Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 454

Z

cyklu Szlak Piastów, o ludziach i wydarzeniach z pogranicza


przygody i historii, opowieść czwarta – RANEK.




Do łatwiejszego odbioru przez Czytelnika współczesnego język
dostosował Stanisław Pierzynowski.
SPIS TREŚCI

Rozdział 0. D. ago me iudex


Rozdział I. Białe na zielonym

Rozdział II. Gaj

Rozdział III. Nagrody


Rozdział IV. Od bieli do zieleni

Rozdział V. Łowy
Rozdział VI. Nad rzeką Lech w roku 955

Rozdział VII. Jasna Góra

Rozdział VIII. Dwie miłości

Rozdział IX. Sędziowie

Rozdział X. Dążenia księcia?

Rozdział XI. Co zmienia chrzest?

Rozdział XII. Drugi chrzest


Rozdział XIII. Łosia usidlić

TOM DRUGI
Rozdział I. Wichman

Rozdział II. Smoleń


Rozdział III. Osada odtrąconych

Rozdział IV. Traktiernia


Rozdział V. Ani piędzi!

Rozdział VI. Zakładnicy


Rozdział VII. Zamach
Rozdział VIII. Półwiecze żywota…

Rozdział IX. Zwyczajne życie między pokusą a zagrożeniem


Rozdział X. Teofano

Rozdział XI. Za rodzicieli i brata!

Rozdział XII. Pobłażanie, a może tolerancja…

Rozdział XIII. Nadaje się!


Rozdział XIV. Dokument

Rozdział XV. Oda prawdomówniejsza od Zulejki


ROZDZIAŁ 0
D. ago me iudex




Okazuje się, że do odczytywania starych tekstów pisanych po łacinie
albo po grecku nie wystarczy niezła znajomość łaciny i starej greki.
Wręcz konieczne jest jeszcze posiadanie czegoś, co pozwala łatwo
rozwiązywać szarady, rebusy i inne łamigłówki umysłowe. Mówi się,
że łacina stała się językiem skostniałym, wręcz martwym, i to jest
prawda – nie jest językiem codziennym, przestała się rozwijać
i dostosowywać do nowych potrzeb. Wszakże należy wiedzieć, kiedy
stary język zamarł i jakie nowości w nim powstawały, zanim stał się
językiem wymarłym. Gdyby się znalazło opracowanie ze
starożytności, potem kilka rozpraw średniowiecznych, informujących
o zmianach… Można szukać. A znaleźć?… No, mnie się nie udało.
Współcześni historycy też chyba niczego nie znaleźli, a ponadto
nie wszyscy mają pojęcie o łamigłówkach, o kombinowaniu przy
rozwiązywaniu rebusów czy szarad. Oni tytuł zamieszczony też na
początku tego zerowego rozdziału przedstawiają zawsze jako
Dagome iudex, bo on tak został w źródle (średniowieczny tekst
przez nich odnaleziony) napisany. Z tego zapisu wynikło im, że to jest
pismo Mieszka I do Rzymu, być może do papiestwa w sprawie
darowizny naszego księcia dla jego trzech synów, których miał ze
swoją drugą żoną Odą. Tytułu owi historycy nie rozumieją – sami to
przyznają. Nikt w Rzymie, w kancelarii papiestwa takiego pisma nie
znalazł. Historycy (nie wszyscy) pozwolili sobie „wpaść na trop”
sposobu utworzenia Polski przez Normanów. Otóż – twierdzą –
Mieszko tak naprawdę miał na imię Dago i był Normanem.
W zasadzie koncepcja dopuszczalna, aczkolwiek nie znajduje
poparcia w źródłach skandynawskich, niemieckich, czeskich ani
żadnych innych – nikt nie twierdzi, że Mieszko był Dagonem czy kimś
podobnym. Nikt poza naszymi internacjonalistycznymi patriotami.
Tytuł niniejszego rozdziału Ranka to tylko jedno z wielu
możliwych przetworzeń zapisu średniowiecznego, które uwidacznia
coś, co się dzieje w ludziach. Do nas przyszła ze Wschodu świeża
myśl, zablokowano możliwość kontaktów z Zachodem i nagle się
okazało, że młódź powojenna łatwo odrzuciła zdobycze polskie
sprzed wojny (1939-1945), a zaczęła myśleć po wschodniemu. Starsi
jeszcze trochę wierzgają, produkują opinie w rodzaju: produkty
radzieckie to gniotsja, a nie łamiotsja, w ZSRR pszczieły kak gusi
wielikije, gusi kak karowy, karowy kak parowozy, a małaka dajut
bolszie od zadacziej i prikazow KPZR, wszystko przed terminem,
wszystko ponad plan, nawet zegarki prędzej chodzą. Starsi wiedzą,
lecz umrą (przed terminem?) i już nikogo nie zdziwi rower tak ciężki,
że tylko z górki będzie na nim można jeździć. No, nie daj Boże
ponownego otwarcia na Zachód! Znowu wszystko się odrzuci, zmieni,
przyjdą zdobycze burżuazyjne, a produkty radzieckie, choćby
w rzeczywistości trafił się jakiś lepszy od niemieckich, to jednak
zostaną wyrzucone. Za Mieszka I przyszła łacina, odrzucono jakieś
pismo rodzime… Młody kopista, „pisarz”, już nie znał starego pisma,
a nowe umiał odwzorowywać, chociaż nie miał pojęcia, co
przerysowywuje na pergamin. A jeśli mu w linijce trochę miejsca
zabrakło, to nieco inaczej pogrupował litery i jakoś to szło… A po nim
kopiował inny „pisarz”, potem jeszcze inny… A skróty zwyczajowe
były, ale potem przestały obowiązywać… Na przykład o. – gdzie teraz
znaleźć znaczenie owego starego skrótu? Aż wreszcie łacina została
naprawdę opanowana. Kto zaręczy, że wtedy jakiś Kadłubek nie
zabrał się do odczytywania kopiowanych staroci i poprawnego ich
opracowania? Poprawnego według Kadłubka lub innego uczonego.
A czy wiernego zamiarom twórcy?… Kto wie, kto wie?… Kto wie, czy
tytuł naszego rozdziału nie powinien brzmieć: Dag. o. me iudex lub
jeszcze inaczej?… Bo mogłoby być też: mei udex…
Ach, byłbym zapomniał, ten tytuł – D. ago me iudex – może
oznaczać, na przykład, ‘Bóg mnie osądzi’…

***

Jesienią 1957 roku przyjechała do Dęblina grupa podchorążych
z Oficerskiej Szkoły Lotniczej Radom (OSL Radom). Jakieś
przetasowania? Jakieś zmiany? To był ewenement – do tej pory
takich przenosin ze szkoły do szkoły jeszcze nie było. Wiosną 1958
roku część tej grupy przeniesiono do OSL Radom, a oprócz nich
przeniesiono do szkoły radomskiej jednego podchorążego czysto
dęblińskiego. Niestety – tym podchorążym byłem ja sam. Coś tam
szeptano, że popadłem w Dęblinie w jakieś środowisko klerykalne,
chyba wykryto moje związki z KUL-em… Może miano chrapkę na
mnie, może chciano mnie zwerbować do partii? Nie mam pojęcia.
Wiedziałem tylko, że będzie mi trudniej wyjeżdżać do Lublina.
A byłem już na czwartym roku…
Po krótkim pobycie w Radomiu zostałem wysłany do Nowego
Miasta nad Pilicą – tam było lotnisko polowe szkoły radomskiej. Wraz
ze mną do tego miasta (1500 mieszkańców) – gdzie klasztor, bram
dwa ułomki i gdzieniegdzie domki – pojechało jedenastu
podchorążych z Radomia. Najstarszy był z naszej dwunastki Heniek
Brzuszkiewicz – plutonowy zawodowy, który chciał zostać pilotem.
Ponadto w skład dwunastki wchodzili: Jaś Cholewka, mający maturę
i duży nalot z cywila na „lekkomotornych”, Wawrek Czapiga – po
maturze, Tadek Czekaj – po maturze i samodzielnych lotach na
odrzutowcu „Jak-23”, Edmund Fedyw – po maturze, Zbyszek
Gozdalik – po maturze i z niewielkim nalotem z cywila, Ździsiek
Smolarski – po maturze, z niewielkim nalotem z cywila, Janek Staniec
– po maturze i wylocie na odrzutowcu „Jak-23”, Jurek Stuchała – po
maturze, z niewielkim nalotem z cywila, Tadek Tybura – po maturze,
a także Julek Werenicz – po maturze. Na lotnisku radomskim została
grupa dwa razy liczniejsza – też po maturze. W Dęblinie – dwie grupy
maturzystów. Reszta podchorążych została zgrupowana
w budynkach OSL Radom (ponad 1000 chłopa) w WOSO
(Wieczorowa Ogólnokształcąca Szkoła Oficerów – jedna klasa
w ciągu pół roku). Zbyszek Gozdalik, Ździsiek Smolarski i Jurek
Stuchała byli podchorążymi od niedawna – jakiś eksperyment
korzystania z młodzieży szkolonej w Aeroklubie Polskiej
Rzeczypospolitej Ludowej.
Jestem ze Zbyszkiem Gozdalikiem u instruktora Władka
Kunickiego, który świeżo przyszedł z pułku bojowego w Krakowie.
On ma nalot ogólny mniejszy od mojego, jednak jest od roku oficerem
i latał po kilkanaście godzin na różnych typach samolotów, a ja tylko
na „Jaku-18”. Mamy program stugodzinnych lotów i przeszkolenie
(znowu ewenement – wynik zmian) do poziomu pilota trzeciej klasy.
Do tej pory pilotem zostawało się po nalataniu kilkunastu godzin na
ostatnim bojowym samolocie – start, lądowanie, podstawowe figury
pilotażu. Nasi instruktorzy mają się tego nowego programu uczyć tuż
przed nami i potem uczyć nas… To też jest historia, a właściwie
będzie nią za pół wieku, bo uczeni umówili się, że jest to okres
potrzebny do zrozumienia i poznania szczegółów wydarzeń oraz ich
przyczyn i skutków.

***

Nasz Mieszko I i jego czasy są historią na pewno – mnóstwo znanych
i zapisanych w starych szpargałach faktów, ważne wydarzenia
w rodzaju chrztu Polski, kontakty z innymi państwami, w tym ze
Stolicą Apostolską i cesarstwem zachodnim, znany nam syn –
Bolesław – z przydomkiem Chrobry. Nic tylko spisywać kronikę
z zachowanych dokumentów… Czy aby na pewno?
Znany nam świat w tamtym okresie miał dwa główne problemy.
Pierwszym, dotyczącym wyłącznie świata związanego z papiestwem
i cesarstwem zachodnim, byli Normanowie. Drugi dotyczył
chrześcijan i muzułmanów, zwanych przez chrześcijan zachodnich
Saracenami, którzy dla chrześcijan wschodnich byli sąsiadami
o zróżnicowanej dobroci. W tej drugiej sprawie ważyły się przewagi
– kto kogo przeprze, opanuje, zdominuje. Oba chrześcijańskie
cesarstwa, a szczególnie cesarstwo zachodnie, dążyły do pokonania
muzułmanów poprzez opanowanie cesarstwa drugiego. Dopiero
potem planowano zniszczenie islamu. Niby jedno chrześcijaństwo,
niby zgodne porozumienia, wspólne sobory, ale już czaił się
rozdźwięk religijny – schizma, którą my nazywamy błędem
prawosławia, a oni nazywają naszym przestępstwem.
Polska w tamtym okresie (chodzi o czasy Mieszka I) była
podzielona religijnie – Małopolska i ziemie jej podległe wyznawały
chrześcijaństwo prawosławne, Wielkopolska wyznawała religię
Słowian Zachodnich, co może popierać teorię o przywędrowaniu
Polan z Zachodu – przypuszczenie o ucieczce przed religią
Germanów (nie tylko religią, ale ona może być symbolem obaw
słowiańskich). Taki podział religijny czynił Polskę dogodną areną
współzawodnictwa między Wschodem a Zachodem, a władzom Polski
stwarzał sposobność wykorzystania tego współzawodnictwa dla
korzyści własnych oraz zwyczajnych Polaków. Na ten temat niewiele
wiemy, wręcz okłamuje się nas, przemilczając nasze prawosławie
w dzielnicach małopolskich i nazywając (jeszcze) żonę Władysława
Hermana kimś, z kim powinien się rozwieść, bo ona była obrządku
słowiańskiego – w domyśle: niechrześcijańskiego… (chodzi o język
staro-cerkiewno-słowiański).
Korzyści Mieszka I… Uczy się u nas, że jeno chrzest…
A Wschód? No, uczyło się, że Chrobry odzyskał (sic!) Grody
Czerwieńskie, ale się przestało i uczy się, że sprawa tych Grodów
jest niewyjaśniona, że one chyba do Rusi należały od zawsze… Jeżeli
Chrobry odzyskał, to znaczy, że ktoś z naszych musiał je wcześniej
mieć. Komuś Rusini musieli je zabrać… Czy nie miał ich Mieszko?
Jeśli chodzi o stronę zachodnią, to uczy się nas, że cesarz Henryk
i jego syn, Otton I, opanowali tereny Słowian między Łabą a Soławą
oraz Odrą i Nysą Łużycką. To bzdurne twierdzenie opiera się na
nazwach marchii, imionach wyznaczonych margrabiów i na
kościołach czy katedrach chrześcijańskich. W tej ostatniej sprawie
zapomina się dodać, że szło o katedry misyjne. Jak chodzi o marchie,
to nie pokazuje się odzyskiwania owych terenów przez Słowian,
którzy (za wyjątkiem ziem Obodrzyców) mieli samodzielne państwa
i swoją starą religię jeszcze za cesarza Henryka II. Na pewno owi
Słowianie nie musieli niczego odzyskiwać, bo niczego Niemcom nie
dali zabrać! A poczesną rolę mógł w tym skutecznym oporze
odgrywać Mieszko I i Polska.
Synowi Mieszka, Bolesławowi, przyznano przydomek Chrobrego,
a ta jego cecha uwidoczniła się w wojnach, które prowadził. Mieszko
I miał więcej ziem niż Chrobry i miał je bez wojen.
Mieć olbrzymie terytorium – od Łaby i Soławy aż do odległych
granic w innych kierunkach i to za pomocą samych posunięć, które
dziś nazwalibyśmy politycznymi… Czyż Mieszkowi nie należy się
przydomek Wielki?

***

Ranek jest opowieścią. To forma literacka w zasadzie nieistniejąca,
lecz na opowiadanie czy nowelę za obszerna, a na powieść zbyt
rozległa w czasie – obejmuje, w przypadku Szlaku Piastów, okres
życia jakiegoś władcy Polski. Jednak na miano książki naukowej, czy
nawet tak zwanej popularnonaukowej, nie zasługuje – za dużo
zawiera przypuszczeń, może najbliższych prawdy historycznej, lecz
nieujętych w żadnej teorii naukowej. Za to (mam cichą nadzieję)
ułatwiających zapoznanie się z postacią władcy i jego czasami.
Niegdyś w niemieckiej szkole każdy uczeń musiał się nauczyć na
pamięć imion wszystkich władców i lat ich panowania. To było
przesadne, lecz każdy Czytelnik niechby chociaż zapamiętał, że dany
władca żył i panował w Polsce, coś ważnego lub głupiego zrobił
i uważa się go za dobrego lub byle jakiego.
Ta ostatnia uwaga dotyczy w szczególności opowieści pod
tytułem Ladaco. Warto zapamiętać, aby się przy czytaniu owej
opowieści nie wzburzyć.
ROZDZIAŁ I
Białe na zielonym




– Przyszedł wieszczyc!
Ten okrzyk niósł się po wsi od chaty do chaty, od okna do okna, od
sąsiadki do sąsiadki. Ludzie porzucali zajęcia i biegli na rozdroże, bo
taki był nakaz – jak wieszczyc przyjdzie, to wszystko rzucaj i pędź na
znane miejsce, gdzie on zawsze staje. Nawet gdyby nakazu nie było,
to ludziska na spotkanie wieszczyca by także pędzili…
Bo wieszczyc w owym czasie to było coś takiego jak lubiane
słuchowisko radiowe albo gazeta sportowa dla kibica, albo uliczny
teatr jednego aktora, czy też film, który gromadzi przed kasami kina
tłumy chętnych.
Stał na rozdrożu. Mężczyzna w dojrzałym wieku, by nie mówić
o wieku podeszłym. W sandałach ze skórzanych rzemieni,
w samodziałowej koszuli z wełny, wypuszczonej na lniane portki,
sięgające kostek. Twarz o regularnych rysach, pogodna,
niepomarszczona jeszcze, zawierała nieco wodniste oczy
niebieskawej barwy – ślepka niewielkie, ale żwawo rozglądające się
na boki. Policzki i podbródek były porośnięte włosami jasnymi,
niestrzyżonymi i niegolonymi z dawna, lecz nierażącymi, bo lekko się
ten zarost na policzkach kędzierzawił, natomiast włosy na głowie
były porządnie uczesane i związane z tyłu zieloną tasiemką.
Wysoki był, prosty, smukły. Czasem przymykał lekko powieki
i wtedy było widać długie brązowe rzęsy – barwy tej samej, co
akuratne, kształtne łuki brwi. No, ładny i przystojny mężczyzna.
Przez ramię i pierś przewieszał mu się rzemień, przez drugie ramię –
na krzyż z rzemieniem – parciana taśma dość dużej szerokości. Do
skórzanego rzemienia przymocowana była lutnia, do parcianej taśmy
– duża płócienna torba, w połowie pełna lub w połowie pusta, jak kto
woli.
Ten sam co zawsze – znajomy, zaprzyjaźniony. Tyle że zwykle
pojawiał się zaraz na początku wiosny, kiedy pracy bywało mniej,
a teraz przyszedł pośrodku gorącego, brzęczącego pszczołami
i rozświergotanego lata, kiedy już zaczynały nieźle sobie radzić
tegoroczne pisklęta jaskółek i bocianów.
Prawie wszyscy już się zeszli – czekano jeno na rządcę
Wolisława, który nadchodził z zasępioną miną, bo zły był na
przerywanie pracy w innej, niż się spodziewał, porze. Robota
rzucona, nieprzewidziana przerwa się zrobiła, zadań do wykonania
dużo, a zabronić ludziom spotkania z wieszczycem nie wolno – jest
nakaz księcia Polski, by wszyscy przychodzili wysłuchać nowin
i piosnek wędrownego urzędnika od przekazu w dół – od władzy do
poddanych i możnych. Szkoda, że książę na ten czas słuchania
gędźby i słowa mówionego nie zmniejsza zadań…
– Witam rządcę – powiedział wieszczyc, pokazując dwa rzędy
żółtawych, ale równych zębów, co zapewne miało oznaczać uśmiech
radości ze spotkania, a mogło też wyglądać na szczerzenie kłów jak
u wilka.
– Mówcie i śpiewajcie – powiedział Wolisław, mąż sporo od
wieszczyca młodszy, nieco szczuplejszy, za to ani brzydszy, ani mniej
przystojny.
– Dopiero latem widać – powiedział niefrasobliwie wieszczyc – że
trawka u was zieleniutka, jakby sok z niej miał wytrysnąć, a gąski
bieluchne jako bielone płótna. Wasza wieś winna się nazywać
Zielonka albo Białka. Nie znalazłaby się dla mnie jaka młoda
gąseczka?
Niewiasty, z których niejedna wzdychała kryjomo do wieszczyca,
zachichotały, a sposobne do zamążpójścia zapłoniły policzki, wprawiły
piersi w szybszy i wyrazistszy ruch przy głębokich oddechach, z kolei
ich twarze zdawały się zamyślone – może przemyśliwały, jakby to
było, gdyby wieszczyc zamiast młodej gąski wybrał jedną z nich…
– Gąsek nam brać nie wolno – powiedział surowo Wolisław. –
Gadajcie prędzej swoje, bo moim chłopom zmniejszą ilość jedzenia,
jeśli zadań nie wykonamy. Wszystko tu jest wyliczone, nawet za
bardzo. Pierzyn – powiadają – za mało robicie, tedy wam się nie
należy pełne wyżywienie.
– At – wieszczyc machnął ręką – ja miałem na myśli gąskę taką
więcej piersistą i z makowymi usteczkami zamiast dzióbka –
powiedział, a makowe stały się policzki wielu młodszych niewiast,
a jednej z nich, Lipce, czerwień aż na szyję wchodziła, co wieszczyc
bacznie oglądał i wargi przy tym oblizywał.
– Mieliście się o tej jutrzynie wywiedzieć – młody, rozrośnięty
chłop, Jakuba, patrzył na wieszczyca z uważnym wyczekiwaniem.
– Wywiedziałem się – powiedział wieszczyc. – Teraz na posiewie
dostajecie wszystko i wszystko, co zrobicie, wam zabierają. Jeden
lepiej i prędzej pracuje – więcej zrobi. Inny wolniej i gorzej pracuje…
A wszyscy jednako są żywieni, odziewani i w jednakowych chatach
mieszkają. Na jutrzynie oddawalibyście wszyscy jednakowo – mniej
więcej połowę tego, co teraz zrobicie. Reszta byłaby wasza
i moglibyście tę resztę odprzedawać włodarzowi lub na
targowiskach. Kto zrobiłby więcej, miałby więcej dla siebie – lepsze
jedzenie, lepsze odzienie i mieszkanie… Jutrzyna jest jakby
odwrotnością posiewu – teraz wszystkim jednakowo płacą, chociaż
każdy inaczej pracuje. Na jutrzynie wszyscy jednakowo oddają płody
pracy, a zapłata za nadmiary jest zróżnicowana. Chłopi na jutrzynę
narzekają, bo żądania co do wielkości wypracowanych owoców są
duże i trzeba harować, aby były nadmiary. Pomnijcie, że na jutrzynie
musicie sami zapracować na wszystko – na opłatę za użyczenie ziemi,
na jedzenie, chatę, narzędzia, ubranie, na dzieci… Teraz dzieciaki
darmo jeść dostają. A matki są nawet od pracy uwalniane, kiedy
karmienie dzieci wypada. Na jutrzynie wszystko na waszą głowę
spadnie.
– Teraz czasem głód w ślepia zaziera – powiedział krępy
Ostrowa. – Na jutrzynie jeno leniom by jedzenia nie dostawało.
– A jak powódź, albo susza? – spytał młody Doman.
– To pożyczyć od włodarza trzeba – odparł wieszczyc. – I zwrócić
z nawiązką albo odpracować.
– Ja bym wolał za odrobek ziemię mieć użyczoną – powiedział
wysoki a chudy Jabłonka.
– Tobie trudno dogodzić – zauważył z przekąsem Wolisław.
– Batem go, panie rządco! – powiedział niski a szczupły Gajek. –
Nikt nie wiedział, czy kpi, czy mówi poważnie. Jak to Gajek, czasem
o drogę pyta, a wszyscy myślą, że ją wskazuje…
– Uderzyłem kiedy kogo z was? – głos Wolisława był oburzony
i rozżalony. – No, powiedzcie, Szymana, czym chociaż ręką kogo
z was tknął?
– Nigdy – powiedział nazwany Szymaną chłop, gruby, z krzywym
uśmiechem na okrągłym obliczu.
– Dobry z was pan, życzliwy i wyrozumiały – potwierdziły
nierównym chórem niewiasty.
– Przerwa miała być dłuższa – powiedział Wolisław – ale jak sobie
żarty ze mnie stroicie, to jeno wieszczyc skończy – zaraz do roboty
się brać!
– Dzisiaj jeno mam śpiewać – powiedział wiesczyc. – Tedy krótko
będzie, jeśli niczego nie będę musiał wyjaśniać. Mrugnął przy tym
znacząco do bab – wiadomo było, że pytań dodatkowych i objaśnień
może być tak wiele, że i do wieczora zejdzie. – Mogę już, rządco? –
patrzył wyczekująco na Wolisława.
– Nuże! – powiedział ponaglająco Wolisław.
Wieszczyc spojrzał na niego z wyrzutem jak na prostaka, który
zielonego pojęcia nie ma o artystach. Zdjął nieśpiesznie torbę, po niej
lutnię, spróbował dźwięku strun palcami długimi a szczupłymi, wziął
parę akordów i zdawał się szukać natchnienia w ciszy, która nastała,
kiedy odjął od strun obie ręce. Potem znów uderzył kilka akordów,
ściszył dźwięk, zmniejszając siłę uderzeń i zaczął czystym barytonem
nakazaną piosnkę.

Leci pieśń z daleka
na wiatrowych skrzydłach,
smutkiem nas urzeka,
myśli nasze sidła.

Westchnienia niewiast nabrały mocy, a jedna nawet jęknęła.
Wieszczyc chwilę pobrzękał na strunach, palce przekładał lewej ręki,
sprawiając radość tym, co sami chcieliby zagrać na czymkolwiek,
lecz nie mieli ani czasu, ani umiejętności, ani czegokolwiek. Potem
śpiewał dalej.

Od prawdziwych druhów zniesiesz uwag wiele,
bo wiesz, że nieszczęście od nich nie przyleci.
Gdy dogadują fałszywi przyjaciele,
psioczą na przymówki zdradzeni Wieleci.

Mała dziewczynka, może pięcioletnia, wpatrywała się
w wieszczyca z taką mocą i tak uporczywie, że stojący obok niej
chłopiec – ze dwa razy starszy – mógł pomyśleć, że źle byłoby
z wieszczycem, gdyby tak ostre spojrzenie mogło kłuć. A pieśń
wieszczyca, po przerwie na parę akordów na strunach, płynęła dalej.

Jeszcze dzisiaj żyli –
na ucztę sutą szli,
ruty się napili –
skończyli życia dni.
Pomstują Sprewianie na umowy z Geronem,
a sami z Niemcami tajemne roki wiodą,
trzydzieści żywotów wieleckich utracone,
stawiają mur katedry nad Hoboli wodą.
Srebrników trzydzieści
za ziemi kawałek –
świątynia się zmieści –
w niej habity białe.
Trzydziestu na uczcie margrafa otrutych,
gdy na ziemi sprzedanej katedra wyrosła w połowie,
czy gorsza strata wodzów umarłych od ruty,
czy zbycie ziemi wrogom? Któż na to odpowie?

Jęknęły struny fałszywym akordem, umyślnie tak naciśnięte, by
podkreślić niesmak z powodu fałszu i zdrady, wiodącej do utraty
ziemi i ludzi. Mała dziewczynka posunęła się ku wieszczycowi, ujęła
skraj jego koszuli i pociągnęła. Spojrzał na nią z góry.
– Dziadku – powiedziała. – Co to jest Gerona?
– Gero – córciu, Gero się zwie ten skurczybyk – uściślił
wieszczyc. – To obcy, który naszych zawdy mordował. Aż raz pokajał
się, obiecał żal i poprawę. Na ucztę pojednania zaprosił wszystkich
wodzów wieleckich i ich rutą struł. Oni się pochorowali, a on sam
jeden wszystkich ze śmiechem mieczem dobijał. Pojęłaś?
– Tak – powiedziała mała. – To taki przecherca, jak jastrząb albo
lis, co się do małych gąsiątek dobiera.
– Pięknieś to wywiodła, dziecinko – powiedział ciepło wieszczyc. –
Chceszli ciasteczko makowe z miodem?
– Chcę – odpowiedź była natychmiastowa i pewna.
Wieszczyc wydobył z torby rzeczone ciastko i wręczył małej.
Jadła, jakby od paru dni pościła – żarłocznie, brała jak największe
kęsy i prędko ruszała buzią, aby pogryźć i połknąć.
– Dawno to było owe otrucie? – Jabłonka patrzył na wieszczyca
z natężeniem.
– Pomnicie, jakiem wam o zamordowaniu Wacława Czeskiego
przez brata Bolka śpiewał? – spytał wieszczyc.
– O, tak! To było okrutne – ozwał się pomieszany chór głosów.
– No, to mniej więcej w tym samym czasie było – powiedział
wieszczyc.
– Bardzo dawno – powiedział Gajek – a wy dopiero teraz…
– Jakoś mi się zawieruszyło w pamięci – wyjaśnił wieszczyc. – Ale
i świeższe nowiny niewesołe. Morzyczanie musieli się zgodzić na
postawienie katedry misyjnej w samej Brennie – ich stolicy.
– Jak to „musieli”? – spytał Ostrowa.
– Niemce wkroczyli dużym wojskiem i oblegli grody – wyjaśniał
wieszczyc. – Książę Morzyczan zamknął się ze swoimi w Brennie
i nijak się nie zapowiadało, że Niemce jakikolwiek słowiański gród
tam zdobędą. Wtedy niemiecki margrabia na rozmowy pokojowe
Tugumira zaprosił, obiecując przeprosiny i odszkodowanie za
niesłuszną napaść. A jak Tugumir w obozie margrabiego się stawił, to
go Niemce spętali i w worze na głowie trzymali. Niby dali za niego
moc zakładników w bogatych szatach… Lecz okazało się, że to nasi
niedawno w jeństwo wzięci i przez Niemców poprzebierani… Nie
wiadomo, w jaki sposób Niemcy Tugumira ugadali. Wypuścili go i on
wrócił do Brenny. A tam zaczął naszych do poddania się namawiać.
To go nasi cabas i w lochu schowali, a grodu nie poddawali. Tugumir
jakimś cudem z więzów się wyzwolił, w nocy z lochu wyszedł,
strażnika przy bramie zabił i Niemców wpuścił do grodu. Potem już
nie było wyjścia – trzeba było zezwolenie na budowę katedry
misyjnej dać… Taki książę, co własnych wojów zabija… Ech, Tugumir
– ty psie!
– Lis! Lis! – ten okrzyk dobiegł zza chat, gdzie pastwisko dla gęsi
było, ale wieszczyc odebrał go jako pochwałę sposobu swojego
przedstawiania jakiegoś margrabiego niemieckiego, który Tugumira,
księcia Morzyczan, przechytrzył.
Prędkie było wyprowadzenie wieszczyca z błędu – wszyscy,
z rządcą Wolisławem włącznie, a nawet jakby na czele, rzucili się
w stronę okrzyku i wieszczyc został sam. Na krótko, bo jedna
z niewiastek, też biegnąca z innymi, naraz powstrzymała swój pęd,
przystanęła, a potem odwróciła się i – patrząc na wieszczyca
badawczym, trochę niepewnym krokiem, szła w jego stronę coraz
powolniej. Tak to wyglądało, jakby jednocześnie chciała do niego
dotrzeć i nie chciała, bo coś ją powstrzymuje.
– No, chodź Lipka, chodź – ponaglił wieszczyc i rozkrzyżował
ramiona.
Podbiegła i przytuliła się do niego, ręce mu na szyję zarzuciła.
– Mówiłeś zeszłego roku, że tylko ja… – wyrzut było w jej głosie
słychać – a dziś o jakiejś nowej gąsce mówisz…
– Och, głuptasku – głaskał jej drżące plecy i lekko przytulał do
siebie, w czym mu najwyraźniej pomagała. – Nie pojęłaś żartu. Ja
tylko ciebie mam jedną jedyną. Przecież cała wieś by wiedziała
o innej i zaraz by ci donieśli. Chodźmy do zagajnika na nasze miejsce,
bo zaraz wrócą i będę musiał do rządcy na poczęstunek…
Wieczorem do twoich rodzicieli przyjdę na rozmowę. Niech łoże
z tobą na mnie czeka…
– Dobrze – powiedziała, oderwała się od niego i, przytrzymując
długą spódnicę palcami rąk, pobiegła za innymi.
Dopiero teraz wieszczyc spostrzegł przyczynę pośpiesznego
odejścia Lipki – nadchodził rządca, trzymając za ręce dwoje dzieci –
tę dziewczynkę od makowego ciastka i owego chłopca od niej dwa
razy starszego.
– Pójdźmy do mnie – powiedział rządca. – Starym zwyczajem
u mnie posiłek zjecie.

***

Szli drogą przy chatach. Ani jednej z kominem. Ani jednej
z oszklonymi oknami, tylko sześć z błonami zwierzęcymi
wprawionymi w małe, okienne ramki – reszta jeno z zasłonkami
rzadko tkanymi, od much mającymi strzec. I wszystkie okna
z okiennicami na zewnątrz otwartymi. Biednie, lecz porządnie –
chaty po jednej stronie drogi, po drugiej las się zaczynał, a za
chatami zieleń pastwisk i łąk przez przerwy między domostwami
przezierała. Wszędzie czysto – pozagrabiane, pozamiatane, równo
poustawiane drobne narzędzia chłopskie, strzechy niektóre nowe,
ściany, najwyraźniej ostatniej wiosny, starannie pobielone wapnem,
malwy pod ścianami, jakby to wieś na wschodzie Polski była.
Gdzieniegdzie za domostwami szopy, drewutnie i małe komórki stały
– też porządne – bez dziur, krzywych, poodrywanych desek albo
niedbale, nierówno przybitych.
– Dbacie, rządco, o te wasze Pierzyny – pochwalił wieszczyc.
– Przez to jeszcze bardziej na mnie narzekają – odparł Wolisław.
– Im nie w smak dodatkowy wysiłek wokół chat, które do nich nie
należą.
– Załatwcie sobie wykup – poradził wieszczyc. – To wielka wieś
i miejsca na pola dość. Właściwie dwie wsie do siebie równoległe,
a w poprzek do traktu postawione. Nadal w jednej duże pierzyny
robią, a w drugiej części pierzyny małe, czyli takie pod uszka, albo
pod ucha chłopskie?
– Nic się od tamtego roku nie zmieniło – powiedział niechętnie
Wolisław. A ja mam nadanie na pobliski Rusiec. Tam dwudziestu
jeńców ruskich jako chołopi… Żony im z Pierzyn dano i powoli
przywykają do pobytu w Polsce. Za parę lat tam się przeprowadzę
i będę na swoim.
Dotarli do końca wsi. Po tej stronie, gdzie las panował nad
kawałem ziemi od całej podwójnej wsi większym, widniał dym,
unoszący się pionowym słupkiem w jasne, bezchmurne niebo. Wnet
pokazał się komin z żółtawej cegły, a potem gont pociemniały, lecz na
mało zużyty wyglądający.
Wysoki na półtora człowieka częstokół okalał spore, w kwadrat
ustawione obejście – dom z szybami w oknach i ganeczkiem bez
ścian, kamienną oborę i stajnię pod złocistą, nową strzechą
z pszenicznej słomy, drewniany chlewik i kurnik pod spadzistym
w jedną stronę daszkiem z desek ułożonych dachówkowato i dużą
stodołę, a przy niej drewutnię – oba budynki pod strzechą poszarzałą
od starości, ze słomy reżowej. Skrzydła bramy, otwarte, o ościeże
oparte, zdawały się zapraszać każdego, kto czegoś od gospodarza
potrzebował.
Dziewczynka i chłopiec puścili ręce Wolisława i pognali do domu.
– Żonę uprzedzają, że gościa mamy – powiedział Wolisław. –
Rychło w czas, teraz raz-dwa wyhoduje prosiaka, świniobicie zrobi
i mięso na wasze powitanie upiecze. Już następnego lata będziem to
jeść…
– Coś nastrój podły was gnębi – mruknął wieszczyc. – Nie
przejmujcie się byle czym.
Z ganku do sieni wchodzili, a z niej – do kuchni. Na środku kuchni
kotlina z kamieni stała, a nad nią okap komina, starający się wciągać
dym i zapachy, aby wydalić je na zewnątrz. Przy kotlinie krzątała się
dorodna niewiasta ze śliczną twarzą. Jej sukni trzymało się dwoje
malutkich dzieciaczków – mniejszy dopiero co zapoznał się z pionową
postawą, ale sztuki utrzymania równowagi jeszcze za dobrze nie
opanował. Znani nam dziewczynka i chłopiec siedzieli na ławie pod
ścianą. Przy oknie stał stół nakryty białą, płócienną narzutą, a przy
nim ławy dwie.
– Niech Swarzec darzy! – powiedział wieszczyc, patrząc
z upodobaniem na postać i twarz niewiasty przy kotlinie.
– Niech i wam sprzyja – odparła niewiasta.
– Widzę, żeście żony nie zmienili – powiedział wieszczyc,
spogladając na niewiastę pożądliwie.
Niewiasta rzuciła na wieszczyca spojrzenie spode łba, a rządca
trochę pokraśniał na licach.
– Podaj, Sosenko, coś do jedzenia i picia – powiedział. –
Wieszczyc zdrożony jest i niechże kapkę odsapnie. Sosna – zwrócił
twarz w stronę wieszczyca – żoną moją jest na zawsze. Innej już nie
wezmę, choćby Sosna mnie opuściła. Z chłopów jest, tutejsza, ale i ja
nie bardzom możny, chociaż wici z nadaniem możności dostałem. Ja
z rodziny władyki jestem, który jeszcze podczas mojego urodzenia
panoszą był. Ja Sosnę miłuję więcej niźli inni jaką królową z bajki.
– A ja na każdym postoju żonę mam inną – powiedział ze
śmiechem wieszczyc.
– Dzieci też? – spytała Sosna, podając na stół pieczone mięsiwo,
krągłe, płaskie chleby, suszone, obrane z pestek śliwki w occie
z miodem i duże, drewniane kubki z piwem.
– Gorzałki nie macie? – pytanie wieszczyca chyba powiadamiało
o lubości do mocnych napitków.
– Jeno do ziół, na nalewki nastawiamy i pędzimy – wyjaśnił
Wolisław. – Tak samo jak i w latach poprzednich, o czym wieszczyc
zdaje się nie pomnieć.
– Ja do was później niż zwykle przyszedłem – powiedział
wieszczyc – bo moja żona, Arnika, w Dębinie koło Osjakowa
trzeciego syna mi rodziła i musiałem trochę przy niej pobyć.
A łącznie – skoro pytacie, Sosno – mam trzydzieścioro dzieci ze
wszystkimi moimi żonami. Jeno Wiernikom nie powiadajcie, bo dziś
do nich idę w sprawie nowego ożenku z ich Lipką. Z Pierzyn może mi
się trafić taka żona jak wy, tedy jakbym Swarzeca za nogi złapał –
sam miód i gorzałka. Krzepka, smaczna, rozgrzewająca…
– Ciepnijcie gorzałę, bo ona was coraz mocniej kusi – poradziła
Sosna głosem bez wielkiego przekonania. – Teraz chyba byście
powiedzieli, że chcecie urodziny syna Arniki opijać, aleście już to na
pewno moc razy opili…
– I domu własnego nie macie – powiedział Wolisław. – Gorzała
wam nie pozwoli niczego się dochrapać. Odrzućcie ją!
– Czas jeszcze mam – odparł niefrasobliwie wieszczyc. – Któryś
z synów może się dorobi i na starość oćca do siebie weźmie… A ta
dziewuszka na ławie, to skąd? Nie widziałem jej zeszłego lata…
– Jestem Bianka – powiedziała dziewczynka, bardzo uważnie
przysłuchująca się rozmowie starszych.
– Łubiana sierotą jest – powiedział Wolisław. – Do tej pory
w każdej chałupie była po trochu, bo jej rodziciele stąd byli. Oni od
wilków zginęli… U nas już zostanie.
– Lubysław też sierota – dodała cicho Sosna – też u nas będzie.
On broni Łubiany, bo dzieciska jej dokuczają.
– Bianki, a nie Łubiany – poprawiła dziewczynka. – Ja będę żoną
Lubego.
– A ty? – wieszczyc spojrzał na Lubka.
– Ja chcę z dziećmi ze wsi gęsi pasać – powiedział chłopiec.
– No, toś trudną do osiągnięcia rzecz wybrał – zakpił wieszczyc.
– Łatwiej by ci było księciem zostać. Albo wodzem czy wojewodą…
– Widzicie, jak się ostrzyc kazał – powiedziała Sosna. –
Z grzywką nad czołem, a reszta przy skórze ostrzyżona. Od
wiejskich chłopaków tym się jeno różni, że tamci raz w miesiącu są
na głowie goleni – grzywka nad czołem, a reszta na łyso. I na bosaka
chce latać. Pod Iskorostieniem byliście? Dobra to wyprawa była – ani
jeden możny żywota nie postradał…
– Ja takim możny jak i wasz mąż – sarknął wieszczyc. – Ojciec –
Grzymała mu było – koło Słupcy panoszą był, a potem został władyką.
Skończyli jedzenie i popijanie. Sosna wetknęła Biance i Lubkowi
po kawale chleba i pieczonym skrzydełku kurczęcia. Złapali i na
dwór wybiegli.
– Podzielą się z wsiowymi – powiedziała Sosna.
– Dziś wieczorem darcie pierza – rzekł Wolisław. – Byliście,
wieszczycu kiedy na czym takim?
– Nigdy – powiedział wieszczyc.
– I ja wieczorem nie byłem – przyznał Wolisław. – Zawdy w dzień,
bo pochodni trzeba oszczędzać. Wiernikowa będzie i ta wasza
Lipka… Musim dzisiejszą zwłokę nadrobić.
– Pójdę z wami – powiedział z ożywieniem wieszczyc. – Potem się
z nimi do ich chaty zabiorę.
Sosna szykowała wieszczycowi jedzenie na drogę. Nie mógł
liczyć na poczęstunek u Wierników, kupowanie po drodze musiało
być ograniczone ze względu na rzadkość przy gościńcach zajazdów
czy karczem. Poza tym warto było mieć w wieszczycu druha – wróci
do Gniezna, nowe poruczenia będzie dostawał, spotka się
z różnymi… Może mimochodem szepnąć słówko pochlebne, a może
i łatkę brudną komu przyprawić…
Rozmowa zeszła na ustawiczną biedę chłopów. Wolisław
narzekał na małe ilości strawy, dowożonej od rządcy z Kuszyny.
– Zanim dowiozą – mówił Wolisław – to zimne jak lód.
Próbowaliście kiedy zimnej polewki? Gdyby nie umieli wnyków i sideł
zastawiać…
– Nie boją się złapania na kłusownictwie? – wieszczyc był
zdziwiony tym przede wszystkim, że rządca sam przyznaje się do
złodziejstwa swoich chłopów.
– Ja mam pilnować jeno wykonania zadań – Wolisław wzruszył
ramionami. – Oni sami wiedzą, że im nie wolno komina sobie
postawić w chacie, z lasu niczego brać nie wolno, żadnej chudoby
w chacie ani koło chaty trzymać nie wolno, noża ani siekiery mieć nie
wolno… A mnie wolno ich nie łapać, kiedy takie zakazy naruszają.
Gdyby chociaż kota albo psa mogli trzymać… Może i trzymają – ja
tam nie zaglądam prawym okiem do lewej kieszeni. Moje psy giną
i są zjadane. Ja oczy przymykam, jak mi na pastwisku krowę wydoją,
albo jak mi kura przepadnie. Czasem sam donoszę, kiedy dziecka
maleńkie są w chacie… Ja nie dam rady z głodomorami wykonać
zadań – oni muszą mieć siły. Chyba rzucę to rządcowanie i pójdę do
Ruśca.

***

Szli ścieżką przez pastwisko do drugiej części wsi, leżącej przy
drodze równoległej do tej, przy której stał dom rządcy. Wszędzie było
ciemno w oknach, nie było szczekania psów. Mężczyźni zapewne już
spali, a niewiasty zebrały się w jakiejś chacie i drą pierze z gęsich
piersi i kuprów, gdzie puchu najwięcej, a dutki nie występują.
Usłyszeli granie gęślików i w tę stronę Wolisław skierował kroki.
W jednej z chat przez szpary w okiennicach sączyło się migotliwe
światełko i stamtąd dobiegało granie. Podeszli bliżej.
– To Łubiana podgrywa – powiedział Wolisław. – Zwykle Lubysław
przy jej graniu piosnki śpiewa.
Jakoż dał się słyszeć śpiew chłopca – czysty, równy głos mógł się
podobać. A czy piosnka się podobała?…

Dyli, dyli, dyli na skrzypkach,
dyli, dyli, dyli zapiskał,
aż się wzieni pod boki
zadziwieni ludziska.

I pchajum się do izby,
i pchajum się do sieni,
a skund żeśta takiego
muzykanta tu wzieni?

I bendum się dziwować,
bendum się dziwowali –
a skundżeśta takiego
muzykanta dostali?

Dyli, dyli, dyli…

Rządca z wieszczycem weszli po cichu do sieni. Niektóre
niewiasty musiały zauważyć ich pojawienie się, bo palce ich bardzo
przyśpieszyły obdzieranie gęsich piersi, kuprów i boczków – aż się
biedne zadyszały od tego pośpiechu. Inne nadal chwaliły gwarnie
zdolności Bianki i Lubego.
– Luby – powiedziała głośno Wiernikowa – poodnoście z Bianką
odarte gęsi i nowe przynoście, bo zapas się kończy.
– Widzę, że matka Lipki ma tu mir – powiedział jeszcze głośniej
wieszczyc, przekrzykując rozgwar w izbie pełnej puchu i to nie tylko
na rozesłanych płachtach. W powietrzu też snuły się, niby pajęczyny
babiego lata, lekkie, białe puszki.
Matka Lipki poderwała się z ławy, chwyciła pod pachy dwie
jeszcze nieodarte gęsi i wyszła na dwór. Tuż za nią, też z dwoma
gęsiami, wybiegła Lipka. Wolisław wydobył z kieszeni łojową
świeczkę i wręczył wieszczycowi.
– Mniemam – powiedział – że krzesiwo i hubkę macie. Bo im tego
też nie wolno trzymać.
– Wolno śpiewać, rządco? – spytała wysoka, zgrabna niewiasta.
Wolisław jeno skinął głową i wyszedł na dwór, a za nim rządca.
Z wnętrza dobiegała smutna pieśń o starym rybaku, który miał córkę
jasnowłosą, piękną niby róży kwiat, rozpuszczoną, cudną kosą
czarowała cały świat. Jeszcze o stajanie słyszeli, że szczęście trwa
zbyt krótko – prawie razem z wichrem mknie…

***

Rankiem następnego dnia wieszczyc szedł traktem na południe,
w stronę Działoszyna, mając na sobie oba skrzyżowane pasy – od
torby i od lutni. Koło niego dreptała Lipka, twarz smutną pokazując,
a oczy wbijając w dal – niby w przyszłość nieodgadnioną skierowane,
zda się pozbawione nadziei, a nawet myśli. Puste, nieobecne
spojrzenie stworzenia, którego nikt o chęci nie pyta, jeno korzysta
z jego naturalnych właściwości.
– Naści srebrnika – powiedział wieszczyc, podając Lipce
srebrnika wydobytego z torby. – Ja wnet po ciebie przyjdę i będziesz
panią w mojej wsi i matką wszystkich moich dzieci oraz
zwierzchniczką moich bab i wszystkich chłopów. Poradzisz temu?
Odzienie nowe sobie kup. Rządca cię zwolni od pracy i może nawet
do miasta zawiezie.
Jeno kiwnęła głową, patrząc w lewą stronę, gdzie na zielonej runi
Bianka i Luby pilnowali wielkiego stada podskubanych gęsi.
– Aż tyle tego macie? – wieszczyc był pełen podziwu dla
liczebności stada.
– To przecie księcia – zdziwiła się Lipka. My jeno to żywim
i wszystko odstawiane jest księciu. Znaczy – jego ludziom.
Lubysław grał na fujarce z wierzbowej gałęzi zrobionej, a Bianka
śpiewała.

Gąseczka bieluśka, gąsiorek bielutki –
na zielonej trawie siedzą cztery smutki.
Jeden po matusi, a drugi po tacie –
żal za gardło zdusi, kiedy je poznacie.

Trzeci za gąskami,
co je lis przechera
uśmiechami mami,
zaś w norze pożera.

A za Lubym czwarty, kiedy jest w podróży –
jego rychły powrót szczęście mi wywróży.
Na zielonym białe, pod białym zielone,
będzie weselisko – weźmie mnie za żonę.

– Słusznie – pochwalił wieszczyc. – Wesoło tu u was.
– Toć o smutkach śpiewała – zdziwiła się Lipka. – Ja dalej nie
pójdę, rządca nakazał, bym się do pracy stawiła.
Ledwo wieszczyc odszedł, koło Lipki pojawił się wysoki, młody
chłopak. Ona wydobyła srebrnika od wieszczyca otrzymanego
i wręczyła go chłopakowi.
– Coć jeszcze ostawił? – zapytał chłopak.
– Osełkę masła, co mu Sosna na drogę dała.
– Dobry pan – powiedział.
– Bogać tam! Powiedział, że zostawia, bo gorąc będzie i rozpuści
się – torbę mu zatłuści…
ROZDZIAŁ II
Gaj




Wici z Gniezna zawsze przychodziły za pośrednictwem włodarza
z Pajęczna. Zawsze na sześciu dość grubych gałązkach, zawsze kora
rzezakiem była powycinana i znaki (litery) bieliły się świeżym
drewnem, czasem jeszcze sok puszczającym. Zawsze były znaki
początku i końca, a rzemienie przewleczone przez oba końce
wszystkich wici były związane na misterny węzeł, zasupłane nie do
rozwiązania i na ten supeł wosku było sporo nalane. A kiedy już
prawie ostygły dwie pieczęcie – grododzierżcy i włodarza –
odciskano, bo u nich było pomnażanie, przepisywanie wici dla
każdego rządcy z osobna. Może Wolisław machnąłby ręką na brak
tych wszystkich rzeczy – te wici były wypalane, niedbale jednym
rzemieniem pośrodku połączone i jeno jedna pieczęć – włodarza –
była na wosku odciśnięta. W dodatku niewyraźna była – wcale nie
dało się rozpoznać, że to pieczęć właściwa. Nic to wszystko, lecz na
tych wiciach było polecenie, że stawią się ludzie z wozami, zapłacą
Wolisławowi piętnaście srebrników i zabiorą z całych Pierzyn
wszystkie niewiasty i dzieci…
– Ja też jestem niewiastą i my z tobą mamy dzieci. I jesteśmy
w Pierzynach – Sosna uzmysłowiła mężowi to, co on i tak wiedział.
Pojechał Wolisław do Działoszyna – do grododzierżcy
z zapytaniem, czy te wici on widział i poświadcza w jakiś sposób ich
nadejście z Gniezna. Grododzierżca wziął wici do ręki, oglądał, twarz
wykrzywiał i w końcu powiedział:
– Bo to widzisz, Wolisław, w Gnieźnie synowie Więcława
z Krakowa przebywają. Znaczy – brata księcia Mieszka – Odylen
i Przybywoj. Widocznie musiano im jakieś stanowiska dać, choć to
dzieciuchy i zastępcy będą za nich całą robotę wykonywać. Może
jeden został zwierzchnikiem nad pisarzami od wici w sprawach
gospodarczych, a drugi to samo, jeno od spraw wojennych. Ja tak
przypuszczam, bom osobne wici dostał – w samych wojennych
sprawach. Od razu ci zadanie przekażę: masz ośmiu chłopa z twoich
Pierzyn do powożenia wysłać. Nasi woje będą wspomagać Bolka
Czeskiego w wojnie obronnej przeciwko Ottonowi I. Trzeba na
wozach zapasy za wojami wieźć i do tego chłopi są przydatni. Jedź ty
do Pajęczna, do włodarza i spytaj, czy ci w związku z tym zadania
zmniejszą, bo ośmiu to prawie ćwierć ze wszystkich twoich
trzydziestu pięciu zdatnych do pracy poza rodzimą wsią. A jak ci
jeszcze wszystkie baby zabiorą… To twojej Sosny nie dotyczy, bo ona
przez małżeństwo z tobą chroniona, a twoje dzieciaki do stanu
możnych należą jako i ty. Napisano, że ze wsi, tedy chłopek dotyczy.
W Pajęcznie Wolisław był, lecz do włodarza go nie dopuszczono.
Jakiś urzędas zapytał, czy rządca umie czytać, a jak umie, to niech
czyta i polecenia wykonuje, a innym głowy nie zawraca. Po drodze do
Gniezna był wojewoda w Sieradzu. Urzędnik zapytał zjadliwie – czy
to nie zbytnia śmiałość, że chudopachołek, do niedawna jeszcze
chłop, chce się z wojewodą widzieć? Potem słuchał Wolisława, wici
nawet do ręki nie wziął, powiedział, że będzie sprawdzone co i jak,
tedy niech Wolisław do nakazu się stosuje, a potem skargę złoży
i żąda naprawienia szkody.
Jadąc do Gniezna, Wolisław przemyśliwał o naprawianiu szkody
przez – dajmy na to – zbójców lub – powiedzmy – przez ludzi jakiegoś
margrafa… A w Gnieźnie potraktowano go całkiem inaczej. Kanclerz
– od niedawna to stanowisko istniało – posyłał Wolisława do
wszystkich swoich podkanclerzych i wszyscy co do jednego oglądali
długo owe wypalane wici, a każdy głową kręcił. Potem do wodza
drużyny Wolisława posłano, Wolisław znał Zdruznę z widzenia,
pamiętał jego, prędko zakończony pojedynek z kniaziem Igorem,
który zapewnił Wolisławowi, i innym, ma się rozumieć, bogaty łup
dwudziestu jeńców i nadanie Ruśca. Zdruzno powiedział nareszcie,
w czym rzecz.
– Przyjmij – rzekł – że to skutek zabaw Odylena i Przybywoja.
Chcieli udoskonalić sporządzanie wici i użyli żelazek do wypalania.
Jak wiesz, nasze znaki pisarskie co innego znaczą, jeśli który bokiem
albo do góry nogami odwrócisz. Dzięki temu paroma żelazkami,
różnie przy wypalaniu odwracanymi, można wypalić kilkadziesiąt
naszych znaków. Potem tę ich zabawkę włączono do reszty wici
i porozsyłano wszystko. Tak by to można zrozumieć, gdyby nie to, że
jeno tobie dostały się te wypalanki… Ale niczym się nie martw – ja ci
ręczę, że to nie ty będziesz poszkodowany i nie twoje niewiasty
z Pierzyn. Ty wszystkim powiadaj, że to skutki zabawy otroków, ale
nic poważnego. Zgoda, Wolisławie?
Jeszcze się nie zdarzyło, by rozsądny rządca – prawie smerda
książęcy – sprzeciwił się dostojnikowi, mogącemu rządcę… Pomińmy
wyliczanie tego, co wódz drużyny mógłby uczynić z tak nisko
stojącym na drabinie ważności urzędników. Tedy Wolisław usiłował
w drodze powrotnej przekonać samego siebie, że wszyscy
w Pierzynach mają zapewnione bezpieczeństwo, więc nie ma
powodów do niepokoju.
Nie przekonał. Tedy zwołał wszystkich na rozdroże i od tego
zaczął, że w razie pojawienia się jakichś ludzi, którzy baby i dzieci
chcieliby zabierać, należy imać się drągów, kamieni albo własnymi
rękoma się posługując, nie dawać zabierać. Bić, krzyczeć
wniebogłosy, aż Wolisław przybiegnie i wspomoże opór. A jakby,
nieszczęściem, nic nie pomogło i baby z dzieciskami zabrali, to one
po drodze mają wrzeszczeć i pomocy wzywać, jeśli tylko koło
ludzkich osiedli będą przejeżdżać.
Dopiero jak ta sprawa została załatwiona, już nikt o nic nie pytał
– dopiero wtedy Wolisław ogłosił, że ośmiu chłopa musi iść na
wyprawę wojenną jako woźnice.
– Ja nie wiem, czy powinienem kogoś wyznaczać – powiedział. –
Niechby sami się na ochotnika zgłaszali, tobym spośród chętnych
wybrał albo byśmy losowanie zrobili.
Zapadł bezruch połączony z ciszą. Każdy wbił spojrzenie w jedno
miejsce – niektórzy w dal, pokazując możliwości wytrzeszczania
oczu, myśli pozbawionych. Inni zdawali się oglądać swoje stopy albo
jakie miejsce na ziemi, niedaleko stóp. Paru głowy zwiesiło i ich oczu
nie było za dobrze widać…
W takich przypadkach, kiedy cisza jest połączona
z wyczekiwaniem na coś, jeśli ona trwa nawet przez czas potrzebny
na mrugnięcie powieką, wydaje się wszystkim bardzo długa –
stanowczo za długa! Bo w głowie każdego latają błyskawiczne myśli:
„Na moje słowa czekają”, „Co powiedzieć, jeśli ktoś mnie do
odpowiedzi wywoła?”, „Może rzucić wszystko i się zgłosić?”, „Może
podać jakąś wymówkę, że ja nie mogę?”, „Jak się zgłoszę, to pomyślą,
że dla własnych, spodziewanych korzyści”… – wiele innych, nieraz
sprzecznych ze sobą i takich, których innym nigdy by się nie ujawniło.
– Niechby się najlepiej zgłaszali młodzi i samotni – Wolisław
przerwał ciszę, bo nikt się nie zgłaszał, a ośmiu pójść musiało…
Nadal nie było chętnych. Tedy Wolisław rzucił miano pierwszego,
którego by widział na wyprawie.
– Gajek – powiedział cicho i rzec by się chciało, że cisza stała się
jeszcze głębsza.
Po chwili zgłosił się Grodza – starszawy już był, dzieci nie miał,
żona go niedawno odumarła…
Po nim zgłosił się młody Witek od Ciosków. A potem się zaczęło!
Jakuba i powiedział, że on się zgłasza za Gajka. Potem to samo
powtórzyli Szymana, Ostrowa, Doman, Jabłonka i wielu innych,
a Wolisław za każdym razem kręcił głową, że nie – za Gajka nikt nie
może iść. Wtedy wstali też Witek i Grodza, by oznajmić, że oni nie
pójdą, jeśli z nimi razem nie będzie Gajka.
Gajek… Co jest z tym młodym, już bez rodzicieli zmarłych przed
pięciu laty, spokojnym, powściągliwym w ruchach i słowach?
Buntownik jaki, czy co? Może ma skarb jakowyś i opłaca usłużność
innych?…
– Pójdą na ochotnika, wszak się zgłaszali, Ciosek młody, młody
Węgiełek, Jakuba, Jabłonka, Szymana, Ostrowa i Doman – powiedział
w końcu Wolisław. – A na dodatek, bo zgłaszający się tego chcą,
wyznaczam Gajka.
– Rozsądnie rządca uczynił – powiedział Gajek. – Jeno jeszcze
o tym zabieraniu niewiast i dzieci trzeba. Gdyby wieś zgodę dostała
na uzbrojenie się, to byle kto nie mógłby nam niczego zrabować…
– Ty, Gajek – powiedział Wolisław – namawiasz mnie, bym zakazy
złamał i chłopów uzbrajał? Weź no ty przyjdź do mojego domu dziś
wieczorem, to ja ci dam znać, co ja o zbrojeniu poddanych sądzę. Nie
wiem, czy będziesz zadowolony, lecz na razie chłopem jesteś, a nie
rządzicielem, tedy i cięgi byś musiał znieść.
Tego wieczora Wolisław, Sosna i Gajek siedzieli przy stole
w świetlicy domu rządcy długo w noc. Głowy trzymali blisko siebie,
by nikt podsłuchać niczego nie mógł, ani żadnego słowa po ruchach
warg rozpoznać. Ustalono, że przy domu rządcy będzie
dobudowywana jeszcze jedna izba, bo rodzice i rodzeństwo Sosny nie
mogą nijak być zagrożeni zabraniem przez jakiegoś tam kupca, który
(no, my będziem przeszkadzać i bronić, ale jakby zabrali…) za wiele
niewiast i dzieci zapłacić miałby piętnaście srebrników,
a odsprzedawałby po srebrniku za głowę. Zakupi się narzędzia do
budowy tej izby: ciosły, siekiery, topory, kosy do wyrównywania
i ucinania za długiego okapu strzechy, kosiska do kos, babki do kos
klepania. A dodatkowo będzie się we wsi wytwarzać miecze. Krótsze
od tych, co woje noszą – do biodra chłopu nawet nie sięgające – na
dwa łokcie długie, dla czeladzi możnych przeznaczone. To będzie
dochód dodatkowy – miecze będzie się od następnego roku
sprzedawać, a potem kupi się to i owo, by szczyty (tarcze trójkątne)
wytwarzać na sprzedaż. Od zaraz zrobi się kilkanaście szczytów na
próbę. Ta dodatkowa izba będzie służyła – na razie – do mieszczenia
wszystkich onych zakupionych i wytwarzanych rzeczy. Pod okiem
rządcy pracownicy, czyli ochotni chłopi ze wsi, będą mieli łatwy
dostęp bez mitrężenia i oczekiwania na rządcę, by izbę otworzył albo
zamknął – on otworzy z rana, a zamknie po ich odejściu wieczorem.
Chyba żeby zapomniał, ale to już on sam będzie za to odpowiadać,
gdyby co zginęło. Ten dodatkowy dochód będzie przeznaczony na
dożywianie wsi w razie ciężkich prac, oraz dla dzieci, bo taki
podrostek konia z kopytami by zjadł i jeszcze by się za czymś
rozglądał na ząb. To – a jakże – dla dobra stanu możnych i księcia
Polski, bo dobrze odżywiony chłop więcej wykona pierzyn
i wszystkiego, co możny rządca nakaże. Pieniądze na to będą, bo
rządca zrzeknie się Ruśca, który mu nadano i który od włodarza
wykupił, ale jeszcze przez jakiś czas ma pozostać pod zarządem
włodarstwa, aby Wolisław mógł cały swój czas poświęcić Pierzynom.
Wszystko to dokładnie spisano na wiciach i z rana Gajek został
zobowiązany zanieść te wici sąsiedniemu rządcy z Ruśca, od którego
takie rzeczy odbiera co ćwierć miesiąca posłaniec włodarza
z Pajęczna. Gajek powrócił po południu z trzosem srebrników
i powiedział, że to należność od tamtejszego rządcy za
dotychczasowe użytkowanie włości Wolisława – jest to większość
dochodów za ostatnie lata, od czasu przedstawienia przez Wolisława
wici z nadaniem aż do dzisiaj.
– Powiedziałem – przyznał Gajek – że wobec tego wycofujecie
zrzeczenie się Ruśca, bo tego, com przywiózł, na początek
wystarczy. Sami będziecie musieli dopilnować, by sprawa owego
Ruśca została załatwiona po waszej myśli, bo wasze wici tamten
rządca zatrzymał.
– Dziękuję – powiedział Wolisław, a Sosna, przez trzymanie męża
za ramię i przytulenie się do owego ramienia, dała do zrozumienia, iż
jest z Wolisławem całkowicie zgodna.

***

Przyszły wici z Działoszyna, nakazujące oddanie Lubysława do
tamtejszej szkoły dla potomstwa możnych. Z Glin przyszedł zakonnik
chrześcijański obrządku wschodniego z zapytaniem, czy Lubysław,
pozostający pod opieką możnego Wolisława, będzie chodził do szkoły
przy monastyrze w Glinach. Sosna zrobiła kwadratowe oczy, że aż
z dwóch miejsc dopominają się o Lubka i była za tym, aby chłopak do
Glin chodził.
– Bliżej jest – mówiła. – Codziennie będzie po południu w domu,
dopilnuje się czystości, siniaki i guzy podleczy, duszę zwątlałą od
możliwych porażek się podbuduje, ukoi żale, wysłucha się opowieści
o osiągnięciach… Kto to wszystko zrobi w Działoszynie?
– Zważ – powiedział Wolisław – że w grodzie jest szkoła dla
potomstwa możnych! Lubek wisi na pograniczu stanów. Niby jest
u nas, czyli do możnych go można zaliczyć, a z drugiej strony – to syn
chłopski… On po postrzyżynach, tedy twoja opieka już konieczna nie
jest. Po szkole w Działoszynie łatwiej go będzie zaliczać do naszego
stanu…
– Zazdrosny jesteś, Wolisławie – powiedziała Sosna – o to, że
mogłabym Lubka przytulać. Ot co!
Na łożu nastąpiło uzgodnienie stanowisk – Lubek pójdzie do
Działoszyna…

***

Nadzwyczajny zjazd przedstawicieli możnych, zwołany do Sieradza
przez trzech książąt: Mieszka, Czcibora i Więcława ogłosił się
zjazdem wyborczym, uznawszy wprzód, że możliwości odnalezienia
księcia Siemomysła są tak nikłe, a w razie odnalezienia go –
możliwości sprawowania przezeń władzy są mniejsze od nikłych, że
należy ustanowić nowego księcia Polski.
Czcibor i Więcław zgodnie zrzekli się władzy zwierzchniej nad
Polską, tedy zostało jeno przyklepanie wyboru Mieszka, jeżeli się nie
chciało spróbować rządów innego rodu. Byli tacy, którzy chcieli
odmiany, lecz rozmowa z jednym takim z rodu Nałęczów uzmysłowiła
im, że ich stan posiadania może ulec gwałtownej zmianie, bo nowy
ród musi sobie skaptować zwolenników i będzie to czynił przez
nadawanie nowym rodom dobrze zagospodarowanych włości,
dzierżonych dotąd przez tych, co od podstaw wszystko urządzali,
karczowali, wypalali i pełnili obowiązki na stanowiskach opłacanych
przez posiadanie dochodów z powierzonych im dóbr książęcych, czyli
ogólnych. Wobec takiej groźby pójścia niektórych w odstawkę,
wszyscy posłowie prędko i jednomyślnie okrzyknęli Mieszka władcą,
Czcibor i Więcław złożyli mu hołd i nie było nowej, jeszcze niestartej
zamiataniem miotły w postaci jakiegoś Nałęcza, Topora albo Górki
z Wielkopolski.
Obiór księcia Mieszka był właściwie jeno zatwierdzeniem na
stanowisku, bowiem on i tak dzierżył ster rządów. Wprawdzie jeno
jako zastępca nieobecnego ojca, lecz i teraz ojciec mógł się jeszcze
pojawić, gdzieś się odnaleźć i co wtedy by było? Tedy nie powinno się
nic zmieniać. Ale się zmieniło! Sosna przypuszczała, szeptem – tuż
przy uchu męża – że Mieszko tymi zmianami zabezpiecza się na
wypadek odnalezienia Siemomysła.
– Bo widzisz – mówiła – Mieszko narozdaje, skaptuje sobie
wdzięcznych ludzi, a jak ojciec by powrócił, to wdzięczni by się bali,
że stary książę wszystkim pozabiera to, co Mieszko im dał. I kogo
będą popierać wdzięczni?
Miała trochę słuszności, lecz całkiem niewiele. Wolisław –
podajmy dla przykładu – dostał w zarząd dwie wsie zamiast jednej.
Stał się rządcą Pierzyn Dużych i Pierzyn Małych. A nazwy wzięły się
z wytworów – dużych pierzyn do przykrywania dorosłych i małych
pierzynek dla niemowlaków albo pod uszka. Dodatkowo zmniejszono
obu wsiom zadania. Dużych pierzyn miano wytwarzać trzy razy
mniej. Ba, małych pierzynek miano wytwarzać sześć razy mniej –
dokładnie tyle samo, ile robiono pierzyn dużych. Wychodziło na to, że
Pierzyny Małe dostały większą ulgę, co wszyscy w Dużych
Pierzynach uznali za niesprawiedliwe, bo obie połówki wsi miały po
tyle samo chat i po tyle samo ludzi.
Cóż, ulgi były nie tylko dla Pierzyn. Dotychczasowy rządca, który
przedtem żywił całe Pierzyny, został z tego zwolniony, tedy Wolisław
obliczył, że na ulgach straci, bo musi wieś żywić sam. Co prawda
zezwolono jego chłopom trzymać bydło i trzodę chlewną oraz drób,
wszelako tych stworzeń nie dano! Wici przewidywały stopniowe
kupowanie zwierząt i budowanie gospodarskich budynków ze
zwiększonych dochodów wsi. Może dochody będą większe – wszak
można będzie nadal wytwarzać tyle samo, co przedtem i nadmiary
sprzedawać. Jednak musi się jeść już dzisiaj, jutro, pojutrze
i w najbliższym czasie przynajmniej tyle samo, co przedtem, a nikt
nie dowiezie… Mogło być tak samo, jak z odzwyczajaniem kobyły od
jedzenia. Byłaby całkiem odzwyczajona, już jadła prawie tyle co nic,
ale wzięła i wyciągnęła kopyta…
Wolisław zwołał w tej sprawie zebranie całej wsi, bo trzeba było
się na nowo ze wszystkim umówić, a dodatkowo pól przysposobić –
gdzieś trzeba zbierać plony na żywienie ludzi i zwierząt innych niźli
gęsi. Zaczął się wyrąb i wypalanie lasu po drugiej stronie drogi aż do
gościńca z Wielunia do Szczercowa. Na jesieni rozpocznie się
budowę stodół, chlewni i obór, a na drugą wiosnę zacznie się uprawa
roli, siew… Z Ruśca się wszystko potrzebne weźmie, w Pierzynach
rozmnoży i jakoś pójdzie.
Jak widać, większość przedsięwzięć była już zamierzona albo
tylko zamierzona – jedynymi sprawami rzeczywistymi był ów wyrąb
lasu i ciąża Lipki. Lipka przyszła po radę do domu Sosny i Wolisława.
– Ja nie wiem, co mam począć – powiedziała – bo kilku chłopów
patrzy na mój brzuch rosnący i każdy zabrania wychodzić za
wieszczyca, gdyż czuje się ojcem mojej ciąży.
– A ty z nimi wszystkimi… – Wolisław nie miał śmiałości wyrazić
swojego przypuszczenia głośno.
– Ja tylko z Witkiem Ciosków nie – przyznała – bo ja jego miłuję
i chciałabym, ale on też mnie miłuje i pojmuje, że bieda jest, tedy
trzeba za mąż za możnego, jak możny tego chce i dlatego Witek mnie
nie tknął. A tak, to prawie cała wieś.
Sosna patrzała na Lipkę tak jakoś dziwnie. Pogarda? Zazdrość?
Podziw dla możliwości?…
– No i co teraz? – „poradził” Wolisław.
– Może mnie do Ruśca posłać, ja bym tam na wieszczyca czekała
– rzekła Lipka i Wolisław się na to zgodził. Miała być dojarką krów,
a potem się zobaczy.
– Bo wie rządca – usprawiedliwiała się Lipka – u Ciosków
najgorsza bieda, dużo dzieciaków małych. A chłopy radzi się
odwdzięczają. Kłusują, to rządca chyba wie. Jeden upieczone w lesie
udo sarny przyniesie, drugi zająca, czasem dzik się trafi albo jeleń…
– I teraz każdy jeden chce się z tobą żenić? – spytała domyślnie
Sosna. – A jak się jeden od drugiego dowiedzą, że ty i z innymi?…
– Będę się tym martwić, jakby się dowiedzieli – Lipka jeno
ramionami wzruszyła na znak, że jej to nie obchodzi, kto i co wie.
Sosna pamiętała, że Lipka tak samo wzruszyła ramionami, kiedy
akurat nadeszły odmienne od wszystkich wici – owe czarne,
wypalane… Ponadto ona ramionami ruszyła, kiedy lis do gęsi się
dobrał i sześć zabił… Nic tylko wzruszenie ramionami przez Lipkę
zawdy wywołuje w Pierzynach nieszczęście… Następstwo czasowe
wydarzeń – w tym przypadku nieszczęście następujące po
wzruszeniu przez kogoś ramionami, jest uznawane za powód tak
zwanego myślenia magicznego. Niechże ono sobie będzie nazywane,
jak kto chce, wszelako przypomnieć należy znane powiedzenie: wiara
czyni cuda. A jeśli kto wierzy w skuteczność magii?…
Z tej drugiej części Pierzyn, gdzie małe pierzyny wytwarzano,
zaczął dobiegać jakowyś rozgwar. Wszyscy wyszli z domu rządcy,
oczy od słońca daszkami z dłoni zrobionymi osłonili i patrzyli na
wzmożony na tamtej drodze, przez Pierzyny Małe idącej, ruch. Wozy
tam jakoweś stały, obcy ludzie, inaczej ubrani niż miejscowi, wpychali
pod budy tych wozów niewiasty i dzieci… Sosna natychmiast sobie
przypomniała i zakrzyknęła jeno dwa słowa:
– Czarne wici!
– Lipka! – głos Wolisława był cichy, lecz nabrzmiały straszliwym
napięciem. – Ty biegnij na porębę i wszystkim chłopom powiadaj, że
obcy niewiasty i dzieci zabierają.
– Nie! – zakrzyknęła Sosna. – Ja sama polecę, a ty mężu Lipki nie
spuszczaj z oka.
Wnet od strony poręby skrycie, zda się ślamazarnie, zaczęły się
pojawiać skradające się postacie. Chłopi wchodzili do nowej izby
przy domu rządcy i po chwili każdy wychodził, trzymając coś do walki
zdatnego. Kiedy te obce wozy zajechały pod dom rządcy i grupka
obcych szła z bronią w rękach, z wyraźnym zamiarem użycia tej
broni w razie oporu, z zewsząd wypadły chłopskie postacie uzbrojone
gorzej od obcych, za to o wiele liczniejsze. Bardzo prędko obcy leżeli
na ziemi, bardzo spokojnie leżeli, wcale się żaden nie ruszał, chociaż
wszyscy jeszcze żyli, bo krew z ich ran wypływała, a ich piersi unosił
ciężki, chrapliwy oddech. Wnet i te ostatnie objawy życia ustały –
jeno konie i wozy pozostały na drodze wcale nieuszkodzone.
– Zdjąć z nich zbroje, broń pozbierać i stos szykować –
powiedział zimno Wolisław. – Zrobim im słowiańskie palenie zwłok.
Wozy po chałupach porozstawiać, konie przy mojej oborze uwiązać
i brać się zaraz do budowania stajni. I nikomu spoza wsi ani słowa!
Wszystko zrobiono wedle poleceń Wolisława. Potem Gajek
przyniósł Wolisławowi szkatułeczkę pełną srebrników – ona
w jednym z toczków na obcym wozie stała, a obok niej leżało moc
czarnych wici. Znaczy, obcy nie tylko w Pierzynach mieli kupować
niewiasty i dzieci. Gdyby nie ich pazerność, pewno monetę sobie
postanowili przywłaszczyć, gdyby okazywali się wiciami, to kto wie,
czy nie żyliby nadal i może wieźliby w wozach pożądany łup, bowiem
magia pisma z pieczęciami mogła powstrzymać Wolisława i chłopów
od rękoczynów.
Chociaż… Drogą od gościńca nadjechał oddział drużynników, a na
jego czele Wolisław rozpoznał samego wodza drużyny – Zdruznę.
Zdruzno zatrzymał oddział przed domem rządcy, wszyscy mu się
w pas ukłonili, on zsiadł z konia i Wolisławowi rękę podał.
– Zdawało mi się – powiedział – żem tu gdzieś broń i uzbrojenie
widział. To bardzo przemyślne, żeście przyszykowali i zgromadzili
wyposażenie dla tych ośmiu waszych ochotników na wyprawę
czeską. Tych martwych słusznie spalić chcecie, bo tak masowy zgon
może zarazę oznaczać, a ogień na zarazę najlepszy. Księciu
Mieszkowi nie omieszkam pochwalić jego rządcy w Pierzynach
Podwójnych. Tych waszych ochotników jutro do Działoszyna
skierujcie. Tam ich grododzierżca pouczy i wyśle dalej.
Potem do domu Wolisława Gajek przyszedł. Powiedział, że
według niego Lipka jest czarownicą i powinna jak najprędzej opuścić
Pierzyny.

***

Przed wieczorem Sosna zauważyła wzmożone kręcenie się chłopów
po wsi, a potem wymykanie się ich w stronę lasu na zachodzie.
Powiedziała o swoim spostrzeżeniu mężowi. On wyczekał odejścia
ostatniego chłopa ze wsi, powiedział, że nic jeno chłopi gorzałkę
w lesie pędzą, choć nie powinni, bo nie ma z czego. Teraz chcą sobie
popijawę pożegnalną wyprawić, bo jutro tych ośmiu odchodzi. On
musi sprawdzić, z czego owa siwucha jest pędzona, bo jeśli to jakowe
złodziejstwo, z sąsiedniej włości książęcej podkradanie, to on… Nie
bardzo wiedział, co on by zrobił, lecz ciekawość go gnała, tedy
skradał się po śladach swoich chłopów, jakby zwierza podchodził na
łowach.
Z daleka usłyszał głos Gajka. Mówił, że nadchodzi
chrześcijaństwo i ono chłopom nie będzie przeszkadzać, bo różni się
jeno nakazami uczestnictwa w nabożeństwach i tym, że Boga o wiele
się prosi. O urodzaj, dajmy na to. Albo o powołania do kapłaństwa.
Przez takie proszenie mówi się Bogu, że On nie jest Bogiem. Bo co to
za bóg, który sam nie wie, co jego czcicielom jest potrzebne?
Ponadto, w każdej prośbie jest zarazem wyrzut. Mówią: daj Boże
urodzaj… A to oznacza, że Bóg dał niejeden raz urodzaje za małe.
Albo że za mało powołuje do służby kapłańskiej… Mimo wszystko
przeciwko chrześcijaństwu buntować się nie należy. Może lepiej
byłoby przyjąć religię chrześcijańską obrządku słowiańskiego, bo
łaciny nawet kapłani nie pojmują. Z księgi czytają słowa, nie wiedząc,
co by oznaczały. A język cerkiewny jako tako Słowianin pojmuje.
Wolisław wycofał się powoluśku i ostrożnie, by nikt go nie słyszał.
W domu powiedział Sośnie, co słyszał.
– Ja wiedziałam – powiedziała Sosna ze skruchą, lejąc potoki łez.
– Ojciec w domu mówił po każdym spotkaniu, że w gaju się wieś
zbiera, by podziękować i uczcić Daćboga – przejaw Jedynego,
w którym Bóg słońcem zawiaduje i darzy szczęściem oraz
bogactwem. Wybacz mi, mężu, moją skrytość. Przysięgam, że to
ostatni raz. Pociesz mnie, utul, przebacz…
Czyż jest kochający mąż, który żonie takiego drobiazgu nie jest
skłonny wybaczyć? W przypadku Sosny wybaczenie było wręcz
konieczne, bo ona w taki sposób zachowywała się na początku
poprzednich ciąż – łzy, żale, prośby o pociechę – o wiele milej, niźli
ciskanie wszystkim i odgrywanie roli sekutnicy, której cały świat
wadzi i szkodzi, jej zdaniem, oczywiście.

***

W jednej z komnat Wawelu książę Mieszko dawał dowód swojego
zaufania do brata Bolesława, którego Małopolanie przechrzcili na
Więcława. Mieszko przyjechał sam, bez świty, oddał się w ręce
brata, który mógł skrycie roić o zastąpieniu Mieszka w Gnieźnie –
przy sterze całej Polski. Trochę, to trzeba przyznać, Mieszko liczył
na uczucia macierzyńskie żony Więcława – Baroczki. W Gnieźnie
trzymano dwóch bliźnich synów Więcława i Baroczki – Odylena
i Przybywoja. Mogło być tak, że jakby Mieszko z Krakowa nie
powrócił, to Odylen i Przybywoj zostaliby śmierci oddani…
Mieszko opowiedział rodzicom bliźniaków o ich zabawach
z wiciami.
– Ktoś im tę zabawę podpowiedział – rzekł – a potem wykorzystał
dla swoich niecnych celów. Znaczy, chciał wykorzystać, lecz dzięki
dociekliwości jednego z rządców nic złego się nie stało. Szkoda, że
spostrzeżenie waszych synów teraz dopiero przyszło… Zauważyć
łatwo, iż nasze znaki pisarskie są bardzo proste – jeden znak,
w zależności od ustawienia, może oddawać cztery dźwięki. Ten sam
trójkąt rogiem do góry obrócony dźwięk a oznacza. W prawo róg
obrócisz i już masz dźwięk d. Rogiem do dołu – y przedstawia.
A rogiem w lewo – ć. Odylen i Przybywoj wpadli na pomysł, by
żelazek parę zrobić – na przykład trójkąt – owe żelazko rozgrzewać
w ogniu i znaki na wici wypalać. Jednym żelazkiem – cztery znaki…
gdyby tak na płaskiej deseczce, to mielibyśmy list do tego na
pergaminie pisanego podobny. Tych żelazek naukładać koło siebie,
barwiczką pociągnąć i odbić na deseczce nadanie albo nakaz. Och
jakby to przyśpieszyło wypisywanie wielu pism do rozesłania.
Rozumiem ważność ich pomysłu, jednak musiałem waszych synków
wycofać z ważnych stanowisk – odtąd pilnowani być muszą przez
mojego Chomę. Znaczy – przez jego ludzi, bo Choma coraz starszy…
– Słusznie – pochwalił Więcław – jednak ty mnie powinieneś
bardziej ufać. Ja ciebie nie chcę z Gniezna wyżenąć i będę ci służył.
Wszelako w Małopolsce… No, gdyby tak jeszcze jeden syn, to
chcielibym z Baroczką tutaj go mieć na następcę po mnie.
– Dobrze – powiedział Mieszko – jeno mnie powiadom, że ci się
urodził. I żeby on tak był wychowany, iżby nie miał ciągot do
zajmowania stolca gnieźnieńskiego. Bo z zawiści w rodzinie podstępy
się rodzą, waśnie, swary i niemoc kraju wobec sąsiadów. Wracając
do wynalazku Odylena i Przybywoja… Kroi nam się zmiana znaków
pisarskich. Mnisi zachodni przyniosą nam łacinę, a wschodni cyrylicę.
Co tu wybrać? Mnisi nasze wici uznają za pismo kabalne… Popalą
wszystko, nadania trzeba będzie od nowa wszystkim w ich piśmie
sporządzić… Może zostawić robotę następcy i przeczekać w spokoju,
nic nie zmieniając?
– A ty, braciszku, masz już następcę? – spytał Więcław.
– Żona Bronisława same córy na razie rodzi – odparł Mieszko. –
Kłopot z nią będę miał, bo zamiaruję chrzcić siebie i Polskę. Znaczy –
te jej części, które jeszcze nieochrzczone. Wtedy pewno będę musiał
z jaką chrześcijańską księżniczką chrześcijański związek zawrzeć…
A Bronkę miłuję i ona – podobno – mnie takoż miłuje… Nie z samych
przyjemności władanie krajem się składa. Po cichu ją jako nałożnicę
zatrzymać czy co?
– Po pierwsze: grzech – powiedział Więcław, a Baroczka mocno
kiwała głową. – A po wtóre… Obie twoje baby dowiedzą się łacno
o tej drugiej i spokoju ci ani uległości w łożu żadna nie da.
Węgierka Baroczka cała poczerwieniała, może wstydziła się,
a może zła była, że jej mąż tak te poważne sprawy przedstawia,
jakby niewiasta jeno lalą do łóżka była. A przecie żadna lala nie
potrafi tak mocno kręcić głową na znak sprzeciwu, jak to teraz
Baroczka czyniła.
– One by się nawzajem podrapały albo potruły – powiedziała. – Ja
bym taką… Uuch!
– Ot, widzisz bracie – powiedział Więcław. – Niewiasta to
odmienny gatunek człowieka. Ja bym mojej żonie za złe miał, że ona
z innym… A moja żona do mnie nic by nie miała, jeno tę drugą…
– Dlatego dla niewiast jest przykazanie: nie cudzołóż. A dla
mężczyzn inaczej: nie pożądaj żony bliźniego swego – powiedziała
Baroczka. – Oczywiście musi tu chodzić o pożądanie duchowe, bo nad
ciałem, nad pożądaniem cielesnym chłop nie panuje. Tak nasza religia
uczy.
– W takich czasach żyjemy – powiedział Mieszko, że każda
rozmowa na religii się kończy…

***

Cała ósemka ubrana była w pancerze, zdobyte na „kupcach”, którzy
o płaceniu ani wspomnieli, chyba że trzymanie w rękach gołych
mieczów uznać za zapowiedź zapłaty za zabierane niewiasty
i dzieci… Wolisław nakazał swoim „ochotnikom” na konie wsiadać,
sam ich do Działoszyna konno poprowadził. Wszyscy tam gęby
pootwierali, sam grododzierżca Wolisława na kusztyczek nalewki
własnej roboty do swojego domu zaprosił i nachwalić się nie mógł.
– Ja mam wieść całą polską grupę – powiedział Wolisławowi. –
Twoi ludzie więcej mi na osłonę taboru będą przydatni, niźli do
powożenia. No, krakowskim targiem, na pół weźmiem: czterech
woźniców i czterech konnych w osłonie taboru. Ja ci w zaufaniu
powiem, jeno o tym nikomu ani mru-mru, że mnie się kroi
wywyższenie na wojewodę sieradzkiego. Wszystko przez te twoje
czarne wici. Ciebie bym, Wolisław, widział na moim miejscu
w Działoszynie. Co ty byś rzekł na stanowisko grododzierżcy? No,
ma się rozumieć, że mi się może nie udać. Lecz pytam na wszelki
wypadek… Uzgodnij w domu, czy byś chciał i mógł… Bo to roboty
jest huk, czasu na domowe pielesze nie dostaje… Wszakże i zapłata
jest nęcąca – ty się naharujesz, lecz dzieciskom majątek ostawisz po
sobie…
Wolisław wracał do domu radosny jak szczygiełek. A kiedy Sośnie
powiedział o możliwości wywyższenia, ona odrzekła:
– Skoro ma ci potem brakować czasu na domowe pielesze, to
chodźmy teraz do sypialni i na zapas rozkoszy próbujmy nasulić.
Nasulili, choć o zapasie w tej materii można jeno mówić,
a zapasu zrobić nie można. Potem Wolisław czule przytulając żonę,
powiedział:
– W takich czasach żyjem, że każda rozmowa i każda wątpliwość
zakończenie w łożu znajdują.
– Wszystko dobre, co się dobrze kończy – powiedziała Sosna
i spojrzała pytająco, chcąc wybadać, czy mąż, o łożu mówiąc, jeno
spanie teraz miał na myśli…
ROZDZIAŁ III
Nagrody




Na przedwiośniu następnego roku przyszedł całkiem świeży, nowiutki
wieszczyc. Młody był, torbę przez ramię nosił, lecz lutni nie miał.
Najpierw do domu rządcy przyszedł i wici przyniósł. Czarne,
równiutko powypalane. A w nich powiadomienie, że za zasługi
w obronie włości książęcej mieszkańcom Pierzyn przyznaje się na
jeden rok darmowe wyżywienie – dwa razy dziennie dostarczane
i koniecznie gorące. Wieszczyc zjadł jedzenie domowe Sosny – ani
zimne, ani gorące i poszedł na rozdroże, gdzie już czekały białki
i chłopi. Białki – te same co i poprzednio – wodziły za wieszczycem
oczętami jak płatki chabrów modrych, a językiem ciała wyrażały
ochotę na spotkanie we dwoje albo zaproszenie: „Weź mnie, a będę
twoją żoną, jak Lipka poprzedniego wieszczyca”. W tym zaproszeniu
przejawiała się niewieścia wierność – wieszczyca żadna nie chciała
poniechać…
Lipka, dowiedziawszy się o przybyciu wieszczyca, przybiegła
w dyrdy, spodziewając się męża zoczyć, a tu całkiem kto inny…
Niosła aż z Ruśca swojego dzieciaczka, cała dumna i pewna, że mąż
się zachwyci, bo któżby się nie uradował i nie zachwycił takim
najśliczniejszym, jedynym na świecie cudem piękności i zmyślności,
co już wczoraj główkę próbował unosić?
Ów cud jeszcze z tym unoszeniem i trzymaniem główki nie
bardzo sobie radził, jeszcze czerwony był i pomarszczony po
porodzie. Popłakiwał, głowina kiwała mu się na boki, mała pierzyna
nie była dokładnie poutykana wokół jego ciałka, a luty niedawno się
skończył… Może grzała go nadzieja matki na spotkanie z ojcem, bo
nie przeziębił się, a z powrotem Lipka niosła świeżo nakarmionego
i dobrze opatulonego oraz więcej na leżąco, tedy główki trzymać już
nie musiał. Mógł być szczęśliwy, że nie pojmował słów mamrotanych
przez mamusię, bo zwiędłyby mu uszy, albowiem najmniej obelżywe
brzmiały: „No, i ostawił mnie samą ten suczy syn!”. Jeśli możliwe jest
uczenie się przez sen, to ten mały będzie miał zasób przekleństw, że
ho, ho… Podczas tego powrotu do Ruśca syn Lipki i – niewątpliwie –
swojego ojca zażywał kąpieli w ciepłych i gorących łzach matki, co
także jakoś tam mogło przed przeziębieniem szczęśliwie ochraniać…
Tymczasem na rozdrożu w Pierzynach nowy wieszczyc
przekazywał prawie takie same, stare wieści jak jego poprzednik.
No, z niewielkimi dodatkami… Że Niemcy budują między Łabą
a Soławą i Odrą a Nysą Łużyczan katedry misyjne, bo książę Mieszko
i – za nim w ślad – książę Czcibor na to zgodę dali. Że Gero,
margrabia chrzaniony – niech go Smoleń żywcem do piekieł zabierze
i męczy przez wieki wieków – zabił trzydziestu wodzów czy też
książąt Redarów, bo oni nie chcieli za bardzo słuchać księcia
Czcibora i nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo nynie,
kiedy Redarowie znowu w zadek kopa dostali – wielką bitwę nad
Rzeknicą z Ottonem Pierwszym przegrali – nareszcie wszyscy
Czcibora zaczęli słuchać i margrabiowie mocno się zastanawiają, czy
wkraczać na słowiańskie ziemie, które Niemcy swoimi marchiami
nazywają.
Z odgrzewanych nowości wieszczyc przekazał, że nie wszyscy są
zadowoleni z obrania na księcia Polski młodziutkiego Mieszka. Jest
wielu takich, którzy uparcie poszukują zaginionego księcia
Siemomysła. Wysłali grupę poszukiwawczą pod Iskorostień. Grupa
tylko dlatego miejsce po spalonym Iskorostieniu naszła, że wały
pozostały. Mchem i porostami pokryte, lecz jak się świeżą ruń zdarło,
to smolista czerń ziemi wychynęła. Brr… Wstręt i przerażenie bierze
na myśl o paleniu się ludzi żywcem. Wejścia do wykopanej dla
Siemomysła piwnicy-tunelu osunęły się i jamy zieją żółcią gliny
w otoczeniu żywotów pasożytniczych, które dopiero zaczęły
stwarzanie podłoża dla innych, bardziej rozwiniętych
i urozmaiconych, wysokich, kwitnących roślinek. Potem dopiero
krzewy przyjdą, drzewa… Nieopodal miejsca po grodzie znaleziono
szkielet, lecz to był kościec mężczyzny młodego, tedy zeznania
wojów stamtąd uratowanych mogły być prawdziwe, że książę
Siemomysł wracał z nimi, aż do którejś nocy, kiedy sobie od nich
poszedł nie wiadomo gdzie. Jednym słowem mówiąc: NIC. Nie
znaleziono księcia ani śladów po innych ludziach. W każdym razie
mieszkańców Iskorostienia nie uprowadzono i nie sprzedano nigdzie,
bo zwiadowcy grupy poszukiwawczej byli w wielu miejscach, między
innymi w samym Kijowie wypytywali. Tam mówiono, że kniahini Olga,
wdowa po kniaziu Igorze, sama jedna Iskorostień spaliła z zemsty za
śmierć umiłowanego męża. Na pewno z pomocą i z woli Boga, bo
ciężarna była bardzo długo z Igorem, dziecię – Światosław – na świat
przyszło dopiero po powrocie Olgi z Konstantynopola. Kijowianie
powiadają, że to był cud przedłużonej ciąży, które to zdarzenie
powstało wskutek zamiaru i dokonania chrztu w stolicy cesarstwa
wschodniego przez Olgę. Właściwie to ona teraz nosi imię Helena
i kto wie, czy jej świętą po śmierci nie ogłoszą. Tako rzekli
mieszkańcy Kijowa.
Jak chodzi o księstwa stare plemion: Drewlan i Dregowiczów, to
w nowej stolicy – Owruczu – siedzi kniaź Borys – syn księżnej Tamary
i Topolana, a w Turowie włada drugi syn Tamary i Topolana – Kuźma.
Oni słuchają we wszystkim księcia Mieszka, a pilnują tego
namiestnicy polscy z secinami polskich wojów w Owruczu i Turowie
żyjący. Tam się można osiedlać, tedy kto by chciał i mógł, niechże
dobytek na wozy ładuje i na wschód rusza, aby polskość tam szerzyć,
za co nadania wielkie tam otrzyma i pomoc wszelaką.
Potem wieszczyc poszedł dalej, żegnany westchnieniami pannic,
patrzących za nim mokrymi oczami dopóki za zakrętem drogi się nie
schował. No, tak – pannic – bo od dłuższego czasu Pierzyny zadań
żadnych nie miały i nastąpiła przerwa w wytwarzaniu pierzyn.
A może już nigdy się tego nie będzie tutaj robić? Więc co by się miało
robić?
Nie ma to jak możnym być. Taki sobie poleguje, jadło mu
donoszą, dziewki mu do łoża doprowadzają (jak staremu
wieszczycowi przykładowo), piwko sobie popija, latem chłodne,
z piwniczki, a zimą grzane. No, nie tak, jak ten rządca Pierzyn, który
cięgiem zalatany, sam się roboty ima, jeno żonę ma w domu, nawet
sług nie utrzymuje. Z jedną niewiastą jeno? Toż nie darmo powiadają,
że kot, który tylko jednej dziury mysiej pilnuje, z głodu zdycha…
Sknera z tego Wolisława, żałuje wiejskim niewiastkom. Jakby się tak
jaką (najlepiej mną) zachwycił, jakbym mu lepiej od Sosny robiła… Za
żonę by wziął… Oj, dopiero by się pokazało, jaka powinna być żona
możnego.
Możny Wolisław znowu siedział nad wypalaną wicią. Jeno
pojedyncza była, od samego księcia, chociaż pieczęcią księcia
Siemomysła znakowana na wosku. Ta pieczęć… Jak Wolisław
przymrużył oczy i natężył cały zapas dobrej woli, to widział odbitego
orła. Ale jak spojrzał zimno i uważnie, to jakaś maszkara się odbiła,
jakieś zygzaki, kreski krzywe… No, będzie na pewno nowa pieczęć
Mieszka. Może znajdą dobrego pieczętarza w metalu rytującego
albo postanowią, że będzie pieczęć dębowa, ale kształtna.
– Znowu siedzisz nad wiciami – zauważyła Sosna. – Znowu
czarne… Żeby czasem jakiego nieszczęścia… Dobrze, że Lipki nie
ma…
Sosna była teraz tak gruba, jako zwyczajnie niewiasty bywają
niedługo przed rozwiązaniem. Bardzo chciała przytulić się do męża,
marzyła o dalszym ciągu owego przytulenia, ale bardzo się bała, że
on teraz widzi w niej jeno grubą babę i odepchnie… A ponadto na
zawartość wnętrza, już bardzo ruchliwą, trzeba uważać – nie
uciskać, nie rzucać się wte i wewte, żeby nie poronić…
– Mam wezwanie do Gniezna – powiedział Wolisław – lecz
troskam się o ciebie i chłopów. Jak mnie nie będzie i pojawią się
„kupcy”…
– Jedź i o nas się nie martw – powiedziała Sosna. – Chłopi bez
przerwy stróżują, broń jaką taką mają. Nawet szałasy dla niewiast
w lesie przygotowali. Z dębu rohatyny sobie porobili.
– A pozwolisz się przed wyjazdem przytulić? Tak leciutko bym…
Ostrożnie, żeby nie zaszkodzić. Bardzo pragnę bliskości z tobą –
Wolisław patrzył na żonę tak czule, że aż jej się ciepło koło serca
zrobiło.
Sosna nagle zauważyła, że z oczu kapią jej łzy. Lecz były to łzy
szczęścia. Ech, jaki ten Wolisław jest kochany. Powiedziała, że on jest
bardzo dobry dla niej…
– Jaki tam dobry – sarknął. – Nie widzisz, babo głupia, że cię
miłuję?

***

Pojechał, zabierając obawy, które spokoju nie dawały, spać nie
dawały i namawiały do zawrócenia. Nie zawrócił, bo nie wypadało
ulec niemęskiemu strachowi. W Gnieźnie kanclerz go przyjął, przy
wszystkich urzędnikach wyściskał i podziękował za te czarne,
pierwsze wici. Powiedział, że dzięki temu wojewoda z Sieradza
został nakryty – pieniądze od Niemców brał i chciał wydać ze
swojego województwa ponad tysiąc niewiast i dzieci. No, ale dzięki
Wolisławowi wszyscy złapani i na mękach żywoty oddali, a wojewoda
zdradliwy łeb toporem ma ucięty. Za to należy się nagroda i dlatego
Wolisława wezwano do Gniezna i może nawet przed samym księciem
stanie. Wolisławowi – nie wiadomo, czy słusznie – zamajaczyła
w wyobraźni wić, mianująca go wojewodą sieradzkim…
– Zwolniło się sporo stanowisk – mówił dalej kanclerz. – Dla
ciebie będzie wyższe stanowisko – zostaniesz wyniesiony na
grododzierżcę Działoszyna. Było jeszcze miejsce w Pajęcznie –
włodarz tamtejszy też w sitwie zdrajców był. Wszelako godniejsze
jest stanowisko grododzierżcy. A włodarzem twój znajomy będzie.
Tobie jako zapłata i jako źródło utrzymania podczas pełnienia
obowiązków przysługują cztery wsie: Pierzyny, Glina Duża i Glina
Mała. Zaraz koło Ruśca to jest, który załatwił dla siebie nowy
włodarz, też jako przydział na czas pełnienia obowiązków.
Wolisława zatkało. Oddechu nie mógł złapać, poczerwieniał na
twarzy.
– Ależ ja… – chciał powiedzieć, że Rusiec jest jego, ale nie mógł
wyjąkać ani słowa.

***

Nieszczęścia chodzą parami. Zawód był nieszczęściem pierwszym –
roił o województwie, a dostał gród. Dodatkowo pozbawiono go
Ruśca. To prawda, że nie dopilnował wycofania swojego zrzeczenia
się, lecz jeśli potraktowano owo zrzeczenie jako ważne, to powinien
dostać z powrotem pieniądze zapłacone za Rusiec przez
grododzierżcę Sącza. Od kogo miałby się teraz dopominać ich
zwrotu? Drugie nieszczęście do pary… Zobaczył je koło siebie
następnego ranka, kiedy wyruszył z Gniezna do domu. Jechał koło
niego stary wieszczyc, zębiska szczerzył w radosnym uśmiechu…
Nie można powiedzieć, że Wolisław naraz starego wieszczyca
znienawidził. Jednak musiał sam przed sobą przyznać, że uporczywie
przekonuje sam siebie, iż wieszczyc niczemu nie jest winny. Sam
siebie znał i wiedział, jak to będzie między nim a wieszczycem. Jeśli
tamten zwróci się z jakąkolwiek prośbą, to Wolisław nie odmówi jej
spełnienia, bo będzie się bał swojej stronniczości, swojej nie w pełni
uświadomionej niechęci do posiadacza jego Ruśca. Ci, których
Wolisław nie lubił, zawdy mieli u niego ustępliwość i pomoc, byle
tylko Wolisław nie pomyślał o sobie, że jest mściwy albo
niesprawiedliwy. Czy mógł lubić wieszczyca, któremu – wiadomo –
będzie ustępował w czym się jeno da?…
W domu Wolisław wszystko Sośnie powiedział i swoje myśli
i słowa, słowa kanclerza i wieszczyca, oddawanie czci księciu przez
przyklęknięcie na jedno kolano i trwanie tak, aż podkanclerzy
wymamrotał rotę przysięgi i powiedziało się: Przysięgam. A potem
książę niby to pomagał powstać z klęku, unosił za ramiona i dał
pocałunek w usta… Pokazał żonie wici, poskarżył się na zabranie
Ruśca. No, wszystko, wszystko przedstawił i oczekiwał obśmiania za
swoją ustępliwość. A ona pogłaskała męża po głowie ze skołatanymi
myślami i powiedziała, że rozumie i pochwala.
– No, można się było wykłócać – powiedziała – lecz ty i ja
założycielami nowego rodu jesteśmy i chcemy go wydźwignąć ponad
przeciętność. Prawda? Niby można było wszystko rzucić, do Ruśca
się przenieść, odmówić przyjęcia stanowiska grododzierżcy, rządcą
przestać być. Lecz wtedy następna sposobność może trafiłaby się
przy zmianie księcia na nowego… Dożyjem tego, ukochany mężu?
Mieszko młody jest… Niechże żyje długo i ma nas w swojej pieczy. Ty
jeszcze pokażesz, coś wart i zauważą, docenią, wynagrodzą. A ja
ciebie będę w tej walce o wywyższenie wspierać ze wszystkich sił.
Musiała się Sosenka wzruszyć przy tym wszystkim, a może czas
właściwy nadszedł – wyszedł na świat nowy członek rodu, kolejny syn
Wolisława i Sosny. Wolisław jeździł rano do Działoszyna, wydawał
rozporządzenia, przydzielał zadania i wracał czym prędzej do
Pierzyn. Najmłodszemu synkowi podśpiewywał kołysanki o dziwnej
treści. Że nie nazwie nowego rodu Obora ani Chlewik, chociaż oboje
rodziciele małego z chłopów są, a do możnych ojciec dostał się nie za
własne zasługi, a mamusia za piękność nadzwyczajną i oczarowanie
nią tatusia, bo krwi Polan ani szczypty w niej nie ma.
– Wolisław! Co ty wyśpiewujesz? – dziwiła się Sosna. – Przecie
sam powiadałeś, iż to czysty przypadek to zwierzchnictwo Polan nad
opanowanymi przez nich innymi plemionami. W końcu wszyscy
mieszkańcy Polski – sam to powiadałeś – miano Polaków będą nosić
i nie będzie ważne, czy kto chołop, chłop, panosza, władyka, możny,
kmieć wolny lub mieszczanin.
– Prawda – przyznał nowy grododzierżca Działoszyna – lecz
skoro nowy ród, to trzeba go jakoś nazwać. Co byś powiedziała na
Mir albo Pokój?
– Tak będzie, jako zarządzisz – powiedziała Sosna głosem bardzo
zgodliwej żony, zakochanej w swoim mężu i w swoich z nim dzieciach.
Z Ruśca przyjechał konno stary wieszczyc. Dwóch prawie
dorosłych synów koło niego – też na koniach. Sosna jeszcze leżała
w połogu, Wolisław krzątał się po izbie, starając się znaleźć coś
właściwego na poczęstunek. Wieszczyc grzecznie pochwalił nowego
człowieka – „och, jaki piękny, całkiem do ojca podobny” – podobno
niewiasty szczerze w takie pochwały wierzą… Potem wieszczyc
zwrócił się do Wolisława, że jakby coś przeciwko zatwardzeniu
znalazł, to byłoby wspaniale, bo wieszczyc ostatnio parę dni temu do
ustępu musiał, a teraz nie ma żadnych oznak, na żołądku mu stare
jedzenie kamieniem leży. Ciepło już było, z lasu przylatywały pszczoły
sprawdzać, czy kwiaty dmuchawca na łące nie są czasem lepsze od
dmuchawców w lesie, wieszczyc i jego synowie lekko byli odziani,
najwyraźniej lato już czuli, a przynajmniej go oczekiwali. A na stół
szły stare zapasy: wszystko solone, suszone lub wędzone albo
marynowane. Za czymś przeciwko zatwardzeniu musiałby się
rozejrzeć kto inny, bo jak się nie wie, gdzie jakie zioła postawione, to
po czym poznasz na co one są? Sosna wreszcie się spostrzegła, co
jest potrzebne, pokierowała mężem i parę szczypt ziół zostało
wrzuconych do saganka z wrzącą wodą. Potem Wolisław nalał naparu
przez szmatkę, miodem osłodził i podał gościowi do picia.
Jedli, pili, a wieszczyc mówił za trzech – najwyraźniej
przyzwyczajony był do tego, że on gada, a inni słuchają.
– Rusiec dostałem – prawił – za spłodzenie wielu dzieci, przez
com stan możnych najbardziej w całej Polsce pomnożył. Przy
sposobności i mój tato do możnych został zaliczon. On prawie ślepy,
a słuch ma tak samo jak oczy dobry. Zgryz miałem z tym jego: „coo?
mów głośniej, bo szeptać do uszka babie możesz, a jam chłop”.
Ledwom mu wytłumaczył, po co go do Gniezna wezwali i że nie wolno
mu przy księciu swojego „coo” powtarzać. Niech milczy lepiej, chyba
żeby książę o co sam zapytał. No i książę zapytał, jaki znak
i zawołanie dla rodu ojciec by chciał mieć. A ojciec zakrzyknął z całej
siły swoje imię: Grzymała!!! Tak i my dostalim znak grzymała libo
takowe zawołanie, bo ojciec sądził, że go o imię pytają. Ty Wolisław,
słyszałem, wiersze składasz, tedy i malunki potrafisz czynić. Ty mnie
wymyśl dla rodu jakowyś znak i namaluj. Mnie się to od ciebie należy,
bo ta twoja Lipka… No, lepiej nie mówić – mnie nie było przy niej,
a ona drugi raz w ciąży.
– Oddacie ją z powrotem? – spytał Wolisław.
– A gdzież tam! – wieszczyc aż się obruszył na taki pomysł. –
Obrotna jest, wszystkie moje dotychczasowe żony w sługi obróciła,
nad wszystkimi dzieciskami pieczę sprawuje bez trudu, chłopi jej
słuchają, Rusiec kwitnie. Podobno zabierałeś stamtąd bydło i świnie?
… No, niech tam… Coś mi kiedyś za to zrobisz. A teraz bym odpoczął
przy Lipce, ciebie zaś proszę, byś to moje włodarstwo poprowadził
za mnie. Sam pojmujesz, że mi się ta przysługa należy za zabieranie
zwierząt z Ruśca… Oooo! – wieszczyc nagle zbladł, potem zzieleniał,
wpół się zgiął, za brzuch rękami złapał. – Wzięło mnie – wystękał –
chyba te twoje zioła. No nic, jeszcze wytrzymam. Chłopcy mnie
w poprzek konia położą i do domu! To pierwsze natarcie
rozwolnienia, które mnie oczyści po tym zatwardzeniu. Bywajcie!
Po paru dniach z Ruśca lekkim pojazdem jednokonnym
przyjechała, sama jedna, Lipka. Przyjechała ostrzec przed swoim
własnym mężem.
– Jedno, co ma dobre – powiedziała – to skąpstwo, co można
oszczędnością nazwać. Nikomu nic nie da, ale rad od każdego
weźmie. Od was pewno też… On dobrze wiedział o tym, czyj jest
Rusiec, ale rządcy zawidzi szczęścia i pogody ducha. Zawiść to jego
strona najgorsza. Nieszczery jest, kłamie bez zmrużenia powiek.
Szkoda, że mu tej ruty nie daliście więcej… Ja w każdym razie Ruśca
zmarnować nie dam, mąż więcej pijany niźli przytomny na umyśle,
a mnie tam wszyscy słuchają. Jak rządca będzie w tym włodarstwie…
No, tak pokierować, żeby jemu się Rusiec nie dostał. Niechże idzie
sobie w daleki świat, kogo innego oszukuje. A mnie rządca męża
doda i ja będę rządczynią rządcy w tym waszym Ruścu.
– Ja tak bym, Lipka, nie mógł – powiedział z zakłopotaniem
Wolisław. – To byłoby nieuczciwe. Ja potem bym spać nie mógł,
a gładką toń wodną omijałbym z daleka.
– A co ma do tego toń wodna? – Lipka wyraziła swoje zdumienie.
– Odbicie w wodzie – wyjaśnił Wolisław. – Ja nie mógłbym
spojrzeć bez wstrętu na swoje odbicie.
– Aha – powiedziała Lipka i odjechała.
Za to baby ze wsi przyszły rzec, że widziały, jak synowie
wieszczyca odjeżdżając z ojcem, wygnali na drogę tyle gęsi, ile im się
udało i popędzili wszystkie drogą w stronę Ruśca.
– Przepełniło się naczynie mojej cierpliwości – powiedział
grobowym głosem Wolisław. – On nie zobaczy ode mnie powielonych
wici o nadaniu mu Ruśca. Niedoczekanie jego! A te wici, które ma…
Do Lipki kogo wyślę i niech ona go spije i przy świadkach niech on
potwierdzi zrzeczenie się nadania. Od własnej broni zginie!
– A ci jego synkowie … – Sosna kiwała głową ze zgorszeniem. –
Prawdą jest, że niedaleko pada jabłko od jabłoni…
– Gęsi Lipka odda – powiedział Wolisław. – Gorzej by było, gdyby
zażądał oddania mu naszych chłopów, bo on ma za mało rąk do
pracy…

***

Pośród takich powszednich zdarzeń trafiło się jedno niepowszednie.
Do domu grododzierżcy Wolisława zawitał sam najwyższy kapłan
Swarzeca – Brozło.
– Przybyłem wieszczyć – powiedział. – Sen miałem proroczy, że
rodzina ta wielkie wywyższenie osiągnie, chociaż wszelkie prawidła
wskazywałyby, że to jest niemożebne.
– Nie pojmuję – przyznał Wolisław, który aż jeść przestał i jeno
patrzał, jak Brozło korzysta z poczęstunku przez Sosnę podanego.
– We śnie jawiły mi się takie cechy, które przeszkadzają
w osiąganiu wysokich stanowisk: prawość, skromność, szczerość…
Kto wywyższa szczerego, który rąbie prawdę w oczy każdemu? Kto
doceni tego, co sam o sobie ma zdanie średnie libo jeszcze gorsze? –
Brozło przestał jeść, wpatrzył się gdzieś w dal, jakby ściany przed
sobą nie widział. Tęczówki jego oczu stały się pocętkowane
drobnymi, żółtozłotymi plamkami, zda się iskry na boki ciskającymi
albo lecącymi we wszystkie strony niby złociste żuczki.
Sosna miała w oczach przestrach. Podbiegła do męża, przytuliła
głowę do jego ramienia i oczy powiekami przysłaniała. Wolisław
patrzał z natężeniem na ten dziw natury, o jakim się nigdy nie
słyszało.
– Dobre rozumy – powiedział wieszcz cicho, głosem jakby
martwym – zasługują na docenianie. Zapobiegliwość warta jest
uznania. Przemyślność na pochwałę zasługuje. Wierność godna
pozazdroszczenia… A mimo to… Ty, Wolisławie, wielkim dostojnikiem
zostaniesz niebawem. Twoi synowie zaszczyty osiągną. Wszelako
potem nastanie władca gnuśny, a przez tę gnuśność otępiały
i nieszczęścia nie tylko na was przyjdą. Wielkie uchodźstwo nastanie,
bieda zapanuje w onej nowej krainie, już potem nikt twojej rodziny
dostrzec nie będzie chciał. Atoli prawości nie porzucisz… I twoi
potomkowie prawymi będą. Lepiej być prawym niźli bogatym
złodziejem, pochlebcą i kłamcą. Mimo wielkich możliwości umysłu tej
rodziny na stanowiska wysokie jeno nieliczni mogliby liczyć, jeśli
ukryją swoje zalety…

***

Brozło znikł! Sosna i Wolisław przecie oczu nie zamykali, chyba że
Brozło spowodował ich sen na jawie – patrzyli, a nie widzieli – i naraz
spostrzegli, że są sami we dwoje w izbie, a Brozły nikt nie widział.
Ani jak przyjechał, ani jak do domu wchodził, ani jak wychodził
i odjeżdżał. Jeno oni we dwoje widzieli go na koniu, potem w izbie,
a potem go nie było. Matko kochana! Czy to czary jakie?
Zaraz przyjechało z Gniezna sześciu wojów w pełnym uzbrojeniu
– oni powinni byli spotkać powracającego stąd Brozłę, a na ostrożne
pytanie Wolisława, czy kogo po drodze widzieli, odparli, że droga
była pusta…
– Omroczyło nas – powiedział Wolisław, a Sosna raz-dwa do
niego, przytuliła się swoim zwyczajem, do mężowskiego ramienia
przylgnęła i płochliwie wszystkie kąty izby przepatrywała. Wolisław
tłumaczył Sośnie, że są ludzie, którzy na świecenie miesiąca podczas
snu powstają, coś czynią, a potem nie pamiętają, że wstawali
i cokolwiek robili. Oni nie budzą się wcale, a postronnym się wydaje,
że nie spią.
– On nas uśpił? – spytała Sosna.
– Nie wiem – odparł Wolisław. – Za to wiem, żeś powinna wojów
nakarmić, a ja pójdę ich konie oporządzić, bo nie wypada pytać, kiedy
pojadą dalej, a jeśli nie dziś, to zwierzęta nakarmić trzeba i napoić.
Okazało się, że przybyli woje mają stanowić osobistą ochronę
grododzierżcy Wolisława.
– Przedtem – objaśniał dowódca przybyłych wojów, zapewne co
najmniej setnik w drużynie – było w Działoszynie dwudziestu
drużynników załogi. Teraz owa załoga pozostaje, a my dodatkowo
przy was mamy być. Powoli wzrasta liczba ludności i zwiększa się
liczebność drużyny, wszędzie załogi powiększają. Powiadali
w Gnieźnie, że w Polsce żyje nynie sześćset tysięcy ludzi, z tego do
stanu możnych należy ponad sto tysięcy.
W nocy miała miejsce pierwsza sprzeczka Sosny i Wolisława.
Oboje małżonkowie wiedzieli, że chłopi imiona dzieci wybierają
późno – dopiero wtedy, kiedy dzieciak pokaże jaki jest. Stąd powstają
imiona Prędki, Wolny, Śmigły, Blady i wiele innych. Między innymi –
Sosna – pachnąca balsamicznie, mocna, w młodości kora gładka,
a potem głównie chropawa, a igły… No, igły kłują.
Natomiast żadno z nich nie wiedziało, jak wybierają dzieciom
imiona możni. Sosna umyśliła sobie, że imiona ich chłopców powinny
być niezwykłe, zwracające uwagę swoim brzmieniem, bo wtedy
zwierzchnicy łatwiej na nich zwrócą uwagę i dostrzegą ich zalety,
które – tak przecie Brozło mówił – pozostają trudno zauważalne i nie
są doceniane. Na to Wolisław w żadnym przypadku nie mógł się
pogodzić z brzmieniem wymyślonych przez żonę imion: Amir, Bewoj
i Cesław. Powiadał, że Brozło co innego mówił. Sosna przekonywała,
że te imiona – powstałe od pierwszych znaków pisarskich ABC –
zapewnią ich synom pierwszeństwo w wynoszeniu ich na wyższe
stanowiska. Długo w noc się sprzeczali. W końcu obrazili się na
siebie i przyjęli wygląd pary nasyconej – plecami do siebie się ułożyli
i do rana żadno zasnąć nie mogło. A rano Wolisław wojów zbudził, na
koń wsiadł i bez śniadania ruszył ku bramie. Sosna wybiegła na
podwórko, ręce w rozpaczy ku mężowi wyciągnęła, a on jeno głowę
ku niej odwrócił i powiedział:
– Jak wrócę, to nasi synowie mają się zwać Broniwoj, Dobrymir
i Studzigniew.
– Dobrze, mój umiłowany! – krzyknęła Sosna w stronę
mężowskich pleców, właśnie bramę wyjazdowo-wjazdową
mijających.

***

Mus był wybrać się do Pajęczna, jeżeli się chciało cokolwiek zrobić
w sprawie Ruśca. Tedy Wolisław wziąwszy owych sześciu wojów
„osobistych”, pojechał. „Tuzin urzędników po starym włodarzu
pozostawionych i wyraźna beztroska oraz nieróbstwo” – tak to
Wolisław w duchu określił.
Ba, urzędnicy okazali się wiernymi stróżami wejścia do
przybytku władzy – czyli Domu Włodarza. Darmo Wolisław tłumaczył,
że działać ma z upoważnienia nowego włodarza, darmo woje
Wolisława poświadczali, iż ich zwierzchnik jest grododzierżcą, tedy
urzędnikiem od włodarza ważniejszym oraz mogącym włodarzowi to
i owo nakazywać – do Domu Włodarza wejść można jeno za
zezwoleniem włodarza, a tego nie ma, Wolisław nie ma stosownych
wici z pieczęciami…
– Szkoda – powiedział Wolisław – bo mocen jestem wypłacać wam
pobory dwa razy większe niźli dotąd i nadanie ziemskie każdemu
załatwić. Nieduże co prawda, boście – zapewne – smardami jeno.
W dodatku młodymi, ale co jeden łan, to jeden łan. Po pięciu latach
służby też byście tyle dostali, a ja już teraz bym dał…
Dało się zauważyć wahanie stróżów wejścia. Potem się
naradzali. Potem wici zażądali z tymi nadaniami, lecz Wolisław
obiecał je dopiero za ćwierć miesiąca, bo przecie pouzgadniać ze
zwierzchnością trzeba… Zgodzili się, wpuścili, nawet wici
o zrzeczeniu się Ruśca przez wieszczyca pokazali, na których
wymieniono imiona wszystkich świadków i miejsca, w których owych
świadków najłatwiej można znaleźć, bo tam ich rodziciele mieszkają.
Potem rzezali wici ze swoimi imionami i wstępnymi zdaniami
o nadaniu jednego łanu ziemi za pracę przez grododzierżcę,
pełniącego takoż obowiązki włodarza, powierzoną. Wolisław te
niedokończone wici zabrał do Działoszyna i tam jego pisarze dopisali
nowe miejsce pracy każdego z dotychczasowych urzędników
włodarstwa. Jeden łan ziemi należał się każdemu smardzie lub
możnemu po służbie smardy za pełnienie obowiązków dróżnika.
Droga za mostem na Warcie była długa. Kraina, przez którą wiodła
ta droga, należała do księcia Więcława z Krakowa. Lecz jego
zwierzchnikiem, jak i innych Polaków, był książę Mieszko z Gniezna.
Dotychczasowi urzędnicy byli wzywani pojedynczo przez posłańca
przed oblicze grododzierżcy. Tam otrzymywali wici z nadaniem oraz
wypłatę za dwa lata naprzód. Wypłata była w postaci narzędzi…
Nowy dróżnik był zawożony przez wojów Wolisława na nowe miejsce
pracy, tam woje pomagali mu zładzić budkę – ochronę przed złą
pogodą przez czas potrzeby na wybudowanie chaty. Potem nowy
pracownik dostawał wici z wyrzezanymi swoimi obowiązkami
i zostawał sam jako stróż wejścia do swojej klitki, to jest „budowli”
byle jak skleconej, stojącej i chroniącej o ile się nie przewróci od
cięższego westchnienia właściciela… Budowa pierwszych chat
zaczęła się, kiedy pierwszych trzech dróżników miało swoje klitki
o milę jedna od drugiej oddalone. Trzech ludzi wystarczy do
zbudowania trzech chat w ciągu trzech lat. Przez jakiś czas mogą
mieszkać wspólnie w pierwszej chacie przez trójkę wybudowanej…
Wolisław, odbywszy przejażdżkę po rzeczonej drodze, stwierdził
poprawę jej stanu – dróżnikom jednak na owych łanach musiało
zależeć…
Po powrocie do Pierzyn Wolisław zastał żonę uśmiechniętą,
chociaż spoglądającą na swojego pana i władcę płochliwie
a niepewnie.
– To jest Bronek, ten średni zwie się Mirek, a ten przy twojej
piersi to Gniewko. Bronisław, Dobrymir i Studzigniew – tak, jak
kazałeś, mój umiłowany, powiedziała i dostała w nagrodę uśmiech
radości męża, który też się gryzł z niepewności, czy ona przebaczy
mu wybuch złości przed odjazdem. Ale skoro pamiętała, że jej pierś
należy do niego…
Pod koniec nocy godzenia Wolisław powiedział Sośnie, że ani
w Działoszynie, ani w Pajęcznie nie widział, by ktokolwiek miał dużą
albo małą pierzynę. Tedy będzie można namówić wielu, aby na zimę
zapewnili sobie w swoim łożu ciepłe okrycie i wygodną podściółkę
pod ucha. To, co nabywcy wydadzą na pierzyny, z łatwością
zaoszczędzą na opale i na zdrowiu, bo w mocno nagrzanym wnętrzu
nie jest zbyt zdrowo spać…

***

Wypadało odwiedzić Rusiec, Lipce podziękować za dopilnowanie
zrzeczenia się, wieszczyca wybadać, czy weźmie się do pracy jako
włodarz i zadba o gospodarkę… Co do tego Wolisław miał
wątpliwości. Prawdę powiedziawszy, wątpliwości już nie miał,
wieszczyc należy do takich, którzy powiadają, że robota nie zając,
nie ucieknie, że robota głupich lubi i że oni żadnej pracy się nie boją –
byle ludzi im dać, to oni zarządzą i robota się wykona. Sześciu wojów
Wolisława nie wypowiadało się głośno, wiedzieli, po co Wolisław
Rusiec odwiedzi. Ich miny zdawały się potwierdzać najgorsze
przypuszczenia co do owoców tych odwiedzin.
O dziwo, wieszczyc był trzeźwy! Dom był wysprzątany i prawie
luźny: ani Lipki, ani licznych żon, młodsze dzieci wieszczyca czysto
i porządnie ubrane siedziały grzecznie i gapiły się niemo na
Wolisława i jego wojów. A dokoła wieszczyca kręciła się zgrabna,
z nadmiarami powabów raczej niż z powabami za skąpymi, hoża,
młoda dziewoja o spojrzeniu rozjarzonym niespodziewanym błyskiem
szczęścia.
– To jest Jarka z Jastrzębic – powiedział wieszczyc. – A ja jestem
Bożymir Wieszczycki. Chciałem przybrać nazwisko Rusiecki,
wszelako Jarka powiada, że więcej może być takich, którzy Rusinów
dostali na swoich chłopów, a z wieszczyców jeno paru nadania
dostało. Waszą Lipkę i wszystkie inne żony moim Rusinom za żony
dałem. Jarka niektóre na służbę bierze – do sprzątania, do warzenia,
w ogródku oplewić…
– Nie zechcecie do Pajęczna się przenieść? – spytał Woliosław. –
Tam dla całej włości gospodarz potrzebny. Nie wiem, jakie dostawy
mamy dawać dla dworu, nie wiem komu i kiedy sprawozdania
składać… Ponadto, to czasu wiele zajmuje, a ja mam stanowisko
grododzierżcy w Działoszynie. Też kupa roboty i czas pochłania.
– Tyś jak dzieciak, Wolisław – powiedział ze śmiechem Bożymir
Wieszczycki. – Trzeba słuchać, co w trawie piszczy. A piszczy, żeby
nic nikomu nie posyłać. Zjazd żądał więcej nadań z dóbr książęcych
dla możnych. A książę chce udowodnić, że ma za małe dochody
z onych dóbr. Składy muszą być puste, wypłat smardowie nie mają
dostawać… Pojmujesz?
– Nieważne – warknął Wolisław. – Musicie się stawić w Pajęcznie
do pracy, bo ja – jako wasz nadzorca – doniesienie do wojewody
złożę.
– Jakiś ty ciućmok – zaśmiał się Wieszczycki. – To ty musisz dbać
o wszystko, skoroś nadzorca i zwierzchnik. Ty odpowiesz przed
wojewodą, a może i przed księciem. A ja mówię, że nie będę o to
dbać – ja się zrzekam tej dbałości.
– To tak jakbyście się stanowiska zrzekli – zauważył Wolisław.
– Dobra, zrzekam się włodarzowania – zaśmiał się Wieszczycki –
a ty tyraj, skoroś głupek.
Wolisław odjechał zagniewany. Po drodze spytał swoich wojów,
czy poświadczą zrzeczenie się włodarstwa przez Bożymira
Wieszczyckiego, które nastąpiło we wsi Rusiec. Woje zgodzili się
ochoczo. Natychmiast po przybyciu do Pajęczna Wolisław polecił
pisarzowi sporządzić powiadomienie o zrzeczeniu się stanowiska
włodarza przez wyznaczonego możnego i prosił o wyznaczenie
następcy. Wymieniono świadków zrzeczenia się, wić wysłano do
Sieradza, zachowując drugą taką samą do użytku miejscowego.
W rozmowie z Sosną Wolisław wyraził przypuszczenie, że na
następcę trzeba będzie czekać bardzo długo.
– Wiesz, Sosenko, jak to jest… ktoś uzna sprawę za nieważną,
jeśli ja będę wysyłał sprawozdania i dostawy. O dostawy dowiem się
w Sieradzu. Jest wszelako przy tym coś wątpliwego. Do urzędu
włodarza przywiązane są dobra ziemskie jako opłata za pełnienie
obowiązków. To był dla Wieszczyckiego nasz Rusiec, ale on się go
zrzekł, a moje nadanie mamy w domu i drugie takie same wici są na
pewno u wojewody lub w Gnieźnie. Czy ja powinienem wziąć na
miejsce Ruśca jakieś inne ziemie jako pełniący obowiązki włodarza?
– Ja tak samo uważam jak mój umiłowany mąż – powiedziała
Sosna, co Wolisław przyjął ze smutkiem. Uznał, że źle postąpił
w sprawie imion synów. Należało przekonywać, głaskać… A on na
żonę warknął. Ona teraz nigdy sama niczego nie postanowi, nie
sprzeciwi się. Będzie się bała, że on ją oddali i będzie musiała do
wiejskiej chaty wrócić, dzieci jej zabiorą…
– Czy kiedykolwiek zapomnisz i powróci nasza zgodliwość i twoja
samodzielność? – spytał.
– W wydarzeniach starych, w przeszłości tkwią nauki
postępowania na teraz i na potem – powiedziała Sosna.

***

W stolicy województwa był włodarz wojewódzki. Był także –
z ramienia wodza drużyny – nadzorca grododzierżców w całym
województwie. Ten ostatni nie dawał o sobie znać. Lecz od włodarza
wojewódzkiego posłaniec do Pajęczna przybył i Wolisław spodziewał
się, iż chodzi o następstwo po Wieszczyckim. Lecz nie o to szło –
włodarz wojewódzki donosił przez posłańca, że drewniane,
wierzbowe wici będą stopniowo zastępowane przez pisma na
pergaminie sporządzane i to po łacinie. Posłaniec podał powód takiej
zmiany – nowa religia ma przyjść, książę już postanowił i jeno,
sposobem Piastów, odwleka wydanie rozporządzeń ze znanych tylko
sobie przyczyn. Razem z posłańcem przyjechał nowy pisarz. Na jutro
zapowiedziany został drugi nowy pisarz. Obaj nowi mieli obsługiwać
wszystko z łaciną związane. Po przybyciu drugiego pisarza Wolisław
wziął ich obu na spytki. Okazało się, że żaden po łacinie nie potrafi
mówić i niczego nie rozumie.
– Tedy po co wy tu będziecie? – spytał Wolisław.
– Ja znam znaki, czyli litery łacińskie i umiem odczytywać
łacińskie słowa – powiedział pierwszy.
– Nam powiedziano, że dostaniemy tu zwierzchnika, któren
będzie rozumiał one słowa i przewiedzie je na naszą mowę.
– Ja też znam łacińskie litery – rzekł drugi pisarz. – Tedy umiem
przepisać wiele razy to, co nasz zwierzchnik napisze jeden raz.
– Aha – powiedział Wolisław i popadł w zamyślenie. Wymyślił, że
Wieszczycki czuł pismo nosem – chodzi dworowi o zwiększenie
kosztów i zmniejszenie dochodów z dóbr ogólnych, aby móc pokazać
następnemu zjazdowi przedstawicieli możnych, że nie powinno się
zwiększać liczby nadań z dóbr książęcych, bo dochody są za małe…
Myślał dalej, a szło o tych dróżników w dziedzinie księcia
Więcława z Krakowa… Przychodziły różne wici, a na nich możni
często byli nazywani szlachetnie urodzonymi i wiernymi rodzinie
księcia Siemomysła, czyli prawi Polacy… A gdyby tak – myślał –
w Polsce jacy Czesi osiedli albo Niemcy i byli to ludzie szlachetnie
urodzeni i wierni słudzy rodziny Siemomysła – to byliby to prawi
Polacy? No, nie wiadomo. Ale wiadomo, że byliby poddanymi kogoś
z rodziny Piastów – na przykład księcia Więcława z Krakowa…
Wszak on też do rodziny Piastów należy. Chyba można rzec, iż jako
książę jest panującym nad Wolisławem… Jest, czy nie jest? No, chyba
jest?… A skoro jest, to grododzierżca może i na jego ziemi poddanych
rodziny Piastów osadzać, szczególnie jeżeli będą oni stan drogi
poprawiać… Mętne to było, słabe tłumaczenie, ale jakoś Wolisława
uspokoiło. Wsiadł na konia i samojeden przez most na Warcie wybrał
się wspomnianą drogą na południe. Im dalej jechał, tym pewniejszy
był, że jest nadal w Polsce i droga jest polska, i dróżnicy są Polakami,
to słusznie ich tutaj osadził. A kiedy aż za Liswartę wjechał, miał
przekonanie, że i tutaj będzie mógł dróżników osadzać… Bezpiecznie
tu jest, spokojnie, zbójców nie ma… Tu też była Polska.
Naraz usłyszał głosy ludzkie, pokrzykiwania i skrzyp osi wozów…
Bezpiecznie jest, ale zwiększenie tego bezpieczeństwa przez ukrycie
się w ścianie puszczy, niedaleko drogi jej kraniec widniał, wydało mu
się wskazane. Te wozy już przez zasłonę zieloną z młodych drzewek
widział. Natomiast po jeszcze większym zbliżeniu się podróżnych do
miejsca jego ukrycia rozpoznał – to byli jego „ochotnicy” na wyprawę
wojenną! Pięć ciężkich, czterokołowych wozów, przy każdym
z dwóch boków po koniu osiodłanym. Na czele, na koniu Doman. A na
koźle pierwszego wozu – niewiasta, całkiem nieźle radząca sobie
z lejcami i konnym zaprzęgiem. Na kozłach pozostałych czterech
wozów, ciągnionych przez wole zaprzęgi: Jabłonka, Ostrowa,
Szymana i Jakuba.
Wolisław ruszył konia piętami i wyskoczył na drogę uradowany,
krzyczący, do ściskania na krzyżaki się brał z Domanem, pozostali
z kozłów zeskoczyli i w kolejce na uściski z Wolisławem czekali.
Niewiasta z kozła pierwszego wozu patrzyła na scenę powitania jak
urzeczona. Spod bud pozostałych wozów wychyliło się pięć
niewieścich głów.
– A gdzie pozostali? – w głosie Wolisława zadrżała nuta
niepokoju.
– Gajek leży na wozie – odparł Doman. – Ranion w obie nogi
podczas potyczki.
– A Węgiełek i Ciosek?
– Ostrzegał nas dowódca, żeby nocą nie wybierać się na pole
bitwy dla obdzierania trupów – w głosie Domana była wielka złość –
a oni poleźli. I tam trafili na podobnych sobie, może nawet Niemcy to
byli.
– A rany Gajka? Przecie jeno wozami mieliście jeździć –
powiedział Wolisław.
– I tak było – powiedział Doman. – Jeno raz nasze wozy Niemcy
opadli i musielim się trochę pobronić. Gajek najśmielej stawał i stąd
jego rany.
– A te wozy? Te konie, woły i dziewki? – spytał Wolisław.
– Raz przyszło do starcia z większym oddziałem Niemców niż
nasz – odparł Doman. – I wtedy nasz wódz, Zdruzno, spytał, czy bym
nie pomogli wojom. Pomoglim i potem mielim udział w łupach
wojennych. Zdruzno obiecał, że panoszami ostaniem i wy, rządco,
wiecie, jakie uposażenie takowym się daje. Powiadał, że wici w tej
sprawie przyjdą z Gniezna, bo nowym panoszom nagroda
przysługuje.
– Jeśli Zdruzno rzekł, to na pewno wszystko będzie załatwione.
Ja – na wici nie czekając – dam wam należne uposażenie
w Pierzynach. Jedźcie sobie powolutku, żeby rannemu nie szkodzić,
a ja pognam do Pierzyn i przygotuję, co trzeba.
Prawdę mówiąc, Wolisław pognał z całkiem innego powodu…
Widok niewiast na wozach… Widok Sosny w wyobraźni… Pamięć
o jej miękkości i zapachu, o oczach poważnych, takich zawsze
czujnych, o jej posłuszeństwie… I pamięć o własnym, niestosownym
zachowaniu, które umiłowaną Sosenkę tak bardzo uraziło…
– Muszę ją przebłagać i ugłaskać – to zdanie powtarzał po drodze
moc razy.
ROZDZIAŁ IV
Od bieli do zieleni




Rozmowa na drodze z powracającymi z wojny do domów odbywała
się w warunkach jesiennych. Gorąco nie było, much już nie było, ale
i zimno nie było. Wolisław jechał prędko, wszelako o Pajęczno musiał
zahaczyć, by sprawdzić tych nowych – pożal się Boże – „pisarzy”,
jednego od czytania, drugiego od pisania, a żadnego od rozumienia
tego, co piszą albo czytają… Trochę w Pajęcznie zmitrężył, bowiem
bałagan był w pomieszczeniu owych skrybów nadzwyczajny, a oni
pysknęli Wolisławowi, iż smerdami zostali nie po to, aby sprzątać.
Wolisław jeno zimno rzekł, iż jak zostali, to i mogą nimi przestać być.
Chyba niemożebne jest, aby od tych zimnych słów Wolisława
mogła się zmienić pogoda… Niemniej zmieniła się i to gwałtownie.
Nadciągnęły szare chmurzyska, zaczął z nich sypać po cichu śnieg,
w połowie drogi do Pierzyn Wolisław poczuł szczypanie mrozu
w policzki i stopy, a kiedy wjeżdżał do Pierzyn, stóp już nie czuł, bo
były na kość zmarznięte. Można było rzec, że grododzierżca
i włodarz, o rządcy nie zapominając, przyprowadzili Pierzynom zimę.
Zapukał do szczelnie zawartych drzwi własnego domu. Otwarły
się i w drzwiach stanęła Sosna. Wydała mu się taka piękna…
Swojska, ciepła, kochana… Otwarł ramiona, a ona rzuciła się w jego
objęcia, przywarła do niego całą sobą, a drganie jej ciała oznajmiało:
ona płacze. Od razu wiedział, że to – nareszcie – nastąpiło
rozluźnienie jej napięcia po sprzeczce o imiona synów, uniósł ją, całą
przytuloną i wszedł do ciepłego wnętrza. Postawił żonę na środku
kuchni. Z ławy patrzyły na niego oczy Bianki i trzech malców –
poważne, trochę zastrachane – zapewne z powodu płaczu Sosny.
Ona otarła łzy rękawem swetra.
– Dzieci bardzo do ciebie tęskniły – powiedziała i znowu rzuciła
mu się na szyję.
Tym razem poczuła zziębnięcie policzków i nastąpiło gorliwe
zajmowanie się zmarznięciem pana domu, który powinien zostać
zacieplony. Podczas tego zacieplania Wolisław bez przerwy słyszał jej
rwane słowa i urywane, jakby szarpane oddechy i widział coraz to
nowe łzy. Nie wiadomo, czego było więcej, może dzieci liczyły, bo
Wolisław jeno słuchał.
Mówiła, że Bronek, Dobry i Gniewko bardzo tęsknili za tatkiem.
Najstarszy cięgiem pytał, gdzie tata, Dobrek na słowo tata stawał
i smutny się robił, a Gniewko przed każdym karmieniem popłakiwał,
a przestawał, kiedy mu się obiecało, że tata zaraz przyjedzie. Małe
dzieci mówić nie potrafią, ale wiele słów rozumieją i nawet je
wypowiadają, jeno nie głosem, a w myśli.
Mówiła, że docenia wartość męża, że pojęła jego ważność i brak
czasu na drobiazgi, i że już nigdy nie stanie mu przekosem, a zawsze
będzie mu pomagać, zdejmie z niego ciężar obowiązków domowych
i żeby on chociaż na chwilę do domu częściej wpadał, gdzie nic nie
będzie musiał robić, jeno odpocznie, wszyscy się na niego napatrzą,
podotykają go, wchłoną zapach. Chodzi o to, że jego obecność
w domu i pogodna mina to dowody miłowania, co wszyscy w domu
rozumieją, a ona może się odwzajemnić wszystkim, czego on sobie
będzie życzył.
On sobie życzył nadal i długo trzymać swoje nogi w cebrzyku
z gorącą wodą i żeby ona nadal jego stopy tarła palcami, szorowała
szorstkim ręcznikiem, a potem badała głaskaniem i łaskotaniem, czy
on ma w stopach czucie. Miał. Trochę przy powracaniu czucia bolało,
ale teraz było bardzo, bardzo przyjemnie. Niestety, miał także
pamięć i w niej utrwalony obraz wozów na drodze, ludzi przy wozach
ubranych nie za ciepło…
Rad nierad, głównie nierad, przerwał żonine wyznania
i powiedział:
– Ja muszę, Sosenko, poprowadzić ludzi na pomoc naszym
chłopom z wojny wracającym, bo oni są za lekko odziani. Już powinni
tu być, a ich nie ma. Może utknęli gdzie i zamarzają. Ich jest teraz
dużo – ponad dziesięć osób. Tuzin bodajże, jeśli jeszcze ktoś nie
siedział ukryty pod budą. Przygotujesz dla nich coś gorącego?

***

Czasem słyszy się opinię, że miłość matczyna jest najsilniejsza ze
wszystkich rodzajów miłości. Możliwe, że tak jest, ale dlaczego? Czy
czasem nie wynika to z samolubstwa niewiast? Dziecię jest wszak
jakby częścią niewiasty… Czyż nie lubimy części naszego ciała?
A jeśli nie samolubność, to może o samodowartościowanie niewiasty
chodzi? Oto bezradna istotka – niczego samodzielnie dobrze nie
uczyni – ona nawet oddychać jeszcze dobrze nie potrafi. A mamusia
pomoże, pocieszy, przytuli… Czyż daleko jest do poglądu, że mamusia
jest wtedy niezbędna? A czyż od niezbędności do konieczności nie
brakuje jeno pół kroczku?… Dorośli ludzie mamusi nie doceniają.
Niemowlę nie ma wyjścia – docenia, chociaż na początku całkiem
nieświadomie. A w każdym razie mamusia jest przekonana, że jej
dziecię ją docenia. Czyż każdemu nie robi się ciepło koło serca, kiedy
kto inny pochwali, doceni, polubi lub nawet pokocha?…
Pozwoliliśmy sobie na te dywagacje z powodu szykowania
wyprawy, mającej wspomóc powracających z wojny mieszkańców
Pierzyn. A to szykowanie zaczęło się przyniesieniem przez Sosnę
ugrzanych przy piecu wełnianych skarpet, które ona sama zrobiła,
a teraz sama – z lubością i ciepłem koło serca – wdziewała na
mężowskie nogi. Co prawda, można to było przedstawić krócej – ona
go kochała, bo sądziła i czuła, że on kocha ją, ale szerszy opis
pobudza do zastanowienia, a to czyni ze stworzenia bożego –
człowieka. Tylko ludzie mogą się zastanawiać…
Tymczasem wyprawa pomocnicza albo nawet ratownicza wcale
nie musiała wyruszać. Na skraju Pierzyn pojawiło się te pięć wozów,
ludzie wylegali z domów, kto co miał ciepłego, to podrzucał
zziębniętym, a wszyscy gorliwie zachęcali:
– Do rządcy zajeżdżajcie!
– Do grododzierżcy jechać!
– Do chaty włodarza!
– Do Wolisława domu! Tam piec jest i kotlina. Tam się ugrzejecie.
A nie zapomnijcie potem o starych rodzicach!
Nie wiadomo, jak to się na wsi dzieje, że zawsze znajdzie się
chętny do przenoszenia nowin jak najdalej – na drugi koniec wsi
nawet. Nie wiadomo, jak i dlaczego do Sosny wnet wpadały jak po
ogień sąsiadki z różnościami do ratowania zziębniętych. A to
garnczek miodu niezamarzniętego jeszcze któraś podrzuciła, a to
osełkę masła już bardzo od mrozu stwardniałego, któraś z pytaniem
o potrzebę poratowania jajkami spytała, bo u Wisienki – jakoś tak –
kura się trafiła, jaja wysiedziała na wiosnę i teraz młode niosą się na
potęgę…
Wolisław, już odziany i obuty, wypadł na podwórko szykować
miejsca dla koni, stodołę otwierać i szopę, bo lepiej wozy pod dachem
mieć przy takiej śnieżycy bezwietrznej – jak nic zasypie i dobrać się
do wnętrza z rzeczami łatwo nie będzie. Sosna podłożyła do
otwartego chlebowego pieca – zaraz bierwiona się przepalą, a jak
tylko węgle zostaną, to się zasuwkę w kominie zamknie i ciepło na
wnętrze chaty będzie szło. Nad kotliną, w dużym saganie
podgrzewało się piwo, w saganku, koło pieca, mleko czekało na
możliwość wstawienia saganka do wnętrza pieca, kiedy się przepali.
Obok kotliny patelnia stała, a na niej kopa jaj ułożona czekała na
swoją kolej poddania się działaniu gorąca od rozżarzonych węgli.
Sosna już kroiła grubą, pożółkłą słoninę i boczek – będzie jajecznica,
że hej! Bianka stawiała na stole kubki i miski, kładła łyżki i noże oraz
okrągłe chleby, raczej podpłomyki przypominające, no trochę
grubsze i mniej spieczone…
W sieni rozległo się tupanie – wielu ludzi obtupywało śnieg
z butów, męskie głosy wyrażały radość i ulgę, że się, nareszcie,
dotarło, wszyscy cali i zdrowi, jeśli Gajka do już zdrowiejących
zaliczyć.
– Łubiana! – zakrzyknęła Sosna. – Ze śpiżarni ta miękka
kiełbasa! Może trzeba będzie podgrzać. Do jajecznicy się przyda.
Migiem! Czego stoisz jak dyl?
– Jak mama jeszcze raz na mnie Łubianka powie, to ja się pójdę
w rzeczce umoczyć, przeziębnę i umrę – powiedziała dziewczyna, na
miano podlotka zasługująca. – Ja jestem Bianka!!!
– No, już dobrze, córuś, przepraszam, już będę się starać. Nie
gniewaj się, kiedy urwanie głowy, bo tylu gości. Pomóż mamie, Bianka
– w końcówce tej przemowy głos Sosny stał się proszący, ale i bez
tego Bianka pomogłaby, bo przecież goście… Obyczaj stary
i obowiązujący, tedy nie można odmówić udziału w podejmowaniu
przybyszów, jeśli kto się uważa za prawie całkiem dorosłą osobę…

***

Goście nakarmieni i napojeni. Bianka doniosła z jakiegoś zakamarka
niedźwiedziego czosnku, bo jedna z Niemeczek pokaszliwała i mus
był wmusić w nią ten utarty czosnek zmieszany z miodem i masłem
oraz jeszcze jedno jajko na miękko ugotowane. Było wiadomo, że
jutro nie będzie mieć nawet chrypki. Za to chuch… Sosna spytała,
czyja to dziewoja i wtedy Gajek w imieniu wszystkich „wojowników”
powiedział, że to jeszcze młódki, dla nich na żony przeznaczone
i matki ich dzieci, tedy nynie uszanowane być muszą, więc oni Sosnę
o przetrzymywanie czasowe wszystkich sześciu bardzo ładnie
proszą. Sosna spojrzała badawczo na Wolisława, on się uśmiechnął
i wychodziło na to, że zdrowy chuch będzie pozostawiony tym, którzy
się do jego powstania przyczynili… Natomiast chłopcy bardzo się
będą cieszyli, iż w ciasnocie mus będzie razem z rodzicami spać na
jakichś sianem wypchanych siennikach, na podłodze… Żaden sen nie
przyczyni się do spadnięcia z łoża, co nieraz dzieciom się zdarza –
skulnięcie się z siennika niczym nie grozi, ale malcom raczej
o towarzystwo podczas snu i nieobecność nocnych lęków szło, niźli
o to spadanie. Tak mimochodem warto nadmienić, że takie spanie
dzieci razem z rodzicami odrobinę powstrzymuje czynności
rozrodcze rodziców – tedy dla już żyjących dzieci oznacza mniejszą
liczbę małych, młodszych rywali do rodzicielskich uczuć i trosk
o dzieci, lecz tego nikt sobie w izbie nie uświadamiał…
Po posiłku nastąpiło przegrupowanie obecnych – chłopców na
razie ułożono spać na dotychczasowych ich legowiskach – potem się
przeniesie, Niemeczki usadzono koło siebie na jednej ławie, a z nimi
Biankę, Sosnę i Wolisława poproszono o stanięcie na środku izby,
a pozostali poczęli wychodzić na dwór – do stodoły i szopy, i przynosić
stamtąd…
Najpierw został przyniesiony wielki, skórzany wór czymś lekkim
a obszernym wypełniony. Z tego wora zostały wydobyte buty.
W głowie niewiasty obszar butom poświęcony jest podobno
największy ze wszystkich obszarów… Sosna nie była w tej materii
wyjątkiem i jej oczy zaświeciły się blaskiem… podziwu, bo
o pożądaniu nie wypada mówić.
– To dla was, Sosno – powiedział Gajek i Jabłonka podał Sośnie
buty na twardej zelówce z grubej skóry z cholewkami aż pod kolano,
ze skóry miękko wyprawionej. Sosna ujrzała we wnętrzu tych
cholewek miękkie futro, wymacała futro także w przyszwie.
– Matko kochana – aż jęknęła z podziwu i przymierzyła oba buty.
Miękko, ciepło, wygodnie, jak na jej miarę robione.
Do wora podszedł Ostrowa i wydobywał następny podarek. Były
to takie same buty, tyle że mniejsze. Zostały podane Biance, a ona
oniemiała. Po chwili była zdolna buty założyć, podeszła w nich do
Ostrowy i złożyła na jego policzku moczony łzami szczęścia gorący
pocałunek. Wolisław zauważył na licach jednej z Niemeczek
rumieniec. Czyżby jakowaś zazdrość?…
Jakuba wydobył z wora rękawice. Jednopalcowa ochrona dłoni
przed mrozem miała wierzch z miękko wyprawionej baraniej,
brązowo barwionej skóry. A w środku znowu owo mięciutkie futerko.
– To miękkie jest podobno z gryzoni – powiedział Jakuba, podając
rękawice Sośnie. Ona założyła, obejrzała ze zdumieniem swoje dłonie
w rękawicach, podbiegła do Wolisława i na jego policzku złożyła taki
sam pocałunek jak przed chwilą Bianka.
Do wora podszedł Doman. Długo w nim grzebał, a potem wydobył
półkożuszek dla Bianki.
– To dar dla wszystkich czworga – powiedział. – Najpierw Bianka
ponosi, a kiedy ona wyrośnie, to po kolei wszyscy trzej synkowie…
– I jeszcze ode mnie – powiedział Szymana. – Niech się nie obrazi
ten, który dostanie to samo co jedno z moich rodzicieli. To
powiedziawszy, Szymana wydobył z wora szubę z kapturem. Szuba
była z cienkiego, ciemnordzawego sukna, a jej podbicie stanowiło
takie samo futro jak w rękawicach.
Sosna w tej szubie, do kostek sięgającej, wyglądała szykownie,
chociaż miała zmartwienie, że spod niej nie będzie widać butów…
Nikomu o tym nie powiedziała, bo nie wypadało grymasić. Miała
zamiar zwierzyć się z tego kłopotu mężowi trochę później.
– Ładnej niewieście we wszystkim ładnie – powiedział Wolisław –
ale ta szuba czyni cię jakby smukłą królową. Więcej podarków nie
będzie, bo wór pusty…
– Jeszcze ode mnie jest dla was, rządco – powiedział Gajek. –
Chłopcy przynieście ten wór z moim podarkiem.
Wolisław dostał zbroję! Na rzemienie się ją w różnych miejscach
zapinało, nagolenniki miała i nałokietniki, oprócz łokci zasłaniające
całe przedramiona. Jednak najważniejsza była tarcza, a właściwie
tarczka dla jeźdźców – nieduża, trójkątna, z lanego żelaza. Jej
ważność stąd się brała, że miała z przodu znak – w podkowie,
brzuścem do dołu obróconej, umieszczono krzyż o nierównych
ramionach – pionowe było dłuższe. Natomiast nad krzyżem
wykonano jastrzębia ze złożonymi skrzydłami.
– Przykro mi – powiedział Wolisław – lecz ja z krzyżem… No sami
pojmujecie, że to znak naszych wrogów, a jam wyznawcą Jedynego
pod postacią Swarzeca…
– Ja z tego krzyżyka miecz uczynię – powiedział Doman – bośmy
dwa kowadła, mniejsze i większe przywieźli oraz narzędzia
kowalskie.
– Jam niezwykle rada z podarków – powiedziała Sosna – wszelako
mrozi mnie myśl o tych, którym owe rzeczy pozabierano.
– Choćbyście chcieli im pozwracać – powiedział Gajek – to my nie
wiemy, komu one rzeczy zabrano. Najwięcej łupów zdobywali
Węgrzy, jednakowoż oni wszystko oddali do wspólnego podziału, bo
oni – nie wiadomo dlaczego – Lendzieli, czyli nas, uważają za swoich
starszych braci, bardzo cenionych i kochanych. My ich też bardzo
polubilim. Wina oni mają przednie i częstowali ochoczo… Lecz nasze
lubienie nie dlatego – oni po prostu zasługują na nasz szacunek za
swoją dzielność i prawość wobec druhów. Nas nazywali bratankami,
chociaż nie wiedzą, co owo słowo znaczy. Czy my i oni mamy
wspólnego przodka?
Tego, niestety, nikt nie wiedział. Dwaj „wojownicy” podnieśli pod
pachy Gajka i cała szóstka do chat swoich rodziców poszła. Po ich
wyjściu Bianka znalazła na podłodze pod ścianą grzebień.
Niezwyczajny, lipowy drewniak, lecz z rogu lub czegoś podobnego
wyrzezany.

***

Dopiero następny dzień służył poznawaniu przez Wolisława zmian,
jakie zaszły w jego obejściu. W oborze stały dwie nowe krowy,
a niejako kątem „mieszkały” przy krowach dwie owce. Znaczy: tryk
i samica, pono ciężarna. W całym obejściu Wolisław nie znalazł ani
kłaka pierza. Przy zauważeniu każdej zmiany patrzył pytająco na
żonę. Kiedy obeszli już wszystko, ona rzekła:
– Kupiec był. Musiał się dowiedzieć, żeś poszedł w górę
i powiedział, że – jego zdaniem – grododzierżca i włodarz kupca nie
ukrzywdzi, potem zapłaci, a jeszcze i nagrodę może doda… Ale ja
wymogłam, że przyjmie wszystko z powrotem, jeśli ty się na zakupy
nie zgodzisz. On kupił od nas cały zapas pierza… A we wsi tyle
dzieciaków i mleko potrzebne…
– Ciekawe, jak ty zwrócisz kupcowi mleko od tych krów, a on
tobie zwróci pierze – powiedział Wolisław ze śmiechem, przytulając
żonę w nowych, dopiero co podarowanych rzeczach, całej dumnej
z nabytków i spojrzenia mężowskiego, dającego znać: podobasz mi
się bardzo i chciałbym, aby dzieci nie spały tak blisko nas…
– I nie będziesz mnie nawet z tej szuby rozdziewać? – spytała,
a on domyślił się znaczenia owego pytania i mruknął potwierdzająco.
W ostatniej chwili to oglądanie nastąpiło, bo śnieg ani myślał
zaprzestać przysypywania ziemi i wszystkiego, co na niej było. Już
teraz ledwo brnęli przez podwórze i Wolisław za łopatą się rozglądał,
by jakieś ścieżki do budynków gospodarskich z domu porobić. Przez
ten kopny śnieg jakoś przebił się z Pajęczna pisarz na koniu. Ten sam,
który umiał odwzorowywać litery łacińskie z jednego pergaminu na
drugi, nic z tego swojego pisania nie pojmując. Teraz przywiózł wici
potwierdzające, iż sześciu chłopów z Pierzyn zostało panoszami
i należy im po jednym łanie ziemi na własność przydzielić oraz dać
wszelką pomoc w urządzaniu ich gospodarstw.
– Jeden łan to kwadrat o boku prawie trzystu sążni – powiedział
Wolisław. – Wyznaczymy im wiosną. A ty, pisarzu… Z dawna mam
zamiar na dróżnika cię dać, boś sprzątać po sobie niezwyczajny. Jeśli
wolisz być w Pajęcznie, to załatw w Krzepicach zduna
i budowniczych kominów dla całej wsi. I wyucz się rzezania naszych
wici, boś do łaciny wcale nieprzydatny.
– Rzezać umiem – powiedział pisarz. – Zezwólcie odjechać, bo
muszę dotrzeć do miasta przed zasypaniem drogi, uniemożliwiającym
podróże.
Pisarz odjechał pośpiesznie. Wolisław przypuszczał, że Sosna
nakupiła różności dla chłopów, a ona zapytana o to, potwierdziła –
chłopi dostali siekiery, krzesiwa i hubki, piły do drewna i inne rzeczy,
ułatwiające przejście do samodzielnej dbałości o dom i rodzinę.
– Zwołaj, żono, na dziś wieczór zebranie głów rodzin –
powiedział. – Będziem ich wszystkich na jutrzynę przenosić. Łany im
wytyczyć, zwierzęta dla nich sprowadzić, naczynia, sprzęty,
narzędzia rolnicze… Urwanie głowy z tym będzie. Chyba łatwiej by
było wieś założyć na surowym korzeniu, niźli tych zmian dokonywać.
Ciekawe, czy się zgodzą, bo człek łatwo przywyka do starego i na
nowe nierad patrzy…
– Baby powiadały, że wszyscy chcą – powiedziała Sosna.
Rzeczywiście chcieli.

***

Sosna dziękowała niebu za tę pogodę. Śnieg sypał dotąd, aż przykrył
całe Pierzyny. A jednego popołudnia i przez całą następną noc tak
mocno padał, tak liczne i wielkie płaty spuszczał na ziemię, że
rankiem wszelkie odgarnianie nie byłoby zgodne ze zdrowym
rozsądkiem. Tedy Wolisław, od wejścia na ganek począwszy, do stajni
najpierw, potem odgałęzienia do obory, stodoły, drewutni, szopy,
kurnika i chlewu, tunele wykopał, a Sosna i Bianka ubrane – a jakże –
w swoje najnowsze okrycia i rękawice, najpierw odgarniały śnieg
trochę pod ściany wykopu, część zaniosły do domu – wszak to woda
po stopieniu, a resztę pracowicie udeptywały. Od czasu do czasu
wypadał z domu mały Bronek i próbował pomagać, jednak czerwony
nos zawsze oznaczał: „Idź do izby i dobrze się ugrzej!”. Mały chytrze
spoglądał na ojca, czy popiera nakaz matki, a potem karnie pędził
tunelem do domu. Podczas przerwy na obiad Wolisław i Sosna
wzajemnie zaczęli sobie opowiadać, jak to parę razy śnieg ze stropu
takiego wykopu oberwał się, dzieciaka przysypał i nie udało się malca
uratować. Po południu Bronek obwieścił, że zostaje w domu, bo tam,
w tym tunelu, jest nudno – cięgiem jednakowo nogami ruszać,
ciemnawo jest, zimno…
Następnego dnia Wolisław wykopał wyjście ponad śnieg. Schodki
ukształtował i trochę poubijał łopatą, po wodę do domu chodził i owe
schodki polewał, a kiedy zlodowaciałe zamarzły, posypał je miałkim
śniegiem. Po śniadaniu zaprosił Sosnę i Biankę na przechadzkę.
Kiedy wyszli ponad śnieg, Bianka zaraz chciała wracać.
– To jest przerażający widok – wszędy jeno śnieg. Ani drzew, ani
budynków, ani ptaków. Czy to zapowiedź kary na ludzi i zawdy już
taka biała pustka będzie? – Bianka była mocno zestrachana.
Sosna przytuliła ją do siebie i szeptała pocieszające słowa.
– Już jutro będzie znośniejszy widok – mówiła. – Śnieg osiądzie,
może czubki dachów obaczym i czubki drzew. A nasz komin zrobi na
śniegu ciemną plamę. A pojutrze nasz komin stanie się widoczny –
będzie nad śnieg wystawał. Nie bój się, Bóg o wszystkim pomyślał
i w tym roku najpewniej taki przepastny śnieg jest do czegoś
przydatny.
Zapewnienia Sosny ziściły się co do joty i Bianka nieco
poweselała. A podczas nowiu przyszła odwilż, mnóstwo śniegu
stopniało i zamiast tuneli na podwórku były już jeno wąwozy i stały
się możliwe odwiedziny sąsiedzkie. A nawet – prawdę mówiąc –
Wolisław mógłby do Działoszyna jechać i do Pajęczna. Jednak na
wymówkę śniegu starczyło i został w domu – wszak natura zimą śpi,
włodarz konieczny nie jest, a i napastnicy zimą nieradzi wyprawy
robią, tedy grododzierżca może na lepszą pogodę poczekać
w domu…
Atoli sprawy urzędowe przypomniały o sobie. Znowu przybył
z Pajęczna pisarz od kopiowania tego, czego jeszcze nikt nie widział.
Gęsto się tłumaczył, sumitował się, o mało co nie uklęknął, by
przepraszać, iż zawieruszyły się, ktoś musiał położyć w inne miejsce,
ale on wszystko zrobi, byle do roboty na drogę nie iść.
– Mów do rzeczy, bo zaraz wyruszysz na drogę i śnieg będziesz
łapami odgarniał – warknął Wolisław.
– Z Gniezna wici były – powiedział pisarz. – Na jesieni łowy miały
być u nas i sam książę w tych łowach miał brać udział. Ja się boję
o głowę swoją, bom w porę wici nie dał, nie przypomniał… Darujcie.
Może niechby teraz przybyli… Zimą też łowy piękne.
Wolisław wziął owe wici i przeczytał.
– Nie pójdziesz na dróżnika – powiedział – bo się nie nadasz. Tu
jest napisane, żeby łowy przygotować na jesień nadchodzącą.
Będziesz drwa rąbać dla całego urzędu w Pajęcznie. Mała szkoda by
była, gdybyś zamiast w drewno trafił siekierą w ten swój pusty łeb.
Kto wie, czyś nie zełgał, jakoby uczono was jeno kopiowania. Zresztą
każdy przeciętniak zaciekawiłby się znaczeniem tego, co przepisuje.
Jeno takiego matoła jak ty wcale to nie obchodziło. Wynocha do
Pajęczna i żeby zapas bierwion na całą następną zimę leżał
porządnie w drewutni poukładany. Potrafisz to?
Nikt się, na razie, nie dowiedział, czy pisarz potrafi i czy w ogóle
pojął, co się do niego mówiło, bo z miejsca kłusem ruszył, a za bramą
w galop konia puścił. Kierunek obrał dobry… A może to koń wiedział,
gdzie ma biec?…

***

Stopniowo, powoli zleżały na łąkach i polach śnieg przestawał być
biały. Żółciał, szarzał, a nawet miejscami czarny brud go pokrywał.
Bronek nie mógł się temu nadziwić – przecie się nie kurzy, kałuż nie
ma, bo – podobno – pozamarzane… Sosna musiała się natłumaczyć –
o prószeniu z drzew mówiła, o przypędzaniu kurzu przez wiatr
z miejsc, gdzie pola ów wiatr sobie najpierw odkrył, odwiał. Czasem
jeszcze trochę śniegu naprószyło i wtedy znowu czyściutko było
wszędzie.
Podczas takiego prószenia dał się słyszeć w południe dzwoneczek
od strony gościńca. Na obiad niewielkie sanki w jednego konia
zaprzężone zjechały. Wolisław otwarł wrota i sanki wjechały na
podwórko. Z kozła zsiadł na ziemię wysoki, kościsty mężczyzna,
powiedział, że jest smolarzem i węglarzem. Ma wici, zezwalające na
pracę w miejscu wskazanym przez włodarza. Ma narzędzia, dom
sobie postawi i będzie tu przez pięć lat smardą, a potem może
pozostanie i będzie na życie zarabiać, sprzedając smołę i węgiel.
– Narzędzia? – Wolisław chrząknął, bo wcale mu narzędziami ani
smołą czy węglem nic na tych saniach nie pachniało. – Ten tobół
sianem i derkami okryty, to owe narzędzia?
– A, nie – smolarz uśmiechnął się, zrozumiawszy wątpliwości
Wolisława. – To jest moja żona, która po drodze dziecię nam powiła.
My teraz jeno na zwiady i zacząć stawiać dom.
– To może niechby u nas do wiosny… – Sosna patrzyła na męża
błagalnie i wyczekująco.
– Bóg zapłać – powiedział smolarz. – Namiot mamy, piecyk
żeliwny mamy, chcemy być razem.
– To może krowę wam pożyczymy? – Sosna znowu patrzyła na
męża prosząco. – Bo mleka nigdzie nie widzę, byście wieźli…
Ugoszczeni smolarze, posileni, wykąpawszy malutkiego synka,
pojechali z Wolisławem miejsce sposobne wybierać. Towarzyszyła im
krowa przywiązana za rogi do sanek.

***

Nareszcie zima stała się całkiem bura i mokra. A potem przyszło
przedwiośnie i wytyczanie łanów. Natomiast na początku wiosny
pojawił się młody, ale wsi już znany, wieszczyc. Tym razem niósł ze
sobą lutnię. Mogło się zdawać, że przyprowadził ze sobą bociany,
chętnie w Pierzynach gniazdujące. Może dlatego, że tu kotów nie
było i młodym boćkom nie zagrażał żaden drapieżca naziemny.
– Słuchajcie! Słuchajcie! – wieszczyc darł się na całe gardło,
jakby wielkie a rozległe tłumy miały go słuchać na tym nieobszernym
rozdrożu.
– Nie drzyj się – powiedziała Wiernikowa, bardzo wobec
wieszczyców ośmielona – bo nam bociany wypłoszysz, a one nam
koty zastępują i myszy tępią.
Zaczęły się poszeptywania. Wieś na dwa stronnictwa się
podzieliła. Jedno mówiło, że wieszczyc będzie dziś przygrywać
i śpiewać, a drugie krakało, że lutnia jest niesiona na sprzedaż.
Trwała obawa, że krakanie jest bliższe prawdy, bo wieszczyc mówił.
Poprzedni najpierw śpiewał, a potem wyjaśniał wątpliwości – ten
mówił. Być może chciał wzbudzić podziw sześciu Niemeczek, które
już co nieco po polsku pojmowały i stąd ten jego początkowy okrzyk?

Dla tych sześciu niemieckich dziewczyn sama mowa Polaków
była muzyką – one odbierały pogwarki na rozdrożu jako melodię.
Stały koło siebie, ręce miały zarzucone na karki sąsiadek – tworzyły
kółeczko, kołyszące się na boki jakby do tańca ich ta – śpiewna dla
nich – mowa zachęcała.
– Słuchajcie! – powtórzył jeszcze raz wieszczyc, tym razem nieco
ciszej i pogwar ustał. Słuchali.
A on objaśniał, że drugie miejsce w Polsce, tuż po księciu,
zajmuje kanclerz. A drugie miejsce pod względem ważności ma
miecznik, któren nosi przed księciem goły miecz na desce
umocowany, deska zaś na długim kiju, długiej rękojeści, aby miecz
uniesiony jakoby proporzec jaki każdy mógł zoczyć.
– Och! – jedna z niewiast chyba się przestraszyła. – To nasz
książę nie zdoli sam swojego miecza nosić? – jej głos był pełen troski.
– Nosi sam – wyjaśnił wieszczyc – ale inny, bojowy. Miecznik nosi
miecz paradny, jeno do pokazywania służący.
Potem wieszczyc omawiał obowiązki stolnika, któremu pomagają
jego zastępcy. Stolnik może mieć wielu podstolich i to oni wszystko
robią, a stolnik jeno czujnym okiem dopilnowuje. Jakby w parze z nim
działa cześnik, mający do pomocy podczaszych. Ta nazwa bierze się
od naczynia, zwącego się czasza. Padło pytanie, czy czasza jest tym
samym co kruża, lecz wieszczyc zbył je milczeniem, bo – prawdę
powiedziawszy – nie wiedział i zaczął przedstawiać obowiązki
łowczego oraz koniuszego.
– Bardzo ważny jest główny komornik – powiedział na
zakończenie omawiania znaczenia tych ważnych urzędników dworu
księcia. – Komora, każdy wie, że do trzymania zapasów służy. Ale
u księcia służy do trzymania jednego jeno rodzaju zapasu – o skarby
idzie. Pieniądze różne, klejnoty, drogocenne materie – wszystko, co
nada się do łatwego sprzedania i jest trwałe. To się będzie – owa
komora z zasobami – zwało książęcym skarbem. A komora książęca
ma służyć do zbierania w całym kraju przez mniejszych komorników
dochodów księcia w postaci trwałych, zdatnych do długiego
przechowywania rzeczy, najczęściej monety złotej i srebrnej, bo
miedziaki do codziennego użytku służą.
Wieszczyc wziął do ręki lutnię, Bianka się ucieszyła, Niemki
kiwały głowami, jakby zrozumiały objaśnienia wieszczyca, lecz – tak
naprawdę – dawały znać Biance, że cieszą się razem z nią.
– Teraz opowiem o Jomsborgu – powiedział wieszczyc. –
Wybaczcie, żem jeszcze niewprawiony do lutni, ale ja się nauczę.
Najpierw opowiem, a potem piosnkę zaśpiewam. Otóż – mówił – do
wikingów z Jomsborga przyszły zaproszenia z krajów normańskich
do udziału w bardzo zyskownych wyprawach zbójeckich. Oni chcieli
na te wyprawy wyruszyć, wszelako z dwóch stron byli strzeżeni
przez łańcuchy na rzece Dziwnej – raz przy Kaminiu i Dziwnowie,
a drugi raz od strony Wolina. Mogliby przejść siłą, wszelako
oznaczałoby to wojnę z Polską, a dla nich Jomsborg jest bardzo
wygodny, bo bronić go nie muszą, bezpiecznie im w onym grodzie,
spokojnie. Umowa była, że jeno parę okrętów będzie mogło na morze
wychodzić. A wikingowie chcieli wypuścić ponad cztery tysiące
wojowników. To co najmniej sto okrętów… Rada w radę postanowili
przekupić straże Kamienia i Wolina, aby im te sto okrętów, albo
jeszcze więcej, w nocy przepuścili. Straże rajcom donieśli. Rajcy
księciu Mieszkowi donieśli. A książę kazał dać się przekupić!
– Oooo… – jęknięcie gromady ludzkiej mogło być podziwem dla
chytrości księcia albo przyganą dla przekupstwa… Znaczy, dla samej
cechy ludzkiej duszy, a nie dla księcia, bo to nie wypada, nie wolno
i lepiej nie próbować.
– Tedy pozwolono im wyjść na morze – powiedział Gajek, już
prawie zdrowy – i oni na nasze Pomorze mogą napaść…
– Czyż nie mówiłem, że im wojna z Polską nie jest na rękę? –
wieszczyc spojrzał na Gajka spod oka. – Było pewne, że wikingowie
do Jomsborga wrócić zechcą z łupami. Im tych łupów wywozić nie
było wolno bez zgody naszego księcia, lecz on się zgadzał, jeśli
wyprawa była w parę okrętów i miała pozory kupieckiej. Tym razem
było wiadomo, że o wojnę idzie, więc wikingowie wcale księcia nie
pytali, jeno skarby swoje ze starych łupów dobrze ukryli.
– To znaczy, że powrócą – mruknął Gajek.
– Mogą sobie wracać – powiedział tryumfująco wieszczyc. – Ich
skarby już kryjomo wykopane i do Gniezna przewiezione. I pogłoska
puszczona, że skarby ukradli ci, którzy na wyprawę nie poszli i mieli
wszystkiego pilnować. Wikingowie będą się między sobą wadzić,
a wielu z nich już do Jomsborga powrócić nie zechce, bo aż taki
bezpieczny się dla nich nie okazał, jakby oni chcieli.
Lutnia brzęknęła akordem i czasem ten sam akord powtarzała.
Ale śpiew tego wieszczyca… No, cudowny – dość wysoki, równy głos,
na końcu muzycznych zdań lekko falujący. Aksamit, kojący swoim
dotykiem uszy słuchaczy. Piękniejszy od wszelkich śpiewów
skowronkowych i trelów słowiczych był śpiew tego wieszczyca:

Wyszły okręty nocą ciemną,
nieme im roje gwiazd migocą,
bo się portowy strażnik zdrzemnął –
uszły okręty ciemną nocą.
Na Icelandię – ziemię lodową,
Jutlandia część po drodze brała –
wierzajcie dziś wieszczyca słowom –
odeszła już flotylla cała.
Jarl z Norwegii Dobry Haakon
płaci złotem, pochlebstwem głaszcze –
z Jomsborga chce wikingów zakon
rzucić do walki z Szarym Płaszczem.
I z Uppsali Zwycięski Eryk
wezwał wikingów do pomocy,
więc na Szwecję kierują stery
drakkary, co zbieżały w nocy.
Tuszą, że plan się powiódł śmiały,
wyszydzają senność strażnika,
nie dbają, że skarby zostały…
Zniknął Jomsborg – złoto nie znika.

– Jak to zniknął? – spytał Gajek. – Toż iluś tam zostało…
– Po kolei sami się wynosili – powiedział wieszczyc – bo ich było
za mało, aby drużynie Polski dać odpór, gdyby wojna z nimi była.
– Dlaczego Haakon był dobry? – spytała Bianka, a Niemki
pokiwały głowami.
– Nie wiadomo, czy takowy był – odparł wieszczyc. – On tak się
kazał nazywać. A jego przeciwnikiem był Harald o przydomku Szary
Płaszcz.
– Aha – powiedziała Bianka bez zbytniego zachwytu, bo jej
wspomnienia zajmowały makowo-miodowe ciastka, które tamten
wieszczyc zawsze dla niej miał…
– Straciliśmy opłaty od wikingów – mruknął Gajek.
– Książę przeciął wrzód, który nam w gardle przy ujściu Odry
siedział – powiedział Szymana.
– Skarby wynagrodziły utratę opłat – powiedział Ostrowa.
– Polacy mają przemyślnego księcia – powiedział Wolisław – a on
krew z krwi, kość z kości naszych, on też Polak.
ROZDZIAŁ V
Łowy




Pamiętasz? Gwiazdy mżyły blask na niebie bladem,
na jego skraju przycupnięty krąg miesiąca
czuwał nieruchomo nad ich wyblakłym stadem,
pięknie się do mnie tuliłaś – ciepła, a drżąca.

Szczęście wtedy szło ze mną, z Ukochaną Sosną,
wszystko się nam wtedy zdało proste i łatwe.
Rzekłaś: Zanim nasze małe smyki dorosną,
dom tu zbudujem – gniazdeczko na naszą dziatwę.

Świadkami są noce czerwcowe – krótkie, jasne –
rzekłem: To się niebawem stanie na pewno,
będziem mieć gniazdo najpiękniejsze – swoje, własne,
ty w nim będziesz moim światem, Miła Królewno.

Co noc ci gwiazdek niewodem marzeń nałowię,
co dzień ci kwiatów dywan pod stopy podścielę,
i każdy ptak, strumyk, wiatr – jak echo ci powie,
że cię nad wszystko miłuję, Cudny Aniele…

Czy pamiętała? Jakże mogłaby zapomnieć o tej najkrótszej w roku
nocy, kiedy poszli na przechadzkę jeno we dwoje, ciasno do siebie
przytuleni, jakby po raz pierwszy w życiu spostrzegli, że serca ich
biją dla siebie nawzajem mocniej i goręcej niźli dla wszystkiego
innego? Nie wiedziała do tamtej pory, że jej mąż w ogóle potrafi
składać wiersze. A on jej co parę chwil jakiś nowy wiersz mówił albo
inną piosenkę śpiewał. Wszystko o miłowaniu, o szczęściu, ale
i o cierpieniu było, o rozstaniu, o zapominaniu. Nie! Ona nie zapomni,
nie przestanie go miłować. A jakby nawet coś takiego nastąpiło, to
ona mu o tym wcale nie powie i będzie się nim opiekować, bo on
starszy przecie i może stać się niedołężny… On zasłużył na to, by
mieć w niej kogoś podręcznego na zawsze – nawet gdyby jej
miłowanie ochłodło. Podczas tamtej przechadzki pokazała mu
miejsce, które zawdy wydawało jej się najsposobniejsze na dom
marzeń. A on pojechał do obowiązków, a w pół miesiąca później
znowu byli na nocnej przechadzce i on jej ten wiersz powiedział.
Wnet robotników przysłał, ich zwierzchnik i nadzorca wypytał
Sosnę, jaki by chciała mieć dom, co w nim ma być. Trochę się potem
podśmiewał, że na taki pałac pół Polski za mało, ale uwzględniał jej
życzenia, przychodziła co dzień na budowę, on jej objaśniał
i pokazywał, co i gdzie będzie… Pod koniec sierpnia była
przeprowadzka…
Wiadomo, że Wolisław gwiazd nałowić nie da rady – to jeno
wiersz, to sposób na wyrażenie miłowania gorętszego od
rozżarzonego żelaza, lecz nie parzącego, jeno szczęście i spokój
duszy sulącego. Gdyby on jednak mógł złowić jej pragnienia i myśli…
Ach, gdyby on tutaj był podczas tej przeprowadzki… Złowisz tę moją
myśl, to moje pragnienie, Wolisławie?
Od czasu wyjazdu Wolisława wszystko było na jej głowie.
A roboty tak wiele, że nie wiedziała, co pilniejsze i do czego ręce
najpierw przyłożyć. Wszędzie ogródki koło chat były i wszystkie
płotami ogrodzone. Doman kuźnię założył, z kamienia ją wybudował
pospajanego zaprawą wapienną, a dach z gontu – jako trudniej od
strzechy palny – zrobił. Zgodziła się w imieniu Wolisława na tę
kuźnię, bo konie się przejezdne trafiały, a i tutejsze kuć trzeba było,
urządzenia rolnicze miały żelazne części, przy budowaniu żelaznych
rzeczy i materiałów stosowano zawiasy, kotwy, kątowniki i inne
takie… Można było gotowe kupować i zamawiać rzemieślników do
umocowania. Nie za darmo przecie… A Doman zobowiązał się płacić
za dzierżawę ziemi pod kuźnią i wokół kuźni oraz za dostawę kęsów
żelaza spod Kielc. Miał Wolisławowi, czyli na jego zlecenie, wszystkie
prace po cenie kosztów wykonywać. Znaczy – bez zarobku, jeśli nie
liczyć kosztów onej dostawy kęsów.
Zdun z pomocnikami oraz budowniczowie kominów wszystkie
domostwa w kominy wyposażyli i piece chlebowe. Niektóre kominy
na wspornikach albo na podporach były, dopiero od wysokości okapu,
inne od ziemi zbudowano – jak sobie kto życzył, tak miał.
Młynarz z zezwoleniem od Wolisława przybył, przywiózł
i poskładał młyn wodny z kołem podsiębiernym i wiatrak. Wiatrak
miał służyć w czas mrozów, kiedy woda w rzeczułce zamarznie
i przestanie łopatki koła popychać. Właściwie wiatrak nie czekał na
mrozy – jeśli wiatr był, to młynarz go przekręcał odpowiednio do
wiatru i wielka, czteroskrzydłowa śmiga kręciła urządzenia mielące,
a młyn – podobno – podlegał przeglądowi i naprawom. Smolarz oraz
węglarz potrzebowali pomocy przy budowie swojej chaty i Sosna im
ją załatwiła. Przyjeżdżali wędrowni kupcy. Wiele się u nich
zamawiało i kupowało. Oni żądali, by Sosna wszystko poświadczała
i ręczyła, że umowa zostanie dotrzymana nie tylko przez
sprzedających. Były i sprzedaże w drugą stronę – kupcy radzi brali
pierzyny i pierze, często zamawiali okrycia na wymiar i z rodzajem
wsypy albo poszwy. Kupcy, prawdę rzekłszy, więcej przywozili, tak że
Sosna była spokojna o pochwałę Wolisława – nie tylko nie wydawała
zasobów, lecz także je pomnażała – przydadzą się, gdyby dzieciom
trzeba było kiedyś ziemię kupić…
Do monastyru w Glinach przybyli misjonarze. Zaraz po przybyciu
pojawili się w Pierzynach, nie pytali o pozwolenie nawracania na
chrześcijaństwo, jeno spytali, czy nie przydałaby się ich pomoc przy
cięższych pracach. Nie była potrzebna, więc nawet z poczęstunku
gościnnego nie chcieli skorzystać – poszli grzecznie w stronę Glin, na
odejściu życzyli powodzenia i szczęścia.
W złą chwilę Sosna ich oddaliła, bo posłaniec przywiózł wici od
Wolisława, które nakazywały wszystkim mężczyznom z Pierzyn,
znaczy chłopom (i panoszom, którzy zechcą) stawienie się
w Działoszynie w celu przećwiczenia czynności podczas naganiania
zwierzyny w jesiennych łowach księcia i dworu. Potem oni mają
znaleźć zatrudnienie przy pracach przygotowawczych do owych
łowów i do Pierzyn powrócą dopiero po łowach. Drwa na zimę
nienarąbane, nawet na klocki pnie nieporżnięte, bo się trochę
odkładało na gorszą pogodę, a tu – masz babo placek – mężczyzn nie
będzie aż do zimy może…
No i nadeszła ta przeprowadzka, a nosić wszystkiego nie ma
komu, tedy baby musiały. Mogły, wydoliły, nawet dumne były, że
poradziły, lecz umęczone były niewiasty niemożebnie.

***

Spróbujmy prześledzić obłożenie Sosny obowiązkami codziennymi,
oprócz tych matczynych, na przykładzie pierwszego dnia po
przenosinach do nowego domu.
Po obrządku i śniadaniu była z Bianką i synkami we wsi, gdzie
pomagała w ujednoliceniu wszystkich płotów od strony drogi. Stanęło
na tym, że kształt i rozmiar sztachet będą wszędy jednakowe, atoli
każdy będzie się starał uzyskać inną barwę do pomalowania
świeżego drewna. Tak że niby jednakowo będzie a różnorodnie…
Wracając, już z daleka ujrzała wszystkie sześć Niemek przy ganku –
miały wyznaczone prace, a tu lenistwo chyba górę nad
posłuszeństwem wzięło. Kiedy bliżej podeszła, zoczyła na ławce
ganku siedzącego otroka. No, może młodziana, bo skórę twarzy i rąk
miał bardzo dziecinną, szyja, wyzierająca z wycięcia lnianej koszuli
na parciane portki wypuszczonej powiadamiała wręcz o gładkości
ciała niemowlęcia, a wzrost mówił co innego, a poważna mina
przekonywała, że to może ktoś dorosły…
Z bliska zobaczyła regularne rysy ładnej twarzy i szczere
spojrzenie zielonych oczu, jakby żółcią nieco rozjaśnianych. Zmienne
to było – raz więcej ciemnej zieleni było w tych tęczówkach widać,
a za chwilę żółcień przeważał.
Chłopak wstał na jej powitanie i powiedział:
– Zwę się Zbrozło. Jestem synem kapłana Swarzeca. Mój tato był
u was i jakowyś grzebień widział. Gdyby było można, to ja bym ten
grzebień chciał obejrzeć… Ja chciałem się wkupić, dobrze was do
mnie usposobić i nałowiłem po drodze ryb.
Nachylił się i wydobył spod ławki „wianek” dorodnych karpi na
wierzbową witkę nanizanych. Drugą ręką wydobył z tego samego
miejsca pęk ziół związany zieloną tasiemką. Wyciągnął ku Sośnie
obie ręce – jedną „rybną”, drugą „ziołową”. Bianka spojrzała na
Sosnę. Wobec jej zaskoczenia samodzielnie, bez pytania o zgodę,
wzięła ryby i zioła, i z tym do wnętrza domu weszła.
– Od razu wszystkie spraw! – krzyknęła za nią Sosna. – Będą na
wieczerzę. Wejdźmy do środka – zwróciła twarz w stronę młodziana
i poszła przodem.
Okazało się – tak mówił Zbrozło – że jego mama kąpała się
niegdyś nago w leśnym strumieniu, potem czesała włosy grzebieniem
i wtedy zauważyła, że jest podglądana przez mężczyznę. Z wrażenia
grzebień upuściła, prędko się odziewała, a grzebień został gdzieś
w trawie.
– Dopadła owego podglądacza? – spytała Sosna.
– Można tak rzec – powiedział Zbrozło z szerokim uśmiechem. –
To był mój tato.
– Mama musi cię bardzo miłować – powiedziała Sosna – żeś ten
grzebień przyszedł obejrzeć. Matka uczy gorącości uczuć własnym
przykładem, a ty ją na pewno miłujesz, skoro grzebienia szukasz…
Obejrzeć możesz, ale oddać ci go nie mogę – to podarek.
– Mama uczuć raczej nie okazuje – powiedział Zbrozło. – Za to
nauczyła mnie prędkości ruchów przez przewidywanie.
– Jak to? – nie zrozumiała Sosna.
– Na przykładzie wam to wyjaśnię – powiedział Zbrozło. – Gdym
do was szedł, trafiłem na niedźwiedzia. Raczej on na mnie trafił. Na
skarpie nad wąwozikiem zbierałem zioła, a on się po tej skarpie
wspiął, bom mu smakowicie pachniał. Stanął na dwie łapy zaraz po
wejściu na górę. Machnął na mnie łapą, ale jam to przewidział
i dzięki temu zdążyłem się uchylić. Kiedy jego łapa nade mną
przelatywała, ja już rękę wyciągałem ku niemu. Chwyciłem go za tył
jego ramienia i pomogłem mu się obracać. On miał rozpęd obrotowy
od tego machnięcia, tedy łatwo obróciłem go do siebie plecami.
Wtedym nogę do jego pleców przyłożył i popchnąłem. On stał wtedy
na jednej nodze – drugą dopiero miał na ziemi postawić. Wiecie, jak
to jest podczas obrotu – obracasz się na jednej nodze, potem dopiero
stajesz na dwóch. Moje popchnięcie nogą wytrąciło go z położenia
zrównoważonego i poleciał biedny na pysk. Kulał się z tej skarpy
pociesznie… Potem stanął, obejrzał się, mruknął zdziwiony
i pogalopował precz ode mnie.
– Aha – powiedziała Sosna i patrzyła na Zbrozłę ze sporym
niedowierzaniem. – Niedźwiedź jest od człowieka znacznie
w ruchach prędszy – zauważyła.
Podała mu grzebień. Patrzył, głaskał, w rękach obracał…
– Tacie mogło się zdawać – powiedział. – Tamten grzebień był
z rękojeścią. Chyba żeby się ułamała i ktoś pilnikiem ślady
wygładził… Jeśli pozwolicie, to ja bym do was jeszcze zajrzał – miło
sobie wyobrazić mamę, czeszącą swoje długie włosy… Coś zawdy
przyniosę na wkupne.
– Byleś niedźwiedzia nie przytargał – zaśmiała się Sosna.

*

Ledwo Zdruzno wyszedł, pojawili się misjonarze z Glin. Spytali
o pozwolenie chodzenia po chatach i przygotowywania drew na zimę.
Skądś wiedzieli, że mężczyźni zostali wezwani do ćwiczenia nagonki,
a rąbanie drew to rzecz dla niewiast możliwa, lecz niebezpieczna
i ciężka – niewiasta, z wrodzonej ostrożności, nie zamachnie się
siekierą do uderzenia jej rozpędem, ona woli uderzać ręką, której
zakończeniem jest narzędzie. Przez to niewieście „zamachy”
i uderzenia są za słabe przy wszystkich pracach, gdzie o wbijanie lub
przerąbywanie idzie. Sosna – jakżeby inaczej – zezwoliła i zaprosiła
na posiłek po skończeniu pracy. Potem uznała za potrzebną swoją
obecność przy tych dwóch, którzy zostali w jej drewutni i opał
przygotowywali dla samego grododzierżcy, włodarza i rządcy oraz
dla jego rodziny. Pokazywała rąbiącym, gdzie szczapy układać, gdzie
bierwiona kłaść, ile na rozpałkę drewienek smolnych przygotować,
pokazała, gdzie piła schowana, siekiery przyniosła, pomagała kloce
przetaczać i koziołek pod kloc podstawiała, kiedy mężczyźni
kawalisko pnia unieśli i w powietrzu trzymali. Na szczęście
pamiętała nauki Wolisława o miejscu chowania narzędzi, o sposobie
układania drew opałowych, by nie trzeba było jednych odwalać, aby
się do innych dostać. Dopiero gdy pora przedobiednia nastała, poszła
do domu warzyć polewkę na kwaśnicy i kiełbasie białej przyrządzaną
oraz kaszę, którą masłem omaszczała. Po obiedzie znowu pomagała
rębaczom aż do czasu, kiedy wieczerzę trzeba było przygotowywać.

*

Pojawił się smolarz-węglarz. Przy pierwszym zimowym spotkaniu
Bianka dziwiła się, że on jest biały. Teraz był usmolony jak należy.
Przyniósł dwa koszyczki – jeden z poziomkami, glinianym garnczkiem
miodu i małym garnuszkiem marynowanych maślaków jeszcze ze
starego miejsca pobytu, drugi koszyk był pełen jeżyn. Jednak
prawdziwym powodem przybycia smolarza była sprawa krowy. On ją
zaprowadził podczas gonienia się do byka, krowa była teraz cielna
i powstała wątpliwość co do cielęcia, czyje ono będzie. Sosna
podumała chwilę i powiedziała:
– Jeśli jałoszka się urodzi, to wasza będzie, a krowę nam oddacie,
kiedy nowa pierwsze mleko da. A byczka do nas przyprowadzicie
i będzie u nas dla całej wsi, kiedy dojrzeje.
Potem trzeba było, przygotowując wszystko do wieczerzy,
wysłuchać opowieści smolarza o jego pracy kłopotach
i osiągnięciach. W międzyczasie Niemki zagrzały wodę do mycia
i trzeba było jednym okiem patrzeć na izbę i o wieczerzy myśleć,
a drugie oko i część umysłu poświęcić czystości uszu i innych części
synowskich ciał.

*

Kończyło się mycie nóg, kończyło się dopiekanie ryb w glinianej
rynce, postawionej na rozżarzonych węglach w kotlinie, kiedy pojawił
się młynarz z woreczkiem mąki pod pachą.
– Toż już czwarty raz przynosicie – powiedziała Sosna – i nie
wiem, jak to mam liczyć.
– Jako odwdziękę za pomoc i dobre serce – powiedział młynarz. –
Ja mam jeszcze rok wolnizny w opłatach. A potem… No, postawiliście
we wsi wielką stołówkę, paleniska są, kotły, gary… Wszyscy teraz
mają wyżywienie na miejscu, dopóki we własnych domach nie zaczną
gotować. Ja bym dostawiał kaszę i mąkę dla tej stołówki jako zapłatę
za użytkowanie ziemi. A na później bym radził stołówkę na zajazd
rozbudować i karczmę. Wieś się rozwinie – drób, nierogacizna,
bydło… Pierzyny nadal możecie robić i pościel. Stolarz by się
przydał, bo w zajeździe prędzej się wszystko zużywa niźli w domu.
Zbyt wieś by miała w karczmie i zajeździe.
Sosna słuchała rad młynarza z zaciekawieniem, ale połowa jej
mózgu zastanawiała się nad Zbrozłą. Policzyła osoby, którym ona
chce dać wieczerzę. Policzyła ryby, które przyniósł Zbrozło. Czy to
zwyczajny przypadek, że te liczby były jednakowe?
Uderzające to było, wszelako straciło na znaczeniu podczas
jedzenia – chłopcy woleli twaróg ze śmietaną i poziomkami, bo jeżyny
za kwaśne. Dzięki wspólnemu wysiłkowi wszystkich ośmiu osób płci
żeńskiej, przez zachęcanie, namawianie, staranne obieranie z ości,
podstępne zapewnianie, że prawdziwy mężczyzna uwielbia ryby
udało się wcisnąć wszystkim trzem zadatkom na prawdziwych
mężczyzn całą jedną rybę. Zbrozło przyniósł o dwie ryby za wiele…

*

Niemki, kładąc się spać w izbie dla nich przeznaczonej, zapewniały
nieporadną polszczyzną, że jak Sosna krzyknie, to one wszystkie
popędzą na pomoc i tych mężczyzn przegonią precz, bo mąż Sosny
najładniejszy, najlepszy i… własny, tedy wara od Sosny takim byle
jakim a przygodnym. Bianka, kładąca się spać przy chłopcach,
powtórzyła to samo. Czyżby niepełnoletnie niewiastki poczuły jakąś
groźbę czy zagrożenie dla wierności małżeńskiej? Sosna zajrzała
w głąb swojej duszy i znalazła tam pewność, że ona tej wierności nie
naruszy. Ale kiedy przy stole został jeno młynarz, smolarz
i zwierzchnik misjonarzy, a pozostałych zakonników już nie było, ona
poczuła coś w rodzaju zagrożenia. Odganiała od siebie obawy, dzban
piwa i kubasy lipowe dla tych trzech postawiła, co parę chwil do
chłopców zaglądała, którzy przeżywać musieli całodzienne
wydarzenia w snach i teraz co jakiś czas wołali pomocy mamy. A przy
stole toczyła się rozmowa nader poważna. Sosna wszystko słyszała,
starała się zająć własne stanowisko wobec poglądów przez tych
trzech wyrażanych, lecz nie było to łatwe.
Misjonarz mówił o pożytku, a nawet o konieczności zjednoczenia
wszystkich Słowian przeciwko Germanom. Głosił, że trzeba to
osiągnąć przez przyjęcie przez Słowian chrześcijaństwa obrządku
słowiańskiego z cesarstwa wschodniego, by przez to odebrać
Niemcom powód do zajmowania słowiańskich ziem pod pozorem
chęci nawracania na chrześcijaństwo podbitej ludności. Sosna
zgadzała się z poglądem misjonarza – rzeczywiście można było
odebrać Niemcom pozór do podporządkowywania sobie Słowian na
wschód od Łaby i Soławy.
Młynarz był za przyjęciem chrześcijaństwa z Zachodu, od
łacinników, bo wtedy język obrządku nabożeństw będzie inny niż
polski, ale również odmienny od niemieckiego.
– Ja sam jestem najlepszym przykładem – mówił. – Zostałem
ochrzczony przez niemieckiego misjonarza, moi rodziciele
i rodzeństwo takoż, a nikt z naszej rodziny nie stał się przez to
Niemcem. Jeśli stamtąd przyjmiemy religię, to Niemcy też stracą
pozór do podboju dla nawracania siłą.
Sosna znowu się z tym poglądem zgadzała – rzeczywiście
przyjęcie religii łacinników zabrałoby Niemcom możliwość
wykrzykiwania na cały świat, że muszą Słowian podbijać, bo dbają
o ich dusze. A pokojowe współistnienie?… Ona przecie przebywała
razem z sześcioma młodymi Niemkami – wszystko układało się
zgodnie, bez gniewów i nienawiści.
Smolarz powiedział, mając na twarzy powątpiewanie, że
o żadnym zjednoczeniu Słowian nie ma mowy – to nastąpić nie może.
– Gdyby nie podział na państwa, gdyby jedno słowiańskie państwo
istniało i w nim wszyscy Słowianie żyli, to raczej Niemcy musieliby
się bronić przed nami i przed nawracaniem ich na naszą wiarę –
dodał zniechęconym głosem.
– Zjednoczenie jest nieuniknione! – do tego miejsca okrzyki
misjonarza i młynarza brzmiały zgodnie co do czasu i co do treści.
Dopiero potem misjonarz zakończył: „przez cesarza Wschodu”,
a młynarz zakończył: „przez Rzym”.
– Ee, tam! – smolarz machnął ręką. – To się nigdy nie zdarzyło
i nie zdarzy.
– Nieprawda! – głos misjonarza był zacietrzewiony. – Już wiele
wieków temu cesarz Rzymu zjednoczył w jednym państwie wiele
narodów. Wszystkim swoim poddanym nakazał wyznawać
chrześcijaństwo, przeniósł stolicę cesarstwa do Konstantynopola,
stąd imię otrzymał, Konstantyn Wielki go nazwano.
– Było inaczej! – zaperzył się młynarz. – Cesarz ów zwał się
Konstantyn i stolica była w Rzymie. Dopiero potem Konstantyn na
wschodzie miasto wzniósł i nazwano go, od imienia budowniczego,
Konstantynopol. Ważniejsze jest to, że na całym świecie jedność
wtedy była.
– Z tego wnoszę – powiedział cicho smolarz – że i nas
obejmowało owo cesarstwo, a nasi przodkowie chrześcijanami byli
w onym cesarstwie. Nawet jeśli tak było, to co się z ową jednością
zrobiło? Czyż Pan nie po to języki pomieszał, aby owej jedności
zapobiec? Skąd się wzięło powiedzenie waszych cesarzy divide et
impera? Dziel i rządź!… Czyż to nie oznacza, że ludźmi
zjednoczonymi rządzić jest trudniej? Dzieje pokazały, że wszystkie
zjednoczone imperia rozpadały się z powrotem.
– Macie, węglarzu, ścisły umysł – zauważył misjonarz. –
A i wiedzy wam nie brakuje.
– Wystarczy, aby wiedzieć, co się w przeszłości nigdy nie udawało
– mruknął smolarz.
– Ale teraz udać się musi! – powiedział twardo młynarz.
– Jeśli się uda na jakiś czas – rzekł smolarz – to nie wokół tego,
o czym roicie. Jeden albo drugi cesarz weźmie Słowian za mordę,
nakaże parobkami być u swoich namiestników i wielkorządców
i cześć oddawać na nabożeństwach obowiązkowych Bogu, który tego
nie nakazywał. Kazał czcić rodzicieli, kazał czcić dni świąteczne…
Mylę się i nie znam nakazu czczenia Boga? Czyż zakaz posiadania
innych bóstw prócz Jedynego nie jest opacznie przez was
pojmowany? Zresztą… Prawdę rzekłszy, nie ma jeno zezwolenia na
nadawanie innym bóstwom większego znaczenia niźli przywiązujemy
do Pana… Mylę się?
– Najważniejsze, że chrześcijaństwo jest religią miłości – odrzekł
wymijająco misjonarz. – Miłosierdzie Boga nie zna granic.
– Tak – powiedział drwiąco smolarz – wszyscy w to wierzycie,
a wspomniany Konstantyn Wielki był poganinem prawie do końca
życia. Chrzcił się niedługo przed śmiercią. Już jej oddech ciarki mu
na plecach wywoływał i włosy stawiał dęba, kiedy on został
ochrzczony, bo cesarz wierzył – i innym kazał wierzyć – że chrzest
zmywa z duszy wszelkie grzechy. Miłosierny Bóg żąda odpuszczenia
grzechów i dopiero na Sądzie Ostatecznym powie kto na prawo, a kto
na lewo i na zatracenie duszy ma pójść. Nie jest tak? Wasz Bóg
nieśmiertelny jest, a kazaliście Mu na krzyżu umrzeć
i zmartwychwstawać. Wierzycie w Jego nieśmiertelność? Bóg przez
nas, przez większość Słowian wyznawany, prawdziwy jest, ale wy Go
chcecie strącić z nieba i w niebyt odesłać.
– Wyście chyba Arab jaki – powiedział młynarz. Muzułmany takoż
naszego Pana Jezusa Chrystusa jeno za zwyczajnego proroka uznają,
za człowieka Go mają. Teraz spać pójdźmy, bo już ciemna, głęboka
noc.
Sosna w popłochu pomyślała, że noclegi nieprzygotowane, lecz
mężczyźni żwawo wyszli na dwór i każdy z nich wtopił się
w ciemność, w innym kierunku podążając.

*

Łowili ją we trzech. Trzymali wielkie sieci, rozpięte na wielkich
ramach. Kiedy usiłowała wymknąć się między tymi ramami, one
zakrzywiały się i musiała się znowu cofać do środka. Pokazała się
Bianka. Mówiła, że przecież ostrzegała… Sześć Niemek stało
nieruchomo z zamkniętymi ustami… Ci trzej nagle rzucili ramy
z sieciami w jej kierunku. Nie zdążyła uciec, jeno sobie przypomniała,
że Zbrozło mówił o prędkim unikaniu przez przewidywanie ruchów
przeciwnika. Sieci omotały ją dokładnie – już nie mogła się wcale
ruszyć.
…w skrzyni. Ułożona na plecach, wieko zawarte, ona wyciąga
ręce, chce to wieko unieść. Nie da rady!!!
…przewidywać! Zaraz, zaraz – jak to było? Aha – duch zdoła
przeniknąć każdą materię. Oni łowili jej duszę w ten sposób, że
spętali i zamknęli w skrzyni powłokę jej duszy.
– Czyją stronę zajmiesz? – to misjonarz. – Czyją stronę zajmiesz?
– to smolarz. – Czyją stronę… – to młynarz.
Nakazała duszy, aby opuściła powłokę i skrzynię. Widziała, jakby
z boku ukazywanie się powłoki ciała na własnej duszy. Wkrótce stała
przy zamkniętej skrzyni. Spojrzała tamtym hardo w oczy.
– Zawdy będę przy Wolisławie! – powiedziała twardo.
– Bardzo słusznie – powiedział Wolisław, ona to słyszała,
pomyślała, że śni o otwieraniu przez siebie oczu i śni, że przy jej łożu
stoi jej mąż.
Tak jeszcze nigdy nie było. Sen to sen, ale żeby przyjemności nie
odczuwać… Prędko to zrobił. Prędko zaczęło z niego strzykać.
Leciało sporo kropel, ale śniła, że nic nie czuje. Poczuła śliską
mokrość. Pomacała ręką jego włosy. To nie był sen!!!
– Kochany, ty jesteś tu naprawdę – poczuła koło serca ciepło,
poczuła żarliwą radość duszy, odczucia ciała nie były ważne, on
musiał być zmęczony, może senny…
Leżał i pochrapywał ciężko. Wstała, rozdmuchała węgle
w kotlinie, zapaliła świecę i pochodnię. Wzięła ryby na chlebkach
i usiadła przy nim na łożu. Zbudziła go i karmiła, jakby dzieckiem był.
– Zbrozło wiedział, że ty przyjedziesz – powiedziała. – Ryby
dobrze wyliczył.
– Wiedział, bo wprzód był u mnie – powiedział Wolisław.
Ponownie zapadł w sen. Położyła się obok niego, oparła głowę na
ręku i wpatrywała się w tę ukochaną, piękną twarz z gładko
wygolonym zarostem. Rzęsy długie i podwinięte, brew cienka,
kształtność iście niewieścia… Wiersze składa. Bić się nie lubi… Taki
miękki, a jednak sobie radzi z dwoma stanowiskami, a ona mu jeno
na trzecim pomaga.
Nad ranem przysnęła, a kiedy się obudziła, jego już nie było.
Plama na prześcieradle udowadniała, że to nie był sen – Wolisław był,
tęsknił, kochał. To jest szczęście. Była szczęśliwa.

***

Co prawda jesień jeszcze trwała, była w tym roku niezwykle łagodna,
żółcie i brązy drzew pełnych jeszcze liści wyglądały pięknie, zdało
się, że mrozu może jeszcze długo nie być, ale w końcu nadejdzie
i mróz, i śnieg – i łowy, jeśli w ogóle będą, staną się zimowe. Na
wszelki wypadek Wolisław zarządził sprowadzenie palenisk
i wstawienie ich do wielkich namiotów, okratowanych z trzech stron –
można tam będzie nawrzucać bierwion albo nawet szczap
i podtrzymywać żar przez całą noc. Zawsze to lepiej, niźli
utrzymywanie świeżego powietrza, które może być zbyt mroźne.
Podobno książę Mieszko polował gdzieś koło Sulejowa. Podobno
łowy były nieudane i książę jest rozzłoszczony. Podobno pędzi do
Działoszyna jak burza gradowa i biada, jeśli i tutaj łowy źle wypadną.
Musi być jakiś wysiłek dla łowców, musi być sporo trudności, które
oni pokonają, muszą być przeżycia – radość z trafień i dźgnięć, bicie
serc z powodu chybień lub ucieczki zwierzyny z miotu. Łowy mają
wzmacniać tężyznę ciała i hart ducha, aby wojownicy (wszak to sami
możni, których głównym zadaniem życiowym ma być walka) w razie
wojny lub buntu poddanych byli w dobrym stanie – zdatni do wysiłku,
prędcy, dobrze miotający drzewca z ostrzami i celnie strzelający…
Wszystko to być musi, atoli dodać do tego trzeba posmak zwycięstwa
– muszą do trudności dołączyć łupy i świadomość, że się udowodniło
swoją wyższość nad, leżącym pokotem, dzikim zwierzem.
W tej ostatniej sprawie, w padającym śniegu, na dwa dni przed
księciem, przybył, na miejsce przyszłych zwycięstw księcia, jego
łowczy, Żyżywoj z Łodziej. Obejrzał wszystko, mądrze pokiwał głową,
a potem powiedział, że najważniejsze jest zapewnienie księciu
bezpieczeństwa.
– On jest w zasadzie opanowany i wszystko trzeźwo widzi –
powiedział – wszelako podczas łowów mogą być różne przypadki
nieprzewidywalne. Lepiej byłoby ci, Wolisław, żywot postradać, niźli
cokolwiek przeoczyć. Gdyby się co księciu stało, to pierzchaj daleko
i nie pojawiaj się już nigdy, bo straszliwe męki by cię czekały.
A i twoją rodzinę… Przypuszczam, żeś własnej ucieczki nie
przygotował, że twoja rodzina w tobie, w twojej przemyślności
i twoim szczęściu ufność pokłada. Zgadłem, żeś o czymś takim jak
ucieczka nie pomyślał?
Wolisław przyświadczył łowczemu, lecz natychmiast zaczął o tym
przemyśliwać. Wyszło mu, że on nie ma dokąd uciekać, nie dałby
rady wyżyć w puszczy z całą rodziną, tedy musi wszystko poświęcić,
nawet życie w obronie żywota księcia oddać, własnym ciałem
zastawić… A następnego dnia konie i wozy przywiozły na miejsce
łowów gwarny tłumek niewiast: żon, nałożnic, służących i innych.
Trzeba było każdej pokazać jej miejsce do spania, ustęp i umywalnię,
dać coś ciepłego, dodatkowego do okrycia na noc, bo łapał mrozik.
Zapalono ogniska pod kotłami z uwarzoną kaszą na poły, a na poły
z bardzo miękkim mięsiwem i przyprawami. Odgrzało się wszystko,
niewiasty przychodziły do kotłów, gdzie słudzy wydawali im
drewniane miski i łyżki. Oskoma służyła nadzwyczajnie. Do tego
stopnia smakowało, że Wolisław był dziesięciokrotnie nagabywany,
czy nie podjąłby się obowiązków karmienia niewieściej części dworu
księcia, bo one nigdy dotąd nie jadły tak smakowitej potrawy… Cóż,
dwa dni warzenia bez przykrycia i pod pokrywami zrobiło swoje –
miękkie było i smaczne. Bez udziału Wolisława, lecz on nie śmiał
damom podtykać do zatrudnienia w warzelni księcia zwyczajnych
chłopów… Może, zresztą, niewiasty jeno żartowały?… Zobaczy się
jutro, kiedy będzie dawana do jedzenia polewka na piwie
przygotowana.
Czerń zarania przechodziła w szarówkę przedświtu, kiedy
przyjechali myśliwi z księciem na czele. Książę Mieszko zeskoczył
lekko z konia, inni naśladowali księcia. Zaraz pojawili się
pachołkowie, odwodzący konie na bok.
– Żyżywoj! – zawołał książę. – Przygotowałeś dla koni stajnie? Bo
zdrożone mocno. Uff – odetchnął głęboko – na własnych nogach
nareszcie po długiej konnej galopadzie postoim.
– Nie musiałem o tym myśleć – odparł książęcy łowczy. – Ten
grododzierżca o wszystkim na wyprzódki myśli. Jakbyście chcieli
wielbłąda upolować, to pewno i ten w miocie mógłby się pojawić.
– Za ile śniadanie? – książę zwrócił twarz w stronę pokraśniałego
Wolisława.
– Polewka piwna z mięsami i warzywami już gotowa – powiedział
Wolisław. – Jeno jakby o towarzystwo niewiast podczas śniadania
szło, to ja niemocen jestem im rozkazować.
– Wiedź nas do kotłów – powiedział książę. – Sami zjemy.
Niespodzianek podczas łowów nie będzie? Bom pod Sulejowem jeno
szaraki z daleka widział…
– Wszystko będzie szło po myśli księcia – odparł Wolisław,
chociaż ze strachu duszę miał na ramieniu. – Nic nieprzewidzianego
nie może się zdarzyć.
– Dobra ta polewka – książę zmienił temat. – Na kuchmistrza byś
się na dworze nadał. Wszelako, zapewne, największa zasługa przy
warzeniu na najniższych kuchcików spada?
– Wnoszę – powiedział Wolisław – że książę wie o warzeniu nie
mniej ode mnie.
Zapadła nagła cisza. Zamilkł rozgwar rozmów i zachwytów nad
smakiem polewki. To była nadzwyczajna śmiałość lub zwykła głupota
rzec księciu, iże się na kuchmistrza nadaje. Ale Mieszko odebrał to
jako dobry dowcip i zaśmiał się głośno, co wszyscy z wielką ulgą
naśladowali. Oprócz Wolisława, który pojął, że z księcia złośliwie
żartować można, lecz nie jest to najbezpieczniejsze. Jeżeli nic złego
się podczas łowów nie zdarzy, to złośliwostka – mimowolna – ujdzie
mu na sucho. Oby się nic złego nie zdarzyło…

***

Wszystko szło pomyślnie. W pierwszym miocie – z bliska pędzonym
przez nagonkę – książę ustrzelił cztery szaraki. Najwięcej ze
wszystkich łowców. Inni łowcy mówili, że strzelił cztery koty, atoli
Wolisław ani jednego kota w tym miejscu nigdy nie widział. W drugim
miocie, trochę z dalsza gnanym, książę zabił największego ze
wszystkich odyńca. Trafił go nieźle oszczepem, kiedy zwierz był dość
daleko, a potem – gdy odyniec nadal biegł naprzód i zbliżył się do
księcia – ten usunął się na bok i przelatującego samca w szyję długim
nożem myśliwskim pchnął. Jucha trysnęła pięknie, zaszczyt czyniąc,
znacząc odzienie księcia, które stało się zdatne do wyrzucenia, chyba
żeby kto lubił paradować w czerwonych plamach… Przy tym
zdarzeniu Wolisław trzymał w pogotowiu topór tak wielki, że jeno
oburącz można go było – z trudem – do ciosu unieść. Książę był
w świetnym nastroju, raczył żartem dopominać się o dodatkowy
kawał mięsiwa na obiad jako nagrody za dobre wyniki w polowaniu.
Już słychać było zbliżanie się nagonki trzeci miot pędzącej.
Naraz łomot, trzask łamanych gałęzi i tupot wielu nóg zagłuszyły
wszystkie inne odgłosy. Krzyk Wolisława stał się na linii myśliwców
ledwo słyszalny.
– Tury idą! – darł się Wolisław. – Gotować oszczepy do rzutu! Po
dwóch do jednego zwierza i z boków go!
Diabła tam! W owym czasie stado turów już wcale nie było czymś
powszednim. Bywało, że myśliwy w życiu nie ujrzał na własne oczy ni
jednego żywego tura, tedy każdy przeżywał teraz nielada
podniecenie i jakiś tam głos człeka niczego nie spowodował. Jak fala
powodzi gwałtownej pokazał się między drzewami błyskawiczny ruch
wielkiej masy. A już po chwili każdy myśliwy widział przed sobą jeno
łby, karki i wielkie rogi potężnych zwierząt, przewyższających
wzrostem człowieka. Te giganty zbliżały się gwałtownie, rosły
w oczach, słychać było ich głośne sapanie, przekrwione oczy rzucały
błyski, niby kosa zbliżającej się śmierci. Przerażający widok.
Drżącymi rękami Wolisław uniósł w górę swój ogromny topór. Na
księcia szarżował ogromny byk, być może przywódca stada. Książę
cisnął, jeden po drugim, trzy dziryty. Wszystkie celne. Wbiły się tam,
gdzie powinny – na końcu pochylonego karku, a na początku tułowia.
Byk powinien zwolnić lub choćby łbem potrząsnąć, a on nic, jeno
jakby kroku przyśpieszył. Poleciał w jego stronę oszczep księcia.
Powinien był trafić z wysoka, spadając ze stromizny łuku przez siebie
w powietrzu zakreślonego, jednak upadł na zad tura – widać
szybszego, niźli książę oceniał. Książę dobył miecza i uniósł go
oboma rękami do ciosu. Wolisław wiedział, że to na nic – miecz może
zabić tura jeno z boku, żadno uderzenie między rogi zwierza nie
zrobi na nim żadnego wrażenia. Co to mówił niedawno Zbrozło? Aha
– z wyprzedzeniem trzeba.
Zrobił trzy kroki w bok. Opuścił topór tak silnie, jak tylko mógł,
celując w miejsce o dwa kroki przed łbem tura położone. Trochę za
duże wyprzedzenie było. Topór trafił zwierza niedaleko za jego
wargami i prawie uciął samcowi kawał łba. Najważniejsze było
jednak to, że ten łeb pochylił się jeszcze niżej niż dotąd, zarył
nozdrzami w ziemię, zahamował gwałtownie pęd góry mięsa i ta góra
przekoziołkowała przez trafiony łeb, przygniatając jedną z nóg
księcia. Wolisław podskoczył ku zwierzowi i wsadził w jego szyję
długi nóż myśliwski. Juha bluzgnęła niby wyrzucona z krateru
wulkanu magma. Nie zamieniła się w lawę, lecz chlusnęła w twarz
Wolisława, spaskudziła go całego – wyglądał jak jedna wielka krwawa
rana. Trzy tury – oprócz tego na księciu leżącego – zatrzymała na
linii myśliwych śmierć. Reszta stratowała namioty i pognała
w puszczę za drogą. Po chwili jeno oddalający się tętent stada
dowodził, iż to nie był straszliwy, przerażający sen o potworach.
Wolisław ocenił położenie księcia, wezwał wszystkich kuchcików,
nakazał pod zad i przód tułowia tura podsunąć dwa grube drągi
i potem za nie unosić martwego potwora w górę. Wraz podskoczyli
inni myśliwcy z krzykiem, że należy tura z księcia ściągnąć w bok.
– Razem z przygniecioną nogą? – wzrok i głos Wolisława szły
w zawody o palmę pierwszeństwa w zakresie zabijającej głupotę
mroźności i groźby dla przeszkadzających.
Książę wykaraskał się samodzielnie spod tura, kiedy tego
uniesiono o cal nad przygniecioną nogę. Podszedł do Wolisława, objął
go na krzyżaki. Ze względu na ubrudzenie krwią można ich było
nazwać krewnymi…
– Bracie – powiedział książę – druhu najserdeczniejszy, życie ci
zawdzięczam. Nie ma za to dostatecznej nagrody, lecz czegokolwiek
byś zażądał, będzie spełnione.
– Niczego nie potrzebuję – powiedział Wolisław.
– Zrób mi tę łaskę i zażądaj czegoś – nalegał książę.
– Żeby mi darowano obrócenie pisarzy w dróżników i nadanie im
po jednym łanie zatwierdzono – powiedział prędko Wolisław.
– Będzie – rzekł książę. – A pieniędzy nie chcesz?
– Chcę – powiedział po chwili zastanowienia Wolisław. – Dla
każdego naganiacza po jednym, a dla kierowników podwójnie.
– Skarbnik! – głos księcia okazał się bardzo silny i skuteczny, bo
jeden z myśliwych natychmiast znalazł się przed obliczem władcy
i dostał polecenie wypłacenia wszystkim naganiaczom po jednym
denarze, a ich zwierzchnikom po dwa denary.
– Ale ja myślałem o…
– Tyle złota tu nie mam. Ale uzupełnię – rzekł książę.
– Miedziaki – powiedział Wolisław. – Miałem na myśli miedziaki.
– Niechże już mają srebro – zaśmiał się książę – chyba żebyś
obstawał przy miedzi.
– Srebro – zgodził się Wolisław i tak zostało.
– Kanclerz! – głos księcia błyskawicznie zamienił jednego
myśliwego na innego, który stanął przed księciem w postawie pełnej
uszanowania.
Książę spytał o wolne posady na dworze i uzyskał odpowiedź, że
wszystkie zajęte.
– Łowczym bym cię zrobił – rzekł książę – lecz Łodzie by się na
mnie obrazili. Miecznikiem moim będziesz, bo to mało czasu zajmuje.
Jeno przy uroczystych pochodach religijnych albo podczas odwiedzin
ważnych gości miecza sam nie noszę. Mam miecznika, lecz on już
stary, tedy ty zamiast niego będziesz na poduszce miecz mój nosił,
a jemu dobra należne na tym urzędzie w dożywocie dam.
Dotychczasowe stanowiska też ci zostawiam i będziesz
z wyprzedzeniem powiadamiany o konieczności przybycia do
Gniezna.
– Namioty powywalane – zauważył Wolisław. – Powinienem się
nimi zająć. I polową łaźnię doprowadzić do ładu, bo książę we krwi
skąpany.
Sami we dwóch w polowej łaźni przez księcia przywiezionej myli
sobie plecy i chłostali się brzozowymi miotełkami. Wolisław ośmielił
się poprosić o przyznanie mu znaku i zawołania oraz nazwiska od
jakiejś włości, którą dzierży. Uzyskał zgodę na znak Jastrzębiec
i zawołanie Nagóra. Obrał sobie nazwisko od Pierzyn – stał się
Pierzynowskim.

***

Wieczerza była połączona z obrzędem ogniskowym. Najpierw
posługacze obdzielili każdego kawałem kiełbasy i żelaznymi
widełkami na długim trzonku oraz chlebkiem okrągłym a płaskim.
Zażegnięto ognisko, każdy starał się podgrzać, podpiec swoją
kiełbasę nad ogniem. Pierwszy spróbował jadła książę, dopiero po
nim próbowali inni. Wszyscy miny mieli zaskoczone po pierwszym
kęsie, a po kęsach następnych twarze przybierały wyraz
wniebowzięcia. Potem pytano Wolisława o nazwę kiełbasy, o skład
i sposób wędzenia. W końcu książę zamówił dostawy dla swojego
dworu w tak dużej ilości, że Woplisław aż po głowie się podrapał, bo
mało tego nie miało być.
Posługacze krążyli z dzbanami grzanego piwa i butlami pitnego
miodu. Przystępowano do skoków przez ogień – wygrał je sam książę
Mieszko, który w powietrzu koziołka fiknął i po drugiej stronie
ogniska na nogi wylądował. Nagrodą był całus młodej niewiasty,
która od początku do ramienia Mieszka była przylepiona prawą
bujną a wzniosłą piersią, a drugą – taką samą – jej oddech unosił
równomiernie i opuszczał, uwydatniając piękno godne rzeźby
najlepszego artysty.
Nastąpiły ogniskowe śpiewki. Przyniesiono lutnię, na której
Wolisław podgrywał całkiem udatnie. Wyśpiewano pożegnanie słońca
i powitanie roju gwiazd. Zaśpiewano pieśń braterstwa z obietnicami
pomocy wzajemnej w każdej sprawie. Wszyscy te pieśni i piosnki
znali bardzo dobrze, tedy towarzyszenie Wolisława na lutni nie było
trudne. Ale potem książę, za podszeptem tej młódki koło niego
oddychającej albo przytulonej (zależy którą pierś wziąć pod uwagę)
spytał, czy Wolisław zna jakieś piosnki spoza zasobu obrzędu
ogniskowego.
– Znam – powiedział Wolisław – bo sam niektóre układałem.
Znaczy słowa i melodię. Jednak one są raczej smutne…
– Niech będzie – powiedziała niewiasta koło księcia, oderwawszy
się na chwilę od jego ramienia i wzniósłszy w głębokim westchnieniu
obie piersi jednocześnie.
Męska część uczestników skwitowała to westchnienie
w skrytości, a myśli towarzyszące tym błyskom oczu i rumieńcom na
policzkach (zapewne od ognia) nie nadają się do omawiania przy
nieletnich.
– Śpiewaj – nakazał książę i Wolisław musiał posłuchać.
– To będzie piosnka o prawdziwych wydarzeniach, które
poznałem z opowieści jednego górala – powiedział i zaczął.

Dzieje miłości… Ballada dość długa –
ona dla niego królewną uwielbianą,
on dla niej – przynieś, podaj, pozamiataj – sługa –
jak rzecz. Przydatny – równoważny ze ścianą.

Sługa tyrał. Stary dom odnowiony,
brud deszcz zeń spłukiwał, pot mu suszył halny…
Wtedy rzekła: Rozejdźmy się w dwie strony,
bo ty nigdy nie byłeś idealny.

W oczach bezdennych jak głąb ciemnej studni
czai się myśl – dla innych ludzi płocha…
Cembrowina bezdusznym echem dopowie:
ona już nie kocha, ona nie kocha.

Jakim zaklęciem, jakąż prośbą rzewną
roztopić kamienne serce – lodowiec,
gdy on jest sługą, a tyś królewną?
Jeśli go choć trochę lubisz – podpowiedz!

Lubić i pokochać można samotnie,
do szczęścia trzeba dwojga ludzi – pary.
Niewiasta okpiła go sromotnie,
pozostał sam jeden, bo… stary.

Odszedł bez skargi?…
Na pewno bez krzyku.
Na koniec wypada zapisać hasło:
Jak lampka
wypalona na żalniku
jeszcze jedno serce spełgło,
zagasło…

Wolisław umilkł, odjął ręce od lutni. Trwała cisza, jeno
trzaskaniem ognia zakłócana. Niewiasta koło księcia bezgłośnie
płakała, a książę przytulał ją do siebie. Po chwili Mieszko pomógł
niewieście powstać i poszli oboje, mocno do siebie przytuleni,
w stronę osobnego namiotu księcia. Za nimi pojedynczo i grupkami
rozchodzili się po cichu inni.

***

Mało ludzi wie dzisiaj, co to jest czernina, tedy wypada powiadomić,
że to wywar z mięsa i warzyw zaprawiony kaczą krwią w taki
sposób, aby owa krew nie ścinała się od gorącości wywaru w grudki.
Czernina była pierwszym daniem na małej uczcie wyprawionej dla
księcia i dworu w Działoszynie. Dokładniej mówiąc, szło o lane kluski
na czerninie, zaprawione jeszcze śmietaną i surowym, drobno
posiekanym koperkiem. Jedli wszyscy, aż im się uszy trzęsły. Potem
było kawalątko chlebka z masłem i połówką gotowanego jajka
kurzego oblanego sosem chrzanowym. A następnie danie główne –
uwarzone kaczki, nadziane kaszą i jabłkami z suszu, podpiekane
w piecu, a do tego kiszenina, grzybki marynowane, marynowany
czosnek. Na koniec leszczynowe orzechy obłuskane i polane gęstym
miodem i ciasto – korowaj pieczony z owocami, przechowywanymi
w głębokich piwnicach do pierwszego mrozu, a nynie wydobytymi,
płyciej umieszczonymi – poleżą aż do wiosny, jeżeli się ich wcześniej
nie pozjada.
Do popijania – do woli słodowego piwa. A potem sycone miody
i nalewki kolorowe z owoców lubo ziół. W połowie wieczoru nastroje
były różowe, przed położeniem się spać – mocno beztroskie, tak
lekko wszystkim było, że książę zapomniał o przygodzie na łowach.
Jeno Wolisław i kanclerz mieli trzeźwe głowy i prawie puste brzuchy,
książę bowiem nakazał kanclerzowi wypytanie Wolisława, jakie on by
chciał mieć dobra na własność. Wolisław umiał jeno powiedzieć
o Pierzynach i Ruścu i to było dla kanclerza za mało, atoli Wolisław
niczego więcej nie chciał. Tedy kanclerz poprosił o opisywanie ziem
i miejscowości całego włodarstwa i coś tam sobie notował po łacinie,
na pergaminie, piórem gęsim maczanym w kałamarzu z inkaustem.
Ledwo świt się zaczął, książę zerwał się na nogi, o konia zawołał
i ruszył powoli drogą na północ. Towarzyszył mu jeno Wolisław,
a reszta dworu w pośpiechu doganiała swojego władcę i co kto
dognał, to do księcia się pchał, a Wolisław cofał swojego konia,
przystawał, przepuszczał… Wreszcie cały dwór był przy księciu,
a jeno ta niewiasta, co wczoraj się księcia trzymała, i Wolisław wlekli
się jako ogony wężów za ich właścicielami. Wolisław powiedział, że
miejsce umiłowanej księcia jest blisko jego boku. Niewiasta odparła,
że kto księcia szanuje i miłuje, ten mu w oczy nie włazi, by władca nie
pomyślał, że się czegoś od niego oczekuje.
– Ja miłuję Mieszka, a nie księcia – powiedziała na koniec –
a wyście wyjątkowo skromny. Ale on bardzo skromność ceni. A do
mnie zatęskni i przywoła.
Jakoż na początku Pierzyn przywołał i niewiastę, i Wolisława.
Ona spojrzała wiernie a badawczo w oczy Mieszka, on stanął koniem
koło jej konia, w pasie ją objął i na oczach całego dworu ucałował
namiętnie w pełne wiśniowej barwy wargi. Wszystkim się zdawało,
że nie oderwie się od niej, wszelako było to przypuszczenie nietrafne
– oderwał nagle swoje wargi od niej i rzekł do Wolisława:
– Wiele o tutejszym młynie słyszałem i o młynarzu. Pokażesz nam
owe dwa cudeńka?
– Ma się rozumieć – odparł Wolisław i ruszył jako pierwszy
w stronę wiatraku i młyna.

***

Młynarz ustawił śmigę wiatraka pod wiatr i wrócił po schodkach do
pomieszczenia, w którym z trudem pomieścili się wszyscy
zwiedzający. Pokazywał kamienie mielące, sita na boki rzucane przez
korbowody. Niektórzy oglądający bardzo się ciekawili zasadą
działania wiatraka, lecz większość dam zapału nie przejawiała. Po
przejściu do młyna i opuszczeniu koła podsiębiernego w wodę rzeczki
zaciekawienie dam stało się przeszłością, wolały rozmowę – o dziwo
– związaną z młynem czy wiatrakiem. Z ich paplaniny wynikało, że
mąka razowa jest czarna i z reżu, czyli żyta, a mąka pszenna jest
z pszenicy.
– To nie ma mąki żytniej? – zdziwił się młynarz.
– Nie uważaliście – naburmuszyła się jedna z dam. – Mówione już
było, że z żyta są mąka razowa i chleb razowy, zwane razowymi.
Pojęliście?
– Tak wcale nie jest – zaprzeczył młynarz. – Ze wszystkiego może
być mąka razowa, sitkowa i pytlowa. Razowa – sama nazwa o tym
mówi – jest z pierwszego przemiału, jeno raz jest mielone ziarno. Jest
ona gruba i ma liczne dodatki, jak choćby cząstki ziaren niedokładnie
zmielonych. Sitkowa jest z ziarna mielonego więcej razy aż do takiej
wielkości cząstek mąki, które zatrzymują się na odpowiednim sicie.
A pytlowa dopiero na gęsto tkanym płótnie zostawia większe
cząsteczki, czyli na pytlu.
– Pięknie toście ujęli – pochwalił książę. – Może moje damy
dworu przestaną utożsamiać chleb razowy z żytnim. A i wymądrzać
się może jedna z drugą przestanie, wyciągając szyję i łeb zadzierając
niby gęś. Ta dzisiaj „najmądrzejsza” – książę uśmiechnął się złośliwie
– jutro do dom odjedzie w osławie za wywyższanie się ponad
znającego rzecz rzemieślnika.

***

Sosna poszła do Gajka spytać, czy on i inni nie mają ochoty zabrać
tych swoich Niemek.
– Bardzo proszę, byście je jeszcze odrobinę czasu potrzymali
u siebie – powiedział Gajek – bo my szykujem dla nich – znaczy dla
nich i dla nas – domostwa do waszego podobne.
– W takim razie – powiedziała Sosna – bedzie to was kosztować.
– Podajcie cenę, a my radzi zapłacim – powiedział Gajek
spokojnie, chociaż jego twarz wyrażała zaskoczenie i zawód.
Tak bywa z naszymi podopiecznymi, dziećmi na przykład, że po
wyzwoleniu się spod naszej opieki radzi postanawiają samodzielnie
o sobie, atoli chętnie korzystaliby nadal z naszej pomocy: darowizn,
pomocy i wsparcia. A wzmianka o zapłacie mrozi ich natychmiast…
– Weźmiecie na trzy-cztery dni odpowiedzialność za wszystko, co
jest w Pierzynach – powiedziała Sosna – bo mój mąż musi po
ostatnich i przedostatnich wydarzeniach odpocząć. A żonie nie
wypada o wszystkim postanawiać, kiedy mąż w domu jest obecny.
Tedy ja mu w odpoczynku chcę towarzyszyć.
– Odpoczywajcie razem nawet więcej niźli cztery dni – powiedział
Gajek, a jego twarz nagle się rozradowała, że to nie to, o co Sosnę
podejrzewał. – My się wszystkim zajmiem – powiedział ochoczo.
Odtąd drzwi sypialni małżonków były zawarte. Kiedy Bianka
z Niemkami podsłuchiwały pod drzwiami, jeno z rzadka dało się
słyszeć pochrapywanie Wolisława. Przeważnie dyszenie było słychać,
sapanie, pojękiwanie, okrzyki. W miarę docierania do świadomości
niewiastek, co oznaczają docierające do ich uszu dźwięki, ich uszy
więdły, czerwieniały, potem czerwień na ich policzki przechodziła,
a w końcu się zawstydziły i przestały podsłuchiwać. A my?… Przecie
wypoczynek może być czynny… Łowy na grubego zwierza, jakim jest
miłość, wymagają nie lada wysiłku. A i pomniejsza zwierzyna, jak –
dajmy na to – różne rozkosze, bez wysiłku upolować się nie da.
ROZDZIAŁ VI
Nad rzeką Lech w roku 955




Na przedwiośniu któregoś ranka pojawił się wódz drużyny – Zdruzno.
Długo chodzili z Wolisławem po łące dla gęsi, pacholik, z którym
Zdruzno samowtór przyjechał, podążął za nimi krok w krok
w oddaleniu wystarczającym dla swobodnej, tajemnej rozmowy tych
dwóch. Sosna szykowała śniadanie, konie przyjezdnych do stajni
wprowadzono i po podróży doprowadzono do dobrego stanu,
nakarmiono, napojono i wyczyszczono, by gość (ach, jaki ważny)
mógł z powrotem wyruszyć na świeżych wierzchowcach. Może jutro,
może pojutrze… Ba, śniadania nie zjadł i wyruszył natychmiast po
rozmowie z Wolisławem. Dopiero Sosna miała kłopot
z przygotowaniem i przeprowadzeniem natarcia na męża, by
zaspokoił jej ciekawość!
– Nie wszystko mogę ci, Sosenko, powiedzieć – rzekł Wolisław. –
On mnie poprosił, bym na razie nie wyrzucał z Ruśca
Wieszczyckiego. Tyle wytrzymałeś – powiada – to jeszcze trochę
ścierp tego łachmytę. On – powiada – niepewny jest i ważą się jego
dzieje, może być pożyteczny lubo szkodliwy. Jeśli go nynie wyżeniem,
będzie szkodnikiem na pewno. Potem wódz mnie o jednej wyprawie
mówił, która będzie się składać z dwóch wypraw. Na południe pójdzie
dziesięć tysięcy naszych ludzi dla wsparcia bezpośredniego wyprawy
węgierskiej na Niemców. Ponad pięć tysięcy wojów, wiele wozów
będzie przejeżdżać tuż obok was.
– Chyba rzec chciałeś: obok nas – zauważyła Sosna.
– Mnie w Pierzynach ani w Polsce nie będzie – powiedział
Wolisław. – Wyprawą na południe mają dowodzić na niby Odylen
i Przybywoj. Ja pod Zdruzną pójdę z możnymi na północny zachód.
Nasza północna wyprawa będzie odciążająca tych z południa. Tak
masz rozpowiadać, a naprawdę… No, nie mogę ci rzec, bom obiecał
zachowanie tajemnicy. Wiem, że w zwyczajny czas ty byś nikomu nic
nie rzekła. Ale gdyby tak torturami naszym dzieciom zagrożono, jeśli
nie powiesz wszystkiego, co wiesz… No, sama chyba pojmujesz, że
lepiej, byś nie wiedziała, o co idzie.
– Ale… – głos Sosny zadrżał. – Ja, mężu, jestem w ciąży.
– To mnie Zdruzno też powiedział – rzekł Wolisław. – Do Pierzyn
przyjdzie jego wnuk, ten młodzik Zbrozło. On ci, on nam dopomoże,
bo pono niezdrowo wyglądasz.
– Może to i lepiej, że ciebie nie będzie – powiedziała Sosna,
a oczy jej, nader zamyślone, patrzały gdzieś daleko, daleko. – Ja,
mężu, pobolewania podbrzusza mam i w nocy krwawiłam. A święty
obowiązek małżeński przymusza żonę do służenia mężowi całym
ciałem. Kapłani uczą, iże chłop musi co jakiś czas wydalić z siebie
nasienie, bo inaczej zachorzeje na umyśle i na duszy.
– To niepełna prawda – Wolisław przytulił leciutko żonę do siebie.
– Tako bywa, jeśli zapowiada się, że w przyszłości żona wcale nie
będzie mogła służyć do ulżenia ciężaru w mężowskich lędźwiach, bo
go znielubi. Lecz my mamy możliwości… O tem – potem – kiedy by
była potrzeba…
A potem on, jakby z jakiego nakazu zewnętrznego, zaczął mówić
o naturze Boga. Jakby się dołączał do tej trójki – młynarz, smolarz
i misjonarz – ze swoim głosem, jakby uczestniczył w tej zapamiętanej
przez nią rozmowie.
– Jest prawdą – mówił – że dla człowieka Bóg jest „naj”… Jest
najmądrzejszy, najsilniejszy, najdoskonalszy. Jednym słowem: nie
masz ponad Niego żadnej istoty, która by Go w czymkolwiek
przewyższała. Tedy każdy, kto prawi o istnieniu wielu bogów, jest
bezmyślnym durniem, który chciałby szeregować swoich „bogów”
od… No, właśnie – od czego do czego? Od doskonalszego od
najdoskonalszego? Czy może być coś większego, coś lepszego od
„naj”?
A wkrótce potem przyjechał konno Zbrozło, a jej mąż wyjechał
i jeno na przelotny uścisk i pocałunek się pojawił, kiedy z Działoszyna
przez Pierzyny prowadził swój oddział możnych na północ. Ledwo on
odjechał, po trakcie w kierunku południowym zaczęły sunąć masy
ludzi wojennych. Pieszo, na wozach, konno. Luzem, pojedynczo albo
w oddziałach. Różnie i o różnych porach doby. Spanie w nocy stało
się trudne, bo przecie nie bezgłośne cienie po drodze wędrowały,
a żywi ludzie zawdy jakieś odgłosy naokoło siebie rozprzestrzeniają –
a to skrzyp osi, a to szczęk żelastwa wszelakiego, a to końskie rżenie
i tętent albo wole pomykiwania. A najgłośniej pokrzykują sami ludzie.
Wrzeszczą, jakby odpłoszyć chcieli od siebie owym pokrzykiwaniem
strach jakowy lubo niepewność co do własnej przyszłości…
Po paru dniach tej wędrówki ludzi wojennych całe Pierzyny
przywykły do hałasów i wszyscy spali zwyczajnie, jakby cisza w nocy
panowała. Aż którejś nocy wiele okiennic zadudniło od uderzeń
pięściami. Ludziska w popłochu kryjomo wyglądali przez szpary
okiennic, lecz nikogo ani niczego nie było widać. Dopiero w domu
Wolisława udało się dojrzeć bębnistę – był to Wieszczycki, który
przybył – po drodze na wyprawę – prosić o opiekę nad Ruścem.
Prośby wysłuchał Zbrozło, stojący w drzwiach, a Sosna tę prośbę
słyszała i niemo zgadzała się z obietnicą Zbrozły, iż Rusiec zyska
opiekę i będzie z Pierzyn doglądany.
– Bo ja i moi synkowie wzięlim wszystkie nasze urządzenia
i przybory do grania, do gędźby. Będziem kapelę stanowić i krzepić
ducha przed bitwami – powiedział Wieszczycki, odwrócił się na pięcie
i sobie poszedł do stojącego na drodze wozu z budą, zaprzężonego
w parę wołów.

***

To była ostatnia tego roku noc z zakłóceniami ze strony obcych.
Zbrozło wysłuchał oczekiwań Sosny, spytał, czy Wolisław ma
oczekiwania zbieżne i rozpoczął ćwiczenie siebie w roli gospodarza.
Najpierw przystąpił do przenoszenia chłopów na jutrzynę. Oni już
w przeważającej części na jutrzynie byli – mieli po łanie gruntu,
nieźle wyposażone chaty, sporo inwentarza żywego i martwego.
Pozostało zawarcie ostatecznej umowy między właścicielem Pierzyn
a chłopami z Pierzyn. I od razu zaczęły się kłopoty, bo trochę
uprawnień z posiewu we wsi zostało, a najważniejsze było
wyżywienie w stołówce. Nie było musu, lecz była możliwość –
wystarczyło w przeddzień powiadomić Sosnę i można było za darmo
korzystać z posiłków dla siebie i rodziny.
Zaczęły się zakłócenia wewnętrzne. W imieniu wszystkich
chłopów ojciec Lipki, stary Bogumił Wiernik, zażądał dalszego
żywienia wsi przez Sosnę. Jako powód tego żądania wymieniono
zasiedziałość tutejszych chłopów, których ojce już w Pierzynach
mieszkali i dopiero podbicie Ziemi Śląskiej przez wojów polańskich
pod wodzą Świerczka spowodowało obrócenie ich w poddanych
i chłopów na posiewie.
– To nasza ziemia – powiedział na koniec Wiernik – i za jej
użytkowanie przez Polan należy nam się zapłata, choćby w postaci
darmowego wyżywienia.
– Jakoś wam się, Wiernik, coś pomyliło – powiedział Zbrozło. –
Ani możny Wolisław, ani można Sosna nie są wcale Polanami. Oni
oboje są z tego samego plemienia, co wy wszyscy. Wszysczyśmy
Polakami, jeno o różnym stanie i różnej zamożności. Czy wy nie
zauważyliście różnicy między chłopami a Gajkiem, Domanem, Jakubą,
Ostrową, Jabłonką i Szymaną? A po wtóre, Wiernik, to nie wy byliście
właścicielami waszych łanów. Ani wasi ojce! Opole było i wszystko na
jego rzecz było robione. Nie mieliście wcale lepiej niźli na posiewie
za rządów Polan.
– Tedy my chcemy na posiewie pozostać – powiedział Wiernik.
– Tedy złóżcie się jakoś i umówcie, z czego i kto jadło będzie dla
was warzył – powiedział Zbrozło. W swoich zamiarach co do
żywienia weźcie także pod uwagę Sosnę, bo niby kto miałby ją żywić,
kto miałby dawać jej jeść, jeśli nie wieś rodzinna?
Po paru dniach czczości z powodu zamknięcia stołówki chłopi
uznali, że już chcą jutrzyny, jeno proszą o czasowe karmienie wsi
w stołówce, bo na ich łanach dopiero się urodzi, a z tego zasiać
trzeba i zapasy na cały rok, aż do następnych zbiorów, musi się
zrobić.
– Tedy połowę plonów będziecie oddawać właścicielowi, pomoc
z dni ostatnich i następnych spłacicie, daniny niektóre będziecie
przynosić i ludzi na służbę do domu i obejścia właściciela dawać. Na
razie darmo – aż do spłacenia pomocy początkowej. Potem służba
dostanie zapłatę, jako i smardowie w dobrach ogólnych dostają:
wyżywienie, odzienie, noclegi i jednego srebrnika na rok. Jeden
srebrnik ma kopę miedziaków, pięć miedziaków wystarcza na
skromne utrzymanie jednego człeka przez jeden miesiąc.
Zadowoleni?
– Jak można być z przymusu zadowolonym? – w tym pytaniu
Wiernika nie tyle ciekawość się mieściła, ile łagodny wyrzut
spowodowany poczuciem pokrzywdzenia.
– Bóg wszystkich ludzi równymi mieni – powiedział Zbrozło –
i przyjdzie pora, że chłop czy możny będą jeno zawodami ludzi sobie
równych. Polaków. My tego nie dożyjem, lecz to nadejdzie.
– A czemu nie od zaraz? – spytał Wiernik.
– Bo teraz każdy by ciągnął w swoją stronę. Wy byście urządzeń
opolnych chcieli, Kujawiany i Małopolany o rodach cięgiem gadają.
Polanie za rodzinami stoją i rodów chcą się pozbyć. Wprzódzi
wszystko musi być ujednolicone, wszyscy muszą zdać sobie sprawę,
iże Polakami się stali i dopiero wtedy będzie można Polskę równych
sobie ludzi mieć. Starożytni Grecy taką równość demokracją zwali.
Ona najpierwsza była, ale jak się podbijanie zaczęło, to ustroje się
zmieniały – po demokracji monarchia była, po niej tyrania i wreszcie
republika – do demokracji podobna, lecz nie taka sama. W republice
większość o wszystkim stanowi, a mniejszość jest przymuszana do
postępowania zgodnie z wolą większości. Wy nynie o pomoc możecie
zabiegać i Sosna jej udzieli jako pożyczki, którą zgodnie z umową
będziecie spłacać przez wiele lat.
Cóż, jak się nie ma, co się lubi, to się musi lubić to, co się ma,
tedy jutrzyna weszła i była utrwalana dzięki dostawom z zewnątrz
i ciężkiej pracy chłopów na dzierżawionych polach. Trudno
powiedzieć, czy jutrzyna jest lepsza od posiewu, jak trudno orzec, iż
demokracja z jakimś przydomkiem, na przykład socjalistyczna, jest
lepsza albo gorsza od dyktatury proletariatu pod przewodem partii
komunistycznej. Z której strony by nie patrzeć, to wszędy jest jakaś
władza, która uważa, iż to ona wie najlepiej, co jest dobre dla innych
i dla niej samej. Szczególnie to drugie…

***

Nie ma co, wszyscy w okolicy musieli przyznać, że Wiernikom
wprawdzie nie rodzą się synowie, za to co córa się urodzi, to
nadzwyczaj piękna, a niektóre jeszcze niegłupie w dodatku. Lipka –
dajmy na to – spodobała się Wieszczyckiemu, bo była śliczna.
Okazało się, że dla niego za mądra, tedy w chłopy ją odesłał, atoli
Pierzyny uznawały ją za swojego tajnego rządcę w Ruścu, a i sama
Jarka, najostatniejsza żona Wieszczyckiego, za swoją najlepszą
doradczynię Lipkę miała.
Teraz dojrzewały dwie młodsze siostry Lipki – bliźniaczki
o imionach Krasa i Łochynia. Źródłosłów tych imion oddawał cechy
wewnętrzne obu pięknych podwik, a teraz już niewiastek – ptaszyn
na wyfrunięciu z gniazdka. Krasa mogła pochodzić od krasu –
zjawiska spotykanego w obszarach wapniem przesączonych. Tam
woda ryje sobie podziemne królestwo – jaskinie czasami, przeważnie
koryta cieków – rzeczek, strumieni i nawet rzek, schowanych pod
powierzchnią ziemi. Płynie sobie rzeka niby zwyczajna, nagle gdzieś
się kryje, a nieopodal lub daleko od miejsca zaniku pojawia się znowu
na powierzchni. Krasa – dziewczyna – taka była. Niby szczera,
chabrowe oczęta patrzyły szczerze na ludzi i rzeczy, w środku zaś
nie bardzo kto wiedział, co się dzieje. Albo od kraski jej imię mogło
pochodzić, bo rzeczywiście piękna była niby ów barwny ptak. Włosy
jasnobrązowe, gładko sczesane w tył głowy, tam splatała w warkocz
o grubości ramienia dorodnego mężczyzny. To zaczesanie w tył
pozwalało oglądać marmurowe, gładkie, równe czoło niewiastki,
oddzielone od reszty twarzy łukami brązowych, niegrubych,
kształtnych brwi i wachlarzami rzęs takoż brązowych, a gęstych
i wywiniętych i na górnej powiece, i pod oczami w akuratne łuki –
w sam raz – nie za mocno odchylone i nie za mało wywinięte, za to
gęste i równe. Gładkie czoło miało odcień zaczynającej dojrzewać
moreli, poniżej oczu zaczynała się różowość brzoskwiniowa,
przechodząca, w miarę zbliżania się do pięknie wykrojonych
wiśniowych warg, w śniadość jakby opalenizny. Ta głowa, gdyby ją
jednym słowem określić, była piękna. I niewinna, które to określenie
nie tyle kształty oddaje, ile wyraz twarzy i otwartość spojrzenia.
Jedynym zakłóceniem tego wzorca piękna mógłby ktoś uznać nos
dziewczyny, który był nieznacznie zadarty, chociaż nie rzucało się to
w oczy, szczególnie gdy Krasa nieśmiało się uśmiechała, pokazując
równość i kształtność białych niby twaróg zębów. Szyja też była
śniada, jak i barki oraz toczone ramiona. Nic nie można było
zarzucić zgrabności postaci dziewczyny. No, może piersi… Były duże
a nieobwisłe. Sterczały w górę, sutkami czyniąc dwie ponętne
góreczki w płóciennej bluzce z dużym wycięciem z przodu. To było
nieprawdopodobne, by tak duże piersi mogły wcale nie zwisać. One
musiały być złożone – chyba – z samych gruczołów, albo też skóra
nad nimi, mocująca piersi do tułowia, była za krótka i nie pozwalała
przez to sutkom i reszcie opadać za nisko.
Tak, w każdym razie, pomyślał Zbrozło, ujrzawszy jedną z sióstr.
Prawdę mówiąc, pomyślał dopiero nazajutrz, bo w pierwszej chwili
dech mu zaparło, oniemiał, przestał myśleć i tylko podziw
z niedowierzaniem malowały się na jego twarzy.
– Dywes łaćcho szukar echaje – powiedział gardłowo w narzeczu
z Półostrowu Dekan, z którym zapoznał się w szkole dla synów
kapłańskich.
– Nie pojmuję, coście rzekli, paniczu – usłyszał głos miły,
melodyjny, spokojny.
– Pozdrawiam cię piękna dziewczyno – przetłumaczył. – Wziąłem
cię za przyjezdną z Półostrowu Dekan, gdzie mówią innym językiem
niźli nasz.
– Ja tutejsza, paniczu – powiedziała. – Czy już mogę odejść?
– A gdzież ci tak pilno?
– Pilno mi nie jest, jeno mama kazała unikać możnych, bo taki
jeno się zabawi i ostawi z dzieciakiem na ręku lubo w brzuchu.
– Jam nie taki – sprzeciwił się tej opinii – a już ciebie szczególnie
na zawsze bym chciał przy sobie oglądać.
– I ja rada na was spoglądam – przyznała, a pąs na jej jagodach
nad wszelką miarę zdawał się rozgrzewać powietrze naokoło swoją
mocą. – Jeno dla dziewczyny to wstyd tak powiadać. Ja od razu
muszę was, paniczu, przestrzec przed Łochynią.
– Znam jej działanie – powiedział. – To roślina bagienna owa
łochynia. Na sobie nalot ma i jak kto za wiele zje, to z owego nalotu
nietrzeźwość powstaje. Dlatego łochynię zwą także pijanicą.
Zaśmiała się – ten śmiech bardzo mu się spodobał – chyba był nią
urzeczony.
– Łochynia to moja bliźniacza siostra – powiedziała. – Już
niejednemu chłopakowi serce złamała.
– Ja ją rozpoznam – powiedział. – Czuję duszę dobrą i odrzuca
mnie od lekkomyślnych i złych. Ty masz piękną duszę w cudnym
ciele. Spotkamy się jeszcze? Znaczy, pytam, czy chciałabyś się
jeszcze ze mną spotkać.
– A nie ukrzywdzicie?
– Nigdy! I przed innymi obronię. Zbrozło mi na imię. Możesz
zamienić owego panicza na moje imię?
– Dobrze, Zbrozło. Chcę się z tobą spotykać i dziwno mi, bo
jeszczem nigdy nie chciała nikogo mieć tak blisko siebie.
Tak zaczęło się miłowanie Zbrozły i Krasy, której imię nie od
czerwieni (krasności) pochodziło, jeno od krasawicy się brało
(piękności). Wybaczcie rozwlekły opis jej postaci, usprawiedliwcie
mnie, bom opisywał jednocześnie dwie siostry, które cieleśnie kropla
w kroplę tak samo wyglądały, tedy na jedną z nich przypada zaledwie
połowa mojego opisu. Prawda, że nie za wiele?…

***

Pierzyny szykowały się do przeskoku. Wyposażenie wsi było pełne,
wszyscy zaprzysięgli dotrzymanie wszystkich obietnic, a przede
wszystkim zwrot pożyczki możnemu Wolisławowi, prawnemu
właścicielowi całej wsi, za wyjątkiem paru łanów – młynarza,
węglarza, Gajka i innych. Jeszcze jedna rzecz była do ustalenia – albo
opłatą za korzystanie z gruntów będzie oddawanie właścicielowi
połowy wszelkich plonów i przychówku, albo będzie się oddawać
plony z połowy łanu, wcześniej nie wskazywanej, a przed żniwami
losowanej oraz umówioną ilość rzeczy odzwierzęcych. Zbrozło przez
drugą połowę lata uczył wszystkich korzystania z narzędzi,
szczególnie z pługów na kołach – dwu, trzy lub niekiedy
czteroskibowców. Każdy gospodarz pod bacznym okiem Zbrozły
wykonał próbną orkę i próbne bronowanie. Każdy chciał zaorać
własny łan jeszcze przed jesienią, wszelako Zbrozło odradzał, bo
wtedy ziemia jesienią będzie osiadła, twarda i przed siewem
musiałoby się ją jeszcze raz bronować, a może i podorywkę zrobić.
Po co większy nakład pracy dawać, kiedy mniejszym można się obyć?
… Więc przeskok z posiewu w jutrzynę będzie dopiero jesienią, lecz
niecierpliwość oczekiwania opłaci się – zostanie nagrodzona
mniejszym zmęczeniem ludzi, zwierząt i narzędzi.

***

Nie wiadomo, czy pierwsza jesienna szaruga przywiała Wolisława,
czy też ona za nim szła i zaraz za nim do Pierzyn weszła. W każdym
razie pierwsza orka w Pierzynach, już prawdziwa, a nie próbna,
zaczęła się w deszczu, który tylko do południa padał, a potem można
było pracować przy rześkiej pogodzie, w słońcu, wszelako nie
powodującym skwaru. Zaorywano jeno po połowie łanu, dwupolówka
bowiem nakazywała połowie łanu odpoczywać, nabierać żyzności.
Przed wieczorem wszystkie połówki chłopskich łanów były
zabronowane i przygotowane do siewu ozimin. Do tej pory jeno jare
zboża siano, atoli Zbrozło sprawił, że specjalne, ozime ziarno wozami
przywieziono, rzekomo lepiej plonujące i wytrzymalsze na
niedogodne warunki wilgotności, bo czerpiące wodę ze stopionego
śniegu. Wieczorem Wiernik przyszedł do domu Wolisława prosić go
o zapoczątkowanie następnego ranka siewu, jako obyczaj nakazywał
– najpierw idzie z płachtą pełną ziarna i rzuca je w matkę-ziemię
gospodarz, a dopiero za nim jego dzierżawcy postępują, wszyscy
z łanu na łan przechodzą, bo one jeden koło drugiego położone.
Obyczaj był, lecz gospodarza nie stało. Sosna spytała, czy ona…
Lecz Wiernik tak się skrzywił, jakby go wszystkie stawy na jeden raz
straszliwie zabolały.
– Niechby był Zbrozło – powiedział. – A gdzie Wolisława poniosło,
bośmy rankiem widzieli, jak do domu wchodził?
– Wpadł jak po ogień – odparła Sosna. Za wsią czekała na niego
gromada ludzi zwierząt i wozów.
Będziem mieć we włodarstwie prawie pięciuset nowych
osadników, jeśli liczyć młódź i starców, a nie tylko dorosłych mężów.
No, jeszcze raz tyle niewiast będzie.
Więcej Sośnie powiedzieć nie było wolno – Wolisław zwierzył jej
się ze swojego rozdwojenia i niesmaku, ale rozpowiadać zabronił.
– Mielim, jako co rok bywało, wspomagać Węgrów w ich
wyprawie na Niemcy – mówił – uderzyć na północy, jeńców nabrać,
dobra wszelakiego zdobyć moc… Jednakowoż książę Mieszko… No,
na zdrajców i przecherców wyszlim. Mieszko umowę z Ottonem
zawarł, że my najazdu poniechamy, a zapłatą za to dla nas będzie
możliwość zabrania ze sobą ochotników spośród Obodrzyców,
których ziemię Otton do Niemiec wcielił. My nikogo nie pytalim –
bralim najzdatniejszych… Pośród nich trafiło się tysiąc młodych
Niemek. Za to Otton mógł z rycerstwem swoim na południe
przeciwko Węgrom podążyć. Niesmak czuję, bom sądził, że nigdy nie
będę miał władcy, który przyjaciół poniecha, by z wrogami
przymierze korzystne dla siebie zawrzeć…
– Jakże teraz brańców upilnujesz? – Sosna zaniepokoiła się
głównie kłopotami namacalnymi, niepokoje duszy odłożyła na spód
zmartwień.
– To najmniejszy kłopot – powiedział Wolisław. – Wcale ich
pilnować nie trzeba, bo wśród Obodrzyców taka wielka nienawiść do
Niemców, iże tych Niemek strzegli po drodze i za nami jechali bez
pilnowania i ponaglania. Obodrzycom dam dobre ziemie i wszelką
pomoc. A Niemki krew świeżą do naszej wleją przez swoje
potomstwo z naszymi wojami po służbie w drużynie. A dopokąd mąż
się nie trafi – będą tyrać u Obodrzyców.

***

Spodziewano się lada dzień powrotu wielu tysięcy ochotników
polskich z wyprawy Węgrów na południe Niemiec. Nie mogło być
wielkiej szkody dla nich z powodu odstępstwa Mieszka od umowy.
No, nazwijmy rzecz po imieniu – szło o złamanie umowy przez
chytrego księcia, który wyliczył sobie, że Niemców oszuka, bo na
pomoc Węgrom ruszyło dziesięć tysięcy ochotników z Polski. To była
tak wielka masa luda, że Niemcy nie mieli prawa zrobić jej krzywdy.
Zamiast wielu powrócił – na razie – jeden. W Pierzynach pod
koniec jesieni pojawił się Wieszczycki. Przybył po prośbie –
zwolniono go z niewoli, aby zebrał srebro na okup za swoich synów.
W tej sprawie – po pożyczkę – na czas zwany wieczne nieoddawanie
molestował Wolisława ze dwa dni. Jednak Wolisław – chytrze – nie
odmawiał, jeno wpierw żądał opowieści o losach całej wyprawy.
– Tak samo, jak w inne lata zebrano się przy Moson
i Magyarovar – Wieszczycki dał się upoić gorzałką i ona otwarła mu
usta. – Zamiar był taki, żeby rzekę Dunaj wykorzystać. Najsamprzód
szlim w górę onej rzeki, a z powrotem jej prąd miał przynieść na
Węgry tratwy z łupami. Dowodził sam książę Węgier – Taksony,
a może Taksys, bo różnie do niego się zwracano. Główna część
wyprawy miała napadać bogate miasta i tam brać łupy, inni mieli
konie zdobywać, by część łupów lądem dostarczyć na Węgry. Ci od
koni mieli ściągnąć na siebie siły Ottona do Marchii Wschodniej,
niekiedy Austrią zwanej, bo Niemcy bardzo niechętnie rozdrabniają
w niej swoje siły – ona jeszcze prawie nie jest zasiedlona przez
osadników niemieckich i mogą tam napadać na Niemców różne
plemiona germańskie lub nawet słowiańskie, tedy małym grupkom
węgiersko-polskim nie byłoby trudno usuwać się z drogi dużemu
oddziałowi rycerzy Ottona. Jechałem do nas przez Węgry, tedy wiem,
iż Taksys wrócił bezpiecznie do siebie z wielkimi łupami. Ale my…
Taksys złupił Darmstadt i Heidelberg, a gdy Otton tam się pojawił,
Taksys był już pod Ratyzboną. Po niemiecku to się nazywa
Regensburg. Miasto wolało się okupić, tedy Taksys prędko spod
niego odszedł i na tratwach sobie spływał z prądem Dunaju.
Nasza część – pięciuset konnych Węgrów pod Abdarem, tysiąc
naszych jezdnych pod Przybywojem i Odylenem i pieszych Polaków
dziewięć tysięcy szczęśliwie, bez walki wpadła do Tuttingen, gdzie
był most przez Dunaj i my go za sobą zniszczylim. Pomnę jeszcze
Singen i Wangen. Prawie w wysokich górach te miasta leżą i nijak nie
spodziewały się napaści. Dalej było Kempten, też z mostem, ino nie
przez Dunaj, a przez rzekę Iller. Potem było nieduże miasto Fuessen
nad rzeką Lech. Tam niczego nie wzięlim, bo mieszkańcy zbudowali
nam tratwy – na każdy wóz z wolim zaprzęgiem jedna tratwa.
Wsiedlim na te tratwy i jechalim Lechem jakby sankami z górki.
Trochę podrzucało, trochę chlapało… W mig minęlim Landsberg
i znaleźlim się pod Augsburgiem. Miały być łańcuchy na rzece
podniesione, mielim przemknąć przez miasto, dopłynąć do Dunaju…
Otton miał być na północy, bo tam go mieli nasi szarpać i na południe
nie puszczać. Tymczasem Otton przyszedł na południe i Augsburg
łańcuchów nie podniósł. Obleglim miasto – mścić się mielim. Mostu
przez Dunaj pod miastem Donauwuerth nie zniszczylim i tamtędy
Otton przeszedł ze swoim rycerstwem. Abdar ustawił nas do bitwy.
Przeciwko pomazańcowi bożemu…
– Jak wielkie siły Otton prowadził? – zapytał Wolisław.
– Ze dwa tysiące świetnie uzbrojonych na koniach jak smoki –
powiedział z czcią Wieszczycki. –Jam pierwszy ukląkł, miecz
w ziemię wbiłem i ręce błagalnie w górę uniosłem. Za mną Przybywoj
i Odylen, a za nimi prawie wszyscy nasi. Przy Abdarze i Węgrach
pięciuset stanęło ze stu naszych głupków. Wszystkich Niemcy wybili
co do jednego…
– A ilu was było, tych błagalników?
– Bez mała dziesięć tysięcy, jeśli chłopów również liczyć.
– Dalibyście Ottonowi radę…
– Bić pomazańca Boga? – Wieszczycki był jakby zdumiony tak
straszliwą myślą. – Cesarz nas dobrze żywił. Uczty były każdego
wieczora. Ja z moimi synkami za kapelę bylim. A książęta nasi –
Przybywoj i Odylen do stołu pańskiego byli dopuszczani. Mnie
wysłali, bym więcej muzykantów sprowadził na dwór cesarski…
– Wieszczycki zasnął. Nazajutrz rano, kiedy Wolisław po straż
poszedł i z nią powrócił, Wieszczyckiego nigdzie nie znaleziono.
Nadeszło rozwiązanie ciąży Sosny. Zbrozło powiadał, że poród…
No – źle płód jest położony, w poprzek sobie w łonie Sosny leży,
a powinien się pchać główką na świat. Napierał na brzuch Sosny,
starał się przekręcić, w końcu podał jakieś pigułki i zaczęło się toto
wydobywać we właściwym położeniu. Urodziła się dzieweczka
bardzo jaśniutka na buzi i z włoskami prawie białymi, do siwych
podobnymi, lecz w jej wieku nikt o siwiźnie na malutkiej główce nie
śmiałby rzec ni słowa.
ROZDZIAŁ VII
Jasna Góra




Ada, Berta, Dag, Gerda, Helga i Truda stały się niewiastami. To, co
niedawno było zapowiedziami na niewiastę, urosło, pojędrniało i stało
się powabem dla męskich spojrzeń – czekać dłużej było niepodobna,
nadszedł stosowny czas do zaznania bliskości mężczyzny i ich
właściciele – Gajek, Jabłonka, Ostrowa, Jakuba, Doman i Szymana
woleli, aby spojrzenia obcych nie lepiły się do krągłości pagórków,
wilgotnego błysku oczu, bieli kształtnych zębów i tego aromatu
gotowości niewiasty, współcześnie feromonem zwanego. Musiały być
ślub i wesele. Sześć ślubów i sześć wesel – każdy wiedział, że się nie
rozdzieli i nie będzie mógł uczestniczyć we wszystkich sześciu
uroczystych obrzędach jednocześnie – jedynym dobrym wyjściem
było urządzenie jednej uroczystości z sześcioma parami bohaterów
w rolach głównych.
Wobec takiego stanu rzeczy Sosna zarządziła, inni wykonali
i stało się sześć nowych małżeństw. Najpierw były obłóczyny –
początek swadźby, jak wtedy wesele nazywano. Panny młode bardzo
się uparły, swoich narzeczonych omotały przytulankami i czułymi
słówkami – obietnicami, tedy do swadźby zastosowano barwę
u Słowian oznaczającą żałobę. Że niby pustka się po stracie kogoś
bliskiego staje w głowie i duszy, bezmyślność i smutek jako
w śnieżnym bezkresie w szczerym polu, gdy droga nieznana… Suknie
panien młodych uszyto z białego jedwabiu o splocie satynowym –
z jednej strony śliska gładkość, a po stronie drugiej szorstkość
czepliwa.
Te sześć sukien leżało sobie na jednym, dużym, skleconym na
poczekaniu stole-niestole i czekało. Czekała także cała wieś i krosien
sześć, tyleż krów, sześć kłębków wełny i sześć par patyczków
(dzisiejszych „drutów”). Każda z panien musiała pokazać swojemu
narzeczonemu i całej wsi, że potrafi osnowę narządzić i wątek
przeplatać, aby powstał spłachetek płócienka lnianego. Potem
pokazywała, że umie oczka nabierać i po parę rządków paroma
ściegami przerobić. Wreszcie każda musiała „swoją” krowę wydoić.
Dopiero wtedy śpiewy się zaczęły i udawane łkania, że niby
straszliwa strata wolności przyszłą żonę czeka. Podczas tego
śpiewania oblekano panny w suknie, poprawiano uczesania, a kiedy
obłóczyn dokonano, gospodarz swadźby, stary Wiernik, przypomniał
pannom, że odtąd w żaden sposób nie wolno im gołymi łydkami
świecić i zawdy na dwór muszą długą spódnicę wkładać.
Oczepiny – ta nazwa – pochodziła od czepca. Wdzianie na głowę
czepca oznaczało prawie zawarcie związku między dwojgiem
młodych. Stosowna pieśń (och, ileż się Bianka napracowała, by
wiejskie dziewczyny równo i czysto śpiewały) pouczała prawie żony,
że koniec z rozpuszczonymi na wietrze długimi włosami i warkoczami
nieokrytymi. Odtąd na dwór zawsze w czepcu i tylko w domu, dla
męża wolno go zdejmować.
Potem zaczynała się część zabawowa swadźby. Gędźba,
tańcowanie (bez udziału państwa młodych), igrce, skoki przez ogień
(wieczorem), próbowanie wszystkiego, co na stół podano do jedzenia
i picia. Jak chodzi o picie – do wyboru była gorzałka, sycone miody
i piwo.
Późnym wieczorem ucztę przerywano, by pokładziny odprawić.
Zwykle do domostwa pana młodego nowe małżeństwo korowód
weselników odprowadzał i pod oknami brewerie wyprawiał. Tym
razem odprowadzono wszystkie sześć par do domu Sosny
i Wolisława. Przed dom wyszła Sosna z mężem i bardzo grzecznie
poprosiła weselników, by odpoczęli we własnych domach, bo
nazajutrz będzie dalszy ciąg obżarstwa i opilstwa. Potem wszystkie
sześć par po kolei odprowadzał do domu pana młodego sam Wolisław.
Następnego dnia przed południem młodzi mężowie okazali sześć
płóciennych chusteczek czerwonych od dziewiczej krwi, znaczy –
całkami żony były, ale już nie są… A wieczorem wszystkie sześć
młodych żon stawiło się przed Sosną z prośbą o… Właściwie nie
wiadomo, o co prosiły – przyszły ze swoim niepokojem, a może
z rozżaleniem.
– Bo to nie było przyjemne – powiedziała Ada, a pozostałe
kiwnęły głowami, że się zgadzają z tą opinią.
– Nie bardzo bolało – powiedziała Berta – lecz czułam tylko
ciężar męża i dziwne, nieprzyjemne rozpieranie.
– Czy to zawsze tak nie bardzo przyjemnie będzie? – spytała Dag,
a pozostałe wpatrzyły się w Sosnę jak w wyrocznię.
– Wszystko dlatego – powiedziała Sosna – że wy swoich mężów
nie miłujecie. Pogodziłyście się z niewolą i przymusowym ożenkiem,
ale nadal uznajecie mężów za gnębicieli. Często bywa, że „to” staje
się po jakimś czasie wielką przyjemnością niewiasty, choćby z byle
kim to robiła. Jednak bywa i tak, że niewiasta do końca żywota nie
czuje przyjemności, czuje wstręt, który potem na męża przechodzi.
Lepiej, byście swoich mężów miłować zaczęły – wtedy to polubicie na
pewno.
– Ba, ale jak – powiedziała Gerda – skoro sami mówicie, że oni
nasi gnębiciele i gwałtem nas w jeństwo wzięli?
– Może ich o coś poproście… Może oni was nie za niewolnice
uznają i może was miłują? Zdarzyło się nieszczęście, lecz to dawno
było… Może poproście by waszych rodziców zaprosili?… Może na
przechadzkę ich zabierzcie… Pogadajcie o swoich odczuciach
i oczekiwaniach. Która umie i może, niech mężowi zanuci piosnkę ze
stron rodzinnych albo jaką tutaj poznaną… Może on się rozgada
i wyda wam się lepszy? Pytajcie ich o różne sprawy, poproście, by się
do was pozalecali, co byłoby dowodem miłowania… Próbujcie! Żeby
próba nie spełzła na niczym, nie możecie się ustawiać do nich
rogami. Postanówcie być życzliwymi i cierpliwymi.
Następnego dnia przyleciała do Sosny Helga i w imieniu
wszystkich sześciu oznajmiła rozradowanym głosem:
– Zgodzili się! Nasi rodzice będą tu zaproszeni! Och, jaki on
słodki!

***

Z Gniezna przybył posłaniec z powiadomieniem, że – tak jak prosił
Zbrozło – odszukano rodziców młodych żon i teraz Niemce
przyjechali. Pytają o warunki wykupu córek. Wolisław akurat był na
wylocie, Lubek bowiem skończył szkołę w Działoszynie i powinien
wrócić do domu. Niby mógłby sam trafić, toć niedaleko Pierzyny od
Działoszyna. Konia by dostał i dałby radę powrócić. Jednak Wolisław
pomyślał, że Lubkowi byłoby przykro – na innych z pewnością
rodziciele czekają pod szkołą, powitają, ucieszą się…
– Niech dzieciak wie, że ma kogoś w rodzaju ojca – powiedział.
– A ja bym mogła z wami czekać na niego pod szkołą? – oczy
Bianki wpatrywały się w Wolisława z natężoną uwagą i pełnym
nadziei oczekiwaniem na pozwolenie.
– Powiem mu, żeś chciała – mruknął Wolisław i pojechał.
Tedy Sosna sama jedna obeszła wszystkie domostwa młodych żon
i powiadomiła małżeństwa o przyjeździe rodziców i możliwości
wykupienia z niewoli. W każdym z domów było podobnie – młoda
żona patrzyła na męża, pytała, czy ją odprzeda, uzyskiwała
zapewnienie, że nigdy w życiu i mówiła:
– Bałam się, że mnie oddali od siebie. Ja za nic do rodziców nie
chcę wracać. Niech przyjadą w odwiedziny do nas.
Żadna nie powiedziała: do mnie, wszystkie mówiły: do nas… Była
to zapowiedź udanego dalszego ciągu małżeństwa, bo jak dwoje tego
samego chce, to swoje szczęście osiągną. Sosna przekazała
zaproszenie posłańcowi, Zbrozło ofiarował się z nim pojechać
i Niemców przyprowadzić. A w sześciu domostwach zaczęło się
pucowanie, przestawianie, uzupełnianie zapasów i różne takie –
trzeba przecie rodzicom pokazać, że się jest gospochą całą gębą i ma
się wszystko, co do szczęścia z mężem jest potrzebne.
Przed wieczorem wrócił Wolisław z Lubkiem. Jedna para oczu,
błękitnych jak woda w rzeczce koło młyna, wpatrzona była w Lubka
jak w tęczę. Bianka zapomniała mrugać powiekami, tedy jej oczy
zaszły łzami, co pierwszy zauważył Lubek.
– Ty, Bianka, płaczesz, bom przyjechał? Nie smuć się, mogę ci
z oczu zejść.
– Ja leję łzy radości – powiedziała wzruszonym głosem Bianka
i nie bacząc na obecność wielu osób, podbiegła do Lubka, ręce mu na
szyję zarzuciła i prosto w usta pocałowała.
– A powiadają, że dziewczyny płoche, zmienne i niewierne –
powiedział Wolisław, uśmiechając się ciepło.
– Zbrozło! – rozległo się wołanie z drogi. – A wyjdźże do mnie,
mam ci coś ważnego rzec.
Sosna wychyliła się przez otwarte okno i powiedziała:
– Nie rozróżniam was. Czyś ty Krasa, czy Łochynia?
– Krasa – padła odpowiedź. – Niech Zbrozło wyjdzie.
– Jak wróci z Gniezna, to mu powiem, żeby do ciebie przyszedł –
powiedziała Sosna, a odwróciwszy się do wnętrza, dodała: – Zdaje
się, że jeszcze dwa weseliska niedługo odprawim.

***

Na wesele Lubka było za wcześnie – dopiero otrokiem był, chociaż
do szkoły czteroletniej posłano go, gdy miał lat dwanaście. Ale
Zbrozło…
Zbrozło przywiózł sześcioro starszawych Niemców, oni gadali
ponoć przez całą drogę, znacz – wypytywali o swoje córy i młodsze
siostry, bo niektórzy rodzice już nie żyli, tedy starsze rodzeństwo
okup przywiozło. Zbrozło odpowiadał po niemiecku krótko, chociaż
język ten znał bardzo dobrze. W końcu powiedział, żeby mu nie
przeszkadzali, bo on drogi nie może zgubić, a jak rozmową się
zajmie, to na jakie gniazdo zbójów trafią i nie wiadomo, czy będzie
komu nowy okup przywieźć.
– Zobaczycie je niezadługo – powiedział – one wam wszystko
wyjawią, bo już nie są niewolnicami i mówić mogą swobodnie.
Przed samymi Pierzynami wypytał, kto do której niewiasty
przyjechał i zaprowadził wszystkich do odpowiednich chat. Przez
drzwi, okna i nawet ściany słyszał okrzyki radości, rozgłośny
szwargot. Mężowie na dwór wychodzili jacyś smutni…
Potem jechał do domu Wolisława. Na drodze czekała nań
dziewczyna, której opisywać już nie musimy – znamy jej wygląd
z niedawnego zobrazowania słowami. Teraz tylko przypomnijmy, że
była to piękność nad pięknościami. Aha, bom zabył – dół miała nie
gorszy od górnej części…
– Zbrozło – powiedziała – ja bym za ciebie poszła, jeno musisz mi
obiecać, że warkoczy nie będę musiała ściąć i czepca nie będę nosić.
Te Niemki… One koszmarnie w tych czepcach wyglądały.
– Idź sobie – powiedział Zbrozło. – Ty jesteś Łochynia, a nie
Krasa.
– Ja naprawdę jestem twoja Krasa – upierała się dziewczyna.
– Dziękuję ci, Łochynia, za to, żeś ujawniła życzenia swojej
siostry – ona też będzie tego samego chciała – bliźnięta mają takie
same upodobania.
– Ja nie jestem żadna Łochynia!
– Widzę twoją duszę – powiedział Zbrozło głosem tak grobowym,
że dziewczyna się przeraziła.
– Ty masz podłość w duszy i oszustwo. Zły los cię czeka.
– Znowu mi chcesz bruździć – rozległ się głos Krasy. – Mówiłam
ci, że on rozpozna cię natychmiast. Masz za to od niego
przepowiednię nieszczęścia.
– Wielkie mi co – Łochynia wzruszyła barkami i odeszła, po
drodze plując na rozłożysty krzew jeżyn, za którym przed chwilą
schowana była jej siostra.
– Dowiedziałem się – powiedział Zbrozło – że moi rodzice wnet
na Jasną Górę przybędą. Nie wybrałabyś się ze mną? Sam twoich
rodziców bym spytał…
Była zgoda Krasy, było też całowanie, szepty, obietnice…

***

– Jasna Góra – objaśniał Zbrozło – wcale nie jest górą. To wielki
kurhan z czasów bardzo starych. Drzewa na nim ani krzewy rosnąć
nie chcą – tam przodkowie nasi musieli jakieś środki roślinobójcze
umieścić… Choć kurhan osiadł i nie jest za wysoki, to widać go
z oddali, nawet przy pochmurnej pogodzie, bo on robi wrażenie
czegoś świetlistego. Prawdopodobnie ową jasność czakram tam
zakopany powoduje…
– A cóż to za dziwo ów czakram? – spytał Wolisław.
– To pewno czarodziejskie zaklęcie – zgadywała Sosna.
– Nam w szkole powiadali – wtrącił się Lubek – że to dziwnej
mocy kamień, jakiego w polu próżno szukać. Kto ma w jednym ręku
siedem takich kamieni, ten zdobywa moc rozkazywania żywiołom,
roślinom i zwierzętom. Kto koło czakramu długo przebywa, zdrowie
ma dobre i samopoczucie nadzwyczajne. Mówili, że w Polsce jeszcze
w Krakowie czakram jest umieszczony.
– Jakiś ty mądry – Bianka patrzyła na Lubka z uwielbieniem.
– Ja powinnam pojechać do onego czakramu – powiedziała Sosna
– i swoją malutką zabrać, bardzo słabiutka jest…
– Lepiej ja tam ziół stosownych nazbieram – powiedział Zbrozło.
Krótkie przebywanie niewiele daje. A zioła tam z dawna przy nim
rosną i mogą od niego mocy nabierać. Tedy jak wam takich ziół
przywiozę, to mleko będziecie mieć bardzo dla dzieweczki
wzmacniające. Podróż mogłaby się przyczynić do nabycia przez
malutką jakiegoś choróbska…

*****

Jechali aż w dziewięć wozów w konie zaprzężonych. Na sześciu
młode małżeństwa jechały oraz rodziny niemieckich żon, albo raczej
polskich żon pochodzenia niemieckiego. Rodziny siedziały na
ławeczkach pod płóciennymi budami wozów, a na kozłach, obok
mężów, prężyły się dumne niewiasty w małżeńskich czepcach. Na
osobnym wozie jechał smolarz z żoną i dzieckiem, na innym
młynarzostwo, a na czele jechał wóz Wolisława, przy którym na koźle
siedział Zbrozło, a z tyłu, pod budą, z nakazem niewystawiania nosa
na widok czyjkolwiek – nawet ptasząt i motyli – siedziała Krasa i była
piękna tak bardzo, że Zbrozło co chwila odwracał głowę, aby
z podziwu nie wypaść, pięknem się nasycić i dziwić się
niecodziennemu ciepłu koło swojego serca.
Poza tym Zbrozło wyrażał swój pogląd o Niemcach. Twierdził, że
przeważnie źle znoszą wszelkie nowości, lecz jak się czegoś wyuczą,
to już na zawsze i zawdy ten sam pogląd – raz zdobyty – będą mieli.
– Weźmy dla przykładu nasze Niemki – uzasadniał. – Nasze
dzieciaki w czasie paru miesięcy nauczą się pisać i czytać, a one
przez rok czasu pojmowały samą możliwość pisania na wierzbie, bo
u nich na pergaminie piszą. Swoich mężów na początku nie lubiły,
lecz teraz – jestem tego pewny – te ich rodziny żadnej nie namówią
do wyjazdu. A nasze… No, może są wyjątki – popatrzył kochającymi
oczami na Krasę – ale przeważnie za świecącą obiecanką, jakby
srokami były, polecą.
Smolarzowa – mądra niewiasta – pozwalała mężowi wypowiadać
pogląd o przymierzu Polaków i Niemców, wcale mu nie przerywając,
głową kiwając – jakby potakiwała – chociaż, prawdę mówiąc, wcale
nie było pewne, czy słuchała.
– Pojedynczo – mówił głośno smolarz – możliwe jest przyjazne
współżycie. Jak choćby nasze sześć małżeństw. Wszelako jako
narody albo państwa… Niemcy od nas liczniejsi i siedzi w nich duch
zdobywców i gnębicieli ujarzmionych. Są butni, podstępni… No,
wiarołomcy!
Na wozach młodych małżeństw dochodziło – niekoniecznie
w zbieżnym czasie, podróż nie trwała krótko – do porozumienia
w sprawie przekształcenia przywiezionego z Niemiec okupu na
wiano młodych żon. Atoli rodziny Niemek wolałyby nie dawać
pieniędzy… Wiadomo – moneta się rozejdzie, pamięć ludzka bywa
krótka albo wygodna i potem żona nic nie ma swojego. Zdziwionym
Niemcom młode żony tłumaczyły słowa mężów, że w Polsce żaden
cudzoziemiec nie może kupić ziemi, nawet gdyby próbował namówić
jakiegoś Polaka do kupienia ziemi niby to dla siebie, a potem
przekazania którejś z Niemek, to też nie wolno, bo ludzie księcia
zabiorą i ziemię, i wolność, a może i żywota takiego przecherę
zbawią, tedy żaden Polak się nie odważy… Stanęło na zakupie dla
Niemek zwierząt albo narzędzi i to koniecznie z Niemiec, aby był
pozór do ponownych odwiedzin.
Ogólnie biorąc – Niemcy byli zaskoczeni tym, że w Polsce
wszyscy umieją czytać i pisać. Co prawda nie na pergaminie, ale
zawsze… Ach, ta Polska wcale w Niemczech nie jest znana…
– U nas – słychać było niemieckie wyjaśnienia, tylko dla Zbrozły
zrozumiałe – jeno niektórzy duchowni potrafią czytać księgi łacińskie,
a po niemiecku pisanie jest trudne, bowiem w łacinie brakuje
niektórych znaków dla wyrażenia słów niemieckich. A poza tym
szkoły są jeno dla nielicznych dostępne, pergamin jest drogi…
Zbrozło wcale nie kwapił się objaśniać Niemców, że w Polsce
prawie nikt łaciny nie zna… Czyż warto otwierać cudzoziemcom oczy
na światło całej prawdy, jeżeli się wie, że i u nich ze znajomością
mowy Cycerona też nie jest dobrze?…

*****

W Pierzynach Lubek opowiadał o szkole. Niby Biance opowiadał,
atoli Sosna, trzej chłopcy Pierzynowskich, a i najmniejsza latorośl
rodziny też słuchali z zapartym tchem o tym nieznanym dla nich
świecie kształcenia. Dziewczęta, a więc i Sosna, uczone były
wszystkiego w domu, a chłopcy byli jeszcze na naukę szkolną za
młodzi. Bianka wsłuchiwała się w słowa Lubka nader uważnie,
a oczami zdawała się zjadać nie tylko jego słowa… Najciekawsze
było opowiadanie o doświadczeniu z kurami.
– Nauczyciel od gospodarstwa – mówił Lubek – powiadał, że
wystarczy dać kurom bardzo rano światło i karmę, aby one znosiły
dużo jajek. Wierzyć nam się nie chciało, tedy on nas zachęcił, abyśmy
tak właśnie czynili ze szkolnymi kurami. Raniutko do kurnika latarnie
nosilim i karmę zadawalim. Otóż po paru dniach one zaczęły – każda
– znosić jedno jajko dziennie!
– Może nauczyciele podkładali… – Sosna głośno powątpiewała
w takie możliwości kur.
– Nijak – zaprzeczył Lubek – straże wyznaczylim i przez
wszystkie noce pilnowalim.
– To może i u nas takie doświadczenie zrobisz? – Sosna mówiła
niedowierzająco, tedy Lubek obiecał spróbować.
– Ja z tobą! – zapaliła się Bianka.
– Byleście, zamiast o kury, o siebie zanadto się nie troskali –
powiedziała Sosna – bo tobie, Bianka, coś nie pozwala od Lubka
ślepiów oderwać…
– Ghli – powiedziała najmniejsza latorośł rodziny i zamachała
rączkami.

*****

Dzięki pogwarkom podróż nie dłużyła się, lecz – chociaż czas biegł,
zda się, prędko – drogi ubywało powoli. Pod wieczór wozy przebyły
dopiero połowę drogi i trzeba było zatrzymać się na popas i nocleg.
Wolisław zarządził ustawienie wozów w krąg, pośrodku którego
starczało miejsca na rozpalenie ogniska i na siedziska z pniaków oraz
konarów dla ludzi. Wyznaczono – przez losowanie – kolejność stróży,
Niemcy wzięli na siebie nazbieranie drewna i ułożenie stosu. Jeno
kiełbasę miano nad ogniskiem podgrzewać, może niektórzy zechcą ją
nieco przypiec, tedy wielki stos potrzebny nie był. Kiełbasę
z chlebem popijano piwem, prędko wieczerza się zakończyła
i Niemcy poczęli śpiewać swoje pieśni ogniskowe. Polki i Polacy
słuchali, patrzyli na śmiech śpiewaków, cieszyli się, że gościom –
bądź co bądź – jest w Polsce dobrze.
Ogień dopalał się, kiedy Zbrozło spytał, czy on może – po
niemiecku – zaśpiewać pieśń dotyczącą przyszłości księcia Polski,
Mieszka. Była zgoda gości, Zbrozło obiecał przetłumaczyć później
niemieckie słowa na język polski, Wolisław uzgodnił ze Zbrozłą
szczegóły towarzyszenia na lutni i w wieczorną ciszę popłynęły
smutne słowa:

Nareszcie swoboda!
Nikt nie brzęczy jak osa.
Można wracać do domu – kiedy się chce…
Możesz biegać po izbie wolna, naga, bosa…
Ach, jakże przykre było życie w osoby dwie…

Nareszcie nikt nie wtyka w twoje sprawy nosa,
nikt nie patrzy na ciebie złośliwie, z ukosa…

Wcale ci ze sobą nie jest bardzo samotnie.
Wkrótce pójdziesz do chatki na górskiej przełęczy.
Nie warto myśleć, co będzie, gdy starość cię dotknie,
kiedy sprawność się stępi, choroba cię zmęczy…

Będziesz powracać do pustki szarą godziną
świadoma, że w domu nikt na ciebie nie czeka;
w złej, głuchej ciszy czasem łzy popłyną,
a nie znajdziesz pociechy bliskiego człowieka.

Jeśli – może – jeszcze żyć będę na tym świecie,
gdy spostrzeżesz, iż pojedynczość ci doskwiera,
bacz, że tęsknię i nadal ciebie kocham przecie,
jak wilk, którego nagle odtrąci wadera…

– Skąd wiadomo, co czeka waszego księcia? – zapytał jeden
z Niemców.
– To niemożliwe – powiedziała jedna z przyjezdnych Niemek –
aby książę nie dał sobie rady z jakąś tam niewiastą.
– Teraz nasz książę ma za żonę Polkę – odparł spokojnie Zbrozło
– lecz idzie czas zmiany religii i nowego ożenku naszego władcy. On
z początku swojej żony kochać nie będzie. Ona jego też nie. Ale
potem on się mocno rozmiłuje i zgodzi się na wszystkie jej wymysły.
A ona go nie pokocha…

***

Pierwszą stróżę – tak los wybrał – pełnił Zbrozło. Krasa do niego
przyszła i zapewniała, że ona nigdy z nim, znaczy ze Zbrozłą, tak by
nie postąpiła. Ona – po pierwsze – go mocno miłuje, a po drugie –
gdyby uczucia ochłodły – to ona też będzie mu oddana i posłuszna.
– Po pierwsze – rzekł Zbrozło – my oboje, teraz, miłujemy jedną
i tę samą osobę. Znaczy – ciebie, Kraso. A po drugie, ta piosnka
i o mnie jest…
– Nigdy! – powiedziała żarliwie Krasa. – Zobaczysz. Przysięgam
ci! Nawet na ślub nie nalegam. I bez niego będziemy szczęśliwi.
– W to wierzę – powiedział Zbrozło. – Chodzi o czepiec,
warkocze i krótkie sukienki… Ale co do przyszłości… Pożyjemy
i uwidzisz… Zmienisz sposób życia, kiedy staniem się ową parą-
nieparą, małżeństwem-niemałżeństwem? Bo mnie w myślach świta,
że będziesz szukać przebywania w licznym i coraz to nowym gronie
osób, pośród których dla mnie najważniejszego miejsca nie będzie…

*****

Im bliżej było do Jasnej Góry, tym trudniej się jechało. Z bocznych
dróg, z poprzecznych traktów i poprzecznego gościńca tyle wozów
bez przerwy wjeżdżało, że wkrótce znajomych nam dziewięć wozów
posuwało się z żółwią prędkością w sznurze taborów, którego końca
ani początku nie było widać.
– Przynajmniej nie pobłądzimy – powiedziała ze śmiechem Krasa.
Zbrozło wydobył z sakwy pomiętą, długą, czarną opończę
z kapturem i podał ją Krasie.
– Oblecz się w to – powiedział – i nie odzywaj się głośno, bo my…
No, tam, gdzie my będziem stali – niewiastom wstęp wzbroniony.
Przynajmniej w niewieścich sukniach.
Dowlekli się do skrzyżowania dróg. Kapłan na nim stojący
kierował jeden wóz na prawo, drugi na lewo. Dzięki temu
rozjechawszy się w przeciwnych kierunkach, wozy na przecznicy
jechały w sznurze luźniejszym. Wóz Wolisława jako jedyny został
przepuszczony na wprost i jechał samotnie, a wszyscy troje nim
jadący widzieli jakby na końcu tej drogi wzgórze pozbawione
krzewów i drzew. To, niechybnie, była Jasna Góra.
– Od tej przecznicy, w którą inni poskręcali – powiedział Zbrozło
– są porobione przecinki w puszczy i nimi wozy kierowane przez
kapłanów dojadą na miejsca postojów. My wjedziem na sam szczyt
wzgórza, zdejmiem płócienną budę, wyjmiem pałąki ją
podtrzymujące, wstawią nam skrzynię, na której mój ociec i moja
matka będą stali i do ludu przemawiali. Ty, Krasa, musisz być dzielna
i pomagać komuś przy tych czynnościach, bo jak się wyda, to nie daj
Bóg…
Tak było, jak Zbrozło powiedział. Wieszczkowie wyprzęgli ich
konie, Krasa z zaciętymi zębami tyrała niby młody mężczyzna,
wszystko sprawnie poszło i wtedy skądś pojawiły się dwie osoby
w powłóczystych, długich, białych szatach. Ci dwoje uśmiechnęli się
nieznacznie do Zbrozły, rzucili okiem na Krasę i wleźli na skrzynię.
Dopiero wtedy Krasa mogła się rozejrzeć. Wokół ich wozu,
o paręnaście kroków zaledwie, był brzeg ludzkiego tłumu. Rozległe
morze ludzi falowało jakby, lecz cisza zupełna była, co robiło
niesamowite wrażenie.
– Policzyli, że przybyło sto tysięcy luda – szepnął Zbrozło prosto
w kształtne uszko Krasy, a ona przytuliła policzek do jego warg,
jakby w zamiarze spowodowania jego milczenia całkowitego, bo
skoro inni milczeli… A może Krasie o co innego szło…
W każdym razie i ona do ucha Zbrozły szepnęła uwagę, że ojca
Zbrozły ci najdalsi, tuż pod brzegiem puszczy stojący, nijak nie
usłyszą.
– Są powtarzacze – odszepnął Zbrozło.
– Słowianie! Ludu boży! – powiedział Brozło całkiem niegłośno.
Powtarzacze, już głosem gromkim, podali słowa Brozły do uszu
ludu nich bliskiego i do uszu innych powtarzaczy, stojących
w większym oddaleniu od wozu.
– Słowianie. Ludu boży – dobiegły do wozu okrzyki powtarzaczy
pobliskich.
– …wianie, luboży – tak na wozie Krasa usłyszała wołanie
powtarzaczy, stojących najdalej, lecz ci, którzy stali niedaleko
„swoich” powtarzaczy, chyba wszystko pojmowali, bo nie było
przykładania zwiniętych w muszlę dłoni do uszu ani oznak jakiegoś
niepokoju.
Brozło powiadomił, że zacznie się wszystko od jednej zwrotki
hymnu, po czym grupka kapłanów rozpoczęła śpiew, tłumy się
włączyły…
Zwykle, kiedy śpiewają ludzie na rozległej przestrzeni – śpiewają
nierówno. Lecz tym razem pieśń tak była ułożona, że opóźnienia
stojących z tyłu współgrały z innymi, „nowszymi” słowami tych przy
wozie. Był to jakby śpiew chóru na dwa głosy. Krasa słyszała tę
dwugłosową harmonię, a słowa odbierała jeno przez tych śpiewane,
którzy stali najbliżej. Brzmiała pierwsza zwrotka:

Pana Boga Jedynego czcim,
radzim słuchać bożego wieszcza,
przybylim tu na spotkanie z nim –
niech nam Boże Słowo obwieszcza…

Brozło rozpoczął kazanie:
– Ludu boży!
– …oży, oży – niosło się z dołu, jakby to tam ktoś kazał i to
kazanie na szczyt się wspinało, tymczasem to tylko okrzyki
powtarzaczy tak brzmiały.
– Ze wschodu przodkowie nasi tutaj przybyli, aby pusty kraj
zasiedlić.
– … edlić, edlić – dobiegło z dołu.
– Od długich gór Ural aż po rzekę Wierę dziedziny swoje
rozciągnęli. Od mórz północnych, przez góry na południu aż za rzekę
Dunaj sięgnęli. Uczynili te ziemie plennymi, dostatnimi i spokojnymi.
Każdy człek miał co jeść, w co się odziać i miał dach nad głową.
Każde dziecko nauczano rzezać i czytać znaki, obrazujące słowo.
Wszyscy znali jednakowe modlitwy i pieśni. Nikomu niczego nie
brakło, tedy nie było na tej ziemi złodziei ni rabuśników…
Zapadła na krótko cisza, może po to, by każdy mógł przetrawić
we własnym rozumie tę część kazania… Po chwili znów zaśpiewał
chór:

My za to wielbim Jedynego,
że stworzył świat na pożytek człowieka,
uczynił go panem rodzaju wszego
i za to na miłość jedynie czeka.

– Siostry i Bracia – kazał dalej Brozło. – W tę ziemię mlekiem
i miodem płynącą wbił miecz swój rabuś, nieznający słowa. Niemy.
Na naszej ziemi, zasobnej w płody roli i w zwierzynę, postawił swoją
stopę zbrojny najeźdźca. Z północy lub z zachodu nadciągał i kradł
owoce naszego trudu i płody naszej roli. Uprowadzał Słowian
w niewolę. Brał dzieciątka nasze na uczynienie z nich Germanów.
Niewolił nasze niewiastki, by mu rodziły nowych, niemych zbójów.
Siekł, burzył, palił w imię własnych bogów; nas też miał za pogan,
czczących bałwany. Niszczył nasze chramy, kontyny i znaki Jedynego.
Wprowadzał nakazy i zakazy swojego prawa, które dozwalało orać
nami jak bydłem…
W zapadłej ciszy tłum naśladując grupkę kapłanów, zagrzmiał
następną zwrotką hymnu, chwalącego Boga:

Duszom dał wieczny żywot nasz Jedyny,
ciałom nakazy dobrego dał prawa
– wielbim Go za to – nieodrodne syny,
iż troska Jego nad nami łaskawa.

– Pobratymcy!
– …ymcy, ymcy – zawtórowali powtarzacze.
– Nadchodzi wielka nawała najeźdźców niemieckich. Na krzyżu
umarł ich bóg, którego mienią nieśmiertelnym… Napastnicy
przyniosą krzyż, który mienią znakiem miłości i poświęcenia.
Bajdurzyć będą, że przez zmartwychwstanie swoje ich bóg śmierć
pokonał, jakby dla Boga było to czymś nadzwyczajnym, dla Niego,
który jest panem życia i śmierci… Ich bóg – mówią – jest
najmiłosierniejszy. Ich bóg – powiadają – jest surowym sędzią: za złe
karze, za dobre wynagradza. Spytajcie matkę, czy jest w stanie być
surowa dla swoich dzieciątek… Miłość i surowość w jednym… Ich
bóg jest wszędzie: w niebie, na ziemi i na każdym innym miejscu…
A jednocześnie kościół jest jego domem… W kościele na ołtarze
przychodzi podczas mszy, kiedy kapłan zaklęcie wypowiada… On,
który jest wszędzie, potrzebuje zaklęcia, aby przyjść i wcielić się
w hostię… Miłujcie nieprzyjacioły wasze – powiadają Niemce. Miłuj
bliźniego swego – powiadają… Pono wierzą, że chrzest wszystkie
grzechy zmazuje. Tedy przymusowo chrzczą Słowian i zaraz ich
zabijają pod pozorem, że im przez tę śmierć niebo zapewniają, jako
bezgrzesznym… Jak sądzicie, czy złorzeczenie mordowanego nie jest
aby grzechem?…
Rozpamiętywanie tego zagadnienia znowu przerwał śpiew:

Nie damy dusz na zakazów łamanie,
byś mógł z naszych czynów być dumny i rad,
by na nas nie przyszedł gniew Twój, nasz Panie,
byś dla nas – Twych chwalców – zachował świat.

– Drodzy druhowie! – znowu kazał Brozło. – Nawała niemiecka
wnet nas ogarnie. Wyrzucą nasze pismo, choć sami ni czytać, ni pisać
nie będą długo umieli. Uznają nasze narzędzia i sposób uprawy roli
za nic nie warte. Rzekną, że niczego dobrze nie czynim, bośmy
matoły. Będą butni, w sobie zadufani i niegrzeczni. Każą inaczej, niźli
dotąd czynilim, prać, myć się, strawę gotować. Spośród naszych
kupią sobie zdrajców i donosicieli. Zmuszą nas, byśmy czcili ich boga.
Brozło wzniósł ręce do nieba i zakrzyknął:
– Nie gniewaj się Jedyny, że nie damy Niemcom dostatecznego
oporu. Tyś nas uczynił łagodnymi i cierpliwymi, uznał, że taki człek Ci
się podoba. Tedy taki bądź, słowiański ludu, bóg chrześcijan nie różni
się od naszego Jedynego. To Niemce powymyślali różności, dodatki,
żądania do tego, co On stworzył i nakazał. Módl się do Jedynego,
a On nas nie opuści, nie porzuci. Da nam, naszym duszom nagrodę
wiekuistą.
Zabrzmiał śpiew:

Wnet po śmierci duch coraz wyższe kręgi
zataczać będzie – aż pod chmury strome!
Na koniec cielesnej, ziemskiej mitręgi
Twoje Niebo dusz naszych będzie domem.

Jeśli pamięta się powiedzenie, że ostatni będą pierwszymi, to
nasuwa się pochodna tego powiedzenia: pierwsi mogą być
ostatnimi… Po zakończeniu uroczystości kapłani kierowali
opuszczaniem Jasnej Góry przez tłum i dlatego Zbrozło mógł
pomówić z rodzicami. Przedstawił im Krasę, Niwa popatrzyła na
dziewczynę wzrokiem, zda się, zdolnym ściany, a nie tylko człowieka
na wylot przeszyć.
– Śliczna jesteś – powiedziała – lecz usposobienie… Cóż,
samolubom na świecie najlepiej. Pomnij, że we dwójkę żyć raźniej.
Mój syn ciebie ochraniać będzie i opieki ci swojej użyczy. Szkoda, że
ty nie dasz mu szacunku i poważania, a upodobanie do pieszczot
uznasz za twoje miłowanie. Z waszego stadła jeno córy mogą być. Na
syna chociaż wdzięczność twoja dla niego za opiekę potrzebna…
Lecz ty opiekę i jego miłowanie uznasz za rzeczy tobie należne.
– Mamo, świekro… – Krasa łunę na policzkach jak od pożaru
miała. – Ja waszego syna bardzo miłuję!
– Powiedziałam – rzekła Niwa. – Bądź zdrowa. Zaraz wasza kolej
odjazdu. Wybacz, synowo, że wasz wóz przytrzymalim. Tamci na was
niedaleko stąd poczekają.

****

Rzeczywiście, ni całej mili nie ujechali, kiedy dobiegły ich odgłosy
sprzeczki – to polskie głosy było słychać, to niemieckie…
W przygotowanym obozowisku ognisko płonęło, nad nim ćwierci
sarny były przez płomienie lizane, a Niemcy i Polacy wiedli spór
o ważność świąt. Niemcy bowiem rozmawiali między sobą o Godach
i Zmartwychwstaniu, uznając święto Zmartwychwstania za
ważniejsze od rocznicy narodzin Jezusa. Polacy – młynarz i smolarz –
rozumieli mowę niemiecką i wtrącili się do rozmowy z prośbą
o uzasadnienie takiego sądu. Właśnie na tę chwilę wóz Wolisława
nadjechał, Zbrozło na grododzierżcę pytająco popatrzył, po czym
obaj z wozu zeskoczyli, Wolisław lutnię gotową do grania trzymał,
Krasa zajęła się wyprzęganiem koni…
– U nas też takowy spór nasi chrześcijanie wiodą – powiedział
Zbrozło – a my mamy o tym sporze piosnkę. Jeno po polsku ona jest…
Niechby wam nasze Niemki przewodziły…
Zapadła pełna oczekiwania cisza, którą wnet dźwięki lutni
przerwały, a Zbrozło śpiewał.

W Gody Chrystus przynosi
zapowiedź Wielkanocnej Ofiary.
Czasem bez śniegu – bez białej z niego szaty.
Jezus maluśki,
lecz jak Ojciec stary
w Boże Narodzenie wieści rok nowy
w nadzieje bogaty.

Rok od obietnic kapiący,
pstrokaty
z worem i lagą
ruszy po kolędzie.
Niesie nowinę
od chaty do chaty,
że nam
już gorzej
ni lepiej
nie będzie…

Pono
od Godów
Wielkanoc ważniejsza,
bo Pan umarł i zmartwychwstał,
by dać zbawienie.

Ofiara króla…
Bynajmniej nie umniejsza jej,
miast korony na głowie,
cierniowy wieniec.

Pytanie, czy odpowiedź
w duszach się budzi:
Czy jeno ten
może umrzeć i zmartwychwstać,
kto żył jak inni,
nie narodziwszy się wprzódzi?…

– No, to rzeczywiście – powiedział najstarszy z przyjezdnych
Niemców, a inni pokiwali głowami.
– Wszelako wy jako Słowianie zagadkami mówicie. Na przykład
dzisiejsze przemówienie tego pogańskiego kapłana… Ja nie wiem, czy
przymuszani będziecie do nawrócenia na chrześcijaństwo, czy też nie
macie się przeciwstawiać nieuchronnemu nawróceniu. Jako to
rozumiecie? Chyba byście przymusowi się przeciwstawiali?
– Ja wiem, jako to będzie – odparł Zbrozło. – Książę Mieszko
zwoła zjazd przedstawicieli możnych, który postanowi o przyjęciu
przez część Polski chrześcijaństwa w obrządku łacińskim, a…
– A reszta kraju? – przerwał Niemiec.
– Zdajecie się nie wiedzieć – powiedział Zbrozło – że połowa
kraju już jest chrześcijańska, bo od Cyryla i Metodego chrzest
przyjęła…
– Prawda to? – Niemiec zwrócił oczy na młode żony niemieckie.
– Do nas przychodzili zakonnicy chrześcijańscy z sąsiedniej wsi –
powiedziała Ada.
ROZDZIAŁ VIII
Dwie miłości




Zwyczajny człowiek lub urzędnik niskiego szczebla, także –
najczęściej – urzędnik szczebla wysokiego przeważnie miał spokój,
jak chodzi o jego uczucia w codziennym życiu. Znaczy – mogło się
zdarzyć i zdarzało, że jedno jest w drugim rozmiłowane, a drugie
pożąda lub miłuje trzeciego, lecz to zwyczajna kolej rzeczy, to się
zdarza i żalu do innych taki nieszczęśliwie zakochany nie mógł –
przeważnie – mieć. Pobolał, poubolewał, znaczy czas lekarz leczył
zapomnieniem, codzienność zmuszała do zużywania czasu na pracę
i krzątaninę dla zapewnienia ciału środków do życia. Dusza musiała
z ciałem współpracować i też nie miała nadmiaru czasu na
rozpamiętywanie porażek i klęsk uczuciowych. Zresztą – każdy wie –
że młodzi zawierają małżeństwo z osobą płci przeciwnej i nadzieją na
to, że się będzie pokochanym i że się samemu pokocha. Czasami
zdarza się miłość od pierwszego wejrzenia, atoli – prawdę mówiąc –
odkrywa się dopiero po latach, że męża, że żonę na pewno pokochało
się, kiedy tylko pierwszy raz spojrzenia się skrzyżowały, serce żywiej
zabiło i oddech tak jakoś dziwnie się skrócił… Jest to tak prawdziwe
i tak pewne jak to, że za miesiąc o tej samej porze dnia będzie taka
sama pogoda jak dzisiaj… A najczęściej rozpoznaje się własną miłość,
kiedy to drugie odpływa, odchodzi czy odfruwa… Chyba, że to
rozpoznanie dotyczy żalu z powodu własnej klęski – on, ona mnie
odrzuca, a osobie porzuconej zdaje się co innego – swoiście odbiera
świat, przetwarza rzeczywistość do swoich chęci i odczuć, bo jakże
się samemu sobie przyznać, że ktoś nas nie docenia, nie szanuje
(bośmy niewiele warci) i dlatego odchodzi?… Czyż wtedy nie ma się
chęci przerzucania odpowiedzialności za wszystko na tego, który nas
zostawia?
Niektórzy ludzie bardziej od człowieka płci przeciwnej miłują
bogactwo i znaczenie oraz możliwości, jakie one dają. Czasem
kończy się to na służeniu tym, którzy lepiej płacą. Czasem oznacza
zdradę współplemieńców, zaprzedanie się wrogom własnego kraju
bądź narodu. Taki cudzy szpieg lub innego rodzaju sługus łatwo się
przed sobą usprawiedliwi – nie docenili mnie, uznali mnie za
niegodnego większego stanowiska, to ja im pokażę! Stary Choma,
książęcy nadzorca nad sprawami niejawnymi, zwierzchnik polskich
szpiegów wiedział, że obcy bacznie rozglądają się za Polakami
niezadowolonymi albo też za takimi, którzy dla zdobycia bogactwa
coś ukradli, kogoś oszukali… Do takiego prędko obcy przybywał i –
pod groźbą donosu o złym czynie – zmuszał go do pracy dla swoich
mocodawców. Choma podstawiał swoich szpiegów do takiej
„współpracy”, dzięki temu mógł podsuwać obcym fałszywe
wiadomości…
Człowiek porządny a przedsiębiorczy i niegłupi też mógł być
niedoceniany i niezadowolony. Mogło być i tak, że – owszem –
doceniano, chciano wywyższyć, a on wolałby święty spokój. Tacy
zabierali zadek w troki, swoją rodzinę na wóz pakowali i podążali na
Mazowsze. Tam znajdowali odludne miejsce, chatę budowali
i utrzymywali się ze sprzedaży lub wymiany darów lasu. Gorzej było
z ich żonami, jeśli pożądały towarzystwa liczniejszego niż mąż
i własne dzieci oraz krowa, owce, nierogacizna i drób, ale do
wszystkiego można się wzwyczaić – jak się nie ma, co się lubi, to się
lubi, co się ma… W przypadkach wielkiego pożądania towarzystwa
przez żonę mąż mógł postępować wedle brzydkiej zasady – na lato
zrób jej dzieciaka, a na zimę nie kupuj butów…
Ten ostatni niewybredny żart zahacza o samolubstwo
człowiecze. Większość ludzi kocha przede wszystkim siebie,
a dopiero potem swoją połówkę. Nie jest łatwo odkryć samoluba, bo
on zawdy zachowuje pozory kogo innego i znajduje moc uzasadnień
dla własnych samolubnych postępków i te uzasadnienia dla
najbliższego kręgu osób bywają dostateczną maską, pokrywającą
bezwzględną obojętność samoluba na innych ludzi. Kobieta po prostu
lubi towarzystwo, więc nie siebie samą… On tylko na co innego
oszczędza niż na buty dla niej… „Usprawiedliwienia”…

***

Broń i sława – czyż nie są to pierwowzory imienia słowiańskiej,
polskiej żony księcia Mieszka?
Ona w tym czasie przeżywała obawy o trwałość jej związku
z Mieszkiem. Walczyć z Mieszkiem nie zamierzała, tedy jeno smutek
i gorycz do niej łatwy przystęp znajdowały. Jedynym zewnętrznym
objawem czynnym jej stanu była prośba, by on ją Sławą nazywał, bo
ona nigdy przeciwko niemu żadnej broni używać nie będzie i zawdy
będzie jego sławić wobec świata.
– No, dobrze – powiedział – widać donieśli ci o zamiarach moich
wobec ciebie i Polski. Spróbuj zrozumieć, że moja miłość do Polski
jest naczelnym obowiązkiem księcia i szczęście moje własne oraz
najdroższej mi osoby musi zejść na drugie miejsce.
– Twoja wola, mężu – powiedziała smutno Sława. – Lecz mówią,
że ona od kobiety tym się jeno różni, iż za swoje sypianie z wieloma
nie bierze zapłaty…
– Dlatego chcę ciebie poprosić o pomoc – powiedział Mieszko. –
Pomnisz nasze narzeczeństwo? Przez pół roku jeno chodzilim, za
ręce się trzymając, całowalim się… Dopiero po ślubie nastąpiło
zespolenie naszych ciał…
– Ale ja byłam gotowa…
– Nie o to chodzi – przerwał jej Mieszko. – Ja musiałem mieć
pewność, że ty nie jesteś w ciąży z innym… A z Dobrawą
narzeczeństwa nie będzie – od razu ślub. Ja bym wyjechał gdzieś
daleko zaraz po ceremonii i przez pół roku wielu mogłoby
poświadczyć, iżem żony dotknąć nie mógł. Ty byś nadzorowała
dotrzymanie przez nią wierności, zanim moje z nią zbliżenie
nastąpi…
– Sądzisz, że ja takie ułożenie rzeczywistości wytrzymam? –
w oczach Sławy można było zobaczyć czarną rozpacz.
– Wydolisz – powiedział spokojnie Mieszko. – Ty też musisz
kochać Polskę, to dla Niej będziem cierpieli męki rozłączenia. Ja
muszę mieć za żonę chrześcijańską księżniczkę. Dla Polski –
pojmujesz?!
– Dwie córeczki mamy – powiedziała załamującym się głosem –
co z nimi potem?… Ich ociec w łożu z kobietą, a ich matka bez
środków do życia dla jego dzieci… Moja rodzina mnie nie przyjmie…
– Kórnik – powiedział – i całkowite, dostatnie, dożywotnie
utrzymanie w zamian za pozostawanie w Kórniku. Jeśli wyjedziesz,
to… – w jego głosie zabrzmiała groźba czegoś ostatecznego, jeżeli
ona zechce z innymi ludźmi spoza swojego „schronienia” przebywać
i mówić…
– Spróbuję – powiedziała – wiedz, że ja ciebie i nasze córeczki
ponad Polskę stawiam i ponad cały świat.
– Mnie tak nawet myśleć nie wolno – powiedział ostrym głosem. –
Ja Polsce służę i ty też musisz Jej służby swoje i swoje cierpienie
ofiarować. Ty jesteś jedyną osobą na świecie, której mogę każdą
prawdę wyznać bez obawy o jej rozpowszechnienie albo nieżyczliwe
pojmowanie. Będę do ciebie, do Kórnika przyjeżdżać. Chcesz tego?
No nie bocz się, uśmiech na oblicze przyoblecz, boś z tym wiecznym
smutkiem mniej ładna.
– Być dobrym cudzym kosztem i mieć spokój sumienia, śmiać się,
dobrze sypiać – powiedziała z goryczą – to jest wielka sztuka.
Podziwiam cię.

*****

Nadzwyczajny zjazd przedstawicieli możnych ma być poświęcony
jeno doradztwu w sprawie ożenku księcia Mieszka z księżniczką
czeską – Dobrawą. Znaczy, tego spodziewali się posłowie na zjazd,
o tym cała Polska mówiła. Tymczasem książę Mieszko na samym
początku prosił o wypowiedzi dotyczące możliwego chrztu
Wielkopolski, Kujaw i Pomorza.
Małopolanie – to oczywiste – wypowiadali się w duchu jedności
Słowian, którzy oprócz części Czechów i części Morawian nie
wyznają chrześcijaństwa po łacinie. Ponadto, patriarchowie wschodu
wszyscy są tak daleko od Polski… Poza tym nie mają oni w pobliżu
Polski żadnego silnego sprzymierzeńca, żadnego dużego państwa. No
i wreszcie język nabożeństw jest bardziej swojski, przeważnie
Słowianin wszystko w tym języku pojmuje. A łacina… Tej, przecie,
nawet duchowni w Niemczech często nie pojmują… No i jakże blisko
mamy do cesarza zachodu, który może papieżem rządzić albo
papieżowi podlegać. Duży sąsiad, będący przedłużeniem ramienia
patriarchy zachodu, to nie najwygodniejsze sąsiedztwo, bo trzeba
będzie ślepo wiele rzeczy wykonywać z obawy przed cesarzem
niemieckim…
Przedstawiciele krain rządzonych przez księcia Czcibora tylko
zapowiedzieli, że wszystkie ich północne plemiona pozostaną przy
czci dla Jedynego pod różnymi wprawdzie postaciami, lecz o żadnych
trójcach słyszeć nie chcą, bo to obrażałoby Jedynego Boga
Bezimiennego. Natomiast południowe krainy Czcibora są skłonne do
zastanowienia i chcą osobno o tym z księciem Polski rozmawiać.
Kujawianie głosili pogląd o wyższości cesarstwa zachodniego nad
wschodnim. Wszelako zastrzegali się, że oni nie zniosą na swojej
ziemi misjonarzy mówiących po niemiecku. Na to Małopolanie
zakrzyknęli, iż nie ma takich misjonarzy – wszyscy będą z Niemiec.
Dlatego trzeba obrócić chęci ku wschodowi i chrześcijaństwo
z Bizancjum przyjąć.
Wtedy książę Mieszko poprosił o zabranie głosu Brozłę. A ten
rzekł, iż także na zachód od Niemiec są kraje i misjonarze, a i na
południu takowych nie brakuje, w których misjonarzy
chrześcijańskich znaleźć łatwo.
– Wy zaś – skierował wzrok na Małopolan – tak pokrzykujecie,
jakbyście zaprzedani byli wschodniemu cesarzowi. Przecie wiecie, że
patriarchowie są na wschodzie i w innych krajach czy miastach niźli
Bizancjum. A wy jeno o Bizancjum gadacie. Poza tym jest
przepowiednia i własny ogląd rzeczywistości. Maluczko
a chrześcijanie podzielą się na wrogie odłamy i one będą na sobie
wzajemnie psy wieszać. I wtedy my będziem po stronie silniejszego.
– Jest przepowiednia: jedna owczarnia i jeden pasterz –
zakrzyknął jeden z Małopolan.
– Co Bóg rozłączył, niech człowiek nie waży się złączać –
powiedział uroczyście Brozło, a „znawcy” Pisma Świętego gładko
przełknęli to nielogiczne przetworzenie słów w Biblii zawartych.
– Z Czech byśmy głównie brali – powiedział książę Mieszko po
dłuższej chwili ciszy wywołanej „cytatem” Brozły.
– Oni mają za księży prawie samych Niemców – powiedział
teatralnym szeptem jeden z Kujawian.
– Za to wianem Dobrawy – powiedział Brozło – ma być ta część
Niskiego Śląska, w której niegdyś Czech z Hrvatami siedział. Aż za
przełęcz przy Jesieniku.
– Aha – wymknęło się jakiemuś Wielkopolaninowi – to tutaj jest
pies pogrzebany…
– Tak – przyznał książę Mieszko – mamy to u siebie, dzierżym
mocno, ale Bolesław Czeski gotów się zrzec żądań oddania mu
Jesienika i Gór Jesionowych. Poza tym przestalibyśmy płacić
Czechom trybut za Iskorostień. Jego córcia – latawica straszliwa,
lecz ja gotówem poświęcić się dla Polaków i ją za żonę wziąć oraz
łaciński chrzest przyjąć. Czy ktoś jest temu przeciwny?
Zgłaszać sprzeciwu nikt się nie ośmielił, wszelako – jak to zwykle
w takich zdarzeniach bywa – wielu po cichu uważało, że można było
żądać od Czechów więcej. No, bo jeśli córka latawica…

*****

Najpierw przyszła Truda. Do Zbrozły, bo on znał język niemiecki,
tedy łatwiej da się nieporozumień uniknąć. Przyszła w sprawie
Jabłonki.
– Bo mój mąż – powiedziała – z pestek jabłonki wyhodował
w doniczce małą roślinkę. On tak ową bidulę miłuje, a czasu ma mało
do dbałości o nią, że ja – mnie on też podobno miłuje – że ja boję się
jabłoneczce zaszkodzić. Powiedz mi, jak przesadzić maleństwo do
gruntu, co potem z nią robić, by rosła dobrze. Mój Jabłonka – gdyby
jabłoneczka umarła – gotów mnie przestać kochać…
Zbrozło poradził przesadzić roślinkę jesienią, mocno podlać po
posadzeniu, na zimę okryć kupą zeschłych liści, a wiosną – jeszcze
przed rozpoczęciem wzrostu – uciąć jedną trzecią roślinki od góry.
– Czym? – spytała Truda.
– Nożycami do strzyży owiec.
– Nie wpłynie to źle na wzrost drzewka?
– Wręcz przeciwnie – powiedział Zbrozło. – Przy przesadzaniu
zdarza się mimo woli uszkodzić część korzeni. Wtedy brakuje
zasilania dla dotychczasowej wielkości drzewka i ono choruje.
Potem Truda przyprowadziła Adę, Ada poszła po Helgę, Helga –
koniecznie – musiała pójść po Bertę, a ta przywiodła Gerdę i Dag.
Wszystkie miały jedną wspólną prośbę – ich mężowie kochają
smakowite jedzenie i wołają o przyprawy warzywne. One najpierw
wspólnie uprawiały jeden duży warzywnik, lecz teraz warzywa,
znaczy – rośliny, zapadły na jakieś choroby, a szkodników na każdym
warzywie zatrzęsienie. Jakoś wstydzą się pytać o porady chłopek
z Pierzyn, bo one kiedy Niemki zakładały wielki warzywnik, bardzo
się wyśmiewały.
– Poratuj nas – poprosiła Gerda – bo nasi mężowie radzi na
posiłki do swoich znajomych chodzą, a tam obce niewiasty…
– Zazdrość, co? – Zbrozło uśmiechał się mało życzliwie. – Raczej
na złośliwy uśmiech to wyglądało.
– Czy to nie świadczy jeno o naszym miłowaniu dla mężów? –
Berta była oburzona lekceważącym uśmieszkiem Zbrozły.
– Zazdrość jest uczuciem samoluba – powiedział. – Ja wam porad
udzielę, wszelako obiecajcie pokładać w waszych mężach więcej
ufności. Jeśli ich miłujecie, to o ich szczęście i zadowolenie
zabiegajcie, choćby one polegały na odejściu od was do innych…
– Znalazł się mędrzec – powiedziała ze złością Dag. – A ty Krasę
miłujesz? Co będziesz czuł, kiedy ona od ciebie odejdzie?
– Być może życzliwość, jeśli ona będzie mieć lepiej beze mnie
niźli ze mną – powiedział Zbrozło. – Ja jej chcę pomagać, opiekować
się nią, podpowiadać, trochę zmieniać na kogoś, kto lepiej sobie radzi
z ludźmi i wydarzeniami…
– Pożyjemy, zobaczymy – powiedziała z przekąsem Helga. –
A teraz nam dopomóż.
Zbrozło najpierw podał dla chętnych wskazówkę dotyczącą
wyhodowania drzew owocowych z nasion. Powiedział, że z nasion
gruszy przeważnie rośnie drzewo, dające ulęgałki, z nasion jabłoni
przeważnie dziczki rosną, owoce taka dziczka daje małe i nie tak
dobre jak roślina macierzysta. Można próbować rozmnażania drzew
owocowych z nasion i czasem osiąga się dobre wyniki, lecz pewności
co do jakości owoców mieć nie można.
– Tedy jak to rozmnażać? – spytała Gerda.
– Na drzewku z nasionka powstałym szczepi się gałązkę starego,
dobrego drzewa tego samego gatunku – powiedział Zbrozło. –
Chociaż mój ociec zaszczepił dobrą gruszę na wierzbie przydrożnej
i ta zaszczepiona gałąź zrosła się z wierzbą i owoce bardzo dobre
dawała. Lecz o tym ja bym z waszymi mężami wolał rozmawiać…
Wam o warzywach powiem.
Niewiasty nauczyły się trochę o dobrym i złym sąsiedztwie roślin
i o korzystnym lub niekorzystnym następstwie jednych roślin po
innych.
– Niekorzystne jest – usłyszały – uprawianie tej samej rośliny na
jednym miejscu przez wiele lat. Zapamiętajcie podany przeze mnie
przykład korzystnego sąsiedztwa i następstwa na niewielkich
zagonkach, grządkami zwanych. Co roku trzeba będzie roślinę na
następnym zagonku uprawiać. Dopiero po iluś tam latach roślina
powtórzy miejsce, na którym niegdyś rosła – wtedy nie będzie już
tam starych choróbsk, bo ich zarodniki w tym miejscu zamrą.
Kolejność roślin na kolejnych zagonkach jest następująca: pietruszka
z gorczycą po bokach, bób, żeby w pobliżu konopi nie było, bo bób
nie lubi, ogórki i bania na następnym, potem fasola wysoka, obok
karpiel, następnie cebula, na sąsiedzkim, następnym zagonku
czosnek z marchwią, potem zagonek z fasolą niską, którą się je
w całości, a nie tylko nasiona. Ta fasola powinna mieć naokoło, przy
brzegach zagonka cząber. Na dziewiątym zagonku pasternak
otoczony bylicą, która zawdy ma z pasternakiem wędrować i otaczać
go, chroniąc przed owadami. Dziesiąty zagonek to ćwikła. Wreszcie
ostatni zagonek – groch, bardzo wczesną wiosną siany. Między
rzędami grochu, podczas kwitnienia lip rzepę siać, którą na początku
zimy powyrywać.
– A chrzan? – zapytała Berta.
– Pod jabłonkami najlepiej – odparł Zbrozło. – Jeszcze pomnijcie,
iż nie daje się nawozu pod marchew, groch i fasolę, bo marchew
robaczywieje i skręca korzenie, a strączkowe z powietrza czerpią
siły do wzrostu. Lepiej jesienią nawozić i dodawać do gnoju zielska
bez kłączy. I żeby dojrzałych nasion nie miały. Naokoło grządek
wrotycz trzymać, bo on owady płoszy, przede wszystkim pchełki
ziemne. Żeby odstraszał skutecznie, musi być blisko warzyw, tedy
zagonek nie powinien być dłuższy niźli sześć sążni.
– A szerokość? – spytała Truda. – Pytam, bośmy u nas, tfu –
w Niemczech, widziały jak zakonnicy bardzo szerokie grządki mieli,
a tutaj jakoś takowych nie widzim.
– Jeden sążeń – powiedział Zbrozło. – Przy bani i ogórkach nie
musi być ścieżek, tedy ten zagonek powinien mieć szerokość jednego
sążnia i trzech stóp. Jeszcze o dwóch chwastach powiem, nieco do
siebie podobnych. Jeden zwie się szczyr trwały, a drugi podagrycznik.
Szczyr nie lubi kwaśnej gleby – to jest wskazówka do wytępienia.
A podagrycznik… Podagra – znaczy straszliwą trwałość, okropny
upór… Trzeba cierpliwie poczekać, aż dorośnie i nasienie zawiąże.
Zanim się sam rozsieje, należy go ze szczętem wyrwać, uprzednio
mocno koło niego ziemię zmoczywszy.
– A jakby – dajmy na to – pasternaku nie było? – zapytała Gerda.
– Z Bizancjum seler można kupić – odparł Zbrozło. – Na wszelki
wypadek postaram się dla was stamtąd sprowadzić.
– Fasola… – głos Berty był jakiś niepewny. – W Niemczech tego
nie ma… Skąd nasienie braliście?
Zbrozło przyłożył palec do ust.
– Mam was za swojaczki – powiedział – i ujawniam tajemnicę.
Niegdyś Normanowie znaleźli nowy ląd… Stamtąd parę przygarści
fasoli różnorakiej zabrali i do Skandynawii… Stamtąd my parę nasion
dostalim i ja do Pierzyn na rozmnożenie przywiozłem. Niech was
ręka boska przed rozgadaniem tego broni! Vinlandia… – powiedział
to dziwne słowo głosem rozmarzonym a ciepłym, wręcz tkliwym.

*****

Niby wszyscy mówili, że to jeno przedstawicielstwo księcia Mieszka
z Polski. Atoli wszyscy wiedzieli, a kto nie wiedział, ten się wnet
przekonał, że Brozło stoi na czele przedstawicielstwa Polski i sprawy
Mieszka załatwia niejako przy sposobności. Książę Czech, Bolesław,
ciekaw był postaci i zachowania Brozły, tedy kamieniem siedział przy
wszystkich wymianach poglądów, które od swarów tym się jeno
różniły, iż nie wypominano przeszłości, a próbowano załatwić różne
sprawy, mające od teraz dalszy ciąg. Najpełniej zachowanie Brozły
obrazowało uzgadnianie sprawy Niskiego Śląska.
– Prawo przewiduje – mówił człowiek księcia Bolesława
Czeskiego – iż posag, czyli wiano niewiasty, jest aż do jej śmierci
wyłączną własnością żony, a po jej śmierci wraca do rodziców żony.
– Święte słowa – przytaknął Brozło. – Jeno poradźcie, co zrobić,
jeśli to Mieszko I umrze. Co wtedy z wdową i jej własnością?
– Dobrawa wróci wtedy do Czech – powiedział przedstawiciel
Bolka – i jej część Niskiego Śląska też do nas powróci – razem z nią.
– Chyba nie pojmuję słowa „powróci” – powiedział Brozło. –
Przecie Czechy ani cząstki Niskiego Śląska nynie nie dzierżą…
– Lecz on się nam należy – wtrącił się Bolesław. – Czyż sama
nazwa… No, Czech niegdyś tą krainą władał…
– Takie macie przekonanie – powiedział spokojnie Brozło – tedy
razem z Dobrawą co najwyżej owo przekonanie do was może
powrócić… Ale my chcemy, jeśli jej mąż umrze przed Dobrawą, by
ona była nadal naszą władczynią jako opiekunka i wyręka możliwych
dzieci z tego stadła. Nie chcecie jej u naszego steru?… Wszak wtedy
mielibyście wielki wpływ na nasze sprawy wspólne i na sprawy czysto
polskie… Jeśli tak chcecie, to Dobrawa nie mogłaby wedle was mieć
niczego więcej poza Śląskiem? A reszta Polski?… Jakże całym krajem
rządzić, jeśli ma się jeno jego część?… Co zaś do imienia Czech…
Zwykła zbieżność brzmienia, myląca wielu, lecz nie was, boście pełni
wiedzy o wszystkim. Przecie wam wiadomo, iż Hrvatowie Czechami
nie byli?!
W podobny sposób kusząc wyobrażeniem wspaniałej przyszłości,
doszedł do uzgodnienia, że w razie małżeństwa Dobrawy
z Mieszkiem jej wianem będzie Jesienik i Góry Jesionowe
z przyległościami. I to wiano wejdzie wraz z nią do wspólnej
własności jej i Mieszka, która to własność po śmierci dowolnego
z małżonków przejdzie na dzieci i drugiego małżonka jako opiekuna
dzieci.
Brozło zrobił wrażenie nader zgodliwego, a nawet
uprzedzającego życzenia Czechów. Na przykład wyjaśnił, że zaraz po
przyjeździe do Polski małżonkowie nie powinni odbyć pokładzin,
Mieszko bowiem będzie niedawno ochrzczony i musi posiąść
odpowiednią wiedzę, aby swojej żonie w sprawach wiary dorównać.
Czy Czesi musieli wiedzieć, że polski obyczaj przy tego rodzaju
małżeństwach nakazuje półroczne odwleczenie pokładzin, aby
pewność była, że żona nie była przed ślubem w ciąży?…
A szczególnie taka żona, która łowczynią rozkoszy jest, gdzie tylko
jakiś jej dawca na oczy się pokaże…
W końcu wszystko uzgodniono, spisano umowę i ustalono czas
zawarcia małżeństwa w Pradze zaraz po chrzcie Mieszka. Potem
Dobrawa weźmie ze sobą do Polski misjonarzy, by wszystką ludność
do chrztu przygotowali. Cały Niski Śląsk będzie wspólną własnością
obojga małżonków, a potem przejdzie na to z dzieci, które obejmie
władzę po ojcu. Gdyby dzieci nie było, cała wspólna własność
przejdzie z czasem do nowo obranego władcy Polski. Umowa na dziś
korzystna dla Czech, a potem… Potem wielka niewiadoma z nieco
lepszymi możliwościami dla Polski.

*****

Najpierw smolarz wspólnie z całą męską częścią chłopskich Pierzyn
ustalił, iż miód jest nader przydatny, smaczny i zdrowy. A potem
wszyscy się zgodzili, że każdy mógłby mieć barci i miód, gdyby ludzi
było nie tak dużo. I wtedy Zbrozło powiedział, że każdy może mieć
roje pszczele koło swojej chaty i od nich własny miód, leśnych
bowiem pożytków nie braknie, jeno pszczołom w lesie żyć jest ciężko
i dlatego nie ma ich tak wiele, aby narobiły miodu dla wszystkich
i same przeżyły.
– Nasi przodkowie – powiedział Zbrozło – uważali pszczoły za
takie same zwierzęta hodowlane, jako my dzisiaj krowy uznajem.
W starych słowiańskich księgach naszłem rysunki i opisy pszczelich
domków, w których pszczoły gromadzą miód dla siebie i dla ludzi
oraz w onych domkach zimują. Dzisiaj na zachodzie też pszczoły
hodują, atoli inne domki czynią i bardzo dużo trudu muszą włożyć, by
roje utrzymać w należytej sprawności. Zachód nie zastosował się do
obyczajów pszczół, wszystko im robi odmienne od tego, co dzikie
pszczoły mają i cięgiem musi pszczoły zmuszać do przystosowywania
się w innych od naturalnych warunkach do życia i pracy. Matki, czyli
królowe, bez przerwy im wymienia, roić się nie pozwala, chociaż
wszystkie sztuczności do rójki zachęcają. Nasze stare księgi zalecają
co innego – nie ruszać roju, dopóki nie zauważysz, że masz bardzo
małe pszczoły – one cięgiem pokrywają wszystko nowym woskiem
i stara kolebka, w której przedtem duży czerw zamieniał się na duże
pszczoły, staje się coraz mniejsza. Przez dwa-trzy lata można domku
pszczół nie ruszać. Nadstawki im stawiać i wymieniać, kiedy miodu
prawie w nich pełno. Nadstawka od domku właściwego musi być
odgrodzona kratą o tak małych oczkach, by królowa nie mogła się do
nadstawki przecisnąć i tam jaja złożyć. Jesienią, kiedy rój zaczyna
kłąb na zimę zawiązywać, zabrać ostatnią nadstawkę i pokryć
pszczeli domek poduszką i na niej daszek położyć. Rozmiary domku
pszczół nasze księgi podają w łokciach i stopach – dwa łokcie
szerokości i głębokości, a wysokość dwa łokcie i jedna stopa. Są
także podane rozmiary plastrów. Ramkę robisz, z żerdzi na przykład,
czy prostych, oczyszczonych gałęzi świerka. Górę i dół ramki łączysz
konopnymi nićmi, jak najgęściej, żeby koło siebie były, co pół stopy
łączysz tąż nicią boki ramki i moczysz krótko w naczyniu
z rozpuszczoną, płynną żywicą. Jak zastygnie, to wkładasz do domku
jedną ramkę koło drugiej. Niemcy robią ramki z deszczułek, lecz
u nas piłek takich nie mamy, aby one deseczki równo uciąć. Jednak
pszczołom i żerdzie nie wadzą – wszystko woskiem pokryją i mają
w domu czysto. Niemcy robią ramki na stopę szerokie i półtorej
stopy długie – my na cały domek ramki czynim długie na dwa łokcie
i prawie na dwa łokcie szerokie. Koło domu Wolisława w sadku stoi
domek niemiecki. Obejrzyjcie sobie i podobne zróbcie z dranic,
uwzględniając różnice w wymiarach. Pomnijcie! Długie plastry jak
w naturze i gniazda prawie nie ruszać. Wtedy przez dwa-trzy lata
rójki nie będzie, a będzie wiele pszczół i dużo miodu w nadstawkach.
Jak już wiele uli będzie, to żywicę woskiem roztopionym
zastępować…

*****

– Powiadaj, jako było? – Mieszko patrzył na Brozłę z wielkim
natężeniem.
– Umowa…
– Nie umowa! – przerwał Mieszko. – O niej powiadaj!
– Ładna, zgrabna, miła w obejściu…
– Naprawdę puszczalska?
– Pono miłuje niejakiego Ungera – młodego zakonnika. Z nim
parzyć się nie może, tedy, pono, popęd zagłusza z innymi. Otton
szykuje jakieś podarki ślubne dla księcia Polski… Wypadałoby księciu
Polski się postawić i ślubny dar Dobrawie przygotować. Są do
kupienia dwa wielbłądy… A ona konno jeździć nie lubi…
– Zdolna pokochać męża? – Mieszko pytał niby to obojętnie.
– Siebie kocha najbardziej – odparł Brozło. W drugą jej miłość
można uwierzyć, ale i wątpić można. Kiedy pożytek dla siebie czuć
będzie, kiedy jej w łożu będziecie wygadzać, to będzie gadać, że was
miłuje i sama w to będzie wierzyć.
– Nie można jakoś pogodzić szczęścia własnego z pożytkiem dla
Polaków i dla Polski?
– Zależy, kto i kiedy – powiedział niejednoznacznie Brozło.
Rozdział IX
Sędziowie




Nie było wątpliwości ani możliwości odwołania – Lubek musiał stawić
się do odbycia służby w drużynie. Bianka, pannica piętnastoletnia,
bardzo by chciała, aby Lubek do służby nie szedł. A kiedy okazało
się, że jej chcenie nie ma znaczenia, gotowa była zapewnić sobie
wierność Lubka podczas jego przebywania w dalekiej stronie i głośno
to rozpowiadała.
– A jako chcesz to osiągnąć? – spytała Sosna.
– W odosobnione miejsce go zwabię, całować zacznę… – oczy
Bianki były bardzo rozognione, snadź wyobrażenie tego, co ona
zamierza, działało podniecająco.
– Odradzam – powiedziała Sosna – bo ciąża z tego może być. On
daleko, ty za młoda… Wstyd.
Na różne sposoby Sosna wybijała Biance wykonanie jej zamysłu
z Lubkiem. Jednak we wnętrzu dziewczyny, w jej umyśle jakby klin
tkwił, coś w rodzaju twardego rdzenia pomysłu… Tedy wybijanie nie
było skuteczne – raczej ów klin czy rdzeń wbijało głębiej. Narastał
upór, malało rozumowe rozeznanie, bo kto się uprze, ten jeno
poparcie dla swojego postanowienia do duszy dopuszcza, a wszystkie
myśli o ostrożności i zaślepieniu uporem oddala. Tedy Sosna wzięła
na bok Lubka i powiedziała:
– Nie daj się Biance namówić na zbliżenie. Ona tego
bezrozumnie chce, lecz dla ciebie – jeśli ją miłujesz – stanowiłoby to
wielkie niebezpieczeństwo. Kiedy wrócisz po służbie, zostawiwszy ją
całką i ona nadal nią będzie, to będziesz mieć pewność, że z nikim
innym do niczego poważnego nie doszło. Mówię ci jako niewiasta, że
młoda dziewczyna z czystej ciekawości, dla zdobycia porównań
gotowa jest pozwolić na wiele wielu chłopakom lub mężczyznom. Oni
łatwo ją przekonają, że to się nie wyda. Nie tykaj jej, to będzie
wiedziała, że rozpoznasz zdradę… A po drugie ty możesz spotkać
w obcej stronie inną niewiastę, ją pomiłujesz, a Bianka tu ostanie na
lodzie; nie daj Boże z czędem twoim…
– Słusznie prawicie, mamo – przyznał Lubek. – A po drugie mnie
teraz… – zamilkł i zaczerwienił się mocno.
– Pojmuję – pomogła mu Sosna – wiem od Wolisława, że
mężczyzna w twoim wieku za dojrzalszymi niewiastami się rozgląda.
Bianka jeszcze należytych krągłości nie ma, jeszcze kanciasta…
Jeśliś silny, dochowaj jej wierności. Kiedy powrócisz po służbie, ona
będzie akurat, a ty nie będziesz miał na sumieniu zdrady… Taka
czystość przedmałżeńska jest korzystna dla związku, bo
małżonkowie łatwo stają się dla siebie najdroższymi pod słońcem
istotami, a nie jeno osobnikiem płci odmiennej, z którym się rozkoszy
cielesnej zażywa. Ciała się starzeją, chęć do parzenia się mija
i wtedy tacy od rozkoszy cielesnej zaczynają cierpieć męki
zniechęcenia. Natomiast owi czyści kochają duszą, ogrom czułości
wzajemnej w nich się zgromadził, dbają o siebie nawzajem… Są po
prostu szczęśliwi we dwoje.
Skutki tych przemów Sosny pozostały tajemnicą, w każdym razie
Bianka wyglądała na zawiedzioną z jakiegoś powodu. Sosna miała
nadzieję, że nie w taki sam sposób jak niegdyś młode Niemki. Parę
najbliższych miesięcy wykluczy lub potwierdzi ciążę Bianki, jeżeli
ona… A może Lubek mądrzejszy?

*****

Lubka należało do służby w drużynie wyposażyć. Najdroższe
z wyposażenia były konie. Te na szczęście były gotowe w stajni –
wierzchowiec i luzak, też przyuczony na podjezdka, na konia
jucznego i na wierzchowca, gdyby taka konieczność była. Następną
częścią wyposażenia było uzbrojenie zaczepne: łuk z kołczanem
strzał, dziryty, oszczep i nóż takich rozmiarów, że i za miecz mógłby
uchodzić. To wszystko też było w domu. Za to uzbrojenie obronne…
Od bidy tarcza mogłaby się znaleźć. Jednak zbroja…
Koniecznie musiano się udać do Sieradza – do płatnerza, a potem
do smalcerza. Płatnerz wziął miarę i obiecał odlać, a potem wykuć
napierśnik i ochraniacze na nogi, czyli nagolenniki. Z pewnością miał
już gotowe jakieś części, bo obiecał wykonać wszystko na pojutrze.
– Dla nowego woja z drużyny zrobię wszystko bardzo dobre –
powiedział – jeno potem smalcerz będzie musiał wszystko dopasować
za pomocą łączników tak misternych, że moje narzędzia do tego
niezdatne. Jeno uważajcie, bo w Sieradzu dwóch jest smalcerzy,
a tylko jeden uczciwy. Jeden Słoma się zwie, a drugi Smoła. Idźcie do
Słomy.
Szli ulicą, pytali o smalcerza Słomę, lecz przechodnie znali
miejsce pracy Smoły. Za którymś razem Wolisław i Lubek już nie
bardzo byli pewni, o jakiego smalcerza im chodzi. Trafili do Smoły, bo
przechodnie go znali. Hmm… Usłyszawszy jego miano, robili
zdziwione oczy, patrzyli na Wolisława i Lubka jakby z politowaniem,
wskazywali drogę i prędko odchodzili.
Smalcerz obejrzał rzeczy wykonane przez płatnerza, pokiwał
głową i pokazał im drewniane rzeźby wojów odziane w różnego
rodzaju zbroje.
– Najlepiej – powiedział – zamówcie ze skóry, na której naszyte
są metalowe łuski.
Wolisław, już trochę obeznany z pożytkiem ze zbroi i opiniami
różnych posiadaczy różnego rodzaju zbroi, uznał, że najlepsza będzie
kolczuga i przy tym obstawał. W końcu smalcerz przestał zachwalać
karacenę i wziął Lubkowi miarę na kolczugę, do której miał
zamocować napierśnik i metalowe ochrony na ręce. Za pół miesiąca
wszystko miało być gotowe.

*****

Pół miesiąca zleciało, jak z bicza trzasł. Bianka nadal wyciągała
Lubka na długie przechadzki po lasach i nadal miała zawód na
obliczu. Krasa stała się ciężarna i jak to często bywa na początku
ciąży, zachowywała się nieżyczliwie dla wszystkiego i wszystkich,
a na pierwszym miejscu wszystkich był Zbrozło. Nowe domostwo
Zbrozły i Krasy stało się znane z powrzaskiwania i ciszy. Ciszę
zachowywał milczący Zbrozło… Wreszcie Zbrozło powiedział, że ma
wezwanie do Gniezna, poprosił Sosnę o opiekę nad Krasą, Sosna
poprosiła Wolisława, Wolisław zlecił opiekę nad domostwem Zbrozły
i zawartością onego domostwa Gajkowi i owo domostwo stało się
znane z tego, że rozbrzmiewało łkaniem i szlochem oraz ciągle
dobiegającym z niego lamentem z powtarzającym się okrzykiem: „On
mnie nie kocha…”. Trwał ten stan trochę czasu, a kiedy Wolisław
z Lubkiem wyjeżdżali do Sieradza po odbiór zbroi, Krasa znowu stała
się piękna, bo wszystko miała ładne i była w pogodnym nastroju.
Sosna, żegnając męża, podzieliła się z nim spostrzeżeniem, że Bianka
też jest pogodna, lecz jakby zniechęcona.
– Sądzę – powiedziała – że Lubek nie uległ jej namowom i nadal
mamy w domu całkę o imieniu Łubiana. W każdym razie na ciężarną,
na razie, nie wygląda…

*****

Przed samym wyjazdem do Sieradza Wolisław i Sosna zastanawiali
się, ile pieniędzy trzeba wziąć, aby starczyło na zapłacenie płatnerza
i smalcerza. Ustalili, że trzy srebrniki powinny wystarczyć, skoro
płatnerz wycenił swoją pracę na pół srebrnika, a smalcerz – chyba –
robotę ma lżejszą. Dodatkowo, po cichu, Wolisław zabrał ze szkatułki
jeszcze jednego srebrnika – na podarki. Wszak jedzie się do miasta
wojewódzkiego, wypada uczcić radością zaszczyt Lubka, który
zostanie drużynnikiem, a czy nie najbardziej człek się cieszy, kiedy go
obdarują czymś miłym i pożądanym? Tedy dla wszystkich coś musi
być w stolicy województwa kupione, aby radość z zaszczytu Lubka
była powszechna i nieudawana. Może nawet Bianka się uśmiechnie
i Lubek nie będzie brał ze sobą niepokoju o nastrój ukochanej?…
Tuż przed Sieradzem Wolisław już miał umyślone podarunki dla
wszystkich, a Lubek miał pełne wyobrażenie swojej postaci
w nowiutkiej kolczudze, która – przy przeglądaniu się w gładzi
strumyka zaraz za zakrętem – zacznie rzucać we wszystkich
patrzących słoneczne odblaski, tworzone przez te części kolczej
siatki, która akurat ustawi się do słońca w sposób odpowiedni. Oj, jak
to Bianka zobaczy…

***

Smoła miał przygotowaną paczkę w płótno zawiniętą, dało się przez
nie wymacać kolczą siatkę, uśmiech zadowolenia Smoły można było
naocznie zobaczyć, a słuch Wolisława poczuł sól z powodu słonej
ceny za zbroję – Smoła zaśpiewał radośnie, że należą się trzy
srebrniki. Wolisław najpierw odruchowo poprawił, że się należy,
a potem osłupiał. Kiedy mu niemota odeszła, powiedział:
– Toż to trzyletni zarobek smardy w dobrach ogólnych.
– Zapomnieliście dodać wyżywienie i mieszkanie – powiedział
Smoła. – A po wtóre, to ja nie jestem smardą, jeno mistrzem nad
mistrze.
– Czyż smardzie nie dodają wyżywienia i mieszkania? Dodaje się
czegoś, czy coś? Zresztą możeście i praw… Poproszę
o rozpakowanie zbroi, bo przymierzyć trzeba.
Smoła usiłował uniknąć tej przymiarki, wszelako Wolisław nie
popuścił. Zbroję rozpakowano, rozłożono na stole, lśniła pięknie
nowością… Wszelako na Lubka w żaden sposób nie chciała wejść –
była za mała!
– Ja za to ani miedziaka nie zapłacę – powiedział zimno Wolisław.
– A od was żądam dobrej zbroi, bo syna muszę wyposażyć.
– Nie pozostaje nam nic innego – rzekł Smoła – jak poprosić
o rozsądzenie sędziego. Podajcie swojego sędziego, ja skorzystam
z tutejszego, który został na urzędzie postawiony do rozsądzania
takich i podobnych spraw.
– Nie znam tu nikogo – Wolisław miał zakłopotaną minę.
– Może obaj skorzystamy z usług onego urzędnika? – Smoła
patrzył obojętnie oczami tak niewinnymi jak baranek bez zmazy,
którego na pieczyste szykują, a on sobie z tego nie zdaje sprawy.
– Dobrze, bo pośpiech jest wskazany – zgodził się Wolisław
i poszli do rzeczonego sędziego.
Sędzia wysłuchał Wolisława, długo się zastanawiał, a potem się
upewnił:
– Czy zbroi wcale nie było, czy też była, lecz za mała?
– Była – odparł Wolisław – jeno syn jej nie może włożyć, bo ona
jest za mała.
Sędzia znowu popadł w zastanowienie, a potem powiedział:
– Smalcerzowi należy się zapłata za wykonaną zbroję.
Zamawiającemu przysługuje uprawnienie do skargi sądowej za źle
wykonaną usługę. Jeżeli smalcerz się zgodzi, to ja natychmiast tę
skargę rozstrzygnę. Niemniej uprzedzam, że częściowa należność
musi być za materiały i robociznę zapłacona. Zbroję możecie przecie
sprzedać komu mniejszemu od waszego syna i uzyskane pieniądze
wykorzystać na zakup nowej zbroi.
Smalcerz powiedział jeno, że jemu tylko o zapłatę szło, tedy na
ponowne rozsądzanie czegokolwiek on się nie zgadza. Sędzia
spojrzał bezradnie na Wolisława i rozłożył ręce ruchem Piłata. Do
sali wkroczył oddział pachołków miejskich uzbrojonych
wystarczająco dla pokonania opornego podsądnego.
– Uiścicie trzy srebrniki smalcerzowi – sedzia patrzył na
Wolisława jakby współczująco – i poniesiecie koszta sądowe – też
trzy srebrniki.
Wolisław uśmiechnął się przepraszająco, wysupłał trzy srebrniki
dla smalcerza i część zapłaty żądanej przez sędziego.
– Ja uznaję wyrok – powiedział – i chcę zapłacić, wszelako nie
przewidziałem… Gdyby pan sędzia razem z nami… W Pierzynach
ugościm i z nawiązką zapłacę.
– To wy sobie zwiedźcie miasto – powiedział sędzia – a ja się
przygotuję i z wami zaraz pojadę.
Wychodząc z sali, Wolisław długo nie mógł zamknąć dokładnie
drzwi. Trzaskał nimi, ciągnął, pchał… Wreszcie zdawało się, że
zamknął. Lecz tak naprawdę zostawił je uchylone i przyłożywszy
ucho do szpary, usłyszał rozmowę smalcerza z sędzią. Z tej rozmowy
wynikało, że ci dwaj od dawna działali wspólnie i w porozumieniu,
a teraz dzielili się łupem…
– Zbroję dla Lubka udało się kupić od płatnerza. Za jednego
srebrnika…

*****

Sędzia był Pierzynami zachwycony. Wszystko mu się podobało
i spytał, czy nie mógłby spędzić we wsi paru dni. Bo gdyby było
można, to on już by nie żądał od Wolisława reszty zapłaty… Ba,
Wolisław wolałby zapłacić więcej, niźli żądał sędzia, byle tylko nie
patrzeć na fałszywą mordę tego szachraja. Jednak coś musi być
w powiedzeniu: „Z kim przestajesz, takim się stajesz” – w głowie
Wolisława wylęgła się myśl podstępna…
– Czemu nie? – powiedział. – Akurat jeden młody wyjechał i dom
jego stoi pustkami. Tam byście mogli zamieszkać aż do powrotu
Zbrozły… Tak zwie się ów młody… Jeno jego żonę poproszę
o czasowe zamieszkanie u Gajka… Ach, zapomniałem – wy nie
znacie… Gajek to tutejszy przedtem chłop, a nynie wydźwignięty
wyżej. On by wam służył opieką. Jeno nie wiem, czy darmo. To już
z nim samym…
Podeszli pod dom Zbrozły. Krasa akurat grządki plewiła,
pokraśniała od ruchu, piękna była w skromnym, prostym odzieniu,
wszelako uwydatniającym jej powaby niewieście…
– Matko – powiedział sędzia zduszonym głosem. – Zatchnęło
mnie… Każde pieniądze za noc z tą krasawicą.
– To żona Zbrozły – powiedział zimno Wolisław. – Nie ważcie się
zaczepiać, bo krewa będzie.
Krasa zgodziła się zamieszkać czasowo u Gajków i odeszła
z Wolisławem rozbierana i obmacywana pożądliwym wzrokiem
sędziego. A nazajutrz sędzia zoczył ją inaczej ubraną i inaczej
usposobioną. Najwyraźniej lepiła się do ochoty sędziego jak mucha
do miodu.
– Gdybyście mnie stąd zabrali – powiedziała z westchnieniem. –
Gdybyście mnie za swoją żonę wzięli, to ja bym wam nieba
przychyliła…
Przytulenie i pocałunki wiele obiecywały, lecz dziewczyna co
chwilę je przerywała i upewniała się, że sędzia…
– Kożuch ci sprawię i pierścień – obiecał.
– Ale…
– Pojazd ci sprawię w cztery konie zaprzężony – sędzia zwiększył
stawkę.
– Ale…
– Domostwo ci kupię jak pałac!
– Ale…
– No pewno, głupia, że się z tobą ożenię. Jeno nie przerywajmy
tego, cośmy tak dobrze rozpoczęli.
Wolno przypuszczać, że sędzia doczekałby pożądanego sposobu
zakończenia tego, co już na początku było tak rozkoszne… Jednak do
domostwa wtargnął Gajek, chwycił dziewczynę za włosy i wyciągnął
przemocą na dwór, a sędzia został na środku izby z głupim wyrazem
twarzy i rękami w połowie gestu obejmowania.
– Łochynia! – usłyszał sędzia głos Gajka. – Ty suko podła. Wstyd
Wiernikom i całym Pierzynom chciałaś przynieść…
Reszty sędzia już nie dosłyszał, bo Gajek, Łochynia i okrzyki
oddalały się od domu Zbrozły. Za to dał się słyszeć stukot
zamykanych okiennic i odgłos skobla wsadzanego za drzwiami.
Sędzia sprawdził – drzwi ani okiennic odemknąć się nie dało. A potem
usłyszał znowu głos Gajka.
– My tu was pilnować będziem. Ani się ważcie wychylać z domu,
bo strzelać będziem albo dzirytem was razimy.
Wychylać się sędzia nie próbował, natomiast zgłosił potrzebę
skorzystania z nocnika i podano mu go przez uchylone drzwi. Tedy
istotnie pilnowali… Potem zachciało mu się jeść i pić…
– Zjadłbym co i napił się piwa – powiedział.
– Dostaniecie – usłyszał – jeno przyszykujcie dwa srebrniki
zapłaty.
– Ile? – w głosie sędziego słychać było zdumienie
i niedowierzanie.
– Trzy srebrniki – usłyszał.
– Toć mówiliście dwa…
– Cztery srebrniki – głos zza okiennicy był jakby rozradowany.
– Toż to roczny zarobek czterech smardów – powiedział sędzia.
– Wy nie jesteście smardą – to chyba był głos tego… jak mu tam…
Wolisława i sędziemu coś jakby się przypominało… Czyżby już
podobne słowa ktoś niedawno wypowiadał?…
– Nie zapłacę tyle – sędzia powiedział to głosem twardym jak
skała i usiadł na zydlu.
Następnego ranka głód i pragnienie stępiły upór sędziego.
Poprosił o piwo.
– Pięć srebrników – powiedział głos inny niż wczoraj.
– A kubek wody?
– Sześć srebrników – powiedział głos i sędzia pojął, że nie wolno
się targować, bo to jest nieopłacalne.
Po chwili sędzia obwieścił, że gdzieś musiał zgubić trzos
z pieniędzmi i on potem wszystko zapłaci, byle teraz dać mu pić.
– Zabrała go wam Łochynia – usłyszał głos zza okiennicy. – My
sami sobie zapłatę z niego weźmiem. Jakbyście chcieli skarżyć się na
złodziejkę, to możecie obrać swojego sędziego i z pewnością sprawę
wygracie. Wtedy wam trzos zwrócimy.
– Wpierw bym co zjadł – powiedział żałosnym głosem sędzia.
– Zamówcie posiłek – usłyszał. – Kosztuje jednego złotego
bizanta.
– Poproszę jajecznicę z chlebem – zamówił sędzia i wnet posiłek
dostał.
Przy takich cenach wnet zabrakło mu na jedzenie i picie
pieniędzy. Wtedy spytał, czy pozbawienie go wolności nie jest
bezprawne, bo możnym jest i dopiero sąd…
– Podajcie imię swojego sędziego – powiedział głos.
– Smoła z Sieradza – rzekł sędzia.
Następnego dnia nie miał za co kupować pożywienia i napoju.
Spytał o czas przybycia swojego sędziego.
– Gdzieś ów Smoła wyjechał – usłyszał. – Powiadali, że za pół
miesiąca powróci.
Nazajutrz sędzia spytał o możliwość sprowadzenia innego
sędziego.
– Możecie wybrać grododzierżcę z Działoszyna – usłyszał – albo
włodarza z Pajęczna. Ta wasza złodziejka wybrała grododzierżcę.
Pod wieczór przybył Smoła i został wpuszczony do sędziego, po
czym drzwi znowu zamknięto na skobel. Potem głos zza drzwi
powiadomił, że Smoła nie może być sędzią, bo sam jest podejrzewany
o niecne czyny związane z jego zawodem. On także może wybrać
miejscowego sędziego, lecz – jako możny – nie musi.
Nie musiał, lecz ceny żywności i napojów wnet mu uzmysłowiły,
że czeka go śmierć z głodu.
– Kto jest oskarżycielem? – spytał.
– Lubysław z Pierzyn, któremu mieliście zbroję na wymiar zrobić,
a zrobiliście za małą.
– W tej sprawie już jest wyrok sądu – powiedział smalcerz –
i ojciec owego Lubysława ten wyrok uznał za słuszny.
– Toteż wcale nie ojciec się skarży – powiedział głos – i są nowe
okoliczności. Od jutra jadło drożeje.
Całe dwa dni dwóch uwięzionych dzielnie znosiło głód
i pragnienie. Potem obaj poprosili o rozsądzenie przez włodarza
z Pajęczna i sędziego owego Lubysława. Trochę się zaniepokoili,
dowiedziawszy się, że i Lubysław poprosił o sędziowanie włodarza
z Pajęczna… A całkiem podupadli na duchu, zoczywszy Wolisława
jako owego sędziego. Owo zwątlenie ducha podobne było do
odebrania trzeźwości osądu, obaj bowiem jak na komendę
wykrzyknęli ostatkiem sił:
– Niee!!!
Potem zaś jeszcze przez trzy dni tracili siły w nieprzemyślanym
uporze, bo osoba sędziego wydała im się nieodpowiednia. Po trzech
dniach poprosili Gajka o rozmowę. Wyznali, że oni dobrowolnie,
z własnej i nieprzymuszonej woli zgadzają się na rozsądzenie sporu
między nimi a… Tutaj Gajek podpowiadał, a oni powtarzali za nim,
o co się spierają i z kim. Sędzia z Łochynią i Lubkiem, a Smoła jeno
z Lubkiem, lecz o sprawę wiele ważniejszą od dobierania się do
nieznajomej niewiasty.
Żądania Lubka i Łochyni były niewygórowane. Łochynia żądała
ożenku lub odszkodowania – jednego srebrnika. Lubek chciał jeno
zwrotu kosztów, z tym że od obydwu mężów z Sieradza, tedy miałby
nawiązkę. Sędzia powiedział, że chciałby Łochynię poślubić, atoli ona
jest za niskiego stanu i jemu nie wolno… On zaraz po powrocie do
Sieradza wszystko odda, a nynie prosi o jedzenie i napitek. Takoż
smalcerz nie opierał się i gotów był wszystko zapłacić, byle teraz
jeść i pić dostał.
Gajek jedzenie i picie dał. A potem zażądał opłaty… Chyba nikt
nie wątpi, że sowitej?… A potem – ponieważ obaj sieradzanie
miedziakiem nie śmierdzieli – znowu ich zamknął i rzekł, iż czeka na
zapłatę albo na rozsądzenie sporu o zapłatę przez sędziego. Tym
razem głód i pragnienie wymogły na sieradzanach większy i prędszy
rozsądek – już po jednym dniu Wolisław orzekł, iż zapłata Gajkowi się
należy, jedzenie bowiem i picie dawał, do jedzenia i picia nie
przymuszał, a skoro obaj obcy zapłacić natychmiast nie chcą lub nie
mogą, to stają się – wedle prawa polskiego – zakładnikami Gajka,
dopóki ktoś za nich nie zapłaci. Strawę zaś i napoje nadal muszą
kupować po cenach żądanych przez tutejszych. Mogą wybrać
i zostać niewolnikami za długi – wtedy Gajek nie będzie ich mógł
wedle prawa polskiego trzymać w zamknięciu – musi ich od siebie
wypuścić, choć nie całkiem jak możnych, bo napiętnowani zostaną na
czołach rozpalonym żelazem, aby wszyscy wiedzieli, iż są
niesolidnymi płatnikami należności. Po dostarczeniu długu zostaną
wolnymi możnymi, lecz piętna nikt im nie odejmie.
Obaj zgodzili się na niewolę. I wtedy pojawił się wędrowny
kupiec, który nałożył im kluby, wsadził na wóz i odjechał na południe.
Z piętnami na czołach.

*****

Po powrocie Zbrozły Krasa opowiedziała mu ze szczegółami
wydarzenia związane z sędzią i smalcerzem. A potem wyraziła swoje
zdanie o prawie i sprawiedliwości.
– Uważam – powiedziała – że moja siostra została poszkodowana
najwięcej. O mężu roiła ze stanu możnych, to jej uniemożliwiono i ona
nie dostała żadnego odszkodowania. O kant zadka takie prawo
rozbić! To niesprawiedliwe, aby ona jeno straciła, podczas gdy inni
wyszli na swoje.
– Te wydarzenia – powiedział Zbrozło – miały na celu co innego,
niż przestrzeganie prawa bez włączania rozumu dla jego
pojmowania. Tępak powie, że smalcerz i sędzia działali zgodnie
z prawem, bo za swoją posługę można żądać tyle, ile się chce.
Wolisław i Gajek dali tym dwom do zrozumienia, że każdy może na
tym stracić. Ci dwaj z pewnością nauczki nie pojęli, tedy w niewoli
bizantyńskiej będą mogli długo się nad tym zastanawiać, co znaczy
samowola silniejszego. A jak chodzi o Łochynię, to ona podstępnie
pod ciebie się podszyła, co prawo uznaje za przestępstwo, sama do
sędziego przyszła, kleiła się do niego, maślanymi oczami go
uwodziła… To jest wszystko karalne.
– Do tej pory – powiedziała Krasa – miałam cię za mądrego. Od
teraz będę wiedzieć, że mnie i mojej rodziny nie lubisz…
– Krasa, co ty mówisz?! Ja ciebie przecie ze wszystkich sił miłuję
– Zbrozło patrzył na żonę z wielkim natężeniem i żalem.
Z przykrością musiał uznać, że zaczęła się pora dochodzenia przez
Krasę do przekonania, iż miłowanie męża powinno polegać na
natychmiastowym popieraniu jej sądu, a może i poczynań… Ona
będzie odtąd sprzeciwiać się każdemu jego pomysłowi czy sądowi.
Aż…
Krasa przez trzy dni nie słyszała i nie mówiła. Taka głucha
niemowa domowa. Bo na zewnątrz całkiem, całkiem… Namówiła
siedem niewiast z Pierzyn do szycia odzieży. A po trzech dniach
powiedziała Zbroźle, że ona usamodzielni się, sama będzie się
utrzymywać, a jego pomysłów na urządzenie domu i życia ani myśli
znosić. Zbrozło – przecie mądry człek – nie miał pojęcia, co ma z tym
wszystkim zrobić. Wiedział, że Krasa będzie z nim, dopóki łoże
będzie jej zadowolenie sprawiać. A potem… Chyba należałoby się
natychmiast z nią rozstać? Ba, ona wtedy powróci do stanu
chłopskiego, ciężko jej będzie – chłopce z dzieckiem. A on przecie
rad by jej nieba przychylić. Tedy niczego nie przedsięwziął, licząc na
to, że kaprys żony, wynikły z jej samolubstwa, przeminie i jeszcze
będzie im ze sobą dobrze.
ROZDZIAŁ X
Dążenia księcia?




Tego dnia Krasa po raz pierwszy od godów ze Zbrozłą płakała. On
przyszedł do domu z wiadomością, że książę Mieszko życzy sobie
jego obecności w Gnieźnie, bo ktoś musi zastąpić Brozłę. Brozło musi
zajmować się układaniem z Czechami ślubu Mieszka z Dąbrówką,
musi dbać o posag panny niemłodej, ustalić sposób chrztu Mieszka
i dworu, a potem całej ludności Polski, która to ludność jeszcze nie
wyznaje chrześcijaństwa i tak dalej, i temu podobnie. Na początek
Zbrozło będzie częściej przy własnym ojcu niźli przy księciu – od ojca
się poduczy, zawrze znajomości za granicą, no nauczy się wielu
rzeczy, a potem zostanie samodzielnym doradcą, albowiem ojciec
musi na Zaodrze podążyć i tam dbać o więź Polski z tamtejszymi
wyznawcami Jedynego.
– A moje szwaczki? A zamówienia jeszcze niewykonane? – tak
Krasa zapytała dość spokojnie, ale jak Zbrozło zmarszczył brwi
i spytał, czy ona z nim pojedzie, czy chce sama na zawsze pozostać,
to wtedy się rozbeczała.
– Nie martw się – powiedział Zbrozło – możemy zabrać wszystkie
twoje pracownice do Gniezna, tam się najmie pomieszczenie na
szwalnię, wykonasz tutejsze zamówienia, a później ze złotogłowiu
i jedwabiów będziecie szyć.

***

Sosna ani myślała płakać, chociaż podniecona była jeszcze bardziej
niż Krasa. Wolisław powiedział w domu, że Sosna będzie musiała
z nim wyjechać do Gniezna, gdzie on – po raz pierwszy – dostąpi
zaszczytu niesienia przed księciem miecza. Ma być chrzest księcia
i dworu, co uczci się uroczystym pochodem. Trzeba mieć na tę
uroczystość odpowiednie stroje i ona, czyli Sosna, powinna się
przygotowaniem owych strojów zająć.
– Chciałbym – powiedział Wolisław – abyś ty, Sosenko, stojąc
pośród dam dworu, wyróżniała się korzystnie i wszystkich
zachwyciła. Na to moneta z Gniezna przyszła, tedy prędko wszystko
zakup i sporządzaj.
– Ile na to jest czasu? – spytała Sosna i jak Wolisław powiedział,
że pół miesiąca, to ona chciała załkać rozpaczliwie. A nie zrobiła
tego, bo niewieścia trzeźwość osądu podpowiedziała jej, że na szloch
straciłaby za wiele czasu, tedy ogarnęła się migiem i wyruszyła do
Działoszyna i Pajęczna, a może i do Wielunia albo Sieradza mus
pojechać. A z nią Krasa i jej szwaczki, bo wszystko trzeba rzucić
i księcia zadowolić, a już książęce damy dworu mus jest tak
zaskoczyć, by im ślepia na wierzch wyłaziły z podziwu i zdumienia.
A co? Pierzyny sroce spod ogona wypadły, czy jak?

***

Sława patrzyła na Mieszka oczami zranionej sarny. Od dawna smutek
nie opuszczał jej oblicza, mięśnie tej pięknej twarzy zapomniały
sposobu wdziewania na siebie uśmiechu, przepona – być może –
zanikała, bo dawno, dawno temu nie była wprawiana w drgania,
powodujące śmiech.
– Czegóż ty właściwie chcesz? – spytała, nie mając nadziei na
szczerą odpowiedź.
– Dąbrówka jest córką księcia Rzeszy Niemieckiej – odparł
książę Mieszko. – Dzięki niej wejdę do grona władców, z którymi
nawet cesarze muszą się liczyć. Spodziewam się zostać wasalem
cesarza tak samo ważnym jak inni książęta Rzeszy, a może
ważniejszym, bo mam kraj o wiele od nich większy. No i cesarz uzna
mój kraj za nową zdobycz, za powiększenie obszaru swojej władzy.
Żaden tam margrabia nie będzie mógł bezkarnie na Polskę
najeżdżać, rabować, brać ludzi w niewolę.
– A Wieleci? – Sława patrzyła teraz na Mieszka wzrokiem
zaciekawionego człowieka. – To duży i ludny kraj. Jak ich zmusisz do
ochrzczenia się?
– Nikogo zmuszać nie myślę – powiedział Mieszko – ale
margrabiowie stracą pozór do najazdów dla nawracania na
chrześcijaństwo. My sami będziem Wieletów nawracać. Najlepiej
przez wiele wieków, aby cesarza w niepewności trzymać co do
możliwości najazdu naszych „pogan” na niemieckie ziemie.
– A ona? – oczy Sławy błysnęły niechęcią, a może nawet
nienawiścią. – Powiadają, że zużyta przez miłostki, stara. Będziesz
mógł z nią…?
– W nocy ciemno – powiedział Mieszko. – Jeszcze oczy zamknę
i będę sobie ciebie wyobrażał.
– To jest podłe, co ze mną wyprawiasz – po policzkach Sławy
spłynęły powoli dwie ciche łzy.
– Święte słowa – przyznał Mieszko – lecz my nadal ze sobą
będziem, a z nią jeno dla poczynania dzieciątek. Chrześcijany
uważają za grzeszne spółkowanie jeno dla przyjemności. A już
z niewiastą ciężarną… No, tym bardziej grzeszne…
– A jeśli ja tak nie będę chciała?
– Będziesz, będziesz. Za dobrze ci ze mną.
– Większa jest przyjemność duchowa, poczucie jedności… Ja bez
miłowania nie będę mogła.
– Przecie się miłujemy? – w głosie Mieszka było pełno zdumienia.
– Ale ja, jużem ci to powiadał, bardziej od siebie miłuję Polskę i dla
Niej poświęcam swoje wygody i uczucia do ciebie. Ja Ją nawet od
ciebie mocniej miłuję.
– Jeno dla osłodzenia goryczy oddalenia tak powiadasz – Sława
miała tę gorycz i w spojrzeniu, i w głosie.
– Miła moja – w głosie Mieszka było tyle uczucia, że aż
o bezmiarze wolno mówić – jeśli chcesz, to ja rzucę władzę, z tobą
w puszczy będę mieszkać, poradzimy sobie jako prości ludzie.
Wychowamy nasze córy, spokój będzie, szczęście nas dwojga…
Chcesz?
– Nie! – powiedziała Sława. – Ja też Polskę miłuję, a tyś lepszy do
władania od innych.
– Albo się tej puszczy i samotności we dwoje lękasz – mruknął
pod nosem książę.

***

Wici powiadamiały, że wnet zjazd przedstawicieli możnych będzie
w Sieradzu i wobec tego należy wybrać owych przedstawicieli.
Z włodarstwa Wolisława – co było wyróżnieniem – jeden
przedstawiciel ma przyjechać na obrady, a przede wszystkim na
wysłuchanie sprawozdania o stanie Polski i zamiarach księcia.
Ktoś wyraził pogląd, iż wybieranie nie powinno we włodarstwie
mieć miejsca, bo – wiadomo – wybiorą wszyscy włodarza, czyli
grododzierżcę, czyli Wolisława z Pierzyn. Wobec tego Wolisław
zarządził losowanie – los wskaże przedstawiciela i nikt nie powie, iż
ze strachu czy dla podlizania się wybrano grododzierżcę i włodarza
w jednej osobie.
Ciągnęło się to losowanie bardzo długo. Najpierw pisarz
wyrzezał imiona wszystkich możnych z włodarstwa i możnych
pełniących służbę w Działoszynie. Potem wszyscy możni zebrali się
na błoniach pod Pajęcznem i pisarz wyciągał po kolei, pojedynczo
wici. Po wyjęciu z wielkiej kadzi jakiejś wici pisarz odczytywał imię
na wici wyrzezane i wszyscy już wiedzieli, że wyczytany odpadł – on
przedstawicielem nie będzie. Około południa prawie wszyscy obecni
już dzierżyli w rękach wić ze swoim imieniem – jeno Wolisław nie był
jeszcze wyczytany. Wtedy on – podejrzewając jakieś szachrajstwo –
zgłosił pomysł powtórzenia losowania z udziałem dziesięciu
wyczytanych ostatnio. Wszyscy temu przyklasnęli, bo
niepodobieństwem się zdało, iż los miałby wskazać na grododzierżcę.
Wrzucono tedy owe dziesięć wici i wyciąganie oraz odczytywanie
rozpoczęło się jakby od nowa. Trudno uwierzyć, atoli wić Wolisława
była znowu ostatnia – jedenasta, i jego ogłoszono przedstawicielem
na zjazd. Należy powiedzieć w tym miejscu, że pierwszym
wyciągającym był pisarz i on mógłby – przez macanie – rozpoznawać
wici. Lecz za drugim razem o wyciąganie poproszono przechodzącą
mimo dzieweczkę w wieku przedszkolnym, tedy o oszustwie mowy
być nie mogło.

***

Siedzieli w komnacie palatium (zamku, pałacu) gnieźnieńskiego we
trzech – razem z księciem Mieszkiem zajmowali miejsce na zydlach
przy kominku Brozło i Zbrozło. Rozmowa ich dotyczyła spraw
krakowskich i tamtejszego księcia polskiego Więcesława, bliźniego
brata księcia Polski – Mieszka.
– Byłem ostatnio w Krakowie – powiedział Zbrozło –
i dowiedziałem się o ukrywaniu narodzin syna Baroczki
i Więcesława. Czy książę…
– Na moje polecenie ukrywają – powiedział książę Mieszko.
– Mówi się w Krakowie, że to będzie wasz następca u steru
władzy nad Polską – powiedział Zbrozło. – Baroczka skryła synaczka
w jakimś monastyrze i mówią, że to z obawy o los jego na wzór
Odylena i Przybywoja.
– Wiem, gdzie go skrywają, wiem, iż ma na imię Bolko i wiem, że
mój brat jest mi całkowicie posłuszny – Mieszko uśmiechał się wesoło
pod wąsem. Wszystko dzieje się w uzgodnieniu ze mną.
– Rozumiem – powiedział Zbrozło, a jego twarz stała się
obojętna, jakby martwa.
– Bogać tam rozumiesz – zaśmiał się książę. – Brozło, wyjaśnij
synowi, o co w tym wszystkim chodzi.
– Więcesław i Baroczka dostali zgodę na zatrzymanie przy sobie
Bolka – powiedział Brozło – wszakże pod warunkiem, iż Bolko nie
będzie nigdy starać się o władzę nad Polską – to oni oboje
zaprzysięgli. Wnet będą rozpowszechniane całkiem inne wieści. Te
mianowicie, że Bolko zostanie księciem Polski po Mieszku i wszystko
zmieni – odbierze nadania możnym, chłopów zrówna z możnymi, a do
obrony Polski będzie najmować Rusinów.
– Taki straszak na możnych, którym się książę Mieszko nie
podoba – domyślił się Zbrozło.
– Właśnie – przytwierdził Mieszko, a jego twarz i wzrok były
pełne podziwu dla prędkości i trafności domyślania się młokosa.
– Zapowiadasz się na dobrego doradcę – powiedział Mieszko. –
A jak tam u twojej żony? Nadąża z wykonaniem zamówień? Bo jak
chodzi o jakość, to wszyscy chwalą.
– Ona bardzo chce być chwalona – powiedział Zbrozło. –
Najlepiej pracuje, kiedy musi zdążyć z robotą albo jak coś grozi za
złe wykonanie i nie w nakazanym czasie.
– A poza tym kieruje się w życiu własnymi zachciankami. Czy
tak? – Mieszko patrzył na Zbrozłę bardzo uważnie.
– Ona ocenia ludzi i rzeczywistość z pominięciem bezstronności –
powiedział Brozło – ale pracuje bez zarzutu, jest cięgiem chwalona
i zamówień ma coraz więcej. Syn mój nie znajdzie przy niej
szczęścia, lecz ona jest dobrą, pożyteczną Polką.
– I piękna jest – dodał cicho Mieszko. – Żeby Dobrawa taka była
– westchnienie księcia było bardzo ciężkie.

***

Podczas obrad zjazdu Zbrozło siedział w bocznym pomieszczeniu dla
urzędników księcia; dzisiaj nazwalibyśmy owo pomieszczenie lożą.
Tamże powinien siedzieć Wolisław jako miecznik księcia, lecz on był
jednocześnie posłem i dlatego obciążał wespół z dziewięcioma innymi
posłami jedną z dziesięciu ław poselskich – zwyczajnych ławek bez
oparcia; może szło o brak wygody posłów, aby nie przedłużali
swojego gadulstwa… Prowadził obrady Brozło, który zaraz na
początku zapowiedział, iż głównie będzie się wypowiadał książę
Polski, a zadaniem posłów będzie przekazać niżej to, co książę
powie, następnie zebrać opinie możnych i przekazać je na następnym
zjeździe za miesiąc. Tak to wyglądało jakby jeden zjazd miał się
rozdwoić i drugi byłby bez wybierania posłów, wszelako można było
równie dobrze powiedzieć, że ten pierwszy zjazd będzie miał
przerwę miesięczną i potem wznowi obrady. Tak to sobie przedstawił
w myśli Wolisław i od razu zrobiło mu się na duchu lżej, bo już nie
musiał tłumaczyć sam sobie, dlaczego miałby uczestniczyć w nowym
zjeździe przedstawicieli, skoro nikt go na ten zjazd nie wybrał…
Książę zaskoczył wszystkich oznajmieniem, że na salę wejdzie
zaraz archierej z Krakowa, który ochrzci jutro samego księcia. A kto
z posłów chciałby się także ochrzcić, to ma się zgłosić do Brozły
i tego zaszczytu – wspólnego z księciem chrztu – dostąpi.
Wszedł zapowiedziany duchowny, długo wynosił pod niebiosa
zasługi księcia Mieszka, który tyle dobrego dla kościoła zrobił, że aż
trudno sobie wyobrazić. W pamięci Wolisława zapisał się jeden
znamienity czyn księcia – oto w podłodze jednej z komnat palatium
sporządzono chrzcielnicę – znaczy wykopano dół i ładnie się go
obmurowało oraz napełniło wodą, sięgającą pono do piersi dość
niskiego, stojącego człeka. Tam będzie się chrzcić księcia i tych
posłów, którzy się zgłoszą. Wtedy Wolisław podniósł rękę, Brozło
udzielił mu głosu i padło pytanie o małżonki, czy one także mogą się
ochrzcić.
– Bardzo cenne i właściwe pytanie – pochwalił archierej. – One
mogą się także jutro chrzcić. W chrześcijaństwie, w odróżnieniu od
czcicieli Jedynego, są ważne zakony niewieście – na zachodzie
klosterfrau nazywane, a u nas żeńskimi monastyrami się je zwie. Ja
bym prosił posłów, którzy ze sobą żon nie wzięli, by je wypytali
o chęć chrztu; niech inne niewiasty o możliwości powiadomią.
Niebawem, w cieplejszej pogodzie przybędą do osiedli Wielkopolski,
Kujaw i Pomorza chrzciciele i w stawkach, jeziorkach czy rzekach
chrzcić chętnych będą. Chrzciciele będą także nauczać o religii
chrześcijańskiej, o Jezusie Chrystusie, o Matce Boskiej i o innych
rzeczach. Mam nadzieję, że tym naszym duchownym z głodu umrzeć
nie dacie, choćby w jakiejś miejscowości chrzcić się nikt nie chciał.
Przypomnę o starosłowiańskiej zasadzie gościnności i dobroci dla
głodnych, chorych i znużonych.
Potem książę długo przekonywał o korzyściach z chrztu dla
Polski i Polaków – wejdą do rodziny narodów chrześcijańskich,
uzyskają pomoc bliźnich z innych krajów, będą mogli podróżować
swobodnie wszędzie tam, gdzie ludność chrześcijaństwo wyznaje.
Książę mówił długo, nie wiadomo było, kogo przekonał, a kogo nie,
pora obiadowa się czyniła, wszyscy powinni być mało uważni,
znudzeni… Wszelako, kiedy książę pozwolił zadawać pytania, jeden
z posłów pomorskich zaczął z innej beczki.
– Czy to prawda – zapytał – że po Mieszku nastąpi Bolko
z Krakowa i chłopi z możnymi w przywilejach zostaną zrównani?
Cisza taka nagle zapadła, że można było podejrzewać nawet
zgon wszystkich obecnych posłów, lecz po chwili milczenia książę
zachował się jak najlepszy retor ze starożytnego Rzymu.
– Nawet przepowiednia nie musi się sprawdzić, jeżeli człowiek
mądrze się jej przeciwstawia. Może ktoś z was zna takiego
człowieka, który zna przyszłość? Może któryś z was wie, co się
wydarzy, kiedy mały Bolko dojrzeje, czyli za lat kilkanaście lub
dwadzieścia? – Mieszko patrzył na posłów i chytrze się uśmiechał.
Na to retoryczne pytanie, jak na wszystkie tego rodzaju, mogła
paść jeno jedna odpowiedź i każdy w duchu sobie samemu jej udzielił
– wszyscy jednakowej – nikt nie zna przyszłości nawet najbliższej.

***

Nowochrzczeńcy dostali długie, luźne, białe koszule z płótna
lnianego. Trochę zamieszania było z przebieraniem się niewiast, bo
jakoś zapomniano przewidzieć możliwości ich udziału w obrzędzie.
W końcu Sława użyczyła na przebieralnię swojej komnaty, tam
niewiasty odzież swoją zostawiały i podchodziły do chrzcielnicy
w onych koszulach.
Najpierw do wody wszedł Mieszko i stanął na środku baseniku.
Potem po schodkach weszli do zbiornika archierej i biskup – podobno
– Jordan się zwał. Jordan podszedł do Mieszka, ujął go jedną ręką pod
łopatki, drugą położył na Mieszkowym mostku i zrobił ruch obalający
Mieszka na plecy. Książę ręce miał skrzyżowane na piersiach i padał
bezwładnie. Ledwo jednak zanurzyła się jego głowa, podparły
i uniosły go ręce archiereja, stojącego za plecami księcia. Potem obaj
duchowni wypowiedzieli po łacinie odpowiednią modlitwę i Mieszko
stał się chrześcijaninem. Dworzan, żony i dwórki oraz innych chrzcili
potem zwyczajni mnisi, którzy modlili się po słowiańsku.
Po obrzędzie trzeba się było prędziutko przebierać w swoje
suche odzienie i stawać na miejscu wyznaczonym jako początek
uroczystego pochodu. Wolisław trzymał poduszkę do deseczki
przymocowaną, na której leżał obrzędowy miecz księcia. Zbrozło,
jako drugi obok samego księcia nie szedł piechotą, lecz siedział na
koniu, o pół kroku za koniem księcia pozostającym. Pochód kroczył
bardzo powoli, co dawało uczestnikom możliwość niezauważalnego
kosego spoglądania na boki. Wolisław wypatrzył wnet Sosnę,
w szpalerze innych dwórek stojącą, uznał, że jest najpiękniejsza ze
wszystkich i był ze swojej połowicy dumny jak paw. Zbrozło podziwiał
urodę Krasy i martwił się zimnym, obojętnym wyrazem jej twarzy.

***

Pochód się skończył i Wolisław miał chwilę czasu na wymianę opinii
z Brozłą i Zbrozłą. O pochodzie też była mowa, lecz w sposób
niezwyczajny – jeden chwalił dwie niewiasty, stojące pośród dwórek,
drugi mówił, że jedna z nich wcale nie była rada z tego, iż patrzy na
niecodzienną uroczystość, a Brozło uprzedził syna:
– Niebawem może cię spotkać niespodzianka. Nie martw się nią
jednak, książę Mieszko bowiem chce mieć w tobie spokojnego
doradcę, tedy uważa, iż należy twoje sprawy sercowe ułożyć
w należytym porządku. Ład serca – mówił Mieszko – pozwala myśleć
i radzić mądrze, a niepokój duszy wszystko owiewa mgłą niejasności
i wypacza ostrość oglądu. A ty, Wolisław, wspomóż mojego syna
pociechą, gdyby takowa konieczność…
Po takiej przestrodze ład serca przestał w Zbroźle istnieć,
a niepokój duszy zabrał mu nawet możliwość zwyczajnego oglądu
rzeczywistości, tedy szedł do Krasy, zataczając się niby pijany.
A kiedy już dowlókł się do pomieszczeń dla dwórek, Krasa uderzyła
go słowem mocniej niżby obuch mu na łeb spadł.
– Trafił mi się wspólnik – powiedziała – który da mi możliwość
zrobienia majątku w trzy miesiące. On jeno jednego żąda: chce, bym
od ciebie odeszła i z nim była.
– Przecieś w ciąży jest – wydukał Zbrozło.
– Ale tego jeszcze nie widać i ja mu wmówię potem, że dzieciak
jego jest.
– Jużeś z nim się parzyła? – głos i mina Zbrozły były zaiste
zbolałe.
– Zmówieni jesteśmy na dzisiejszą noc – powiedziała
z mściwością w głosie Krasa.
– Za coś na mnie gniewna? – spytał Zbrozło. – Za co chcesz się na
mnie mścić?
– Cięgiem mnie pouczałeś, a ja tego nie znoszę – rzekła
beznamiętnie Krasa. – Ja to wszystko przemyślałam, ciężko to
przeżyłam, lecz myślę, że ty mnie nie miłujesz, skoro bez ustanku
widzisz we mnie same złe cechy i chcesz je wyplewić. Tamten rzekł,
że będzie mnie kochał taką, jaka jestem, bo kto się jaki ulągł, taki już
zostanie do śmierci.
– Krasa – głos Zbrozły był pełen rozpaczy – on łże, on cię zwodzi,
to nieprawda, człek każdy może się staraniem własnym zmienić na
lepsze, ja chciałem ci w tym pomóc.
– W gębieś mocny – warknęła Krasa. – Ja ciebie nie przegadam,
aleś właśnie teraz tak samo jako zwyczajne było postąpił: znowu
pouczenie, znowu żądanie pracy nad sobą. A ja lubię się pobawić,
pośpiewać z innymi, pogadać. Tamten też to lubi i będzie nam ze
sobą dobrze.

*

Zabrawszy jeno swoje dworskie stroje, Krasa odeszła z dworu.
Zbrozło usiadł na zydlu i zapadł jakby w otępienie – nie spodziewał
się, że jego własna przepowiednia i przepowiednia Niwy tak prędko
się spełnią. Dopiero wieczorem do drzwi komnaty, w której trwał,
choć nie wiadomo, czy owo trwanie życiem można nazwać, dopiero
po ciemku do drzwi zapukała lekko jakaś ręka, a wobec braku
zaproszenia i innych oznak życia chyba ten pukający postanowił
wejść i sprawdzić wnętrze izby. Drzwi uchylały się powoli, skrzypiąc
niby dawno niesmarowana oś wozu. Wreszcie klekotnęły o ścianę
w taki sposób, iż każdy słyszący pomyślałby o upadku kościotrupa na
twarde podłoże. To jakby obudziło Zbrozłę. Podniósł głowę i zoczył
w drzwiach Sosnę.
– No, żyjesz – powiedziała z ulgą. – Jestem do ciebie posłana.
– Taak? – powiedział Zbrozło.
– Ten szalbierz zabrał wszystkie pieniądze Krasy i znikł –
powiedziała gniewnie Sosna. – Ona teraz pyta, czy zechcesz ją
przyjąć z powrotem. Bo jeśli nie, to w chłopy pójdzie razem z twoim
dzieckiem. Weź ją, Zbrozło – ona z tamtym nie zdążyła jeszcze legać.
Radzę ci, byś ją choćby na lalkę do zabawy wziął. Z czasem może ci
przejdzie twoja gorycz i twój żal do niej… No, jak będzie? Bo ona
czeka w mojej komnacie.
– Ona potrzebuje mojej pomocy – powiedział smutno Zbrozło. –
Wezmę ją właśnie z tego powodu. A czy lalka będzie mi potrzebna…
Serca dla niej i wiary już nigdy mieć nie będę. Niech wraca tutaj,
jeno żeby się ani słowem nie odezwała, bo mogę nie zdzierżyć
i postąpić z nią jako chłopi ze swoimi babami – zbić bez słowa na
kwaśne jabłko i w kąt cisnąć albo do ciężkiej roboty zapędzić. Jeśli
chce powrotu dobrego traktowania z mojej strony, to niech się
mądrze o to stara. Wyście jej – widzę – życzliwa, tedy pomóżcie
samolubnej niewieście stać się kim innym. Jeżeli do porodu to się nie
stanie, odbiorę jej dziecko i sam będę wychowywać. To nie jest tak,
jak ona powiada, że człowieka nie można zmienić, bo to, co po
rodzicach dostał – to, co dziedziczone – nie da się zmienić. Jedyne, co
da się zmienić, to można nawyki porządku wyrobić, można nawet
miłowania innych nauczyć.

***

Sosna nasyciła się mężem, jak gąbka wodą się nasyca, której ze
wszech miar pragnie. On był zmęczony, lecz zadowolony, bo mąż
każdy więcej rozkoszy czerpie z nasycenia swojej niewiasty niźli
z krótkiej chwili przyjemności cielesnej. I wtedy Wolisław nie
wytrzymał.
– Wiesz, Sosenko – powiedział – szkoda mi Zbrozły. Książę zrobił
mu krzywdę z tym podstawieniem uwodziciela, który okradł Krasę.
Nie chodzi o pieniądze – te mu książę zwróci w ten czy inny sposób,
ale może między Krasą a Zbrozłą wszystko by się jakoś uładziło,
może żyliby nadal ze sobą. Nie całkiem szczęśliwi, lecz przecie nie
byliby nieszczęśliwi. A tak, to oboje… Ech…
– Ona będzie zadowolona – powiedziała Sosna. Ona jest zawdy
z siebie zadowolona, uważa się za pępek świata i nikt jej nie
przekona, że mogą być od niej lepsi lub piękniejsi. Mnie też Zbrozły
szkoda, lecz dziecię im się urodzi, tedy powinni razem je
wychowywać.
– Brozło wieszczył – powiedział Wolisław – że córa będzie,
a z niej jakaś Patrycja się narodzi, która dopomoże w naprawie
Polski. I jeszcze powiadał, byśmy imion ni innych rzeczy na
chrześcijańskie nie zmieniali, bo to obcy obyczaj i polskość by się
w nas i innych osłabiła.
– Tedy nazwijmy naszą najmłodszą Witwa. Chcesz?
– Aha – mruknął już prawie przez sen. – Ja nie wiem, czego ten
Mieszko chce…
– Wiesz co, mężu? Każdy w dzieciństwie najbardziej lubi siebie
samego. Teraz to ja ciebie lubię – tfu – miłuję tak samo jak siebie.
A taki samolub jak Krasa jest biedny – naciuła wszystkiego,
nazdobywa dla siebie, nagromadzi, a w końcu nie ma nikogo, kto by
chciał po nim przejąć i w tym samym kierunku działać. Umiera,
żałując, iż nie będzie już ze swoich zasobów korzystać, umiera
w samotności i żalu – Sosna szeptała te swoje myśli do pleców męża,
lecz on już spał. Wtedy Sosna pomyślała, że nie jest sprawiedliwe,
aby samolub cierpiał dopiero w chwili śmierci, a przez całe życie spał
dobrze, niczym się nie martwił i udawał dobrego, uczuciowego
człowieka. Usnęła z myślą, że przecie i ona, i Wolisław także na
jakość snu nie narzekają…
ROZDZIAŁ XI
Co zmienia chrzest?




Wici nie zwoływały na wyprawę. Nawet nie zachęcały do
ochotniczego zgłaszania się. Wyraźnie napisano, że to jeno
powiadomienie, bo wieszczyców brakuje i dlatego włodarzom
i grododzierżcom zleca się rozpowszechnienie wieści o nieustannych
najazdach margrabiego Hodona na dziedziny księcia Czcibora, tedy
w gotowości zbrojnej należy pozostawać, by jakiś oddział niemiecki
i w Polsce środkowej szkody nie narobił – odpór takiemu dać,
wyniszczać. Najlepiej na przedpolu własnej ziemi, w miarę
możliwości na ziemi niemieckiej, jeżeli poweźmie się wiadomość
o wrogich zamiarach Niemców. Wszelako w żadnym wypadku nie
wolno powoływać się na rozkazy władcy z Gniezna, ani głosić, jakoby
cała Polska szła na wojnę z Hodonem czy z Niemcami.
Wolisław ze Zbrozłą zastanawiali się długo, o co w tych wiciach
chodzi i doszli do wniosku, iż jest to zamaskowane wezwanie do
wyprawy ochotników na pomoc Czciborowi i jego poddanym, dlatego
pisarze Wolisława dostali nakaz wyrzezania dodatkowego zdania:
„Kto by chciał pomóc Słowianom między Łabą i Soławą a Odrą i Nysą
– temu wolno”. A potem Sosna zgodziła się na udział w wyprawie
męża, wszakże zapowiedziała, że to ostatni raz, bo Wolisław już nie
jest młodzikiem i wszystko – nawet sińce – goi mu się bardzo długo.
Znak to niechybny, iż wiek źrzały nadszedł i szanować się trzeba,
wypoczywać, innych do wyręki dopuszczać.
Wolisław zabrał się do przygotowań na wyprawę: jeździł po
ludziach i rozmawiał, wypytywał, a niekiedy przekonywał. Był pewny,
że pójdzie pod nim secina możnych, z czego sześciu z Pierzyn.
Zbrozło poddał mu pod rozwagę możliwość zmiany znaku i zawołania
– wszakże chrześcijanami teraz byli, wypadałoby to jakoś podkreślić,
zaznaczyć… Nowy znak na tarczy na wyprawie…
– Jaki? – zaciekawił się Wolisław.
– Powiedzmy ptaszysko ze znaku usunąć i zawołanie zmienić na
„Pobóg”? – Zbrozło patrzył wzrokiem pytającym, gotów snuć inne
pomysły, gdyby „Pobóg” się nie spodobał.
– Zostanę przy „Jastrzębcu” – powiedział Wolisław. – Twój ojciec
doradzał, by znaków i zawołań czy też imion nie zmieniać.

***

Mus był zacząć żniwa, bo zboże lada dzień zacznie się osypywać –
sporo na ziemię spadnie i ptaki niebieskie pomyślą, że to Pan je
karmi, a to jeno ludzki brak zapobiegliwości rozmnoży stada wróbli
i szpaków… Przygotowania do wyprawy wojennej na pomoc
Czciborowi szły swoją drogą, a żniwa trzeba było zaczynać. Jutro,
kiedy tylko poranna rosa obeschnie na polu powierzonym Rozporze,
wszyscy kośnicy, jeden za drugim postępując, zaczną ciachać zboże
na ścianę, a niewiasty blisko za nimi, drewniane sierpy dzierżąc,
będą podbierać skoszone zboże i w snopki je wiązać. Na polu
Rozpory zboże najbardziej źrzałe, tedy tam się zacznie. Jutro!…
Ten oczekiwany ranek wstał świeżutki, skąpany w rześkiej rosie,
zapowiadając dzień niezbyt skwarny, z wietrzykiem chłodzącym
uznojone czoła, ze słonkiem, chowającym się co chwila za białe
baranki chmurek. Obiecujący dzień będzie…
Akurat! Obiecanki cacanki, a głupiemu radość. Poranny wietrzyk
usnął, baranki chmurek musiały pozostać w niebiańskiej owczarni,
słońce parzyło bezlitośnie. Dzień był taki sam jak wczoraj i onegdaj –
nie dawał odpoczynku ludziom ni zwierzętom domowym. Jeno
pszczoły i trzmiele burczały z zachwytu, bo nektarniki w kwiatach
zostały otwarte, a chłodzić te pracowite owady umiały się machaniem
swoimi skrzydełkami.
Dwudziestu kosiarzy posuwało się do przodu ćwierćkroczkami,
machając kosami niezbyt szybko, bo nie o wyścigi szło, lecz
o całodzienne koszenie, wymagające wytrwałości. Powoli a wytrwale
– ta zasada, prosta i łatwa do stosowania, zapewniała zdatność
kosiarzy do pracy także na jutro, pojutrze i na kolejne dni. Zbieraczki
miały trudniej – od nich zależała jednakowość snopków, które potem
będą dzielone między posiadacza pola a właściciela całej wsi. Snopki
albo stygi – równo połowę – będzie wybierać Wolisław i wszyscy
uznaliby go za głupka, gdyby wybierał te mniejsze czy lżejsze.
Najlepiej, gdyby wszystkie były jednakowe, lecz przecie zbieraczka
zbieraczce nierówna, zbiera podbierakiem i na podołku zboże
trzyma, aż zaczyna być za obszerne albo zbyt ciężkie – wtedy kładzie
je na ściernisku bądź rżysku, powrósło pod pachą kręci i obwiązuje
to, co zebrała, tworząc w ten sposób snopek. A czyż dla każdej
odczuwanie ciężaru czy obszerności jest jednakowe? Tedy zbieraczki
kątem oka spozierają na najsłabszą i takiej samej wielkości snopki
jak ona starają się tworzyć. Wielka odpowiedzialność na nie spada za
sprawiedliwy podział plonu… Co prawda, Wolisław podzieli plon
dopiero po siewie, lecz jakby mu się odwidziało?… Bo takie dzielenie
plonu musi uwzględniać stołowanie się myszy i ptaków, co może być
niekorzystne dla właściciela, jeśli jego koty pracują lepiej od kotów
chłopskich przy przepędzaniu od stert lub ze stodół nieproszonych
„gości”.
Z każdym machnięciem dwudziestu kos ubywało na polu
stojącego zboża – zapowiadało się, że do obiadu pole Rozpory stanie
się rżyskiem i ścierniskiem. Kosiarze jakby zwalniali – obiad
powinien dawać ten, na którego polu się kosi. A jak przed obiadem
się skosi, a na nowym polu jeszcze nie zacznie?… W myślach
chłopskich dojrzewało postanowienie przedłużenia kośby do
popołudnia, co Wolisławowi jakoś nie było na rękę. Postanowił
popędzić trochę swoich chłopów, no – może obiecać posiłek z własnej
kieszeni. Już miał to ogłosić, kiedy pokazała się Rozporowa otoczona
gromadką dziewcząt, dygających bliźniaki, konwie i kosze
z jedzeniem.
– Podobiadek! – ogłosił Wolisław i postanowił przenieść swoje
żądanie przyśpieszenia pracy na czas po posiłku, kiedy kosiarze będą
w lepszym nastroju. Dziewczęta ogłaszały, co która ma do
rozdawania – były do picia maślanka i kwas chlebowy, a do jedzenia
ponad czterdzieści połówek kurczaków, obrumienionych w piecu
chlebowym po uwarzeniu z ziołami rosołu – najwyraźniej na obiad
zapowiada się rosół z kluskami, teraz dziewczyny namawiały do
korzystania z gotowanych warzyw jako dodatku do chleba z mięsem.
Wolisław zastanawiał się, jakim cudem Rozporowa zdobyła tyle
kurcząt i postanowił sprawdzić, czy z jego stadka właśnie tyle nie
ubyło…
Wszystko, co postanawiał Wolisław, uległo zawieszeniu, bo pędził
na pole dziesięcioletni syn Rozporów – Rolak. Zadyszany podszedł do
Wolisława – wieść przyniósł:
– Do domu was pani Sosna prosi – wysapał – bo Cygany
przyjechały i jeden urzędnik z Pajęczna. Wolisław czym prędzej
podążył do domu. Przed domem stał wóz cygański w dwa konie
zaprzężony i pisarz z Pajęczna na koniu. Na koziołku wozu drzemał
stary Cygan z kędzierzawymi włosami, jakby tą swoją drzemką chciał
odgrodzić się od ciekawości pisarza, usiłującego zagadywać o tym
i owym. Drzemka musiała być udawana, bo zbliżanie się Wolisława
spowodowało otwarcie się cygańskich czarnych oczu i stary zawołał:
– Kocioł i garnki zamawialiście. Pomnicie?!
Z drzwi domu wyjrzała Sosna.
– Czemuście mnie o tym nie powiedzieli? – zapytała z wyrzutem
w głosie. – Mąż przy żniwach zajęty.
– Z babami nie gadam – odburknął Cygan ponuro, a w stronę
Wolisława skierował uśmiechniętą twarz pełną uprzejmości. –
Pomożecie z wozu zdjąć? – zapytał ugrzecznionym głosem.
Zdejmowali z wozu wielki kocioł z żeliwa, zdatny raczej do
zawieszania nad sporym ogniskiem niźli nad kotliną. Potem Cygan
wyjmował i stawiał przed gankiem różnej wielkości żeliwne
i blaszane garnki – niektóre bielone, inne – przeważnie z grubego
żeliwa – bez polewy, wiele z akuratnymi pokrywkami.
– Bez pojęcia – Sosna, wychylona z okna musiała wyrazić swoje
zdanie, bo jakże którykolwiek z tych saganków zawiesić nad kotliną,
skoro żaden nie miał spsobnego uchwytu?
– A ot i pojęcie – burknął Cygan, wyciągając sporej wielkości
żeliwną płytę z czterema, różnej wielkości, otworami. – W te otwory
saganki wstawiać, a płytę wprzód na kotlinie ułożyć i gliną
pooblepiać, by nie dymiło. Komin, wiem to, od samej ziemi już
zładziliście, tedy cały dym i sadze w niebo ulecą.
– Wszelako garnków wiele, różnej wielkości są, a otwory jeno
cztery – zauważyła Sosna.
– Fojerki lubo fajerki od tego są, by przypasować – powiedział
Cygan i wyjął ze skrzyni na wozie kilkanaście żelaznych krążków
różnej wielkości.
– Dlaczego wy tak mojej żony nie lubicie? – spytał Wolisław. –
Burczycie na nią, patrzycie na nią z lekceważeniem… Zawiniła wam
w czymś? Brzydka jest?
– Przeciwnie – powiedział Cygan. – Wasza niewiasta za bardzo mi
się podoba i boję się, że mógłbym zacząć do niej się zalecać. Chronię
siebie i was przed tym, poburkując…
– Zaraz jutro pojadę po zduna i on zrobi ci, Sosenko, palenisko
i popielnik z drzwiczkami. Drwa każę rąbać na krótko, bo to już nie
ognisko w kotlinie będzie, jeno dobre palenie niewielkiej ilości
drewienek – powiedział Wolisław.
– Chyba nie może to być – powiedział pisarz. – Wszyscy ochotnicy
na wyprawę już pod Działoszynem skupieni, bo wici przysłano, iże
pora sposobna do ruszenia.
– Poradzimy sobie jakoś bez ciebie – powiedziała Sosna
zduszonym głosem, a z jej oczu dwie łzy wypłynęły na gładkie jagody,
spływały powoli ku brodzie, czyste i kształtne kuleczki, lód
przypominające.

***

Secina wojów z Wolisławem na czele przejechała przez Pierzyny, na
północ zdążając. Wielu to widziało, Sosna nie widziała, bo była zajęta
sprawami żniw i obrządkiem. Podobno Wolisław machał z daleka
ręką… Ech, życie… Jeno kolejną łezkę uronić, usta zaciąć i do roboty
się brać. Prawdę mówiąc, jej było w niektórych rzeczach łatwiej
dogadać się z chłopami niż Wolisławowi – ona była tutejsza, swojska
a wydźwignięta przez małżeństwo do wyższego stanu. Teraz, po
chrzcie w rzeczce całej wsi, niby równa przed Bogiem – tako
duchowny z Glin powiadał – wszelako lepiej jej przypochlebiać,
szacunek okazywać, bo ona może się mężowi poskarżyć… Zresztą –
też wieść od chrzciciela z Glin – pono i w niebie równości nie ma. Nie
chodzi o Boga, to jasne, że On najwyższy. Lecz zastępy aniołów…
Cherubiny, serafiny, archanioły i pewno jeszcze inne… Wiadomo, jak
to będzie z równością w niebie chłopów i możnych?…
Całą parą nadal szło żniwowanie. A wnet po skoszeniu, przy
suchej pogodzie, snopki stawały się wystarczająco suche do zwózki.
Na pola, między stygi, zajeżdżały drabiniaste wozy, dwuzębnymi,
drewnianymi widłami ładowano snopki na wozy i do stodół bądź stert
zwożono. Z pól nazywanych „własnymi”… Hmm… Chałupa też
„własna”, tak samo jak ten kawałek nieba nad nią i nad polem…
Nie było takiego, który chciałby porównać plon z „jego” pola
z plonem z pól sąsiednich. Kierat harówy doprowadzał do
zobojętnienia – do roboty jest się wdrożonym, to tyrać i już! Może
później, jesienią lub na początku zimy, przyjdzie mniej pracowita
chwila i porównania się zrobi. A najpewniej dopiero po siewach
wiosennych, kiedy Wolisław odbierze swoją połowę – da się
porównać własną zasobność z zasobnością sąsiadów. Tylko na polach
możnych patrzono i oceniano wysokość plonów. Znaczy – czynili to
kosiarze, potem przekazywali swoje spostrzeżenia własnym
rozgłośniom, czyli bardzo niemałomównym żonom…
Sosna poprosiła chłopów o pomoc dla szóstki wojów – przedtem
chłopów, te Niemki dość przyjemne i grzeczne były, tedy można
swoim własnym wojom dopomóc. Nawet zbieraczki ze wsi pomagały,
a Niemki jeno strawę warzyły, szykowały i na pola donosiły. Niemniej
trzeba wziąć pod uwagę obietnicę Sosny, że ona męża poprosi, by
wycenił chłopską pomoc i odliczył jej koszt przy wiosennym podziale
dostatku. Niby może się zdarzyć, że Wolisław jeno sarknie i odmówi
ulgi, jednak babskie omotywanie chłopa jest przeważnie skuteczne…
Może i Niemki swoich mężów omotają i dwie ulgi się zdarzą?…

***

Po żniwach, podczas omłotów całe Pierzyny były jednym wielkim
stukotem cepów o zboże rozłożone na glinianych klepiskach stodół –
przyjechał pisarz z Pajęczna, bo wici do Wolisława przyszły.
Wprawdzie Wolisława w pobliżu nie było, wprawdzie nie było także
sześciu wojów, których owe wici dotyczyły, wszelako były żony –
zwyczajna u możnych rzecz – oni są na wojaczce, a wszystkim
w domach zajmują się połowice. Tedy Sosna odczytawszy wici, uznała
za potrzebne zebranie całej wsi, aby one witki głośno przeczytać.
No, niekoniecznie całe, lecz rzeczy najważniejsze nie powinny być
odkładane.
Te najważniejsze rzeczy to nadanie znaków i zawołań oraz włości
sześciu nowym możnym. Znaczy – z dóbr ogólnych nadział dostaną,
potem rządcom lub włodarzom będą spłacać ustaloną sumę w postaci
naturalnej – zboże, mięso, warzywa – część wszystkiego, co się
w gospodarstwie nada do zbycia zawiezie się rządcy i wspólnie
odliczy ich wartość od całej sumy należności. Taki dogodniejszy
wykup bez starań – już będzie się miało ziemię, za którą nie będzie
trzeba wyłożyć jednorazowo całej sumy w pieniądzu lub w naturze.
Wszyscy wiedzieli, jak to będzie, wielu chłopów śniło lub roiło na
jawie, że to oni za zasługi nagrodzeni w ten sposób zostaną, atoli tym
razem rzecz nowa i nieznana się stała. Chodziło o te znaki, zawołania
i nowe nazwiska oraz nazwy gotowe nowych wsi, które nagrodzeni
później założą.
Odtąd Domański Jan z Domaniewa będzie miał znak larysza, czyli
dwa kroje od pługa, no – lemiesze, w słup postawione – a zawołanie
jego będzie brzmieć: „Gleżyn”. Jabłońskiemu Wincentemu,
z Jabłonowa dostał się znak jednorożca, właściwie głoworożca –
konisko na zadnie nogi wspięte z jednym rogiem na przedzie łba –
oraz zawołanie: „Bończa”. Ostrowski Bolesław z Ostrowa miał się
cieszyć znakiem i zawołaniem: „Korab”.
Bernardowi Gajewskiemu Gajewo przydzielono oraz znak
w postaci miecza między dwoma półksiężycami. Ada, żona Domana,
tfu – Jana, powiedziała że taki znak przypomina rów przez dupę, ale
jej mąż tak towarzyszowi wykuje ów znak, iż nikomu prześmieszki na
myśl nie przyjdą – każdy rozpozna miecz i półksiężyce brzuścami do
siebie zwrócone.
– Kpinki ze znaku „Ostoja” nie są wcale na miejscu – burknął
młynarz.
– Można takoż posługiwać się zawołaniem – odczytała Sosna. –
Ono brzmi: „Mościc”.
Truda ucieszyła się mocno, usłyszawszy, iż Bazyli Jakubowski
z Jakubowic będzie nosić na tarczy znak „Topór”, bo przypomniała
sobie, iż ona w Niemczech rycerzy z takimi tarczami widywała.
Uśmiech jej znikał, zamieniając się w poczerwieniałą na policzkach
niechęć, kiedy Sosna przeczytała, że mąż Trudy będzie mieć
zawołanie: „Kołki”. Cóż, wola księcia jest prawie równa woli
wszystkich jego poddanych… Ale niech no tylko kto powie na męża:
„Ty kołku…”.
Na koniec Gerda i inni usłyszeli, iż Ziemowit Szymański z Szyman
nosić będzie znak „Złota wolność”, a w boju – jako i inni owego znaku
– zwoływać się będzie ze swojakami zawołaniem: „Szafir”, co się
bierze od barwy tarczy, na której dwa węże oplatają krzyż.
Potem gadek było co niemiara, lecz one do Sosny nie docierały.
Za to Wiernik i Rozpora dotarli z pomysłem rąbania i wypalania
puszczy w pobliżu Pierzyn – na owe włości, które Sosna odczytała na
zebraniu wsi. Zima niedługo – można będzie szykować miejsce, bale
traczyć na belki i dechy bez zbytniej szkody dla gospodarstw
własnych. Jeno by chodziło o zapłatę – niechby Sosna swojemu
powiedziała, że się zgodziła na obniżenie przez rok jutrzyny
o połowę, to ze wsi zgłosiłoby się sporo ochotników do zimowych
prac przygotowawczych.
– Ja sama nie mogę – powiedziała Sosna. – Mojego bym może
przekonała, lecz to dla nas byłaby za wielka strata. Należałoby
ułożyć się z nowymi właścicielami owych włości, oni by nam potem
zwracali za naszą pomoc…
– My się już ułożylim z Niemkami – powiedział Rozpora. – One
ręczą za dobrą wolę swoich mężów.
– Jednak nie – rzekła Sosna – poczekamy do powrotu Wolisława.
Chyba że wy uwierzycie w jego dobrą wolę, w dobrą wolę
i rzetelność tej szóstki… Jeśli tak, to przygotowujcie, bo nikt oprócz
was zrobić tego nie zdoli.
Tak to – o mało co – doszłoby do niewieścich rządów
w Pierzynach. Znaczy – do jawnych rządów, bo na dobrą sprawę
wszystkie męskie postanowienia zapadają pod pierzyną, kiedy żona
mężowi wygodzi i naprowadzi go na odpowiednią ścieżynę, na której
serce mężowskie miękkie niczym wosk się staje i ona je na swoją
modłę kształtuje…

***

Pierwsze śniegi jeno dla dziatwy do hasania na saneczkach sposobne.
Dopiero po jakimś czasie ów puch – czujka prawdziwej zimy – uleżał
się, jak należy. I wtedy z puszczy na zachodzie pewnego ranka
dobiegł do Pierzyn dźwięk dzwoneczka, jaki mocuje się u końskiej
uprzęży, by słuchaczom radość ów dźwięczny ton sprawiał. Sosna
niechybnie rozpoznała, że smolarz wnet dojedzie, tedy ogień
w kotlinie zwiększono i rozpatrzono się w spiżarni w sprawie
obdarowania smolarza (i jego rodziny – Sosna aż głęboko westchnęła
nad losem biednej niewiasty i dzieci na towarzystwo wilków, i niczyje
więcej, skazanych).
Rzeczywiście, przybył smolarz z wielkim worem drzewnego
węgla. Sosna nie chciała być niegrzeczna, a węgiel drzewny nie był
jej do niczego potrzebny, bo lepszy skutek palenie drew przynosiło,
tedy powiedziała, że ona i bez podarunków zaopatrzy rodzinę leśną
we wszystko, co smolarz uzna za potrzebne lub przydatne chociażby.
Na to smolarz wydobył z toczka coś żelaznego a wyraźnie ciężkiego,
chociaż niezbyt wielkiego. No, nie całkiem żelazne to to było, bo
rączkę drewnianą miało, jeśli imak, czyli uchwyt, rączką można
nazwać.
– Nijako mi – powiedział – cięgiem z waszej dobroci i łaski
korzystać i jeszcze od kowala Domana za węgiel zapłatę brać. Ten
przedmiot służy do usuwania fałd i zmarszczek albo zagnieceń
z płóciennych ubiorów. Użyczycie pogniecionego prześcieradła
i derki na stół?
Rychło na stole znalazła się derka, na niej smolarz rozłożył jako
tako prześcieradło i skropił je lekko wodą. Potem otwarł pokrywę
żelazka – bo o nim mowa – nałożył do środka nieco żaru z kotliny i na
ten żar nasypał węgla drzewnego. Węgiel zaczął się żarzyć, smolarz
sprawdził poślinionym palcem gorącość spodu żelazka, zasyczała od
gorącości ślina na palcu i zaczęło się prasowanie. Sosna ze
zdumieniem patrzyła na zanikanie zagnieceń i pomarszczeń
prześcieradła.
– To nie tylko o gładkość chodzi – powiedział smolarz, oddając
złożone równiutko prześcieradło – spód tego cudeńka jest o wiele
gorętszy od wrzątku i owa gorącość niszczy nawet gnidy, które we
wrzątku niekiedy przeżyją. Jeno musicie uważać, by ten gorący
przedmiot na jakim płaskim kamieniu stawiać, bo drewno od niego
zapali się i pożoga pewna…
– Macie u mnie zapewnione darmowe dostawy, czego wam
będzie trzeba – powiedziała Sosna z rozognionymi od podniecenia
oczami.
– Ja mam jeszcze nowinę… – smolarz spoglądał niepewnie spod
oka.
– No? – Sosna ledwo powstrzymywała ochotę przed
rozpoczęciem wielkiego prasowania, lecz grzeczność wobec gościa
nakazywały obyczaj i życzliwe serce Sosny.
– Goniec do młynarza i do nas wici z Gniezna przyniósł –
powiedział smolarz.
– Noo?! – w głosie Sosny było więcej podziwu niż ponaglenia,
chociaż piliła do tego prasowania niby głodny do posiłku.
– Mój drugi smolarz, pamiętacie go chyba, zwie się ninie
Węglewski, a ja – Smolarski. Jemu znak „Godzięba” przyznano,
o który sam prosił. A ja bym chciał do waszego… Wstawicie się
u Wolisława, by mnie do waszego znaku przyjął? To niby taka
dziecinna zabawa, wszelako odróżnia możnych od ludzi niższego
stanu… Wici mogą spłonąć, a nazwisko i znak zostaną… Każdy
będzie wiedział, iż moi potomkowie od możnego pochodzą…
– Macie to zapewnione – powiedziała żarliwie Sosna. – A jakby
mój nie bardzo… To ja go tak przyprasuję, że sam do was przyleci
z powiadomieniem.
– Bedę wdzięczny – powiedział Smolarski – bo to, zdaje się, próba
kupienia przychylności możnych przez księcia. Potem może nie być
tak łatwo znak i zawołanie uzyskać.
– Bardzom rada – powiedziała Sosna – że teraz obydwoje
jesteśmy zadowoleni. Nie śpieszy wam się do rodziny? Bo ja bym to
prasowanie…
Smolarz zaśmiał się radośnie i opuścił izbę. Wnet wesoły dźwięk
dzwoneczka począł obwieszczać lasowi obecność kogoś
szczęśliwego. A w izbie dziatwa patrzyła z podziwem na szczęście
prasującej mamy, a chłopcy nie mogli pojąć, jak można się cieszyć
z tego, że pracować można…

***

Jesienią Węglewski przywiózł z puszczy dwa dzbany patoki. Za ucha
były na koromysłach powieszone, bo łatwiej było je z wozu do domu
wnieść od jednego razu, niźli pojedynczo, po kolei. Zawszeć to
z koromysłami równowaga i jednakowe obciążenie kręgosłupa
zapewnione, tedy poręczniej niż owo wyginanie na boki z jednym,
nieporęcznym, wielkim dzbanem. Chłopcy natychmiast zaczęli się
bawić w niedźwiadki – łapkami sięgać po patokę, a potem ręce
oblizywać. Sosna zimnostalowym głosem przegnała ich do rzeczki.
– Łapska umyć i dopiero potem w misie zabawę wszcząć, atoli już
z miseczek, bo nadmiar słodyczy mdłości powoduje i psucie zębów! –
warknęła, aż się Węglewski przestraszył.
– To wszystko przez te czarne myśli – wyjaśniła Sosna, kiedy
chłopcy pobiegli do rzeczki. – Ciągle mi się Wolisław śni – taki biedny,
o pomoc jakby prosi… Zła to dola być żoną możnego – chłop tyra,
mozoli się, lecz – przynajmniej – jest w pobliżu i jest bezpieczny…
– Można wybrać dolę chłopa – mruknął Węglewski. – Ja jednak
bym was prosił o wstawiennictwo u Wolisława… Na następną
wyprawę ruszym ze Smolarskim – jeńców zdobyć i wsie zakładać.
Wstawicie się, byśmy zezwolenie dostali na utworzenie Smolar
i Węglińca? Bo to i wykupić grunta trzeba i pomoc sobie zapewnić…
Oczywiście za zwrotem kosztów, lecz bez zezwolenia pomocy nie
uzyskasz. A samemu… No, ze trzydzieści lat mordęgi, dorabiania się
krok po kroku. W końcu by się człek dorobił, lecz w takiej porze, że
wnet Kostuchę by trzeba zaspokoić.
– Mądrze powiedziane – zgodziła się z Węglewskim Sosna –
a dzieciska same się muszą wychowywać, bo rodzice nie mają dla
nich czasu. Potem strach umierać, bo taki niewychowaniec może
wszystko – cały dorobek rodzicieli – zmarnotrawić. Wstawię się za
wami oboma. I jeszcze dopomogę z żonami dla waszych jeńców –
z Pierzyn i Ruśca córki chłopów podmówię. Zjecie co?
Węglewski zjadł. Koromysła w kącie postawił, chłopcy zaraz
wzięli je w obroty, znaczy – „oglądali”, czym się da – nawet noża nie
pomijając, bo ciekawiła ich możliwość ukształtowania drewna w taki
sposób, by potem do pleców i karku pasowało, obłe było i gładkie.
– Lepiej wam o Wichmanie opowiem – Węglewski widać obawiał
się podziału koromysł na wiele drobnych części.
Chłopcy, w grzeczności wychowywani, „chcieli” posłuchać
opowieści, tedy Węglewski, pojadając, w wieszczyca się zamienił, tak
że Sosna zaciekawiła się w duchu, czy i podśpiewywać zacznie…
Tedy snuła się bajka-niebajka o Sasach, z których teraźniejszy król
Niemiec pochodzi, dlatego pozwolił swoim ziomkom – ich części,
znaczy – powrócić na stare ich ziemie w pobliżu ujścia Łaby.
– Pośród Sasów jest jeden najgorszy – zapewnił Węglarski. –
Wielki jest, wredny łeb ma, niby dziecię niewinne, pokryty
kręconymi, złotymi kudłami. Jątrzy pośród Redarów naszych, do
wypraw zbójeckich na Niemcy ich namawia, a potem okazuje się, że
Słowian w niemieckie zasadzki prowadzi. Przez niego Redarowie
dwie wielkie bitwy z królem Ottonem przegrali. Dlatego my im teraz
musim pomagać i wasz ociec w domu nie jest, przez co wasza skóra
niewygarbowana. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Nie bójcie się
o to.
– Lepiej o tych bitwach mówcie – poprosił Dobrywojek – bo jak
o onym garbowaniu powiadacie, to mi skóra na plecach cierpnie.
– W pierwszej wyprawie – Węglarski poprawił się na ławie –
Redarowie wielkie łupy w Niemczech pobrali, ludzie Wichmana
takoż. Szli ze zdobyczą na wschód, Wichman na przedzie, i wpadli
w zasadzkę Ottona. Łupy potracili, wielu własny żywot dało, a inni
w jeństwo popadli. Byliby wygrali tę bitwę nad rzeczką Rzeknicą,
jeno Wichman im nie chciał pomagać.
– Może stchórzył? – Dobrywojek wyraził to przypuszczenie
niepewnym głosem.
– Bogać tam! – zaprzeczył Węglewski. – Odszedł ze swoimi
ludźmi jeszcze przed rozpoczęciem bitwy. Jednak Redarów potem
przekonał, że jego ludzie uciekli z tchórzostwa, a on ich gonił, aby
tchórzy ukarać. Uwierzyli mu i osiem lat temu ponownie wyprawili
się z nim i jego Sasami na Bremę i Hamburg. Znowu szli z łupami,
nad Rzeknicę doszli, a tam znowu zasadzka. Tym razem Wichman ze
swoimi jawnie na stronę wojsk Ottona przeszedł i klęska Redarów
była straszliwa.
– Jak dorosnę – powiedział Studzigniew – wojem będę i tego
Wichmana mieczem na pół rozpłatam. Już on potem nikogo
w potrzebie nie opuści.
– Ty się lepiej chłopom przypatruj, jak się co robi. Bo wojaczki
w drużynie cię wyuczą, natomiast niedbałość i oszustwa sam musisz
się nauczyć wykrywać – powiedziała Sosna. – A przedtem musisz
wiedzieć, jak wygląda praca rzetelna.
– Nie powiadajcie, mamo – obruszył się Bronimir – przecie nas
w szkole uczą, jak i co się robi.
– Nie wystarczy wiedzieć – powiedział Węglewski – trzeba
umieć, a tego bez spróbowania nie nauczy się nikt.

***

Bianka uczestniczyła w życiu Pierzyn i swojej przybranej rodziny
trochę inaczej niż chłopcy. To naturalna kolej rzeczy – niewiasty
właśnie wiedzy łakną, a nie umiejętności. Chłopak – powiedzmy –
chce dobrze rzucać nożem. Bianka też pomyślała o tym samym.
Chłopak rzucił pierwszy raz i nie trafił, nóż się nie przekręcił, bokiem
zetknął się z pniem drzewa, będącego celem. Bianka to samo.
Chłopak będzie odtąd rzucał wielokrotnie, aż się nauczy.
A niewiastka? „E, to nie dla mnie” – powie – i porzuci myśl o rzucaniu
nożem do celu.
Można rzec, że Bianka brała we wszystkim udział, ale –
przeważnie – bierny. Nabrała niewieścich kształtów, powaby miała
godne pozazdroszczenia – stała się obfita i szczupła, krągła oraz
szpiczasta, twarda i miękka – wszystko tam, gdzie trzeba. Ciało aż
kipiało pięknem i zdało się, że ma tu zastosowanie powiedzenie
„w zdrowym ciele zdrowy duch”. Niestety – ciało jeno pozór
stwarzało, a duch cierpiał. Liczka Bianki powlekał smutek w żałość
wpadający. Gdyby przechodziła koło pochodni płonącej, to swoimi
westchnieniami niechybnie by ją zgasiła. Atoli ona chodziła nad
strumyczek, rzeczką zwany, gdzie wieczorami jeno miesiąc świecił
zimnym blaskiem, a gwiazdy do niego pomrugiwały. Zdawało się
Biance, że te niebieskie świetliki są także smutne, ale przede
wszystkim były milczące i można im było swoje żale powierzać, bo
one i tak nikomu nie powiedzą, płacz ich nie dziwi, niepokoju nie
podzielają, lecz i za złe nikomu go nie mają.
Tego wieczoru czuła niespokojne bicie serca, jakaś trwoga
z nadzieją pomieszana hasała w jej duszy, miejsca sobie na brzegu
znaleźć nie mogła. Westchnęła swoim zwyczajem, drzewa jakby się
poruszyły od podmuchu dziwnego, zaszumiało w sitowiu
nadbrzeżnym, parskanie jakoweś nastało, głosy ludzkie jakby.
Czyżby?…
Puściła się pędem do domu. Wpadła do izby cała rozogniona.
– Mamo! – krzyknęła do Sosny. – Nasi chyba wracają i już są
niedaleko stąd.
Tak właśnie było, przedwiośnie przyprowadziło uczestników
wyprawy na pomoc Czciborowi. Nikt nie zginął, jednak Wolisława
przywieziono na saniach, całego w gorętwie nieprawdopodobnej.
– Dzięki niemu nikomu nie przyszło umierać – mówił Zbrozło. –
On wymyślił wabika na Niemców, przez co oni byli jak szczupaki
przez nas łapani. Jeńców przywiedlim krocie. Wolisław spieszył
swoich trzystu ludzi, koni inni pilnowali, a trzy seciny z Wolisławem
szły pieszo, niosąc długie dzidy o grubych trzonach. Hałas przy tym
Wolisław kazał czynić… Niemce raz-dwa pomyśleli, iż to łatwy łup
i dalejże ze wszystkich stron wielkimi kupami do tych hałasujących.
Wtedy ludzie Wolisława tworzyli krąg z dzidami w ziemię wbitymi
i ostrymi grotami na zewnątrz skierowanymi. Niemce ten krąg
obstępowali, atoli dostęp doń mieli jeno nieliczni – jakieś dwie seciny.
My na koniach czekalim w pobliżu i w porę otaczalim Niemców. Oni
klękali, łapy do nieba wyciągali. Dawali się wiązać i w jarzma
ubierać, jakby barankami byli.
– Czemu chory? – spytała Sosna od strony kotliny, na której mleko
z miodem i masłem grzała.
– Już nie młodzik – rzekł Zbrozło – tedy mniej odporny. Wszelako
przeziębł z dobroci serca. Jeden młodzik w kręgu ranion został
i jęczał, że ziąb go męczy. Trząsł się niby osika, tedy Wolisław
odzienie swoje zdjął i biedaka przykrył. A pasożytów każdy miał bez
liku, nawet łonowe wszy nas się jęły. Z jedzeniem kiepsko było, snu
brakowało. Jak się dorwalim do jednego pałacu zdobycznego, tośmy
tam spali przez całą dobę. Niestety…
– Wszy łonowe? – Sosna cała czerwona była. – Mnie mówiono, że
to przy obcowaniu cielesnym z kim takim, co je na sobie ma… A z kim
Wolisław…
– Nie tylko od tego – powiedział Zbrozło. – Wolisław z nikim! To
na pościeli w onym pałacu były gnidy. Jeszcze paru innych…
– Ja nie wiem, jak to wyniszczyć – powiedziała Sosna z blednącym
rumieńcem.
– Łatwe to jest – rzekł Zbrozło, bo one jeno na owłosionych
częściach ciała żyją. Łono, owłosione nogi i ręce… Wszystko ogolić,
wydłubywać z ciała i palić. Inni już wyniszczyli, ale Wolisława nie
moglim odkrywać ani w łaźni parzyć. A warto, bośmy wszyscy
brudem pozarastali. Krosty ma mąż od tego brudu. Jakoś go umyjcie
w izbie, jemu nic nie będzie, byle nie przeziębić bardziej.
– Wypielęgnuję i… – Sosna dojrzała Biankę w obejmie rąk Lubka,
co jej nasunęło myśl, że tak samo ona i mąż… Byle tylko do siebie
doszedł. Więcej razy go nie puści!
ROZDZIAŁ XII
Drugi chrzest




Wezwanie do Gniezna zawierało jednocześnie zapewnienie, że to
jeno na jeden dzień – następnego dnia Wolisław będzie z powrotem
u siebie. Mimo to Sosna nie była szczęśliwa, bo mąż jeszcze nie
doszedł do pełni sił, a przejście wiosny w lato zawdy owocowało
gwałtownymi zjawiskami pogody. Natknie się mężuś na orkan i trąba
powietrzna go uniesie… Albo gradobicie czy silna ulewa –
przemoknie Miły, zaziębi się ponownie… Niby można wyposażyć go
w żywicowaną opończę, lecz jakby się trafił kto biedny, onej opończy
potrzebujący?… Zbrozło opowiadał, że był wtedy razem
z Wolisławem w onym kręgu. Stu ich na zewnątrz dzidy dzierżyło, za
nimi drugi szereg pomagał lub do podmiany służył. A pośrodku wiele
miejsca i reszta z owych trzech secin – odpoczywająca i gotująca się
do zastąpienia pierwszego szeregu. Wtedy ów obecny pierwszy
szereg przejdzie do szeregu drugiego, a odpoczywać będzie obecny
drugi szereg. Pośród tych odpoczywających był i wspomniany
młodzik. Nakaz był baczenie dawać na ciężkie pociski, przed którymi
z tej odległości da się uchylić. A ten chmyz żarty sobie stroił,
złośliwostki walczącym powiadał… Czujności należytej nie zachował
i trafił go oszczep, z góry już na ziemię spadający. Bardziej był
uderzony niźli ukłuty – nawet krew nie bardzo leciała. Atoli smyk
zestrachał się niemożebnie, zaczął wyć, że on już umiera,
przedśmiertne drgawki nim trzęsą… Wolisław na derce go ułożył
i własnym odzieniem przykrył, a to zima przecie była… Dobry człek
z Wolisława, lecz on wystarczającej troski o siebie nie przejawia.
– Ty – powiedziała Sosna do męża – o mnie pomyśl, zanim
rozdasz wszystko potrzebującym. Jak rozdasz i z głodu umrzesz, to
ja już ciebie nie będę miała. A ja ciebie bardzo pragnę mieć przy
sobie! Żywego, Wolisław! Teraz ja z tobą pojadę do onego Gniezna
albo się wymówisz chorobą. Ot, co!
Sam pojechałby konno, Sosna – tak uznał – musi powozikiem
z płóciennym półdaszkiem podróżować, wszakże sama o ulewie
i gradobiciu napomykała. Jakby tak w złą godzinę, jakby wykrakała?
… Lepiej zapobiegliwie postąpić, bo Sosenka zmoknąć nie może!
Powozik na twardych kołach ze szprychami, atoli nadwozie na
skórzanych pasach zawieszone, tedy trząść nie będzie. Dobrą stroną
takiej podróży jest to, że jeno jeden koń będzie i o stajnię w Gnieźnie
dla jednego łatwiej niż dla dwóch. No, i suknia Sosny, która
w powoziku nie pogniecie się tak mocno jak w tobole przy siodle
uwiązanym – azaliż to dla niewiasty i jej męża rzecz nieistotna?

***

Łatwo dało się zauważyć troskę Wolisława o żonę. Skryty przed nią
był niepokój o nocleg, stołowanie i inne sprawy bytowe w Gnieźnie,
kiedy on będzie przy księciu i ona zostanie sama – bez jego opieki.
Jakże został zaskoczony, gdy książę osobiście mimo późnej pory
wyszedł witać, Sosny urodę i strój pochwalił, nakazał dać im komnatę
z małżeńskim, szerokim łożem, wieczerzę im wnet do komnaty
przyniesiono…
– No, no – powiedziała Sosna z podziwem – niegdyś za złe ci
miałam to narażanie się na śmierć, występowanie z toporem
przeciwko turowi, byle tylko księcia ochronić. Wszelako widzę nynie,
iż opłaciło się bardzo. Radam, że książę, zaiste, twoim druhem
serdecznym się poczuł.
Zadowolenie Sosny wzrosło w dwójnasób, kiedy następnego
ranka sam książę poprosił ją, aby dotrzymała towarzystwa Sławie,
aby razem z nią zechciała przysłuchiwać się z bocznej komnatki
naradzie księcia z Wolisławem, Brozłą i Zbrozłą. Zasiadły obie na
wygodnych, miękko wyściełanych taboretach, mogły przez szparę
w zasłonie wszystko widzieć i wszystko słyszały, tyle że odzywać się
nie mogły. Wiele z tego, co było powiedziane przez mężów, było lada
jakie, o łowach na przykład albo o zbrojach. Jednak były i rzeczy
ważne, które one zapamiętały prędko i łatwo. Dotyczyły one innej
niewiasty – one o niej już słyszały, ona miała zająć miejsce przy
Mieszku, będzie księżną i władczynią – być może – tedy warto wiele
o niej wiedzieć…
– Wiele rzeczy robiłem na dworze Bolka Czeskiego – powiedział
Brozło – które można przyrównać do wsadzenia kija w mrowisko. Jej
imię rozłożyłem na wzór starożytnych i wyszło z tego – Boga
Najlepszego Dzielna. Teraz pisarze wzorują się na rzymianach
i skróty często stosują. D – na przykład – bierze się od słowa Deus,
czyli Bóg. O – powiedzmy – jest skrótem pochodnym od słowa
optimum, czyli coś najkorzystniejszego, najlepszego. O może takoż
od obiediencji pochodzić lub od oremus, albo jeszcze od
omnipotencji. To łacińskie słowa. Także słowo brava, czyli dzielna,
z obcego języka pochodzi. Tedy – D. O. Brava wiele rzeczy może
oznaczać… Przez pół miesiąca czeski dwór tym się zajmował, coraz
to nowe znaczenia literom: D i O przydając. A ja w międzyczasie
wypytywałem, czy jej zaokrąglony brzuch nie oznacza ciąży…
Okazało się, żem trafił – Czesi odkryli obecność czasową Ungera
i o ich schadzkach rozpowiadali.
– To jest pewne, że ona ciężarna? – spytał Mieszko.
– Okaże się za parę miesięcy – powiedział Brozło. – Teraz jest
miesiąc od wyjazdu z Pragi Ungera. Ja was zabezpieczyłem przed
podejrzeniem o ojcostwo.
– Jak? – głos Mieszka był beznamiętny.
– Rozpuściłem pogłoskę, iż papież niechętnie patrzy na
patriarchę z Konstantynopola i że w ogóle cały Kościół na wschodzie
jest taki nie bardzo. Przypomniałem czeskie borykanie się łacinników
z duchownymi obrządku słowiańskiego. A w końcu zadałem paru
czeskim dworzanom jedno pytanie: – Dlaczego wy uznajecie Mieszka
za poganina, chociaż biskup Jordan go chrzcił, a on uznanie papieża
uzyskał, chociaż jest obrządku słowiańskiego?
– Zadziałało? – spytał Mieszko.
– Tak mocno, że wnet zaczęli mnie pytać, co bym począł, będąc
na miejscu ich księcia.
– A ty? – głos Mieszka był pełen zaciekawienia, radosnego
zaciekawienia, bo wierzył w przemyślność Brozły.
– A ja odpowiadałem, iżem słyszał, jakoby ich książę zgadzał się
na ślub, jednakże pokładziny miałyby być dopiero po prawdziwym,
łacińskim chrzcie.
– Cudnie – Mieszko był uradowany. – To się zgadza z moim
zamiarem, by pół roku z pokładzinami poczekać dla sprawdzenia, czy
ona nie jest ciężarna. Ale czy ona się nie obrazi?
– Podpowiadałem i rozpowiadałem, że prawdziwa chrześcijańska
księżniczka nijak nie powinna się zgodzić na pokładziny z poganinem.
To chwyciło – ona trochę się wzdragała, jednak cały czeski dwór
trajkotał tak, jak im zagrałem… Nie miała wyjścia.
– No, ale ona przez to nie przestanie być ciężarna z owym
Ungerem – powiedział Zbrozło.
– Będzie chciała spędzić płód… – podpowiedział Wolisław.
– Wolna wola – powiedział Mieszko. – Niechże cierpi, niszcząc
potomka swojego umiłowanego Ungera. Kara Boska za jej
niecnotliwość.

***

Sława ujęła rękę Sosny, palec swojej drugiej ręki przyłożyła znacząco
do ust i wyszły po cichu z komnatki. Poszły do komnaty Wolisławowi
i Sośnie przydzielonej i tam Sława powiedziała:
– Sosna, ja ciebie bardzo proszę: pomóż mi przeciwko tej
wywłoce!
Twarz Sławy miała przy tej prośbie wyraz tragiczny – napięte
szczęki i mięśnie policzków, koło oczu zmarszczki od przymrużenia,
usta w podkówkę – brzuścem do góry skierowaną – taki rogalik
rogami do dołu opuszczony.
– Co bym miała robić? – spytała Sosna.
– My zabijać nie będziem – powiedziała Sława – jednakowoż
możem rozpuścić wieści o jej ciąży.
Ona będzie musiała coś z tym zrobić… Mieszka bym namówiła,
aby w ukryciu przebywała, a po porodzie dzieciaka oddała jakiej
rodzinie, niemogącej mieć własnych potomków…
– No, dobrze – rzekła Sosna. – Mówicie o sobie, lecz co ja?…
– Ja cię najpierw proszę – twarz Sławy jakby się nieco rozluźniła
– byś mi mówiła po imieniu. Ja bardzo potrzebuję przyjaciółki…
Mieszko bardzo ceni Wolisława, kocha go wręcz… Ciebie kazał
pooglądać i bardzo mu się podoba twoje zachowanie.
– Dobrze, Sława – rzekła Sosna – będę cię tykać i pomogę ci
przeciwko owej wszetecznicy.

***

Narada czterech mężów zeszła na inną drogę – księcia niepokoiły
poczynania grafów niemieckich.
– Ten szmatławiec, Odylen – powiedział – wszystkie tajemnice
Niemcom zdradził. Znając zasadzki i rozmieszczenie sił, oni zajęli
ziemie na wschód od Soławy, do Łaby na południowym odcinku doszli.
Słowian tamtejszych w chłopów obracają, wszędy przymusem
chrzczą. To niecodzienny sposób – zwykle zajmują pas ziemi na pół
dnia drogi od swojej starej granicy i przez pięć lat go sposobią. A tym
razem w ćwierć miesiąca zajęli olbrzymi obszar. Co robić, aby ich
stamtąd przegnać?
– Na północy, od ziem Sprewian poczynając, odnieślim
zwycięstwo zbrojne… – Wolisław podpowiadał, że robić wojnę.
– To woda na młyn Niemców – powiedział Brozło. – Oni wnet
rozgłoszą, żeśmy zaczęli niesprawiedliwą wojnę i oni tylko się
bronią. Cały świat uwierzy im, a nie nam.
– Podstęp, tato, jakiś umyśliliście – twarz Zbrozły koiłaby
każdego spokojną wiarą w przemyślność ojca, zdolną wyprowadzić
każdego z trudnego położenia.
Mieszko trzykrotnie klasnął w ręce. Otwarły się w ścianie
niewielkie drzwiczki, przez nie – bardzo pochylając głowę, aby się
zmieścić w niskim otworze – wszedł mąż jakowyś. Kiedy się
wyprostował, Wolisław zająkliwie powiedział:
– Ksią… ksią… książę?…
– Sobowtór – sprostował Brozło. – Dziękuję wam – powiedział do
sobowtóra i ten wyszedł przez te same drzwiczki.
– Łudzić będziem widokami świetlanej przyszłości: potęgi, władzy
nad światem i sławy wieczystej – powiedział Brozło. – Otton Młody
roi o zjednoczeniu obu cesarstw. Za żonę mógłby wziąć córkę
cesarza wschodu i jego z córą ową syn zostałby cesarzem świata.
A Otton, zostawszy cesarzem, miałby wieczystą zasługę
u potomnych…
– Taki mocarz – rzekł Wolisław – miałby u swoich stóp wszystkich
królów i książąt. Czołgaliby się przed nim, o dobre słowo żebrząc…
To dla nas niekorzystne, chyba?…
– Toteż sobowtór córki… – Brozło uśmiechał się złośliwie. –
A Mieszko musi łudzić Ottona Starszego, znaczy ojca i cesarza,
czołem przed nim bić… Hołd mu złożyć…
– Czy to nie będzie dla nas poniżenie? Czy w ten sposób nie
uzależnim się na zawsze od Niemiec? – Wolisław ledwo powściągał
wzburzenie.
– Prawo feudalne powiada – Zbrozło w lot pojął myśl ojca
i księcia – że ze śmiercią jednego z umawiających się umowa
przestaje kogokolwiek obowiązywać. Książę nasz uzależni się,
pomoc będziem dawać Ottonowi, jednak następca naszego księcia
i następca Ottona będą mieć wolną rękę – żadnej więzi między nimi
hołd naszego księcia nie czyni. A my – znaczy Wolisław i ja – mamy
szerzyć tę wiedzę o prawie feudalnym.
– Azali mógłby kto rzec, iż mój nowy doradca jest mało pojętny? –
zadawszy to pytanie, Mieszko potoczył po obecnych dumnym
wzrokiem i uśmiechnął się radośnie.

***

Z rozpowszechnianiem czegoś jest tak samo jak z wychowywaniem –
robisz wiele, mówisz, starasz się w pamięć wbić to i owo, zachęcasz
do używania wiedzy i umiejętności, a wynik twojej pracy… No,
czasami nawet nigdy się nie dowiesz, co osiągnąłeś. Niemniej
wychowywać i rozpowszechniać wiedzę trzeba, to jedyny sposób na
podniesienie poziomu ogółu. Chyba żeby rozpowszechniało się
paszkwile i ploty – no, wtedy wszystko zależy od celu
rozpowszechniania. Może on być czasem pożyteczny. Oczywiście dla
rozpowszechniającego…
Rozpowszechnianie prawdy o Dobrawie szło swoją drogą, a inne
sprawy życiowe toczyły się drogą osobną. W Pierzynach, w imieniu
całej wsi, Rozpora stawił się w domu Wolisława i Sosny z prośbą. Bo
urodzaj latoś był i nie ma miejsca na pochowanie wszystkich plonów.
Tedy żeby Wolisław swoją część jak najprędzej odebrał. Jeno żeby
nie sprzedawał tego od razu w mieście lubo dworowi książęcemu.
– A czemuż to? – zaciekawiła się Sosna.
– Jak wszystkiego jest w bród – wyjaśnił Rozpora – to
mieszczanie przebierają, wybrzydzają… Jak brakuje, kiedy
niedostatek, to i gorszej jakości kupią.
– Może to uczciwe podejście, ja tam nie wiem – przekażę
Wolisławowi, coście powiedzieli – obiecała Sosna, a pomyślała, że ten
Rozpora jeno własnej korzyści strzeże i to jej się nie podobało.
Sztuczne stwarzanie niedostatku i Wolisławowi wydało się
niewłaściwe – wystarczy tyle wziąć wszystkiego na targ, aby pod
koniec dnia nic nie zostało, wtedy będzie równowaga potrzeb i ich
zaspokojenia. No, można brać tyle, aby odrobina została… Wtedy
mieszczanie bedą mieli lekki naddatek zaopatrzenia nad potrzebami.
Niektórzy będą temu radzi i z wdzięczności dadzą Wolisławowi
zarobić przed innymi sprzedającymi – możliwość wyboru im się
spodoba, troska kupca o kupujących im się spodoba i możliwość
targowania się będą cenili. A kiedy nieurodzaj będzie, to na targ
można będzie zabierać troszeczkę za mało – tyle, aby pod koniec
dnia niektórym kupującym nie udało się znaleźć na straganie
potrzebnych im rzeczy. Wtedy oni będą gotowi zapłacić za potrzebne
rzeczy więcej niźli podczas urodzaju. Ten naddatek zapłaty powinien
wyrównać niedostatek chłopów czy możnych, dostarczających rzeczy
do sprzedaży. Wolisław pamiętał: to były nauki jego mamy – niewiasty
nader przemyślnej, a poza tym owe nauki zgadzały się
z przemyśleniami Sosny i jego samego.
Latoś obrodziło dobrze, by wszystko sprzedać, musi się obniżyć
trochę ceny. Hmm… można jak Rozpora wyrzucić część plonu,
a resztę cenić jak w latach słabego urodzaju. To z pewnością byłoby
nieuczciwe – nie po to Bóg urodzaj daje, aby go marnotrawić…

***

Pewnego wieczora wróciła do domu Zdruzny Krasa. Chodziła po
Pierzynach do późnej nocy. Najpierw po ogień, bo trzeba rozpalić
u siebie w kotlinie. Przy sposobności z niewiastami pogadać.
Pożyczyć tego i owego, bo zapasów nie przywiozła, a w domu pustki.
Ponieważ nie śpieszyło jej się wcale a wcale, nie można było do niej
odnieść powiedzenia – wpadła jak po ogień; ogień – być może – był
tylko pozorem, może szło właśnie o pogaduchy… Potem
z rodzicielami pobyć. Przed północą z komina jej chaty można byłoby
zoczyć smużkę dymu. A ciut świt przybiegła do Sosny z pomysłem:
ona będzie na targ nadmiary wozić i chce za to jedną czterdziestą
część utargu zachować dla siebie. Wóz z zaprzęgiem pożyczy jej na
razie ojciec, a potem ona się dorobi i kupi własny – z budą
i siedziskiem wygodnym. Nikt nie będzie się musiał o nic martwić –
utrzymanie wołów, na przykład, to będzie jej kłopot, tak samo uprząż,
kosze sposobne, waga z odważnikami. No, wszystko, wszystko.
I żeby Sosna załatwiła z Wolisławem, to Krasa jej za to da dziesiątą
część swojego zarobku z kupczenia na targowisku w Działoszynie lub
Pajęcznie. W przyszłości i z Ruśca by woziła na targ, i z innych wsi…
– Brzucho ci już bardzo sterczy – powiedziała Sosna. – Czy nie
powinnaś do porodu poczekać z takimi pomysłami?
– Wnet po porodzie Łochynia się dzieciakiem zajmie… A ja tuż po
połogu bym woziła – głos Krasy był pełen pewności siebie.
– A Zbrozło co na to? – Sosna rzuciła na Krasę spojrzenie spod
oka.
– Ja jego nie będę pytać – obruszyła się Krasa. – On mnie nie
miłuje, tedy jest przeciwko mnie.
– Ja wiem co innego – powiedziała Sosna. – Skądże taki twój
pomysł, że on ciebie nie miłuje?
– Czy ten, co miłuje, może na zimno rozważać zdarzenia między
nami zaszłe? Czy ten, co miłuje, może mieć za złe moje cechy i moje
uczynki? Czyż nie powinien mnie hołubić taką, jaką się ulęgłam?
– Znaczy – Sosna chciała uściślenia – ty pokrzykujesz, a on to od
razu na zimno rozpamiętywuje i rozważa?
– No, nie. Jak ja jestem zła, to on przeważnie milczy. Atoli
nazajutrz głośno rozważa, a mnie szlag trafia.
– Mnie się widzi – powiedziała z namysłem Sosna – że on chciałby
ciebie wychować, zmienić… Rzeczywiście, niektóre cechy, z którymi
cię za żonę brał, chciałby teraz zmienić… Wszelako nie ma w tym
dziwoty – tyś rosła w warunkach niedobrych. W domu rodzicieli nie
było ani kota nawet… Nie wolno było chłopom trzymać żadnej
zwierzyny… Jedzenia się nie warzyło, nawet kotlin w chałupach nie
było… Wyrko zawdy rozgrzebane, pościel na wierzchu…
Sprzątanie… Tyle co miotłą czasem się machnęło… Okna… Bez szyb,
często nawet bez błony zwierzęcej z pęcherza świni, bo zwierząt
przecie nikt nie miał… Żadnych narzędzi w domu… A nynie inaczej
masz wszystko urządzone: szyby, podłoga z desek, kotlina z płytą,
możliwość trzymania warzywnika i sadku, możliwość trzymania
zwierząt…
– Właśnie! – Krasa wpadła Sośnie w słowo. – Kotka przyniosłam,
to po ćwierci miesiąca oddał. A ile się przez te siedem dni nagadał…
Cięgiem ino: zrób to, zrób tamto… Służka, wyłaź spod łóżka…
Przeciem też można nynie…
– A tak szczegółowiej? – Sosna nabrała podejrzeń o brak u Krasy
bezstronności. – Co ci w związku z tym kotkiem kazał robić?
– Nie tylko z kotkiem – głos Krasy był zniechęcony. – To się
jednostajnie powtarza: stawiaj i kładź wszystko na swoje miejsce,
wynieś piasek i nowego nasyp, bo kot lubi mieć czystość i nasika ci
byle gdzie, karmić zwierzę trza, czemuś znowu narzędzia ogrodnicze
poprzestawiała? Zostawiłaś motykę w trawie, deszcz padał
i zardzewiała, gdzieś znowu grabki posiała, bo w szopce ich nie ma?
Czyż to wszystko nie świadczy o jego braku miłowania do mnie?
A raz nawet powiedział, że jestem dla niego niewłaściwa.
– Drabina ważności – powiedziała Sosna.
– Nie pojmuję… – Krasa była najwyraźniej mocno zaskoczona.
– Umysł masz bardzo dobry – powiedziała Sosna. – Wszystko
w mig pojmujesz, dobrze pracujesz wtedy, gdy tego chcesz i pracę
lubisz. Albo wtedy, gdy musisz, bo coś ci grozi za złą jakość lub
nieróbstwo. Masz źle obstawione szczeble ważności! Na najwyższym
szczeblu – obok ciebie – powinien stać Zbrozło. A ty mu nie
dowierzasz, podejrzewasz, że on chce być od ciebie ważniejszy.
Tymczasem ty chcesz sama być najwyżej… On cię słusznie chce
zmienić, a ty utożsamiasz to z jego chęcią podporządkowania ciebie.
On chce cię, Krasa, wydźwignąć, byś tyle samo wiedziała i umiała co
on. On cię, Krasa, wielbi za twoje możliwości – zna je, chce, byś
z nich korzystała. Jeśli samolubstwa i samouwielbienia nie
poskromisz, to dobrze żadnemu z was nie będzie. Bo tobie z nim
w jakichś sprawach chyba jest nieźle?
– W łożu – powiedziała Krasa, a wzrok jej stał się jaśniejący
niczym gwiazda zaranna. – Obiecuję pomyśleć nad tym, coście mi
rzekli.
– Będziesz musiała – rzekła Sosna – bo bez zgody Zbrozły nie ma
mowy o twojej pracy kupieckiej w Pierzynach. Do pewnego czasu
stary Doman od Wolaków będzie sprzedawać nasze nadwyżki na
targu w miastach.

***

Nie tylko z Poznania, także z wielu innych grodów, siół i wsi –
zewsząd, z każdej strony Polski do Gniezna jechały, szły – podążały,
ogólnie mówiąc – tłumy i tłumki ludzi. Na kawałek jednego dnia jeno.
Książę zapewniał jeden darmowy posiłek i szaty strojne a bogate
jako częściowe wyrównanie strat i krzywdy, wynikłej z długiej nieraz
nieobecności w domu, w pracy, w zagrodzie. Miał książę szczęście,
że to środek zimy nie był, bo wielką puszczę musiano by ogołocić ze
zwierza futrodajnego dla odziania tych tłumów. Tym razem obejdzie
się suknem, co też najtańsze nie jest, lecz na obuwiu się
przyoszczędzi, jako że długa suknia bylejakość obuwia pokryje,
a nawet bose stopy ujdą u stojących.
Stojący będą prawie wszyscy zamiejscowi. Utworzy się z nich
dwa szpalery wiwatujących. Po obu stronach drogi będą stać
i okrzyki wznosić. A pomiędzy nimi pochód najuroczystszy uczci
przybycie narzeczonej albo może już żony księcia – Dobrawy
Czeszki. Książę po nią do Pragi pojedzie i stamtąd ją przywiedzie.
Ślub może być w Czechach lub w Polsce – jeszcze nie wiadomo.
Pono dorodna nad wyraz. Pono takie powodzenie u mężczyzn
miała i ich stada mogą świadczyć jako w każdej sposobności bywa
ona zdatna do wszystkiego najlepszego. Czyż to nie dowód piękności,
jeśli się niewiasta aż tylu mężczyznom podoba?…
Już stoją rzeczone szpalery i tchu nabierają ludziska, aby
wrzasnąć na znak swojego przewodnika, którego każda dwudziestka
dostała i którego zna z widzenia. Szmer się nagły podniósł niby
wiaterek wiejący w ciasnej ulicy. Szpalery zafalowały niby
powierzchnia wody rozległej – jedna fala inną obok wzbudzała,
następowało cofanie się niektórych fal, zderzenia, prześmieszki
z tego powodu…
Nagły okrzyk skąś tam, jeszcze nikogo w szpalerach nie
uwidzisz, a już wrzask taki… Wrzask, niby owe fale, też się udzielił.
Na nic znaki przewodników – ludziska gardziele zdzierają, jakby
pochód już przy nich przechodził. Starczy siły, kiedy pochód
rzeczywiście nadciągnie?
– Widać!!! Wielbłądy – to wrzeszczy ktoś obznajmiony, bo dla
rzesz jeno dziwolągi dwa garbate idą majestatycznie, raczej człapią,
niźli idą. Wielkie takie… No, ale skoro nazwano je, tedy skandować:
– Wiwat wielbłądy. Wiwat. Wiwat. Wielbłądy! Wielbłądy! Okrzyk
przenosi się, jak niedawno przenosiło się falowanie i poszmer do
wiewu wiatru podobny. Z tyłu, za pochodem już cisza, a czoło
pochodu wita wielotysiącgębny okrzyk:
– Wiwat wielbłądy! Trochę to niezamierzone owo przyrównanie
nadjeżdżających do garbatych „okrętów pustyni”, ale okrzyk jest!
I tak przecie żądano, nieprawdaż?… Czyż nie idzie o krzyk
i radowanie się?…
Naraz z tamtej strony, za pochodem chyba, dolatuje wątły na
początku krzyk:
– Oddaj wianek! Rośnie toto jak niedobre jedzenie w gębie,
chyba zaczynała grupka, podchwyciły setki gardzieli, a teraz
wrzeszczą tysiące tych za pochodem. Ci przed pochodem nie wiedzą,
o co chodzi, więc tu cisza zapada i wyczekiwanie.
Nareszcie w szpalerach pojawia się początek pochodu ludzi.
Zwierzęta objuczone pakami z materii drogocennych i skrzyniami
zdobnymi w srebrne i złote okucia już przeszły razem
z przewodnikami, dzierżącymi w dłoniach powrozy u uździenic
zwierząt zaczepione, teraz dworzanie księcia postępują, a każdy
niesie oznaki, przybory swojego dworskiego zadania. Pomniejszone,
ma się rozumieć, bo ładnie by na tym noszeniu wyszedł – cześnik,
powiedzmy – gdyby dźwigał przed sobą antał z gorzałką. Stolnik
niesie sporą misę z kawałem lipy wyrzezanym na kształt udźca
dziczego i akuratnie pomalowanym – nie odróżnisz od udźca
prawdziwego, a lekkie jest i posoką szykownego stroju z sukna nie
poplami. Łaziebny węboreczek niesie z prawdziwą wodą i co sto
kroków w onej wodzie palce ręki macza, a następnie krople wody
z niej machnięciem strąca na jeden raz, a na drugi raz na przeciwną
stronę szpaleru. Że też mu się nie pomyli… Tłum pomaga mu
ochotnie, pokazując, iż Polacy co najmniej do stu liczyć potrafią…
I tak urzędnik za urzędnikiem postępuje, a jest tego ze
dwudziestu, każdy ze swoimi „pod” – podczaszych garstka, podstolich
wianuszek naokoło swojego zwierzchnika, podkoniuszych i innych
zastępców lubo pomocników. Jeno Wolisław samojeden jest. Miecz
paradny na poduszce niesie i za Sosną się rozgląda, nie wiedząc, że
ona ze Sławą w komnacie odpoczywają, bo zwolnione przez księcia
od męki stania i wrzeszczenia.
W końcu się wyjaśnia, o co z tym wiankiem szło. Koło księcia, na
bułanym koniu niewiasta – rosła i rozłożysta, a niespecjalnie młoda
ani ładna – w wianku na głowie jedzie. W szpalerach poszept
powstaje – chyba w użyciu są słowa latawica, wycieruch i zdzira… Oj,
Dobrawka – źle cię tu przyjmują…
Ktoś wrzeszczy, a jest blisko narzeczonej:
– Oddaj wianek tej, od której go pożyczyłaś!
Tłum podchwytuje i wrzeszczy:
– Od-daj wia-nek! Od-daj wia-nek! Od-daj wia-nek!
Dobrawa od maków czerwieńsza – krew zda się zaraz z jagód
wytryśnie, ale trzyma się prosto, wścibskie oczy z tłumu widzą
wystający, ale nie nad miarę, brzuch, pada kolejny obelżywy
wywrzask:
– Czyje czędo w macicy nosisz, suko?!
Spuśćmy zasłonę z napisem Przerwa na tę niewyszukaną scenę,
którą ktoś, bez wątpienia, przygotował, prowodyrów opłacił…
Powiedzmy jeno, że Sława obiecała sobie i Sośnie więcej takich
wszeteczności nie czynić. Powodem było coś dziwnego.
– Wiesz – wyjaśniła Sośnie Sława – on ani słowem nie napomknął
o tym przywitaniu szubienicznicy godnym. A jak potem całował… ii…
No, wiesz… Ja już mu nic takiego nie uczynię więcej.

***

Ślubu Dobrawie i Mieszkowi udzielał biskup Jordan. W zasadzie
można ten ślub uznać za nieważny – nie dlatego, że Jordan nie
uznawał za ważniejszy obrządku łacińskiego od słowiańskiego, lecz
dlatego, że małżonkowie jeszcze przed zawarciem związku umówili
się po cichu, iż pokładzin na razie nie będzie.
A potem zaczęło się „współżycie” Sławy z Dobrawą na zasadzie
jak pies z kotem, przy czym „psem” była, bez wątpienia, Sława.
– Nie dostaniesz więcej, boś za gruba i za tłusta! – słyszało to
wiele uszu na dworze księcia Mieszka. – Mieszkowi podobają się
śmigłe niewiasty z dużymi piersiami, a twoje… Nie wiadomo, czy to
sadło, czy piersi prawdziwe.
A innym razem, co tam razem – to się powtarzało wiele razy –
Dobrawa i jej dwórki usłyszały, że obiad będzie, jeśli Dobrawa
obejdzie prędkim krokiem ogród. Trzydzieści razy…
Dobrawa nie mogła się z nikim spoza swojego dworu – sześć
Czeszek, trzy Niemki i dziesięć Polek – spotykać bez
współuczestniczenia w takim spotkaniu Sławy. Wszelkie odwiedziny
czy bytność mężczyzn w części palatium dla Dobrawy przeznaczonej
były wykluczone. Nawet Mieszko nie mógł… No, może nie chciał…
Niemalże rok trwało owo „współżycie” dwóch żon Mieszka,
zanim z Pragi Czeskiej przybyło poselstwo z grzecznym zapytaniem,
dlaczego Dobrawa i Mieszko nie mają jeszcze potomstwa. Sama
księżna – o dziwo – wyjaśniła, że to z przyczyn dwóch: braku
prawdziwego chrztu jej męża i jej postów, których musi dopełnić, bo
one mogą spowodować nawrócenie męża na obrządek prawdziwy,
a nie jakiś tam – słowiański. Sosna obiecała nie rozpowiadać, czym
Sława wymogła takie „zeznania” Dobrawy… Uchylmy rąbka
tajemnicy – były to groźby ostateczne. Gdyby zostały spełnione, to
Dobrawa nie miałaby dzieci z Mieszkiem, ponieważ dusza bez ciała
żadnych spraw oraz doznań doczesnych nie może doświadczać.

*****

Późną wiosną roku 966 nadeszło do Gniezna nie tyle wezwanie, ile
zaproszenie. Wszelako nikt prośbie cesarza o spotkanie nie odważy
się odmówić, tedy było wiadomo, że Mieszko na Gody stawi się
w Ratyzbonie, gdzie wespół z Czeskim Bolesławem powinien
wyjaśnić sprawę niedopełnienia małżeństwa swojego z Dobrawą.
Mieszko zaprosił na rozmowę Brozłę i po tej rozmowie – natychmiast
albo jeszcze prędzej – do Ratyzbony pognał samojeden Brozło.
A Mieszko z seciną wystrojonych wojów drużynnych wyruszył
w takim czasie, aby wolno, wolniusieńko – zbierając po drodze wieści
i ploty – dotrzeć przed majestat cesarza w wyznaczonej porze Godów
(Bożego Narodzenia – nie wiadomo, w jakim czasie wtedy je
obchodzono).
Podróż księcia była przez Brozłę przygotowana – ponad stu
zbrojnych Polaków sypiało w dużych zajazdach, a jadało w dużych
przydrożnych karczmach. Podczas tych postojów do księcia zgłaszali
się różni tacy, zachwalający swoje wyroby lub usługi. Po jednym
z takich spotkań książę zarządził zmianę ustalonej wcześniej drogi –
przez to spali w lesie, byle jak. Jedzenie też było podłe – zmiana
nastąpiła nagle, w ostatniej chwili i rzadko kto zdołał cokolwiek do
jedzenia na drogę chapnąć. Dzielili się po przyjacielsku tymi
drobinami, a lżej im było, kiedy się okazało, że Mieszko nie ma do
jedzenia niczego. W dodatku oświadczył, że nakazał sobie dzień
głodówki dla zdrowia i żeby nikt mu się nie pokazywał
z poczęstunkiem, bo on będzie jeść dopiero w południe, kiedy
powrócą na ustaloną drogę i karczma będzie.
Ostatniego dnia podróży przy księciu pojawił się Brozło. Głośno
oznajmił, że w Ratyzbonie pomieszczenia dla ludzi i koni wynajęte,
a po cichu powiedział coś, czego i tak nikt by nie zrozumiał.
– Wyszło. Nasi się zgłosili i donieśli. Trzech było, którym
przypadłości różnorakie żywot odebrały. Między wracającymi roi się
od jego ludzi. Mają przydane opiekuństwo, oprócz Wieszczyckiego.
Czy Wolisław powiadomiony?
– Jedzie z nami jako setnik – mruknął Mieszko.
– Niezbyt dobrze – odmruknął Brozło i już do samej Ratyzbony
jechali w milczeniu.

***

Powitanie ogólne było ceremonialne – cesarz Otton I, którego wielu
Wielkim zwało, na tronie złocistym rozparty, za tronem kanclerz
najgłówniejszy, Bolko Czeski i jakaś niewiastka bądź też podwika –
w każdym razie już miała czym oddychać. Mieszko klękając przed
tronem, rzucił tej pięknej, czystej istocie spojrzenie pełne uznania.
Był pewny, że jest jeszcze cnotliwa. Niekiedy mężczyzna umie to
rozpoznać po niewinnej twarzy. Mieszko rad był z jej obecności, bo
wolał myśleć, iż klęka przed cnotą i jej hołd składa, niźli temu Sasowi,
potomkowi tych, którzy drzewiej najbardziej Słowianom dali się we
znaki. Skłonił kornie głowę i czekał.
– Wstań – zezwolił łaskawie cesarz. – W podróży pytałeś różnych
ludzi o to, czy to prawda, że nasz wasal i lennik, czeski książę Rzeszy
knowa przeciwko naszemu majestatowi. Nynie on sam może ci
powiedzieć – azali to prawda, Boleslaus?
– Żeby się te kłamliwe słowa w łajno obróciły – Bolko Czeski
wypowiedział to zaprzeczenie bardzo porywczo, czerwieniejąc się
niby pożoga w nocy wzniecona.
– Mogłeś zauważyć, że wszędy mam swoich szpiegów, którzy mi
donoszą wszystko o moich poddanych. Oni także nie potwierdzają
twoich przypuszczeń. Boleslaus jest czysty jako krynica pośród gór,
czego i tobie życzę – powiedział z uśmiechem Otton I. – A ta dziewka,
coś ją tak oczami pożerał, jest córą twojego sąsiada margrabiego
najlepszego ze wszystkich margrabiów. Ma zostać żoną mojego syna
i następcy na tronie. Też Ottona jako i ja… Niektórzy mylić się będą –
cesarz zaśmiał się krótko. – Otton II w nowej marchii – Miśnieńskiej.
Urządza to, co opanował piorunem i już ty nigdy panem tej ziemi nie
będziesz. Jak znajdujesz tę narzeczoną przyszłą mojego syna?
– Córka margrabiego? – Mieszko wykrzywił twarz w grymasie
niezadowolenia. – W Bizancjum Teofano jest piękniejsza. I córa
samego tamtejszego cesarza. Cesarz taki sobie, raczej podrzędny,
ale małżeństwo młodego Ottona z jego córą… To by dopiero było!
– Co ty na to, Oda? – cesarz zwrócił twarz w stronę niewiastki.
– Spełnię, panie, twoją wolę – głos tej Ody przypominał miody –
nawet gdybyście mi kazali w klasztorze… – łzy, które pociekły po
jagodach Ody, były chyba szczere.
– Nie ukrzywdzę cię – powiedział cesarz. – Ksienią zostaniesz.
A na Mieszka się nie złość, ja sam tak samo przemyśliwałem, on jeno
moją myśl odgadł.
Potem cesarz wszystkich odprawił i jeno Bolka Czeskiego oraz
Mieszka chciał mieć przy sobie.
– Doniesiono mi – powiedział, kiedy jeno we trzech zostali – żeś
zły chrzest przyjął. Ja tu dla ciebie prawdziwy, łaciński chrzest
przygotowałem. Pergamin poświadczający dostaniesz i już twoja
żona nie będzie mieć powodów, aby ciebie do łoża nie wpuszczać.
Czy zgadzasz się na to, aby twoim ojcem chrzestnym twój teść
został? Oda by mu towarzyszyła jako chrzestna matka… Co ty na to?
– Spełnię twoją wolę, panie – Mieszko powtórzył słowa Ody
i pomyślał o niej ciepło.
– Wysłałem ci podarek ślubny – powiedział cesarz. – Pomnisz
rzekę Lech i miasto Augsburg?
– Wiem, gdzie to jest – powiedział Mieszko i patrzył na cesarza,
przybrawszy wyczekujący wyraz twarzy.
– Tam dziesięć tysięcy twoich wojowników popadło w moją
niewolę. Jedenaście lat temu. Nie pamiętasz? – cesarz patrzył na
Mieszka wyczekująco jeszcze bardziej niż przed chwilą Mieszko na
cesarza. – Nynie uwolniłem ich wszystkich – dokończył cesarz.
– Przysięgam – powiedział gorąco a szczerze Mieszko – że nie
wysłałem tam ani jednego woja. Nie mam pojęcia, skąd tyle pan
cesarz nabrał niewolników. I to są na pewno Polacy?
– Między innymi Odylen i Przybywoj – cesarz patrzył teraz spod
oka a badawczo.
– Ach – powiedział Mieszko – to oni! Uciekli z mojego dworu
właśnie jedenaście lat temu. Jeszcze smarki pod nosem mieli zamiast
wąsów. Musieli watahę zbirów zebrać i na cesarstwo… Ot, psie
juchy, skurczybyki. Wychłostać każę!
– Ani się waż – powiedział cesarz. – To ode mnie podarek dla
twojej żony. Ja się z nimi zaprzyjaźniłem. Nie tknij moich przyjaciół,
bo… – groźba, która teraz zawisła w powietrzu, uczyniła wnętrze
komnaty przytłaczające brakiem świeżego powietrza. – Po chrzcie
hołd mi złożysz i zostaniesz księciem Rzeszy. Jako taki posłuch
absolutny będziesz mi winien. Ani jednemu zwolnionemu nie może
nawet włos z głowy spaść!

***

Dotyk Ody, gdy „przewracała” Mieszka na plecy, by zanurzył się cały
w chrzcielnicy, był tak rozkoszny… Chyba – może przypadkiem –
dotknęła pieszczotliwie jego piersi… Został Mieczysławem wedle
obrządku łacińskiego. A potem cesarz powiedział, że pomoże
chrystianizować poddanych Mieszka – do Polski, razem z Mieszkiem,
pojedzie biskup Unger, który już – jako misjonarz – ze Słowianami
pracował i nieco ich język poznał. Ponadto dziesięciu zakonników
z Italii. Benedyktynów. Trzeba im dać dobrą oprawę. Znaczy – dobra
przydzielić i dochody zapewnić z onych dóbr.
Oda została skierowana do pomocy Mieszkowi w nauce obrzędu
składania hołdu oraz wyuczenia na pamięć roty przysięgi lennej. Och,
jak ona na Mieszka patrzyła…
– Ja ci, panie, wdzięczność dozgonną winnam. Ten młody Otton
jest dla mnie odrażający. Za ciebie, panie, natychmiast bym poszła.
Ale ty… Nic to. Będę na ciebie czekać w zakonie. Śluby poomylam,
zastrzeżenia w myślach porobię i one nie będą ważne. Chcesz teraz
otrzymać świadectwo mojej dla ciebie wdzięczności i dowód
upodobania dla ciebie? Zaiste, piękny jesteś, panie.
– Słyszałem o miłowaniu od pierwszego wejrzenia – powiedział
Mieszko – ale żeby do mnie?… Ja ci, Oda, wierzę i dlatego nie tknę
twojego wianuszka. Możem się popieścić, całowanie… Jeśli lubisz.
Lubisz?
– Całuj, pieść i rób ze mną, co zechcesz – powiedziała Oda.
Było tego chcenia co niemiara. Ale Mieszko rzeczywiście
potraktował Odę poważnie. Piastowska nieufność podpowiedziała
jedno – jeżeli ją naruszy i po jakimś czasie doszłoby do ich
małżeństwa, to on by nie wiedział, czy ona z innym albo z innymi…
Nadchodząca noc zmusiła ich do pożegnania. Na odchodnym
Mieszko powiedział:
– Co jakiś czas będzie się do ciebie zgłaszać mój posłaniec. Daję
ci połowę pierścienia, a on pokaże ci drugą. Jemu możesz wszystko
powiedzieć. Gdyby pytał, takoż szczerze odpowiadaj.
– Boże! – Oda wzniosła oczy ku niebu. – Niczego cię nie
nauczyłam! Co teraz ze mną będzie?
– Nic – Mieszko leciutko przytulił drżącą Odę do siebie. –
Staniesz w pobliżu mnie i będziesz podpowiadać.
– Ależ ty jesteś opanowany i mądry – w głosie Ody brzmiał
niekłamany podziw.

*****

Zobaczył Dobrawę w ogrodzie – przemierzała zamaszystym krokiem
odległość od bramy do bramy (tej samej), kiedy się idzie pod murem.
Za nią w dyrdy olowały dwórki. Ona szła prędko a równo – one, jako
niższe i z krótszymi nogami, podbiegały co chwila. Doganiały ją,
kilkanaście kroków udawało im się zrobić i potem znowu zostawały
w tyle. Razem, w tył, podbieg. Razem…
Piersi – przedtem duże – teraz sterczały przed jej szczupłą
postacią niby jakie rogi. I te długaśne uda… Wezbrało w nim
gwałtowne pożądanie. Przeskoczył mur, przez którego szparę –
przypadkiem – ją zobaczył, podbiegł do niej, chwycił za rękę
i powiedział:
– Chodź! – nie chciała sprawdzać pergaminu poświadczającego…

***

Rankiem następnego dnia nie można było znaleźć Sławy i jej dwóch
córek… Mieszko zakazał szukać.

***

Krasa powiła córeczkę, której nadano imię Iwa. Obie dziewczyny
były zdrowe i cudnie wyglądały. Zdruzno ni słowem nie odezwał się
w sprawie porozwalanych narzędzi. Krasa była taka piękna
i przylepna… Był poród, był połóg, jego nie było, a teraz ona taka
potulna. Może już zawsze taka będzie?…
Brozło wieszczył, że Iwa będzie mieć córkę o imieniu Patrycja.
Od słowa ojciec to imię pochodzi… To będzie taki ojciec ojczyzny
w niewieściej powłoce.

***

Odylen powiedział Dobrawie o Odzie…
– Zdradziłeś? – spytała Mieszka.
– Nie – powiedział Mieszko. – Ona ma dwanaście lat. Co prawda,
rosła jest i rozwinięta. Ale trzydzieści lat różnicy wieku… Ja cię,
Dobrawa, nie zdradzę póki życia. Ja ciebie miłuję. Ty tak pięknie
przeżywasz rozkosz…
– Hmm… – powiedziała Dobrawa.
ROZDZIAŁ XIII
Łosia usidlić




Łoś był dorodny. Był młody, lecz już ze wszech miar dojrzały. Zmysły
miał tak doskonałe, że – zdaje się – nie było lepszych na świecie…
No, może Druzno… Może jego potomkowie – ostatnio Brozło
i Zbrozło. Także potomstwo żeńskie – Struna powiedzmy. A nynie
maleńka Iwa być może też będzie miała zmysły jak się patrzy.
Wszelako Druzno i jego potomstwo mieli zmysły podporządkowane
rozumowi – oni wiedzieli, że coś im od zmysłów potrzeba i tego od
nich żądali. Łoś miał zmysły od rozumu niezależne, kiedy one coś
wykryły – rozpatrzmy to na przykładzie zagrożenia – wtedy włączał
się odruch. Uskok, pad, ucieczka, chwytanie zębami, zasłona
kończyną przed ciosem – to wszystko działo się jakby samo, a tak
prędko, że nawet Niwa lub Zbrozło prędzej by nie zdołali.
To wcale nie znaczy, że rozum tego osobnika był słaby – on był
przedni. Też prędki, chociaż od zmysłów i odruchów samoistnych
wolniejszy.
Tak rozważała Krasa, kiedy jej mąż rozbierał się i do niej do łoża
miał wejść. Ponadto rozważyła – już wcześniej – że jest jej ze Zbrozłą
w łożu dobrze, lubi tę „robotę”, wszelako z innym nigdy jeszcze nie
próbowała, a mogłoby (kto wie, kto wie) być lepiej… Bo ona do
szczęścia uczucia potrzebuje, miłować chłopa musi i wtedy… Oj, to
by było… Ale co ze Zbrozłą? Może go do tej „roboty” zniechęcić?
Pono chłop to uznaje za najważniejsze, za potwierdzenie własnych,
niepodważalnych uprawnień – jako jedyny samiec – do „swojej”
baby…
– Wiesz, mężu – powiedziała zniechęconym głosem – dziś
moglibym przerwę uczynić, bom silnie zmachana.
Zaskoczył ją całkowicie.
– Dobrze – powiedział pogodnie – jeno cię rozluźnię nieco dla
twojego odprężenia. Odpoczniesz przy tym. Poleż sobie spokojnie,
nie naprężaj się, a ja cię jeno głaskać będę, aż uśniesz. Wiele razy
o to się dopominałaś, aleś potem żądała czego innego… Poleż sobie,
nie naprężaj nóg, rąk ani niczego innego. To zawdy wypoczynek
przynosi.
Zacięłą usta, zawzięty upór spuściła ze smyczy i pomyślała:
„A głaskaj sobie! Dziś dalszego ciągu nie będzie! Zniechęcisz się
i mnie od siebie uwolnisz”.
Leżała bezwładnie, a on począł głaskać wnętrze jej ud.
Spokojnie, lekko doprowadzał rękę do połowy uda, zwalniał ruch ręki
pod górkę i daleko przed łonem rękę zatrzymywał, po czym znowu od
kolana zaczynał. Za którymś razem posunął rękę nieco wyżej, lecz od
łona wystarczająco daleko ta pieszcząca dłoń była i nie można mu
było zarzucić, iż ją jakby namawiał…
Ba, ona sama poczuła nieprzepartą chęć, aby posunął rękę
wyżej. Lecz on zdawał się jej życzenia nie pojmować, a zawzięty upór
nie pozwolił jej dobyć żadnego słowa z zaciętych jeszcze ust.
Starała się rozluźnić mięśnie nóg, lecz one jakoś słuchać nie
chciały… Poczuła nad łonem znany zwiastun pożądania – on mógłby
zobaczyć na dole jej brzucha coś w rodzaju czerwonosinawej
wysypki, która stopniowo ogarniała cały brzuch, wędrowała wyżej,
ogarniała piersi…
Zobaczył tę siność dopiero nad jej piersiami, które uniosły się
jakby, sprężyły… Przeniósł pieszczącą dłoń nad łono – na wzgórek
łonowy i głaskał leciutko. Poczęła oddychać głębiej i głośniej, lecz
zawziętość ust powstrzymywała dyszenie.
Zespolił się z nią dopiero wtedy, kiedy siność objęła jej policzki,
nieco blednąc nad piersiami i na szyi. Zawziętość ust pozostała
widoczna, natomiast jej głowa zaczęła się prędko i mocno obracać
z boku na bok. Była obawa, że może się urwać… W środku, w niej
stało się bardzo miękko i ślisko. Poczuł drgawki w dole jej brzucha.
Potem zobaczył drganie ciała w obrębie jej żeber – najsilniej
z boków, a pośrodku słabiej.
Uniósł górę swojego ciała na rękach. Zobaczył jak jej pierś nagle
się skurczyła, potem rozluźniła i zaczęła drgać niby zimne nogi.
– Krasa – powiedział cicho – otwórz oczy i zobacz, kto z tobą
jest. Jesteś prawie nieprzytomna, lecz mnie słyszysz. Otwórz oczy!
Zatrzymały się obroty jej głowy. Ustały drgawki. Westchnęła
głośno a głęboko i popatrzyła na jego twarz. Spojrzenie miała jeszcze
niezbyt przytomne, lecz jej źrenice powróciły powoli spod górnych
powiek na swoje zwykłe miejsce, zwęziły się od jasności zapalonej
świecy. Oczy stały się wypełnione wyrazem rozpoznania
i zrozumienia.
– Zbrozło – powiedziała – kocham cię nade wszystko. Jeszczem
takiej rozkoszy…
– Nic nie mów – powiedział i legł koło niej na plecach. Twarz miał
stężałą od zrozumienia tego, co ona miłuje… Nie kogo, lecz co…
– Łochynia chce go usidlić – powiedziała Krasa po dłuższej
przerwie.
– Kogo?
– Łosia – powiedziała jakby oczywistość stwierdzała. – Często
zdarzało jej się coś mówić, nie wiadomo o czym i kogo to dotyczyło.
Chyba wpierw w myśli jakby do siebie mówiła i zdawało jej się, że
w głos coś powiadała…
– Zwierza? – zwykle czekał na dalszy ciąg jej wypowiedzi i z tego
dalszego ciągu domyślał się, o co chodzi, lecz tym razem postanowił
wyjaśnienie przyśpieszyć.
– Aha, czekaj tatka latka – jak zwykle wcale go nie słuchała. Ach,
ten jej brak poważania dla męża…
– Pamiętasz, jak Łochynia próbowała się podszyć pode mnie? Ach
– zauważyła nagle – to ty czegoś nareszcie nie wiesz. Łoś to osadnik
z tej wyprawy, co Wolisław chorzał. Cztery chaty oni dostali
w Pierzynach i siedzą na prawie wolnych gości. Znaczy – na prawie
polskim. Umowę mają na wiciach spisaną z Wolisławem na pięć lat.
Potem – byle zostawili tyle, ile im wypożyczono – mogą odejść, gdzie
zechcą. Łoś żony szuka.
– No, tak – przyświadczył – pobudowali im.
– Dwie chaty na jednym krańcu i dwie na drugim. Podkraść się od
lasu łatwo…
– I ty teraz chciałabyś się podszyć pod Łochynię… – patrzył w jej
oczy bardzo uważnie.
Jej źrenice uciekły gdzieś w bok.
– To tylko taka myśl, Zbrozło – powiedziała przepraszającym
tonem. – Wszelako dziś… No, ja ciebie pomiłowałam i takie myśli już
nieważne!

***

Łochynia łatwo podkradła się od lasu do chaty Łosia. On – rozebrany
do pasa – rąbał drwa na wielkim, okrągłym pniu, posługując się
toporem dwuręcznym, który przez zwyczajnego mężczyznę mógłby
być unoszony jeno dwoma rękami, i to z trudem. W ręku Łosia to
narzędzie śmigało niczym nieduża siekiereczka. Ale też ta ręka…
Węźlaste supły mięśni ramienia i przedramienia wymagały rozcięcia
rękawa koszuli albo koszuli bez rękawów, by ręka miała możliwość
naprężania owych mięśni podczas wysiłku.
Barki Łosia wcale nie były mniej umięśnione. A z boków – od
pasa, trochę ukosem – wyskakiwały podczas unoszenia topora pręgi
mięśni okazałe niczym twarda, niemała skała. To samo łopatki
i pobocza kręgosłupa. One pokazywały swoje mięśnie płaszczyznowe
i podłużne, mogące budzić zazdrość w każdym prawie mężczyźnie.
Bo Łochynia…
Ona zastanawiała się, czy to nie za duże, czy nie za twarde i jak
to wszystko znosić, kiedy przyciśnie… A z drugiej strony taki obrońca
i pomocnik… No, i on jest zaliczony do stanu możnych… Cóż z tego,
że Łochyni piękne to się nie wydaje, jeśli może służyć w dobrych
sprawach?
Spozierała na niego przez dziurę po sęku, który wypadł z dechy
w parkanie. Napatrzyła się, nazastanawiała i wreszcie uniosła spory
kamień, walnęła nim w parkan parę razy.
Łoś zaprzestał machania i ciapania toporem, spojrzał w stronę
źródła dźwięku i spytał basem:
– Kto?
– Niewiasta. Szukam małżonka – powiedziała Łochynia
najbardziej łagodnym i melodyjnym głosem, jaki potrafiła z siebie
wydobyć.
– Tu go nie ma – powiedział Łoś i zamachnął się toporem na
wielki kloc, na pniu leżący.
– Ja ciebie miałam na myśli, Łoś – Łochynia zaśmiała się perliście.
– Ty mnie otwórz bramkę, na podwórko wpuść i zobacz, czy nadam
się na twoją żonę.
Otwarł. Wpuścił.
– Łochynia – w jego głosie był zawód i nic więcej. – Teraz
ładniejsza jesteś od siostry bliźniaczki, lecz takie rzeczy o tobie
opowiadają, że…
– Wszystko nieprawda, Łoś – w jej głosie jeno szczerość żarliwa
była – ja ci mogę udowodnić, że mój dziewiczy wianuszek nietknięty!
– Aha – zaśmiał się basowo Łoś – okaże się, że wianka nie masz,
ale ty powiesz, że jak razem leglim, to winienem się z tobą żenić, bo
rozpowiesz, iżem ciebie zgwałcił i wianek zabrał…
– Nie, Łoś, ja się jeno rozbiorę przed tobą i zobaczysz. Przecie
wiesz, jak całka wygląda? – tu Łochynia chyba wątpliwości nabrała,
bo pomyślała, że on może nie wiedzieć i ta wątpliwość zabrzmiała
w jej głosie.
– Klituś-bajduś – Łoś wzruszył ramionami – jednakowoż…
– No?! Podobam ci się?
– Mocno – zagrzmiał bas Łosia – lecz rozbierać się nie będziesz.
– Wierzysz w moją niewinność? – teraz Łochynia nadzieję
wyraziła tonem głosu.
– Gdybyś się rozdziała i cnota by była, to nasze małżeństwo
zaczęłoby się od nieufności i podejrzeń – powiedział Łoś. – I potem
owa nieufność zawdy by właziła pomiędzy nas. Okaże się po ślubie…
Lecz czemu tyle o tobie?…
– Ja zawdy lubiłam się przytulić, pomilić… Nawet pocałować –
wyznała Łochynia – lecz nic więcej! Jeden taki zawziął się i chciał
siłą… Zima była, śnieg… Zerwał ze mnie szaty… Usunęłam mu się
i dziurę w śniegu zrobił! Tak się speszył, że uciekł ode mnie!

*

Ślubu – chrześcijańskiego, ma się rozumieć – udzielał zakonnik
z Glin. Podczas ślubu i w czasie weseliska nikt, ale to nikt nie pytał
Łochyni, od kogo pożyczyła wianek. A po pokładzinach nikt Łosia
o potwierdzenie czegokolwiek nie pytał, a jednak wieś wiedziała, że
Łochynia nie była taka jak Lipka i wianuszek na jej „ślubnej
i weselnej” głowie siedział słusznie.

*****

Księżna Dobrawa stała się ciężarną. Chociaż – podobno – mąż
sprawiał jej rozkosz niewymowną, to po naradzie ze swoim
spowiednikiem powiedziała mężowi, że podczas ciąży zbliżeń między
nimi być nie może.
– Zważ – powiedział Mieszko – że w męskim nasieniu takie coś
się znajduje, co jędrności i piękności niewiasty służy.
– Grzech niczemu dobremu nie służy – powiedziała Dobrawa,
nadając głosowi odcień czułości.
– Weź pod uwagę – Mieszko próbował dotrzeć do świadomości
żony w inny sposób – że mężczyzna musi nasienia się pozbywać, bo
ono w nim się zepsuje.
– Mnisi wytrzymują w całkowitej wstrzęmięźliwości – Dobrawa
zaczynała wymianę zdań przeciwstawnych, co zapowiadało
wzajemną obrazę.
– W naszej mowie – odparł Mieszko – wymnisić samca oznacza
pozbawić go atrybutów płodności. To tak jakby się knura w wieprza
zamieniało. Albo byka w wołu… Może nie jest ci wiadomo – Mieszko
jeszcze próbował osiągnąć zbliżenie stanowisk – że organ
nieużywany zanika… Później nie będziesz mieć ze mnie pożytku…
– Wola boska – powiedziała Dobrawa smutno i tak prosząco na
męża patrzyła…
On tej prośby – jej treści – pojąć nie był zdolen, za to pojął – może
niesłusznie – iż żona bardziej od niego miłuje Kościół, w tym jego
część z duchowieństwa złożoną i jego będzie słuchać.
– Wyobrażałem sobie – powiedział – że mnie mocniej miłujesz.
Cóż… Myliłem się. Mam nadzieję, iż wieszczba, zapowiadająca
całkowity zanik uczucia u ciebie, nie będzie spełniona zbyt szybko.
Boo… No, ja wieszczyć nie umiem, wszelako powiadamiam cię, iż
z braku zbliżeń niewiasta starzeje się niezwykle prędko. I tak
skutecznie, że traci siłę do życia potrzebną. Chceszli prędko
zemrzeć?
– Boska wola… – Dobrawa odwołała się znowu do Osoby, której
człowiek przeciwstawiać się nie powinien, chociaż owa Osoba dała
człowiekowi całkiem wolną wolę. Ba, Lucyfer był aniołem, a co się
stało, kiedy przeciwstawił się Bogu? Otóż, zwierzchnik wszystkich
czartów jest w piekle najdłużej ze wszystkich…
– Jednak wypada tu na boku zauważyć – rzekł Mieszko – iż
w wielu przypadkach to ludzie wymyślają moc nakazów i zakazów,
które nazywają ustaleniami Boga. Mnie uczono, iż w starych czasach
nikt nie wiedział o zakazie zbliżeń podczas ciąży. Czy to jakieś nowe
objawienie się zdarzyło?
– Nie zamieniaj się w kusiciela – sługę Lucyfera – powiedziała
Dobrawa, a Mieszko pomyślał o sile niewieściego uporu.
– Czy to jest tak silne – zapytał ni z gruszki, ni z pietruszki – że
i po śmierci pod prąd zwłoki popłyną?… Twój upór jest przeciwny
naturze. A Bóg nie przeciwstawia się naturze, bo sam ją stworzył.
Jedynie niewiasta…
– Nic na to nie poradzę – przyznała Dobrawa – upór, czy wola
Boga – tak być musi, że podczas ciąży od łoża zostajesz odstroniony.
Spółkowanie jest dozwolone jeno dla poczęcia potomstwa. A podczas
ciąży nikogo nie poczniem.
– I największa bzdura może być nader logiczna – powiedział
gniewnie Mieszko i postanowił powściągnąć okazywanie swojej
miłości do żony.


Koniec tomu pierwszego





Tom drugi
ROZDZIAŁ I
Wichman




Ta podróż z Gniezna w stronę Ostrowu Wolin bardzo Zbrozłę
zdziwiła. Książę Mieszko poderwał jak na trwogę pół seciny
drużynników przybocznych, pośród nocy wypadli z Gniezna i rwali
galopem w nieznane dla Zbrozły miejsce i w nieznanym celu. Była
obawa o żywoty końskie, bo konisie dotąd pędzą przez jeźdźców
ponaglane, aż padną. Stanie taki nagle, dycha ciężko, rozkraczy się
szeroko, potem opsnie się na przednie kolana, na bok się obali i już
przestał żyć. Na szczęście zanim to nastąpiło, trafiła się stanica
z oddziałem drużyny. W niej ostali woje i konie, nowy oddział na
świeżych koniach dołączył do Mieszka i Zbrozły i znów gnali aż do
rana, kiedy to trafiła się następna stanica drużyny…
Przy czwartej stanicy i wymianie ludzi oraz koni Zbrozło pojął, że
podróż była przygotowana i trafią się wnet następne wymiany
oddziału chroniącego księcia. Pojął także, iż książę umie spać
podczas jazdy, a jak chodzi o jedzenie, potrafi dwa dni pościć
i niczego przy tym nie pić. Po dwóch dobach stanica była większa.
Świetlicę miała, jadalnię i łoża. Po wielogodzinnym spaniu do łaźni
poszli, potem jedli i pili.
– Książę nie boi się zamachu na swoje życie? – spytał Zbrozło,
kiedy znów na koń wsiadali. Przecie w którejś kolejnej stanicy
skrytobójcy mogą czekać…
– Rzecz w tym – wyjaśnił Mieszko – że oni wiedzą, iż ochraniać
mają w podróży niewiastę zza granicy. Takie wici dostali. Jeno jeden
człek, twojego oćca zresztą podopieczny, powiada w odpowiedniej
chwili dowódcy oddziału drużyny, iż ktoś mało znaczny będzie
wcześniej jechać i trzeba mu towarzyszyć. Oni nie wiedzą, ktom jest.
Dowiadują się dopiero potem od tego pierwszego oddziału z Gniezna
wziętego. A wracać będziem inną drogą – też w podobny sposób. Raz
na parę lat w ten sposób podróżuję, bo to najprędsza podróż
i najbezpieczniejsza.
– Aha – powiedział Zbrozło i gnał dalej.
W parę dni osiągnęli Wolin, gdzie już czekał książę Czcibor.
Zbrozło był niemym świadkiem knowań przeciwko Wichmanowi.
Książęta ustalili, iż trzeba go namówić na kolejną wyprawę,
przeciwko Słowianom tym razem. Są ochotnicy spośród poddanych
księcia Czcibora, są także chętni Niemcy – niechże Wichman
swojemu krewniakowi dostojnemu udowodni, iż nie tylko za
popychadło może służyć. Niech Otton się dowie, że jego wielkiego
wzrostu krewniak nie tylko słucha rozkazów, że zdolen jest
bezpośrednio Słowian najechać, a nie tylko w zasadzki ich
wprowadzać.
– Cesarz uznać musi – powiedział Mieszko – iż my działać
obronnie bylim zmuszeni.
W drodze powrotnej Zbrozło dał księciu do zrozumienia, że on –
Zbrozło – bardzo chce przeciwko Wichmanowi i jego ludziom czynnie
występować, a jak Bóg da, to go w pojedynku pokonać.
– Tedy wracaj do Niemiec, jedź i walcz – zadrwił książę.
– Książę wie przecie, iżem odkrył zamiar – Wichman najedzie,
a nasi woje będą w zasadzce nań czekać. Mnie się widzi, że on może
wielu naszych ubić… Szkoda tych młodych żywotów, a ja go pokonam
niechybnie, bom szybki i w walce ćwiczony.
Mieszko nagle ściągnął mocno wodze swojego wierzchowca,
Zbrozło zrobił to równocześnie, lecz drużynnicy mieli opóźnienie
i coś w rodzaju kotłowaniny się zrobiło – wielu pospadało, trzy konie
golenie połamały, książę został na ziemię strącony…
Wstał, otrzepał odzienie z brudu i zimno powiedział:
– Natychmiast jedziesz do tych swoich Pierzyn i nie chcę cię
widzieć przez pół roku! Nie rozmiłuj się w tej swojej Krasie – ona nie
jest zdolna tym samym ci odpłacić. Miej ją za swoją własność,
użytkuj, lecz nie miłuj, bo nieszczęśnikiem ostaniesz, a mnie twój
trzeźwy umysł potrzebny.

***

Czy mogłaby się tak cieszyć, tak przymilać niewiasta, która nie
miłuje? Zbrozło wzruszył się umieszczonymi na swoich miejscach
narzędziami, statkami kuchennymi, bielizną na półkach… A ponadto
to jej zaglądanie w oczy, te westchnienia unoszące pierś wysoko, to
prawie stracenie przytomności, kiedy się objęli na powitanie i ona
nagle kolana ugięła, jej ręce na jego szyi bezwładne się zrobiły…
Dobrze, że akurat trzymał ją ciasno przy sobie, bo byłaby niewiastą
upadłą…
Maleńka Iwa w kolebeczce, czyściutko ubrana i pookrywana.
Dom zaopatrzony w jedzenie i drwa do warzenia strawy. Dwa wiadra
wody, razem z koromysłami, w kąciku sieni stojące. A potem to jej
kręcenie głową, usta już rozluźnione – uchylone w półprzytomnym
uśmiechu rozkoszy oraz szczęścia… Każdy mężczyzna musiałby dojść
do przekonania, że żona go pokochała…
Jeśli każdy, a Zbrozło był mężczyzną… Wszelako rozum ostrzegał
i Zbrozło rzekł:
– Tak jak teraz jest dobrze. Wręcz cudownie. Jeśli tak przez jakiś
czas będzie, to ja się na miłowanie piszę. Pięć lat dobroci, to więcej
niźli nic. Opłaca się. Wytrzymasz tak długo?
– Do końca żywota – powiedziała to błyskawicznie, snadź na to
pytanie była przygotowana i miała w zanadrzu ułożoną, gotową
odpowiedź. Czy szczerą?
– Tedy ja ciebie proszę, byś pamiętała, że należy głośno
oznajmiać radość z powodu otrzymanych dobroci. Dobrze ci było
teraz ze mną? Mówmy sobie wszystko o naszych odczuciach
i chęciach – to zapewni trwałość naszej miłości. Chcesz tego?
– Och, jak cudownie – patrzyła mu głęboko w oczy i ręce na jego
szyję zarzuciła.
– Przez jakiś czas będę ci podpowiadał: „uciesz się”, „podziękuj”,
„poproś” i temu podobnie. Tyś nie była tego uczona… A ponadto
jesteś trochę chłodna uczuciowo – postaram się nauczyć cię
miłowania i wyrażania uczuć. Zniesiesz to?
– Z przyjemnością – powiedziała, bo to od ciebie, a ja ciebie
miłuję. – Długo będziesz w domu? Bo ja bym sprzedażą na targach
się zajęła. Mamka do karmienia Iwy jest, ty byś maleńkiej
przypilnował… Chciałabym uczestniczyć w łożeniu na nasze wspólne
utrzymanie i na dom. Książę cię uwolnił?
– Nawet wygnał – powiedział Zbrozło. – Na dość długo precz od
siebie odegnał. Czy ja mogę brodę i wąsy zapuścić?
– A wiesz? – popatrzyła na jego twarz badawczo. – Wyglądałbyś
ładnie. I te odmienne doznania przy całowaniu i pieszczotach…
Zapuść!

***

Łoś niósł Łochynię na ręku tak, jak dorosły nosi małe dziecko.
Mówiła, że jest jej dobrze, że jest szczęśliwa i tylko patrzeć, jak
rozmiłuje się w mężu. Na razie gmerała mu we włosach, łaskotała za
uszami i od czasu do czasu całowała w co popadło, a było w zasięgu
jej ust. No i jeszcze zadawała mu pytania.
– Czy to prawda, żeś sam jeden kamień młyński zaniósł na
miejsce, przeszedłszy z nim pół stajania?
– Nawet dalej było – powiedział Łoś – alem nie przeniósł.
Podniosłem jeden jego bok, na sztorc ustawiłem i zatoczyłem.
– Ilu innych musiałoby zrobić to samo, gdybyś ty nie zatoczył?
– Czterech – odparł Łoś, a potem się poprawił – no, może trzech.
Jeden do popychania, i dwóch do powstrzymywania i utrzymania
równowagi, bo taki kamień mógłby się obalić na płask.
– Znasz na świecie silniejszego od siebie? – Łochynia spodziewała
się usłyszeć, że Łoś nikogo takiego nie zna.
– Może Wichman – odparł dość niepewnym głosem Łoś.
– Taki on siłacz? – Łochynia mówiła tonem niedowierzającym.
– On w robieniu bronią szkolony – powiedział Łoś. – A siłować się
ze mną by nie chciał, jeno mieczem by rozpłatał.
– Nie mógłbyś się i ty wyuczyć onego rozpłatywania mieczem?
– Zdruzno od wszystkich lepszy – powiedział Łoś rozmarzonym
głosem – lecz to wódz drużyny. A ponadto leciwy bardzo…
– To może Zbrozło? Często dziedziczy się wiele po przodkach.
Zapytać? – Łochynia poczęła się na ręku męża wiercić, jakby chciała
natychmiast zeskoczyć i do Zbrozły lecieć.
Sumitował się Łoś, niepewny był, bojący jakby, bo o robieniu
bronią wiele słyszał, lecz sam nieśmiałą powściągliwość do tej
czynności od zawsze miał.
Ale od czego namawianie pod pierzyną? Tedy Łoś naukę wnet
rozpoczął. A szło mu dobrze – z natury był prędki i największa
trudność w tym była, aby jego działania odruchowe przekształcić
w wyrozumowane, wyuczone. Zbrozło powiedział, że powstaje
mieszanka odruchów samoistnych z działaniami wyuczonymi i wnet
nie będzie na świecie nikogo, kto by Łosiowi mógł krzywdę zrobić
w walce na miecze. A Łochynia z męża taka dumna była, że
wszystkie pawie na świecie większej dumy okazywać nie mogły.

*****

Po lekkim, prędkim porodzie księżna Dobrawa wydała na świat syna.
Osesek był ciężki i duży. Ważył ponad pół kamienia (kamień,
w przybliżeniu, to ponad dziesięć kilogramów). Księżna bardzo męża
prosiła, aby chłopczyk dostał na chrzcie świętym imię po jej ojcu –
Bolesław. Chrzest, w zasadzie, powinien był odbyć się po uzyskaniu
przez Bolesława wieku sprawnego (czternaście lat), ale księżna była
przerażona możliwością śmierci syna przed tym czasem i bardzo
prosiła o przyśpieszenie dania małemu sakramentu. O znaczne
przyśpieszenie szło – bez mała czternastoletnie, lecz biskup misyjny
Unger zrozumiał niepokój matki i do jej życzenia się przychylił.
Książę Mieszko ogłosił, iż na chrzciny jego syn chciałby dostać
w podarunku jakieś znaczne osiągnięcie Polaków. A niektórych
powiadomiono, iże najlepiej byłoby małemu głowę największego
szaławiły i zbója dostarczyć, który dość już Słowianom szkód narobił.
Nie tyle o tę głowę szło, ile o uniemożliwienie Wichmanowi dalszych
szachrajstw i podstępów. A czyż człek bez głowy tego nie
zaprzestanie?…
O życzeniu księcia Mieszka zostali powiadomieni Wolisław
i Zbrozło. Wolisław powiadomił – ma się rozumieć w wielkiej
tajemnicy – Sosnę. Zbrozło wygadał się przed Krasą. Od Krasy
dowiedziała się Łochynia. A od niej – Łoś. Znaczy Łoś wcale nie był
ciekaw, czego książę pragnie, a do walki z Wichmanen uznawał się za
zbyt słabo przygotowanego. Ale jego żona wierzyła w możliwość
zdobycia przez męża sławy, której połowa musi na nią przejść, jako
że w małżeństwie wspólna własność obowiązuje…
Zbrozło z Wolisławem uradzili, iż jeno Zbrozło może pokonać
Wichmana. Lecz książę oddalił Zbrozłę i może zabronić mu ruszania
się z Pierzyn. Rada w radę – „brat” do Wolisława przyjechał, brodaty,
wąsaty… Znaczy – jeszcze nie całkiem, lecz włosy na twarzy rosną
prędzej niźli te na głowie…
Wtedy wynikła nowa trudność – Sosna przypomniała mężowi,
który to raz stanowiła jego poprzednia wyprawa z wojną i walką
związana.
– Nie liczyłem – powiedział Wolisław.
– Bo nie o liczenie chodzi – Sosna o mało nie zapłakała. – Ja ci,
mężu, przypominam, że to był raz ostatni – powiedziała
przyduszonym głosem ze łzami w tle.
No i zaczęło się przekonywanie Sosny, że ta wyprawa na pewno
nie będzie wojenna – Zbrozło prawie głowę własną stawiał, że jeno
o podstęp chodzi, o pojmanie Wichmana, tedy żadnego
niebezpieczeństwa nie ma. A jak chodzi o wysiłek, to Wolisław i jego
woje tratwami po Warcie, a potem po Odrze popłyną z prądem i nikt
się nawet nie spoci, odzienie ciepłe się powdziewa i zimno też nie
będzie.
– A potem prąd odwrócicie i wrócicie znowu tratwami – Sosna
wybuchnęła płaczem, bo oni z niej chcieli głupka wystrugać, podczas
gdy sami z siebie… Cymbały jedne.
– Nie sierdźcie się – łagodził Zbrozło – bo może wcale żadnej
wyprawy nie będzie. Książę nie ma pewności, czy Wichmana do
walki, do napaści na nas popchnie.
Sosna o Zwątlonym Duchu snuła się smutna i zapłakana po domu
i okolicy. Krasa, dowiedziawszy się o chęci męża zdobycia głowy
Wichmana, jeno zapytała, kto będzie w tym czasie rolę jej męża
spełniać. A tak się kusząco zachowywała, tak się stroiła na dzień i na
noc… Zbrozło zaspokajał ją moc razy, a ona wiecznie nienasycona
była.
– Tak cię osłabię – odgrażała się – że jako zewłok legniesz, a ja
jeszcze cię skuszę i jeszcze, i jeszcze… Nie znajdziesz sił nawet do
onej tratwy dojść.
Trzeba jej oddać sprawiedliwość – umiała się poświęcić
i wytrzymywała wszystkie natarcia męża z bardzo dzielnym
rzucaniem głową na boki i pięknymi, nieopanowanymi drgawkami
mięśni międzyżebrowych… Aż ciąża z tego nowa powstała i wtedy
straciła zapał do walki o osłabianie męża.
Jako bliźnia siostra Łochynia też stała się ciężarna… No, nie ze
Zbrozłą, ma się rozumieć… Może nawet w tej samej chwili zarodek
w niej powstał co i u Krasy, ale z kim innym – okaże się w czas
porodów, czy one takie jednoczesne bliźniaczki…

*****

Wymienia się różne człowiecze talenta i wiele przywar, które czynią
władcę dobrym lub świetnym, albo – nie daj Bóg – nic wartym. Jest
pewne – wszystkie niedoskonałości człowiek mądry potrafi zobojętnić
poprzez dobór właściwych doradców. Tedy dobry władca musi być
mądry i umieć sobie dobierać akuratnych doradców, którzy łagodnie,
powoli tłumaczą, na czym polega niedoskonałość pomyślunku księcia,
króla czy cesarza i jak on może swoje pomysły poprawić.
Gdzieś w Polsce, szukając zobojętnienia swojego gniewu i żalu
wobec ukochanej małżonki, książę Mieszko spotkał się z Brozłą,
dowiedziawszy się o jego opinii w sprawie Wichmana.
– To muszą być ludzie ze świetnym słuchem muzycznym –
tłumaczył Brozło. – Na pewno znajdziesz lepszych do wykonania
swojego pomysłu. Jeno zbadać ich słuch musi ktoś, kogo wszyscy
uznają za dobrego śpiewaka. Wszyscy, a nie jeno niektórzy.
– Znaczy nie ja – powiedział Mieszko, patrząc bacznie na wyraz
twarzy Brozły podczas udzielania odpowiedzi na to proste pytanie.
– Są ludzie, którym ich słuch muzyczny pozwala rozpoznać siłę
głosu i to, że grają albo przestali – twarz Brozły była pogodna, lekko
uśmiechnięta. – Oni nie potrafią rozpoznać piosenki po niczym innym
jak jej słowa i jej rytm. Ty masz, niestety, drugi stopień słuchu
muzycznego – potrafisz dość wiernie zaśpiewać wiele piosenek,
zacząwszy od swojego ulubionego tonu. Dla ciebie ktoś, kto śpiewa
tak zwanym drugim głosem albo śpiewa w innej tonacji – fałszuje.
– Znaczy – dziedziczenie złych cech? – spytał Mieszko. – Bo moi
bracia też…
– Nie! – zaprzeczył Brozło. – Twoi bracia mają dobry słuch
muzyczny. To nie dziedziczenie u ciebie, lecz jakoweś uszkodzenie
okołoporodowe. Wielu ludzi takie ma… Węch słaby, mowa
niewyraźna, prędkość odruchów… Poród jest dla oseska przeżyciem
niezwykle ciężkim i nierzadko mającym zły wpływ nawet na władze
umysłowe przyszłego człeka. Ty – na szczęście – masz dobrą
trwałość i wierność pamięci, masz możliwość skupiania uwagi godną
pozazdroszczenia, przy czym przerzutności twojej uwagi takoż
niczego zarzucić nie można. No, wszystko masz świetne prócz
muzycznego słuchu.
– No, dobrze – powiedział Mieszko. – Mam kierownika kapeli
nadwornej i on tych ludzi przesłucha. Jeno z ciekawości pytam o jakiś
szczegół pozwalający lepiej pojąć jakość owego słuchu przez człeka
bez pojęcia o onej materii.
– Weźmy dla przykładu nasze słowo obok – powiedział Brozło. –
Nasze dzieciątka wcześnie są uczone pisania i czytania, tedy obok
słuchu używają do rozpoznawania onego słowa pamięci wzrokowej –
widzą je napisane na wici. W wyobraźni – ma się rozumieć. Niemcy –
prawie żaden – nie umieją czytać ani pisać. A ci, co umieją, czynią to
po łacinie. Tedy oni jeno ze słuchu uczą się mowy niemieckiej.
Odpowiednikiem naszego obok jest u nich słowo (w piśmie) neben.
Nasz człowiek tak je wypowiada. A Niemce mówią neibn. Czym
jasno rzecz wyłożył?
– Mniemam, że wystarczająco – mruknął Mieszko. – Będą
przesłuchani i jeno ci zostaną użyci, którzy jakiś czas spędzili
w Niemczech.

*****

Wichman miał właśnie spróbować owocu z Afryki o nazwie oranż.
Smacznie zjadł i po tym posiłku chciał zapoznać się z nowym
smakiem. Bo pachniało… Och, jak cudownie! A kiedy służka obierała
owoc ze skórki, stawił się majordomus z doniesieniem o przybyciu
jakiegoś tajemniczego człowieka, któren jeno z samym panem domu
chce mówić.
– Dawaj go tu! – powiedział tubalnie Wichman i włożył do ust
ćwiartkę pomarańczy.
Wprowadzono tego człowieka. Po mowie Wichman niechybnie
rozpoznał, że to Niemiec – słuch Wichmana, dobrego śpiewaka
i lutnisty, był niezawodny. Dobry nastrój Wichmana jeszcze się
poprawił po skosztowaniu soczystego owocu, a już po wysłuchaniu
owego Niemca… Ten człeczyna, niepozorny i kaprawy, powiedział, że
zna miejsce zakopania skarbów wikingów z Jomsborga.
– Gdzie to jest? – głos Wichmana był obojętny, bo już niejeden
o owych skarbach bajał, a potem okazywało się, że skarbów we
wskazanym miejscu nie ma.
– Na insuli Wolin – odparł człowieczek.
– Pewno po dobrawoli nie powiesz dokładniej? – Wichman
zlustrował twarz tamtego wzrokiem znawcy strachu i przebiegłości.
– Chcę połowę dla siebie – powiedział tamten.
– Przecie mogę oszukać – powiedział Wichman. – Wykopiemy,
ciebie ubiję… Zaraz mogę cię do izby tortur skierować…
– Mam w sobie trutkę – głos był obojętny, bez przerażenia. –
Tylko ja wiem, jak ją uruchomić. Wy dacie pieniądze na wynajęcie
ludzi i tylko oni z nami pójdą. Ja pokażę wam połowę skarbów, a po
pewnym czasie wezmę niektórych z opłaconych przez was ludzi
i resztę wykopiemy dla siebie.
– Muszę zabezpieczyć swoje życie – powiedział Wichman. –
Połowa ludzi musi być z moich wzięta. Ile tobie twoich potrzeba?
– Trzy setki.
– Aż tyle? – głos Wichmana był zdumiony.
– Tego jest dużo – powiedział tamten. – Wikingowie gromadzili to
przez wiele lat, bo im wywozić stamtąd wzbraniano. A ja wiem, kogo
przekupić…
– Muszę wpierw zbadać, ktoś jest – powiedział Wichman.
– Czemu nie? – tamten zarechotał nieprzyjemnie. –
Przewidziałem to. Samotnym jak ostatni kołek w spróchniałym płocie.
Jestem pisarzem w bibliotece cesarza. Natychmiast po wykopaniu
skarbów dla was ja i moi ludzie… Maluczko a nie ujrzycie nas…
Zgłoszę się po dwóch miesiącach. Trzos złotych monet dacie
i miejsca ich wymiany na drobniejsze wskażecie. Na początku lata
będziem na Wolinie.
Człowieczek wyszedł z palatium, a za nim cienie się posuwały,
cienie cichociemne a wierne jak ręka prawa, chyba żeby o mańkuta
chodziło. Wszystko się zgadzało – był to mało ważny pisarz
w cesarskiej bibliotece, pono namiętny badacz szpargałów
najstarszych. Mógł znaleźć jakoweś wskazówki w zapiskach, mógł je
pojąć, zrozumieć, rozwikłać tajemność zapisu… Zobaczy się. Na
razie rozpoczęto nabór ochotników na wyprawę po złote runo – sami
rdzenni Niemcy musieli być. Najsprawniejsi, najwierniejsi – najlepsi
a swojacy.

*****

Sam książę Mieszko – no, z częścią dworu, bez dwóch zdań, bo
„sam” oznacza jeno najważniejszość osoby – przybył w bardzo
prostej sprawie, poprosił Sosnę, aby puściła męża na tę wyprawę
i później na jeszcze jedną.
– Wolisław jest nader przemyślny – tłumaczył książę. – Dzięki
niemu wszyscy woje są dostatecznie chronieni, a i on sam zagrożony
nie jest za bardzo.
– Chyba żeby jakiemu zmarźlakowi własny kubrak dał i ziąb by
się rozebranego do koszuli jął – Sosna była rozżalona, bo puścić
Wolisława nie chciała, a odmówić księciu nie śmiała.
– Lato będzie – obiecał książę i Sosna uległa. – Wolisław wyruszy
na tę i następną wyprawę.
Podobne, lecz nie takie same kłopoty były z wyruszeniem
Zbrozły. Krasa zauważyła, że on ma usta w podkowę – brzuścem do
góry, smutny jest, osowiały… Kręciła się koło niego, niby nieumyślnie
ocierała wystającymi częściami swojego ciała o jego ręce i oczy,
wreszcie przytuliła się do niego i spytała o przyczynę takiego złego
samopoczucia męża.
– Może masz złe przeczucia? – zgadywała. – Jeśli tak, to zostań
w domu.
– Muszę jechać – powiedział Zbrozło – choć wolałbym z tobą
i Iwą zostać.
Usłyszawszy mężowskie zapewnienie o musie, Krasa przestała
się tym smutkiem Zbrozły zajmować. A jego twarz ze smutnej stała
się jakby drewniana. Taka martwa rzeźba niewyrażająca żadnego
uczucia. Tymczasem Zbrozło uległ nareszcie rozumowi i przeszedł
w stan poniechania wszelkich chęci i dążeń związanych z żoną.
Trudno powiedzieć, czy w takim stanie nie ma się żadnych uczuć…
Za to Łoś uzyskał poparcie i zachętę Łochyni.
– Postaraj się wyróżnić – zachęcała Łochynia. – Nagrodę jaką
przywieziesz, w podziale łupów twoją dzielność uwzględnią, ja dumna
z ciebie będę. No miłować cię więcej nie będę, bom już szczyty w tej
materii osiągnęła. Ale w karmieniu mogę ci dogadzać bardziej niźli
teraz. Buty ci czyścić będę, plecy myć w łaźni…
– W łaźni ze mną będziesz? – oko Łosia zaświeciło się w podobie
do jaskrawej latarni.
– Będę, jeśli zechcesz – obiecała Łochynia.
– Rozebrana?
– A co mi tam! Przy mężu mogę. Jeno drzwiczki zawrzesz mocno,
bo jakby obcy to zoczyli…
– To ja ci pierścień tego Wichmana przywiozę i złotnik ci go
zmniejszy. Powiadają, że kamień w onym pierścieniu cudny jest jako
lśnienie tęczy – Łoś mówił całkiem poważnie, nie były to czcze słowa,
miał taki zamiar i postanowił go wykonać.

*****

Dziwna to była wyprawa. Z całego Wolisławowego włodarstwa,
jednoznacznego obszarowo z okręgiem wokół grodu w Działoszynie,
jeno trzech wojów miało uczestniczyć. Znaczy: Wolisław, jego „brat”
i Łoś. Mieli się stawić w Sieradzu, skąd tratwa będzie. Jedna tratwa
z całego województwa była! No, jeszcze jedna dla koni i koniuchów,
lecz liczebności wojów ona nie pomnażała. A kiedy w Szczecinie
trzeba było na ląd zejść okazało się, że tam jeno trzystu wojów
zgromadzono. Za to wszyscy oni – jak jeden mąż – gardłowali, iż ten
pierdziel, Wichman, znowu ruszył przeciwko Słowianom i na Ostrów
Wolin chce dotrzeć. A ma przy sobie sześciuset ludzi albo i więcej,
tedy każdy z tutaj zebranych za dwóch musi starczyć. Jakoś tak nie
bardzo butnie obecni zastanawiali się, czy doborowi woje poradzą
podwójnej przewadze Wichmana…
– Może przyjdzie zginąć… – Wolisław podzielił się z „bratem”
ową myślą niepokojącą z tego powodu, że wtedy zawiódłby księcia
Mieszka, który spodziewał się, iż Wolisław swoją obecnością
„zaszczyci” jeszcze jedną, późniejszą wyprawę.
– Nie ma co się martwić – powiedział spokojnie Zbrozło. – Książę
Mieszko i mój ociec wszystko dobrze obmyślili. Wyspać się trzeba,
bo stąd na Wolin jeszcze dwadzieścia mil.
– Żeby mi jeno nikt Wichmana spod ręki nie usunął – to było
jedyne zmartwienie Łosia, którego wszyscy obcy woje ochoczo
obstępowali dla dokładnego obejrzenia osiłka zdolnego swojego
konia na karku nosić, a tak prędkiego, że pono strzały z łuku w locie
rękoma łapał za brzechwy.
Wszyscy inni pocieszali Łosia, że nie tknie nikt tego skurczybyka
ze złotymi kędziorami, a jeden w tajemnicy Łosiowi powiedział, że to
z obawy, bo ten Wichman… No, ty – Łoś – musisz bardzo uważać na
jego pchnięcia. On niby ciąć z ukosa zamiaruje, a potem okazuje się,
że sztychem przeciwnika zabił. Jeden tylko Zbrozło nic nie mówił,
gmerał palcami w kędzierzawej brodzie i o czymś przemyśliwał, po
cichu do samego siebie coś mówiąc.
Łoś bardzo wszystkim pasował, ducha bowiem krzepił swoją
niefrasobliwością. Kiedy już ze Szczecina konno ruszali, powiedział
gromko:
– Wielka szkoda, że tych Wichmanowych pomiotów jeno
sześciuset będzie, bo jeńców za bardzo się nie nabierze. Dwóch na
jednego… Eee!
I sam Łoś na swojej pogodzie ducha „skorzystał”, bo wielu
obiecało, że mu swoich jeńców odda darmo. Wystarczy teraz – tak
Łoś powiadał – Wichmana porazić i bogactwo swojej Łochynce
zawieźć. Próbowano zachowanie Łosia dobrą wróżbą nazywać. Lecz
serca drżały i duch wątlał na myśl o walce z dwa razy liczniejszym
przeciwnikiem. Nad końmi widniały nieruchome, ciche ludzkie
postacie z twarzami stężałymi, z oczami w dal wpatrzonymi.
Trzystu… Gdyby chociaż Leonidasa za wodza mieć… Mieszko
porównanie ze Spartaninem zdzierży?…

*****

Bibliotekarz wskazał miejsce i dziesięciu ludzi poczęło kopać.
Trzystu Słowian spośród Wieletów stało obozem w pobliskim lasku.
Nieco bliżej, na rozległej polanie w borze stały namioty trzystu ludzi
przez Wichmana dobranych. Koniuchy poili konie w Dziwnej i paśli je
na nadrzecznych łęgach. Na okrętach wypożyczonych (och, jakże
drogo żądali) przez Wolin toczyło się ospałe życie straży.
Świtem trzeciego dnia Wichman zobaczył, że jego okręty
spływają z prądem w stronę Kamienia. Kazał przybocznej straży bić
na trwogę – wnet rozbrzmiały uderzenia mieczów o tarcze, rwetes
się w obozowiskach uczynił, lecz prędko wszyscy w ustalonym
miejscu w szykach stanęli, gotowi wykonać rozkazy.
Na miejsce, gdzie jeszcze niedawno stały okręty Wichmana,
podpływały inne. Jeno sześć, mogących pomieścić co najwyżej trzystu
ludzi. Ci ludzie, zbrojni, w zbrojach stali na okrętach nieruchomo,
dzierżąc w zaciśniętych dłoniach bitewny oręż. Zamiary tych
podpływających były jednoznaczne.
– Nie pozwolić zlądować – powiedział cicho bibliotekarz.
Jeśli mówił i radził szczerze, to nie znał natury Wichmana. Ten
kędzierzawy olbrzym miał usposobienie nieposkromionego źrebca –
przekora i pogarda dla chudopachołków spowodowały wyrwanie się
z jestestwa Wichmanowego rechotu i wszyscy kopacze oraz dwa
szyki wojowników słyszały słowa:
– Pobawim się z nimi – niech wylądują.
– Na pierwszym okręcie książę Mieszko stoi – powiedział
trwożliwie bibliotekarz. – To musi być jakowyś podstęp.
– Chwastów i głupków nie sieją – powiedział lekceważąco
Wichman. – Sama ta mierzwa wschodzi. Trochę przetrzebimy.
A Mieszka nie ubić przypadkiem – wielki okup dostaniem od Polaków.
Nastała cisza pełna napięcia – jak zawdy przed bitwą napięcie
nie malało – zaczynało się od największego, a potem jeszcze rosło.
Taki przedbitewny cud… Nawet owady jakby przycichły. I wtedy
Wichman – miłośnik muzyki – usłyszał granie trzech zestrojonych
ładnie lutni. Chyba każda grała na innym z tych okrętów. A potem
czysty, dźwięczny głos zaśpiewał:

Gwiazdy goreją, aż zda się, iż niebo zapalą.
Lśni miesiąc niby puklerz wybłyszczony.
W nieznany kraj, zasłonięty mroczną dalą
w nieznane ojcom zdążamy strony.

– Ki diabeł? – zdziwił się po niemiecku Wichman.
– Oni to śpiewają, kiedy maszerować trzeba – odparł
bibliotekarz, jakby to pytanie do niego było skierowane.
Dalsza wymiana słów nie byłaby możliwa, bo kilkaset gardzieli na
podpływających okrętach ryknęło mocno:

To polska drużyna
swój szlak rozpoczyna.

Znowu śpiewał pojedynczy głos przy wtórze trzech lutni:

Słońce promieniami zapala ranek złoty,
igra skierkami z leniwą rzeką,
gna wojów drużyna na wojenne zaloty –
bić wikinga nad Dziwną daleką.

Ponownie zagrzmiał chór:

Drużyna Piastowa
do boju gotowa!

– Będziecie mieli bój ostatni – mruknął po słowiańsku Wichman
i słuchał następnej zwrotki.

Obetrze drużyna spocone czoła,
pole zwycięskiej bitwy mrok okrywa.
Wracaj do gniazda, Sokole – głos rogu woła –
Tam także świeci gwiazda szczęśliwa.

Okręty były tuż-tuż, tedy jeszcze jeno chór zaśpiewał:

Gdzie dom jest i praca, drużyna powraca…

I zaczęło się wysiadanie na ląd. Karnie wysiadali, ustawiali się
zaraz w trzech szeregach, w szyku falangę niektórych starogreckich
miast przypominającą.
– Powrócicie jako duchy z martwych trucheł wypełzłe –
powiedział głośno Wichman.
Ta falanga szła od strony Dziwnej, a Wichmanowi ludzie stali
w szyku, odwrócony klin przypominającym. Falanga podeszła ku
rozwartemu bokowi klina i stał się szyk przypominający trójkąt
z przerwami na narożach. Na przodzie falangi stał Mieszko z gołym
mieczem w ręku, tedy i Wichman miecz z pochwy wydobył i czekał.
Miał czas, niechże tamci zaczną.
Wichman zobaczył jakieś przepychanki w tym szyku falangi.
Wielkolud jakowyś trzymał w ciasnym objęciu jakiegoś młodego
brodacza, a ten trzymany wrzeszczał, że zgoda, ustępuje, byle został
wypuszczony z uścisku. Potem ten wielkolud chwycił za kołnierz na
karku księcia Mieszka, uniósł go jedną ręką w powietrze i przeniósł
na zaplecze falangi, a sam zajął miejsce księcia – też miecz goły
pokazał się w jego ręce, a falanga jednym głosem zakrzyknęła:
– Łoś Zwycięzca!
– Wichman – do walki! – to był okrzyk jego ludzi i on bardziej
Wichmana zaskoczył niźli wszystkie dziwactwa poprzednich zdarzeń.
To nawet Wichmanowi pasowało – lubił się popisywać swoim
kunsztem najlepszego szermierza, pokona tego osiłka, Polacy
podupadną na duchu i zdadzą się w jeństwo bez walki. Skarb większy
lada chwila może zostać wykopany, lecz chwała większa jest ze
zwycięstw orężnych.
Szli ku sobie miarowym krokiem, równi wzrostem, lecz jakże
różni – Wichman pozłocistymi kędziorami świecił jak poranne słońce,
Łoś proste, lnianej grubości włosy, lnu jeszcze okrytego
paździerzami, do ramion miał, Wichman w karacenie, pobłyskującej
srebrzystymi łuskami – Łoś jeno w skórzanej kurcie bez rękawów,
Wichman uśmiech szczęścia na obliczu pokazywał, może z tego
powodu, że rano, jakoś nie wiadomo dlaczego, kazał się słudze odziać
w karacenę – Łoś twarz krzywił, jakby go coś uwierało.
Stało się coś, co we wszystkich szykach wywołało ni to jęk, ni to
powiew strachu – Łoś odrzucił swój miecz na bok i szedł na
Wichmana z pustymi rękami! Wichman przypomniał sobie, że głupich
nie sieją i puścił się ku Łosiowi biegiem, uniósłszy miecz do cięcia
z góry na dół.
Świsnęło powietrze rozcinane ostrzem. Łoś powinien być
rozcięty na dwoje. Lecz stał sobie spokojnie i jakby z zaciekawieniem
oglądał miecz Wichmana do połowy w ziemi skryty i kątem oka
oceniał skuteczność wysiłków Wichmana, który starał się ów miecz
wydobyć z ziemi. Wreszcie mu się to udało i ustawił ostrze do ciosu
z ukosa. W ostatniej chwili broń została skierowana do pchnięcia.
– Żegnaj, Łoś – powiedział po słowiańsku Wichman i pchnął.
Zdążył to wszystko zobaczyć i ocenić. Jego miecz przemknął koło
odgiętego w bok Łosia, Łoś chwycił nadgarstek ręki z mieczem
i Wichman poczuł ból, a potem zobaczył swój miecz w ręku tamtego.
Przytomność umysłu kazała zwiewać i Wichman to uczynił – gnał
susami w stronę swoich Niemców, krzycząc, by mu nowy miecz
podano.
Dostał ten miecz i począł się zbliżać do Łosia. Tym razem powoli,
rozważnie, jakby się czając, krokiem skradającego się lisa. Cięcie
Wichmana odtrącone mieczem w bok. Sztych Wichmana odtrącony
mieczem w bok. Cios za ciosem i uchylenia tamtego. Cios zdolny
unieszkodliwić odtrącające ostrze – tak silny i prędki, że nikt zasłonić
się przed nim nie zdoła. I uczucie drętwoty w ręku – jakby prąd
jakowyś poraził czucie. A miecz użyczony Wichmanowi leci wysoko
i potem spada łukiem. Wichman już bieży ku swoim, znowu nowego
miecza żądając.
Jego „rdzenni Niemcy” zwarli szyk, tarcza koło tarczy, jeż
z wysuniętych włóczni celuje w Wichmana…
– Wyczha! Huzia na niego, Wichman! – te okrzyki wcale nie są
niemieckie. Przytomność umysłu. Pędem ku rzece. Po drodze
zrywanie z siebie, co możliwe, bo utonąć można. Nad samą wodą –
przedtem skarpa to zasłaniała – stoi rząd łuczników z napiętymi
łukami…
Przytomność umysłu. Wichman biegnie ku przerwie w narożach
trójkąta szyków, Łoś podąża za nim niby buldog za zającem –
drobnymi, nieśpiesznymi kroczkami. Szyki przesuwają się – przerwa
w narożu, do którego biegł Wichman już nie istnieje – tam znowu jeż
włóczni nastawiony… I okrzyki – wyczha i huzia…
Inne naroże. To samo – jeż z włóczni i wrogie okrzyki.
Desperacja. On mnie bez miecza, to i ja jego!

***

Zwarli się w uścisku jak zapaśnicy. Łoś odrzucił miecz Wichmana na
bok i przez to miał chwilę zwłoki w założeniu na przeciwnika obejmy
swoich rąk – to Wichman miał ręce blisko ciała Łosia i większe
możliwości nacisku na jego żebra. Obaj natężyli siły do granic
możliwości, choć patrzącym mogło się zdawać, że obaj odpoczywają,
serdecznie się w połowie ciała obejmując. Po pewnym czasie
Wichman poczuł, że jego ręce słabną – wraża siła przyciska je do
ciała przeciwnika i to powinno właśnie przeciwnika boleć, a jednak
Wichman zauważył, że swoich rąk nie czuje, bo one zdrętwiały.
Łoś uniósł Wichmana w górę. Wichman poczuł ból w okolicy
żeber, a potem usłyszał trzask, kiedy one pękały i oddech stał się
kłujący, trzeba było oddychać płytko, powolutku. Tak oddychał, mimo
to ból narastał, potężniał, stał się niemożliwy do wytrzymania.
Zelżał, gdy Łoś rozwarł ręce i Wichman osunął się na ziemię jak
pusty worek. Powrócił cień nadziei, kiedy Łoś odszedł na bok –
Wichman nie miał go w polu widzenia… Ech, gdzie tam – zaraz
pojawił się, trzymając w ręku miecz Wichmana.
– Oszczędź – powiedział Wichman. – Złota, ile ważę…
– Nie mogę – powiedział Łoś. – Żonie obiecałem…
Ostatnie, co widział Wichman, to był błysk jego własnego miecza.
Potem usłyszał świst powietrza… Ostatnią myślą odciętej, trzymanej
za włosy głowy Wichmana było: „Już nie boli…”.

***

Stali w długiej, ponaddziewięćsetosobowej kolejce. Gwar,
prześmiechy, powitania z „rdzennymi Niemcami”, wypytywanie,
życzenia… Gdzieś tam z przodu stały otwarte dwie skrzynie. Książę
Mieszko powiedział, że denary srebrne z jego podobizną, znaczy –
widokiem głowy z boku, stanowią nie tyle zapłatę, ile nagrodę za
udział w zbożnym a ważnym dla Słowiańszczyzny czynie. Każdy po
jednym ma dostać, a co pozostanie – dla Łosia pójdzie. Łoś stał
z boku i oglądał tęczowy pierścień – niedawno uciął Wichmanowi
palec i ten pierścień sam na ziemię spadł… Będzie można powiedzieć
Łochyni prawdę – znaleziony na ziemi… Bo, podobno, niewiasty
wrażliwe w złą stronę są na takie czyny, które można zaliczyć do
zimnego okrucieństwa. Bez mrugnięcia powiek znoszą okrucieństwo,
lecz jeno własne. A nawet – podobno – pastwić się lubieją…
ROZDZIAŁ II
Smoleń




– Ja mam nieprzepartą chęć – rzekł książę Mieszko – być przy
mojej żonie, która lada dzień może w połogu zlegnąć. Wodzostwo nad
tymi dziewięciuset wojami zdaję mojemu miecznikowi – Wolisławowi
Pierzynowskiemu z Pierzyn. Cesarz został uwiadomiony o wyprawie
Wichmana – ktoś nieznany na dwór pergamin z zapiskami Wichmana
podrzucił… Otton będzie się niepokoić o los swojego ulubionego
krewniaka. Lecz sam w pole nie ruszy – nie wypada przeciwko
wiernemu lennikowi, księciu Polski, ruszać, kiedy Wichman zakazy
złamał i zbrojne zastępy aż na Ostrów Wolin przywiódł. Pewno jakiś
graf zlecenie tajne od cesarza dostanie i tu ów graf ze swoimi ludźmi
przylezie. Być może, że więcej grafów… Waszym zadaniem jest
wyłapać owo tałatajstwo, niewolników nabrać i dopiero pod koniec
lata do dom… Połowa jeńców – starym zwyczajem – do dóbr
ogólnych. Reszta jako łupy do podziału. Przy sposobności
powiadamiam was i wy to rozpowiadajcie wszem i wobec, iż moja
przyrodnia siostra – z nałożnicy ojca zrodzona, znaczy – na Węgry
wydana za mąż zostanie. Za Gejzę z rodu Arpadów, którego my –
znaczy Polska i Polacy – poprzemy, aby węgierskim księciem był. On
obiecał od Adelajdy – owej siostrzycy mojej – wiarę chrześcijańską
i chrzest przyjąć. Znaczyć się – w obrządku słowiańskim, bo Adelajda
go woli od łaciny.
Łapali Niemiaszków bez trudu, bo niewielkimi oddziałami
z grafami przybywali. „Rdzenni Niemcy” od Wichmana poprosili
Wolisława, by od nich łupy kupował. Na słowo, znaczy. Później do
Działoszyna stawią się krewni „rdzennych” i po srebrniku za głowę
odbiorą.
Tajne, umowne znaki były do ucha podawane, po których się
pozna, iż to krewny prawdziwy. Zaręczenia były, że krewni
z odebraniem należności chętnie poczekają, bo do Niemiec – przecie
– tych srebrników posłać nie można, tedy wszystko jedno, czy one
u krewnych będą leżeć, czy też u Wolisława poczekają na powrót
kogoś z Niemiec do polskiego życia. Znaczy, głównie dzieci
„rdzennych ubieżą z Niemiec wbrew woli ojca i macierzy”…
Dużo tego Wolisław kupił. Dla siebie dwudziestu pięciu i kilkuset
do dóbr ogólnych. Trzeba pamiętać, że jeszcze połowa wszystkich –
znowu kilkuset – i tak poszła do dziedzin przez włodarzy księcia
zarządzanych. Namozolił się przy tym Wolisław, oj natyrał się setnie.
Bo to i o więzy, jarzma i kluby zadbać musiał, i wyżywić ich, a także
swoich wojów. A to ostrów przecie i większość okrętami trzeba było
dowozić. No, ale sprostał wszystkiemu i pod jesień rozpoczął się
odmarsz na miejsca każdemu pisane.
Z tego wszystkiego Wolisław nawet się nie dowiedział, jak
przebiegał poród księżnej Dobrawy, ani też jaka jest płeć
narodzonego dziecięcia. Dopiero w Szczecinie Zbrozło powiedział, że
on wie – urodziła się wysoka, mocarna dzieweczka, którą nazwano
Świętosławą, możliwe że pod wpływem brata Mieszkowego –
Światosława.

*****

Tegoroczna jesień przyszła wcześniej, niźli się spodziewano. Miotła
wichrami liście i piach, spłukiwała z letniego kurzu wszystko, co
popadło pod strugi ulew nużących swoją długością i mocą. Deszcze
zabierały resztki skwaru od pól i lasów – zrobiło się bardziej niż
chłodno.
Sosna powitała męża z ulgą – podzieliła się z nim wszystkimi
starymi i nowymi sprawami, wypytała o przebieg wyprawy, łaźnię
narządziła, łoże nagotowała…
Łochynia witała Łosia w progu, trzymając na rękach syna niezbyt
wielkiego – dzieci rosłość przeważnie po matkach dziedziczą, chociaż
należy trzymać się owego słowa „przeważnie”. Jest to pewno
spowodowane możliwymi trudnościami urodzenia przez drobną
matkę bardzo dużego dziecka. Tedy duży wzrost, nawet jeśli po ojcu
jest dziedziczony, objawia się dopiero po pewnym czasie od przyjścia
na świat. Na szczęście nie ma to związku z wielkością uczucia, tedy
Łochynia i Łoś oczy mieli oboje wilgotne a lśniące szczęściem, miny
mieli rozanielone i to zarówno przed całowaniem, jak i po wyjściu
z łoża.
Tylko Krasa… Nie miała czasu na powitanie. Przy dziewczynkach
mamka i piastunka były, a Krasa w Działoszynie na targu… Cóż…
Zbrozło pomyślał, że jego przeświadczenie o pogorszeniu się więzi
z żoną było słuszne. Wysłał do Działoszyna pachołka z prośbą do
żony: „Przybywaj natychmiast, bo ja bez ciebie ani chwili wytrzymać
nie mogę”. Musiało jej to nasunąć wspomnienia rozkoszy z mężem
doznawanej, bo przygalopowała błyskawicznie, cieszyła się całą
postacią, uśmiechem zmysłowym i ruchami, prędko zdejmując
z siebie całe odzienie…
– Uradowało mnie – powiedziała po swoistym powitaniu w łożu –
że mnie pożądasz.

***

Myliłby się ten, co z jednego przypadku chciałby uogólnienia
wyprowadzać. Jak chodzi o Krasę, na przykład, to – owszem –
uczucia jej były skierowane do wnętrza własnego jestestwa i jeśli na
zewnątrz siebie coś albo kogoś miłowała, to z pewnością były to
rzeczy bądź osoby mogące jej dobro, przyjemność lub rozkosz
sprawić. Wszelako miała moc stron lepszych. Na przykład pragnęła
być chwalona, tedy pracowała na pokaz dla zdobycia uznania
otoczenia. Gdyby ktoś obcy a znaczący zwrócił jej uwagę na
drobiazgi ganione przez Zbrozłę, to ona stałaby się wzorcową
porządnisią i gospochą, pilnie a skrzętnie zbierającą spady
z jabłonek, które nynie parchem się pokrywały, gniły i zarodniki
grzybów szkodliwych na całe macierzyste drzewa wiatr z nich
przenosił. Cóż, Krasa była niewiastą nieuległą wobec męża i innych
osób bliskich – takie niewiasty walczą o władzę w domu, starają się
podporządkować sobie całą rodzinę z mężem na czele, a kiedy im się
to uda, to idą w świat – nowe podboje czynić. Albo też męża się
pozbywają. Zmilczmy wyliczanie cech różnych trutek, zresztą
skuteczne jest także przepędzenie męża na cztery wiatry. Z użyciem
takich sposobów, że ona niby chce, aby nadal z nią mieszkał,
wszelako o dotykaniu i czułościach mowy nie ma. Jeśli on miłuje
i przestać nie zdoli, to jest załatwiony bez użycia trutki…
Taak… Ogólnie biorąc, niewiasty z Pierzyn, słuchając rad Sosny,
przyczyniały się do osiągania przez wieś dobrych wyników w pracy
i wzajemnym współżyciu. Niewolnemu Niemcowi przydzielano
miejsce na budowę chaty, co było trudne, bo na noc najczęściej
w dyby go zamykano, a w dzień kluby ciężkie musiał nosić. I oto
trafiała się „przypadkiem” litościwa a czuła niewiastka czy niewiasta,
użaliła się, korzystając z pomocy Ady, Berty, Dag, Gerdy albo też
kogo innego, niemczyzny używać mogącego, pocieszała, zapraszała
do mieszkania u swoich rodzicieli, przedstawiała dobrą przyszłość
we dwoje, a później z przychówkiem koiła rany duszy i ciała,
zachęcała do pracy, załatwiała pomoc przy budowie chaty
i użyczenie, potem narzędzi do prowadzenia gospodarstwa
rolniczego… Ani się taki Niemiaszek nie obejrzał, a już stawał się
„tutejszy” i zakochany w onej anielicy, co mu pomogła w niedoli.
Wsiąkał w miejscowych i w miejsce – stawał się głową nowej rodziny,
której członkowie już w trzecim pokoleniu zapominali o pochodzeniu
narodowościowym założyciela.
Niemniej – wracając do Krasy – były i takie, które tak poczynać
nie chciały lub nie umiały. Krasa – po zaspokojeniu pierwszych
potrzeb męsko-niewieścich postanowiła piąć się dalej do
samodzielności i po prostu „uciekała” z domu. Przebywała
w Działoszynie, gdzie stałe stoisko na targu miała, to samo było
możliwe w Pajęcznie, jeszcze lepszy był sposób „koniecznych”
podróży do Sieradza bądź Wielunia dla załatwienia dostaw lepszych
rzeczy, na których zarobek większy był. Zbrozło poszedł do Łochyni
po pomoc i radę.
Najpierw wyznał, że miłość uczyniła go niegdyś ślepym, źle obie
siostry ocenił, teraz się kaja i o wybaczenie prosi. Potem o pomoc
poprosił, bo on nadal miłuje Krasę, lecz ona…
– To Ukraina – powiedziała Łochynia, a Łoś pokiwał głową, bo
zaufanie miał wielkie do mądrości swojej żony.
– Co to znaczy? – Zbrozło chciał wiedzieć. – Co Łochynia ma na
myśli, a nie tylko to, że jest mądra.
– Dziadek Wiernik – wyjaśniła Łochynia – przybył tutaj z kraja
Polski, ze wschodu. U kraju żył – tak tam mówiono. Babcia stąd była.
Ona przekształciła owe „u kraju” na Ukrainę.
– Aha – powiedział z uznaniem i podziwem Łoś.
– Tam – tak babcia opowiadała – nie liczył się spróchniały płot
albo przekrzywiona bramka. Tam szło o posięście zadowolenia
z życia, o robienie tego, co się lubi. Urokliwe przechadzki po stepie
na skraju wsi, przy świetle gwiazd i blasku miesiąca, śpiewanie
grupowe, gry i zgadywanki w większym gronie, ogniska z pieczeniem
podkradanych z domu płodów roli, chwasty na podwórku, podpierane
kołkami wrota… Nikt nikomu niczego nie wytykał. Nikt nie wdrażał
dzieciątek do pracy uładzonej, do utrzymania porządku. Wielkie
marnotrawstwo tam panowało, bo nowa rzecz, o którą się nie dbało,
prędko niszczała, w kąt ją rzucano lub na dworze rdzewiała. Krasa
to usposobienie po dziadku i tacie odziedziczyła.
Łoś spojrzał na żonę z obawą i niepokojem. Uśmiechnęła się
wyrozumiale.
– Niemcy – powiedziała. – To widać po naszych niewolnych,
bardzo o ordnung dbają. My – znaczy Polacy – średnio dbamy. Ja po
babci i po mamie polski sposób troski o ład dziedziczę. Także
sknerstwo… Tfu! Oszczędność miałam na myśli. Nie zmieni Zbrozło
Krasy. No, może w jakiejś części… Jeśli kogo miłować zacznie, to dla
niego wiele uczyni – nawet swoją naturę okiełzna. Jednak słoma
z butów zawdy wyłazi, kiedy na szwach obuwie popuszcza. Tako
i ona…
– Skąd słoma w butach? – zapytał Łoś.
– Też Ukraina – powiedziała Łochynia. – Na zimę onuce i stopy
gaci się sianem lub słomą i dopiero do butów wkłada, bo cieplej
wtedy.

***

Rada w radę – Sosna z Wolisławem i Łochynia z Łosiem doszli do
wniosku, że Zbrozło powinien na długo od Krasy wyjechać, nie
zostawiwszy jej środków do życia. Znaczy chata, obejście – a jakże,
ale żadnych pieniędzy – chce być niezależna, niech zarobi sama na
siebie i dziewczynki, o piastunce i mamce zapomnieć nie lza. Wobec
takiego ustalenia poprosili Zbrozłę na kłopotliwą rozmowę.
– Bo wiesz – jąkał się Wolisław – znamy twoje kłopoty, jednak
należy na Wolinie sprzedać te okręty, którymi różni niemieccy
grafowie na przeszpiegi w sprawie Wichmana przypływali ze swoimi
ludźmi. Ja bym pojechał, jednak Sosna… No, obiecałem już
w domowych pieleszach… My tu nie damy twojej rodzinie z głodu
umrzeć – pomożem Krasie, dzieciątkom, a i o twoją korzyść zadbamy.
Weź ze sobą wszystkie pieniądze, bo trzeba tu jakiego kapłana
sprowadzić, a to kosztuje – znaleźć, trafić, namówić, wygody
w podróży zapewnić… Mnie książę obiecał, że wszystkie koszta
zwróci. Lecz na razie trzeba ze swojego łożyć.
– Jednak wprzódzi lepiej było – Sosna dołożyła swój głos
o kapłanach. – Do chramu lub kontyny się poszło i wszelka pomoc
była. Z Glin odeszli duchowni obrządku słowiańskiego, a oni też
pomagali. Teraz ani w sprawach wiary, ani porady w żadnej innej
sprawie…
Krasa żegnała czule, naobiecywała moc rzeczy, zapewniała
o uczuciu. Zbrozło chciał wierzyć…
Ledwo Zbrozło wyjechał, uciekł jeden z Niemców! Znikła także
niewiasta, którą mu za połowicę przydano. Wszystkie inne, innym
jeńcom przydane, nagle posmutniały i stały się podejrzliwe.
Popatrywały spode łba, do swoich chłopów ani się która odezwała.

***

Niegdyś w szkole dla synów kapłańskich Zbrozło oglądał posąg
Jowisza. Zapamiętał głównie twarz posągu – była pyzata i pełna
zadowolenia. Zapamiętał też, że od tej „boskiej” pućki pochodzi
wyrażenie twarz jowialna. Prawdę rzekłszy, nie wiedział, że to
pamięta. Jednakże z naprzeciwka nadjeżdżał jakowyś orszak,
ostrożność nakazywała zejść mu z drogi, tedy skrył się
w przydrożnych chaszczach i wtedy zoczył tę twarz – była,
zaprawdę, jowialna, a i cały orszak wyglądał niegroźnie, tedy Zbrozło
na trakt wyjechał i grzecznie podróżnych pozdrowił. Od słowa do
słowa – okazało się, że Jowialny jest kapłanem chrześcijańskim
wysłanym przez księcia Mieszka do włodarstwa Pajęczno. A potem
Jowialny ujawnił, iż na dworze powiadano o sprzedaży wszystkich
okrętów na Wolinie Kamieniowi nad Dziwną.
Czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach pojechałby dalej,
szczególnie jeśli w wyobraźni Krasa taka piękna i kochana była?
W każdym razie Zbrozło zawrócił i dołączywszy do orszaku kapłana
wysłuchiwał jego pytań, na które on sam sobie odpowiadał. Dzięki tej
kapłańskiej samoobsłudze Zbrozło mógł marzyć i cieszyć się
z powodu malenia odległości od Krasy. Nie wiedział przy tym, co
traci. Bo mowa kapłana też mogła ludzi cieszyć – on znał wiele
polskich słów w pierwszym przypadku liczby pojedynczej i tylko tak
ich używał.
– Jechać na Pierzyny – mówił – to cieszyć serce okolica zielony
jak Ajri. Tam czekać na ja.
Kapłan został przekazany Wolisławowi, po czym Zbrozło popędził
do własnego domu. Powitała go mamka, dzierżąca Iwę na ręku. Obie
płakały rozpaczliwie.
– Co jest?? Gdzie jest Krasa z drugą córcią? Serce Zbrozły
zatętniło niby werbel. Podeszło mu do gardła, do głowy zaś złe
przeczucie wpełzło.
– Pani Krasa powiedziała, że lubi śpiewać – mamka przez łzy,
niewyraźnie zdawała sprawozdanie. Trafił się wędrowny grajek, do
północka oboje śpiewali, a rano wzięli malutką i do Szczercowa
naszym wozem w konie pojechali. Tam spotkanie śpiewaków pono
trwa.
Zbrozło ani spytał, co ci dwoje robili od północka do rana. Łapał
różne rzeczy Iwy i swoje, wszystko w tobół pakował, w końcu Iwę na
ręce wziął i ku drzwiom ruszył.
– O laboga – mamka przeraziła się nie na żarty – toć karmić ją
trzeba jeszcze. Pan poczeka, to ja swojego dzieciaka i męża… My
z panem pójdziem, bo ja Iwę bardzo miłuję.
– Poczekam – zgodził się Zbrozło i siadł na ławie.
Mamka w te pędy do Łochyni i Sosny. Obie kłusem do Zbrozły. Za
Łochynią nierozłączny Łoś.
– Łoś pójdzie z wami – zarządziła Łochynia. – Domu własnego
nigdzie indziej nie macie… Zbudować trzeba, a Łoś silny i wiele umie.
Może i my przy was?…
– Jakby Sosna pozwoliła, to i my z mężem – powiedziała mamka.
– Wolisław już wóz szykuje i was zawiezie, gdzie chcecie –
powiedziała Sosna.
– W puszczy blisko Gniezna – powiedział Zbrozło z zaciętymi
wargami.

***

Ksiądz zwał się Smoleń. Owo miano w Gnieźnie dworzanie mu nadali
i on się tego trzymał. Darmo mu Wolisław próbował objaśnić, iż
Smoleń jest jednym z imion czarta.
– Ja dumać – zaprzeczył duchowny – smoła uszczelniać. Nie
przepuszczać do dusza grzech.
Należało zapewnić księdzu mieszkanie – o spanie szło, bo
w dzień ksiądz był wszędzie, gdzie tylko zdążył dojść.
– Zbudować świątynka – powiedział Smoleń – a i zakrystia. Ja ona
spać.
Budowano „świątynka”, a Smoleń był widziany w chatach, w lesie
koło starego miejsca zebrań czcicieli Dadźboga, nad rzeczką,
u węglarzy, u młynarza, w małym monastyrze w Glinach,
w Działoszynie, w Pajęcznie i na wielu innych miejscach. Jakimś
cudem znajdował czas na nauczanie chłopów. Czas na to został
zużyty, a skutki?… Nauczanie prawd wiary nie wystarczało księdzu
wcale – znalazł chęć i czas uczenia modlitw i pieśni, bo „Pan lubi
posłuchać prosić wierny”. Pan niewątpliwie rozumiał wszystko
włącznie z modlitwami i pieśniami. Rozumieli także modlący się, bo
Sosna cierpliwie dochodziła, o co w tych modłach chodzi, a jak sama
zrozumiała, to objaśniała długo a wyczerpująco. A kto inny?… Cóż,
„jak Pan chcieć, to każdy wszystko pojmować”.
Tak żywy człowiek wzbudził u chłopów wielki podziw i uznanie.
Dlatego każdy chciał księdzu zadowolenie sprawić. A pieśni i modlitw
było tak wiele… A czas nierozciągliwy i nie tylko na naukę modłów
mógł być przeznaczany… Bez umawiania się, w rękach uczestników
nauki w „kościółek” (w zarysach na razie) pojawiły się wici
z wyrzezanymi słowami. Taki pomocnik pamięci…
Jak to ksiądz dojrzał… Twarz jego z jowialnej stała się gniewna.
Oczy gotowe były do kłucia tych, co się w porę nie spostrzegli i wici
nie pochowali. Ręce mu się trzęsły… Naraz otrząsnął się jak pies
dopiero z wody wychodzący i zagrzmiał basem bardzo niskim:
– To kabaua! To wielki grzech być! Oddawać każdy! Być palić
ogień piekielny!
Paru natychmiast się kopnęło po krzesiwo i trzaski sosnowe.
Pośrodku miejsca, które niebawem będzie środkiem „świątynka”
zapłonął ogieniek oczyszczający, który przygasał jakby po każdym
wrzuceniu nowych wici. A ksiądz stwierdził, iż niezwykle uzdolnieni
wierni, znający biegle wszystkie słowa pieśni i modlitw nagle stracili
pamięć i śpiewanie oraz pacierze „iść” bardzo opornie.
– „Taki znaczenie mieć kabala od pieklo” – wytłumaczył ksiądz
Sośnie.
– Wszystkie nasze wici do skrzyni pochowałam – powiadomiła
Sosna męża, a on z uznaniem pokiwał głową.
Ksiądz Smoleń najbardziej spodobał się w Wąsoszy. Pochwalił
Lubka za oderwanie się od rodziny Pierzynowskich i przybranie
nazwiska Pierzyński – znaku „pobóg”, bo zawołanie – pobodze albo
pobożany też jest chrześcijańskie i Bogu poświęcone. A Bianka nie
mogła się księdza nachwalić. Ksiądz wyłuszczył, że na całym świecie
jeno niektóre narody literę „ł” znają i jej imię winno brzmieć
Lubiana… Każdy by się w takim razie cieszył, czyż nie?
Nie najlepiej wypadł ksiądz Smoleń w oczach nauczycieli szkoły
kościelnej (obrządku wschodniego) w Pajęcznie, której uczniem był
Studzigniew. Smoleń, jako już wiemy, uznał wici za dzieło czarta.
A wici były wierzbowe. A niektóre wierzby zwały się rokitami. Stąd
Smoleń wywiódł, iż Rokita jest imieniem czarta. Nauczycielom takie
wnioskowanie wydało się głupie – nic dziwnego – oni nie uznawali
pisma na wierzbie za nic zdrożnego, bo wiedzieli, o co chodzi,
z dawna w Polsce przebywali i nawet pomysł takiego pisania chwalili.
A kabała? Na pewno nie tutaj!
W świątyni po prawosławnych, w Glinach, na niedzielnym
nabożeństwie ksiądz Smoleń nauczał:
– Pan wysluchać moja modlitwa i wasza prośba o ratunek –
ustrzec wasze domostwo przed zly Rokita…

***

Nastała przerwa w zajęciach szkolnych i Studzigniew zjechał
w domowe pielesze. Ksiądz Smoleń dowiedziawszy się, że
Studzigniew duchownym chce zostać, zapytał:
– Pan dać ty powołanie?
– Nie wiem – odparł wymijająco Studzigniew.
– Co po szkoła robić?
– Księdzem zostać – powiedział chłopak. – Biskup da ziemię
i pracowników, opieka zwierzchności zapewnia bezpieczeństwo,
dochody niezłe…
– Grzech – sarknął ksiądz Smoleń. – Ty musieć mieć powolanie.
Bez woli Pan nie ksiądz!
– Z czegoś trzeba się utrzymywać – powiedział Studzigniew. –
A ksiądz z czego żyje?
– Jaa? – Smoleń był zdumiony. – Ptaki nie mieć nic, a Pan karmić…
Ja musieć nauczyć religię! Za to Pan dawać jadło.
– Mieszkanie i odzież także? – Studzigniew, młodzik przecie,
patrzył na dorosłego człowieka z niedowierzaniem.
– Bóg dopuścić, to i z kija wypuścić – Smoleń pochwalił się
znajomością słowiańskiego porzekadła.
Bóg dopuszczał Sosnę, by ona robiła z wełny skarpety dla
księdza, bo chodził w sandałach na bosą stopę ubieranych, a jesień
chłodziła. Wolisława Bóg dopuścił do sprawienia kapłanowi skórzni
z cholewkami do pół łydki. Młynarzostwo zostali dopuszczeni do
zadbania o odzienie księdza, które musiało być czarne, bo on nie
wyobrażał sobie dla siebie innej barwy szat. Z lasu Węglewski
i Smolarski różności księdzu dowozili, na pewno do tego dopuszczeni
już w akcie stworzenia prarodziców, obdarzonych wolną wolą.
W zamian Smoleń pouczył młynarza, że koło podsiębierne jest
mało wydajne – należy rzeczkę spiętrzyć i stosować koło nasiębierne,
to od dawna na zachodzie się robi.
– To prawda – przyznał młynarz. – Moje koło wolniej i słabiej
napędza. Atoli ja takie koło mogę na malutkim cieku ustawić. To jest
taniej i łatwiej, bo nie trzeba bardzo silnego prądu.
– Za wielkie być – orzekł ksiądz Smoleń.
– O ile mniejsze jest to koło zachodnie? – zaciekawił się młynarz,
lecz odpowiedzi nie dostał, może ksiądz nie wiedział, może
powiedzieć nie chciał…
Późna jesień już nastała, kiedy książę Mieszko z dworem do
włodarstwa raczył przybyć. Zostawmy na boku sprawę dopuszczenia
księcia przez Pana, w każdym razie książę zatroskał się o zapłatę za
noclegi po wsiach i za wiktuały dla ludzi i koni. Niektórzy chłopi posili
Wolisławowi uzyskane miedziaki, on odsuwał ręce z pieniędzmi
i polecał dziesięcinę Smoleniowi z takich przychodów
nadzwyczajnych oddawać. No i co? Da się powiedzieć z całą
pewnością, iż w głowie Wolisława taki pomysł nie powstał pod
wpływem Pana?…
Książę wysłuchał opowieści o nadzwyczajnej, twardej woli
kapłana, wręcz jego uporze. Pokiwał głową i powiedział, że może Bóg
wyśle Smoleniowi dodatkowego Anioła Stróża, bo inaczej on zdrowia
nie zachowa.
– Tam, w Irlandii – powiedział książę – musi być cieplej niźli
u nas. W szkole dla misjonarzy tę sprawę musieli pominąć…
– A gdzież Zbrozło? – zaciekawił się książę na koniec. – Niechże
na dwór wraca, bo mi jego rady potrzebne.
Sosna opowiedziała o odejściu Zbrozły z Pierzyn. Książę kiwał
smutno głową.
– Takie to przypadłości niewieścio-męskie – rzekł smutno. –
I mnie to spotkało. Dobrawa obwieściła koniec wspólnego sypiania
i rzeczy z tym związanych… Starzeje się bardzo prędko, cięgiem
posty, modły, żal za grzechy ze starych lat. A teraźniejszej swojej
wstrzemięźliwości za wadę uznać nie chce. Dobry z niej człek, lecz
straszny uparciuch, kiedy sobie coś ubzdura.
– A Sława? – Sosna ośmieliła się wspomnieć o Sławie, mimo
wielkiej obawy o gniew Mieszka.
Książę uśmiechnął się smutno.
– Czas jak rzeka płynie – powiedział. – Przedtem nas oboje
wspólny prąd opływał. Nynie rzeka niby ta sama, wszelako woda
w niej inna. Ktoś rzekł, iż dwa razy do tej samej rzeki wejść się nie
da… Ale, ale! – książę jakby sobie coś uzmysłowił lub przypomniał. –
Sieć zajazdów robim w całej Polsce. Ja tu widziałem duże budynki.
Niby zadbane, zamknięte, wszelako puste stoją. Tu by dobre miejsce
na zajazd było… Jeden taki, cały czarny – chyba żyd – był w Gnieźnie
i w tej okolicy by założył. Możliwe, że wasze budynki dojrzał. Ja go tu
przyślę, dobrze?
– Wykonamy – powiedział kornie Wolisław.

***

Studzigniew nusiał chyba podsłuchiwać rozmowę księcia z rodzicami.
Któregoś dnia, jakoś tak przed samym wyjazdem do Pajęczna –
przerwa w zajęciach się kończyła – powiedział, że ten od rzeki, do
której nie sposób wejść dwa razy, żył w bardzo starych czasach.
– Ta rzeka jeno mu jako przykład służyła – powiedział
Studzigniew, bo on uważał, że wszystko jest płynne – nie ma niczego
niezmiennego i stałego.
Akurat nadszedł ksiądz Smoleń i nie omieszkał stwierdzić:
– O stare, pogański czas mówić. Mów, mów – to dla innych grzech
być, ale kleryk… On myśleć i wiedzieć…
– Na początku nauczyciele objaśniali nam, co znaczą niektóre
słowa łacińskie – powiedział Studzigniew. – Dajmy na to sapientia, to
się sapiencja wymawia – oznacza rozum. A trat oznacza po
starogrecku coś straconego, zapomnianego. A heros to bohater. No
i kazali się onych słów wyuczyć. A potem swoisty sprawdzian był…
Posyłali kogo do przełożonego szkoły z wiadrem – po sapiencję. Mało
kto nauczył się nakazanych słów, tedy śmiech był potem z takiego
niedouka. A innym razem, na lekcji greki, opowiadał nauczyciel po
naszemu o spaleniu świątyni w mieście Efez. Ją do siedmiu cudów
świata zaliczano. Jeden człek stamtąd chciał, żeby jego imię zostało
w księgach dla pamięci potomnych na zawsze zapisane. Tedy ową
świątynię w nocy drewnem obłożył, smołą pooblewał i podpalił.
Spłonęła prawie doszczętnie – nawet kolumny z marmuru popękały
od gorąca. Wszyscy ludzie z onego Efezu postanowili, że imię tego
szewca zostanie starannie we wszystkich księgach zamazane, aby
nie spełniło się pragnienie zbrodniarza. Atoli – mówił na koniec
nauczyciel – dziwne są koleje losu – owo imię jakoś wypłynęło i my je
znamy. Brzmi ono Herostrat.
– Ależ… – oboje rodzice razem to powiedzieli i oboje mieli dziwne
uśmieszki na twarzy.
– Po was to mam – ucieszył się Studzigniew – bom i ja zauważył
i dobrą renomę teraz u nauczycieli mam.
– Ale co? – ksiądz Smoleń wyglądał na bardzo zaciekawionego.
– Heros trat – powiedziała Sosna. – Herostrat oznacza bohatera
zapomnianego.

***

Była wiosenna, nowa przerwa w zajęciach szkolnych. Ostatniego dnia
przed powrotem do Pajęczna Studzigniew wyprawił się do puszczy
i przyniósł księdzu Smoleniowi dwa stworzonka: małego wilczka
i malutkiego rysia. Małe zwierzątka zaczęły od chowania się po
kątach, pod czymkolwiek i przed wszystkimi.
– Bez jedzenia i picia zdechną – zawyrokowała Sosna. – Niech
ksiądz pożywienie na kupce na noc ostawi i wody czystej miseczkę.
Chyba myszy nie zjadłyby tyle… Chyba parowanie wody nie jest
aż takie mocne… No, karma i woda znikały. A po pewnym czasie
maluchy wyszły do księdza, chyba po ratunek. Bo pozbawione
rodzicielskiej troski były całe zapyziałe – pleśń ostro się do nich
dobrała. Sosna toto przemywała wodą z kwasem, szczotkowała
miotełką, otulała, czym się dało, chuchała i dmuchała. Wyżyły!
A którejś nocy przyczyniły się do złapania złodzieja. Rozpora ze
swoim najstarszym synem przez częstokół przeleźli i worki
z pszenicą potem przezeń na zewnątrz przerzucali. Ksiądz akurat
spał u Wolisława i Sosny. Znaczy – chciał spać, lecz jego zwierzątka
nie dały. Wolisław pozbadł, co to może oznaczać, i w ten sposób
Rozporowa stała się nagle niewiastą samotną z dziećmi. To się stało
dość łagodnie, bo ksiądz Smoleń nie dał ani Rozpory oćwiczyć, ani
w niewolę zaprzedać, ani o głowę skrócić.
– Ty on zamienić – powiedział do Wolisława.
– Jak? – Wolisław nie bardzo rozumiał, o co Smoleniowi idzie.
– Ty oddać on dwa, a wziąć jeden – powiedział ksiądz, a Sosna
wymogła na mężu długą podróż za siódmą górę i rzekę dla zamiany
dwóch na jednego, pewno nie bardzo lepszego, bo kto pozbywa się
dobrych?…

***

Jesienią tego roku ksiądz Smoleń postanowił odwdzięczyć się swoim
zwierzakom – wywiódł je do lasu. Niestosownie był odziany, bo
jeszcze „ciepło”. Po południu mróz tęgi przyszedł i śnieg o płatach
większych od łusek na karcenie rycerza niemieckiego…

*

Następnej wiosny znaleziono w puszczy resztki kośca księdza
Smolenia. On pewno ziemskiego żywota nie żałował – wcześniej
dostał się przed oblicze świętego Piotra, a może i przed Majestat
Pana… Natomiast włodarstwo Wolisława znowu pozostało bez opieki
duchowej. Już wtedy istniało myślenie w lepszym kierunku – wieś
orzekła, że szkoda niewielka, bo kapłani Swarzeca wszystko
wiedzieli i wszystkiego uczyli, a ksiądz Smoleń jeno się na Boga
spuszczał i od Niego oczekiwał zastępowania człowieka w każdej,
najdrobniejszej nawet sprawie.
– Wnet może Studzigniew księdzem zostanie – podsumował rzecz
całą też w dobrym kierunku Wolisław.
ROZDZIAŁ III
Osada odtrąconych




Zalążek stanowiło dworzyszcze. Tak później nazywano ten dom,
wyglądający nader skromnie. Dopiero jak się weszło do środka, już
sień była ogromna i urządzona, jakby komnatą paradną była. Z sieni
wiodły schody na strych lubo poddasze – zależy, kto jak nazwie tę
część budynku. Sprzęty, owe schody, ściany i drzwi troje – wszystko
było utrzymane w takim stanie, że każdy zakrzyknąłby: „Ależ to jest
nowy, wspaniale utrzymany dom! A jaki pakowny!”. Och, inni
mówiliby o przestronności – też zależy kto i skąd pochodzi. Poza tą
sienią dworzyszcze zawierało trzy komnaty mieszkalne – też
cudownie urządzone, świetlicę wspaniałą z pająkiem u sufitu,
w metalu kutym, z poskręcanych listew, na łańcuszkach misternych
powieszonym, dźwigającym tuzin woskowych świec, tkwiących
w szklanych miseczkach do lichtarzy podobnych, ale
niepowtarzalnych ani w nazwie, ani w wyglądzie – nazwa miseczki
jest przybliżeniem dla wyobraźni – to trzeba by było zobaczyć, aby
mieć w pamięci prawdziwy obraz.
Pomińmy komórki, spiżarnie, gotowalnie, szatnie (garderoby)
łaźnię we wnętrzu i ustęp, izbę do gotowania strawy i inne użyteczne
pomieszczenia – one są ważne jeno dla znawców, którzy radzi z nich
korzystają. Pomińmy opis, lecz wiedzmy, że było tego nie za mało.
Sam strych budziłby zachwyt swoim urządzeniem i zawartością, bo
nie był lamusem do trzymania gratów… Dworzyszcze kazał
wybudować, a nynie utrzymywał książę Mieszko, kiedy jeszcze nikt
nie wiedział o jego podwójnym wyobrażeniu o dwóch miłościach. No,
Mieszko chyba wiedział…
Mieszkała w nim Sława z córkami. Po córki – raz w miesiącu –
pojazd z Gniezna przybywał i one na całe dwa dni do ojca jechały.
W takich dniach księżna Dobrawa niezmiennie pytała swojej
zusznicy:
– Ta jego nałożnica też przyjechała?… On do niej jeździ?…
Zausznica niezmiennie odpowiadała na oba pytania jednym,
krótkim słowem: nie.
Jedynym niedostatkiem dworzyszcza był brak ogrodzenia. Przez
to dwoje sług – małżeństwo – ogrodnik i szwaczka, mieszkających
w osobnym domku nieopodal dworzyszcza, nijak nie mogło założyć
ogrodu ani sadku przydomowego – po prostu zwierz dziki zimą
miałby z tego pożytek, a ludzie jeno zgryzotę przy odpędzaniu jeleni
czy saren, o zającach specjalnie się nie rozwodząc, bo małe
i tchórzliwe. Sława często marzyła o miejscu odosobnionym na
świeżym powietrzu, w którym byłyby ławeczki pośród krzewów
i drzew skryte – niejako świątynie dumania i odprężenia.
Pewnego dnia – dziewczynki akurat w Gnieźnie były – na polanę
zajechał wóz. Wysiadł z niego Zbrozło, by grzecznie zapytać
o możliwość osiedlenia się w tej okolicy. Sława przypomniała sobie
Wolisława i jego śpiewanie przy ognisku po dniu łowów. Sądziła, że to
on chce się osiedlić…
– Niech grododzierżca Wolisław tutaj, na tej polanie osiędzie –
powiedziała.
Do zimy – Mieszko się dowiedział i robotników dosłał – nieopodal
dworzyszcza stał domek Zbrozły, chata mamki i jej męża, a także
dom Łosia i Łochyni. Oraz częstokół na półtora chłopa wysoki
z bramą i bramkami czterema – dla wygody tych, co migiem do lasu
chcieliby się dostać na grzyby, po dary lasu (ach, jakie maliny,
poziomki i jagody) lub na przechadzkę.
I wtedy Zbrozło poczuł, że jest samotny.

***

Zdarza się czasem rozmawiać z osobą, której za dobrze nie znamy,
a chcielibyśmy poznać ją bliżej. Wtedy bardzo uważnie oglądamy
podczas rozmowy twarz tej osoby, z naciskiem na oczy i usta, oraz
ruchy ciała – szczególnie rąk. Podczas takich rozmów zapoznajemy
się z zestawem uśmiechów, na przykład. Skądś wiemy od razu, że ten
uśmiech jest bezmyślny albo domyślny. Przy czym uśmiechy domyślne
mogą być co najmniej trzech rodzajów: uśmiechy wyższości,
uśmiechy wyrozumiałości i uśmiechy pochwalne. Są ludzie, dla
których takie uśmiechy nie istnieją, przeważnie tacy zimni a ściśli –
jeno na słowach polegający – mają cechy umysłu takie same jak
Koziołek Matołek… Bezpodstawna zarozumiałość i pycha… Wrrr!…
Któregoś dnia – dziewczyny Sławy były w Gnieźnie – Sława
przyszła do domku Zbrozły. Siedział właśnie na zydlu, wpatrywał się
gdzieś daleko, ściany przed oczami nie widząc.
– Rozmyślania… – Sława rzuciła to słowo zamiast powitania, bo
krótsze i nawiązujące do zauważonego stanu ducha i ciała
gospodarza.
Zbrozło się przecknął, zerwał na równe nogi, zydel podsuwał,
usiąść prosił.
– W dzieciństwie – powiedział – rodzina nas często uwiera.
Chłopak rad by samotnie świat poznawał… Kiedy dojrzejemy,
przychodzi potrzeba posiadania rodziny, domostwa i małżeństwa
wtedy zawieramy… Co najmniej dwa…
– Dwa? – Sława upewniła się, że to nie pomyłka, jednocześnie
dając dowód własnej uwagi wobec słów Zbrozły.
– Jedno z osobą płci przeciwnej – powiedział. – A drugie
z nadzieją na miłowanie wzajemne, na szacunek wobec osoby
umiłowanej, na wyrozumiałość i inne rzeczy. W noc poślubną
następuje spełnienie cielesne małżeństwa z osobą… Nadzieja czasem
się spełnia, a czasem nie. Jeżeli nie, to ciała też nie bardzo do siebie
przystają. Ale jeśli nadzieja się spełni, to rodzina daje nam szczęście,
odpoczynek, ochronę. Nawet wtedy… Nawet gdyśmy szczęśliwi
i bezpieczeństwo mamy, to pojawia się niekiedy strach przed utratą
tych wszystkich rodzinnych dobroci. Nie wiem, jak będzie
w starości… Teraz w moim wieku biada człekowi, który nagle
rodzinę utracił… Pokłady goryczy niewyczerpane. Złoża żalu
nieograniczenie grube. Rozpamiętywanie… Rozważanie – dlaczego?
… Może należało wszystko robić inaczej? Jak?! Co takiego złego
w czynach lub słowach było?…
Skoro przyszliście, to ośmielę się spytać, jak znosiliście i znosicie
samotność?
– Strasznie źle – powiedziała Sława, a w jej oczach odmalowała
się rozpacz duszy, której przypomniano stracone szczęście. –
Mówiłam sobie: klin klinem… Lecz niewiasta, która długo
z umiłowanym współżyła, nie jest w stanie nawet pomyśleć, że teraz
mogłaby z innym… Wszystko nadal kręci się wokół Mieszka,
aczkolwiek postanowiłam więcej go nie oglądać. Czy on musiał mnie
porzucać?
Mówiła głównie Sława, Zbrozło się z nią zgadzał. Snuła się
opowieść o źle przesypianych nocach, o napadach rozpaczy
i odrętwienia, o smutku bezbrzeżnym… Nikt, kto takich wydarzeń
nie przeżył, nie jest w stanie zrozumieć ogromu cierpienia osoby
odtrąconej. A przecie Zbrozło był kształcony i wychowywany wedle
zasady: jeśli czegoś bardzo pragniesz, a chcesz mieć spokój,
poniechaj tego! No, on poniechał, odszedł z domu bez słowa, a jednak
bolało.
Na koniec oboje zgodzili się, że źle wybrali na początku, jeśli
w ogóle to oni wybierali, a nie ich wybrano…
– Ja właściwie przyszłam w sprawie ogrodu – Sława już
szykowała się do odejścia, kiedy powiedziała, co ją do Zbrozły
skierowało. – Mój ogrodnik już leciwy, a słyszałam same dobre słowa
o twoich umiejętnościach i wiedzy…
Rozum podpowiedział Zbroźle, że mniej czasu na rozmyślania, to
większa możliwość zapomnienia o Krasie. Wprawdzie i Sława, i on
sam dożyją, być może, czasu odejścia córek z domu. Wtedy oni –
starzy ludzie – zostaną naprawdę samotni. Do nikogo gęby otworzyć,
nikt nie zagada do ciebie…
Sława jakby wiedziała, co myśli Zbrozło, bo rzekła:
– Na starość człek o zdrowie musi się troskać, wiele bólu mu
doskwiera, z ciała pochodzącego, i wtedy lżej wytrzymać samotność
bez umiłowanego. To co z tym ogrodem?
– Zgoda – rzekł Zbrozło. – Do Gniezna pojadę powiadomić księcia
o miejscu swojego zamieszkania. Przy sposobności sadzonek
z ogrodów księcia przywiozę…

***

Sława i Zbrozło mniemali – to wynikło z ich rozmowy, której
szczegółów nie poznaliśmy – że jeno oni dwoje są odtrąceni, przy
czym Zbrozło niejako sam ten stan wybrał. Łochynia z Łosiem
i mamka z mężem byli, według Sławy i Zbrozły, tą częścią osady,
która jest szczęśliwa. No, jeszcze ogrodnik i stara szwaczka – żona
ogrodnika… Jednak tych dwoje staruszkami już można było nazywać.
Młodszym się zdawało, że w starości już żadnych kłopotów
sercowych nikt nie przeżywa. Jakoś nie zauważyli ci młodsi, że
ogrodnik zawdy ponury, a szwaczka usta ma zacięte i nigdy się nie
uśmiecha. Może wiązało się to z brakiem odwiedzin?… Ani starzy
nigdzie wyprawiać się nie chcieli, ani ich nikt nie odwiedzał…
Znamienna jest taka owiana smutkiem niechęć do podróży. Co może
znamionować? Może szczęście?…
Mamka w domku Zbrozły też zawsze smutna była… Jej mąż –
jeśli wiecznie o smutku nie chce się mówić – miał na twarzy wyraz
zastanawiającej powagi. W chacie tych dwojga jeno dziecię czasami
śmiech z siebie wydawało. Zastanawiająca powaga… Brak śmiechu…
Smutek na twarzy…

*

Pewnego dnia, a może pewnej nocy, no zgódźmy się na zaranie,
będące czymś w rodzaju granicy między nocą a dniem, Łochynia –
bardzo zadowolona z mężowskiej „obsługi” – przytuliła się do męża
i powiedziała:
– Mój najmilejszy Łosiu, w naszej osadzie rzadko śmiech słychać.
Ja jedna w głos się cieszę i śmiechu nie mogę powstrzymać, kiedy ty
się mną zajmujesz tak czule a łaskotliwie. Ręce masz jak bochny
rozległe, a tak leciutko pieścisz… Cudowny jesteś, widzę twoje
starania o moje zadowolenie, chyba nieba byś mi przychylił, gdybym
poprosiła. To – niewątpliwie – jest uczucie głębokie i pełne. Ja byłam
wielokrotnie odtrącana przez mężczyzn, których chciałam przed
tobą usidlić… Wybacz mi szczerość – nie ciebie pierwszego na męża
chciałam wziąć… Mogłabym z powodu tych odtrąceń boleć, być
urażona i świata nie lubić. Ale jestem z tobą szczęśliwa. Czuję się
bezpiecznie, bo wiem, że nigdy się nie rozstaniemy, razem się
zestarzejemy, a ja nadal śmiać się ze szczęścia będę. A ty smutku nie
okazujesz, wszelako i śmiechu twojego nie słychać prawie nigdy…
Dlaczego, Łoszaczku, nie cieszysz się z naszego szczęścia?
Dzieciątko mamy piękne i zdrowe, chatę, sprawność, bezpieczni
jesteśmy pod skrzydłami księcia, który swojej Sławy strzeże a i nas
przy sposobności. No, zwierz mi się, mój mężu jedyny
i najukochańszy.
– Ja się boję – powiedział Łoś szeptem, który o mało co nie
obudził ich synaczka. Cóż, Łoś wszystko miał potężne…
– Powiesz mi, czego się boisz? – Łochynia gładziła Łosia po
gęstwie włosów pomiędzy jego piersiami, którą swoim osobistym
ogródkiem nazywała.
– Wiesz, dlaczego zgłosiłem się na przyjazd tutaj, kiedy wasza
wyprawa ochotników zbierała na opuszczenie ziem w pobliżu
Niemców leżących?
– Raduję się, że przybyłeś, ale nie znam przyczyny opuszczenia
ziemi rodzinnej – Łochynia obniżyła pieszczącą rękę na płaski
i twardy brzuch Łosia.
– Znałem tam dziewoję – głos Łosia jakby zadrżał, a jego szept
stał się tak cichy, jakby to kto inny nim się posługiwał, mniejszy
i słabszy. – Zadra się zwała…
Dłoń Łochyni powstrzymała swoją wędrówkę po brzuchu Łosia.
Łochynia poczuła, i Łoś to samo, że wnętrze tej dłoni stało się mokre
od potu. Zimny pot pojawił się także na nagle stężałych plecach
Łochyni.
– Już dobrze, Łoszaczku – powiedziała, chociaż sama czuła
ogromny niepokój – nie o siebie, ona po prostu Łosiowi współczuła,
choć jeszcze nie wiedziała wszystkiego.
– Chodziliśmy ze sobą – powiedział Łoś. Ona chciała zbliżenia,
a ja się bałem, że ją będzie bolało i wtedy ode mnie się odsunie…
Nawet jak u moich rodzicieli razem byliśmy, to osobne łoża mama
nam nagotowała. Spałem. Obudziły mnie głosy. W jej łożu… On
namawiał, ona mówiła nie… Ale wreszcie uległa… Jęczała pod nim…
Pokrzykiwała… Rano błagała o przebaczenie.
– Chciałam – powiedziała – zazdrość twoją wzbudzić i o udawanie
go poprosiłam. Przysięgam, że to ostatni raz, to się nigdy nie
powtórzy. Ja tylko ciebie miłuję!
– Słusznie tej suce nie przebaczyłeś – powiedziała Łochynia. –
Tamten na pewno nie był lepszy od ciebie pod żadnym względem.
– To był kurdupel, który mógł ją na stojąco ssać, bo usta jego
akurat na wysokości jej sutków były – powiedział Łoś, a ręka Łochyni
zsunęła się śmiało i bezwstydnie niżej…
Kiedy się rozwidniło, Łochynia zobaczyła na twarzy śpiącego
Łosia uśmiech szczęścia.

*

Malutki człowieczek, czyli dziecię, odbiera świat w sposób naturalny
– ja widzę wszystko takie same, jak było zawsze i jakie będzie – to
małe stworzonko nie ma przez jakiś czas możliwości porównywania
wydarzeń zachodzących w jego życiu z biegiem życia wielu innych
ludzi. Wcale przez to nie jest szczęśliwy albo nieszczęśliwy, bo
w uczuciach też nie ma skali porównawczej.
Jednak dorośli zauważają, że dziecko osoby nieszczęśliwej też
nie przejawia wielkiej radości i jest raczej poważne niż wesołe.
Takie były dziewczynki Sławy. O dziwo, taki sam był synek
mamki, a i Iwa jakby nie za wesoła bywała… Jedynie synek Łosia
i Łochyni pławił się w szczęściu, śmiał się, jadł i wydalał zdrowo, rósł
na potęgę. Z tego wniosek, chyba prawdziwy, że maleństwa uczą się
zachowań od tych, których na codzień widują z uśmiechami na ustach
lub z wyrazem smutku albo powagi. Można trzymać zakład, iż
dziecię, które jest traktowane nader chłodno, do którego się nikt
nigdy nie uśmiechał ani nie mówił, zachoruje i zemrze, choćby jeść
i pić dostawało, myte było i dostatecznie oporządzane (w milczeniu
i nieczule i w ogóle nieczule traktowane). Na szczęście nikt takich
doświadczeń nie próbuje przeprowadzać, niemniej dziecko osoby
odtrąconej sporo cech od niej nabiera.

***

Zdarzyło się w osadzie nieszczęście. Mąż mamki na łowy się wybrał.
Natknął się na odyńca i porażon był fajkami zwierza. Dowlókł się do
osady, wszelako skrwawiony był i na drugi dzień pomarł. Wszyscy
spodziewali się szlochu mamki, bo przecie mąż… A ona jeno Zbrozłę
poprosiła, by w Gnieźnie spytał o pochówek chrześcijański, stos
bowiem pogrzebowy mógł być przez władzę źle widziany. Taka
dziwna ta mamka… Nawet dbać o Iwę nie zaprzestała, a nawet jakby
weselsze z malutką zabawy wiodła…
Na pogrzeb przybył ze sługami sam biskup Jordan. Wszystko
odbyło się zgodnie z przepisami kościelnymi – trzeba było miejsce na
smętarz, inaczej żalnikiem zwany, wybrać, dół posługacze biskupa
wykopali, nabożeństwo biskup odprawił, do dołu ciało w śnieżnej bieli
płachtę owinięte spuszczono na linach, liny wyciągnięto, dół zasypano
starą ziemią, z owego dołu co dopiero wydobytą… Kopczyk się nad
ciałem utworzył, wiadomo wszystkim było, że po jakimś czasie
osiędzie i jeno brzozowy krzyż będzie znakiem, że tu pochowano
pierwszego zmarłego w osadzie.
Mamka nadal nie płakała, co wszystkim dziwne się zdało.
A późnym wieczorem poszła do dworzyszcza i Sławę o rozmowę
poprosiła. Właściwie o posłuchanie szło, bo mamka długo się
zwierzała, dopiero po północku do swojego synaczka do domu poszła.
A rano Sława do domku Zbrozły weszła.
Mam z tobą do pomówienia – powiedziała od progu. – W Kościele
chrześcijańskim okres żałoby po zmarłym małżonku jest
przewidziany. A potem ty bierz Łunę za żonę i będziecie oboje
szczęśliwi.
– Kogo? – spytał zdumiony Zbrozło. – Ja żadnej Łuny nie znam.
– To twoja mamka – wyjaśniła Sława. Ona dzieckiem jeszcze była,
kiedyś ty się w Pierzynach po raz pierwszy pokazał. W nią wtedy
jakby piorun trzasł – spać nie mogła, w krainę rojeń i marzeń ją
wciągnęło. Zrobiłeś na niej ogromne wrażenie. To chyba miłowaniem
od pierwszego wejrzenia można nazwać… Kazano jej za mąż iść, to
poszła. Spełniała obowiązki, lecz marzyć o tobie nie przestała.
Żałowała cię, gdyś z Krasą miał kłopoty. Zawdy starała się być
niedaleko ciebie, twoją Iwę miłuje, bo to twoje dziecię. Młodyś,
wybijesz klin klinem. Mam pewność, iż oboje będziecie szczęśliwi.
– Nie mogła mi ona sama?… Musicie być jej pośredniczką?
– Z czasem ona sama też ci powie. Weź pod uwagę, że to chłopka
i śmiałości może dostatecznej nie mieć. Ośmielaj ją, dodawaj ducha,
szanuj, miłuj jak bliźniego swego a siebie samego…
W tej chwili weszła Łuna z synkiem na ręku. Zbrozło ogarnął ją
prędkim spojrzeniem – rzutem oka właściwie. Zgrabna, ładna…
Wzrok spłoszonej sarny… Zakrzątnęła się koło Iwy – w drugiej izbie
obie się śmiały, Łuna mówiła miłym, pieszczotliwym głosem, jaka
część odzienia będzie zakładana za chwilę… Zbrozło poczuł
wzruszenie. Po raz pierwszy od dawna ziąb i skurcz koło serca
puściły. Usłyszał równe, mocne uderzenia, w piersi zrobiło się ciepło.
– Łuna! – powiedział. – Chodźże na chwilę do nas.
Weszła spłoniona raczej jak słońce niźli do księżyca (łuny)
podobna.
– Prawdali to, co powiada księżna? – spytał Zbrozło. – Chcesz
mnie za męża mieć?
– Bardzo chcę, panie – powiedziała głosem zduszonym przez
naturalne w takiej chwili wzruszenie.
– Nawet jeśli cię nie pomiłuję?
– Do miłowania wystarczy jedna osoba – powiedziała. – Do tej
pory pan mnie nawet nie zauważał, a ja… – zatknęło ją w tej chwili
i uciekła do izby, gdzie dzieci słuchały rozmowy dorosłych, tedy cicho
tam było, jak makiem zasiał.
Tej nocy Zbrozło po raz pierwszy od dawna miał w łożu
niewiastę. Mimo wielkiego pragnienia wcale się nie śpieszył. Całkiem
ją rozluźnił, dopieścił i dopiero…
– Nie miałam pojęcia – powiedziała potem – że tak może być… Ja
gwiazdy rozpryskujące się w oczach miałam. Takie rozkoszne
wiercenie w biodrach całych. Och, panie – dziękuję panu.
– Znaczy, wdzięczna jesteś – rzekł Zbrozło.
– Och, tak panie. Jeszcze mocniej pana miłuję.
– Mogłabyś z wdzięczności przestać mnie panem nazywać i po
imieniu mi mówić?
– Dobrze, panie Zbrozło.
Zaśmiał się i powiedział:
– Jeszcze raz, jeno bez tego pana.
– Dobrze, Zbrozło, zawdy bedę ci posłuszna.

***

Do osady zawitał nadzwyczajny gość. Przyjechał konno przed
południem i tylko Sława w ogrodzeniu wtedy była, a inni gdzieś tam
w puszczy, na sąsiedniej polanie, na przechadzce, w Gnieźnie. Sama
jedna niewiasta, no – dwie pannice jeszcze, a tu rosły mąż w latach,
lecz całkiem-całkiem – widać, że sprawny, zmarszczek brak, chociaż
szron we włosach. Jak wjechał i Sławę zobaczył… Jak ona jego
zobaczyła…
Stali, oczu żadno nie zmrużyło ani na chwilę, gapili się na siebie
jak oniemiali wskutek zaskoczenia widokiem niespodziewanym. Dwie
pannice popatrzyły po sobie i mrugnęły porozumiewawczo.
Sława opowiadała potem, że serce omal jej gardłem nie wyleciało
– tak mocno biło, aż żebra bolały. Ojciec Łosia, przedtem jeden
z książąt, czy wodzów Obodrzyców, Bogumir, opowiadał, że złudzeniu
uległ, iż w rajskim ogrodzie się znalazł. A dwie pannice ujawniły, że
rade są ze szczęścia macierzy, bo ostatnio ojciec zapowiedział ich
rychłe wydanie za postronnych władców i one się bały samotności
matki, kiedy bez nich sama zostanie.
Na prośbę Sławy mężczyźni zbudowali z polnego kamienia piec
ogrodowy z rusztem. Przy piecu altanę postawili ze stołem z bali
i z tego samego materiału ławami. Zbrozło obsadził ażurowe ściany
z listewek – pnączami, o różnym czasie kwitnącymi. Na pierwsze
spotkanie – zaskoczenie całkowite – Łuna przyniosła lutnię Zbrozły.
– Wzięłam po cichutku i do tej pory chowałam, bom czuła, że mój
Najmilejszy do krainy szczęścia powróci – powiedziała, spuszczając
skromnie rzęsy tak rzęsiste jak deszcz letni.
Na stole świece i zastawa stołowa z jedzeniem oraz butle
z napitkami. Na ścianach lampy i pochodnie umocowane. W wieczory
przy blasku ognia pod rusztem spędzano mile czas odpoczynku po
pracy. Leciały w przestwór piosnki o radości przeważnie. Trafiały się
i rzewne pieśni, wszelako odbierane jeno jako ładnie brzmiące przy
śpiewie wielogłosowym. Łuna altem pięknie śpiewała, Zbrozło
barytonem, Łoś basem, a inni – jak kto umiał najlepiej. Brzmiało
doskonale, co potwierdzili ogrodnik stary i szwaczka. Przyszli
któregoś razu za ręce się trzymając, uśmiechnięci byli… Dziękowali
gorąco za to, że im młódź – tak powiedzieli – pozwoliła zapomnieć
o ich zgryzotach. Oni to nauczyli wszystkich dwóch rzewnych
piosnek, które śpiewano pod koniec spotkania, aby uspokoić się
przed snem po wesołościach poprzednich. Wszyscy staruszkom
wtórowali, Zbrozło na lutni, a inni głosami własnymi. Leciała hen, hen
jedna za drugą zwrotka smutna, a nikt się nie smucił. Po pewnym
czasie tak się utarło, że zaczynał śpiewać Zbrozło, a pozostali po
kolei dołączali swoimi, zestrojonymi głosami.
– Echo – zapowiadał Zbrozło i zaczynał:

Wędrowny ptak
co rok zza mórz i gór
do gniazda swego wraca

W tym miejscu dołączali Łochynia z Łosiem tonami zestrojonymi
ze Zbrozłą w cudny trójgłos:

I do przydrożnych wierzb
wędrowny wraca wiatr

Potem śpiewali już wszyscy:

Dlaczego ty
od tylu, tylu lat
nie wracasz i nie wracasz?
Od tylu, tylu dni
nie pukasz do mych drzwi?

Tylko echo
mknie daleko – hen po twoich śladach,
tylko echo imię twoje już na pamięć zna.
Tylko echo
na wołanie moje odpowiada,
tylko echo
wróci do mnie znów któregoś dnia.

Nikt się nie smucił, bo i wracać nikt nie miał po co…
A refren drugiej piosnki opisywał miłość:

Bo miłość to ptak,
co nie mija nikogo.
I pod twym okienkiem
zanuci swą pieśń.
I choć dobrze wiesz,
że z nią smutki przyjść mogą,
to jednak jej czekasz i marzysz, i śnisz.

Jakie tam smutki… Ale pośpiewać można…
Zbrozło – dla ostatecznego oddalenia smutków – ułożył jeszcze
jedną piosnkę. Skoczną, radosną, chociaż o smutnych sprawach:

Przez moje okno słońce rano wchodzi,
przed moim oknem rząd smukłych topoli,
przez moje okno wkradł się smutek – złodziej –
ukradł sercu radość i serce boli…

W noc w moje okno patrzy miesiąc blady,
skrzy się gwiazdka – świętojański robaczek,
do mego okna zakradł się cień zdrady
i serce oszukał, a ono płacze.

Już nie płacz serce, bo wcale nie warto,
pod moim okienkiem czas-lekarz chodzi –
uleczy zapomnieniem ranę otwartą,
a żal i gorycz melancholią schłodzi.

***

Szczęście wydawało się niemożliwe do zmącenia, atoli przybył do
osady jeszcze jeden odtrącony. Był to ów Niemiec, który razem
z polską żoną uciekł z Pierzyn i nikt go nie złapał. Tak naprawdę
przywiodła go owa żona i ona sprawę ich przybycia do osady
przedstawiała.
– Jorg – mówiła – sądził, że na stare miejsce wróci, a tam wszyscy
za nim tęsknią, przyjmą go z otwartymi ramionami, przywrócą go do
wszystkiego, od czego go wojna i niewola oderwały. A tymczasem
było całkiem nieoczekiwane przyjęcie… Najpierw, że ja… Obca –
powiadali – Słowianka – powiadali, to gorsi ludzie – mówili Jorgowi,
weź ty ją do Bizancjum sprzedaj i za tego srebrnika zacznij wszystko
od nowa. Bo rodziciele pomarli i rodzeństwo już ich majątek między
siebie rozdzieliło. Będziesz im teraz odbierać?… Bo majster twój już
cię na czeladnika nie przyjmie – on kogo innego na twoje miejsce
przyjął i jest zadowolony z tego nowego. Bo nawet twoje miejsce
w świątyni kto inny zajął… Bo to, bo tamto, bo owo… Wyszło na to,
że Jorg tam jest nadliczbowy i zbędny.
– No ale wozem przyjechaliście, sprzęty i narzędzia na wozie, ty
w ciąży… – Zbrozło patrzył na niewiastę z lekką podejrzliwością.
– Jorg tam wszystkiego się imał, byle na chleb zarobić. Dorywcze
zajęcia czasem znajdował, wszakże przez większość czasu cienko
przędlim. No, głodem przymieralim – przyznała się niewiasta. –
I wtedy ktoś z naszych… Mnie zakazał powiadać komukolwiek… Dał
wszystko i tu skierował. Do Zbrozły – powiadał. – Jemu wszystko
odpłacicie stopniowo – powiedział. – Mieszka tutaj takowy?
– Będziecie tutaj u siebie – Zbrozło jakby nie chciał o sobie
mówić. – Domostwo wam pobudujem do jesieni. Będziecie szczęśliwi,
bo ta osada zwie się Szczęśliwa Polana.
– Nie przypuszczałem – ozwał się Niemiec całkiem niezłą
polszczyzną – że nie opłaca się uciekać z niewoli, bo już o tobie
wszyscy swojacy dawno zapomnieli.
– Nie wszędzie i nie zawdy tak samo bywa – powiedział
w zamyśleniu Zbrozło.
– Ja zwę się Szponder – powiedział Niemiec. – Czy jeśli Polakiem
bym został, będę mógł swoje nazwanie zachować?
– Możesz – rzekł Zbrozło. – Niestety, takoż stan swój musisz
zachować…
– My mamy – wtrąciła się niewiasta – wici od onego Polaka… On
nam nakazał, by jeno jego synowi pokazać… Tam pono są tajemne
znaki… On rzekł, że syn nam załatwi, byśmy prawem wolnych gości
osiedli.
– Szczęściarze z was – zapewnił Zbrozło – mąż brodaty i całkiem
niepodobny do tego Zbrozły z Pierzyn.
Jednakowoż Zbrozło został rozpoznany jeszcze tego wieczora.
Wszyscy skradali się cichcem pod okno domku Zbrozły, to i Niemiec
z żoną ze wszystkimi. A z wnętrza lutnia dała się słyszeć i kołysanka
dla Łuny:

Zaśnij, Miła.
Spójrz – gwiazdki pomrugują sennie…
I miesiąc… Zobacz! Zaraz ziewnie…

U progu nocy sny czekają niecierpliwie,
aż zaśniesz głęboko – byś je wzięła do siebie.
Chcą iść z tobą przez Mroczną Krainę Nocy
za siódme morze, do królestwa marzeń i złudzeń,
gdzie szczęściem kochania można się zauroczyć,
albo koszmarnie cierpieć i nie móc się obudzić…

Śpij błękitnym spokojem siedmiobarwnej tęczy,
śnij zielenią nadziei, czerwienią miłości,
żółcią malowana zazdrość niech cię nie dręczy
i czerń rozpaczy… Precz z nią – niech w twych snach nie gości!

Gdy świt zastuka do okna słonka promykiem
i pocznie twoje ciało oglądać nieskromnie,
unieś powieki, rozkaż nocnym snom, by znikły,
pocałuj mnie słodko i uśmiechnij się do mnie.

– Ależ to jest Zbrozło – powiedziała głośno żona Niemca,
a wszystkie prawie palce zostały przyłożone do ust w geście ciszę
nakazującym. Ale Zbrozło się może speszył, bo śpiewu już nie było.
ROZDZIAŁ IV
Traktiernia




Tego samego dnia, kiedy Studzigniewa na dwa dni ze szkoły
uwolniono, by rodziców spytał, czy oni się zgadzają na kształcenie
Studzigniewa na księdza, pojawiła się w Pierzynach zabiedzona
chabeta. A za nią wóz niewielki, który chabeta ciągnęła z mozołem,
z przystankami, a przede wszystkim z wyraźną niechęcią. Na koźle
wozu siedział dość młody mąż o włosach czarniejszych od
pochmurnej nocy. Szczuplutki był, może należałoby rzec – chudy. Być
może z niedojadania, które często ludziom ubogim w nawyk wchodzi.
A nawyk ten, zdaje się, że chudzielec go miał, współgrał z kiszkami,
przygrywającymi marszowo marzeniom o dużej ilości jedzenia.
Najlepiej koszernego, lecz – z braku laku – niechby i kaszanka
była…
Wóz nadjechał od strony północnej. Na początku wsi spod budy
wozu ozwał się gardłowy, ale miękki dosyć, głos niewieści:
– Aaron, czy to ta wieś? Mamy do domu rządcy, może
grododzierżcy albo też włodarza, mówili także o mieczniku księcia,
u któregoś z nich mamy się zgłosić. Trafisz?
– Spróbuję, Rebeka – odparł woźnica.
Podczas kiedy Aaron próbował, Studzigniew powiedział, że jest
najlepszy w szkole, bo umie po łacinie czytać i pisać, a i rozumieć
potrafi wiele. Gorzej z mówieniem, lecz inni jeszcze gorsi. Tedy on
w obce kraje będzie musiał peregrynacje odbywać, a to kosztuje i on
nie tylko po zezwolenie przyjechał…
– Najlepszy w całej szkole, powiadasz… A nie jest tak, że ci
kadzą, boś synem włodarza i grododzierżcy? – Sosna z jednej strony
dumna z syna chciała być, lecz z drugiej strony wolała być ostrożna
w pochwałach.
Na razie sprawa Studzigniewa uległa zawieszeniu, bo przed dom
zajechał wóz Aarona i Rebeki. Aaron zlazł z wozu i czekał, trzymając
w ręku bat niby jaki proporzec o ziemię oparty.
Po chwili drzwi domu zostały otwarte i wychyliła się z nich Sosna.
– Witajcie – powiedziała Sosna – gość w dom, Bóg w dom.
Wejdźcie i kogo tam jeszcze macie ze sobą, weźcie do wnętrza.
– Nie, nie – wzbraniał się Aaron – ja tylko zapytowuję.
– O co? – spytała Sosna.
– Może jasna pani korzyść chce mieć wielką? Może co kupić
pragnie? Może co sprzedać potrzebuje?
– Ach, wędrowny kupiec – powiedziała bez zapału Sosna,
oszacowawszy wóz jako niemogący zawierać czegoś wartościowego.
– My nie sprzedajemy przygodnym ludziom ani od takich niczego nie
kupujemy. My mamy stałych dostawców i stałych odbiorców.
– Kto jasnej pani naopowiadał, że ja nie chcę być stały odbiorca
i dostawca? Ja będę lepszy stały dostawca i odbiorca od tych, co ich
teraz jasna pani ma!
– Wyście chyba cygan jaki? Taki czarny…
– A tfu! Też coś! Cygan… My są Izraelity. Moja Rebeka na wozie
czeka. Ona doskonale umie rozpoznać smak różnych pothraw
i ocenić, czy ony są dobhre. Ja też trochę to pothrafię…
– Od razu mówiłam, żebyście weszli – Sosna usunęła się z drzwi,
robiąc przejście dla Aarona i Rebeki, właśnie złażącej z wozu.
Rebeka też była czarna, od Aarona o głowę mniejsza. Za to aż
tak chuda jak Aaron nie była. Twarz miała niebrzydką, otoczoną
kędziorami niezbyt pozwijanymi, raczej lokami można by je nazwać.
Ruszała się zręcznie, szybkim krokiem wyprzedziła męża i pierwsza
weszła do domu.
Sosna wskazała im ławę. Usiedli i milczeli, tylko ich oczy, takie
jakieś lepkie, błyszczały i w stronę drzwi spiżarni patrzyły. Jednak po
jedzenie, mimo częstych zaproszeń Sosny, sięgnęli dopiero, kiedy na
stole pojawił się twaróg i śmietana.
– Nie lubicie mięsa? – Sosna była zdumiona.
– Nam Pan zabronił jeść świninę – powiedział Aaron – a inne
mięsa możemy jadać dopiero po dokhładnym skrwawieniu zwierza
w sposób nakhazany. Koszerne tylko możem jadać. To się tak
nazhywa.
Zjedli niewiele, ciepłym mlekiem popili, podziękowali.
– Zjedzcie – zachęcała Sosna – toż chudzina z was – spojrzała na
Aarona taksującym wzrokiem.
– On długo nie jadł – powiedziała Rebeka. – Kiszki by jemu mogli
się zakręcić od nadmiaru jedzenia. A un mnie swoje jedzenie po
kryjomu oddaje, ja niegłodna.
– Jeszcze bym później sphróbował thwarogu i tego thwardego
shera – rzekł Aaron. – Un tak pięknie zapachnie… Cymes serek.
Potem były pochwały jedzenia i gorące podziękowania. Od słowa
do słowa, zręczne pochlebstwa Aarona, półuśmiechy, żarty – przy
stole zrobiło się pogodnie, ciepło i serdecznie. I wtedy Aaron
powiedział:
– Ghdyby we wsi jakie duże budynki były, jakaś stara stołówka,
powiedzmy, to ja bym khupił.
– Macie czym zapłacić? – Sosna patrzyła na Aarona
z powątpiewaniem.
– Głowę do geszeft mam – powiedział Aaron. – Dorobimy się
i wtedy zapłacę z procentem. Teraz nie mam, bo Rebeka… No, ja
w Kraków ją od szczenięcia miłowałem. Ja syn kupca, ona córka
kupca. Kiedy tate mój zmarł, miałem po nim kram na rynku przejąć.
Alem wpierw się ożenił. Okazało się, że rodzice Rebeki długi mieli
ogromne, jak zmarli od zgryzot, to Rebeka płakała i ja wszystko
sprzedawałem, także kram, i długi spłacone co do miedziaka. Widzi
jasna pani, jak umiem geld robić? Tate, zanim umarł, mówił, żeby
Rebeki nie brać, bo ona nic nie ma. Ale ona miała rodziców.
A rodzice umieli gadać i mieli długi…
– Nie zapomnij, że miłość mieliśmy i mamy – powiedziała Rebeka,
a oczy Aarona aż pojaśniały i prawie nieczarne się stały.
– Jak dotąd – powiedziała Sosna – mówicie jeno o waszych
korzyściach i możliwościach. A co ja i mój mąż możem z waszych
przedsięwzięć mieć?
I tu się ujawniła cała natura i osobowość Aarona. Kto wie, czy nie
większości jego narodu.
– Ja jasnej pani na phrzykładzie bym wyjaśnił – powiedział. –
Dajmy na to, jasna pani mnie sprzedaje coś za jednego miedziaka. Ja
to zawożę w miejsce, gdzie mogę dostać za tę rzecz cztery
miedziaki. I jasna pani już nie musi myśleć o zawożenie swój towar
na pokupny targ. Ja z pani gospodarstwa rzecz sam zabiorę. I jasnej
pani korzyść, to bhrak khłopotu i jeden miedziak.
W tym miejscu ujawniła się osobowość i natura Sosny – nie
darmo niektórzy mienią Polaków żydami chrześcijaństwa.
– To ja, Aaron – powiedziała – sama na pokupny targ rzecz
zawiozę, za trzy miedziaki sprzedam, a ty będziesz mi niepotrzebny.
I moja korzyść wyniesie trzy miedziaki, a nie jednego. No, doliczmy
trud dowozu… Dwa miedziaki na czysto mi zostaną. Ty za
pośrednictwo bardzo drogo sobie liczysz…
– W tych budynkach dużych – Aaron zaczął z innej beczki – ja
bym geszeft otworzył. Teraz jasna pani nic z tych budynek nie ma,
a ja bym arendę… No – tenutę – powiedział, widząc, że Sosna nie
pojmuje słowa arenda. Oczy Sosny nadal nie rozbłyskały sygnałem
zrozumienia, tedy Aaron dodał słowo czynsz.
– Ach, czynsz dzierżawny – zrozumiała Sosna. – To za mało
Aaron.
– A wiele jasna pani hżyczy?
– Ja sobie życzę część twoich przychodów z tego geszeftu – jak
nazywasz owo przedsięwzięcie.
Doszli w końcu do porozumienia – czopowe miało być od
napitków w beczułkach przywożonych. Czopy miały być odbijane
jeno w obecności kogoś przez Sosnę przysłanego. Można było po
prostu beczki policzyć… Wszelako Aaron zauważył, a Sosna się z nim
zgodziła, że z beczek stojących w piwnicy z napitkami nie ma
żadnego przychodu… Jak chodzi o korzyść z innych niż płyny o dużej
mocy rzeczy, to ustalono, iż Aaron będzie musiał przynajmniej połowę
zestalonych rzeczy – sprzęty, jadło i temu podobne – kupować od
wytwórców z włodarstwa Wolisława.
– Jeśli skargi będą, że nie kupujesz od naszych, to przepędzę was
na cztery wiatry – powiedziała na koniec Sosna.
– A co jasna pani będzie mieć za korzyść z tego? – spytał Aaron. –
Ja bym dołożył czynsz większy, byle tego obowiązku nie mieć.
– To jest próba przekupstwa, Aaron – Sosna była oburzona. – Ja
muszę dbać o poddanych mojego męża i księcia Mieszka na samym
końcu. Zamożność naszych poddanych jest dla nas opłacalna.
– Toż ja tyż poddany księcia – zauważył Aaron.
– Ale nie Wolisława – powiedziała ze śmiechem Sosna. – Chceszli
w poddaństwo mojego męża się pisać? Wtedy ja się zastanowię nad
twoją korzyścią trochę inaczej. I umowę będziem zawierać wtedy
inną – ja powiem, co i jak, a mój poddany wykona…
Zrozumiawszy, jak Sosna rozumie naturę poddaństwa, Aaron
przestał się targować, wziął żonę za rękę i poszli oglądać nieczynną
stołówkę. A Sosna przemyśliwała o koniecznej pomocy dla Aarona
i Rebeki. Bo co innego „moje musi być na wierzchu”, a co innego
nieczułość na los biednych ludzi…

***

Ze wspomaganiem Aarona i Rebeki były z początku trudności –
Wolisław nie dał się przekonać do używania środków z włodarstwa.
Powiedział, że sprawa dotyczy wyłącznie Pierzyn, ta wieś jego
własnością i tylko z tej wsi dochody mogą być brane na pomoc przy
budowaniu zajazdu. Sosna tłumaczyła, że przecież książę – jak u nich
był – mówił o potrzebie powstania tutaj czegoś takiego…
– Tak – powiedział Wolisław – jeno wtedy zajazd nie byłby nasz.
Teraz jest Mieszko i my byśmy korzystali. A jak będzie następca
Mieszka? Urzędnicy wszystko mogliby naszemu następcy co do
miedziaka odebrać.
Z tego powodu budowanie ślimaczyło się bardzo, jak chodzi
o uzyskiwanie z „geszeftu” przychodów, niemniej przed zimą
wszystko było zbudowane i urządzone: stajnia, wozownia, karczma
(w dawnej stołówce) oraz noclegownia (nadbudowana nad karczmą).
Aaron spędzał większość dnia za szynkwasem, sprzedając tak
mocne napoje, że aż się prosiło o zakąszanie. Tak wszystkim mówił
Aaron. I jeszcze dodawał, że człowiek różni się od osła kolejnością.
Osioł najpierw żre, a potem popija. A człowiek wypija na
wzmocnienie, a potem na przyswajanie lepsze – dodaje zakąski.
Prawie wszystkim użytkownikom z Pierzyn pomagało to
w wydawaniu miedziaków na jedzenie – przeważnie na ryby
w galaretach, bo nikt we wsi w domu tego nie robił. A smakowało
naprawdę wyśmienicie!
Tylko jeden Wieszczycki nie dał się przekonać. Mówił, że żarło
jeno kiszki wypycha i przez to one są przepełnione. A w przepełnione
kiszki nawet Salomon nie naleje. Zresztą Aaron Wieszczyckiego
bardzo szacownie traktował, bo możny powiedział, że za niego płacić
będzie Sosna, co zostało omówione z Wolisławem – Pierzynowscy są
mu winni bardzo dużo i teraz będą swoje długi w ten sposób spłacać.
Szalbierstwo Wieszczyckiego wydało się po miesiącu, kiedy
Aaron przyszedł do Sosny płacić za dzierżawę gruntu i budynków.
Wszystko sobie wpierw obliczył, czopy policzył, należność
Wieszczyckiego od czynszu odjął i te obliczenia przedstawił słownie
Sośnie.
– Nic mi mąż o tym nie mówił – powiedziała Sosna, ale zapytam
jeszcze. Na wszelki wypadek… Od dzisiaj nie dawaj mu bez zapłaty
ani krzyny! Ani kropelki, Aaron, bo będzie z tobą niedobrze.
W tej sprawie pojawiły się w Pierzynach Jarka i Lipka. Bardzo
prosiły, by Wieszczyckiego poić – one zapłacą, ile się należy, on dużo
nie potrzebuje, by mieć dosyć. Niechby w karczmie siedział –
mniejszy kłopot wtedy w Ruścu, który on uporczywie swoim nazywa.
I na tym stanęło.
Nie wiadomo, w jaki sposób istnienie zajazdu stało się wiadomym
w Gnieźnie. Któregoś dnia zjechał na oględziny z męską połową
dworu sam książę Mieszko. Ochrona natychmiast opróżniła karczmę,
a i w innych budynkach nawet krowę sprawdziła, czy czasem nie jest
to jaki przebrany zbir… Jedynie Wieszczycki został w sali jadalno-
pijalnej karczmy, bo okropnie się stawiał, no i Mieszko znał go jako
przydupnika Odylena i Przybywoja, nadal w Gnieźnie „na swobodzie”
przebywających. Mieszko jeszcze o obecność Sosny poprosił, kazał
Aaronowi obiad na trzy osoby przygotować i siedzieli przy stole, na
ławie, przekomarzając się żartobliwie na temat zalotów much,
których o tej porze roku nigdzie nie było za mało. A Wieszczycki przy
innym stole siedział i coś do siebie mamrotał.
Przy obiedzie Mieszko odbierał sprawozdania ochroniarzy,
swojego cześnika i stolnika. Potem pochwalił Sosnę za dopilnowanie
jakości, która jest przednia, i dał jej w nagrodę denara ze swoją
podobizną. Ten denar wart był kopę innych denarów obiegowych…
Potem w domu Sosna i Wolisław przerzucali się liczbami – co
jedno większymi – spodziewanych podróżników, korzystających
z zajazdu. Skoro książę chwalił, to nie omieszka swoim wysłannikom
napomknąć o istnieniu dobrego miejsca do jedzenia, picia i spania,
a nawet kąpieli w łaźni.

***

W krótkim czasie Aaron się zaokrąglił, a Rebeka stała się gruba jak
beka.
– Odbijacie sobie lata głodu – powiedziała Sosna przy
sposobności odbierania czynszu.
– To te resztki, jasna pani – powiedział z zakłopotaniem Aaron. –
Nie można nagotować za mało strawy – każdy, kto chce, musi dostać
strawę i napitki. Tedy przyrządza się ponad spodziewany dosyt.
Resztki trzeba potem porozdzielać – co innego krowie i kozie, a co
innego trzem psom. A jak się smakołyk trafi, to człek nie da
zwierzęciu – choćby i zaszkodziło, to zje… Rebeka zaś… Ona, jasna
pani, stała się ciężarna.
– Zdolny jesteś – powiedziała z podziwem Sosna – w krótkim
czasie naszą mowę biegle opanowałeś. Gdyby nie ta czerń skóry
i włosów, tobyś uchodził za rdzennego Polaka.
– Wolałbym podobną pochwałę od Żyda co do języka
hebrajskiego – powiedział Aaron. – My tam z Rebeką będziem się
przenosić, bo tutaj trudno żyć zgodnie z nakazami pisma żydów, od
Pana za pośrednictwem Mojżesza nam danego. To mnie trochę dziwi,
że każdy Żyd jest żydem, znaczy – czcicielem Pana i jego pisma.
A tutejsi… No, nie są jednolici religijnie… A u nas będą wszyscy
jednakowi. Jeno Samarytanie się różnią, ale to mieszańcy. O obcych
okupantach nie mówię, by ich psi pozżerali!

***

W karczmie wprowadzono rzucanie do celu strzałkami. Aaron skądś
sprowadził owe pociski, ręką ciskane. On sam wcale nie rzucał.
Częstował chłopów darmową gorzałką, a potem zakładał się, że nie
trafią tak dobrze, jak zapowiadają. Zarobek z tego był lepszy niźli
z jadła i napitków. Byłby lepszy długo, długo, a potem jeszcze dłużej.
Lecz aż dwie rzeczy ten zarobek bardzo pomniejszały. Po pierwsze
chłopi nie chcieli przed rzucaniem pić gorzałki. A po drugie – do gry
włączył się Wieszczycki. Ma się rozumieć, że nie trafiał dobrze, bo
on picia nie przerywał. W dodatku, kiedy przegrał, powiadał
Aaronowi:
– Wygrałeś. Teraz musisz przegranego poczęstować darmową
gorzałką. Taki jest zwyczaj.
– Prawda – przyznał Aaron – atoli przed onym częstowaniem
przegrany płaci wygranemu… Zna jasny pan ten zwyczaj?
Dobrywoj, który sporo w strzałki wygrywał, opowiedział o tym
sposobie Wieszczyckiego Sośnie i ona zabroniła w strzałki grać
w ogóle.
– Niech ciskają dla rozrywki – powiedziała Aaronowi. – Niech ci
płacą za użyczenie strzałek i z tego czerp dochód.
Któregoś dnia Dobrywoj powiedział matce:
– Ja jestem jedynym, który wynajmuje strzałki. Aaron wprowadza
grę w kości. A nam w szkole mówili, że kostki do gry można tak
zrobić, iż zawsze wyrzuci się to, co się chce.
– Może sami gracze to zauważą – powiedziała Sosna. – Nie będę
tego wzbraniać, bo jak kto nie chce, to grać nie musi. Jeno zabronię
częstowania gorzałką – niech na trzeźwo każdy postanawia o swojej
przegranej.
Dwa razy w miesiącu Aaron jeździł po zaopatrzenie, a przy
sposobności wymieniał zarobione miedziaki na srebro. W te dni nikt
nie przegrywał, a Aaron nie wygrywał.
Dobry zarobek Aarona skończył się nagle a niespodzianie.
Rebeka do tej pory – mimo ciąży – wiodła wojny z pracującymi
w zajeździe wiejskimi dziewkami. O utrzymanie czystości,
o przystojne ich odzienie, o grzeczność dla zamawiających potrawy
i napoje, o przybywanie do pracy we właściwej porze, a najbardziej
musiała pilnować, by dziewki nie wynosiły po pracy niczego, co do
nich nie należy. Niestety – zauważyła złodziejstwo, poczęła gonić
złodziejkę i nastąpił poród z jakiejś przyczyny śmiertelny dla Rebeki.
Dziewczynka urodziła się zdrowa, lecz Aaron bardzo się opuścił –
można powiedzieć, że jego samopoczucie na psy zeszło… Dobrze, że
Sosna mamkę do małej posyłała, bo i dzieweczka poszłaby śladami
matki.

***

Przyjechał ze szkoły Studzigniew. Nagle, niespodzianie, zajęcia
trwały, a on w domu…
– Mamo – powiedział – ja naprawdę po skończeniu nauki w tym
roku wyruszam pod opieką jednego nauczyciela-księdza do Italii.
Wrócę do Pierzyn jako ksiądz. Ta podróż kosztuje sto srebrników.
– Stawiasz mnie w położeniu dziwnym – powiedziała Sosna. – Nie
dość, że nas opuszczasz, to jeszcze za to mamy płacić…
– Ja tylko o pożyczkę proszę – powiedział Studzigniew. – Moje
dochody jako księdza mogą wynosić ponad sto srebrników rocznie.
No, z tego najwięcej przeznaczyć muszę na utrzymanie świątyni,
stroje uroczyste, sprzęty do nabożeństw… Ja przez dwa lata
wszystko zwrócę z nawiązką.
– Synku – Sosna ze łzami w oczach przytuliła Studzigniewa –
niedoczekanie kogokolwiek, bym dziecku odmówiła zapłaty za naukę.
Ja żartowałam… I nie waż się ani słowa więcej powiedzieć
o zwracaniu matce jej uczucia przekutego na pomoc materialną! Nie
będziesz mi wpychał mojej matczynej miłości do gardła, bo bym się
udławiła.
Może wzruszenie uczyniłoby powódź – na to się zanosiło – atoli
przyszła z zajazdu mamka córeczki Aarona.
– Ja, Sosno – wykrzyczała – więcej do zajazdu nie pójdę! Tam
smród, brud i beznadzieja. Dziecko zafajdane, pieluchy brudne. A ten
Żyd jeno siedzi na zydlu i w ścianę gały wlepia. Ta dzieweczka umrze,
jeśli Sosna z tym porządku nie uczyni.
Sosna skończyła się wzruszać Studzigniewem i zawrzała
oburzeniem i, żądzą czynu popchnięta, pognała do Aarona, mając
burzę w sercu, błyskawice w oczach i chmury gniewu na twarzy.
Tylko nakazała mu się jutro stawić na rozprawę i zaraz wyszła.
Wypadł za nią, przepraszał.
– Ja z tym zrobię porządek – powiedział w stronę pleców Sosny,
która nawet patrzeć na takiego wyrodnego, niedbałego ojca nie
chciała.

***

Przyszedł nazajutrz z rana. Dziecko na ręku – czyste, w pachnących
pieluszkach, nakarmione, spokojne. Pod drugą pachą jakoweś
zawiniątko trzymał. Położył dziecinę na stole.
– Ja, jasna pani – powiedział – wyruszam do ziemi moich ojców.
Córci brać nie mogę – za ciężka dla niej podróż. Przyszedłem prosić
o opiekę nad małą. Wiem, że jasna pani wychowała już dwoje dzieci
niewłasnych… Dobrze wychowała – są znani z dobrych obyczajów
i są szanowani w okolicach Wąsoszy. Ja jednego żyda już ugadałem,
żeby po mnie nastał w zajeździe. A na utrzymanie córeczki ja to
przyniosłem…
Wyjął spod pachy zawiniątko. Odwinął chustę. Ukazała się
skrzyneczka. Aaron postawił ją na stole obok zawiniątka z córką
i otworzył wieczko. Skrzyneczka była wypełniona po brzegi
srebrnymi monetami. Znaczy na wierzchu, ale Aaron powiedział, że
pod spodem też…
Sosna postanowiła tej dziwnej prośbie odmówić. Dzieweczka –
jakby czuła pismo nosem – poczęła popłakiwać.
– Pewno ma mokro – powiedziała Sosna i odwinęła z małej
pieluszki. Smagła dzieweczka rzeczywiście zrobiła siusiu. Odwinięta,
poczuła, że mokrość już jej nie dokucza, fajtnęłą parę razy nóżynami,
przekrzywiła na bok główkę, skrzywiła usteczka w próbie jakby
uśmiechu…
– Mojaś ty – Sosna pochwyciła maluszka na ręce i przytuliła do
siebie.
– Wezmę ją – powiedziała z nadzwyczajną żarliwością – ale
pieniędzy nie chcę.
– Tam nie tylko pieniądze… – głos Aarona zachęcał chyba do
szczegółowego przejrzenia zawartości kasetki.
– Nie chcę niczego! – powiedziała z mocą Sosna. – Ja ją kocham…
– Jasna pani pomyśli o możliwych nieszczęściach… – Aaron miał
głos żałośliwie błagalny. – Zakopiemy szkatułkę, a jak będzie wielka
potrzeba, to jasna pani każe odkopać i będzie jak znalazł na
odpędzenie biedy. Albo na ślub i wesele malutkiej…
– Nie ma mowy! – Sosna była nieugięta.
Lecz nie wszystkie sposoby Aarona znała…
– Trudno – powiedział – zabieram szkatułkę i córeczkę – kto inny
weźmie po drodze…
– Jak to?! – Sosna została niespodzianie zaskoczona, cała
w poczuciu klęski, dziecko jej mogą odebrać…
Szkatułka została.

***

Sosna chciała, aby w wyborze imienia dla córeczki uczestniczyła cała
rodzina. Studzigniew bardzo się wymądrzał i uznał, że imię musi być
chrześcijańskie. Może Pulcheria?…
Wszyscy popatrzyli na Studzigniewa z niedowierzaniem.
– No to może Kunegunda? – powiedział Studzigniew.
Nie uznano za odpowiednie imienia Klotylda. Potem odpadła
Letycja. Szereg imion przepadł i Studzigniew w końcu się poddał.
– No to ja już nie mam pojęcia – powiedział.
Mamka, karmiąca małą, popatrzyła na różnicę między barwą
swojej piersi a buzią dziewczynki.
– Ona jest czarna – powiedziała. – Ona będzie smukła jak topola.
Czarna topola… Sokora!
Wszystkim imię się podobało, a szczególnie Biance, bo nie
przypominało niczego niechcianego – żadnej potrawy, żadnego
sprzętu. A przede wszystkim nie przypominało wielkiej łubianki.
Łubiany… Dokonano zaraz chrztu, bo z tymi żydami nigdy nic nie
wiadomo. A chrześcijanki nie odbiorą!
ROZDZIAŁ V
Ani piędzi!




Wichman tu,
Wichman sam,
Wichman krąży tu i tam.
Jest nam wszystkim niewesoło,
kiedy Wichman krąży wkoło.

Książę Mieszko wyjrzał przez okno komnaty. Na podworcu gromadka
chłopców bawiła się w kręgu, chodząc, za ręce się trzymając
i śpiewając. Naokoło kręgu chodził, a właściwie udawał, że się
skrada, jeden z uczestniczących w zabawie. W pewnej chwili ten
czający się poza kręgiem uderzył w dwie pary dziecięcych rąk.
Rąbnął mocno swoją dłonią. W tym miejscu łańcuch dziecięcych rąk
uległ przerwaniu i w środku znalazł się ów spoza kręgu. Dzieci
wrzasnęły „Wichman” i rozbiegły się po podworcu, a „Wichman”
starał się któregoś z uciekających dognać i klepnąć. Wtedy ten
dogoniony i klepnięty stawał się „Wichmanem”, co przyjmował
z wyraźnym wstydem i niezadowoleniem.
Książę klasnął w ręce. Wszedł strażnik i stanął przy drzwiach
w postawie: „czekam na polecenia”.
– Dlaczego oni tak śpiewają? – książę wskazał ręką okno,
a strażnik do niego podszedł i wyjrzał. Przez chwilę posłuchał
śpiewu, a potem powiedział:
– To ksiądz Martin Waltz przez biskupa Ungera z Poznania
przysłany tak kaza. Znaczy – kazania wygłasza. Powiada, że
Wichman wcale nie zginął i to jeno czcza przechwałka niektórych, iż
go jakowyś zwierz zabił. Wichman nie dałby się żadnemu łosiowi
uszkodzić. To przedni myśliwiec i nawet turowi dałby łupnia.
– Szykować wyjazd do Poznania – powiedział opanowanym
głosem książę. – Stu najprzedniejszych drużynników ze mną.
Sprowadzić owego Łosia ze Szczęśliwej Polany.

***

Biskup misyjny, Unger, stawił się na „zaproszenie” księcia
natychmiast.
– Przysłaliście mi do Gniezna kapłana – Martina Waltza –
powiedział książę.
– To najlepszy mój kaznodzieja – powiedział biskup. – Dałem go
księciu, bo należy władcę obdarzać jeno najprzedniejszymi rzeczami
i ludźmi.
– Doceniam, doceniam – powiedział Mieszko. – Rzeczywiście jest
nadzwyczajny. Ale ja teraz będę długo w Poznaniu…
– Natychmiast Martina każę sprowadzić – powiedział biskup.
– Ależ… – Mieszko robił wrażenie onieśmielonego. – Ja
przyjechałem tutaj, aby kazań księdza biskupa słuchać. Czyż Waltz
jest lepszy od was? Ja mam prośbę…
– Wola władcy to wola narodu – powiedział Unger.
– Ja mam taką wieś… No, ważna jest, ale niepokorna. Czy tam
nie można księdza Waltza przenieść? Nagiąłby niepokorne karki
swoją wymową. Bardzo przekonywająco mówi… Ksiądz biskup
pewno jeszcze lepiej kaza… No, ale biskupa na wieś nie wolno
wysłać…

***

Dwóch strażników wprowadziło pod ręce starego Chomę –
zwierzchnika książęcych szpiegów. Choma stareńki był – tylko
wiedza szkolna nie pozwalała powtarzać naokoło, że Choma jak
świat jest stary. Twarz bruzdami poorana. Tam, gdzie zarostu nie
było, widać było brązowe plamy. To samo na bardzo wyłysiałej głowie
– co kawałek brązowa plama. Posadzono Chomę na ławie. Kiedy
strażnicy wyszli, Choma – nie pytany – powiedział starczym,
skrzeczącym głosem:
– Sam margrabia Hodo wyprawia się na wschód. Przez ziemię
Sprewian i Stodoran chce przejść. Moi ludzie poprowadzą i wskażą.
– Jeszcze jedno trzeba zrobić – powiedział Mieszko. – Połowa
mężów pójdzie wnet na wielką wyprawę wojenną. Nie wszyscy będą
się bić… To trzeba wyżywić… Stada wieprzów zaraz za zbrojnymi
pędzić, stada baranów. Piekarnie, pralnie… Wici nam zabrali…
Trzeba jakoś ochotników zachęcić. A przede wszystkim trzeba
wszystkich powiadomić… Dasz radę?
– Będzie zrobione – wychrypiał Choma. – Ze Zdruzną będę
współdziałał… To nasza ostatnia wyprawa.
– Będzie bardzo długa – powiedział Mieszko. – Żyj długo, boś
Polsce bardzo przydatny.

***

W Glinach, po mszach, ksiądz Waltz powtarzał swoje kazania
o Wichmanie. Książę postanowił próbować najsamprzód drogi
pokojowej – wpłynąć przez Dobrawę na Ungera, ten pouczy Waltza
i kłamstwa zostaną odwołane. Wszelako dwórki księcia do żony nie
wpuściły, a jej kapelan stał za nimi, spory krzyż w rękach trzymał
i jakoweś słowa łacińskie wypowiadał. Książę pomyślał o zaklęciach
i czarach, jednak odstąpił nie z obawy – on, po prostu, swoją żonę
miłował i bardzo pragnął jej powrotu do swojego boku. O łożu, może,
nie wypada wspominać…
„Ciekawe – pomyślał – czy takich Waltzów Unger ma więcej. No,
jeśli tak, to niewielu przybyło do niego z Niemiec: czterech księży
i dwóch kleryków… Choma musi ich podsłuchać i pooglądać…”.
– Księżna odprawia modły długotrwałe – ksiądz z krzyżem nagle
przemówił po niemiecku, a ten język Mieszko znał.
– Skoro żona taka rozmodlona – pomyślał – to mus jest drugi
sposób wprowadzić w życie.
Sosna miała o tym sen. Rano powiedziała:
– Ty, mój mężu, masz ruszyć na tę ostatnią wyprawę. Jeno przy
życiu zostań! To ma być ostatnia wyprawa wojenna. Z niej musisz
powrócić cały i zdrowy, boś mi jak powietrze niezbędny do życia.

***

O posłuchanie poprosił Baldur – człek z Obodrzyców się wywodzący,
zastępca i może następca Chomy.
– Jest tak – powiedział – że między Soławą a Łabą zagnieździli się
zbójcy. Mrowie tego jest – całe Niemcy aż huczą i strach tam
powstaje. A Otton I swoich grafów jednego za drugim z Miśni
odwołuje i innych naznacza. A co który odwołany przed majestat
cesarski jest postawiony, to łże – też całe Niemcy o tym
powiadomione – że w onej marchii spokój, cisza, żadnych napadów
zbójeckich nie ma. Cesarz im nie wierzy, bo jego zausznicy
powtarzają mu, w co wierzą całe Niemcy i jak się owych zbójców
boją. Być może Węgrzy na nowy sposób szkodzenia Niemcom wpadli
– posyłają niby to osadników, a potem… I ostrzegają cesarza
zausznicy, aby sam nie sprawdzał osobiście, bo tam i niektórzy
grafowie współdziałają z hordami zbójów… Taki dla pieniędzy gotów
targnąć się na majestat samego cesarza…
– A u nas? – spytał książę.
– Ugruntowane są rozliczenia w monecie. Srebro gromadzą
w skrzynkach. Miedziaków niewiele krąży. Ale wszyscy obliczenia
w miedziakach i srebrnikach czynią. Dajmy na to chłop dłużny jest za
gorzałkę w karczmie. Karczmarz mówi mu, ile miedziaków jest
winien. A on tuzin, mendel albo kopę jaj przynosi, osełkę masła,
gomółkę sera – tyle, ile na targu mieszczanin musiałby zapłacić
pieniędzmi – daje w naturze, a liczy w pieniądzu.
– Głowę Wichmana zalać woskiem najbardziej przejrzystym, aby
każdy naocznie sam mógł rozpoznać. Dużo Waltzów za Nysą i Odrą?
– Niestety – powiedział Baldur – pokonali nas w tej sprawie.
Wcześniej zaczęli kłamać i ich łgarstwa zapadły w pamięć zbiorową.
Będzie trzeba z tą głową jeździć… Są przygotowani rozpoznawacze.
– Prawdziwi? – spytał książę.
– Ważne, że poświadczający rzeczywistość i prawdę – odrzekł
Baldur.

**

Ruszyła olbrzymia machina wojenna. A na dole byli jej
współudziałowcy. Lipka powiedziała swoim ruskim chłopom, że na
kmieci mogą się wykierować, jeżeli przepędzą stada ruskich świń na
zachód. Trzeba do tego Rusinów użyć, bo zwierzęta jeno ten język
pojmują.
– A po co człowiekowi z wieprzami gadać? – spytał Rusin, Lipce
przez Wieszczyckiego niegdyś na męża przydany.
– A po to – odparła Lipka – że jeno dwóch ludzi ma gnać sto
wieprzów. Nijak nie zapędzisz tego świńskiego bractwa batem,
a psów nie ma. Tedy dobrym słowem trzeba nierogaciznę na słuszny
kierunek nawracać.
Sosna powiedziała chłopom z Pierzyn, że niektórzy mogą do
panoszów przejść… Jeno na wozach muszą wieźć urządzenia do
wypieku chleba i w tym wypieku pomagać.
– Toż każdy doma chleb piecze – zauważyła Rozporowa.
– Po pierwsze, Rozporowa, to żal wam, żeście nie mężem i do
panoszów nie przejdziecie, bo do tego wypieku bab nie biorą. A po
drugie… Nie wiecie, że w Działoszynie urzędnicy i rzemieślnicy
przeważnie chleb kupują? Nam trzeba poratować Słowian –
pobratymców z zachodu.
Tego rodzaju rozmowy toczyły się w całej Polsce Zachodniej.
A możni z tej ziemi na zjazd jakowyś się wybrali. Wszyscy!!!
I rzeczywiście różne grupy tych wojowników w różny sposób
przeszkalano, przy czym nie dotyczyło to wcale szycia z łuku ani
machania żelastwem. Potem możni na chwilę do swoich miejscowości
wpadali i zaraz musieli wyjeżdżać w ważnych sprawach. Połowa
prawie wyjechała nad granicę Marchii Miśnieńskiej ze słowiańskimi
księstwami na północ od Miśni. Pozostali zdążali w różne miejsca na
tych właśnie ziemiach słowiańskich na północ od wspomnianej
marchii leżących. Nieopodal tych miejsc zatrzymano stada zwierząt
i wozy z urządzeniami. Pojawili się przy tych wozach zarządcy
spośród możnych. Powiedzieli, że będą się bardzo uważnie chłopom
przyglądać, bo tylko najlepsi do panoszów mogą być przeniesieni…

***

Książę Mieszko wyruszył z Poznania, mając przy sobie secinę samych
wybieranych wojów. Trzeba było, nareszcie, cesarzowi Ottonowi
Wielkiemu głowę krewniaka zawieźć… Przebywszy Odrę, ta secina
i sam książę jakby zapominali, co wiozą. Zwoływali w każdej
większej miejscowości zebranie ludności. Ogłaszali, że nagroda jest
dla tego, kto zalaną woskiem głowę rozpozna. Znaczy – do kogo
należała za życia.
Kiedy przy głowie znalazła się wystarczająca kupa luda, pojawiał
się tajny rozpoznawacz.
– To Wichman – mówił rozpoznawacz, blednąc niby stwór
w jaskiniach żyjący a słonecznego światła pozbawiony.
Po paru takich udanych próbach Mieszko skręcił na południe
i w Marchii Miśnieńskiej „rozpoznawanie” powtarzano. Ludzie –
Słowianie z tej marchii – rozmawiali między sobą o kłamliwości
Niemców, w tym księży, którzy winni być wzorami prawdomówności.
– To nie ich wina – wyjaśniali woje Mieszka. – Zwierzchność im
powiada, co i jak, a oni w dobrej wierze powtarzają.
Dopełniali wszystkiego grafowie, którzy czasem pojawiali się
przy rozpoznawaniu.
– Toż to głowa Wichmana – mówił jeden czy drugi. – On na insuli
Wolin zabity został.

***

Cesarz był w Korbei i tam zaprosił margrabiego Hodona. Hodon
skorzystał ze sposobności zwrócenia uwagi cesarza na swojego syna,
Zygfryda, rokującego wielkie nadzieje, szczególnie w mniemaniu
ojca, starszawego już, rozglądającego się za następcą na stanowisku
zwierzchnika marchii, znaczy margrabiego. Czyż syn nie nadaje się
lepiej od wszystkich innych ludzi na świecie?
Otton przyjął obydwu wieczorem w swojej sypialni, zachowując
owo przyjęcie w tajemnicy.
– Mów! – nakazał, kiedy już przedstawianiu Zygfryda zadość
uczyniono.
– Zebrałem dziewięć tysięcy rycerstwa i knechtów – powiedział
Hodon. – To wystarczy do ujarzmienia Marchii Północnej. Znaczy na
północ od Miśni. Za miesiąc będzie wasza cesarska miłość panem
ziem Wieletów i Sprewian, nie mówię o ziemiach pomniejszych
plemion. No do Odry i Nysy cesarstwo będzie sięgać bezpośrednio,
a Polska i Czechy nie mają wyjścia – nadal muszą lennami cesarza
pozostać.
– Zająć to nie wszystko – mruknął Otton.
– Urządzę marchię przez dwa lata – zapewnił Hodon.
– Jeśli dotrzymasz – powiedział cesarz – zostaniesz nowym
księciem Rzeszy nad tymi zdobytymi ziemiami. Od Mieszka będziesz
ważniejszy.
– Podałem czas na wyrost – powiedział Hodon. – Powinno być po
wszystkim za półtora roku. Polska spokojna jak leniwy nierób –
niczego się nie spodziewają. Mają gotową do walki drużynę, ale ona
rozmieszczona po całym kraju. No i jest tych wojów może ze trzy
tysiące. A zebranie wszystkich możnych… U nas ogłasza się
wyprawę z rocznym wyprzedzeniem, a i to nie wszyscy zdążają…
Może by od razu Pomorze Polskie?…
– Daj spokój, Hodon, nie połkniesz wszystkiego na jeden raz.
Zajęte trzeba zrobić niemieckim i dopiero.
– Czy można liczyć na pamięć o Zygfrydzie? – Hodon już się
kłaniał przed odejściem i wtedy się odważył spytać. W razie odmowy
nie będzie widać ogromnego zawodu na jego twarzy.
– Będzie wyróżniony – zapewnił cesarz.

***

Niedaleko brzegu Łaby, naprzeciwko Korbei, w puszczy przepastnej
była placówka dziesiątej części sił polskich. W ostępach
puszczańskich pochowano namioty dla półtora tysiąca ludzi. Prawie
dwa razy więcej koni wypasano na śródleśnych polanach, a pojono
w nieodległym jeziorku. Obowiązywała cisza. Ustalono sygnały oraz
podział doby na okresy czuwania, snu i odpoczynku przed
czuwaniem. Czuwanie było czynne – w ruchu. Trzeba było
patrolować brzeg rzeki i to w taki sposób, by na jej brzegu
zachodnim nikt na wschodzie ruchu żadnego nie dostrzegł.
Któregoś dnia dało się słyszeć rozgniewane kwiczoły…
– Idą – poczęli, nie wiadomo dlaczego ściszonym głosem,
powtarzać raz po raz koniuchy i gnali tabuny wierzchowców
i luzaków w stronę namiotów.
– Ruszyli – zaczęli powtarzać woje przy namiotach i pośpiesznie
owe namioty zwijali, składali i rozglądali się za wozami, które na
sygnał winny były po sprzęt nadjeżdżać.
Wozy wnet nadjechały i rozpoczęło się nieśpieszne pakowanie.
Potem wozy odjechały na północ. Wydano rozkazy o usuwaniu śladów
obozowania. Ciężko szło, jednak w pewnym zakresie ślady
pousuwano – na pierwszy rzut oka nic nie wskazywało, że tu jakaś
wielka grupa ludzi obozowała.
Nakazano całkowity bezruch i ciszę. Aż w uszach dzwoniło od tej
ciszy. Dzięki niej dało się w pewnej chwili usłyszeć pierwsze odgłosy
posuwania się wojska. Jakieś okrzyki, jakieś rżenie konia, potem
skrzypienie osi wozów, rozmowy, trzaskanie z batów. Wreszcie
szczęk broni o metal zahaczającej – pewno końce pochew od mieczy
w strzemiona stukały. W końcu całkiem niedaleko, na leśnym dukcie
pokazał się pochód. Jezdni trójkami jechali, knechci maszerowali
czwórkami – nieskładnie, nierówno – żmija połamałaby sobie
kręgosłup, gdyby usiłowała poruszać się śladem owych długaśnych
szeregów. Dziewięć tysięcy luda… Dwie mile z prędkością wolno
idącego człowieka – pół mili w godzinę – łącznie ponad cztery godziny
bezruchu i ciszy. A powiedz koniom, że im nawet parskać nie wolno…
Hmm. Jeden zarżał do klaczy niemieckiej, duktem rycerza
wiozącej. Wiele oczu jak sztylety kłuły właściciela zalotnego konia –
było powiedziane za chrapy trzymać, a on…
Na dukcie zatrzymali się dwaj rycerze. Złocistość pancerzy na
szyszki wskazywała. No tak – to byli Hodon i Zygfryd.
– Trzeba podjazd dla sprawdzenia posłać – wszyscy w pobliżu,
w puszczy stojący słyszeli ten głos i rozumieli, a serca ich biły tak
głośno, że każdy się bał, iż na trakcie słychać.
– Może poczekajmy chwilę – powiedział Zygfryd. – Jeśli to oddział
albo człowiek nieświadomy naszej obecności, to usłyszymy go znowu.
Nic nie było słychać.
– Gdzieś w pobliżu pastwisko musi być i koń zarżał – powiedział
uspokojony Hodon i pojechali obaj dalej.
Odgłosy pochodu cichły, z rzadka jeszcze coś słyszano, w końcu
stało się cicho. Wtedy gońców wysłano do Zdruzny i do trzech
najbliższych zgrupowań – takich samych jak to minięte przez
Niemców.

***

Na drugi dzień Hodonowi doniesiono, że przed pochodem widziano
konnicę. Niewielki oddział, ale to może być zwiastun większego
wojska.
– Następnym razem dognać, paru przyprowadzić na badanie,
a resztę – do Bozi! – powiedział Hodon.
Ba, jezdni pokazywali się codziennie, a dognać ich nie było
można. Nie bardzo można było obóz dla wypoczynku rozbijać, bo
skoro jakieś oddziały zbrojne blisko się kręcą… Tedy dzień za dniem
odpoczywano pobieżnie i w biegu prawie. Jeno posiłki przerywały
pochód. Kucharze szli na czele, o oznaczonej porze wszyscy się
zatrzymywali i szykowano posiłek. Kiedy tylko przednia straż zjadła,
ruszała powoli naprzód i jadły po kolei następne oddziały, a kucharze
zabierali się ze strażą tylną.
Jeden gorący posiłek dziennie – reszta z suchych zapasów
w sakwach – po drodze. Podobnie ze spaniem było – czołówka
rozbijała namioty i spała niewiele, potem ustępowała miejsca
kolejnym oddziałom. Każdy przesypiał w nocy trochę – najwyżej
ćwierć nocy, a reszta – w siodle, podczas jazdy. Nie za dobry to był
sposób, lecz Hodonowi śpieszyło się bardzo, dlatego tak ustalił. Pod
Zeudin (Cojdin) się dojdzie – po polsku Cedynia mówią – i stamtąd
oddziały wyznaczone, promieniście się rozejdą do przydzielonych im
miejscowości i zaczną robić porządki.

***

Naokoło Cedyni (nie tej nad Odrą, lecz o wiele bardziej na zachód –
na południowy zachód od dzisiejszego Berlina) zgrupowało się
wszystkie dziesięć polskich oddziałów. No raczej o słowiańskich
oddziałach należałoby mówić, bo udział w nich wojów od Czcibora
był niemały.
Do jednego z tych oddziałów przygalopował goniec.
– Wy oddział Wierzchonia z Ziemi Lędziców? – zapytał i uzyskał
potwierdzenie.
Spytano go o hasło.
– Na was padło – powiedział i odjechał.
Padła komenda: „z koni” i ją wykonano. Padła komenda: „krąg
z wozów” i woźnice powoli ustawiali wozy w kręgu, zaprzęgami do
środka. Padła komenda: „krąg Wolisława” i z wozów wydobyto długie
włócznie. Pośrodku kręgu część wojów trzymała konie, kiedy
nadejdzie pora, oni zastąpią tych, co teraz w przerwach między
wozami i bliżej środka – przed zaprzęgami – tępe końce włóczni
w ziemię wbijają. Sześciuset z włóczniami, trzystu przy koniach,
sześciuset na swoją kolej blisko środka kręgu czeka, wyjmując
z wozów jarzma na karki niewolnych. To bardzo uspokaja, skoro
szykuje się coś dla obcych jeńców, to znaczy zwycięstwo będzie!

***

Hodon i Zygfryd stali na czele swoich wojsk i patrzyli na jeża
z włóczni między wozami.
– Mało ich – powiedział Zygfryd.
– Mało – przyznał Hodon. – Lecz zobacz, jak zmyślnie ustawieni
w przerwach między wozami. Od nas patrząc – po trzech. Za nimi
dwóch, a potem jeszcze jeden – te przerwy zwężają się do środka. Ilu
naszych konnych rycerzy może zetknąć się z tymi trzema? Jeden? No
może dwóch… Przez to nasza przewaga liczebna traci wielkie
znaczenie. Trzeba ich będzie wymęczyć.
Hodon ustalił, że tysiąc ludzi odejdzie i nieopodal obóz rozbije
oraz – nareszcie – posiłek jak należy przyrządzi. Pozostałych
podzielono na pięć oddziałów po dwa tysiące wojowników. Jeden
oddział ma wokoło ten krąg obiegać – kłusem bądź galopem – aż do
zmęczenia koni. Potem następny oddział, kolejny i tak na okrągło.
A tamci bez przerwy uwagę będą musieli natężać i w końcu się
zmęczą. Wtedy szturm będzie. W międzyczasie wszyscy zjedzą,
w obozie odpoczną, może jakaś rzeczka dla kąpieli…
– Do wieczora będziem ich mieli – powiedział.
Nie trzeba było czekać wieczora. Jeden oddział kłusował
i galopował wokół kręgu najeżonego dzidami. Trzy oddziały
zaspokajały swoją ciekawość – stały wokół galopujących i patrzyły.
Tysiąc wojowników obóz rozbiło i posiłek przyrządziło. Już miano
wołać tych gapiących się do jedzenia…
Z puszczy otaczającej polanę wychynęła rzesza konnych – bardzo
srogo wyglądali, zbrojni byli. Posuwali się powoli ku środkowi polany.
Z tego nader licznego tłumu rozległ się niemiecki okrzyk:
– Broń kłaść na jedną kupę, zbroje na drugą. W wozach macie
pęta i jarzma – wyjmować i wzajemnie sobie jarzma nakładać. Mam
wydać komendę do natarcia, czy posłuchacie?
Tylu ich się zbliżało… tacy byli surowi na twarzach… Dobrze
uzbrojeni…
W krótkim czasie tysiąc jeńców było pędzonych ku miejscu, gdzie
krąg konnych Niemców otaczał krąg wozów i krąg spieszonych
Słowian.
Hodon jednym rzutem oka ocenił, że przewaga tamtych jest za
wielka. Kazał zdawać się w jeństwo, a sam złapał Zygfryda za rękę
i w powstałym zamieszaniu dał nura w ścianę puszczy.

***

Już od rana następnego dnia oddziały Zdruzny gnały na łeb na szyję
ku południowi. Po wejściu w granice Marchii Miśnieńskiej woje łapali
każdego, kto na Niemca wyglądał i tych, których wskazywali ludzie
Chomy i Baldura. Łącznie dziesięć tysięcy jeńców pognano do Polski –
do dóbr książęcych. Tylko pilnujący owych jeńców odeszli. Reszta
zajmowała miejsca w grodach i po osadach wiejskich. Własne
kuchnie, własne stada zwierząt. Zaiste nie byli obciążeniem dla
stałych mieszkańców, a jeszcze za noclegi płacili… W tę słowiańską
krainę wjechał doborowy oddział wojów polskich z księciem
Mieszkiem na czele. Którejś nocy przed księciem pojawił się Baldur.
Długo ze sobą rozmawiali, atoli my zapamiętajmy z tej rozmowy
jedną rzecz – rozmówcy ustalili okrutny środek zabezpieczenia przed
cesarzem, który nie wszystko powinien wiedzieć w sposób
niewątpliwy – każdemu trochę wątpliwości i rozmyślania robi
dobrze… Cesarz wiedział, że jego rycerstwo z Hodonem i Zygfrydem
na czele najechało na Słowian. Będzie wiedział, że nikt z tych rycerzy
z wyprawy nie powrócił. Łatwo się domyśli, kto jego rycerzy
pogromił. Ale nie może mieć na to świadków!
– Będzie tak – powiedział Baldur – że im wszystkim wyrwie się
jęzory i uszy przekłuje. Pisać toto nie potrafi, mówić nie zdoli, a do
pracy przyuczyć będzie można. Jeno z naszych żeby nikt pary z gęby
nie puścił…
– Jeszcze Hodon i Zygfryd – mruknął książę.
– Musieli uciec na początku – powiedział Baldur – tedy też jeno
domysły mogą snuć. Może nie uda im się do swoich dotrzeć…
Wszelako trochę niepokoju i nam los nie poskąpił.

***

Hodon znał jednego niemieckiego szpiega, który nieopodal Cedyni
siedział, przekupnym Słowianinem był, o czym jeno Hodon wiedział
i jego człowiek – pośrednik w przenoszeniu wiadomości i zapłaty za
ich dostarczanie. Do domu tego szpiega Hodon dotarł i tam został
z Zygfrydem ukryty w sianie nad oborą. Uznał, że do zimy tu z synem
przeczeka – nikt go już szukać nie będzie – i wtedy, zimą wyruszy na
zachód.

***

Jesienią książę Mieszko pojawił się w Korbei. Cesarskiego urzędnika
kazał Zbroźle powiadomić o przybyciu z głową Wichmana
i o posłuchanie prosić trzeba było sporo czasu, lecz kto czeka, ten się
może doczekać – Mieszka dopuszczono przed cesarski majestat,
gdzie w obecności całego dworu cesarza głowę w wosku pokazał.
– Igrał, igrał i się doigrał – powiedział cesarz. – Słusznie twoi
ludzie, Mieszko, śmierć jemu zadali. Lecz niesłusznie twoi ludzie do
Marchii Miśnieńskiej wkroczyli i tam do tej pory siedzą. Jakim
prawem nakazałeś im zajęcie marchii?
– Chodzi o zbójców – powiedział Mieszko. – Tam gniazda tych
złoczyńców były, a żaden z grafów waszej cesarskiej miłości nie
dawał sobie z nimi rady. Moi ludzie w imieniu cesarza tam porządek
trzymają. Kiedy tylko wasza cesarska miłość pośle tam tak samo
licznych jak moi ludzie rycerzy, to moi ludzie stamtąd wyjdą.
– Nie tak my marchię urządzamy – powiedział cesarz. –
Stopniowo tam Niemców osadzamy, a porządku do czasu
zniemczenia onej ziemi mogą pilnować nieliczne siły zbrojne. Ty
masz swoją drużynę… My stałych sił zbrojnych nie musimy
utrzymywać – ochotników się zbiera, za zapłatę służących.
– Słuchy dochodzą – powiedział Mieszko – że wasza cesarska
miłość mnie chce mieć swoim lennikiem z ziem marchii. Czy to jeno
ploty?…
– Jutro dostaniesz odpowiedź – powiedział Otton z zamyśloną
twarzą. – A dziś uczta wieczorem. Zapraszam. Z dziesięcioma twoimi
ludźmi przyjdź. Podczas uczty widowisko przy świecach będzie. Jest
u mnie brat Wichmana. Silniejszy od tego zbója zawsze był. On
zmierzy się z wyznaczonym przez ciebie człowiekiem. Masz tu – tak
mi mówiono – pogromcę Wichmana… Bez broni się zmierzą, jeno siłę
ich zbadamy. Ale, ale… Nie widziałeś przypadkiem w marchii
margrabiego Hodona? Wyprawił się na wschód z misją pokojową
i jakoś wieści o nim nie mamy…
– Szukać pojedynczego człeka – powiedział Mieszko – to szukać
igły w stogu siana, ale poszukamy. Jak liczną świtę wiódł ze sobą
margrabia?
– Wystarczająco liczną, aby ślad po niej nie zaginął – powiedział
cesarz.

***

Podczas wieczornej uczty powtórzyła się scena – wypisz, wymaluj –
jak z pojedynku Łosia z Wichmanem. W pewnej chwili brat Wichmana
zwiotczał, został z objęć Łosia uwolniony i jak szmata legł na ziemi.
Natychmiast podbiegli do niego dwaj cesarscy lekarze.
– Żebra i ramiona ma pogruchotane – powiedział jeden.
– On nie żyje – powiedział drugi.

***

– Wieść straszna do nas doszła – obwieścił podczas kazania
w Glinach ksiądz Waltz. – Wiatry przywiały z zachodu nieszczęście,
smutek i rozpacz. Oto cesarz znamienity, oto rycerz niepokalany. Oto
krzewiciel wiary i czci pana naszego, Otton Wielki – przed Oblicze
Pana powołany został, sprawozdanie zdał i wiekuistą nagrodę
odebrał. Nie to jest nieszczęściem – umiłowani w Chrystusie bracia
i siostry – nieszczęsna wieść została przed majestat cesarza
przyniesiona przez margrabiego Hodona i to ona spowodowała, że
cesarz padł nagle jak gromem rażony i oddychać przestał. Zaraz
syna cesarskiego ukoronowano, co już wcześniej z Ojcem Świętym
uzgodnione było.
Tedy następcę mamy i otucha nasze serca napełnia, bo młody
Otton II dorównać ojcu jest zdolen i krwawicy ojcowej nie
zaprzepaści. Wszelako nie to jest owym nieszczęściem. Nieszczęście
ujawnił Hodo. A jako było opowiem.
Oto na naszego księcia Mieszka diabli sieć pokus zastawili i on
poganom pomoc zbrojną poniósł przeciwko pokojowej misji
margrabiego. Grzech to straszliwy. Aż się za głowę złapał nasz
biskup Jordan, bo nie wiedział, jaką pokutę na naszego księcia
nałożyć za to najstraszliwsze z przestępstw – za niesienie wojny
przeciwko pokojowi. A pokuta być musi, bo inaczej ani nasz książę,
ani księżna Dobrawa sakramentu i pociechy duchowej otrzymać by
nie mogli.
Na szczęście mamy drugiego biskupa – opata Ungera. Jemu Pan
musiał myśl przednią zesłać, że grzech może zostać zmazany żalem,
obietnicą poprawy i zadośćuczynieniem w postaci złożenia hołdu
nowemu władcy – Ottonowi II…

***

Książę Mieszko jadąc składać hołd Ottonowi II, zajechał w miejsce
czasowego ukrycia Hodona z synem. Chaty nie było – spalona.
Zabudowania pozostałe – spalone. Kilka grobów nieopodal
pogorzeliska. Do księcia podszedł Baldur. Rzekł:
– Przed wyruszeniem na zachód wszystkich wymordował
i wszystko podpalił. To był nasz człowiek… Znaczy szpieg – niby to –
na dwie strony działający. Nam połowę pieniędzy z zapłaty od
Hodona przekazywał.
Mieszko zsiadł z konia i w obecności wielu osób przysiągł tej
słowiańskiej ziemi Niemcom nie dać zabrać.
– Ani piędzi – powtórzył na koniec. – Ani piędzi słowiańskiej ziemi
Niemcom nie dać!
ROZDZIAŁ VI
Zakładnicy




Przez całą drogę z Poznania do Cedyni Wolisław przypominał sobie
ostatnie wydarzenia i zastanawiał się nad znaczeniem niektórych
z nich.
Najpierw był powrót do domu. Sosna taka piękna się wydała…
Miody w sypialni były, a potem ona mu opowiadała o rozwoju Pierzyn
– ten nowy żyd nie gorszy od Aarona. A Sokora pięknie rośnie
i zdrowiutka niby młody rydz. Przyśniła się Sośnie dzieweczka całkim
jasna – prawie białe włoski miała jako kwiaty jasnoty…
Możliwe, że Wolisław słuchałby Sosny z dzień albo i dwa.
Z przerwami na miody – to jasne. Lecz goniec z Gniezna
przygalopował z pisemnym wezwaniem Wolisława do towarzyszenia
księciu. Pismo na pergaminie było i po łacinie, lecz od czego ksiądz
Waltz? Odczytał, przewiódł i poszedł. A Wolisław raz dwa musiał
odzienie nakładać i ruszać, bo goniec czekał i pilił. Ech, Sosenko –
takaś piękna, a zostawić cię trzeba. Kiedy my się mamy sobą
nacieszyć? W starości? Wspólnie ziółka parzyć i popijać?…
W Poznaniu nawet ogarnąć się po podróży Wolisławowi nie
pozwolono – jak stał, cały zakurzony, musiał stawić się przed
księciem.
– Mimo pośpiechu nie zdążyłeś – powiedział książę. – Zwolniło się
miejsce wojewody Kujaw i ja ciebie tam chciałem… Tuszyłem, że
zanim Kujawy się porozumieją, ty nadjedziesz i im ciebie
przedstawię. No trudno, porozumieli się i muszę jednego z nich…
Widzisz, jaka jest władza księcia?… Chciałbym, abyś ze mną do
Niemiec pojechał. Otton Wielki załatwił wcześniej tytuł dla syna i ten
syn teraz hołdów od wasali ojca żąda. Ja nie mogę się jawnie
przeciwstawić. Bo wiesz przecie… Zaraz by na mnie podejrzenie
o Hodona jawnie rzucili… A tak, to jeno przypuszczają, że mogłem…
Lecz i inni mogli, tedy pewności nie mają i przyjazd mój ich
podejrzenie rozwodni, osłabi. Pojmujesz?
Wolisław powiedział, że pojmuje, co jakby Mieszka ucieszyło.
Zaraz kazał Wolisława do łaźni wieść, posiłek mu potem przynieśli
i stroje bardzo drogie: aksamit, jedwab, lama, srebrzeń dużo.
I wszystko jakby na miarę Wolisława sporządzane… Szatny pomagał
się Wolisławowi ubierać. Przy sposobności pouczał, jaki trok albo
haczyk do czego służy, gdzie szwy mają być, aby nie rzucały się
w oczy i takie tam inne drobiazgi… Nie ma to jak zwykły
przyodziewek z dziurą na głowę. Bez kłopotu przez łeb przewlekasz
i już nic cię nie obchodzi. Proste, wygodne w użyciu…
Za jakiś czas książę do komnaty Wolisławowi przydzielonej
przyszedł. Może chciał się pokazać, może o ocenę mu szło albo jeno
o pochwały… Zgrabny był i ładny ten książę. Że też Dobrawa go do
siebie nie dopuszcza… Wtedy Wolisław pomyślał, co on by zrobił,
gdyby tak Sosna… Na samo wyobrażenie gardziel mu się ścisnęła,
śliny nie mógł przełknąć, serce zaczęło nierówno bić i zimny pot na
plecach poczuł. „Chyba bym oszalał – pomyślał. – A już żeby wtedy
coś przedsięwziąć… Tylko rozpamiętywanie, dlaczego, com złego
uczynił, czy ona zechce powrócić…”.
No i smutne wiersze same by się układały… A po tym
wyobrażeniu wrócił do świata rzeczywistego i pochwalił księcia za
dobry wygląd w złotogłowiu i złotych jedwabiach, złotej lamie…
W ogóle – złoty książę…
Nazajutrz po śniadaniu – książę przyszedł razem śniadać –
zobaczyć było można wjazd na dziedziniec Pałacu Lecha dwustu
drużynników. W brązowych skórach wszyscy, na piersiach
i nadbrzuszach łuski z metalu lśniącego niebieskawo jakby, szyszaki
takie same, konie jednakowej maści w rzędach brązowych i takie
same sakwy przy siodłach. Strzemiona brązowe – ciekawe, jak to się
osiąga, czy jest taki metal, który brązem można nazwać?
– To twoi ludzie – powiedział Mieszko. – Na ich czele będziesz
mnie strzegł w tej podróży jako niegdyś przed turem… Dwustu
najprzedniejszych. Zbrozły nie śmiałem zapraszać… Łosia chyba
poznajesz? Ech, Szczęśliwa Polana… Czemu nie dla mnie?
Wtedy Wolisław pomyślał, że Mieszko ma, czego chciał… Sam
sobie winien.
Na dziedzińcu czekały na nich wierzchowce czarne – kare, jak
stajenny mówił. Dla Wolisława z rzędem srebrnym, dla księcia ze
złotym. Oba kropierzami okryte. Sakw przy siodłach te wierzchowce
nie miały, za to opończe zwinięte, połyskujące – dla Wolisława
srebrem barwiona, książęca w barwie złotej – one do tylnej części
siodeł były przytroczone.
Do Gorzowa nie trzeba było przed nikim strzec księcia ani
nikogo innego – było się w swoim kraju, zbójcy byli wytępieni,
gościniec równy i dobrze wymoszczony. Jedynie deszcz… często –
jakby niebo płakało z powodu opuszczenia Polski przez jej władcę.
Okazało się, że wszyscy woje mają opończe w sakwach pochowane.
Brązowe…
Straż przednia jechała w sporym oddaleniu, trzon stanowiło
siedemdziesięciu wojów tuż przed księciem i tyluż tuż za nim. Zaraz
za trzonem straż tylna podążała. A książę pośrodku, natomiast
Wolisław obok niego. Książę prawie bez przerwy coś mówił.
– Bardzo bym chciał – powiedział w pewnej chwili – żeby tu
Zbrozło był… Obraził się, już nie pamiętam o co… Albo żebyś ty,
Wolisław, druhem moim został i po imieniu mi mówił. Od dłuższego
czasu czuję się bardzo samotny – wręcz nie mam do kogo gęby
otworzyć, a i słyszeć ludzki głos nieczęsto się zdarza… Jest obawa,
że oszaleję… Jeno urzędowe sprawy… A własny dom bym chciał
mieć… Ze Sławą czułem się taki bezpieczny… Taki swobodny
byłem… Chyba już nigdy taki stan ducha do mnie nie powróci…
– Ja się nigdy nie ośmielę – powiedział Wolisław głosem tak
nieśmiałym, jaki u dzieci często spotkać można. – Ja księcia kocham,
lecz po imieniu… Niech książę mówi, a ja – jeśli zdolę – rozmowę
ośmielę się prowadzić.
A po Gorzowie… Pewnego dnia od południa pojawiło się kilku
konnych, z daleka ich zauważono, bo akurat kawał golizny było
i drzewa nie zasłaniały. Przez jakoweś mokre łąki gnali, bo spod
kopyt bryzgi głów jeźdźców sięgały. Wolisław wydał komendy i straże
przegrupowały się w taki sposób, aby ci jeźdźcy dostępu do księcia
nie mieli.
– Czekając na nich, zdążę ci jeszcze rzec – powiedział książę – że
widzę, twoje na przykład, oderwanie innych od swoich domów
i rodzin. Cięgiem coś poza domem jest do zrobienia. Tu jednak chodzi
o możliwość… O świadomość, że w końcu do swojej Sosny powrócisz
i będziesz przy niej w waszym domu. Przy mnie jest tylko
świadomość, że ja nie mam nikogo…
– Mówiono o Odzie – powiedział Wolisław.
– Przeoryszą czy też ksienią jest w klasztorze w Korbei –
powiedział Mieszko. – Odwiedziłem ostatnio… Też smutna
i samotna… Aleśmy chwilę odprężenia mieli. Pogadalim, otuchy sobie
nawzajem dodawalim. No tylko nie myśl, że ja z nią… A to – jak
pamiętam – jest najlepsze odprężenie. Jaka ona młoda, jaka zgrabna
i śliczna… Och, Wolisław…
– Nie za wielka różnica wieku? – Wolisław zadawał to pytanie
z duszą na ramieniu, bo jak książę się rozdrzaźni…
– Może i za wielka – Mieszko się zamyślił, a po chwili powiedział:
– Ona sama chce, Wolisław. Gdyby to nawet jeno pięć lat miało owo
szczęście z nią… Ja bym się na to pisał. Ona taka niewinna…
Wzruszam się po prostu.
Ci jeźdźcy z lewej bardzo się zbliżyli. Teraz było widać, że dwa
konie są czymś połączone, co jest między nimi umocowane. Na
pozostałych czterech – zwyczajni woje.
– Gotuj broń! – powiedział Wolisław i na cięciwy kilku łuków
zostały nałożone strzały, a z pochew wysunęły się cztery miecze.
– Już dobrze, Wolisław – powiedział książę. – To ja kazałem
księdza Waltza przywieźć. On ci wadzi, to wiem. Niech idzie złoto do
złota… Albo śmierdziel do śmierdzieli.
Księdza Waltza trzeba było wywlec z kolebki, między końmi
umieszczonej. Wywleczony skłonił się nisko księciu i rzekł:
– Wasza książęca mość wybaczy niezbyt niski ukłon, lecz kość
ogonową mam bolącą i nawet cesarzowi niżej bym się nie skłonił.
Zapewniam, że szanuję majestat od Boga dany, nawet papież i cesarz
temu nie zaprzeczą, że wszelka władza od Boga pochodzi.
– On tak zawsze? – książę zadał Wolisławowi to pytanie po cichu,
a Wolisław głośno odpowiedział:
– Zawsze! To gaduła.
Wtedy książę wdał się w wywód, którego z początku Wolisław nie
pojął. Mówił, że syn Chomy – nadzorcy polskich szpiegów – zginął
śmiercią tragiczną jako wojewoda sieradzki. A jego syn, a wnuk
Chomy, w Niemczech jako szpieg jest dobrze umieszczony i nikt go
nie podejrzewa. Wolisław przypomniał sobie czarne wici i zrozumiał
– ksiądz Waltz, być może, powtórzy to w Niemczech, wojewodzica
capną i na męki dadzą. W ten sposób nowe pokolenie zdrajców
byłoby pokarane przez tych, którym zdrajcy zadek liżą. A zaraz
potem Wolisław pojął, że słowa Mieszka, dotyczące stanowiska
wojewody Kujaw, mogły być tak samo „prawdziwe”…
Ksiądz Waltz odwdzięczył się prawdziwą opowieścią o swojej
kości ogonowej.
– Poślizgnąłęm się w błocie – mówił – i łupnąłęm siedzeniem
w kałużę, a w niej kamulec akurat się trafił. Tak zabolało, iżem
wrzasnął wniebogłosy. Tak głośno, iż stada wróbli w całej okolicy się
ze strachu zerwały i słońce zasłoniły. Nie wiedziałem, czy to ja z bólu
nic nie widzę, czy też zaćmiło się słońce, albom przytomność stracił
i dopiero o zmroku ją odzyskałem…
– Pana Boga ksiądz przestraszyłeś – powiedział Łoś.
– Zastanawiałem się – odparł Waltz – jeszcze w kolebce jadąc,
czy dobrze widzę. Nogi z wierzchowca zwisały, prawie po ziemi się
wlokły. Tak to wyglądało, jakby kto na ośle jechał. A powiadają, że
jeźdźcowi od wierzchowca pomyślunek do głowy przechodzi i taki
człek myśli jak tuman burzowy albo jak osieł. Znaczy – myśli, że
myśli…
– Czy to łupnięcie na myślenie księdzu nie zaszkodziło? – spytał
Łoś zjadliwie.
– Niektórzy jak gębę otworzą… – ksiądz pokręcił głową. –
Pożytek z tego taki, że jeden z drugim migdałki sobie poopalają,
kiedy słońce w otwarty dziób zagląda…
Łoś pokiwał głową, pewno z podziwu dla obrotności księżego
języka.
– Tako głową kiwasz – powiedział Waltz – jakbyś koniem albo
wołem był. Podobnie było z Panem Jezusem. Kiedy jeszcze mówić nie
umiał, ale wszystko – jako Bóg wcielony – pojmował, dawał świętemu
Józefowi znaki co do kierunku ucieczki do Ziemi Egipskiej, domu
niewoli. A kiedy Józef na manowce chciał skręcić, Jezusek w żołądź
go nóżką lignął. Bo trzeba wam wiedzieć, że zdarza się nierzadko, iż
chłop jak dąb, a nabiał jak żołędzie – tu ksiądz znacząco na Łosia
spojrzał. – Albo klatka taka duża, a ptaszek taki malutki – dodał.
– Zważaj ksiądz, żeby cię jaka dębowa gałąź nie przygniotła –
powiedział obrażony Łoś.
– Pierwsze widzę – powiedział Waltz – żeby się kto
o przyrównanie do świętego Józefa obrażał, który przecie na ziemi
ojca Panu Jezuskowi zastępował.
Ogólnie biorąc, podróż upływała wesoło. Jeno książę się nie
śmiał, nos zwiesił, wzrok w ziemię wbijał… Biedny książę. Bieda
biedą, lecz Sosny księciu na pocieszenie Wolisław by nie dał! Za nic
w świecie, za żadne skarby, za żadno stanowisko! A jakby ona sama
chciała? Wolisław wtedy poczuł martwotę koło serca, a potem ono
poczęło bić nierówno – jak wybita piasta wozu o oś klekocąca raz
tak, a raz inaczej. Boże, Sosna?…

***

Koło Cedyni książę przysięgał, że Niemcom słowiańskiej ziemi nie da.
A po Cedyni dołączył do nich książę Dobromir z córeczką Emnildą,
dziecina zaledwie trzy latka miała, lecz zawojowała wszystkich
wojów swoją pogodą ducha, uśmiechami pięknymi i wytrzymałością
na trudy podróży. Dobromir wskazał nowy kierunek jazdy.
– Otton nie jest w Korbei – powiedział. Musim jechać do
Quedlinburga, który nazywają także Kwedlinburgiem. On zbiera od
książąt zakładników. Moja córcia ma u niego być na dworze, żebym
ja jego więcej uważał i słuchał niźli mojego seniora Czcibora albo
was, książę. Wredny sukinsyn.
– I prawa nie przestrzega – powiedział Mieszko. – Zasada jest
taka: wasal mojego wasala NIE jest moim wasalem. Wy wasalem
Czcibora jesteście, a on moim. Dopiero ja jestem wasalem Ottona i to
jeno z Miśni. Tedy on do mnie powinien o waszą córkę, ja do
Czcibora i dopiero on do was…
– Dziwno mnie, że od was zakładnika nie zażądał – Dobromir
patrzył pytająco w oczy Mieszka.
– Trzeba szukać w każdym położeniu dobrych stron – powiedział
Mieszko. – Kiedy on ma zakładnika, córkę dajmy na to, to mu nijako
na ojca najeżdżać. To takie jakby nawracanie was na kierunek
pożądany. Nawet najpodlejszy robak – kolnięty z jednej strony –
w przeciwną się kieruje. Wszelako i on, kiedy go nadepniesz, to
w przedśmiertelnym skurczu stara się ugryźć…
Jechali przez jakiś czas w ciszy, nawet ksiądz Waltz… Może
każdy przemyśliwał o nadeptywaniu robaka?… W każdym razie
widać było, że Mieszko o czymś ważnym duma, coś w sobie sumuje.
Naraz przecknął się ze swojego zamyślenia i przywołał Łosia.
– Pojedziesz z powrotem, Łosiu – powiedział. – Zbroźle powiesz,
że od Szczęśliwej Polany do granicy z Niemcami u styku Łaby
i Soławy konie rozstawne mają być. Zbrozłę ze sobą przywieziesz.
Mniemam, że nie będziesz go musiał zbarczyć i na plecach targać…
Wiesz, po co mi tu obaj jesteście potrzebni?
– Przypuszczam, że przy Bolku mamy w Niemczech zostać, kiedy
go Otto na zakładnika weźmie – odparł Łoś.
– Czasem i cielę rozumem ruszy – mruknął ksiądz Waltz.
– Rodziny swoje ze sobą weźcie – powiedział, wzrok na Łosia
kierując, książę Mieszko. – Mieszkania tutaj wynajmiecie i ze swoimi
razem…
Łoś z konia zleciał, do księcia podbiegł, w pół go złapał, w górę
z siodła uniósł, ku sobie go przytulił i w czoło głośno ucałował. Po
czym z powrotem władcę na siodło wsadził, stał i patrzył na Mieszka
z iście cielęcym uwielbieniem.
– Wsiadaj – powiedział szorstko Mieszko. – Czas tracimy na
twoje zachwyty. Ja nie będę psem ogrodnika, który sam jabłek nie
tknie, ale i nikomu innemu tknąć nie da. Pożywajcie w szczęściu ze
swoimi ukochanymi…

***

Zatrzymali się w Kopernicach – ostatnim słowiańskim grodzie jak się
w stronę granicy z Niemcami jechało. Po drugiej stronie rzeki
kamienne mury Magdeburga i wierzchy budowli za murami było
widać.
– Patrzajcie, jaka różnica – tokował ksiądz Waltz. – Tam kamień,
dachówka… A tu drewniany kurnik ze starą strzechą. Tak nędznie te
Kopernice wyglądają. A Magdeburg jak szczyt ludzkiej myśli
budowlanej. Co od zawsze było niemieckie, to jest dobre i ładne,
a słowiańskie… – ksiądz Waltz machnął lekceważąco ręką i barkami
jeszcze bardziej pogardliwie wzruszył.
– Za Karola Wielkiego – powiedział smutno Dobromir – ten
kamienny gród był słowiański…
– Bałamutnie gadacie – powiedział ksiądz Waltz. – Po zachodniej
stronie Elby zawdy wszystko było germańskie. Tam nigdy niczego
słowiańskiego nie było.
– Słowiańskość ziem aż do Werry i Wezery, które drzewiej
Wierną Rzeką zwali, pergamin cesarza Karola Wielkiego poświadcza
– powiedział Dobromir.
– Iiii… – Waltz skrzywił twarz w lekceważącym grymasie. – To
mieszaniec germańsko-gallijski. Widzieliście kiedy rasowego kundla?
Taki tam… cesarzyk.
W tej chwili ksiądz Waltz utracił równowagę i łupnął o ziemię
prawym bokiem, aż duden poszedł. Stojący obok niego woj
poczerwieniał i powiedział:
– Lepiej by było na parszywe serce go obalić. Ale ja nic… On sam
nierówno stąpnął i go zachwiało. Ja chciałem go podtrzymać i jakoś
tak…
Od tego dnia czekanie na przyjazd Zbrozły i Łosia urozmaicane
było codziennymi „przypadkowymi” upadkami księdza Waltza. Aż
dziw brał, że nawet ręki sobie przy tym nie skręcił.
Nie powstrzymało to także języka Waltza – nadal można było
mówić: jęzor lata jak łopata. Ogniście zaprzeczał, kiedy
w rozmowach padały nazwy Druzno i Lipsk. Głowę dawał, że te
miasta zawdy nosiły nazwy Drezden i Leipzig (Lajpcyk). A za każdym
razem, kiedy coś takiego mówił, zdarzał mu się upadek, z którego on
jeszcze tryumf własny robił, bo Pan – według księdza – nie dopuszczał
do uszkodzenia jego ciała, a upadki jeno miały pobudzać Waltza do
obrony wiary i prawdy.
– Pan każe, sługa musi – powiadał.

***

Dla wielu była to niespodzianka! Razem ze Zbrozłą i Łosiem – no, ma
się rozumieć z żonami i dziećmi – zjechał dwór księżnej Dobrawy. To
jeszcze nic – sama córka cesarza wschodu z dworem zjechała razem
z Dobrawą, bo droga jej do Niemiec przez Polskę wiodła. Księżna
Dobrawa – o dziwo – przyjaźnie z mężem rozmawiała, a nawet
pocałowała go na powitanie w usta.
– Bolko się napierał, bo ten Zbrozło mu nagadał niestworzonych
rzeczy o niemieckich cudownościach. A Świętosława za nim – ona też
musi jechać! No i ta Teofano… Ja jej musiałam pieniędzy moc dać,
boś pono obiecał. Dlaczego, mężu, ty taki oszczędny, wspierasz
cesarza wschodu? On ubogi jest czy co? Nie pomnisz, że to nie jest
przyjaciel naszego cesarstwa?
– Taka podróż krocie kosztuje – tłumaczył Mieszko – a nam się to
zwróci. Zważ, że przez ślub owej Teofano z Ottonem II w przyszłości
może nastąpić złączenie dwóch cesarstw w jedno. A wtedy my
będziem wywyższani jako teraźniejsi darczyńcy na rzecz cesarskiej
córy i jej dworu.
– Rzeczywiście – zgodziła się Dobrawa. – Teofano mnie to samo
powiadała. Okazuje się, żeś od mojego brata lepszy w układach
z zagranicą. Dumna jestem z ciebie. Podobno i w układach posłów
obu cesarzy pomagałeś…
– Et… – Mieszko machnął ręką. – Takie tam drobiazgi. Opłaci
nam się, mam nadzieję.
– Na pewno – potwierdziła Dobrawa, patrząc na męża prawie
z uwielbieniem.
Nie wiadomo, czy księżna Dobrawa czekała w nocy na przyjście
męża. Jeśli czekała, to po próżnicy – on nie przyszedł… A ona
następnego dnia twarz miała jakby zasępioną i rzucała na męża kose,
badawcze spojrzenia. Natomiast po południu przyszła z pomysłem
wspólnego spędzenia nocy.
– Przez te lata postu – powiedział Mieszko – wszystko we mnie
usnęło. – Jeśli wzbudzisz to, co trzeba, będziem wspólnie legali…
Księżna zapłoniła się i odeszła z miną bardzo zawiedzioną.

***

Otton wyjechał na spotkanie. Witał Teofano dwornie, w wyszukany
sposób. Cały w skowronkach, uśmiechnięty, dowcipkujący.
Najwyraźniej był zadowolony. Wolisławowi Teofano – mimo uroku jej
młodości – jakoś do smaku nie przypadła. Ale cóż, Otton zapewne
malunek widział, opowiadano mu o niej… Rzec można – sam wybrał.
Kiedyś ona może powiedzieć – widziały gały, co brały. A on, za młody
by mieć liczne doświadczenia i wiele oglądać – nie wiedział, że twarz
w młodości pociągła potem staje się wydłużona nadmiernie, że duże
oczy stają się potem wyłupiaste, że garbek uroczy na nosku staje się
potem garbem na nosie, że duże piersi potem obwisają, a kształtne,
gładkie uda porastają góreczkami tłuszczu i stają się nierówne,
brzydkie… Wystarczało na Dobrawę popatrzeć… Parę lat
małżeństwa, a jakby ze trzydzieści w Polsce była… Powiadają, że
uwielbienie i pożądanie bardzo niewiastę pobudza i ona przez
zaspokajanie swojego pożądania długo młodość utrzymuje. „Oj, Sosna
– pomyślał Wolisław – z kim ty zaspokajasz to, co dla mnie jeno
powinno być? E, tam – odegnał zazdrosną myśl – są na pewno różne
niewiasty, a moja jest jak dawniej młoda i piękna. Lecz – na wszelki
wypadek – o tym zaspokajaniu trzeba pamiętać… A może to jest tak –
pomyślał – że wystarczy, abym ja jej pożądał? Ona to wie i dlatego się
nie starzeje…”.

***

Ślub odbył się tak śpiesznie, jakby panna młoda w ciąży była…
A może obojgu młodym śpieszyło się dopiero do tego, aby ta ciąża
powstała… Oboje młodzi byli przy ołtarzu w siebie wpatrzeni
i nieprzystojnie byłoby powiadać, że to szło o uważne pilnowanie, by
się w sposób niewczesny jaki obcy między nich nie władował – oni
byli urzeczeni sobą. To dobry znak na przyszłość – nadzieja na
wzajemną miłość i długoletnie zachowanie młodego wyglądu przez
młodą żonę. Wszyscy wzajemne dary przez młodych sobie
ofiarowane oglądali. Duma w Niemcach wzbierała, bo dary ze
wschodu przywiezione do pięt nie dorastały rzeczom ofiarowanym
żonie przez Ottona. Otton moc klejnotów dał, a Teofano skromniutkie
rzeczy – jakiś kindżał, zegar wodny niewielkich rozmiarów, pas
rycerski z klamrami niebieskawymi. Teofano nie omieszkała
pochwalić owego pasa – podobno w Damaszku jeno taki metal
potrafią robić i jest on prawie jak złoto ceniony, bo ostrza z niego tną
najlepiej i wcale nie pękają od bocznych uderzeń ani się nie
szczerbią.
– To niechby przynajmniej miecz z onego metalu przywiozła –
zakrzyknął ktoś w tłumie dworzan i wszyscy głośno się zaśmiali,
a Teofano oczy na własne stopy spuściła i jak wiśnia czerwona była.
No nic – sakrament zawarty, wesele można czynić i ma ono przez
sześć dni bez przerwy trwać.
Dla małżonków niezwykłe siedziska przygotowano – na wzór
starorzymski je uczyniono, by można na nich było siedzieć, półleżeć,
a nawet – jak się skuliło – położyć się i przespać. Do tego półłoża
Otton zapraszał różne osoby. Między innymi Dobrawę zaprosił
i powiedział, że Bolko musi zostać w Quedlinburgu jako zakładnik
wierności jej męża. Księżna łkała i prosiła o rok zwłoki, bo chłopak
dopiero sześcioletni i wychowanie matczyne niedokończone. Potem
niechby, kiedy pod opiekę ojca przejdzie…
– Mamy tu doskonałe wychowawczynie – powiedział Otton
i wykonał ręką ruch oddalający.
Przy tych półłożach młodych bez przerwy ktoś miał posłuchanie.
A poza komnatą weselną toczyło się życie nieco inne. Oda do
Dobrawy przyszła, obie niewiasty mierzyły się wzrokiem
badawczym, który jest stosowany, kiedy się tę drugą podejrzewa, że
ona może sobie chłopa na wyłączność przywłaszczyć.
– Ja dopilnuję – powiedziała Oda – by syn księcia Mieszka
krzywdy tutaj nie miał. Tedy nie martwcie się, pani, o niego.
Potem księżna Dobrawa złapała w przelocie męża i rzekła:
– Ładniutka ta twoja Oda, lecz głupia jak but z lewej nogi. Ona
mnie obiecuje, że się moim Bolkiem zajmie. To z nią przyjemości
zażywasz i dlatego ze mną nie chcesz?…
– Mówiłem ci już – nie z głową rozmawiaj o tych sprawach. Trzy
piędzi od brody jest kurek do wody – tam się udawaj po odpowiedź.
To jest tak, moja doświadczona żono, że narząd nieużywany – usypia
albo nawet zanika. Nie wiesz czasem, kto to mi odmawiał obcowania,
z powodu odmawiania pacierzy? Cierp ciało, kiedy ci się nie chciało.
W tym najgorszy jest ambaras, aby dwoje chciało naraz. Nie czuję
swojej winy z powodu snu mojego kurka.
Księżna już nic nie powiedziała. Wierzyła jeszcze w działanie
strojów i ruchów ciała. Przez resztę dni weselnych albo z powodu
Bolka płakała, albo się stroiła i przed mężem niby to tak sobie
przechodziła, albo jeszcze ruchy kuszące czyniła. A potem płakała
i z tego powodu, że Mieszko był obojętny na jej wdzięki. Ba, nie tylko
Mieszko…
Podpatrzyła, jak Mieszko do sprzątaczki podszedł i o czymś z nią
rozmawiał. Już chciała kłótnię z Mieszkiem wszcząć, kiedy Zbrozło
do niej podszedł i powiedział po cichu:
– Niechajcie, pani, wasz mąż wszędzie ma takich ludzi, których
wypytuje… W ten sposób wie wiele o zagranicy i wiele może
osiągnąć…
– Aha – powiedziała Dobrawa, bo przypomniał jej się udział
Mieszka w połączeniu tych dwojga młodych węzłem małżeńskim
i skromność podarków, opłacanych ze skarbu Polski – Mieszko nie
szastał pieniędzmi – chyba dbał o swoich poddanych. Przypomniały
jej się słowa przysięgi małżeńskiej: „Ślubuję ci wierność, miłość
i posłuszeństwo…”. „Trzeba wypytać postronnych o zachowanie Ody”
– pomyślała.
Wszyscy mówili, że Oda bardzo cnotliwa… Czyżby Mieszko
prawdę o tym uśpieniu i zanikaniu powiadał? A Unger mówił, że chłop
długo bez baby nie wytrzyma… Hmm…

***

Oda ze wszystkich sił starała się wypłukać ze swojej głowy myśl, że
Bolko jest synem tej… tej… – ach, nie warto używać wyzwisk, choćby
i prawdę powiadały. Usiłowała narzucić sobie inną myśl: Bolko jest
synem Mieszka! Trudno było. Przeważył lekkomyślny krok – poszła
do Dobrawy w celach badawczych – może chora, może bardzo
nieładna z bliska, może ją obcym chłopem czuć, bo powiadali, że
puszczalska. Musiała znaleźć jakiś pozór odwiedzin. Wymyśliła tę
opiekę nad Bolkiem. Słowo ptakiem uleci… Aż tu – okazało się –
Mieszko się dowiedział i pojawił się z podziękowaniami. Teraz nie
było wyjścia – trzeba słowo z powrotem przywołać i opiekę
zapewnić. Dobrą! Bo Mieszko… Och, jedyny mój, ja dla ciebie
wszystko.
Chciała powiedzieć Mieszkowi, że jest córką Teodoryka. A on to
wiedział! Znaczy – przygląda się, strzeże… Powiedział, że Teodoryk
słusznie margrabią Północy został, bo całe międzyrzecze – od Łaby
i Soławy do Odry i Nysy za wielkie było dla Hodona. A w ogóle to
Hodo powinien zostać ukarany za stracenie wielu tysięcy niemieckich
rycerzy. Czyż nie tak czuje niemiecka dziewczyna?
– Mieszko – powiedziała gorąco – ja już polska niewiasta jestem.
Czyż nie rozmawiamy po polsku? Ja już czuję i myślę tylko po polsku.
Tacie powiedziałam, że powinien uznać się za twojego poddanego,
boś wasalem Ottona z tych ziem, a on ma je – w miarę możliwości –
urządzać, zasiedlać, zagospodarowywać po swojemu. I wiesz co on
zrobił? W nos mi się zaśmiał i powiedział, że jak sposobność będzie,
to ci nawet kraj na wschód od Odry i Nysy odbiorą. Strzeż się, Miły,
tych wszawych psubratów! Ach, żeby mój rodzony ojciec takie
rzeczy…

***

Dzieci zakładników było jedenaścioro. Dziesięcioro Słowian i jedna
Niemka – czteroletnia Brenda, córka margrabiego Rykdaga.
Margrabia w jakiś sposób naraził się Ottonowi i musiał Brendę
w zastaw swojej prawomyślności i poprawy oddać.
Przed południem dzieciaki były uczone po niemiecku
rozmawiania i śpiewania. Przy sposobności także innych rzeczy – na
przykład liczenia po niemiecku albo położenia niemieckich miast.
Po południu przychodziła Oda i starała się wzmacniać ducha
Bolka. Po niemiecku, aby pogłębić znajomość języka. A potem
ciągnęły się aż do wieczerzy rozmowy wywiadowcze. Bolko chciał
wiedzieć, czy Oda miłuje jego tatę. Chciał odpowiedzi na pytanie, czy
miłowanie bez ślubu jest ciężkim grzechem. Pytał, czy zakonnicy
wolno człowieka miłować, bo przecież śluby zakonne… Oda wiła się
i skręcała, aby nie skłamać i pełnej prawdy nie powiedzieć. Ale Bolko
miał spostrzeżenia…
– Tato – powiedział któregoś razu – ciebie miłuje jak mąż
niewiastę. On wiersze dla ciebie i o tobie składa, do tego melodie
układa i kiedy sądzi, że nikt nie słyszy – śpiewa. Smutne te wiersze
i piosenki…
Zbrozło uczył Bolka szermierki. Łoś wyrabiał u niego tężyznę
ciała – o krzepę chodziło i wytrzymałość, a nie o grubość
i otłuszczenie. Uczono Bolka pływania i jazdy konnej. Coraz bardziej
uwidaczniało się podobieństwo wnętrza Bolkowego do ojcowego –
skrytość, ostrożność i powstrzymywanie popędliwości. Wydawał się
dobroduszym, powolnym, łatwowiernym niedorajdkiem – bez
własnego zdania w żadnej sprawie. Uzyskał przezwisko „babskie
książątko”, bo przeważnie z Emnildą i Brendą, za ręce je trzymając,
chodził po pałacowym ogrodzie, nie bardzo ścieżek się pilnując. Taki
niedbaluch…

***

Z Poznania do Pierzyn co jakiś czas przychodziły nowiny
z Quedlinburga: „Rykdag od córki wiele wyciąga i Ottonowi donosi”;
„Bolko celnie i prędko szyje z łuku”; „Bolko został paziem Ottona –
stajnie czyści, zbroję Ottona wybłyszcza i miecz ostrzy”; „Wszyscy
inni zakładnicy uwolnieni, bo Teofano Ottona przekonała, że już są
ułożeni”; „Bolko do szkoły trywialnej przy klasztorze chodzi”; „Bolko
bardzo zdolny! W trivium już go nie widzą – do quadrivium
nauczyciele chcą go przenieść”; „Za miesiąc Bolko ma być
uwolniony!”.
A w samych Pierzynach… Kiedy Wolisław do Quedlinburga
wyjeżdżał, do Pierzyn przybyła Krasa. Na krótko, bo tylko córeczkę
zostawić…
Sosna zarzekała się, że od tej lafiryndy dzieciaka nie weźmie.
Któregoś poranka zobaczyła małą przez otwarte okno chaty Zbrozły.
Dzieweczka miała białe włosy…
„Jasnota – powiedziała do siebie Sosna – moja druga córeczka do
pary z czarną Sokorą”.

***

Prawdziwa natura Bolka ujawniła się po wyjeździe z Quedlinburga.
Powiedział zimno, że jadą najpierw do Emnildy i jej ojca. Jego
maleńki dworek – Zbrozło i Łoś z rodzinami nie wyrazili sprzeciwu.
W domu Emnildy Bolko powiedział Dobromirowi, że będzie się z jego
córką żenić.
– Przecie masz dopiero trzynaście lat – powiedział Dobromir. –
A Emnilda dziesięć. Może poczekamy z tym ślubem?
– Za rok – powiedział Bolko – chcę was widzieć z Emnildą
w Poznaniu. Na jej ślub ze mną. Nie lękajcie się – dzieci będą w parę
lat później.
ROZDZIAŁ VII
Zamach




Mieszko coraz częściej przyjeżdżał do Pierzyn. Parę dni odpoczywał
i jechał z powrotem do Poznania. Mówił, że najchętniej przeniósłby
się do Pierzyn na stałe, bo mu tutaj dobrze. Pogadać można, okolica
spokojna, dobre powietrze, wygodne spanie w zajeździe,
bezpiecznie, bo ochroniarze w rzadko zabudowanym miejscu
i rzadko zaludnionym wszystko widzą i najmniejsze
prawdopodobieństwo zagrożenia łatwo wykrywają.
Powiadał, że w Wolisławie widzi doradcę Bolka na czas przed
oddaniem synowi władzy. Dlatego rad w Pierzynach o sprawach całej
Polski i o jej sąsiadach rozpowiada, bo doradca musi się w tym
wszystkim dobrze rozeznawać. A nie zaszkodzi, jeśli żona doradcy
też będzie wiedzieć, co w trawie piszczy.
– A teraz?… Jak Bolko? Jak z Emnildą? Miłują się? – Sosna była
śmielsza od Wolisława w zadawaniu takich pytań.
– Córkę mają – powiedział Mieszko. – Tatiana się zwie, bo Bolko
w układy się wdał. Nie będę może wchodził w szczegóły… Na
wschodzie zamiany różne były z Rusinami. Teraz na zachód od
Kijowa, w miejscu, gdzie niegdyś Iskorostień, siedzi kniaź ruski.
Młody – znaczy… I jego ojciec „zamówił” dla młodzika żonę. U Bolka,
znaczy. I dlatego ich córcia dostała imię ruskie.
– Pewno i chrzczona była w obrządku słowiańskim… Sosna
patrzyła pytająco na księcia.
– No właśnie – powiedział książę. – Dobrawa mi łeb suszy, że źle.
Unger na kazaniach psy na mnie wiesza, że zły chrzest jest gorszy od
pogaństwa. A ja… Cóż – starość nie radość… Bolko ani mnie pytał,
jakie imię mają córce nadać i z kim ją swatać. Starego na bok
odsuwają…
– No wiecie?! – oburzyła się Sosna. – Jeszcze podwiki za wami
mogłyby się oglądać. Szczupły, bez zmarszczek, włosy zaledwie
srebrem przyprószone… A ruszacie się żwawiej od niejednego
młodzika.
Te słowa Sosny wywołały na licach Wolisława rumieńce. Zaczął
niespokojnie spoglądać na żonę, wiercił się na ławie… Wiadomo –
zazdrość spowodowana obawą, że Sosna mogłaby… „Boże – pomyślał
Wolisław – co ja bym począł, gdyby ona zechciała Mieszka pocieszać
cieleśnie?… Byłbym wtedy bezradny…”.
– A tam – Mieszko machnął ręką – same kłopoty na starość. Brat
w Krakowie… No wiecie – Baroczka mu syna, też Bolka, urodziła.
Trochę od mojego starszy. Ten jeich Bolko wziął sobie za żonę
Węgierkę. Jedyny pożytek z tego to sprowadzenie przez owe
Węgierki nowej odmiany śliwki… Też węgierka ją nazwali… Ale
wracając do ludzi, ta żona krakowskiego Bolka – Judyta – powiła
syna. Wymogłem na bracie, znaczy – na Więcławie – że syn Judyty nie
będzie moim następcą. Nadali mu imię Bezprym – trochę z łaciny
jakby… Brozło to objaśniał jako bez prymatu. A prymat znaczy
pierwszeństwo, zwierzchność, przewagę.
– A Adelajda – wasza siostra na Węgrzech? – spytała Sosna.
– Et – machanie ręką chyba weszło Mieszkowi w nawyk – przez
długi czas Boga czcili po swojemu: jakieś posągi drewniane, swoje
modły chwalebne. Tak jak u nas Jedynego – w różnych przejawach
i postaciach… Aż urodził im się syn. Unger powiada, że to cudowne
dziecię. Imię nadali mu Istvan, co po naszemu Stefan znaczy. I zaczęli
sprowadzać niemieckich misjonarzy, chrześcijaństwo szerzą,
Adelajda przypomniała sobie, że ochrzczona jest, jej mąż, Gejza,
chrzest w obrządku łacińskim przyjął… Nie wiem, czy to wola Boga,
czy też Niemcy łudzą korzyściami dla Stefanka…
– Może to miłowanie owego Gejzy do Adelajdy? – Sosna miała na
wszystko swoisty pogląd z uczuciami związany.
– Bo ja wiem… – Mieszko zamyślił się na chwilę. – Ona bardzo
wojownicza… Przeciwko wrogom Gejzy z mieczem w polu stawała.
Jednego usiekła… Ona na pewno swego Gejzę miłuje, bo u nas aż
taka zadzierżysta nie była. Niewiasta dla umiłowanego męża gotowa
na wszystko…
– Mężczyźni bardziej powściągliwi – wtrącił się Wolisław – ale…
Choćby Zbrozło… Mąż dla swojej umiłowanej żony też na wiele
gotów. Ja… Ja, to nawet na wszystko!
Kiedy Mieszko poszedł do zajazdu spać, Sosna przytuliła się do
męża.
– O co ty mnie, Wolisław, podejrzewasz, co? Że ja bym z kim
innym?… Wolisław! Ja ciebie miłuję więcej niźli Adelajda Gejzę! Ja
ciebie ponad życie miłuję!
– Mężowie więcej stałości w uczuciach mają – powiedział
Wolisław. – Słabiej uwidoczniają swoje miłowanie, lecz kochają
mocno. Ja widziałem przypadki, że niewiasta – ponoć wielce miłująca
męża – nagle może urażona czymś, może jakieś zastarzałe uczuciowe
wspomnienia… powiadała, że męża kochać przestała i do innego
idzie, powiadając, że teraz jego miłuje… Wy jesteście zmienne,
Sosenko. Mówicie coś, przysięgacie, coś ofiarujecie, a za chwilę nic
się z tego nie liczy, bo coś nowego zaszło albo coś się przypomniało…
– Uważasz, że znasz mnie lepiej niż ja sama siebie znam?
– Możliwe – powiedział Wolisław. – Cieszę się, że teraz mnie
miłujesz. Obawiam się, że możesz przestać… Ja – gdybym gorącość
uczucia stracił – psioczyć bym pewno zaczął, złe strony na wierzch
wyciągał… Ale tylko gorącość, Sosenko, bo sam rdzeń na zawsze
pozostanie. Chciałbym przy tobie bez wahania być, choćbym moc
złych stron w tobie dostrzegł i szczęścia bym nie miał. Gdybym zaś
od ciebie odszedł… No to wtedy nie tylko bym szczęście stracił –
„zyskałbym” jeszcze nieszczęście.
– Mężczyźni odchodzą i zdradzają równie często – powiedziała
chłodno Sosna.
– Dwoje do tego trzeba – rzekł Wolisław. – A niewiasta może
odejść w pustkę i już. A i tak łatwo wtedy zapala się w niej uczucie do
innego. Zresztą… tajemnicze z was istoty, Niewiasto mojego życia.
Różnica jest między nami w nagłości zmian. Niewiasta natychmiast
się potrafi zmienić, albo jeszcze prędzej… Chyba że wy umiecie się
maskować i udawać… Już miłować przestała, ale poznać po sobie nie
da… Ja drżę o twoje miłowanie, Niewiasto.
– Dość się nagadałeś, Umiłowany – głos Sosny nabrał tonów
zmysłowych. – Chodź teraz do łoża, byśmy odprężenie znaleźli.
Szedł Wolisław za żoną, niepokój w nim siedział i obawa.
„Odprężał” siebie i żonę. A potem długo zasnąć nie mógł. Sosna spała
spokojnie i chyba bez snów. A jemu wyobraźnia różne obrazy
podsuwała i wiersz mu się w myślach układał:

Najpierw syk błyskawicy, potem łomot gromu…
Stęka ziemia rażona grotem piorunu,
i porywy wichru tabuny liści miotą,
i batogi ulewy nad polami suną.

Kłęby czarnych chmur… Pędzą koszmarne cielska…
Błysk! Łoskot!!! Kręci trąbę orkan przeniewierca:
Świst wichru – jak wiolonczela diabelska;
Werbel ulewy w zmysły się wwierca.

Odtrącone serce huczy gromem gniewu
wściekłym światłem burzy oko się rozbłyska,
gdy zamiast zrozumienia, któregoś się spodziewał,

zdeptała twoją dumę Istota tak bliska,
że rad byś dla niej ukradł wszystkie gwiazdy z nieba…
A ona… Patrzy – gdzie innych ramion kołyska.

***

Innym razem Mieszko wrócił do spraw ruskich.
– Kniahini Olga – mówił – na Helenę przechrzczona, wdową
została. Syn Światosław z niej się urodził. Mnie coś z tym synem nie
pasuje… Sen miałem, iż zbieżność imion tego syna Olgi i mojego
zaginionego na wschodzie brata nie jest przypadkowa. Gadali
o cudzie przedłużonej ciąży Olgi, że – rzekomo – syn Olgi jest
spłodzony przez Igora, zabitego pod Iskorostieniem przez Zdruznę.
Jakoś nie doszukałem się innych dzieci ani nałożnic tego Igora…
Potem – gadają – Olga sama jedna spaliła Iskorostień z zemsty za
śmierć męża. Niewiasta?… Samotna?… A jakby tak mojego brata
uwiodła i przy jego pomocy?… I potem, z wdzięczności, dziecięciu
imię dała po jego ojcu – moim braciszku?… No nic – nieważne. Olga
w imieniu Światosława władzę sprawowała. Próbowała porozumieć
się z cesarzem wschodu. O jakimś drugim chrzcie bajają… Pono
w Bizancjuim doznała niegrzecznego przyjęcia… Obrażona,
sprowadziła do Kijowa łacińskiego biskupa – Adalberta. Że niby Ruś
chrzcić będzie w obrządku łacińskim… A jej synuś, już podrośnięty,
kierowany przez popleczników, mamusi się przeciwstawił i sam
kniaziem Kijowa został, matkę odsunąwszy od wszelkich wpływów.
Oj, dobrym był kniaziem Światosław, dobrym. Koczowników
pogromił, Bułgarów pogromił – w ich stolicy, Presławcu, wypoczywał,
kiedy chciał. Byłbym dumny, gdyby to był Piastowicz… Przez jakiś
czas mniemałem, że to mój braciszek, wszelako badanie wykazało,
że nie i że to syn Olgi. Trzech synków miał – Jaropełk, pierworodny –
na następcę ojca naznaczony. Oleg – imię po matce – pomieniał
z ciotką Tamarą Iskorostień na inne księstwo na wschodzie. Oleg
teraz moim, ale i Jaropełka wasalem jest. Trzeci syn – Włodzimierz –
przy porodzie nóżynę miał przez położną wyrwaną ze stawu i kulawy
jest. Wszyscy nim pogardzali, bo niezdarny w dziecięctwie był. Dano
mu we władania księstwo jedno ze stolicą w Nowogrodzie. Daleko od
Kijowa… On tam sobie klucznicę Małuszę na nałożnicę wziął i dzieci
im, liczne jak groch w strąkach, się rodzą. Zresztą może Włodzimierz
i inne nałożnice albo żonę ma – na uboczu jego księstwo i nie
kazałem szczegółów badać. W czasie walk pod Cedynią – tą na
zachodzie – Światosław został przez Pieczyngów w bitwie zabity
i w Kijowie włada nynie Jaropełk.
– Ja – zakończył książę – jakieś ciepło do nich czuję. Może
dlatego, że sam domu nie mam i ciepła rodzinnego mi brakuje.
Dobrze, że w waszym domu mogę czasem stare kości ugrzać.
Sosna tym razem na Wolisława spojrzała i ani słowa pociechy nie
wypowiedziała. A Mieszko był, chyba, trochę zawiedziony… Zaraz
zresztą odszedł do zajazdu, bo z sypialni Sokora i Jasnota wyszły
i o wodę prosiły.
– Oni za słone jadło gotują – powiedziała Sokora.
– Ty, mamo, o wiele lepszą strawę gotowałaś – powiedziała
Jasnota.
– W tym roku za wielki urodzaj był – Sosna próbowała objaśnić
Mieszka.
– Aha? – powiedział Mieszko.
– Zamiast części plonów bierzem od chłopów posługę. Przez to
pozbywamy się kłopotu ze sprzedażą nadmiarów. Łatwiej jest chłopu
mniejszą ilość zbyć, albo jednego więcej zwierza hodować, niźli od
razu wielką ilość z jutrzyny sprzedać – powiedział Wolisław.
– Następnej wiosny – powiedziała Sosna – my rozpoczniem
hodowlę owiec, a może i kożuchy zaczniem wyrabiać. Na zimę
znajdzie się zatrudnienie dla kożuszników i chłopom trochę miedzi
przybędzie, bo w mieście kożuchy idą jak woda.
Kiedy książę już wyjechał do Poznania, Sosna usprawiedliwiała
się mężowi:
– Powiedziałam o tej hodowli, żeby nie pomyślał, żeśmy
wyzyskiwacze, przerzucający własne kłopoty na swoich chłopów.
– On i tak swoje wie – powiedział Wolisław. – Taki biedniutki, taki
bez miłującej żony, a Oda niejaka, młoda i piękna, wszystko dlań
gotowa uczynić. On ją w zanadrzu trzyma na wypadek odejścia
Dobrawy.
– Och, Wolisław – Sosna podskoczyła do męża, radosny uśmiech
miała na twarzy, ręce mu na szyję zarzuciła, przywarła doń całym
ciałem, mimowolnie w stronę sypialni okiem rzuciła. – Kamień mi
z serca zdjąłeś – wypowiedziała te słowa z widoczną ulgą. – W jednej
chwili przestałam go żałować… A jeszcze Sława… Ukrzywdził ją…
On bywał wobec mnie taki ugrzeczniony… Miałabym kłopoty z prostą
odpowiedzią, gdyby mnie za żonę chciał. Jakoś bym wybrnęła, ale
teraz bym go po prostu obśmiała i wygarnęła prosto w oczy, że ma to,
co Sławie uczynił.
– Gdybyś się nad nim ulitowała, to byłaby to dobroć dana moim
kosztem – powiedział chmurnie Wolisław. Łatwo jest taką dobroć
sulić…

***

Przy następnej bytności Mieszko trochę o Czechach mówił, a potem
o skrytobójstwie.
– W Czechach, kiedyś ty, Wolisław, na wyprawie pod Cedynią był,
objął tron Bolesław z przydomkiem Pobożny. On się stara o własnego
biskupa, bo nynie od arcybiskupa jednego w Niemczech jego kościół
jest uzależniony. Czechy weszły w skład Rzeszy Niemieckiej.
Pomnicie obwieszczenia wieszczyca? To jest z jednej strony niezłe,
bo bezpieczeństwo daje i wpływ na władcę Niemiec. Atoli słuchać
onego trzeba, a i zjazdów wszystkich książąt i margrabiów wypada
słuchać. To bardzo krępuje ręce…
– A my mamy niezależność? – w głosie Sosny czuć było jeno chęć
upewnienia się, a nie złośliwość.
– Więcej wolności niźli oni – odparł Mieszko. – Ale to ma i gorsze
strony. Zamach był za Odrą. Już nie mam dwóch braci, a cztery jest
lepsze od dwóch… Gdybyście mnie próbowali oceniać, to zważcie na
zamachy, naszego rodu próby wyniszczenia. Komuś musim bardzo
zawadzać… Na pewno nie Polakom, bo ze zgonu Czcibora żaden
Polak korzyści wielkich mieć nie może. Garstka srebrników? A potem
w łeb, aby świadka nie było?
– Któryś z tamtejszych książąt? – Sosna wyraziła to
przypuszczenie bez zbytniej pewności siebie.
– Albo Niemcy – powiedział Wolisław – by jedności tam nie było.
Podzielonych na małe księstwa łatwiej po kolei zagarnąć…
– Próbuję tam Bolka jako namiestnika posłać, ale to musi być
zgoda wszystkich tamtejszych książąt. A jak któremu nie pasuje, to
się podeprze „wolą ludu”, któren „zakazuje” powiedzieć – tak –
i Mieszko miał na twarzy wyraz niepewności, jak przed chwilą Sosna.
– Ten, co powie nie, może zostać podejrzany – powiedział
Wolisław.
– Ale to niepewne – rzekł Mieszko. – Baldur rzecze, iż to graf
Rykdag – ojciec owej Brendy, co to z Bolkiem jako zakładnicy…
Baldur powiada, że Otton od Rykdaga słyszał jakoby Bolko z Brendą
miał się żenić… Otton przebiegły i Rykdaga nie naznaczył na wyższe
stanowisko, jakie wypadałoby dać teściowi wasalowi polskiemu.
Może Rykdag roił o władaniu po Czciborze?…
Po odejściu księcia Sosna powiedziała:
– Jest o wiele więcej złych stron przynależności do nowej religii
i do cesarstwa, niźli on powiedział. Przestaje być znane pismo stare
i wici zanikają. A łaciny nie znamy i pergamin drogi. Prości ludzie
wnet staną się ciemni jak osły – o niczym nic nie będą wiedzieć, bo
i wieszczyc nie chodzi. A zalety? Ja ich jakoś dostrzec nie mogę – tak
samo pracować trzeba na kawałek chleba jak i przedtem. Zdaje się,
że nawet więcej, bo nie wszyscy tacy mało wymagający jako był
ksiądz Smoleń i ksiądz Waltz.

***

Zapowiadało się na burzę, kiedy książę Mieszko znowu przyjechał.
– Nie ma co – powiedział – nastroju jakoś nie mam do gadania. Co
by tu robić?… Może nad wodę – na przechadzkę?…
Miało tedy być nad wodę, na przechadzkę. Atoli ledwo Mieszko
na dwór wyszedł – jeść mu się zachciało.
– Jedzenie zawdy gotowe w traktierni – powiedziała Sosna. – Od
razu książę będzie mógł po jedzeniu w zajmowanej komnatce
poleżeć…
– Dobra – powiedział książę – idziemy do zajazdu, jeść obiad tam
będziem.
Natychmiast w stronę zajazdu pognała czołówka oddziału
ochrony. Za księciem i jego towarzystwem wlókł się ogon ochrony,
baczący także na boki. Kiedy Mieszko dochodził do drzwi karczmy,
wypraszani byli ostatni z tych, którzy przedtem w sali jadalnej
siedzieli. W kącie, niedaleko okna jeszcze jeden człek siedział… No,
siedział, bo zadek miał na ławie. Ale jednocześnie leżał, bo cały tułów
miał na stole rozwalony i głowę na własnych rękach na stole
położonych opartą. Chrapał głośno, może ochrona zaraz go na śpiąco
wyniesie.
– Kto zacz? – pytanie księcia było skierowane do Wolisława.
– Zwie się Wieszczycki – powiedział Wolisław. – To tymczasowo
tutejszy możny.
– Aa, pamiętam – powiedział książę – ten znad rzeki Lech, spod
Augsburga. Niechże zostanie. Sam jeden szkody nam nie uczyni.
Stolnik księcia już zamówił obiad, cześnik z napojami czekał na
wybór. Wnet polewkę na stół podano, a po niej pieczyste. Po obiedzie
Mieszko chciał piwo, które bardzo lubił. Jedli, pili, rozmowa lekka się
toczyła, żarty, śmiechy – Mieszko wydawał się szczęśliwy. Z zewnątrz
dobiegały piosnki opojów, dla których nie było nic godnego szacunku.
Głosy zdarte wydzierały się z całej siły – chcąc nie chcąc musiało się
słyszeć…

Gdy cię w domu głowa boli, coś na dołku piecze,
na gorzałę pazurami Smoleń cię zawlecze.
Hej – ha, do licha
napijem się z kielicha.

A potem dała się słyszeć piosnka „chrześcijańska”:

Już Mojżesz swej sekcie czy kaście,
gdy przez pustynię ich wiódł,
przykazań dał im jedenaście,
a jedno jest wzorem ich cnót.
Lecz ono zginęło, albowiem
niejedna zagadka w tem tkwi,
a ja wam, o bracia, dziś powiem,
jak to przykazanie brzmi.

Cała pijacka czereda ryknęła teraz głosami czysto wieprzowymi:

Pij! Pij! Pij, bracie, pij,
pij cięgiem i z życia drwij,
nie jest ważne – co smutek, co gniew,
pij, póki w żyłach gra krew!

– Wolisław – powiedziała Sosna – czy nie powinnim zabronić
sprzedawać gorzałkę w tej karczmie?
– Przecie będą pędzić po lasach – powiedział Mieszko
z uśmiechem.
Przyniesiono misę z blinami. Posługaczka postawiła ją na środku
stołu. W kącie ruszył się Wieszczycki.
– Kolejny śpiewak – mruknęła posługaczka.
Wieszczycki stał ruchomo, to jest usiłował, pewno, nie ruszać się,
atoli gibało go na różne strony, a on łapał równowagę. W pewnej
chwili ruszył chwiejnie w stronę drzwi. Jego droga wiodła koło stołu,
na którym stały bliny. Przechodząc mimo, zachwiał się jeszcze
mocniej. Naraz wyciągnął zza cholewy buta długi nóż.
– Uważaj, Wieszczycki – powiedział Wolisław, bo się na ostrze
obalisz i krzywdę sobie zrobisz.
Ostrze zatoczyło prędko niewielki łuk i zdążało prosto w kark
księcia. Wolisław wrzasnął. Książę odruchowo się uchylił. Nóż
zamiast w kark trafił go w lewe ramię. Potem drugi błyszczący stalą
łuk i cios otrzymał Wolisław – prawie prosto w serce.
Wieszczyycki dał dwa susy, buchnął w okno, plasnęła błona
zwierzęca, trzasnęła rama okienna… Zwierzchnik ochroniarzy wpadł
do izby.
– Łapać tego skoczka? – spytał, ale na odpowiedź nie czekał,
zoczywszy krew lejącą się z rany księcia – wypadł na dwór jak
strzała z cięciwy spuszczona.
Sosna przytomnie chwyciła butlę glinianą z gorzałką i chlusnęła
na ranę księcia. Ani się skrzywił. Drugie chluśnięcie poszło w stronę
piersi Wolisława.
Do izby wrócił dowódca ochroniarzy.
– Ubieżał – powiedział. – Co tu było?
– Dwoje drzwi wyjąć z zawiasów – powiedziała stalowym głosem
Sosna. – Ułożyć ich na drzwiach i do domu zanieść.
– Mamo – Jasnota targała Sosnę za spódnicę – mamo!
– Czego chcesz, córciu? – Sosna na chwilę opuściła wzrok na
błękitne oczka Jasnoty.
– Sokora widziała – powiedziała Jasnota – że ten możny na
początku trochę pił, a potem jeno usta maczał. On tak z dawna udaje.
Innym nalewa, namawia, chce wyglądać na pijanego…

***

W domu było mycie brzegów ran wrzątkiem i zakładanie jałowych
pasków płótna. Obaj ranni byli przytomni, co dobrze rokowało.
– Mogła być na ostrzu trutka – powiedziała Sosna. – Może się
jątrzyć… Na paskudzące się rany najlepsza jest plujka burczało.
– Mucha? – zdumiał się książę.
– Jej larwy – odparła Sosna. – One zdrowego mięsa nie tykają,
a psujące się zeżrą wszystko. Wtedy rana prędko się wygoi.
– Wystawiać ranę i patrzeć, jak muchy prztutają jajami? – książę
patrzył na Sosnę z niedowierzaniem.
– A nie – powiedziała Sosna. – Zgniłe mięso położyć, plujki jaj
naznoszą i wtedy je przenieść na ranę i lekko owinąć.
– Dobrawa nie da – powiedział książę – modlić się będzie. Jakby
Pan Bóg nie miał nic lepszego do roboty, jak tylko cuda robić dla
wyleczenia niegroźnej rany. Szkoda, że nie mogę chorować u was,
Czesi ruszyli na Marchię Miśnieńską – nie zdążyłem wam jeszcze
powiedzieć.

***

Rana Wolisława, mimo że od Mieszkowej głębsza i przez to cięższa,
goiła się prędko. Może to zasługa Zbrozły była, który prędko po
zdarzeniu przyjechał. Sposób z muchą plujką pochwalił, dał jeszcze
jakieś leki do połykania i zapewniał, że śladu po ranie nie będzie.
– U Mieszka byłeś? – zaciekawiła się Sosna. – Oni razem
z Wolisławem zranieni…
– Nie mam tam po co jechać – powiedział ponuro Zbrozło. –
Znachorem mnie przezywają, mają swoich lekarzy i modły… A rana
się nie goi! Unger z Dobrawą wymyślili wota słać do grobu Udalryka
z Augsburga, któren – tak mówią – wymodlił zwycięstwo Ottona I nad
Węgrami i Polakami. Rzeka Lech krwią Węgrów spłynęła i tych
Polaków, którzy ich w walce wsparli. Odlano ramię ze srebra, dodano
klejnotów sporo, wysłano dar do Augsburga i czekają, na modłach
czas spędzając. To chyba „zasługa” onych lekarzy…
Na Jasnotę Zbrozło spojrzał, po głowinie dziecko pogłaskał, nic
dziewczynce nie powiedział, łza mu się w oku zakręciła i odjechał.
A po miesiącu pojawił się Mieszko. Rana owinięta była
przepuszczającą krew opaską, wisiała na chuście do barku
przywiązanej.
– Na tym się nie siedzi – powiedział, zoczywszy naganne
spojrzenie Sosny. – Dawajcie te jaja plujki – ja tu parę dni posiedzę,
owiniecie mi i pojadę.
Larwy wnet się pięknie w ranie roiły, Sosna opasała ją zwojami
płóciennego paska i Mieszko przestał się nią zajmować. Natomiast
opowiadał o wydarzeniach czesko-polsko-niemieckich.
– Bolko Pobożny – mówił – na Marchię Miśnieńską uderzył,
kiedym wycofał stamtąd nasze siły, zostawiając jeno nieliczne straże.
Za przyczynę najazdu podał, że on dłużej z Niemcami od nas
związany i lepiej wie, jak Słowian wybraniać. A sam też jest
Słowianinem nie gorszym ode mnie. Otton mnie nakazał marchię
odebrać i przysłał posiłki. Ruszylim w pole. Do walnej bitwy miało
przyjść, kiedy Czesi na obóz niemiecki napadli i jeńca nabrali.
Zamiast się bić, Niemcy w rozmowy się z Bolkiem wdali co do zwrotu
jeńców. Dostali ich za wycofanie się do Niemiec… Szczęściem
Dobrawa przybyła, między nasze siły weszła odważnie, wrzasku
narobiła, wyzwisk na Czechów narzucała… Pomogło – Bolko swoich
z marchii wycofał. Ja – przypadkiem – strzałą zostałem draśnięty od
Czechów wypuszczoną. Nieco zatruta musiała być, bo w ranę jakby
Smoleń wstąpił, chociaż draśnięcie od rany o palec było (około 10
centymetrów).

***

Znów minął miesiąc. Z Poznania goniec przybył.
– Książę kazał powiedzieć – rzekł Sośnie – że Udalryk wymodlił,
iż larwy choroby odeszły, wszystkie zło ze sobą zabierając. Powiecie
mi, co by to oznaczać miało? Bo rana księcia zagoiła się jeszcze
przed przybyciem powiadomienia z Augsburga, że tam proszą
Udalryka o wstawiennictwo u Pana. Księżna Dobrawa rzekła, iż ona
się po słowiańsku modliła, Udalryka Oldrzichem nazywając, tedy on
w niebie jej modły mógł zauważyć i udać się po łaskę Pańską.
– Nie mam pojęcia, co książę chciał przez swoje słowa wyrazić –
powiedziała Sosna. – Rzeknijcie panu naszemu, że radziśmy jego
zdrowiu i Oldrzichowi podziękujem za uwolnienie dziesięciu tysięcy
jeńców.
– Wszyscy zagadkami mówicie – powiedział goniec i pojechał
z powrotem.

***

Na początku zimy zmarła księżna Dobrawa. Żałobę ogłoszono, zakaz
zabaw wprowadzono. Nawet przyroda… Odwilż się wielka zrobiła,
rzeki wylały i wody stojące żałośliwie ryczały w oborach… Dobra
była pani. Bogobojna, łaskawa, szczodrobliwa… Lud powiadał, cóż za
nieczułość, że kostucha jedna ze wszystkich sprawiedliwa… Tego się
nie mówi, to nie wypada, to niestosowne, podobnie jak mówienie
o sznurze w domu wisielca…
Rozdział VIII
Półwiecze żywota…




Ukończenie pięćdziesięciu lat życia jest dla człowieka czynnego,
o żywym usposobieniu, zaledwie zauważalne. Może przez chwilę
zastanowić się, czy już pięćdziesiąt lat przeżył, czy też przeżył
czterdzieści dziewięć i zaczyna żyć pięćdziesiąty rok. Otoczenie
zmienia się powolutku, on sam prawie niezauważalnie staje się
codziennie o jeden dzień starszy…
Dla człowieka powolnego, trudnego do wyprowadzenia
z równowagi, odkładającego zrobienie czegoś albo powzięcie
postanowienia na czas późniejszy, i przez to zapominającego o wielu
rzeczach – także o zadaniach i postanowieniach – dla takiego
człowieka upływ czasu jest w ogóle niezauważalny. A taki był książę
Mieszko w dniu ukończenia pięćdziesiątego roku życia.
Jeśli był wtedy w Polsce jakiś sposób liczenia lat, jakiś kalendarz
– powiedzmy – to został z życia codziennego wyparty przez „postęp”
zachodni, odrzucający w nowoochrzczonym kraju wszystko stare i po
swojemu urządzającemu także liczenie czasu. Taka zmiana
zamazywała ostrość zauważania rocznic, tedy nikt nie zauważył, że
Mieszko przeżył już pół wieku.
Starożytni rzymianie urządziliby mu jubiLeusz – L oznaczało
u nich liczbę pięćdziesiąt, ukończenie pięćdziesięciu lat życia, czy
tyluż lat pracy albo twórczości czy małżeństwa było w Rzymie
obchodzone bardzo uroczyście. W Polsce wielu zauważało, że
Mieszko jest wolny! Jest wdowcem, bo Dobrawa za dużo pościła,
mogło jej ciału zabraknąć jakichś ważnych składników pożywienia,
pomagających zdobyć odporność na choroby. Wolny od związku
małżeńskiego… Ileż niewiastek czy niewiast mogło pomyśleć o roli
księżnej dla siebie, przy boku Mieszka? Właściwie prawie wszystkie,
bo Mieszko wyglądał najwyżej na lat trzydzieści – powolni ludzie
także wolno się starzeją. Mieszko miał sylwetkę szczupłą, włos gęsty
i ledwo szronem srebrnym przyprószony, żadnych zmarszczek, wzrok
dobry, słuch doskonały, skórę gładką a jędrną… Czyż nie tak
młodzieniaszek wygląda?
Dzisiaj zdolność do prędkiego i dobrego znajdowania wyjścia czy
rozwiązania w nowej, niespotykanej dotąd sytuacji nazywa się
inteligencją. Wtedy mówiło się o pomyślunku. Pomyślunek miał
Mieszko przedni, co i o rozumie świetnym świadczyło, a przede
wszystkim o mądrości. To się rzucało w oczy – każdy spostrzegał, że
ma do czynienia z człowiekiem o mądrości i pomyślunku bez
zastrzeżeń. Nie maskowały tego przystrzygane krótko wąsy – jedyny
rodzaj zarostu, który Mieszko na swojej twarzy cierpliwie nosił.
Powinien był nosić także brodę… Ona zasłaniałaby mocno wysunięty
podbródek, może raczej brodę, co podobno znamionuje upór
właściciela takiego rodzaju części twarzy, która jest jakby proporcem
na czele pochodu do celu niesiona…
Tak istotnie było – Mieszko był bardzo uparty, co niektórzy
utożsamiali z jego silną wolą. Nic bardziej mylnego – upór i silna
wola to dwa konie, ciągnące człowieka w stronę spełnienia jego
postanowień. Atoli wola służy rozumowi. A upór… No, ta cecha
charakteru jest władcą rozumu – rozum musi uporowi służyć do
znajdowania potwierdzeń, do poparcia słuszności upierania się przy
swoim. Jeśli upór – przypadkiem – działa w dobrym kierunku, to
wszyscy utożsamiają go z silną wolą… Mieszko wykorzystywał swój
wielki upór głównie na czekanie, na przeczekanie czy na doczekanie
się. Miał postanowienia, miał cele dążeń i czekał na sposobność.
Gdyby chciał mieć Sosnę, to czekałby cierpliwie na zniknięcie
Wolisława i wcale nie czułby niecierpliwości, żyłby zwyczajnym
życiem, ani przez chwilę się nie sumując. Sen dobry, niezakłócony,
spokój i pogoda ducha, chyba żeby pomyślunek podpowiadał, że
należy na przykład smutek albo żal pokazywać… Ofiarą tego uporu
padła Sława… Potem Dobrawa, martwiąca się prawie bez przerwy,
źle i krótko sypiająca, tracąca ochotę na jedzenie, odzwyczajona od
śmiechu, a nawet uśmiechu… A po Mieszku odczucia innych spływały
z takim samym wrażeniem, jakie wywołuje spływanie deszczu po
szczelnej i ciepłej opończy, która nas okrywa.
Czekał na Odę… Lecz nie byłby sobą, gdyby teraz do niej
pojechał i załatwiał jej uwolnienie z klasztoru. Był intrygantem, co
wtedy nazywano podstępnością.

***

Na wieść o wdowieństwie Mieszka Oda wyznała spowiednikowi, iż
podczas składania ślubów zakonnych zrobiła w myślach zastrzeżenie,
iż składa je na niby – jeno dla Mieszka i połączenia się z nim
w przyszłości. Usłyszała litanię nazw do niej skierowanych, pośród
których wszetecznica nie było słowem najbardziej nieprzyjemnym.
A w końcu, wobec wyrażenia przez Odę żalu za fałszywe poczynania,
spowiednik rzekł, że ona ma teraz do wyboru ponowne składanie,
tym razem szczere, ślubów – bądź też może się starać o uwolnienie
z zakonu.
– Mnie – powiedział – obowiązuje tajemnica spowiedzi, lecz
w razie potrzeby przysiąc mogę, iż twoje śluby były od początku
nieważne.
Może powinien nam ktoś powiedzieć, bo samiśmy mało domyślni,
że człowiek Mieszka wpierw z Odą rozmawiał i ją wypytywał, czy
ona by może to albo tamto zrobiła…

***

Teofano zapytała męża, czy nie byłoby dobrze dać temu lennikowi
z Miśni i Północnej Słowiańszczyzny jakąś nową żonę, zanim sobie
sam znajdzie spoza Niemiec.
– Nie mam tabunu chętnych na wyjazd do Polski na stałe –
burknął Otton II.
– Jest akurat sprawa córki Teodoryka, Ody – powiedziała
Teofano. – Ona prosi o zwolnienie z zakonu, o unieważnienie ślubów
zakonnych.
– Śluby raz złożone są ważne aż do śmierci – powiedział Otton.
– Kiedy właśnie – Teofano trochę się zmieszała – jej stały
spowiednik przysiągł, iż jej śluby były od początku nieważne.
Otto się do pomysłu zapalił i nie zapytał, skąd żona takie rzeczy
wie… Od tej chwili sprawa potoczyła się wartko, chociaż Mieszko dał
znać, że ma poważne wątpliwości, bo biskup Unger powiadał, iż
przez tak wiele lat nawet bardzo nieważne śluby nabrały mocy
prawdziwych i ważnych.
Unger zarobił u Ottona przydomek Mąciciela i stracił wpływy na
dworze. Dla udobruchania i przekonania Mieszka, że Unger nie miał
słuszności. Otton zgodził się doprowadzić do ustanowienia biskupem
misyjnym Kujaw – czcigodnego Jasnacha. A takim samym biskupem
misyjnym Pomezanii został Prochor. Obu czcigodnych Unger tępił,
a Mieszko popierał… Ostatecznie Mieszka „przekonał” jednak
pogląd Ottona, iż osiemnaście lat to wcale nie jest taki długi okres…
Dzięki temu poglądowi i jego głośnemu wyrażeniu wiemy, iż Oda
miała wtedy trzydzieści lat… Zaledwie o dwadzieścia lat od Mieszka
młodsza była… Niewiele to znaczy wobec wieczności i – podobnie
brzmiącej – miłości…
Mieszko dał Ottonowi znać, że jeno dla obyczajności, bo nadal
wątpliwości w nim drzemią, spełni dobry uczynek, aby Bóg na
przeniewierstwo Ody w młodości łagodniej spojrzał. Ten dobry
uczynek to uwolnienie dziesięciu tysięcy Niemców, którzy jakimś
dziwnym trafem znaleźli się jako pracownicy w dobrach książęcych
i od prawie dziesięciu lat tam byli. Mieszko dodał, że wpływ na to
uwolnienie miało także wypuszczenie z niewoli niemieckiej jeńców-
Polaków z bitwy nad Lechem, pod Augsburgiem Takie tam wzajemne
„pieszczotliwe” prztyczki, towarzyszące dwom ślubom Mieszka. Bo
ślub – w Niemczech – był. Margrabia Teodoryk przy sposobności od
Mieszka w lenno całą Marchię Północną dostał. Używa się tu nazwy
marchia, przypuszczając, że Czytelnicy wiedzą, iż to słowo oznacza,
w przybliżeniu, teren przygraniczny. Czyż zawsze teren przy granicy
należy do państwa, które nadało marchii nazwę?…

***

Są niewiasty, które wręcz lubują się w mężczyznach-rówieśnikach
swoich ojców i tylko z nimi żyć pragną. Może jeno wtedy, gdy owa
niewiasta sierotą była i ojcowskiej troski nie zaznała. A może wtedy,
gdy ojciec jej się nie podobał, wolałaby innego, lepszego mieć, i teraz
próbuje takiego lepszego w swoim mężu znaleźć… Oda miała
dwanaście lat, kiedy Mieszka po raz pierwszy ujrzała. Teraz Mieszko
nie wyglądał gorzej. A ona do niego tęskniła, o nim marzyła, uważała,
że go miłuje. Udało jej się związać z nim swój los. On na ślub do
Niemiec przyjechał… Czyż to nie dowód, że on ją też miłuje i chce
z nią do końca życia być? No, jak się komu wydaje?…
Niewiasta trzydziestoletnia bez żadnych doświadczeń
z mężczyznami… Piękna, nietknięta, gładkoskóra i ślicznolica.
O przyjemnym zapachu. Samo jej dotykanie mężowi arcyprzyjemność
sprawia i nie przestawałby głaskać długo, długo, a potem wcale…
Mieszko, podczas nocy pokładzin nie żałował sobie tych przyjemności
oglądania, wąchania i dotykania głaskającego. Ale – przypomnijmy –
zasadą Piastów było półroczne przekonywanie się, że ona nie jest
ciężarna! Wcale się nie krępował z ujawnieniem tej zasady Odzie.
A ona wykazała, że ma wiedzę lepszą od Piastów.
– Przecie wianuszek widzisz – nago przed tobą stoję. Lecz nawet
gdybym go nie miała… Ciężarna niewiasta ma zatrzymane
comiesięczne krwawienie. Jeszcze w tym miesiącu możesz zobaczyć
obfitość mojego, które każdą ciążę by wypłukało ze mnie. Tedy na nic
dalsze czekanie, bo nawet gdybym była w ciąży, to po takim
krwawieniu ciąża by odeszła. Ja mam prawie krwotoki, Mieszko.
Powiadam ci – poddam się wyrokowi śmierci i w tajemnicy kat mi
szyję przetnie, jeślim cię okłamała. Ja cię, Mieszko, miłuję nad
wszystko w świecie i wszystko gotowam uczynić dla twojego
zadowolenia ze mnie. Zrób to, czegom jeszcze nie doznała – ja ciebie
pragnę.
Mieszko złamał zasadę Piastów. Czuł i słyszał pęknięcie błony
dziewiczej. Po niedługim czasie – jeszcze w Niemczech – oglądał
prawie krwotok Ody, bo ona tego chciała. A jakość rozkoszy z młodą,
nietkniętą, a spragnioną miłowania niewiastą oplotła jego serce
i zmysły siecią uczucia. Mieszko, po raz pierwszy w życiu, naprawdę
pokochał kogo innego niż siebie samego. Ona też – tak mówiła –
odczuwała rozkosz.

***

– Mężu – Sosna zawsze po zespoleniu z Wolisławem przez chwilę
chciała rozmawiać, zanim zapadnie w krótki, pokrzepiający sen – czy
ty przede mną miałeś jakąś niewiastę albo może więcej niewiast?
– Ty byłaś pierwsza i jesteś jedyna – odrzekł Wolisław.
– To skąd u ciebie tyle wiedzy o ludzkich myślach, o usposobieniu
niewiast i mężczyzn?
– Przychodzą do mnie jako do grododzierżcy i włodarza po pomoc
i poradę. Spowiadają się szczerze, wszystkie swoje myśli
i oczekiwania wyłuszczają.
– A ty co robisz wtedy? – spytała Sosna.
– Przeważnie nic – powiedział Wolisław. – Niegdyś próbowałem
się włączać, ale to nie pomagało, a ja miałem dodatkowe zajęcie
i zgryzotę. Wiesz, jak się kłócą, to każde z nich wie lepiej i nie
dojdziesz, czyja słuszność… Jednak po latach układa się to wszystko
w zrozumiałą całość – niewiasty są bardziej gadatliwe i nieszczere,
mężowie bardziej troskliwi i opiekuńczy dla swoich żon z nimi
skłóconych. Zbrozło mógłby za przykład służyć – nie wyrzucił Krasy
z domostwa, mało co ze sobą, przeważnie dla Iwy, zabrał… Nawet
wozu z zaprzęgiem nie zażądał.
– A ostatnio, jaka sprawa dla grododzierżcy najważniejsza?
Możesz ogólnie rzec, nie trzeba mówić, kto kogo i z kim – Sosna
uważała, że powinna się zaciekawić pracą męża.
– Ostatnio mówi się o pięćdziesiątej rocznicy urodzin Mieszka –
powiedział Wolisław. – Może by jakie życzenia? Może podarek
skromny?…
– Ja mam dla ciebie podarek – rzekła Sosna – bo to i twoje
pięćdziesięciolecie. A Mieszkowi nie trzeba. On niby taki twój druh,
a nawet nie zapytał, ileś lat miał, jak pod Iskorostień poszedłeś.
– Bośmy wtedy od razu nadanie dostali i pracę rządcy –
powiedział Wolisław. Znaczy po powrocie i jeszcze trochę było
czekania. Ale dali.
– To ci – mówiłeś – ojciec tej podwiki z Sącza załatwił…
– Prawda – przyznał Wolisław – zapomniałem. Tyś mi cały świat
przesłoniła. Jaki mi dasz podarek?
Sosna odrzuciła na bok przykrycie i wstała z łoża. Patrzył na nią,
miała na sobie powłóczystą koszulę jedwabną, podobała mu się
bardzo. Czuł wzbierające pożądanie, lecz ona poszła do kotliny,
rozdmuchała ogień, coś warzyła… Przyniosła kubas pachnącego
napoju oraz zielonkawą pigułkę.
– Postarałam się od Zbrozły – powiedziała. – Bo narzekałeś na
gruczoł krokowy. To są zioła polskie zaparzone z miodem. A ta
pigułka… Zbrozło powiadał, że mocno jest nasączona olejem z takiej
rośliny obcej, która zwie się palma sabal. Te leki mają obkurczać
twój stercz. Ponadto Zbrozło powiedział, żebyś ciepło się nosił i za
dużo mleka oraz jego przetworów nie pił i nie jadł. No, a najlepsze
dla mnie – on rzekł, że im więcej ze mną… Bo to, podobno, obkurcza
gruczoł krokowy. Wypij, połknij i do dzieła, Wolisławie!
Rankiem przy łożu na obudzenie się Wolisława czekała cała
rodzina. Sosna w imieniu wszystkich złożyła życzenia pomyślności
i szczęścia, wszyscy pchali się do uścisków z ojcem, a Sokora
i Jasnota jednym głosem zawołały:
– Żyj, tatku, bardzo długo!

***

Miodowy miesiąc Ody i Mieszka trwał trzy miesiące, zbliżenia były
bardzo udane i rozkoszne, a Oda nie zachodziła w ciążę. Biskup
Unger kazał się modlić. Biskup Jordan mówił o zbyt słabym nasieniu,
które trudno wschodzi, ale…
– Trzeba cierpliwie próbować – powiedział. – Za którymś razem
może wzejść, natrafiwszy na dobre warunki albo na szczęśliwy dzień.
Oda też pocieszała męża.
– Jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści – powiedziała
i zaprosiła do cierpliwego próbowania.
Ba, Mieszko musiał wyjechać do Gdańska w sprawach Pomezanii.
Wyruszył raniutko w pięćdziesiąt koni. Wieczorem Oda położyła się
spać smutna. Martwiła się bardzo, bo może to ona jest bezpłodna?…
Długo nie mogła zasnąć. Aż nagle, około północy, drzwi jej komnaty
skrzypnęły i usłyszała kroki męża. Ucieszyła się głośno.
– Wróciłeś z drogi? Dzięki Bogu, bom już płakać zaczynała
z tęsknoty. Już ci się posuwam w bok, chodźże do mnie szczęście ty
moje najsłodsze!
Kiedy Oda obudziła się rano, na poduszce obok niej spał Bolko!
Szarpnęła go za włosy i piąstką waliła w tę podłą, wredną mordę.
– Wynocha! – wrzeszczała. – Ojcu powiem, psubracie! Co za
wieprz diabelski. Jak ty mogłeś?!
– Pomyliłem drzwi – powiedział spokojnie. – Lepiej ojcu nie mów,
bo go zabijesz. On tego nie strzyma – krew go zaleje. A Emnilda? Co
ja jej powiem, biedny?
– Przecieś słyszał mój głos – Oda łkała straszliwie. – Nie kłam
przynajmniej. A może… Nie przysłał cię czasem ojciec? Ja mam teraz
okres płodny! Boże, ciąża z obcym. Mieszko, daruj Najmilejszy!
– Jeśli nic nikomu nie powiemy – powiedział Bolko – to wszyscy
pomyślą, że dziecko jest taty.
Dobrze ci przynajmniej było?
– Znalazł się troskliwy i ciekawy – powiedziała Oda pogardliwie. –
Już cię tu nie widzę! Z daleka ode mnie się trzymaj, boć ślepia mogę
wydrapać.
– Emnilda jest w ciąży, niedługo rodzić będzie – Bolko jakoś nie
bardzo się przejął przeżyciami Ody. – Ja z nią… Nie wolno jej teraz…
Pomyślałem, że tato ma okrągłą rocznicę – pięćdziesiąt lat życia ma
za sobą… Ucieszy się, żeś w ciąży. Ja tu do ciebie będę zaglądał…
Starszaś ode mnie, ale smaczna. Poprawiny zrobimy, gdybyś w ciążę
jeszcze nie zaszła.
– Ty obmierzły gnoju! – próbowała go kopnąć, lecz zręcznie się
uchylił, wyszedł z komnaty, słychać było na korytarzu jego ciche,
jakby skradające się kroki, potem widziała go przez okno, może
potrzebował mokrego i świeżego powietrza, żeby ochłonąć? Na
dworze była mgła. Widziała, jak wsiąkał w nią, stawał się coraz mniej
widoczny… Czy on tu rzeczywiście był?…

*

Rankiem posługaczka przyniosła do łoża śniadanie.
– Książę kazał – powiedziała – żeby jego gołąbeczce wspomnienie
wspólnych śniadań w łożu umilało samotne czekanie na powrót
umiłowanego. Niech księżna wstaje potem i do kąpieli. Z Niemiec
przysłali wielką balię – wody gorącej naleję i wymoczyć się będzie
księżna mogła.
– Już nalewaj! – powiedziała Oda. – Śniadać będę po kąpieli.
Postanowiła nakazywać dolewanie gorącej wody, dopokąd uda jej
się wytrzymać. Podobno w ten sposób można nasienie wypłukać,
może zabić, może chociaż osłabić… Mówią, że gorącością nawet
ciąża może być usunięta…
Podczas kąpieli – och, jakiż pot okropny – posługaczka paplała
o wszystkim, czym żyje dwór.
– Kanclerz mówił, że pismo z Niemiec przyszło. Teofano jest
w ciąży! To na pięćdziesięciolecie dobra wieść dla księcia Mieszka,
czyż nie? Kanclerz powiadał, że życzenia trzeba wysłać i jakiś
podarunek do pisma dołączyć. A w Krakowie tamtejsi chrześcijanie
obrządku słowiańskiego bardzo boleją nad odejściem od nich
biskupów Jasnacha i Prochora. Wpierw ich obu obszczekiwali, bo to
zwolennicy wprowadzenia łaciny, a teraz – kiedy ich utracili – nagle
uznali ich za swoich najlepszych biskupów. Tak jest zawsze, że po
stracie chłopa człek poznaje, że to był najlepszy mąż i miłowało go
się mocno, czyż nie? Szczególnie jak go się zamieniło na nowego…
Cięgiem się do starego pamięcią wraca i porównuje. Och, mój
poprzedni był naprawdę lepszy. Powiedzieć mu o tym i może –
przynajmniej – po cichu, w nocy?…
– Rób jak uważasz – powiedziała księżna i od tej straszliwej
gorącości omdlała. Majaki jakoweś do niej przychodziły, Bolko taki
wysoki, to po matce, i taki jurny… Mieszko taki biedny… Rób, jak
uważasz… Jak ja uważam? Nie powiem Mieszkowi, niech ma
w pięćdziesięciolecie radochę, a nie zgryz.
Odzyskawszy zmysły, zobaczyła nad sobą pochylonego Mieszka
z zatroskaną twarzą.
– Co to się stało, skowroneczku mój najśliczniejszy? – głos też był
zatroskany. – Co się mojemu słowiczkowi stało?
– Głodna jestem – powiedziała Oda. – Kiszonych ogórków bym
zjadła… Czy ktoś na grzybach był i tutaj gdzieś leżą? Czuję grzyby!
Mieszko – ja jestem w ciąży! Na twoje pięćdziesięciolecie, Najmilszy.
– Nie podniecaj się. Leż spokojnie – głos Mieszka nadal był
zatroskany. – Tyle dni bez przytomności… Pal licho ciążę i dzieci – tyś
mi skarbem, którego utracić nie chcę.

***

– Pamiętał! Pamiętał! – Wolisław zsiadał z konia, przyjechawszy
z Działoszyna i wykrzykiwał to jedno słowo bez przerwy.
– Kto? Co? – Sosna wyleciała na dwór, widziała radosne
podniecenie męża i chciała cieszyć się wspólnie z nim.
– Mieszko pamiętał – powiedział Wolisław, jednocześnie głaskając
tył umiłowanej żony, którą jedną ręką przytulał do siebie. – On
pamiętał o moim pięćdziesięcioleciu! Pismo przyszło… Znaczy –
Mieszko nam księdza przysłał, w Glinach go ostawiłem. Też na moje
pięćdziesięciolecie. Zwie się Tomasz Pióro. Mieszko takie
podchodzące nazwisko wybrał… Znaczy – księdza o takim nazwisku
do naszego zbliżonym. Sam, własną ręką tak napisał, co mi ten Pióro
odczytał i przetłumaczył. On to pismo przywiózł i widział, jak
Mieszko pisze do nas.
– O niewiernym Tomaszu Waltz kazanie głosił – zauważyła Sosna.
– Ale mu Pan Jezus przebaczył – powiedział Wolisław i drugą rękę
włączył do głaskania niższych części ciała żony, bo ona sama do niego
przywarła i rękami za jego szyję się trzymała.
– To i nam przebaczy – szepnęła w jego ucho – że takie staruchy
jak my dzieci płodzić już nijak nie zdolimy, a rozkoszy chcemy
zażywać. Chcesz?…
– Jako lecznicze na stercz, to nie grzech – odszepnął i popchnął ją
lekko w pożądanym przez nich oboje kierunku.
Podczas rozmowy przed pokrzepiającą drzemką Sosny Wolisław
powiedział:
– Tyś chyba czarownica. Ponad czterdzieści lat życia,
a wyglądasz i smakujesz jak młódka.
– Ślepniesz i tracisz czucie na starość – powiedziała Sosna
i zapadła w sen. Po raz pierwszy od zawsze Wolisław wtórował żonie
w tym śnie.
Rozdział IX
Zwyczajne życie między pokusą a zagrożeniem




Oda miała ogromny brzuch, kiedy z Niemiec doniesiono, że Teofano
powiła Ottonowego syna, który jest całkiem rudy. Dziecię otrzymało
po ojcu imię – Otton. A barwę włosów?… Teofano pisała, że mąż
uwierzył w takąż barwę skóry i włosów u jej krewnych w Bizancjum.
Co świadczy o dziedziczeniu po dalszych przodkach.
– Ja sama nie pamiętam, jakie oni mają włosy – pisała Teofano –
lecz dla spokojności męża… Ja naprawdę urodziłam jego dziecię!
Może kto z jego przodków był rudy niby wiewiórka?…
Wkrótce potem przyszedł na świat syn Ody. Wielki osesek… Ody
i czyj?…
– Po kim on taki wielki? – dziwił się Mieszko.
– Po babce – powiedziała Oda i chyba nie skłamała, bo przecie
Dobrawa…
Chłopcu nadano imię Lambert. Unger powiedział, że – jako
pierworodny – powinien spełniać nakazy biblijne, gdzie Pan nakazał,
aby mu pierwociny wszystkiego ofiarować. Musi zostać kapłanem.
– Biskupem – dodał Jordan.
– Kończy się budowę katedry w Gnieźnie, dość dobrze idzie
budowa katedry w Poznaniu – dla niego bym uszykował katedrę nad
morzem. Może w Szczecinie albo w Kamieniu… – Mieszko wyraźnie
się zapalił do myśli o biskupie Lambercie – swoim synu.

***

Wiadomości o szczęściu Mieszka docierały do Pierzyn poprzez
pierwociny kościelnej siatki powiadamiania – przyszedł ksiądz Pióro
i przekazał to, co mu z Poznania i Gniezna przysłano. Przy
sposobności nie omieszkał wyrazić niepochlebnego sądu
o rozdwojeniu między biskupem Jordanem a biskupem Ungerem.
– Ten Jordan – powiedział – to jeszcze, jeszcze, lecz w Ungerze
cnót chrześcijańskich trudno się dopatrzyć.
– Ksiądz taki jakiś zwyczajny – powiedziała z uśmiechem Sosna. –
Na pewno Słowianin, ale przecie nie-Polak? Bo Małopolanie
obrządek słowiański stosują, a tutaj chrześcijaństwo rzadkie było…
– Obodrzyc – wyjaśnił ksiądz. – Unger nakazuje czuć i mówić, że
duchowny narodowości nie ma, bo jego ojczyzna w niebie… Ale ja
wnet Polakiem ostanę. Jordan tego nikomu nie wzbrania…
– Może lepiej, że biskupi niezgodni, bo ksiądz może lepszego dla
siebie wybrać – powiedziała ze śmiechem Sosna.
Ksiądz Pióro odprawił nabożeństwo na pożegnanie Broniwoja,
któren do służby w drużynie odchodził. Podczas kazania powiedział
wiernym, że on jest proboszczem w Glinach, a niedługo dostanie
wikarego, który będzie dbał o wiernych w Pierzynach i w tamtejszej
świątynce nabożeństwa odprawiał.
– To wasz krajan – powiedział – zwie się Studzigniew.
Peregrynacje zakończył, biskup Jordan położył na niego ręce
i będziecie mieli jednego księdza więcej.
Ksiądz… Każdy mieszkaniec Pierzyn wiedział, kto zacz – dawniej
kapłan się mówiło, wieszcz albo wieszczek, a teraz jest ksiądz. Nowa
nazwa tego samego, czasem lepszego od wieszcza, a czasem… Ech,
lepiej nie mówić. Jednak tu były przez księdza Pióro użyte słowa
całkiem nieznane – proboszcz i wikary. Należy je zapamiętać –
przyswoić sobie ich brzmienie i znaczenie. To właśnie mieszkańcy
Pierzyn uznali za znak i dowód zmiany religii – nowe słowa, nie
wiadomo, czy dobrze, właściwie pojmowane. A ksiądz Pióro, wielkiej
życzliwości człowiek, uważał, że każdy na świecie wie, kto to jest
wikary albo proboszcz…
Prawdę mówił ksiądz Pióro. Któregoś dnia przybył Studzigniew,
serdecznie powitał rodziców i zachwycił się Jasnotą. Różne rzeczy jej
żartem mówił – o piękności jej lic, o nadobnej postaci… W końcu
powiedział, że pojmie Jasnotę za żonę! Jasnota istotnie mogła robić
wrażenie swoją urodą, wszelako była jeszcze dzieckiem
i w przyszłości może być brzydsza albo ładniejsza. Na pewno będzie
taka jak teraz pod względem usposobienia – małomówna, zamyślona,
spokojna, grzeczna. Materiał na żonę dobry… Wszelako czy akurat
dla Studzigniewa?
Odmienna była Sokora. Żywa jak iskra, wszędzie jej było pełno,
we wszystko wścibiała nos, oczy i uszy, wszystko chciała wiedzieć.
Jak chodzi o urodę, to Jasnocie wcale nie ustępowała, jeno była
odmiennej barwy skóry, oczu i włosów. Sosna marzyła o małżeństwie
Bronimira z którąś z tych dziewczynek. Ma się rozumieć – po ich
dojrzeniu. Miała już doświadczenie w wychowywaniu żony dla
Lubka… Bianka i on stanowili w Wąsoszy bardzo zgraną, miłującą się
parę, w czym zasługa Bianki była, bardzo starającej się o umacnianie
więzi, usuwanie zadr, podsycanie ogniska domowego przez
znajdowanie wspólnych przyjemności.
Na razie te dwie smarkule o zamążpójściu nie myślały. Sokora
codziennie znajdowała jakąś biedę, jakiś niedostatek i prowadzała
Jasnotę, żeby zobaczyła. Potem Jasnota była prowadzona do Sosny
i tam, używając swoich anielskich min, prosiła o pomoc. Dzięki tym
prośbom wszystkie szczenięta, bardzo wilki przypominające,
i wszystkie żbiki przypominające kocięta miały jak u Pana Boga za
piecem, a przede wszystkim nie były topione, wyrzucane ani w żaden
inny sposób krzywdzone.

***

Książę Mieszko zauważył, iż sprawy kościelne wymykają mu się
z rąk. Oto biskup Unger stawił się na posłuchanie i wytknął księciu,
że nie zgłosił papieżowi ofiarowania Lamberta służbie bożej. Bo to
jak się ma zamiar nowego biskupa i nowe biskupstwo powołać, to
z wielkim wyprzedzeniem należy wszystko podejmować, aby zdążyć
na czas. W dzikim kraju pogańskim może być tak, iż biskup misyjny
zaczyna od wzniesienia świątynki, szałas przypominającej. A dopiero
jego następcy dzieło utrwalają i wszystko rozbudowują. Lecz Polska
ma już katedry nawet… Czyż Szczecin albo Kamień nie są w Polsce?
Tedy musi się zacząć budowę biskupstwa już teraz, a jak Lambert
kapłanem zostanie, to mu dać pod opiekę krainę uładzoną,
z kapłanami i wiernymi jako uczestnikami nabożeństw.
– Zgłosić… Książę przemyśliwał o czynnościach związanych ze
zgłaszaniem czegoś papieżowi… Jak to zrobić, żeby doszło do głowy
i zostało zatwierdzone? Pismo sporządzić i wysłać? Ale jak je
zaadresować? Może poselstwo wysłać? Brozło by wiedział, do kogo
w Italii trafić i Lambert tym biskupem w przyszłości by został. Ale
inni? Dajmy na to Wolisław, czy którykolwiek inny z urzędników
dworu. Umiałby załatwić?
– Dlaczego nie powiedzieliście wcześniej, iż to trzeba zgłaszać? –
Mieszko swoim zwyczajem próbował przerzucić odpowiedzialność na
kogo innego.
– Bo sam to zrobiłem – powiedział Unger. – A książę niech
zajmuje się budowaniem. W Kamieniu, bo taką nazwę nowego
biskupstwa podałem.
Taak… Biskup bardzo samodzielny… Czy nie za bardzo? Tym
razem zgodność jest przynajmniej co do osoby biskupa. A jak będzie
w przyszłości? Stary obyczaj nakazywał pytać księcia o obsadę
stanowiska naczelnego wieszcza świątyni każdej nazwy. Najpierw
wieszcza naczelnego wszystkich innych wieszczów wszystkich
świątyń, a potem wieszcza najważniejszego każdej świątyni. Nie
każdego budynku – świątynia oznaczała szereg budynków, w których
żyli kapłani bóstwa, noszącego tę samą nazwę. Budynek zwano
chramem lub kontyną… Tak było w przeszłości. Nie wiadomo, czy ten
obyczaj był stosowany w Małopolsce, gdzie Więcław miał
samodzielność pod wieloma względami. Mieszko się o to nie
dowiadywał – toż brat w końcu i można mu zaufać… No mniejsza
o to. Lecz Mieszko przypomniał sobie, że o Jasnacha nikt go nie
pytał, to samo jak chodzi o Prochora… Na szczęście to byli jego
ludzie…
Postanowił nieco przytępić rzutkość Ungera, powiedział sobie, że
zbuduje dwie katedry – jedną w Szczecinie, a drugą w Kamieniu!
I sam obsadzi biskupem Szczecin! Dowie się wszystkiego o tym
powiadamianiu i nie powie o niczym Ungerowi – niechże jemu papież
powie o postanowieniach księcia.
A na razie – powiedział sobie Mieszko – należy cieszyć się młodą
żoną. Cieszyć wspólnie z nią i może nowego potomka spłodzić…
W takich razach przychodzi czas nasycenia mężczyzny uciechą,
nawet wtedy, gdy jest młody. Wtedy mężczyzna rad wyrusza z domu
do innych zadań. A w domu zostaje samotna żona. Czy ona też ma
przesyt i chce odpocząć? Pewno różnie z tym bywa…

***

Mieszko wyjechał z Poznania. Do Szczecina i do Kamienia. Przed
samotnym zaśnięciem Oda zastanawiała się nad Dziełem Stworzenia.
Szło jej o to, że Bóg stworzył jednego mężczyznę i jedną niewiastę…
Myśli pochodne tego stwierdzenia doprowadziły ją do postanowienia:
„Gdyby przyszedł Bolko, to ona… No, nie! Nie ma mowy – pozostanie
wierna mężowi, straż wezwie, krzyku narobi…”.
Przyszedł całkiem jawnie – miał ze sobą strażnika, więc nie było
potrzeby wzywania straży. Usiadł daleko od łoża i zaczął wywód
o macochach i pasierbach. Byle co gadał, a ona nawet nie bardzo
słuchała. Dopiero jak się o poradę zwrócił.
– Bo wiesz – powiedział – Emnilda lada dzień urodzi nasze drugie
– parka lepiej się chowa niźli jedynaczka. To będzie nasze ostatnie –
ona, tak lekarze powiedzieli, więcej dzieci mieć nie będzie. Mało
tego – jej nie będzie wolno z mężczyznami współżyć, bo to jej by
śmiercią groziło – jakieś ma powikłania, bolesność straszliwa by była
i ona by z bólu mogła umrzeć. Poradź mi, co ja mam w takim
położeniu zrobić? Wstrzemięźliwość?… Dla mężczyzny to trudna
sprawa. A jak po ojcu tron książęcy obejmę, to żądza bardzo mi
przeszkodzi w rządzeniu. Jak tę żądzę stępić albo zaspokoić?
– Nałożnicę… – Oda zaczęła mówić coś, czego nie chciała
powiedzieć. I nie musiała, bo co ją obchodzić może samopoczucie
Bolka na tronie czy jako następcy ojca?…
Zaczął z innej beczki.
– Teraz nowa wiara i nowy obyczaj. Ojciec by krzywo patrzył na
moją niewierność małżeńską. W ogóle – niewierność małżeńska jest
w innych krajach nawet śmiercią karana. Jak sądzisz, czy ojciec
srogo mnie ukarze, dowiedziawszy się, żem Emnildzie wierności nie
dochował?
– Nnnie wiem – powiedziała zająkliwie. – Sądzę, że uda
niewiedzę.
– A jak by potraktował twoją zdradę?
Zapłoniła się jak brzask zza burzowej chmury promieniami nimbu
się złocący.
– Ja, właśnie – powiedział – do swojej nałożnicy… Do macochy po
pomoc przyszedłem. Ona nie może znieść myśli, że jej mąż dowie się
o jej niewierności. Ojciec gwałtowny bywa… On też uważa, że parka
lepiej by się chowała niźli jedynak. Ja mu nie doniosę, że on już
bezpłodny… Ale jakby jaki zawistnik albo jego miłośnik puścił plotę
i ona by się do uszu ojca doniosła?… Ciekawe, co on by ci zrobił…
Leżała cała stężała od strachu. Skądś myśl rozluźniająca do niej
przychodziła: „Mieszko woli parkę, nie dowie się, ja tylko jeszcze ten
jeden raz… Dla radości ukochanego – niechby się ze swojej męskości
cieszył. To tylko zwykłe cielesne czynności i ja wcale nie będę dążyć
do pozyskania rozkoszy. Pan parę stworzył… A w końcu – czy ja będę
legać w łożu z dwoma na jeden raz?!”.
Odsunęła się w łożu pod ścianę. On najpierw strażnikowi oczami
drzwi pokazał, potem zasuwka szczęknęła… I zaraz – jeszcze zanim
on wszedł do łoża – przeczucie rozkoszy przeniknęło jej biodra…

***

Na zachodzie były przypadki zawalenia się murów, budowanych na
wzór starorzymskich insuli – czyli wysp-kamienic wielopiętrowych.
Wobec tego powstał nowy wzorzec trwałej budowli, zwany stylem
romańskim. Ściany świątyń stały się bardzo grube, nie zawsze
o właściwości obronne szło, mała wysokość kościołów równoważyła
brak pionu. Stwarzało to wrażenie masywności, przysadzistości…
Nic dziwnego, że Mieszko miał kłopoty zarówno w Kamieniu, jak
i w Szczecinie – on chciał w Kamieniu kościoła wielkiego – wszak dla
jego syna miał być zbudowany. Natomiast w Szczecinie chciał
mniejszego, aby zróżnicowanie wysokości i rozległości od razu
rzucało się w oczy i powiadamiało, gdzie jest biskup ważniejszy.
Tymczasem niemiecki mistrz-budowniczy kręcił głową. I początek,
zarys murów obu świątyń, mówił jednoznacznie – to będą dwa
budynki, które później ludzie za kościółki uznają, by o kaplicy nie
mówić… Przy nich mają powstać drewniane zabudowania dla kurii
biskupich – będą je wznosili polscy budowniczowie i tu Mieszko miał
nadzieję uzyskać zróżnicowanie rozmiarów. A katedry będą obie –
małe!
Zmęczyło go niepowodzenie jego zamiarów i tępy upór
niemieckiego budowniczego. Musiał odpocząć. A gdzież lepiej się
wypocznie niż przy umiłowanej, młodej małżonce?
Powitała go z radością. Ale w nocy była jakaś sprężona, jakby się
czegoś obawiała.
– Co jest z tobą? – zapytał. – Boisz się mnie?
– Jakieś niewyraźne było moje ostatnie miesięczne krwawienie –
odparła. Tak jakoś mówiła, jakby ją to krępowało. Ją, która ochoczo
swój „krwotok” pokazywała… Czuł w przestrzeni coś fałszywego.
Czyżby?…
Odę stać było na bezstronne porównanie – Bolko był prędki. Za
prędki! Musiała się śpieszyć, aby za nim zdążyć. Na Mieszka trzeba
było jeszcze czekać, jeśli się nie chciało zrobić z siebie widowiska –
on będzie robił swoje i będzie patrzył, słuchał – a ona od zmysłów
będzie z rozkoszy nieprzytomnej odchodzić. Ale ta rozkosz
z Mieszkiem była połączona z czymś dziwnym. Przy następnym razie
już widziała – Mieszko się czegoś domyśla! Jak on śmie wątpić w jej
miłość? No i jeszcze ta obawa, że on przestanie się domyślać i będzie
wiedział na pewno… To przeszkadzało w swobodnym działaniu pod
nim. A i przyjemność stawała się coraz mniejsza… Szkoda, że taki
domyślny z niego niedowiarek… Przecie co innego ciało i jego
czynności, a co innego duch wierny i miłujący!

***

Mieszka nie było, a kanclerz przyniósł niepokojące wieści zza Odry.
– Może by księżna spróbowała chęć i wolę natężać i ten sposób
męża do siebie przywołać – powiedział kanclerz. – Czasami to się
udaje – dodał – bo nijak, nigdzie nie można go znaleźć.
Czytała te pergaminy i tworzyła sobie obraz oraz przebieg
wydarzeń. Jakże powszednie to było – wasal ma gdzieś swojego
seniora i jego korzyści – liczą się chęci i cele samego wasala.
Oto ojciec, margrabia Teodoryk – prawy lennik i wasal Mieszka,
i biskup misyjny z Brenny – Dodilo oraz książę Sasów – Bernard
postanowili chyba stać się zwierzchnikami połowy świata. Zadufani
byli w swoją przyszłość, coraz bardziej zwiększali ucisk Słowian
między Łabą a Odrą, żądając ślepego posłuchu i wykonywania prac
ponad wszelką miarę uciążliwych, nie kryjąc przy tym pogardy dla
swoich podopiecznych owieczek z kierdla Pana Boga. Teodoryk
wprowadził do wszystkich grodów załogi niemieckie i zamierzał rzeź
Słowian urządzić.
Jakoś się to do owieczek doniosło… Pierwszy dostął za swoje
Dodilo. Jego zamek i pałac zostały zdobyte, a on sam, skrępowany
i zbity, został rzucony żywcem na pożarcie głodzonym przedtem
psom. A potem powstali Redarowie. Za nimi poszli inni. Wszyscy
Słowianie tamtejsi!…
Najpierw załoga niemiecka w Hobolinie nie zdołała się obronić
przed natarciami. Wszyscy Niemcy zostali tam wyrżnięci do nogi,
o wykupie nikt słyszeć nie chciał. Za parę dni przyszła kolej na gród
w Brennej, gdzie sam Teodoryk załogą niemiecką dowodził, mając –
jako wsparcie – siły zbrojne biskupa Volkmara. Teodoryk wykazał się
troskliwością o załogę taką samą jak niegdyś Hodon pod Cedynią –
udał się „po pomoc” i żywot uniósł. Tylko on jeden jedyny.
Potem żywot wielu Niemcom uratował książę Kopanicy,
wytłumaczywszy wojownikom słowiańskim, iż szkoda zabijać, jeśli
można korzystnie w niewolę do cesarstwa wschodniego sprzedać.
Nic to nie pomogło szczątkom biskupa Dodilo. Wywleczono jego ciało
z grobu i powtórnie psom rzucono. Te jednak jeno powąchawszy, od
truchła odeszły. Prawdziwi chrześcijanie powiadali, że to widomy
znak łaski Pana dla duszy zabitego biskupa. A przedtem chrześcijanie
– znowu wyznawcy Jedynego pod różnymi postaciami – powiadali, że
trup niemiecki tak butą i pychą cuchnie, że nawet psy ze wstrętem
się odwracają.
Może, po prostu, zapomniano psy przedtem wygłodzić?…
Obodryci wyrżnęli Niemców w Stargardzie, który Niemcy od
dość dawna za Altenburg uważali, bądź też Aldinburg. Słowianie
łatwo przeszli na „odwiecznie niemiecki” brzeg Łaby, zdobyli i złupili
Hamburg, a Obodryci bardzo się odpaśli na sprzedaży jeńcow
niemieckich do Polski Środkowej. Potem Niemcy usiłowali się
przeciwstawić Słowianom nad „niemiecką od prawieków” Muldą,
lecz dostali takie lanie, iż tylko nieliczni ubieżali, żywot i wolność
zachowując – reszta dała gardło lub w jeństwo trafiła.
Arcybiskup z Magdeburga, Gizyler, dwoił się i troił, pomoc
usiłując zwołać. Udało mu się kupić znaczne siły i one – między
rzekami Tongerą i Muldą, jeśli się trzymać nazw niemieckich – pod
Białoziemiem nareszcie nie przegrały bitwy, choć i o ich zwycięstwie
nie sposób mówić, jeśli się nie chce łgać.
Nagle do komnaty wszedł kanclerz.
– Pani – powiedział – widziano chyba waszego męża w każdym
z tych miejsc, o których pisma wspominają. Ich było czterech braci
jak krople wody podobnych… To nie był Czcibor, bo nie żyje. Mógł
jeszcze być książę Więcław z Krakowa – to się sprawdzi – albo ten ze
wschodu, któren zaginął.

***

W osadzie Szczęśliwa Polana, w drewutni Łuna znalazła stare wici.
Zaciekawiło ją, czego dotyczą – może coś ważnego, może Zbrozło
przez nieuwagę do spalenia wyrzucił… Zebrała je pieczołowicie,
zaniosła do domu, starannie na stole – według znaków kolejności
i początku poukładała. Przeczytała…

Dałem ci nieprzytomność od rozkoszy,
dałem ci sam siebie – jako ostoję,
a jednak inny w domu się panoszy.
Żeby chociaż lepszy… O to się boję…

Jak będzie? – Nie wiem, Zmiennico droga.
Prosić o uczucie? Po co? Na próżno?
Więc teraz żyj z nim i bardzo proś Boga –
proś o zdrowie, bo o rozum za późno.

On cię porzuci – tylko patrzeć dnia,
w którym mu w smak nie trafisz, boś samolub,
a on taki sam – jednoimienne dwa
bieguny – odepchną się w morzu chorób.

Kto raz odtrąci, ten prawa nie ceni –
zna maksymę Greka prostacka tłuszcza –
tyle ma rozwodów – ile się żeni,
ciało raz puszczone – stale się puszcza.

Jak u mnie? Poczujesz to niegdyś i ty –
nie będziesz spać od wieczora do rana,
w pierzynę… och, wspomnienia … będziesz lać łzy
smutna, samotna, zbędna, niekochana.

Żal ścisnął jej serce. Zaraz poczuła ściśnięcie gardła i ucisk serca
zelżał. Poczuła spływające po policzkach łzy. Zrobiło jej się jakoś
dziwnie. Wszedł Zbrozło i zobaczył, że płacze. Nie zdążył nic
powiedzieć, to ona zapytała:
– Do kogo to? Chyba nie do mnie?
Popatrzył, przeczytał po cichu parę słów.
– Po Krasie pozostałości – powiedział. – To bardzo stare i już
nieważne… Jej grajek porzucił dawniej dwie niewiasty. Jej mówił, że
to przez nią, bo z dawna się w niej kochał, a ona go nie chciała. Tedy
on z zemsty się żenił, a potem rozstawał z żonami – tak jej mówił. –
Chorowity się przez te rozwody zrobił… Kiedy mnie nie było w domu,
on przyjechał i powiedział, że nadal ją miłuje. No i wszystko. Wiesz
przecie, że za nim poleciała. Ach, jeszczem się dowiedział, że ona go
odwiedzała i wszystko o jego życiu, rozwodach i chorobach
wiedziała. Mówiła, że jego miłuje…
– A ty? – zapytała Łuna.
– Trafiłem się jej akurat, kiedy on ją – jeszcze przed tymi swoimi
małżeństwami – porzucił, bo mu się jej zachowanie nie podobało.
Powiadał, że ona uznaje siebie za hrabinę, a jego za woźnicę… To
nieprawda, że ona go nie chciała i przepędziła. On sam poszedł sobie
do innej, bo uważał, iż jest pępkiem świata i czołobitności od
wszystkich mu się należą, a ona siebie widziała jako najważniejszą…
Dopóki ona ma pracę – widują się na krótko – wieczorem i rano.
Takie krótkie obcowanie da się wytrzymać nawet przy braku zgody…
A jak ona przestanie pracować, bo wiek… No to on ją znowu
porzuci…
– Ty ją nadal miłujesz i jesteś nieszczęśliwy – powiedziała to
głosem cichym i smutnym.
– Już nie – powiedział. – Ja tylko pamiętam. I jestem ostrożniejszy
wobec innych niewiast. Na tobie, Miluszko, to się skrupiło… Nie
martw się – ja ciebie miłuję, choć nie wiem, czy tak samo jak
pierwszy raz z Krasą…
Podszedł do niej, jedną ręką objął jej kibić i poprowadził ku
sypialni. Sądził, że ona tego oczekuje.

***

Oda została powiadomiona przez Teofano, że Otton podążył do Italii –
bić się z Saracenami. Oda czytała pismo od Teofano i nie wiedziała,
czy ma się cieszyć, czy smucić… Mieszko się u cesarzowej pojawił,
podarki dla małego Ottona ostawił i swoich stu wojów cesarzowi na
wyprawę do Italii użyczył.
– Mieszko – pisała Teofano – powiedział, iż powstrzyma
zadzierżystość Słowian i – wyobraź sobie – walki ustały! Tutaj
powiadają, iż twój mąż najpierw to wszystko wywołał i podsycał…
A twój ojciec zebrał watahę, bo inaczej tej zbieraniny nie mogę
nazwać, i natarł na Danię. Biedny Sven Widłobrody…
Przy czytaniu tego pisma Oda odczuwała wielki niepokój o męża
i o ojca. Postanowiła, że zajmie stronę męża, bo on jest jej
prawdziwym opiekunem, powiernikiem i jego miłuje lepiej niźli ojca.
To postanowienie znacznie ją uspokoiło i poród Świętopełka nie
odbywał się w napięciu jej i całego otoczenia, skupionego wokół
rodzącej.
Przy chrzcinach – Świętopełk wydawał się słaby, więc lepiej
ochrzcić – ojca dziecka i męża matki zastępował Bolko. A na drugi
dzień pojawił się Mieszko! Popatrzył chłodno na synka, lekko przytulił
i w czoło ucałował swoją żonę.
– Cesarz – powiedział – własną osobą wiódł rycerstwo do bitwy
z Saracenami. Bóg nie dał mu zwycięstwa… Ale on z pola bitwy żywy
uszedł i do Rzymu pojechał. A tam… Zaraza chyba… Cesarz nie żyje
– niech żyje nowy król Niemiec!
– Kto? – zapytała Oda.
– Teofano doprowadziła do koronacji swojego małego synka –
powiedział Mieszko. – A ona sama ma być opiekunką władcy i jego
wyręczycielką aż do czasu jego sprawności. Prawo mówi, że
sprawność przychodzi po ukończeniu czternastego roku życia. To się,
owo zastępowanie małoletniego władcy, jakoś tak nazywa… Nie
pomnę.
– Regencja – powiedziała Oda.
– Od dzisiaj, Miła żono – powiedział Mieszko – nie odstępuję cię
ani na krok. Aż do twojego zajścia w ciążę. Chcę mieć kogoś
w odwodzie – jako następcę – gdyby Bolko…
Nie zapytała, dlaczego to nie będzie Świętopełk…

***

Studzigniew zastanawiał się nad słowem szabas. A może szabat?…
Ostatecznie przeważyły szabasowe świece, o których Studzigniew
słyszał, będąc w Galii, podczas peregrynacji. Więc szabas.
Szabas był i jest uznawany przez żydów za zwieńczenie
siedmiodniowego okresu pracy i odpoczynku. Siódmy, świąteczny
dzień okresu. W Polsce ten okres zaczynano nazywać tygodniem.
Nazwa była potrzebna, bo skoro coś jest, to i nazwane być musi…
Więc tydzień… Siedem dni tygodnia… A dniem odpoczynku
i świętowania jest ten, w którym Jezus Chrystus zmartwychwstał –
czyli niedziela – pierwszy dzień po szabasie. No dobrze – a który
dzień tygodnia? Pismo powiada: pierwszy dzień tygodnia (bo szabas
był ostatnim, a zmartwychwstanie w pierwszym dniu po szabasie).
Ale w mowie polskiej już się utarła nazwa wtorek. Potem czwartek
i piątek. Wtóry, czwarty i piąty dzień tygodnia. A niedziela jest dwa
dni przed wtorkiem – po niej jest jeszcze poniedzielnik – pierwszy
dzień… Skoro poniedzielnik jest pierwszy, to niedziela jest ostatnia.
Pismo dla Żydów przez Pana przeznaczone powiada, iż Jezus
zmartwychwstał w pierwszym, a mowa polska mówi – w ostatniem…
Jak z tego wybrnąć?
Postanowił sprawę wyjaśnić podczas niedzielnej nauki po
nabożeństwie. Powie, że nazwa niedziela bierze się od tego, że ona
tygodni nie dzieli – ona jest zwornikiem czasu, jest zarazem
pierwszym i ostatnim dniem tygodnia. Podobnie jak Pan nasz Jezus
Chrystus. Zwornik wszechczasów…
Siedział w izbie, będącej jego mieszkaniem i pomieszczeniem
urzędowym. Znaczy – kościelnym, jeśli rozumieć kościół ogólnie,
a nie jako budynek… Skromne wyposażenie owa izba miała. Dobrze,
że kotlina jest – zimą zaciepli wnętrze. Mama namawiała go do
zamieszkania w domu rodzinnym, ale nie chciał rodzicom
przeszkadzać. A wreszcie – gdyby do niego zwierzchność przybyła
w osobie biskupa… Ani marzyć, co najwyżej proboszcz… A on –
ksiądz Tomasz Pióro – i tak do mamy leci jak w dym. Ale zawsze
może się kiedyś zdarzyć, iż pomieszczenie urzędowe stanie się
niezbędne.
Wczoraj był w tym pomieszczeniu Kazek – syn Rozporowej.
Spytał Studzigniewa o urzędową nazwę takiego miejsca. Plebania…
Nazwa dumna, pomieszczenie skromne. Niby mało, ale zawsze…
Kazek powiedział, że chłopi z innych wsi – nawet z Glin, gdzie chrzest
dawno był – do lasu się wymykają i Jedynemu, będącemu w różnych
postaciach, ognie dziękczynne palą i takież pieśni śpiewają.
A wszystko z powodu imion. Ksiądz Smoleń i ksiądz Waltz powiadali,
że Bóg ma kilkaset imion, a ksiądz Pióro potwierdza, jeżeli go
pytać… Takim księżom nikt o leśnych nabożeństwach nie powie, ale
Studzigniew jest swojak i jemu można bez obaw. On nigdy nie
nazwałby wici kabałą… Jeśli Bóg jest jeden, to po co tyle imion?
Może to ukryte pogaństwo i uznawanie wielobóstwa? A Jedyny
żadnego imienia nie ma, jeno jego postacie różnie się nazywają. To
jednak nie On sam – to jego przejawy i dziedziny poczynania.
Także tę sprawę Studzigniew postanowił umieścić w niedzielnej
nauce po nabożeństwie. Trzeba nauczać i głupot nie szerzyć, bo
prostaczkowie z czasem całkiem w co innego będą wierzyć, niźli
nauczał Jezus. Musi być nauka prawdziwa, krótka, zwięzła i jasna…

*

– Drzewiej – mówił w niedzielę – Jedynemu Bogu składano ofiary
krwawe – zwierzęta pokładne, a po żniwach i innych zbiorach na
ołtarzach ofiarnych składano rośliny wszelakie – pierwociny
wszystkiego. Raz Pan zażądał nawet ofiary krwawej z dziecka, lecz
to jeno próba wierności była i kiedy Abraham już-już miał Izaaka
w łeb kamieniem śmiertelnie zdzielić, Pan się odezwał, że to nie jest
wcale konieczne – sam zamiar szczery i posłuch się liczyły, a śmierć
Bogu niepotrzebna. Dzisiaj na ołtarzu składałem w waszym imieniu,
i w swoim, ofiarę bezkrwawą, którą Bóg ustanowił, będąc w postaci
Jezusa Chrystusa. I to jest jedyne imię Boga, które znamy – ta postać
właśnie. A reszta, o której powiadali wam inni duchowni, jest jeno
przymiotami, cechami. Nieśmiertelny – dajmy na to, albo
Dziewięciogłowy – na Ranie takowa postać Jedynego jako posąg stoi.
Ale Bóg jest jeden, choćby się za Swarzeca czy Daćboga przebierał
albo malunkiem bądź posągiem był oznaczony. Na zachodzie używają
słowa symbol, ono po naszemu oznacza – znak nasuwający myśl
pożądaną. Posągi i obrazy… Byli tacy, co je za bałwochwalstwo
uznawali, ale teraz już za symbole je mają i wolno malować albo
rzeźbić. Jeno nie dumajcie, że Bóg tak wygląda jak go usiłują
przedstawiać. Bóg jednemu takiemu nie chciał się pokazać, bo
powiedział, że Jego wizerunek niebezpieczny dla życia człowieka
jest. Ale wiemy, że nas Bóg stworzył na swój obraz i podobieństwo.
Wcale to nie oznacza niczego, co byśmy pojąć mogli. Chyba żeby
o duszę chodziło, która jest niewidzialna. Bo weźcie dla przykładu
łosia i świnię… Mają po cztery nogi? Mają po dwoje oczu i uszu?
Nawet ogon oboje mają i węch, i słuch, i wzrok, i czucie, i zmysł
równowagi, oraz smak? Mają! Tedy są sobie podobne? No, można
tak powiedzieć. Wszelako łoś rogi ma, a świnię do nierogacizny
zaliczamy. Wielkości tych dwóch zwierząt niejednakowe są. Łoś jeno
rośliny je, a świnia wszystko zeżre…
Podobne, a jednak niejednakowe i różnic wiele.
Błogosławieństwo dostaliście, tedy idźcie w pokoju i poczywajcie
w święto jak Bóg przykazał – pamiętaj, abyś dzień święty święcił.
Następnym razem mowa będzie o tym, czy dzień może być święty,
czy to jeno symbol słowny…
Rozdział X
Teofano




Kiedy Oda urodziła trzeciego syna i wywalczyła, aby mu nadano imię
Mieszko, kiedy cała zapłakana i zasmarkana od żalu i strachu
próbowała ubłagać, by Mieszko jednak ją miłował, bo ona jego
miłuje, kiedy Mieszko odparł, że miłować nie przestał, jednak nie
będzie z siebie robił głupa, który nie słyszy, nie widzi i swoje rogi,
przez żonę przyprawione, uznaje za swoje osiągnięcie – wtedy
w całych Niemczech ktoś rozpętał nagonkę na matkę nowego władcy
Niemiec, koronowanego koroną z czystego żelaza – czarną koroną
Longobardów.
Mieszko powiedział, że wyjeżdża walczyć z wrogami Teofano,
a jak wróci, to Oda mu powie, z kim mężowi rogi przyprawiała. Bo
jak się Mieszko sam dowie, tooo… Taka groźba w powietrzu zawisła
po tym „tooo”, że Oda aż się cała we własnym pocie wykąpała.
Mieszko wyjechał, nawet nie wiedziawszy, że w tych dniach,
w Gnieźnie Emnilda wydała na świat Bolkową córkę – Regelindę,
obiecaną dostojnikowi cesarskiemu zaraz na początku ciąży, jeżeli…
Znaczy – jeżeli będzie córka. Regelinda była tak wesołego
usposobienia, że nawet jak chciała kupkę albo siusiu, to nie płakała,
lecz całkiem rozumnie postękiwała i rączkami machała mocniej niż
wtedy, gdy sobie jeno ciałko ćwiczyła… Jej pieluszki rzadko były
brudzone wydalinami, bo Emnilda bardzo prędko pozbadła dziecięce
znaki o chęciach przemożnych, które mus zaspokoić.
Emnildzie, a i Bolkowi, nie przeszkadzało wcale, że w Niemczech
postponowano żonę byłego – zmarłego – cesarza. Że nazywano ją
córką straganiarza, która podszyła się pod cesarską córkę.
Podstawiono cesarzowi tę oszustkę i on dał się zwieść. Dziecię
cesarza – rudy Ottonek – niech na tronie zostanie, bo połowa krwi
cesarskiej w nim krąży, atoli tę wywłokę wyżenąć trzeba. Kiedy
Mieszko w Niemczech zaczął kupować możnych nieprzyjaznych
wdowie po cesarzu, zaczęło się gadanie, że Teofano była księżniczką
bizantyńską, tyle że nie z cesarskiego rodu. To już było łagodniejsze,
chociaż kosztowne.
Czy byli w Bizancjum książęta? Pierwszy z brzegu graf nieniecki
o to zapytany odrzekłby, całkiem roztropnie, że skoro w Niemczech
są, to dlaczego w Bizancjum miałoby nie być?…
Większość episkopatu i feudałów niemieckich popierała pogląd,
że księżniczka czy straganiarka, wszystko jedno, regentem należy
zrobić Henryka z Bawarii o miłym przydomku Kłótnik… Ten
przydomek natychmiast określał stopień zgodliwości Henryka na
poglądy inne niźli jego własne. Otton II pozbawił był Henryka
księstwa i odtąd nie używano w cesarstwie szeregu słów: Książę
Bawarii Henryk. Niemniej po pewnym czasie Otton zmiękł, Henryk
wydał mu się przydatny i do kupienia, tedy powierzył mu rządy nad
Szwabią, a Ottonowi ze Szwabii rządy nad Bawarią. Czasowo jeno,
bo Kłótnik musiał swoje powiedzieć i uczynić, a nie było to do
zniesienia dla cesarza. W rozmowie rzucił Henrykowi powiedzonko:
„ty Szwabie” i odtąd stało się ono obelgą, a Henryk stał się
wędrowcem, by nie używać bliższego prawdy słowa – uciekinier. Ów
wędrowiec raz tu – raz tam przebywał, a zawdy w gotowości do
zmiany miejsca pobytu. On – ma się rozumieć – nie uciekał, on jeno
jechał tuż tuż przed cesarskim pościgiem…
Mieszko jednak znalazł Kłótnika i z nim rozmawiał. Obiecał, że
za zrzeczenie się chęci do tytułu regenta cesarzowa da mu ważne
stanowisko, a Mieszko poprze go w staraniach o tytuł króla Niemiec
i cesarza – tuż po śmierci Ottona III, który jest nader wrażliwy na to,
co dla innych jest jeno chłodzącym podmuchem albo lekkim
przeziębieniem, czy też wywołuje lekkie rozwolnienie. Młody władca
Niemiec musiał słuchać rad matki i zachowywać się tak, jakby
roślinką był cieplarnianą. Wrażliwiec…
Ledwo Mieszko Kłótnika opuścił, pojawili się ludzie innego
księcia kawałka Bawarii – Bertolda.
Pochwycili Kłótnika, a Bertold „pozwolił” krewniakowi
przebywać w więzieniu, bo tam bardzo jest bezpiecznie.

*

Byli też feudałowie, chcący uczynić regentem króla Francji – Lotara.
Przewodził im arcybiskup Moguncji – Willigis.
Zgodnie z radą Mieszka Teofano odwiedziła Kłótnika w więzieniu
i spytała, czy on nie chciałby być księciem wszystkich Bawarów…
Chciał!
Na zjeździe w Rohr zapadło postanowienie, że Lotar regentem
nie może zostać, bo nie chce oddać Niemcom Lotaryngii. Zjazd
zatwierdził także Kłótnika jako księcia całej Bawarii. Henryk
przysiągł, że tak naprawdę nigdy regentem być nie chciał, bo godna
tego jest najbardziej ze wszystkich cesarzowa Teofano, córka
cesarza wschodu – Romana II, tedy on – książę Bawarii, Henryk –
obiecuje dać regentce pomoc i wsparcie, bo wiadomo niewiasta sama
jedna ma trudności z utrzymaniem w ryzach ludzi kłótliwych
i samowolnych. Teofano podziękowała i poleciła Henrykowi
z Mieszkiem rozmawiać o tej pomocy, bo on jest młodego króla
najserdeczniejszym druhem.
Przez taki przebieg wydarzeń stracił Bolesław Pobożny z Czech,
do końca jawnie popierający Kłótnika przeciwko Teofano. Pobożnego
pominięto przy najbliższej uroczystości – nawet go nie zaproszono…
Na uroczyste ogólne zaprzysiężenie zostali zaproszeni: Bolko
z Emnildą i Oda. No Mieszko – samo przez się zrozumiałe – też się ze
wszystkimi obłapywał, całował i wypijał toasty pod ogólną nazwą
„kochajmy się”. Tej nocy Mieszko zrozumiał to dosłownie i szeroko –
poszedł do sypialni Ody i z nią inaczej spełniał wezwanie do kochania.
Robił to na zimno, bez uczucia, a jej to odpowiadało. Niewiasta sama
bez uczucia nie bardzo chce i może, atoli jak mężczyzna z nią… bez
uczucia… Aaa – to co innego. Nawet zapytać zapomni, czy on ją
miłuje. Czasami dopiero po miłosnym akcie o to zapyta… Oda nie
zapytała – bała się odpowiedzi przeczącej. Za to inna sprawa została
przez małżonków załatwiona ostatecznie.
– Ja ciebie, mężu, bardzo miłuję – powiedziała Oda żarliwie – ale
zdarzyło się, żem uległa obcemu, bo mi się zdało, że to dla naszego
dobra. Byłam przekonana, że twój okres płodności już się skończył
i dlatego… A potem ten łajdak straszył, że rozpowie i znowu
ulegałam. Lambert i Świętopełk są jego synami. Okazało się, że
jesteś płodny, a ja nie wierzyłam małodusznie – Mieszko jest twój.
Jeśli możesz, wybacz, że nie mogę ci powiedzieć kto… Dziękuję, żeś
do mnie dziś przyszedł. Zawdy będziesz moim gorąco oczekiwanym
gościem. I bardzo umiłowanym. Bardzo!
Mały Otton upodobał sobie Bolka. Z nim najchętniej przestawał
i rozmawiał. Począł mu objaśniać prawidła niemieckich koronacji.
– Królowi Niemiec – mówił – wkładają na głowę czworokątną
czarną koronę. Jak się chce być cesarzem, to jeszcze dwie korony:
koronę Lombardii i koronę królestwa Italii.
– A ta czarna korona z czego jest? – Bolko chciał podtrzymać
rozmowę i dlatego spytał o rzecz sobie znaną.
– Z czystego żelaza – odparł mały mądrala – i ja nie wiem,
dlaczego czyste żelazo nie rdzewieje.
Najważniejszą częścią uroczystych obchodów były hołdy lenne:
Mieszka, Pobożnego i wielu innych. Potem były pasownia na rycerzy
i Otton zażądał, żeby i Bolka pasować. Obyczaj przewidywał
podnoszenie poddanego z klęczek przez przyjmującego hołd lenny
lub wasalny, bądź też po pasowaniu na rycerza. Pełno uśmiechów
życzliwych było widać na twarzach obecnych, kiedy senior stawał na
palce, by pocałunek dać poddanemu… Dorośli w końcu poczęli się do
malca pochylać i całowali go z głośnym cmoknięciem. Jeden tylko
Bolko od żartu się powstrzymał i złożył pocałunek nader poważnie
a ostrożnie – wszak senior, jednak, za dorosły nie był…

***

Na Rusi zdarzyła się rzecz niespodziewana. Kaleka, Włodzimierz,
któremu z łaski na uciechę dano po ojcu Nowogród Wielki, bez trudu
nawiązał rozmowy z pobliskimi Waregami i przy ich pomocy wyżenął
z Kijowa Jaropełka i sam zajął jego miejsce. Natychmiast – jako
pierwszy ukaz – ogłosił, że do Rusi należą wszystkie ziemie aż do
rzeki San. Przeraził się Bolesław Pobożny, bo to już by było nie tak
daleko od Moraw… Posły Pobożnego do Poznania gnały i – rada
w radę – postanowiono wspólnie powstrzymać zaborczego kniazia
z Kijowa. Pobożny wysłał pod Sandomierz i Opole żądaną ilość
wojów. Więcław tyluż dał swojemu synowi – też Bolkowi, którego dla
lepszego rozeznania przez jakiś czas będziemy nazywać Śniadym –
i Śniady w Opolu szykował siły zbrojne do odparcia najazdu
Włodzimierza. Najlepiej odpór byłoby dać pod Kijowem…
Do Sandomierza ze znacznymi siłami drużyny Polski pojechał
Bolko Mieszkowic. Z takimi samymi zadaniami, jakie dostał Śniady.
Po paru dniach nikogo o nic nie pytając, Bolko Mieszkowic poderwał
swoje i czeskie oddziały i ruszył na wschód. Przemyśl otworzył przed
nim bramy, jakby o ukazie Włodzimierza nikt tam nie słyszał,
Czerwień zrobiła to samo, lecz po trzydniowym namyśle Bełz i Wołyń
wręcz poprosiły o polskie załogi, bo one przy Rusi być nie chcą.
Kniazia Włodzimierza chęci mieszczan i wojów z rzeczonych
grodów jakoś wcale nie obeszły. Jego ludzie przekonali sporo Słowian
na Zaodrzu, że Mieszko ich Niemcom sprzeda i tam wybuchły
zamieszki. A sporo oddziałów drużyny stamtąd na wschód zabrano…
Oj, słusznie ten Włodzimierz zarobił na swój późniejszy przydomek,
zasłużenie nazwano go Wielkim.
Wtedy na pomoc lennikom i wasalom króla Ottona III Teofano
wysłała rycerstwo niemieckie, co zachęciło Włodzimierza do
wycofania swoich oddziałów na leża zimowe. Wiosną wszystko
zostało powtórzone – Rusini aż pod Lwów podeszli, a zoczywszy
rycerzy niemieckich, podali tyły. Te wojenne szachy ten dobry skutek
miały, że Pobożny swoje siły z Miśni, znaczy – z obszaru marchii,
wycofał i obszar Mieszkowi z powrotem całkowicie przekazał.
Nieufność Teofano do niego spowodowała, że jeno z Czech hołd mógł
Ottonowi złożyć, a na Morawy robiono nadzieje Więcławowi
z Krakowa. Aby całkiem zniechęcić Włodzimierza do zajmowania
Rusi Czerwonej i przyległości tej krainy, sześcioletniemu Ottonowi
poradzono, aby uczynił z tych ziem lenno, które powierzy się Bolkowi
Mieszkowicowi. Otton bardzo rad był z pomysłu, hołd od swojego
rycerza-lennika przyjął, a Włodzimierz najazdów całkiem zaniechał,
bo gdyby senior Otton zechciał swojemu lennikowi, Bolkowi,
pomagać… Za duża siła cesarza i wszystkich jego wasali na jednego
Włodzimierza by była…

***

Zapanował taki spokój, że Teofano poprosiła Mieszka o zmniejszenie
drużyny Polski, bo ona kłuje w oczy feudałów niemieckich. Mieszko –
a jakże – zachwycił się pomysłem cesarzowej wdowy, bo mniej się
będzie na utrzymanie stałej siły zbrojnej wydawać.
Ten Mieszkowy zachwyt zaowocował rozporządzeniem
o zwolnieniu ze służby w drużynie wszystkich młodzieńców za
wyjątkiem jednego z każdej rodziny. Pozostali mieli obowiązkowo
pracować dla ojczyzny jako smardowie w dobrach książęcych. Nie
przez trzy lata, lecz przez pięć. I co drugi dzień mieli mieć
obowiązkowe ćwiczenia wojenne, a co drugi dzień pracować.
Zmniejszona drużyna stała się w ten sposób liczniejsza o tysiąc
pancernych, służących przez pięć lat, a nie przez trzy, jak
dotychczas. No, za tę służbę, a właściwie za połowę czasu służby
trzeba było płacić jak przedtem smardom. Stan dróg polskich
znacznie się poprawił, bo smardów było – co tu kryć – w trójnasób
więcej. Teraz nawet ksiądz Waltz nie miałby powodów wykpiwać
stanu dróg w Polsce, Zaodrza nie pomijając.

***

Po Pierzynach chodziła niezwyczajna trójca. Ksiądz Studzigniew
pośrodku, Sokora trzymając księdza za jedną rękę, ciągnęła do
przodu, podskakując często i gadając jak najęta. Jasnota, z drugiej
strony, pozostawała nieco z tyłu, bo zamyślona bywała, a wtedy łatwo
krok skrócić i nie nadążać za innymi, nawet nie zdając sobie z tego
sprawy. Dziwne, ale nie zauważała, że jest za rękę przez
Sudzigniewa prawie przez cały czas podciągana…
Ksiądz codziennie wchodził do każdej chaty i pytał, czy czasem
jakiej pomocy nie trzeba, a podwiczki miały zapamiętywać
odpowiedzi, a potem – po tej przechadzce – przypominać „bratu”, kto
i czego potrzebuje. W zasadzie można to było Sośnie mówić, bo ona
była źródłem, z którego Studzigniew dla innych czerpał. Jednakże
matka jest mniej oszczędna, jak chodzi o życzenia syna, a syn mniej
zważa na możliwości, jeśli nie ze swojego pomaga, tedy lepiej
pośrednictwo tych dwóch sikor zastosować – będzie rozważniejsza
wielkość pomocy.
Bywało, że Sosna odzyskiwała na jakiś czas dawny wigor i wtedy
Pierzyny stawały się wsią pracowitych a porządnych. Wolisław
polegiwał okresami, stercz mu życie urozmaicał, niemniej pamiętał
o wykonywaniu swoich urzędowych obowiązków i kiedy tylko mógł,
jechał do Działoszyna i Pajęczna.
Krasa – o dziwo – znajdowała więcej czasu na przebywanie
w domu, wcale nie zaniedbując wyjazdów na targowiska do
okolicznych miast.
– Ona przedtem z domu uciekała – powiedziała pewnego razu
Sosna – bo Zdruzny nie kochała. Ten grajek ani się do Zdruzny
umywa, ale ona rada z nim przestaje.
– Maluczko a zacznie się między nimi psuć – powiadał Wolisław. –
Wystarczy, że jedno albo drugie zauważy, iż nie jest w stadle
najważniejsze. Żadno nie ustąpi, nie popuści i będą walczyć
o pierwszeństwo i o rządy. Wióry polecą, jak się za łby wezmą.
Chłopi dzielili czas między pracę, rodzinę i karczmę. Dobrze jest
spotykać swoich towarzyszy poza pracą, poza domem, na swobodzie,
przy trunku. To całkiem inna para butów niźli rodzina. Niby
wszystkie buty są podobne, jednak co innego skórznie z cholewami,
a co innego chodaki z drewna. Niby rodzina – ludzie i towarzysze
pracy – ludzie, a jednak nie to samo. Czyż Studzigniew nie mówił
o podobieństwie i różnicach?…
Jedynie zwierzęta nie dawały po sobie poznać, że w tej nudzie
codziennego, spokojnego bytowania jeść im się odechciewa i psie
figle krowom po myślach we łbie latają. Potem – nagle – taka
spokojna krasula zaczyna się gzić, a napaść wołu nie można, bo łeb
od żarcia odwraca. Spokój tak źle działa?…
Jeno rośliny obojętnie witały wiatr, chcący je popieścić albo
uczesać. Wespół z nim szumiały tak samo jak i w czasach mniej
spokojnych.
Tę niewzruszoność codziennej niezmienności zakłócało czasem
jakieś zdarzenie, budzące u wszystkich – oprócz roślin – zdziwienie,
zaciekawienie, gniew lub inne uczucia.

***

Drogą od Działoszyna weszli do Pierzyn dwaj wędrowcy. Biednie
odziani w opończe wiatrem podszyte, z samych – przyścibolonych
byle jak – łat, co bardzo urozmaicało ich wygląd; różnobarwność
tego głównego składnika okryć – mimo wyblakłości – dawała się
jeszcze spostrzec. A nawet raziła w oczy…
Rzekło się – wędrowcy, co oddawało ich główne zajęcie –
ruszanie nogami, przez co kroki powstawały i nogi niosły ich na
północ. W rzeczywistości należałoby rzec – szło dwóch dziadów.
Jeden był chyba półślepy, bo tego drugiego za rękę kurczowo
trzymał i szedł nieco z tyłu, pociągany czasem przez tego
pierwszego. A ten pierwszy musiał być chyba przygłuchy, bo
narzekania tego drugiego, że po dziurach prowadzi, że o kamieniach
nie uprzedza i podobne „pochwały” wcale na owym przewodniku nie
robiły wrażenia, a przecie on nie roślina… Wyposażenie obronne
przeciwko psom mieli obaj w drugiej – wolnej ręce. Kije były słusznej
grubości i długości, co zdawało się zaprzeczać powiedzonku, iż psy
lubią dziada… Aha – w ciasnym zaułku…
Doszli do krzyżówek i stanęli. Ruszanie bezzębnymi ustami
mogło powiadamiać o ochocie na jedzenie. Prędko zauważyła to
Sokora i do Sosny pobiegła z donosem. Zwyczajnie, po ludzku, a nie
z obawy, że dziady ją zjedzą.
– Przyprowadź. Nakarmimy – powiedziała Sosna i wnet tych
dwóch siedziało na ganku, łamiąc nieduże kęsy chleba i zaraz po nich
wkładając między dziąsła kawałki siekanego, pieczonego mięsa.
Pojedli, kwasem chlebowym popili i siedzieli nadal. Wreszcie ślepy
zapytał, czy dobrze idą do Sieradza.
– Dobrze – odrzekła Sosna. – Tuszę, że tam macie upatrzoną
pomoc. Bo gdyby nie, to mąż mój w swoim włodarstwie znalazłby dla
was przytułek.
– Bóg zapłać, dobra niewiasto – powiedział z ulgą ślepiec. –
W zamian za dobre serce opowiem wam nasze przygody. Chcecie?
Sosna chciała, Sokora i Jasnota tym bardziej, tedy popłynęła
opowieść starucha:
– W niewolę do cesarstwa wschodniego popadlim. Jam był
przykuty do wiosła na bizantyńskiej galerze, bo właściciel uznał, że
do niczego innego nieprzydatnym, a siły mam dostateczne. Ten
głuchy jak pień – wskazał towarzysza wędrówki – umiał zbroje
składać i siatki kolcze zaplatać. Tak właścicielowi powiedział i do
takiej pracy został skierowany. Mnie na galerach było bardzo ciężko,
bom przedtem do wysiłku nie był nigdy zmuszony. Sędzią byłem,
szanowanym, bo sprawiedliwym. Zastrzeżeń nigdy nikt do mnie nie
miał.
Sosna nadstawiła uszu, bo przypomniało jej się szykowanie
Lubka do służby w drużynie.
– A towarzysz mojej niedoli, ten tutaj – wskazał na głuchego –
rzemieślnikiem był przed niewolą. Smalcerzem najlepszym
z najlepszych. I druhem. Ale nas, jakom już powiadał, rozdzielili…
Sosna uśmiechnęła się smutno – pamiętała inne oceny sędziego
i smalcerza, wypowiadane niegdyś przez Wolisława i Lubka.
– Aż tu pewnego dnia mój towarzysz przy wiośle, bo po dwóch do
jednego wiosła nas było, zasłabł i prędko zmarł – dziad zauważył
smutny uśmiech Sosny i postanowił potem zapytać o przyczynę
smutku; na razie snuł dalej swoją opowieść:
– A na drugi dzień dostałem nowego naparnika… Oczom własnym
nie wierzyłem – był to mój druh – smalcerz! Właściciel go ukrzywdził
– uznał, że do pracy przy zbrojach on się nie nadaje i skierował go na
galerę. Ciągnęlim wiosło, podnosilim, cofalim i do wody pióro
wkładalim… Przez długie lata… W brudzie, który czasem trochę
zmywał własny pot, a czasem zacinający deszcz. On cięgiem
narzekał, iż za drobne niedokładności i niewielkie opóźnienie zbyt
surową karę poniósł. Ja tylko słuchałem. Niestety – i nadzorca
słuchał… Pewnego dnia mojemu druhowi kawał języka ucięli
i bębenki w uszach przekłuli. Ja strasznie krzyczałem, bom musiał na
jego mękę patrzeć… Nadzorca krzywo się uśmiechnął i powiedział,
że takie wrażliwe oczy nie powinny na świat spoglądać, bo to
niekorzystnie wpływa na siłę wiosłowania… Rozpalonym żelazem
oczy mi wypalali… Bóg strzegł – nie całkiem wzrok straciłem –
światło widzę i duże przedmioty, czy sylwetki ludzi – jak za gęstą
mgłą.
Już na drugi dzień – my jeszcze słabi bylim, aleśmy musieli wiosło
ciągnąć, za każdym razem batogiem razy odbierając, bo siły nam nie
dostawało. Ale stała się sprawiedliwość. Burza się straszliwa
rozpętała, fale jak góry wielkie się zrobiły, bici musielim zmiennie
wiosłować w przód i powstrzymywać naszą burtę, by galera dziobem
do onych fal stawała. Nagła fala z boku galerę przykryła, trzask
okropny dało się słyszeć, wszystko, pod wodą będąc, pękało, czego
i on – głuchy prawie, i ja – nie słyszelim, ale on widział i mnie
bełkotem swoim potem opowiadał. Belki jak udo tęgiego męża grube
pękały niby trzcinki cieniutkie… Cieszylim się, sądząc, że umrzemy
lada chwila i koniec naszej męki będzie, a właściciel straty wielkie
poniesie, a nadzorca razem z innymi – sprawiedliwie – na dno
pójdzie…
Miotnęło nami gwałtownie, czymś zostalim uderzeni i zmysły
stracilim. A jak je odzyskalim przykuci do kawałka belki, unosilim się
na powierzchni wody, na plecach leżąc. Druh ląd zoczył i począł belkę
i nas ku niemu kierować. Domyśliłem się, że trzeba jego wysiłki
wspomóc. Wnet na ląd wyszlim, mocno poturbowani, lecz żywi.
Wspomogli nas dobrzy ludzie. Jakiś kowal okowy nasze usunął.
Jeść dostawalim i miejsce do spania – razem z kozami. No i doszlim
do naszej Ojczyzny… Daleko jeszcze mamy do Sieradza?
– Jużeście niegdyś – powiedziała Sosna – tę drogę przebyli. Ta
wieś zwie się Pierzyny.
Obaj nagle poderwali się z ławki na ganku. Żuchwy im się zaczęły
poruszać mocno i prędko, jakby bezzębnymi dziąsłami chcieli wielkie
a twarde kęsy gniewu pogryźć. Prawie głuchy chwycił prawie ślepego
za rękę i ruszyli obaj drogą ku północy, prędko nogami przebierając,
a ten z przodu oglądał się za siebie trwożliwie, jakby spodziewał się
napaści szerszeni na swoje plecy.
– Sobka nigdy niczego nie nauczy – powiedziała Sosna.
Wolisław usłyszawszy o losach tych dwóch zbirów, powiedział
spokojnie:
– Mnie złość na nich już przeszła. Niegdyś zimna wściekłość mnie
ogarnęła i załatwiłem im niewolę. Oni chyba – jeśli znajdą w Sieradzu
oparcie – znowu na złą drogę zejdą i jeszcze gorzej trafią niźli tym
razem.

***

Całe Pierzyny wyległy na drogę. Na północ posuwał się barwny
korowód wozów, zwierząt i ludzi. Wóz za wozem jechał w odległości
jeden od drugiego znacznej, każdy barwną budą przykryty, niektóre
w pasy dwubarwne, inne kwieciste, a każda buda do drugich
niepodobna, a każda wzrok przyciągająca swoją odmiennością od
wszystkiego, co się na oczy dotąd widziało. Koło każdego wozu
stadko osłów objuczonych pakunkami, nieustępującymi budom
w swoim zróżnicowaniu wielobarwnym i co do kształtów. Do tylnych
kłonic przywiązane wierzchowce lub podjezdki albo luzaki – nie
rozpoznasz na pierwszy rzut oka, tym bardziej że każdy koniś też
czymś obciążony – ten sakwami, ów czaprakiem i siodłem, inny
kropierzem metalicznym albo zwyczajnymi pakunkami, takimi jak
osły na sobie dźwigały. Na kozłach wozów siedziały cud-niewiasty
w jedwabiach strojnych i wisiorach przeróżnych ze srebra albo złota
z powprawianymi gdzieniegdzie kamieniami czerwonymi, błękitnymi,
żółtymi albo zielonymi – jedne kamienie ciemniejsze, inne jaśniejące,
z kolorem jakby rozpuszczonym w świetle słonecznym. Natomiast
przed każdym wozem, jak wódz przed wojskiem, jechał na koniu
rycerz. Każdy w opończy strojnej, rozchylonej – przez to rozchylenie
uwidaczniającej półpancerze, wybłyszczone na piersiach. Spojrzenia
dumne, w dal skierowane, nieruchome. Miecze odginające róg
opończy koło lewej pięty każdego. Było na co popatrzeć, było co
podziwiać.
A na samym końcu pochodu, też przed wozem, też na koniu…
Tak, tak – nie pomyliły się oczy Sosny i Wolisława – to ich Broniwoj
jechał! Inne wozy pojechały dalej, on jeden zatrzymał się przy
stojących rodzicach, zsunął się z konia, przyklęknął na jedno kolano,
rękę Sosny wziął w swoją dłoń, rekę Wolisława w swoją drugą dłoń,
rodzicielskie ręce do swojej twarzy przytulał i lał łzy jako groch
z łuskanych strąków ziarna siejący.
– Ja umyślnie na końcu, aby nie przeszkadzać innym – powiedział
wreszcie parę słów na znak, że mowy ojczystej nie zabył. – Aniela!
Zleź no z wozu i tu do moich rodziców podejdź. Ożeniłem się – rzekł
ciszej – i jestem szczęśliwy.
Dopiero zaczęło się wyjmowanie i oglądanie, wręczanie
podarków i opowieści, opowieści, opowieści…
– On – powiedziała całkiem nieźle po polsku opalona bądź śniada
z natury Aniela – jest z tych wojów, których wasz… tfu – nasz, książę
Ottonowi II użyczył.
– Ja – powiedział Broniwoj – zapamiętałem stary wiersz tatki.
Anieli go mówiłem… On oddaje nasze zamierzenia:

To może być dom z wysuszonej w słońcu cegły
z misą bocianiego gniazda w podle komina –
byleby się w nim zwyczajne radości zbiegły,
przy których nawet Licho straszyć zapomina.

To może być dom słomianą strzechą pokryty,
bez żelaznej, kowanej płyty na kotlinie,
nie muszą do niego stukać wielkie zaszczyty,
za to – niech go najmniejsze nieszczęście ominie.

Niechby stał z daleka od gładkich, moszczonych dróg –
wyboista steczka koło niego niech leci,
byleby za przystań bezpieczną nam służyć mógł
i za port wyjściowy dla mendla naszych dzieci.

***

Oda poświęcała prawie cały swój czas na wychowanie synów. Szło
dość dobrze, z wyjątkiem jednej rzeczy. Na dworze księżnej dwórki
były w większości Niemkami. I w czasie, kiedy Oda poświęcała się
próbom uładzenia swojego małżeństwa, jej dwórki z lubością
rozpieszczały Lamberta i Świętopełka. Rzecz w tym, że robiły to po
niemiecku – ten język był pierwszym językiem poznanym przez
dwóch starszych synów Ody. Natomiast jej mały Mieszko od początku
z nią przebywał i niemieckiego wcale nie znał. Między małego
Mieszka i dwóch starszych jego braci wkradła się obcość – oni
prawie nie znali polskiego, a on ni w ząb niemieckiego.
Można było tak sprawy układać, aby Lamberta i Świętopełka
szykować do życia w Niemczech. Ba, ojciec Ody, Teodoryk, nie
zapracował sobie w Niemczech na szacunek i godne stanowisko.
Tedy kto miałby Lamberta i Świętopełka w Niemczech podpierać
i podsadzać podczas ich pięcia się w górę na drabinie godności
duchownych (Lambert) albo świeckich? A w Polsce – jakkolwiek by
na to patrzeć – jej synowie liczyli się także za synów Mieszka i on nie
powiedział głośno, że ich nie uznaje. „Książę Mieszko najwyraźniej
mnie hołubi i mnie pożąda – pomyślała Oda – i ja, zresztą z lubością
mogę z Mieszkiem legać, parzyć się, wspólne przeżycia łóżkowe
mieć… Może, dzięki temu, coś tutaj dla moich dzieci uzyskam?…
Poskarżę się mężowi, że Bolko mnie molestuje o moją uległość wobec
niego i Mieszko gdzieś go wyśle, daleko stąd – tak, jak teraz. Musi
Rusinów na wschodniej granicy do napaści na Polskę zniechęcać.
Och, Mieszko – jakże ja ciebie nadal miłuję! Dlaczego ja Bolkowi
uległam?… Uwierzyłam temu chmyzowi, że się nie wyda?…”.

***

Książę Mieszko był w Pieskowie. Na Zaodrzu nad jeziorem Sarów
kazał sobie przygotować ośrodek wypoczynku i ostatnio często tam
zaglądał, nikogo ze sobą nie biorąc poza ochroną.
Łódki z żaglami, gonitwy konne, ciskanie kamieni z procy, rzuty
oszczepem i dzirytami, szycie z łuków, łowy na drobnego i grubego
zwierza – te wszystkie rozrywki książę oglądał z wygodnego
siedziska, z rzadka wypowiadając opinię o umiejętnościach bądź
szczęśliwych trafach swoich ochroniarzy, pocących się podczas
owych ćwiczeń w utrzymaniu należytej sprawności.
Czasem do Pieskowa zjeżdżała Teofano. Pod opieką
Mieszkowych ludzi ruszała z Magdeburga przez Grabów, Storków
i Kołpin, zajeżdżała nad jezioro w Dalewicach (na południe od
Kopanicy) i zwykle czekał tam na nią książę Sprewian, by cześć
oddać wielkiej regentce, a potem towarzyszyć jej aż do przystani,
gdzie Mieszko w małej łódeczce czekał. Tą łódeczką Mieszko
przeprawiał Teofano przez jezioro. W ośrodku Teofano miała swoje
komnaty, tam się odświeżała i siadali do wspólnego posiłku, może
niewykwintnego, do uczt Lukullusa niepodobnego, wszelako i na tym
stole kawior z ryb azjatyckich się zdarzał jako urozmaicenie
smakowe.
Rozmowy nie było, bo Teofano jeno grekę i łacinę posiadła,
a z niemieckiego jeno co nieco. Natomiast Mieszko znał niemiecki
i polski, a z łaciny jeno modlitwy na pamięć wyuczone. To co? Mieli
się wspólnie głośno modlić?… Potem szli oboje do komnat Mieszka,
gdzie – chyba – też nie rozmawiali. No, może mowa ciał…
Potem wspólnie siedzieli na ławeczce i wspólnie milczeli,
trzymając się za ręce. Czasem, czasem prosili dolmeczera – to
Teofano – i tłumacza – Mieszko – i zaczynała się rozmowa. Tłumacze
mieli przez Mieszka nakazane łagodzenie wszystkiego, aby uszu
Teofano bezpośrednimi, ostrymi słowami i zwrotami nie urazić.
A bywały wyrażenia, że uszy mogłyby zwiędnąć…
– Można kociokwiku dostać, jak się na mój dwór patrzy i słucha
tych pierdół, jakie oni wyszczekują. Wie, cesarzowa, że moi zasrani
krewniacy – Odylen i Przybywoj – załapali się do chorągwi, danej
przeze mnie do Italii dla wsparcia Niemców. Teraz ich Odzie dali jako
towarzyszy rozmów i doradców. Jeden podły zdrajca, a drugi tchórz
śmierdzący, a obaj łgarstwa takie z gąb wypuszczają, że gorzej to
cuchnie niźli z dupy.
– Książę mówi – „tłumaczył” człowiek Mieszka – że jest
zdziwiony, iż dostojni Odylen i Przybywoj wrócili do kraju.
Szczęśliwie dla nich opiekę księżnej Ody znaleźli i wszystkie stare
i nowe grzeszki na sucho im uszły.
Tłumacz Teofano ze śmiertelną powagą ten uładzony tekst na
grekę przewiódł, a Teofano spytała:
– Co ci zasrańcy schrzanili?
– Pod Augsburgiem poddali dziesięć tysięcy moich wojów
cesarzowi, mającemu pod sobą półtora tysiąca zaledwie – powiedział
Mieszko. – Albo im we łbach skowronki spółkowały, albo dla cesarza
kupieni byli.
– Długo pamiętasz stare dzieje… – usłyszał od Teofano Mieszko.
– A w Italii – kontynuował książę – twój mąż z Wenecjanami nie
mógł sobie poradzić. Moi woje zostali posłani w najgorętszy bój i nikt
ich potem nie wsparł. Cesarz powiedział, że najemnicy weneccy są za
silni i należy się wycofać dla zebrania większej liczby rycerzy. Ten
rozkaz moim wojom miał Przybywoj zanieść… Zmitrężył bardzo i moi
woje sami na placu boju zostali. Kiedy Przybywoj do nich z rozkazem
cesarskim przybył, oni już obstąpieni byli i ostatka sił dobywali
w beznadziejnej obronie. Przybywoj też został ogarnięty, zaraz
ukląkł i broń odrzucił. Wenecjanom powiedział, że cesarz oddaje im
Polaków w zastaw jako jeńców, byle oni pozostałym siłom pozwolili
bez wstrętów odejść spod Wenecji. To samo od niego moi woje
usłyszeli i broń złożyli. A Przybywoj do cesarza wrócił i powiedział
mu, że nasi stchórzyli – część do nogi wybita, a inni z Wenecjanami
się bratają, tedy on sam do cesarza swoje wierne służby przynosi, bo
zdrada jest dla niego wstrętna.
– A to wredny wypierdek skunksa – powiedziała po grecku
Teofano, a tłumacze przewiedli:
– Dostojna regentka powiada, że przewiny tych krewniaków
księcia są bezsporne, wszelako odesłała ich wolno, aby książę sam
sprawiedliwość mógł wymierzyć. Troskę zaś wielmożnego
Przybywoja o własne bezpieczeństwo regentka uznaje za nieco
przesadną.
– Teraz – mówił Mieszko – wszyscy owi „polegli” i żywi przez
ciebie wykupieni powrócili z żonami italskimi i dobytkiem. Bóg zapłać
za pomoc dla nich.
– Jak oni się z Wenecjanami porozumieli? – zaciekawiła się
Teofano.
– Za przewodnika duchowego mieli osobę księdza Waltza –
powiedział Mieszko.
– Dobrze pomnę tego gadułę, co bez pojęcia ozorem miele –
zaśmiała się Teofano „po grecku”.
– Cesarzowa wysoko ceni dowcip i wymowność owego
duchownego, wszystkie języki świata znającego – przewiedli
tłumacze.
Zgadało się i o małżeństwie Teofano z Mieszkiem, bo
unieważnienie ślubu z zakonnicą nie powinno być trudne…
– Czemu nie – powiedział Mieszko – lecz ja wtedy musiałbym rolę
cesarza grać, a nim zostać nie chcę.
– Musiałbyś – powiedziała Teofano – bo inaczej bym za ciebie nie
poszła. Lecz unikniesz tego, bo to byłyby za wielkie kłopoty.
Czy tak mogłaby powiedzieć córka kupca? To musiała być
cesarzowa!
Przyjaciółka Mieszka… Teofano.
Rozdział XI
Za rodzicieli i brata!




Kniaź Włodzimierz wysłuchał doniesień swoich szpiegów i zatarł ręce
– Mieszko bawi się na Zaodrzu z Teofano, drużyna Polski
zmniejszona, Bolko Śniady i Bolko Mieszkowic bawią się w ćwiczenie
swoich wojów…
– No dobrze, Boria – powiedział do swojego wojewody Borysa. –
Zbieraj ty siły i ruszaj zajmować Turów, Owrucz, Lwów i inne grody.
Aż za Przemyśl masz zająć nasze ziemie, które już Oleg Wieszcz
w ruskim państwie miał i nimi władał. A tych, co mnie mianują
krewniakiem Piastów, ty ich jęzorów pozbawiaj.
– A niechaj szczekają – Borys machnął lekceważąco ręką – liczy
się wychowanie! Ot co! Dziedziczy się może stałość jakichś
zachowań, niezmienność usposobienia, ale kniaź wchłonął ruskość
przez wychowanie wśród nas i Polska, ani dla kniazia, ani dla nas, nie
jest niczym innym jak obszarem do zajęcia i podporządkowania. Doić
będziem ją jak krowę mleczną – wszystko nasze będzie.
– Ty co? – Włodzimierz spojrzał na Borysa spode łba. – Ty mnie
też za wnuka tego syna Siemomysłowego masz?
– Ja tylko mówię – powiedział Borys – że to dla mnie nieważne,
czyim kto dzieckiem. Liczy się wychowanie.
– Dobra, dobra, mądralo – powiedział kniaź, akurat w dobrym
będący nastroju. – Wynocha teraz i do roboty!

***

Szpiedzy donieśli kniaziowi Włodzimierzowi, że Bolko Mieszkowic
ruszył swoje wojska na wschód. Kniaź nawet się ucieszył – będzie
pozór dla świata, że odpór się jeno najezdnikom daje, a wkroczenie
wielkch sił bardziej na zachód to tylko rozpęd, a nie chęć zaboru.
Potem – jak już się ziemię opanuje i ludzi w kierat zaprzęgnie – to
świat może sobie gadać, co chce. „Naszy bude… Po wieki wieków…”.
Czujność kniazia obudziła wieść, że i Bolko Śniady ze swoimi
ludźmi na wschód idzie. Podjazdy i czujki ruskie wyszły naprzeciwko
i na czatach zapadły. Potem do Kijowa powróciły i zdały kniaziowi
sprawę.
– Idą niewielkimi oddziałami – usłyszał kniaź – a odległości
między tymi oddziałami do czterech dni drogi dochodzą.
Z podsłuchiwania wiadomo, że Śniady blisko Morza Czarnego ma
ustawić łańcuch tych oddziałów. Drugi taki łańcuch – na wschód od
Turowa – ma ustawić Bolko Mieszkowic. Potem oba łańcuchy mają
ruszyć ku sobie i po drodze zwalczać nasz opór w zajmowaniu Rusi.
– Dobra myśl – pochwalił kniaź Włodzimierz – lecz jest ich tak
mało, że śmiech bierze. Na tak wielkiej przestrzeni tak małe siły…
S uma saszli! – czyli rozum stracili, z rozumu zeszli.
W krótkim czasie nowa wieść przyszła, że sam Więcław
z Krakowa poszedł i chyba przeciąć chce Ruś na pół swoim
łańcuchem oddziałów. Może chce uniemożliwić łączność Kijowa
z Nowogrodem…
Ooo, to już była wieść gorsza, bo leciwy książę ma
doświadczenie. Lecz wkrótce szpiedzy i wywiadowcy donieśli, że ten
trzeci łańcuch jest tak rzadki, iż łącznicy z Nowogrodu do Kijowa
docierają łatwo, wcale Polaków nie zauważając.
Wielki niepokój, przynajmniej na początku, wywołała wieść, że
jakowyś Jaginta z grodu o takiej samej nazwie wyszedł z wojskiem
i ślad po nim zaginął. Dosłownie nigdzie żadna czata, żaden podjazd,
żadna czujka – n i k t śladu po nim nie znalazł.
– Jak wielkie jego wojsko? – pieklił się kniaź Włodzimierz. – Gdzie
ten gród Jaginta jest położony?
– Nie wiadomo, ilu ludzi ma przy sobie Jaginta – odparł trwożnie
wojewoda Borys – ale pewno niewielkie to wojsko, jeśli znaleźć nie
można. Może on na Litwę poszedł, bo Litwini mu wrogami. A ten
gród jest w krainie zwanej Jęzor Podlaski – blisko Litwy.
– Skąd to wiadomo, że on Litwinów nienawidzi? – spytał kniaź.
– Niegdyś Litwini – to strasznie dziki i odważny lud – najechali
Polskę – powiedział Borys. W zasadzkę wpadli… Przez pierścień
okrążenia się przedarli i ubieżali prawie wszyscy. Jednak po drodze
porzucali w ucieczce wszystkich, co im prędkość spowalniali. Jaginta
miał wtedy dziewięć lat. Mówiłem, że wychowanie najważniejsze!
Jaginta ma rodakom za złe owo porzucenie i Polakiem się mieni.

***

– Pal licho! – zaklął kniaź Włodzimierz. – Musim rozpoznanie
walką zrobić. Ilu ty ludzi zdążyłeś zebrać, Boria?
– Cztery tysiące jazdy i w dwójnasób piechoty – odrzekł
wojewoda. Reszta bojarów zajęta utrzymaniem w posłuchu waszych
rabów. Żniwa idą… Po nich prace jesienne… Niewiele więcej można
zebrać. Na początku zimy będzie dwa razy tyle wojska gotowego.
– Tak ty ruszaj na Turów – powiedział kniaź. – Mnie wychodzi, że
wszystkie siły Polaków mniejsze od tego, coś zebrał. A oni
rozproszeni… Ci, co w pobliżu Turowa pochowani, tobie się pokażą,
kiedy pod miastem staniesz i oblężenie rozpoczniesz. Więcej nie
zajmuj jak tylko kniaźstwo Turowa. Na ten raz nam starczy. Krok po
kroku trzeba na zachód… Żniwa zrobi w tym roku połowa tego, co
w innych latach. Ja tu nakażę zbierać nowe wojsko i tych
rozproszonych Polaków my… – ruch ręką, naśladujący podrzynanie
szyi obrazował zamiary kniazia.
Strażnik wprowadził przed oblicze kniazia przybyłego z północy
wywiadowcę.
– Jaginta się znalazł – powiadomił wywiadowca. – Doszedł do
rzeki Msta; można rzec, iż on wzmacnia Więcława w próbie odcięcia
Kijowa od Nowogrodu. Nieudolna to próba, bo ich mało i jeno
podjazdy krążą, naszych starając się straszyć.
Wprowadzono z południa przybyłego.
– Bolko Śniady do rzeki Don dotarł – powiadomił ten
wywiadowca. – Mam przekazać, że Pieczyngowie wszystką zapłatę
od nas wzięli i zbierają się w oddziały do walki z Polakami.
Wyjątkowo prędko się gromadzą – ciut-ciut, a walkę rozpoczną.
Wszedł jeszcze wywiadowca z północnego zachodu i kniaź
dowiedział się, iż w Turowie Więcław siedzi i uczty wyprawia, a sił
koło niego tyle co kot napłakał.

***

Mimo posiadania liczebnej przewagi nad siłami Więcława wojewoda
Borys zachowywał ostrożność iście lisią – kto tam tych Polaków
pozbadnie, a już Więcław… Stary wyjadacz i trzeba się strzec jego
podstępów i zasadzek. Tedy czujki rozsyłano do przodu i na boki,
często czaty z kilkudniowym wyprzedzeniem szły i pochowane
w ukryciu czekały na nadejście wojewody, bacząc na wszystko –
nawet na wron krakanie i śpiew skowronków. Nic nie wskazywało na
niebezpieczeństwo, jednakże ostrożności nie zaniedbywano. Mijane
własne czaty pozostawały w ukryciu, po komyszach pochowane, po
laskach, na wzgórkach zadrzewionych i krzaczastych. W razie
zauważenia czegoś podejrzanego z tyłu natychmiast goniec miał
pędzić i powiadamiać. Niczego podejrzanego czaty owe nie
dostrzegały.
Zatem posuwało się w stronę Turowa spokojnie i bezpiecznie,
Waregowie świeżo najęci, jeszcze nieochrzczeni, chociaż duchowni
nalegali – oni szli pieszo, bo jazda konna jakoś… Piechota z drobnych
bojarów niosła drabiny, wcześniej do natarć na umocnienia
przygotowane, bosaki, liny, a przede wszystkim części hulajgrodu
i bardziej zdatnego do przesuwania hulajpola. To się na miejscu
poskłada, pod umocnienia podsunie i za parę dni będzie można
w zdobytym grodzie porozbierać, poskładać sposobnie, aby gotowe
było na jaki nowy gród polski bardziej na zachód niźli Turow
położony.
Trzeba będzie zdobywcom Turowa pozwolić poswawolić z dzień
– dwa… Nabiorą łupów i ochoty do dalszych zdobyczy. Trunki się
poleją w spragnione gardziele, a potem do łbów uderzą i zapomnienie
o poległych towarzyszach przyniosą. Dziewki i niewiasty… Oj,
drżyjcie białki przed chucią niewyżytych zdobywców – na jedną wielu
mołojców przypadnie. Powinny być rade, a one wrzeszczeć będą, że
krzywda, gwałt…
– Widać Turów – doniesiono z przodu. – Wojsk żadnych w okolicy
nie ma.
Wojewoda ubódł konia ostrogami i pognał do przodu. Za nim
puścili się biegiem jego Waregowie. Odsłonił się widok na Turów.
Ładny widok! Osiem wież bramnych – po dwie przy każdej bramie.
Przedwieczorna mgiełka siada na dachach obłoczkami białawymi –
połowa dachu jeszcze w słońcu połyskuje, a dół szarzeje – ledwo
zarysów można się domyślać, bo o widzeniu już nie da się mówić. Wał
przysadzisty z daleka się wydaje, lecz jest stromy i wysoki.
Wojewoda pamięta… Na wale częstokoły potrójne. Między rzędami
kołów przerwy, a w nich doły wykopane i zamaskowane. Nie daj Bóg
wpaść w taką paść. Lecz to pułapki na tych, którzy umocnień Turowa
nie znają. Bo Borys jest stąd i zna… I wszyscy jego ludzie też
o dołach i innych chytrościach powiadomieni… Może kniaź uczyni
Borysa właścicielem Turowa?
Wysokie, jeszcze całe, w słońcu wieże dwóch grodów. Zamków –
jak powiadają coraz częściej Polacy… W jednym z nich Borys będzie
mieć swoją siedzibę. A za żonę weźmie Polkę. Polki porządniejsze,
ład utrzymują i męża na duchu podtrzymują. Ładne wszędzie się
trafiają niewiasty, lecz Polki – dodatkowo – jeszcze szykowne
bywają…
Marzenia Borysa przerywa nagła wieść. Niedobra. Iskorostień
Polacy zdobyli. Niby spokój był, a naraz zapaliło się dwadzieścia pięć
domów. Pożoga taka była, że ani myśli o gaszeniu. Żar wygnał załogę
i mieszkańców poza wały, bo już wszystko się złociło płomieniami
pożaru. A przed grodem na biednych pogorzelców Polacy czekali.
Z pętami i jarzmami…
– We wszystkim trzeba dobrych stron szukać – mówi głośno
Borys. – Tam Polacy są, tedy przy nas mniej ich będzie. My Turowa
palić nie będziem, bo co to za zdobycz – węgle i popół… Pohulacie
sobie – oj, uciecha się szykuje. Mężów wszystkich w pień wycinać.
Książę – nieksiążę. Wszystkich co do jednego. Stare niewiasty
takoż… A mołodycie – wasze!
Dachy domów – już wszystkie – ciemne, ledwo czubków dachów
można się dopatrywać, a może jeno domyślać… Rozległy, zda się –
niski gród. No grody miastem okolone. Rzeka naokoło. Może Horyń,
może Prypeć albo Styr – trzy się łączą i nie wiadomo, która do której
wpada, bo na ujściach jakoś tak pod prąd woda… Borys już nie
bardzo pamięta, bo jako dzieciak tu był. Ale dobrze wie, że on tak
wszystko umocni, że i przez rok nikt Turowa nie zdobędzie ani
oblężeniem, ani natarciami, ani podkopami. Nikt!
Długo w noc rozbijano wokół Turowa obozy. Noc gwieździsta,
spokojna, wypoczynek dobry. Od jutra natarcie za natarciem.
Hulajpola i hulajgród złożyć i zdobywać.
Ranek. Znowu na konia i Turów oglądać. Wszystko odwrotnie
niźli wieczorem – najpierw dachy rozjaśniane, wreszcie góra
częstokołu i dopiero po sporym czasie cały Turów jaśnieje,
wszyściutko bardzo dobrze widać… Cudny jest Turów o poranku.
Z Turowa poselstwo przez bramę wychodzi. Trzech wojów bez
broni, za to zielone gałęzie buczyny w rękach. Idą w stronę Borysa.
Rusini patrzą na niego wyczekująco – wystarczy skinienie ręki i już
po tych trzech. Borys ręce trzyma nieruchomo. Czeka.
Przyszli prosić o trzydniowy namysł, czy oni się zdać w jeństwo
mają, czy bronić – tego nie wiadomo, bo w Turowie różnice zdań są…
Borys myśli, że przez trzy dni poskładają wszystkie hulajpola
i wtedy… No, a może się w plen zdadzą i posiądzie się Turów bez
strat własnych? Przecie im nie obiecał nietykalności…
Przed wieczorem nowe poselstwo z Turowa. Pytają, czy
nietykalność on im da, jeżeli dobrowolnie poddadzą miasto i grody.
Chcą wyjść z miasta konno i z bronią.
O mało się Borys nie rozpadł od tego śmiechu, który nim trząsł.
W końcu powiedział, że nie ma mowy i posłowie odeszli smutni.
Ranek trzeciego dnia. Przez bramę zachodnią wyjeżdża konnica.
Sporo tego. Gdzie oni się tam mieścili? Musieli być bardzo
pościskani. Za konnicą piechota z lasem włóczni nad głowami. Też
niemało. Oj, będzie rabów dla kniazia.
Co to? Polacy chyba zwariowali. Oni ustawiają się do bitwy!
– Przy każdej bramie po dwustu zostawiać, reszta koło mnie do
bitwy się gotować! – okrzyk Borysa w tej porannej ciszy łatwo
dociera do pomniejszych dowódców. Wnet koło niego olbrzymia
przewaga nad tamtymi. Chyba ich oskrzydlić, wywabić dalej od
miasta, otoczyć i siec?
Nagły okrzyk z tyłu:
– Od południa chmara Połowców, a między nimi błyszczą zbroje!
Są polskie proporce!
Znowu okrzyk. Tym razem skądś z boku.
– Litwa od północy! Litwa nadciąga! Jagintę między nimi widać!
I Pieczyngowie z nimi!
Potem od wschodu – to Borys już sam rozpoznaje – Bolko
Mieszkowic z pancernymi i Bolko Śniady ze swoimi. Podbiega
dowódca drobnych bojarów.
– Ich mrowie! – krzyczy. – My nie chcemy ginąć. Zdaj nas w plen.
Okropny wrzask Waregów. Oni żądają walki! Chcą zginąć
w bitwie, bo wtedy walkirie ich przed Odyna do Walhalli zaniosą i do
uczty przy stole bogów usadzą. A niewolni w Walhalli nadal
niewolnikami będą. Całą wieczność niewolnikiem?… Waregowie
skupieni z mieczami dobytymi, ponure twarze, zmarszczone brwi.
Pozostali – Rusini – już są w jarzma ubierani, Polacy broń i zbroje
zbierają i na kupy osobne każdą rzecz składają: miecze, piki, tarcze,
pancerze, luki, kołczany… Porządni…
Wokół Waregów konna gonitwa Połowców, Litwinów, Pieczyngów
i Polaków. Na wyścigi starają się zarzucać na Normanów arkany.
A jak na ramiona pętla powroza opadnie i koń szarpnie, to wiking
leży i jest przez konia wleczony coraz dalej od swoich… Borys,
ubierany, wraz z innymi, w jarzmo myśli, że Ruś powinni
przemianować na Arkanię…

***

Borys idzie boso z jarzmem na karku i szyi. W tym samym jarzmie
jeszcze sześciu… Przed Borysem idzie jeden z wywiadowców.
– Wyjaśnij – warczy Borys – bo cię na postoju zarjezam.
– Oni rzadko stali – jęczy wywiadowca. – Ja widziałem dwa
sąsiednie oddziały, o milę polską od siebie stojące. Tamten
wywiadowca widział oddział nad Donem. A ten na zachodzie
powiadamiał, że oni zaczęli iść od Bugu. Wiadomo, ile mil od Bugu do
Donu. Jeśli co pięć mil jeden oddział, to wychodzi dwanaście tysięcy.
Oni musieli mieć niektóre oddziały gęściej. No i Pieczyngowie,
Litwini… Oni sami wieści fałszywe rozsiewali. A my podsłuchiwalim…
Za mało nas wywiadowców, wodzu. Co kniaź z nami zrobi?
– Koho Boh ukaraty chocze, toho hłazow sbywajet – odezwał się
ten za Borysem.
– Ne martwytysja – to jeszcze inny z jarzma. – Chołopku polskuju
za żenu dajut i żyw budjesz s niejo.
– Teper Paliaki abarotna w Iskorostienju – odin djeń darogi at
Kijewa – odezwał się jeszcze inny.
– Eto pomsta – powiedział Borys. – W Iskorostienju pogib polskij
knjaz` Sjemomysł i żena jeho, a i synok ich, kniaz` Swjatosław. Piasty
nierychliwyje, nu – mstiwyje. Nu, i naszyj kniaz` iz Piastow…
Rozdział XII
Pobłażanie, a może tolerancja…




Kiedy zwierzęcy pęcherz nadmuchać powietrzem i do dna naczynia
nitką umocować, kiedy potem nalać do naczynia wody, to ów pęcherz
– zdarza się – zerwie nitkę i błyskawicznie znajdzie się nad wodą.
Każdy taki pęcherz będzie miał „chęć” urwania się i wychynięcia na
powierzchnię, nawet ten, który nitki nie zerwał i jest pod wodą. Ta
chęć nie musi być uświadomiona – prawdę mówiąc, jest przeważnie
tylko możliwością – może się, na przykład – nie ma śmiałości?…
Studzigniewa nikt nie pytał, czy on śmie, czy chce, albo czy może.
Przybył goniec z Gniezna od kanclerza, obu misyjnych biskupów i od
– ho, ho – księcia Mieszka na dodatek albo przede wszystkim.
Studzigniew dowiedział się od tego gońca, czy może posłańca, że od
dziś jest kapelanem księżnej Ody. Wobec tego ma się stawić u jej
boku z pośpiechem wielkim, bo księżna też go chce mieć jako
kapelana.
To było właśnie owo zerwanie nici mocującej młodego, prostego
księdza na wsi nie za wielkiej od powierzchni – wydarzeń
i postanowień – znacznie oddalonej. Na samym wstępie Studzigniew
powiedział księżnej, że on musi nabrać doświadczenia, wiedzy, lat mu
musi przybyć, bo inaczej – on nie da rady być dla niej wsparciem
duchowym.
– Nabywaj, jeno prędko – powiedziała księżna. – Ja ci pomocą
gotowam służyć, bo pewno jakie nowe peregrynacje pomiędzy ludzi
byś chciał… One doświadczenia, owa wiedza blisko mnie zdobywane
być muszą, bo kapelan oddalony na więcej niźli milę nie jest
kapelanem – po prostu wcale go nie ma przy podopiecznej duszy.
„Skoro mnie nielza wyjeżdżać – pomyślał Studzigniew – to
niechby do mnie ludzie przyjeżdżali”. Następna myśl przyniosła mu
obraz zajazdu w Pierzynach… Potem wędrówka w pobliżu Poznania
pozwoliła mu odkryć duży zajazd przy bramie zachodniej.
– Znalazłem – powiedział księżnej – miejsce spożywania przeze
mnie obiadów. Przy sposobności można wiele zobaczyć i wiele
usłyszeć. A co najmniej wskazania do przemyśleń zdobyć o tym,
czego ludzie nie wiedzą, a dowiedzieć się powinni. W tym zajeździe –
jeśli przedpłatę wnieść na początku miesiąca za cały miesiąc z góry –
obiady są tańsze o jedną szóstą niźli kupowane pojedynczo. Tylko…
Czy ja jakoweś pobory… Albo wspomożenie?… – patrzył na Odę
wyczekująco i badawczo.
– O! Oszczędny! – Oda też dała dowód badawczości swojej
natury, która z każdego drobiazgu wnioski gotowa wyciągać. – Ja
wszystkie twoje potrzeby będę opłacać – powiedziała.

***

Siedział przy „swoim” stoliku w kącie sali jadalnej zajazdu. Przy stole
ogólnym zawdy trwało wiosłowanie drewnianymi łychami, krojenie
nożami mięsiwa na okrągłych chlebkach (zamiast talerza)
położonego, mlaskanie i wypowiadanie opinii o jakości potraw. Ale
i rozmowy poważniejsze się trafiały i tych Studzigniew słuchał nader
uważnie, chociaż wiele z nich zaledwie złośliwymi dowcipami się
zdawało. Na przykład o niewiastach.
– Niewiasta to co innego niźli my – głosił przy ogólnym stole ryży
chłop, mocno „zacjongajoncy”, każde zdanie gorzałką z kubka
popijający. – To coś takiego jak przełożony i podwładny, ale… Ona
nigdy swojemu mężowi, jeśli go kocha, nie odpowie na pytanie
twierdząco, bo ona jemu chce się podobać. Tedy woli nie odpowiadać
wprost, bo on może mieć inne zdanie i wtedy swar by mógł się
zrodzić. Chyba że ona przestała miłować… Ooo! Wtedy swoje zdanie
potrafi wyrazić dobitnie, a zawsze jest ono przekorne.
– Wszelako musi mu jakoś niektóre rzeczy potwierdzać –
zauważył inny, nieróżniący się od poprzedniego, jeno popijaniem
z kubka, bo ryży nie był, przysadzisty nie był i twarzy puciatej nie
miał ani piegów.
– Ona zamiast „tak” mówi „może” – powiedział ryży.
– A zamiast „może”? – spytał młody chłop, węźlasty na rękach
niczym konary dębu.
– Zamiast „może” mówi „nie wiem” – powiedział piegowaty,
pyzaty i przysadzisty. – Owo „nie wiem” jest przez nią używane także
zamiast „nie” i zamiast „może”. One są, zaiste, niejednoznaczne
i „biez wodki nie rozbierjosz”.
Żart? Nieżart?… Studzigniew nie wiedział, co o tym sądzić –
zdało mu się to opisanie niewiast mało prawdopodobne, ale…
Zastanowić się wypada, popodpatrywać, popodsłuchiwać…

*

Innym razem „oświecał” słuchaczy brodacz z wąsami i czupryną
szpakowatą, chociaż jego broda jeszcze smolista była nad podziw.
– Bywa – prawił – że ktoś nadmiernie soli potrawy. Znaczy
naszym zdaniem – dodał po chwili i zamilkł, a Studzigniew nie
wiadomo dlaczego poczuł w ustach słoność. – Wszelako my mu nie
przeszkadzamy – brodacz wznowił „oświecanie” – i nie zwracamy mu
uwagi, bo byśmy na przemądrzałków wyszli w jego oczach. Zdarza
się – powiedział brodacz po przerwie – że ktoś siorbie podczas
jedzenia lub picia…
Studzigniew stwierdził, że siorbanie powszechne przy stole
ogólnym należy – czyżby na długo (?) – do przeszłości. Wystarczyło,
że ktoś zwrócił na nie uwagę…
– Nie wypada zwracać siorbiącym uwagi – powiedział brodacz –
bo obowiązuje wśród ludzi pobłażliwość dla innych. Choćby nam
trudno było z tym siorbaniem wytrzymać, to musimy szanować innych
i znosić cierpliwie to, co w naszym odczuciu jest przywarą.
– Duchowni powiadają – wtrącił się młodzik jeszcze mleko pod
nosem mający – że jak niewiasta do innych niewiast ma pociąg,
a mężów nie znosi, to Bogu się to nie podoba, On bowiem nakazał
mnożyć się i zaludniać ziemię.
– A ja bym sobie na takie dwie chętnie popatrzył – powiedział
mąż w wieku zaprawdę dojrzałym i wzbudził rumieńce na twarzach
oraz krótki, urwany w połowie brzmienia chichot słuchaczy.
– Wszelako obyczaj pobłażliwości nakazuje mężów ku sobie się
mających równie cierpliwie znosić i im pobłażać – powiedział
oświecacz.
– A ja bym – powiedział Mleko pod Nosem – takiemu w mordę
dał, jakby się do mnie dobierał – i to zdanie zyskało ogólny poklask.

*

Ten sam brodacz mówił innym razem o drużbie.
– Druhowi jesteśmy skłonni pobłażać bardziej niźli komu innemu
– twierdził. – Znamy dobrze wszystkie nawyczki, wszystkie przywary
druha, lecz znosimy je bez słowa. Bo to druh! Spodziewamy się, że
i on podobnie grzecznie znosić będzie nasze niedoskonałości.
Wszelako i drużba ma swoje granice. My radzi druhowi pomagamy,
niczego w zamian nie żądając poza drużbą. Ale spodziewamy się,
żeśmy dla niego równie ważni, jak jesteśmy ważni dla siebie
samych… Oto, dajmy na to, godziwy zarobek nam się kroi w innym
województwie. Umówieni jesteśmy z pracodawcą. Dzielimy się
wiedzą o tej pracy z druhem. A on cichcem w nocy jedzie w podane
przez nas miejsce i sam ową pracę dostaje, a my zostajemy na
lodzie…
Brodacz zamilkł, może dlatego że ruch żuchwy i języka był mu
potrzebny do żucia niedopieczonego kawałka starej baraniny, a może
zadumał się nad ludzkim szubrawstwem…
– Taka szuja – powiedział Mleko pod Nosem – nie może być
niczyim druhem. Kopa w zadek takiej szumowinie, a nie drużba
i pobłażanie.

*

Dla Studzigniewa wynikało z tych opowiastek co innego – to nie
drużba ma granice, lecz pobłażanie. Prawdę rzekłszy pobłażanie jest
chyba czymś sztucznym, narzuconym przez wolę albo przez obyczaj.
Naturalne jest domaganie się – głośne – zachowań nas nierażących.
Chyba że chodzi o drobiazgi lub przywary wrodzone – nie będziesz
przecie wyśmiewać niezdarności ślepca lub kuśtykania kaleki… Ale
niechże jełop, jeden z drugim, nie żre jak świnia – po brodzie mu leci,
siorbie, ślini się, gile puszcza… Brr! Jedzenie przestało w tej chwili
smakować Studzigniewowi – może kucharz coś źle zrobił?…
Studzigniew wiedział, że nie pójdzie do kucharza ani do oświecacza
z brodą, aby się pokłócić, lecz wcale nie zamierza pobłażać im
w duchu za zakłócenie swojego dobrego samopoczucia. Sobie też nie
będzie pobłażał, aby inni nie pomyśleli o nim tego samego, co on
w tej chwili o zakłócaczach myśli. To jest chyba najważniejsze – weź
pod uwagę, zanim coś rażącego innych uczynisz albo powiesz, że oni
sobie o tobie pomyślą rzeczy nie najlepsze… Inaczej mówiąc,
przypochlebiaj się innym zamiast ich razić głośnym puszczaniem
bąków… Czyż nie o to chodzi w przykazaniu „miłuj bliźniego swego
jak siebie samego”?

***

Zmarł stary miecznik księcia Mieszka. Od wielu lat nie pełnił swoich
obowiązków, bo stan zdrowia na to nie pozwalał. Właściwie nikt
takich obowiązków nie musiał pełnić, bo nie było uroczystości
wymagających paradnego pochodu – parady nie było. Jednak prawo
istnienie takiego urzędu przewidziało. Na wszelki wypadek,
zapewne. Prawo przewidywało także tak zwaną oprawę miecznika –
dobra ziemskie, zapewniające temu urzędnikowi dostatek, aby –
dajmy na to – w połatanej odzieży paradnego miecza w uroczystym
pochodzie nie nosił… Te dobra były wydzielone z ogólnych albo
inaczej – książęcych dziedzin. Przysługiwały – zawsze te same –
każdemu nowemu miecznikowi. Dożywotnio, choćby już powinności
pełnić nie zdolił. Ba, wtedy ktoś inny je pełnił, a oprawy dla niego nie
było…
To byłyby rozważania nieprzystające do tego dnia, w którym
Wolisław dostał powiadomienie, że oprawa na niego czeka, a o los
potomstwa starego miecznika nie musi się martwić – już o to
zadbano.
Hmm… Przyjechali z Sosną oglądać… Wielki kawał puszczy. Ani
śladu domostwa. Jedna drożyna, przecinająca tę puszczę mniej
więcej pośrodku…
– Coś mi mówi – rzekła Sosna – że sama rodzina starego Nałęcza
o swój los zadbała, a my znowu na surowym korzeniu osadzeni. Damy
rady, Miły? Można na skargę, lecz jak ciebie i siebie znam… Zaraz
powiesz, że Polsce się nasza praca przyda i będziem tu wszystko od
nowa urządzać…
Możliwe, że Polsce przydawała się droga przez wozy z Pierzyn
do nowej wsi Konarzewo i drugiej nowej wsi – Dębno jeżdżące od
wiosny do jesieni i przez sanie, jeżdżące po śniegu. Możliwe, że
i Konarzewo z Dębnem Polsce się przydadzą. Tymczasowo Sosna
z Wolisławem prorokowali, że jak ich pora odejścia nastanie, to
wszystko tutaj przyda się następnemu, młodemu miecznikowi, bo ich
stąd wypłoszą gadką o postanowieniach prawa… Dobrego i słusznego
prawa, bo uczyniono włodarzem i grododzierżcą w Działoszynie
i Pajęcznie ich Dobrymira. Pora mu była do drużyny na służbę,
wszelako drużyna zmniejszona, starszy brat już za całą rodzinę
odsłużył, tedy Dobrywoj w smardy pójdzie. A jako dziedziczący po
ojcach dobre cechy, czyli przymioty, będzie smardą – urzędnikiem.
A po pięciu latach się zobaczy… Ciekawość bierze, jak ów syn na
starych śmieciach starych rodzicieli przyjmie… A może Broniwoj?…
No sami sobie byliby winni, gdyby przepędzili precz – wszak to oni
wychowywali swoje dzieci…
– Zdaje mi się, Sosenko – powiedział kiedyś Wolisław – żesmy
zanadto pobłażliwi dla Nałęczów i ich poglądu na korzystanie
z prawa.
– Zgadzam się z tobą, mężu – odparła Sosna. – I z tym, coś
niegdyś rzekł, iż kto ma miękkie serce, ten musi mieć twardy zadek,
bo go weń lać będą – też się zgadzam, lecz sobie nie krzywduję, bo
mam ciebie i twoje miłowanie.
Czasem człowiek żałuje, że jego przewidywania okazały się
nietrafne, czasem żałuje trafności. Tym razem żalu nie było, było
wielkie zaskoczenie – Pierzynowscy dostali od księcia ów kawał
puszczy i wiele uprawnień – na zawsze i dziedzicznie! Czyżby drużba
księcia prawdziwa była?… Nie wiadomo, wszakże – jakkolwiek by
było – wypadało Pierzynowskim podczas wydawania sądów
o Mieszku być bardziej dla niego pobłażliwymi…

***

Trzech – książę Mieszko, Zbrozło i Wolisław często przebywało
razem. Nie dlatego, że Mieszko szukał dobrego towarzystwa do
łowów – one odbywały się coraz rzadziej, raz zimą i raz pod koniec
lata, a i to Mieszko jeno na koniu siedział i popatrywał na zapał
młodych, a Wolisław koło niego i Zbrozło z drugiej strony, też obaj na
koniach i jako widzowie czy słuchacze. Nie, nie o łowy chodziło. Ich
spotkania – zawsze na życzenie Mieszka – były rodzajem narady
z możliwością swobodnego wypowiadania się o wszystkim i o niczym.
Narada z odprężeniem – tak by to można było określić. Wolisław
przypuszczał, że Mieszko potrzebuje czegoś w podobie spowiedzi –
wygada się przed Zbrozłą i przed nim, wyłuszczy powody swojego
poczynania, ulży mu, bo druhowie z przeszłych wydarzeń wyciągają
jeno nauki na przyszłość, a nie powód do zmieszania z błotem
i sulenia nagan dla ukarania tego, który pobłądził. Myślał Wolisław
jeszcze o jednym – w takich razach podwładny przełożonemu, choćby
druhami byli, musi pobłażać – przynajmniej dla oka, bo strach jest
takiemu przełożonemu za ostro przygadać… Można to było ująć
bardzo wzniośle: – Bóg jest miłosierny, nakazał, by miłować swoje
nieprzyjacioły, tedy druhowi wypada darować nie mniej niźli wrogom.
Nieprawdaż?…

***

Podczas wielkiego rozgardiaszu, podczas przenosin, w czasie
podróży wte i wewte Jasnota została pozostawiona samej sobie.
Sokora miała tysiące spraw do załatwienia: to obejrzeć, o inne
wypytać, wiele pomacać i popróbować, stosować się na niby do
żądań dorosłych typu: „Nie przeszkadzaj!”. Jasnota zawdy z Sokorą
była, aż tu na „ląd samotności” ją zepchnęło, nawet na mieliznę tego
stanu duszy i ciała, w którym człek uznaje, że nie ma do kogo słowa
powiedzieć, nie ma się komu z trosk zwierzyć, na czyimś ramieniu
żalu i goryczy wypłakać też nie można, a i ludzki głos w ciepłe tony
„ubrany” też uszu człeka samotnego nie pieści… Któregoś dnia
musiało jej być najsmutniej, bo przyszła do Sosny, przylgnęła do niej,
głowę w górę wzniosła i po nadbrzuszu Sosny, między jej piersiami,
po szyi długiej, potem po brodzie, wargach jeszcze wiśniowych i po
czole – gładkie mimo wieku – z ust Jasnoty przy pępku Sosny
chwilowo umieszczonych wionął, zduszony przez ściśnięcie gardło,
głosik:
– Mamuniu – jakaż ty jesteś piękna, chociaż niemłoda. Tyś zimą
rodzona, tatko mówił, że wtedy gwiazdozbiór Koziorożca… I mówił,
że niewiasty wtedy rodzone z wiekiem na urodzie zyskują. Czy moja
mama, no – Krasa, też…?
Sosna, obeznana z mówieniem nie wprost i z pochlebstwami –
w końcu żona człowieka wypowiadającego się często wierszem
i śpiewem – wyłuskała jądro znaczenia słów i zachowania Jasnoty.
– Ja nie mogę pochwalić zachowania twojej mamy – powiedziała.
– Atoli jej surowo nie osądzam. Każdy człek może błąd popełnić… Ja
nie wiem, czy ona żałuje, czy rada by ciebie przy sobie mieć… Wiesz
ty co? Zawieziemy cię do Szczęśliwej Polany. Ty tam sobie
popatrzysz na nową żonę swojego tatki, a po powrocie mnie powiesz,
co o niej sądzisz. Dobrze? Z tatką będziesz częściej przebywać,
spokój tam i cisza przeważnie… Odpoczniesz od tej bieganiny
i ciągłego pakowania. Tu teraz nie dla ciebie miejsce, bo ja nie mam
tyle czasu, ile bym chciała moim córeczkom poświęcić. Zgadzasz się,
Jasnotka?
Pytanie Sosny padło równocześnie z przytuleniem głowy Jasnoty
do Sośninego brzucha i bioder. Inne dziecko pewno by się
wzruszyło… Jasnota – owszem – oddała uścisk, lekko dotykając
dłońmi pośladków Sosny i rzekła trzeźwo:
– Ty masz zawsze słuszność, mamuniu. Ja ci potem powiem, co
Łuna o mojej mamie sądzi i jaka jest między żonami tatki różnica.
Tym spsobem Sokora znalazła się sama w nowej włości, której oś
stanowiła teraz droga z Konarzewa do Dębna lub odwrotnie. Sokora
przeszła ją wielokrotnie. Samotnie, niestety. A przyzwyczajona była
do obecności Jasnoty…
Ciemnoskóra dziewczynka nagle zachorowała. Jęczała
straszliwie, mędziła o ciągłą obecność przy sobie Sosny, jeść nie
chciała, zwijała się w kłębek i na boku leżała niby kotka po utracie
kociąt. Sosna popatrzyła na chorą uważnie. Dotknęła dłonią jej czoła,
pokiwała głową i uhmm powiedziała… Potem spytała, czy miodu
z makiem podać, co Sokora uwielbiała. Uzyskała w odpowiedzi jęk
żalu albo boleści.
– Co? – Sosna patrzyła na Sokorę spod przymrużonych powiek
wzrokiem mędrca. – Jasnotę ci przywieźć?
Chyba to pytanie moc ozdrowieńczą w sobie miało, bo Sokora –
jak sprężyna – z łóżka wyskoczyła, na szyi Sosny zawisła i ściskała ją
z całej siły.
I dzięki temu sposobowi Jasnota znowu była z Sokorą.
Powiedziała, że Łuna uważała ją za osobę dorosłą i pieściła się z nią
słownie, o wszystko pytając niby księżnej jakowejś: „a to chcesz?”,
„a tamto zjesz?”, „podać ci?”, „pomóc ci w ścieleniu łoża?”…
– Ale Iwa ją chwali – podsumowała swoją opinię – a i ja uznaję
Łunę za niewiastę w tatce zakochaną. Ona mnie za część tatki uważa
i dlatego się ze mną tak cackała. Niebrzydka jest. Bardzo zgrabna.
Lubię ją.
– Cieszę się, że nie osądzasz tatki zbyt surowo – powiedziała
Sosna i tylko ona oraz Jasnota wiedziały, skąd przeskok od niewiast
do Zbrozły. Bo Sokora nawet nie próbowała tego pojąć. Za rękę
Jasnotę chwyciła i już ich w domu nie było. Tylko pokrzykiwania
Sokory na wiadomej nam drodze, coraz cichsze, coraz mniej
zrozumiałe wskazywały przypuszczalne miejsce ich obecności.

*

Sokora codziennie zbierała w Konarzewie wszystkie wyrostki płci
obojga, Jasnota musiała stanowić jej podporę i na czele swojej kupki
luda z Konarzewa szła do Dębna. Sosna usłyszała, że chodzi
o sprawdzenie, czy w Dębnie nie potrzebują czasem Sokory, Jasnoty
i reszty z Konarzewa.
– Bo jak ty, mamuś, i tatko zgodziliście się, żeby Studzigniew do
czasu urządzenia jego oprawy korzystał z Dębna, to i my chcemy
pomóc. Bo tamtejsze chłopaki nawet szybę raz wybili… Trzeba
zapobiegać… Mus jest przypilnować!
Studzigniewa przeważnie w Dębnie nie było, a łobuziaków nie
brakowało. Tedy pilnowanie czynne być musiało. I tylko jedna
Jasnota wracała do Konarzewa nienaruszona – wszyscy inni byli
posiniaczeni, utykający, sykający z bólu… Sokora długo ukrywała
swoje „odznaczenia” za uczestnictwo w zwarciach. Chowała się za
Jasnotę, odwracała w bok miejsca najbardziej posiniaczone. Aż raz
przyszła do domu z wielkim płaczem. Sosna długo nie mogła się
dowiedzieć o powód tego szlochu oraz łkania i spazmów. Wreszcie
Sokora przemówiła.
– Bo z nich żaden nie chce się przyznać do wybicia tej szyby. No
to my chcemy siłą przyznanie wymusić. I on mnie rąbnął niesłusznie!
– I nie mogłaś mu oddać? Dlatego płaczesz?
– To nie – zaprzeczyła Sokora. – Ja mu oddałam już wcześniej,
zanim on mnie. Ale jego matka powiedziała, że tu ze skargą
przyjdzie, a ja nie chcę mamie przykrości sprawiać.
– To ja muszę wszystko wiedzieć, aby tej matce umieć wyjaśnić
powody – powiedziała Sosna.
– Jak żaden się nie przyznaje, to wojna między nami –
powiedziała Sokora.
– A Jasnota nie bierze udziału?
– Mamo, jak ona spojrzy tym swoim anielskim wzrokiem, to te
barany stoją jako pnie i gapią się na Jasnotę niby wół na malowane
wrota. Ona czaruje – powiedziała Sokora.
– A na ciebie jej czary nie działają?
– Nie wiem, mamo, bo jak ja się z chłopakami leję, to na Jasnotkę
wcale nie patrzę.
– Nie może być między wami pokoju? Albo rozejmu chociaż? –
Sosna starała się podpowiedzieć sposób zaniechania wojny.
– Nie da rady – powiedziała Sokora – bo oni zaczynają i nie
przestaną.
– Dlaczego nie przestaną? – Sosna była naprawdę zdziwiona.
– Ich w Dębnie ośmioro, a nas w Konarzewie jeno siedmioro –
„wyjaśniła” Sokora. – I u nich trzy niewiasty ciężarne, a u nas jeno
dwie. Kto by wojny poniechał jak ma przewagę? Dopiero jak my
z Jasnotą urodzimy, to im dopiero!… Bo u nich dziewczyn mniej niż
u nas.
– W drewutni była nowa lina… – powiedziała Sosna i patrzyła
bacznie na Sokorę.
– Kamieniami nie wolno, tak się umówilim – powiedziała Sokora.
– Kijami nie wolno, niczym twardym nielza. To pocięłam na kawałki
linę – Sokora spuściła powieki w poczuciu winy.
Wolisław pewno by docenił twórcze poszukiwanie nowego
rodzaju broni… Sosna pokazała, jak się plecie linę z czterech
cieńszych pasm konopnych nici i na spory kawał czasu wojny
Konarzewa z Dębnem musiały ulec przerwie – nie było pobłażania dla
niszczenia owoców pracy dorosłych przez dzieci skłonne dla zabawy
świat podpalić…

***

– Teofano wiosenne zmęczenie chyba poczuła – rzekł Mieszko do
Wolisława i Zdruzny. – Do Pieskowa mnie wzywa. Ja coś złego w tym
zaproszeniu czuję… Jedźcie wy ze mną jako wsparcie na wypadek
pojawienia się jakowejś groźby.
Pojechali. Mieszko, a przy nim Wolisław, kolaską bardzo leciwą,
lecz wygodną. Ochroniarze i Zbrozło – konno. Teofano już
w Pieskowie czekała. A razem z nią czekał margrabia Miśni –
Rikdag, oczywiście jeno tytularny, bo tę krainę kto inny posiadał i nią,
w imieniu cesarza, zarządzał.
Teofano miała pomysł. Chyba nie swój, chyba Rikdag
podpowiedział…
– Wymogłam na Rikdagu – powiedziała Teofano – zrzeczenie się
tytułu margrabiego. On podpowiedział, iż twój syn – błysnęła oczami
w stronę Mieszka – i jego córka, Patrycja, mieli się ku sobie podczas
wspólnego pobytu pod opieką mojego męża, świeć Panie nad jego
duszą. Gdyby małżeństwo tych dwojga… Polak z Niemką… Koniec
sporów o rządy nad marchią… Ich syn byłby margrabią, ich drugi syn
byłby księciem Polski… Co ty na to, Mieszko? – spojrzenie Teofano
było teraz na twarz Mieszka skierowane, zdało się, na stałe.
Wolisław był zaskoczony. Przecie Bolko żonaty… Co z Emnildą
zrobią? Ogłoszą nieważność małżeństwa i Patrycja nastanie? A córki
Emnildy i Bolka – Tatiana i Regelinda?…
Jednak był ktoś, kto nie stracił głowy po podaniu tego zamysłu
zacieśnienia więzów niemieckich na władcach polskich. Zbrozło
powiedział spokojnie, że Rikdag – nie wiadomo dlaczego – zechciał
uznawać istnienie umowy o małżeństwie Patrycji z Bolkiem. Wypada
mu uzmysłowić, że wyciąganie od córki opisów wydarzeń w szkole
i potem tworzenie z tego donosów dla męża Teofano – świeć Panie
nad jego duszą – nie jest równoznaczne z umową o małżeństwie
dzieci w późniejszym czasie. Teraz, świeża to sprawa, Emnilda
powiła Bolkowi i Polsce chłopca… Unieważnienie małżeństwa Bolka
i zawarcie nowego związku z Patrycją zrodzi kłopoty dziedziczenia
po Bolku. Chyba nikt nie zechce dzieci Emnildy zamordować, aby
zapewnić synom Patrycji tytuły margrabiego i księcia?…
– Można ich do klasztoru – Rikdag uśmiechał się lekceważąco,
rozwiązanie kłopotów dziedziczenia uznawał za proste. – Wiano się
wielkie do klasztorów da i po krzyku.
– Mądry pomysł – pochwaliła Teofano. – Twoją Patrycję do
klasztoru szykuj, bo ona już za leciwa, aby zaczynać małżeństwo.
Obiecuję ją poprzeć na stanowisko przeoryszy lub ksieni. A twoim,
Rikdag, krętactwom nie będę więcej pobłażać. Już nie jesteś
margrabią Miśni. Mieszko zarządzi o przyszłości tej marchii.
– A jeśli bym uznał ją za marchię Polski? – Mieszko rzucił
w kierunku Teofano badawczo-wyczekujące spojrzenie.
– To nie ma znaczenia – powiedziała pogodnie Teofano. – To
byłoby tak samo jak w przypadku ogłoszenia przez twojego brata,
Więcława, Moraw marchią Małopolski. Prawda, że uznałbyś wtedy
Morawy za marchię polską? Pobłażliwy władca na wiele wasalom
pozwala, wszelako rzeczy najważniejszych – cugli – z rąk nie
wypuszcza.

*

Bolko zaciągnął ojca do komnaty Emnildy, przy której mały wnuk
Mieszka odsypiał jeszcze wysiłek okołoporodowy.
– To będzie mój następca – powiedział – to będzie król Polski,
a nie jakiś tam wasal króla Niemiec albo nawet cesarza. Zbrozło
mnie o Pieskowie wszystko powiedział… Wiesz, tato, co ta Patrycja?
… Kiedym tam zachorzał, ona raz jeno przyszła odwiedzić. Ze
wstrętem się odwracała, bom cuchnął od mazidła Zbrozły…
A Emnilda cięgiem przy mnie warowała.
– Jakiego znów mazidła? – Mieszko był zdumiony.
– Wymyślilim ze Zbrozłą wysypkę na moim ciele – powiedział
Bolko. – Mogła spowodować wcześniejsze zwolnienie mnie do domu,
jeśli okaże się, iż to zaraźliwa choroba… Alem poniechał zamiaru, bo
Emnilda… Zacząłem ją wtedy miłować i postanowiłem tam z nią
zostać. Ta Patrycja strasznie zarozumiała i za miedziaka
pobłażliwości w niej dla cudzych niedoskonałości nie masz.
Rozdział XIII
Nadaje się!




– Mój kapelanie – powiedziała pewnego dnia księżna Oda –
jedziem do Pieskowa, gdyż cesarzowa Teofano sobie tego życzy. Nie
wiesz przypadkiem, dlaczego mnie zapotrzebowała, a nie Mieszka?
– Pewnikiem jakieś sprawy uczuć – odparł Studzigniew. –
W sprawach sercowych mężowie są zbyt twardzi.
Jechali tą samą kolaską co niedawno Mieszko z Wolisławem.
Zapach jakowyś musiał we wnętrzu pozostać, bo księżna co jakiś
czas wdychała głęboko powietrze, oczy przymykała i wyraz lubości
Studzigniew widział na jej twarzy, a i cała postać jakby lubieżnie się
przeciągała…
To było ważne spostrzeżenie, bo potem księżnej na zwierzenia
się zebrało. Nie była to spowiedź, lecz – kto wie – czy wyznania nie
były bardziej szczere niźli przy uchu spowiednika. A Studzigniew
pamiętając łapanie zapachu i przeciąganie ciała, łatwo dał wiarę
w zapewnienia Ody o miłowaniu Mieszka, który jej nie chce
przebaczyć zdrady z chęci przysłużenia się mężowi wynikłej.
– Trzy miesiące mnie pokrywał – mówiła Oda – i ciąży nie było.
Lata swoje on ma… Czyż nie mogłam sądzić, iż jest bezpłodny?
A dziedzica ze mną mieć chciał. I ja chciałam… – ten dodatek o jej
chęci był wypowiedziany cichszym, pełnym prawdy żarliwej głosem.
– Dziedzica czego? – spytał Studzigniew. – Bo Polskę chyba Bolko
dostanie…
Zamyśliła się. Potem rzekła:
– Ani dla siebie, ani dla synów niczego od Mieszka nie zażądam.
Zechce, to sam da. Nic nie da, to do kleru po środki do przeżycia
pobiegnę. Pomożesz wtedy? Moje dzieci nie są przecie dla Mieszka
obcymi ludźmi. Mały Mieszko jest jego rodzonym synem. A dwaj
starsi są jego wnukami. Krew Piastów w nich płynie.
– Pomogę – zapewnił Studzigniew.

*

W Pieskowie była już Teofano. Pijana. Popatrzyła na wysiadającego
z kolaski Studzigniewa, popatrzyła na dworny sposób pomagania
Odzie przy wysiadaniu – podanie ręki, przytrzymanie stopy na
stopniu, żeby się nie poślizgnęła.
– Nnnoo – powiedziała niewyraźnie – Mmieszkko wwwoli
cieciebie sssssłusznie. Śśśliczna… Ddo jjuttra…
Jutro Teofano zaczęła kąpielą w jeziorze. Potem usprawiedliwiała
się przed Odą, bynajmniej nie z wczorajszego stanu – ona prosiła
o wybaczenie za zabranie Odzie czasu i za wymęczenie podróżą.
– Ja nie jestem Niemką – powiedziała po grecku, a dolmeczer
przewiódł to na niemiecki. – Ja jestem wyznania grekokatolickiego,
tedy mogę czegoś nie pojmować. Dlategoś mi tu potrzebna, bo
Niemka inaczej czuje niemieckie sprawy.
W tym momencie Studzigniew powiedział po grecku, że lepiej on
od razu na polski by tłumaczył, bo księżna Oda czuje się Polką.
Teofano ogromnie się ucieszyła ze spotkania – jak powiedziała –
rodaka.
– Słychać już naleciałości obcej mowy – powiedziała – wszelako
wasz język grecki jeszcze pamięta dzieciństwo w Bizancjum.
– Nigdy nie byłem w cesarstwie wschodu – powiedział
Studzigniew.
– Ach, Grek urodzony na obczyźnie – powiedziała Teofano.
– Polak – poprawił cesarzową Studzigniew.– Ja nauczyłem się
greki w szkole polskiej. Jestem księdzem.
– Och – ucieszyła się Teofano – to jest was dwoje do rady! Bo ja
nie wiem… Kniaź Włodzimierz z Kijowa mnie posły przysłał… Łudzi
obietnicą ochrzczenia Rusi w obrządku łacińskim. Ale – powiada –
koszty są ogromne, trzeba pokazać możliwości zachodu: stroje,
sprzęty, budowle… No, różności. Ja chcę mu wysłać skrzynie ze
złotem, srebrem i kosztownościami. W ślad za tym, albo też
równocześnie, misjonarze by… Co wy o tym sądzicie? Warto? Chodzi
mi o możliwość osiągnięcia korzyści przez Niemcy… No, o syna mi
chodzi, który uznaje się za Niemca.
– Ja nie jestem Niemcem – powiedział Studzigniew. – Ja nie mogę
w tej sprawie niczego radzić, bo co jest dla Niemiec korzystne, to dla
Polski niekoniecznie…
– Ja bym była ostrożna – powiedziała Oda. – W Polsce ludzie
Rusinom nie ufają.
– Hmmm… – Teofano twarz miała zamyśloną, a może zasępioną.
– A Mieszkowi twojemu można ufać? On mi obiecał dodatkową
ochronę dla wozów i ludzi z kosztownościami. Zaręczył, iż w Polsce
nie ma dla tego przewozu żadnego zagrożenia. Ten przewóz jakoś
tak niedługo… Jak młódka jaka – i chciałabym, i boję się. Patriarcha
w Konstantynopolu nie może się dowiedzieć, bo by na mnie krzywo
patrzył, Mieszko w Bizancjum ma swoich ludzi. Można wierzyć, że
twój mąż patriarsze nie doniesie?
– Ja męża miłuję, pani – powiedziała cicho Oda. – Ma ci on swoje
rachuby i ja ich nie znam, ale wiem, że obietnic zawdy dotrzymuje.
– A ksiądz mówiłeś o jakiejś szkole w Polsce… – Teofano zmieniła
dziedzinę rozmowy.
– Mamy trzy szkoły trywialne – powiedziała Oda. – Kraków,
Gniezno i Działoszyn. Gramatyka uczy czytania i pisania. Retoryka
mowami się zajmuje, a na samym początku nauki – mówieniem.
Dialektyka zaś uczy myślenia i oceniania poglądów. Tak samo jest,
chyba, w Niemczech? W każdym razie tak było, gdym ja się uczyła
przy klasztorze.
– W Niemczech mają teraz dwanaście szkół trywialnych, gdzie
trivium panuje i sześć szkół przy ważniejszych klasztorach, gdzie
panuje quadrivium. Do tej trójcy, coś mówiła, dochodzą: arytmetyka,
geometria, astronomia i muzyka. Śmieszni ci Niemcy… Na geometrii
uczą obmiaru kupy ziarna, na przykład. Astronomia zajmuje się
głównie wyznaczaniem według gwiazd czasu świętowania. Chodzi
o święta ruchome… No, ale to początek… Ottonek mówi o szkole
wyższego stopnia, gdzie byłyby wydziały prawa, teologii i medycyny.
Mądrego mam synka – Teofano miała teraz rozlane na twarzy
szczęście przemieszane z wielką dumą.
Potem Teofano pytała o wpływ Ody na Mieszka – co ona może
u męża osiągnąć.
– Bo Rykdag nie popuszcza – powiedziała. – On mi ostatnio
przedstawił umowę przedślubną między Bolkiem a Patrycją. Znaczy –
między rodzicami… Może by to jakoś popchnąć? Ta Emnilda… Toć
córka malutkiego książątka… Ja bym chciała Marchię Miśnieńską
Ottonkowi przygotować, urządzić. Niechby tam spokój panował.
Czechy roją o jej posięściu, Polska, Niemcy… Gdyby połączyć węzłem
pokrewieństwa niemiecko-polskiego owe pożądania, to byłoby po
sporach – syn Patrycji i Bolka…
– Nie mam na męża wpływu – powiedziała Oda. – A nawet
gdybym miała… Prawo żąda w takich razach świadków. Ja tę umowę
Rykdaga widziałam, tam nie są wymienieni świadkowie, ona jest
sfałszowana. Ja bym tego nigdy nie poparła.
Po tym spotkaniu z Teofano Oda powiedziała Studzigniewowi:
– Ty jutro, skoro świt, na konia brachu i pędem gnaj do Mieszka.
Wszystko mu o tym spotkaniu przekaż i spytaj o te kosztowności…
Bo to może być tak, iż ten Włodzimierz zaraz po przekroczeniu przez
wozy granicy polsko-ruskiej zbirów naśle, skrzynie zrabuje i powie,
że nie może naszej religii zaprowadzić, bo go nie stać na potrzebne
wydatki. A potem jeszcze na nas może podejrzenia skierować…

*

Nocą Odę obudziły odgłosy jakiejś cichej rozmowy na korytarzu.
Wieczorem duszno było i zostawiła w niedomkniętych drzwiach
szparę. Wstała z łoża, aby domknąć te drzwi. I wtedy usłyszała głos
rozmówcy Studzigniewa. To ją zatrzymało w miejscu. Ciekawość?…
Studzigniew zdawał komuś sprawozdanie ze spotkania z Teofano.
Przecie nie Mieszkowi – ten drugi głos był chropawy, stary, a głos
Mieszka (och, jaki kochany) był młodzieńczy, śliczny…
– Summa summarum – powiedział Studzigniew – ona się nadaje.
Przez rok wytrzyma gładko i dobrze poprowadzi.
Przy śniadaniu Studzigniew – zamiast być w podróży – pojawił się
przy stole. Oda spojrzała nań pytająco.
– Był człowiek Brozły – powiedział Studzigniew. – Brozło ma taką
sieć posłańców, że już dziś wieczorem Wasz mąż, Pani, będzie
o wszystkim wiedział.
– No dobrze – powiedziała Oda – lecz kto się nadaje i do czego?
Co to za „ona”?
– W Rzymie – powiedział Studzigniew – jest poseł księcia.
Stojgniew. Bardzo uczony i wszechstronnie uzdolniony. Tam ostatnio
waży się sprawa kapłaństwa niewiast… Brozło badania prowadzi.
Mnie człowiek Brozły o Was, Pani, pytał. Czy byście, dajmy na to,
przez rok czasu wydzierżyli jako kapłanka. Chodzi
o wstrzemięźliwość w rozkoszach cielesnych… Bo w Rzymie takoż
o celibacie kapłanów coraz głośniej. Stojgniew przekaże papieżowi
wyniki badań Brozły.
– Dziękuję za dobrą opinię – powiedziała Oda. – Jednakowoż
możesz błądzić, bo z takim uszanowaniem słowo pani wypowiadasz
i słowo wy, że owo uszanowanie może ci utrudniać bezstronne
spojrzenie na mnie. Pozbądź się tego uszanowania w głosie, bo mnie
to krępuje. Jam zwykły człowiek…
– Dobrze, pani – powiedział Studzigniew.

*****

W Krakowie, Gnieźnie i Poznaniu pracowały trzy osobne zespoły
mężów wielce uczonych. Z polecenia księcia Mieszka uczeni mieli
określić przydatność alfabetu łacińskiego do oddawania pismem
mowy polskiej.
Zespół krakowski pod przewodem biskupa Błażeja orzekł, że
lepiej będzie posłużyć się pismem staro-cerkiewno-słowiańskim.
Wtedy tylko wystarczy wyrzucić z polskiej mowy ogonki i kreseczki
nad literami. Zamiast – powiedzmy – szczęście będzie się mówić
szczastje.
Zespół poznański pod nadzorem biskupa misyjnego Ungera
przekazał księciu opinię, że tego się nie da nijak zrobić – po prostu
mowa polska nie nadaje się do zapisywania. Koniecznie trzeba
wiedzieć, że uczeni mężowie Ungera zostali sprowadzeni z Niemiec
i żaden z nich nie znał polskiej mowy… Ale per analogiam, skoro
mowy niemieckiej nie zapisują… Ponadto, nie ma co robić przymiarek
tego rodzaju, bo na świecie musi być jedno cesarstwo i jedna mowa.
Dla uniknięcia zwad używać się będzie łaciny, bo ona nie jest
językiem żadnego narodu.
W Gnieźnie zespół biskupa misyjnego Prochora był zdania, że
w większości przypadków alfabet łaciński nadaje się do oddawania
dźwięków języka polskiego. Trzeba znaleźć rozwiązanie oddawania
dwuznaków, na przykład dz albo sz. A także różnego rodzaju
zmiękczenia nie mogą być zapisywane łaciną – trzeba wymyślić do
łaciny dodatkowe znaki. No można niektóre zmiękczenia
zastępować… Na przykład zapisanie plemienia Sieńczyce można
zastąpić nazwą Sieniczyce. Wszelako wtedy opuszczenie kropki nad
i spowoduje zmianę nazwy – Siemczyce otrzymamy na pergaminie.
A umiejętności kopistów i ich wiedza… Lepiej o tym nie mówić, bo
wstyd.

*****

Nader dzielna niewiasta, Teofano, podróżowała w przebraniu
męskim wespół z obsługą wozów ze skarbami dla Włodzimierza.
Zbrozło, dowodzący pięćdziesięcioma polskimi drużynnikami,
dodatkową ochroną korowodu wozów i ludzi, cesarzowej „nie
poznawał”. Atoli – przypadkiem, oczywiście – ten po niewieściemu
zbudowany „mąż” nawet podczas krótkiego wypadu do lasu dla
załatwienia potrzeby naturalnej nie był spuszczany z oka polskiej
ochrony.
Wszystko szło dobrze aż do granicy na wschód od Iskorostienia.
Polska ochrona zatrzymała się po polskiej stronie granicy, wozy
granicę przejechały, przejęła je ruska ochrona z kniaziem
Włodzimierzem na czele, Teofano wylazła spod budy jednego
z wozów już w szatach niewieścich. Powitanie było korne, uroczyste.
Cesarzowej klacz podano i korowód odjechał w stronę Kijowa. Zaraz
przestał być widoczny, bo zakręt drogi, już w lesie schowanej, nie
pozwalał widzieć tego, co za zakrętem. Jednak jakowyś rwetes
i zgiełk za tym zakrętem powstał… Zbrozło nie bacząc na granicę,
dał komendę do galopu i sam ruszył tą drogą zobaczyć, co się dzieje.
Po minięciu zakrętu zoczył widok straszny – cesarzową i kniazia
wiązano powrozami, ruska ochrona była wybita do nogi, a wozy
znikały – tyłek ostatniego jeszcze widziano przez chwilę w bocznej,
leśnej drodze. Odbicie cesarzowej i kniazia odbyło się błyskawicznie.
Wobec przewagi liczebnej w tym miejscu polskich wojów, sześciu
zbójów pierzchło – też w tę drogę boczną pognali… Ale na tej drodze
stał teraz zastęp – na oko ze stu – rycerzy niemieckich!… Zbroje,
ubiory, znaki, komenda – wszystko niemieckie!
– Nie atakuj! – zakrzyknęła Teofano.
– Nie nacieraj! – zakrzyknął kniaź Włodzimierz.
W bocznej drodze dały się słyszeć niemieckie komendy. Zastęp
rycerzy zakręcił i odjechał.
Zdruzno z Polakami odprowadził obie dostojne osoby (tylko oni
zostali żywi) do Kijowa. Po drodze usłyszał od Teofano, co miał
Mieszkowi przekazać, że na razie Ruś się do utworzenia misji
chrześcijańskiej nie nadaje. I że Teofano prosi o pomoc w drodze
powrotnej do Niemiec, do tej pomocy Mieszko z pewnością nada się
lepiej od Rusinów.

***

Mieszko wyglądał koszmarnie. Twarz stężała w grymasie bólu, w pół
zgięty, zachrypnięty… Kiedy Zbrozło przekazał mu prośbę
cesarzowej Teofano – jeno głową pokręcił.
– Nie śpię prawie – wychrypiał – i potylica mnie okropnie boli.
Tam w środku, w tym miejscu z tyłu, łupie mnie we łbie bez przerwy.
– Leżeć trzeba – powiedział Zdruzno. – Na leżąco rozluźnić
najpierw wszystkie członki, potem brzuch; oddychać swobodnie,
leżeć bezwładnie i starać się myśleć o rzeczach mało ważnych. Ja do
Szczęśliwej Polany pojadę i jutro księciu pigułki przywiozę. One
pomogą w rozluźnieniu mięśni i usuną bolesność. Te objawy
bolesności głowy w tym miejscu mogą zapowiadać pęknięcie
w głowie jakiejś żyłki. Krew by się wylała, rozum uciśnięty, mięśnie
niektóre niewładne… Niedobrze. Jeszcze jedna pigułka będzie na
obniżenie napięcia w żyłach – krew będzie mniej przeć, wolniej nieco
krążyć… Do niedawna pierwszy lepszy wieszcz księciu by pomógł…
Trzeba o lekarzach pomyśleć. Na razie radziłbym wieszczków
zebrać, w smardy ich brać i kazać ludzi leczyć. Ojca poproszę, by ich
wszystkich na Zaodrze przestał kierować.
Pigułki Mieszko łykał. Nieco pomagały. Za to książę czuł, że jego
głowa stała się jakby obca, jakby otumaniona, zimna jakaś,
niewrażliwa…
– To dlatego – wysnuł wniosek, który Zbroźle przekazał – że
wszyscy wokół mnie nagle zrobili się za starzy. Twój dziad, Zdruzno,
wódz drużyny – dogorywa. Sprowadziłem z Italii Stojgniewa, aby
twego dziada zastąpił. Wyjeżdżał do Rzymu jako młodzieniec…
Wrócił starcem… Wolisław… Cóż, mój równolatek. Nawet ty się
w latach posunąłeś… I kłopotów nagle się zrobiło za dużo – Bolko
Pobożny rozpowszechnia na naszym Śląsku i pośród Wieletów
obietnice, że on doprowadzi do swobody wyznawania religii
przodków na Ślęży i na Ranie. Tylko patrzeć, jak zacznie zbrojnie
owe swobody wprowadzać, przeciwko nam swój oręż obróciwszy.
Teofano… No, stara się, lecz głównie o synka. Też się starzeje…
Nawet Oda. Ona nie tyle leciwa, ile zaganiana, bo chce swoim
synkom przyszłość dobrą zapewnić. A dla mnie nie ma czasu. Jak
razem jesteśmy, to ona jeno o nich… A ja? Dlaczego o mnie nie dba?
Mówi, że nadal miłuje, lecz do zbliżeń już nie prze. Jakaś niechętna
się zrobiła… Hmmm… Jam też stary… Dla niej za stary…
Zbrozło pocieszał księcia, jak mógł, lecz przeciwko starości –
rzeczywiście nadeszłej – jeno kostucha ma moc wyzwalającą…
Nawet Boloko ojcu nie mógł pomóc, bo został wysłany do pomocy
cesarzowej Teofano, z którą jechał teraz przez Polskę.

****

Jak grom z jasnego nieba gruchnęła wieść, że Bolko Pobożny ogłosił
wystąpienie Czech z Rzeszy Niemieckiej! Jednocześnie jego wojska
ruszyły na Śląsk i na Marchię Miśnieńską. Posiłki czeskie dotarły
cichcem do Redarów i tam także przeciwko chrześcijaństwu czyniono
wstręty. Pobożny chyba chciał udowodnić, że słusznie nadano mu
przydomek, chrześcijanom też obiecał poparcie religii i pomoc
materialną oraz ochronę przed przemocą wyznawców Jedynego.
Zrobiło się nieciekawie – Mieszko nie bardzo zdrów, Teofano
w podróży, zmarł margrabia Rykdag, Bolko przy cesarzowej,
Więcław Krakowski uszy po sobie i tajemne rokowania z Pobożnym,
Czesi mają Łużyce i Śląsk, a oddziały drużyny Polski ledwo zdążyły
uciec przed pogromem, pośród Wieletów niesnaski i wrzenie…
I w takim położeniu trudnym dla Polski Mieszko załatwiał sprawę
Bezpryma. Wymógł na Więcławie i na Baroczce, a Śniady i jego
Judyta to potwierdzili i przysięgli, że Bezprym zostanie mnichem.
Sosna i Wolisław, a pewno i wielu innych Polaków orzekło, że ich
książę musiał zapomnieć o zakonnej przeszłości Ody – ona była
przykładem, że wstąpienie do zakonu niczemu nie zapobiega i przed
niczym ziemskim nie ochrania. Zakonnik Bezprym, żywy zakonnik,
będzie nadal człowiekiem, Piastem i może tron Polski uczynić swoim
uroczystym siedziskiem. Miano uroczystego jest na wyrost nadane.
Bardziej nadaje się dla tronu słowiańska nazwa stolec, od którego
pochodzi stolica, ale także co innego – barwy złotej czasami, lecz
zawsze śmierdzące.

***

Teofano dotarła w końcu do siebie. Diuk saski Eckhard przekonał ją,
że on najbardziej się nadaje na następcę Rikdaga i został margrabią
Miśni. Natychmiast zebrał ochotnych rycerzy niemieckich i ruszył na
Łużyce Bolka Pobożnego rozumu i posłuszeństwa uczyć. Oczywiście
w porozumieniu z Mieszkiem i jego wojami z drużyny oraz płatnymi
ochotnikami.
Samochwalstwo Eckharda okazało się na wyrost i przesadzone.
On sam – o mało co – byłby porwany z obozu wojennego przez
Czechów. Udało mu się zbiec z ogarniętego Czechami obozu,
wszyscy inni Niemcy z tego obozu stali się jeńcami Czechów. Dopiero
wtedy okazało się, że Eckhard ma jednak jakiś talent wojenny.
Rycerze z pozostałych obozów dwoili się i troili, Eckhard nawet się
czworzył: nie spał, nie jadł, nie pił i nie odpoczywał. Niemcy stanęli
do bitwy z Czechami w bardzo krótkim czasie po ucieczce Eckharda
od Czechów. Pobożny dostał wieści, że młody Otton z inną grupą
rycerzy niemieckich pogromił Redarów, przy walnym udziale wojów
Mieszka, ale Eckhard tej wieści nie dostał. Bolko Pobożny był
skłonny do oddania jeńców niemieckich za wycofanie się Niemców za
Soławę. Margrabia pojmował, że duma i wierność zasadom tańsze są
od żywotów licznych rycerzy niemieckich na swobodzie, bo los zawdy
może się odmienić dopóki się żyje i ma możność postanawiania.
Siły polskie znalazły się w trudnym położeniu wobec przewagi
Czechów. Niemniej inne zasady przyświecały Polakom niźli Niemcom
i polskie oddziały uszykowały się do bitwy. W szeregach polskich
słyszało się głosy, że umrzeć i tak kiedyś trzeba, tedy lepiej teraz, ale
w chwale niźli później, ale w osławie.
Teofano nie dowierzała zbytnio przechwałkom Eckharda. Ona
sama na koń siadła w zbroi i z orężem. Przywiodła swoich rycerzy
w porę na miejsce, gdzie za chwilę krew Słowian miała się polać.
Bolko Pobożny wolał rokować o możliwości unieważnienia swojego
ogłoszenia o wystąpieniu Czech z Rzeszy w zamian za możliwość
złożenia Ottonowi hołdu z Czech. Pośród Czechów ozwały się głosy,
że to jest tak, jakby ktoś dał ci w mordę, a w zamian napluł ci
w gębę… Lecz skoro się powiedziało a, to i następne litery mus
wypowiedzieć – wybrało się Pobożnego na księcia, to nynie słuchać
trzeba, co mu się jako lepsze bardziej widzi – honor czy całość
własnej skóry. Co bardziej nadaje się do naśladownictwa?…
Rozdział XIV
Dokument




Książę Mieszko czuł się podle. Bóle – od zielonych pigułek Zbrozły –
przeszły, jednakże zaczęły księciu dokuczać mdłości. Miał
przeświadczenie, że umiera, aczkolwiek nie nagle. Mówił, że natarły
nań silne a liczne choroby, żrą mu ciało od wewnątrz i nic się na to
nie da poradzić. Taki jest los władcy, że nikt nie ośmiela się
zaprzeczyć jego twierdzeniom, tedy złe przeświadczenia Mieszka
pogłębiały się z dnia na dzień, gdyż nawet Zbrozło nie mówił, iż to
tylko przejściowy napad złego samopoczucia.
Został zawezwany pisarz i książę mu nakazał przygotować zapas
piór, sporo inkaustu i pergaminu.
– Będziem spisywać moją ostatnią wolę – powiedział. – A ty, kiedy
będę miał ostatnie tchnienie wydać, odczytasz to przy mnie całej
rodzinie i moim przyjaciołom. Znaczy – pisz po łacinie, lecz po polsku
powiesz, com ci podyktował.
Zaczęło się dyktowanie.
– Napisz: Niech Bóg mnie osądzi.
Pisarz bardzo się zmieszał.
– Kiedy – powiedział – nie wiem, jak napisać po łacinie słowo
niech. Chyba takiego słowa w łacinie brakuje.
– Tedy pisz tak, byś jak najbliżej moją myśl oddawał – powiedział
Mieszko.
Pisarz chwilę podumał i pracowicie, powoli naskrzybał: D. ago
me iudex.
Powoli powstawał obraz życzeń Mieszka. Szło o Odę i jej trzech
synów. Książę radził się biskupa Jordana w sprawie prekarium. Bo
można było oddać część Polski duchowieństwu – znaczy, Kościołowi –
w zamian za to, że tę ziemię natychmiast dostaną w użytkowanie
Oda, Lambert, Świętopełk i trzeci syn – Mieszko. Jordan odradzał.
– Dostaną dożywotnio – powiedział. – Ponadto część dochodów
musi być oddawana Kościołowi. A wnuki? Piastowie zeszliby do
szczebla wasalnych rycerzy. Jeżeli ktokolwiek zechce im dać jakieś
lenno… Bo przecie książę nic własnego nie ma…
– Tedy jak im byt zapewnić? – książę patrzył na Jordana
z nadzieją.
– Poprosić o opiekę tego, kto – najprawdopodobniej – władzę
potem obejmie.
Myśl przednia, wszelako można źle trafić, bo przypadek
jednostkowy – jeden to początek i małość, jak jeden zginie, to już nie
ma komu zadbać o spełnienie prośby.
Rozterek i złego samopoczucia – jak oliwy do ognia – dolała wieść
o porodzie Emnildy. Urodziła – nareszcie – chłopca. Nadano mu imię
Mieszko. Lecz jakiś dziwny był ów Mieszko. Nie wiedziano, o co
chodzi, bo wygląd dziecko miało zwyczajny, ale coś niedobrego czaiło
się wokół i Emnilda to odczuwała. Bezsenność ją męczyła, jeść nie
miała ochoty, kiedy wreszcie zasypiała – koszmary ją męczyły…
Posłano po Brozłę. Przybył, pooglądał, pomacał tu i ówdzie…
– Jądra mu powinny już dawno do moszny zstąpić – powiedział. –
One się w jego brzuchu uwarzyły, bo tam dla nich za gorąco. Mieszko
będzie bezpłodny. Jeśli jądra lada dzień zstąpią, to nie będzie tego
można oglądem poznać i aż do dorosłości można to w tajemnicy
trzymać. Dzieciak gnuśny będzie, tłusty… Jeśli temu chcecie
zapobiec, to musi on ruszać się w trójnasób niźli inne dzieci. Jedzenie
mu daleko stawiać, niech szuka, niech goni. I za dużo nie dawać –
czym innym umysł zajmować niźli obżarstwem.
Dla księcia był to cios ogromny. Jakby mu kto obuchem w głowę
przyłożył. Wnuk zakończy linię Piastów. Chyba żeby ten Mieszko od
Ody…
Spisywanie ostatniej woli księcia szło opornie, lecz rdzeń tego
ostatniego zdania tkwi w orzeczeniu – szło! Mieszko chciał, by
oprawą wdowią Ody była przeważająca część Wielkopolski –
wymieniono w dokumencie miejscowości graniczne. Pomorze miało
przynależeć do trzech synów Ody, przy czym Gdańsk – stolica
księstwa – miał przypaść młodemu Mieszkowi jako lennikowi księcia
Polski lub jako oprawa samego księcia Polski, rzeczonego Mieszka.
Pozostała część Pomorza miała służyć braciom owego Mieszka –
Lambertowi i Świętopełkowi. Było zastanawianie, czy Lambertowi
nie przypisać środkowej części z Kołobrzegiem, bo miał być
duchownym. A Lambert w Szczecinie miałby ekspatywę (widoki,
możliwości) na tytuł księcia Zaodrza Północnego i – może – księcia
Sprewian. „Być może – myślał książę Polski – dopisze się to później.
Ostatecznie zawdy można jeszcze pozmieniać – pergamin drogi, lecz
możliwość popełnienia błędu jeszcze kosztowniejsza…”.

***

Ksiądz Studzigniew przypomniał sobie Zulejkę. Była żoną bardzo
możnego człeka. Młodsza od niego była… Jak Oda wobec Mieszka?
Sądziła, że mąż nie może już płodzić dzieci, tedy nakazała
niewolnikowi, by on ją pokrył i zapłodnił. Trafiła na Żyda i on nie
chciał, bo jego Bóg na takie rzeczy krzywo patrzał. Tedy Zulejka
poleciała do męża z fałszywym donosem, że ów niewolnik ją zgwałcił
i ona chce kary okrutnej dla rzeczonego Żyda. A jej mąż powiedział:
– Nie!
Co powie Mieszko, kiedy się dowie – kto mu Odę kradł?…
Historia miała szczęśliwe zakończenie – mąż wszedł do łoża
Zulejki i poczęli dziecię. Jak Mieszko Odzie.
Nie było to teatrum greckie, nie była to bukolika, ekloga ni idylla
(sielanka). To z pewnością była alegoria (pouczająca przenośnia),
gdyż Pismo (Biblia) innych historii nie zawiera… Gdyby tak księciu
Mieszkowi opowiedzieć?… Bo jego choroby są – może – jeno stanami
zwątpienia, chorobami duszy i ciało jeno się dostosowuje do nastroju
ducha?…

*

Zbrozło opowiedział księciu Mieszkowi historię biblijną o Putyfarze,
a potem zrugał go jak sobakę za to, że swoich dolegliwości nie
zgłasza, jeno cierpi, jakby Chrystusem chciał być.
– Są mocne pigułki leczące – powiedział – i tu macie – podał
księciu puzderko drewniane z zielonymi, sporymi pigułami – lek, co
was na nogi postawi. Wieczorem jedną pigułę zażyć, mlekiem ciepłym
popić. A przedtem, po wieczerzy zaraz, piesza przechadzka musi
być. Trzy pacierze powoli – od pałacu gdzieś tam, a powrót bardzo
wartki. I wtedy ciepła, lecz nie gorąca kąpiel.
Pomogło jak ręką odjął! Mieszko nakazał odłożyć dokument –
potem się dokończy.
– Jeszcze pożyjemy – powiedział i widziano, jak szedł do komnat
Ody…
Rozdział XV
Oda prawdomówniejsza od Zulejki




Niech każdy sam, we własnym sumieniu ocenia ujawnienie przez
Odę, kto był ojcem Lamberta i Świętopełka. Oda zrobiła to z ciężkim
sercem, lecz ulżyło jej, kiedy mąż do świtu ją pieścił, jak gdyby nigdy
nic pogodny był i czuły. Przed świtem powiedział o swojej ostatniej
woli i o dokumencie, który lada dzień zostanie ukończony.
– W razie czego żądaj od Bolka okazania – powiedział. – On
ciebie nie miłował i nadal nie miłuje, tedy może wszystko ukryć. Ja
zjazdowi najważniejsze przekażę, aby zapobiec jego samowoli.
Żegnaj, Umiłowana, bo muszę jeszcze wiele zdziałać.
– Mieszko! – patrzyła na niego z przerażeniem. – Ty się nie
wygłupiaj, ty masz żyć długo, bo ja bez ciebie na psy zejdę. Żebyś się
nie ważył targnąć na swoje – na moje życie! Twoje ciało jest moim
ciałem, twoja dusza jest moją duszą.
– Niewiasty bardzo zmienne są – powiedział Mieszko ze
śmiechem. Mam nadzieję, że nynie Zulejki byś nie naśladowała.
A może?… Jam rzeczywiście już bezpłodny…
– Mieszko! Wybacz – klęczała przed nim, rękami jego nogi
obejmowała, łzy leciały z jej oczu na podłogę niby nasiona ze strąków
suchego grochu. Gdyby twarde były, do pereł możnaby je
przyrównać. Klejnoty rozpaczy albo radości…
– Miłuję ciebie bardziej niźli Putyfar Zulejkę – powiedział
i poszedł.

***

Bolko Mieszkowic dostał zadanie urządzenia Marchii Miśnieńskiej.
Spędził sporo czasu na Milsku i na Łużycach. Po kolei spotykał się
z tymi przedstawicielami w Niemczy, Lubuszy, Dobryługu
i Budziszynie. Wszędzie wysłuchiwał skarg i zamiarów, wszędzie
starał się być grzeczny i ustępliwy. Jeśli nie mógł spełnić próśb,
tłumaczył powody, dla których nie może. Wyrobił sobie znaczny mir,
bo nikogo nie ganił, chwalił miejscowe potrawy i nie upijał się,
chociaż trunków za kołnierz nie wylewał.
Nie odrzucił pomysłu Teofano – przeciwko Eckhardowi
skierowanego – i złożył Ottonowi osobiście hołd z Miśni (Marchii
Miśnieńskiej), o zgodę nikogo nie pytając. Młodociany król Niemiec
powiedział Bolkowi po ceremonii, że nigdy mu tej zgody na hołd nie
zapomni.
– Mama spodziewała się, że odmówisz, wymawiając się wolą
ojca, chcącego, być może, abyś był jego wasalem z Milska, Łużyc
i Miśni. Dziękuję, żeś się nie bał podstępności niemieckiej. Za to
zaufanie odpłacę tym samym. I nigdy ci tych ziem nie odbiorę. A jak
dojdę wieku sprawnego, to postaram się dodać jeszcze inne.
Słusznie Otton prawił o tej zgodzie ojcowej. W Poznaniu Bolko
taką burę dostał, że wyzwisk nie można powtarzać, a gróźb kary
zliczyć się prędko nie da. Jedynymi wyzwiskami, dającymi się bez
wstydu powtórzyć, były: sprzedawczyk i germański wypierdek…
Jednak każda burza mija, tedy i ta minęła. Ojciec zajął się
dokańczaniem budowy katedry w Gnieźnie i urządzał katedrę
w Poznaniu, bacząc, iżby nie była wyposażona lepiej od katedry dla
Jordana…
Koło chrzcielnicy w tej katedrze, gdzie Mieszko był chrzczony,
a później i Bolko, Mieszko zbudował grobowiec dla siebie. Boczne
ściany kazał obkładać zielonkawym kamieniem, łupanym na Górze
Ślęża, co wzbudziło zdziwienie Ody.
– Ty, Ukochany, wierzysz na pewno w naszego Boga? – spytała.
A Bolko czekał w napięciu na odpowiedź ojca. Co będzie, jeśli
odpowie, że nie wierzy i tylko tak udaje?…
– Wierzę najszczerzej – odrzekł ojciec z wielkim przekonaniem
w głosie.
– Bom przez chwilę przypuszczała – powiedziała Oda – że ten
kamień kładziesz na wszelki wypadek, by się stary bóg mniej gniewał
za wyrzucenie jego kapłanów…
– Jest wielka różnorodność stworzeń i one są ze sobą
zależnościami powiązane – powiedział Mieszko. – Nijak bym sobie
tego nie umiał wyjaśnić jak tylko aktem stworzenia. Przecie nie przez
różnych bogów… On jeden jest na niebie i ziemi oraz w każdym
innym miejscu.

***

Teofano pisała, że w Konstantynopolu pojawił się mag, twierdzący, że
na gwiazdach jest pełno istot do ludzi podobnych. I że z jednej
gwiazdy owe istoty na ziemię przyleciały, aby tu zasiać zarodki życia,
z których potem, potem ludzie powstali. Oda ten kawałek listu
mężowi przeczytała i patrzyła na niego badawczo a wyczekująco.
– Trzeba było owego maga spytać, skąd wzięły się owe istoty
pierwsze, wszystko jedno, czy u nas, czy na jakiejś gwieździe –
powiedział Mieszko, a Bolko zaczął być z ojca dumny.
Większość czasu i wysiłku Mieszko poświęcał
zagospodarowywaniu dóbr ogólnych na Śląsku i na Pomorzu, nie
zaniedbując wcale innych ziem.
Biskupowi misyjnemu, Urbanowi z Rzymu, właściwiej byłoby
powiedzieć – Kościołowi, nadano dobra koło Smogorzewa i koło
Byczyny. W Smogorzewie koło starej świątyni były odpowiednie
zabudowania, w których biskup mógł sam mieszkać i trzymać tam
swoje sługi – zarówno duchowne, jak i świeckie. Biskup czekał
cierpliwie na dokończenie budowy katedry we Wrocławiu, bo tam
właśnie miała być jego stolica. Mieszko uległ jego namowom i na
mieszkanie do przyjmowania ważnych gości nadał Urbanowi zamek
w Jesieniku. Stał nad samą głęboką przełęczą, wyglądając jak stroma
budowla na brzegu wąwozu.
Biskup Urban złożył Mieszkowi hołd rycerski, atoli w umowie
komendacyjnej napisano, że jest zwolniony z posług wojennych, jeżeli
da za siebie wynajętego rycerza świeckiego. Nie chodziło o nic
innego, jak tylko o czas – biskup powinien cały swój czas poświęcić
Kościołowi i wiernym oraz kapłanom. Bo udział biskupów w wojnach
i bitwach – jako wasali i lenników – był powszechny.
Biskup Jacynt – także misyjny – pilnował budowy katedry
w Lubuszu nad Odrą. Teren jego biskupstwa był w całości na wschód
od Odry położony, bo na zachodnim brzegu tej rzeki misje już byłyby
zbędne – tam chrześcijaństwo było powszechne.
Szczególną opieką Mieszko otaczał budowę katedry
w Kołobrzegu, jako że jego – no, Ody – Lambert miał tam być
biskupem. Na razie był biskupem świeckim – zarządcą i poborcą
dóbr z ziem biskupstwa. Obowiązki kapłańskie spełniała za niego
osoba duchowna. Nie było to nic dziwnego – nawet papież mógł być
osobą świecką, bo był – przede wszystkim – władcą państwa
kościelnego. Do pełnienia obowiązków świeckich dano Lambertowi
opiekuna, który miał młodzika wyręczać i wychowywać. Ten opiekun
„nie znał” ani jednego słowa niemieckiego…

***

Bolko Mieszkowic wspominał swoje, i innych, przeżycia związane
z porodem maleńkiego Mieszka. Pokazano mu syna zaraz po
porodzie. Bolko czuł się dziwnie niesmacznie, patrząc na czerwoną,
pomarszczoną twarzyczkę oseska, bo poród był ciężki i długi, a żona
okropnie jęczała i wrzeszczała, że boli.
Następnego dnia synek wydał się Bolkowi znośniejszy, bardziej
do ludzi podobny – nie straszył wielką głową, kruchością ciałka
i krzykiem. A Emnilda – bardzo dumna, spod oka zerkała na głupią
minę męża. Spozierała i pytała:
– Prawda, że śliczny?
Cóż może odrzec ojciec na takie pytanie żony i matki?…
– Tttak – wystękał Bolko, chociaż myślał sobie, że takiego
brzydala jeszcze w życiu nie widział.
– Do dziadków podobny – stwierdziła Emnilda. – I do ciebie,
Bolko.
Nawet nie przytakiwał, bo nie pytała. Lecz pomyślał, że
niewiasty całkiem inne spostrzeżenia mają, jak chodzi
o podobieństwo. Dla niego syn był podobny do potworka, który
łapczywie ssie jego ulubioną pierś.
– Niechby się nazywał Dobromir – powiedziała. – Może być?
– Lambert – podpowiadała Oda. – To po germańsku znaczy
lśniące jagnię – Baranek Boży.
– Mieszko – powiedział Bolko i żadna nie śmiała się sprzeciwić.
Stanęło w końcu na dwojgu imion – Mieszko i Lambert, jako że
wypadało nadać imię chrześcijańskie, a nie wypadało nie nadawać
imienia po dziadku.

*

Po pewnym czasie przybył Brozło, bo Emnildę coś niepokoiło. Przybył
i powiedział, że za późno go wezwano, bo jest wnętrostwo. Wyjaśniał
zaparzanie jąder w brzuchu i lepsze chłodzenie w mosznie.
Powiedział, że jeszcze może nastąpić zstąpienie jąder, atoli Mieszko
będzie bezpłodny. Jednakże on da pomoc przy tym zstępowaniu
opóźnionym i za późnym, bo wtedy rzecz nie wyda się aż do
dorosłości i ożenku. Ostrzegł, że Mieszko może mieć głos cienki jak
kastrat, że może nie mieć zarostu na twarzy i że będzie –
prawdopodobnie – gnuśny.
– Cóż to za następca – pomyślał Bolko i przypomniał sobie
Świętopełka i Mieszka – synów Ody. Ale wnet machnął ręką, by myśl
tę odegnać, boć Emnilda z nim może jeszcze mieć dzieci, w tym
synów.
I wtedy Brozło wszystkich wyprosił, pono Emnildę badał,
a Bolkowi rzekł, że kramik z dziećmi dla nich zamknięty na amen…

***

Mały Mieszko miał trzy miesiące, kiedy duży Mieszko postanowił
wyrwać Bolkowi Pomorze spod władzy nieograniczonej, jako
następcy na tronie Polski. Dotychczas kraina owa była uznawana za
tymczasową dziedzinę księcia, bo tam żyły ludy – plemiona i szczepy
– które zjazd uznał niegdyś za godne do włączenia w skład stanu
polskich możnych. Tedy osadnictwa tam nie mogło być za dużego,
a w każdym razie nie mogło być osiedleń tak zwanych „dzikich”,
gdzie i kiedy kto chce, to osiada i już owo miejsce jest jego. Tam
trzeba było ostrożnie, rozważnie, aby nie zrazić do Polski Pomorzan.
Teraz Mieszko chciał – wreszcie – uczynić Pomorze jedną ze
zwykłych polskich krain. Szczegółowiej – jednym z lenn, w których
władaliby synowie Ody. A to musiał zatwierdzić zjazd.
Powiadomienia o zjeździe rozesłano poprzez sieć kościelną –
jeszcze nie bardzo rozwiniętą, lecz działającą nieźle, tyle że
opieszale, bo proboszczowie musieli wpierw włodarzy
i grododzierżców powiadamiać, w międzyczasie czytając ogłoszenie
po nabożeństwie niedzielnym. Wadą tego sposobu był brak
potwierdzeń od świeckich, że oni zostali powiadomieni i zrobili, co
trzeba. Tedy dopiero przybycie przedstawicieli na zjazd pozwalało
stwierdzić, że oni o wszystkim zostali powiadomieni.
Książę Mieszko spodziewał się, że będzie jak zawsze – pomiędzy
drobiazgami pomieści się sprawę Pomorza, posłowie – wielu z nich –
nawet nie zauważy, nad czym głosują. Podniosą ręce jako i inni
i sprawa stanie się zamknięta. Jednak tym razem zapowiadało się
groźnie, a skończyło się dobrze. Posłowie chcieli wiedzieć, czy to
prawda, że mały Mieszko – akurat próbujący siadać – jest gnuśny.
Wolisław – tym razem nie poseł, a przedstawiciel księcia – tłumaczył,
że nieprawda.
– Wnuk księcia – mówił – jest jeszcze za mały, aby zgadnąć, jaki
będzie w przyszłości. Lecz jest myślący i pracowity. Kiedy mu nad
kolebką patyczki do chwytania powieszono, to wpierw patrzył na nie,
a dopiero potem do jednego rączki wyciągał, bez machania nimi we
wszystkie strony i kołeczek chwytał. Nie zawsze za pierwszym
razem, ale zawsze zawzięcie próby powtarzał aż do oczekiwanego
skutku. Inne dzieci w jego wieku memłają usteczkami, różne dźwięki
wydając, powiedzmy – „bgli” i podobne, a wnuk księcia słucha mowy
dorosłych, a potem powtarza ich słowa! Półroczny szkrab!
Posłowie słuchali Wolisława z uwagą. A potem ich przedstawiciel
w imieniu wszystkich powiedział, że oni uznają potrzebę
przygotowania do objęcia władzy synów księżnej Ody. Bo gdyby jeno
Bolka można było wybrać, a jego następca miałby być gnuśny, to oni
Bolka by nie chcieli. Tedy Pomorze czas włączyć do zwykłego
postępowania i tam małych chłopaczków osadzić, przydając im
piastunów. Książę obiecał, że wskazania zjazdu wykona… Chyba nie
dla pochwalenia księcia za tę obietnicę posłowie poszeptywali między
sobą, często wypowiadając słowo – gnuśny…

***

Księżna Oda dziękowała mężowi gorąco za zapewnienie bytu synom.
Jej wdzięczność, a może jeno miłość, wyrażona była czynnie
i słownie. Mieszko wyrazy wdzięczności przyjmował obojętnie –
robił, czego się od niego spodziewano, ona była na najwyższych
szczytach, które oboje Szczytami Rozkoszy nazywali. Powiedziała:
– Lubię tę robotę z tobą – a jego to nie ucieszyło.
– Starość – powiedział – powoduje zanik wrażliwości. Ja nie czuję
tego samego co dawniej i odczuwanie znacznie słabsze narasta
o wiele wolniej niźli w młodości. Dlatego tobie dobrze, bo czas
zbliżenia i odczuwania masz dłuższy.
– Nie będę mieć porównania z młodszymi – powiedziała ciepłym
głosem.
– Będziesz, będziesz – powiedział – a ja ci tego nie będę żałować.

***

Studzigniew i Zbrozło zostali zaproszeni przez księcia do
odwiedzenia Lednicy. Był tam kościółek, stojący na miejscu dawnego
chramu. A na miejscu dawnego domostwa wieszcza Druzny stał ładny
pałacyk, pokryty dachem z ołowianych płytek. Studzigniewa
zachwyciły szyby w oknach. Szkło okienne widział i w Pierzynach,
atoli tam miał mleczne, nieprzeźroczyste, grube szkło, przez które
niewiele można było zobaczyć, a tutaj szyby były przejrzyste niby
cieniutkie tafelki czystego lodu. Takie same widział podczas
peregrynacji w Italii, Zachodnich Niemczech i we Francji. Potem
powrócili wszyscy trzej do Poznania. Mieszko, kiedy ich żegnał,
powiedział, że dziękuje im za dobrą służbę dla Polski i – jeżeli to tylko
będzie możliwe – poprosi Boga o nagrodę dla nich.
– Przekażcie Bolkowi – rzekł, kiedy oni już wsiadali na konie – iż
ów pałacyk na jeziorze Lednica jest przeznaczony dla mojego wnuka
– małego Mieszka. Niechże tam z rodziną pomieszkuje – tam są
wszystkie wygody, które mistrzowie budownictwa znali.
Potem książę położył się do łoża i z niego nie wstawał przez
znaczny czas. W łożu jadł i spał na zmianę. Aż wreszcie – po kilku
dniach odpoczynku – nakazał wezwanie Bolka i ochrony. Odział się
sam do konnej jazdy, Bolka milcząco – wzrokiem samym – ustawił po
swojej, i swojego konia, lewej stronie. Ochroniarze – już wiedzący,
gdzie ich miejsce – stanęli z tyłu. I w tym ustawieniu ruszyli kłusem
w stronę Nakła nad Notecią.
Po dość długiej, dosyć uciążliwej jeździe Mieszko zatrzymał konia
na skraju puszczy.
– Ochrona tutaj zostanie – powiedział – a my z synem sami dalej
pojedziem.
Zagłębili się w puszczę. Trzeba się było przedzierać przez
chaszcze i wykroty. Zsiedli z koni i prowadzili je za uzdy. Dotarli –
nareszcie gdzieś dotarli i już nie trzeba było jechać – do skałki
w kształcie dzika.
– To się nazywa Skarbiewo – powiedział Mieszko. – Przy lewej
fajce tego kamiennego odyńca znajdziesz żelazną dźwignię,
nieruchomo w skale tkwiącą. To pozór jeno – ona jest ruchoma.
Naprzyj na nią w stronę drugiej fajki.
Bolko wykonał polecenie. We wnętrzu skałki coś zgrzytnęło,
a ona sama przesunęła się i poczęła obracać… Odsłonił się wlot do
ciemnego, opadającego w dół korytarza. Mieszko śmiało w ten
korytarz wszedł, a Bolko za nim postępował. Kiedy ich głowy znalazły
się na poziomie gruntu, w skałce znowu coś zgrzytnęło i ona
przesunęła się nad ich głowy. Stała się ciemność.
– Macaj prawą ręką ścianę korytarza i postępuj za mną –
powiedział Mieszko. – Nie potkniesz się – tu wszędzie jest równo.
Znaleźli się w podziemnej komnacie. Może to grota była, może
pieczara, a może jaskinia – Bolko nie mógł tego rozpoznać – jeno
powałę nad sobą z chropawego kamienia widział niewyraźnie, bo
skądś nieco światła do owej komnaty docierało. Ojciec wyjął hubkę
i krzesiwo. Krzesał iskry w milczeniu. Kiedy hubka pokazała skierkę
żaru i niewielki dymek, ojciec wziął – jakby ze ściany – smolny
patyczek, wetknął go w hubkę i dmuchał. Pojawił się płomyczek –
patyczek płonął powoli, dymiąc śmierdząco. Olej skalny?…
Ojciec podszedł z płonącym patyczkiem do jednej ze ścian. Tam
stała woskowa świeca i Mieszko ją patyczkiem zapalił. Potem szedł
z tą zapaloną świecą wzdłuż ściany i zapalał pochodnie tkwiące
w żelaznych oprawach. Bolko zobaczył komnatę, na podłodze której
– dość luźno – stało wiele skrzyń z drewna, na wieka zamykanych.
Mieszko podszedł do dwóch skrzyń, koło siebie stojących pod
najodleglejszym miejscem ściany. Otwarł wieka. Bolko zobaczył mdły
odblask złota, błysk srebra i barwne nigoty szlachetnych kamieni.
– To Piast zgromadził – powiedział Mieszko. W pozostałych
skrzyniach też są rzeczy kosztowne. To jest skarbiec Polski. My
pójdziem teraz do tych skrzyń, którem ja zgromadził. Zauważ, że
Dsiemowit napełnił cztery skrzynie, Lezek osiem, Siemomysł dziesięć
– są osobno poustawiane – każdy władca ma tu osobne miejsce
pamięci. Ja napełniłem osiemnaście skrzyń większych od pozostałych.
I już niczego nie napełnię – tobie to przekazuję. Jeśli zechcesz, to
dasz z tego trochę synom Ody. Ja proszę jeno o jej i mojego Mieszka –
wzruszenie zdławiło głos księcia i stał się drżący, przytłumiony.
Podeszli do skrzyń Mieszka. On jedną otworzył. Też
kosztowności. W drugiej naczynia złote były.
– Siedem z nich – powiedział Mieszko – pochodzi od Teofano.
Z tego wspomożenia, co miał je Włodzimierz Kijowski dostać.
Z siedmiu innych – też z tego przewozu – już wszystko poszło na
potrzeby władcy i jego poddanych. Na potrzeby Polski, twojej
Ojczyzny.
– Ojcze – powiedział Bolko oburzonym głosem – to był rozbój
w biały dzień. To trzeba zwrócić.
– Zrobisz, jak zechcesz – głos Mieszka był beznamiętny, obojętny.
– Jeno doradzam zwrot nie wprost. Przetop to i naczynia inne zrób…
Bo do końca świata mieliby ci za złe ojcowy czyn. A Teofano
o wszystkim wiedziała… Dasz radę to udowodnić? Taki drobny
podarek przyjaciółki dla pocieszyciela w strapieniach…

***

Parówka w łaźni i chlastanie brzozowymi gałązkami przez, też nagą,
Odę wypędziło z Mieszka wszelkie zmęczenie i złe myśli. Potem jedli
potrawy z Rusi przywiezione i pili węgierskie wino. Oda legła w łożu
– on koło niej.
– Twoja ulubiona robota, Miluszko – powiedział, obejmując ją
czule.
Kiedy ona zasnęła, wstał z łoża i podszedł do małego stolika
z szufladką. Z niej wyjął puzderko, wysypał zeń na dłoń zielone
pigułki. Było ich trzy razy po siedem… Siódemka… Szczęśliwa liczba.
Wsypał lek do ust. Przełknął głośno.
– No chodź – powiedziała Oda przez sen.
Położył się obok niej – dwa nagie ciała ludzi wzajemnie się
miłujących. Lecz każde inaczej miłowało.

***

Rano przed drzwiami sypialni księcia zebrali się dworzanie księcia
i dwórki księżnej – to nie był codzienny zwyczaj, że ona przychodziła
do niego, tedy poszeptywano, co też mogą znaczyć jej odwiedziny.
Szatni trzymali w rękach stroje na ten dzień. Dwórka z grzebieniami
i szczotkami wymyślała dla księżnej uczesanie na ten radosny dzień
zespolenia z mężem.
– Zajrzyj no – powiedziała do łaziebnego, który niecierpliwił się,
bo woda stygła.
Uchylił po cichu drzwi i zajrzał. Zaraz się wycofał z palcem na
ustach.
– Ćśśśśśś – powiedział. – Oboje śpią.


Koniec
Szlakiem Piastów. Ranek
Wydanie pierwsze, Gdynia 2014, ISBN 978-83-7942-146-6

© Stanisław Pierzynowski i Novae Res s.c. 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek
fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody
wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Radosław Kaleta
Korekta: Monika Pruska
Okładka: Daniel Rusnak
Skład: Monika Burakiewicz
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

Novae Res – Wydawnictwo Innowacyjne
al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia
tel.: 58 698 21 61, e-mail: sekretariat@novaeres.pl, http://novaeres.pl


Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem
Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.

You might also like