Professional Documents
Culture Documents
Barbara Tuchman - Sierpniowe Salwy
Barbara Tuchman - Sierpniowe Salwy
Barbara Tuchman - Sierpniowe Salwy
Tuchman
Sierpniowe salwy
Kiedy w 1910 roku zmarł król Wielkiej Brytanii Edward VII, za jego
trumną ramię w ramię szli między innymi kajzer Wilhelm II, wielki
książę Michał Romanow, francuski minister spraw zagranicznych
Stéphen Pichon i arcyksiążę Franciszek Ferdynand. Jednakże już wtedy
ich poczynania wprawiały w ruch żarna historii, które w ciągu
najbliższych ośmiu lat miały zetrzeć w proch tak wiele istnień.
Sierpniowe salwy to monumentalny fresk przedstawiający
skomplikowaną politykę europejskich mocarstw w przededniu I wojny
światowej, dający dokładny opis działań militarnych pierwszego jej
miesiąca. Barbara W. Tuchman nie tylko w ciekawy, niezwykle
wciągający i niemalże powieściowy sposób opowiada militarno-
polityczną historię konfliktu, ale również, bazując na dokumentach z
epoki i wplatając liczne cytaty z dzienników i pamiętników osób
nierzadko decydujących o losach narodów, kreśli ciekawy kontekst
społeczny i w przenikliwy sposób punktuje kosztowne błędy, które
popełniali politycy i generałowie, często powodowani wybujałą ambicją
lub po prostu ignorancją.
Nic dziwnego, że podczas kryzysu kubańskiego w 1962 roku
prezydent Kennedy polecił członkom Rady Bezpieczeństwa
Narodowego przeczytać właśnie tę książkę.
POGRZEB
Tak wspaniały był spektakl majowego ranka 1910 roku, gdy
dziewięciu królów jechało konno w orszaku pogrzebowym Edwarda VII
– króla Anglii, że oczekujący w ciszy i nabożnym skupieniu, czarno
odziany tłum nie mógł wstrzymać westchnień podziwu. W purpurze,
błękicie, zieleni i szkarłacie, trójka po trójce, wyjeżdżali suwereni przez
bramę pałacu, w hełmach z pióropuszami, z galonami ze złota, w
ciemnej czerwieni szarf i z orderami, których klejnoty lśniły w słońcu.
Wśród nich było pięciu prawowitych następców tronu, czterdzieści
cesarskich i królewskich wysokości, siedem królowych (cztery wdowy i
trzy panujące) oraz garstka ambasadorów specjalnych z krajów
„niekoronowanych”. Łącznie reprezentowali oni siedemdziesiąt
narodów, w największym zgromadzeniu monarchów i rang, jakie
kiedykolwiek zebrano w jednym miejscu i – tego rodzaju ostatnim.
Stłumione serce Big Bena uderzyło dziewięć razy, gdy orszak opuścił
pałac, lecz na zegarze historii był już zachód i słońce starego świata
zapadało w konającym blasku splendoru, jakiego oglądać nie było
danym już nigdy potem.
W środku pierwszego szeregu jechał nowy król – Jerzy V, mając po
lewej stronie księcia of Connaught, jedynego żyjącego brata zmarłego
króla, zaś z prawej osobistość, do której, jak stwierdził „The Times”,
„należy pierwsze miejsce pośród zagranicznych żałobników” i która
„nawet podczas najbardziej napiętych stosunków nie straciła u nas nigdy
swej popularności” – Wilhelma II, cesarza Niemiec. Jadąc na siwym
koniu, ubrany w szkarłatny mundur brytyjskiego marszałka polnego, z
buławą przynależną tej randze w ręce, kajzer przybrał wyraz twarzy
„poważny aż do surowości” (ze słynnym, w górę podkręconym wąsem).
O uczuciach wypełniających jego wrażliwą duszę zachowało się kilka
wzmianek w jego własnych listach. „Jestem dumny, że mogę nazwać to
miejsce mym domem, i że jestem członkiem tej rodziny królewskiej” –
pisał do domu po nocy spędzonej w zamku Windsor, w dawnych
apartamentach swej matki. Sentyment i nostalgia wywołane
melancholijną okazją spotkania ze swymi angielskimi krewnymi
walczyły z dumą własnej wyższości nad zgromadzonymi potentatami i
uczuciem żywego zadowolenia spowodowanym zniknięciem jego wuja
z europejskiej sceny. Przyjechał tu pogrzebać Edwarda, nieszczęście
swego życia; Edwarda, tego arcyintryganta (jak pojmował to Wilhelm)
w okrążaniu Niemiec; Edwarda, brata swej matki, którego nie mógł ani
nastraszyć, ani wywrzeć na nim wrażenia, a którego otyła postać rzucała
cień pomiędzy Niemcami a słońcem. „On jest Szatanem. Nawet nie
jesteście w stanie wyobrazić sobie, jakim jest on Szatanem”.
Werdykt ten, ogłoszony przez kajzera przed obiadem wydanym dla
trzystu gości w Berlinie w 1907 roku, był reakcją na jedną z
kontynentalnych podróży Edwarda, przedsięwziętą z oczywiście
diabolicznym zamiarem okrążenia Niemiec. Spędził on prowokacyjny
tydzień w Paryżu, złożył bez żadnego istotnego powodu wizytę królowi
Hiszpanii (który właśnie ożenił się z jego siostrzenicą), a zakończył
podróż wizytą u króla Włoch, z oczywistą intencją wyperswadowania
mu trójprzymierza z Niemcami i Austrią. Kajzer, posiadacz najbardziej
niepohamowanego języka w Europie, doprowadził się do ataku szału i
zakończył swe przemówienie jednym z tych komentarzy, które w
regularnych odstępach czasu w ciągu ponad dwudziestu lat jego
panowania szarpały nerwy dyplomatów.
Szczęśliwie „okrążacz” już nie żył i zastąpił go Jerzy, który – jak
kilka dni temu kajzer powiedział Theodore’owi Rooseveltowi – Jest
bardzo miłym chłopcem” (czterdziestopięcioletnim, młodszym od
kajzera o sześć lat). „Jest on prawdziwym Anglikiem i nienawidzi
wszystkich cudzoziemców, lecz nie dbam o to, jak długo jego nienawiść
do Niemców jest nie większa niż do innych”. Jadąc obok Jerzego czuł
się teraz pewny siebie, salutując w przejeździe sztandar królewskiego
pułku dragonów, którego był honorowym pułkownikiem. Kiedyś
rozdawał swe fotografie w tym właśnie mundurze, z delfickim napisem
umieszczonym nad swym podpisem: „Czekam na właściwy czas”. Dziś
czas ten nadszedł. Stał się pierwszym w Europie.
Za nim jechało dwóch braci owdowiałej królowej Aleksandry:
Fryderyk, król Danii, i Jerzy, król Hellenów; jej siostrzeniec Haakon,
król Norwegii, oraz trzej królowie, którzy mieli utracić swe trony:
Alfons z Hiszpanii, Manuel z Portugalii i Ferdynand z Bułgarii z głową
owiniętą jedwabnym turbanem. Drażnił on swych kolegów
tytułowaniem siebie „carem”, zaś w skrzyni przechowywał kompletne
regalia cesarzy bizantyńskich (wykonane przez wytwórcę kostiumów
teatralnych), trzymane na czas, gdy pozbiera on bizantyńskie dominia
pod swe berło.
Olśnieni przez tych „wspaniale dosiadających koni książąt” – jak ich
określił „The Times” – tylko nieliczni widzowie zwrócili uwagę na
dziewiątego króla, jedynego z nich wszystkich, który miał osiągnąć
wielkość jako człowiek. Mimo swego wysokiego wzrostu i doskonałej
postawy na koniu, Albert – król Belgów, nie znoszący pompy
królewskich ceremonii, wyglądał w tym towarzystwie na zakłopotanego
i nieobecnego myślami. Miał wówczas trzydzieści pięć lat, a na tronie
zasiadał zaledwie od roku. W późniejszych latach, gdy jego twarz stała
się znana światu jako symbol bohaterstwa i tragedii, wciąż malował się
na niej wyraz roztargnienia, tak jakby myśli jego błąkały się gdzie
indziej.
Przyczyna przyszłej tragedii – wysoki, korpulentny, ściśnięty
gorsetem, w hełmie z powiewającymi zielonymi piórami austriacki
arcyksiążę Franciszek Ferdynand, dziedzic starego cesarza Franciszka
Józefa, jechał po prawej stronie Alberta, zaś po lewej jeszcze jedna
szlachetna latorośl, która nigdy nie miała zasiąść na tronie: książę
Jussuf, dziedzic tureckiego sułtana. Po królach jechały królewskie
wysokości: książę Fuszimi – brat cesarza Japonii; wielki książę Michał –
brat cara Wszechrosji; książę d’Aosta, brat króla Włoch, w jasnym
błękicie z zielonymi piórami; książę Karol – brat króla Szwecji; książę
Henryk – małżonek królowej Holandii, oraz trzej następcy tronów:
Serbii, Rumunii i Czarnogóry. Ostatni z nich, książę Daniło, „uprzejmy,
niezwykle przystojny młody człowiek o nieposzlakowanych manierach”,
przypominał kochanka z „Wesołej wdówki” nie tylko z racji imienia,
gdyż ku konsternacji brytyjskich urzędników protokołu
dyplomatycznego przyjechał poprzedniej nocy w towarzystwie
„czarującej młodej damy, o niezwykłych powabach”, którą przedstawił
jako damę dworu swej małżonki, przybyłą do Londynu dla dokonania
zakupów.
Za nimi postępował cały pułk pomniejszych niemieckich
„królewskości”, wielcy książęta: Mecklenburg-Schwerin, Mecklenburg-
Strelitz, Schleswig-Holstein, Waldeck-Pyrmont, Coburg, Saxe-Coburg
Gotha, Saksonii, Hesji, Wirtembergii, Badenii i Bawarii. Ostatni z nich,
następca tronu Rupprecht, miał już wkrótce poprowadzić niemieckie
armie do boju. Obecni byli również: książę Syjamu, książę Persji, pięciu
książąt z dawnego francuskiego orleańskiego domu królewskiego, brat
kedywa Egiptu w fezie ze złotym kutasikiem, książę Tsia-Tao z Chin, w
długiej, haftowanej, jasnoniebieskiej szacie, którego starożytna dynastia
miała przed sobą już tylko dwuletnie rządy, oraz brat kajzera, książę
Henryk pruski, reprezentujący niemiecką flotę wojenną jako jej naczelny
dowódca. Wśród tych wszystkich wysokości znaleźli się również trzej
po cywilnemu ubrani dżentelmeni: pan Gaston-Carlin ze Szwajcarii, pan
Pichon, minister spraw zagranicznych Francji, i były prezydent
Theodore Roosevelt – specjalny wysłannik Stanów Zjednoczonych.
Edward, przyczyna tego bezprecedensowego zgromadzenia narodów,
był często nazywany „wujaszkiem Europy”, przy czym tytuł ten mógł
być wśród europejskich rodów panujących przyjmowany dosłownie. Był
on bowiem wujem nie tylko kajzera Wilhelma, lecz również, poprzez
siostrę swej żony, rosyjską carycę-wdowę Marię – cara Mikołaja II. Jego
własna siostrzenica, Alicja, była carową; córka Maud – królową
Norwegii; inna siostrzenica, Ina – królową Hiszpanii, zaś bratanica,
Maria, miała wkrótce zostać królową Rumunii. Duńska rodzina jego
żony, poza obsadzeniem własnego tronu, dała matkę carowi
rosyjskiemu, a ponadto dostarczyła królów Grecji i Norwegii. Inni
krewniacy, potomkowie dziewięciorga synów i córek królowej Wiktorii,
byli rozrzuceni obficie po różnych dworach w Europie.
Jednak nie tylko uczucia rodzinne ani też nagłość i szok wywołany
śmiercią Edwarda (gdyż według oficjalnego komunikatu chorował on
tylko jeden dzień i zmarł w dniu następnym) były przyczyną
niespodziewanej powodzi pośmiertnych kondolencji. W istocie był to
wyraz hołdu złożonego w uznaniu towarzyskich talentów Edwarda,
które okazały się dla jego kraju nieocenione. W ciągu dziewięciu
krótkich lat jego panowania angielska maksyma polityki zagranicznej
splendid isolation rozwiała się pod presją wydarzeń i przemieniła w
serię „porozumień i „powiązań , lecz nie pełnych sojuszy (jako że
Anglia nie lubi sformułowań definitywnych), z dwoma starymi
wrogami: Francją i Rosją, oraz z jedną nową, obiecującą potęgą:
Japonią. Wynikła z tego zmiana równowagi została odnotowana przez
cały świat i wpłynęła na zmianę stosunków każdego z państw z
pozostałymi. Chociaż Edward ani nie inicjował polityki swego kraju, ani
na nią nie wpływał, jego osobiste talenty dyplomatyczne umożliwiły
przeprowadzenie tych zmian.
Zabrany jako dziecko z wizytą do Francji oświadczył Napoleonowi
III: „Ma pan bardzo miły kraj. Chciałbym być pana synem”. To
upodobanie do wszystkiego, co francuskie, w przeciwieństwie, lub może
jako wyraz protestu, do proniemieckich sympatii matki, przetrwało, a po
jej śmierci znalazło zastosowanie. Gdy Anglia stawała się coraz bardziej
nerwowa z powodu narzuconego przez Niemcy wyzwania, pośrednio
zawartego w ich programie rozbudowy floty z 1900 roku, i wobec tego
postanowiła załagodzić swe dawne spory z Francją, talenty Edwarda
jako „Roi Charmeur” dopomogły w wyrównaniu drogi. W 1903 roku
udał się on do Francji, nie bacząc na ostrzeżenia, że oficjalna wizyta
państwowa spotka się tam z chłodnym przyjęciem. Istotnie podczas
przybycia tłumy był y posępne i milczące, z wyjątkiem paru urągliwych
okrzyków: „Vivent les Boers!” („Niech żyją Burowie!”) i „Vive
Fachoda!” („Niech żyje Faszoda!”) które król zresztą całkowicie
zignorował. Zatroskanemu adiutantowi, który mruknął: „Widać, że
Francuzi nas nie lubią”, odpowiedział: „A czemuż mieliby nas lubić?” i
nadal kłaniał się i uśmiechał do tłumów z wyżyn swego powozu.
W ciągu czterech dni występował publicznie. Dokonał przeglądu
wojsk w Vincennes, przyglądał się wyścigom konnym w Longchamps,
był na galowym przedstawieniu w operze, uczestniczył w bankiecie w
Pałacu Elizejskim, spożył śniadanie w Ministerstwie Spraw
Zagranicznych na Quai d’Orsay, zaś w teatrze przemienił chłód w
uśmiechy, gdy wmieszał się w tłum widzów w czasie przerwy, a w
kuluarach prawił słynnym aktorkom szarmanckie komplementy – po
francusku. Wszędzie wygłaszał dowcipne i taktowne przemówienia o
swej przyjazni i admiracji dla Francuzów i ich „chlubnych tradycji”, o
„przepięknym mieście”, do którego, jak przyznawał się, żywi głębokie
przywiązanie „umocnione wieloma szczęśliwymi wspomnieniami”, o
swej „szczerej radości” z powodu wizyty, o swym osobistym
przekonaniu, że dawne nieporozumienia zostały „na szczęście
zakończone i zapomniane”, że dobrobyt Francji i Anglii są od siebie
współzależne i że ich przyjaźń jest przedmiotem jego „stałej troski”.
Gdy odjeżdżał, tłumy krzyczały: „Vive notre roi I” („Niech żyje nasz
król!”). Pewien belgijski dyplomata pisał w swym raporcie: „Rzadko
można zaobserwować tak całkowitą zmianę nastrojów, jaka nastąpiła w
tym kraju. Edward zdobył sobie serca wszystkich Francuzów”.
Natomiast ambasador niemiecki uważał, że wizyta króla była, jednym z
najdziwniejszych wydarzeń”, i przypuszczał, że anglo-francuskie
rapprochement było rezultatem „powszechnej tu awersji do Niemiec”.
Już po roku, w wyniku wytrwałych prac ministrów rozwiązujących
narosłe sprzeczności, rapprochement (zbliżenie) przekształciło się w
anglo-francuskie Entente (porozumienie), podpisane w kwietniu 1904
roku.
Niemcy mogły uzyskać porozumienie z Anglią dla siebie, gdyby ich
przywódcy, podejrzliwi wobec angielskich motywów, dwukrotnie nie
odrzucili ofert, składanych przez ministra do spraw kolonii, Josepha
Chamberlaina, raz w roku 1899 i powtórnie w 1901. Ani stojący w
cieniu Holstein, który zza kulis de facto kierował niemieckimi sprawami
zagranicznymi, ani też elegancki i pełen erudycji kanclerz, książę
Bülow, ani wreszcie sam kajzer nie byli całkowicie pewni, o co
właściwie podejrzewają Anglię; wszyscy trzej byli jednak głęboko
przekonani, że to „coś” jest niewątpliwie perfidne. Kajzer zawsze chciał
dojść do porozumienia z Anglią, pod warunkiem, że mógłby je osiągnąć
bez wywołania wrażenia, iż tego właśnie on pragnie. Pewnego razu,
będąc dobrotliwie usposobiony pod wpływem angielskiego otoczenia i
uczuć familijnych – działo się to na pogrzebie królowej Wiktorii –
pozwolił sobie na wyznanie tego pragnienia Edwardowi: „Nawet jedna
mysz nie mogłaby się poruszyć w Europie bez naszego zezwolenia” –
taki był w jego wyobrażeniu sens sojuszu anglo-niemieckiego. Lecz gdy
tylko Anglicy okazali chęć wyjścia temu naprzeciw, on i jego
ministrowie dokonali odwrotu, podejrzewając w tym jakąś ukrytą
sztuczkę. Bojąc się utracenia przewagi w rokowaniach przy stole
konferencyjnym, zdecydowali się na całkowite ich zaniechanie i oparcie
się na potędze stale rosnącej floty, która miała nastraszyć Anglików i
ułatwić dojście do porozumienia.
Bismarck ostrzegał, że Niemcy powinny zadowolić się potęgą
lądową, lecz jego następcy, ani każdy z osobna, ani wszyscy razem, nie
byli Bismarckami. On zdążał do jasno wytyczonego celu bez zbaczania,
oni zaś błądzili po szerokich horyzontach bez jasnego wyobrażenia, do
czego właściwie zmierzają. Holstein był Machiavellim bez polityki i
działał posługując się jedyną zasadą: podejrzewaj każdego. Natomiast
Bülow nie miał żadnych zasad; był on tak śliski – lamentował jego
kolega, admirał Tirpitz – że w zestawieniu z nim piskorz byłby pijawką.
Błyskotliwy, niestały, zawsze inspirowany przez coś nowego, kajzer co
godzinę miał inny pomysł i uprawiał dyplomację jako ćwiczenie
perpetuum mobile.
Żaden z nich nie wierzył, że Anglia kiedykolwiek dojdzie do
porozumienia z Francją, i Holstein odrzucał wszelkie ostrzeżenia na ten
temat jako „naiwne”, nawet te wyraźnie określone, pochodzące od
własnego ambasadora z Londynu, barona Eckhardsteina. Podczas obiadu
w Marlborough House w 1902 roku Eckhardstein obserwował
francuskiego ambasadora Paula Cambona, który wraz z Josephem
Chamberlainem zniknął w pokoju bilardowym. Tam wdali się oni w
„ożywioną dyskusję”, trwającą dwadzieścia osiem minut. Jedyne słowa,
jakie mógł dosłyszeć, brzmiały: „Egipt” i „Maroko”. (Pamiętniki barona
nie wyjaśniają, czy drzwi były otwarte, czy też podsłuchiwał on przez
dziurkę od klucza). Nieco później król zaprosił go do swego gabinetu,
gdzie poczęstował go cygarem Uppmanna z 1888 roku, i powiedział, że
Anglia zamierza osiągnąć porozumienie z Francją we wszystkich
dzielących oba kraje kwestiach kolonialnych.
Gdy Ententa stała się faktem, gniew Wilhelma był straszny.
Dodatkowym powodem doprowadzenia go do wściekłości był triumf
Edwarda w Paryżu. „Podróżujący kajzer” (Reise-Kaiser), jak go zwano
z racji często odbywanych podróży, uwielbiał wszelkie ceremonie
wjazdów do zagranicznych stolic, a jedyną, którą ponad wszystko chciał
odwiedzić – był nieosiągalny Paryż. Był już wszędzie, nawet w
Jerozolimie, gdzie musiano przyciąć bramę Jaffy dla umożliwienia mu
wjazdu konno. Lecz Paryż, centrum wszystkiego, co piękne, pożądane,
wszystkiego, czym nie był Berlin – pozostawał dla niego zamknięty.
Chciał uzyskać poklask paryżan, otrzymać Wielką Wstęgę Legii
Honorowej i nawet dwukrotnie powiadamiał Francuzów o swym
cesarskim życzeniu. Zaproszenie jednak nigdy nie nadeszło. Mógł
wjeżdżać do Alzacji i wygłaszać tam przemówienia gloryfikujące
zwycięstwo z 1870 roku; mógł prowadzić parady jadąc na czele wojsk w
Metzu w Lotaryngii; lecz może najżałośniejsza z opowiastek o
monarszym losie jest ta, iż kajzer dożył wieku osiemdziesięciu dwóch
lat i zmarł nie zobaczywszy Paryża.
Zazdrość o starsze narody dodatkowo przysparzała mu zgryzoty.
Skarżył się Theodore’owi Rooseveltowi, że angielska arystokracja w
czasie podróży na kontynent nigdy nie odwiedza Berlina, lecz zawsze
jedzie do Paryża. Czuł się niedoceniony. „W czasie długich lat mego
panowania – skarżył się królowi Włoch – moi koledzy, monarchowie
Europy, nie przywiązywali wagi do tego, co miałem do powiedzenia.
Wkrótce jednak moja potężna flota podeprze me słowa, a wówczas
nabiorą oni do mnie większego szacunku”. Te same uczucia przenikały
cały naród, który cierpiał podobnie jak jego własny cesarz – z powodu
ogromnej potrzeby uznania. Pulsując energią i ambicją, świadomy swej
siły, przekarmiony Nietzschem i Treitschkem, czuł się uprawniony do
rządzenia i oszukany, że świat nie uznawał tego tytułu prawnego.
Friedrich von Bernhardi, rzecznik militaryzmu, pisał: „Musimy
zapewnić niemieckiej narodowości i niemieckiemu duchowi należny
szacunek na całym świecie, taki, jaki im przysługuje… a jakiego dotąd
były pozbawione”. Otwarcie dopuszczał tylko jedną metodę osiągnięcia
celu; pomniejsi Bernhardiowie, od kajzera w dół, uważali, że uzyskanie
szacunku, którego tak gorąco pożądali, jest możliwe tylko przez
stosowanie gróźb i demonstrację siły. Potrząsali „zbrojną pięścią”,
domagając się Lebensraumu, i głosili cnotę miecza w peanach do „krwi
i żelaza” oraz „lśniących zbroi”. Aktualna recepta pana Roosevelta
(„stosuj na przemian marchewkę i gruby kij”) na ułożenie sobie
stosunków z sąsiadami w wydaniu teutońskim brzmiała: „Wrzeszcz
gromko, machając karabinem”. Gdy zaczęto nim wymachiwać, gdy
kajzer wydał rozkaz swym odjeżdżającym do Chin oddziałom, aby w
tłumieniu Powstania Bokserów zachowywali się jak Hunowie Attyli
(przy czym wytypowanie Hunów na prototyp Niemców było jego
własnym pomysłem), gdy pangermańskie stowarzyszenia i ligi morskie
zaczęły się mnożyć i spotykać na zjazdach, wysuwając żądania, aby inne
narody uznały ich „uzasadnione prawnie dążenia” do ekspansji –
pozostałe narody odpowiedziały na to sojuszami. Gdy zaś to uczyniły,
Niemcy zaczęły krzyczeć: Einkreisung! (okrążenie). Refren:
Deutschland gänzlich einzukreisen (całkowicie okrążyć Niemcy)
zgrzytał w uszach przez ponad dziesięciolecie.
Edward kontynuował zagraniczne wizyty – Rzym, Wiedeń, Lizbona,
Madryt – i składał je nie tylko samym monarchom. Corocznie jeździł na
leczenie do Mariańskich Łaźni, gdzie miał okazję wymieniania
poglądów z „Tygrysem Francji”, urodzonym w tym samym co on roku.
Clemenceau był premierem w ciągu czterech lat panowania Edwarda.
Edward, którego dwiema pasjami życiowymi były: elegancki strój i
niekonwencjonalne towarzystwo, podziwiając Clemenceau przymykał
oczy na tę pierwszą. „Tygrys” podzielał opinię Napoleona, że Prusy
„wylęgły się z kuli armatniej”, i przewidywał, że kula ta zmierza właśnie
w jego kierunku. Pracował, planował i manewrował w cieniu jednej
dominującej idei: „Niemiecka żądza władzy… założyła jako podwalinę
swej polityki zagładę Francji”. Mówił Edwardowi, że gdy nadejdzie
właściwy moment, gdy Francja będzie potrzebowała pomocy, wówczas
sama angielska potęga morska nie wystarczy, i przypomniał, że
Napoleon został pobity pod Waterloo, a nie pod Trafalgarem.
W 1908 roku, ku niechęci swych poddanych, Edward złożył
państwową wizytę carowi płynąc swym królewskim jachtem do portu
Rewel. Angielscy imperialiści widzieli w Rosji swego dawnego wroga z
okresu wojny krymskiej oraz bardziej współczesną groźbę zawisłą nad
Indiami, podczas gdy dla liberałów i labourzystów Rosja była krajem
knuta, pogromów i masakry rewolucjonistów 1905 roku. Car zaś,
według słów Ramsaya MacDonalda, był „zwyczajnym mordercą”.
Odraza była odwzajemniana. Rosja miała wstręt do angielskiego
porozumienia z Japonią, a ponadto żywiła do Anglii urazę jako do tego
mocarstwa, które zniweczyło historyczne rosyjskie ciążenie do
Konstantynopola i Cieśnin. Mikołaj II złączył pewnego razu oba te
powszechne uprzedzenia w prostym stwierdzeniu: Angliczanin eto
jewrej.
Stare antagonizmy nie były jednak tak silne jak nowe zagrożenia i
wskutek nalegania Francji, zainteresowanej dojściem do porozumienia
obu swych sojuszników, w 1907 roku podpisano konwencję anglo-
rosyjską. Sądzono, że pożądane jest podkreślenie tego faktu akcentem
osobistej królewskiej uprzejmości, a to dla usunięcia pokutującego braku
zaufania – i Edward udał się swym królewskim jachtem do Rewia.
Przeprowadził długie rozmowy z ministrem spraw zagranicznych,
Izwolskim, i tańczył z carycą walca z „Wesołej wdówki” z tak
znakomitym skutkiem, że doprowadził ją do śmiechu, przy czym był on
pierwszym człowiekiem, któremu udało się to od czasu, gdy ta
nieszczęsna niewiasta włożyła koronę Romanowów na swą głowę. Nie
było to tak błahe osiągnięcie, jak mogłoby się wydawać, gdyż choć
trudno byłoby powiedzieć, że car rządził Rosją w sensie roboczym
(rządził bowiem jak autokrata), to z kolei sam był rządzony przez
obdarzoną mocnym charakterem, acz słabo rozgarniętą żonę. Piękna,
histeryczna, chorobliwie podejrzliwa, nienawidziła ona każdego, z
wyjątkiem swej najbliższej rodziny i galerii fanatycznych lub
zwariowanych szarlatanów, którzy przynosili ulgę jej umęczonej duszy.
Car nie był obdarzony ani zbyt wielkim rozumem, ani też nie zdobył
solidnego wykształcenia i według opinii kajzera „nadawał się jedynie do
życia w chałupie i uprawiania rzepy”.
Kajzer uważał cara za swą własną sferę wpływów i chytrymi
intrygami usiłował odciągnąć go od sojuszu z Francją, który to zresztą
sojusz był konsekwencją osobistego szaleństwa Wilhelma. Maksymę
Bismarcka: „Utrzymuj przyjaźń z Rosją” oraz traktat reasekuracyjny,
wprowadzający ją w życie, Wilhelm odrzucił wraz z Bismarckiem w
pierwszym i najbardziej dotkliwym w skutkach błędzie swego
panowania. Aleksander III, wysoki, surowy panujący ówcześnie car,
natychmiast dokonał pełnego zwrotu i w 1892 roku zawarł sojusz z
republikańską Francją, nawet za cenę stania na baczność podczas
Marsylianki. Ponadto ofuknął Wilhelma jako „un garçon mai élevé” (źle
wychowanego chłopaka), i od tego czasu rozmawiał z nim tylko ozięble.
Gdy jednak Mikołaj wstąpił na tron, Wilhelm stale usiłował naprawić
swój błąd, pisząc do młodego cara długie listy (po angielsku),
zawierające wskazówki, plotki i polityczne perory, rozpoczynające się
od słów: „Najdroższy Nicky”; a podpisane: „Twój oddany przyjaciel,
Willy”. Pisał on do cara, że bezbożna republika, splamiona krwią
monarchów, nie jest dla niego właściwym towarzystwem. „Nicky, daję
ci na to moje słowo, boska klątwa splamiła tych ludzi na zawsze”.
Prawdziwym interesem dla Nicky’ego – zapewniał go Wilhelm – byłby
Drei-Kaiser Bund (Związek Trzech Cesarzy: Niemiec, Austrii, Rosji),
związek trzech cesarzy: Rosji, Austrii i Niemiec. Mimo pamięci o
otrzymanym od starego cara prztyczku w nos, nie mógł się powstrzymać
od traktowania jego syna w sposób protekcjonalny. Pozwalał sobie na
poklepywanie Mikołaja po ramieniu, mówiąc mu: „Moja rada, to więcej
przemówień i więcej parad, więcej przemówień, więcej parad”, i
zaoferował mu przysłanie niemieckich wojsk dla ochrony przed
własnymi zbuntowanymi poddanymi. Sugestia ta doprowadziła carycę
do wściekłości. Jej nienawiść do Wilhelma wzrastała zresztą po każdej
wymianie wizyt.
Gdy nie udało mu się w zaistniałych okolicznościach odsunąć Rosji
od Francji, kajzer zredagował niewinnie brzmiący traktat,
zobowiązujący Rosję i Niemcy do udzielenia sobie wzajemnej pomocy
na wypadek zaatakowania jednej ze stron, który po podpisaniu car
miałby pokazać Francuzom i zaprosić ich do współuczestnictwa. Po
rosyjskiej klęsce w wojnie z Japonią (do której kajzer usilnie Rosję
dopingował) i po rewolucyjnych zrywach, które w następstwie
wybuchły, w momencie gdy reżim znalazł się na dnie upadku – Wilhelm
zaprosił cara na sekretne rendez-Vous, bez udziału ministrów, na wyspie
Bjorko w Zatoce Fińskiej. Kajzer doskonale zdawał sobie sprawę, że
Rosja nie może przystąpić do tego traktatu bez złamania istniejących już
zobowiązań wobec Francuzów, lecz sądził, że podpisy suwerenów są
wszystkim, co konieczne dla zlikwidowania trudności. Mikołaj podpisał.
Wilhelm był w ekstazie. Za jednym zamachem naprawił swe dawne
fatalne potknięcie, zabezpieczył tyły Niemiec i rozbił okrążenie. „Łzy
stanęły mi w oczach” – pisał do Bülowa i był pewien, że jego własny
dziadek (Wilhelm I, który umierając szeptał coś o wojnie na dwóch
frontach) z rozrzewnieniem spogląda na niego z góry. Uważał swój
traktat za mistrzowskie zagranie niemieckiej dyplomacji, jakim istotnie
było, a raczej mogło być, gdyby nie tkwiący w nim prawny powód
nieważności. Gdy car przywiózł traktat do domu, jego ministrowie po
rzuceniu nań okiem z przerażeniem wskazali, że angażując się w
możliwej wojnie po stronie Niemiec – tym samym odrzucił on sojusz z
Francją, szczegół, który „niewątpliwie umknął uwadze Jego Cesarskiej
Mości w potoku elokwencji cesarza Wilhelma”. Traktat z Bjorko
przeżył swój krótki, błyskotliwy dzień i wygasł.
Teraz przybył Edward i popijał sobie z carem w Rewlu. Czytając
raport niemieckiego ambasadora o tym spotkaniu, sugerujący, że
Edward naprawdę pragnie pokoju, kajzer napisał z furią na marginesie
tego dokumentu: „Kłamstwa! On chce wojny, lecz ja ją mam zacząć,
aby odium nie spadło na niego”.
Rok ten zamknął się najbardziej eksplozyjnym faux pas w
kajzerowskiej karierze, z powodu wywiadu udzielonego dziennikowi
„Daily Telegraph”, w którym wyraził on swe aktualne poglądy na temat,
kto i z kim powinien walczyć. Wywiadem tym zirytował nie tylko
sąsiadów, lecz także swych ziomków. Publiczne potępienie nabrało
takiego rozgłosu, że kajzer położył się do łóżka, chorował trzy tygodnie
i jeszcze pewien czas potem pozostał stosunkowo małomówny.
Od tego momentu nie wybuchały żadne nowe podniecające
wydarzenia. Ostatnie dwa lata dekady, gdy Europa cieszyła się bogatym
i sytym popołudniem, były najbardziej spokojne. Tysiąc dziewięćset
dziesiąty był rokiem pokojowym i pomyślnym, gdyż druga runda
kryzysu marokańskiego i wojny bałkańskie miały dopiero nadejść.
Właśnie została wydana książka Wielka iluzja napisana przez Normana
Angella, który udowadniał, że wojna stała się niemożliwością. Za
pomocą wywierających głębokie wrażenie przykładów i niezbitych
argumentów wykazywał on, że w aktualnej finansowej i ekonomicznej
współzależności państw zwycięzca ucierpiałby w tym samym stopniu,
co zwyciężony; z tego względu wojna przestała się opłacać; z tego też
powodu żadne państwo nie mogłoby być tak szalone, aby ją rozpętać.
Książkę przełożono „na jedenaście języków i Wielka iluzja stała się
przedmiotem kultu. Na uniwersytetach w Manchester, Glasgow i w
innych przemysłowych miastach utworzyło się z wiernych wyznawców
ponad czterdzieści grup studyjnych, oddanych propagowaniu tego
dogmatu. Najpoważniejszym uczniem Angella stał się człowiek
wywierający wielki wpływ na politykę wojskową, przyjaciel i doradca
króla – wicehrabia Esher, przewodniczący Komitetu Wojny,
powołanego dla dokonania reformy armii brytyjskiej po szoku, jaki
nastąpił w wyniku jej wyczynów w czasie wojny burskiej. Lord Esher
wygłosił na uniwersytecie w Cambridge i na Sorbonie cykl wykładów
na podstawie treści zawartych w Wielkiej iluzji, w których wykazał, że
„nowe czynniki ekonomiczne jasno dowodzą głupoty agresywnych
wojen”. Wojna w dwudziestym wieku byłaby prowadzona na taką skalę
– mówił – że nieuchronne konsekwencje „katastrofy handlowej, ruiny
finansowej i cierpień jednostkowych” byłyby tak „brzemienne w bodźce
powstrzymujące”, że wojna stałaby się nie do pomyślenia. Przemawiając
do audytorium składającego się z oficerów klubu „Połączonych Służb”,
zebranego pod przewodnictwem szefa Sztabu Generalnego sir Johna
Frencha, oświadczył, że ze względu na wzajemną zależność narodów od
siebie wojna „staje się z każdym dniem coraz bardziej trudna i
nieprawdopodobna”.
Lord Esher był pewien, że „Niemcy w równym jak Wielka Brytania
stopniu są podatni na doktrynę Normana Angella”. Jak dalece podatni
byli kajzer i niemiecki następca tronu, którym przekazał on względnie
spowodował przekazanie egzemplarzy Wielkiej iluzji – nie zostało
stwierdzone. Nie ma również śladu, że przekazał on egzemplarz
niejakiemu generałowi Bernhardi, który właśnie w roku 1910 był zajęty
pisaniem książki pod tytułem Niemcy i najbliższa wojna, wydanej w
następnym roku. Książka ta stała się równie wpływowa, co książka
Angella, tylko akurat z odwrotnego punktu widzenia. Tytuły trzech
rozdziałów: „Prawo do wypowiedzenia wojny”, „Obowiązek
wypowiedzenia wojny” oraz „Potęga światowa albo zguba” –
podsumowują jej tezy.
Jako 21-letni oficer kawalerii Bernhardi był w roku 1870 pierwszym
Niemcem, który konno przejechał pod Łukiem Triumfalnym, gdy
Niemcy wchodzili do Paryża. Od tego momentu sztandary i sława
interesowały go mniej niż teoria, filozofia i wiedza wojenna możliwa do
zastosowania w „niemieckiej misji historycznej”, która była również
tytułem jednego z rozdziałów książki. Służył on na stanowisku szefa
sekcji historii wojskowej w Sztabie Generalnym, należał do elity
intelektualnej tego ciężko myślącego i pedantycznie pracującego ciała.
Był autorem klasycznego podręcznika dla kawalerii, zanim zabrał się do
prowadzonych przez całe życie studiów o Clausewitzu, Treitschkem i
Darwinie. Nabytą wiedzę wpakował w książkę, która miała uczynić jego
nazwisko synonimem Marsa.
Wojna – stwierdzał on – „jest koniecznością biologiczną”, jest
wykonywaniem przez rodzaj ludzki „naturalnego prawa, na którym
opierają się wszystkie prawa natury, a szczególnie prawo walki o byt”.
Pisał, że narody muszą rozwijać się lub ulegać rozkładowi; „nie może
istnieć stan bezruchu” – i wskutek tego Niemcy muszą dokonać wyboru
pomiędzy „światową potęgą a upadkiem”. Wśród innych narodów
Niemcy „w aspekcie socjopolitycznym stoją na czele postępu
kulturowego”, lecz „stłoczeni w wąskich, nienaturalnych granicach” nie
mogą osiągnąć „wielkich celów moralnych” bez powiększenia władzy
politycznej, rozszerzenia sfery wpływów i uzyskania nowych terytoriów.
Ten wzrost potęgi, „odpowiedni dla naszego znaczenia, którego mamy
prawo żądać”, jest „polityczną koniecznością” oraz „pierwszym i
najważniejszym obowiązkiem państwa”. Podkreślając te słowa
rozstrzelonym drukiem Bernhardi ogłosił, że „to, co pragniemy
osiągnać, musi być zdobyte w walce”, i od tego miejsca pogalopował aż
do ostatniej linijki: „w ten sposób podbój staje się prawem
konieczności”.
Po udowodnieniu „konieczności” (ulubionego słowa niemieckich
myślicieli wojskowych) Bernhardi przeszedł do metody. Gdy obowiązek
wszczęcia wojny został udowodniony, pozostaje wtórny obowiązek:
przeprowadzenia jej z sukcesem. Aby zaś można było sukces zapewnić,
państwo musi rozpocząć wojnę „w najbardziej dogodnym momencie”
według własnego wyboru; posiada ono „uznane prawo… do
zapewnienia sobie zaszczytnego przywileju takiej inicjatywy”. W taki
sposób wojna ofensywna staje się następną „koniecznością”, co
nieuchronnie prowadzi do kolejnego wniosku: „Spoczywa na nas
obowiązek… rozwiązać to zadanie ofensywą i wymierzyć pierwszy
cios”. Bernhardi nie podzielał troski kajzera o spadające na agresora
„odium”. Nie uchylił się również od wyjaśnienia, gdzie ten pierwszy
cios ma być zadany. Jest „niewyobrażalne” – pisał – aby Niemcy i
Francja mogły kiedykolwiek rozwiązać wspólne problemy w drodze
negocjacji. „Francja musi być całkowicie rozbita, tak aby nie mogła
nigdy więcej stanąć na naszej drodze. Musi być unicestwiona jako
wielkie mocarstwo raz i na zawsze”.
Edward nie dożył chwili, aby móc zapoznać się z dziełem
Bernhardiego. W styczniu 1910 roku przed swym wyjazdem do
Mariańskich Łaźni i Biarritz wysłał do kajzera doroczne życzenia
urodzinowe wraz z prezentem w postaci spacerowej laski. W kilka
miesięcy później już nie żył.
„Utraciliśmy główną podporę naszej polityki zagranicznej” –
oświadczył na wiadomość o tym Izwolski. Była to przesada, gdyż
Edward był jedynie narzędziem do przygotowania, a nie architektem
nowych aliansów. We Francji śmierć króla wywołała „głębokie
wrażenie” i „prawdziwą konsternację”, jak podał „Le Figaro”. Pisał on,
że Paryż odczuł stratę swego „wielkiego przyjaciela” tak samo głęboko
jak i Londyn. Latarnie uliczne i witryny sklepowe na Rue de la Paix
były przybrane kirem, podobnie jak na Piccadilly; dorożkarze
przymocowali na końcach biczów wstążki z czarnej krepy; w
prowincjonalnych miastach ukazały się portrety zmarłego króla
ozdobione żałobną wstęgą – podobnie jak z okazji śmierci wielkiego
obywatela Francji. W Tokio, w uznaniu anglo-japońskiego
porozumienia, na frontonach domów rozpięto skrzyżowane flagi Anglii i
Japonii z drzewcami owiniętymi czernią. W Niemczech, niezależnie od
uczuć, ściśle przestrzegano stosownego ceremoniału. Wszyscy
oficerowie armii i floty otrzymali rozkaz noszenia żałoby przez osiem
dni, a okręty floty na wodach terytorialnych oddały salut armatni i
opuściły bandery do połowy masztu. Reichstag na stojąco wysłuchał
posłania z wyrazami współczucia, odczytanego przez przewodniczącego
Izby, zaś kajzer złożył osobistą wizytę ambasadorowi brytyjskiemu,
trwającą półtorej godziny.
W Londynie następnego tygodnia cała rodzina królewska była zajęta
na Dworcu Victoria królewskimi przyjazdami. Kajzer przybył na swym
jachcie „Hohenzollern”, eskortowanym przez cztery brytyjskie
torpedowce. Jacht zarzucił kotwicę u ujścia Tamizy. Resztę podróży do
Londynu odbył kajzer pociągiem, przyjeżdżając na Dworzec Victoria
jak każdy inny monarcha. Na peronie rozwinięto purpurowy dywan, a
wyłożone purpurą schodki ustawiono w miejscu, w którym wagon miał
się zatrzymać. Gdy pociąg wtoczył się na stację równocześnie z
wybiciem godziny dwunastej, dobrze znana postać niemieckiego cesarza
raczyła zstąpić z wagonu, by być powitaną przez swego kuzyna, króla
Jerzego, z którym ucałowali się w oba policzki. Po lunchu udali się
razem do Westminster Hall, gdzie ciało Edwarda spoczywało na
katafalku. Burza poprzedniej nocy ani ulewny deszcz z rana nie
przeszkodziły spokojnej, cierpliwie stojącej kolejce poddanych Edwarda
w oczekiwaniu na przejście przez Hali. Tego dnia, w czwartek 19 maja,
rząd wyczekujących ludzi miał długość pięciu mil. Był to właśnie dzień,
w którym ziemia miała przejść przez ogon komety Halleya. Ukazanie się
jej zawsze przywoływało wspomnienie, że była zwiastunem nieszczęść;
czyż nie zapowiedziała normańskiego podboju? Zainspirowało to
dzienniki z literackim zacięciem do przedrukowania dwóch wierszy z
„Juliusza Cezara”:
Gdy mrą żebracy – nie widać komet,
Po śmierci książąt – niebo samo płonie.
Wewnątrz ogromnej sali zwłoki na marach spoczywały w ponurym
majestacie, a nad nimi wznosiły się: korona, monarsze jabłko i berło. W
czterech rogach stali na honorowej warcie czterej oficerowie, każdy z
innego pułku imperium, w tradycyjnej postawie żałobnej, z
pochylonymi głowami i dłońmi w białych rękawiczkach,
skrzyżowanymi na rękojeściach szabel. Kajzer przyglądał się
imperialnej ceremonii wystawienia królewskiego ciała z profesjonalnym
zainteresowaniem. Był pod głębokim wrażeniem tego ceremoniału i po
wielu latach mógł przypomnieć sobie każdy szczegół tej sceny w jej
„cudownej średniowiecznej oprawie”. Przyglądał się promieniom
słonecznym, sączącym się przez wąskie gotyckie okna, rozświetlającym
klejnoty w koronie; przypatrywał się zmianie warty przy marach, gdy
czterej nowi oficerowie wmaszerowali z szablami w pozycji „prezentuj
broń” i opuścili je równocześnie ostrzem w dół po dojściu na
wyznaczone miejsca, a w tym samym momencie zluzowani oficerowie
gwardii odsunęli się powoli, znikając w mroku niewidocznego wyjścia.
Kajzer położył na trumnę wieniec z purpurowych i białych kwiatów i
ukląkł z królem Jerzym dla odmówienia cichej modlitwy. Powstawszy
pochwycił rękę kuzyna w męskim i pełnym współczucia uścisku. Gest
ten był powszechnie omawiany i wywołał bardzo życzliwe komentarze.
Na użytek zewnętrzny jego zachowanie było bez zarzutu, prywatnie –
nie mógł się powstrzymać od uknucia nowej intrygi. Podczas wydanego
tego wieczora obiadu dla siedemdziesięciu królewskich żałobników i
ambasadorów specjalnych w Pałacu Buckingham schwycił za guzik
pana Pichona z Francji i zaproponował mu, aby na wypadek, gdyby
Niemcy miały znaleźć się w konflikcie z Anglią – Francja stanęła po ich
stronie. Biorąc pod uwagę okazję i miejsce rozmowy, ten ostatni wykwit
burzy cesarskiego mózgu spowodował zamieszanie podobne do tego,
jakie niegdyś skłoniło sir Edwarda Greya, strapionego ministra spraw
zagranicznych, do wypowiedzenia rzewnej uwagi: „Inni suwereni
zachowują się o wiele ciszej i spokojniej”. Później kajzer zaprzeczał,
jakoby w ogóle miał powiedzieć coś w tym rodzaju; dyskutował jedynie
sprawę Maroka i „kilka innych problemów politycznych”. Natomiast
pan Pichon zdobył się jedynie na dyskretną uwagę, że ton rozmowy z
kajzerem był „przyjacielski i pokojowy”.
Następnego ranka zachowanie Wilhelma w orszaku pogrzebowym
(gdzie choć raz nie mógł mówić) było przykładne. Prowadził swego
konia mocno zebranego, trzymając go o głowę za koniem Jerzego, i
według Conan Doyle’a, wysłanego w charakterze specjalnego
korespondenta na tę okazję, wyglądał „tak szlachetnie, że Anglia
musiałaby stracić sporo ze swej tradycyjnej łagodności, gdyby dziś nie
przyjęła go z powrotem do swego serca”. Gdy kondukt dotarł do
Westminster Hall, był pierwszym, który szybko zsiadłszy z konia, gdy
nadjeżdżał powóz królowej Aleksandry, „podbiegł do drzwiczek z taką
skwapliwością, że dotarł do nich wyprzedzając królewskich lokajów”,
by stwierdzić, że królowa właśnie zamierza wysiąść z drugiej strony.
Wilhelm zwinnie obiegł powóz dookoła, nadal wyprzedzając służbę,
dopadł do drzwiczek pierwszy, podał rękę wdowie pomagając w zejściu
i ucałował ją z uczuciem właściwym dla pozostającego w głębokiej
żałobie siostrzeńca. Na szczęście w tym momencie pojawił się król Jerzy
i wybawił matkę z opałów prowadząc ją dalej sam. Czuła ona do kajzera
wstręt zarówno osobistej natury, jak i z powodu Szlezwika-Holsztynu.
Mimo że gdy Niemcy oderwały to księstwo od Danii, miał on zaledwie
osiem lat, nigdy nie wybaczyła tego ani jemu, ani jego krajowi. Gdy jej
własny syn w czasie wizyty w Berlinie w 1890 roku został mianowany
honorowym pułkownikiem pruskiego pułku, napisała do niego w liście:
„I w taki sposób mój chłopczyk Jerzyk stał się prawdziwym, plugawym,
niebiesko ubranym żołnierzem niemieckim w pikielhaubie!!! Myślałam,
że nigdy nie dożyję takiego widoku! Lecz mniejsza z tym… było to
twoim nieszczęściem, a nie błędem”.
Rozległ się łoskot stłumionych werbli i zawodzenie kobz, gdy trumna
udrapowana królewskim sztandarem wynurzyła się z Westminster Hall,
otoczona oddziałem marynarki wojennej. Szczęknęły szable i zabłysły w
słońcu, gdy kawaleria stanęła na baczność. Na sygnał czterech krótkich
gwizdków marynarze złożyli trumnę na armatniej lawecie, przybranej w
purpurę, czerwień i biel. Orszak przesuwał się pomiędzy nieruchomymi
liniami grenadierów, stojących jak czerwony mur odgradzający
stłoczone czarne masy całkowicie milczących ludzi. Londyn nigdy nie
był tak cichy ani tak zatłoczony. Po bokach i z tyłu lawety armatniej,
ciągnionej przez oddział królewskiej artylerii konnej, kroczyło
sześćdziesięciu trzech adiutantów Jego Królewskiej Mości, wszyscy
dowódcy pułków i kapitanowie okrętów floty, jak również wszyscy
parowie Anglii, a wśród nich pięciu książąt, czterech markizów i
trzynastu hrabiów. Trzej angielscy marszałkowie polni: lord Kitchener,
lord Roberts i sir Evelyn Wood jechali konno obok siebie. Za nimi
kroczyli admirałowie floty w liczbie sześciu. Samotnie szedł bliski
przyjaciel Edwarda, sir John Fisher, wybuchowy, ekscentryczny
pierwszy lord morski, posiadający dziwaczną, zupełnie nieangielską
twarz mandaryna. Delegowane oddziały wszystkich słynnych jednostek,
takich jak „Coldstream”, „Górale Gordona”, „Kawaleria dworska”,
„Kawaleria liniowa”, „Konna gwardia”, „Lansjerzy”, „Królewscy
strzelcy”, defilowały wraz z okazałymi huzarami i dragonami
kawaleryjskich jednostek niemieckich, austriackich, rosyjskich i innych
zagranicznych wojsk, których Edward był honorowym dowódcą. Szli
także admirałowie niemieckiej marynarki wojennej, co w sumie, jak
wydawało się niektórym niechętnym obserwatorom, było zbyt okazałym
widowiskiem wojskowym jak na pogrzeb człowieka zwanego
„budowniczym pokoju”.
Koń Edwarda, z pustym siodłem i długimi butami obróconymi do
tyłu w skrzyżowanych strzemionach, prowadzony przez dwóch
stajennych, jak również drepczący tuż za nim ostrowłosy terier, Cezar,
powiększali uczucie ostrego osobistego bólu. Na koniec kroczyła cała
tradycyjna, pompatyczna Anglia: „Miotacze kul” w zdobionych
średniowiecznymi herbami płaszczach, „Pogotowie srebrnych
halabardników”, „Białe laski”, „Koniuszowie”, „Szkoccy łucznicy”,
sędziowie w perukach i czarnych togach, zaś Lord Pierwszy Sędzia w
todze szkarłatnej, biskupi w kościelnej purpurze, Wielki Strażnik
Londyńskiego Tower w czarnym aksamitnym kapeluszu i w
elżbietańskim kołnierzu z kryzami. Oddział ten zamykała eskorta
trębaczy. Po nich kroczyła parada królów. Pochód zamykał ciąg
oszklonych powozów, wiozących owdowiałą królową i jej siostrę,
carycę-wdowę z Rosji i dwanaście innych pojazdów z królowymi,
damami dworu i potentatami Wschodu. Procesja przesuwała się wzdłuż
ulic Whitehall, the Mall, Piccadilly i the Park, aż do stacji Paddington,
skąd ciało miało być przewiezione pociągiem do zamku Windsor – dla
pochowania. Orkiestra gwardii królewskiej grała marsza żałobnego z
opery „Saul”. Ludzie odczuwali nieodwołalność w powolnym stąpaniu
pochodu i w uroczystej muzyce. Bezpośrednio po pogrzebie lord Esher
napisał w swym pamiętniku następujące zdanie: „Nigdy nie było takiego
załamania. Wydaje się, że wszystkie stare boje, które dotąd wyznaczały
nurt naszego życia, zostały uniesione przez fale”.
PLANY
Rozdział 2
CIEŃ SEDANU
Pewnego dnia w 1913 roku generał Lebas, komendant wojskowy
miasta Lille, zgłosił się do generała de Castelnau, zastępcy francuskiego
szefa Sztabu Generalnego, by złożyć protest przeciw powziętemu przez
sztab postanowieniu o rezygnacji z ufortyfikowania tego miasta. Lille
jest oddalone o 16 kilometrów od granicy belgijskiej i o 65 kilometrów
od brzegu kanału La Manche. Leży w pobliżu drogi, którą armia
dokonująca inwazji wkroczyłaby, gdyby nadeszła przez Flandrię. W
odpowiedzi na prośbę generała Lebasa o zapewnienie miastu obrony
generał de Castelnau rozłożył mapę i posługując się linijką wymierzył
odległość pomiędzy granicą niemiecką a Lille – poprzez Belgię.
Przypomniał swemu gościowi, że normalna gęstość wojsk, potrzebnych
dla przeprowadzenia skutecznej ofensywy, wynosi pięć do sześciu
żołnierzy na jeden metr. Gdyby Niemcy rozciągnęli się na zachód aż do
Lille – wykazał de Cestelnau – wówczas zmniejszyliby swą gęstość do
dwóch żołnierzy na metr.
„Przetniemy ich na dwoje” – oświadczył. Niemiecka armia czynna –
wyjaśnił – może dysponować na froncie zachodnim dwudziestoma
pięcioma korpusami, składającymi się z około miliona ludzi. „Zechce
pan to sam sobie wyliczyć” – rzekł, wręczając linijkę generałowi
Lebasowi. „Gdyby Niemcy mieli dojść aż do Lille – powtórzył z
sardoniczną satysfakcją – tym lepiej dla nas”.
Francuska strategia nie lekceważyła zagrożenia wynikającego z
manewru okrążającego przeprowadzanego niemieckim prawym
skrzydłem. Przeciwnie, francuski Sztab Generalny uważał, że im
bardziej Niemcy wzmocnią swoje prawe skrzydło, tym słabsze będzie
ich centrum i skrzydło lewe, gdzie armia francuska zamierzała przerwać
front własnym atakiem. Strategia francuska ustawiła swoje wojska tyłem
do granicy belgijskiej, zaś ich czoło skierowała na Ren. Podczas gdy
Niemcy zakładali długą, okrężną drogę, by uderzyć na francuskie
skrzydło z północy, Francuzi zaplanowali ofensywę w formie
dwuzębnych wideł, i takim manewrem chcieli równocześnie przebić
niemieckie centrum oraz stronę lewą bardziej na północy, po obu
stronach niemieckiego zespołu fortyfikacji wokół Metzu. Odnosząc
zwycięstwo w tych miejscach mieli oderwać niemieckie prawe skrzydło
od własnej bazy, a tym samym je unieszkodliwić. Był to śmiały plan,
zrodzony z idei wynikłej z ozdrowienia Francji po upokorzeniach
Sedanu.
Zgodnie z warunkami pokojowymi narzuconymi przez Niemców w
Wersalu w 1871 roku Francji zadano dodatkowe rany w postaci
amputacji, kontrybucji i okupacji. Wśród narzuconych jej warunków
znalazł się także triumfalny przemarsz Niemców Polami Elizejskimi.
Defilada przesunęła się wzdłuż cichej, czarno udrapowanej,
pozbawionej widzów alei. Gdy francuskie Zgromadzenie Narodowe,
zwołane do Bordeaux, ratyfikowało warunki pokoju, deputowani z
Alzacji i Lotaryngii opuścili we łzach salę, pozostawiając akt
protestacyjny: „Proklamujemy po wieczne czasy prawa Alzatczyków i
Lotaryńczyków do pozostania członkami narodu francuskiego.
Poprzysięgamy sobie, naszym wyborcom, naszym dzieciom i wnukom
domagać się tego prawa od uzurpatorów – po wsze czasy i wszelkimi
środkami”.
Aneksji, której przeciwstawiał się Bismarck twierdząc, że będzie ona
piętą achillesową nowego imperium niemieckiego, domagał się starszy
Moltke i jego sztab. Nalegali oni i zdołali przekonać cesarza, że
prowincje graniczące z Metzem, Strasburgiem i grzbietem Wogezów
muszą być oderwane, ażeby pod względem geograficznym na zawsze
postawić Francję w pozycji defensywnej. Do tego do łożyli jeszcze
druzgocącą kontrybucję w wysokości pięciu miliardów franków, co
miało spętać Francję na okres całej generacji, a ponadto osadzili w niej
wojska okupacyjne na czas dokonania pełnej spłaty. Francuzi z
ogromnym wysiłkiem zebrali i spłacili całą sumę w ciągu trzech lat i od
tego momentu rozpoczął się ich powrót do sił.
W świadomości francuskiej pamięć o Sedanie pozostawiła trwały i
ponury uraz. N’en parlez jamais; pensezy toujours (Nie mówmy o tym
nigdy; myślmy o tym zawsze) – doradzał Gambetta. Ponad czterdzieści
lat obawa przed „powtórką” była jedynym, najbardziej fundamentalnym
motywem polityki francuskiej. We wczesnych latach siedemdziesiątych
instynkt i militarna słabość dyktowały strategię budowy fortyfikacji.
Francja obwarowała się systemem warownych obozów wojskowych,
połączonych fortecami. Dwie umocnione
linie: Belfort-Epinal oraz Toul-Verdum broniły granicy wschodniej,
zaś linia Maubeuge-Valenciennes-Lille osłaniała zachodnią połowę
granicy belgijskiej; przerwy między nimi miały ująć siły inwazyjne w
łożysko.
Poza tym murem obronnym – jak wielkim głosem nawoływał Victor
Hugo – „Francja winna żyć tylko jedną myślą: odtworzyć swe siły,
zebrać całą energię, podsycać święty gniew, wychować nową generację i
utworzyć armię z całego narodu, pracować bez wytchnienia, studiować
metody i umiejętności nieprzyjaciół, aby znów stać się Wielką Francją,
Francją roku 1792, Francją uosabiającą ideę miecza. Wówczas pewnego
dnia stanie się ona niepokonana. Wówczas odbierze z powrotem Alzację
i Lotaryngię”.
W czasie gdy powracał dobrobyt, a imperium rosło, w okresie stale
trwających walk społecznych, rojalizmu, bulanżyzmu, klerykalizmu,
strajków i górującej nad wszystkim, wyniszczającej afery Dreyfusa
(Alfred Dreyfus, kapitan francuskiego Sztabu Generalnego, z
pochodzenia Żyd. W roku 1895 niesłusznie posądzony o szpiegostwo na
rzecz Niemiec i skazany. Mimo ujawnienia nowych okoliczności, które
dowodziły pomyłki sądowej, armia postanowiła nie wznawiać procesu,
motywując to koniecznością utrzymania własnego prestiżu. W roku
1898 wszczęto szeroką kampanię o rewizję procesu. – słynny artykuł
Emila Zoli „Oskarżam!”. Kampania ta spowodowała wielkie poruszenie
opinii publicznej i głęboki podział społeczeństwa. W rezultacie Dreyfus
został w 1899 r. ułaskawiony. Dopiero jednak na żądanie parlamentu
został w lipcu 1906 r. zrehabilitowany i wtedy także przywrócony do
służby wojskowej w stopniu majora. Sprawa Dreyfusa jednak nie
wygasła i była przyczyną wielu późniejszych kryzysów gabinetowych
we Francji, a także spowodowała wzrost nastrojów antymilitarnych i
antywojennych), święty gniew żarzył się wciąż, szczególnie w armii.
Jedyną rzeczą, która jednoczyła wszystkie jej elementy, zarówno starą
gwardię, jak i republikanów, jezuitów i masonów, była mystique
d’Alsace. Oczy wszystkich utkwione były w błękitnej linii Wogezów.
Pewien kapitan piechoty wyznał w 1912 roku, że zwykł był w tajemnicy
wyprowadzać patrole, składające się z dwóch lub trzech żołnierzy jego
kompanii, pod cienistymi sosnami na szczyty górskie, skąd mogli
spoglądać w dół na Kolmar. „Po powrocie z tych potajemnych wypraw
nasze kolumny zwierały się, zachłyśnięte i nieme ze wzruszenia”.
Alzację, która pierwotnie nie była ani francuska, ani niemiecka, obie
strony wyrywały sobie wzajemnie. Dopiero na mocy traktatu
westfalskiego w 1648 roku, za panowania Ludwika XIV, została ona
przyznana Francji. Po aneksji Alzacji i części Lotaryngii przez Niemców
w 1870 roku Bismarck doradzał przyznanie jak najdalej idącej
autonomii jej mieszkańcom i popieranie ich partykularyzmu, gdyż – jak
mówił – im bardziej będą się czuli Alzatczykami, tym mniej
Francuzami. Jego następcy nie widzieli takiej potrzeby. Nie brali pod
uwagę życzeń swych nowych obywateli, nie czynili żadnych wysiłków
dla ich pozyskania, zarządzali tymi prowincjami według statusu
Reichsland, czyli po prostu „Terytorium Rzeszy”, przez niemieckich
urzędników, na niemal takich samych zasadach, jakie stosowali w
swoich afrykańskich koloniach, osiągając jedynie rozjątrzenie i
wyobcowanie ludności. Dopiero w roku 1911 nadano wreszcie Alzacji
własną konstytucję. Wówczas jednak było już za późno. Niemieckie
rządy doprowadziły w roku 1913 do wybuchu podczas tak zwanej „afery
w Zabern”. Rozpoczęła się ona od wymiany obelg pomiędzy
mieszkańcami a żołnierzami garnizonu w tym mieście; w rezultacie
kłótni oficer niemiecki zdzielił szablą miejscowego szewca-kalekę.
Sprawa zakończyła się całkowitym i publicznym obnażeniem polityki
niemieckiej w Reichslandzie, nagłym przypływem nastrojów
antyniemieckich w opinii światowej oraz równoczesnym triumfem
militaryzmu w Berlinie, gdzie oficer z Zabern został pasowany na
bohatera, któremu osobiście pogratulował sam następca tronu.
Dla Niemiec rok 1870 nie przyniósł ostatecznego rozwiązania.
Niemiecka era w Europie, która – jak sądzono – zaświtała w chwili
proklamowania cesarstwa niemieckiego w Sali Zwierciadlanej w
Wersalu, wciąż się odwlekała. Francja wcale nie została zmiażdżona;
francuskie imperium rozszerzało się właśnie na północną Afrykę i
Indochiny; Paryż wciąż stanowił centrum sztuki, piękna i mody.
Niemców piekła nadal zazdrość o kraj, który przecież podbili. Niemcy
mieli nawet przysłowie: „Miewa się on tak dobrze, jak sam Pan Bóg we
Francji”. Jednocześnie zaś uważali Francję za dekadencką w kulturze i
do tego osłabioną przez demokrację. „Kraj, który w czasie czterdziestu
trzech lat miał aż czterdziestu dwóch ministrów wojny, nie może
prowadzić jej skutecznie” – głosił profesor Hans Delbrück, czołowy
historyk Niemiec. Uważając się za mocniejszych duchem,
przewyższających innych siłą, energią i przedsiębiorczością oraz
własnymi narodowymi cnotami, Niemcy mieli głębokie przekonanie, że
zasłużyli sobie na prawo panowania nad Europą. Trzeba było dokończyć
dzieło Sedanu.
Francja żyjąca w cieniu tego niedokończonego przedsięwzięcia,
odrodzona duchowo i przywrócona do sił, była znużona koniecznością
ciągłego czuwania, stałym przypominaniem jej przez własnych
przywódców o potrzebie przygotowywania się do obrony. Na przełomie
stuleci duch jej buntował się przeciw trzydziestu latom postawy
defensywnej, z zawartym w niej pośrednio przyznaniem się do
niższości. Francja miała świadomość, że fizycznie jest słabsza od
Niemiec. Miała mniejszą liczbę ludności i niższą stopę przyrostu
naturalnego. By dodać sobie pewności co do możliwości przeżycia,
potrzeba jej było jakiejś broni, jakiej nie posiadali Niemcy. Potrzebę tę
zaspokajała sformułowana przez Victora Hugo „idea miecza”.
Natomiast w sformułowaniu Bergsona została ona określona mianem
élan vital (pęd życiowy), co oznaczało, że niewzruszona wola wszystko
jest zdolna pokonać. Wzrost wiary we własną moc przekonywał Francję,
że duch ludzki nie musi ugiąć się pod naciskiem z góry przesądzających
losy praw ewolucji, które Schopenhauer i Hegel uznali za siły nie do
odparcia. Czynnikiem kompensującym mógł być żywy duch Francji.
Wola zwycięstwa, élan, umożliwią Francji pokonanie wroga. Geniusz
Francji tkwi w jej duchu, duchu la gloire, sławy roku 1792, w duchu
niezrównanej „Marseillaise”, w duchu bohaterskiej szarży
kawaleryjskiej generała Margueritte pod Sedanem, podczas której nawet
Wilhelm I, obserwujący bitwę, nie mógł powstrzymać się od okrzyku:
Oh, les braves gens! (Ach, cóż za dzielni ludzie!).
Wiara w ferwor Francji, w furor Gallicae, przywróciła generacji
Francuzów po 1870 roku wiarę we własne siły. Ten ferwor rozwijał
sztandary, dźwięczał trąbkami wojskowymi, uzbrajał żołnierzy i miał
poprowadzić Francję do zwycięstwa, gdyby ów dzień „powtórki” miał
kiedyś nadejść.
Przetłumaczony na terminy wojskowe Bergsonowski élan vital stał
się doktryną ofensywy. W miarę jak strategia defensywna ustępowała
ofensywnej, troska o granicę belgijską ustępowała na rzecz ciążenia w
kierunku bardziej na wschód, do miejsca, skąd można by rozpocząć
francuską ofensywę mającą na celu przełamanie linii Renu. Okrężna
droga przez Flandrię prowadziła Niemców do Paryża; Francuzów
prowadziła donikąd. Do Berlina mogli się dostać tylko drogą najkrótszą.
Im bardziej koncepcje francuskiego Sztabu Generalnego skłaniały się ku
ofensywie, tym więcej sił przeznaczano na koncentrację w miejscu
planowanego rozpoczęcia ataku i tym mniej ich pozostawiano dla
obrony granicy belgijskiej.
Doktryna ofensywy miała swe źródło w Wyższej Szkole Wojennej
(École Supérieure de la Guerre), intelektualnej kolebce armii, której
komendant – generał Ferdinand Foch – był twórcą francuskiej teorii
wojskowej owych czasów. Umysł Focha, podobnie jak i jego serce,
posiadał dwa zawory: przez jeden wpompowywał do strategii czystego
ducha, przez drugi wprowadzał w obieg zdrowy rozsądek. Z jednej
strony Foch wygłaszał kazanie o mystique siły i woli, wyrażonej w jego
słynnym aforyzmie: „Pierwszym i podstawowym warunkiem
zwycięstwa jest sama chęć pokonania wroga”, lub bardziej zwięźle:
Victoire c’est la volonté (Zwycięstwo to silna wola), a także: „Wygrana
bitwa, to taka, gdy się nie uzna, że jest się pokonanym”.
W praktyce miało to przybrać formę słynnego rozkazu do ataku nad
Marną, właśnie wtedy, gdy sytuacja nakazywała wycofanie się. Jego
oficerowie z owych dni zapamiętali ryczącego Focha: „Do ataku! Do
ataku!” i jego pełne wściekłości zamaszyste gesty, gdy biegał dookoła i
krótkimi skokami, jakby naładowany prądem elektrycznym. Zapytany
później, jak to się stało, że nad Marną przebił się do przodu, gdy według
wszelkich prawideł wojskowych był już pobity – odpowiedział: „Jak?
Sam nie wiem. Dzięki mym żołnierzom, ponieważ miałem wolę
zwycięstwa. A poza wszystkim – był tam Bóg”.
Mimo dogłębnego przestudiowania dzieł Clausewitza, Foch nie
wierzył, w odróżnieniu od następców pruskiego generała, w
niezawodność z góry opracowanego planu bitwy. Raczej uczył
improwizacji i konieczności ciągłego przystosowywania się do
zaistniałych okoliczności. „Regulaminy – mawiał – są bardzo przydatne
w musztrze, lecz w godzinie niebezpieczeństwa są bezużyteczne…
Musicie nauczyć się myśleć”. Myśleć – oznaczało pozostawić miejsce
dla nieskrępowanej inicjatywy, dla pozyskania na swą korzyść tego
nieuchwytnego czegoś, co pozwala na pokonanie materii, dla
zademonstrowania, że wola daje moc zapanowania nad okolicznościami.
Lecz równocześnie Foch ostrzegał, że wiara w to, iż samo morale
może zwyciężyć, jest „poglądem dziecinnym”. W swych wykładach i w
wydanych przed wojną książkach: „Les Principes de la Guerre” (zasady
wojenne) oraz „La Conduite de la Guerre” (prowadzenie wojny) potrafił
niezwłocznie spłynąć z metafizycznych lotów wprost na ziemię, w świat
taktyki, wystawiania straży przednich, konieczności stosowania osłony –
sureté, składników siły ogniowej, potrzeby posłuszeństwa i dyscypliny.
Realistyczna część jego nauk została zrekapitulowana w innym jego
powiedzeniu, które stało się powszechnie znane w czasie wojny: De
quoi s’agit-il? (O co chodzi?), a które należało raczej tłumaczyć jako:
„Gdzie tkwi sedno problemu?”
Pomimo tego, że Foch tak wiele słów poświęcił sprawom taktyki, to
umysłami jego uczniów najbardziej zawładnęła owa mystique o sile
woli. Gdy w roku 1908 Clemenceau rozważał awans Focha, ówcześnie
jeszcze wykładowcy, na stanowisko komendanta Wyższej Szkoły
Wojennej, wysłał swego zaufanego oficera dla przysłuchania się
wykładom. W złożonym raporcie napisał on nie bez pewnego
zażenowania: „Ten oficer uczy tak zawiłej metafizyki, że ze swych
uczniów robi idiotów”. Chociaż Clemenceau mimo to awansował Focha,
raport w pewnym zakresie zawierał prawdę. Wygłaszane przez Focha
zasady, nie tyle z powodu swej zawiłości, co z racji zbyt wielkiej
atrakcyjności, zastawiły na Francję pułapkę. Zostały one przyjęte ze
szczególnym entuzjazmem przez pułkownika Grand-maisona,
„żarliwego i świetnego oficera”, dyrektora Troisième Bureau, czyli
oddziału operacji wojskowych w Ministerstwie Wojny. W roku 1911
wygłosił on w Szkole Wojennej dwa wykłady, które wywołały efekt
krystalizujący.
Pułkownik Grandmaison pochwycił tylko górne wzloty, nie zaś
twardy grunt zasad Focha. Wybijając na czoło élan, a pomijając sureté
objawił słuchaczom filozofię wojskową, która ich zelektryzowała.
Zamigotał przed ich olśnionymi oczyma „ideą miecza”, która ukazywała
im sposób, w jaki Francja może zwyciężyć w wojnie. Jego istotą jest
offensive a outrance – ofensywa do ostatka sił. Tylko w ten sposób
można doprowadzić do „decydującej bitwy” Clausewitza, która
„wykorzystana do końca jest nieodzownym aktem wojennym” i która
„raz rozpoczęta musi być prowadzona bez możliwości zmiany, aż do
samego kresu ludzkiej wytrzymałości”. Warunkiem sine qua non jest
przejęcie inicjatywy. Plany ustalone z góry, oparte na dogmatycznych
założeniach co do tego, jak postąpi nieprzyjaciel, są zbyt pochopne.
Swobodę działań osiąga się wyłącznie przez narzucenie nieprzyjacielowi
własnej woli. „Wszystkie decyzje dowództwa musi inspirować wola
przejęcia i utrzymania inicjatywy”. O defensywie należy zapomnieć,
porzucić ją, wyeliminować. Jedyne możliwe dla niej usprawiedliwienie
stanowi potrzeba „zaoszczędzenia sił w niektórych punktach, mając na
oku wzmocnienie nimi głównego ataku”.
Wykłady te wywarły na Sztab Generalny głęboki wpływ, czego
widomym skutkiem było ucieleśnienie się zawartych w nich idei w
wydanych w ciągu następnych dwóch lat: nowym regulaminie polowym
o sposobie prowadzenia wojny, a także nowym planie kampanii,
zwanym Planem 17, przyjętym w maju 1913 roku. Już w kilka miesięcy
po wykładach Grandmaisona prezydent Republiki Armand Fallieres
ogłosił: „Tylko ofensywa odpowiada temperamentowi żołnierzy
francuskich… Jesteśmy zdecydowani iść prosto na wroga, bez żadnego
wahania”.
Nowy regulamin polowy, zatwierdzony przez rząd w październiku
1913 roku, stał się podstawowym dokumentem określającym zasady
szkolenia i dowodzenia armią francuską, a rozpoczynał się fanfarą trąb:
„Armia francuska, powracając do swej tradycji, nie uznaje odtąd
żadnych innych praw, jak tylko ofensywę”. Po czym następowało osiem
przykazań rozbrzmiewających szczękiem „decydującej bitwy”,
„ofensywy bez wahania”, „zawziętości i wytrwałości”, „złamania woli
przeciwnika”, „bezlitosnego i niezmordowanego pościgu”. Z całą
żarliwością ortodoksji tępiącej herezję regulamin piętnował i odrzucał
defensywę. „Jedynie ofensywa – głosił – prowadzi do pozytywnych
rezultatów”. Siódme przykazanie, wydrukowane przez autorów
kursywą, stwierdzało: „Ponad wszystko inne bitwy są walką o morale
armii. Klęska staje się nieunikniona, gdy tylko zniknie nadzieja na
pokonanie wroga. Sukces nie jest udziałem tego, kto poniósł najmniejsze
straty, lecz tego, którego wola jest bardziej niewzruszona, a morale
silniejsze.
W żadnym spośród ośmiu przykazań nie było wzmianki o
wyposażeniu wojskowym, sile ognia i o tym wszystkim, co Foch
określał mianem surete. Nauka zawarta w regulaminie otrzymała we
francuskim korpusie oficerskim ulubione skrótowe określenie: le cran,
co można by przetłumaczyć jako „z nerwem”, zaś mniej elegancko – „z
jajami”. Jak młodzież, która wyruszając na zdobycie górskiego szczytu
niesie proporzec z napisem „Excelsior!” („Wyżej! W górę!”), tak armia
francuska wymaszerowała na wojnę w 1914 roku pod sztandarami ze
słowem „Cran”.
W ciągu tych lat, gdy francuska filozofia militarna ulegała zmianie,
geografia francuska pozostawała wciąż ta sama. Geograficzne realia
granic Francji pozostały takimi, jakimi uczyniły je Niemcy w 1870 roku.
Protestującej cesarzowej Eugenii Wilhelm I wyjaśnił, że niemieckie
roszczenia terytorialne „nie mają żadnego innego celu, jak odsunięcie
punktu wyjścia, z którego armie francuskie mogłyby nas w przyszłości
zaatakować”. Lecz przesunęły one do przodu także i punkt wyjścia, z
którego Niemcy mogły zaatakować Francję. Gdy po roku 1900
francuska historia i rozwój gospodarczy Francji skoncentrowały jej
uwagę na ofensywie, to położenie geograficzne nadal dyktowało
utrzymanie strategii defensywnej.
W 1911 roku, tym samym, w którym pułkownik Grandmaison
wygłaszał swe wykłady, ostatnią próbę przyjęcia przez Francję strategii
defensywnej podjął na forum Najwyższej Rady Wojennej nie kto inny,
jak desygnowany na Naczelnego Wodza generał Michel. Jako
wiceprzewodniczący Rady, które to stanowisko było przeznaczone w
przypadku wojny dla Naczelnego Wodza, był on w armii najwyższym
rangą oficerem. W raporcie odzwierciedlającym dokładnie sposób
myślenia Schlieffena przedstawił wyliczenie prawdopodobnej linii
niemieckiego ataku i propozycję przeciwstawienia się mu.
Argumentował, że ze względu na ukształtowanie terenu i
rozmieszczenie francuskich fortyfikacji wzdłuż wspólnej granicy
Niemcy nie mogą liczyć na odniesienie szybkiego i decydującego
zwycięstwa w Lotaryngii. Również przejście przez Luksemburg i
pobliski narożnik Belgii na wschód od Mozy nie zapewnia im
dostatecznej przestrzeni dla faworyzowanej przez nich strategii
okrążenia. Tylko przez uzyskanie przewagi wskutek zajęcia „całości
terytorium Belgii” – oświadczył – Niemcy mogą przeprowadzić
skutecznie „natychmiastową, brutalną i decydującą” ofensywę, którą
potrafiliby rozwinąć we Francji, zanim mogłyby wejść do akcji wojska
jej sojuszników. Podkreślił, że Niemcy od dawna tęsknią za wielkim
belgijskim portem – Antwerpią, co daje im dodatkowy powód do ataku
przez Flandrię. Wobec tego zaproponował stawić czoło Niemcom
wzdłuż linii: Verdun-Namur-Antwerpia, z armią francuską w liczbie
jednego miliona żołnierzy, której lewe skrzydło, podobnie jak prawe w
planie Schlieffena, winno musnąć Kanał swym rękawem.
Plan generała Michela był nie tylko w swej istocie defensywny; jego
powodzenie zależało od przyjęcia propozycji będącej anatemą dla jego
kolegów-generałów. Dla skutecznego bowiem przeciwstawienia się sile
liczebnej wojsk niemieckich, które, jak spodziewał się, zostaną rzucone
przez Belgię, generał Michel zaproponował podwojenie sił francuskiej
linii frontowej przez dołączenie do każdego pułku armii czynnej po
jednym pułku rezerwy. Gdyby zaproponował dopuszczenie Mistinguette
do grona Nieśmiertelnych w Akademii Francuskiej, nie wywołałby
więcej wrzawy i oburzenia.
„Les réserves, c ’est zéro!” („rezerwa, to zero!’”’) – było
klasycznym dogmatem francuskiego korpusu oficerskiego. Jako rezerwę
klasyfikowano tych mężczyzn, którzy ukończyli obowiązkowe
przeszkolenie w ramach powszechnej służby wojskowej i byli w wieku
pomiędzy 23 a 34 rokiem życia. W czasie mobilizacji najmłodsze
roczniki dopełniały jednostki armii regularnej do stanu siły wojennej; z
pozostałych tworzono pułki, brygady bądź dywizje rezerwy,
rozlokowane w departamentach położonych najbliżej miejsc powołania
rezerwistów. Uważano, że są oni zdolni tylko do pełnienia służby na
tyłach, a ostatecznie w charakterze załóg fortecznych, gdyż ze względu
na brak dostatecznej liczby wyszkolonych oficerów i podoficerów nie
mogą zostać włączeni do pułków frontowych. Pogarda armii zawodowej
dla rezerwy, którą podzielały także partie prawicy, wzmagała niechęć do
hasła: „cały naród pod broń!”. Przemieszanie rezerw z dywizjami armii
czynnej byłoby według nich osłabieniem siły bojowej armii. Uważano,
że w obronie kraju można polegać jedynie na armii czynnej.
Z drugiej strony partie lewicy, pamiętające generała Boulangera
(Georges Boulanger, generał francuski, przyczynił się do stłumienia
Komuny Paryskiej w 1871 r. Minister wojny w 1886; za dyktatorskie
dążenia oddany pod sąd i skazany na wygnanie w 1889. Popełnił
samobójstwo w Brukseli w 1891) na koniu, kojarzył y armię z coup
d’état (zamachem stanu) i wierzył y w zasadę, że tylko „cały naród pod
bronią” stanowi zabezpieczenie Republiki. Utrzymywały one, że
paromiesięczne przeszkolenie może przygotować każdego obywatela do
wojny, i gwałtownie oponowały przeciw przedłużeniu obowiązku służby
wojskowej do trzech lat. Armia domagała się tej reformy w 1913 roku,
nie tylko dla dorównania wzrostowi armii niemieckiej, lecz również
dlatego, że im więcej ludzi jednocześnie odbywało służbę wojskową,
tym mniej można było zwracać uwagę na znaczenie jednostek rezerwy.
Po burzliwej debacie, której wynikiem był ostry podział opinii w kraju,
ustawa o trzyletniej zasadniczej służbie wojskowej weszła w życie w
sierpniu 1913 roku.
Pogarda dla rezerwy wzrosła w wyniku nowej doktryny ofensywy,
którą – jak sądzono – można było skutecznie wpoić jedynie wojskom
służby czynnej. Dla przeprowadzenia uderzenia nie do odparcia, attaque
brusquée (raptownego uderzenia), symbolizowanego atakiem na
bagnety, niezbędnym warunkiem był élan, którego nie można było
oczekiwać od cywilów, ustabilizowanych życiowo, obarczonych
odpowiedzialnością za rodziny. Przemieszanie rezerwy ze służbą czynną
stworzyłoby „armie dekadenckie”, niezdolne dla wpojenia w nie woli
zwycięstwa.
Wiadomo było, że podobnie myślano także i po drugiej stronie Renu.
Kajzerowi powszechnie przypisywano autorstwo hasła: „Żadnych ojców
rodzin na froncie!”. We francuskim Sztabie Generalnym artykułem
wiary było, że Niemcy nie przemieszają jednostek rezerwy z
jednostkami armii czynnej, to zaś doprowadziło do przekonania, że
Niemcy nie będą posiadali na linii fromtu dostatecznej liczby ludzi dla
równoczesnego wykonania dwóch zadań: wysłania mocnego prawego
skrzydła szerokim zamachem poprzez Belgię na zachód od Mozy oraz
utrzymania wystarczających sił w centrum i na lewym skrzydle dla
zatrzymania francuskiego natarcia w kierunku Renu.
Gdy generał Michel przedstawił swój plan, minister wojny Messimy
uznał go za obłędny – „comme une insanité”. Jako przewodniczący
Najwyższej Rady Wojennej z urzędu postanowił nie tylko plan odrzucić,
lecz ponadto zdecydował się wszcząć natychmiast konsultacje z
pozostałymi członkami Rady co do tego, czy nie byłoby wskazane zdjąć
Michela z zajmowanego stanowiska.
Messimy, człowiek pełen życia, energiczny, niemal gwałtowny, z
grubym karkiem, okrągłą głową i błyszczącymi spoza okularów oczyma
wieśniaka, o donośnym głosie,, był dawniej zawodowym oficerem. W
1899 roku, jako trzydziestoletni kapitan szaserów, wystąpił z wojska na
znak protestu przeciw odmowie armii wznowienia procesu Dreyfusa. W
tym gorączkowym okresie cały korpus oficerski uważał, że
dopuszczenie myśli o niewinności Dreyfusa, już po jego skazaniu,
spowodowałoby zniszczenie prestiżu armii i podważenie opinii o jej
nieomylności. Messimy, przedkładając wiarę w sprawiedliwość nad
lojalność wobec armii, zdecydował poświęcić się karierze politycznej,
stawiając sobie za cel „pogodzenie armii z narodem”. Ministerstwo
Wojny objął z pełną pasją dokonania w nim zmian na lepsze. Zastawszy
pewną liczbę generałów „niezdolnych nie tylko do prowadzenia
własnych wojsk, lecz nawet do wleczenia się za nimi”, przejął sposób
sprawdzony przez Theodore’a Roosevelta, wydając rozkaz wszystkim
generałom, aby dowodzili manewrami z siodła. Gdy wywołało to
protesty, że stary „taki to a taki” byłby w tej sytuacji zmuszony do
przejścia w stan spoczynku, Messimy oświadczył, że to właśnie miał na
celu. Ministrem wojny został mianowany w dniu 30 czerwca 1911 roku,
po okresie, gdy w ciągu czterech miesięcy zmieniło się na tym
stanowisku czterech ministrów. Już następnego dnia niemiecka
kanonierka „Panther” nagłym skokiem godnym własnej nazwy znalazła
się w Agadirze, przyśpieszając wybuch drugiego kryzysu
marokańskiego. Spodziewając się w każdej chwili mobilizacji, Messimy
doszedł do wniosku, że wyznaczony na Naczelnego Wodza generał
Michel jest „niezdecydowany, chwiejny, a ponadto przygnieciony
ciężarem obowiązku, który w każdej chwili może spaść na niego”.
Messimy uważał, że na obecnym stanowisku stwarza on
„niebezpieczeństwo dla narodu”. „Obłędna” propozycja Michela
dostarczyła pretekstu do pozbycia się go.
Lecz Michel nie zgodził się na odejście przed przedstawieniem
swego planu Radzie, której członkami byli najznakomitsi generałowie
Francji: Gallieni – wybitny dowódca wojsk kolonialnych; Pau –
jednoręki weteran z 1870 roku; Joffre – milczący saper; Dubail – wzór
galanterii, noszący kepi nasunięte na oko, w sposób chic exquis (z
wyróżniającą elegancją), właściwy dla Drugiego Cesarstwa. Wszyscy
oni objęli samodzielne dowództwa w 1914 roku, a dwóch z nich zostało
marszałkami Francji. Żaden nie poparł planu Michela. Jeden z wyższych
oficerów z Ministerstwa Wojny, obecny na posiedzeniu, powiedział:
„Dyskusja nad tym nie ma sensu. Generał Michel po prostu zbzikował”.
Czy werdykt ten odzwierciedlał poglądy wszystkich zgromadzonych
– nie wiadomo. Znacznie później generał Michel twierdził, że
przynajmniej na początku generał Dubail zgadzał się z nim. Messimy,
nie kryjąc swej wrogości, pociągnął za sobą całą Radę. Przypadek losu
sprawił, że to właśnie Messimy posiadał mocny charakter, zaś Michel go
nie miał. Mieć rację i być przegłosowanym to rzecz niewybaczalna dla
osób na odpowiedzialnych stanowiskach, toteż Michel należycie zapłacił
za swe jasnowidztwo. Po zdjęciu go z dowództwa został mianowany
komendantem wojskowym Paryża, kiedy to w krytycznej godzinie
nadchodzącej próby miał rzeczywiście dowieść, że jest „chwiejny i
niezdecydowany”.
Po gwałtownym napiętnowaniu herezji Michela o defensywie
Messimy jako minister wojny czynił wszystko, co tylko możliwe, aby
odpowiednio wyposażyć armię dla przeprowadzenia skutecznej
ofensywy, lecz i on z kolei doznał zawodu przy wprowadzaniu w życie
swego najbardziej umiłowanego projektu – zreformowania francuskich
mundurów. Po wojnie burskiej Brytyjczycy wprowadzili mundury
koloru „khaki”, Niemcy zaś właśnie zamierzali zmienić pruski błękit na
„feldgrau”. Tymczasem w 1912 roku francuscy żołnierze wciąż nosili te
same niebieskie bluzy, czerwone kepi i takież czerwone spodnie,
dokładnie takie same jak w 1830 roku, gdy ogień karabinowy raził na
odległość nie większą niż dwieście kroków i gdy walczące z tak bliska
armie nie musiały się maskować. Podczas wizyty na froncie bałkańskim
w 1912 roku Messimy dostrzegł korzyść, jaką dawały bułgarskie
mundury o ciemnoszarej, nieokreślonej barwie, i powrócił do kraju z
mocnym postanowieniem uczynienia żołnierzy francuskich mniej
widocznymi. Jego projekt przyodziania żołnierzy w mundur
szaroniebieski względnie szarozielony wywołał wrzawę protestów.
Duma armii była tak samo bezkompromisowa, jeśli chodzi o
zrezygnowanie z czerwonych spodni, jak i o wprowadzenie do
uzbrojenia ciężkiej artylerii. Ponownie w grę wchodzi ł prestiż armii.
Odziać żołnierza francuskiego w jakiś błotnisty, haniebny kolor – wołali
bojownicy o sprawę armii – to spełnić najbardziej upragnione życzenia
„Dreyfusardów” i masonów. „Zakazanie wszystkiego, co kolorowe,
wszystkiego, co nadaje żołnierzowi ożywiający wyraz – pisało «Echo de
Paris» – jest przeciwstawieniem się dobremu smakowi francuskiemu i
wojskowej funkcji munduru”. Messimy wskazywał, że te dwie funkcje
munduru nie są już równoznaczne, oponenci jego okazali się jednak
niewzruszeni. W czasie debaty parlamentarnej były minister wojny
Etienne przemówił w imieniu Francji.
„Wyeliminować czerwone spodnie? – wołał. – Nigdy! Le pantalon
rouge c’est la France!” (Czerwone spodnie – to Francja!)
„To ślepe i głupie przywiązanie do najbardziej widocznego koloru –
pisał później Messimy – miało przynieść bolesne konsekwencje”.
Tymczasem, podczas wciąż trwającego kryzysu agadirskiego, musiał
on na miejsce Michela wyznaczyć nowego Naczelnego Wodza.
Postanowił związać z tym stanowiskiem większą władzę, poprzez
połączenie go w jedno z funkcją szefa Sztabu Generalnego, a także
przez zniesienie stanowiska szefa sztabu w Ministerstwie Wojny, do tej
pory zajmowanego przez generała Dubaila. Następca Michela miałby
dzięki temu pełnię władzy w ręku.
Pierwszym kandydatem Messimy’ego był surowy i wybitnie zdolny
generał, noszący pince-nez, Gallieni, który jednak odmówił przyjęcia
tego stanowiska, ponieważ – jak wyjaśnił – brał udział w usunięciu
Michela i miałby skrupuły moralne zajmując właśnie jego miejsce;
ponadto od emerytury przewidzianej na wiek 64 lat dzieliły go już tylko
dwa lata. Uważał również, że wyznaczenie generała „kolonialnego”
spotka się z oporem armii metropolii. „Une question de bouton” („To
kwestia baretek orderowych”) – powiedział stukając palcami w swe
insygnia. Generał Pau, drugi w kolejności kandydat, postawił warunek,
że będzie mu wolno dobrać sobie generałów na wyższe stanowiska
dowódcze, to zaś groziło obudzeniem ledwie co uśpionych waśni
pomiędzy prawicową armią a republikańskim narodem, był on bowiem
powszechnie znany ze swych reakcyjnych poglądów. Przy całym
szacunku dla jego uczciwości rząd nie zgodził się na taki warunek.
Messimy zasięgnął rady Gallieniego, który zaproponował swego
dawnego podwładnego z Madagaskaru: „spokojnego i metodycznego
pracownika z jasnym i ścisłym umysłem”. Zgodnie z tą sugestią
stanowisko Naczelnego Wodza otrzymał generał Joseph-Jacques-
Césaire Joffre, mający wówczas 59 lat, były dowódca wojsk saperskich,
obecnie szef służb na tyłach.
Masywny i brzuchaty, w workowatym mundurze, z mięsistą twarzą
ozdobioną ciężkim, prawie białym wąsem i takimiż krzaczastymi
brwiami, z jasną młodzieńczą cerą, spokojnymi niebieskimi oczami i
szczerym, rozważnym spojrzeniem – Joffre wyglądał jak święty Mikołaj
i sprawiał wrażenie dobrodusznego i naiwnego: dwóch cech nie
najbardziej zwracających uwagę w jego charakterze. Nie pochodził ze
szlacheckiej rodziny, nie był absolwentem St. Cyr, lecz mniej
arystokratycznej, za to bardziej naukowej Ecole Polytechnique, nie
odbył też wyższych studiów w Szkole Wojennej. Jako oficer korpusu
saperów, którzy mieli do czynienia z tak nieromantycznymi sprawami,
jak fortyfikacje i koleje, należał do jednej z tych służb, z których nie
powoływano kandydatów na wyższe stanowiska dowódcze. Był
najstarszym z jedenaściorga dzieci drobnomieszczańskiego fabrykanta
beczek do wina w Pirenejach Francuskich. Jego karierę wojskową
cechowało spokojne wypełnianie obowiązków i sprawność na każdym
powierzonym mu posterunku: dowódcy kompanii na Formozie i w
Indochinach, majora w Sudanie i Timbuktu, oficera sztabowego w
wydziale kolejowym Ministerstwa Wojny, wykładowcy w Szkole
Artylerii, oficera do spraw fortyfikacji na Madagaskarze w latach 1900-
1905 pod dowództwem Gallieniego, generała dywizji w 1905 roku,
dowódcy korpusu w 1908 roku i szefa służb na tyłach oraz członka Rady
Wojennej od roku 1910.
Nic nie wiadomo było o jakichkolwiek jego klerykalnych,
monarchistycznych lub innych budzących podejrzenia powiązaniach.
Podczas afery Dreyfusa przebywał poza krajem. Jego reputacja jako
dobrego republikanina była tak nieskazitelna, jak jego dobrze
wypielęgnowane dłonie; był solidny i niezwykle flegmatyczny.
Wyróżniającą go cechą była małomówność, która u innych ludzi
mogłaby się wydawać, że jest wynikiem kompleksów, lecz emanując z
ogromnego, a tak bardzo spokojnego cielska Joffre’a wzbudzała
zaufanie. Miał jeszcze przed sobą pięć lat do emerytury.
Joffre był świadom jednego swego braku: nie nabył doświadczenia w
pełnej subtelności atmosferze pracy sztabowej. Pewnego upalnego dnia
lipcowego, gdy otworzyły się przed nim podwoje Ministerstwa Wojny
na Rue St. Dominique, oficerowie wyglądający ukradkiem ze swych
pokoi ujrzeli generała Pau ciągnącego Joffre’a za guzik munduru.
„Zechciej się zgodzić, cherami – mówił. – Dam ci Castelnau. On zna
pracę sztabową do gruntu. Wszystko samo będzie grało”.
Castelnau, absolwent zarówno St. Cyr, jak i Szkoły Wojennej,
pochodził podobnie jak D’Artagnan z Gaskonii, o której mówiono, że
rodzi ludzi z gorącą krwią i chłodną głową. Cierpiał z powodu
niekorzystnych dla siebie powiązań rodzinnych z markizami, związków
z jezuitami i głębokiego katolicyzmu praktykowanego tak zagorzale, że
podczas wojny zjednało mu to przydomek le capucin botte („Kapucyn
obuty”). Posiadał jednakowoż długą praktykę w pracy w Sztabie
Generalnym. Joffre wolałby Focha, lecz wiedział, że Messimy ma w
stosunku do niego niewytłumaczone uprzedzenie. Toteż zgodnie ze
swym zwyczajem wysłuchał bez komentarza rady generała Pau i
natychmiast ją zaakceptował.
„Ach – utyskiwał Messimy, gdy Joffre poprosił go o wyznaczenie
swym zastępcą Castelnau – znów wywoła pan burzę w partiach lewicy i
przysporzy sobie wielu wrogów”. Niemniej za zgodą prezydenta i
premiera, którzy choć „krzywili się” na ten warunek, w końcu go
zaakceptowali – obie nominacje zostały przeprowadzone równocześnie.
Jeden z kolegów generała, podchwytując czyjąś prywatną intrygę,
przestrzegł Joffre’a, że Castelnau może zechcieć wysadzić go ze
stanowiska.
„Pozbyć się mnie! To nie Castelnau – odpowiedział niewzruszony
Joffre. – Potrzebuję go na sześć miesięcy, a potem dam mu dowództwo
korpusu”. Jak się później okazało, uznał on Castelnau za nieocenionego,
a gdy wybuchła wojna, powierzył mu dowództwo armii zamiast
korpusu.
Ogromna pewność siebie Joffre’a ujawniła się w następnym roku,
gdy jego adiutant, major Alexandre, spytał go, czy wkrótce należy
spodziewać się wojny.
„Z całą pewnością – odpowiedział Joffre. – Zawsze byłem o tym
przekonany. Wojna nadejdzie. Będę walczył i zwyciężę. Zawsze
osiągałem sukces we wszystkim, co czyniłem, tak jak w Sudanie. Znów
będzie tak samo”.
„Będzie to dla pana oznaczało marszałkowską buławę” – podsunął
adiutant z pełnym szacunku podziwem.
„Oczywiście” – skwitował tę perspektywę Joffre z lakonicznym
spokojem.
Pod egidą tej niewzruszonej osobowości, poczynając od 1911 roku,
Sztab Generalny rzucił się do dzieła zrewidowania regulaminu
polowego, przeszkolenia wojska w nowym duchu i wypracowania
nowego planu kampanii w miejsce przestarzałego obecnie Planu 16.
Spiritus movens prac sztabu, Foch, odszedł ze Szkoły Wojennej,
awansowany i przesunięty do służby polowej, a ostatecznie do Nancy,
gdzie – jak sam powiedział – granica z roku 1870 „przecina jak blizna
pierś kraju”. Tutaj, strzegąc granicy, dowodził XX korpusem, który już
wkrótce miał się dzięki niemu okryć sławą. Jednakże odchodząc
pozostawił po sobie w Sztabie Generalnym „kapliczkę” (a mianem tym
określano w armii francuskiej kliki) ze swych uczniów, którzy tworzyli
najbliższe otoczenie Joffre’a. Pozostawił także po sobie plan
strategiczny, który stał się szkieletem Planu 17. Ukończony w kwietniu
1913 roku, został zatwierdzony w maju bez dyskusji, a nawet
konsultacji, przez Najwyższą Radę Wojenną, wraz z nowym
regulaminem polowym. Następne osiem miesięcy poświęcono na
reorganizację armii dostosowując ją do wymogów planu oraz
przygotowując wszystkie instrukcje i rozkazy mobilizacyjne dla
transportu, służb zaopatrzeniowych, okręgów wojskowych, a także
harmonogramy rozmieszczenia wojsk i ich koncentracji. Do lutego 1914
roku plan był gotowy do dostarczenia go w częściach każdemu z
generałów – dowódców pięciu armii, na które podzielono francuskie siły
zbrojne, przy czym każdy z nich otrzymywał tylko tę część, która go
dotyczyła.
Ideą przewodnią planu – jak to wyraził Foch – było: „Musimy
dotrzeć do Berlina idąc przez Moguncję”, to znaczy przekraczając Ren
w Moguncji leżącej o 200 km na północny wschód od Nancy. Ten cel
był jednak tylko ideą. Odwrotnie niż plan Schlieffena, Plan 17 nie
zawierał ani sprecyzowanych celów ogólnych, ani jasnych programów
operacji. Nie był to plan operacyjny, lecz plan rozwinięcia sił, z
dyrektywami co do kilku możliwych kierunków natarcia dla każdej
armii – zależnie od okoliczności – ale bez podanego celu ogólnego.
Ponieważ był to w istocie plan odpowiedzi lub raczej riposty na atak
niemiecki, którego dróg Francuzi nie mogli być pewni z góry, siłą
rzeczy musiał on być, jak to określił Joffre: „a posteriori i
oportunistyczny”. Jego intencja była jednoznaczna: atakować! Pozostałe
jego elementy był y całkowicie elastyczne.
Krótka dyrektywa ogólna, składająca się z pięciu zdań
sklasyfikowanych jako tajne, była wszystkim, co przekazano zebranym
generałom mającym wcielić plan w życie, a przy tym nie zezwolono na
dyskusję. Sam materiał zresztą dawał bardzo mało powodów do
dyskusji. Podobnie jak regulamin polowy rozpoczynał się kwieciście:
„Bez względu na okoliczności intencją Naczelnego Wodza jest natarcie
na armie niemieckie wszystkimi siłami zjednoczonymi w ataku”. Reszta
dyrektywy ogólnej stwierdzała jedynie, że akcja francuska będzie
podzielona na dwie większe ofensywy. Jedna miała ruszyć po lewej, a
druga po prawej stronie niemieckiej strefy fortyfikacyjnej w rejonie
Metz-Thion-Ville. Ta z prawej, czyli na południe od Metzu,
prowadziłaby natarcie wprost na wschód, przez dawną granicę
Lotaryngii; w tym samym czasie pomocnicza operacja w Alzacji
miałaby za cel umocnienie francuskiego prawego skrzydła na Renie.
Ofensywa po stronie lewej, czyli na północ od Metzu, miała kierować
atak w kierunku północnym, w wypadku zaś, gdyby nieprzyjaciel
pogwałcił terytoria krajów neutralnych, skręcić na północny wschód, ale
poprzez Luksemburg i belgijskie Ardeny; taka operacja mogła być
jednak podjęta „tylko na rozkaz Naczelnego Wodza”. Ogólny cel,
chociaż nie było to nigdzie wyraźnie stwierdzone, sprowadzał się do
dotarcia do Renu, a tym samym odizolowania i odcięcia dokonującego
inwazji niemieckiego prawego skrzydła od tyłu.
Dla przeprowadzenia tych zadań Plan 17 rozmieszczał pięć armii
francuskich wzdłuż granicy, od Belfortu w Alzacji aż do Hirson,
położonego prawie na jednej trzeciej długości granicy francusko-
belgijskiej. Pozostałe dwie trzecie, to jest od Hirson aż do morza,
pozostawiono bez obrony. A właśnie na tym odcinku generał Michel
planował prowadzenie obrony Francji. Joffre odnalazł jego plan w
odziedziczonym po Michelu służbowym sejfie. Plan ten umieszczał
punkt ciężkości sił francuskich na tym najbardziej na lewo wysuniętym
odcinku linii frontu, to jest tam gdzie Joffre nie pozostawił żadnych sił.
Był to plan czystej defensywy; nie pozwalał na przejęcie żadnej
inicjatywy; był on, według osądu Joffre’a wyrażonego po jego
szczegółowym przestudiowaniu, „oczywistym szaleństwem”.
Mimo że francuski Sztab Generalny otrzymywał liczne informacje
zbierane przez Deuxième Bureau (czyli biuro oznaczone numerem
drugim w Ministerstwie Wojny, zajmujące się wywiadem), które
wskazywały na prawdopodobieństwo zastosowania przez niemieckie
prawe skrzydło potężnego manewru okrążającego, uważał, że argumenty
przeciw takiemu manewrowi są bardziej przekonywające niż dowody
świadczące za nim. Nie wierzył on w okrężny marsz Niemców poprzez
Flandrię, chociaż faktycznie został o nim powiadomiony. Co prawda
wiadomość ta dotarła do sztabu w stylu prawdziwie teatralnym. Pewien
oficer niemieckiego Sztabu Generalnego w roku 1904 zdradził
Francuzom jedną z wczesnych wersji Schlieffenowskiego planu. Na
serię trzech spotkań z francuskim oficerem wywiadu – w Brukseli,
Paryżu i Nicei – Niemiec przybywał z głową całkowicie owiniętą
bandażami, spoza których widać było jedynie siwe wąsy i dwoje
przenikliwych oczu. Dokumenty przekazane w zamian za pokaźną sumę
wykazywały, że Niemcy planują przejście przez Belgię, drogą
prowadzącą przez Liège, Namur, Charleroi, i zamierzają dokonać
inwazji Francji wzdłuż doliny rzeki Ozy, drogą przez Guise, Noyon i
Compiègne. Była to właśnie marszruta roku 1914, gdyż dokumenty były
autentyczne. Generał Pendezac, ówczesny szef francuskiego Sztabu
Generalnego, uważał, że informacje „doskonale pasowały do obecnych
tendencji w niemieckiej strategii, uczących manewru szerokiego
okrążenia”. Jednak wielu jego kolegów miało co do tego wątpliwości.
Nie wierzyli oni, aby Niemcy byli w stanie zmobilizować dostateczną
liczbę ludzi dla wykonania manewru na taką skalę, i podejrzewali, że
informacja może być specjalnie przygotowaną dywersją dla odciągnięcia
Francuzów od miejsca prawdziwego ataku. Francuskie planowanie
napotykało na wiele przeszkód w postaci niewiadomych, a największą z
nich była Belgia. Dla logicznego francuskiego umysłu wydawało się
oczywiste, że w wypadku pogwałcenia neutralności Belgii i
zaatakowania Antwerpii Niemcy skłoniliby do działań przeciw sobie
także Anglię. Byłożby możliwe, by Niemcy chcieli wyświadczyć
samym sobie tak złą przysługę? Czyż nie było raczej „zupełnie
prawdopodobne”, że pozostawiając Belgię nienaruszoną, powrócą oni
do planu starszego Moltkego, polegającego na zaatakowaniu najpierw
Rosji, zanim mogłaby zostać zakończona jej powolna mobilizacja?
Usiłując dopasować Plan 17 do jednej z kilku hipotez niemieckiej
strategii, Joffre i Castelnau uważali, że najprawdopodobniejszą z nich
jest wielka ofensywa nieprzyjaciela przez równinę Lotaryngii.
Spodziewali się pogwałcenia neutralności Belgii w jej niewielkim
narożniku, na wschód od Mozy. Obliczali siły niemieckie na froncie
zachodnim, bez użycia rezerw w wojskach liniowych, na dwadzieścia
sześć korpusów. Dla tej ilości rozciągnięcie się w pełnej sile daleko na
drugą stronę Mozy było „niemożliwe” – zdecydował Castelnau.
„Podzielałem ten pogląd” – zgodził się Joffre.
Jean Jaurès, wybitny przywódca socjalistów, sądził inaczej.
Prowadząc walkę przeciw „Prawu trzyletniemu”, podkreślał w swych
wystąpieniach, a także w książce „L’Armée nouvelle”, że przyszła
wojna będzie wojną masowych armii, przy wciągnięciu do niej
wszystkich obywateli, że właśnie do takiej wojny Niemcy się
przygotowują, że rezerwiści w wieku od dwudziestu pięciu do
trzydziestu trzech lat są w szczytowej formie fizycznej i że są bardziej
zaangażowani niż ludzie młodzi, nie mający jeszcze żadnej
odpowiedzialności; że jeżeli Francja nie użyje wszystkich rezerwistów
w linii frontu, zostanie całkowicie „pogrążona”.
Istnieli nadal krytycy wojskowi Planu 17, nienależący do „kapliczki”,
którzy w sposób zdecydowany opowiadali się za defensywą. Pułkownik
Grouard w opublikowanej w 1913 roku książce La Guerre eventuelle
pisał: „Przede wszystkim musimy zwrócić uwagę na niemiecką
ofensywę przez Belgię. Tak dalece, jak są możliwe do przewidzenia
logiczne konsekwencje rozpoczęcia naszej kampanii, można bez
wątpienia powiedzieć, że jeżeli już na samym początku podejmiemy
ofensywę, to zostaniemy pobici”. Jeżeli jednak Francja przygotuje
ripostę przeciw niemieckiemu prawemu skrzydłu, wówczas „wszystkie
szansę są po naszej stronie”.
W 1913 roku Deuxième Bureau zebrało już taką ilość informacji o
zamiarze Niemców włączenia rezerw do wojsk pierwszej linii dla ich
wzmocnienia, że było niemożliwe, aby francuski Sztab Generalny mógł
zignorować ten decydujący czynnik. Francuzi dysponowali krytyczną
oceną niemieckich manewrów w 1913 roku, napisaną przez Moltkego,
wskazującą, że rezerwy tak właśnie zostaną użyte. Belgijski attache
wojskowy w Berlinie, major Melotte, zauważył i złożył raport, że w
1913 roku Niemcy powołali na manewry niezwykłą liczbę rezerwistów,
z czego wyciągnął wniosek, iż dla wzmocnienia każdego korpusu służby
czynnej dodają oni po jednym korpusie rezerwy. Autorzy Planu 17 nie
chcieli jednak dać się przekonać. Odrzucali oni dowody, które
przemawiały za defensywą, ponieważ ich serca i nadzieje, jak również
wyszkolenie i strategia, były skierowane na ofensywę. Przekonywali
siebie, że Niemcy zamierzają użyć jednostek rezerwy tylko dla ochrony
linii komunikacyjnych i „frontów pasywnych”, a także jako załóg
fortecznych i wojsk okupacyjnych. Dopuścili do zrezygnowania z
obrony granicy belgijskiej, obstając przy założeniu, że jeżeli Niemcy
rozciągną swe prawe skrzydło aż do Flandrii, to pozostawią własne
centrum tak osłabione, że, jak wyraził się Castelnau, Francuzi będą
mogli „przeciąć je na dwoje”. Silne niemieckie prawe skrzydło da
Francuzom przewagę liczebną nad niemieckim centrum i lewym
skrzydłem. Takie było znaczenie klasycznego powiedzenia Castelnau:
„Tym lepiej dla nas”.
Gdy więc generał Lebas przy wspomnianej na początku rozdziału
okazji opuszczał gmach przy rue St. Dominique, powiedział
towarzyszącemu mu deputowanemu z Lille: „Ja mam na rękawie dwie
gwiazdy, a on trzy. Jak mogę się spierać?”
Rozdział 4
WYBUCH
Bismarck przepowiedział, że „Jakieś przeklęte błazeństwo na
Bałkanach” stanie się zapalnikiem nowej wojny. Zamordowanie
austriackiego następcy tronu, arcyksięcia Franciszka Ferdynanda przez
serbskich nacjonalistów, warunek ten spełniło. Austro-Węgry, z
wojowniczą frywolnością starczych imperiów, zdecydowały się
wykorzystać tę okazję dla zagarnięcia Serbii, podobnie jak to uczyniły z
Bośnią i Hercegowiną w 1909 roku. Przy tamtej okazji Rosja, osłabiona
wojną z Japonią, zmuszona była przyjąć w milczeniu niemieckie
ultimatum, które wysłano, gdy kajzer wystąpił po stronie swego
sojusznika Austrii, jak to określił, „w błyszczącej zbroi”. Obecnie, by
pomścić doznane upokorzenia, jak również ze względu na prestiż
największego państwa słowiańskiego, Rosja sama była gotowa włożyć
tę błyszczącą zbroję. Piątego lipca Niemcy zapewniły Austrię, że może
liczyć na „skrupulatną pomoc”, jeżeli wskutek podjęcia jakiegokolwiek
działania odwetowego przeciw Serbii miałaby się ona uwikłać w
konflikt z Rosją. To był właśnie sygnał, który rozpętał niepowstrzymany
bieg wypadków. 23 lipca Austria wysłała do Serbii ultimatum. 26 lipca
odrzuciła serbską odpowiedź (chociaż kajzer, obecnie już
zdenerwowany, przyznał, że jej treść „rozwiewa jakikolwiek powód do
wojny”). 28 lipca Austria wypowiedziała Serbii wojnę, zaś 29 lipca
zbombardowała Belgrad. Tego też dnia Rosja zmobilizowała się wzdłuż
granicy z Austrią, a 30 lipca zarówno Austria, jak i Rosja zarządziły
mobilizację powszechną. 31 lipca Niemcy wysłały ultimatum do Rosji,
żądając, by się zdemobilizowała w ciągu 12 godzin oraz „przekazała
nam wyraźne oświadczenie w tej sprawie”.
Wojna napierała na każdą granicę. Rządy wszystkich państw,
ogarnięte nagłym przerażeniem, troiły się w wysiłkach, by ją odepchnąć.
Przy granicach zwiadowcy donosili o każdym patrolu kawaleryjskim
jako o rozwijaniu się wojsk w linię bojową, aby bić na alarm
mobilizacyjny. Sztaby generalne, popędzane przez własne bezlitosne
harmonogramy, niecierpliwie wołały o sygnał do ruszenia, żeby
przeciwnicy nie zyskali choćby jednej godziny przy starcie. Szefowie
państw, będąc ostatecznie odpowiedzialnymi za los własnych krajów,
stojąc z przerażeniem na samym skraju przepaści, usiłowali się cofnąć,
lecz siła harmonogramów wojskowych wypchnęła ich do przodu.
Rozdział 6
1 SIERPNIA: BERLIN
W sobotę 1 sierpnia w południe upłynął termin niemieckiego
ultimatum – bez odpowiedzi rosyjskiej. Po godzinie wysłano telegram
do ambasadora niemieckiego w Petersburgu polecając mu
wypowiedzenie wojny o godzinie piątej tegoż popołudnia. O piątej
kajzer zarządził mobilizację powszechną, z tym że wcześniej podjęto już
niektóre działania wstępne, w wyniku ogłoszonego w dniu poprzednim
Kriegesgefahr (stanu zagrożenia wojennego). O godzinie 17 kanclerz
Bethmann-Hollweg chłonął treść trzymanego w ręku dokumentu, po
czym wraz z niskiego wzrostu ministrem spraw zagranicznych,
Jagowem, zbiegł ze schodów MSZ, przywołał zwykłą taksówkę i
popędził na zamek. Wkrótce po tym ściągnięto z drogi generała von
Moltke, ponurego szefa Sztabu Generalnego, powracającego właśnie do
swego biura z podpisanym przez kajzera rozkazem mobilizacyjnym w
kieszeni. Posłaniec dogonił go w drodze innym samochodem z pilnym
wezwaniem do zamku. Wrócił, by usłyszeć wysuniętą w ostatniej chwili
desperacką propozycję kajzera; doprowadziła ona Moltkego do łez i
mogła zmienić historię dwudziestego wieku.
Obecnie, gdy decydujący moment nadszedł, kajzera dręczyła obawa o
nieuniknione zagrożenie dla Prus Wschodnich pomimo zapewnień
sztabu, że Niemcy mają sześć tygodni, zanim Rosjanie będą w stanie
całkowicie się zmobilizować. „Nienawidzę Słowian – zwierzył się
pewnemu oficerowi austriackiemu. – Wiem, że to grzech. Nie
powinniśmy nikogo nienawidzić. Lecz ja nie umiem pozbyć się
nienawiści do nich”. Pocieszał się jednak wiadomościami
przypominającymi rok 1905, o strajkach i rozruchach w Petersburgu, o
tłumach rozbijających szyby i „gwałtownych walkach ulicznych
pomiędzy rewolucjonistami a policją”. Hrabia Pourtales, sędziwy
ambasador niemiecki, który od siedmiu lat przebywał w Rosji, doszedł
do przekonania i nieustannie zapewniał o tym swój rząd, że Rosja nie
będzie walczyć z obawy przed rewolucją. Kapitan von Eggeling,
niemiecki attache wojskowy, powtarzał wciąż credo o 1916 roku, a gdy
mimo to Rosja zarządziła mobilizację, raportował, że plan jej nie
przewiduje prowadzenia „zdecydowanej ofensywy, lecz powolny
odwrót, tak jak w 1812 roku”. Nawet przy uwzględnieniu stałej
skłonności dyplomacji niemieckiej do popełniania błędów te oceny
pobiły wszelkie rekordy. Dodały one ducha kajzerowi, który jeszcze 31
lipca zredagował orędzie z „wytycznymi” dla swego sztabu, wyrażając
w nim radość z Katzenjammer, który – według świadectwa jego
wysłanników – miał ogarnąć rosyjski dwór i armię.
W Berlinie, w dniu 1 sierpnia, przewalające się po ulicach i
zgromadzone przed zamkiem wielotysięczne tłumy były pełne napięcia i
głębokiego niepokoju. Socjalistyczne przekonania, które wyznawała
większość robotników w Berlinie, nie były tak głębokie jak
instynktowny strach i nienawiść do słowiańskich hord. Mimo że kajzer
ogłaszając Kriegesgefahr w mowie wygłoszonej ze swego balkonu
poprzedniego dnia powiedział, że „miecz został siłą włożony do naszej
dłoni”, z mglistą nadzieją wciąż oczekiwano na ostateczną odpowiedź
rosyjską. Godzina podana w ultimatum minęła. Pewien dziennikarz,
który znalazł się w tłumie, odczuwał, że powietrze Jest naelektryzowane
od pogłosek.6 Ludzie przekazywali sobie wiadomość, że Rosja
poprosiła o przedłużenie terminu. Giełda wpadła w panikę. Popołudnie
przeszło w niepokoju prawie nie do zniesienia”. Bethmann-Hollweg
wydał oświadczenie, kończące się zwrotem: „Skoro żelazne kości do gry
już się toczą, niech nam dopomoże Bóg”. O godzinie piątej w bramie
zamkowej ukazał się policjant i ogłosił mobilizację, na co tłum
posłusznie zaintonował hymn narodowy: „A teraz wszyscy podziękujmy
Panu”. Po Unter den Linden pędziły samochody ze stojącymi w nich
oficerami, którzy wymachiwali chustkami i wołali: „Mobilizacja”. W
jednej chwili ludzie nawróceni z Marksa na Marsa zaczęli dziko
wiwatować i rozbiegli się, by wyładować swe uczucia na podejrzanych o
szpiegostwo na rzecz Rosji. Wielu z nich zostało w ciągu następnych
kilku dni pobitych lub zadeptanych na śmierć.
Z chwilą naciśnięcia guzika mobilizacyjnego cała ogromna machina
nastawiona na powołanie, wyposażenie i przetransportowanie dwóch
milionów ludzi zaczęła działać automatycznie. Rezerwiści zgłaszali się
do wyznaczonych jednostek wojskowych, gdzie wydawano im mundury,
ekwipunek i broń, formowano w kompanie, a kompanie w bataliony, do
nich dołączano kawalerię, cyklistów, artylerię, oddziały sanitarne,
kuchnie polowe, kuźnie polowe, a nawet wozy pocztowe. Wszystko to
ruszyło zgodnie z opracowanym z góry rozkładem kolejowym do
punktów koncentracji w pobliżu granicy, gdzie miało być sformowane w
dywizje, dywizje w korpusy, a korpusy w armie, gotowe do natarcia i
walki. Jeden tylko korpus armii, a było ich w niemieckich siłach
zbrojnych czterdzieści, wymagał dla swego przewiezienia: 170
wagonów kolejowych dla oficerów, 965 dla piechoty, 2960 dla
kawalerii, 1915 dla artylerii i intendentury – łącznie 6010 wagonów,
sformowanych w 140 pociągów, oraz takiej samej liczby, dodatkowo, na
ich wyposażenie. Od chwili wydania rozkazu wszystko miało się
poruszać w terminie ustalonym przez rozkład, precyzujący nawet takie
szczegóły, jak liczbę osi, które miały się przetoczyć w określonym
czasie po konkretnym moście.
Pewny swego wspaniałego systemu, zastępca szefa Sztabu
Generalnego, generał Waldersee, nie powrócił nawet do Berlina w
chwili rozpoczęcia kryzysu, lecz napisał do Jagowa: „Pozostanę tutaj
gotów do skoku; my wszyscy w Sztabie Generalnym jesteśmy gotowi; w
tej chwili nie ma dla nas żadnej roboty”. Była to dumna tradycja
odziedziczona po starszym, lub „wielkim”, Moltkem, którego w dniu
mobilizacji w 1870 roku zastano leżącego na kanapie, zaczytanego w
książce „Tajemnica lady Audley”.
Jego godny pozazdroszczenia spokój nie udzielił się jednak tego dnia
na zamku. Stojąc obecnie twarzą w twarz już nie wobec widma, lecz
realności wojny na dwa fronty, kajzer miał prawie taki sam
Katzenjammer, jaki przypisywał Rosjanom. Bardziej kosmopolityczny i
bardziej bojaźliwy niż prototyp Prusaka, właściwie nigdy nie pragnął
powszechnej wojny. Gorąco pożądał większej władzy, większego
prestiżu, a ponad wszystko większego autorytetu dla Niemiec w
sprawach światowych, wolałby jednak dojść do tego raczej metodą
zastraszenia innych narodów niż walki z nimi. Pragnął nagrody
gladiatora bez przeprowadzenia walki, ale gdy tylko perspektywa wojny
zarysowywała się zbyt wyraźnie, tak jak podczas Algeciras i Agadiru –
wycofywał się.
Gdy finał kryzysu dojrzewał, jego marginesowe uwagi na
telegramach świadczyły o coraz bardziej wzrastającym wzburzeniu:
„Aha! Zwykłe oszustwo”, „Zgnilizna”, „On kłamie!”, „Grey to fałszywy
pies”, „Ględzenie!”, „Ta kanalia jest wariatem albo idiotą”.
Gdy Rosja zarządziła mobilizację, wybuchnął tyradą połączonych z
najgorszymi przeczuciami namiętnych oskarżeń, nie przeciwko
zdrajcom-Słowianom, lecz przeciwko niezapomnianej postaci
niegodziwego wuja:
„Świat pogrąży się w najstraszliwszej z wojen, której ostatecznym
celem będzie ruina Niemiec. Anglia, Francja i Rosja konspirowały, aby
nas zniszczyć… oto jest naga prawda o sytuacji, którą powoli i
konsekwentnie stworzył Edward VII… Okrążenie Niemiec stało się
faktem dokonanym. Wsadziliśmy głowę w pętlę. Martwy Edward jest
silniejszy niźli żywy ja!”
Dostrzegając cień zmarłego Edwarda, kajzer powitałby z radością
każde wyjście, pozwalające mu na uwolnienie się od konieczności walki
zarówno z Rosją, jak z Francją i majaczącą spoza Francji postacią wciąż
jeszcze nie zdeklarowanej Anglii.
W ostatniej chwili możliwość taka została zaproponowana. Do
Bethmanna zgłosił się jego współpracownik, błagając, by uczynił
wszystko, co w jego mocy, aby uchronić Niemcy od wojny na dwóch
frontach, i podsunął po temu sposób. Od lat dyskutowano możliwość
rozwiązania problemu Alzacji przez nadanie jej praw autonomicznych
państwa federacyjnego w ramach niemieckiego imperium. Gdyby teraz
zaoferowano to rozwiązanie i gdyby zostało ono przez Alzatczyków
przyjęte, pozbawiłoby to Francję jakiegokolwiek tytułu do wyzwalania
utraconych prowincji. Nie dalej jak 16 lipca Kongres Socjalistów
Francuskich zadeklarował publicznie swe poparcie dla takiego
rozwiązania. Lecz wojskowi niemieccy zawsze nalegali na to, aby
prowincje te pozostały obsadzone garnizonami, a ich prawa polityczne
były podporządkowane „koniecznościom wojskowym”. Do roku 1911
nie nadano konstytucji, zaś autonomii nie nadano nigdy. Obecnie ów
współpracownik Bethmanna nalegał, aby natychmiast wysunąć
publicznie oficjalną propozycję zwołania konferencji w sprawie
autonomii dla Alzacji. Pozwoliłoby to na przeciąganie sprawy, podczas
gdy już sam efekt moralny zmuszałby Francję do powstrzymania się od
ataku, przynajmniej na okres jej rozpatrywania. Uzyskany czas
pozwoliłby Niemcom na zwrócenie swych sił przeciw Rosji, przy
pozostawaniu w bezruchu na Zachodzie i w ten sposób niedopuszczeniu
Anglii do konfliktu.
Autor tej propozycji pozostał nieznany i sama sprawa może być w
małym stopniu bądź też wcale nie autentyczna. Nie ma to jednak
znaczenia. Szansa istniała i kanclerz mógł sam o niej pomyśleć. Lecz by
ją podchwycić, trzeba było śmiałej wyobraźni, a Bethmann, poza swą
dystyngowaną posturą, którą tworzył y wysoki wzrost, ciemne oczy i
starannie przystrzyżona bródka w szpic, był człowiekiem – jak
powiedział o Tafcie Theodore Roosevelt – który „chociaż żywi
najlepsze zamiary, to efekty osiąga słabiutkie”. Zamiast zachęcić
Francję, by pozostała neutralna, rząd niemiecki wysłał do niej ultimatum
w tym samym czasie, co i Rosji. Domagano się w nim udzielenia przez
Francję odpowiedzi w ciągu osiemnastu godzin , czy pozostanie ona w
wojnie rosyjsko-niemieckiej neutralna, dodając, że jeśli uczyni zadość
temu żądaniu, to Niemcy „wymagają jako gwarancji zachowania
neutralności wydania nam fortec: Toul i Verdun, które będziemy
okupowali i zwrócimy po zakończeniu wojny – innymi słowy wydania
kluczy do francuskich drzwi.
Ambasador niemiecki w Paryżu, baron von Schoen, nie mógł w
żaden sposób zdobyć się na przekazanie tego „brutalnego” żądania w i
chwili, gdy, jak mu się wydawało, francuska neutralność przyniosłaby
tak dużą korzyść Niemcom, że jego rząd powinien raczej zaofiarować
zapłacenie za nią wysokiej ceny, niż domagać się kary. Przedstawił on
prośbę o wypowiedzenie się w sprawie neutralności, bez żądania fortec,
lecz Francuzi, którzy przejęli i rozszyfrowali otrzymane przez niego
instrukcje, już wiedzieli o tym drugim warunku.16 Gdy w dniu 1
sierpnia o 11 rano Schoen poprosił o odpowiedź co do stanowiska
Francji, odpowiedziano mu, że Francja „będzie postępowała zgodnie ze
swymi interesami”.
W Berlinie, zaraz po godzinie piątej, zadzwonił telefon w
Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Słuchawkę podjął podsekretarz
stanu, Zimmermann, który powiedział siedzącemu przy jego biurku
naczelnemu redaktorowi „Berliner Tageblatt”: „Moltke chce wiedzieć,
czy można zaczynać”. W tym właśnie momencie rozszyfrowany
telegram z Londynu zakłócił ustalony plan działania. Stwarzał nadzieję,
że jeśli ruch wojsk przeciw Francji zostałby natychmiast wstrzymany, to
Niemcy mogłyby bezpiecznie prowadzić wojnę tylko na jednym froncie.
Zabierając ze sobą telegram Bethmann i Jagow pośpieszyli taksówką na
zamek.
Telegram od księcia Lichnowsky’ego, ambasadora w Londynie,
przekazywał propozycję angielską tak, jak ją Lichnowsky zrozumiał:
„W wypadku, jeżeli nie zaatakujemy Francji, Anglia pozostanie
neutralna, a także zagwarantuje neutralność Francji”.
Ambasador należał do tej klasy Niemców, która znała doskonale
język angielski i kopiowała angielski styl życia, upodobania sportowe i
ubiór, w usilnym staraniu, by stać się prawdziwym wzorem angielskiego
gentlemana. Równi mu arystokraci: książę von Pless, książę Blücher,
książę Münster, byli żonaci z Angielkami. W 1911 roku podczas obiadu
wydanego w Berlinie na cześć pewnego generała brytyjskiego gość
honorowy był zdumiony słysząc, że wszyscy spośród czterdziestu
zaproszonych Niemców, nie wyłączając Bethmann-Hollwega i admirała
Tirpitza, mówią płynnie po angielsku. Lichnowsky różnił się od swej
klasy tym, że był prawdziwym anglofilem, to jest nie tylko w sposobie
bycia, lecz i w sercu. Przybył on do Londynu z zamiarem zrobienia
wszystkiego, by polubiono zarówno jego samego, jak i jego kraj.
Angielska socjeta chętnie zapraszała go na wieś na weekendy. Dla
ambasadora nie mogło być większej tragedii niż wojna pomiędzy krajem
urodzenia a krajem serca i chwytał się wszystkiego, by temu zapobiec.
Gdy minister spraw zagranicznych, sir Edward Grey, zadzwonił do
niego tego samego ranka w czasie przerwy w posiedzeniu gabinetu,
Lichnowsky, kierowany swymi gorącymi pragnieniami, zinterpretował
słowa Greya jako propozycję Anglii pozostania neutralną, a także
utrzymania w neutralności Francji w razie wojny między Rosją a
Niemcami, jeżeli w zamian Niemcy zobowiążą się nie zaatakować
Francji.
W istocie Grey wyraził się nieco inaczej. To, co zaproponował, we
właściwy mu okrężny i zawiły sposób, było obietnicą utrzymania
Francji neutralną, jeżeli Niemcy obiecają pozostać neutralne zarówno
wobec Francji, jak i Rosji; innymi słowy, jeżeli nie rozpoczną wojny
wobec żadnej z nich, oczekując na rezultat wysiłków na rzecz
rozwiązania problemu serbskiego. Będąc osiem lat ministrem spraw
zagranicznych w okresie chronicznych „Bośni”, jak je zwał Bülow, Grey
doprowadził zawiły sposób mówienia do perfekcji, mając na celu
przekazanie jak najmniej treści; unikanie bezpośredniości – powiedział
jeden z jego współpracowników – stało się u niego prawie metodą.
Lichnowsky, który sam był oszołomiony nadchodzącą tragedią, bardzo
łatwo mógł go źle przez telefon zrozumieć.
Kajzer uchwycił się kurczowo wskazanej przez Lichnowsky’ego
furtki do wojny na jednym froncie. Liczyły się minuty. Mobilizacja
toczyła się już nieubłaganie w kierunku granicy francuskiej. Pierwszym
wrogim aktem miało być zajęcie w ciągu najbliższej godziny węzła
kolejowego w Luksemburgu; neutralność Luksemburga gwarantowało
pięć mocarstw, łącznie z Niemcami. Trzeba to zatrzymać, zatrzymać
natychmiast. Ale jak? Gdzie jest Moltke? Moltke właśnie wyjechał z
zamku. Natychmiast wysłano adiutanta samochodem na sygnale, by go
zawrócił. Przywieziono go z powrotem.
Kajzer był znów sobą, Jego Cesarską Wysokością, Bogiem Wojny,
przejętym nową ideą, planującym, proponującym, rozkazującym.
Przeczytał telegram Moltkemu i powiedział z triumfem: „Teraz możemy
prowadzić wojnę tylko z Rosją. Po prostu pomaszerujemy z całą naszą
armią na wschód!”
Osłupiały na samą myśl, że jego wspaniała machina mobilizacyjna
ma być przekręcona w przeciwną stronę, Moltke kategorycznie
odmówił. W ciągu ostatnich dziesięciu lat – najprzód jako zastępca
Schlieffena, później jako jego następca – Moltke miał za zadanie
przygotowanie planów na Ten Dzień. Na ów Dzień, Der Tag, na który
gromadzono całą niemiecką energię i w którym miał się rozpocząć
marsz dla ostatecznego opanowania Europy. Odczuwał w związku z tym
zadaniem przygniatające, prawie nie do zniesienia, brzemię
odpowiedzialności.
Wysoki, tęgi, sześćdziesięciosześcioletni Moltke miał stale wyraz
głębokiego strapienia, co skłoniło kajzera do nadania mu przezwiska der
traurige Julius (co można by przetłumaczyć jako „smutny Juliusz”,
mimo że faktycznie miał on imię Helmuth). Jego słabe zdrowie, w
związku z czym odbywał corocznie kurację w Karlsbadzie, i cień
wielkiego stryja były zapewne przyczynami posępności. Ze swego okna
w Sztabie Generalnym mieszczącym się w budynku z czerwonej cegły
na Königsplatz, gdzie mieszkał i pracował, każdego dnia spoglądał na
konny pomnik swego imiennika, bohatera 1870 roku, budowniczego –
wspólnie z Bismarckiem – niemieckiego imperium. Bratanek był słabym
jeźdźcem z nawykiem spadania z konia w czasie jazd sztabowych i, co
gorsza, wyznawcą Chrześcijańskiej Nauki (Christian Science) z
ubocznym zainteresowaniem antropozofią i innymi kultami. Z racji tej
niestosownej dla pruskiego oficera słabości został uznany za
„zniewieściałego”; co gorsza – malował, grał na wiolonczeli, w kieszeni
nosił „Fausta” Goethego i rozpoczął tłumaczenie „Pelleasa i Melisandy”
Maeterlincka.
Z natury introspektywny i pełen wewnętrznych wątpliwości,
otrzymując nominację w 1906 roku powiedział kajzerowi: „Nie wiem,
jak dam sobie radę w wypadku kampanii. Jestem w stosunku do siebie
bardzo krytyczny”. Nie był przy tym bojaźliwy i odznaczał się zarówno
odwagą cywilną, jak i polityczną, W 1911 roku, oburzony wycofaniem
się Niemiec podczas kryzysu agadirskiego, napisał do Conrada von
Hötzendorffa, że jeśli sytuacja ulegnie pogorszeniu, złoży rezygnację,
zaproponuje rozwiązanie armii i „poddanie się pod protektorat Japonii;
wówczas bez przeszkód będziemy mogli robić pieniądze i przemieniać
się w imbecylów”. Nie wahał się też arogancko odpowiadać kajzerowi.
W 1900 roku powiedział mu „w sposób brutalny”, że ekspedycja do
Pekinu była „zwariowaną awanturą”, gdy zaś zaofiarowano mu
stanowisko szefa sztabu, spytał kajzera, czy spodziewa się „dwa razy
wygrać główną nagrodę na tej samej loterii”, która to myśl wpłynęła
niewątpliwie na wybór Wilhelma. Odmówił przyjęcia stanowiska,
dopóki kajzer nie zrezygnuje ze zwyczaju wygrywania przez siebie
wszystkich gier wojennych, co czyniło manewry nonsensem.
Zadziwiając wszystkich, kajzer potulnie się zgodził.
Teraz, w tę przełomową noc 1 sierpnia, Moltke nie miał nastroju, by
dalej tolerować wtrącanie się kajzera do poważnych spraw wojskowych
lub jakiekolwiek zakłócanie ustalonego już porządku. Zawrócenie z
zachodu na wschód rozwijającego się już w linię frontową miliona ludzi,
i to właśnie, kiedy wyruszali – wymagało bardziej żelaznych nerwów,
niż je posiadał Moltke. Ujrzał wizję kruszącej się w zamieszaniu, już
rozwiniętej linii wojsk, zaopatrzenie tu, żołnierze tam, amunicja
zagubiona pomiędzy nimi, kompanie bez oficerów, dywizje bez sztabów
i tych 11.000 pociągów, każdy dokładnie zaprogramowany, aby
punktualnie zadudnić na określonych złączach szyn w ściśle ustalonych
dziesięciominutowych interwałach, splątanych w groteskowej
katastrofie najdoskonalej zaplanowanego ruchu wojsk w historii.
„Wasza Cesarska Mość – rzekł mu teraz Moltke – tego nie da się
zrobić. Rozwinięcie milionów w linię nie może być improwizowane.
Jeśli Wasza Cesarska Mość nalega na skierowanie całej armii na
wschód, nie będzie to armia gotowa do boju, lecz zdezorganizowany
tłum uzbrojonych ludzi bez żadnego zabezpieczonego zaopatrzenia.
Przygotowania te wymagały pełnego roku skomplikowanych obliczeń i
innych niezbędnych prac” – i Moltke zakończył twardym zwrotem,
będącym podstawą każdego większego niemieckiego błędu, zwrotem,
który uruchomił inwazję na Belgię i wojnę okrętów podwodnych
przeciw Stanom Zjednoczonym, nieuniknionym zwrotem, gdy plany
militarne przeważają nad polityką: ,,I co raz ustalone, nie może być
zmienione”.
W rzeczywistości mogło być zmienione. Niemiecki Sztab Generalny
mimo iż od roku 1905 preferował najpierw atak na Francję, posiadał w
swych aktach nowelizowany corocznie, aż do 1913 roku, alternatywny
plan skierowania pierwszego ataku przeciwko Rosji, z wszystkimi
pociągami podążającymi na wschód.
„Nie budujcie więcej fortec, budujcie koleje” – rozkazał starszy
Moltke, który opierał swą strategię na mapach kolejowych i uświęcił
dogmat, że koleje są kluczem do wojny. W Niemczech cały system
kolejowy podlegał kontroli wojskowej, z oficerem sztabowym,
przydzielonym dla każdej linii; żaden tor nie mógł być położony lub
zmieniony bez zezwolenia Sztabu Generalnego. Coroczne mobilizacyjne
gry wojenne utrzymywały w stałej kondycji pracowników kolejowych i
pozwalały sprawdzić ich zdolność do improwizacji i zmian kierunku
ruchu, po telegraficznej informacji o przeciętych liniach i zniszczonych
mostach. Mówiono, że najlepsze umysły, wyprodukowane przez Szkołę
Wojenną, kierowano do sekcji kolejowej, a żywot swój kończyły w
domu wariatów.
Gdy Moltke już po wojnie ujawnił w swych pamiętnikach owo „nie
może być zmienione”, generał von Staab był tak rozwścieczony tym, co
uważał za hańbiący zarzut wobec wydziału kolejowego w Sztabie
Generalnym, którego był szefem, że napisał książkę, aby udowodnić, iż
dałoby się zmienić. Na wielu stronach wykresów i grafików wykazał, w
jaki sposób po otrzymaniu rozkazu w dniu 1 sierpnia mógł do 15
sierpnia rozwinąć w szyk bojowy na froncie wschodnim cztery z
siedmiu armii, pozostawiając trzy dla obrony zachodu. Matthias
Erzberger, poseł do Reichstagu i przywódca katolickiej partii
centrystów, pozostawił inne świadectwo. Pisze on, że sam Moltke w
sześć miesięcy po tym wydarzeniu wyznał mu, że napad na Francję na
początku wojny był pomyłką; zamiast tego „większą część naszej armii
należało najpierw skierować na wschód, dla zniszczenia rosyjskiego
walca parowego, ograniczając operacje na zachodzie do odpierania
ataku nieprzyjaciela na naszej granicy”.
W nocy 1 sierpnia Moltkemu, trzymającemu się kurczowo ustalonego
planu, zabrakło koniecznej odwagi. „Twój stryj dałby mi inną
odpowiedź” – powiedział mu kajzer z goryczą. Zarzut ten „zranił mnie
głęboko – napisał później Moltke. – Nigdy nie pretendowałem do tego,
by dorównać staremu feldmarszałkowi”. Niemniej nie przestał
odmawiać. „Moje zapewnienie, że utrzymanie pokoju między Francją a
Niemcami jest już niemożliwe, od chwili gdy oba kraje zostały już
zmobilizowane, nie zrobiło wrażenia. Wszyscy stawali się coraz bardziej
zdenerwowani i w końcu pozostałem sam ze swym poglądem”.
Ostatecznie, gdy Moltke przekonał kajzera, że plan mobilizacyjny nie
może być zmieniony, zebrani, wśród których znajdowali się również
Bethmann i Jagow, zredagowali do Anglii telegram z wyrazami
ubolewania, że pierwsze niemieckie ruchy w kierunku granicy
francuskiej „nie mogą już ulec zmianie”, lecz proponują udzielenie
gwarancji, że Niemcy nie przekroczą granicy do godziny 19.00 w dniu 3
sierpnia, co zresztą nic ich nie kosztowało, gdyż przed tym terminem nie
planowano żadnego przekroczenia. Jagow pośpiesznie wysłał telegram
do swego ambasadora w Paryżu, gdzie właśnie o czwartej po południu
zarządzono mobilizację, przekazując mu uczynnię instrukcję: „Proszę
utrzymać na razie Francję w spokoju”. Kajzer zaś wysłał osobisty
telegram do króla Jerzego, zawiadamiając w nim, że w tak późnym
terminie „z przyczyn technicznych” mobilizacja nie może być już
odwołana, lecz , jeżeli Francja zaproponuje mi neutralność, która musi
być zagwarantowana przez brytyjską flotę i armię, wówczas oczywiście
powstrzymam się od ataku na Francję i użyję mych wojsk gdzie indziej.
Wyrażam nadzieję, że Francja nie wpadnie w panikę”.
Obecnie już tylko minuty dzieliły od godziny siódmej, kiedy to
według planu 16 dywizja miała wkroczyć do Luksemburga. Bethmann
w podnieceniu nalegał, aby w żadnym wypadku nie wkraczać do
Luksemburga do chwili otrzymania odpowiedzi brytyjskiej. Nie pytając
Moltkego kajzer natychmiast rozkazał swemu adiutantowi telefonicznie
i telegraficznie przekazać rozkaz kwaterze głównej 16 dywizji w
Trewirze, aby odwołać wyruszenie wojsk. Moltke znów dostrzegł
katastrofę. Koleje Luksemburga były niezbędne dla ofensywy na Francję
przez Belgię. „W tym momencie – opowiada w swym pamiętniku –
myślałem, że mi serce pęknie”.
Pomimo wszystkich jego wywodów, kajzer nie zgodził się na
ruszenie z miejsca. W zamian tego dodał końcowe zdanie w telegramie
do króla Jerzego: „Wojska na mojej granicy są właśnie telegraficznie i
telefonicznie wstrzymywane od wkroczenia do Francji”, co było
drobnym, lecz istotnym odchyleniem od prawdy, ponieważ kajzer nie
mógł przyznać się Anglii, iż to, co zamierzał, i to, co właśnie
zatrzymywał, było pogwałceniem kraju neutralnego. Zdradzałoby to
również jego zamiar pogwałcenia neutralności Belgii, co stworzyłoby
dla Anglii casus belli, a Anglia jak dotąd nie podjęła jeszcze decyzji.
„Zdruzgotany” – pisze o sobie Moltke, i to w dniu, który miał być
szczytowym w jego karierze. Powrócił do Sztabu Generalnego, gdzie
„rozpłakał się gorzkimi łzami w krańcowej desperacji”. Gdy adiutant
przyniósł mu do podpisu rozkaz anulujący wkroczenie do Luksemburga,
„rzuciłem pióro na stół i odmówiłem podpisu”. Zdawał sobie bowiem
sprawę, że podpisanie jako pierwszego po rozkazie mobilizacyjnym
rozkazu anulującego wszystkie staranne przygotowania byłoby
poczytane za dowód „niezdecydowania i chwiejności”. „Rób z tym
telegramem, co chcesz – powiedział do adiutanta – ja go nie podpiszę”.
O jedenastej wieczorem nadal ponuro rozmyślał, gdy nadeszło nowe
wezwanie z zamku. Moltke zastał kajzera w sypialni, ubranego w
sposób dla tej okazji znamienny: w wojskowy płaszcz narzucony na
nocną koszulę. Otrzymano telegram od Lichnowsky’ego, który w
następnej rozmowie z Greyem odkrył swój błąd i obecnie z żalem
depeszował: „Ogólnie biorąc, nie ma widoków na pozytywną
propozycję ze strony Anglii”.
„Teraz może pan robić, co się panu podoba” – powiedział kajzer i
powrócił do łóżka. Moltke, wódz naczelny, który miał odtąd kierować
kampanią, mającą zadecydować o losie Niemiec, pozostał na zawsze
wytrącony z równowagi. „Było to moje pierwsze doświadczenie
wojenne – napisał później. – Nigdy już nie otrząsnąłem się z szoku po
tym incydencie. Coś się we mnie załamało i już nigdy potem nie byłem
tym samym człowiekiem”.
Mógł dodać, że również i świat nie pozostał taki, jakim był.
Telefoniczny rozkaz kajzera nie dotarł do Trewiru w porę. O godzinie
siódmej, zgodnie z planem, pierwsza granica w tej wojnie została
przekroczona, a zaszczyt ten przypadł w udziale kompanii piechoty 69
pułku pod dowództwem niejakiego porucznika Feldmanna. Tuż przy
granicy po stronie luksemburskiej, na stokach Ardenów, około
dwudziestu kilometrów od belgijskiego Bastogne, leżało małe
miasteczko, znane Niemcom jako Ulflingen. Dokoła niego na
pastwiskach na poboczach wzgórz pasły się krowy; na stromych,
wykładanych kocimi łbami uliczkach nie błąkało się ani jedno źdźbło
słomy, nawet w sierpniowy czas zbiorów, by nie naruszyć ścisłych
przepisów, regulujących sprawę czystości miast w Wielkim Księstwie.
U stóp miasta leżała stacja kolejowa i urząd telegraficzny, w którym
krzyżowały się linie z Niemiec i z Belgii. To było właśnie niemieckim
celem, który kompania porucznika Feldmanna, przybywając
samochodami, punktualnie zajęła.
Ze swoim wrodzonym talentem do popełniania nietaktów dla
pogwałcenia neutralności Luksemburga Niemcy wybrali miejscowość,
której rodzima i oficjalna nazwa brzmiała: Trois Vierges. Te trzy
dziewice przedstawiać miały wiarę, nadzieję i miłosierdzie, lecz
Historia, z jej trafnym podkreślaniem faktów, dla tej okazji zrządziła, że
w umysłach ludzkich miały one utkwić jako symbole Luksemburga,
Belgii i Francji.
O 19 nadjechał drugi oddział samochodów (zapewne na skutek
rozkazu kajzera) i nakazał odwrót pierwszej grupie, informując, że
„popełniono pomyłkę”. W zaistniałej przerwie minister stanu
Luksemburga, Eyschen, zdążył wysłać telegramem wiadomość do
Londynu, Paryża i Brukseli oraz protest do Berlina. Trzy dziewice
spełniły swe zadanie. Przed północą Moltke sprostował rozkaz odwrotu i
do końca następnego dnia, to jest 2 sierpnia, czyli według niemieckiego
harmonogramu M-l, całe Wielkie Księstwo zostało zajęte.
Od tego czasu w annałach historii stale przewijało się pytanie, co by
nastąpiło, gdyby w 1914 roku Niemcy poszli na wschód, pozostając
wobec Francji w defensywie. Generał von Staab wykazał, że dokonanie
zwrotu na Rosję było technicznie możliwe. Lecz czy mając niemiecką
naturę można było powstrzymać się od zaatakowania Francji, gdy
nadszedł Ów Dzień, Der Tag, to już inna sprawa.
W Petersburgu o godzinie 19, a więc w tym samym czasie, gdy
Niemcy wkraczali do Luksemburga, ambasador Pourtales, z otoczonymi
czerwoną obwódką wodnistoniebieskimi oczyma, z drżącą białą
hiszpańską bródką, wręczał rosyjskiemu ministrowi spraw
zagranicznych, Sazonowowi, niemiecką deklarację o wypowiedzeniu
wojny.
„Spadną na was przekleństwa narodów” – wykrzyknął Sazonow.
„Bronimy naszego honoru” – odpowiedział ambasador niemiecki.
„Wcale nie chodziło o wasz honor. Ale istnieje jeszcze boska
sprawiedliwość”.
„To prawda” – i mamrocząc: „boska sprawiedliwość, boska
sprawiedliwość” Pourtales zataczając się podszedł do okna, oparł się o
nie i zaczął płakać. „A więc to jest koniec mojej misji” – rzekł, gdy
odzyskał mowę. Sazonow poklepał go po ramieniu, obaj ucałowali się i
Pourtales pokuśtykał do drzwi, które z trudnością zdołał otworzyć
trzęsącą się ręką; wychodząc już wyszeptał: „Do widzenia, do
widzenia”.
Ta wzruszająca scena zachowała się dla nas w formie notatki
służbowej, sporządzonej przez Sazonowa, zaś artystyczne upiększenia
pochodzą od ambasadora francuskiego Paleologue’a, zapewne na
podstawie opowieści Sazonowa. Natomiast Pourtales raportował tylko,
że trzykrotnie prosił o odpowiedź na ultimatum, a gdy Sazonow po
trzykroć odpowiedział negatywnie – „wręczyłem mu notę zgodnie z
instrukcją”.
Dlaczego musiała ona w ogóle zostać wręczona? Admirał von
Tirpitz, minister marynarki wojennej, chciał tego dociec poprzedniej
nocy, zanim jeszcze wypowiedzenie wojny zostało zredagowane.
Opowiada on, że „powodowany bardziej instynktem niż rozumem”
pragnął się dowiedzieć, dlaczego, skoro Niemcy nie miały zamiaru
dokonać inwazji Rosji, konieczne było wypowiedzenie wojny, a tym
samym przyjęcie na siebie odium strony napastniczej? Pytanie było
szczególnie trafne, gdyż celem Niemiec miało być obarczenie winą za
wywołanie wojny – Rosji, zarówno aby przekonać własnych obywateli,
że walczą w samoobronie, jak i przede wszystkimi po to, by zmusić
Włochy do wykonania zobowiązań wynikających z Trój przymierza.
Włochy były zobowiązane przyłączyć się do sojuszników tylko w
przypadku wojny defensywnej, a wobec istniejących już podejrzeń co do
ich lojalności powszechnie uważano, że wymkną się przez każdy otwór,
który się nadarzy. Bethmann bardzo niepokoił się tym problemem.
Ostrzegł, że jeśli Austria będzie się upierała, by odrzucić którekolwiek
lub wszystkie ustępstwa Serbii, to „przerzucenie na Rosję winy za
europejską pożogę będzie prawie niemożliwe” i „postawi to nas w
oczach naszego narodu w pozycji nie do utrzymania”. Nikt go nie chciał
słuchać. Jednak gdy nadszedł dzień mobilizacji, protokół niemiecki
wymagał, aby wojna została wypowiedziana w sposób należyty. Według
Tirpitza prawnicy z Ministerstwa Spraw Zagranicznych obstawali, że z
punktu widzenia prawa była to czynność konieczna. „Poza Niemcami –
pisze patetycznie – nikt nie przywiązuje wagi do takich pomysłów”. We
Francji przywiązywanie wagi do takich spraw było o wiele
poważniejsze, niż mógł się spodziewać.
Rozdział 7
ULTIMATUM W BRUKSELI
W sejfie von Below-Salesky’ego, niemieckiego ministra
pełnomocnego w Brukseli, leżała zalakowana koperta przywieziona 29
lipca przez specjalnego kuriera dyplomatycznego z Berlina, wraz z
poleceniem: „Nie otwierać aż do nadejścia instrukcji telegraficznej”. W
niedzielę 2 sierpnia Below otrzymał telegraficzne polecenie
natychmiastowego otwarcia koperty i doręczenia zawartej w niej noty
przed godziną ósmą wieczorem. Miał się przy tym starać, by na rządzie
belgijskim wywrzeć „wrażenie, że wszystkie instrukcje dotyczące tej
sprawy otrzymał pan dzisiaj po raz pierwszy”. Miał też zażądać
odpowiedzi Belgów w terminie dwunastu godzin i przetelegrafować ją
do Berlina „możliwie najszybciej”, a także „wysłać ją natychmiast
samochodem do generała von Emmicha do Union Hotel w Aachen”.
Aachen, czyli Akwizgran, a po francusku Aix-la-Chapelle, było najbliżej
od Liège położonym niemieckim miastem, wschodnim wejściem do
Belgii.
Minister von Below, trzymający się prosto kawaler ze spiczastym
czarnym wąsem i z nieodstępnym nefrytowym ustnikiem do papierosów,
objął swe stanowisko w Belgii z początkiem 1914 roku. Gdy goście
przychodzący do poselstwa niemieckiego zapytywali go o leżącą na
biurku, przedziurawioną przez kulę srebrną popielniczkę, śmiejąc się
odpowiadał: „Jestem złowróżbnym ptakiem. Gdy byłem na placówce w
Turcji, mieli tam rewolucję. Gdy byłem w Chinach, był bunt bokserów.
Jeden ze strzałów przez okno zrobił tę właśnie dziurę”. Delikatnie unosił
papieros do warg szerokim i eleganckim gestem i dodawał: „Ale teraz
odpoczywam. Nic nie stanie się nigdy w Brukseli”. „ Lecz od chwili
nadejścia zalakowanej koperty nie miał już zaznać odpoczynku. W
południe 1 sierpnia przyjął barona de Bassompierre, podsekretarza stanu
w belgijskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych, który powiedział mu,
że wieczorne wydania gazet zamierzają opublikować odpowiedź Francji
na zapytanie Greya, w której obiecuje ona respektowanie neutralności
belgijskiej. Bassompierre sugerował, aby w razie braku podobnej
odpowiedzi niemieckiej pan von Below zechciał może złożyć własne
oświadczenie. Below nie posiadał na to upoważnienia z Berlina.
Uciekając się do dyplomatycznego manewru, zagłębił się w fotelu i z
oczyma utkwionymi w sufit, za zasłoną papierosowego dymu powtórzył
słowo po słowie wszystko, co mu właśnie Bassompierre powiedział, tak
jakby powtórnie przegrywał płytę gramofonową. Powstając z fotela
zapewnił swego gościa, że „ze strony Niemiec Belgia nie musi się
niczego obawiać”, i zakończył spotkanie.
Następnego dnia powtórzył to zapewnienie ministrowi spraw
zagranicznych, panu Davignon, który, obudzony o szóstej rano
wiadomością o inwazji niemieckiej na Luksemburg, prosił o
wyjaśnienie. Po powrocie do poselstwa uspokoił prasę, która rozpoczęła
już wrzawę, zręcznym wyrażeniem, które później było szeroko
cytowane: „Dach waszego sąsiada może stanąć w ogniu, lecz wasz
własny dom będzie bezpieczny”.
Wielu Belgów ze sfer zarówno oficjalnych, jak i prywatnych
skłaniało się do dania mu wiary, jedni ze względu na swe progermańskie
sympatie, inni z racji pobożnych życzeń, jeszcze zaś inni na skutek
zwykłego zaufania w dobrą wiarę międzynarodowych gwarantów
neutralności Belgii. W ciągu siedemdziesięciu pięciu lat gwarantowanej
niepodległości mieszkańcy jej przeżywali najdłuższy, nieprzerwany w
całej swej historii okres pokoju. Terytorium Belgii było szlakiem
wojennym od czasu, gdy Cezar walczył ze starożytnymi mieszkańcami
tego kraju. Właśnie w Belgii Karol Zuchwały Burgundzki i król Francji
Ludwik XI walczyli ze sobą długo i zawzięcie; tu pustoszyła Niderlandy
Hiszpania; tutaj Marlborough zwyciężył Francuzów „w niezwykle
morderczej bitwie” pod Malplaquet; tu Napoleon spotkał się z
Wellingtonem pod Waterloo; tu lud powstawał przeciw każdemu
władcy: burgundzkiemu, francuskiemu, hiszpańskiemu, habsburskiemu
czy holenderskiemu, aż do ostatecznej rewolty przeciw domowi
orańskiemu w 1830 roku. Wówczas pod berłem Leopolda sasko-
coburgckiego (wuja po kądzieli królowej Wiktorii) jako króla wytworzył
się naród i doszedł do dobrobytu, zużywając swą energię na bratobójcze
walki pomiędzy Flamandami i Walonami, katolikami i protestantami, na
dysputy o socjalizmie, o francuskiej i flamandzkiej dwujęzyczności, z
gorącą nadzieją, że sąsiedzi pozostawią go w spokoju, aby mógł
kontynuować swe miłe zajęcia.
Król, premier i szef sztabu nie mogli dłużej podzielać tej
powszechnej ufności, lecz w opracowaniu planów odparcia ataku
przeszkadzały im zarówno obowiązki neutralności, jak i własna wiara w
neutralność. Aż do ostatniej chwili nie mogli uwierzyć, że inwazja
mogłaby nastąpić ze strony jednego z gwarantów. Po otrzymaniu w dniu
31 lipca wiadomości o ogłoszeniu przez Niemcy Kriegesgefahr
zarządzili rozpoczęcie o północy mobilizacji armii belgijskiej. W ciągu
nocy i następnego dnia policjanci chodzili od domu do domu, dzwoniąc
do drzwi i wręczając karty powołania; ludzie gramolili się z łóżek lub
pozostawiali swe zajęcia, żegnali się i udawali do punktów zbornych.
Ponieważ Belgia przestrzegała swej neutralności w sposób ścisły, nie
wypracowała żadnego planu kampanii. Stąd mobilizacja nie była
skierowana przeciw określonemu wrogowi lub w określonym kierunku.
Było to powołanie wojska bez ustawienia go na pozycjach bojowych.
Belgia, podobnie jak jej gwaranci, była zobowiązana do obrony własnej
neutralności, nie mogła więc podejmować jawnych działań, dopóki nie
rozpoczęto ich przeciw niej.
Gdy do wieczora 1 sierpnia, mimo upływu dwudziestu czterech
godzin, Niemcy nadal milczały, nie odpowiadając na prośbę Greya, król
Albert zdecydował się na ostatni apel do kajzera, tym razem osobisty.
Zredagował go wspólnie ze swą żoną, królową Elżbietą, Niemką z
urodzenia, córką księcia bawarskiego. Przetłumaczyła ona tekst, zdanie
po zdaniu, na język niemiecki, wyważając wraz z królem dobór słów i
odcienie ich znaczeń. W apelu tym król uznawał, że „względy
polityczne” mogą stać na przeszkodzie wydaniu publicznego
oświadczenia, lecz wyrażał nadzieję, że „więzy pokrewieństwa i
przyjaźni” pomogą przekonać kajzera, by udzielił królowi Albertowi
osobistego i prywatnego zapewnienia, że będzie respektował neutralność
belgijską. Pokrewieństwo, na które Albert się powoływał, wywodziło się
od jego matki, księżniczki Marii Hohenzollern-Sigmaringen, z odległej
katolickiej gałęzi pruskiej rodziny królewskiej, nie zdołało jednak
skłonić kajzera do odpowiedzi.
Zamiast tego nadeszło ultimatum, które spoczywało już od czterech
dni w sejfie ministra von Belowa. Zostało doręczone wieczorem, 2
sierpnia, o godzinie siódmej. Woźny Ministerstwa Spraw Zagranicznych
wsunął głowę przez drzwi gabinetu podsekretarza stanu i zameldował
podnieconym szeptem: „Przybył właśnie niemiecki minister i chce się
zobaczyć z monsieur Davignonem!” Kwadrans później widziano
Belowa jadącego samochodem ulicą de la Loi, trzymającego kapelusz w
ręce, z kroplami potu na czole, palącego papierosa podawanego do ust
szybkimi, przerywanymi ruchami, jakby to czyniła mechaniczna
zabawka. W chwili, gdy zauważono jego „butną sylwetkę” opuszczającą
ministerstwo, dwaj podsekretarze stanu wbiegli do gabinetu ministra,
gdzie zastali pana Davignona, człowieka jak dotąd niezmiernie
spokojnego w swoim optymizmie. Teraz wyglądał niezwykle blado.
„Złe wiadomości, złe wiadomości” – powiedział wręczając im
otrzymaną właśnie notę. Podsekretarz do spraw politycznych, baron de
Gaiffier, odczytał ją głośno, tłumacząc powoli w toku czytania, podczas
gdy Bassompierre, siedząc przy biurku ministra, notował słowo po
słowie, omawiając każde budzące wątpliwość sformułowanie dla
upewnienia się, że treść została prawidłowo oddana. Gdy obydwaj
pracowali, minister Davignon wraz ze stałym podsekretarzem stanu
baronem van der Elstem przysłuchiwali się, siedząc w fotelach po obu
stronach kominka. Pan Davignon kończył rozpatrywanie każdego
problemu słowami: „Jestem pewien, że to się w końcu rozwiąże
pozytywnie”. Natomiast szacunek van der Elsta dla Niemców
doprowadził go w przeszłości do udzielenia zapewnienia rządowi, że
rosnące zbrojenia niemieckie mają na celu jedynie Drang nach Osten i
nie zapowiadają żadnych kłopotów dla Belgii.
Baron de Broqueville, premier, a obecnie także i minister wojny,
wszedł do pokoju w chwili, gdy właśnie zakończono pracę. Był to
wysoki, ciemnowłosy, elegancko wyglądający gentleman, którego
zdecydowany wyraz twarzy podkreślały sztywne czarne wąsy i
wyraziste czarne oczy. Gdy odczytywano mu ultimatum, wszyscy
obecni w pokoju przysłuchiwali się każdemu słowu w takim samym
skupieniu, z jakim pracowali jego autorzy w czasie redagowania.
Opracowywano go niezwykle starannie, z podświadomym zapewne
przeczuciem, że może ono stać się jednym z krytycznych dokumentów
stulecia.
Oryginalną wersję napisał własnoręcznie generał Moltke 26 lipca, na
dwa dni przed wypowiedzeniem wojny Serbii przez Austrię, na cztery
dni przed rozpoczęciem mobilizacji w Austrii i Rosji i tego samego dnia,
gdy Niemcy i Austria odrzuciły propozycję sir Edwarda Greya –
zwołania konferencji pięciu mocarstw. Moltke przesłał projekt
ultimatum do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, gdzie został on
skorygowany i uzupełniony przez podsekretarza stanu Zimmermanna i
stałego podsekretarza do spraw politycznych, Stumma, następnie zaś
ponownie poprawiony i zmodyfikowany przez ministra spraw
zagranicznych, Jagowa, oraz kanclerza Bethmann-Hollwega. Dopiero
wtedy, 29 lipca, ostateczną wersję wysłano w zalakowanej kopercie do
Brukseli. Najwyższy trud, który zadali sobie Niemcy, świadczy o wadze,
jaką przywiązywali oni do tego dokumentu.
Niemcy otrzymały „wiarygodne informacje” – tak rozpoczynała się
nota – o zamierzonym przez Francuzów ruchu wojsk wzdłuż drogi
Givet-Namur, „nie pozostawiającym wątpliwości co do zamiaru Francji
przeprowadzenia ataku na Niemcy przez terytorium Belgii”. (Ponieważ
Belgowie nie mieli żadnych dowodów ruchu wojsk francuskich w
kierunku Namur, z tej prostej przyczyny, że go wcale nie było,
oskarżenie to nie wywarło na nich wrażenia). Niemcy, głosiła nota, nie
mogąc liczyć na armię belgijską, że zatrzyma natarcie Francuzów,
zostały zmuszone „nakazem samoobrony” do „uprzedzenia
nieprzyjacielskiego ataku”. Z „najgłębszym żalem” zmuszone byłyby
przyjąć potraktowanie przez Belgię wejścia na ziemię belgijską , jako
wrogiego aktu, skierowanego przeciw niej”. Gdyby natomiast Belgia
zechciała zachować „życzliwą neutralność”, Niemcy zobowiązałyby się
do „opuszczenia jej terytorium natychmiast po zawarciu pokoju”,
zapłacenia za wszelkie szkody spowodowane przez wojska niemieckie
oraz „zagwarantowania przy zawieraniu pokoju suwerennych praw i
niepodległości królestwa”. W oryginale zdanie to miało dalszy ciąg: „i z
największą życzliwością popierać wszelkie roszczenia odszkodowawcze
Belgii wobec Francji”. W ostatniej chwili Below otrzymał polecenie
wykreślenia tej propozycji łapówki.
Gdyby natomiast Belgia przeciwstawiła się przemarszowi
niemieckiemu przez swe terytorium – konkludowała nota – będzie
traktowana jak nieprzyjaciel, a o przyszłych z nią stosunkach
rozstrzygnie „decyzja zbrojna”. „Niedwuznacznej odpowiedzi”
domagano się w ciągu dwunastu godzin.
Po przeczytaniu dokumentu zapadła „długa, tragiczna cisza, trwająca
wiele minut” – wspomina Bassompierre, gdyż każdy z obecnych myślał
o konieczności wyboru, przed którym stanął ich własny kraj. Mała i od
niedawna niepodległa Belgia właśnie z powodu świeżego uzyskania
niepodległości tym żarliwiej do niej lgnęła. Nikomu w tym pokoju nie
trzeba było jednak mówić, jakie konsekwencje wynikną z decyzji jej
obrony. Położona na bezpośredniej drodze przemarszu Niemców,
niezależnie od ostatecznego wyniku wojny Belgia będzie więc
wystawiona na atak, domy jej legną w ruinie, mieszkańcy zostaną
poddani represjom przez siły dziesięciokrotnie przewyższające jej
własne, z wynikiem dla nich niewątpliwym. Gdyby, przeciwnie, mieli
ustąpić żądaniom Niemiec, uczyniliby Belgię pomocnikiem
niemieckiego ataku na Francję, jak również pogwałciliby swoją własną
neutralność, a ponadto otwarliby kraj dla okupacji niemieckiej, z małym
prawdopodobieństwem, że zwycięskie Niemcy będą pamiętały o
wycofaniu się. Okupacja była nieunikniona; ustąpienie przyniosłoby do
tego również i utratę honoru.
„Jeżeli mamy już być zmiażdżeni – odnotował ich uczucia
Bassompierre – zostańmy zmiażdżeni z chwałą”. W roku 1914 słowo
„chwała” wymawiano bez zażenowania, a honor był pojęciem
powszednim, w które ludzie wierzyli.
Van der Elst przerwał panującą w pokoju ciszę. „A więc, panowie,
czy jesteśmy gotowi?” – zapytał premiera.
„Tak jest, jesteśmy gotowi” – odpowiedział Broqueville. „Tak –
powtórzył, jakby usiłując przekonać samego siebie – z wyjątkiem jednej
rzeczy: dotychczas nie otrzymaliśmy ciężkiej artylerii”. Dopiero w
ubiegłym roku rząd uzyskał zgodę na zwiększenie budżetu wojskowego
od opornego, nawykłego do neutralności parlamentu. Zamówienie na
ciężką artylerię złożono niemieckiej firmie Krupp, która – czemu trudno
się dziwić – opóźniała dostawy.
Pierwsza z dwunastu godzin upłynęła. Podczas gdy ich koledzy
zabrali się do zwoływania ministrów na specjalne posiedzenie Rady
Państwa, wyznaczone na godzinę dziewiątą, Bassompierre i Gaiffier
rozpoczęli pracę nad zredagowaniem projektu odpowiedzi. Nie mieli
potrzeby pytania się wzajemnie, jaka ma ona być.
Pozostawiając im to zadanie premier de Broqueville udał się do
pałacu, aby poinformować króla.
Król Albert odczuwał odpowiedzialność władcy, co sprawiało, że
naciski zewnętrzne odbierał w sposób niezwykle ostry. Nie urodził się
do panowania. Był zaledwie drugim synem młodszego brata króla
Leopolda i wobec tego umieszczono go w skrzydle pałacu wraz ze
szwajcarskim guwernerem, będącym do tego niezwykłym miernotą, by
tam spokojnie dorastał. Życie rodzinne Coburgów nie należało do
radosnych. Własny syn Leopolda zmarł w roku 1891; jego bratanek
Baudouin, starszy brat Alberta, zmarł również, pozostawiając po sobie
dziedzictwo tronu Albertowi mającemu wówczas szesnaście lat. Stary
król, zgorzkniały po stracie własnego syna i Baudouina, na którego
przelał ojcowskie uczucia, początkowo niewiele widział w Albercie i
nazywał go „zalakowaną kopertą”.
Wewnątrz tej koperty znajdowały się ogromne siły fizyczne i
intelektualne tego rodzaju, jakie cechowały dwóch jego wielkich
współczesnych: Theodore’a Roosevelta i Winstona Churchilla, których
poza tym Albert wcale nie przypominał. Był on zamknięty w sobie,
podczas gdy tamci dwaj byli ekstrawertykami; posiadał jednak wiele
upodobań, choć nie temperament, Roosevelta: zamiłowanie do
przebywania na otwartym powietrzu, ćwiczeń fizycznych, konnej jazdy i
górskiej wspinaczki; zainteresowanie przyrodą i jej ochroną; zwyczaj
pochłaniania książek. Podobnie jak Roosevelt Albert pochłaniał książki
w tempie dwóch na dzień i to wszelkich rodzajów: literaturę piękną, z
dziedziny wojskowości, kolonializmu, medycyny, judaizmu i lotnictwa.
Jeździł motocyklem i pilotował samolot. Największą jego pasją była
wspinaczka górska, którą incognito uprawiał w całej Europie. Jako
następca tronu objechał Afrykę, by bezpośrednio i osobiście zapoznać
się z problemami kolonializmu; już jako król studiował w podobny
sposób problemy armii i kopalń węgla w rejonie Borinage lub
„czerwonego kraju” Walonów. Jeden z jego ministrów powiedział, że
„gdy król przemawia, wygląda zawsze tak, jakby chciał coś stworzyć”.
W 1900 roku ożenił się z Elżbietą Wittelsbach, której ojciec, książę,
był okulistą w jednym ze szpitali w Monachium. Ich rzucające się w
oczy wzajemne uczucie, ich troje dzieci i wzorowe życie rodzinne,
pozostające w kontraście z gorszącym trybem życia poprzedniego
monarchy, zapewniły Albertowi dobry początek i pomogły w uzyskaniu
powszechnej aprobaty, gdy w 1909 roku ku ogólnej uldze i radości objął
po Leopoldzie II miejsce na tronie. Nowy król i królowa nadal nie
uznawali pompy, przyjmowali tych, których lubili, żywili upodobanie do
życia pełnego przygód i pozostawali obojętni wobec niebezpieczeństwa,
etykiety i krytyki. Nie byli mieszczańscy, raczej reprezentowali
królewską cyganerię.
Albert był kadetem w szkole wojskowej w tym samym czasie, co i
przyszły szef sztabu, Emile Galet. Ten syn szewca wysłany został do
szkoły za stypendium ufundowane przez rodzinną wioskę. Później został
instruktorem w Szkole Wojennej, a następnie podał się do dymisji, gdyż
nie mógł zgodzić się z głoszoną uparcie teorią ofensywy, którą sztab
belgijski bezkrytycznie przejął od Francuzów, nie zważając na różnicę
sytuacji. Galet wystąpił również z Kościoła katolickiego, aby stać się
surowym ewangelikiem. Z usposobienia pesymista, nadmiernie
samokrytyczny i bez reszty oddany sprawie, traktował niezwykle serio
swój zawód, jak również wszystko inne. Mówiono, że czytuje
codziennie Biblię i nigdy się nie śmieje. Król słuchał jego wykładów,
spotykał się z nim na manewrach i cenił wysoko jego nauki: że
ofensywa dla samej siebie i we wszystkich sytuacjach jest
niebezpieczna, że armia powinna podejmować bitwę „tylko wówczas,
gdy istnieją widoki na znaczący sukces” i że „atak wymaga przewagi
sił”. Chociaż był tylko kapitanem i do tego synem robotnika, mimo że
przeszedł z katolicyzmu na protestantyzm w kraju katolickim, został
wybrany przez króla na osobistego doradcę wojskowego, które to
stanowisko specjalnie dla niego stworzono.
Ponieważ zgodnie z konstytucją belgijską król Albert miał zostać
naczelnym wodzem dopiero po wybuchu wojny, ani on, ani Galet nie
mogli wcześniej podsunąć Sztabowi Generalnemu swych obaw lub
koncepcji strategicznych. Sztab trzymał się kurczowo wzorów z roku
1870, kiedy to żaden z żołnierzy armii pruskiej czy francuskiej nawet
jedną nogą nie przekroczył belgijskiej granicy, chociaż gdyby Francuzi
wkroczyli na terytorium belgijskie, mieliby dość miejsca dla wykonania
odwrotu. Król Albert i Galet sądzili natomiast, że ogromny rozrost
armii, jaki nastąpił od tego czasu, czynił z każdym rokiem bardziej
oczywistym, że jeśli narody mają znów wyruszyć w pole, to muszą
rozlać się po dawnych szlakach przemarszów i spotkać się na starej
arenie.
Kajzer ujawnił to w sposób jednoznaczny w 1904 roku, w trakcie
swego spotkania z Leopoldem II, które tak oszołomiło tego ostatniego.
Po powrocie szok Leopolda uległ stopniowo złagodzeniu, gdyż wspólnie
z van der Elstem, któremu zrelacjonował rozmowę, doszli do wniosku,
że skoro Wilhelm jest taką chorągiewką na dachu, to jak można być
pewnym czegokolwiek? Istotnie w czasie rewizyty Wilhelma w Brukseli
w 1910 roku kajzer postępował w sposób jak najbardziej uspokajający.
Powiedział van der Elstowi, że Belgia nie musi się niczego ze strony
Niemiec obawiać. „Nie będzie pan miał podstaw do uskarżania się na
Niemcy… Rozumiem doskonale specyficzną sytuację waszego kraju…
Nigdy nie postawię was w fałszywej pozycji”.
Ogólnie biorąc Belgowie mu wierzyli. Niemiecką gwarancję
neutralności traktowano na serio. Belgia zaniedbała swą armię, obronę
granic, fortece, wszystko, co wskazywałoby na brak zaufania do traktatu
protekcyjnego. Problemem budzącym namiętność był socjalizm.
Powszechny brak zainteresowania tym, co działo się za granicą, oraz
parlament obsesyjnie zajęty sprawami ekonomicznymi doprowadziły do
takiego pogorszenia stanu armii, że przypominała ona turecką. Wojsko
było niezdyscyplinowane, rozleniwione, nieschludne, nie chciało
salutować, nie równało szeregów i odmawiało utrzymywania kroku.
Korpus oficerski był niewiele lepszy. Ponieważ armię uważano za
coś zbytecznego i trochę absurdalnego, nie przyciągała ona najlepszych
umysłów lub młodych ludzi posiadających zdolności i ambicję. Ci,
którzy wybrali zawód wojskowego i przeszli przez Szkołę Wojenną,
zostali zarażeni francuską doktryną élan i offensive a outrance. Godna
uwagi formuła, którą wypracowali, brzmiała: „Aby zabezpieczyć się
przed lekceważeniem nas, istotne jest, abyśmy sami dokonali ataku”.
Jakkolwiek by wspaniały był jej duch, formuła ta źle przystawała do
realiów położenia Belgii, a doktryna ofensywy była na pewno czymś
dziwacznym w sztabie armii, zobowiązanej neutralnością kraju jedynie
do planowania defensywnego. Neutralność zabraniała opracowania
planów w uzgodnieniu z jakimkolwiek innym państwem i wymagała,
aby każde pierwsze wkroczenie wojsk na terytorium belgijskie
traktować za akt wrogi, niezależnie od tego, czy było to wkroczenie
angielskie, francuskie czy niemieckie. W takich okolicznościach trudno
było wypracować sensowny plan kampanii.
Armia belgijska składała się z sześciu dywizji piechoty oraz jednej
dywizji kawalerii. Miały one stawić czoło trzydziestu czterem dywizjom
niemieckim, wyznaczonym do przemarszu przez Belgię. Wyposażenie i
przeszkolenie były niewystarczające, a celność ognia gorsza ze względu
na szczupłość funduszów armii, które umożliwiały przydział amunicji
do ćwiczeń w liczbie zaledwie dwóch nabojów na żołnierza na tydzień.
Obowiązek służby wojskowej, który wprowadzono dopiero w 1913
roku, przyczynił się jedynie do uczynienia armii jeszcze bardziej
niepopularną niż kiedykolwiek przedtem. W tym roku, pełnym
złowieszczych grzmotów z zagranicy, parlament niechętnie podwyższył
roczny kontyngent z 13.000 do 33.000, lecz wyraził zgodę na
przydzielenie odpowiednich funduszów dla zmodernizowania obrony
Antwerpii tylko pod warunkiem, że wydatki te zmieszczą się w
oszczędnościach uzyskanych ze skrócenia okresu służby poborowych.
Do roku 1910 nie było Sztabu Generalnego. Został powołany dopiero na
skutek nalegań nowego króla.
Efektywność sztabu ograniczało skrajne rozbicie wśród jego
członków. Jedna szkoła faworyzowała plan ofensywny, z armią
skoncentrowaną na granicy z chwilą zagrożenia wojennego. Druga
szkoła popierała defensywę z armią skoncentrowaną w głębi kraju.
Trzecia grupa, w której główną rolę odgrywali król Albert i kapitan
Galet, była za defensywą w miejscu możliwie najbliższym zagrożonej
granicy, jednak bez przerwania linii komunikacyjnych do
ufortyfikowanej bazy w Antwerpii.
Podczas gdy europejskie niebo ściemniało się, oficerowie sztabu
belgijskiego kłócili się i nie zdołali ukończyć planu koncentracji. Ich
trudności były tym większe, że nie zdobyli się na ustalenie, kto będzie
przeciwnikiem. Uzgodniony został plan kompromisowy, lecz był on
tylko planem w zarysach, bez ustalenia kolejowych rozkładów jazdy,
wyznaczenia magazynów dostawczych i zakwaterowania.
W listopadzie 1913 roku król Albert został zaproszony do Berlina,
podobnie jak jego wuj dziewięć lat wcześniej. Kajzer wydał na jego
cześć królewski obiad, na stole przybranym fiołkami i nakrytym dla 55
gości, wśród których znajdował się minister wojny generał Falkenhayn,
minister cesarskiej marynarki, admirał Tirpitz, szef sztabu, generał
Moltke, i kanclerz Bethmann-Hollweg. Ambasador belgijski, baron
Beyens zauważył, że w czasie całego obiadu król był niezwykle
poważny. Po obiedzie Beyens obserwował go podczas rozmowy z
Moltkem i widział, że w miarę słuchania twarz Alberta stawała się coraz
bardziej ponura. Wychodząc szepnął Beyensowi: „Niech pan przyjdzie
jutro o dziewiątej. Musimy porozmawiać”.
Rano przeszedł wraz z Beyensem pieszo przez Bramę Brandenburską
wzdłuż rzędów lśniących białym marmurem posągów Hohenzollernów
w heroicznych pozach, okrytych litościwie całunem porannej mgły, aż
do Tiergarten, gdzie mogli rozmawiać „bez przeszkód”. Albert
powiedział, że podczas balu dworskiego, na początku wizyty, doznał
pierwszego szoku, gdy kajzer wskazał mu generała (a był to von Kluck)
wyznaczonego do „przewodzenia marszowi na Paryż”. A ponadto, przed
obiadem poprzedniego wieczora, kajzer wziął go na stronę na osobistą
rozmowę i wylał potoki słów w histerycznej tyradzie przeciw Francji.
Powiedział, że Francja nigdy nie przestała go prowokować. W rezultacie
wojna z Francją jest nie tylko nieunikniona, ale nawet bardzo bliska.
Prasa francuska traktuje Niemcy złośliwie; ustawa o trzyletniej służbie
wojskowej jest świadomie aktem wrogim i cała Francja gorzeje
nieugaszonym pragnieniem dokonania rewanżu. Usiłując zatamować ten
zalew słów Albert powiedział, że zna Francuzów lepiej; odwiedza
Francję corocznie i może zapewnić kajzera, że Francuzi nie są
agresywni, lecz szczerze pragną pokoju. Na próżno; kajzer wciąż
utrzymywał, że wojna jest nieunikniona.
Po obiedzie Moltke podjął znów ten sam refren. Wojna z Francją już
nadchodzi. „Tym razem musimy zrobić z tym koniec. Wasza Królewska
Mość nie jest w stanie wyobrazić sobie nieodpartego entuzjazmu, który
ogarnie Niemcy Owego Dnia”. Armia niemiecka jest niezwyciężona; nic
nie jest w stanie powstrzymać furor teutonicus; straszliwe zniszczenia
będą znaczyły jej pochód; nie może być wątpliwości co do jej
zwycięstwa.
Zaniepokojony tym, co było zarówno motywacją tych zaskakujących
wyznań, jak i ich treścią, Albert mógł jedynie wywnioskować, że ich
intencją było zastraszenie Belgii, aby dojść z nią do porozumienia.
Niewątpliwie Niemcy podjęły już decyzję; uważał, że należy ostrzec
Francję. Polecił Beyensowi powtórzyć wszystko Jules Cambonowi,
ambasadorowi francuskiemu w Berlinie, i zobowiązać go do przekazania
sprawy w najpoważniejszym tonie prezydentowi Poincaremu.
Później dowiedzieli się, że podczas tego samego obiadu major
Melotte, belgijski attache wojskowy, został uraczony jeszcze bardziej
gwałtownym wybuchem generała Moltke. Również i on usłyszał, że
wojna z Francją jest „nieunikniona” i „dużo bliższa, niż pan myśli”.
Moltke, który zazwyczaj zachowywał daleko idącą rezerwę wobec
zagranicznych attaches, „ujawnił się” tym razem. Powiedział, że Niemcy
nie chcą wojny, lecz że Sztab Generalny jest „arcygotowy”. Mówił, że
„Francja musi bezwzględnie zaprzestać prowokowania i dokuczania
nam, gdyż w przeciwnym razie będzie musiało dojść do wybuchu. Im
wcześniej, tym lepiej. Mamy już dość tego stałego pogotowia”. Jako
przykłady francuskich prowokacji Moltke zacytował, poza „wielkimi
sprawami”, oziębłe przyjęcie lotników niemieckich w Paryżu oraz
bojkotowanie przez paryską socjetę majora Winterfelda, niemieckiego
attache wojskowego. Matka majora, hrabina von Alvensleben, skarżyła
się na to z goryczą. Jeśli chodzi o Anglię, no cóż, flota niemiecka została
zbudowana nie po to, by kryć się w portach. Zaatakuje ona i być może
zostanie pobita. Niemcy stracą swe okręty, ale Anglia utraci panowanie
na morzach, które przejmą Stany Zjednoczone, jedyny zwycięzca w
wojnie europejskiej. Anglia wie o tym – powiedział generał popełniając
zaskakującą niekonsekwencję logiczną – i zapewne pozostanie
neutralna.
Moltke daleki był od zakończenia swoich wywodów. Co uczyniłaby
Belgia – zapytał majora Melotte – w wypadku, gdyby obce wojska w
wielkiej sile dokonały inwazji jej terytorium? Melotte odpowiedział, że
broniłaby ona swej neutralności. Usiłując dowiedzieć się, czy Belgia
zadowoliłaby się protestem – jak sądzili Niemcy – czy też podjęłaby
walkę, Moltke naciskał go, by był bardziej precyzyjny. Gdy Melotte
odpowiedział, że „będziemy przeciwstawiać się wszelkimi siłami
jakiemukolwiek mocarstwu, które pogwałci nasze granice”, Moltke
napomknął łagodnie, że same dobre intencje nie wystarczą. „Musicie
mieć również armię zdolną do spełnienia obowiązków, które nakłada na
was neutralność”.
Po powrocie do Brukseli Albert polecił, aby przedłożono mu
natychmiast raport o postępie prac nad planami mobilizacyjnymi.
Odkrył, że nie nastąpił tu żaden postęp. Na podstawie tego, co usłyszał
w Berlinie, uzyskał zgodę de Broqueville’a na plan kampanii oparty na
hipotezie inwazji ze strony Niemiec. Z jego własnej oraz Galeta
inicjatywy wyznaczono energicznego oficera, pułkownika de Ryckela,
do opracowania takiego planu, z terminem do kwietnia. Gdy nadszedł
kwiecień, plan był nadal niegotowy. Tymczasem de Broqueville
wyznaczył na szefa sztabu innego oficera, generała de Selliers de
Moranville, któremu podporządkowano de Ryckela. W lipcu nadal
rozważano cztery oddzielne plany koncentracji.
Zniechęcenie nie zmieniło poglądów króla. Jego polityka została
wyrażona w memorandum, sporządzonym przez kapitana Galeta
natychmiast po powrocie z wizyty w Berlinie. „Jesteśmy zdecydowani
od razu wypowiedzieć wojnę każdemu mocarstwu, które świadomie
pogwałci nasze terytorium; prowadzić wojnę z największą energią i
wszystkimi naszymi zasobami wojskowymi, gdziekolwiek będzie to
potrzebne, nawet poza naszymi granicami; prowadzić wojnę również
wówczas, gdy najeźdźca wycofa się, aż do zawarcia powszechnego
pokoju”.
Drugiego sierpnia król Albert, przewodnicząc Radzie Państwa
zwołanej do pałacu na godzinę dziewiątą wieczorem, otworzył
posiedzenie słowami: „Nasza odpowiedź musi brzmieć «nie»
niezależnie od konsekwencji. Naszym obowiązkiem jest obrona własnej
integralności terytorialnej. Nie możemy w tym zawieść”. Nalegał
jednakże na to, by nikt z obecnych nie czynił sobie złudzeń:
konsekwencje będą poważne i straszne; nieprzyjaciel będzie
bezwzględny. Premier de Broqueville przestrzegał wahających się przed
dawaniem wiary niemieckim obietnicom, iż po wojnie integralność
Belgii zostanie przywrócona. „Jeżeli Niemcy zwyciężą – powiedział –
Belgia niezależnie od swej postawy zostanie wcielona do Cesarstwa
Niemieckiego”.
Pewien sędziwy i pełen oburzenia minister, który ostatnio gościł w
swym domu księcia Szlezwika-Holsztynu, szwagra kajzera, nie mógł
powstrzymać swego gniewu na perfidię książęcych zapewnień o
przyjaźni i wydawał ciągle gniewne pomruki, jak akompaniament
towarzyszące całemu posiedzeniu. Gdy generał de Selliers, szef sztabu,
powstał z fotela, by wyjaśnić strategię obrony, którą miano przyjąć, jego
zastępca, pułkownik de Ryckel, którego stosunki z szefem, według słów
ich kolegów, były „pozbawione uprzejmości”, warczał przez zaciśnięte
zęby: „Il faut piquer dedans, il faut piquer dedans” („Należy dźgać do
wewnątrz”). Otrzymawszy głos, zadziwił słuchaczy propozycją
uprzedzenia najeźdźcy przez zaatakowanie go na jego własnym
terytorium, jeszcze zanim zdoła przekroczyć granicę belgijską.
O północy posiedzenie przerwano i komisja w składzie: premier,
minister spraw zagranicznych i minister sprawiedliwości, udała się do
Ministerstwa Spraw Zagranicznych dla opracowania odpowiedzi.
Podczas gdy byli zajęci tą pracą, na pogrążony w ciemnościach
dziedziniec wjechał samochód, zatrzymując się pod jedynym rzędem
oświetlonych okien. Zaniepokojonym ministrom zaanonsowano wizytę
posła niemieckiego. Była pierwsza trzydzieści po północy. Czegóż by
mógł on chcieć o tej porze?
Nocny niepokój pana von Belowa był odzwierciedleniem
narastającego niepokoju jego własnego rządu co do skutków ultimatum,
teraz już nieodwracalnie przelanego na papier i nieodwołalnie
oddziałującego na belgijską dumę narodową. Niemcy od lat powtarzali
sobie, że Belgia nie będzie walczyć, lecz teraz, gdy moment ten
nadszedł, zaczęli cierpieć z powodu ostrego, choć spóźnionego
niepokoju. Mężne i głośno rozbrzmiewające „nie” Belgii będzie jak
dźwięk dzwonów rozchodzić się po całym świecie, oddziałując na inne
kraje neutralne z efektem, który trudno będzie uznać za dobroczynny dla
Niemiec. Niemcy trapili się jednak nie tyle postawą innych krajów
neutralnych, co raczej skutkiem opóźnień własnych harmonogramów na
wypadek belgijskiego oporu zbrojnego. Armia belgijska, która
wybrałaby raczej walkę niż „ustawienie się w szereg wzdłuż drogi”,
wymagałaby pozostawienia na tyłach dywizji, potrzebnych w marszu na
Paryż. Zniszczenie dróg kolejowych i mostów mogłoby przerwać linię
marszową Niemców oraz strumień dostaw i spowodować nie kończące
się trudności.
Ofiara wtórnego namysłu, rząd niemiecki, wysłał w środku nocy pana
von Belowa, aby spróbował wpłynąć na treść odpowiedzi belgijskiej za
pomocą dalszych oskarżeń Francji. Poinformował on przyjmującego go
van der Elsta, że sterówce francuskie zrzuciły bomby, a francuskie
patrole przekroczyły granicę.
„Gdzie miały miejsce te wypadki?” – zapytał van der Elst.
„W Niemczech” – brzmiała odpowiedź.
„W takim razie nie widzę, jaki związek ma ta informacja ze sprawą”.
Poseł niemiecki przedstawił wyjaśnienie, że Francuzi nie mają
szacunku dla prawa międzynarodowego i dlatego można się także
spodziewać pogwałcenia neutralności belgijskiej. To pomysłowe
ćwiczenie z logiki jakoś nie osiągnęło celu. Van der Elst wskazał
gościowi drzwi.
O drugiej trzydzieści nad ranem Rada zebrała się w pałacu ponownie
dla zatwierdzenia przedłożonej przez ministrów odpowiedzi do Niemiec.
Stwierdzała ona, że rząd belgijski „poświęciłby honor narodu i nie
dopełniłby obowiązku wobec Europy”, gdyby przyjął propozycję
niemiecką. Rząd zadeklarował „stanowczo odeprzeć każdy atak na swą
suwerenność wszelkimi posiadanymi środkami”.
Po zatwierdzeniu tego dokumentu bez zmian Rada wdała się w
dyskusję nad naleganiem króla, aby nie wysyłać żadnego apelu o pomoc
do mocarstw-gwarantów, zanim Niemcy rzeczywiście nie wejdą do
Belgii. Mimo gwałtownego oporu, postawił on na swoim. O czwartej
nad ranem rada rozeszła się. Ostatni wychodzący minister obejrzał się i
ujrzał króla Alberta stojącego tyłem, z kopią odpowiedzi w ręce,
patrzącego przez okno, za którym świt zaczynał już rozjaśniać niebo.
W Berlinie tejże nocy 2 sierpnia odbywało się późne posiedzenie w
domu kanclerza Bethmann-Hollwega, gdzie generał von Moltke i
admirał Tirpitz konferowali w kwestii wypowiedzenia wojny Francji,
podobnie jak poprzedniej nocy – Rosji. Tirpitz uskarżał się „raz po raz”,
że nie może pojąć, do czego potrzebne są te wypowiedzenia wojny.
Mają one zawsze ów „agresywny posmak”; armia może wkroczyć „bez
takich rzeczy”. Bethmann wykazał, że wypowiedzenie wojny Francji
jest konieczne, ponieważ Niemcy chcą przejść poprzez Belgię. Tirpitz
powtórzył ostrzeżenia ambasadora Lichnowsky’ego z Londynu, że
inwazja na Belgię wciągnie Anglię do wojny; sugerował, że można by
opóźnić wejście do Belgii. Moltke, przerażony nową groźbą zawisłą nad
jego harmonogramami, natychmiast oświadczył, że jest to
„niemożliwe”; nie można zezwolić na nic, co przeszkodziłoby działaniu
„machiny transportowej”.
On osobiście – powiedział – nie przywiązuje wielkiej wagi do
wypowiedzenia wojny. Wrogie akty ze strony Francji w ciągu dnia już
uczyniły wojnę faktem. Moltke powołał się na raporty o rzekomych
bombardowaniach francuskich w rejonie Norymbergi, o których prasa
niemiecka trąbiła w dodatkach nadzwyczajnych przez cały dzień, z
takim skutkiem, że mieszkańcy Berlina nerwowo spoglądali w niebo. W
rzeczywistości żadne bombardowania nie miały miejsca. Obecnie –
zgodnie z niemiecką logiką – uznano, że wypowiedzenie wojny jest
konieczne z powodu wyimaginowanych bombardowań.
Tirpitz wciąż nad tym ubolewał. Świat nie może mieć żadnych
wątpliwości – powiedział – że Francuzi są „agresorami przynajmniej
psychicznie”; dzięki jednak niedbałości polityków niemieckich, którzy
nie wyjaśniali tego światu, inwazja na Belgię, będąca „oczywistym
działaniem z konieczności”, zostanie złośliwie i nieuczciwie
przedstawiona „w fatalnym świetle, jako brutalny akt gwałtu”.
W Brukseli, po zakończeniu posiedzenia Rady Państwa o czwartej
nad ranem, Davignon powrócił do Ministerstwa Spraw Zagranicznych,
gdzie polecił wiceministrowi do spraw politycznych, baronowi de
Gaiffier, doręczyć odpowiedź niemieckiemu ministrowi pełnomocnemu.
Punktualnie o godzinie siódmej rano, w ostatniej chwili przed upływem
dwunastu godzin, Gaiffier nacisnął dzwonek w bramie poselstwa
niemieckiego i doręczył odpowiedź panu von Below. Wracając do domu
słyszał wołania gazeciarzy, sprzedających poranne wydania
poniedziałkowych dzienników, zawierające już tekst ultimatum i
odpowiedź belgijską. Słyszał głośne okrzyki ludzi, którzy czytali
wiadomości i zbierali się w podnieconych grupkach. Belgijskie
wyzywające „nie” ucieszyło obywateli. Wielu wyrażało przekonanie, że
spowoduje to, iż Niemcy obejdą raczej ich terytorium, niż podejmą
ryzyko powszechnego potępienia. „Niemcy są niebezpieczni, lecz nie są
maniakami” – zapewniali się ludzie nawzajem.
Nawet w pałacu i w ministerstwach tliła się wciąż nadzieja; trudno
było uwierzyć, że Niemcy świadomie wybiorą rozpoczęcie wojny z
przyjęciem winy na siebie. Ostatnia nadzieja znikła, gdy 3 sierpnia
wieczorem nadeszła spóźniona odpowiedź kajzera na osobisty apel króla
Alberta sprzed dwóch dni. Była to jeszcze jedna próba skłonienia
Belgów do uległości bez walki. „Jedynie powodowany najbardziej
przyjacielskimi intencjami dla Belgii” – telegrafował kajzer – zmuszony
byłem przedstawić tak poważne żądanie. „Ponieważ postawione
warunki są zupełnie jasne, możliwość utrzymania dawnych i obecnych
stosunków wciąż spoczywa jeszcze w rękach Waszej Królewskiej
Mości”.
„Za kogo on mnie bierze?” – wykrzyknął król Albert w pierwszym
wybuchu złości, na który sobie po raz pierwszy pozwolił od chwili
rozpoczęcia kryzysu. Przejmując naczelne dowództwo, wydał
natychmiast rozkazy wysadzenia mostów na Mozie w Liège i tuneli
kolejowych oraz mostów na granicy Luksemburga. Wciąż jednak
opóźniał wysłanie apelu o pomoc wojskową do Wielkiej Brytanii i
Francji. Neutralność belgijska była jedynym kolektywnym tworem
mocarstw europejskich, który prawie się udał. Król Albert nie był w
stanie zmusić się do położenia własnego podpisu na świadectwie zgonu
tego tworu, zanim akt jawnej inwazji nie będzie faktycznie dokonany.
Rozdział 9
BÓJ
Rozdział 10
„«GOEBEN»…
NIEPRZYJACIEL, KTÓRY
WÓWCZAS UCIEKAŁ”
Zanim rozpoczęła się bitwa na lądzie, w dniu 4 sierpnia, na parę
godzin przed świtem, na falach eteru popłynął telegram radiowy od
Admiralicji niemieckiej do admirała Wilhelma Souchona, dowódcy
niemieckich sił morskich na Morzu Śródziemnym. Brzmiał on:
„Trzeciego sierpnia zawarto sojusz z Turcją. Natychmiast wziąć kurs na
Konstantynopol”. Chociaż nadzieje na sojusz okazały się przedwczesne i
zaraz potem rozkaz został anulowany, admirał Souchon zdecydował się
postąpić tak, jak mu nakazano. Pod swym dowództwem miał dwa nowe,
szybkie okręty: pancernik „Goeben” i lekki krążownik „Breslau”. Żaden
z niezwykłych wyczynów w tej wojnie nie rzucił na świat tak długiego
cienia, jak podróż zrealizowana przez ich dowódcę w ciągu następnych
siedmiu dni.
Turcja w czasie wydarzeń sarajewskich miała wielu wrogów i
żadnego sojusznika, ponieważ nikt nie uważał jej za wartą sojuszu. Od
stu lat Imperium Otomańskie, zwane „chorym człowiekiem Europy”,
uważane było przez mocarstwa europejskie, wiszące nad nim jak sępy,
za dogorywające; toteż czyhały one jedynie na to, by rzucić się na
padlinę. Lecz rok za rokiem legendarny, chronicznie chory pacjent
opierał się śmierci, wciąż zaciskając w zniedołężniałych dłoniach klucze
do ogromnych majętności. W istocie rzeczy w ciągu ostatnich sześciu
lat, od chwili gdy rewolucja młodoturków obaliła w 1908 roku starego
sułtana Abdul-Hamida, zwanego „przeklętym”, i utworzyła rząd
Komitetu Jedności i Postępu, wprowadzając na tron jego bardziej
odpowiedzialnego brata, Turcja rozpoczęła swą rekonwalescencję.
Komitet – lub inaczej młodoturcy, pod przywództwem Enwer Beja,
„małego Napoleona” – był zdecydowany przeobrazić kraj, stworzyć siły
niezbędne dla utrzymania rozluźniających się więzów imperium,
odpędzić czyhające sępy i wskrzesić panislamskie dominium z dni
otomańskiej chwały. Proces ten był z niechęcią, lecz czujnie
obserwowany przez Rosję, Francję i Anglię, rywalizujące ze sobą w
aspiracjach do tego rejonu. Niemcy, opóźnione na tej imperialnej scenie,
z marzeniami sięgającymi od Berlina aż po Bagdad, zdecydowały się
być patronem młodoturków. Niemiecka misja wojskowa, wysłana w
1913 roku dla reorganizacji armii tureckiej, wywołała tak ogromne
oburzenie Rosji, że tylko zgrany wysiłek mocarstw dążących do
znalezienia sposobu ratującego twarz zapobiegł temu, by sprawa nie
stała się owym „przeklętym błazeństwem na Bałkanach”, na rok przed
Sarajewem.
Od tego czasu Turcy wyczuwali skradanie się cienia owego
nadchodzącego dnia, w którym będą musieli dokonać wyboru. Bojąc się
Rosji, czując urazę do Anglii, nie dowierzając Niemcom, nie mogli
podjąć decyzji. „Bohater rewolucji”, młody, przystojny Enwer, z
różowymi policzkami i podobnie jak u kajzera czarnym, w górę
podkręconym wąsem, był jedynym szczerym i entuzjastycznym
adwokatem sojuszu z Niemcami. Podobnie jak kilku późniejszych
myślicieli, wierzył on w Niemców jako w nadchodzącą falę. Talaat Bej,
szef polityczny Komitetu, a faktycznie nim kierujący, krzepki
lewantyński poszukiwacz przygód, zjadający na jedno posiedzenie pół
kilograma kawioru zakrapianego dwiema szklankami brandy i dwiema
butelkami szampana, był tego mniej pewien. Uważał, że Turcja może
uzyskać lepszą cenę od Niemiec niż od Ententy, i nie wierzył w szansę
przetrwania Turcji w stanie neutralności w wojnie wielkich mocarstw.
Gdyby zwyciężyły mocarstwa Ententy, wówczas pod ich naciskiem
rozpadłyby się otomańskie posiadłości; gdyby zwyciężyły mocarstwa
centralne, Turcja stałaby się wasalem Niemiec. Pozostałe ugrupowania
w rządzie tureckim wolałyby sojusz z Ententą, gdyby był on do
osiągnięcia, w nadziei wykupienia się w ten sposób od zagrożenia przez
Rosję, która była odwiecznym wrogiem Turcji. Od dziesięciu wieków
Rosja wzdychała do Konstantynopola – miasta, które Rosjanie nazywali
Carogradem, leżącego przy wyjściu z Morza Czarnego. Wąska, słynna
cieśnina morska zwana Dardanelską, długości 80 kilometrów i w
żadnym miejscu nie szersza niż siedem kilometrów, była jedynym
otwartym przez cały rok wyjściem Rosji do reszty świata.
Turcja posiadała jeden atut o nieocenionej wartości – swe położenie
geograficzne na skrzyżowaniu dróg przemarszu imperiów. Z tego to
względu Anglia od stu lat była tradycyjnym protektorem Turcji, lecz,
prawdę powiedziawszy, nie traktowała już jej poważnie. Po stu latach
popierania sułtana przeciw wszystkim, ponieważ wolała bezwolnego,
słabego, a wskutek tego uległego despotę na swej drodze do Indii,
Anglia zaczęła w końcu odczuwać zmęczenie więzami, które łączyły ją
ze „skandaliczną, rozpadającą się, zgrzybiałą i bez jednego grosza
Turcją”, jak ją przyjaźnie określił Winston Churchill. Reputacja Turcji
wskutek złych rządów, korupcji i przejawów okrucieństwa była od
dawna w oczach Europy fatalna. Rządzący Anglią od 1906 roku
liberałowie byli dziedzicami osławionego apelu Gladstone’a o
wypędzenie z Europy ohydnego Turka, „tego wielce nieludzkiego okazu
człowieka”. Ich politykę kształtowało wyobrażenie po części „chorego
człowieka”, po części zaś „straszliwego Turka”. Użyta po wojnie
krymskiej przez lorda Salisbury sportowa metafora, że „nasze pieniądze
postawiliśmy na niewłaściwego konia”, zdobyła status proroctwa.
Pozwolono, by wpływy brytyjskie w Porcie (Wysoka Porta – uroczyste
określenie dworu tureckiego i instytucji podległych sułtanowi) obniżyły
się właśnie w tym czasie, gdy mogły okazać się bezcenne.
Prośba Turcji o zawarcie trwałego sojuszu z Wielką Brytanią została
przez tę ostatnią w 1911 roku odrzucona za pośrednictwem Winstona
Churchilla, który w 1909 roku odwiedził Konstantynopol i nawiązał
„przyjacielskie stosunki” – jak to sobie wyobrażał – z Enwerem i innymi
ministrami młodotureckimi. Używając stylu imperialnego, w jakim
zwracano się wówczas do państw orientalnych, sugerował, że chociaż
Wielka Brytania nie może wyrazić zgody na zawarcie sojuszu, to jednak
Turcja postąpi właściwie, jeżeli nie pozbawi siebie brytyjskiej przyjaźni,
„powracając do metod ucisku stosowanego przez dawny reżim lub
starając się zachwiać obecne brytyjskie status quo”. Dokonując
przeglądu sytuacji światowej z wyżyn swego stanowiska w Admiralicji,
przypomniał Turcji, że przyjaźń brytyjska będzie cenna tak długo, jak
długo Wielka Brytania Jako jedyne spośród państw europejskich…
zachowa przewagę na morzu”. To, że przyjaźń Turcji lub nawet jej
neutralność mogłaby mieć dla Wielkiej Brytanii nie mniejszą wartość,
nigdy nie było brane poważnie pod rozwagę ani przez Churchilla, ani
przez żadnego innego ministra.
W lipcu 1914 roku, gdy nad Niemcami zawisła groźba wojny na dwa
fronty, nagle zaczęli zabiegać o takiego sojusznika, który mógłby
zamknąć wyjście z Morza Czarnego i odciąć Rosję od jej aliantów i ich
zaopatrzenia. Wcześniej złożona przez Turcję oferta sojuszu, którą
pozostawiono w zawieszeniu, stała się nagle pożądana. Zatrwożony
kajzer nalegał, że „rzeczą, którą należy teraz uczynić, jest postawienie w
stan gotowości każdego karabinu na Bałkanach, by strzelać do Słowian”.
Gdy Turcja zaczęła targować się o warunki i sprawiać wrażenie, że
skłania się ku Entencie, kajzer w narastającej panice polecił swemu
ambasadorowi odpowiedzieć na turecką ofertę „z nie pozostawiającym
wątpliwości pełnym uwzględnieniem ich życzeń… W żadnym wypadku
nie możemy sobie pozwolić na załatwienie ich odmownie”.
W dniu 28 lipca, gdy Austria wypowiedziała wojnę Serbii, Turcja
formalnie zwróciła się do Niemiec o zawarcie tajnego sojuszu zaczepno-
odpornego, wchodzącego w życie w wypadku, gdyby jedna ze stron
przystąpiła do wojny z Rosją. W ciągu tego samego dnia, gdy otrzymano
tę propozycję w Berlinie, zaakceptowano i przetelegrafowano z
powrotem już podpisany przez kanclerza projekt traktatu. W ostatniej
jednak chwili Turcy zaczęli mieć wątpliwości i nie byli w stanie
zdecydować się na zaciągnięcie węzła łączącego ich los z niemieckim.
Gdybyż tylko mogli mieć pewność, że Niemcy zwyciężą…
Podczas gdy się wciąż wahali, Anglia postarała się o przyspieszenie
ich decyzji, konfiskując dwa tureckie okręty wojenne, budowane na
zamówienie w stoczniach brytyjskich. Były to dwa pancerniki,
dorównujące najlepszym brytyjskim, przy czym jeden z nich posiadał
uzbrojenie artyleryjskie składające się z dział o kalibrze 343 mm. Pełen
zapału pierwszy lord dokonał – według jego własnych słów –
„rekwizycji” tureckich okrętów wojennych w dniu 28 lipca. Jeden z
nich, „Sułtan Osman I”, został ukończony w maju i pierwsza zaliczka
została już zań zapłacona. Lecz gdy Turcy chcieli go zabrać do kraju,
Brytyjczycy, dostarczając im niepokojących, a niejasnych informacji na
temat rzekomego tajnego planu Greków zaatakowania go swoimi
łodziami podwodnymi, przekonali ich, że lepiej byłoby pozostawić go w
Wielkiej Brytanii do czasu, aż będzie gotowy drugi, podobny okręt,
„Reζadiye”, a wówczas oba okręty będą mogły razem udać się w drogę.
Ale gdy w pierwszych dniach lipca „Reζadiye” został ukończony,
podano im z kolei inne przyczyny opóźnienia wyjścia. Próby szybkości i
sprawności artylerii opóźniały się w sposób niewytłumaczalny.
Dowiedziawszy się o rozkazie Churchilla, turecki komandor
wyznaczony na dowódcę okrętu i oczekujący wraz z pięciusetosobową
załogą na transportowcu na rzece Tyne, zagroził, że siłą wejdzie na
pokład swych okrętów i podniesie banderę turecką. Nie bez ukrytego
zadowolenia ktoś, kto posiadał głos w Admiralicji, wydał rozkaz
przeciwstawienia się takiemu zamiarowi, Jeśli się to okaże niezbędne –
przy użyciu broni”.
Oba okręty kosztowały Turków ogromną naówczas sumę trzydziestu
milionów dolarów. Pieniądze te zebrano za pomocą powszechnej
pożyczki narodowej, rozpisanej po klęskach wojen bałkańskich, które
ukazały społeczeństwu tureckiemu potrzebę modernizacji sił zbrojnych.
Każdy anatolijski wieśniak dołożył do niej swój grosz. Chociaż nie
dotarło to jeszcze do wiadomości publicznej, wieść o konfiskacie była
powodem, jak to z umiarem określił Dżemal Pasza, turecki minister
marynarki, „psychicznego udręczenia rządu”.
Anglia nie zadała sobie trudu załagodzenia sprawy. Informując
oficjalnie Turków o tym fakcie zwykłego piractwa na rzece Tyne, Grey
wyrażał przekonanie, że Turcja zrozumie, dlaczego Anglia uznała za
konieczne przejąć te okręty „dla własnych potrzeb w obliczu kryzysu”.
Straty finansowe i inne wynikłe stąd dla Turcji są przedmiotem
„szczerego żalu” rządu Jego Królewskiej Mości i, jak uprzejmie
powiedział, zostaną „w sposób właściwy rozpatrzone”. O rekompensacie
nie wspomniał nic. Kumulujący się efekt pojęć „chorego człowieka” i
„niewłaściwego konia” spowodował, że Anglia doszła do wniosku, iż
całe Imperium Otomańskie jest mniej dla niej warte niż dwa dodatkowe
okręty wojenne. Telegram Greya z wyrazami żalu wysłano 3 sierpnia.
Tego samego dnia Turcja podpisała z Niemcami traktat o sojuszu.
Nie wypowiedziała natomiast wojny Rosji, do czego była
zobowiązana, nie zamknęła dostępu do Morza Czarnego ani też nie
podjęła żadnego innego działania, które wobec świata kłóciłoby się z jej
ścisłą neutralnością. Uzyskawszy sojusz z dużym mocarstwem na
postawionych przez siebie warunkach, Turcja nie kwapiła się do
udzielenia swemu nowemu sojusznikowi pomocy. Jej niezdecydowani
ministrowie woleli czekać, aby się przekonać, w którą stronę przechyli
się szala bitew otwierających wojnę. Niemcy leżały daleko, podczas gdy
Rosjanie i Brytyjczycy stanowili bliskie i wciąż aktualne zagrożenie.
Niewątpliwe już obecnie przystąpienie do wojny Anglii wymagało
powtórnego, głębszego zastanowienia. W obawie przed takim właśnie
rozwojem wypadków rząd niemiecki poinstruował swego ambasadora,
barona Wangenheima, by wymógł na Turcji wypowiedzenie wojny
Rosji, Jeżeli to możliwe – dziś”, ponieważ „uniemożliwienie Porcie
ucieczki od nas pod naciskiem Anglii ma dla nas największe znaczenie”.
Porta jednak nie podporządkowała się żądaniu. Wszyscy, z wyjątkiem
Enwera, pragnęli opóźnić otwarte działania przeciw Rosji aż do czasu,
gdy przebieg wojny ujawni jakieś wskazówki co do jej
prawdopodobnego wyniku.
Na Morzu Śródziemnym manewrowały szare widma okrętów,
zajmując pozycje przed nadchodzącą walką. Radiotelegrafiści
wsłuchiwali się z napięciem w szmery ze słuchawek, notując rozkazy
operacyjne z odległych admiralicji. Bezpośrednim i podstawowym
zadaniem floty francuskiej i brytyjskiej było ubezpieczenie przeprawy z
północnej Afryki do Francji francuskiego korpusu kolonialnego, który z
trzema, zamiast jak normalnie z dwoma, dywizjami i służbami
pomocniczymi liczył ponad 80.000 ludzi. Obecność lub brak całego
korpusu armii na wyznaczonych odcinkach frontu mógł zadecydować o
wyniku francuskiego planu walki, zaś wynik wojny, jak obie strony były
głęboko przekonane, powinien się rozstrzygnąć w zależności od losów
Francji podczas wstępnych ruchów przy starciu się z Niemcami.
Obie – francuska i brytyjska – admiralicje miały oczy utkwione w
„Goeben” i „Breslau”, będące głównym zagrożeniem dla transportu
wojsk francuskich. Francuzi mieli na Morzu Śródziemnym
najpotężniejszą flotę, siłę zdolną osłonić własne transporty, składającą
się z 16 okrętów liniowych, 6 krążowników i 24 niszczycieli. Brytyjska
flota śródziemnomorska z bazą na Malcie, chociaż nie posiadała
drednotów (pierwszy okręt tego typu, zbudowany w 1906 r. w Anglii,
posiadał mocne opancerzenie burtowe grubości 28 cm, wyporność
22.500 ton i szybkość 21,5 węzła; uzbrojony był w 10 ciężkich dział
kalibru 305 mm w pięciu wieżach obrotowych. Jak na owe czasy był
najpotężniejszą, bardzo szybką i posiadającą największą siłę ognia
jednostką. Późniejsze okręty tego typu wchodzące w skład wielu flot
świata przyjęły bądź tę samą nazwę, bądź też nazywane były dużymi
okrętami liniowymi), miała trzy krążowniki liniowe: „Inflexible”,
„Indomitable” i „Indefatigable”, każdy o wyporności 18.000 ton, z
uzbrojeniem składającym się z ośmiu dział kalibru 305 mm
(dwunastocalowych), o szybkości 27-28 węzłów. Miały one tak
pomyślaną konstrukcję, by mogły doścignąć i zniszczyć wszystko, co
pływa, z wyjątkiem ciężko uzbrojonego krążownika klasy drednotu.
Ponadto flota brytyjska posiadała cztery opancerzone krążowniki o
wyporności 14.000 ton, cztery lekkie krążowniki o wyporności poniżej
5000 ton i 14 niszczycieli. Flota włoska była neutralna. Flota austriacka,
z bazą w Puli na samym północnym krańcu Adriatyku, posiadała osiem
okrętów liniowych, wśród nich dwa nowe drednoty z działami kalibru
305 mm i odpowiednią liczbę innych okrętów. Był to jednak papierowy
tygrys, nie przygotowany do walki i, jak się miało okazać – bezczynny.
Niemcy, z drugą co do wielkości flotą na świecie, na Morzu
Śródziemnym miały tylko dwa okręty wojenne. Jednym był pancernik
„Goeben” o wyporności 23000 ton, czyli o wielkości drednotu, z
zarejestrowaną w czasie prób szybkością 27,8 węzła, równą
brytyjskiemu „Inflexible” i z tą samą mniej więcej siłą ognia. Drugim
był „Breslau” o wyporności 4500 ton, okręt dorównujący brytyjskim
lekkim krążownikom. Ze wzglę du na swą szybkość, o wiele większą niż
szybkość jakiegokolwiek z krążowników francuskich, „Goeben”
„mógłby łatwo – zgodnie ze złowieszczym przewidywaniem
brytyjskiego pierwszego lorda – uniknąć francuskich eskadr bojowych i
wymijając bądź wyprzedzając ich krążowniki przedrzeć się do
zatłoczonych żołnierzami transportowców i zatopić je jeden po drugim”.
Jeżeli można znaleźć coś, co byłoby charakterystyczne dla brytyjskiego
sposobu myślenia o wojnie morskiej przed wybuchem światowego
konfliktu, byłaby to niewątpliwie tendencja przypisywania flocie
niemieckiej znacznie większej zuchwałości i chęci podejmowania
ryzyka w walce z silniejszym przeciwnikiem, niż mieli to wykazać sami
Brytyjczycy lub faktycznie wykazali Niemcy, gdy doszło do próby.
Jedną z istotnych przyczyn, dla której „Goeben” i towarzyszący mu
okręt zostały wysłane na Morze Śródziemne po wcieleniu do służby w
1912 roku, było trzymanie ich w gotowości do ataku na francuskie
transporty. W końcowym momencie Niemcy odkryli jednak, że mogą
one spełnić znacznie ważniejszą misję. W dniu 3 sierpnia, gdy Niemcy
uświadomiły sobie potrzebę zastosowania każdego możliwego środka
nacisku na ociągających się z wypowiedzeniem wojny Turków, admirał
Tirpitz rozkazał admirałowi Souchonowi wziąć kurs na Konstantynopol.
Souchon, smagły, krzepki pięćdziesięcioletni marynarz, o
zgryźliwym charakterze, podniósł kontradmiralską flagę na maszcie
„Goebena” w 1913 roku. Od tego czasu krążył po wewnętrznych
morzach i cieśninach w rejonie swego dowództwa, włóczył się wzdłuż
wybrzeży i przylądków, okrążał wyspy, zwiedzał porty, zapoznawał się
z miejscowościami i osobistościami, z którymi mógł mieć do czynienia
w wypadku wojny. Był w Konstantynopolu i spotykał się z Turkami;
wymieniał uprzejmości z Włochami, Grekami, Austriakami i
Francuzami, z wszystkimi oprócz Brytyjczyków, którzy – jak raportował
kajzerowi – w sposób rygorystyczny nie dawali zezwolenia na
zakotwiczanie swych okrętów w tych samych portach i w tym samym
czasie, co Niemcy. Zwyczajem ich było natomiast zjawianie się zaraz
potem, dla zatarcia wrażenia, które by mogli pozostawić Niemcy, lub też
– jak się kajzer elegancko wyraził – „aby napluć do zupy.”
Gdy Souchon otrzymał w Hajfie wiadomość o Sarajewie, poczuł w
tym natychmiast zapowiedź wojny, a jednocześnie wzrósł w nim
niepokój o własne kotły. Od pewnego czasu przepuszczały parę i
„Goeben” miał być w październiku zastąpiony przez bliźniaczy okręt
„Moltke” i skierowany do Kilonii dla dokonania napraw. Chcąc być
przygotowany od razu na najgorsze, Souchon udał się do Puli,
telegrafując uprzednio do Admiralicji, by wysłano mu tam rury kotłowe
oraz wytrawnych stoczniowców remontowych. Przez cały lipiec
prowadzono gorączkowe prace. Wszystkich członków załogi, którzy
mogli choćby utrzymać młotek w ręce, włączono do prac remontowych.
W ciągu osiemnastu dni znaleziono i wymieniono ponad 4000
uszkodzonych rur. Mimo to naprawa nie była jeszcze zakończona w
chwili, gdy Souchon otrzymał telegram ostrzegawczy; opuścił więc
Pulę, by nie zostać zakorkowanym na Adriatyku.
Pierwszego sierpnia dotarł do Brindisi na obcasie Italii, gdzie Włosi,
tłumacząc się zbyt wzburzonym morzem dla dowożących bunkier
(paliwo: węgiel) barek, odmówili dostarczenia mu węgla. Było
widoczne, że przewidywana zdrada Trój przymierza przez Włochy staje
się faktem, pozbawiając Souchona możliwości zaopatrzeniowych.
Zgromadził więc swych oficerów dla przedyskutowania, co mają dalej
robić. Szansa przedarcia się na Atlantyk przez sieć aliancką, przy
równoczesnym wyrządzeniu jak największych szkód transportom
francuskim na ich drodze, zależna była od szybkości, ta zaś z kolei od
stanu kotłów.
„Ile kotłów przepuszcza parę?” – spytał Souchon odpowiedzialnego
oficera mechanika.
„W ciągu ostatnich czterech godzin – dwa”.
„Do diabła!” – zaklął admirał, wściekły na los, który w takiej
godzinie uczynił jego wspaniały okręt kaleką. W rezultacie zdecydował
się wziąć kurs na Messynę, gdzie mógł spotkać niemieckie statki
handlowe i dostać od nich węgiel. Na wypadek wojny Niemcy objęły
wszystkie morza świata systemem rejonów. Każdy z nich podlegał
oficerowi niemieckiemu, który był odpowiedzialny za zaopatrzenie i
uprawniony do kierowania wszystkich znajdujących się na jego obszarze
statków na miejsce spotkania z niemieckimi okrętami wojennymi, jak
również do przejmowania na potrzeby okrętów wojennych wszelkich
zasobów należących do niemieckich banków i firm handlowych w jego
okręgu.
Przez cały dzień radio „Goebena”, gdy okręt okrążał włoski but,
wystukiwało rozkazy dla niemieckich statków handlowych, wzywając je
do Messyny. W Taranto dołączył do niego „Breslau”.
„Pilne. Niemiecki okręt «Goeben» w Taranto” – telegrafował 2
sierpnia konsul brytyjski. Widok zwierzyny rozbudził apetyty
Admiralicji na pierwszą krew dla floty brytyjskiej; zlokalizowanie
nieprzyjaciela oznaczało połowę wygranej bitwy. Ponieważ jednak
Wielka Brytania jeszcze do wojny nie przystąpiła, sfora nie mogła być
spuszczona ze smyczy. Będący zawsze w pogotowiu Churchill przekazał
31 lipca rozkaz admirałowi sir Berkeleyowi Milne, dowódcy floty
śródziemnomorskiej, że jego pierwszym zadaniem będzie pomoc w
ubezpieczaniu transportów francuskich „przez ich osłonę i, jeżeli to
możliwe, wciągnięcie do akcji poszczególnych szybkich okrętów
niemieckich, zwłaszcza «Goebena»„. Przypomniano Milne’owi, że
„szybkość waszych eskadr jest wystarczająca dla umożliwienia wam
wyboru właściwego momentu”. Jednakowoż w tym samym czasie, nie
bez dozy sprzeczności, polecono mu, by „na początku oszczędzał swe
siły” i „na obecnym etapie nie dał się wciągnąć w akcję przeciw
przeważającym siłom”. To ostatnie zalecenie miało w toku wydarzeń
następnych kilku dni dźwięczeć jak melancholijny dzwon zakotwiczonej
boi.
Tą „przeważającą siłą”, którą Churchill miał na myśli – jak to później
wyjaśnił – miała być flota austriacka. Jej okręty liniowe pozostawały w
takim samym stosunku do brytyjskich okrętów klasy „Inflexible”, jak
francuskie w stosunku do „Goebena”. To znaczy były potężniej
opancerzone i uzbrojone, lecz powolniejsze. Churchill wyjaśnił również
później, że jego rozkaz nie był pomyślany jako „weto dla brytyjskich
okrętów nieangażowania się w żadnym wypadku w walkę z
przeważającymi siłami, bez względu na to, jak korzystna wydarzyłaby
się sposobność”. Jeżeli weto to nie było rozkazem, musiało oznaczać
pozostawienie swobody decyzji dowódcom zgodnie z ich rozeznaniem,
co we wszystkich działaniach wojennych prowadzi do krytycznego
punktu – ujawnienia się temperamentu konkretnego dowódcy.
Gdy zbliża się chwila użycia ostrej amunicji, chwila, do której
przygotowywało całe przeszkolenie zawodowe, gdy życie
podkomendnych, wynik bitwy, a nawet los całej kampanii może zależeć
od decyzji podjętej w tym momencie przez dowódcę, co dzieje się
wówczas w jego sercu i umyśle? Jednym dodaje ona śmiałości, innych
czyni niezdecydowanymi, jeszcze innych rozważnymi, a niektórych
wprost paraliżuje i sprawia, że stają się całkowicie niezdolni do
działania.
Admirał Milne należał do ostrożnych. Pięćdziesięciopięcioletni
kawaler, wytworny przedstawiciel wyższych sfer, członek świty
Edwarda VII, zachowujący nadal zażyłe stosunki na dworze syn
admirała floty, wnuk i chrześniak innych admirałów, zapalony rybak,
myśliwy, doskonały strzelec – sir Archibald Berkeley Milne okazał się
w 1911 roku naturalnym kandydatem do objęcia dowództwa
śródziemnomorskiego, najbardziej zaszczytnego, choć obecnie już nie
najważniejszego, stanowiska w marynarce brytyjskiej. Został na nie
wyznaczony przez nowego pierwszego lorda – Winstona Churchilla.
Nominacja ta została natychmiast, chociaż nieoficjalnie, określona jako
„zdrada floty” przez admirała lorda Fishera, poprzedniego pierwszego
lorda morskiego, twórcę floty drednotów, energicznego, zapalczywego i
najmniej lakonicznego Anglika swoich czasów. Jego marzeniem było
zapewnienie stanowiska naczelnego dowódcy floty na okres wojny,
która – jak przewidywał – wybuchnie w październiku 1914 roku,
admirałowi Jellicoe, specjaliście od artylerii morskiej.
Gdy Churchill wyznaczył Milne’a na Morze Śródziemne, co, jak
uważał Fisher, było równoznaczne z ustawieniem go na czele kolejki do
stanowiska, które on sam chciał zarezerwować dla Jellicoe’a, Fisher
wybuchnął niesłychanym gniewem. Napadł na Winstona za „uleganie
wpływom dworskim”; wrzeszczał i sapał dając upust żywiołowej
odrazie do Milne’a jako „całkowicie bezużytecznego dowódcy, nie
nadającego się do wyższej rangi admirała w służbie morskiej, a
praktycznie admiralissimusa, jakim go pan teraz uczynił”. Określał go
rozmaicie: jako „fagasa z kuchennych schodów” albo „węża najniższego
gatunku”, lub „sir B. Meana (Milne i Mean przy niewyraźnej wymowie
brzmi podobnie. Mean znaczy: sknera), który kupuje «Timesa» za pensa
już po przeczytaniu go przez kogoś innego”. Wszystko to w listach
Fishera, które zawsze zawierały wyraźne zalecenie: „Proszę to spalić!” –
ignorowane na szczęście przez jego adresatów – jest wyolbrzymione
dziesięciokrotnie i musi być odpowiednio zmniejszone, jeżeli ma
odzwierciedlać jakiś rozsądny stosunek do rzeczywistości. Nie będąc ani
wężem najniższego gatunku, ani też Nelsonem, admirał Milne był
człowiekiem przeciętnym i bez polotu, po prostu ornamentem z
wyższych sfer. Gdy Fisher przekonał się, że w rzeczywistości nie
przewidywano go na naczelnego dowódcę floty, skierował swoją pasję
na inne sprawy, pozostawiając sir B. Meanowi niczym nie zakłócone
rozkoszowanie się Morzem Śródziemnym.
W czerwcu 1914 roku również Milne odwiedził Konstantynopol,
gdzie biesiadował z sułtanem i jego ministrami, a potem zabawiał ich na
pokładzie swego okrętu flagowego, nie kłopocząc się bardziej niż inni
Anglicy ewentualną pozycją Turcji w strategii śródziemnomorskiej.
Dnia 1 sierpnia, po otrzymaniu pierwszego ostrzeżenia Churchilla,
Milne zebrał na Malcie swą własną eskadrę składającą się z trzech
krążowników ciężkich oraz drugą eskadrę z krążowników
opancerzonych, krążowników lekkich i niszczycieli pod dowództwem
kontradmirała sir Ernesta Troubridge’a. Wczesnym rankiem 2 sierpnia
otrzymał od Churchilla drugi rozkaz: „Dwa krążowniki liniowe mają jak
cień iść za «Goebenem»„, a Adriatyku „należy pilnować”, zapewne
przed pojawieniem się floty austriackiej. Wyraźny rozkaz wysłania
dwóch krążowników ciężkich w ślad za „Goebenem” w sposób
oczywisty zapowiadał bitwę, lecz Milne go nie usłuchał. Zamiast tego
wysłał okręty „Indomitable” i „Indefatigable” wraz z eskadrą Troub-
ridge’a na obserwację Adriatyku. Po otrzymaniu informacji, że
„Goebena” widziano tego ranka w pobliżu Taranto, płynącego kursem
południowo-zachodnim, wysłał jeden z lekkich krążowników,
„Chatham”, dla przeszukania Cieśniny Messyńskiej, gdzie, jak wyliczył,
„Goeben” powinien się znajdować i gdzie faktycznie był. „Chatham”
opuścił Maltę o piątej po południu, następnego ranka o siódmej
przeszedł przez cieśninę i złożył raport, że „Goebena” tam nie ma.
Poszukiwanie chybiło o sześć godzin – admirał Souchon już odszedł.
Poprzedniego popołudnia osiągnął on Messynę właśnie wtedy, gdy
Włochy ogłosiły swą neutralność. Włosi ponownie odmówili mu
zabunkrowania, zdołał jednakże załadować dwa tysiące ton węgla
dostarczonego przez niemiecką firmę żeglugową. W charakterze
pływającej bazy zaopatrzeniowej zarekwirował statek handlowy
„General”, należący do niemieckiej wschodnioafrykańskiej linii
żeglugowej, polecając wy okrętowanie pasażerów, którym w zamian
zwrócono koszt biletów kolejowych aż do Neapolu. Nie otrzymawszy
dotąd żadnych rozkazów z Admiralicji, Souchon zdecydował się ustawić
w pozycji umożliwiającej mu rozpoczęcie działań możliwie
najwcześniej po ogłoszeniu stanu wojny, zanim mogłyby mu w tym
przeszkodzić przeważające siły nieprzyjaciela. Dnia 3 sierpnia, w
ciemnościach, o pierwszej w nocy, opuścił Messynę, udając się na
zachód w kierunku wybrzeża algierskiego, z zamiarem zbombardowania
Bone i Philippeville, francuskich portów załadowczych.
O tej samej godzinie Churchill wysłał trzeci rozkaz do Milne’a:
„Pilnowanie wyjścia z Adriatyku należy kontynuować, jednak
«Goeben» jest waszym celem. Idźcie za nim jak cień, gdziekolwiek się
uda; bądźcie gotowi do akcji z chwilą wypowiedzenia wojny, która
wydaje się prawdopodobna i bliska”. Gdy Milne otrzymał ten rozkaz,
nie wiedział, gdzie znajduje się „Goeben”, gdyż „Chatham” zgubił jego
ślad. Sądził, że podąża on na zachód, aby zaatakować transportowce
francuskie, a ponieważ z otrzymanego raportu dowiedział się, że na
Majorce czeka niemiecki węglowiec, wywnioskował, że „Goeben”
podąży potem w kierunku Gibraltaru i na ocean. W tej sytuacji odłączył
okręty „Indomitable” i „Indefatigable” od sił strzegących wyjścia z
Adriatyku i wysłał je na zachód w pościg za „Goebenem”. Przez cały
dzień 3 sierpnia idący pełną parą z Messyny kursem zachodnim
„Goeben” miał za sobą myśliwych opóźnionych o jedną dobę.
W tym samym czasie flota francuska szła pełną parą w poprzek jego
kursu, z Tulonu do Północnej Afryki. Powinna była wyjść o dzień
wcześniej, lecz 2 sierpnia w Paryżu doszło do fatalnego załamania
nerwowego doktora Gauthiera, ministra marynarki, gdy wyszło na jaw,
że zapomniał on wysłać torpedowce na kanał La Manche. W
zamieszaniu, które nastąpiło, ucierpiały rozkazy dla floty
śródziemnomorskiej. Minister wojny, Messimy, był opętany myślą o
potrzebie przyspieszenia przybycia wojsk kolonialnych. Zakłopotany
doktor Gauthier, usiłując zatuszować swój lapsus z Kanałem przez
przerzucenie się w drugą, tym razem wojowniczą skrajność,
zaproponował zaatakowanie okrętów „Goeben” i „Breslau” jeszcze
przed wypowiedzeniem wojny. „Jego nerwy są całkowicie rozstrojone”
– skonstatował prezydent Poincare. Następnie minister marynarki
wyzwał na pojedynek ministra wojny, dzięki jednak usilnym staraniom
kolegów udało się przeciwników rozdzielić i uspokoić; Gauthier
uściskał we łzach Messimy’ego i dał się namówić do złożenia rezygnacji
z powodu złego stanu zdrowia.
Niepewność Francuzów co do roli Wielkiej Brytanii, która
dotychczas się nie zdeklarowała, jeszcze bardziej komplikowała
sytuację. O czwartej po południu rząd zdołał zredagować w miarę
logiczny telegram do admirała Boue de Lapeyrere, naczelnego dowódcy
floty francuskiej, w którym informowano go, że w Brindisi widziano
„Goebena” i „Breslau” i że skoro tylko otrzyma sygnał o rozpoczęciu
działań wojennych, ma te okręty „zatrzymać” i ubezpieczyć
transportowce, osłaniając je, lecz nie konwojując.
Admirał de Lapeyrere, mocny charakter – jemu to głównie flota
francuska zawdzięczała wydobycie się z przeżartej rdzą
anachroniczności – zdecydował szybko uformować konwoje, ponieważ,
jak sądził; „wątpliwa” rola Brytyjczyków nie pozostawiła mu innego
wyboru. Kazał natychmiast rozpalać pod kotłami i nazajutrz o godzinie
czwartej rano ruszył w drogę w kilka godzin po tym, jak Souchon
opuścił Messynę. W ciągu następnych dwudziestu czterech godzin trzy
eskadry floty francuskiej szły pełną parą kursem południowym na Oran,
Algier i Philippeville, podczas gdy „Goeben” i „Breslau” dążyły kursem
zachodnim do tego samego miejsca przeznaczenia.
3 sierpnia o szóstej po południu admirał Souchon otrzymał radiową
wiadomość, że Francji wypowiedziano wojnę. Parł naprzód, podobnie
jak Francuzi, lecz jego szybkość była większa. 4 sierpnia o drugiej nad
ranem, gdy właśnie zbliżał się do celu i kulminacyjnego momentu –
oddania ognia – odebrał rozkaz admirała Tirpitza: „natychmiast
skierować się na Konstantynopol”. Nie chcąc wykonać zwrotu przed
„zakosztowaniem chwili tak żarliwie pożądanej przez nas wszystkich” –
jak napisał – utrzymał kurs, dopóki wybrzeże algierskie nie ukazało się
w świetle wczesnego poranka. Zaraz potem podniósł na maszt rosyjską
banderę, zbliżył się na odległość zasięgu pocisków i otworzył ogień
„siejąc śmierć i panikę”. „Nasz podstęp udał się świetnie” –
entuzjazmował się jeden z członków załogi, który później opublikował
sprawozdanie z podróży. Zgodnie z Kriegsbrauch, czyli regulaminem
prowadzenia wojny, wydanym przez niemiecki Sztab Generalny,
„przebranie się w nieprzyjacielskie mundury i użycie nieprzyjacielskiej
lub neutralnej bandery albo insygniów w celu wprowadzenia w błąd
uznaje się za dopuszczalne”. Jako oficjalne ujęcie niemieckiego sposobu
myślenia w tych sprawach, Kriegsbrauch został uznany za akt prawny,
anulujący podpis niemiecki na Konwencji Haskiej, której artykuł 23
zakazywał używania nieprzyjacielskich barw dla maskowania się.
Po obrzuceniu pociskami Philippeville i Bonę przez okręt „Breslau”
admirał Souchon zawrócił na Messynę płynąc tą samą trasą, którą
przybył. Zamierzał pobrać tam paliwo od dwóch parowców niemieckich
przed wzięciem kursu na odległy o 1200 mil Konstantynopol.
Admirał de Lapeyrere, słysząc przez radio o bombardowaniu prawie
w tej samej chwili, gdy miało ono miejsce, założył, że „Goeben” będzie
kontynuował kurs zachodni, być może, aby zaatakować po drodze
Algier przed przedarciem się na Atlantyk. Zwiększył więc szybkość w
nadziei przechwycenia nieprzyjaciela, „gdyby się ukazał”. Nie wydzielił
okrętów dla pościgu za „Goebenem”, ponieważ – jak rozumował – jeżeli
wróg się ukaże, wyda mu się bitwę, w przeciwnym razie nie będzie
przedmiotem zainteresowania. Podobnie jak wszyscy po stronie
alianckiej również admirał Lapeyrere myślał o „Goebenie” wyłącznie w
kategoriach strategii morskiej. Tego, że mógł on spełnić misję
polityczną o kapitalnym znaczeniu, przedłużającą czas trwania wojny,
ani on, ani nikt inny nie brał w ogóle pod uwagę. Gdy więc „Goeben” i
„Breslau” nie pojawiły się więcej ma francuskim szlaku, admirał de
Lapeyrere zaprzestał poszukiwań. W ten sposób 4 sierpnia rano została
utracona pierwsza szansa. Druga sposobność nadarzyła się niebawem.
Tego samego ranka o godzinie 9.30 „Indomitable” i „Indefatigable”,
płynące przez całą noc pełną parą na zachód, natknęły się na „Goebena”
i „Breslau” na wysokości Bonę w chwili, gdy niemieckie okręty
podążały już na wschód, z powrotem do Messyny. Gdyby Grey
przekazał ultimatum do Niemiec poprzedniego wieczora, bezpośrednio
po swej mowie w parlamencie, Wielka Brytania i Niemcy byłyby już w
stanie wojny i przemówiłyby okrętowe działa. W istniejących
warunkach okręty minęły się w milczeniu, w odległości czterech mil
morskich, czyli w pełnym zasięgu dział i musiały zadowolić się tylko
ćwiczebnym ustawieniem swych luf na cel i poniechaniem zwyczajowej
wymiany salutów.
Chcąc maksymalnie zwiększyć dystans pomiędzy sobą a
Brytyjczykami, zanim stan wojny zostanie ogłoszony, admirał Souchon
przyśpieszył, wyciskając największą szybkość ze swego okrętu, aż do
granic możliwości kotłów. „Indomitable” i „Indefatigable” wykonały
zwrot i podążyły za nim, mając zamiar utrzymać się w odległości
artyleryjskiego zasięgu do chwili, aż wojna zostanie wypowiedziana.
Tak jak rogi myśliwskie rozbrzmiewają po znalezieniu lisa, tak ich
nadajniki radiowe podały admirałowi Milne’owi pozycję okrętów, którą
ten natychmiast przekazał Admiralicji: „«Indomitable» i «Indefatigable»
idą w ślad za «Goebenem» i «Breslau» 37°44’N, 75°6’ E”.
Admiralicja dygotała w męce frustracji. Tam, na tych samych
wodach, które obmywały przylądek Trafalgar, okręty brytyjskie miały
wroga w zasięgu strzału i – nie mogły strzelać. „Bardzo dobrze.
Trzymać się ich. Wojna blisko” – telegrafował Churchill, a także wysłał
bardzo pilną notatkę do premiera i do ministra Greya, sugerując, że
jeżeli „Goeben” zaatakuje transportowce francuskie, należy upoważnić
krążowniki Milne’a do „natychmiastowego nawiązania bojowego
kontaktu”. Podczas raportowania pozycji okrętów admirał Milne
pechowo przegapił podanie kursu, którym idą „Goeben” i „Breslau”,
toteż Churchill zakładał, że kierują się one na zachód, żywiąc wciąż złe
zamiary wobec Francuzów.
„Winston cały usmarowany farbą wojenną – jak sformułował to
Asquith – dyszy do bitwy morskiej, by zatopić «Goebena»„. Asquith był
nawet skłonny udzielić mu na to zgody, lecz Rada Ministrów, której
nieostrożnie o tym wspomniał, odmówiła zatwierdzenia wojennego aktu
przed upływem północy, to jest czasu wyznaczonego w ultimatum. Tak
więc została utracona druga sposobność, chociaż utracono by ją i tak,
ponieważ rozkaz Churchilla uwarunkowany był zaatakowaniem przez
„Goebena” transportowców francuskich – celem, z którego ten już
zrezygnował.
Teraz rozpoczął się desperacki pościg po spokojnym, letnim lustrze
morza, za admirałem Souchonem usiłującym zdystansować swych
prześladowców i Brytyjczykami starającymi się utrzymać go na
celownikach aż do północy. Wyciskając z okrętu całą jego moc,
Souchon doprowadził szybkość do 24 węzłów. Palacze, którym w
normalnych warunkach nie wolno było pracować jednym ciągiem dłużej
niż dwie godziny w gorącu i pyle węglowym, trzymani byli cały czas
przy szuflowaniu w przyspieszonym tempie, parzeni przez parę z
rozrywających się rur w kotłach. W ciągu jednego dnia pracy w tym
tempie czterech palaczy zmarło.
Powoli, lecz zauważalnie przestrzeń pomiędzy łupem a ścigającymi
powiększała się. „Indomitable” i „Indefatigable”, mając także kłopoty z
kotłami i niedostateczną obsadę palaczy, nie mogły dotrzymać kroku. Po
południu do tego długiego, milczącego pościgu dołączył się lekki
krążownik „Dublin”, dowodzony przez komandora Johna Kelly. W
miarę upływu czasu odstęp się zwiększał i o godzinie piątej po południu
„Indomitable” i „Indefatigable” straciły możność dosięgnięcia
„Goebena” ogniem z dział. Tylko „Dublin” podążał jego śladem, mając
„Goebena” w polu widzenia. O godzinie siódmej na morze zstąpiła
mgła. O dziewiątej, już u brzegu Sycylii, „Goeben” i „Breslau” roztopiły
się w zapadającym zmroku.
W Admiralicji przez cały ten dzień Churchill i jego sztab „cierpieli
męki Tantala”. O piątej po południu pierwszy lord morski, książę Louis
of Battenberg, zauważył, że jest jeszcze czas na zatopienie „Goebena”
przed zapadnięciem zmroku. Wstrzymywany decyzją Rady Ministrów,
Churchill nie mógł wydać rozkazu. Podczas gdy Brytyjczycy czekali na
sygnał do północy, „Goeben” dotarł do Messyny i do węgla.
Gdy nastał świt, Brytyjczycy, obecnie już zaangażowani w wojnę i
mający swobodę działania, nie mogli go odnaleźć. Z ostatniego raportu
„Dublina” przed utraceniem kontaktu sądzono, że „Goeben” znajduje się
w Messynie, lecz tymczasem pojawiła się nowa przeszkoda. Rozkaz
Admiralicji informujący Milne’a, że Włochy ogłosiły neutralność,
polecił mu „przestrzegać jej rygorystycznie i nie zezwolić okrętom na
zbliżenie się do brzegów włoskich na odległość mniejszą niż sześć mil”.
Zakaz, który miał na celu zapobieżenie jakiemuś „drobnemu
incydentowi”, aby uniknąć kłopotów z Włochami, był może jednak zbyt
daleko posuniętą ostrożnością.
Ten sześciomilowy limit uniemożliwił wejście do Cieśniny
Messyńskiej, dlatego też admirał Milne ustawił przy jej obu wyjściach
straż. Będąc przekonany, że „Goeben” wyruszy znów na zachód, on sam
na flagowym okręcie „Inflexible” razem z „Indefatigable” pilnował
wyjścia na zachodnią część Morza Śródziemnego, podczas gdy tylko
jeden lekki krążownik „Gloucester”, dowodzony przez komandora
Howarda Kelly, brata dowódcy „Dublina”, został skierowany do
patrolowania wyjścia na jego wschodnią część (Cieśnina Messyńska
rozciąga się wzdłuż linii północ-południe, przy czym wyjście północne
daje możność skierowania się na zachodnie Morze Śródziemne, zaś
południowe – na jego część wschodnią. Dla przejrzystości
geograficznej, stosownie do powyższego objaśnienia, wyjścia te będą w
dalszym ciągu nazywane odpowiednio: wyjściem zachodnim i
wschodnim). Ponieważ admirał Milne chciał skoncentrować swe siły na
zachodzie, wysłał „Indomitable” w celu zabunkrowania węgla do
pobliskiej Bizerty, zamiast dalej na wschód – na Maltę. Wskutek tego
żaden z trzech okrętów zbliżonych do „Inflexible” nie był na miejscu, z
którego mógłby przechwycić „Goebena”, gdyby ten skierował się na
wschód.
Przez dwa dni, piątego i szóstego sierpnia, Milne patrolował wody na
zachód od Sycylii w pełnym przekonaniu, że „Goeben” będzie usiłował
przedrzeć się na zachód. Admiralicja, która również nie liczyła się z
możliwością innej taktyki „Goebena”, jak tylko przebijania się przez
Gibraltar lub zaszycia się w Puli, nie przeciwstawiała się tym
poczynaniom.
W ciągu tych dwóch dni, aż do wieczora szóstego sierpnia, admirał
Souchon przy sporych trudnościach bunkrował węgiel w Messynie.
Włosi nalegali na przestrzeganie przepisów prawa neutralności, które
przewidywały, że powinien on wyjść z portu w ciągu 24 godzin od
przybycia. Bunkrowanie, którego musiano dokonywać z niemieckich
parowców handlowych, wobec konieczności rozprucia pokładów i
usunięcia nadburci, by umożliwić przeładunek węgla, zabierało
trzykrotnie więcej czasu niż normalnie. Podczas gdy admirał spierał się
z władzami portowymi na temat przepisów prawnych, wszyscy co do
jednego członkowie załogi zostali zagonieni do szuflowania węgla.
Mimo zachęt w postaci dodatkowych porcji piwa, orkiestry dętej i
patriotycznych przemówień oficerów, ludzie mdleli z wyczerpania pracą
w sierpniowym upale, aż w końcu cały pokład okrętu był zasłany
poczerniałymi i spływającymi potem ciałami, robiącymi wrażenie
martwych. W południe 6 sierpnia, gdy załadowano już 1500 ton, co
jednak nie wystarczało na osiągnięcie Dardaneli, nikt nie był już zdolny
do dalszego wysiłku. „Z ciężkim sercem” admirał Souchon rozkazał
przerwać załadunek, zarządził odpoczynek dla całej załogi i gotowość
do odejścia na godzinę piątą po południu.
Do Messyny dotarły dwie wiadomości, zwiększające zagrożenie
admirała i stawiające go wobec konieczności podjęcia rozstrzygającej
decyzji. Rozkaz Tirpitza, aby wziąć kurs na Konstantynopol, został
nagle odwołany telegramem następującej treści: „Ze względów
politycznych wejście do Konstantynopola w obecnej chwili
niewskazane”. Zmianę rozkazu spowodował rozdźwięk w rządzie
tureckim. Enwer już poprzednio udzielił ambasadorowi niemieckiemu
zezwolenia dla „Goebena” i „Breslau” na przejście przez pola minowe
strzegące Dardaneli. Ponieważ przejście takie w sposób oczywisty
pogwałciłoby neutralność, którą Turcja nadal oficjalnie głosiła, wielki
wezyr i niektórzy ministrowie stanęli na stanowisku, że zezwolenie musi
być cofnięte.
Drugi telegram Tirpitza do Souchona zawierał informację, że
Austriacy nie mogą udzielić żadnej pomocy morskiej Niemcom na
Morzu Śródziemnym, i wobec tego Admiralicja pozostawia Souchonowi
swobodę wyboru, dokąd ma się udać w zaistniałych okolicznościach.
Souchon wiedział, że jego kotły nie mogą zapewnić mu szybkości
niezbędnej dla skoku do Gibraltaru przez gęstą sieć nieprzyjacielską.
Buntował się przeciw schowaniu się w Puli, gdzie byłby zależny od
Austriaków. Zdecydował się więc na pójście w kierunku
Konstantynopola, nie bacząc na przeciwne rozkazy. Cel – według jego
własnych słów – był określony jasno: „zmusić Turków, nawet wbrew
ich woli, do rozszerzenia wojny na Morze Czarne, przeciw ich
odwiecznemu wrogowi – Rosji”.
Rozkazał, by kotły były pod parą z gotowością do odejścia na
godzinę siedemnastą. Wszyscy zarówno na pokładzie, jak i na lądzie
wiedzieli, że „Goeben” i „Breslau” znajdą się na morzu w sytuacji „run
a gauntlet” („Run a gauntlet” jest tradycyjną karą w marynarce
brytyjskiej, polegającą na tym, że winny musi przebiec pomiędzy
dwoma rzędami chłoszczących go marynarzy), zmuszone do walki przy
bardzo nierównych szansach. Przez cały dzień tłumy podekscytowanych
Sycylijczyków oblegały nabrzeża, sprzedając karty pocztowe i ostatnie
pamiątki tym, „którzy wkrótce zginą”, i roznosząc dodatki
nadzwyczajne gazet z tytułami: „W szponach śmierci”, „Hańba czy
klęska?”, „Podróż po śmierć lub chwałę”.
Spodziewając się pościgu, admirał Souchon umyślnie wybrał czas
odejścia jeszcze za dnia, aby można było go widzieć, jak płynie w
kierunku wschodnim, a później północnym, jak gdyby na Adriatyk. Po
zapadnięciu nocy zamierzał zmienić kurs na południowo-wschodni i pod
osłoną ciemności wymknąć się pościgowi. Ponieważ nie miał dość
węgla na całą podróż, wszystko zależało od tego, czy będzie mógł
niezauważalnie spotkać się z węglowcem, któremu wydano rozkaz
oczekiwania koło przylądka Maleas na południowo-wschodnim krańcu
Grecji.
Gdy tylko „Goeben” i „Breslau” wyszły wschodnim wyjściem z
Cieśniny Messyńskiej, dostrzegł je natychmiast patrolujący w pobliżu
„Gloucester” i podążył ich śladem. Ponieważ okręt ten, będący
jednostką tej klasy co „Breslau”, mógł być łatwo zatopiony ciężkimi
działami „Goebena” z odległości dziewięciu mil morskich, nie mógł
uczynić nic więcej, jak trzymać nieprzyjaciela na oku aż do przyjścia
posiłków. Komandor Kelly przekazał przez radio pozycję i kurs
admirałowi Milne, patrolującemu nadal wraz z trzema ciężkimi
krążownikami na zachód od Sycylii. Komandor Kelly podążał za
„Goebenem” od strony morza. Gdy ciemność zaczęła zapadać, około
godziny ósmej, zmienił kurs, przechodząc w stronę lądu, aby mieć
„Goebena” oświetlonego promieniami księżyca, który wzeszedł właśnie
po jego prawej stronie. Manewr ten wprowadził go w zasięg artylerii
„Goebena”, którego jednak to nie skusiło do oddania salwy. W jasną noc
dwie ciemne sylwetki, ścigane zawzięcie przez trzecią, śpieszyły
wytrwale na północ, a dym z ich kominów na skutek złego gatunku
węgla zabunkrowanego w Messynie przesłaniał czarnymi chmurami
rozświetlone księżycem niebo, czyniąc okręty widocznymi z dużej
odległości.
Dowiedziawszy się, że „Goeben” odszedł z Messyny przez wyjście
wschodnie, admirał Milne pozostał na swym miejscu. Sądził bowiem, że
jeśli „Goeben” będzie kontynuował ten kurs, to zostanie przejęty przez
eskadrę admirała Troubridge’a, pilnującą wyjścia z Adriatyku. Jeśli zaś,
jak skłonny był wierzyć, jego kurs był manewrem, mającym na celu
zmylenie przeciwnika, i później mimo wszystko weźmie on kurs
zachodni, wówczas przejmie go sam z własną eskadrą. Nie brał pod
uwagę żadnej innej możliwości. Tak więc tylko jeden okręt, lekki
krążownik „Dublin”, został wysłany na wschód, z rozkazem dołączenia
do eskadry Troubridge’a.
Tymczasem Souchon, nie mogąc pozbyć się „Gloucestera”, nie mógł
pozwolić sobie na dalsze trzymanie się fałszywego kursu, jeśliby chciał
dotrzeć do Morza Egejskiego na posiadanym zapasie paliwa. Śledzony
czy nie, musiał zmienić kurs na wschodni. O godzinie 22 zrobił zwrot,
zagłuszając w tym samym momencie pasmo fali radiowej
„Gloucestera”, w nadziei, że zapobiegnie w ten sposób dotarciu raportu
o zmianie swego kursu. To mu się nie udało. Komunikat radiowy
komandora Kelly, informujący o tym, dotarł około pomocy zarówno do
admirała Milne’a, jak i do Troubridge’a. Milne skierował się wówczas
na Maltę, gdzie zamierzał pobrać paliwo i „kontynuować pościg”. Teraz
przejęcie „Goebena” należało do Troubridge’a, gdyż nieprzyjaciel szedł
w jego kierunku.
Troubridge zajął pozycję u wyjścia z Adriatyku zgodnie z rozkazem:
„Uniemożliwić Austriakom wyjście, a Niemcom wejście”. Z kursu
„Goebena” wynikało jasno, że oddala się on od Adriatyku, Troubridge
wiedział jednak, że jeśli sam natychmiast ruszy pełną parą na południe,
wówczas będzie w stanie przeciąć mu drogę. Czy mógł jednak mieć
nadzieję na nawiązanie walki w warunkach, które zapewniłyby mu
zwycięstwo? Eskadra jego składała się z czterech krążowników
opancerzonych: „Defence”, „Black Prince”, „Warrior” oraz „Duke of
Edinburgh”, każdy o wyporności 14.000 ton, z działami kalibru 234
mm, których zasięg był jednak znacznie mniejszy od zasięgu dział
„Goebena”, mających kaliber 280 mm. Pierwotny rozkaz Admiralicji,
przekazany mu przez jego zwierzchnika, admirała Milne’a, oczywiście
jako instrukcja, wykluczał działania bojowe „przeciw przeważającym
siłom”. Nie otrzymawszy żadnych rozkazów od Milne’a, Troubridge
postanowił starać się przechwycić nieprzyjaciela, jeżeli mu się to uda,
jeszcze przed szóstą rano, gdy pierwszy brzask na wschodzie da mu
dobrą widzialność i wyrówna handicap wynikający z różnicy zasięgu
artyleryjskiego. Zaraz po północy ruszył pełną parą na południe. W
cztery godziny później zmienił jednak zdanie.
Będąc attache morskim w Japonii w czasie wojny rosyjsko-japońskiej
Troubridge nabrał respektu dla skuteczności ognia dalekosiężnego. Poza
posiadaniem znakomitego rodowodu – jego pradziad pod dowództwem
Nelsona walczył nad Nilem (tak angielska historia nazywa bitwę pod
Abukirem, czyli zatoką w pobliżu Aleksandrii) – oraz reputacji
najprzystojniejszego w okresie swej młodości oficera marynarki, wierzył
on w sztukę żeglarską tak mocno jak żołnierze Cromwella w Biblię.
Churchill, jak widać, dostatecznie go cenił, skoro w 1912 roku włączył
go do nowo powołanego Sztabu Wojennego Marynarki. Lecz sztuka
żeglarska i dobre wyniki w pracy sztabowej niekoniecznie pomagają
dowódcy, gdy staje on w obliczu bliskiego, śmiertelnego boju.
Gdy do czwartej rano Troubridge nie odnalazł jeszcze „Goebena”,
zrozumiał, że nie może dłużej liczyć na podjęcie walki w sprzyjających
okolicznościach. Uważał, że w świetle dnia „Goeben” – jeśli się go
napotka – może, utrzymując się sam poza zasięgiem dział nieprzyjaciela,
zatopić jego cztery krążowniki jeden po drugim. W czasie
przeprowadzanej przez „Goebena” celnej strzelaniny i
prawdopodobnych jatek Troubridge widział małe szansę dla
któregokolwiek ze swych czterech krążowników i ośmiu niszczycieli
dosięgnięcia go ogniem własnych dział lub torped. Uznał, że zachodzi
przypadek napotkania „przeważających sił”, z którymi Admiralicja
zakazała mu wchodzić w walkę. Przerwał więc pościg, informując o tym
Milne’a przez radio, i po kilkugodzinnym krążeniu w pobliżu wyspy
Zakinthos, w nadziei, że dołączy do niego jeden z ciężkich krążowników
Milne’a, w końcu o dziesiątej wszedł do portu Zakinthos, przygotowując
się do ponownego objęcia straży nad Austriakami na Adriatyku. W taki
oto sposób zaprzepaszczona została trzecia sposobność, a „Goeben”
wraz ze swym ogromnym ładunkiem tragicznego losu podążał nadal
swym kursem.
O godzinie 5.30 rano Milne, wciąż spodziewając się, że „Goeben”
zamierza zawrócić na zachód, dał rozkaz „Gloucesterowi”, „aby
stopniowo zostawał w tyle, aby nie stać się łupem”. Ani on sam, ani
Admiralicja nie myśleli do tej pory o „Goebenie” jako o okręcie, który
ucieka i któremu o wiele bardziej zależy na uniknięciu starcia niż
wywołaniu go, a także na wykazaniu całej swej umiejętności i szybkości
dla osiągnięcia odległego celu. Pod wrażeniem rajdu na Philippeville i
lat narastającej obawy przed flotą niemiecką Anglicy myśleli o nim jak o
korsarzu, włóczącym się po morzach, na podobieństwo uzbrojonego
pirackiego statku, gotowego w każdej chwili do zrobienia zwrotu i
rzucenia się na ofiarę. Mieli nadzieję osaczyć go w ten czy inny sposób,
lecz pościgowi ich brak było zdecydowanego pośpiechu, ponieważ
spodziewając się nadal, że zawróci, nie mogli sobie wyobrazić, że
usiłuje uciec na wschód, a konkretnie do Dardaneli. Fiasko wynikało
raczej z politycznej natury problemu niż z błędu w sztuce żeglarskiej.
„Nie mogę sobie przypomnieć kompleksu zagadnień politycznych, w
którym rząd brytyjski byłby mniej zorientowany niż turecki” – przyznał
znacznie później skruszony Churchill. Przyczyny tego stanu rzeczy
leżały w zasadniczej niechęci liberałów do Turcji.
W tym czasie nastał już w pełni dzień siódmego sierpnia. Jedynie
„Gloucester”, ignorując rozkaz Milne’a, nadal podążał za „Goebenem”,
który razem z „Breslau” zbliżał się do wybrzeży Grecji. Admirał
Souchon, nie mogąc sobie pozwolić na spotkanie z węglowcem na
oczach nieprzyjaciela, desperacko starał się pozbyć swego cienia. W
usiłowaniach uwolnienia się od „Gloucestera” rozkazał, by „Breslau”
pozostał w tyle i wykonywał zwroty przed jego dziobem, tak jakby
rzucał miny, oraz by przeprowadzał inne nękające manewry taktyczne.
Komandor Kelly, wciąż spodziewając się posiłków, był ze swej
strony zdecydowany opóźniać „Goebena”. Gdy „Breslau” dla
zastraszenia go został w tyle, zdecydował się na zaatakowanie go, licząc
na to, że „Goeben” będzie chciał przyjść temu okrętowi z pomocą, a tym
samym będzie musiał zawrócić; nie baczył przy tym, czy był y to
„przeważające siły”, czy też nie. W prawdziwym stylu „Diabła tam z
minami!” (powiedzenie to, często cytowane w amerykańskich
podręcznikach historii, pochodzi od admirała Farraguta, dowódcy floty
Unii w wojnie secesyjnej. W 1862 roku, zdobywając Nowy Orlean,
wpłynął on ze swoją eskadrą na pola minowe i przeszedł je. Zwrot ten
jest symbolem amerykańskiego ducha ofensywnego w tradycji morskiej)
otworzył ogień, na który „Breslau” natychmiast odpowiedział. Zgodnie
z przewidywaniem „Goeben” wykonał zwrot i również oddał salwę.
Żaden z pocisków nie trafił. Mały włoski statek pasażerski, idący z
Wenecji do Konstantynopola, przypadkiem znalazł się w pobliżu i był
świadkiem działań bojowych. Komandor Kelly przerwał akcję przeciw
krążownikowi „Breslau” i został w tyle. Admirał Souchon, nie mogąc
pozwolić sobie na zużywanie na pogoń cennego węgla, powrócił do
poprzedniego kursu. Komandor Kelly podążył ponownie jego śladem.
Przez następne trzy godziny trzymał się blisko, mając „Goebena” na
oku, aż do chwili, gdy Milne przekazał mu rozkaz kategorycznie
zakazujący kontynuowania pościgu poza przylądek Matapan na krańcu
Grecji.
O wpół do piątej po południu, gdy „Goeben” okrążał przylądek i
wchodził na Morze Egejskie, „Gloucester” wreszcie zrezygnował z
pościgu. Uwolniony od nadzoru admirał Souchon zniknął między
wyspami Grecji, dążąc na spotkanie ze swym węglowcem.
Około ośmiu godzin później, krótko po północy, admirał Milne wraz
z okrętami „Inflexible”, „Indomitable”, „Indefatigable” oraz lekkim
krążownikiem „Weymouth”, po zabunkrowaniu i dokonaniu napraw,
opuścił Maltę, biorąc kurs na wschód. Pościg był niespieszny, płynął
bowiem z szybkością 12 węzłów, być może dlatego, iż sądzono, że
większa szybkość byłaby na tym etapie marnotrawstwem węgla.
Następnego popołudnia, to jest ósmego sierpnia o godzinie drugiej,
znajdował się właśnie w połowie drogi między Maltą a Grecją, gdy
nagle zatrzymała go wiadomość z Admiralicji, że Austria
wypowiedziała wojnę Anglii. Wiadomość ta była błędna, spowodowana
pomyłką urzędnika, który nadał zawczasu przygotowany, zakodowany
telegram, informujący o stanie wojny z Austrią. Wystarczyło to, aby
Milne zaniechał pościgu i zajął pozycję, na której nie mógł być odcięty
od Malty wskutek możliwego teraz pojawienia się floty austriackiej;
wydał też rozkaz eskadrze Troubridge’a i „Gloucesterowi” dołączenia
do niego. Tak utracono jeszcze jedną sposobność.
Okręty pozostały tam w koncentracji przez blisko 24 godziny, do
południa następnego dnia, kiedy powiadomiony przez zaambarasowaną
Admiralicję, że Austria jednak nie wypowiedziała wojny, admirał Milne
raz jeszcze podjął pościg. W tym czasie trop „Goebe-na”, którego
widziano ostatni raz 7 sierpnia po południu, gdy wchodził na Morze
Egejskie, pochodził już sprzed czterdziestu godzin. Usiłując
zdecydować, gdzie należy prowadzić poszukiwania, admirał Milne –
zgodnie z jego własnym sprawozdaniem – brał pod rozwagę cztery
możliwe kursy, którymi mógł podążyć „Goeben”. Myślał wciąż, że
może będzie usiłował przemknąć się na Atlantyk lub skierować się na
południe dla zaatakowania Kanału Sueskiego; może też szukać
schronienia w jakimś porcie greckim, a nawet napaść na Saloniki – te
dwa ostatnie przypuszczenia były raczej niezwykłe, zważywszy
neutralność Grecji. Z jakiegoś względu nie posądzał admirała Souchona
o zamiar pogwałcenia neutralności tureckiej. Dardanele, jako punkt
docelowy, nie przychodziły admirałowi Milne’owi na myśl, podobnie
jak w kraju – Admiralicji. Jego strategia – jak to sam ujął – polegała na
trzymaniu „«Goebena» capniętym gdzieś na północy” na Morzu
Egejskim.
„Na północy” było to dokładnie tam, dokąd udawał się Souchon,
ponieważ jednak Turcy zaminowali wejście do cieśniny, nie mógł wejść
do niej bez ich zgody. Nie mógł też iść dalej, zanim nie zabunkrował
węgla i nie porozumiał się z Konstantynopolem. Jego węglowiec
„Bogadir” oczekiwał zgodnie z rozkazem, zamaskowany jako statek
grecki, w pobliżu przylądka Maleas. Obawiając się wykrycia przez
nieprzyjaciela Souchon wydał węglowcowi rozkaz przesunięcia się do
Denusy, wyspy położonej dalej na Morzu Egejskim. Nieświadomy
poniechania przez Brytyjczyków pościgu, przez cały dzień ósmego
sierpnia leżał nieruchomo na wodzie i dopiero dziewiątego nad ranem
wślizgnął się na opuszczone wybrzeże Denusy. Tutaj „Goeben” i
„Breslau” przez cały dzień bunkrowały węgiel, stale utrzymując kotły
pod parą, tak aby móc odejść w ciągu pół godziny od otrzymania
rozkazu. Na szczycie wzgórza ustawiono punkt obserwacyjny, by strzec
się przed Brytyjczykami, którzy wówczas byli oddaleni o pięćset mil –
pilnując Austriaków.
Admirał Souchon nie odważył się użyć radia w celu skomunikowania
się z Konstantynopolem, gdyż użycie sygnału dostatecznie mocnego na
pokonanie tej odległości jednocześnie zdradziłoby nieprzyjacielowi jego
własną pozycję. Statkowi „General”, który płynął za nim od Messyny
bardziej południowym kursem, polecił zawinąć do Smyrny i stamtąd
przekazać attache morskiemu w Konstantynopolu następujące polecenie:
„Bezwzględna konieczność militarna wymaga zaatakowania
nieprzyjaciela na Morzu Czarnym. Użyjcie wszelkich możliwych
środków, aby natychmiast uzyskać dla mnie zezwolenie na przejście
przez cieśniny za zgodą rządu tureckiego, jeśli możliwe, bez formalnej
zgody, jeśli konieczne”.
Przez cały dzień dziewiątego sierpnia Souchon oczekiwał na
odpowiedź. W pewnej chwili radiooperator złapał jakiś zniekształcony
tekst, lecz nie zdołano go rozszyfrować. Noc przeszła bez odpowiedzi.
W tym czasie eskadra Milne’a, dowiedziawszy się o swoim austriackim
błędzie, ponownie zbliżała się do Morza Egejskiego. Souchon
zdecydował, że w wypadku nieotrzymania odpowiedzi sforsuje
Dardanele, jeśli okaże się to konieczne. Dziesiątego sierpnia o trzeciej
nad ranem usłyszał sygnały radiowe eskadry brytyjskiej wchodzącej na
Morze Egejskie. Nie mógł dłużej czekać. Wtedy właśnie szereg
zróżnicowanych, synkopowanych dźwięków napłynął do słuchawek.
Był to nareszcie „General” przekazujący delfickie posłanie: „Wchodzić.
Domagać się poddania fortów. Pojmać pilota”.
Nie będąc pewnym, czy miało to oznaczać, że ma pozorować użycie
siły dla ratowania twarzy Turków, czy też ma przedrzeć się na siłę,
Souchon opuścił Denuse o świcie. Przez cały dzień szedł na północ z
szybkością 18 węzłów, zaś tego samego dnia admirał Milne krążył po
Morzu Egejskim, myszkując w poprzek jego wyjścia, by mu
przeszkodzić w wydostaniu się stamtąd.
O czwartej po południu Souchon ujrzał wyspę Lemnos i równinę
Troi; o piątej osiągnął wejście do historycznego przejścia, które okazało
się jednak nie do sforsowania pod działami wielkiej twierdzy w
Qanakkale. Z załogą na stanowiskach bojowych, oczekującą w napięciu
nerwowym i niepewności, okręt zbliżał się powoli. Na maszcie
zatrzepotała flaga kodu sygnałowego: „Wysłać pilota”.
Rano tego samego dnia wszedł do portu w Konstantynopolu mały
włoski parowiec pasażerski, ten sam, który był świadkiem działań
bojowych „Gloucestera” przeciw okrętom „Goeben” i „Breslau”.
Pasażerami tego statku byli również córka, zięć i trzy wnuczki
ambasadora amerykańskiego Henry’ego Morgenthau (jedną z nich była
autorka tej książki). Przywieźli oni ekscytującą opowieść o huku dział,
kłębach białego dymu, zwrotach i manewrach odległych okrętów.
Włoski kapitan wyjaśnił im, że dwa spośród nich to „Goeben” i
„Breslau”, które właśnie dokonały słynnego już wyjścia z Messyny. W
kilka godzin później Morgenthau, spotykając się z ambasadorem
Wangenheimem, wspomniał opowieść córki, czym Wangenheim „żywo
się zainteresował”. Bezpośrednio po lunchu pojawił się on w
ambasadzie amerykańskiej w towarzystwie swego austriackiego kolegi.
Tam obaj ambasadorowie „dostojnie usadowili się w fotelach”
naprzeciw amerykańskiej damy i „poddali ją niezwykle szczegółowemu,
choć grzecznemu przesłuchaniu, stosując w tym system stawiania
krzyżowych pytań… Nie pozwolili jej na opuszczenie najdrobniejszego
szczegółu; pragnęli dowiedzieć się, ile oddano strzałów, jaki kurs obrały
okręty niemieckie, co na ten temat mówili ludzie na pokładzie i tak
dalej… Opuścili ambasadę w niemal triumfalnym nastroju”.
Dowiedzieli się, że „Goeben” i „Breslau” umknęły flocie brytyjskiej.
Pozostało uzyskać zgodę Turcji na ich przejście przez Dardanele. Enwer
Pasza, który jako minister wojny miał pod swoim nadzorem pola
minowe, był do tego skłonny, lecz musiał prowadzić skomplikowaną grę
wobec swoich bardziej nerwowych kolegów. Jeden z członków
niemieckiej misji wojskowej był u niego właśnie tego popołudnia, gdy
pilnie zaanonsowano innego członka tejże misji, podpułkownika von
Kressa. Powiedział on, że otrzymał od dowódcy twierdzy w Canakkale
wiadomość, iż „Goeben” i „Breslau” proszą o zezwolenie na wejście do
cieśniny i że twierdza oczekuje natychmiastowych instrukcji.
Enwer odpowiedział, że nie może podjąć decyzji bez konsultacji z
wielkim wezyrem. Kress nalegał jednak na udzielenie odpowiedzi
niezwłocznie. Przez kilka minut Enwer siedział w zupełnym milczeniu i
nagle odpowiedział szorstko: „Zezwala się im wejść”.
Kress i drugi oficer, którzy mimowolnie wstrzymali oddech, nagle
spostrzegli, że znów oddychaj ą.
„Jeśli w ślad za nimi zechcą wejść okręty angielskie, czy ma się do
nich strzelać?” – zapytał Kress. I znów Enwer odmówił odpowiedzi,
tłumacząc, że musi to skonsultować z rządem; Kress obstawał jednak, że
twierdzy nie można pozostawić bez konkretnych instrukcji.
„Czy będzie się strzelać do Anglików, czy nie?” Znów nastąpiła
długa pauza. W końcu Enwer powiedział: „Tak”.
W odległym o 250 kilometrów wejściu do cieśniny odbił od nabrzeża
torpedowiec turecki i zbliżył się do „Goebena”, śledzony z pełnym
napięcia niepokojem przez wszystkich na pokładzie okrętu. Na jego
maszcie krótko zatrzepotał sygnał kodu flagowego i został od razu
rozpoznany: „Idź za mną”. 10 sierpnia o dziewiątej wieczorem
„Goeben” i „Breslau” weszły do Dardaneli przynosząc ze sobą – jak to
znacznie później ponuro przyznał Churchill – „więcej rzezi, więcej
nieszczęść, więcej zniszczeń, niż zrodziło się kiedykolwiek przedtem w
zasięgu okrętowego kompasu”.
Wiadomość przetelegrafowana natychmiast na cały świat dotarła na
Maltę o północy. Admirał Milne, myszkujący nadal wśród wysp
egejskich, dowiedział się o tym następnego dnia w południe. Jego
zwierzchnicy mieli tak mało zrozumienia dla misji „Goebena”, że
polecili mu utworzyć blokadę Dardaneli „na wypadek, gdyby okręty
niemieckie stamtąd wyszły”.
Premier Asquith skomentował tę wiadomość jako „interesującą”, lecz
w swym dzienniku zapisał: „Ponieważ będziemy domagali się”, by
załoga „Goebena” została zastąpiona przez Turków, którzy nie są w
stanie nim nawigować, „nie ma to wielkiego znaczenia”. „Domaganie
się” wydawało mu się wszystkim, co należało w tej sprawie uczynić.
Ambasadorowie alianccy występowali z tym żądaniem ostro i
wielokrotnie. Turcy, wciąż mając nadzieję na zachowanie neutralności –
będącej ich ceną przetargową – postanowili poprosić Niemców o
rozbrojenie okrętów „Goeben” i „Breslau” „czasowo i tylko
powierzchownie”, lecz Wangenheim, którego zaproszono dla
wysłuchania tej propozycji, kategorycznie odmówił. Po dalszej
gwałtownej dyskusji jeden z ministrów zaproponował nagle: „Czy
Niemcy nie mogłyby nam tych okrętów sprzedać? Czy nie można by je
potraktować jako dostawę przewidzianą kontraktem?”
Wszystkich zachwycił ten wspaniały pomysł, który nie tylko
rozwiązywał dylemat, lecz był również zwycięstwem dobra nad złem i
rekompensował niejako brytyjską „sprawiedliwość” wymierzoną przy
rekwizycji dwóch pancerników tureckich. Za zgodą Niemiec ogłoszono
korpusowi dyplomatycznemu sprzedaż „Goebena” i „Breslau” i wkrótce
potem okręty te, przemianowane na „Yavuz Sultan Selim” i „Midilli”, z
podniesionymi tureckimi banderami oraz z załogami noszącymi tureckie
fezy były zaszczycone inspekcją samego sułtana, czemu towarzyszył
dziki entuzjazm tłumów. Nagłe pojawienie się dwóch niemieckich
okrętów wojennych, przysłanych im jakby przez dżina w miejsce tych,
które im zrabowano, wprowadziło ludność w szał radości i obdarzyło
Niemców aureolą popularności.
Mimo to Turcja nadal zwlekała z wypowiedzeniem wojny, na co
naciskali Niemcy. Zamiast tego zaczęła żądać od aliantów za swą
neutralność zwiększonej ceny. Rosję tak zatrwożyło pojawienie się
„Goebena” u bram Morza Czarnego, że była gotowa ją zapłacić. Jak
grzesznik, który w krytycznych chwilach wyrzeka się nałogów całego
swego życia, tak i Rosja skłonna była wyrzec się nawet
Konstantynopola. W dniu 13 sierpnia rosyjski minister spraw
zagranicznych, Sazonow, wystąpił do Francji z propozycją, żeby
zaofiarować Turcji uroczystą gwarancję jej integralności terytorialnej i
obiecać „wielkie korzyści finansowe kosztem Niemiec” w zamian za
neutralność. Gotów był dodać do tego zapewnienie, że Rosja dotrzyma
warunków umowy „nawet, jeżeli będziemy stroną zwycięską”.
Francuzi zgodzili się i, według słów prezydenta Poincare’ego,
„poruszyli niebo i ziemię”, by uspokoić Turcję i utrzymać ją neutralną
oraz by nakłonić Wielką Brytanię do partycypowania we wspólnej
gwarancji nienaruszalności tureckiego terytorium. Brytyjczycy jednak
nie potrafili zmusić się do negocjowania lub zapłacenia za neutralność
swemu byłemu protegowanemu. Churchill w „niezwykle wojowniczym”
nastroju i „niepohamowanie antyturecki” zaproponował rządowi
wysłanie przez Dardanele flotylli torpedowców i zatopienie okrętów
„Goeben” i „Breslau”. Byłoby to posunięcie, które mogło przeważyć
szalę u chwiejnych Turków, jedyne, które mogłoby zapobiec temu, co
ostatecznie się stało. Już w dniu, w którym cieśnina została pogwałcona,
takie rozwiązanie zaproponował jeden z najwnikliwszych i
najśmielszych umysłów we Francji: „Powinniśmy wejść tuż za nimi –
powiedział generał Gallieni – w przeciwnym razie Turcja wystąpi
przeciw nam”. Pomysłowi Churchilla sprzeciwił się w gabinecie
brytyjskim lord Kitchener, który powiedział, że Anglię nie stać na
zrażanie do siebie muzułmanów, co nastąpiłoby w wypadku podjęcia
działań przeciw Turcji. Raczej Turcji należy dać możliwość „zadania
pierwszego ciosu”.
Przez prawie trzy miesiące alianci na przemian wysyłali pogróżki,
bądź targowali się, a tymczasem w Konstantynopolu niemieckie wpływy
wojskowe wzrastały, zaś ugrupowania w rządzie tureckim nadal
dyskutowały i wciąż nie mogły się zdecydować. W końcu października
Niemcy postanowiły, że należy położyć kres ich niekończącemu się
odkładaniu decyzji na później. Aktywny udział Turcji w wojnie stał się
konieczny dla zablokowania Rosji od południa.
Dnia 28 października okręty nazywające się dawniej „Goeben” i
„Breslau”, pod dowództwem admirała Souchona, w otoczeniu kilku
tureckich okrętów, weszły na Morze Czarne i ostrzelały Odessę,
Sewastopol i Teodozję, powodując pewne ofiary wśród ludności
cywilnej, a także zatopiły rosyjską kanonierkę.
Przerażona tym fait accompli (faktem dokonanym), złożonym przez
niemieckiego admirała pod ich własne odrzwia, większość rządu
tureckiego pragnęła odciąć się od niego, lecz została skutecznie
powstrzymana. Decydującym czynnikiem była obecność w Złotym
Rogu „Goebena”, dowodzonego przez własnych oficerów, obsadzonego
przez własną załogę, gardzących wszelkimi skrępowaniami. Jak
zauważył Talaat Bej, rząd, pałac, stolica, ludność, jej domy, jej suweren
i kalif pozostawali w zasięgu dział „Goebena”. Nie mogli przeprowadzić
tego, na co nalegali alianci – odprawienia na dowód neutralności Turcji
niemieckiej misji wojskowej i misji marynarki wojennej. W odpowiedzi
na akt wojenny, dokonany w imieniu Turcji, 4 listopada wypowiedziała
Turcji wojnę Rosja, a zaraz po niej, 5 listopada, także Wielka Brytania i
Francja.
Wówczas to płomienie wojny objęły także i drugą połowę świata.
Sąsiadujące z Turcją: Bułgaria, Rumunia, Włochy i Grecja zostały w
końcu również do niej wciągnięte. Rosja, z zamkniętym wyjściem na
Morze Śródziemne, od tej chwili uzależniona była od Archangielska,
pokrytego przez pół roku lodem, i Władywostoku, odległego o prawie
13.000 km od frontu. Wraz z zamknięciem Morza Czarnego eksport
Rosji spadł o 98 procent, a import o 95 procent. Odcięcie Rosji, ze
wszystkimi tego konsekwencjami, niepotrzebna i krwawa tragedia
Gallipoli, przerzucenie części sił alianckich dla prowadzenia kampanii w
Mezopotamii, nad Kanałem Sueskim i w Palestynie, ostateczne
załamanie się Imperium Otomańskiego, wynikające z tego faktu
konsekwencje dla współczesnej historii Bliskiego Wschodu – wszystko
to jest następstwem rejsu „Goebena”.
Inne następstwa były równie gorzkie, chociaż może o mniej
doniosłym znaczeniu. Spotykając się z krytyką ze strony własnych
kolegów, admirał Troubridge zażądał przeprowadzenia dochodzenia
przez Śledczy Sąd Marynarki. W listopadzie 1914 roku zapadła decyzja
o skierowaniu do rozpatrzenia przez Morski Sąd Wojenny jedynie
zarzutu „poniechania pościgu nieprzyjacielskiego okrętu Jego Cesarskiej
Mości «Goeben», który wówczas uciekał”. Od podstawowego zarzutu,
to jest: czy było usprawiedliwione uznanie
„Goebena” za „przeważającą siłę”, Śledczy Sąd Marynarki we
własnym interesie uniewinnił Troubridge’a. Przez całą wojnę
pozostawał on w czynnej służbie, jednak wskutek atmosfery, jaka
wytworzyła się wokół jego osoby we flocie, nie otrzymał już nigdy
dowództwa. Wobec przekazania Francuzom dowództwa flot alianckich
na Morzu Śródziemnym, admirał Milne 18 sierpnia został odwołany.
Powrócił do kraju, gdzie później przeszedł w stan spoczynku. 30
sierpnia Admiralicja ogłosiła, że sposób, w jaki dowodził, i rozkazy,
które wydał w związku ze sprawą „Goebena” i „Breslau”, zostały
poddane „szczegółowej analizie”. W rezultacie „Ich Lordowskie Moście
zaaprobowały w całej rozciągłości wszystkie podjęte przez niego
działania”. Pozostając wciąż ślepymi na znaczenie Konstantynopola, ich
lordowskie moście nie usiłowały szukać kozła ofiarnego.
Rozdział 11
LIEGE I ALZACJA
W czasie, gdy trwała jeszcze koncentracja armii, czołowe
zgrupowania zarówno niemieckich jak i francuskich sił zbrojnych
ruszyły do natarcia, jakby przez obrotowe drzwi. Niemcy wchodzili ze
wschodu, a Francuzi z zachodu. Pierwsze posunięcie każdego z
przeciwników miało się odbyć na skraju ich skrzydeł, na krawędzi
obwodu drzwi obrotowych, w odstępie 500 kilometrów od siebie.
Niezależnie od tego, co czyniliby Francuzi, Niemcy mieli przystąpić do
ataku na Liège i do zdobycia pierścienia jego dwunastu fortów dla
otwarcia armiom prawego skrzydła dróg przez Belgię. Podobnie
Francuzi, niezależnie od tego, co uczyniłby nieprzyjaciel, mieli
przeprowadzić atak na Górną Alzację. Było to posunięcie o znaczeniu
bardziej sentymentalnym niż strategicznym, zaplanowane głównie po to,
by rozpocząć wojnę na fali narodowego entuzjazmu, a także by zachęcić
miejscową ludność do powstania przeciw Niemcom. Celem
strategicznym było zakotwiczenie prawego francuskiego skrzydła na
Renie.
Liège podobne było do spuszczonej kraty w bramie twierdzy i tak jak
ona strzec miało przejścia z Niemiec do Belgii. Położone na stromym
stoku wznoszącym się 150 m ponad lewy brzeg Mozy, opasane, jak
fosą, rzeką, w tym miejscu prawie 200-metrowej szerokości, otoczone
50-kilometrowym pasem fortów, uważane było powszechnie za
najpotężniej ufortyfikowane miejsce w Europie. Dziesięć lat wcześniej
Port Arthur wytrzymał dziewięciomiesięczne oblężenie, zanim się
poddał. Światowa opinia oczekiwała, że Liège niewątpliwie dorówna
temu rekordowi, o ile nie będzie trzymało się bez końca.
Siedem armii niemieckich w łącznej sile półtora miliona ludzi
zebrano wzdłuż granicy belgijskiej i francuskiej. W porządku
numerycznym ustawione one był y od Pierwszej Armii na niemieckim
prawym krańcu naprzeciw Liège do Siódmej Armii na końcu lewego
skrzydła w Alzacji. Lewe niemieckie skrzydło tworzyły Szósta i Siódma
Armia z 16 dywizjami; centrum – Czwarta i Piąta z 20 dywizjami;
prawe skrzydło – Pierwsza, Druga i Trzecia z 34 dywizjami mającymi
przejść przez Belgię. Do prawego skrzydła dołączono samodzielny
korpus kawalerii w sile trzech dywizji. Trzema armiami prawego
skrzydła dowodzili generałowie: von Kluck, von Bülow i von Hausen,
wszyscy w wieku sześćdziesięciu ośmiu lat, przy czym dwóch
pierwszych było weteranami 1870 roku. Dowódcą korpusu kawalerii był
generał von Marwitz.
Ponieważ armia von Klucka miała przemaszerować najdłuższą drogę,
jej postęp miał regulować tempo posuwania się całości. Skoncentrowana
na północ od Akwizgranu miała iść drogami przecinającymi Mozę w
Liège, gdzie było pięć mostów. Z tego powodu zdobycie tego miasta
było pierwszym zasadniczym celem, od którego zależało wszystko inne.
Działa fortów otaczających Liège panowały nad obszarem pomiędzy
granicą holenderską a zalesionymi i pagórkowatymi Ardenami; jego
mosty umożliwiały tylko tutaj równoczesną i zwielokrotnioną przeprawę
przez Mozę; węzeł kolejowy czterech krzyżujących się tu linii,
łączących Niemcy i Belgię z północną Francją, był niezbędny dla
zaopatrywania armii niemieckich w czasie marszu. Przed zdobyciem
miasta i wyeliminowaniem jego fortów prawe skrzydło niemieckie nie
mogło ruszyć.
Dla otwarcia przejścia przez Liège z Drugiej Armii wydzielono
specjalną „Armię Mozy”, składającą się z sześciu brygad pod
dowództwem generała von Emmicha. Uważano, że jeżeli Belgowie nie
będą stawiali poważniejszego oporu, zadanie to zostanie wykonane
jeszcze w czasie trwania koncentracji armii głównych. Jednym z
przedwojennych lapsusów kajzera było powiedzenie podczas manewrów
brytyjskiemu oficerowi: „Przejdę przez Belgię w taki oto sposób!” – i
strzelił palcami. Niemcy wierzyli, że zadeklarowany przez Belgię zamiar
walki nie był niczym innym, jak „furią śniącej owcy – używając słów
pewnego pruskiego męża stanu, skierowanych niegdyś do jego
krajowych oponentów. Gdy Liège zostanie zdobyte i gdy Pierwsza i
Druga Armia znajdą się na wysokości miasta na drogach po jego obu
stronach, wówczas rozpocznie się główny przemarsz.
Henri Brialmont, największy konstruktor fortyfikacji swoich czasów,
na żądanie Leopolda II zbudował w 1880 roku forty Liège i Namur.
Zlokalizowane na wzniesieniach wokół każdego z miast, miały za
zadanie uniemożliwienie przejścia przez Mozę najeźdźcom
przybywającym z którejkolwiek ze stron. Forty Liège były położone na
obu brzegach rzeki, przeciętnie w odległości siedmiu do ośmiu
kilometrów od miasta i trzech do pięciu kilometrów jeden od drugiego.
Sześć zbudowano na wschodnim brzegu, zwróconych do Niemiec, sześć
na zachodnim, tworząc łuk dookoła miasta i poza nim. Podobnie jak
wkopane w ziemię zamki średniowieczne, forty nie ukazywały na
powierzchni niczego poza kopcem o trójkątnej podstawie, z którego
wystawały kopuły dla chowających się wieżyczek dział. Wszystko inne
znajdowało się pod ziemią. Pochyłe tunele wiodły do podziemnych
kazamatów i łączyły wieżyczki z magazynami i pomieszczeniami
kontroli ognia. Sześć dużych fortów i sześć mniejszych, zwanych
fortins, znajdujących się pomiędzy nimi, posiadało łącznie 400 dział, z
których największymi były haubice o kalibrze 210 mm. Na rogach
trójkątów były umieszczone mniejsze wieżyczki dla dział
szybkostrzelnych i karabinów maszynowych, o zasięgu obejmującym
stoki leżące bezpośrednio u ich stóp. Każdy fort otaczały suche fosy
głębokości 10 metrów. Wszystkie były wyposażone w reflektory
przytwierdzone do stalowych wież obserwacyjnych, które można było
chować pod ziemię, podobnie jak i działa. Garnizon każdego z
większych fortów liczył 400 ludzi, tworzących dwie kompanie artylerii i
jedną piechoty. Zamierzone w charakterze wysuniętych do przodu
placówek, raczej dla obrony granicy niż jako miejsce ostatniego oporu
dla przetrzymania oblężenia, forty były uzależnione od armii polowej,
która miała utrzymać przestrzeń pomiędzy nimi.
Zbyt przeświadczeni o skuteczności wielkiego dzieła Brialmonta,
Belgowie niewiele uczynili dla modernizacji fortów, a ponadto dali im
niedostateczną obsadę garnizonową, utworzoną z najstarszych
roczników, z jednym tylko oficerem na kompanię. W obawie, aby nie
dać Niemcom najmniejszego nawet pretekstu do zakwestionowania
neutralności belgijskiej, aż do 2 sierpnia nie wydano rozkazu usypania
okopów ani też ustawienia zapór z drutu kolczastego dla obrony
przestrzeni leżącej pomiędzy fortami, a także wycięcia drzew i zburzenia
domów na linii strzału artylerii. Gdy nastąpił atak, prace te były
zaledwie rozpoczęte.
Niemcy ze swej strony, przekonani, że Belgia ustąpi przed ich
ultimatum lub będzie stawiała co najwyżej symboliczny opór, nie zabrali
ze sobą broni trzymanej na podorędziu, a mającej zaskoczyć wroga:
gigantycznych dział oblężniczych o takiej wielkości i sile zniszczenia, iż
nie wierzono, że będzie możliwe ich przewiezienie. Jedno z nich zostało
zbudowane przez austriackie zakłady zbrojeniowe Skoda, posiadało
kaliber 305 mm i było moździerzem: drugie, skonstruowane przez
Kruppa w Essen, było potworem o kalibrze 420 mm; wraz z łożem i
mechanizmami miało blisko siedem i pół metra długości, ważyło 90 ton,
strzelało metrowymi pociskami o wadze ponad 800 kg, posiadało zasięg
14,5 km i wymagało 200 ludzi obsługi. Do tego czasu największym
znanym na świecie działem było brytyjskie działo okrętowe o kalibrze
13,5 cala (343 mm), największym zaś działem lądowym – umocowana
na fundamencie haubica kalibru 280 mm artylerii brzegowej. Po sześciu
miesiącach bezskutecznych usiłowań zdobycia Portu Arthura
Japończycy ogołocili swe wybrzeża z tej broni, aby użyć jej w czasie
oblężenia; trzeba było jednak dalszych trzech miesięcy jej ognia, zanim
rosyjska twierdza się poddała.
Harmonogram niemiecki nie zezwalał na tak długi okres dla
likwidacji belgijskich fortów. Moltke powiedział Conradowi von
Hötzendorffowi, że spodziewa się, iż rozstrzygnięcie na zachodzie
nastąpi w 39 dniu kampanii, a w 40 dniu obiecał wysłać wojska
niemieckie na wschód dla dopomożenia Austriakom. Mimo że ze strony
Belgów nie oczekiwano oporu, niemiecka dokładność wymagała
przygotowania się na każdą ewentualność. Problem sprowadzał się do
skonstruowania możliwie najcięższego działa przeciwfortyfikacyjnego,
które można by przetransportować drogą lądową. Musiał to być
moździerz lub krótkolufowa haubica o stromym torze strzału, mogąca
obrzucić pociskami szczyty fortów, a równocześnie, mimo braku
gwintowania stosowanego w działach długolufowych, wystarczająco
dokładna w trafianiu do konkretnego celu.
Krupp, pracujący w absolutnej tajemnicy, gotów był z prototypem
„czterystudwudziestki” w 1909 roku. Chociaż ten rozdęty gigant
wystrzelił skutecznie, to jednak okazał się zbyt ciężki do
transportowania. Mógł być przewożony tylko koleją, i to w dwóch
częściach, przy czym każda wymagała osobnej lokomotywy. Dla
przemieszczenia go na stanowisko baterii konieczne było wybudowanie
bocznicy kolejowej, gdzie z kolei potworna siła odrzutu skierowana w
dół wymagała wykopania i odlania głębokiego na kilka metrów
fundamentu z betonu, na którym osadzano działo i z którego mogło być
ono zdemontowane dopiero po wysadzeniu podstawy ładunkiem
wybuchowym. Proces osadzenia wymagał sześciu godzin. W ciągu
czterech następnych lat Krupp pracował nad konstrukcją działa
przystosowanego do transportu drogowego poprzez dalsze jego
rozczłonkowanie na kilka mniejszych części. W lutym 1914 roku model
taki udało się skonstruować i poddano go próbom na poligonie w
Kummersdorf, ku wielkiemu zadowoleniu kajzera, którego na tę okazję
specjalnie zaproszono. Kolejne próby drogowe z ciągnikami
napędzanymi silnikami parowymi i spalinowymi, a nawet zaprzęgami
wielokonnymi, wykazały, że niezbędne są dalsze usprawnienia. Termin
ich wykonania został ustalony na 1 października 1914 roku.
Ukończona w 1910 roku austriacka Skoda, kalibru 305 mm,
posiadała przewagę ze względu na jej większą mobilność. Poruszana
ciągnikami, przy rozłożeniu na trzy części, składające się z lufy, łoża z
mechanizmami oraz przenośnego fundamentu, mogła przebyć dziennie
25 do 30 km. Zamiast opon na koła zakładano gąsienice, które w owych
czasach opisywano jako budzącą lęk „żelazną stopę”. Na stanowisku
baterii montowano przenośny stalowy fundament, do niego
przymocowywano łoża i mechanizmy, a do nich lufę. Cały proces trwał
40 minut. Demontaż mógł być dokonany równie szybko, co
zabezpieczało działo przed ewentualnym zdobyciem go przez
nieprzyjaciela. Można było nim obracać w płaszczyźnie poziomej w
prawo lub lewo pod maksymalnym kątem 60 stopni, a jego zasięg
wynosił 10 kilometrów. Działa te, podobnie jak i
„czterystudwudziestki”, strzelały pociskami przebijającymi pancerze, a
do tego wyposażonymi w zapalniki o opóźnionym działaniu, co w sumie
sprawiało, że eksplozja następowała już po przejściu przez osłonę
obiektu stanowiącego cel.
Gdy w sierpniu wybuchła wojna, w Niemczech znajdowało się kilka
sztuk austriackich „trzystapiątek”, wypożyczonych przez Conrada von
Hötzendorffa do czasu ukończenia własnego niemieckiego modelu. W
tym czasie Krupp posiadał pięć „cztery stadwudziestek” do transportu
kolejowego i dwie do transportu drogowego. Te ostatnie wciąż czekały
na niezbędne usprawnienia. Pilne rozkazy przyśpieszenia ich gotowości
wydano 2 sierpnia. Gdy rozpoczęła się inwazja Belgii, Krupp dniem i
nocą desperacko pracował nad przygotowaniem montażu luf, łóż,
mechanizmów i wyposażenia, a także zaprzęgów konnych na wypadek
nagłej potrzeby, oraz nad przeszkoleniem w obsłudze mechaników,
kierowców ciągników i personelu artyleryjskiego.
Moltke wciąż żywił nadzieję obycia się bez nich. Gdyby jednak
Belgowie byli na tyle nierozważni, że decydowaliby się na walkę,
Niemcy sądzili, że będą mogli zdobyć forty zwykłym atakiem. Niemniej
żadnego szczegółu działań nie pozostawiono przypadkowi. Planowanie
ataku powierzono do opracowania pewnemu oficerowi, najbardziej
żarliwemu wyznawcy Schlieffena w Sztabie Generalnym.
Zawziętość w pracy i granitowy charakter wzięły górę nad brakiem
„von” przy nazwisku i dały kapitanowi Erichowi Ludendorffowi prawo
noszenia czerwonych pasków na mundurze, będących przedmiotem
pożądania, a przynależnych oficerom Sztabu Generalnego, do którego
wszedł w 1895 roku w wieku trzydziestu lat. Mimo że jego otyła postać,
jasne wąsy nad odpychającymi, wykrzywionymi w dół ustami, okrągły
podwójny podbródek i grube fałdy skóry na karku, które Emerson
uznawał za znamię bestii, cechowały Ludendorffa jako osobę należącą
do typu fizycznie przeciwstawnego arystokratycznemu Schlieffenowi,
przyjął on za wzór twardą, zamkniętą w sobie Schlieffenowską
osobowość. Rozmyślnie nie zawierający przyjaźni i nieprzystępny, był
tym człowiekiem, który już w dwa lata później miał sprawować większą
władzę nad ludźmi i losem Niemiec niż ktokolwiek od czasu Fryderyka
Wielkiego. Pozostał mało znany i niezbyt lubiany. Wokół jego osoby nie
nagromadziło się nic z osobistych wspomnień czy powiedzeń, żadna ze
zwykłych reminiscencji przyjaciół czy rodziny; nawet gdy uzyskał
władzę, przeszedł do historii bez towarzyszących zwykle takim
postaciom anegdot, jak człowiek bez cienia.
Uważając Schlieffena za Jednego z największych żołnierzy, jacy
kiedykolwiek żyli”, Ludendorff jako pracownik, a w końcu szef
wydziału mobilizacyjnego w Sztabie Generalnym w latach 1904-1913,
poświęcił się całkowicie zapewnieniu sukcesu planowi swego mistrza. O
jego słuszności – powiedział – cały sztab był przekonany, gdyż „nikt nie
wierzył w neutralność belgijską”. Spodziewano się, że w wypadku
wojny Ludendorff zostanie szefem operacji wojskowych, lecz w 1913
roku popadł on w konflikt z ówczesnym ministrem wojny, generałem
von Heeringenem, i został przesunięty ze sztabu na dowódcę pułku. W
kwietniu 1914 roku awansowano go na generała, z rozkazem, że z
chwilą mobilizacji przejdzie do Drugiej Armii jako zastępca szefa
sztabu. W tym charakterze 2 sierpnia znalazł się w armii von Emmicha,
stojącej nad Mozą dla przeprowadzenia ataku na Liège; do jego
obowiązków należało między innymi utrzymywanie łączności pomiędzy
siłami atakującymi i głównym dowództwem armii.
Dnia 3 sierpnia król Albert – nie mający już żadnych złudzeń – został
naczelnym dowódcą armii belgijskiej. Plan, który opracował wraz z
Galetem, wysuwający hipotezę inwazji niemieckiej, został zniweczony.
Chciał on ustawić wszystkie sześć dywizji na stanowiskach wzdłuż rzeki
Mozy, tworzącej naturalną zaporę, by wzmocnić ufortyfikowane pozycje
Liège i Namur. Jednak Sztab Generalny i jego nowy szef, generał
Selliers de Moranville, nie byli wcale skłonni dopuścić, aby młody król i
niskiej szarży kapitan Galet dyktowali strategię, a sami rozdarci między
koncepcjami defensywy i ofensywy, nie podjęli działań dla przesunięcia
armii nad Mozę. Zgodnie z wymogami ścisłej neutralności, przed wojną
owych sześć dywizji stacjonowało w taki sposób, by mogły stawić czoło
wszelkim najeźdźcom: 1 dywizja w Gandawie – przeciw Anglikom, 2 –
w Antwerpii, 3 – w Liège przeciw Niemcom, 4 i 5 w Namur, Charleroi i
Mons – przeciw Francuzom, a 6 oraz brygada kawalerii w centrum – w
Brukseli. Plan generała Selliersa zakładał, że z chwilą ujawnienia się
nieprzyjaciela nastąpi koncentracja armii w centrum kraju, skąd skieruje
się ją na pozycje naprzeciw najeźdźcy, pozostawiając jedynie garnizony
Antwerpii, Liège i Namur, by broni ły się same. Siła bezwładu
istniejącego już planu działa zawsze mocniej niż nacisk na jego zmianę.
Kajzer nie mógł zmienić planu Moltkego, a Kitchener poprawić Henry
Wilsona ani też Lanrezac – Joffre’a. Gdy 3 sierpnia król Albert stał się
oficjalnie naczelnym wodzem, a przez to uzyskał wyższą rangę od
generała Selliersa, było już za późno na rozwinięcie całej armii wzdłuż
Mozy. Wobec tego przyjęto strategię skoncentrowania armii belgijskiej
na przedpolach Louvain na rzece Gette, około 50 km na wschód od
Brukseli, gdzie zdecydowano przeprowadzić obronę. Najlepszym, co
mógł uczynić król, było wywarcie presji, by 3 dywizja stacjonująca w
Liège i 4 dywizja w Namur wzmocniły garnizony graniczne, zamiast
dołączyć do armii polowej w centrum kraju.
Będąc dowódcą 3 dywizji i gubernatorem Liège, w styczniu 1914
roku król uzyskał nominację dla własnego kandydata, generała Lemana,
sześćdziesięciotrzyletniego komendanta Szkoły Wojennej. Podobnie jak
Joffre dawny oficer wojsk saperskich, Leman spędził ostatnie trzydzieści
lat, z wyjątkiem sześcioletniej przerwy w sztabie saperów, w Szkole
Wojennej, gdzie Albert studiował pod jego kierunkiem. Miał siedem
miesięcy na próbę zreorganizowania obrony fortów wokół Liège, lecz
bez poparcia ze strony Sztabu Generalnego. Gdy nadszedł kryzys, nad
jego głową wybuchł konflikt sprzecznych z sobą rozkazów. Pierwszego
sierpnia generał Selliers rozkazał wycofać jedną brygadę z 3 dywizji, to
jest jedną trzecią siły. Na apel ze strony Lemana król odwołał rozkaz.
Trzeciego sierpnia Selliers ze swej strony odwołał rozkaz króla
wysadzenia mostów powyżej Liège, uzasadniając to tym, że są one
niezbędne dla ruchu armii belgijskiej. I znowu na apel Lemana król
poparł generała przeciw szefowi sztabu i dodał list osobisty, w którym
obarczył Lemana obowiązkiem „utrzymania pozycji, których obrona
została panu powierzona, do samego końca”.
Wola obrony kraju była większa niż posiadane po temu środki. W
Belgii liczba karabinów maszynowych, broni istotnej dla skutecznej
obrony, wynosiła połowę tego, co w armii niemieckiej. Belgia nie
posiadała w ogóle artylerii ciężkiej, niezbędnej dla obrony pozycji
między fortami. Planowany wzrost liczby poborowych, zakładający
doprowadzenie w 1926 roku armii polowej do stanu 150.000 ludzi, z
rezerwą w liczbie 70.000 i załogami fortecznymi dochodzącymi do
130.000, zaledwie został rozpoczęty. Według spisu oficerów i żołnierzy,
w sierpniu 1914 roku armia polowa liczyła 117.000 ludzi, bez żadnych
przeszkolonych rezerw, gdyż te, które posiadała, zostały skierowane do
obsadzenia fortów. Gwardię cywilną, dżentelmeńską żandarmerię w
cylindrach i jasnozielonych mundurach, włączono przymusowo do
służby czynnej; wiele jej obowiązków przejęli skauci. Służba czynna nie
otrzymała żadnego przeszkolenia w okopywaniu się i nie miała także
służących do tego celu narzędzi. Brakowało transportu, namiotów,
kuchni polowych; naczynia musiano zbierać po wsiach i farmach;
wyposażenie telefoniczne było niewystarczające, praktycznie więc bez
znaczenia. Armia maszerowała w chaosie improwizacji.
Maszerowała ponadto, lub raczej dała się nieść fali entuzjazmu, w
aureoli złudzeń. Żołnierzy, którzy nagle stali się popularni, zasypywano
prezentami, żywnością, pocałunkami i piwem. Wkrótce też złamali
szeregi i szli ulicami spacerem, popisując się mundurami i pozdrawiając
przyjaciół. Rodzice przyłączali się do synów, by zobaczyć, jak wygląda
wojna. Wspaniałe limuzyny zarekwirowane do transportu przemykały
obok, wyładowane połciami wędlin. Towarzyszyły im wiwaty tłumu.
Wiwatami pozdrawiano również karabiny maszynowe na wózkach,
ciągniętych jak wózki z mlekiem we Flandrii – przez psy.
Czwartego sierpnia, w spokojny, czysty i jasny ranek, o sto dziesięć
kilometrów na wschód od Brukseli, pierwsi najeźdźcy – jednostki
kawalerii von Marwitza – wkroczyli do Belgii. Jechali równym
miarowym kłusem, trzymając w rękach czterometrowe, zakończone
żelaznym grotem lance, obwieszeni całym arsenałem szabel, pistoletów i
karabinów. Żniwiarze przyglądający się im z przydrożnych pól i
wieśniacy wychylający się z okien szeptali: „Ułani!” Cudzoziemska
nazwa z pobrzmiewającą w niej nutą dzikiego tatarskiego jeźdźca, skąd
się zresztą wywodziła, wzbudzała europejską pamięć barbarzyńskich
najazdów, odziedziczoną po przodkach. Kiedykolwiek Niemcy
angażowali się w swe historyczne misje niesienia Kultur swym
sąsiadom, wykazywali upodobanie, podobnie jak w przypadku użycia
przez kajzera słowa „Hunowie”, do wzorów siejących postrach.
Misją kawalerii, jako przedniej straży inwazji, było rozpoznanie
pozycji armii belgijskiej i francuskiej, baczenie na miejsce brytyjskiego
lądowania i osłanianie ruchów armii niemieckiej przed zwiadem
nieprzyjaciela. Zadaniem na pierwszy dzień wyznaczonym dla
wysuniętych szwadronów, wspartych przywiezioną na samochodach
piechotą, było zdobycie przejścia przez Mozę, zanim zostaną zniszczone
mosty, oraz zawładnięcie farmami i wioskami jako źródłem żywności i
furażu. Tuż przy granicy, w miejscowości Warsage, burmistrz pan
Flechet, liczący siedemdziesiąt dwa lata, przybrany w szarfę – znamię
swego urzędu, stał na placu, podczas gdy konie jeźdźców dzwoniły
podkowami po belgijskim bruku. Podjechawszy do niego, oficer
szwadronu z grzecznym uśmiechem wręczył mu drukowaną
proklamację, wyrażającą „żal” Niemców „zmuszonych przez
konieczność” do wkroczenia do Belgii. Głosiła ona, że chociaż Niemcy
pragną uniknięcia walki, „muszą mieć wolną drogę. Niszczenie mostów,
tuneli, torów kolejowych będzie uznawane za akty wrogie”. Na
wiejskich placykach, wzdłuż całej granicy od Holandii aż do
Luksemburga, ułani rozrzucali proklamacje, ściągali z ratuszów flagi
belgijskie, na ich miejsce wciągali czarne orły Cesarstwa Niemieckiego i
szli naprzód wierząc zapewnieniom swych dowódców, że Belgowie nie
będą walczyć.
Za nimi, wypełniając drogi krzyżujące się w Liege, nadchodziła
szereg za szeregiem piechota siły uderzeniowej von Emmicha. Tylko
czerwony numer pułku, wymalowany na przodzie hełmów, mącił
monotonię koloru feldgrau. Następnie szła ciągnięta przez konie
artyleria; skrzypiała świeża skóra butów i uprzęży. Przodem spieszyły
kompanie cyklistów, by obstawić skrzyżowania dróg i rozrzucone
gospodarstwa oraz rozciągnąć druty telefoniczne. Samochody wiozące
oficerów sztabowych z monoklami w oku i ich ordynansów na
przednich siedzeniach oraz na przywiązanych z tyłu kufrach,
trzymających gotowe do strzału pistolety, bezustannie trąbiły dla
otworzenia sobie przejazdu. Każdy pułk miał własne kuchnie polo we,
które, jak mówiono, powstały na wzór podobnych widzianych przez
kajzera na rosyjskich manewrach, z palącym się pod kotłami ogniem i
stojącymi na ich stopniach kucharzami, mieszającymi potrawy w czasie
jazdy. Taka była doskonałość wyposażenia i precyzja marszu, że
wyglądało, jakby najeźdźcy odbywali paradę.
Każdy żołnierz niósł 30 kg ekwipunku: karabin, amunicję, tornister,
manierkę, zapasowe buty, saperkę, nóż i wiele innych przyborów i
narzędzi przypiętych paskami do mundurów. W jednej sakiewce
znajdowała się „żelazna porcja” dwóch puszek z mięsem, dwóch z
jarzynami, dwóch paczek sucharów, jednej z mieloną kawą, a także
manierki wódki, którą wolno było otworzyć tylko za zezwoleniem
oficera, przy czym codziennie sprawdzano, czy jej posiadacz nie
oszukiwał. Jeden z woreczków zawierał nici, igły, bandaże i przylepce;
jeszcze inny zapałki, czekoladę i tytoń. Na szyjach oficerów zwisały na
pasku lornetki oraz mapy w skórzanych mapnikach, obejmujące tereny
linii marszowych poszczególnych pułków; żaden Niemiec nie mógłby
się znaleźć w kłopotliwej sytuacji brytyjskiego oficera, uskarżającego
się, że bitwa jest procesem, który zawsze ma miejsce na styku dwóch
map. Podczas marszu Niemcy śpiewali „Deutschland über Alles”, „Die
Wacht am Rhein” i „Heil dir im Siegeskranz”. Śpiewali podczas
postojów, na kwaterach, gdy pili i hulali. Wielu z tych, co przeżyli
następne trzydzieści dni narastających zmagań, agonii i terroru,
zapamiętało nie kończący się dźwięk bezustannego męskiego śpiewu
jako największą udrękę inwazji.
Brygady generała von Emmicha, posuwające się wieloma drogami w
kierunku Liège z północy, wschodu i południa po osiągnięciu Mozy
stwierdziły, że mosty zarówno powyżej, jak i poniżej miasta zostały już
zniszczone. Gdy podjęto próbę przeprawienia się przez rzekę w
pontonach, Belgowie otworzyli ogień i Niemcy ku swemu zdumieniu
znaleźli się w prawdziwej bitwie, ostrzeliwani prawdziwą amunicją,
odnosząc rany i ginąc. Mieli 60.000 ludzi przeciw 25.000 Belgów. Przed
zapadnięciem nocy udało im się przekroczyć rzekę pod Visé, na północ
od miasta; brygady atakujące od południa zostały zatrzymane; te zaś,
które atakowały centrum – gdzie rzeka czyni wewnętrzne zakole –
zanim do niej doszły, osiągnęły linię fortów.
W ciągu dnia, gdy buty, koła i podkowy niemieckich szeregów
najeżdżały wioski i zadeptywały łany dojrzałych zbóż, strzelanina
wzrastała, a wraz z nią udręka wojsk niemieckich, którym wmawiano, że
Belgowie są „czekoladowymi żołnierzykami”. Zdumieni i rozwścieczeni
oporem niemieccy żołnierze, w stanie zdenerwowania spowodowanego
pierwszymi doświadczeniami wojennymi, natychmiast stali się uczuleni
na pierwszy okrzyk „gołębiarze!”; od razu wyobrażali sobie, że widzą
rozjuszonych cywilów strzelających do nich zza węgła każdego domu i
spoza żywopłotów. Z miejsca podnieśli też wrzask: „Man hat
geschossen!” („Tu strzelano!”), co stawało się sygnałem dla
zastosowania wszelkich represji wobec ludności cywilnej, od Visé aż do
bram Paryża. Od pierwszego dnia postać strasznego franc-tireur
(wolnego strzelca), pamiętna od 1870 roku, którą Niemcy rozdęli we
własnej wyobraźni do gigantycznych rozmiarów, zaczęła nabierać
kształtu.
Duch oporu, który już niedługo miał uzyskać głos w słynnej gazetce
podziemnej „Le Librę Belge”, owego pierwszego ranka ledwie się
budził wśród mieszkańców przygranicznych miast. Rząd belgijski
znający naturę nieprzyjaciela już zawczasu przygotował obwieszczenia
dla rozplakatowania w każdej gminie na widocznym miejscu, polecając
ludności cywilnej oddać broń władzom miejskim i ostrzegając, że jeśli
zostaną pojmani przez Niemców z bronią, mogą być skazani na śmierć.
Plakaty polecały ludności, aby nie walczyła z wrogiem i nie obrażała go
oraz żeby pozostawała w domach przy zamkniętych oknach, aby nie
dawać „żadnego pretekstu dla środków represyjnych, które w rezultacie
sprowadzą rozlew krwi, grabież czy masakrę niewinnej ludności”. Tak
więc surowo przestrzeżeni i przejęci lękiem na widok napastników
mieszkańcy nie byli przygotowani do tego, aby usiłować zatrzymać
zbrojne, niezliczone masy najeźdźców za pomocą pojedynczych strzelb
na króliki.
Pomimo to już w pierwszym dniu inwazji Niemcy zaczęli strzelać nie
tylko do zwykłych cywilów, lecz również do księży belgijskich, co było
już bardziej przemyślaną sprawą. Szóstego sierpnia generał major Karl
Ulrich von Bülow, brat byłego kanclerza i dowódca brygady kawalerii
atakującej Liège, powiedział swemu towarzyszowi broni, że potępia
„doraźne egzekucje belgijskich księży, które miały miejsce
poprzedniego dnia”. 14 Argument, że kler belgijski zawiązał spisek,
zachęcając franc-tireurs do walki, i zorganizował całą akcję już w ciągu
pierwszych 24 godzin, i to wbrew zaleceniom władz cywilnych, był
wymysłem dla wewnętrznego użytku niemieckiego. Natomiast dla
użytku belgijskiego egzekucje miały być próbą terroru zgodnie z teorią
Kaliguli: „Oderint dum metuant’ („Niech nas nienawidzą, byle się nas
bali”).
Również dla przykładu już w pierwszym dniu Niemcy zastrzelili
sześciu zakładników wziętych w Warsage i spalili wieś Battice. Jeden z
oficerów niemieckich, który był w niej kilka dni później, napisał: „Była
spalona i kompletnie zniszczona. Przez otwory okienne pozbawione
framug można było zobaczyć wnętrza izb z resztkami osmolonych
żelaznych ram od łóżek i szczątki mebli. Połamane i porozbijane sprzęty
gospodarskie walały się po ulicach. Z wyjątkiem psów i kotów,
szukających w ruinach pożywienia, wszelkie oznaki życia zniszczył
ogień. Na rynku stał kościół bez dachu i górującej dawniej iglicy”. W
innym miejscu, gdzie jak mu mówiono, zostali zastrzeleni trzej huzarzy,
„cała wieś stała w ogniu, bydło rozpaczliwie ryczało w oborach, na pół
spalone kury biegały obłędnie dookoła, a dwóch mężczyzn w chłopskich
ubraniach leżało martwych, wspartych o ścianę”.
„Nasz pochód przez Belgię jest niewątpliwie brutalny – pisał 5
sierpnia Moltke do Conrada – walczymy jednak o nasze życie i wszyscy,
którzy wejdą nam w drogę, muszą ponieść konsekwencje”. Nie myślał o
konsekwencjach dla Niemiec. Lecz proces, który miał uczynić z Belgii
nemezis Niemiec, wtedy właśnie się rozpoczął.
5 sierpnia brygady Emmicha rozpoczęły ogniem artylerii polowej
atak na cztery najbardziej na wschód wysunięte forty Liège, po czym
nastąpił szturm piechoty. Lekkie pociski nie wyrządziły szkody fortom,
toteż belgijskie działa obsypały wojska niemieckie gradem pocisków,
dokonując rzezi w ich szeregach. Kompania za kompanią nadbiegała,
kierując się na luki pomiędzy fortami, gdzie nie ukończono jeszcze
kopania belgijskich okopów.
W kilku punktach, w których udało im się przerwać, Niemcy
szturmowali zbocza; w szczególnie stromych miejscach, gdzie nie
mogły ich dosięgnąć działa, zostali skoszeni przez karabiny maszynowe
z fortów. Zabici tworzyli wały na metr wysokie. Belgowie z fortu
Barchon, widząc zachwianie się szeregów niemieckich, rzucili się do
ataku na bagnety i odrzucili Niemców w tył. Niemcy wciąż ponawiali
ataki, marnotrawiąc zarówno życie, jak i pociski karabinowe, świadomi
posiadania obfitych rezerw dla wyrównania strat. „Nie czynili żadnych
wysiłków, by rozsypać się po polu – opisywał później oficer belgijski –
lecz szli szereg za szeregiem, prawie ramię przy ramieniu, dopóki ich
nie zastrzeliliśmy, ci zaś, co padli, tworzyli stosy, jeden na drugim, w
formie straszliwej barykady zabitych i rannych, grożącej nam
zasłonięciem celu dla dział i sprawieniem kłopotów. Barykada stawała
się tak wysoka, że nie wiedzieliśmy, czy lepiej strzelać przez nią, czy też
wyjść i utworzyć wolną przestrzeń własnymi rękami… Lecz czy dacie
wiarę? Ten prawdziwy mur z martwych i umierających pozwolił tym
zdumiewającym Niemcom przyczołgać się bliżej i przypuścić szturm na
stok fortecy. Nie doszli dalej niż do połowy drogi, ponieważ nasze
karabiny maszynowe i broń ręczna zmiotły ich do tyłu. Naturalnie i my
mieliśmy straty, lecz w porównaniu z rzezią, jaką sprawiliśmy
nieprzyjacielowi, były one nikłe”.
„Marnotrawstwo ludzkiego życia, znamienne zresztą dla wszystkich
stron wojujących, które miało rosnąć i rosnąć w swym bezsensie, aż do
setek tysięcy nad Sommą i do ponad miliona pod Verdun, rozpoczęło się
właśnie tego drugiego dnia wojny pod Liège. Niemcy, wściekle
zawiedzeni tą pierwszą próbą, nie zważając na nic rzucali ludzi przeciw
fortom w każdej ilości, jaka wydawała im się niezbędna dla osiągnięcia
wyznaczonego celu.
W nocy 5 sierpnia brygady Emmicha ponownie zebrały się na
różnych drogach dla wznowienia ataku, który miał się rozpocząć o
północy. Generał Ludendorff, który towarzyszył 14 brygadzie
zajmującej centrum linii niemieckiej, uważał, że żołnierze są ponurzy i
„zdenerwowani”. Przed nimi groźnie majaczyły forteczne działa. Wielu
oficerów wątpiło, by atak piechoty mógł przynieść powodzenie. Plotka
głosiła, że cała kompania cyklistów, wysłana wcześniej tego dnia dla
rozeznania terenu, została „unicestwiona”. W ciemnościach kolumny
myliły drogę i wpadały na siebie, plątały się i zatrzymywały w
bezładzie. Gdy Ludendorff podjechał konno, by znaleźć przyczynę
zamieszania, natknął się na ordynansa generała von Wussowa, dowódcy
14 brygady, prowadzącego konia generała z pustym siodłem. Von
Wussow został zabity nieco dalej na drodze ogniem karabinów
maszynowych. Stwierdziwszy to Ludendorff natychmiast z całą
zuchwałością pochwycił okazję.
Przejął dowództwo 14 brygady i dał sygnał do ataku, mającego za cel
przeciśnięcie się przez lukę pomiędzy fortami Fleron i d’Evegnee. Gdy
tylko ruszono do przodu, ludzie zaczęli padać i po raz pierwszy w swym
życiu Ludendorff usłyszał „ten szczególny dźwięk pocisku
przeszywającego ludzkie ciało”.
Wskutek jakiegoś osobliwego zrządzenia wojennego losu działa fortu
Fleron, oddalonego o mniej niż trzy kilometry, nie otworzyły ognia. W
wiosce, gdzie rozwinęły się walki o pojedyncze domy, Ludendorff
rozkazał ustawić haubicę, która „waląc po domach na prawo i lewo”
wkrótce otworzyła drogę. Szóstego, o drugiej po południu, brygada
przerwała pierścień fortów i osiągnęła wzgórze na prawym brzegu
Mozy, skąd ujrzała miasto Liège, a w nim cytadelę, imponujący, lecz już
nieczynny fort, leżący na wprost po drugiej stronie rzeki. Tutaj dołączył
do niej generał von Emmich, lecz chociaż z rosnącym niepokojem obaj
oczekiwali posiłków, uważnie obserwując drogi na północ i południe,
nie ukazały się żadne oddziały z innych brygad. 14 brygada znalazła się
w izolacji w pierścieniu fortów. Jej działa wycelowano na cytadelę i
dano ognia, jako sygnał dla pozostałych brygad, a także dla
„zastraszenia komendanta twierdzy i mieszkańców”.
Rozzłoszczeni tym, że muszą tracić czas i siły na walkę z narodem,
który z punktu widzenia zdrowego rozsądku powinien zezwolić im na
przejście, Niemcy przez cały sierpień byli opętani myślą „zastraszenia”
Belgów, tak aby ci zaniechali swego głupiego i daremnego oporu. Były
niemiecki attache wojskowy w Brukseli, którego generał Leman znał
osobiście, został wysłany poprzedniego dnia z białą flagą dla
przekonania go o konieczności poddania się, a gdyby to okazało się
niemożliwe, dla doprowadzenia do tego groźbą. Emisariusz ten
powiedział Lemanowi, że jeśli nie przepuści Niemców przez miasto, to
Liège zostanie zniszczone przez zeppeliny. Rozmowy nie odniosły
skutku i 6 sierpnia zeppelin L-Z przybył zgodnie z zapowiedzią z
Kolonii dla zbombardowania miasta. Trzynaście bomb, które zrzucił, i
dziewięciu cywilów, którzy przy tym zginęli, zapoczątkowało stały
proceder dwudziestego wieku.
Po dokonaniu bombardowań Ludendorff wysłał do Lemana drugiego
emisariusza z białą flagą, któremu jednak również nie udało się
namówić generała do poddania się. Próbowano też podstępu. Usiłując
uprowadzić lub nawet zabić dowódcę belgijskiego, wysłano kilkoma
samochodami oddział trzydziestu żołnierzy i sześciu oficerów,
przebranych w nie oznakowane mundury podobne do brytyjskich, do
głównej kwatery Lemana mieszczącej się na rue Sainte-Foi, gdzie
poprosili o widzenie się z generałem. Jego adiutant, pułkownik
Marchand, który wyszedł im na spotkanie, wykrzyknął: „To nie
Anglicy, to Niemcy!” i z miejsca został zastrzelony. Śmierć jego
natychmiast pomścili towarzysze broni, którzy z charakterystycznym dla
1914 roku brakiem zażenowania zameldowali: „Rozwścieczeni
nikczemnym pogwałceniem zasad cywilizowanej walki nie
oszczędziliśmy nikogo, lecz zabiliśmy wszystkich”. W zamieszaniu
generał Leman uszedł do fortu Loncin, leżącego na zachód od miasta,
skąd nadal kierował obroną.
Zdawał on sobie sprawę, że teraz, kiedy brygada niemiecka wdarła
się między forty, nie może już liczyć na utrzymanie miasta. Gdyby
brygadom atakującym z północy i południa również udało się przerwać,
Liège zostanie otoczone, a 3 dywizja odcięta od reszty armii, wskutek
czego będzie ją można okrążyć i zniszczyć. Wywiad Lemana
zidentyfikował wśród sił atakujących jednostki przynależne do czterech
korpusów niemieckiej armii, co dało podstawę do wyliczenia stosunku:
osiem dywizji Emmicha przeciw jednej Lemana. W rzeczywistości
wojska Emmicha nie były zorganizowane w korpusy, lecz składały się z
wydzielonych brygad i obecnie, wraz ze spiesznie dostanymi posiłkami,
liczyły około pięciu dywizji. Samotna 3 dywizja nie mogła jednak
wystarczyć dla ocalenia siebie i Liège. Wiedząc, że niewzruszonym
zamiarem króla jest zachowanie armii w pełnej sile i w łączności z
Antwerpią, niezależnie od tego, co stanie się gdzie indziej, 6 sierpnia
generał Leman rozkazał 3 dywizji wycofać się z Liège, dla połączenia
się z resztą armii na froncie pod Louvain. Oznaczało to, że miasto, choć
nie jego forty, padnie; lecz nawet dla Liège nie można było poświęcić
całej dywizji, gdyż oprócz tego miasta istniała jeszcze niepodległa
Belgia. Dopóki król sprawował dowództwo armii w którymkolwiek
zakątku swej ziemi, dopóty nie pozostawał na łasce nie tylko swych
nieprzyjaciół, lecz i sojuszników.
Szóstego sierpnia Bruksela wprost oszalała z podniecenia na
wiadomość o wielkiej klęsce zadanej nieprzyjacielowi w dniu
poprzednim. Dodatki nadzwyczajne głosiły o „Grande Victoire Belge I”
(„Wielkie zwycięstwo belgijskie!”) Szczęśliwi, rozgorączkowani ludzie
tłumnie zalegali kawiarnie, gratulowali sobie nawzajem, przechwalali
się pomstą, nie wracali do domów przez całą noc, by uczcić wydarzenie,
następnego zaś ranka z zachwytem odczytywali sobie komunikat
belgijski, który mówił, że 125.000 Niemców „nie uczyniło na nas
żadnego wrażenia, a trzy wprowadzone do walki korpusy zastały odcięte
i unieszkodliwione”. Podzielając ten optymizm, prasa aliancka donosiła
jak echo o „całkowitym rozgromieniu Niemców”, poddaniu się kilku
pułków, wzięciu wielu jeńców, o 20.000 poległych po stronie
niemieckiej; podawano, że obrońcy wszędzie odnieśli sukcesy,
„najeźdźcy zostali definitywnie powstrzymani”, a ich marsz naprzód
„zastopowany”. Jak do tego obrazu pasowała krótka wzmianka o
wycofaniu 3 dywizji belgijskiej, pozostało nie wyjaśnione.
W siedzibie belgijskiej kwatery głównej, mieszczącej się w starym
ratuszu w Louvain, zaufanie we własne siły było tak wielkie, jak gdyby
to armia belgijska liczyła trzydzieści cztery dywizje, a niemiecka sześć,
nie zaś odwrotnie. Mająca zbyt wiele tupetu grupa oficerów w Sztabie
Generalnym „szerzyła pogłoski o fantastycznym planie podjęcia
natychmiastowej ofensywy”.
Król z miejsca się temu przeciwstawił. Z wielkości sił atakujących
Liège i ze świeżo nadesłanych raportów o pięciu już obecnie
zidentyfikowanych korpusach wyczytał on zarysy Schlieffenowskiej
strategii okrążenia. Wciąż jeszcze istniała szansa zatrzymania Niemców
na rzece Gette, w połowie drogi pomiędzy Antwerpią a Namur, gdyby
Belgów wzmocniły na czas siły francuskie i brytyjskie. Wysłał już dwa
pilne apele do prezydenta Poincarégo. Na tym etapie spodziewał się
nadal, jak zresztą wszyscy w Belgii, że alianci dołączą do nich na
terytorium belgijskim. „Gdzie są Francuzi?
Gdzie są Anglicy?” – pytano wszędzie. W jednej ze wsi jakaś
Belgijka ofiarowała bukiet kwiatów związanych wstążką o barwach
angielskich żołnierzowi w obcym mundurze, który, jak sądziła, był
koloru khaki. Z pewnym zmieszaniem ujawnił, że jest Niemcem.
We Francji Poincare i Messimy, którzy wylewnie zaproponowali
natychmiastowe wysłanie pięciu korpusów do pomocy Belgom, stanęli
bezsilni wobec milczącej i upartej odmowy Joffre’a zmiany planu
rozmieszczenia armii, bodaj nawet przesunięcia jednej brygady.
Powiedział on, że trzy dywizje kawalerii pod dowództwem generała
Sordeta wejdą 6 sierpnia do Belgii dla rozpoznania sił niemieckich na
wschód od Mozy, lecz jedynie nieprzybycie Anglików może go zmusić
do rozciągnięcia lewego skrzydła. Późno w nocy 5 sierpnia dotarła z
Londynu wiadomość, że Rada Wojenna po całodniowym posiedzeniu
zdecydowała się na wysłanie siły ekspedycyjnej, lecz jedynie w liczbie
czterech dywizji plus kawaleria, zamiast sześciu. Chociaż była to
rozczarowująca decyzja, nie skłoniła Joffre’a do przesunięcia
którejkolwiek dywizji na lewo, dla wyrównania brytyjskiego niedoboru.
Trzymał wszystko dla francuskiej ofensywy poprzez centrum. Oprócz
kawalerii wysłał do Belgii tylko jednego oficera sztabowego,
pułkownika Brecarda, z listem do króla Alberta. Joffre sugerował w nim,
by armia belgijska opóźniła decydującą akcję i wycofała się do Namur,
gdzie mogłaby nawiązać kontakt z Francuzami; po zakończeniu
francuskiej koncentracji podjęto by wówczas wspólną ofensywę. Do
Namur zostaną wysłane cztery dywizje francuskie – pisał Joffre – lecz
nie dotrą tam przed 15 sierpnia.
Tak jak Joffre to widział, armia belgijska powinna zaniechać obrony
czysto belgijskich interesów na rzecz wspólnego frontu i działać jako
lewe skrzydło armii francuskiej w zgodności z francuską strategią. Punkt
widzenia króla Alberta był inny, gdyż wyczuwał on bardziej
niebezpieczeństwo niemieckiego prawego skrzydła; gdyby zezwolił
armii belgijskiej zająć pozycje w Namur, mógłby zostać odcięty od swej
bazy w Antwerpii przez postępujących naprzód Niemców i zostać
wypchnięty z Belgii poza granicę francuską. Skłaniając się bardziej do
utrzymania belgijskiej armii na belgijskiej ziemi niż do wspólnej
strategii, król Albert był zdecydowany zachować linię odwrotu do
Antwerpii otwartą. Względy czysto wojskowe wskazywałyby na Namur;
racje historyczne i narodowe wskazywały na Antwerpię, nawet kosztem
ryzyka, że armia zostanie zakorkowana tam, skąd nie będzie mogła
wywierać bezpośredniego wpływu na wojnę jako całość.
Król odpowiedział pułkownikowi Brecardowi, że jeżeli armia
belgijska zostanie zmuszona do odwrotu, wówczas skieruje się do
Antwerpii, a nie do Namur. Gorzko rozczarowany Brecard
poinformował Joffre’a, że nie można oczekiwać, aby Belgowie
przyłączyli się do Francuzów dla wspólnej ofensywy.
Siódmego sierpnia rząd francuski, który nigdy nie był konsultowany
w sprawie Planu 17, a obecnie został zmuszony jego uwarunkowaniami
do odmówienia udzielenia pomocy Belgii, nadał Wielki Krzyż Legii
Honorowej miastu Liège oraz Medaille Militaire królowi Albertowi.
Gest ten, jakkolwiek nieadekwatny do okoliczności, wyrażał coś z
pełnego zaskoczenia podziwu świata dla belgijskiego ducha walki. „Nie
tylko broni ona niepodległości Europy; jest szermierzem honoru” –
oświadczył przewodniczący Francuskiej Izby Deputowanych. Zdobyła
ona „nieśmiertelną chwałę” przez obalenie przesądu, że armia niemiecka
jest niezwyciężona – napisał londyński „The Times”.
Podczas gdy mnożyły się hołdy, ludność Liège spędziła pierwszą z
niezliczonych nocy, które europejska ludność dwudziestego wieku
zmuszona była spędzić w piwnicach. Po dniach panicznego strachu
spowodowanego przez rajd zeppelina Liège przez całą noc było
obrzucane pociskami artylerii Ludendorffa, próbującego zmusić miasto
do poddania się. Metoda ta była nieskuteczna, podobnie jak
bombardowanie Paryża z dużej odległości przez „Grube Berty” w 1918
roku lub bombardowanie Londynu przez Luftwaffe i V-2 w następnej
wojnie.
Po wstępnym rozmiękczeniu Emmich i Ludendorff zdecydowali się
wejść do miasta, nie czekając na nadejście innych brygad. Nie
napotykając oporu, gdyż belgijska 3 dywizja została już wycofana, 14
brygada przemaszerowała przez dwa mosty, które jeszcze nie zostały
zniszczone. Sądząc, że cytadela jest już zajęta przez straż przednią
wysłaną wcześniej dla realizacji tego zadania, Ludendorff w
towarzystwie j edynego adiutanta wjechał tam samochodem sztabowym
po stromej, krętej drodze. Gdy dotarł do dziedzińca, nie zastał żadnego
niemieckiego żołnierza, gdyż straż przednia jeszcze tam nie dotarła.
Pomimo to bez wahania zaczął „grzmocić w bramę”, po otwarciu której
przyjął akt poddania cytadeli od pozostających w niej żołnierzy
belgijskich. Miał wówczas czterdzieści dziewięć lat, dwa razy więcej niż
Bonaparte w 1793 roku, a Liège było jego Tulonem.
Poniżej, w mieście, generał Emmich, nie znajdując w nim Lemana,
zaaresztował burmistrza, któremu oświadczył, że jeśli forty nie
poddadzą się, to obrzuci pociskami i spali miasto; zaoferował mu też list
żelazny, jeżeli uzyska poddanie się Lemana albo króla. Burmistrz
odmówił i pozostał więźniem. Do wieczora trzy następne niemieckie
brygady przebiły się przez pierścień fortów, by połączyć się z 14
brygadą, przebywającą już w mieście.
Tego wieczora o szóstej pewien oficer z oddziałów
zmotoryzowanego transportu przedarł się przez ulice Akwizgranu,
przynosząc do głównej kwatery Drugiej Armii ekscytującą wiadomość,
że generał Emmich jest już w Liège i w tej chwili prowadzi negocjacje z
burmistrzem. Wśród licznych okrzyków „Hoch!” przejęto telegram od
Emmicha do jego żony z wiadomością: „Hurra, w Liège!” O ósmej
wieczorem oficer łącznikowy przywiózł wiadomość od Emmicha, że
chociaż generał Leman nie został pojmany, to więźniami są burmistrz i
biskup, cytadela poddała się, miasto zostało przez wojska belgijskie
ewakuowane, lecz jak dotąd nie ma jeszcze informacji o fortach.
W Berlinie, gdzie dowództwo naczelne, czyli Oberste Heeresleitung
(zwane dalej w skrócie OHL), obrało sobie kwaterę aż do końca okresu
koncentracji, kajzer wpadł w ekstazę. Na początku, gdy okazało się, że
Belgowie mimo wszystko podj ęli walkę, czynił Moltkemu gorzkie
wyrzuty: „Widzi pan teraz, że bez żadnego powodu sprowadził pan na
mnie Anglików!”, lecz po otrzymaniu wiadomości o upadku Liège
nazwał go „najdroższym Juliuszem” i, jak Moltke sam zanotował,
„zostałem entuzjastycznie ucałowainy”. Niemniej jednak Anglicy nadal
nękali kajzera. Gdy 10 sierpnia ambasador amerykański Gerard
przyszedł, aby wręczyć propozycję prezydenta Wilsona pośredniczenia
w konflikcie, znalazł go „przygnębionego”. Siedząc w ogrodzie
pałacowym przy zielonym żelaznym stole, pod parasolem
przeciwsłonecznym, z dokumentami i blankietami telegramów
porozrzucanymi przed nim oraz dwoma jamnikami przy nodze, kajzer
lamentował: „Anglicy zmieniają całą sytuację, uparci ludzie,
podtrzymują wojnę. Nie może skończyć się szybko”.
Gorzka prawda, że żaden z fortów nie został jednak zdobyty, wyszła
na jaw następnego dnia po upadku miasta, gdy Ludendorff przyjechał z
Liège dla złożenia raportu. Nalegał, że trzeba natychmiast wprowadzić
do akcji działa oblężnicze; Belgowie nie wykazują żadnej skłonności do
poddania się. Już obecnie natarcie Pierwszej Armii Klucka, planowane
jako pierwsze, musiało być przełożone z 10 na 13 sierpnia.
Tymczasem w Essen tkwiły nieruchomo obrzydliwe, otyłe, czarne
moździerze oblężnicze, a wokół nadal podejmowano gorączkowe
wysiłki, by zmontować dla nich własną trakcję mechaniczną i
przeszkolić załogę dział. Dziewiątego sierpnia były już gotowe dwa
działa modelu przystosowanego do transportu drogowego; tejże nocy
załadowano je na kolejowe platformy, by dowieźć je możliwie najdalej,
a to dla zaoszczędzenia obręczy ich kół. Pociąg opuścił Essen
dziesiątego i z zapadnięciem zmroku dotarł do Belgii, lecz w Herbesthal,
trzydzieści kilometrów na wschód od Liège, o jedenastej wieczorem
zatrzymał się na dobre. Tunel kolejowy wysadzony w powietrze przez
Belgów był nadal zablokowany. Najbardziej energiczne wysiłki, jakie
podjęto, nie doprowadziły do jego otwarcia. Trzeba było wyładować
olbrzymie działa, które odtąd musiały posuwać się drogą. Chociaż
pozostały do przebycia odcinek, tak aby działo mogło swym zasięgiem
objąć forty, wynosił zaledwie 18 kilometrów, defekty występujące jeden
po drugim uniemożliwiły szybkie posuwanie się. Silniki psuły się,
uprzęże pękały, drogi były zablokowane, tak że nawet trzeba było
włączyć do ciągnięcia dział przechodzące obok wojska. Przez cały dzień
trwały powolne zmagania z dwoma milczącymi potworami.
Podczas gdy odbywały one swą drogę, rząd niemiecki podjął ostatni
wysiłek nakłonienia Belgii do udzielenia zgody na przemarsz przez jej
terytorium. Dziewiątego sierpnia poproszono ambasadora Gerarda o
przesłanie jego koledze w Brukseli noty dla przedłożenia jej rządowi
belgijskiemu. „Obecnie, gdy armia belgijska podtrzymała swój honor
heroicznym oporem, stawianym znacznie potężniejszej sile” – głosiła
nota – rząd niemiecki „błaga” króla Belgów i jego rząd, by zaoszczędzili
Belgii „dalszych okropności wojny”. Niemcy gotowe są do zawarcia z
Belgią każdego rodzaju porozumienia dotyczącego zezwolenia na wolne
przej ście dla swych armii i udzielają jej „uroczystego zapewnienia”, że
nie mają najmniejszego zamiaru dokonać aneksji terytorium belgijskiego
oraz że opuszczą ten kraj, skoro tylko pozwoli na to rozwój wydarzeń.
Amerykańscy ministrowie pełnomocni zarówno w Brukseli, jak i w
Hadze odmówili pośrednictwa w tej sprawie, lecz przez placówki rządu
holenderskiego 12 sierpnia nota dotarła w końcu do króla Alberta. Król
odmówił.
Jego stanowczość w obliczu ogromnego zagrożenia kraju była nie do
pojęcia nawet dla jego sojuszników. Nikt nie oczekiwał od Belgii
heroizmu. W odpowiedzi na wyrażoną po wojnie przez francuskiego
męża stanu pochwałę jego postępowania król Albert rzekł po prostu:
„No tak, zostaliśmy przyparci do rogu”. W 1914 roku Francuzi mieli
jednak wątpliwości i 8 sierpnia wysłali podsekretarza stanu w
Ministerstwie Spraw Zagranicznych, Berthelota, aby spotkał się z
królem, gdyż rozeszła się pogłoska, że zamierza on zawrzeć z Niemcami
rozejm. Berthelota obciążono niewdzięczną misją wyjaśnienia królowi,
że Francja uczyni wszystko co w jej mocy, by dopomóc Belgii, z
wyjątkiem tego, co kolidowałoby z francuskimi planami operacyjnymi.
Albert usiłował ponownie przekazać Francuzom własne
przeświadczenie o potędze prawego skrzydła niemieckiego, które
nadejdzie przez Flandrię, i powtórzył swe ostrzeżenie, że armia belgijska
może się wycofać do Antwerpii. Wznowi ofensywę, gdy – dodał
subtelnie – „zbliżanie się armii alianckich stanie się odczuwalne”.
Świat zewnętrzny sądził, jak z wyżyn swego autorytetu napisał
korespondent wojskowy „The Timesa”, że niemieckie siły atakujące
Liège „dostały niezłe lanie”. Chwilowo było to bliskie prawdy.
Chełpliwa armia niemiecka, która spodziewała się łatwego zwycięstwa
nad „śniącą owcą”, nie zdołała zdobyć fortów szturmem. Po 9 sierpnia
zarządzono przerwę w oczekiwaniu na posiłki, jakkolwiek nie na
żołnierzy. Oczekiwano dział oblężniczych.
We Francji generał Joffre i jego sztab nadal kategorycznie nie
dopuszczali do siebie myśli o Flandrii, koncentrując się – gorąco jak
zawsze – na Renie. Pięć armii francuskich tworzyło w przybliżeniu te
same siedemdziesiąt dywizji, jakie mieli Niemcy na froncie zachodnim;
rozstawiono je poczynając od Pierwszej Armii na prawym skrzydle do
Piątej na lewym. Przedzielone ufortyfikowanym rejonem Verdun –
Toul, tworzyły dwie koncentracje, bardzo zbliżone w proporcjach do
ugrupowań armii niemieckiej po obu stronach linii Metz – Thionville.
Naprzeciw niemieckiej Szóstej i Siódmej – w Alzacji i Lotaryngii – stały
armie: Pierwsza i Druga, tworząc łącznie francuskie prawe skrzydło,
którego zadaniem było odrzucenie Niemców zdecydowanym atakiem aż
do Renu, a tym samym wepchnięcie potężnego klina między prawe i
lewe skrzydło niemieckie.
Wysunięta najdalej na prawo stała specjalna siła uderzeniowa, która,
podobnie jak oddziały Emmicha w Liège, miała otworzyć drogę do
Alzacji. Wydzielona z Pierwszej Armii, składająca się z VII korpusu i 8
dywizji kawalerii, miała za zadanie wyzwolenie Miluzy i Kolmaru i
zakotwiczenie się na Renie, w narożniku, w którym spotykały się
Niemcy, Alzacja i Szwajcaria.
Obok niej stała Pierwsza Armia, dowodzona przez przystojnego
generała Dubaila. Mówiono o nim, że nie uznaje niemożliwości, łączy
nieugiętą wolę z niewyczerpaną energią, lecz z jakiejś przyczyny
kryjącej się w zawiłościach polityki armii francuskiej nie jest w
najlepszych stosunkach z generałem de Castelnau, swym najbliższym
sąsiadem z lewej strony. Castelnau wyszedł ze Sztabu Generalnego i
został dowódcą Drugiej Armii, obsadzającej krytyczny odcinek frontu
wokół Nancy.
Trzecią, Czwartą i Piątą Armię zgrupowano przed Verdun, dla
przewidzianej przez Plan 17 wielkiej ofensywy na niemieckie centrum.
Jej rozmieszczenie sięgało od Verdun aż do Hirson. Piąta Armia,
utrzymująca otwarty kraniec, zwrócona była raczej w kierunku
północno-wschodnim dla ofensywy przez Ardeny niż w północnym dla
stawienia oporu nadchodzącym stamtąd siłom niemieckiego prawego
skrzydła. Pozycję na lewo od Piątej Armii, z centrum wokół dawniej
silnej, a dziś zaniedbanej twierdzy Maubeuge, mieli utrzymywać
Brytyjczycy, którzy, jak się obecnie okazało, nie przybywali w pełnej
zaplanowanej sile. Ten niedobór, jeśli nawet nie niepokoił zbytnio
Joffre’a i jego sztabu, których uwaga skupiona była gdzie indziej, nie
uspokajał dowódcy Piątej Armii, generała Lanrezaca.
Ponieważ on właśnie miał wytrzymać uderzenie niemieckiego
prawego skrzydła, generał Lanrezac aż nazbyt był świadomy
niebezpieczeństwa swego położenia. Poprzednim dowódcą Piątej Armii
był generał Gallieni, który po dokonaniu szeregu inspekcji terenu i
nieudanej próbie przekonania Sztabu Generalnego o konieczności
modernizacji fortyfikacji w Maubeuge niepokoił się tą sytuacją. Lecz
gdy w lutym 1914 roku Gallieni osiągnął limit wieku, Joffre wyznaczył
dowódcą Lanrezaca, „prawdziwego lwa”, którego zalety umysłowe
bardzo podziwiał i który w 1911 roku był jednym z jego trzech
kandydatów na zastępcę szefa Sztabu Generalnego. Z racji „żywej
inteligencji” Lanrezac uznany był za gwiazdę w Sztabie Generalnym; z
tego też względu oraz doceniając jasność, błyskotliwość i logikę jego
wykładów darowywano mu jego zgryźliwy sposób bycia, skłonność do
wybuchów złości oraz nieparlamentarny język. W wieku sześćdziesięciu
dwóch lat, z ciężkim wąsem, dużym brzuchem, pasował do modelu
francuskich generałów, podobnie jak Joffre, Castelnau i Pau.
Gdy w maju 1914 roku każdy z generałów – dowódców pięciu armii
otrzymał stosowny wycinek Planu 17, Lanrezac natychmiast zwrócił
uwagę na niebezpieczeństwo zagrażające jego wysuniętej flance, w
wypadku gdyby Niemcy ruszyli w dużej sile na zachód od Mozy.
Zignorowano jednak jego obiekcje związane z teorią Sztabu
Generalnego, że im silniejsze będzie niemieckie prawe skrzydło, „tym
lepiej dla nas”. W ostatnich dniach przed mobilizacją Lanrezac w liście
do Joffre’a zrekapitulował swe zastrzeżenia, które stały się
podstawowym dokumentem w całej górze krytyk i kontrowersji, jaka
urosła po wojnie nad grobem Planu 17. Ton listu Lanrezaca – jak
powiedział jeden z jego kolegów – był nie tyle śmiałym podaniem w
wątpliwość słuszności obowiązującego planu, co krytyczną opinią
profesora na temat pracy ucznia. List podkreślał, że planowana
ofensywa Piątej Armii opiera się na założeniu, iż Niemcy przyjdą przez
Sedan, gdy w rzeczywistości wydaje się bardziej prawdopodobne, że
nadejdą bardziej od północy, drogą okólną przez Namur, Dinant i Givet.
„Jest rzeczą oczywistą – tłumaczył jak profesor – że z chwilą gdy Piąta
Armia przystąpi do ofensywy w kierunku na Neufchateau (w Ardenach),
to nie będzie zdolna do stawiania czoła ofensywie niemieckiej bardziej
na północ”.
Był to w istocie punkt krytyczny, lecz Lanrezac, chcąc się jak gdyby
ubezpieczyć, osłabił siłę tego argumentu przez dodanie: „Podaje się to
niniejszym jedynie w charakterze sugestii”. Otrzymawszy ten list 1
sierpnia, w dniu mobilizacji, Joffre uznał, że jest on „całkiem nie w
porę” i „wśród ważnych wydarzeń wypełniających mi ten dzień” w
ogóle na niego nie odpowiedział. W tym samym czasie rozwiał on
podobne obawy generała Ruffeya, dowódcy Trzeciej Armii, który
przybył do niego, by wyrazić swe zaniepokojenie możliwą niemiecką
„paradą poprzez Belgię”. W charakterystyczny dla niego lakoniczny
sposób Joffre odpowiedział: „Jest pan w błędzie”. W jego przekonaniu
do generalissimusa nie należało udzielanie wyjaśnień, lecz wydawanie
rozkazów. Z chwilą otrzymania rozkazu generał miał go wykonać nie
zaprzątając sobie głowy myśleniem, w pełnym przekonaniu, że jest to
jego obowiązkiem.
Trzeciego sierpnia, w dniu, gdy Niemcy wypowiedziały wojnę,
wezwani przez Joffre’a generałowie zebrali się na posiedzeniu z
nadzieją, że w końcu zostanie im wyjaśniona całość Planu 17 oraz
założenia strategiczne, które mieli wykonać. Nadzieja była próżna;
Joffre w dobrodusznym milczeniu czekał na uwagi. W końcu zabrał głos
Dubail mówiąc, że przewidziana ofensywa jego armii wymaga
posiłków, które nie zostały zapewnione. Joffre odpowiedział jednym ze
swych zagadkowych zwrotów: „To może być pański plan, a nie mój”.
Ponieważ nikt nie wiedział, co miało to oznaczać, Dubail sądząc, że nie
został zrozumiany, powtórzył swą uwagę. Joffre „ze zwykłym mu
błogim uśmiechem” odpowiedział tym samym zwrotem: „To może być
pański plan, a nie mój”. W istocie tym, co liczyło się u Joffre’a w
ogromnym chaosie wojny, nie był plan, lecz energia i wigor, z jakim się
go przeprowadza. Uważał, że o zwycięstwie nie decyduje plan, choćby
nawet był najlepszy, lecz silna wola i niezachwiana pewność siebie, te
zaś cechy – nie miał co do tego żadnych wątpliwości – posiadał on sam.
Czwartego sierpnia ustanowił Główną Kwaterę Sztabu, nazwaną
Grand Quartier Général (dalej oznaczaną w skrócie GQG), w Vitry-le-
François nad Marną, mniej więcej w połowie drogi między Paryżem a
Nancy, skąd miał z grubsza tę samą odległość 130–150 kilometrów do
każdej z kwater głównych jego pięciu armii. Odwrotnie niż Moltke,
który w czasie krótkotrwałego sprawowania naczelnego dowództwa
nigdy nie był na froncie ani też nie odwiedził głównych kwater armii
polowych, Joffre utrzymywał stały osobisty kontakt ze swymi
podwładnymi. Usadowiony wygodnie na tylnym siedzeniu samochodu,
odbywał swe objazdy z szybkością stu kilometrów na godzinę.
Wieziony był przez specjalnie dobranego kierowcę, Georgesa Bouillota,
trzykrotnego zdobywcę Grand Prix w wyścigach samochodowych.
Generałom niemieckim dano doskonały plan do wykonania, toteż nie
sądzono, by potrzebowali stałego nadzoru. Od generałów francuskich
oczekiwano – jak powiedział Foch – myślenia, lecz Joffre zawsze
podejrzewając u nich załamania nerwowe lub inne osobiste słabości,
lubił trzymać ich pod ścisłą kontrolą. Przeniesienie pięciu generałów w
stan spoczynku po manewrach w 1913 roku wywołało publiczną
sensację i trwogę we wszystkich garnizonach we Francji; nic podobnego
nie wydarzyło się nigdy przedtem. W sierpniu, podczas straszliwej
próby prowadzonej już ostrą amunicją, Joffre wyrzucał generałów jak
plewy za pierwszy objaw tego, co uważał za brak kompetencji lub
niedostateczny élan.
Élan liczył się wysoko w Vitry, gdzie skarpy porośniętych drzewami
brzegów spokojnie płynącej Marny błyszczały złotem i zielenią w
sierpniowym słońcu. W budynku szkolnym, zajętym przez GQG,
przepaść nie do przebycia oddzielała oddział operacyjny, czyli
Troisième Bureau, zajmujący pokoje klasowe, od oddziału rozpoznania,
czyli Deuxième Bureau, który zainstalował się w sali gimnastycznej,
gdzie wszystkie przyrządy zepchnięto pod ściany, a kółka do ćwiczeń
podwieszono u sufitu. Przez cały dzień Deuxième Bureau zbierało
informacje, przesłuchiwało jeńców, rozszyfrowywało dokumenty,
zestawiało cząstkowe dane i przekazywało swe raporty sąsiadom.
Wszystko uparcie wskazywało na aktywność Niemców na zachód od
Mozy. Cały dzień Troisième Bureau czytało te raporty, przekazywało je
sobie z rąk do rąk, krytykowało, dyskutowało i nie chciało dać mi wiary,
jeżeli prowadziły do wniosków wymagających zmodyfikowania
francuskich planów ofensywy.
Każdego ranka, o ósmej, Joffre przewodniczył posiedzeniu szefów
oddziałów – majestatyczny i nieruchomy arbiter, lecz nigdy nie
marionetka zależna od otoczenia, jak sądzili niektórzy ludzie z zewnątrz,
zmyleni jego milczeniem i pustym biurkiem. Nie trzymał na nim
żadnych papierów, nie rozwieszał na ścianach map, niczego nie
zapisywał i mówił niewiele. Plany przygotowuje się dla niego, on
rozważa je i decyduje – powiedział Foch. Niewielu było takich, którzy
nie drżeli przed nim. Każdy, kto się spóźnił do wspólnego stołu choć o
pięć minut, był witany groźnym zmarszczeniem brwi i przez cały czas
posiłku traktowany jak wyrzutek. Joffre jadł w milczeniu z całym
nabożeństwem smakosza. Stale uskarżał się, że sztab nie informuje go o
niczym. Gdy jakiś oficer powołał się na artykuł w ostatnim wydaniu
„l’Illustration”, Joffre wykrzyknął ze złością: „Widzisz, wszystko przede
mną ukrywają!” Miał zwyczaj pocierania czoła i mruczenia przy tym:
„Biedny Joffre!”, co jego sztab odczytywał jako właściwy mu sposób
odmowy uczynienia tego, czego się od niego domagano. Zły był na
każdego, kto zbyt otwarcie usiłował nakłonić go do zmiany stanowiska.
Podobnie jak Talleyrand, żywił niechęć do tych, którzy wykazywali zbyt
wiele gorliwości. Nie posiadał dociekliwej inteligencji Lanrezaca,
twórczego umysłu Focha, a jego usposobienie sprawiało, że skłonny był
opierać się na tych, których wybrał do swego sztabu. Zawsze jednak
pozostał panem, niemal despotą, zazdrosnym o swój autorytet,
niechętnym najmniejszemu wkroczeniu na jego teren.42 Gdy
zaproponowano, by Gallieni, mianowany przez Poincarégo jego
zastępcą na wypadek nagłej potrzeby, zainstalował się w GQG, Joffre,
bojąc się przebywać w cieniu swego dawnego dowódcy, nie chciał się
na to zgodzić. „Trudno go tu ustawić – zwierzył się Messimy’emu –
zawsze byłem pod jego rozkazami. Il m’a toujours fait moussei”
(„Doprowadzał mnie zawsze do wściekłości”). To wyznanie posiada
pewne znaczenie ze względu na rolę, jaką miały odegrać osobiste
stosunki pomiędzy Joffre’em i Gallienim w brzemiennych godzinach
przed Marną. Na skutek odmowy Joffre’a przyjęcia Gallieniego do GQG
ten ostatni pozostał w Paryżu, nie mając nic do roboty.
Nadszedł długo oczekiwany moment, gdy flaga francuska miała być
znów podniesiona w Alzacji. Wojska rozlokowane wśród gęstych,
rosłych sosen Wogezów drżały w gotowości. Oto były te tak dobrze
zachowane w pamięci góry z jeziorami i wodospadami, z cudownym
wilgotnym zapachem lasów, gdzie między sosnami rosną wspaniałe
paprocie. Pastwiska na szczytach, z bydłem szczypiącym trawę,
przeplatały się z plamami lasów. W oddali ocienione purpurowe kontury
Ballon d’Alsace – najwyższego wzniesienia w Wogezach – kryły się we
mgle. Patrole, które ośmieliły się wejść na szczyt, widziały w dole na
utraconym terytorium wsie z czerwonymi dachami, szare, ostre wieże
kościołów i cieniutką, połyskującą wstążkę Mozeli, młodą tu, bliską
źródła i tak wąską, że można ją było przejść w bród. Kwadraty biało
kwitnących ziemniaków leżały na przemian z pasami szkarłatnej pnącej
fasoli i szaro-zielono-liliowymi rzędami kapusty. Kopki siana, jak małe
krępe piramidki, znaczyły punktami pola, jakby ustawione przez
malarza. Kraj znajdował się w najbujniejszym rozkwicie. Słońce
roziskrzało wszystko. Ziemia ta nigdy nie wyglądała na bardziej godną
walki o nią. Nic dziwnego, że „l’Illustration” w pierwszym wojennym
wydaniu pokazała Francję w osobie przystojnego poilu w ekstazie
porywającego w ramiona piękną alzacką panienkę.
Adresowana do mieszkańców proklamacja już była wydrukowana
przez Ministerstwo Wojny dla rozmieszczenia na murach
oswobodzonych miast. Zwiad lotniczy wykazał, że strefa ta jest bardzo
słabo obsadzona, aż nazbyt słabo, jak sądził generał Bonneau, dowódca
VII korpusu, obawiający się, że „wpadnie w pułapkę na myszy”.
Wieczorem 6 sierpnia wysłał on adiutanta do generała Dubaila z
raportem, że uważa operację pod Miluzą za „delikatną i ryzykowną” i że
obawia się zagrożenia dla swej prawej flanki i tyłów. GQG indagowane
przez Dubaila, który na posiedzeniu generałów 3 sierpnia wyrażał
podobne obawy, uznało wszelkie wątpliwości za brak ducha
ofensywnego. Wątpliwości wysuwane przez dowódców już na początku
operacji, choćby były najbardziej uzasadnione, okazywały się zbyt
często pretekstem dla wycofania się. Zgodnie zaś z francuską doktryną
wojskową przejęcie inicjatywy było znacznie ważniejsze od starannego
wyliczenia sił nieprzyjaciela. Sukces zależał od zdolności bojowych
dowódcy; zezwolić, by na samym początku ostrożność i wahanie wzięły
górę, byłoby w oczach Joffre’a i jego otoczenia zgubne. GQG nalegała,
by atak na Alzację rozpocząć możliwie najszybciej. Dubail posłusznie
zatelefonował do generała Bonneau, zapytując go, czy jest „gotów”, i po
otrzymaniu twierdzącej odpowiedzi rozkazał przystąpić do natarcia
następnego ranka.
Siódmego sierpnia, o piątej rano, na kilka godzin przed wkroczeniem
Ludendorffa i jego brygady do Liège, VII korpus generała Bonneau
przelał się przez grzbiet Wogezów, prezentując broń w chwili
przekraczania granicy, i w klasycznym ataku na bagnety spadł na
Altkirch, miasteczko mające około 4000 mieszkańców, leżące na drodze
do Miluzy. Altkirch zostało zdobyte po walce trwającej sześć godzin,
kosztem 100 poległych. Nie był to ostatni atak na bagnety w tej wojnie,
której symbolem miały stać się wkrótce pełne błota okopy, lecz równie
dobrze mógł nim być. Przeprowadzony w najlepszym stylu i duchu
Règlement z 1913 roku zdawał się dowodzić skuteczności cran i być
apoteozą de la gloire.
Francuski komunikat podawał, że „była to chwila wprost
niemożliwych do opisania wzruszeń”. Wyrwano z ziemi słupy graniczne
i obnoszono je z triumfem po miasteczku. Wciąż jednak niezbyt pewny
siebie generał Bonneau nie posunął się dalej w kierunku Miluzy.
Zniecierpliwiona brakiem postępu GQG wydała nazajutrz kategoryczny
rozkaz, że Miluza ma być zdobyta, a mosty na Renie zniszczone jeszcze
w tym samym dniu. Ósmego sierpnia VII korpus bez oddania jednego
strzału wkroczył do Miluzy, mniej więcej w godzinę po opuszczeniu
miasta przez ostatnie oddziały niemieckie, wycofane dla obrony granicy
bardziej na północ.
Francuska kawaleria galopowała ulicami w lśniących kirysach, z
kitami z czarnego końskiego włosia. Oszołomieni nagłym jej
pojawieniem się mieszkańcy z początku stali jak przykuci do miejsca,
niektórzy łkali, potem stopniowo wybuchali radością. Na głównym
rynku odbyła się dwugodzinna defilada wojska. Orkiestra grała
„Marsyliankę” i „Sambre et Meuse”. Z armat zwisały czerwone,
niebieskie i białe kwiaty. Na murach domów rozklejono proklamację
Joffre’a sławiącą żołnierzy jako „awangardę wielkiej sprawy
revanche… którzy na swoich sztandarach przynoszą magiczne słowa
«Sprawiedliwość i Wolność»”. Żołnierzy zarzucano czekoladą,
ciastkami, fajkami. Z okien powiewały flagi i chusty, a nawet na
dachach pełno było ludzi.
Nie wszyscy jednak witali żołnierzy francuskich z radością. Wielu
mieszkańców było Niemcami osiedlonymi tutaj po 1870 roku. Jeden z
przejeżdżających przez tłum oficerów zauważył „twarze ponure i
obojętne, z fajkami w zębach; ludzie ci robili wrażenie, jakby nas
liczyli”, co w rzeczy samej miało miejsce, po czym w nocy pędzili
przekazać raporty o sile dywizji francuskich.
Spiesznie wysłane ze Strasburga posiłki niemieckie rozwinięto w
linię wokół miasta właśnie wtedy, gdy Francuzi zajęci byli jego
zajmowaniem. Generał Bonneau, który od samego początku nie wierzył
w sukces, wydał wszelkie możliwe dyspozycje, by zapobiec okrążeniu.
Gdy 9 sierpnia z rana rozgorzała bitwa, lewe skrzydło pod Cernay przez
cały dzień walczyło dzielnie i uparcie, lecz prawe, zbyt długo
utrzymywane na nie zagrożonym odcinku, nie zostało stamtąd
przerzucone we właściwym czasie. Uznając w końcu konieczność
wzmocnienia VII korpusu posiłkami, o które Dubail zabiegał od samego
początku, GQG wysłała dywizję rezerwy, lecz na tym etapie dla
ustabilizowania frontu potrzebne były już dwie. Przez dwadzieścia
cztery godziny walka przesuwała się z miejsca na miejsce, aż wreszcie
10 sierpnia o siódmej rano Francuzi, odparci i zagrożeni okrążeniem,
wycofali się.
Jakkolwiek było to upokarzające dla armii po chlubnej retoryce
komunikatów i proklamacji i nagromadzonych w ciągu czterdziestu
czterech lat tęsknotach, utrata Miluzy była jednak najboleśniejsza dla jej
mieszkańców, którzy stali się ofiarami niemieckiego odwetu. Tych, co w
powitaniu Francuzów wykazali najwięcej entuzjazmu, denuncj owali
sąsiedzi-Niemcy, z poważnymi dla witających konsekwencjami. VII
korpus wycofał się na odległość 15 km od Belfortu. W samym GQG
nowym płomieniem wybuchła naturalna, odwieczna wrogość oficerów
sztabowych do liniowych. Joffre, umocniony w swym przekonaniu o
braku cran u generała Bonneau, rozpoczął akcję „ścinania głów”, czym
jego rządy zasłynęły. Generał Bonneau został pierwszym
„limożowanym”; określenie to powstało stąd, że pozbawieni dowództwa
oficerowie stawali do raportu w Limoges, skąd byli kierowani do służby
na tyłach. Pod zarzutem „wadliwego wykonania rozkazu” Joffre w ciągu
następnych trzech dni zwolnił jeszcze dowódcę 8 brygady kawalerii i
jednego generała dywizji.
Upierając się przy realizacji pierwotnego planu wyzwolenia Alzacji
oraz przygwożdżenia sił niemieckich na tym froncie i nie bacząc na
nadchodzące z Belgii raporty, Joffre wydzielił jedną dywizję regularną i
trzy rezerwowe, dodając je do VII korpusu, by utworzyć specjalną
„Armię Alzacji” dla wznowienia działań na krańcu prawego skrzydła.
Jej dowódcą wyznaczono generała Pau, przywróconego ze stanu
spoczynku do czynnej służby. W ciągu czterech dni, w czasie których
się organizowała, w innych miejscach narastały poważne kłopoty.
Czternastego sierpnia, w dniu, kiedy armia generała Pau miała
wyruszyć, ujrzano trzydzieści bocianów szybujących nad Belfortem w
kierunku południowym, opuszczających Alzację na dwa miesiące przed
normalnym terminem.
Naród francuski w małym stopniu zdawał sobie sprawę z tego, co się
stało. Biuletyny GQG były majstersztykiem mętniactwa. Joffre kierował
się twardą zasadą, że cywilom nie należy nic mówić. Żaden dziennikarz
nie miał prawa przebywania na froncie; nie wolno było wymieniać
nazwisk generałów, wysokości strat czy też nazw pułków. Aby
uniemożliwić nieprzyjacielowi uzyskanie jakiejkolwiek przydatnej
informacji, GQG przejęła od Japończyków zasadę, że wojnę prowadzi
się „cicho i anonimowo”. Francję podzielono na Strefę Tyłów i Strefę
Armii; w tej ostatniej Joffre był absolutnym dyktatorem; żaden cywil,
nawet jeżeli był prezydentem, nie mówiąc już o pogardzanych
deputowanych, nie mógł się do niej dostać bez jego wyraźnego
zezwolenia. Przecież to jego nazwisko, a nie prezydenta, widniało na
proklamacji skierowanej do ludności Alzacji.
Ministrowie protestowali, twierdząc, że wiedzą więcej o ruchach
armii niemieckich niż francuskich. Poincare, któremu Joffre
bezpośrednio składał raporty, uważając się za niezależnego od ministra
wojny, skarżył się, że nigdy nie był informowany o odwrotach. Gdy z
jakiejś okazji padła propozycja wizyty prezydenta w Trzeciej Armii,
Joffre wydał „ścisły rozkaz” zabraniający swym dowódcom
„dyskutowania z prezydentem o jakichkolwiek problemach strategii i
polityki zagranicznej. O każdej rozmowie należy złożyć pisemny
raport”. Wszystkich generałów przestrzeżono, aby nie objaśniali operacji
wojskowych członkom rządu. „W raportach, które wysyłam –
powiedział Joffre – nigdy nie ujawniam celu bieżących operacji ani
moich zamiarów”.
Jego system miał się wkrótce załamać pod rosnącym naciskiem opinii
publicznej. Lecz w sierpniu, gdy łamały się granice, najeżdżane były
kraje, a ogromne armie przewalały się jak fale w czymś, co wciąż
jeszcze było wojną ruchomą, gdy ziemią wstrząsał głuchy łoskot wojny
od Serbii aż po Belgię, złe wiadomości z frontu były naprawdę
rzadkością. Tworząca się w tym miejscu historia, mimo tysiąca
gorliwych kronikarzy, jest niełatwa do uchwycenia. Generał Gallieni
siedząc 9 sierpnia w cywilnym ubraniu w małej paryskiej kafejce
usłyszał, jak siedzący przy sąsiednim stoliku redaktor ,,Le Temps”
powiedział do współtowarzysza: „Mogę ci zdradzić, że generał Gallieni
z trzydziestu tysiącami ludzi wszedł właśnie do Kolmaru”. Przechylając
się do swego sąsiada Gallieni powiedział szeptem: „Oto, jak pisze się
historię”.
Podczas gdy Niemcy czekali w Liège na działa oblężnicze, a świat
podziwiał opór fortów, o których londyński „Daily Mail”, cytując
powszechną opinię, pisał, że „nie zostaną nigdy zdobyte”; podczas
trwającego wciąż gromadzenia się i organizowania armii niektórzy
oczekiwali z wielkim niepokojem na ujawnienie się kierunku i rodzaju
ofensywy niemieckiej. Jednym z nich był generał Gallieni. „Co dzieje
się poza niemieckim frontem? – niepokoił się. – Co za ogromna
koncentracja przybiera na sile poza Liège? Po Niem cach należy zawsze
spodziewać się czegoś gigantycznego”.
Odpowiedzi na to pytanie miała udzielić kawaleria francuska pod
dowództwem generała Sordeta, wysłana w celu wyjaśnienia
wątpliwości. Kirasjerzy popędzili jednak z takim impetem do przodu, że
zaprowadziło ich to i za daleko, i za wcześnie. Wkroczyli do Belgii 6
sierpnia, jadąc wzdłuż Mozy, by rozpoznać siłę i kierunek koncentracji
niemieckiej. Po przebyciu w ciągu trzech dni 180 kilometrów, czyli
około 60 kilometrów dziennie, minęli Neufchâteau i dotarli na odległość
15 km od Liège. Ponieważ Francuzi nie zsiadali z koni ani ich nie
rozsiodływali w czasie postojów, były one kompletnie wyczerpane
forsowną jazdą. Po jednodniowym wypoczynku kawaleria podjęła
dalszy rekonesans w Ardenach i na zachód od Mozy aż po Charleroi,
lecz wszędzie przybywała zbyt wcześnie, by znaleźć dowody, że
Niemcy przekroczyli Mozę w jakiejś większej sile. Wszędzie też
ruchliwa kawaleria niemiecka osłaniała koncentrację armii rozwijającą
się poza granicą niemiecką. Francuzi czuli się pozbawieni porywającej
szarży kawaleryjskiej, będącej tradycyjnym sposobem rozpoczynania
wojny. Mimo że dalej na północy, gdzie trwała już ofensywa na Louvain
i Brukselę, kawaleria niemiecka stosowała taktykę gwałtownego
uderzenia, tutaj unikała bezpośredniego starcia, tworząc zasłonę nie do
przebicia, wspomaganą przez batalion cyklistów i strzelców
zmotoryzowanych, którzy ogniem swych karabinów maszynowych
trzymali Francuzów na odległość.
Było to przygnębiające. Kawalerzyści obu stron wierzyli nadal w
obnażone szable – arme blanche (białą broń) – mimo doświadczeń
amerykańskiej wojny secesyjnej, kiedy generał konfederatów, Morgan,
używając swoich żołnierzy jako piechoty z karabinami, lecz na koniach,
krzyczał: „Chłopcy, oto ci głupcy, znów nadlatują z szablami; walcie w
nich!” Angielski obserwator wojskowy w wojnie rosyjsko-japońskiej,
przyszły generał sir Ian Hamilton, donosił, że jedyną rzeczą, którą
mogłaby robić kawaleria w obliczu umocnionych gniazd karabinów
maszynowych, to gotować ryż dla piechoty. Uwaga ta nasunęła
Ministerstwu Wojny wątpliwości, czy długie miesiące spędzone na
Wschodzie nie odbiły się na jego umyśle. Gdy niemiecki obserwator
wojskowy podczas tej samej wojny, późniejszy generał Max Hoffmann,
wysuwał podobne wnioski co do siły obronnej umocnionych gniazd
karabinów maszynowych, wywołało to u Moltkego taki oto komentarz:
„Nigdy dotąd nie było tak wariackiego sposobu prowadzenia wojny!”
W 1914 roku unikanie potyczek przez kawalerię niemiecką i użycie
karabinów maszynowych okazało się skuteczną zasłoną. Raporty
Sordeta o niezauważeniu większej siły niemieckiej posuwającej się w
kierunku francuskiego lewego skrzydła utwierdziły GQG w uprzednio
powziętej koncepcji. Za to dla króla Alberta i generała Lanrezaca zarysy
niemieckiego prawoskrzydłowego okrążenia stawały się już jasne, gdyż
pozostając na szlaku przemarszu bardziej byli skłonni je dojrzeć. Jeszcze
jednym zorientowanym był generał Fournier, komendant francuskiej
twierdzy w Maubeuge. Siódmego sierpnia poinformował on GQG, że
kawaleria niemiecka weszła do miejscowości Huy nad Mozą i że
otrzymane przez niego meldunki dowodzą, iż zasłania ona przemarsz
pięciu lub sześciu korpusów. Ponieważ w Huy znajdował się jedyny
most pomiędzy Liège i Namur, było oczywiste, że siły nieprzyjacielskie
zamierzają tam przekroczyć Mozę. Komendant Maubeuge ostrzegł, że
nie dysponuje środkami do stawienia oporu tak wielkim siłom. Raport o
pięciu lub sześciu korpusach wydał się GQG przesadą, tworem
zastraszonego, defetystycznego umysłu. Ponieważ wypielenie armii z
bojaźliwych było w sierpniu dla Joffre’a najbardziej zasadniczym
warunkiem sukcesu, bezzwłocznie zwolnił Fourniera z dowództwa.
Później, po przeprowadzeniu dochodzenia, rozkaz ten odwołano. Po
drodze wyszło na jaw, że potrzeba co najmniej dwóch tygodni dla
doprowadzenia Maubeuge do stanu umożliwiającego prowadzenie
skutecznej obrony.
Niepokój Lanrezaca, który także otrzymał raport z Huy, wzrastał.
Ósmego sierpnia wysłał on swego szefa sztabu, generała Hely d’Oissela,
z zadaniem uczulenia GQG na zagrożenie wynikające z manewru
oskrzydlającego niemieckiego prawego skrzydła. GQG odpowiedziała,
że niepokój generała Lanrezaca jest „przedwczesny”, ponieważ manewr
tego rodzaju „nie pozostawałby w żadnej proporcji do środków
będących w dyspozycji nieprzyjaciela”. Z Belgii napływały wciąż dalsze
dowody, lecz dla każdego z tych meldunków „kapliczka” Planu 17
znajdowała jakieś wytłumaczenie: brygady zaobserwowane w Huy
miały do wykonania, jakąś specjalną misję” lub źródło informacji jest
„podejrzane”. Celem ataku na Liège nie było „nic więcej”, jak zdobycie
tam przyczółka mostowego. Dziesiątego sierpnia GQG czuła się
„umocniona w przeświadczeniu, że główny manewr niemiecki nie
będzie miał miejsca w Belgii”.
Pochłonięty zbliżającą się własną ofensywą francuski Sztab
Generalny chciał mieć pewność, że armia belgijska nie odstąpi, dopóki
nie dołączą do niej Piąta Armia i Brytyjczycy. Joffre wysłał więc
drugiego emisariusza, pułkownika Adelberta, z osobistym listem od
Poincarégo do króla Alberta, wyrażającym nadzieję na „zgrane
działanie” obu armii. Oficer ten dotarł do Brukseli 11 sierpnia i otrzymał
tę samą co jego poprzednik odpowiedź: jeżeli zgodnie z
przewidywaniem króla natarcie Niemców będzie się rozwijało przez
środek Belgii, nie pozwoli, aby jego armia ryzykowała odcięcie od
Antwerpii. Pułkownik Adelbert, żarliwy apostoł élan, wprost nie mógł
zmusić się do przekazania GQG pesymizmu króla. Wybawiła go od tego
stoczona następnego dnia bitwa, z której Belgowie wyszli okryci
chwałą.
Ułani przebijający się w kierunku na Louvain zostali zatrzymani przy
moście pod Haelen zmasowanym ogniem kawalerii belgijskiej,
dowodzonej przez generała de Witte. Używając spieszonych
kawalerzystów jako strzelców, wspieranych regularną piechotą,
powtórzył on sukces generała Morgana odniesiony pod Tennessee. Od
ósmej rano do szóstej wieczorem nieustanne salwy ognia karabinowego
odrzucały wciąż powtarzane szarże niemieckie na lance i szable. Polegli
ułani z najlepszych szwadronów von Marwitza zasłali ziemię, aż w
końcu resztki ich zawróciły, pozostawiając Belgom pole. Chlubna bitwa
rozgłoszona w Brukseli przez szczęśliwych korespondentów jako
decydująca w tej wojnie sprawiła, że sztab belgijski i jego francuscy
przyjaciele nie posiadali się z radości; widzieli się już w Berlinie.
Pułkownik Adelbert poinformował GQG, iż można uważać „odwrót
niemieckiej kawalerii za ostateczny, a zamierzony atak przez centralną
Belgię za odroczony, a być może nawet zaniechany”.
Optymizm wydawał się również uzasadniony trwającym oporem
fortów wokół Liège. Wszystkie poranne gazety belgijskie zamieściły
triumfalne tytuły: „Les forts tiennent toujours” („Forty trzymają się
nadal”). Dwunastego sierpnia, czyli w dzień bitwy pod Haelen,
przybyły wreszcie działa oblężnicze, na które tak czekali Niemcy, by
położyć kres tym przechwałkom.
Liège było odcięte od świata. Gdy wielkie czarne armaty dotarły do
przedmieścia, skąd mogły objąć swym zasięgiem forty, przybycie tych
monstrów widzieli tylko miejscowi mieszkańcy. Jednemu z nich wydały
się one podobne do „ogromnych przekarmionych ślimaków”. Ich
przysadziste lufy, pogrubione cylindrycznymi mechanizmami
oporopowrotnymi, obrastającymi ich tyły jak guzy, kierowały w niebo
swe wielkie jak pieczary paszcze. Późnym popołudniem 12 sierpnia
jedna z nich została zmontowana i nastawiona na fort Pontisse. Jej
obsługa, nosząca grube osłony na oczy, uszy i usta, leżała płasko na
brzuchu w oczekiwaniu na wystrzał; odpalenie uruchamiano
elektrycznie z odległości 300 metrów. O 18.30 pierwsza detonacja
zagrzmiała nad Liège. Pocisk wzniósł się łukiem na wysokość 1200
metrów i po minucie osiągnął cel. Po wybuchu uniosła się na trzysta
metrów w górę stożkowata chmura kurzu, gruzu i dymu. W tym czasie
zostały zmontowane również „trzystapiątki” Skody i rozpoczęły
bombardowanie innych fortów, „wchodząc” na cel, kierowane przez
obserwatorów artyleryjskich, ulokowanych na wieżach kościelnych i w
balonach. Załogi belgijskich garnizonów fortecznych słyszały
przerażający gwizd przelatujących nad głowami pocisków, w miarę zaś
nanoszenia poprawek celowniczych odczuwały za każdym razem bliższe
detonacje, aż w końcu w narastającej atmosferze grozy, z ogłuszającym
hukiem pociski zaczęły eksplodować wprost nad nimi, a ich twarde
stalowe głowice przebijały beton. Padały jeden po drugim rozrywając
ludzi na strzępy, dusząc ich wytwarzanym siłą wybuchu dymem.
Sklepienia zapadały się, blokowały się korytarze, ludzie popadali w
„histerię, a nawet szaleństwo od strasznego lęku przed następnym
strzałem”.
Przed włączeniem dział do akcji tylko jeden fort został zdobyty
szturmem. W ciągu 24 godzin bombardowania na fort Pontisse padło 45
pocisków, zanim został na tyle rozbity, by trzynastego sierpnia mógł być
wzięty atakiem piechoty. Tego samego dnia padły dwa dalsze forty, a
czternastego zdobyto wszystkie forty na wschód i północ od miasta. Ich
działa zostały zniszczone; drogi na północ od miasta – otwarte.
Rozpoczął się przemarsz Pierwszej Armii von Klucka.
Działa oblężnicze przesunięto wówczas bardziej do przodu, by je
skierować na forty zachodnie. Jedną z „czterystadwudziestek” ciągnięto
przez samo miasto dla wzięcia na cel fortu Loncin. Deputowany z Liège,
Célestin Demblon, znajdował się właśnie na placu Świętego Piotra, gdy
ujrzał wyłaniający się zza rogu „okaz działa tak kolosalnych rozmiarów,
że nie mogliśmy wprost uwierzyć własnym oczom… Potwór ten
posuwał się naprzód w dwóch częściach, ciągnięty przez 36 koni.
Jezdnia drżała. Tłum stał oniemiały z przerażenia na widok tego
fenomenalnego urządzenia. Powoli przetoczyło się ono przez plac
Świętego Lamberta, skręciło na plac Teatralny, a potem wzdłuż
bulwarów de la Sauveniere i d’Avroy, ściągając podczas tego
powolnego i trudnego przemieszczania się tłumy ciekawych gapiów.
Słonie Hannibala nie mogły bardziej zdumieć Rzymian! Towarzyszący
działu żołnierze maszerowali sztywno, z prawie religijnym
nabożeństwem. Było to działo Szatana!… W parku d’Avroy zostało
starannie zmontowane i skrupulatnie nastawione na cel. Wówczas
nastąpiła straszliwa eksplozja. Tłum został odrzucony w tył, ziemia
zadrżała jak podczas trzęsienia, a wszystkie szyby w okolicy
wyleciały…”
Szesnastego sierpnia padło jedenaście z dwunastu fortów; jedynie fort
Loncin wciąż się trzymał. W przerwach między bombardowaniami
Niemcy wysyłali emisariuszy z białą flagą, aby uzyskać poddanie się
generała Lemana. Odmawiał. Szesnastego sierpnia fort Loncin został
trafiony pociskiem, który eksplodował w jego magazynach i wysadził
fort w powietrze od wewnątrz. Gdy przez gruzy rozwalonych kopuł
wieżyczek artyleryjskich i dymiące zwały betonu weszli do środka
Niemcy, natrafili na – jak sądzili – martwego generała Lemana pod
blokiem zwalonej ściany. „Miejcie wzgląd na generała, on nie żyje” –
powiedział adiutant z osmaloną twarzą, trzymający wartę przy jego
zwłokach. Okazało się jednak, że Leman żył, choć był zemdlony.
Przywrócony do przytomności i doprowadzony do generała von
Emmicha, oddając swą szablę powiedział: „Wzięto mnie, gdy byłem
nieprzytomny. Proszę, by zamieścił pan to w swym raporcie”.
„Pańska szabla nie splamiła wojskowego honoru – odpowiedział
Emmich, zwracając mu ją. – Niech ją pan zatrzyma”.
Później, już z Niemiec, dokąd został zabrany jako jeniec, generał
Leman napisał do króla Alberta: „Chętnie oddałbym życie, lecz Śmierć
mnie nie chciała”. Jego przeciwnicy, generałowie von Emmich i
Ludendorff, zostali udekorowani najwyższym niemieckim
odznaczeniem wojskowym, niebiesko-biało-złotymi krzyżami Pour le
Mérite, które zawisły na ich szyjach.
W dzień po upadku fortu Loncin Druga i Trzecia Armia rozpoczęły
natarcie, uruchamiając ogromne masy niemieckiego skrzydła w
pochodzie przez Belgię. Ponieważ rozpoczęcie przemarszu nie było
planowane przed piętnastym sierpnia, Liège wstrzymało niemiecką
ofensywę o dwa dni, a nie o dwa tygodnie, jak wówczas świat sądził.
Tym, co Belgia ofiarowała aliantom, nie były ani dwa dni, ani dwa
tygodnie, lecz powód do walki i przykład.
Rozdział 12
SAMBRA I MOZA
Na froncie zachodnim piętnasty dzień przyniósł zakończenie okresu
koncentracji i ataków wstępnych. Rozpoczął się okres bitew
ofensywnych. Francuskie prawe skrzydło, rozpoczynając ofensywę na
okupowaną przez Niemców Lotaryngię, ruszyło starym bojowym
szlakiem, jakich tyle było we Francji i w Belgii, gdzie wiek po wieku,
niezależnie od władzy nakazującej podówczas ludziom walczyć, liczne
legiony ciężko stąpały po tych samych drogach i równały z ziemią te
same wioski. Na drodze prowadzącej z Nancy na wschód francuscy
żołnierze minęli kamień z napisem: „Tutaj w roku 362 Jovinus pobił
hordy Teutonów”.
Podczas gdy daleko na prawo armia generała Pau wznowiła ofensywę
w Alzacji, Pierwsza i Druga Armia generałów Dubaila i de Castelnau
przemaszerowały przez dwa naturalne korytarze w Lotaryngii,
wykreślające francuską linię ataku. Jeden wiódł w kierunku
Sarrebourga, będącego celem armii Dubaila; drugi schodząc z
pierścienia wzgórz wokół Nancy, zwanego Grand Couronné, prowadził
przez Château Salins do doliny, której zakończenie tworzyła naturalna
twierdza Morhange, cel armii Castelnau. Niemcy poczynili w tym
rejonie przygotowania dla odparcia spodziewanego ataku francuskiego,
ustawiając zapory z drutu kolczastego, sypiąc okopy i budując
stanowiska artylerii. Zarówno w Sarrebourgu, jak i w Morhange mieli
dobrze ufortyfikowane pozycje, z których mogli zostać wyparci jedynie
będącym nie do odparcia atakiem élan lub ostrzałem ciężkiej artylerii.
Francuzi liczyli na pierwsze i pogardzali drugim.
„Chwała Bogu, że nie mamy jej wcale – odpowiedział w 1909 roku
oficer artylerii Sztabu Generalnego, zapytany o ciężką artylerię polową
kalibru 105 mm. – Tym, co daje siłę armii francuskiej, jest lekkość jej
dział”. W 1911 roku Rada Wojenna zaproponowała wzmocnić armię
francuską „stopiątkami”, lecz sami artylerzyści, wierni słynnym
francuskim „siedemdziesiątkapiątkom”, pozostali temu niewzruszenie
przeciwni. Pogardzali ciężkimi działami polowymi, traktując je jak kulę
u nogi, hamującą mobilność francuskiej ofensywy, uważali je też,
podobnie jak karabiny maszynowe, za broń defensywną. Messimy,
będący wówczas ministrem wojny, i generał Dubail, ówcześnie na
stanowisku w Sztabie Generalnym, wymusili przyznanie środków dla
wyposażenia armii w kilka baterii „stopiątek”, lecz ze względu na
zmiany w rządzie, a także stałe lekceważenie ich przez artylerzystów,
zaledwie kilka z nich weszło w 1914 roku w skład wyposażenia armii
francuskiej.
Po stronie niemieckiej front w Lotaryngii utrzymywały Szósta Armia
dowodzona przez bawarskiego kronprinca Rupprechta oraz Siódma
Armia pod dowództwem generała von Heeringena, którego 9 sierpnia
podporządkowano rozkazom księcia Rupprechta. Zadaniem Rupprechta
było związanie jak największej ilości wojsk francuskich na jego
odcinku, w celu trzymania ich z dala od głównego frontu, naprzeciw
niemieckiego prawego skrzydła. Zgodnie z założeniami strategii
Schlieffena miał tego dokonać przez wycofanie się, a tym samym
wciągnięcie Francuzów „do worka”, gdzie zostaliby zaangażowani w
walkę mając wydłużone połączenia pozafrontowe, podczas gdy
decydujące rozstrzygnięcie nastąpiłoby w innym miejscu. Istotą planu
było umożliwić nieprzyjacielowi przebicie się w głąb sektora, do czego
zresztą wykazywał skłonność, a następnie, kusząc go taktycznym
zwycięstwem zadać mu strategiczną klęskę.
Podobnie jak plan dla Prus Wschodnich, strategia ta zawierała w
sobie niebezpieczeństwo natury psychologicznej. W godzinie
rozbrzmiewania trąb, gdy koledzy dowódcy parli naprzód do
zwycięstwa, żądanie od Rupprechta posłusznego podporządkowania się
konieczności odwrotu nie mogło być przyjemną perspektywą dla
człowieka energicznego, z apetytem na sławę wodza, a szczególnie dla
kogoś o prawie królewskiej randze.
Przystojny, trzymający się prosto, z rodzaju ludzi
zdyscyplinowanych, z oczyma patrzącymi wprost i z wypielęgnowanym
wąsem, Rupprecht nie miał w sobie nic ze swych pełnych fantazji
przodków – dwóch królów Ludwików bawarskich, których liczne i
niepohamowane pasje, jednego dla Loli Montez, a drugiego dla
Ryszarda Wagnera, były powodem, że pierwszy z nich został
pozbawiony tronu, a drugiego uznano obłąkanym. Ściśle rzecz biorąc
pochodził on z mniej ekscentrycznej gałęzi tej rodziny, która dostarczyła
regenta w miejsce obłąkanego króla, a jako bezpośredni potomek
Henrietty, córki króla angielskiego Karola I, był prawowitym
Stuartowskim dziedzicem tronu brytyjskiego. Dla uczczenia pamięci
króla Karola każdego roku, w rocznicę jego stracenia, rezydencję królów
Bawarii dekorowano białymi różami. Rupprecht posiadał także bardziej
już aktualne, alianckie powiązania w osobie siostry swej żony –
Elżbiety, która wyszła za mąż za Alberta, króla Belgów. Armia
bawarska była jednakowoż całkowicie niemiecka. To są „barbarzyńcy”
– raportował generał Dubail po pierwszych dniach bitwy – gdyż przed
opuszczeniem miasta splądrowali domy, w których kwaterowali,
porozpruwali fotele i materace, porozrzucali zawartość szaf, pozrywali
zasłony, porozbijali i porozdeptywali sprzęty, ozdoby i przedmioty
użytkowe. Jak na razie jednak było to tylko obyczajem wojsk
wycofujących się niespiesznie. Lotaryngia miała poznać gorsze rzeczy.
Przez pierwsze cztery dni ofensywy Dubaila i Castelnau Niemcy
wycofywali się powoli, zgodnie z planem, stawiając opór Francuzom
tylko strażami tylnymi. Wzdłuż szerokich, prostych dróg obsadzonych
platanami szli Francuzi w swych niebieskich kurtkach i czerwonych
spodniach. Przy każdym wzniesieniu drogi widzieli przed sobą
rozpościerającą się daleko szachownicę pól, jedne z nich zielone od
lucerny, inne złote od dojrzałych zbóż, jeszcze inne ciemnobrązowe,
zaorane już pod następne plony, a niektóre upstrzone równo
ustawionymi kopkami siana. Gdy Francuzi wkraczali na terytorium,
które niegdyś należało do nich, „siedemdziesiątkipiątki” odezwały się
przeszywającym wrzaskiem. W pierwszych potyczkach, przy niezbyt
zdecydowanym niemieckim oporze, Francuzi byli górą, choć niemiecka
ciężka artyleria poczyniła w ich szeregach straszliwe wyłomy.
Piętnastego sierpnia generał Dubail mijał wozy, wiozące bladych i
pokiereszowanych rannych; niektórzy z nich mieli poodrywane
kończyny. Oglądał pole bitwy z poprzedniego dnia, wciąż jeszcze usiane
trupami. Siedemnastego sierpnia XX korpus armii de Castelnau
dowodzony przez generała Focha zajął Château Salins i osiągnął
odległość umożliwiającą podjęcie ataku na Morhange. Osiemnastego
armia Dubaila zajęła Sarrebourg. Ufność we własne siły rosła;
wydawało się, że idea offensive a outrance zatriumfowała; wojska nie
posiadały się z radości widząc się już nad Renem. W tym właśnie
momencie Plan 17 zaczął się kruszyć,, chociaż w rzeczywistości kruszył
się już od wielu dni.
Na froncie przyległym do granicy z Belgią generał Lanrezac przez
cały czas dobijał się w GQG o zezwolenie na ustawienie swej armii
czołem ku północy przeciw nadchodzącemu niemieckiemu prawemu
skrzydłu, zamiast w kierunku północno-wschodnim, z której to pozycji
miała się rozwinąć francuska ofensywa przez Ardeny, skierowana na
niemieckie centrum. Czuł się zagrożony okrążeniem przez wojska
niemieckie, maszerujące po zachodniej stronie Mozy, których
prawdziwej siły się domyślał. Wobec tego nalegał, by mu pozwolono
przesunąć część jego armii na lewy brzeg Mozy, w załom utworzony
przez rzekę Sambrę, gdzie byłby w stanie blokować niemieckie natarcie.
Mógłby tu utrzymać linię wzdłuż Sambry, rzeki, która rozpoczyna bieg
w północnej Francji i płynie na północny wschód przez Belgię, na skraju
okręgu węglowego Borinage, aby połączyć się z Mozą pod Namur.
Wzdłuż jej brzegów wznoszą się stożkowate hałdy szlaki; barki z
węglem kursują po jej wodach, odchodząc z Charleroi, miasta o nazwie
królewskiej, która już na zawsze po 1914 roku będzie w uszach
Francuzów dźwięczeć tak żałobnie jak Sedan.
Lanrezac bombardował GQG meldunkami z własnego rozpoznania o
niemieckich jednostkach i kierunku ich ruchów, które wykazywały, że
masa przelewająca się po obu stronach Liège liczy setki tysięcy, może
700.000, „a możliwe, że nawet dwa miliony”. GQG uporczywie
twierdziła, że liczby te muszą być błędne. Lanrezac argumentował, że
wielka siła niemiecka nadejdzie na jego flankę przez Namur, Dinant i
Givet właśnie wtedy, gdy Piąta Armia będzie wchodziła w Ardeny. Gdy
szef jego sztabu, Hely d’Oissel, którego zwykle melancholijne
usposobienie stawało się z dnia na dzień coraz bardziej ponure, przybył
do GQG, by bronić stanowiska Piątej Armii, przyjmujący go oficer
wykrzyknął: „Co znowu! Twój Lanrezac nadal boi się, że zostanie
oskrzydlony z lewej strony? To się nie może stać! – i dodał wygłaszając
podstawową tezę GQG: – A jeżeli nawet, to tym lepiej”.
Choć GQG była zdecydowana, by nie dopuścić do czegokolwiek, co
mogłoby przeszkodzić głównej ofensywie, której rozpoczęcie
zaplanowano na 15 sierpnia, to jednak nie mogła pozostać zupełnie
głucha na rosnącą liczbę sygnałów o niemieckim manewrze
okrążającym prawym skrzydłem. Toteż dwunastego sierpnia Joffre
zezwolił Lanrezacowi przesunąć korpus lewego skrzydła do Dinant.
„Najwyższy czas” – zgryźliwie wymruczał Lanrezac, stwierdzając
równocześnie, że teraz posunięcie to już nie wystarcza, gdyż obecnie
trzeba skierować frontem ku zachodowi całą jego armię. Joffre odmówił,
obstając twardo przy swej decyzji, że Piąta Armia musi pozostać
zwrócona czołem na wschód, dla wykonania wyznaczonej jej roli w
Ardenach. Zazdrosny jak zawsze o swój autorytet powiedział
Lanrezacowi: „Odpowiedzialność za powstrzymanie manewru
okrążającego nie spoczywa na panu”. Rozgoryczony, jak wszyscy ludzie
o bystrzejszym umyśle wobec ślepoty innych, a także jako strateg
nawykły do okazywanego mu respektu, Lanrezac nie zaprzestał
awanturować się w GQG. Joffre irytował się coraz bardziej jego stałym
krytycyzmem i kłótliwością. Uważał, że obowiązek generałów
sprowadza się do tego, by być lwem w akcji i psem w posłuszeństwie;
ideał ten był jednak niemożliwy do przyjęcia dla Lanrezaca,
posiadającego silną indywidualność oraz poczucie bezpośredniego
zagrożenia. „Mój niepokój – pisał później – wzrastał z godziny na
godzinę”. Czternastego sierpnia, ostatniego dnia przed rozpoczęciem
ofensywy, udał się osobiście do Vitry.
Znalazł Joffre’a w jego gabinecie w towarzystwie generałów Belina i
Berthelota, szefa i zastępcy szefa sztabu. Belin, znany niegdyś ze swej
żywotności i energii, wykazywał już oznaki przemęczenia pracą.
Berthelot, szybki i zdolny, podobnie jak jego angielski partner Henry
Wilson, był niepoprawnym optymistą, któremu z natury trudno było
pogodzić się z możliwością kłopotów. Ważył ponad sto kilo i
przyznawszy dość wcześnie zwycięstwo sierpniowym upałom nad
wojskowym dostojeństwem, pracował tylko w bluzie i miękkich
pantoflach. Lanrezac, z którego ciemnej, kreolskiej twarzy przebijała
udręka, utrzymywał nadal, że Niemcy pojawią się po jego lewej stronie
właśnie wtedy, gdy znajdzie się głęboko w Ardenach, gdzie trudny teren
wyklucza odniesienie szybkiego sukcesu, a do tego uniemożliwia zwrot
wstecz. W tym stanie rzeczy nieprzyjaciel będzie mógł zakończyć
manewr okrążający bez jakiejkolwiek przeszkody.
Używając – jak to określił Poincare – „słodkiego jak śmietanka tonu”
Joffre powiedział Lanrezacowi, że jego obawy są „przedwczesne”.
„Odnosimy wrażenie, że Niemcy nie mają tam jeszcze nic gotowego” –
dodał. „Tam” oznaczało: na zachód od Mozy. Belin i Berthelot
potwierdzili jego zapewnienie, że „nie ma tam nic gotowego”, i zaczęli
natychmiast uspokajać Lanrezaca i podtrzymywać go na duchu.
Przekonywano go, by zapomniał o zagrożeniu, a myślał tylko o
ofensywie. Opuścił GQG z uczuciem – jak później powiedział –
„śmierci w duszy”.
Po powrocie do kwatery głównej Piątej Armii w Rethel, na skraju
Ardenów, znalazł na swym biurku meldunek z biura wywiadu GQG,
który przypieczętował jego własne przeczucie zguby. Meldunek ten
obliczał siły nieprzyjaciela po drugiej stronie Mozy na osiem korpusów
armii i cztery do sześciu dywizji kawalerii, co w rzeczywistości było
liczbą zaniżoną. Lanrezac natychmiast wysłał adiutanta z listem do
Joffre’a, w którym zwracał mu uwagę na meldunki „pochodzące z pana
własnej kwatery głównej” i podkreślał, że przesunięcie Piątej Armii w
rejon pomiędzy Sambrą a Mozą powinno być „od nowa przestudiowane
i przygotowane”.
W tym czasie do Vitry przybył jeszcze jeden głęboko zaniepokojony
posłaniec z zamiarem przekonania GQG o zagrażającym z lewej strony
niebezpieczeństwie. Gdy Joffre odmówił przyjęcia Gallieniego do swej
kwatery głównej, Messimy przydzielił mu stanowisko w Ministerstwie
Wojny, dokąd przekazywano wszystkie raporty. Chociaż nie było wśród
nich raportów wywiadu GQG, gdyż Joffre systematycznie wstrzymywał
ich wysłanie rządowi, Gallieni zdołał uzyskać dostateczną ilość
informacji, by dostrzec zarysy ogromnej powodzi spływającej na
Francję. To było owym „pogrążeniem w strasznych mękach”, które
przepowiedział Jaurès, przewidując użycie rezerw w linii frontowej.
Gallieni poprosił Messimy’ego, by udał się do Vitry dla przekonania
Joffre’a o konieczności zmiany planów. Lecz Messimy, który był od
Joffre’a prawie o dwadzieścia lat młodszy i żywił do niego niemal
nabożny szacunek, powiedział, że Gallieni musi tam pojechać osobiście,
jako ten, któremu Joffre tak wiele zawdzięcza w swej karierze i którego
nie może zignorować. Okazało się jednak, że nie doceniono Joffre’a,
ponieważ mógł on zlekceważyć każdego, kogo tylko zechciał. Po
przybyciu Gallieniego Joffre po święcił mu zaledwie kilka chwil,
przekazując go następnie Belinowi i Berthelotowi. Obaj powtórzyli
zapewnienia udzielone Lanrezacowi. Po powrocie Gallieni złożył
Messimy’emu raport, w którym stwierdził, że GQG „zamknęła oczy na
dowody” i nie chce uznać za poważne zagrożenie niemieckiego
przemarszu wojsk na zachód od Mozy.
Jednak jeszcze tego samego wieczora, pod presją narastającej ilości
dowodów, GQG zaczęła się wahać. W odpowiedzi na ostatni pilny list
Lanrezaca Joffre wyraził zgodę na „przestudiowanie” propozycji
przesunięcia Piątej Armii i zezwolił na „wstępne przygotowania” do
tego manewru, jakkolwiek nadal utrzymywał, że zagrożenie flanki
Lanrezaca jest „dalekie od bezpośredniego, a jego prawdopodobieństwo
dalekie od absolutnego”. Nazajutrz, 15 sierpnia, przybliżyło się ono
jednak znacznie. W szczytowym napięciu nerwów w związku z własną
wielką ofensywą GQG z niepokojem spoglądała na lewo. O dziewiątej
rano telefonicznie przekazano Lanrezacowi zgodę na przygotowanie się
do manewru, lecz z zakazem rozpoczęcia go aż do czasu otrzymania
wyraźnego polecenia od naczelnego wodza. W ciągu dnia GQG
otrzymała meldunek, że 10.000 kawalerzystów niemieckich
przekroczyło Mozę pod Huy; wkrótce nadszedł kolejny raport, że
nieprzyjaciel atakuje Dinant i zdobył cytadelę dominującą nad miastem
z wysokiej skały na prawym brzegu Mozy; niewiele później inny
meldunek doniósł, że Niemcy wywalczyli przejście przez rzekę, lecz
natknęli się na I korpus Lanrezaca, który obsypał ich gradem pocisków z
lewego brzegu i po zaciętej walce zmusił do wycofania się przez most.
(W starciu tym jednym z pierwszych rannych był dwudziestoczteroletni
porucznik o nazwisku Charles de Gaulle.) Był to właśnie ten korpus, na
którego przej ście przez rzekę udzielono zgody w dniu 12 sierpnia.
Nie można już było dłużej bagatelizować lewostronnego zagrożenia.
O siódmej wieczorem telefonicznie przekazano Lanrezacowi rozkaz
Joffre’a polecający przesunięcie Piątej Armii do narożnika utworzonego
przez Sambrę i Mozę; w godzinę później rozkaz ten doręczono mu na
piśmie. GQG poddała się, ale niecałkowicie. Zdawano sobie sprawę, że
rozkaz nazwany Instrukcją Specjalną nr 10 zmieniał w istotny sposób
plany, wobec konieczności przeciwstawienia się groźbie okrążenia, nie
na tyle jednak, by wyrzec się zupełnie przewidzianej Planem 17
ofensywy. Rozkaz przyznawał, że nieprzyjaciel „wydaje się skupiać
podstawowy wysiłek na swoim prawym skrzydle, na północ od Givet” –
jakby trzeba to było wyjaśniać Lanrezacowi – i polecał skierowanie
głównych sił Piątej Armii na północny zachód, „dla współdziałania z
armiami brytyjską i belgijską przeciw siłom nieprzyjacielskim z
północy”. Jeden korpus Piątej Armii miał pozostać zwrócony czołem w
kierunku północno-wschodnim, dla wsparcia Czwartej Armii, na którą
spadł obecnie główny ciężar prowadzenia ofensywy w Ardenach.
Rezultatem tego rozkazu było rozciągnięcie Piątej Armii na zachód,
wzdłuż znacznie dłuższej niż dotychczas linii frontu, bez dodania wojsk
potrzebnych dla obsadzenia tego obszaru.
Rozkaz nr 10 polecał nowej szpicy, w postaci Czwartej Armii pod
dowództwem generała de Langle de Cary, przygotowanie się do ataku
„w generalnym kierunku na Neufchateau”, czyli w samo serce Ardenów.
W celu wzmocnienia bojowości wojsk Joffre uruchomił skomplikowaną
wymianę jednostek pomiędzy armiami Castelnau, Lanrezaca i de
Langle’a. W rezultacie dwa przeszkolone już pod dowództwem
Lanrezaca korpusy zostały mu odebrane i zastąpione nowymi. Mimo że
wśród jednostek, które otrzymał, znajdowały się dwie wysoko cenione
dywizje z Północnej Afryki, te, które „Goeben” usiłował zatrzymać,
dodatkowe przesunięcia i dokonywane w ostatniej chwili zmiany
pogłębiły gorycz i rozpacz Lanrezaca.
Podczas gdy reszta armii francuskiej miała podjąć atak w kierunku
wschodnim, czuł, że zrzucono na niego zadanie, by o własnych siłach
chronił niezabezpieczoną francuską flankę od ciosu. Czuł się też
obarczony najcięższym zadaniem – mimo że GQG sądziła inaczej – przy
najmniejszych środkach. Jego nastroju nie poprawiła perspektywa
prowadzenia wspólnych operacji z dwoma niezależnymi armiami:
brytyjską i belgijską, których dowódcy mieli wyższe od niego szarże, a
na domiar złego byli mu nie znani. Ich żołnierze mieli przed sobą
stutrzydziestokilometrowy marsz w sierpniowym upale, wymagający
pięciu dni; gdyby więc nawet doszli do linii Sambry, zanim dotarliby
tam Niemcy, obawiał się, że i tak mogłoby być już za późno. Do tego
czasu Niemcy nadciągnęliby w zbyt dużej sile, aby można ich było
zatrzymać.
Gdzie są Brytyjczycy, którzy powinni znajdować się po jego lewej
stronie? Jak dotąd nikt ich jeszcze nie widział. Chociaż Lanrezac mógł
dowiedzieć się dokładnie w GQG o miejscu ich stacjonowania, stracił
już całkowicie wiarę w GQG, a ponadto podejrzewał ponuro, że Francja
padła ofiarą jakiejś perfidnej brytyjskiej sztuczki. Może BEF jest w
ogóle mitem, a może rozgrywa właśnie ostatni, przed przystąpieniem do
wojny, mecz krykieta; nie dawał się przekonać, że korpus rzeczywiście
istnieje, dopóki nie ujrzy go własnymi oczyma jeden z jego oficerów.
Codzienne wypady zwiadowcze, w których uczestniczył także porucznik
Spears, brytyjski oficer łącznikowy przydzielony do Piątej Armii,
przeczesywały dokoła teren, lecz nie udało im się znaleźć żadnych
żołnierzy w mundurach khaki; było to dziwnym funkcjonowaniem
łączności, czego jednak porucznik Spears z jakiegoś powodu w swej
słynnej książce nie wyjaśnia. To niepowodzenie zwiększyło poczucie
zagrożenia Lanrezaca. „Moja udręka – napisał – doszła do szczytu”.
Jednocześnie z wydaniem rozkazu nr 10 Joffre zwrócił się do
Messimy’ego z prośbą o przeniesienie trzech dywizji wojsk obrony
terytorialnej z osłony wybrzeża dla wypełnienia miejsca pomiędzy
Maubeuge a Kanałem. Sięgał już w ten sposób dna beczki, dla
stworzenia namiastki obrony przeciw niemieckiemu prawemu skrzydłu,
byle tylko nie oderwać choćby jednej dywizji od wypieszczonej w
myślach ofensywy.
Nie był jeszcze gotów uznać, że to wola nieprzyjaciela została mu
narzucona. Wszyscy Lanrezacowie, Gallieniowie oraz raporty zwiadów
całego świata nie byłyby w stanie zachwiać podstawowego przekonania
GQG, że im silniejsze niemieckie prawe skrzydło, tym bardziej
obiecujące są perspektywy przejęcia przez Francuzów inicjatywy w
centrum.
Niemiecki przemarsz przez Belgię, podobny przemarszowi
drapieżnych mrówek, wyłaniających się okresowo z
południowoamerykańskich dżungli i znaczących pasmo śmierci w kraju,
przez który przeszły, torował sobie tak jak i one swój szlak przez pola,
drogi, wsie i miasta, niepowstrzymywany przez rzeki czy inne
przeszkody. Armia von Klucka spływała północną od Liège stroną,
armia zaś von Bülowa – południową, wzdłuż doliny Mozy, w kierunku
Namur. Król Albert powiedział kiedyś: „Moza jest drogocennym
naszyjnikiem, a Namur jego perłą”. Płynąca szerokim kanionem między
skalistymi wyniosłościami terenu, rozszerzającymi jeszcze przestrzeń po
obu stronach rzeki, Moza stanowiła ulubiony teren wakacyjny, gdzie w
każdym innym sierpniu, będącym w Belgii tradycyjnym miesiącem
urlopowym, odpoczywały zazwyczaj całe rodziny; mali chłopcy pływali,
ojcowie pod osłoną przeciwsłonecznych parasoli łowili ryby, matki
usadowione wygodnie na składanych leżakach robiły na drutach, małe
białe żaglówki ślizgały się halsując po powierzchni rzeki, a statki
wycieczkowe kursowały pomiędzy Namur i Dinant. Część armii von
Bülowa przeprawiała się obecnie przez rzekę pod Huy, w połowie drogi
między
Liège i Namur, aby iść dalej już po obu jej brzegach w kierunku
drugiej słynnej twierdzy belgijskiej. Pierścień fortów Namur,
zbudowany według tego samego wzoru, co twierdza w Liège, był
ostatnim przed Francją bastionem. Ufni w siłę żelaznej pięści swych
dział oblężniczych, które tak dobrze wykonały swe zadanie pod Liège, a
obecnie wlokły się w ogonie armii von Bülowa na wyznaczone im
kolejne miejsce przeznaczenia, Niemcy spodziewali się, że uporają się z
Namur w ciągu trzech dni. Po lewej stronie von Bülowa znajdowała się
Trzecia Armia, dowodzona przez generała von Hausena, która
maszerowała w kierunku Dinant. Obie armie miały się spotkać w
trójkącie utworzonym przez zbieg Sambry i Mozy właśnie wówczas,
gdy Lanrezac miał tam dojść. O ile w polu strategia Schlieffena
rozwijała się zgodnie z planem, to poza frontem zaczęło się w nim
ukazywać klinowe pęknięcie.
Szesnastego sierpnia OHL, które pozostawało w Berlinie do
zakończenia okresu koncentracji, przeniosło się do Koblencji nad
Renem, położonej około 130 kilometrów za centrum niemieckiego
frontu. Tutaj przewidział Schlieffen siedzibę dla naczelnego wodza,
który nie miał być Napoleonem na białym koniu, obserwującym bitwę
ze wzgórza, lecz „współczesnym Aleksandrem”, kierującym bitwą z
„budynku o przestronnych pokojach biurowych, z telegrafem, telefonem
i radiową aparaturą sygnalizacyjną pod ręką oraz całą kawalkadą
samochodów i motocykli gotowych do odjazdu, oczekujących na
rozkazy. Tutaj, usadowiony w wygodnym fotelu, przy ogromnym stole,
współczesny dowódca miał obserwować na mapie całe pole walki. Stąd
miał przekazywać telefonicznie inspirujące uwagi, tutaj otrzymywać
będzie meldunki od dowódców armii i korpusów, a także z
obserwujących ruchy nieprzyjaciela balonów i sterowców”.
Rzeczywistość zmąciła jednak ten szczęśliwy obrazek. Współczesny
Aleksander okazał się Moltkem, który, jak sam się przyznał, nie
otrząsnął się nigdy z fatalnego przeżycia: rozmowy z kajzerem w
pierwszą noc wojny. Owe „inspirujące uwagi”, które miał przekazywać
telefonicznie swym podkomendnym, nie mieściły się nigdy w jego
mentalności, a gdyby nawet je posiadał, rozpłynęłyby się podczas
transmisji. Niemcom największą trudność podczas przeprowadzanych na
terytorium nieprzyjacielskim operacji sprawiała łączność. Belgowie
poprzecinali druty telefoniczne i telegraficzne; potężna radiostacja na
wieży Eiffla skutecznie zagłuszała wszystkie długości fal, tak że rozkazy
dochodziły zupełnie zniekształcone i trzeba je było powtarzać po trzy,
cztery razy, aby można w nich było dopatrzyć się jakiegokolwiek sensu.
Jedyna stacja odbiorcza była tak przeciążona, że przyjmowanie
przekazów zajmowało od ośmiu do dwunastu godzin. To było jednym z
tych „zatarć”, których niemiecki Sztab Generalny, zmylony łatwością
połączeń w czasie gier wojennych, zupełnie nie przewidział.
Złośliwy opór nieidących na rękę Belgów, a także wizja rosyjskiego
„walca parowego”, zgniatającego Prusy Wschodnie, przysparzały OHL
dodatkowych trosk. W sztabie powstały tarcia. Praktykowany przez
pruskich oficerów kult arogancji nikogo nie dotknął bardziej boleśnie
niż ich samych i ich sojuszników. Zastępca szefa Sztabu Generalnego,
generał von Stein, choć niewątpliwie inteligentny, sumienny i pracowity,
został opisany przez austriackiego oficera łącznikowego przy OHL jako
brutalny, nietaktowny, kłótliwy, przybierający szydercze i apodyktyczne
tony, określone jako „styl berlińskiej gwardii”. Pułkownik Bauer z
wydziału operacyjnego nienawidził swego szefa, pułkownika Tappena, z
powodu jego „kąśliwego tonu” i „okropnych manier” w stosunku do
podwładnych. Oficerowie uskarżali się na Moltkego, który zakazał
podawać w kantynie szampana, a także z powodu skromnych posiłków
przy stole kajzera, co zmuszało ich do dojadania po obiedzie kanapkami.
Od chwili rozpoczęcia przez Francuzów ataku w Lotaryngii
stanowczość Moltkego co do zrealizowania Schlieffenowskiej koncepcji
całkowitego oparcia się na prawym skrzydle zaczęła słabnąć. Zarówno
on sam, jak i jego sztab spodziewali się, że Francuzi skierują swe
główne siły na lewo, dla przeciwstawienia się zagrożeniu ze strony
niemieckiego prawego skrzydła. Z takim samym niepokojem, jak
Lanrezac wysyłał swe zwiady w poszukiwaniu Brytyjczyków, OHL
wypatrywało dowodów ruchów wojsk francuskich na zachód od Mozy,
nie wykrywając do 17 sierpnia żadnych. Nie dawał im spokoju
dokuczliwy problem, wywołany niepodjęciem przez nieprzyjaciela
działań zgodnych z jego interesem, których od niego oczekiwano. Z
posunięć w Lotaryngii oraz z braku wszelkich ruchów na zachodzie
Niemcy wyciągnęli wniosek, że Francuzi koncentrują swe główne siły
dla przeprowadzenia ofensywy przez Lotaryngię pomiędzy Metzem i
Wogezami. Stawiali więc sobie pytanie, czy wobec tego nie należałoby
przeprowadzić pewnych zmian w strategii niemieckiej. Jeżeli miało to
być główne francuskie uderzenie, to czy Niemcy nie mogliby poprzez
przemieszczenie swych sił na lewe skrzydło doprowadzić do
decydującej bitwy w Lotaryngii, zanim prawe skrzydło osiągnęłoby ten
cel manewrem oskrzydlającym? Czy nie można by doprowadzić w ten
sposób do prawdziwych Kannów, to jest do podwójnego okrążenia,
które Schlieffen hołubił gdzieś w zakamarkach mózgu? Pomiędzy 14 a
17 sierpnia toczono gorące dyskusje nad tą kuszącą perspektywą, a OHL
podjęło nawet wstępne kroki w celu przesunięcia środka ciężkości
bardziej na lewo. Jednak 17 sierpnia zdecydowano, że Francuzi nie
skupiają w Lotaryngii sił w rozmiarach przewidywanych, i powrócono
do oryginalnego Schlieffenowskiego planu.
Lecz gdy raz podważona zostanie świętość jakiejś doktryny, nie ma
już powrotu do pełnej wiary. Odtąd stale kusiła OHL sposobność
stwarzana na lewym skrzydle. Moltke dopuścił już w myślach
możliwość przyjęcia strategii alternatywnej, zależnej od tego, co uczyni
nieprzyjaciel. Została naruszona pasjonująca prostota planu Schlieffena:
skupienia wszystkich sił na jednym skrzydle i wiernego trwania przy
nim, niezależnie od ruchów nieprzyjaciela. Plan ten, który na papierze
wydawał się tak bezbłędny, popękał pod ciśnieniem niewiadomych, a
przede wszystkim z powodu napięć wojennych. Pozbawionego wygody
płynącej ze z góry przygotowanej strategii Moltkego dręczyło odtąd
niezdecydowanie, szczególnie wtedy, gdy konieczne stawało się
podjęcie decyzji. Szesnastego sierpnia pilnie zażądał takiej decyzji
książę Rupprecht.
Chciał on uzyskać zgodę na kontratak. Jego kwatera główna w Saint-
Avold, ponurym, niczym nie wyróżniającym się miasteczku, położonym
w kotlinie na skraju brudnego górniczego regionu Saary, nie
ofiarowywała żadnych książęcych powabów, żadnego zamku, ba, nie
posiadała nawet Grand Hoteli. Przed nim, na zachód, rozciągał się kraj
lekko pofalowanych wzgórz pod szeroko rozwartym niebem, bez
żadnych naturalnych przeszkód aż do Mozeli, wraz z jarzącym się na
horyzoncie łupem – Nancy, klejnotem Lotaryngii.
Rupprecht argumentował, że powierzone mu zadanie zaangażowania
na jego froncie jak największej ilości wojsk francuskich można osiągnąć
tylko przez atak; teoria ta była jednak całkowitą odwrotnością strategii
„worka”. Przez trzy dni, od 16 do 18 sierpnia, szalała po telefonicznych
drutach dyskusja, szczęściem tylko na terytorium niemieckim, pomiędzy
kwaterą Rupprechta a kwaterą główną naczelnego dowództwa. Czy
obecny atak Francuzów jest ich główną akcją? Wydaje się, że nie
podejmują niczego „poważnego” w Alzacji lub na zachód od Mozy. Na
co to wskazuje? Załóżmy, że Francuzi nie zechcą pójść do przodu i
wpaść do „worka” Załóżmy, że siły Rupprechta będą odstępować dalej;
czy nie utworzy się wówczas luka pomiędzy nimi a Piątą Armią,
sąsiadującą z prawej strony? Czy Francuzi nie zaatakują wówczas
właśnie tam? Czy nie spowodowałoby to klęski prawego skrzydła?
Zarówno Rupprecht, jak i szef jego sztabu, generał Krafft von
Dellmensingen, utrzymywali, że tak właśnie się stanie. Przekonywali, że
wojska niecierpliwie oczekują rozkazu do ataku – trudno je
powstrzymać. Hańbą byłoby zmuszanie do odwrotu wojsk, które „rwą
się naprzód”. Co więcej, nierozsądne jest oddawanie, nawet czasowo,
terytorium Lotaryngii już na samym początku wojny, chyba że jest się
do tego absolutnie zmuszonym.
Zafascynowane, a równocześnie przestraszone OHL nie mogło
podjąć decyzji. Major ze sztabu, o nazwisku Zollner, został wysłany do
kwatery Szóstej Armii w Saint-Avoid dla przedyskutowania tej sprawy
osobiście. Powiedział, że OHL rozważa zmianę planu wycofania się,
lecz nie może zrezygnować całkowicie z manewru „złapania do worka”.
Powrócił nie ustaliwszy niczego. Zaledwie major odjechał, otrzymano
meldunek od pilota samolotu zwiadowczego o francuskich lokalnych
ruchach wstecz, w kierunku Grand Couronné, które „zostały
natychmiast zinterpretowane” przez sztab Szóstej Armii jako dowód, że
nieprzyjaciel mimo wszystko nie posuwa się do przodu do worka, przeto
najlepszym wyjściem jest jak najszybsze zaatakowanie go.
Sprawy doszły do momentu krytycznego. Przeprowadzono dalsze
rozmowy telefoniczne pomiędzy Rupprechtem i von Krafftem z jednej
strony a Steinem i Tappenem z drugiej. Siedemnastego sierpnia przybył
jeszcze jeden posłaniec z OHL, major Dommes, z wiadomościami
ukazującymi kontrofensywę w bardziej niż kiedykolwiek pożądanym
aspekcie. Powiedział, że OHL jest obecnie pewne, iż Francuzi
przesuwają wojska na swe zachodnie skrzydło i nie są „sprzęgnięci” z
Lotaryngią; poinformował o sukcesach dział oblężniczych pod Liège,
które dowiodły, że francuska linia fortec wygląda mniej groźnie;
powiedział również, że OHL sądzi, iż Anglicy nie wylądowali
dotychczas na kontynencie i że jeśli decydująca bitwa zostanie szybko
stoczona tu, w Lotaryngii, mogą nie przybyć wcale. Niemniej jednak,
powiedział major Dommes, jest on zobligowany instrukcjami Moltkego,
aby przestrzec przed wszystkimi niebezpieczeństwami kontrofensywy, z
których głównym i najgroźniejszym jest atak frontalny – wyklęty
według niemieckiej doktryny wojskowej – ponieważ pagórkowaty teren
i forty francuskie uniemożliwiają doprowadzenie do okrążenia.
Rupprecht ripostował, że mniejszym ryzykiem jest atak niż dalsze
wycofywanie się, że zaskoczy nieprzyjaciela i tym samym może go
wytrącić z równowagi, że wraz ze sztabem rozważył już wszystkie
ewentualności i sądzi, że zapanuje nad nimi. Podnieciwszy się sam
jeszcze jedną krasomówczą pochwałą ofensywnego ducha swych
dzielnych wojsk, których nie można zmuszać do wycofywania się,
oświadczył, że jest zdecydowany na atak, chyba że otrzyma wyraźny
rozkaz OHL zabraniający mu tego. „Albo pozwólcie mi atakować –
wykrzyknął – albo wydajcie wyraźne zakazy!”
Zmieszany „gwałtownym tonem” księcia, Dommes pośpieszył do
OHL w celu uzyskania dalszych instrukcji. W kwaterze Rupprechta
„trwaliśmy w oczekiwaniu zastanawiając się, czy otrzymamy
zabraniający rozkaz”. Czekano przez cały ranek osiemnastego, a gdy do
popołudnia nie nadeszła żadna wiadomość, von Krafft zatelefonował do
von Steina, prosząc o wiadomość, czy należy oczekiwać takiego zakazu.
Jeszcze raz rozważone zostały ewentualne korzyści i straty. Wytrącony z
równowagi von Krafft zażądał jasnej odpowiedzi: tak czy nie. „O nie,
nie będziemy was ograniczali zakazując ataku – odpowiedział von Stein
z nieco mniejszą autorytatywnością, niż należałoby się spodziewać od
współczesnego Aleksandra. – Musicie wziąć na siebie
odpowiedzialność. Decydujcie, jak wam sumienie dyktuje”.
„Już zdecydowaliśmy. Idziemy do ataku!”
„Na! – odrzekł von Stein, używając potocznego określenia
oznaczającego wzruszenie ramion. – W takim razie uderzajcie i niech
Bóg będzie z wami!”
W taki oto sposób porzucony został manewr „worka”. Szóstej i
Siódmej Armii dano rozkaz wykonania pełnego obrotu i przygotowania
się do kontrofensywy.
W tym czasie Brytyjczycy, o których Niemcy myśleli, że nie
wylądowali jeszcze na kontynencie, posuwali się naprzód do
wyznaczonych im pozycji na lewym krańcu francuskiej linii frontu.
Stale towarzyszące im entuzjastyczne powitania ze strony ludności
francuskiej wypływały nie tyle z głębokiej miłości do Brytyjczyków,
będących jej odwiecznymi antagonistami, ile z prawie histerycznej
wdzięczności za pojawienie się sojusznika w walce, która oznaczała dla
Francji życie lub śmierć. Natomiast żołnierzom brytyjskim,
obcałowywanym, karmionym, obsypywanym kwiatami, wydawało się,
że są to obchody jakiegoś święta; wspaniałym przyjęciem, którego oni
byli niespodziewanie bohaterami.
Ich wojowniczy wódz naczelny, sir John French, wylądował 14
sierpnia wraz z Murrayem, Wilsonem i Huguetem, przydzielonym
obecnie do brytyjskiego naczelnego dowództwa w charakterze oficera
łącznikowego. Noc spędzili w Amiens i następnego dnia udali się do
Paryża na spotkanie z prezydentem, premierem i ministrem wojny.
„Vive le Général French!’ – krzyczał szalejący dwudziestotysięczny
tłum, wypełniający plac przed Gare du Nord i stojący wzdłuż ulic
przejazdu. – „Hip, hip, hurra! Vive l’Angleterre! Vive la France!”
Wzdłuż całej drogi do ambasady brytyjskiej stały tłumy, o których
mówiono, że są większe od tych, które witały Bleriota po jego przelocie
nad Kanałem, wiwatując i wymachując rękami w pełnym radości
powitaniu.
Poincaré był zaskoczony, stwierdzając, że jego gość jest człowiekiem
o „prostym sposobie bycia… i niezbyt wojskowym wyglądzie”, z
opadającym w dół wąsem; można by go raczej wziąć za zaharowanego
inżyniera niż za pełnego rozmachu dowódcę kawalerii o ustalonej
reputacji. Wydawał się być powolny, metodyczny, bez nadmiaru élan.
Mimo że miał Francuza za zięcia i posiadał letni domek w Normandii,
umiał wy powiedzieć po francusku zaledwie kilka dających się
zrozumieć słów. Rozpoczął od oświadczenia, które przeraziło
Poincarego, że jego wojska nie będą gotowe do wyjścia w pole
wcześniej niż za dziesięć dni, to znaczy nie przed 24 sierpnia. Twierdził
tak, podczas gdy Lanrezac obawiał się, że 20 może być już za późno.
„Ach, jakżeż zostaliśmy wprowadzeni w błąd! – zanotował Poincare w
swoim pamiętniku. – Sądziliśmy, że są zapięci na ostatni guzik, a
okazuje się, że nie zdążą na rendez-vous”.
W rzeczywistości u Frencha nastąpiła jakaś zagadkowa zmiana;
dotychczas jego najbardziej godną uwagi kwalifikacją na dowódcę,
abstrahując od starszeństwa stopniem i właściwych przyjaciół, był
wojskowy animusz. Z chwilą wylądowania we Francji sir John French
zaczął okazywać większe upodobanie do „postawy wyczekiwania”, jakiś
dziwny opór wobec wprowadzenia BEF-u do akcji i odpływ chęci do
walki. Przyczyną mogła być instrukcja Kitchenera kładąca nacisk na
utrzymanie armii w sile i zachowanie ostrożności dla uniknięcia „strat i
marnotrawstwa”. Lub też nagłe uświadomienie sobie tego, co powoli
dojrzewało w jego świadomości: że poza BEF-em nie ma w kraju
żadnych wyszkolonych rezerw, które mogłyby go zastąpić. Może po
dotarciu na kontynent i znalezieniu się o kilka mil od strasznego
nieprzyjaciela i nieuchronnej bitwy przygniótł go ciężar
odpowiedzialności. Być może poza jego śmiałymi słowy i postawą
wysechł w niewidoczny sposób jego wrodzony zapas odwagi albo też
walka na obcej ziemi, za cudzy kraj, po prostu go sparaliżowała. W
każdym razie nikt, kto nie był w takiej sytuacji, nie jest w stanie tego
osądzić.
Pewne jest to, że już od samego początku wszystkie spotkania sir
Johna Frencha z przedstawicielami aliantów wywoływały u nich
rozczarowanie, zaniepokojenie lub gwałtowną irytację. Bezpośredni cel,
dla którego BEF przybył do Francji – zapobieżenie, by została ona
zmiażdżona przez Niemców – wydawał się umykać jego pamięci, a w
każdym razie nie wykazywał on tu poczucia konieczności pośpiechu.
Powstawało wrażenie, że French sądzi, iż niezależność dowództwa, na
co tak silny nacisk położył Kitchener, oznacza, że może „wybierać
według swego uznania czas na walkę i na odpoczynek”, jak określił to
Poincaré, i że pozostaje zupełnie obojętny wobec możliwości, iż w tym
samym czasie Niemcy mogą zalać Francję, czyniąc dalszą walkę
bezprzedmiotową. Jak wykazał Clausewitz, którego nie sposób nie
cytować, armia sojusznicza działająca pod niezależnym dowództwem
jest niepożądana, lecz jeżeli nie można już tego uniknąć, trzeba
przynajmniej zadbać o to, aby jej dowódca „nie był najrozważniejszym i
najostrożniejszym, lecz najbardziej przedsiębiorczym” człowiekiem. W
ciągu następnych trzech tygodni, najbardziej w tej wojnie krytycznych,
przyczyna, dla której Clausewitz opatrzył te słowa spacją, stała się jasna.
Następnego dnia, 16 sierpnia, sir John złożył wizytę w GQG w Vitry,
gdzie Joffre odniósł wrażenie, iż jest on „silnie przywiązany do
własnych pomysłów” oraz że „troszczy się, by nie narazić swej armii”.
Sir John French ze swej strony nie odniósł żadnych wrażeń, być może na
skutek wyczulenia brytyjskich oficerów na pochodzenie społeczne. Z
brytyjskiego punktu widzenia walka o zdemokratyzowanie armii
francuskiej dała nieszczęśliwą przewagę oficerom, którzy nie byli
„gentlemanami”. „Au fond reprezentują oni pośledniejszy gatunek –
napisał sir John do Kitchenera w kilka miesięcy później – trzeba bowiem
pamiętać, z jakiej klasy wywodzą się przeważnie ci francuscy
generałowie”. Francuski generalissimus był niewątpliwie synem kupca.
Przy tej okazji Joffre grzecznie, lecz stanowczo wyraził pragnienie,
aby BEF wszedł do akcji nad Sambrą razem z Lanrezacem w dniu 21
sierpnia. W przeciwieństwie do tego, co powiedział Poincaremu, sir
John French oświadczył, że uczyni ze swej strony wszystko, by być
gotowym w tym terminie. Ze względu jednak na utrzymywanie
odsłoniętego krańca linii francuskich poprosił Joffre’a, aby ten przekazał
kawalerię Sordeta oraz dwie dywizje rezerwy „pod moje bezpośrednie
rozkazy”. Nie trzeba dodawać, że Joffre odmówił. W raporcie z tej
wizyty do Kitchenera sir John French napisał, że jest „pod korzystnym
wrażeniem” generała Berthelota i oficerów sztabu, którzy są „rozważni,
spokojni i pewni siebie”, oraz że nie zauważył tam „żadnego
rozgardiaszu i zamieszania”. Nie wyraził żadnej opinii o Joffre’em, poza
zaznaczeniem, że wydaje się on rozumieć wartość „postawy
oczekiwania” – ciekawy, a samoujawniający się błędny osąd.
Następną wizytę złożył Lanrezacowi. Napięcie nerwowe panujące w
kwaterze głównej Piątej Armii ujawniło się już w pierwszych
powitalnych słowach Hely d’Oissela skierowanych do Hugueta, gdy ten
nadjechał samochodem rankiem 17 sierpnia z dawno oczekiwanymi
oficerami brytyjskimi. „Nareszcie jesteście tutaj. Nawet o moment nie za
wcześnie. Jeśli nas pobiją, wam to będziemy zawdzięczać”.
Na schodach ukazał się generał Lanrezac, by powitać swych gości,
których pojawienie się nie rozproszyło jeszcze jego wciąż
utrzymujących się podejrzeń, że sojusznicy nadal starają się go okpić,
przysyłając oficerów bez dywizji. Nic z tego, co zostało powiedziane
przez następne pół godziny, nie uspokoiło go. Lanrezac nie mówił po
angielsku, jego partner natomiast posiadał tak nikłą znajomość
francuszczyzny, że nie mogła być ona użyteczna. Mimo to obaj
generałowie wycofali się dla przeprowadzenia rozmowy w cztery oczy,
bez tłumaczy. Wyjaśnienie, jakoby takie postępowanie było wynikiem
manii tajności – co sugerował porucznik Spears – nie wydaje się
przekonywające. Obaj rozmówcy pojawili się wkrótce w sali operacji
polowych, dołączając do grona oficerów sztabowych, z których kilku
posiadało znajomość obu języków. Sir John French uważnie przyglądał
się mapie, założył okulary, wskazał jakiś punkt na Mozie i usiłował
zapytać po francusku, czy generał Lanrezac sądzi, że Niemcy przekroczą
rzekę w tym właśnie miejscu, które nosiło całkowicie niewymawialną
dla Anglika nazwę: Huy. Ponieważ most w Huy był jedynym pomiędzy
Liège i Namur, a w chwili, gdy o nim mówiono, wojska von Bülowa
właśnie go przekraczały, pytanie sir Johna Frencha było właściwe, choć
zbyteczne. Potknął się najprzód na wyrażeniu „przekroczą rzekę”, na co
Henry Wilson usłużnie podpowiedział traverser le fleuve, a gdy doszedł
do słów a Huy, zająknął się ponownie.
„Co on mówi? Co on mówi?” – niespokojnie dopytywał się Lanrezac.
„…a Hoy” – wydobył wreszcie z siebie sir John French, wymawiając
te słowa tak, jakby okrzykiem pozdrawiał statek na morzu.
Lanrezacowi wyjaśniono, że brytyjski wódz naczelny pragnie się
dowiedzieć, czy sądzi on, że Niemcy przekroczą Mozę w Huy.
„Powiedz marszałkowi – odpowiedział Lanrezac – że myślę, iż Niemcy
przybyli nad Mozę, aby łowić ryby”. O w ton, jakiego mógł używać w
odpowiedzi na szczególnie głupie pytanie wówczas, gdy prowadził swe
słynne wykłady, nie był tym, jaki się zwyczajowo stosuje wobec
marszałka polnego sojuszniczej armii.
„Co on mówi? Co on mówi?” – zapytał z kolei sir John French,
chwytając ton odpowiedzi raczej, niż jej znaczenie.
„Mówi, że przekroczą tam rzekę, sir” – gładko odpowiedział Wilson.
W nastroju, jaki się wytworzył przez tę wymianę zdań,
nieporozumienia mnożył y się. Pierwsze powstało przy omawianiu
zakwaterowania i łączności, będących zawsze przedmiotem konfliktów
między sąsiadującymi armiami. Było także poważniejsze
nieporozumienie, w sprawie użycia kawalerii, każdy bowiem z
dowódców pragnął posługiwać się cudzą dla przeprowadzenia
strategicznego rekonesansu. Zmęczony, z połową koni bez podków,
korpus Sordeta, który Joffre przydzielił Lanrezacowi, został mu właśnie
odebrany dla nawiązania kontaktu z Belgami na północ od Sambry, w
nadziei przekonania ich, by nie wycofali się do Antwerpii. Lanrezac
potrzebował ogromnie, podobnie jak i Brytyjczycy, informacji o
jednostkach nieprzyjacielskich i linii ich marszu. Do tego celu pragnął
użyć wypoczętej brytyjskiej brygady kawalerii. Sir John French
odmówił. Przybywając do Francji z czterema tylko, nie zaś sześcioma,
dywizjami, chciał zatrzymać kawalerię dla utworzenia z niej
tymczasowej rezerwy. Lanrezac zrozumiał natomiast, ze zamierza jej
użyć do walki w linii jako strzelców konnych. Byłaby to forma działania
niewątpliwie zasługująca na pogardę, którą bohater spod Kimberley
zastosowałby z taką samą chęcią, jak wędkarz łowiący stale na sztuczną,
unoszącą się na wodzie muszkę, użyłby zamiast niej żywej przynęty.
Najpoważniejszym ze wszystkich nieporozumień była jednak
dyskusja nad terminem gotowości BEF do akcji. Mimo że poprzedniego
dnia sir John French powiedział Joffre’owi, że będzie gotów na 21, to
obecnie bądź to na skutek podrażnienia, bądź też niezrównoważonego
stanu nerwów powrócił do tego, co powiedział poprzednio Poincarému:
że nie nastąpi to przed 24. Dla Lanrezaca było to krańcowym
nieszczęściem. Czy brytyjski dowódca sądzi, że Niemcy będą na niego
czekali? – zastanawiał się, chociaż nie na głos. Nie miał już teraz
żadnych wątpliwości, że tak, jak się tego spodziewał od samego
początku, na Anglikach nie można polegać. Gdy zakończono wymianę
poglądów, obaj mieli „zaczerwienione twarze”. Zaraz potem Lanrezac
powiadomił Joffre’a, że Brytyjczycy będą gotowi „najwcześniej 24”, że
ich kawaleria ma być użyta w charakterze strzelców konnych i „nie
można na nią liczyć dla innych celów” oraz podniósł kwestię
zamieszania, jakie może powstać z Brytyjczykami na drogach „w
wypadku odwrotu”. Ostatni człon zdania był dla GQG wstrząsem.
Lanrezac, ten „prawdziwy lew”, podziwiany dla swej agresywności, już
obecnie rozważa możliwość odwrotu!
Sir John French również doznał wstrząsu po przybyciu do swej
tymczasowej kwatery głównej w Le Cateau, gdzie dowiedział się, że
dowódca II korpusu, jego dobry przyjaciel, generał Grierson, zmarł
nagle tego ranka w pociągu, w pobliżu Amiens. Prośba Frencha
skierowana do Kitchener a o mianowanie na miejsce Griersona pewnego
generała – „proszę, by pan zatwierdził mój wniosek w tej sprawie” –
została odrzucona. Kitchener wysłał generała sir Horace’a Smithorriena,
z którym French nie był w dobrych stosunkach. Obaj byli ludźmi
upartymi. Podobnie jak Haig, Smith-Dorrien nigdy nie miał zbyt
wysokiego mniemania o naczelnym wodzu i skłonny był do działania na
własną rękę. Swą urazę z racji dokonanego przez Kitchenera wyboru sir
John French przeniósł na Smith-Dorriena w postaci zwiększonej do
niego awersji, dając jej upust, gdy wszystko się już skończyło, w owym
żałosnym i pełnym krętactw dokumencie zatytułowanym „1914”, o
którym pewien znakomity krytyk powiedział, że jest to Jedna z
najbardziej niefortunnych książek, jaką kiedykolwiek napisano”.
Siedemnastego sierpnia, to jest w dniu, gdy sir John French składał
wizytę Lanrezacowi, a Rupprecht zabiegał o zgodę na kontratak, do
kwatery głównej armii belgijskiej w Louvain przybył do króla Alberta
premier de Broqueville, by przedyskutować sprawę przeniesienia rządu
z Brukseli do Antwerpii. Jak wynikało z raportów, oddziały wszystkich
broni armii von Klucka, przewyższające liczebnie Belgów w stosunku
cztery lub pięć do jednego, atakowały belgijską linie obrony na rzece
Gette, odległą o dwadzieścia pięć kilometrów; 8000 żołnierzy von
Bülowa przeszło przez most w Huy, oddalony o 50 km, i posuwało się w
kierunku Namur. Jeżeli twierdza w Liège padła, co może stać się z
Namur? Okres koncentracji wojsk został zakończony, główny przemarsz
niemiecki trwał i jak dotąd nie przybyła żadna z armii państw-
gwarantów. „Jesteśmy sami” – powiedział premierowi król. Zakończył
wnioskiem, że Niemcy najprawdopodobniej zaleją centralną Belgię i
zajmą Brukselę, lecz „ostateczny wynik rozwoju wypadków jest nadal
niepewny”. W istocie tego dnia oczekiwano przybycia kawalerii
francuskiej do rejonu Namur. Informując króla Alberta o wysłaniu jej,
Joffre zapewniał go, że według najgłębszego przekonania GQG
niemieckie jednostki na zachód od Mozy są jedynie „osłoną”. Obiecał,
że wkrótce przybędą dalsze francuskie dywizje dla współdziałania z
Belgami. Ponieważ król Albert nie sądził, aby Niemcy pod Gette i Huy
byli tylko „osłoną”, podjęto bolesną decyzję, iż rząd musi opuścić
stolicę. Osiemnastego sierpnia król wydał także rozkaz całkowitego
wycofania armii z Gette do ufortyfikowanego obozu w Antwerpii i
przeniesienia kwatery głównej z Louvain do położonej o 25 km do tyłu
miejscowości Malines.
Rozkaz ten wywołał „pełen niedowierzania przestrach” wśród
oficerów belgijskiego Sztabu Generalnego ze „szkoły ofensywnej”, a
szczególnie u pułkownika Adelberta, osobistego przedstawiciela
Poincarego. Był to energiczny i wspaniale przygotowany oficer do
wojny ofensywnej, lecz „nieco mniej” do pełnienia misji
dyplomatycznych, jak to z żalem przyznał minister pełnomocny Francji
w Belgii.
„Nie wycofacie się chyba przed zwykłą kawaleryjską osłoną” –
wybuchnął pułkownik Adelbert. Zatrwożony i zły oskarżył Belgów o
porzucenie Francji w potrzebie bez uprzedzenia, i to właśnie „w chwili,
gdy korpus kawalerii francuskiej ukazał się na północ od Sambry i
Mozy”. Powiedział, że konsekwencje militarne będą poważne, że
Niemcy odniosą wielki moralny sukces, a Bruksela zostanie odsłonięta
dla „rajdów kawalerii niemieckiej”. Tak wyglądała jego ocena sił
nieprzyjacielskich, które w dwa dni później w liczbie ponad ćwierć
miliona ludzi miały zająć Brukselę. Niezależnie od błędnej oceny i
ostrego języka, niepokój pułkownika Adelberta był z francuskiego
punktu widzenia w pełni zrozumiały. Wycofanie się do Antwerpii
oznaczało bowiem, że armia belgijska usuwa się z flanki alianckiej linii
frontu i przerywa kontakt z Francuzami właśnie w przeddzień wielkiej
francuskiej ofensywy.
W ciągu tego dnia, 18 sierpnia, król kilkakrotnie zmieniał decyzję,
przechodząc mękę niezdecydowania pomiędzy pragnieniem uratowania
armii belgijskiej od unicestwienia a niechęcią do opuszczenia dobrych
pozycji właśnie w chwili, gdy mogła nadejść francuska pomoc. Zanim
skończył się ten dzień, dylemat jego został rozwiązany rozkazem
Joffre’a nr 13 z tego samego dnia, z którego wynikało jasno, że główny
wysiłek francuski zostanie skierowany gdzie indziej i że Belgii
przypadnie zadanie pilnowania przejścia na zachód od Mozy, przy takiej
pomocy, jaką będzie można uzyskać od Piątej Armii i Brytyjczyków.
Król Albert nie wahał się już dłużej. Potwierdził rozkaz wycofania się
do Antwerpii i tejże nocy pięć belgijskich dywizji na pozycjach w Gette
oderwano od przeciwnika i ściągnięto do obozu warownego w
Antwerpii, dokąd przybyły 20 sierpnia.
Rozkaz nr 13 Joffre’a był sygnałem nakazującym gotowość do
wielkiej ofensywy na niemieckie centrum, w której pokładano wszystkie
francuskie nadzieje. Rozkaz był skierowany do Trzeciej, Czwartej i
Piątej Armii i podany do wiadomości Belgom i Brytyjczykom.
Nakazywał on Trzeciej i Czwartej Armii pad dowództwem generałów
Ruffeya i de Langle de Cary’ego przygotować się do ataku przez
Ardeny, pozostawiając Piątej Armii dwie możliwości działania,
uzależnione od ostatecznej oceny sił Niemców na zachód od Mozy. W
pierwszym przypadku Lanrezac miał nacierać w kierunku północnym
poprzez Sambrę „w ścisłej łączności z armiami belgijską i brytyjską”; w
drugim, zakładając, że nieprzyjaciel zaangażuje na zachód od Mozy
Jedynie drobną część swych sił prawego skrzydła”, Lanrezac miał
powtórnie przekroczyć tę rzekę i wesprzeć główną ofensywę poprzez
Ardeny, „pozostawiając armii belgijskiej i brytyjskiej zadanie zajęcia się
siłami niemieckimi na północ od Sambry i Mozy”.
Było to polecenie niemożliwe do wykonania. Wymagało bowiem od
armii Lanrezaca – nie od jednostki, lecz od niejednorodnej,
zróżnicowanej masy trzech korpusów i siedmiu samodzielnych dywizji,
rozciągniętych na szerokość pięćdziesięciu kilometrów i będących
ponadto wówczas w ruchu w drodze do Sambry – ustawienia się czołem
w obie strony, a według drugiej wersji, powrócenia do pozycji
wyjściowej, z której Lanrezacowi zaledwie trzy dni temu udało się z
takim trudem odejść. Rozkaz ten mógł sparaliżować Lanrezaca i
zatrzymać go w miejscu, w oczekiwaniu, aż Joffre wybierze jedną z
dwóch możliwości. Zamiast tego sformułowanie: Jedynie drobną część
swych sił prawego skrzydła”, przypieczętowało jego utratę zaufania do
GQG. Zignorowawszy drugą możliwość, pośpieszył nad Sambrę.
Poinformował Joffre’a, że zajmie tam pozycję w dniu 20 sierpnia dla
kontratakowania każdej siły nieprzyjaciela, usiłującej przekroczyć rzekę
pomiędzy Namur i Charleroi, oraz „aby zepchnąć je z powrotem do
Sambry”.
Dążąc na to spotkanie jego bataliony śpiewały pieśń Sambrę et
Meuse, pamiętną z 1870 roku, ulubioną marszową pieśń armii
francuskiej:
Pułki Sambry i Mozy maszerowały
na wołanie Wolności!
Szukając drogi do chwały
prowadzącej do nieśmiertelności.
Pułki Sambry i Mozy umierały
z okrzykiem „Wolność!”
Zapisując stronice chwały
dające im nieśmiertelność.
Rozkaz nr 13 podyktowany był niezachwianym postanowieniem
GQG, by przeprowadzić Plan 17, podstawę wszystkich nadziei na
zwycięstwo poprzez decydującą bitwę. W sierpniu, gdy wojna trwała
jeszcze krótko, przekonanie, że można by doprowadzić ją do szybkiego
zakończenia, ciągle przeważało. GQG wierzyła głęboko, że bez względu
na siłę niemieckiego prawego skrzydła ofensywa francuska przez
centrum niemieckie doprowadzi do jego izolacji i zniszczenia.
Tej nocy Messimy, „przeżywając męczarnie psychiczne” z troski o
słabo bronioną granicę poniżej Sambry, zatelefonował do Joffre’a, lecz
powiedziano mu, że generalissimus śpi. Szacunek jego był większy niż
niepokój, toteż Messimy zgodził się, by go nie budzono. Rozmawiał z
Berthelotem, który pocieszył go słowami: „Jeżeli Niemcy będą tak
nierozważni, by podjąć manewr okrążający przez północną Belgię, to
tym lepiej!
Im więcej będą mieli żołnierzy na prawym skrzydle, tym łatwiej
będzie nam przebić się przez ich centrum”.
Tego dnia niemieckie prawe skrzydło zataczało krąg przez Belgię, z
tym że armia von Klucka po zewnętrznej stronie koła zbliżała się do
Brukseli, von Bülowa w środku posuwała się w kierunku Namur, a von
Hausena po wewnętrznej stronie szła na Dinant. Namur, którego obsadę
stanowiły 4 belgijska dywizja oraz garnizon forteczny, trwało samotnie,
uważane powszechnie, mimo tego, co nastąpiło w Liège, za twierdzę nie
do zdobycia. Nawet ci, którzy pilnie obserwowali Liège, myśleli, że
Namur wytrzyma przynajmniej na tyle, by Lanrezac miał czas
przekroczyć Sambrę, nawiązać kontakt z obrońcami twierdzy i oprzeć
swe siły o krawędź pierścienia jego fortów. Major Duruy, były francuski
attache wojskowy w Brukseli, którego 19 sierpnia wysłano w
charakterze oficera łącznikowego do Namur, ponuro raportował
Lanrezacowi, że nie wierzy, by twierdza mogła utrzymać się długo. Była
odcięta od reszty armii, morale jej obrońców było słabe, amunicji miała
niewiele. Chociaż wielu kwestionowało jego poglądy, Duruy pozostał
nieugięty w swym pesymizmie.
Osiemnastego sierpnia przednie straże von Klucka dotarły do Gette,
gdzie stwierdziły, że zostały przez Belgów wyprowadzone w pole.
Zadaniem von Klucka było bowiem zniszczenie tej armii. Spodziewał
się to osiągnąć przebiciem się pomiędzy Belgami a Antwerpią i
otoczeniem ich, zanim mogliby osiągnąć bezpieczeństwo w swej bazie.
Przybył za późno. Zarządzony przez króla Alberta odwrót uratował
armię belgijską i zachował ją w stanie zdolności do walki, co później
miało stać się zagrożeniem dla tyłów von Klucka, gdy zwrócił swe siły
ku południowi, dla marszu na Paryż. Obecnie von Kluck musiał
zameldować w OHL, że „stale udawało im się wymknąć z naszego
uchwytu, tak więc armia ich nie została ostatecznie pobita ani też
odcięta od Antwerpii.”
Wkrótce też musiał wykonać zwrot na południe, mając nie tylko
Belgów na tyłach, lecz również nowego wroga, Brytyjczyków, przed
sobą. Niemcy wyliczyli, że logicznym miejscem lądowania
Brytyjczyków powinny być porty położone najbliżej frontu belgijskiego,
a zwiad kawaleryjski von Klucka, z tą cudowną ludzką właściwością
widzenia tego, co spodziewa się zobaczyć, nawet jeżeli nic tam nie ma,
zameldował posłusznie o lądowaniu Brytyjczyków 13 sierpnia w
Ostendzie, Calais i Dunkierce. Obecnie mogli się w każdej chwili
ukazać naprzeciw czoła von Klucka. Oczywiście wcale ich tam nie było,
gdyż lądowali znacznie dalej, w Boulogne, Rouen i Hawrze. Raport z
Ostendy wywołał jednak w OHL obawy, że jeżeli von Kluck skręci na
południe, to może zostać zaatakowany przez Brytyjczyków na prawej
flance, jeżeli zaś skieruje lewe skrzydło bardziej na zachód, to może
powstać luka pomiędzy jego armią i armią von Bülowa. By zapobiec
takiemu niebezpieczeństwu, 17 sierpnia OHL, ku wielkiemu
niezadowoleniu von Klucka, podporządkowało jego armię rozkazom
von Bülowa. Jak to było możliwe, aby OHL działało w oparciu o raport,
że Brytyjczycy lądują w Ostendzie, a jednocześnie tego samego dnia
informowało Rupprechta, że Brytyjczycy jeszcze nie wylądowali, a
może nawet nie przybędą wcale – pozostanie jedną z osobliwości wojny.
Zagadkę tę można rozwiązywać tylko snując przypuszczenia. Jedna z
możliwości sprowadza się do tego, że oficerowie sztabowi w OHL,
mający do czynienia z lewym skrzydłem, należeli do innego wydziału
niż ci, którzy zajmowali się prawym, i po prostu nie porozumieli się z
sobą.
Obu dowódcom, z Pierwszej i Drugiej Armii, brakowało dwóch lat
do siedemdziesiątki. Von Kluck, zamknięty w sobie, ciemnowłosy,
robiący wrażenie gwałtownego, nie wyglądał na swoje lata, w
przeciwieństwie do von Bülowa, który ze swą nalaną twarzą i białym
wąsem wyglądał znacznie starzej. Von Kluckowi, który był ranny w
1870 roku, a w wieku 50 lat otrzymał nobilitujące go „von”, jeszcze
przed wojną powierzono czołową rolę w marszu na Paryż. To jego armia
miała być owym obuchem prawego skrzydła, regulować tempo całości,
jej dano największą siłę uderzeniową o gęstości 10 żołnierzy na jeden
metr linii frontu, podczas gdy u von Bülowa przypadało siedmiu, a u
Rupprechta niecałych dwóch. Lecz OHL, nękane widmem mogącej się
wytworzyć luki, sądziło, że znajdujący się w centrum prawego skrzydła
von Bülow może najlepiej utrzymać trzy armie w jednej linii. Urażony
takim układem, von Kluck z miejsca zaczął kwestionować rozkazy von
Bülowa na każdy dzień marszu, powodując wielki zamęt, co wraz ze
zniekształceniami w łączności zmusiło OHL po dziesięciu dniach do
odwołania rozkazu, po czym rzeczywiście wytworzyła się luka,
niemożliwa już do zlikwidowania.
Jeszcze bardziej niż von Bülow usiłowali wyprowadzić von Klucka z
równowagi Belgowie. Zmuszając Niemców do wywalczenia sobie drogi,
ich armia opóźniła harmonogram marszu, a wysadzenie kolei i mostów
przerwało dostawy amunicji, żywności, lekarstw, poczty i całego
pozostałego zaopatrzenia; zmuszało to Niemców do stałego
koncentrowania wysiłków na utrzymaniu otwartych połączeń z tyłami.
Ludność cywilna blokowała drogi, a co gorsza przecinała druty
telefoniczne i telegraficzne, przerywając łączność nie tylko pomiędzy
armiami niemieckimi i OHL, lecz także między poszczególnymi
armiami i korpusami. Ta „nadzwyczaj agresywna wojna partyzancka”,
jak określił ją von Kluck, a szczególnie strzały z ukrycia oddawane
przez franc-tireurs do żołnierzy niemieckich, rozjątrzały zarówno jego,
jak i innych dowódców. Od chwili, gdy jego armia weszła do Belgii,
uznał za konieczne stosowanie – według jego własnych słów –
„surowych i nieubłaganych represji”, takich jak „rozstrzeliwanie osób i
palenie domów” w odwet za „zdradzieckie” ataki dokonywane przez
ludność cywilną.49 Pierwsza Armia pozostawiała za sobą spalone
wioski i zabitych zakładników. Dziewiętnastego sierpnia, gdy Niemcy
przekroczyli Gette i stwierdzili, że armia belgijska wycofała się w nocy,
wyładowali swą wściekłość na Aerschot, małym miasteczku pomiędzy
Gette a Brukselą, pierwszym, które zaznało masowej egzekucji. W
Aerschot rozstrzelano 150 osób cywilnych. Liczby te miały się wkrótce
powiększyć, gdyż metodę tę powtarzała armia von Bülowa w Ardenach i
w Tamines oraz armia von Hausena w Dinant, gdzie w największej
masakrze zginęło 664 ludzi. Zazwyczaj gromadzono mieszkańców na
głównym placu miasta, ustawiając kobiety po jednej, a mężczyzn po
drugiej stronie; wybierano co dziesiątego, co drugiego lub też
wszystkich z jednej strony, w zależności od kaprysu poszczególnego
oficera; prowadzono ich na pobliskie pole lub pusty plac za stacją
kolejową i tam rozstrzeliwano. Do dziś jest w Belgii wiele miast, gdzie
na cmentarzach stoją rzędy kamiennych nagrobków z wyrytym na nich
nazwiskiem, datą 1914 i powtarzającym się wciąż napisem: „Fusillé par
les Allemands” („Zastrzelony przez Niemców”). W wielu miastach stoją
rzędy świeższe i dłuższe, z tym samym napisem, lecz z datą: 1944.
Dowodzący Trzecią Armią generał von Hausen doszedł, podobnie jak
von Kluck, do wniosku, że „perfidne” zachowanie się Belgów,
„mnożących przeszkody” na jego drodze, wymaga represji
„najwyższego stopnia i bez chwili wahania”. Miały one polegać na
„aresztowaniu wybitnych obywateli, takich jak właściciele
nieruchomości, burmistrzowie oraz księża, jako zakładników; na paleniu
domów i zabudowań gospodarskich oraz egzekucjach osób złapanych na
wrogich działaniach”. W skład armii von Hausena wchodzili
Saksończycy, którzy mieli stać się w Belgii synonimem „dzikusów”.
Nawet von Hausen nie mógł ochłonąć ze zdumienia nad „wrogością
społeczeństwa belgijskiego”. Zadziwiało go stale odkrycie, Jak bardzo
jesteśmy znienawidzeni”. Uskarżał się gorzko na postawę rodziny
d’Eggremont; w należącym do niej luksusowym zamku, składającym się
z czterdziestu pokoi wraz z cieplarnią, ogrodami i stajnią na pięćdziesiąt
wierzchowców, spędził na kwaterze jedną noc. Podstarzały hrabia kręcił
się dokoła „z zaciśniętymi pięściami w kieszeni”; dwaj synowie byli
przy stole nieobecni; ojciec przyszedł na obiad z opóźnieniem, nie chciał
rozmawiać, a nawet odpowiadać na pytania; zachowywał się w ten
sposób przez cały czas, mimo łaskawej pobłażliwości von Hausena,
który nakazał swej żandarmerii nie konfiskować chińskiej i japońskiej
broni, zgromadzonej przez hrabiego d’Eggremonta w czasie jego
wieloletniej służby dyplomatycznej na Dalekim Wschodzie. Było to
nader smutne doświadczenie.
Niemiecka kampania represyjna, z wyjątkiem pojedynczych
przypadków, nie była spontaniczną reakcją na prowokacje belgijskie.
Była opracowana z góry, ze zwykłą niemiecką dbałością o
przygotowanie się na każdą ewentualność, i pomyślana w tym celu, by
zaoszczędzić czas i ludzi przez jak najszybsze zastraszenie Belgów.
Nieodzowną rzeczą było również to, by wejść do Francji ze wszystkimi
będącymi w dyspozycji oddziałami; opór belgijski, powodujący
konieczność pozostawienia wojsk na tyłach, stawał na przeszkodzie tym
zamierzeniom. Obwieszczenia wydrukowano zawczasu. Natychmiast po
wkroczeniu Niemców do jakiegokolwiek miasta ściany domów bielały,
jak od biblijnej plagi, która spadała na nie wysypką plakatów z
obwieszczeniami, zalepiających każdy dom, ostrzegających
mieszkańców przed wszelkimi „wrogimi działaniami”. Karą dla
ludności cywilnej strzelającej do żołnierzy była śmierć. Groziła ona
również za rozliczne mniejsze przewinienia: „Każdy, kto zbliży się do
miejsca postoju samolotu lub balonu na odległość mniejszą niż 200 m,
zostanie zastrzelony na miejscu”. Właściciele domów, w których
zostanie znaleziona ukryta broń, będą rozstrzelani. Właściciele domów,
w których znajdzie się ukrytych żołnierzy belgijskich, będą wysłani na
„bezterminowe” ciężkie roboty do Niemiec. Wsie, z których będą
prowadzone „wrogie działania” przeciw żołnierzom niemieckim,
„zostaną spalone”. Jeżeli takie działanie będzie miało miejsce „na
drodze łączącej dwie wsie, ta sama kara spotka mieszkańców obu wsi”.
W podsumowaniu obwieszczenia zawierały konkluzję: „Wszelkie
kary będą wykonywane bez litości, całe społeczeństwo będzie uznane za
odpowiedzialne, zakładnicy będą brani w dużej liczbie”. Stosowanie
zasady zbiorowej odpowiedzialności, uznanej przez konwencję haską za
jednoznacznie bezprawną, zaszokowało w 1914 roku świat wierzący w
postęp ludzkości.
Von Kluck uskarżał się, że dla jakiegoś powodu stosowane metody
„zbyt wolno zaradzają złu”. Belgijskie masy ludowe nadal wykazują
nieprzejednaną wrogość. „Te zbrodnicze czyny ludności powodują
nawet zniszczenie istotnych dla całej naszej armii organów życiowych.”
Represje stawały się coraz częstsze i coraz bardziej surowe. O dymach
palonych wiosek, drogach zapchanych uciekinierami, rozstrzelanych
zakładnikach w osobach burmistrzów i notabli donosił całemu światu
tłum dziennikarzy alianckich, amerykańskich oraz korespondentów z
innych krajów neutralnych, którzy nie mogąc dostać się w rejon frontu,
zamknięty przed nimi przez Joffre’a i Kitchenera, od pierwszego dnia
wojny masowo podążyli do Belgii. W grupie wybitnych mistrzów
plastycznych relacji spośród Amerykanów znaleźli się: Richard Harding
Davis piszący dla całego syndykatu prasowego, Will Irwin z „Collier’s
Magazine”, Irvin Cobb z „Saturday Evening Post”, Harry Hansen z
„Chicago Daily News”, John T. McCutcheon z „Chicago Tribune” i
wielu innych. Uzyskawszy akredytację dziennikarską” armii
niemieckiej, podążali jej śladem. Pisali o gruzach splądrowanych
domów, spalonych wsiach, w których nie pozostała żadna ludzka istota,
tylko kot siedzący cicho na roztrzaskanym progu domu; o ulicach
zasypanych potłuczonymi butelkami i połamanymi framugami okien o
przeraźliwym ryku niedojonych krów i niekończących się szeregach
uchodźców z tobołami, wózkami, furmankami i parasolami mającymi
ich chronić w czasie snu przy drodze w deszczowe noce; o łanach zbóż
gnących się od dojrzałości i braku tych, którzy zbierają plony; o bez
końca stawianych pytaniach: „Czy widział pan Francuzów? Gdzie są
Francuzi? Gdzie są Brytyjczycy”. Leżąca na drodze szmaciana lalka z
głową zmiażdżoną kołem armatniej lawety wydała się amerykańskiemu
korespondentowi symbolem losu Belgii w tej wojnie.
Dziewiętnastego sierpnia, gdy w odległym zaledwie o 40 km
Aerschot rozbrzmiała strzelanina, w Brukseli panował złowieszczy
spokój. Poprzedniego dnia rząd opuścił stolicę. Flagi przystrajały nadal
ulice, przesiewając światło słoneczne przez żółto-czerwone tkaniny.
Stolica w swych ostatnich godzinach zdawała się mieć szczególny blask,
a jednak była coraz spokojniejsza, prawie zadumana. Tuż przed końcem
ujrzano pierwszych Francuzów, szwadron zmęczonej kawalerii, jadący
powoli wzdłuż Avenue de la Toison d’Or, na koniach ze zwieszonymi
łbami. Kilka godzin później przejechały cztery samochody wypełnione
oficerami w dziwnych mundurach koloru khaki. Ludzie gapili się na
nich, wydając nieśmiały okrzyk radości: „Les Anglais!” Sojusznicy
Belgii w końcu przybyli, zbyt jednak późno, by uratować stolicę.
Dziewiętnastego nadal płynęły tłumy uchodźców ze wschodu. Zdjęto
flagi; ostrzeżono mieszkańców; w powietrzu wisiała groza.
Dwudziestego sierpnia Bruksela została zajęta. Szwadrony ułanów z
lancami w pozycji „gotuj broń” ukazały się nagle na ulicach. Byli tylko
heroldami posępnej parady o wprost niewiarygodnej potędze i
wspaniałości, która nadeszła za nimi. Rozpoczęła się o pierwszej po
południu. Kolumna za kolumną maszerowały szeregi szarozielonej
piechoty. Żołnierze ogoleni, wypucowani, w świeżo wyczyszczonych,
aż lśniących butach, z błyszczącymi w słońcu bagnetami szli w
szczelnych szeregach dla wyeliminowania luk pozostałych po
zaginionych. W takich samych szarozielonych mundurach, z czarno-
białymi proporczykami łopocącymi na lancach, pojawiła się kawaleria,
podobna jeźdźcom wynurzającym się wprost ze średniowiecza.
Wydawało się, że falanga niezliczonych kopyt, uderzających o bruk w
zwartym szyku, zdolna jest zatratować na śmierć wszystko na swej
drodze. Ciężkie działa dudniły jak grzmot po kocich łbach jezdni.
Werble bębniły. Ochrypłe głosy ryczały chóralnie pieśń zwycięstwa
„Heil dir im Siegeskranz” na melodię „God Save the King”. Bez końca,
coraz liczniejsze, nadchodziły brygada za brygadą. Milczące tłumy,
obserwujące tę paradę, były zdumione jej ogromem, czasem trwania i
wspaniałą perfekcją. Pokaz wyposażenia, obliczonego specjalnie na
wzbudzenie u widzów pełnego szacunku podziwu, spełnił swe zadanie.
Ciągnione przez cztery konie kuchnie polowe, z rozpalonym pod nimi
ogniem i dymiącymi kominami, budziły nie mniej podziwu niż wozy
przerobione na szewskie warsztaty, z szewcami stojącymi przy stołach i
przybijającymi młotkiem zelówki, podczas gdy żołnierze, których buty
właśnie naprawiano, czekali stojąc na stopniach pojazdu.
Parada posuwała się tylko po jednej strome bulwarów, tak by
oficerowie w samochodach i gońcy na rowerach mogli swobodnie
pędzić w obie strony wzdłuż linii marszu. Oficerowie kawalerii
stanowili urozmaicone widowisko; jedni z niedbałą wyniosłością palili
papierosy, inni nosili monokle, jeszcze inni mieli wałki tłuszczu na
karkach, niektórzy trzymali w ręku angielskie szpicruty, a wszyscy
nosili wyraz wystudiowanej pogardy. Godzina za godziną bez chwili
przerwy trwał ten przemarsz zdobywców, całe popołudnie i wieczór,
całą noc oraz następny dzień. Przez trzy dni i trzy noce 320.000
żołnierzy armii von Klucka stąpało ciężko drogą przez Brukselę. Władzę
przejął niemiecki gubernator generalny; na ratuszu podniesiono flagę
niemiecką; zegary zostały przestawione na czas niemiecki; nałożono też
na stolicę kontrybucję w wysokości 50 milionów franków, a na
prowincję Brabancję 450 milionów.
Na wieść o upadku Brukseli w Berlinie rozdzwoniły się dzwony,
słychać było okrzyki dumy i zadowolenia na ulicach, ludzie szaleli z
zachwytu, obcy padali sobie w objęcia i wszędzie panowała „dzika
radość”.
Dwudziestego sierpnia nic już nie mogłoby powstrzymać Francji od
ofensywy. Lanrezac dotarł do Sambry, a Brytyjczycy stanęli w równej z
nim linii. Po całej poprzedniej huśtawce sir John French zapewnił
obecnie Joffre’a, że będzie gotów do akcji następnego dnia. Z Lotaryngii
natomiast nadeszły złe nowiny. Kontrofensywę Rupprechta rozpoczęło
straszliwie silne uderzenie. Druga Armia generała Castelnau wytrącona
z równowagi utratą korpusu, który Joffre przesunął na front belgijski,
cofała się, a Dubail meldował, że jest pod ostrym atakiem. W Alzacji na
skutek poważnej redukcji wojsk niemieckich generał Pau ponownie
zajął Miluzę i cały otaczający ją rejon, lecz przesunięcie wojsk
Lanrezaca nad Sambrę osłabiło siłę centralnej ofensywy i trzeba było
włączyć wojska Pau, by wypełniły lukę w linii. W tej ciężkiej potrzebie
Joffre podjął bolesną decyzję wycofania wojsk Pau; nawet Alzacja, jako
największa ofiara, musiała być złożona na ołtarzu Planu 17. Chociaż
spodziewano się ją odzyskać, podobnie jak kopalnie rud w okręgu Briey,
w momencie, gdy tylko ofensywa przyniesie zwycięstwo, to jednak z
wierszy ostatniej proklamacji generała Pau do ludności, dopiero co
wyzwolonej przez niego, przebijała rozpacz. „Na północy rozpoczyna
się wielka bitwa, która zadecyduje o losie Francji, a z nią także Alzacji.
To tam właśnie wódz naczelny wzywa wszystkie siły narodu do
decydującego natarcia. Dla nas, pogrążonych w głębokim bólu, staje się
konieczne chwilowe opuszczenie Alzacji, aby zapewnić jej ostateczne
wyzwolenie. Jest to okrutna konieczność, której armia Alzacji i jej
dowódca z bólem się poddają, a której nie poddano by się nigdy bez
krańcowej konieczności”. Po tym wszystkim, co pozostało w rękach
francuskich, był malutki skrawek terytorium dokoła Thann, dokąd Joffre
udał się w listopadzie i powiedział po prostu, wywołując łzy u
milczącego tłumu: „Je vous apporte le baiser de la France”
(„Przynoszę wam pocałunek Francji”). Pozostała część Alzacji miała
oczekiwać na ostateczne wyzwolenie jeszcze przez cztery długie lata.
Nad Sambra, gdzie Lanrezac miał następnego dnia podjąć ofensywę,
„dwudziesty sierpnia był dla wojska pasjonującym dniem”, według słów
porucznika Spearsa. „W powietrzu wyczuwało się przesilenie. Nie było
człowieka, który by nie czuł, że zbliża się wielka bitwa… Morale Piątej
Armii było nadzwyczaj wysokie… Byli pewni sukcesu”. Ich wódz był
tego mniej pewny. Zaniepokojony był również generał d’Amade,
dowódca zgrupowania trzech ochotniczych dywizji obrony terytorialnej,
które Joffre, podejmując decyzję w ostatniej chwili, posłał na lewo od
Brytyjczyków. W odpowiedzi na jego zapytanie, skierowane do GQG,
generał Berthelot stwierdził: „Raporty o siłach niemieckich w Belgii są
bardzo przesadzone. Nie ma powodu do zdenerwowania. Dyspozycje
wydane z mego rozkazu są na razie wystarczające”.
O trzeciej tego popołudnia generał de Langle de Gary z Czwartej
Armii zameldował o ruchach nieprzyjacielskich po drugiej stronie jego
frontu i zapytał Joffre’a, czy nie powinien rozpocząć ofensywy
natychmiast. W GQG panowało niezachwiane przekonanie, że im
większe ruchy na niemieckim prawym skrzydle, tym bardziej
rozrzedzone jest centrum. „Rozumiem waszą niecierpliwość –
odpowiedział Joffre – ale w moim przekonaniu czas do ataku jeszcze nie
nadszedł… Im dokładniej rejon (Ardenów) będzie opróżniony w chwili,
gdy ruszymy z ofensywą, tym lepszych należy spodziewać się
rezultatów natarcia Czwartej Armii, wspomaganej przez Trzecią. Z tego
względu trzeba koniecznie pozwolić wrogowi opłynąć nas obok na
północnym zachodzie i nie atakować go przedwcześnie”.
O dziewiątej tego wieczora uznał, że nadszedł czas, i wydał Czwartej
Armii rozkaz natychmiastowego rozpoczęcia ofensywy. Była to godzina
élan. Gdy zapadła noc na dwudziesty pierwszy sierpnia, Joffre wysłał
meldunek do Messimy’ego: „Są podstawy, by z ufnością oczekiwać
rozwoju operacji”.
Rozdział 14
„NADJEŻDŻAJĄ KOZACY!”
Piątego sierpnia w Petersburgu ambasador Francji Paleologue
przejeżdżał obok pułku wyruszających na front kozaków. Widząc na
samochodzie francuską flagę, dowodzący nimi generał schylił się z
konia, aby uścisnąć rękę ambasadora, i poprosił o zezwolenie, aby jego
pułk mógł przed nim przedefilować. W czasie, gdy Paleologue
uroczyście przyjmował przegląd wojska, generał przeplatał rzucane
żołnierzom komendy okrzykami zachęty kierowanymi do ambasadora:
„Zniszczymy tych plugawych Prusaków!… Koniec z Prusami!…
Koniec z Niemcami! Wilhelm na Świętą Helenę!” Po zakończeniu rewii
pogalopował w ślad za swymi ludźmi, wymachując szablą i krzycząc
hasło bojowe: „Wilhelm na Świętą Helenę!”
Rosjanie, których spór z Austrią przyspieszył wojnę, byli wdzięczni
Francji za dochowanie sojuszu i usilnie chcieli wykazać równą
lojalność, wspierając francuskie plany. Toteż nakłoniono cara do
wygłoszenia uległego oświadczenia, w którym z większą brawurą niż
przekonaniem stwierdził, że „naszym właściwym celem jest
rozgromienie armii niemieckiej”; zapewnił Francje, że działania przeciw
Austrii uznaje „za drugorzędne” i że wydał wielkiemu księciu rozkaz,
aby „za wszelką cenę otworzył drogę do Berlina w jak najszybszym
czasie”.
W ostatnich dniach kryzysu wielki książę został mianowany
naczelnym wodzem, pomimo zawziętej rywalizacji ze strony
Suchomlinowa, który pragnął tego stanowiska dla siebie. Jednak nawet
rosyjski reżim ostatnich dni panowania Romanowów nie był na tyle
szalony, by spośród tych dwóch wybrać do prowadzenia wojny z
Niemcami znanego z germanofilstwa Suchomlinowa. Lecz pozostał on
ministrem wojny.
Od chwili jej wybuchu Francja, nadal nie będąc pewna, czy Rosja
rzeczywiście będzie chciała i mogła spełnić swe obietnice, zaczęła
usilnie przynaglać swego sojusznika do pośpiechu. „Błagam Waszą
Cesarską Mość – 5 sierpnia podczas audiencji u cara prosił ambasador
Paleologue – o wydanie Jego armiom rozkazu podjęcia natychmiastowej
ofensywy, w przeciwnym bowiem razie istnieje ryzyko, że armia
francuska zostanie zmiażdżona”. Nie zadowalając się audiencją u cara,
Paleologue złożył również wizytę wielkiemu księciu, który zapewnił
ambasadora, że zamierza rozpocząć zdecydowaną ofensywę 14 sierpnia,
dotrzymując tym samym obietnicy ruszenia w piętnastym dniu od
mobilizacji, nie czekając na zakończenie koncentracji całej armii.
Jakkolwiek znany ze swego bezkompromisowego, żeby nie powiedzieć
niecenzuralnego sposobu wyrażania się, wielki książę z miejsca
zredagował depeszę do Joffre’a w stylu średniowiecznej rycerskości.
„Przeświadczony niezachwianie o zwycięstwie” pójdzie na wroga niosąc
obok własnego sztandaru flagę Republiki Francuskiej, ofiarowaną mu
przez Joffre’a na manewrach w 1912 roku.
To, że istniała przepaść pomiędzy złożoną Francji obietnicą a
poczynionymi dla jej spełnienia przygotowaniami, było więcej niż
oczywiste, i to ona mogła być przyczyną łez, które, jak mówiono, wielki
książę wylał po mianowaniu go naczelnym wodzem. Według relacji
pewnego generała „wydawał się on całkowicie nie przygotowany do
tego zadania, na co dowodem jest jego własna wypowiedź, że po
otrzymaniu carskiego rozkazu dłuższy czas płakał, ponieważ nie
wiedział, jak przystąpić do wypełnienia swoich obowiązków”. Uznany
przez czołowego wojskowego historyka rosyjskiego za „wybitnie
kwalifikowanego” do tego zadania, wielki książę mógł płakać nie tyle
nad sobą, co raczej nad Rosją i światem. Około roku 1914 istniał
bowiem jakiś szczególny nastrój, który powodował, że ci, co mu się
poddawali, drżeli o ludzkość. Łzy napływały do oczu ludzi nawet
najbardziej odważnych i rezolutnych. Messimy, otwierając 5 sierpnia
posiedzenie Rady Ministrów mową przepojoną męstwem i pewnością
siebie, załamał się w połowie, ukrył twarz w dłoniach i szlochał
niezdolny do jej kontynuowania. W czasie pożegnania Henry’ego
Wilsona Winston Churchill, życząc szczęśliwej drogi i zwycięstwa dla
BEF-u, „załamał się i płakał tak, że nie mógł skończyć zdania”. Coś z
podobnych emocji mogło dać się odczuć również w Petersburgu.
Towarzysze broni wielkiego księcia nie stanowili najmocniejszej
podpory. Szefem sztabu w 1914 roku był generał Januszkiewicz, młody,
44-letni mężczyzna, z czarnym wąsikiem, kręcącymi się czarnymi
włosami, znany przede wszystkim z racji nienoszenia brody, którego
minister wojny określił jako „jeszcze dziecko”.
Był on bardziej dworakiem niż żołnierzem, nie walczył w wojnie
japońskiej, służył natomiast w tym samym pułku gwardyjskim co
Mikołaj II, co było równie dobrym powodem dla szybkiego awansu jak
wszystko inne. Ukończył szkołę sztabową, której był później
komendantem, służył w sztabie ministra wojny, a gdy wybuchła wojna,
zaledwie od trzech miesięcy zajmował stanowisko szefa sztabu.
Podobnie jak niemiecki kronprinc, on również był pod całkowitym
wpływem swego zastępcy, surowego, milczącego, pracowitego,
przestrzegającego ściśle dyscypliny generała Daniłowa, który był
mózgiem sztabu. Poprzednik Januszkiewicza na stanowisku szefa
sztabu, generał Żyliński, wolał zwolnić się z tej funkcji i przekonał
Suchomlinowa, by wyznaczył go dowódcą okręgu wojskowego w
Warszawie. Teraz, pod komendą wielkiego księcia, lecz całkowicie
samodzielnie dowodził północno-zachodnią Grupą Armii na froncie
niemieckim. W wojnie rosyjsko-japońskiej służył nie wyróżniając się
niczym szczególnym, lecz i bez zdecydowanych błędów, jako szef
sztabu naczelnego wodza, generała Kuropatkina. Po szczęśliwym
przetrwaniu tego okresu, rujnującego reputację wielu innych, zdołał
utrzymać się na wyższych szczeblach, mimo braku zarówno osobistej
popularności, jak i talentu wojskowego.
Rosja nie poczyniła żadnych przygotowań, aby sprostać
wcześniejszej dacie ataku, którą obiecała Francuzom. Dla zyskania kilku
dni przyjęto schemat „premobilizacji”, który pomijał niektóre stadia
przygotowań. Potoki telegramów z Paryża, dostarczane z poparciem
osobistej elokwencji Paleologue’a, utrzymywały presję. Szóstego
sierpnia rozkazy rosyjskiego Sztabu Generalnego zawierały twierdzenie,
że sprawą zasadniczą jest przygotowanie się do „energicznej ofensywy
na Niemcy, możliwie jak najszybszej, celem ulżenia sytuacji we Francji,
lecz oczywiście tylko wówczas, gdy będzie się już dysponowało
dostateczną siłą”. Jednakowoż 10 sierpnia zastrzeżenie dotyczące
„dostatecznych sił” zniknęło. Rozkaz z tego dnia brzmiał: „Naturalnie
jest naszym obowiązkiem wesprzeć Francję w obliczu przygotowanego
przez Niemcy wielkiego uderzenia na nią. Pomoc ta musi przybrać
formę jak najszybszego natarcia na Niemcy i zaatakowania ich sił
pozostawionych w Prusach Wschodnich”. Pierwsza i Druga armie
otrzymały rozkaz, aby stanąć „na pozycjach do wymarszu” w dniu M-14
(13 sierpnia), chociaż musiałyby wyruszyć bez służb zaopatrzeniowych,
których koncentracja nie mogła być ukończona przed M-20 (19
sierpnia).
Trudności organizacyjne były ogromne; sedno problemu – jak wielki
książę wyznał kiedyś Poincaremu – leżało w tym, że w imperium tak
rozległym jak Rosja nikt nie miał pewności, czy wydany rozkaz dotarł
tam, gdzie trzeba. Brak drutu telefonicznego i wyposażenia
telegraficznego oraz przeszkolonych dla potrzeb armii telegrafistów
powodował, że szybka i pewna łączność nie istniała. Niedobór
transportu samochodowego również zwalniał rosyjskie tempo. W 1914
roku armia posiadała zaledwie 418 mechanicznych pojazdów
transportowych, 259 samochodów osobowych i dwa ambu lanse. (Miała
jednakowoż 320 samolotów). W wyniku tego zaopatrzenie, po dotarciu
do końcowej stacji kolejowej, w dalszej drodze było całkowicie
uzależnione od transportu konnego.
Dostawy były więc w najlepszym wypadku przypadkowe. Zeznania
w procesach, toczących się już po wojnie japońskiej, ujawniły
łapownictwo i nieuczciwe zyski podkopujące armię jak sieć krecich
tuneli. Nawet komendant okręgu moskiewskiego, generał Reinbot,
został skazany i uwięziony za przekupstwo przy zatwierdzaniu
kontraktów; zachował jednak jeszcze tyle osobistych wpływów, że
uzyskał nie tylko darowanie kary, lecz równoczesną nominację na nowe
stanowisko. Wielki książę, już jako wódz naczelny, na swym pierwszym
spotkaniu ze sztabem intendentury powiedział: „Panowie, żadnych
kradzieży!”
Wódki, będącej jednym z tradycyjnych atrybutów wojny, także
zakazano. Podczas ostatniej mobilizacji w 1904 roku, gdy powołani pod
broń żołnierze zataczając się przybywali do swych jednostek, kwatery
przekształciły się w zwał pogrążonych we śnie pijanych ludzi i rozbitych
butelek i potrzeba było dodatkowego tygodnia dla doprowadzenia tego
do porządku. Teraz, gdy dla Francuzów każdy dzień zwłoki stawał się
sprawą życia lub śmierci, Rosja postanowiła wprowadzić prohibicję jako
czasowy środek zaradczy na okres mobilizacji. Nic nie mogło stanowić
bardziej rzeczowego i szczerego dowodu jej dobrych intencji wyjścia
naprzeciw francuskiej prośbie o pośpiech; jej rząd, z charakterystyczną
dla końcowego okresu Romanowów pochopnością, ukazem z dnia 22
sierpnia rozciągnął prohibicję na cały czas trwania wojny. Ponieważ
sprzedaż wódki objęta była państwowym monopolem, akt ten jednym
pociągnięciem pióra obciął trzecią część państwowych dochodów.
Wiadomo – skomentował tę decyzję nie mogący się w tym wszystkim
połapać jeden z członków Dumy – że rząd, który prowadzi wojnę, stara
się zwiększać dochody za pomocą różnego rodzaju podatków i danin
majątkowych, „lecz nigdy, od zarania historii, żaden kraj w czasie wojny
nie wyrzekał się swego głównego źródła dochodu”.
W ostatniej chwili piętnastego dnia, o godzinie 11 pięknego letniego
wieczoru, wielki książę opuszczał stolicę udając się do swej głównej
kwatery polowej w Baranowiczach, węzłowej stacji kolejowej na linii
Moskwa-Warszawa, położonej w połowie odległości pomiędzy frontem
niemieckim i austriackim. Skupieni w cichych grupkach na peronie
petersburskiego dworca on sam, jego sztab i ich rodziny oczekiwali na
przybycie cara, który miał pożegnać naczelnego wodza. Jednakże nad
kurtuazją wzięła górę zazdrość carycy i Mikołaj nie pojawił się wcale.
Półgłosem wymieniono ostatnie słowa pożegnań i modlitw; mężczyźni
w milczeniu zajęli miejsca w pociągu i odjechali.
Na tyłach frontu wciąż z trudem usiłowano sformować armie. Od
pierwszego dnia wojny kawaleria rosyjska prowadziła rekonesans,
zapuszczając się na terytorium Niemiec. O ile wypady te przynosiły
niewiele pod względem rozpoznania niemieckiej osłony, o tyle dawały
podstawę dla krzyczących nagłówków w niemieckich gazetach i
fantastycznych opowieści o brutalności kozaków. Już 4 sierpnia we
Frankfurcie nad Menem, na zachodnim krańcu Niemiec, jeden z
oficerów słyszał plotki, że 30.000 uchodźców przyjeżdża z Prus
Wschodnich dla zakwaterowania się w tym mieście. Żądania ratowania
Prus przed słowiańskimi hordami zaczęły coraz bardziej odrywać uwagę
niemieckiego Sztabu Generalnego od jego podstawowego zadania:
skoncentrowania całego militarnego wysiłku przeciw Francji.
O świcie 12 sierpnia część Pierwszej Armii generała Rennenkampfa,
składająca się z dywizji kawalerii pod dowództwem generała Gurko,
wspieranej przez dywizję piechoty, wyprzedzając główne siły
rozpoczęła inwazję na Prusy Wschodnie i zajęła miasteczko
Margrabowę; oddalone o 8 kilometrów od granicy. Strzelający podczas
przejazdu przez przedmieścia i pusty rynek Rosjanie przekonali się, że
miasteczko jest nie bronione i że zostało ewakuowane z wojsk
niemieckich. Sklepy były zamknięte, a mieszkańcy obserwowali
żołnierzy ukradkiem z okien. Mimo że nie było żadnych walk, ludność
wsi uciekała z pośpiechem przed postępującymi szwadronami, tak jakby
to było ustalone wcześniej. Już pierwszego ranka Rosjanie
zaobserwowali słupy czarnego dymu wznoszące się wzdłuż linii ich
przemarszu, które nie pochodziły z podpalonych przez uciekających
mieszkańców gospodarstw i domów, lecz z zapalonych stert słomy. Był
to sygnał wskazujący kierunek posuwania się najeźdźców. Wszędzie
znajdowano dowody systematycznych przygotowań niemieckich. Na
szczytach wzgórz zbudowano drewniane wieże obserwacyjne.
Chłopców w wieku 12-14 lat z miejscowych gospodarstw zaopatrzono w
rowery, aby pełnili funkcje gońców. Wykryto również żołnierzy
wywiadu niemieckiego przebranych za chłopów, a nawet za wiejskie
kobiety. To drugie wyszło prawdopodobnie na jaw podczas jakiejś
niemilitarnej akcji, przy odkryciu fasunkowej bielizny wojskowej; wielu
jednak nie zostało chyba nigdy złapanych, było bowiem niemożliwe –
jak przyznał z ubolewaniem generał Gurko – aby każdej babie w
Prusach Wschodnich zadzierać spódnice.
Otrzymując raporty generała Gurko o ewakuowanych miastach oraz
uciekającej ludności i wnioskując z tego, że Niemcy nie zamierzają
stawiać większego oporu na wschodzie, tak daleko od swej bazy nad
Wisłą, generał Rennenkampf z coraz większym zapałem parł naprzód i
coraz mniej przejmował się swymi niesprawnymi służbami
zaopatrzeniowymi. Schludny, dobrze zbudowany, 61-letni oficer o
otwartym spojrzeniu i energicznie podkręconym w górę wąsie, zdobył
sobie uznanie za odwagę, zdecydowanie i zręczność taktyczną w służbie
podczas Powstania Bokserów, jako dowódca dywizji kawalerii w wojnie
rosyjsko-japońskiej oraz jako szef karnej ekspedycji do Czyty (miasto
obwodowe w azjatyckiej części Rosji przy kolei transsyberyjskiej. Od
1821 r. miejsce zesłania), w czasie której w sposób bezlitosny
zlikwidowano tych, co pozostali z rewolucji 1905 roku. Jego śmiałe
wyczyny wojskowe były nieco przyćmione niemieckim pochodzeniem i
jakąś nie wyjaśnioną zawiłą sprawą, która, według generała Gurko,
„pozostawiła jego moralną reputację poważnie nadwerężoną”. Gdy w
następnych tygodniach dziwne postępowanie Rennenkampfa odnowiło
pamięć tych obciążeń, jego koledzy byli mimo to przekonani o
lojalności generała wobec Rosji.
Nie zważając na ostrzeżenia generała Żylińskiego, dowódcy
północno-zachodniej Grupy Armii, który od początku był nastrojony
pesymistycznie, Rennenkampf przyśpieszył koncentrację swoich trzech
korpusów armii oraz pięciu i pół dywizji kawalerii i 17 sierpnia
rozpoczął ofensywę. Jego Pierwsza Armia, licząca około 200.000 ludzi,
przekroczyła granicę frontem szerokości 50 kilometrów, przeciętym
Puszczą Romincką. Celem była krawędź wysoczyzny dochodzącej do
Insterburga (dziś Czerniachowsk; dawna polska nazwa Instruć), w
odległości 60 km od granicy lub inaczej około trzech dni marszu
rosyjskim tempem. Poniżej tej krawędzi rozciągała się nizina
staropruska stanowiąca pas otwartej przestrzeni szerokości około 50 km
pomiędzy ufortyfikowanym rejonem Królewca na północy a jeziorami
mazurskimi od południa. Był to kraj małych wiosek i wielkich
posiadłości ziemskich o nieogrodzonych polach z rozległymi widokami
otwierającymi się z wyniosłości terenu. Tędy miała przejść Pierwsza
Armia i rozpocząć działania wiążące główne siły niemieckie do czasu,
aż przybędzie Druga Armia Samsonowa, obchodząca barierę jezior od
południa, by zadać decydujący cios niemieckiemu skrzydłu i tyłom.
Obie rosyjskie armie miały się połączyć tworząc wspólny front w
okolicach Olsztyna.
Linia docelowa generała Samsonowa znajdowała się na wysokości
Olsztyna, w odległości 70 km od granicy, to jest około trzy i pół do
czterech dni marszu, gdyby wszystko szło dobrze. Jednakże pomiędzy
punktem startu a celem istniało wiele możliwości niespodziewanych
zagrożeń, które Clausewitz nazywał „zatarciami się” w wojnie. Na
skutek braku linii kolejowej Wschód-Zachód przez rosyjską część Polski
do Prus Wschodnich armia Samsonowa mogła przekroczyć granicę
najwcześniej dwa dni po armii Rennenkampfa i już tydzień
maszerowałaby przed osiągnięciem granicy. Linia jej marszu wiodła
piaszczystymi drogami przez jałowy, gospodarczo zacofany kraj,
poznaczony plamami borów i bagien, zamieszkany przez nielicznych, a
ubogich polskich chłopów. Od chwili znalezienia się na wrogim
terytorium miałaby ona niewiele możliwości zaopatrzenia się w
żywność i paszę.
Generał Samsonow, w odróżnieniu od generała Rennenkampfa, nie
znał ani okolicy, ani też nie łączyły go więzy zażyłości z własnym
wojskiem i sztabem. W 1877 roku, mając zaledwie 18 lat, walczył
przeciw Turkom; generałem został w wieku 43 lat; w wojnie rosyjsko-
japońskiej dowodził brygadą kawalerii, a od 1909 roku zajmował na
wpół militarne stanowisko gubernatora Turkiestanu. Gdy wybuchła
wojna, miał 55 lat i przebywał na urlopie zdrowotnym, toteż do
Warszawy i Drugiej Armii dotarł dopiero 12 sierpnia. Łączność
pomiędzy jego armią i armią Rennenkampfa była co najmniej niepewna,
podobnie zresztą jak i z główną kwaterą Żylińskiego na tyłach, skąd
miano koordynować ruchy ich obu. Precyzja w synchronizacji działań
nie była w każdym razie wybitną cnotą Rosjan. Po przeprowadzonych
podczas manewrów w kwietniu przed wojną grach wojennych, będących
sprawdzeniem planu kampanii, z udziałem większości tych samych
dowódców i sztabów, które miały stanąć w polu już w sierpniu, rosyjski
Sztab Generalny był przygnębiony wynikłymi trudnościami. Chociaż
gry wojenne, w których Suchomlinow objął rolę naczelnego wodza,
wykazały, że Pierwsza Armia ruszyła zbyt wcześnie – gdy nadeszła
wojna, trzymano się skrupulatnie tego samego planu bez jakichkolwiek
zmian. Odliczając dwa dni na przyspieszenie startu armii Rennenkampfa
i cztery dni na marsz Samsonowa, otrzymałoby się okres sześciu dni, w
których armia niemiecka miałaby stawić czoło tylko jednej armii
rosyjskiej.
Siedemnastego sierpnia dwa korpusy kawalerii armii generała
Rennenkampfa, ubezpieczające jego prawą i lewą flankę, otrzymały
rozkaz, aby nie tylko osłaniać jej posuwanie się naprzód, lecz również
odciąć oba rozgałęzienia linii kolejowej dla zapobieżenia wycofania
niemieckiego taboru kolejowego. Używając rozmyślnie jako środka
obronnego przed inwazją innego niż Niemcy rozstawu szyn, Rosjanie
nie mogli sprowadzić własnego taboru kolejowego ani też posługiwać
się bezcenną siecią kolejową Prus Wschodnich, zanim nie zawładnęliby
niemieckimi pociągami. Oczywiście Niemcy prawie nie pozostawili
taboru, którym można było zawładnąć. Posuwając się coraz dalej od
swej bazy w głąb nieprzyjacielskiego kraju, armia rosyjska niemal od
pierwszej chwili zaczęła wyprzedzać ciągnione przez konie, a nie w
pełni zorganizowane tabory z zaopatrzeniem. Wskutek braku drutu dla
założenia własnych linii telefonicznych Rosjanie pod względem
łączności byli całkowicie uzależnieni od niemieckich linii
telegraficznych i biur pocztowych, a gdy zastano je zniszczone, musiano
uciec się do wysyłania nie szyfrowanych radiotelegramów, ponieważ w
sztabach dywizji brakowało szyfrów i szyfrantów.
Lotnictwo w niewielkiej mierze prowadziło rekonesans i ustalało
lokalizację stanowisk artylerii, gdyż większość sił powietrznych
skierowano na front austriacki. Na widok aeroplanu, pierwszego, jaki
widzieli w swym życiu, niezależnie od jego znaków identyfikacyjnych,
żołnierze rosyjscy walili do niego z karabinów, przekonani, że tak
sprytny wynalazek jak maszyna latająca może być tylko niemiecki.
Szeregowiec z poboru dostawał duże ilości czarnego chleba i herbaty,
które, jak mówiono – chociaż trudno zrozumieć, dlaczego – były
przyczyną specyficznego odoru, przypominającego raczej koński. Był
uzbrojony w długi, czterograniasty bagnet, który po nałożeniu go na
karabin czynił zeń broń równą wysokości człowieka i w walce wręcz
dawał przewagę nad Niemcem. Jednakowoż niemiecka przewaga w
artylerii pod względem siły ognia i jej skuteczności sprawiała, że dwie
dywizje niemieckie równały się trzem rosyjskim. Do niekorzystnej
sytuacji Rosji przyczyniała się również istniejąca pomiędzy
Suchomlinowem jako ministrem wojny a wielkim księciem jako
naczelnym wodzem wzajemna nienawiść, szczególnie w warunkach,
gdy łączność pomiędzy frontem a tyłami była i tak dostatecznie zła, a
sprawność w zaopatrzeniu jeszcze gorsza. Zanim minął pierwszy
miesiąc walki, niedobór pocisków armatnich i amunicji karabinowej był
już tak rozpaczliwy, a obojętność lub bezwład ministra wojny w tej
sprawie tak zniechęcające, że 8 września wielki książę musiał apelować
wprost do cara. Donosił, że działania na froncie austriackim trzeba
będzie wstrzymać do czasu utworzenia zapasu przynajmniej 100
pocisków na działo. „Obecnie mamy ich tylko 25 na działo. Uważam za
konieczne prosić Waszą Cesarską Mość o spowodowanie przyspieszenia
wysyłki pocisków artyleryjskich”.
Rozlegający się po Prusach Wschodnich krzyk „Die Kosaken
kommenF’ („Nadchodzą Kozacy!”) osłabił niemiecką determinację
pozostawienia tej prowincji z minimalną tylko obroną. Osma Armia w
Prusach, składająca się z czterech i pół korpusu, dywizji kawalerii,
wojsk garnizonowych Królewca i kilku brygad Landwehry, liczbowo
prawie dorównywała każdej z dwóch armii rosyjskich. Otrzymała ona
od Moltkego rozkaz obrony Prus Wschodnich i Zachodnich, lecz
niedopuszczenia do sytuacji, w której mogłaby zostać zmiażdżona przez
przeważające siły względnie wepchnięta do warownego obozu w
Królewcu. Gdyby okazało się, że zagrażają jej przeważające siły, miała
wycofać się poza Wisłę, pozostawiając Prusy Wschodnie
nieprzyjacielowi. W opinii pułkownika Maxa Hoffmanna, zastępcy szefa
operacji w Ósmej Armii, rozkazy takie zawierały moment
psychologicznego niebezpieczeństwa dla słabych charakterów.
Słabym charakterem, który Hoffmann miał na myśli, był generał
porucznik von Prittwitz und Gaffron, dowódca Ósmej Armii. Prittwitz
jako faworyt dworu szybko awansował, zawdzięczając swoją karierę,
według słów kolegi-oficera, temu, że „umiał wzbudzić przy stole
zainteresowanie kajzera wesołymi opowiastkami i sprośną plotką”.
Obecnie już 66-letni, znany ze swego obwodu w pasie, stanowił
niemiecką wersję Falstaffa: „z wyglądu imponujący, w najwyższym
stopniu przekonany o swej ważności, bezlitosny, a przy tym ordynarny i
folgujący sobie”. Znany jako „der Dicke” (gruby), nie miał żadnych
intelektualnych ani militarnych zainteresowań i nigdy nie ruszał się z
miejsca, jeżeli mógł tylko tego uniknąć. Na próżno Moltke, który
uważał, że nie nadaje się on do powierzonych mu zadań, próbował przez
całe lata zdjąć go ze stanowiska dowódcy Ósmej Armii; koneksje
Prittwitza okazały się mocniejsze od tych usiłowań. Maksimum, co
Moltke mógł uczynić, było wyznaczenie własnego zastępcy, hrabiego
von Waldersee, na stanowisko szefa sztabu Prittwitza. Jednakże w
sierpniu Waldersee, cierpiący wskutek powikłań pooperacyjnych, nie
czuł się jeszcze, według Hoffmanna,, jak młody łoś”, a ponieważ
Prittwitz nie był nim nigdy, Hoffmann pozostał w radosnym
przekonaniu, że prawdziwa władza w dowodzeniu Ósmą Armią leży w
rękach najbardziej kwalifikowanej do tego osoby, którą jest on sam.
Niepokój o Prusy Wschodnie stał się dotkliwy, gdy 15 sierpnia
Japonia opowiedziała się po stronie aliantów, zwalniając tym samym
dużą ilość wojsk rosyjskich. Zadaniem, które nigdy jakoś nie
wychodziło dyplomacji niemieckiej, było pozyskiwanie przyjaciół i
utrzymywanie ich przy sobie. Tym razem też się nie powiodło. Japonia
miała własny pogląd na temat największych dla niej korzyści z wojny
europejskiej, rozumianych dobrze przez upatrzoną przez nią ofiarę.
„Japonia wykorzysta tę wojnę dla zdobycia kontroli nad Chinami” –
przepowiedział prezydent Yuan Szikai. Jak się okazało, Japonia
wykorzystała okazję stworzoną przez wojnę, w czasie której potęgi
europejskie były zbyt zaabsorbowane, by móc ją powstrzymać, dla
narzucenia Chinom dwudziestu jeden żądań i dokonania zamachu na
chińską suwerenność oraz integralność terytorialną, co miało zmienić
historię dwudziestego wieku. Pierwszym, natychmiastowym skutkiem
przyłączenia się Japonii do aliantów było uwolnienie wojsk rosyjskich z
Dalekiego Wschodu. Mając przed sobą wizję dodatkowych hord
słowiańskich, Niemcy znaleźli teraz nowy powód, by denerwować się
pozostawieniem obrony Prus Wschodnich samotnej Ósmej Armii.
Od samego początku generał Prittwitz miewał trudności w
sprawowaniu zwierzchnictwa nad dowódcą I korpusu, generałem von
François, 55-letnim oficerem, o żywych oczach i hugenockich
przodkach, przypominającym z wyglądu generała Focha. Całość I
korpusu rekrutowała się z Prus Wschodnich, a jego dowódca,
zdecydowany, aby ani jeden Słowianin nie stanął na ziemi pruskiej, tym
samym zagrażał strategii Ósmej Armii przez wysunięcie się zbytnio do
przodu.
Na podstawie kalkulacji Hoffmanna Ósma Armia spodziewała się, że
armia Rennenkampfa wyruszy do natarcia jako pierwsza, i założono, że
spotkanie z nią nastąpi 19 lub 20 sierpnia w rejonie Gąbina (Gusiew),
odległego od granicy rosyjskiej około 40 km, jeszcze zanim dotarłaby
ona do Przełomu Insterburskiego. Na jej spotkanie wysłano trzy i pół
korpusu, wliczając w to I korpus François i dywizję kawalerii, podczas
gdy czwarty korpus został skierowany na południowy wschód, dla
nawiązania kontaktu ze zbliżającą się armią Samsonowa. Szesnastego
sierpnia przeniesiono główną kwaterę do Bartoszyc, bliżej frontu
insterburskiego, gdzie stwierdzono, że François osiągnął już, a nawet
minął Gąbin. Był on zwolennikiem natychmiastowej ofensywy, podczas
gdy stosownie do strategii Hoffmanna należało dopuścić armię
Rennenkampfa tak daleko na zachód, jak tylko zdoła zajść w ciągu dwu
pierwszych dni marszu, zgodnie z teorią, że im dalej odsunie się ona od
swej bazy operacyjnej, tym bardziej będzie narażona na skutki ataku.
Hoffmann nie chciał jej wstrzymywać, wprost przeciwnie, pragnął, aby
dotarła do rejonu Gąbina jak najprędzej, tak aby Niemcy mieli czas
nawiązania z nią bojowego kontaktu, zanim będą musieli zwrócić się
przeciw Samsonowowi.
Przesunięcie się generała François na wschód od Gąbina, gdzie 16
sierpnia założył on swą kwaterę główną, groziło koniecznością
podciągnięcia w ślad za nim reszty Ósmej Armii dla zabezpieczenia jego
skrzy deł, a tym samym rozciągnięcia wszerz ponad miarę jej
możliwości. Szesnastego sierpnia Prittwitz stanowczo nakazał mu
zatrzymać się. François, pełen oburzenia, oponował, tłumacząc w
rozmowie telefonicznej, że im bliżej Rosji wciągnie nieprzyjaciela w
walkę, tym mniej narażone zostanie terytorium niemieckie. Prittwitz
odpowiedział, że poświęcenie części Prus Wschodnich jest
nieuniknione, i wysłał rozkaz na piśmie, przypominający François, kto
tu jest „wyłącznym dowódcą”, i zakazujący raz jeszcze dalszego
posuwania się naprzód. François i to zignorował. Siedemnastego
sierpnia o pierwszej po południu Prittwitz „ku swemu wielkiemu
zdumieniu” otrzymał od François wiadomość, że jest on już w toku
działań pod Stołupianami (Niestierow), nieco ponad 30 km na wschód
od Gąbina i tylko 8 km od granicy rosyjskiej.
Tego ranka, gdy armia Rennenkampfa w pełnej sile przekraczała
granicę, znajdujący się w centrum III korpus rozpoczął marsz na kilka
godzin wcześniej niż dwa pozostałe, bardziej wskutek braku koordynacji
niż świadomie. Po zlokalizowaniu przez zwiad rosyjski sił François w
Stołupianach, wydano rozkaz zaatakowania przeciwnika. Do bitwy
doszło o parę kilometrów na wschód od miasteczka. Generał von
François i jego sztab obserwowali właśnie przebieg walk z wyniosłej
wieży kościoła w mieście, gdy nagle w trakcie tego „szarpiącego nerwy
napięcia” zaczął bić dzwon kościelny. Wieża drżała na skutek wibracji,
teleskop dygotał na statywie, a rozwścieczeni oficerowie rzucali grad
teutońskich przekleństw na głowy dwóch niefortunnych radnych
miejskich, którzy uznali za swój obowiązek ostrzeżenie mieszkańców o
zbliżaniu się Rosjan.
Nie mniejsza wściekłość rozsadzała główną kwaterę Ósmej Armii po
otrzymaniu meldunku od François. Telefonicznie i telegraficznie
polecono mu natychmiast przerwać akcję, a ponadto ze sztabu wysłano
spiesznie generała majora, aby osobiście potwierdził rozkaz. Drapiąc się
na wieżę dzwonnicy w nie mniej złym humorze niż ten, który tam
panował, wrzeszczał do generała François: „Generał głównodowodzący
rozkazuje natychmiast przerwać bitwę i wycofać się do Gąbina”.
Wściekły na jego ton i sposób zachowania się François odciął się
pompatycznie: „Powiadomcie generała Prittwitza, że generał von
François przerwie działania po pokonaniu Rosjan”.
Tymczasem z niemieckiego prawego skrzydła wysłano drogą okrężną
brygadę z pięcioma bateriami artylerii dla zaatakowania Rosjan od tyłu.
Ponieważ wcześniejszy wymarsz rosyjskiego III korpusu, a szczególnie
jego 27 dywizji, biorącej obecnie udział w walce pod Stołupianami,
wytworzył lukę pomiędzy nim a sąsiadującymi korpusami rosyjskimi po
jego lewej stronie, nie był on zabezpieczony przed atakiem niemieckim.
Pułk, na który Niemcy uderzyli, nie wytrzymał, załamał się i ratował się
ucieczką, pociągając za sobą do tyłu całą 27 dywizję i oddając Niemcom
3000 jeńców. Chociaż pozostała część armii Rennenkampfa osiągnęła
wyznaczoną na ten dzień linię docelową, to 27 dywizja musiała wycofać
się do granicy dla przegrupowania, wstrzymując plan przemarszu na
dzień następny. François, nie posiadając się z radości z powodu
zwycięstwa, tej samej nocy opuścił Stołupiany i wycofał się w kierunku
Gąbina, wewnętrznie przekonany o cnocie nieposłuszeństwa.
Pomimo tego niepowodzenia armia Rennenkampfa wznowiła marsz.
Już 19 sierpnia zaczęła jednak odczuwać napięcia z powodu
niekompletnych dostaw z zaopatrzeniem. W odległości zaledwie 25 km
od granicy dowódcy korpusów meldowali o nieotrzymywaniu dostaw
oraz o niedocieraniu wiadomości przesyłanych pomiędzy korpusami i do
głównej kwatery armii. Drogi przed nimi były całkowicie zapchane
zwartymi stadami posuwającego się wolno bydła i owiec, pędzonych
przez mieszkającą tam ludność. Ta właśnie ucieczka ludności i
wycofanie się korpusu François wytworzyły u Rennenkampfa, a także u
jego zwierzchnika, generała Żylińskiego, dowódcy frontu północno-
zachodniego, przekonanie, że Niemcy opuszczają Prusy Wschodnie. Nie
było to po myśli Rosjan, ponieważ w wypadku przedwczesnego
wycofania się armia niemiecka mogłaby uniknąć zniszczenia,
przygotowanego przez rosyjskie żelazne kleszcze. Przeto Rennenkampf
nakazał postój na dzień 26 sierpnia, nie tyle z powodu własnych
trudności, co żeby zwabić nieprzyjaciela do przodu i wciągnąć w bitwę
oraz aby dać więcej czasu na dojście Drugiej Armii Samsonowa,
mającej zadać Niemcom decydujący cios od tyłu.
Generał François rwał się do walki. Wyczuwając ponownie
możliwość bitwy, 19 sierpnia zatelefonował do generała Prittwitza,
przebywającego w kwaterze głównej Ósmej Armii, starając się krzykiem
wymusić na nim zgodę na kontratak zamiast dalszego wycofywania się.
Zaklinał go, że jest po temu wspaniała okazja, ponieważ Rosjanie idą
luźnym szykiem i w rozproszeniu. Z dużym ładunkiem emocjonalnym
opisywał ucieczkę mieszkańców, podkreślając z pasją, jaką hańbą jest
oddanie ziemi pruskiej pod miażdżące stopy okropnych Słowian.
Prittwitz był wewnętrznie całkowicie rozdarty. Zamierzając walczyć
poza Gąbinem, Ósma Armia miała tam dobrze przygotowane pozycje
wzdłuż rzeki Angrapy. Przedwczesne pójście do przodu François
popsuło ten plan, ponieważ znajdował się on teraz jakieś 15 km na
wschód za Gąbinem. Zezwolenie mu na zaatakowanie w tym miejscu
oznaczało zgodę na bitwę daleko od umocnionej linii Angrapy;
pozostałe dwa i pół korpusu trzeba by wówczas również przysunąć do
niego, a tym samym jeszcze bardziej oddalić od XX korpusu, wysłanego
dla oczekiwania na zbliżającą się od południa armię Samsonowa, który
w każdej chwili mógł potrzebować wsparcia.
Z drugiej jednak strony sam widok wycofującej się bez poważniejszej
bitwy armii niemieckiej, chociażby tylko na odległość 30 kilometrów,
szczególnie na oczach przerażonej ludności, był już dostatecznie
przykry. Decyzja stała się jeszcze trudniejsza po przechwyceniu przez
Niemców wydanego przez Rennenkampfa rozkazu zatrzymania się.
Rozkaz ten, wysłany drogą radiotą do rosyjskich dowódców korpusów,
miał tak prosty szyfr, że przydzielony do Ósmej Armii jako deszyfrant
niemiecki profesor matematyki nie miał najmniejszych trudności z jego
odczytaniem.
Powstało pytanie: jak długo będzie stał Rennenkampf? Czas, w
którym Niemcy mogli stawić czoło tylko jednej armii rosyjskiej,
uciekał; tego wieczoru mijały trzy z wyliczonych sześciu dni. Czekając
na przybycie Rennenkampfa na linię Angrapy, Niemcy mogli zostać
pochwyceni pomiędzy dwoma armiami równocześnie. Właśnie wtedy
otrzymano z XX korpusu wiadomość, że tego ranka armia Samsonowa
przekroczyła granicę. Zbliżało się drugie ramię kleszczy. Niemcy mieli
do wyboru albo zrezygnować ze swych przygotowanych pozycji nad
Angrapą i natychmiast stoczyć bój z Rennenkampfem, albo oderwać się
i zwrócić przeciwko Samsonowowi. Prittwitz i jego sztab przyjęli
pierwszy wariant i generałowi François dano rozkaz uderzenia
następnego ranka, to jest 20 sierpnia. Jedyna trudność polegała na tym,
że pozostałe dwa i pół korpusu, czekające dotąd posłusznie nad
Angrapą, nie sposób było przyspieszyć teraz na tyle, by się z nim
zrównały.
Przed świtem ciężka artyleria François otworzyła ogień zaskakując
Rosjan; ostrzał trwał pół godziny.
O czwartej rano poprzez ścierniska ruszyła naprzód piechota,
docierając jeszcze w półmroku na odległość strzału od linii rosyjskiej. O
świcie walka rozgorzała jak płomień, obejmując cały front. Rosyjska
artyleria polowa obrzucała pociskami nacierające szare szeregi; biała
droga przed nią zszarzała nagle od padających ciał. Nadbiegła druga fala
podchodząc już bliżej. Rosjanie mogli tym razem odróżnić spiczaste
hełmy. Ich baterie znów dały ognia i fala zapadła, lecz nadeszła
następna. Rosyjskie działa, zaopatrywane w amunicję w liczbie 244
pocisków dzienne, strzelały teraz w tempie 440 na dzień. Nadleciał
samolot oznakowany czarnymi krzyżami i zbombardował pozycje
artyleryjskie. Szare fale napływały nadal. Były w odległości 500
metrów, gdy nagle działa rosyjskie jęknęły i zamilkły. Skończyła się
amunicja. Dwie dywizje François wycięły rosyjską 28 dywizję, która
poniosła 60 procent strat w ludziach, co oznaczało jej unicestwienie.
Kawaleria François, z trzema bateriami artylerii konnej, zatoczyła
szerokie półkole od strony otwartych tyłów rosyjskich; nie napotkała na
opór kawalerii rosyjskiej, która nie posiadając żadnej artylerii wycofała
się, pozwalając tym samym Niemcom uderzyć na idące za armią tabory.
Takie były losy korpusów na skraju prawego skrzydła armii
Rennenkampfa. W jej centrum i na lewym skrzydle sprawy potoczyły
się jednak zupełnie inaczej.
Tutaj, ostrzeżeni przed świtem hukiem dział François, Rosjanie mieli
czas przygotować się do ataku rozwijającego się powoli wzdłuż całej
szerokości 50-kilometrowego frontu. Znajdujący się w centrum
niemiecki XVII korpus dotarł do linii frontu dopiero o ósmej rano, to
jest cztery godziny po generale François, a I korpus rezerwy zajmujący
pozycje po niemieckiej prawej stronie przybył na miejsce dopiero w
południe. XVII korpusem dowodził August von Mackensen, jeszcze
jeden z grupy generałów, którzy walczyli w 1870 roku i mieli obecnie
po 65 lat, a nawet więcej. I korpus rezerwy był pod dowództwem
generała Otto von Belowa. Obaj znajdowali się po drugiej stronie
Angrapy, gdy 19 sierpnia wieczorem otrzymali nieoczekiwanie rozkaz
połączenia się za Gąbinem z François, dla przeprowadzenia nazajutrz
wspólnej ofensywy. Zebrawszy w pośpiechu swe oddziały, Mackensen
jeszcze w nocy przekroczył rzekę; po jej drugiej stronie uwikłał się w
gąszczu wozów, uchodźców i żywego inwentarza, całkowicie
blokującego drogi, zanim posunął się na tyle do przodu, żeby wejść w
kontakt bojowy z nieprzyjacielem. Wskutek tego stracił przewagę
wynikającą z zaskoczenia i Rosjanie pierwsi otworzyli ogień. Skutek
ostrzału z dział ciężkiego kalibru jest zabójczy dla tych, którzy stanowią
jego cel, a tym razem, w jednym z rzadkich przypadków w wojnie 1914
roku, celem byli Niemcy. Piechota przywarła do ziemi leżąc twarzami w
dół, nie ośmielając się unieść głowy; wozy z amunicją wylatywał y w
powietrze, wszędzie galopowały konie bez jeźdźców. Po południu 35
dywizja Mackensena załamała się pod siłą ognia. Jedna kompania
rzuciła broń i uciekła; drugą również ogarnęła panika; następnie wpadł
w popłoch cały pułk, potem zaś te, które znajdowały się po jego obu
stronach. Wkrótce drogi i pola pokrył y uciekające bataliony. Sztab i
oficerowie dywizji, jak również sam Mackensen przedarli się na front
samochodami i usiłowali powstrzymać bezładny odwrót, który ciągnął
się jeszcze przez 25 km, zanim udało się go opanować.
I korpus rezerwy von Belowa, znajdujący się na prawo od
Mackensena, nie mógł mu przyjść z pomocą, ponieważ wyruszył jeszcze
później i zanim dotarł do wyznaczonego mu sektora w Gołdapi, na
skraju Puszczy Rominckiej, został od razu wciągnięty przez Rosjan w
zaciekłe walki. Rozgromienie korpusu Mackensena w centrum odsłoniło
lewe skrzydło Belowa, zmuszając go również do odwrotu, zarówno dla
osłony cofającego się Mackensena, jak i ze względu na własne
bezpieczeństwo. Znajdująca się na prawym skrzydle Belowa 3 dywizja
rezerwy, dowodzona przez generała von Morgena, wyruszyła znad
Angrapy ostatnia, przybywając na miejsce przed samym wieczorem, gdy
wszystko już się skończyło. Nie widziała ona działań w ogóle. Mimo że
Niemcom udało się dokonać odwrotu, a Rosjanie ucierpieli dotkliwie w
starciu z generałem François, jako całość bitwa pod Gąbinem była
zwycięstwem Rosjan.
Prittwitz uważał całą swą kampanię za zrujnowaną. Energicznie
prowadzony rosyjski pościg przez rozbite niemieckie centrum mógł
przewalić się przez Nizinę Staropruską, wbijając klin w Osmą Armię, i
zepchnąć korpus François na północ, do dającego schronienie
ufortyfikowanego rejonu Królewca. Do tego zaś, jak kategorycznie
zastrzegło OHL, nie można było w żadnym wypadku dopuścić. Odwrót
do Wisły wydawał się teraz Prittwitzowi jedynym sposobem ocalenia
Osmej Armii i zachowania jej w całości. Ostatnie skierowane do niego
słowa Moltkego brzmiały: „Utrzymaj w całości armię. Nie daj się
wyprzeć znad Wisły, lecz w razie nieuchronnej konieczności oddaj rejon
na wschód od Wisły”. Prittwitz czuł, że obecnie znajduje się w skrajnej
potrzebie, szczególnie po rozmowie telefonicznej z Mackensenem, który
niesłychanie żywo opowiedział mu o panice swych oddziałów.
O szóstej po południu tegoż 20 sierpnia, Prittwitz zadzwonił do
François i powiedział, że pomimo sukcesu w jego sektorze armia musi
wycofać się do Wisły.26 François jak rażony gromem zaprotestował
gwałtownie. Podał do rozważenia Prittwitzowi szereg racji, utrzymując
między innymi, że na skutek poniesionych strat Rosjanie nie będą mogli
wszcząć energicznego pościgu; zaklinał go, by zmienił decyzję.
Odkładając słuchawkę odniósł wrażenie, że Prittwitz nie pozostał
nieugięty i że wyraził zgodę na ponowne przemyślenie wszystkiego.
Poprzez chaos pełnych podniecenia przyjazdów i wyjazdów oraz
sprzecznych meldunków w kwaterze głównej Ósmej Armii zaczęła
wyłaniać się jasno zadziwiająca okoliczność – brak wszelkiego pościgu.
W rosyjskiej kwaterze głównej, między godziną trzecią a czwartą tego
popołudnia, Rennenkampf wydał rozkaz ścigania wroga, lecz na skutek
nadchodzących raportów o silnym ogniu niemieckiej artylerii
osłaniającej odwrót Mackensena o 16. odwołał go. Nie będąc pewnym
rozmiarów niemieckiej klęski w centrum – zwlekał. Wyczerpanemu
oficerowi sztabowemu, który zwrócił się do niego z prośbą o pozwolenie
na położenie się do łóżka, odpowiedział, że może się położyć, lecz bez
rozbierania. Oficer spał godzinę i został zbudzony przez stojącego przy
jego łóżku Rennenkampfa, który z uśmiechem powiedział: „Teraz
możesz zdjąć mundur, Niemcy się wycofują”.
Na temat tej uwagi wiele wypisali historycy wojskowi, którzy
czepiają się bitwy, gdy się ona zakończy, a specjalnie Hoffmann, który
przytacza zdanie wypowiedziane przez Rennenkampfa ze złośliwą
uciechą w raczej zniekształconej formie. Wszyscy wykazują jednak, i
nie bez słuszności, że gdy nieprzyjaciel wycofuje się, trzeba go wówczas
ścigać, a nie kłaść się spać. Ponieważ natychmiastowym rezultatem była
bitwa pod Tannenbergiem, do której Gąbin stanowił tylko wstęp, epizod
z zatrzymaniem się Rennenkampfa podniósł chmarę gorączkowych
wyjaśnień i zarzutów, wśród których nie pominięto sprawy jego
niemieckiego pochodzenia i wyraźnego oskarżenia, że był zdrajcą.
Bardziej prawdopodobnego wyjaśnienia udzielił Clausewitz sto lat przed
tym wydarzeniem. „Wszystko, co w armii jest żywe – napisał
omawiając problem pościgu – ze wszech sił prze do odpoczynku i
odświeżenia się. Wymaga to od dowódcy wojskowego wigoru,
umiejętności widzenia i przewidywania poza chwilę obecną oraz
natychmiastowego działania w celu osiągnięcia rezultatu, który w tym
momencie wydaje się tylko upiększeniem zwycięstwa – luksusem
triumfu”.
Czy Rennenkampf uświadomił to sobie, czy nie, i tak ostateczny
wynik pozostał faktem; nie mógł on, lub też wydawało mu się, że nie
może, dopaść uciekającego nieprzyjaciela dla wydarcia ostatecznego
zwycięstwa. Zaopatrzenie jego funkcjonowało słabo; wysunięcie się
dalej do przodu, poza końcową stację kolejową, oznaczałoby całkowite
wyprzedzenie zasięgu dostaw. Wydłużałby swe linie na wrogim
terytorium, podczas gdy cofający się w kierunku swej bazy Niemcy
skracaliby swoje. Nie miał możliwości korzystania z niemieckich kolei
bez zdobycia ich taboru, nie posiadał też brygad kolejowych dla
dokonania zmiany rozstawu szyn. Tabory jego po ataku na nie kawalerii
niemieckiej znajdowały się w stanie chaosu, jego własna kawaleria na
prawym skrzydle sprawiła się marnie; stracił większą część dywizji.
Pozostał więc na miejscu.
Wieczór był upalny. Pułkownik Hoffmann stał przed domem, w
którym mieściła się niemiecka kwatera główna, debatując ze swym
bezpośrednim zwierzchnikiem, generałem majorem Grünertem, na temat
bitwy i widoków na dzień jutrzejszy. Wspólnie zamierzali
przezwyciężyć słabnącą siłę woli Prittwitza i Waldersee. Wtedy właśnie
przyniesiono im telegram. Pochodził on od generała Scholtza z XX
korpusu. Donosił on, że rosyjska armia południowa w sile czterech lub
pięciu korpusów przekracza obecnie granicę i posuwa się naprzód
frontem o szerokości 80 do 100 kilometrów. Hoffmann we właściwy
mu, wprowadzający w zakłopotanie sposób, gdyż nikt nigdy nie
wiedział, czy brać to, co mówi, na serio, sugerował „zatajenie”
meldunku i niedopuszczenie go do Prittwitza i Waldersee, którzy, jego
zdaniem, „chwilowo stracili panowanie nad swymi nerwami”. W
pamiętnikach wojennych żaden inny zwrot nie stał się tak powszechny,
jak „stracił panowanie nad nerwami”, zazwyczaj odnoszący się do
kolegi; w tym wypadku był on jednak niewątpliwie uzasadniony.
Krótkotrwały spisek Hoffmanna był jednak daremny, ponieważ w tym
momencie wyszli z domu Prittwitz i Waldersee z minami zdradzającymi
wyraźnie, że oni również dostali meldunek. Prittwitz wezwał wszystkich
do budynku i powiedział: „Panowie, jeżeli będziemy prowadzili dalej
bitwę z armią wileńską, to armia warszawska wejdzie na nasze tyły i
odetnie nas od Wisły. Musimy przerwać walkę z armią wileńską i
wycofać się poza Wisłę”. Nie mówił już więcej o odwrocie „do” Wisły,
lecz „poza” nią.
Hoffmann i Grünert z miejsca podali w wątpliwość taką konieczność,
utrzymując, że można „zakończyć” bitwę z armią wileńską w dwa lub
trzy dni i pozostanie jeszcze dość czasu dla stawienia czoła
niebezpieczeństwu z południa; do tego czasu korpus Scholtza powinien
„sam sobie dać radę”.
Prittwitz przerwał im szorstko. Do niego i Waldersee należy
podejmowanie decyzji. Obstawał przy tym, że rosyjska armia
południowa stanowi poważne zagrożenie. Polecił Hoffmannowi
poczynić niezbędne przygotowania do odwrotu poza Wisłę. Wówczas
Hoffmann zwrócił uwagę, że lewe skrzydło armii południowej sięga już
bliżej Wisły niż Niemcy, i posługując się kompasem wykazał
niemożliwość wycofania się. Prosił więc, aby go „pouczono”, jak ma to
przeprowadzić. Prittwitz gwałtownie odprawił go, podobnie jak
wszystkich, którzy byli w pokoju, i zatelefonował do OHL w Koblencji,
zawiadamiając o swym zamiarze wycofania się do Wisły, jeśli nie poza
nią. Dodał, że stan jej wód w czasie letnich upałów jest bardzo niski, ma
więc wątpliwość, czy zdoła utrzymać rzekę bez otrzymania posiłków.
Moltke osłupiał. Oto rezultat pozostawienia dowództwa Ósmej Armii
w rękach tego tłustego idioty i skierowania do niego własnych, źle
przemyślanych ostatnich słów. Oddanie Prus Wschodnich byłoby
ogromną klęską moralną, jak również utratą rejonu najcenniejszego pod
względem produkcji zbóż i mleka. Co gorsza, gdyby Rosjanie
przekroczyli Wisłę, stworzyliby zagrożenie nie tylko dla Berlina, lecz
również dla skrzydła austriackiego, a nawet dla Wiednia. Posiłki! Skąd
mógł wziąć posiłki, jeżeli nie z frontu zachodniego, gdzie wszystkie do
ostatniego bataliony były już zaangażowane w walkę. Wycofanie
obecnie wojsk z frontu zachodniego mogło być równoznaczne z
przegraniem kampanii przeciw Francji. Moltke był zbyt wstrząśnięty lub
zbyt odległy od sceny wydarzeń, by myśleć o wydaniu przeciwstawnego
rozkazu. Chwilowo więc zadowolił się tym, że zlecił swemu sztabowi
sprawdzenie faktów w bezpośrednich rozmowach z François,
Mackensenem i innymi dowódcami korpusów.
W tym samym czasie w głównej kwaterze Ósmej Armii Hofmann i
Grünert wciąż usiłowali przekonać Waldersee, że odwrót nie jest
jedynym wyjściem, a w rzeczywistości jest nawet niemożliwy.
Hoffmann wystąpił obecnie z propozycją manewru, dzięki któremu
Ósma Armia, wykorzystując lokalne linie kolejowe i pociągi, mogłaby
zostać tak przemieszczona, by móc stawić czoło zagrożeniu ze strony
obu armii rosyjskich; gdyby zaś wypadki potoczyły się tak, jak sądził, że
się potoczą, mogłaby uderzyć całą siłą przeciw tylko jednej z nich.
Zaproponował, że gdyby armia Rennenkampfa jeszcze w dniu
następnym nie rozpoczęła pościgu, a nie sądził, aby to miało nastąpić, to
należałoby oderwać I korpus François od przeciwnika i
przetransportować go okrężną drogą kolejową na front południowy, dla
wzmocnienia XX korpusu Scholtza. François zająłby pozycję po prawej
stronie Scholtza, naprzeciw lewego skrzydła Samsonowa, znajdującego
się najbliżej Wisły, a tym samym stanowiącego największe zagrożenie.
Dywizję generała von Morgena, która pod Gąbinem nie brała udziału w
akcji, wysłano by również przy użyciu linii kolejowych dla
wzmocnienia Scholtza. Przerzut wojsk z całym ich zaopatrzeniem,
ekwipunkiem, końmi, działami, amunicją, zestawieniem pociągów,
załadunkiem na stacjach zapchanych uchodźcami, przetoczeniem
pociągów z jednych linii kolejowych na inne był niezwykle
skomplikowanym przedsięwzięciem, lecz Hoffmann był pewien, że
niemiecki system kolejowy, któremu poświęcono aż tyle wysiłku
umysłowego, stanie na wysokości zadania.
W czasie trwania przerzutu wycofywanie się korpusów Mackensena i
von Belowa przez następne dwa dni marszu kierowane byłoby na
południe, tak aby po całkowitym oderwaniu się od nieprzyjaciela
znalazły się one o jakieś 50 km bliżej frontu południowego. Stamtąd,
jeżeli wszystko pójdzie dobrze, przeszłyby w poprzek krótką boczną
drogą, zajmując pozycję na lewo od Scholtza, dokąd powinny dotrzeć
niedługo po tym, gdy François znajdzie się po jego prawej stronie. W
ten sposób cała armia w sile czterech i pół korpusu byłaby na miejscu
dla nawiązania kontaktu bojowego z południową armią nieprzyjacielską.
Kawalerię i rezerwę z Królewca pozostawiono by w charakterze osłony
przed armią Rennenkampfa.
Powodzenie tego manewru zależało całkowicie od spełnienia jednego
warunku: że Rennenkampf nie wyruszy. Hoffmann sądził, że pozostanie
on na miejscu jeszcze jeden dzień, a może dłużej, ażeby odpocząć,
odnowić zapasy i usprawnić swą organizację zaopatrzenia. Jego
przekonanie nie wynikało z czyjejś tajemnej zdrady lub nadprzyrodzonej
zdolności do uzyskiwania informacji wywiadowczych, lecz z wiary, że
Rennenkampf zatrzymał się z czysto naturalnych przyczyn. Na wszelki
wypadek korpusy Mackensena i von Belowa miały nie zmieniać frontu
przez następne dwa lub trzy dni. Do tego czasu powinno się uzyskać
jakieś wskazówki co do dalszych zamierzeń Rennenkampfa, być może
za pomocą następnych przechwyconych szyfrów.
Tak przedstawiała się argumentacja Hoffmanna, którą potrafił
przekonać generała von Waldersee. Tej samej nocy Waldersee przekonał
Prittwitza albo tylko zezwolił Hoffmannowi na przygotowanie
niezbędnych rozkazów bez informowania o tym Prittwitza – co do tego
dokumenty nie dają pełnej jasności. Ponieważ sztab nie wiedział o tym,
że Prittwitz powiadomił OHL o swym zamiarze wycofania się do Wisły,
nikt nie kłopotał się informowaniem naczelnego dowództwa, że
poniechano koncepcji odwrotu.
Następnego ranka po kilkugodzinnych zmaganiach z zawodnością
telefonów polowych dwóm oficerom ze sztabu Moltkego udało się
odbyć bezpośrednie rozmowy ze wszystkimi dowódcami korpusów na
froncie wschodnim, od których dowiedzieli się, że sytuacja przedstawia
się poważnie, lecz że odwrót byłby rozwiązaniem zbyt pochopnym.
Ponieważ wydawało się, że Prittwitz skłania się do koncepcji wycofania
się, Moltke zdecydował zastąpić go kimś innym. W czasie gdy omawiał
tę sprawę ze swym zastępcą, von Steinem, pułkownik Hoffmann
przeżywał cudowne chwile zadowolenia, wynikające z poczucia, że jak
dotąd, to on miał rację. Zwiad wykazał, że armia Rennenkampfa
pozostaje w bezruchu; „oni wcale nas nie ścigają”. Natychmiast wydano
rozkazy przerzucenia I korpusu François na południe. François, zgodnie
z jego własną relacją, był tak ogarnięty wzruszeniem, że płakał
opuszczając Gąbin. Prittwitz zapewne zgodził się, lecz prawie
natychmiast tego pożałował. Tego wieczoru ponownie zadzwonił do
OHL, mówiąc von Steinowi i Moltkemu, że propozycja jego własnego
sztabu, by skierować się przeciw armii warszawskiej, jest „niemożliwa –
zbyt śmiała”. Na konkretne zapytanie odpowiedział, że „z tą garstką
ludzi” nie może nawet zapewnić utrzymania Wisły. Musi otrzymać
posiłki. To przypieczętowało jego usunięcie.
W obliczu załamania się frontu wschodniego dla przejęcia
dowództwa potrzebny był natychmiast ktoś odważny, mocny i
zdecydowany. Jak się zachowa dowódca w krytycznej chwili w czasie
prawdziwej wojny, nie można nigdy z góry przewidzieć. Jednak
szczęściem dla OHL znano pewnego oficera sztabowego, który zaledwie
tydzień temu sprawdził się w akcji. Był nim Ludendorff, bohater spod
Liège. Spełniał on wymogi stawiane szefowi sztabu Osmej Armii. W
systemie niemieckim, gdzie dowodzenie sprawowały dwie osoby, szef
sztabu był nie mniej ważny niż sam dowódca, a czasem, w zależności od
zdolności i temperamentu, miał nawet większe znaczenie. W tym czasie
Ludendorff był z drugą armią Bülowa na przedpolach Namur, gdzie po
swym sukcesie pod Liège szturmował drugą potężną twierdzę belgijską.
Stał u progu Francji w rozstrzygającej chwili, lecz potrzeby frontu
wschodniego były drastyczne. Moltke i von Stein wspólnie ustalili, że
trzeba go wezwać. Wysłany natychmiast samochodem kapitan ze sztabu
dotarł z listem do generała Ludendorffa 22 sierpnia o dziewiątej rano.
„Może będzie pan w stanie uratować sytuację na wschodzie – pisał
von Stein. – Nie znam nikogo innego, na kim bym polegał absolutnie”.
Przepraszał Ludendorffa, że zabiera go u progu rozstrzygającej akcji,
„która, jeśli Bóg dopomoże, będzie ostateczna”, lecz ofiara taka jest
„niezbędna”. „Naturalnie nie będzie pan ponosił odpowiedzialności za
to, co już na wschodzie się stało, lecz z pańską energią będzie pan mógł
zapobiec temu, co może zdarzyć się najgorszego”.
W ciągu piętnastu minut Ludendorff wyjechał samochodem wraz z
kapitanem ze sztabu. W odległości 15 km od Namur przejeżdżał przez
Wavre, które „zaledwie wczoraj, gdy przez nie przechodziłem, było
spokojnym miastem. Teraz stało w płomieniach. Również tutaj ludność
strzelała do naszych wojsk”.
O szóstej wieczorem Ludendorff przybył do Koblencji. W ciągu
następnych trzech godzin poinformowano go w skrócie o sytuacji na
wschodzie; został przyjęty przez Moltkego, „który wyglądał na
zmęczonego”, i przez kajzera, który choć „bardzo spokojny”, był
głęboko przejęty inwazją na Prusy Wschodnie. Ludendorff wydał kilka
rozkazów Ósmej Armii i o dziewiątej wieczorem wyjechał specjalnym
pociągiem na front wschodni. Wydane przez niego rozkazy, oprócz
polecenia Hoffmannowi i Grünertowi, by oczekiwali go w Malborku,
dotyczyły wysłania pociągiem korpusu François dla wzmocnienia XX
korpusu Scholtza na froncie południowym. Dwa korpusy Mackensena i
von Belowa miały zakończyć proces odrywania się od nieprzyjaciela,
odpocząć i dokonać uzupełnień. Były to takie same rozkazy, jakie wydał
Hoffmann. W ten sposób spełnił się ideał niemieckiej szkoły wojennej,
gdzie wszyscy studenci, otrzymawszy ten sam problem do rozwiązania,
dochodzą do identycznych wyników. Istnieje jednak również
możliwość, że Ludendorff widział przetelegrafowane kopie rozkazów
Hoffmanna.
Podczas przejazdu przez Belgię Ludendorff dowiedział się od
kapitana ze sztabu, że na nowego dor
wódcę Ósmej Armii został przez OHL wytypowany generał w stanie
spoczynku, Paul von Beneckendorff und Hindenburg, lecz nie wiadomo
było jeszcze, czy przyjmie on to stanowisko. Ludendorff nie znał go.
Przed opuszczeniem Koblencji późnym wieczorem dowiedział się, że
generała von Hindenburga odnaleziono i że przyjął on ofiarowane mu
dowództwo oraz że wsiądzie w Hanowerze do tego samego pociągu o
godzinie czwartej rano.
Po podjęciu decyzji co do szefa sztabu OHL zajęło się problemem
znalezienia dowódcy. Wszyscy byli zgodni, że Ludendorff jest na pewno
człowiekiem o bezspornych zdolnościach, lecz dla skompletowania pary
dobrze byłoby dodać kogoś z przydomkiem „von”. Przeglądano
nazwiska różnych emerytowanych dowódców korpusów. Wówczas to
von Stein przypomniał sobie list, który otrzymał w chwili wybuchu
wojny od dawnego kolegi. Pisał on: „Nie zapomnij o mnie, jeśli w
zależności od rozwoju wydarzeń byłby potrzebny gdziekolwiek
dowódca”. Zapewniał, że autor listu jest, jeszcze krzepki”. Właśnie
człowiek, jakiego potrzeba. Hindenburg pochodził ze starej rodziny
junkierskiej, osiadłej w Prusach od pokoleń. Służył w Sztabie
Generalnym za czasów Schlieffena i przeszedł wszystkie kolejne
szczeble, aż do szefa sztabu korpusu, a następnie dowódcy korpusu,
przed przeniesieniem w stan spoczynku w 1911 roku w wieku 65 lat. Za
dwa miesiące miał skończyć 68 lat, nie był jednak starszy od Klucka,
Bülowa i Hausena, trzech generałów prawego skrzydła. Czego
szczególnie potrzebowano na wschodzie, zwłaszcza po panice
wytworzonej przez Prittwitza, to człowieka bez nerwów, a Hindenburg
w całej swej solidnej, odpowiedzialnej karierze znany był ze swego
niewzruszonego spokoju. Moltke zaaprobował tę kandydaturę. Kajzer
wyraził zgodę. Wysłano telegram do emerytowanego generała.
Hindenburg przebywał właśnie w Hanowerze, gdy o trzeciej po
południu otrzymał telegram z zapytaniem, czy przyjąłby
„natychmiastowe zatrudnienie”. Odpowiedział: „Jestem gotów”. Drugi
telegram zawierał instrukcję, by udał się zaraz na wschód dla objęcia
dowództwa Ósmej Armii. W OHL nie zawracano sobie głowy
zapraszaniem go na rozmowę do Koblencji. Poinstruowano jedynie, że
ma wsiąść do pociągu w Hanowerze i że jego szefem sztabu będzie
generał Ludendorff, z którym spotka się w drodze w pociągu.
Hindenburg miał tylko tyle czasu, żeby przed odjazdem zamówić nowy
mundur koloru feldgrau. Ku swemu wielkiemu zakłopotaniu pojechał w
starym niebieskim mundurze pruskiego generała.
Gdy kilka dni później odwołanie Prittwitza stało się powszechnie
znane, nieoceniona pamiętnikarka, księżna Blücher, odnotowała:
„Generał Hindenburg, dość sędziwy człowiek, zajął jego miejsce”.
Dziennikarze z pośpiechem zbierali strzępy informacji o nowym
dowódcy, które niełatwo było znaleźć, ponieważ w ewidencji wojskowej
figurował on pod nazwiskiem „Beneckendorff. Trud ich został
wynagrodzony odkryciem, że walczył pod Sedanem, gdzie otrzymał
Żelazny Krzyż drugiej klasy, i że jest także weteranem wcześniejszej
wojny z 1866 roku przeciw Austrii. Jego przodkowie z rodu
Beneckendorff wywodzili się od rycerzy krzyżowych, którzy osiedlili
się w Prusach. Nazwisko Hindenburg było następstwem związków
małżeńskich w XVIII wieku. Urodził się w Poznaniu, który wówczas
Niemcy zaliczali administracyjnie do Prus Zachodnich. Na początku
swej kariery był oficerem sztabu I korpusu w Królewcu, gdzie
rozpracowywał problemy militarne rejonu jezior mazurskich. Fakt ten
stał się zalążkiem legendy, przedstawiającej Hindenburga jako tego,
który zaplanował bitwę pod Tannenbergiem na trzydzieści lat wcześniej.
Wychowany w majątku ziemskim swych dziadków w Neudeck
(Ogrodzieniec) w Prusach Wschodnich, pamiętał, że jako chłopak
prowadził rozmowy ze starym ogrodnikiem, który przez dwa tygodnie
pracował u Fryderyka Wielkiego.
Hindenburg oczekiwał na stacji w Hanowerze, gdy o czwartej rano
nadjechał pociąg. Generał Ludendorff, którego nie spotkał nigdy
przedtem, „zszedł energicznie” na peron, aby się zameldować. W drodze
na wschód przedstawił sytuację i poinformował o wydanych już przez
siebie rozkazach. Hindenburg wysłuchał i zaaprobował. I tak oto w
drodze na pole bitwy, która miała uczynić ich sławnymi, zrodził się ich
związek, „małżeństwo” wyrażające się mistycznym monogramem IŁ,
mające rządzić cesarskimi Niemcami aż do końca.39 Gdy w jakiś czas
później Hindenburg został mianowany feldmarszałkiem, dano mu
przezwisko „marszałek was-sagst-du” z powodu jego obyczaju, że
kiedykolwiek proszono go o opinię, zwracał się do Ludendorffa i pytał:
„ Was sagst du?” („A co ty powiesz?”)
Jest rzeczą charakterystyczną, że pierwszą osobą, o poinformowaniu
której pomyślało OHL w związku ze zmianą dowództwa Ósmej Armii,
był komendant kolei frontu wschodniego, generał-major Kersten. Po
południu 22 sierpnia, zanim jeszcze pociąg specjalny wyruszył w drogę,
oficer ten wszedł do biura Hoffmanna z malującym się na twarzy
„wyrazem wielkiego zdumienia” i pokazał mu telegram zawiadamiający
o przyjeździe do Malborka w dniu następnym specjalnego pociągu,
przywożącego nowego dowódcę i nowego szefa sztabu. Oto jak
Prittwitz i Waldersee dowiedzieli się o swym zwolnieniu. W godzinę
później Prittwitz otrzymał osobisty telegram, informujący o
umieszczeniu go wraz z Waldersee na „liście bez przydziału”. „Pożegnał
się z nami – pisze Hoffmann – bez jednego nawet słowa skargi na takie
potraktowanie”.
Sposób postępowania Ludendorffa także nie należał do najbardziej
taktownych. Chociaż znał dobrze Hoffmanna, mieszkając z nim w
Berlinie przez cztery lata w jednym domu, gdy obaj służyli w Sztabie
Generalnym, rozkazy wysłał telegraficznie do wszystkich korpusów
oddzielnie, zamiast uczynić to przez sztab Ósmej Armii. Nie była to
może rozmyślna chęć obrażenia; to, że oficerowie Sztabu Generalnego
postępowali w sposób obraźliwy, uważano za normalne. Mimo to i
Hoffmann, i Grunert natychmiast odczuli to jako zniewagę. Powitanie,
jakie zgotowali nowym dowódcom w Malborku – jak powiedział
Ludendorff – „można by określić różnie, na pewno jednak nie jako
radosne”.
Teraz trzeba było stanąć przed decydującym problemem, od którego
zależał los kampanii. Czy korpusy Mackensena i von Belowa powinny
pozostać tam, gdzie się znajdują, dla obrony przed dalszym posuwaniem
się Rennenkampfa, czy zgodnie z planem Hoffmanna należało je
przesunąć na południe naprzeciw prawego skrzydła Samsonowa. Nie
było nadziei na pokonanie armii Samsonowa, jak tylko przy użyciu całej
Ósmej Armii. Korpus François zakończył tego dnia zawiły proces
załadunku do pociągów na pięciu różnych stacjach pomiędzy
Insterburgiem a Królewcem i znajdował się w drodze na front
południowy. Potrzeba było jeszcze dwu dni na przetoczenie pociągów,
ustawienie ich na bocznicach i przy rampach oraz na równie
skomplikowany wyładunek wojska i sprzętu, zanim mogłoby ono stanąć
na pozycjach i rozpocząć walkę. Dywizja von Morgena była również w
drodze, jadąc inną linią kolejową. Korpusy Mackensena i von Belowa na
jeden dzień zatrzymano. Zwiady kawaleryjskie raportowały dalszą
„pasywność” ze strony armii Rennenkampfa. Od Mackensena i von
Belowa dzieliło go zaledwie 50-65 km, jeśliby więc oba korpusy
wymaszerowały na południe naprzeciw drugiej armii rosyjskiej, to w
wypadku, gdyby Rennenkampf ruszył, mógł on jeszcze zdążyć za nimi i
uderzyć od tyłu. Hoffmann chciał, aby Mackensen i von Below
wyruszyli w drogę natychmiast. Ludendorff, zaledwie 36 godzin po
wyjeździe z Namur, świeżo przybyły i dopiero wprowadzany w
sytuację, gdzie każda decyzja mogła okazać się fatalna i za którą on
byłby już odpowiedzialny – wahał się. Hindenburg, w 24 godziny po
wyjściu ze stanu spoczynku, polegał całkowicie na Ludendorffie.
Po stronie rosyjskiej zadanie skoordynowania działań w takim czasie,
aby żelazne kleszcze zacisnęły się na nieprzyjacielu równocześnie,
dręczyło wyższe dowództwo. Przeszkód było tak wiele i tak różnych,
wprost nie do pokonania oczywistych trudności, że dowódców
wojskowych ogarnął pesymizm już od samego początku. Dowódca
frontu północno-zachodniego, generał Żyliński, którego główną funkcją
było koordynowanie ruchów armii Rennenkampfa i Samsonowa, nie
mógł wymyślić lepszego sposobu, aby wywiązać się ze swego zadania,
jak ustawiczne przynaglanie do pośpiechu. Ponieważ Rennenkampf
wyruszył pierwszy i również pierwszy wszedł do akcji, Żyliński
wszystkie swoje ponaglające rozkazy kierował do Samsonowa.
Jednocześnie Żyliński znajdował się samotnie na samym końcu ogniw
łańcuszka przekazu coraz bardziej natarczywych apeli ze strony
Francuzów. Chcąc zmniejszyć nacisk na zachodzie, Francuzi polecali
swemu ambasadorowi, aby „nalegał” na „konieczność prowadzenia
przez armię rosyjską ofensywy a outrance w kierunku Berlina”. Od
Joffre’a do Paryża, z Paryża do Petersburga, z Petersburga do „Stawki”
(rosyjskiej kwatery głównej w Baranowiczach), ze „Stawki” do
Żylińskiego płynęły żądania pośpiechu, a Żyliński przesyłał je wszystkie
do generała Samsonowa, brnącego z trudem noga za nogą naprzód,
poprzez piachy.
Od czasu, gdy dowodził dywizją kawalerii w wojnie rosyjsko-
japońskiej, ten „prosty i uprzejmy człowiek”, jak określił go brytyjski
oficer łącznikowy przy Drugiej Armii, nie nabył żadnego
doświadczenia, kwalifikującego go do dowodzenia armią składającą się
z 13 dywizji. Działał za pośrednictwem sztabu i dowódców osobiście
mu nie znanych. Ponieważ armia rosyjska nie była zorganizowana na
zasadzie tworzenia jednostek z żołnierzy pochodzących z jednego
regionu, nowo meldujący się rekruci, liczący w niektórych wypadkach
dwie trzecie pułku, byli całkowicie obcy dla swoich podoficerów i
oficerów. Brak dostatecznej kadry oficerskiej, mała liczba, a często
całkowity brak, żołnierzy umiejących czytać i pisać nie ułatwiały
procesu przekazywania rozkazów w dół. Najgorszy bałagan panował
jednak w korpusie łączności. W biurze telegraficznym w Warszawie
oficer sztabowy wykrył ku swemu najwyższemu przerażeniu stertę
telegramów adresowanych do Drugiej Armii, które leżały tam nie
otwarte i nie wysłane, ponieważ jeszcze nie nawiązano kontaktu
łącznościowego z głównymi kwaterami polowymi. Oficer ten zabrał
cały pakiet i dostarczył go samochodem. Kwatery główne korpusów
miały wystarczającą ilość drutu na połączenie z dowództwem dywizji,
lecz nie wystarczało go na połączenie z główną kwaterą armii ani z
sąsiednimi korpusami. Stąd ratowano się radiem.
Wskutek nalegań na pośpiech okres koncentracji skrócono o cztery
dni, pozostawiając nie zakończoną organizację służb zaplecza. Jeden
korpus, niwecząc w ten sposób własne wyliczenia, musiał dzielić się
pociskami z innym, którego tabory jeszcze nie dotarły.
Brakowało piekarni polowych. Zapewnienie egzystencji armii poza
granicami kraju, na wrogim terytorium, wymagało wysłania naprzód
grup rekwizycyjnych pod eskortą kawalerii; nie uczyniono jednak
żadnych przygotowań w tym zakresie. Wyłącznie konna siła pociągowa
okazała się niewystarczająca do ciągnięcia przez piaszczyste drogi
wozów i lawet armatnich; w niektórych miejscach trzeba było z połowy
wozów wyprzęgać konie i doprzęgać je dodatkowo do niemogących
ruszyć, następnie podjechać nieco dalej do przodu, znów odczepić
konie, powrócić z nimi do pozostawionych w tyle wozów i wszystko
rozpoczynać od nowa.
„Przyśpieszcie pochód Drugiej Armii i przyśpieszcie wasze działania
z możliwie największą energią – telegrafował 13 sierpnia Żyliński. –
Opóźnienie pochodu Drugiej Armii stawia w trudnej sytuacji Pierwszą
Armię”. Nie było to prawdą. Samsonow przekroczył granicę 19 sierpnia,
czyli zgodnie z harmonogramem, lecz Żyliński był tak przekonany, że
nastąpi opóźnienie, iż uprzedzał fakty.
„Posuwamy się zgodnie z harmonogramem, bez zatrzymywania się,
przechodzimy marszem przez piachy ponad dwadzieścia kilometrów.
Nie mogę iść szybciej” – odpowiedział Samsonow. Meldował, że jego
ludzie maszerują przez 10-12 godzin dziennie bez postojów. „Muszę
mieć natychmiastowe, decydujące operacje” – telegrafował Żyliński w
trzy dni później. „Ogromne wyczerpanie” ludzi uniemożliwia większą
szybkość – odpowiedział Samsonow. – „Ten kraj jest zdewastowany,
konie od dawna są bez owsa, nie ma chleba”.
Tego dnia XV korpus Samsonowa pod dowództwem generała
Martosa spotkał się z XX korpusem generała Scholtza. Rozpoczęła się
walka. Niemcy nie mając jeszcze posiłków wycofali się. W odległości
około 15 km od granicy generał Martos zajął Działdowo i Nidzicę, które
jeszcze kilka godzin temu były kwaterami głównymi generała Scholtza.
Kiedy patrole kozackie wchodzące do Nidzicy zameldowały, że
niemieccy cywile strzelają do nich z okien, generał Martos polecił
ostrzeliwanie miasta; zniszczono wówczas większą część rynku.
„Drobny, siwy mężczyzna” poczuł się nieswojo tej nocy, gdy
zakwaterowano go w domu, którego niemieccy właściciele odjechali,
zostawiając po sobie rodzinne fotografie, patrzące na niego z gzymsu
kominka. Był to dom burmistrza i generał Martos zjadł obiad
przygotowany dla gospodarza i podany przez jego służącą.
Dwudziestego trzeciego sierpnia, w dniu, kiedy Ludendorff i
Hindenburg przybyli na wschód, rosyjski VI i XIII korpusy, znajdujące
się po prawej stronie generała Martosa, zajęły kolejne wsie; generał
Scholtz, nadal samotny z wyjątkiem wsparcia ze strony znajdującego się
poza nim garnizonu nadwiślańskiego, wycofał się nieco dalej. Ignorując
brak aktywności Rennenkampfa na północy Żyliński nadal zasypywał
rozkazami Samsonowa. Niemcy na waszym froncie wycofują się
pośpiesznie – przekazywał Samsonowowi – „pozostawiając tylko nic nie
znaczące siły, stojące przed wami. Musicie zatem przeprowadzić jak
najbardziej energiczną ofensywę… Musicie atakować i przejąć
nieprzyjaciela wycofującego się pod naciskiem armii generała
Rennenkampfa, by odciąć Niemcom odwrót do Wisły”.
Był to oczywiście pierwotny plan, oparty na tym, że Rennenkampf
utrzyma Niemców związanych na północy. W rzeczywistości
Rennenkampf w tym czasie nie miał już z nieprzyjacielem kontaktu.
Dwudziestego trzeciego sierpnia zaczął on ponownie iść naprzód, jednak
w niewłaściwym kierunku. Zamiast posuwać się w sposób skośny na
południe, dla połączenia się z Samsonowem przed barierą jezior, poszedł
wprost na zachód dla trzymania w szachu Królewca, obawiając się, że
gdyby zwrócił się na południe, to wówczas François mógłby zaatakować
jego flankę. Chociaż ruch ten nie miał nic wspólnego z pierwotnym
planem, Żyliński nie zrobił niczego, by go zmienić. Działając, podobnie
jak Rennenkampf, w kompletnej nieświadomości co do ruchów
Niemców, zakładał, że postąpią oni tak, jak zaplanowali Rosjanie, to
znaczy wycofają się do Wisły. Zgodnie z tym w dalszym ciągu pchał
Samsonowa do przodu.
Wieczorem 23 sierpnia korpus generała Martosa, ośmielony
informacjami zwiadu, że nieprzyjaciel wycofuje się, ruszył spod Nidzicy
i zajął pozycję w odległości 700 metrów od linii niemieckich. Korpus
Scholtza okopał się pomiędzy wsiami Orłowo i Frankowo. Rosjanie
otrzymali rozkaz wzięcia okopów za wszelką cenę. Całą noc przeleżeli
na swej pozycji, a przed świtem przeczołgali się jeszcze o sto metrów do
przodu. Gdy nastąpił sygnał do ataku, w trzech rzutach przebiegli
ostatnie 600 metrów, padając na ziemię pod ogniem niemieckich
karabinów maszynowych i zrywając się do przodu, padając na ziemię i
podrywając się znowu. Gdy nadciągnęła fala postaci ludzkich w białych
rubaszkach z błyszczącymi bagnetami, Niemcy wygramolili się z
okopów, rzucili karabiny maszynowe i uciekli. W innych miejscach
bitwy niemiecka przewaga artyleryjska dała nacierającym szkołę.
Rosyjski XIII korpus, znajdujący się na prawo od Martosa, na skutek
pomyłki w przekazywaniu wiadomości lub złego dowodzenia, albo też z
obu powodów, zawiódł i nie przyszedł z pomocą, nie osiągnięto więc z
tego starcia większej korzyści. Pod koniec dnia Niemcy wycofali się,
lecz nie zostali rozgromieni. Rosjanie zdobyli działa polowe i wzięli
pewną liczbę jeńców, lecz ich własne straty były wysokie i wyniosły w
sumie 4000 ludzi. Jeden z pułków stracił dziewięciu spośród szesnastu
dowódców kompanii. Pewna kompania straciła 120 ze swych 190
żołnierzy i wszystkich oficerów.
Straty niemieckie były mniejsze; Scholtz, zdając sobie jednak sprawę
z liczebnej przewagi Rosjan, wycofał się o jakieś 15 kilometrów,
zakładając na noc kwaterę we wsi Tannenberg (Stębark). Samsonow,
wciąż dopingowany przez Żylińskiego, który nalegał, że musi dojść do
zaplanowanej linii, skąd będzie można odciąć „odwrót”
nieprzyjacielowi, wysłał rozkazy z marszrutami na dzień następny do
wszystkich swych korpusów: XXIII na lewym skrzydle, XV i XIII w
centrum i VI na prawym skrzydle. Za Nidzicą łączność stała się jeszcze
słabsza. Jednemu z korpusów zabrakło w ogóle drutu i mógł polegać
tylko na gońcach konnych. VI korpus nie posiadał klucza do szyfru,
używanego przez XIII korpus, i w konsekwencji rozkazy Samsonowa
wysyłano bez szyfrowania drogą radiową.
Aż do tego momentu, to jest po około 24 godzinach od chwili
przyjazdu Ludendorffa i Hindenburga, Ósma Armia nie podjęła jeszcze
decyzji, czy ściągnąć korpusy Mackensena i von Belowa dla
przeciwstawienia się prawemu skrzydłu Samsonowa. Hindenburg i jego
sztab przyjechali do Tannenbergu, by skonsultować się z Scholtzem,
który był „poważny, lecz pewny siebie”. Powrócili następnie do swej
kwatery głównej. Wieczór ten – napisał później Hoffmann – „był
najtrudniejszy z całej bitwy”. W czasie gdy sztab obradował, oficer
korpusu łączności przyniósł przechwycone rozkazy Samsonowa na
dzień następny, 25 sierpnia. Ta mimowolna pomoc nadchodząca ze
strony nieprzyjaciela nie ujawniała co prawda zamierzeń
Rennenkampfa, które były kluczowym problemem, pokazała za to
Niemcom, gdzie mogą oczekiwać spotkania z siłami Samsonowa. To
wystarczyło. Ósma Armia zdecydowała się rzucić wszystkie swe siły do
bitwy z Samsonowem. Poszły rozkazy do Mackensena i von Belowa, by
odwrócili się tyłem do Rennenkampfa i natychmiast pomaszerowali na
południe.
Rozdział 16
TANNENBERG
Prześladowany poczuciem, że ma Rennenkampfa na swych tyłach,
Ludendorff chciał jak najprędzej wziąć się za bary z Samsonowem.
Wydał więc rozkaz rozpoczęcia pierwszej fazy bitwy w dniu 25 sierpnia.
Miał to być atak I korpusu generała von François na Uzdowo, aby
okrążyć lewe skrzydło Samsonowa. François odmówił. Jego ciężka
artyleria i część piechoty rozładowywały się wciąż z pociągów po
długiej, okrężnej podróży z frontu pod Gąbinem, nie dotarły więc
jeszcze na miejsce. Utrzymywał, że rozpoczynając atak bez silnego
wsparcia artyleryjskiego oraz pełnego zaopatrzenia w amunicję
ryzykowałby niepowodzeniem. Gdyby droga odwrotu Samsonowa
pozostała otwarta, mógłby on umknąć przygotowywanego dla jego armii
zniszczenia. Prywatnie poparli go i Hoffmann, i generał Scholtz z XX
korpusu, który chociaż walczył z Rosjanami poprzedniego dnia, w
rozmowie przez telefon polowy zapewnił François, że jest w stanie
utrzymać swą pozycję bez natychmiastowej pomocy.
Stanąwszy wobec niesubordynacji już w drugim dniu swego nowego
dowództwa, podminowany Ludendorff udał się samochodem do kwatery
głównej François, zabierając ze sobą Hindenburga i Hoffmanna. Na jego
naleganie François odpowiedział: „Jeżeli otrzymam rozkaz, oczywiście
przystąpię do natarcia, moje oddziały będą jednak zmuszone walczyć
tylko na bagnety”. Aby pokazać, kto tu jest dowódcą, Ludendorff
pominął milczeniem racje François i potwierdził poprzednie rozkazy,
bez jakichkolwiek zmian. Podczas całego spotkania Hindenburg nie
wyrzekł ani jednego słowa, a gdy się skończyło, pośpiesznie odjechał z
Ludendorffem. Jadący drugim wozem Hoffmann zatrzymał się na stacji
kolejowej Monto wo, gdzie znajdował się najbliższy punkt mający
połączenie telefoniczne i telegraficzne z kwaterą główną. Tutaj oficer
korpusu łączności wręczył mu dwie przejęte rosyjskie depesze radiowe,
wysłane bez zaszyfrowania, jedna przez Rennenkampfa o 5 tego ranka,
druga przez Samsonowa o 6 rano. Rozkazy Rennenkampfa, ustalające
długość odcinków marszowych dla Pierwszej Armii, ujawniły jego linię
docelową na dzień następny, jak i to, że nie znajdzie się on w odległości
mogącej zagrozić armii niemieckiej od tyłów. Rozkazy Samsonowa,
będące następstwem bitwy z generałem Scholtzem z poprzedniego dnia,
ujawniły, że mylnie sobie wytłumaczył cofnięcie się Scholtza jako pełny
odwrót, w związku z czym wydał ścisłe instrukcje co do kierunków i
czasu pościgu za pokonanym, jak sądził, nieprzyjacielem.
Takiego dobrodziejstwa nie zaznał żaden dowódca od czasu, gdy
grecki zdrajca przeprowadził Persów okrężnie wąwozem pod
Termopilami. Taka kompletność informacji wzbudziła nawet
podejrzliwość u generała Grunerta, bezpośredniego zwierzchnika
Hoffmanna. Jak pisze Hoffmann, „nie przestawał mnie z niepokojem
pytać w kółko, czy możemy im wierzyć? Dlaczegóżby nie?… Ja sam ze
względów zasadniczych wierzyłem w każde ich słowo”. Utrzymywał, że
wie osobiście o prywatnej kłótni Rennenkampfa i Samsonowa, jeszcze z
czasów wojny rosyjsko-japońskiej, gdy był on tam niemieckim
obserwatorem. Powiedział, że syberyjscy kozacy Samsonowa zmuszeni
byli po zaciętej walce oddać kopalnie węgla w Yentai, ponieważ
dywizja kawalerii Rennenkampfa pomimo wielokrotnych rozkazów
pozostała bezczynna; wówczas to, w czasie gorącej kłótni na peronie
stacji kolejowej w Mukdenie, Samsonow powalił Rennenkampfa na
ziemię. Jest oczywiste – wykazywał triumfującym tonem – że
Rennenkampf nie będzie się śpieszył, by przyjść z pomocą
Samsonowowi. Jako że nie była to tylko sprawa dopomożenia
Samsonowowi, lecz wygrania lub przegrania całej kampanii, pozostaje
dyskusyjne, czy Hoffmann rzeczywiście wierzył w swe opowiadanie,
czy tylko udawał; zawsze lubił opowiadać historyjki.
Pochwyciwszy przejęte depesze, Hoffmann wraz z Grünertem
śpiesznie wskoczyli do samochodu i pomknęli za Hindenburgiem i
Ludendorffem, doganiając ich w odległości kilku kilometrów. Hoffmann
kazał kierowcy jechać równolegle z drugim wozem i w czasie jazdy
podał depesze. Zatrzymano się i czterej oficerowie zagłębili się w
rozważanie sytuacji. Wynikało z niej, że planowany na następny dzień
atak, podczas którego korpusy Mackensena i von Belowa miały uderzyć
na prawe skrzydło Samsonowa, może odbyć się bez obawy interwencji
ze strony Rennenkampfa. Zależnie od różniących się interpretacji
dyskutantów sytuacja przedstawiała się tak, że można by sobie
pozwolić, lub też nie, na opóźnienie podjęcia ataku przez François do
chwili, gdy i będą gotowi zarówno wszyscy jego ludzie, jak i sprzęt
bojowy. Nie chcąc jednak ani na jotę zrezygnować z władzy, Ludendorff
zaraz po powrocie do kwatery głównej ponowił swe wcześniejsze
rozkazy.
Jednocześnie wydano rozkazy określające ogólne założenia operacji
podwójnego okrążenia w dniu następnym, 26 sierpnia. Znajdujący się na
niemieckim lewym skrzydle korpus Mackensena, wspomagany przez
von Belowa, miał uderzyć na odległy kraniec prawego skrzydła
Samsonowa, które dotarło już na pozycje w Biskupcu, zaś jego
kawaleria do Mrągowa, przed linią jezior, gdzie mogłoby dojść do
połączenia frontów z Rennenkampfem, gdyby on tam się znalazł. Jego
nieobecność pozostawiała otwartą flankę, którą Niemcy mieli nadzieję
zasłonić. W centrum XX korpus Scholtza, obecnie wzmocniony przez
dywizję Landwehry i trzecią dywizję rezerwy generała von Morgena,
miał wznowić bitwę z poprzedniego dnia. Na niemieckim prawym
skrzydle François, zgodnie z rozkazem, miał rozpocząć natarcie
prowadzące do okrążenia lewego skrzydła Samsonowa.
Wszystkie rozkazy wysłano przed północą 25 sierpnia. Następnego
ranka, w dniu rozpoczęcia głównej bitwy, Ludendorff przeszedł
załamanie nerwowe, gdy zwiad lotniczy doniósł o ruchach
Rennenkampfa w jego kierunku. Mimo że Hindenburg miał
niewzruszone przekonanie, iż Osma Armia „nie powinna mieć
jakichkolwiek wahań”, pozostawiając przed Rennenkampfem jedynie
osłonę, cały niepokój Ludendorffa powrócił. „Potężna, niezliczona
chmara wojsk Rennenkampfa wisiała na północnym wschodzie jak
groźna burzowa chmura – pisał. – Potrzeba było tylko, aby zetknął się z
nami, a musielibyśmy zostać pokonani”. Zaczynał już odczuwać te same
obawy, które ogarnęły Prittwitza, i wahać się, czy angażować wszystkie
swe siły przeciw Samsonowowi i czy nie zrezygnować z ofensywy
przeciw Drugiej Armii, a zwrócić się znów przeciwko Pierwszej.
Bohater spod Liège „wydaje się, że stracił nieco pewność siebie” –
odnotował nie bez zadowolenia Hoffmann, który ze wszystkich
pamiętnikarzy wojskowych jest najbardziej szczodry w przypisywaniu
słabości swym kolegom. Nawet Hindenburg przyznaje, że w tym
momencie ogarnęły jego kolegę „poważne wątpliwości” i że właśnie to
on usztywnił swego szefa sztabu. Pisze o tym tak: „Przezwyciężyliśmy
kryzys wewnętrzny”.
Odmienny kryzys wybuchł, gdy kwatera główna nagle stwierdziła, że
François, wciąż oczekujący na swą artylerię, nie rozpoczął walki tak, jak
mu przykazano. Ludendorff kategorycznie żądał, aby atak rozpoczęto w
południe. François odpowiedział, że wstępna pozycja wyjściowa, która
w mniemaniu kwatery głównej została zajęta tego ranka, nie jest jeszcze
zdobyta – wywołując tym eksplozję i to, co Hoffmann określa jako
„zapewne niezbyt przyjazną” odpowiedź Ludendorffa. Przez cały dzień
generałowi François udało się uchylić od wypełnienia rozkazu i
odczekać na właściwą dla siebie chwilę.
Awanturę z François przerwał nagle telefon z OHL, który przedarł się
aż z Koblencji. Dostatecznie już udręczony, i to bez dodatkowych
kłopotów z kwaterą naczelnego wodza, Ludendorff podniósł słuchawkę i
kazał Hoffmannowi słuchać z drugiej, „czego oni znowu chcą?” Ze
zdumieniem usłyszał, że pułkownik Tappen, szef operacji w OHL,
proponuje wysłanie mu posiłków w sile trzech korpusów i jednej
dywizji kawalerii. Ludendorff, który dopiero co przybył z frontu
zachodniego, a ponadto brał udział w opracowywaniu planów
mobilizacyjnych, znał więc do dziesiątej części ułamka wymaganą w
ofensywie gęstość sił ludzkich na kilometr frontu, ledwie mógł uwierzyć
własnym uszom. Plan Schlieffena polegał na wykorzystaniu wszystkich
sił, aż do ostatniego człowieka, dla wzmocnienia prawego skrzydła. Co
więc mogło wpłynąć na OHL, że zdecydowało się osłabić linię frontu o
pełne trzy korpusy, i to w szczytowym momencie ofensywy? Przerażony
powiedział Tappenowi, że posiłki na wschodzie nie są „bezwzględnie
konieczne” i że w każdym razie przybyłyby zbyt późno, ponieważ bitwa
już się rozpoczyna. Tappen odrzekł, że można by się bez nich na
zachodzie obejść.
Genezą tej przełomowej decyzji była panika, jaka ogarnęła OHL, gdy
Rosjanie rozpoczęli ofensywę w dwa tygodnie od ogłoszenia
mobilizacji, zamiast w sześć, jak to zakładały plany Niemców.
Czynnikiem umożliwiającym wygospodarowanie rezerw w siłach
zbrojnych było, jak odnotowuje Tappen, „wielkie zwycięstwo” na
granicach z Francją, które „wzbudziło w OHL przekonanie, że
decydująca bitwa na zachodzie już się odbyła i że ją wygrano”. Pod
wpływem tego wrażenia Moltke zdecydował 25 sierpnia, „pomimo
przedstawianych mu zastrzeżeń”, że należy wysłać posiłki dla ratowania
Prus Wschodnich przed Rosjanami. Niedola uchodźców, majątki
junkrów rzucone na łup plądrujących kozaków, łzawe błagania wysoko
urodzonych dam zanoszone do cesarzowej, by ratowała posiadłości
rodzinne i fortuny, odniosły skutek. Ażeby podsycić nastroje wojenne
przeciw Rosjanom, rząd niemiecki celowo porozmieszczał uchodźców
w różnych miastach, a w efekcie tego sam się wystraszył.
Przewodniczący wschodniopruskiego Bundesratu przybył do OHL
błagać o pomoc dla swego kraju ojczystego. Dyrektor zakładów Kruppa
zapisał 25 sierpnia w swym pamiętniku: „Wszędzie mówiono: «Ba!
Rosjanie nigdy nie ukończą mobilizacji. Możemy bardzo długo pozostać
w defensywie». Lecz dzisiaj wszyscy myślą już zupełnie inaczej i
powszechnie mówi się o porzuceniu Prus Wschodnich”. Kajzer był
głęboko poruszony. Moltke martwił się zawsze zbyt słabą obroną na
wschodzie, ponieważ, jak to napisał jeszcze przed wojną: „Cały sukces
na froncie zachodnim będzie daremny, jeżeli Rosjanie wejdą do
Berlina”.
Dwa korpusy, które teraz wycofał z frontu zachodniego, brały udział
w walkach pod Namur, na styku pomiędzy niemiecką Drugą i Trzecią
Armią; po upadku fortec belgijskich generał von Bülow uznał za
możliwe odstąpienie tych korpusów. Wraz z ósmą dywizją kawalerii
odłączono je 26 sierpnia, a ponieważ koleje belgijskie były zniszczone,
pomaszerowały do stacji kolejowych na terenie Niemiec, by stamtąd
przetransportować je ,jak najszybciej” na front wschodni. Jeszcze jeden
korpus doszedł aż do stacji kolejowej w Thionville, lecz bardziej
rozważne głosy w OHL skłoniły Moltkego do odwołania tego rozkazu.
Tysiąc trzysta kilometrów na wschód generał Samsonow
przygotowywał się do wznowienia bitwy w dniu 26 sierpnia. VI korpus
pod dowództwem generała Błagowieszczeńskiego, znajdujący się na
krańcu prawego skrzydła, dotarł w oznaczonym czasie do planowanego
rejonu zbornego przed wielkimi jeziorami. Samsonow pozostawił go
jednak w odosobnieniu i oderwaniu od głównych sił armii, które pchnął
bardziej na zachód. Mimo że oddalało to jego armię od Rennenkampfa,
a przynajmniej od miejsca, gdzie generał powinien się znajdować,
Samsonow uznał taki kierunek za właściwy, aby znaleźć się pomiędzy
Wisłą a wycofującymi się – jak sądził – na zachód Niemcami. Celem
Samsonowa była linia Olsztyn-Ostróda; mógł tam przeciąć główny
niemiecki szlak kolejowy, a stamtąd, jak 23 sierpnia informował
Żylińskiego, „będzie łatwiej iść naprzód w samo serce Niemiec”.
Było już oczywiste, że jego wyczerpane, na wpół przymierające
głodem wojska, które z trudem zdołały dobrnąć do granicy, byłyby
ledwie zdolne do walki, a cóż dopiero do marszu aż do serca Niemiec.
Racje żywnościowe nie docierały. Żołnierze zjedli już swe żelazne
porcje, wsie znajdowano opustoszałe, siano i owies stały jeszcze nie
zżęte na polach, toteż mało można było wycisnąć z tej ziemi tak dla
ludzi, jak i dla koni. Wszyscy dowódcy korpusów wołali o postój. Oficer
sztabu generalnego meldował głównej kwaterze Żylińskiego o
„fatalnym” zaopatrzeniu wojsk w żywność. „Nie wiem, jak ludzie
wytrzymają to dłużej. Zorganizowanie właściwych służb
rekwizycyjnych jest nieodzowne”. W Wołkowysku, położonym w
prostej linii o 300 km na wschód, a jeszcze dalej przy użyciu okrężnych
połączeń kolejowych, Żyliński był zbyt oddalony, by takie raporty
mogły zmącić jego spokój. Nalegał na kontynuowanie przez Samsonowa
ofensywy, „by spotkać wycofującego się przed Rennenkampfem
nieprzyjaciela i odciąć mu odwrót do Wisły”.
Ta hipoteza dotycząca ruchów nieprzyjaciela powstała na podstawie
raportów Rennenkampfa, a ponieważ od czasu bitwy pod Gąbinem nie
miał on więcej kontaktu z Niemcami, jego meldunki były tylko
przyjemną fantazją. Do tego czasu jednak Samsonow z oznak w ruchu
kolejowym i strzępów informacji zorientował się już, że nie ma przed
sobą wojsk w pełnym odwrocie, lecz armię, która dokonała
przegrupowania i idzie naprzeciw niego. Napływały raporty o
koncentracji nowych sił nieprzyjaciela, a był to korpus François,
zbliżający się do lewej flanki Rosjan. Zdając sobie sprawę z
niebezpieczeństwa zagrażającego lewemu skrzydłu, Samsonow wysłał
oficera, aby przekonał Żylińskiego o potrzebie przesunięcia jego armii
na zachód, zamiast dalszego posuwania się w kierunku północnym. Z
pogardą dowódcy na tyłach w stosunku do ostrożności dowódcy na
froncie Żyliński potraktował to jako chęć przejścia do defensywy i
odpowiedział temu oficerowi „grubiańsko”: „Widzieć nieprzyjaciela
tam, gdzie go nie ma, jest tchórzostwem. Nie pozwolę generałowi
Samsonowowi grać roli tchórza. Domagam się, by kontynuował
ofensywę”. Strategia ta, według opinii jego towarzysza broni,
przypominała poddawki, rosyjską odmianę warcabów, w których celem
jest poddanie partnerowi wszystkich własnych krążków.
Już w nocy z 25 sierpnia, a więc w tym samym czasie, gdy
Ludendorff wydawał rozkazy, Samsonow rozmieszczał swe siły.
Korpusy XV i XIII pod dowództwem generałów Martosa i Kliujewa
oraz jedna dywizja XXIII korpusu, pod dowództwem generała
Kondratowicza, miały przeprowadzić natarcie w centrum do linii
Olsztyn-Ostróda. Lewą flankę armii ubezpieczał I korpus generała
Artomonowa, wspierany przez drugą dywizję XXIII korpusu. W
odległości 80 km izolowany VI korpus utrzymywał prawą flankę.
Ponieważ sposób rosyjskiego rozpoznania kawaleryjskiego był daleki od
fachowości, Samsonow nie wiedział, że korpus Mac-kensena, który
widziano po raz ostatni, gdy w panice uciekał z pola walki pod
Gąbinem, zreorganizował się i forsownym marszem dotarł do frontu
wraz z korpusem Belowa, by prowadzić teraz natarcie na rosyjskie
prawe skrzydło. Początkowo Samsonow rozkazał VI korpusowi
utrzymanie pozycji „dla zabezpieczenia prawej flanki armii”, później
jednak zmienił decyzję i kazał mu „jak najszybciej” doszlusować dla
wsparcia centrum w natarciu na Olsztyn. W ostatniej minucie, 26
sierpnia rano, rozkaz zmieniono na wcześniejszy, to jest pozostania na
pozycji dla zabezpieczenia prawej flanki. W tym czasie VI korpus
maszerował już w kierunku centrum.
Daleko na tyłach rosyjskie naczelne dowództwo ogarniało przeczucie
nieszczęścia. Już 24 sierpnia Suchomlinow, minister wojny, który nie
zawracał sobie głowy rozbudową przemysłu zbrojeniowego, ponieważ
nie miał przekonania do siły ognia, napisał do generała Januszkiewicza,
swego szefa sztabu, tego, co to nie nosił brody: „Na miłość boską, wydaj
rozkazy, żeby zbierano z ziemi karabiny. Serbom wysłaliśmy ich
150.000, nasze rezerwy są prawie na wyczerpaniu, a produkcja
fabryczna słaba”. Pomimo zapału tak dzielnych oficerów, jak ów
generał, który galopował na wojnę z okrzykiem „Wilhelm na Świętą
Helenę!”, wśród dowódców armii od samego początku panował nastrój
przygnębienia. Przystąpili do wojny bez zaufania we własne siły, a
podczas działań wojennych nie nabrali wiary. Plotki o nastrojach
pesymizmu w kwaterze głównej w sposób nieuchronny dotarły do uszu
ambasadora francuskiego w Petersburgu. Dwudziestego szóstego
sierpnia dowiedział się on od Sazonowa, że Żyliński „uważa ofensywę
w Prusach Wschodnich za skazaną na klęskę”. Januszkiewicz, jak
mówią, podziela tę opinię i twardo sprzeciwia się ofensywie. Generał
Daniłow, zastępca szefa sztabu, nalegał jednak, że Rosja nie może
zawieść Francji i musi zaatakować pomimo „niewątpliwego ryzyka”.
Daniłow stacjonował wraz z wielkim księciem w „Stawce”, kwaterze
głównej Sztabu Generalnego w Baranowiczach. Baranowicze, spokojną,
leżącą wśród lasów miejscowość, gdzie „Stawka” miała pozostać przez
rok, wybrano dlatego, że była to stacja węzłowa, gdzie krzyżowały się
linie kolei północ-południe z główną drogą żelazną łączącą Moskwę z
Warszawą. Stąd sprawowano nadzór nad obydwoma frontami:
niemieckim i austriackim. Wielki książę ze swą osobistą świtą,
najwyższymi rangą oficerami Sztabu Generalnego i attaches
wojskowymi państw alianckich mieszkał i stołował się w wagonach
kolejowych, ponieważ okazało się, że dom przeznaczony dla naczelnego
wodza leży zbyt daleko od budynku zawiadowcy stacji, zajętego przez
służby operacyjne i wywiad. Nad wagonami skonstruowano dachy dla
osłony od słońca i deszczu, położono drewniane chodniki, a także
rozciągnięto markizę w ogrodzie stacyjnym, gdzie latem spożywano
posiłki. Nie istniała żadna ceremonialność, pozostałe niedogodności
ignorowano, z wyjątkiem niskich drzwi, w których górną framugę wielki
książę miał nieszczęśliwą skłonność uderzać głową. Z tego to powodu
ponad wszystkimi wejściami musiano zawiesić obramowanie z białego
papieru, przyciągające wzrok wielkiego księcia, a tym samym
przypominające mu o konieczności schylenia głowy.
Daniłowa niepokoił fakt oczywistej utraty przez Rennenkampfa
kontaktu z nieprzyjacielem i słaba łączność, na skutek której Żyliński
zdawał się nie orientować, gdzie znajdują się obie armie, oraz ze armie
wzajemnie nie wiedziały o sobie. Gdy do „Stawki” dotarła wiadomość,
że Samsonow w dniach 24 i 25 sierpnia nawiązał kontakt bojowy z
nieprzyjacielem i że właśnie szykuje się do wznowienia bitwy, niepokój
z powodu niedoprowadzenia przez Rennenkampfa drugiego ramienia
kleszczy stał się dojmujący. Dwudziestego szóstego sierpnia wielki
książę udał się do głównej kwatery Żylińskiego w Wołkowysku,
stanowczo żądając przyśpieszenia pochodu Rennenkampfa. W
niespiesznym pościgu rozpoczętym 23 sierpnia Rennenkampf przeszedł
przez poprzednie niemieckie pozycje nad Angrapą, opuszczone przez
Ósmą Armię w czasie jej wielkiego przerzutu na południe. Dowody
świadczące o odjeździe w pośpiechu potwierdziły jego przypuszczenie o
rozbiciu nieprzyjaciela. Zgodnie z tym, co zanotował jeden z jego
oficerów sztabowych, Rennenkampf uważał, że błędem byłoby pchać
Niemców zbyt szybko do przodu. Mogliby bowiem wówczas wycofać
się aż do Wisły, zanim Samsonow zdołałby odciąć im drogę. Nie uczynił
więc najmniejszego wysiłku, by podążyć za nimi na tyle blisko, aby się
naocznie przekonać o słuszności swego domniemania; zaniedbanie
takiego działania nie wydawało się również niepokoić Żylińskiego,
który bez żadnych wątpliwości akceptował koncepcję Rennenkampfa.
Rozkazy, jakie Żyliński wydał Rennenkampfowi następnego dnia po
inspekcji wielkiego księcia, nakazywały ścigać nieprzyjaciela, który, jak
zakładano, wycofuje się, oraz zabezpieczyć się przed wypadem
Niemców z twierdzy w Królewcu na rosyjską flankę. Zamierzano
uprzednio przesłonić Królewiec sześcioma dywizjami rezerwy, te
jednakowoż jeszcze nie nadeszły. Obecnie Żyliński nakazał
Rennenkampfowi, by zablokował Królewiec przy pomocy dwóch
korpusów do czasu przybycia tych dywizji rezerwy, a z dwoma
pozostałymi korpusami ścigał „te nieprzyjacielskie wojska, które nie
schroniły się w Królewcu i prawdopodobnie wycofują się do Wisły”.
Nie wyobrażał sobie, że „prawdopodobnie” wycofujący się nieprzyjaciel
mógłby zagrozić Samsonowowi, nie przynaglał więc Rennenkampfa,
aby przyśpieszył połączenie z prawym skrzydłem Samsonowa, tak jak
przewidywał pierwotny plan. Powiedział mu po prostu, że „połączone
operacje” Pierwszej i Drugiej Armii mają za swój cel wypieranie
cofających się Niemców w stronę morza, a równocześnie odsunięcie ich
od Wisły. Ponieważ jednak armie rosyjskie nie miały ze sobą kontaktu
ani też nie szły ku sobie, słowo „połączone” z trudem można tu było
zastosować.
O świcie 26 sierpnia VI korpus Samsonowa zgodnie z rozkazem
rozpoczął marsz w kierunku centrum, nie wiedząc, że został on już
odwołany. Jedna z dywizji znajdowała się właśnie w drodze, gdy druga
otrzymała wiadomość, że jakieś 10 km na północ od niej spostrzeżono
wojska nieprzyjacielskie. Zakładając, że są to wycofujące się przed
Rennenkampfem oddziały, rosyjski dowódca dywizji zdecydował się
wykonać zwrot i uderzyć na nie. Okazało się, że był to korpus
Mackensena idący naprzód do ataku. Natarł on na Rosjan, a gdy ci
walczyli desperacko, by się uratować, wezwano na pomoc bratnią
dywizję, która tymczasem zdążyła się już oddalić na odległość 15 km.
Pomaszerowała z powrotem i po przebyciu trzydziestu kilometrów pod
koniec dnia natknęła się na drugi nieprzyjacielski korpus – von Belowa.
Kontakt pomiędzy obiema dywizjami rosyjskimi został przerwany.
Dowódca korpusu, generał Błagowieszczeński, „stracił głowę” (w tym
wypadku formuły tej używa brytyjski krytyk wojskowy); dowódca
dywizji, którego grupa przez cały dzień była w walce, tracąc 5000 ludzi
i 16 dział polowych, z własnej inicjatywy nakazał odwrót. Wydawane
nocą rozkazy i kontrrozkazy powiększyły tylko zamęt, oddziały
mieszały się między sobą na drogach i zanim nadszedł ranek, VI korpus
stanowił już tylko zdezorganizowaną miazgę cofającą się bez przerwy.
Prawe skrzydło Samsonowa zostało otoczone.
W tym samym czasie centrum Samsonowa w sile dwóch i pół
korpusu przystąpiło do ofensywy. W środku znajdował się generał
Martos, zaangażowany już poważnie w walkę. Sąsiadująca z nim z lewej
strony dywizja XXIII korpusu została odparta i odrzucona w tył,
odsłaniając mu flankę. XIII korpus generała Kliujewa, będący po jego
prawej stronie, zdobył Olsztyn, lecz dowiedziawszy się, że Martos
znajduje się w opałach, podążył mu na pomoc, pozostawiając
utrzymanie Olsztyna VI korpusowi, ponieważ Kliujew sądził, że w tym
kierunku on podąża. Oczywiście VI korpus wcale nie nadszedł i w
Olszytnie wytworzyła się luka.
Kilka kilometrów z tyłu za frontem, w głównej kwaterze Drugiej
Armii, znajdującej się w Nidzicy, generał Samsonow jadł właśnie obiad
w towarzystwie szefa sztabu, generała Potowskiego, i brytyjskiego
attache wojskowego, majora Knoxa, gdy nagle rozbita dywizja z XXIII
korpusu zalała tłumnie ulice. W nastroju przerażenia każdy odgłos
przywodził im myśl o pogoni; turkot wozu ambulansowego wywołał
okrzyk: „ułani nadjeżdżają!” Słysząc ten zgiełk Samsonow i Potowski,
człowiek nerwowy, noszący pince-nez, z nieznanego już dziś powodu
zwany „szalonym mułłą”, przypięli szable i pośpieszyli na zewnątrz.
Zobaczyli tam na własne oczy, w jakim stanie znajduje się wojsko.
Ludzie byli „straszliwie wyczerpani… przez trzy dni nie mieli ani
chleba, ani cukru”. Pewien dowódca pułku powiedział im: „Moi
żołnierze od dwóch dni nie otrzymali żadnych racji żywnościowych, nie
przyszło żadne zaopatrzenie”.
Chociaż Samsonow nie otrzymał jeszcze pełnych informacji o klęsce
na prawym skrzydle, jaką poniósł VI korpus, w końcu dnia jednak zdał
sobie jasno sprawę, że nie będzie to już dla niego kwestia otaczania
nieprzyjaciela, lecz wydarcia się z okrążenia. Pomimo tego nie
zdecydował się na przerwanie walki, lecz na podjęcie jej następnego
dnia od nowa, przy użyciu swych korpusów w centrum, w usiłowaniu
zatrzymania Niemców do czasu, gdy nadejdzie Rennenkampf, a
wówczas zada im się decydujący cios. Wysłał generałowi
Artomonowowi, utrzymującemu linię frontu naprzeciw François, na
rosyjskim skraju lewego skrzydła, rozkaz „bronienia flanki armii… za
wszelką cenę”. Wyraził przekonanie, że „nawet występujący w znacznej
przewadze nieprzyjaciel nie zdoła złamać oporu słynnego I korpusu”, i
dodał, że sukces bitwy zależy od jego nieugiętości.
Nazajutrz rano, 27 sierpnia, nadszedł niecierpliwie oczekiwany przez
François moment rozpoczęcia ofensywy. Przybyła jego artyleria. O
czwartej rano, zanim się rozwidniło, huraganowy ogień dział o
olbrzymiej mocy zaczął kruszyć pozycje rosyjskiego I korpusu pod
Uzdowem.
Niemieckie naczelne dowództwo z flegmatycznie opanowanym
Hindenburgiem, ponurym i napiętym Ludendorffem oraz Hoffmannem z
tyłu, niby kpiącym cieniem, opuściło tymczasową kwaterę główną w
Lubawie, odległą o 30 km, by uplasować się na wzgórzu, z którego
Ludendorff zamierzał „nadzorować na miejscu” koordynację działań
korpusu François i Scholtza. Zanim jednak zdołali dotrzeć do wzgórza,
przyszedł meldunek o zajęciu Uzdowa. W czasie, gdy radowano się tą
wiadomością, dostarczono im drugi raport, będący zaprzeczeniem
poprzedniego. Grzmot ognia artyleryjskiego trwał. W rosyjskich
okopach żołnierze „słynnego I korpusu”, nie żywieni, podobnie jak ich
towarzysze z korpusu XXIII i pozbawieni wszelkiej woli walki, uciekli
spod ulewy odłamków pocisków armatnich, pozostawiając za sobą tyluż
zabitych, ilu było tych, którym udało się uratować. Do 11 rano I korpus
rosyjski opuścił pole; bitwę wygrała artyleria, a Ludendorff, którego
pochopne rozkazy mogły spowodować przegraną, wyczuł, że rosyjska
Druga Armia jest teraz „przełamana”.
Nie została jednak rozbita. Mógł więc stwierdzić, że „w
przeciwieństwie do innych wojen” nie wygrano bitwy w jeden dzień. Na
wschód od Uzdowa natarcie François napotykało wciąż na opór; dwa
korpusy rosyjskie w centrum, straszliwa ludzka masa, w dalszym ciągu
atakowały; groźba Rennenkampfa wisiała nadal nad tyłami. Drogi były
zapchane uchodźcami i bydłem, uciekały całe wsie. Żołnierze niemieccy
byli także wyczerpani, i u nich stukot kopyt wywoływał wizję pogoni, a
okrzyk „nadjeżdżają!”, przekazywany wzdłuż kolumny, przeradzał się w
„nadjeżdżają kozacy!” Po powrocie do Lubawy naczelne dowództwo – z
pełnym niedowierzania przerażeniem – otrzymało wieść, że korpus
François ucieka i że „resztki” jego oddziałów przybywają do Montowa.
Pełna zdenerwowania rozmowa telefoniczna potwierdziła tylko, że
rzeczywiście można było zobaczyć naprzeciw stacji kolejowej
przygnębione grupki wycofujących się wojsk pierwszego korpusu.
Gdyby skrzydło François zostało odrzucone, mogło to oznaczać również
przegranie bitwy i przez jedną okropną chwilę, jak kiedyś przed
Prittwitzem, przed generałami stanęła wizja przegranej kampanii,
odwrotu za Wisłę, oddania Prus Wschodnich. Okazało się jednak, że
żołnierze znajdujący się w Montowie należą tylko do jednego batalionu,
który ustąpił z pola bitwy pod Uzdowem.
Tego dnia po południu do kwatery głównej Żylińskiego przeniknęła
w końcu prawda, że Niemcy mimo wszystko „nie wycofują się do
Wisły”, lecz nacierają na Samsonowa. Żyliński zatelegrafował wreszcie
do Rennenkampfa, informując go, że Druga Armia odpiera silny atak i
że powinien z nią współdziałać, „przesuwając swoją lewą flankę jak
najdalej do przodu”, lecz podał punkty docelowe położone bardziej na
zachód, nie zaś w kierunku południowo-zachodnim, i do tego
niewystarczająco odległe; nie było też żadnej wzmianki o potrzebie
pośpiechu i stosowania forsownego marszu.
Bitwa trwała już trzeci dzień. Dwie armie, teraz już zaangażowane
całkowicie, napływały i zwierały się z sobą, odrywały się i zderzały
znów w nieładzie lub odrębnych walkach na całej długości
siedemdziesięciokilometrowego frontu. Jeden z pułków wysuwał się
naprzód, a jego sąsiad bywał odrzucany w tył; powstawały w ten sposób
luki, którymi wdzierał się nieprzyjaciel lub też z niewytłumaczalnych
przyczyn tego nie czynił. Grzmiała artyleria; szwadrony kawalerii,
jednostki piechoty, baterie ciężkich dział były w nieustannym ruchu,
brnęły przez wsie i lasy, wśród jezior, poprzez pola i drogi. Pociski
miażdżyły wiejskie chaty i rozrywały się w uliczkach wsi. Batalion
nacierający pod osłoną ognia artyleryjskiego rozpływał się za zasłoną
dymu i mgiełki podążając ku swemu przeznaczeniu. Kolumny
pędzonych na tyły jeńców blokowały drogi posuwającym się do przodu
wojskom. Brygady zajmowały jakiś teren lub ustępowały z niego pod
naporem, krzyżowały się wzajemnie na szlakach komunikacyjnych i
wplątywały się do niewłaściwych dywizji. Dowódcy w polu gubili ślad
swych jednostek, samochody sztabowe pędziły we wszystkich
kierunkach, niemieckie samoloty obserwacyjne krążyły nad głowami,
starając się zebrać informacje, a dowódcy armii robili wszystko, by
zrozumieć, co się dzieje, i wydawali rozkazy, które mogły nie dotrzeć
lub nie zostać wykonane bądź też przestawały być aktualne w chwili
dotarcia na front. Trzysta tysięcy ludzi biło się wręcz, maszerowało do
przodu lub w ogromnym zmęczeniu cofało się, strzelało ze swych
karabinów, upijało się, jeżeli miało dość szczęścia, by zająć jakąś wieś,
lub też małymi grupkami siedziało w lesie na ziemi, gdy zapadła noc;
następnego dnia walka toczyła się dalej i tak oto rozstrzygała się wielka
bitwa frontu wschodniego.
Generał François rozpoczął walkę 28 sierpnia o świcie następnym
potężnym artyleryjskim ogniem zaporowym. Ludendorff dał mu rozkaz
zmiany kierunku na lewo, dla osłabienia nacisku na korpus Scholtza,
który, jak sądził, był „bardzo wyczerpany”. Ignorując to, François
poprowadził natarcie wprost na wschód, chcąc zakończyć oskrzydlanie
flanki Samsonowa i odciąć mu odwrót. Po jego uwieńczonym sukcesem
nieposłuszeństwie z poprzedniego dnia Ludendorff nieledwie błagał
teraz François, by się podporządkował rozkazom. Pierwszy korpus,
powiedział, „oddałby armii największą z możliwych przysługę,
wypełniając te instrukcje”. Nie zwracając na to uwagi François
skierował się na wschód, rozstawiając wzdłuż dróg oddziały mające
uniemożliwić nieprzyjacielowi wydostanie się z okrążenia.
Ludendorff i Hindenburg, niepokojąc się o centrum, wyczekiwali na
rezultat bitwy w kwaterze Scholtza we wsi Frygnowo, o trzy kilometry
od jeszcze mniejszej wioski Tannenberg. Rozkazy sygnowano z
Frygnowa. Ludendorffa znów dręczyła obawa z powodu Rennenkampfa.
Trapiąc się o korpus Scholtza, zirytowany na François, znękany „bardzo
nieskutecznymi telefonami polowymi”, łączącymi go z tym
niesubordynowanym dowódcą, i całkowitym brakiem łączności
telefonicznej z Mackensenem i Belowem na lewym skrzydle – był w
stanie „dalekim od zadowolenia”. Mackensen i Below, zdezorientowani
kolidującymi z sobą poleceniami nakazującymi podjąć marsz najpierw
w jednym kierunku, a następnie w innym, wysłali do kwatery głównej
oficera sztabowego samolotem dla wyjaśnienia spraw. Doznał on tam
„bynajmniej nie życzliwego przyjęcia”, ponieważ żaden z dwóch
korpusów nie znajdował się tam, gdzie być powinien. Już jednak koło
południa oba posuwały się w sposób zadowalający: Mackensen
energicznie napierając na przełamane rosyjskie prawe skrzydło, a Below
kierując się na lukę powstałą w Olsztynie, dla zaatakowania rosyjskiego
centrum. Teraz postęp wojsk François okazał się bardziej uzasadniony i
Ludendorff wydał skorygowane rozkazy, aby zdążał on dalej w tym
samym kierunku, który już obrał.
Właśnie gdy w kwaterze głównej przeświadczenie o nadchodzącym
zwycięstwie zaczęło się przyjemnie umacniać, nadeszła wiadomość, że
armia Rennenkampfa bez żadnych wątpliwości znajduje się już w
marszu. Jednak uczyniony przez nią w ciągu dnia postęp dawał
pewność, że przybędzie za późno. W istocie najbliższy korpus
Rennenkampfa biwakował tej nocy o trzydzieści kilometrów od
Biskupca, tam gdzie dwa dni wcześniej poniósł klęskę VI korpus
Samsonowa. Posuwając się wolno przez wrogie terytorium, najdalej
wysunięta szpica Rennenkampfa znajdowała się do końca następnego
dnia, 29 sierpnia, o dwadzieścia kilometrów dalej na zachód, a nie na
południe, i nie nawiązała z Samsonowem kontaktu. Nie miał on być już
nigdy nawiązany.
Załamanie się „słynnego I korpusu”, w którego twardy opór tak
wierzył, a oprócz tego załamanie się VI korpusu na drugim skrzydle,
oznaczały dla Samsonowa zapowiedź końca. Obie jego flanki zostały
odcięte i obrócone; jego kawaleria, jedyna broń, w której miał liczebną
przewagę nad Niemcami, rozwinięta zbyt szeroko na skrzydłach, nie
odegrała w bitwie bardziej użytecznej roli, teraz zaś była izolowana;
dostawy i łączność stanowiły jeden wielki chaos; jedynie nieugięte
korpusy XV i XIII walczyły nadal. W swej głównej kwaterze, w
Nidzicy, Samsonow słyszał zbliżający się huk dział François. Wydawało
mu się, że tylko jedno może jeszcze uczynić. Zatelegrafował do
Żylińskiego, że wyrusza na linię walki, a następnie, nakazując wysłać do
Rosji bagaże i nadajnik radiowy, przeciął łączność z tyłami. Powody tej
decyzji – jak mówiono – „zabrał ze sobą do grobu”, chociaż nie tak
trudno je rozumieć. Armia, którą oddano pod jego komendę, rozpadła
się. Stał się więc znów oficerem kawalerii i generałem dywizji i czynił
to, co umiał najlepiej. Wraz z siedmioma sztabowcami, na koniach
zarekwirowanych od jakichś kozaków, odjechał siedząc w siodle, w
którym zawsze czuł się jak w domu, by osobiście objąć dowództwo w
ogniu.
Zaraz za Nidzicą, 28 sierpnia, pożegnał się z majorem Knoxem.
Samsonow siedział wówczas na ziemi otoczony swymi oficerami
sztabowymi, studiując mapę. Wstał, wziął Knoxa na stronę i powiedział
mu, że sytuacja jest „krytyczna”. Dodał, że jego powinnością jest
pozostać do końca z armią, lecz obowiązkiem Knoxa jest złożenie
raportu swemu rządowi; radził mu wracać, „dopóki jest jeszcze czas”.
Dosiadł konia, odwrócił się w siodle i odjeżdżając ze smutnym
uśmiechem powiedział: „Nieprzyjaciel miał szczęście jednego dnia,
myje będziemy mieć w innym”.
Nieco później generał Martos, który dowodził ze wzgórza bitwą w
swym sektorze i wydawał właśnie rozkaz wyprowadzenia poza linię
walki kolumny jeńców niemieckich, ku swemu zdumieniu ujrzał
nadjeżdżającego dowódcę armii ze swym sztabem. Samsonow zapytał o
wycofującą się kolumnę, a gdy mu wyjaśniono, że są to jeńcy, skierował
konia ku Martosowi, pochylił się, by go uścisnąć, i powiedział
poważnie: „Ty jeden nas ocalisz”. Lecz sam wiedział, że to nie nastąpi, i
tej samej nocy wydał rozkaz generalnego odwrotu dla tego, co jeszcze
pozostało z Drugiej Armii.
Trwający przez następne dwa dni, 29 i 30 sierpnia, odwrót był
straszliwą i nieubłaganą katastrofą. Dwa korpusy z centrum, które
walczył y najdłużej i najlepiej, posunęły się najdalej do przodu, a
wycofując się jako ostatnie miały najmniejszą szansę uratowania się,
dostały się prawie całkowicie w sieć niemieckiego okrążenia. Korpus
generała Kliujewa jeszcze nacierał, gdy Below przedarł się przez lukę w
Olsztynie na jego prawym skrzydle i otoczył kordonem rosyjskie
centrum. Jego korpus i korpus generała Martosa tłukły się beznadziejnie
po okolicznych lasach i moczarach, w daremnych marszach, po
niewłaściwych bocznych drogach, w bezskutecznych usiłowaniach
przegrupowania się i stawienia oporu, podczas gdy sznur wokół nich się
zaciskał. Na terenach bagnistych, gdzie drogi wiodły groblami, Niemcy
na wszystkich skrzyżowaniach porozmieszczali stanowiska z karabinami
maszynowymi. W ciągu ostatnich czterech dni żołnierze z korpusu
Martosa dosłownie umierali z głodu; korpus Kliujewa bez żadnych racji
żywnościowych zrobił w ostatnich czterdziestu godzinach
siedemdziesiąt kilometrów. Koni nie karmiono i nie pojono.
Dwudziestego dziewiątego sierpnia generał Martos i kilku oficerów z
jego sztabu, w eskorcie pięciu kozaków, usiłowało znaleźć przejście
przez lasy. Nieprzyjaciel strzelał ze wszystkich stron. Generał major
Maczagowski, szef sztabu Martosa, zginął od serii karabinu
maszynowego. Innych z grupy wystrzelano pojedynczo, jednego po
drugim, aż z generałem pozostał tylko jeden oficer sztabu i dwóch ludzi
eskorty. Ponieważ jego chlebak pozostał z zaginionym obecnie
adiutantem, Martos od rana nie miał nic do jedzenia, picia i palenia.
Jeden z koni, całkowicie wyczerpany, położył się i zdechł; wobec tego
zsiedli i prowadzili pozostałe. Zapadła ciemność. Starano się kierować
według gwiazd, lecz chmury pokryły całe niebo. Gdy usłyszano
zbliżające się wojsko, myślano, że są to swoi, ponieważ konie ciągnęły
ku nim. Nagle poprzez drzewa rozbłysnął niemiecki reflektor i ślizgał
się wahadłowym ruchem, tam i z powrotem, wyszukując ich. Martos
usiłował wskoczyć na siodło i odjechać galopem, lecz koń jego został
ugodzony. Upadł i został pój many przez żołnierzy niemieckich.
Później, w „brudnym, małym hotelu” w Ostródzie, dokąd
przewieziono Martosa jako jeńca, do pokoju wszedł Ludendorff i
doskonałą ruszczyzną urągał mu z powodu klęski, chełpiąc się, że
granice Rosji stoją teraz otworem dla inwazji niemieckiej. W ślad za
nim przyszedł Hindenburg i „widząc, jak jestem wstrząśnięty, trzymał
mnie dłuższy czas za ręce, prosząc, abym się uspokoił”. W nieporadnym
języku rosyjskim, z twardym akcentem, obiecał zwrócić Martosowi
szablę i pożegnał się z nim skinieniem głowy, mówiąc: „Życzę panu
szczęśliwszych dni”.
W lasach położonych na północ od Nidzicy resztki korpusu Martosa
zostały wybite lub poddały się. Tylko jeden oficer z XV korpusu uszedł i
powrócił do Rosji. Około 15 km na wschód od Nidzicy resztki XIII
korpusu, których dowódca, generał Kliujew, został również ujęty,
okopały się w krąg. Za pomocą czterech dział, zdobytych w lasach na
niemieckiej baterii, powstrzymywali oni nieprzyjaciela przez całą noc z
30 sierpnia, aż do chwili, gdy zabrakło im amunicji i większość z nich
już nie żyła. Pozostałych wzięto do niewoli.
Ostatni atak rosyjski miał miejsce tego dnia, zmontowany z ogromną
energią przez generała Sireliusa, następcę generała Artomonowa,
usuniętego z dowództwa I korpusu. Zebrawszy zarówno rozproszone,
jak i świeże pułki oraz jednostki artylerii, które dotąd nie brały udziału
w bitwie, sformował siłę równą mniej więcej jednej dywizji i przystąpił
do ofensywy, którą przełamał linie François i doprowadził do odbicia
Nidzicy. Nastąpiło to jednak za późno i miasta nie dało się utrzymać.
Ten ostatni bojowy akt rosyjskiej Drugiej Armii nie nastąpił z rozkazu
generała Samsonowa, ponieważ ten wtedy już nie żył.
W nocy z 29 sierpnia on także, podobnie jak generał Martos, wpadł w
sieć w innej części borów, przedzierając się konno przez lasy, okalające
linię kolejową. Samsonow i jego towarzysze dotarli do Wielbarku,
odległego tylko o 10 km od granicy rosyjskiej; Niemcy przybyli tam
jednak przed nimi. Generał wraz ze swą grupą doczekali w lesie aż do
zapadnięcia zmroku, a ponieważ nie było możliwe przedostanie się po
ciemku przez bagnisty teren konno, poszli dalej piechotą. Zapałki
skończyły się, nie mogli więc dłużej odczytywać kompasu; szli
potykając się w ciemnościach, trzymając się za ręce, by uniknąć
pogubienia. Samsonow, cierpiący na astmę, słabł wyraźnie. Powtarzał
wciąż Potowskiemu, swemu szefowi sztabu: „Car ufał mi. Jak potrafię
spojrzeć mu w twarz po takiej klęsce?” Po przebyciu dziewięciu
kilometrów zatrzymali się, by odpocząć. Była pierwsza po północy.
Samsonow odszedł na stronę w głębszy mrok pod konarami sosen. Ciszę
nocną rozdarł strzał. Potowski zrozumiał od razu, co on znaczy. Już
wcześniej Samsonow zwierzył mu się z zamiaru popełnienia
samobójstwa, lecz Potowski sądził, że odwiódł go od tego. Teraz był
pewien, że generał nie żyje. Oficerowie sztabowi starali się odnaleźć
jego ciało w ciemnościach, lecz nie udało im się. Postanowili czekać do
brzasku, gdy jednak niebo zaczęło się rozjaśniać, usłyszeli zbliżające się
wojska niemieckie. Byli więc zmuszeni zaniechać swego zamiaru i
poszli dalej w kierunku granicy, gdzie natknęli się na patrol kozacki i
ostatecznie dotarli na bezpieczny teren. Ciało Samsonowa znaleźli
Niemcy i pochowali w Wielbarku, gdzie w 1916 roku, przy pomocy
Czerwonego Krzyża, odnalazła je wdowa i zabrała, aby pogrzebać w
Rosji.
Cisza spowiła Drugą Armię. W kwaterze głównej Żylińskiego
łączność telegraficzna była głucha; przez dwa dni nic nie słyszano o
Samsonowie. Teraz, gdy było już za późno, Żyliński rozkazał kawalerii
Rennenkampfa przedrzeć się przez linię niemiecką koło Olsztyna i
dowiedzieć się, co się stało z Drugą Armią. Misji tej nigdy nie
spełniono, ponieważ po zniszczeniu jednego ramienia kleszczy, które
miały zmiażdżyć niemiecką Osmą Armię, zawróciła ona teraz, aby
rozprawić się z drugim.
Niemal z nabożnym lękiem Niemcy zdali sobie sprawę z rozmiarów
zwycięstwa. Liczba zabitych i wziętych do niewoli żołnierzy
nieprzyjacielskich oraz zdobycz w działach i sprzęcie była olbrzymia;
wzięto 92.000 jeńców, a według niektórych twierdzeń liczba ich była
znacznie wyższa; trzeba było sześćdziesięciu pociągów, aby w ciągu
tygodnia po bitwie przetransportować ich na tyły. Obliczenia zdobytych
dział wahały się od 300 do 500, z ogólnej liczby 600, jakie posiadała
Druga Armia. Zdobyte konie pędzono stadami do skonstruowanych dla
nich w pośpiechu ogrodzeń. Chociaż nie ma żadnych uzgodnionych
danych co do wysokości strat w zabitych i zaginionych, szacuje się je na
ponad 30.000. Korpusy XV i XIII ze względu na liczbę zabitych bądź
wziętych do niewoli przestały w ogóle istnieć. Uratowało się z nich
zaledwie 50 oficerów i 2100 żołnierzy. Z dwóch korpusów
skrzydłowych, VI i I, tych, które wycofały się najwcześniej, przeżyło
około jednej dywizji na każdy; z XXIII korpusu pozostała mniej więcej
brygada.
Zwycięzcy również poważnie ucierpieli. Zmęczenie i napięcie
sześciodniowej bitwy sprawiły, że nerwy ich były w strzępach. Kiedy
Nidzica, przechodząca cztery razy z rąk do rąk, 31 sierpnia została znów
zdobyta przez Niemców, zdenerwowany żandarm krzyknął: „Halt!” w
kierunku jadącego z dużą szybkością przez rynek samochodu. Gdy
kierowca wozu, którym, jak się okazało, jechał generał von Morgen, nie
zareagował, żandarm wrzasnął: „Stać! Rosjanie!” i wypalił. Grad
pocisków spadł natychmiast na samochód, zabijając szofera i raniąc
oficera siedzącego obok generała. Tej samej nocy, gdy z trudem
uratował się od własnych żołnierzy, von Morgena zbudził ze snu jego
ordynans, krzycząc: „Rosjanie wrócili!”, i uciekł trzymając kurczowo
mundur generała. Ku swemu „niesłychanemu zakłopotaniu” von
Morgen musiał pojawić się na ulicy, przypinając pas z rewolwerem
wprost na bieliznę.
Dla wszystkich, z wyjątkiem kilku zaledwie oficerów, było to
pierwsze doświadczenie ogniowe i z ich podekscytowanej wyobraźni,
strachu, wyczerpania, paniki i brutalności wielkiej bitwy wyrosła
legenda – legenda o tysiącach Rosjan utopionych w bagnach lub
zanurzonych po szyję w trzęsawiskach i ruchomych piaskach; o
żołnierzach, których Niemcy musieli mordować przy użyciu karabinów
maszynowych. „Ich krzyki będę słyszał do dnia śmierci” – powiedział
jeden z oficerów przejętemu zgrozą audytorium swych przyjaciół w
Niemczech. „Szeroko kursująca opowieść o Rosjanach wpędzonych na
moczary i tam ginących jest mistyfikacją – napisał Ludendorff – nigdzie
w pobliżu nie znaleziono by żadnego bagna”.
Gdy rozmiary klęski nieprzyjaciela stały się oczywiste, dowództwo
niemieckie doszło do przekonania, że wywalczyło, jak zapisał w swym
dzienniku Hoffmann, Jedno z wielkich zwycięstw w historii”.
Zdecydowano, według Hoffmanna zgodnie z jego sugestią, według
Ludendorffa „na moją sugestię”, nazwać ją bitwą pod Tannenbergiem,
kompensując w ten sposób, chociaż z opóźnieniem, starodawną klęskę,
poniesioną tuż obok przez zakon krzyżacki z rąk Polaków i Litwinów.
Pomimo tego drugiego triumfu, większego nawet od Liège, Ludendorff
nie był w stanie cieszyć się nim, „ponieważ moje napięcie nerwowe,
będące skutkiem niepewności co do armii Rennenkampfa, było zbyt
wielkie”. Teraz mógł jednak z większą pewnością siebie zwrócić się
przeciwko Rennenkampfowi z do datkiem dwóch nowych korpusów,
które Moltke wysyłał mu z frontu zachodniego.
Jego triumf wiele zawdzięczał innym: Hoffmannowi, postępującemu
słusznie, choć wychodzącemu z fałszywych przesłanek, który obstawał
twardo przy swym przeświadczeniu, że Rennenkampf nie będzie
prowadził pościgu, oraz ułożył plan i zredagował rozkazy
przetransportowania Osmej Armii w miejsce, gdzie miała stawić czoło
Samsonowowi; François, który opierając się rozkazom Ludendorffa
doprowadził do oskrzydlenia lewej flanki Samsonowa; Hindenburgowi,
który w krytycznym momencie umocnił psychicznie Ludendorffa.
Najwięcej jednak zawdzięczał czynnikowi, którego nigdy nie
przewidywały bardzo staranne plany niemieckie – rosyjskiemu
telegrafowi bez drutu. Ludendorff doszedł do tego, że polegał na
informacjach z nasłuchu, które jego sztab w ciągu dnia regularnie
zbierał, rozszyfrowywał lub tylko tłumaczył i przekazywał mu o
godzinie 11 każdego wieczoru. Jeżeli tylko przez przypadek nastąpiło
opóźnienie, Ludendorff niepokoił się i zjawiał się osobiście w pokoju
korpusu łączności, aby zapytać, co się stało. Hoffmann przyznał, że
nasłuch był faktycznym zwycięzcą w Tannenbergu. „Mieliśmy
sojusznika – powiedział. – Był nim nieprzyjaciel. Znaliśmy wszystkie
jego plany”.
Dla opinii publicznej zbawcą Prus Wschodnich został Hindenburg,
nominalny dowódca. Podstarzały generał, w swoim starym niebieskim
mundurze, ściągnięty z emerytury, wskutek zwycięstwa przekształcił się
w tytana. Triumf w Prusach Wschodnich, wychwalany i rozgłaszany
ponad jego właściwe wymiary, stworzył w Niemczech mit Hindenburga.
Nawet szelmowska złośliwość Hoffmanna nie była w stanie go
podważyć. Gdy później w czasie wojny, już jako szef sztabu na froncie
wschodnim, oprowadzał on gości po polu bitwy w Tannenbergu, zwykł
był mówić: „W tym oto miejscu feldmarszałek spał przed bitwą; tu
właśnie spał po bitwie; a tutaj spał podczas bitwy”.
Świadomość klęski nie od razu dotarła do opinii publicznej w Rosji,
przytłumiona wielkim zwycięstwem odniesionym w tym samym czasie
na froncie w Galicji nad Austriakami. W liczbach było to nawet większe
zwycięstwo niż to, które odnieśli Niemcy pod Tannenbergiem, i miało
podobny wpływ na nieprzyjaciela. W serii walk stoczonych w okresie
pomiędzy 20 sierpnia a 10 września, których punktem kulminacyjnym
była bitwa pod Lwowem, Rosjanie zadali nieprzyjacielowi straty
wynoszące 250.000 zabitych, 100.000 wziętych do niewoli, zmusili
Austriaków do odwrotu trwającego osiemnaście dni, w czasie którego
przebyto odległość 250 kilometrów, i okaleczyli do tego stopnia armię
austro-węgierską, szczególnie przez pozbawienie jej wielu
wyszkolonych oficerów, że nie mogła już tego nigdy nadrobić. Osłabiło
to Austrię, lecz nie mogło powetować poniesionych strat ani zapobiec
skutkom Tannenbergu. Rosyjska Druga Armia przestała istnieć, generał
Samsonow nie żył, a z jego pięciu dowódców korpusów dwóch dostało
się do niewoli, trzech zaś usunięto ze służby za nieudolność. W wyniku
bitwy, do której doszło potem nad Jeziorami Mazurskimi, generał
Rennenkampf został wyparty z Prus Wschodnich, „stracił panowanie
nad nerwami” (w tym wypadku tą zwyczajowo przyjętą formułą
posłużył się Żyliński), porzucił armię i przejechał z powrotem przez
granicę samochodem, niszcząc w ten sposób do końca własną reputację i
doprowadzając do zwolnienia go ze służby w niesławie, a przy okazji
także do zwolnienia Żylińskiego. W telegramie do wielkiego księcia
Żyliński oskarżył Rennenkampfa o ucieczkę w panice. Rozwścieczyło to
wielkiego księcia, który uważał Żylińskiego za główną przyczynę
niepowodzeń. Zaraz potem doniósł carowi, że Żyliński jest tym, „który
stracił głowę i nie nadaje się do kierowania operacjami”. W wyniku tego
jeszcze jeden aktor bitwy pod Tannenbergiem stał się jej ofiarą.
Bitwa obnażyła niedostatki w wyszkoleniu i zaopatrzeniu,
niekompetencję generałów, nieudolność organizacyjną. Generał
Guczkow, późniejszy minister wojny, oświadczył, że po Tannenbergu
„doszedł do pełnego przekonania, że wojna została przegrana”. Klęska
dodała nowego wigoru proniemieckim ugrupowaniom, które zaczęły
otwarcie agitować za wycofaniem się z wojny. Książę Witte doszedł do
przekonania, że wojna zrujnuje Rosję, Rasputin zaś, że zniszczy reżim.
Ministrowie sprawiedliwości i spraw wewnętrznych wystosowali do
cara memorandum, postulujące jak najszybsze zawarcie pokoju z
Niemcami, w którym jako uzasadnienie podali, że dalsze kontynuowanie
sojuszu z demokracjami jest zgubne. Zaofiarowano po temu sposobność.
Niemieckie propozycje w sprawie zawarcia separatystycznego pokoju z
Rosją wysunięto wkrótce potem i rozmowy trwały nieprzerwanie w
latach 1915-1916. Jednak czy to ze względu na poczucie lojalności
wobec sojuszników i paktu londyńskiego, czy z obawy przed godzeniem
się z Niemcami, czy z powodu braku wyczucia wzbierającej już fali
rewolucji, czy też po prostu na skutek bezwładu władzy – Rosjanie
nigdy tych propozycji nie przyjęli. W narastającym chaosie, przy
zmniejszających się stale zasobach amunicji, z wysiłkiem prowadzone
działania wojenne trwały nadal.
Tuż po klęsce generał markiz de Laguiche, francuski attache
wojskowy, przybył, aby złożyć kondolencje naczelnemu wodzowi.
„Jesteśmy szczęśliwi, że mogliśmy ponieść taką ofiarę dla naszych
sojuszników” – odpowiedział rycersko wielki książę. Zasadą jego
postępowania było opanowanie w obliczu katastrofy. Świadomi swych
niewyczerpanych zasobów ludzkich, Rosjanie byli przyzwyczajeni do
przyjmowania ze względnym spokojem olbrzymich strat wojennych.
Rosyjski walec parowy, w którym sojusznicy zachodni pokładali tak
wielkie nadzieje i którego po toczącej się na froncie zachodnim lawinie
klęsk tym niecierpliwiej oczekiwano, rozpadł się w drodze na
cząsteczki, tak jakby sfastrygowany samymi szpilkami. Ze swym
przedwczesnym wyruszeniem i równie wczesnym rozpadem był
właśnie, jak to określił wielki książę, ofiarą poniesioną dla sojusznika.
Lecz niezależnie od tego, ile to poświęcenie kosztowało Rosjan,
przyniosło w efekcie to, czego pragnęli Francuzi – wycofanie sił
niemieckich z frontu zachodniego. Tych dwu korpusów, które zbyt
późno przybyły pod Tannenberg, miało zabraknąć nad Marną.
Rozdział 17
LOUVAIN W PŁOMIENIACH
W 1915 roku Emil Verhaeren, ówcześnie czołowy poeta belgijski,
opublikował na wygnaniu książkę o inwazji na jego kraj. Do 1914 roku
życie tego poety było żarliwie oddane ideałom socjalizmu i
humanitaryzmu, które – jak wówczas sądzono – przekreślają wszelkie
podziały narodowe. Relację swą poprzedził taką oto dedykacją: „Piszący
tę książkę, w której nie ukrywa się nienawiści, był niegdyś pacyfistą…
Nigdy nie doznał okropniejszego i gwałtowniejszego rozczarowania.
Uderzyło to w niego z taką siłą, iż stał się zupełnie nowym człowiekiem.
A skoro wydaje mu się, że w tym stanie nienawiści występuje u niego
zanik sumienia, dedykuje te strony nie bez wzruszenia człowiekowi,
którym był niegdyś”.
Verhaeren daje najbardziej trafne literackie świadectwo temu, jak
wojna i inwazja przeobraziła ducha jego czasów. Gdy zakończyła się
Bitwa Graniczna, wojna toczyła się już dwadzieścia dni i w tym czasie
zrodziła namiętności, postawy, idee i problemy zarówno u walczących,
jak i u neutralnych obserwatorów, które określały odtąd jej przyszły
bieg, jak również bieg historii. Zniknął świat taki, jakim był poprzednio,
a także idee, które go kształtowały; jak cień byłego ,,ja” Verhaerena
rozpłynęły się one w dniach sierpnia oraz miesiącach, które nastąpiły po
nim. Okazało się, że czynniki powstrzymujące, jak braterstwo
socjalistów, sprzężenia finansowe, handlowe i inne ekonomiczne
bodźce, które, jak wówczas sądzono, uniemożliwiały wojnę, przestały
działać, gdy nadszedł czas. Z siłą dzikiego porywu wichru zrodził się
nacjonalizm i zmiótł je wszystkie precz.
Ludzie przystąpili do wojny z różnymi uczuciami i poglądami. Wśród
walczących byli pacyfiści i socjaliści, w głębi serca przeciwni wojnie;
inni, tacy jak Rupert Brooke, powitali ją z radością. „A teraz niech Bogu
będą dzięki, który przyłączył nas do Swej czcigodności” – pisał Brooke
w poemacie „1914”, uważając, że nie ma w tym bluźnierstwa. Sądził, że
nadszedł czas, by:
Odwrócić się radośnie, jak pływacy skaczący w czystość,
Od świata, który się zestarzał, zobojętniał i stał się znużony…
Oto powrócił honor…
Szlachetność znowu wkracza w nasze drogi,
A my od nowa przejmujemy dawną spuściznę.
Niemcy przeżywali podobne wzruszenia. Wojna miała być – pisał
Tomasz Mann – „oczyszczeniem, wyzwoleniem i ogromną nadzieją.
Zwycięstwo Niemiec będzie stanowić zwycięstwo ducha nad liczebną
przewagą. Duch niemiecki – wyjaśniał – walczy z pacyfistycznym
ideałem cywilizacji, czyż pokój nie jest jednym z tych czynników, które
wpływają na korupcję obywateli?” Pogląd ten, będący lustrzanym
odbiciem niemieckiej teorii militarystycznej, że wojna uszlachetnia, nie
odbiegał daleko od uniesień Ruperta Brooke’a i był w tym okresie
szeroko rozpowszechniony, nawet wśród wielu zasługujących na
szacunek ludzi, do których należał także Theodore Roosevelt. Europa
1914 roku nie zaznała wojny przez okres dłuższy niż pokolenie, z
wyjątkiem wojen bałkańskich na jej peryferiach, i zgodnie z opinią
jednego z obserwatorów, pozytywny stosunek do niej wypływał
częściowo z „podświadomego znużenia pokojem”.
Tam, gdzie Brooke witał z radością powrót do czystości i
szlachetności, Mann widział bardziej praktyczne cele. Niemcy – pisał –
będący najbardziej wykształconym, prawomyślnym, miłującym pokój
narodem zasługują na to, by być również najpotężniejszym, by
dominować, by w wyniku tego, „co ze wszech miar słusznie nazywa się
wojną niemiecką ustanowić „niemiecki pokój”. Mimo że pisał to w 1917
roku, słowa Manna odnoszą się do roku 1914, który miał być
niemieckim rokiem 1789, realizacją niemieckiej koncepcji historycznej,
intronizacją Kultur, wypełnieniem niemieckiej misji historycznej.
Siedząc w kawiarni w Akwizgranie w sierpniu, jeden z uczonych
niemieckich powiedział amerykańskiemu dziennikarzowi, Irvinowi
Cobbowi: „My, Niemcy, jesteśmy najbardziej uprzemysłowioną,
najpoważniej podchodzącą do rzeczy rasą w Europie; Rosja stoi po
stronie reakcji, Anglia – samolubstwa i perfidii, Francja – dekadencji,
Niemcy – postępu. Niemiecka Kultur przyniesie światu oświecenie i po
tej wojnie nie będzie już nigdy następnej”.
Siedzący wraz z nim przedsiębiorca niemiecki miał ściślej
sprecyzowane cele. Rosja musi być tak upokorzona, by nigdy więcej
zagrożenie słowiańskie nie zawisło nad Europą; Wielka Brytania musi
zostać całkowicie zmiażdżona, pozbawiona floty, Indii i Egiptu; Francja
winna zapłacić taką kontrybucję, żeby się nigdy nie pozbierała; Belgia
musi odstąpić swe wybrzeże morskie, ponieważ Niemcy potrzebują
portów nad kanałem La Manche; Japonię ukarze się we właściwym
czasie. Sojusz ras teutońskich i skandynawskich w Europie, włączając w
nie Bułgarię, będzie dominował całkowicie od Morza Północnego do
Czarnego. Europa uzyska nową mapę, a w jej centrum będą Niemcy.
Tego rodzaju rozmowy, trwające przed wojną całe lata, nie
przysparzały Niemcom sympatii. „Często działaliśmy światu na nerwy”
– przyznał Bethmann-Hollweg – wskutek powszechnego rozgłaszania
prawa Niemiec do kierowania światem. Tak więc w istocie rzeczy
„chłopięcą, niezrównoważoną zapalczywość” tłumaczono jako żądzę
dominacji nad światem – wyjaśnił.
Świat jednak z jakichś względów nie potrafił widzieć tego w taki
sposób. W tonie Niemców było coś ostrego, pozwalającego wyczuć coś
groźniejszego mz tylko zapalczywość. Świat „bolała już głowa i miał
powyżej uszu” niemieckiego pobrzękiwania szablą – napisał George
Bernard Shaw w 1914 roku. „Drażnił nas do granic wytrzymałości
pruski militaryzm, jego pogarda dla nas, dla szczęścia ludzkiego i
zdrowego rozsądku; powstaliśmy więc przeciw temu i rzuciliśmy się na
niego”.
Niektórzy chwycili za broń z pełnym zrozumieniem sprawy, co
dawało im przynajmniej satysfakcję; inni tylko z bardzo mglistym
pojęciem co do przyczyn i skutków, a jeszcze inni nie orientując się
wcale. H. G. Wells należał do tych pierwszych. Wrogiem jest niemiecki
imperializm i militaryzm – oznajmił w prasie 4 sierpnia – „potworna
próżność, zrodzona w 1870 roku”. Zwycięstwo Niemiec powstałe z
„krwi i żelaza, z powiewania flagami teutońskiego kiplingizmu”,
oznaczałoby „stałą intronizację boga wojny ponad wszystkimi ludzkimi
sprawami”. Klęska Niemiec „może otworzyć” (Wells nie powiedział, że
„otworzy”) „drogę do rozbrojenia i pokoju na świecie”. Mniej jasny
pogląd na sprawę miał pewien rezerwista brytyjski, który w pociągu, w
drodze do swej jednostki, wyjaśnił współpasażerom: „Jadę walczyć z
tymi cholernymi Belgami, oto gdzie mnie wysyłają”. Przykładem
trzeciej grupy, gotowej walczyć bez sprecyzowania celu, był major sir
Tom Bridges, dowódca szwadronu kawalerii, którego patrol zabił
pierwszego Niemca na drodze do Soignies. „Nie czuję nienawiści do
Niemców – powiedział. – Byliśmy gotowi walczyć z każdym… równie
chętnie mogliśmy walczyć z Francuzami. Naszą dewizą było: «My tego
dokonamy. Co jest do zrobienia?»”
Francuzi, mając do wyrównania dawny porachunek, nie potrzebowali
żadnych wyjaśnień. Wystarczało, że Niemcy stali u ich bram. Tu jednak
również odczuwało się „ogromną nadzieję”. Bergson uważał, że chociaż
ostateczny sukces aliantów będzie wymagał „straszliwych ofiar”, w jego
wyniku, wraz „z odmłodzeniem i powiększeniem Francji, nastąpi
duchowe odrodzenie Europy. Wówczas z nastaniem prawdziwego
pokoju Francja i ludzkość będą mogły na nowo podjąć marsz naprzód,
tylko naprzód, ku prawdzie i sprawiedliwości”.
Nie był to oficjalny punkt widzenia mężów stanu lub zbiorowa opinia
mas, lecz odbicie nastawienia jednostek. Nic nie było jeszcze tak
niewzruszone, jak miało stać się później. Nienawiść do Niemców nie
ogarnęła jeszcze narodów. Jedną z pierwszych i najlepiej zachowaną w
pamięci karykaturą „Puncha” na temat wojny była ta, która ukazała się
12 sierpnia z napisem: „Nie ma przejścia!” Przedstawiała małą dzielną
Belgię jako chłopczyka ze srogą miną, w drewnianych sabotach,
zagradzającego drogę Niemcom, uosobionym w postaci otyłego, starego
kapelmistrza, ze sznurem kiełbasek zwisających z kieszeni. Był
śmieszny, ale nie zły. W pierwszych dniach ulubieńcem
karykaturzystów był kronprinc; uwielbiali rysować go z przesadą, jako
fircyka ze ściągniętą talią, z ciasnym kołnierzykiem, w zawadiackiej
czapce i z wyrazem głupkowatej bezmyślności na twarzy. Nie trwało to
długo. Gdy wojna przybrała groźne rozmiary, jego miejsce zajął kajzer,
Niemiec najbardziej znany, Najwyższy Pan Wojny, którego imieniem
sygnowane były wszystkie rozkazy OHL, tak że mógł uchodzić za
autora wszystkich niemieckich działań. Nie był to już przedwojenny
intrygant i pobrzękiwacz szablą. Przedstawiano go teraz jako ponurego,
satanicznego tyrana, dyszącego okrucieństwem i złością, którego każdy
rys wyrażał brutalność.
Zmiany rozpoczęły się w sierpniu i narastały od chłodnego
stwierdzenia Bridge’a: „Nie czuliśmy żadnej nienawiści do Niemców”,
do tego, co napisał w 1921 roku Stephen McKenna: „Dla tych, co
pamiętają, słowo Niemiec cuchnie, a obecność Niemca – jest zniewagą”.
Nie jakiś pseudobohaterski, wspaniały patriota, lecz trzeźwy, rozważny
nauczyciel szkolny McKenna, którego pamiętniki są dokumentem
odczuć społecznych tamtych czasów, odnotował zmianę uczuć;
uniemożliwiła ona wszelkie rozwiązania w drodze negocjacji i sprawiła,
że walka miała trwać aż do całkowitego zwycięstwa. Zmianę nastrojów
spowodowało to, co stało się w Belgii.
Zwrot wydarzeń w Belgii był produktem niemieckiej teorii terroru.
Clausewitz zalecał terror jako właściwą metodę skrócenia wojny; cała
jego teoria opierała się na tym, że powinna ona być krótka, zacięta i
rozstrzygająca. Ludności cywilnej nie należy zwalniać od ponoszenia
konsekwencji wojny, wręcz przeciwnie, trzeba sprawić, by odczuła jej
nacisk, a przez użycie w stosunku do niej jak najsurowszych środków
zmusić ją do wywierania presji na swych przywódców, aby zawarli
pokój. Ponieważ celem wojny jest unieszkodliwienie nieprzyjaciela,
„należy go postawić w takiej sytuacji, żeby kontynuowanie wojny było
większą uciążliwością niż poddanie się”. To na pozór rozsądne
twierdzenie przystosowano do naukowej teorii wojny, która była
wytworem szczytowego wysiłku intelektualnego niemieckiego Sztabu
Generalnego, wysiłku trwającego przez cały dziewiętnasty wiek. Po raz
pierwszy sprawdzono ją w praktyce w 1870 roku, gdy w następstwie
Sedanu zrodził się francuski ruch oporu. Okrucieństwo niemieckiej akcji
odwetowej w postaci egzekucji więźniów i osób cywilnych, które
oskarżano o działanie jako franc-tireurs, wstrząsnęło wówczas światem
podziwiającym z otwartymi ustami nadzwyczajne, osiągnięte w sześć
tygodni pruskie zwycięstwo. Zdano sobie nagle sprawę, że pod
niemiecką skórą czai się bestia. I chociaż rok 1870 przyniósł niezbite
dowody, że teoria i praktyka terroru tylko pogłębia antagonizmy,
pobudza ruch oporu i w konsekwencji przedłuża wojnę, Niemcy
pozostali mu wierni. Tak jak powiedział Shaw, byli narodem żywiącym
pogardę dla zdrowego rozsądku.
Dwudziestego trzeciego sierpnia rozplakatowano w Liège
obwieszczenia, podpisane przez generała von Bülowa, zawiadamiające,
że mieszkańcy miasteczka Andenne nad Mozą, niedaleko Namur, w
najbardziej „zdradziecki” sposób zaatakowali jego wojska; „za moją
zgodą generał dowodzący tymi oddziałami spalił doszczętnie miasto i
polecił rozstrzelać 110 osób”. Informuje się o tym mieszkańców Liège,
żeby wiedzieli, jakiego mogą oczekiwać losu, jeżeli będą postępować
tak jak ich sąsiedzi.
Spalenie Andenne i masakra ludności, która według belgijskich
danych przyniosła śmierć 211 osób, miały miejsce 20 i 21 sierpnia, w
czasie bitwy pod Charleroi. Chcąc utrzymać się w terminach
harmonogramu, zakłócanych na skutek wysadzenia przez Belgów
mostów i torów kolejowych, oficerowie von Bülowa stosowali
bezlitosne środki odwetowe w wioskach, które zajęli. W Seilles,
leżącym naprzeciw Andenne, po drugiej stronie rzeki, rozstrzelano 50
osób cywilnych, a domy złupiono i spalono. W Tamines, zdobytym 21
sierpnia, plądrowanie miasta rozpoczęło się wieczorem, już po bitwie, i
trwało całą noc i następny dzień. Zwyczajowa już orgia dozwolonego
plądrowania, czemu towarzyszyło pijaństwo, zwalniała u żołnierzy
wszelkie hamulce i doprowadzała ich do stanu dzikiego podniecenia,
pożądanego i zamierzonego specjalnie, by spotęgować przerażający
efekt. Drugiego dnia w Tamines na głównym placu przed kościołem
zgromadzono pod strażą około 400 mieszkańców i oddział egzekucyjny
przystąpił do metodycznego strzelania w ten tłum. Tych, którzy nie
zginęli, dobito bagnetem. Na cmentarzu w Tamines znajdują się 384
groby z datą 1914 i napisem: „Fusille par les Allemands”
(„Rozstrzelany przez Niemców”). Po zajęciu przez armię Bülowa
Namur, miasta liczącego 32.000 mieszkańców, rozplakatowano
obwieszczenia zawiadamiające o wzięciu z każdej ulicy po dziesięciu
zakładników, a także o tym, że zostaną oni rozstrzelani, jeżeli choć
jeden cywil strzeli do Niemca. Branie zakładników i ich rozstrzeliwanie
praktykowano z taką samą systematycznością jak rekwirowanie
żywności. Im dalej posuwali się Niemcy, tym więcej aresztowali
zakładników. Już na samym początku, gdy armia von Klucka wchodziła
do miasta, natychmiast ukazały się ostrzeżenia dla ludności, w których
informowano ją o wzięciu zakładników w osobach burmistrza,
przewodniczącego sądu i senatora dystryktu i jak zwykle uprzedzano o
ich losie. Wkrótce jednak Niemcy przestali zadowalać się czołowymi
osobistościami, nie wystarczało im po jednym człowieku z każdej ulicy,
a nawet nie dość było dziesięciu. Pisarz Walter Bloem, zmobilizowany
jako oficer rezerwy w armii von Klucka, którego relacja z marszu na
Paryż stanowi nieocenione świadectwo, opowiada, jak we wszystkich
wioskach, gdzie w ciągu nocy kwaterowała jego kompania, „major von
Kleist dawał rozkaz wzięcia z każdego domu zakładnika, mężczyzny, a
jeżeli go nie było, to kobiety”. Na skutek jakiegoś dziwnego błędu w
tym systemie im większy stosowano terror, tym bardziej niezbędne
wydawało się jego wzmocnienie.
Gdy tylko doniesiono, że w określonej miejscowości strzelano z
ukrycia – zakładników rozstrzeliwano. Towarzyszący armii von Klucka
Irvin Cobb obserwował przez okno, jak między dwoma szeregami
żołnierzy z bagnetami na karabinach prowadzono dwóch cywilów.
Zaprowadzono ich za budynek stacyjny; rozległ się odgłos strzałów, a
potem wyniesiono stamtąd dwie pary noszy; na każdych widniał kształt
nieruchomej postaci przykrytej kocem, spod którego wystawały tylko
czubki butów. Na oczach Cobba scena ta powtórzyła się jeszcze dwa
razy.
Visé, które było widownią pierwszych starć na drodze do Liège w
dniu rozpoczynającym inwazję, nie zostało zniszczone przez oddziały
świeżo rozgrzane bitwą, lecz znacznie później, już przez wojska
okupacyjne, gdy walki przesunęły się do przodu. Jako odpowiedź na
raport o strzelaniu z ukrycia 23 sierpnia wysłano niemiecki pułk z Liège
do Visé. Tej samej nocy odgłosy strzałów słyszano w Eysden, tuż za
granicą holenderską, w odległości 8 km. Następnego dnia Eysden zalała
powódź 4000 uchodźców, a więc tylu, ile osób liczyła ludność Visé, z
wyjątkiem tych, którzy zostali zabici, oraz 700 mężczyzn i chłopców
wywiezionych do Niemiec na roboty przy zbiorach. Deportacje, które
miały wywrzeć tak duży moralny wpływ, szczególnie w Stanach
Zjednoczonych, rozpoczęto w sierpniu. Później, gdy amerykański
minister pełnomocny Brand Whitlock odwiedził to, co kiedyś było
miasteczkiem Visé, zobaczył jedynie puste, poczerniałe szkielety
domów, otwarte ku niebu, „długą perspektywę ruin przypominającą
Pompeję”. Wszyscy mieszkańcy zniknęli. Nie było ani jednej żywej
istoty, ani jednego dachu.
Dwudziestego trzeciego sierpnia w Dinant nad Mozą Saksończycy z
armii generała von Hausena walczyli z Francuzami w ostatnim starciu
bitwy pod Charleroi. Von Hausen był osobiście świadkiem „perfidnej”
działalności belgijskiej ludności cywilnej, przeszkadzającej w
odbudowie mostów, „co jest sprzeczne z prawem międzynarodowym”.
Jego oddziały przystąpiły do spędzania „kilkuset” zakładników,
mężczyzn, kobiet i dzieci. Pięćdziesięciu zabrano z kościoła, była to
bowiem niedziela. Generał obserwował ich „ciasno stłoczonych,
stojących, siedzących, leżących w grupie pod strażą grenadierów; twarze
ich wyrażały strach, nieopisaną mękę, głuchą wściekłość i pragnienie
odwetu, wywołane przebytymi cierpieniami”. Von Hausen, będąc
człowiekiem bardzo wrażliwym, czuł emanującą z nich „nieugiętą
wrogość”. Był on przecież tym samym generałem, który czuł się tak
nieszczęśliwy w domu arystokraty belgijskiego, zaciskającego pięści w
kieszeniach i nie odzywającego się do von Hausena podczas obiadu. W
grupie spędzonych w Dinant zakładników zauważył rannego żołnierza
francuskiego; krew ściekała mu z głowy. Leżał konając i odmawiał
przyjęcia jakiejkolwiek pomocy lekarskiej. Von Hausen kończy na tym
swój opis, będąc zbyt wrażliwym, by wspomnieć o losie obywateli z
Dinant. Trzymano ich na głównym placu do wieczora. Wtedy ustawiono
ich w szeregi, kobiety po jednej stronie, mężczyzn po przeciwnej, w
dwóch rzędach, pierwszy z nich na klęczkach. Dwa oddziały
egzekucyjne wmaszerowały na środek placu, każdy zwrócił się w
przeciwną stronę i strzelał tak długo, dopóki nie zabrakło stojących
celów. Zidentyfikowano i pogrzebano 612 ciał, wśród nich 3-
tygodniowego Feliksa Fiveta.
Saksończykom pozwolono wówczas na orgię grabieży i palenia.
Średniowieczna cytadela, usadowiona na wyniosłym prawym brzegu,
górująca jak gniazdo orła nad miastem, którego niegdyś strzegła,
widziała teraz w dole powtórzenie średniowiecznego pustoszenia.
Saksończycy zostawili Dinant rozbite, obrócone w gruzy i zwęglone.
„Głęboko wstrząśnięty” tym obrazem zniszczenia, będącym dziełem
jego wojsk, generał von Hausen opuścił ruiny Dinant, uspokojony
przeświadczeniem, że odpowiedzialność za to, co się stało, ponosi rząd
belgijski, „który aprobuje te perfidne walki uliczne, sprzeczne z prawem
międzynarodowym”.
Niemcy mieli zdecydowaną obsesję na punkcie gwałcenia norm
prawa międzynarodowego. Potrafili jednak nie zauważyć, że
pogwałceniem tego prawa była sama ich obecność w Belgii; dopatrywali
się go natomiast w buntowaniu się Belgów przeciw ich obecności. Z
westchnieniem człowieka, którego cierpliwość od dawna wystawiona
była na próbę, opat Wetterle, delegat alzacki do Reichstagu, wyznał
kiedyś: „Umysłowi uformowanemu na kulturze łacińskiej trudno jest
zrozumieć niemiecką mentalność”.
Obsesja niemiecka wynikała z dwóch założeń: z tego, że belgijski
opór jest bezprawny, oraz że jest on kierowany „z góry” przez rząd
belgijski lub też burmistrzów, księży i inne osoby, które można by
zaliczyć do tej „góry”. Te dwa czynniki łącznie pozwalały na
wyciągnięcie wniosku, że niemiecka akcja odwetowa, niezależnie od
stosowanych środków, jest ze wszech miar słuszna i zgodna z prawem.
Czy chodziło o rozstrzelanie pojedynczego zakładnika, czy o masakrę
612 osób i zrównanie z ziemią miasta, obciążano nimi na równi rząd
belgijski. Była to stała śpiewka wszystkich Niemców, od Hausena po
wydarzeniach w Dinant do kajzera po Louvain. Odpowiedzialność
„musi spaść na tych, którzy podburzyli ludność do zaatakowania
Niemców” – zapewniał stale Hausen. Nie ma żadnej wątpliwości –
dowodził – że cała ludność tak Dinant jak i innych rejonów nie mogłaby
„żywić tego samego pragnienia zatrzymania natarcia Niemców bez
czyjegoś rozkazu”.
To, że ludność mogło ożywiać pragnienie powstrzymania najeźdźcy
bez rozkazu „z góry”, było dla Niemców nie do pojęcia.
Niemcy dopatrywali się tych rozkazów wszędzie. Von Kluck
twierdził, że plakaty rządu belgijskiego, przestrzegające obywateli przed
podejmowaniem wrogich aktów, są w rzeczywistości „podżeganiem
ludności cywilnej, by strzelała do nieprzyjaciela”. Ludendorff oskarżał
rząd Belgii, że „systematycznie organizuje cywilne działania wojenne”.
Kronprinc posługiwał się tą samą teorią wobec francuskiego ruchu
oporu. Skarżył się, że „sfanatyzowana” ludność rejonu Longwy strzela
do nas „zdradziecko i perfidnie” spoza drzwi i okien, używając do tego
broni sportowej, którą „przysyła się w tym celu z Paryża”. Gdyby
cesarskie podróże pozwoliły mu na lepszą znajomość francuskiej wsi,
gdzie broń sportowa, służąca niedzielnym polowaniom na zające, jest
czymś tak powszechnym jak para spodni, wiedziałby, że dla
wyposażenia w broń franc-tireurs nie trzeba było wysyłać jej aż z
Paryża.
Niemieckie relacje z przeżyć na terytorium nieprzyjacielskim stawały
się przeraźliwie histeryczne, gdy chodziło o partyzanckie działania
wojenne. Ludendorff nazwał je „odrażającymi”. Ten, którego imię miało
zasłynąć wkrótce jako synonim podstępu, przemocy i przebiegłości,
wyruszył na wojnę – jak to określił – z „rycerską i humanitarną
koncepcją działań wojennych”, lecz metody stosowane przez franc-
tireurs „wywołały u mnie głębokie rozczarowanie”. Kapitana Bloema
prześladowała „straszliwa myśl”, że mógłby zostać ugodzony lub nawet
zabity od kuli z ręki cywila, chociaż dwa tygodnie temu on sam był
jeszcze cywilem. W czasie wyczerpującego marszu po czterdzieści pięć
kilometrów dziennie ani jeden żołnierz – jak pisze – nie opuścił
szeregów, ponieważ „sama myśl, że mógłby wpaść w ręce Wallonów,
była straszniejsza niż bolące nogi”, które były drugą wielką męką w
marszu na Paryż.
Strach i obrzydzenie do” franc-tireurs wypływały z przekonania
Niemców, że cywilny ruch oporu jest zasadniczym zakłóceniem
porządku publicznego. Gdyby była możliwość wyboru pomiędzy
nieporządkiem a niesprawiedliwością, Niemcy woleliby
niesprawiedliwość – powiedział Goethe. Wychowani w państwie, w
którym stosunek podwładnego do panującego nie ma żadnego innego
podłoża jak posłuszeństwo, nie mogą oni zrozumieć państwa
zorganizowanego na jakiejś innej podstawie, a gdy się w nim znajdą,
wywołuje to w nich silne zakłopotanie. Wolni od trosk tylko w
obecności władzy, traktują cywila strzelającego z ukrycia jak
zbrodniarza. Dla zachodniej mentalności franc-tireurs jest bohaterem,
dla niemieckiej jest heretykiem zagrażającym egzystencji państwa. W
Soissons stoi pomnik z brązu i marmuru, upamiętniający trzech
nauczycieli, którzy w 1870 roku wzniecili powstanie studentów i
ludności cywilnej przeciwko Prusakom. Przyglądając mu się w
zdumieniu pewien oficer niemiecki powiedział do dziennikarza
amerykańskiego: „To są właśnie Francuzi – wystawić pomnik
gloryfikujący franc-tireurs. W Niemczech nigdy nie pozwolono by
ludziom zrobić czegoś takiego. Zresztą jest nie do pomyślenia, by sami
tego chcieli”.
Aby wprowadzić żołnierzy we właściwy nastrój – jak relacjonuje
kapitan Bloem – gazety niemieckie od pierwszego tygodnia pełne były
opowieści o belgijskich „budzących odrazę okrucieństwach…
uzbrojonych księżach na czele włóczących się band cywilów, gotowych
do popełnienia wszelkiego rodzaju okropności… o zdradzieckich
zasadzkach na patrole, o wartownikach znajdowanych z wykłutymi
oczyma i obciętym językiem”. Podobne „upiorne plotki” dotarły już 11
sierpnia do Berlina i są opisywane przez księżnę Blücher. Indagowany
przez nią w tej sprawie oficer niemiecki powiedział, że w tej chwili w
szpitalu w Akwizgranie leży trzydziestu oficerów niemieckich, którym
belgijskie kobiety i dzieci wyłupiły oczy.
Wskutek takich opowieści rosło podniecenie; jeden okrzyk: „Strzelec
wyborowy!”, mógł z łatwością wprowadzić żołnierzy niemieckich w
szał rabowania, podpalania i mordu. Schrecklichkeit (zgroza) miała
zastąpić oddziały okupacyjne, gdyż naczelne dowództwo nie mogło
sobie pozwolić na wycofanie ich z marszu na Paryż.
Dwudziestego piątego sierpnia rozpoczęło się palenie Louvain. To
średniowieczne miasto, leżące na drodze z Liège do Brukseli, było
sławne ze swego uniwersytetu i niezrównanej biblioteki, założonej w
1426 roku, w okresie, gdy Berlin był jeszcze kupą drewnianych chałup.
Mieszcząca się w czternastowiecznym domu cechowym sukienników
biblioteka wśród swych 230.000 tomów posiadała kolekcję 750
średniowiecznych manuskryptów i ponad 1000 inkunabułów. Fasadę
ratusza, zwanego „klejnotem sztuki gotyckiej”, stanowiła dekoracyjna,
niesłychanie bogata w porównaniu z podobnymi zabytkami rzeźba w
kamieniu, przedstawiająca rycerzy, świętych i damy. W kościele
świętego Piotra znajdowały się malowidła na drewnianych płytach
ołtarza, dzieło Dierika Boutsa i innych mistrzów flamandzkich. Palenie i
łupienie Louvain, czemu jak zawsze towarzyszyło rozstrzeliwanie
ludności cywilnej, trwało sześć dni i zostało wstrzymane tak samo
raptownie, jak je rozpoczęto.
Na początku, po zajęciu Louvain, wszystko szło gładko. Żołnierze
niemieccy zachowywali się w przykładny sposób, kupowali pocztówki i
pamiątki, płacili za wszystkie zakupy i stali w kolejce do strzyżenia i
golenia na równi ze stałymi klientami. Drugi dzień przyniósł już więcej
napięć. Postrzelony został w nogę żołnierz niemiecki, rzekomo przez
jakiegoś franc-tireurs. Burmistrz ponowił natychmiast apel do ludności,
aby zdała broń. Jego i jeszcze dwóch innych notabli aresztowano jako
zakładników. Za budynkiem stacji kolejowej coraz częściej odbywały
się egzekucje. Nieustanny tupot kolumn von Klucka przechodzących
przez miasto trwał dzień po dniu.
Dwudziestego piątego sierpnia armia belgijska dokonała nagłego,
gwałtownego wypadu z Malines, na skraju fortyfikacji obozu
warownego Antwerpii, na tylne straże armii von Klucka, odrzucając je
w nieładzie w kierunku Louvain. W zamieszaniu odwrotu pędzący przez
bramę koń bez jeźdźca stukotem swych kopyt w ciemności spłoszył
innego konia, który usiłując wyrwać się upadł w zaprzęgu, przewracając
wóz. Rozległy się strzały, podniósł się krzyk: „Die Franzosen sind
da!Die Engländer sind da!” („Tu są Francuzi! Tu są Anglicy!”)
Niemcy twierdzili później, że belgijscy cywile strzelali do nich lub też
że strzelali na dachach, by dać sygnały armii belgijskiej. Belgowie
utrzymywali, że w ciemności żołnierze niemieccy strzelali sami do
siebie. Po tym wydarzeniu, które przeraziło świat, tygodniami,
miesiącami, a nawet latami trwały dochodzenia prowadzone przez sądy i
trybunały dla ustalenia jego przyczyny; niemieckim oskarżeniom
zadawały kłam belgijskie kontroskarżenia. Kto strzelał do kogo, nie
udało się nigdy ustalić, w każdym jednak razie nie miało to
bezpośredniego związku z tym, co nastąpiło potem, ponieważ Niemcy
spalili Louvain nie dla ukarania Belgów za domniemany czyn karalny,
lecz potraktowali spalenie jako czynnik odstraszający i ostrzeżenie w
stosunku do wszystkich wrogów Niemiec – jako demonstrację potęgi
niemieckiej przed całym światem.
Nowy gubernator Brukseli, generał von Luttwitz, dał temu wyraz już
następnego ranka. W czasie służbowej wizyty amerykańskiego i
hiszpańskiego ministrów pełnomocnych powiedział im: „W Louvain
wydarzyła się okropna rzecz. Syn burmistrza zastrzelił tam naszego
generała. Ludność strzelała do naszych wojsk”. Zrobił pauzę, spojrzał na
swych gości i dokończył: „I teraz oczywiście musimy zburzyć miasto”.
Pan Whitlock musiał tak często słyszeć opowieści o tym czy innym
generale zastrzelonym przez syna, a czasem córkę burmistrza, że
wydawało się mu, iż Belgowie wychowali jakiś specjalny rodzaj dzieci
burmistrzów, podobny skrytobójcom z Syrii (tajny związek
fanatycznych muzułmanów, którzy w okresie wypraw krzyżowych
terroryzowali i mordowali swoich przeciwników, a szczególnie
chrześcijan).
Wiadomość o Louvain w płomieniach rozeszła się szybko.
Oszołomieni, zapłakani uchodźcy, wypędzeni z miasta, opowiadali o
podpalanych ulicach, o barbarzyńskich rabunkach, o nie kończących się
aresztowaniach i egzekucjach. Richard Harding Davis, gwiazda
amerykańskich korespondentów, przebywający wówczas w Belgii, udał
się 27 sierpnia wojskowym pociągiem do Louvain. Niemcy przez cały
czas trzymali go zamkniętego w wagonie kolejowym, ponieważ jednak
ogień dotarł już do Bulwaru Tirlemont, naprzeciw stacji, mógł zobaczyć
„wielkie, równe kolumny płomieni”, wznoszących się nad szeregiem
domów. Żołnierze niemieccy byli pijani i rozbestwieni. Jeden z nich
wsadził głowę przez okno wagonu, w którym znajdował się inny
korespondent, Arno Dosch, i krzyknął: „Trzy miasta zrównane z ziemią!
Trzy! Będzie ich więcej!”
Dwudziestego ósmego sierpnia Hugh Gibson, pierwszy sekretarz
poselstwa amerykańskiego, w towarzystwie dyplomaty szwedzkiego i
meksykańskiego, udał się, by osobiście zobaczyć Louvain. Domy o
sczerniałych ścianach i tlących się belkach dopalały się jeszcze;
chodniki były gorące, wszystko przysypane popiołem. Zwłoki ludzi i
koni poniewierały się dokoła.
Jakiś starszy mężczyzna, cywil z białą brodą, leżał na wznak w
słońcu. Wiele ciał było rozdętych, co świadczyło, że zmarli kilka dni
temu. Różnego rodzaju szczątki, meble, butelki, podarta odzież, jakiś
zabłąkany sabot leżały porozrzucane wśród gruzu i popiołu. Żołnierze
niemieckiego IX korpusu rezerwy, część z nich pijana, inni napięci
nerwowo, nieszczęśliwi, z oczyma nabiegłymi krwią, wyrzucali
mieszkańców z pozostałych domów, ażeby, jak któryś z nich powiedział
Gibsonowi, móc dokończyć dzieła zniszczenia miasta. Szli od domu do
domu, rozwalając drzwi, napychając kieszenie cygarami, rabując
kosztowności i podkładając płomienie. Ponieważ domy były w
większości zbudowane z kamienia i cegły, ogień nie rozprzestrzeniał się
sam. Oficer, odpowiedzialny za jedną z ulic, pilnował ponuro pożaru,
paląc cygaro. Był wściekły na Belgów i bez przerwy powtarzał
Gibsonowi: „Zetrzemy to do gruntu, kamień na kamieniu nie
pozostanie! Kein Stein aufeinander! Ani jeden, zapewniam pana.
Nauczymy ich respektu dla Niemiec. Przez całe pokolenia ludzie będą
tutaj przychodzić, żeby zobaczyć, cośmy zrobili!” Taki oto był
niemiecki sposób pozostawiania po sobie niezatartych wspomnień.
Monseigneur de Becker, rektor uniwersytetu Louvain, którego
ocaleniem zajęli się Amerykanie, już w Brukseli opowiadał o spaleniu
biblioteki. Nie pozostało z niej nic oprócz popiołów. Gdy doszło do
słowa „biblioteka”, nie był w stanie go wymówić. Zatrzymał się, jeszcze
raz spróbował, wyjąkał początek słowa: la bibi nie mogąc mówić dalej
pochylił głowę nad stołem i rozpłakał się.
Stratę tę rząd belgijski uczynił przedmiotem publicznego protestu,
zgłoszonego oficjalnie za pośrednictwem poselstwa amerykańskiego;
wywołało to głosy oburzenia i protestu na całym świecie jeszcze wtedy,
gdy szalały płomienie. Relacje naocznych świadków spośród
uchodźców, przytaczane przez wszystkich korespondentów, zapełniały
szpalty prasy zagranicznej. Mówiono wówczas, że oprócz uniwersytetu i
biblioteki zniszczono „wszystkie wspaniałe gmachy publiczne”, wśród
nich ratusz i kościół św. Piotra, z jego wszystkimi malowidłami.
Dopiero później stwierdzono, że ratusz i kościół św. Piotra, aczkolwiek
uszkodzone, stoją nadal. NIEMCY PLĄDRUJĄ LOUVAIN;
ROZSTRZELIWANIE KOBIET I DUCHOWNYCH – krzyczały
nagłówki reportażu Davisa w nowojorskiej „Tribune”. W podtytule
„Berlin potwierdza okropności w Louvain” zamieszczono,
opublikowane przez ambasadę niemiecką w Waszyngtonie, oficjalne
oświadczenie rządowe z Berlina, przekazane radiem, w którym
stwierdzano, że w następstwie „perfidnego” ataku belgijskiej ludności
cywilnej „wymierzono Louvain karę w postaci zniszczenia miasta”.
Identycznie jak w oświadczeniu generała von Luttwitza wskazano, że
Berlin nie życzy sobie, aby świat niewłaściwie rozumiał istotę
postępowania w Louvain. Koncepcja niszczenia miast i rozmyślnej
walki z ludnością cywilną, i to taka, do której się przyznawano, była dla
świata 1914 roku szokująca. Artykuły wstępne w Anglii wołały: „Marsz
Hunów” i „Zdrada cywilizacji”. Spalenie biblioteki – pisał dziennik
„Daily Chronicie” – oznacza wojnę nie tylko z nie wojującą ludnością
cywilną, „lecz z potomnością aż do najdalszych pokoleń”. Nawet tak
zazwyczaj spokojne i skrupulatnie neutralne gazety holenderskie
zamieściły ostre komentarze. Bez względu na przyczynę wybuchu –
pisał rotterdamski „Courant” – „zniszczenie pozostaje faktem”, faktem
„tak straszliwym, że cały świat musi przyjąć tę wieść ze zgrozą”.
Doniesienia w prasie zagranicznej ukazały się 29 sierpnia. 30 sierpnia
zakończono akcję niszczenia Louvain. Oficjalny komunikat
niemieckiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych z tą samą datą
potwierdził, że „całkowitą odpowiedzialność za te wydarzenia ponosi
rząd belgijski”; nie zapomniano też jak zwykle dodać, że „kobiety i
dziewczęta brały udział w walce i oślepiały rannych, wydłubując im
oczy”.
Dlaczego Niemcy to uczynili? – zapytywali ludzie na całym świecie.
„Jesteście potomkami Goethego czy Huna Attyli?” – pytał Romain
Holland w liście otwartym do swego dawnego przyjaciela Gerharta
Hauptmanna, niemieckiej znakomitości literackiej. W rozmowie z
francuskim posłem król Albert wyraził pogląd, że główną przyczyną był
tu niemiecki kompleks niższości i zazdrość: „Ludzie ci są zawistni,
niezrównoważeni i rozdrażnieni. Spalili bibliotekę w Louvain tylko
dlatego, że była unikalna i że cały świat ją podziwiał” – innymi słowy w
barbarzyńskim akcie gniewu wobec zdobyczy cywilizacji. Wyjaśnienie
to jest tylko częściowo słuszne, ponieważ pomija fakt rozmyślnego
zastosowania terroru, zgodnie z zaleceniami Kriegsbrauch: „Wojny nie
należy prowadzić jedynie przeciw siłom zbrojnym państwa
nieprzyjacielskiego, lecz trzeba dążyć do zniszczenia wszystkich
materialnych i duchowych (geistig) zasobów wroga”. Dla świata
Louvain pozostało aktem barbarzyństwa. Czyn, który zgodnie z
zamierzeniem niemieckim miał zastraszyć świat, skłonić go do
uległości, zamiast tego przekonał ogromną liczbę ludzi, że Niemcy są
wrogiem, z którym nie może być żadnego porozumienia ani
kompromisu.
Sprawa Belgii wiele wyjaśniła, a dla dużej liczby osób stała się
„najistotniejszym zagadnieniem wojny”. Dla Ameryki Belgia była
czynnikiem „precypitacyjnym” w kształtowaniu się opinii publicznej –
powiedział z perspektywy czasu historyk tej epoki – a Louvain –
punktem kulminacyjnym wydarzeń w Belgii. Matthias Erzberger, który
wkrótce został wyznaczony szefem propagandy, gdy przykra potrzeba
wymusiła na Niemczech niezbędność takiego działania, odkrył, że
Belgia „postawiła cały niemal świat przeciw Niemcom”. Argumentem
jego kontrpropagandy było, że postępowanie Niemiec usprawiedliwiała
konieczność militarna i potrzeba samoobrony. Był to niestety, jak musiał
sam przyznać z pewną dozą kwaśnego ubolewania, argument
„niewystarczający”.
Nie przyniósł również pozytywnego skutku podjęty przez kajzera w
dziesięć dni po Louvain atak propagandowy, który przybrał formę
telegramu do prezydenta Wilsona. Kajzer zapewniał w nim, że mu
„serce krwawi” z powodu cierpień Belgii, spowodowanych „w wyniku
przestępczych i barbarzyńskich działań Belgów”. Ich opór – wyjaśniał –
był „otwarcie podsycany” i „starannie zorganizowany” przez rząd
belgijski, co zmusiło jego generałów do zastosowania najostrzejszych
środków wobec „żądnej krwi ludności”.
Również niezbyt wiele pożytku przyszło z opublikowania manifestu
dziewięćdziesięciu trzech profesorów i innych intelektualistów,
adresowanego „Do cywilizowanego świata” i obwieszczającego o
cywilizacyjnych wpływach kultury niemieckiej. Stwierdzał on: „Nie jest
prawdą, że w sposób kryminalny pogwałciliśmy neutralność belgijską…
Nie jest prawdą, że nasze wojska zniszczyły brutalnie Louvain”. Choćby
najbardziej imponujący byli jego sygnatariusze – Harnack, Sudermann,
Humperdinck, Roentgen, Hauptmann – nieme popioły biblioteki były
bardziej wymowne. W końcu sierpnia ludność państw alianckich była
już przekonana, że stoi w obliczu wroga, którego trzeba pobić, reżim
jego zniszczyć, a wojnę doprowadzić do końca. Czwartego września
rząd brytyjski, francuski i rosyjski podpisały pakt londyński, w którym
zobowiązały się „nie zawierać odrębnego pokoju w czasie tej wojny”.
Od tego czasu stanowiska stron usztywniły się. Im żarliwiej alianci
deklarowali, że celem ich jest zniszczenie niemieckiego militaryzmu i
Hohenzollernów, tym usilniej Niemcy obstawali przy własnej dozgonnej
przysiędze, że nie złożą broni przed osiągnięciem totalnego zwycięstwa.
W odpowiedzi na propozycję prezydenta Wilsona, który podjął się
mediacji, Bethmann-Hollweg oświadczył, że pakt londyński zmusił
Niemców do walki aż do kresu sił i że z tego powodu Niemcy nie
przedstawią żadnych propozycji, mogących służyć za podstawę do
negocjacji pokojowych. Alianci zajęli to samo stanowisko. W takim
położeniu obie strony miały pozostać jak w kleszczach, przez całą
wojnę. Im głębiej strony wojujące pogrążały się w niej, im więcej
poświęcano istnień ludzkich i środków materialnych, tym większe było
pragnienie powetowania sobie strat.
Korzyści, jakie wraz ze zwycięstwem spodziewały się uzyskać
Niemcy, sformułowano w pierwszych trzydziestu dniach wojny, w
memorandum przedstawionym 2 września rządowi przez Matthiasa
Erzbergera. Przywódca katolickiej partii Centrum i rapporteur
(sprawozdawca) Komisji Spraw Wojskowych był prawą ręką kanclerza i
osobą blisko związaną z Reichstagiem. Bystry i zdolny oportunista,
reprezentujący każdą aktualnie przeważającą opinię, łączył energię i
inteligencję z giętkością polityczną, niespotykaną w Europie od czasów
Talleyranda. Mówiono o nim, że „nie ma przekonań, lecz tylko apetyty”.
Polityk ten, który pewnego dnia miał w imieniu Niemiec prosić o
zawieszenie broni, a potem zajmować stanowisko w pierwszym rządzie
Republiki Weimarskiej, obecnie sporządzał listę celów wojennych, z
których byłby dumny najbardziej ekstremistyczny pangermanista.
Bethmann, który polegał na nim, nigdy nie przestawał się dziwić, skąd
Erzberger czerpie swe świetlane pomysły w czasie, gdy jemu samemu
nic nie przychodziło do głowy.
Według koncepcji Erzbergera Niemcy miały wykorzystać
zwycięstwo dla zdobycia „na zawsze” kontroli na kontynencie
europejskim. Wszystkie żądania przy stole konferencyjnym w sprawie
zasad pokoju miały się opierać na tej właśnie przesłance, do czego
konieczne było spełnienie trzech warunków: obalenie państw
neutralnych sąsiadujących z Niemcami, zakończenie „nie dającej się
tolerować hegemonii” Anglii w sprawach światowych i złamanie
rosyjskiego kolosa. Erzberger przewidywał powołanie Konfederacji
Państw Europejskich, analogicznej do późniejszego systemu
mandatowego Ligii Narodów. Niektóre państwa miały pozostać pod
niemieckim „kierownictwem”, inne, takie jak Polska i grupa państw
bałtyckich, odebrane Rosji, należałyby do tych, nad którymi Niemcy
rozciągnęłyby suwerenność „na zawsze”, z dopuszczalną reprezentacją
w Reichstagu, lecz bez prawa głosu. Erzberger nie był pewien, w której
grupie mogłaby znaleźć się Belgia, w każdym razie Niemcy mieli
zachować kontrolę wojskową nad całym krajem, a także nad wybrzeżem
francuskim od Dunkierki aż do Boulogne i Calais włącznie. Niemcy
miały także zaanektować zagłębie rudy żelaznej w okręgu Briey-
Longwy oraz Belfort w Górnej Alzacji, których to terenów nie udało się
uzyskać w 1870 roku. Zwycięzcy powinni przejąć także francuskie i
belgijskie kolonie w Afryce. Zadziwiające, że wyłączono z tych planów
Maroko, rzekomo dlatego, iż zużywałoby to zbyt dużo sił niemieckich.
Nie było żadnej wzmianki o koloniach angielskich, co sugeruje, że
Erzberger mógł rozważać zawarcie wynegocjowanego pokoju z Anglią.
W ramach reparacji pokonane narody miały zapłacić co najmniej 10
miliardów marek na pokrycie bezpośrednich kosztów wojny, a prócz
tego sumę wystarczającą na zabezpieczenie funduszu weteranów,
budowę mieszkań, prezenty dla generałów i mężów stanu oraz na
spłacenie całego niemieckiego długu publicznego, co pozwoliłoby
narodowi niemieckiemu na niepłacenie podatków przez wiele lat.
Sformułowane w upajających dniach zwycięstw sierpniowych cele
wojenne były w oczach Niemców tak wspaniałe, że stało się wprost
niemożliwe zredukowanie ich do poziomu dającego się strawić
kompromisu. Po stronie alianckiej podstawowy cel wojny określił
minister spraw zagranicznych Sazonow w czasie śniadania tete-a-tete z
Paleologue’em w Petersburgu w dniu 20 sierpnia. „Moja formuła jest
prosta – powiedział Sazonow – musimy zniszczyć niemiecki
imperializm”. Obaj zgodzili się, że jest to wojna o istnienie i że cel ten
można osiągnąć tylko przez totalne zwycięstwo. Dość pochopnie, jak na
carskiego ministra, Sazonow podzielił pogląd swego rozmówcy, że
należy dokonać radykalnych zmian politycznych, jeżeli „kajzeryzm” nie
ma się odrodzić z popiołów. Polska musi znów uzyskać niepodległość,
Belgia powiększyć się, Alzacja i Lotaryngia powrócić do Francji,
Szlezwik-Holsztyn do Danii, Hanower usamodzielnić się, Czechy
wyswobodzić się od Austro-Węgier, a wszystkie kolonie niemieckie
winny być przekazane Francji, Belgii i Anglii.
Było to szkicowanie mapy przez profesjonalnego męża stanu. U ludzi
prostych, którzy nie odróżniali Szlezwiku-Holsztyna od Czech, już w
czasie pierwszych dwudziestu dni zrodziło się głębokie, podświadome
przeświadczenie, że świat bierze udział „w największym wydarzeniu od
czasów rewolucji francuskiej”. Mimo że stanowiło ono straszliwą
katastrofę, w sierpniu, gdy wojna była jeszcze stosunkowo świeża,
wydawało się, że zawarte są w niej „ogromne nadzieje”, nadzieje na coś
lepszego po niej, na szansę przekształcenia świata. Pan Britling z
powieści Wellsa, chociaż jest postacią fikcyjną, reprezentuje panujące
wówczas poglądy; sądził on, że można dzięki wojnie dokonać
„ogromnego w dziejach ludzkości kroku naprzód. Jest to koniec
czterdziestu lat okropnego stanu niepewności. Jest to przesilenie, ale i
rozwiązanie”. Widział „wspaniałe możliwości… Możemy przetworzyć
mapę świata… Świat jest plastyczny dla ludzi, mogą go oni
przekształcać według własnej woli. Jest to koniec i początek epoki…”
Rozdział 18
ODWRÓT
Podobnie do rytmicznie tnącej kosy pięć niemieckich armii prawego
skrzydła i centrum wcięło się we Francję od strony Belgii po
zakończeniu Bitwy Granicznej. Siłę inwazyjną stanowił milion
Niemców, których przednie kolumny, strzelając i paląc, 24 sierpnia
weszły na terytorium francuskie. Nie przełamano natomiast frontu w
Lotaryngii, gdzie dwie armie lewego skrzydła pod wodzą księcia
Rupprechta zmagały się nadal w przedłużającej się bitwie z armiami
Castelnau i Dubaila, stawiającymi zaciekły opór.
Długimi, białymi szosami północnej Francji kładąc pokos
studwudziestokilometrowej szerokości, prawe niemieckie skrzydło
posuwało się marszem na Paryż, z armią von Klucka na swym prawym
krańcu, starając się okrążyć linię wojsk alianckich. Najbliższym
problemem Joffre’a było zatrzymanie odwrotu własnych armii, z
jednoczesnym przemieszczeniem ich punktu ciężkości na lewo, aby
utworzyć dostatecznie mocną siłę dla przeciwdziałania
nieprzyjacielskiemu manewrowi okrążającemu oraz stworzyć możliwość
„wznowienia ofensywy”. Po żniwie katastrofy „wznowienie ofensywy”
było dominującą myślą w GQG. W ciągu dwudziestu czterech godzin od
klęski, nie tracąc chwili czasu na ocenę tego, co oficjalnie nazwano
„szachem” dla armii francuskich, ani też na przemyślenie strategii w
kategoriach możliwości, 25 sierpnia Joffre wydał nowy rozkaz
generalny, drugi w tej wojnie. Zamierzał utworzyć na szlaku
niemieckiego prawego skrzydła nową, Szóstą Armię, sformowaną z sił
zbrojnych, z nie przełamanego frontu w Lotaryngii. Przetransportowana
koleją do Amiens, na lewo od Brytyjczyków, miałaby razem z BEF-em
oraz Czwartą i Piątą Armią utworzyć masę zdolną do ponownego
podjęcia ofensywy. Podczas formowania się Szóstej Armii trzy
wycofujące się armie francuskie miały podjąć próbę utrzymania
nieprzerwanego frontu i „zatrzymać, a przynajmniej opóźnić pochód
nieprzyjaciela krótkimi i gwałtownymi kontratakami”
przeprowadzanymi przez tylne straże. Jak wynikało z rozkazu
generalnego nr 2, Joffre uważał, że Szósta Armia będzie na pozycji,
gotowa do włączenia się do wznawianej ofensywy, najpóźniej 2
września, czyli w Dzień Sedanu.
Data ta jarzyła się również w umysłach nadciągających Niemców,
którzy do tego czasu spodziewali się osiągnąć cel Schlieffena: okrążenie
i zniszczenie na przedpolach Paryża głównej masy armii francuskich.
Przez następnych dwanaście dni drugi Sedan nie schodził z myśli obu
stron. Było to owych dwanaście dni, w ciągu których historia świata
wahała się pomiędzy tymi dwoma nurtami, a Niemcy byli tak blisko
zwycięstwa, że sięgali już po nie i niemal go dotknęli pomiędzy Aisne a
Marną.
„Walczcie w odwrocie, walczcie w odwrocie” – brzmiał rozkaz,
który wtłaczano żołnierzowi w uszy w każdym pułku francuskim.
Konieczność powstrzymania pościgu i zyskania czasu na
przegrupowanie i ponowne utworzenie mocnej linii dodała walce
pośpiechu, którego brakowało w czasie ofensywy. Wymagało to niemal
samobójczych działań straży tylnych. Determinacja Niemców, by nie
dać Francuzom czasu na przegrupowanie, pchała ich do przodu z nie
mniejszą intensywnością.
W czasie odwrotu Francuzi walczyli z umiejętnością i z nabytą w
obliczu konieczności wprawą, jakich brakowało często podczas
początkowych bitew w Belgii. Niezaangażowani już w ogromną,
mgliście tylko rozumianą ofensywę w pełnych tajemnic lasach na obcej
ziemi, teraz powrócili znów na własny grunt, broniąc Francji. Kraj,
przez który przechodzili, był swój, jego mieszkańcy – Francuzami, pola,
stodoły, ulice wiejskie były ich własne, walczyli więc teraz tak, jak
Pierwsza i Druga armia biły się o Mozelę i Grand Couronné. Chociaż
pokonani w ofensywie, nie stanowili armii w bezwładnym odwrocie; ich
linia, jakkolwiek niebezpiecznie sztukowana, nie została jeszcze
przełamana. Po lewej stronie, na głównym szlaku niemieckiego
pochodu, Piąta Armia, która uniknęła katastrofy pod Charleroi i nad
Sambrą, usiłowała w czasie odwrotu odzyskać zwartość szeregów. W
centrum, zwrócone tyłem do Mozy, Trzecia i Czwarta armia prowadziły
zaciekłe działania powstrzymujące od Sedanu do Verdun, stawiając
czoło dwóm armiom niemieckiego centrum i niwecząc w ten sposób
wysiłek nieprzyjaciela, zmierzający do ich okrążenia, oraz, jak z
rozgoryczeniem przyznał kronprinc, „odzyskując swobodę manewru”.
Pomimo akcji tylnych straży, pochód Niemców był zbyt potężny, by dał
się powstrzymać. Wciąż walcząc, Francuzi odpadali do tyłu; nie
ustępując i opóźniając, gdzie tylko mogli, stale jednak byli w odwrocie.
W pewnym miejscu, po przekroczeniu Mozy, batalion chasseurs a pied
(strzelców pieszych) Czwartej Armii generała de Langle’a dostał o
zmroku rozkaz utrzymania mostu, ponieważ założone tam ładunki
wybuchowe nie eksplodowały. Spędził noc pełną „męczarni i zgrozy”,
przyglądając się, jak Saksończycy z armii von Hausena na drugim
brzegu „na naszych oczach palili miasto i strzelali do mieszkańców.
Rano wybuchły we wsi pożary. Widzieliśmy ludzi biegnących po
ulicach, ściganych przez żołnierzy. Padały strzały… W dużej odległości
mogliśmy obserwować ruch jeźdźców, którzy zdawali się wyszukiwać
nasze pozycje; jeszcze dalej na równinie ukazały się ciemne maszerujące
masy”. Masy te przybliżył y się i wkrótce kręta droga zapełniła się
batalionami niemieckiej piechoty w kolumnach piątkowych, które
„maszerowały równym krokiem w naszym kierunku. Droga w dole była
zapchana mrowiem wojsk tak daleko, jak tylko sięgał wzrok –
kolumnami piechoty, na których czele konno jechali oficerowie, ciągami
artylerii, taborów, kawalerii, tworzącymi niemal dywizję, maszerującą w
doskonałym porządku”.
„Gotuj broń!” Rozkaz przekazywano ściszonym głosem wzdłuż linii
szaserów. Żołnierze spokojnie zajmowali stanowiska. „Mierzyć
najprzód w kolumnę piechoty; każdy obiera swój cel!” Dowódcy
kompanii podawali odległość strzelecką. „Pal!” Wzdłuż całego brzegu
rzeki zabrzmiał terkot strzałów. Poniżej Niemcy skamienieli w
osłupieniu. Kompanie skręciły się, zawirowały, straciły szyk i zaczęły
uciekać. Konie szamotały się i stawały dęba w zaprzęgach, wozy łamały
się. Drogę pokryły setki ciał. O 0.45 francuska amunicja prawie się
wyczerpała. Z tyłu, po lewej stronie, rozległy się nagle strzały
karabinowe. Nieprzyjaciel zaatakował skrzydło. „Do tyłu, a la
baionnette!” Pod naporem ataku na bagnety Niemcy cofnęli się;
francuski pułk zdołał się przebić.
Setki tego typu walk staczały tylne straże podczas wycofywania się
armii, usiłujących utrzymać nieprzerwany front i osiągnąć linię, skąd
można by wznowić ofensywę. Wraz z wojskiem w masę płynącą na
południe włączyła się ludność cywilna, pieszo i przy użyciu wszelkich
środków transportu – od rodzin jadących w ogromnych sześciokonnych
wozach do starców pchanych w taczkach jak i niemowląt w wózkach.
Tłocząc się na drogach, powiększali zamęt. Samochody sztabowe nie
mogły się przepchać, oficerowie klęli, meldunki i rozkazy nie były
doręczane. Unieruchomione pomiędzy maszerującymi wojskami tkwiły,
posuwając się powoli, prywatne ciężarówki i miejskie autobusy,
zarekwirowane dla potrzeb wojska, nadal z napisami firmowymi, na
których niezgrabnie wymalowano wojskowe oznaczenia; przewoziły
one rannych, którzy leżeli w krwią nasiąkniętym milczeniu, z
kończynami poodrywanymi przez pociski, z oczyma wyrażającymi
cierpienie, ból i strach przed śmiercią.
Każdy kilometr odwrotu powiększał mękę oddawania wrogowi
dalszego skrawka francuskiego terytorium. W niektórych
miejscowościach żołnierze przechodzili obok własnych domów,
wiedząc, że Niemcy wejdą tam następnego dnia. „Opuściliśmy Blombay
27 sierpnia – zapisał rotmistrz kawalerii z Piątej Armii. – Dziesięć minut
później zostało ono zajęte przez ułanów”. Oddziały, które brały udział w
ciężkich bojach, maszerowały w milczeniu, nierównym krokiem i bez
śpiewu. Zmizerowani ludzie, wymęczeni skwarem i głodni, niektórzy
rozgoryczeni, mruczeli oskarżenia pod adresem oficerów lub też szeptali
o zdradzie. W X korpusie armii Lanrezaca, który nad Sambrą stracił
5000 ludzi, mówiono, że wszystkie francuskie pozycje zostały
zdradzone niemieckim obserwatorom artyleryjskim. „Ludzie wloką się
naprzód, twarze ich wyrażają potworne wyczerpanie – pisał kapitan
piechoty z tego korpusu. – Ukończyli właśnie dwudniowy marsz
pokonując 62 kilometry po ostrej akcji przy osłonie tyłów”. Lecz tej
nocy śpią, a rano „wprost trudno uwierzyć, jak kilkugodzinny sen ich
ożywia. To nie są ci sami ludzie”. Pytają, dlaczego wycofują się, i
kapitan przemawia twardo, „spokojnym, pewnym siebie głosem”. Mówi
im, że będą znowu walczyć „i pokażemy Niemcom, że mamy zęby i
pazury”.
Kawalerzyści, kiedyś tak olśniewający w wyglansowanych butach i
jasnych mundurach, obecnie w poplamionych i oblepionych błotem,
chwiali się w siodłach, półprzytomni ze zmęczenia. „Głowy żołnierzy
opadały ze znużenia – pisze pewien oficer huzarów z 9 dywizji
kawalerii. – Tylko w części zdają sobie sprawę, dokąd jadą; żyją jak we
śnie. Na postojach wygłodniałe i zajeżdżone całkowicie konie jeszcze
przed rozsiodłaniem rzucają się na siano i pożerają je łapczywie.
Przestaliśmy spać; maszerujemy nocą, a w dzień stawiamy czoło
wrogowi”. Dowiadują się, że Niemcy przekroczyli Może za nimi i idą
do przodu, paląc po drodze wsie. „Rocroi jest jedną masą ognia, a od
płonących wszędzie stodół zapalają się drzewa pobliskiego lasu”.
O świcie rozpoczyna się grzmot nieprzyjacielskich armat; „Niemcy
witają słońce pociskami”. Poprzez bezustanny huk i grzmot Francuzi
słyszą przebijający się ochoczy jazgot własnych
„siedemdziesiątekpiątek”. Trzymają się mocno pozycji w oczekiwaniu
na koniec pojedynku artyleryjskiego. Przybywa konny ordynans z
rozkazem od dowództwa: odwrót. Ruszają. „Przyglądałem się zielonym
polom i stadom owiec skubiącym trawę i myślałem: «Cóż za bogactwa
porzucamy!» Moi żołnierze odzyskali ducha. Natrafili na cały system
okopów usypanych przez piechotę; przyglądają się im z największą
ciekawością, jakby to było miejsce polecane turystom do oglądania”.
Dwudziestego piątego sierpnia Niemcy z armii księcia
Wirtemberskiego przedarli się do Sedanu i ostrzelali pociskami
artyleryjskimi Brazeilles, scenę słynnej „bitwy do ostatniego pocisku” w
1870 roku. Francuzi z Czwartej Armii de Langle’a kontratakowali, by
nie dopuścić do przekroczenia Mozy. „Rozpoczął się gorący pojedynek
artyleryjski – pisał oficer niemiecki z VIII korpusu rezerwy. – Była to
tak straszliwa awantura, że aż drżała ziemia. Wszyscy starzy, brodaci
ochotnicy z Landwehry płakali”. Później sam autor owej relacji walczył
„w straszliwym boju na zalesionych stokach, stromych jak dachy. Cztery
ataki na bagnety. Musieliśmy przeskakiwać przez stosy naszych
poległych żołnierzy. Wycofaliśmy się do Sedanu ponosząc ciężkie straty
i tracąc trzy sztandary.”
Tej nocy Francuzi wysadzili w powietrze wszystkie mosty kolejowe
w tym rejonie. Będąc w rozterce pomiędzy koniecznością opóźniania
pochodu nieprzyjaciela a myślą, że jutro, gdy wznowią ofensywę, będą
może sami potrzebować mostów i torów kolejowych, Francuzi do
ostatniego momentu odkładali niszczenie linii komunikacyjnych, czasem
nawet zbyt długo.
Największą trudność sprawiało przydzielenie odrębnych dróg i linii
łączności poszczególnym jednostkom, od korpusu armii do
pojedynczego pułku, każdemu z własnym taborem i oddziałami
pomocniczymi kawalerii i artylerii. „Zamiast ustąpić na skrzyżowaniach
dróg, piechota tam marudzi” – skarżył się oficer kwatermistrzostwa.
Podczas odwrotu oddziały musiały się na nowo uformować, zebrać pod
swymi sztandarami, zgłosić poniesione straty, otrzymać uzupełnienia w
żołnierzach i oficerach z ośrodków rezerwy na tyłach. Tylko do jednego
IV korpusu z armii Ruffeya wysłano dla uzupełnienia strat łącznie 8000
rezerwistów, czyli jedną czwartą jego stanu. Pośród oficerów wiernych
doktrynie élan straty od generała w dół były ciężkie. Jedną z przyczyn
klęski w opinii pułkownika Tananta, oficera sztabu Trzeciej Armii, było
to, że generałowie nie kierowali operacjami z właściwego im miejsca na
tyłach, lecz prowadzili je z linii frontu, „wykonując funkcje kaprali, a
nie dowódców”.
Obecnie z gorzkiego doświadczenia nauczyli się nowych,
zrewidowanych taktyk. Teraz okopywali się. Żołnierze jednego z
pułków, kopiąc w koszulach z podwiniętymi rękawami przez cały dzień
w upalnym słońcu, usypali okopy na tyle głębokie, że można w nich
było strzelać na stojąco. Żołnierze innego pułku, którym rozkazano
okopać się i zorganizować w lasku obronę, spędzili noc bez żadnego
incydentu i o czwartej rano ruszyli znów dalej, „prawie żałując, że
odchodzą bez walki… ponieważ teraz ogarniała nas już złość na ten
ciągły odwrót”.
Ustępując możliwie jak najmniej terytorium, Joffre zamierzał
zatrzymać się w miejscu najbliższym od punktu przerwania się
nieprzyjaciela. Linia, którą zakreślił w rozkazie generalnym nr 2, biegła
wzdłuż Sommy, około 80 km poniżej kanału Mons i Sambrą. Poincare
zastanawiał się, czy w optymizmie Joffre’a nie kryje się nieco samo
okłamywania się, gdyż byli inni, którzy woleliby linię bardziej odsuniętą
do tyłu, dającą czas na okrzepnięcie frontu. Od pierwszego dnia po
klęsce ci, co znajdowali się w Paryżu, widzieli już metropolię jako front,
lecz myśli Joffre’a nie biegły do stolicy, a we Francji nie było nikogo,
kto śmiałby kwestionować decyzje Joffre’a.
Rząd był doprowadzony do szału; ministrowie, według Poincarego,
„w stanie konsternacji”; deputowani, zgodnie z opinią Messimy’ego, „w
panice, która przeobraziła ich twarze w pełne wściekłości maski
strachu”. Pozbawieni bezpośredniego kontaktu z frontem, nie stykający
się z naocznymi świadkami, nie informowani o strategii, polegający
jedynie na „lakonicznych i sybilińskich” komunikatach GQG oraz na
plotkach, przypuszczeniach i sprzecznych raportach, byli przecież
odpowiedzialni przed krajem i obywatelami, nie mając jednocześnie
żadnego wpływu na militarne prowadzenie wojny. W podtekście
wypolerowanych i wygładzonych zdań raportu Joffre’a do Poincarego
można było wyczuć ostre krawędzie prawdy – „potrójne przyznanie się:
do inwazji, klęski i utraty Alzacji”. Joffre uważał za swój
natychmiastowy obowiązek powiadomienie kraju o faktach i
przygotowanie obywateli do „straszliwej próby”, stojącej przed nimi. Z
tego, że przygotowanie Paryża do oblężenia było najbardziej pilną
koniecznością, nie zdawał sobie jeszcze sprawy.
We wczesnych godzinach tego ranka doszło do świadomości ministra
wojny, Messimy’ego, że stolica jest pozbawiona osłony. O 6 rano zgłosił
się do niego generał wojsk saperskich Hirschauer, szef sztabu generała
Michela, komendanta wojskowego Paryża. Do jego obowiązków
należały prace przy wznoszeniu umocnień obronnych. Było to na kilka
godzin przed nadejściem telegramu Joffre’a, lecz Hirschauer dowiedział
się prywatnie o klęsce pod Charleroi i jego wyszkolony mózg w
mgnieniu oka przeliczył odległość od granic do stolicy. Powiedział
Messimy’emu wprost, że umocnienia na obwodzie nie są gotowe do
obsadzenia wojskiem. Pomimo wnikliwych studiów, przewidujących
wszelkie szczegóły prac, „fortyfikacje istniały tylko na papierze, lecz nic
nie zostało wykopane w ziemi”. Początkowo jako datę gotowości użycia
umocnień obronnych wyznaczono dzień 25 sierpnia, lecz tak silna była
wiara w ofensywę francuską, że termin przesunięto na 15 września.
Wskutek niechęci do rozpoczynania wyburzeń i zniszczeń, mogących
powstać wskutek wycinania drzew dla oczyszczenia pola ostrzału oraz
budowy okopów, nie wydano decydującego rozkazu zastosowania tych
drastycznych środków. Konstrukcja stanowisk artyleryjskich i umocnień
dla piechoty, zakładanie zapór z drutu kolczastego, przycinanie drewna
na parapety okopów, przygotowanie schronów na magazyny amunicji –
wszystkich tych prac nie doprowadzono nawet do połowy, a robienie
zapasów dla miasta ledwo rozpoczęto. Jako komendant wojskowy
Paryża, a tym samym odpowiedzialny za jego obronę, generał Michel
był z powodu odrzucenia jego defensywnego planu w 1911 roku być
może nieodwracalnie zniechęcony, stał się więc przygasły i słaby.
Sprawowanie dowództwa, które objął w chwili wybuchu wojny, nabrało
szybko cech anarchii i braku zdecydowania. Messimy, utwierdzony w
swej ujemnej opinii, którą wyrobił sobie o Michelu jeszcze w 1911 roku,
wezwał 13 sierpnia generała Hirschauera, rozkazując mu, by nadrobił
opóźnienia i ukończył w ciągu trzech tygodni konstrukcje obronne.
Obecnie Hirschauer wyznał, że jest to zadanie niemożliwe do
wykonania.
„Narady są regułą – powiedział. – Każdego ranka tracę trzy godziny
na raporty i dyskusje, które nie dają żadnych rezultatów. Każda decyzja
wymaga długich rozważań. A do tego będąc nawet szefem sztabu
komendantury, jako najniższy stopniem generał brygady, nie jestem w
stanie wydawać rozkazów generałom dywizji, którzy dowodzą
sektorami”.
Zgodnie ze swym zwyczajem Messimy wezwał natychmiast
Gallieniego i właśnie z nim konferował, gdy nadszedł telegram Joffre’a.
Już wstępne jego zdanie, obciążające odpowiedzialnością za klęskę
„nasze wojska, które nie wykazały w polu spodziewanego po nich ducha
ofensywnego”, bezgranicznie przygnębiło Messimy’ego, natomiast
Gallieni szukał faktów, odległości i nazw miejscowości.
„Mówiąc krótko – powiedział bez bawienia się w sentymenty – może
się pan spodziewać, że armie niemieckie będą u bram Paryża w ciągu
dwunastu dni. Czy Paryż jest przygotowany do przetrwania oblężenia?”
Zmuszony powiedzieć „nie”, Messimy poprosił Gallieniego, by
powrócił później, zamierzając tymczasem uzyskać od rządu
pełnomocnictwo do mianowania go komendantem wojskowym w
miejsce Michela. W tym momencie „wprawiła go w osłupienie”
wiadomość otrzymana od innego gościa, generała Ebenera,
przedstawiciela GQG w Ministerstwie Wojny, że Paryż ma utracić dwie
dywizje rezerwy, 61 i 62, wyznaczone do obrony stolicy. Joffre wydał
im rozkaz udania się na północ dla wzmocnienia zgrupowania trzech
dywizji pospolitego ruszenia, jedynych wojsk francuskich pomiędzy
Brytyjczykami a morzem, w miejscu, gdzie prawoskrzydłowe korpusy
von Klucka zaczęły skręcać na południe. Doprowadzony do pasji,
Messimy zaprotestował go. raco, tym bardziej że Paryż należał raczej do
Strefy Tyłów, a nie do Strefy Armii, i wobec tego 61 i 62 dywizja były
pod jego, a nie Joffre’a komendą i nie mogły być zabrane z garnizonu
paryskiego bez jego zgody, samego premiera oraz prezydenta Republiki.
Rozkaz jest już „wykonywany”, odpowiedział Ebener, dodając z
pewnym zakłopotaniem, że on sam ma się udać na północ dla objęcia
dowództwa nad tymi dwiema dywizjami.
Messimy pośpieszył do Pałacu Elizejskiego, by zobaczyć się z
prezydentem, który na wieść o tym „eksplodował”, lecz był równie
bezradny. Na pytanie, jakie wojska pozostały w Paryżu, Messimy musiał
od powiedzieć, że jedna dywizja rezerwy kawalerii, trzy dywizje
pospolitego ruszenia, natomiast nie ma ani jednej jednostki armii
czynnej, z wyjątkiem obsady magazynów wojskowych w tym okręgu.
Obu wy dawało się, że rząd i stolica Francji pozostały bez środków do
obrony i że nie ma możliwości ich uzyskania. Pozostał jedyny ratunek –
Gallieni.
Zwracano się teraz znów do niego, by przejął stanowisko Michela
podobnie jak w 1911 roku, gdy miejsce mu proponowane zajął Joffre.
Mając 21 lat, w stopniu podporucznika tuż po ukończeniu St. Cyr,
Gallieni walczył pod Sedanem, został wzięty do niewoli i spędził pewien
czas w Niemczech, gdzie nauczył się języka. Po powrocie zdecydował
się na dalszą karierę wojskową w koloniach, gdzie „wyrastają żołnierze”
Francji. Chociaż klika ze szkoły sztabowej dawała wyraz poglądom, że
służba kolonialna to „turystyka”, sława Gallieniego jako zdobywcy
Madagaskaru wyniosła go, podobnie jak Lyauteya w Maroku, do
najwyższej rangi w armii francuskiej. Prowadził notatnik w języku
niemieckim, angielskim i włoskim, zatytułowany „Erinnerungen of my
life di ragazzo”, nigdy nie zaprzestał studiować, niezależnie od tego, czy
był to język rosyjski, czy rozwój ciężkiej artylerii, czy też
porównywanie systemów administracyjnych mocarstw kolonialnych,
Nosił pince-nez i duże siwe wąsy, raczej nie pasujące do jego
eleganckiej sylwetki i autokratycznej postawy. Trzymał się zawsze
prosto, jak oficer na paradzie. Wysoki i szczupły, pełen rezerwy, o nieco
surowym wyglądzie, nie przypominał w niczym oficera francuskiego
swoich czasów. Poincare pisze o wrażeniu, jakie na nim wywarł:
„Sztywny, wysmukły, trzymający się prosto, z głową podniesioną i
przenikliwymi oczyma za szkłami cwikierów, wydawał się nam
imponującym okazem potężnej ludzkiej rasy”.
Mając sześćdziesiąt pięć lat cierpiał na prostatę, na skutek której po
dwu operacjach miał umrzeć w ciągu dwu lat. Osamotniony po śmierci
żony zmarłej przed miesiącem, po odmowie przyjęcia najwyższego
stanowiska w armii francuskiej trzy lata wcześniej, nie miał osobistych
ambicji; był więc człowiekiem, któremu pozostało już mało czasu,
równie zirytowanym i zniecierpliwionym polityką w armii, co
rywalizacją polityków. W ostatnich miesiącach przed wojną, w
kwietniu, przed przejściem w stan spoczynku, otaczała go atmosfera
intryg; według jednych miał zostać mianowany ministrem wojny lub też
naczelnym wodzem w miejsce Joffre’a, według innych miano mu
zredukować emeryturę lub usunąć ze stanowisk jego przyjaciół.
Dziennik jego jest pełen obrzydzenia do życia, do „tej marności –
polityki”, do „klanu arrivistes” (karierowiczów), do nieprzygotowania i
nieudolności armii, a także widać, że nie płonie on entuzjazmem dla
Joffre’a. „Jadąc konno minąłem go w Lasku Bulońskim, jak zwykle
pieszo… jakiż on gruby i ociężały; z trudnością wytrzyma trzy lata”.
Obecnie, w najcięższym dla Francji momencie od 1870 roku, zwrócono
się do Gallieniego o przejęcie spartaczonej roboty, przyzywając go do
obrony Paryża, pozostającego bez armii. Uważał utrzymanie stolicy za
rzecz podstawową, zarówno ze względu na morale narodu, jak również z
uwagi na połączenia kolejowe, dostawy i potencjał przemysłowy.
Wiedział aż nazbyt dobrze, że Paryża nie da się bronić od środka, tak jak
fortecy, lecz jedynie przy pomocy armii, która wyda bitwę poza jego
obwodem, armii, która będzie musiała być sprowadzona od Joffre’a –
mającego inne plany.
„Oni nie chcą bronić Paryża – powiedział Messimy’emu tego
wieczoru, gdy zwrócono się do niego formalnie, by został komendantem
wojskowym. – W oczach naszych strategów Paryż jest pojęciem
geograficznym, miastem jak każde inne. Co dajecie mi do obrony tego
ogromnego miasta, w którym znajduje się serce i mózg Francji? Kilka
dywizji pospolitego ruszenia i jedną dobrą dywizję z Afryki. To jest nic,
kropla w oceanie. Jeżeli Paryż ma uniknąć losu Liège i Namur, musi
mieć stukilometrową osłonę, a żeby go tak obstawić, potrzebna jest
armia. Jeśli dacie mi armię składającą się z trzech korpusów czynnej
służby, to zgodzę się zostać komendantem Paryża; tylko pod tym
formalnym i wyraźnym warunkiem możecie liczyć na mój udział w
obronie miasta”.
Messimy dziękował tak wylewnie, „ściskając mi wielokrotnie rękę i
nawet mnie całując”, że umocniło to przekonanie Gallieniego, na
podstawie „okazanego mi ciepła, że stanowisko, które miałem przejąć,
nie było do pozazdroszczenia”.
W jaki sposób miał wycisnąć od Joffre’a korpus armii czynnej, nie
mówiąc już o trzech, o tym Messimy nie miał pojęcia. Jedynym
oddziałem, na którym mógł położyć rękę, była wspomniana przez
Gallieniego 45 afrykańska dywizja piechoty z Algieru, sformowana
niezależnie od zwykłych rozkazów mobilizacyjnych na bezpośrednie
polecenie Ministerstwa Wojny. Jednostka ta właśnie wyładowywała się
na południu. Pomimo powtarzanych przez GQG telefonicznych żądań
jej przysłania, Messimy postanowił trzymać kurczowo i za wszelką cenę
tę „świeżą i wspaniałą” dywizję. Nadal jednak potrzebował jeszcze
pięciu. Zmuszenie Joffre’a do ich dostarczenia w celu spełnienia
warunku, który postawił Gallieni, oznaczało otwarty konflikt władzy
pomiędzy rządem a naczelnym wodzem. Messimy zadrżał przed tą
perspektywą. Poprzysiągł sobie w uroczystym i niezapomnianym dniu
mobilizacji, że „nigdy nie popełni błędu, jaki uczyniło Ministerstwo
Wojny w 1870 roku”, kiedy to swą ingerencją na polecenie cesarzowej
Eugenii doprowadziło generała MacMahona do decyzji marszu na
Sedan. W obecności Poincarego przestudiował dokładnie dekret z 1913
roku, określający granice władzy w czasie wojny. W żarliwości
pierwszych dni wojny z własnej inicjatywy zapewnił Joffre’a, że
interpretuje treść dekretu jako powierzenie politycznej strony
prowadzenia wojny rządowi, natomiast militarnej naczelnemu wodzowi,
co będzie jego „absolutną i wyłączną domeną”. W dalszym ciągu dekret
– jak czytał – nadawał naczelnemu wodzowi „rozszerzone uprawnienia”
w całym kraju, a „absolutną” władzę, zarówno cywilną jak i wojskową,
w Strefie Armii. „Ty jesteś pryncypałem, a my twoimi dostawcami” –
zakończył. Nic więc dziwnego, że Joffre zgodził się z nim „bez żadnej
dyskusji”. Poincare i neoficki gabinet Vivianiego posłusznie na to
przystali.
Co zrobić, by odzyskać teraz władzę, z której przedwcześnie
zrezygnował? Przeglądając niemal do północy wszystkie ustępy dekretu
w poszukiwaniu podstawy prawnej, Messimy uchwycił się zdania,
obarczającego rząd cywilny obowiązkiem działania „w życiowych
sprawach narodu”. Zapobieżenie temu, by stolica wpadła w ręce
nieprzyjaciela, było niewątpliwie życiową sprawą narodu, lecz jaką
formę miał przybrać taki rozkaz do Joffre’a? Przez resztę męczącej,
bezsennej nocy minister wojny usiłował zebrać myśli, by zredagować
treść rozkazu do naczelnego wodza. Po czterech godzinach bolesnych
starań, w samotnym napięciu od drugiej do szóstej rano, zdołał ułożyć
dwa zdania, zatytułowane „Rozkaz”, w których polecał Joffre’owi, że
jeżeli „zwycięstwo nie uwieńczy działań naszych armii i będą one
zmuszone do odwrotu, to co najmniej trzy korpusy służby czynnej w
dobrym stanie należy wysłać do warownego obozu – Paryża.
Potwierdzenie odbioru tego rozkazu jest wymagane”. Rozkaz wysłany
został telegraficznie i dostarczony do rąk własnych adresata o godzinie
jedenastej następnego ranka, 25 sierpnia, z dołączonym do niego
„osobistym i przyjacielskim” listem, w którym Messimy dodał:
„Znaczenie tego rozkazu niewątpliwie nie ujdzie pańskiej uwadze”.
W tym czasie wieść o klęsce na granicy i rozmiarach odwrotu
rozeszła się już po Paryżu. Ministrowie i deputowani głośno domagali
się obwinienia kogoś jako „odpowiedzialnego”; twierdzili, że będzie
tego żądała opinia publiczna. W przedpokojach Pałacu Elizejskiego
słyszało się szemrania przeciw Joffre’owi: „…idiota… niezdolny do
niczego… wyrzucić go z miejsca”. Messimy’emu jako ministrowi wojny
także się dostało; „ugrupowania kuluarowe dybią już na pana skórę” –
wyszeptał jego adiutant. Potwierdzenie „świętej jedności” wszystkich
partii i umocnienie młodego, słabego gabinetu Vivianiego stało się w
tym kryzysie koniecznością. Podjęto więc kroki w celu pozyskania
czołowych osobistości politycznych Francji, aby weszły w skład rządu.
Najstarszy, którego obawiano się najbardziej, ale i szanowano, „Tygrys
Francji” – Clemenceau, mimo że zawzięty przeciwnik Poincarégo, był
oczywiście pierwszym kandydatem. Viviani znalazł go „okropnie
rozzłoszczonego” i bez żadnej chęci przy stąpienia do rządu, który – jak
sądził – nie przetrwa nawet dwóch tygodni.
„Nie, nie, nie liczcie na mnie – powiedział – za czternaście dni
będziecie rozerwani na strzępy, nie chcę mieć z tym nic do czynienia”.
Po tym „napadzie wściekłości” wybuchnął płaczem, ucałował
Vivianiego, lecz nadal odmawiał przystąpienia do rządu. Triumwirat
składający się z Brianda, poprzedniego premiera, Delcassego,
najbardziej zasłużonego i doświadczonego ministra spraw
zagranicznych okresu przedwojennego, i Milleranda, poprzedniego
ministra wojny, zgodził się przyłączyć do rządu. Ale tylko wspólnie, i to
jedynie pod warunkiem, że Delcasse i Millerand otrzymają swe dawne
teki kosztem ich obecnych posiadaczy, czyli Doumergue’a w
Ministerstwie Spraw Zagranicznych i Messimy’ego w Ministerstwie
Wojny. W tej niewygodnej sytuacji przetargowej, znanej dotychczas
wyłącznie Poincaremu, a grożącej wkrótce wybuchem, tego samego
dnia o dziesiątej rano zebrał się rząd. Ministrowie słyszeli już w
wyobraźni odgłos dział i widzieli rozbite, uciekające armie francuskie
oraz hordy wojsk w spiczastych hełmach maszerujące na południe.
Mimo to usiłowali zachować godność i spokój, utrzymali więc przyjętą
obyczajem procedurę przemawiania po kolei, referując problemy swych
resortów. W czasie gdy omawiano sprawy moratorium bankowego,
utrudnień w procesach sądowych wskutek powołania do wojska stróżów
prawa, celów Rosji w Konstantynopolu – podniecenie Messimy’ego
rosło. Z początkowego szczytu entuzjazmu doszedł obecnie do stanu
bliskiego rozpaczy. Po rewelacjach Hirschauera, z dwunastu dniami
Gallieniego dźwięczącymi w uszach, miał uczucie, że „godziny mają
teraz wartość wieków, a minuty liczą się jak lata”. Gdy dyskusja zeszła
na sprawy dyplomacji na Bałkanach i Poincare podniósł sprawę Albanii,
Messimy wybuchnął.
„Do diabła z Albanią!” – wrzasnął uderzając z całą siłą pięścią w stół.
Zarzucił zgromadzonym ministrom, że udawanie spokoju jest „niegodną
farsą”, a gdy Poincare poprosił go, by się opanował, odmówił: „Nie
znam pańskiego czasu, ale mój jest zbyt cenny, bym go marnował”. I
rzucił ministrom w twarz przepowiednię Gallieniego, że Niemcy będą u
bram Paryża przed 5 września. Wszyscy zaczęli natychmiast mówić
równocześnie, wystąpiono z żądaniami usunięcia Joffre’a, a
Messimy’emu zarzucono przejście „od uporczywego optymizmu do
niebezpiecznego pesymizmu”. Jedynym pozytywnym rezultatem tego
spotkania było uzgodnienie nominacji Gallieniego na miejsce Michela.
W czasie gdy Messimy powrócił na rue St. Dominique, by już po raz
drugi zwolnić Michela ze stanowiska, Millerand, Delcassé i Briand
wymusili usunięcie jego samego. Twierdzili, że to właśnie Messimy jest
odpowiedzialny za fałszywy optymizm komunikatów, że jest on
„przepracowany i nerwowy”, a poza tym… jego stanowisko jest
potrzebne dla Milleranda. Mocno zbudowany, małomówny, o
ironicznym sposobie bycia, Millerand był niegdyś socjalistą o
niewątpliwych zdolnościach i odwadze, którego „niewyczerpana energia
i zimna krew” – według odczucia Poincarégo – była bardzo potrzebna.
Widział, że Messimy staje się „coraz posępniejszy”, a ponieważ minister
wojny „przewidujący wielką klęskę” nie jest najbardziej pożądanym
współtowarzyszem, prezydent wyraził zgodę na poświęcenie go.
Ustalono, że ministerialny rytuał zostanie odprawiony z całą elegancją;
poprosi się Messimy’ego i Doumergue’a o złożenie rezygnacji i
pozostanie w rządzie ministrami bez teki; generałowi Michelowi
zaproponuje się misję do cara. Te kojące propozycje nie zostały jednak
przyjęte przez wytypowane ofiary.
Gdy Messimy poprosił go o złożenie rezygnacji, Michel wściekł się i
stanowczo odmówił, protestując głośno i ze złością. Wpadając również
w podniecenie, Messimy zaczął krzyczeć na Michela, że jeśli będzie
trwał w swoim uporze, to opuści ten gabinet udając się nie do własnego
biura na placu Inwalidów, lecz pod strażą do wojskowego więzienia
Cherche-Midi. Podczas gdy gabinet rozbrzmiewał krzykami, szczęśliwie
nadjechał Viviani, który uspokoił dyskutantów i ostatecznie skłonił
jakoś Michela do ustąpienia.
Ledwie następnego dnia podpisano oficjalny dekret wyznaczający
Gallieniego „komendantem wojskowym i dowódcą Armii Paryża”,
przyszła kolej na wybuch Messimy’ego, gdy Poincare i Viviani poprosili
go o rezygnację. „Sprzeciwiam się oddaniu mego stanowiska
Millerandowi, nie sprawię warn przyjemności moją rezygnacją,
odmawiam przyjęcia stanowiska ministra bez teki”. Jeżeli chcą się go
pozbyć po „miażdżącej harówce”, jaką wytrzymał w ostatnim miesiącu,
to musi zrezygnować cały rząd. Na taką okoliczność „posiadam stopień
oficerski i kartę mobilizacyjną w kieszeni. Pójdę na front”. Nie pomogła
żadna perswazja. Rząd musiał podać się do dymisji i następnego dnia
został rekonstytuowany. Millerand, Delcasse, Briand, Alexandra Ribot i
dwaj nowi socjalistyczni ministrowie zajęli miejsca pięciu poprzednich
członków gabinetu, włącznie ze stanowiskiem Messimy’ego. On zaś
udał się do armii Dubaila jako major i służył na froncie do 1918 roku,
awansując do stopnia generała dywizji.
Spuścizna po nim dla Francji: Gallieni pozostał „dowódcą Armii
Paryża” – bez armii. Trzy czynne korpusy, które jak czerwona nić miały
przewijać się przez ponury chaos następnych dwunastu dni, nie
nadchodziły od Joffre’a. Generalissimus dostrzegł natychmiast w
telegramie Messimy’ego „groźbę mieszania się rządu w prowadzenie
operacji”. W momencie gdy był zajęty wyszukiwaniem wszelkich
brygad, jakie tylko mógł znaleźć, aby wznowić bitwę nad Sommą,
pomysł zaoszczędzenia trzech czynnych korpusów, i to w „dobrym
stanie”, dla stolicy przemawiał do niego równie nieprzekonywająco, jak
i pomysł podporządkowania go dyktatowi ministerstwa. Nie mając
zamiaru zrealizowania żadnego z nich, rozkaz ministra wojny po prostu
zignorował.
„Tak, mam ten rozkaz tutaj” – przyznał się swemu zastępcy,
generałowi Belinowi, pukając w swój sejf, gdy następnego dnia przybył
do niego z wizytą generał Hirschauer, wysłany przez Gallieniego, aby
uzyskać odpowiedź. „Rząd bierze na siebie straszliwą
odpowiedzialność, żądając trzech korpusów dla obrony Paryża.
Może to być początkiem klęski. Cóż znaczy Paryż!” Millerand
przybył także, lecz tylko po to, by się dowiedzieć od Joffre’a, że nie
można zapewnić skutecznej obrony Paryża inaczej, jak przez
uruchomienie wielkich armii w polu, a te były teraz potrzebne do
ostatniego żołnierza dla przeprowadzenia manewru i bitwy decydującej
o losie kraju. Rozpaczliwe położenie rządu i zagrożenie Paryża nie
wzruszyły go wcale. Utrata stolicy – powiedział – nie oznacza jeszcze
końca walki.
Jego najbliższym celem było sprowadzenie na pozycję nowej, Szóstej
Armii dla stworzenia zapory na otwartej przestrzeni znajdującej się
przed niemieckim prawym skrzydłem. Zalążkiem jej była armia
Lotaryngii; została ona pośpiesznie i z trudem zebrana z resztek
zaledwie kilka dni wcześniej, i rzucona do walki w Bitwie Granicznej
pod komendą generała Maunoury, którego odwołano ze stanu spoczynku
dla przejęcia nad nią dowództwa. Smukły, delikatny, drobnokościsty
weteran w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat, ranny w 1870 roku jako
porucznik, Maunoury był dawnym komendantem wojskowym Paryża i
członkiem Najwyższej Rady Wojennej. Joffre powiedział o nim: „To
żołnierz doskonały”. Armia Lotaryngii składała się z VII korpusu, tego
samego, który dokonał pierwszego gwałtownego uderzenia na Alzację
pod dowództwem nieszczęsnego generała Bonneau, oraz z 55 i 56
dywizji rezerwy wziętych z armii Ruffeya, które wykazały, jak to
wielokrotnie czyniły rezerwy, niezawodne męstwo, będące jednym z
elementów utrzymujących Francję przy życiu. W dniu, w którym
otrzymały rozkaz Joffre’a przerzucenia się na zachód, 55 i 56 dywizja
były zaangażowane w ostrą walkę, mającą przeszkodzić w przedarciu
się armii kronprinca pomiędzy Verdun i Toul; walka ta okazała się
jednym z wielkich wyczynów bojowych w czasie odwrotu. Właśnie
wtedy, kiedy ich niewzruszony opór wzmacniał flankę kontrofensywy
prowadzonej przez armię Ruffeya w mającym dla Francji żywotne
znaczenie zagłębiu Briey, wyrwano je z pola walki dla podparcia
łamiącego się frontu na lewym skrzydle.
Obie dywizje przewieziono koleją do Amiens przez Paryż, gdzie je
przerzucono na linię kolei północnej, i tak już przeciążonej na skutek
żądań BEF-u. Chociaż francuski ruch kolejowy nie był doprowadzony
do doskonałości przez najlepsze mózgi Sztabu Generalnego, jak tego
dokonała perfekcja niemiecka, to jednak przerzut odbył się szybko, jeśli
nawet nie całkiem gładko, za pomocą francuskiego odpowiednika
niemieckiej dokładności, nazwanego le système D, przy czym „D”
oznaczało se débrouiller, co można by przetłumaczyć jako „przepchać
się z biedą” albo też „dać sobie jakoś radę”. Wojska Maunoury’ego
rozładowywały się z pociągów w Amiens już 26 sierpnia, lecz nie było
to wystarczająco wcześnie. Front cofał się szybciej, niż nowa armia
mogła wejść na pozycje, i na odległym krańcu jego linii pościg
prowadzony przez von Klucka dogonił już Brytyjczyków.
Gdyby można było umieścić obserwatora w balonie unoszącym się
dostatecznie wysoko, aby mógł objąć wzrokiem całość granicy
francuskiej od Wogezów do Lille, zobaczyłby czerwoną krawędź
pantalons rouges siedemdziesięciu francuskich dywizji, a na lewym
krańcu malutki trój kącik koloru khaki czterech dywizji brytyjskich. 24
sierpnia dołączyła do nich nowo przybyła 4 dywizja i 19 brygada z
Anglii, co łącznie dało pięć i pół dywizji. Obecnie, gdy manewr
okrążający niemieckiego prawego skrzydła stał się nareszcie jasny,
Brytyjczycy mogli stwierdzić, że utrzymują na linii pozycję o wiele
bardziej istotną niż ta, którą przewidywał dla nich Plan 17. Nie bronili
jednakowoż krańcowej linii frontu bez wsparcia. Joffre pośpiesznie
wysłał wymęczony korpus kawalerii Sordeta, dla dołączenia do grupy
trzech francuskich dywizji pospolitego ruszenia pod dowództwem
generała d’Amade, znajdujących się na odcinku pomiędzy
Brytyjczykami a morzem. Zostały one ponadto wzmocnione dywizją
garnizonu z Lille, które 24 sierpnia ogłoszono miastem otwartym i
ewakuowano. („Jeżeli dojdą aż do Lille – nie tak dawno jeszcze
powiedział generał de Castelnau – tym lepiej dla nas”.) Jeśli plan
Joffre’a miał być skuteczny, niezbędne było utrzymanie przez BEF
przestrzeni pomiędzy armią Lanrezaca a nowo sformowaną Szóstą
Armią. Zgodnie z rozkazem generalnym nr 2 Joffre chciał, żeby BEF
dostosował się do ogólnego tempa odwrotu, a z chwilą osiągnięcia
Sommy w St. Quentin stanął twardo w miejscu.
Nie leżało to jednak teraz w intencjach brytyjskich. Sir John French,
Murray, a nawet Wilson, niegdyś tak entuzjastyczny współtwórca planu,
byli przerażeni nieoczekiwanym zagrożeniem pozycji brytyjskiej.
Niejeden, nie dwa, lecz cztery korpusy niemieckie szły przeciw
Brytyjczykom; armia Lanrezaca znajdowała się w pełnym odwrocie,
odsłaniając ich prawą flankę; cała francuska ofensywa załamała się. Pod
wpływem tych gwałtownych uderzeń, które nastąpiły natychmiast po
pierwszym kontakcie Brytyjczyków z nieprzyjacielem, sir John French z
miejsca doszedł do przekonania, że kampania jest przegrana. Jedyną
jego myślą było teraz uratowanie BEF-u, w którym znajdowali się
niemal wszyscy brytyjscy wyszkoleni żołnierze i sztab. Bał się, że w
najbliższym czasie zostanie okrążony z lewej bądź też z prawej strony
wskutek luki pomiędzy nim a Lanrezacem. Zasłaniając się rozkazem
Kitchenera, który zakazał mu narażania armii na ryzyko, nie myślał już
dłużej o celu, dla którego przybył do Francji, lecz tylko o wyciągnięciu
swych sił z niebezpiecznej strefy. Podczas gdy wojska wycofywały się
do Le Cateau, naczelny wódz i sztab kwatery głównej przesunęły się 40
kilometrów dalej do tyłu, do St. Quentin nad Sommą.
Żołnierze brytyjscy, dumni ze swej walki pod Mons, z goryczą
dostosowywali się do ustawicznego odwrotu. Pragnienie dowódcy, by
wycofać ich ze strefy zagrożonej okrążeniem przez skrzydło armii von
Klucka, było tak wielkie, że nie dawał im żadnego odpoczynku.
Żołnierze wlekli się w prażących promieniach słońca bez właściwego
odżywienia i snu, na wpół przytomni, a gdy zatrzymywano się,
natychmiast zapadali w sen na stojąco. Od momentu odwrotu spod Mons
korpus Smith-Dorriena prowadził stale walki akcją tylnych straży i
chociaż pościg von Klucka trzymał go wciąż pod ciężkim ogniem
artylerii, Niemcy nie byli w stanie zmusić Brytyjczyków do zatrzymania
się.
Doszedłszy do wniosku, że Brytyjczycy są szczególnie zręczni w
takich walkach, co wynika „z zebranych doświadczeń w prowadzeniu
małych wojen”, żołnierze niemieccy uważali, że ich własne położenie
jest tak niekorzystne, jakby byli „Czerwonymi Kurtkami” stającymi do
walki z „Chłopcami z Zielonej Góry” Ethana Allena (Ethan Alien –
oficer amerykański, zwycięski dowódca oddziału zwanego „Chłopcami
z Zielonej Góry” – Green Mountain Boys, walczącego przeciw
Anglikom; „czerwona kurtka” – redcoat – przezwisko nadane w
Ameryce żołnierzom brytyjskim, noszącym w czasie amerykańskiej
wojny wyzwoleńczej taką właśnie górną część munduru). Uskarżali się
gorzko, że Anglicy „znają wszystkie sztuczki swego fachu”. Drugiego
dnia, podobnie jak pod Mons, „znów znikli nie pozostawiając śladu”.
Niektóre oddziały brytyjskie były zmuszone pod presją do pójścia nie
zaplanowaną linią odwrotu. Aby zaopatrzyć te wojska w żywność,
generał „Wully” Robertson, generalny kwatermistrz, człowiek
nieortodoksyjny, który awansował z prostego żołnierza, dał rozkaz
tworzenia prowizorycznych magazynów frontowych na skrzyżowaniach
dróg. Niektórych nie wykorzystano i niemieckie meldunki o porzuconej
żywności utwierdziły OHL w przekonaniu, że wróg odstępuje w sposób
zdezorganizowany.
Gdy Brytyjczycy osiągnęli La Cateau wieczorem 25 sierpnia,
najbliższy korpus armii Lanrezaca wycofał się na pozycję zrównaną z
BEF; wcale nieodsuniętą bardziej na południe. Jednakże sir John;
uważając się za zdradzonego, na skutek, jak to nazwał, „odwrotu na łeb,
na szyję” armii Lanrezaca, był w takim nastroju, że nie chciał mieć już z
nim nic wspólnego. Lanrezac bardziej niż nieprzyjaciel wydawał mu się
być przyczyną całego zła i gdy meldował Kitchenerowi o niechęci
swoich wojsk do odwrotu, napisał: „Wyjaśnię im, że przyczyną tego są
operacje naszych sojuszników”. Na następny dzień wydał rozkazy
kontynuowania odwrotu do St. Quentin i Noyon. W St. Quentin,
oddalonym o 110 km od stolicy, drogowskazy pokazywały już odległość
do Paryża.
Gdy 25 sierpnia po południu, na kilka godzin przed przybyciem
swoich wojsk, Smith-Dorrien dojechał do Le Cateau i poszedł zobaczyć
się z naczelnym wodzem, okazało się, że sir John właśnie wyjechał;
znalazł tylko sir Archibalda Murraya, zawsze zapracowanego szefa
sztabu. W przeciwieństwie do swego szefa, zazwyczaj spokojny,
zrównoważony i refleksyjny, Murray byłby znakomitym uzupełnieniem
sir Johna w okresie jego agresywnych nastrojów, gdyby nie to, że będąc
z samej natury ostrożny i nastawiony raczej pesymistycznie, wpływał
nań jeszcze bardziej deprymująco przy jego humorach posępnych.
Obecnie wyczerpany, strapiony i przepracowany nie potrafił podać
żadnych informacji o korpusie Haiga, który miał stanąć tej nocy na
kwaterze w Landrecies, dwadzieścia kilometrów na wschód od Le
Cateau.
W czasie gdy wojska Haiga wchodziły do Landrecies, napotkały na
drodze grupę żołnierzy we francuskich mundurach, .których dowódca
odpowiedział na zapytanie po francusku. Nagle nowo przybyli „bez
najmniejszego ostrzeżenia zniżyli bagnety i zaatakowali”. Okazało się,
że byli częścią IV korpusu von Klucka, która, podobnie jak Brytyjczycy,
miała także wyznaczoną kwaterę nocną w Landrecies. W utarczce, jaka
się wywiązała, wzięło udział po każdej stronie około dwóch pułków i po
jednej baterii artylerii, lecz w napięciu i niepewności wywołanych
ciemnością Haigowi wydawało się, że jest pod naporem „ciężkiego
ataku”, i zadzwonił do kwatery głównej, by „przysłać posiłki… Sytuacja
bardzo krytyczna”.
Odbierając taki meldunek od opanowanego zazwyczaj Haiga sir John
French i jego sztab nie mogli dojść do innego wniosku jak ten, że I
korpus jest w największym niebezpieczeństwie. Murray, który dołączył
do kwatery głównej w St. Quentin, doznał na skutek szoku utraty
przytomności. Siedział właśnie przy stole studiując mapę, gdy adiutant
przyniósł mu telegram; w chwilę później inny oficer zauważył, że
Murray bezwładnie osunął się do przodu w omdleniu. Sir John był
równie przejęty. Mając niezrównoważony charakter, łatwo ulegając
innym, od dawna pozostawał pod wpływem tego opanowanego,
wzorowego oficera dowodzącego I korpusem. W 1899 roku Haig
pożyczył mu 2000 funtów na spłacenie wierzycieli, bez czego musiałby
opuścić armię. Teraz, gdy Haig wzywał pomocy, sir John French ujrzał
natychmiast okrążenie lub jeszcze coś gorszego – przebicie się
nieprzyjaciela między I i II korpusem. Przyjmując to najgorsze, kwatera
główna wysłała rozkaz zmieniający kierunek odwrotu Haiga w dniu
następnym na południe zamiast na południowy wschód. W rezultacie
tego korpus Haiga znalazł się w swej linii marszu po przeciwnej stronie
rzeki Ozy względem korpusu Smith-Dorriena. W ten sposób
bezpośrednie kontakty pomiędzy korpusami zostały zerwane i nie
nawiązano ich przez najbliższe siedem dni.
Poza doprowadzeniem do rozdzielenia BEF-u, emocjonalna,
wyolbrzymiona ocena ataku pod Landrecies wywołała efekt
niewspółmierny do przyczyny. Pogłębiła przestrach dawnego przyjaciela
i ulegającego łatwo nastrojom dowódcy do tego stopnia, że był już
zdecydowany wyciągnąć armię brytyjską z niebezpieczeństwa, oraz
uczyniła go przez to jeszcze podatniejszym na następny cios. W tym
samym bowiem momencie, kiedy szarpiąca nerwy noc z 25 sierpnia
zaczęła blednąc, przed świtem otrzymał dodatkowe uderzenie. Smith-
Dorrien przesłał mu meldunek, że II korpus został zbyt blisko
sprzęgnięty z nieprzyjacielem, aby mógł oderwać się od niego, będzie
więc musiał zatrzymać się i stoczyć walkę w Le Cateau. Przerażona
kwatera główna zaczęła uważać korpus niemal za stracony.
Rozwój wydarzeń wyglądał bowiem tak, że generał Allenby,
dowódca dywizji kawalerii na skrzydle Smith-Dorriena, odkrył w nocy,
że wyżyna i grzbiety wzgórz, które miał zająć dla zamaskowania
odwrotu w dniu następnym, są już przez nieprzyjaciela zajęte. Nie
mogąc nawiązać łączności z kwaterą główną, sam przybył o drugiej w
nocy do Smith-Dorriena. Ostrzegł go, że nieprzyjaciel jest w stanie
zaatakować przy pierwszym brzasku dnia i że jeżeli II korpus nie ruszy
„natychmiast i nie oddali się jeszcze przed świtem”, będzie zmuszony do
walki, zanim rozpocznie dzienny marsz. Smith-Dorrien zwołał swych
dowódców dywizji, od których dowiedział się, że niektóre oddziały
wciąż jeszcze dochodzą, wielu żołnierzy kręci się dokoła poszukując
własnych jednostek, a wszyscy są zbyt zmęczeni, by móc wyruszyć,
zanim nadejdzie ranek. Powiedzieli mu również, że drogi są
zatarasowane przez transporty i uchodźców, a niektóre ich odcinki
podmyte na skutek niedawnej silnej burzy. W małym pokoiku zapadło
milczenie. Nie można było ruszyć zaraz; zatrzymać się tam, gdzie się
znajdowali, i podjąć walkę – było sprzeczne z rozkazem. Ponieważ
kwatera polowa Brytyjczyków nie posiadała łączności telefonicznej z
kwaterą główną, dowódca korpusu musiał podjąć decyzję samodzielnie.
Zwracając się do Allenby’ego, Smith-Dorrien zapytał, czy zgodzi się
pójść do boju pod jego komendą. Allenby odpowiedział twierdząco.
„Bardzo dobrze, panowie, będziemy walczyć” – oświadczył Smith-
Dorrien, dodając, że zwróci się do świeżo przybyłego z 4 dywizją
generała Snowa, aby także działał pod jego rozkazami. Z wiadomością o
podjętej decyzji wysłał kogoś samochodem do głównej kwatery, gdzie
wywołała ona konsternację.
Henry Wilson, równie impulsywny jak Messimy, popadł natychmiast
z jednej skrajności w drugą. Gdy załamał się plan ofensywy, którego
głównym architektem po stronie brytyjskiej był właśnie on, wraz z tym
planem załamał się przynajmniej chwilowo jego twórca, oddziałując w
sposób istotny na swego szefa, nie posiadającego tak wybitnej
inteligencji. Chociaż jego optymizmu, dowcipu i ciągłego śmiechu nie
dałoby się na długo stłumić, i to Wilson właśnie w przyszłości
podtrzymywał ducha w sztabie, obecnie był przekonany o
nadchodzącym nieszczęściu, za które mógł czuć się odpowiedzialny.
Wysłano gońca na motocyklu, by ściągnąć Smith-Dorriena do
najbliższego telefonu. „Jeżeli tam pozostaniesz i będziesz walczył –
powiedział mu Wilson – będzie drugi Sedan”. Ze swej pozycji, odległej
o 40 km, upierał się, że niebezpieczeństwo nie może być aż tak wielkie,
aby wymagało zatrzymania się, ponieważ „wojska, które walczą z
Haigiem, nie mogą równocześnie walczyć z wami”. Smith-Dorrien
jeszcze raz cierpliwie wyjaśnił wszystkie okoliczności i dodał, że w
żadnym wypadku nie jest już możliwe oderwanie się, ponieważ
działania właśnie się rozpoczęły i gdy to mówił, można było dosłyszeć
huk dział. „Życzę ci szczęścia – odpowiedział Wilson – twój głos
przekazuje pierwsze pogodne słowa, jakie usłyszałem od trzech dni”.
Przez jedenaście godzin 26 sierpnia II korpus i półtorej dywizji
generała Snowa biły się pod Le Cateau w akcji opóźniającej, takiej, jaką
tego i każdego innego dnia odwrotu prowadziły armie francuskie. Na ten
dzień von Kluck wydał rozkaz, by kontynuować „pościg za pobitym
nieprzyjacielem”. Jako najwierniejszy wyznawca przykazania
Schlieffena, aby „musnąć Kanał swym rękawem”, posuwał się nadal w
kierunku zachodnim, żeby zaś zakończyć okrążenie Brytyjczyków,
rozkazał dwóm korpusom swego prawego skrzydła iść forsownym
marszem w kierunku południowo-zachodnim. W rezultacie nie weszły
one w tym dniu do akcji przeciw Brytyjczykom, zamiast nich natrafiając
na „mocne zgrupowania francuskich sił nieprzyjacielskich”. Były to
wojska d’Amade’a i kawaleria Sordeta, które Smith-Dorrien
poinformował o swym trudnym położeniu i które tym manewrem
zabarykadowały drogę wokół flanki brytyjskiej. Opóźnienia, jakie
spowodowano u Niemców – przyznał później Smith-Dorrien – ,,i
dzielna postawa wojsk ochotniczych pospolitego ruszenia miały dla nas
podstawowe znaczenie, ponieważ w przeciwnym razie prawie na pewno
mielibyśmy przeciw sobie 26 sierpnia jeszcze jeden korpus”.
Błędne dane rozpoznania na lewym skrzydle von Klucka lub też źle
przeprowadzony manewr zatrzymały jeszcze jeden jego korpus na tyle
daleko, że mimo iż posiadał on dużą przewagę liczebną, w
rzeczywistości nie dysponował w bitwie pod Le Cateau więcej niż
trzema dywizjami piechoty przeciw trzem dywizjom Smith-Dorriena.
Zgromadził natomiast z pięciu dywizji artylerię, która o świcie
otworzyła ogień. Z płytkich okopów usypanych pośpiesznie i
niefachowo przez francuskich cywilów, także i przez kobiety,
Brytyjczycy swym szybkim i zabójczym ogniem karabinowym odparli
ataki piechoty niemieckiej. Niemniej jednak Niemcy poczynili postępy
rzucając przeciw nim jedną falę ludzką za drugą. W jednym z sektorów
otoczyli kompanię „Argyllów” (nazwa pułku pochodzi od nazwy
hrabstwa w zachodniej Szkocji), która nie zaprzestawała ognia „kładąc
żołnierza po żołnierzu i licząc głośno zabitych”, podczas gdy Niemcy
wciąż „dawali Brytyjczykom sygnał «wstrzymać ogień» i na próżno
gestami wzywali żołnierzy do poddania się”, aż w końcu zmiażdżyli tę
grupę szturmem. W linii powstało kilka innych groźnych wyłomów.
Najtrudniejsze zadanie bitwy – oderwanie się od przeciwnika –
pozostawało jeszcze do wykonania. O piątej po południu Smith-Dorrien
doszedł do przekonania, że nadszedł odpowiedni moment. Teraz albo
nigdy. Z powodu wyrw w linii i strat, a także przebicia się nieprzyjaciela
w niektórych punktach, rozkaz oderwania się i wycofania nie mógł
dotrzeć do wszystkich oddziałów w tym samym czasie. Niektóre z nich
pozostały na pozycjach jeszcze przez wiele godzin, strzelając wytrwale,
aż zostały pokonane, część jednak zdołała uciec w ciemnościach. Jeden
z batalionów, „Górale Gordona”, nie otrzymał rozkazu w ogóle i z
wyjątkiem kilku żołnierzy, którym udało się zbiec, przestał istnieć.
Straty trzech i pół dywizji, które walczyły pod Le Cateau, wyniosły tego
jednego dnia ponad 8000 ludzi i 38 dział, czyli dwa razy tyle, co pod
Mons; oddziały te miały podobny stosunek strat, jakie ponieśli w
sierpniu Francuzi, to jest 20 procent. Wśród zaginionych znaleźli się i
tacy, którzy następne cztery lata spędzili w niemieckich obozach
jenieckich.
Na skutek ciemności, zmęczenia forsownymi marszami, własnych
ciężkich strat oraz brytyjskiego bałamutnego zwyczaju „wymykania się
niewidzialnie po ciemku” Niemcy nie podjęli natychmiastowego
pościgu. Kluck wydał rozkaz zatrzymania się do następnego dnia, gdyż
spodziewał się, że wtedy manewr okrążający prawego skrzydła
przyniesie efekt. Podjęta w tym dniu decyzja Smith-Dorriena
odwrócenia się i stawienia czoła przeważającym siłom nieprzyjaciela w
rozstrzygającej bitwie pozwoliła zapobiec planowanemu okrążeniu i
zniszczeniu BEF-u.
Po dotarciu do St. Quentin Smith-Dorrien dowiedział się, że kwatera
główna opuściła tę miejscowość w południe – w czasie gdy jeszcze
trwała bitwa o życie lub unicestwienie BEF-u – przenosząc się do
Noyon, trzydzieści kilometrów do tyłu. Wojskom pozostałym w mieście
nie dodał odwagi widok dowódców odjeżdżających samochodami w
kierunku południowym, w czasie gdy odgłos dział dochodził z północy.
Nieunikniony w takim wypadku osąd, tym razem wypowiedziany przez
rodaka, brzmiał: „Prawdą jest, że dwudziestego szóstego sierpnia lord
French i jego sztab kompletnie stracili głowy”. Sir Douglas Haig, który
w tym czasie swoją już odzyskał, zapytywał: „Brak wiadomości o II
korpusie, z wyjątkiem huku armat z kierunku Le Cateau. Czy I korpus
może jakoś pomóc?” GHQ była zbyt sparaliżowana strachem, aby
udzielić mu odpowiedzi. Nie otrzymując żadnych instrukcji z kwatery
głównej, Haig usiłował skontaktować się ze Smith-Dorrienem
bezpośrednio, informując, że słyszy odgłos bitwy, lecz w wyniku
rozdzielenia obu korpusów „nie jesteśmy w stanie wyrobić sobie
poglądu, w jaki sposób moglibyśmy wam pomóc”. W czasie gdy
wysyłano tę wiadomość, było już po bitwie. Nieco wcześniej GHQ
spisała II korpus na straty. Pułkownik Huguet, pełniący nadal funkcję
oficera łącznikowego przy GHQ, odmalował panujący tam nastrój w
telegramie wysłanym do Joffre’a o ósmej wieczorem: „Bitwa przez
armię brytyjską przegrana, a do tego wydaje się, że straciła ona
spoistość”.
O pierwszej nad ranem Smith-Dorrien, który był w boju przez
ostatnie cztery z sześciu dni swego pobytu we Francji, dotarł do Noyon i
znalazł całą GHQ pogrążoną we śnie. Wyciągnięty z łóżka sir John
French pojawił się w nocnej koszuli i widząc przed sobą Smith-Dorriena
żywego i raportującego nie o utraceniu, lecz o uratowaniu korpusu,
złajał go za zbyt optymistyczny pogląd na sytuację. Ochłonąwszy ze
stanu okropnego przestrachu sir John dał upust wściekłemu gniewowi,
tym bardziej że już od samego początku czuł urazę z powodu nominacji
Smith-Dorriena, a nie kandydata wytypowanego przez siebie. Człowiek
ten nie był nawet kawalerzystą, a przejął komendę nad kawalerią pod Le
Cateau, nie zważając na rozkazy sztabu. Chociaż sir John był zmuszony
do przyznania w swym oficjalnym meldunku (meldunek ten brzmi:
„Uratowanie lewego skrzydła armii pod moją komendą rano 26 sierpnia
nie mogłoby nigdy mieć miejsca, gdyby nie dowódca o rzadkim i
niezwykłym opanowaniu, nieustraszoności i stanowczości, który
osobiście był na miejscu i prowadził operacje”. Nie budzi wątpliwości,
że meldunek ten pisał lub podpisywał w jednym ze swych krańcowych
nastrojów pobudliwego charakteru, na którym nie sposób było polegać;
potem sir John powrócił do swej dawnej antypatii i nie spoczął, dopóki
nie udało mu się doprowadzić do odwołania Smith-Dorriena w 1915
roku, a następnie kontynuował przeciw niemu publicznie złośliwą
wendetę w książce, którą opublikował po wojnie), że akcja ta
przyczyniła się do „uratowania lewego skrzydła”, nieprędko ochłonął z
przestrachu. Straty pod Le Cateau wydawały się początkowo wyższe,
niż były w istocie, gdyż kilka tysięcy zaginionych żołnierzy wmieszało
się w tłum uchodźców lub też przedostało się przez linie niemieckie do
Antwerpii. Stamtąd do Anglii i z powrotem do Francji, by w końcu
połączyć się z armią. Całość strat BEF-u w ciągu pięciu dni akcji
wyniosła ponad 14.000 ludzi. One właśnie pogłębiły pragnienie
naczelnego wodza wyprowadzenia armii z walki, z zagrożenia i z
Francji.
W czasie gdy toczyła się bitwa pod Le Cateau, Joffre zwołał do St.
Quentin posiedzenie, na które zaprosił sir Johna Frencha oraz Lanrezaca
wraz z ich sztabami dla wyjaśnienia im instrukcji wynikających z
rozkazu generalnego nr 2. Rozpoczął uprzejmym zapytaniem o sytuację
w armii brytyjskiej, wywołując tym tyradę ze strony sir Johna, który
powiedział, że został gwałtownie zaatakowany przez przeważające siły,
był zagrożony okrążeniem z lewej flanki, jego prawa strona została
odsłonięta na skutek odwrotu Lanrezaca na łeb, na szyję, a jego wojska
zbyt są wyczerpane, by mogły podjąć ofensywę. Joffre, który dbał ponad
wszystko o zachowanie pozorów spokoju wobec swego sztabu, był
zgorszony „podnieconym tonem” marszałka polnego. Lanrezac, po
wysłuchaniu nieco złagodzonego przez Henry Wilsona tłumaczenia
wypowiedzi Frencha, po prostu wzruszył ramionami. Nie mogąc wydać
rozkazu, Joffre wyraził nadzieję, że dowódca brytyjski dostosuje się do
planu zakreślonego nowym rozkazem generalnym wydanym
poprzedniego dnia.
Sir John z zakłopotaną miną oświadczył, że nic nie wie o takim
rozkazie. Murray był nieobecny, ponieważ czuł się źle po zemdleniu
poprzedniej nocy. Wiele zdumionych lub kpiących spojrzeń Francuzów
skierowało się na Wilsona, który wyjaśnił, że rozkaz otrzymano ubiegłej
nocy, lecz jeszcze go nie „przestudiowano”. Joffre omówił więc jego
założenia, ze słabnącym jednak niewątpliwie zaufaniem do Anglików.
Dyskusja utykała, pauzy robiły się coraz dłuższe, zakłopotanie stawało
się męczące i spotkanie zakończono bez osiągnięcia porozumienia z
Brytyjczykami co do wspólnej akcji. Joffre powrócił do GQG z
poczuciem „kruchości” swego lewego skrzydła; zastał nowe meldunki o
osłabieniu sił na wszystkich frontach, zniechęceniu na każdym szczeblu
w armii, ze sztabem włącznie, a w końcu wieczorem otrzymał ponury
telegram od Hugueta, donoszący, że armia angielska „straciła spoistość”.
Von Kluck odniósł to samo wrażenie. Jego rozkazy na 27 sierpnia
brzmiały: „Odciąć Brytyjczyków, którzy znajdują się w pełnym
odwrocie na zachód”. Zameldował do OHL, że wkrótce będzie mógł
otoczyć „wszystkie sześć” brytyjskich dywizji (było ich we Francji tylko
pięć), a „gdyby Anglicy trzymali się nadal tego samego kierunku
również i 27 sierpnia, to podwójne okrążenie może jeszcze przynieść
ogromny sukces”. Ta wspaniała perspektywa, otwierająca się w dzień po
upadku Namur, i zbiegający się z nią w czasie raport Bülowa, że jego
przeciwnik, francuska Piąta Armia, jest także „pobitym
nieprzyjacielem”, utwierdziły OHL w przekonaniu o nadchodzącym
zwycięstwie. „Armie niemieckie weszły do Francji od Cambrai po
Wogezy w serii niezmiennie zwycięskich bojów – głosił oficjalny
komunikat OHL z 27 sierpnia. – Nieprzyjaciel, pobity na całej długości
linii frontu, znajduje się w pełnym odwrocie… i nie jest zdolny stawiać
poważnego oporu niemieckiemu pochodowi”.
W tym ogólnym entuzjazmie von Kluck otrzymał swą nagrodę.
Kiedy bowiem, doprowadzony do pasji, zbuntował się przeciw
wydanemu przez von Bülowa rozkazowi oblegania Maubeuge, co, jak
twierdził, należało do obowiązków von Bülowa, i zażądał wyjaśnienia,
czy ma nadal pozostawać pod jego rozkazami, OHL w dniu 27 sierpnia
przywróciło mu niezależność. Próba utrzymania trzech armii prawego
skrzydła pod jednolitym dowództwem, powodująca tak wiele napięć,
została zaniechana, ale ponieważ reszta drogi do zwycięstwa wydawała
się już łatwa, nie uważano tego w tym momencie za ważne.
Von Bülow natomiast był niezmiernie strapiony. Znajdując się w
centrum prawego skrzydła jego sąsiad po lewej stale stwarzał mu
straszliwy bałagan na skutek odmowy utrzymywania równego kroku.
Ostrzegał OHL, że już obecnie opóźnienie Hausena stworzyło „godną
pożałowania lukę” pomiędzy Trzecią a Drugą Armią. Sam Hausen,
którego głównym zainteresowaniem, poza rewerencją dla tytułów, była
namiętna troska o rozkosze ofiarowywane przez conocne kwatery, był
równie zirytowany. 27 sierpnia, w pierwszą noc spędzoną we Francji,
nie można było znaleźć żadnego château ani dla niego, ani dla
towarzyszącego mu kronprinca Saksonii. Musieli spać w domu sous-
préfet (podprefekta), który na domiar złego pozostawił go w zupełnym
nieporządku – „nawet łóżka nie były zasłane”. Następna noc była
jeszcze gorsza; musiał ścierpieć kwaterę w domu niejakiego monsieur
Chopina, wieśniaka! Obiad był skąpy, pomieszczenia „nieprzestronne”,
sztab zaś musiał urządzić się w pobliskiej plebanii, opuszczonej przez
proboszcza, który poszedł na wojnę. Jego stara matka, wyglądająca jak
czarownica, kręciła się dokoła i „posyłała nas do wszystkich diabłów”.
Czerwone łuny na niebie wskazywały, że Rocroi, przez które właśnie
przeszły jego oddziały, płonęło. Na szczęście następną noc spędził w
pięknie umeblowanym domu bogatego francuskiego przemysłowca,
który był „nieobecny”. Tutaj jedyną przykrością doznaną przez Hausena
był widok ściany pokrytej rozpiętą na kracie gruszą, ociężałą od
owoców, które „niestety nie były dostatecznie dojrzałe”. Rozkoszował
się natomiast zachwycającym towarzyskim spotkaniem z hrabią
Münsteru, z majorem hrabią Kilmanseggiem, z księciem Schoenburg-
Waldenburg z pułku huzarów i z księciem Saksonii, Maxem, pełniącym
funkcję kapelana katolickiego, któremu miał okazję przekazać radosną
wiadomość, że właśnie otrzymał przez telefon od jego siostry,
księżniczki Matyldy, najlepsze życzenia sukcesów dla Trzeciej Armii.
Hausen uskarżał się, że jego Saksończycy są od dziesięciu dni w
marszu przez wrogi kraj, w upale, a często i w boju. Zaopatrzenie nie
dotrzymywało kroku, brakowało chleba i mięsa, wojska musiały żywić
się miejscowym żywym inwentarzem, konie nie miały wystarczającej
ilości paszy, a mimo tego udało mu się uzyskać przeciętną marszową 23
kilometry dziennie. W rzeczywistości było to minimum wymagane od
armii niemieckiej. Armia Klucka na obwodzie koła robiła dziennie po 30
kilometrów lub więcej, a w niektórych forsownych marszach nawet 40.
Dowódca osiągnął to polecając żołnierzom spać przy samych drogach,
zamiast rozpraszać się w prawo i w lewo, i w ten sposób zyskiwał
dziennie 6 do 7 kilometrów. Ponieważ niemieckie linie komunikacyjne
stawały się coraz dłuższe, a wojska oddalały się od końcowych stacji na
zapleczu, dostawy żywności często zawodziły. Konie jadły ziarno
bezpośrednio z niezżętych pól, a ludzie maszerowali cały dzień nie
dostając nic poza surową marchwią i sałatą. Tak samo zgrzani,
zmęczeni, z podobnie obtartymi i bolącymi nogami jak ich wrogowie,
Niemcy byli coraz bardziej głodni, lecz szli według rozkładu.
Dwudziestego ósmego sierpnia, w połowie drogi pomiędzy Brukselą a
Paryżem, von Kluck został wynagrodzony telegramem kajzera,
wyrażającym „moją cesarską wdzięczność” za „decydujące zwycięstwo”
Pierwszej Armii oraz gratulacje z okazji zbliżania się do „serca Francji”.
Tej nocy na biwakach przy świetle ognisk orkiestry pułkowe grały pieśń
zwycięstwa „Heil di rim Siegeskranz” i, jak zapisał w swym dzienniku
jeden z oficerów, „melodia została podchwycona przez tysiące głosów.
Następnego dnia podjęliśmy nasz marsz z nadzieją obchodzenia
rocznicy Sedanu pod Paryżem”.
Tego samego dnia nasunęła się von Kluckowi nowa, kusząca myśl,
która, zanim upłynął tydzień, miała odcisnąć swoje piętno na historii.
Zwiad wykazał, że francuska Piąta Armia cofająca się przed Bülowem
posuwa się w kierunku południowo-zachodnim, a więc znajdzie się w
poprzek jego linii marszu. Ujrzał szansę „odnalezienia flanki tej armii…
zmuszenia jej do odsunięcia się od Paryża i oskrzydlenia” – cel ten
wydał mu się teraz ważniejszy niż odcięcie od wybrzeża Brytyjczyków.
Zaproponował Bülowowi, żeby obie armie zrobiły „skręt do wnętrza
koła”. Zanim jednak można było coś zadecydować, przybył oficer z
OHL, przywożąc nowy rozkaz generalny dla wszystkich siedmiu armii.
Natchnione „powszechnym przeświadczeniem o zwycięstwie” – jak
wspomina kronprinc – OHL miało jednak świadomość przerzutu wojsk
francuskich z Lotaryngii i domagało się obecnie „szybkiego marszu
naprzód, by zapobiec zgromadzeniu świeżych posiłków dla wojsk, oraz
pozbawienia nieprzyjaciela jak największych ilości zasobów
niezbędnych do kontynuowania walki”. Armia Klucka miała dotrzeć do
Sekwany na północny zachód od Paryża. Bülow miał się kierować
wprost na Paryż. Hausen, książę Wirtembergii i kronprinc mieli
doprowadzić swe armie do Marny, na wschód od Paryża, odpowiednio:
do Chateau-Thierry, Epernay i Vitry-le-Francois. Co do przebicia się
Szóstej i Siódmej Armii pod dowództwem księcia Rupprechta przez
linię francuskich fortec, brak było ścisłych ustaleń, lecz sądzono, że
przekroczą one Mozelę pomiędzy Toul i Epinal, Jeżeli nieprzyjaciel
wycofa się”. Pośpiech był „pilnie potrzebny”, aby nie pozostawić
Francuzom czasu na przegrupowanie i zorganizowanie oporu.
Pamiętając o roku 1870 OHL zaleciło stosowanie „surowych środków
przeciw ludności, by złamać możliwie jak najszybciej wszelki opór
franc-tireurs” i zapobiec „narodowemu powstaniu”. Spodziewano się
silnego oporu na rzece Aisne, a potem przy wycofywaniu się, na Marnie.
I tutaj OHL, powtarzając jak echo nowo narodzoną ideę Klucka,
konkludowało: „To może spowodować konieczność skrętu armii z
kierunku południowo-zachodniego na południowy”.
Pomijając tę sugestię, rozkaz z 28 sierpnia trzymał się ściśle
pierwotnego planu wojennego. Natomiast armie, które miały go wcielić
w życie, nie były już te same. Zmniejszono je łącznie o pięć korpusów,
co stanowiło równowartość jednej pełnej armii polowej. Kluck
pozostawił na tyłach dwa korpusy rezerwy dla osaczenia Antwerpii, a
także okupacji Brukseli i reszty terytorium Belgii. Bülow i Hausen
utracili po korpusie wysłanym na front rosyjski, brygady i dywizje w
sumie także równe korpusowi pozostawiono do oblegania Givet i
Maubeuge. Dla pokrycia takiego samego obszaru, jaki początkowo
planowano, z Pierwszą Armią omijającą Paryż od zachodu, prawe
skrzydło musiało obecnie rozciągnąć się w większym rozrzedzeniu lub
dopuścić do wytworzenia się luk pomiędzy wchodzącymi w jego skład
armiami. Tak się też już działo. Dwudziestego ósmego sierpnia Hausena
przyciągnęła na lewo bliżej do siebie armia księcia Wirtembergii, która
prowadziła trudne zmagania na południe od Sedanu i zażądała
„natychmiastowej pomocy”. Nie mogąc utrzymać kontaktu z Bülowem,
znajdującym się po jego prawej stronie, Hausen zażądał wobec tego, by
Bülow osłonił jego prawą flankę. A dwa korpusy, które powinny były
łączyć obie armie, znajdowały się w drodze do Tannenbergu.
Dwudziestego ósmego sierpnia w OHL pojawiły się pierwsze oznaki
niepokoju. Moltke, Stein i Tappen dyskutowali z zatroskaniem, czy
należy wysłać posiłki na prawe skrzydło, biorąc je z armii Rupprechta.
Nie byli jednak w stanie zrezygnować z zamiaru przełamania się przez
francuską linię fortec. Całkowite Kanny, o których Schlieffen marzył i
od których odstąpił, podwójne okrążenie lewym skrzydłem przez
Lotaryngię, z prawym skrzydłem równocześnie obchodzącym Paryż,
wydawały im się teraz możliwe do osiągnięcia. Na Epinal padały ciosy
młota Rupprechta; armie jego stały u bram Nancy i waliły w mury Toul.
Od czasu unieszkodliwienia Liège miejsca ufortyfikowane „straciły swój
prestiż” – powiedział pułkownik Tappen – i każdy nadchodzący dzień
wydawał się być właśnie tym, w którym Rupprecht przebije się.
Zniszczenia linii kolejowych w Belgii spowodowały, że tak czy owak
przerzut jakichkolwiek dywizji był niemożliwy, a OHL nabrało
przekonania, że sforsowanie przerwy w Charmes, pomiędzy Toul i
Epinal, jest osiągalne i że przez to uzyska się – według słów Tappena –
„okrążenie armii nieprzyjacielskich w wielkim stylu, w wypadku zaś
powodzenia zakończenie wojny”. W konsekwencji utrzymano lewe
skrzydło Rupprechta w pełnej sile dwudziestu sześciu dywizji, równej
niemal pod względem liczby oddziałom, o które uszczuplono trzy armie
na prawym skrzydle. Nie była to propozycja, którą miał na myśli
Schlieffen, gdy mruczał w chwili śmierci: „Koniecznie wzmocnijcie
prawe skrzydło”.
Po dramacie w Belgii oczy całego świata utkwione były w obszar
pomiędzy Brukselą a Paryżem, gdzie uważnie śledzono rozwój
wydarzeń wojennych. Naród nie bardzo zdawał sobie sprawę, że przez
cały ten czas w Lotaryngii szalały walki bardziej zawzięte, długotrwałe i
nieprzerwane o sforsowanie wschodniego wejścia do Francji. Wzdłuż
frontu o długości stu trzydziestu kilometrów, od Epinal do Nancy, dwie
armie niemieckie napierały na armie Castelnau i Dubaila, w zwartym
uścisku i walce niemal w miejscu.
Dwudziestego czwartego sierpnia, po zmasowaniu 400 dział wraz z
dodatkowymi, ściągniętymi z arsenału w Metzu, Rupprecht przypuścił
serię morderczych ataków. Francuzi, którzy teraz wykorzystali
wszystkie swe umiejętności dla celów defensywy, okopali się i
przygotowali szereg zaimprowizowanych, pomysłowych schronów
broniących przed pociskami artyleryjskimi. Ataki Rupprechta nie
zdołały wyprzeć XX korpusu Focha z przedpola Nancy, bardziej jednak
na południe udało mu się wbić klin poprzez Mortagne, ostatnią rzekę
przed przerwą w Charmes. Francuzi od razu dostrzegli okazję do ataku z
flanki, tym razem jednak zastosowali przygotowanie artyleryjskie.
Działa polo we sprowadzono w nocy. Rano 25 sierpnia rozkaz Castelnau
„En avant! Partout! A fond!” (Naprzód! Wszędzie! Do skutku!) rzucił
jego wojska do ofensywy. XX korpus skierował się błyskawicznie w
dół, z grzbietu Grand Couronne, i odbił trzy miasteczka oraz
piętnastokilometrowy obszar. Z prawej strony armia Dubaila po dniu
wściekłych zmagań osiągnęła podobny postęp. Generał Maud’huy,
dowódca dywizji chasseurs alpins (strzelców alpejskich), dokonując
przeglądu wojsk przed bitwą, kazał im zaśpiewać podbudowujący refren
z „La Sidi Brahim”:
Marchons, marchons, marchons,
Contre les ennemis de la France!
Dzień kończył się, a wiele rozproszonych, okaleczałych oddziałów
nie wiedziało, czy Clezentaine, ich cel, zostało zajęte. Generał
Maud’huy na koniu, widząc nieprzytomną ze zmęczenia, ociekającą
potem kompanię, wypatrującą kwatery na noc, wyciągnął rękę gestem
wskazującym w przód i zawołał: „Chasseurs! Śpijcie we wsi, którą
zdobyliście!”
Trzy dni krwawych i bezlitosnych zmagań trwała bitwa o Trouée de
Charmes i Grand Couronné, osiągając 27 sierpnia punkt kulminacyjny.
Tego dnia Joffre, żyjący w atmosferze przygnębienia i przerażenia, z
trudem mogąc znaleźć coś, co by mógł pochwalić, oddał honor
„odwadze i wytrwałości” Pierwszej i Drugiej Armii, które od chwili
rozpoczęcia bojów w Lotaryngii przez dwa tygodnie walczyły bez
chwili wytchnienia, mając „upartą i niewzruszoną wiarę w zwycięstwo”.
Aby utrzymać zamknięte wrota pod miażdżącymi ciosami
nieprzyjacielskiego tarana, walczył y nie szczędząc sił, świadome, że
jeśli tutaj wróg się przełamie, będzie to koniec wojny. Nie wiedziano
niczego o Kannach, lecz pamiętano o Sedanie i o okrążeniu.
Utrzymanie linii fortec było życiową koniecznością, lecz sytuacja po
lewej stronie była jeszcze trudniejsza, co zmusiło Joffre’a do odebrania
armiom wschodnim głównego czynnika ich energii. Czynnikiem tym był
Foch, symbol „woli zwycięstwa”, którego Joffre obecnie potrzebował
dla usztywnienia rozpadającego się frontu po lewej stronie.
Rozszerzyła się niebezpiecznie wyrwa pomiędzy Czwartą i Piątą
Armią i wynosiła już obecnie pięćdziesiąt kilometrów. Wytworzyła się
ona, gdy generał de Langle z Czwartej Armii, nie chcąc zezwolić
Niemcom na przekroczenie Mozy bez walki, uchwycił się wysokiego
brzegu na południe od Sedanu i zatrzymał armię księcia Wirtembergii,
prowadząc zawziętą trzydniową bitwę od 26 do 28 sierpnia. Wyczyn
jego wojsk w bitwie o Może – jak sądził de Langle – pomścił klęskę
Francuzów w Ardenach. Lecz ich zatrzymanie się w miejscu odbyło się
kosztem utraty kontaktu z armią Lanrezaca, której dalszy odwrót
dokonywał się przy już odkrytej flance od strony Czwartej Armii. To
właśnie dla obrony tej wyrwy Joffre wysłał Focha, przekazując mu
dowództwo nad specjalną armią (znana jako „Oddział Focha” do dnia 5
września, kiedy to przekształciła się w Dziewiątą Armię), złożoną z
trzech korpusów odebranych częściowo Czwartej, częściowo zaś
Trzeciej Armii. W dniu otrzymania rozkazu Foch dowiedział się, że jego
jedyny syn, porucznik Germain Foch, oraz zięć, kapitan Becourt, polegli
nad Mozą.
Bardziej na zachód, na terenie obsadzonym przez Lanrezaca i
Brytyjczyków, Joffre miał nadal nadzieję ustabilizować front nad
Sommą, lecz rozpadał się on wciąż niczym fundamenty zamków z
piasku. Brytyjski wódz naczelny nie dawał gwarancji pozostania w linii;
jego współpraca z Lanrezacem osiągnęła dno, a sam Lanrezac, w
którego Joffre przestawał już wierzyć, wydawał się coraz mniej pewny.
Chociaż w sierpniu Joffre wyrzucał generałów garściami, wahał się teraz
zdjąć ze stanowiska kogoś o reputacji Lanrezaca. Jego sztab w dalszym
ciągu wyszukiwał poszczególne osoby, na które można by było zrzucić
winę za niepowodzenie ofensywy. „Trzymam głowy trzech generałów w
mej teczce” – raportował pewien oficer sztabowy, wracający z misji na
froncie. Lanrezaca nie można było odprawić tak łatwo. Joffre uważał, że
Piąta Armia potrzebuje bardziej pewnego siebie dowódcy. Usunięcie
jednak dowódcy w pełnym toku odwrotu mogło osłabić morale armii.
Zwierzył się swemu adiutantowi, że problem ten był przyczyną jego
dwóch nie przespanych nocy – była to jedyna znana sytuacja w tej
wojnie, która spowodowała tak poważne zakłócenie.
W tym samym czasie zagubiły się 61 i 62 dywizja rezerwy z Paryża,
które miały być włączone do nowej Szóstej Armii. Ich dowódca, generał
Ebener, szukał ich na próżno przez cały dzień, nikt jednak nie wiedział,
co się z nimi stało. Bojąc się, że teren wyładunku Szóstej Armii może
zostać lada chwila zajęty przez nieprzyjaciela, Joffre w desperackiej
próbie zyskania czasu potrzebnego jej na zajęcie pozycji rozkazał Piątej
Armii odwrócić się i kontratakować. Wymagało to ofensywy w kierunku
zachodnim pomiędzy St. Quentin i Guise. Pułkownik Alexandre, oficer
łącznikowy Joffre’a przy Piątej Armii, przekazał rozkaz ustnie kwaterze
głównej Lanrezaca, znajdującej się wówczas w Marie, około 40
kilometrów na wschód od St. Quentin. Równocześnie, usiłując złagodzić
urazę i pokrzepić duchowo sir Johna Frencha, Joffre wysłał do niego
telegram wyrażający wdzięczność armii francuskiej za dzielną pomoc
okazaną przez brytyjskich towarzyszy broni. Zaledwie go wysłano, gdy
przyszła wiadomość, że Brytyjczycy opuścili St. Quentin, odsłaniając
lewą flankę Lanrezaca właśnie w chwili, gdy, jak przypuszczano, miał
on rozpocząć atak. Zgodnie z jeszcze jednym orędziem Hugueta na
temat katastrofalnej sytuacji, BEF był „pobity i niezdolny do poważnego
wysiłku”, z trzema dywizjami spośród pięciu nie będącymi w stanie
wyruszyć w pole bez otrzymania uzupełnień i pełnego wypoczynku, co
oznaczało okres „szeregu dni, a może nawet tygodni”. Ponieważ sir John
French raportował to samo, prawie w tych samych słowach, do
Kitchenera, nie można mieć pretensji do Hugueta o to, że był raczej
wyrazicielem nastrojów brytyjskiego dowództwa niż samych wojsk, i to
bez względu na fakty. Ukoronowaniem tych wszystkich wiadomości
była jeszcze jedna, tym razem od pułkownika Alexandre’a, który
donosił, że Lanrezac opiera się wykonaniu rozkazu przejścia do ataku.
Mimo że wielu jego oficerów odnosiło się z entuzjazmem do
rozkazu, Lanrezac osobiście uważał go za „niemal szaleńczy” i tak też
oświadczył. Ustawiając Piątą Armię czołem na zachód, zapraszało się
wroga do zaatakowania jej otwartej prawej flanki. Lanrezac uważał za
konieczne całkowite oderwanie się od nieprzyjaciela i wycofanie się do
Laon, gdzie dopiero będzie można utworzyć mocną linię i
przeprowadzić kontratak z jakąś szansą na sukces. Wykonanie ataku w
kierunku poleconym przez Joffre’a wymagało odwrócenia na wpół
zdezorganizowanej armii o 90°, bardzo skomplikowanym manewrem,
niebezpiecznym zarówno ze względu na pozycję, w której się
znajdował, jak i na zagrożenie z prawej strony. Szef jego oddziału
operacyjnego, major Schneider, usiłował wyjaśnić te trudności
pułkownikowi Alexandre’owi, który wyraził zdziwienie.
„Co! – powiedział – cóż może być prostszego? Stoicie teraz zwróceni
czołem na północ, żądamy od was zwrócenia się na zachód, w celu
ataku na St. Quentin”.
Ruchem ręki z rozstawionymi pięcioma palcami, mającymi
przedstawiać pięć korpusów, nakreślił w powietrzu łuk o kącie prostym.
„Niech pan nie gada głupstw, mon colonel!” – wybuchnął
zrozpaczony Schneider.
„No cóż, jeżeli nie chcecie nic robić…” – powiedział pułkownik
Alexandre, kończąc rozmowę wzgardliwym wzruszeniem ramion, co
spowodowało, że Lanrezac, który był wówczas obecny, stracił
panowanie nad sobą i wyjaśnił obszernie i bez większego taktu, co myśli
o strategii GQG. Jego zaufanie do Joffre’a i GQG było obecnie równe
ich zaufaniu do niego. Mając na jednym skrzydle niezależnego,
cudzoziemskiego generała, który odmówił współdziałania, a na drugim
nie zabezpieczoną flankę (oddział Focha zaczął się formować dopiero w
dwa dni później, 29 sierpnia), a teraz przynaglany do podjęcia
kontrofensywy, Lanrezac znajdował się w stanie silnego stresu. Jego
struktura psychiczna nie była na tyle odporna, by mógł to wszystko
wytrzymać. Otrzymawszy zadanie o tak rozstrzygającym znaczeniu dla
Francji, nie mając najmniejszego zaufania do sądów Joffre’a,
rozładowywał swe uczucia w złym humorze i obraźliwych słowach, z
czego znany był jeszcze w czasach pokoju. Dawał wyraz swemu
brakowi szacunku dla Joffre’a nazywając go „saperem”, czyli zaledwie
technikiem.
„Znalazłem generała Lanrezaca w otoczeniu kilku oficerów –
raportował oficer sztabowy jednego z korpusów, który przybył, aby się z
nim zobaczyć. – Wydawał się niezwykle zirytowany i nie przebierał w
słowach.
Nie żałował słów krytyki pod adresem GQG i naszych sojuszników.
Był bardzo rozsierdzony na GQG i na Brytyjczyków. Główna treść tego,
co mówił, sprowadzała się do żądania pozostawienia go w spokoju, aby
mógł wycofać się na niezbędną odległość, wybrać właściwy czas, a
wtedy da takiego kopniaka nieprzyjacielowi, że ten wróci tam, skąd
przybył”. Sam Lanrezac wyznał: „Przeżywałem tak straszny niepokój,
że nawet nie usiłowałem go ukryć przed sztabem”. Okazanie niepokoju
wobec podwładnych było już dostatecznie wielkim złem; popełnienie
grzechu publicznej krytyki GQG i generalissimusa sprawiło, że dni
Lanrezaca na tym stanowisku dowódczym zostały policzone.
Wczesnym rankiem następnego dnia, 28 sierpnia, Joffre osobiście
pojawił się w Marie, gdzie znalazł Lanrezaca wynędzniałego, z oczyma
nabiegłymi krwią i z nerwową gestykulacją sprzeciwiającego się
planowi kontrofensywy. Kiedy Lanrezac ponownie podkreślił ryzyko
nieprzyjacielskiego natarcia z prawej strony w czasie, gdy cała jego
armia zostanie ustawiona czołem na zachód, Joffre dostał nagle
gwałtownego ataku wściekłości i wykrzyknął: „Chcesz być zdjęty z
dowództwa? Masz maszerować bez żadnej dyskusji. Los całej kampanii
spoczywa w twoich rękach”. Ten spektakularny wybuch odbił się echem
aż w Paryżu, przybierając w drodze na sile, tak że gdy w dniu
następnym wieść o nim dotarła do prezydenta Poincarego, ten zanotował
w swoim dzienniku, że Joffre jakoby groził rozstrzelaniem Lanrezaca,
gdyby wahał się on lub nie usłuchał rozkazu pójścia do natarcia.
Przekonany o tym, że plan jest błędny, Lanrezac odmówił działania,
zanim nie otrzyma rozkazu na piśmie. Uspokoiwszy się Joffre przystał
na to i podpisał rozkaz sporządzony pod jego dyktando przez szefa
sztabu Lanrezaca. W przekonaniu Joffre’a dowódca znający rozkazy i
swoje obowiązki nie powinien mieć już żadnych powodów do
niepokoju, mógłby więc powiedzieć Lanrezacowi to, co w późniejszym
czasie miał oświadczyć Petainowi, gdy dał mu rozkaz utrzymania
Verdun pod najcięższym ostrzałem artyleryjskim znanym historii: „Eh
bien, mon ami, maintenant vous êtes tranquille” („A więc, mój
przyjacielu, teraz jest już pan spokojny”).
Niezupełnie uspokojony Lanrezac przyjął powierzone mu zadania,
obstawał jednak przy tym, że nie będzie gotów przed następnym
rankiem. Przez cały dzień, w czasie którego Piąta Armia dokonywała
obrotu skomplikowaną i zawiłą wymianą korpusów w poprzek własnych
przednich linii, GQG nie przestała telefonować nakazując wojskom
„pośpieszyć się”, aż wreszcie rozwścieczony Lanrezac rozkazał swym
oficerom sztabowym nie przyjmować telefonów.
Tego samego dnia dowódcy brytyjscy tak usilnie przynaglali swój
BEF do pośpiesznego marszu w kierunku południowym, że żołnierze
zostali zupełnie pozbawieni odpoczynku, którego potrzebowali bardziej
niż oddalenia się od nieprzyjaciela. Tegoż dnia, 28 sierpnia, kiedy to nie
byli niepokojeni przez kolumny Klucka, sir Johna Frencha i Wilsona
ogarnęło tak silne pragnienie przyspieszenia odwrotu, że wydali taborom
rozkaz „wyrzucenia całej amunicji i innych bagaży, które nie są
niezbędne”, a zamiast tego przewożenia ludzi. Wyrzucanie amunicji
oznaczało rezygnację z dalszej walki. Ponieważ BEF nie walczył na
ziemi brytyjskiej, jego dowódca był nastawiony na wyciągnięcie swych
sił z linii frontu, bez względu na skutki, jakie mogłoby to spowodować
dla sojusznika. Armia francuska przegrała wstępną bitwę i znajdowała
się w ciężkiej, a nawet rozpaczliwej sytuacji, w której liczyła się każda
dywizja dla zapobieżenia pełnej klęsce. Armia ta nie była jednak jeszcze
rozbita ani okrążona przez nieprzyjaciela, walczyła twardo, a Joffre
niewątpliwie wykazywał intencję dalszego prowadzenia walki. Niemniej
jednak sir John French, ulegając przekonaniu, że niebezpieczeństwo jest
śmiertelne, postanowił uchronić BEF od współuczestniczenia w
katastrofie grożącej Francji.
Dowódcy polowi nie podzielali pesymizmu kwatery głównej.
Otrzymawszy rozkaz, który faktycznie odrzucał wszelką dalszą myśl o
walce, byli przerażeni. Szef sztabu Haiga, generał Gough, podarł go w
złości. Smith-Dorrien, mając przed sobą nieprzyjaciela „tylko w
niewielkich grupkach” (a i te trzymały się z szacunkiem na dystans),
oceniał sytuację jako „znakomitą” i odwołał ten rozkaz dla swoich 3 i 5
dywizji. Jego polecenie dotarło jednak do generała Snowa z 4 dywizji
zbyt późno, gdyż już przed tym otrzymał on rozkaz z kwatery głównej w
zupełnie niekonwencjonalnej formie: ,,Do Snowballa od Henry’ego.
Ładuj swoje kulawe kaczątka i zmiataj w pośpiechu”. Właśnie był w
trakcie wykonywania tego. Wywarło to na wojsku „wielce
przygnębiające wrażenie”, gdyż wytłumaczyło go ono jako skutek
krańcowego zagrożenia i w rezultacie utraciło zarówno zapasowe
mundury, jak i buty.
W kurzu, upale, zniechęceniu i zmęczeniu nie do opisania trwał
odwrót Brytyjczyków. Wlokąc się przez St. Quentin wyczerpane resztki
z dwóch batalionów, zrezygnowane, złożył y na stacji kolejowej broń w
stosy, rozsiadły się na placu de la Gare i odmówiły dalszego marszu.
Żołnierze ci powiedzieli majorowi Bridgesowi, którego kawaleria
otrzymała rozkaz powstrzymania Niemców do czasu, aż wszystkie
wojska opuszczą St. Quentin, że ich bezpośredni przełożeni złożyli
burmistrzowi obietnicę na piśmie, że się poddadzą, aby oszczędzić
miastu bombardowań. Nie dbając o narażenie się dowódcom batalionów
w randze pułkowników, których znał osobiście i którzy przewyższali go
stopniem, Bridges desperacko pragnął dostać orkiestrę wojskową, która
mogłaby poderwać dwustu czy trzystu przygnębionych ludzi leżących
wokół na placu. „Czemuż by nie spróbować inaczej? W pobliżu był
sklep z zabawkami, który dostarczył memu trębaczowi i mnie gwizdek i
blaszany bębenek, i z tymi zastępczymi instrumentami maszerowaliśmy
bez przerwy dookoła fontanny, gdzie ludzie leżeli jak martwi, grając
«Brytyjskich Grenadierów» i «Tipperary» i bijąc w bębenek jak
wariaci”. Żołnierze usiedli, zaczęli się śmiać, potem wiwatować, aż
wreszcie wstali jeden po drugim, połączyli się i „w rezultacie
odeszliśmy powoli w ciemność nocy przy akompaniamencie naszej
zaimprowizowanej orkiestry, teraz wzmocnionej o kilka harmonijek
ustnych”.
Nie podniesiony na duchu ani gwizdem, ani dźwiękiem bębenka sir
John French, widzący tylko swój własny sektor, był przekonany, że
kajzer „w swej złośliwości i nienawiści naprawdę zaryzykował
osłabienie innej części frontu” w celu skoncentrowania przeważającej
siły „dla zniszczenia nas”. Zażądał od Kitchenera wysłania mu 6
dywizji, a gdy ten odpowiedział, że nie może tego uczynić do czasu,
dopóki jej miejsca w Anglii nie zajmą wojska z Indii, uznał tę odmowę
za „wielce rozczarowującą i krzywdzącą”. W rzeczywistości po szoku
Mons Kitchener przez chwilę zastanawiał się nad użyciem 6 dywizji do
desantu na flance niemieckiej w Belgii. Stara koncepcja, której
orędownikami byli przez dłuższy czas Fisher i Esher, użycia BEF-u w
Belgii samodzielnie, nie zaś jako słabszego partnera dodanego do linii
francuskiej, nigdy nie przestała prześladować Brytyjczyków. Obecnie
wypróbowano ją w miniaturze, i to daremnie, podobnie jak miało się to
powtórzyć dwa miesiące później w Antwerpii. Zamiast 6 dywizji trzy
bataliony królewskiej piechoty morskiej wylądowały 27 i 28 sierpnia w
Ostendzie, w usiłowaniu odciągnięcia sił von Klucka. Przyłączyło się do
nich 6000 Belgów, którzy wycofali się w ślad za armią francuską po
upadku Namur, a teraz zostali wysłani statkami brytyjskimi do Ostendy,
lecz, jak się okazało, nie mieli warunków do walki. Do tego bowiem
czasu odwrót we Francji odsunął front zbyt daleko, operacja straciła swe
znaczenie i piechota morska w dniu 31 sierpnia załadowała się z
powrotem na statki.
Zanim to nastąpiło, 28 sierpnia sir John French ewakuował swą
wysuniętą bazę w Amiens, zagrożoną teraz wskutek przesunięcia się von
Klucka w kierunku zachodnim, i następnego dnia wydał rozkaz
przeniesienia głównej bazy brytyjskiej z Hawru bardziej do tyłu, do St.
Nazaire, poniżej Półwyspu Normandzkiego. Posunięcie to w ten sam
sposób, co rozkaz wyrzucenia amunicji, odzwierciedlało jedyne
gwałtowne pragnienie, które nim owładnęło – opuścić Francję.
Częściowo je podzielając, częściowo wstydząc się, że je podziela, Henry
Wilson – jak opisuje to jeden z jego kolegów – „przechadzał się powoli
tam i z powrotem po pokoju, z tym swoim komicznym, dziwacznym
wyrazem twarzy, tak dla niego typowym, uderzając lekko dłońmi dla
nadania sobie rytmu i równocześnie nucąc cichym głosem: «Nigdy tam
nie dojdziemy, nigdy tam nie dojdziemy». Gdy mnie mijał, zapytałem:
«Dokąd, Henry?» On zaś nucił dalej: «Do morza, do morza, do morza»”.
Rozdział 20
FRONT W PARYŻU
Opustoszały wielkie bulwary, w witrynach sklepowych zapuszczono
żaluzje, znikły autobusy, tramwaje, samochody i konne dorożki. Ich
miejsce zajęły stada owiec, pędzone przez plac Zgody w kierunku Gare
de 1’Est, by je stamtąd wysłać na zaopatrzenie frontu. Skwery i dalekie
perspektywy ulic, niezmącone ruchem, odsłoniły nieskazitelność swego
rysunku. Większość gazet przestała wychodzić, toteż w kioskach
ulicznych wisiały tylko odchudzone, jednostronicowe wydania tych, co
przetrwały. Wyjechali wszyscy turyści, hotel „Ritz” świecił pustkami,
hotel „Meurice” przemieniono na szpital. W tym jedynym w całej
historii sierpniu Paryż był francuski i cichy. Słońce świeciło, fontanny w
Rond Point iskrzyły się w jego promieniach, drzewa stały zielone,
spokojna Sekwana niezmiennie toczyła swe wody. Mieniące się
kolorami pęki flag alianckich uwypuklały urok tego najpiękniejszego
miasta świata.
W ogromnym, przemienionym na mrowisko ludzkie Pałacu
Inwalidów Gallieni zmagał się z obstrukcjonizmem i wahaniami
wysokich urzędników, dążąc do podjęcia radykalnych działań,
niezbędnych do przekształcenia słów „obóz warowny” w rzeczywistość.
Wyobrażał sobie obóz jako bazę operacyjną, nie zaś Troję, w której
ukryto by się w czasie oblężenia. Z doświadczeń Liège i Namur
wiedział, że Paryż nie mógłby wytrzymać nieprzyjacielskiego ostrzału z
nowych, ciężkich dział oblężniczych, toteż jego plan nie przewidywał
biernego oczekiwania na osaczenie, lecz wydanie bitwy – z armią, której
jeszcze nie posiadał – poza zewnętrznym pierścieniem fortyfikacji.
Studia wojen bałkańskich i mandżurskich przekonały go, że system
głębokich i wąskich okopów, umocnionych nasypami z ziemi i kłodami
drzewa, chronionych zaporami z drutu kolczastego i „wilczymi dołami”,
jamami o szerokich otworach, w których dno wbijano pionowo
zaostrzone słupy – że taki system obronny, obsadzony przez dobrze
przeszkolone i chętne do walki wojsko uzbrojone w karabiny
maszynowe, byłby praktycznie nie do zdobycia. Taki właśnie system
usiłował zbudować na obszarze pomiędzy stanowiskami artyleryjskimi,
chociaż nie posiadał jeszcze armii do obsadzenia tych umocnień.
Codziennie, a czasem nawet dwa i trzy razy na dzień, Gallieni z
narastającą desperacją telefonował do GQG, domagając się trzech
korpusów służby czynnej. Pisał do Joffre’a, wysyłał emisariuszy, dobijał
się do ministra wojny i prezydenta, powtarzając im po wielekroć
ostrzeżenia, że Paryż jest nieprzygotowany. Do 29 sierpnia otrzymał pod
swoją komendę tylko jedną brygadę marynarki, której widok, kiedy
maszerowała ulicami w białych drelichach, z gwizdkami o wysokim
tonie, zachwycił mieszkańców, ale nie Gallieniego.
Wyobrażał on sobie, że trzeba działać w trzech dziedzinach: obrony
wojskowej, obrony moralnej i zaopatrzenia. Aby jednak osiągnąć
wszystkie te cele, konieczne było szczere postawienie sprawy wobec
społeczeństwa. O ile bowiem Gallieni pogardzał politykami, o tyle z
szacunkiem odnosił się do mieszkańców Paryża, uważając, że można na
nich liczyć i że w obliczu niebezpieczeństwa zachowają się rozsądnie.
Miał przeświadczenie, że Poincare i Viviani nie chcą powiedzieć
narodowi prawdy, i podejrzewał ich o przygotowywanie jakiejś
„komedii” dla oszukania ludzi. Jego starania o uzyskanie zgody na
wyburzenie budynków zasłaniających linię ostrzału z fortów
udaremniała niechęć władz do zaalarmowania ludności. Każde
wyburzenie nieruchomości wymagało dokumentu, podpisanego zarówno
przez mera dzielnicy jak i dowódcę saperów, ustalających wysokość
odszkodowania dla właściciela. Procedura ta była źródłem
niekończących się utrapień i opóźnień. Każda taka decyzja nosiła w
sobie zalążek dalszego „bizantyńskiego” sporu z tymi, którzy twierdzili,
że Paryż jako siedziba rządu nie może być „obozem warownym”,
bronionym przez wojsko. Problem ten, jak z rozgoryczeniem zauważył
Hirschauer, dawał „wspaniałe pole dla kontrowersji” i generał obawiał
się, że rzecznicy wniosku, aby Paryż ogłosić miastem otwartym, już
wkrótce dopną swego, udowadniając, że samo stanowisko komendanta
wojskowego jako takie jest nielegalne. „Prawników nie sposób
przekonać bez paragrafu” – powiedział.
Gallieni go dostarczył. Dwudziestego ósmego sierpnia Strefa Armii
została rozszerzona, obejmując Paryż oraz tereny leżące po obu stronach
Sekwany, wskutek czego Zarząd Miejski Paryża został
podporządkowany władzy komendanta wojskowego. O 10 rano Gallieni
zwołał oba zarządy – wojskowy i cywilny – wchodzące w skład Rady
Obrony. Odprawa odbyła się na stojąco i już o 10 zakończyła swoje
obrady. Zaapelowano do członków, by nie dyskutowali, czy Paryż ma
być broniony, czy nie, lecz by zalegalizowali uchwałę, że bliskość
nieprzyjaciela wymaga wprowadzenia „stanu obrony”. Dokumenty
mające stanowić podstawę prawną były już zredagowane i leżały na
stole. Gallieni poprosił wszystkich obecnych o złożenie podpisów i
natychmiast ogłosił odroczenie obrad Rady. Było to jej pierwsze i
jedyne posiedzenie.
Komendant wojskowy bezlitośnie popędzał prace fortyfikacyjne, nie
okazując pobłażania wobec sprzeciwiających się lub niezdecydowanych,
wobec słabości i głupoty. Podobnie jak Joffre, eliminował
niekompetentnych i już w pierwszym dniu urzędowania zwolnił
generała saperów, a w dwa dni później innego generała. Wszystkich
mieszkańców przedmieść, „nawet tych najstarszych i najmniej
nadających się”, włączono do prac z kilofem i łopatą. Wydano rozkaz
zebrania w ciągu dwudziestu czterech godzin 10.000 kilofów i łopat;
wieczorem dostarczono je wszystkie. Gdy przy tej samej okazji Gallieni
rozkazał zakupić 10.000 noży myśliwskich, mających służyć jako
narzędzia, dostawca zaprotestował, twierdząc, że jest to niemożliwe,
ponieważ ich kupno jest prawnie zabronione. „Tym bardziej należy je
zebrać” – odpowiedział Gallieni, patrząc na niego ostro poprzez pince-
nez, i… noże otrzymano.
Dwudziestego dziewiątego sierpnia rejon okalający Paryż w
promieniu około 30 kilometrów, sięgający do Melun na południu, a do
Dammartin i Pontoise na północy, przekazano władzy Gallieniego.
Poczyniono przygotowania do wysadzenia mostów. Dla tych, które
zakwalifikowano jako „dzieła sztuki” oraz jako część „narodowego
dziedzictwa”, utworzono specjalny system straży, aby mieć pewność, że
nie zostaną zniszczone, chyba że w ostateczności. Wszystkie wejścia do
miasta, nawet kanały kanalizacyjne, zabarykadowano. Zorganizowano
piekarzy, rzeźników, handlarzy warzyw, a w Lasku Bulońskim
stworzono pastwisko dla sprowadzonego bydła. Aby przyśpieszyć
gromadzenie zapasów amunicji, Gallieni zarekwirował „wszystkie
dostępne środki” transportu, włącznie z paryskimi taksówkami, które
wkrótce miały okryć się nieśmiertelną sławą. Do sztabu artylerii obozu
warownego został przydzielony były kapitan, a obecnie major Alfred
Dreyfus – postać już historyczna – który powrócił do czynnej służby w
wieku pięćdziesięciu pięciu lat.
Na froncie w Lotaryngii Pierwsza i Druga armia, znajdujące się pod
straszliwą presją dział Rupprechta, zażarcie i nieustępliwie nadal
utrzymywały linię na Mozeli. Linia ta chwiała się i wybrzuszała, a w
niektórych miejscach została nawet przedarta niemieckimi klinami.
Wyrwy te jednak szybko likwidowano francuskimi kontratakami
podejmowanymi na flanki, tak że nie mogły się poszerzyć i zająć
większych przestrzeni. Bitwa toczyła się dalej, przy czym armie
Rupprechta sondowały, szukając najsłabszego miejsca, zaś Dubail i
Castelnau, tracąc na skutek żądań Joffre’a wojska na rzecz frontu na
zachodzie, nie byli pewni, jak długo będą w stanie się utrzymać i czy w
ogóle będą mogli. We wsiach zajętych przez Niemców powtórzyły się
wydarzenia belgijskie. W Nomeny, na peryferiach Nancy, „cywile
strzelali do naszych wojsk – oświadczył gubernator Metzu w
obwieszczeniu rozplakatowanym na ścianach domów. – Rozkazałem
przeto, by za karę wieś spalić całkowicie. I tak Nomeny obecnie już nie
istnieje”.
Po lewej stronie Castelnau, w miejscu, gdzie front skręcał na zachód,
Trzecia Armia Ruffeya, wytrącona z równowagi na skutek zabrania
dywizji Maunoury’ego, wycofywała się za Może, poniżej Verdun.
Sąsiadująca z nią Czwarta Armia, która 28 sierpnia pozostała na pozycji,
by dowieść, że odwrót ma charakter „strategiczny”, a nie przebiega w
rozsypce, ku niezadowoleniu generała de Langle’a otrzymała w dniu 29
sierpnia rozkaz wznowienia odwrotu. Jeszcze bardziej na lewo, w
miejscu, gdzie nacisk na linię francuską był największy, Piąta Armia
generała Lanrezaca kończyła manewr obrotu w przygotowaniu do
kontrataku na St. Quentin, który Joffre narzucił jej niechętnemu
dowódcy. Szósta Armia Maunoury’ego zajmowała pozycję na samym
krańcu linii. Natomiast z przestrzeni pomiędzy Maunourym i
Lanrezacem sir John French wycofywał właśnie BEF, pomimo
świadomości, że bitwa rozpocznie się nazajutrz.
Proces ten został niemal przerwany na skutek wielce pożądanego we
współpracy anglo-francuskiej gestu, kiedy to Haig powiadomił
Lanrezaca, że jego wojska są „całkowicie gotowe do ataku i że pragnie
nawiązać bezpośredni kontakt i działać zgodnie z planem akcji Piątej
Armii na St. Quentin”. Jeden z oficerów sztabu Lanrezaca udał się
natychmiast, aby się z nim spotkać, i zastał Haiga stojącego w
malowniczej pozie na niewielkim wzgórzu obok wetkniętej w ziemię
lancy, na której trzepotał proporczyk z białym krzyżem, podczas gdy
ordynans trzymał jego konia. Haig powiedział, że jego powietrzny
rekonesans doniósł, iż nieprzyjaciel kieruje się na południowy zachód od
St. Quentin, „w miarę posuwania się odsłaniając własną flankę”.
„Niech pan szybko jedzie do swojego dowódcy i przekaże mu tę
informację… Niech działa. Z niecierpliwością czekam na współpracę z
nim w tym ataku”. Propozycja ta, przekazana Lanrezacowi, sprawiła mu
„prawdziwą satysfakcję” i skłoniła go do „wypowiedzenia kilku miłych
słów pod adresem sir Douglasa Haiga”. Potwierdzono przygotowania do
wspólnej akcji nazajutrz z jedynym zastrzeżeniem: że brytyjski wódz
naczelny ją zaakceptuje. O drugiej nad ranem nadeszła wiadomość z
GHQ, że sir John French odmówił zezwolenia, motywując to tym, że
wojska są „bardzo zmęczone i potrzebują przynajmniej jednego dnia
wypoczynku”. Powód ten, aczkolwiek prawdziwy w odniesieniu do II
korpusu, nie mógł dotyczyć korpusu I, którego dowódca sam raportował
o jego gotowości i dobrej formie. Lanrezac wybuchł strasznym
gniewem. „C’est une felonie!” („To zdrada!”) – wykrzyknął i dodał
słowa, które ktoś przysłuchujący się określił jako „straszliwe,
niewybaczalne rzeczy o sir Johnie Frenchu i armii brytyjskiej”.
Niemniej jednak następnego dnia, znalazłszy się pod naciskiem
zarówno nadciągającego wprost na niego von Bülowa, jak i Joffre’a,
który przybył, aby osobiście nadzorować ofensywę, Lanrezac nie miał
innego wyjścia, jak atakować. Z dokumentów, znalezionych u wziętego
do niewoli oficera francuskiego, Bülow dowiedział się o planowanym
ataku, nie został więc zaskoczony. Mając wątpliwości co do nastroju
Lanrezaca, Joffre przybył wcześnie rano do Laon, gdzie mieściła się
obecnie jego kwatera główna, by dodać mu nieco zimnej krwi z
własnych niewyczerpanych zasobów. Laon jest położone na wysokim, o
stromych stokach płaskowyżu, z którego rozciąga się widok na
kilometry pól, wznoszących się i opadających jak ogromne fale
zielonego oceanu. O trzydzieści kilometrów na północ, w wielkim
półkolu, Piąta Armia ustawiła się czołem na północny zachód w
kierunku Guise i St. Quentin. Z wieży katedry, najwyższego punktu w
mieście, rzeźbione w kamieniu zamiast chimer głowy krów patrzyły z
tępym, pogodnym spokojem na roztaczający się widok. Pod nimi, w
takim samym milczącym spokoju, siedział Joffre, obserwując
wydającego rozkazy i kierującego bitwą Lanrezaca. Spędził tam trzy
godziny nie wyrzekłszy słowa; uspokojony, że Lanrezac wykazuje
„stanowczość i metodyczność”, uznał, że przed odjazdem wraz ze swym
rajdowym kierowcą do kolejnego zadania może udać się na dobry
posiłek południowy w restauracji dworcowej.
Zadaniem tym było odnalezienie sir Johna Frencha, który, jak
podejrzewał, miał oczy zwrócone ku wybrzeżu Kanału i „mógłby
wymknąć się z naszej linii walki na dłuższy czas”. Odcinek, który
zajmował na linii frontu pomiędzy Piątą Armią a organizującą się armią
Maunoury’ego, był obecnie w krytycznym stanie, a ponadto poza
zasięgiem władzy Joffre’a. Nie mógł wydawać rozkazów marszałkowi
polnemu Frenchowi, tak jak uczynił z Lanrezacem, lub zmusić go do
walki przez samo siedzenie tuż za nim i milczący nadzór. Gdyby jednak
potrafił przekonać Brytyjczyków, by zatrzymali się, miał nadzieję
ustabilizować front na rzece Aisne, wzdłuż linii Amiens-Reims-Verdun,
i stąd podjąć ofensywę. Główną kwaterę brytyjską przesunięto
poprzedniego dnia o dalszy krok w tył; sir John French urządził się
obecnie w Compiegne, leżącym o 65 km, a dla zmęczonych armii około
trzech dni marszu, od Paryża. Podczas gdy sąsiadująca francuska Piąta
Armia walczyła przez cały dzień pod Guise, zmniejszając tym samym
nacisk nieprzyjaciela, armia brytyjska odpoczywała. Po wycofaniu się
poprzedniego dnia bez nieprzyjacielskiego pościgu i po ośmiu gorących
dniach marszu, sypania okopów i prowadzenia większych i mniejszych
potyczek, w końcu zatrzymała się. II korpus zrobił w godzinach
wieczornych krótki marsz w celu przeprawienia się na drugą stronę rzeki
Ozy, ale I korpus cieszył się całodziennym odpoczynkiem w lesie St.
Gobain, zaledwie osiem kilometrów od miejsca, gdzie lewe skrzydło
armii Lanrezaca, która przez czternaście dni maszerowała i walczyła i
była nie mniej zmęczona, uwikłało się już w poważną bitwę.
Po dotarciu do Compiegne Joffre zwrócił się do brytyjskiego
dowódcy z prośbą, by trzymał się mocno w miejscu do czasu, gdy w
odpowiednim momencie będzie można wznowić ofensywę. Jego
argumenty zdawały się nie wywierać żadnego wrażenia. „Widział
wyraźnie”, jak Murray pociągał marszałka polnego za kurtkę, jakby
usiłując powstrzymać go od ugięcia się przed perswazją. Było to
zbyteczne, ponieważ sir John mówił Joffre’owi stale „nie, nie”,
utrzymując twardo, że ze względu na poniesione straty jego armia nie
jest w stanie walczyć i musi mieć dwa dni na wypoczynek i dokonanie
uzupełnień. Joffre nie mógł z miejsca usunąć go ze stanowiska, co
uczyniłby z generałem francuskim. Nie mógł nawet pozwolić sobie na
wybuch gniewu dla przeprowadzenia swej woli, jak to uczynił z
Lanrezacem pod Marie. Z chwilą wycofania się Brytyjczyków z obszaru
położonego między Lanrezacem i Maunourym żadna z tych dwu armii
nie utrzymałaby się na obecnej linii i wszelkie nadzieje na wykonanie
rozkazu generalnego nr 2 musiały zniknąć. Joffre odjechał, jak sam
wyznał, „w bardzo złym humorze”.
Zamierzenia sir Johna Frencha były jeszcze bardziej drastyczne, niż
przyznał się do tego Joffre’owi. Nie zważając na sojusznika wściekle
walczącego u samego progu klęski, oświadczył swemu szefowi
łączności, generałowi majorowi Robbowi, by planował „definitywny i
wydłużony odwrót ściśle na południe, omijając Paryż po stronie
wschodniej i zachodniej”. Nie można było obciążać winą za to nawet
instrukcji Kitchenera. Zredagowane w wyniku głębokiej niechęci do
zobowiązań Henry Wilsona wobec Planu 17, miały na celu
powstrzymanie zbyt agresywnego sir Johna i zbyt frankofilskiego
Wilsona od ryzykowania armią brytyjską w realizacji hołubionego przez
Francuzów planu offensive a outrance, który mógłby doprowadzić do
rozgromienia lub wzięcia do niewoli całego BEF-u. W żadnym razie nie
miały one sugerować ostrożności w stopniu oznaczającym faktyczną
dezercję. Tak jak nie można opanować pocenia się ze strachu, tak i sir
John nie mógł powstrzymać teraz przerażenia, że może utracić armię, a
wraz z nią swe dobre imię i reputację.
Jego wojska nie były – jak twierdził – rozbitą armią, niezdolną do
dalszego wysiłku. Według pochodzących od niej samej relacji nie miała
zamiaru dać za wygraną.
Podpułkownik Frederick Maurice ze sztabu 3 dywizji powiedział, że
mimo wyczerpania, bolących nóg i braku czasu na gotowane posiłki,
„odżywczy efekt gorącej strawy, dobrego nocnego odpoczynku i kąpieli
byłby czymś niewiele mniejszym od cudu i tego głównie potrzebowała
nasza armia… aby znów móc stanąć w polu”. Kapitan Ernest Hamilton z
11 pułku huzarów oświadczył, że po dniu odpoczynku, 29 sierpnia, BEF
jest „teraz w doskonałym stanie, gotów do zawrócenia i podjęcia walki
w każdej chwili”. Generał Macready, generalny kwatermistrz BEF-u
stwierdził, że „odpoczynek i strawa były tym, czego żołnierze
potrzebowali, by byli gotowi i chętni” pokazać Niemcom, co potrafią.
Pomimo to następnego dnia sir John French wysłał do Joffre’a
stanowcze powiadomienie, że armia brytyjska nie będzie w stanie zająć
przewidzianej dla niej pozycji w linii „przez najbliższe dziesięć dni”.
Gdyby wystąpił o dziesięć dni wolnych w czasie walk, mając na tyłach
Londyn, nigdy nie przetrwałby jako dowódca. W obecnym stanie rzeczy
sir John French pozostał naczelnym wodzem jeszcze przez półtora roku.
Tego popołudnia, w chwili wydawania swym wojskom rozkazu
wymarszu i oddalenia się z sąsiedztwa nieprzyjaciela, starał się jednak,
aby Lanrezac przerwał walkę i podjął odwrót ramię w ramię z nim, w
trosce nie tyle o ochronę flanki Lanrezaca, co o osłonę własnej. Próbując
uzyskać taki rozkaz dla Piątej Armii Henry Wilson telefonował do
GQG, a dowiedziawszy się, że Joffre jeszcze nie powrócił, rozmawiał z
generałem Berthelotem, który odmówił samodzielnego podjęcia decyzji,
lecz obiecał zorganizować Wilsonowi spotkanie z Joffre’em w hotelu
„Lion d’Or” w Reims o godzinie 7 wieczorem. Miejsca posiłków
Joffre’a były zawsze znane. Wilson odnalazł go, lecz na próżno starał się
go przekonać. Joffre powiedział tylko, że „Lanrezac musi doprowadzić
to do końca”, nie precyzując, jaki koniec ma na myśli. Gdy Wilson
powrócił z tą wiadomością, sir John zdecydował nie czekać dłużej i
wydał rozkazy, aby BEF wznowił odwrót w dniu następnym.
W tym samym czasie natarcie Lanrezaca w kierunku St. Quentin
napotkało na trudności. Jeden z pułków XVIII korpusu, który otrzymał
rozkaz zajęcia leżącej na jego drodze wsi, nacierał pod padającymi jak
grad szrapnelami. Pociski „patroszyły drogę i obłamywały ogromne
konary drzew” – pisał sierżant, który to przeżył.
„Padanie było głupotą; równie dobrze można było iść dalej… Tu i
tam leżeli płasko na brzuchach lub na plecach ludzie. Byli martwi.
Jednemu z nich, pod jabłonią, brakowało całej twarzy; krew zalewała
mu głowę. Po prawej stronie zagrzmiały werble, a potem na głos trąbki
rzucono się do ataku na bagnety. Nasza linia szła do przodu, znaczona
iskrami bagnetów nachylonych ukośnie na tle błękitnego nieba. Rytm
werbli stawał się coraz szybszy. «Naprzód»! Wszyscy żołnierze
podchwycili ten okrzyk: «Naprzód»! Była to wspaniała chwila.
Elektryczny dreszcz przeszedł mi przez skórę na głowie i włosy stanęły
mi dęba. Werble biły jak wściekłe, gorący wiatr niósł dźwięk trąbki,
ludzie wrzeszczeli w uniesieniu!… Nagle zatrzymano nas. Atakować
silnie bronioną wieś, odległą o 800 metrów, było czystym szaleństwem.
Przyszedł rozkaz: «Padnij, kryć si껄.
Atak na St. Quentin został odparty i tak, jak przewidywał Lanrezac,
ciężki napór nieprzyjaciela na jego prawe skrzydło zaczął być
odczuwalny. Bülow atakował przy użyciu wszystkich swych sił, zamiast
pozwolić Francuzom pójść do przodu, tak by wtedy mogli być wzięci na
tyłach przez armie von Klucka i Hausena. Sądząc, że akcja francuska nie
jest niczym więcej, jak śmiertelnymi konwulsjami rozbitej armii, Bülow
„był spokojny co do wyniku”. W jednym z sektorów Francuzi zostali
odparci poza rzekę Ozę. Wybuchła panika, gdy mosty i prowadzące do
nich wąskie drogi zostały zapchane. Wykazując „najwyższą bystrość i
jasność rozumowania” – według słów bynajmniej nie darzącego go
sympatią obserwatora – Lanrezac rozkazał pośpiesznie zaprzestać
działań pod St. Quentin i skoncentrować na nowo wysiłek dla
opanowania sytuacji po prawej stronie pod Guise.
Franchet d’Esperey, dowódca I korpusu, gorliwy, krzepki, małego
wzrostu generał, spalony słońcem Tonkinu i Maroka, o którym Poincare
mówił, że „nie wie, co to depresja”, otrzymał rozkaz zebrania III i X
korpusu po swej prawej i lewej stronie. Przy pomocy oficerów
jeżdżących konno tam i z powrotem wzdłuż frontu i orkiestr grających
znów szybkie, płomienne akordy „Sambre et Meuse” do godziny 17
przegrupował linię. Po dobrze przygotowanej akcji artyleryjskiej
Francuzi raz jeszcze ruszyli naprzód do ataku. Na moście pod Guise
spiętrzył się wysoko wał poległych żołnierzy nieprzyjaciela. Opór po
drugiej stronie stawał się bezładny, Francuzi mogli wyczuć, że słabnie.
„Niemcy uciekali” – napisał pewien obserwator – a Francuzi „oszaleli z
radości wobec tego nowego, upragnionego doznania i rwali naprzód
wspaniałą, zwycięską falą”.
Pod koniec dnia, gdy uczestniczący w ataku na St. Quentin sierżant
powrócił do wsi, skąd wyruszył tego ranka, spotkał przyjaciela, który
miał już dokładne wiadomości. „Powiedział, że był to wielki dzień.
Nasza porażka nie miała znaczenia. Nieprzyjaciel został odparty,
jesteśmy zwycięzcami. Pułkownik zginął od szrapnela. Zmarł, gdy
wynoszono go z pola. Mój dowódca Theron został zraniony w pierś.
Kapitan Gilberti jest ranny i nie przeżyje. Jest wielu zabitych i rannych
żołnierzy. Powtórzył, że jest to dobry dzień, gdyż pułk będzie spał dwie
noce w tym samym miejscu”.
Wycofujący się korpus gwardii – elita armii von Bülowa – pociągnął
za sobą sąsiednie jednostki i umożliwił Lanrezacowi taktyczne
zwycięstwo pod Guise, choć nie pod St. Quentin. Lecz znalazł się on
teraz sam, wystawiony na niebezpieczeństwo, wysunięty ku północy,
podczas gdy sąsiedzi z obu stron – Brytyjczycy i Czwarta Armia –
znajdowali się o pełny dzień marszu w tyle, kontynuując odwrót i z
każdym krokiem odsłaniając coraz bardziej jego flanki. Jeżeli Piąta
Armia miała być uratowana, musiała natychmiast przerwać walkę i
połączyć się z partnerami. Lanrezac nie mógł jednak otrzymać dyrektyw
od Joffre’a, ponieważ nie zastał go w GQG, gdy tam telefonował.
„Czy Piąta Armia ma zwlekać z odwrotem z rejonu Guise-St.
Quentin, narażając się na okrążenie?” – zapytał Lanrezac generała
Belina, zastępcę Joffre’a.
„Co pan ma na myśli, mówiąc o zezwoleniu na okrążenie waszej
armii! Toż to absurd!”
„Pan mnie nie rozumie. Jestem tutaj na wyraźny rozkaz naczelnego
wodza… Nie mogę sam podjąć decyzji wycofania się do Laon. Do
naczelnego wodza należy wydanie mi rozkazu odwrotu”. Lanrezac nie
miał tym razem zamiaru brać na siebie winy, jak to miało miejsce pod
Charleroi.
Odmawiając podjęcia decyzji Belin oświadczył, że zrelacjonuje
sprawę Joffre’owi natychmiast po jego powrocie. Gdy Joffre wrócił, to
chociaż wyglądał wciąż na pewnego siebie, niewzruszonego dowódcę,
nadzieje jego po raz drugi doznały fiaska, w sposób boleśniejszy nawet
niż po klęsce Bitwy Granicznej, ponieważ teraz nieprzyjaciel znajdował
się nieporównanie głębiej na ziemi francuskiej. Nie mógł wiedzieć, że w
walce z Lanrezacem armia Bülowa poniosła dotkliwą porażkę, ponieważ
rezultaty tej bitwy nie ujawniły się jeszcze. Mógł stwierdzić jedynie, że
Piąta Armia pozostała istotnie w niebezpiecznej sytuacji, że BEF
wycofywał się i że on sam nie mógł już „żywić żadnych nadziei na
zatrzymanie naszych sojuszników na przewidywanej dla nich linii
walki”. Szósta Armia, wciąż jeszcze w stanie formowania się, już była
poddana ciężkiemu atakowi ze strony dwóch korpusów prawego
skrzydła von Klucka; front, który miał nadzieję utrzymać, rozpadał się;
trzeba było oddać więcej terytorium, może aż do Marny, być może
nawet do Sekwany.
W tym okresie, „najbardziej tragicznym w całej historii Francji”, jak
określił go główny jego bohater, Joffre nie uległ panice jak sir John
French, nie załamał się jak Moltke, nie opuściła go ani na chwilę
odwaga, jak Haiga czy Ludendorffa, nie popadł też w pesymizm jak
Prittwitz. Nie okazał nigdy, co działo się poza jego nieprzeniknioną
powłoką. Jeżeli zawdzięczał swój spokój brakowi wyobraźni, było to
szczęściem dla Francji. Normalni ludzie – pisał Clausewitz – na skutek
poczucia zagrożenia lub odpowiedzialności popadają w depresję; jeżeli
takie okoliczności mają im „dodać skrzydeł, wzmacniając zdolność
osądu, to muszą oni posiadać niezwykłą siłę ducha”. Jeśliby
niebezpieczeństwo w żadnej mierze nie wzmocniło zdolności osądu
Joffre’a, to wydobyło tę siłę ducha czy charakteru. Gdy wokół niego
wszystko rozpadało się w gruzy, utrzymywał tę samą linię
postępowania, flegmatyczne kierowanie działaniami, które Foch, widząc
Joffre’a 29 sierpnia, nazwał „cudownym spokojem” i które utrzymywało
spoistość armii francuskiej w godzinie, gdy było jej najbardziej
potrzebne spoiwo zaufania. Jednego z tych dni pułkownik Alexandre,
wracający z misji do Piątej Armii, przeprosił za swój nastrój
przygnębienia, spowodowany „złymi wiadomościami, które mam do
przekazania”.
„Co! – odpowiedział Joffre. – Czy pan już nie wierzy we Francję?
Niech pan idzie odpocząć. Zobaczy pan, wszystko będzie dobrze”.
Tegoż wieczora 29 sierpnia, o godzinie 22, wydał Lanrezacowi
rozkaz, by wycofał się i wysadził za sobą mosty na rzece Ozie.
Generałowi d’Amade polecono wysadzić mosty na Sommie w Amiens i
wycofywać się równolegle z armią Maunoury’ego. Znajdująca się na
prawo Czwarta Armia otrzymała rozkaz wycofania się do Reims, a
generałowi de Langle, który domagał się wypoczynku dla swych wojsk,
odpowiedziano, że wypoczynek uzależniony jest od nieprzyjaciela.
Ostatnim gorzkim aktem kończącego się dnia 29 sierpnia był rozkaz
Joffre’a poczynienia przygotowań do opuszczenia Vitry-le-François, tej
„głównej kwatery zawiedzionych nadziei i straconych złudzeń”. GQG
miała się przesunąć w tył do Bar-sur-Aube, nad wschodnim dopływem
Sekwany. Wiadomości te rozeszły się wśród członków sztabu,
wzmagając – co Joffre zanotował z niezadowoleniem – „ogólne
podenerwowanie i niepokój”.
Na skutek błędu popełnionego w biurze sztabu rozkaz Joffre’a dla
Piątej Armii dotarł do Lanrezaca dopiero we wczesnych godzinach
następnego ranka, w wyniku czego miał on za sobą długą noc
niepotrzebnej męki. Na szczęście von Bülow nie wznowił boju ani też
nie podjął pościgu za wycofującym się Lanrezacem. Rezultaty bitwy
były niejasne zarówno dla Niemców, jak i dla Francuzów, a wrażenia
Bülowa zdają się dziwne, gdyż wysłał meldunek do OHL donoszący o
zwycięstwie, a równocześnie kapitana ze sztabu do von Klucka, dla
przekazania, że jego armia jest „wyczerpana walką pod Guise i
niezdolna do pościgu”. Nieświadomi tego Francuzi – zarówno Joffre, jak
i Lanrezac – byli opętani jedną tylko myślą: oderwać Piątą Armię od
przeciwnika, wyciągnąć ją z niebezpieczeństwa okrążenia i zrównać w
linii z pozostałymi armiami francuskimi, zanim Niemcy zdołają zajść ją
z lewej flanki.
W tym samym czasie zagrożenie Paryża przez nadchodzące
niemieckie prawe skrzydło stało się oczywiste. Joffre zatelegrafował do
Gallieniego, by polecił założyć ładunki wybuchowe pod mostami na
Sekwanie bezpośrednio na zachód od Paryża oraz na wschodzie, na
Marnie, i aby każdy z mostów obsadzono plutonem saperów, tak aby
mieć pewność, że rozkaz wysadzenia zostanie wykonany. Wycofująca
się armia Maunoury’ego osłoni Paryż i będzie naturalną koleją rzeczy
tym zgrupowaniem, które dostarczy trzech korpusów, jakich żądał
Gallieni. Dla Joffre’a i GQG Paryż był jednak wciąż „pojęciem
geograficznym”. Bronić go dla niego samego i w tym celu oddać armię
Maunoury’ego do dyspozycji i pod rozkazy Gallieniego Joffre nie miał
zamiaru. Tak jak to widział, Paryż wytrzyma bądź padnie w wyniku
bitwy, którą zamierzał stoczyć przy użyciu całej armii polowej pod
swoją własną komendą. Natomiast ludzie znajdujący się w Paryżu byli
bezpośrednio bardziej zainteresowani losem stolicy.
Oczywistym rezultatem bitwy pod St. Quentin i Guise było
pogłębienie się nastroju przerażenia, jaki już unosił się nad paryżanami.
Rankiem, gdy trwała bitwa, wiceprezydent Senatu, Touron, będący
równocześnie magnatem przemysłowym z północy, wpadł „jak trąba
powietrzna” do biura Poincarégo, twierdząc, że rząd został „przez GQG
oszukany” i że lewa część frontu, jest przerwana, a Niemcy znajdują się
w La Fere”. Poincare powtórzył zdecydowane zapewnienie Joffre’a, że
lewa strona wytrzyma i że jak tylko Szósta Armia będzie gotowa,
ofensywa zostanie wznowiona, lecz w zakamarku jego duszy tliła się
obawa, że Touron ma rację. Sekretne przekazy jakoś przenikały i
wskazywały, że toczy się wielka bitwa. Co godzinę Poincare
otrzymywał sprzeczne raporty. Późnym popołudniem pan Touron
wtargnął znowu do Pałacu Elizejskiego podniecony bardziej niż
kiedykolwiek. Przed chwilą rozmawiał przez telefon z panem Seline,
senatorem z departamentu Aisne, posiadającym nieruchomość pod
St. Quentin, który obserwował przebieg bitwy z dachu swego domu.
Widział nacierające wojska francuskie, kłęby dymu i czarne rozpryski
szrapneli przesłaniające niebo, a następnie, gdy wprowadzono do walki
niby armię szarych mrówek posiłki niemieckie, dostrzegł, jak Francuzi
zostali odrzuceni do tyłu. Atak załamał się, bitwa została przegrana i pan
Touron odjechał lamentując.
Drugiego etapu bitwy – pod Guise – wzrok senatora na dachu już nie
objął, a etap ten był jeszcze mniej zrozumiały dla rządu niż dla GQG.
Jasne było tylko, że usiłowanie Joffre’a powstrzymania niemieckiego
prawego skrzydła nie dało rezultatu, że Paryż stanął w obliczu oblężenia
i że jego mieszkańcy mogą znów jeść szczury, tak jak to miało miejsce
czterdzieści lat temu. Możliwość upadku stolicy, zagadnienie, czy rząd
powinien wyjechać – to, co czaiło się w ministerialnych umysłach od
czasu Bitwy Granicznej – teraz dyskutowano otwarcie i z pośpiechem.
Pułkownik Penelon, oficer łącznikowy między prezydentem a GQG,
przybył następnego ranka bardzo wcześnie. Jego zazwyczaj
uśmiechnięta twarz tym razem była ponura; wyznał, że sytuacja jest
„niezwykle poważna”. Miller and jako minister wojny zalecał
natychmiastowy odjazd, aby uniknąć odcięcia od reszty kraju. Gallieni,
którego pośpiesznie wezwano, aby wysłuchać jego opinii, doradził
porozumieć się telefonicznie z Joffre’em. Joffre potwierdził, że sytuacja
nie jest korzystna. Piąta Armia walczyła dzielnie, lecz nie spełniła jego
nadziei. Anglicy „nie drgnęli”, postępu nieprzyjaciela nie daje się
opóźnić i Paryż jest „poważnie zagrożony”. Doradzał rządowi wyjazd,
aby przez pozostawanie na miejscu nie być czynnikiem przyciągającym
nieprzyjaciela do stolicy. Joffre świetnie wiedział, że celem niemieckim
są armie francuskie, a nie rząd, lecz skoro pole bitwy miało znaleźć się
w bliskości Paryża, to obecność rządu w Strefie Armii mogła
przysporzyć mu kłopotów wynikających ze sporów kompetencyjnych w
wykonywaniu władzy. Wyjazd rządu usunie źródło ingerencji i
pozostawi GQG ze wzmocnioną władzą. Gdy Gallieni telefonicznie
usiłował przekonać go o konieczności obrony Paryża – materialnego i
duchowego centrum wojennego wysiłku – i ponownie zażądał armii dla
zaatakowania nieprzyjaciela w polu, przed osaczeniem miasta, Joffre
nieco mgliście obiecał mu przysłanie trzech korpusów, chociaż nie w
pełnym składzie i złożonych w większości z rezerwy. Gallieni odniósł
wrażenie, że Joffre nie uważa Paryża za niezastąpiony i że nadal nie
chce osłabiać swych wojsk tylko dla niego.
Wówczas prezydent Republiki, który wyglądał na „zatroskanego, a
nawet przygnębionego”, chociaż jak zwykle był „chłodny i zamkniety w
sobie”, zapytał Gallieniego, jak długo Paryż może się utrzymać i czy
rząd powinien wyjechać. „Paryż nie może się utrzymać i powinien pan
poczynić przygotowania do wyjazdu najszybciej, jak to będzie możliwe”
– odpowiedział Gallieni. Pragnąc nie mniej niż Joffre uwolnić się od
obecności rządu udzielił tej rady bezboleśnie. Poincare poprosił go, by
powrócił później i przedstawił swe poglądy Radzie Ministrów. Ta
zebrała się nieco wcześniej i namiętnie dyskutowała zagadnienie, które
jeszcze dziesięć dni temu, gdy ruszała ofensywa francuska, wydawałoby
się nie do pomyślenia.
Poincare, Ribot i dwaj socjaliści – Guesde i Sembat – byli za
pozostaniem na miejscu, a przynajmniej za poczekaniem na wynik
zbliżającej się bitwy. Utrzymywali, że efektem opuszczenia przez rząd
stolicy będzie powszechna desperacja, a nawet rewolucja. Millerand
nalegał na wyjazd. Powiedział, że szwadron ułanów może przedrzeć się
poza Paryż i przeciąć linię kolejową na południe i że rząd nie powinien
ryzykować, by dać się zamknąć w stolicy, jak to miało miejsce w 1870
roku. Tym razem Francja walczy jako jeden z uczestników sojuszu i
obowiązkiem rządu jest utrzymanie łączności z sojusznikami i światem
zewnętrznym, jak również z resztą kraju. Doumergue wywarł głębokie
wrażenie mówiąc: „Potrzeba znacznie więcej odwagi, by okazać się
tchórzem i ryzykować publiczną dezaprobatę, niż by zaryzykować
śmierć”. Tematem dalszej gorącej dyskusji stało się żądanie
podekscytowanych przewodniczących obu izb, aby w obliczu krytycznej
sytuacji zwołać specjalne posiedzenie parlamentu.
Dręczony niecierpliwością, nakazującą wrócić do swych zajęć,
Gallieni był zmuszony czekać całą godzinę na zewnątrz, podczas gdy
ministrowie kłócili się. Poproszony w końcu powiedział im
bezceremonialnie, że „nie są już dłużej bezpieczni w stolicy”. Jego
zdecydowany żołnierski wygląd i sposób zachowania się oraz Jasność i
siła”, z jaką się wypowiadał, wywarły „głębokie wrażenie”. Wyjaśnił, że
bez armii, która walczyłaby poza obwodem miasta, nie jest w stanie
odeprzeć ataku nieprzyjacielskiej artylerii oblężniczej; ostrzegł, że Paryż
nie jest w stanie prowadzić obrony i „nie należy go do tego stanu
doprowadzać… Byłoby iluzją sądzić, że umocniony obóz warowny
może stawiać poważny opór, jeżeli w ciągu najbliższych dni
nieprzyjaciel pojawi się przed linią naszych zewnętrznych fortów”.
Rzeczą „nieodzowną” jest sformowanie armii składającej się z czterech
lub przynajmniej trzech korpusów do walki pod jego komendą na
zewnątrz miasta, jako skrajne lewe skrzydło francuskiej linii.
Odpowiedzialnością za opóźnienia w przygotowaniu obrony przed
mianowaniem go komendantem obarczył wpływowe ugrupowania,
zainteresowane ogłoszeniem Paryża miastem otwartym w celu
uratowania go od zniszczeń. Były one także popierane przez GQG.
„To prawda – przerwał Millerand. – GQG uważa, że Paryża nie
należy bronić”.
Socjalista Guesde, zabierający głos po raz pierwszy jako minister, po
całym życiu spędzonym w opozycji, wtrącił się z przejęciem: „Chcecie
otworzyć bramy nieprzyjacielowi po to, by Paryż nie został złupiony.
Lecz w dniu, w którym Niemcy przemaszerują naszymi ulicami, z
każdego okna w dzielnicach robotniczych padną strzały. I powiem wam,
co nastąpi wtedy: Paryż zostanie spalony”.
Po gorączkowej debacie uzgodniono, że Paryża trzeba bronić i że
Joffre musi się temu podporządkować, jeśli będzie to konieczne, nawet
pod groźbą usunięcia go ze stanowiska. Gallieni argumentował przeciw
pochopnemu odwołaniu naczelnego wodza na tym etapie. Co do tego,
czy rząd powinien pozostać, czy wyjechać, Rada Ministrów miała nadal
poglądy całkowicie podzielone.
Pozostawiając ministrów „w stanie emocji i niezdecydowania” i, jak
mu się wydawało, „niezdolnych do podjęcia decyzji prowadzących do
stanowczego rozwiązania”, Gallieni powrócił do Pałacu Inwalidów,
przebijając się przez tłum zaniepokojonych obywateli oblegających
bramy gmachu po przepustki na opuszczenie miasta, zezwolenia na
zabranie samochodów, zamknięcie działalności podstawowych
przedsiębiorstw i dla tysiąca innych powodów. Pomruk niepokoju był
głośniejszy mz zazwyczaj. Tego popołudnia niemiecki samolot o nazwie
Taube (gołąb) po raz pierwszy zbombardował Paryż. Poza trzema
bombami na Quai de Valmy, które zabiły dwie osoby i zraniły kilka
innych, zrzucił ulotki wyjaśniające paryżanom, że Niemcy stoją u bram
miasta, tak jak w 1870 roku, i Ze „nie możecie zrobić nic innego, jak
tylko poddać się”.
Poczynając od tego dnia jeden albo kilka samolotów
nieprzyjacielskich przylatywało codziennie, regularnie o szóstej po
południu, zrzucając dwie lub trzy bomby, zabijając przypadkowych
przechodniów, usiłując zapewne zastraszyć mieszkańców. Bojaźliwi
udawali się na południe. Dla tych, co pozostali w tym okresie w Paryżu,
gdy nikt nie wiedział, czy następny dzień nie przyniesie ze sobą
maszerujących pikielhaub, naloty Taube, zawsze w porze aperitifu,
dostarczały ekscytacji, kompensującej rządowy zakaz podawania
absyntu. Po pierwszym nalocie Paryż po raz pierwszy został
zaciemniony. Jedynym „małym promykiem światła” przebijającym się
przez powszechny mrok – zanotował Poincare w swoim pamiętniku –
był wschód, gdzie zgodnie z telegramem od francuskiego attache
wojskowego armie rosyjskie „rozwijały ofensywę w kierunku Berlina”.
W rzeczywistości były one wycinane w pień i okrążone pod
Tannenbergiem i tej właśnie, nocy generał Samsonow popełnił w lesie
samobójstwo.
Joffre znał dokładniej stan faktyczny z przejętego pod Belfortem
niemieckiego meldunku radiowego, donoszącego o zniszczeniu trzech
rosyjskich korpusów, wzięciu do niewoli dwóch dowódców korpusów
oraz 70.000 jeńców i obwieszczającego, że „rosyjska Druga Armia
przestała istnieć”. Ta straszliwa wiadomość nadchodząca w chwili, gdy
francuskie nadzieje się rozpływały, mogła odebrać ducha nawet
Joffre’owi, gdyby nie to, że przyszły nowe wieści wykazujące, że
rosyjska ofiara nie poszła na marne. Raporty wywiadu donosiły o
przerzuceniu co najmniej dwóch korpusów z frontu zachodniego na
wschód. Potwierdziły je meldunki w dniu następnym o trzydziestu
dwóch pociągach wojskowych przejeżdżających przez Berlin w
kierunku wschodnim. Był to właśnie ów promień światła dla Joffre’a,
pomoc, do której udzielenia Francuzi tak bardzo przynaglali Rosję. I tak
jednak nie mogło to zrównoważyć przewidywanej utraty sił brytyjskich,
wyrażona bowiem przez ich dowódcę odmowa utrzymania bojowego
kontaktu z nieprzyjacielem otwierała drogę do okrążenia Piątej Armii.
Piąta Armia była również zagrożona osaczeniem z prawej strony na
odcinku bardzo rzadko obsadzonym przez oddział Focha.
Wszędzie, gdzie jeden słaby sektor wymagał wzmocnienia, inny
musiał być niebezpiecznie uszczuplony. W tym samym dniu, 30
sierpnia, Joffre wizytował front Trzeciej i Czwartej Armii, by wyszukać
siły, które mógłby przydzielić Fochowi. Na drodze mijał cofające się
kolumny, które walczyły w Ardenach i na wzniesieniach nad Mozą.
Czerwone spodnie spłowiały do koloru bladej cegły, kurty były
poszarpane i porozdzierane, buty oblepione błotem, oczy zapadnięte w
twarzach otępiałych z wyczerpania i ciemnych na skutek zarostu,
niegolonego od wielu dni. Wydawało się, że dwudziestodniowa
kampania uczyniła żołnierzy starszymi o wiele lat. Szli ociężale, jakby
mieli niemalże przy każdym kroku upaść. Wychudzone konie, z
wystającymi kośćmi i krwawiącymi ranami od zatarcia uprzężą, padały
niekiedy w dyszlach, wyprzęgane szybko przez artylerzystów i
odciągane na bok drogi, by nie tarasowały ruchu. Działa wyglądały na
stare, z kilkoma zaledwie pozostałymi łatami nowej, niegdyś szarej
farby, przebijającej przez błoto i kurz.
W przeciwieństwie, żołnierze z innych oddziałów, nadal pełni
wigoru, w ciągu tych dwudziestu dni stali się pewnymi siebie
weteranami, dumnymi ze swych umiejętności bojowych, pragnącymi
zatrzymać odwrót. Na najwyższy komplement zasłużyła sobie 42
dywizja armii Ruffeya, która po zabezpieczeniu w tylnej straży odwrotu
z powodzeniem oderwała się od nieprzyjaciela. Dowódca korpusu, w
którego skład wchodziła, generał Sarrail, powiedział: „Wykazaliście
cran”. Gdy Joffre rozkazał, by dywizję tę przenieść do Focha, generał
Ruffey gwałtownie zaprotestował, uzasadniając swój sprzeciw
spodziewanym atakiem. W odróżnieniu od generała de Langle’a z
Czwartej Armii, którego Joffre znalazł spokojnym, pewnym siebie i
„całkiem opanowanym”, co w oczach Joffre’a było podstawowym
obowiązkiem dowódcy, Ruffey wyglądał na zdenerwowanego,
pobudliwego i „obdarzonego chorobliwą wyobraźnią”. Jak powiedział
pułkownik Tanant, szef jego wydziału operacyjnego, był on niezwykle
zdolny i miał tysiące pomysłów, z których jeden był nawet genialny,
trudno tylko było odróżnić, który. Podobnie jak deputowani w Paryżu,
Joffre potrzebował kozła ofiarnego z powodu niepowodzenia ofensywy.
Zachowanie się Ruffeya zadecydowało o wyborze i tego dnia został on
pozbawiony dowództwa Trzeciej Armii. Na jego miejsce mianowano
generała Sarraila. Następnego dnia Ruffey został zaproszony przez
Joffre’a na śniadanie, gdzie usprawiedliwiał swą klęskę w Ardenach
odebraniem mu w ostatniej chwili dwóch dywizji rezerwy, które Joffre
przeniósł do armii lotaryńskiej. Gdybym miał tych 40.000 wypoczętych
żołnierzy i 7 dywizję kawalerii – powiedział Ruffey – mógłbym zwinąć
lewe skrzydło nieprzyjaciela i Jakiż sukces osiągnąć dla naszych
wojsk!” W jednym ze swych zwięzłych i zagadkowych powiedzeń
Joffre oświadczył: „Chut, il ne faut pas le dire”. Przekaz zapisu nie
utrwalił intonacji jego głosu, toteż nigdy nie będzie wiadomo, czy miał
na myśli: „Pan jest w błędzie, nie powinien pan tak mówić”, czy też:
„Ma pan rację, ale nie wolno się nam do tego przyznać”.
W niedzielę 30 sierpnia, w dniu Tannenbergu, w dniu, w którym rząd
francuski został ostrzeżony, że musi opuścić Paryż, Anglia doznała
szoku, znanego odtąd jako, „korespondencja z Amiens”. Pod ogromnym
tytułem: „Najbardziej zacięta bitwa w historii” ukazał się artykuł w
specjalnym dodatku niedzielnym „The Times”, wywołujący straszliwe
poruszenie. Był do tego wydrukowany na frontowej stronie, gdzie
normalnie szpalty drobnych ogłoszeń zasłaniały czytelnikom
wiadomości podawane na dalszych stronach. Podtytuły oznajmiały:
„Ciężkie straty wojsk brytyjskich – Mons i Cambrai – Bój przy
nierównych siłach – Konieczność wysłania posiłków”. To ostatnie
sformułowanie było kluczem: chociaż korespondencja ta miała wywołać
oficjalną burzę, sprowokować zaciekłą debatę w parlamencie i
spowodować naganę z ust premiera, jako „godny pożałowania wyjątek”
na tle całości „patriotycznie powściągliwej” prasy, w rzeczywistości
opublikowano ją z pełną świadomością. Cenzor F. E. Smith, późniejszy
lord Birkenhead, natychmiast dostrzegł jej użyteczność dla propagandy
werbunkowej, puścił ją, a nawet przynaglał dziennik „The Times” do jej
wydrukowania; opublikowano ją z patriotycznego obowiązku wraz z
komentarzem o stojącym przed nami „zadaniu najwyższej wagi”.
Napisał ją korespondent wojenny Arthur Moore, który przybył na front
w kulminacyjnym momencie odwrotu z Le Cateau, w okresie szaleńczej
rozpaczy w GHQ.
Moore pisał o „wycofującej się i załamanej armii” po serii starć,
„które można nazwać akcją pod Mons”, o odwrocie Francuzów na
flance, o „natychmiastowym bezlitosnym i niestrudzonym” niemieckim
pościgu i jego sile nie do odparcia, o „dotkliwie zranionych” pułkach
brytyjskich, nie wykazujących jednak „spadku dyscypliny, paniki ani
chęci uznania się za pokonanych”. Pomimo wszystko żołnierze byli
nadal „silni i chętni”, lecz zmuszeni do „cofania się, stale do cofania
się”. Pisał o „bardzo wielkich stratach”, o „szczątkach rozbitych
pułków” i niektórych dywizjach, które „utraciły niemal wszystkich
oficerów”. Niewątpliwie pod wpływem nastrojów panujących w GHQ
napisał raczej na chybił trafił o niemieckim prawym skrzydle, które ma
„tak wielką przewagę liczebną, że nie sposób go zatrzymać, podobnie
jak nie da się zatrzymać fal morskich”. Wielka Brytania – konkludował
– musi zdać sobie sprawę z faktu, że „pierwszy wielki niemiecki wysiłek
powiódł się” i że „nie można wykluczyć możliwości oblężenia Paryża”.
Gdy w podsumowaniu na temat konieczności posiłków mówił o
BEF-ie, który „dźwigał cały ciężar uderzenia”, stworzył w ten sposób
podwalinę mitu. Brzmiało to tak, jak gdyby armia francuska była
dodatkiem gdzieś w pobliżu. W istocie BEF w pierwszym miesiącu
wojny nie był nigdy w kontakcie bojowym z jednostką liczącą więcej
niż trzy korpusy, na ogólną liczbę trzydziestu. Lecz stwierdzenie, że
BEF „dźwigał ciężar uderzenia”, zostało uwiecznione we wszystkich
kolejnych sprawozdaniach brytyjskich na temat Mons, jak również
„chlubnego odwrotu”. Powiedzeniem tym udało się zaszczepić w
umysłach Brytyjczyków przekonanie, że BEF we wspaniałych i
strasznych zarazem dniach pierwszego miesiąca walki uratował Francję,
Europę, cywilizację zachodnią lub jak to określił bez zażenowania
pewien pisarz brytyjski: „Mons. W tym jednym słowie mieści się
Ocalenie Świata”.
Spośród stron prowadzących wojnę jedynie Wielka Brytania
przystąpiła do niej bez przygotowanego uprzednio planu
ogólnonarodowego wysiłku, bez karty mobilizacyjnej dla każdego
zdolnego do służby. Z wyjątkiem regularnej armii wszystko było
improwizacją i podczas pierwszych tygodni, zanim nadeszła
korespondencja z Amiens, w Anglii panował niemal świąteczny nastrój.
Prawda o tym, że Niemcy posuwają się naprzód, była przemilczana ze
względu – aby użyć wykwintnego wyrażenia premiera Asquitha – na
„patriotyczną powściągliwość”. Społeczeństwu brytyjskiemu, podobnie
jak i francuskiemu, wojnę przedstawiano jako serię niemieckich klęsk,
pośród których nieprzyjaciel w niewytłumaczalny sposób przesunął się z
Belgii do Francji i każdego dnia pojawiał się na mapie w
miejscowościach coraz bardziej wysuniętych do przodu. 30 sierpnia w
całej Anglii ludzie czytający „The Times” przy niedzielnych śniadaniach
spoglądali na siebie z osłupieniem. „Wyglądało to tak – pomyślał pan
Britling – jak gdyby Dawid rzucił kamieniem i chybił”.
Wobec nagłego i przeraźliwego uświadomienia sobie, że
nieprzyjaciel zwycięża w wojnie, ludzie szukający nadziei uchwycili się
plotki, która pojawiła się niespodzianie w ostatnich dniach i
przekształciła się w narodową halucynację. Siedemnastogodzinne
opóźnienie pociągu w dniu 27 sierpnia na trasie Liverpool-Londyn
wywołało pogłoskę, że zakłócenie to spowodował transport wojsk
rosyjskich, które – jak wiadomo – miały wylądować w Szkocji w drodze
na front zachodni. Miały one przybyć rzekomo z Archangielska przez
Morze Barentsa do Norwegii, a stamtąd zwykłym parowcem do
Aberdeen, skąd zostały przewiezione specjalnymi pociągami
wojskowymi do portów na wybrzeżu Kanału. Ci wszyscy, których
pociąg miał opóźnienie, z miną człowieka, dla którego nie ma tajemnic,
przypisywali to „Rosjanom”. W przygnębieniu, jakie zapanowało po
korespondencji z Amiens, mówiącej o zastępach niemieckich potężnych
jak „morskie fale”, i po wyrażonym w niej apelu o „żołnierzy, żołnierzy
i jeszcze raz żołnierzy”, powszechne nadzieje skierowały się
podświadomie w stronę niezmierzonych rzesz rosyjskiego wojska.
Zjawa, która ukazała się w Szkocji, w miarę rozchodzenia się wieści
przyoblekła się w ciało, gromadząc po drodze coraz więcej
potwierdzających szczegółów.
Rosjanie tupali nogami na peronie, otrząsając śnieg z butów (w
sierpniu!); ktoś znał bagażowego, który na dworcu w Edynburgu zmiatał
ten śnieg. „Obce mundury” mignęły w przejeżdżających pociągach
wojskowych. Różne krążył y wersje na temat, dokąd się udawali; jedni
twierdzili, że jadą przez Harwich na pomoc Antwerpii, inni, że przez
Dover dla ratowania Paryża. Dziesięć tysięcy żołnierzy widziano po
północy w Londynie, jak maszerowali bulwarem Embankment w drodze
do stacji Victoria. Bitwę morską pod Helgolandem wtajemniczeni
interpretowali jako dywersję dla zamaskowania transportu Rosjan do
Belgii. Najbardziej autorytatywni ludzie widzieli ich lub mieli
przyjaciół, którzy ich widzieli. Pewien profesor z Oksfordu miał kolegę,
którego zaangażowano do Rosjan jako tłumacza. Szkocki oficer w
Edynburgu widział ich w „długich, wesołych w kolorze mundurach i
wielkich futrzanych czapach”, niosących łuki i strzały zamiast
karabinów i prowadzących własne konie, „zupełnie jak szkockie kucyki,
tylko bardziej kościste”. Opis ten pokrywał się dokładnie z wizerunkiem
kozaków, tak jak ich rysowano przed stu laty na wczesnych
wiktoriańskich mezzotintach. Mieszkaniec Aberdeen, sir Stuart Coats,
napisał do swego szwagra w Ameryce, że 125.000 kozaków
przemaszerowało przez jego posiadłość w hrabstwie Perth. Pewien
angielski oficer zapewniał przyjaciół, że 70.000 Rosjan przeszło przez
Anglię, „w największym sekrecie” na front zachodni. Na początku
mówiono o 500.000, potem o 250.000, następnie o 125.000, aż w końcu
liczba żołnierzy ustaliła się w granicach od 70.000 do 80.000, co
wynosiło tyle samo, ile liczył przewieziony na kontynent BEF. Wieści
rozprzestrzeniały się wyłącznie drogą ustną. Na skutek urzędowej
cenzury nic nie pojawiło się na ten temat w prasie, z wyjątkiem
amerykańskiej. Tutaj utrwaliły ten fenomen dla potomności relacje
Amerykanów, z których większość okrętowała się w Liverpoolu,
szalejącym wówczas z podniecenia z powodu Rosjan.
Inne kraje neutralne podchwyciły tę wiadomość. Depesze z
Amsterdamu donosiły o dużych siłach rosyjskich, spiesznie
przerzucanych do Paryża w celu wzmocnienia jego obrony. W Paryżu
ludzie tkwili na dworcach kolejowych w nadziei ujrzenia
przejeżdżających kozaków. Przedostawszy się na kontynent pogłoska ta
zaczęła odgrywać rolę czynnika militarnego; również i w Niemczech,
dokąd oczywiście dotarła. Niepokój wobec ewentualności znalezienia
się 70.000 Rosjan na tyłach Niemców miał stać się w bitwie nad Marną
równie istotnym elementem jak nieobecność 70.000 własnych żołnierzy,
przerzuconych na front wschodni. Dopiero po Marnie, a więc 15
września, w prasie brytyjskiej ukazało się oficjalne dementi na temat tej
plotki.
Tej samej niedzieli, kiedy korespondencja z Amiens przeraziła
społeczeństwo, sir John French zredagował raport, który wywołał
jeszcze większy szok u lorda Kitchenera. GHQ mieściła się wtedy w
Compiegne, położonym o 65 km na północ od Paryża, a wojska
brytyjskie, uwolnione poprzedniego dnia od pościgu, odpoczywały,
podczas gdy nieprzyjaciel był uwikłany w walkę z Francuzami. Rozkaz
operacyjny dla BEF-u na ten dzień, noszący podpis sir Johna Frencha,
stwierdzał, że napór nieprzyjaciela „zelżał na skutek francuskiego
natarcia w wielkiej sile po naszej prawej stronie i po odniesieniu dużego
sukcesu w okolicy Guise, gdzie niemiecka gwardia i X korpus zostały
odrzucone poza rzekę Ozę”. Ten prosty opis faktów był całkowicie
sprzeczny z tym, co sir John pisał w tym samym czasie do Kitchenera, i
można jedynie przypuszczać, że podpisał rozkaz nie czytając go.
Sir John informował Kitchenera o prośbie Joffre’a, by trzymał się
mocno na północ od Compiègne, pozostając w bojowym kontakcie z
nieprzyjacielem. Utrzymywał, że jest „całkowicie niezdolny do
pozostania w linii frontu” i zamierza wycofać się „poza Sekwanę”,
trzymając się „w znacznej odległości od nieprzyjaciela”. To wycofanie
się będzie wymagało ośmiodniowego marszu „nie męcząc wojsk” i
ominięcia Paryża od zachodu, tak aby być blisko własnej bazy. „Nie
podoba mi się plan generała Joffre’a – kontynuował sir John. –
Wolałbym energiczną ofensywę”. Ale tę ewentualność właśnie był
odrzucił, zakazując Haigowi współdziałania z Lanrezacem w bitwie pod
St. Quentin.
Szybko zmieniając własne poglądy już w następnym zdaniu, sir John
stwierdzał jednoznacznie, że po dziesięciodniowej kampanii jest skłonny
uznać Francuzów za już pobitych i powrócić do kraju. Jego zaufanie do
zdolności Francuzów „doprowadzenia kampanii do pomyślnego końca
szybko znika – pisał – i to jest główny powód przesunięcia sił
brytyjskich tak daleko do tyłu”. Chociaż „bardzo mocno nękany, by
pozostał w linii frontu, nawet w stanie, w jakim się znajdują jego
wojska”, „kategorycznie tego odmówił”, zgodnie „z literą i duchem”
instrukcji Kitchenera, i obstaje przy utrzymaniu niezależności działania,
nie wykluczając nawet „wycofania się do bazy”, jeśli okaże się to
niezbędne.
Kitchener czytał ten raport, otrzymany 31 sierpnia, ze zdziwieniem
przeradzającym się w przerażenie. Zamiar sir Johna wycofania się z linii
alianckiej i oderwania Brytyjczyków od Francuzów, wywołujący
wrażenie porzucenia ich w najbardziej krytycznej godzinie, uważał za
„katastrofalny” zarówno z politycznego, jak i militarnego punktu
widzenia. Zamiar ten, stanowiąc pogwałcenie ducha Ententy, stawał się
problemem politycznym, toteż Kitchener zwrócił się do premiera o
natychmiastowe zwołanie Rady Ministrów. Zanim rozpoczęto
posiedzenie, wysłał powściągliwy w tonie telegram do sir Johna,
wyrażając „zdziwienie” z powodu decyzji wycofania wojsk poza
Sekwanę i formułując delikatnie swe zaniepokojenie: „Jaki będzie
wpływ takiego posunięcia na stosunki pana z armią francuską oraz na
ogólną sytuację militarną? Czy pańskie wycofanie się utworzy lukę w
linii francuskiej lub przyczyni się do utraty ducha, z czego mogliby
skorzystać Niemcy?” Zakończył przypomnieniem, że trzydzieści dwa
pociągi wojskowe przejeżdżające przez Berlin dowodzą, że Niemcy
wycofują z frontu zachodniego swoje wojska.
Gdy po przeczytaniu Radzie Ministrów listu sir Johna Kitchener
wyjaśnił, że wycofanie się poza Sekwanę może oznaczać przegranie
wojny, gabinet był „poruszony”, jak to określił w zwykły sobie
zawoalowany sposób premier Asquith. Kitchener został upoważniony do
poinformowania sir Johna o zaniepokojeniu rządu jego zamiarem
wycofania się i oczekiwaniu, że „przystosuje się pan, na ile to tylko
możliwe, do planów generała Joffre’a dotyczących prowadzenia
kampanii”. Mając na uwadze amour propre (miłość własną)
Frencha dodał, że rząd „żywi pełne zaufanie zarówno do pańskich
wojsk, jak i do pana osobiście”.
W chwili gdy OHL dowiedziało się o zamiarze generała Prittwitza
wycofania się za Wisłę, został on z miejsca usunięty z dowództwa; lecz
gdy sir John French zamierzał porzucić nie tylko prowincję, lecz także
sojusznika, nie użyto takiego środka. Przyczyną mogło być to, że
wskutek spustoszeń wśród najwyższych rangą oficerów w następstwie
awantury w Ulsterze nie było kandydatury zastępczej, na którą mogłyby
się zgodzić i rząd, i armia. Rząd mógł także uznać usunięcie naczelnego
wodza w takiej chwili za zbyt wielki szok dla społeczeństwa. W każdym
razie mając na względzie powszechnie znaną skłonność sir Johna do
łatwego wpadania w irytację, wszyscy – zarówno Francuzi, jak i
Brytyjczycy – traktowali go nadal z najwyższym taktem, a równocześnie
mieli do niego bardzo mało zaufania. „W głębi serca Joffre i French
pozostali zawsze wobec siebie na milowy dystans – napisał w rok
później sir William Robertson, brytyjski kwatermistrz generalny, w
liście do sekretarza króla. – W istocie nigdy szczerze i uczciwie nie
współdziała on z Francuzami, a oni bynajmniej nie uważają go za
człowieka uzdolnionego ani też za wiernego przyjaciela, i z tego
względu nie ufają mu”. Nie była to sytuacja sprzyjająca alianckiemu
wysiłkowi wojennemu. Kitchener, którego stosunki z sir Johnem od
czasu wojny burskiej nie były serdeczne, po 31 sierpnia nigdy nie
odzyskał już do niego zaufania, lecz dopiero w grudniu 1915 roku
intrygi sir Johna Frencha przeciw Kitchenerowi, prowadzone w sposób,
jak to określił lord Birkenhead, „ani stosowny, ani wybredny, ani też
lojalny”, zdenerwowały w końcu rząd brytyjski i doprowadziły do
usunięcia go ze stanowiska.
Podczas gdy w Londynie Kitchener niecierpliwie oczekiwał na
odpowiedź sir Johna Frencha, w Paryżu Joffre mobilizował pomoc rządu
francuskiego, usiłując zatrzymać Brytyjczyków w linii frontu. W tym
czasie Joffre stwierdził, że przynajmniej połowa bitwy Lanrezaca – ta
pod Guise – okazała się sukcesem. Raporty wykazujące, że niemiecka
gwardia i X korpus otrzymały „surową nauczkę” i że armia von Bülowa
zaniechała pościgu, łącznie z wiadomościami o wycofaniu grupy wojsk
niemieckich na wschód, dodały mu odwagi. Oświadczył Poincaremu, że
ostatecznie rząd nie musi wyjeżdżać; miał obecnie nadzieję na
zatrzymanie niemieckiego pochodu przez wznowienie działań Piątej i
Szóstej Armii. Wysłał list do brytyjskiego wodza naczelnego, w którym
pisał, że Piąta i Szósta armia otrzymały obecnie rozkaz nie ustępować
pola, chyba że pod bardzo silnym naciskiem. Ponieważ jednak nie
można od nich oczekiwać, by utrzymały się na pozycji z chwilą
wytworzenia się między nimi luki, „gorąco” prosi marszałka polnego
Frencha, by nie wycofał się, „a przynajmniej, by pozostawił tylne straże,
tak aby nieprzyjaciel nie odniósł oczywistego wrażenia, że dokonuje się
odwrót i powstaje luka pomiędzy Piątą i Szóstą Armią”.
Na prośbę Joffre’a, by z mocy stanowiska prezydenta Francji użył
swego wpływu dla uzyskania pozytywnej odpowiedzi, Poincare odbył
rozmowę telefoniczną z ambasadorem brytyjskim, który z kolei
zatelefonował do GHQ, lecz wszystkie telefony i wizyty oficerów
łącznikowych okazały się daremne. „Odmówiłem” – zrekapitulował
później zwięźle swą odpowiedź sir John, niwecząc tym samym
chwilową, choć iluzoryczną, nadzieję Joffre’a.
Odpowiedzi sir Johna dla rządu brytyjskiego Kitchener oczekiwał z
takim niepokojem, że nakazał szyfrantom odczytywać sobie jej treść
słowo po słowie, w miarę jak nadchodziła późno w nocy. Brzmiała ona:
„Oczywiście”, że powstanie luka we francuskiej linii wskutek jego
wycofania się, lecz Jeśli Francuzi będą kontynuowali obecną taktykę,
polegającą w praktyce na wycofywaniu się z mojej prawej i lewej strony
– zazwyczaj bez żadnego uprzedzenia – i na zupełnym poniechaniu
myśli o operacjach ofensywnych… konsekwencje muszą ponieść oni
sami… Nie rozumiem, dlaczego ma się ode mnie wymagać ponoszenia
ryzyka całkowitej klęski, aby ich ratować po raz drugi”. Takie
napastliwe przekręcanie faktów tuż po tym, gdy Joffre powiedział mu
coś wręcz przeciwnego, było postępowaniem takiego rodzaju, że kiedy
została wydana jego książka pod tytułem „1914”, rodacy bezradnie
zaczęli szukać jakiegoś delikatnego ekwiwalentu dla słowa „łgarstwo”,
co nawet samego Asquitha skłoniło do użycia sformułowania „niejaka
trawestacja faktów”. Uwzględniając także pewne negatywne cechy
charakteru sir Johna Frencha, pozostaje tajemnicą, w jaki sposób
brytyjski wódz naczelny mógł wytworzyć sobie taki, jak go przedstawił,
obraź defetyzmu Francuzów. Miał przecież w swoim sztabie Henry
Wilsona, który znakomicie władał językiem francuskim i znał osobiście
wszystkich wyższych oficerów francuskich, a również i samego Joffre’a.
Gdy Kitchener o pierwszej nad ranem zakończył czytanie telegramu,
zdecydował natychmiast, że można uczynić tylko jedno i że nie należy z
tym czekać do świtu. Musi udać się do Francji osobiście. Będąc
najstarszym marszałkiem polnym był głową armii i z tego tytułu uważał
się za uprawnionego do wydawania rozkazów sir Johnowi Frenchowi w
zakresie spraw militarnych, a ponadto w sprawach polityki mógł to także
uczynić jako minister wojny. Pośpieszył więc na Downing Street, gdzie
rozmawiał z Asquithem i grupą ministrów, między innymi z
Churchillem, który oddał mu do dyspozycji szybki krążownik, gotowy
do odejścia z Dovru za dwie godziny. Zatelegrafował do sir Johna
Frencha, by go oczekiwał, a nie chcąc, aby jego pojawienie się w GHQ
wprawiło w zakłopotanie przewrażliwionego naczelnego wodza, prosił
go o wybór miejsca spotkania. O drugiej w nocy sir Edward Grey został
wyrwany ze snu pojawieniem się w jego sypialni Kitchenera, który
przyszedł powiedzieć mu, że udaje się do Francji. O 2 nad ranem
odjechał specjalnym pociągiem z dworca Charing Cross i rano
pierwszego września był już w Paryżu.
Wyglądając na „zirytowanego, wściekłego, z twarzą przekrwioną,
posępną i złą” marszałek polny French przybył w towarzystwie sir
Archibalda Murray a do ambasady brytyjskiej, miejsca spotkania, które
sam wybrał. Zamierzał w ten sposób podkreślić cywilny charakter
konferencji, obstawał bowiem, by traktować Kitchenera tylko jako
politycznego szefa armii, czyli takiego, jakim jest cywil będący
ministrem wojny. Gniewu jego nie złagodził więc widok Kitchenera w
mundurze, co sir John odebrał natychmiast jako próbę wykorzystania
rangi przy wydawaniu rozkazu. W rzeczywistości, poza pojawieniem się
raz jeden w tużurku i cylindrze w pierwszym dniu swego urzędowania w
Ministerstwie Wojny, Kitchener porzucił cywilny strój na rzecz
zwykłego niebieskiego munduru marszałka polnego. Sir John przyjął to
jednak jako osobisty afront. Stroje były dla niego rzeczą najwyższej
wagi i chętnie wykorzystywał je dla dodania sobie godności, w sposób,
który jego współpracownicy uważali za niekonwencjonalny. Uraził
króla Jerzego swym obyczajem „noszenia gwiazd na mundurze khaki” i
„okrywania się zagranicznymi błyskotkami”. Henry Wilson miał
zwyczaj mawiać o nim: „Jest on miłym chłopczykiem w kąpieli, lecz
gdy nałoży na siebie ubranie, nie można mu ufać; nigdy bowiem nie
wiadomo, co na siebie włoży”.
Gdy atmosfera spotkania w ambasadzie brytyjskiej, w obecności sir
Francisa Bertiego, Vivianiego, Milleranda i kilku oficerów
reprezentujących Joffre’a, stawała się coraz bardziej napięta, Kitchener
poprosił sir Johna o udanie się z nim do osobnego pokoju. Ponieważ
wersję sir Johna na temat tego, co zostało tam powiedziane,
opublikowano dopiero po śmierci Kitchenera i stąd nie można na niej
polegać, pewne są jedynie rezultaty rozmowy. Daje im wyraz telegram
Kitchenera do rządu, stwierdzający, że „wojska Frencha są obecnie
zaangażowane na linii walki, gdzie pozostaną, przystosowując się do
ruchów armii francuskiej”, co oznaczało, że odwrót będzie odbywał się
w kierunku na wschód, a nie na zachód od Paryża. W kopii wysłanej do
sir Johna Kitchener zaznaczył, iż żywi przekonanie, że telegram oddaje
treść tego, co zostało między nimi uzgodnione, lecz w każdym wypadku
„proszę potraktować go jako instrukcję”. Dodał, że przez słowa „na linii
walki” rozumie rozmieszczenie wojsk brytyjskich w kontakcie z
oddziałami francuskimi. Chcąc jednak być taktowny dodał: „Jeśli chodzi
o ich pozycje, to naturalnie pan dokona właściwej oceny samodzielnie”.
Nieułagodzony wódz naczelny odszedł w złym humorze, paraliżującym
go odtąd jeszcze bardziej i częściej niż przedtem.
Tego i poprzedniego dnia idąca forsownym marszem armia Klucka,
spiesząca, by okrążyć Francuzów, zanim zdołają zająć mocną pozycję,
zdobyła Compiegne, przekroczyła Oise, naciskając na wycofujących się
przed nią aliantów, i pierwszego września weszła do akcji przeciw
strażom tylnym Szóstej Armii i BEF-u, w odległości 50 km od Paryża.
W tym dniu ciało martwego oficera niemieckiego dostarczyło
Francuzom strzępu informacji o najwyższej wadze.
Rozdział 21
KONIEC
Table of Contents
Strona tytułowa 2
POGRZEB EDWARDA VII 4
Rozdział 1 5
PLANY 24
Rozdział 2 25
Rozdział 3 39
Rozdział 4 61
Rozdział 5 76
WYBUCH 92
Rozdział 6 94
Rozdział 7 109
Rozdział 8 128
Rozdział 9 145
BÓJ 174
Rozdział 10 175
Rozdział 11 206
Rozdział 12 244
Rozdział 13 260
Rozdział 14 293
Rozdział 15 332
Rozdział 16 364
Rozdział 17 387
Rozdział 18 406
Rozdział 19 429
Rozdział 20 468
Rozdział 21 496
Rozdział 22 517
PÓŹNIEJ 543