
Minê³y jeszcze dwa dni, straszliwie nudne i bezowocne.
Weiser za ka¿dym razem wymyka³ siê naszej czujnoœci. Raz
znikn¹³ gdzieœ w okolicy koœcio³a Zmartwychwstañców, a dru-
gim razem straciliœmy go z oczu na wysokoœci Bukowej Górki.
Wówczas postanowiliœmy czatowaæ na niego przy starym nasy-
pie, bo jeœli prawd¹ by³o, ¿e chodzi z Elk¹ a¿ za Brêtowo, to
musia³ spory kawa³ek drogi przejœæ w³aœnie têdy. Od rana sie-
dzieliœmy na cmentarzu, w miejscu gdzie przylega on jednym
rogiem do dawnej linii kolejowej.
Dzisiaj, gdy usi³ujê odtworzyæ przebieg tamtego dnia, wiele
pozostaje bia³ych plam, z kartograficzn¹ jednak dok³adnoœci¹
wyp³ywa z mg³y ta kolej, której przecie¿ nie by³o. Jej trasa bie-
g³a ³ukiem w kierunku po³udniowo-wschodnim. Odchodz¹c na
wysokoœci przystanku Gdañsk Lotnisko od g³ównej arterii mia-
sta, przecina³a przyczó³kami zerwanych mostów ulicê Grun-
waldzk¹, Wita Stwosza, Polanki, bieg³a nastêpnie pod lasem
obok koœcio³a Zmartwychwstañców, przechodz¹c w g³êbi jar
przekopu, dalej mija³a cmentarz brêtowski, przeskakiwa³a
znów zerwanymi filarami wiaduktu szosê wiod¹c¹ do Rêbie-
chowa i niespe³na pó³ kilometra dalej, na wysokoœci szpitala
czubków, wchodzi³a w jeszcze g³êbszy jar, zaraz za miejscem,
w którym Strzy¿a przep³ywa³a pod nasypem w¹sko sklepio-
nym tunelem. Tam ucieka³a dalej w nieznane nam teryto-
rium. Wiedzieliœmy tylko, ¿e tak samo jak tu zerwane mosty
towarzysz¹ jej dalej, nieodmiennie, z uporem niezrozumia³ej
logiki. Trudno zreszt¹ by³o zrozumieæ, dlaczego poœród tylu ze-
rwanych mostów ocala³y tylko te, które dzisiaj by³y zupe³nie
nieu¿yteczne, jak ten pomiêdzy koœcio³em proboszcza Dudaka
a brêtowskim cmentarzem, fantastycznie wysoki, ³¹cz¹cy nad

119
przekopem brzegi skarpy poroœniêtej traw¹, ¿arnowcem i dzi-
kimi malinami.
Ale wtedy nie by³ to najwa¿niejszy problem. Czekaliœmy na
Weisera usadowieni w pustej krypcie, która ukryta w zaroœlach
pokrzyw i paproci stanowi³a œwietn¹ kryjówkê. Szymek nie
odrywa³ oczu od okularów lornetki, a my le¿eliœmy na brzu-
chach, prze¿uwaliœmy ŸdŸb³a trawy i od czasu do czasu ktoœ
odzywa³ siê leniwie poœród brzêczenia os i trzmieli. Upa³
z wolna przedostawa³ siê równie¿ tutaj, do wnêtrza krypty, tak
¿e zapach zbutwia³ej wilgoci i ch³odnego cementu miesza³ siê
coraz bardziej z duszn¹ woni¹ kwiatów. S³oñce by³o coraz wy-
¿ej i gdzieœ ko³o po³udnia Szymek, odk³adaj¹c lornetkê, powie-
dzia³, ¿e le¿ymy tutaj w³aœciwie nie wiadomo po co, bo skoro
Weiser nie pojawi³ siê do tej pory, pewnie ju¿ nie przyjdzie.
A mo¿e w ogóle poszed³ inn¹ drog¹. Mo¿e omin¹³ to miejsce,
id¹c przez kamienio³omy i górê, któr¹ nazywaliœmy wulkanem
ze wzglêdu na jej sto¿kowaty kszta³t i wklês³y szczyt? A mo¿e
siedzi teraz w krzakach ¿arnowca na lotnisku i czeka z Elk¹ na
l¹duj¹cy samolot? Wszystko przecie¿ by³o mo¿liwe. Nic nie
by³o nieprawdopodobne.
Pewnie dlatego pomyœla³em wówczas, ¿e za chwilê us³yszy-
my zza wzgórza stukot ¿elaznych kó³, przeci¹g³y œwist gwizdka
i w k³êbach pary, poœród syku i zgrzytu uka¿e siê naszym
oczom lokomotywa prowadzona przez Weisera w kolejarskiej
czapce. Zatrzyma maszynê, zeskoczy po stromych szczeblach
¿elaznej drabinki i pokiwa na nas rêk¹, ¿ebyœmy wsiadali, bo
zaraz odje¿d¿a dalej. T³oki zadudni¹ w przyspieszonym ryt-
mie, para zahuczy w zaworach i ruszymy przed siebie, a¿ za
Strzy¿ê i ostatni zerwany most z czerwonej ceg³y, tam gdzie
musz¹ byæ w koñcu prawdziwe tory i zwrotnice. Wierzy³em
wtedy, ¿e nasyp prowadzi do takiego miejsca, i wyobra¿a³em

120
EMIL KRESAK Daleki widok. Fragment, Wrzeszcz 1953
sobie, jak jedziemy z Weiserem, napotykaj¹c nieczynne stacyj-
ki, zardzewia³e semafory i zaroœniête zielskiem budki dró¿ni-
ków, a Weiser, jak kapitan statku, posy³a mnie na oko, ¿ebym
uwa¿a³ na podstêpne i niewidoczne wœród kêp wybuja³ej tra-
wy rozjazdy, od których rozga³êziaj¹ siê zdradziecko œlepe tory.
Wszystko opowiedzia³em na g³os, nie wiem w³aœciwie dla-
czego, a jednak nikt siê nie rozeœmia³ ani nie uwa¿a³, ¿e jest to
g³upie. Có¿ w koñcu znaczy³y zerwane mosty i nieistniej¹ce
szyny wobec mo¿liwoœci Weisera? Jego lokomotywa mog³aby
z powodzeniem zajechaæ tutaj w k³êbach pary i zabraæ nas
w podró¿ w nieznane. Lecz on sam nie nadchodzi³ i czas zaczy-
na³ d³u¿yæ siê okropnie.
Nie pamiêtam ju¿, kogo wys³aliœmy po oran¿adê do sklepu
Cyrsona, a kogo do domu, by wyniós³ po cichu bu³ki albo cokol-
wiek do jedzenia. Nie mogê sobie równie¿ przypomnieæ, ile
by³o butelek oran¿ady i czy ze wszystkich zd¹¿y³ uciec gaz
drobnymi pêcherzykami. Mój pomys³ z Weiserem, a w³aœciwie
z lokomotyw¹ i Weiserem podoba³ siê bardzo, musia³em jesz-
cze raz powtórzyæ wszystko od pocz¹tku, a ka¿dy ze s³uchaczy
dodawa³ coœ od siebie i tak powsta³a nasza opowieœæ o niezwy-
k³ej lokomotywie umar³ej linii kolejowej. Gdy ostatnie krople
oran¿ady zasycha³y na oblepionych butelkach z zielonego szk³a,
a czerwone mrówki przetacza³y na naszych oczach okruchy
bu³ek, wymyœlaliœmy dodatkowe szczegó³y tej historii, piêkne
w naszym mniemaniu i wyj¹tkowo wznios³e. Otó¿ lokomotywa
z dziwnym maszynist¹ pokazywa³a siê zawsze przy pe³ni ksiê-
¿yca. Z zapalonymi œwiat³ami, buchaj¹c strumieniem iskier,
jecha³a wolno od strony Wrzeszcza, przeskakuj¹c zerwane
mosty lekko i swobodnie. Na ma³ym mostku obok koœcio³a
Zmartwychwstañców zatrzymywa³a siê na chwilê i wtedy
mo¿na by³o zobaczyæ, jak z zakrystii wybiega chy³kiem cz³owie-

122
czek w kusym fraku. Cz³owieczek podchodzi³ do sapi¹cej ma-
szyny i przekazywa³ maszyniœcie sakiewkê z brzêcz¹cymi mo-
netami. Lokomotywa rusza³a, ¿egnaj¹c cz³owieczka krótkim
gwizdkiem, a ten bieg³ truchtem w ciemny, jod³owy las po dru-
giej stronie nasypu. Za co p³acono maszyniœcie? Wszystko ma
swoje przyczyny – lokomotywa, wje¿d¿aj¹c teraz w g³êboki jar,
rozpêdza³a siê znacznie, szybko przemyka³a pod ³ukiem ka-
miennego mostu i ju¿ zgrzyta³a, hamuj¹c u skraju cmentarza,
na którym teraz siedzieliœmy, wymyœlaj¹c to wszystko. Weiser
ci¹gn¹³ za dŸwigniê i gwizda³ przejmuj¹co trzy razy. I nagle,
w œwietle ksiê¿yca otwiera³y siê zaroœniête krypty, odsuwa³y
popêkane tablice i rój nieboszczyków klekocz¹cych piszczela-
mi wy³azi³ z grobów, udaj¹c siê pod lokomotywê. Kiedy ju¿
wszyscy byli gotowi do drogi, maszynista wpuszcza³ ich do wê-
glarki i rusza³ dalej, przez nastêpne zerwane mosty i niewi-
dzialne zwrotnice. Tak dzia³o siê co miesi¹c, w ka¿d¹ pe³niê
ksiê¿yca, niezale¿nie od pory roku. Maszynista wraca³ nad ra-
nem, zmêczeni podró¿ni udawali siê do krypt, a lokomotywa
znika³a w okolicach przystanku Lotniska, gdzie stary nasyp do-
chodzi³ do prawdziwej linii kolejowej. Niektórzy mieszkañcy
oddalonych przedmieœæ widzieli te rzeczy i truchlej¹c ze zgro-
zy, opowiadali o tym zaufanym osobom. Oczywiœcie, znalaz³o
siê te¿ kilku œmia³ków, pragn¹cych zg³êbiæ tajemnicê, ale za
ciekawoœæ trzeba by³o s³ono p³aciæ. Pewnego razu brat koœciel-
nego wskoczy³ na wêglarkê i razem z nieboszczykami pojecha³
w kierunku Strzy¿y. O tym, co zobaczy³, nikomu ju¿ nie opo-
wiedzia³, bo kiedy lokomotywa wróci³a i zatrzyma³a siê obok
cmentarza, szkielety chwyci³y go pod rêce i zabra³y ze sob¹, do
jednej z krypt. Odt¹d s³ychaæ w bezwietrzne noce jak na wpó³
¿ywy, na wpó³ umar³y – brat koœcielnego wo³a: „Wypuœæcie
mnie st¹d! Wypuœæcie mnie st¹d!” – ale nie wiadomo, gdzie

123
skry³y go trupy, a zreszt¹ krzyk jest tak straszny, ¿e nikt nie
odwa¿y³by siê poszukiwaæ zaginionego.
Mo¿e nie wszystkie szczegó³y tej historii powtarzam dok³ad-
nie, ale teraz, podobnie jak w sekretariacie szko³y, gdy oczeki-
waliœmy na rezultat naszych pisemnych zeznañ, myœlê, ¿e nie
jest to wcale opowieœæ gorsza od tej, któr¹ czyta³a nam pani
Regina na lekcji polskiego. Ostatecznie, tamta te¿ dzieje siê
noc¹, a nieboszczyk wstaje z grobu i przemawia do ¿ywych.
Chocia¿ nie bardzo baliœmy siê cmentarza i by³o wczesne po-
po³udnie, to kiedy ju¿ wszystko zosta³o wymyœlone, opowiedzia-
ne i wyg³oszone chórem mieszaj¹cych siê g³osów, kiedy ca³a ta
historia wybrzmia³a w ciszy opuszczonej krypty, nagle zrobi³o siê
nieswojo. Jakby prawd¹ by³o to, ¿e powiedziane mo¿e zaistnieæ
realnie, wbrew zdrowemu rozs¹dkowi i m¹drym umys³om.
Tymczasem Weiser wci¹¿ nie pojawia³ siê w polu naszej obser-
wacji. W dolince naprzeciw cmentarza, po drugiej stronie nasy-
pu brêtowski gospodarz kosi³ trawê. Wyprzêgniêty z dyszla koñ
szczypa³ koniczynê, a pracuj¹cy mê¿czyzna przerywa³ co jakiœ
czas zajêcie, prostowa³ plecy i wyjêt¹ z kieszeni ose³k¹ klepa³
ostrze. Metaliczny dŸwiêk leniwie rozp³ywa³ siê w roz¿arzonym
powietrzu, a nas by³o coraz mniej, bo wielu zw¹tpi³o w sens
oczekiwania i co chwilê ktoœ wraca³ do domu drog¹ przez Buko-
w¹ Górkê, porzucaj¹c miejsce w krypcie i nadziejê.
– Proœcie, a bêdzie wam dane – sentencjonalnie powiedzia³
Szymek, naœladuj¹c przy tym g³os proboszcza Dudaka.
– Jak to? – zdziwi³ siê Piotr. – Czy Pan Bóg zajmuje siê w ogóle
takimi sprawami?
– Jakimi sprawami? – zapyta³em.
– No, choæby tak¹ proœb¹, ¿eby Weiser pojawi³ siê tutaj, jak-
byœmy bardzo prosili – wyjaœni³ Piotr, ale Szymek zaraz rozwia³
jego w¹tpliwoœci:

124
– Czy ty myœlisz, ¿e Pan Bóg nie ma wa¿niejszych spraw?
I w ogóle, to co siê nad tym zastanawiaæ, Weiser jest ¯ydem,
a to zupe³nie co innego!
– Pan Jezus te¿ by³ ¯ydem – nie dawa³ za wygran¹ Piotr. –
A skoro by³ synem Pana Boga, to znaczy, ¿e Pan Bóg te¿ jest
¯ydem, czy nie tak? Jak twój ojciec jest Polakiem – zwróci³ siê
do Szymka – to ty siê rodzisz te¿ Polakiem, a gdyby by³ Niem-
cem, to byœ siê urodzi³ jako Niemiec, tak?
– Gdyby babcia mia³a w¹sy... – odburkn¹³ Szymek niechêtnie
i dalej nie rozmawia³ ju¿ na ten temat.
Gdzieœ daleko, za wzgórzami NiedŸwiednika zabucza³ samo-
lot. Milczeliœmy d³ugo, ju¿ tylko we trzech, bo ¿adnemu z nas
nie chcia³o siê mleæ niepotrzebnie ozorem. Pomyœla³em, po-
dobnie jak oni, ¿e Weiser nie przejdzie têdy dzisiaj i w³aœciwie
mo¿emy iœæ do domu, a gdybyœmy siê pospieszyli, zd¹¿yliby-
œmy jeszcze oddaæ butelki po oran¿adzie przed zamkniêciem
sklepu Cyrsona. S³oñce by³o ju¿ ni¿ej i d³ugie cienie sosen prze-
cina³y teraz nasyp jak belki przerzucone nad strumieniem.
Podœwietlone pnie drzew wygl¹da³y nienaturalnie czerwono,
jak u jarmarcznego malarza. Po drugiej stronie mê¿czyzna
koñczy³ grabienie skoszonej trawy w ma³e kupki, po czym za-
prz¹g³ konia i pojecha³ w stronê zabudowañ. Poczuliœmy za-
pach siana zmieszany z woni¹ zwierzêcego potu. Powietrze
sta³o nieruchome jak przez wszystkie te dni, odk¹d zupa rybna
zaleg³a zatokê.
– A mo¿e przyjdziemy tu noc¹? – przerwa³ ciszê Piotr.
– Niby po co? – zapyta³ Szymek.
A wtedy Piotr powiedzia³, ¿e warto by sprawdziæ, czy rzeczy-
wiœcie o dwunastej w nocy nieboszczycy wstaj¹ z grobów,
a przynajmniej rozmawiaj¹ ze sob¹. Ludzie tak mówi¹ i nie
wiadomo, ile w tym prawdy. Mo¿e mówi¹, bo wiedz¹, a mo¿e

125
dlatego, ¿e siê po prostu boj¹ i sami nigdy nie sprawdzili. Wiêc
my moglibyœmy sprawdziæ.
– No dobrze – zgodzi³ siê Szymek. – Ale kto pójdzie? Bo na
cmentarz noc¹ trzeba iœæ samemu, nieboszczyki wyczuwaj¹
wiêksz¹ iloœæ ludzi, zupe³nie jak zwierzêta i wtedy ca³a zabawa
na nic.
Postanowiliœmy ci¹gn¹æ losy – przed cmentarzem ten, na
kogo wypadnie, prze¿egna siê i dalej pójdzie sam. I bêdzie co
najmniej piêtnaœcie minut czekaæ w samym œrodku cmenta-
rza, obok kamiennych anio³ów ze strzaskanymi skrzyd³ami.
Ale losowania nie by³o.
– Popatrzcie – szepn¹³ Szymek, wype³zaj¹c z krypty – id¹,
o tam!
Rzeczywiœcie, nasypem szed³ Weiser, a pó³ kroku za nim,
trzymaj¹c jakieœ zawini¹tko, maszerowa³a Elka, podryguj¹c jak
ma³a dziewczynka. Szybko opuœciliœmy kryptê, kryj¹c siê za
gêstym krzakiem g³ogu, który od nasypu oddalony by³ nie wiê-
cej ni¿ piêæ metrów. Minêli nas i skrêcili w poln¹ drogê, id¹c
w kierunku strzelnicy. Gdy znikli w wylocie gliniastego w¹wo-
zu, ruszyliœmy za nimi. To by³ ten sam w¹wóz, w którym du¿o
póŸniej spotkaliœmy M-skiego z siatk¹ na motyle, kiedy œciga³
niepylaka apollo. Byliœmy jak psy spuszczone po d³ugim ocze-
kiwaniu ze smyczy, psy, które zwietrzy³y zwierzynê i które wy-
rywaj¹ przed siebie, aby nie zgubiæ tropu. Tam gdzie koñczy siê
w¹wóz, droga biegnie lekko do góry. Przywarliœmy do tego
wzniesienia, patrz¹c, jak tamci wspinaj¹ siê teraz skrajem more-
ny na p³askowy¿. Podchodziliœmy ich z zachowaniem wszelkich
regu³ sztuki wojennej i nie by³o to ³atwe zadanie, zwa¿ywszy
przewagê wysokoœci, jak¹ mieli nad nami. Le¿¹c za rozroœniêt¹
kêp¹ ¿arnowca, obserwowaliœmy ka¿dy ich ruch i gest. Ale oni
zachowywali siê nadzwyczaj spokojnie. Siedzieli w najwy¿-

126
szym punkcie p³askowy¿u zwróceni w stronê morza i rozma-
wiali o czymœ, chyba ma³o wa¿nym, jak mo¿na by³o s¹dziæ po
wyrazie twarzy Elki. Wtedy myœleliœmy, ¿e Elka czeka z Weise-
rem na jakiœ znak, na coœ wa¿nego, co wyrwie ich i nas z drê-
twego oczekiwania, ale dzisiaj wiem, ¿e oni czekali po prostu
na zachód s³oñca. Bo to, co wydarzy³o siê póŸniej, mog³o wy-
darzyæ siê tylko po zachodzie s³oñca.
Pomarañczowa kula znik³a wreszcie za lasem, na niebie roz-
la³a siê czerwieniej¹ca ³una, na której tle miga³y z zawrotn¹
szybkoœci¹ czarne punkciki owadów, i wtedy Weiser wsta³, po-
daj¹c rêkê Elce, i poszli dalej w kierunku strzelnicy. Sunêliœmy
za nimi jak duchy – szybko i bezszelestnie. Przechodziliœmy
przez starodrzew, dalej wzd³u¿ dolinki za strzelnic¹, sk¹d w¹-
sk¹ œcie¿k¹ kluczyliœmy do góry poœród ponurych buków i lesz-
czyny, nastêpnie nasza droga przeciê³a rêbiechowsk¹ szosê
i dalej ju¿ bez przerwy lasem wiod³a nas w nieznanym kierun-
ku, coraz dalej od zabudowañ Brêtowa. W rozgrzanym powie-
trzu mo¿na by³o wyczuæ zapach ¿ywicy i wysuszonej kory, które-
go nie rozwiewa³ ¿aden, najmniejszy nawet podmuch wiatru.
W ciemn¹, bezksiê¿ycow¹ noc, kiedy jedynie gwiazdy spogl¹-
da³y na nas milcz¹co, budynek nieczynnej cegielni, który wy-
rós³ niespodzianie przed naszymi oczami, wyda³ siê wielkim
gmaszyskiem ze strzelist¹ wie¿¹ komina, czarnymi jamami
okien i spadzistym dachem, w którym straszy³y ods³oniête kro-
kwie, jak ¿ebra wielkiego zwierzêcia.
Staliœmy nieœmia³o na skraju lasu i dopiero dudni¹cy g³os
Weisera przywróci³ nas rzeczywistoœci. Mówi³ coœ do Elki, a ona
mu odpowiada³a urywanymi zdaniami. S³owa dobiega³y
gdzieœ z g³êbi, zwielokrotnione echem pustych œcian. By³o ja-
sne, ¿e oni s¹ gdzieœ na dole, prawdopodobnie w piwnicy. Na
palcach przemknêliœmy obok ¿eliwnych wózków i otworu pie-

127
ca do wypalania ceg³y. W czêœci hali, sk¹d dobiega³y g³osy,
pod³oga by³a drewniana i w dodatku spróchnia³a. Trzymaj¹c
buty w d³oniach, jak najciszej podeszliœmy do uniesionej kla-
py. Prowadzi³a na schody biegn¹ce w dó³. Nagle pod nami roz-
b³ys³o œwiat³o zapa³ki, a zaraz potem œwiecy, któr¹ Elka posta-
wi³a przy œcianie. Przywarliœmy twarzami do desek, na szczêœcie
szpary by³y tu na tyle szerokie, ¿e wszystko widzieliœmy jak na
d³oni. Elka usiad³a po turecku obok œciany w pobli¿u œwiecy. Na
œrodku piwnicy, równie¿ na pod³odze, siedzia³ skulony Weiser
i wygl¹da³ jakby siê modli³. Milczeli, a ja prze³yka³em œlinê i czu-
³em, ¿e zaraz wydarzy siê coœ strasznego. S³ysza³em w³asn¹
krew rwac¹ jak wodospad Niagara w ka¿dej ¿y³ce i naczyniu.
Elka rozwinê³a zawini¹tko. W migotliwym blasku œwiecy uj-
rza³em w jej d³oniach dziwny instrument muzyczny. Przypomi-
na³ on po³¹czone piszcza³ki nierównej d³ugoœci, które przytknê³a
do ust, czekaj¹c znaku od Weisera. Wreszcie, gdy uniós³ g³owê,
us³yszeliœmy pierwsze dŸwiêki, dziwnie od nas dalekie, zupe³-
nie jakby ktoœ na szczycie góry gra³ powoln¹ i pe³n¹ têsknoty
melodiê. Tembr instrumentu by³ miêkki i faluj¹cy. Weiser
wsta³. Uniós³ ramiona, przez chwilê pozostaj¹c w tej pozycji.
Melodia stawa³a siê coraz ¿ywsza, frazy rwa³y siê jedna po dru-
giej, powracaj¹c jednak stale do tego samego tematu.
A Weiser, ten sam, którego ujrzeliœmy w Bo¿e Cia³o poœród
ob³oku kadzidlanego dymu, ten sam Weiser z lotniska i ogrodu
zoologicznego w Oliwie, Weiser, który wygra³ mecz z wojskowy-
mi, tañczy³ teraz przy œwieczce i melodii wygrywanej na
œmiesznych piszcza³kach. Tañczy³ w piwnicy zrujnowanej ce-
gielni, wzbijaj¹c tumany kurzu, wyrzucaj¹c rêce do góry i na
boki, przechylaj¹c g³owê we wszystkich kierunkach. Tañczy³
coraz szybciej i gwa³towniej, jakby melodia, przyspieszaj¹ca
z ka¿dym taktem a¿ do niemo¿liwoœci, trzyma³a go w swojej

128
w³adzy. Tañczy³, jakby go opêta³y demony drgawek i skoków,
tañczy³ z przymru¿onymi oczami niczym upojony trunkiem
goœæ weselny, tañczy³ jak nawiedzony szaleniec, nieznaj¹cy
umiaru ani granicy zmêczenia, tañczy³, a nasze Ÿrenice rozsze-
rza³y siê coraz bardziej i bardziej, bo przecie¿ zobaczyliœmy
nagle kogoœ zupe³nie obcego. To nie by³ ju¿ Weiser, nasz szkol-
ny kolega spod trzynastki na pierwszym piêtrze, wnuk pana
Abrahama Weisera, krawca. By³ to raczej ktoœ przera¿aj¹co
nieznany, niepokoj¹co obcy, ktoœ, kto przez zbieg okolicznoœci
wystêpowa³ teraz w ludzkiej postaci, która najwyraŸniej krêpo-
wa³a jego ruchy zmierzaj¹ce do uwolnienia siê z niewidzial-
nych pêt cia³a.
Nagle muzyka ucich³a. By³o to bardziej niesamowite, ni¿
gdyby wœród dŸwiêków piszcza³ek zahucza³y organy albo rogi
myœliwskie. Weiser upad³ na pod³ogê. Czerwonawy py³ unosi³
siê wokó³ jego postaci, a w œwietle œwiecy ujrza³em wiruj¹ce
smugi kurzu tej samej barwy. Nie zd¹¿y³em pomyœleæ, ¿e to
w³aœnie cisza brzmi tak okropnie i z³owrogo, gdy Weiser otwo-
rzy³ usta, jakby chcia³ z³apaæ oddech, i us³yszeliœmy niski g³os
mê¿czyzny, mówi¹cy w niezrozumia³ym jêzyku jakieœ urwane
wyrazy. Wydawa³o mi siê, ¿e czyjaœ rêka dotyka moich pleców,
i wiem, ¿e to z³udzenie zawdziêczam przera¿eniu, bo g³os, naj-
zupe³niej obcy i surowy, wydobywa³ siê z gard³a Weisera, jak-
by on mówi³, sam o tym nie wiedz¹c. Oczy mia³ zamkniête.
Jego zaciœniête piêœci kurczy³y siê i rozluŸnia³y przy ka¿dym
wyrazie. Wygl¹da³ na zmêczonego cz³owieka, który cedzi g³oski
przez spuchniête gard³o z najwiêksz¹ mêk¹ i wbrew sobie.
Dopiero gdy przerwa³, a wygl¹da³ teraz jak martwy, spojrza³em
na Elkê. Siedzia³a nieruchomo pod œcian¹ i w³aœciwie nie by³a ju¿
Elk¹, tylko drewnian¹ kuk³¹. Jej oczy wpatrzone w Weisera
przypomina³y szklane paciorki lalek z dzieciêcego teatru. Nie

129
poruszy³y siê nawet i nie drgnê³y, gdy wreszcie Weiser uniós³
cia³o do pozycji klêcz¹cej i przesun¹³ œwiecê bardziej na œrodek.
Wtedy to nast¹pi³o. Weiser stan¹³ na obu stopach, roz³o¿y³
rêce jak do lotu i sta³ wpatrzony w p³omieñ œwiecy bardzo d³u-
go. Nie wiem, w którym momencie, po jakim czasie, zauwa¿y-
³em, ¿e jego nogi nie dotykaj¹ ju¿ klepiska. Z pocz¹tku wzi¹³em
to za przywidzenie, ale stopy Weisera coraz wyraŸniej unosi³y siê
nad pod³og¹. Tak, ca³e jego cia³o wisia³o teraz w powietrzu,
najpierw trzydzieœci, mo¿e czterdzieœci centymetrów nad zie-
mi¹ i powoli unosi³o siê jeszcze wy¿ej, ko³ysane niewidzialnym
ramieniem.
– Chryste! – us³ysza³em szept Szymka. – Chryste, co on robi?
Weiser lewitowa³ nad brudn¹ pod³og¹ i jego cia³o nie by³o
ju¿ naprê¿one. Palce Piotra zacisnê³y siê na moim ramieniu.
Wiêc jak to by³o naprawdê? Czy to, co widzieliœmy w piwnicy
nieczynnej cegielni, mog³o byæ tylko przywidzeniem? Czy mog³o
nam siê tylko zdawaæ, ¿e Weiser unosi siê ponad pod³og¹, czy
te¿ rzeczywiœcie lewitowa³ przy œwietle migotaj¹cej œwiecy?
Dwadzieœcia trzy lata póŸniej to samo pytanie zadawa³em
Szymkowi, kiedy siedzieliœmy naprzeciw siebie w jego s³onecz-
nym mieszkaniu, w zupe³nie innym mieœcie i – co tak¿e nale-
¿y podkreœliæ – w zupe³nie innej epoce. Pod oknami domu
przeci¹ga³ pochód. Na transparentach widnia³y nowe has³a,
albo prawie zupe³nie nowe. „¯¹damy rejestracji” – przeczyta-
³em na jednym z nich, „Prasa k³amie” – widnia³o na drugim,
„Niech ¿yje Gdañsk” – zauwa¿y³em tak¿e gdzieœ w œrodku
masy ludzi, tu¿ obok du¿ego portretu papie¿a, niesionego
przez m³od¹ dziewczynê. Szymek nie by³ ju¿ tamtym Szym-
kiem z francusk¹ lornetk¹ spod Verdun, to jasne, ale mimo to
nie spodziewa³em siê a¿ takiej zmiany, wiêkszej ni¿ odleg³oœæ
dwudziestu trzech lat i dziel¹cych nasze miasta kilometrów.

130
Interesowa³ siê wypadkami bie¿¹cymi i ci¹gle wypytywa³
mnie o szczegó³y z Gdañska. D³ugo t³umaczy³em mu, jak to
wszystko wygl¹da³o u nas, a jeszcze d³u¿ej musia³em opowia-
daæ, jak wygl¹da³a przez wszystkie dni brama stoczni i drew-
niany krzy¿, do którego ludzie przypinali wizerunki Czarnej
Madonny i pod którym sk³adali kwiaty.
– Tym razem nie strzelali! – cieszy³ siê jak dziecko. – Ale co
bêdzie dalej?
Nie wiedzia³em, co bêdzie dalej, i nikt zreszt¹ nie móg³ tego
przewidzieæ od Tatr do pla¿y w Jelitkowie. Z³oœci³em siê tylko,
¿e tak jak kwestie wielkiej polityki, nad którymi ³amali sobie
g³owy korespondenci wszystkich gazet œwiata – bez odpowiedzi
pozostaj¹ równie¿ moje pytania o Weisera.
– Ostatecznie, czy teraz jest to a¿ takie wa¿ne – mówi³ Szy-
mek. – Po tylu latach? I to akurat teraz, kiedy dziej¹ siê takie
rzeczy?
Nie mog³em go jakoœ przekonaæ, ¿e owszem, dla mnie jest to
najwa¿niejsza sprawa.
– Wiêc jak to by³o naprawdê? – nie dawa³em za wygran¹. –
Weiser lewitowa³, czy ulegliœmy zbiorowej psychozie?
Szymek otwiera³ butelki piwa, które na po³udniu jest smacz-
niejsze, i krêci³ g³ow¹ z pow¹tpiewaniem. Mówi³ jak zawsze
spokojnie.
– Jeœli przeczytasz w ksi¹¿ce, ¿e jej autorowi objawi³ siê Bóg
w postaci s³upa ognia i szumu skrzyde³, to przecie¿ nie wiesz,
czy by³o tak w istocie, czy te¿ autorowi wydawa³o siê tylko, ¿e
tak by³o. Oczywiœcie – doda³, przechylaj¹c szklankê – pomin¹æ
musimy przypadek celowej mistyfikacji.
– A tam, w piwnicy? – pyta³em. – Czy tam Weiser unosi³ siê
w powietrzu, czy tylko wydawa³o siê, ¿e to robi?
Szymek zapali³ papierosa.

131
– Nie wiem – odpowiedzia³ po chwili. – Mo¿e rzeczywiœcie lewi-
towa³, a mo¿e tylko ulegliœmy zbiorowej psychozie, to ostatecznie
zdarza siê czêœciej ni¿ fruwanie nad ziemi¹, nie uwa¿asz?
I tak ju¿ by³o przez ca³y czas mojej wizyty w jego domu, jedy-
nej zreszt¹ przez wszystkie te lata. Szymek nie mia³ okreœlone-
go zdania co do Weisera i wszystkie kwestie przeze mnie posta-
wione rozstrzyga³ podobnie: „mog³o byæ tak, ale mog³o byæ te¿
inaczej” – odpowiada³ za ka¿dym razem. – „Tyle lat up³ynê³o,
a nasza pamiêæ jest przecie¿ zawodna”. A kiedy dowiedzia³ siê,
¿e trzy lata temu by³em w Mannheim u Elki, zapyta³, jaki ma
samochód i jak siê jej powodzi. Nie, nie domyœli³ siê nawet, po
co do niej jeŸdzi³em, i nie by³ te¿ ciekaw, czy Elka powiedzia³a
mi coœ na temat Weisera. Szymek jedno pamiêta³ bardzo do-
brze, a mianowicie instrument, na którym gra³a Weiserowi do
tañca w piwnicy starej cegielni.
– Fletnia Pana to rzeczywiœcie niezwyk³y dŸwiêk, dziwna
muzyka – mówi³ do mnie z o¿ywieniem. – Sk¹d ona mog³a
mieæ taki instrument?
Wiedzia³em naturalnie, jak to by³o, sprawê zbada³em bar-
dzo dok³adnie tego samego roku, kiedy przegl¹da³em szkolne
papiery Weisera i rozmawia³em nawet z niezmordowan¹ na-
uczycielk¹ muzyki. Potwierdzi³a, ¿e z kolekcji instrumentów
ludowych zginê³a jej tamtego roku fletnia Pana, i nigdy nie
mog³a sobie wyt³umaczyæ, jak to siê sta³o, ¿e ze szkolnej gablo-
ty, dumy jej gabinetu, w której obok ksylofonu mo¿na by³o
ogl¹daæ ukulele, ba³a³ajkê, skandynawskie skrzypce i kupê in-
nych eksponatów, zginê³a w³aœnie fletnia Pana. „Komu to by³o
potrzebne?” rozk³ada³a ramiona, przygarbione ju¿ od ci¹g³ego
wymachiwania na próbach chóru. „Kto na tym umia³by graæ?”
Ale o tym wszystkim nie powiedzia³em Szymkowi. Kiedy zaœ
piliœmy ostatnie butelki piwa, a przez otwarte okno s³ychaæ

132
by³o znowu zwyczajny gwar ulicy i œpiew ptaków, i kiedy ¿ona
Szymka wnios³a wielki jak obrus pó³misek kanapek, zapyta³em
wreszcie, co s¹dzi o tamtym dniu nad Strzy¿¹, gdy Weiser po
raz ostatni rozmawia³ z nami, i dlaczego Elka znalaz³a siê
w kilka dni póŸniej, a Weiser nie? I co w³aœciwie mog³a zna-
czyæ jej amnezja, która nigdy nie ust¹pi³a we wszystkim, co do-
tyczy³o jego osoby? Szymek zmieni³ najpierw szklanki, bo
w miejsce piwa pojawi³o siê na stole wino domowej roboty.
Tak, on te¿ zastanawia³ siê nad tym, ju¿ wiele lat póŸniej,
nikomu siê do tego nie przyznaj¹c. Wszystko wskazywa³o na to,
¿e Weiser posiada³ jakieœ ukryte zdolnoœci hipnotyczne, o któ-
rych mo¿emy mieæ jedynie mgliste pojêcie. Potwierdza to
przypuszczenie jego popis z panter¹, bez w¹tpienia potrafi³
robiæ z nich u¿ytek równie¿ w swoich kontaktach z ludŸmi. Do
czego by³a mu potrzebna Elka? To jasne – wykorzystywa³ j¹
i przeprowadza³ na niej eksperymenty, poniewa¿ sam by³ wte-
dy na etapie odkrywania swoich nie do koñca uœwiadomionych
mo¿liwoœci. Tam, w piwnicy cegielni, poddawa³ j¹ rozmaitym
próbom i nawet my ulegliœmy nadzwyczajnej sile jego sugestii.
Wiêc jednak raczej nie lewitowa³. Udawa³, ¿e lewituje, a Elce
i nam kaza³ wierzyæ, ¿e unosi siê w powietrzu. Psychologia zna
takie wypadki i t³umaczy to dosyæ prostymi mechanizmami
oddzia³ywania sugestywnego. Wybuchy? Tak, to trudno wyt³u-
maczyæ, ale Weiser, który wychowywa³ siê praktycznie sam
pod okiem zdziwacza³ego starca, móg³ mieæ inne jeszcze, sto-
kroæ gorsze manie przeœladowcze. Weiser by³ piromanem, nie
ulega w¹tpliwoœci. A te efekty wizualne? Przeczyta³ parê ksi¹-
¿ek – oto ca³y sekret jego wiedzy. Dlaczego k³adli siê z Elk¹ tu¿
przy pasie startowym lotniska? To by³o æwiczenie jej wytrzyma-
³oœci na strach: ostatecznie ktoœ, kto chocia¿ raz przele¿y pod
brzuchem l¹duj¹cego samolotu, nie bêdzie czu³ strachu przed

133
hipnoz¹ i wprawianiem go w stany transu. Nad Strzy¿¹, ostat-
niego dnia wakacji, Elkê po prostu zabra³a woda, co musia³o
ujœæ naszej uwadze. Gdy Weiser zorientowa³ siê, co siê sta³o,
ukry³ siê gdzieœ z boku i czeka³, a¿ pójdziemy, a potem rozpo-
cz¹³ poszukiwania na w³asn¹ rêkê. Tylko przeceni³ swoje mo¿-
liwoœci i kiedy szuka³ jej cia³a w pobliskim stawie, przez który
przep³ywa Strzy¿a, utopi³ siê najzwyczajniej w œwiecie, a jego
zw³oki woda unios³a do podziemnego kana³u, którym rzeczka
p³ynie dalej pod miejskimi zabudowaniami. Innej mo¿liwoœci
nie ma. Tylko ¿e Elka cudem nie utonê³a, pr¹d zniós³ j¹ w przy-
brze¿ne szuwary i przele¿a³a tam pó³przytomna, a¿ odnaleŸli j¹
milicjanci z psami. Weiser zap³aci³ za swoj¹ nieuwagê. Przecie¿
nie umia³ p³ywaæ, nigdy nie k¹pa³ siê z nami w Jelitkowie. W jaki
sposób Elka prze¿y³a trzy dni, le¿¹c w szuwarach? To istotnie
zagadkowa sprawa, ale raczej z dziedziny biologii. W ka¿dym
razie jest to w pe³ni prawdopodobne, takie wypadki odnotowa-
no ju¿ niejednokrotnie. Tak, gdyby nie opieka tego zdziwacza-
³ego krawca, a raczej zupe³ny brak opieki z jego strony, Weiser
by³by dzisiaj kimœ w rodzaju artysty estrady, mo¿e nawet wy-
stêpowa³by w cyrku, gdzie jego talent zyskiwa³by poklask
i uznanie. Tak czy inaczej, by³ w jakimœ sensie ofiar¹ wojny,
jego sieroctwo musia³o spowodowaæ powa¿ne zmiany w psy-
chice. Czy myœla³ kiedyœ o swoich rodzicach? Bez w¹tpienia, ale
co móg³ myœleæ? Kto wie, co opowiada³ mu na ten temat stary
Weiser. Wygl¹da³ na ponurego dziwaka, który spojrzeniem
oskar¿a ludzi o to tylko, ¿e ¿yj¹. Taki wzrok nie oznacza nic
dobrego. Dawid mia³ wyraŸn¹ obsesjê na punkcie wszystkiego,
co niemieckie i ca³y arsena³, jaki znalaz³, a nastêpnie przecho-
wywa³ w cegielni, jest tego najlepszym przyk³adem. On pra-
gn¹³ ich zabijaæ i to, co robi³ z broni¹, by³o prawdopodobnie
tylko przygotowaniem. Ostatecznie, do kogo albo raczej do

134
czego celowa³, kiedyœmy póŸniej przychodzili do cegielni?
Makiety nie mog¹ pozostawiaæ ¿adnych, najmniejszych nawet
w¹tpliwoœci. Wybuja³a fantazja, nieprawdopodobny spryt,
dzieciêca naiwnoœæ w po³¹czeniu z hipnotycznymi zdolnoœcia-
mi, których zreszt¹ musia³ baæ siê bardziej ni¿ Elka – to wszyst-
ko z³o¿y³o siê na osobê Weisera.
Przy trzeciej szklaneczce wina Szymek urwa³ swój monolog.
Mia³em ochotê wypytaæ go o kilka szczegó³ów. Na przyk³ad,
sk¹d w nim ta pewnoœæ, ¿e Weiser nie umia³ p³ywaæ? Mo¿e
by³o z tym tak samo jak z gr¹ w pi³kê? Albo sk¹d przekonanie,
¿e Elkê unios³a woda i ¿e usz³o to jakoœ naszej uwadze? Prze-
cie¿ oboje zniknêli równoczeœnie i to, co twierdzi³ Szymek, nie
trzyma³o siê kupy. Poza tym cia³o Weisera, nawet gdyby rze-
czywiœcie uton¹³, nie mog³o przedostaæ siê do podziemnego
kana³u, gdy¿ wlot u koñca stawu by³ zagrodzony ¿elazn¹ krat¹.
Ale oboje pytali mnie o nowiny z Gdañska. O pomnik, który
mia³ teraz stan¹æ obok bramy stoczni, w miejscu, gdzie pad³y
strza³y – ten pomnik interesowa³ ich najbardziej. Pytali, czy
bêdzie tam nazwisko Piotra. Nie potrafi³em odpowiedzieæ,
chocia¿ po tym, co przeszli jego rodzice, po tym nocnym po-
grzebie z ekip¹ uzbrojonych grabarzy i cia³em Piotra rzuconym
w plastykowym worku w jamê ziemi, po tym wszystkim, nie
spodziewa³em siê, aby ten wielki i wspania³y monument móg³
im w jakikolwiek sposób wynagrodziæ tamt¹ zimê.
– Nie o to przecie¿ chodzi – zniecierpliwi³ siê Szymek.
– Tak, rzeczywiœcie nie o to chodzi – odpowiedzia³em machi-
nalnie i przypomnia³em sobie, ¿e Piotr, wed³ug relacji jego mat-
ki, nie móg³ œcierpieæ tego dnia widoku helikopterów kr¹¿¹cych
nad miastem i poszed³ piechot¹ do Gdañska (nie jeŸdzi³y ju¿
tramwaje), ¿eby zobaczyæ, co siê dzieje. „Zabili go z tego helikop-
tera”, twierdzi³a uparcie matka, a gdy naoczni œwiadkowie opo-

135
wiadali jej, ¿e Piotr dosta³ siê przez przypadek pomiêdzy t³um
a oddzia³ wojska i ¿e trafi³a go ta kula prosto w g³owê, z lewej stro-
ny, na wylot – wtedy macha³a rêk¹ i mówi³a, ¿e to nieprawda, bo
na pewno strzelali z helikoptera, i jeszcze z³oœci³a siê, gdy wspomi-
nano o wojsku. Dla niej by³a to przebrana milicja. Mówi³em wiêc
o pomniku, a Szymek i jego ¿ona s³uchali mnie z uwag¹.
A Weiser? Weiser ulecia³ z naszej rozmowy, jakby go nigdy
nie by³o, i kiedy siedzia³em ju¿ w wagonie ko³ysanym równo-
miernym rytmem podk³adów i zwrotnic, wydawa³o mi siê, ¿e
jadê w³aœnie nieistniej¹c¹ lini¹ kolejow¹ przez dziesiêæ zerwa-
nych mostów i mijam brêtowski cmentarz z ma³ym, ceglanym
koœció³kiem, ukrytym w zaciszu drzew, a lokomotywê prowa-
dzi Weiser w kolejarskiej czapce, spowity ob³okiem kadzidlane-
go dymu, pachn¹cego jak wiecznoœæ.

Tymczasem do gabinetu dyrektora wezwano woŸnego.


– Tak nie mo¿e byæ – us³ysza³em g³os M-skiego – ¿eby ci smar-
kacze wodzili nas za nos! Mówi³em dyrektorze, ¿e tu trzeba od
razu ostrych metod. O, ja ich znam, bez tego ani rusz! A pan –
zwróci³ siê do woŸnego – bêdzie tu musia³ siedzieæ z nami, bo to
jeszcze trochê potrwa!
WoŸny zamrucza³ coœ pod nosem, coœ, co z czeluœci gabinetu
zabrzmia³o niewyraŸnie, ale wówczas da³bym g³owê, ¿e to jego
znane porzekad³o „jak mus to mus” – i wróci³ do sekretariatu,
wo³aj¹c Piotra.
Coœ nie zgadza siê w naszych pisemnych zeznaniach i pewnie
dlatego M-ski z³oœci siê tak bardzo – pomyœla³em. – Ach tak, ju¿
wiem, chodzi o tê sukienkê, a raczej o strzêp sukienki, czerwonej
sukienki Elki, o której Szymek dla œwiêtego spokoju napisa³, ¿e
spaliliœmy j¹ po ostatnim wybuchu. Tak, nie znaleŸli tego w ze-
znaniu moim ani Piotra, a wiêc bêd¹ pytali, jak by³o z t¹ sukien-

136
k¹. Kto j¹ znalaz³, gdzie, kiedy spaliliœmy ten strzêp materia³u,
który pozosta³ po naszej kole¿ance. Pope³niliœmy b³¹d, powinni-
œmy ustaliæ szczegó³y, gdy w sekretariacie nie by³o woŸnego,
i teraz ka¿dy powiedzia³by to samo, a oni zakoñczyliby œledztwo
w przekonaniu, ¿e jest, jak wymyœlili. Ale woŸny rozsiad³ siê
wygodnie na swoim krzeœle i ani myœla³ pozostawiæ nas przez
chwilê samych. W radiu ju¿ dawno skoñczy³o siê przemówienie
W³adys³awa Gomu³ki, nagrodzone hucznymi oklaskami i owa-
cj¹. Z g³oœnika dobiega³y teraz dŸwiêki muzyki operetkowej,
nieznoœnie cienki g³os œpiewaczki wyci¹ga³ coraz d³u¿sze „och,
och, ko-oo-oo-cha-aa-a-aa-m ciê”, a ja czu³em drêtwiej¹c¹ nogê
i ból lewej stopy nie dawa³ mi spokoju. Ten ból zawdziêcza³em
i w pewnym sensie zawdziêczam do dzisiaj Weiserowi. Zawsze,
kiedy zbiera siê na deszcz, spogl¹dam na ma³¹ bliznê poni¿ej
kostki i wiem, ¿e w wilgotn¹ pogodê bêdê utykaæ. Ale nie uprze-
dzaj¹c wydarzeñ, wracam jeszcze do nieczynnej cegielni, ponie-
wa¿ nie wszystko zosta³o wyjaœnione.

– Chryste! – powiedzia³ szeptem Szymek. – Co on robi?


Palce Piotra zacisnê³y siê na moim ramieniu i w chwilê póŸ-
niej us³yszeliœmy potworny trzask ³amanych desek. Razem
z pod³og¹ i drewnianymi stemplami, z hukiem i ³oskotem po-
lecieliœmy w dó³, prosto na Weisera i Elkê. Œwieca zgas³a, czu-
³em tylko, ¿e oni s¹ gdzieœ miêdzy nami, bardzo blisko, ale nie
mówi¹ nic i czekaj¹, a¿ odezwiemy siê pierwsi. Wreszcie Piotr,
który najprêdzej wygrzeba³ siê ze sterty po³amanych desek,
powiedzia³ nieœmia³o:
– Elka, nie gniewaj siê, my tylko tak – i g³os uwi¹z³ mu w gar-
dle, bo miêdzy deskami coœ poruszy³o siê nieznacznie.
– Czy macie jakieœ œwiat³o? – g³os Weisera nie zdradza³ oznak
gniewu ani zniecierpliwienia. – Jak macie, to poœwieæcie!

137
Szymek wydoby³ z kieszeni benzynow¹ zapalniczkê, ukra-
dzion¹ starszemu bratu jeszcze na pocz¹tku wakacji, i nik³y
p³omieñ rozœwietli³ wnêtrze piwnicy. Drewniane schody by³y
w po³owie z³amane i ¿eby siê st¹d wydostaæ, trzeba by³o przy-
stawiæ do œciany prowizorycznie sklecon¹ drabinê. Prac¹ ko-
menderowa³ Weiser, a kiedy wszyscy byliœmy ju¿ na górze,
spojrza³ na nas i spyta³:
– A umiecie trzymaæ jêzyk za zêbami?
Zamiast g³osów odpowiedzia³y mu kiwniêcia g³owy.
– No dobrze – powiedzia³ po chwili wyczekiwania. – Skoro
tak, to przyjdŸcie tu jutro o szóstej, ale tylko we trzech, jasne?
I tak oto, w nieoczekiwany sposób, osi¹gnêliœmy swój cel:
Weiser zaproponowa³ nam spotkanie. Dziwne, ale gdy wraca-
liœmy t¹ sam¹ drog¹ w kierunku Brêtowa, ¿aden z nas nie
chcia³ rozmawiaæ o tym, co zobaczyliœmy w nieczynnej cegielni.
Dzisiaj wiem, ¿e by³ to zwyczajny strach. Mniejsza ju¿ o kadzi-
dlany ob³ok, zupê rybn¹, l¹duj¹cy samolot, czarn¹ panterê,
wygrany mecz, mniejsza o moj¹ wycieczkê, w czasie której po
raz pierwszy w ¿yciu us³ysza³em o kimœ takim jak Schopenhauer
i zobaczy³em, gdzie sta³a niemiecka pancerka przed budyn-
kiem Poczty Polskiej. Mniejsza o to wszystko, czego zreszt¹
wtedy nie ³¹czyliœmy ze sob¹ w jeden ³añcuch, prowadz¹cy do
Weisera. Wystarczy³o, ¿e widzieliœmy go ponad pod³og¹ piwni-
cy i nagle okaza³o siê, i¿ Weiser, najpierw wyœmiewany Dawi-
dek, póŸniej dziwny trochê zaklinacz zwierz¹t i genialny pi³-
karz, ten sam niby, nie by³ ju¿ t¹ sam¹ osob¹. Zastanawiam siê,
jak oddaæ uczucie, które wówczas opanowa³o nasze dusze. Bo
raczej nie by³ to, jak napisa³em przed chwil¹, zwyczajny strach.
Jednak nie.
Czasami, kiedy za du¿o wypijê albo zanurzam siê w niedobr¹
mg³ê, mêczy mnie dziwny sen. Jestem w kuchni mieszkania

138
mojej matki. Stojê przy oknie, a za moimi plecami Piotr nasta-
wia wodê w okopconym czajniku. Nagle odwracam g³owê w stro-
nê kuchenki i widzê, ¿e stoi za mn¹ ktoœ zupe³nie obcy, ktoœ, kto
nie jest Piotrem. Podchodzê do niego, ¿¹daj¹c wyjaœnieñ, lecz
nieznajomy mê¿czyzna zamiast siê odezwaæ, uœmiecha siê wyro-
zumiale. Najgorsze, ¿e w jego uœmiechu poznajê coœ z Piotra –
ten sam grymas górnej wargi, i nie wiem, jak to wyt³umaczyæ.
Wiêc wtedy czuliœmy coœ podobnego. Weiser sta³ siê dla nas
kimœ jeszcze bardziej obcym ni¿ przez wszystkie lata szko³y
i wszystkie dni wakacji, odk¹d zawarliœmy z nim doœæ szczegól-
n¹ znajomoœæ w Bo¿e Cia³o, a w³aœciwie w dzieñ rozdania œwia-
dectw z religii. Bêd¹c Weiserem, nie by³ nim równoczeœnie.
Ale kim siê stawa³, gdy przychodzi³a ta chwila, w której prze-
stawa³ byæ sob¹. A mo¿e ta szczególna chwila w ogóle nie ist-
nia³a, mo¿e on przez ca³y czas udawa³ tylko, ¿e jest zwyczaj-
nym ch³opcem? I niby sk¹d mieliœmy to wszystko wiedzieæ,
skoro nawet dzisiaj nie potrafiê wyjaœniæ tej kwestii?
Szliœmy w zupe³nym milczeniu i obawa, aby nagle nie wyrós³
przed nami w œwietle gwiazd, na tle czarnej œciany lasu, nie
wyrós³ tak samo jak w piwnicy cegielni – metr albo i wiêcej
ponad ziemi¹, ta obawa zamyka³a nam usta i odbiera³a chêæ
wszelkiej rozmowy. Ze skraju moreny weszliœmy w jar. By³o tu
jeszcze ciemniej ni¿ w otwartej przestrzeni. Na tle czarnej wie-
¿y brêtowskiego koœcio³a, widocznej ju¿ przy wylocie jaru, za-
majaczy³y z³ote punkciki.
– Chryste! – powiedzia³ po raz drugi Szymek. – Gwiazdy spadaj¹!
Ale to nie by³y gwiazdy. Chmara œwiêtojañskich robaczków
unosi³a siê ponad nami jak deszcz z³otych drobin i by³o tak ci-
cho, ¿e s³yszeliœmy w³asne oddechy.
– Myœla³em – doda³ Szymek – ¿e one œwiec¹ tylko w czerwcu.
Rzeczywiœcie, by³o w tym coœ dziwnego. Nigdy przedtem ani

139
póŸniej nie widzia³em ju¿ w naszej okolicy takiej masy œwietli-
ków w lipcow¹ noc.
– To s¹ dusze zmar³ych – szepn¹³ z absolutn¹ powag¹ Piotr –
i dlatego œwiec¹.
– Dusze zmar³ych w lataj¹cych robakach?! – ¿achn¹³ siê Szy-
mek. – Kto ci o tym mówi³?
Lecz Piotr nie by³ skory do zwierzeñ. Dopiero na kolejowym
nasypie, bli¿ej koœcio³a, powiedzia³ mniej wiêcej tyle, ¿e pokutu-
j¹ce dusze, kiedy uda siê im wejœæ w cia³o owada, zaczynaj¹
œwieciæ. Ale robaki nie wytrzymuj¹ czegoœ takiego d³ugo i umie-
raj¹, dlatego te¿ œwietliki mo¿na zobaczyæ tylko przez krótki
czas, na pocz¹tku lata.
– Te dusze – wyjaœni³ Piotr – musz¹ byæ wielkich grzeszników
i œwiec¹ d³u¿ej ni¿ zwykle.
Szymek by³ oburzony, jakby chodzi³o o jego lornetkê albo
przepisy pi³karskie.
– G³upi jesteœ! – protestowa³ g³oœno. – Duszy nie mo¿na zo-
baczyæ, bo jest niewidzialna! Co mówi³ ksi¹dz Dudak na religii?
No co?
– ¯e dusza jest nieœmiertelna – broni³ siê Piotr – ale nie po-
wiedzia³ wcale, ¿e nie mo¿na jej zobaczyæ!
– Wcale nie, mówi³, ¿e jest nieœmiertelna i niewidzialna, jed-
no i drugie tak samo wa¿ne, tak? – z tym pytaniem Szymek
wyskoczy³ nagle do mnie, bior¹c mnie na œwiadka.
Nie by³em pewien, jak z tym jest, tak samo zreszt¹ jak dzi-
siaj – czy mo¿na zobaczyæ duszê? Jeœli mo¿na, to kiedy ktoœ
umiera, powinno siê j¹ widzieæ, czy ja wiem zreszt¹, w jakiej po-
staci? Wa¿ne, ¿eby j¹ mo¿na by³o ujrzeæ, kiedy opuszcza
œmiertelne cia³o, które za dzieñ lub dwa z³o¿¹ do grobu. Powin-
no siê j¹ widzieæ w postaci bia³ego ob³oku pary, a mo¿e w posta-
ci ³agodnego œwiat³a, które umyka do góry, nie rozpraszaj¹c

140
siê po drodze. Nie wiem. I wtedy te¿ nie wiedzia³em. Najgor-
sze, ¿e to ja mia³em rozstrzygn¹æ spór, jakbym by³ teologiem
albo papie¿em.
– Ksi¹dz proboszcz Dudak – powiedzia³em – te¿ tego nie wie,
a mówi tak, bo...
– Bo co?
– No w³aœnie, dlaczego tak mówi? – przerywali mi niecier-
pliwie.
– Mówi tak – wyjaœni³em dalej – bo tak nauczyli go w semina-
rium i tak ka¿e mówiæ ksi¹dz biskup, a proboszcz musi we
wszystkim s³uchaæ biskupa, zupe³nie jak w wojsku.
– Jak to?! – zez³oœcili siê obaj. – To ksi¹dz mo¿e tego nie wie-
dzieæ?
– Tego siê nigdy nie wie – stwierdzi³em pewnym g³osem. –
Dopiero jak siê umrze, mo¿na to sprawdziæ.
Spojrzeliœmy na cmentarz mijany po prawej rêce. Kawa³ki
figur i rozbite nagrobki wygl¹da³y teraz jak pochyleni, modl¹-
cy siê ludzie.
– To okropne – westchn¹³ Szymek. – Umieraæ, ¿eby siê czegoœ
pewnego dowiedzieæ, nie?
Pokiwaliœmy g³owami ze zrozumieniem.
W tym samym momencie dzwony brêtowskie rozko³ysa³y siê
poruszone czyj¹œ rêk¹ i przez las w œrodku nocy jak na trwogê
przelecia³ potê¿ny g³os.
– Chryste! – powiedzia³, a w³aœciwie krzykn¹³ trzeci raz Szy-
mek. – Ktoœ jest na cmentarzu!
Nie, nie napiszê teraz: „serca struchla³y nam ze zgrozy” albo:
„duszê mieliœmy na ramieniu” lub, jeszcze lepiej: „serce pode-
sz³o mi do gard³a”. Nie napiszê, poniewa¿ takie rzeczy daje siê
do ksi¹¿ek, takie rzeczy i takie sceny, doskonale pasuj¹ce do
edukacyjnej powieœci.

141
W pierwszym momencie pomyœla³em, ¿e to Weiser bawi siê
z nami, chc¹c wypróbowaæ, czy nie czmychniemy przypadkiem
przez Bukow¹ Górkê do domu. Id¹c na skróty, móg³ tu byæ kwa-
drans wczeœniej. Zaraz jednak przysz³a mi myœl druga, zgo³a trzeŸ-
wiejsza – to nie by³o w stylu Weisera: ten nocny alarm dzwonów,
wciskaj¹cy siê miêdzy sosny, hucz¹cy pod roziskrzon¹ kopu³¹ nieba,
skandalicznie g³oœny i rozdzieraj¹cy ciszê rozgrzanego powietrza.
W istocie, nie by³ to pomys³ Weisera i nie jego rêka ci¹gnê³a wszyst-
kie trzy sznury miêdzy spróchnia³ymi belkami dzwonnicy. By³ to
¯ó³toskrzyd³y. Skoro tylko poznaliœmy go, przycupniêci za krzakiem
leszczyny, pad³a propozycja, by jak najszybciej wracaæ do domu.
– Ju¿ raz by³y z nim k³opoty – przypomnia³ Szymek. – Zaraz
tu ktoœ przyleci z plebanii i bêdzie na nas.
Nie by³em tego taki pewny:
– W œrodku nocy? Teraz?
Ale Piotr wskaza³ rêk¹ na budynek przylegaj¹cy do koœcio³a:
– Popatrzcie tylko!
Rzeczywiœcie, miêdzy ga³êziami w oddali rozb³ys³o œwiat³o,
najpierw w jednym, a póŸniej w drugim oknie. Tymczasem
¯ó³toskrzyd³y podskakiwa³, koleba³ siê na boki, przysiada³
w kucki, wszystko to w rytm coraz g³oœniejszego bicia dzwonów.
Wygl¹da³ jak uwi¹zany do sznurów manekin, trochê œmiesz-
nie, trochê groŸnie. Nie mia³ ju¿ na sobie szpitalnego szlafroka,
jego odzienie stanowi³y ukradzione gdzieœ zapewne drelicho-
we spodnie i taka sama bluza. Nie mogliœmy oderwaæ od niego
wzroku, przy ka¿dym poci¹gniêciu powrozów mówi³ coœ do
siebie, ale ginê³o to w metalicznym trójg³osie. Mo¿e w³aœnie
przez te dzwony nie ruszyliœmy siê z miejsca ani na krok, nawet
wtedy gdy od strony plebanii zobaczyliœmy nadbiegaj¹cych
dwóch mê¿czyzn: koœcielnego i proboszcza tutejszego koœcio³a,
który w niczym nie przypomina³ naszego ksiêdza Dudaka.

142
Byæ mo¿e w³aœnie o to chodzi³o ¯ó³toskrzyd³emu: wywabiæ
ich z domu i zwróciæ na siebie uwagê – bo odczeka³, a¿ tamci
podbiegn¹ bardzo blisko, po czym wypuœci³ z r¹k sznury i da³
susa w pobliskie chaszcze, umykaj¹c w stronê Brêtowa.
– Niech ksi¹dz dobrodziej – wysapa³ koœcielny – wraca na
plebaniê i po milicjê dzwoni, a ja pobiegnê za nim!
Mê¿czyŸni rozdzielili siê. Koœcielny, sapi¹c jeszcze g³oœniej,
ruszy³ za uciekinierem, ksi¹dz potruchta³ na plebaniê. Teraz,
rzecz jasna, nie mogliœmy siê wycofaæ. Trzeba by³o doczekaæ
koñca tej historii i chocia¿ ¯ó³toskrzyd³y by³ nam w³aœciwie
obojêtny, ciekawi³o nas, jak skoñczy siê pogoñ.
Ruszyliœmy œladem koœcielnego ledwie widzialn¹ œcie¿k¹,
która gubi³a siê wœród rozroœniêtych pokrzyw i paproci. ¯ó³to-
skrzyd³y mia³ ze trzydzieœci metrów przewagi i lepiej oriento-
wa³ siê w terenie. Skaka³ od kêpy do kêpy, chowa³ siê miêdzy
nagrobkami, a kiedy myœleliœmy, ¿e znikn¹³ w jednym z nich,
wyskakiwa³ nagle jak spod ziemi i rwa³ do przodu. WyraŸnie
bawi³ siê z koœcielnym. Wreszcie dotar³ na skraj cmentarza, sta-
n¹³ na pêkniêtej p³ycie i krzykn¹³ w stronê poœcigu:
– Eeeee – eeee – echo – echo – eeeee!!
Koœcielny przyœpieszy³. Ale ¯ó³toskrzyd³y by³ ju¿ daleko.
Bieg³ w stronê pierwszych zabudowañ Brêtowa, gdzie rozbu-
dzeni ludzie przez otwarte okna wypatrywali przyczyny noc-
nego rontu.
– Ludzie! Ludzieee! – krzycza³ koœcielny. – £apcie go, chwy-
tajcie wariata, trzymajcie go!
I coraz wiêcej okien rozjaœnia³o siê, jakby wybuch³ po¿ar
albo zaczyna³a siê wojna.
¯ó³toskrzyd³y dobieg³ do pierwszego domu i po piorunochronie
wdrapa³ siê na spadzisty dach. Sta³ teraz na jego grani i szeroko
roz³o¿y³ ramiona, jakby pozdrawia³ wszystkich, którzy zaczêli

143
gromadziæ siê przed budynkiem. Mê¿czyŸni w pi¿amach, przy-
deptanych kapciach, albo i boso, niektórzy w krótkich kaleso-
nach, pokazywali go sobie palcami.
– Ludzie! – dopad³ ich wreszcie koœcielny. – To ten sam cz³o-
wiek, co straszy na cmentarzu wasze ¿ony i dzieci! Uciek³ od
czubków i nie daje wam spokoju! Trzeba go z³apaæ. Zaraz przy-
jedzie milicja. WeŸcie drabinê i ³apcie go, tylko szybko, bo zno-
wu ucieknie. £apcie go, na co czekacie!?
Mê¿czyŸni jednak nie kwapili siê do chwytania wariata, w do-
datku na dachu. Stali niezdecydowani, przestêpowali z nogi na
nogê, spogl¹daj¹c jeden na drugiego. Kilka ¿on przydrepta³o
bli¿ej. Gwar rozmów, szeptów, urywanych przeœmiewek rós³
coraz bardziej, gdy nagle ¯ó³toskrzyd³y wyda³ z siebie g³os.
W³aœciwie nie by³ to g³os, tylko dŸwiêk, dŸwiêk muzyczny, bo
wszystko, co teraz nast¹pi³o, to by³a muzyka, œpiewanie ca³ych
zdañ, które wzrasta³y, wybucha³y i cich³y jedno za drugim w nie-
wielkich po sobie odstêpach czasu.
– Biada wam, mieszkañcy kraju nadmorskiego! Biada wam!
S³owo Pañskie wesz³o do mego ucha i przemówi³o ustami mo-
imi! Bliski jest wielki dzieñ Pañski, bliski i spieszny bardzo g³os
dnia Pañskiego, tam i mocarz gorzko wo³aæ bêdzie!
Mówi¹c to, ¯ó³toskrzyd³y wspina³ siê na palce i wznosi³ rêce,
a jego d³ugie, krêcone w³osy wygl¹da³y jak broda Moj¿esza, któr¹
pamiêta³em dobrze z obrazka proboszcza Dudaka, kiedy na lek-
cji religii pokazywa³ nam przejœcie przez Morze Czerwone.
– Spadnie... Nie spadnie... Chyba spadnie... – szeptano na
dole, ale nastêpne inkantacje ¯ó³toskrzyd³ego zamknê³y usta
ciekawym.
– Wtedy zeœlê strach na ludzi, tak i¿ chodziæ bêd¹ jak œlepi! –
jego rêka wskazywa³a teraz g³owy st³oczone jedna obok dru-
giej. – Ich krew bêdzie rozbryzgana niby proch, a ich wnêtrzno-

144
œci rozrzucone niby b³oto! Ani was srebro, ani z³oto nie bêdzie
mog³o wyratowaæ w dniu gniewu Pana, bo ogieñ gniewu Jego
poch³onie ca³¹ ziemiê! Doprawdy, koniec straszny zag³adê
zgotuje wszystkim mieszkañcom ziemi!
Ostatnie „ziemi” brzmia³o szczególnie przenikliwie. Ujrza³em,
jak niektóre kobiety ¿egnaj¹ siê ze strachem, a mê¿czyŸni stoj¹
z g³owami zadartymi w górê, jakby zobaczyli na niebie kometê.
– Sprowadzi³em te¿ posuchê na kraj i na góry, na wszystko, co
ziemia wydaje, na wszelk¹ pracê r¹k – g³os stawa³ siê coraz
mocniejszy i brzmia³ g³oœniej ni¿ wszystkie trzy brêtowskie
dzwony razem. – Biada wam mieszkañcy kraju nadmorskiego!
Przeto¿ niebo zatrzyma³o swoj¹ rosê nad wami, ziemia tak¿e
zawar³a siê, aby nie wydawa³a urodzaju swego!
Bezradny koœcielny rozk³ada³ rêce niczym Poncjusz Pi³at, a¿
wreszcie, gdy tylko opad³a fraza zawodz¹cej melodii, rozwœcie-
czony do bia³oœci zawo³a³, jak móg³ najg³oœniej:
– Ludzie! Chrzeœcijanie! Nie s³uchajcie go! To antychryst
¿ywy, heretyk, wariat! Wariat, mówiê wam! To grzech œmier-
telny s³uchaæ takich rzeczy! £apcie go lepiej, no, dalej, ¿ywo!
Lecz nikt nie uczyni³ nawet pó³ kroku do przodu. ¯ó³toskrzy-
d³y tryumfowa³.
– Czy ju¿ czas dla was? – zwróci³ siê do ludzi jeszcze g³oœniej.
– Czy ju¿ czas, abyœcie mieszkali w domach wyk³adanych kafel-
kami, podczas gdy dom Pana le¿y w gruzach? Liczyliœcie na
wiele, lecz oto jest ma³o, a gdy to przynieœliœcie do domu,
zdmuchn¹³em to. Dlaczego? Mówi Pan Zastêpów: Z powodu
mojego domu, który le¿y w gruzach, podczas gdy ka¿dy z was
gorliwie krz¹ta siê ko³o w³asnego domu!
Nagle od strony miasta us³yszeliœmy s³abe wycie syreny,
a w chwilê póŸniej na rêbiechowskiej szosie zamajaczy³y œwia-
t³a samochodu.

145
– Milicja jedzie! – wykrzykn¹³ uradowany koœcielny. – Otocz-
cie dom, ¿eby nie uciek³!
Ale i tym razem nikt nie rwa³ siê do czynu. ¯ó³toskrzyd³y
wyci¹gn¹³ rêkê w stronê zbli¿aj¹cych siê œwiate³.
– Biada temu – podniós³ g³os jeszcze groŸniej ni¿ przed chwi-
l¹ – kto gromadzi mnóstwo tego, co do niego nie nale¿y! Serce
siê rozp³ynie, kolano o kolano t³uc siê bêdzie i boleœæ na wszyst-
kich biodrach bêdzie, a oblicza wszystkich poczerniej¹.
Z samochodu wyskoczy³o czterech milicjantów, uzbrojonych
w pa³ki i pistolety. Dowódc¹ patrolu by³ ciemnow³osy porucznik.
– Rozejœæ siê – rzuci³ krótko i energicznie. – Nie przeszkadzajcie
teraz, obywatele!
¯ó³toskrzyd³y, który w tym momencie mia³ jeszcze szansê na
ucieczkê, zwa¿ywszy ciemnoœci i doskona³¹ znajomoœæ terenu,
poczu³ przyp³yw nowego ducha. Pochylaj¹c siê wyraŸnie w kie-
runku porucznika, wykrzykn¹³ œpiewnie:
– Biada temu, który krwi¹ buduje miasto i utwierdza je nie-
prawoœci¹! W dzieñ ofiary Pañskiej nawiedzê wszystkich, któ-
rzy siê ob³ócz¹ w szaty cudzoziemskie! Biada krwawemu mia-
stu! Wszystko w nim jest oszustwem, pe³no w nim ³upu, nie
masz koñca grabie¿y!
Milicjanci zbili siê w ciasn¹ grupkê wokó³ porucznika, a ten
dawa³ im rozkazy. Dowódca podniós³ g³owê w kierunku dachu,
sk¹d ¯ó³toskrzyd³y rzuca³ coraz sro¿sze przekleñstwa, tym ra-
zem specjalnie na ludzi w mundurach:
– Twoje szczeniêta po¿re miecz! Po³o¿ê kres twojemu ³upie-
stwu w kraju, ju¿ nie bêdzie s³ychaæ g³osu twoich pos³ów! Spro-
wadzê najgorsze z narodów, aby opanowa³y wasze domy i po³o¿ê
kres waszej dumnej potêdze! Gdy nadejdzie zgryzota, bêdziecie
szukaæ pokoju, ale go nie bêdzie! Post¹piê z wami wed³ug wasze-
go postêpowania i os¹dzê was zgodnie z waszymi prawami!

146
– Z³aŸ stamt¹d natychmiast! – przerwa³ mu ostry g³os po-
rucznika. – Z³aŸ, bo bêdê zmuszony u¿yæ si³y!
– Twoi urzêdnicy s¹ jak szarañcza – odpowiedzia³ mu za-
œpiew ¯ó³toskrzyd³ego. – Nieuleczalna jest rana twoja, wszy-
scy, którzy o tobie us³ysz¹, klaskaæ bêd¹ w d³onie, bo kogó¿ usta-
wicznie nie omija³o okrucieñstwo twoje?! Poniewa¿ z³upi³eœ
wiele narodów, wiêc i ciebie z³upi¹ wszystkie inne ludy z powo-
du przelanej krwi ludzkiej i gwa³tu dokonanego na kraju!
Zobaczyliœmy, jak dwaj milicjanci zachodz¹ teraz dom od
ty³u, a porucznik wyjmuje z kabury pistolet.
– Z³aŸ! – powtórzy³ rozkaz. – Z³aŸ, bo bêdê strzela³!
– I wyrzucê na ciê obrzydliwoœci – zabrzmia³a odpowiedŸ
¯ó³toskrzyd³ego. – Zel¿ê ciê i uczyniê widowiskiem, tak ¿e kto-
kolwiek ciê ujrzy, oddali siê od ciebie! Po¿re ciê ogieñ, wytnie
ciê miecz, po¿re ciê jak szarañcza!
Ostatni wyraz, a w³aœciwie ostatnia samog³oska, wybrzmiewaj¹-
ca d³ugo i dŸwiêcznie, zbieg³a siê z hukiem wystrza³u. Porucznik
da³ ognia w powietrze na postrach. Ludzie zgromadzeni w bramie
s¹siedniego domu i w oknach odruchowo wtulili g³owy w ramio-
na, a dwaj milicjanci, którzy zaszli ¯ó³toskrzyd³ego od ty³u, wsko-
czyli na gzyms i wspinali siê szybko. Sekundy jego wolnoœci zda-
wa³y siê policzone. Jeszcze raz podniós³ d³onie do nieba, jakby bra³
gwiazdy na œwiadków swojej niewinnoœci, i krzycz¹c: „Panuj¹cy
Pan jest si³¹ moj¹” ruszy³ na spotkanie milicjantów, którzy byli ju¿
na dachu. Ich bia³e pa³ki wzniesione do uderzenia groŸnie odcina-
³y siê od czarnego t³a nieba. ¯ó³toskrzyd³y jednak nie mia³ w sobie
ducha Chrystusowego, bo zamiast poddaæ siê ludziom w mundu-
rach i przyj¹æ spokojnie spadaj¹ce nañ razy, zepchn¹³ obu mili-
cjantów z dachu jednym zdecydowanym uderzeniem ³okci.
DŸwiêk spadaj¹cych dachówek, krzyki milicjantów i nocny œpiew
¯ó³toskrzyd³ego zla³y siê teraz w jedno.

147
– Panuj¹cy Pan jest si³¹ moj¹! – powtórzy³ radoœnie. – Który
czyni nogi moje jako nogi ³ani i po miejscach wysokich prowa-
dzi miê!
To mówi¹c, ¯ó³toskrzyd³y zeskoczy³ z dachu na miêkk¹ zie-
miê ogródka i szybko umyka³ w stronê cmentarza. Poturbowa-
ni milicjanci ruszyli za nim.
– Stój! – krzycza³ porucznik. – Stój, bo strzelam!
Lecz ¯ó³toskrzyd³y ani myœla³ siê zatrzymywaæ. Powietrze
rozdar³ huk kolejnych wystrza³ów, oddanych tak samo jak
pierwszy – w górê, dla postrachu.
I na tym by siê w³aœciwie skoñczy³o, gdyby nie to, ¿e wariat
i œcigaj¹cy go milicjanci biegli prosto na nas. Uciekaliœmy co si³
w nogach, lecz ¯ó³toskrzyd³y by³ szybszy, po chwili czuliœmy ju¿
jego oddech na karkach. Nie zapyta³ o nic i widz¹c, ¿e uciekamy
tak jak on, pokaza³ rêk¹, ¿eby siê rozdzieliæ. Nie by³o to jednak
mo¿liwe. Od strony Bukowej Górki, z przeciwleg³ego krañca
cmentarza nadbiega³y ku nam postacie w bia³ych, pow³óczy-
stych szatach. Do dzisiaj nie wiem, kto wezwa³ pielêgniarzy ze
szpitala, a przede wszystkim dlaczego pojawili siê oni z tamtej
strony, odcinaj¹c odwrót nam i ¯ó³toskrzyd³emu. Byæ mo¿e
proboszcz brêtowskiego koœcio³a po zawiadomieniu milicji za-
dzwoni³ jeszcze na wszelki wypadek do szpitala i teraz mieli-
œmy na karku milicjê, wariata i ludzi w bia³ych fartuchach, któ-
rzy pomiêdzy nagrobkami wygl¹dali jak duchy. Poczu³em siê
jak zwierzyna osaczona w pu³apce i przemyœliwa³em w strzêp-
kach zdañ, poœpiesznie i chaotycznie, jak te¿ bêdziemy siê
z tego t³umaczyæ. Czy wezm¹ nas do aresztu? A jeœli tak, to czy
potraktuj¹ nas jako wspólników ¯ó³toskrzyd³ego? Ob³awa za-
cieœnia³a pierœcieñ i ju¿ wydawa³o siê, ¿e nic nas nie uratuje,
gdy Piotr chwyci³ mnie za rêkê.
– Krypta! Tam nas nie znajd¹!

148
Oczywiœcie, to by³ doskona³y pomys³. Skoczyliœmy, a za nami
¯ó³toskrzyd³y, w stronê nasypu, gdzie znajdowa³a siê nasza
kryjówka. W³az, jak zwykle, by³ trochê odsuniêty i teraz mogli-
œmy wpe³zn¹æ do wnêtrza bez ha³asu.
Tak, tego wieczoru, a w³aœciwie tej nocy nie wszystko jeszcze
zosta³o spe³nione. Moja pamiêæ po tylu latach ka¿e mi wspo-
mnieæ, ¿e kiedy ju¿ ob³awa siê skoñczy³a i kiedy spiesznie opu-
œci³em kryptê wraz z Szymkiem i Piotrem, pozostawiaj¹c tam
¯ó³toskrzyd³ego, i kiedy min¹³em ju¿ Bukow¹ Górkê i ulicê
Kmiec¹, która wiod³a od lasu do naszej kamienicy, i kiedy za-
stuka³em w drzwi naszego mieszkania – otworzy³ mi ojciec
w pi¿amie, z pasem w rêku i bez s³owa prze³o¿y³ mnie przez
kolano, a liczba razów, które spad³y na moje poœladki, uros³a do
zgo³a astronomicznych rozmiarów. Kiedy ojcu zmêczy³a siê
rêka, robi³ przerwê i wzdycha³:
– Nie bijê ciê za to, ¿eœ nie by³ w domu, ale za to, ¿e matka od
czterech godzin oczy wyp³akuje za tob¹, smarkaczu!
I by³o to chyba najtkliwsze zdanie mego ojca do mnie, bo
w³aœnie ono utkwi³o mi w pamiêci najlepiej. Ale wtedy myœla-
³em, ¿e to niewa¿ne, tak samo jak razy, od których spuch³ mi
ty³ek, bo przecie¿ mieliœmy Weisera, a raczej on mia³ nas od tej
nocy w garœci, choæ nie wiedzia³em wówczas, jak krótko bêdzie
to trwa³o. Dlaczego napisa³em o ¯ó³toskrzyd³ym?
Dlaczego nie zakoñczy³em na zawaleniu siê spróchnia³ej
pod³ogi albo na robaczkach œwiêtojañskich? Napisa³em o tym
wszystkim, jakby zachodzi³ tu jakiœ zwi¹zek z Weiserem. Bo w isto-
cie tak by³o. Nastêpnego dnia, kiedy wysz³o na jaw, ¿e nie tylko ja
mam czerwieniej¹ce prêgi na siedzeniu i nie tylko mój ojciec oka-
za³ siê tak czu³ym pedagogiem, nastêpnego wiêc dnia, skoro tylko
spotkaliœmy siê w trójkê, Piotr zaproponowa³, aby udaæ siê do
krypty i sprawdziæ, czy nie ma tam ¯ó³toskrzyd³ego, a Szymek

149
doda³ zaraz, ¿e o wszystkim trzeba opowiedzieæ Weiserowi, a na-
wet zapytaæ go, co s¹dzi o wariatach, o tym zaœ w szczególnoœci.
Dziwne, ale kiedy Weiser wychodzi³ z bramy, nikt z nas nie
podszed³ do, zupe³nie jakby wyznaczona przezeñ godzina szósta
by³a terminem audiencji nie do przekroczenia. Nie œledziliœmy
te¿ Elki, która za nim wybieg³a. Wczorajsze wydarzenia zawi¹za³y
pomiêdzy nami nici porozumienia, ale wiedzieliœmy, ¿e jest to po-
rozumienie jednostronne i na swój sposób czuliœmy tê specyfikê.
Ostatecznie, to Weiser raczy³ umówiæ siê z nami, a nie na od-
wrót. I trzeba to by³o uszanowaæ. Tak samo jak to, co widzieli-
œmy w nieczynnej cegielni. Postanowiliœmy trzymaæ jêzyk za
zêbami.
Kiedy tylko Elka znik³a za og³oszeniowym s³upem, podszed³
do nas Janek Lipski, ten sam, który by³ z nami w zoo i gra³
w s³ynnym meczu z wojskowymi, i zapyta³:
– No co, wyœledziliœcie ich w koñcu, czy nie? – Janek by³ ostat-
nim spoza naszej trójki, który opuœci³ kryptê, gdy czekaliœmy na
Weisera.
– Iii tam... – odpowiedzia³ wymijaj¹co Szymek. – Bo co?
Krótkotrwa³e milczenie wype³nione by³o spojrzeniami pe³-
nymi nieufnoœci.
– No to co zobaczyliœcie?
– Nic takiego, nie warto by³a czekaæ – k³ama³ jak z nut Szy-
mek. – Oni ³owili ryby w gliniankach.
– Bujasz.
– Iii tam, to leæ teraz za nimi, Tomaszu jeden, nam siê ju¿ nie
chce.
Ten argument przewa¿y³. I nawet nie spostrzegliœmy, jak
zawi¹za³o siê pomiêdzy nami – przez to pierwsze k³amstwo –
tajne porozumienie w sprawie Weisera. Na razie jednak mie-
liœmy co innego do roboty.

150
¯ó³toskrzyd³y, którego zastaliœmy w krypcie, nie opuszcza³
kryjówki od wczoraj. Mo¿na siê by³o tego domyœliæ, widz¹c, jak
³apczywie zajada³ kawa³ek rogalika podany mu przez Piotra.
Bohater zesz³ej nocy dr¿a³ na ca³ym ciele ze strachu i nie mo-
gliœmy poj¹æ, jakim sposobem ten niezwyk³y cz³owiek, który
wyg³asza³ wspania³e przemówienia i zrzuca³ milicjantów
z dachu – jak ten cz³owiek zmieni³ siê w ci¹gu niespe³na dwu-
nastu godzin. Gdy zobaczy³ nasze g³owy pochylaj¹ce siê nad
jego niespokojnym snem, zas³oni³ twarz, jakby spodziewa³ siê
uderzenia. Porozumiewa³ siê z nami za pomoc¹ krótkich sylab :
„ee”, „aa”, „uhm”, i gdyby nie jego wczorajszy wystêp i ten po-
przedni, kiedy spotkaliœmy M-skiego z Arnica montana, gdyby
nie tamte podnios³e, wyœpiewywane pe³n¹ piersi¹ zdania,
mo¿na by s¹dziæ, ¿e ten nieogolony mê¿czyzna w dziurawych
drelichach jest niemym w³óczêg¹, szukaj¹cym w naszej kryp-
cie chwilowego schronienia. Dzisiaj przypuszczam, na czym
polega³a jego tajemnica. ¯ó³toskrzyd³y potrafi³ g³osiæ tylko
tamte straszne wersety, gro¿¹ce klêskami, krwi¹ i mordem. To
by³a jego choroba i wielkoœæ jednoczeœnie.
Piotr zapyta³ go, czy chce zostaæ tutaj. Skin¹³ g³ow¹. Szymek
zaproponowa³ dostarczenie jedzenia. ¯ó³toskrzyd³y uœmiech-
n¹³ siê, a z jego gard³a zamiast odpowiedzi czy podziêkowania
wyla³ siê nieartyku³owany dŸwiêk, oznaczaj¹cy aprobatê. Za-
dania zosta³y wiêc podzielone. Piotr mia³ zorganizowaæ jedze-
nie. Szymek jakieœ ubranie, a ja papierosy, gdy¿ ¯ó³toskrzyd³y
gestem rêki pokaza³, ¿e bardzo tego potrzebuje. Ruszyliœmy
przez Bukow¹ Górkê do swoich domów, a w³aœciwie do tego sa-
mego domu, tylko do ró¿nych mieszkañ, i nawet przez myœl
nam nie przesz³o, ¿e to, co robimy, ¿e ca³y ten proceder jest
czymœ niezgodnym z prawem. Czymœ, co obra¿a tak zwane pra-
wo i domaga siê kary. Nie chcê powiedzieæ, ¿e prawu przeciw-

151
stawiliœmy Chrystusowego ducha, o którym tyle razy przypomi-
na³ proboszcz Dudak. Tego powiedzieæ nie mogê, gdy¿ nie by-
³oby to zgodne z prawd¹. Muszê jednak wyjaœniæ, ¿e gdyby
w tamtej chwili przysz³a na nas minuta zastanowienia i gdyby-
œmy doszli do wniosku, ¿e pomagamy nie tylko niebezpieczne-
mu wariatowi, ale te¿ komuœ, kto czynnie zaatakowa³ milicjan-
tów, to nawet wtedy Piotr zwêdzi³by ze spi¿arni bochenek
chleba, ¿ó³ty ser i kawa³ s³oniny, Szymek przyniós³by przenico-
wane spodnie i flanelow¹ koszulê w kratê, a ja skombinowa³-
bym papierosy „Grunwald”, takie same, jakie pali³ mój ojciec
i jakie kupowa³em posy³any przez niego w sklepie Cyrsona, bo
wtedy o kiosku „Ruchu” w naszej dzielnicy nikomu siê jeszcze
nie œni³o.
By³ wiêc chleb, s³onina, ¿ó³ty ser, przenicowane spodnie, fla-
nelowa koszula w kratê i by³y papierosy „Grunwald”. By³ tak¿e
promienny uœmiech ¯ó³toskrzyd³ego, kiedy powróciliœmy do
krypty z pe³nymi rêkami. Jad³ i pali³ na wyœcigi. A gdy na ko-
niec Piotr wyci¹gn¹³ z p³óciennego worka po jednej butelce
oran¿ady dla nas i dwie dla ¯ó³toskrzyd³ego i gdy piliœmy ten
nektar z b¹belkami, nasza znajomoœæ z odmieñcem wydawa³a
siê ugruntowana. Pamiêtam, ¿e tylko w mojej butelce by³a
czerwona oran¿ada, i pamiêtam te¿, ¿e nie zapyta³em Piotra,
sk¹d wzi¹³ pieni¹dze na taki wydatek. Ostatecznie piêæ oran-
¿ad to by³o piêæ z³otych, a piêæ z³otych to nie taka ma³a suma.
Nigdy jednak nie zapyta³em Piotra, sk¹d wzi¹³ tyle gotówki,
nigdy, ani kiedy chodziliœmy do tej samej szko³y, ani te¿ póŸ-
niej, gdy nasze drogi rozesz³y siê, ani nawet wtedy gdy przy-
chodzi³em na jego grób gawêdziæ o ró¿nych rzeczach. Bo
przecie¿ je¿eli ktoœ jest z tamtej strony, to nie wypada go na-
gabywaæ o takie sprawy. Piliœmy wiêc s³odkawy, musuj¹cy
p³yn, rozcieraj¹c z luboœci¹ jego krople na podniebieniu, a ¯ó³-

152
Villa Henkenhaf, Wrzeszcz. Pocztówka z roku 1900
toskrzyd³y mlaska³ z zadowoleniem i uœmiecha³ siê do nas, jak-
byœmy byli jego najlepszymi przyjació³mi.

Która to mog³a byæ godzina? Która godzina na zegarze i która


godzina œledztwa? Kiedy Piotr œlêcza³ jeszcze za drzwiami dy-
rektorskiego gabinetu, a ja przypomina³em sobie smak orzeŸ-
wiaj¹cej oran¿ady, któr¹ piliœmy w krypcie niczym ambrozjê,
wtedy w³aœnie zacz¹³ biæ zegar œcienny, obwieszczaj¹c, ¿e
wszystko przemija, jak czas odmierzany blaszanym mechani-
zmem. By³em jednak zbyt spragniony, g³odny i wystraszony,
by patrzeæ, któr¹ godzinê pokazuj¹ wskazówki. Ostatecznie,
nie to by³o wa¿ne. Mrok panuj¹cy za oknami mówi³, ¿e jest ju¿
bardzo póŸno. Tak w³aœnie pomyœla³em: jest ju¿ bardzo póŸno,
a tamci trzej musz¹ byæ zmêczeni. I choæby nie wiem co mówi-
li, nied³ugo zakoñcz¹ œledztwo. Nawet jeœli nie osi¹gn¹ celu,
jeœli obraz wydarzeñ, jaki usi³owali skonstruowaæ, nie bêdzie
wystarczaj¹cy, nawet wtedy prze³o¿¹ przes³uchanie na dzieñ
nastêpny. A jutro jest przecie¿ niedziela, wiêc w³aœciwie nie
na dzieñ nastêpny, tylko na poniedzia³ek. Jasne, ¿e nie zamkn¹
nas tutaj, tylko wypuszcz¹ do domu, a wtedy… Wtedy porozu-
miemy siê co do ostatniego szczegó³u, ustalimy dok³adnie,
gdzie spaliliœmy strzêp czerwonej sukienki, który pozosta³ po
Elce. I chocia¿ ani Elka, ani Weiser nie zostali rozszarpani nie-
wypa³em, uczynimy tak dla œwiêtego spokoju. Wszyscy bêd¹
zadowoleni – dyrektor, cz³owiek w mundurze, M-ski, zadowo-
lony bêdzie prokurator, a przede wszystkim Weiser, który na
pewno œledzi nasze wybiegi z uznaniem.
Nagle pod przymkniêtymi powiekami zobaczy³em, jak mru-
ga na mnie trójk¹tne oko Boga, majacz¹ce w chmurach. By³o
to jak na obrazku, który pokazywa³ proboszcz Dudak. „Pamiê-
tajcie”, mówi³, unosz¹c palec do góry, „ono o wszystkim wie

154
i wszystko widzi, gdy ok³amujecie rodziców, gdy zabieracie ko-
ledze o³ówek albo gdy nie prze¿egnacie siê, przechodz¹c obok
krzy¿a czy kapliczki. Niczego nie zapomina, o wszystkim pa-
miêta, o ka¿dym grzechu i szlachetnym postêpku. A gdy wasze
dusze stan¹ przed Jego obliczem, przypomni wam to, co robili-
œcie na ziemi”. Tak, proboszcz Dudak mia³ niew¹tpliwie talent
pedagogiczny, bo czêsto, kiedy w drobnej sprawie ok³ama³em
matkê albo zatrzyma³em sobie resztê z zakupów, trójk¹tne oko
nie dawa³o mi spokoju. A teraz przypomnia³em sobie o jego
istnieniu jeszcze mocniej, bo to nie by³o ma³e k³amstewko, to
by³ ca³y system, ca³y gmach k³amstwa zbudowany przez nas na
u¿ytek... no w³aœnie, na czyj u¿ytek? – nie by³em pewien i nie
dawa³o mi to spokoju. Dla kogo by³o to k³amstwo? Dla tam-
tych, siedz¹cych za drzwiami z pikowan¹ cerat¹? Dla nas sa-
mych? Czy dla Weisera, który kaza³ nam przysi¹c, ¿e nigdy
o niczym i nikomu nie powiemy? Ale jeœli tak by³o, jeœli to
k³amstwo powsta³o przede wszystkim dla Weisera, to co z trój-
k¹tnym okiem, patrz¹cym na ka¿dy gest i s³uchaj¹cym ka¿de-
go s³owa z niebieskiej wysokoœci? Po czyjej stronie jest w takim
razie Pan Bóg? – myœla³em. Jeœli po naszej, a przede wszystkim
Weisera, to powinien nas z tego rozgrzeszyæ. A jeœli jednak po
tamtej? Jeœli Weiser zwi¹za³ nas przysiêg¹ podstêpnie? I prze-
razi³em siê nie na ¿arty, bo po raz pierwszy wyda³o mi siê, ¿e
Weiser móg³by byæ si³¹ nieczyst¹, która omotawszy nas sieci¹
pokus, wystawi³a na próbê.
Zaraz te¿ przypomnia³em sobie, co proboszcz Dudak opowia-
da³ o szatanie: „O tak, nie zawsze wygl¹da groŸnie. Czasem
kolega powie ci, ¿ebyœ nie szed³ do koœcio³a, i jest to podszept
szatana, który odwodzi ciê od obowi¹zku, ³udz¹c obrazem fa³-
szywych przyjemnoœci. Czasami, zamiast pomagaæ rodzicom,
idziesz na pla¿ê, bo jakiœ g³os podpowiedzia³ ci, ¿e to jest cie-

155
kawsze. Tak...” – proboszcz dramatycznie zawiesza³ g³os jak
w czasie kazania, „w ten sposób diabe³ kusi nawet dzieci, ale
pamiêtajcie, moi mili, ¿e nic nie ukryje siê przed obliczem
Boga, a kara za grzechy mo¿e byæ straszna. Popatrzcie tylko”,
proboszcz zaczyna³ prawie krzyczeæ, wyci¹gaj¹c nastêpny obra-
zek, „jakie mêki spotkaæ mog¹ grzeszników, którzy nie pos³uchali
g³osu sprawiedliwoœci, którzy nie opamiêtali siê na czas! Popa-
trzcie tylko, jak bêd¹ cierpieæ, i to nie przez sto, dwieœcie czy
piêæset lat, ale przez ca³¹ wiecznoœæ! I przed naszymi oczami
ukazywa³ siê stworzony rêk¹ artysty obraz piekielnych czeluœci,
do których kosmate diab³y wrzuca³y nagich potêpieñców. Ich
cia³a, spadaj¹ce w dó³, poskrêcane, k³ute wid³ami, szarpane
szponami, lizane by³y p³omieniami ognia, który dochodzi³ tu-
taj z samego dna piekie³. Gdy proboszcz schowa³ reprodukcjê,
nie mieliœmy w¹tpliwoœci, ¿e piek³o wygl¹da tak naprawdê.
Dlatego siedz¹c obok Szymka na sk³adanym krzeœle, wci¹¿
nie by³em pewien, czy nasze k³amstwa nie zostan¹ nam wypo-
mniane przez trójk¹tne oko, kiedy staniemy przed nim sam
na sam i kiedy niczego ju¿ nie bêdzie mo¿na ukryæ, tak jak
przed M-skim lub cz³owiekiem w mundurze.
Dzisiaj wiem, ¿e rozmyœlania te mia³y wszelkie znamiona
za³amania, i od tej chwili œledztwo sta³o siê dla mnie jeszcze
wiêksz¹ udrêk¹. Zastanawia³em siê, czy nie wyjawiæ wydarzeñ
ostatniego dnia nad Strzy¿¹. Có¿ z tego, ¿e nie uwierzyliby, có¿
st¹d – myœla³em – ¿e nie daliby wiary? Ostatecznie, by³a to
sprawa Weisera i Elki, nikogo wiêcej. A prawda zosta³aby oca-
lona, prawda, której i tak nikt nie chcia³by przyj¹æ. Nie musia³em
przecie¿ wyjawiaæ wszystkich tajemnic Weisera, do których zo-
staliœmy dopuszczeni. Wystarczy³o opowiedzieæ po kolei, minu-
ta po minucie, co robili Weiser i Elka, kiedy staliœmy w wodzie
po kostki, w pe³nym s³oñcu, i kiedy Weiser powiedzia³, ¿eby-

156
œmy teraz na nich poczekali. A mo¿e mia³ on na myœli jakieœ
inne czekanie, zupe³nie ró¿ne od tego, gdy czeka siê na przy-
jazd poci¹gu albo otwarcie sklepu lub rozpoczêcie wakacji?
Tego wiedzieæ nie mog³em.
Z gabinetu, mimo zamkniêtych drzwi, doszed³ nas krzyk M-skie-
go, a w chwilê póŸniej Piotra. Musieli zastosowaæ wobec niego
coœ ekstra, mo¿e wyciskanie s³onia po³¹czone ze skubaniem
gêsi, a mo¿e zrobili mu coœ zupe³nie innego, czego nawet nie
mo¿na siê by³o spodziewaæ? Szymek poruszy³ siê na krzeœle,
a ja poczu³em, jak noga cierpnie mi jeszcze bardziej. Nie wiem
dlaczego, przypomnia³em sobie tê sam¹ pieœñ, któr¹ œpiewali-
œmy tego roku na Bo¿e Cia³o, postêpuj¹c za proboszczem Duda-
kiem i monstrancj¹: „Witaj Je-e-zu, Sy-nu Ma-ry-i, Tyœ jest Bóg
praw-dzi-wy w Œwiê-tej Hos-ty-iii”. I nawet nie jej s³owa, do
których nie przywi¹zywa³em wówczas szczególnej wagi, tylko
melodia, powolna i dostojna, ci¹gn¹ca siê w¹sk¹ stru¿k¹ pa-
miêci niczym smuga kadzidlanego dymu, ta nostalgiczna me-
lodia podzia³a³a na mnie koj¹co.
Co by³o dalej?

Do godziny szóstej mieliœmy jeszcze mnóstwo czasu. ¯ó³to-


skrzyd³y zosta³ zaopatrzony, a towarzystwo nie by³o mu po-
trzebne. Z nudów rodzi³y siê w naszych g³owach najdziwniejsze
pomys³y, wszystkie oczywiœcie dotycz¹ce Weisera. Co nam po-
ka¿e? A mo¿e – co z nami zrobi? Mo¿e nauczy nas lataæ,
a mo¿e zmieni motyla w ¿abê albo na odwrót? A gdyby tak za-
pytaæ go, po co tañczy³ w piwnicy nieczynnej cegielni? Piotr
zgodzi³ siê, ¿e by³oby to ciekawe, ale czy nie lepiej poprosiæ go
o jeszcze jeden zardzewia³y schmeiser? Jeœli zna ca³y las a¿ do
Oliwy albo i dalej, niejedno móg³ wygrzebaæ w poniemieckich
okopach. A mo¿e Weiser zechce rozegraæ z nami prawdziw¹

157
grê wojenn¹? Po co przypatrywa³by siê naszym zabawom –
wtedy, na brêtowskim cmentarzu?
Ju¿ po obiedzie, siedz¹c na spróchnia³ej ³awce pomiêdzy
sznurami z bielizn¹, przypominaliœmy sobie ka¿dy jego gest
i ka¿de s³owo. Dlaczego nie chodzi³ z nami na religiê? Po co
mu Elka? Kto go nauczy³ poskramiania zwierz¹t?
Nasze rozwa¿ania przerwa³a na chwilê pani Korotkowa, któ-
ra przez okno wyrzuca³a jak popadnie rzeczy swojego mê¿a.
– Draniu jeden, pijaku! – krzycza³a. – Wynoœ mi siê zaraz i nie
wracaj wiêcej! ¯eby ciê oczy moje nie widzia³y, ¿eby ciê uszy
moje nie s³ysza³y!
Na ziemi wyl¹dowa³a ju¿ koszula, para spodni, buty, gdy
nagle z klatki schodowej wyszed³ pan Korotek. Chwiejnym kro-
kiem zbli¿y³ siê do kupki swoich rzeczy i jak gdyby nic zacz¹³
siê ubieraæ – gniew ¿ony wyrzuci³ go z mieszkania w samych
spodenkach i boso.
– Hej! – krzykn¹³ w górê. – A skarpetki to pies?
Pani Korotkowa nie zna³a litoœci, bo zatrzasnê³a okno, a my
patrzyliœmy, jak pan Korotek, siedz¹c teraz na ziemi, wk³ada
buty na bose stopy i jak prawa noga myli mu siê z lewym bu-
tem i odwrotnie. Wreszcie, gdy dopasowa³ ju¿ obuwie, opuœci³
podwórko marynarskim krokiem, œpiewaj¹c wcale nieŸle:
„Adieu, moja droga kochanko, adieu, moja droga Mulatko!”.
Pani Korotkowa nie by³a jednak Mulatk¹ i widocznie jej m¹¿
œpiewa³ tak sobie, dla podniesienia na duchu.
Dobrze, ale gdzie Weiser nauczy³ siê graæ w pi³kê, i to a¿ tak?
Nasza rozmowa bieg³a tym samym tropem. Skoro w meczu
z wojskowymi pokaza³ tak¹ klasê, to czemu nigdy wczeœniej
nie widzieliœmy w nim pi³karza, dlaczego sta³ zawsze na ubo-
czu, gdy nauczyciel WF-u dzieli³ klasê na dwie dru¿yny i kaza³
nam graæ? Jaki mia³ cel w ukrywaniu swoich umiejêtnoœci?

158
A na dodatek, czy potrafi³ coœ jeszcze, coœ, o czym nawet nie
mogliœmy mieæ pojêcia? Takie pytania wywo³ywa³y ciarki, ale
tym chêtniej je zadawaliœmy.
Nad dachem kamienicy jaskó³ki œmiga³y z charakterystycz-
nym dŸwiêkiem, ni to piskiem, ni to gwizdem, niebo jak przez
wszystkie dni tego lata przypomina³o sp³owia³y szmat b³êkitu,
pan Korotek zd¹¿y³ ju¿ wróciæ z baru „Liliput” pijany do granic
mo¿liwoœci ludzkich, a my nadal ci¹gnêliœmy rozmowê, w któ-
rej tryb warunkowy i znak zapytania stanowi³y element g³ów-
ny. Za kilka dni lipiec dobiega³ koñca i mija³a po³owa wakacji,
jednak¿e ani to, ani zupa rybna w zatoce, ani nawet ekscesy
pana Korotka nie mog³y odwróciæ naszej uwagi od sprawy za-
sadniczej.
Punktualnie o szóstej byliœmy na skraju lasu, tam gdzie kie-
dyœ zaczyna³y siê sk³ady zrujnowanej cegielni. Jej budynek,
który w nocy przypomina³ stare zamczysko, teraz wygl¹da³
niewinnie, niczym rudera, jakich pe³no by³o na przedmie-
œciach Wrzeszcza i Oliwy. Do wejœcia podchodzi³o siê przez
zaroœniêty perzem, lebiod¹ i trawami plac, na którym od lat
nie po³o¿ono ¿adnej ceg³y. Wewn¹trz panowa³ mi³y ch³ód, ale
ku naszemu zaskoczeniu nie by³o tam nikogo. Sterty przerdze-
wia³ego ¿elastwa, powywracane wagoniki i rozebrany w trzech
czwartych piec – to wszystko. Na pod³odze wala³y siê puszki po
farbie, strzêpy worków i kawa³ki tektury, przegni³ej i cuchn¹-
cej pleœni¹. Minê³o piêæ minut, d³ugich jak piêæ godzin, w cza-
sie których Piotr kopa³ puszki, Szymek zagl¹da³ do pieca,
a ja usi³owa³em przesun¹æ jeden z wagoników. Zaczyna³em
w¹tpiæ, czy spotka nas tu cokolwiek ciekawego, gdy w wejœciu,
za naszymi plecami us³ysza³em g³os Weisera: – Pierwszy waru-
nek spe³niliœcie, jesteœcie sami. Dobrze. A teraz drugi. ChodŸcie
za mn¹.

159
Bez s³owa ruszyliœmy w dó³, tymi samymi schodami, które za-
wali³y siê razem z drewnian¹ pod³og¹ wczorajszej nocy. Ale œladów
katastrofy pró¿no by³oby szukaæ, wszystko by³o w porz¹dku – kla-
pa, schody i pod³oga zosta³y naprawione. Ani jedna deska nie
wyró¿nia³a siê œwie¿ymi œladami hebla, ani jeden stopieñ nie zo-
sta³ wprawiony z nowej belki. Stanêliœmy na klepisku piwnicy.
– Musicie z³o¿yæ przyrzeczenie. Czy jesteœcie gotowi?
Oczywiœcie, nie byliœmy gotowi, ale czy Weiserowi mo¿na siê
by³o sprzeciwiæ?
– A na co bêdziemy przysiêgaæ? – zapyta³ Szymek. – Bo jak na
krucyfiks, to musi byæ naprawdê wa¿na sprawa.
– S¹dzisz, ¿e nie jest wa¿na? – odpar³ Weiser i po jego pyta-
niu zapanowa³o nieznoœne milczenie, bo przecie¿ skoro nie
wiedzieliœmy, co trzyma w zanadrzu, byliœmy zaszachowani.
– Wiêc na co bêdziemy przysiêgaæ? – powtórzy³ Szymek.
– Dlaczego pytaæ „na co”, nie lepiej spytaæ „po co”? – zagad-
n¹³ Weiser.
– No, wiadomo – przerwa³ Piotr – ¿eby nie zdradziæ tajemni-
cy. Przysiêga siê zawsze po to.
– Dobrze – odpowiedzia³ Weiser – ¿eby nie zdradziæ tajemni-
cy. No, to powiedzcie, czy wierzycie w ¿ycie pozagrobowe?
Staliœmy stropieni. Nikt jeszcze nie zapyta³ nas o coœ takiego
wprost. Oczywistoœæ, kiedy przygwoŸdzi siê j¹ takim pytaniem,
staæ siê mo¿e w¹tpliwa nawet dla doœwiadczonego cz³owieka,
a có¿ dopiero dla nas, wtedy, w piwnicy nieczynnej cegielni,
gdy nasze oczekiwanie by³o niczym gor¹czka pal¹ca serce
i wyobraŸniê.
– W³aœciwie to tak – odpowiedzia³em za wszystkich. – Dlacze-
go mielibyœmy nie wierzyæ?
– No dobrze – rzek³ Weiser – to przysiêgnijcie na ¿ycie poza-
grobowe, ¿e niczego, co wam poka¿ê tu albo gdzie indziej, nie

160
wyjawicie nikomu i tylko to, o czym powiem, bêdziecie mogli
opowiedzieæ, gdyby was pytano. A gdybyœcie wyjawili, umrze-
cie bez przysz³ego ¿ycia, to bêdzie kara za zdradzenie tajemni-
cy. Zrozumieliœcie?
Pokiwaliœmy g³owami w skupieniu. Weiser kaza³ nam po³o-
¿yæ prawe d³onie na swojej lewej rêce i gdyœmy to uczynili,
ka¿demu z osobna poleci³ powiedzieæ: „Przysiêgam!”.
Wtedy podszed³ do jednej ze œcian i pchn¹³ j¹ lekko, a na-
szym oczom ukaza³o siê w¹skie przejœcie, wiod¹ce do obszerne-
go pomieszczenia. By³a to d³uga sala, powsta³a z po³¹czenia
trzech albo czterech komór piwnicznych, w których usuniêto
œciany dzia³owe. Ich resztki zaznacza³y siê wystaj¹cymi u³am-
kami cegie³ i kamieni. Zaraz obok wejœcia, po lewej stronie, sta-
³y dwie skrzynie, obok których zobaczyliœmy Elkê. Pomieszcze-
nie oœwietla³y dwie mocne ¿arówki, zwisaj¹ce z sufitu wprost
na izolowanych kablach. Wtedy nie zwróci³em na to najmniej-
szej uwagi, ale dziœ przekonany jestem, ¿e Weiser musia³
pod³¹czyæ ca³¹ instalacjê sam, ci¹gn¹c przewód od drogi do
Matemblewa, co wymaga³o nie lada sprytu i umiejêtnoœci.
Któ¿ jednak zwraca³by uwagê na takie b³ahostki, kiedy Elka
otworzy³a pierwsz¹ skrzyniê i zobaczyliœmy w jej wnêtrzu
prawdziw¹ broñ. Tak, to by³a najprawdziwsza w œwiecie broñ:
trzy niemieckie schmeisery, rosyjska pepesza, dwa pistolety
parabellum i dwa nagany, jakich u¿ywali radzieccy oficerowie
obok czêœciej spotykanych pistoletów TT. Szymek gwizdn¹³
z podziwem, a Piotr wzi¹³ do rêki parabellum, próbuj¹c wyj¹æ
magazynek.
– Nie tak – Elka zabra³a mu pistolet. – Tak – pokaza³a. – A tak
siê wk³ada i odbezpiecza.
Staliœmy jak ma³e dzieci przed wystaw¹ sklepu z zabawkami
i chocia¿ byliœmy ju¿ dzieæmi trochê wiêkszymi, to nasz po-

161
dziw i pragnienie, ¿eby dotkn¹æ tego wszystkiego w³asnymi
rêkami, by³y tak samo niecierpliwe i ³akome. Gdy wiêc dotyka-
liœmy tych wszystkich cudownoœci, podziwiaj¹c wypolerowane
lufy, lœni¹ce oliwkowym blaskiem kolby, sprawdzaj¹c spusty
i iglice, gdy utonêliœmy w tych czynnoœciach zupe³nie, Weiser
wydoby³ z drugiej skrzyni pude³ka z amunicj¹, a z prawego
k¹ta, na który nie zwróciliœmy do tej pory uwagi, przytarga³
tekturowe makiety.
Elka wskaza³a na mnie palcem:
– Bêdziesz strzela³ pierwszy, zostawcie jedno parabellum,
a resztê zawiñcie w szmaty i w³ó¿cie do skrzyni.
Wykonaliœmy rozkaz bez szemrania. Za³adowa³a pistolet
i kaza³a wszystkim stan¹æ za moimi plecami. Gdy Weiser wróci³
od przeciwleg³ej œciany, gdzie ustawi³ makietê, wrêczy³a mi
odbezpieczone parabellum.
– Mo¿esz strzelaæ – powiedzia³a, i zabrzmia³o to jak kolejny
rozkaz.
Gdyby nie wszystkie filmy wojenne obejrzane w kinie
„Tramwajarz”, nie wiedzia³bym, jak¹ przybraæ postawê, co zro-
biæ z lew¹ rêk¹ i jak patrzeæ przez szczerbinkê na wierzcho³ek
muszki. Wiedzia³em to wszystko, przynajmniej teoretycznie,
i chcia³em wykonaæ jak najlepiej, ale gdy skierowa³em lufê
w kierunku makiety, rêka i nogi zaczê³y mi dr¿eæ ze strachu,
a na karku i skroniach poczu³em krople potu. Na wszystkich fil-
mach bowiem cel by³ jasno okreœlony: konspirator strzela³ do
agenta gestapo, esesman do ¯yda, partyzant do ¿andarma,
¿o³nierz radziecki do niemieckiego i odwrotnie. A tu zobaczy-
³em coœ, czego nie potrafi³em okreœliæ, coœ, co przerazi³o mnie
nie na ¿arty, zupe³nie jakbym mia³ strzelaæ do ¿ywego cz³owie-
ka. Makieta, któr¹ ujrza³em przez szczerbinkê, przedstawia³a
popiersie M-skiego namalowane farbami wodnymi. Ale nie by³

162
to zwyczajny M-ski, to znaczy taki, jakim widzieliœmy go
w szkole, na manifestacjach albo na jednej z polan oliwskiego
lasu. Tekturowy M-ski mia³ domalowane wielkie, sumiaste
w¹sy, a wyraziste ³uki brwiowe i osadzenie oczu nie pozwala³y
¿ywiæ w¹tpliwoœci, do kogo mia³ byæ podobny. Tak, chocia¿ od
pewnego czasu wielkie jak przeœcierad³a portrety zniknê³y
z ulic i wystaw naszego miasta, poczu³em lêk i przera¿enie. Na
dodatek, jakby tego by³o ma³o, mê¿czyzna, do którego mia³em
strzelaæ, nosi³ czapkê oficera Wehrmachtu. Ten pomys³ móg³
przyjœæ do g³owy jedynie Weiserowi.
– Strzelasz czy nie? – s³owa Elki zabrzmia³y jak szyderstwo.
Strzeli³em wiêc – raz, drugi, trzeci, czwarty – a¿ do wyczerpa-
nia magazynku i wszystkie kule trafi³y w œcianê powy¿ej albo
obok makiety. Jedna tylko, ostatnia, wywierci³a dziurê dok³ad-
nie w miejscu, gdzie na czapce z wysokim denkiem widnia³
niemiecki orze³ ze swastyk¹.
– Gapa, gapa trafiona! – krzycza³ Piotr, a Weiser, jakby z nie-
dowierzaniem, podszed³ do M-skiego i wsadzi³ palec w dziurê
po pocisku.
– Trafi³eœ w samo kó³ko, orze³ jest nieruszony – powiedzia³,
wracaj¹c do nas, gdy ja rozprostowywa³em palce zaciskane
przy kolejnych szarpniêciach kolby.
Parabellum, jak zreszt¹ ka¿dy prawdziwy pistolet, by³o za
ciê¿kie dla naszych ch³opiêcych d³oni, tote¿ strza³y Piotra
i Szymka nie by³y wiele lepsze od moich. Pierwszy trafi³ tylko
dwa razy w czo³o, drugi odstrzeli³ kawa³ek lewego w¹sa i poca-
³owa³ M-skiego w prawy policzek.
Czy muszê dodawaæ, ¿e dopiero Weiser pokaza³ klasê? Nie
wiem, ile musia³ æwiczyæ, tu albo gdzieœ w lesie, nie wiem, ile
³usek upad³o na ziemiê, zanim doszed³ do takiej perfekcji.
Weiser odda³ szeœæ strza³ów, jeden po drugim i ujrzeliœmy na

163
twarzy M-skiego dwa równoboczne trójk¹ty, zwrócone ku sobie
tak, ¿e tworzy³y rodzaj gwiazdy.
Elka zmieni³a makietê. Tym razem by³ to równie¿ M-ski, ale
w mundurze amerykañskiego genera³a z II wojny. Jeden tylko
detal odpowiada³ poprzedniej gapie z czapki. Pod ko³nierzy-
kiem koszuli, w miejscu gdzie ka¿dy ¿o³nierz nosi zawi¹zany
krawat, M-ski-Amerykanin mia³ zawieszony ¿elazny krzy¿, taki
sam, jaki widzieliœmy na wielu filmach wojennych. Strzelali-
œmy kolejno i znów nie najlepiej, a Weiser jak poprzednio zdy-
stansowa³ nas swoimi trafieniami. Tym razem wystrzela³ na
twarzy makiety dwie litery – US, oddzielone nosem M-skiego.
Kiedy wy³awiam z pamiêci tamten wieczór, czuj¹c na pod-
niebieniu smak ceglanego py³u i maj¹c w uszach huk wystrza-
³ów, kiedy s³yszê plask upadaj¹cych na klepisko ³usek, nie
wiem doprawdy, jaka by³a polityczna orientacja Weisera. Czy
zreszt¹ w ogóle interesowa³ siê polityk¹? Nic poza makietami
na to nie wskazuje. Bo có¿ mo¿e ³¹czyæ M-skiego, Stalina i ge-
nera³a Eisenhowera? Nie ma w tym ¿adnej konsekwencji.
I najprawdopodobniej nigdy jej nie by³o. Poza gap¹ i ¿elaznym
krzy¿em oczywiœcie.
Ale to nie wszystko. Gdy Elka usunê³a makietê, Weiser wy-
ci¹gn¹³ ze skrzyni na amunicjê klaser. Tak, najprawdziwszy
klaser, w sztywnych ok³adkach, z tekturowymi stronami, po
których niczym smugi œwiat³a bieg³y paski celofanowych
ochraniaczy. Ka¿dy, kto jak Piotr by³ w tamtych latach zbiera-
czem znaczków, na widok takiego skarbu szerzej otwiera³ oczy.
Wewn¹trz, na wszystkich niemal stronach le¿a³y pouk³adane
w równe rzêdy znaczki Generalgouvernement dwojakiego ro-
dzaju: jedne przedstawia³y Hitlera, drugie – dziedziniec wa-
welskiego zamku, gdzie w latach okupacji rezydowa³ Hans
Frank. Znaczki by³y bez stempli i Weiser u³o¿y³ je wed³ug kolo-

164
rów – najpierw sz³y czerwonobrunatne, dalej zgni³ozielone,
nastêpnie zielone i na koñcu kolekcji stalowoniebieskie. Tych
z Hitlerem by³o zdecydowanie wiêcej, prawie ze wszystkich
stron, równymi szeregami jak na paradzie, patrzy³a na nas
ponura twarz z w¹sem.
– Ale Adolfów! – wyszepta³ Piotr. – W sklepie za sztukê daj¹
dwa z³ote!
W istocie, znaczki te skupowa³ sklep filatelistyczny na Sta-
rym Mieœcie, a w jêzyku zbieraczy nazywa³o siê je zwyczajnie
Adolfami.
Tyle tylko ¿e kolekcja Weisera nie by³a zwyczajn¹ kolekcj¹
znaczków, bo kiedy ju¿ obejrzeliœmy ca³y zbiór, Weiser wydo-
by³ piêæ czerwonobrunatnych podobizn kanclerza, zamkn¹³
klaser i podszed³ ze znaczkami do przeciwleg³ej œciany, gdzie
przyklei³ je do cegie³, œlini¹c uprzednio ka¿d¹ sztukê.
– Dobra robota – powiedzia³a Elka, gdy Weiser zbli¿a³ siê
z powrotem. – Klej trzyma jak nowy!
On tymczasem sprawdzi³ magazynek i stan¹³ w rozkroku, zu-
pe³nie jak na zawodach. Do ka¿dego strza³u nie sk³ada³ siê d³u¿ej
ni¿ trzy sekundy, razem wiêc ca³a operacja trwa³a nie wiêcej ni¿
dwadzieœcia sekund, licz¹c po jednym strzale na podobiznê.
Pamiêtam, ¿e kiedy podeszliœmy do œciany, trzeba by³o nie lada
wysi³ku, by odnaleŸæ miejsca, w których przyklejony zosta³ kanc-
lerz III Rzeszy. Kula trafiaj¹ca w znaczek rozszarpywa³a go
w ca³oœci i tylko w niektórych punktach widaæ by³o pojedynczy
z¹bek albo kawa³ek kolorowego papieru, nie wiêkszy od zapa³-
czanego ³ebka. Z piêciu Adolfów nie pozosta³ ¿aden.
– On móg³by ju¿ teraz wystêpowaæ na olimpiadzie – powie-
dzia³a z dum¹ Elka.
Weiser z³o¿y³ parabellum do skrzyni i kaza³ nam wracaæ do
domu.

165
– Za kilka dni dam wam znaæ i przyjdziecie tutaj, a na razie
macie to – wrêczy³ Szymkowi jak¹œ ksi¹¿eczkê – i to – poda³ mi
inne parabellum.
Jeszcze przed wejœciem do lasu obejrzeliœmy ksi¹¿eczkê i pi-
stolet. Druk by³ przedwojenn¹ instrukcj¹ strzeleck¹ dla broni
krótkiej, a parabellum nie mia³o magazynka i pozbawione
by³o iglicy. Tak, Weiser nie powiedzia³: „Nauczcie siê strzelaæ
i róbcie to tak, ¿eby nikt nie widzia³”. Odebra³ od nas przysiêgê,
da³ instrukcjê i rozbrojony pistolet. Kto zachowuje siê w ten
sposób? Nie mog³em tego wiedzieæ w sekretariacie szko³y, dzi-
siaj natomiast myœlê, ¿e maskowa³ w ten sposób swoj¹ prawdzi-
w¹ dzia³alnoœæ. Bo tamtego dnia, gdy zobaczyliœmy, jak tañczy
przy dŸwiêkach fletni Pana i jak unosi siê w powietrze, gdy
byliœmy œwiadkami jego transu – wtedy nie spodziewa³ siê
nas, nie chcia³ mieæ ¿adnych œwiadków oprócz Elki. Co mia³
zrobiæ w tej sytuacji? Da³ nam do rêki zabawkê, a potem na-
stêpne zabawki i od czasu do czasu sprawdza³, jak potrafimy
nakrêcaæ ich mechanizmy.
Ale snu³em przecie¿ przypuszczenie, ¿e przez ca³y czas czy-
ha³ na nasz¹ obecnoœæ, wiêc jak w³aœciwie mia³o byæ inaczej?
Byæ mo¿e jednak nie spodziewa³ siê, ¿e tak prêdko go wyœledzi-
my, mo¿e mia³o to nast¹piæ póŸniej, w ca³kiem innych okolicz-
noœciach? W taki sposób zatem rozbroi³ nasz¹ ciekawoœæ i skiero-
wa³ j¹ na ca³kiem inne tory. Faktycznie, nigdy nie zapytaliœmy
go, ani tym bardziej Elki, o tamt¹ noc i szaleñczy taniec. Nie
przysz³o nam do g³owy, ¿e daj¹c nam pistolet, pokazuj¹c swoj¹
strzelnicê, odsuwa nas od najwa¿niejszego. Bo czym wobec
mówienia cudzym g³osem w niezrozumia³ym jêzyku, czym
wobec lewitacji by³y jego strzeleckie popisy? Tak, mogliœmy
odt¹d uwa¿aæ Weisera za swojego dowódcê, mogliœmy myœleæ,
¿e bêdziemy jego partyzantami, mogliœmy nawet przypusz-

166
czaæ, ¿e wszystko to skoñczy siê powstaniem, lecz nie musieli-
œmy zastanawiaæ siê, dlaczego cz³owiek mo¿e lewitowaæ pó³
metra nad ziemi¹. Weiser – jeœli mo¿na u¿yæ w tym miejscu
porównania – wprowadzi³ nas do przedsionka swojego sanktu-
arium i zas³onê pokaza³ jako œcianê koñcow¹.
Tylko, co chcia³ nam przekazaæ albo o czym przekonaæ – nas,
nieœwiadomych niczego? Nie by³ to temat na rozmowê z Szym-
kiem ani z Elk¹, pozostawa³ wiêc Piotr, z którym nie mówiliœmy
nigdy o Weiserze. Dopiero dwa lata temu, a dok³adniej dwa
lata i jeden miesi¹c (bo teraz, kiedy to piszê, dobiega koñca paŸ-
dziernik), a wiêc dwadzieœcia piêæ miesiêcy temu zdecydowa-
³em siê na tê rozmowê. Zawsze kiedy przychodzê do Piotra, sia-
dam na skraju p³yty i chwilê trwam w milczeniu. Ka¿dy z nas
przyzwyczaja siê wtedy do obecnoœci drugiego. Tak samo tego
wrzeœniowego popo³udnia – najpierw zgarn¹³em z cementu li-
œcie, piasek i sosnowe ig³y i dopiero po chwili zagadn¹³em:
– Jesteœ tam?
– Tak, czy to ju¿ dzieñ Wszystkich Œwiêtych?
– Nie.
– Czemu przyszed³eœ? Nie mówisz nic?
– Szymka aresztowali!
– Co siê sta³o?
– Drukowa³ ulotki i siedzi... Dlaczego nic nie odpowiadasz?
Nie obchodzi ciê to?
– Jak ktoœ zajmuje siê polityk¹, musi braæ pod uwagê takie
sytuacje.
– Mówisz, Piotrze, jak ktoœ obcy.
– Bo jestem obcy.
– Mówisz, jakby ciê nic nie wzrusza³o.
– Tutaj niewiele mo¿e wzruszaæ.
– Nie wierzê.

167
– Sam siê kiedyœ przekonasz.
– Nie strasz mnie.
– Wcale nie straszê, to s¹ oczywiste rzeczy.
– Dla mnie nie takie oczywiste.
Milczeliœmy. Nad cmentarzem, bardzo wysoko bucza³ samo-
lot, gdzieœ z oddali dobiega³y nas dŸwiêki pogrzebowej pieœni,
a wiatr niós³ pomiêdzy rzêdami kamiennych nagrobków wy-
schniête trawy i liœcie.
– Dlaczego milczymy, Piotrze?
– Mo¿e dlatego, ¿e nie przyszed³eœ wcale powiedzieæ mi
o Szymku.
– Zgad³eœ. Nie tylko o nim.
– Wiêc co?
– Muszê zapytaæ o Weisera!
– Musisz, czemu?
– Nie daje mi spokoju, od kilku lat coraz bardziej. Do czego byli-
œmy mu potrzebni? Po co wci¹ga³ nas w swoje sprawy? Czy tylko
po to, ¿eby zostawiæ kilka niedorzecznych przypuszczeñ i pytañ?
¯eby nam zabiæ æwieka na dobrych parê lat? Dlaczego nie odpo-
wiadasz, Piotrze? Dlaczego udajesz teraz, ¿e ciê nie ma?
– Mia³eœ przychodziæ tylko raz do roku i nie zadawaæ ¿adnych
pytañ, czy¿byœ zapomnia³?
– Nie zapomnia³em, Piotrze, ale dla mnie…
– Nie ma wyj¹tków, a teraz ju¿ idŸ, jestem zmêczony.
Tak. Dwadzieœcia piêæ miesiêcy temu us³ysza³em od Piotra:
„A teraz ju¿ idŸ, jestem zmêczony”. I by³a to ostatnia rozmowa
na temat Weisera, jak¹ prowadzi³em lub raczej usi³owa³em
prowadziæ. PóŸniej zacz¹³em pisaæ, gdy¿ nie by³o innego sposo-
bu, aby to wszystko wyjaœniæ.
Mieliœmy zatem instrukcjê, parabellum bez magazynka oraz
iglicy, a tak¿e wiele dobrych chêci i jeszcze lepszych domy-

168
s³ów. Weiser przesta³ byæ cudotwórc¹. Z lekkomyœlnoœci¹ i swo-
bod¹ typow¹ dla m³odego wieku nasze myœli o nim przesunê³y
siê bardziej w kierunku Robin Hooda czy majora Hubala ni¿
w stronê chaldejskiego maga lub jarmarcznego sztukmistrza.
I nie by³o na to rady.
Æwiczenia jednak zosta³y opóŸnione. Nastêpnego dnia roz-
poczyna³ siê bowiem tydzieñ modlitw w intencji rolników –
tak nazywa³y siê nabo¿eñstwa o przywrócenie ³adu w naturze,
czyli o deszcz. Najpierw we wszystkich domach matki pilnowa-
³y mycia i ubrania swoich dzieci. PóŸniej mê¿owie zak³adali
bia³e koszule, a niektórzy, nie bacz¹c na upa³, wi¹zali jeszcze
krawaty i przywdziewali czarne, odœwiêtne garnitury. Na ko-
niec, skropieni wod¹ koloñsk¹, która przy trzydziestu dwóch
stopniach i tak nie zabija³a zapachu potu, wyprowadzili swoje
rodziny na ulicê i pieszo albo tramwajem zmierzali w kierunku
oliwskiej katedry. ObecnoϾ na pierwszym, uroczystym nabo-
¿eñstwie zapowiedzia³ biskup i wszyscy byli ciekawi, w jakich
s³owach zwróci siê do umêczonego ludu. Nastêpne nabo¿eñ-
stwa mia³y siê odbywaæ w poszczególnych parafiach, codzien-
nie o godzinie osiemnastej. Tyle dowiedzia³em siê od matki,
przejêtej tym od samego rana. Nie pozwoli³a mi nawet odda-
laæ siê d³u¿ej ni¿ na pó³ godziny, pewnie w obawie, ¿ebym siê
gdzieœ nie zapodzia³.
Zanim weszliœmy do katedry, us³ysza³em suplikacje œpiewane
tysi¹cem g³osów. A póŸniej, gdy by³em ju¿ w jej wnêtrzu, d³ugim
i w¹skim jak ³ódŸ wikingów, œpiewy, modlitwy, huk organów,
zapach ludzkiego potu, wody koloñskiej i wypalonego kadzid³a
zmiesza³y siê w jedno potê¿ne b³aganie o deszcz i odwrócenie
nieurodzaju na polach i w zatoce. Delegacja rolników i rybaków
klêcza³a w pierwszyzn rzêdzie. Wszystkie oczy zwrócone by³y na
nich, jakby to ich modlitwy mia³y najwiêksz¹ moc.

169
– W czasach pogañskich – mówi³ biskup ton¹cy gdzieœ daleko
w z³otych girlandach ambony – gdy przychodzi³a susza, nasi
przodkowie sk³adali krwaw¹ ofiarê w celu przeb³agania swoich
bóstw i wyproszenia deszczu! Ale my, na których Bóg przela³
sw¹ mi³oœæ i ³askê w osobie Maryi i Jej Syna, my, którzy wyzna-
jemy Ewangeliê, wolni jesteœmy od zabobonu i fa³szywej wiary.
Chrystus, który za nas przela³ krew, z³o¿y³ ofiarê najwiêksz¹
i ostateczn¹, ten Chrystus wys³ucha naszych pokornych próœb
w intencji rolników, rybaków i nas wszystkich!
Zahucza³y organy. „Œwiêty Bo¿e, œwiêty, mocny, œwiêty a nie-
œmiertelny, zmi³uj siê nad nami” – wyrwa³o siê z tysiêcy garde³.
Œpiewali wszyscy i jestem pewien, ¿e biskupi, pra³aci i wielmo¿e
z wielkich portretów, wisz¹cych na œcianach, œpiewali razem
z nami.
– Umi³owani w Chrystusie Panu – ci¹gn¹³ biskup – grzech
czêsto sprowadza nas na z³¹ drogê i odwodzi od Boga. A wtedy
Bóg doœwiadcza nas, abyœmy opamiêtali siê, powrócili na dro-
gê cnoty i ³aski, abyœmy odrzucili fa³szywych proroków i wszel-
kie pokusy!
„Od g³odu, wojny i niespodziewanej œmierci wybaw nas, Pa-
nie” – zabrzmia³o pod wysokimi jak niebo sklepieniami.
– Teraz – mówi³ biskup – zastanówmy siê wspólnie, ile z³a,
grzechu i nieprawoœci goœci³o w naszych sercach i jak bardzo roz-
gniewa³o to Pana, który nas doœwiadcza! Ilu z was sta³o siê wy-
znawcami mamony, rozpusty, fa³szywych bo¿ków, ilu z was
w swej zatwardzia³oœci i g³upocie odrzuci³o wiarê i Boga dla ³a-
twiejszego – jak mniemali zapewne – ¿ycia? Ilu z was, pytam?!
W katedrze zaleg³a g³ucha cisza. Opuszczone g³owy pokornie
przyjmowa³y gorzkie s³owa pasterza.
– Odpowiem. Wielu z was, moi mili, wielu z was zgrzeszy³o
przeciw przykazaniom Pañskim, wielu z was na z³¹ zesz³o dro-

170
gê! Dlatego proœmy, ze skruch¹ w sercach, czyni¹c pokutê, pro-
œmy Maryjê, aby wyjedna³a nam przebaczenie u Syna i Ojca,
proœmy o zes³anie obfitych ³ask niebieskich, których, jeœli nie
zabraknie, i ziemskich brakn¹æ nie bêdzie, amen.
Po s³owach pasterza jeszcze mocniej, ze zdwojon¹ si³¹ za-
brzmia³y organy, a œwi¹tynia wype³ni³a siê po brzegi b³agalnym:
„S³uchaj, Je-zu, jak ciê b³a-ga lud! S³u-chaj, s³u-chaj, u-czyñ
z nami cud!”. Ludzie ukradkiem ocierali ³zy, a ja patrzy³em do
ty³u, gdzie sta³y anio³y z krzywymi jak szable tr¹bami, gdzie
obraca³y siê wielkie gwiazdy, gdzie puco³owate jak amorki
twarze dê³y w piszcza³ki, dmucha³y w dmuchawy, dzwoni³y
w dzwonki, uderza³y w trójk¹ty i blachy, gdzie wszystko to z³o-
te, srebrne, marmurowe i drewniane brzmia³o, rusza³o siê i gra-
³o na chwa³ê wieczn¹.
Wieczorem nad miastem przeci¹gnê³a burza, pierwsza tego
lata, i wszyscy ludzie upatrywali w tym znaku Bo¿ego, jak te¿
szczególnej œwiêtoœci Jego Eminencji biskupa. „Gdyby nie on”,
mówiono, „nie spad³aby ani kropla deszczu”. Ale ulewa nie
trwa³a nawet pó³ godziny i zaraz po niej niebo wypogodzi³o siê
i znów wszystko by³o jak poprzednio: cuchn¹ca zupa rybna
w zatoce, duchota w powietrzu, a susza w ziemi.
Nastêpnego dnia rano sta³em w sklepie Cyrsona, dok¹d matka
pos³a³a mnie po kartofle, i s³ucha³em, co mówi¹ kobiety z kolejki.
– Tak, tak, moja z³ota – dowodzi³a jedna – gdyby tak wszyscy
przyst¹pili do sakramentów, pada³oby przez trzy dni i noce.
– A bo to mo¿na ludziom wierzyæ? – zaperzy³a siê druga – Do
koœcio³a jeden z drugim chodzi, niby to nawet modli siê do
Najœwiêtszej Panienki, a w domu i w pracy o wszystkim zapo-
mina. Po wyp³acie upije siê jak œwinia, a gdy sekretarz zapyta
o przekonania, zaraz odpowie, ¿e tylko w Marksa wierzy, bo to
niby dla robotników pewniejsza wiara ni¿ Ewangelia!

171
– I to ma byæ katolik? – wtr¹ci³a siê trzecia kobieta. – Gdybym
z takim znalaz³a siê w niebie... Niedoczekanie!
– Zobaczycie, ¿e podro¿eje m¹ka, jajka i kartofle – dowodzi³a
pierwsza. – Na tak¹ suszê nic nie poradzi!
– Jeszcze z tego wojna bêdzie – przestraszy³a siê druga. – Jak
ceny id¹ w górê, to na pewno bêdzie wojna.
A ja nie s³ucha³em ju¿ dalej tych wynurzeñ, bo pomyœla³em
zaraz, ¿e w katedrze zamiast biskupa w z³otych girlandach am-
bony powinien staæ ¯ó³toskrzyd³y i ¿e lepiej by by³o, gdyby
wierni zamiast s³ów nadziei i mi³oœci wys³uchali strasznych
przepowiedni szaleñca. Gdyby biskup, jak ¯ó³toskrzyd³y, roz-
postar³ przed zgromadzonymi groŸny obraz zniszczenia i gnie-
wu Pañskiego, gdyby jak on mówi³ o krwi, trupach i karze za
niewiernoœæ – myœla³em – na pewno wiêcej ludzi pad³oby na
kolana i bij¹c siê w piersi, wyzna³oby: ,,moja wina, moja wina,
moja bardzo wielka wina!”. Tylko w czyim imieniu mówi³ bi-
skup, a w czyim ¯ó³toskrzyd³y? Zamiast odpowiadaæ, opowiem,
co by³o dalej.
Poprzedniego dnia Piotr schowa³ parabellum w swojej piw-
nicy, a klucz od k³ódki po³o¿y³ na komodzie w przedpokoju
mieszkania. Pech chcia³, ¿e jego ojciec, wychodz¹c do pracy,
zabra³ klucz ze sob¹, najwyraŸniej przez pomy³kê. I teraz mu-
sieliœmy czekaæ na jego powrót, nudz¹c siê przeokropnie
w wysuszonym na wiór ogródku ko³o domu.
Gdzieœ ko³o drugiej zobaczy³em pani¹ Korotkow¹ z koszem
pe³nym bielizny.
– Ojej! – mówi³a. – Co teraz bêdzie? Skaranie boskie z ch³o-
pami! – Tu postawi³a kosz na ziemiê, wydoby³a zza pazuchy
drewniane klamerki i wiesza³a majtki, koszule i œcierki na sznu-
rze. – Skaranie boskie – powtarza³a. – Znowu uchleje siê jak
wieprz i nie przyniesie wyp³aty!

172
I nagle po raz pierwszy poczuliœmy solidarnoœæ z pani¹ Korot-
kow¹ i ze wszystkimi matkami i ¿onami naszej kamienicy, bo
przecie¿ to by³ dzieñ wyp³aty!
– Nie wróci o czwartej – zauwa¿y³ Piotr. – A jak zgubi klucz?
Poprzednim razem – wyjaœni³ – zgubi³ ca³y portfel i dokumenty!
– A drugiego nie macie? – zapyta³ Szymek.
– Jakbyœmy mieli drugi klucz do piwnicy, barania g³owo –
¿achn¹³ siê Piotr – to siedzia³byœ tutaj od rana?
Nie trzeba by³o nic mówiæ, wiedzieliœmy, ¿e ojciec Piotra,
podobnie jak mój, czy pan Korotek wróciæ mo¿e do domu rów-
nie dobrze o szóstej, co o dwunastej w nocy.
– Ca³y dzieñ zmarnowany – powiedzia³em. – To co robimy?
Z nieoczekiwan¹ pomoc¹ przysz³a nam pani Korotkowa. Wra-
caj¹c z pustym koszem, zatrzyma³a siê obok nas i zagadnê³a:
– Co tu robicie, ch³opcy?
– E... nic, tak sobie siedzimy.
– A obiad jedliœcie ju¿?
– Tak, proszê pani.
– I nic nie macie teraz do roboty?
– Nic, proszê pani!
– A trochê póŸniej?
– PóŸniej, to znaczy kiedy, proszê pani?
– No, tak o trzeciej, wpó³ do czwartej?
– Raczej nic, proszê pani!
– A pomo¿ecie mi ch³opcy, co?
– Dobrze, proszê pani, tylko co mamy zrobiæ?
– O, nic, taka drobnostka, pójdziecie, ch³opcy, do „Liliputa”,
wiecie, tam gdzie piwo sprzedaj¹, i zobaczycie mojego, zawsze
tam siedzi. Wtedy podejdŸcie do niego i, najlepiej na stronie,
powiedzcie, ¿e jestem chora i ¿e przyjecha³o pogotowie, ¿eby
mnie zabraæ do szpitala, dobrze? Zrobicie to, urwisy?

173
– Zrobimy, proszê pani.
– To co macie powiedzieæ mojemu?
– ¯e pani zachorowa³a i ¿e jest pogotowie, i ¿e pani¹ zabior¹
do szpitala, i ¿eby pan Korotek szybko do domu wraca³.
– O tak, z³ote z was ch³opaki – uœmiechnê³a siê szeroko. – To
nie zapomnicie, tak?
– Nie zapomnimy, proszê pani, pójdziemy, proszê pani –
i w myœlach uk³adaliœmy ju¿ plan, jak wyci¹gn¹æ od Piotrowego
ojca klucz do piwnicy, ¿eby niczego nie podejrzewa³. Bo ¿e bê-
dzie razem z panem Korotkiem, nie by³o ¿adnych w¹tpliwoœci.
Bar „Liliput” mieœci³ siê vis à vis pruskich koszar, tam gdzie
przylega³a do nich niegdyœ garnizonowa, a po wojnie ju¿ tylko
ewangelicka kaplica, któr¹ tego lata zamkniêto i przerabiano na
nowe, du¿e kino. Codziennie od rana, zw³aszcza w gor¹ce dni,
w jego wnêtrzu i maleñkim ogródku gromadzi³y siê grupy pij¹-
cych mê¿czyzn, a w taki dzieñ jak ten, gwar rozmów s³ychaæ ju¿
by³o z daleka. Bar „Liliput” nale¿a³ do kategorii l okali, do któ-
rych zwyczajowo nie wchodzi ¿adna kobieta. W „Lilipucie” nie
sprzedawano wódki, klienci przynosili j¹ sami w teczkach, w kie-
szeniach marynarek, za paskiem spodni, po to, by zamówiæ parê
kufli pienistego piwa i wzmocniæ je odpowiednio przezroczy-
stym p³ynem. Wszyscy mê¿czyŸni mieszkaj¹cy w naszej czêœci
Górnego Wrzeszcza zachodzili tu po pracy, przynajmniej raz
w miesi¹cu i w krótkim czasie uwalniali siê od trosk codzienne-
go bytowania, myœli o przysz³oœci i nieprzyjemnych wspomnieñ.
Ci, którzy pracowali w stoczni, do „Liliputa” trafiali porz¹dnie
ju¿ wtr¹bieni. Po drodze, zaraz przy drugiej bramie, czeka³ na
nich bar „Pod Kasztanami” i dopiero stamt¹d przyje¿d¿ali tutaj,
tramwajem linii numer dwa albo kolejk¹ elektryczn¹.
Kiedy dwadzieœcia po trzeciej naszym oczom ukaza³ siê wy-
blak³y, ¿ó³ty szyld baru, p³ot z drucianej siatki wygiêty by³ jak

174
œciana beczki za spraw¹ st³oczonych, ha³asuj¹cych i gestykulu-
j¹cych cia³. W samym k¹cie, tu¿ obok krzaku bzu sta³ pan Ko-
rotek, a obok niego ojciec Piotra, mój i jeszcze jacyœ dwaj mê¿-
czyŸni, ka¿dy z kuflem w d³oni.
– Gówno – krzycza³ pan Korotek – gówno mi zrobi¹! Niech
brygadzista zajmie siê podzia³em premii, a nie naradami!
– Pewnie – przytakiwa³ mu jeden z nieznajomych. – Co racja,
to racja!
Wszyscy tr¹cili siê kuflami i wypili. Mój ojciec wydoby³ z tecz-
ki butelkê i dola³ po kolei do ka¿dego kufla trochê wódki.
– Zanim siê upije – zaproponowa³ Szymek – pods³uchajmy,
o czym rozmawiaj¹.
Podeszliœmy pod krzak bzu od strony ulicy i stoj¹c w cieniu liœci,
chwytaliœmy ich s³owa. Lecz temat widocznie zosta³ wyczerpany,
bo pan Korotek odwróci³ siê w nasz¹ stronê, rozpi¹³ rozporek i sika³
na krzak bzu mocnym strumieniem o ¿ó³tym zabarwieniu. Potem
odwróci³ siê znów do kompanów, ale nie zapi¹³ rozporka. Nie wi-
dzieliœmy tego, ale to, co nast¹pi³o póŸniej, przekona³o nas, jakie
mog¹ byæ skutki zaniedbañ w stroju i obyczaju. Któryœ z murarzy,
tych samych, którzy pracowali przy zamianie ewangelickiej kapli-
cy na kino, krzykn¹³ do pana Korotka:
– Te, zapnij se pod szyj¹, bo ci kanarek wyleci – i kupa stoj¹-
cych wokó³ mê¿czyzn zarechota³a z uciechy.
Pan Korotek wychyli³ zawartoœæ kufla do koñca, otar³ usta
rêkawem koszuli i odpowiedzia³:
– A tobie, gówniarzu, rêka uschnie!
– Niby dlaczego?
– Bo jak siê krzy¿ zdejmuje z poœwiêconego miejsca, rêka
uschnie prêdzej czy póŸniej!
Dalsza wymiana zdañ, uzupe³niana przez pozosta³e g³osy,
postêpowa³a coraz szybciej.

175
– To luterska kaplica, niemiecka!
– Luterska, nie luterska, krzy¿ zawsze ten sam.
– Ty te¿ robisz, co ci ka¿¹!
– Patrzcie go, filozof!
– Jak p³ac¹, to robisz!
– Ty za pieni¹dze w³asne gówno byæ zjad³, a co dopiero krzy¿
zdejmowaæ!
– No, no, ostro¿niej trochê!
– Bo co?
– Bo ci, towarzyszu, twój kutas odpadnie!
– Proszê, to z towarzyszem mamy pogawêdkê. Hej! s³yszycie,
jak siê towarzysz wyra¿a?
– A nie podoba siê?!
– W partii was ucz¹ zwracaæ siê do starszych?!
– Masz coœ do partii?
– Mam czy nie mam, gówniarzu, grzecznoœci mogê ciê nauczyæ!
– Spróbuj tylko!
– Jak zechcê, to spróbujê!
– Znalaz³ siê zaszczany obroñca wiary, cha, cha!
– Powtórz jeszcze raz!
– Bo co?
– Zapomnisz, kurwa, jak siê mamuœka nazywa³a, i Matka
Boska ci nie pomo¿e!
– Zaszczany obroñca Matki… – i tu murarz nie zd¹¿y³ ju¿ do-
koñczyæ, bo pan Korotek cisn¹³ w niego pustym kuflem, który
przelecia³ nad g³ow¹ przeciwnika, trafiaj¹c w kogoœ przypad-
kowego.
Na u³amek sekundy gwar rozmów przycich³. I nagle zawrza-
³o. Kompani trafionego rzucili siê na murarzy, poniewa¿ ci stali
najbli¿ej. Murarze, broni¹c kolegi, do³o¿yli nie temu, komu
trzeba. Pierœ dotyka³a piersi, piêœæ zderza³a siê z piêœci¹, kufel

176
wali³ po g³owie, noga kopa³a nogê. ¯o³nierze z pobliskich koszar
zdjêli swoje ciê¿kie pasy i lali gdzie popadnie. Po chwili walka
rozgorza³a równie¿ wewn¹trz baru, o czym œwiadczy³y wylatu-
j¹ce razem z szybami i futryn¹ kawa³ki potrzaskanego stolika.
Zdezorientowani przechodnie zwalniali kroku, rzucaj¹c pyta-
j¹ce spojrzenia, ale nawet walcz¹cy nie potrafiliby wyjaœniæ,
dlaczego siê bij¹ i po co. Ci¿ba par³a teraz na p³ot i zardzewia³a
siatka pêk³a jak papierowy sznurek. Kilkunastu mê¿czyzn upa-
d³o na chodnik.
– Milicja! Milicja jedzie! – krzykn¹³ ktoœ ostrzegawczo. – Ra-
tuj siê, kto mo¿e!
I kiedy od strony Grunwaldzkiej coraz wyraŸniej dochodzi³o
wycie syreny, ujrzeliœmy, jak spod kupy pijanych cia³ wype³zaj¹
kolejno pan Korotek, ojciec Piotra i mój i jak szybko umykaj¹
w stronê domu, ¿eby tylko nie zostaæ w kotle, który tu zaraz bêdzie.
Dziêki rozpiêtemu rozporkowi pan Korotek – chocia¿
z podbitym oknem i zakrwawion¹ koszul¹ – by³ w domu przed
szesnast¹, a my pó³ godziny póŸniej mieliœmy parabellum
i nasze æwiczenia mog³y siê rozpocz¹æ.
Wiêc co by³o na pocz¹tku? Ob³ok kadzidlanego dymu, z któ-
rego wy³oni³ siê nieoczekiwanie Weiser. Dlaczego zamiast opo-
wiadaæ dalej, cofam siê, wracam, powtarzam? S¹ takie zdania,
zrozumia³e niby i oczywiste, które przy odrobinie uwagi staj¹
siê nagle pe³ne niejasnoœci, diabelnie powik³ane, a w koñcu
ca³kiem nie do pojêcia – zdania wypowiedziane przez ró¿ne
osoby, które przypominamy sobie niespodziewanie i które nie
daj¹ nam wówczas spokoju.
Co znaczy, na przyk³ad: „Królestwo moje nie jest z tego œwia-
ta”? Proboszcz Dudak t³umaczy³ nam te s³owa niejednokrotnie,
niejeden raz s³ysza³em je póŸniej przytaczane przez m¹drzej-
szych od niego. Có¿ st¹d, ¿e opatrzono to zdanie tyloma m¹dry-

177
mi komentarzami, có¿ st¹d, ¿e wyjaœniono w³aœciwie wszystko,
co zawiera? Kiedy czytam je g³oœno albo po cichu, otwieraj¹c
bezszelestnie usta, kiedy myœlê o nim raz jeszcze i nie ostatni,
ogarnia mnie lêk, przera¿enie, a na koniec rozpacz. Bo nie jest
to zdanie oczywiste ani jasne, im wiêcej zaœ o nim myœleæ, tym
wiêcej niepewnoœci i czarna dziura bez dna staje przed oczami.
Tak samo by³o, a raczej jest z Weiserem: jego krótkie pojawienie
siê i odejœcie przyrównaæ mogê jedynie do takiego zdania – oczy-
wistego na pozór i ³atwego do zrozumienia. Naturalnie nie jest to
¿adna prosta analogia, Weiser nigdy nie wypowiada³ siê w naszej
obecnoœci na tematy religijne, a có¿ dopiero mówiæ o jego ¿yciu
wewnêtrznym, do którego nikt, jak siê zdaje, nie mia³ dostêpu.
Jeœli jednak przyrównaæ jego ¿ycie do takiego zdania, trzeba po-
wtarzaæ je bez ustanku, w nadziei, ¿e to co niezrozumia³e, za któ-
rymœ razem oka¿e siê w koñcu zdumiewaj¹co proste.
Na czym wiêc skoñczy³em? Tak, pó³ godziny póŸniej mieli-
œmy parabellum i nasze æwiczenia mog³y siê rozpocz¹æ. Ale,
wbrew naszym intencjom, nie by³o nam dane tego dnia ani
razu otworzyæ instrukcji strzeleckiej, ani te¿ æwiczyæ sk³adania
siê do strza³u czy zgrywania szczerbinki z muszk¹. Parê minut
po pi¹tej, kiedy zamierzaliœmy wyjœæ w stronê Bukowej Górki,
z okna na drugim piêtrze wstrzyma³ nas g³os matki Piotra:
– A wy, ch³opcy, dok¹d? Wracaæ do domu, umyæ siê i prze-
braæ! O szóstej jest nabo¿eñstwo, zapomnieliœcie?
Nie by³o rady, musieliœmy pos³uchaæ matki Piotra, bo wiado-
mo, ¿e mówi³a jako matka nas wszystkich. Tak, istnia³o przecie¿
i nadal istnieje coœ takiego jak miêdzynarodówka wszystkich
matek pod s³oñcem, tak samo jak miêdzynarodówka ojców
upijaj¹cych siê w dzieñ wyp³aty.
Nie bêdê szczegó³owo mówi³ o nabo¿eñstwie proboszcza Du-
daka. Wszystko na tym œwiecie wydaje siê mieæ swój pierwo-

178
wzór i proboszcz wyst¹pi³ tego dnia jako lustrzane odbicie Jego
Eminencji biskupa. Kiedy zakoñczy³y siê modlitwy i œpiewy
i kiedy wybrzmia³ ju¿ ostatni ton starej fisharmonii, zmieszany
z ochryp³ym falsetem organisty, wyszliœmy z koœcio³a, groma-
dz¹c siê na piaszczystej drodze, wybiegaj¹cej tu prosto z lasu.
Z t³umu podesz³a do nas Elka.
– I co? – zapyta³a. – Jak siê bawicie?
Nie wiedzieliœmy, co mia³a na myœli: nasze æwiczenia z pisto-
letem, które nie odby³y siê ani razu, czy nabo¿eñstwo zakoñ-
czone przed chwil¹.
– A co chcia³aœ?
– Mam coœ dla was – uœmiechnê³a siê przebiegle.
– Jak masz, to dawaj i ulatniaj siê, nie mam czasu – z nonsza-
lancj¹ odpowiedzia³ Piotr.
Elka zaœmia³a siê teraz, ukazuj¹c rzêdy lœni¹co bia³ych wie-
wiórczych zêbów.
РAle z was gamonie! Mam wiadomoϾ!
– Od Weisera?
Skinê³a g³ow¹.
– B¹dŸcie jutro o pi¹tej w dolince za strzelnic¹, a to – i zrobi³a
z palców coœ na kszta³t pistoletu – przynieœcie ze sob¹. Jasne?
Wszystko by³o wtedy jasne, poza tym, co poka¿e nam Weiser
albo co ka¿e nam robiæ. Wiedzieliœmy tylko, ¿e pierwszy miesi¹c
wakacji mamy ju¿ za sob¹, ale nikt nie przypuszcza³, ¿e do koñca
naszej znajomoœci z Weiserem pozosta³o ju¿ tak niewiele dni.
Nastêpnego dnia na cmentarzu nie zastaliœmy ¯ó³toskrzyd³ego.
– Poszed³ gdzieœ... Albo go z³apali... Ale nie tutaj, bo nie ma
¿adnych œladów – wymieniliœmy uwagi.
– No, to do roboty – zakomenderowa³ Szymek.
I w chwilê póŸniej s³yszeæ mo¿na by³o œciœle fachowe uwagi:
– Jak stoisz?! Nie tak! Wy¿ej rêka! Bez podpórki, mówiê, bez

179
podpórki! Teraz szczerbinka i muszka! Spust. Dobrze. Jeszcze
raz. Za d³ugo celujesz! Trzeba naciskaæ od razu, jak siê zobaczy
cel na linii strza³u. O tak. Dobrze. Teraz ja!
S³oñce dawno minê³o swój najwy¿szy punkt, a my bez ustan-
ku powtarzaliœmy te same czynnoœci, do znudzenia przybiera-
j¹c prawid³ow¹ postawê, sk³adaj¹c siê do strza³u i naciskaj¹c
nieruchomy spust zdezelowanej parabelki. Co pewien czas
Szymek stawa³ na szczycie krypty i lustrowa³ teren francusk¹
lornetk¹, bo przecie¿ wszystko, co robiliœmy, to by³a konspiracja
i przygotowanie do prawdziwej walki. PóŸniej æwiczyliœmy
strza³ z przyklêku, z biodra i na le¿¹co, dok³adnie tak, jak po-
ucza³a przedwojenna instrukcja.
– Teraz moglibyœmy rabowaæ bank – oœwiadczy³ Piotr. – ¯eby
tylko mieæ prawdziwy pistolet.
Szymek by³ innego zdania.
– Partyzanci ani powstañcy nie rabuj¹ banków.
A ja przypomnia³em im film, w którym konspiratorzy opró¿-
niaj¹ pancerne kasy z broni¹ w rêku, zdobywaj¹c pieni¹dze dla
organizacji.
– Tylko ¿e wtedy by³a okupacja i wszystko zabiera³o siê
Niemcom, a teraz – nie dawa³ za wygran¹ Szymek – teraz co?
Jego pytanie pozosta³o bez odpowiedzi. Ostatecznie, decydo-
waæ móg³ Weiser i jemu pozostawiliœmy pomys³y na przysz³oœæ.
Po obiedzie znów przyszliœmy na cmentarz, bo do godziny
pi¹tej pozostawa³o jeszcze sporo czasu. Lecz nied³ugo æwiczy-
liœmy. Nasypem kolejowym w stronê Brêtowa szed³ M-ski, bez
siatki na motyle i bez pud³a na roœliny i trawy. Gdyby nie brak
jego sta³ych atrybutów, nie poszlibyœmy za nim, ale puste rêce
i szybki krok, zaintrygowa³y nas bardzo. M-ski szed³ nasypem a¿
do zerwanego mostu, tam gdzie martwa linia kolejowa krzy¿u-
je siê z rêbiechowsk¹ szos¹. Kiedy przeci¹³ asfaltow¹ nawierzch-

180
niê, nie wszed³ z powrotem na wysoki w tym miejscu nasyp,
lecz posuwa³ siê dalej œcie¿k¹ biegn¹c¹ w po³owie jego wysoko-
œci. Doszed³ wreszcie do miejsca, gdzie Strzy¿a przep³ywa pod
kolejowym wa³em w¹skim tunelem i ruszy³ w górê potoku, nie
ogl¹daj¹c siê za siebie.
– O! – wskaza³ rêk¹ Szymek – ktoœ na niego czeka!
W istocie, jakieœ trzysta metrów dalej, na ma³ej polance,
wœród gêstwiny leszczyn i olch porastaj¹cych brzegi potoku M-ski
zatrzyma³ siê obok jakiejœ postaci. Podeszliœmy bli¿ej, czo³gaj¹c
siê na brzuchach ostatnie dwadzieœcia metrów. M-ski siedzia³ ju¿
na trawie obok ciemnow³osej kobiety, która wygl¹da³a na go-
spodyniê, oderwan¹ przed chwil¹ od gotowania czy prasowania.
Rêka nauczyciela wpe³z³a pod jej fartuch.
– Nie – mówi³a kobieta – teraz nie, mówi³am ci, ¿ebyœ ju¿
wiêcej tu nie przychodzi³! Musimy spotykaæ siê gdzie indziej!
– To czemu sama przysz³aœ? – M-ski zdj¹³ ju¿ fartuch, a jego
rêka g³adzi³a udo kobiety, poruszaj¹c siê jak samochodowa
wycieraczka na deszczu, tam i z powrotem. – Jeszcze raz – prosi³
j¹ – jeszcze jeden raz.
– Och, nie, nie – powiedzia³a pani, ale rozpiê³a M-skiemu
spodnie. – Tak jak zawsze? – zapyta³a go nieco ciszej.
– Tak jak zawsze – odpowiedzia³ M-ski.
I wtedy pani wsta³a i M-ski te¿ wsta³, pani zdjê³a sukienkê,
M-ski œmieszne bia³e kalesony, które mia³ pod spodniami, i pani
uderzy³a M-skiego z ca³ej si³y w twarz, raz i drugi, na odlew.
– Och! – us³yszeliœmy jêk. – Jeszcze!
Pani bi³a teraz M-skiego po twarzy bez ustanku, a my widzie-
liœmy, jak jego nakrapiane pieprzykami plecy wznosi³y siê
i opada³y przy nastêpnych uderzeniach.
– Jeszcze, jeszcze trochê – wysapa³ M-ski, wiêc pani zmieni³a
rêkê i dalej wali³a nauczyciela po twarzy. Nagle M-ski zamar³

181
wyprostowany jak struna, jego cia³em wstrz¹sn¹³ dreszcz i zo-
baczyliœmy, jak zadr¿a³y mu poœladki.
– Och! – westchn¹³ nauczyciel.
– Ju¿ – powiedzia³a pani i za³o¿y³a sukienkê, na ni¹ fartuch.
A M-ski zaœ nadal stoj¹c, wci¹ga³ opuszczone kalesony i spodnie,
z których wyj¹³ nastêpnie zwiniêty banknot i wrêczy³ go pani,
jak wrêcza siê kolejowy bilet konduktorowi.
– Nastêpnym razem – powiedzia³a pani – nie szukaj mnie tu.
– A gdzie? – spyta³ ³agodnie M-ski.
– Tam, gdzie poprzednim razem.
– Dobrze, ale przyjdziesz?
– Przyjdê, przyjdê – odpowiedzia³a pani i ruszy³a w górê po-
toku, sk¹d widocznie nadesz³a, M-ski zaœ, poprawiwszy spodnie
i koszulê, bez po¿egnania uda³ siê w powrotn¹ drogê.
– To ci heca! – powiedzia³ Szymek, gdy szybko zd¹¿aliœmy
w stronê Brêtowa. – Czy on nie móg³ macaæ jej normalnie?
Coœ mi siê nie zgadza, przecie¿ on nawet nie po³o¿y³ siê na
niej!
– Po³o¿y³, czy nie – oburzy³ siê Piotr – to przecie¿ œwiñstwo!
– Gadanie! – ci¹gn¹³ Szymek. – Jakbyœcie widzieli, co siostra
Janka wyprawia³a ze swoim ch³opakiem u nas na strychu, do-
piero mielibyœcie pojêcie, jak robi siê to naprawdê!
– A dlaczego nie poszli do lasu – zapyta³em – tylko robili to na
strychu?
– Zima by³a, kapuœciany g³¹bie! – Szymek tr¹ci³ mnie w bok.
– A teraz leæmy, bo nied³ugo pi¹ta!
Biegliœmy w górê morenowego wzgórza na skos i tylko wysokie
kêpy trawy siêgaj¹cej do kolan hamowa³y nasz pêd. Po lewej
stronie, daleko w dole majaczy³y zarysy wojskowej strzelnicy, po
prawej, za œcian¹ lasu widnia³o jeszcze dalsze i niebieskie jak na
obrazku morze.

182
– S³ychaæ was jak stado s³oni! – z³oœci³a siê Elka na przywita-
nie. – Czekamy ju¿ od kwadransa!
Nikt jednak nie wyjaœni³, co by³o przyczyn¹ naszego spóŸnienia.
– A teraz – powiedzia³a Elka – teraz zobaczycie coœ, co powin-
no was nauczyæ szacunku!
Dla kogo albo dla czego? Nie, tego Elka nie okreœli³a, powie-
dzia³a tak w³aœnie: „nauczyæ szacunku!”, nie wyjaœniaj¹c nicze-
go wiêcej.
Weiser pokrêci³ korbk¹ pr¹dnicy i wówczas, le¿¹c na skraju
dolinki, zobaczyliœmy pierwszy wybuch, o którym napisa³em
ju¿, ¿e przypomina³ ob³ok w kszta³cie pionowo wiruj¹cego s³u-
pa w b³êkitnym kolorze. Tak, to by³a pierwsza eksplozja, jak¹
Weiser zaprezentowa³ nam w dolince za strzelnic¹. Gdy spie-
szyliœmy na spotkanie w umówionym miejscu, ani przez myœl
nam nie przesz³o przypuszczaæ coœ takiego. Ostatecznie, byli-
œmy raczej przygotowani na egzamin strzelecki. Tymczasem
Weiser zaskoczy³ nas znowu czymœ olœniewaj¹co nieoczekiwa-
nym. Kiedy zaœ za³o¿y³ nastêpny ³adunek i powietrze znów
rozdar³ huk eksplozji, a w górze zawirowa³ dwukolorowy
ob³ok, który po kilku chwilach znikn¹³, rozp³ywaj¹c siê jak po-
ranna mg³a, gotowi byliœmy z³o¿yæ przed Weiserem nie jedn¹,
ale dziesiêæ przysi¹g – na cokolwiek by za¿¹da³ – i zrobiæ wszyst-
ko, czego by zechcia³. Lecz on nie spieszy³ siê wcale i nie ¿¹da³
na razie niczego.
Elka zabra³a nam instrukcjê i zdezelowane parabellum i to
by³o wszystko, oprócz terminu spotkania, które mia³o siê odbyæ
w cegielni nastêpnego dnia, wczesnym popo³udniem. Staliœmy
dosyæ niepewnie, czekaj¹c, co bêdzie dalej.
– Mo¿ecie iœæ do domu – powiedzia³ Weiser. – Na dzisiaj dosyæ.
– A jutro bêdziemy strzelaæ, prawda? – zagadn¹³ nieœmia³o
Szymek.

183
Weiser nie odpowiedzia³, wyskoczy³a za to Elka:
– Nie zawracajcie mu g³owy! – jakby Szymek zachowa³ siê
niew³aœciwie. – On ma wa¿niejsze sprawy od waszego strzela-
nia! Macie s³uchaæ i o nic nie pytaæ, jasne?
Czy mo¿na by³o coœ dodaæ? Wieczorem, z braku innego zajê-
cia strzelaliœmy z proc do puszek ustawionych na œmietniku
i taka mniej wiêcej toczy³a siê miêdzy nami rozmowa:
– Mówiê ci, on szykuje coœ wielkiego.
– Niby co?
– Nie wiem, no, coœ takiego, ¿e ca³e miasto bêdzie o tym
mówi³o, a o nas napisz¹ w gazetach!
– G³upi! W gazetach nie pisz¹ o takich jak my!
– To napisz¹!
– Ale co on w³aœciwie robi?
– Jakby nas z³apali, to krymina³ murowany!
– Za co?
– A broñ to pies? A pr¹dnica i wybuchy to pies?
– Nie nasze przecie¿!
– Nasze, nie nasze, byliœmy z nim!
– No, to co on w³aœciwie takiego zrobi?
– Powstanie!
– Hê, powstanie?! Powstanie to siê robi w mieœcie, musz¹ byæ
barykady!
– No to zrobi partyzantkê!
– Tylko z nami? Piêæ osób to za ma³o.
– A sk¹d wiesz, ¿e tylko z nami? Mo¿e on ma takich jak my na
pêczki i tylko dla lepszej tajemnicy jedni nie wiedz¹ o drugich?
– No!
– A mo¿e on wysadzi bramê zoo i wszystkie klatki i wypuœci
zwierzêta na wolnoœæ?
– Ale by by³o, lew idzie po Grunwaldzkiej!

184
KAZIMIERZ LELEWICZ W Gdañsku . Fotografia z lat
piêædziesi¹tych
– Nie idzie, tylko siê rzuca na matkê z dzieckiem, a my wy-
biegamy... trach!, nie ma lwa... trach!, nie ma tygrysa... trach!,
nie ma czarnej pantery!
– Czarna pantera bêdzie dla niego!
– No dobra, za³atwiamy wszystkie dzikie zwierzêta, a potem
nas sfotografuj¹ w gazecie, wyobra¿acie sobie? Uczniowie szko-
³y szeœædziesi¹tej szóstej uratowali przechodniów przed dziki-
mi zwierzêtami!
– Ja myœlê, ¿e tu chodzi o statek!
– Jaki statek?
– Jak nas wyszkoli, porwiemy statek z portu!
– Nie z portu, tylko z redy!
– Dobra, mo¿e byæ z redy i proszê bardzo: on pilnuje mostka,
my kabiny i ³adowni, i jazda – do Kanady!
– Do Afryki!
– Afryka nie, mówiê ci, ¿e do Kanady!
I tak pomiêdzy partyzantk¹ a porwaniem statku do Kanady
up³ywa³ nam wieczór na strzelaniu do zardzewia³ej puszki,
coraz wiêcej kamieni zbiera³o siê pod œmietnikiem, coraz moc-
niej naci¹galiœmy rowerowe wentyle, a¿ zapad³ zmierzch
i trzeba by³o wracaæ do domu.
Tylko dlaczego nie rozmawialiœmy o M-skim? Dlaczego nie
mówiliœmy o jego spotkaniu z czarnow³os¹ kobiet¹ nad poto-
kiem, dlaczego nie zastanawia³ nas widok nauczyciela
w opuszczonych spodniach i kalesonach, bitego po twarzy –
tego samego M-skiego, przed którym dr¿eliœmy na lekcjach
przyrody i w czasie przerw, gdy przechodzi³ zat³oczonym kory-
tarzem? Mo¿e Weiser bli¿szy nam by³ ni¿ sekrety M-skiego?
A mo¿e nie znaliœmy jeszcze wystêpku?
Tej nocy mia³em wszak¿e sen, który pamiêtam do dzisiaj,
kolorowy jak film Disneya i bardzo niepokoj¹cy. Sta³em nad

186
brzegiem morza, prawdopodobnie o œwicie, a z wody jedno za
drugim wychodzi³y zwierzêta. Bestii takich na pró¿no by szu-
kaæ w ogrodzie zoologicznym lub jakiejkolwiek ksi¹¿ce o faunie
zamorskich krajów. Najpierw, ociekaj¹c wod¹, ukaza³ siê skrzy-
dlaty lew, zaraz za nim na piasek wyszed³ rycz¹cy niedŸwiedŸ,
trzymaj¹c w zêbach koœci, a dalej z zielonej toni wy³oni³a siê
czarna pantera o czterech g³owach, z ptasimi skrzyd³ami na
grzbiecie. Korowód zamyka³o najdziwaczniejsze monstrum –
skrzy¿owanie nosoro¿ca z tygrysem, o wielkich stalowych zêbi-
skach, maj¹ce niczym wynaturzony jeleñ kilkanaœcie rogów. Nie
pamiêtam, ile ich wyrasta³o ze strasznego ³ba – mo¿e dziesiêæ,
a mo¿e dwanaœcie, nie to zreszt¹ by³o najwa¿niejsze. Zwierzêta
rzuci³y siê na pobliskie domy rybaków, wy³amywa³y uderzenia-
mi ³ap drzwi i okiennice, rozszarpywa³y obudzonych ze snu
mê¿czyzn, pazurami zrywa³y w³osy kobiet, a dzieci, które nie
zdo³a³y umkn¹æ, roztrzaskiwane by³y o bielone œciany. Trwa³o
to d³ugo, a strach, jaki czu³em, nie pozwala³ na przebudzenie
i wyrwanie siê z koszmaru. Nagle, od wschodniej strony zobaczy-
³em w promieniach s³onecznych ma³ego ch³opca ubranego na
bia³o. Nie mog³o byæ w¹tpliwoœci – to nadchodzi³ Weiser i wy-
ci¹gniêt¹ d³oni¹ pokazywa³ coœ albo kogoœ, czego nie mog³em
dojrzeæ w pl¹taninie drgaj¹cych cia³ i poskrêcanych trupów.
Weiser podszed³ najpierw do lwa i wyrwa³ mu orle skrzyd³a.
Zwierzê pad³o bez tchu na ziemiê, bez³adnie bij¹c ogonem.
Nastêpnie przypar³ d³oni¹ niedŸwiedzia – i to zwierzê przewró-
ci³o siê na piasek bez mocy. Teraz przysz³a kolej na monstrum
z rogami. Weiser powyrywa³ je niczym badyle i potwór zwali³
siê na kolana, a nastêpnie na brzuch; stalowe zêbiska wypada³y
mu z paszczy i przemienia³y siê w okr¹g³e dziesiêcioz³otówki.
Na koniec Weiser zmierzy³ siê z czarn¹, czterog³ow¹ panter¹
o ptasich skrzyd³ach na grzbiecie i to by³o najdziwniejsze i naj-

187
straszniejsze zarazem. Wszystkie cztery pary oczu i cztery nosy,
i oœmioro uszu – wszystko to nale¿a³o do M-skiego, bo cztery
g³owy bestii to by³y cztery twarze M-skiego. Nigdy nie zapomnê,
jak okropnie wygl¹da³y. Tak samo jak w zoo, Weiser przeszy³
panterê wzrokiem i w sobie tylko wiadomy sposób uczyni³
z niej przestraszonego kotka, który ³asi³ siê i liza³ rêkê poskra-
miacza. Nie s³ysza³em, co Weiser powiedzia³ do pozosta³ych
przy ¿yciu rybaków i ich rodzin, huk fal zag³uszy³ wszystko,
tak¿e nadje¿d¿aj¹cy tramwaj linii numer cztery, zakrêcaj¹cy
zazwyczaj z potwornym piskiem i zgrzytem na jelitkowskiej
pêtli. Weiser wskoczy³ do niego zwinnie i odjecha³, jakby by³
turyst¹ powracaj¹cym z pla¿y do miasta. Blask s³oneczny, od-
bity w szybie drugiego wozu, oœlepi³ mnie i nagle poczu³em wil-
gotn¹ od potu poœciel, i zrozumia³em, ¿e jestem w ³ó¿ku,
a wszystko tamto, to by³ najzwyczajniejszy w œwiecie sen. Naj-
zwyczajniejszy?
Przez szczelinê w zas³onie wpada³, ³askocz¹c mnie, promieñ
s³oñca. Za zamkniêtymi drzwiami do kuchni us³ysza³em ojca wy-
chodz¹cego do pracy. Obok mnie chrapa³a jeszcze matka zmêczo-
na wczorajszym, ca³odziennym praniem. Nad ³ó¿kiem wisia³
oprawiony w biedermeierowskie ramy obraz Matki Boskiej Czê-
stochowskiej, a z ulicy przez otwarte okno dobiega³ turkot furman-
ki zd¹¿aj¹cej na targowisko w Oliwie. Nie by³o morza, wychodz¹-
cych zeñ zwierz¹t, Weisera w bia³ym ubraniu ani rozszarpywanych
rybaków. Zamiast tego us³ysza³em kroki na korytarzu i cz³apanie
s¹siada do ³azienki. W poniemieckim mieszkaniu, podzielonym
na ma³e klitki cienkimi œciankami, s³ysza³o siê bardzo wiele – tak-
¿e to, ¿e s¹siad goli siê teraz równymi poci¹gniêciami brzytwy i po
wczorajszym piciu ma rozwolnienie.
Wiêc jak by³o z tym snem? Niczego nie przeoczy³em ani te¿
niczego nie doda³em. Mo¿e przyszed³ na mnie zamiast naszej

188
rozmowy o M-skim, której nigdy nie by³o? Ba³em siê tego snu
tak bardzo, ¿e nawet kiedy po raz ostatni klêcza³em u kratek
konfesjona³u i proboszcz Dudak wydawa³ mi siê wa¿ny jak sam
papie¿ albo Œwiêta Kongregacja do Spraw Wiary, nawet wtedy
nie mog³em opowiedzieæ mu o tych obrazach, zapamiêtanych
na zawsze.
By³o to w styczniu siedemdziesi¹tego pierwszego roku, kiedy
wiedzia³em dok³adnie, co sta³o siê z Piotrem i jak wygl¹da³
jego pogrzeb. Nie przyszed³em wtedy spowiadaæ siê z grze-
chów, klêcza³em jednak jak zawsze pe³en pokory i skruchy
wobec majestatu.
– Nie gor¹czkuj siê, synu. Wyroki Opatrznoœci s¹ niezbadane
i nie nam, doprawdy, zg³êbiaæ ich sens i znaczenie – mówi³ pro-
boszcz, a ja czu³em jego kwaœny, starczy oddech i coraz bar-
dziej wzrasta³ we mnie œlepy gniew i rozpacz.
– Czy oznacza to, ojcze – pyta³em – ¿e Bóg chcia³ jego œmierci?
– Nigdy nie mo¿na tak powiedzieæ, nigdy! – wyrzuci³ z siebie
jednym tchem, a ja pyta³em dalej:
– Lecz przecie¿, ojcze, wszystko dzieje siê z woli Boga, wiêc
i ta œmieræ jakoœ by³a mu potrzebna, czy nie tak?
– Od miecza ginie, kto mieczem wojuje – dobieg³ g³os zza
kratek.
I wtedy nie mog³em ju¿ powstrzymaæ ¿alu; krzycz¹c prawie na
ca³e gard³o, a¿ wyp³oszy³y siê wszystkie pods³uchuj¹ce dewotki:
– To nie mo¿e byæ, ojcze! Piotr z nikim nie wojowa³ i nie pod-
niós³ nawet kamienia! Sam ojciec wie, jak to siê sta³o, w³aœci-
wie przypadkiem.
– A czego ty w³aœciwie chcesz? – przerwa³ mi proboszcz Dudak.
– Nie ma przypadków, gdzie rz¹dzi Bóg. Czego byœ chcia³? ¯ebym
ja, jego s³uga, wyjawia³ tobie, który jesteœ prochem, Jego tajem-
nice? Z jakich to powodów mia³by On tobie wyjawiaæ swoje za-

189
miary? Grzeszysz, mój synu, pych¹, a ciê¿ki to grzech, wiêksi od
ciebie pytali, a im nie odpowiedzia³. Znasz ksiêgê Hioba? Ile ty
przecierpia³eœ w porównaniu z nim, ¿e œmiesz tak pytaæ i jeszcze
unosisz siê gniewem? Tu trzeba ducha pokory, mój synu! Pokory
i cierpliwoœci nam wszystkim trzeba! Ot co!
– Nie brak mi pokory, ojcze – odpowiedzia³em ju¿ ciszej. –
Dlaczego jednak niesprawiedliwy chodzi w chwale, szydz¹c
z prawoœci bogobojnego?! I czy nie mo¿na tego zmieniæ?
– Zap³ata wasza obfita bêdzie w niebiesiech, a do polityki nie
mieszaj siê!
– Piotr siê nie miesza³!
– Nie tobie, synu, wyrokowaæ o s¹dach Pañskich. Czy jeszcze
masz jakieœ grzechy?
– Nie mam ¿adnych, ojcze, przyszed³em zapytaæ tylko, dla-
czego coraz mniej we mnie wiary.
– Zgrzeszy³eœ zatem – przerwa³ mi znów, poruszaj¹c siê na
swoim siedzeniu. – Nie tylko pych¹, ale zw¹tpieniem! Przestañ
ju¿ myœleæ o swoim przyjacielu i módl siê.
– Nie mogê! – przerwa³em teraz ja. – Nie mogê, ojcze. Im
wiêcej myœlê, tym mniej we mnie wiary!
– ¯a³uj za swoje grzechy!
– Nie mogê!
– Proœ Boga o przebaczenie!
– Nie znajdujê w sobie winy, ojcze!
– Szatan czyha na ciebie, synu, proœ przebaczenia!
– Nie mogê, nie mogê, nie mogê!
I krzycz¹c, wybieg³em z koœcio³a, bo przed oczami raz jeszcze
zobaczy³em scenê ze snu o pogromcy dzikich bestii na jelitkow-
skiej pla¿y.
Znów wiêc Weiser powróci³ do mnie, tym razem miêdzy krat-
kami konfesjona³u. Byæ mo¿e, by³ to jeszcze jeden podstêp dla

190
zmylenia uwagi – to wtargniêcie niespodziewane w najintym-
niejsz¹ sferê ¿ycia. Do tego jednak przyjdzie mi jeszcze wróciæ.
Le¿a³em wiêc na tapczanie, przebudzony po koszmarnym
œnie, matka chrapa³a zmêczona wczorajszym praniem, a z ³a-
zienki dobieg³ mnie odg³os spuszczanej wody. Pomyœla³em
sobie, ¿e dzisiaj Weiser sprawdzi na pewno, jakie postêpy po-
czyniliœmy w trudnej sztuce ogniowej, i ucieszy³em siê na
sam¹ myœl odwiedzenia nieczynnej cegielni.

Tymczasem... Tymczasem? Niech bêdzie... Tymczasem drzwi


gabinetu, nie wiem ju¿ po raz który, otworzy³y siê i z wielkiej,
zion¹cej œwiat³em i tytoniowym dymem paszczy Lewiatana
wypchniêto chud¹ postaæ Piotra. To, ¿e tam krzycza³, wypro-
wadzi³o go z równowagi – przed nami wola³by nie przyznawaæ
siê do ³ez. Zachowa³ jednak przytomnoœæ umys³u, bo kiedy
mê¿czyzna w mundurze wywo³ywa³ Szymka, Piotr, tak abyœmy
zobaczyli, uczyni³ d³oni¹ gest zapalania zapa³ki. Znaczy³o to, ¿e
w czasie przes³uchania zezna³ ustalon¹ wersjê – skrawek su-
kienki Elki sp³on¹æ mia³ w ognisku, ku zadowoleniu tamtych
trzech i pana prokuratora, czekaj¹cego na zamkniêcie sprawy.
Kiwnêliœmy nieznacznie g³owami. Tylko gdzie le¿a³ ten nie-
szczêsny skrawek, gdzie mieliœmy go znaleŸæ? Na pewno wyci¹-
gn¹ mapê i ka¿¹ pokazywaæ z dok³adnoœci¹ co do metra. No
i gdzie by³o to ognisko? Tego nie ustaliliœmy, a ¿aden z nas nie-
stety nie posiada³ zdolnoœci telepatycznych. Mundurowy za-
trzasn¹³ za Szymkiem drzwi i w sekretariacie, w którym poli-
czy³em ju¿ wszystkie mo¿liwe kombinacje klepek parkietu,
wzd³u¿, wszerz i po przek¹tnej – w sekretariacie zapanowa³a
g³ucha cisza, wype³niona miarowym tykaniem zegara.
Ba³em siê zasn¹æ. Od czasu tamtego snu ba³em siê, ¿e kiedy
zamknê powieki, kiedy nie bêdê móg³ oddaliæ od siebie z³ych

191
myœli, tamto mo¿e siê znów pojawiæ. Ba³em siê przez wszystkie
nastêpne dni, a¿ do koñca wakacji, a teraz w sekretariacie szko³y
ba³em siê jeszcze bardziej. Dlaczego wówczas nie powiedzia-
³em o œnie Szymkowi albo Piotrowi? Dlaczego zatai³em ów ob-
raz dziwnych bestii, wype³zaj¹cych z morza na jelitkowsk¹ pla-
¿ê? Dlaczego nie stan¹³em jak ¯ó³toskrzyd³y i nie wyjawi³em
swojej prawdy? Teraz dopiero, gdy w blasku jednej lampy,
pal¹cej siê przy stoliku woŸnego, siedzieliœmy na sk³adanych
krzes³ach i gdy Piotr z rezygnacj¹ opuœci³ g³owê, a ja zobaczy-
³em prêgi na jego d³oniach – teraz dopiero zaczyna³em jaœniej
rozumieæ wypadek, który zdarzy³ siê po moim œnie, kiedy strze-
laliœmy ze schmeisera w dolince za strzelnic¹. Ale po kolei.
O umówionej porze byliœmy w cegielni. Weiser bez s³owa
wyci¹gn¹³ z klaseru dwanaœcie zgni³ozielonych Adolfów, przy-
klei³ je na ceglanej œcianie, wrêczy³ za³adowane parabellum
i powiedzia³:
– Na ka¿dego z was po cztery, strzelacie do skutku!
Elka mia³a liczyæ zu¿yte ³uski i uzupe³niaæ magazynek. Pa-
miêtam dok³adnie: najlepszy okaza³ siê Piotr, bo na trafienie
czterech kanclerzy zu¿y³ tylko szeœæ naboi. Drugi by³ Szymek
z oœmioma ³uskami, a trzeci ja – na czterech Adolfów potrzebo-
wa³em a¿ jedenastu strza³ów. Od huku dzwoni³o mi w uszach.
– Nie najgorzej – powiedzia³ Weiser. – A ty – to by³o do mnie
– powinieneœ jeszcze poæwiczyæ!
Nastêpnie Weiser oœwiadczy³, ¿e teraz pójdziemy do dolinki,
bo nie zawiód³ siê na nas. Tak to w³aœnie okreœli³. Kiedy zaœ szli-
œmy w gêstwinie paproci, pokrzyw i ¿arnowca, mijaj¹c zagajnik
i czarne nawet w dzieñ œwierki, zaczeka³em, a¿ on bêdzie z ty³u,
trochê dalej od wszystkich i wyjawi³em mój sen, jak najwiêk-
sz¹ tajemnicê. Opowiedzia³em o bestiach wype³zaj¹cych
z morza i o tym, jak je poskromi³, ratuj¹c nieszczêœliwych ryba-

192
ków. Nie s¹dzê, abym wówczas chcia³ mu siê przypochlebiæ,
chocia¿ strzela³em najgorzej. Nie, zreszt¹ Weiser tego tak nie
przyj¹³. Wys³ucha³ mnie, nie przerywaj¹c do koñca, i powie-
dzia³ – pamiêtam to doskonale:
– Dobrze, nie mów o tym nikomu. – Ale nie zabrzmia³o to jak
groŸba, a po chwili doda³: – Bêdziesz zmienia³ plansze, to bar-
dzo wa¿na robota.
A ja szed³em dalej uszczêœliwiony, bo czu³em siê tak, jakby
specjalny fawor sp³yn¹³ na mnie, mimo fatalnego strzelania.
Tak, jeœli dzisiaj piszê, ¿e Weiser by³ kimœ zupe³nie innym, mam
sporo racji. Nie oznacza to jednak wcale, ¿e nie by³ w tamtym cza-
sie naszym wodzem lub po prostu genera³em. Kto inny jak nie
genera³ wpad³by na pomys³ strzelania tu¿ obok wojskowej strzel-
nicy, pod samym nosem najprawdziwszych na œwiecie ¿o³nierzy?
Piwnica cegielni by³a za ma³a na zabawy z automatem. Ale gdzie
mogliœmy strzelaæ, tak aby odg³osy kanonady prêdzej czy póŸniej
nie œci¹gnê³y na nas uwagi okolicznych mieszkañców lub amato-
rów leœnych malin? Jego pomys³ by³ prosty: jeœli na wojskowej
strzelnicy odbywa³y siê æwiczenia strzeleckie, to my mieliœmy
odbywaæ nasze æwiczenia w tym samym czasie i w pobli¿u. Zaraz
za wysokim wa³em strzelnicy rozpoczyna³a siê dolina, gdzie przy-
cupniêty zagajnik, wysokie trawy i gêste partie krzewów dawa³y
w razie koniecznoœci szansê ucieczki. Zreszt¹ dolina przechodzi³a
dalej w ci¹gn¹c¹ siê ze dwa kilometry i poroœniêt¹ sosnowym bo-
rem rozpadlinê, na której zamkniêcie ¿o³nierze potrzebowaliby
z piêædziesiêciu ludzi. Wszystko to Weiser przewidzia³ i zaplano-
wa³ szczegó³owo. Patrzyliœmy z podziwem, jak ka¿e nam zajmowaæ
stanowiska, ³aduje automat i czeka, a¿ z tamtej strony nasypu roz-
legn¹ siê strza³y.
– Teraz poka¿ê wam – powiedzia³ przygotowany do naciœniê-
cia spustu – jak trzeba to robiæ.

193
I kiedy tylko us³yszeliœmy ³omoc¹ce po œcianach lasu dud-
nienie krótkiej serii z tamtej strony wa³u, Weiser przy³o¿y³ siê
do automatu i da³ ognia tak¹ sam¹ krótk¹ seri¹, która by³a jak
odbicie tamtej.
– Niczego siê nie domyœl¹ – powiedzia³. – Z tamtej strony
brzmi to jak echo, trzeba tylko strzelaæ w tym samym mo-
mencie.
Na tym polega³a sztuka – wystarczy³o za ka¿dym razem
przygotowaæ siê do strza³u i oczekiwaæ, a¿ z drugiej strony
wa³u, na prawdziwej strzelnicy kolejny ¿o³nierz poci¹gnie za
spust. W³aœciwie strzelaliœmy wiêc równoczeœnie do tej samej
darni, któr¹ ob³o¿ony by³ nasyp po obu stronach. Tylko ¿e tam-
ci mieli pistolety automatyczne Ka³asznikowa, a my niemiecki
schmeiser, odnaleziony i konserwowany przez Weisera.
Najtrudniej by³o przystosowaæ siê do rytmu tamtych. Ich
serie, krótkie, z³o¿one najczêœciej z trzech sekwencji, rzadko
kiedy by³y regularne. „Tach, ta-tach, ta-ta-tach” – taki uk³ad
powtarza³ siê najczêœciej – jeden, dwa i trzy wystrza³y w krót-
kich odstêpach. Ale zdarza³y te¿ sekwencje inne, na przyk³ad:
trzy-dwa-dwa-jeden albo: dwa-trzy-dwa lub: jeden-jeden-trzy,
a potem niespodzianie jeszcze jeden.
– Strzelaj¹, jakby im brakowa³o amunicji – powiedzia³ Szy-
mek. – Zupe³nie tego nie rozumiem.
A Weiser znad wyjêtego magazynka uœmiechn¹³ siê, jak to
on, prawie nieznacznie i dorzuci³ od niechcenia:
– Œwiêta prawda, ¿o³nierz musi tak strzelaæ, jakby brakowa³o
mu amunicji.
Piotr ciekawy by³ dlaczego.
– A ile naboi udŸwign¹³byœ w polu walki? – spyta³a Elka zaro-
zumiale, jakby sama wiedzia³a wszystko. – Sto? Dwieœcie? Dzie-
wiêædziesi¹t sztuk?

194
Po tym pytaniu, na które nikt zreszt¹ nie udzieli³ odpowiedzi,
byliœmy przekonani, ¿e Weiser przygotowuje coœ wielkiego, i po-
czuliœmy siê nagle jak zaufani partyzanci Fidela Castro, którzy rok
wczeœniej, drugiego grudnia wyl¹dowali w prowincji Oriente
i walczyli ze znienawidzonym Batist¹, s³ugusem imperialistów,
o czym zajmuj¹co przez ca³¹ lekcjê przyrody opowiada³ M-ski.
– Szkoda – wyszepta³ Szymek, kiedy le¿eliœmy w do³ku pod
paprociami, bo z drugiej strony by³a akurat przerwa – szkoda,
¿e u nas nie ma takiego Batisty!
– Tobie co? – zapyta³a Elka.
– Nie rozumiesz? – odezwa³ siê Piotr. – Dopiero byœmy mu
dali! L¹dujemy z morza na pla¿y, atakujemy koszary i ca³y
kraj obejmuje rewolucja, taka prawdziwa rewolucja z party-
zantk¹ i w ogóle!
Elka rozeœmia³a siê g³oœno, tak ¿e nawet Weiser spojrza³ na
ni¹ z wyrzutem.
– Ale z was gamonie! – mówi³a, t³umi¹c weso³oœæ. – Ale dur-
nie! Jak mo¿na robiæ rewolucjê drugi raz?
Nie by³o jednak czasu na wyt³umaczenie Elce, jak bardzo siê
myli³a co do naszych pragnieñ, bo Weiser kaza³ mi iœæ na na-
syp, a oni mieli przygotowaæ siê do nastêpnej kolejki strzelania.
Plansze, do których celowaliœmy, nie przedstawia³y niestety
Batista. Na pakowym papierze czarn¹ farb¹ namalowany by³
M-ski z w¹sami i podobnie jak poprzednim razem w piwnicy
cegielni przypomina³, mo¿e ju¿ trochê mniej – ale zawsze –
wielkie portrety, które nosiliœmy jeszcze w drugiej klasie na
pochodzie pierwszomajowym. I wtedy wydarzy³o siê coœ, cze-
go wówczas nie mog³em zrozumieæ, a co w sekretariacie szko-
³y sta³o siê dla mnie w jakiœ sposób jasne i nieprzypadkowe.
Gdy przy³o¿y³em p³achtê papieru ostatnim kamieniem, po
drugiej stronie strzelnicy rozleg³y siê strza³y. „Tach-ta-tach-ta-

195
-ta-tach” – zadudni³o po œcianach lasu. By³a to seria jeden-dwa-
trzy wystrza³y.
– Prêdzej – krzyknê³a do mnie Elka. – ZejdŸ stamt¹d, ju¿ siê
zaczyna!
I zrozumia³em, ¿e do nastêpnej serii powinienem znikn¹æ
z linii strza³u, bo teraz przy automacie by³ Weiser i czeka³ niecier-
pliwie na nastêpn¹ seriê z tamtej strony, która powinna nast¹piæ
nie póŸniej ni¿ za dziesiêæ sekund. Mia³em wiêc dziesiêæ sekund
na zejœcie z wa³u i przebiegniêcie wzd³u¿ niego w¹sk¹ œcie¿k¹, a¿
do jego koñca, sk¹d wraca³o siê do nich skrajem doliny nienara¿o-
nym na kule. Bieg³em co si³ w nogach, ale nie by³em nawet w po-
³owie drogi, gdy zza wa³u znów rozleg³a siê kanonada. Czy Weiser
uzna³, ¿e jestem ju¿ wystarczaj¹co daleko od celu i ¿e on, który by³
z nas najlepszy, mo¿e ju¿ strzelaæ? Tak myœla³em w kilkanaœcie
sekund póŸniej, gdy poczu³em lekkie szczypniêcie poni¿ej lewej
kostki, tu¿ ponad piêt¹, i s¹dzi³em, ¿e kolec dzikiego ostu albo
kamieñ przebi³ mi skórê. Ale w chwilê póŸniej le¿a³em ju¿ na tra-
wie, a ból nie pozwala³ mi wstaæ i uczyniæ kroku. Tamci wybiegli
z paproci, pozostawiaj¹c automat.
– Rykoszet! – krzycza³ Weiser. – Rykoszet. Nie ruszaj siê, nie
ruszaj! – i zaraz byli ko³o mnie.
Elka zdjê³a mi sanda³, a Weiser podniós³ nogê i ogl¹da³, co
siê sta³o. Rzeczywiœcie, by³ to rykoszet, kula uderzy³a w stopê,
wyrywaj¹c kawa³ek miêsa, ale nie utkwi³a w œrodku.
– Dobrze – powiedzia³ Weiser – koœæ nienaruszona. Trzeba
opatrzyæ, bo bêdzie zaka¿enie.
– Do domu za daleko – zauwa¿y³a Elka – a tu nie mamy na-
wet wody utlenionej!
Patrzy³em, jak ciekn¹ca krew tworzy na suchym piasku ciem-
ne grudki b³ota. Nie mog³em zrobiæ choæby dwóch kroków bez
pomocy Szymka i Piotra, którzy wziêli mnie miêdzy siebie.

196
– Do cegielni! – zakomenderowa³ Weiser i wszyscy poczuli-
œmy siê nagle jak na wojnie.
Z drugiej strony wa³u dobiega³a dudni¹ca kanonada, gwizd
kul, które przebija³y tarcze i grzêz³y w piasku, dochodzi³ a¿ tutaj,
a ja by³em najprawdziwiej ranny i bardzo bola³a mnie noga.
Prowadzi³ Weiser, potem, kuœtykaj¹c, sz³a nasza trójka, kolumnê
zaœ zamyka³a Elka, spóŸniona trochê, bo Weiser kaza³ jej zabraæ
zu¿yte plansze i automat owiniêty w stary, parciany worek.
W piwnicy cegielni by³o ch³odno i przez chwilê bola³o jakby
mniej, ale tylko przez chwilê, bo kiedy Elka dotknê³a mojej
piêty, krzykn¹³em z ca³ej si³y:
– Co robisz, wariatko?!
I ona cofnê³a siê, trochê przestraszona, trochê z uznaniem
dla mojej rany, z której wci¹¿ ciek³a krew. Po³o¿yli mnie na
du¿ej skrzyni.
– Zabrudzone piaskiem – powiedzia³ Weiser. – Niedobrze.
Oczywiœcie by³o to o dziurze w nodze, a nie o skrzyni. – Przy-
nieœ wody – rozkaza³ Elce, a kiedy znik³a, otworzy³ drug¹ skrzy-
niê i wyj¹³ stamt¹d spirytusowy prymus. – Woda tylko na po-
cz¹tek – zwróci³ siê nie wiadomo w³aœciwie do kogo – potem
trzeba bêdzie wypaliæ.
Po prymusie doby³ ze skrzyni z³amany niemiecki bagnet, te¿
pewnie gdzieœ znaleziony. Elka przynios³a w puszce po konser-
wach wodê i chusteczk¹ przemy³a dziurê.
– Boli? – zapyta³a.
Nic nie odpowiedzia³em. Patrzy³em przez ca³y ten czas, co
robi Weiser. Ustawi³ prymus na dwóch ceg³ach, zapali³ palnik
i teraz k¹pa³ w niebieskawym strumieniu ognia ostrze bagnetu,
ci¹gle je obracaj¹c.
– To jedyny sposób – mówi³, nie odrywaj¹c wzroku od palni-
ka – ¿eby nie wda³a siê gangrena. Nie mamy tu nic oprócz tego.

197
Szymek przycisn¹³ mnie do skrzyni na wysokoœci ¿eber, Piotr
z³apa³ za praw¹, zdrow¹ nogê i te¿ przywar³ do niej tak, ¿eby siê
nie poruszy³a, a Weiser chwyci³ moj¹ lew¹ ³ydkê pod pachê, jak
zawodowy felczer, i z roz¿arzonym ostrzem bagnetu przyst¹pi³
do operacji. Musia³ podnieœæ stopê wy¿ej, do œwiat³a i przez
ca³y czas, kiedy grzeba³ ostrzem bagnetu w dziurze, widzia³em
jego d³oñ.
– Ten schmeiser – powiedzia³ spokojnie, grzebi¹c koniuszkiem
ostrza w dziurze – nie nadaje siê ju¿ do niczego. Wiedzia³em, ¿e
trochê znosi, ale takiego rozrzutu nie mo¿na tolerowaæ. – Tak siê
wyrazi³: „tolerowaæ”. A zaraz potem, kiedy ostrze wesz³o jeszcze
g³êbiej w dziurê, doda³: – Pójdzie na z³om, wymontujemy za-
mek, magazynek i iglicê. – Do kogo to mówi³? Wszyscy, tak¿e ja,
byliœmy cicho i tylko sw¹d spalonej skóry unosi³ siê w piwnicy. –
Dobrze – powiedzia³, odk³adaj¹c bagnet. – Teraz przy³ó¿ mu
chustkê i za chwilê mo¿ecie go odprowadziæ do domu.
Elka spe³ni³a polecenie, delikatnie zawi¹zuj¹c mokry kawa-
³ek materia³u dooko³a stopy, choæ wcale nie musia³a siê z tym
pieœciæ, bo kiedy Weiser odj¹³ od dziury ostrze bagnetu, nie
czu³em ju¿ nic, jakbym nie mia³ nogi albo jakby by³a nie moja,
tylko z drewna.
– Zostanê jeszcze tutaj – oœwiadczy³. – A ty – zwróci³ siê do
Elki – idŸ z nimi.
Gdy byliœmy ju¿ na skrzypi¹cych schodach, zatrzyma³ nas
jeszcze na chwilê:
– Pewnie bêdziesz musia³ posiedzieæ w domu – mówi³ teraz
do mnie. – Gdyby ciê pytali, co siê sta³o, powiedz, ¿e trafi³eœ na
zardzewia³y drut kolczasty. Tak, zardzewia³y drut kolczasty –
powtórzy³ spokojnie – a teraz idŸcie ju¿!
Nie przypominam sobie dok³adnie, którêdy wracaliœmy do
domu. Mo¿e jak zwykle przez wzgórze nad wojskow¹ strzelnic¹,

198
a mo¿e przez polanê, z wielkimi g³azami narzutowymi, nazywan¹
dlatego kamienio³omami. Ju¿ wtedy s³owa Weisera wyda³y mi siê
dziwne. Automat, którego u¿ywaliœmy, wcale nie znosi³, skoro
nawet ja w kolejce poprzedzaj¹cej wypadek trafi³em M-skiego a¿
piêæ razy. A nawet je¿eli znosi³, to zgodnie z zasadami sztuki rusz-
nikarskiej w górê lub w dó³ od celu, ani razu zaœ na bok.
,,Bêdziesz musia³ posiedzieæ w domu”. Przypomnia³em sobie
jego zdanie ju¿ w sekretariacie szko³y i nagle zrozumia³em, ¿e
Weiserowi chodzi³o w³aœnie o to, o to sz³o, abym przez najbli¿-
sze dni nie by³ z nimi, dowiaduj¹c siê wszystkiego z relacji
Szymka lub Piotra. Weiser odsun¹³ mnie celowo i to nie ze
wzglêdu na s³abe wyniki strzeleckie. A mo¿e chcia³ mnie
ostrzec? Tylko przed czym?
W ka¿dym razie, do koñca wakacji noga przysporzy³a mi wiele
utrapieñ i nawet teraz, kiedy to piszê i spogl¹dam na skarpetkê,
wiem, ¿e dwa centymetry poni¿ej kostki jest ta blizna po Weise-
rowym rykoszecie i wypaleniu dziury. Wiem te¿, ¿e kiedy tylko
wiatr od zatoki zmieni kierunek, poczujê lekki, ledwie wyczu-
walny, jak ma³y strumyczek, ból lewej stopy i nigdy nie bêdê
móg³ zapomnieæ tego, co wydarzy³o siê w dolinie za strzelnic¹,
ani Weisera, ani wszystkich dni tamtego upalnego lata, kiedy
susza pustoszy³a pola, cuchn¹ca zupa zaleg³a zatokê, biskup
i proboszczowie z wiernymi b³agali Boga o zmianê pogody, lu-
dzie widywali kometê w kszta³cie koñskiej g³owy, ¯ó³toskrzyd³y
uciek³ ze szpitala czubków i œcigany by³ przez milicjê, murarze
przerabiali ewangelick¹ kaplicê na nowe kino naprzeciwko baru
,,Liliput”, a mê¿czyŸni z naszej kamienicy zachwycali siê prze-
mówieniami W³adys³awa Gomu³ki i mówili, ¿e takiego przy-
wódcy robotnicy jeszcze nie mieli i mieæ nie bêd¹.
Wszystko to, co widzia³y wtedy moje oczy i czego dotyka³y
moje rêce, wszystko to zawiera siê przecie¿ w tej bliŸnie powy-

199
¿ej piêty, d³ugiej na centymetr, szerokiej na pó³; bliŸnie, której
dotykam palcami, kiedy gubiê w¹tek albo zastanawiam siê,
czy to wszystko by³o prawdziwe, tak jak prawdziwa by³a nasza
brukowana kocimi ³bami ulica, sklep Cyrsona, dymi¹ca masar-
nia i koszary, obok których grywaliœmy w pi³kê – lub kiedy ogar-
niaj¹ mnie w¹tpliwoœci, czy wszystko to nie by³o snem ch³opca
o w³asnym dzieciñstwie albo o groŸnym nauczycielu przyrody
M-skim i nienormalnym, opêtanym przez dziwne manie wnu-
ku Abrahama Weisera, krawca.
Tak, wtedy w³aœnie pochylam siê nad lew¹ stop¹ i palcami
prawej d³oni pocieram tê bliznê, i wiem, ¿e Weiser istnia³ na-
prawdê, ¿e wybuchy w dolince by³y prawdziwymi wybucha-
mi i ¿e nic w tej historii nie zosta³o wymyœlone, ani jedno
zdanie i ani jeden moment tamtego lata i tamtego œledztwa.
Jeszcze raz widzê, jakbym tam by³ z powrotem, proboszcza
Dudaka ze z³ot¹ kadzielnic¹, czujê zapach palonego burszty-
nu i s³yszê „Wi-taj Je-e-zu, sy-nu-u Ma-ry-i”. I widzê jak Weiser
wy³ania siê nagle z szarej chmury, pachn¹cej wiecznoœci¹
i mi³osierdziem, widzê go, jak patrzy na to wszystko nierucho-
mymi oczami, a potem s³yszê ,,Dawid, Dawidek, nie chodzi
na religiê!”. I jego kraciasta koszula unosi siê w powietrzu,
Elka walczy jak rozwœcieczona lwica i tylko my nie potrafimy
niczego zrozumieæ.
A zreszt¹, o czym mo¿na powiedzieæ: „rozumiem to”?
O czym w ogóle i o czym w odniesieniu do tej historii? Czy ro-
zumiem na przyk³ad, dlaczego Weiser odsun¹³ mnie od siebie
na jakiœ czas? Albo czy rozumiem, w jaki sposób Piotr, spoczy-
waj¹c pod ziemi¹, mo¿e ze mn¹ rozmawiaæ? ¯adna teoria nie
wyjaœni niczego. Jedyne, co mogê zrobiæ, to opowiadaæ dalej.
Tak. Jeœli Weiser, powodowany sobie znanymi wzglêdami, pra-
gn¹³ zatrzymaæ mnie d³u¿szy czas w domu, w pe³ni osi¹gn¹³ swój

200
zamiar. Zaka¿enia wprawdzie nie dosta³em, ale ju¿ nastêpnego
dnia stopa spuch³a jak bania, a w dziurze zebra³a siê ropa. Matka
zawlok³a mnie do lekarza, który przemy³ ranê, zaleci³ ok³ady i jak
najmniej ruchu. Musia³em teraz przez ca³y dzieñ skrobaæ ziem-
niaki, pilnowaæ gotowania makaronu i s³uchaæ, jak matka ¿ali siê
na ojca i na wszystkich mê¿czyzn – bo tak¹ ju¿ mia³em matkê:
dobr¹ i narzekaj¹c¹. Skaleczenie nogi by³o, jej zdaniem, kar¹ za
niepos³uszeñstwo i ca³e dni wa³êsania siê poza domem. Na doda-
tek przez ca³y dzieñ gra³ w domu g³oœnik radiowêz³a i przy skroba-
niu ziemniaków albo wa³kowaniu makaronu, czego nie znosi³em
najbardziej, bo to stuprocentowo babskie zajêcie, przy tym wszyst-
kim wiêc w kuchni r¿nê³a na przemian ludowa kapela z Opoczna
albo z £owicza, a kiedy ucich³a, zaraz rozpoczyna³y siê arie opero-
we z Borysa Godunowa lub Damy Kameliowej, nudne, d³ugie
i ciê¿kie, przetykane od czasu do czasu fragmentem jakiejœ uwer-
tury. ¯a³owa³em, ¿e nie mamy takiego radia jak pan Korotek, któ-
re mo¿na prze³¹czaæ na ró¿ne zakresy, bo g³oœnik emitowa³ tylko
jeden program, a ebonitow¹ ga³k¹ mo¿na by³o co najwy¿ej œciszyæ
wrzaskliwe odg³osy ludowej œpiewaczki albo potê¿ny baryton ro-
syjskiego œpiewaka. Matka nie pozwala³a wy³¹czyæ g³oœnika
w ogóle, bo czasami zdarza³o siê, ¿e nadawano muzykê taneczn¹
albo, rzadziej, kawa³ki amerykañskiego jazzu. Wtedy podkrêca³a
ebonitow¹ ga³kê do oporu, zabiera³a z moich r¹k wa³ek do ciasta
albo nó¿ do obierania kartofli i robi³a ca³¹ robotê za mnie, przytu-
puj¹c, podœpiewuj¹c i uœmiechaj¹c siê jak nigdy. Wiedzia³em, ¿e
matka bardzo lubi tañczyæ, ale odk¹d pamiêtam, ojciec nie zabie-
ra³ jej nigdzie ze sob¹. Wraca³ zmêczony z pracy, jad³ obiad i zaraz
po drugim daniu zasypia³ zwykle nad gazet¹, a w niedzielê, po
przyjœciu z koœcio³a, k³ad³ siê na ³ó¿ku i móg³ tak drzemaæ ca³y
dzieñ, o ile wczeœniej któryœ z kolegów lub s¹siadów nie wyci¹gn¹³
go do baru „Liliput”.

201
Tak wiêc nudzi³em siê okropnie, zw³aszcza ¿e jedyn¹ ksi¹¿k¹
obok ksi¹¿ki kucharskiej by³a w naszym domu, nie wiedzieæ
dlaczego, Lalka Prusa, któr¹ rzuci³em po pierwszym rozdziale,
bez ¿alu dla dalszej czêœci. Umiera³em z ciekawoœci, co oni teraz
bêd¹ robiæ, ale matka nie pozwala³a mi sterczeæ przy oknie
i nie mog³em nawet przywo³aæ Szymka lub Piotra, przechodz¹-
cych przez podwórko. A oni przez dwa dni nie dawali znaku
¿ycia, zupe³nie jakby Weiser zakaza³ im przychodziæ do nasze-
go mieszkania. Dopiero na trzeci dzieñ rano Piotr zastuka³ do
drzwi. Musieliœmy rozmawiaæ szeptem, bo mieszkanie nasze
sk³ada³o siê tylko z pokoju i kuchni, a matka kursowa³a akurat
pomiêdzy nimi, prasuj¹c i gotuj¹c równoczeœnie.
– Wczoraj pokaza³ nam now¹ sztukê – mówi³ Piotr bez szcze-
gólnego entuzjazmu.
– Co takiego? – omal nie wyskoczy³em ze skóry. – Co to by³o?
– Nic takiego. No wiesz, z ogniem...
– Z jakim znów ogniem?
– Paliliœmy ognisko...
– Gdzie? – przerwa³em gwa³townie.
– Niedaleko cegielni, tam jest taka polana w leszczynowym
lasku – rozwodzi³ siê Piotr.
– Ale co to by³a za sztuka?
I przypierany pytaniami, Piotr opowiedzia³, ¿e najpierw strze-
lali z nagana jak zwykle, w piwnicy cegielni, i by³o to trudniej-
sze od parabellum i schmeisera, bo nagan – wywodzi³ Piotr –
cholernie zrywa i bije na boki, i znosi jak ¿adna broñ. PóŸniej
Weiser powiedzia³ im o tym ognisku i przyszli w umówione
miejsce wieczorem. Wtedy stwierdzi³, ¿e pewnie, gdy zobaczyli-
œmy go w piwnicy cegielni, jak tañczy³ i unosi³ siê w powietrzu,
wziêliœmy go za wariata i on siê nawet o to nie gniewa, bo w ta-
kiej sytuacji sam by tak pomyœla³. Ale to nie by³o ¿adne wariac-

202
two, bo jak powiedzia³ – ci¹gn¹³ Piotr – on zamierza zostaæ arty-
st¹ cyrkowym.
Nie dowierza³em.
– Artyst¹ cyrkowym – powtórzy³, jedz¹c wiœnie przyniesione
przez matkê na porcelanowym talerzyku. – Jak opracuje kilka
œwietnych numerów, da drapaka ze szko³y i ka¿dy dyrektor
cyrku przyjmie go z otwartymi ramionami, nawet bez œwiadec-
twa siódmej klasy, a Elka bêdzie jego asystentk¹.
– A strzelnica? A wybuchy? A broñ? A porwanie statku?
A powstanie? Partyzantka? To wszystko nic?
– Daj spokój – powiedzia³ Piotr, wypluwaj¹c pestki do zwiniê-
tej d³oni. – My te¿ go pytaliœmy, ale mówi³, ¿e strzela tak sobie,
dla zabawy, a zreszt¹ mo¿e wykorzysta to do jakiegoœ numeru,
sam jeszcze nie wie i zobaczy. I pokaza³ nam – Piotr ci¹gn¹³ opo-
wieœæ – sztukê z ogniem, to znaczy wyj¹³ z ogniska roz¿arzone
wêgle, u³o¿y³ na ziemi i stan¹³ na nich boso, a potem chodzi³ tam
i z powrotem i nic, nawet nie pisn¹³, a kiedy pokaza³ stopy, na-
wet œladu oparzenia nie by³o. Masz jeszcze trochê?
Przynios³em z kuchni ociekaj¹cy durszlak pe³en ostatnich
w tym roku wiœni.
– A ona gra³a mu przy tym?
– Nie – znowu mia³ zapchane usta i nie móg³ szybko mówiæ.
– Ona przez ca³y czas gada³a jak najêta, ale pewnie dlatego ¿e
ju¿ to widzia³a.
– I nie mówi³ nic wiêcej?
– Nie, a co jeszcze mia³ mówiæ, kiedy rozdziawiliœmy gêby na
coœ takiego? Taka sztuka udaje siê tylko fakirom, a on to potrafi.
– To dlaczego nie pójdzie ju¿ teraz do cyrku? Potrafi tyle, ¿e
przyjm¹ go od razu. Pamiêtasz panterê w zoo?
– Yhm – znowu wypluwa³ pestki, jedn¹ po drugiej, tym ra-
zem na talerzyk.

203
– Mo¿e jeszcze coœ przygotowuje?
Wzruszy³ ramionami.
– A sk¹d ja mam wiedzieæ? Artyœcie nigdy nie wiadomo, co
przyjdzie do g³owy.
– A ty sk¹d to wiesz?
Wyplu³ ostatnie pestki.
– Wiem tak ogólnie. No to czeœæ – i ju¿ go nie by³o, nie powie-
dzia³ nawet, co maj¹ w planie.
A ja siedzia³em przez ca³y wieczór i zastanawia³em siê, jak
te¿ wygl¹daæ bêdzie Weiser we fraku, z biczem w d³oni, po-
skramiaj¹cy lwy albo jeszcze lepiej czarn¹ panterê, w œwietle
reflektorów, k³aniaj¹cy siê publicznoœci w burzy hucz¹cych
oklasków. To mog³o byæ piêkne. Tak¿e Elka w kostiumie z ce-
kinami lœni¹cymi jak diamenty, Elka, która mog³aby trzymaæ
p³on¹ce ko³o albo wk³adaæ najgroŸniejszemu z lwów g³owê
do paszczy, od czego ca³a widownia zamiera³aby ze strachu,
a starsze panie mdla³yby, oczywiœcie tylko do koñca numeru.
Tu Weiser przechytrzy³ nas dokumentnie, bo uwierzyliœmy
w jego plany i wszyscy wziêliœmy ostatni¹ sztukê z chodze-
niem po ogniu za dowód na prawdziwoœæ jego s³ów. Kto móg³
przypuszczaæ, ¿e by³o to zrêczne oszustwo? Nie mówiê o jego
bosych stopach, dotykaj¹cych ¿aru, to by³o zapewne najpraw-
dziwsze, chodzi mi tylko o skierowanie naszej uwagi w zupe³-
nie inn¹ stronê, tam gdzie nie rodzi³y siê ju¿ ¿adne inne do-
mys³y.

Zegar w sekretariacie wybi³ jedenast¹. Odzyska³em poczucie


czasu. Drzwi gabinetu rozwar³y siê nagle i us³ysza³em, jak M-ski
wymawia moje nazwisko.
– Siadaj – warkn¹³ cz³owiek z mundurze. – A ty – zwróci³ siê
do Szymka – wracaj na swoje miejsce!

204
– No i co? – M-ski przyst¹pi³ od razu do rzeczy. – Dlaczego
tylko Korolewski napisa³ w swoim zeznaniu, ¿e skrawek czer-
wonej sukienki spaliliœcie w ognisku? Dlaczego ty nie napisa³eœ
o tym ani twój drugi kolega, co?
– Ba³em siê, proszê pana.
– Ba³eœ siê?
– Tak.
– No, to powiedz, gdzie znaleŸliœcie ten nieszczêsny kawa³ek
materia³u?
– W dolince za strzelnic¹, proszê pana, tam gdzie Weiser robi³
swoje wybuchy.
– To ju¿ wiemy – powiedzia³ ³agodniejszym tonem dyrektor.
– Chodzi nam o dok³adne okreœlenie miejsca, przypomnij sobie,
a wszystko bêdzie dobrze. – Mówi¹c to, dyrektor bawi³ siê koñ-
cem krawata, który nie przypomina³ ju¿ teraz kokardy jakobiñ-
skiej ani zmoczonej szmaty i podobny by³ do pêtli sznura z ru-
chomym wêz³em przesuwanym w górê lub w dó³.
– No, przypomnij sobie – powtórzy³ mundurowy niczym echo.
– Gdzieœ ko³o paproci.
M-ski rozeœmia³ siê sucho.
– Komu to chcesz wmówiæ? Paproci jest tam wiêcej ni¿
drzew!
Mundurowy roz³o¿y³ plan dolinki na biurku.
– PodejdŸ tutaj – powiedzia³ – i poka¿ dok³adnie, gdzie to by³o!
Co mia³em robiæ? Nie domyœla³em siê nawet, które miejsce
pokaza³ im Piotr, a póŸniej Szymek, wybra³em wiêc to najbli¿ej
krzy¿yka oznaczaj¹cego punkt, w którym Weiser zak³ada³ ³adunki.
– K³amiesz! – wrzasn¹³. – Znowu k³amiesz i twoi koledzy te¿
k³ami¹, k³amiecie wszyscy razem, ale ja was… – i ju¿ wyci¹ga³
w moim kierunku rêkê, ¿eby chwyciæ mnie za ucho, kiedy dy-
rektor powstrzyma³ go szybkim gestem.

205
– Chwileczkê, kolego, zapytajmy go, gdzie by³o ognisko,
w którym spalili strzêpy materia³u.
– To nie by³y wcale strzêpy – wtr¹ci³em, a tamci zamarli ze
zdumienia i czekali, co powiem dalej. – To nie by³y ¿adne
strzêpy, proszê pana, to by³ ca³y kawa³ek sukienki!
– Korolewski napisa³ wyraŸnie: „strzêpek materia³u”, wiêc
jeœli nie strzêpek, to co? – mundurowy podsun¹³ siê do mnie
tak, ¿e widzia³em stru¿ki potu œciekaj¹ce mu po skroniach. –
A mo¿e powiesz, ¿e to by³a ca³a sukienka, co?
– Nie, proszê pana, ca³a sukienka to nie by³a, na pewno nie
ca³a, ale kawa³ek du¿y jak ta mapa, o – i pokaza³em w powie-
trzu jak du¿y by³ ten kawa³ek, którego przecie¿ nikt nie wi-
dzia³, bo Elka wcale nie wylecia³a w powietrze.
Mundurowy przysun¹³ siê jeszcze bardziej.
– Je¿eli tak by³o, to wszystko wskazuje na to, ¿e musia³ gdzieœ
tak¿e pozostaæ kawa³ek cia³a, a o tym Korolewski nie napisa³,
ani ¿aden z was.
– By³o cia³o, czy nie?! – warkn¹³ M-ski. – Tylko nie krêæ znowu!
– Tylko ten kawa³ek sukienki, proszê pana – odpowiedzia³em
zadowolony z pomieszania im szyków.
Ale oni nie dali siê na to nabraæ, bo zaraz powrócili do tego
samego pytania.
– Du¿y czy ma³y – stwierdzi³ dyrektor – nie powiedzia³eœ
nam najwa¿niejszego: gdzieœcie go spalili?
– Niedaleko nasypu kolejowego.
– Jakiego nasypu?
– No, tego, po którym nie jeŸdzi ¿aden poci¹g.
– W którym miejscu?
– Obok zerwanego mostu.
– Krêcisz – M-ski by³ ju¿ niebezpiecznie blisko – zerwanych
mostów jest tam kilka. Przy którym z nich, dok³adnie?!

206
– Za brêtowskim koœcio³em, proszê pana, tam gdzie nasyp
przecina drogê do Rêbiechowa.
– Dosyæ! – krzykn¹³ M-ski. – Dosyæ tych k³amstw! Twoi koledzy
zeznaj¹ co innego. – I chwyci³ mnie za jedno i drugie ucho równo-
czeœnie, i podniós³ do góry, tak ¿e lewitowa³em jak Weiser w piw-
nicy nieczynnej cegielni. – Jak d³ugo jeszcze bêdziecie k³amaæ?
Tam by³o coœ wiêcej ni¿ sama sukienka, prawda? Gdzie zakopali-
œcie szcz¹tki swojej kole¿anki? – pyta³, podnosz¹c mnie, to znów
opuszczaj¹c, a ja nie wiedzia³em, co mu odpowiedzieæ, wiêc wy-
krzykn¹³em tylko: – Niech pan puœci, niech pan puœci!
A¿ wreszcie puœci³ mnie, bo zabola³y go rêce, i odepchn¹³
w stronê œciany, gdzie mog³em chwilê odetchn¹æ.
– Dawaj ³apê! – powiedzia³ zdyszany M-ski. – Mo¿e to przy-
wróci ci pamiêæ! – I zobaczy³em, jak wyjmuje z szuflady kawa-
³ek gumowego wê¿a, ten sam, który na lekcjach przyrody s³u-
¿y³ za stró¿a porz¹dku. – PodejdŸ tu bli¿ej – powiedzia³, ale nie
ruszy³em siê z miejsca. – No, chodŸ tutaj! – mówi³, spogl¹daj¹c
na dyrektora i mundurowego. – Boisz siê?
Sta³em nadal pod œcian¹.
– No wiêc – spyta³ mundurowy – powiesz czy nie?
– Wszystko ju¿ powiedzia³em, proszê pana – chlipn¹³em, bo
mimo woli ³zy ciek³y mi z oczu, ale ten widok tylko rozdra¿ni³
M-skiego, który podszed³ do mnie, chwyci³ za rêkê, otworzy³
d³oñ jak ma³emu dziecku i wymierzy³ piêæ uderzeñ, chlapi¹-
cych jak kopyta koñskie na asfalcie.
– Powiedz!
– To by³o, proszê pana, w tym samym miejscu, gdzie pana
widzieliœmy nad Strzy¿¹.
– Gdzie? – zapyta³ dyrektor.
– Nad Strzy¿¹. To jest ten potok, który przep³ywa pod kolejo-
wym nasypem.

207
M-ski znieruchomia³, ale tylko na moment. Jego policzki zro-
bi³y siê czerwone.
– Czasami ³apiê tam motyle – zwróci³ siê do tamtych – ale to
nie ma ¿adnego zwi¹zku ze spraw¹! – Znów chwyci³ mnie za
d³oñ, ale zd¹¿y³em go uprzedziæ.
– Wtedy by³ pan bez siatki na motyle – powiedzia³em – i bez
pud³a na roœliny.
Gumowy w¹¿ zawis³ w powietrzu i nie spad³ na otwart¹ rêkê.
M-ski popatrzy³ na mnie groŸnie, trochê z obaw¹.
– Jesteœ tego pewien?
– Tak, proszê pana – i uœmiechn¹³em siê bezczelnie, bo karty,
przynajmniej czêœciowo, zosta³y odkryte, choæ mundurowy i dy-
rektor nie domyœlali siê niczego.
– Dobrze – powiedzia³ – zastanowimy siê nad tym, a teraz –
zwróci³ siê do tamtych – przerwa na herbatê.
Kiedy wyszed³em do sekretariatu, po raz pierwszy czuj¹c
md³y smak szanta¿u zmieszany ze ³zami, woŸny poderwa³ siê
ze swojego krzes³a.
– Skoñczone? – rzuci³ pytaj¹co w kierunku mundurowego. –
Ju¿ po wszystkim?
– Nie – odpar³ tamten. – Niech pan przyniesie wody w dzban-
ku, a wy – to by³o do nas – ani s³owa!
WoŸny z dzbankiem znikn¹³ i us³yszeliœmy jego kulawy krok
w pustym korytarzu, a tamci uchylili drzwi gabinetu, abyœmy
nie mogli ze sob¹ rozmawiaæ. Natê¿aj¹c s³uch, mo¿na by³o us³y-
szeæ wszystko, o czym mówili, lecz my tym razem nie korzysta-
liœmy z tej szansy.
– Zna-le-ziona obok starego dê-bu – szepta³ Szymek. – Spa-lo-
-na te-go sa-me-go dnia wie-czo-rem na ka-mie-nio-³o-mach.
Go-dzi-na siódma wie-czo-rem, szu-ka-li-œmy miej-sca ze stra-
chu, a te-raz mówi-my to te¿ ze stra-chu.

208
KAZIMIERZ L ELEWICZ Organy w Katedrze Oliwskiej. Fotografia
z lat piêædziesi¹tych
Zanim woŸny wróci³ przez pachn¹cy cisz¹ i past¹ do pod³óg
korytarz, najwa¿niejsze zosta³o ustalone. Tak, Szymek wiedzia³,
co mówi, szczegó³y obmyœli³ dobrze i – co istotne – wydawa³y siê
prawdopodobne. Niew¹tpliwie, stary d¹b by³ w dolince trudny
do przeoczenia. Jeœli za³o¿yæ, ¿e Elkê rozerwa³a eksplozja, skra-
wek sukienki móg³ dofrun¹æ tam rzeczywiœcie. PóŸniej nie wie-
dzieliœmy, co z nim zrobiæ. A na polanie z g³azami narzutowy-
mi, to znaczy na kamienio³omach oddalonych od dolinki
o czterdzieœci minut drogi piechot¹, by³o istotnie miejsce wy-
znaczone przez leœniczego do palenia ognisk. Wiêc poszliœmy
tam, czy to dziwne? No i ogieñ poch³on¹³ czerwony strzêpek.
WoŸny wróci³ z dzbankiem pe³nym wody i znikn¹³ na chwilê
w gabinecie.
– Ja zna-laz-³em przy ko-rze-niach – szepta³ Szymek. – Ty
nio-s³eœ w kie-sze-ni – to by³o do mnie – a Pio-trek wrzu-ca³ do
og-nis-ka. Po-tem do do-mu.
Za chwilê woŸny by³ ju¿ z nami, drzwi do gabinetu zosta³y
zamkniête. Kiedy przypominam sobie dzisiaj tê scenê, myœlê,
¿e by³ to najpiêkniejszy szept sceniczny, jaki kiedykolwiek s³y-
sza³em. Jedno tylko jest zastanawiaj¹ce: dlaczego tym razem
po wodê wys³ano woŸnego, nie zaœ któregoœ z nas? Pozostawie-
ni bez stró¿a, nawet przy otwartych drzwiach gabinetu, mogli-
œmy bez trudu ustaliæ, co potrzeba i tamci nie mogli mieæ co do
tego w¹tpliwoœci. Chcieli za wszelk¹ cenê zakoñczyæ œledztwo?
Mo¿e by³a to intryga M-skiego? O M-skim w ka¿dym razie
myœla³em przez ca³y czas d³ugiej przerwy, gdy oni pili herbatê,
a my siedzieliœmy w sekretariacie na sk³adanych krzes³ach,
które okropnie gniot³y w siedzenie.
M-ski mia³ teraz trudne zadanie. Z pewnoœci¹ zrozumia³, o co
chodzi. Niepostrze¿enie gra pomiêdzy nami zamieni³a siê w grê
moj¹ i M-skiego, i chocia¿ nigdy nie powiedzia³em ch³opakom

210
o moim pierwszym w ¿yciu szanta¿u, ta gra ci¹gnê³a siê póŸniej
przez ca³e lata. Ci¹gnê³a siê jeszcze po skoñczeniu szko³y i po
œmierci Piotra, a nawet – jak myœlê dzisiaj – trwaæ mo¿e do teraz
w ca³kiem innym miejscu i czasie.
Kiedy skoñczy³em szko³ê, M-ski uczy³ jeszcze przyrody i na-
dal pozostawa³ zastêpc¹ dyrektora do spraw wychowawczych.
PóŸniej, po siedemdziesi¹tym roku, gdy dwaj mê¿owie stanu
podpisali ów uk³ad, o którym gazety w Niemczech i Polsce pi-
sa³y, ¿e jest historyczny, kiedy wielu ludzi wyje¿d¿a³o na sta³e
do kraju Georga Wilhelma Friedricha Hegla, dowiedzia³em
siê, ¿e M-ski znalaz³ siê poœród nich. Wtedy wzruszy³em ramio-
nami, lecz – jak siê okaza³o – nies³usznie. Bo w czasie mojej
wizyty u Elki, o której napisa³em, ¿e by³a równie¿ gr¹ – tyle ¿e
o Weisera, w czasie tej wizyty, pod sam jej koniec M-ski znowu
pojawi³ siê niespodziewanie, jakby nic nie mog³o wydarzyæ siê
bez niego.
Z du¿ego pokoju na parterze, gdzie le¿a³a Elka, uda³em siê
do sypialni. Moje rêce nie by³y ju¿ skrzyd³ami i³a 14, pozosta³e
cz³onki zaœ w niczym nie przypomina³y jego srebrzystego ka-
d³uba, unosz¹cego czerwon¹ sukienkê. Obok ³ó¿ka sta³ ma³y,
przenoœny telewizor. W³¹czy³em go i nie zwracaj¹c uwagi na
program, wk³ada³em pi¿amê Horsta, ca³kiem zrezygnowany.
I wtedy na ekranie ujrza³em twarz M-skiego, uœmiechniêt¹
i pe³n¹, która odpowiada³a na pytania reportera.
– Dlaczego tak póŸno zdecydowa³ siê pan na powrót do oj-
czyzny? – pyta³ dziennikarz.
– Och, to nie takie proste – odpowiada³a twarz. – Ogólnie
okreœli³bym to jako przyczyny polityczne.
– Czym zajmowa³ siê pan w Polsce?
– Badaniami naukowymi – mówi³a twarz. – A z koniecznoœci
uczy³em te¿ w szkole.

211
– Dlaczego z koniecznoœci?
– Bo moje badania, w których podkreœla³em wyj¹tkowoœæ flo-
ry i fauny lasów otaczaj¹cych Gdañsk – marszczy³a siê twarz –
te badania nie znajdowa³y ¿adnego rozg³osu ani uznania.
– Czy po przyjeŸdzie opublikowa³ pan wyniki swoich prac
naukowych?
– Niestety – twarz objawia³a oznaki pewnego zniecierpliwie-
nia – maszynopis zosta³ mi skonfiskowany na granicy.
– Dlaczego?
– Obawiam siê, ¿e równie¿ z przyczyn politycznych – odpo-
wiedzia³a bez zaj¹knienia twarz.
– A czym zajmuje siê pan obecnie?
– Obecnie... – twarz namyœla³a siê przez chwilê – obecnie
wyk³adam w szkole ogrodniczej przedmioty zawodowe.
– Czy kontynuuje pan teraz bez przeszkód pracê naukow¹?
– O tak! – twarz uœmiechnê³a siê jak na reklamie coca-coli. –
Bez ¿adnych przeszkód!
– I jakie badania prowadzi pan, jeœli mo¿na spytaæ?
– Prowadzê obserwacjê – twarz przybra³a powa¿n¹ minê –
gin¹cych gatunków motyli w Górnej Bawarii.
– Czy wyniki pañskich badañ zostan¹ opublikowane?
– Tak – odpowiedzia³a twarz – nied³ugo.
Ju¿ zamierza³em wy³¹czyæ telewizor i zamkn¹æ twarz, przy-
najmniej na tê noc, gdy na ekranie ukaza³a siê sylwetka kanc-
lerza Willy’ego Brandta. Przemawia³ w Bundestagu, polemizu-
j¹c z tezami Partii Zielonych.
– Nie wie pan nawet – powiedzia³em g³oœno, bo nikogo nie
by³o w pokoju – nie wie pan nawet, panie kanclerzu, jakiego
oni teraz maj¹ sojusznika! – I wy³¹czy³em telewizor, w obawie,
by z ekranu nie wyskoczy³a nagle twarz, ta sama co przed laty,
z w¹sami domalowanymi przez Weisera.

212
Odkrycie to przybi³o mnie do reszty. Nastêpnego dnia bêd¹c
na powrót w Monachium u mego stryja, który mia³ piêkny dom,
trawnik, samochód i nic ponad to, zastanawia³em siê znowu,
dlaczego pani o wygl¹dzie domowej gospodyni bi³a M-skiego po
twarzy. Nawet dzisiaj obraz ten budzi we mnie mieszane uczu-
cia, bo jeœli M-ski latem chwyta gin¹ce motyle w Dolnej czy Gór-
nej Bawarii, na pewno umawia siê tam z jak¹œ bawarsk¹ gospo-
dyni¹ i tak samo jak nad Strzy¿¹ stoi nad górskim potokiem,
który zag³usza plaskaj¹ce uderzenia krzepkiej Niemki.

Co by³o dalej? Uwierzyliœmy Weiserowi w jego bajeczkê. Je-


œli nie chcia³ byæ wodzem ani piratem, to dlaczego nie mia³by
zostaæ artyst¹ wystêpuj¹cym w cyrku? Mój sen – jak rozumo-
wa³em wówczas – potwierdza³ tylko takie przypuszczenia.
Weiser jak nikt inny wydawa³ siê stworzony do poskramiania
dzikich zwierz¹t. Tylko do czego by³y mu potrzebne pirotech-
niczne efekty i ca³y arsena³, zgromadzony w piwnicy nieczyn-
nej cegielni? Tego nie mog³em zrozumieæ, bo jedno z drugim
niewiele mia³o wspólnego. Wierzy³em wiêc, ale nie do koñca;
ufa³em, ale nie w pe³ni, i nie zwierzaj¹c siê z moich w¹tpliwo-
œci nikomu, przychodzi³em na kolejne wybuchy w dolince za
strzelnic¹. Po ka¿dej takiej wyprawie dziura w nodze zaczyna-
³a znów ropieæ, matka krzycza³a okropnie i jeszcze bardziej
mnie pilnowa³a, ¿ebym nigdzie nie wychodzi³.
O poszczególnych eksplozjach nie bêdê mówi³ po raz drugi.
By³y takie, jak opisa³em. Nic wiêcej nie mogê na ich temat
dodaæ, bo niczego nie zatai³em i niczego chyba nie pomin¹-
³em. A Weiser? Poza urz¹dzaniem wybuchów uczy³ Szymka
i Piotra strzelania – tak jak poprzednio: albo w piwnicy cegielni,
albo w dolince. Straszliwie nudzi³em siê w domu, wiedz¹c, ¿e
oni maj¹ niez³¹ zabawê. Nie chcia³em jednak wychodziæ, nie ze

213
strachu przed matk¹, tylko z obawy, ¿e nadwerê¿ona tym noga
nie pozwoli mi wymkn¹æ siê na nastêpny wybuch, o którym
wiedzia³em zawsze dzieñ wczeœniej od Szymka lub Piotra.
Minê³o sporo czasu i któregoœ dnia zobaczy³em na niebie
pierwsze ob³oki. Ich wysokie, rozci¹gniête pióra nie zapowiada-
³y wprawdzie zmiany pogody, lecz mog³em teraz œlêczeæ
w oknie z brod¹ podpart¹ rêkoma i œledziæ powolne przemiany
kszta³tów na niebieskim jak akwamaryna sklepieniu. Wiado-
moœci przynoszone przez Szymka i Piotra by³y zwyczajne –
w zatoce zupa rybna rozrzedzi³a siê trochê i na piasku nie zale-
ga³y ju¿ cuchn¹ce kupy gnij¹cej padliny, ale o k¹pieli nie by³o
co marzyæ. Œmia³ek, który zanurzy³ w wodzie koniec nogi, cofa³
j¹ natychmiast z obrzydzeniem. Masowo pada³y te¿ mewy
i pracownicy oczyszczania znosili martwe kad³uby na wielkie
stosy, które z daleka wygl¹da³y jak kupki œniegu. Wywo¿ono je
razem z rybami za miasto i palono na wspólnym wysypisku.
Rybacy z Jelitkowa wyst¹pili do w³adz o odszkodowania, ale
nikt nie potrafi³ powiedzieæ nic pewnego. W Brêtowie pojawi³
siê za to ponownie ¯ó³toskrzyd³y i – jak opowiadali ludzie –
przeparadowa³ któregoœ razu w naszym zardzewia³ym he³mie
obok domów, wzbudzaj¹c powszechny niepokój. Ale nie z³apa-
no go. W ka¿dym razie nie sypia³ ju¿ w naszej krypcie, musia³
wiêc mieæ jak¹œ inn¹ kryjówkê. Poza tym w dolinie po drugiej
stronie nasypu, zaraz za cmentarzem, pojawili siê ludzie z tycz-
kami, mierzyli ziemiê i ogradzali teren pod ogródki dzia³kowe
zwojami kolczastego drutu. Tam gdzie teren by³ ju¿ ogrodzo-
ny, przychodzili inni ludzie i z desek, starych sklejek i papy
klecili szopy i ma³e domki, i bardzo nie lubili, gdy ktoœ obcy
krêci³ siê w pobli¿u. Mo¿e dlatego, ¿e w tych szopach chowali
szpadle, motyki i grabie, a mo¿e dlatego, o czym przekonany
by³ Piotr, ¿e byli po prostu Ÿli i nieuprzejmi od urodzenia.

214
W Gdañsku, na D³ugim Targu, puszczono historyczny tram-
waj, zaprzê¿ony w dwa konie, a bilet na jeden przejazd koszto-
wa³ okr¹g³e piêædziesi¹t groszy. Jechali tym tramwajem, ale
bez Elki i Weisera, którzy tego dnia znikli gdzieœ bez wieœci.
Pyta³em, dok¹d mogli pójœæ – na lotnisko czy do cegielni, ale
poza tym, ¿e Elka mia³a rano ze sob¹ ten sam instrument, na
którym gra³a Weiserowi do tañca, nic nie umieli powiedzieæ.
Szymek domyœla³ siê, ¿e Weiser przygotowywa³ jakiœ nowy
numer i pewnie nied³ugo nam go zaprezentuje. Dzisiaj wiem,
¿e Weiser nic takiego nie robi³, bo przecie¿ nigdy nie zamierza³
zostaæ artyst¹ areny. Wtedy mogliœmy w to wierzyæ i spokojnie
podziwiaæ jego arsena³ albo jak Piotr i Szymek tego dnia – jeŸ-
dziæ po D³ugim Targu historycznym tramwajem za okr¹g³e
piêædziesi¹t groszy od jednego kursu. Poza tym ze studni Nep-
tuna nie sika³a ani jedna kropla wody, a pan Korotek dosta³
mandat, bo przez skrzy¿owanie, gdzie za³o¿yli niedawno
pierwsze w mieœcie œwiat³a, przeszed³ jak zawsze po swojemu
– na skos. Na dodatek zwymyœla³ milicjantów od smarkaczy
i ma³o co nie zabrali go na komisariat. Czy jeszcze coœ? Tak, na
s¹siedniej ulicy, która nazywa³a siê Kar³owicza, instalowano
elektryczne lampy, a stare, gazowe latarnie mia³y iœæ na z³om.
Bar „Liliput” zosta³ zamkniêty na ca³e trzy dni po ostatniej
bójce murarzy z ¿o³nierzami, którzy wyskakiwali na jednego
z pobliskich koszar bez przepustki. Nowe kino mia³o nazywaæ
siê ,,Znicz” i obiecywano, ¿e bêdzie tam panoramiczny ekran,
jakiego nie mieli w ,,Tramwajarzu” obok zajezdni, w pobli¿u
naszej szko³y.
Weiser nie odwiedzi³ mnie ani razu, kiedy przesiadywa³em
w domu, gdy zaœ przychodzi³em na jego wybuchy, s³owem nie
wraca³ do dziury w nodze i tego, co siê wtedy sta³o. Czas p³yn¹³
mi wolno i spokojnie, jak wszystkim w naszej dzielnicy podczas

215
upalnego lata, gdy kurz czerwca, py³ lipca i brud sierpnia ani
razu nie sp³ynê³y z liœci kroplami tak upragnionego deszczu.
Z braku innego zajêcia rysowa³em na kartkach zeszytu, co tyl-
ko przysz³o mi do g³owy. Raz by³ to ¯ó³toskrzyd³y stoj¹cy na
dachu kamienicy na Starym Mieœcie. Tu¿ za jego plecami wy-
rasta³y smuk³e sosny, a nad miastem i g³owami zgromadzo-
nych na chodniku ludzi przelatywa³y samoloty, ca³ymi klucza-
mi jak ¿urawie. Innym razem kartkê zeszytu wype³ni³ Weiser
szybuj¹cy nad zatok¹ na czarnej panterze; rybacy padali na ko-
lana, a ich ¿ony chowa³y g³owy ze strachu. By³ te¿ pan Korotek
tocz¹cy przez podwórko ogromn¹ jak beczka flaszkê wódki,
z której umyka³y myszy prosto na pobliski œmietnik. M-skiego
narysowa³em razem z proboszczem Dudakiem, któremu doro-
bi³em motyle skrzyd³a i umieœci³em w siatce przyrodnika jako
kolejny eksponat. By³a te¿ jedna panorama, albo lepiej: wi-
dok ogólny – znad wzgórz w kierunku lotniska pomyka³ samo-
lot w kszta³cie kadzielnicy, my wszyscy siedzieliœmy w œrodku,
a nad miastem, zatok¹ i cmentarzem zamiast s³oñca œwieci³o
wielkie, trójk¹tne oko, wysy³aj¹ce promienie we wszystkich kie-
runkach.
Matka nie lubi³a, kiedy siedzia³em zgarbiony nad kartk¹, bo
zamiast kwiatów czy drzew widzia³a na moich obrazkach same
maszkary. Tak przynajmniej je nazywa³a, przerywaj¹c moje
zajêcie, bo znów czeka³y ziemniaki albo makaron.
A¿ któregoœ dnia – by³o to chyba po pi¹tym z kolei wybuchu,
kiedy noga wygl¹da³a ju¿ prawie dobrze – do drzwi naszego
mieszkania zastuka³ Szymek. W rêkach trzyma³ zwiniêty rulon
papieru.
– Wiesz, co to jest? – zapyta³ od drzwi. – Zgadnij, prêdko!
– Flaga? List goñczy? Og³oszenie?
– Ju¿ lepiej – uœmiechn¹³ siê. – To jest plakat!

216
– Aha – powiedzia³em bez przekonania. – No i co z tego?
Szymek, rozwijaj¹c kolorowy rulon na tapczanie, nie prze-
stawa³ mówiæ:
– Da³ mi go ten pan, który nakleja afisze na s³upach, ten ze
starym rowerem. Popatrz tylko, jakie cudo!
Rzeczywiœcie ujrza³em wielk¹ paszczê lwa obok ubranej
w barwny kostium kobiety, a pod spodem napis: CYRK „ARE-
NA” ZAPRASZA!!!
– Niez³e – powiedzia³em. – I co dalej?
– Co dalej? Jutro idziemy do cyrku! – wyrzuci³ z siebie rado-
sn¹ nowinê. – Nie rozumiesz?
– A bilety?
– Elka ju¿ pojecha³a kupiæ, dla ciebie te¿.
– A pieni¹dze?
– Nie martw siê o pieni¹dze, jak bêdziesz mia³, to oddasz.
– Ile?
– Dla doros³ych dziesiêæ, a dla nas po piêæ z³otych.
– A sk¹d mieliœcie tyle?
– Zaraz ci wszystko powiem – Szymek odsun¹³ plakat i usiad³
na tapczanie, bo wszystkie krzes³a w pokoju by³y zarzucone
bielizn¹ przygotowan¹ do prania. – No wiêc rano Piotr poje-
cha³ do Gdañska kupiæ w ¿elaznym sklepie gwoŸdzi dla ojca.
I wtedy zobaczy³ na placu Zebrañ cyrkowe wozy. No i nie poszed³
do sklepu, tylko wyskoczy³ z tramwaju na tamtym przystanku
i wszystko sobie dobrze ogl¹dn¹³: wóz, w którym mieszka
klown, klatki z dzikimi zwierzêtami, konie, akrobatów. Widzia³
nawet cylinder magika, bo kiedy tragarze przenosili pakunki,
ten cylinder wypad³ i potoczy³ siê po ziemi, a magik, który wy-
gl¹da³ jak zwyczajny cz³owiek, strasznie krzycza³ i zwymyœla³
tragarzy od niedo³êgów. Wszystko to Piotr widzia³ i s³ysza³,
patrzy³ te¿ na robotników naci¹gaj¹cych liny wielkiego namio-

217
tu, a na koniec zobaczy³, jak du¿ymi m³otami wbijaj¹ w ziemiê
grube paliki, podtrzymuj¹ce odci¹gi. Potem przypomnia³ sobie
o gwoŸdziach dla ojca, kupi³ co trzeba i przyjecha³ z nowin¹ do
nas. A pó³ godziny póŸniej, no, mo¿e godzinê, na naszym s³upie
og³oszeniowym pojawi³o siê to – Szymek wyci¹gn¹³ rêkê, doty-
kaj¹c jaskrawego plakatu.
– A pieni¹dze? Sk¹d mieliœcie pieni¹dze?
– Ach, to by³o dziwaczne – mówi³ dalej Szymek. – Staliœmy obok
s³upa i gapiliœmy siê, jak ten od afiszy smaruje klejem papier
i przykleja, a potem znowu smaruje i znowu przykleja, bo on pra-
wie ca³y s³up oklei³ tym samym plakatem. Staliœmy tak i gadali-
œmy, jakby to by³o fajnie iœæ do cyrku, gdyby by³y pieni¹dze, bo ja
bym mia³ na bilet i Piotr te¿, ale Elka chyba nie, a Weiser to nie
wiem, no i ty... A wtedy nadszed³ pan Korotek, ca³kiem trzeŸwy i,
zdaje siê, s³ysza³ nasz¹ rozmowê. „No, to ile was sztuk jest?” – zapy-
ta³. „Piêæ” – odpowiedzieliœmy, bo razem z tob¹ to piêæ – a on wy-
j¹³ wtedy portmonetkê i da³ nam ca³ych trzydzieœci z³otych. „Ma-
cie”, powiedzia³, „a jak sprzedacie butelki, to mo¿ecie mi oddaæ”,
powiedzia³, „ale niekoniecznie”. Elka pojecha³a po bilety i ma
kupiæ na jutro, bo dzisiaj wystêpów jeszcze nie bêdzie, no to nieŸle,
co? – skoñczy³ opowiadaæ, zwijaj¹c plakat w d³ugi rulon. – Powieszê
to sobie nad ³ó¿kiem – doda³ – o ile matka nie wyrzuci, bo ta pani
jest prawie ca³kiem rozebrana.
Szymek wyszed³ bardzo zadowolony, a moja matka, która
s³ysza³a fragment rozmowy, oznajmi³a, ¿e piêæ z³otych na bilet
da mi bardzo chêtnie i nie potrzebujê (tak powiedzia³a) ko-
rzystaæ ze wspania³omyœlnoœci pana Korotka.
Nastêpnego dnia od rana czas d³u¿y³ siê nieznoœnie, bo
przedstawienie, na które mieliœmy bilety, rozpoczyna³o siê
dopiero o godzinie szesnastej. Wczeœnie rano wyszed³em przed
dom, ¿eby zobaczyæ plakaty rozlepione na betonowym okr¹-

218
glaku. S³up wygl¹da³ wspaniale: od samej ziemi a¿ po jego czu-
bek ci¹gnê³y siê dooko³a takie same lwie paszcze i takie same
panie w kostiumach. Przyzwyczajony do szarzyzny s³upa, na
którym od kilku ju¿ miesiêcy nie naklejano nic nowego,
a resztki starych afiszy miesza³y siê ze œwiñskimi napisami i ze-
sz³orocznym zarz¹dzeniem o rejestracji poborowych, sta³em
jak urzeczony i myœla³em, czy lew, którego zobaczê w cyrku,
bêdzie tak samo groŸny jak ten na plakacie, z ogromn¹, rozwar-
t¹ paszcz¹ i dwoma rzêdami wielkich, po³yskuj¹cych k³ów.
Nagle poczu³em lekkie szturchniêcie w bok.
– Mo¿esz ju¿ chodziæ? – Tak, to by³ g³os Weisera. – Nie puch-
nie noga?
– Nie – odpowiedzia³em zgodnie z prawd¹. – Nic ju¿ nie boli
i nic nie puchnie, a co? – W tym „a co?” kry³a siê naturalnie
nadzieja na coœ nowego, bo jeœli Weiser zaszed³ mnie od ty³u
i pyta³, musia³ mieæ jakiœ pomys³.
– To chodŸ ze mn¹ – powiedzia³. – Zobaczysz, jak siê ³apie
zaskroñce.
– A po co ci zaskroñce? – spyta³em. – Bêdziesz je tresowa³?
Weiser wzruszy³ ramionami.
– Jak nie chcesz, to nie. Myœla³em tylko, ¿e bêdziesz chcia³ zo-
baczyæ, jak siê to robi – mówi³ wolno, zrezygnowanym tonem.
Chcia³em zobaczyæ, jak bêdzie ³apa³ zaskroñce, ale chcia³em
te¿ wiedzieæ, do czego mu bêd¹ potrzebne. Ruszyliœmy ulic¹
pod górê i wtedy zapyta³em raz jeszcze:
– Ale po co ci one?
– Zobaczysz, wszystko zobaczysz – powiedzia³. – To jest wo-
rek, gdzie bêdziemy je wrzucaæ – wyjaœni³ – a kij znajdziemy
ju¿ w lesie.
Minêliœmy rz¹d ma³ych, prawie identycznych domów, ze
skoœnymi dachami, w których pó³okr¹g³e okienka mansard

219
wygl¹da³y jak wy³¹czone w ci¹gu dnia lampy samochodowe.
Weiser umilk³ i przez dalsz¹ drogê, kiedy wspinaliœmy siê œcie¿-
k¹ miêdzy modrzewiami, nie powiedzia³ ani s³owa. Po dziesiê-
ciu minutach, sapi¹c, staliœmy na wzgórzu, sk¹d z jednej stro-
ny widaæ by³o lotnisko i zatokê, a od po³udnia, daleko w dole
majaczy³y zarysy Brêtowa i wzgórz, za którymi znajdowa³a siê
strzelnica.
– Idziemy tam – powiedzia³, wskazuj¹c rêk¹ na po³udnie –
tam gdzie za³o¿yli p³oty i gdzie bêd¹ ogródki dzia³kowe.
Teraz schodziliœmy po stoku prawie tak jak na nartach – raz
w lewo, raz w prawo, ostrymi zakosami, ¿eby zanadto siê nie
rozpêdzaæ. W powietrzu spotyka³y siê smugi ró¿nych zapa-
chów, woñ przekwit³ego ³ubinu miesza³a siê z koniczyn¹,
a ch³odny zapach miêty ³¹czy³ siê z ostrym aromatem rosn¹cej
dziko macierzanki.
– Powiedz, bêdziesz je sprzedawa³? Albo zaniesiesz M-skie-
mu? A nie wystarczy mu jeden zaskroniec, musi ich mieæ kil-
ka? – pyta³em, gdy tylko stanêliœmy w dolinie przylegaj¹cej
skrajem, st¹d niewidocznym, do cmentarza i nasypu, po któ-
rym nie jeŸdzi³ ¿aden poci¹g.
Ale Weiser nie odpowiedzia³. Najpierw wyszuka³ d³ugi na
metr, rozwidlony patyk, taki sam jakiego u¿ywaj¹ po³awiacze
¿mij w Bieszczadach, a póŸniej zwróci³ siê do mnie:
– Widzisz tamte zaroœla?
Skin¹³em g³ow¹.
– Tam jest ich najwiêcej, idŸ tam i poruszaj krzakami, ¿eby je
wyp³oszyæ. Ale powoli, nie za mocno – doda³ – ¿eby nie ucieka-
³y wszystkie naraz, rozumiesz?
Zadanie nie by³o trudne. Szed³em wolno wzd³u¿ pasa zaroœli
i kijem porusza³em kêpy wysokich traw, pokrzyw, kar³owatych
malin, czarnego ¿arnowca i paproci. Zaskroñce najpierw powo-

220
li, póŸniej coraz szybciej wyœlizgiwa³y siê spod moich stóp
i pomyka³y bezszelestnie w kierunku Weisera, a on z ogromn¹
zrêcznoœci¹ najpierw unieruchamia³ je rozwidlonym paty-
kiem, a potem chwyta³ delikatnie w palce i wrzuca³ do parcia-
nego worka.
– Jeszcze raz – powiedzia³, kiedy skoñczy³em nagonkê. – Ni-
gdy nie wyp³oszy siê wszystkich.
Powtórzy³em czynnoœæ dok³adnie tak samo i ku mojemu za-
skoczeniu umykaj¹cych zaskroñców by³o niewiele mniej ni¿
poprzednim razem. Weiser zawi¹za³ worek na du¿y, ale szczel-
ny supe³.
– Dobra – powiedzia³ – teraz przejdziemy przez te cholerne
dzia³ki i zaniesiemy je na drug¹ stronê.
„Cholerne dzia³ki” powiedzia³, pamiêtam dobrze, bo Weiser
nigdy nie mówi³ za du¿o i wszystko mo¿na by³o zapamiêtaæ
bardzo dok³adnie.
– Cholerne dzia³ki – powtórzy³ raz jeszcze, gdy mijaliœmy
pracuj¹cych tu ludzi. Odk¹d siê tu pojawili, z uporem przeko-
pywali such¹ jak na pustyni ziemiê i z jeszcze wiêkszym upo-
rem klecili z desek i dziurawej sklejki swoje budy, nazywane
domkami, na których nie wiedzieæ dlaczego malowali zaraz
uœmiechniête krasnale, zab³¹kane sarenki albo stokrotki z dziew-
czêcymi twarzyczkami, co wygl¹da³o okropnie i wprost nie-
przyzwoicie.
– Co tam niesiecie, ch³opcy? – zaczepi³ nas spocony grubas,
podnosz¹c czo³o znad motyki. – Czego tu szukacie?
– E... nic, proszê pana – odpowiedzia³em pierwszy. – Tylko
trawê dla królików zbieramy, bo tu najwiêcej.
Weiser zwolni³ nieco kroku, ale nie zatrzyma³ siê i nawet nie
spojrza³ na grubasa, a ja ruszy³em za nim, patrz¹c na worek,
który porusza³ siê w takt miarowych kroków.

221
– Na drugi raz – zawo³a³ grubas – szukajcie trawy gdzie in-
dzie! I lepiej, jak was tu nie spotkam, zrozumieliœcie? To ju¿
nie jest ziemia niczyja! – i grubas krzycza³ coœ jeszcze, ale my
byliœmy coraz dalej.
Œcie¿k¹ w dó³ dotarliœmy do nasypu.
– NieŸle to wymyœli³eœ – powiedzia³ Weiser. – Mo¿na na cie-
bie liczyæ.
Serce o ma³o nie pêk³o mi z dumy.
Ani siê obejrza³em, jak byliœmy na cmentarzu, w jego górnej
czêœci, gdzie Weiser zatrzyma³ mnie ruchem rêki.
– Tu je wypuœcimy – powiedzia³, odwi¹zuj¹c worek. – Tu ju¿
nic im nie grozi.
Zobaczy³em, jak z otwartego worka wype³zaj¹ zaskroñce,
niektóre prêdko, inne, bardziej mo¿e przera¿one, powoli, tak ¿e
Weiser musia³ je poszturchiwaæ rêk¹. Wê¿e rozpe³za³y siê miê-
dzy nagrobkami. Ich szarobrunatne zygzaki przemyka³y zwinnie
w gêstych chaszczach pokrzyw i lebiody i po chwili w zasiêgu na-
szego wzroku nie zosta³ ju¿ ani jeden. „Ani jeden”, napisa³em,
choæ nie by³a to prawda. Nagle bowiem ujrza³em na p³ycie
nagrobka d³ugie cielsko wê¿a w migotliwych strumieniach
œwiat³a, w refleksach docieraj¹cych tu przez kopu³ê bukowych
liœci tak jak przez zielone szybki witra¿y w naszym koœciele
podczas sumy. Zaskroniec mia³ ponad metr d³ugoœci, nie rusza³
siê prawie i jakby szukaj¹c œwiat³a, podnosi³ tylko ³eb, po chwili
opuszczaj¹c go na powrót na kamienn¹ p³ytê. Jego ¿ó³te plamy
tu¿ ko³o pyska rozjaœnia³y siê symetrycznie, ilekroæ promieñ
z góry dociera³ do p³yty.
– Popatrz – wyszepta³em do Weisera – zupe³nie siê nas nie boi.
I rzeczywiœcie, kiedy wyci¹gn¹³em rêkê do wê¿a i poczu³em
na palcach ch³odny dotyk jego sp³aszczonego pyska, jak dotyk
psiego nosa, zaskroniec nie uciek³, cofaj¹c siê tylko nieznacz-

222
nie. Dopiero po chwili odwróci³ siê od nas i znikn¹³ w pobli-
skiej kêpie paproci, rozko³ysanej lekko dotkniêciem jego cia³a.
– Tu jest coœ napisane – zwróci³em siê do Weisera. – Umiesz
to przeczytaæ? Nachyli³ g³owê nad nagrobkiem i przeczyta³:
– „Hier ruht in Gott Horst Meller. 8 VI 1925 – 15 I 1936” –
i dalej, sylabizuj¹c – „Werst unser Slieb alle Zeit und Hliebst es
auch in Snigkeit. ” Nie znam niemieckiego – wyjaœni³ – ale to
pierwsze znaczy, ¿e tu spoczywa w Bogu Horst Meller, a to dru-
gie to jakiœ wiersz, bo siê rymuje. Zobacz – dotkn¹³ palcem
wy¿³obionego napisu z gotyckich liter – Zeit, a w drugim jest
Snigkeit. Eit-eit, to jest na pewno jakiœ wiersz.
– Mia³ jedenaœcie lat jak umar³ – powiedzia³em. – To tyle, co
my.
– Nie, on siê nie urodzi³ w dwudziestym pi¹tym, tylko w dwu-
dziestym dziewi¹tym. – Weiser przybli¿y³ twarz do napisu. –
Popatrz, to nie jest pi¹tka, tylko dziewi¹tka!
– Mówisz, jakbyœ go zna³ – po raz pierwszy sprzeciwi³em siê
zdaniu Weisera. – Tu nie ma dziewi¹tki, tylko pi¹tka, a wiêc
urodzi³ siê w dwudziestym pi¹tym i jak zmar³, mia³ jedenaœcie
lat!
– I tak nie wiemy, kto to by³ – uci¹³ Weiser.
A gdy wracaliœmy do domu, powiedzia³ jeszcze, ¿e ludzie
z dzia³ek zabijaj¹ zaskroñce, bo nie umiej¹ ich odró¿niæ od ¿mii
i jak tylko zobacz¹ coœ pe³zaj¹cego, to zaraz zlatuj¹ siê do kupy
i t³uk¹ wê¿a motyk¹ albo grabiami. Wiêc trzeba je przenosiæ
na stary cmentarz lub polanê, tam gdzie s¹ narzutowe g³azy,
to mo¿e czêœæ z nich ocaleje.
Tak, Weiser mia³ racjê. Ju¿ w nastêpnym roku, kiedy dzia³ki
obejmowa³y ca³¹ dolinê za cmentarzem, po drugiej stronie
nasypu, i kiedy zamiast wysokich traw ros³y tam pierwsze rzê-
dy marchewki, grochu i kalafiorów, zaskroñca mo¿na by³o spo-

223
tkaæ niezmiernie rzadko, najczêœciej w postaci gnij¹cych zw³ok,
wokó³ których skrzêtnie uwija³y siê mrówki. A trzy albo cztery
lata póŸniej nie by³o ich ju¿ nigdzie – ani tam, ani w okolicy
starego cmentarza, ani te¿ na polanie nazywanej kamienio³o-
mami, dok¹d przenosi³ je w parcianym worku Weiser.
Nigdy nie dowiedzia³em siê wprawdzie, dlaczego to robi³.
Na pewno nie mia³ zami³owañ M-skiego, a jego w³asne wyja-
œnienie do dzisiaj nie przekonuje mnie w pe³ni. Tak samo
zreszt¹ nigdy nie dowiedzia³em siê, kim by³ pochowany w 1936
roku Horst Meller, na którego nagrobku zaskroniec dotkn¹³
mojej rêki. Pewny jestem tylko tego, ¿e Weiser w ewakuacji
zaskroñców nigdy nie korzysta³ z pomocy Piotra ani Szymka,
a wtedy, tamtego dnia, kiedy mieliœmy iœæ do cyrku, zabra³
mnie ze sob¹ raczej przez przypadek, prawdopodobnie pod
wp³ywem chwilowego impulsu. A mo¿e uzna³, ¿e zaskroñce to
nie jest sprawa dla wszystkich?

M-ski wyszed³ z gabinetu, stan¹³ w otwartych drzwiach, spoj-


rza³ najpierw na mnie, potem na Szymka i Piotra, na koniec na
zegar œcienny i powiedzia³:
– Dosyæ! – Patrzy³ w nasze twarze, jakby chcia³ z nich wyczy-
taæ w³asne myœli. – Dosyæ – powtórzy³ po d³ugiej pauzie. – Do-
syæ tego! Macie ostatni¹ szansê, a jeœli z niej nie skorzystacie,
zajmie siê wami prokurator i milicja! Zrozumieliœcie?
Nie by³o ¿adnej odpowiedzi.
– Korolewski! – zabrzmia³o nazwisko Szymka. – Ty pierwszy!
W myœlach powtarza³em szczegó³y dotycz¹ce rzekomego
pogrzebu, a gdy za Szymkiem zatrzasnê³y siê drzwi, nie mia-
³em pewnoœci, czy wszystko zapamiêta³em jak nale¿y. Czy groŸ-
ba M-skiego by³a prawdziwa? W¹tpiê, w to równie¿ dzisiaj, ale
wtedy, nawet gdyby okaza³a siê najprawdziwsza i tak by nas

224
nie przerazi³a. Bo có¿ jeszcze mog³o nas przeraziæ? Zegar poka-
zywa³ pó³ do dwunastej, za oknami krople uderza³y w ciemno-
œci o blaszany parapet, a tamci mieli, zdaje siê, tak¿e dosyæ. Jak
d³ugo mo¿na wypytywaæ wci¹¿ o te same rzeczy?

Przedstawienie w cyrku zaczê³o siê wspaniale. Orkiestra z³o¿o-


na z kilku instrumentów dêtych i ogromnego bêbna zagra³a fan-
fary i w tej samej chwili wbieg³ na arenê konferansjer ubrany
w zielony frak i bia³¹ koszulê, ozdobion¹ na przodzie tak samo
jak na rêkawach czymœ w rodzaju obfitych koronek. Zapowiedzia³
pierwszy numer. Zanim jednak skoñczy³, podszed³ do niego od
ty³u pomarszczony karze³ w czapeczce krasnala i poci¹gn¹³ go
za po³ê fraka. Wtedy spod fraka wyfrun¹³ go³¹b, a konferansjer,
nie odwracaj¹c siê, kopn¹³ kar³a niczym koñ i karze³, skrzecz¹c
i pokrzykuj¹c, potoczy³ siê za kulisy w akrobatycznych kozio³-
kach. Huragan braw i lawina œmiechu towarzyszy³y ich znikniê-
ciu, a na arenê wkraczali ju¿ akrobaci. Najpierw obeszli j¹ naoko³o
i pokazywali napiête, wielkie jak po³ówki dyni miêœnie. Nastêp-
nie ustawili siê w szeregu wed³ug wzrostu i wskakiwali jeden na
drugiego, a¿ utworzyli piramidê wysok¹ na piêtro. Najmniejszy
z nich, na samym szczycie, wyczynia³ teraz ró¿ne ewolucje: sta-
wa³ na rêkach, na jednej nodze, podskakiwa³ w powietrzu i po
salcie l¹dowa³ z powrotem na g³owie swojego partnera.
– To oberman – wyszepta³ Weiser do Elki, ale tak ¿ebyœmy
te¿ s³yszeli.
– Co? – nie by³ pewien Szymek.
– Oberman – powtórzy³a Elka. – Ten najni¿szy nazywa siê
unterman, ten w œrodku mittelman, a ten, co teraz skacze, to
w³aœnie oberman, najwy¿szy i najwa¿niejszy.
– Wcale nie najwy¿szy, tylko najwy¿ej – szepn¹³ Piotr, ale na
k³ótniê nie by³o czasu, bo oberman, wykonawszy ostatnie, po-

225
dwójne salto, wyl¹dowa³ na piasku obok untermana, mittel-
man zeskoczy³ zaraz po nim i teraz ca³a trójka k³ania³a siê na
wszystkie strony.
Mê¿czyzna w zielonym fraku znów wkroczy³ na arenê, zapo-
wiadaj¹c paradê koni i pokaz wolty¿erki. Przy wejœciu za kulisy
czeka³ na niego karze³ z przeci¹gniêt¹ lin¹ – to mia³ byæ rodzaj
pu³apki zastawionej na konferansjera, ale kiedy ten potr¹ci³
linê, wywróci³ siê liliput, który podskakiwa³ teraz jak ¿aba
w œlad za znikaj¹cym konferansjerem.
Po koñskich pióropuszach, barwnych skarpetkach, lewadzie
i ruladzie, a tak¿e po wystêpach pary akrobatów ubranych w obci-
s³e kostiumy, zielony frak zapowiada³ magika, którego nazwa³ ilu-
zjonist¹, a wszyscy szukali wzrokiem œmiesznego kar³a, ciekawi, co
wymyœli tym razem. Nagle konferansjer z³apa³ siê za brzuch,
okropnie skrzywi³ twarz i muzyk z orkiestry wydoby³ z puzonu
odg³os pierdniêcia. Wtedy spod wybrzuszonej nieco po³y fraka,
czego nikt wczeœniej nie zauwa¿y³, wypad³ przy uderzeniu werbla
skulony w k³êbek gnom. Wszyscy skrêcali siê ze œmiechu, gdy zaœ
konferansjer wezwa³ klownów do posprz¹tania, a ci, zatykaj¹c
nosy, podsuwali sobie nogami to coœ jak niechcian¹ pi³kê, widow-
nia wy³a i szala³a z uciechy, tym bardziej ¿e konferansjer odchodzi³
koœlawym krokiem, jakby mia³ pe³no w spodniach. Tylko Weiser
siê nie œmia³, jakby zupe³nie go to nie obchodzi³o.
Szymek, który siedzia³ do tej pory nieruchomo, wydoby³ zza
pazuchy lornetkê.
– Patrz uwa¿nie – przypomina³ Piotr. – Najbardziej na rêce
i rêkawy.
Magik ubrany by³ jak konferansjer we frak, tyle ¿e czarny,
jego g³owê okrywa³ oczywiœcie cylinder, na nogach mia³ wy-
glansowane jak lustro czarne lakierki i wszystkie sztuczki wyko-
nywa³ w bia³ych rêkawiczkach. Najpierw asystentka poda³a

226
mu parasolkê. W okamgnieniu z parasolki zrobi³a siê d³uga
wêdka z najprawdziwszym ko³owrotkiem, ¿y³k¹ i haczykiem
na koñcu. Magik przy³o¿y³ palec do ust i nakaza³ absolutn¹ ci-
szê – wiadomo, ryby nie lubi¹ ha³asu. Potem pochyli³ siê, jak
gdyby nad wod¹, zaci¹³ i na haczyku pojawi³a siê ¿ywa, migo-
cz¹ca rybka, w dodatku ca³a z³ota. Piotr nie wytrzyma³.
– Widzisz coœ? Widzisz, jak on to zrobi³? – tr¹ca³ Szymka w bok.
– No, daj trochê popatrzeæ
Ale Szymek nerwowo regulowa³ pokrêt³a i nie odzywa³ siê
w ogóle.
Rybka powêdrowa³a do akwarium ustawionego przez asy-
stentkê na stoliku. Widaæ by³o, ¿e ¿yje i p³ywa jak zwyk³a rybka
w normalnym akwarium. Magik powtórzy³ zaciêcie i wybranie
kilka razy i zawsze by³o tak samo – nie wiadomo sk¹d, jakby
z powietrza, na haczyku zjawia³a siê kolejna rybka, równie
¿ywa i równie ochoczo p³ywaj¹ca w akwarium.
Magik od³o¿y³ wêdkê i zdj¹³ cylinder.
– Teraz! – gor¹czkowo wyszepta³ Piotr. – Teraz uwa¿aj!
Z cylindra magik wyci¹gn¹³ d³ugi na kilka metrów rz¹d kolo-
rowych chustek, nastêpnie wstrz¹sn¹³ nimi, tak ¿e zrobi³a siê
z tego jedna wielka chusta, i szybkim ruchem nakry³ ni¹ akwa-
rium ze z³otymi rybkami. Dwukrotnym poruszeniem r¹k uczy-
ni³ teraz z wêdki krótk¹ magiczn¹ pa³eczkê i dotkn¹³ jej koñ-
cem przykrytego akwarium. Przy akompaniamencie werbla
i talerzy kobieta unios³a chustkê. Zamiast rybek i szklanego na-
czynia z wod¹ na stoliku siedzia³ bia³y królik nieporadnie strzy-
g¹cy uszami, wyraŸnie przestraszony burz¹ oklasków.
– Nic nie rozumiem – powiedzia³ Szymek, przekrzykuj¹c
ha³as. – Nie da siê nic podpatrzyæ!
Spojrza³em na Weisera, ale on zdawa³ siê nie reagowaæ na
podniecenie Szymka i Piotra. Siedzia³ wyprostowany, ze wzro-

227
kiem utkwionym w nieokreœlony punkt areny, jakby ca³e to
przedstawienie nudzi³o go trochê i jakby siedzia³ tu bardziej
przez grzecznoœæ ni¿ z prawdziwego zainteresowania. W czasie
przerwy Elka i Piotr poszli do bufetu po oran¿adê, a ja siedzia-
³em obok niego i nie bardzo œmia³em pytaæ o cokolwiek, mimo
i¿ zna³ siê na wszystkich szczegó³ach cyrkowego rzemios³a.
Orkiestra jak natchniona gra³a przez ca³y czas marsze i wal-
czyki, ludzie przechodzili pomiêdzy ³awkami, wymieniaj¹c
uk³ony albo zdawkowe „przepraszam”, a na arenie b³aznowali
dwaj klowni, kopi¹c siê w siedzenia, bij¹c po twarzy i oblewa-
j¹c kub³ami wody.
Pomyœla³em wówczas, ¿e Weiser wola³by pewnie byæ tam na
arenie, wystêpowaæ w jakimœ wspania³ym stroju, k³aniaæ siê
publicznoœci i zbieraæ, tak jak tamci, oklaski za dobrze wykonany
numer. Tak pomyœla³em, widz¹c jego skupion¹ twarz i dystans,
celebrowany i a¿ nadto widoczny, dystans przekonania: „ja bym
to lepiej zrobi³”, znanego wszystkim nierozpoznanym artystom.
Tak myœla³em wówczas i jeszcze d³ugo potem, lecz dzisiaj,
gdy doszed³em do tego momentu w historii o nim – dzisiaj
wyznaæ muszê co innego, zw³aszcza maj¹c w pamiêci wydarze-
nie, które zasz³o w drugiej czêœci cyrkowych wystêpów. Chodzi
oczywiœcie o wypadek podczas tresury lwów, a tak¿e o to, jak
on siê wtedy zachowa³. Bo od przerwy przy ka¿dym numerze
obserwowa³em go dok³adnie, widzia³em jego twarz, d³onie
i palce, które dzisiaj mówi¹ mi co innego ni¿ wtedy, gdy tak jak
Szymek, Piotr, a mo¿e i Elka wierzy³em, ¿e chce zostaæ cyrko-
wym artyst¹.
Weiser patrzy³ na to wszystko bardzo spokojnie, brawo bi³ s³abo
i bez entuzjazmu, a ju¿ najmniej zachwyca³y go wyg³upy kar³a
i zielonego fraka w antraktach pomiêdzy numerami. Tak samo
by³o przy paradzie s³oni, po³ykaczu ognia, akrobatach z obrêczami,

228
psiej koszykówce, wystêpie na trapezie i drugim pokazie magika,
który tym razem wyczarowa³ z powietrza najró¿niejsze przedmio-
ty: szklankê z mlekiem, piszcz¹cy balonik, ogromny bukiet kwia-
tów, go³êbie, królika, a z cylindra wy³uska³ butelkê szampana
i dwa kieliszki, by na zakoñczenie otworzyæ trunek i poczêstowaæ
nim asystentkê na oczach zachwyconej publicznoœci, œledz¹cej lot
korka przemienionego niespodziewanie w go³êbia. Weiser nie
poruszy³ siê ani razu, podczas gdy wszyscy wyci¹gali szyje, pod-
skakiwali z uciechy i g³oœno komentowali wystêpy. Dopiero gdy
na zakoñczenie przedstawienia zielony frak zapowiedzia³ naj-
wiêksz¹ atrakcjê wieczoru – tresurê dzikich zwierz¹t – Weiser po-
prawi³ siê na ³awce, jeszcze bardziej wyprostowa³ i splót³ palce obu
d³oni na kolanie w niecierpliwym oczekiwaniu.
Do klatki okalaj¹cej arenê wbieg³y okratowanym tunelem
dwa lwy, lwica i czarna pantera, taka sama, jak¹ widzieliœmy
w oliwskim zoo. Zaraz za nimi pojawi³ siê dompter w wysokich
butach i bia³ej koszuli ze stójk¹. W rêkach trzyma³ bicz, nieco
krótszy od bicza dla koni. Jego asystentka i – jak zapowiedzia³
zielony frak – ¿ona w jednej osobie mia³a obcis³y kostium na-
szyty cekinami i równie¿ wysokie buty, tylko bia³e z frêdzlami
na cholewce. Zwierzêta mru¿y³y oczy, krêc¹c siê poœrodku are-
ny, trochê niezdecydowane, co maj¹ robiæ.
– Herman! Brutus! – krzykn¹³ dompter. – Na miejsca!
I lwy, oci¹gaj¹c siê, wskoczy³y na okr¹g³e zydle.
– Helga! – to by³o do lwicy. – Na miejsce!
I lwica zwinnym ruchem usiad³a na swoim miejscu. Teraz
przysz³a kolej na czarn¹ panterê
– Sylwia! Na miejsce!
I pantera, tak samo jak lwy, jednym susem znalaz³a siê na
wyznaczonym krzese³ku. Mê¿czyzna obrzuci³ gromadê czuj-
nym spojrzeniem.

229
– Herman! Brutus! Stójka!
I lwy unios³y siê na tylnych ³apach, prezentuj¹c piersi.
– Helga! Sylwia! Stójka!
Obie kocice wykona³y równoczeœnie to samo polecenie i ca³a
czwórka sta³a teraz na dwóch ³apach, podpieraj¹c siê zadami,
zupe³nie jak pies, który prosi o kawa³ek kie³basy.
Treser uk³oni³ siê publicznoœci i na ten gest zabrzmia³y okla-
ski, a zwierzêta powróci³y do poprzedniej pozycji. Dompter
zbli¿y³ siê do nich, lekko strzeli³ z bicza i kiedy asystentka przy-
gotowa³a jeszcze jedno puste siedzenie, krzykn¹³:
– Herman, hop!
I Herman skoczy³ ze swojego zydla na ten drugi, niezajêty.
– Brutus, hop! – zabrzmia³a nastêpna komenda.
I Brutus wykona³ to samo co poprzednik, zajmuj¹c opuszczo-
ny przez niego zydel.
– Helga, hop! – krzykn¹³ treser, ale nie wiedzieæ czemu Helga
oci¹ga³a siê wyraŸnie i nie mia³a ochoty skakaæ.
– Helga, hop! – zabrzmia³o powtórnie, ale dopiero po trzecim
rozkazie, wspomaganym uderzeniem bicza, Helga wykona³a
polecenie.
Pantera zaœ, nie czekaj¹c komendy przeskoczy³a sama, skoro
tylko zwolni³ siê zydel zajmowany przed chwil¹ przez lwicê.
Oklaski zabrzmia³y spontanicznie, bez uk³onu tresera, który
zbli¿y³ siê do Sylwii i pog³adzi³ jej pysk zwisaj¹cym koñcem
bicza.
– Dobra Sylwia – powiedzia³ g³oœno. – Grzeczna Sylwia – po-
wtórzy³, g³adz¹c jej wybuja³e w¹sy, na co pantera unios³a lekko
³eb i zamrucza³a g³êbokim charkotem. To równie¿ spodoba³o
siê widowni: ta delikatna pieszczota – i nagrodzono to now¹
fal¹ oklasków.
Kobieta przygotowa³a du¿¹ pi³kê ze skóry.

230
– Herman, hop!
I Herman wskoczy³ na pi³kê, potoczy³ j¹ kilka metrów, prze-
bieraj¹c ³apami, po czym wróci³ na swoje miejsce, œmiesznie
kiwaj¹c ³bem. To samo wykona³ Brutus, a nastêpnie Helga,
pantera zaœ, znów nieprzynaglana rozkazem, dokoñczy³a nu-
mer, zostawiaj¹c pi³kê na przeciwleg³ym krañcu areny. Brawa
by³y jeszcze silniejsze. Gdy jednak spojrza³em na Weisera,
zobaczy³em, ¿e nie uderza d³oni¹ o d³oñ. Bêbni³ tylko palcami
o kolano. Asystentka przynios³a teraz obrêcz oblepion¹ czymœ,
co wygl¹da³o na papierow¹ masê, i zapali³a to potarciem zapa³-
ki. Po ³awkach przeszed³ szmer podniecenia.
– Herman, hop! – krzykn¹³ dompter i strzeli³ w powietrzu
z bicza.
Lew da³ wspania³ego susa przez p³on¹c¹ obrêcz i stan¹³ po
drugiej stronie areny naprzeciwko zydli.
– Brutus, hop! – znów strzeli³ bicz i d³ugi skok w wykonaniu
kota zachwyci³ publicznoœæ.
– Helga, hop! – to samo.
– Sylwia, hop! – i obie kocice znalaz³y siê razem z lwami.
Numer powtórzono w odwrotn¹ stronê. Zwierzêta przeskaki-
wa³y przez œrodek ognistego ko³a i l¹dowa³y teraz na swoich
zydlach, a kobieta, na której kostiumie cekiny jarzy³y siê dzie-
si¹tkami odbiæ, przesuwa³a obrêcz w odpowiednim kierunku.
Znów ca³a czwórka siedzia³a na taboretach, dompter uk³oni³
siê i zebra³ porcjê oklasków.
Wtedy sta³o siê to, czego nikt nie móg³ siê spodziewaæ. Asy-
stentka zgasi³a p³omienie szybkim poruszeniem obrêczy i od-
wracaj¹c siê ty³em do zwierz¹t, ruszy³a po nastêpny rekwizyt.
Mia³a to byæ huœtawka z deseczk¹, oczekuj¹ca na swoj¹ kolej
przy prêtach klatki. Kobieta zrobi³a dwa, mo¿e trzy kroki i po-
tknê³a siê o zag³êbienie w piasku. Wystarczy³o to panterze na

231
b³yskawiczny skok w jej kierunku i na arenê upad³y prawie
równoczeœnie – najpierw ¿ona domptera, a za ni¹, uderzaj¹c
przedni¹ ³ap¹ w jej g³owê, czarna kocica. Zabrzmia³o to niesa-
mowicie – podwójne: „klap, klap” i krótki gard³owy okrzyk ko-
biety, a póŸniej absolutna cisza. Nikt z publicznoœci nie poruszy³
siê nawet z miejsca, wszyscy zamarli w g³uchym, têpym ocze-
kiwaniu.
– Sylwia! – dompter zrobi³ krok w jej kierunku. – Sylwia, na
miejsce!
Ale pantera zamiast odwróciæ siê w stronê zydli, szarpnê³a
cia³em kobiety gdzieœ na wysokoœci ³opatki, jakby szanta¿owa³a
tresera, mówi¹c: „nie rusz, to moje!”. Lwy poruszy³y siê niespo-
kojnie na taboretach. Brutus przest¹pi³ z nogi na nogê, a Hel-
ga wyda³a d³ugi, g³êboki pomruk. Zza kulis wyszli dwaj po-
mocnicy z gaœnic¹, ale dompter wstrzyma³ ich ruchem d³oni,
bo w³aœnie w tej samej chwili kobieta poruszy³a siê, a Sylwia
parsknê³a gniewnie i uderzy³a swoj¹ pani¹ w okolice krzy¿a,
zdzieraj¹c kostium pazurami. Na piasek spad³y lœni¹ce cekiny,
a z obna¿onego poœladka czerwonymi bruzdami pop³ynê³a
krew. Ktoœ z górnych ³awek zaszlocha³, lecz zaraz go uciszono.
Weiser siedzia³ wyprostowany, g³owê mia³ nieruchom¹ i tyl-
ko palce tak samo jak wczeœniej bêbni³y o kolano. „Chryste”,
myœla³em, „niech on tam zejdzie, niech poka¿e, co potrafi, bo
przecie¿ potrafi, niech spojrzy jej w oczy tak samo jak wtedy
w zoo, niech j¹ poskromi, zmusi do uleg³oœci, zgniecie jej bunt,
niech j¹ skruszy jak tamt¹, zamieni w zalêk³ego psa, ma³ego
ratlerka, niech zrobi to, zanim bêdzie za póŸno”.
Herman zeskoczy³ z taboretu i podniós³ ³eb, czuj¹c w powie-
trzu podniecaj¹cy zapach. Dompter da³ znak orkiestrze. Na
pó³ tonu muzycy zagrali zejœcie z areny. Lwy poruszy³y siê nie-
spokojnie.

232
– Herman! Brutus! Helga! Raz tu! Raz tu! – powtórzy³ tre-
ser. – Raz tu! Raz tu! – Lwy, acz niechêtnie, podesz³y do tunelu.
– Raz, raz! – i wolno, jakby ospa³e, wychodzi³y przez otwór, a¿
wreszcie pomocnik spuœci³ za nimi zastawkê.
Teraz dompter zosta³ sam na sam z panter¹, która przednimi
³apami spoczywa³a na nieruchomym ciele kobiety, bij¹c nie-
spokojnie ogonem raz w lewo, raz w prawo.
– Sylwia – mówi³ nieco ciszej. – Dobra Sylwia, na miejsce Sylwia!
Ale pantera, œwiadoma swej przewagi, zacharcza³a ostrze-
gawczo. Jej oczy œledzi³y ka¿dy ruch mê¿czyzny.
– Sylwia – zrobi³ krok do przodu. – Na miejsce!
Sylwia jednak nie zamierza³a rezygnowaæ ze zdobyczy, z jej
gard³a dobieg³ g³êboki pomruk i ostrzegawczo podnios³a ³apê
do uderzenia.
Palce Weisera bêbni³y dalej o kolano, a ja po raz pierwszy
by³em na niego wœciek³y i gdyby nie groza sytuacji, wrzeszcza³-
bym na niego i ok³ada³ piêœciami. Dlaczego siê nie poruszy³,
dlaczego nie zbieg³ na dó³, dlaczego nie pokaza³ swoich umie-
jêtnoœci teraz, kiedy na piasku czerwona ka³u¿a stawa³a siê
coraz wiêksza, dlaczego siedzia³ spokojnie, jak przy pokazach
wolty¿erki albo wyg³upach klownów? „Chryste”, myœla³em,
„zrób coœ, ¿eby siê ruszy³, popchnij go tylko, resztê zrobi sam, on
umie to doskonale, zmuœ go tylko, zmuœ”. Ale Weiser siedzia³
nieporuszony z g³ow¹ jak pos¹g, z twarz¹ jak pos¹g, z nogami
jak pos¹g i tylko palce, nienaturalnie d³ugie, wybija³y wci¹¿
ten sam rytm na trzy czwarte.
Dompter by³ bezradny. Nie móg³ posun¹æ siê do przodu ani
do ty³u, sta³ jak zahipnotyzowany i coraz ciszej przemawia³ do
Sylwii tymi samymi s³owami:
– Na miejsce! Dobra Sylwia, na miejsce! – I by³o to jeszcze
straszniejsze ni¿ prawdopodobny skok pantery w jego stronê.

233
Jeden z pomocników wolno, tak aby nie zwracaæ na siebie
uwagi, okr¹¿a³ klatkê po zewnêtrznej stronie bandy z gaœnic¹
pod pach¹, drugi wysun¹³ siê zza kulis z wiatrówk¹ przygoto-
wan¹ do strza³u i obaj, coraz bli¿ej pantery, czaili siê do ataku.
Nie wiedzia³em wówczas, ¿e w gaœnicy jest odurzaj¹cy p³yn,
a wiatrówka strzela kapsu³ami z narkotykiem. Wygl¹dali jak
mali ch³opcy, id¹cy z drewnianym mieczem i proc¹ na afry-
kañskiego bawo³u – œmiesznie i nieporadnie.
Pantera tr¹ci³a kobietê, choæ nie by³ to ruch zdecydowany.
Mê¿czyzna z gaœnic¹ przyklêkn¹³, z³o¿y³ siê jak do strza³u
i puœci³ w sam pysk zwierzêcia potê¿ny strumieñ. Pantera pod-
skoczy³a. Ciœnienie odrzuci³o jej g³owê do ty³u, ale ³apy, grube
³apy zosta³y jeszcze przez sekundê na miejscu i pewnie dlate-
go, kiedy porzuca³a swoj¹ zdobycz, powlok³a j¹ metr, mo¿e
dwa po piasku, zanim charkocz¹c i bij¹c ³ap¹ niewidzialnego
przeciwnika, schroni³a siê przy bandzie. Trafiona kapsu³¹
z wiatrówki podrygiwa³a jeszcze przez moment w epileptycz-
nym tañcu, a¿ wreszcie pad³a na arenê. Dompter by³ ju¿ przy
swojej ¿onie, chwyci³ j¹ na rêce i niós³ za kulisy. Trzech pomoc-
ników wrzuci³o panterê na brezentow¹ p³achtê, któr¹ powlekli
nastêpnie do drugiego wyjœcia.
I to by³ koniec przedstawienia.
P³aka³em. ¯a³owa³em piêknej pani i jej œlicznego kostiumu
z cekinami, ale jeszcze bardziej roz¿alony by³em na Weisera.
Bo jedno wiedzia³em: albo nie potrafi³ wszystkiego, albo nie
chcia³ pomóc. Wygl¹da³o na to, ¿e jednak nie chcia³ pomóc, i to
by³o okropne. Brakowa³o mu tylko szmaragdowego szkie³ka.
Nie zbieg³ na dó³, nie wcisn¹³ siê przez w¹ski otwór i nie stan¹³
oko w oko z czarn¹ panter¹. Zaskoczona publicznoœæ nie osza-
la³a ze zgrozy, a nastêpnie z radoœci, kiedy ch³opiec podszed³
na wyci¹gniêcie rêki do drapie¿nika i poskromi³ go spojrze-

234
niem, silniejszym ni¿ wszystkie pociski i strumienie razem
wziête. Nie, nic siê takiego nie sta³o, bo Weiser uzna³, ¿e nie
musi nic robiæ dla ¿ony domptera ubranej w obcis³y kostium,
obszyty cekinami. A dla kogo zrobi³by coœ takiego? Mo¿e dla
Elki, myœla³em, a dla któregoœ z nas? Gdyby zrobi³, co do niego
nale¿a³o, oprócz wyratowania asystentki, mia³by z tego ogrom-
ne korzyœci: s³awê, uznanie, a mo¿e nawet natychmiastowe
przyjêcie do cyrku, a dalej podró¿e, wystêpy i jeszcze wiêksz¹
s³awê, wykraczaj¹c¹ nawet poza nasze miasto i ca³y kraj. Wie-
deñ i Pary¿, Berlin i Moskwa – wszystkie u stóp jedenastolet-
niego pogromcy zwierz¹t, który nie potrzebuje bicza ani tresu-
ry. Wielkie nag³ówki w gazetach i jeszcze wiêksze t³umy na
widowni. A on odrzuci³ to wszystko i tylko bêbni³ palcami
w kolano raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy.
Dzisiaj wiem, ¿e by³o inaczej, bo Weiser nigdy przecie¿ nie
pragn¹³ zostaæ cyrkowym artyst¹. Ktoœ, kto lewituje i strzela
do kanclerza III Rzeszy, nie mo¿e wystêpowaæ w cyrku. Nie.
To zdanie jest nielogiczne. Jeœli go nie skreœlam, to dlatego,
¿e wszystko w tej historii wydaje siê nielogiczne. Niech wiêc
zostanie.
Nastêpnego dnia pojechaliœmy oczywiœcie pod namiot cyrko-
wy dowiedzieæ siê, czy ¿ona domptera ¿yje. Ciekawi³o nas rów-
nie¿ bardzo, co dzieje siê z panter¹. Ale us³yszeliœmy tylko tyle,
¿e kobieta jest w szpitalu, a numer z tresur¹ dzikich zwierz¹t
bêdzie odbywa³ siê bez udzia³u czarnej pantery. Pani z kasy
powiedzia³a, ¿e jeszcze nie wiadomo, co z ni¹ zrobi¹, mo¿e za
kilka dni wyst¹pi znowu, a mo¿e cyrk sprzeda j¹ do ogrodu
zoologicznego.
Potem przez dwie godziny w³óczyliœmy siê po Starym Mie-
œcie, ale z braku gotówki i jakichkolwiek atrakcji trzeba by³o
wracaæ do domu. Kiedy mijaliœmy s³up og³oszeniowy na naszej

235
ulicy, zobaczy³em Weisera id¹cego w naszym kierunku z par-
cianym workiem pod pach¹. Wraca³ z lasu i na pewno znowu
³apa³ zaskroñce, by przenieœæ je w okolice cmentarza albo na
kamienio³omy. Elki nie by³o w pobli¿u.
– Co robimy dzisiaj? – zapyta³ go Szymek. – Masz jakieœ pomys³y?
– Dzisiaj nie mam czasu – Weiser wygl¹da³ na zaskoczonego.
– PrzyjdŸcie jutro do dolinki za strzelnic¹, bêdzie wybuch.
Zamiast do domu poszliœmy prosto a¿ do pruskich koszar, ale
na murawie, w tumanach gryz¹cego kurzu, kopa³o pi³kê ze
dwudziestu wojskowych i nie by³o czego tam szukaæ. Po po³ud-
niu ruszyliœmy wiêc przez Bukow¹ Górkê na cmentarz, ¿eby
zajrzeæ do krypty i rozegraæ mo¿e grê wojenn¹, choæ propozy-
cja ta nie wzbudzi³a w nikim entuzjazmu. Kiedy siedzia³em
w domu z ropiej¹c¹ nog¹, Weiser – jak dowiedzia³em siê teraz
od Piotra – dwa razy odmówi³ im po¿yczenia zdezelowanej pa-
rabelki, a o schmeiserze nie chcia³ nawet rozmawiaæ. Uganiaæ
siê z patykiem i krzyczeæ „ta-ta-ta-tach”, gdy chocia¿ raz trzy-
ma³o siê w rêku prawdziw¹ broñ – to ju¿ nie by³o to. Ale z nim
nie mo¿na by³o dyskutowaæ, jeœli odmówi³, to ostatecznie.
Szymek kopa³ sosnowe szyszki, których pe³no le¿a³o na dro-
dze, a ja me³³em w ustach d³ug¹ trawê z kit¹ na koñcu. Mieli-
œmy ju¿ za sob¹ wzniesienie i zza zakrêtu opadaj¹cej ³agodnie
drogi wy³oni³ siê skraj cmentarza. Od tej strony wszystkie na-
grobki by³y porozbijane, a zardzewia³e krzy¿e, obroœniête
perzem, traw¹ i pokrzywami, wygl¹da³y jak stercz¹ce maszty
zatopionych okrêtów. Kiedy mijaliœmy nagrobek Horsta Melle-
ra, id¹c dalej w dó³, ju¿ cmentarzem, gwa³townie zahucza³y
dzwony.
– ¯ó³toskrzyd³y! – krzyknêliœmy prawie równoczeœnie, a Szy-
mek, najprzytomniejszy, rzuci³ jak rozkaz:
– Do krypty, bo znów bêd¹ go œcigaæ!

236
To nie by³ najlepszy pomys³. Nawet stoj¹c na krypcie, nie
mo¿na by³o dostrzec, co dzieje siê ko³o dzwonnicy. Ale biegliœmy,
jakby to nas œcigano, a nie wariata, który uciek³ od czubków
i ukrywa³ siê gdzieœ w okolicy. Minê³y mo¿e trzy minuty, podczas
których echo dzwonów odbija³o siê o œciany lasu, i nasta³a cisza.
– Ju¿ ktoœ tam jest – wyszepta³ Piotr. – Na pewno go goni¹!
I rzeczywiœcie, po chwili poœród trzasku ³amanych badyli
i szelestu odchylanych ga³êzi ujrzeliœmy ¯ó³toskrzyd³ego pomy-
kaj¹cego w naszym kierunku. Zapamiêta³ kryptê, gdy jednak
zbli¿y³ siê na odleg³oœæ kilku kroków i zobaczy³ trzy uwa¿nie spo-
gl¹daj¹ce twarze, da³ drapaka dalej, w stronê nasypu, gdzie koñ-
czy³ siê cmentarz i zaczyna³a dolina z pierwszymi ogródkami
dzia³kowymi. Mo¿e nie pozna³ nas zaabsorbowany ucieczk¹,
a mo¿e siê przestraszy³, w ka¿dym razie zamiast czmychn¹æ
w g³¹b krypty, gdzie nie odnalaz³by go nawet oddzia³ milicji i sa-
nitariuszy, umyka³ dalej, œcigany przez koœcielnego kuternogê
i jakiegoœ mê¿czyznê, który nie by³ proboszczem i którego nigdy
do tej pory nie widzieliœmy. Fontanny piasku tryska³y spod stóp
¯ó³toskrzyd³ego. Trawa pochyla³a przed nim swoje ŸdŸb³a,
a krzaki rozchyla³y siê same, ¿eby u³atwiæ mu ucieczkê.
Jednego tylko nie przewidzia³, nie wiedzia³ albo po prostu
zapomnia³, ¿e dolinka nie jest ju¿ t¹ sam¹ dolink¹, gdzie ros³y
wysokie do kolan trawy, kêpy dzikich ostów, ¿arnowca, gdzie
w s³oneczne dni cicho przemyka³y zaskroñce, a kuropatwy œmi-
ga³y spod nóg jak skrzydlate pociski. Przewróci³ siê na pierw-
szym drucie kolczastym, wsta³, rozerwa³ go rêkami i umyka³
dalej, ale faceci z motykami, grabiami, szpadlami, faceci z de-
seczkami i pêdzlami w d³oniach ju¿ zobaczyli go, jak biegnie,
ogl¹daj¹c siê za siebie, ju¿ wyczuli psimi nosami radosn¹ mu-
zykê swoich serc i namiêtnoœci i ju¿ ruszali, ¿eby zagrodziæ mu
przejœcie i schwytaæ go w sieæ z plugaw¹ satysfakcj¹ w oku.

237
Pobiegliœmy œladem koœcielnego i mê¿czyzny, ¿eby zobaczyæ, co
bêdzie dalej. ¯ó³toskrzyd³y ujrza³ nadbiegaj¹ce postacie, zatrzy-
ma³ siê na chwilê i ruszy³ z powrotem, prosto na koœcielnego. To-
warzysz¹cy koœcielnemu mê¿czyzna, trzeba przyznaæ, bardzo fa-
chowo wyci¹gn¹³ przed siebie nogê w odpowiednim momencie
i ¯ó³toskrzyd³y run¹³ jak d³ugi prosto pod stopy koœcielnego. Gdy-
by zerwa³ siê wtedy od razu i pogna³ w naszym kierunku, by³by
uratowany, ale sta³o siê inaczej. Podnosi³ siê powoli. Mê¿czyzna
zd¹¿y³ wskoczyæ mu na kark i przez chwilê szamotali siê jak wœcie-
k³e psy. Wreszcie ¯ó³toskrzyd³emu uda³o siê odskoczyæ. Znów
bieg³, lecz ponownie w z³ym kierunku – dzia³kowcy zd¹¿yli usta-
wiæ siê w szeroki pó³ksiê¿yc i zaciskali teraz kleszcze ob³awy.
I wtedy zobaczyliœmy ¯ó³toskrzyd³ego w zupe³nie nowej
postaci. Nie ucieka³ ju¿, stan¹³ poœrodku opasaj¹cego koliska,
g³owê pochyli³ lekko do przodu niczym zapaœnik i czeka³ na
tamtych nieruchomo. Zatrzymali siê, niepewni, co robiæ dalej.
– Niech ktoœ leci do telefonu na plebaniê! – krzykn¹³ koœciel-
ny. – Trzeba zadzwoniæ po milicjê albo do szpitala!
Grubas, ten sam, który zaczepi³ mnie i Weisera, gdy nieœli-
œmy zaskroñce, od³o¿y³ motykê i ruszy³ w stronê cmentarza.
W tej samej chwili dwaj odwa¿niejsi dzia³kowcy zbli¿yli siê do
¯ó³toskrzyd³ego.
– Spokojnie – przemawia³ pierwszy – nic ci nie bêdzie.
– Tak, tak – potwierdzi³ drugi – nic ci nie bêdzie, jak dasz siê
zaprowadziæ!
Ale ¯ó³toskrzyd³y mia³ na ten temat odmienne zdanie. Rzu-
ci³ siê na nich b³yskawicznym skokiem, jednemu wytr¹ci³ kij,
a drugiego powali³ ciosem ³okcia w brzuch. Obaj wycofali siê
spiesznie, a ¯ó³toskrzyd³y sta³ teraz jak samuraj poœród otacza-
j¹cych go wrogów i z uniesionym kijem, trzymanym obur¹cz,
wygl¹da³ wznioœle i wspaniale.

238
– To niebezpieczny wariat – powiedzia³ któryœ z mê¿czyzn. –
Poczekajmy, a¿ przyjedzie milicja.
– Ma³o nas – oburzy³ siê ktoœ inny – na jednego czubka?
Wówczas ujrzeliœmy najpiêkniejsz¹ czêœæ widowiska, bo
wszystko to by³o przecie¿ jak widowisko: ci doroœli mê¿czyŸni
w wieku naszych ojców z motykami i grabiami, a poœrodku ¯ó³-
toskrzyd³y niczym bohater legendy czy opowieœci. Mê¿czyŸni
podchodzili coraz bli¿ej, a ¯ó³toskrzyd³y stan¹³ w rozkroku.
– On musia³ byæ kiedyœ szermierzem – stwierdzi³ Szymek,
podnosz¹c g³owê. – O, popatrzcie!
Tak, ¯ó³toskrzyd³y umia³ nie tylko groziæ spaleniem Ziemi
i obywateli jej; w walce na kije by³ od swych przeciwników o kil-
ka klas lepszy. Podskakiwa³, obraca³ siê we wszystkie strony, b³y-
skawicznie parowa³ ciosy i sam je zadawa³, zawsze celnie. Trzask
³amanych trzonków i okrzyki napastników miesza³y siê ze sob¹.
W pewnej chwili wygl¹da³o na to, ¿e ju¿ go maj¹, ¿e ju¿ go na-
kryli swoimi narzêdziami do uprawy roli, ale by³o to tylko z³u-
dzenie. Wycofywali siê z podbitymi oczami, pot³uczeni i obszar-
pani, ¯ó³toskrzyd³y zaœ sta³ poœrodku i tryumfowa³. Dzia³kowcy
zacisnêli ko³o i naradzali siê przez chwilê. Potem ruszyli znów,
jeszcze szybciej, lecz skoñczy³o siê jak poprzednim razem: nie
dostali go i wyszli ze starcia poturbowani i obt³uczeni.
Nagle w stronê zwyciêzcy poszybowa³ kamieñ. Potem drugi.
Potem trzeci. ¯ó³toskrzyd³y uchyla³ siê zwinnie, a niektóre poci-
ski zbija³ kijem, ale by³o ich coraz wiêcej i pada³y coraz szybciej
ze wszystkich stron. Najpierw oberwa³ w szyjê. Drugie trafienie
z pewnoœci¹ go zabola³o – dosta³ w przegub d³oni i przez chwilê
musia³ trzymaæ kij tylko w jednej rêce. A potem r¹bnêli go
w g³owê, jeszcze raz w szyjê i jeszcze raz w g³owê. Dalej trudno
ju¿ by³o dojrzeæ, bo kamienie pada³y jak grad i tamci przybli¿ali
siê coraz bardziej, a¿ wreszcie doszli go, choæ broni³ siê jeszcze,

239
i teraz widzieliœmy tylko podnosz¹ce siê i opadaj¹ce kije i wy-
krzywione twarze z wyszczerzonymi zêbami.
Ile mog³o up³yn¹æ czasu, zanim od strony rêbiechowskiej szosy
zawy³a syrena? Pamiêtam tylko, ¿e przez ca³y ten d³ugi jak wiecz-
noœæ czas kije, trzonki od ³opat i motyk wznosi³y siê i opada³y,
pamiêtam te¿, ¿e kiedy karetka pogotowia ze szpitalnym krzy¿em
na drzwiczkach zabuksowa³a w piasku kolejowego nasypu, po któ-
rym nie jeŸdzi³ ¿aden poci¹g, ¿e kiedy wyskakiwali z niej sanita-
riusze w bia³ych kitlach – ja bieg³em ju¿ na cmentarz œcigany
okrzykami Szymka i Piotra, bieg³em do drewnianej dzwonnicy,
odwi¹zywa³em sznur zatkniêty rêk¹ koœcielnego za poczernia³¹
belkê i ci¹gn¹³em go z ca³ych si³ w nogach i d³oniach, ci¹gn¹³em,
podskakuj¹c i znów staj¹c na ziemi, ci¹gn¹³em jak szalony, bo
w³aœnie wtedy poczu³em siê po raz pierwszy w ¿yciu szalony, ci¹-
gn¹³em go i p³aka³em, p³aka³em i ci¹gn¹³em, i znowu p³aka³em,
a¿ dopadli mnie Szymek i Piotr i si³¹ oderwali od tego sznura, bo
ju¿ prawie do niego przyros³em, oderwali mnie i powlekli do lasu
na Bukowej Górce. Pamiêtam te¿, ¿e nie odezwa³em siê do nich
ani s³owem i pojecha³em sam na pla¿ê w Jelitkowie. Siedzia³em
tam do zmroku nad brudn¹ i cuchn¹c¹ wod¹ zatoki. Po pla¿y snuli
siê pojedynczo bezrobotni rybacy i d³ugimi tykami sprawdzali
stan rybnej zupy przy brzegu. Latarnia w BrzeŸnie obraca³a siê ju¿
dooko³a, a statki na redzie zapala³y œwiat³a pozycyjne. Daleko od
strony Sopotu ktoœ rozpali³ na piasku ognisko. Nawet gdyby pod-
szed³ do mnie Weiser, nawet gdyby on sam poprosi³ mnie o cokol-
wiek, by³bym niemow¹.

Szymek wyszed³ z gabinetu dyrektora. Mrugn¹³ okiem. Zna-


czy³o to: „w porz¹dku, mówi³em, jak ustaliliœmy”. Us³ysza³em
swoje nazwisko. Zobaczy³em, ¿e mê¿czyzna w mundurze ma
zapiête wszystkie guziki, a dyrektor poprawi³ krawat, który

240
EMIL KRESAK Buki, Oliwa 1953
teraz nie przypomina³ ju¿ kokardy jakobiñskiej ani wy¿êtej
szmaty, ani szalika z ok³adem na gard³o, tylko zwyczajny kra-
wat, kupiony w Domu Towarowym w centrum Wrzeszcza.
– No jak? – zapyta³ M-ski. – Przypomnieliœmy sobie co nieco?
Czy wolimy rozmawiaæ z panem prokuratorem w areszcie? –
zakoñczy³ g³oœno.
– Tak, proszê pana.
– No, mów – mundurowy zrobi³ d³oni¹ gest rezygnacji – mów,
co wiesz.
– Wszystko mam od pocz¹tku opowiadaæ?
– Nie – wtr¹ci³ dyrektor – masz powiedzieæ, jak by³o z t¹ su-
kienk¹ Wiœniewskiej.
– Ale to nie by³a sukienka, proszê pana, to by³ tylko kawa³ek.
– Dobrze, kawa³ek. No wiêc, gdzieœcie go znaleŸli po wybuchu?
– Tam, proszê pana, jest taki stary d¹b, tam ¿eœmy go zna-
leŸli.
Mundurowy przysun¹³ mi mapê.
– Gdzie?
– O tutaj, tutaj jest ten d¹b i tutaj – pokaza³em palcem – le¿a³
ten kawa³ek.
– Kto znalaz³? – M-ski zapyta³ szybko.
Zrobi³em pauzê, jakbym musia³ sobie przypomnieæ ten
szczegó³.
– Szymek, proszê pana.
– No dobrze – twarz M-skiego nie zdradza³a niczego, choæ
wiedzia³em, jak bardzo musi byæ zadowolony. – A gdzie spali-
liœcie ten kawa³ek?
– Na kamienio³omach, proszê pana.
Mundurowy zniecierpliwi³ siê ostatnim wyjaœnieniem.
– Tu w okolicy nie ma ¿adnych kamienio³omów, co ty ple-
ciesz?

242
– Dobrze – dyrektor nie pozwoli³ mi na dalsze wyjaœnienie tej
kwestii. – To jest polana z g³azami narzutowymi – zwróci³ siê
do mundurowego. – Wszyscy z okolicy tak j¹ nazywaj¹.
– A kiedy to by³o? – bada³ dalej M-ski.
– Tego samego dnia, wieczorem, proszê pana.
– To ty nios³eœ ten strzêp sukienki, tak?
– Ja, a sk¹d pan wie?
M-ski uœmiechn¹³ siê tryumfuj¹co.
– Widzisz, przed nami niewiele da siê ukryæ. Która to by³a
godzina?
– Nie pamiêtam dok³adnie, proszê pana, gdzieœ po siódmej
chyba by³o, raczej przed ósm¹.
– Tak. A co zrobiliœcie potem?
– Ju¿ nic, potem poszliœmy do domu.
– A dlaczego nie powiedzieliœcie o tym rodzicom?
– Bo to by³o straszne, proszê pana, ¿e oni wylecieli w powie-
trze. To by³o tak straszne, ¿e nie wiem nawet, czy na spowiedzi
móg³bym o tym opowiedzieæ – wyrzuci³em jednym tchem.
M-ski uœmiechn¹³ siê po raz drugi.
– No proszê, a jednak powiedzia³eœ, i to nie ksiêdzu, tylko nam!
– Jesteœcie tutejsi? – spyta³ niespodziewanie mundurowy.
– Nie rozumiem – odpowiedzia³em, bo rzeczywiœcie nie wie-
dzia³em, o co mu mog³o chodziæ w tym pytaniu?
– Pytam, czy twoi rodzice s¹ st¹d.
– Tak, proszê pana, st¹d. Ojciec urodzi³ siê w Gdañsku i mat-
ka te¿.
– No dobrze – M-ski koñczy³ przes³uchanie. – A jakiejœ rzeczy
Weisera, czegoœ po nim nie znaleŸliœcie?
– Nie, proszê pana, zreszt¹ wybuch by³ tak silny, ¿e nawet
niczego nie szukaliœmy, bo ten kawa³ek sukienki, to by³ czysty
przypadek.

243
– Mo¿esz ju¿ iœæ i zawo³aj drugiego kolegê – uci¹³ dyrektor. –
No, na co czekasz?
Po raz pierwszy od rozpoczêcia œledztwa poczu³em siê pew-
niejszy.
– Piotr, teraz ty – zawo³a³em go z otwartych drzwi i kiedy
mija³ mnie, da³em oko, takie samo jak Szymek, ¿e wszystko na
razie idzie ustalon¹ tras¹, tak jak tamci chcieli od pocz¹tku.
Siad³em na sk³adanym krzeœle i pokiwa³em do Szymka g³ow¹.
Zrozumia³ natychmiast. WoŸny ziewa³ przeraŸliwie, ukazuj¹c
rz¹d czarnych, zepsutych zêbów, a ja przypomina³em sobie, co
wydarzy³o siê dalej.

Rano nastêpnego dnia w sklepie Cyrsona us³ysza³em tak¹


rozmowê naszych s¹siadek:
– S³ysza³a pani? Z³apali tego wariata, co po Brêtowie biega³
i ludzi straszy³.
– Te¿ coœ! To nie by³ wariat, ale zboczeniec, moja droga.
– Jezus Maria! Zboczeniec, mówi pani?
– A tak, zboczeniec, jaki normalny wariat biega po cmenta-
rzu i dzwoni? Jaki wariat zak³ada sobie he³m na g³owê i lezie
przez ulice? Normalny wariat, proszê pani, robi za Napoliona
albo za Mickiewicza.
– A bo to wiadomo? – wtr¹ci³a siê teraz nowa rozmówczyni. –
Moja szwagierka mówi, bo ona tam mieszka, ¿e to nie by³ wca-
le wariat, tylko natchniony, œwiêty jakby cz³owiek, raz sta³ po-
dobno na dachu i mówi³ takie rzeczy jak z Pisma Œwiêtego!
– Jak to, z Pisma Œwiêtego?
– No, niby niedok³adnie, ale jakby z Pisma, ca³y czas o Bogu
i karze za grzechy!
– Te¿ coœ! Nie, to jednak wariat. Od tego jest ksi¹dz, ¿eby
o Bogu mówiæ. Na dachu, mówi pani?

244
– Na dachu i nawet milicja przyjecha³a, ale wtedy im uciek³.
Przysz³a moja kolej na kupowanie i nie s³ucha³em dalej, co
mówi¹ s¹siadki, a gdy wybieg³em ze sklepu, spotka³em
Szymka.
– Przesz³o ci ju¿? – zapyta³ bez gniewu.
– Tak.
– No to przeczytaj sobie – podsun¹³ mi pod nos gazetê, z któ-
r¹ wraca³ do domu. – Tu – pokaza³ palcem nag³ówek.
„Obywatelska postawa” g³osi³y czcionki.
– A o co chodzi?
– Nie pytaj, tylko patrz – zniecierpliwi³ siê wyraŸnie.
Notka mówi³a o schwytaniu niebezpiecznego szaleñca, które-
go ujêto dziêki pomocy szczêœliwych w³aœcicieli Pañstwowych
Ogródków Dzia³kowych imienia Ró¿y Luksemburg. Podpisana
inicja³ami „kz” nie zrobi³a na mnie wiêkszego wra¿enia.
– No i co? – zapyta³em. – Co z tego?
– Nic, tylko, ¿e o nim napisali, a o nas nie.
– A chcia³byœ, ¿eby o nas?
– Przy tym to nie, lepiej, ¿eby nikt nie wiedzia³, ¿eœmy mu
pomagali.
– Tak – odpowiedzia³em – lepiej, ¿eby nie wiedzieli.
Przeszliœmy przez kocie ³by na drug¹ stronê ulicy. Z masarni
za sklepem Cyrsona unosi³ siê nieprzyjemny, s³odkawy zapach
flaków. Przy bramie spotkaliœmy Weisera i Elkê, którzy wycho-
dzili w³aœnie z domu.
– PrzyjdŸcie trochê wczeœniej, bo robimy dziœ piknik – powie-
dzia³a weso³o.
– Tam, gdzie zawsze?
– Tam, gdzie zawsze – i ju¿ goni³a za Weiserem.
– Zaraz – zatrzyma³ j¹ Szymek – jak piknik, to trzeba mieæ
jakieœ jedzenie, tak?

245
– Dobra – zawo³a³a Elka i pokaza³a na koszyk trzymany
w prawej rêce – ja wszystko mam, mo¿ecie nic nie przynosiæ.
Szli pod górê, w stronê lasu.
– Wybuchowy piknik! – Szymek œmia³ siê z w³asnego pomy-
s³u. – Niez³e, co?
Ale piknik nie by³ wcale wybuchowy. Kiedy zeszliœmy w dolin-
kê, Elka i Weiser siedzieli pod dêbem nad roz³o¿onym obrusem.
– Sk¹d to wykombinowa³aœ? – spyta³ Piotr. – Od proboszcza
Dudaka?
– Nie poplam tylko! – spojrza³a na nas. – Nie widzisz, jaki bia³y?
Wszystko by³o przygotowane z du¿ym szykiem. Trzeba przy-
znaæ, ¿e Elka zna³a siê na rzeczy – obok pokrojonych w plastry
pomidorów le¿a³y ogórki, pomiêdzy nimi sta³a solniczka, ma-
s³o w porcelanowym kubeczku i ¿ó³ty ser, te¿ pokrojony w pla-
sterki. Usiedliœmy po turecku. Szymek wyj¹³ z siatki piêæ bute-
lek oran¿ady, któr¹ kupiliœmy wspólnie, ¿eby nie przychodziæ
z pustymi rêkami.
– No, ca³kiem nieŸle – mówi³a, sol¹c pomidory. – Te¿ coœ
przynieœliœcie.
Kiedy wszystko by³o gotowe, wyci¹gnê³a z koszyka bochenek
chleba i nó¿. Podsunê³a to Weiserowi, a on kroi³ szerokie pajdy
i podawa³ ka¿demu po kolei wed³ug wskazówek zegara.
– W³aœciwie to niez³a rzecz, taki piknik – mówi³ Piotr, prze¿u-
waj¹c chleb z pomidorem. – Jedzenie w lesie, zamiast w domu.
Czemu nie wpadliœmy na to wczeœniej?
A ja zapyta³em Elkê, z jakiej okazji ten piknik; nie mówi³a,
¿e myœli o czymœ takim.
– Ale z was kapuœciane g³¹by! – œmia³a siê, ukazuj¹c wiewiór-
cze zêby. – Przecie¿ to po¿egnanie wakacji!
Wszystkim zrobi³o siê smutno. Rzeczywiœcie, pojutrze mieli-
œmy staæ w sali gimnastycznej w bia³ych koszulach i ciemnych

246
spodenkach i s³uchaæ przemówienia dyrektora, ¿e koñczy siê
ju¿ nied³ugo lato, ¿e wypoczêci jesteœmy i opaleni i ¿e wita nas
znowu z radoœci¹ w tych murach, które powinniœmy ceniæ i sza-
nowaæ. Tylko ¿e ka¿dego lata nadchodz¹cy kres czu³o siê we
wszystkim – w k³êbiastych chmurach, które jak skrzyd³a anio-
³ów przesuwa³y siê nad zatok¹, w ostrym powietrzu koñcowych
dni sierpnia, w ch³odnych podmuchach wiatru, jeszcze nie zim-
nych, ale ju¿ s³onych jak zapowiedŸ sztormu. Czu³o siê umiera-
j¹ce lato, gdy letnicy opuszczali Jelitkowo i coraz wiêcej koszy
pla¿owych œwieci³o pustk¹. A teraz, kiedy zapad³o milczenie
wokó³ bia³ego obrusa, wszystko by³o inaczej – lato zdawa³o siê
pêcznieæ w rozgrzanym i drgaj¹cym powietrzu, kurz trzech mie-
siêcy pokrywa³ szar¹ warstw¹ liœcie drzew i paproci i ¿aden, naj-
s³abszy nawet podmuch wiatru nie m¹ci³ lepkiej ciszy pomiêdzy
ziemi¹ a bezchmurnym niebem, sk¹d cienk¹ strug¹ dobiega³o
nas buczenie niewidocznego samolotu. Jedynie œwierszcze tak
samo jak zawsze wygrywa³y swoje monotonne melodie i jak co
roku o tej porze pojawi³y siê mrówki z cienkimi b³onami skrzy-
de³ek, dziwne i cudaczne, które znika³y po dwóch tygodniach,
aby pojawiæ siê dopiero za rok o tej samej porze.
– Chryste, co ja bym da³, ¿eby tak jeszcze miesi¹c! – przerwa³
milczenie Szymek.
Ale nikt nie kwapi³ siê do rozmowy. Weiser otworzy³ pierw-
sz¹ butelkê oran¿ady i nalewa³ musuj¹cy p³yn do szklanki, któ-
r¹ podsunê³a mu Elka. Naczynie kr¹¿y³o z r¹k do r¹k, a ja dzi-
wi³em siê po co tyle zachodu, skoro zawsze piliœmy z butelki.
– Czerwona – powiedzia³ z uznaniem Piotr. – Nie wiem dla-
czego, czerwona jest lepsza od ¿ó³tej.
Ale i tym razem nikomu nie chcia³o siê mówiæ, skoro ka¿dy,
kto kupowa³ w sklepie Cyrsona, wiedzia³, ¿e czerwona oran¿ada
ma w sobie wiêcej gazu i pachnie lepiej ni¿ ¿ó³ta.

247
Kiedy wszystko zosta³o ju¿ zjedzone i wypite, Elka pozbiera-
³a rzeczy do koszyka. Weiser w tym czasie przytarga³ z krzaków
pr¹dnicê i ³¹czy³ jak zawsze przewody. Przeszliœmy spod dêbu
na drug¹ stronê dolinki.
Napisa³em ju¿, ¿e ostatnia eksplozja, choæ wtedy nie wie-
dzieliœmy, ¿e bêdzie ostatnia, a wiêc ostatnia eksplozja ró¿ni³a
siê od poprzednich. Napisa³em te¿, ¿e ob³ok py³u, drobin ziemi
i strzêpów trawy by³ jak olbrzymia tr¹ba powietrzna, ciemne-
go, prawie czarnego koloru, w¹ska u do³u, rozszerzaj¹ca siê ku
górze; i napisa³em te¿, z czym skojarzy³a mi siê wiele lat póŸniej.
I chocia¿ porównanie to jest mo¿e pretensjonalne, a nawet
niedorzeczne, to przecie¿ – czego wówczas nie napisa³em – tr¹-
ba porusza³a siê prawie po ca³ej dolince jak nakrêcony niewi-
dzialn¹ rêk¹ b¹k, wsysaj¹c w swój wiruj¹cy tygiel patyki, ze-
sz³oroczne i opad³e w tym roku liœcie, szyszki, a nawet ma³e
kamienie. Nie napisa³em te¿, ¿e tr¹ba zawinê³a swoim rêka-
wem koszyk, który zosta³ pod dêbem, unios³a go w górê i wyrzu-
ci³a kilkanaœcie metrów dalej, ale do góry dnem, tak ¿e wszyst-
ko, co by³o w œrodku, tak¿e butelki po oran¿adzie, wypad³o
z brzêkiem i ha³asem na ziemiê. Bia³y obrus powoli opada³,
huœtaj¹c siê nieznacznie w lewo i prawo.
A potem Weiser i Elka po¿egnali siê z nami, ale nie jakoœ spe-
cjalnie, tylko jak zwykle: „no to czeœæ” i poszli pod górê razem.
Sam ju¿ nie wiem, trzymali siê za rêce czy nie, ale wobec tego, co
wydarzy³o siê nastêpnego dnia, jest to rzecz o drugorzêdnym
znaczeniu. Szymek powiedzia³by: „zabawiali siê w doktora i pa-
cjentkê”. Nie jestem jednak tego taki pewien. Byæ mo¿e spêdzili
tê noc w piwnicy cegielni, gdzie ona gra³a na fletni Pana, a on
tañczy³, pada³ na ziemiê, mówi³ niezrozumia³e s³owa i lewitowa³.
Byæ mo¿e w³óczyli siê ca³¹ noc po lesie albo przesiedzieli a¿ do
œwitu na którymœ ze wzgórz, czekaj¹c na wschód s³oñca. Wszyst-

248
ko byæ mo¿e. W ka¿dym razie pierwsz¹ osob¹, któr¹ spotka³em
rano na klatce schodowej, by³ dziadek Weisera.
– Gdzie jest Dawid? – zapyta³ ostro, a ja by³em przestraszony,
bo pan Weiser nigdy prawie nie wychodzi³ z domu i kiedy siê
ju¿ pokaza³, wygl¹da³ zawsze groŸnie.
– Nie wiem – odpowiedzia³em, a wtedy on pochyli³ siê tak,
¿e przewieszony przez szyjê centymetr dotkn¹³ mojego nosa.
– Musisz wiedzieæ – mówi³ wolno i bardzo wyraŸnie – bo kto
ma wiedzieæ, jak nie ty?
Nie wiem, co by³oby dalej, gdyby nie pani Korotkowa, wraca-
j¹ca w³aœnie z zakupami. S³uch mia³a dobry i zaraz wtr¹ci³a siê
do rozmowy.
– Jak to, pan nie wie, panie Weiser? Pojecha³ z Elk¹ do Pszczó-
³ek, na wieœ.
– Gdzie, pani mówi, z kim? – pan Weiser popatrzy³ na ni¹
znad drucianych binokli.
– Pszczó³ki, proszê pana, to taka miejscowoœæ w stronê Tcze-
wa, pó³ godziny poci¹giem.
– Niby jak?
– Mówiê, pó³ godziny poci¹giem.
– Niby jak?
– Mówiê, pó³ godziny poci¹giem. A Elka pojecha³a tam do
babki na jeden dzieñ i przenocowa³a.
– A Dawid?
– Dawid, pan pyta. Przecie¿ on za ni¹ lata dzieñ w dzieñ –
Korotkowa pokaza³a w uœmiechu wszystkie pozosta³e przy ¿y-
ciu zêby. – I œwiata bo¿ego poza ni¹ nie widzi, nie wie pan?
Ale pan Weiser nie by³ zadowolony z wyjaœnienia. Poprawi³
binokle i zdj¹³ z szyi centymetr.
– Dawid o wszystkim zawsze mówi, dlaczego nic nie powie-
dzia³?

249
– Niech pan jego zapyta, jak wróci – i pani Korotkowa ruszy³a
do góry, a ja w chwilê póŸniej s³ysza³em pana Weisera pukaj¹-
cego do drzwi Elki, s³ysza³em, jak pyta o to wszystko i jak pani
Wiœniewska odpowiada mu, ¿e chyba tak, bo Elka pyta³a, czy
mo¿e zaprosiæ na ten wyjazd kolegê, i ona zgodzi³a siê, czemu
nie, miejsca maj¹ na wsi wiêcej ni¿ tutaj, i nawet da³a im coœ
do jedzenia na drogê, bo od stacji trzeba tam iœæ dobre trzy ki-
lometry z hakiem.
A kiedy by³em ju¿ na dole i szed³em przez podwórko, Szy-
mek z Piotrem wiedzieli o wszystkim, bo pods³uchiwali ca³¹
rozmowê przy tylnych drzwiach do ogrodu. Wiedzieliœmy, ¿e
nie pojechali do Pszczó³ek na razie tylko tyle. Ale w cegielni
ich nie by³o, a œciana, przez któr¹ wchodzi³o siê na strzelnicê,
by³a zaparta od wewn¹trz. Nie by³o ich tak¿e w dolince ani na
cmentarzu, ani w kamienio³omach. Nigdzie. W koñcu poszli-
œmy nasypem kolejowym a¿ do rêbiechowskiej szosy, gdzie na
zerwanym przêœle mostu mo¿na by³o usi¹œæ i patrzeæ, jak pod
stopami, dziesiêæ metrów ni¿ej przeje¿d¿a co jakiœ czas samo-
chód. Zamiast usi¹œæ, staliœmy jednak na betonowym progu,
jak nad przepaœci¹, i strzykaliœmy œlin¹ w dó³, gdy tylko mija³o
nas jakieœ auto.
Z drugiej strony szosy, za takim samym przyczó³kiem zerwa-
nego mostu, nasyp biegnie dalej i po piêciuset metrach ³agodne-
go ³uku przechodzi w przekop w miejscu, gdzie zaczyna siê
wzgórze. Tam w³aœnie, po jego lewej stronie dochodzi ogrodze-
nie szpitala czubków, a nieco wczeœniej, jeszcze pod nasypem,
przep³ywa Strzy¿a. Aby dojœæ do potoku, trzeba iœæ nie œladem
kolejowych podk³adów po nasypie, lecz jego podnó¿em, w¹sk¹
œcie¿k¹, t¹ sam¹, po której M-ski szed³ na spotkanie z gospody-
ni¹. Œcie¿ka urywa siê nad wod¹ i nie prowadzi ju¿ donik¹d. Aby
iœæ w górê rzeczki, na po³udnie, nale¿y przedzieraæ siê przez za-

250
roœla, jak my, gdy œledziliœmy nauczyciela. Po lewej stronie nasy-
pu Strzy¿a rozlewa siê w niewielki staw i znika w ocembrowa-
nym ujêciu, sk¹d p³ynie dalej w kierunku miasta podziemnym
kana³em. Widzê to wszystko bardzo dok³adnie, jak na rysowanej
z pamiêci mapie, i wiem, ¿e za chwilê krzyknê „o!” i wyci¹gnê
d³oñ dok³adnie tam, gdzie potok od po³udniowej strony podp³y-
wa do nasypu, i zaraz zbiegniemy z przyczó³ka mostu na szosê
i bêdziemy biec w¹sk¹ œcie¿k¹ jeden za drugim, depcz¹c sobie po
piêtach, bo w³aœnie tam, gdzie Strzy¿a wpada do w¹skiego tune-
lu pod kolejowym wa³em, przed chwil¹ zobaczy³em Elkê i Wei-
sera, albo raczej Weisera i Elkê, jak siedz¹ nad wod¹, siedz¹ i nic
nie robi¹, tylko mocz¹ w niej nogi; i biec bêdziemy na ich spotka-
nie tyle razy, ile o tym pomyœlê, zawsze tak samo g³oœno i zawsze
tak weso³o, jakbyœmy odnaleŸli Bursztynow¹ Komnatê albo
skarb ostatniego króla Inków.

Wiêc jak to by³o na koniec? Nie, nie na koniec tego dnia ani
ca³ej historii, bo ta historia nie ma ¿adnego koñca – pytam,
jak by³o na koniec œledztwa, za trzy dwunasta, kiedy ju¿ prze-
s³uchano Piotra i kiedy M-ski wezwa³ nas wszystkich do gabi-
netu? Staliœmy przed biurkiem dyrektora, za nami woŸny;
w szarym od dymu powietrzu unosi³ siê zapach potu, za okna-
mi bêbni³ wrzeœniowy deszcz, a my jeden po drugim ¿ó³tym
d³ugopisem mundurowego podpisywaliœmy zeznania i brud-
nopis protokó³u, podpisywaliœmy dwa razy przez kalkê, czyli
ka¿dy z nas zostawi³ tam cztery swoje autografy na potwier-
dzenie ustalonej wersji wydarzeñ.
Widzieliœmy ostatni wybuch w dolince za strzelnic¹. Weise-
ra i Elkê rozerwa³o na strzêpy. Niestety, oprócz skrawka jej
czerwonej sukienki, który ze strachu spaliliœmy tego samego
dnia wieczorem w kamienio³omach, nie pozosta³o nic inne-

251
go. Nie wiemy nic o ¿adnym sk³adzie materia³ów wybucho-
wych poza tym, który odnaleziono w piwnicach nieczynnej
cegielni. Owszem, Weiser mia³ jakiœ stary, zardzewia³y auto-
mat niemiecki i nawet pozwoli³ nam kiedyœ dotkn¹æ go na
chwilê, ale to wszystko, o czym wiemy. Tak wygl¹da sprawa.
Najpierw swój koœlawy podpis po³o¿y³ Szymon; zawsze pisa³
lew¹ rêk¹ i zawsze trochê koœlawo. Po nim Piotr, literami wiel-
kimi jak dwuz³otówki. Ostatni podpisa³em ja. Równo z ostatni¹
liter¹ nazwiska zegar wybi³ godzinê dwunast¹.
– No – rzek³ M-ski – teraz mo¿ecie iœæ do domu, odprowadzi
was sier¿ant.
Dyrektor wsta³ i zapi¹³ marynarkê, a woŸny wysypywa³ do
kosza niedopa³ki z popielniczki. Tak, w tym miejscu M-ski nie-
chybnie powiedzia³by jakiœ mora³, jak¹œ piêkn¹ sentencjê, ni-
czym na akademii, coœ w rodzaju: „Kto siê prawdy nie boi, ni-
czego siê nie boi”, bez w¹tpienia powiedzia³by coœ w tym stylu,
ale rozleg³o siê ³omotanie do drzwi wejœciowych szko³y i ktoœ,
przekrzykuj¹c deszcz, dar³ siê okropnie:
– Otwieraæ! Otwieraæ natychmiast! Natychmiast otwieraæ! –
i znowu targa³ za klamkê, i wali³ ku³akiem w drzwi.
W œwietle zapalonej przez woŸnego lampy ujrza³em w stru-
gach deszczu mojego ojca, za nim pana Korotka i ojca Piotra,
a jeszcze dalej matkê Szymka i moj¹.
Mój ojciec wpad³ do œrodka i zanim ktokolwiek coœ powie-
dzia³, chwyci³ M-skiego za klapy i wrzasn¹³:
– ZnaleŸli, znaleŸli j¹!
A kiedy ojciec puœci³ ju¿ M-skiego, wszyscy mówili naraz, jak
na przyjêciu albo na targu, wiêc w pierwszej chwili niczego
nie mo¿na by³o zrozumieæ.
Tak, znaleziono Elkê nad stawem, tam gdzie potok ju¿ za tune-
lem rozlewa siê szeroko wœród gêstych szuwarów. ¯yje, ale nie

252
odzyska³a przytomnoœci. ZawieŸli j¹ do Akademii. Nie wiadomo,
sk¹d siê tam wziê³a. Wczeœniej przeczesywali ca³¹ okolicê, ale tyl-
ko do wojskowej strzelnicy. Nie wiadomo te¿, co siê sta³o z Weise-
rem. Milicja szuka teraz po tamtej stronie, gdzie j¹ znaleŸli.
M-ski spojrza³ na nas i w jego oczach ujrzeliœmy ³agodne
zdziwienie, takie samo jak gdy ktoœ bezb³êdnie odpowiada³
przy tablicy albo na pi¹tkê napisa³ klasówkê.
– W takim razie – powiedzia³ – œledztwo nie jest zakoñczone,
a sprawê przekazujemy prokuraturze!
– Proszê bardzo! – jeszcze g³oœniej mówi³ mój ojciec. – Ale nie
dzisiaj! – i wygl¹da³ przy tym tak groŸnie, ¿e gdyby M-ski albo
mundurowy lub dyrektor chcieli nas jeszcze zatrzymaæ, choæ-
by przez moment, ojciec na pewno uderzy³by któregoœ z nich
i by³aby straszna awantura, chyba jeszcze gorsza ni¿ w barze
„Liliput”, bo pan Korotek i ojciec Piotra stanêli zaraz przy nas
i wygl¹dali równie groŸnie.
Œledztwo jednak nie zosta³o wznowione w poniedzia³ek ani
nigdy póŸniej. Bo kiedy tylko Elka odzyska³a przytomnoœæ,
wypytywano j¹, lecz niczego nie pamiêta³a, ani jak siê nazywa,
ani gdzie mieszka. T³umaczono to szokiem i czekano na polep-
szenie. Po trzech tygodniach wiedzia³a ju¿, gdzie mieszka, ale
twierdzi³a, ¿e jest ch³opakiem i ¿e nazywa siê Weiser. Nie
umia³a nazwaæ niektórych przedmiotów i mówi³a do pielê-
gniarki: „podaj mi zegar”, a chodzi³o jej o talerz z zup¹. Wszyst-
ko siê jej pomiesza³o. Dopiero na pocz¹tku paŸdziernika z³apa-
³a równowagê, ale o tamtym nadal ani s³owa, milcza³a jak
grób. Twierdzi³a na przyk³ad, ¿e po raz ostatni bawi³a siê
z Weiserem w po³owie sierpnia i niewiele z tego pamiêta.
W tym czasie nie ¿y³ ju¿ pan Weiser i poza prokuratorem,
który przes³ucha³ nas jeszcze raz na du¿ej przerwie, nikt nie
dopytywa³ siê o Dawida. Prokuratorowi powiedzieliœmy, ¿e

253
oczywiœcie ¿adnego pogrzebu sukienki nie by³o. W dolince po
wybuchu oni odeszli w górê i to by³ ostatni raz, jak ich widzie-
liœmy. I w koñcu dochodzenie umorzono.
Ostateczna wersja by³a taka: Elkê po wybuchu fala powietrza
odrzuci³a w gêste paprocie, a my, ze strachu, daliœmy drapaka.
Nie mogliœmy widzieæ Weisera, bo go rozerwa³o, ani Elki, bo le¿a³a
bez przytomnoœci w zaroœlach. Strach i wyobraŸnia dopisa³y resztê.
Mog³o nam siê wydawaæ, ¿e id¹ pod górê. Ale to by³a tylko fanta-
zja, fantazja niegrzecznych ch³opców, co bawili siê niewypa³ami
i póŸniej ze strachu dorobili tak¹ historiê. Elka odzyska³a po ja-
kimœ czasie przytomnoœæ, przynajmniej czêœciowo, i usi³owa³a
dotrzeæ o w³asnych si³ach do domu, ale zb³¹dzi³a a¿ nad Strzy¿ê
i tam upad³a w szuwary, kr¹¿¹c wokó³ stawu, albo spad³a z nasy-
pu do stawu i pr¹d wyniós³ j¹ na brzeg, zanim zd¹¿y³a siê utopiæ.
Wszystkie k³amstwa puszczono nam w niepamiêæ, bo osta-
tecznie, jak stwierdzono, Weiser by³ prowodyrem niebezpiecz-
nych zabaw i na nim spoczywa³a g³ówna wina. Tylko M-ski na
lekcjach przyrody patrzy³ na nas podejrzliwie a¿ do samego koñ-
ca szko³y, ale to mo¿e dlatego ¿e coœ niecoœ wiedzieliœmy o jego
ukrytych pasjach.
Wszystko? Wszystko, gdyby nie tamten dzieñ nad Strzy¿¹,
kiedy dobiegamy w³aœnie do potoku, Elka odwraca g³owê
w naszym kierunku i wo³a:
– Hej, czy musicie p³oszyæ nam ryby?
¯artowa³a. W Strzy¿y nie by³o ryb, a oni nie mieli wêdki ani
podbieraka.
– Co tu robicie? – dysza³ Szymek. – Szukaj¹ was.
– Szukaj¹? – zdziwi³a siê. – Kto nas szuka?
– No... – nie by³ pewien. – W³aœciwie to twój dziadek – mówi³
teraz do Weisera. – Niepokoi³ siê bardzo.
– Mówi³em mu, ¿e jadê z ni¹ do Pszczó³ek.

254
– Nie k³am! – Szymek po raz pierwszy podniós³ na niego g³os.
– Nie k³am, s³yszeliœmy twojego dziadka, jak wypytywa³ siê
wszystkich o ciebie i nie wiedzia³ o niczym. A w ogóle to nie
byliœcie w Pszczó³kach – w jego tonie da³o siê wyczuæ nutê po-
dziwu i pal¹cej ciekawoœci.
– Nie wasza sprawa – odpowiedzia³a Elka. – Przyszliœcie nas
badaæ?
– No dobra – pojednawczo odezwa³ siê Piotr. – Jak nie, to nie,
ale co tutaj robicie? Przecie¿ tu nie ma nawet uklejek!
Elka spojrza³a na Weisera, który sta³ teraz w potoku do po³o-
wy ³ydek i przypatrywa³ siê wodzie spadaj¹cej do cementowe-
go progu.
– Nic nie robimy – odpowiedzia³ za ni¹ i po chwili wahania
doda³ – w³aœciwie nic nie robimy, tylko przygotowania.
Bada³ nasz¹ ciekawoœæ. Wiedzieliœmy, ¿e nie nale¿y w takim
momencie pytaæ, bo zaraz powie resztê.
– Przygotowania do specjalnego wybuchu – wyjaœni³. – Ale
najpierw trzeba wszystko obliczyæ i porachowaæ.
Spojrza³em w górê rzeczki, sk¹d wœród leszczyn i olch sp³y-
wa³a tutaj niewielkimi meandrami, i zaraz, w tej samej chwi-
li zrozumia³em, o co mu chodzi. To by³ rzeczywiœcie niezwyk³y
pomys³: gdyby w tunelu pod nasypem pod³o¿yæ ³adunek, eks-
plozja musia³aby zasypaæ jego w¹ski przekrój zwa³ami ziemi
z kolejowego nasypu i w miejscu przepustu zrobi³aby siê wyso-
ka na siedem–osiem metrów tama, a tu gdzie teraz staliœmy
w wodzie i wy¿ej w górê strumienia by³oby normalne jezioro, a¿
do pierwszych drzew.
– Genialne! – wyszepta³ Szymek. – Cudowne! – Jemu te¿
spodoba³ siê pomys³ zagrodzenia strumieniowi biegu. – Tu
bêdzie mo¿na p³ywaæ – pokaza³ rêk¹ na ³¹kê od strony rêbie-
chowskiej szosy – wszystko zaleje woda!

255
– Tak – potwierdzi³ Weiser – wszystko zaleje woda, ale trzeba
obliczyæ masê ziemi i si³ê eksplozji.
Tylko Piotrowi nie podoba³ siê pomys³ Weisera. Mówi³, ¿e po
tamtej stronie wa³u jest przecie¿ staw i mo¿na od biedy spróbo-
waæ k¹pieli. Ale nie daliœmy mu dojœæ do s³owa, a zreszt¹ staw
by³ paskudnie zaroœniêty i zamulony i a¿ obrzydzenie bra³o na
sam¹ myœl o zanurzeniu siê w czymœ takim.
– Trzeba wejœæ do tunelu – powiedzia³ Weiser – i zmierzyæ
dok³adnie jego d³ugoœæ. Kto na ochotnika?
Skoczy³em pierwszy.
– Dobrze – mówi³ teraz do mnie – tylko licz dok³adnie kroki
i uwa¿aj na dno.
Tunel nie by³ wysoki, jego betonowy wlot siêga³ mi do wyso-
koœci oczu w najwy¿szym miejscu symetrycznie sklepionego
pó³kola. Przykucn¹³em, patrz¹c w ciemn¹ dziurê.
– Oho! – krzyk wróci³ echem. – Zupe³nie jak w piwnicy icy…
icy… icy…
Ruszy³em przed siebie lekko przygarbiony, rêkami podpieraj¹c
siê wilgotnych i oœliz³ych œcian. – Jedenaœcie, dwanaœcie, trzynaœcie.
– Szed³em, ostro¿nie stawiaj¹c stopy, pod którymi wyczuwa³em
zgni³e roœliny, naniesiony latami mu³ i kawa³ki cegie³. – Dwadzie-
œcia jeden, dwadzieœcia dwa, dwadzieœcia trzy. – Czu³em, jak obej-
muje mnie wilgoæ pachn¹ca stêchlizn¹, bagnem i zbutwia³ym
drewnem, czu³em w nozdrzach jej dojmuj¹cy zapach, ch³odny
i przenikaj¹cy. – Trzydzieœci jeden, trzydzieœci dwa, trzydzieœci
trzy. – Zapach trochê podobny do tego, jaki wyczuwa³o siê w kryp-
cie na brêtowskim cmentarzu i w piwnicy nieczynnej cegielni, ale
nie przera¿a³ mnie wcale, tak samo jak metry szeœcienne ziemi
nad moj¹ g³ow¹ nie budzi³y we mnie lêku, bo na koñcu tunelu
i obejmuj¹cej mnie ciemnoœci… czterdzieœci dwa, czterdzieœci trzy,
czterdzieœci cztery – na koñcu ciemnego rêkawa widzia³em jasny,

256
coraz wiêkszy punkt wylotu i coraz wiêcej œwiat³a mia³em przed
sob¹, a¿ skoñczy³ siê ch³ód... – piêædziesi¹t dziewiêæ, szeœædziesi¹t,
szeœædziesi¹t jeden – i sta³em teraz oblany gor¹cymi promieniami
oœlepiaj¹cej jasnoœci, mru¿y³em oczy i prostowa³em kark, bo by-
³em ju¿ po drugiej stronie.
– Cztery minuty – us³ysza³em g³os Piotra. – Okr¹g³e cztery
minuty. Nie da siê szybciej? – Sta³ obok wylotu tunelu, prosto
pod s³oñce i nie mog³em od razu spojrzeæ w jego twarz.
– No jasne – odpowiedzia³em – ¿e mo¿na szybciej, ale nie
chcia³em siê pomyliæ!
Weszliœmy po stromym zboczu nasypu do góry i wtedy Piotr
pokaza³ rêk¹ na szpital czubków widoczny st¹d w oddali za
kopu³ami drzew.
– Myœlisz, ¿e on tam jest? – zapyta³.
– Tak – odpowiedzia³em – na pewno tam jest, bo wtedy go
nie zabili.
Pamiêtam, ¿e kiedy mieliœmy schodziæ w dó³, po tamtej stro-
nie nasypu, który wygl¹da³ jak opuszczona droga, zahaczy³em
nog¹ o coœ wystaj¹cego z ziemi. By³ to obroœniêty traw¹ kolejo-
wy podk³ad. Tamci na dole moczyli nogi w wodzie i tylko Wei-
ser sta³ na brzegu. W d³oni trzyma³ patyk i zobaczy³em, jak ry-
suje na ziemi, tam gdzie trawa by³a rzadsza.
– Co to jest? – spyta³em, ale Elka szybko powiedzia³a, ¿eby
mu nie przeszkadzaæ.
Weiser znad kwadratu, podzielonego na równe kratki, do
których coœ wpisywa³, maza³ i znowu wpisywa³, zapyta³, ile
by³o kroków.
– Szeœædziesi¹t jeden – poda³em, a wtedy on raz jeszcze coœ
dopisa³ i zmaza³, jakby to by³a tabliczka mno¿enia albo liczyd³o.
– ChodŸ tutaj! – zawo³a³a mnie Elka. – Nie widzisz, ¿e jest
zajêty?

257
Podszed³em do nich, ale zd¹¿y³em policzyæ wszystkie kratki
kwadratu – by³o ich trzydzieœci szeœæ, po szeœæ w ka¿dym boku.
Piotr mówi³ teraz, ¿e jeœli wybuch siê uda, woda zaleje ³¹kê i po
jakimœ czasie z braku odp³ywu podejdzie do drogi.
– Co wtedy? – zapyta³em, ale Elka nie martwi³a siê tym wcale.
– Przyjad¹ stra¿acy, wojsko i zrobi¹ odp³yw albo nowy tunel,
a my zd¹¿ymy siê wczeœniej wyk¹paæ – t³umaczy³a, jakby cho-
dzi³o o wycieczkê do Jelitkowa. – I ju¿ tu nas nie bêdzie.
– Albo przyjdziemy razem z innymi popatrzyæ – wymyœli³
Szymek. – Nikt siê nie dowie, czyja to sprawka.
– A gdyby gór¹ jecha³ poci¹g – doda³ Piotr – dopiero by³aby
awantura!
Weiser zmaza³ nog¹ swój kwadrat.
– Ju¿ mam – powiedzia³ g³oœno. – Wszystko jasne!
– To kiedy? – zapyta³em niecierpliwie.
– Muszê sprawdziæ, gdzie najlepiej zak³adaæ ³adunki. Nie ma
tam szkie³? – zwróci³ siê do mnie i zrozumia³em, ¿e teraz zechce
wejϾ do tunelu.
– Nie ma – odpowiedzia³em. – Czy mogê iœæ z tob¹?
– Zostañ.
Elka podesz³a do niego.
– Ja te¿ chcê zobaczyæ – i ju¿ podchodzili do sklepienia wlotu,
pochylaj¹c g³owy, i nikli w ciemnym korytarzu jak ja przed
chwil¹, podczas gdy Piotr popêdzi³ po zboczu do góry, ¿eby
czekaæ na nich po tamtej stronie.
Sta³em oparty d³oñmi o betonowe sklepienie i widzia³em
pochylon¹ sylwetkê Elki, która sz³a za Weiserem, s³ysza³em ich
coraz s³absze g³osy i oddalaj¹cy siê chlupot, zmieszany z szu-
mem p³yn¹cej wody, a¿ wreszcie ujrza³em niewyraŸny zarys
postaci, tam gdzie na koñcu widnia³a jasna plama œwiat³a,
w której kontur rozmy³ siê zupe³nie i znikn¹³.

258
Ile to mog³o trwaæ? Nie myœlê o przejœciu na drug¹ stronê –
pytam, ile mog³o up³yn¹æ czasu, zanim us³ysza³em nad g³ow¹
okrzyk Piotra:
– Co jest, gdzie siê oni podziali?
Szymek twierdzi³, ¿e dobre osiem do dziesiêciu minut, ale
ani wtedy, ani tym bardziej dzisiaj, kiedy to piszê, nie umiem
powiedzieæ, jak d³ugo to trwa³o. Piotr czeka³ po tamtej stronie,
czeka³ i liczy³, liczy³ i czeka³, a¿ znudzi³o mu siê i zajrza³ do
wylotu tunelu. Nie zobaczy³ ich i pomyœla³, ¿e pewnie zawrócili,
bo znaleŸli ju¿ dobre miejsce do pod³o¿enia ³adunków. Wiêc
jeszcze raz przez nasyp pobieg³ w nasz¹ stronê, ale zobaczy³
mnie stoj¹cego u wlotu, Szymka brodz¹cego w wodzie i nikogo
wiêcej. Myœla³em, ¿e ¿artuje, kiedy powiedzia³:
– Nie wychodzili tamtêdy. – A on przypuszcza³, ¿e to ja na-
bieram go i straszê, ale w chwilê póŸniej wiedzieliœmy ju¿, ¿e to
nie by³ ¿art jego ani mój, tylko Weisera.
– Niemo¿liwe! – powiedzia³em. – Tam nie ma ¿adnego ustê-
pu, ¿adnego zag³êbienia z boku, gdzie mogliby siê schowaæ.
Ale nie by³o ich ani z tej, ani z tamtej strony nasypu. Przez
godzinê brodziliœmy z Szymkiem w tunelu, opukuj¹c ka¿dy
kamieñ, ka¿d¹ rysê, ceg³ê i kawa³ek cementu. – Weiser! – krzy-
cza³em. – Weiser, to jest za m¹dry kawa³! Gdzie jesteœcie? – ale
oprócz szumu wody i dudni¹cego echa nic nam nie odpowia-
da³o. Siedzieliœmy nad Strzy¿¹ do wieczora po obu stronach
tunelu, a Piotr czuwa³ u góry, na szczycie nasypu – wszystko
bez rezultatu.
Wracaliœmy ze spuszczonymi g³owami, bo chocia¿ ka¿dy z nas
myœla³, ¿e nie sta³o siê nic z³ego i ¿e oni najdalej jutro rano zja-
wi¹ siê w szkole na uroczystej akademii rozpoczêcia roku, cho-
cia¿ wierzyliœmy w to niezachwianie, to mimo to by³o w ich znik-
niêciu coœ nienormalnego, jakby Weiser, umówiwszy siê z nami,

259
zagra³ na nosie, czego przecie¿ od czasu pierwszego spotkania
nigdy nie robi³.
Kiedy zosta³ za nami brêtowski cmentarz – bo szliœmy nasy-
pem – i kiedy ze szczytu Bukowej Górki widzieliœmy dachy
naszej dzielnicy, a dalej p³ytê lotniska i zatokê, z pó³nocy, od
strony morza powia³ wyraŸnie pierwszy w tym roku, ch³odny
i orzeŸwiaj¹cy podmuch wiatru. Przy domach, gdzie koñczy³
siê las, poczu³em du¿e jak winogrona, ciê¿kie krople deszczu.
Pada³y na ziemiê i natychmiast wsi¹ka³y, ale za nimi coraz
szybciej lecia³y nastêpne, po chwili zaœ ulica, miasto i ca³y
œwiat tonê³y w szarych strugach deszczu.
Tak, tu w³aœnie koñczy siê opowiadanie. Wszystkie myœli
wokó³ Weisera bardzo mnie niepokoj¹, tak bardzo, ¿e nie bêdê
ich rozwija³ dalej, chocia¿ zachowam je w pamiêci i sercu. Ale
pozosta³ Piotr. Dla niego zawin¹³em zapisane kartki w szary
papier i wsadzi³em w szczelinê cementowej p³yty.
– To ty? – zapyta³.
– To ja – odpowiedzia³em.
– Po co przyszed³eœ dzisiaj? Przecie¿ to nie Zaduszki.
– Tak, Piotrze, lecz przynios³em coœ dla ciebie. Przeczytaj,
a ja przyjdê jutro albo za dwa dni i porozmawiamy.
Nie odpowiedzia³. Znaczy³o to, ¿e siê zgadza.

Sam nie wiem, jak siê to dzieje: zamiast jechaæ autobusem,


idê na to spotkanie piechot¹. Najpierw mijam Bukow¹ Górkê,
gdzie wytyczone alejki w niczym nie przypominaj¹ tamtego
czasu. Po lewej rêce powinienem mieæ brêtowski cmentarz. To
ju¿ tu. Na wielkim placu nie ma nagrobków z gotyckimi litera-
mi. Drzewa wyciêto. Buldo¿er, zaraz obok ceglanego koœció³ka,
spycha na kupê zwa³y kamieni i potrzaskanych p³yt. Kopie
fundament pod nowy, du¿o wiêkszy koœció³. Dó³ jest g³êboki na

260
kilka metrów i ma rozmiary œredniego boiska. Idê dalej. Tam
gdzie znajdowa³a siê pusta krypta, stoi czteropiêtrowy dom
z trzema klatkami schodowymi. Pierwsi lokatorzy zawieszaj¹
firanki i czyszcz¹ okna po malarzach, chocia¿ zimno. Stojê te-
raz na kolejowym nasypie. Tam gdzie za œcian¹ lasu widaæ by³o
wzgórza okalaj¹ce strzelnicê, widzê teraz jeszcze nieotynkowane
wie¿owce. Jeden, drugi, trzeci i jeszcze jeden za nimi. Nawierzch-
nia nasypu jest teraz du¿o gorsza – rozjeŸdzi³y j¹ ciê¿arówki
i samochody dzia³kowców. Idê dalej nasypem, a¿ do rêbie-
chowskiej szosy, która nie wygl¹da ju¿ jak szosa. Jest zwyk³¹
ulic¹ z chodnikami, latarniami, i znów du¿o samochodów. Czu-
jê siê zmêczony, zupe³nie jak stary cz³owiek. ¯a³ujê, ¿e nie po-
jecha³em autobusem. A mo¿e – myœlê sobie – dobrze by³o popa-
trzyæ. Bo Piotr zawsze zaczyna rozmowê od tego, co dzieje siê
w mieœcie. Ka¿e opowiadaæ sobie wszystkie szczegó³y bardzo
dok³adnie. Wiêc jeszcze raz rzucê okiem i pójdê na jego cmen-
tarz. Nie zastanawiam siê dalej, idê ulic¹ w dó³, a potem w pra-
wo do góry i jestem, gdzie mia³em trafiæ. W prawo od bramy
cmentarza skrêca siê do szpitala czubków. Gdybym poszed³
tamtêdy i min¹³ zakratowane pawilony, otoczone starym par-
kiem, móg³bym dojœæ do miejsca, w których po raz ostatni wi-
dzia³em Weisera. Ale nie po to zrobi³em taki szmat drogi. Na
razie muszê porozmawiaæ z Piotrem. Siadam na zimnej p³ycie
i poprawiam szalik.
– Przeczyta³eœ? – zadajê pytanie, chocia¿ nie wiem, czy jest
nastrojony do rozmowy.
– Tak – odpowiada.
Milczymy przez chwilê. Wyci¹gam rêkopis ze szczeliny i cho-
wam go do torby. Ale Piotr nie rozpoczyna od swojego „co s³y-
chaæ?”. Nasza rozmowa ma dzisiaj nieco inny charakter, czujê
to, gdy pada pierwsze zdanie:

261
– Nie napisa³eœ, w jakiej sukience by³a Elka.
– Kiedy?
– Nad Strzy¿¹.
– Oczywiœcie, w czerwonej.
– To trzeba zaznaczyæ.
– W tej samej, któr¹ mia³a na lotnisku.
– No dobrze. A co z broni¹, któr¹ przechowywa³ Weiser?
W œledztwie jest mowa o tym, ¿e znaleziono tylko materia³y
wybuchowe. A o broni ani s³owa!
– Bo nie znaleŸli niczego oprócz trotylu i detonatorów. Wei-
ser musia³ j¹ ukryæ, zanim szukaliœmy go w cegielni. Pamiê-
tasz? Œciana, przez któr¹ wchodzi³o siê do jego kryjówki, by³a
zaparta.
– Pamiêtam.
– No w³aœnie. On wszystko przewidzia³ i zaplanowa³ dok³ad-
nie, nie s¹dzisz?
– PrzejdŸmy do innych szczegó³ów. M-ski jest taki, jaki by³,
prawdziwy. Ale na pewno nie pope³nia³ b³êdów przyrodni-
czych. Nigdy nie pomyli³ siê w nazwie roœliny, owada, motyla
ani w klasyfikacji, a ty…
– Wiêc to nie by³ pomornik górski?
– Oczywiœcie, ¿e to by³ Arnica montana, kwiat pomornika
górskiego, nazywany kupalnikiem pospolitym. Ale napisa³eœ,
¿e M-ski zakwalifikowa³ go do podrodziny pierwszej: Liguliflo-
rae, czyli jêzyczkokwiatowych. A M-ski nie pope³nia³ b³êdów
w systematyce, nigdy. Do podrodziny pierwszej nale¿y na
przyk³ad Scorzonera hispanica albo Taraxacum officinale, lecz…
– Chryste! A co to takiego?
– Scorzonera hispanica? Wê¿ymord hiszpañski. A Taraxacum
officinale to po prostu lekarski mniszek, czyli dmuchawiec, one
nale¿¹ do podrodziny Liguliflorae, ale nigdy Arnica montana!

262
– Oszalejê! Sk¹d u ciebie znajomoœæ tych nazw? M-ski tego
nie uczy³.
– Tymczasem Arnica montana nale¿y do podrodziny drugiej:
rurkokwiatowych, po ³acinie Tubuliflorae, do tej samej, co po-
wiedzmy, Achillea millefolium, to znaczy krwawnik pospolity.
– Czy to a¿ takie wa¿ne?
– Je¿eli pisa³eœ o M-skim, to bardzo wa¿ne. Ale mam jeszcze
coœ – Horst Meller... Czy dowiedzia³eœ siê, co to za jeden?
– Zlituj siê, kogo dziœ mo¿e obchodziæ, kim by³ jakiœ Horst
Meller?
– Zgoda, tylko ¿e czasami piszesz o jakimœ ma³o wa¿nym szcze-
góle i g³ówna akcja jest wtedy zawieszona. Z mrówkami przesa-
dzi³eœ. Mrówki nikogo nie obchodz¹. Albo to, jaki zapach unosi³
siê nad masarni¹ za sklepem Cyrsona. Czy to nie przesada?
– Myœlê, ¿e nie. Skoro wywlekasz podrodzinê Arnica monta-
na, to mrówki i masarnia s¹ tak samo wa¿ne.
– Zaraz dojdziemy do tego, ¿e wszystko jest wa¿ne.
– ¯ebyœ wiedzia³. Bo albo nic, albo wszystko.
– To dlaczego nie napisa³eœ, ¿e zawsze ba³em siê ciemnoœci?
Korytarzy i nieoœwietlonych piwnic? Nawet nad Strzy¿¹ nie
wszed³em do tego cholernego tunelu. Czeka³em na nich i liczy-
³em, ale nie zagl¹da³em do œrodka. Dlaczego tego nie opisa³eœ?
– Przecie¿ by³em z drugiej strony, jak mia³em to zrobiæ?
– Nie widzia³eœ mojej sylwetki?
– Nie. Widzia³em plecy Elki, jak sz³a w tamtym kierunku, nic
wiêcej.
– Jeszcze jedno: co ci przysz³o do g³owy z dyrektorem? W pod-
stawowej szkole byli wtedy kierownicy.
– Tak, dopiero jak ciê nie by³o, przemianowali ich na dyrek-
torów.
– No wiêc?

263
– Je¿eli myœlisz, ¿e to wa¿ne, przyjmê go z powrotem na kie-
rownika. Nie bêdzie siê chyba z³oœci³, dawno jest na emeryturze.
– Poza tym wszystko jest tak, jak by³o.
– I nic wiêcej mi nie powiesz?
– A czego oczekiwa³eœ? Przeczyta³em i mówiê, co zauwa¿y-
³em.
– A Weiser?
– Co, Weiser?
– Co byœ powiedzia³ o nim? Przecie¿ nie chcia³ zostaæ cyrko-
wym artyst¹. Oszukiwa³ nas. Gdzie on teraz jest?
– Napisa³eœ i nie wiesz?
– Wiem wiêcej, ni¿ wiedzia³em, ale nie wszystko. Dlatego
przychodzê do ciebie. Muszê znaæ prawdê.
– Dotrzyma³em obietnicy, a ty znowu swoje.
– Co siê z nim sta³o?
– Ju¿ i tak rozmawiamy za d³ugo.
– Co siê z nim sta³o? Dlaczego nic nie mówisz? Dlaczego prze-
sta³eœ odpowiadaæ, Piotrze?

Tak. Pójdziesz znów t¹ sam¹ œcie¿k¹ od cmentarza, najpierw


w dó³, póŸniej do góry, a póŸniej raz jeszcze w dó³. Staniesz nad
umykaj¹c¹ wod¹ potoku, gdzie wpada do nisko sklepionej ni-
szy tunelu. Wejdziesz do zimnej wody i staniesz u samego
wylotu, d³onie opieraj¹c o wilgotny beton. Nabierzesz tchu
w p³uca i jak w górach zakrzykniesz: „Weiser!”. Echo odpowie
ci st³umionymi sylabami, ale tylko ono, nic wiêcej. Ta sama
woda co przed laty bêdzie hucza³a na cementowych progach
i gdyby nie zachmurzone niebo, pomyœla³byœ, ¿e teraz jest wte-
dy. „Weiser!” krzykniesz, „Weiser, wiem, ¿e tam jesteœ!” – i ci-
œniesz kamieniem w czarny otwór. Odpowie ci tylko plusk wody.
„Weiser!” krzykniesz znowu, „wiem, ¿e tam jesteœ, wy³aŸ za-

264
raz!”. W szumie i bulgotaniu nie bêdzie odpowiedzi. „Weiser,
bydlaku, wy³aŸ!”, krzyczeæ bêdziesz coraz g³oœniej, „s³yszysz
mnie?”. G³owê wsadzisz w ciemny otwór i coraz bardziej zanu-
rzaj¹c siê w wodzie, posuwaæ siê bêdziesz na kolanach poœród
szlamu, oœliz³ych badyli i kamieni w kierunku jaœniej¹cego
punktu po drugiej stronie. „Weiser!”, zakrzykniesz, „nie oszu-
kuj mnie, skurwysynu, wiem, ¿e tu jesteœ!”. Dudni¹cy pog³os
przetoczy siê nad tob¹, jakby w górze nasypu bi³ werbel loko-
motywy, ale nikt nie odpowie na twoje wo³anie. Wyjdziesz
wreszcie z tunelu. Ociekaj¹cy wod¹, zab³ocony, si¹dziesz na
brzegu potoku i dygoc¹c z zimna, przypomnisz sobie s³owa
tamtej piosenki: „Weiser Dawidek nie chodzi na religiê”. Popa-
trzysz w niebo, gdzie zza o³owianych chmur niewidoczny sa-
molot buczeæ bêdzie silnikami. I zamiast mówiæ cokolwiek,
zamiast z³orzeczyæ i przeklinaæ, pomyœlisz, ¿e wszystko, co ogl¹-
da³y twoje oczy, i wszystko, czego dotyka³y twoje rêce, dawno
ju¿ rozsypa³o siê w proch. Patrzeæ bêdziesz przed siebie têpym,
nieruchomym spojrzeniem, nie s³ysz¹c ju¿ wody ani wiatru,
który targaæ bêdzie twoje zlepione w³osy.

Gdañsk 1984
Na ok³adce wykorzystano kola¿ Jana Miœka
Redakcja: Stanis³aw Danecki
Korekta: Izabela Biliñska
Sk³ad: Piotr Górski
Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnictw Naukowych SA,
£ódŸ, ul. ¯wirki 2

© Copyright by Pawe³ Huelle


© Copyright by s³owo/obraz terytoria, Gdañsk 2000

Ilustracje na stronach 33, 97, 241 pochodz¹ z archiwum


Gdañskiej Galerii Fotografii, a ilustracje na stronach 153,
185, 209 – ze zbiorów Krzysztofa Gryndera

Adres: wydawnictwo s³owo/obraz terytoria


80-244 Gdañsk, ul. Grunwaldzka 74/3, tel.: 341 44 13,
tel./fax: 345 47 07
e-mail: slowo-obraz@terytoria.com.pl

ISBN 83-87316-59-8

You might also like