Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 10

Skąd się wzięli Słowianie?

Zagadkowe korzenie
12.02.2020 ZUZANNA POL

Choć opanowali rozległe przestrzenie wschodniej Europy, ich ekspansja pełna jest zagadek.

Ludy słowiańskie zajmują większą przestrzeń na Ziemi niż w dziejach. To zdanie wygłoszone
kiedyś przez Johanna Gottfrieda von Herdera, twórcę niemieckiej filozofii historycznej,
uważanego za ojca slawistyki, do dziś budzi wątpliwości.

Czy należy je uznać za opis stanu wiedzy na temat historii Słowian, czy może jest ono
faktem, z którym trudno nam, Słowianom, się pogodzić? A może stworzyliśmy po prostu
swoista antyhistorie: niewytwarzania, niedziania się, nudy, bierności i stagnacji, która miała
jednak doprowadzić do tego, że jesteśmy najliczniejszą w Europie grupa językową? Do dziś
nie wiadomo właściwie, jakim sposobem.

Nie jesteśmy ludem takim jak Baskowie, którzy niemalże od czasów prehistorycznych
mieszkają w jednym miejscu i są w stanie badać własną historię, sięgając w głąb tysiącleci.
Nie stworzyliśmy imperium o spisanych dziejach, które wychowało wybitnych filozofów,
charyzmatycznych władców i wizjonerów decydujących o losach świata, zostawiających po
sobie świątynie i miasta, kodeksy, dzieła sztuki i szlaki handlowe.

Słowianie przez historie maszerowali w łapciach z łyka albo kory. Został po nich co najwyżej
garnek pozbawiony ozdób, niezdarnie ulepiony w rękach, bo nie używali nawet koła
garncarskiego. Do bitwy szli, zakasując portki, żeby nie przeszkadzały im w biegu i walce. Ale
w tych lnianych gaciach dotarli na tereny dzisiejszej Syrii, na Peloponez, a
najprawdopodobniej także do Islandii; stanęli pod Konstantynopolem, stolicą połowy
ówczesnego świata. Sukces niepiśmiennych Słowian, lub może tylko ich języka, był
przeciwieństwem sukcesu jasnej, logicznej łaciny, języka imperium, który zrodził poezje nie
tylko subtelne i piękne, ale również mierzone stopami rytmicznymi, podczas gdy najstarszym
pisanym zabytkiem słowiańskim jest słowo „strawa”. To jednak strawa częściej pojawia się
dziś na europejskich stołach niż ambrozje i delikatesy.

Znany historyk Norman Davies porównał uprawianie historii do sztuki. Mówił, że historyk
powinien być po trosze artystą, żeby móc w sposób twórczy poruszać się wsród, strzepów
informacji i zapisków butwiejących w archiwach. Tymczasem dzieje Słowian nakreślili przed
laty rzemieślnicy traktujący archeologie, źródła pisane i językoznawcze niezwykle
instrumentalnie. Ludzie od lat okopani w dwóch wrogich obozach, toczący ze sobą bitwy, za
nic mający rzesze, które przymuszone obowiązkiem szkolnym znosić muszą katusze nudy na
lekcjach historii.
Pierwszy z wrogich obozów to tzw. autochtonisci, którzy twierdza, ze Słowianie z dziada, a
nawet pradziada z prababą mieszkali miedzy Odra i Wisła i stąd wyruszyli na podbój Europy.
Drudzy to allochtonisci – ich zdaniem Słowianie pochodzą, mówiąc ogólnie, zza naszej
wschodniej granicy, z dorzecza Dniepru, skąd przyszli i zaludnili środkowa Europe i Bałkany.
Spory jednych z drugimi, skupione głównie na wytykaniu błędów stronie przeciwnej, do
dyskusji na temat dawnych Słowian nie wnoszą nic ciekawego ani nowego, w ogóle nie
mogą dojść do zgody (...) jako że każdy myśli co innego i żaden nie chce ustąpić drugiemu –
jak pisał o plemionach słowiańskich na przełomie VI i VII w. nieznany historyk nazwany
Pseudo Maurycym. Zostawmy więc ciosanie kolejnych prakolebek i spory o nazwy rzek, znad
których wyłowiło naszych przodków światło historii, a zajmijmy się historią, o jakiej mówi
Davies – sztuką opartą na faktach. Owych faktów nie jest zbyt wiele, a w ich wątłym świetle
dzieje Słowian jawią się jako mgliste, niekonkretne, niczym słowiańska dusza. Kolejne teorie
o pochodzeniu naszych dziadów uchodzą za niepodważalne prawdy tylko do czasu, gdy
pojawiają się prawdy jeszcze prawdziwsze lub takie, których wyznawcy po prostu głośniej
krzyczą.

Spisane tu rozważania na pewno nie przyniosą jednoznacznej odpowiedzi na pytanie: Jak to


się stało, że zarówno płowy Białorusin ze szklanką samogonu, jak i śniady Czarnogórzec
wychylający flaszkę domowego winka przy odrobinie dobrej woli mogą wznieść tak samo
brzmiący toast. Może zresztą same pytania będą ciekawsze niż szukanie na nie odpowiedzi?
Tak czy inaczej, czas zacząć naszą opowieść, np. tak: było nie było, czy się zdarzyło…?

Ojciec historii, Herodot, pisał wprawdzie o Neurach (często uważanych za Słowian), że raz do
roku zamieniają się w wilki, ale co robili, kiedy nie byli wilkami? W dziełach historyków
starożytnych Słowianie pojawili się dopiero w połowie VI w. Co było wcześniej – skąd przyszli,
dlaczego do tego czasu nie byli zauważani – nie wiadomo. A przecież nie mogli w ogóle nie
istnieć! Dziś uważamy, że byli Sklawinami i Antami, którzy mówili jednym językiem,
niesłychanie barbarzyńskim i te same mieli, krótko mówiąc, urządzenie i obyczaje jedni i
drudzy ci północni barbarzyńcy, co uznajemy za niezbity dowód na to, że jedni i drudzy byli
Słowianami właśnie, choć żaden z autorów tego explicite nie napisał. Już w XIX w. historycy
doszli zresztą do wniosku, że nie bardzo mogą ufać swoim starożytnym poprzednikom, bo ci
nie dość, że posługiwali się mapami podróżnymi, które niewiele miały wspólnego z
rzeczywistą geografią, to jeszcze bezgranicznie ufali swoim informatorom, a (skąpą) wiedzę
śmiało uzupełniali wyobraźnią. Jeden z głównych, żeby nie powiedzieć kultowych, autorów
tekstów na temat Słowian, niejaki Jordanes, sądził, że Wisła płynie z zachodu na wschód, a
jego „relacja słowiańska” jest kompilacją źródeł, jakie udało mu się przeczytać przy biurku,
gdzie opracowywał historię Gotów, o Słowianach jedynie wspominając. Inny antyczny
„znawca” – historyk, który z równą pasją oddawał się pisaniu panegiryków co i paszkwili na
tego samego władcę – o Słowianach wiedział jedynie, że czczą boga twórcę błyskawic...
Wszelkie informacje przekazywane przez autorów starożytnych o obszarach położonych poza
rzymskim imperium wydają się mocno podejrzane. Trudno się dziwić, klasyczne dzieła
obejmowały obszary znacznie rozleglejsze niż tereny ich własnych podróży, a często
wykraczały też poza granice ich wiedzy. Tymczasem nazwy, ludy i plemiona często mylili i
podbijający w XIX w. Afrykę Brytyjczycy, którzy informacje czerpali przecież z pierwszej ręki.
Zresztą i dziś, w dobie obserwacji satelitarnej, wytrawni komentatorzy polityczni popełniają
– bywa – brzemienne w skutkach merytoryczne błędy.

Odwołajmy się zatem do wykopalisk. Tu przedmiotem badań nie są dwuznaczne zapiski, ale
konkretna materia – cegła, brosza i nagrobek. Archeolodzy zwykli uważać, że tam gdzie
wykopano garnek „w typie praskim”, czyli ręcznie lepione, nieozdobione naczynie, tam gdzie
doszukano się śladów po kwadratowej półziemiance z paleniskiem w jednym z kątów – tam
na pewno mieszkali Słowianie. Dla tych badaczy kolejne obszary zasięgu słowiańszczyzny
wyznaczają owe garnki i półziemianki, ale przecież ludzie mówiący tym samym językiem
mogli żyć w skrajnie różnych kulturach materialnych. Weźmy chociażby arabskich beduinów
ze stadem kóz, kilkoma wielbłądami, plastikowymi bidonami, jednym kotłem i namiotem i
porównajmy ich z sybarytycznymi mieszkańcami miast pełnych orientalnego przepychu,
pachnących tysiącem i jedną przyprawą. Styl ich życia jest skrajnie różny, a jednak zarówno
marokański beduin, jak i mieszkaniec Damaszku czy egipskiej oazy powie o sobie „jestem
Arabem”, i do tego powie to po arabsku. Skąd zatem pewność, że pochylony nad
prymitywnym paleniskiem mieszkaniec nędznej półziemianki był Słowianinem? Skąd wiemy,
że sam się za takiego uważał? Materialnych śladów jest zbyt mało i zbyt są one mizerne,
żeby można było wysnuwać z nich kategoryczne wnioski dotyczące etniczności. Przecież
garnek po prostu służył do noszenia wody, a jama zasobowa – do przechowywania ziarna, z
którego po dniu pracy w polu człowiek przygotował sobie bryję, ulubiony ponoć przysmak
Słowian. Po epoce starożytnej pozostało wiele ciekawych śladów kulturowych: biżuteria,
zapinki, monety… Początek ery nowożytnej, kiedy do dziejów wkraczają Słowianie, jakby w
ziemi zaginął. To, co zostało, to najczęściej po prostu inny kolor, albo nawet inny odcień
koloru ziemi tam, gdzie kiedyś była jama zasobowa – tak wyglądają słowiańskie stanowiska
archeologiczne – mówi jeden z badaczy, od lat fotografujący relikty słowiańszczyzny. Kolebki
„słowiaństwa” poszukują nie tylko archeolodzy i lingwiści, ale także antropolodzy i genetycy.
Zdaniem tych ostatnich charakterystycznym genem dla Słowian jest R1a1 (M17) – haplogrupa
występująca w męskim chromosomie Y, czyli przenoszona niemal bez zmian z ojca na syna.
Na kontynencie europejskim występuje on u 63 proc. Serbów łużyckich (z Niemiec), 56,4%– –
60 proc. Polaków, 44–54 proc. Ukraińców i 50 proc. Rosjan. Najstarszą „genetyczną kolebką”
Słowian byłoby w myśl tych badań południe Europy. Sęk w tym, że choć falsyfikacja danych
genetycznych jest praktycznie niemożliwa, to ich fałszywa interpretacja – prawdopodobna.
Wszystko dlatego, że słowiańskość to pojęcie przede wszystkim lingwistyczne, nie
antropologiczne. Podobnie wysoki jak w Polsce odsetek nosicieli R1a1 spotyka się w Europie
wśród… Węgrów (którzy pod względem językowym nie mają nic wspólnego nie tylko ze
Słowianami, ale w ogóle z całą indoeuropejską grupą języków) i u 80 proc. Celtów (Rosser,
2000).
Skoro nie w genach, to gdzie powinniśmy szukać esencji słowiańskości? Florin Curta,
amerykański mediewista, jest zdania, że należy poszukiwać nie garnków, a znaków
emblemicznych, czyli wyróżniających Słowian spośród innych ludów, takich jak dziś tarcza
szkolna na rękawie ucznia czy stojące włosy na głowie punka. Dla Curty takim znakiem jest
fibula kabłąkowa, czyli zapinka do sukni noszona przez kobiety manifestujące swą
przynależność do słowiańskich elit (które powstają właśnie w momencie, gdy formuje się
etniczność). Czy włożenie stroju z fibulą wystarczało do zamanifestowania słowiańskości? –
Być może – odpowiada Curta, którego inni archeolodzy krytykują zresztą za przypisywanie
zwykłym zapinkom zbyt wielkiego znaczenia. Jednak jego rozważania idą dalej i są ciekawym
głosem w słowiańskiej sprawie. Florin Curta uważa bowiem, że Słowian „stworzyli” autorzy
bizantyńscy, nazywający Sclavenes wszystkie ludy barbarzyńskie, które od północy
atakowały Cesarstwo podczas grabieżczych wypraw. Nazwa ta powstała dla uproszczenia
zbyt skomplikowanej rzeczywistości. Przecież my sami nazywamy wszystkich przedstawicieli
rasy żółtej Chińczykami, a większość muzułmanów, niezależnie od tego, czy są Persami, czy
Pakistańczykami, po prostu Arabami. Ale wróćmy do Cesarstwa, które na Bałkanach
postawiło sieć warowni mających chronić północną granicę przed napadami barbarzyńców
żądnych złota i broni, a także oliwy, wina i sosu rybnego zwanego garum. Odcięcie od
prestiżowych produktów zmusiło słowiańskich przywódców – jeśli dalej chcieli nimi pozostać
i wyróżniać się z masy zajadającej się bryją – do politycznej i militarnej mobilizacji. Zaczęła się
formować nowa, silniejsza, lepiej zorganizowana grupa Słowian, zauważona właśnie przez
autorów bizantyńskich. Tak głosi teoria Curty, jak wszystkie inne niepozbawiona luk, które
umożliwiają jej obalenie, ale – przyznajmy – o ileż ciekawsza niż na przykład słynna
„wędrówka ludów”.

Godne zastanowienia jest, jak niby miały owe ludy wędrować. Trudno przypuszczać, by nagle
matki brały na barana dzieci, ojcowie rodzin uwiązywali dzikie świnie na konopne sznury
(jedna z teorii dotyczących pochodzenia nazwy Słowian mówi, że Suobenoi znaczy tyle, co
chodzący ze świniami), praski, nic nie warty, garnek zostawiali na żer archeologom i szli na
przełaj przez las, gdzie oczy poniosą. Kiedy decydowali: „No, dziś już dalej nie idziemy, tutaj
zostajemy; bierzmy się do orania ziemi i lepienia nowych garnków”? Co zmuszałoby ich do
dramatycznej decyzji o pozostawieniu całego dobytku i wyruszeniu na tułaczkę? Przecież nie
byli nomadami, tylko rolnikami, których żadna siła nie oderwie od własnej ziemi, tak jak
wikinga od statku, a beduina od wielbłąda. Niektórzy historycy wyznają teorię, że motorem
wędrówki był nieprzyjazny klimat północy. Trudno sobie jednak wyobrazić chłopa, który orze,
sieje, zbiera, a któregoś ranka wstaje ze swojego leża wyściełanego suchą trawą i mchem,
wychodzi z ziemianki, rozgląda się i mówi: „O, znowu siąpi, straszna tu jednak wilgoć. Dość
mam tych poleskich bagien, nogi ciągle mam przemoczone, cały ten klimat i ta szara
beznadzieja działają na mnie depresyjnie. Jutro idę szukać słońca, ruszam na południe”.

Zdaniem profesora Przemysława Urbańczyka, który ślady najprawdopodobniej słowiańskie


odkrył aż na Islandii, w rozważaniach na temat Słowian należy porzucić wątpliwą teorię
wędrówki ludów, a za owe ludy uznać raczej wędrujące elity – przywódców wraz z armią i
tejże armii rodzinami. To właśnie ich losy mieli śledzić historycy, których zupełnie nie
zajmowało nudne życie osiadłej, rolniczej większości, niemającej ani ambicji, ani możliwości
jakiejkolwiek ekspansji. Zdaniem Urbańczyka, w sukcesie słowiańszczyzny decydującą rolę
mieli odegrać przywódcy awarscy, przybyli ze stepów Azji. Koczownicy szybko
podporządkowali sobie wielkie tereny zamieszkane przez rozmaite osiadłe rolnicze ludy,
które jak głosi tradycja traktowali z należnym okrucieństwem. Jeśli Obrzyn (Awar) miał
jechać, nie zaprzęgał do telegi ani konia, ani wołu, jeno kazał zaprządz 3, 4 albo 5 niewiast,
aby wiozły Obrzyna. Awarowie, dzicy i bezwzględni jeźdźcy o zniekształconych czaszkach,
twarzach pooranych skaryfikacjami, ze skalpami wrogów przytroczonymi do buńczuków,
wyruszali wiosną na wojenne wyprawy i zabierali na nie swoich Słowian – pieszych,
odzianych nawet nie w koszule, ale w portki tylko. Tak to Słowianie w łapciach doszli pod
awarskim dowództwem do Salonik, oblegali Konstantynopol, brali udział w wyprawie
bizantyńskiej przeciw Arabom (na których stronę ochoczo przeszli) i osiedli aż w Syrii. Na
pewno nie zaludnili tym sposobem Europy, ale Awarowie zapewniając Słowianom i tym
wszystkim, którzy dochodzili do wniosku, że opłaca się być Słowianinem, stabilizację, mogli
być też swoistymi promotorami słowiańszczyzny. Hunowie co roku przychodzili zimować u
Sklawów, brali do łoża żony ich i córki, a na wyprawy wojenne brali słowiańskie mięso
armatnie. Mogli też posługiwać się językiem Słowian w kontaktach zagranicznych (jak dziś
angielskim), a słowiańskie egalitarne społeczeństwo szybko akceptowało obcych i niejako
wcielało ich w swoje szeregi, co – jak twierdzą antropolodzy kultury – jest najważniejszym
warunkiem sukcesu demograficznego. Inaczej, z punktu widzenia czystej biologii, taki
„słowiański skok demograficzny” (z ok. 300 tys. w VI w. do niemal 8 mln w XI w. n.e.) był mało
prawdopodobny, choć nie niemożliwy.

O otwartości Słowian nawet wobec jeńców wojennych tak pisał w VI w. Pseudo Maurycy:
Znajdujących się u nich w niewoli nie trzymają w niewolnictwie jak inne plemiona przez czas
nieograniczony, lecz ograniczają czas terminem, dają im wybór, albo za umowny wykup
wrócą do swoich lub pozostaną jako wolni i przyjaciele [...] Słowianie zaludniali więc, lub
raczej zarażali swoją słowiańskością nowo zdobyte tereny. Być może język słowiański
przeszedł podobną drogę co suahili, który początkowo służył jedynie w kontaktach
handlowych Arabów z mieszkańcami Afryki, a teraz porozumiewają się nim całe narody. Dziś
którymś z języków słowiańskich mówią ludzie od stepów Ukrainy i śniegów Kamczatki po
góry Macedonii i lasy wschodnich Niemiec. A po Awarach, choć wzrostem wielcy i hardzi
umem i Bóg zniszczył ich i ani jeden Obrzyn nie został, zostało tylko polskie słowo „olbrzym”
i odnajdywane do dziś na polach kamienne płaskorzeźby – tzw. baby, uznawane najczęściej
za zabytki Słowian, choć w rzeczywistości nie dość, że nie są słowiańskie, tylko azjatyckie, to
jeszcze nie są babami, a wąsatymi dziadami uzbrojonymi w miecze.

Może zatem wędrówka ludów była w rzeczywistości tylko wędrówką sposobu życia? Może to
wcale nie ludzie ruszyli w nieznane, ale rozpowszechniały się mody i trendy? Słowianie żyli
nadzwyczaj skromnie, ich kobiety nie nosiły drogiej biżuterii, a mężczyźni nie zdobili nawet
rękojeści mieczy. W ziemiankach nie przechowywali skarbów ani pieniędzy, nie znali koła
garncarskiego. Garnek ulepiony w rękach służył przecież równie dobrze, a że był brzydki? Tym
się nie martwili. Życie wiodą twarde i na najniższej stopie, jak Messageci (Hunowie) i brudem
są okryci stale, jak i oni – pisał Prokop z Cezarei. Wytworzyli styl życia tak skrajnie
nieatrakcyjny, że niezauważalny dla historyków, nieuchwytny dla wrogów. Nie pisało się o
nich, bo nie było tematu do pisania, nie napadano na nich, bo nie mieli niczego do grabienia.
Gdy inne ludy koronowały władców, składały daniny, rozwijały kontakty handlowe i ośrodki
wyspecjalizowanego przemysłu, takie jak np. huty w Górach Świętokrzyskich, Słowianie siali
tylko tyle prosa, ile potrzeba było by przetrwać zimę, a ich świnie chodziły dziko po lasach.
Nie mieli państwa, a małe, samowystarczalne wspólnoty oparte na więzach krwi czyniły ich
wolnymi i równymi. Jednocześnie to minimum egzystencji idealnie pasowało do ciężkich
czasów, w jakich żyli. Wczesna kultura słowiańska jest bardzo egalitarna, wszystkich
zrównuje do tego samego, niskiego poziomu. Odkopując pozostałości z ery
„przedsłowiańskiej”, czyli germańskie, odkrywa się zarówno domy i groby elit, jak i
pospólstwa. U Słowian wygląda to tak, jakby żyła tam tylko biedota. Kobiety okolicznych
plemion noszą srebro i złoto, ubierają się w kosztowne tkaniny, tymczasem u Słowian – jak
w zakonie. Dziwna jest ta słowiańska pamięć o wywyższonym ubóstwie. Protoplasta naszych
władców – Piast – nie był nawet, jak zwykliśmy uważać, kołodziejem, tylko oraczem
książęcym. Czesi też mają dynastię pochodzącą od chłopa, który był intronizowany w
chłopskim stroju, w łapciach z łyka. To samo jest wśród Słowian karyntyjskich (z obszaru
dzisiejszej Austrii). Trzeba przyznać, że na tle bogatych obyczajów koronacyjnych reszty
Europy nasze są dość ekstrawaganckie.

Można by pokusić się o stwierdzenie, że nasi przodkowie wprowadzili pewnego rodzaju modę
na biedę. Po co narażać życie, nosząc cenną broszę albo pijąc wino z wytwornego pucharu?
Czy nie lepiej przewiązać się sznurem konopnym, napić miodu w lesie i żyć? Podatki? Są tacy,
którzy wybierają nawet więzienie, żeby ich uniknąć. Brak państwa to zero wydatków na
haracz! A co dopiero wolność, i do tego równość! Dlatego proste i oszczędne życie dawnych
Słowian tylko pozornie było życiem nędznym. Dawało poczucie bezpieczeństwa i stabilności
cenniejsze niż luksusy. Ziemianka nie była może szczytem marzeń o domu, ale była ciepła.
Tak jak i bania, gdzie można się było tanim kosztem rozgrzać. Nie mają oni [Słowianie] łaźni,
lecz posługują się domkami z drzewa. Zatykają szpary w nich czymś, co bywa na ich
drzewach, podobnym do wodorostów, a co oni nazywają: mech... Budują piec z kamienia w
jednym rogu i wycinają w górze na wprost niego okienko dla ujścia dymu. A gdy się piec
rozgrzeje, zatykają owe okienko i zamykają drzwi domku. Wewnątrz znajdują się zbiorniki na
wodę. Wodę tę leją na rozpalony piec i podnoszą się kłęby pary. Każdy z nich ma wiecheć z
trawy, którym porusza powietrze i przyciąga je ku sobie. Wówczas otwierają im się pory i
wychodzą zbędne substancje z ich ciał... Żaden strup ani świerzb na nich nie zostaje. Domek
ten nazywają oni: al-istba [...] – pisał arabski historyk. Prostota dawała gwarancje
przetrwania. Ludy takie jak Sarmaci, Waregowie, Trakowie, Wenedowie – hołdujące bogactwu
i luksusom – zniknęły z historii… A może po prostu szły przez nią dalej już jako Słowianie?

[…] należałoby się zastanowić, czy Słowianie nie mieli specyficznego podejścia do
przedmiotów. Może dlatego na ich ziemiach nie odnajdujemy żadnych zabytków? Może
odrzucali wszystko, co obce, a używali tylko tego, co sami wyprodukowali – jak Gandhi, który
nawoływał do kultywowania własnych tradycji i ganił przyjmowanie obcych wzorów. Może po
prostu nie chcieli używać ani obcych garnków, ani złota, ani obcych tkanin […]? A może brak
znalezisk trzeba tłumaczyć załamaniem się rzymskiego systemu nagradzania za
posłuszeństwo? […] Słowianie zostali odcięci od dóbr rzymskich, od kosztownych prezentów,
a wodzowie postawili na nowy, prostszy styl życia. Być może Słowianie byli społeczeństwem,
w którym status uzyskuje ten, kto jest w stanie najwięcej oddać. Antropologom kulturowym
znana jest przecież ceremonia potlaczu, czyli rozdawnictwa. Ten staje się w społeczności
najważniejszy, kto jest w stanie najwięcej oddać albo publicznie zniszczyć. Być może
przysłowiowa słowiańska gościnność i hojność jest prawnuczką potlaczu właśnie? –
zastanawia się Paul Barford, angielski archeolog, który od lat mieszka i pracuje w Polsce,
autor obszernego dzieła The Early Slavs.

– A mi to wygląda tak, jakby słowiańskie ziemie zajął nagle jakiś zakon, który ślubował
ubóstwo – mówi profesor Jerzy Gąssowski. Być może, zgodnie z tokiem jego rozumowania,
słowiańszczyzna była (przynajmniej początkowo) jakimś systemem religijnym? Zwróćmy
uwagę, że mniej więcej w tym samym czasie powstał islam. Muzułmanie w niespełna sto lat
zunifikowali ogromne obszary świata, bo wraz z ekspansją militarną szerzyli nową, atrakcyjną
religię, która – i to być może jest najważniejsze – mówiła ludziom, jak żyć. Trzeba zauważyć,
że tam, gdzie islam wówczas dotarł, tam wyznaje się go do dziś. Może podobnie jest z
zasięgiem słowiańszczyzny? W tamtych czasach religia była przecież jakby pakietem, który
obejmował zarówno sprawy duchowe, jak i życie codzienne. Uczyła, jak się modlić i kiedy
pościć, ale też co jeść, jak rozdzielać majątek, jak uprawiać seks… Była często jedynym
regulatorem życia, nośnikiem kultury i obyczaju. Do dziś w krajach muzułmańskich oprócz
tego, że stawia się meczety, ludzie ubierają się w konkretny sposób i przestrzegają
określonych norm społecznych. Być może podobnie było ze Słowianami, może system ich
wierzeń był najbardziej odpowiedni do czasów, w których powstał. Religia Słowian do dziś
zresztą pozostawia badaczom szerokie pole do twórczej interpretacji. Spisana została
głównie przez zwalczających pogańskie kulty misjonarzy, którzy opisali niezrozumiałe dla nich
przesądy i zanotowali – często zresztą niepoprawnie – niektóre imiona bogów (na Połabiu
niemieccy misjonarze ochrzcili Swętowita, czyli świetlistego, świętego męża – Światowidem).
Niektórzy chcieliby widzieć naszych przodków jako niewinne, wolne od grzechu pogaństwa,
czekające potulnie na chrystianizację plemię. Nic z tych rzeczy. Słowianie składali krwawe,
ludzkie ofiary i z upodobaniem oddawali się orgiom, rytualnemu obżarstwu, pijaństwu i
narkotykom. Ostatnia ludzka ofiara złożona została wcale nie tak dawno, bo w XIX w., w celu
odegnania zarazy ze wsi.
My sami, bywa, nie zdajemy sobie sprawy z tego, że uczestniczymy w pogańskich kultach. Ze
świąt kościelnych powszechnie przyjęły się tylko te, które niejako „nadbudowano” na
pogańskich tradycjach. Świętowanie wiosennego i jesiennego przesilenia, kult zmarłych,
wiosenna radość zmartwychwstania Natury, zimowa najdłuższa noc – święta i straszna
zarazem, podczas której gadają zwierzęta – to wszystko nie było obce naszym pogańskim
przodkom. Byli oni świadkami i uczestnikami „narodzin nowej tradycji” – trochę pogańskiej,
trochę chrześcijańskiej. Świętość Natury na ich oczach, a może i w ich umysłach zamieniała
się w chrześcijańską kulturę.

Tak poczęstunek przynoszony zmarłym zaczęto z czasem oddawać cmentarnym żebrakom,


bo modlitwa żebraka miała moc największą, a dziś dajemy „na wypominki” księżom. Kto z
nas nie cierpi co roku na niestrawność po wigilijnej wieczerzy? Obżarstwo jest przecież
jednym z grzechów głównych, ale i echem pogańskiej uczty obrzędowej. Nie ucztuje tylko ten,
komu stawia się pusty talerz. Wędrowiec? Jaki tam wędrowiec, dodatkowe nakrycie na
wigilijnym stole czeka na tych, którzy kiedyś siedzieli tu z nami – na zmarłych. A przedziwna
wigilijna tradycja jedzenia grzybów w środku zimy? Być może to dalekie echo
halucynogennych biesiad podczas głównych świąt religijnych i świąt przejścia. Może baśnie o
krasnoludkach i olbrzymach to wpływ grzybów właśnie, powodujących makroi mikropsję.
Może nawet odwaga i wściekłość z jaką rzucali się do boju Słowianie i ich awarscy
przywódcy, wywołana była grzybami, tym razem muchomorami? Halucynogennymi
dodatkami, takimi jak zawierające skopolaminę, hioscyaminę i atropinę wyciągi z lulka czy
bielunia, powszechnie wzbogacano przecież piwo, a samo słowo biesiada najpewniej wzięło
się od zażywania biesu – narkotyku dającego profetyczne wizje i ekstazę. Czasem aż trudno
uwierzyć, co naprawdę kryje się za z pozoru niewinnymi podaniami. Każde dziecko wie, że
bociany przynoszą dzieci. Ale dlaczego właściwie bociany? Otóż – jak się okazuje – ma to
związek z kwiatem paproci, a właściwie z jego w noc świętojańską (zwaną drzewiej
Kupalnocką) szukaniem, które to słowo po czesku oznacza, mówiąc oględnie, uprawianie
seksu. Kwiatu jak wiadomo należy szukać nocą, w lesie. Bezwstydne, lubieżne przyśpiewki i
ruchy, klaskanie w dłonie i podnietliwe zginanie się oraz inne miłosne pienia – tak obrzędy
słowiańskiej Kupalnocki opisywał Długosz, wprawdzie 500 lat po wprowadzeniu
chrześcijaństwa, ale ciągle dziwnie żywo i nad wyraz plastycznie. Zamiana przez Kościół
Kupalnocki w noc świętojańską na nic się zdała. Ten jeden jedyny raz w roku można było
robić właściwie wszystko, łącznie z kazirodztwem. Seksualne zachowania miały zachęcić
Matkę Ziemię do wydawania plonów, a plony Kupalnocki pojawiały się właśnie wtedy, gdy
następnego roku przylatywały pierwsze bociany. Wiosna to czas budzenia się do życia,
rozbuchanej witalności, a Wielkanoc – wyznaczana według księżycowej pełni – jest też
czczeniem samej wiosny. Jak inaczej rozumieć święcenie symboli płodności, życia i
pokarmów? Czy nie jest to nawiązanie do pogaństwa? Czy woda święcona nie ma
przypadkiem nic wspólnego z demonami wody? A świece na Matki Bożej Gromnicznej, czy nie
mają nic wspólnego z bogiem ognia Perunem?
Jest i ciemniejsza strona tego miejsca, w którym prymitywne, złe, słowiańskie pogaństwo
zetknęło się z kulturalnym, wyższym, łacińskim chrześcijaństwem. Wybijanie zębów za
łamanie postu, zmuszanie mieczem do wieczerzy pańskiej, ciąganie na powrozie w błocie,
bicie witkami świętych bałwanów, topienie posągów starych bogów, rąbanie ich siekierami
na opał i wycinanie świętych gajów, do których odchodziły, by stamtąd powrócić do życia
dusze – dla naszych przodków to był koniec świata. Poganie nie rozróżniają sfery sacrum od
profanum, wycięcie świętego gaju było dla nich rzeczywistym końcem, zagładą plemienia.
Przecież nie mogli żyć bez duszy. Warto jednak zastanowić się, jak ta wielowiekowa pogarda
dla słowiańskiej ciemnoty i niższości wpływa na nas tu i teraz. Maria Janion pisze, że pogłos
pogańskiej rozpaczy szedł przez wieki i – jako trauma historyczna – nie mógł przeminąć bez
śladów w kulturze ludów słowiańskich. Twórca robiącej wielką karierę psychologii ustawień
rodzinnych, Bert Hellinger, twierdzi, że na każdego wywiera wpływ rodzina, również ta z
przeszłości, i to ona tworzy psychiczne oparcie dla następnych pokoleń. To przodkowie są
odpowiedzialni za nasze dzisiejsze samopoczucie. Być może to „zły chrzest”, upodrzędnienie
mieszkańców dorzecza Wisły czy Bugu, pogarda Kościoła łacińskiego dla ich języka (w
przeciwieństwie do Kościoła Wschodniego, który język starocerkiewnosłowiański wprowadził
do liturgii, a wiele bóstw słowiańskich „przerobił” na świętych portretowanych na ikonach),
wstręt dla ich zwyczajów i mitologii zrodziły nasze dzisiejsze, Polskie poczucie niższości,
kompleksy wobec kulturalnego, cywilizowanego Zachodu.

Nazwaliśmy siebie Słowianami, ludźmi posługującymi się słowami, czyli takimi, z którymi
można porozmawiać, w odróżnieniu np. od Niemców, których zrozumieć nie sposób. Czasem
wolimy się widzieć jako Sławian – synów sławy, ale nazwa może równie dobrze pochodzić od
łacińskiego słowa sclavus – niewolnik. Te dwie skrajności znakomicie opisują nasze
samopoczucie w Europie. Dziś nie chcemy pamiętać, że Słowianie byli jednymi z bardziej
poszukiwanych i cenionych (szczególnie na muzułmańskich dworach) niewolników, a arabskie
słowo saqaliba – oznaczało zarówno Słowian, jak i rzezańców, bo tacy właśnie trafiali na
dwory arabskich emirów z czeskiej Pragi – ośrodka handlu niewolnikami. Wielu robiło
wojskowe lub pałacowe kariery… Ale to tylko urywek naszej historii. Przez wieki byliśmy po
prostu rolnikami. Z kurami, w gaciach prasłowiańskich, naucz się lubić swój wstyd – radzi
Miłosz. Może zatem po prostu polubić prasłowiańskie gacie? Naszą inność, na którą stawia
dziś wielokulturowa Europa? Przecież nasze gacie z własnego wyboru nałożyli przed wiekami
Goci, Wandalowie, Sylingowie, Celtowie, Łużyczanie, Gepidzi i wielu Innych, którymi po trosze
dziś wszyscy jesteśmy. Tak samo jak niewolnikami i sławnymi wojami z naszą ulotną,
niepisaną, „złożoną w duchu” nie-historią ludu, który nie umiał wprawdzie budować
imponujących świątyń ani ładnie się pomodlić, ale jego całe życie było modlitwą, a jego
ziemia – świątynią.

Tekst: Zuzanna Pol


Przy pisaniu artykułu korzystałam m.in. z: Nie-Słowianie o początkach Słowian pod redakcją
Przemysława Urbańczyka; katalog PNA Słowianie w Europie wczesnego średniowiecza; Maria
Janion Niesamowita słowiańszczyzna.

You might also like